MELINDA METZ
OBCY
(The outsider)
Roswell w Kręgu Tajemnic
przełożyła Zuzanna Maj
1
Jeden Sigourney Weaver i jeden Will Smith - powiedziała Liz Ortecho, podając
gościom dwie duże bułki, jedną z awokado i kiełkami, a drugą z chili i serem. Nie odchodziła
od stolika, Każdy turysta, który wchodził do kawiarni Latający Talerz, zawsze pytał o... to
wydarzenie, które nazwano Tajemnicą Roswell.
- Czy pani rodzina pochodzi z tej okolicy? - spytał facet w koszulce z napisem
„Zagubiony w kosmosie”. Siedząca naprzeciwko niego blondynka otworzyła sfatygowany
notes, patrząc wyczekująco na kelnerkę.
- Tak - powiedziała Liz. - Mój praprapradziadek odziedziczył gospodarstwo w pobliżu
miasta. Od tego czasu moja rodzina mieszka w Roswell.
Kobieta odkręciła pióro. Mężczyzna odchrząknął. Zaraz się zacznie pomyślała Liz.
- Czy rodzina opowiadała pani o katastrofie UFO? - spytał na.
Niezłe towarzystwo. Założę się, że mają wszystkie tajemnicze wydarzenia nagrane na
taśmę, powiedziała sobie w duchu Liz.
- A więc... - zaczęła z wahaniem. - Chyba mogę państwu to pokazać.
Wyjęła z kieszeni podniszczoną czarno - białą fotografię i położyła ją na stoliku.
- To zdjęcie z miejsca katastrofy zrobił przyjaciel mojej babki - rzekła i dodała: -
Zanim rząd wydał rozporządzenie, by zatrzeć wszystkie ślady.
Dwójka turystów pochyliła się nad niewyraźną fotografią.
- Niech mnie licho porwie - szepnęła kobieta.
- Wygląda dokładnie tak, jak ten kosmita na wideo, nakręconym przez naocznego
świadka! - wykrzyknął mężczyzna. - Wielka głowa i drobne ciało. Muszę to umieścić na
swojej stronie internetowej Tajemnica Roswell.
Wyciągnął rękę po zdjęcie.
- Może pan nie dożyć końca tygodnia. - Liz szybko zabrała fotografię. - Chociaż
minęło już przeszło pięćdziesiąt lat od katastrofy, to wcale nie znaczy, że siły powietrzne
Stanów Zjednoczonych godzą się na ujawnienie całej prawdy. Chcą, by ludzie nadal wierzyli
w historyjkę o balonie meteorologicznym, którą chcieli zatuszować fakty.
Liz rozejrzała się nerwowo, chcąc się upewnić, czy nie ma w pobliżu ojca. Gdyby
usłyszał, co ona opowiada, chyba urwałby jej głowę.
- Nie powinnam była pokazywać państwu tego zdjęcia. Zapomnijcie o tym, dobra? Po
prostu niczego nie widzieliście - powiedziała, szybko wycofując się za bufet.
Maria DeLuca potrząsnęła gwałtownie głową, aż zawirowały jej złote loczki.
- Jesteś niemożliwa.
- Oni będą mieli wspaniałą historię do opowiadania, kiedy wrócą do domu, a ja
dostanę niezły napiwek - wyjaśniła jej Liz.
- Ty i twoje wspaniałe napiwki. - Maria westchnęła. - Jeszcze nie widziałam tak
chciwej kelnerki.
- Wiesz przecież, o co mi chodzi. - Liz wzruszyła ramionami. - Potrzebuję jak
najwięcej pieniędzy, ponieważ...
- Jak tylko skończysz szkołę, powiesz „adios” i „hasta la vista” - przerwała jej Maria. -
Wiem, wiem. Nie masz zamiaru spędzić reszty życia w mieście, które ma dwa kina, jedną
kręgielnię, jedno nędzne kółko teatralne, jedno jeszcze bardziej nędzne kółko taneczne i
trzynaście pułapek na turystów, do których zwabia się ich na kosmitów.
Liz uśmiechnęła się do swojej najlepszej przyjaciółki, która tak dobrze ją znała.
- Chyba często to powtarzam, prawda?
- Nie więcej niż dziesięć razy dziennie, od czasu jak skończyłaś piątą klasę -
zażartowała Maria, wycierając bufet.
- Gdybym nie miała pięciu tysięcy krewnych, którzy stale mnie obserwują, może od
czasu do czasu udałoby mi się trochę zabawić. - Liz ciężko westchnęła. Zaczęła sobie wy-
obrażać, jakie mogłoby być jej życie, gdyby nie musiała uważać na każdym kroku, by nie
zrobić czegoś, co mogłoby spowodować, że jej ogromna kochająca rodzina zaczęłaby się
zamartwiać o jej przyszłość. Była przecież pierwszą córką, która miała iść do college'u, i cała
rodzina pragnęła utrzymać ją na wyznaczonej drodze, aby nie skończyła jak jej siostra Rosa.
Wyciągnęła z kieszeni garść monet i rzuciła je na ladę.
- Och - odezwała się Maria - wspaniałe napiwki. Może ja też powinnam postarać się o
fotografię, która zbyt długo leżała na słońcu. Jakieś zdjęcie lalki. Chociaż nie wyobrażam
sobie - zmarszczyła nos - żebym potrafiła wykonać ten numer z „Możesz nie dożyć końca
tygodnia”, niczego po sobie nie pokazując.
- Ćwicz przed lustrem - poradziła jej przyjaciółka. - Ja tak robiłam.
To by wymagało zbyt dużego wysiłku. Wszyscy wiedzą, kiedy chcę skłamać. Mój
dziesięcioletni brat jest w tym o wiele lepszy ode mnie. Nawet faceci, z którymi chodzi moja
matka, nigdy nie wierzą, kiedy mówię, że miło mi ich poznać.
- Też mi nowina - parsknęła Liz. Otworzyła kasę, by zamienić swój bilon na banknoty.
Trzydzieści trzy dolary do Funduszu Hasta la Vista, a dokładnie trzydzieści trzy dolary i
siedemdziesiąt trzy centy.
Rozległy się właśnie pierwsze tony Close Encounters, kiedy w drzwiach kawiarni
ukazał się Max Evans, wysoki blondyn z zabójczo niebieskimi oczami, i ciemnowłosy
Michael Guerin. Skierowali się do jednego z narożnych stolików. Obaj byli uczniami tego
samego liceum, do którego chodziły Liz i Maria.
- Oczywiście usiedli w twoim rewirze. - Maria żachnęła się.
Na każdą z dziewczyn przypadało po sześć stolików, przedzielonych przesłonami i
ustawionych w kształcie latających talerzy. Klienci najbardziej lubili miejsca przy oknie.
- Ty masz turystów i fajnych chłopaków, a ja tych dwóch. - Wskazała ruchem głowy
stolik przy drzwiach. - Kłócą się jak diabli. Są wściekli, kiedy się do nich zbliżam.
Liz rzuciła okiem na dwóch mężczyzn. Jeden był wysoki i tęgi, a drugi mniejszy, ale
bardziej muskularny. Przechyleni przez stolik, dyskutowali zawzięcie. Byli bardzo
podnieceni.
- Uważam, że należy ci się coś po przeprawach z tymi facetami. Możesz obsłużyć
Maxa i Michaela - zaproponowała Liz.
- Okay, ale o co chodzi? - spytała Maria, mrużąc niebieskie oczy.
Liz objęła ją ramieniem.
- Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Czy nie mogę zrobić czegoś dla ciebie po prostu
z dobroci serca?
- Nie - powiedziała Maria, wyzwalając się z objęć Liz. - Pytam ponownie: o co
chodzi?
- O nic - upierała się Liz. - Chcę tylko trochę odpocząć od tych napakowanych
testosteronem typów.
- Możesz mówić jaśniej. - Maria uniosła brwi.
- Mężczyźni - tłumaczyła jej Liz - jestem zmęczona ich... męskością.
- Nie wszyscy faceci są tacy jak Kyle Valenti - zaprotestowała Maria. - Na przykład
Alex. To fajny chłopak.
Alex Manes był rzeczywiście świetny. Liz nie mogła uwierzyć, że ona i Maria
przyjaźnią się z nim dopiero od roku. Wydawało jej się, że zna go od zawsze.
- Masz rację. Alex jest najlepszy. Ale on się nie liczy.
- Dlaczego nie? - spytała Maria, marszcząc brwi.
- Ponieważ on jest Alexem - Liz wzruszyła ramionami. - On nie jest takim samcem jak
Kyle. Żebyś widziała, co Kyle dziś wyprawiał po lekcjach. Nie chciał przyjąć do wiadomości,
że już nie będę z nim chodzić. Rzucił się na kolana i czołgał się za mną przez cały hol.
Wszyscy jego przyjaciele to widzieli i śmiali się jak idioci.
Żałowała, że nie zna karate. Dopiero wtedy przyjaciele Kyle'a mieliby powód do
śmiechu.
- Jakie to romantyczne. Mimo to nie umówiłaś się z nim? - spytała Maria, udając
zdziwienie.
- Zdecydowanie nie. Na razie nie mam zamiaru umawiać się z nikim - oświadczyła
Liz. - Będę siedziała w domu, wypożyczała kasety wideo, robiła sobie kąpiele w pianie i
nosiła stare wygodne dresy.
Naprawdę tego chciała. Co prawda większość chłopaków, z którymi się umawiała - a
nie było ich znowu tak wielu - nie kończyło tak marnie jak Kyle Valenti. Ten był przekonany,
że Liz jest naprawdę zadowolona, kiedy może siedzieć obok niego na kanapie i patrzeć, jak
on gra na komputerze, nie dopuszczając jej do ani jednej gry.
A innych chłopców cechowała „nijakość”. Moje życie miłosne jest godne pożałowania
- skarżyła się Liz. - Potrzebuję teraz czasu dla siebie samej.
Sama mogę ci zrobić mieszankę olejków ziołowych do kąpieli - oświadczyła Maria. -
Ale jeśli przestaniesz umawiać się z chłopakami, to niektórzy z naszej szkoły będą bardzo
nieszczęśliwi.
- Na przykład kto? - spytała Liz.
- Max Evans. - Maria rzuciła okiem na stolik, przy którym siedzieli dwaj nowo
przybyli chłopcy.
- Max? - powtórzyła Liz. - To kumpel. On się mną w ten sposób nie interesuje.
- No wiesz - oburzyła się Maria. - Jak mógłby się nie interesować? Z tymi długimi
czarnymi włosami i owalną twarzą wyglądasz jak hiszpańska księżniczka. A twoja cera...
Poza tym jesteś inteligentna i...
- Przestań! - zawołała Liz, podnosząc obie ręce. Nie znała osoby tak lojalnej jak
Maria, która trwała przy swoich przyjaciołach bez względu na wszystko. Zaprzyjaźniły się już
w drugiej klasie. Połączył je los pisklęcia, które wypadło z gniazda.
- Dobrze, przestanę - zgodziła się Maria. - Uwierz mi jednak, że Max Evans jest tobą
nieprzeciętnie zainteresowany. Myślę, że dał sobie wytatuować na piersi „Własność Liz
Ortecho”. On...
- Cześć, Michael! - zawołała głośno Liz, widząc, że chłopak kieruje się w stronę baru.
Miała nadzieję, że nie słyszał ich rozmowy.
- Hej! - Przeczesał palcami kruczoczarne włosy, przez co jeszcze bardziej podniosły
się w górę. - Pomyślałem, że może macie tu jakiś formularz, żebym mógł zgłosić swoją
kandydaturę.
Liz nie mogła sobie wyobrazić Michaela obsługującego klientów w kawiarni,
inkasującego pieniądze i wydającego resztę. To było dla niego zbyt zwyczajne, zbyt pospolite
zajęcie. Wyobrażała go sobie raczej na jakimś stanowisku w marynarce wojennej czy czymś
w tym rodzaju. Był zawsze skłonny do żartów, ale widać było, że jest stanowczy.
Liz wyjęła spod lady plik formularzy.
- Nikogo w tej chwili nie potrzebujemy. Porozmawiam jednak z ojcem i kiedy
otworzy się jakaś możliwość, przypilnuję, żeby zatelefonował do ciebie.
- Myślę, że ta możliwość pojawi się bardzo szybko - powiedział Michael poważnym
tonem. - Chyba że twój ojciec lubi kelnerki, które stoją i plotkują, zamiast obsługiwać gości -
dodał, mrugając do niej porozumiewawczo.
Maria rzuciła w niego ścierką do naczyń. Michael roześmiał się głośno.
- Już idę. - Wzięła dwie karty dań i poszła za nim do stolika. Liz rzuciła okiem na
Maxa i napotkała spojrzenie jego oślepiająco niebieskich oczu. Były bardzo piękne; miały
taki niezwykły odcień, ale nie był to błękit nieba ani oceanu.
Patrzył na nią przez chwilę, potem odwrócił wzrok.
Maria chyba nie miała co do niego racji, a może jednak? Liz poznała Maxa w trzeciej
klasie. Razem wykonywali wszystkie doświadczenia w laboratorium, ale nigdy nie spotykali
się poza szkołą. Nigdy też nie wyczuła, żeby chciał być dla niej kimś więcej niż przyjacielem.
Zaczęła układać serwetki. Jak wyglądałoby romantyczne spotkanie z Maxem? Nie był
w jej typie; był zbyt spokojny, typ samotnika.
Patrzył na świat zupełnie inaczej niż większość ludzi. Mówił rzeczy, które zmuszały
Liz do zastanowienia, na przykład, kiedy ci naukowcy ze Szkocji sklonowali owcę. Wszyscy
wtedy zastanawiali się, kogo by sklonowali, gdyby tylko mogli - innych naukowców,
sportowców czy też gwiazdy filmowe. Ale Maxa interesowało coś innego - czy można
sklonować duszę, a jeśli nie, to co to oznacza. W jego towarzystwie nie można się było
nudzić.
Liz starła kroplę mleka z lady. Potem przesunęła butelkę z ketchupem tak, by nie
wystawała ani na milimetr poza pojemnik z musztardą. I znowu zerknęła na Maxa.
Ten chłopak mógł się podobać. Gdyby Gimnazjum i Liceum Ulysses F. Olsen chciało
zrobić kalendarz z najprzystojniejszymi chłopakami w szkole, na pewno by się w nim znalazł.
Wysoki blondyn z oślepiająco niebieskimi oczami...
Poczuła, że się czerwieni. To dziwne, że zaczęła w ten sposób o nim myśleć. Przedtem
jakoś do niej nie docierało, że jest tak świetnym chłopakiem. Był dla niej po prostu Maxem.
Nie mogła...
Donośny męski głos przerwał jej rozmyślania. Szybko podniosła głowę. Wszyscy
goście kawiarni patrzyli na siedzących przy drzwiach mężczyzn. Potężniejszy z nich patrzył
wściekłym wzrokiem na swojego towarzysza, zaciskając pięści.
Trzeba zawołać ojca, pomyślała Liz. Ta kłótnia może się źle skończyć.
Skierowała się do drzwi opatrzonych napisem „Wejście tylko dla pracowników”.
- On ma broń! - krzyknęła Maria. Liz obróciła się szybko. Serce waliło jej jak oszalałe.
Nie.
Och nie. Tylko te słowa przebiegały jej przez myśl.
Drobniejszy, muskularny mężczyzna przystawił rewolwer do głowy swojego
towarzysza.
- Nie będziesz potrzebował pieniędzy, kiedy będziesz martwy - powiedział. Ton jego
głosu nie zdradzał żadnych emocji. Był spokojny. Spokojny i chłodny. Klik. Odwiódł kurek.
Liz chciała uciec, zawołać pomocy, ale stała jak sparaliżowana. Nie mogła otworzyć
ust. Nie była w stanie ruszyć się z miejsca.
Potężny mężczyzna wydał okrzyk wściekłości. Rzucił się w stronę przeciwnika.
Rozległ się huk wystrzału.
Liz straciła równowagę; uderzyła o ścianę i osunęła się na podłogę.
Poczuła, że coś ciepłego spływa jej po brzuchu, przesiąkając przez ubranie.
- Ile krwi! - usłyszała okrzyk Marii. Ale jej głos dochodził jakby z daleka. Z bardzo
daleka...
Max zerwał się na równe nogi, ale Michael chwycił go za ramię i siłą posadził z
powrotem na krześle.
- Puść mnie! - krzyknął Mas. - Liz może umrzeć. Co ty wyprawiasz?
- A ty co? - Michael ścisnął mocniej jego ramię. - Chcesz przywrócić ją do życia tutaj,
w kawiarni? Równie dobrze mógłbyś wysłać władzom zaproszenie. Cześć, tu jestem, czemu
po mnie nie przyjeżdżacie?
Michael miał rację. Uzdrowienie Liz wywołałoby zainteresowanie - zbyt duże
zainteresowanie. Ale jeśli pozwoli, by dziewczyna umarła, choć mógł ją uratować...
Czy w tej sytuacji miał wybór?
- Jestem gotów zaryzykować - powiedział Michaelowi.
- Ty jesteś gotów zaryzykować. A co ze mną? Co z Isabel? Max opuścił głowę. Nie
odezwał się. Zaryzykowałby własne życie, by uratować Liz. Ale jak mógł narażać życie
siostry i najlepszego przyjaciela?
- Jeśli rząd będzie miał dowód na to, że pojawił się jeden z nas, to się dowiedzą, że jest
nas więcej. Nie zaprzestaną poszukiwań, dopóki nas nie odnajdą, co do jednego - mówił dalej
Michael.
- Nie mogę powstrzymać krwi! - zza baru dobiegł ich przeraźliwy krzyk Marii.
Max poczuł, jak serce uderza mu o żebra. Liz umierała! Zerwał się od stolika.
- Wymyślę coś. Obiecuję ci - rzucił. Zanim przyjaciel zdołał go powstrzymać, już
biegł w stronę baru. Przeskoczył przez ladę. Ze ściśniętym sercem patrzył na Liz. Z
trudnością przełknął ślinę.
Maria usiłowała tamować krew ręcznikiem. Ale Liz została trafiona w brzuch i nie
można było powstrzymać krwawienia.
Max słyszał dobiegający z kuchni głos jej ojca, który telefonował po pogotowie. Nie
zdążą, pomyślał. Wiedział o tym.
Aura Liz miała kolor ciepłego bursztynu. Max pragnął zawsze przebywać w jej
blasku. Teraz jej świetlne obrzeże nabrało tępego brązowego koloru, który ciemniał z
upływem każdej sekundy.
I w miarę jak uciekało z niej życie, stawało się coraz ciemniejsze.
Każdy człowiek ma inną aurę, tak jak linie papilarne. Jedynie w momencie śmierci to
świetlne obrzeże staje się czarne.
Max odsunął Marię na bok. Dziewczyna dygotała z przerażenia. Chciałby ją
pocieszyć, ale nie miał ani sekundy do stracenia.
Uklęknął przy Liz i położył obie dłonie na ranie. Natychmiast jego palce zaczęły lepić
się od krwi.
Kocham ją, przemknęło mu przez myśl. To była prawda. Nie przyznawał się do tego,
nawet sam przed sobą. Miłość do ziemskiej istoty była nierozważna. Niebezpieczna. Ale nic
nie mógł na to poradzić. Kochał Liz i nie pozwoli jej umrzeć.
- Przepuść mnie! - usłyszał za plecami krzyk ojca dziewczyny. - Muszę ją zobaczyć!
Nie poruszył się ani nie odpowiedział. Teraz musiał skupić się na Liz. Tylko to było
ważne.
Zamknął oczy i zaczął głęboko, miarowo oddychać. Starał się nawiązać łączność.
Myśl teraz o niej, nakazał sobie. Myśl o czymkolwiek związanym z nią.
O jej włosach, które zawsze pachniały jaśminem. O dołeczku, który pojawiał się na jej
lewym policzku, kiedy się uśmiechała.
O tym, jak lubiła opowiadać niemądre dowcipy o kosmitach. O tym, jak uważnie
słuchała, kiedy z nią rozmawiał.
Już prawie nawiązał łączność. Musi tylko jeszcze trochę się przybliżyć...
- Nadjeżdża karetka - usłyszał za plecami głos Michaela. Max wziął głęboki oddech.
Przez jego umysł przebiegały obrazy tak szybko, że ledwie rozpoznał jeden, już ukazywał się
następny.
Wypchany piesek z odgryzionym uchem. Zestaw „Mały chemik”. Dziewczynka
trzymająca pisklę w rękach. Pędzący samochód. Pięcioletnia Liz w różowej sukience w misie.
Walentynka. Trampolina nad dużym basenem. Jego własna twarz.
Nawiązał łączność.
Czuł krew, wypływającą z ciała dziewczyny, jakby była jego własną krwią. Czuł jej
oddech w swoich płucach. Słyszał w uszach bicie jej serca.
Najpierw kula, pomyślał Max. Skupił się na ciele Liz. Na ich ciele.
Tak. Była tu. Wyczuwał ją. Wiedział już, gdzie jest ten kawałek ołowiu. Cząsteczki
ołowiu.
Zaczął roztrącać te cząsteczki. Tylko tak mógłby to kreślić. Potrącał je, a one się
rozpadały. Ołowiany pocisk rozdrabniał się na mikroskopijne molekuły, które nie stanowiły
już żadnego zagrożenia.
- Karetka podjeżdża pod drzwi - usłyszał głos Michaela. Max skoncentrował się na
komórkach ciała Liz. Jej żołądka.
Mięśni i ścięgien. Skóry.
Teraz nie roztrącał, tylko skupiał. Ściskał myślą. Aby komórki jej ciała się zespoliły.
Uzdrawiał.
Poczuł, że ktoś nim potrząsa.
- Musisz przerwać łączność - rozkazał Michael. - Ludzie z karetki pogotowia są już w
drzwiach.
Max zerwał łączność. Był znowu odseparowany. Znowu samotny. Oblała go jakaś
zimna fala. Zadrżał.
Oderwał dłonie od Liz i spojrzał na jej brzuch. Pod warstwą krwi skóra była
nietknięta. Odetchnął z ulgą. Dziewczyna otworzyła oczy i spojrzała na niego.
- Ja... ty...
- Później ci wszystko wytłumaczę - szepnął. - Teraz musisz mi pomóc.
Chwycił stojącą na ladzie butelkę ketchupu i roztrzaskał ją na podłodze. Wysmarował
ketchupem zakrwawione ubranie Liz.
- Stłukłaś butelkę, padając - powiedział do niej. - Okay, Liz? Padając, stłukłaś butelkę
i to wszystko.
Kobieta i mężczyzna, oboje w białych strojach, weszli za bar.
- Proszę się odsunąć i zrobić nam miejsce - powiedziała lekarka.
Max cofnął się. Czy Liz zrozumiała, o co ją prosił? Dziewczyna usiłowała wstać.
- Nic mi nie jest - odezwała się ochrypłym głosem. - Kiedy usłyszałam strzał,
upadłam. Ja... ja stłukłam tę butelkę ketchupu i cała się oblałam.
Podniosła resztki butelki, aby wszyscy mogli je zobaczyć. Potem spojrzała na Maxa, a
jej ciemnobrązowe oczy wyrażały tak wiele. Chłopak wstrzymał oddech.
- Nic mi nie jest - powtórzyła.
2
Liz nie mogła oderwać wzroku od Maxa. Uśmiechnął się. Był to łagodny uśmiech,
przeznaczony tylko dla niej. Co ty ze mną zrobiłeś? - pomyślała. W jaki sposób...
W głowie jej szumiało, mózg pracował na zwolnionych obrotach. Trudno jej było
zebrać myśli.
Lekarka uklękła przy dziewczynie, zasłaniając jej Maxa. Nie! - pomyślała Liz, usiłując
wstać. Musiała mieć go teraz w zasięgu wzroku. Czuła się wtedy... bardziej bezpieczna.
Kiedy upadła i leżała na podłodze, miała wrażenie, że odpływa w jakąś nieznaną dal,
że coś ją zmusza do oderwania się od kawiarni, od ojca i Marii - od wszystkich i wszystkiego,
co znała. Tylko dzięki Maxowi mogła tu powrócić.
- Proszę się jeszcze nie ruszać. - Lekarka chwyciła ją za ramiona.
Liz starała się skupić na tym, co ma powiedzieć. Przesunęła ręką po sukience i
podniosła dłoń, tak by lekarka mogła ją zobaczyć.
- To ketchup, jak już mówiłam. Wiem, że to wygląda jak krew, jak mnóstwo krwi...
A pod ketchupem jest krew, pomyślała. Wykrwawiałam się na śmierć. Umierałam. Liz
zadrżała. Skrzyżowała ramiona, ale to jej nie pomogło. Nadal odczuwała chłód.
- Wiem, że to ketchup. Czuję jego zapach. Zaczynam nabierać apetytu na frytki -
zażartowała lekarka. Wyjęła maleńką latarkę i zaświeciła dziewczynie w oczy. Potem zbadała
jej puls.
- Czy nic jej nie jest? - spytał pan Ortecho, gwałtownie mrugając oczami. Zawsze tak
robił, kiedy był na skraju załamania.
Liz ogarnęła fala współczucia; chciałaby uchronić ojca przed jakimkolwiek
nieszczęściem. Popadł w depresję, kiedy Rosa przedawkowała. Po pogrzebie całymi dniami
leżał na kanapie, przykryty wełnianym kocem, chociaż był środek lata. Ilekroć Liz wchodziła
do pokoju, widziała go zawsze w tej samej pozycji.
Musi być przerażony, pomyślała. Jestem jedynym dzieckiem, jakie mu pozostało.
Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się wtedy, kiedy ojciec ma wolny dzień.
- Dobrze się czuję, tatuniu - powiedziała. Głos drżał jej lekko, ale uznała, że miał
wystarczająco normalne brzmienie. Niezwykłe było jedynie to, że powiedziała do ojca
„tatuniu”, czego nie robiła od dzieciństwa.
- Nie ciebie pytałem - zirytował się pan Ortecho. - Czy jesteś lekarzem? Nie. Więc nie
wiesz, czy dobrze się czujesz.
- Ja jestem lekarzem i potwierdzam, że ona czuje się dobrze - odezwała się lekarka. -
Spodziewałam się, że będzie w szoku. Ja byłabym w szoku, gdyby ktoś do mnie strzelił. Ale
ona jest w zupełnym porządku - dodała, rzucając spojrzenie na towarzyszącego jej
sanitariusza. - Myślę, że możemy już odjechać.
- Dziękuję - powiedziała Liz, podnosząc się na nogi. Ojciec chwycił ją w objęcia i tak
mocno ściskał, że poczuła ból żeber.
- Nie mówmy o tym mamie, okay? - szepnęła.
- Chyba żartujesz? Nie ma szans, żeby twoja matka tego nie wyczuła. Jak tylko jedno
z nas wejdzie do domu, od razu będzie wiedziała, że coś się stało.
Dziewczyna rozejrzała się po kawiarni, szukając Maxa. Musiała z nim porozmawiać,
żeby dowiedzieć się, co z nią zrobił. Ale już go nie było. Ani jego, ani Michaela.
Max z takim przejęciem prosił ją, aby skłamała, jakby to było niesłychanie ważne.
Gdyby ktoś uważnie przyjrzał się podłodze, od razu wiedziałby, że ta historia z ketchupem to
bujda. Plamy krwi na płytkach terakoty były błyszczące i jasnoczerwone - ketchup nie ma ani
tej barwy, ani konsystencji.
- Sprzątnę to. Ktoś się może poślizgnąć. - Wyciągnęła żółty kubełek i wylała z niego
brudną wodę na podłogę.
- Ja to zrobię - zorientował się ojciec, wyjmując jej mopa z rąk.
- Chodź. Pójdziemy do toalety i trochę się ogarniesz - odezwała się Maria, obejmując
przyjaciółkę.
- Dobry pomysł. Liz czuła, że brakuje jej już sił do udawania spokoju i rozmów o
ketchupie.
Spojrzała na Marię; ta była bardzo blada. Zniknęły jej różowobrzoskwiniowe
rumieńce, na policzki wystąpiły czerwone plamy.
Zanim Liz zdążyła zrobić krok do przodu, drzwi kawiarni otworzyły się gwałtownie i
ukazał się w nich szeryf Valenti. Jego kroki odbijały się głośnym echem w opustoszałym
lokalu.
Wszyscy uczniowie liceum znali ojca Kyle'a. Co tydzień przeprowadzał rewizję w
szkolnych szatniach. Zatrzymywał każdego kierowcę, który nie miał osiemnastu lat i przekra-
czał szybkość choćby o parę kilometrów. Pojawiał się prawie na każdej imprezie, żeby
sprawdzić, czy nieletni nie piją alkoholu.
- Dostałem raport, że pod tym adresem była strzelanina - zwrócił się do właściciela
lokalu. - Czy może mi pan powiedzieć, co się tu wydarzyło?
Będzie zadawał tysiące pytań, pomyślała Liz. A jeśli nie uwierzy w opowieść o
ketchupie? Serce zaczęło jej bić szybciej.
- Byłem wtedy w swoim biurze. Usłyszałem wrzaski dwóch mężczyzn, po czym
nastąpił wystrzał - mówił drżącym głosem pan Ortecho. - Wybiegłem z biura i zobaczyłem
córkę... zobaczyłem moją córkę, która leżała na podłodze, krwawiła...
- To był ketchup - szybko wtrąciła Liz. - Przestraszyłam się wystrzału. Odskoczyłam
do tyłu i upadłam. Rozbiłam butelkę i oblałam się ketchupem.
- Czy tak było? - spytał Valenti, obracając się w jej stronę. Zdjął kapelusz. Liz
zauważyła czerwony pasek, jaki rondo kapelusza odcisnęło mu na czole.
- Mhm - mruknęła. Dlaczego czuła się taka speszona? Przecież zadał jej to pytanie
spokojnym tonem, nie krzyczał na nią ani nic w tym rodzaju. Nie należał też do mężczyzn,
którzy onieśmielają swoim wyglądem; nie był o wiele wyższy od Liz.
Miał jednak szczególną cechę. Gdyby miała opisać szeryfa Valentiego za pomocą
jednego wyrazu, użyłaby określenia „konsekwentny”. Czuła, że każde jego słowo i każdy gest
są przemyślane. A jeśli działał tak ostrożnie i tak zważał na to, co mówi, to niewątpliwie
bardzo dokładnie wgłębiał się również w podawane mu informacje.
Czy zauważył, że podłoga jest mokra? - przyszło jej nagle do głowy. Czy zastanawia
się, dlaczego została tak szybko umyta? To było osobliwe - zajmować się podłogą zaraz po
tym, jak ktoś do niej strzelał.
Valenti nie zadawał więcej pytań.
Czy uwierzył w jej opowieść? Liz żałowała, że nie może widzieć jego oczu. Ale on nie
zdejmował odblaskowych okularów. Widziała w nich jedynie odbicie własnej twarzy.
- Pokłóciło się dwóch facetów przy tamtym stoliku - odezwała się Maria. - Jeden z
nich był niskim, ale muskularnym mężczyzną, a drugi był wielki i gruby.
- Tak! - potwierdziła Liz. - Myślę, że kłócili się o pieniądze. Tak, o pieniądze.
Pleciesz, strofowała się w myślach. Powstrzymaj się. Im więcej będziesz mówić, tym
łatwiej Valenti przyłapie cię na kłamstwie.
- A co było potem? - spytał szeryf, unosząc brwi.
- Potem jeden z tych facetów... ten niski... wyciągnął rewolwer. Ten drugi chciał mu
go odebrać i broń wypaliła - odpowiedziała Liz.
- Muszę mieć rysopis ich obu. - Szeryf wyciągnął z kieszeni mały notes.
- Oczywiście. - Liz roześmiała się z przymusem. - Ten gość z rewolwerem miał
rozwichrzone ciemne włosy. Poniżej metra osiemdziesięciu wzrostu, ważył może
osiemdziesiąt parę kilo.
- Wąsy, tatuaże czy coś w tym rodzaju? - spytał Valenti.
- Chyba nie. - Liz zerknęła wyczekująco na przyjaciółkę. Rozmowa z szeryfem
wyprowadzała ją z równowagi.
- Ja też niczego takiego nie pamiętam - rzekła Maria.
- A ten drugi gość? - spytał Valenti, stukając ołówkiem o notatnik.
- Wyższy - powiedziała Maria. - Powyżej metra osiemdziesięciu. Gruby, z dużym
brzuchem.
Mówiła dalej, a szeryf robił notatki. Za parę minut stąd wyjdzie. Wtedy Liz będzie
mogła znaleźć Maxa.
- To chyba wszystko - powiedział Valenti. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie. Gdzie
jest ślad po kuli?
Ślad po kuli? Och, mój Boże, Liz o tym nie pomyślała.
- Pewno gdzieś tu na ścianie - mruknęła. Obróciła się, udając, że szuka dziury.
- Niczego nie widzę. - Szeryf przechylił się przez ladę. Czuła na karku jego oddech.
Ciarki przechodziły Jej po skórze. Przecież on nie wie, że kłamiesz, uspokajała się. Obróciła
się twarzą do niego i wzruszyła ramionami.
- Może tak spanikowałam na widok rewolweru, że tylko wyobraziłam sobie wystrzał.
- Tak. Pod wpływem stresu wszystko jest możliwe - przyznał Valenti.
Kupił to tłumaczenie, pomyślała dziewczyna.
- Ale twój ojciec również słyszał wystrzał - zauważył szeryf. - I ta kobieta, która do
nas zadzwoniła.
O tym też nie pomyślałam. Zupełnie za nim nie nadążam, uzmysłowiła sobie Liz.
- Nie wiem, co panu powiedzieć - zaczęła. - Czy mogłabym iść się przebrać? Jestem
cała oblepiona ketchupem.
- Idź. Gdybym miał więcej pytań, to wiem, gdzie cię znaleźć.
- Chodźmy, Mario. - Chwyciła ją za ramię i wciągnęła do damskiej toalety, zamykając
drzwi.
Zebrała włosy w kitkę i spięła ją na czubku głowy, jak w Jaskiniowcach. Lepiej jej się
myślało, kiedy włosy nie opadały jej na twarz. To było głupie, ale prawdziwe.
Maria oderwała długi kawał papierowego ręcznika, zamoczyła go w zimnej wodzie i
podała przyjaciółce.
- Czy powiesz mi, dlaczego okłamałaś wszystkich, łącznie z szeryfem?
Dłoń Liz, w której trzymała papierowy ręcznik, zatrzymała się w pół gestu. Woda
zaczęła jej kapać na pantofle.
- Nie kłamałam - stwierdziła nienaturalnie sztucznym tonem.
- No dobra. - Maria, przyglądając się jej uważnie, wyjęła z kieszeni zwinięty ręcznik. -
To nie ketchup. To krew. Twoja krew, Liz. Trzymałam ten ręcznik na twoim brzuchu i wi-
działam, jak nasiąka krwią. Przyciskałam go z całych sił - dodała łamiącym się głosem, a w
jej oczach zabłysły łzy - ale to nic nie pomagało. Ty umierałaś, Liz. Widziałam, jak umierasz.
Liz uchwyciła się krawędzi umywalki. Nie była w stanie utrzymać się na nogach.
Kiedy Max prosił ją, żeby skłamała dla jego dobra, całkowicie się wyłączyła i robiła tylko to,
czego chciał. Jakby zbudowała dokoła siebie szklany klosz, do którego strach nie miał
dostępu. Dzięki temu mogła spokojnie rozmawiać z ojcem, z lekarką i szeryfem Valentim.
Słowa przyjaciółki wybiły jednak w tym kloszu dziurę. Omal nie umarłam, pomyślała
Liz. Bezustannie powtarzała to w myślach. Wreszcie osunęła się na podłogę i oparła o ścianę.
Maria usiadła obok niej i objęła ją ramieniem.
- Trafił cię, prawda?
- Tak - przyznała Liz. Paliło ją gardło, a oczy napełniły się łzami.
- Opowiedz mi wszystko. Liz głęboko wciągnęła powietrze.
- Max mnie uzdrowił. To niemożliwe, ale tak było. Słyszałam twój krzyk. Dochodził z
bardzo daleka. Potem straciłam przytomność czy coś w tym rodzaju. - Była zadowolona, że
może to wszystko głośno wypowiedzieć. Sprawiło jej to wielką ulgę. - Następną rzeczą, jaką
pamiętam, były dłonie na moim brzuchu. Ciepłe dłonie - mówiła dalej. - Tylko to czułam,
żadnego bólu ani niczego. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Maxa.
- Niesamowite. On ocalił ci życie.
- Tak - potwierdziła Liz.
Nie mogła jednak do końca w to uwierzyć. To było jak sen, który z każdą minutą
wydawał się coraz mniej realny. W jaki sposób Max mógłby uleczyć ranę postrzałową?
- Powiedział, żebym skłamała, że później mi wszystko wytłumaczy, i zniknął.
Ubranie Liz śmierdziało ketchupem i zaschniętą krwią. Zrobiło jej się niedobrze.
Wstała, wzięła kolejny ręcznik i tak gwałtownie nim pocierała, że rozpadł się na strzępy.
Maria stanęła obok przyjaciółki przy lustrze. Wytarła oczy i nawet się roześmiała.
- To miał być wodoodporny tusz do rzęs.
- Nie wynaleźli jeszcze łzoodpornego tuszu - powiedziała Liz, podając jej ręcznik.
Oczy Marii nagle się rozszerzyły. Pochyliła się w stronę przyjaciółki.
- Liz, nie powinnaś zawracać sobie głowy zmywaniem tego ketchupu. - Wskazała
palcem jej sukienkę. - Będziesz musiała coś z nią zrobić, spalić albo co. Popatrz tylko.
Liz opuściła wzrok i zobaczyła małą okrągłą dziurę w materiale. Poczuła nagły skurcz
żołądka. To tędy weszła kula. To był ślad po pocisku, którego szukał Valenti, i tylko ketchup
nie pozwolił mu tego zobaczyć.
- Masz rację. Muszę to spalić. Ręcznik też - dodała, wyjmując z rąk przyjaciółki
przesiąknięty krwią kawałek materiału.
Maria nie była w stanie oderwać wzroku od dziury w sukience.
- Nie mogę uwierzyć, że miałam kulę w swoim ciele - powiedziała Liz, osłaniając
dłońmi brzuch.
- Zabierz ręce - poleciła jej Maria. - Tu jest coś dziwnego. Jakbyś miała świecącą
skórę.
Liz opuściła ręce. Kawałek skóry, widoczny przez dziurę w sukience, rzeczywiście
miał niezwykły wygląd... był jakiś srebrzysty. Co to było?
Wolno rozpięła suwak. Kiedy spojrzała na swój brzuch, poczuła zawrót głowy.
To nie mogło być rzeczywiste. Takie rzeczy się nie zdarzają. Jednak na jej brzuchu
widniały dwa opalizujące odciski dłoni. Odciski dłoni Maxa.
Isabel Evans wyciągnęła górną szufladę komody i wyrzuciła jej zawartość na łóżko. A
więc: wargi, oczy, skóra, paznokcie, perfumy, pomyślała. Zaczęła układać szminki,
błyszczyki, pomadki do warg i konturówki w górnym prawym rogu łóżka.
Potem zebrała wszystkie cienie do powiek (w kremie i pudrze), wszystkie ołówki do
oczu i brwi, tusz do rzęs. Złożyła je w górnym lewym rogu łóżka, potem dołączyła do tego
zbioru dwa przyrządy do zakręcania rzęs i buteleczkę kropli do oczu Visine.
Max zawsze podśmiewał się z tego. Mówił, że Isabel zachowuje się jak mała
dziewczynka, która dzieli otrzymane na Halloween słodycze na oddzielne grupy: zwykła
czekolada, czekolada z orzechami, cukierki i dropsy. Ale układanie kosmetyków uspokajało
ją, kiedy była zdenerwowana. Tak jak teraz. Bardziej niż zdenerwowana. Była przerażona na
granicy ataku histerii.
Jeśli brat nie wróci szybko do domu, nie będzie już nigdy miał okazji, żeby się z niej
podśmiewać - ponieważ Isabel go zabije. Michaela też.
Jeden z nich zrobił użytek ze swojej mocy - albo kogoś uzdrowił, albo przeniknął do
snów. Czuła w powietrzu powiew mocy, który podnosił jej włosy na karku i na rękach. Przez
otwarte okno wpadał zapach ozonu, jak po burzy.
To oznaczało, że wydarzyło się coś bardzo poważnego, Max i Michael nigdy bowiem
nie używali swojej mocy dla zabawy. A kiedy robiła to Isabel - i to bardzo często, ponieważ
korzystanie z mocy było świetną rozrywką - obaj zawsze prawili jej kazania.
Musiało się wydarzyć coś wyjątkowego, co zmusiło jej brata i przyjaciela do złamania
zasad. Ale nie to było najbardziej przerażające. Najbardziej przerażające było to, że Isabel
czuła płynące od nich fale panicznego strachu. Nie obawy, lecz przerażenia.
Nie potrafiła czytać myśli Maxa ani Michaela, lecz umiała wczuwać się w ich uczucia.
Zwykle się z tego wyłączała. Co ją mógł obchodzić zły humor przyjaciela po kłótni z przy-
branymi rodzicami? Albo radość Maxa, bo Liz Ortecho obdarzyła go uśmiechem?
Nie mogła jednak wyeliminować bijącej teraz od nich fali przerażenia, tak samo jak
nie byłaby w stanie zignorować wybuchu wulkanu w środku miasta i rozlewającej się
wszędzie lawy.
Wyjęła pudełeczka z różem, kremy nawilżające, sztyfty korygujące i podkłady (w
płynie i pudrze). Położyła je w prawym rogu w nogach łóżka. Chciała dołożyć do nich
brzoskwiniowy peeling, zawahała się jednak. Czy tym razem nie powinna oddzielić
kosmetyków do oczyszczania skóry?
Nie mogła zebrać myśli. Gdzie jest Max i Michael? Na pewno wiedzą, że ona już
odchodzi od zmysłów.
Wyrzuciła peeling do śmieci. Nie lubiła go. Grudki z pestek drażniły jej skórę. Nie
powinna go była w ogóle kupować.
Usłyszała nadjeżdżający samochód. Nareszcie! Wybiegła ze swojego pokoju,
przebiegła przez hol i rzuciła się do drzwi. Obaj chłopcy szli w kierunku domu. Max unikał
jej wzroku, a Michael miał ponury wyraz twarzy.
Musiało stać się coś złego, pomyślała Isabel. Coś bardzo złego.
- Gdzieście byli? Co się stało? - spytała histerycznym tonem.
- Porozmawiamy w domu - powiedział brat, przechodząc obok niej.
- W domu - powtórzyła Isabel. Razem z Michaelem weszła za Maxem do holu i
zamknęła drzwi.
- Okay, jesteśmy w domu. Co się dzieje?
- Czy są rodzice? - Brat zignorował jej pytanie.
- Nie. Dzisiaj są w Clovis - odparła z rozdrażnieniem Isabel. Państwo Evans
postanowili rozszerzyć praktykę prawniczą, kiedy Max i Isabel poszli do liceum. Teraz mieli
swoje kancelarie zarówno w Roswell, jak i w Clovis - godzinę jazdy samochodem na
północny wschód.
Max skinął głową i skierował się w stronę salonu, a Michael za nim.
- Nie zostawiajcie mnie! - krzyknęła Isabel. - Chcę wiedzieć, coście zrobili. I nie
opowiadajcie mi żadnych bzdur. Czułam powiew mocy.
Brat nie odpowiedział. Opadł na fotel. Oparł głowę o przerzucony przez oparcie
indiański koc. Jego twarz wydawała się szara na tle żywych czerwieni, złota i zieleni.
Coraz bardziej ją przerażał. Zawsze lubił rządzić, rozkazywać jej i Michaelowi. A
teraz nie chciał nawet otworzyć ust.
- Ty mi powiedz, i to natychmiast. - Isabel zwróciła się do Michaela.
- Święty użył swojej mocy, aby uleczyć ranę postrzałową... w obecności świadków -
wyrzucił z siebie Michael. Rzucił się na sofę, lecz wstał. Widać było, że jest zbyt
zdenerwowany, by usiedzieć w jednym miejscu.
- Ranę postrzałową? Zwariowałeś?! - Isabel zaczęła wrzeszczeć na brata. Potem
rzuciła wściekłe spojrzenie Michaelowi. - On jest twoim najlepszym przyjacielem. Dlaczego
go nie powstrzymałeś?
- Próbowałem - uciął chłopak. Wyraz jego szarych oczu przestrzegał ją przed dalszymi
pytaniami.
- Czy przyjechała policja? - Głos Isabel nabierał histerycznych tonów.
- Valenti zajeżdżał na parking, kiedy myśmy wyjeżdżali - powiedział Michael.
Poczuła skurcz żołądka. Szeryf napawał ją przerażeniem. Starała się go unikać, jak
tylko mogła. Kiedy robił nalot na imprezę, wychodziła tylnymi drzwiami. Gdy pojawiał się w
szkole, siedziała z książką w rogu biblioteki. A teraz Max dosłownie wręczył temu facetowi
zaproszenie, żeby mógł się do nich dobrać.
- Czy świadkowie dobrze się wam przyjrzeli? Myślisz, że będą mogli podać
Valentiemu dokładny rysopis? - spytała Isabel.
- Chyba będą mogli mu dać nazwiska i adresy - mruknął Michael.
Isabel rzuciła bratu spojrzenie mówiące „powiedz wszystko, bo jak nie... „.
- Liz Ortecho została postrzelona. Ona wie, że zrobiłem coś, by ją uzdrowić. Myślę, że
jej przyjaciółka, Maria DeLuca, również wie - przyznał Max. - Tak, na pewno wie. To ona
starała się zatamować krew.
- To oznacza, że za dwie sekundy zjawi się tu Valenti! - krzyknęła Isabel. - Odkryje
całą prawdę o tobie!
- Izzy... - zaczął Max.
- I nie trzeba być geniuszem, by się domyśleć, że jeśli ty nie pochodzisz stąd, to twoja
siostra też nie - mówiła dalej. - Jak mogłeś mi to zrobić, Max? Valenti dowie się prawdy o nas
obojgu. Odda nas w ręce jakiejś agencji rządowej i...
- Uważam, że trzeba się stąd wynieść - przerwał jej Michael. - Powinniśmy wziąć
jeepa i jechać przed siebie, dopóki nie opuścimy tego stanu.
- Dość tego. Po prostu dość, okay?! - zawołał Max. Wyprostował się i odgarnął z czoła
jasne włosy. - Liz okłamała lekarkę. Powiedziałem jej, że ma mówić o rozbitej butelce
ketchupu, który się na nią wylał. Możemy mieć do niej zaufanie. Jestem pewny, że Maria
zrobi to samo.
- Skąd ta pewność? - upierała się Isabel. - Sprowadziłeś niebezpieczeństwo na nas
wszystkich.
- Chociaż teraz zrozumiesz, jak ja się czuję, kiedy ty używasz swojej mocy - odciął się
Max.
- Nie. Nawet nie próbuj mnie w to wciągać! - wrzasnęła Isabel. - Ty...
- Liz będzie zadawać ci mnóstwo pytań - wtrącił Michael, zwracając się do
przyjaciela. - Co masz zamiar jej powiedzieć?
- Prawdę - wyznał Max.
- Nie ma mowy! - wybuchnął Michael. Isabel popatrzyła na brata. Znała ten wyraz
twarzy - on już podjął decyzję. Usiadła na poręczy fotela. Musiała znaleźć jakiś sposób, by
zechciał jej wysłuchać. Musiała go przekonać, że to, co chce zrobić, zniszczy ich wszystkich.
- Max, my nie mieszkamy w Disneylandzie - odezwała się cichym głosem. - Nie
mieszkamy w szczęśliwym, cudownym miejscu. To byłoby miłe, ale tak nie jest. Nie możesz
ufać komukolwiek. To niebezpieczne.
- Ja nie mówię o „kimkolwiek”. - Max potrząsnął głową. - Mówię o Liz.
- O Liz i o Marii - przypomniała mu siostra. - Myślisz, że je znasz, ale nie możesz
wiedzieć, jak zareagują, kiedy im powiesz, że nie jesteś taki sam jak one. Mogą wtedy
popatrzyć na ciebie i zobaczyć coś okropnie odrażającego i przerażającego.
Max nie odezwał się. Isabel wiedziała już, że nie potrafiła przekonać brata.
Wstała i zaczęła chodzić po salonie. Może Michael miał rację. Może powinni
wyjechać. Tu groziło im niebezpieczeństwo - dwie ziemskie istoty były bliskie odkrycia ich
tajemnicy.
- To ty ustaliłeś tę zasadę, Max. Zmusiłeś nas, żebyśmy przysięgli, że nigdy nikomu
się nie zwierzymy, pamiętasz? - spytał Michael.
Isabel słyszała napięcie w jego głosie. Był prawie tak przerażony jak ona.
- Miałeś rację - mówił dalej Michael - ponieważ są tu takie ziemskie istoty, które by
nas zabiły, gdyby się dowiedziały o naszym istnieniu.
Isabel usłyszała, że na podjeździe zatrzymuje się samochód. Obróciła się szybko w
stronę Maxa.
- Już się zaczęło - rzuciła. - Valenti już nas ściga. Co teraz zrobimy?
3
Max zerwał się z fotela i pobiegł do holu. Wyjrzał przez wąskie okno przy drzwiach.
- To nie Valenti, to Liz - poinformował siostrę i przyjaciela. Isabel oparła się o ścianę i
zamknęła oczy. Max poczuł ukłucie bólu - jeszcze nigdy nie widział jej w takim stanie. Ale
nie miał teraz czasu, aby się nią zająć; musiał skoncentrować uwagę na Liz.
Gwałtownym ruchem otworzył drzwi, zanim ta zdążyła nacisnąć dzwonek. Drgnęła,
zaskoczona, ale szybko wróciła do równowagi. Spojrzała mu w oczy - Powiedziałeś, że
później wszystko mi wytłumaczysz. Już jest „później”.
Skrzyżowała ramiona na piersi, nie spuszczając z niego wzroku. Widać było, że nie
ruszy się z miejsca, dopóki nie otrzyma wyjaśnienia.
Max westchnął ciężko. Wiedział, że Isabel i Michael są gotowi go zamordować, ale co
mógł zrobić? Liz była jeszcze bardziej przerażona niż oni, przecież omal nie umarła.
- Wejdź - powiedział, nie zwracając uwagi na głuchy jęk siostry.
- Chodźmy do mojego pokoju. Michael i Isabel mieli właśnie... oglądać film na wideo.
Michael i Isabel nie odezwali się. Patrzyli tylko na Liz. Gdyby mogli to zrobić, ich
oczy wysyłałyby teraz śmiercionośne promienie, pomyślał Max.
Zaprowadził Liz do swojego pokoju i zamknął drzwi.
- Siadaj. Może chcesz się czegoś napić? Podniósł z podłogi kłąb brudnych ubrań i
wrzucił do szafy.
- Mamy wodę sodową, sok i te pobudzające napoje, które lubi Isabel, i pewnie jeszcze
coś.
- Nie, nie chcę niczego - odrzekła Liz, siadając na łóżku. Max już chciał usiąść obok
niej, ale zmienił zamiar i oparł się o komodę. Wielokrotnie wyobrażał sobie Liz Ortecho w
swojej sypialni, we wszelkich możliwych wariantach. Ale nie wyobrażał sobie takiej sytuacji
jak teraz.
- No i... - odezwała się dziewczyna, przesuwając tam i z powrotem srebrną bransoletkę
na nadgarstku.
- No i... - powtórzył Max. Aura Liz była teraz jaśniejsza. Nie był to jednak ten ciepły
bursztynowy kolor co zawsze. Ten był jadowicie żółty. A jaki będzie, kiedy wyjawię jej
prawdę o sobie? - pomyślał Max. Czy Isabel mogła mieć rację i Liz zobaczy we mnie
jakiegoś odrażającego mutanta?
Jeśli tak, to nie miał się co przejmować całą resztą. Tym, że może zostać złapany i
będą na nim przeprowadzać eksperymenty. Nie mogło być niż gorszego niż widok oczu Liz,
pełnych przerażenia i odrazy.
Max czuł, że powinien już zacząć mówić, nie wiedział jednak, jak zacząć.
Dziewczyna obracała nerwowym ruchem bransoletkę. Ona i tak jest dość
zdenerwowana, a ja tu stoję i tylko się na nią gapię, pomyślał Max.
- Więc, hm, jak się czujesz? - spytał. Jak się czujesz? Kretyńskie pytanie, uznał.
- Jeszcze trochę mnie trzęsie - powiedziała Liz. - To normalne, prawda? Pewnie hula
we mnie adrenalina, która nie ma już tam nic do roboty. To tak, jakbym wypiła za dużo
kawy...
- Tak - potwierdził Max. - Kiedy byłem dzieckiem, omal nie wpadłem pod samochód.
Serce waliło mi przez całą godzinę. Jechałem na rowerze, nie wiem, ile miałem lat, ale byłem
jeszcze w wieku, kiedy panowała wśród dzieci moda na przyczepianie kart do gry do
szprych...
- Max, przestańmy pleść byle co. - Liz odetchnęła głęboko, aby móc mówić dalej. -
Okłamałam wszystkich, jak mnie o to prosiłeś. Ale muszę wiedzieć, co się naprawdę
zdarzyło.
- Okay. Masz rację. Przestajemy pleść. Zabrania się plecenia byle czego. Zabrania
się...
- Max!
- Okay, okay. Ale zanim zacznę... Nie ma szans, żebyś ty sama uwierzyła w tę historię
z ketchupem? - spytał.
- Nie sądzę. - Liz roześmiała się, wyciągając bluzkę z dżinsów.
Co ona robi? Chłopcu zaschło w ustach. Z trudnością udało mu się zachować obojętny
wyraz twarzy.
Liz powoli odsłaniała brzuch. Max wstrzymał oddech, a po chwili wypuścił powietrze
z płuc z głośnym sykiem. Zobaczył dwa srebrzyste odciski dłoni. Swoje odciski.
- To nie są odciski butelki ketchupu - rzekła. Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń.
Max nie poruszył się. Co powinien zrobić? Czego ona od niego oczekiwała?
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem położyła jego dłoń na swoim brzuchu.
Przymierzała ją do srebrzystego odcisku, dokładnie ustawiając każdy palec.
Czy ona czuje, że drżę? - zastanawiał się. Kiedy ją uzdrawiał, koncentrował się
jedynie na rozdrobnieniu pocisku i zamknięciu rany. Ale teraz... teraz czuł pod palcami jej
miękką, gładką skórę. Tak ciepłą pod jego dłonią.
Usiadł koło Liz. Ona nadal trzymała jego ręką na swoim brzuchu.
- Ty to zrobiłeś, Max - powiedziała wzruszonym głosem. - Uratowałeś mi życie. Jak?
Powoli odsunął dłoń. Dziewczyna opuściła bluzkę.
- Nie wiem, jak mam zacząć - przyznał.
- Po prostu powiedz. Cokolwiek to jest, powiedz - poprosiła. To jest Liz, mówił sobie
Max. Od trzeciej klasy chodzili razem do szkoły. Gdyby miał wybrać jakąś ziemską istotę, by
powiedzieć prawdę o sobie, wybrałby ją. Jej naprawdę zależało na różnych sprawach, na
ludziach. Więc zrób to, pomyślał.
- Wiesz, że jestem adoptowany, prawda?
- Uhm - mruknęła, czekając, co będzie dalej.
- Moi rodzice... moi prawdziwi rodzice nie żyją.
- Och, Boże, Max. To okropne - odezwała się Liz. - Nic o tym nie wiedziałam.
Pamiętasz ich?
Cała ona. Już zapomniała o sobie, o pytaniach, na które chciała uzyskać odpowiedź.
Teraz myślała tylko o nim.
- W ogóle ich nie pamiętam. Bardzo tego żałuję - powiedział. - Myślę jednak... myślę,
że odziedziczyłem moc uzdrawiania, moc, którą wykorzystałem, aby uleczyć ciebie, po nich.
Chciała coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwolił. Bał się, że jeśli teraz tego z siebie
nie wyrzuci, to już nigdy nie potrafi tego zrobić.
- Moi rodzice zginęli w Katastrofie w Roswell. Oni... oni nie byli ziemskimi istotami.
Ja też nie jestem. Dlatego potrafię robić takie rzeczy... uzdrawiać. Dłońmi.
Zapadła długa niezręczna cisza. Liz odsunęła się lekko od Maxa. Kiedy się wreszcie
odezwała, jej głos był o wiele za spokojny.
- Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć. - Nie patrzyła na niego. - Czy mam zacząć od tego,
że katastrofa UFO, jeśli w ogóle miała miejsce, wydarzyła się przeszło pięćdziesiąt lat temu, a
ty jesteś dopiero w liceum? Że przyszedłeś na świat pięćdziesiąt lat po śmierci swoich
rodziców?
Nie uwierzyła mu. Max nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że mogłaby mu nie
uwierzyć.
- Na pokładzie były inkubatory i... - zaczął, ale Liz nie pozwoliła mu skończyć.
- A może powinnam zacząć od tego, co podważa tę całą twoją historię. Nie było
katastrofy w Roswell. Wszystkie badania naukowe potwierdziły ten fakt.
Wstała i założyła kurtkę.
- Myślałam, że mi ufasz. Sądziłam, że powiesz mi prawdę.
Mówiła chłodnym tonem, a w jej aurze pojawiły się brzydkie szkarłatne plamy. Max
nigdy jeszcze nie widział jej tak wściekłej.
Westchnął, sfrustrowany. Był tak skoncentrowany na reakcji Liz, kiedy dowie się
prawdy o jego pochodzeniu, że przez myśl mu nawet nie przeszło, że mogłaby mu nie
uwierzyć. Kto by mu zresztą uwierzył? To tak, jakby powiedział, że jest dzieckiem potwora z
Loch Ness czy coś w tym rodzaju.
Musiał znaleźć sposób, by ją przekonać. Jeśli Liz wyjdzie stąd z poczuciem, że on
stroi sobie z niej żarty, nie wiadomo, jak się zachowa. Może nawet zdecydować się na
rozmowę z szeryfem Valentim i powiedzieć mu o tym, co naprawdę wydarzyło się w
kawiarni.
- A pułkownik William Blanchard? - rzucił Max. To była jedyna rzecz, jaka przyszła
mu w tym momencie do głowy. Był dowódcą wojskowego lotniska. Odpowiedzialnym za
atomowe ugrupowanie uderzeniowe, bardzo poważanym facetem. To on ogłosił, że
odnaleziono latający talerz.
- Nie mam ochoty prowadzić teraz rozmów na temat największych nierozwiązanych
zagadek na świecie - oświadczyła poirytowana Liz. - Obiecałeś, że wszystko mi wyjaśnisz, a
jak widać, nie masz zamiaru tego zrobić.
Szykowała się do wyjścia.
- Nigdy bym cię nie okłamał! - wykrzyknął Max z rozpaczą. - Pozwól, że ci to
udowodnię.
- Dobrze. Daję ci dwie minuty. Max zerwał się z łóżka i chwycił ją za rękę. Chciała się
wyrwać, lecz ją przytrzymał.
- Chciałaś mieć dowód - powiedział.
- Okay - szepnęła.
Max zaczął pocierać jej bransoletkę, skupiając się na cząsteczkach srebra. Lekko je
potrącał mocą swojego umysłu. Chciał, żeby się rozsunęły, ale nie za bardzo. Jeszcze trochę,
pomyślał. Jeszcze raz je roztrącił i poczuł, że bransoletka rozpływa się pod jego palcami.
I Liz gwałtownie złapała oddech, kiedy bransoletka zaczęła się zsuwać z jej ręki.
Metal topił się szybko, spływając srebrnym strumieniem na podłogę. U stóp Liz utworzyła się
okrągła srebrna kałuża.
- Mówiłem prawdę, Liz - szepnął Max. - Przysięgam. Popatrzyła na srebrny krąg, a
potem przeniosła wzrok na twarz Maxa.
- Ja... ja muszę iść. - Zaczęła powoli cofać się do drzwi, jakby on był dzikim
zwierzęciem, które mogło ją zaatakować, gdyby poruszała się szybciej.
Coś ścisnęło go za gardło. Patrzy na mnie tak, jakby mnie nie znała, pomyślał.
- Zaczekaj, Liz - błagał.
- Ja... ja nie mogę - powiedziała, przyspieszając kroku. - Po prostu nie mogę.
Max był rozgorączkowany. Musiał to wszystko w jakiś sposób naprawić. Nie mógł
pozwolić, żeby teraz wyszła.
Schylił się i zanurzył dłonie w srebrzystym kręgu, popychając cząsteczki do siebie.
Kiedy bransoletka wróciła do pierwotnego kształtu, wyciągnął rękę do Liz.
Weź ją, myślał. Proszę cię, weź. Musisz tylko zrobić krok w moją stronę, to wszystko.
Dziewczyna otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Rzuciła się do drzwi.
Max patrzył na bransoletkę. Podszedł wolnym krokiem do komody i włożył ją do
dolnej szuflady. Delikatnie przesunął bransoletkę w tył szuflady i przykrył ją ubraniem.
Nie chciał jej widzieć. Nie chciał, by mu przypominała wzrok, jakim patrzyła na niego
Liz, kiedy wreszcie zrozumiała, kim on jest.
Liz usiłowała włożyć kluczyk do stacyjki, ale ręka za bardzo jej się trzęsła. „No już,
no już, no już”, szeptała. Chciała odjechać jak najszybciej, na wypadek gdyby Max miał
zamiar ją gonić.
Wreszcie włożyła kluczyk do stacyjki i zapaliła silnik. Samochód ruszył z lekkim
szarpnięciem.
Kiedy dojechała do skrzyżowania, skręciła w lewo, zamiast w prawo. Pojedzie wprost
do Marii. Jeszcze nie chciała wracać do domu. Rodzice zaczęliby się nad nią rozczulać, a nie
była pewna, czyby im wtedy wszystkiego nie opowiedziała.
Matka na pewno chciałaby ją posłać do lekarza. A ojciec, który skrupulatnie
przestrzegał prawa - nie przechodził nawet przez jezdnię na żółtym świetle - zmusiłby ją,
żeby zadzwoniła do szeryfa Valentiego i wszystko opowiedziała. Liz nie była na to
przygotowana.
Sama nie wiedziała, co chce zrobić. Kiedy myślała o Maksie, jej umysł reagował jak
komputer, który ma przetworzyć zbyt duży plik.
Znowu skręciła w lewo. Jeździła do Marii tak często, że mogłaby korzystać z
autopilota. Kiedy znalazła się na prostej, dodała gazu.
Znak stopu, pomyślała, dojeżdżając do skrzyżowania. Znak stopu! Ale ten sygnał nie
dotarł wystarczająco szybko z mózgu do stopy i przejechała bez zatrzymania. Usłyszała, że
ktoś na nią głośno trąbi.
„Przepraszam”, szepnęła. „Przepraszam, przepraszam”. Łzy napłynęły jej do oczu,
zamazując pole widzenia. Westchnęła głęboko, podjechała do krawężnika i zatrzymała
samochód. Słyszała, jak wali jej serce. Biło tak mocno, że czuła je nawet w koniuszkach
palców, trzymających kurczowo kierownicę. Odetchnęła głęboko.
Okay, uspokój się, pomyślała. Maria mieszka kilka przecznic dalej. Liz sprawdziła
położenie wstecznego lusterka, bocznego Potem wolno ruszyła do przodu.
Była tak skupiona jak przy egzaminie na prawo jazdy. Uważała, żeby nie przekroczyć
szybkości, nie jechać ani jednego kilometra za szybko, ani za wolno. Przy następnym znaku
stop całkowicie zatrzymała samochód. Wcześnie - ale nie za wcześnie - włączyła
kierunkowskaz. Udało jej się doskonale zaparkować, równolegle do krawężnika przed domem
przyjaciółki.
Wysiadła z samochodu i szybko ruszyła do drzwi. Zadzwoniła, odczekała sekundę i
nacisnęła dzwonek ponownie.
- Gdybyś przyszła minutę wcześniej, tobyś mi się przydała - powiedziała Maria,
otwierając drzwi. Poprowadziła przyjaciółkę do salonu, nie przestając mówić. - Moja matka
wyszła właśnie na randkę, zrobiona na gwiazdę rocka. Mówiłam, że powinna się inaczej
ubrać, ale oczywiście, nie chciałam nie słuchać. Może gdybyś ty...
- Rozmawiałam z Maxem - przerwała jej Liz .
- Okropnie wyglądasz! - wykrzyknęła Maria. - Przepraszam. Nawet tego nie
zauważyłam, byłam tak zaaferowana. Co się stało? Co on mówił?
Liz usiadła na sofie. Nie było dobrego sposobu na przekazanie tej wiadomości.
- Powiedział, że jest kosmitą - rzuciła. Maria zachichotała.
- Mówię poważnie. Maria zachichotała jeszcze głośniej.
- Czy... czy on ma antenki? - spytała, zanosząc się od śmiechu.
Rzuciła się na sofę, obok Liz, śmiejąc się do rozpuku. Liz spokojnie czekała. Kiedy
przyjaciółka dostawała ataków śmiechu, nic nie było w stanie jej powstrzymać.
- Pokazał ci swoją broń laserową? - Maria nie mogła się opanować. Parskała ze
śmiechu, co ją pobudzało do jeszcze większej wesołości. Miała zaczerwienione policzki i łzy
w oczach. Zauważyła wreszcie, że Liz nawet się nie uśmiecha. - Oops, przepraszam. -
Zachichotała jeszcze raz, potem wyprostowała się i otarła oczy. - Powiedz mi, co się
naprawdę wydarzyło.
Właśnie to zrobiłam - odpowiedziała Liz. Zaczęła szybko mówić, żeby nie pozwolić
Marii na nowy wybuch śmiechu. - Pomyśl tylko. Sama mówiłaś, że byłam umierająca, że
krew lała się ze mnie strumieniem. Max mnie uzdrowił. Zamknął ranę swoim dotykiem. Jaki
człowiek mógłby tego dokonać?
Maria patrzyła na przyjaciółkę ze zdumieniem. Przynajmniej zrozumiała, że mówię
poważnie, pomyślała Liz.
- Wiem, że to jest nieprawdopodobne. Sądziłam, że Max wygłupia się tylko, kiedy mi
o tym powiedział. Że chce mi wcisnąć jakąś bajeczkę. Ale wtedy dotknął mojej srebrnej
bransoletki i ona się roztopiła.
Oczy Marii rozszerzyły się z przerażenia.
- Czy wiesz, do jakiej temperatury trzeba doprowadzić srebro, żeby zaczęło się topić?
- spytała Liz podniesionym tonem. - Dziewięćset sześćdziesiąt jeden stopni Celsjusza. A
bransoletka się nie rozgrzała. Nie była nawet ciepła. To nie jest możliwe! Ale Max tego
dokonał.
Liz przerwała i zaczęła pocierać nadgarstek. W miejscu, gdzie nosiła bransoletkę, nie
było czerwonego śladu, żadnego śladu.
- Myślę... że powinnyśmy się napić mojej specjalnej antystresowej herbaty -
powiedziała Maria. Wstała z sofy i bez słowa skierowała się do kuchni.
- Dobrze się czujesz? - spytała Liz, idąc w jej ślady.
- Aha. Tak. Absolutnie. - Maria wzięła czajnik i podstawiła go pod kran. Odkręciła
kurek, a kiedy czajnik był już napełniony, woda leciała dalej, rozpryskując się po bokach.
Maria patrzyła na to niewidzącym wzrokiem.
Liz wyjęła jej czajnik z rąk.
- Usiądźmy. Obie jesteśmy zbyt rozhisteryzowane, żeby obsługiwać najprostsze
urządzenia.
- Masz rację. Maria usiadła na kuchennym krześle, a przyjaciółka zajęła miejsce obok
niej.
- Co teraz zrobimy?
- Nie wiem - odrzekła Liz. - Nie wiem, od czego zacząć. Przecież wiadomości o
kulturze i wierzeniach kosmitów z planety Maxa nie są dostępne w sieci. Nie wiem, czy oni...
czy jego... gatunek chce po prostu z nami mieszkać, czy też chcą nas zlikwidować i przejąć
Ziemię.
Brakowało jej niezbitych dowodów, takich jak przy wykonywaniu doświadczeń z
biologii. Za to właśnie kochała nauki ścisłe - za niepodważalne fakty. To podnosiło człowieka
na duchu - kiedy miał dowód, że we wszechświecie panuje pewien ład, że wszystko stosuje
się do jakichś reguł.
Po tym, co się dzisiaj wydarzyło, Liz nie wiedziała już, jakie to są reguły, i to ją
wprawiało w przerażenie.
- Pamiętasz, jak się skończyło ET Spielberga? - spytała nagle Maria. - Jak mieli się
pojawić ci rządowi agenci i zabrać go ze sobą?
Liz skinęła głową, nadal myśląc o świecie, w którym tablica pierwiastków nie miała
już zastosowania.
- Myślisz, że oni naprawdę mogliby przyjść po Maxa, gdybyśmy wszystko
opowiedziały? - pytała dalej Maria.
- Nie wiem - przyznała Liz. - Wątpię, żeby jedyną reakcją było „Och, kosmita, to
interesujące”. Na pewno są ludzie, którzy chcieliby robić na nim doświadczenia. Mogliby go
zamknąć na resztę życia, a nawet... - Nie mogła wypowiedzieć tego słowa.
- A nawet go zabić - dokończyła za nią przyjaciółka.
Przez umysł Liz przebiegł obraz: Max leży na ziemi, nieruchomy i zimny. Ogarnęła ją
fala wzruszenia. Nie mogła do lego dopuścić. Nie mogła dopuścić do śmierci Maxa.
- Nie wolno nam nigdy zdradzić prawdy - powiedziała.
- Nigdy - powtórzyła Maria. - Zaczekaj. A Alex? Czy nawet jemu nie możemy
powiedzieć?
- Mario, nie! Nie możemy zdradzić tego nikomu. Liz też żałowała, że nie mogą
zwierzyć się Alexowi. Miała do niego pełne zaufanie. Obie z Marią zawsze wszystko mu
mówiły, lecz ta tajemnica była śmiercionośnym wirusem, który, jeśli go się nie powstrzyma,
mógłby doprowadzić do czyjejś śmierci. Max mógłby umrzeć.
Maria zrzuciła okruchy z kuchennego stołu.
- Więc jak myślisz, jak Max naprawdę wygląda?
- Co przez to rozumiesz?
- Chcę powiedzieć, że nie możemy być pewne, czy istoty na planecie, z której on
przybył, wyglądają tak jak ludzie. Nie sądzisz, że wygląd Maxa może być jakimś rodzajem
kamuflażu?
Liz nie wiedziała, co powiedzieć. Nie była przyzwyczajona do tego, by myśleć o
Maksie jak o jakiejś dziwnej istocie.
Maria wstała, podeszła do zlewu, a potem postawiła czajnik na kuchence.
- Ciekawa jestem, czy on może jeść takie same potrawy jak my. Widziałam taki film,
na którym kosmici mogli jeść tylko mięso, które było w stanie rozkładu. Bakterie i robaki
załatwiały za nich część trawienia.
Liz patrzyła, jak przyjaciółka nalewa herbatę do małych czarek. Nie mogła uwierzyć
własnym uszom ani zrozumieć, że Maria mówi w ten sposób o Maksie. Obie znały go od tak
dawna, a ona mówiła o nim tak, jakby był czymś na kanale Discovery.
- Może on wypluwa jakiś kwas na jedzenie, a potem wciąga je do ust. Jak myślisz? Ty
jesteś specjalistką od nauk ścisłych.
- O Boże, Mario - szepnęła Liz. Przyjaciółka nie usłyszała jej. Paplała dalej.
- Myślisz, że on patrzy na ludzi jak na jakąś podrzędną formę życia? Jakbyśmy byli
dla niego tylko kawałkami mięsa?
Max zawsze brał Marię do swojej drużyny, kiedy w szóstej klasie grali w baseball.
Brał ją, chociaż była najgorszym zawodnikiem. W pierwszej klasie gimnazjum skutecznie
bronił jej przed atakami ze strony Pauli Perry. Nie zawiadomił towarzystwa
ubezpieczeniowego, kiedy Maria uderzyła w zeszłym roku w jego samochód na szkolnym
parkingu.
Jakby zapomniała już o tych wszystkich dobrych rzeczach, które zrobił dla niej i dla
innych ludzi w szkole, pomyślała Liz. Teraz był już tylko kosmitą.
Nic dziwnego, że wyjawienie prawdy o sobie przyszło mu z taką trudnością. Pewnie
myślał, że Liz potraktuje go jak jakiś wybryk natury.
I tak zrobiłam, zrozumiała nagle. Dosłownie uciekłam z jego pokoju.
Zadrżała na wspomnienie oczu Maxa, na wspomnienie bólu i upokorzenia, jakie
malowało się w jego pięknych niebieskich oczach, kiedy ona zaczęła się wycofywać.
Nie podziękowałam mu nawet za to, że ocalił mi życie.
4
- Pospiesz się, Max, pomyślał Michael. Zabierz mnie stąd. I jak na zawołanie usłyszał
klakson jeepa. Już! Nie wytrzyma w tym domu ani sekundy dłużej. Ruszył do drzwi,
wkładając kurtkę po drodze.
- Chwileczkę! - zawołał pan Hughes, kiedy Michael przechodził obok kuchni. - Ogród
za domem wygląda jak dżungla. Musisz skosić trawę, zanim się gdzieś wybierzesz.
- Za pół godziny będzie już zupełnie ciemno - zaprotestował Michael.
- W takim razie będziesz musiał zrobić to szybko. - Pan Hughes uśmiechnął się.
Michael nienawidził tych jego złośliwych uśmieszków. Nie chciał jednak wdawać się
w awanturę. Nie było warto.
- Czy możesz mi wytłumaczyć - starał się nie podnosić głosu - dlaczego nie mogłeś mi
powiedzieć, że chcesz, bym skosił trawnik, dziś rano albo po południu, albo nawet godzinę
temu? Max czeka na mnie przed domem.
- No to będzie musiał jeszcze trochę poczekać. Przyjdź po mnie, kiedy skończysz.
Chcę zobaczyć, co zrobiłeś, zanim dokądkolwiek wyruszysz.
Michael nienawidził sposobu, w jaki pan Hughes lubił okazywać mu swoją władzę.
Hughesa nie obchodził ogród za domem. Jego stara zielona furgonetka stała na klockach na
przeciwległym krańcu ogrodu, jeszcze zanim Michael się wprowadził. Całkowicie zniszczyła
ten pas trawy, ale jemu to było obojętne. Hughes chciał tylko pokazać chłopcu, kto tu rządzi.
Za niecały rok skończę osiemnaście lat, pomyślał Michael. I już mnie tu nie będzie.
Koniec z przybranymi rodzicami i cudzymi domami. Nikt mi już nie będzie wmawiał, że ci
wszyscy obcy są moją rodziną.
- Dobrze. Skoszę ten ogród - mruknął. Wyszedł z domu i cicho zamknął za sobą
drzwi. Podbiegł do jeepa Maxa, by mu powiedzieć, że musi na niego zaczekać. Ale kiedy
znalazł się przy samochodzie, ogarnęła go złość. Do diabła z panem Hughesem! Do diabła z
tymi debilami z opieki społecznej, którzy uważali, że kiedy go umieszczą w obcym domu, to
już wszystko będzie załatwione. Dziś nie miał dość cierpliwości, by to wytrzymywać. Nie
będzie stał w ogrodzie za domem i słuchał uwag Hughesa, który wynajdzie mnóstwo
drobiazgów, o których Michael zapomniał albo które zrobił źle.
- Spadamy - powiedział Maxowi, wsiadając do jeepa. Przyjaciel nie zadawał mu
żadnych pytań. Ruszył ulicą, przy której stały ładne domki otoczone wypielęgnowanymi
ogródkami.
Michael mieszkał już we wszystkich dzielnicach miasta - począwszy od zaniedbanej
okolicy przy dawnej wojskowej bazie, a skończywszy na historycznym centrum, z dużymi
domami i wysokimi drzewami. Centrum było w porządku. Nie dbał o ładne domy, ale był
zadowolony, że mieszka blisko Maxa i Isabel.
- Gdzie jedziemy? - spytał Max, kiedy znaleźli się poza miastem, a przed nimi
rozciągała się płaska pustynia.
- Chciałbym zbadać ten wąwóz, który widzieliśmy w zeszłym tygodniu, kiedy
wracaliśmy do domu.
Michael wyciągnął z kieszeni sfatygowaną mapę i zaczął zakreślać ołówkiem teren,
który chciał przeszukać tego wieczoru. Obszar ten leżał w odległości około stu kilometrów od
Roswell, a trzydzieści od miejsca katastrofy.
- Jeszcze trochę, a będziesz mógł uznać, że już zostało przeszukane pół Nowego
Meksyku - powiedział Max.
- Nie całkiem. Co prawda zdążyli już przeczesać bardzo wielki obszar, ale Michaelowi
to nie wystarczało. Chciałby prowadzić poszukiwania codziennie, a nie tylko raz w tygodniu.
- Już od dawna niczego nie znaleźliśmy - stwierdził Max. - Może szukamy zbyt daleko
od miejsca katastrofy.
- Możemy być zbyt daleko, by znaleźć jakieś kawałki złomu, ale ja wciąż wierzę, że
statek jest ukryty gdzieś na pustyni, nie dalej jak kilka godzin samochodem od miejsca
katastrofy - rzekł Michael. - Nie mogliby ryzykować i zabierać go dalej. Zbyt wielu ludzi
byłoby do tego potrzebnych. Zadawaliby zbyt wiele pytań.
Max mruknął coś niezrozumiałego. Michael wiedział, że przyjaciel nie wierzy, że uda
im się odnaleźć statek. Isabel twierdziła, że ich poszukiwania są idiotyczne. Ona już dawno
zrezygnowała z tych wypraw. Ale Michael nigdy nie przestanie szukać. A Max będzie mu co
tydzień towarzyszył w wyprawach na pustynię, dopóki przyjaciel będzie tego chciał. Michael
mógł polegać na Maksie. Zawsze mógł na nim polegać i zawsze będzie mógł.
Michael włączył radio. Nie miał ochoty na rozmowę, a Max pewnie też nie.
Rozmyślał chyba o Liz.
Michael nie wiedział, co ta dziewczyna mogła mu powiedzieć, kiedy byli sami w jego
pokoju. Ale cokolwiek to było, to całkowicie go załamało. Po jej wyjściu Max zawiadomił
przyjaciela i siostrę, że Liz dotrzyma tajemnicy. Powiedział, że nie grozi im
niebezpieczeństwo. Ale nie wyglądał na zadowolonego ani odprężonego - wyglądał, jakby
dostał cios w brzuch.
Liz nie poradziła sobie z tą nowiną, Michael był tego pewny. Musiała potraktować
Maxa jak jakiegoś dziwoląga.
To nie jest nasze miejsce, pomyślał. Nigdy się nie dopasujemy. Nigdy nam tu nie
będzie dobrze. Dlatego musiał znaleźć drogę odwrotu. Wróci na swoją planetę, która jest jego
prawdziwym domem. Może nawet ma tam krewnych.
Michael patrzył na słońce, które powoli chowało się za horyzontem, nadając niebu
różowo - pomarańczowy kolor. Potem niebo straciło tę barwę; zrobiło się czarne. Zaczęły
ukazywać się gwiazdy.
Chciałby, żeby zawsze była noc. Wydawało mu się wtedy, że jego rodzinna planeta
jest bliżej, bardziej dostępna, gdzieś lam poza gwiazdami. W nocy nabierał pewności, że
znajdzie statek, że uda mu się powrócić.
A podczas dnia... podczas dnia ta sprawa wydawała mu się czasem beznadziejna.
Myślał, że tam na górze zupełnie niczego nie ma. Nie ma domu, do którego mógłby wrócić.
- Zbliżamy się do wąwozu - odezwał się Max. - Mam tam wjechać czy pójdziemy
pieszo?
- Pieszo - usłyszał w odpowiedzi. Michael musiał trochę ochłonąć. Uznał, że po
pokonaniu długiej trasy będzie na tyle przygotowany do spotkania z panem Hughesem, że nie
będzie już miał chęci go zamordować.
Max zaparkował jeepa. Michael wyskoczył z auta i ześlignął się na dno wąwozu.
Przyjaciel poszedł w jego ślady.
Na dole Michael zaczął zataczać półkola, badając dno i ściany parowu, Nie szukał
żadnego określonego przedmiotu, tylko czegoś, czego nie powinno tu być.
Lubił noc jeszcze z innego powodu - w ciemnościach widział wyraźniej niż przy
świetle dziennym. To mu bardzo ułatwiało nocne poszukiwania. Miał dodatkową przewagę
nad ludźmi, którzy mogliby się tam pojawić.
- Ja na południe, a ty na północ? - spytał Max.
Michael skinął głową i ruszył przed siebie. Na pewno znajdziemy coś, pomyślał. Te
poszukiwania za długo trwają. Minął już prawie rok od czasu, kiedy Max znalazł pasek
cienkiego giętkiego metalu. Obaj uznali, że pochodzi on ze statku ich rodziców. Na pewno tak
było. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widzieli. Kiedy próbowało się go zgiąć, natychmiast
się prostował. Był niezniszczalny. Michael przecinał go sekatorem, używał nawet aparatu do
spawania. Ale ten pasek metalu, jeśli to rzeczywiście był metal, zawsze wracał do
poprzedniego kształtu, bez śladu uszkodzenia.
Beczenie owiec wyrwało Michaela z rozmyślań. Zatrzymał się, nadsłuchując. Czy był
tam ktoś? Ktoś, kto przestraszył owce?
Zwierzęta uspokoiły się po chwili. Chłopiec słyszał teraz tylko własny oddech i
skrobanie pazurków jaszczurki, która przebiegała po kamieniu. Nikogo tu nie ma, pomyślał.
Wyciągnął z plecaka plastikową butelkę i pociągnął łyk napoju z winogron,
doprawionego ostrym sosem. Wiedział, że żaden człowiek nie mógłby tego pić, ale widocznie
jego kubki smakowe były inne, ponieważ ten napój bardzo mu smakował. Ruszył przed
siebie.
Kiedy był dzieckiem, za każdym razem, gdy znalazł się na pustyni, był pewny, że
zaraz znajdą statek. Myślał, że po prostu wskoczy do niego i zawiezie siebie, Maxa i Isabel do
domu. Był pewny, że nie będzie miał żadnego problemu z urządzeniami nawigacyjnymi - w
jakiś sposób będzie wiedział, jak je obsługiwać.
Kiedy był trochę starszy, zobaczył w telewizji film o Supermanie. W jednej ze scen
Superman znalazł kryształ z hologramem swojego nieżyjącego już ojca i rozmawiał z nim.
Przez długi czas Michael żył nadzieją, że znajdzie coś takiego jak ten kryształ. Żeby
chociaż mógł zobaczyć twarz ojca.
Dorósł, a nie znalazł niczego, co mogłoby mu uświadomić, kim jest. Teraz pragnął
tylko trafić na jakiś ślad. Cokolwiek, co mogłoby go zaprowadzić do właściwego miejsca
poszukiwań. Co dałoby mu nadzieję.
Szedł przed siebie, badając kamień i każdą szczelinę. Nie znalazł nawet papierka.
Usłyszał głośny gwizd; to Max dawał mu sygnał, że czas wracać.
Max siedział już za kierownicą, kiedy Michael wspiął się po ścianie wąwozu. Nie
pytał Maxa, czy coś znalazł. Znał już odpowiedź.
- W drodze powrotnej zostaw mnie przy jaskini, okay? - rzekł, wsiadając do jeepa. -
Chyba tam przekibluję noc.
Max skinął głową i ruszył w stronę miasta. Jaskinia, o której mówił przyjaciel,
znajdowała się jakieś trzydzieści pięć kilometrów od Roswell, o wiele bliżej miasta niż
miejsce katastrofy.
Michael spędził tam więcej czasu niż w którymkolwiek Z domów przybranych
rodziców. Było to szczególne miejsce - pierwsze, jakie zobaczył po wydostaniu się z
inkubatora. Miał wtedy około siedmiu lat - a przynajmniej wyglądał tak jak siedmioletnie
dziecko ludzkie, chociaż spędził w inkubatorze około czterdziestu lat.
Chciał pozostać na zawsze w tej jaskini. Rozciągająca się przed nim pustynia była
zbyt wielka i za jasno oświetlona. W półmroku, w otoczeniu grubych wapiennych ścian, czuł
się o wiele bezpieczniej.
Spędził tam wiele dni, skulony przy drugim - zamkniętym jeszcze - inkubatorze, gdzie
byli Max i Isabel, przytulony do jego ciepłej powierzchni. Ciche szmery, które dochodziły z
wnętrza inkubatora, dotrzymywały mu towarzystwa.
Wreszcie głód i pragnienie zmusiły go do wyjścia na pustynię. Miejscowy hodowca
owiec zobaczył go, jak pił z tego samego strumienia, w którym on poił zwierzęta. Zawiózł go
do miasta i Michael został umieszczony w sierocińcu. Stamtąd zabrała go jego pierwsza
przybrana rodzina.
Nauczył się angielskiego w przeciągu jednego tygodnia. Nauka liczenia zabrała mu
jeszcze mniej czasu. Kiedy kierowano go do szkoły podstawowej, pracownicy opieki
społecznej stwierdzili, że Michael jest na poziomie piątej klasy. Nie mogli tylko zrozumieć,
dlaczego nie pamięta rodziców ani miejsca, z którego pochodzi.
Michael zapamiętał dobrze dzień, kiedy Max przyniósł do szkoły kawałek ametystu,
by go pokazać klasie. Powiedział, że ten kamień bardzo mu się podoba, ponieważ jest takiego
samego koloru jak aura ich nauczyciela, pana Tollifsona. Dzieci zaczęły się śmiać, a pan
Tollifson powiedział, że to miłe mieć taką wyobraźnię.
Michaela ogarnęła radość. Wiedział, że już nie jest sam. Ktoś inny widział te same
rzeczy co on.
- Pan Cuddihy nie będzie zadowolony, kiedy Hughesowie poskarżą mu się, że znowu
spędziłeś noc poza domem - zauważył Max, gdy jechali zupełnie pustą autostradą.
- Pan Cuddihy nigdy nie jest zadowolony. Jego opiekun społeczny będzie musiał to
jakoś przeżyć.
A jeśli Hughesowie będą się zanadto awanturować, pan Cuddihy będzie musiał zacząć
się rozglądać za przybraną rodziną numer jedenaście.
- Możesz pojechać do mnie - zaproponował mu Max. - Moi rodzice nie będą mieli nic
przeciwko temu.
- Nie - uciął Michael. - Mam ochotę być sam. Zostałby na noc u Evansów bez
problemu. Nie miał jednak ochoty być tam rano, przy śniadaniu. Pani Evans była zawsze taka
wesoła. Zadawała tysiące pytań o szkołę i inne rzeczy. A pan Evans czytałby głośno komiksy,
naśladując te wszystkie idiotyczne głosy. W tym domu było, jak na wytrzymałość Michaela,
zbyt wiele życia rodzinnego.
Zastanawiał się czasem, jak wyglądałoby jego życie, gdyby znaleźli go Evansowie, a
nie ten farmer. Gdyby znalazł się wtedy w innym miejscu i o innej porze, być może żyłby tak
jak Max i Isabel; wzrastałby pod okiem kochających rodziców. Nie ma sensu tam jechać,
pomyślał. To się mija z celem.
- Jesteś pewny, że nie chcesz przenocować u mnie? - spytał Max. - Moja mama
zrobiłaby ci pewnie naleśniki z jagodami. Mamy też tę ciemną musztardę, którą lubisz je
smarować.
Michael potrząsnął głową. Przyzwyczaił się już do samotności. Miał w tym zaprawę.
Nie było sensu przyzwyczajać się do czegoś, co i tak zostanie mu odebrane.
Isabel wysunęła górną szufladę komody i zajrzała do środka. Jej kosmetyki
poukładane były według zastosowania, nazw firm i odcieni. Może zrobić zestawy według
kolorów: róż, cień do powiek, szminka i lakier do paznokci, pomyślała. Wtedy będę mogła od
razu wyjąć odpowiedni zestaw do każdego ubrania i...
Nie. To zbyt wielka pedanteria. Delikatnie zaniknęła szufladę.
Nie mogła dać się zwariować tą całą sytuacją z Liz Ortecho. Jeśli nie będzie się
pilnować, to zacznie ustawiać pantofle według wysokości i szerokości obcasów i wyszywać
nazwy dni tygodnia na majtkach.
Okay, tak zrobię, zdecydowała Isabel. Jeśli tylko zacznę podejrzewać, że Liz może
zacząć paplać, przeniknę do jej snów i znajdę sposób, by doprowadzić ją do szaleństwa.
Spędzi resztę życia w domu wariatów, plotąc coś o kosmitach. Nikt nie będzie zwracał uwagi
na jej gadanie.
Isabel wyciągnęła się na łóżku i uśmiechnęła z zadowoleniem. Widzę ją tam. Może
będzie nawet potrzebować terapii szokowej.
Kiedy ten drobny problem został już rozwiązany, Isabel musiała podjąć naprawdę
ważną decyzję. W co się ubrać na uroczysty bal z okazji rozpoczęcia roku szkolnego.
Postanowiła zostać królową balu i chciała dobrze wyglądać. Zawsze dobrze wyglądała, tym
razem jednak zamierzała wyglądać super.
Wzięła z szafki nocnej ilustrowany magazyn i zaczęła go przeglądać. Na pewno nie
włożę takiej słodkiej różowej sukienki, pomyślała. Ta dziewczyna wygląda, jakby się wybrała
na zakupy po przedawkowaniu prozaku. Takie ostentacyjne demonstrowanie radości wcale
nie jest atrakcyjne.
A ta czerwona szmata ze zbyt wielkim stanikiem. Nie, nie, nie. „Zadzwońcie pod
numer 1 8 0 0 , mruknęła. Mam kandydatkę do konkursu »Moja najlepsza przyjaciółka poszła
na szkolny bal ubrana jak na pochód przebierańców«„.
Rzuciła pismo na podłogę i wzięła do ręki magazyn filmowy. Zwróciła uwagę na
zdjęcie angielskiej gwiazdy filmowej, która wystąpiła na jakiejś premierze w jasnoniebieskiej
sukni, ściśle przylegającej do ciała. Proste i seksowne.
Jutro wybierze się na zakupy. Musiała tylko poprosić ojca o jego kartę kredytową.
Minęło już kilka miesięcy od ostatniego razu. A bal jest bardzo ważnym wydarzeniem w
życiu dziewczyny. On to zrozumie.
Isabel spojrzała na zegar; była druga w nocy. Już odespała swoje dwie godziny, a
przed nią było ich jeszcze tyle, zanim zacznie szykować się do szkoły. Sięgnęła po pilota, ale
zaraz go odłożyła. Nocna telewizja była nudna. Już sto razy widziała te same reklamy. Gdyby
ludzie nie potrzebowali tyle snu, przez całą dobę byłby dobry program.
Mogła iść do pokoju Maxa i zobaczyć, co on robi, albo zadzwonić do Michaela. Ale
pewnie zaczęliby się kłócić na temat Liz, a Isabel nie była w odpowiednim nastroju.
Znowu spojrzała na zegar. Wszyscy mieszkańcy Roswell już dawno śpią. Mogłaby
przeniknąć do ich snów i zapewnić sobie głosy, żeby zostać królową balu. Zrobiłaby to nie
dlatego, że wątpiła w swoje zwycięstwo, lecz chodziła do gimnazjum, a królową balu
zostawała przeważnie licealistka. Poza tym będzie miała jakieś zajęcie.
Zamknęła oczy i zaczęła wolno, równomiernie oddychać. Po wielu latach praktyki
mogła z łatwością wprowadzić się w stan pośredni między snem a czuwaniem, w stan, w
którym migotliwe kuliste orbity snów są najbardziej widoczne.
Nigdy nie miała dość patrzenia na wirujące wokół niej sfery snów, które wyglądały
jak wielkie bańki mydlane wydmuchiwane z czarodziejskiej różdżki. Każda orbita wydawała
jeden czysty dźwięk. Isabel spędzała długie godziny, zestawiając znanych sobie ludzi z
muzyką ich sfer.
Kogo wybrać? Chyba przyszła teraz kolej na Alexa Manesa. Starała się wychwycić
głęboki dźwięk, charakterystyczny dla sfery snu Alexa. Tak, już go miała.
Zaczęła nucić, przywołując jego sferę. Kiedy ta znalazła się w jej dłoniach, zajrzała do
niej, czując się jak Cyganka z kryształową kulą. W środku orbity zobaczyła miniaturową
wersję jednej z sal Gimnazjum i Liceum Ulysses F. Olsen. Alex śnił o szkole. Bardzo
zabawne.
Zanuciła trochę głośniej i orbita Alexa nabrała większych rozmiarów. Kiedy była już
wystarczająco duża, Isabel wniknęła w nią tak łatwo, jakby wchodziła do bańki mydlanej.
Alex ma bardzo dobrą pamięć wzrokową, pomyślała. Szkoła z jego snu dokładnie
odpowiadała rzeczywistości. Roześmiała się, kiedy przebiegł obok niej korytarzem.
- To niemożliwe, żeby dzisiaj był końcowy egzamin z matematyki! - krzyknął
chłopiec. - Dopiero październik. Ja się nie uczyłem.
- Dziś nie ma końcowego egzaminu - poinformowała go spokojnie Isabel.
Alex obrócił się w jej stronę; jego rude włosy były okropnie potargane, jakby
przeczesywał je nerwowo palcami.
- Jesteś tego pewna? Przed chwilą pan O'Brien powiedział mi, że wszyscy już piszą
test. Mówił też, że odliczy mi dziesięć punktów za każdą sekundę spóźnienia.
- Pan O'Brien żartował. Spóźniłeś się na bal.
Wzięła chłopca za rękę i poprowadziła w stronę sali gimnastycznej. Nie zadawał jej
żadnych pytań. To zabawne, jak łatwo przekonać ludzi do wszystkiego - w ich snach.
Isabel otworzyła duże dwuskrzydłowe drzwi sali. Znaleźli się w świetle reflektorów, a
na ich głowach pojawiły się korony.
- Czy możesz uwierzyć, że to właśnie my zostaliśmy wybrani na królową i króla balu?
- spytała Isabel. - Myślę, że powinniśmy poprowadzić ten taniec.
- Naprawdę? Ty i ja? - Alex zamrugał w jaskrawym świetle.
- Ty i ja. Objęła go i położyła głowę na jego ramieniu. Miłe uczucie, pomyślała.
Chłopak był odpowiedniego wzrostu i ładnie pachniał.
Zwykle wolała bardziej muskularnych chłopaków. Prosto z siłowni. Ale szczupłe ciało
Alexa... mmm.
Masz pracować, to nie zabawa, upomniała się. Podniosła głowę i rzuciła mu
spojrzenie w uniwersalnym języku „pocałuj mnie”.
Wzrok Alexa spoczął na jej wargach. Przyciągnął ją do siebie. Czuła jego ciepły
oddech na policzku, a wtedy...
Wtedy wyrwała się z jego orbity snu. Jej wargi wygięły się w pełnym zadowolenia
uśmiechu. Kolejny głos, pomyślała. Uwielbiała tę zabawę.
5
- Powąchaj. - Maria podsunęła przyjaciółce małą fiolkę. - To cedr. Bardzo uspokaja.
Liz posłusznie pociągnęła nosem, ale nie wierzyła, że cokolwiek zdoła uspokoić jej
nerwy przed spotkaniem z Maxem. Jak będzie mogła spojrzeć mu w oczy po tym, jak tak
gwałtownie opuściła jego dom? Co ma mu powiedzieć?
- Lepiej ci? - spytała Maria.
- Tak, trochę - skłamała Liz. Gdyby powiedziała, że nie, przyjaciółka dałaby jej coś
innego do powąchania. Maria była zagorzałą wielbicielką aromaterapii i starała się usilnie ją
do niej przekonać.
- Teraz, kiedy poznałam prawdę o Maksie... - Liz nie dokończyła zdania.
Pojawił się Alex i usiadł przy nich na trawie. Trzymał dwie porcje pizzy, chleb z
rodzynkami, torebkę bekonowych chipsów i butelkę gazowanego napoju pomarańczowego.
Przenosił kolejno wzrok z jednej dziewczyny na drugą.
- Co jest grane? Jakoś podejrzanie wyglądacie.
- Hm, myśmy tylko... - zaczęła Maria.
- Mówiłyśmy tylko, jak bardzo podobają się nam te nowe tampaxy. W jednym
pudełku są wszystkie rozmiary - wtrąciła Liz. Musiała zareagować, bo jej przyjaciółka w
ogóle nie potrafiła kłamać.
- Są tam tampaxy dla młodych dziewczyn, tampaxy na mniej kłopotliwe dni i...
- Dość! - zawołał Alex. - Nic nie rozumiem, ale podejrzewam, że jeśli nie
przestaniesz, moje poczucie przyzwoitości zostanie zranione.
- Przyznaj się, że nie możesz nawet znieść samego słowa „tam... „.
- Okay, okay, masz rację - powiedział szybko Alex. - Jeśli któraś z was będzie chciała
zerwać z chłopakiem i nie będzie wiedziała, jak to zrobić, to tylko zacznijcie mówić o... tym.
- To brzmi jak początek jednej z twoich rubryk - zauważyła Liz.
- Tak! Właśnie się zastanawiałem, jaką nową listę mam otworzyć.
Alex miał stronę internetową zapełnioną rubrykami typu „Jak się dowiedzieć, kiedy
brać do kina torebkę na wymioty” i „Jak zagwarantować, aby twoje dziecko wyrosło na
seryjnego mordercę albo zwycięzcę gier telewizyjnych”. Kiedy wymyślił jakąś nową listę,
mógł na ten temat mówić godzinami. Teraz Liz chciała go do tego sprowokować, by nie
poruszać żadnych tematów związanych z Maxem. Maria, najgorszy kłamca na świecie,
siedziała przecież obok niej.
- Okay, więc co jeszcze, co jeszcze? - pytał Alex, jedząc pizzę.
Maria zaczęła przetrząsać torebkę i wyjęła fiolkę, wypełnioną jakimś zielonym
płynem. Podała ją chłopcu.
- Proszę. Jeśli masz zamiar zjeść to całe świństwo, to będziesz potrzebował czegoś na
wzmocnienie. Sama zrobiłam tę mieszankę. Są w niej fantastyczne zioła.
Alex zerknął z ukosa, potem wlał zawartość fiolki do ust, popijając wszystko napojem
z butelki.
- No, dobra. Zażyłem to. Znam jeszcze jeden sposób pozbycia się faceta. Powiedzcie
mu, że byłoby bardzo milutko, gdybyście się jednakowo ubierali do szkoły.
Liz ugryzła kanapkę, ale zaraz ją odłożyła. Nie miała ochoty na jedzenie.
- A Rick Surmacz i Maggie McMahon? - spytała Maria. - Maggie zmusza go, żeby
codziennie nosił ubrania w tym samym kolorze co ona, a są razem od siódmej klasy.
- Taaa, ale wszyscy wiedzą, że Maggie go kompletnie odmóżdżyła - zaprotestował
Alex. - Prawda, Liz?
- Hm? Ach tak - mruknęła. Przestała go słuchać od momentu, kiedy się upewniła, że
znalazł bezpieczny temat rozmowy.
- Czy jest coś... - zaczął, ale po chwili twarz mu się zachmurzyła. - Kyle Valenti we
własnej osobie.
No to ekstra, pomyślała Liz. Tego mi tylko brakowało. Kyle usiadł obok niej, nie
czekając na zaproszenie.
- No, Liz, kiedy się znowu ze mną umówisz? Zachowuje się jak różowy królik z
reklamy baterii, któremu nagle wszystko się poplątało, pomyślała Liz. Ile razy będę mu
musiała powtarzać „nie”?
- Nigdy. Już ci to mówiłam, Kyle - oświadczyła stanowczo.
Wyciągnęła rękę do torebki Alexa i wyjęła bekonowego chipsa. Nie miała na niego
ochoty - w gruncie rzeczy uważała te chipsy za obrzydliwe - ale miała nadzieję, że jeśli nie
będzie zwracać uwagi na Kyle'a, to on sobie pójdzie.
- A może ja jestem za słabo zorientowany? Może uważasz się za najbardziej
atrakcyjną dziewczynę w szkole? Skąd ci przyszło do głowy, że jesteś taka wyjątkowa? -
zadrwił Kyle.
Liz poczuła, że Maria trąca ją łokciem. Jest pewnie jeszcze bardziej wściekła niż ja,
pomyślała.
- Kyle, domyśl się sam, idź na terapię, zacznij normalnie żyć - powiedziała. - Skończ
już z tym.
Maria znowu ją trąciła.
- Twoja bluzka - szepnęła. Liz opuściła wzrok i zobaczyła, że króciutka bluzeczka
podniosła się do góry - odsłaniając jeden ze srebrzystych odcisków dłoni na jej brzuchu.
Kiedy sięgałam po chipsa, pomyślała.
Czy Kyle coś zauważył? Pewnie nie. Odciski zaczynały blaknąć, a on był zajęty
wsłuchiwaniem się w brzmienie własnego głosu. Opuściła bluzeczkę niedbałym ruchem.
- Powinnaś zmienić swoją postawę - ciągnął Kyle. - Ty...
- To na tyle, Valenti - przerwał mu Alex. - Spadaj. Kyle zerwał się na nogi i wbił w
niego wzrok.
- A co, może mnie zmusisz? - spytał. Alex wstał i popatrzył na niego. Był niższy od
Kyle'a i chyba o kilkanaście kilo lżejszy. Nie cofnął się jednak. Zrobił krok do przodu.
No to ekstra, pomyślała Liz. Teraz muszę być miła dla Kyle'a, żeby nie zabił Alexa.
- Słuchaj, Kyle - odezwała się słodkim głosem. - Nie chciałam...
- Zapomnij o tym, dobra. Nie zawracaj sobie tym głowy. Kyle odsunął się od Alexa i
rozejrzał. Gestem dłoni wskazał Isabel Evans.
- Kogo ty możesz obchodzić? - powiedział, odchodząc. - Gdyby ona nie chciała się ze
mną umówić, wtedy miałbym powód do zmartwienia.
- Niezły palant - powiedział Alex, siadając na trawie.
- Masz rację. Liz jest o wiele ładniejsza od Isabel - dodała Maria.
- Alex miał co innego na myśli. - Liz roześmiała się.
- No powiedz. Liz jest o niebo bardziej atrakcyjna niż Isabel, prawda? - Maria
zwróciła się do chłopca.
- Jest w innym typie - mruknął.
- To prawda. Ona traktuje chłopaków jak ludzi, a Isabel jak śmiecie - powiedziała
Maria. - Nie rozumiem, dlaczego ktoś chciałby się z nią umawiać.
- Tak. - Alex nie spuszczał wzroku z Isabel. - Blond włosy, niebieskie oczy, ciekawe
okrągłości. Kto chciałby się zbliżać do czegoś takiego?
- Nigdy was, chłopaki, nie zrozumiem - rozzłościła się Maria, uderzając go w ramię. -
Tylko dlatego, że podoba ci się jej wygląd, nie obchodzi cię, że ona ma osobowość prepa-
ratora zwierząt.
- Śniła mi się, a ten sen nie miał nic wspólnego z wypychaniem martwych zwierząt -
zaprotestował Alex.
- Aż trudno uwierzyć, że ona i Max są rodzeństwem - powiedziała Liz. - No tak, mają
takie same włosy i oczy.
- Ale nie takie same ciekawe okrągłości - zażartował Alex.
- Ale Max ma zupełnie inną osobowość - mówiła dalej Liz, nie zwracając uwagi na
Alexa. - Max jest miły dla każdego.
- Dopiero teraz do mnie dotarło - zawołała Maria, chwytając przyjaciółkę za ramię - że
Isabel jest siostrą Maxa! Czy to oznacza, że ona jest też...
Liz szybko wyciągnęła rękę i zakryła jej usta. Była zdumiona, że Maria mogłaby tak
łatwo się wygadać. Musiała ją wziąć na rozmowę i wytłumaczyć, w jak poważnych kłopotach
znalazłby się Max, gdyby ta prawda została ujawniona.
- Jest czym? - spytał Alex.
- Nie - powiedziała Liz. - Nie wykręcisz się teraz. Musisz nam opowiedzieć swój sen.
Sam o nim wspomniałeś, więc mów.
Maria odsunęła dłoń Liz, która nadal zakrywała jej usta. Skinęła lekko głową na znak,
że wszystko rozumie.
- Tak - rzekła. - Ja ci ten sen zinterpretuję. Przeczytałam wszystkie senniki.
- Tu nie ma wiele do analizowania - odparł Alex. Kolejna osoba uratowana przez Liz
Ortecho, pomyślała Liz.
Popatrzyła w kierunku Isabel Evans. Ta dziewczyna wyglądała tak... normalnie. Ale
Maria zadała dobre pytanie. Czy Isabel też mogłaby być kosmitką? Na pewno tak - była
przecież siostrą Maxa. Liz wiedziała, że oboje są adoptowanymi dziećmi, i byli do siebie tak
podobni jak bliźnięta. Zaczęła rozglądać się po placu. Czy Max i Isabel byli jedynymi
kosmitami w szkole? A może oni byli wszędzie, tylko ona o tym nie wiedziała?
- No dalej - nalegała Maria. - Szczegóły, Alex.
- Okay, ale nie śmiej się ze mnie. - Chłopak był zażenowany. - Byłem z Isabel na
szkolnym balu i zostaliśmy wybrani na króla i królową. Mieliśmy na głowach korony.
- No nie! - wykrzyknęła Maria.
- Co o tym myślisz? Może to jakiś znak? Może powinienem zebrać się na odwagę i
pogadać z nią albo co.
- Nie! - wyrwało się Liz. Sprawiła mu przykrość. Ale nie obchodziły jej teraz uczucia
Alexa. Coś jej się nagle przypomniało. Wtedy, w domu Maxa, Isabel patrzyła na nią, a w jej
oczach była nienawiść.
Boi się, że zdradzę Maxa, pomyślała Liz. Gdyby ludzie odkryli, że on jest kosmitą,
wiedzieliby od razu, że jego siostra też jest kosmitką. Liz poczuła skurcz żołądka. Isabel
musiała być przerażona. Nic dziwnego, że poczuła do niej nienawiść. Czy będzie mnie
prześladować? - zastanawiała się Liz. Czy będzie chciała zrobić jakąś krzywdę moim
przyjaciołom?
Nie wiedziała tego. Wiedziała tylko jedno: Alex nie powinien zbliżać się do Isabel.
- Chodzi mi tylko o to, że, jak mówiła Maria, ona traktuje chłopaków jak śmiecie -
tłumaczyła mu Liz. - A ty na to nie zasługujesz.
- Pewnie masz rację.
Zauważyła jednak, że kiedy to mówił, nadal wpatrywał się w Isabel.
Zjadłbym pączka. Chcesz iść na pączki? - spytał Max. Dojadł swoją bułkę i odstawił
tacę na stół w kafeterii.
- Ale to oznaczałoby... że urywamy się ze szkoły? - Michael otworzył szeroko szare
oczy i patrzył na przyjaciela z udawanym przerażeniem.
- Czujesz ten zapach? - spytał Max, pociągając nosem. - Zapach pączków
wyjmowanych z pieca?
Wyjął z kieszeni kurtki kilka jednorazowych opakowań ostrego sosu i pomachał nimi
przed twarzą przyjaciela. Wiedział, że Michael uwielbia pączki z pikantnym sosem.
- Mam test z historii i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby narażać na szwank
moje wykształcenie z powodu pączka - powiedział Michael tonem dobrego ucznia.
- Jadłeś kiedyś gorące pączki? - spytał Max. - Myślę, że dzisiaj jest dzień wypieków.
- Myślisz, że jestem aż tak łatwy? - oburzył się jego przyjaciel. - Poza tym nie możesz
ukrywać się przed tą dziewczyną do końca życia.
- Tak, masz rację. Max nawet nie próbować udawać, że nie wie, o jakiej dziewczynie
mówi Michael. Usłyszeli dzwonek.
- Podoba mi się to, że teraz ja tobie daję rady. Miła odmiana - rzekł Michael, kiedy
wychodzili z kafeterii.
- Zbytnio się do tego nie przyzwyczajaj. Teraz mieli zajęcia z biologii dla
zaawansowanych. Czy Liz przyjdzie na zajęcia? On myślał o wagarach, ona też może wpaść
na ten pomysł. Sam nie wiedział, czy wolałby, żeby tam była, czy też nie.
Chciałby ją zobaczyć i się upewnić, że wszystko z nią w porządku. Ale nie mógłby
znieść, gdyby spojrzała na niego tak jak wtedy, w sobotę, taka przerażona i... i pełna odrazy.
Nigdy nie zapomni wyrazu jej twarzy.
Zawahał się przed drzwiami. Nie panikuj, powiedział sobie i wszedł do sali. Liz tam
była. Powinien wiedzieć, że ona nie opuści zajęć. Nie była osobą, która cofa się przed
trudnościami.
Wiedział, że go zauważyła - jej ramiona zesztywniały, a jadowite żółte pasma, które
nadal szpeciły jej bursztynową aurę, z lekka pociemniały. Nie podniosła oczu. Wpatrywała się
w stół, nastawiając mikroskop.
Max wybrał okrężną drogę, by rzucić okiem na myszy laboratoryjne. Przyznaj się,
pomyślał, kiedy podawał im jedzenie - odwlekasz ten moment. „Życz mi szczęścia”, szepnął
do Freda, swojej ulubionej myszki. Po czym zmusił się do tego, aby podejść do stanowiska w
laboratorium, które dzielił z Liz.
- Dziś robimy porównania pomiędzy komórkami zwierzęcymi a roślinnymi -
powiedziała szybko, kiedy usiadł na swoim stołku. - Zastanawiam się właśnie, jak
zaklasyfikować nos jak kartofel.
Jej śmiech zabrzmiał trochę sztucznie, ale przynajmniej próbowała znowu żartować,
tak jak to zawsze robiła w jego obecności, nawet jeśli nie mogła się zmusić, by na niego
spojrzeć.
Skoro ona chciała się zachowywać tak, jakby nic się nie zdarzyło, to on pójdzie w jej
ślady. Po tych zajęciach oboje powinniśmy dostać nominację do Oscara, pomyślał.
- Zaczynamy! - zawołała pani Hardy. - Ci, którzy siedzą z lewej strony, naniosą na
szkiełka fragmenty jarzyn, a ci z prawej zrobią wymaz wacikiem z wewnętrznej strony
policzka i też naniosą go na szkiełka. Kiedy odpowiecie już na pytania dotyczące waszych
preparatów ludzkich lub roślinnych, drużyny zamienią się szkiełkami i odpowiedzą na resztę
pytań.
- Ja to zrobię - powiedział Max, biorąc wacik do ręki.
- Oszalałeś? - odezwała się Liz, zabierając mu wacik. - Wiesz, jak wyglądają twoje
komórki? - odezwała się ściszonym głosem. - A jeśli nie wyglądają... tak samo?
Miała rację. Pani Hardy lubiła chodzić po laboratorium i oglądać ich prace. Jeśli jego
komórki byłyby trochę inne, na pewno by to zauważyła.
Max był zwykle bardzo ostrożny. Nie mógł zrozumieć, że omal nie zrobił czegoś tak
niesłychanie głupiego. To sprawa z Liz wyprowadziła go z równowagi. Wciąż o niej myślał.
Stale łamał sobie głowę nad tym, jak go widzi teraz.
Ona tymczasem przesunęła wacikiem po wnętrzu swoich ust. Max otworzył pudełko i
wyjął szkiełko, Liz potarła je wacikiem, po czym on przykrył je cieniutkim szkiełkiem na-
krywkowym.
- Chciałam porozmawiać z tobą o tym, co wydarzyło się w sobotę - powiedziała Liz,
nastawiając ostrość i oglądając preparat pod mikroskopem.
Tak, ona nie cofa się przed trudną sytuacją, pomyślał Max. Łatwiej byłoby udawać, że
nic się nie wydarzyło, ale to nie było w jej stylu.
- Na pewno było ci bardzo trudno powiedzieć mi prawdę, a ja, zamiast podziękować
za uratowanie mi życia, tylko się na ciebie wkurzyłam - ciągnęła. Patrzyła mu prosto w oczy,
ale zauważył, że drga jej powieka. - Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Łatwo powiedzieć
„przykro mi”, ale mnie naprawdę jest przykro. Dziękuję ci... dziękuję za uratowanie mi życia.
- Proszę bardzo - rzucił Max i zaczął czytać instrukcje. - Musimy zrobić szkic i
sklasyfikować organelle komórkowe. - Wyciągnął kartkę i podał ją Liz. - Ty to narysuj.
Dobrze wiesz, że nie potrafię rysować.
Spojrzała w okular, wzięła ołówek i narysowała duże koło, wciąż wpatrując się w
preparat.
- Zacznij od aparatu Golgiego - poradził jej Max. - Widzisz go? Podobno wygląda jak
stos balonów, z których uszło powietrze.
Liz poruszyła się na stołku; pasmo czarnych włosów zsunęło się jej z ramienia i
opadło na rysunek. Kiedy Max chciał je odgarnąć, odsunęła się gwałtownie.
Pochyliła się i zaczęła coś majstrować koło swojego pantofla.
- Ja... zsunęłam się ze stołka - wyjąkała. - Obcas mi lata. Muszę zanieść te buty do
reperacji.
Żółte pasma jej aury poszerzyły się tak bardzo, że prawie zakryły bursztynową
otoczkę.
Max wiedział, że dziewczyna kłamie. Nie ześlizgnęła się ze stołka. Odsunęła się od
niego, ponieważ nie może znieść jego dotyku - nawet jeśli tylko miałby odgarnąć jej włosy.
Możemy próbować zachowywać się normalnie, pomyślał. Możemy mówić to, co
trzeba. Ale już wszystko między nami się zmieniło. Liz się mnie boi.
6
- W jakim nastroju jest dzisiaj szef? - Liz zwróciła się z tym pytaniem do Staną, który
miał tego dnia dyżur w kuchni kawiarni Latający Talerz.
Stan wziął łopatki w obie ręce i jednocześnie przerzucił obie bułki na drugą stronę.
- Nasz głównodowodzący przez cały dzień słucha The Dead.
- To super. Wszyscy w kawiarni Latający Talerz łatwo odgadywali samopoczucie
pana Ortecha po tym, jakich słuchał CD. The Grateful Dead zajmował najwyższe miejsce na
skali nastrojów muzycznych właściciela lokalu.
Liz weszła szybkim krokiem do jego biura. Uśmiechnęła się, widząc ojca w obcisłym,
asymetrycznie ufarbowanym podkoszulku, w którym ledwie się mieścił jego wydatny brzuch.
- Będę ci musiała kupić na urodziny większy podkoszulek. Sam wiesz, że mógłbyś
wyrażać swoją sympatię dla Jerry'ego w inny sposób, niż pochłaniając ogromne porcje lodów
Cherry Garcia - zażartowała.
- Tak, ale to jest najlepszy sposób - odpowiedział jej ojciec. - Nie myśl też, że zgodzę
się na wymianę tego podkoszulka. Kupiłem go na koncercie, po którym zostałaś poczęta.
Zespół Uncle John's Band był...
- Dziękuję, to już wystarczy! - zawołała Liz, zatykając uszy. Nie musiała poznawać
szczegółów seksualnego życia rodziców.
- A co ty tu robisz? - Ojciec się roześmiał. - Przecież dzisiaj nie pracujesz.
- Muszę z tobą porozmawiać o ważnej sprawie - poinformowała go córka, odejmując
dłonie od uszu.
- Czy to ma związek ze szkołą? - spytał pan Ortecho, poważniejąc.
- Nie, to nie ma nic wspólnego ze szkołą - Liz westchnęła. - Dlaczego zawsze myślisz,
że wszystko łączy się ze szkołą? W ogóle nie ma sprawy, jeśli chodzi o szkołę, okay?
Miała czasem ochotę wykrzyczeć: „Nie jestem Rosą”. Ponieważ wszystko kręciło się
wokół tej sprawy. Wokół Rosy. Ona nie żyła od prawie pięciu lat, ale w pewien sposób była
nadal najważniejszym członkiem rodziny. Była obecna w słowach, które wypowiadali, oraz w
tych, których nigdy nie wypowiedzieli.
Liz doskonale wiedziała, dlaczego ojciec zawsze myśli o szkole. Na rok przed
śmiercią stopnie Rosy nagle się obniżyły. Rodzice zapewnili jej korepetycje, nie zdając sobie
sprawy, że marne wyniki w nauce to tylko ułamek problemów, z jakimi zmagała się ich
starsza córka.
Liz rzuciła okiem na ojca. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w leżące na biurku
faktury. Dobrze znała ten wyraz jego oczu. Znowu zastanawiał się, co by było, gdyby... Co by
było, gdyby poświęcał Rosie więcej uwagi. Co by było, gdyby posłał ją do prywatnej szkoły.
Co by było, gdyby czytał więcej książek na temat nastolatków i narkotyków. Co by było,
gdyby... co by było, gdyby... co by było...
- Jestem prawie pewna, że będę wygłaszać w szkole mowę pożegnalną - powiedziała
Liz, aby odpędzić od ojca czarne myśli. - Przecież miałam najlepsze stopnie we wszystkich
klasach. Powinieneś już zacząć obmyślać, w co się ubrać na uroczystość zakończenia szkoły,
bo wszyscy będą patrzeć na ciebie i na mamę, na rodziców dziewczyny, która wygłasza takie
wspaniałe przemówienie.
- Musisz koniecznie powiedzieć coś o kawiarni - przypomniał jej ojciec. - Jeśli to nie
ma nic wspólnego ze szkołą, to jaką masz ważną sprawę?
- Chodzi o nasze stroje. Nosimy teraz mundurki, które były przebojowe w latach
siedemdziesiątych, po Gwiezdnych Wojnach. Teraz też są dość fajne, bo są retro, ale ja i
Maria chcemy być bardziej przyszłościowe.
Pokazała ojcu zdjęcie Tommy'ego Lee Jonesa i Willa Smitha w ubraniach z filmu
Faceci w czerni.
- Myślałyśmy o czymś w tym rodzaju. Pan Ortecho pokręcił głową z dezaprobatą.
- Chcesz, żebym wydawał pieniądze na nowe mundurki, kiedy starym nic nie brakuje?
To nie jest dobry interes, Liz.
Córka milczała przez chwilę. Potem postanowiła zadać ostateczny cios.
- Właściwie masz rację. Faceci lubią na nas patrzeć, kiedy chodzimy w tych krótkich
spódniczkach. Dawaliby nam pewnie mniej napiwków, gdybyśmy zaczęły chodzić w
garniturkach.
- Czekaj, kto tak na was patrzy? Który to z nich?
Pani Ortecho ukazała się w drzwiach biura, trzymając w rękach wielką blachę do
pieczenia. Jej zbyt obszerne dresy i krótkie kasztanowate włosy były obsypane mąką.
- Chcę wam pokazać moje najnowsze dzieło - powiedziała. Nie zważając na ponurą
minę ojca, Liz podtrzymała blachę i pomogła matce ustawić ją na biurku. Po obejrzeniu ciasta
parsknęła śmiechem.
- Kosmita na koniu?
- Piekę to na urodziny Benjiego Sandersona. - Pani Ortecho wzruszyła ramionami. -
On uwielbia kowbojów, ale my mieszkamy w Roswell.
- Dobrze, że nie musiałaś znowu robić statku kosmicznego - zauważył jej mąż.
Matka Liz uwielbiała wymyślać dekoracje do swoich wypieków i oczekiwała od
klientów nowych wyzwań. Jednak dostawała stale zamówienia na statki kosmiczne i
kosmitów albo na kosmitów i statki kosmiczne.
Mogła na szczęście tworzyć własne arcydzieła na urodziny rozlicznych kuzynów Liz.
Udało jej się upiec niezwykłą trójwymiarową podobiznę ulubionego psa babuni, ale
największy sukces odniosła, kiedy wystąpiła z ciastem Drakuli na ósme urodziny Niny.
Wymodelowała wtedy trumnę z czekolady, do której włożyła wampira z ciasta, wypełnionego
dżemem truskawkowym.
- Liz! - zawołał Stan, zaglądając do biura. - Nie uwierzysz, kto czeka na ciebie w
kawiarni! Elsevan DuPris!
Serce dziewczyny podeszło do gardła, ale udało się jej zachować spokojny wyraz
twarzy.
To nie wróżyło niczego dobrego. Elsevan DuPris był wydawcą „Drogi do Gwiazd”,
pisma, które było lokalną odpowiedzią społeczności Roswell na ogólnokrajowe „Tajemnice
Niezidentyfikowanych Obiektów Latających”. W „Drodze do Gwiazd” w każdym artykule
występowali kosmici. To był niezwykły zbieg okoliczności, że DuPris chciał rozmawiać z nią
w dwa dni po tym, jak uzyskała niezbity dowód na ich istnienie. Przerażający zbieg okolicz-
ności.
- Idziesz? - spytał Stan.
- Tak. Robię z nim wywiad do referatu, który teraz piszę - okłamała rodziców. Wyszła
z biura i skierowała się do kawiarni.
- Zrób mi kosztorys tych nowych mundurków! - zawołał za nią pan Ortecho.
Nietrudno było zauważyć DuPrisa, który stał przy barze. Jeśli nie przyszedł, żeby
mnie poprosić, bym mu doradzała w wyborze ubrań, to powinien to zrobić, pomyślała Liz.
Miał na sobie białe wygniecione ubranie, zielonkawożółtą koszulę, biały kapelusz panama i
białe półbuty, a w ręku trzymał laskę z gałką z kości słoniowej. Ulizane blond włosy
wskazywały na nadmiar żelu, a na twarz przywołał fałszywy uśmiech.
Liz rozluźniła się natychmiast. Jeśli on w takim stroju pokazuje się na ulicy, to musi
być totalnym megalomanem. Łatwo da sobie z nim radę.
- Pan chciał mnie widzieć? - spytała.
- Tak, jeśli zechce pani poświęcić mi trochę czasu. Czy możemy usiąść?
DuPris skierował się do narożnego stolika, nie czekając na jej odpowiedź.
- W czym mogę panu pomóc? - spytała, siadając naprzeciwko niego. Uznała, że
powinna go potraktować w przyjacielski sposób - coś w rodzaju „ja niczego nie ukrywam” -
dopóki on nie zdradzi swoich intencji.
- Słyszałem o pani różne ciekawe rzeczy - powiedział DuPris, przeciągając
samogłoski.
Nieudolna parodia Scarlett O'Hary, pomyślała Liz. Ja bym potrafiła lepiej naśladować
jej akcent. A nie jestem typem piękności z Południa.
- Jakiego rodzaju rzeczy? - spytała, patrząc mu prosto w oczy.
Zastanawiała się, czy ten człowiek nosi szkła kontaktowe. Jego oczy miały taki sam
kolor jak żółtozielona koszula.
- Dowiedziałem się, że kilka dni temu była pani bliska śmierci. Słyszałem, że ktoś
panią postrzelił i że jakiś młody człowiek uleczył ranę jedynie za pomocą dotyku - powiedział
DuPris.
Wali wprost, pomyślała Liz. Ta dwójka turystów musiała się wygadać. Uznała, że
należy trochę pofantazjować.
- Rzeczywiście mogło tak wyglądać, jakby ten facet mnie uzdrowił, ale to nie jest
prawda - zaczęła zniżonym głosem, przechylając się przez stolik do swojego rozmówcy. -
Widzi pan, ubrania kelnerek zrobione są z RosWool. To jest wełna owiec, które pasły się na
miejscu katastrofy. Mówi się, że ta wełna ma magiczną siłę. Sama w to teraz uwierzyłam. Już
bym nie żyła, gdybym miała ubranie z poliesteru, kiedy do mnie strzelono.
- RosWool? - DuPris uniósł wysoko brwi.
- Tak. Istnieje przedsiębiorstwo, które wykonuje wszelkie zamówienia tego typu.
Sama się zastanawiam, czy nie zamówić sobie czapki narciarskiej, gdyby następnym razem
ktoś celował w głowę.
DuPris siedział w milczeniu.
- Pani mi się podoba, panno Ortecho - rzekł wreszcie. - Jestem wielbicielem
błyskotliwego poczucia humoru. A może teraz powie mi pani, co się naprawdę wydarzyło?
- Właśnie panu mówiłam - upierała się Liz. - Musi pan opublikować artykuł o
RosWool. Ludzie powinni wiedzieć o takich rzeczach. Może nawet będą chcieli umieścić w
pana piśmie swoją reklamę.
- Nadal intryguje mnie ten młody człowiek, o którym wspominali moi informatorzy.
DuPris pochylił się w stronę dziewczyny, która poczuła cedrowy aromat jego płynu po
goleniu. Ten zapach podrażnił jej nos.
- Podbiegł do mnie jakiś facet - przyznała. - Mógł położyć dłoń na mojej ranie, by
powstrzymać krwawienie. Ale wełna już robiła swoje. To ona mnie uzdrowiła.
Otworzyła szeroko oczy, usiłując przybrać niewinny, niemądry wygląd. DuPris patrzył
na nią przez chwilę, potem westchnął tylko.
- Dziękuję pani za wyjaśnienie tej sprawy - powiedział, wstając od stolika. - Muszę
przyznać, że przyjąłem z ulgą wiadomość, że ten młody człowiek nie ocalił pani życia.
- Co? Dlaczego? - wyrwało się Liz. Wiedziała, że powinna się powstrzymać. Należało
pozwolić mu odejść. Tak byłoby o wiele rozsądniej.
- Wygląda pani na bardzo inteligentną osobę. - DuPris uśmiechnął się szeroko. -
Proszę mi więc powiedzieć, gdyby istniał taki młody człowiek, który potrafi uzdrawiać
dotykiem, czy nie byłoby logiczne, gdybyśmy założyli, że potrafi on również zabijać
dotykiem?
- Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. - Liz potrząsnęła głową.
DuPris usiadł z powrotem na krześle, jego żółtozielone oczy nabrały intensywnego
blasku.
- Powiedzmy, że młody człowiek potrafi manipulować mięśniami, skórą, a nawet
organami wewnętrznymi, aby wyleczyć i zamknąć ranę postrzałową jedynie dotykiem dłoni.
Liz skinęła głową, bojąc się odezwać.
- No dobrze. Jeśli ten młody człowiek potrafiłby to zrobić, to czy nie mogły odwrócić
swojego działania? Czy nie mógłby otworzyć dziury w czyimś sercu albo zrobić komuś
szczelinę w płucach takim samym dotykiem dłoni?
Widziała oczami wyobraźni krew wytryskującą z otworu w jej sercu i rozrywającą się
tkankę płucną. Na jej twarzy ukazał się grymas przerażenia.
- Nie chciałbym żyć ze świadomością, że po mieście chodzi obie ktoś, kto mógłby z
taką łatwością zabijać, mając niewielkie szanse, że zostanie na tym przyłapany.
DuPris wstał od stolika, uchylił kapelusza i skierował się do drzwi.
Liz siedziała bez ruchu, przesuwając bezmyślnie palcem po błyszczącej srebrzystej
powierzchni stolika. To, co mówił DuPris, nie było pozbawione sensu. Czy Max mógłby
zabić kogoś dotykiem?
- Przed balem inauguracyjnym powinnyśmy iść razem na zakupy - powiedziała Stacey
Scheinin, wykonując taneczne obroty.
Ta dziewczyna zwykle podskakiwała, piszczała albo chichotała. Mogłaby odnosić
sukcesy w zespole zachęcającym widzów do aplauzu na widowiskach sportowych, pod
warunkiem, że widownia składałaby się tylko z małych chłopców. Liz robiło się niedobrze na
jej widok.
- Myślę, że wszystkie powinnyście mieć ubrania w jednakowym kolorze, na przykład
jasnofioletowe - mówiła dalej Stacey. - Kiedy zostanę królową balu, dziewczyny z mojego
orszaku będą tworzyć doskonałe tło. Będziemy rewelacyjnie wyglądać na scenie.
- Na jakiej podstawie sądzisz, że my będziemy w twoim orszaku? - spytała Isabel.
- Nie przejmuj się, Izzy - zaszczebiotała Stacey. - Możesz przyjść do mnie, a ja nad
tobą popracuję. Potrafię tak zmienić twój wygląd, że na pewno znajdziesz się w moim
orszaku.
- Nie, dziękuję. - Isabel zmierzyła ją wzrokiem. - Już cię widziałam w roli stylistki.
- Zabieramy się do roboty! - zawołała Stacey, klaszcząc w dłonie. - Musimy
powtórzyć scenę ataku kosmitów. Izzy, ty się ostatnio mało przykładałaś.
- Tak jak wszyscy poza tobą - mruknęła Isabel, stając na swoim miejscu.
- Gotowi! - zawołała Stacey.
- Kosmici z Roswell budzą sensację... - zaczęła Isabel. Kątem oka zauważyła jakiś
ruch. Alex Manes wszedł do sali gimnastycznej. Oparł się o ścianę i patrzył na nią. Tylko na
nią.
Odegrała swoją rolę i usunęła się na bok. Mrugnęła do niego porozumiewawczo.
Chłopak uśmiechnął się szeroko. To wynik tego snu, pomyślała. Już ma głos Alexa w
kieszeni. Jeśli któraś z dziewczyn powinna kupić sobie jasnofioletową suknię, to tylko Stacey.
- Okay, następna próba w środę, o wpół do czwartej. Przyjdźcie punktualnie! -
zawołała Stacey.
Powinna sobie poszukać jeszcze innych atrakcji, pomyślała Isabel. Fakt, że została
wyznaczona do prowadzenia tych zajęć, jest najlepszą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć w
całym żałosnym życiu.
Isabel ruszyła w stronę szatni. Alex podbiegł do niej, zanim zdążyła dojść do drzwi.
- Hej - powiedział. Włożył ręce do kieszeni, wyjął je szybko i włożył z powrotem.
Jest zdenerwowany. To miłe, pomyślała Isabel.
- To na tyle? - zażartowała. - Tylko „hej”? Myślałam, że chłopaki wyuczają się na
pamięć jakichś elegantszych zwrotów, odpowiednich do sytuacji.
- To na tyle - powiedział Alex.
- Całkiem przebojowe - przyznała Isabel, zdejmując gumkę z włosów. Potrząsnęła
głową i jej długie blond włosy rozsypały się na ramiona.
- Sam to wymyśliłem - pochwalił się Alex. - Ale mam jeszcze coś odlotowego. Starszy
brat mnie tego nauczył. Chcesz usłyszeć ?
- Naturalnie - powiedziała, przesuwając językiem po dolnej wardze.
Alex natychmiast to zauważył. Reakcje chłopaków zawsze można przewidzieć. Żaden
nie potrafił się zorientować, kiedy dziewczyna robi z niego durnia.
- Okay, teraz ja jestem policjantem, mam rewolwer, odznakę i te wszystkie rzeczy -
pouczał ją Alex.
- To mi się podoba. - Roześmiała się. - Masz przy sobie kajdanki?
- Nic takiego. Mówiłem ci już, że mój brat stosuje ten chwyt, a to facet z klasą. Okay,
zaraz padniesz - powiedział Alex i odchrząknął przed wypowiedzeniem swojej głównej
kwestii. - Będę musiał cię zaaresztować.
- Ale ja nie zrobiłam nic złego - odparła Isabel, trzepocąc rzęsami.
- Hm, to nie jest prawda - zaprzeczył, rumieniąc się z lekka. - Przecież ukradłaś
gwiazdy z nieba. Widzę je w twoich oczach.
Isabel nie chciała się roześmiać, ale wyraz twarzy Alexa był zbyt zabawny. On nie jest
w moim typie, pomyślała, ale jest taki uroczy. Ciekawe, czy ma piegi na całym ciele.
- Podobało ci się? - spytał Alex.
- Tak. Nigdy jeszcze z nim nie rozmawiała, chociaż mieli czasem razem zajęcia. A
teraz, może z powodu snu, który był ich wspólnym dziełem, stała, uśmiechając się do niego.
- Może pójdziemy do kina w ten weekend, skoro już ci udowodniłem, że jestem
facetem z klasą? - . spytał Alex.
- Nie, ale poszłabym z twoim bratem - odpowiedziała Isabel.
Dość tego. Jeden interesujący sen nie wy starczy, aby Isabel obniżała swoje
wymagania.
Alex zaczął wpatrywać się w wiszące na ścianie plakaty.
- Mój brat nauczył mnie tego - wymamrotał - ale ja sam dodałem różne ulepszenia.
- Muszę iść pod prysznic - powiedziała. Isabel.
- Hm, okay. Powiem bratu o tobie. Chłopak odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
Isabel patrzyła za nim przez chwilę. Nagle podbiegła do niej Stacey.
- Nowy chłopak, Izzy?
- On? Nie. On tylko usiłuje mnie poderwać. Zawsze biega za mną kilku takich
nieszczęsnych niewolników z językami wywieszonymi do ziemi. Myślę, że ty nie masz takich
problemów, co, Stace?
Wchodząc do szatni, Isabel uśmiechała się z zadowoleniem. Fajnie jest, pomyślała. Za
kilka dni Stacey znajdzie się w jej balowym orszaku. A Isabel miała nowego, małego
chłopczyka do zabawy. Ziemskie istoty w stanie zadurzenia są bardzo śmieszne.
7
Alex patrzył na Liz i Marię, które były zajęte oglądaniem sukienek wiszących w
długich rzędach. Marzył o tym, żeby się pospieszyły z wyborem. Mały butik działał na niego
klaustrofobicznie. Wieszaki były stłoczone, a w powietrzu unosił się zapach, jakby sklep był
wy tapetowany próbkami perfum, jakie widywał w ilustrowanych pismach.
- Niewielki z ciebie pożytek, Alex - odezwała się Maria. - Przyprowadziłyśmy cię
tutaj, żeby poznać męski punkt widzenia. Jaka sukienka ci się podoba?
- Jakaś krótka, obcisła, gołe plecy, wycięta z przodu, może jeszcze z jakimiś
rozcięciami - powiedział. - Najlepiej taka, do której nie nosi się stanika... wiesz, z takimi
ramiączkami.
Dostał od Liz po głowie, ale przyjął ten cios z uśmiechem. Uwielbiał ją prowokować.
Zanim poznał Marię i Liz, nigdy nie miał do czynienia z sytuacją typu „te dziewczyny są
tylko moimi kumpelkami”, a przynajmniej nie miał tego typu doświadczeń od czasu, kiedy
skończył siedem lat.
Była jeszcze dodatkowa korzyść - to wkurzało Majora. Ojciec Alexa chciał, aby syn
włączył się do działającego w ramach szkoły programu zajęć Korpusu Szkolenia Oficerów
Rezerwy albo aby przynajmniej zaczął myśleć o tym, jaki rodzaj wojsk wybierze po
ukończeniu szkoły. Od czasu, kiedy ojciec przeszedł na emeryturę, wpadł w obsesję na temat
kariery wojskowej syna. Gdyby się dowiedział, że Alex spędza całe popołudnie, odgrywając
rolę konsultanta mody, dostałby szału. Oczywiście, chłopak nie miał zamiaru go o tym
informować.
Nie poinformował również ojca, że nie ma najmniejszego zamiaru wstępować do
wojska. Miał nadzieję, że może któryś ze starszych braci przetrze szlak i przyzwyczai Majora
do myśli, że może mieć syna cywila. Ale dwóch starszych braci wstąpiło, tak jak ojciec, do
lotnictwa wojskowego. A Jesse, który był jego ostatnią nadzieją, zaciągnął się niedawno do
piechoty morskiej. Major nie był zadowolony z faktu, że w jego rodzinie znalazł się jakiś
morski dziwoląg, ale już przestał krzyczeć, wydawał tylko gniewne pomruki.
- A co myślisz o tej? - spytała Liz, pokazując mu granatową jedwabną sukienkę na
cieniutkich ramiączkach, która wyglądała na coś w rodzaju nocnej koszuli.
- Na moim chłopakomierzu strzałka skierowana jest na max - powiedział Alex.
- Cokolwiek ten chłopakomierz ma oznaczać, nie chcę go widzieć - mruknęła Maria.
Nie zwrócił na nią uwagi. Wyobrażał sobie, że dotyka cieniutkiego jedwabiu i czuje
ciepło ciała Isabel. Och litości, znowu o niej myślał, chociaż surowo sobie tego zabronił.
Zapomnij o niej, powiedział do siebie. Przypomnij sobie, co o tobie mówiła. Nie
zaczekała nawet, żebyś wyszedł z sali gimnastycznej, zanim zaczęła się z ciebie wyśmiewać.
A jednak było coś takiego - coś w oczach Isabel, kiedy rozmawiali ze sobą - było
wzajemne przyciąganie, jakaś łączność. Alex nie wierzył, że ta dziewczyna jest tak zimna, na
jaką wygląda. Gdyby byli wtedy sami... Czuł, że mogliby nawiązać bliższy kontakt.
- Będziesz mierzyć tę kieckę? - zwróciła się Maria do przyjaciółki.
Liz spojrzała na karteczkę z ceną i skrzywiła się. Po chwili pokazała ją Marii.
- Chyba jesteśmy w nieodpowiednim sklepie - powiedziała.
- Chodźmy do Pawilonu Ubrań - zaproponowała Maria.
Alex pierwszy wyszedł ze sklepu. Głęboko wciągnął pozbawione zapachu perfum
powietrze. W całym centrum handlowym unosił się zapach jedzenia - czekoladowych
ciasteczek i chińskich potraw, tortilli i frytek. To było o wiele przyjemniejsze.
- Nie pomyślałyśmy, że Alex też idzie na bal - powiedziała Maria. - Może
potrzebować pomocy przy zakupach. Wyobrażam go sobie w koszuli bez kołnierzyka i...
- Zapomnij o tym - przerwał jej Alex. - Nie zrobisz ze mnie Kena, nie będę
występować w roli narzeczonego Barbie.
- Masz już siedemnaście lat. Najwyższy czas, żebyś zaczął nosić inne materiały, a nie
tylko flanelę i denim.
- Noszę też inne rzeczy, na przykład bawełnę. I... to z czego się robi dresy.
- Widzisz, tu jest Macy. Ten dom towarowy czeka właśnie na ciebie. - Maria chwyciła
go za ramię i pociągnęła za sobą.
Alex zobaczył z daleka Michaela Guerina i Maxa Evansa, którzy szli w ich kierunku.
- Chłopaki! - krzyknął. - Hej, chłopaki, chodźcie na ratunek. Wyrwał się Marii i
szybko podbiegł do nich.
- Komórka mafijna, kryptonim Najnowsze Modele, złapała mnie w swoje sidła.
- Wyglądają niebezpiecznie - zauważył Michael, kiedy Liz i Maria dołączyły do nich.
- Grożą użyciem siły, jeśli nie przestanę nosić flaneli - poskarżył się Alex.
Spodziewał się, że wzbudzi gwałtowny protest dziewczyn, które będą chciały
przeciągnąć Maxa i Michaela na swoją stronę. Ale one były ciche i spokojne. Co się stało?
Nigdy nie zachowywały się tak spokojnie.
- Nie pozwól na to, chłopie - powiedział Michael. - Jeśli nie potrafią cię zaakceptować
takiego, jaki jesteś, to po prostu odejdź. Prawda, Max?
- Każdy Amerykanin ma prawo do noszenia flaneli - potwierdził Max. Przechylił się
przez balustradę i zaczął wpatrywać się w fontannę na dolnym poziomie. Najwyraźniej nie
miał ochoty na rozmowę.
Alex nie znał go dobrze, ale zawsze uważał za fajnego faceta. Chętnie zadałby mu
kilka pytań na temat Isabel, które by mu pomogły jakoś ją rozszyfrować.
Może brat będzie wiedział, która Isabel jest prawdziwa - czy ta, która flirtuje z
Alexem i zachowuje się tak, jakby jej to sprawiało ogromną przyjemność? Czy też Isabel,
która wyśmiewa się z niego za plecami?
- Te laski mają dziwne wymagania - odezwał się Michael. - Mogą mieć faceta, który
za nimi szaleje, ale im to nie wystarcza. Zaraz chcą coś zmienić. Faceci tak nie postępują.
Max, tobie podoba się Liz taka, jaka jest, prawda?
Zapanowała dziwna cisza.
Liz rzuciła Michaelowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło „odwal się”. Alex
zmarszczył czoło. Co się z nimi dzieje? Liz nie była nigdy tak drażliwa.
- Chodziło mi tylko o to, że ty nie mówiłbyś jej, w co się ma ubrać - dodał Michael,
unikając wzroku Liz.
- Ona wygląda dobrze w każdym ubraniu - powiedział Max. Odsunął się od balustrady
i stanął przed nimi.
- Wyglądałaś uroczo nawet w tej cukierkowej sukience w misie, której tak nie
cierpiałaś.
- Pamiętasz to?! - zawołała Liz. - Nienawidziłam tej sukienki, ale ponieważ był to
prezent od mojej babuni, rodzice kazali mi ją nosić.
- Nie pamiętam tej sukienki. W której to było klasie? - spytała Maria.
- W przedszkolu - powiedziała Liz po chwili namysłu. - Pani Gliden, ile razy miałam
na sobie tę sukienkę, pozwalała mi wkładać jeden z tych fartuchów, których używaliśmy na
zajęciach malowania palcami. Ona była strasznie miła. Ona... - Liz nie dokończyła zdania.
- Ale Max nie był z tobą w przedszkolu, prawda? - spytała Maria, unosząc brwi.
- Muszę z tobą porozmawiać w cztery oczy. Zaraz. - Liz zwróciła się do Maxa.
Odeszła na bok, a on, po chwili wahania, poszedł za nią. Znowu zapanowała dziwna
cisza. Maria była bardzo blada.
- No tak - mruknął Alex.
- Muszę kupić lakier do paznokci - powiedziała Maria. - Spotkamy się w sektorze
restauracyjnym - dodała, ruszając w stronę ruchomych schodów.
Alex wzruszył ramionami.
- Chcesz coś zjeść? - spytał Michaela.
- Zawsze mam ochotę coś zjeść. Liz i Maria są chyba na haju, musiały nałykać się
prochów, a ja niczego nie zauważyłem, pomyślał Alex, idąc razem z Michaelem w stronę
sektora restauracyjnego. Mam nadzieję, że szybko dojdą do siebie.
Nie, nawet z daleka - warknęła Isabel do młodego mężczyzny reklamującego próbki
perfum, zanim zdążył ją spryskać. Zwykle unikała wchodzenia do Macy z tej strony. Trzeba
było zręcznie manewrować, ponieważ było się atakowanym ze wszystkich stron. Od tych
wszystkich zapachów - kwiatowych, korzennych, owocowych - robiło jej się niedobrze.
- Hej, on był całkiem fajny - zaprotestowała Tish.
- Zbyt duży i zwalisty - powiedziała Isabel, zerkając przez ramię. - Popatrz tylko na
jego kark.
- Myślałam, że uwielbiasz kulturystów - skwitowała Tish. Podsunęła nadgarstek
młodej kobiecie w białym fartuchu, która delikatnie popryskała ją wodą kwiatową.
- Wyrosłam już z tego. Teraz wydają mi się zbyt prowokacyjni. Poza tym, kto
chciałby chłopaka, który spędza więcej czasu na siłowni niż w twoim towarzystwie? - Tak,
właśnie o to chodzi, pomyślała Isabel. I to nie miało nic wspólnego ze wspomnieniem
smukłego ciała Alexa, przytulonego do niej w ich tańcu ze snu.
- A mnie się podoba - upierała się Tish. - Uważam, że jest atrakcyjny.
- Ty wszystkich chłopaków uważasz za atrakcyjnych - odparowała Isabel.
- Prawie każdy ma w sobie coś fajnego, nawet jeśli trudno to od razu zauważyć - nie
dawała za wygraną Tish. - Na przykład ten facet przy ladzie z rękawiczkami. Źle ubrany,
fatalnie uczesany, brzydka cera...
- Brak higieny osobistej - wtrąciła Isabel.
- Ale popatrz na jego usta - agitowała Tish, łapiąc koleżankę za brodę i obracając jej
głowę we właściwym kierunku. - Popatrz na jego duże, pełne wargi. Mmm...
- Okay, a ten? - spytała Isabel, wskazując ruchem głowy grubego chłopaka ze
zmierzwionymi włosami.
- Jak możesz pytać?! - zawołała Tish. - Popatrz na jego pośladki. Fantastyczne. Nie
miałabyś ochoty ich uszczypnąć?
- Raczej nie. - Isabel rozejrzała się w tłumie. - Okay, mam tu coś dla ciebie - dodała z
uśmiechem. - Tam, przy stoisku Lancome'a.
- Beznadziejny - oceniła Tish. - Chodźmy stąd. Tam jest Stacey. Nie chcę jej spotkać.
O wiele za często widuję ją w szkole.
- Chcę z nią porozmawiać - powiedziała Isabel.
- Isabel - jęknęła Tish.
- Chodź. Isabel ruszyła w stronę Stacey. Nie obróciła się nawet, by sprawdzić, czy
koleżanka idzie z nią. Tish zawsze chodziła w ślady Isabel.
- Hej, Stacey, szukasz pomadki do ust do swojej fioletowej sukni? - spytała Isabel.
Stacey obróciła się w ich stronę. Tish gwałtownie złapała oddech.
- Co się stało z twoją twarzą?! - zawołała.
- Miałam koszmarny sen i w nocy podrapałam sobie całą twarz. - Stacey przesunęła
palcem po pokrytym czerwonymi rysami policzku.
Po raz pierwszy widzę Stacey, która nie podskakuje i nie chichocze, pomyślała Isabel.
Ona była zawsze taka rozkoszna, że wszystkim robiło się niedobrze. Nawet podczas zajęć
rysowała serduszka, gwiazdki i tęcze na okładkach swoich zeszytów.
- To okropne. Boli cię? - spytała Tish.
Och, basta, pomyślała Isabel. Gdyby Tish znalazła na chodniku chorego grzechotnika,
na pewno wzięłaby go do domu, wyleczyła, zawiązała mu wstążeczkę na szyi i bardzo by się
zdziwiła, gdyby ją zaatakował. Powinna zacząć spotykać się z Maxem. Byliby dobraną parą.
- To mnie właściwie nie boli, tylko okropnie wygląda. Szukam czegoś do
zamaskowania tych śladów - powiedziała Stacey, oglądając wystawione podkłady i pudry.
- Jaki to był sen? - spytała Tish.
- Och, to był koszmar! Oblazło mnie całe mnóstwo wstrętnego robactwa. Czułam, jak
po mnie chodzą. Drapałam się bez przerwy, ale nie mogłam się ich pozbyć.
Isabel patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, głośno łapiąc powietrze.
- To naprawdę dziwne. Miałam dokładnie taki sam sen wczorajszej nocy!
- O co chodzi? - spytał Max, idąc w ślad za Liz.
Nie odpowiedziała mu na pytanie. Skierowała się do bocznego krótkiego korytarza,
gdzie był tylko automat telefoniczny, fontanna z wodą do picia i jedna ławka. Nikt im tam nie
będzie przeszkadzał.
Obróciła się szybko i popatrzyła na Maxa wściekłym wzrokiem.
- Umiesz czytać w myślach? Czy posiadasz taką władzę? Jeśli tak, to musisz znaleźć
jakiś sposób, żeby się od tego odciąć, ponieważ narusza to prawo do prywatności.
Liz bała się nawet myśleć o tym, co Max mógłby zobaczyć w jej umyśle. Te wszystkie
wstydliwe drobiazgi, z których nikomu się nie zwierzała, nawet Marii. To głupie
fantazjowanie, któremu się oddawała podczas nudnych lekcji. Te wszystkie niepochlebne
opinie o ludziach, które czasem wygłaszała w myślach.
Najbardziej jednak bała się tego, że Max znał te okropne myśli, które przebiegały jej
przez głowę, kiedy powiedział jej, że jest kosmitą. Wstydziła się tej fali obrzydzenia i strachu,
która ją wtedy ogarnęła. Gdyby tego typu uczucia skierowane były przeciwko niej, czułaby
się unicestwiona.
- Nie umiem czytać w myślach. Przynajmniej nie zawsze - powiedział Max. - Tylko
kiedy uzdrawiam, uzyskuję łączność z tymi ludźmi. Przed oczami przesuwa mi się tyle
obrazów i tak szybko, że z ledwością mogę je zapamiętać. Ale w jakiś sposób wiem o wielu
rzeczach. To nie dotyczy myśli. Na przykład twoja sukienka... jej obraz przebiegł mi przez
umysł i od razu wiedziałem, że jej nie lubiłaś.
- Co jeszcze widziałeś oprócz sukienki? - spytała, krzyżując ręce na piersiach.
- Hmmm... widziałem pluszowego pieska z odgryzionym uchem.
- Och, Pan Beans. Do dziś siedzi na moim łóżku. Liz poczuła się trochę lepiej. Jeśli
Max widział tylko Pana Beansa i sukienkę w misie, to jeszcze nie było tak źle.
- Liz Ortecho, która śpi z pluszowym pieskiem. Trudno, to sobie wyobrazić. - Max się
roześmiał. - Jesteś zawsze taka poważna i skupiona.
- Ja z nim nie śpię - zaprzeczyła Liz. - Na noc sadzam go na komodzie.
- Naprawdę? - zażartował Max, unosząc brwi.
- Okay, czasami, kiedy jestem chora czy coś takiego, to nadal z nim śpię - przyznała,
rumieniąc się gwałtownie. - Ale ty o tym wiedziałeś, prawda?
- Udało mi się zgadnąć. Kiedy mówiłaś, że sadzasz go na komodzie, miałaś trochę
zaczepny ton głosu - wyjaśnił Max. - Niepokoi cię to, że przechwyciłem te obrazy z twojego
umysłu, prawda?
Liz opuściła głowę. Chociaż Max widział tylko mało ważne rzeczy, związane z jej
dzieciństwem, była rzeczywiście zaniepokojona. A jeśli on po prostu chciał być miły i mówił
jej tylko o tych drobnostkach? A może widział wszystko, na przykład, jak była wściekła na
siostrę o to, że umarła? Uznałby ją za potwora, a ona nie mogłaby się pogodzić z tą myślą.
Max nie kłamie, tłumaczyła sobie. Jeśli mówi, że widział tylko ohydną sukienkę w
misie, to tak było.
- Może podeszłam do tego zbyt emocjonalnie - zaczęła Liz. - Przecież specjalnie mnie
nie szpiegowałeś. Ale... jak ty byś się czuł, gdybym ja znała wszystkie twoje tajemnice?
Max popatrzył na nią jak na wariatkę. Nagle Liz poczuła, że gwałtownie się rumieni.
Jak mogła powiedzieć coś takiego? Przecież znała największą tajemnicę Maxa; która była o
wiele bardziej intymna i osobista niż cokolwiek, co on mógłby wiedzieć o niej.
Usiadł na ławeczce i wskazał miejsce obok siebie.
- Siadaj. Chcę zrobić małą próbę.
- Dobrze. - Miała nadzieję, że nie usłyszał wahania w jej głosie. Dlaczego nie potrafiła
już zachowywać się przy nim swobodnie?
Usiadła obok niego. Zetknęli się ramionami. Liz miała ochotę się odsunąć, ale nawet
nie drgnęła. Nie chciała, żeby Max myślał, że się go boi czy coś w tym rodzaju.
Nie boję się go, pomyślała. Może tylko trochę.
Chciałaby czuć się swobodnie w jego towarzystwie, tak jak dawniej. Ale przez jej
umysł stale przebiegała myśl: „On jest kosmitą, on jest kosmitą”.
- Jeszcze nigdy tego nie robiłem, ale może uda mi się nawiązać łączność w odwrotnym
kierunku - powiedział Max. - Żebyś ty mogła naruszyć moją prywatność i odebrać kilka
obrazów ode mnie.
Liz popatrzyła na niego, zdumiona. Mieć możliwość wglądu w myśli Maxa? Byłabym
pewnie pierwszym i ostatnim człowiekiem, który zajrzałaby w głąb umysłu kosmity?
Fascynująca możliwość, ale to nie byłoby w porządku w stosunku do Maxa.
- Nie musisz tego robić - powiedziała Liz cichym głosem. - To ja zachowałam się
okropnie. Ocaliłeś mi życie. Powinnam dziękować ci za to na kolanach, bez względu na
metody, jakich używałeś.
- Nie, musimy spróbować - nalegał Max. - Pomyśl o tym jak o doświadczeniu
naukowym. Albo o bezpłatnym filmie. Max Evans Show. - Mówił z takim zaangażowaniem,
jakby był małym chłopcem, który chce przekonać wynajętą na godziny opiekunkę, żeby mu
pozwoliła bawić się do jedenastej wieczór.
Bardzo się stara, pomyślała Liz, abym przestała się tym wszystkim martwić.
Powinnam to dla niego zrobić.
- Muszę cię dotknąć - rzekł Max. - W ten sposób nawiązuję łączność.
Jeśli on potrafi uzdrawiać dotykiem, czy potrafi też zabijać dotykiem? - wpadło jej do
głowy pytanie. Intuicyjnie się odsunęła.
Jego niebieskie oczy natychmiast pociemniały, jakby przesłoniła je ciężka kurtyna.
- To nie ma znaczenia - powiedział szybko. - To był głupi pomysł. Po co miałabyś
nawiązywać ze mną łączność?
Podnosił się już z ławki, kiedy Liz chwyciła go za ramię. Nie mogła pozwolić, by
czuł, że ona się go brzydzi.
- Chcę to zrobić. Naprawdę - powiedziała. Mas uśmiechnął się i usiadł na ławce.
Odgarnął jej włosy z twarzy i położył dłonie na policzkach. Liz poczuła, że przenika ją
dreszcz. Ale nie był to dreszcz strachu.
Chłopak nachylił się nad nią, jego twarz była tuż przy jej twarzy. Patrzył na jej wargi i
Liz pomyślała niespokojnie, że chce ją pocałować. Ale on odezwał się niskim, uspokajającym
głosem:
- Oddychaj głęboko i postaraj się wyrzucić wszystkie myśli z głowy.
Serce Liz biło tak mocno, że brakło jej tchu. Udało się jej jednak głęboko wciągnąć
powietrze i powoli je wypuścić.
Max dostosował do niej rytm swojego oddechu. Czuła na twarzy ciepły powiew i
zapach miętowo - rozmarynowego płynu do ust.
Nigdy nie widziała nic tak intensywnie niebieskiego jak jego oczy. Jakby zaglądała w
głąb morza...
Nagle poczuła, że coraz bardziej przechyla się w jego stronę, chcąc być bliżej, chcąc
przejrzeć na wylot te zadziwiające oczy...
Zamknęła powieki, ale nadal czuła jego wzrok. Starała się skoncentrować wyłącznie
na rytmie swojego oddechu. Jej myśli straciły barwę, rozpływały się.
W miarę jak się rozluźniała, serce biło jej coraz wolniej. Po chwili odczuła bicie
drugiego serca. Serca Maxa. Jakby stanowili teraz jedno ciało.
Jakiś obraz pojawił się pod jej powiekami, jak na czarnym ekranie. Jasnookie dziecko
wychodzące z czegoś, co wyglądało jak kokon. Natychmiast pojawił się drugi obraz - niebo
pokryte zielono - granatowymi chmurami. Teraz obrazy przesuwały się jeszcze szybciej. Dwa
żółwie wygrzewające się na słońcu. Para oczu, pozbawionych białek i tęczówek, całkowicie
czarnych.
Potem mała Liz w szkolnej bibliotece, jej długie ciemne warkocze spadające na karty
książki. Liz trochę starsza, rzucająca piłkę. Liz prezentująca z dumą swoje udane doświad-
czenie chemiczne w dziewiątej klasie. Liz wystrojona na zakończenie gimnazjum. Liz
uśmiechnięta, nachmurzona, śmiejąca się, płacząca. Liz leżąca na podłodze kawiarni. Liz
patrząca na Maxa z wyrazem przerażenia na twarzy.
Otworzyła oczy i napotkała spojrzenie Maxa. Odsunęła jego dłonie od twarzy.
Zacisnęła palce, żeby nie drżały.
- Podziałało? - spytał. - Widziałaś coś?
Skinęła tylko głową, nie odważając się odezwać. Wszystko widziała. I wszystko
wiedziała.
Max był w niej zakochany. Zawsze był w niej zakochany.
8
Liz już po raz trzeci czytała pytanie: „Jakie były korzyści z wprowadzenia parytetu
złota?”.
Przecież uczyłam się do tego testu, pomyślała. Przejrzałam notatki i powtórnie
przeczytałam najważniejsze rozdziały. Dlaczego nie pamiętam nawet, co to jest parytet złota?
Przeszła do następnego zadania. A, B, C i D - wszystkie możliwości wydawały jej się
rozsądnym wyborem. Nawet można było wziąć pod uwagę.
Co się z nią działo? No tak, ostatnio miałam sporo rozrywek, pomyślała. Omal nie
umarłam. Potem odkryłam, że chłopak, którego znałam prawie od dzieciństwa, jest kosmitą.
A jeszcze później okazało się, że ten kosmita jest we mnie zakochany.
Max Evans był w niej zakochany. Liz nie mogła się jeszcze oswoić z tą myślą.
Spojrzała na zegar. Zostało jej jeszcze tylko dwadzieścia minut. Może powinna rzucić
monetę. Może orzeł na stole to A, reszka to B, orzeł na podłodze...
Ktoś lekko dotknął jej ramienia.
- Dyrektorka prosi cię do siebie - powiedział pan Beck cichym głosem. - Zabierz
swoje rzeczy.
Liz chwyciła plecak. Czuła, że wszyscy na nią patrzą, kiedy szła w kierunku drzwi.
Pewnie zastanawiali się, dlaczego najlepsza uczennica, Liz Ortecho, jest wzywana do biura
dyrektorki.
Dlaczego pani Shaffer wywołuje mnie z zajęć? - zachodziła w głowę Liz, przechodząc
szybkim krokiem przez hol. Musiało się wydarzyć coś bardzo poważnego. Otworzyła drzwi
gabinetu dyrektorki i zobaczyła szeryfa Valentiego, opartego niedbale o przedzielającą pokój
długą ladę. Odblaskowe okulary zasłaniały mu oczy, a twarz była, jak zwykle, bez wyrazu.
- Szeryf Valenti chce ci zadać kilka pytań - oznajmiła pani Shaffer.
Liz drgnęła. Nie zauważyła nawet dyrektorki. Od chwili wejścia do biura patrzyła
tylko na szeryfa.
- Chodźmy - powiedział Valenti, kierując się do drzwi. Nie odezwał się ani słowem,
kiedy Liz szła za nim w kierunku parkingu. Nie odezwał się również, otwierając dla niej tylne
drzwi samochodu, ani też kiedy usiadł za kierownicą i ruszył z miejsca.
Dziewczyna patrzyła na tył jego głowy przez metalową siatkę, która odgradzała tylne
siedzenie od przedniego. Wiedziała, że chce ją w ten sposób zastraszyć - i ta metoda okazała
się skuteczna. Liz była przerażona. Czy on wie, co naprawdę wydarzyło się w kawiarni? Czy
dowiedział się, że Max ją uleczył? Czy już dowiedział się wszystkiego?
Niech najpierw sam powie, co wie, pocieszała się. Nie podawaj mu żadnych
informacji. Nie zaczynaj mówić tylko po to, by przerwać ciszę. On tego właśnie oczekuje.
Ze znudzoną miną oparła się o siedzenie. Czuła, że każde wypowiedziane przez nią
słowo, każdy gest może spowodować, że Max znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Wnętrze samochodu przesiąknięte było zapachem dymu tytoniowego, plastiku, potu,
czuła też zapach szpitala. Chciała otworzyć okno, ale chyba w samochodzie policyjnym nie
da się opuścić szyby, pomyślała.
Valenti zatrzymał się na parkingu przed małym brązowym budynkiem na skraju
miasta. Wysiadł i cicho zamknął drzwi. Liz wolałaby, żeby je głośno zatrzasnął. Wydałby jej
się wtedy bardziej ludzki. Ale on był nadal niewzruszony, ani na chwilę nie tracił zimnej
krwi. Liz wiedziała, że nie da sobie z nim tak łatwo rady jak z Elsevanem DuPris.
Otworzył jej drzwi i ruszył przed siebie. Wysiadła i przyspieszyła kroku, żeby go
dogonić. Przeszli przez parking i weszli przez szklane drzwi do budynku, cały czas obok
siebie. Liz nie będzie biegła za nim jak piesek.
Kiedy szli długim korytarzem, wyłożonym jakimś obrzydliwym poplamionym
linoleum, starała się sobie przypomnieć wszystkie szczegóły tej historii, którą opowiedziała
mu w kawiarni. Będzie musiała teraz dokładnie ją powtórzyć.
Valenti zatrzymał się nagle i otworzył drzwi po lewej stronie korytarza. Wpuścił
dziewczynę pierwszą, a potem zamknął za nimi drzwi.
Liz gwałtownie złapała oddech, rozglądając się po pokoju bez okien. Była w kostnicy.
Widziała tyle filmów policyjnych, że od razu poznała rzędy metalowych szuflad przy jednej
ze ścian.
Och, Boże. Więc nie chodziło o Maxa. Miała zidentyfikować zwłoki. Czyje? -
krzyczała w myślach. Kto to jest?
Valenti przeszedł obok niej i podszedł do ściany. Chwycił za uchwyt i wyciągnął
jedną z szuflad. Dźwięk metalowych kółek, przesuwających się po prowadnicy, przejął Liz
zimnym dreszczem.
- Chcę, żebyś to zobaczyła - powiedział szeryf spokojnym, chłodnym głosem.
Na metalowej podstawie szuflady leżały zwłoki, całkowicie przykryte plastikowym
prześcieradłem, ale Liz wiedziała, że kiedy tam podejdzie, Valenti ściągnie plastik i będzie
musiała na to spojrzeć. Nie chciała tego robić. Nie chciała. Kiedy zobaczy, to ta
surrealistyczna sytuacja stanie się rzeczywistością. To będzie ktoś, kogo zna.
Łzy nabiegły jej do oczu. Kiedy umarła Rosa, Liz nie widziała jej ciała. Nie mogła się
na to zdobyć, nawet na to, by podejść i się z nią pożegnać. Teraz nie miała wyboru. Czyje to
były zwłoki? Dlaczego szeryf nie powie jej wprost, co się stało?
Kto to jest? Liz zrobiła kilka kroków w stronę szuflady. Tato? Mama? Teraz nie
mogła się już powstrzymać. Podeszła blisko i spojrzała na przykryte plastikiem zwłoki. Nie
było wiele widać, ale wiedziała już, że to nie jest ktoś, kogo zna.
Ogarnęła ją wściekłość, obróciła się w stronę Valentiego.
- Jak pan mógł? Pozwolił pan, żebym przypuszczała... Nie mogła mówić dalej. Jeszcze
jedno słowo, a rozpłakałaby się. Nie miała zamiaru dać szeryfowi takiej satysfakcji.
Valenti nie odzywał się. Uchwycił plastikowe prześcieradło od góry i zsunął je do
połowy.
- Co ci mówią ślady na ciele tego mężczyzny? - Mówił takim tonem, jakby prowadził
zwykłą towarzyską rozmowę albo jakby nie miał pojęcia, jakie straszne przeżycie zgotował
przed chwilą Liz.
Albo jakby go to w ogóle nie obchodziło.
Wpatrywała się w szeryfa bez słowa. Widziała odbicie własnej twarzy w jego
odblaskowych okularach. Wydawało jej się, że to wszystko jest jakimś dziwnym snem. To nie
miało sensu. Valenti prosił ją, by pomogła mu zidentyfikować zwłoki obcego mężczyzny?
Dlaczego?
- Siady - powtórzył. Muszę to zrobić, pomyślała. To jedyny sposób, żeby się stąd
wydostać. Spojrzała na zwłoki. Natychmiast zobaczyła odciski dłoni na klatce piersiowej
mężczyzny - srebrzyste odciski.
Wiedziała, że gdyby przyłożyła ręce Maxa do tych śladów, to pasowałyby idealnie.
Jeśli on może uzdrawiać dotykiem, to czy może też nim zabijać?
Chyba znam odpowiedź na to pytanie, pomyślała. Poczuła, jak gorzka ślina napływa
jej do ust.
- Ja... ja jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam - wyjąkała.
Potrzebowała czasu do namysłu, do zastanowienia się, co ma zrobić. Może Max miał
uzasadniony powód, żeby zabić tego faceta. Może został zaatakowany.
Zmusiła się, by popatrzeć na twarz zmarłego. Był w wieku jej ojca. Jego brązowe oczy
wpatrywały się ślepo w sufit. Usta zastygły w grymasie bólu.
Liz poczuła, że brakuje jej tchu. Czy mógł być jakiś uzasadniony powód, żeby zabić
tego człowieka? Żeby zabić kogokolwiek?
- To ciekawe - odezwał się Valenti - ponieważ mój syn, Kyle, wspominał, że widział
podobne ślady na twoim brzuchu.
- Pomylił się. To był tylko zmywalny tatuaż. Liz wyciągnęła bluzkę z dżinsów.
- Widzi pan. Nie mam żadnych śladów - powiedziała, zakrywając brzuch.
Odciski dłoni blakły powoli. Gdyby Valenti przyprowadził ją tu dzień wcześniej, nie
mogłaby się upierać przy swojej opowieści.
- Czy możemy już wyjść? - spytała Liz. Zabrzmiało to jak prośba, ale nic na to nie
mogła poradzić. Szeryf nie zwracał na nią uwagi.
- Już przedtem widziałem takie ślady - powiedział. - Powstają na skutek dotyku
pewnej rasy pozaziemskich istot.
- Pan wierzy w kosmitów? - spytała Liz ze zdumieniem. Gdzie się podział jej
spokojny, uporządkowany świat? Świat rządzony tablicą pierwiastków? Jeszcze tydzień
wcześniej turyści byli jedynymi ludźmi, którzy wierzyli w istnienie kosmitów. Frajerzy,
którzy mdleli z zachwytu na widok niewyraźnej fotografii lalki. Teraz ona miała niezbity
dowód na istnienie kosmitów. A szeryf - człowiek maszyna - mówi jej, że on również w nich
wierzy.
Valenti zdjął słoneczne okulary. Nie musiał się fatygować, pomyślała Liz. Jego zimne
szare oczy nie odzwierciedlały myśli ani też nie wyrażały uczuć.
- Powiem ci coś, o czym nigdy prywatnie nie rozmawiam nawet z własnym synem -
oświadczył. - Ale jesteś bystrą dziewczyną i możesz mi pomóc. Jestem tajnym agentem or-
ganizacji pod nazwą: Plan Wyczyszczenia Bazy Danych. Naszym zadaniem jest wyśledzenie
wszystkich kosmitów, którzy mieszkają w Stanach Zjednoczonych, i zagwarantowanie, żeby
nie stwarzali zagrożenia dla ludzi.
Liz wpatrywała się w niego, a przez jej umysł przebiegał cały kalejdoskop obrazów.
Max zabił kogoś, Max jest kosmitą, Max jest niebezpieczny, Max mnie kocha.
- Ta organizacja powstała w czterdziestym siódmym roku, w roku katastrofy. Wtedy
zdaliśmy sobie sprawę z istnienia kosmitów, którzy mają możliwość podróżowania do innych
galaktyk.
- Przecież wszyscy wiedzą, że UFO to był balon meteorologiczny - zaprotestowała
słabo Liz.
- Porzuć wreszcie tę grę, Liz Ortecho. Wiem, że miałaś kontakt z kosmitą.
Podejrzewam, że on przeżył tę katastrofę z czterdziestego siódmego roku, prawdopodobnie
będąc jeszcze w inkubatorze. Chcę wiedzieć, co masz zamiar z tym zrobić.
- Nie wiem, co pan... - Liz potrząsnęła głową.
- Kosmita, który uleczył twoją ranę postrzałową, zabił tego mężczyznę - przerwał jej
szeryf.
- Nikt mnie nie postrzelił. Upadłam i stłukłam butelkę ketchupu.
Chciałabym, żeby to była prawda, pomyślała. Tak bardzo chciałabym wrócić do tego
bezpiecznego małego światka, który dobrze znałam i gdzie nie czekały mnie żadne wielkie
niespodzianki.
- Ten kosmita znowu zabije - mówił dalej Valenti. - Jak będziesz mogła żyć z tą
myślą? Widziałem twoją twarz, kiedy myślałaś, że pod tym prześcieradłem leży ktoś z twoich
bliskich. Jeśli nadal będziesz chronić tego kosmitę, pewnego dnia będziesz stała w tym
samym miejscu, identyfikując zwłoki jego przybranych rodziców, siostry, a może nawet i
jego dziecka. Możesz temu zapobiec. Jedyne, co musisz zrobić, to powiedzieć mi, gdzie go
znaleźć.
Liz wzięła głęboki oddech. Potem nasunęła plastik, zakrywając nim twarz zmarłego
mężczyzny.
- Nie wierzę w kosmitów - powiedziała.
9
Liz stała na parkingu, patrząc na budynek szkoły. Czuła się tak, jakby porwał ją
gwałtowny podmuch huraganu, uniósł w powietrze i opuścił na ziemię dokładnie w tym
samym miejscu.
Nie mogła uwierzyć, że jeszcze nie minęło południe. Przed dwoma godzinami miała
kłopoty z rozwiązaniem testu z historii. Chciała pójść na dziedziniec, ale zmieniła zdanie.
Skręciła gwałtownie w prawo, w stronę głównego budynku. Musiała znaleźć jakieś
odosobnione miejsce, gdzie mogłaby spokojnie pomyśleć. Pomyśleć, co teraz powinna zrobić.
Jeśli dochowa tajemnicy, prawdopodobnie ocali Maxowi życie. Ale jeśli on był
zabójcą... Te dwa słowa - Max i zabójca - zupełnie ze sobą nie harmonizowały, jednak Liz
zmusiła się do dalszych rozmyślań na ten temat. Jeżeli on rzeczywiście zabijał ludzi, to
musiała zrobić wszystko, by go powstrzymać. Co oznaczało wydanie go w ręce szeryfa
Valentiego.
Wolno wchodziła na schody. Postanowiła schronić się w laboratorium biologicznym.
Tam będzie jej łatwiej zebrać myśli i pozbyć się emocji. Każda decyzja, jaką podejmie, może
mieć daleko idące konsekwencje - tu chodziło o życie.
Zbliżając się do laboratorium, usłyszała, że ktoś się tam porusza. Do diabła! Teraz
bardzo potrzebowała samotności. Kto odkrył jej ulubione miejsce odosobnienia? Zajrzała do
środka.
Max siedział na wysokim stołku przy ich wspólnym stanowisku.
Liz cofnęła się i oparła o ścianę. Maria nazwałaby to pewnie znakiem danym z góry,
pomyślała. Ale co taki znak miałby oznaczać?
Tak bardzo chciała uwierzyć, że może nadal ufać Maxowi. Jednak, choć znali się tyle
lat, nigdy nie zdradził jej swojej tajemnicy. A ona niczego nie podejrzewała.
Może nadal ukrywał przed nią wiele rzeczy? Może to wszystko, co już jej powiedział,
było kłamstwem? Może uważał istoty ludzkie za zwykłe kawałki mięsa? Może zabicie
człowieka było dla niego tak proste jak zjedzenie hamburgera?
- Wszystko będzie dobrze - usłyszała łagodny głos Maxa. Zaraz. Czy on wie, że ona
jest za drzwiami? Czy kłamał, mówiąc, że nie potrafi czytać w jej myślach?
- Wiem, że źle się czujesz, ale ci pomogę. Może jeszcze ktoś jest w laboratorium, kogo
nie zauważyła. Liz zbliżyła się do uchylonych drzwi. Zobaczyła Maxa, pochylonego nad
klatką z myszami. Otworzył drzwiczki i delikatnie wyjął Freda - małą białą myszkę.
- Zaraz będziesz zdrowy - powiedział uspokajającym szeptem.
Trzymając myszkę w złożonych dłoniach, przytulił ją lekko do piersi. Mimo dzielącej
ich odległości, Liz widziała wyraźnie oślepiający błękit jego oczu. Po chwili włożył Freda z
powrotem do klatki. Myszka wskoczyła zaraz na obrotowe kółko i zaczęła po nim biegać.
Liz poczuła, że napływają jej łzy do oczu. To był najbardziej uroczy widok, z jakim
się zetknęła. Max nie wiedział przecież, że ktoś może na niego patrzeć. Nie popisywał się
przed nikim. Nie robił tego, by przekonać Liz, że powinna strzec jego tajemnicy. Nie wiedział
nawet, że ona jest w pobliżu.
Z własnej woli postawił się w niebezpiecznej sytuacji, kiedy mnie uzdrowił,
pomyślała. Mógł pozwolić, abym umarła. Ale to nie byłby Max. To nie byłby ten dobry,
wspaniały chłopak, z którym zaprzyjaźniła się już w trzeciej klasie.
On nie mógł być mordercą. W żadnym wypadku.
Nie musisz mi dziękować - powiedział Max, zamykając klatkę. - Przyślę ci rachunek.
Usłyszał jakiś dźwięk, obrócił się i zobaczył Liz. Jej aura miała szarą obwódkę. Czuł
wysyłane przez nią fale zimna. Musiało się wydarzyć coś bardzo złego.
- Co się stało? - spytał.
- Muszę z tobą porozmawiać, ale nie tutaj - odparła.
- Mam samochód na parkingu. Dobrze się czujesz?
- Tak. Chodźmy już. Zaraz będzie dzwonek Max złapał plecak i wyprowadził ją z
gmachu.
- Chcesz jechać na pączki? - spytał, kiedy wsiadali do auta. - To tam, gdzie chodzi
Michael, kiedy nie może wytrzymać w szkole.
- Nie. Nie mogłabym znieść nawet zapachu jedzenia.
- Okay - przytaknął Max, wyjeżdżając z parkingu. - Możemy pojechać do rezerwatu
ptaków. Bitter Lakes to tylko dwadzieścia minut drogi. Byłem tam z ojcem. On stale po-
wtarza, że w poprzednim życiu był ptakiem.
Max chciałby jej zadać wiele pytań, widział jednak, że Liz jest zbyt wytrącona z
równowagi, by prowadzić rozmowę.
Kiedy dotarli na miejsce, wyciągnął rękę i otworzył schowek. Wyjął z niego paczkę
krakersów.
- Możemy pokarmić kaczki, kiedy mi powiesz... to, co masz do powiedzenia.
Liz wzięła od niego krakersy i wysiadła z samochodu. Podeszli do brzegu stawu.
- A więc - odezwał się Max.
- A więc... Więc, Max, dowiedziałam się czegoś bardzo ważnego. Czegoś, o czym
powinieneś wiedzieć. Próbowałam coś wymyślić, by przekazać ci tę wiadomość w jakiś miły
sposób, ale nie ma takiego sposobu.
Liz wrzuciła krakersa do stawu; od razu zaczęły o niego walczyć trzy kaczki.
- Szeryf Valenti należy do organizacji Plan Wyczyszczenia Bazy Danych, która tropi
kosmitów. Nie wiem, co robi, kiedy ich znajdzie, ale on uważa, że kosmici stanowią
zagrożenie dla ludzi, więc cokolwiek by robił, nie jest to na pewno nic dobrego. - Westchnęła
głęboko i spojrzała Maxowi w oczy.
Poczuł się tak, jakby zadała mu śmiertelny cios. Osunął się na wilgotną ziemię przy
brzegu stawu. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Max, Isabel i Michael całymi godzinami
dyskutowali o „nich”, o tym co „oni” mogliby zrobić, gdyby wpadli na trop kosmitów. Ale
teraz to była zupełnie inna sprawa. Bliżej nieokreśleni „oni” okazali się rzeczywistą or-
ganizacją, która ma nazwę. A jeden z „nich” był już na tropie Maxa, jego siostry i najlepszego
przyjaciela.
- Dobrze się czujesz? - spytała Liz, siadając obok niego.
- Czy Valenti dowiedział się o mnie? - spytał Max zduszonym głosem.
- Nie. Kyle powiedział mu, że mam srebrzyste odciski na brzuchu. Valenti twierdzi, że
te odciski zostawił kosmita. Ale ja niczego mu nie powiedziałam - uspokajała go Liz.
Kyle widział brzuch Liz? Max poczuł ukłucie zazdrości. Ale teraz ważniejsze były
inne sprawy.
- To jeszcze nie wszystko - ciągnęła. On zawiózł mnie do kostnicy. Pokazał mi zwłoki
mężczyzny z takimi samymi odciskami na klatce piersiowej. Powiedział... powiedział, że ten
sam kosmita, który uzdrowił mnie, zabił tamtego człowieka.
- Ja nie... - zaczął Max. Liz pogłaskała go lekko po ramieniu. Ten dotyk przeniknął go
aż do samych kości.
- Wiem, że ty tego nie zrobiłeś, Max - powiedziała. - Wiem, że ty nie mógłbyś nikogo
zabić.
Nie widział żadnych oznak w aurze Liz, które świadczyłyby o tym, że nie mówi
prawdy. Mówiła dokładnie to, co myślała. Wiedziała o nim wszystko, znała prawdę, której
przedtem nie wyjawiłby żadnemu człowiekowi, i nadal miała do niego zaufanie.
Nagle dotarła do niego inna część przekazanej mu przez nią informacji.
- Valenti zawiózł cię do kostnicy? To sadysta. Gdyby się to mnie przydarzyło,
myślałbym, że zginęła moja matka albo ojciec.
- Ja też tak myślałam. On chciał, żebym w to wierzyła. Sądzę, że liczył na to, że się
załamię i wszystko mu wyznam.
Max nie mógł uwierzyć, że Liz potrafiła przeciwstawić się szeryfowi.
- Pokazał ci mężczyznę, którego chciałem uleczyć w centrum handlowym. Miał atak
serca, starałem się go ratować, udawałem, że to zwykła reanimacja. Ale już było za późno.
- Tak, to były odciski twoich dłoni - powiedziała Liz.
- Skąd to wiedziałaś.... skąd wiedziałaś, że ja go nie zabiłem? Mając tyle dowodów,
jeszcze mu ufała? Max sądził, że może się spodziewać takiej lojalności jedynie ze strony
Isabel i Michaela. Nie wyobrażał sobie, żeby to mógł być ktoś z zewnątrz.
Liz patrzyła mu w oczy; wydawało mu się, że widzi w nich łzy.
- Nie byłam tego pewna - przyznała. - Ja... ja myślałam, że mogłeś to zrobić. Przykro
mi, Max. Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się w tak krótkim czasie. Bardzo mi przykro.
- W porządku. Nie myśl o tym. Max chciał ją pocieszyć, wziąć w ramiona, nie był
jednak pewien, czy to przyniosłoby jej ulgę. Co prawda nie uwierzyła, że on mógłby być
mordercą, ale to nie musiało oznaczać, że pragnie, by jej dotykał.
- Co spowodowało, że postanowiłaś mi zaufać?
- Myszka. - Liz roześmiała się. - Widziałam, jak leczyłeś Freda w laboratorium.
Uprzytomniłam sobie, że ktoś, kto tak bardzo przejmuje się małą myszką, nie może być
mordercą. Tak naprawdę to nie był mi potrzebny żaden dowód - dodała poważnym tonem. -
Przez te wszystkie lata miałam mnóstwo innych dowodów twojego dobrego serca. Ty zawsze
wiesz, kto cierpi, i chcesz pomóc. Nie znam lepszego chłopaka niż ty.
Max miał uczucie, jakby ktoś wziął jego serce w dłonie i mocno ścisnął. Nie
przypuszczał nawet, że Liz dostrzegała go również poza laboratorium, gdzie wykonywali
wspólnie doświadczenia. A on jednak istniał w jej życiu.
Wziął do ręki garść krakersów i wrzucił je do stawu. Nie wiedział, co powiedzieć.
- Czy pamiętasz katastrofę? - spytała Liz. - Wtedy spanikowałam, kiedy zacząłeś o
tym mówić, ale teraz chciałabym posłuchać, oczywiście, jeśli chcesz mi o tym powiedzieć.
- Nie. Nie urodziłem się jeszcze i pewnie dlatego ocalałem. Byłem w inkubatorze,
kiedy statek spadł na ziemię. - Wziął patyk i zaczął robić otwory w miękkiej ziemi. - Pierwsza
rzecz, jaką pamiętam, to wydobywanie się z inkubatora w dużej jaskini. Miałem wtedy około
siedmiu lat, a przynajmniej tak uważali ludzie z opieki społecznej.
Liz też podniosła patyk i zaczęła rysować płatki i łodygi wokół wydłubanych przez
Maxa otworów, które nagle stały się kwiatami.
- Musiałeś być okropnie przerażony. Co było dalej? Jak ci się udało samemu przejść
przez pustynię?
- Nie byłem sam. - Zawahał się. Nigdy nie mówił o tym z obcymi. Kazał przysiąc
siostrze i przyjacielowi, że nie będą z nikim rozmawiać na temat swojej przeszłości. Ale Liz
zasługiwała na to, by poznać prawdę. Nie tylko o nim, o nich wszystkich. - Miałem przy sobie
Isabel. Byliśmy w tym samym inkubatorze.
Liz skinęła głową.
- Myślałam o tym - powiedziała. - Przecież ona jest twoją siostrą.
- Obraliśmy kierunek i ruszyliśmy przed siebie. Mieliśmy szczęście. Doszliśmy do
autostrady, kiedy państwo Evans jechali do miasta. Zabrali nas do samochodu, zawieźli do
domu i już tam zostaliśmy. Sam nie wiem, dlaczego tak walczyli, by móc nas zatrzymać.
Dwójkę dzieci, które nie umiały mówić po angielsku, które nie znały żadnego języka. Dzieci,
które nie wiedziały, do czego służy szczoteczka do zębów, które nie umiały korzystać z
toalety. Dzieci, które całkowicie nagie szły wzdłuż autostrady.
Max odrzucił patyk. Już od dawna nie wracał do tych wspomnień.
- Nasi rodzice... nasi przybrani rodzice są niezwykli - mówił dalej. - Zajmowali się na
zmianę naszą edukacją, dopóki nie byliśmy gotowi, by pójść szkoły.
- Szybko się uczyłeś. W trzeciej klasie potrafiłeś odpowiedzieć na wszystkie pytania
nauczyciela. Jeszcze to pamiętam - rzekła Liz.
- Pamiętasz, ponieważ zawsze byłaś niesamowicie ambitna. Nie podobało ci się, kiedy
pani Shapiro przyznawała punkty innym - zażartował Max. - Ale to prawda. Isabel i ja po-
trafiliśmy wszystko zapamiętać. Kiedy nasi rodzice czytali nam książkę, natychmiast
recytowaliśmy dokładnie to, co nam przeczytano. Chyba mamy wyjątkowe zdolności
adaptacyjne.
Myślę, że cały nasz system i nasze ciała przystosowały się bardzo szybko do
środowiska, w którym się znalazły.
- To świetnie - powiedziała Liz. - Chyba nie musisz poświęcać wiele czasu na naukę.
- Nie - przyznał Max. - Ale moi rodzice zawsze przynoszą do domu dużo książek,
swoje książki prawnicze, podręczniki medycyny i takie różne. Nie pozwalają mi gnuśnieć.
Uśmiechnął się, kiedy pomyślał o ojcu, który bezustannie, bardzo serdecznie,
nakłaniał go do pracy umysłowej. Jakie byłoby jego życie, gdyby nie trafił na Evansów?
Uprzytomnił sobie nagle, że miałby takie życie jak Michael. Byłby przerzucany z jednej
rodziny zastępczej do drugiej, nigdzie nie znajdując miejsca.
- Czy rozumieliście, kim jesteście? - spytała Liz. - To znaczy, czy któreś z was
wiedziało, skąd pochodzicie? •
- Nie, przynajmniej nie od razu.
- Nie mogę sobie w żaden sposób wyobrazić waszej sytuacji. Ja mam tu, w mieście,
ogromną, rozgałęzioną rodzinę. Wiem o nich wszystko, a oni wiedzą wszystko o mnie. Ale to
jeszcze nie koniec. Na dobranoc rodzice opowiadali mi zawsze historie o moich przodkach. -
Liz zamyśliła się, wpatrzona w jezioro. - Wiesz, w hiszpańskim jest o wiele więcej form
czasownikowych, których możesz używać, kiedy mówisz o przeszłości, niż tych, które
odnoszą się do przyszłości. To dowodzi, jak ważna jest dla nas przeszłość. Chciałabym móc
podzielić się z tobą moją historią. - Obróciła się twarzą do Maxa. - Nie czułbyś się wtedy tak
bardzo samotnie na... świecie.
- Łatwiej mi było, kiedy poszedłem do szkoły - rzekł. - Tam poznałem Michaela i obaj
dość szybko zorientowaliśmy się, że jesteśmy... podobni.
- Michael? - spytała Liz, szeroko otwierając oczy. - On jest... jednym z... On też
jest... ?
- Możesz powiedzieć kos - mi - ta - podpowiedział jej Max. - Nie sądzę, żeby istniało
jakieś politycznie poprawne określenie.
Nie wiemy nawet, z jakiej jesteśmy planety, więc nie wiemy, jak sami mamy siebie
nazywać. Tak, Michael jest jednym z nas. - Max zmarszczył czoło. Nie miał zamiaru mówić
jej o przyjacielu. To jakoś samo przyszło. Nie potrafił utrzymać przed Liz żadnej tajemnicy.
- Czy jest was więcej? Całe podziemie? - spytała. Potarł palcami policzki. Wiedział, że
Liz zawsze lubiła zadawać dużo pytań, ale teraz poczuł się tak, jakby był jakimś dziwolągiem.
- Tylko nasza trójka. Nie zauważyliśmy nikogo innego. Kiedy byliśmy starsi, stale
rozmawialiśmy ze sobą, starając się cokolwiek sobie przypomnieć. Nam wszystkim jawiło się
jakieś miejsce, niepodobne do niczego, co widzieliśmy, nawet w książkach. Myślę, że istnieje
pamięć zbiorowa, z którą rodzimy się na mojej planecie, wiesz, tak jak ludzie mają wrodzone
instynkty.
- Wydaje mi się, że widziałam kilku z nich, kiedy nawiązałam z tobą łączność -
powiedziała Liz. - Widziałam niebo z zielono - granatowymi chmurami.
- Tak. Michael, Isabel i ja, my wszyscy to pamiętamy, chociaż nikt z nas nie widział
niczego, co by przypominało te chmury.
Max zaczął się nagle zastanawiać, co jeszcze mogła zobaczyć Liz, kiedy nawiązali
łączność. Czy dowiedziała się o jego uczuciach? Miał nadzieję, że nie. Już odbył z nią zbyt
wiele upokarzających rozmów. Nie chciałby dołożyć do tego jeszcze jednej, kiedy
powiedziałaby, że lubi go jako przyjaciela. To by spowodowało, że pragnąłby tylko umrzeć.
- Robiliśmy poszukiwania - mówił dalej - i odkryliśmy miejsce, w którym odnaleziono
Michaela. Wzięliśmy mapę i zakreśliliśmy koło wokół tego obszaru oraz tam, gdzie nasi
rodzice znaleźli Isabel i mnie. Zaczęliśmy badać teren, najpierw na rowerach, potem w moim
jeepie. Wreszcie natrafiliśmy na jaskinię. Naszą jaskinię. Kiedy zobaczyliśmy inkubatory,
znaliśmy już całą prawdę. Już wcześniej słyszeliśmy o Tajemnicy Roswell, wiedzieliśmy
więc, że srebrzysty materiał, z którego były zrobione nasze inkubatory, jest taki sam jak,
wedle opisów, wyglądały szczątki odnalezione po katastrofie.
- Czy wiesz, w jaki sposób inkubatory znalazły się w jaskini? - spytała Liz.
- Rozmawialiśmy o tym. Uważamy, że ktoś z naszych rodziców miał jeszcze tyle sił,
zanim umarł, że udało mu się ukryć inkubatory.
Max wiedział, że kosmici musieli odnieść poważne obrażenia podczas katastrofy.
Jednak ktoś wydostał się z rozbitego statku, by uratować życie Maxa, Isabel i Michaela.
Ktokolwiek to był, na pewno nas kochał, pomyślał Max, czując ucisk w gardle.
- Valenti zna dość dobrze te fakty - powiedziała Liz. - Uważa, że dziecko kosmita
uratowało się z katastrofy. Nie mam pojęcia, jak się tego dowiedział.
Max doznał nagłego wstrząsu. Może ten kosmita, który przenosił inkubatory, chciał
wrócić na statek, by ratować innych. Może organizacja Valentiego złapała go i wydobyła z
niego zeznania za pomocą tortur.
Moi rodzice, pomyślał Max. Może ludzie Valentiego męczyli moją matkę albo ojca.
- Musimy opracować jakiś plan - rzekła Liz. - Valenti tak łatwo nie zrezygnuje. Nie
przestanie was tropić, choćby miało mu to zająć lata.
- Ty już zrobiłaś swoje. Nie zdradziłaś naszej tajemnicy. Teraz musisz stać z boku. Nie
chcę, żebyś się znowu narażała.
- Popatrz na mnie! - zawołała Liz. Maxa przeniknął dreszcz, kiedy dotknęła jego
ramienia.
Jaka jest piękna, pomyślał.
- Nie mam zamiaru stać z boku. Ty uratowałeś mi życie. Nigdy tego nie zapomnę.
Odczuł ulgę. Nie chciał narażać Liz na niebezpieczeństwo, ale jednocześnie pragnął,
aby mu pomagała, okazywała zrozumienie... była z nim. I ona to zrobi. Nie zniknie z jego
życia.
- W takim razie powinniśmy powiedzieć Isabel i Michaelowi o tym, co cię spotkało -
powiedział.
- I Marii - dodała Liz. - Ona też wie. Wszyscy jesteśmy w to wmieszani.
Co oznacza, pomyślał Max, że wszystkim nam grozi niebezpieczeństwo.
10
Wzuję się tak, jakbym się wyrwał z huraganu - powiedział Max, podjeżdżając na
szkolny parking.
Uśmiechnęli się do siebie nieśmiało. Niby nic się nie zmieniło, a wszystko stało się
nagle inne.
- Czułam się tak samo, kiedy przywiózł mnie tu Valenti po naszej wizycie w kostnicy.
Takie rzeczy zdarzały się jej tylko z Marią - zawsze kończyły zdania za siebie, miały
jednakowe skojarzenia. Ale Liz jeszcze nigdy nie nawiązała takiej łączności z chłopakiem.
- Wchodzimy do szkoły? - spytał Max. Popatrzyła mu w oczy, na jego twarz. Jak to
możliwe, że nigdy nie zauważyła, że jest bardzo przystojny?
- Zaczekajmy na dzwonek. Wtedy wmieszamy się w tłum. Już i tak mamy dość
kłopotów, lepiej żeby nikt nie zauważył, że opuściliśmy zajęcia.
- Liz Ortecho, przestępca - zażartował Max. Ale nie patrzył na nią, a jego głos
pozbawiony był życia.
Podniósł puste opakowanie krakersów i je wygładził. Potem złożył je na pół, znowu
na pół i nie przestał składać, dopóki nie stało się małym kwadracikiem.
Teraz dopiero dociera do niego to, co mu mówiłam o Valentim, pomyślała Liz.
Chciałaby powiedzieć coś, co podniosłoby go na duchu, wiedziała jednak, że nic takiego nie
istnieje. Siedziała więc tylko przy nim, mając nadzieję, że chociaż to stanowi jakiś rodzaj
pomocy.
Może powinnam trzymać go za rękę, pomyślała. Popatrzyła na dłoń Maxa, którą
opierał o siedzenie. Tą dłonią dotknął jej rany i ta dłoń ją uzdrowiła. Czy on się lepiej
poczuje, jeśli będzie go trzymać za rękę?
- Porozmawiałaś sobie miło z moim tatą? - usłyszała donośny głos, który wyrwał ją z
zamyślenia.
Spojrzała w kierunku, z którego dochodził głos, i zobaczyła Kyle'a Valentiego,
zbliżającego się do jeepa Maxa. Jednocześnie rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka.
- Chodźmy stąd. Nie chcę mieć teraz do czynienia z Kyle'em - powiedziała cicho Liz.
- Chcesz, żebym go unieszkodliwił? - spytał Max.
- Nie. Tylko odejdźmy. Wysiedli z samochodu i szli w poprzek parkingu. Liz szła
szybko, ale nie za szybko. Gdyby Kyle pomyślał, że ona się boi, popchnęłoby go to do
działania. Słyszała stukot jego butów; szedł za nimi.
- Ciekawe - odezwał się złośliwie. - Zabrano cię ze szkoły na przesłuchanie, a potem
gdzieś znikasz razem z Maxem Evansem. To bardzo interesujące. Założę się, że mój tata też
tak sobie pomyśli.
Kyle ma rację, pomyślała Liz. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się zorientować,
że Liz będzie chciała ostrzec kosmitę, którego chroniła. Jeśli Valenti się dowie, że razem z
Maxem uciekli z zajęć, zaraz się nim zainteresuje - kim on jest, dlaczego Liz spotkała się
właśnie z nim zaraz po pobycie w kostnicy.
Obróciła się i popatrzyła na Kyle'a. Max stanął blisko niej, co nasunęło jej pewną
myśl.
- Dlaczego? Czy twój ojciec jest zboczeńcem, czy czymś w tym rodzaju? - spytała
Kyle'a. - Lubi wysłuchiwać ze szczegółami opowieści o tym, co robią ludzie, którzy szukają
samotności we dwoje?
Objęła Maxa wpół. Natychmiast wyczuła jego napięcie.
Mam nadzieję, że nie jest na tyle przerażony, by nie poprzeć mojej historii, pomyślała.
Ale zaraz poczuła, że Max obejmuje ją ramieniem. To dobrze.
- Namówiłam Maxa, żebyśmy wyszli z zajęć. Chcieliśmy mieć trochę czasu dla siebie
- dodała Liz.
Kyle nie był tak chłodny i opanowany jak jego ojciec. Gdyby Liz posunęła się jeszcze
dalej, zapomniałby o wszystkich swoich podejrzeniach. Dałaby mu bardziej interesujący
temat do rozmyślań.
- Czasami nie można się doczekać końca zajęć, wiesz? A moich rodziców nie było w
domu przez całe popołudnie, więc...
- Ty i Evans... Dobra. Już w to wierzę - powiedział Kyle sarkastycznym tonem.
- Widzę, że faceci nie zauważają ciał innych facetów. - Liz uniosła brwi.
Teraz niech Kyle sam wyciągnie wnioski z jej słów. Wiedziała, że już wszystko do
niego dotarło, ponieważ na jego twarzy ukazał się rumieniec gniewu. Bez słowa przeszedł
obok Maxa i Liz.
- Mam nadzieję, że nie zniszczyłam twojego małego męskiego ego! - zawołała w ślad
za nim.
Max chciał się odsunąć, ale objęła go drugą rękę i przyciągnęła do siebie.
- Czuję, że Kyle będzie nas obserwował. Nie jest taki głupi, na jakiego wygląda -
szepnęła. - Powinniśmy się pocałować albo co.
- Jeśli tak uważasz... - Jego głos miał inne brzmienie niż zazwyczaj, był głębszy,
bardziej chropawy.
Liz zrozumiała teraz, dlaczego aktorzy zawsze mówią, że kręcenie scen miłosnych
wcale nie jest seksowne. Wydawało jej się, że już nie umie się całować. Nie wiedziała, co
zrobić z rękami. Myślała tylko o tym, że Kyle ich obserwuje. Jeśli to nie pomoże...
Max uniósł jej brodę. Patrzyła mu w oczy i trudno jej było myśleć o Kyle'u. Max
pochylił głowę, a ona opuściła powieki, oczekując, że muśnie wargami jej usta. Ale on
pocałował ją w szyję. Ta nieoczekiwana pieszczota przejęła ją dreszczem.
Przyciągnął ją bliżej. Czuła drżenie jego ciała. A może to ja, pomyślała. Może to jest
drżenie mojego ciała.
Max przesuwał wargami po jej szyi, aż do ucha.
- Czy on już poszedł? - wyszeptał. Kto? - pomyślała. Przypomniała sobie po chwili.
Kyle.
Robili to dla Kyle'a. Serce waliło jej jak oszalałe. Serce Maxa też. Czuła jego bicie,
jego ciepło, jego siłę.
Wyciągnęła rękę i wsunęła palce we włosy Maxa, przytulając go do siebie.
- Może powinniśmy jeszcze zaczekać, żeby mieć pewność - szepnęła.
I o twoja wina! - Głos Isabel drżał z gniewu.
Max wiedział, że rozmowa z siostrą i przyjacielem o szeryfie Valentim w obecności
Liz i Marii nie będzie łatwa. Nie spodziewał się jednak, że będzie aż tak źle. Wydawało mu
się, że znalazł się na polu minowym, a nie we własnym salonie. Jedno niewłaściwe słowo
mogło spowodować wybuch, który zniszczyłby wszystkich.
- Gdybyś jej nie uleczył, to nie byłoby tego wszystkiego! - krzyczała Isabel.
Max wiedział, że siostra jest śmiertelnie przerażona. Chciał powiedzieć, że ochroni ją
przed Valentim bez względu na konsekwencje. Ale to pogorszyłoby tylko sytuację. Za nic nie
przyznałaby, że się boi - czułaby się wtedy jeszcze bardziej wystawiona na
niebezpieczeństwo. Max wiedział, że gdyby zaczął ją uspokajać, dopiero wtedy dostałaby
szału.
- Uważasz, że on powinien pozwolić jej umrzeć? - spytała Maria. - Ty też tak myślisz,
Michael? Sądzisz, że Max powinien zostawić Liz, by wykrwawiła się na śmierć?
Otaczająca Marię aura zawsze przypominała Maxowi jezioro w upalny letni dzień -
był to czysty, połyskliwy błękit. Teraz jednak zmienił się w kolor oceanu przed burzą -
ciemnozieloną, pulsującą, groźną otoczkę.
- Czy uważasz, że życie Liz jest ważniejsze od życia nas trojga? Ponieważ to właśnie
może się do tego sprowadzać. - Michael wypowiedział to zdanie bardzo spokojnym głosem.
O wiele za spokojnym. Nie był spokojnym facetem. Kontrolował się - z wyraźnym wysiłkiem
- ale jeśli straci opanowanie, Max nie wyobrażał sobie nawet, co mógłby wtedy zrobić.
- Posłuchajcie, przecież jeszcze zanim Max mnie uzdrowił, Valenti wiedział o
istnieniu kosmitów. Teraz też niczego więcej nie wie - powiedziała Liz. Przeniosła wzrok z
Marii na Michaela, potem na Isabel, starając się nawiązać z nimi kontakt wzrokowy.
Max wiedział, że Liz stara się podjąć jakieś działania zapobiegawcze, obawiał się
jednak, że jest na to o wiele za późno. Powinien był powiedzieć siostrze i przyjacielowi o
sprawie Valentiego, kiedy byli sami, a nie w obecności ludzi, którzy znali ich tajemnicę.
- Szeryf wie teraz o wiele więcej - stwierdziła Isabel. - On wie, że ty wiesz, kim jest
ten kosmita. Będzie cię prześladował dopóty, dopóki mu nie powiesz.
- Liz nigdy by tego nie zrobiła! - wykrzyknęła Maria.
- Liz nigdy by tego nie zrobiła - powtórzył Michael ostrym tonem, przedrzeźniając ją.
- Mówisz tak, ponieważ nie zdajesz sobie sprawy, jakich metod potrafi użyć taki facet jak
Valenti, by zmusić kogoś do mówienia.
- Ja nie martwię się o Liz. - Isabel zwróciła się do Marii. - Tylko o ciebie. To ty chcesz
wszystko powiedzieć Valentiemu, prawda?
- Obiecałyśmy, że nie zrobimy tego... - zaczęła Liz.
- Tak! Chcę mu powiedzieć - przerwała jej Maria. - Nie zrobię tego bez waszej zgody,
ale to rozwiązałoby wszystkie problemy. On powiedział Liz, że chce odnaleźć kosmitów i
sprawdzić, czy nie stanowią zagrożenia dla ludzi. Kiedy się przekona, że nie robicie nikomu
krzywdy, zostawi was w spokoju. Nas wszystkich zostawi w spokoju.
- Powtórzę ci tylko cztery słowa: Plan Wyczyszczenia Bazy Danych. Czy to jest,
według ciebie, coś w rodzaju powitalnego orszaku? - spytał Michael. - To jest raczej
politycznie poprawne określenie szwadronu śmierci.
- Michael ma rację - odezwała się Liz. - Nie możemy...
- Zupełnie mnie nie obchodzi, co masz do powiedzenia - przerwała jej Isabel. - Nie
jesteś jedną z nas. - Wstała z krzesła i podeszła do Marii. Nachyliła się nad nią, patrząc jej
prosto w oczy.
- Jeśli zrobisz choć jeden krok w kierunku Valentiego, będę o tym wiedzieć i cię
zabiję. Mogę to zrobić, a ty nie będziesz mnie nawet widzieć. Po prostu zaśniesz wieczorem i
nie obudzisz się rano.
- Zamknij się! - wybuchnął Max. - Nikt nie będzie nikogo zabijać. Zachowujesz się
tak samo jak Valenti.
Isabel wyprostowała się i popatrzyła na brata. W jej oczach błyszczały łzy.
- Przepraszam cię, Izzy - powiedział szybko. - Nie potrafiłem się opanować.
- Oszczędź sobie fatygi - odpowiedziała. - Wiedziałam, że będziesz trzymał z nimi. -
Wybiegła z pokoju.
Po chwili Max usłyszał pisk opon wyjeżdżającego z podjazdu jeepa.
- Dobra robota, chłopie - mruknął Michael, podążając w ślad za dziewczyną.
Max ucieszył się, że Isabel nie będzie pozostawiona sama sobie. Przez jakiś czas on
nie będzie w stanie niczego jej wytłumaczyć. Ale na pewno wysłucha Michaela, który nie
dopuści, żeby zrobiła jakieś głupstwo. Chyba że to ona go namówi do zrobienia czegoś
głupiego.
- Ja też muszę iść. Nie mogę... - zaczęła Maria i głos jej się nagle załamał.
Chwyciła torebkę i kurtkę i wybiegła z pokoju. Max podszedł do kanapy i usiadł obok
Liz.
- Wspaniale się udało - powiedział ironicznie.
- Porozmawiam z Marią - uspokajała go Liz. - Potrafię ją przekonać, żeby nie poszła
do Valentiego. Ona jest tak bardzo przerażona, że chce uwierzyć, że jeśli mu to powie, to
wszystko będzie dobrze.
- Isabel też jest przerażona, wpadła w panikę. Ona od wczesnego dzieciństwa odczuwa
strach przed Valentim. Miała wtedy koszmarne sny, w których ją prześladował, i budziła się z
krzykiem - mówił Max. - Ale ona nie skrzywdzi Marii. Isabel nie jest aż tak szalona.
Liz nie odezwała się. Patrzyła na jego twarz; jej ciemnobrązowe oczy miały skupiony
wyraz.
- Co? - spytał Max.
- Postawiłeś wszystko na jedną kartę, kiedy mnie uzdrawiałeś, prawda? Postawiłeś
Isabel i Michaela w niebezpiecznej sytuacji. To musiało być dla ciebie okropnie trudne.
- Wiedziałem, że mogę ci zaufać - szepnął, nie spuszczając z niej wzroku.
Jeszcze czuł na wargach smak jej skóry. Jeszcze czuł jej ciało przy swoim ciele.
Pochylił się nad nią.
Co robisz? - pomyślał nagle. Ona pozwoliła ci się pocałować, żeby pozbyć się Kyle'a.
Kropka.
Dlaczego jednak oczy Liz szukały jego ust? Czy chciała, żeby ją znów pocałował?
Tak się wydawało. Ale jeśli Max źle interpretuje te sygnały, jeśli pozwoliła mu się dotknąć,
tylko po to, żeby zmylić Kyle'a, okaże się głupim palantem. Gorzej niż palantem.
- Powinienem poszukać Isabel i Michaela - powiedział.
11
„Istnieje godna uwagi zbieżność w relacjach ludzi, którzy byli poddawani
eksperymentom medycznym przez pozaziemskie istoty. Większość z nich mówi o pobieraniu
próbek włosów, skóry i tkanek i o wszczepianiu drobnych przedmiotów w różne części ich
ciała. Wielu z nich doświadczyło nakłuwania mózgu”.
Maria szybko odeszła od planszy. Nie mogła już dalej czytać. Myślała, że wyprawa do
muzeum UFO trochę jej pomoże, pozwoli bardziej zrozumieć Maxa, Michaela i Isabel. Ale
wprowadziła jej tylko do umysłu wiele przerażających obrazów.
Kosmici nie widzieli niczego złego w przeprowadzaniu eksperymentów na ludziach.
Chcesz wiedzieć, w jaki sposób działają ludzkie umysły - dlaczego nie wbić im igły do
mózgu? Nie potrzeba nawet znieczulenia. Jeśli zabieg się nie powiedzie i nie będą już do
niczego przydatni, nie mówiąc o tym, że już nigdy nie będą mogli pracować ani założyć
rodziny, nie ma problemu, możemy nałapać innych osobników.
Usłyszała za sobą jakieś kroki. Obróciła się i zobaczyła Alexa. Nareszcie. Dzwoniła
do niego przeszło godzinę wcześniej.
- Właśnie odsłuchałem twoje nagranie - powiedział, z trudem łapiąc oddech. - Miałaś
dziwny głos. Co się stało? Dlaczego chciałaś, żebym tu przyjechał?
- Czy wierzysz, że na innych planetach istnieje życie? - spytała Maria.
- Tylko mi nie mów, że przywlokłaś mnie tutaj po to, żeby rozpoczynać swoje
niekończące się rozważania o poszukiwaniu sensu życia - zaprotestował Alex.
Maria rozejrzała się po muzeum. W pobliżu stało kilku turystów. Chwyciła Alexa za
ramię, poprowadziła do małej kawiarenki na tyłach wystawy i posadziła go przy narożnym
stoliku.
- Czy pamiętasz tę przerwę na lunch, kiedy podszedłeś do mnie i do Liz, a ona zaczęła
mówić o tampaxach?
- Nie mogłabyś sobie wybrać jakiegoś tematu i trzymać się go przez dziesięć sekund?
- odezwał się Alex błagalnym tonem.
Maria już otwierała usta, ale szybko je zamknęła. Czy miała mu powiedzieć o Maksie
i tamtej dwójce po tym, jak przyrzekła Liz, że nie zdradzi tajemnicy?
Opuściła wzrok na stolik, którego blat ozdobiony był głowami kosmitów. Zaczęła
zakreślać palcem kółka dokoła jednej z tych małych główek. Wydało jej się nagle, że duże
czarne oczy kosmity patrzą na nią oskarżycielskim wzrokiem.
Liz tego nie rozumie. Myśli, że może zaufać Maxowi. Nie zdawała sobie sprawy, że
kosmici nie mają takich samych uczuć jak ludzie.
Alex wyciągnął rękę i odsunął dłoń Marii od głowy kosmity.
- Słuchaj, stało się coś złego, prawda? Musisz mi wszystko powiedzieć. O co chodzi z
tą przerwą na lunch?
Maria nie potrafiła dać sobie z tym rady. Również po raz pierwszy nie mogła omówić
tego problemu z przyjaciółką. Liz stanowiła integralną część problemu.
- Tamtego dnia Liz zmieniła szybko temat, kiedy do nas podszedłeś, ponieważ coś się
jej przydarzyło, coś, co obie postanowiłyśmy zachować w tajemnicy - powiedziała Maria.
- Czy nic jej nie grozi? - spytał Alex, pochylając się w stronę Marii.
- Nie. Przynajmniej nie zaraz. W zeszłym tygodniu, kiedy pracowałyśmy w kawiarni,
została postrzelona. Był tam Max Evans. On ją przywrócił do życia. Położył dłonie na ranie
postrzałowej i rana zniknęła.
- No, teraz rozumiem. - Alex odchylił się na krześle. - Pracujesz razem z Liz nad
konspektem na zajęcia z panną Dibbles. Arlene Bluth mówiła mi, że prosi wszystkich dokoła,
by pożyczyli jej dwadzieścia pięć centów, a ona odeśle je pocztą. Ma napisać sprawozdanie z
reakcji tych ludzi i przeanalizować je pod kątem jakiejś oceny społeczeństwa czy coś w tym
rodzaju. Wasz pomysł jest o wiele fajniejszy.
- Nie mówię ci tego z powodu jakiegoś szkolnego zadania! - wykrzyknęła Maria. Z
trudem panowała już nad głosem. Głęboko zaczerpnęła powietrza. - Byłam tam, kiedy to się
stało - mówiła dalej. - Przyłożyłam ręcznik do brzucha Liz i czułam, jak nasiąka krwią.
Miałam mokre palce, wiedziałam, że ona umiera. - Z trudem przełknęła ślinę. - On ją
uratował. Kiedy go spytała, jak to się stało, powiedział, że jest kosmitą.
Wreszcie wyrzuciłam to z siebie, pomyślała. Okropnie się czuła, zdradzając zaufanie
przyjaciółki, ale obie były w niebezpieczeństwie i obie potrzebowały pomocy.
- Mówisz poważnie? Ty naprawdę wierzysz, że Max jest z innej planety? - spytał
Alex.
- Max i Isabel, i Michael Guerin - odpowiedziała Maria.
- Dobra. Kto jeszcze? - zażartował Alex. - A Ronald McDonald? Nikt na świecie nie
ma tak dużych stóp. Nie zapominaj też o Elvisie, wszyscy wiedzą, że on jest przynajmniej
półkosmitą.
- Mówię poważnie - upierała się Maria. Musiała go przekonać. Musiała mieć kogoś po
swojej stronie.
- Świrujesz - stwierdził Alex. - Chyba będę musiał zaprowadzić cię na jakąś
psychoterapię. Ale ty przecież jesteś taką fanatyczką zdrowego, bezstresowego stylu życia.
- Więc jednak mi wierzysz? - spytała Maria. Chwyciła go za ręce. Będzie go trzymać
dopóty, dopóki nie zdoła go przekonać.
- Nie wiem. Załóżmy, że ci wiedzę. Mów dalej. - Alex uwolnił swoje dłonie i odgarnął
włosy z czoła. - Nie jesteś pierwszą osobą, która opowiada mi historie o kosmitach. Przyjaciel
mojego taty, który jest wojskowym pilotem, przysięga, że widział UFO. A jest facetem typu,
działamy - tylko - według - dokładnych instrukcji.
Chciał jej wysłuchać. Było to równie kojące uczucie jak wąchanie olejku cedrowego.
Maria opowiedziała mu całą historię z takim spokojem, na jaki mogła się zdobyć, i ze
wszystkimi szczegółami. Alex nie przerywał jej pytaniami. Słuchał uważnie, jego zielone
oczy miały poważny wyraz.
- Po wyjściu od Maxa zadzwoniłam do ciebie i od razu tu przyjechałam - zakończyła.
- Czy wiesz, jakie oni mają inne możliwości poza uzdrawianiem? - spytał Alex.
Potrząsnęła głową.
- Valenti i Elsevan DuPris mówią, że zdolność uzdrawiania i zdolność zabijania łączą
się ze sobą, ale nie wiem, czy to prawda.
- Gdybym wiedział, jaką mocą oni dysponują, to powiedziałbym, że powinniśmy po
prostu z nimi porozmawiać. Wygląda na to, że wszyscy jesteście przerażeni - rzekł Alex. - I
na tym polega problem. Oni też muszą być przerażeni, a jeśli mają jakieś możliwości
zadawania śmierci, których nie znamy, to ta cała sprawa niewesoło wygląda.
- Valenti dysponuje wszystkimi potrzebnymi nam informacjami. On ma największą
wiedzę na temat kosmitów - powiedziała Maria. Spojrzała na malutkie twarzyczki kosmitów
na blacie stolika i przykryła je torebką. - Musimy iść do niego. Tylko on może nam pomóc.
Dobrze, że tu przyjechałam, pomyślała Isabel. Trudno było znaleźć wejście do jaskini,
jeśli się jej nie znało. Nie znajdowało się ono w ścianie skalnej ani w żadnym zwykłym
miejscu - była to raczej szczelina w podłożu pustyni.
Valenti w żaden sposób nie mógłby jej znaleźć. Gdyby ktokolwiek wiedział o
istnieniu jaskini, ona już by pewnie teraz pływała w słoiku z formaliną. Zadrżała na tę myśl.
Ale tak by się stało, myślała. Gdyby jakiś człowiek znalazł nasze inkubatory,
wyrwaliby nas stamtąd, zabili, nie dając nam szansy na rozpoczęcie życia. Isabel zobaczyła,
że w rogu jaskini leży śpiwór Michaela. Zarzuciła go sobie na ramiona. Poczuła się tak, jakby
przyjaciel trzymał ją w objęciach. Śpiwór był ciepły, przesiąknięty jego zapachem.
Żałowała, że go tu nie ma. Przy nim czuła się bezpieczna. Poza tym musieli się
naradzić w sprawie Valentiego - trzeba coś zaplanować, bez Maxa i bez istot ziemskich. Max
był zupełnie bezużyteczny. Liz tak bardzo go omotała, że stracił poczucie rzeczywistości.
Naprawdę wierzył, że może jej zaufać.
Porozmawiam z Michaelem zaraz po powrocie do domu, postanowiła Isabel. Ale teraz
było jeszcze zbyt wcześnie na powrót. Po okolicy krążył Valenti. Jaskinia była jedynym
miejscem, w którym była bezpieczna.
On nie wie, że Max uzdrowił Liz, powtarzała sobie Isabel.
A jeśli nie wie nic o Maksie, to o mnie też nie. Nic złego się nie stało. Valenti niczego
nie wie.
Jednak nie potrafiła całkowicie w to uwierzyć. Zawsze miała uczucie, że ten człowiek
jest coraz bliższy odkrycia prawdy i odnalezienia jej, Isabel. Kiedy była małą dziewczynką,
co noc pojawiał się w jej snach. Z tym że we śnie był wilkiem, wilkiem, a jednocześnie
szeryfem Valenti. Ścigał ją, warczał i węszył, coraz bardziej zbliżając się do jej kryjówki.
Isabel oparła się o chłodną wapienną ścianę. Może mogłaby tu zamieszkać. Jaskinia
była trzy razy większa od jej sypialni. Magnetofon, kilka poduszek, szuflada z kosmetykami -
byłoby całkiem nieźle. Roześmiała się. Stacey byłaby zachwycona. Isabel Evans, która
mieszka w jaskini.
Nie pozwoli, by Valenti ją do tego zmusił. Nie miała zamiaru ukrywać się przed nim
przez całe życie - tylko dziś wieczorem. Żałowała, że nie może zamknąć oczu i zapaść w sen
na długie godziny, jak to robią ludzie. Pragnęła wyłączyć się na chwilę. Ale nie mogła.
Jeszcze nie nadszedł jej czas, nie zaśnie, dopóki nie nadejdzie właściwa pora.
Sięgnęła do zagłębienia w ścianie i wyjęła stamtąd skrzyneczkę skarbów. Już od
dawna nie oglądała przedmiotów, które kiedyś znaleźli na pustyni. Może pomogą jej
zapomnieć o Valentim.
Otworzyła zniszczoną drewnianą skrzyneczkę i wyciągnęła z niej mały kwadracik z
tworzywa przypominającego plastik. Przesunęła palcami po fioletowych wypukłościach.
Poświęciła już wiele godzin, by je rozkodować. Nigdy nie mówiła o tym Maxowi ani
Michaelowi, lecz miała nadzieję, że w tych znaczkach zawarty był jakiś komunikat od matki.
Isabel rzadko teraz myślała o swojej prawdziwej matce. Starała się unikać tych myśli.
Kiedyś wypożyczyła taśmę z nagraniem sekcji zwłok kosmity po katastrofie w Roswell.
Zrezygnowała z oglądania jej po kilku pierwszych minutach.
Zrobiło jej się słabo na widok małego ciałka, leżącego na metalowym stole - zanim
jeszcze lekarze wykonali pierwsze cięcie.
Max i Michael przekonywali ją, że ta taśma to pewnie jakieś fałszerstwo. Nie
wiedzieli przecież, jak wyglądali ich prawdziwi rodzice. Nie byli zresztą pewni, jak sami
wyglądali. Ich ludzkie ciała mogły być tylko oznaką przystosowania do życia na Ziemi. Może
na własnej planecie wyglądaliby zupełnie inaczej.
Isabel było wszystko jedno, czy ta taśma była podróbką, czy też nie. Od tego czasu,
ilekroć pomyślała o swojej prawdziwej matce, przed oczami stawał jej tamten obraz,
przesłaniając wszystko inne.
Zadrżała, suche łkanie wyrwało się jej z piersi. To samo stanie się ze mną, kiedy
Valenti nas odkryje, pomyślała. Podciągnęła kolana pod brodę i szczelniej otuliła się
śpiworem. „Tu jesteś bezpieczna”, szepnęła, nie mogła jednak pohamować łkania.
Usłyszała jakiś chrobot. Podniosła głowę i zobaczyła długie nogi w dżinsach,
wsuwające się do jaskini. Po chwili Michael zeskoczył na dół.
- Hej, Izzy, skalna jaszczurko - powiedział. Podszedł bliżej i objął ją mocno. Kołysał
ją w ramionach, przytulając do piersi.
Przywarła do niego. Nareszcie poczuła się bezpieczna. Bezpieczna... i trochę
zawstydzona.
- Ja... ja... przepraszam cię - wyjąkała. - Nie mogę przestać płakać.
- Nie pierwszy raz widzę, jak płaczesz - powiedział Michael, gładząc ją po plecach. -
Jeszcze bardziej płakałaś wtedy, kiedy wrzuciłem twoją lalkę do toalety i spuściłem wodę.
- Zamoczyłam ci całą koszulę.
- Przecież nie cierpisz tej koszuli. - Michael ścierał rogiem starej flanelowej koszuli
łzy z twarzy Isabel. - Możesz nawet wytrzeć w nią nos.
- Nie, dziękuję. - Wyciągnęła z torebki paczkę kleenexów i wydmuchała nos. Potem
wyjęła puderniczkę i zaczęła się przypatrywać swoim zaczerwienionym policzkom. Przypud-
rowała twarz.
- Lepiej się czujesz? - spytał Michael.
- Głupio się czuję.
- Zapomnij o tym - powiedział, delikatnie odgarniając jej włosy z twarzy. - Robiłaś już
o wiele głupsze rzeczy.
- Dzięki. - Isabel klepnęła go w ramię.
- Jedźmy do domu. Max już na pewno odchodzi od zmysłów - powiedział.
- Zasłużył sobie na to. Czy nie moglibyśmy tu zostać na noc?
Isabel nie czuła się jeszcze na tyle pewnie, by opuścić jaskinię, nawet w towarzystwie
Michaela.
- Jest tylko jeden śpiwór, ten mój. Chodź. Zostanę u was na noc, jeśli chcesz.
- Będziesz spał pod moimi drzwiami jak duży pies obronny? - Isabel uśmiechnęła się.
Miło było prowadzić taką zwyczajną rozmowę. Już jako mała dziewczynka ćwiczyła
na Michaelu swoją umiejętność kokietowania.
- Miałem na myśli raczej kanapę - sprostował. - Ale może dojdziemy do
porozumienia. A zajmiesz się strzyżeniem trawy na moim podwórzu? - Zerwał się z miejsca i
wyciągnął rękę do Isabel.
Wstała i wspięła się na skałę, po której zwykle wychodziła z jaskini. Zawahała się
jednak.
- On tu gdzieś jest.
- Nic ci nie zrobi. Ja na to nie pozwolę - uspokajał ją Michael.
Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała opuścić jaskinię, i wolała to zrobić w
towarzystwie Michaela.
- Chodźmy - powiedziała. - Pierwsza wydostała się z jaskini, a Michael zaraz po niej.
Ruszyli do jeepa, jak zwykle zaparkowanego z dala od jaskini. Isabel ściągnęła z
samochodu brezent, służący jako kamuflaż. Podała przyjacielowi kluczyki i usiadła na
siedzeniu obok kierowcy.
- Ty prowadzisz, dobra? - poprosiła, bo sama nie czuła się na siłach.
- Oczywiście. - Michael usiadł za kierownicą i cofnął jeepa poza występ skalny, za
którym zawsze go zostawiali.
Kiedy jechali w kierunku autostrady, Isabel słyszała, jak chrzęszczą pod kołami
krzewy algarroby.
- A jak ty się tu dostałeś? - spytała.
- Stopem.
- Czy zostawiamy ślady opon? - zaniepokoiła się nagle. Nigdy przedtem o tym nie
pomyślała. Czyżby zostawiali koleiny, które naprowadzą Valentiego na ich jaskinię?
- Na to jest za sucho - powiedział Michael. - W końcu on jest tylko człowiekiem, a
tobie się wydaje, że posiada jakąś nadludzką moc. Jeśli wpadnie na nasz ślad, zabijemy go.
Isabel spojrzała na Michaela. Nie żartował.
- A co z Liz i Marią? Milczał przez chwilę.
- Myślę, że co do Liz, to Max ma rację. Gdyby miała mówić, to zrobiłaby to, kiedy
Valenti pokazał jej znaki na ciele tamtego faceta. Ale Maria... nie wierzę, żeby chciała komuś
zrobić krzywdę, ale jest przerażona. I dlatego nieprzewidywalna.
- Powiedziała, że ma zamiar pójść do Valentiego - przypomniała mu Isabel.
- Założyłbym się, że Liz da sobie z nią radę - rzekł Michael, wjeżdżając na autostradę.
- Ale jeśli jej się to nie uda...
Wycie syreny nie pozwoliło mu dokończyć zdania. Isabel rzuciła okiem na wsteczne
lusterko. Zobaczyła migające niebieskie światła samochodu szeryfa i poczuła, jak serce
uderza jej o żebra. To Valenti. Wiedziała, że jest w pobliżu. Wiedziała, że ją wytropi.
Michael zjechał na pobocze.
- Nie zatrzymuj się. Oszalałeś?! - krzyknęła. Michael chwycił ją za rękę i mocno
ścisnął.
- Pewnie jechałem za szybko. Musisz się opanować. Nie pokazuj mu, że się boisz.
Isabel zesztywniała, słysząc odgłos ciężkich kroków szeryfa. Nie mogła się zmusić, by
podnieść wzrok, kiedy stanął przy jeepie od strony kierowcy.
- Proszę, żebyście wysiedli z samochodu - polecił Valenti spokojnym tonem. - Oboje.
12
Co się z nią działo? Od chwili, kiedy Isabel wybiegła z domu, Max odczuwał jej
strach, który był tak trwały i silny jak ból głowy. Ale przed godziną miał bardziej gwałtowne
doświadczenie, jakby dostał młotem w skroń. Odczuł falę paniki. Wiedział, że stało się coś
strasznego.
Mam nadzieję, że Michael znalazł ją wcześniej, pomyślał. Nie mógł znieść myśli, że
siostra samotnie przeżywa tę przerażającą sytuację. Gdyby Michael jej nie znalazł, to by tu
wrócił, tłumaczył sobie.
Gdzie oni mogli być? Spodziewał się, że Isabel wróci do domu najpóźniej po dwóch
godzinach - może z nową sukienką czy dużą puszką piwa, którą nie będzie chciała się z nim
podzielić. Tak zwykle robiła, kiedy pokłóciła się z Maxem albo z rodzicami.
Prawdę mówiąc, tak bardzo się tego nie spodziewał. To nie była kłótnia o to, które z
nich ma pozmywać naczynia. Nie mógł się jednak pozbyć tej nadziei.
- Z Afryki zawsze coś nowego - mruknął.
Tak często mówiła jego matka. Max i Isabel żartowali z niej, ponieważ miała
powiedzenia na każdą okazję. Zrobili nawet z tego zabawę. Jedno z nich wymyślało jakąś
sytuację, a drugie musiało dopasować do niej jedno z porzekadeł matki.
Max spojrzał na zegar. Minęła druga w nocy Co takiego mogło się wydarzyć, że
siostra nie wróciła do domu? Jedyne emocje, jakie odbierał z jej strony, to panika. Dzwonił
już do kilku jej przyjaciół, zadając zdawkowe pytanie, czy Isabel u nich nie ma i nie był
zdziwiony, kiedy otrzymał od wszystkich odpowiedź, że nigdzie jej nie widzieli. Izzy była
bardzo popularną dziewczyną. W przeciwieństwie do Maxa miała tysiące przyjaciół. Ale były
to raczej powierzchowne znajomości, w rodzaju „powłóczmy się razem po centrum
handlowym”. Do tych ludzi nie mogłaby się zwrócić ze swoimi kłopotami. Jedynymi istotami
ludzkimi, do których Isabel miała prawdziwe zaufanie, byli ich rodzice.
Isabel, może byś już wróciła do domu? - pomyślał Max. Nie powinien był na nią
wrzeszczeć. Była już wystarczająco przestraszona, a on jeszcze pogorszył sytuację.
Mógłby wziąć samochód ojca i pojeździć po okolicy. Gdyby obrał właściwy kierunek,
sygnały wysyłane przez Isabel stałyby się wyraźniejsze. Mógłby ją wytropić. To zwykle nie
dawało żadnych efektów, ale Max musiał coś robić. Jeśli zostanie jeszcze chwilę w swoim
pokoju, zwariuje.
Złapał leżące na komodzie klucze od domu. Postanowił wyjść prze okno. Ojciec miał
bardzo wyczulony słuch - gdyby Max chciał wyjść frontowymi drzwiami, zostałby nakryty.
Na szczęście rodzice myśleli, że Isabel już dawno śpi. Max nie potrafiłby wytłumaczyć ojcu,
dlaczego wymyka się nocą z domu. Nie umiałby znaleźć wyjaśnienia, które przeszłoby niepo-
strzeżenie przez ojcowski wykrywacz kłamstw.
Wszedł na parapet i zeskoczył na podwórko z tyłu domu. Przeskoczył przez niską
furtkę i ruszył biegiem w kierunku podjazdu. Ulicą jechał jakiś samochód - to był jego jeep.
Spędził tyle godzin przy naprawie silnika, że rozpoznawał odgłos jego pracy.
Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył w samochodzie Isabel i Michaela. Gdy jednak
wjechali na podjazd i zobaczył ich twarze, znów ogarnął go lęk. Isabel była bez makijażu,
miała na ustach tylko ślad po szmince - a ona nigdy sobie na to nie pozwalała. Michael miał
zaciśnięte wargi.
- Co? - spytał Max.
- Valenti nas zatrzymał - powiedziała Isabel.
- Co?! - wybuchnął Max.
- Robił swoją zwykłą rundę pod hasłem „dajmy nauczkę nastolatkom” - wyjaśniał
Michael - ale wystraszył nas jak diabli.
Max rzucił okiem na siostrę. Jego przyjaciel skinął porozumiewawczo głową, dając
mu do zrozumienia, że wie, w jakim dziewczyna jest stanie.
- Myślę... myślę, że on się zorientował, że coś jest nie w porządku - wyjąkała. - Ktoś,
kto jest zatrzymany za przekroczenie szybkości, nie może być tak przestraszony, jak ja byłam,
a przecież to nawet nie ja prowadziłam jeepa.
Max widział wyraźnie, że Isabel powstrzymuje się z trudem, by nie wybuchnąć
płaczem.
- Nic złego nie zrobiłaś - powiedział, narzucając swoją kurtkę na jej ramiona. Dopiero
wtedy zorientował się, że siostrą wstrząsają dreszcze.
- Dałam mu powód do podejrzeń. - Isabel potrząsnęła głową. - Wszystko zepsułam.
- Pewnie pomyślał tylko, że denerwujesz się, bo rodzice zabronią ci wychodzić
wieczorami za to, że tak późno wracasz do domu - pocieszał ją Max. Ale sam w to nie
wierzył. Nikt by temu nie uwierzył, patrząc na Isabel. Musiał jednak coś powiedzieć. Wyraz
rozpaczy na twarzy siostry rozdzierał mu serce. Dziewczyna skuliła się i skrzyżowała
ramiona.
- Może... może masz rację - wymamrotała. - Ale i tak nie jesteśmy bezpieczni. Wiem,
że Valenti nas odnajdzie. Musimy wyjechać z miasta i nigdy tu już nie wracać.
- Jeśli to zrobimy, to dopiero wtedy nabierze podejrzeń. Skończy się na tym, że
wszyscy agenci Planu Wyczyszczenia Bazy, Danych będą nas tropić - przekonywał ją brat. -
Poza tym mama i tato byliby zdruzgotani. Nigdy by tego nie przeboleli.
I już nigdy nie zobaczyłbym Liz, pomyślał. Tworzyła się między nimi jakaś więź;
chciał zobaczyć, co z tego wyniknie.
- Pan Hughes pewnie wydałby przyjęcie, gdybym zniknął - mruknął Michael. - Ale
Max ma rację. To nie byłoby mądre posunięcie.
- Jeśli zostaniemy, to musimy zrobić coś z Marią. Ona wszystko powie Valentiemu.
Widzieliście, jakim wzrokiem na nas patrzyła. Liz nie będzie mogła jej powstrzymać -
upierała się Isabel. - Nie będziemy bezpieczni dopóty, dopóki ktokolwiek będzie znał naszą
tajemnicę.
Bezpieczni... Max dobrze wiedział, jak ważną rzeczą dla Isabel było poczucie
bezpieczeństwa. Nie był nawet pewien, czy siostra kiedykolwiek czuła się bezpieczna. Nie
mógł jednak pozwolić na to, aby zrobiła krzywdę Liz czy też Marii.
- Liz jest najbliższą przyjaciółką Marii - powiedział. Starał się mówić bardzo
spokojnie, żeby Isabel nie pomyślała, że znowu się na nią rozzłości. - One znają się od
dzieciństwa - ciągnął. - Jestem pewny, że uda się jej przekonać Marię, żeby trzymała język za
zębami.
- Masz dużo zaufania do Liz - zauważyła niechętnie Isabel.
- Ty też powinnaś mieć. Valenti bardzo mocno ją przyciskał, a ona nic mu nie
powiedziała - przypomniał jej Max. - Zostawimy Liz i Marię w spokoju.
Isabel nie odezwała się. Michael unikał wzroku przyjaciela.
- No więc? - nalegał Max.
- Okay - odezwał się wreszcie Michael.
- Na razie - rzekła Isabel.
Trudno w to uwierzyć, ale Maria powiedziała wszystko Alexowi. Liz wystarczyło
tylko na niego spojrzeć.
Maria i Alex czekali na nią w szatni, obok jej szafki na ubranie. Było oczywiste, że nie
stali tam tylko tak sobie, czekając na pierwszy dzwonek. Widać było, że mają do niej jakiś
ważny interes.
- Hej! - rzuciła Liz. Nie była jeszcze gotowa na przeprowadzenie tej rozmowy.
Udawała, że zajmuje ją wyłącznie wystukiwanie kodu zamka. Nie mogła jednak otworzyć
szafki; musiała pomylić kolejność cyfr.
- Musimy z tobą porozmawiać - odezwała się Maria. - Powiedziałam wszystko
Alexowi. Wiem, że nie powinnam była tego zrobić, ale ta sytuacja całkowicie mnie przerosła.
We dwie nie damy sobie z tym rady. - Mówiła to takim tonem, jakby ćwiczyła te parę zdań
przez całą noc.
Liz przestała mocować się z zamkiem i przyjrzała się przyjaciółce. Maria niewątpliwie
spędziła bezsenną noc. Miała podkrążone oczy i szarą cerę.
- Szkoda, że przynajmniej nie zadzwoniłaś do mnie - powiedziała Liz. - Setki razy
nagrywałam się na twoją sekretarkę. Byłam nawet u ciebie w domu, ale nikogo nie zastałam.
- Wiem. Przykro mi... naprawdę jest mi przykro. Tylko tyle mogę powiedzieć. Nie
uważam jednak, że źle zrobiłam.
Przynajmniej nie wygłasza już tych swoich przemówień, pomyślała Liz. W innej
sytuacji czułaby się rozżalona i wściekła na Marię, że zdradziła ich wspólną tajemnicę.
Widziała jednak poprzedniego dnia, jak bardzo przyjaciółka jest przerażona. A Isabel
rzeczywiście groziła, że ją zabije. W tych warunkach nikt nie potrafiłby dotrzymać tajemnicy.
- Nie ma sprawy - rzekła Liz. Spojrzała na Alexa. To było dziwne, że stał w milczeniu,
z poważnym wyrazem twarzy. Zwykle usta mu się nie zamykały. - Teraz, skoro już wiesz, co
o tym myślisz? - spytała.
- Uważam, że żadne z nas nie wie, z czym mamy do czynienia, i to jest groźne. Nie
wiemy, jakimi siłami oni dysponują. Nie wiemy, jaką obrali taktykę. Nie sądzę, żebyśmy
mogli uznać, że są tacy, jak nam się wydaje. Uważam, że powinniśmy we trójkę iść do
Valentiego i wszystko mu powiedzieć.
- Nie! - krzyknęła Liz. - Mówisz jak twój ojciec, o taktyce i układzie sił. Nie wiemy,
kim są, więc ich zabijmy. Może jednak powinieneś iść do wojska. Myślę, że zrobiłbyś tam
karierę.
Twarz Alexa przybrała chmurny wyraz. Liz wiedziała, że jej słowa były dla niego
bardzo bolesne. Ale to była prawda.
- Chyba zapomnieliście, że dobrze znacie Maxa, Michaela i Isabel. Przede wszystkim
ty, Mario. Przecież znasz ich od dzieciństwa. Oni są takimi samymi ludźmi, jakimi zawsze
byli...
- Oni nie są ludźmi - przerwała jej przyjaciółka. - A kiedy byłyśmy w podstawówce,
Isabel nigdy nie groziła, że mnie zabije.
Liz miała ochotę wrzeszczeć. Nie rozumiała, jak oni mogą być tak głupi, okropni i
pełni uprzedzeń. Przypomniała sobie jednak, że po wizycie w kostnicy czuła się podobnie.
- Doskonale was rozumiem - rzekła. - Sama byłam wczoraj prawie pewna, że
powinnam zawiadomić Valentiego. Zobaczyłam jednak, jak Max leczy mysz w laboratorium
biologicznym. Nikogo oprócz niego tam nie było. Nie wiedział, że na niego patrzę. Gdyby
nas oszukiwał, to dlaczego zawracałby sobie głowę głupią małą myszą?
- Mysz nie jest dla niego zawadą taką jak ty i Maria - powiedział Alex.
- O czym ty mówisz? - spytała Liz.
- Mysz nie stanowiła dla niego zagrożenia - tłumaczył jej Alex. - Czemu nie miałby jej
uleczyć? Ale to wcale nie oznacza, że gdyby poczuł, że jest w niebezpieczeństwie, albo że coś
może zniweczyć jego misję, to cofnąłby się przed morderstwem. My tego nie wiemy i na tym
właśnie polega cały problem.
- Misja? Jaka misja? Czy dostaliśmy się do jakiegoś paranoicznego kręgu?! -
wykrzyknęła Liz. - Ja znam Maxa. Ufam mu. Nie zrobię niczego, co mogłoby mu zaszkodzić.
Wy też nie.
- To nie tylko twoja decyzja! - rzekła Maria. - Oni mi nie ufają. Słyszałaś, co mówiła
Isabel. Ona mnie dopadnie. Dlaczego bardziej zależy ci na tym, żeby chronić Maxa niż mnie?
- Głos jej się załamywał.
Co robić? - pomyślała Liz. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia, pomiędzy najlepszą
przyjaciółką... a właściwie kim? Kim był dla niej Max? Jeszcze dwa tygodnie temu
powiedziałaby, że jest jej partnerem w laboratorium i że są w jakiś niezobowiązujący sposób
zaprzyjaźnieni. Kimś, kto od lat istniał w jej życiu, nie będąc jego ważnym składnikiem.
Wszystko się teraz tak bardzo zmieniło.
- Oczywiście, że zależy mi, by nic ci się nie stało - powiedziała Liz. - Ale ty popadłaś
w skrajną przesadę. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Obiecuję.
- Nie możesz tego obiecać - upierała się Maria. - Zaraz po szkole idę do biura
Valentiego, bez względu na to, czy pójdziesz ze mną, czy nie.
- Ja z tobą pójdę - odezwał się cicho Alex. - Przykro mi, Liz, ale muszę to zrobić.
Nie będę mogła ich powstrzymać, pomyślała Liz. Moje perswazje nie docierają do
nich. Co mam teraz zrobić? Gdybym powiedziała Maxowi, że Maria i Alex chcą iść do
szeryfa, to nie wiadomo, jak by się to skończyło. Michael i Isabel mogliby naprawdę
wyrządzić im krzywdę, a wcale nie jestem taka pewna, czy Max zdołałby ich powstrzymać.
Ale jeśli nie powiem, to Valenti zabierze się za tę trójkę i pewnie ich zabije. Nie chcę
wybierać.
13
- Max, chodź tu do nas! - zawołała Liz.
Max obrócił się w stronę, z której dobiegał jej głos i zobaczył ją, Marię i Alexa,
jedzących lunch na trawie szkolnego dziedzińca. Aura Marii wyraźnie wskazywała na to, że
od wczoraj nie doszła jeszcze do równowagi - a może była nawet w gorszym stanie.
Ciemnoszary kolor przetykany był zielenią.
Ale przede wszystkim, idąc w ich stronę, przypatrywał się aurze Liz. Aż przykro było
patrzeć, tyle zawierała kolorów. Były w niej te brzydkie żółte pasma strachu oraz czerwone
plamy, które zawsze zabarwiały jej aurę, kiedy była zła. Były również szare smugi - oznaki,
że jest zmartwiona. A wszystko pokrywała ciemnofioletowa pajęczyna. Taka sama jak ta,
która zasłoniła aurę jego matki, kiedy umarł jej ojciec. Była oznaką głębokiego smutku. Liz
posunęła się trochę i Max usiadł obok niej. Nie wiedział, co powiedzieć. Czy miał rozpocząć
zwyczajną rozmowę, jakie zwykle prowadzili podczas przerwy na lunch - że ktoś słyszał, jak
Johanne Oakley wymiotowała rano w toalecie i teraz wszyscy myślą, że jest w ciąży; że dziś
w nocy drużyna klubu Olsen High ma zrobić nalot na siedzibę Guffman High, aby odebrać im
swoją maskotkę; że Doug Highsinger został odesłany do domu za to, że przyszedł do szkoły
ubrany jak Marilyn Manson. Max nie wiedział, czy dziś dałby sobie z tym radę.
- Więc jak myślicie, jaką teraz listę mógłbym otworzyć - odezwał się Alex. -
Myślałem o alternatywnym wykorzystaniu drobnych monet, bo są przecież i tak prawie nic
niewarte... - Nie dokończył zdania.
On wyczuwa napięcie pomiędzy Marią i Liz, pomyślał Max. Nie trzeba było patrzeć
na ich aury, by wiedzieć, że coś tu jest nie w porządku. Aura Alexa też niezbyt dobrze się
prezentowała. Miała jakiś tłusty, oleisty połysk.
- A może głupie imiona psów? - wtrąciła Liz. - Takie, że nie chciałbyś głośno wołać
swojego psa, gdyby się zgubił? - Jej głos miał radosne, fałszywe brzmienie.
Stało się coś złego, pomyślał Max. Liz spojrzała na Alexa, potem na Marię i jej
uśmiech z reklamy pasty do zębów nagle przygasł.
- Nie mogę tak tu siedzieć i... - zaczęła. - Max, Alex wie. Max poczuł się tak, jakby
dostał pięścią w brzuch. Teraz już nie zdoła powstrzymać Isabel i Michaela. W żaden sposób.
Liz wzięła go za rękę i splotła palce ich dłoni.
- Chcę, żebyście popatrzyli na Maxa - zwróciła się do swoich przyjaciół. - Żebyście
mu się dobrze przyjrzeli. On ocalił mi życie. On...
- Hej, Max, gratulacje. Nie sądziłem, że uda ci się utrzymać zainteresowanie Liz przez
cały dzień.
Max poczuł, że Liz ściska go mocno za rękę. Sam też był spięty po usłyszeniu głosu
Kyle'a Valentiego, który obszedł ich dokoła i stanął za plecami Alexa.
Muszę zachować spokój, pomyślał Max. Niemądrze byłoby teraz z nim zaczynać.
- Nie przyzwyczajaj się zanadto do jej towarzystwa. - Kyle uśmiechnął się złośliwie
do Maxa.
Był chyba typem faceta, który za wszelką cenę chce zwrócić na siebie uwagę. Max
uznał, że jeśli się nie będzie odzywał, to intruz szybko sobie pójdzie.
Ale ten nie ruszał się z miejsca. Wydawał się tylko zdziwiony, że Max nie odpowiada
na jego zaczepki.
- Myślę jednak, że będziesz mógł widywać Liz, jeśli będziesz chciał odwiedzać ją w
więzieniu - mówił dalej Kyle. - Za współudział w morderstwie nie idzie się do poprawczaka.
Wiesz - zwrócił się do Liz - że okłamując mojego ojca, stałaś się współuczestnikiem?
- Jeśli masz coś do mnie, to nie wciągaj w to jej - powiedział Max.
- Dopóki będzie okłamywać mojego ojca, dopóty będzie w to wciągnięta - wypalił
Kyle. - Nie wiem, co myśli mój tata, ale ja uważam, że mordercą, którego ona osłania, jesteś
ty, Evans. To wstrętne chować się za plecami dziewczyny.
- Kyle, jesteś żałosny - wybuchnęła Maria. - Wymyśliłeś tę śmieszną teorię, bo nie
możesz pogodzić się z faktem, że Liz woli być z Maxem niż z tobą. Dorośnij wreszcie.
Kyle zaczerwienił się gwałtownie i ponownie zwrócił się do Liz.
- To zrobiłoby wrażenie na twojej siostrze - powiedział. - Ona też została raz
zaaresztowana, ale to była tylko drobna sprawa z narkotykami. Za to ty zrobisz prawdziwą
sensację.
Max zerwał się na nogi i rzucił na Kyle'a, tak że ten ciężko upadł na ziemię. Max
usiadł na nim i uderzył go pięścią w nos. Usłyszał trzask, poczuł, że krew spływa mu po
palcach.
- Max, nie! - krzyknęła Liz.
Ale on nie miał zamiaru przestać. Kyle musiał zapłacić za każde słowo, którym obraził
Liz. Jego pięść wylądowała na ustach Kyle'a. Poczuł nagle na ramionach czyjeś ręce, które
odciągały go do tyłu.
Alex ściągnął go z Kyle'a i przygniótł do ziemi.
Max przesunął głowę na bok i zobaczył, jak jego przeciwnik wyciera zakrwawioną
twarz rękawem koszuli.
- Z nami jeszcze nie koniec - powiedział Kyle, odchodząc.
- Masz rację! - krzyknął Max. - To jeszcze nie koniec. - Usiłował wydostać się z
uścisku Alexa. Dogoni tamtego. Wdepcze go w ziemię.
Alex przygniótł go kolanem.
- Zostaniesz tu. Jeśli za nim pójdziesz, to skończy się to w gabinecie dyrektora w
obecności rodziców. Masz ochotę znaleźć się w jednym pokoju z szeryfem Valentim?
Myślisz, że nie zainteresuje go powód tej bójki?
Max nadal chciał gonić Kyle'a, ale to, co mówił AIex, brzmiało rozsądnie.
- Czy już mogę cię puścić? Odzyskałeś rozum? - spytał Alex.
- Tak. Alex puścił Maxa, a ten usiadł, rozcierając sobie ramię.
- Jak ty to zrobiłeś, chłopie? Nawet się nie zorientowałem, kiedy już leżałem na ziemi.
- Trzech starszych braci - odpowiedział Alex. - Wyrośniętych.
- Miałeś rację - przyznał Max. - Dziękuję ci.
- Musimy trzymać się razem przeciwko wszystkim Kyle'om tego świata.
Gdzie mój olejek cedrowy? - pomyślała Maria. Otworzyła torebkę i zaczęła w niej
grzebać, dopóki nie wyczuła pod palcami małej fiolki. Eukaliptus. Wrzuciła fiolkę do torebki.
Eukaliptus ma ożywcze działanie, a ona była już wystarczająco ożywiona.
Gdzie jest Max? Zajęcia skończyły się już przeszło pół godziny wcześniej, a jego
jeszcze nie było. Jeep stał na parkingu, więc wiedziała, że nie przeoczyła wyjścia chłopaka.
Zajrzała do torebki, szukając fiolki z olejkiem cedrowym. Jest. Wyjęła zakrętkę,
zamknęła oczy i zaczęła wdychać. Myśl o lesie, w którym rosną stare cedry, mówiła sobie.
Znajdź się w tym lesie i się odpręż.
Ale olejek cedrowy nie podziałał. Może Liz miała rację, wyśmiewając się z
aromaterapii. A może niektóre problemy są zbyt poważne, by pomógł zapach cedru i
wyobrażenie lasu. Otworzyła oczy i zobaczyła Maxa, który wsiadał do jeepa.
- Max, zaczekaj! - zawołała, podbiegając do samochodu. - Czy mogę z tobą
porozmawiać?
Wsiadła szybko do jeepa, zanim zdążył odpowiedzieć. Bała się, że powie nie.
- O co chodzi? - spytał, bębniąc palcami po kierownicy. Widać było, że chce jak
najszybciej się jej pozbyć i odjechać.
- Czy poczucie rytmu jest wrodzone? - spytała. - Kiedy ja próbuję, to wychodzi mi z
tego tupot słoni.
Max spojrzał na nią, a na jego ustach pojawił się złośliwy uśmiech.
- Jestem żyjącym dowodem na to, że poczucie rytmu nie ma nic wspólnego z
dziedzicznością.
- Zapomniałam. Zupełnie zapomniałam - powiedziała Maria. - A wiesz dlaczego? Bo
ty nie jesteś tym stworem z trzeciorzędnych filmów.
- To wielka ulga - odezwał się Max.
- Przepraszam. Wszystko psuję. Chciałam ci powiedzieć, że zaczęłam się ciebie bać od
czasu, kiedy się dowiedziałam... no wiesz, co. Przez cały czas myślałam, że patrzysz na mnie
jak na komara albo strączek grochu czy coś w tym rodzaju.
- Zaczekaj. Strączek grochu? - spytał Max, zerkając na nią ze zdumieniem.
- Jak na coś... innego - tłumaczyła. - Coś, co jest odrębną formą życia, nie należącą do
twojego... jak to się nazywa... gatunku. Wiesz przecież, że ludzie jedzą zwierzęta i rośliny?
Mogą to robić, ponieważ traktują je jako coś... innego. Gdyby tak na to nie patrzyli...
- Zaczekaj. Bałaś się, że mogę cię zjeść? - Max roześmiał się. Maria popatrzyła na
niego. On tymczasem dostał ataku śmiechu.
- No, niezupełnie, ale prawie. Trochę się bałam, że możesz mnie zjeść. - Zachichotała.
Teraz oboje pokładali się ze śmiechu. Napad rozbawienia wyciskał łzy z oczu Marii.
Nie mogli przestać.
- Okay, dość tego - wyjąkała, przyciskając palce do ust. - Chciałam ci tylko
powiedzieć...
Max roześmiał się znowu, ale ona zachowała powagę.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że dopiero dzisiaj zobaczyłam, jak bardzo zależy ci na
Liz. Wiem już, że cię źle oceniłam, i jest mi bardzo przykro.
- W porządku - rzucił. - Ja sam byłem całkowicie ogłupiały, kiedy odkryłem... czym
jestem. Czułem się jak jakiś potwór, który powinien się trzymać od wszystkich z dala, z
wyjątkiem Michaela i Isabel.
- Nie jesteś potworem. Maria poczuła nagle, że ma dla niego wiele ciepłych uczuć, że
pragnie go chronić. Odgarnęła mu włosy z czoła, ale zaraz poczuła się zażenowana i
odwróciła wzrok. Po raz pierwszy rozmawiała z Maxem w ten sposób, do tej pory wymieniali
tylko nic nieznaczące uwagi.
- Musimy się zastanowić nad Valentim - powiedziała szybko. - Po tej aferze z Kyle'em
nabierze jeszcze większych podejrzeń w stosunku do ciebie i Liz. A on nie zrezygnuje,
dopóki nie odkryje prawdy... o nas wszystkich.
- Mam pomysł, co powinniśmy teraz zrobić - rzekł Max. - Odwiozę cię do domu i
wszystko opowiem po drodze. Okay, strączku grochu?
Maria uśmiechnęła się do niego serdecznie. Był to uśmiech pod hasłem „będę twoim
najlepszym przyjacielem”.
- Okay - powiedziała.
14
Max, czy zdajesz sobie sprawę, że mieszkamy w Roswell, a nie w Los Angeles? -
spytała Isabel. - To ma być taki mały obrzęd voodoo czy co?
- Spróbujmy - powiedziała Liz. Max popatrzył na przyjaciół. Stali kołem na środku
jaskini, z bardzo niewyraźnymi minami.
- Powinniśmy trzymać się za ręce - powiedział.
- Och, litości - mruknęła Isabel.
- Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego mamy to robić? - spytał Michael.
- Robimy to, ponieważ zanim ustalimy, jak sobie poradzić z Valentim, musimy mieć
pewność, że wszyscy sobie ufamy - tłumaczył Max. - To tak jakbyśmy szli do bitwy i musieli
wiedzieć, kto osłania tyły.
Alex objął Michaela ramieniem.
- Ja już nabrałem całkowitego zaufania do tej desantowo - dywersyjnej grupy - rzekł.
Michael wyswobodził się z jego uścisku, ale Max zauważył, że zrobił to z uśmiechem.
Max potrząsnął głową. Michael i Alex odkryli, że mają podobne poczucie humoru, co
w obecnej sytuacji mogło stać się kłopotliwe.
- Jeśli weźmiemy się za ręce, to myślę, że uda mi się spowodować, żebyśmy wszyscy
nawiązali łączność, tak jak to robię przy uzdrawianiu - tłumaczył.
- On nie przestanie gadać, dopóki tego nie zrobimy. - Isabel westchnęła ciężko.
Chwyciła dłoń brata, mocno ją ściskając.
Max wiedział, że siostra jest całkowicie wytrącona z równowagi. Ale to ona była
głównym powodem, dla którego starał się nawiązać tę grupową łączność. Potrzebowała
dowodu, że ludziom można zaufać.
Wziął za rękę Alexa. Był zadowolony, że Liz nie stoi obok niego. Byłoby mu wtedy
trudno skoncentrować się na całej grupie. Kiedy była przy nim, nie mógł na niczym ani na
nikim innym skupić uwagi.
Głęboko zaczerpnął powietrza, usiłując nawiązać łączność.
Liz nie mogła uwierzyć, że znaleźli się w jednym pokoju - no, w czymś w rodzaju
pokoju, w grocie - wszyscy razem. Początkowo żałowała, że nie wzięła wykrywacza metali,
żeby sprawdzić, czy ktoś nie ma przy sobie broni. Chociaż to na nic by się nie zdało w
przypadku kosmitów, ponieważ oni zawsze mieli przy sobie broń, jaką była ich moc.
A teraz wszyscy trzymali się za ręce. Wydało się jej to równie niezwykłe, jak
przygody Alicji w krainie czarów.
Mam nadzieję, że to wpłynie na Isabel, pomyślała. Ale teraz powinna oddalić od
siebie wszystkie myśli. Wzięła głęboki oddech. Musiała zachowywać się tak samo jak przy
nawiązywaniu łączności z Maxem. Zaczęła sobie wyobrażać, że opuszczają ją wszystkie
niedobre myśli i wszelkie uprzedzenia. Wtedy usłyszała muzykę.
Isabel od razu poznała dźwięki, które odbijały się echem od ścian jaskini. To była
muzyka sfer - z marzeń sennych. Potrafiła rozróżnić tony wydawane przez każdą ze sfer -
każdego uczestnika.
Dźwięki poszczególnych sfer były bardzo piękne. A ich wspólne brzmienie... Isabel
całkowicie poddała się tej muzyce. Słuchając jej, nie można było odczuwać gniewu ani
strachu. Muzyka wyparła wszystkie negatywne emocje, napełniając ją poczuciem spokoju.
Te dźwięki miałyby zupełnie inne brzmienie, gdyby tu był ktoś, kto ma złe zamiary,
zrozumiała Isabel. Słyszała wysokie nuty sfery Marii i współbrzmienie swojej sfery. To chyba
oznacza, że mamy zostać przyjaciółkami, pomyślała. Zobaczyła, że Maria się do niej
uśmiecha.
Maria zapragnęła zostać tu na zawsze i wsłuchiwać się w tony muzyki. Nie, nie
wsłuchiwać się. Odczuwać i przeżywać. Przepływające przez nią fale dźwięków wypłukiwały
z niej cały gniew i wszystkie niepokoje: myśli o jutrzejszym teście, złość na rodziców,
wywołaną ich rozwodem, a przede wszystkim strach przed Isabel.
Ona była tak samo przerażona jak ja, przyszło Marii do głowy. Przed jej oczami
pojawił się obraz Isabel, skulonej w kącie jaskini, przerażonej, że Valenti może wpaść na jej
trop. Ogarnęła ją nagła fala współczucia. Isabel odegrała komedię, jej groźby były bez
pokrycia. Nie chciała okazać, że tak bardzo się boi. Nigdy by mnie nie skrzywdziła.
Maria poczuła w powietrzu zapach cedru. Nie, nie tylko cedru. Cedru i ilang - ilang.
Również cynamonu. I migdałów. I eukaliptusa. I róż.
Muzyka wytwarza te zapachy, pomyślała. Po chwili zrozumiała. One emanują z nas.
Michael chwiał się na nogach. Od muzyki i zapachów zaczynało mu się kręcić w
głowie. Chciał wydostać się na zewnątrz. Być sam. Tutaj była zbyt zagęszczona atmosfera.
Plan Maxa zakończył się sukcesem. Michael był już przekonany, że nikt w tej grupie
mu nie zagraża. Więc czy nie mogliby już tego skończyć? Nie wiedział, jak się czują inni, ale
on nie mógł już dłużej wytrzymać. Wbił wzrok w Maxa, chcąc mu zasygnalizować, że pora
przerwać łączność.
Na jego oczach aura Maxa zaczęła nabierać blasku. Nieprzyćmiona żadnymi
emocjami, błyszczała jak szmaragdy. To był stuprocentowy, niczym nieskażony Max.
Michael czuł, że jego niepokój słabnie, zaczął się zatracać w tej szmaragdowej aurze.
Kątem oka uchwycił jakiś błysk po lewej. Obrócił głowę i zobaczył, że aura Marii również
zaczęła się jarzyć kobaltowym błękitem górskiego jeziora. Rozejrzał się. Aura Isabel miała
barwę nasyconego fioletu, a Liz ciepłego bursztynu, aura Alexa była cynobrowa, a jego
własna złotoruda. Wyglądamy jak tęcza, pomyślał. Roześmiał się nagle. Czuł, że inni śmieją
się razem z nim.
To jakieś totalnie multimedialne widowisko, pomyślał Alex. Starał się znaleźć
odpowiednie słowo, by nazwać tę mieszaninę kolorów, muzyki i zapachów, ale żadne nie
wydawało się właściwe. To doświadczenie nie mieściło się w ramach języka.
Jeszcze nigdy nie odczuwał takiego powiązania z innymi ludźmi, nigdy nie miał tak
pełnego poczucia, że jest akceptowany. Nie miał przyjaciół, którzy znaliby go od dzieciństwa,
tak jak przyjaźniły się Liz i Maria. Zmieniał szkoły tyle razy, że w zasadzie wcale nie miał
przyjaciół. A bracia byli o wiele starsi i tak inni, że czuł się przy nich jak dziwoląg.
Może ma się takie więzi, kiedy przez całe życie mieszka się w jednym mieście.
Alex zawsze pragnął żyć w takim miejscu, gdzie wszyscy go znają.
Max powoli uwalniał dłonie Isabel i Alexa, wygaszając łączność.
- Ja nie mogę - mruknął Alex. - To wszystko, co mogę powiedzieć.
- Tak - zgodziła się Maria. - Ja nie mogę.
- Teraz już chyba rozumiem, jak mój tata czuje się na koncercie Grateful Dead -
dodała Liz.
- Gdybyśmy mogli zamknąć to w pigułce, rozwinęlibyśmy narkobiznes i zarabiali
miliony - powiedział Michael.
- Dziękuję ci, Max - szepnęła Isabel.
- Myślę, że już wiemy, że możemy sobie wzajemnie ufać - odezwał się Max.
Po nawiązaniu łączności z grupą odczuwał spokój, a jednocześnie niezwykłe
wystrzeżenie zmysłów. Był gotów stawić czoło Valentiemu.
- Czy ktoś ma pomysł, jak załatwić sprawę z szeryfem? - spytał.
- Tak - odpowiedział mu Michael. - Ja mam.
15
Każdy wie, co ma robić, tak? - spytał Max. Jeśli wszystko odbędzie się według planu,
za niecałą godzinę Valenti straci podstawę do prowadzenia śledztwa.
- Zrobiłam próbę pod prysznicem - powiedziała Maria.
- Omawialiśmy już to setki razy, szefie - odezwała się Isabel. - Chodźmy tańczyć. Za
chwilę ogłoszą, kto został królową balu. Muszę tam być. Oczywiście, będę udawać zdzi-
wienie.
- Chodźmy - poparł ją Alex. - Nie możemy przecież pozbawić Isabel tej wspaniałej
chwili, prawda Michael?
- Naturalnie. To byłoby okropne. Max poczuł zapach jaśminu - to Liz przeszła obok.
Szedł za nią przez parking w stronę sali sportowej. W zielonej sukni wyglądała fantastycznie.
Długie nogi, odkryte ramiona i błyszczące ciemne włosy. Na pierwszy rzut oka jej sukienka
robiła wrażenie przezroczystej. Nie była jednak prześwitująca, miała podszewkę.
W towarzystwie Liz przeżywał męczarnie, które się jeszcze wzmogły po tym, jak ją
pocałował. Już wystarczająco cierpiał, kiedy na nią patrzył i wyobrażał sobie, że trzyma ją w
ramionach. A teraz ta myśl doprowadzała go do szaleństwa. Dałby wiele, żeby się
dowiedzieć, jakie wrażenie wywarł na niej jego pocałunek. On czuł się tak, jakby te wrażenia
wytatuowano mu na mózgu. Ale ona mogła już o tym zapomnieć. Może zapamiętała tylko
tyle, że to był dobry sposób na pozbycie się Kyle'a.
- Muszę przyznać, że zaimponował mi wystrój sali balowej - powiedział Alex. -
Dekoracje z brązowej bibułki i wielkich jesiennych liści to bardzo odważny pomysł.
Michael parsknął śmiechem.
- Czy widział ktoś Stacey Scheinin? - spytała Isabel, rozglądając się po sali.
- Stoi tam, pomiędzy dwoma piłkarzami - powiedziała Maria.
- Tak, teraz ją widzę. Chcę zobaczyć wyraz jej twarzy, kiedy ogłoszą, że to ja zostałam
królową balu.
- Okay, teraz nadeszła wyczekiwana przez was chwila - zawołała pani Shaffer, która
już stała na podium, trzymając w ręku mikrofon.
- W tym roku królową i królem balu zostali.... Liz Ortecho i Max Evans.
- Co? - wykrzyknęła Isabel.
- Idź tam! - zawołała Maria, popychając Maxa w stronę podium.
- Chodźmy. - Liz wzięła go za rękę. Widać było, że jest równie zdumiona jak on. Pani
Shaffer wyczytywała teraz nazwiska tych, którzy mieli stanowić ich orszak, ale Max prawie
nic nie słyszał. Jak to było możliwe? Rozumiał, że Liz odniosła zwycięstwo. Była
najpiękniejszą dziewczyną w szkole, poza tym wszyscy bardzo ją lubili. Było więc oczywiste,
że otrzyma masę głosów. Ale kto głosowałby na niego?
Wszedł na podium. Wszyscy bili brawo, gwizdali i pohukiwali. Michael i Alex
wyrażali aplauz najbardziej żywiołowo. Musieli się świetnie bawić. Właściwie to żaden
chłopak nie miał specjalnej ochoty, by zostać królem balu.
Pani Shaffer wręczyła Liz bukiet róż i włożyła jej na głowę potrójną koronę z taniej
imitacji górskiego kryształu. Max pochylił głowę, żeby pani Shaffer mogła również jemu
włożyć koronę. Liz pocałowała go w policzek. Wargi jej drżały; czuł, że ma ochotę roześmiać
się.
Rozległy się dźwięki jakiejś romantycznej piosenki, oślepiło go światło reflektorów.
- Powinniśmy teraz zatańczyć - szepnęła Liz.
Max zeskoczył ze sceny i wyciągnął do niej ramiona. Ześlizgnęła się z podium z jego
pomocą. Czuł się nieswojo. Byłby szczęśliwy, gdyby mogli zatańczyć tylko we dwoje, nawet
na zatłoczonym parkiecie. Ale teraz wszyscy utworzyli koło, w którym mieli tańczyć.
Liz zarzuciła mu ręce na szyję i lekko się do niego przytuliła. Max poczuł, że krew
gwałtownie pulsuje mu w żyłach. Objął ją w pasie, nie przyciągając bliżej do siebie. Jesteśmy
tylko przyjaciółmi, tłumaczył sobie.
- To było tak nagłe, że aż mnie zmroziło - odezwał się. Uznał, że rozmowa może mu
pomóc w utrzymaniu tej sytuacji na przyjacielskiej stopie. - No wiesz, poczułem się jak
polarny niedźwiedź w zoo. Kiedy wszyscy tak na mnie patrzyli.
- Dlaczego? - Liz roześmiała się.
- Bo ja zawsze byłem spokojnym facetem - tłumaczył Max. - Jeśli jakiś nieznany
chłopak zostaje królem balu, to musi być tylko żart.
- Nie jesteś polarnym niedźwiedziem. - Liz uśmiechnęła się. - Jesteś na to za
przystojny, mógłbyś grać w hollywoodzkich serialach.
- Wszyscy uważają, że jestem dziwny - upierał się Max. Wiedział, że tak jest, ale
specjalnie się tym nie przejmował.
- Uważają, że jesteś po prostu spokojnym chłopakiem. Liz przeczesała mu palcami
włosy na karku.
Zaraz, zaraz, pomyślał. Co to takiego? Czy dziewczyna, która chce być twoim
przyjacielem, bawi się twoimi włosami?
- Myślę, że powinniśmy się pocałować. Wszyscy tego oczekują od króla i królowej -
powiedziała półżartem Liz, ale tylko półżartem.
Max nie mógł uwierzyć własnym uszom. Liz Ortecho chciała, żeby ją pocałował.
- Jeśli tak uważasz. - Był szczęśliwy, że w ogóle zdołał coś powiedzieć.
Pochylił głowę i musnął wargami jej usta. Liz rozchyliła wargi, domagając się innego
pocałunku. Max miał szeroko otwarte oczy; gdyby je zamknął, uznałby, że to musi być sen.
Chyba muszę sobie kupić szkła kontaktowe - Stacey obróciła się do Isabel - bo nie
mogłam cię dostrzec na podium.
- Ciebie też tam nie było - pospieszyła Tish w obronie przyjaciółki.
Isabel czuła się tak, jakby znalazła się po drugiej stronie lustra. Jej brat został właśnie
królem balu, a ona stała na uboczu. Coś tu było nie tak.
- Grają naszą melodię.
Isabel odwróciła głowę i zobaczyła Alexa. Odejdź, chłopczyku, pomyślała. Nie jestem
w odpowiednim nastroju.
- Grają naszą melodię - przedrzeźniała go. - Czy wybierasz się na casting do jakiegoś
romantycznego serialu?
- Chyba pamiętasz, że tańczyliśmy przy tej melodii właśnie tu, w tej sali? - spytał
Alex.
Dlaczego miałabym pamiętać to, co wydarzyło się w jego śnie? Czy on oszalał? A
może rozmawiał z Michaelem? - przyszło jej nagle do głowy.
Zauważyła, że Stacey i Tish zupełnie otwarcie przysłuchują się ich rozmowie.
- Okay. Zatańczę z tobą - zgodziła się nagle.
- Twój pokorny, zakochany niewolnik wyraża podziękowanie. - Alex przyciągnął ją
do siebie zdecydowanym ruchem.
- Słyszałeś to? - spytała. Isabel była pewna, że Alex wyszedł już z sali gimnastycznej,
kiedy robiła sobie z niego żarty.
- Tak, słyszałem - przyznał. - Słyszałem również, że lubisz przenikać do cudzych
snów i w ten sposób zabawiać się kosztem innych.
- Zabiję Michaela.
- Nie chciałabyś się przypadkiem dowiedzieć, dlaczego nic nie wyszło z twojego
planu? - spytał Alex.
- Jakiego planu? - Oczy Isabel nagle się zwęziły. Alex przesunął dłonią po jej plecach.
Przebiegł ją lekki dreszcz, nie pozwoliła sobie jednak na rozproszenie uwagi.
- Jaki plan? - powtórzyła.
- Pod tytułem „Królowa balu” - odpowiedział Alex. Jego dłoń przesunęła się wyżej,
głaskał jej kark pod rozpuszczonymi włosami.
Tym razem Isabel omal nie zatraciła zdolności myślenia, zdołała się jednak skupić.
- Ty też miałeś na mnie głosować. Każdy chłopak w szkole miał na mnie głosować.
- Na pewno by głosowali - wyszeptał jej Alex do ucha - gdybyśmy razem z
Michaelem nie ruszyli do kontrataku. On przeniknął do snów tych wszystkich chłopaków i
pokazał im Isabel Evans z zupełnie innej strony.
Isabel odsunęła się gwałtownie od Alexa i popatrzyła na niego wściekłym wzrokiem.
- Co to ma znaczyć?
- Powiedzmy sobie, że większość facetów nie jest zachwycona, jeśli królowa balu
dłubie w nosie.
Isabel oniemiała.
Alex uśmiechał się szeroko.
Nie mógł tego zrobić. A jednak zrobił! Isabel miała ochotę wybiec z sali. Jednak Alex
miał takie miłe dłonie - była ciekawa, czego jeszcze mogą dokonać.
Isabel rzuciła Michaelowi jadowite spojrzenie. Potem oparła głowę na ramieniu Alexa
i zamknęła oczy. Michael roześmiał się. To się Izzy należało. Dobrze jej to zrobi.
Fajnie było spędzać czas z Alexem. Kupili mnóstwo chipsów - Michael maczał je w
płynnej czekoladzie - kiedy obmyślali, jaki obraz Isabel umieścić w snach chłopaków.
Tę strategię opracowywali w jaskini, a nie w domu któregoś z nich. Ojciec Alexa też
był niezłym palantem.
- Max i Liz wyglądają fantastycznie razem - powiedziała Maria. - On jest takim blond
wikingiem, a ona ma ciemne włosy i ciemne oczy. Czy to nie romantyczne? - Westchnęła.
- Więc facet jest tylko takim dodatkowym składnikiem wyposażenia? Wybierasz tego,
który pasuje do koloru twoich włosów? - zażartował Michael. - Jeśli tak jest, to powinnaś
zatańczyć ze mną. Ja mam bardzo ciemne włosy, a ty jesteś tak jasna, że mogłabyś być
wikingiem. Mogę sobie ciebie wyobrazić w takim hełmie ozdobionym rogami. - Pociągnął ją
na parkiet. Ładnie pachniała. Wanilią.
- Jesteś pewny, że chcesz tańczyć z takim niewiniątkiem jak ja?
- O czym ty mówisz? - spytał zdumiony Michael.
- Kiedy byliśmy u Maxa i Isabel, powiedziałeś, że jestem zbyt wielkim niewiniątkiem,
żeby zrozumieć, że Valenti ma sposoby na zmuszenie kogoś do mówienia - przypomniała mu
Maria.
- Mówisz to tak, jakbym dał ci jakieś okropne przezwisko. - Michael nadal niczego nie
rozumiał.
- Niewiniątko to tak samo jak milutki - upierała się Maria. - Tak się mówi o małych
kociątkach.
- Nie powinienem tego mówić - przyznał Michael - ale uważam, że jesteś również
milutka. - Przyciągnął ją bliżej do siebie i oparł policzek na czubku jej głowy.
Maria westchnęła cicho i przytuliła się do niego. Jak małe kociątko, pomyślał. Miłe,
miękkie, ciepłe kociątko. Ale tego już jej nie mówił. Zerknął na zegar. Zostało nam jeszcze
dwadzieścia minut do rozpoczęcia działania, pomyślał, czując skurcz żołądka.
- Dobrze się czujesz? - wyszeptała Maria.
- Tak. - Zanurzył się w jej migotliwej niebieskiej aurze. Tak, dobrze się czuł. Bez
względu na to, co się może wydarzyć, nie będzie sam.
Nawiązana przez Maxa łączność pomiędzy całą szóstką jeszcze nie została przerwana,
mimo upływu dwóch dni. Michael nadal czuł, że oni wszyscy są przy nim. Jakby wreszcie
odnalazł rodzinę. Nie cofnie się przed niczym, by ich ochronić - ich wszystkich.
16
Maria nerwowo rozglądała się po całej sali. Gdzie jest Kyle Valenti? Musiała go
znaleźć. Natychmiast.
Zauważyła go wreszcie; stał obok sceny. Podbiegła do niego, roztrącając wszystkich
po drodze.
- Kyle! Dzwoń zaraz do ojca! Ktoś zranił Alexa nożem w szyję. Leży na parkingu.
Szybko!
Kyle rzucił się do wiszącego na ścianie automatu telefonicznego.
Większość obecnych na sali ruszyła w kierunku dwuskrzydłowych drzwi, które
prowadziły na parking.
- Tędy! - zawołała Liz, łapiąc Marię za rękę, żeby wyprowadzić ją bocznymi
drzwiami.
Przebiegły przez hol. Ich kroki odbijały się głośnym echem w opustoszałym budynku.
Wybiegły głównym wyjściem i ruszyły w stronę parkingu.
- Przepuście nas - błagała Maria, przeciskając się przez otaczający Alexa tłum.
Chłopak siedział na ziemi. Był oszołomiony.
- Mówiłeś, że ktoś cię pchnął nożem! - zawołała Liz.
- Tak - potwierdziła Maria.
Ale na szyi Alexa nie było żadnej rany, tylko ślady zakrzepłej krwi.
- Niech wszyscy wracają do sali! - rozległ się donośny głos. Maria nie musiała się
nawet oglądać, żeby wiedzieć, że to szeryf Valenti.
- I to już! - dodał.
- Chyba musimy tam iść - odezwała się Liz. - Nic ci nie będzie? - spytała Alexa.
- Nie. Idźcie.
Valenti przepychał się przez cofający się tłum.
- Czy możesz mi powiedzieć, o co tu chodzi? - spytał Alexa. - Doniesiono mi, że
zostałeś pchnięty nożem, ale jak widać, nic takiego się nie stało.
Alex podniósł się na nogi i oparł o najbliżej stojący samochód. Nogi z lekka się pod
nim uginały.
- Wyszedłem na dwór, bo było mi gorąco. Pojawił się jakiś facet i chciał, żebym mu
oddał portfel. Powiedziałem, żeby się odczepił.
Valenti machnął ręką w geście zniecierpliwienia. Alex powinien szybciej przejść do
sedna sprawy.
- Po chwili leżałem już na ziemi. Potem zobaczyłem nóż. Zadał mi cios w szyję. Nic
więcej nie pamiętam. Pewnie straciłem przytomność.
- Czy mógłbyś mi wytłumaczyć, dlaczego nie jesteś martwy? W szyi jest bardzo dużo
żył i arterii, a ty nawet nie krwawisz.
- Nie wiem. Może on mnie tylko drasnął, a zemdlałem ze strachu. To byłoby okropne -
rzekł Alex.
Valenti skierował latarkę na jego twarz, a potem na szyję.
- Czy mógłbyś mi powiedzieć, co było dalej? - spytał.
Zobaczył ślady, pomyślał Alex. Zobaczył srebrzyste odciski dłoni.
- Mówiłem już, że niczego nie pamiętam - powiedział. Żałował, że nie może zobaczyć
oczu szeryfa. Kto nosi okulary słoneczne w nocy?
- A może sobie przypomnisz w moim biurze? Możemy tam pojechać i odbyć długą,
miłą rozmowę - zaproponował Valenti.
- I tak mi pan nie uwierzy! - krzyknął Alex. - Więc po co miałbym panu mówić?
Szeryf się nie odezwał. Patrzył na Alexa zza odblaskowych okularów.
- No dobrze. - Chłopak westchnął. - To było tak. Ten facet dźgnął mnie w szyję i
uciekł, bo usłyszał, że na parking zajeżdża jakiś samochód. Ten drugi facet podszedł do mnie,
położył dłonie na ranie i... i rana się zamknęła. Zawiezie mnie pan teraz do psychiatryka?
- Jak wyglądał ten drugi facet? - spytał Valenti.
- Nie wiem. Przecież wykrwawiałem się na śmierć. Ten fakt skupiał całą moją uwagę.
Alex czuł, że Valenti nie jest zadowolony z tej odpowiedzi, ale szeryf nie nalegał.
- A samochód? Jakim on jechał samochodem? - zainteresował się Valenti.
Chłopak wpatrywał się w ziemię, głęboko zamyślony.
- To był stary zielony pick - up. Zobaczyłem go, kiedy wyjeżdżał z parkingu. Skręcił
w lewo, chyba chciał wyjechać z miasta. Ale czemu nie pyta mnie pan o tego gościa, który
chciał mnie zabić?
- Później - rzucił Valenti. Podszedł szybkim krokiem do wozu policyjnego, usiadł za
kierownicą i cicho zamknął drzwi. Wyjechał z parkingu i skręcił w lewo. W ślad za zieloną
furgonetką.
Max usłyszał wycie syreny policyjnej. Spojrzał na Michaela.
- Valenti - powiedzieli jednocześnie.
- Zobaczymy, do czego jest zdolny ten nasz pupilek - odezwał się Michael.
Max starał się wzmóc siłę swojej koncentracji. Widział krążące w powietrzu
cząsteczki, z których składała się ta stara furgonetka. Popychał je do przodu, nie pozwalając,
by się rozpadły. Wysiłkiem umysłu parł samochód do przodu.
- Pomagasz mi pchać, prawda?
- Nie. Ja tylko pojechałem na przejażdżkę - odgryzł się Michael. - Oczywiście, że ci
pomagam.
Max spojrzał we wsteczne lusterko. Zobaczył w nim światła policyjnego wozu.
- Pchaj mocniej. Dogania nas. Jeśli nie zdążą dojechać do nawisu nad Lake Lee, zanim
dogoni ich Valenti, to sprawa przegrana.
Max zdawał sobie sprawę, że strach przeszkadza mu w pchaniu samochodu do przodu.
Wziął głęboki oddech, poczuł zapach słonej wody jeziora. Skoncentrował się całkowicie na
pchaniu cząsteczek do przodu.
Furgonetka nabrała szybkości. Max zerknął w lusterko. W porządku, pomyślał.
Samochód podskakiwał i zgrzytał, kiedy pędzili w stronę nawisu.
- Teraz! - krzyknął Michael. Jednocześnie otworzyli drzwi. Na widok uciekającej spod
kół ziemi Maxowi zakręciło się w głowie.
- Nie patrz w dół! - krzyknął do Michaela i wyskoczył z samochodu.
Kiedy dotknął ziemi, poczuł silny ból łokcia, ale nie zwrócił na to uwagi. Musiał się
skupić na utrzymywaniu furgonetki w ruchu. Trudniej mu było kontrolować cząsteczki na
odległość, jednak zmusił umysł do zadania ostatniego potężnego pchnięcia. Samochód
staranował ogrodzenie i spadł z wysokości ośmiu pięter do Lake Lee, podnosząc przy upadku
fontannę wody.
Michael podbiegł do leżącego przyjaciela i postawił go na nogi. Za chwilę Valenti
znajdzie się przy nawisie, musieli więc szybko uciekać.
- Mamy szczęście, że mieszkamy tak blisko tej bezdennej głębiny - powiedział
Michael, kiedy już ruszyli.
Max nie odezwał się. Musiał oszczędzać siły. Biegli w stronę miasta tak szybko, że
czuł, że za chwilę pękną mu płuca. Zwolnił.
- Już się zmęczyłeś? - spytał Michael. Ale Max słyszał, że on też z trudem łapie
powietrze.
- Myślałem, że to ty potrzebujesz odpoczynku - odpowiedział.
Utrzymywali równe tempo, dopóki nie dotarli do szkolnego parkingu.
Przed powrotem do sali Max przeczesał włosy palcami i otrzepał spodnie i koszulę z
brudu. Włoży marynarkę i nikt nie zauważy jego brudnej przepoconej koszuli. Otarł czoło
rękawem.
- Chcesz się podobać Liz? - spytał Michael. Max strzepał kurz z pleców przyjaciela.
- Pamiętasz o tym, że wszyscy mają myśleć, że nigdzie nie odchodziliśmy? -
powiedział przed wejściem do sali.
Po chwili stali już przy nich Liz, Isabel, Maria i Alex.
- Udało się? - spytała Liz.
- Teraz Valenti stoi na skraju klifu i płacze, że kosmita wymknął mu się z rąk -
poinformował ich Michael.
- Dobra robota - odezwał się Alex. Max widział, jak ich aury zabarwiają się radością.
Cała szóstka była tak silnie ze sobą związana, że ich aury zlewały się na obrzeżach, tworząc
jasno zabarwiony krąg.
- Udało się nam - rzekł. - Wszyscy na to zapracowaliśmy i udało się.
Liz nie mogła oderwać oczu od Maxa. Musiała na niego patrzeć, by mieć pewność, że
nic mu się nie stało. Gdyby Valenti dopadł go tam, na pustyni, już by pewnie nigdy go nie
zobaczyła. Świat bez Maxa. Nie chciała żyć w takim świecie.
- Czy nie masz ochoty zaczerpnąć świeżego powietrza? - spytał ją Max.
- Czytasz w moich myślach. - Tak bardzo pragnęła zostać z nim sama. - Niedługo
wrócimy - powiedziała.
- Nie spieszcie się - odrzekła Maria, a Michael roześmiał się głośno.
Pewnie wszyscy już zauważyli, że coś jest pomiędzy nami, pomyślała Liz. No i co z
tego? Mnie to nie obchodzi. Sama nie wiedziała, kiedy to się mogło stać - czy wtedy, kiedy
siedzieli w rezerwacie ptaków i opowiadał jej o swoim dzieciństwie; czy wtedy, kiedy
pozwolił jej nawiązać ze sobą łączność, odkrywając przed nią swoje najtajniejsze myśli; czy
wtedy, kiedy zobaczyła w jaskini ciemną zieleń aury Maxa i odczuła całą jego dobroć; a
może, kiedy widziała, jak leczył mysz - ale w którymś momencie się w nim zakochała.
Max poprowadził ją do ławki na dziedzińcu i usiedli obok siebie. Liz spodziewała się,
że ją pocałuje, a przynajmniej będzie trzymał za rękę. Ale on z poważnym wyrazem twarzy
wpatrywał się w ziemię.
- Czy coś się stało? - spytała. - Martwisz się, że Valenti nie uwierzy w śmierć kosmity,
którego tak długo ścigał?
- Nie. Michael miał dobry pomysł. Uważam, że wszystko dobrze poszło. Valenti nie
będzie w stanie wydobyć tej furgonetki z jeziora i nigdy się nie dowie, że była pusta - powie-
dział Max, nie patrząc na nią.
Liz wyciągnęła rękę i przesunęła palcami po jego policzku.
- Muszę cię dotknąć, żeby się upewnić, że rzeczywiście tu jesteś. Okropnie się o ciebie
martwiłam. - Głęboko zaczerpnęła powietrza. Musiała powiedzieć, co czuje. - Bardzo długo
byliśmy przyjaciółmi. Wiedziałam, że jesteś inteligentny, wiedziałam, że jesteś wspaniałym
facetem, że zawsze myślisz o innych, ale było to dla mnie w jakiś sposób naturalne.
Pamiętasz, że zawsze brałeś Marię do baseballu?
Max skinął głową. Myśli o czym innym, stwierdziła Liz. Nic zresztą dziwnego. Przed
chwilą ryzykował życie, by uchronić nas wszystkich przed Valentim.
Postanowiła jednak mówić dalej. Byłoby jej o wiele trudniej rozpoczynać kiedyś od
nowa.
- To wszystko o tobie wiedziałam, ale nigdy nie pomyślałam o tym, jak bym się czuła,
gdyby ciebie nie było w pobliżu. Oczywiście, że czułabym się źle. Jakie to wszystko jest
trudne. - Przymknęła oczy. - Więc powiem od razu. Kocham cię, Max.
Dość gadania, pomyślała. Pochyliła się do niego. Chciała, żeby ją objął. Wydawało jej
się, że już upłynęły całe wieki od ich ostatniego pocałunku.
Max wstał z ławki i włożył ręce do kieszeni.
- Michael miał dobry pomysł. Uważam, że wszystko dobrze poszło - powtórzył. - Ale
mnie zawsze będzie groziło niebezpieczeństwo. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie mnie
chciał wytropić, Valenti albo ktoś inny.
Liz zadrżała. Skrzyżowała ręce na piersi. Wiedziała, że Max też ją kocha. Przejrzała
wtedy jego myśli, czuła to. Co się dzieje? Dlaczego się tak dziwnie zachowywał?
- Jeśli będziesz zbyt blisko mnie, też narazisz się na niebezpieczeństwo - mówił
szybko Max. - Ja... ja uważam, że powinniśmy pozostać przyjaciółmi. Tylko przyjaciółmi.
- Max, przecież znaleźliśmy sposób na Valentiego! - zawołała Liz, zrywając się z
ławki. - Zrobiliśmy to wspólnie. Jeśli jeszcze coś się wydarzy, jeśli ktoś inny będzie bliski
odkrycia prawdy, to też sobie damy z nim radę - przekonywała. - Kocham cię. Chcę być z
tobą. Wszystko inne nie ma znaczenia.
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej. Max chwycił ją w ramiona i zanurzył twarz w jej
włosach.
- Nie możemy... - jęknął.
Po chwili jego usta znalazły się na jej wargach. Był to długi namiętny pocałunek.
Kocha mnie, pomyślała Liz. On też mnie kocha.
Nagle Max się odsunął.
- Nie. Dla mnie o wiele ważniejsze jest twoje bezpieczeństwo - powiedział, patrząc jej
w oczy. - Nie zmienię zdania, Liz. To zbyt poważna sprawa.
Popatrzyła w jego oślepiająco niebieskie oczy i wiedziała, że nic go teraz nie
przekona.
Max odwrócił się od niej i odszedł ciężkim krokiem.
Liz była oszołomiona. Nie miała jednak zamiaru rezygnować - nie teraz, kiedy
zrozumiała wreszcie, co do niego czuje. Ona i Max byli sobie przeznaczeni, tu i teraz. Znaj-
dzie sposób, by go o tym przekonać, żeby nie wiem co się działo.