Hanna Ożogowska
Głowa na tranzystorach
Marcinowi i jego kolegom
Projekt serii i opracowanie graficzne
Andrzej Pągowski
Opracowanie typograficzne
Grażyna Karasek
Redaktor
Maria Lautsch—Bendkowska
Redaktor techniczny
Mirosława Bokus
Korekta
Wiesława Jakubowska
Edycja na podstawie IW „Nasza Księgarnia",
Warszawa 1968
Text © Copyright by Hanna Ożogowska,
Warszawa 1968
Illustrations © Copyright by Andrzej Pągowski,
Warszawa 1988
ISBN 83—203—2848—9
RSW „Prasa — Książka — Ruch"
Młodzieżowa Agencja Wydawnicza
Warszawa 1988 r. Wydanie V
Nakład 79 700 + 300 egz.
Ark. wyd. 11,3 Ark. druk. 12,5
Oddano do produkcji we wrześniu 1987 r.
Podpisano do druku we wrześniu 1988 r.
RSW „Prasa—Książka—Ruch"
Prasowe Zakłady Graficzne
Łódź, ul. A. Czerwonej 28
Zam. 3366/87, U—74
Potem, kiedy już wszystko się wydało, całą odpowiedzialność za powstanie „Związku Niesienia
Ulgi Ofiarom Przemocy" złożono na Marcina Bigoszewskiego, chociaż, jego zdaniem, była to
jeszcze jedna niesprawiedliwość losu.
Bo ileż razy, aż do znudzenia, nawoływano uczniów do pielęgnowania w sobie uczuć
społecznych! Ile razy, kiedykolwiek Marcin wymigiwał się od jakichś czynów i akcji, słyszał o
egoizmie i sobkostwie, przywarach najgorszych, a nawet wręcz haniebnych!
A kiedy wreszcie zdobył się na coś, co naprawdę służyło społeczności klasowej, no, jeżeli nawet
nie całej, to w każdym razie szerszemu ogółowi — odsądzono go, jak się kiedyś mówiło, od czci i
wiary i zniesławiono na całą szkołę.
Niesława była właściwie najmniej przykra, gdyż, bądź co bądź, zawierała w sobie i sławę.
Uczniowie z innych klas, nawet ze starszych, pokazywali go palcem, oglądali z
zainteresowaniem, a w ich lakonicznym „no! no!" można się było dopatrzyć nie tylko zdziwienia,
ale i uznania.
Za to nauczyciele wszyscy — bo czy można było uważać milczenie pani Śmiątkiewicz za coś
innego niż cichą zgodę z resztą ciała pedagogicznego? — wyrazili swoją dezaprobatę.
— Coś niebywałego! — mówiła nauczycielka historii, wysoka, postawna pani Skoczelowa, patrząc
z potępieniem na Bigoszewskiego, stojącego w gabinecie kierownika z miną ofiary, która nie
wie, za co ma być ukamienowana.
— Taak... żeby coś takiego wymyślić, to trzeba... — mówił surowo Kiero — trzeba... doprawdy,
słów mi brakuje. Skąd ci to przyszło do głowy?
— Tego jeszcze nie było! — geograf, pan Tomaszewski, trzymając ręce za sobą, stał przy oknie,
przenosząc ciężar korpulentnego ciała z pięt na palce i z powrotem. — O czymś takim chyba nie
słyszano w szkole pod żadną szerokością i długością geograficzną!
— Skąd ci to przyszło do głowy, Bigoszewski? — powtórzył Kiero, ale było to raczej pytanie
retoryczne, mające na celu pokrycie zakłopotania, w jakie wprowadziło go nagłe wtargnięcie
pani Skoczelowej prowadzącej ucznia klasy szóstej A do gabinetu, gdzie omawiał pilną sprawę z
nauczycielem geografii.
— I patrz prosto w oczy panu kierownikowi! — napominała historyczka. — Miałeś odwagę nabroić,
miej odwagę przyznać się, jak mężczyzna!
Marcin podniósł głowę i spojrzał swoimi dużymi, ciemnymi oczami w oczy Kiera. Do czegóż miał
się jeszcze przyznawać? Przecież o wszystkim, co „się wysypało", pani Skoczelowa opowiedziała
na pewno już wczoraj — a z grubsza powtórzyła jeszcze raz przed chwilą.
W gabinecie Kiera bywał rzadko i bez przyjemności — ale tym razem naprawdę nie odczuwał ani
strachu, ani zawstydzenia. Sam z tych związkowych pieniędzy wiele nie skorzystał, można
sprawdzić, a jeżeli chodzi o cele związku, wynikały ze szlachetnych pobudek. To trzeba
podkreślić. Zaczął:
— Więc, panie kierowniku, ja doprawdy nie wiem... dlaczego... tyle zamieszania...
— Czy ja dobrze słyszę! —zawołała pani Skoczelowa, aż czarna grzywka podskoczyła jej na czole.
— On to nazywa zamieszaniem!
— ...bo ten związek miał cele wynikające ze szlachetnych pobudek.
— Ze szlachetnych pobudek! — przerwała znowu pani Skoczelowa wzburzona do głębi. — Masz
odwagę wspominać tu szlachetne pobudki! I do tego z podniesioną głową! Spuść chociaż oczy ze
wstydu!
Marcin spojrzał na panią Skoczelowa, a potem na Kiera, podnosząc ładnie zarysowane brwi i jak
gdyby pytając: co właściwie ma robić?
Kiero wyciągnął chustkę do nosa i przyłożył ją do twarzy zakrywając podejrzane drżenie mięśni.
Geograf szybko zwrócił się do drzwi mówiąc:
— Ja... później... — i już go nie było.
— Zaraz, hm... zaraz... — odchrząknął Kiero — to, widzę, dłuższa historia. Chodź no tu bliżej,
żebym cię dobrze słyszał. A pani, koleżanko, dziękuję bardzo i już nie będę zatrzymywał . Niech
mi pani tylko pomoże i przypomni w sekretariacie o naszych miesięcznych biletach
tramwajowych. Tak, dziękuję, do widzenia.
Pani Skoczelowa, zacisnąwszy wargi, opuściła gabinet, a Kiero zwrócił się do Marcina:
— Słuchaj, Bigoszewski, znam cię nie od dziś, nie popisuj mi się krasomówstwem, tylko krótko i
węzłowato: za co tak urządziliście Maciołajtyszewicza?
— A czy myśmy go urządzili? Przecież lanie miał dostać Sobierajski, nie on.
— Bez wykrętów. Chłopak posiniaczony, jego matka u mnie była, podobno mu całą kurtkę
podarliście...
— Bo się szarpał, panie kierowniku. Ale za te dwadzieścia rurek z kremem to się chłopaki
wściekły na Sobieraja. A jak się zaczęła draka...
— Nie rozumiem, jakie znowu rurki?
— No... pan kierownik słyszał... — Marcin niechętnie udzielał wyjaśnień — kto należał do
związku, a złapał bombę, dostawał z kasy pięć złotych. Kiedy powstał związek, to były jeszcze
lody. Za pięć złotych — duża porcja. A zimą — guma do żucia albo rurki, co kto chciał. Zawsze
jakaś osłoda przed powrotem do domu, nie? A Sobieraj, to znaczy Sobierajski, za tymi rurkami w
piekło by wlazł i naumyślnie bomby łapał. Teraz pan kierownik wie, była olimpiada, wszyscy
zajęci, o niczym innym, tylko o olimpiadzie. I Sobieraj raz, dwa, całą forsę przeżarł. Wczoraj
Maciora... to znaczy Maciołajtyszewicz, złapał bombę z gegry, idzie do skarbnika, a ten mówi:
„Obliż się smakiem, bo w kasie ani grosza". Więc Maciora na niego, że co on! Defraudację zrobił?
A Kostek, to znaczy kasjer, obraził się i zawołał chłopaków, i pokazał książkę kasową, a tam
podpisów Sobierajskiego na całe czterdzieści złotych! To, panie kierowniku, pan by też nie
wytrzymał. Jak to? W pięć dni czterdzieści złotych?! Więc Basiński powiedział: „Oddawaj forsę!"
— a Sobieraj tylko: „Wypchaj się!" No, to chłopaki... i ja też, wsoliliśmy mu, bo jak to: całe
społeczne pieniądze na rurki z kremem?! Sam jeden?! No i dalej to już poszło bardzo prędko,
naprawdę. Maciora dostał się w środek, a koledzy, co przylecieli później, myśleli, że to Maciora,
bo Maciora też spust ma nie byle jaki. Więc zaczęli Maciorę...
— I tak wszyscy na jednego?
— Na dwóch, panie kierowniku, bo Sobieraj też zdrowo dostał, tylko że wiedział, za co, i nic nie
mówił. A Maciora, faktycznie, pokrzywdzony i forsy za bombę nie dostał, i jeszcze... tego...
— Od dawna ten związek działa?
— Od jesieni.
— Jaka była składka?
— Nieduża, pięćdziesiąt groszy tygodniowo, ale chłopaków było coraz więcej. Inne klasy też
chciały, mieliśmy filie w każdej klasie założyć. Tak się pięknie rozwijała ta społeczna praca...
— Ty w roli prezesa, oczywiście.
— Wybrano mnie, panie kierowniku — powiedział skromnie Marcin — nie mogłem się uchylać.
— Powiedz mi, skąd ci wpadł taki „genialny" pomysł? — Kiero kiwał głową, może z podziwu?
— Z życia, panie kierowniku. Raz Śruba z naszej klasy dostał bombę i szedł strasznie załamany do
domu. Żal było patrzeć, bo Śrubę, jak tylko złapie bombę, ojciec leje. Więc Nemek Batorowicz
zafundował mu duże lody. I po tych lodach Śruba się jakoś podniósł na duchu. Wtedy pierwszy
raz tak mi coś błysnęło: żeby tak zawsze! Jak ktoś się załamie, żeby go jakoś podeprzeć, żeby
mu po koleżeńsku rękę podać...
— Z lodami... Ach, ty ośle dardanelski — westchnął Kiero — rękę podać... pewnie... to brzmi
bardzo ładnie: „Ulga ofiarom przemocy ". Wielkie słowa! Ale teraz chyba rozumiesz, że taka
pomoc przypomina raczej podstawienie nogi. Zastanów się.
— Kto by mógł przypuszczać, panie kierowniku, że on te rurki tak lubi.
— Jak teraz ze związkiem?
— Już tylko po nim książka kasowa została!... A wszystko przez jednego obżartucha!
— Co jaz wami mam!
— A ja! Chłopaki mówią, że to świństwo, oszustwo, że już drugi raz nie dadzą się nabrać. A co ja
mogę zrobić? Było powiedziane: za bombę — piątak. Kostek płacił i brał pokwitowanie.
Formalnie — w porządku. A w środku — jakbym się mydlą najadł. I do tego pani Skoczelowa na
mnie, sam pan kierownik widział: „Podnieś oczy!". „Spuszczaj oczy!" Mnie już się w globusie
kręci!
— No, no, nie rozpuszczaj języka. Ty, Bigoszewski, uważaj! Opinii najlepszej nie masz... Ciągle
ci się ten globus kręci nie tak, jak trzeba. Zastanów się. I musisz zlikwidować sprawę. Więc tak:
do matki poszkodowanego — iść, wytłumaczyć i przeprosić. Z kolegą — załagodzić. Żebym jutro
dostał raport. Rozumiesz? Skończyłem. Odmelduj się.
— Tak jest, panie kierowniku! — trzasnął obcasami Marcin, zręcznie obrócił się i wymaszerował z
gabinetu. Cała szkoła wiedziała, że Kiero, były oficer, lubi czasem takie wojskowe zagrania.
W pierwszej chwili Marcin poczuł się lekko i zaraz za progiem pośliniwszy palce, przygładził
starannie rozdziałek czupryny. Rozprawę z Kierem ma za sobą. Kiero lubi dać tak coś do
gryzienia: „Zastanów się!" O raju! Nad czym się tu zastanawiać! Z Kostkiem wczoraj zrozumieli
się w trzech słowach: pomysł był dobry, tylko nie dopracowany. Trzeba było lepiej uważać, kogo
się do związku przyjmuje.
Taki Nemek na przykład: nigdy ani jednej dwói nie złapał, a składkę regularnie płacił. Przy
takich kasa pęczniałaby, można by przy końcu roku zorganizować coś dla wszystkich...
— Na drugi raz najpierw statut porządnie obmyślimy — powiedział wczoraj Kostek, ale Marcin na
razie miał dosyć wszelkich związków. Pięknie mu podziękowano za inicjatywę! I co z tego miał?
Dwa razy duże lody! I jeszcze ma przeprosić matkę Maciory! A czy on jeden szarpał się z
Maciorą? Zniszczona kurtka! Wcale nie kurtka, tylko sweterek, pożal się Boże, jeszcze chyba
gorszy od tego, który Marcin po Wacku donasza, jeden rękaw sam się od razu rozwalił.
— No co? — pytał Kostek czekając przed drzwiami klasy.
— Mamy z Maciorą sprawę załatwić i przeprosić.
— Czy ja dobrze słyszę? — zawołał Kostek zupełnie jak pani Skoczelowa. — Kto będzie go
przepraszać za to, że pchał się do draki i że mu przy sposobności wsolili! Ja — nie!
— Przeprosić mamy jego matkę i wytłumaczyć. Kiero też ma pomysły: jemu się zdaje, że starym
można coś wytłumaczyć! Ale niech tam, musimy to zrobić.
— My, to znaczy kto? — dopytywał Kostek idąc obok kolegi do szatni i podejrzewając coś
nieprzyjemnego.
— To znaczy: ja i ty. Trudno, zarząd musi pić piwo za wszystkich. To jest zapłata za nasze trudy
— dorzucił z goryczą.
— O rajciu! — westchnął Kostek i podrapał się w niemodną, świeżo ostrzyżoną na rozkaz matki,
jasną czuprynę. — Żeby tylko moja mama o tym się nie dowiedziała! I kto to wszystko
wyszczekał?
— Dziś w szkole była matka Maciory. O drace Kiero wie od niej, ale skąd Skoczelowa zna
szczegóły o związku? Może od dziewczyn?
— Jak była ta naparzanka wczoraj, dziewczyny darły się wniebogłosy, może się czegoś
domyślały? Najwięcej Ewa Jagodzianka. Słuchaj — przystanął nagle Kostek — ona musi mieć coś
na sumieniu, bo tak dziś trajkotała z Ireną i ciągle spoglądała w naszą stronę.
— Jasne. Pamiętasz, jak na jesieni chciała koniecznie się do nas wepchać?
— Pamiętam. Chciała do związku, tylko nie wiedziała, do jakiego. Myślała, że jak jest taka
ładna, to już wszędzie się wepchnie.
— Phi!... Jaka ona tam ładna! — Marcin wyraził wątpliwość głosem, który zabrzmiał trochę
fałszywie.
— Wszyscy tak mówią — upierał się Kostek. — czy na akademii, czy jakaś delegacja — zawsze
ona. Dlaczego? Może przez te warkocze?
— Pamiętasz, jak jej przygadałem o warkoczach i długim jęzorze? Uspokoiła się.
— Ale od wtedy zaczęła ci uszami dokuczać.
— Jeszcze ona za te uszy dostanie! — odgrażał się Marcin. — Ale... wiesz... Kiero powiedział do
mnie „ośle dardanelski". Jak myślisz, co to miało znaczyć?
— Normalnie. Kiero też musi coś takiego czasem powiedzieć, jak mu brakuje słowa, nie? A ty,
Marcin, o tych uszach nie myśl więcej niż trzeba, bo wpadniesz w coś takiego... zaraz... coś tak,
jak w kompot... Już mam: w kompleks!
— To znaczy?
— To znaczy, że ktoś powie: „deszcz pada", a ty będziesz myślał, że to o twoich uszach.
Roześmieli się obaj i prawie j ednocześnie zauważyli Nemka stojącego przed jakąś wystawą.
— Nemek, co ty się tak wleczesz? — zapytał Kostek. — Przecież już dawno wyszedłeś ze szkoły.
— Tak sobie idę — mówił spokojnie Nemek — u nas obiad o czwartej, po co się spieszyć.
— Ty masz jedwabne życie! — westchnął z zazdrością Kostek, pomyślawszy, ile to roboty czeka
na niego w domu. A Nemka o nic głowa nie boli.
Nemek nie pytał, co było u Kiera. Już taki był: spokojny, małomówny, powściągliwy. Ale ze
spojrzeń, jakie z boku raz i drugi rzucał na Marcina, widać było, że interesuje go przebieg całej
sprawy, więc Marcin powtórzył rozmowę i prosił nawet Nemka o radę.
— Powiedz mi, jak ja mam z tą matką gadać? Nemek się uśmiechnął.
— Zacznij tak: „Proszę pani", a dalej, zobaczysz, poleci jak po maśle. Już ty sobie z gadaniem
dasz radę, jestem pewny!
Marcin z trudem ukrył zadowolenie, jakie mu sprawiły te słowa.
II
Tomek Maciołajtyszewicz mieszkał na Nowogrodzkiej w starym przedwojennym domu, który
jakimś cudem ocalał z wojennej pożogi. Stanęli z zadartymi głowami na środku niewielkiego
podwórka.
Zaczynało się zmierzchać, w jednym z okien u Maciołajtyszewiczów na drugim piętrze zapalono
już światło.
— Najpierw załatwmy z Maciorą — zdecydował Marcin —jemu też trzeba wytłumaczyć. Niech
drakę weźmie na rozum: kto się bije, ten obrywa, tak jest pod każdą szerokością i długością
geograficzną — zastosował nie bez przyjemności słowa pana Tomaszewskiego. — A potem
weźmiemy się za przepraszanie matki. Trudno. Kiero kazał, nie wykręcimy się.
— Zawołajmy go — proponował Kostek — na podwórku swobodniej .
— Dobrze — zgodził się Marcin i zawołał głośno w stronę okien na drugim piętrze: — Maciora!
Okna były zamknięte, ale w obudowanym jak studnia podwórku głos zadudnił mocno.
— Maciora! — krzyknął jeszcze głośniej Kostek.
Nagle za plecami chłopców stanął jakiś mężczyzna — może dozorca?
— Co to za krzyki?
— A czy my krzyczymy? — zdziwił się Marcin. — Kolegę wołamy, i już.
— Do mieszkania idźcie albo zabierajcie się stąd! — rozgniewał się mężczyzna. — Jeszcze będą
mówić, że nie krzyczą! No!
Musieli wejść na klatkę schodową. Naciśnięty guzik dzwonka zabrzęczał głośno, jak na alarm.
Drzwi otworzyła kobieta. Widocznie umyła przed chwilą głowę, gdyż owinęła ją kolorowym
ręcznikiem, spod którego wysuwały się ciemne, wilgotne pasma.
— O co chodzi? — zapytała zlekceważywszy ukłony chłopców.
— My do Maciory... — powiedział Marcin.
— Do kogo? — zapytała odsuwając ręcznik z ucha.
— Do Maciory! — zawołał Marcin myśląc, że może nie dosłyszy.
— Omyłka! — odkrzyknęła kobieta i już chciała zamknąć chłopcom przed nosem drzwi, kiedy za
jej plecami dostrzegli w przedpokoju Tomka.
— Maciora! My do ciebie! — wrzasnęli obaj, aż przestraszona osoba z ręcznikiem na głowie
odsunęła się od progu, co chłopcy wzięli za zaproszenie do wejścia i z czego natychmiast
skorzystali.
— Maciora! Chcemy ci wszystko wyjaśnić. Ale może... Może byś z nami wyszedł.
Teraz otworzyły się drzwi do pokoju i stanął w nich wysoki, tęgi mężczyzna, do którego Tomek
był bardzo podobny — pewnie ojciec.
— Taak — odezwał się obrażony Tomek — dziś będziecie wyjaśniać, a wczoraj to żeście mnie
sprali, jak nie wiem co!
— Tomaszku! — jęknęła osoba w ręczniku. — To oni cię zbili?! Kto to jest?
— To Bigos, a to Przegoń — pokazywał palcem Tomek — mówią, że przyszli wyjaśnić.
— Przepraszam — powiedział grzecznie Marcin zwracając się do pani — czy pani jest matką
Maciory?
— Ja? Santa Madonna! Ja?! — dławiła się oburzeniem. —Czyją mam być matką?!
— Co to za teatr, do jasnej katapulty! — krzyknął mężczyzna i zatrzasnął głośno drzwi od klatki
schodowej, odcinając tym samym drogę ucieczki przestraszonym już teraz naprawdę chłopcom.
— Co to za chłopaki? Gadaj mi zaraz, bo mnie tu chyba jasny szlag trafi!
— No, mówię prze... przecież — jąkał się pewno ze strachu Tomek — chłopaki z naszej klasy.
— To oni wczoraj cię zbili?
— Oni. Ten, Bigos, był prezesem związku.
— Oni zmarnowali ci sweterek? — spytała groźnie matka Tomka.
— Oni. —Ten, Kostek, zbierał składki.
— Maciora! Mów prawdę! — zawołał Kostek widząc, że sytuacja staje się poważna. — Biło cię
kilkunastu, nie my jedni.
— Co za maciora?! Zaraz mi powiedzcie, co to za maciora?! — denerwowała się pani
Maciołajtyszewiczowa. — Santa Madonna! Ja tu zwariuję!
— Maciora... to ja... — ociągając się wyjaśnił Tomek — tak mnie w szkole nazywają...
— Bo, proszę pani... proszę pana... — pośpieszył z komentarzem Marcin — cały Maciołajtyszewicz
byłoby za długo, niewygodnie, więc krócej: Maciora, i już. Mnie też...
— Santa Madonna! Z kim ty się, zadajesz, mój Tomaszku! I zbili cię, i sponiewierali! A teraz do
mieszkania jeszcze przychodzą! Naigrawać się z kolegi! Z jego rodziców! To już jest szczyt
bezczelności!
— Za długo?, Niewygodnie, mówisz? — chrypiał ojciec Tomka oglądając się za czymś po
przedpokoju. Wreszcie chwyciwszy zza kaloryfera trzepaczkę, zaczął nią groźnie wymachiwać. —
Ale wciągać niewinne dziecko do jakiegoś durnego związku, za ofermę... czy tam... za ofiarę,
składki wycyganiać, to wam nie było za długo, co?! Ja was tu zaraz, do jasnej Hermenegildy,
krótką drogą z drugiego piętra spuszczę!
Marsz!!!
Ostatniemu słowu towarzyszyło głośne szarpnięcie drzwi i świst przecinanego trzepaczką
powietrza.
Droga z drugiego piętra na ulicę była zadziwiająco krótka. Kostek i Marcin gnali przed siebie,
jakby im pan Maciołajtyszewicz dalej groził trzepaczką. Ochłonęli aż przy placu Trzech Krzyży i
dopiero tu zorientowali się, że pobiegli w przeciwną stronę.
— No, teraz z Maciorą jesteśmy kwita — oświadczył Kostek. — To on wszystko wy chlapał
jęzorem.
— Usprawiedliwiam go — powiedział Marcin. — Widziałeś, jaki zamach miał ten ojciec? Taki
wszystko z człowieka wytrzęsie!...
— Te, wariat! Prosto pod autobus się pchasz! — krzyknął Kostek przytrzymując przyjaciela na
chodniku.
— Bo mi się globus całkiem skołował... Co ja Kierowi powiem? — otrząsnął się z wrażenia Marcin.
Tak jak było umówione, Marcin z samego rana przed lekcjami zameldował się u Kiera.
— Załatwione?
— Załatwione, panie kierowniku. Trzepaczką.
— Co to znaczy?
Marcin krótko, na ile taki gaduła jak on mógł to zrobić, opowiedział przebieg zajścia,
koloryzując tylko jego finał, to znaczy „opuszczenie z godnością mieszkania".
— No tak — podrapał się w brodę Kiero — rodzice Maciołajtyszewicza są jeszcze tym wszystkim
bardzo zdenerwowani. Może trzeba było poczekać kilka dni?... W każdym razie zrobiłeś, co do
ciebie należało. Skończone. Możesz odmaszerować. Tylko, Bigoszewski, proszę cię, na przyszłość
zastanawiaj się więcej nad swoimi pomysłami. Dobrze?...
Niewiele było czasu w tych dniach na zastanawianie się nad sobą. Do klasy szóstej A przyszła
nowa nauczycielka i zarazem wychowawczyni, pani Pucek, od razu nazwana „Pucią". Miała
zastąpić panią Bogdańską, polonistkę, która wyjechała do Lilie, górniczego okręgu Francji, aby
tam uczyć dzieci polskich górników.
Drobna, szczuplutka, na pauzach ginęła wśród starszych i co roślejszych uczennic. Pracowała w
szkole pierwszy rok, ale ucząc w starszych klasach miała ugruntowany już autorytet.
— Babka w dechę, tylko trochę nieżyciowa — oświadczył zapytany przez Basińskiego uczeń z
ósmej B.
— Nieżyciowa? — zastanawiano się w szóstej. — Co to właściwie znaczy?
— Czy to dla nas lepiej, czy gorzej ? — dopytywał praktyczny Kazik Piątkowski.
— Pani Bogdańską była dla nas taka dobra! — żałowały dziewczynki. — Jaka ta będzie?
Pierwsza godzina wychowawcza wypadła na samym końcu tygodnia.
Spodziewano się jakiegoś wykładu na temat jednej z uczniowskich cnót, czyli „flaków z olejem",
jak określał to Marcin, który, jak zwykle w sobotę, nie mógł usiedzieć na ostatniej godzinie w
ławce.
Ale było zupełnie co innego.
— Czy macie jakieś swoje hobby? — spytała pani Pucek przysiadając lekko na szkolnym stole,
jakby tą pozycją chciała przekreślić całe sztuczne, oficjalne skrępowanie pierwszej gawędy z
klasą.
— Hobby? Zaczyna się od hobby? — odezwały się zdumione szepty w różnych punktach klasy.
— Kostek już od dwóch lat zbiera znaczki, a także wiadomości o zaginionych skarbach — wyrwał
się Marcin. — No, Kostek, powiedz sam. Ja mam za ciebie gadać?
Kostek nie kwapił się do zabierania głosu. Nigdy się z tym nie spieszył, a cóż dopiero przed nową
nauczycielką, która wygląda, owszem, jakby jeszcze nikomu bomby nie wlepiła, ale to o niczym
nie świadczy, może się jeszcze okazać osobą bez żadnej litości, jak Tomasz czy Skoczelowa.
Lepiej się nie pchać na pierwszego.
Nauczycielka widząc, że poza Marcinem nikt głosu nie zabiera, oświadczyła:
— To może najpierw ja wam opowiem, jakie jest moje hobby?
— Dobrze! Tak! Tak! — zapiszczały dziewczyny, a Basior, siedzący na ostatniej ławce z
Piątkowskim, zapytał szeptem:
— Gramy? Będzie gadanie. Dawaj karty!
— Czekaj — odszepnął niecierpliwie Piątkowski — może coś ciekawego?
— Eee — Basior wyraził miną lekceważenie — to ja się biorę za kryminał.
— Moje hobby to klucze — mówiła nauczycielka. — Zaczęło się parę lat temu, kiedy dostałam
mieszkanie. W przedpokoju między dwojgiem drzwi był pasek ściany, na którym chciałam coś
powiesić, jakoś go ozdobić, bo wchodząc do przedpokoju musiało się właśnie na to miejsce
spojrzeć. I wtedy przypomniałam sobie, że moja babcia ma taki piękny klucz, ręcznej,
kowalskiej roboty. Już dawno ani tych drzwi, które ten klucz otwierał, ani tego domu, w którym
te drzwi były — nie ma. To była pamiątka. Więc z trudem, ale udało mi się ten klucz od babci
wycyganić i powiesiłam go u siebie. Potem przyjaciółka przyniosła mi drugi klucz, też z
oryginalnym uchwytem. Sama w jakimś sklepie żelaznym wyszperałam trzeci, no i do tej pory
mam już siedem. Wszystkie są bardzo ładne.
— Proszę pani — odezwał się Sobierajski— u nas jest bardzo dużo kluczy, które do niczego nie
pasują. Mama się tylko złości, że żadnej szuflady i tak nie można zamknąć, i zawsze chce te
klucze wyrzucić... może ja pani przyniosę?
— Dziękuję ci bardzo — roześmiała się nauczycielka — ale ja zbieram tylko stare klucze, takie
jakich już nigdzie nie ma.
— Jak ich nigdzie nie ma, to chyba nie można ich znaleźć —wyraził swoją wątpliwość Kostek, a
pani Pucek znowu się roześmiała.
— Piątka z logiki! Masz rację, powinnam była powiedzieć: jakich już nigdzie nie używają.
Teraz Kostek opowiedział o swoich znaczkach. Zbiera tylko stemplowane i tylko europejskie.
Najpierw zbierał wszystkie, ale na to trzeba by mieć wiele klaserów. Więc trzyma się Europy.
— Pani Bogdańska obiecała napisać do mnie list — mówiła nauczycielka — może będzie na nim
ciekawy znaczek, to ci go oddam.
— Dobrze — ucieszył się Kostek. — A jak ja zobaczę gdzie taki klucz, to go też dla pani
wycyganię.
Nikt już teraz nie krępował się mówić o swoich „konikach". Okazało się, że chłopcy zbierali
nalepki od zapałek, pudełka od papierosów, kamienie; dziewczęta — zdjęcia aktorów i aktorek,
zielniki, autografy. Nemek Batorowicz zbierał różne wiadomości o „naj". Drugi zeszyt już
zapisywał. Pani bardzo się podobało jego hobby i obiecała pamiętać, jeżeli gdzieś przeczyta lub
usłyszy o jakimś „naj".
— Wydaje mi się, że od razu trochę lepiej poznałam was —mówiła pani Pucek. — Bo wiedzieć, co
kogo interesuje, co kto lubi, to już bardzo dużo. Ale jeden z was nie zabierał wcale głosu, ten,
co tak cicho siedzi na ostatniej ławce. Jak się nazywasz?
— To Basior! Basiński! Basior! — sypnęły się informacje ze wszystkich stron.
— Basiński! Czy ty nie masz swojego hobby? Opowiedz nam o tym, co cię interesuje poza
lekcjami, co lubisz?
Basiński oderwany nagle od mrożącej krew w żyłach „Tajemnicy czarnej walizy", oczekujący
właśnie jej otworzenia przez Rudego Joe, który niecierpliwie przymierzał do zamka kluczyk za
kluczykiem, słysząc swoje nazwisko podniósł się odruchowo z miejsca. Patrzył wkoło
nieprzytomnymi oczami, nie rozumiejąc, skąd nagle znalazł się w klasie, skoro przed chwilą
siedział w przedziale ekspresu przemierzającego wrzosowiska Szkocji.
— No, Basior — podpowiedział ktoś z boku — mów, co lubisz!
Co lubisz, no?...
— Ja... — zebrał przytomność Basiński — ja najwięcej lubię... pomidorową z kluskami.
Śmiano się z Basińskiego długo, razem z nauczycielką. Śmiał się nawet sam Basiński, kiedy
zrozumiał, o co chodzi. Ale o prawdziwym swoim hobby już nie zdążył powiedzieć. Przeszkodził
dzwonek.
Po opuszczeniu klasy przez nauczycielkę, kiedy szybko zbierano teczki i wybiegano z klasy, Ewa
Jagodzińska odezwała się znacząco do siedzącego jeszcze w ławce Nemka:
— Nemek! Jak będziesz chciał wpisać do swojego zeszytu „największe i najbardziej odstające
uszy" — to ja ci podam nazwisko ich posiadacza. Wiadomość pewna, może być z fotografią.
Ci, co słyszeli, zrozumieli od razu, o kogo chodzi. Kazik Piątkowski zawołał:
— Bigos! Pozwolisz tak sobie?
Marcin już pędził do Ewy, ale ona stojąc w progu klasy przewidziała reakcję kolegi i w mgnieniu
oka zniknęła. Nie było po co gonić.
W szatni zastali jeszcze sznurującego obuwie Tomka Maciołajtyszewicza.
— Te, Maciora — powiedział Marcin — żebyś wiedział, że z tobą jest wszystko na gładko: dostałeś
niechcący, szarpałeś się, to ci się coś tam podarło, zwyczajna rzecz. Żalu do ciebie nie mamy.
Rodzicom wytłumaczyliśmy. No więc gładko jak stół.
— Te, Bigos, mama powiedziała, że macie mnie tak więcej nie nazywać — odpowiedział Tomek.
— Bo maciora to świnia z prosiakami, a ja nie jestem świnia z prosiakami!
— Racja. Każdy, co ma oczy, widzi, że ty, Maciora, jesteś zupełnie co innego. I nie przejmuj się.
Musimy cię tak nazywać, bo już nie możemy inaczej. Rozumiesz, Maciora? Przecież jesteś
Maciora od pierwszej klasy. Jak się od tego odzwyczaić, pomyśl!
— Mnie nie przeszkadza, ale mama...
— O, tak! Rozumiemy cię. Łatwego życia nie masz.
— A mama u Kiera dzisiaj też była — rzucił nieoczekiwanie Maciołajtyszewicz.
— Co ty mówisz?! I co?! — zainteresowali się żywo Kostek i Marcin.
— Nie wiem, wyszła niezadowolona. Powiedziała, że mnie z tej szkoły zabierze.
— Nie daj się, Maciora. Inne szkoły są jeszcze gorsze. A ty jesteś fajny chłop! No, głową do góry,
idziesz?
— Dobrze wam mówić — odpowiedział ponuro Maciora — a mnie ojciec przez cały tydzień w
telejajko zabronił patrzeć. Za ten „Związek Ulgi". Powiedział, że mi na cały tydzień ulży.
— A jak go w domu nie ma?
— Mama pilnuje.
— Cały tydzień bez telejajka! To okrucieństwo! — westchnął Marcin.
III
Pani Pucek skończyła pisać na tablicy tytuł wypracowania, odłożyła kredę i odwróciła się do
klasy otrzepując ręce z kredowego miału. Zobaczyła język Piątkowskiego wywalony w stronę
Marcina i roześmiała się: — Jeszcze sobie języki pokazujecie?
Wypracowanie miało tytuł: Gdybym miał czapkę niewidkę...
Ucieszone dziewczyny pochlebiały nauczycielce, że przepadają za takimi tematami, bo można
napisać, co kto chce i tym podobne.
— Nie podlizujcie się! — zawoła Basiński. — Niech im pani nie wierzy — wszyscy się cieszą z
takiego tematu, bo to po prostu łatwiejsze i już... a nie tam żadne zalewanie...
— Czy łatwiejsze? — zapytała jakby samą siebie nauczycielka. — W takim wypracowaniu
przywiązuj ę dużą wagę nie tylko do poprawności. Postarajcie się ładnie wypowiedzieć swoje
myśli. No i najważniejsze: zastanówcie się, do jakiej to sprawy użylibyście czarodziejskiej
czapki...
Ale Marcin, ten w gorącej wodzie kąpany Marcin, nie zastanawiał się długo.
„Gdybym miał czapkę niewidkę, to przede wszystkim nakładłbym Jagodziance, że ciągle o tych
moich uszach... To byłoby sprawiedliwe".
Tu zatrzymał się, przeczytał i zaczął gryźć długopis.
„Sprawiedliwe — myślał — ale głupio, bo nakłaść jej mogę i bez czapki niewidki..."
Na nowej kartce napisał powoli i ładnie tytuł. Po paru minutach zaczął:
Gdybym miał czapkę niewidkę, poszedłbym najpierw do dyrektora zjednoczenia, w którym
pracuje mój tata. Stanąłbym za jego krzesłem i mówiłbym, a dyrektor, który nie wierzy przecież
w duchy, myślałby, że to jego sumienie.
„Inżynier Bigoszewski to pracownik na wagę złota. Jak on dba o te buraki, o te kontraktacje!
Rodzina go mało widzi, dzieci tęsknią, żona ledwo sobie daje z chłopakami radę, a on tylko o
burakach myśli, bo buraki — to cukier. Trzeba mu dać Złoty Krzyż Zasługi!"
Potem poszedłbym za sumienie do dyrektora mamy i szepnąłbym:
„Bigoszewska — perła wśród sekretarek. Nie spóźnia się nigdy, nigdy o niczym nie zapomni. Bez
niej zginąłbym i utonął w nie załatwionych papierach. Pomyślmy dla niej o premi".
A kiedy już miałbym tych dwóch dyrektorów z głowy, to wszedłbym do naszego pana kierownika
i powiedziałbym też za sumienie, ale krótko:
„Bigoszewski z szóstej A to pomysłowy chłopak. Nie zawsze trafia w dziesiątkę, ale widać, że to
głowa na tranzystorach".
O ludzkości w ogóle to na razie nie myślałbym nawet w czapce niewidce. Bo niedawno
pomyślałem, ale mi nie wyszło.
Szli ulicą Królewską, po wyjściu z Saskiego Ogrodu, gdzie zgodnie z zaleceniem pani Skoczelowej
oglądali pomnik Marii Konopnickiej, kiedy, z niedozwoloną chyba szybkością, przejechał obok
nich nowy lśniący wóz.
— Chevrolet! Widziałeś? — zawołał Kazik. — Ale pruje!
— Nie chevrolet, tylko cadillac — patrzył za uciekającym samochodem Marcin.
— Figa!
— Chcesz się założyć? O pięć gum, trzymasz?
— Pięć? Nie, dziesięć!
— Dobra, niech będzie dziesięć—zapalał się Marcin. —Trzymasz?
— Trzymam, ale najpierw złap samochód. Jak go dogonisz?
— Spokojna głowa. Staje przed „Europejskim". Lećmy! Wóz zatrzymał się rzeczywiście u wejścia
do hotelu. Kiedy zbliżali się do niego, Marcina ogarnęło nieprzyjemne uczucie.
„Po co zakładałem się o dziesięć gum, wystarczyłoby pięć...." — pomyślał i już wiedział, że
będzie płacić.
— No, kto wygrał? — niepotrzebnie pyta Kazik, z trudem ukrywając zadowolenie.
— Dobra jest, masz u mnie dziesięć gum — odpowiedział z nonszalancją Marcin.
— Kiedy?
— Co, kiedy? — Marcin z niezwykłą uwagą oglądał chevroleta stojącego obok taunusa.
— Nie wygłupiaj się! Kiedy te gumy oddasz?
— Oddasz, oddasz! — powtórzył Marcin z drwina, przez którą przebijała złość. — Zupełnie,
jakbym ci je zabrał albo od ciebie pożyczył!
— Pożyczył nie pożyczył, a co przegrane, to święte! Trzeba się było nie zakładać.
— Dobra jest! Masz tu dwie — Marcin wygrzebał z wewnętrznej kieszeni ostatnie, jakie mu miały
starczyć do końca tygodnia. — Resztę dostaniesz po niedzieli. No, ja wracam.
— Jak to? Nie pójdziemy zobaczyć, co grają w „Kulturze"?
— Chcesz wiedzieć, to kup „Express" albo „Życie". Nie wygrałem butów na loterii. Wracam.
— Nie wygrałeś, ale pilnuj się, żebyś ich nie przegrał. Ty, Marcin, lubisz grać, oj, lubisz!
— Nie martw się o mnie. Cześć! — i Marcin zawrócił szybko w stronę Marszałkowskiej.
„Osioł, osioł ze mnie kwadratowy! — wymyślał sobie wściekły. — Pojutrze niedziela, a więc i
tygodniówka. Starczy na cztery gumy, a gdzie reszta? A wydatki tak zwane bieżące? A Kazik —
świnia! Dobrze zauważył markę wozu i dlatego mnie podbechtał na podwójną stawkę. Szedł na
pewniaka. Dobrze mi tak! Po co się z nim pętam? A mama na ludziach się nie zna. Jak Kazik
przyjdzie mnie wyciągnąć na miasto, pozwala. A jak Kostek, to zaraz: «Z kim ty się zadajesz?» A
Kostek sto razy więcej wart niż Kazik. Kostek jest... no, Kostek jest fajny, i kropka. A Kazik — e,
ten cały Kazik!... Skąd ja mu wezmę jeszcze osiem gum? Co za pech! Że też musiał mi ten
samochód wleźć w oczy! I po co? Tfu! Dość tego. Najlepiej oddać mu od razu. Mieć to z głowy,
bo ciągle będzie się upominać. O, taki nie zapomni!... Wkład do długopisu może mi da Wacek, a
parę groszy wycyganię od Piotrusia. Aby do przyszłej soboty. Jakoś to zleci. Grunt się nie
przejmować..."
Odetchnął głęboko. Zdawało mu się, że z ulgą, ale to było złudzenie. Gdzieś tam w głębi piersi
przyczaił się niepokój, gotów każdej chwili spuchnąć do poważnych rozmiarów.
Starannie, jak to lubiła mama, wycierał nogi na kokosowej słomiance pod drzwiami. Jeszcze nie
skończył, nie zdążył sięgnąć do dzwonka, a już otworzyły się drzwi i w półciemnym przedpokoju
ukazała się okrągła twarz Piotrusia, młodszego brata.
— Co? Stało się co? — dziwił się Marcin.
— Nie, nic, tylko czekam na ciebie i czekam, a u mamy jest pani Szeleścina. I wciąż opowiada...
Wizyta pani Szeleściny wymagała ogromnej cierpliwości ze strony mamy, gdyż cały jej ciężar
spadał na nią. Ojciec w tygodniu wyjeżdżał często w teren, w niedzielę zaś pani Szeleścina nie
przychodziła nigdy. „Niedziela to dzień rodzinny —mówiła — nikt nie proszony nie powinien jej
zakłócać". Wyraz „nie proszony" wymawiała z naciskiem, a potem czekała przez chwilę, możejia
to zaproszenie, na które jakoś nikt nie mógł się zdobyć, nawet mama, o której pani Szeleścina
mówiła, że jest „za dobra".
Siebie pani Szeleścina zaliczała do osób ciężko dotkniętych losem. Rzeczywiście, mąż jej umarł,
syn źle się, wbrew jej radom, ożenił, mieszkał w Olsztynie, przysyłał rzadko parę złotych, a
przyjeżdżał jeszcze rzadziej. Córka, prześliczna dziewczyna, „nie miała szczęścia". Ciągle
zmieniała miejsce pracy, bo chociaż zdaniem matki była wyjątkowo zdolna, inteligentna i
pracowita, zarabiała grosze, które zaledwie starczały jej na ubranie — a ubrana przecież do
pracy musiała być przyzwoicie.
Tak więc utrzymanie dwuosobowego domu spoczywało całkowicie na głowie pani Szeleściny. Jak
sobie radziła? Pilnowała mieszkań, których właściciele wyjeżdżali na urlop, podlewała kwiatki,
opiekowała się małymi dziećmi, a nawet brała do domu psy lub koty osób chwilowo
nieobecnych. I tylko w dni, kiedy nic jej się nie trafiało, wpadała na chwilkę do kogoś, kto znał
ją z lepszych czasów.
Chwilka zwykle przedłużała się w nieskończoność. A przecież każdy miał swoje kłopoty, robotę,
której nie można było odłożyć do jutra, a także prawo do kilku minut spokoju, to znaczy, jak u
mamy, posłuchania radia z igłą w ręku. Toteż od niedawna, był to pomysł Wacka, umówiono się,
że w razie bardzo przedłużającej się wizyty pani Szeleściny zadziała „pogotowie ratunkowe":
mamę powiadomi się o rzekomo nie cierpiącej zwłoki konieczności wyjścia.
Ale teraz ani Wacka, ani ojca nie było.
— Biedna mama! Już nic nie mówi, tylko słucha i słucha. I pewno ją ząb zaczyna boleć, bo ma
taką minę...
Przez wpółuchylone drzwi do pokoju chłopców słychać wyraźnie:
— ...i niech sobie pani wyobrazi, mówiłam Zosi, że to kolor nie dla niej, że nie będzie tej sukni
nosić — gdzież tam, czy to ona mnie słucha! Wyrzuciła tyle pieniędzy jak za okno! A teraz
sukienka wisi w szafie, ani razu w niej nawet nie wyszła. Tyle pieniędzy! Ile by za to było cuk...
Tu pani Szeleścina zatrzymała się nagle, aż mama spojrzała na nią pytająco.
— No... choćby cukru... — dokończyła zażenowana — albo masła... albo i mięsa na obiad... Ale
na dom Zosia nie ma ani grosza, co to, to nie... — pozwoliła sobie na gorycz, co jej się
rzadko zdarzało.
— Zawsze podziwiam, jaka pani jest dzielna. Jak pani sobie daje radę z utrzymaniem domu —
powiedziała mama.
— Ach, doprawdy, cóż ja! Robię, co mogę. I syn przysyła mi coś od czasu do czasu. Niewiele,
rozumie pani, bo synowa... Dzieci mam przecież dobre, bardzo dobre. Tylko charaktery zawsze
miały takie jakieś... trudne. I to zostało im do dzisiaj, tak... do dzisiaj...
Pani Szeleścina westchnęła głęboko i jakby odganiając przykre, natrętne myśli, zwróciła się do
gospodyni:
— Pani ma udane dzieci! Co to za szczęście!
— Tak! — Marcin widział przez drzwi, do których ostrożnie podszedł, jak mama uniosła znad
szycia głowę, a w jej głosie zabrzmiała duma: — Wacek to naprawdę wzorowy chłopiec. Uczy się
wspaniale. Czyta mnóstwo i same poważne książki. Głupstwa mu nie w głowie. A przecież w tym
wieku... pani rozumie...
— O! Jeszcze jak rozumiem! Ile to pokus wkoło!
— A mój Wacek: tylko szkoła i dom. Czasem to aż sama namawiam go, żeby do teatru poszedł
albo do kina... A znowu Piotruś to po prostu aniołek. Tak mi pomaga, tak się troszczy!
Marcin uniósł wysoko brwi patrząc na młodszego brata i wyrażając w ten sposób swój cały
sceptycyzm co do opinii mamy. Piotruś nie mógł ukryć zadowolenia.
— A średni? — zapytała pani Szeleścina. Nawet ona zauważyła, że mama pominęła średniaka.
— Marcin? — Teraz mama westchnęła. — Dobry chłopiec, ale... niestety... trudny...
— Trudny charakter? — podsunęła skwapliwie pani Szeleścina, a w głosie jej dała się nawet
słyszeć jakaś nuta ulgi.
— Powiedziałabym raczej — z namysłem tłumaczyła mama —że to chyba brak charakteru. Nie
pamięta, jak coś obieca, nie myśli o innych, nie umie zmusić się do jakiejś systematyczności, do
porządku, zawsze wszystko na ostatnią chwilę, na łapu—capu...
— Zupełnie, zupełnie jak mój Józek w tym wieku! — stwierdza ze współczuciem pani Szeleścina.
— Kropla w kroplę! I nie chcę pani martwić, pani Mario, ale to mu już zostało na zawsze. Na całe
życie...
— E, z Marcinem tak źle chyba nie będzie, co też pani mówi! Jak tylko tę najpilniejszą robotę
zepchnę z głowy, zajmę się nim więcej, przypilnuję.
Marcin o mało nie zgrzytnął zębami. Tylko mu tego jeszcze potrzeba, żeby się mama nim zajęła!
Jakby i do tej pory nie robiła tego w nadmiernym stopniu! I co mu zarzucają? Że nie myśli o
innych? Nieprawda! Zaraz da tego dowód.
— Może jeszcze herbaty? — pytała mama.
— Dziękuję, świetna herbata, ale już doprawdy, dosyć —broniła się niezbyt mocno pani
Szeleścina i mama na pewno przyniosłaby następną szklankę, gdyby do pokoju nie wkroczył
Marcin.
— Dobry wieczór — szurgnął nogami w stronę gościa. — Mamusiu, przepraszam, ale administrator
mnie spotkał na schodach i mówił, żeby mamusia zaraz przyszła, bo właśnie mają zadecydować
o tym boisku na siatkówkę! I że to pilne.
— Co ty mówisz? Już dzisiaj? — zdziwiła się mama. — O, nowy administrator to energiczny
człowiek! Pani Ludwiko —zwróciła się do wstającej i zbierającej swoje okulary i torebkę pani
Szeleściny — pani mi nie weźmie za złe?...
Kiedy za gościem zamknęły się drzwi i mama zaczęła składać szycie, Marcin oświadczył z dumą:
Żadnego administratora nie spotkałem. Tylko rozumie mamusia: „pogotowie ratunkowe"... bo
już mi się zdawało... Czekał na podziękowanie, ale spotkał go zawód — Bardzo cię proszę —
oświadczyła mama ostro — abyś nigdy więcej, słyszysz: nigdy nie urządzał mi podobnych historii!
No, przecież... — jąkał zdetonowany Marcin.
Mama ciągle jeszcze była rozgniewana — Za dużo sobie pozwalasz. Oj, muszę ja się za ciebie
wziąć. Dopiero teraz wróciłeś? Znowu nie zdążysz odrobić lekcji. Zabieraj się do nauki! — Jeść
mi się chce.
_ To weź sobie herbaty. W lodówce są kotlety z obiadu. Do kuchni za Marcinem wszedł Piotruś.
Przyglądał się jedzącemu bratu, milczał. Widział, że Marcin jest zły. Wolał być ostrożny i nie
narażać się. Czekał przecież na niego cierpliwie nie tylko z powodu braterskich uczuć Na jutro
miał przynieść do klasy rysunek: „Wiosna w parku". A z rysunkami szło mu bardzo ciężko. Liczył
na pomoc Marcina.
Marcin pomógł, owszem, może nawet w większym stopniu, niż życzyłaby sobie tego Piotrusiowa
pani. Ale… to arcydzieło na którym nie brakło ani świeżej, wiosennej zieleni, ani mnóstwa
powracających z ciepłych krajów ptasząt, ani wyglądających z trawy fiołków, kosztowało... całe
cztery złote. Kiedy zdumiony żądaniem brata Piotruś jęknął:
— Nigdy dotąd... — Marcin mu przerwał:
— Nigdy nie miałem takiego noża na gardle.
Piotruś z niepokojem spojrzał na brata i ze ściśniętym sercem wydostał z szuflady blaszane
pudełko po sproszkowanej kawie — swoje podręczne PKO. Operacji otwierania pudełka Marcin
nie widział. Brat zazdrośnie odwrócił się do niego plecami. Ale dzwoniło obiecująco.
Marcin winszował sobie pomysłu. Tym sposobem następne dwie gumy miał z głowy. Wyrzutów
sumienia me odczuwał, przecież to była po prostu zapłata za uczciwą pracę. Piotrek jutro
dostanie za rysunek piątkę, a cztery złote za piątkę każdy by dał chętnie.
Odrobił lekcje, umył ręce, zjadł kolację, nie zapomniał nawet o wyrzuceniu śmieci do zsypu i
brał się właśnie do spakowania teczki: rankiem spieszył się i zapominał zawsze o połowie rzeczy.
Wszystko to robił mamie na złość, aby zaprzeczyć jej rozmowie z Szeleściną. Mama patrzyła na
niego od czasu do czasu, ale czy spostrzegła to niecodzienne zachowanie? Była pochłonięta
jakimiś obliczeniami, coś jej się nie zgadzało, sprawdziła pieniądze w portfeliku, wyjęła
wszystko z torebki szukając drobnych. Nagle zawołała:
— Piotrusiu! Chodź no tu na chwilkę.
Piotruś wyszedł z łazienki ze szczotką do zębów w ręku i białymi wąsami na buzi.
— Dobrze, skończ się myć — powiedziała mama — a potem, proszę, rozmień mi dziesięć złotych.
— Dziesięć? — przeciągle powiedział Piotruś. — Ja mam tylko osiem.
— Jak to, przecież miałeś uskładanych dwanaście złotych. Więc co się stało?
— Tak... ale... ale... — Piotruś stał czerwony jak ogień, białe smugi pasty zbielały jeszcze
bardziej. Starszy brat za plecami matki dawał mu rozpaczliwe, nakazujące milczenie, znaki.
Niestety, siedzący przy stole Wacek rzucił krótko:
— Marcin od niego wyłudził.
— Czego milczysz? Piotrusiu, mów mi zaraz: kto od ciebie wziął cztery złote? Marcin? — w głosie
mamy brzmi hamowany gniew. Piotruś bez słowa kiwnął potakująco głową.
— A mówiłem: wyłudził!
— Tylko nie „wyłudził", tylko nie „wyłudził"! — bronił się wściekły Marcin. — Jak nie wiesz, za co
je wziąłem, to się nie wtrącaj!
— A za co je wziąłeś? — pytała mama.
Teraz dopiero Marcin spostrzegł, że palnął głupstwo. I do lego zasypał młodszego brata.
Piotruś z mokrą od łez twarzą siedział nad rysunkiem, za który już chyba nie dostanie piątki.
Mama wzięła krople na serce. Ich mocny zapach unosił się w powietrzu. Wacek od czasu do
czasu podnosił głowę znad książki i rzucał młodszemu bratu spojrzenie pełne pogardy.
Marcin milczał z zaciśniętymi zębami. O mało nimi nie zgrzytał. Skąd wziąć pieniądze? Jak się
pozbyć tego przeklętego długu? Nie przeszkodziło mu to szybko zasnąć, ale ostatnią jego myślą
było: „Gdyby się z kim założyć i wygrać choć z dziesięć złotych, miałbym kłopot z głowy. Ale z
kim? Ale o co?..."
IV
Pomnik Konopnickiej obejrzeli wszyscy oprócz Ireny, której zachorowała matka, więc trzeba
było i do apteki biegać, i zająć się domem.
Pani Skoczelowej nie zaspokoiło to osiągnięcie, które świadczyło przecież o zdyscyplinowaniu
klasy, ale jeszcze chciała, żeby się każdy „wypowiedział".
— O raju! Flaki z olejem! Zadania odrobiłeś? Pokaż! — szepnął Kostek i wziąwszy od Marcina
zeszyt do matmy umiejętnie zaczął odwalać. Umiejętnie, to znaczy: lewą ręką, na siedzeniu
ławki, przytrzymywał zeszyt Marcina i palcem posuwał po nim, w miarę przepisywania do
rozłożonego na kolanach własnego zeszytu. Co chwila przy tym niewinne szare oczy, napełnione
ogromną dozą zainteresowania, przenosił z nauczycielki na odpowiadającego i odwrotnie. Robiło
to jak najlepsze wrażenie i pani Skoczelowa od czasu do czasu z aprobatą spoglądała na pilnego
ucznia.
Klasa wypowiadała się jakoś niemrawo, chociaż widać było, że wszyscy chcą zadowolić
nauczycielkę. Już powiedziano, że pomnik, owszem, podobny, chociaż nowoczesny, szkoda, że—
taki nieduży, że najlepiej szkole obok Saskiego Ogrodu, bo ma blisko do pomnika swojej
patronki, że zawsze będzie on przypominał ludziom poetkę, która tak głęboko czuła niedolę
chłopa.
Nie, to ciągle nie było to, co pani Skoczelowa chciała usłyszeć. Wreszcie głos zabrała Irena:
— Mnie się zdaje, proszę pani, że każdy, kto ten pomnik obejrzy, zobaczy, że powstał ze składek
dzieci...
— No właśnie! Właśnie! — zawołała pani Skoczelowa z rozjaśnioną twarzą, a Irena kończyła:
— ...i dzieci z całej Polski, kiedy oglądają ten pomnik, myślą sobie: „myśmy też dali składkę", i
jest im przyjemnie.
— Ładnie, bardzo ładnie, Irenko — powiedziała pani Skoczelowa. — Bo, moi kochani, chcę się z
wami podzielić pewnym pomysłem, jaki mi przyszedł niedawno do głowy... — nauczycielka
zamilkła na chwilę, jakby się zastanawiając nad słowami, w które ma ubrać swój pomysł.
Zaciekawiona klasa czekała dalszego ciągu z oczami na ustach nauczycielki.
A Marcina w tym momencie przebiegł prąd elektryczny. Na pewno zaraz powstanie projekt
ufundowania innego pomnika! Dla Sienkiewicza! Słyszał przecież strzępy rozmowy pani
Skoczelowej z Pucią, kiedy odnosił do nauczycielskiego pokoju duży globus. Znowu składki!
Znowu zbiórki! Więc nigdy już nie wylezie z długów, nie mówiąc o jakimś groszu dla siebie?
— Proszę pani! — poderwał się z miejsca. — Chciałbym do wypowiedzi o pomniku Marii
Konopnickiej dorzucić jeszcze coś, co mi się właśnie przypomniało.
— Szkoda, że nie powiedziałeś tego od razu — w głosie nauczycielki dźwięczało wyraźne
niezadowolenie. — Czy to coś ważnego?
— Bardzo, proszę pani, bardzo ważnego. To jest coś, co przyjdzie do głowy niejednemu dziecku,
a może nawet wielu dorosłym osobom. Ja też właśnie o tym pomyślałem, tylko jakoś mi to
przedtem wyleciało z głowy.
— No, to już powiedz, tylko, Bigoszewski, proszę cię, krótko.
— Dobrze, proszę pani. Więc, proszę pani, kiedy wczoraj stanąłem przed pomnikiem Marii
Konopnickiej, kiedy popatrzyłem na ten granit, z którego artysta wydobył postać poetki,
pogrążoną w głębokiej zadumie...
— Bigoszewski, prosiłam...
— ...to pomyślałem sobie: co za szczęście, że się już te składki skończyły!...
— Bigoszewski! Czy ja dobrze słyszę?
— Tak, proszę pani, zupełnie dobrze. Przecież już nie można było wytrzymać, bo to i
makulatura, i butelki, i co tylko. A rodzice! Ile się nagadali! „Ciągle te składki". „Kiedy z tym
będzie koniec?" Więc rodzice też z zadowoleniem patrzą na ten pomnik, że już stoi i że już po
wszystkim.
— Bigoszewski, dosyć! Siadaj!
Marcin usiadł i potoczył okiem triumfatora po klasie. Jeżeli spodziewał się oklasków, to spotkał
go srogi zawód. Już podniosły się ręce, już odezwały głosy, że wcale nie, że na odwrót: dzieci i
rodzice bardzo chętnie dawali składki, przecież były one niewielkie, ale że z całej Polski
płynęły, więc grosz do grosza...
Pani Skoczelowa milczała. Zaciśnięte wąskie usta świadczyły wyraźnie, że to, co usłyszała, nie
jest jej obojętne. Wróciła do stołu nauczycielskiego, usiadła ciężko na krześle, wodziła oczami
po twarzach uczniów i uczennic siedzących w ławkach.
— Idioto — szepnął Marcinowi Kostek — zawsze musisz wyskoczyć jak z kuferka! Po co ?...
— Bigos! — zawołał Maksio Paterek.— Ile dałeś na Konopnicką? Możemy ci zwrócić. Kupisz sobie
za to gumy do żucia!
Marcinowi zrobiło się tak, jakby go kto ukropem oblał. Ach, więc to tak? To on za wszystkich się
nadstawia, przecież nieraz słyszał narzekania na składki, a tu taka wdzięczność? I nawet Kostek?
Dosyć tej obłudy!
Spojrzał na panią Skoczelowa, siedzącą wciąż bez słowa za nauczycielskim stolikiem, i nagle żal
go ogarnął. Pewno jej bardzo zależało na tym pomniku. Mogła jakaś wiejska szkoła wystąpić o
Konopnicką, może teraz warszawska o Sienkiewiczu pomyśleć. W gazecie napisaliby, że z
„inicjatywą wystąpiła szkoła 407 w Warszawie". Może przyjechaliby z telewizji? Jego i Kostka
byłoby na pewno widać: siedzą w drugim rzędzie...
— Proszę pani — poderwał się z ręką do góry — ja nic nie mówię, żeby Sienkiewiczowi nie...
owszem, dam też, chociaż, może pani nie wie, że czasem... trudno... Ja tylko dlatego, że przed
pomnikiem Konopnickiej... naprawdę tak pomyślałem... Pani nie wierzy?
— Wierzę ci, owszem — powiedziała chłodno pani Skoczelowa powstając na głos dzwonka zza
stolika i zabierając ze sobą dziennik. — To zupełnie do ciebie podobne.
— Bigos! Aleś się wychylił! Będzie miała na ciebie gałę! — wołano ze wszystkich stron. Tylko Ewa
z nienaturalną powagą zwróciła się w jego stronę:
— A ja Marcina rozumiem. Słusznie powiedział o tych składkach. Na jego miejscu wolałabym
składać pieniądze na co innego. Choćby na taką specjalną opaskę zakładaną na noc na uszy.
Może by mu tak nie odstawały?
V
Kazik, zaraz na pierwszej przerwie, przylepił się do Marcina jak rzep. Bezwstydnie rozwinął
jedną z wygranych wczoraj gum i wpakował sobie do ust.
Było to wbrew przyjętym w klasie obyczajom. Gumy żuło się dopiero po dużej przerwie.
— Mam jeszcze u ciebie osiem, pamiętasz? — rzucił niby od niechcenia, ale pilnie czekał, co mu
Marcin odpowie.
— Pamiętam! — burknął Marcin. — spływaj, bo mam tu jedną sprawę z Kostkiem.
— Z Kostkiem? — zainteresował się Kazik. — Co ty ciągle z tym Kostkiem?
— Spływaj! B o j ak cię palnę, to ci się włosy w uszach skręcą!
— Te, nie bądź zaraz taki Kulej! — wybełkotał Kazik poprzez obracaną w ustach gumę. Ale
odszedł. Marcin miał mocną pięść.
Z Kostkiem Przegoniem zaprzyjaźnili się na początku tego roku. W jakiejś przypadkowej szkolnej
rozróbce obaj znaleźli się po stronie zwycięzców i obaj musieli za to zapłacić zmniejszonymi
stopniami ze sprawowania. Potem niefortunnie narazili się nauczycielowi wychowania
fizycznego. To łączy.
Kostek, chudy, wyrośnięty nad wiek, na pierwszy rzut oka nie sprawiał dobrego wrażenia. Miał
bladą twarz obsypaną piegami, cienką szyję i skutkiem złego nawyku stale lekko uchylone usta.
Do tego — ręce i nogi wyjątkowej długości.
Ale trzeba było widzieć Kostka w akcji! Jego długie ręce owijały przeciwnika niby węże boa,
jego długie nogi kopały niespodziewanie daleko, a głowa na długiej szyi górowała nad każdą
sytuacją odkrywając w porę podejścia nieprzyjaciela.
Nowy nauczyciel, a szczególnie nauczycielka, niepokoili się zawsze o odżywianie Kostka.
Chłopak wyglądał wręcz na zagłodzonego. A ktokolwiek widział, jak mu świeciły oczy na widok
wazy z zupą w szkolnej stołówce, jak piorunem opróżniał talerz, prosząc o dolewkę, jak zawsze
smakowała mu mleczna z zacierkami i w każdej postaci szpinak albo buraczki — o apetyt Kostka
był spokojny. Interesowano się więc warunkami domowymi, ale i te były nie najgorsze. Po prostu
Kostek miał żołądek, który wymagając mnóstwa ilości, nie przerabiał jej w jakość.
Kostek mówił o sobie, że nie ma do niczego szczęścia. Żeby nie wiem jak najlepiej chciał —
zawsze wszystko obróci się przeciw niemu. Matki „oczkiem w głowie" była córka, ładna
dziewczyna, z której losem wiązała wszystkie swoje nadzieje na lepszą przyszłość. Kostek był na
drugim planie. I tyle sprawiał ciągle kłopotu! Jak nie w szkole, to na podwórku! Trzeba było
chodzić, tłumaczyć się, przepraszać, łagodzić. A kończyło się zawsze jednakowo:
— Zastanów się! Musisz wyrosnąć na człowieka! Bierz przykład z siostry!
Kiedyś w chwili kiedy obaj byli załamani przeciwnościami losu i zebrało im się na otwartość,
wyznali sobie wspólne żale i uzgodnili poglądy na życie.
Dom jest strasznym miejscem. Rodzina to okropny wymysł. Branie przykładu z rodzeństwa —
ohyda! „Na człowieka" nie trzeba „rosnąć", gdyż się nim jest od urodzenia. A opinia — ostatnia
rzecz, na której powinno im zależeć. Cóż to jest opinia? W nosie mają jakąś tam opinię!
Tak sobie mówili z głębi rozgoryczonego serca w trudnych chwilach. Ale naprawdę to wyglądało
trochę inaczej.
Czy by Marcin martwił się swoją przegraną, gdyby mu nie zależało, co Kazik o nim pomyśli, co
powie kolegom i co pomyślą inni?
Kiedy powiedział Kostkowi o swym kłopocie, ten orzekł krótko:
— Idiota!
— Kazik?
— Kazik na pewno — nie. Założyłbym się, że widział, co to za wóz. Po co by podbijał zakład? Ty
jesteś idiota, żeś się dał nabrać. Dziesięć gum to majątek!
— Od twojego stwierdzenia lżej mi nie jest. Po to ci powiedziałem, żebyś radził.
— Trzeba było się radzić, jak się zakładałeś — burknął Kostek.
— Więc co robić?
— No właśnie, co?
— Chyba się z kimś na pewniaka założę. Klin klinem!
— To się zakładaj o sześć gum.
— O sześć? Brakuje mi osiem.
— Dwie ja ci wykombinuję, a o te sześć musisz grać na pewniaka. Bo się wkopiesz na amen.
— Ba! Ale z kim? — Marcin bezradnie rozglądał się po sali. Pod oknem stało kilku chłopców.
Słuchali Wicusia Basińskiego, zwanego Basiorem, który, tak jak i Piątkowski, powtarzał klasę. Do
nauki się nie rwał, ale w pięści był straszny i równie mocny w języku. Ciągle coś opowiadał, usta
mu się nie zamykały, a że należał do „żujących", potężne szczęki ruszały mu się w dwójnasób:
od żucia gumy i od szybko wyrzucanych słów.
Marcinowi zaświtał pomysł. Podszedł do grupy pod oknem pociągając za sobą Kostka.
— Basior, ty masz gadane! — oświadczył z podziwem.
— No! — w głosie brzmiała duma.
— Ale... właściwie... nie możesz grać tego... no, tego, co tak gadał przeciw Kartaginie... no,
wyleciało mi...
— Katona — podpowiedział Kostek.
— Właśnie, to chciałem powiedzieć: Katona. Bo Katon mówił, kiedy chciał. A ty musisz —
zawsze.
— Jak to, cóż to za bzdury?
— Nie bzdury, tylko u ciebie to jest chorobliwe: nie możesz przestać. Nawet na lekcjach cały
czas gadasz, tyle że po cichu. Nawet jak sam jesteś — też mówisz. Raz, widziałem na ulicy,
szedłeś i gadałeś do siebie. Jak tu stoję — widziałem. Aż się zdumiałem, ale teraz wiem, bo
siostra Kostka, ta, co będzie lekarzem, mówiła. To się jakoś tak nazywa... zapomniałem.
— Po polsku: goniosłowomatyzm — rzucił z powagą Kostek. — Alicja mówiła i po łacinie, ale to
trudne.
— Tak, tak, teraz sobie przypomniałem: goniosło...
— A w ucho chcesz? — przerwał mu brutalnie Basiński.
— Wicuś, skarbie drogi — tłumaczył ze słodyczą Marcin — rozumiem cię, to przykre, ale
prawdziwe. Przecież, gdyby to nie był ten, goniotego, mógłbyś zamilknąć, nie?
— Mogę, jak zechcę, i odwal się!
— Nie możesz, Wicuchna, goniotego jest silniejsze.
— Mogę.
— Na pół minuty?
— Na jak długo zechcę.
— E?... Na całą lekcję?
— Phi! Od dzwonka do dzwonka!
— Założę się, żenię! Basiński wyciągnął rękę.
— O co?
— O dwanaście, nie, o sześć gum, bo mi cię szkoda.
— Mogę się założyć o dwadzieścia sześć, bo ty, Bigos, będziesz płacić. Chłopaki, przecinajcie!
Żadnej goniotego nie mam. Jak ci pokażę, to zobaczysz potrójne salto mortale... z piruetem!
Kostek skwapliwie przeciął zakład. Wszyscy z udanym współczuciem kiwali głowami, przekonani,
że Basiński przegra.
Zadzwoniono na koniec przerwy.
— Basior! Gonio—tego i sześć gum leci z kieszeni!...
— Gonio—tego! Uwaga! — wrzasnął któryś. Basior aż usta ręką zakrył i tylko łypiąc wściekle
oczami szedł za innymi do klasy.
— Basior, pilnuj się, teraz do dzwonka ani pary z ust nie możesz puścić, co? — prowokował
Kostek powodowany chęcią pomożenia Marcinowi.
Basiński w odpowiedzi podsunął mu pod nos zwiniętą pięść.
Przez kilkanaście sekund koledzy oglądali się na niego z zainteresowaniem —wytrzyma czy nie
wytrzyma? Ale kiedy nauczycielka historii oświadczyła, że nowego wykładu dziś nie będzie, tylko
powtórzenie materiału, zakład Basińskiego z Bigoszewskim od razu wyleciał z głów.
Basior z zaciśniętymi ustami, ale rozpaczliwie pytającym wzrokiem, trącił Kostka i pokazywał
ukradkiem to siebie, to nauczycielkę. Kostek udawał, że nie rozumie.
— Czego chcesz? — spytał szeptem.
Basiński na okładce zeszytu napisał: „A jak mnie zapyta?" Kostek na tej samej okładce odpisał:
„Grób — od dzwonka do dzwonka, bo płacisz!"
Wicek kiwnął głową na znak, że rozumie, ale ogarnął go niepokój. Historii się nie obawiał.
Powtarzał klasę i coś niecoś pozostało mu w głowie od ubiegłego roku. Zbyt pilnym
przygotowywaniem lekcji zawsze się brzydził, ale bał się dwói, bo bał się ojca, który naukę syna
traktował bardzo poważnie. Sam nie miał ukończonej szkoły. „Nie było to tak łatwo, jak teraz" —
mówił. Kiedy Wicek został na drugi rok, pokiwał tylko głową i zapowiedział synowi
kategorycznie, że teraz za każdą dwóję dostanie baty nie z tej ziemi. A tu, jeżeli Skoczelowa
zapyta, a on będzie stał jak słup, gotowa wlepić mu dwóje.—
I po co dał się wciągnąć w ten głupi zakład? Wszystko przez Bigosa! Trzeba mu nakłaść przy
najbliższej okazji! Basiński odwrócił się gwałtownie w stronę Marcina, aby go spiorunować
wzrokiem.
Zauważyła to nauczycielka.
— Basiński, znowu zaczynasz rozmowy?
„Ja?" — chciał zawołać w najwyższym oburzeniu zrywając się z ławki, ale w porę przypomniał
sobie o zakładzie, złapał ręką za usta i usiadł nisko pochylając głowę.
— A może, skoro masz chęć do dyskusji, powiesz nam coś o innowiercach w Polsce XVI wieku?
Wicek wstał, głowę miał spuszczoną, nie patrzył na nikogo w klasie.
— No, przypomnij sobie — zachęcała pani Skoczelowa — jak się nazywali, jakie były ich poglądy
społeczne?
Basiński milczał.
W nagłej ciszy, jaka ogarnęła klasę, której spora część wiedziała o zakładzie, wyraźnie doleciał
do uszu nauczycielki szept:
— A... ria... nie...
— Kto podpowiada? — zniecierpliwiła się historyczka. — Basiński, nie wiesz? To siadaj,
Bigoszewski, opowiedz o innowiercach w XVI wieku.
Bigoszewski, naprowadzony przez podpowiadacza, łatwo sobie poradził z tematem.
Ponieważ po odpowiedzi Basińskiego, a raczej po jej braku, pani Skoczelowa nie postawiła nic w
swoim zeszycie, Wicek sądził, że jakimś przychylnym zbiegiem okoliczności upiekło mu się.
Zaniepokoił się znowu, kiedy zauważył, że nauczycielka zwraca się po kilka razy do tych samych
uczniów i dopiero stawia ocenę. A więc i jego może spotkać to samo!
Rzeczywiście pani Skoczelowa pytając innych rzucała od czasu do czasu spojrzenia w jego
stronę. Wreszcie dosięgło go pytanie:
— Basiński nam opowie o wojnach Polski z Turcją. Na tym gruncie, zdaje mi się, czujesz się
pewniej?
Basiński wstał, ale milczał jak grób, co wcale nie potwierdzało przypuszczeń pani Skoczelowej.
Tym razem nie schylał głowy, tylko patrzył nieruchomymi oczami w tablicę.
— Jak to? Dlaczego milczysz? Przecież dobrze pamiętam, że wojny zawsze cię interesowały.
Wszelkie wojny, te z o—ściennymi wrogami i te domowe, a nawet szkolne — nauczycielka
próbowała żartem dodać otuchy zbaraniałemu uczniowi. Na próżno.
W pewnym momencie Wicek chciał krzyknąć choćby jedno słowo w swojej obronie, ale
powstrzymał się, tylko zrozpaczony złapał znowu ręką za usta.
— Zęby cię bolą?
Gwałtownie zaprzeczył gestem głowy i natychmiast tego pożałował. Trzeba było przytaknąć,
jęknąć, może by jakoś uratował sytuację, a po dzwonku poszedłby do pani Skoczelowej i
wytłumaczył.
Przepadło. Nauczycielka zaczynała się niecierpliwić, a widząc rozbawione twarze całej już
teraz, poinformowanej telegrafem bez drutu, klasy, podejrzewała jakiś kawał. Tego nie lubiła.
— Wyduśże cokolwiek z siebie! — I już brała długopis do ręki, co nie wróżyło nic dobrego: na dwa
pytania uczeń nie odpowiedział ani słowem!
Basiński postanowił się ratować. Ma milczeć aż do dzwonka? Dobrze. Ale gestykulować nikt mu
nie zabroni.
Zaczął bić się w piersi, przyciskał do nich podręcznik historii i co chwila pełnym oburzenia
gestem wskazywał Marcina i Kostka.
Sens tej pantomimy rozumiał niestety wykonawca oraz Marcin, Kostek i kilku świadków zakładu.
Nauczycielce gwałtowna gestykulacja ucznia wydała się w pierwszej chwili czymś
niesamowitym, a parskanie śmiechem tego i owego ucznia wysoce niestosowne. Co się temu
Basińskiemu stało? Zawsze pierwszy był do gadania, nikomu do słowa nie dał dojść, a dzisiaj
jakby mu odjęło mowę! Coś wspólnego ma z tym Bigoszewski, naturalnie, ale Przegoń? Czemu
obaj aż się wiją z uciechy?
— Przegoń! Co to wszystko znaczy?
— Ja... ja nie rozumiem... proszę pani, Basior pewno zachorował, bo tak się rzuca. Marcin,
prawda?
Marcin pośpiesznie przytaknął.
Odezwał się dzwonek. Zdawałoby się: prysnęły więzy czaru. Basiński odzyskał mowę.
— O zdrajcy! — wołał. — O podlece! Żółkiewski pod Cecorą! Sobieski pod Chocimem! Bo o
Wiedniu to nawet małe dzieci wiedzą i tylko trzeba środek powstania styczniowego przestawić,
to będzie 1683. A to świnie! A bracia czescy gdzie? Świnie!
— Basiński! — nauczycielka tym razem była naprawdę zgorszona. — Ty chyba rzeczywiście jesteś
nieprzytomny! O bohaterach narodowych w ten sposób! O ludziach, którzy torowali drogi myśli
postępowej, takimi wyrazami? Jak śmiesz!...
Basiński wytrzeszczył oczy.
— Bohaterowie? Ja mogę powiedzieć, co to za bohaterowie! Bo pani pewno nie wie...
— Nie wiem i od ciebie nie chcę się dowiadywać! — przerwała krótko pani Skoczelowa i
chwyciwszy dziennik pod pachę wyszła z klasy.
Basiński nagle się uspokoił. Spojrzał jeszcze raz na Marcina i Kostka, którzy stali obok siebie i,
chociaż wszyscy w klasie byli szczerze ubawieni, wcale nie mieli rozradowanych uśmiechów na
twarzy. Zapytał:
— Od dzwonka do dzwonka nie odezwałem się ani słowem. Tak?
Marcin i Kostek milcząco przytaknęli głowami.
— Sześć gum moje! — oświadczył triumfująco Basior i bardzo głośno, chociaż niezupełnie
szczerze, roześmiał się.
Marcin gotów był wpaść w najczarniejszą rozpacz. Osiem i sześć to czternaście! Skąd weźmie
pieniądze na tyle gum? Kto mu pomoże, kto poradzi?...
Kostek, tak jak obiecywał, przyniósł dwie gumy. Dostał je zaraz Basiński, który jeszcze wściekły
za niesprawiedliwie otrzymaną dwóję z historii, warknął:
— A reszta?
— Nie bój się, nie przepadnie ci! — odpowiedział też mało uprzejmie Marcin. — Może myślisz, że
gumy z nieba lecą?
Kostek, widząc przygnębienie przyjaciela, również był w niewesołym nastroju, tym bardziej że
pomysł zakładu z Basińskim sam poparł: „Ale kto by się spodziewał, że Basior potrafi tak się
zawziąć? Jak to jest na tym świecie — myślał — niczego nie można być pewnym..."
— Wiesz, Kostek — mówił tymczasem Marcin, znęcając się nad jakimś kawałkiem cegły i kopiąc
go przed sobą po trotuarze — życie czasami jest straszne...
— No!...
— I wiesz, czasami myślę, że poszedłbym gdzieś, przed siebie, żebym już nie widział ludzi, na
których widok mdło mi się robi...
— No tak, ale musiałbyś im najpierw gumę oddać — Kostek rozumiał, o jakich to ludzi Marcinowi
chodzi.
— Moja sytuacja jest po prostu okropna! — ciągnął Marcin. —Bez żadnego...
— Nie przejmuj się więcej, niż trzeba — przerwał Kostek. —Przyjdź do mnie, zrobimy razem
matmę. Coś się wykombinuje, zobaczysz. Czasami się wydaje, że ani w te, ani w te, a tu raptem
znajduje się wyjście.
I rzeczywiście.
Wieczorem przy kolacji mama zwróciła się do Alicji:
— Moja droga, jutro trzeba zdjąć bieliznę z góry. Już na pewno sucha. Proszę cię, zrób to po
przyjściu z pracy. Ja wrócę późno, mam zebranie. I złóż bieliznę od razu do magla. W sobotę, po
porządkach, wszystko poprasuję!
— A Kostek nie mógłby? — Alicja był a wyraźnie niezadowolona.
— Kostek niech ci pomoże zanieść do magla — odpowiedziała mama — ale wolę, jak to ty z nim
zrobisz. Nie byłabym spokojna.
— Przesada — wydęła wargi Alicja. — Kostek jest już duży i najwyższa pora traktować go jak
człowieka.
— Nie mam nic przeciwko temu — wtrącił się Kostek — dziwi mnie tylko, że mowa o moim
człowieczeństwie i samodzielności jest zwykle przy maglu, zakupie kartofli albo lataniu na
pocztę z opłatą za radio.
— A ty co wolałbyś?... — zapytała z przekąsem Alicja.
— Wolałbym, żebym nie musiał ciągle się opowiadać, gdzie idę, z kim idę, po co idę. I jeszcze
wolałbym mieć trochę większą tygodniówkę. Mamusiu, naprawdę pięć złotych to za mało!
— Za mało? Ja, kiedy miałam tyle lat, co ty...
Kostek nie słuchał. Znał to na pamięć i na próżno kiedyś próbował mamie wytłumaczyć, że teraz
są inne czasy. Ale czy mamę łatwo przekonać? Wolał milczeć.
Nazajutrz rankiem, kiedy mama wyszła do pracy, Alicja zwróciła się do niego podejrzanie
uprzejmie:
— Kostek, masz jakieś finansowe trudności?
— A bo co? — Kostek uważnie przyjrzał się siostrze: pewnie z niego kpi... Ale nie, twarz miała
wyjątkowo życzliwą.
— Nic, właściwie nic... tylko, wiesz, ja dziś do magla iść nie mogę.
— Trzeba było mamie od razu powiedzieć.
— Ach, przecież znasz mamę: jak sobie co postanowi... Z zebrania przyjdzie zmęczona, zobaczy,
że bielizna nie zmaglowana... gotowa sama z nią iść.
— Jakbyś zgadła. No więc?
— Więc pomyślałam sobie, że jak wrócę, raz—dwa pójdziemy na strych, złożymy bieliznę, a ty
już sam zaniesiesz ją do magla.
— Ja? Umówiłem się dziś z kolegą na matmę!
— To nie przeszkadza. Kolega ci pomoże. A ja wam dam na kino. No?
Propozycja była ponętna, ale czy pewna? Na wszelki wypadek Kostek wyraził wątpliwość:
— Teraz tak mówisz, a potem zaczniesz kręcić i ja tych dwudziestu złotych nigdy na oczy nie
zobaczę.
— Dlaczego dwudziestu? — spłoszyła się Alicja. — Dziesięć na dwa bilety starczy.
— Absolutnie nie! — Kostek nabierał pewności siebie. —„Dozwolone od lat dwunastu" to
przeważnie kolorowy western i szeroki ekran. Po dziesięć albo po dwanaście złotych.
— No, dobrze — zgodziła się niechętnie Alicja, zaglądając do torebki. — Dostaniesz dwadzieścia
złotych za magiel, ale ja też chcę być pewna, że wszystko będzie w porządku. I pamiętaj:
mamie nie mów, że byłeś w maglu sam.
— Dlaczego?
— Dlatego, i już. Śpiesz się, bo się spóźnisz na lekcje. I zamknij dobrze drzwi! Do widzenia!
Kostek leciał do szkoły jak na skrzydłach.
VI
Punktualnie o trzeciej Marcin zadzwonił do drzwi Kostka. Odrobili razem matmę i z niepokojem
rzucali okiem na zegar stojący na kredensie. Alicja spóźniała się.
Wpadła wreszcie zadyszana. Ucieszyła się na widok Marcina, chociaż zwykle, kiedy któryś z
kolegów odwiedzał Kostka, wyraźnie cierpiała i ostentacyjnie opuszczała pokój. Obiad zjadła
bardzo szybko, potem u siebie przebrała się w nowy popielaty kostium, do klapy wpięła biały
kwiat i tak spryskała się wodą kolońską, że jej zapach zakręcił chłopcom w nosie. Kostek nie
mógł ukryć zdziwienia.
— Tak się wystroiłaś na strych?
— Kostek — roześmiała się nieszczerze — daj spokój! Ja się tak spieszę! Proszę cię, proszę was,
moi kochani — zwrócił a się do nich obu — idźcie sami na górę. Kostek, uważaj: nasza bielizna
wisi po prawej stronie. Bo tam jeszcze ktoś brał klucz i wieszał swoją. Naszej jest niedużo. Jak
zniesiecie, przeciągnijcie prześcieradła i obrusy. No, Kostek, przecież wiesz, jak to się robi. A tu
masz na magiel i kino —wyjęła z torebki papierek pięćdziesięciozłotowy — resztę oddasz mi
wieczorem. I nie zwlekajcie! Kostek, kochany, mama się ucieszy! Proszę cię! —I już jej nie było.
— Masz dobrą siostrę — westchnął z zazdrością Marcin. —Wacek mi nigdy ani złotówki nie dał.
Jeszcze ode mnie wycyganił, jak byłem młodszy. Teraz nie dam się już nabierać.
— Dobra, jak śpi — mruknął Kostek — albo jak czego potrzebuj e! Zawsze, co tylko może, na
mnie zepchnie. Widzisz, jak z tym maglem? A mama zawsze j ej stronę trzyma. A czy j a nie
pracuję? Czy w ogóle szkoła to nie jest praca ponad siły młodocianych? Zapytaj, kogo chcesz. Ile
razy słyszałem, że dorosłym przez całe życie śnią się klasówki albo egzaminy i budzą się z ulgą,
że to tylko sen.
— A ja ciągle słyszę od ojca, że to był najpiękniejszy okres w jego życiu i że mi zazdrości.
— Terę fere! Tak tylko mówi. Co tu pięknego? Ciągle się musisz czegoś bać. No, ale chodźmy na
strych. To na naszej klatce, tylko wezmę świecę i zapałki, bo tam często wysiada światło.
Rzeczywiście świeca przydała się. Ustawili ją na skrzyni z piaskiem i w półmroku szybko, byle
jak, ściągali bieliznę ze sznurów.
— Ile tego! — gderał Kostek. — A słyszałeś, jak mówiła: „Niedużo"', Ładne niedużo! Zaczekaj tu
na mnie. Zaniosę swoje i wrócę, bo z pełnymi rękami nie damy rady zabrać świecy i zamknąć.
W domu poskładali oddzielnie sztuki do magla. Kostek umiał to robić, nieraz pomagał mamie lub
siostrze. Marcin, w którego domu bieliznę oddawano do pralni, pierwszy raz przeciągał na krzyż i
na wprost prześcieradła oraz obrusy. Śmiał się przy tym. Istna gimnastyka! Zawinęli porządnie
poskładane kawałki w maglownik i zanieśli do magla.
Marcin z podziwem patrzył na kolegę. Jak mu to wszystko zgrabnie szło! Prawda, maglarka
kropiła bieliznę, zawijała na wałki, ale Kostek doskonale sobie radził z podkładaniem ich pod
magiel.
W pewnej chwili maglarka uważnie spojrzała na Kostka i zapytała:
— Mieszkasz na naszej ulicy, prawda?
— Tak. Pod dziewiętnastym.
— A jak się nazywasz?
— Ja? — Kostek zmieszał się. — A bo co? Ile było wałków? Trzy? Poproszę o paragon, bo mi siostra
nie uwierzy. Wie pani: starsze siostry już takie są — roześmiał się. — Prawda, Marcin? No to
cześć, bo mi się chce jeść, dziękuję i wcale nas tu nie było!
— Coś ty się tak wygłupiał? — spytał na ulicy Marcin. — Nie mogłeś odpowiedzieć po ludzku?
— A co ją obchodzi, jak się nazywam! Przecież mnie tu nie raz widziała i z Alicją, i z mamą. Po
co jej to? W gazecie ogłosi?
Zmaglowanej bielizny wydawało się mniej, ale wagi jakby jej jeszcze przybyło. Zasapali się,
zanim ją wnieśli do mieszkania i złożyli na kanapie pod oknem.
— No, to już mamy z głowy. Idziemy do kina? — Kostek trzymał w ręku nowiutki niebieski
banknot.
Marcin wzruszył ramionami.
— Cóż ty się mnie pytasz? Moj a forsa? Sam się nią rozporządzaj .
— Alicja dała na dwa bilety. Pomagałeś, nie?
— No to co, że pomagałem? Za pieniądze tego nie robiłem. Co, ja do wynajęcia jestem?
— Dobra, dobra — kiwał długą szyją Kostek. — Nie jesteś do wynajęcia, ale dziesięć złotych
twoje. Możemy albo lecieć do kina, albo...
— Albo?...
— Ciężki frajer z ciebie. Przegrałeś szesnaście gum, tak? Musisz oddać, tak?
— Cztery już oddałem — westchnął Marcin. — Ale jeszcze... O raju! Jeszcze dwanaście!
Najgorszy Kazik. Ten mi flaki będzie wypruwać...
— A Basior nie? Za tę dzisiejszą dwóję to mu ojciec takie salto mortale wyprawi, że ho, ho!
— Potrójne z piruetem! — dorzucił słabo, uśmiechając się Marcin.
— Ej, Bigos, narobiłeś sobie bigosu, naprawdę, ale nie ma co stękać.
— Łatwo ci mówić!
— Nie mówić, tylko działać. Twoje dziesięć zet eł to dziesięć gum. Możesz kupić nasze. Nie było
mowy o zagranicznych, nie? Ja też mogę się bez kina obejść. Pożyczę ci dwa złote i masz długi z
głowy.
— Kostek... ty... naprawdę?
— No, no! — krzyknął jakby się broniąc Kostek. — Tylko się nie wzruszaj, bo dostaniesz w kark i
zaraz ci przejdzie! Jeść mi się chce, jak nie wiem co! Odgrzeję coś z obiadu. Chcesz?
Marcin odmówił. Nie był głodny. Chciał jak najprędzej mieć pewność, że przegrane gumy odda,
że nie będzie musiał używać najróżniejszych wykrętów przed Kazikiem i Basiorem, którzy umieli
upominać się o swoje w pozbawiony delikatności sposób.
Kostek dzisiaj zaimponował Marcinowi. Poznali się bliżej dopiero w tym roku, chociaż do tej
samej szkoły chodzili od dawna. Kostek przepadał za westernami, ale w kinie nie bywał tak
często jak Marcin. Za to, kiedy na przerwach koledzy wymieniali uwagi o filmach, aktorach i
kinach, a orientowali się w tym świetnie — Kostkowi aż uszy czerwieniały z zaciekawienia. Nie
przyznawał się, że forsy nie ma — ale z różnych drobiazgów, z tego na przykład, jak bał się
zgubić długopis, jak go starannie chował do piórnika, jak nie chciał nigdy wydrzeć kartki z
zeszytu, z tego wreszcie, że rzadko dawał się namówić na wspólny wypad do kina, wymawiając
się zawsze jakimś nie cierpiącym zwłoki zajęciem w domu — Marcin orientował się, że
tygodniówka Kostka była bardzo skromna, a może nie istniała w ogóle?
A teraz tylko: „Weź, obejdę się", jakby to była najzwyczajniej sza rzecz! Ma charakter!...
I Marcin nagle oblewa się warem: jakim prawem wziął te pieniądze od kolegi? No, nawet od
przyjaciela. Czyżby mama miała rację, że on nie ma charakteru? A jeżeli ma — to bardzo słaby?
Nieprawda. Marcin ma charakter, no, po prostu czuje, że ma charakter, i już. I wcale nie słaby.
Teraz wziął pieniądze od Kostka, bo znajduje się w podbramkowej sytuacji. Ale zwróci. Jakby
nie zwrócił, to byłby ostatnia... no, szkoda mówić, i już. A charakter można sobie polepszyć —
nie, to nieodpowiednie słowo, przecież tu nie chodzi o zły charakter — a więc wzmocnić czy
udoskonalić. Marcin się za to weźmie. Przede wszystkim, jak co postanowi, to mur—marmur —
dotrzyma. No, na przykład: nie będzie się już zakładać. Nigdy! Dość ma zakładania! P° same
uszy! I wieczorem zawsze sobie wszystko przygotuje — żeby rano nie zapomnieć i zdążyć na czas
do szkoły. I z każdej tygodniówki odłoży złotówkę do skarbonki PKO. I... Ale oto już w pobliżu
domu — kiosk — tu zawsze kupuje gumy.
— Proszę o dwanaście gum do żucia — i Marcin z przyjemnością kładzie na stosie gazet nowy,
czyściusieńki dwudziesto—złotowy banknot.
— Tylko dwanaście? — śmieje się sprzedawczyni. Marcinowi wydaje się, że z niego kpi.
— Może być równe piętnaście — rzuca nonszalancko i zabieraj ąc gumy mówi po dorosłemu:
— Dziękuję. Kłaniam się.
— Ojejku! — słyszy nagle głos Piotrusia. — Ile forsy! Ile gum! Marcin, daj jedną!
— Dam ci, ale w globus!
— Marcin! Jaki ty jesteś! Naprawdę, daj... Masz tyle forsy, skąd?
— Z maszyny. Nie widziałeś, jakie nowiutkie? Ciach, ciach, spod maszynki lecą, rozumiesz? I
spływaj stąd po maśle! Żebym cię nie widział, nie słyszał!...
— Nie spłynę po żadnym maśle — obruszył się zawiedziony chłopiec — mamusia kazała nasz
„Express" wziąć, to przyszedłem.
— Dobra jest. Bierz „Express" i nie pętaj mi się pod nogami! Aniołku! — dorzucił ze zjadliwą
ironią i powtórzył raz jeszcze: —Aniołku!...
Po kolacji Marcin jest ogromnie zadowolony z siebie: odrobił na jutro wszystkie lekcje,
uporządkował szufladę, w szkole odda długi, no, w ogóle czuł, że rozpoczął pracę nad swoim
charakterem. Siedział przy dużym stole zatopiony w lekturze.
Wacek w drugim pokoju przegrywał płytę z Paul Anką, a Piotruś męczył o coś mamę, która
wpisując do zeszytu dzisiejsze wydatki próbowała bronić się:
— Piotruniu, proszę cię, chociaż ty mnie nie męcz!
— Ale, mamuńko, miałbym już całe czternaście złotych...
— Kiedy naprawdę nie mogę. Nie wiem sama, jak dociągnę do końca miesiąca. Na niedzielę tatuś
wróci, obiad musi być lepszy, warto by placek z kruszonką zrobić, a jeszcze Marcina półbuty
trzeba koniecznie dać do podzelowania.
— Tak... — mówił rozżalony Piotruś — jeszcze Marcina półbuty... niech on sobie na maszynce
ciach, ciach zrobi.
— Ba! Żebyśmy to mieli taką maszynkę do reperowania butów — uśmiechnęła się mama.
— Nie do butów, tylko do pieniędzy — prostował Piotruś. —Widziałem: zrobił takie ładne
niebieskie dwadzieścia złotych...
Mama podniosła głowę i odłożyła ołówek.
— Czy mnie już obłęd ogarnia? O czym ty mówisz, Piotrusiu? — zaniepokoiła się naprawdę
widząc, jak twarz starszego syna zalewa czerwień. — Marcin, coś ty mu znowu naopowiadał!
— Znowu', Znowu! — powtarza Marcin dziwiąc się, że można mieć w głowie taką pustkę, jak u
niego w tej chwili — plecie ta pleciuga byle co, a mama słucha.
— Nie żadne „plecie"! — obraził się Piotruś. — Miałeś taką nowiutką dwudziestkę, nie? A jak się
zapytałem...
— Eee... — Marcin próbował zbagatelizować sprawę i uśmiechnął się z wysiłkiem. — Dziecko
jesteś! Na żartach się nie rozumiesz? Mamusiu, takie tam opowiadanie! I po co ta rozmowa,
książkę muszę do jutra skończyć, bo to lektura — gorączkowy potok słów płynął teraz z ust
chłopca, jakby mu się jakiś kurek w głowie odkręcił — mamusia wie, w bibliotece trzy tylko
egzemplarze na całą klasę, a przecież to gruba książka, czekałem na nią tak długo, ledwo się
doczekałem, a za mną jeszcze taka kolejka, że oho! A mamusia wie, jaka jest pani Skoczelowa, i
jak mi dwóję wlepi, to znowu będzie na mnie, a czy ja mogę spokojnie zająć się lekturą, jak w
tym domu, w ogóle...
Marcin przerywa nagle zobaczywszy, że w drzwiach od drugiego pokoju stoi starszy brat i
przygląda mu się z drwiącym uśmiechem. Odkąd tam stoi? Co zdążył usłyszeć?
Mama jakby trochę przybladła, ale może to tylko odblask lampy na uniesionej znad zeszytu
twarzy? I po co ma takie przestraszone oczy? Stało się co?
— Pokaż mi te dwadzieścia złotych — mówi spokojnie, ale Marcin wie, że to nie jest prawdziwe
„spokojnie". — Pokaż mi je—powtarza.
— Nie mogę — odpowiedź jest krótka. Marcin zrozumiał, że sprawy już się nie zagada.
— Nie może, mamusiu, naprawdę — popiera brata Piotruś wyczuwając niejasno, że w pokoju
narasta coś nieprzyjemnego. — Przecież kupił piętnaście gum.
— Piętnaście gum?! — woła mama.
— Apetycik! — mówi Wacek. — Skąd miałeś pieniądze?
— Nie twój interes! — odpowiada bezczelnie Marcin. —Ty mi ich nie dałeś!
— Musiałbym na głowę upaść, żeby pieniądze za okno wyrzucać. Bo cóż to jest żucie gumy?... —
Wacek gotów jest do wygłoszenia dłuższego spiczu na temat bezużyteczności żucia gumy, o
czym Marcin niejednokrotnie już, choć bez pozytywnych rezultatów, słyszał. Na szczęście
przerwała mu mama.
— Skąd wziąłeś pieniądze na gumę?
— Miałem — odpowiedział wymijająco Marcin.
— Wczoraj jeszcze nie miałeś, bo wyłudziłeś cztery złote od Piotrusia — rzucił Wacek.
— Boże! Boże! Ty mnie do grobu wpakujesz! — woła mama. — Ja tu doprawdy obłędu dostanę!
Ojciec musi wziąć się za tego chłopaka! Mów mi natychmiast, skąd miałeś pieniądze?
— Kolega mi dał... — Kiedy już w to miał być wmieszany ojciec, sprawa wikłała się w najgorszy
sposób.
— Kolega? — drwił Wacek. — Słyszała mama o takim koledze, co dwudziestozłotówki rozdaje? Ja
takich nie znam.
— Ja też nie — westchnął cicho i z nieukrywanym żalem Piotruś.
— Co za kolega? Jak się nazywa? — dopytywała mama.
— Kostek Przegoń. Może i adres potrzebny? Na Wilczej pod dziewiętnastym mieszka.
— Ten chudeusz, co tu był kiedyś? Ciekawe, skąd on ma pieniądze. Sam wygląda, jakby raz
dziennie, i to nie do syta, jadał, a taki hojny?
— Nie z twojego dawał i nie wtrącaj się!
Marcin czuje, że gdyby mógł, toby w tej chwili starszego brata sprał, związał i wrzucił do
ciemnicy — aż zęby ścisnął na samą myśl o tym, aż na policzkach zesztywniały mu mięśnie.
— Na co ci tyle gumy? — indagowała dalej mama wykręcając prawą ręką palce lewej po kolei i w
odwrotnym kierunku/co robiła zawsze, ilekroć była bardzo zdenerwowana.
Marcin milczał. j
— Na co — pytam! Przecież chyba nie powiesz, że ci od razu było potrzeba aż piętnaście sztuk
tego świństwa?
Świństwa!
Co mama może wiedzieć o przyjemności żucia! Próbowała? Więc po co ta mowa? Nie, w ogóle
szkoda tu cokolwiek wyjaśniać. Do tego przy Wacku, który i tak każde słowo obróci na
niekorzyść Marcina. A mama we wszystko, co on mówi, uwierzy. Więc Marcin decyduje się na
jedno:
— Nie mogę powiedzieć.
— Dlaczego? — głos mamy brzmi prawie tragicznie.
— Jak nie mogę powiedzieć, to znaczy, że nie mogę powiedzieć również, dlaczego. Każdy może
mieć swoje tajemnice? — Tu patrzy znacząco na starszego brata. — Żebyście mnie nawet łamali
kołem i końmi rozrywali — nie powiem!
— Już widzę te bystre konie, co zamiast cię rozrywać, pękają ze śmiechu — drwi Wacek. —
Ojciec pasem przyłoży ci parę razy i zaraz będziesz śpiewać!
— O Boże — wstaje mama — czuję, że już mi się wątroba odzywa. Rzeczywiście, niech ojciec tu
zrobi porządek. I w kogo ty się wrodziłeś? — to do Marcina. — Dlaczego nie myślisz o nauce, jak
Wacek? O tym, żeby w domu coś pomóc, jak Piotruś? Stale nosi cię gdzieś, nie wiadomo do kogo
i gdzie. Zastanów się, co z ciebie wyrośnie? Ile razy prosiłam, tłumaczyłam: wypluj tę gumę,
szkoda pieniędzy. Gdzie tam!
— On już w nałóg wpadł — dorzuca Wacek. — Dno! A żeby się wydostać z nałogu, trzeba mieć
charakter!
— Właśnie: charakter — stwierdza mama i łapie się za wątrobę. — Już mnie kłuje. Od rana w
biurze czułam, że będzie źle. Dyrektor zrobił się taki nerwowy! A teraz jeszcze Marcin!
Zobaczycie, że ja się ciężko rozchoruję...
— Mamusiu, niech się mamusia położy — namawiał Wacek — zaraz napełnię worek gorącą wodą. I
zaparzę ziółek.
— Ja przyniosę worek — rzucił się do łazienki Piotruś. Marcin został sam. Czuł się jak zbrodniarz,
któremu przysądzono za wysoki wymiar kary.
Cóż on jest winien, że mamy dyrektor jest nerwowy? Siedzi przecież nad tą nieszczęsną lekturą,
co wcale nie jest taka najciekawsza. Gdzież jej do „Wyspy skarbów" albo „Tomka na tropach
yeti"!...
— ...nie wygląda — dobiegają z drugiego pokoju słowa Wacka — chudzielec, wichrowaty, nie
domyty, a może nawet jakiś nałogowiec i Marcina wciąga.
— Masz rację... — mówi mama. — Wszystko przez to nieodpowiednie towarzystwo.
Marcin zaciska zęby i pięści. No, teraz to już by Wacka udusił. Gdyby nie obecność mamy, gdyby
nie to, że jej wątroba nawaliła...
Niech się dzieje, co chce. Marcin w niedzielę ojcu wszystko powie! I co do jego własnego
charakteru też... Odzwyczai się od gumy. Wielkie rzeczy! Te trzy kawałki będą już ostatnie,
najostatniejsze. Potem — koniec.
Marcin wyciąga z kieszeni i rozwija gumę w poczuciu, że chociaż ta drobna rekompensata należy
mu się na osłodę ciężkiego życia. Zagląda znowu do książki, ale czy to tak łatwo oderwać się od
tego, co przeżył przed chwilą?
Czego mama chce od Kostka? „Nieodpowiednie towarzystwo"! A Kostek jest najporządniejszy
chłop! Gdyby mama znała go lepiej, podobałby się jej na pewno: gumy nie żuje, w domu
pomaga i uczeń z niego dobry. Nawet pani Skoczelowa raz o nim powiedziała „myślący
chłopiec". A jaki kolega! Prawdziwy przyjaciel, a nie taki, co tylko gada „sztama". Ilu takich?...
Marcin przelicza myślą kolegów: może Nemek Batorowicz, on jeden, gdyby się do niego zwrócić,
pożyczyłby i nie nalegał o zwrot. Ale z Nemkiem teraz jakoś się rozluźniło. Chyba od tego czasu,
kiedy rozeszli się jego rodzice. Teraz ma dwóch ojców: nowego i tego dawnego. I pieniędzy
zawsze sporo, bo obaj mu dają. Ale od tej pory Nemek się zrobił jakiś milczek i kujon. Same
piątki zbiera. Co ta guma tak prędko smak straciła? Zupełnie jak kit.
Marcin wyciąga gumową nitkę na pół metra i chowa ją w ustach z powrotem. I
Piotruś, który w tym momencie wrócił do stołu, patrzy na tę manipulację z niezdrowym
zainteresowaniem i zwraca się do brata z prośbą:
— Marcin, daj jedną.
— Dam ci jedną, jak mi włosy zrzedną — i Marcin z przyjemnością przeczesuje grzebykiem swoją
gęstą czuprynę przed lusterkiem wyciągniętym z szuflady. Może zapomnieć o najpotrzebniejszej
rzeczy, ale grzebyk ma zawsze przy sobie.
— Daj... no, chociaż pół — spróbuję, czy dobra.
— Zjeżdżaj ekspresem, mówię!
— Prawda, że nie masz charakteru — mówi Piotruś, na wszelki wypadek już w drzwiach. —
Sobek! Obwalił się tą gumą, a nawet połówki mu żal... Sobek...
— Chcesz dostać? — i Piotruś znika za drzwiami obawiając się ciężkiej książki w podniesionej
ręce brata.
Wcale nie jestem sobek — tłumaczy się sam przed sobą Marcin — te dwie nadprogramowe gumy
potrzebne mi są do wyrabiania charakteru. Cóż to za sztuka nie żuć, kiedy się nie ma gumy ani
kawałka? Ale nosić ją przy sobie w kieszeni i nie sięgnąć, nie rozwinąć, nie położyć na
niecierpliwych zębach... to trzeba mieć charakter! Stalowy!... Jak zechcę, to się wdam w tego
maminego pradziadka, „najszlachetniejszego człowieka o żelaznej woli"... — i Marcin spogląda
na starą fotografię wiszącą między oknami. Szkoda, że pradziadek w konfederatce i nie widać,
jak się czesał...
VII
Kostek na widok oddawanej pięciozłotówki miał tak zawiedziony wyraz twarzy, że Marcinowi
zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. — W poniedziałek oddam ci resztę — tłumaczył zmieszany —
bo... wiesz, w naszym kiosku mają tylko takie paczki po pięć... — łgał bez mrugnięcia okiem
wiedząc, że Kostek gumy nie kupuje. — i wiesz, kiedy Kazikowi oddawałem, zbaraniał. Nie
spodziewał się, że mu tak prędko zwrócę! A Basior wziął i jeszcze groził, że się policzymy. Heca,
co?
— A co zrobisz z tymi trzema? — pytał Kostek, zapominając, że Marcin nie tylko przegrywa gumy,
ale i sam żuje.
— No... nie wiem jeszcze...
— Mógłbyś je opylić?
— A co, pieniądze ci są potrzebne dzisiaj?
— Nie... tak... wiesz przecież, że jakiś grosz ciągle jest potrzebny. — Kostek nie chciał
powiedzieć, że te trzy złote bardzo by mu się przydały: wyprosiłby jeszcze dwa od mamy i
poszedł do kina na Pradze.
Sobota — najprzyjemniejszy dzień tygodnia. Już od rana czuje się, że nadejdzie jedyne wśród
siedmiu dni popołudnie: „jutro nie ma szkoły"! Wydaje się, że los obdarzył człowieka mnóstwem
czasu na różne przyjemne rzeczy. Oczywiście, odrobienie lekcji odkłada się na później, chociaż
rodzice zwykle są innego zdania. Ale kto by się w sobotę nie umiał wykręcić! Dopiero w niedzielę
wieczór, kiedy trzeba pomyśleć o tym, co zadane, a ciągnie ciekawa książka albo coś innego,
absolutnie" z lekcjami nie związanego, człowiek trochę żałuje, że nie posłuchał rodziców.
Po dokładnym obejrzeniu Centralnej Składnicy Harcerskiej Marcin z Kostkiem znaleźli się na
Dworcu Głównym. Kostek coraz częściej pytał o godzinę: niepokoił się, aby nie wrócić zbyt
późno do domu.
— „Która godzina!" i „która godzina!" — zniecierpliwił się w jakiejś chwili Marcin. — Sobota jest!
Zapomniałeś?
— Właśnie — tłumaczył Kistek — w sobotę mama zawsze sprzątanie urządza i szykuje obiad na
niedzielę.
— No to co? U nas tak samo, ale ja się do tego nie mieszam. Dawno już się nauczyłem
wymigiwać. I ty się nie daj. Bo cię w zaoranego konia zrobią. Masz przecież starszą siostrę.
Ciągle będzie się tobą wykręcać, jak z tym maglem? Mówię ci, nie daj się! To niesprawiedliwie!
Kostek westchnął.
— Nie wzdychaj, ofermo, tylko chodźmy na peron. Tam zawsze jest coś ciekawego.
— Dobra, ale zaraz potem idę do domu — godzi się Kostek. —Jeżeli Alicja ma dziś randkę,
wszystko spadnie na mamę.
Wchodzą szerokimi schodami do sali, gdzie są kasy. Jaki tu ruch! Drzwi na perony szeroko
pootwierane. Potrącani przez spieszących się podróżnych stają z boku, obok kiosku z gazetami.
Obserwują zamykające się automatycznie drzwi elektrycznych wagonów. Wydaje się, że lada
moment ścisną kogoś w pół kroku, zawsze jednak, w ostatniej chwili, napierający tłum cofa się,
a pasażer, stojący już jedną nogą w wagonie, wsiąka w zbitą masę ludzi, którzy już są
wewnątrz.
— Patrz, Tomasz idzie — trąca Kostek Marcina.
Rzeczywiście geograf z walizką w ręku podchodzi do kiosku, nie dostrzegając uczniów. Nagle
zatrzymuje go jakaś pani.
— Dzień dobry, profesorze! Cóż to za podróż wyciąga pana z ukochanej stolicy?
— Dzień dobry. Ano, namyślałem się, namyślałem, aż wreszcie zdecydowałem, że trzeba
wytknąć nos poza własne podwórko. Jadę do Włoch, do córki. Dawno jej nie widziałem.
Fala podróżnych z pociągu popycha profesora Tomaszewskiego i jego znajomą w stronę
chłopców, którzy czym prędzej dają nura w drzwi do sali i wychodzą na ulicę.
— A co, miałem nosa, że wyciągnąłem cię na dworzec? — cieszył się Marcin. — Z gegrą mamy do
końca roku spokój, bo przecież Tomasz z Włoch nie wróci tak prędko. To kosztowna podróż. Ale
— że nigdy nie pisnął słówkiem, że tam jedzie!
— Jakby powiedział, toby już nikt materiału nie powtórzył
— tłumaczył Kostek logicznie — a tak, na poniedziałek zapowiedział generalną powtórkę i założę
się, że każdy będzie przynajmniej pół niedzieli podróżował po mapie.
— Kiszka z wodą! Ja na pewno nie! I ty też! Basior! Basior!
— zaczął wołać nagle Marcin widząc idącego w stronę Pałacu Kultury Basińskiego.
— Czego się drzesz jak koszula na łokciach! — przystanął Basior z miną wcale nie zachęcającą do
rozmowy.
— Ile dasz za fajną nowinę?
— Trzy razy w kark i jeszcze raz na dolewkę! No, gadaj prędko, bo się spóźnię na basen.
— Fiuu! To ty do Pałacu na pływalnię chodzisz? — zdziwił się Marcin.
— Drugi rok. Zobaczyłbyś, toby ci oko spuchło! Co za nowina?
— Tomasz wyjechał. Gegry już do końca roku nie będzie!
— Skąd wiesz?
— Tylko co odprowadzaliśmy go z Kostkiem do pociągu —tgał na poczekaniu Marcin — walizę miał
nielichą. No, pojechał pewnie na całe wakacje. Do córki, mówił, do Włoch.
— Naprawdę? — ucieszył się Basiński. — A czy wy nie zgrywacie się ze mnie? Kostek, czy to
prawda?
— Tomasz tak mówił naprawdę.
— Dlaczego nic nie powiedział na ostatniej lekcji?
— A po co miał mówić? — tłumaczył z ferworem Marcin — teraz też zaklinał nas na wszystkie
świętości, żebyśmy nikomu nie mówili przed poniedziałkiem, żeby się wszyscy podkuli na blachę,
rozumiesz?
— A wam powiedział, bo co? Niby jesteście tacy obkuci? — kpił i wciąż nie dowierzał Basior.
— Nie miał wyjścia, bo zobaczyliśmy go na peronie. Stał właśnie z jakąś babką i mówił, że jedzie
do Włoch, do córki, za którą strasznie już się stęsknił, bo dawno jej nie widział, prawie dziesięć
lat i, mówię ci, żegnał się ze łzami w oczach, wiesz, to jednak daleka podróż, i te łzy to mu
tak...
— No! No! — dziwił się Basior. — Miał łzy w oczach? Ile lat go znam, nigdy we łzach go nie
widziałem. Wydawał się twardy jak gnat, aż tu nagle... No, dobrze wiedzieć. Pójdę jutro nad
Wisłę. Cześć!
— Gdzieś ty j akie łzy widział ? — wzruszył ramionami Kostek po odejściu Basińskiego. — i po co
to?
— Po to, żeby uwierzył, to raz. A po drugie, ładniej, nie? Zresztą nie przysiągłbym, czy on
naprawdę nie miał łez w oczach, kiedy z tą znajomą rozmawiał. Pomyśl: córka, jedyna,
ukochana córka, której od lat nie widział! Może wojna ich rozłączyła, rozumiesz? I dopiero teraz,
dopiero teraz, grosz do grosza, uciułał pieniądze potrzebne na bilet. Masz pojęcie, ile taki bilet
kosztuje? Mówię ci, po prostu trudno pojąć, jak on sobie od ust odejmował każdy kawałek...
— ...gumy do żucia — dokończył Kostek.
— Co? Jak? Widziałeś, że on gumę żuje? — Marcin zatrzymał się na środku trotuaru, a widząc
Kostka, jak stuka palcem w czoło, roześmiał się. — No, ale przecież to wszystko mogło być, nie?
Sobotni obiad w Kostkowym domu nie bywał wymyślny. Barszcz na białej kiełbasie i do tego
wkrojone ugotowane na twardo jajko. Dodawszy parę kawałków chleba można się było najeść i
Kostek nie narzekał, ale cieszył się, jeżeli mama miała chwilę czasu i obrała do barszczu
kartofle. Dziś od razu zrozumiał, że kartofli nie będzie. Mama myła okna w kuchni. Barszcz
pachniał czosnkiem, pewno w nim pływał spory kawałek kiełbasy.
Rzuciwszy teczkę na kanapę, Kostek czym prędzej podniósł pokrywkę stojącego na małym gazie
garnka. Czosnek, owszem, pachnie, ale kiełbasy ani śladu!
— Bez kiełbasy! — w głosie Kostka brzmi takie rozczarowanie, tak wielki zawód, że mama śmieje
się, nie przerywając wycierania szyb.
— Z głodu nie umrzesz, nie bój się. Wkroisz sobie za to do barszczu dwa jajka.
— Jajko za kiełbasę? — zastanawia się Kostek. —To chyba za mało.
— Bardzo długa kolejka była w sklepie, nie mogłam stać, bo już zaplanowałam, że dziś okna
umyjemy.
— Czy to znaczy, że ja też? — pyta ostrożnie Kostek.
— Nie bój się, leniuchu! Okna w pokoju umyje Alisia. Ty tylko zapastujesz podłogi i wytrzepiesz
chodniki. Ale najpierw, zaraz po obiedzie, skoczysz jeszcze do rzeźnika. Może dostaniesz coś na
kolację. Myj ręce i siadaj do jedzenia.
Kostkowi o jedzeniu nie trzeba dwa razy przypominać.
Barszcz, chociaż bez kiełbasy, gęsty od skwarków i wkrojonych jajek, smakuje znakomicie.
Swoją drogą, ile to niepotrzebnych robót mama sobie wynajduje! Okna były prawie czyste! Tylko
co myte na Wielkanoc. Ze muchy trochę popstrzyły, to co! Kto na to patrzy! Albo pastowanie
podłóg co tydzień! Komu zależy, żeby się tak bardzo świeciły? I tak się zadepcze, i tak muchy
znowu okna zapstrzą. Mięso na obiad chyba ważniejsze.
Kostek kończy ostatnią łyżkę w samą porę, bo do drzwi ktoś dzwoni. To na pewno nie Alicja, ona
ma swój klucz.
— Idź, otwórz — mówi mama i schodzi z krzesła z niezadowoloną miną: nikt nie lubi wizyt w
czasie sprzątania.
W przedpokoju za progiem stoi pani Malinowska, słynąca z ciągłych nieporozumień z sąsiadami,
a za nią, ku zdumieniu Kostka, maglarka — ta, która pomagała mu zwijać bieliznę na wałki.
— Czy jest ktoś w domu? — pyta pani Malinowska, choć musiała mamę przez drzwi do kuchni
widzieć.
— Przecież drzwi s a m e się nie otworzyły — odpowiedział bezczelnie Kostek, bo niby dlaczego
on się nie liczy?
— Dobrze, że i ty jesteś w domu — dorzuciła zagadkowo maglarka, ale już mama, nie odwiązując
fartucha, stanęła w drzwiach.
— Słucham. Czego sobie panie życzą?
— Życzę sobie zwrotu mojej bielizny! — kategorycznie oświadczyła pani Malinowska. —1 to pani
mówię, że nie ruszę się stąd nogą, dopóki jej nie dostanę!
— To chyba jakieś nieporozumienie... — spokojnie mówi mama. — Nie wiem nic o pani
bieliźnie...
— I pani mi to mówi! — woła pani Malinowska. — Pani!
— Wolnego, wolnego — uspokaja maglarka.
— Mówię i powtarzam: nic wie wiem.
— Ładne „nie wiem"! Trzy nowe obrusy! Cztery prześcieradła! Dwie podpinki z angielskim
haftem! I siedem nowiutkich, nowiusieńkich kolorowych poszewek! Chyba pani wie, że teraz
najmodniejsza jest kolorowa bielizna!
— Nie interesuje mnie to — mama ciągle była spokojna, ale różowe plamy zaczynały występować
jej na szyi. — Nie rozumiem, dlaczego nachodzi pani mój dom i do tego podnosi głos.
— Tak?! Mam nie podnosić głosu?! — krzyczała już naprawdę pani Malinowska. — Niech mi pani
odda, co moje, to nie będę panią nachodzić!
— Wolnego! Wolnego! — nawoływała na próżno maglarka. W uchylonych drzwiach stanęła
dozorczyni. Słychać było otwierające się mieszkania zaniepokojonych hałasem sąsiadów. —
Wolnego, powiadam, wszystko się wyjaśni. To pewnie pomyłka...
— Ładna pomyłka! Zabrać cudzą bieliznę ze strychu! I do tego taką piękną, nową bieliznę!
— Ze strychu? — mama przetarła ręką czoło. — Owszem, córka wczoraj zdjęła naszą bieliznę ze
strychu, o proszę, tu leży, może pani zobaczyć, czy to pani bielizna.
Mama weszła do pokoju, chwyciła maglownik i rozwijała go szybkimi gestami. Plamy na szyi były
już czerwonego koloru.
Z rozwiniętego maglownika pani Malinowska zaczęła wyszarpywać sztukę po sztuce.
— O, mój obrus! Moje prześcieradło! Moja koperta z angielskim haftem! O! Powłoczki! Moje!
Wszystko moje!
— Coś nieprawdopodobnego!... — szepnęła mama i osunęła się na kanapę, przysiadając jedno z
prześcieradeł, które bez żadnej delikatności wyciągnęła spod niej pani Malinowska. Maglarka
opowiadała, jak to wczoraj zauważyła koperty z angielskim haftem i kolorowe powłoczki, które
już znała jako własność pani Malinowskiej, jak to ją zastanowiło i jak dziś powiedziała o tym
pani Malinowskiej spotkanej w sklepie samoobsługowym .
— Od razu mi się coś tu! tu! zrobiło! — pokazywała pani Malinowska środek obficie wypełnionej
bluzki. — Zapomniałam nawet, po co do sklepu przyszłam. Biegnę na strych — ani śladu mojej
bielizny! Owszem, wiszą jakieś sztuki, stare, niedoprane cera na cerze...
— Wolnego, wolnego — mitygowała znowu maglarka. — Powiedziałam pani Malinowskiej, że ten
chłopiec, co tu był z bielizną — pokazała na Kostka — nie chciał powiedzieć, jak się nazywa, ale
kolega do niego mówił „Kostek". Dozorczyni powiedziała, że „Kostek" to u Przegoniów. Więc
przyszłyśmy.
Dla Kostka sprawa od kilku chwil była jasna. Fatalna pomyłka! Stało się...
— Sam chodziłeś na strych? — powiedziała z trudnością mama.
— Z kolegą... — odpowiedział niechętnie i powoli. — Ze świeczką, bo światło nawaliło.
Przepraszam panią za omyłkę.
— Omyłka! — sarknęła pani Malinowska, zbierając zawiniętą już bieliznę pod pachę i kierując się
do drzwi. — Dlaczego ja się nigdy nie omylę?
— Nasz maglownik pani też zabiera? — zatrzymał ją Kostek. Teraz pani Malinowska oblała się
czerwienią.
— No tak. W nerwach cała jestem. Człowiek głowę traci od tego wszystkiego! — Rozwinęła
zamaszyście całą bieliznę z maglownika, aż poszczególne sztuki rozsypywały się na podłogę i
Kostek raz po raz schylał się, aby podnieść to modną poszewkę, to znów kopertę z angielskim
haftem. Mama ledwo trzymała się na nogach, aż się o szafę oparła.
W tym momencie, do mieszkania weszła Alicja. Widząc zmienioną twarz mamy zawołała:
— Co tu się stało, mamusiu?
— To się stało — odwróciła się już na schodach pani Malinowska — że przez takie „pomyłki"
pogotowie mnie chyba do szpitala zabierze!
Kostek zamykając za nieproszonymi gośćmi drzwi rzucił:
— Były trzy duże wałki, pani maglarka zaświadczy, kosztowało trzydzieści złotych plus robocizna,
ale to już niech będzie wyrównanie tych... no... szkód moralnych.
— Coś nieprawdopodobnego! — westchnęła mama biorąc się za głowę obydwoma rękami. —
Widzisz, Alisiu, co się przez ciebie narobiło?
— Przeze mnie? Co też mama mówi?
— Na Kostka złożyłaś magiel i masz pasztet: wziął cudzą bieliznę ze strychu! I jakby mało było
kłopotu, to jeszcze Malinowskiej Ta dopiero będzie z jęzorem latać przez poł roku!
— Kostek! — mówi Alicja. — Gdzieś ty miał oczy?! Co wyście tu z tym Marcinem wyprawiali?
Wszystko przez tego kolegę, mamusiu. Kostek zupełnie przez niego zgłupiał. Dziś tez widziałam
ich obydwu na dworcu
— A coś ty tam robiła?
— Nie twoja rzecz. Ile razy mama ci mówi, ze po lekcjach masz zaraz do domu wracać? Podłogi
zapastowane?
— Gdzie tam! Dopiero obiad zjadł. Co to za kolega? — pytała mama.
— Normalny. Z naszej klasy.
— Wiem przecież, że nie anormalny! Jak ty matce odpowiadasz?
— Normalnie. Mama pyta, ja odpowiadam.
— Jak mi jeszcze raz odpowiesz „normalnie", to popamiętasz, słyszysz? Jak on się nazywa?
— No... Bigos!
— Bigos? To nazwisko? A może imię?
— Ojej mama to naprawdę! Na imię ma Marcin.
— Aha — przypomina sobie mama — j a chyba coś o tym Marcinie słyszałam na zebraniu w szkole.
Niespokojny jakiś czy dwójkowicz...
— Normalnie, jak wszyscy.
— Mama słyszy, co ten Kostek opowiada? Dwójki — to u niego normalne. Pokaż lepiej swój
dzienniczek.
— Mamusiu, polecę do rzeźnika — ratował się Kostek — przecież ludzie wszystko rozdrapali!
— No dobrze. Leć raz—dwa — potem porozmawiamy.
— A pasta do podłogi jest?
— Jest, jest. Tylko sobie nie daj byle czego zawinąć, patrz, co kupujesz, patrz, ile waży.—
Kostek wyszedł obrażony: za każdym razem to samo. Cóż to on małe dziecko? Ale dobrze, że
dzienniczka me pokazał. Po powrocie mama zapomni. W dzienniczku pani Skoczelowa wpisała
uwagę, że rozmawiał na lekcji — znowu byłoby gadanie! A teraz kupi mięso i zobaczy na
afiszach, co gdzie grają. Jutro nad gegrą nie trzeba będzie siedzieć — fajnie!
VIII
Ojciec wrócił rano. Marcin wyskoczył do przedpokoju, aby go przywitać. Nieogolone policzki
drapały, uśmiechał się, ale było widać, że jest zmęczony.
— Marcin, synu, wannę od razu szykuj. Tylko nie bardzo gorącą. Wykąpię się, i do łóżka, chociaż
na parę godzin. Marysiu, wszędzie dobrze, ale w domu, wiesz...
Marcin puszczał wodę w łazience i słyszał, jak ojciec zaczął od razu o swoich burakach.
— Głodny jesteś? — pyta mama.
— Herbaty bym się napił, ale to już po kąpieli.
Mama kazała chłopcom wrócić do łóżek. Piotruś chciał koniecznie położyć się z ojcem. Herbata
pachniała mocno, na talerzyku żółciły się kawałki placka z kruszonką.
Ojciec z błogim wyrazem twarzy opierał się o poduszki.
— Dom... — mówił — dom... to najlepsze...
Marcin już nie chciał spać. Sięgnął po książkę, nagle do uszu jego dobiegły słowa:
— ...rady nie dam. Musisz go wziąć po męsku... złe towarzystwo... Pieniądze nie wiadomo
skąd... może w jakieś szachrajstwa się wdał? Wiesz, jak się to może skończyć... charakter ma
słaby, podatny...
— Eee, pewno nic poważnego — powątpiewał ojciec.
— Jak to „nic poważnego"! Los własnego dziecka cię nie obchodzi? Dopiero jak milicja przyjdzie?
Wacek też podejrzewa coś niedobrego. Nie słyszałeś o tych chłopcach, co kioski okradali? W tym
samym wieku, co Marcin. Dojrzewanie to jest najtrudniejszy okres. Chłopak potrzebuje ręki
ojca, a ciebie nigdy nie ma!
— Marysiu! Miej litość! — jęknął ojciec. — Czy ja dla swojej przyjemności jeżdżę? Awans
dostałem właśnie za to, że w terenie umiem robotę organizować. Ale ta praca doprawdy za
słodka nie jest. Jak pies po hotelach, po stołówkach. A kiedy wreszcie człowiek cieszy się, że do
domu, do swego łóżka, to tymi...
— Ach, Józku, mnie naprawdę trudno. Wszystko na mojej głowie! No, już dobrze, przepraszam
cię, śpij.
— Jak się prześpię, to z chłopakiem pogadam, ale dajcie mi odzipnąć...
Mama zamknęła ostrożnie drzwi. Słychać było: poszła do kuchni. Mama zawsze pierwsza wstaje.
Domowej roboty nigdy nie brak. Marcina zaczyna gryźć sumienie, ale trwa to zaledwie chwilę.
„Wacek też niewiele pomaga, tylko użala się nad mamą, że tak wszystko sama... Piotruś,
owszem, ale co ten Piotruś potrafi?... I po co mama ojcu jakieś historie nie z tej ziemi
opowiada? Albo znowu z tym charakterem! I po co jakieś tam «dojrzewanie», «trudny okres»!
Nie można powiedzieć po ludzku, że szósta klasa najtrudniejsza? Każdy chyba to rozumie..."
Poniedziałek wśród innych dni tygodnia na pewno mógłby zostać rekordzistą: żaden tak szybko
nie nadbiega po niedzieli jak właśnie on.
Uczniowie poniedziałkowym rankiem ciągną do szkoły po prostu zawiedzeni, że niedziela
obiecywała tak wiele, a nie dotrzymała nawet połowy i zamiast sypnąć samymi
przyjemnościami, ukazała nagle różne niemiłe sprawy.
Marcin i Kostek spotkali się w szatni z niewesołymi minami.
— Gnatów nie czuję! — skarżył się Kostek. — Całą niedzielę była taka harówka, jak przed
Wielkanocą! — A widząc zdziwione spojrzenie kolegi ciągnął dalej: — W sobotę była draka, bo
wiesz, ta bielizna, co ją zmaglowaliśmy, to wcale nie była nasza. Mama się zdenerwowała, a
moja mama, jak się zdenerwuje, to bierze książkę i czyta. Poczyta parę godzin i spokój —ale za
to potem goni robotę, że coś strasznego!
— A nie możesz zwiać albo żeby... siostra?
— Spróbowałbyś! Nie tak łatwo. A jeszcze przez tę omyłkę. Musiałem drugi raz z Alicją do magla
iść. I zapłacić trzeba było, mama powiedziała, że mi to wszystko z tygodniówki wytrąci, żebym
na drugi raz patrzył, co robię.
— W kinie byłeś?
— W kinie! — powtórzył z goryczą Kostek. — Za co?
— Ja ci zaraz oddam — Marcin zaczął szukać po kieszeniach.
— 60 —
— Dostałem tygodniówkę, ale co to jest dziesięć złotych? Myślałem, że ojciec mi coś dorzuci,
kiszka z wodą! Też miałem rozprawę. Tyle że do południa byłem w parku, Sobieraja spotkałem,
a po obiedzie, jak się ojciec za mnie wziął. A do tego mama oliwy ciągle dolewała! No, jakoś się
wykręciłem. Z ojcem to można się dogadać, z mamą trudniej.
— Wiem coś o tym! — rzucił Kostek.
— Ojca ujęło, że koledzy mają do mnie zaufanie, skoro na moje ręce złożyli pieniądze na
prezent dla nauczyciela...
— Prezent? Jaki prezent?
— Bo wiesz, nasz Piotrek widział, jak kupowałem gumy do żucia. Nie mogłem przecież
powiedzieć, że przegrałem, bobym naparzankę dostał jak amen w pacierzu i z tygodniówką też
bym się pożegnał, więc powiedziałem, że geograf jechał do Włoch i postanowiliśmy naszemu
ulubionemu nauczycielowi dać coś na drogę, a że Tomasz żuje gumę...
— Tomasz? Żuje gumę?...
— Ojciec też się zdziwił, ale mama wtrąciła, że wśród nauczycieli są różni dziwacy, no więc
ojciec powiedział tylko, że prezent nie był zbyt pomysłowy, że trzeba było lepiej jakiś drobiazg
córce, jakąś pamiątkę, ale ja na to — że my przecież nic o tej córce nie wiemy, czy mała, czy
duża...
— Aleś się nałgał! — podziwiał Kostek. — A jak się ojciec z Tomaszem spotka?
— Nigdy! Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie lubelskie buraki! A co do łgania, to pamiętaj: „Nie
będziesz łgał — nie będziesz spokoju miał". Jakby moja mama dowiedziała się, że ja się
zakładam i przegrywam czy wygrywam, tobym już, bracie, do końca świata spokoju nie miał. Bo
w naszej rodzinie był taki dziadek, co wszystko w karty przegrał. Dopiero bym się nasłuchał!
Kostek, matmę zrobiłeś?
— O raju! Nie! W sobotę u rzeźnika stałem w ogonku, potem magiel — potem kolacja... A w
niedzielę od rana mama takiego ducha nabrała, że ganiała mnie cały dzień, wypastowałem i
wyfroterowałem wszystkie podłogi.
— A siostra? Oj, Kostek, ty za ofiarę w domu jesteś!
— Nie bój się. Alicja prasowała całą niedzielę. I nie musiała bielizny zwilżać, bo płakała jak nad
cebulą. Przeżywa...
— Co to znaczy?
— A bo ja wiem. Mama do niej powiedziała: „Wiem, że to mocno przeżywasz, ale lepiej popłacz
teraz, niż całe życie z człowiekiem bez charakteru".
— O, znowu coś! Co to jest ten człowiek bez charakteru albo z charakterem?
— Sam bym chciał wiedzieć. Ten, z którym Alicja chodziła, wcale mi się nie wydawał najgorszy.
Ale mamie się nie podobał: palił papierosy. Jak tylko przychodził do nas, mama okna otwierała,
że niby się zadusić można. A jak wyszedł, to zawsze do Alicji o nim: „Jedne portki na gołym
tyłku, a wszystko z dymem przepuści". No i Alicja z nim rozerwała czy zerwała, nie wiem, jak to
się mówi.
— Nasz Wacek też pali, ale tylko w szkolnym ustępie, widziałem go z Fają z dziesiątej.
— Niech ich woźny złapie! Zobaczą trzy światy!
Pierwsza lekcja potoczyła się normalnie, ale już na drugiej, która miała być dalszym ciągiem
historii, pani Skoczelowa zajrzała do klasy i oświadczyła:
— Muszę iść teraz do klasy ósmej, wiecie, że jutro zaczynają się u nich egzaminy. Do was
tymczasem przyjdzie pan Tomaszewski.
— Pan Tomaszewski?! — zawołało w ogromnym zdziwieniu kilka głosów. — Który pan
Tomaszewski?
— Wy chyba z tych upałów głowy tracicie — powiedziała pani Skoczelowa. — Jeden jest tylko w
naszej szkole pan Tomaszewski. Właśnie idzie.
Marcin mrugał oczami, wydawało mu się, że śni.
Profesor grzecznie przepuścił wychodzącą nauczycielkę i wszedł do klasy wyświeżony, pachnący,
w jasnym, letnim garniturze, opalony i po prostu promieniejący wypoczynkiem.
— Ja ci pokażę! Gagarina z Walentyną zobaczysz i wszystkie gwiazdy na dodatek! — syczał do
Marcina z drugiej ławki Basior, wygrażając obiema zaciśniętymi pięściami, a nieszczęsny
Sobieraj, siedzący dalej, aż zbielał z wściekłości.
Na domiar złego pan Tomaszewski zauważył: — Jak to, mój Basiński, jeszcze ci było mało na
przerwie? To może resztę energii wyładujesz przy mapie? Proszę bardzo — i uprzejmym gestem
zapraszał na środek klasy, do stojaka z mapą.
Basior wrócił z dwóją. Wyglądało, jakby profesor dowiedział się w jakiś niewyjaśniony sposób,
kto wczorajszej niedzieli miał o wiele pilniejsze zajęcia niż ślęczenie nad wyżynami i nizinami
Polski, nad jej podziałem administracyjnym, rozwojem przemysłu i przede wszystkim rolnictwa.
Ofiarą fatalnego nieporozumienia padł i Basior, i Maciora, i Kostek, a "przy samym końcu lekcji,
kiedy Marcin miał już błogą nadzieję, że jemu się tym razem upiecze — usłyszał swoje nazwisko.
Na próżno, zapytany o bogactwa mineralne Wyżyny Kielecko—Sandomierskiej, zręcznie
przeskoczył Wisłę i zaczął się rozwodzić o uprawie buraków cukrowych, ich kontraktacji, trosce
rolników o sztuczne nawozy i o tych wszystkich sprawach, o których na podstawie opowiadań
ojca mógł ciągnąć i godzinę.
Tomasz bezlitośnie mu przerwał i kazał wrócić do poprzednio zadanego pytania.
Marcin speszony, że nie potrafi wywieść w pole nauczyciela, zapomniał nawet to, co mu się w
głowie przedtem jakoś trzymało, i zamilkł na dobre.
— Hm, Bigoszewski — powiedział Tomasz — nie powtórzyłeś materiału? Nie zajrzałeś nawet do
podręcznika? A masz ty chociaż podręcznik?
Gdyby Marcin chciał mówić prawdę, powinien wyznać, że z jego podręcznikiem geografii
okrutnie się obszedł Bobik, wspaniały, mądry pies, który przychodził czasami do nich z dalekim
kuzynem, Stefkiem Dziewałtowskim, pies, który też widocznie do geografii wielkiego
nabożeństwa nie miał. Ale znając bezwzględność Tomasza, wiedząc, że tak czy inaczej dostanie
dwóję, pohamował się. Żądano od niego prawdy, a z jakiej racji on się miał nią posługiwać,
skoro ten, kto się o nią dopominał, potrafił tak perfidnie kłamać!... Przecież w sobotę na dworcu
Marcin dobrze słyszał (i nie tylko Marcin, Kostek też miał uszy!), jak profesor mówił, że jedzie
do Włoch, do córki, której dawno nie widział. No i co? Więc dorośli mogą tak strasznie kłamać? A
on ma mówić prawdę? Raczej w ziemię wrośnie, a prawdy nie powie!...
— Panie profesorze, ja... całą niedzielę siedziałem nad geografią. Od razu, jak się obudziłem, to
tylko mleka trochę popiłem i do nauki — płynęło z ust Marcina — czytałem sobie, powtarzałem,
ale niegłośno, panie profesorze, bo rano ojciec mój wrócił spod Lublina, bo musiał tam
skontrolować, czy buraki rosną jak trzeba, bo, panie profesorze, już niedługo kampania
buraczana się zacznie...
Profesor w tej chwili zrozumiał, skąd jego uczeń ma tyle wiadomości o uprawie buraków, i
kiwnął głową.
— ...i powtarzałem, panie profesorze, rozdział za rozdziałem, i potem, kiedy oj ciec wstał,
namawiał mnie, żebym szedł z nimi, to znaczy jeszcze z moim młodszym bratem, do zoo, ale
czy ja nie rozumiem, że nauka ważniejsza? I do samego obiadu nad geografią, a po obiedzie...
— Dziwne — rzekł profesor — bardzo dziwne...
Marcin pomyślał, że on też mógłby coś dziwnego przytoczyć. Przecież Tomasz powinien w tej
chwili być u córki w dalekich Włoszech.
— Tak, panie profesorze, może to i dziwne, ale są na tym świecie różne dziwne rzeczy. I nawet
kiedy moja mama mówiła, żebym poszedł trochę na świeże powietrze albo do kina...
— Proszę pana, on mówi prawdę! — zawołała Jagodzianka. —Ja go wczoraj widziałam w kinie
„Aurora"!
— ...ale zaraz po kinie wróciłem do geografii, nawet innych przedmiotów nie odrobiłem. Matmy
nie odrobiłem, panie profesorze, o, proszę sprawdzić zeszyt, i tylko geografię, ale widocznie...
widocznie... przetrenowałem.
Profesor pokiwał głową z zagadkową miną i postawił w notesie dokładną okrągłą dwójkę.
Po dzwonku dziewczęta, jak zwykle, pobiegły do drzwi, ale nie wszystkie wyszły. W klasie
zaczęła się bójka.
Ciężki, zwalisty Basior rzucił się pierwszy na Marcina. Za nim do bitki przyłączył się Sobierajski,
też nie ułomek. Ale Marcin nie dał się zaskoczyć, a Kostek ani chwili nie zastanawiał się, gdzie
jego miejsce. Już wyleciał w powietrze czyjś sandał, już trzeszczał wydzierany z koszuli rękaw,
a wszystko było przerywane głuchym odgłosem trafnych uderzeń i wołaniem:
— Za Włochy! Jeszcze raz za Włochy! I to też za Włochy, do których pojechał Tomasz!
Kłąb splątanych nóg, rąk, wyślizgujących się barków i pleców znów nakrywanych nogami, które
nie wiadomo, do kogo należały, przewalał się coraz szybciej. Tak jedna, jak druga strona miała
swoich przyjaciół, którzy, nie wiedząc nawet, o co chodzi, stawali w potrzebie do pomocy.
Nagle spod splątanych w dziwny węzeł kończyn odezwał się donośny głos Sobierajskiego:
— Basior! Rozejm! Przypomniałem sobie! Rozejm! Najwyższa była po temu pora — bo oto już
nadbiegały dziewczynki, poprzedzając nauczycielkę.
— Biją się! — piszczały. — Chłopaki się biją! Proszę pani, tu! Tutaj, w naszej klasie!
Chłopcy w mgnieniu oka stanęli na nogi. Kostek zgubił sandał i czym prędzej wszedł do ławki.
Marcin miał podbite oko, Basiński — rozciętą wargę, z której zlizywał krew.
— Co to? Co tu się działo? Co wy wyprawiacie? — denerwowała się pani Skoczelowa. — Na parę
minut z oka was nie można spuścić? Mówcie zaraz, o co wam poszło?
— Nam? — dziwił się Basior przykładając do wargi nie pierwszej czystości chusteczkę. — O nic.
Siłowaliśmy się.
— I twoje podbite oko też z tego siłowania? — zwróciła się nauczycielka do Marcina.
— Też, proszę pani, tylko że nadziałem się na łokieć.
— Na własny łokieć? — powtórzyła ironicznie nauczycielka.
— On chciał powiedzieć, że na pięść, a to żadna różnica, proszę pani — mówił Maciora — łokieć
czy pięść, ta sama ręka. Może się pani łatwo przekonać.
— Już ja bym wolała was przekonać — kiwała głową nauczycielka — że teraz naprawdę są gorące
dni w szkole i powinniście to zrozumieć. Wy też wkrótce będziecie w ósmej klasie. Wy też
będziecie się denerwować.
— Proszę pani, proszę pani! — wołała jakaś uczennica przepychając się przez otaczającą
nauczycielkę gromadę. — Pan kierownik prosi!
Pani Skoczelowa opuściła klasę, a Irena Gołąbkówna pogardliwie wydęła wargi.
— Jak tak, to się naparzają, że o mało zębów nie liczą, a nauczycielce mówią: „siłowanie".
Łgarze! A Bigos to tak kłamie, aż tynk z sufitu leci! „Od rana nad geografią siedziałem —
przedrzeźniała — do samego obiadu! Nie jadłem, nie piłem, tylko się uczyłem!" A jakże! Przecież
ganialiście z Sobierajem po parku Ujazdowskim, aż ziemia dudniła, i ludzie oglądali się, czy to
hipopotamy lecą. Może nie?
— Nie twoja babska rzecz! — uciął krótko Basior. — Panowie, oczyśćmy plac!
Dziewczęta w mgnieniu oka zrozumiały, o co chodzi.
— Panowie — podjął Sobierajski — wydaje mi się, że zaszło małe nieporozumienie. Bigos nie
kłamał!
— Jak to? Nie mówił, że Tomasz jedzie do Włoch? Że gegry nie będzie? Łgał jak pies! Dobrze
chociaż, że i sam wpadł.
— Tomasz jechał do Włoch. I to nie pierwszy raz — wyjaśniał Sobierajski. — Przypomniałem
sobie, że w zeszłym roku, kiedy dojeżdżałem jeszcze z Pruszkowa, Tomasz zawsze w
poniedziałek właśnie z Włoch wracał. Z tych pod Warszawą.
Marcin i Kostek zmartwieni byli otrzymanymi dwójami z geografii.
— Jak myślisz — mówił Kostek — czy ta bomba wpłynie na stopień z gegry na świadectwie?
— Tfu! Co ci do głowy przyszło? — denerwował się Marcin. — Jeszcze by tylko brakowało,
żebyśmy poprawkę mieli do siódmej. To przecież byłby koniec świata. Tomasz musi nas jeszcze
zapytać.
— Ja zaraz dziś siadam nad gegrą i sam do niego się zgłoszę, bo może być klops.
— Może, ale nie musi. Taki piękny dzień! Polećmy na Bielany — kusił Marcin.
— Leć, leć, wariat jesteś! W przyszłym tygodniu nauczyciele mają zebranie, jak ci wlepią ze
dwie poprawki, to wsiąkniesz.
— Skąd wiesz o tym zebraniu? — zaniepokoił się Marcin.
— Mapę do pokoju nauczycielskiego odnosiłem i widziałem tam na desce koło drzwi przypięte
zawiadomienie, żeby oceny były przygotowane.
— O raju! — Marcina dreszcz przeszedł. — Tomasz zły, Skoczelowa za tego Sienkiewicza zębami
na mnie zgrzyta...
— Na mnie też — wtrącił Kostek. — Co tu zrobić, żeby zdobyć trochę forsy... Żeby jaki skarb
wykopać...
— Wariat! Gdzie byś tu kopał! Na Marszałkowskiej? Wszystko przekopane, wzdłuż i wszerz. Już
lepiej jechać taksówką i znaleźć w niej teczkę pełną pieniędzy, no, na przykł ad — pięć tysięcy
złotych. Idziemy oddać temu, co zostawił, bo na pewno zgłosiłby milicji, a on mówi: „Chłopcy!
Uratowaliście mój honor! To były pieniądze ubogiej staruszki, której syn, umierający na obcej
ziemi, powierzył mnie, abym przekazał matce. Macie tu po sto złotych".
— Wariat! — teraz Kostek podważał pomysł Marcina. — Gdzie masz forsę, żeby jechać taksówką?
Rozstali się z postanowieniem, że muszą coś wymyślić, aby powiększyć swe fundusze. Obaj po
oddaniu długów byli, można powiedzieć, bez grosza. Marcin mechanicznie sięgnął po gumę.
Ostatecznie człowiekowi lepiej się myśli, kiedy żuje, a co do ćwiczenia charakteru, to jedna
guma wystarczy. Zresztą, co tu mówić o pracy nad charakterem, kiedy życie ucznia jest i tak
ciężkie...
IX
jednak i w tym ciężkim uczniowskim życiu zdarzają się jaśniejsze chwile. Kostek Przegoń wygrał
namiot.
Kiedy Nemek Batorowicz przybiegł do niego z numerem „Świata Młodych" pokazując
wydrukowane nazwisko Kostka i wymienioną nagrodę, szczęściarz nie chciał wierzyć własnym
oczom. Zawołał zaraz Marcina, któremu w pierwszej chwili żal się zrobiło, że nie wziął w
konkursie udziału. Przecież i on mógłby coś wygrać, ale mu się po prostu nie chciało przysiąść
fałdów. Trzeba było ileś tam książek przeczytać, toby jeszcze wytrzymał, ale i napisać, co się o
nich myśli. Za długo! Wolał pognać do parku albo nad Wisłę, albo tak, po prostu włóczyć się
ulicami. Kostek co innego. Dobra, że chociaż on wygrał.
Wieść rozniosła się po klasie piorunem. Numer czasopisma wyrywano sobie, nie pytając, do kogo
należy. Wkrótce był przedarty na pół i wędrowała tylko strona zawierająca niecodzienną
wiadomość.
I nagle wszyscy zaczęli się martwić, kiedy Kostek odbierze nagrodę — bo było tak napisane:
„Zdobywcy nagród zgłoszą się jak najszybciej do redakcji".
— Może to już za późno? — zastanawiał się Sobieraj. — Przecież pismo ukazało się wczoraj. Może
inni swoje nagrody odebrali, a twoja, Kostek, już przepadła? Toby dopiero było!
— Poproś Tomasza o zwolnienie — doradzał Basiński — pokaż mu czarne na białym, że „jak
najszybciej", a jak najszybciej, to znaczy, ile pary w nogach, bo naprawdę możesz się z tym
namiotem pożegnać.
— Co ty opowiadasz — wątpił Nemek — przecież to poważna redakcja, nie żadni naciągacze.
— A może ktoś przez pomyłkę wziąć, nie? Wygrał chlebak, a weźmie namiot. No i co?
Zaniepokojony Kostek pokazał „Świat Młodych" panu Tomaszewskiemu, który przeczytał
wiadomość, owszem, powinszował Kostkowi i kazał siadać na miejsce, a na czyjąś nieśmiałą
uwagę, że Kostek może się po odbiór spóźnić, odpowiedział spokojnie:
— Nagroda nie zając, nie ucieknie, a lekcja, chociaż też nie zając, ucieka z każdą minutą. — i
wezwał Ewę do mapy.
Do końca oprócz geografii były jeszcze dwie lekcje. Okropnie daleko! Ale dobrze się stało, gdyż
do tego czasu oszołomiony Kostek zdołał trochę oprzytomnieć i odżegnać się od udziału całej
klasy przy odbieraniu nagrody. Może do tego potrzebny jest ktoś starszy? Naradzi się najpierw w
domu.
Koledzy, a nawet i koleżanki, byli zawiedzeni. Nie obyło się nawet bez ironicznego wyrażania
wątpliwości, czy Kostek w ogóle da* na swój namiot choćby z daleka spojrzeć.
— Sobek! Na pewno nikomu nie da!
— Najwyżej drugiemu sobkowi, Marcinowi.
— W ogóle oni dwaj — wymądrzała się Ewa — to nic nigdy dla ogólnego dobra... widać to na
każdym kroku... Sobki.
To sobkowanie bolało. Było przecież niesprawiedliwe. Jak to, czyż ich nie pochwaliła publicznie
pani Śmiątkiewicz za gromadzenie jesienią liści na kompostową pryzmę? Nikt się tak nie
nadźwigał. Dzień w dzień biegali do parku Ujazdowskiego. Mieli fory u nauczycielki biologii,
która w tej pryzmie kompostowej, założonej rok temu, starannie przewracanej co parę
miesięcy, widziała nie tylko ilustrację poglądową jednego z punktów przerabianego programu,
ale i realizację cichego marzenia: miniaturowego ogródka w kącie boiska, gdzie, niestety, do tej
pory złocił się jedynie szczery piach.
Starsza pani w dużych rogowych okularach, obarczona zawsze dużym pudłem, w którym często
znajdowało się jakieś „cudowne" znalezisko: korzeń o dziwnym kształcie, gałązka obsypana
kwiatem lub owocami, rzadki okaz narośli na drzewie lub nawet naszyjnik czy broszka
pomysłowo zrobione z pestek, nasion i suszonych jagód jarzębiny.
Młodzież lubiła ją i nie obawiała się złych stopni, bo z najoporniejszego mózgu potrafiła wydobyć
wiadomości zasługujące co najmniej na trójkę.
Była sprawiedliwa i gdyby Kostek z Marcinem na to nie zasługiwali, nigdy nie powiedziałaby o
nich, że mają... zaraz, jak to?... Aha — wysoki stopień uświadomienia obywatelskiego.
A tu nagle — sobki.
Kiedy stanęli przed domem, w którym mieściła się redakcja „Świata Młodych", zobaczyli ku
swemu zdziwieniu Basińskiego i jeszcze dwu kolegów. Jak to? Więc na próżno ze szkoły poszli w
odwrotnym niż należało kierunku, udając, że nie spieszą po nagrodę? Na próżno nałożyli dwa
razy tyle drogi, aby obejrzeć namiot bez świadków?
— Nie szkoda wam kalorii — drwił Basior — i czasu? My pruliśmy prostą drogą. Czekamy i
czekamy. No, Kostek, spiesz się!
Paczka z namiotem była spora. Dźwigali ją na przemian, aż przydźwigali na Kostkowe podwórko.
Tu pomocnicy kategorycznie zażądali rozłożenia namiotu.
Na wycementowanym podwórku nie było ani piędzi ziemi, w którą można by wbić „śledzia". Nic
nie pomogły perswazje Kostka, żeby zaczekać do niedzieli i udać się z namiotem gdzieś w
odpowiednie miejsce. Basior nie ustępował:
— Niedziela daleko. Do niedzieli twoja matka powie, że pralka potrzebniejsza niż namiot, i tyle
go będziesz widział. Ja starych znam! Rozkładaj!
Namiot był piękny, seledynowo żółty, rozwinął się niby egzotyczny kwiat na asfalcie. Zbiegło się
do niego wszystko, co miało nogi. Każdy chciał zobaczyć, dotknąć, przytrzymać za sznurek.
Tyczka, postawiona w środku, trzymała się prosto. Nad wejściem daszek ochraniał od deszczu.
W środku — dwa małe plastykowe okienka, które można było zasunąć prawdziwymi firaneczkami.
I kieszenie z boku na drobiazgi, i podłoga solidna, nieprzepuszczająca wilgoci. Oglądania a
odkryć starczyło na dłuższy czas.
Kiedy odeszli już wreszcie koledzy, Kostek z Marcinem zwinęli namiot i zanieśli do mieszkania.
Nie było go gdzie ukryć, leżał więc pod wieszadłem w przedpokoju i Kostek ze źle maskowanym
niepokojem powiedział:
— Marcin, wiesz, powiem, że namiot wygraliśmy z tobą we dwójkę, co?
— Dlaczego? — zdziwił się Marcin.
— Bo, wiesz... Basior ma rację. Raz wygrałem taki mniejszy patefon, za krzyżówkę, to Alicja
powiedziała, że nic nie wart i poszła do sklepu, żeby wymienić na większy. Trochę dopłaciła,
prawda, ale teraz nazywa się, że patefon jest jej, rozumiesz?
— Rozumiem. Dobra jest! Spróbujmy go tu rozłożyć, co? Pętlę można przywiązać do szafy, do
kanapy... — rozglądał się Marcin po pokoju.
Dopiero po wyniesieniu krzeseł i odsunięciu stołu, za pomocą sznurków namiot rozciągnięto i
przywiązano, do czego się tylko dało: do nóg szafy, kanapy, stolika z radiem i patefonem i półki
z książkami. Aż stanął w całej okazałości.
Wysoki był, rozłożysty i opiekuńczo osłaniał swym dachem przyjaciół, którzy zaopatrzeni w
poduszki z kanapy rozciągnęli się w jego wnętrzu.
Cóż to jest dyskusja? Jest to wymiana poglądów, które czasami są zgodne, czasami się różnią.
Różnica zdań jest nawet pożądana, gdyż wprowadza ożywienie. Dyskusje odbywają się w sali, w
pokoju, czasami na świeżym powietrzu. Gorzej, jeżeli ożywiona dyskusja odbywa się w tak
ograniczonej przestrzeni, jak jednoosobowy namiot, gdzie znajduje się dwu chłopców.
Sprawa dotyczyła pracy nad charakterem, którą koledzy mieli rozpocząć od poniedziałku.
Wymieniali różne jej formy, czyli sposoby, i wtedy właśnie wystąpiły zasadnicze różnice w
poglądach.
Kostek uważał, iż trzeba tu włączyć dokładne wypełnianie obowiązków domowych.
Marcin gwałtownie zaprzeczał.
— Praca społeczna, owszem, ale w domu należy się bronić wszelkimi sposobami przed wyzyskiem
człowieka przez rodzinę. Umiejętność wymigiwania się to też jest dowód charakteru.
— Tak — potwierdzał drwiąco Kostek — ale jakiego?
I nie wiadomo kto tak niezręcznie zatoczył ręką, że wylądowała na szczęce partnera niczym
prawy sierpowy. Potem już wszystko pomknęło szybko, a przed oczami chłopców w
zielonożółtym namiocie migała czerwień. Nie słyszeli przewracającego się stolika, rozbijającego
się na podłodze wazonu i spadających z półki książek. Okładających się pięściami i zmagających
ze sobą chłopców ocucił dopiero krzyk:
— Co tu się dzieje?! — To wołała Alicja.
— Kto to zrobił?! — pytała zagniewana matka, pokazując przewrócone sprzęty, rozsypane książki
i szczątki wazonu w rozlanej kałuży wody.
Przerażeni chłopcy spoglądali wokół siebie, jakby szukając winowajcy.
Upadek środkowej tyczki spowodował zapadnięcie się namiotu, który wcale już wspaniale nie
wyglądał.
— Ma... mamusiu — jąkał Kostek — to namiot... harcerski namiot...
— Sprzątajcie mi to natychmiast! I żeby po tym namiocie śladu nie zostało! Chodź, Alisiu, do
kuchni. Nie mogę patrzeć na tych niszczycieli! Harcerski namiot! Harcerskie wycieczki! Jak ja się
za ciebie, Kostek, wezmę, to ci te harcerskie zabawy wywietrzeją z głowy!
— Mój Ulubiony wazonik... — biadała Alicja podnosząc gałązkę bzu z podłogi. — Poczekaj,
będziesz musiał odkupić!
Po sprzątaniu Marcin został wyproszony razem z namiotem. Zapowiedziano mu przy tym, żeby
się już u Kostka nie pokazywał, bo gdyby nie on, nigdy by do „takich rzeczy" nie doszło!...
Sprawa budowy pomnika Sienkiewicza wróciła znowu, chociaż z zupełnie innej strony.
To „Express Wieczorny" podał wiadomość, iż H.Z., uczeń dziesiątej klasy pewnej warszawskiej
szkoły, wygrawszy 150 złotych, ofiarowuje tę sumę na budowę pomnika ulubionego autora,
Henryka Sienkiewicza, i wzywa społeczeństwo, aby przyłożyło ręki i grosza do tej inicjatywy.
Gazeta dodawała, że imię i nazwisko jest jej znane, ale ofiarodawca prosił, aby je zachowano
tylko dla siebie.
Kiedy Ewa Jagodzianka pokazała wiadomość w klasie, a Irena Gołąbkówna przeczytała na głos,
Piątkowski zawołał:
— Wariat! Kiepski wariat! Bo ja...
— Wolałbyś wszystko — na gumę? — przerwała mu Ewa.
— Daj człowiekowi dokończyć! — zgniewał się Basior. —Jagoda, tobie naprawdę przydałoby się
potrójne salto mortale... Mów, Kazik!
— ...więc ja, jakbym już był za takiego bohatera, to proszę bardzo, niechby cała Warszawa, cała
Polska wiedziała, jaka to szkoła, jaki chłopak. A tak, to może, w ogóle, nabieranie i kiszka z
wodą, nie?
Na odpowiedź nie było czasu: pani Skoczelowa siadała za nauczycielskim stolikiem. Ewa rzuciła
się do niej.
— Proszę pani, pani widziała?
— Widziałam, owszem — odpowiedziała więcej niż chłodno pani Skoczelowa — ale chyba z wami,
uczniami klasy szóstej A, nie ma to nic wspólnego?
— Jak to, proszę pani! — zawołał Maciora. — Przecież my się chyba możemy przyłączyć? Mój tata
zaraz, jak tylko przeczytał, powiedział, że da mi na Sienkiewicza, bo to wstyd, żeby taki autor
nie miał do tej pory pomnika w Warszawie.
— Czy ja dobrze słyszę? — zapytała nie mniej chłodno nauczycielka. — Czyż nie w tej klasie padły
słowa, że rodzicom „uszami się wylewa"?
— Eee... proszę pani — zabrał głos Kazik Piątkowski — przecież Bigos to nie cała klasa, a zresztą,
wtedy to mu po prostu szajba odbiła.
— Piątkowski! Jak ty się wyrażasz? Co za bigos? O czym ty mówisz? Co za szajba?
— Eee... proszę pani, Bigos to przecież Bigoszewski, a szajba mu odbiła znaczy, że... tego, że
idiota, ale jakbym powiedział „idiota", też byłoby źle — bronił się nie speszony Kazik.
— Piątkowski, jesteś dość długo w naszej szkole, aby sobie przyswoić poprawny sposób
wyrażania. I bardzo cię proszę, wypowiadaj się po ludzku. A teraz zabierajmy się do lekcji. O
Sienkiewiczu, o ile pamiętam, nic nie zadawałam.
— Ta ci nie zapomni! — szepnął Kostek przyjacielowi, ale Marcin sam dobrze rozumiał, jak się
naraził nauczycielce. Postanowił za wszelką cenę dowieść, że nie miała racji wpisując go na
czarną listę. I trzeba się będzie pilnować. Z historią dawał sobie na ogół radę, a o pani
Skoczelowej mówiło się: „taka najgorsza nie jest". Zresztą, niedługo przecież wakacje!...
X
Nemek opowiadał o cyrkowcach. Słuchano go z otwartymi ustami, trochę z zazdrością. Bilet do
cyrku był drogi. Owszem, żeby tak po ulgowych cenach, żeby jakieś widowisko specjalne dla
szkoły —polecieliby wszyscy. Ale dwadzieścia złotych teraz, w okresie, kiedy rodzice dobrze
kręcili głowami, żeby podołać wydatkom, jakie narzucała pora roku... Koszule, slipy, sandały,
wiatrówki, a do tego komitet rodzicielski już przypominał o pieniądzach na kolonie letnie...
— Marcin, pomyśl, posłuchaj — skarżył się Kostek. — Mama przerabia na mnie bluzki Alicji.
Żeńskie bluzki! Rozumiesz? Jedna czarna, w zielone liście, a druga różowa, w czekoladową
kratę, a w każdej kratce biały groszek! Masz pojęcie, jak ja będę w tym wyglądać? Jak małpa na
odpuście!
— Zielone, czekoladowe, różowe... —wyobrażał sobie Marcin — nie, to takie najgorsze nie jest,
będziesz wyglądał jak bitels na występach. Żeby jeszcze gitara!...
— Ba! Z gitarą — zgoda. Ale wytłumacz mamie!
— Może ci chociaż bitelsówkę do tego dołoży?
— Mowy nie ma! Granatowy beret targam na kolonie już trzeci rok. Na grzyby — jak znalazł.
— I tak masz lepiej niż j a — wzdycha Marcin. — Wszystko noszę zawsze po Wacku. Dobrej rzeczy
nie odda, o, nie! Mama nawet nie przerabia. Mówi się: „Trochę za duże, ale w wakacje się
wyciągniesz". A jak się w wakacje wyciągnę, to ze wszystkiego już się strzępy sypią, rozumiesz?
Bo stare. Jeszcze się nasłucham, że się na mnie pali, że Piotruś niczego po mnie nie może
donaszać. A jakim cudem jeszcze on ma donaszać, jeżeli ja dostaję stare? No i taka
sprawiedliwość: Wacek ma nowe, Piotrunio ma nowe, a ja zawsze w łachach. Mówię ci, Kostek:
być za średniego brata to już lepiej Qd razu do nudystów się zapisać. Tylko gdzie ich szukać?
— Ale sandały masz nowe, fajne — zauważył Kostek.
— No, przynajmniej na obuwiu jestem wygrany! Nogi mam większe niż Wacek — cieszył się
Marcin. — Ale co to było naradzania, liczenia! Istne RWPG! Mama, ojciec i Wacek, nawet Piotrek
swoje trzy grosze... ale sandały mam. Solidne, na lato chyba starczą...
— Wiesz, Marcin, mnie to czasem zazdrość bierze — zwierzał się Kostek. — Taki Nemek ma na
wszystko, już nie mówię o ubraniu, ale każda składka czy choćby taki cyrk...
— Jagoda tak samo. Maciora też. Ale zauważyłeś? Nemek nie chwali się, jak inni. I dziś chyba
żałował, że opowiadał o cyrku. Na ostatku tak jakoś... wycofywał się, że zwierzęta, owszem,
ciekawe, ale i w zoo można zobaczyć, a te różne sztuki to tylko zręczność. Jak to się nazywa?
Presti...
— Prestidigitator.
— O raju! Język można połamać. Prestidigitator? Taak... Żebyśmy tak potrafili. Namiot mamy...
Kostek! — wrzasnął nagle Marcin, aż przechodzący parkiem ludzie obejrzeli się na ławkę
zajmowaną przez parę przyjaciół. — Mam pomysł! Pomysł na wagę złota.
Wieczorem mama z Wackiem poszli na „Kobrę", zaproszeni przez uprzejmą sąsiadkę. W kuchni
Marcin wycierał pozmywane po kolacji kubki i talerzyki. W pewnej chwili zawołał młodszego
brata, który siedział nad nowym „Świerszczykiem" w pokoju:
— Piotrek! Piotrek! Chodź tutaj!
— Zaraz, tylko doczytam do końca, bo ciekawe — odkrzyknął Piotruś.
— E tam! ciekawe? Chyba, że o cyrku?
— Nie. O cyrku nie czytałem. A bo co?
— Chciałbyś iść do cyrku?
— Marcin! — Piotrusiowi zaświeciły się oczy. — Jak ja bym chciał!...
— Ba! Masz pojęcie, ile kosztuje bilet do prawdziwego cyrku?
— Nie wiem. Z naszej klasy jeden chłopak był. Inni mówią, że też pójdą.
— Czekaj zdrów! Każdy tak może mówić. A mój kolega, Kostek, wiesz ten, co tu raz był, ma
namiot. No, nie taki duży jak w prawdziwym cyrku, ale zawsze — namiot. No i chce pokazywać
w tym namiocie różne sztuki. A ja będę mu pomagać.
— Marcin — błagał z nadzieją w głosie Piotruś — a czy... czy ja będę mógł te sztuki zobaczyć?
— Może byś i mógł — Marcin wycierając salaterkę przyglądał się krytycznie młodszemu bratu —
ale... ale to nie jest takie pewne.
— Dlaczego? Marcin, dlaczego?
— No, co ty sobie myślisz, że Kostek każdego do swojego cyrku wpuści? Bilety będą niedrogie,
ale gdyby on tak wszystkich puszczał, zrobiłby się tłok i wrzask, i w ogóle nie do wytrzymania.
— A po ile będą te bilety? — zapytał czuły na wydatki Piotruś.
— Po pięćdziesiąt groszy.
— Tyle to mi mama da.
— A widzisz, właśnie o to chodzi, że Kostek wpuści do cyrku tylko tego, kto ma już swoje
pięćdziesiąt groszy. Bo my nie chcemy, żeby dorośli o tym cyrku wiedzieli. To ma być taki...
tajemniczy cyrk, rozumiesz?
— Rozumiem — Piotruś zaczął mówić szeptem — tajemniczy, żeby nikt nie wiedział. A co tam
będzie? Tresowane psy będą? A lwy albo tygrysy?
— Oj, Piotruś, za jedne pięćdziesiąt groszy ty byś całą menażerię chciał? Mówiłem ci, namiot jest
mały, więc wszystko musi być ograniczone. Jedno tresowane zwierzę będzie na pewno, jeden
lew też, tylko jeszcze nie wiem jaki. Oprócz tego będą sztuki i jedna mocna rzecz: człowiek
zdalnie kierowany.
— To znaczy: jak?
— No, po prostu, nic nie mówisz, a on robi wszystko, co mu każesz.
— To warte pięćdziesiąt groszy — powiedział po krótkiej chwili Piotruś.
— Myślę! Niejeden dałby i złotówkę, ale się smakiem musi obejść. A ty, Piotruś, możesz zapłacić
pół biletu, a może nawet i nic, jeżeli nam pomożesz.
— Pomogę. A co?
— Jutro, w szkole, powiesz swoim kolegom, ale wiesz, wybieraj takich lepszych, dziewczynom
lepiej nie, że na tym placyku za szkolnym boiskiem o piątej godzinie będzie cyrk. Każdy musi
mieć pięćdziesiąt groszy w łapie. Bez tego — ani zwierząt, ani sztuk nie zobaczy. No i sam
rozumiesz, żadne takie: tresowane konie albo żyrafy. Uprzedza się! Bo ani namiot, ani
pięćdziesiąt groszy też nie są duże.
— I, jak ja im to wszystko powiem, to biletu nie zapłacę? — upewnił się Piotruś.
— Tak. Kiedy, po pierwsze: powiesz im w tajemnicy, po drugie: oni przyjdą w tajemnicy i po
trzecie: w ogóle o tym tajemniczym cyrku nie będą gadać — ani przedtem, ani potem. Wtedy ty
bez biletu obejrzysz sztuki.
— I tresowane zwierzę też?
— Tak. Tresowane zwierzę też.
Na "placyku za boiskiem obok tego miejsca, gdzie pstrzyła się białymi skorupkami jajek nadzieja
na przyszłe uprawy pani Smiątkiewicz, stanął kolorowy namiot. Marcin z Kost—kiem postawili go
tam od rana rozumiejąc, że do końca lekcji obejrzą go wszyscy ciekawi, a potem już nikt nie
będzie się nim interesował. Rozumowanie było słuszne.
W czasie kilku przerw uczniowie różnych klas i nauczyciele, a nawet woźny, podziwiali wygrany
przez Kostka namiot. Niektórzy pierwszoklasiści wymieniali przy tym z Piotrusiem tajemnicze i
porozumiewawcze miny.
— Namiot możemy tu zostawić — zdecydował po lekcjach Marcin. — Plac ogrodzony,
bezpiecznie, a wychodząc powiemy woźnej, że jeszcze po południu wrócimy, żeby namiot
pokazać malcom z pierwszej. No?
Kostek się zgodził.
Organizacja na widza trzeba przyznać, była przemyślana. Kandydat po wpłaceniu pięćdziesięciu
groszy otrzymał bilet wstępu z numerem oznaczającym kolejność wejścia do namiotu. Ze
względu na osoby aktorów cyrk mógł pomieścić tylko jednego widza. Reszta, z numerami w
ręku, uganiała po boisku. Każdego, kto wychodził już po przedstawieniu, Marcin osobiście
odprowadzał aż za furtkę szkoły. Malcy, z lekko ogłupiałą miną, pytali niezmiennie:
— To wszystko?
— A co byś jeszcze chciał za jedne pięćdziesiąt groszy? — odpowiadał również niezmiennie
Marcin. — Sztuki były? Były. Tresowane zwierzę było? Było. Człowieka zdalnie kierowanego
widziałeś? No to zjeżdżaj i ani pary nie puszczaj! Bo taką dokładkę dostaniesz, że pół dnia
będziesz zbierał ręce, a drugie pół dnia nogi. Powyrywam!
Piotrek wywoływał tymczasem według numeru biletu następnego widza, czekając cierpliwie
chwili, kiedy to sam, bez uszczerbku troskliwie przechowywanych w blaszanym pudełku
kapitałów — obejrzy występy artystów.
Wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Wszedł do namiotu i usiadł w kucki tuż przy
wejściu. W drugim końcu zobaczył Kostka z nienaturalnie czarnymi i szerokimi brwiami oraz
wielkimi okrągłymi, ciemnoczerwonymi plamami na policzkach.
— Numer pierwszy programu! — zawołał siedzący również koło drzwi Marcin. — Człowiek stoi na
morzu!
Kostek wyciągnął z kąta duży kawał tektury z wyraźnym napisem „morze". Położył go na
podłodze, stanął na nim na chwilę, po czym skłoniwszy się w pas Piotrusiowi, schował tekturę do
kąta.
— Numer drugi programu! Człowiek siada na Księżycu! I Kostek siadł na wyciętym ze złotego
papieru księżycu.
— Numer trzeci programu! Nieustraszony treser ciągnie lwa za ogon.
Rysunek lwa, wielkości sporego kota, był przymocowany do dykty na kółkach. Grzywa lwa trochę
przypominała futrzaną czapkę mamy, a jego ogon był po prostu wełnianym sznurem od
szlafroka. Nieustraszony treser trzy razy pociągał lwa za ogon, a za każdym razem rozlegał się
warkot ukrytego w worku starego młynka do kawy, którym kręcił Marcin.
— Numer czwarty programu! Słodkowodny mikro krokodyl w nurcie wiślanym.
„Nurtem" była woda wypełniająca szeroki słoik, a mikro—krokodyla udawał duży pływak
żółtobrzeżek, który zabawnie gonił przesuwany na druciku kawałek mięsa lub za dotknięciem
przewracał się na grzbiet i stuliwszy łapy udawał martwego. Piotruś pierwszy raz widział
pływaka i oglądał go z wielkim zainteresowaniem.
— No, dość tego dobrego! — zwyczajnym już głosem powiedział Marcin. — Lekcji nie zdążę
odrobić.
— Jak to, już? — zawołał zawiedziony Piotruś. — A ten... no... zdalnie kierowany człowiek?
— O raju! Ale z ciebie numer! I za darmo, i wszystko byś chciał. No to już, Kostek!
Marcin przy wejściu do namiotu dwoma palcami chwycił swój nos i pociągnął go do góry, a wtedy
stojący naprzeciw niego w odległości trzech kroków Kostek wysunął jak mógł najdalej język.
Marcin pociągnął się za brodę — Kostek język schował. Powtórzył to trzy razy.
— Eee... — zaczął Piotruś rozumiejąc, że zrobiono z niego balona— to jest...
— Nie gadaj, tylko raz—dwa pomagaj zwijać namiot! — przeciął dyskusję Marcin. — W kasie
mamy pięć i pół złotego. Gdybyś i ty zapłacił, byłoby równe sześć. No, może jednak? Takiego
mikrokrokodyla nie widziałeś nigdy, co? Zapłać!
— Nie zapłacę. Czy taki mały robak to zwierzę? I w ogóle... mnie się zdaje...
— Spływaj! — Marcin nie był ciekaw tego, co się Piotrusiowi zdaje. Szybko z Kostkiem składali
namiot.
— Wiesz — mówił Kostek —jestem kompletnie wypompowany. Niby nic, a jednak...
— Bo to jest twórczy wysiłek — mówił Marcin — słyszałem, jak jeden aktor opowiadał przez
radio.
— I do tego — ciągnął Kostek — wciąż się bałem, żeby nie przyszedł ktoś, rozumiesz...
— Rozumiem. Ja też. To się nazywa napięcie nerwowe. Ja też chwilami je odczuwałem. Ale
forsę mamy — to grunt. Chodźmy.
XI
Następnego dnia rano Irena Gołąbkówna, z trudem opanowując zaskoczenie, przyjęła i wpisała
na listę po dwa złote i siedemdziesiąt pięć groszy od Kostka i Marcina. Pobiegła zaraz
powiadomić Jagodę.
— Sumienie ich ruszyło — powiedziała Ewa tak, że obaj słyszeli, ale skwitowali to dumną
pogardą.
— „Sumienie!" — powiedział już na lekcji Marcin wydymając wargi. — Co ma do tego sumienie?
Głowę... głowy — poprawił szybko — ma się na karku. I... na tranzystorach...
Kostek sprostował:
— Pomysł był twój. Masz takie pomysły, Marcin, że doprawdy, czasami.!, aż mnie zatyka.
— Teraz chyba przestaną wyzywać nas od „sobków" — wyraził nadzieję Marcin.
Obaj z Kostkiem byli dobrej myśli.
Przed historią dziewczęta pobiegły do nauczycielki i coś jej tam półgłosem zwierzały. Musiało to
być jednak coś przyjemnego, gdyż pani Skoczelowa powiedziała swoje: „Czy ja dobrze słyszę?" z
uśmiechem, a przebiegając oczami po klasie, o mgnienie dłużej zatrzymała wzrok na twarzy
„najgorszego z całej klasy" i Marcin gotów był przysiąc, że we wzroku tym nie było cienia
zwykłego arktycznego chłodu. Obaj z Kostkiem snuli już jak najoptymistyczniejsze wnioski.
Dopiero kiedy razem z dzwonkiem na ostatnią przerwę do klasy wetknął głowę woźny, wzywając
Bigoszewskiego i Przegonią do pana kierownika, ogarnęło ich niedobre przeczucie.
Stali pod ścianą w sekretariacie, przez który trzeba było wchodzić do pana kierownika. Przez
zamknięte do gabinetu drzwi słychać było głośną rozmowę, ale słów nie odróżniało się, tym
bardziej że sekretarka stukała na maszynie i co chwilę dzwonił telefon stojący na jej biurku.
Klamka poruszyła się i uchylono drzwi. Chłopcy usłyszeli:
— ...tolerować dłużej niepodobna! — Znowu ktoś zamknął szczelnie gabinet. Ale teraz już
wyraźnie dobiegał podniesiony głos. To Kiero krzyczał:
— Najgorszy czy nie najgorszy!... — resztę zagłuszył telefon. I potem znowu przez lekko otwarte
drzwi:
— ...ani głowy, ani zdrowia... Niech pani Pucek jako wychowawczyni... Skończyłem. Dziękuję.
Zaraz też z gabinetu wysunęła się Pucia z wypiekami na twarzy, a zobaczywszy chłopców
kiwnęła ręką, żeby szli za nią do nauczycielskiego pokoju, który był naprzeciwko gabinetu Kiera i
też wchodziło się do niego przez sekretariat. Rozłożone na dużym stole książki, paczki zeszytów,
szklanki z niedopitą herbatą mówiły o chwilowej nieobecności nauczycieli. Zaczęła się piąta
lekcja i z sąsiedniej sali dobiegały głosy chóralnego śpiewu. To szósta A przygotowywała się do
występu na zakończenie roku szkolnego.
— Chłopcy — zaczęła pani Pucek siląc się na swobodę — chłopcy, to chyba jakieś przykre
nieporozumienie... mnie po prostu trudno uwierzyć... — I uważnie ciemnymi oczami przyglądała
się to jednemu, to drugiemu uczniowi.
— Jak już o „najgorszym", to znaczy o mnie była mowa — powiedział zrezygnowany Marcin.
— Słyszałeś? — zaniepokoiła się Pucia.
— Pan kierownik krzyczał i było trochę słychać — wyjaśnił Kostek — ale o co chodzi?
— Czy... czy to prawda — Pucia z trudem dobierała słowa —że... wyłudzacie pieniądze?
— Mogę panią zapewnić — powiedział uroczyście Marcin i aż rękę na kieszonce od bluzki położył
— że nigdy i od nikogo nie wyłudzałem pieniędzy. I za Kostka też mogę ręczyć.
— I ja tak myślałam — odetchnęła i poweselała Pucia. — Ta pani omyliła się chyba... Nie mogę
zrozumieć...
— A co, proszę pani? Bo jak już najedliśmy się strachu, niech chociaż wiemy dlaczego.
— Jakaś pani zatelefonowała do pana kierownika i powiedziała, że chłopcy z naszej szkoły, z
szóstej klasy, podała nawet nazwiska, tylko trochę przekręcone, wyłudzali wczoraj od malców
pieniądze... niby za cyrk.
Na Kostku, kiedy usłyszał „wczoraj" i „od malców", od razu ścierpła skóra. Na Marcinie dopiero
przy słowie „cyrk".
— Aaa! — strasznie długie było to „a". — Jeżeli chodzi o cyrk, to i owszem...
— To my — przyznał Kostek oczami szukając czegoś poza szafą.
— Chłopcy! — załamała ręce Pucia. — A więc to jednak wy?... Za ścianą brzmiały zupełnie
niestosowne słowa „Jak to miło, jak to miło!..."
— Zaraz, proszę pani, zaraz — próbował ratować sytuację Marcin. — Zrobiliśmy cyrk dla malców,
zgadza się. Ale o żadnym wyłudzaniu mowy nie było. Sami przyszli i za bilety zapłacili
dobrowolnie.
— A więc braliście pieniądze! — Pucia wyłamywała palce, aż trzeszczały. — Pieniądze!...
Marcin przypomniał sobie, że ktoś kiedyś powiedział o niej: „nieżyciowa". Przemknęło mu teraz
przez głowę, że to prawda, więc tłumaczył z całą, na jaką go było stać, cierpliwością:
— Proszę pani, przecież myśmy tylko dlatego ten cyrk urządzili, że nam były potrzebne
pieniądze!!!
— Pieniądze! Dzieci! Na co wam pieniądze!
— Dzieci? — Marcin wysoko uniósł brwi i myślał, czy się nie obrazić. Nie, bo Pucia cała w nerwach
i mówi byle co, więc tłumaczył dalej: — Kiedyś prawdopodobnie każdy z nas był dzieckiem. I
wtedy pieniądze nie były nam potrzebne, zgoda. Mój brat z pierwszej klasy dostaje dwa złote na
tydzień i niedługo kapitalistą zostanie. Ale ja? Ale my? Cóż my jesteśmy winni, że na każdym
kroku potrzebne są pieniądze? Może nie?
Kostek zdecydował się podeprzeć przyjaciela i włączył głos do dyskusji:
— Cukierki — za pieniądze. Guma do żucia — za pieniądze. Kino — za pieniądze. Nawet bilet do
zoo kosztuje, a za darmo można zobaczyć tylko głupie niedźwiedzie. A gdzie składka na to, na
tamto, na żyrafę, na Sienkiewicza?
— A pani mówi: na co wam pieniądze! — kiwał głową rozgoryczony Marcin.
— Przecież możecie poprosić rodziców — broniła się nauczycielka czując, że to ona zaczyna się
tłumaczyć.
— Rodziców też szkoda. Zresztą prawie każda matka, każdy ojciec mówi: „Pieniądze z nieba nie
lecą". Kostek, nie?
Kostek gorliwie przytaknął głową.
— No dobrze, nie chcieliście od rodziców, trzeba było jakoś uczciwie zarobić.
— A czy my nieuczciwie? — zdziwił się Marcin i zaczął wyliczać zaginając palce: — Trzy arkusze
brystolu i farby. Kostek siedział ładne dwie godziny, zanim wymalował lwa i te litery. Ja
wyciąłem księżyc z maminego pudełka, co miało złote dno. Jak się mama spostrzeże, no! Lwi
ogon, czyli sznur od szlafroka, zgubiony — za to wleci mi oddzielnie! A pływak żółtobrze—żek?
Samo wypożyczenie kosztowało złotówkę. A w ogóle, pani wie, taki pływak w zoologicznym
sklepie kosztuje 10 złotych! Jednym słowem, nas samych kosztowało więcej niż te marne pięć
pięćdziesiąt, które zarobiliśmy bez żadnego wyłudzania.
— Chłopcy! Tak rozumować nie można! — w pani Pucek otrzeźwiała energia. — To nie był
zarobek uczciwy. Nie zdawaliście sobie z tego sprawy, zgoda, ale teraz koniec. Pieniądze trzeba
pokrzywdzonym zwrócić.
— Zwrócić? — zdziwił się Kostek.
— Pokrzywdzonym? — poszedł jego śladem Marcin.
— Tak. I to jak najprędzej. Chyba, chyba że... — z oczu pani Pucek wyglądała obawa — już tych
pieniędzy... trochę...
— Wszystkie! — rozwiał wątpliwości Kostek.
— Boże, Boże! — biadała Pucia. — I wyłudziliście, chociaż, powtarzam, nie zdawaliście sobie z
tego sprawy, i przetrąciliście od razu na jakieś byle co...
— No, gdyby to słyszała pani Skoczelowa — powiedział znacząco Marcin — zaprotestowałaby!
— Dlaczego? — zapytała pani Pucek.
— Dlatego, że te wyłudzone, jak pani mówi, pieniądze wpłaciliśmy dzisiaj z samego rana na
pomnik Sienkiewicza. Może pani sama sprawdzić.
— Tak? — rozpromieniła się Pucia. — To nie jest tak źle! Pójdziecie i wycofacie składki.
— Proszę pani... — zaczął Marcin i najpierw spojrzał na Kostka, jakby chciał powiedzieć, że pani
Pucek wyskoczyła z kuferka, a potem na panią Pucek, ale czym prędzej od niej odwrócił oczy.
Był po prostu zażenowany, że wychowawczyni nie rozumie, jak niestosowna jest jej propozycja,
że zmusza go do tłumaczenia sprawy tak oczywistej.
— Proszę pani — powtórzył — jak to: wycofać? To znaczy —odebrać? I żeby nas wykreślili? I żeby z
nas zrobili pośmiewisko na całą szkołę? Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera! To już
lepiej od razu niech się ta ziemia pod naszymi nogami otworzy i...
Pani Pucek patrzyła na Marcina, a zza ściany słychać było trzy różne harmonijnie splatające się
wielogłosy, wśród których górę brał pierwszy: „Jak to miło... Jak to miło...!"
— Rozumiem, że sytuacja wasza jest trudna... Że, prawda... Musicie się najeść wstydu i obaj...
— Tylko ja — przerwał Marcin. — Pomysł był mój.
— Ja też! — szybko dorzucił Kostek. — Namiot był mój, odgrywaliśmy razem, wszystko było na
spółkę, forsa też. To musi być sprawiedliwie...
Optymizm pedagogiczny pani Pucek, który tak brutalnie został przed chwilą zachwiany, wrócił
nagle do równowagi.
„To nie są źli chłopcy! Oto jak jeden chce drugiego oszczędzić, jak jeden z drugim chce dzielić
niedolę przykrych konsekwencji!..."
— Słuchajcie — powiedziała nagle nachylając się do chłopców i ściszaj ąc głos do szeptu. —
Pieniądze malcom musicie oddać! Oni nie mogą myśleć, że starsi koledzy ich oszukali! Więc... ja
wam te pieniądze pożyczę. Oto pięć złotych i pięćdziesiąt groszy — wyjmowała monety z
woreczka — i zaraz dzisiaj oddajcie. Ale jak wy to zrobicie? — zaniepokoiła się nagle
nauczycielka. — Znacie ich?
— Mój brat ich zna — powiedział Marcin. — Dzisiaj sprawa będzie załatwiona. Dziękujemy pani
bardzo za... za to... zaufanie!
— Może pani być spokojna — dodał Kostek i przy wtórze niekończącego się kanonu wyszli z
nauczycielskiego pokoju jak z gorącej łaźni.
Szli do domu w milczeniu. Niby wszystko w porządku: składkę dali, maluchy dostaną swoje z
powrotem. Kiero nie będzie ich maglować, bo Pucia już to zrobiła zamiast niego. A jednak byli z
czegoś, chyba z siebie, niezadowoleni.
Już dochodzili do domu Kostka, kiedy Marcin zapytał siląc się na obojętność:
— Myślisz, że miała rację z tym wy...
— Miała — padła szybka odpowiedź.
— Eee... — i po kilku krokach: — Noooo... Ten rozdział wydawał się zamknięty.
W domu Marcin zastał czerwonego i spuchniętego od płaczu Piotrusia.
— Co się stało?
— Chłopaki... mnie nabi.... biły! — szloch przeszkadzał Piotrusiowi wypowiedzieć się obszerniej.
— Tylko to? — lekceważąco machnął ręką Marcin. — Zdarza się. Na drugi raz ty ich nabijesz.
Zresztą, pokaż mi, który, to mu takie potrójne salto mortale z piruetem sprawię, że popamięta!
— To... to... przez ciebie!
— Przeze mnie? — Marcina coś nieprzyjemnie tknęło i od razu powiedział: — Cyrk?
Piotruś tylko kiwnął głową i nowe strumienie łez popłynęły mu po twarzy.
— Przestań beczeć! Wszystko będzie w porządku. Patrz: tu są te zasmarkane pieniądze, widzisz?
Te same pięćdziesięcio—groszówki — Marcin przewidująco rozmienił piątkę w kiosku. — Przecież
to była tylko heca! Chcieliśmy zobaczyć, czy jesteście barany do połowy. Już wczoraj wieczorem
powinni cię byli zbić na kwaśne jabłko. Dobrze chociaż, że się dziś skapo—wali. Lepiej późno niż
wcale. Więc teraz patrz: robię tu listę, zaraz mi powiesz nazwiska i każdemu jego parszywe
pięćdziesiąt groszy oddasz, ale za pokwitowaniem, rozumiesz?
Piotrusiowi od chwili, kiedy usłyszał o zwrocie pieniędzy, a do tego zobaczył je w ręku Marcina,
łzy od razu obeschły. Rozszlochany, nie potrafił bratu wszystkiego wyjaśnić, ale przecież o
pieniądze najwięcej chodziło. Koledzy zapowiedzieli, że jeżeli kosztów biletu jutro nie zwróci,
to spiorą go jeszcze lepiej. Ale żeby Marcin oddał raz wzięte pieniądze? Nigdy się dotąd tak nie
zdarzyło. Więc i teraz Piotruś po prostu oczom i uszom nie wierzył.
Marcin linijką przedzielił wzdłuż kartkę zeszytu i ponumerował miejsca do jedenastu.
— Mów teraz nazwiska i patrz, tu je wpiszę, a tu z prawej niech się podpisują. No, mów!
— Wiśniewski... — zaczął Piotruś. — Wiśniewski najwięcej krzyczał, że robak to nie zwierzę.
— Głupi jest twój Wiśniewski! Kto dalej?
— Dalej Nalepa, Korzonek, Jurek Mączyński...
— To dopiero czterech, a było jedenastu. Kto dalej?
— Zaraz, zaraz. Z tego wszystkiego to mi się zapomniało. Wiśniewski, Nalepa... Nalepa chciał,
żeby to było drapieżne zwierzę...
— Głupi jest twój Nalepa! Kto dalej?
— Marcin, ja do nich pójdę. Chłopaki przypomną, kto tam był, dobrze?
— Dobrze. Tylko im zapowiedz, że jak dostaną swoją forsę, a będą jeszcze o tym cyrku gadać, to
taką marmoladę z nich zrobię, że durszlakiem będą się zbierać. I uważaj, żeby kwitowali...
— A... a jak który nie potrafi? Imię można?
— Można, i do tego dwa krzyżyki, słyszysz? Dwa! Analfabety zasmarkane! Drapieżnych zwierząt
im się zachciewa za marne pięćdziesiąt groszy!
Piotruś już był gotów do wyjścia. Pieniądze wsypał do kieszeni, w garści miał listę i ołówek. Już
w drzwiach Marcin go zatrzymał.
— I... tego... Piotrek, sam rozumiesz: ani słowa mamie ani Wackowi.
— Wacek już wie — powiedział smutno Piotruś. — Był tu niedawno i znowu wyszedł.
Marcinowi aż poszarzało w oczach. Oj, niedobrze! Wacek powie mamie. Dziś sobota. Mama w
sobotę najbardziej zdenerwowana. Ojciec na wieczór przyjedzie albo jutro rano. Znowu na
tygodniówce się skupi. A dług u Puci — święty dług! Co robić? Co robić?
Bierze się energicznie za sprzątanie kuchni, chociaż to dzisiaj kolej na Wacka, a jednocześnie
nasłuchuje, czy brat nie otwiera drzwi w przedpokoju. Może się uda go przebłagać?...
Nie udało się. Wacek ledwo wszedł, zaczął się znęcać:
— Pięknie, pięknie! Od łyczka do rzemyczka: najpierw wycyganiasz forsę od młodszego brata,
potem od całej klasy...
— Słuchaj, Wacek, to była heca. Malcy już swoje grosze mają z powrotem. No, takie coś dla
pucu. Chcieliśmy im pokazać niby prawdziwy cyrk...
— Za prawdziwe pieniądze!
— Mówię ci przecież: pieniądze już zwrócone!
— Zwrócone! Zaraz ci uwierzę!
— Wacek, nie o to chodzi. Słuchaj: nie mów mamie.
— Mama o takich rzeczach musi wiedzieć!
— Proszę cię, nie mów... Po co mamę denerwować.
— A kiedy robiłeś ten cyrk, pomyślałeś o mamy nerwach, co?
— Wacek... — Marcin właściwie od pierwszej chwili wyczuł beznadziejność sytuacji, ale liczył na
cud. Niestety! Doprowadzony do ostateczności, wybuchnął:
— A Kostek widział cię w kinie z dziewczyną! Z tą rudą! I oczy miała wymalowane, o tak! — tu
Marcin obmiótł rękami pół twarzy. — I ja mamie nic nie mówiłem! Ale poczekaj! Jeżeli powiesz o
cyrku, żebyś wiedział, że i ja wywalę wszystko!
— Głupi jest twój cały Kostek, wiesz? Jak zechcę, to codziennie pójdę do kina z dziewczyną,
wiesz? I co mi zrobisz?
— Trele—morele! Skąd forsy weźmiesz!
— Forsy będę miał teraz jak lodu. Jednego typa z waszej klasy mam podciągnąć z matmy. Kiero
już mi mówił.
— Kogo? — zainteresował się Marcin.
— Jakiegoś Macioła... Maciołajtyszewicza.
— Maciorę?
— W poniedziałek idę tam pierwszy raz.
To trzeba mieć Wacka szczęście: i tygodniówka duża, i same pochwały, a teraz jeszcze forsa
będzie mu leciała jak z nieba!
— Wacek, widzisz, kuchnię dziś zrobiłem na wysoki połysk. Aż się zgrzałem.
— No to co?
— Jak to, nie pamiętasz, że to twoja kolej? Ja... cię... za…
— Nikt cię o to nie prosił!
„Kamień — nie brat" — myśli rozgoryczony do najwyższego stopnia Marcin. Jak to może być, że
mu się taki podły brat trafił? A najgorsze, że mama mu we wszystkim wierzy, jakby był dorosły.
A cóż to jest ta Wackowa dziesiąta klasa!
XII
Mama przyszła obładowana rozciągniętą do granic możliwości siatką i dużą niedopiętą teczką.
Marcin, który otwierał jej drzwi, chwycił od razu siatkę i już w kuchni pomagał wypakować
zakupy na stół.
— Ledwo przydźwigałam — siadła uradowana mama. — Dostałam ładny schab, a na wieczór,
kiedy ojciec przyjedzie, będą parówki.
— Pycha! — zawołał Marcin.
— Tylko po pieczywo musi jeszcze ktoś z was skoczyć, bo już ani czasu, ani rąk na to nie miałam.
— Ja skoczę! — zaofiarował się szybko Marcin i jednocześnie uchwycił drwiące spojrzenie brata.
— Cóż za święto, że cię nie trzeba namawiać? — przyjemnie zdziwiła się mama. — Zawsze jeden
drugiego wypycha...
— Nie bez przyczyny! Zaraz mama się dowie, jakiego pomysłowego...
Dalszego ciągu Marcin nie słyszał. Z koszykiem w ręku
gnał w dół schodów.
„To się nazywa starszy brat! — myślał z goryczą. — Starszy brat, który powinien pomóc i
poradzić... Nawet jeżeli młodszemu bratu coś nie tak wyjdzie, starszy powinien osłonić go,
ratować..."
Na podwórku spotkał zziajanego, spoconego, ale radosnego Piotrka.
— Gdzieś ganiał? — krzyknął na malca ostro, zapominając o tym, jaki to powinien być starszy
brat dla młodszego brata. — Ile godzin cię nie było? Poczekaj, powiem mamie, to ci wlepi tak,
że trzy dni na stojąco będziesz lekcje odrabiać!
— Przecież sobota... — tłumaczył się stropiony Piotrek. —Chłopaki latają, gdzie chcą. Wiśniewski
mi pomógł szukać. Żeby nie Wiśniewski, to...
— Podpisali?
— Podpisali i powiedzieli, że już drugi raz nie dadzą się nabrać, a Wiśniewski kazał ci
powiedzieć, że robak to nie zwierzę. Na pewno, bo się swojego ojca pytał.
— Głupi jest twój Wiśniewski, razem ze swoim ojcem, wiesz? A teraz szoruj na górę i żebyś
powiedział mamie, że to była taka heca za darmo! No, bo za darmo, może nie?
— No...
— Nie żadne no, tylko na pewno za darmo. Braliśmy po pięćdziesiąt groszy i oddaliśmy po
pięćdziesiąt groszy. Co nam zostało? Czysta strata! Sam mikrokrokodyl kosztuje całe dziesięć
złotych! Masz pojęcie? A my wszystko z dobrego serca. Niech pętaki z pierwszej klasy zobaczą
dokładnie, jak taki piękny namiot wygląda w środku. No, przecież widzieli, nie?
— Widzieli. To naprawdę widzieli.
— No więc, Piotrucha: pójdziesz na górę i powiesz mamie, że żadnej forsy i w ogóle... sam
wiesz. A ten nożyk z ułamanym ostrzem możesz sobie wziąć. Leży na moim oknie.
— Zaraz? — ucieszył się Piotruś i popędził jak na skrzydłach do mieszkania.
Kiedy Marcin wrócił do domu, mama była w kuchni i wałkowała ciasto na jutrzejszy makaron, ale
wiedziała już o wszystkim, poznał po minie. Tyle że tym razem nie gniewała się „na głośno",
tylko „na smutno". A na smutno to było jeszcze gorzej, a na pewno dłużej. Na smutno to mama
nie mówiła nic o „czystym obłędzie", tylko... O, właśnie, już...
— Do grobu mnie wepchniesz. Własnymi rękami, pamiętaj: własnymi! I będziesz tego gorzko
żałował. Ale już będzie za późno.
— Mamusiu. Doprawdy... co mamusia?
— Wiesz dobrze co!
— To była taka heca...
— Heca! Wyciąganie pieniędzy od małych dzieci to heca?!
— O raju! Zgłupieć można! O wyłudzaniu już słyszałem, a teraz znów „wyciąganie".
— Już ci ktoś mówił o wyłudzaniu, kto?
— O raju! Mówił to mówił! Czego ludzie nie wymyślą!
— Mów mi zaraz! — mama zamierzyła się wałkiem. — Kto?
— No... nauczycielka z nami mówiła.
— Z tobą i z kim?
— Z kolegą... Z Kostkiem...
— Z Kostkiem... ten Kostek zaczyna mi się nie podobać. A skąd wzięliście namiot?
— Noo... to jest namiot... Kostka.
— Wiesz coś o jego rodzicach?
— On ma tylko matkę, pracuje w jakimś biurze.
— I może sobie pozwolić na taką kosztowną rzecz?
— Mama!... Kostek ten namiot wygrał.
— W karty gra? Nie! To czysty obłęd! — mamie nastrój się zmienił. — Z kim ty się zadajesz? Czy
kierownik wie, że wy gracie w karty? Dziadek twojego ojca też w karty grał i fortunę przegrał,
wiesz? Rodzinę z torbami puścił! — mama znowu groziła wałkiem.
— Kostek wygrał w konkursie. Był ogłoszony konkurs czytelniczy. Trzeba było napisać o
książkach. Kostek napisał i dostał taką nagrodę — namiot.
— A ty jak napisałeś?
— Wcale nie pisałem, to nie było przymusowe.
— No tak. Wypisz, wymaluj — nasz Marcin. Jak co dobrego, a nie przymusowego, to cię tam nie
znajdzie i ze świecą, za to w jakichś wygłupach, cyrkach — pierwszy. I w kogoś ty się wdał?
Mama z taką szybkością i zawziętością krajała makaron, ze Marcin patrzył z obawą, czy sobie
palca nie przytnie, ale nie, miała wprawę.
— Jak tylko ojciec... — zaczęła mama i nie dokończyła, bo u drzwi zabrzęczał dzwonek.
— Ojciec? Tak wcześnie? Marcin weź się za rzodkiewkę! Piotruś otwierał drzwi. To nie był ojciec.
Daleki kuzyn, Stefan Dziewałtowski, już od progu wesoło, po koleżeńsku witał się z Wackiem,
chociaż był od niego sporo starszy.
Mama wyszła do przedpokoju wycierając ręce i zapraszając gościa dalej. Marcin przywitał się i
wrócił do kuchni dokończyć obierania rzodkiewki, szczęśliwy, że przybycie gościa przerwało
niemiłą rozmowę.
Stefan mieszkał ze starym ojcem pod Warszawą, w Zielonym Siodle. Mieli tam spory domek z
ogrodem, w którym kilka lat temu pani Bigoszewska z chłopcami spędzała wakacje. Wacek i
ojciec, który przyjeżdżał w sobotnie popołudnia, pomagali w ogrodzie. Wackowi to się wcale nie
podobało. Nie chciał tam nigdy już jechać, chociaż, jak mama mówiła, były to ładne i
niekosztowne wakacje.
Stary pan Dziewałtowski miał siedmioro dzieci, z których Stefan był najmłodszy i jedyny —
nieżonaty. Reszta rodzeństwa dawno już pozakładała rodziny i miała własne dzieci. Te dzieci,
wnuki pana Dziewałtowskiego, których była pokaźna liczba, niektóre już w wieku Wacka, były
powodem, że w całej bliższej i dalszej rodzinie nazywano go po prostu dziadkiem.
Stefan mówił, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ojca oczy. Właśnie dzisiaj wpadł tu z prośbą
o przyspieszenie wizyty u sławnego okulisty, z którym pan Bigoszewski mieszkał kiedyś kilka lat
w akademiku i serdecznie się dotąd przyjaźnił.
— Operacja jednego oka konieczna, to już od dawna wiadomo: katarakta — mówi Stefan.
„Katarakta? — myśli Marcin. — Katarakty są na Nilu" — uczyli się o tym w roku ubiegłym; ale już
interesuje go dalszy ciąg rozmowy:
— Chłopcy w tym roku mogliby do nas przyjechać. Helenka przywozi swoich na pierwszy miesiąc.
Marcin miałby towarzystwo, obaj są prawie w jednym z nim wieku. I dziadek cieszyłby się, bo
odkąd przeszedł na emeryturę, nudzi mu się, a jeszcze teraz przez te oczy nie może wychodzić
nigdzie dalej.
— Dziękuję ci, Stefku, ale Wacek jedzie na obóz wędrowny do Zakopanego, Piotrusia biorę ze
sobą na wczasy naszej instytucji, a Marcin — na kolonie ze swoją szkołą.
— Szkoda. Myślałem, że Marcin do nas przyjedzie. Wpadnijcie chociaż na tulipany. Mnóstwo i
piękne.
— Dziękuję. A co do Marcina — nie żałuj. Taki się z niego trudny chłopiec zrobił, że... Trzeba na
niego silnej męskiej ręki. Józek ciągle w terenie, ciągle w tych buraczanych kampaniach. Myślę,
że wpadł w złe towarzystwo.
— Józek? — zdumiał się Stefan.
— Nie, gdzie by tam Józek miał na to czas i chęci! — roześmiała się mama. — Marcin. Ciągle
sobie obiecuję, że się za niego...
— Bigos! — wrzasnął ktoś na podwórku. — Bigos!
Marcin skoczył do okna i gwałtownie zamachał rękami przywołując bliżej Maciorę — bo to był
Maciora.
— Czego się wydzierasz?
— Chodź do nas. O piątej „Bonanza"!
— Taak? — ucieszył się Marcin i wychylił z okna, że o mało nie wypadł. — A... a twoi starzy?
— Nie martw się, załatwione.
— Zaczekaj. Nie wiem, czy mnie mama...
Rzodkiewka była oczyszczona i umyta. Kuchnia sprzątnięta, pieczywo przygotowane, co jeszcze,
gazeta? Po gazetę może skoczyć Piotrek.
— Mamusiu, przepraszam... bo właśnie kolega zaprasza mnie na telewizję. Ma być jakiś
pouczający film.
— „Bonanza"! Dziś o piątej! — wyrwał się Piotruś wzdychając.—Ja bym też poszedł...
— Ach, „Bonanza"? To według ciebie pouczający film? —ironizowała mama. Z pomocą przyszedł
Stefan.
— Uczy, co to jest odwaga, honor, braterska miłość... Pewnie, że bez przygody nie cieszyłby się
taką popularnością. Puść go, Marysiu, to może oglądać.
— Gdybyś wiedział, Stefku... nie powinnam...
— Puść go, Marysiu. Raz na tydzień.
— Mamusiu! Rzodkiewki w porządku, a czy mamusia zauważyła, jak ja dziś kuchnię...
— Ty? Myślałam, że Wacek...
— Wacek? Wacek by kiedy spiżarkę sprzątnął?... Mamusia!...
— No to idź — uległa mama — ale żebyś mi prędko wracał. Zaraz! Zaczekaj! — zawołała, bo
Marcin już pożegnał się ze
Stefanem, dziękując mu oczami, i już trzymał klamkę otwartych drzwi.
— Który to kolega?
— Maciora.
— Maciora?
— Noo... o raju! Nazywa się Maciołajtyszewicz. Mama! On na mnie czeka...
— Ten, którego Wacek ma uczyć? Porządna jakaś rodzina: dbają o dziecko. Idź.
Maciora się niecierpliwił. Poszli szybko w stronę Nowogrodzkiej .
— Słuchaj — pytał Marcin — twoja mama mnie nie wygoni?
— Nie. Wybiera się na imieniny do Pruszkowa.
— A ojciec w domu? — Marcin bardzo chciał obejrzeć „Bonanzę", jednak na myśl o potężnych
rękach i mocnym głosie ojca Maciory robiło mu się nieprzyjemnie.
— Jadą razem. I nie bój się, mamie już przeszło. Ale wiesz, Kiero ma łeb w dechę. Tak mamę
zagiął...
— No?
— Bo mama była jeszcze raz u Kiera. O tę „maciorę" się obraził a!... Ja przez tyle lat się nie
obrażam, a mama o ten jeden raz. Ale Kiero jej wytłumaczył.
— Że co?
— Jego też przez całą szkołę Kobyłą albo Kobyłką nazywali, zamiast Kobyłecki. Nic na to nie
mógł poradzić. Jego ojciec w szkole miał to samo. A jak Kiero chodził na uniwersytet, to też był
Kobyła i szlus! Kiero szedł kiedyś Marszałkowską, a tu jakiś starszy pan naprzeciwko woła:
„Kobyła, czy to ty?" „Ja" — mówi nasz Kiero. Ludzie przystawali, oglądali się, a tamten ściskał
naszego Kiera, bo to był kolega. No! Mama to wszystko tacie opowiadała.
— Fajne — wyobrażał sobie Marcin. — Chciałbym widzieć, jak wołali na Kiera „Kobyła, czy to ty?"
Fajne!
— Mama się śmiała. Tata tak samo. A wiesz, że twój brat do mnie na matmę będzie przychodził?
Jaki on jest?
— Jak skała.
— Taki twardy?
— Nieprzepuszczalny. Niczego ci nie przepuści. Nawet go nie proś. Skała, i żal mi cię. A Kostka
na „Bonanzę" nie zawołałeś?
— Chciałem. Byłem u niego pod drzwiami, ale tam jakaś draka odchodziła. Ktoś tak cienko na
Kostka piszczał... wycofałem się.
— To Alicja, jego siostra. Maciora, zauważyłeś, większe draki — zawsze w sobotę, dlaczego? —
głos Marcina pełen był smutku, pewno na myśl o rozprawie z ojcem. — Dlaczego ludzie sami
sobie zatruwają życie? Już by lepiej odkładali na poniedziałek.
— Nie, w poniedziałek niedobrze — zaprotestował Maciora — draki murowane przez całe sześć
dni. Moja mama mówi...
Wchodzili już do mieszkania. Na spotkanie wybiegły słowa:
— Santa Madonna! Gdzie mogły się podziać te spinki! Tomku, nie widziałeś ojca spinek od
koszuli? Spóźnimy się na imieniny!
Po „Bonanzie" Maciora prosił, żeby Marcin jeszcze został. Rodziców nie ma, mogą obejrzeć film
dla dorosłych. Ale Marcin bał się mamy. Żeby nie to, poleciałby do przyjaciela. O co tam mieli
do Kostka pretensje? Też o cyrk? Jeżeli z ojcem pójdzie wszystko dobrze, skoczy do niego jutro
rano. Ale ojciec może za karę kazać siedzieć w domu. Nic nie wiadomo. Żeby tylko buraki
dobrze rosły. Bo jak z burakami źle, to i ojciec zmartwiony, i trudniejszy do kompromisu.
W domu Piotruś zapoznał go z sytuacją: tata już jest. Kąpie się. Mama poszła wyszorować mu
plecy. Dobra kolacja czeka: do parówek jest ryż z fajnym sosem. Jeżeli Marcin chce, mogą iść
zaraz do kuchni spróbować. Poszli, spróbowali, sos był pierwszorzędny.
— A Wacek gdzie?
— Wacek poszedł do kina. Z panną.
— Skąd wiesz?
— Powiedział. Mama mu pieniądze dała.
— I tak powiedział do mamy, że z panną?
— No, nie. Powiedział, że się umówił z koleżanką i żeby mu mama pożyczyła.
— Taaak, teraz... — zaczął Marcin i nie dokończył: „rozumiem, dlaczego Wacek nie bał się, że go
Kostek widział w kinie". — A mama co? Mówiła co o mnie?
— Do Stefana mówiła, a Stefan mówił, żeby się nie martwiła, i mama przestała się martwić. A
jak wróciłem, pili herbatę i przyszła pani Szeleścina, i też piła herbatę.
— O raju! Mama pewnie zmordowana?
— Nie, bo zaraz przyjechał tatuś i oni sobie poszli. Mama powiedziała, że... delikatni. Marcin,
czy oni są tacy delikatni? Bo ja nie wiem...
— Tata o burakach mówił, co?
— Pewnie mówił, ale nie słyszałem, bo myślałem o tym „Bonanzie" i myślałem, bo mnie pani
Krajewska też zaprosiła! — oświadczył z tryumfem.
Marcin wzruszył ramionami. Co mógł zrozumieć z „Bonanzy" Piotrek? Strata czasu. Mama wyszła
z łazienki.
— Jesteś już? — zdziwiła się jakimś łaskawym głosem. — Pomożesz mi zanieść kolację na stół.
Może nie zdążyła nic powiedzieć i dopiero po kolacji? A może zapomniała? Bo i Stefan, i
Szeleścina, i ojciec...
Na wszelki wypadek Marcin starał się wszystko tak robić, jak mama lubi. Ustawił szklanki na
tacy. Każdą przetarł ścierką zdjętą z kołka: „do szklanek". Jakby to nie wszystko jedno! Ale
skoro mama się upiera...
Ojciec przyszedł zaróżowiony, pachnący mydłem i spytał, czy może zjeść kolację w piżamie i
szlafroku. Bo i tak zaraz do łóżka idzie, więc może wyjątkowo, bo jest zmordowany. Ale nie
wyglądał na zmordowanego, owszem, uśmiechał się i z Marcinem przywitał serdecznie.
Mama nie powiedziała!
Wnosząc półmisek parówek i sos, mama odezwała się:
— No, niech będzie. Wyjątkowo. I z okazji tej premii.
— Tata dostał premię? — zawołał Marcin.
— Jeszcze nie, ale za kilka dni dostanę. Może nawet przed pierwszym.
— Oj, to dobrze, tatusiu — cieszył się Piotruś — bo pierwszego, tatuś pamięta? Pierwszego jest
Dzień Dziecka.
— Co ty powiesz? — udał zaskoczonego oj ciec. — Dobrze, żeś mi przypomniał! Co za pyszny sos!
Chłopaki, życzę wam, żeby wasze żony tak gotowały, jak mama. Spójrzcie na ten ryż, każde
ziarenko osobno. To sztuka, to trzeba umieć!
A więc ojca humor i mamy łagodność— z racji premii? Może mama zapomniała powiedzieć z
radości...
Ale kiedy ojciec w czasie kolacji zapytał go o stopnie, o szkołę i spojrzał tak jakoś badawczo —
serce w Marcinie struchlało: mama powiedziała!
Po kolacji ojciec z nie dopitą szklanką herbaty poszedł do sypialni. Marcin, już prawie pewny, że
burza przeszła bokiem, pomagał mamie sprzątać ze stołu. Nagle dobiegł głos ojca:
— Marcin, przyjdź tu do mnie! — A kiedy syn wszedł do sypialni: — Zamknij drzwi za sobą!
Od chwili, kiedy Piotruś powiedział, że Wacek wie, Marcin przygotowywał się do rozmowy z
ojcem. Czuł, że to go nie minie. Z Wackiem mówił inaczej. Mamie najlepiej było pozwolić się
wyżołądkować i nie zaprzeczać, broń Boże, ale z ojcem sprawa była zawsze poważna, bo i
ojciec, ile razy do tego doszło, traktował go poważnie.
Więc Marcin zbierał wykręty, argumenty i repliki. Po cichu w myśli prowadził sam ze sobą
przypuszczalną rozmowę: ojciec to — a on tamto. Ojciec tak — a on tak. Nawet pochłonięty
przygodami życiowymi najmilszego z Kartrajtów, grubasa Hossa, łapał się na tym, że szuka
odpowiedzi na jakieś ewentualne pytanie ojca. Wracał do domu niespokojny, niepewny, czy
ojciec powiadomiony, czy może jakieś przychylne moce w tym przeszkodziły? Ale, jeżeli mama
powiedziała — był, zdawało mu się, przygotowany jak do lekcji: na blachę i mur—marmur.
Tymczasem stanął przed ojcem z głową idealnie pustą. I kiedy usłyszał:
— Na co ci były potrzebne pieniądze? — odpowiedział bez wahania i zgodnie z prawdą. Krok za
krokiem przyznał się do wszystkiego: do przegranej jednej i drugiej, do długu u Kostka, wreszcie
i u nauczycielki. Wyśpiewał wszystko jak z nut. Aż się zdziwił i aż się sam przestraszył, kiedy
skończył. Co ojciec powie? Jak go ukarze?...
— Nauczycielce — oddaj zaraz. Jak najprędzej. To dobra nauczycielka — mówił powoli ojciec. —
Mam dla niej wiele szacunku. Nie dlatego, że pożyczyła pieniądze, tylko że chciała wam pomóc
ratować honor. Rozumiesz?
Marcin kiwnął głową.
— Zakłady o pieniądze lub o coś, co trzeba kupić — głupia zabawa. Tak jak hazard w karty. No, o
kartach to chyba wiesz, dokąd mogą zaprowadzić. Pieniądze... nie najważniejsze, ale... Duży
jesteś — sam widzisz... Życie tak jest urządzone, że kto ma pieniądze, lżej mu. Wszyscy gonią
za pieniądzem. Nie trzeba człowiekowi mieć za złe, że zdobywa pieniądze, ale pod jednym
warunkiem — jeżeli zdobywa je uczciwie. Chcesz mieć więcej —pracuj więcej. Ale kantem,
szwindlem, złodziejstwem — brzydzę się i chciałbym, żeby i moje dzieci brzydziły się tak samo.
Ojciec chwilę pomilczał, wreszcie polecił:
— Daj mi marynarkę.
Marcin podał. Ojciec z wewnętrznej kieszeni wyciągnął chudy portfel, a z jego przegródki —
dwadzieścia złotych.
— Miałeś dostać na Święto Dziecka — weź teraz. Załatw wszystko na czysto. I... czy możesz mi
obiecać, że nigdy więcej... w taki „cyrk"?...
Marcin rzucił się ojcu na szyję.
XIII
Kostek wracaj ąc do domu zastanawiał się, czy sprawa z cyrkiem nabierze rozgłosu. Dużo by dał
za pewność, że wszystko utonie w niepamięci. Malcy odzyskawszy swoje grosze zapomną szybko.
A Pucia? Pucia na pewno nikomu nie powie. Ani o tym, że im pieniądze pożyczyła, to się rozumie
samo przez się: tajemnica, sekret między nimi trojgiem. O cyrku też. Dobrze się stało, że Kiero
nie miał „ani głowy, ani zdrowia"... Z nim by tak łatwo nie poszło.
W domu już była Alicja. Wybierała się na jakąś wycieczkę na Jeziora Mazurskie. Mówiło się o tym
od kilku dni. Prała i prasowała, jakby miała jechać na urlop. A to raptem jeden niedzielny dzień.
Pojadą sobotnim wieczornym pociągiem, a na poniedziałek rankiem wrócą do Warszawy.
Wielkie coś!
— Kostek! — wpadła na niego, ledwo wszedł do domu. —Gdzie jest miód, który stał na górnej
półce w kredensie w kuchni?
— Normalnie, pewnie wyszedł.
— Nie mógł wyjść — denerwowała się Alicja — chyba że ty mu w tym pomogłeś. Wczoraj
wieczorem, widziałam, było jeszcze prawie ćwierć słoika. Przyznaj się!
— Do czego mam się przyznawać? Po pierwsze, przysięgam, że żadnego słoika nie widziałem na
oczy, a po drugie, dziś rano tego miodu było może na ćwierć palca!
— Nieprawda! Kłamiesz! Specjalnie go sobie odstawiłam w kąt za szklanki, ale ty wszystko
umiesz wyszperać! Nie zapytasz nawet, czy wolno! Czy komuś do czego nie potrzebne! I
dlaczego kłamiesz?!
— Alicjo! Nie denerwuj się — powiedział powoli Kostek, co właśnie wyprowadziło siostrę z
równowagi — już ci występują czerwone plamy na szyi. Na co ci miód? Jest cały słoik dżemu.
— Do czego, do czego! —Alicja z niepokojem oglądał a szyję w lusterku. — A tobie do czego?
— Normalnie. Do chleba. Dżem też jadłem. Bardzo dobry, spróbuj!
— Wypchaj się tym dżemem! — krzyknęła Alicja. — Mamo! — zwróciła się do wchodzącej matki.
— Chciałam sobie zrobić maseczkę z miodu, a Kostek wszystko zjadł!
— Zaraz, zaraz — mama stawiała dwie pękate siatki zakupów na stole i, pierwsza rzecz,
zdejmowała pantofle z przyjemnością wsuwając nogi w domowe papucie. — Nie wymawiaj mu,
bo zaszkodzi. Maseczkę zrób z żółtka i oliwy, to nawet lepsze na takie upały. Cytryny
przyniosłam. Wy ciśnij parę kropel. Miodowa to w zimie.
— Myśli mama? — zastanowiła się Alicja i uspokoiła od razu. — Tak mi się jakoś dziś nic nie
udaje... Jak tylko tego wstrętnego robaka zobaczyłam...
— Co znowu za robaka? — dopytywała mama wykładając prowianty z przepaścistych siatek. — We
śnie?
— Nie we śnie, tylko tutaj, na środku kuchni, kiedy wróciłam z pracy. Wstrętny, czarny karaluch.
Lazł tak z boku na bok jak kaczka, prosto do zlewu.
— No i co? Gdzie się podział?
— Zatłukłam go szczotką i spuściłam z wodą, ale aż mi się zrobiło słabo...
Kostka jakby kto gąbką umoczoną w lodowatej wodzie pogłaskał po krzyżu. Rzucił się do pokoju,
gdzie za tapczanem wsunięty w kąt stał szeroki słoik z wodą — mieszkanie „mikro—krokodyla"
wypożyczonego od Sobierajskiego.
Słoik był pusty!
— Morderstwo! — zaszlochał zrozpaczony Kostek. — Kto odda dziesięć złotych za pływaka?
Zamordowałaś pływaka żółtobrzeżka!
— Kogo? — zapytała przestraszona mama patrząc to na Kostka, to na skonsternowaną córkę.
— Kogo? — powtórzyła Alicja.
— Pływaka żółtobrzeżka! Nie wiesz? Nie pamiętasz z biologii! Wapniak jesteś? Pływak: gromada
— owady, rodzina chrząszczy, rząd — tęgopokrywe. Larwy pływaka, a także osobniki dorosłe, są
drapieżne...
— A ten — przerwała mama — no ten... był dorosły?
— Normalnie! Piękny okaz gatunku! I do tego Sobieraj go tresował!
— Tresował? Karalucha tresował? Cóż to, do cyrku czy co? Sam mówisz, że drapieżny, więc mógł
w nocy ugryźć. Niebezpieczny.
— Niebezpieczny, ale dla małych rybek! Mamo! Co ja teraz powiem Sobierajskiemu? Co ja mu
powiem? — rozpaczał Kostek.
— Powiedz mu, że zdechł — zdecydowała krótko Alicja.
— Zdechł, zdechł! — przedrzeźniał Kostek. — Jeżeli zdechł, to gdzie on jest?
— Hm, rzeczywiście, szkoda, że go spuściłaś, Alicjo, bo zawsze...
— I mam kłamać do tego, tak? Sama mnie do tego namawiasz? Mama słyszy? A jak tak, to ciągle:
„Żebyś tylko prawdę mówił! Samą prawdę! Nie kłam! Dlaczego kłamiesz?"
— Noo... przecież robak zdechł. Naprawdę zdechł — tłumaczyła się lekko zmieszana Alisia.
— Skonał tragiczną śmiercią przy twojej pomocy! Powiem Sobierajowi, wszystko powiem! Niech
tu przyjdzie i niech się dowie!
— Oj, Kostek, czy ty nie przesadzasz? — zniecierpliwiła się mama.
— A co ja przesadzam? Normalnie mówię! Alicji wszystko wolno: popsuć, zmarnować! A mnie to
się łyżki miodu żałuje! Wszystkiego! Odkąd ja mamę proszę, że chcę mieć w mieszkaniu coś
żywego! Chciałem kota — nie, bo śmierdzi. Chciałem psa — jeden chłopak za darmo mi dawał —
też nie, bo trzeba wyprowadzać, bo żre, bo drugie piętro — a przecież ja bym go sam
wyprowadzał i oddawałbym mu ze swojego! Chciałem kanarka: ani nie śmierdzi, ani nie żre, ani
go wyprowadzać nie trzeba — też nie, bo co z nim robić na wakacjach! Zawsze, zawsze, żebym
ja tylko nie mógł nic mieć! Nawet takiego pływaka, co go sobie pożyczyłem na parę dni — też mi
zatłukli! Na śmierć zatłukli! — Kostek mrugał szybko powiekami, żeby powstrzymać łzy. Wybiegł
wreszcie z kuchni.
— Co mu się stało? — zaniepokoiła się matka. — Przecież on nigdy tyle nie mówi. Czy to tylko nie
grypa? Podobno jest wiele chorych na jakąś zimną grypę, bez gorączki.
— Nie, przecież u nas w szpitalu mówiliby o tym — uspokajała Alisia. — A z tym karaluchem,
rzeczywiście, tak wyszło... Do głowy mi nie wpadło, że to może być jakiś Kostkowy okaz. Muszę
mu za to z wycieczki coś przywieźć. „Coś żywego" — roześmiała się. — Ja się spóźnię! — zawołała
nagle patrząc na zegarek. — Jeszcze walizka nie zapakowana! Kostuś, kochany! Zdejmij mi z
szafy walizkę i wytrzyj, bo na pewno zakurzona.
— Tylko, synku, wynieś ostrożnie na balkon, bo tu wszystko na mieszkanie pójdzie.
— Teraz to: „Kostuś" i „kochany", i „synku"! — mruczał pod nosem Kostek ściągając walizkę z
szafy. — Dodaj mi chociaż do maminej tygodniówki, żebym do kina mógł iść!
— Znowu do kina? — jęknęła mama. — Ileż ty razy na tydzień chodzisz do kina?
— Normalnie: raz, a najwyżej dwa razy — odburknął.
W niedzielę po śniadaniu Marcin biegł lekko jak wiatr. Dwadzieścia złotych od ojca plus
normalna tygodniówka: to był majątek! Wszystkie kłopoty z głowy! Pucię mogą spłacić choćby
zaraz, tylko nie znają jej adresu. A dziś on zafunduje Kostkowi kino. Pójdą na „Księcia i
żebraka" albo lepiej na jakiś szerokoekranowy western.
Przyjaciela spotkał niedaleko domu, o mały włos minęliby się: Kostek szedł do niego.
— Kostek! Jest forsa! Idziemy do kina! Skacz! No, nie cieszysz się?
— Zaraz się dowiesz, że nie mam powodu do śmiechu.
— No, gadaj, co jest? Stało się co?
— Morderstwo — powiedział ponuro Kostek.
— Nie! — zatrzymał się przerażony Marcin. — U was? Kostek kiwnął głową.
— Wczoraj po południu? — dopytywał Marcin.
— Tak. Skąd wiesz?
— Bo Maciora był u was, żeby cię zawołać na „Bonanzę", ale słyszał przez drzwi, że coś nie
tego...
— Widziałeś „Bonanzę"?
— Tak. Przyszedł po mnie i mówił.
— Co było?
— E, nie masz czego żałować — Marcin dziwił się, że Kostek ma jeszcze głowę do „Bonanzy".
— Ale co? Powiedz.
— No, Hoss Kartrajt zgłupiał i chciał się żenić. A ta babka, ta narzeczona, to była karciara. Jakby
się z nią ożenił, cała Panderosa poszłaby raz—dwa.
— Nie ożenił się?
— Nie. Bracia mu pomogli. O rany?! Gadaj, co z tym morderstwem. Kto?
— Alicja!
— Alicja? Twój a siostra? — przestraszył się Marcin. — Kogo?
— Pływaka żółtobrzeżka. Siadu po nim nie ma, jego zwłoki płyną Wisłą do morza.
— Eee... — rozgniewał się Marcin — balona ze mnie robisz... Myślałem, że... a ty kpiny
urządzasz.
— Kpiny? A co my Sobierajowi powiemy? Miałem pływaka odnieść wczoraj wieczorem albo dziś
najpóźniej.
No?
— O psia kostka! Mówił, że pływak kosztuje dziesięć złotych!
— Prawdę mówił. No i co?
— Co ona mu zrobiła? Dlaczego?
— Zatłukła go szczotką do zamiatania, bo myślała, że to karaluch. Maturę ma, a karalucha od
chrząszcza wodnego nie odróżni. Jak ci się to podoba?
— Wcale mi się nie podoba. Niech odkupi.
— A jakże! Powiedziała, że powinienem ją uprzedzić. Dała mi tylko pięć złotych!
— No, nie ma rady, liczmy — westchnął Marcin przysiadając na ławce podwórka. — Ja mam 25
złotych, a ty?
— Dziewięć, bo mama mi ciągle tamten magiel strąca po złotówce, więc razem mamy trzydzieści
cztery.
— Dziesięć Sobierajowi, pięć pięćdziesiąt Puci, to piętnaście pięćdziesiąt. Zostaje nam
osiemnaście złotych i pięćdziesiąt groszy. Kostek! To jest forsa!
— Na szeroki ekran nie starczy.
— No to zaczekamy do następnej tygodniówki. A Święto Dziecka? Darmo pójdziemy do kina! I
wiesz co, Kostek, kupmy Puci kwiatek, co?
— Dobra.
— Jakiś ładny. Różę? Róże są drogie. Może tulipan? Kostek, mam myśl! Jedziemy po południu do
Zielonego Siodła. Tam mieszka mój kuzyn, był u nas w tym tygodniu i zapraszał na tulipany. No?
Co powiesz? Nic nas nie będzie kosztować, tylko EKD. Przychodź po mnie o trzeciej. I nie
zapomnij legitymacji. Tam jest ładnie. Zobaczysz!
— Fajnie wymyśliłeś!
— No! Główka pracuje!
— Na tranzystorach — dorzucił Kostek. — Cześć!
XIV
Egzaminy w starszych klasach trwały na dobre. I uczniowie, i nauczyciele byli zdenerwowani.
Plany lekcyjne ulegały często zmianie, czasem brakło zastępstw za egzaminujących nauczycieli.
Sytuację ratowały studentki odbywające w szkole praktykę, ale dyscyplina, jak zwykle przy
końcu roku szkolnego, była rozluźniona i kiedy zdarzył się normalny wypełniony systematyczną
pracą dzień lekcyjny, rozzuchwaleni uczniowie czuli się poszkodowani. Nie omijali też żadnej
okazji, aby namówić nauczyciela na spacer do bliskiego parku, do muzeum, na wystawę,
wreszcie do Łazienek, aby „zaczerpnąć tlenu w płuca".
Na świecie było tak pięknie, zielono, słonecznie! Siedzenie w klasach, choćby najpiękniejszej
szkoły, wydawało się okrutną torturą. Tłumiona przez spokojne zimowe miesiące energia
protestowała, nie pozwalała się skupić, przeszkadzała myśleć.
Takiego właśnie dnia, na ostatniej, poprzedzającej matematykę przerwie dowiedziano się, że
matematyczkę zastąpi praktykantka, młodziutka panna Zosia, często przychodząca do klasy
szóstej.
— Chłopaki! Wymyślmy coś, żeby matmę wykołować! Inaczej będziemy siedzieć całą godzinę nad
zadaniami!
— Najlepiej, niech coś ciekawego przeczyta! — wołała Gołąbkówna. — Bo jak każe znowu
obliczać pole figur, to naprawdę nie wytrzymam! Kostek, rusz głową...
— Gdybyż to chociaż były jakieś ciekawe figury — mówiła Ewa, niby do koleżanek — no, choćby
takie z głową do myślenia i z pięknymi odstającymi uszami... — szybko skuliła się, unikając
papierowej kuli, która trafiła Kazika Piątkowskiego.
— Czego chcesz? W kark? — zaperzył się Kazik.
— Nie w ciebie rzucałem, ale w ten jęzor — Marcin głową wskazał Ewę.
— Nie rozumiem, o co ci chodzi? — powiedziała wyniośle Ewa. — Czy ty jesteś figura do myślenia?
Nie widzę... — i dodała ciszej — nic oprócz uszu.
— Marcin, nie zważaj na te przyczepki — błagały dziewczęta —wymyśl coś! Ty potrafisz! —
schlebiały. —Ty masz takie wspaniałe pomysły!...
Więc Marcin gorączkowo szukał jakiegoś, i to nie byle jakiego, pomysłu. Aby nie zawieść
zaufania kolegów, aby ugruntować swoją opinię chłopaka z głową na tranzystorach, aby wreszcie
utrzeć nosa Ewie, przebrzydłej Ewie, która tylko czyha na sposobność, aby mu dokuczyć.
Wodząc bezmyślnie oczami po ścianie korytarza, napotkał afisz przypięty do tablicy
informacyjnej:
Uniwersytet dla Rodziców zaprasza na referat pt. „Kara i nagroda w wychowaniu".
I zaraz mu błysnęło! Miał gotowy pomysł!
Czasu było niewiele. Rzucił się do Kostka, Basiora, Kazika i Nemka. Nemek miał szepnąć, co
trzeba, dziewczynom.
Już słychać było dzwonek.
Panna Zosia przyszła ze zbiorem zadań do klasy szóstej, więc nie było żadnych wątpliwości co do
sposobu, w jaki miała wykorzystać godzinę. Siadła za stolikiem, zajrzała do spisu treści w
książce i właśnie miała znaleźć szukany rozdział, kiedy Basiński zgłosił się uprzejmie:
— Proszę pani, czy my możemy o coś zapytać?
— Proszę bardzo.
— Bo... proszę pani... nasza pani wychowawczyni to... chociaż jest dla nas bardzo, bardzo
dobra... ale pani... bo pani przecież ani słowa o tym w nauczycielskim pokoju?...
— Jeżeli sobie życzycie, nie powiem, ale zaręczam wam, że pani Pucek też by nie powiedziała.
O cóż chodzi?
— Może by nie powiedział a, ale my wolimy do pani — wtrąciła Irena Gołąbkówna.
— Bardzo mi jest miłe wasze zaufanie — panna Zosia była wyraźnie ujęta.
— Proszę pani — teraz mówił Kostek — chodzi o bardzo, bardzo dla nas ważną sprawę. Bo, proszę
pani, jest taki Uniwersytet dla Rodziców, pani wie?
— Wiem.
— Przychodzą tam rodzice? Tak?
— Tak. Przychodzą, słuchają referatów, dyskutują. Dowiadują się o nowych metodach
wychowawczych. Przecież wiecie, wszystko idzie z postępem i dzisiejsze metody wychowania są
inne, niż to było za czasów waszych dziadków.
— Właśnie, proszę pani, my o tej sprawie. Ale może to już Bigos...
Marcin zerwał się z ławki. Jak na Kostka i tak było dużo. Ale Kostek, nie wiadomo dlaczego, był
uważany przez nauczycieli za poważnego, więc żeby panna Zosia, na wszelki wypadek, nie miała
podejrzeń, trzeba było, żeby zaczął poważny. Marcin nawet proponował Nemkowi, wypadłoby
jeszcze lepiej, ale Nemek nie chciał. Jako „głos w dyskusji" owszem, obiecał, że coś powie, ale
zacząć — niech zaczyna ktoś inny.
— Proszę pani — zaczął Marcin — w korytarzu wisi ogłoszenie, że dla rodziców będzie referat o
karach i nagrodach, więc czy nie moglibyśmy do tego referatu dorzucić czegoś od naszej
strony?...
— Od waszej strony? Jak to — nauczycielka była wyraźnie zaskoczona propozycją.
— Tak, od naszej — potwierdził Marcin — to znaczy od tych, którzy są karani i nagradzani, ale
przeważnie karani. Przecież jeżeli wszystko poszło z postępem, dlaczego rodzice karzą nas
ciągle po staroświecku?
— Nie tak bardzo po staroświecku — uśmiechnęła się panna Zosia. — Dawniej pan ojciec kazał
synowi kłaść się na kobiercu... Dziś metody są inne.
— Tak! Inne! — powiedział z bólem w głosie Marcin. — Ale jakie?
— Nowe metody! Ale jakie? — rozległy się głosy z różnych stron klasy i w tych głosach dało się
słyszeć i ból, i poczucie krzywdy, i coś jakby wyrzut. Tak przynajmniej zdawało się młodej
praktykantce.
— Czy pani wie, że jednego z naszych kolegów ojciec stalowym łańcuszkiem (Kostek, nie szarp
mnie, przecież to trzeba powiedzieć) przytwierdza do kaloryfera?! Na cały dzień! I tylko go
odmyka, jak musi!
— A jedną dziewczynkę (nie bój się, Ewa, nie powiem, że to ciebie) rodzice zamykają w
ciemnej, dusznej komórce, gdzie nie ma okna?
— Ja za karę muszę czyścić łańcuch — zerwał się z ławki Basior — ciężki okrętowy łańcuch.
Zardzewiały jak sto rudych szatanów! Muszę wyczyścić pół metra, czasem metr. Niech pani
spojrzy na moje ręce — ręce Basiora, pełne zadrapań i blizn, wyglądały rzeczywiście okropnie. —
Ojciec jeszcze mówi: „Ucz się cierpliwości na tym łańcuchu". A tego zardzewiałego łańcucha jest
w naszej piwnicy dobre pięćdziesiąt metrów i ho! ho!...
— Dzieci! Ależ, moje dzieci! — nauczycielka wyciągała przed siebie ręce, jak gdyby chciała się
bronić przed okrutnymi przykładami władzy rodzicielskiej.
— Mnie wyganiają na schody — mówił żałośnie Maciora. —Bo w pokoju telejaj... telewizor, a w
kuchni za ciasno. Więc jak tylko co, to: „Wyjdź z mieszkania!" I nigdzie mi iść nie wolno! Więc
stoję trochę, a potem siadam na schodach. Czy pani myśli, że to przyjemnie?
— A u Marcina — oznajmił bezceremonialnie Basior — sam widziałem... proszę pani. Wołałem go
raz na podwórko, a on przez okno mówi: „Jestem uwiązany w domu". Poszedłem do niego na
górę i zobaczyłem, że miał przyczepioną do nogi taką — pokazał — kulę armatnią! Dobre
dwadzieścia pięć kilo! Dopiero zrozumiałem, dlaczego nie mógł wyjść!...
— A mnie za karę w telewizor nie wolno patrzeć, chyba że Kółko Rolnicze, a na co mi Kółko
Rolnicze?
— A mnie organizm wyniszczają — powiedział ponuro Sobierajski. — Jak tylko co, bomba albo
uwaga w dzienniczku, zaraz wszystko bez cukru! Kawa bez cukru, herbata bez cukru, chleb bez
cukru, bo ja, proszę pani, lubię chleb z masłem i z cukrem, grubo. Co do ciastek albo
cukierków—to „zapomnij o mnie", proszę pani. A ja muszę mieć tu coś, w środku —Sobierajski
uderzył się w szeroką klatkę piersiową — coś, co potrzebuje cukru. Organizm mam taki.
Naprawdę! Bez żadnej zgrywy, proszę pani.
Tu i ówdzie w klasie odezwały się jeszcze głosy o zatrzymywaniu obiecanych pieniędzy, o
zakazie pójścia do kina, ale to już nie robiło wrażenia. Panna Zosia wodziła oczami po klasie,
pocierała palcami skronie i widać było wyraźnie, że wypowiedzi wprowadziły ją po prostu w
osłupienie.
— Proszę pani! — Marcin chciał zakończyć jakimś banalniejszym akcentem. — Z kobiercem też
niewiele się zmieniło! Kobierca nie ma, hajduków nie ma, ale rzemienny pasek zawsze się
znajdzie i rzecz sama w sobie pozostaje ta sama.
— U nas, proszę pani, mama strasznie moich braci targała za uszy — mówiła Ewa. — Aż raz
wytłumaczyłam mamie, że to może na całe życie zostać, bo znam jednego chłopca z naszej
szkoły, co...
Dzwonek przerwał wypowiedź Ewy. Marcin kiedy indziej rozprawiłby się z nią natychmiast, ale
teraz, zaniepokojony twardym wyrazem ust tak łagodnej zawsze panny Zosi, podbiegł do niej i
przypominał idąc obok korytarzem:
— Proszę pani, a\e myśmy tylko do pani...
— Ale dlaczego? Dlaczego? — pytała kandydatka na nauczycielkę.
Marcin pokazał afisz, koło którego właśnie przechodzili.
— O, proszę pani, dlatego. Może by ten, co będzie mówić do rodziców, więcej powiedział o
nagrodach? Kary to chyba straszny kapitalistyczny przeżytek, nie, proszę pani?
„Boże, Boże — myślała sobie panna Zosia w ciszy harcerskiej izby, do której się schowała: — Co
za dzieci dzisiaj! O czym nie dyskutują! Rodziców chcą pouczać!... A i rodzice!..."
— Aleśmy ją wykołowali! — cieszył się w szatni Basior. — Dobrze wypadło o tym łańcuchu, co?
— Dobrze. Ale skąd ci ten łańcuch przyszedł do głowy? — dziwił się Marcin.
— Skąd? Myślisz, że tylko ty masz głowę na tranzystorach? — dął się Basior. — Powiem ci nawet,
że taki łańcuch leży u nas w piwnicy. A o tym czyszczeniu czytałem, że każdemu młodemu
marynarzowi dają tym sposobem szkołę!
— Żeby tylko nie było jakiej hecy — zauważył Nemek — mnie się zdaje, że praktykantka była
przestraszona.
— Czego się miała przestraszyć? — zagłuszał Marcin własny niepokój. — Czy mówiliśmy, że nas
krają i solą?... Kary jak kary, tyle że pomysłowe, nie? Ten łańcuch przydałby mi się nawet.
Kiedy rozstali się już z resztą kolegów i pozostali we dwóch, Kostek zapytał:
— A na co ci łańcuch?
— Fajna rzecz! Mnie by się przydał do tego... no, wiesz... do pracy nad charakterem. Rozumiesz?
Jakbym sobie postanowił, że dzień w dzień wyczyszczę, wypoleruję do blasku, trzy, no, niechby
tylko dwa ogniwa... Kapujesz? Jaka to wytrwałość w człowieku się wyrabia! Jaka siła woli! A po
jakimś czasie, patrzysz, bracie, a tu całe pięćdziesiąt metrów świeci jak słońce, no?!
— A po co?
— Oj, Kostek! Ty jesteś taki przyziemny: na co, po co? Może by psa na tym łańcuchu uwiązać,
tak? A dla zasady, dla idei nie można?
— Może, ale... jednak... po co?
Już się teraz o niczym innym nie rozmawiało, tylko kto przejdzie, komu co grozi. Pani Pucek
wyraźnie dawała do zrozumienia, że klasa szósta A w tym roku jedzie stuprocentowo. Nawet
słaby z matmy Maciora podciągnął się, a właściwie podciągał go dzień w dzień Wacek, czego
Maciora wcale nie taił, owszem, skarżył się nawet:
— Gnębi mnie, chłopaki, bez żadnej litości! Katuje i tratuje. Dusi i przygniata! Jeszcze jeden
dzień i zobaczycie: puszczę parę!
Ale dzień za dniem mijał, a Maciora stając przy tablicy zgrzany, spocony, ale jednak przytomny,
potrafił obliczyć pola figur i dawał sobie już radę z równaniami. Matematyk ze zdziwienia drapał
się ołówkiem za uchem, gryzł końce okularów, ale stawiał mu tróje.
XV
Najwięcej opowiadała Jagodzianka. Na prawo i na lewo chwaliła się, że jej ciocia ma samochód,
sama go prowadzi, jedzie na urlop do Zakopanego i ją, Ewę, zabierze ze sobą. Może nawet
pojadą na czeską stronę. A co najważniejsze, Ewa też już zna się trochę na prowadzeniu
samochodu. Ciocia w niedzielę nieraz ją zabiera i uczy. A w Zakopanem, kiedy będą jeździć na
różne wycieczki, to ciocia na bocznych drogach pozwoli Ewie samej prowadzić. Tak!...
Chłopaków aż skręcało z zazdrości.
— Ewa jest kompletnie głupia, a cała jej ciocia tak samo —wściekał się ledwo hamując Marcin. —
Nasz Wacek też jedzie na obóz pod Zakopane i też będą robić wycieczki, ale tam się chodzi
pieszo! W góry! A nie po szosie samochodem!
— A na bocznych drogach — to już wprost do Ewy — twoja ciocia sztuczną szczękę zgubi, a ty
wrócisz szczerbata i z odrapanym nosem, wiesz?
— Po pierwsze, moja ciocia nie ma żadnej sztucznej szczęki — odpowiedziała z wyższością Ewa
— po drugie, nie martw się o mój nos, a po trzecie, wszystko z przyjemnością zniosę, żeby tylko,
chociaż przez parę tygodni, nie patrzeć na twoje odstające uszy! Czy ty się nigdy w lusterku nie
przeglądasz?
— Codziennie i z satysfakcją!
Mama Nemka z nowym mężem też samochodem pojedzie do Bułgarii. Oczywiście Nemek — z
nimi. Nie przechwalał się, mówił o swoich wakacjach skąpymi słowami, raczej odpowiadał na
pytania kolegów, ale widać było, jak się na ten wyjazd cieszy. Przy jakiejś okazji powiedział, że
przywiezie sobie z
Bułgarii żółwia. Żółw jest w domu zupełnie niekłopotliwy, a na zimę zasypia.
Kostkowi aż się oczy zaświeciły! Usłyszawszy jeszcze, że żółw nie śmierdzi i odżywia się
skromnie, otwarcie zapytał, czy Nemek nie mógłby przywieźć pary. Przecież w samochodzie
dużo miejsca nie zajmą, a potem te żółwie mogłyby się spotykać i chyba byłoby im przyjemnie,
bo z tego samego kraju?...
Nemek obiecał przywieźć parkę. No, mama na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu. Na
pewno.
— A ja tobie — obiecywał Kostek żarliwie — będę zbierał te „naj". Już nawet jedno mam, o
największym kluczu na świecie, wiesz? Jutro przyniosę. Ale ty masz dobrze! — westchnął
zazdrośnie.
— No... tak... — odpowiedział Nemek powoli i jakoś bez przekonania.
Pewnego dnia Maciora oznajmił, że jego mama zamówiła bukiet dla Kiera.
Wszyscy stuknęli się w głowy:
— Imieniny Kiera! W poniedziałek! Dlaczego nam nikt nie przypomniał?
— Dlatego — znalazł odpowiedź Nemek — że pani Bogdańska wyjechała, a pani Pucek jeszcze tu
nigdy na imieninach pana kierownika nie była, a do tego już kilka dni jest nieobecna.
Uwaga była słuszna. Pani Pucek pracowała pierwszy rok w szkole i sama się jeszcze uczyła. W
tych dniach miała jakiś trudny egzamin i otrzymała kilka dni zwolnienia.
Na lekcji z panią Skoczelową dziewczynki rzuciły się do niej z prośbą:
— Proszę pani! Niech pani nam doradzi, bo nie wiemy, co zrobić na imieniny pana kierownika.
— Jak to: nie wiecie? — zdziwiła się pani Skoczelową. — Wybierzcie delegację, która złoży panu
kierownikowi życzenia, i koniec. Wiecie, że pan kierownik długich ceremonii nie lubi.
— Noo... taak... ale z czym ta delegacja... Przecież tak, z pustymi rękami?...
— O, moi kochani — obruszyła się pani Skoczelową. — Owszem, w takim dniu uroczystym...
choćby jakaś gałązka za wszystkie trudy... Owszem, ale... Sami wiecie: koniec roku szkolnego...
rodzicom ciężko... Więc po co ta rozmowa? Bierzmy się do lekcji.
Nie było w klasie ani jednego chłopaka, ani jednej dziewczyny, którzy by, jedni
bezceremonialnie od razu, inni dopiero po chwili, nie odwrócili się w stronę Marcina i nie
popatrzyli na niego z wyrzutem. Dostał nawet kartkę ze swoim portretem narysowanym ręką
anonimowego autora. Podobieństwo z oryginałem polegało na uszach, wspaniałych, odstających
uszach, tak dużych, jak tylko pozwalała na to powierzchnia kartki. Podpis również był aluzją:
„Uszy na tranzystorach".
Na tranzystorach czy nie, ale paliły go okrutnie. Dokąd tego znęcania będzie? I za co?
Czy nie dawał na wszelkie składki? Czy obaj z Kostkiem nie postanowili być w porządku? Nawet
kiedy pani Przegoniowa przyszła do klasy załatwić wyjazd na kolonie, historyczka wychwalała
Kostka, że takie z niego „myślące dziecko", że jego postawa „promieniuje na innych i wpływa
nawet na najgorszych". Kostek dobrze sobie zapamiętał, bo dostał pięć złotych premii, ale
razem z Marcinem zastanawiał się, co ma znaczyć to promieniowanie? Zdecydowali wreszcie, że
kiedy dorośli nie mają o czym mówić, to wynajdują różne takie. Bo rzeczywiście, o czym mama
Kostka i historyczka miały mówić? Kostek dwój nie ma. Draki żadnej dawno już nie było, a o
cyrku wiedzą tylko Kiero i Pucia!
Po lekcji dziewczyny rzuciły się na Marcina.
— Widzisz, Bigos, wszystko przez ciebie! Przecież my nie możemy wyjść na najgorszych. Każda
klasa coś, a my...
— Zróbmy składkę na kwiaty i już — zaproponował Nemek.
— Ja ze składek wysiadam absolutnie! — zawołał Maksio Pa—terek. — Grosza nie mam, a z
książeczki nie ruszę, bo to na wakacje.
— No, więc jak? Bez składki? — pytała Irena Gołąbkówna. — Przecież za darmo nikt nam kwiatów
nie da!
— Biorę to na siebie — odezwał się nagle Marcin. — W poniedziałek rano przyniesiemy z Kostkiem
kwiaty, dziewczyny przyniosą wstążkę — zarządzał — a jeszcze ktoś niech namaluje ładną
kartkę. Może Kazik Piątkowski.
— Eee — na co, po co? Laurek dziś nikt nie daje — wykręcał się Piątkowski. — Powinniśmy być
nowocześni.
— Skąd Kiero będzie wiedział, że to kwiaty od naszej klasy? — niepokoiła się Irena.
— Po delegacji pozna, gapo, wiesz? — wołał Piątkowski.
— A kto pójdzie w delegacji? — zainteresował się Sobieraj. Z chłopców jednogłośnie wybrano
Nemka Batorowicza. Z dziewcząt proponowano Ewę, ale tu ostro zaprotestował Marcin:
— Jeżeli w delegacji ma iść Ewa, to ja się o kwiaty nie staram — oświadczył kategorycznie.
— Marcin! Co ci szkodzi! Ewa dobrze się uczy, umie się odezwać, co ona ci przeszkadza?
— Wcale nie przeszkadza, proszę bardzo, niech idzie. Ale o kwiaty, które ona będzie Kierowi
podawać, niech się postara ktoś... z mniejszymi uszami.
Strzał był celny. Ewa, która zawsze bardzo chętnie reprezentowała klasę, obyła się smakiem.
Wybrano Irkę.
Paterek ogromnie się interesował, skąd Marcin weźmie kwiaty.
— Pewnie masz kogoś znajomego z ogrodem?
— Owszem. Mam kogoś takiego.
— W Warszawie?
— Nie, w Zielonce — rzucił pierwszą lepszą nazwę Marcin.
— O! W Zielonce? Do kogo tam jedziesz?
— Do babci!
— A gdzie twoja babcia mieszka?
— Ze stacji na lewo, potem wprost, potem prosto przez most i zaraz za mostem — domek mojej
babci. A co, chciałbyś też pojechać?
— Nie, tylko ja tam czasem jeżdżę do znajomych.
— To się kiedyś spotkamy. Cześć!
Kostek domyślał się, że po kwiaty pojadą do Dziewałtowskich, do Zielonego Siodła. Toteż kiedy
Paterek wreszcie się od nich odczepił —wyraził swoje niezadowolenie:
— Po coś mu łgał o babci, o domku za mostem? Na co ci to?
— A jemu na co? Nie jego interes, skąd my kwiaty weźmiemy! Może by mu jeszcze drogę pokazać
i protekcję wyrobić, co? Oj, Kostek, Kostek! Tranzystory ci nawalają!
— Twoje też z lekka obluzowane. Kto nam za przejazd w tę i z powrotem zwróci? Niechby się
chociaż na bilety złożyli! Kwiaty — my, forsę na bilety — my, ale na delegatów wybrali kogo
innego. Gdzie tu logika? Nie mówię, żebym sam chciał. Wcale nie. Ale mogli się chociaż zapytać,
zaproponować... I teraz wywalaj forsę na bilety!
— Masz rację, Kostek, ja też sobie o delegacji tak pomyślałem. Do Nemka nic nie mam, chłopak
w dechę. I też za nic bym sam nie chciał, ale wyszło paskudnie. O, paskudnie!
— A niech tam! Jeszcze się kiedyś przekonają. Jeszcze gorzko pożałują... Ach, gdybym ja mógł w
wakacje poszukać tych skarbów króla Krezusa!
— Króla Krezusa? — zdumiał się Marcin. — Czy tobie szajba nie odbiła —jak mówi Basior? Kolonie
będą pod Jelenią Górą i ty chcesz skarbów króla Krezusa tam szukać? Wariat! Słowo daję,
wariat! Król Krezus żył w Grecji, i to bardzo dawno.
— A ty trajkoczesz jak młynek i drugiemu do słowa nie dasz dojść! O królu Krezusie wiem więcej
niż ty — powiedział Kostek z wyższością — bo to zagadnienie studiowałem. Skarby króla Krezusa
skrzętnie ukryto w mieście Sardes.
— Wiem, w Grecji — wtrącił Marcin.
— Wcale nie w Grecji, tylko w Turcji, jakieś sto kilometrów na wschód od portu Ismir, wiesz? To
samo Sardes, o którym nam czytała pani Bogdańska: „W Suzie na dworze król Dariusz ucztuje.
Stu niewolników jemu usługuje..." Pamiętasz? A potem wpada jeden i woła: „Królu! Sardes
gore!..." Ale tego Sardes już nie ma. Same tylko ruiny zostały. Szkoda...
— Nie odbudowali?
— Warszawiaków tam nie było, bracie! No i, rozumiesz, skarby króla Krezusa, zdaniem uczonych,
leżą pod tymi ruinami. Nawet wybrała się tam jakaś amerykańska ekspedycja. Ale oni na pewno
tych skarbów nie znajdą.
— Skąd wiesz?
— Polacy do wykopek zdolniejsi. Nie czytałeś o profesorze Michałowskim? I kiedy taka
ekspedycja z Polski teraz pojedzie, to ja, żebym na głowie stanął — jadę z nimi!
— Wiesz, Kostek — Marcin zatrzymał się przed wystawą z pieczywem i w szybie starannie sobie
przygładzał przedziałek — ja ciebie zupełnie nie mogę rozgryźć. Raz przytomniak z ciebie na sto
procent: „Kto da na bilety! Gdzie logika!" I policzysz, i rozgospodarujesz z sensem. A drugi raz:
„Skarby króla Krezusa!" Kostek, stuknij się! Pamiętaj, w jakim ustroju żyjesz!
— Spokojna głowa. Żeby gospodarować i liczyć, trzeba najpierw coś mieć. A skąd ja teraz mogę
coś mieć? Przyjemnie sobie chociaż pomarzyć...
Nazajutrz, na drugiej lekcji, a miała to być biologia z panią Śmiątkiewicz, cała klasa była bardzo
podniecona i przejęta: ich wychowawczyni, pani Pucek, o tej właśnie godzinie zdawała swój
bardzo trudny egzamin.
Pani Śmiątkiewicz przyniosła dziś piękną ilustrację kwiatostanu, a udzieliwszy objaśnień,
poleciła wyjąć zeszyty i narysować dokładnie płatki, pręciki i słupek.
— Proszę pani! — rozległy się błagania z różnych stron klasy. — Dziś nie! Dziś nie rysujmy ani nie
piszmy!
— Jak to? — dziwiła się nauczycielka. — Zawsze mnie prosicie o rysowanie, a dziś taka odmiana?
— A bo my dziś, proszę pani, nie możemy nic... rękami — i na poparcie swoich słów Irena
Gołąbkówna wyciągnęła przed siebie dwie pięści mocno zaciśnięte w ten sposób, że kciuk
schowany był w środku. Za przykładem Irki poszła cała klasa i oto wszyscy trzymali przed sobą
zwinięte palce, pokazując nauczycielce, że ani pióra, ani ołówka nie mogliby utrzymać.
Pani Śmiątkiewicz patrzyła na wyciągnięte ręce i nie rozumiała ani w ząb. Zlitował się nad nią
Marcin.
— Bo, proszę pani, dziś Pu... pani Pucek zdaje egzamin u takiego profesora, którego wszyscy się
boją, i Pu... pani Pucek też się bardzo boi, bo jakby tego egzaminu nie zdała, miałaby całe
wakacje zatrute. No, zupełnie tak, jakby kto z nas miał poprawkę. Więc my nie chcemy, żeby
Pu... pani Pucek dostała dwójkę, i trzymamy palce. To pomaga — dodał z największym
przekonaniem. — Pani nie wierzy? Zobaczy pani, że pomaga!
Pani Śmiątkiewicz roześmiała się.
— Komu jak komu, ale mnie na pewno nie wypada pozwolić wam wierzyć w takie... gusła.
— Nie gusła! To nie gusła, proszę pani! — odezwały się głosy protestu. —Tylko my bardzo, bardzo
chcemy, żeby pani Pucek zdała i miała egzamin z głowy! Bo pani Pucek nas zawsze broni!
— Bo nam wierzy!
— Bo pani Pucek jest sprawiedliwa!
— A czy pani wie, że kiedy raz stołówka szkolna była nieczynna, to pani Pucek wzięła tych, co w
domu obiad na nich nie czeka, do baru? I pierogi tam były takie, że pycha! I nikt o tym nie
pomyślał, tylko pani Pucek...
Widać było, że pani Śmiątkiewicz z przyjemnością słuchała tych okrzyków.
A kiedy ucichły i tylko wszyscy patrzyli, co powie, Kostek półgłosem dorzucił:
— Za panią też byśmy trzymali.
— Tak! Tak! Tak! — poparto go licznie.
Pani Śmiątkiewicz zdjęła swoje duże, ciemnooprawne okulary i zaczęła je przecierać kawałkiem
żółtej irchy. Milczała przez chwilę, a kiedy wreszcie podniosła oczy, widać było, że jest
wzruszona.
— No dobrze, już, dobrze... Ładnie, że chcecie pomóc swojej nauczycielce, chociaż w taki... nie
oparty na zdrowym rozsądku sposób. I nie mogę mieć wam tego za złe, bo właśnie przypomniało
mi się coś zabawnego z własnych studenckich przeżyć. Posłuchajcie:
Był jeden profesor, u którego zdawało się chemię. Ogromnie dużo wymagał. I wygląd miał taki...
no, odstraszający; nigdy a nigdy się nie uśmiechał. Oczywiście ktokolwiek u niego zdawał
egzamin, pocił się ze strachu. Szczególnie bały się go studentki. Ale z roku na rok przekazywano
sobie legendę, że która na egzamin przyjdzie w niebieskiej bluzce — zda na pewno. Więc
chodziłyśmy na egzamin z chemii w niebieskich bluzkach. Która takiej nie miała, pożyczała. No i
rzeczywiście zdawałyśmy. Może pomagało? Aż pewnego razu jedna ze studentek, Wacunia, która
do nauki zbytnio się nie przykładała, poszła na egzamin w najpiękniejszej niebieskiej bluzce i...
oblała. Wtedy legenda o bluzkach skończyła się. Bo, rozumiecie..
— Rozumiemy, naturalnie, ale pani Pucek jest przygotowana na mur—marmur! — broniono
zaciekle wychowawczyni.
— Świetnie. I ja o tym wiem. Dlatego mogę z czystym sumieniem za panią Pucek trzymać palce
obu rąk, o tak: — pani Śmiątkiewicz pokazała uczniom. — A teraz powtórzmy sobie wszystko, co
wiemy o zapylaniu roślin w ogóle, a roli owadów a zapylaniu w szczególności.
Kiedy klasa szósta A wysypała się po biologii na korytarz, zobaczyła stojącą przed drzwiami
pokoju nauczycielskiego panią Pucek. Z pałającymi policzkami i ustami opowiadała coś panu
Tomaszewskiemu, który trzymał w ręku globus, kręcił nim od czasu do czasu i, patrząc
przyjaźnie na młodszą koleżankę, potakiwał głową.
Naturalnie, cała szósta A rzuciła się w stronę nauczycielki.
— Zdałam, zdałam! — wołała już z daleka uradowana pani Pucek. — Na piątkę! — i pokazywała
swoim uczniom indeks. —O, widzicie: tu piątka, a tu podpis profesora.
Każdy oczywiście, wcale nie z braku wiary, własnymi oczami musiał obejrzeć piątkę pani Pucek.
Przy okazji można było zauważyć, że i poprzednie egzaminy zdawała na piątki. Uczniów
rozpychała duma, jakby to była w jakimś sensie i ich zasługa.
— Nasza pani zdała na piątkę, wiesz? — oznajmił Marcin Wackowi zaraz po przyjściu do domu. —
Strasznie trudny egzamin, a ona „proszę bardzo", i piątka jak złoto! No!
— Nasz wychowawca dawno już pozdawał wszystkie egzaminy — oświadczył z wyższością Wacek.
— I to na dwóch wydziałach, wiesz?
— Ale może jechał na samych nędznych trój czynach. Oglądałeś jego stopnie? No widzisz! A ja na
własne oczy, na własne, najwłaśniejsze: same piątki! Samiutkie!
XVI
Bukiet na imieniny Kiera od klasy szóstej A był doprawdy wspaniały. Ognista,
ciemnopomarańczowa odmiana liliowców, nosząca nazwę „tygrysów", o płatkach brązowo
pręgowanych i postrzępionych na końcach. Cała klasa orzekła: bukiet — jakiego nie było!
Przewiązano go złotą wstążką, którą przyniosła Irena, i delegacja uroczyście poszła złożyć
życzenia Kierowi do jego gabinetu. Delegacji towarzyszyła pani Pucek, która, chociaż tego dnia
lekcji nie miała, wpadła na chwilę do szkoły. Bukiet i ją zachwycił.
— Kiero od razu zauważył, że nasz najładniejszy! — zdawała relację wzruszona niecodziennym
przeżyciem Irena — bo tak spojrzał na nasz bukiet, a potem na inne, i znowu na nasz...
— I prosił — uzupełniał Nemek, który jako delegat przyszedł dziś specjalnie starannie ubrany, w
koszuli „non—iron", jakiej nikt inny w całej klasie nie posiadał i którą podziwiano nie mniej niż
„tygrysy" — żeby całej klasie podziękować za pamięć i kwiaty.
— No! Takie kwiaty! — powtórzono raz jeszcze i kilka par oczu zwróciło się w stronę Marcina i
Kostka, ale nie wszystkie, o, wcale nawet nie tak dużo.
— Cukierki wzięliśmy dwa, ale czekoladowe, o! — pokazywała Irka na wyciągniętej dłoni. —1 nie
wiem, czy mamy je podzielić na całą klasę?
— Coś ty! To dla delegacji! Przecież reprezentowaliście całą klasę! Ja miałabym taką tremę, że
chyba nie wydusiłabym z siebie słowa. Całe szczęście, że na ciebie wypadło — mówiła Ewa
patrząc, czy też Marcin słyszy.
— Jaka tam trema! I zaszczyt mieli, i jeszcze cukierki! — wołał Maksio Paterek.
Delegacja się obraziła. Nemek położył cukierki na stoliku nauczycielskim i powiedział, że
dziękuje, bo nie lubi słodyczy. Irena oświadczyła, że gdyby ją nawet palono na stosie, jak
Joannę D'Arc, też nie ruszy.
Nikt co prawda nie spieszył się z układaniem stosu, ale w klasie zrobił się taki hałas, jakby się na
to zanosiło. Każdy wołał, że go nic a nic te cukierki nie obchodzą, i każdy proponował, co z nimi
zrobić.
W pewnym momencie Sobieraj, który stał najbliżej stolika, wziął obydwie czekoladki, rozwinął i,
zanim się ktokolwiek zorientował, rozgryzł je ze smakiem.
Wyrazicielem ucichł ej z osłupienia na taką bezczelność klasy był Basior:
— Takiego Sobka Sobieraj a jak ty kula ziemska nie widziała jeszcze! Torbę agrestu opchnąłeś
sam, nie zaprzeczysz, widziałem, całą matmę gardłem ruszałeś! Teraz wcale nie dla ciebie
przeznaczone słodycze — znowu sam?
— Agrestu miałem mało — tłumaczył się wcale niespeszony Sobieraj — do tego kwaśny, aż mnie
wykrzywiało. I dokąd byście o tych dwóch głupich cukierkach gadali?
Ale już w połowie następnej lekcji musiał podnosić dwa palce, co w starszych klasach uważano
za coś bardzo nieeleganckiego.
Ruch tego dnia w szkole był niezwykły. Kilkakrotnie przychodził listonosz, któremu sekretarka
kwitowała odbiór depeszy. Przynoszono kosze i wiązanki kwiatów. Podobno cały gabinet Kiera
był nimi naokoło zastawiony. A przed szkołą co chwila zatrzymywały się eleganckie samochody.
To dawni uczniowie Kiera, którzy teraz piastowali rozmaite ważne stanowiska, pamiętali o
swoim starym wychowawcy. Zauważono prawdziwego generała, o ministrze tylko mówiono, gdyż
nikt nie wiedział, po czym się poznaje prawdziwego ministra.
Wreszcie minął tak zwany kulminacyjny punkt uroczystości, po którym z godziny na godzinę
robiło się na parterze szkolnego korytarza spokojniej.
I nagle... nie, nie wiadomo, kto i skąd przyniósł tę wiadomość, ale rozeszła się po klasie
błyskawicznie, chociaż to była geografia, a pan Tomaszewski bardzo nie lubił, kiedy na jego
lekcji ktoś ośmielił się zaprzątać myśli sprawami nie związanymi z geografią.
Niby ultra—utajone fale, na których przyjęcie była przygotowana tylko świadomość siedzących w
ławkach, szły półsłówka i słowa wiążąc się w jednoznaczny sens:
„...Wmuz... szkole"... „dziś... rano..."„teżtygry..." „goły klomb..." „ukra..." „kto? ... kto? ...
kto?"
Ani Kostek, ani Marcin nie odbierali tych sygnałów, gdyż obaj byli zajęci czym innym: Marcin
obiecał w domu, że poprawi nędzną trójkę z geografii, i obkuty był na blachę. Czekał, kiedy go
Tomasz wyrwie, i wzywał wszystkie tajemne moce, aby nauczyciela do tego skłoniły. Pragnienia
te zrealizowały się w końcu i pan Tomaszewski maglował go przy tablicy i mapie dobre
kilkanaście minut nie wierząc własnym oczom i uszom, w które wpadały same dobre, ba, bardzo
dobre odpowiedzi. Poleciwszy Marcinowi wrócić na miejsce, trzymał przez chwilę wzniesioną
rękę nad notesem wahając się z oceną.
Wreszcie opuścił długopis, niby sztylet wbijany bez pudła, w odpowiednie miejsce stawiając
stopień, który śledziło uważnie kilka par oczu.
— Piątka! — szepnął Nemek. — Należała się!
— Piątka — z ulgą stwierdził Marcin.
— Piątka! — syknęła Ewa. — Za co? Chyba za to, że pomagał sobie uszami!
Kostek zajęty był czym innym. Owszem, uroczystość interesowała go żywo, tym bardziej że
przywiózłszy z Marcinem kwiaty na wiązankę dla Kiera, uważał się również za osobę na tych
imieninach ważną. Najwięcej jednak absorbowała go myśl o maszynie do pisania, którą mama
zdecydowała się kupić.
Wczoraj wieczorem właśnie naradzała się z nim i z Alicją. Rozważano dokładnie, ile można
wpłacić od razu z uskładanych przez mamę pieniędzy, ile co miesiąc dołoży do raty Alicja i jak
szybko wydatek na maszynę zwróci się, czyli zamortyzuje, bo mama, świetna maszynistka,
mogłaby dorabiać przepisywaniem w domu. Do tej pory na przeszkodzie stał brak maszyny.
Kostek zaraz zapytał, czy on też będzie mógł nauczyć się pisać na maszynie, i mama zgodziła
się, owszem. Ale mama oczywiście wszystkiego nie wie. Tylko Marcinowi Kostek powiedział:
będzie pomagać mamie. Przecież jeżeli nauczy się dobrze operować wszystkimi czcionkami i
dźwigniami, to dlaczego by nie? Oczywiście tak prędko, jak mama, nie potrafi, ale powoli i on
się wprawi.
Dziś po południu mama z Alicją mają iść obejrzeć maszyny i w ogóle dokładniej dowiedzieć się.
Może i jego wezmą ze sobą?...
Zajęci swoimi myślami przyjaciele nie zwrócili w pierwszej chwili uwagi na dziwne spojrzenia i
okrzyki, którymi ich na pauzie zaczęli raczyć koledzy.
— Te! Marcin! Udały ci się te tygrysy!
— Ale tygrysy! No, no!
— Babcia ci dała? Fajna babcia! Nie?
W pewnej chwili zobaczyli z daleka Maksia Paterka, który żywo o czymś rozmawiał z panią
Skoczelową.
— Co on się tam tak gimnastykuje? — zauważył głośno Kostek. Ale nie zdążyli na to pytanie
odpowiedzieć, bo Maksio już do nich leciał i wołał:
— Bigos! Do kancelarii!!!
Przed kancelarią stała pani Skoczelową z bardzo poważną miną. Wprowadziła Marcina do
pustego pokoju nauczycielskiego. I tu się zaczęło:
— Skąd wziąłeś kwiaty dla pana kierownika?
— A bo co? — spytał zaskoczony Marcin.
— Nie odpowiada się „bo co" — poprawiła go surowo nauczycielka. — Masz odpowiadać na moje
pytania i proszę cię, mów prawdę!
— Prawdę? O tych smolinosach? — Marcinowi ciągle wydawało się, że źle słyszy albo czegoś nie
rozumie.
— Nie udawaj głupiego! — zdenerwowała się pani Skoczelową. — Pan kierownik nie wie o niczym.
Nie chcę mu zepsuć święta. Chyba rozumiesz! I jeżeli szczerze się przyznasz, to, kto wie...
— Pan kierownik nie wie? — powtarzał zbaraniały Marcin, wierząc już teraz całkowicie, że śni,
zaraz się obudzi i zobaczy, że jest strasznie późno.
— Ale ja wiem! — ciągnęła pani Skoczelową. — Prawda, jak szydło z worka, zawsze wyjdzie!
Trzeba trafu, że do pana kierownika przyszła złożyć życzenia moja znajoma, nauczycielka z
muzycznej szkoły. Kiedy zobaczyła kwiaty, któreś ty zdobył, oniemiała! No, po prostu oniemiała.
Dziś rano sprzed ich szkoły ktoś całą kępę zerwał. Znikły bez śladu. Takie same właśnie
„tygrysy".
Teraz Marcin zrozumiał, o co chodzi. Na chwilę pociemniało mu przed oczami, aż oparł się o
poręcz stojącego obok krzesła.
— Nie chciałam w to wierzyć, Bigoszewski! Mówię ci: nie chciałam wierzyć! „Ktoś z naszej
szkoły? To niemożliwe!" — mówiłam i sobie, i mojej znajomej. Ale... kiedy się w sprawie
rozpatrzyłam, kiedy od twojego brata, który jeszcze o niczym nie wie, dowiedziałam się, że nie
tylko w Zielonce, ale w ogóle żadnej babci nie macie, to, Bigoszewski, sprawa dla mnie stała się
całkiem jasna. Całkiem. Powiedz mi tylko...
Na stoliku zadzwonił telefon. Pani Skoczelową podniosła słuchawkę.
— Halo? Tak... tak, to ja... Co pani mówi! Złapali? Na placu Trzech Krzyży? Coś podobnego!
Znajomy dozorcy? Coś podobnego...! Tak...! Toteż ja od razu myślałam, że tonie... Nie, skąd
znowu!... Oczywiście!... Do widzenia...
Pani Skoczelową odłożyła słuchawkę i osunęła się jakoś w krześle, zmalała. Marcin nie patrzył na
nią, widział kątem oka.
W pokoju nauczycielskim zapanowała chwila długiego, nieprzyjemnego milczenia.
— No tak... Bigoszewski... przepraszam cię... posądzenie było niesłuszne... — słowa były tak
ciężkie, jak ciężko było je wypowiadać nauczycielce. — Tego, co ukradł kwiaty, złapano na
placu, kiedy je sprzedawał. Uczniowie go przyłapali. Sami te kwiaty hodowali, było im żal. Tego
mężczyznę dobrze znali, przychodził do dozorcy... Przepraszam cię i... i... możesz iść.
Zanim wrócił do klasy, Marcin ochłonął i wziął się w garść. Wszyscy siedzieli w ławkach
oczekując nauczycielki. Teraz miała być historia.
Patrzyli na Marcina okrągłymi oczami, czekali, co powie. Więc oświadczył po prostu:
— Pytali mnie o smolinosy, skąd je wziąłem. Bo takie same dziś rano ukradziono sprzed szkoły
muzycznej. Ale już złapali złodzieja. Opylał smolinosy na placu Trzech Krzyży.
— O raju! — krzyknęła Irena. — Jak dobrze, że go złapali! Co by to było, gdyby...
— Nic by nie było — powiedział Kostek. — Oliwa sprawiedliwa. Wczoraj, jak z nimi wysiadaliśmy
z EKD, widziała nas pani Śmiątkiewicz i nawet parę tygrysów od nas dostała. Usłyszeliśmy
jeszcze raz poglądowo o słupkach i pręcikach.
Pani Skoczelowa przyszła na lekcję osowiała i wyraźnie przygnębiona. Powiedziała, że ją
strasznie boli głowa, że to pewnie migrena, i bardzo prosi o spokój.
— Wyjmijcie zeszyty do historii i napiszcie mi jasno, zwięźle, czyli w skondensowany sposób,
odpowiedź na pytanie:
Do jakiej postaci historycznej chciałbym być podobny?
Marcin jak zwykle nie zastanawiał się długo.
„Chciałbym być podobny do jakiegoś sławnego architekta. Może do tego, co budował Teatr
Wielki i nazywał się Corazzi? I też wybudowałbym jakiś piękny budynek, aby przyozdobił naszą
Warszawę.
Ale oprócz tego chciałbym wybudować wielki wygodny dom dla ludzi, wysoki na piętnaście
pięter. Z balkonami na ulicę, i zaraz obok naszej szkoły.
A kiedy ten dom byłby już gotów, stanąłbym na balkonie najwyższego piętra, poczekałbym, aż
wyjdzie ze szkoły Mak—sio Paterek, i z piętnastego piętra naplułbym mu na głowę".
XVII
Ostatni tydzień dłużył się w nieskończoność. Od poniedziałku do piątku, w który przypadał dzień
zakończenia roku szkolnego, wydawało się jeszcze tak bardzo daleko!
Wszystko już było wiadome: każdy miał jakieś sekrety do Puci i dopóty zaklinał, błagał, żeby
tylko jemu, że ani piśnie, że już wytrzymać nie może, aż wreszcie wychowawczyni zaglądała po
raz nie wiadomo który do wypisywanych w nauczycielskim pokoju świadectw i przynosiła
upragnioną wiadomość. Robiła to z przyjemnością: nikt w jej klasie nie został na drugi rok, nikt
nie miał poprawki. Inni wychowawcy spoglądali na Pucię z zazdrością, a nawet wręcz jej o tej
zazdrości mówili. Toteż pani Pucek z zadowoleniem przygotowywała się do ostatniej
wywiadówki z rodzicami, opóźnionej, co prawda, skutkiem kilkakrotnego przesuwania terminu,
między innymi i przez gorące dni jej własnych egzaminów.
Wywiadówka miała się odbyć we wtorek po południu. Kiedy Marcin przyniósł tę wiadomość do
domu, mama wcale nie okazała radości.
— Jakim cudem zdążę skończyć wszystko przed wyjazdem? — wołała zmartwiona. — Was trójka,
sobie też muszę coś przygotować. Przecież całe dwa miesiące poza domem! A kto pomyśli o
ojcu? I do tego wywiadówka! Czysty obłęd!
— Ale, mamusiu, pani powiedziała, że obecność jednego z rodziców konieczna. No: konieczna.
Może mamusia tam coś ciekawego usłyszy?...
I rzeczywiście!
Rodziców na wywiadówkę przybyło sporo. Każdy czekał na sakramentalne słowo „przechodzi",
każdy był ciekaw opinii o swoim dziecku.
Zebranie zapowiadało się krótkie. Po otrzymaniu najważniejszej informacji z niejednej piersi
wyrwało się westchnienie ulgi. Z twarzy zniknął niepokój. Rodzice ożywili się i rozgadali.
— Aż mi się wierzyć nie chce — mówił wielki, szeroki w barach mężczyzna, ojciec Basiriskiego —
że mój Wicek tak gładko... bo do nauki się nie rwał, o, nie... Ale zapowiadałem, że jakby coś —
to mu takie salto mortale wywinę, że... potrójne i z piruetem!... No, dzięki Bogu, że nie trzeba.
Tylko pewno bez gadania wytrzymać nie może, co?
— Owszem, proszę pana — zaglądała do uwag z narady pedagogicznej pani Pucek — ale już
mniej, podobno dużo mniej niż w zeszłym roku.
— Może im i te bójki z wiekiem wywietrzeją z głowy — mówiła matka Maciołajtyszewicza — ileż
guzów mój Tomek przynosi! A ubranie to, Santa Madonna, pali się na nim po prostu...
— W siódmej klasie spoważniej ą na pewno — pocieszał a wychowawczyni — już to będą inne,
starsze dzieci...
Zaraz też pani Bigoszewska prosiła o głos i w imieniu wszystkich rodziców dziękowała pani
Pucek, a także prosiła, aby podziękowania przekazać wszystkim nauczycielom za ich pracę.
— My, dzisiejsi rodzice — mówiła — często znajdujemy się w takich warunkach, że nie możemy
zbyt wiele czasu poświęcać dzieciom, tym większa nasza wdzięczność dla wychowawców w
szkole. Ileż oni nam pomagają!
Tu nagle poprosiła o głos młoda osoba, panna Zosia, która odbywała praktykę pedagogiczną w
tej szkole i już rano zgłosiła chęć udziału w spotkaniu z rodzicami.
Pani Pucek bardzo życzliwie wzięła ją pod swoją opiekę, ani spodziewając się, co z tego
wyniknie. I właśnie panna Zosia, przezwyciężając onieśmielenie, bo do rodziców miała
przemówić po raz pierwszy, powiedziała:
— Chciałabym nawiązać do tego, co mówiła pani — zwróciła się w stronę pani Bigoszewskiej. —
Rozumiem, że państwo niewiele mają czasu dla swoich dzieci, a szkoła robi wszystko, żeby
pomóc... ale chciałabym tu podkreślić, że... rodzice, nawet przy braku czasu, nie powinni być
dla dzieci tak... bezwzględni...
— Bezwzględni, to znaczy, że co? — zapytał pan Basiński.
— To znaczy to, no... po prostu: okrutni!
— Okrutni? — zaniepokoiła się pani Przegoniowa. — W naszych czasach chyba nie ma okrutnych
rodziców?
— Czy pani opiera swój osąd na faktach, czy tylko na przypuszczeniach? — pytała pani
Bigoszewska spoglądając na pannę Zosię, która mogłaby śmiało być córką niejednej z obecnych
tu kobiet.
— Na faktach, proszę państwa — wyjaśniała panna Zosia. —Proszono mnie, co prawda, o
dyskrecję, ale choć ogólnikowo mogę powiedzieć, że takie kary, jak wyganianie dziecka na
schody czy przywiązywanie go do kaloryfera, czy zamykanie w ciemnej komórce... Albo... żeby
pozbawiać cukru, przywiązywać do nóg armatnie pociski, żeby dziecko nie mogło się ruszyć! Nie!
Doprawdy, nie, to spać nie daje!... Jak można za karę kazać dziecku czyścić zardzewiałe
łańcuchy!... — wyliczała panna Zosia jednym tchem i prawie ze łzami w oczach.
— Nie do wiary! Dziecko na schody? I do tego może w mróz? — matka Ewy, pani Jagodzina, była
wstrząśnięta!
— Takiemu ojcu, który dziecko do kaloryfera, to bym... — gorączkował się pan Basiński — takie
salto mortale!...
— A cóż to za potwory, a nie rodzice, żeby pozbawiać dziecko cukru. Kiedy młody organizm tego
wymaga! — oburzał się pan Sobierajski.
— W ciemnej komórce? Santa Madonna! Sama umarłabym ze strachu! To może pozostawić uraz
na całe życie!
— Pocisk armatni— do nóg! To obłęd! Takimi rodzicami powinien się zająć nasz komitet
rodzicielski — oznajmiła pani Bigoszewska.
— A tymi, co do kaloryfera — nie? Coś nieprawdopodobnego! — matce Kostka brak było słów.
Panna Zosia miała twarz coraz mocniej zarumienioną, a oczy jej błyskały niebezpiecznie.
— Proszę państwa — powiedziała drżącym głosem — dzieci nigdy nie nauczą się cenić prawdy,
skoro ich rodzice... Skoro ich rodzice nie mają odwagi do niej się przyznać!...
— Aaa!...
— Jak to?...
— Co pani przez to?...
— Proszę pani!
— Koleżanko! Koleżanko! To jakieś nieporozumienie! —Pucia chwyciła pannę Zosię za rękę. — To
niemożliwe!
— Nieporozumienie? — panna Zosia dała się ponieść oburzeniu. — Pan mnie pyta o łańcuchy? A ja
pana zapytuję, dlaczego karze pan syna w tak nieludzki sposób?... —zwracała się kolejno do
ojców i matek. — To pan zabiera dziecku cukier! To pani wygania chłopca na schody!
— Ja! Santa Madonna!...
— A pani córkę do ciemnej...
— Zaraz! — Pucia znowu złapała młodą koleżankę za rękę. — Skąd pani wie? Kto pani to mówił?
Musi pani powiedzieć!
Panna Zosia milczała przez chwilę i można było odgadnąć, że walczy ze sobą. Ale widząc groźne
oczy ojców i matek, słysząc ich przyspieszone oddechy, uległa.
— Może i lepiej się stanie, jeżeli powiem, chociaż proszono mnie... Tak. To trzeba powiedzieć...
A więc, proszę państwa, o karach powiedziały mi same dzieci. O, bo dzisiejsze dzieci są
mądrzejsze, niż to się komu zdaje. Tak. Nie wyssałam tego z palca... Było to jakieś dwa
tygodnie temu... Zastępowałam nauczycielkę matematyki, mieliśmy przerabiać zadania...
Wtedy... usłyszałam to wszystko... Państwo sobie nie wyobrażają, jak byłam wstrząśnięta... Do
dziś...
Nagle wypowiedź panny Zosi przerwał tłumiony śmiech. To pani Bigoszewska przykładała chustkę
do nosa i ust, chciała się powstrzymać, nie mogła. Śmiech ten był zaraźliwy: raz i drugi parsknął
pan Basiński, potem pani Jagodzina, i już jedno za drugim rodzice pojmując, o co chodzi,
przyłączali się, aż cała klasa rozbrzmiewała co chwilę nową falą śmiechu.
Drzwi uchylono i zajrzała przez nie, a potem wsunęła się wysoka postać pani Skoczelowej.
Uprzejmie skinęła głową rodzicom i podeszła do stołu, za którym siedziała Pucia i młoda
praktykantka.
Pani Pucia płakała ze śmiechu, choć tego nie chciała. Ocierała oczy, tamowała oddech i znowu
zanosiła się śmiechem. Jedna panna Zosia zaraz na początku tak niespodziewanej reakcji
rodziców podniosła się z krzesła, stojąc jak wrośnięta w ziemię. Nagle rzuciła się do wyjścia z
klasy i zniknęła w korytarzu, nie zamykając drzwi za sobą.
Pani Skoczelowa zajęła jej miejsce. Rada by się dowiedzieć o powodzie wesołości, ale pani
Pucek ciągle nie mogła wydobyć z siebie słowa. Sam widok dorosłych osób, z trudem po—
wciskanych w dziecięce ławki i rozbawionych jak dzieci, śmieszył, więc i pani Skoczelowa
uśmiechnęła się wreszcie.
— Cwane te nasze dzisiejsze dzieci, oj, cwane! — głośno wycierając nos powiedział pan Basiński.
— Wyprawię dziś swojemu Wiekowi za ten łańcuch takie salto mortale, że...
— Ale to biedactwo — pani Przegoniowa wskazała głową otwarte drzwi — młodziutkie,
niedoświadczone... tak się przejęła!
— Nieraz jeszcze te gałgany wystawią ją do wiatru — kiwał głową pan Sobierajski.
— A pomysły mają, trzeba przyznać — dorzucił pan Basiński — nowoczesne: na kłódkę do
kaloryfera! Faktycznie, lepiej niż do stołowej nogi.
— Pomysły! Właśnie chciałam o pomysłach! — zawołała pani Maciołajtyszewiczowa. — Kto w
szóstej klasie ma takie pomysły? Mój Tomaszek nie powiedziałby, że rodzice za karę wyganiają
go na schody! Santa Madonna! Nigdy! Ktoś mu to podsunął. Ale kto?
— Ja... ja też chciałam powiedzieć, że w tej klasie jest jeden chłopiec... bardzo niespokojny —
mówiła pani Przegoniowa. — I widzę, że ma niedobry wpływ na mego syna, nawet chciałam
panią prosić, żeby on z Kostkiem w jednej ławce nie siedział. — Nie, nie, to nie jest zły
chłopiec, tylko trochę... impulsywny, za szybki w działaniu. Wpadnie mu jakiś pomysł i zaraz...
— O! O! — przerwała jej pani Maciołajtyszewiczowa — pomysł. Założę się, że to ten sam, co
wymyślił jakiś Związek Ochrony przed Rodzicami! Santa Madonna! Co za pomysł! Moje dziecko
przyszło wtedy tak skatowane, jak nieboskie stworzenie!...
Pani Skoczelowa wysoko podniosła czarne, gęste brwi, aż się schowały pod grzywką, twarz
zwróciła w stronę koleżanki, jakby pytając, co ona o tym sądzi? Pucia wiedziała oczywiście o
związku, ale uważała, że rozmowa o nim jest tu zbyteczna. Niestety! Już sypały się pytania:
— Jaki to związek?
— Ochrona przed rodzicami? Kogo?
— Dlaczego pani syna zbili?
Ledwo pani Maciołajtyszewiczowa obszernie wyjaśniła, co to był za związek, odezwał się dotąd
milczący pan Paterek:
— A o cyrku państwo słyszeli? Może to ten sam „pomysłowy"? Najgorszy z całej klasy. Miał namiot
i...
— Ten sam! Jak z namiotem, to ten sam! — zawołała pani Przegoniowa. — Wygrał namiot,
widziałam, bo go przyniósł do mojego syna, kiedy mnie w domu nie było. Rozstawili namiot w
pokoju i poprzywiązywali, do czego się tylko dało. A potem przewrócili, nałamali, natłukli, no,
coś nieprawdopodobnego! Wygoniłam go wtedy! Ile razy przyjdzie — same nieprzyjemności. I w
ogóle skąd on miał ten namiot? Podobno wygrał, ale czy to prawda?
Pani Bigoszewska mieniła się na twarzy. Nie padło do tej pory nazwisko jej syna, wdzięczna była
wychowawczyni, że go nie wymieniła, ale teraz nie wytrzymała:
— Proszę państwa, dzieci, szczególnie chłopcy, mają różne głupie pomysły. Dobrze, jeżeli
rodzice o tym wiedzą. Dobrze też, jeżeli uważają na to, z kim się one przyjaźnią i czyim
podlegają wpływom. Przychylam się do pani prośby — to było do pani Przegoniowej — niech ci
dwaj chłopcy nie siedzą razem. Nawet przez te dni, jakie pozostały do końca roku! Ja też swoje
dziecko chcę bronić przed... nieodpowiednimi wpływami. A namiot wygrał nie mój syn — tylko
syn pani!...
Atmosfera w klasie zrobiła się nieprzyjemna. Ojciec Pater—ka z ostatniej ławki podnosił rękę
chcąc pewnie zapoznać rodziców z aferą cyrkową.
Pani Pucek nie chciała do tego dopuścić. Spojrzała na zegarek i powiedziała:
— Jest już późno, zakończmy więc dzisiejsze spotkanie. Dziękuję państwu i proszę o jedno: nie
myślcie źle o swoich dzieciach! Nie zasługują na to. A że im czasem pstro w głowie? Wyrosną z
tego, jak i my powyrastaliśmy. Na pewno!
Rodzice z trudem wydobywali się zza ciasnych ławek i opuszczali salę.
Kiedy Pucia po udzieleniu odpowiedzi ostatniemu z ojców szybko skierowała się do pokoju
nauczycielskiego, zobaczyła wychodzącego z sekretariatu pana Paterka.
W pokoju nauczycielskim przed otwartym na zachód słońca oknem stała pani Skoczelowa.
Usłyszawszy wchodzącą koleżankę odwróciła się ze słowami:
— Zadziwiające pomysły ma nasz Bigoszewski, prawda?
XVIII
Tego samego wieczora Marcin z Kostkiem, niczego nie podejrzewając, wracali z dzikiego boiska
na Czerniakowskiej, gdzie kopali piłkę i wbili „cztery do kółka" przeciwnikom. Zmachani,
przysiedli w parku Na Skarpie i dopiero wtedy Marcin zauważył, że u prawego sandała cały przód
dziwnie odstawał od podeszwy.
— Patrz — podniósł nogę do góry — wydawały się takie solidne, a już się rozlazły.
— Normalnie. Daj zaraz do szewca — radził Kostek — bo na koloniach ważne są całe buty. Gdzie
tam będziesz szukać szewca?
— Łóżka wybierzemy obok siebie — przypomniał Marcin. — I najlepiej w rogu, pod ostatnim
oknem. Z kąta widać wszystko, co się dzieje na całej sali — tłumaczył Kostkowi, który jechał
dopiero drugi raz na letnie kolonie.
— W sypialni to jeszcze jako tako — mówił Kostek — ale w stołówce dużo znaczy dobre miejsce.
Musi być blisko okienka do kuchni albo — kotła, albo — w ogóle tam, gdzie wydają jedzenie.
Wtedy i talerz doniesiesz raz—dwa, i po repetę łatwiej.
— Weźmiesz namiot?
— Nie. Niech sobie leży u ciebie w piwnicy. Czy ją nie znam chłopaków? Każdy by chciał brać,
przymierzać, jak się siedzi, jak się leży, a potem do składania i dźwigania zostawałbym sam.
— Masz rację. Ja wsadzę w plecak domino i jakąś ciekawą książkę. Ty też weź. Tylko patrz, żeby
była gruba!
Rozstali się niedaleko domu Kostka.
Wracająca z zebrania pani Przegoniowa zdążyła jeszcze ich zobaczyć. Minęła Marcina, który
nawet jej nie zauważył, i już na schodach, przed samymi drzwiami, dogoniła syna:
— Z kim ty się włóczysz? — stawiała od razu sprawę jasno. —To najgorszy chłopak w całej klasie!
Wszyscy tak mówią, wszyscy! Dowiedziałam się! O! Ładnych rzeczy się dowiedziałam! Każda
awantura w szkole — przez niego!
— Eee... — Kostek w to nie wierzył.
— Nie żadne: eee!, tylko od jutra, słyszysz? Zaraz od jutra masz siedzieć z kim innym!
— Dlaczego?
— Powiedziałam: dlatego, że to najgorszy chłopak w klasie!
Może powiesz, że nie najgorszy?
— Normalnie. Jak każdy inny.
— Normalnie! Już j a mu się dobrze przyj rżał am wtedy z tym namiotem! Zdemolował
mieszkanie i jakby nigdy nic! Nawet przepraszam nie powiedział! A te nieprzyjemności z
Malinowską? Żeby jego tu nie było, dobrze byś wiedział, co bierzesz z góry! I kłamczuch!
Powiedział swojej matce, że to twój namiot, nie jego. No!!! I że ty mu pieniądze dajesz! Coś
nieprawdopodobnego! Skąd miałbyś pieniądze? Jego matka też mi się nie podobała. Ma takiego
synalka i jeszcze głos zabiera! Wolałabym się pod ziemię schować! Podobno w tym namiocie
jakiś cyrk urządzał! Za pieniądze! Pewno o tych pieniądzach powiedział, że od ciebie. Jeden
ojciec chciał mi szczegółowo opowiedzieć, ale go nauczycielka do kancelarii poprosiła. I jeszcze
o jakimś związku ofiar coś mówili! A cała sprężyna — on i on! Żebyś mi się z nim nie ważył! Ty
musisz na człowieka wyrosnąć! Dlaczego nie przyjaźnisz się z takim... zaraz... jakieś takie
dziwne imię... tak go wasza pani chwaliła, chociaż, jak się okazało, ani ojciec, ani matka nie
przyszli. No, wiesz, który?
— Nemek?
— Tak. Właśnie on. Same piątki... Ale... zaraz, stań no prosto przede mną! Kiedy ja cię do
kaloryfera przywiązywałam, co?
Kostek spłoszył się nie na żarty.
— O tym też była mowa na zebraniu?
— Nie też, ale prawie wyłącznie, słyszysz? Aż mi się nie wiadomo co robiło! Coś takiego! A ten
twój gagatek to łańcuchy czyści czy mu cukru nie dają, już nie pamiętam, ale wymyślił jakieś
tortury — mówiąc o torturach mama przypomniała sobie, że siedzi w niewygodnych szpilkach, i
zsunęła je z nóg, a Kostek szybko podał jej domowe pantofle. —1 zaraz wszyscy odgadli, kto to
wymyślił! Ten sam!
— Pucia o tym mówiła? — Kostek był wyraźnie zaskoczony.
— Jaka Pucia? Żadna Pucia, tylko jedna młoda nauczycielka. Biedactwo, uwierzył a we wszystko,
a jak się tym przejmowała!...
— Eee, to nie nauczycielka. Ona dopiero się uczy na nauczycielkę.
— Sumienia trzeba nie mieć, żeby coś takiego...
— Mamo, to wcale nie chodziło o sumienie...
Po herbacie, kiedy Kostek zmywał w kuchni naczynia — teraz codziennie była jego kolej, bo
Alicja wyjechała na urlop — mama przyszła do kuchni, ciężko usiadła na krześle i z wyraźnym
niepokojem zapytała:
— Kostek! Powiedz mi całą prawdę. Słyszysz? Samiuteńką prawdę: co było z tymi pieniędzmi?
— Z jakimi znowu pieniędzmi? — najeżył się Kostek.
— Z tymi, co miałeś dać temu... Bigoszewskiemu.
— Normalnie. Pożyczyłem mu.
— Pożyczyłeś? Coś nieprawdopodobnego! Z czego ty mogłeś mu pożyczyć? Mów mi zaraz!
— Ojej, po co mamusia tak się wszystkim przejmuje! Co ja, dziecko jestem? Pieniędzy nie
widziałem? Alicja wtedy, co to za nią do magla poszedłem razem z Marcinem, dała nam
dwadzieścia złotych na kino. A że do kina nie poszliśmy, więc mu ze swoich pożyczyłem.
— Dwadzieścia złotych na kino! Całe dwadzieścia złotych! — biadała mama. — Alicja taka
rozsądna, a rzuca pieniędzmi bez powodu!
— Powód był: wystroiła się w nowy kostium i gdzieś leciała, mało nóg nie połamała — mówił
Kostek zadowolony, że odwrócił temat rozmowy.
— Taak... I teraz na urlop też tak nagle... — zamyśliła się mama. — Miała przecież jechać
jesienią, a tu szast—prast! Coś mi się zdaje, że...
Mama nie dokończyła. Kostek nie dopytywał. Miał przecież swoje kłopoty.
Szkoły — wszystkiego dwa dni. W sobotę wyjazd na kolonie. Kto się teraz przesiada w ławkach! I
po co! Co mamie przyszło do głowy?
Środa była upalna od samego rana. Kiero sam zadecydował, żeby uczniów nie trzymać w
murach, tylko z wychowawcami młodszych klas puścić do Łazienek.
I dobrze się stało, bo w pokoju nauczycielskim temperatura dyskusji była jeszcze gorętsza niż
czerwcowa pogoda.
— Nie pojadę na kolonie i nikt mnie do tego nie zmusi! — z uporem powtarzała co jakiś czas pani
Skoczelowa.
— Ależ, koleżanko — tłumaczył po raz nie wiadomo który pan Tomaszewski, z trudem
zachowując normalny spokój —dobrowolnie pani zgłosiła swoją kandydaturę kilka miesięcy
temu...
— Nie potrzebuje mi pan tego przypominać — odpowiedziała historyczka — pamiętam. A teraz
mówię: nie. Niech kierownictwo kolonii obejmie kto inny!...
— Pani żartuje! — wołała matematyczka. — W ostatniej chwili? Kiedy każdy ma już zaplanowane
wakacje i bilet w kieszeni? Przecież pojutrze, a ja nawet jutro na noc, wszyscy wyjeżdżamy.
— Ja też jestem człowiekiem! Ja też mam prawo do wypoczynku! A do tego przejrzałam na oczy!
Od kilku chwil w pokoju znajdował się kierownik. Siedział przy stole milcząc i dopiero teraz
odezwał się:
— Nie chce pani jechać — dobrze. Nikt nie będzie pani do tego zmuszać. Znajdziemy jakieś inne
wyjście. Ale przecież nie odmówi nam pani wyjaśnień, co się stało? Wczoraj jeszcze była pani
pełna energii i mówiła ze mną o różnych pomysłach, jakie warto by wykorzystać na koloniach, a
dziś...
— Właśnie, o te pomysły chodzi, panie kierowniku. Zorientowałam się, że na koloniach grozi mi
takie mnóstwo pomysłów, że to przekroczy moje siły. Późno się wycofuję, prawda, ale też
dopiero wczoraj na wywiadówce z rodzicami szóstej A zrozumiałam, co za wulkan siedzi w
uczniu tej klasy, Bigoszewskim. I jego pomysły, i moje to stanowczo za dużo!
— A więc mówmy krótko — przerwał kierownik. — Albo Bigoszewski, albo pani?
— Podziwiam przenikliwość pana kierownika — usiłowała uśmiechnąć się pani Skoczelowa — i
odpowiadam: tak. Chociaż z góry jestem przekonana, że Bigoszewski znajdzie tu obrońców.
— Czy pani nie przesadza?
— Nie, panie kierowniku. Miałam wiele dowodów tego na naszych zebraniach. Czyż uczeń, który
ma tyle wybryków na sumieniu, nie powinien mieć zmniejszonego stopnia ze sprawowania?
Powinien. Niestety, przegłosowano mnie. Milczałam. Ale kiedy wczoraj dowiedziałam się jeszcze
o jednym i drugim pomyśle tegoż Bigoszewskiego — zobaczyłam, co mnie czeka na koloniach. I...
dziękuję.
— Coś poważnego? — zaniepokoił się kierownik.
— Głupi pomysł — niechętnie wyjaśniała pani Pucek — naopowiadali pannie Zosi, jak się nad nimi
„znęcają" rodzice. Wszystko po to, żeby lekcji nie było. A Zosia, naiwna, dała się nabrać. Może
to i Bigoszewski, ale nic oryginalnego. Już o tym gdzieś słyszałam.
— Nic oryginalnego! — podchwyciła pani Skoczelowa. —Oczywiście! Niech więc pani obejmie
kierownictwo kolonii. Bigoszewski na pewno bardzo się ucieszy. Zdaje mi się, że darzy panią
wyjątkową sympatią.
— Moim skromnym zdaniem sympatia dzieci pomaga w pracy — odparowała pani Pucek. — A co
do kolonii, gdybym nie jechała na bardzo ważny dla mnie kurs, wzięłabym kolonie. I na przyszły
rok, panie kierowniku, już teraz się zgłaszam, chociaż nie mam takiego, jak pani, doświadczenia
pedagogicznego.
— No więc — wraca do sprawy kierownik — jeżeli bez Bigoszewskiego, to...
— To pojadę, panie kierowniku — odpowiedziała pani Skoczelowa już w zupełnie innym humorze,
rozumiejąc, że przeprowadzi, co chciała.
— A więc kończmy sprawę: Bigoszewski na kolonie nie pojedzie. Rzeczywiście, spokojny nie jest,
ale... kto wie, co z takich niespokojnych jeszcze wyrośnie? Może kiedyś o nim usłyszymy?
— Oby tylko dobrze! — wtrąciła pani Skoczelowa.
— ...ale mi go żal — kończył kierownik — a właściwie rodziców, bo to ostatnia chwila. Gdzie go
ulokują? No, w najgorszym razie damy go na sierpień do harcerzy! Oni sobie z nim poradzą! A
teraz trzeba szybko zawiadomić matkę. Może pani Pucek powie sekretarce...
— Panie kierowniku, sama pójdę do Bigoszewskich. Pocztą to jeszcze jeden dzień straty, a tak
może jeszcze coś...
— Bardzo się cieszę. Pani będzie umiała wytłumaczyć matce.
— No, to sprawa załatwiona — geograf z zadowoleniem zacierał ręce. — A już myślałem, że
padnę ofiarą i do Włoch nie pojadę.
— Do słonecznej Italii! — rozpromieniła się matematyczka. —Byłam tam i ja!
— Niestety, do tych pod Warszawą... — odpowiedział skromnie pan Tomaszewski. — Ale tam też
słońce grzeje.
U Marcina było inaczej. Mama wróciła milcząca i zaraz zabrała się do układania bielizny oraz
ubrania na wyjazd. Marcin widział, jak łykała w kuchni proszek od bólu głowy. Ale to chyba nie
miało nic wspólnego z wywiadówką? Miał tak czyste, według własnego zdania, konto w szkole, aż
się sam dziwił.
No, i najważniejszą teraz sprawą była promocja, a promocję do siódmej miał bez poprawki i
przeważały w niej czwórki. Trójek było trzy, w tym jedna z historii. Niesprawiedliwość okropna,
ale pani Skoczelowa za ostatnie wypracowanie, wtedy, co ją bolała głowa, postawiła mu gałę
„za lekceważenie tematu". Powinien był napisać inaczej. Dlaczego?...
W pewnej chwili mama powiedziała, że nie zdąży wszystkiego zrobić i nie ma innej rady, tylko
trzeba iść do pani Szeleściny i poprosić, żeby przyszła na te dwa dni. W czwartek wieczorem
mama musi, żeby się paliło, waliło, jechać do Bukowiny, gdzie będą wczasy maminego
ministerstwa. Rada zakładowa wybrała mamę na opiekunkę tych wczasów i trzeba tam być
wcześniej. Tyle dobrego, że Piotruś jedzie z mamą! Takie świetne powietrze!
Marcin z trudem odnalazł dom na Ludnej, w którym mieszkała pani Szeleścina.
Otworzyła mu bardzo ładna panna i wprowadziła do dużego, widnego pokoju, w którym na
każdym krześle, na stole, na tapczanie leżały sukienki, swetry i bluzki.
Córka — jak się domyślił Marcin — wysłuchała jego prośby i powiedziała:
— Dobrze. Mama może przyjść jutro od rana — mnie już nie będzie, bo wyjeżdżam dzisiaj.
Marcin niezgrabnie się ukłonił i dopiero na schodach przypomniał sobie o przygładzeniu
rozdziałka.
Już po herbacie, kiedy Wacek na stole przycinał gruby, ciemny papier na album fotograficzny, a
Marcin z wypiekami na twarzy śledził przygody bohaterów książki „Długi deszczowy tydzień",
mama podniosła oczy znad starej Wackowej piżamy, do której przyszywała brakujące guziki —
oczywiście: dla Marcina — i powiedziała do średniaka:
— Może bym ja i ciebie wzięła ze sobą do Bukowiny? To nawet byłoby dobrze: zająłbyś się
Piotrusiem... Tylko czyby się na to zgodzili u mnie w biurze? Jedno dziecko już biorę...
Marcin w pierwszej chwili zaniemówił z wrażenia. Ładne to byłyby wakacje: pilnować Piotrusia.
O, nie!
— Co mamusia! — odzyskał głos. — Przecież nasze kolonie w takim pięknym miejscu! I nie ma
rzeki, tylko strumyk po kolana. Z jakiej racji zmieniać teraz, w ostatniej chwili?
— Z tej racji, że chciałabym, abyś był jak najdalej od tego swego kolegi. On pewnie też jedzie
na kolonie?
— Kostek? Mamusia o Kostku tak? A bo ja wiem, czy on jedzie? — postanowił nie mówić prawdy.
— Pojedzie ten, kto wpłacił pieniądze. Mnie przy tym nie było.
— Można się dowiedzieć w sekretariacie — wtrącił Wacek.
— Ale czego mamusia chce od Kostka? Taki fajny chłopak! Uczy się lepiej niż ja, i w ogóle...
— W ogóle go nie chcę widzieć razem z tobą, i koniec! Mówiłam już twojej wychowawczyni,
żeby was rozsadziła.
— Mnie? Z Kostkiem? — jęknął Marcin. —Mamusiu!...
— Tylko mi tu nie jęcz. Wiem, co robię. I powiem ci, że nie spodziewałam się po tobie takiego
braku ambicji. Jak to: jego matka wygoniła cię, uważa za najgorszego z całej klasy, za takiego,
co ma zły wpływ na jej syna, a ty się tam pchasz i narzucasz?
— Gdzie się pcham? Wcale się nie pcham. Chodzimy sobie, i już. Owszem, raz mnie wyrzuciła,
prawda, ale wtedy miała za co, narozrabiało się niechcący. My z Kostkiem pasujemy do siebie...
— Dosyć tego „pasowania"! — przerwała mu matka. —I uważaj, co mówię: nasłuchałam się
wczoraj, aż mi uszy spuchły! Jakieś związki, cyrki, kpiny z nauczycieli, kłamstwa! Skąd ci do
głowy przychodzą takie pomysły? W domu, kiedy jesteś sam, z nami, nigdy czegoś podobnego nie
zauważyłam. Więc jest oczywiste, że to czyjś niedobry wpływ i trzeba położyć temu koniec!
Pamiętaj: rób tak, jak ci mówię, bo inaczej, to... będę cię musiała naprawdę po południu do
kaloryfera przywiązywać!...
Mama wiedziała!!! Skąd?...
Nie śmiał zapytać ani się nawet odezwać. Może to jakiś zbieg okoliczności? Przyjrzał się mamie
ostrożnie. Podchwyciła jego spojrzenie.
— Nawet nie zarumienisz się ze wstydu! Jak mogliście opowiadać nauczycielce takie bzdury?
— To nie nauczycielka — tłumaczył Marcin. — Prawdziwa nauczycielka nie uwierzyłaby. I nie
opowiadałaby — dorzucił lekceważąco — było zaznaczone: w sekrecie.
Mama mówiła coś o wczorajszym zebraniu, ale Marcin nie słuchał, cały czas myślał o tym, co
powie Kostkowi, jakich sposobów użyją, aby się widywać poza szkołą, bo w szkole, nawet jeżeli
Pucia ich rozsadzi... ale może nie rozsadzi... na te dwa dni... — to i tak nikt nie jest w stanie
zabronić im przebywać razem na przerwach. Takiego prawa nie ma i być nie może. I Marcin
nagle zdaje sobie sprawę, że Kostek jest mu ogromnie bliski, że z nikim tak dobrze się nie
rozumieją, jak z nim, że... w ogóle: tylko z Kostkiem!
XIX
Nazajutrz ze względu na wycieczkę do Łazienek problem zmiany miejsc w ławkach nie został
rozstrzygnięty, ale Kostek musiał się czegoś domyślać, w jego zachowaniu był ten sam niepokój,
jaki odczuwał Marcin. Kiedy ruszyli parami długim wężem do Łazienek, między przyjaciółmi
odbyła się następująca rozmowa:
— Kostek!... O raju !...
— O raju! Marcin!...
— Moja mama...
— I moja...
— Zabroniła mi...
— Właśnie: moja też!
— Ale my się nie damy!
— Nie damy!
Słowa były krótkie, ale dla przyjaciół znaczyły wiele. Świadczyły o tym dwa pełne ulgi
westchnienia. Stanowiska uzgodniono, wiadomo było, czego się trzymać.
W Łazienkach biegano, goniono się, oglądano pomnik Szopena, podziwiano łabędzie i karmiono
wiewiórki. Każdy robił, co chciał. Nauczyciele w ławce okrytej cieniem gawędzili sobie
swobodnie. I oni radzi witali stojące na progu wakacje.
Kostek z Marcinem usiedli na schodkach prowadzących do wody. Rozwinęli śniadanie, dzielili się
z parą łabędzi i podpływającymi pod same nogi, oswojonymi z ludźmi, rybami.
Omawiali plan gry.
— Jutro nas nie rozsadzą — sądził Marcin. — Na jeden dzień taki teatr? Pucia tego nie zrobi...
— A we wrześniu — mówił Kostek — po pierwsze, zobaczy się, a po drugie, zapomną.
— A na wakacjach — trzymamy się kupy. Ja zaczynam pracę nad charakterem.
— Czyim?
— Swoim oczywiście. Ale jak chcesz, mogę i tobie pomóc. Co?
— Zastanowię się — Kostek wolał być ostrożny — może to dla mnie za trudne?
— Phi! Trudniejsze rzeczy ludzie robili. Taki kosmonauta, masz pojęcie, jak się musiał
napracować nad sobą?
— Ba! Wie przynajmniej, że poleci rakietą, a my...
— A dlaczego my nie możemy polecieć? Kto nam przeszkodzi? — zapalał się Marcin. — Pewnego
dnia przynoszą „Życie Warszawy", a tam na całej pierwszej stronie nasze fotografie i podpis:
Bohaterscy kosmonauci, Kostek... nie, Konstanty Przegoń i Marcin Bigoszewski, wylądowali na
Księżycu.
— Na Księżycu nic nie rośnie — skrzywił się Kostek, ale już mu się oczy świeciły do tego projektu.
— Nie bój się! Zawieziemy tam speców, choćby naszą panią Śmiątkiewicz, i zobaczą, jakiej tam
kupy kompostowej trzeba! Grunt, żebyśmy polecieli! Co? Kostek? Chciałbyś?
— Chciałbym...
— No więc, zaczynasz ze mną pracę nad charakterem?
— Dobra, ale się jeszcze przedtem naradzimy, co i jak. Żeby nie spuchnąć od razu.
— Masz rację. Całego charakteru od razu nie dopracujemy. Ale trzeba od czegoś zacząć i potem
po kolei.
— Od czego?
— Od czego? No, na przykład — od wytrzymałości. Wytrzymałość to jest taka zawziętość, nie? Jak
sobie powiem: zrobię tak i tak, żeby nie wiem co, żeby mi się chciało zupełnie coś innego
zrobię.
— Według mnie to jest silna wola.
— Zgoda. Niech będzie silna wola. Kto ma charakter, no, rozumiesz, taki, o którym mówią
„człowiek z charakterem", musi mieć silną wolę, co?
— Oczywiście.
— Ale do tego musimy mieć łańcuch.
— Będziemy go czyścić?
— Dzień w dzień, wytrwale.
— Skąd weźmiemy łańcuch?
— Basior nam da. Chodźmy do niego.
Basiński z Kazikiem Piątkowskim stali nad stawem i oglądając się ostrożnie, czy nie nadchodzi
dozorca, rzucali po powierzchni stawu małe, płaskie, wybierane ze żwiru na ścieżce kamyki,
puszczali „kaczki".
Basiński rzucał lepiej. Jego „kaczka" sunęła dłużej, znacząc lekki srebrny ślad po powierzchni
stawu, zanim wreszcie osunęła się w głąb wody. Piątkowski był zły.
— Czego chcecie? — wsiadł na Kostka i Marcina, którzy przez chwilę obserwowali rzuty. —
Wynoście się!
— A co, twoje podwórko? — ofuknął go Marcin. — Basior, my do ciebie.
— No?
— Mówiłeś kiedyś o łańcuchu, że go masz w piwnicy. Możesz go nam dać?
— Na co wam to?
— Teraz nie możemy ci powiedzieć. Jest nam potrzebny.
— Basior, nie daj się wykołować! — doradzał Piątkowski.
— Łańcuch jest mój — powiedział Basiński z namysłem. —Miałem go oddać na złom, ale...
chcecie, bierzcie.
— Co za niego chcesz? — na wszelki wypadek zapytał Kostek wiedząc, że jeżeli Basiński zażąda
pieniędzy, będą musieli z łańcucha zrezygnować.
— Nic. Co to ja, handluję? Bierzcie, choćby dziś. Wczoraj ojciec, jak się dowiedział, że
skołowaliśmy praktykantkę, zastanawiał się, czy to nie jest dobry pomysł. Lepiej niech go w
naszej piwnicy nie będzie.
Wzięli łańcuch po drodze wracając z Łazienek. Ciężki był. Kostek, trochę pod strachem, pomógł
nieść Marcinowi prawie pod same drzwi.
Mama na ostatnie dwa dni wzięła z biura zwolnienie i Marcin rozumiał, że jeżeli mu się nie uda
ukryć łańcucha, będzie miał kłopot. Ale może się uda.
— Otworzyła mu drzwi pani Szeleścina. Marcin szybko położył palec na ustach i wniósł worek z
łańcuchem do przedpokoju. Zrozumiała.
Ale zaraz z łazienki wyszła z miednicą upranych koszul mama.
— Co to za brudny worek? Co tam jest?
— Takie, mamusiu, żelazo... łańcuchowe.
— Skąd to masz?
— Dostałem od kolegi.
— Co? Może znowu od Kostka?
— Nie. Od Basińskiego.
— A z tym... nie siedziałeś?
— Nie. — Mama pytała o siedzenie w szkolnej ławce. Marcin mógł nawet złożyć przysięgę.
— Na co to żelazo?
— Noo... chcemy na koloniach, takie ćwiczenia...
Mama oddała bieliznę pani Szeleścinie, która zaraz ją zaczęła rozwieszać na przeciągniętych w
kuchni sznurach, a sama schyliła się nad workiem i zajrzała do środka.
— Fu! Przecież to sama rdza! I ty to chcesz wziąć na kolonie? Po co? W czym? Co za ciężar! Czy
ty obłędu dostałeś?
Już i Piotruś, i Wacek zaglądali do worka i też nie mogli ukryć zdumienia na widok brudnego,
zardzewiałego łańcucha.
— Tylko na złom! — zadecydował Wacek.
— No właśnie. Na złom — podchwycił Marcin. — Tam na koloniach pewno będzie zbiórka złomu i
wtedy, mamusia rozumie, mogę zająć pierwsze miejsce, bo łańcuch rzeczywiście bardzo ciężki.
— Masz gorączkę! — zdecydowała mama i położyła rękę na czole Marcina. — Nie. Pokaż język! —
Marcin pokazał. — Też w porządku. Zabieraj mi to świństwo natychmiast z mieszkania!
Widząc rozpacz w oczach Marcina, dodała:
— Zanieś... do piwnicy.
Dobre było i to. Właściwie szkoda, że go od razu nie schował w piwnicy. Znosił z trudem worek
po schodach i myślał, że rzeczywiście na kolonie — trochę za ciężki. Ale ponieważ jest w trzech
kawałkach — jeden wystarczy.
Na dole, już na samym parterze, spotkał panią Pucek. Ucieszył się, chciał powiedzieć coś o
Łazienkach, ale uderzył go wyraz twarzy nauczycielki. Uśmiechnęła się tylko ustami. Oczy były
poważne.
— Czy mama jest w domu?
— Tak... Pani do nas? — zdziwił się Marcin.— Zaraz wracam, ja tylko do piwnicy...
Podniósł szybko worek, ale sparciałe włókno nie wytrzymało ciężaru, dno pękło i na nogi Marcina
spadło zardzewiałe żelastwo. Zabolało mocno.
— Co to, łańcuch? — zdziwiła się Pucia.
j — To, proszę pani... — zaczął Marcin szeptem — ale ja tylko — pani... My z Kostkiem będziemy
ten łańcuch czyścić. Ogniwo po ogniwie. Żeby się wprawiać w tego... no... w wytrwałości.
— Rozumiem — pani Pucek od razu zrozumiała. — A teraz, Marcin, muszę ci powiedzieć, po co do
was idę: nie pojedziesz na kolonie. To postanowienie rady pedagogicznej. Ale pamiętaj:
człowiek wytrwały, taki z charakterem, kiedy go spotka przykrość, ściska zęby i... i czyści
następne ogniwo...
Marcin automatycznie pozbierał łańcuchy i zaniósł je do piwnicy. Wcale mu się nie chciało
wracać teraz na górę. Mama się denerwuje, Wacek woła: „Dno", i jeszcze przed panią Szeleściną
wstyd.
Pani Pucek już ze schodów odwróciła się, a widząc oniemiałego chłopca, powiedziała — Nie
martw się tak, to nie żaden dramat!
Jak można się nie martwić? Wszyscy gdzieś jadą: nad morze, w góry, nawet za granicę, jak
Nemek, a on co?... I w ogóle, co z nim będzie? Mama z Piotrkiem w Bukowinie — pełne dwa
miesiące. Wacek jedzie na obóz też na całe wakacje, ojciec w tę niedzielę jeszcze wpadnie, ale
potem cały lipiec przesiedzi na Lubelszczyźnie, bo ma dodatkową pracę i nie opłaca mu się
przyjeżdżać, dopiero w sierpniu weźmie urlop. Do mieszkania będzie zaglądać pani Szeleścina,
aby opiekować się kwiatami na balkonie i na oknach. Więc może i jego zostawią pod opieką
Szeleściny? Albo zapiszą na półkolonie?
Co Kostek na to powie? A może Kostek też?... Chyba nie, Pucia powiedziałaby, ona wie, że się
przyjaźnią. „Nie martw się!" — wzdycha. — No nic. Trzeba iść i robić minę, że: „No to co? Mam w
nosie! I kiszka z wodą!"
W korytarzu słychać: ktoś idzie. Marcin nieruchomieje. Wejście do piwnicy przymknięte, nikt go
nie zauważy. Ale kroki wyraźnie zbliżają się i nagle w uchylonych drzwiach staje Wacek.
Wcale go nie dziwi, że Marcin siedzi na skrzynce. Rozgląda1 się po kątach i mówi, jakby nigdy
nic:
— Potrzebne mi jest duże tekturowe pudło! Widziałem je tui kiedyś — i siada koło Marcina na
drugiej skrzynce. Przez długą chwilę milczą obaj. Marcin jest zdziwiony, wreszcie pyta:
— Poszła już?
— Poszła — kiwa głową Wacek i zaczyna: — Marcin, słuchaj, tam na górze nie pokazuj, że masz
to w nosie, że ci to jak woda z psa... Mama się zmartwiła, nie trzeba, żeby się jeszcze więcej
gryzła. Po co?...
Marcin przygląda się bratu kątem oka: ten sam Wacek? Pierwszy raz tak z nim rozmawia. I skąd
wie...
— Pani Pucek widziała, że mama się martwi, pocieszała: wezmą cię na sierpniowy turnus.
— Nie chcę! Nie potrzebuję!
— Zaraz! Nie skacz! Nie rozumiesz, że jej o mamę chodziło? Ja też...
— A o mnie to co? Co ja? I za co? Za co?! — wybucha Marcin.
— Pomyśl sam: kolonia duża, wychowawców mało, jeden na czterdziestkę. Jak się co stanie
odpowiadają. I na tych koloniach ma być jeden taki „pomysłowy" — pani Pucek tłumaczyła —
rozumiałem lepiej niż mama...
— Zawsze jesteś taki mądry!
— ...nie dlatego — ciągnął spokojnie Wacek — tylko mama o tobie nie wie tyle, co ja.
— Ty? Skąd?
— Od Maciory. Nie bój się, nie skarżył, chłopaki cię lubią, bo z tobą wesoło. „Głowa na
tranzystorach", tak? Ale pomyśl: i u nauczycieli ustaliłeś sobie opinię: „Pomysłowy!" Co pomysł —
to draka!
Marcin skoczył na skrzynce, ale Wacek przytrzymał go:
— Czekaj! Kto ci to ma powiedzieć? Jedna draka, dwie —dosyć. Ale tak ciurkiem? Nauczyciele
tego nie lubią. Rodzice też.
— No to jestem ten najgorszy! Chociaż inni... sam Maciora... ech! Szkoda gadać!
— Najgorszy na pewno nie jesteś. Nie bądź taki zarozumiały. Może jesteś tymczasem
najgłupszy... Tak, ośle do kwadratu, tak! Wszyscy się bawili, a ty płacisz.
Wacek westchnął. Marcin też westchnął. I tak mu się żal samego siebie zrobiło, że skurcz złapał
go za gardło, a łzy gwałtem pchały się do oczu. Zamrugał szybko powiekami jeszcze tylko tego
brakuje! Dobrze, że Wacek siedzi z boku i nie widzi.
— Namiot Kostka? — pokazuje Wacek zielony pakunek.
— Tak. Kostek się bał, że mu siostra zabierze.
— Jasne. Jakbyś ty go wygrał — roześmiał się Wacek — na pewno bym go od ciebie pożyczył. No
co, pójdziemy na górę? Tylko się nie wygłupiaj, pamiętaj!
XX
Na górze pani Szeleścina prasowała w kuchni. Mama pakowała do walizki, co było na wyjazd, a
odnosiła do szafy, co miało zostać w domu. Widać było, że jest zmartwiona.
— I co ja mam teraz z tobą zrobić? — powiedziała na widok Marcina. — Każdy już gdzieś... coś...
— Właśnie! — ponuro stwierdził Marcin.
— Mamusiu! — zawołał Wacek. — A Zielone Siodło? Przecież Stefan, kiedy tu był ostatnim razem,
zapraszał. Przecież tam jest zdrowo: sosnowe lasy...
— Wiesz... — mama stanęła z naręczem ojcowskich koszul —to jest myśl! Będzie tam Helenka z
chłopcami. Jeden więcej, to już mała różnica... Ale czy mi tam znowu jakichś cudów nie
wymyślisz? Marcin! Co ja przez ciebie mam! I w kogo ty się z tymi pomysłami wdałeś!
— Cudy... cudy... jakie znowu cudy? — bąkał Marcin, a Wacek, chcąc zaprzątnąć myśl mamy
czymś innym, powiedział:
— Może ja tam dziś po obiedzie pojadę? Trzeba by zapytać, może się co odmieniło, i nie
wiadomo, jak z dziadka zdrowiem.
— Dobrze, Wacku. To rozsądne, co mówisz. I weź ze sobą Piotrusia, niech dziecko trochę
odetchnie świeżym powietrzem.
„Ja naturalnie, mogę się udusić. Mnie mama nie zaproponuje" — pomyślał z goryczą Marcin i
nagle zobaczył nowy, zgrabny, elegancko wykończony skórką chlebak. Zazdrość ukłuła go w
samo serce.
— A ten chlebak oczywiście Wacka!
— Oczywiście, że Wacka — odpowiedziała mama i rozpogodziła się. — Jak to? Nie mówił ci, że
dostał w prezencie od rodziców tego ucznia z waszej klasy? Jeszcze jak mu dziękowali! Nie
mówił ci nic? A portfel widziałeś? Wacek, pokaż mu!
Wacek promieniał. Wyciągnął z zewnętrznej kieszeni wiatrówki ciemnobrązowy portfel i podał
Marcinowi. Ileż tam było przegródek! Jak ładnie pachniał skórką!
— Ale prezent wywalili! — podziwiał Marcin. — Łatwo im, mają sklep z walizkami.
— I lekcje ma zapewnione znowu od września. — Mama była taka dumna, taka zadowolona, że
pani Szeleścina podziwiała z nią razem i takiego syna, i prezenty. Marcin nie mógł na to patrzeć,
ciągle mu się dziś na płacz zbierało. Zamknął się w łazience.
Po obiedzie Wacek z Piotrusiem pojechali do Zielonego Siodła, a Marcin musiał wybierać
wszystkie zapisane zeszyty, podarte, rozlatujące się książki, stare, poutykane po półkach i
szafach tygodniki oraz gazety i poskładać je w równe paczki. Pani Szeleścina miała zabrać
makulaturę.
Tak jak się umówili dziś rano z Kostkiem, wychodził kilka razy na balkon od ulicy. Kostek nie
mógł już teraz wołać na cały głos od podwórka: „Bigos!" Ich przyjaźń musiała zejść do
podziemia!
Kostka nie było i nie było.
Marcin już zaczynał szukać pretekstu, pod którym mógłby wyskoczyć na miasto, kiedy nagle
zauważył przyjaciela w bramie domu naprzeciwko. Kostek podnosił rękę do góry i zataczał nią
koła, co według umówionego szyfru oznaczało: „Muszę z tobą pomówić natychmiast".
— Mamusiu — zapytał potulnie Marcin — makulaturę już poukładałem. Czy mogę teraz zejść do
piwnicy i poszukać dla Wacka tekturowego pudła?
— Tekturowego? Stoją na szafie w kuchni.
— Nie, to za małe. Wacek chciałby takie większe...
— Dobrze, możesz iść, tylko, proszę, nie ubrudź się tam, prania już nie będzie.
Kostek ledwo się wyrwał z domu. Ciągle był do czegoś potrzebny swojej mamie, która jedzie,
też w sobotę, na urlop pod Ostrołękę, gdzie babcia ma domek i kawałek ziemi. Kiedy Kostek
wróci z kolonii, mama już będzie w domu.
Marcin słuchał, rozumiał, że u Kostka w domu jest teraz tak samo, jak u nich: szykowanie się do
wyjazdu. Ale przecież nie po to przyjaciel go wywoływał, a więc?...
— A to widziałeś? — Kostek nagle rozwinął „Express" na pierwszej stronie. — Czytałeś?
— Nie czytałem — odpowiedział przygnębiony Marcin. — Nie miałem głowy do czytania...
— Posłuchaj!
— Znowu coś o skarbach? — Marcin wykazywał minimum zainteresowania.
— O skarbach w innym miejscu. A to może jeszcze ważniejsze. Ale chodź gdzieś usiąść, bo
trzeba pomyśleć.
Usiedli na ławce obcego podwórka i Kostek znowu rozwinął gazetę.
— Patrz, tu... Geniusze mają zwykle trudne dzieciństwo... No?
— Ja mam też trudne dzieciństwo — westchnął Marcin jeszcze nie rozumiejąc.
— A ja nie? — zawołał Kostek. — No więc?
— Ja mam na pewno trudniejsze — upierał się Marcin. — Z kolonii mnie wywalili...
— O, psia kitka! Co ty mówisz! — Kostek aż podskoczył z wrażenia. — Skąd wiesz? Przecież
dzisiaj...
— Dzisiaj była u nas w domu pani Pucek. Odniosła mamie pieniądze, w ogóle... koniec!
— Ale dlaczego? Co się stało?
— A bo ja wiem? Rozumem tego nie dojdzie. Podobno za pomysły. Cały rok, przecież wiesz, jak
co zmalowałem, to musiałem... tego... likwidować i w ogóle załatwić na gładko. A teraz, jak
mam taki dobry pomysł, żeby pracować nad charakterem — klops! Przecież inne chłopaki na
pewno przyłączyłyby się do nas i byłby z tego jakiś pożytek i dla szkoły, i dla społeczeństwa...
Ale mnie wywalili...
— Sam o żadnym charakterze nie będę myślał! — oświadczył zdecydowanie Kostek. — Wolę piłkę
kopać.
— No widzisz...
— Tak się cieszyłem, że będziemy razem! — Kostek był bardzo zmartwiony. — Może złapalibyśmy
jeża? Na jeża mama prawie się zgodziła, bo nie wiadomo, czy Nemek nie zapomni o żółwiu.
Marcin! Co to się nawyrabiało!...
— No widzisz... i pewno będę tu siedział jak pies w Warszawie przez całe wakacje, bo chociaż
Pucia mówiła, że na sierpień z harcerzami, to —nie! Nie chcę! Żeby mnie nawet na kolanach
błagali! Jak nie — to nie! Tak... — westchnął głęboko —nie mówmy już o tym. Więc co z tą
gazetą?
— Jak to? Nie rozumiesz? Ty masz takie naprawdę trudne dzieciństwo, ja też nie mam lekkiego,
ciągle jakieś kłopoty, pretensje — może więc wobec tego... w przyszłości...
— Geniusze!!! — zrozumiał nareszcie Marcin. — Pokaż no! —Teraz czytał z zainteresowaniem do
końca. — Taak... naukowo zbadane: „Na 400 sławnych ludzi tylko 58 rosło w harmonii rodzinnej,
a reszta w środowisku zatrutym sporami i kłótniami"... O, raju! Przecież to zupełnie jak u nas!
Ile ja razy byłem zatruty sporami z mamą, z Wackiem, z ojcem może najmniej, ale też się
trafiało. No!...
— A ja? I z Alicją, i z mamą!
— Kostek! Muszę wracać, bo będę zatruty nowym sporem z rodziną. Ale schowaj to! Wytnij i
schowaj! Ja z naszego „Expressu" też wytnę, to się może przydać. Nie wiem jeszcze dokładnie,
do czego, ale coś mi błyska. No to cześć! Do jutra!
Wacek wrócił z dobrą wiadomością. Na Marcina czekają zaraz w piątek. Ciotka Helena
przyjeżdża do Zielonego Siodła w piątek rano. Dziadek się cieszy, że nie będzie sam, bo Stefan
w czwartek jedzie do Wrocławia na praktykę.
Mama wyjechała z Piotrusiem w czwartek wieczorem. Pomimo nawału roboty i
nieprzewidzianych zmartwień dopięła wszystko na ostatni guzik. O! Z mamy był zuch! Nawet
pani Szeleścina podziwiała, że wszystko udało się przygotować w porę co do godziny.
Zadowolona zabierała, oprócz zapłaty, różne stare, nieprzydatne zdawałoby się rzeczy, które
odświeży, przefarbuje, a potem sprzeda na bazarze i podreperuje swój budżet. I o kwiaty mama
może być spokojna. Będą pod dobrą opieką.
W piątek Marcin nie chciał iść na uroczystość zakończenia roku szkolnego.
— Po co? — tłumaczył Wackowi. — Myślisz, że to przyjemnie być za wyrzutka? Będą mówić o
koloniach i dowiedzą się, że... ja... nie. Mam się tłumaczyć? Kostek się zmartwił, ale tak, co to
kogo obchodzi! Nie, to nie!...
— Kostek już wie?
— Pewno, że wie. I żałuje, jak nie wiem co. Mieliśmy razem. .. cała kolonia miałaby w ogóle
inny poziom. Ale trudno. A mama wcale się na ludziach nie zna. Kostek jest najfajniejszy z całej
klasy, chociaż go nauczyciele chwalą. Pomysły? Nie, Kostek nie jest od pomysłów. Przeważnie ja
albo razem, ale tak: dwa do jednego. Więc dlaczego mam się z nim nie trzymać?... A dziś — nie
idę!
Wacek rozumiał. Wcale nie nalegał, żeby Marcin szedł. Świadectwo sam mu przyniesie. W ogóle
zrobił się zupełnie inny. Wyraźnie żałował Marcina: wakacje w takiej podwarszawskiej dziurze, a
do tego będzie musiał pomagać w ogrodzie: pleć, podlewać, brr!
Podarował Marcinowi swój stary portfel, wytarty na kantach, ale jeszcze mocny. Marcin się
ucieszył. W jedną z przegródek schował wycinek z „Expressu": o geniuszach.
Ze szkoły Wacek wrócił w towarzystwie... Kostka.
Sam go znalazł i zaprosił. Nie! To był nie ten sam, zupełnie nie ten sam Wacek!...
Oglądali świadectwa. Marcinowi było przyjemnie, że brat widział na własne oczy: Kostek miał
tylko jedną trójkę, z gimnastyki, i to niesprawiedliwie, bo parę razy zapomniał koszulki, a pan
za to zaraz wlepiał dwóję.
Wacek też pokazał swoje świadectwo, chłopcy o to prosili. I wtedy Marcin znowu się zarumienił
z dumy, że Kostek widzi: piątki od góry do dołu! Kostek aż gwizdnął.
Zaraz trzeba się było zbierać do Zielonego Siodła. Czekano tam na Marcina dzisiaj. Wacek miał
go odwieźć.
I wtedy okazało się, że Kostek też zaplanował sobie odwiezienie Marcina. Miał nawet czekać na
stacji EKD, ale skoro się tak dobrze złożyło...
— A twoja mama? — zaniepokoił się Marcin.
— Mamie powiedziałem, że mnie do Zielonego Siodła zaprosił Nemek. Bardzo była z tego
zadowolona, bo uważa go za wzór i chciałaby, żebym ja był do niego podobny. A po drugie,
pakuje się. Jutro rano wyjeżdżamy prawie o tej samej godzinie, tylko mama ze Wschodniego.
Jeszcze mnie zdąży na Śródmieście odprowadzić. No więc mam wychodne i nawet
przygotowałem wałówkę — klepnął ręką w pękaty, przewieszony przez ramię chlebak.
— Kostek! — wołał rozpromieniony Marcin. — Fajnie to wszystko wykombinowałeś!
— A co, czy tylko ty masz głowę na tranzystorach? Myśli się!... I jeszcze ci powiem, że jeśli
chcesz, weź mój namiot. Tam jest przecież gdzie rozstawić, nie?
— Naprawdę? Wacek, słyszysz? Kostek mi pożycza namiot! I do dziadka chce mnie odwieźć! Sam
widzisz, jaki on jest! No?...
Wacek widział. Rozumiał. I on na obóz cieszył się, tym bardziej, że jechał z przyjacielem.
Odprowadził chłopców na stację, a skoro Marcinowi miał kto pomóc przy bagażu — pożegnał się.
— Marcin, trzymaj się! — mówił. — Jak ci wpadnie jakiś pomysł, pamiętaj: dwadzieścia cztery
godziny odczekaj' i myśl znowu od samego początku. Świetny sposób —wypróbowałem go i sam
się przekonasz. Do mamy co tydzień wyślij kartkę — same takie lepsze wiadomości: jest dobrze,
dużo jesz, bo smakuje, i że pomagasz. Mama to lubi. No to cześć!
— Masz fajnego brata — mówił w pociągu Kostek — nie możesz się na niego skarżyć. Sam bym
takiego chciał.
— Nooo! — odpowiedział Marcin.
Ojciec wpadł do domu na krótko. Dziś po południu jedzie z ministerstwa samochód do Łukowa.
Okazja i wygodnie — trzeba skorzystać, a w domu i tak już nikogo nie ma. Rozjechali się.
Pusto. Cicho, aż dziwnie. To dlatego, że wakacje. Urlopy się zaczęły, ludzi mniej. No i
niedziela. Kto mógł, uciekł za miasto albo chociaż nad Wisłę. Pogoda piękna. Okna trzeba trochę
otworzyć, przewietrzyć.
W szafie, na przygotowanych do zabrania koszulach, ojciec znajduje zaadresowaną do siebie
kopertę. Poznaje pismo żony.
„...z kolonii usunęli... trudny... Wychowawczyni mówiła oględnie, ale ja usłyszałam wiele na
ostatniej wywiadówce... ręce opadają... umieściłam go u Dziadka w Zielonym Siodle... żeby mu
tam jakie pomysły... sama już nie wiem..."
Słońce za oknem świeci i grzeje jak przed chwilą, ale ojcu zdaje się, że spochmurniało.
„Za trudny"... „usunęli"... z Wackiem nigdy takich kłopotów. .. Co w tym Marcinie siedzi? Czy nie
zdaje sobie sprawy, jak truje matkę, ojca?... Czy w tym chłopcu nie ma krzty serca?...
Gałgan!...
W przedpokoju odzywa się nieśmiały dzwonek. Ojciec, pogrążony w niewesołych myślach, nie
słyszy. Dopiero za drugim razem.
Za drzwiami stoi pani Szeleścina.
— Dzień dobry panu. Już myślałam, że może pan nie przyjechał, i chciałam swoimi kluczami
otworzyć.
— Tak, wiem, żona mi napisała — ojciec trzyma jeszcze w ręku list — pani będzie się opiekować
mieszkaniem. Ale dziś ja sam kwiaty podleję, dziękuję.
— Ja nie po to. Chciałam oddać coś, co zabrałam z gazetami — tłumaczy pani Szeleścina i podaje
ojcu zeszyt w niebieskiej okładce. —To Marcinka zeszyt. Tego na makulaturę szkoda…
— Proszę, niech pani wejdzie dalej — ojciec nic nie rozumie, ale w jego opinii pani Szeleścina od
dawna uchodzi za osobę dziwaczną. Co jej się przywidziało? Trzech chłopaków w szkole, gdyby
tak ich zeszyty zbierać na pamiątkę, no! A jeszcze tego gałgana...
— Nie, nie. Ja wiem, pan z drogi, trzeba odpocząć. Proszę, ten zeszyt. Niech pan zobaczy tam...
na samym ostatku. Do widzenia.
Ojciec zamyka drzwi i wzrusza ramionami. Dziwaczka. A może to jeszcze jeden wyskok
Marcina?...
Szybko podchodzi do stołu, kładzie na nim zeszyt, zapisany do końca, podkreślony gęsto
czerwonym ołówkiem. Lekkiego życia ta polonistka nie ma! No, jest „na samym ostatku".
„Gdybym miał czapkę niewidkę... poszedłbym najpierw do dyrektora departamentu, w którym
pracuje mój tata..."
Ojciec czyta wypracowanie raz, drugi i trzeci.
— Gałgan, o, gałgan... — mówi, uśmiechając się do rozłożystej paproci. — Prawda, trzeba kwiaty
podlać... Szeleścina dziwaczka, ale... niech jej Pan Bóg da zdrowie...
W Zielonym Siodle na ulicy Środkowej weszli otwartą zwykle cały dzień furtką, a Marcin oglądał
się, czy nie widać zapowiedzianych kuzynów. Ogród był pusty.
Na dużej, czysto wysprzątanej werandzie ani śladu nikogo. Marcin wszedł do mieszkania.
Dopiero z drugiego pokoju odezwał się dziadek:
— Kto tam? Helenko, to ty?
— To ja, dziadku. Dzień dobry — Marcin wszedł do zaciemnionego pokoju, w którym musiał
przebywać dziadek po operacji oka. — A gdzie ciocia Hela? Chłopcy?
— Nie przyjechali jeszcze, chociaż, gdyby pospiesznym, jak pisała Helenka, już powinni by tu
być. Może się zatrzymali trochę w Warszawie? A może przyjadą późniejszym? O, znowu furtka
skrzypnęła. Zobacz, może oni?
— Nie. Listonosz idzie.
Listonosz przyniósł telegram: „Chłopcy obaj szkarlatyna. Nie mogę przyjechać. Helena".
— Co ty mówisz? Szkarlatyna? Jakże teraz będzie? Stefan wyjechał. Przeczytaj jeszcze raz!
Marcin czytał jeszcze raz, ale sytuacja od tego nie zmieniła się ani na jotę.
— Co ja teraz zrobię? — zastanawiał się pan Dziewałtowski. — Żeby nie moje oczy, dalibyśmy
sobie jakoś radę. Ale większą część dnia muszę siedzieć po ciemku. Ty byś się tutaj ze mną
zanudził. Trudno, zostanę sam. Pani Gzymsowa przyniesie mi obiad z gospody, to niedaleko... A
ty... pewno do matki wolisz?...
Marcin myślał szybko: „Lepiej tu niż w Warszawie. Przecież znajdą się jakieś chłopaki. Dużo
książek na półce. Las grzybny. Na zagonach w ogrodzie od truskawek aż czerwono!"
— Dziadku, ja bym tu został... Damy sobie radę. Dziadek powie, co i jak., raz ugotujemy, a raz z
gospody przyniosę. Zobaczy się.
— Chcesz zostać? — ucieszył się dziadek. — Pewno, że poradzimy sobie. I pani Gzymsowa
pomoże. Ale zastanów się. Ja cię nie namawiam. Nie ma tu żadnego towarzystwa.
— Zobaczy się — nie tracił nadziei Marcin.
— A kto tam na werandzie chodzi? — dziadek miał słuch wyostrzony.
— Kolega ze mną przyjechał, Kostek, ten, co tu już ze mną był po kwiaty. Pomógł mi teraz
walizkę przynieść i namiot. Dziadku, czy możemy rozstawić namiot w ogrodzie?
— Możecie. Tam za agrestem, na prawo od huśtawki, jest dobre miejsce. Możecie. Ja tu przy
radiu siedzę. Bawcie się. Na obiad jest kwaśne mleko.
Kostek przyszedł się przywitać i już szli w ogród z namiotem. Dziadek wołał za nimi:
— Idźcie na truskawki! I nazbierajcie na obiad!
Teraz dopiero namiot stał na właściwym miejscu. W górze szumiały sosnowe gałęzie, szyszki
leciały pac! pac! Z jednej strony — ściana wysokich agrestów, z drugiej — leszczyny aż gęsto. A
tu placyk, można by palić ognisko — i to jakie!
— Fajnie tu będziesz miał — mówił Kostek, co słowo połykając czerwoną, słodką truskawkę —
orzechy lada dzień dojrzeją... tyle że sam... nawet tych truskawek nie przejesz... Ale pamiętaj,
jakbyś jeża gdzie zobaczył...
— Się wie — obiecywał Marcin.
— I tego psa, Bobika, jak tylko będziesz mógł, spuszczaj z łańcucha. Stare psisko, szczekać już
nie może.
— Coś ty! Taki mądry pies! Nie szczeka, bo nas zna. Listonosza też. Ale zobaczyłbyś, jakby
poczuł kogo obcego!
Niby na potwierdzenie tych słów Bobik rozjazgotał się jak wściekły.
Marcin wspiął się na palce i spojrzał w stronę furtki. Nie, nikt nie wchodził, tylko za siatką
parkanu sunął chłopak w niebieskiej koszuli i patykiem jechał po siatce.
— Te! Chcesz dostać? Czego drażnisz psa? — zawołał Marcin.
Te! Chcesz dostać? — odkrzyknął jak echo chłopak.
Marcina, który zawsze zasypiał, ledwo głowę do poduszki przyłożył, tu nie od razu zmorzył sen.
Może się za szybko na to zostanie zdecydował? Może trzeba było, tak jak radził Wacek, pomyśleć
dwadzieścia cztery godziny. Czy wytrzyma tu? Przecież, rozumie, wziął na siebie obowiązki, a
jeżeli nie podoła? Lepiej od razu się wycofać niż później. Byłby wstyd! Mama powiedziałaby:
„Gdyby to Wacek!" Pewnie. Wacek dałby radę śpiewająco. A może nie? Przecież tu trzeba
popracować w ogrodzie — nie tak znów ciężko — podlać wężem, wypleć, ale Wacek tego nie
lubi. A Marcin, owszem, pierwszy się zgłosił u pani Śmiątkiewicz do pomocy przy zakładaniu
ogródka. I chętnie.
A gdyby mamie pokazać, że chociaż on taki najgorszy, to jednak potrafi? I zrobić coś tutaj, żeby
mamę i ojca, i Wacka zdumiało! Ach!... Dopiero by się mama przekonała!...
Marcin patrzy przez otwarte okna w niebo pełne gwiazd świecących między gałęziami sosen.
Taka cisza! Idzie sen.
XXI
Od rana wszystko szło dobrze. Ze sklepu — mleko i pieczywo. A także puszka konserw do obiadu.
Warzywa i owoce — w ogrodzie. Sprzątanie krótkie.
— Da się radę! — cieszył się Marcin.
Pobiegał z Bobikiem, szczęśliwym, że go uwolniono z łańcucha. Pohuśtał się na huśtawce,
skubnął agrestu, który już dojrzewał. J J
Wieczorem o zmierzchu dziadek wyjdzie i pokaże, jak podwiązać pomidory, co oczyścić z
chwastów.
— Jeżeli cię to bawi, proszę bardzo — powiedział dziadek —ale pamiętaj, obowiązku nie masz. I
tak błogosławieństwo boskie, ze przyjechałeś i chciałeś zostać. Nie lubię być sam
Marcin wybrał sobie książkę z półki i szedł, aby wyciągnąć się z nią na trawie koło namiotu,
kiedy szczęknęła furtka Zamykał ją właśnie... Kostek.
Trudno było wierzyć oczom: Kostek?! Kostek, który od paru godzin powinien jechać w wagonie
razem z chłopakami i panią Skoczelową do Jeleniej Góry?!
Stał przy furtce, a przy nim spora walizka. Nie ruszał się z miejsca, tylko dawał rękami
gwałtowne znaki, aby się Marcin do mego przybliżył.
— Kostek, czy to ty?! — pytał oszołomiony Marcin.
— Ja i moje klamoty.
— Na kolonie nie wyjechali?
— Jeszcze jak! Może w tej chwili dojeżdżają do Jeleniej Góry. A ja tutaj.
— A twoja mama?...
— Normalnie. Odprowadziła mnie na dworzec i jest przekonana, że jadę z panią Skoczelową. Ale
ja nie pojechałem. Rozmyśliłem się.
— W ostatniej chwili?
— Nie. Wczoraj, jak to ogłoszenie na przystanku zobaczyłem.
— Kostek, mów w sposób zwięzły i jasny! Jasny, do jasnej katapulty! Więc jak?
— Normalnie. Ty też widziałeś: W spółdzielni ogrodniczej pilnie potrzebni zbieracze truskawek,
agrestu i malin. Pomyślałem: „Można zarobić ładny grosz!" Prześpię się w namiocie. Na
gotowaniu więcej się znam niż ty. Przynajmniej nie będziesz sam jak kurek na kościele! I jeża
chyba można znaleźć, co? Jak myślisz? Źle mówię?
— Dobrze, ale... co Skoczelową?
— Powiedziałem jej, że mama w ostatniej chwili dostała list od babci, bo babcia chce mnie
jeszcze przed śmiercią zobaczyć.
— Mówiłeś tak z walizką w ręku?
— Walizka była w poczekalni. I pieniędzy na kolonie nie dałem, bo miałem dać dopiero dziś.
— A jak twoja mama będzie czekać na listy od ciebie z kolonii, to co?
— Normalnie. Sobieraj ma moją kartę napisaną do mamy. Za tydzień ją wyśle. Wystarczy. Mama
wie, że nie lubię listów. A w tym, co dałem Sobierajowi, piszę, że kolonie dobre i nic mi nie
potrzeba.
— Kostek! Ty jesteś... ty jesteś... No, mucha nie siada od żadnej strony!
— Nie bardzo, bo czy dziadek się zgodzi?...
— Eee, dlaczego miałby się nie zgodzić?
— Normalnie. Powie, że jak matka kazała na kolonie, to na kolonie. Przecież wczoraj mówiliśmy,
że dziś tam jadę, nie!
— Mówiliśmy! Oj, niepotrzebnie mówiliśmy! — stęknął Marcin.
— Trzeba wykombinować coś podobnego do prawdy.
— Ba! Z radości, że tu jesteś, wszystko mi z głowy uciekło! Co powiedzieć, jak dziadek zapyta...
— Już wiem — przerwał Kostek — Normalnie: spóźniłem się na pociąg, matka wyjechała, nie
wiedziałem, co robić i...
— Dobra. Chodź na werandę. Sam najpierw wszystko dziadkowi ładnie opowiem. Zaczeka].
Rozmowa z dziadkiem nie trwała długo. Zgodził się od razu.
— Miejsca starczy — powiedział — nawet dla czterech. Kostek może spać na kanapie w
pierwszym pokoju. I dobrze, że będziesz miał towarzystwo. Najważniejsze: niech zaraz napisze
do matki i na kolonie, bo będą się niepokoić.
Kostek wyciągnął papier listowy i kopertę, usiadł i pisał tak, jak mu pan Dziewałtowski z
drugiego pokoju dyktował, ale tylko do mamy, bo na kolonie, jak oświadczył, nie ma dokładnego
adresu. Tyle wie, że za Jelenią Górą. To za mało.
— Nie będą się niepokoić — uspokajał — bo nie wpłaciłem pieniędzy. Pomyślą, że dlatego nie
pojechałem.
Wyprawieni na pocztę, poszli jak niepyszni. Listu nie można było wysłać: jakże mama uwierzy w
spóźnienie Kostka, skoro go sama na pół godziny przed odjazdem pociągu zostawiła na stacji?...
A to zgryz!...
Wrócili niby z poczty, jedli pachnące truskawki, oglądali orzechy na leszczynie, ale słodycz
pierwszego dnia wakacji była zatruta.
Spółdzielnia ogrodnicza płaciła za godziny. Truskawek obrodziło mnóstwo, dojrzewały,
marnowały się, każda para rąk była pożądana.
Po naradzie z dziadkiem chłopcy postanowili chodzić do pracy na zmianę co drugi dzień. Kostek
co prawda aż wypieków dostał z obliczania, ile by zarobił, gdyby chodził dzień w dzień, nawet w
niedzielę. Gdyby mu płacono za sześć godzin dziennie, za osiem, a może i za dziesięć godzin.
Praca lekka.
Ale dziadek się nie zgodził. Mogą iść tylko na trzy godziny i tylko co drugi dzień. Przyjechali do
niego na wakacje, tak? On tu rządzi, tak? A co do lekkiej pracy, to „nie wierz gębie, aż położysz
na zębie".
Dziadek miał rację. Trzy godziny zbierania, schylania się albo siedzenia w kucki było jeszcze do
wytrzymania. Dłużej nie. Zbierać trzeba było uważnie i starannie układać w łubianki. Za darmo
nie płacono.
Ten z chłopców, który zostawał w domu, zajmował się zakupami, gospodarstwem, troszczył się,
aby dziadek miał wszystko, co zalecił doktor. Wieczorem, z pomocą dorosłego syna pani
Gzymsowej, podlewano ogród.
Po zachodzie słońca wychodził do ogrodu dziadek. Kolację jadali na werandzie razem. Śniadanie
i obiad podawano dziadkowi do ciemnego pokoju.
Całe popołudnia chłopcy mieli dla siebie. Chodzili po ulicach Zielonego Siodła, oglądali przez
sztachety lub siatki domy znanych w Polsce ludzi. Dziadek powiedział im, gdzie mieszka sławny
pisarz, malarz — zdobywca światowych nagród, grafik, którego dowcipne rysunki znali z
czasopism, popularny aktor, widziany w tylu filmach.
To było interesujące. Będzie co opowiadać po powrocie z wakacji.
Pewnego dnia wybrali się w stronę, gdzie Zielone Siodło, jeszcze pocięte ulicami, ale jedynie z
nazwy, miało coraz mniej domów, coraz gęściej nieogrodzonych krzaków i drzew.
Wiedzieli, czego szukają. Byli już tutaj raz ze Stefanem, tego majowego popołudnia, kiedy
przyjechali po kwiaty dla Puci.
Na niewielkiej polance wśród sosen stał stary cyrkowy wóz. Stefan nie wiedział, skąd się tu
wziął. Może ktoś w wojennej tułaczce przywędrował z nim w rodzinne strony? Może to był tak
zwany szaber, porzucony potem na odludziu? Musiał chyba służyć komuś za dach nad głową, gdyż
w rogu dachu sterczał jeszcze kawałek blaszanej rury nakrytej kominkiem.
Wielkie koła osiadły w ziemię, deski ścian próchniały z roku na rok, ale trzymały się jeszcze
razem. Wysoko umieszczone dwa wąskie okienka ziały z daleka jak otwarte oczy. Drzwi zdjęte z
zawiasów leżały w środku wozu na dziurawej miejscami podłodze. Boczne, prowadzące do wozu
schodki miały parę stopni wyrwanych. Niebezpiecznie było po nich wchodzić. Zresztą po co,
skoro swobodnie można zajrzeć do pustego wnętrza.
A jednak zaraz wtedy chłopcy powiedzieli sobie, że byłaby tu fajna zabawa. Mogłaby to być
twierdza albo siedziba sztabu generalnego, albo schron, albo Błękitny Ekspres, albo Batory
przemierzający Atlantyk — wszystko.
Postanowili dziś zajrzeć do starego wozu. Odnaleźli go szybko.
Wstawione drzwi miały przybity skobel i zamknięte były na kłódkę. Jedno okienko zabito
tekturą.
Niestety, ktoś ich już uprzedził.
Schodki podsypano kamieniami i ziemią, brakujące stopnie zastępowały równo ułożone cegły.
— Ktoś tu mieszka — stwierdził Marcin.
— Tonie jest do mieszkania — zaprzeczył Kostek. — Dach na pewno dziurawy, w deszcz leje na
łeb. A ten skobel, ta kłódka w spróchniałych deskach?... Raz kopnąć, i koniec!
— Szkoda — żałował Marcin — tak tu ładnie, strumień blisko, słyszysz? Słońce grzeje, aż pali, a za
wozem cień. Chodź, siądziemy.
— Skąd ten wóz mógł tu przyjechać? — zastanawiał się Kostek.
— Ciężki. Jakie to konie musiały go ciągnąć! Dziadek nie wie?
— Nie. Pytałem, ale nie wie. Właściciele tych domków w okolicy to przeważnie nowi mieszkańcy
i też nie wiedzą. Dziadek sam był ciekaw, kto nim jechał, co wiózł? Może jakie zwierzęta do
cyrku, które pozdychały w drodze? Może wojsko zabrało konie?... Różnie mogło się zdarzyć. Ty
pewnie powiedziałbyś: skarby. Co, Kostek?
— E tam, takie skarby! — wydyma pogardliwie usta Kostek.
— W wózku! Para koni w XX wieku! Mnie najwięcej interesują skarby, których jeszcze człowiek
nie odnalazł.
— I może nigdy nie odnajdzie...
— Odnajdzie. Ciągle są jakieś wyprawy, ekspedycje, wykopaliska. I nagle odnajdują się całe
miasta, świątynie, posągi — aż dech zapiera, nie?
— Może, kiedy szkołę skończysz, będziesz siedział gdzieś w dołku i ziemię widelcem drapał?
— Nie śmiej się. Może. Ale to jest długa nauka, a ja mam tylko mamę... Jak myślisz, czy Sobieraj
wysłał już z kolonii kartę do mojej mamy?
— Jeżeli nie wysłał albo ją zgubił, to miałbyś klops nie z tej ziemi! O raju!
— Eee... obiecałem mu dwie rurki z kremem we wrześniu. Ale wiesz co? Chyba do niego napiszę i
przypomnę.
— Dla świętego spokoju napisz. Ja też muszę do mamy skrobnąć chociaż kartkę, ale mi się tak
nie chce!
— Chodźmy nad strumień — podniósł się Kostek. — Może tam są jakie ryby?
— Dobra. Ale wiesz, jakbyś mnie podsadził, tobym zajrzał przez to otwarte okienko: co tam
może być? No, przychyl się!
— Nie szukajcie, czego nie zgubiliście. Chcecie oberwać?!
Obrócili się gwałtownie w stronę głosu. Obok schodków stał mocno opalony chłopiec, równy im
wzrostem i chyba wiekiem. Ten w niebieskiej koszuli, który pierwszego dnia ich pobytu w
Zielonym Siodle zdenerwował Bobika.
— To ty? — poznał go Marcin. — Przechodziłeś koło nas i drażniłeś psa?
— Ja! No to co? — zuchwale odpowiedział chłopak.
— Tu mieszkasz? Skąd jesteś?
— Tu mieszkam. A skąd wy jesteście?
— My z Warszawy — odpowiedział Marcin. — Przyjechaliśmy do dziadka, na Środkowej.
— Macie wspólnego dziadka?
— Nie, dziadek jest mój, ale kolega ze mną...
— A kolega dlaczego z kolonii uciekł?...
Kostek obejrzał się dokoła. Nikogo nie było, ale gdyby...
— Co ci się śni? — próbował zagadać Marcin. — Kostek znikąd nie uciekał!
— Stałem za ścianą i słyszałem wszystko. Co się będziecie zapierać! Uciekł, to uciekł. Miał
powód. Bez powodu się nie ucieka.
— No widzisz — ucieszył się Kostek. — Zgadłeś. My dawno już postanowiliśmy, że będziemy
razem na wakacjach, i różne takie rzeczy. Więc jak Marcin tu przyjechał, ja też nie chciałem na
kolonie.
— Skarbów będziecie razem szukać? — uśmiechnął się chłopak.
— O skarbach to tylko tak... A jak ty się nazywasz?
— Alba.
— I naprawdę tu mieszkasz?
— Naprawdę.
— A... jeść? Kto ci gotuje jeść?
— Sam sobie gotuję. — Alba kiwnął ręką w stronę, gdzie dopiero teraz zobaczyli płaski dołek,
obłożony kamieniami, i wbite dwa rozwidlone na końcu paliki. — Chcecie zobaczyć?
Wypełnił dołek chrustem, wyciągnął z jakiegoś ukrytego miejsca kawał żywicznej drzazgi, zapalił
i podłożył pod chrust. Płomień buchnął trzeszcząc i dymiąc.
— Alba rzucił na ognisko kilka pełnych garści szyszek, których spory wzgórek był zgromadzony w
pobliżu ogniska. Widać było, że jest zapobiegliwym gospodarzem.
— Kostek i Marcin z zainteresowaniem śledzili ruchy Alby, siadłszy u ogniska na jakiejś kłodzie,
która pewnie tu przy wleczona służyła za ławę.
Alba kluczykiem wyjętym z kieszeni błękitnej koszuli otworzył kłódkę. Wyciągnął z wozu pręt i
garnek z uwiązanym do uszu drutem. Pręt założył na widełki palików, do garnka nalał wody, a
wydostawszy z wozu stary koszyk, który nieść trzeba było ostrożnie, aby kartofli nie wysypać —
szybko zaczął je obierać.
— Chcecie? Kartoflanką was poczęstuję. Dobra. Z grzybami. Tylko chleba mam mało.
— Nie. Dziękujemy — spróbowaliby z przyjemnością tej kartoflanki, w której suszone grzyby już
pachniały, ale coś ich powstrzymywało od przyjęcia poczęstunku.
— Musimy już iść — mówił Marcin — my też sami robimy kolację. Jesteśmy tylko z dziadkiem,
który prawie nie widzi.
— Przyjdź do nas na truskawki. Wielkie jak pomidory, zobaczysz! Mamy namiot, huśtawkę,
przyjdź!
— Zobaczy się. Może przyjdę — odpowiedział Alba przyglądając się badawczo chłopcom. — Ale
nie gadajcie, że ja tu mieszkam . No! W razie czego, też jestem u dziadka na wakacjach! No!
Nazajutrz Kostek sprzątał werandę i usłyszał nagle ujadającego Bobika.
Zwrócił oczy w stronę furtki i zdawało mu się, że za siatką mignęła błękitna koszula. Ale nowy
znajomy przyszedł dopiero na trzeci dzień.
— Się masz! — powiedział do Marcina i zaraz zapytał, gdzie Kostek?
— U ogrodników.
— Jak to? — dziwił się Alba. — Macie taki duży ogród i kupujecie u ogrodników?
Więc Marcin poinformował go, że chodzą na zarobek, żeby nie być ciężarem dziadkowi i mieć
parę własnych groszy.
— Dziadek nie trzyma cię darmo? Cóż to za dziadek?
— Po pierwsze, to nie jest prawdziwy dziadek, a po drugie... Ale Albę interesowało tylko
pierwsze i widać było, że ta wiadomość bardzo go w czymś rozczarowała, bo powtórzył kilka
razy:
— Więc to nie jest twój prawdziwy dziadek?!
Marcin dziwił się, ale żeby już skończyć z dziadkiem, zaproponował truskawki.
Gość chętnie skorzystał z zaproszenia i jadł z apetytem takim, jak Marcin czy Kostek pierwszego
dnia. Teraz już im się przejadło. Tyle tego mieli i tu, i u ogrodników!
Alba chyba znał się trochę na ogrodzie, bo od pierwszego spojrzenia poznawał, gdzie co rośnie.
— Pomidory macie ładne. Już bieleją. Na oknie dojrzałyby prędzej — mówił. — I ogórki już
spore. Niezły grosz wziąłbyś za nie u tego w budce, przy spółdzielni.
— To dziadka. Dziadek powiedział, że będziemy jeść, jak urosną — odpowiedział Marcin.
— Ale cynie! Fiu! fiu! Ile tu kolorów! — Marcin nawet nie wiedział, że te piękne kwiaty na
rabatach, stojące z podniesionymi ku słońcu główkami, tak się nazywają. — Okazowe! Sztuka w
sztukę dwa złote!
— Przecież to nie do sprzedania — tłumaczył cierpliwie Marcin.
Bujali się na huśtawce, biegali z Bobikiem, który warczał na Albę, ale już ciszej — wreszcie
Marcin musiał się zabrać do obiadu i na werandzie zaczął obierać kartofle.
— Przychodź wcześniej — powiedział do Alby — będziemy mieli więcej czasu. Śpisz tak długo?
— Śpisz! — prychnął Alba. —Ty jeszcze śpisz, kiedy ja już koszyk grzybów niosę z lasu.
— Co dzień grzyby? To ci się przeje.
— Nie przeje, nie... Lepsze sprzedaję zaraz od ręki. A te gorsze suszę dla siebie.
— Na słońcu? Przecież nie masz kuchni?
— Na drucie nad ogniskiem, jeszcze lepiej niż nad kuchnią. Na słońcu robaki zeżrą. No to ja już
pójdę. Przyjdźcie wieczorem, co? Dobra? Cześć!...
XXII
Wybrali się do Alby wcześniej niż za pierwszym razem, a przyszli późno. Słońce czerwono
malowało pnie sosen.
Mieli po drodze wstąpić do spółdzielni po zapałki. Dochodzili już, gdy nagle w głębi poprzecznej
uliczki zobaczyli idącego... Nemka.
Skamienieli ze zdumienia. Nemek? W Zielonym Siodle? Nie w Bułgarii?...
Nemek miał szybszy refleks. Zobaczywszy kolegów błyskawicznie zawrócił na piętach i popędził
ile sił w nogach przed siebie.
Kostek i Marcin ocknęli się z oszołomienia, pobiegli za nim.
— Nemek! Nemek! Zaczekaj!...
— Wariat! Nie uciekaj!...
Odległość między Nemkiem a kolegami zmniejszała się szybko. Już słyszał tupot ich nóg tuż za
sobą. Przystanął ciężko dysząc. Oni tak samo.
— War... wariat — sapał Marcin.
— Dla... dlaczego? —wtórował Kostek.
— Bo... bo... bo się przestraszyłem — powiedział szczerze Nemek.
— Przestraszyłeś się? Nie poznałeś nas?
— Poznałem. I właśnie dlatego przestraszyłem się. Przecież powinniście być na koloniach pod
Jelenią Górą. To daleko od Zielonego Siodła, więc...
— A Bułgaria spod Zielonego Siodła jeszcze dalej — powiedział Kostek—więc... Nie pojechałeś?...
— Nie pojechałem — mówił powoli Nemek nie patrząc kolegom w oczy. — Miejsca nie było...
znajomi mamy męża... chcieli koniecznie...
Marcin zrozumiał w lot i czym prędzej zaczął mówić o czym innym.
— No to fajnie, że tu jesteś! Pokaż nam, gdzie mieszkasz. Będziesz do nas przychodzić? Mnie z
kolonii wywalili, wiesz? Ostatniego dnia, przez te pomysły. A Kostek uciekł z dworca i Sobieraj
za niego kartę do jego mamy wyśle, bo Kostka mama nie wie, że on tu jest, i do tego ze mną. A
ja jestem u dziadka, ale nie takiego prawdziwego, tylko trochę dalszego, ale fajny dziadek.
Zatrzymali się właśnie przed piękną, kutą w żelazie bramą. W głębi stał parterowy dom o
ścianach wyłożonych różowym piaskowcem. Od bramy do domu prowadziła szeroka wyżwirowana
droga, obrzeżona z obu stron płytami chodnika. Na rabatach i klombach niedużego frontowego
ogrodu kwitły róże — całe bukiety drobnych różowych róż.
— Tu. U jednej pani — odpowiedział Nemek.
— Dobrze tu? — pytali podejrzliwie chłopcy.
— Dobrze... chyba dobrze... tylko nikogo więcej nie ma. Ta pani i ja.
Jakby na zaprzeczenie słowom Nemka na ścieżkę zza domu wyszedł duży paw, zamiatając żwir
ogonem. Przystanął, uniósł głowę w stronę chłopców, namyślał się chwilę, odwrócił i zniknął.
Pióra w ogonie miał zupełnie wyszarzałe.
Umówili się z Nemkiem na jutrzejsze popołudnie. Kupili zapałki i pognali do Alby.
Z daleka już zobaczyli dymiące ognisko i otwarte drzwi wozu. Przechodząc Kostek rzucił
ciekawym okiem do środka. Kupa igliwia pod ścianą przyrzucona kawałkiem koca. Jakieś
pudełko. Na gwoździu w ścianie — plecak. Nic więcej.
Alba trzymał na kolanach garnek z zupą i łyżką skrobał już po dnie. Był wyraźnie zły.
— Mieliście przyjść wcześniej, tak?
— Tak, ale słuchaj, Alba — opowiadał szybko Marcin — spotkaliśmy Nemka Batorowicza. No,
kolegę z naszej klasy, rozumiesz?
— Wielkie co! Kolega z klasy! Dawno go nie widzieliście! — wzruszył ramionami Alba.
— Niedawno, prawda, ale on miał jechać do Bułgarii z matką, własnym samochodem, rozumiesz?
— I żółwia miał mi przywieźć... — wtrącił Kostek.
— .. .no i raptem — w Zielonym Siodle! Jak go zobaczyliśmy, to nas zupełnie zamurowało! A on —
jak ruszył z kopyta!... Ledwo go dognaliśmy. Nas zamurowało, a on się przestraszył. Heca, co?
— Przestraszył się, bo nałgał — stwierdził Alba.
— Nie — bronił Nemka Kostek. — On nie jest taki do łgania. W ogóle mało mówi... Jemu było
wstyd... Wykołowali go.
— Wykołowali? Kto?
— Może ten drugi ojciec? — domyślał się Kostek. — Zamiast Nemka pojechali jego znajomi. Mieć
dwóch ojców to tak jak żadnego.
— To on ma dwóch ojców? — zdziwił się Alba.
— Jeden, ten prawdziwy — poszedł, a drugi — ten, co teraz z nim jest. I widzisz: jeden na
drugiego pewno się oglądał, a Nemkowi z wakacji wyszedł klops!
— Z mojego żółwia też klops! — stwierdził ze smutkiem Kostek. — Taki drugi ojciec to —
trucizna.
— A twój ojciec jaki? — dopytywał Alba.
— Mój ojciec nie żyje. Dawno. Mało go pamiętam. Mnie wychowała mama, tylko mama, chociaż
Alicja mówi, że ona też.
— Alicja?
— Kostek ma siostrę, dorosłą, już pracuje — wyjaśnił Marcin.
Alba rzucał pytanie jedno za drugim, wypytywał o wszystko. O ojca, matkę, braci.
Chłopców to nie dziwiło: dopiero ich poznał, mało co o nich wiedział, widocznie był ciekaw.
Ale kiedy w pewnej chwili zapytał Marcin:
— A twoi rodzice?... — Alba szybko powstał, nalał wody do garnka po zupie, zawiesił nad
dogasającym ogniskiem, dorzucił szyszek i powiedział:
— No, dziadek wam wsypie! Ani kolacji, ani zapałek, a słońce już zaszło.
Porwali się na nogi. Przy ognisku, przy opowiadaniu o swoich, zapomnieli o czasie.
— Alba, przyjdź do nas jutro po południu. Będzie Nemek. Przyniesie piłkę. No?
— Nemek? — powtórzył Alba. — Co to za imię?
— Nemezjusz. Nie bój się: prawdziwe. Jest w kalendarzu. Przyjdziesz?
— Zobaczy się — odpowiedział Alba.
— O swoich starych nie chce gadać — mówił po drodze Kostek. —Może on od nich uciekł?...
— Ale nas wypytywał, nie? O ojcu, sam słyszałeś, dwa razy musiałem to samo... Skąd on jest? Co
robi? I gdzie wróci, bo przecież zimować tu nie będzie?...
Nemek przyszedł na Środkową do kolegów, ale ze swoją opiekunką, starszą panią, która pomimo
tuszy nie przestraszyła się ładnego kawałka drogi.
Bobik od razu poczuł obcych i zaczął ujadać szarpiąc się na łańcuchu. Marcin i Kostek wybiegli
gościom naprzeciw i milczeli onieśmieleni widokiem nieznajomej.
— Trafiłem! — ucieszył się Nemek. — Proszę pani, to właśnie są moi koledzy: Marcin i Kostek.
— Czego tak stoicie jak kamienne słupy! — zaczęła szybko i głośno ubrana czarno osoba. —
Powiedzcie: „Dzień dobry pani!" Ukłońcie się porządnie.
— Dzień dobry pani! — ukłonili się jak na komendę i bardzo porządnie.
— U kogo tu mieszkacie?
— U mojego dziadka, proszę pani...
— U dziadka! To mi nic nie mówi. Jak się nazywa twój dziadek?
— Mój dziadek nazywa się Zygmunt Dziewałtowski, proszę pani.
— Pan Dziewałtowski! — rozpromieniła się pani. — Drogi pan Dziewałtowski! Znam go, znam
doskonale z tych pierwszych lat po wojnie, kiedy tu pracował w radzie narodowej, kiedy
wszystko organizował. Energiczny, uczynny, a jaki życzliwy! Jest w domu?
— Jest, proszę pani, w domu, ale choruje na oczy i musi przebywać w zaciemnionym pokoju.
— Co ty mówisz! — zmartwiła się pani. — A któż się nim opiekuje?
— My — oznajmił dumnie Marcin. — Ja i Kostek.
— I żadnej kobiety tu nie ma?
— Nie ma, proszę pani, bo... — Marcin chciał powiedzieć: „tak lepiej" — ale w porę ugryzł się w
język.
— Pobiegnij do dziadka — poleciła Marcinowi przybyła — i powiedz mu, że przyszła pani Wiktoria
Kuleszyna, wyraźnie powiedz: pani Wiktoria Kuleszyna. I spytaj, czy można wejść na chwilkę
rozmowy.
Marcin pobiegł, a pani Kuleszyna, rozglądając się po czysto zamiecionym otoczeniu werandy,
zwróciła się do Nemka:
— Teraz jestem spokojna. Do pana Dziewałtowskiego pozwolę ci, Nemeczku, przychodzić. Mam
nadzieję, że chłopcy, którzy są u niego, to przyzwoici chłopcy.
Marcin już wracał.
— Dziadek prosi, żeby pani była łaskawa wejść — Marcin znowu się porządnie ukłonił.
— Prowadź mnie do dziadka! — rozkazała pani Kuleszyna. Marcin posłusznie spełnił jej życzenie.
Kostek kiwał głową z politowaniem.
— Ależ się ten Marcin rozszastał!
— Pani Wiktoria to lubi — tłumaczył Nemek — i dobrze, że zna waszego dziadka, będzie mnie tu
puszczać. A cały dzień w tym ogródku, tylko z pawiem, to...
— Urządzili cię, można powiedzieć — współczuł Kostek.
— Tam miał być jeszcze jeden chłopiec — dorzucił szybko Nemek — ale zatelefonowali, że nie
przyjedzie.
— Jest telefon? A telewizor?
— Nie. Pani Wiktoria mówi, że trupem padnie, a telewizora na próg nie puści.
Marcin wyskoczył z talerzem po truskawki. Dziadek chciał gościa poczęstować.
— A co wy robicie cały dzień? — dopytywał Nemek. — Nie nudzi wam się?
— Nie. Do południa jest robota w domu i w ogrodzie. Chodzimy do spółdzielni na zarobek. A po
południu ganiamy. Szkoda, że nie ma piłki. Jest nas teraz czterech, można by grać.
— Ja mam futbolówkę. Ale gdzie czwarty?
— Jest. Fajny chłopak. Na pewno ci się spodoba. Jutro przynoś piłkę.
Była piłka, było ich czterech, brakowało tylko miejsca, na którym można by kopać.
Wtedy Alba doradził targowisko.
Między Środkową i Długą w pewnym miejscu urywały się domy po obydwu stronach i właśnie tam
ogrodzono żerdziami duży plac, na którym w środę i sobotę, dni targowe, odbywał się targ. Z
boku wkopano tu przykryte daszkami stoły, na których sprzedawczynie rozkładały masło, sery,
śmietanę, owoce. Warzywa sprzedawano wprost z wozów i stert rzuconych na ziemię.
Nieszczęsne ptactwo z powiązanymi nogami, a co gorsza skrzydłami, leżało pokotem na
wydeptanej trawie. O godzinie dwunastej targ był już zakończony, a kiedy chłopcy przybiegli po
południu, plac był wymieciony do czysta przez dozorcę, a śmieci wrzucone do olbrzymiego
śmietnika.
Kiedy Alba pierwszy raz przyszedł na piłkę, trójka kolegów już na niego czekała. Rzucił swoje
„się macie!", a spojrzawszy na Nemka powiedział: — Nemek, to ty?
— Tak. Ja — odpowiedział Nemek i można było myśleć, że jest to albo swojego rodzaju
zapoznanie się, albo że ci dwaj już się gdzieś widzieli.
Kopało się wspaniale. Plac był duży, twardo ubity, odsunięty od najbliższych domów. Okrzyki i
wołania nie przeszkadzały nikomu.
Zaraz też znalazło się więcej amatorów futbolu. Co dzień, co godzina wyrastali jak spod ziemi
kibice, którzy nie wiadomo kiedy włączali się do gry. Po tygodniu były pełne dwie drużyny.
Tego dnia, kiedy Nemek zaraz po obiedzie przybiegł z piłką, przyniósł również parę dobrych
metrów mocnego, choć niegrubego łańcucha.
Kiedy go rzucił na schody werandy, Marcin i Kostek spojrzeli po sobie: skąd Nemek wie, że im do
pracy nad charakterem potrzebny jest łańcuch? Czy on może też chce... z nimi razem?
— Nie myślisz, że za cienki? — spytał Marcin, który już wyobraził sobie, jak trudno będzie
czyścić takie drobne ogniwka.
— Nie. To mocny łańcuch. Dała mi go pani Wiktoria, kiedy powiedziałem, że wasz Bobik męczy
się na krótkim. Ona też kiedyś miała psa, ale zdechł.
A więc to dla Bobika! Też dobrze. I zaraz dosztukowano Bobikowi przestrzeni życiowej, a pies
szalał z radości.
Pewnego dnia, zmordowani kopaniem piłki, rzucili się w domu na truskawki, a kiedy już Nemek i
Alba odeszli, Marcin powiedział:
— Czas leci jak ta lala! A co z pracą nad charakterem?
— Nemek przypomniał — zgodził się Kostek — ale... łańcucha nie ma. Trudno.
— Bo tobie się łańcuch nie podoba, ja wiem. — Marcin wyraźnie posądzał Kostka o wygodnictwo.
— „Nie ma łańcucha —trudno" — przedrzeźniał. — A ja ci mówię, że jak nie ma, to go trzeba
poszukać, wiesz? I zaraz dzisiaj zapytam dziadka. Bo mnie się zdaje, że w tej zamkniętej
komórce muszą być różne rzeczy. Zaglądałem przez szparę. Czego tam nie ma! Może być i
łańcuch! Zapytany dziadek zastanowił się chwilę.
— Łańcuch? Powinien chyba gdzieś się znaleźć. Przecież dawniej, kiedy tu była kupa ludzi,
mieliśmy krowę. Chodziła po pastwisku na długim łańcuchu. Ale to był gruby łańcuch. Za gruby
dla Bobika. I wcale nie uważam, żeby mu był potrzebniejszy jeszcze dłuższy. A poza tym,
powiem wam, co mi się nie podoba: nie podoba mi się, żeście przedłużyli Bobikowi wolność bez
mojej zgody! Tak! — pan Dziewałtowski stuknął przy tym mocno laską w podłogę. Obaj chłopcy
speszyli się nie na żarty.,
— Bo... bo... proszę dziadka—jąkał Kostek, który starszego pana nazywał tak na jego polecenie
— Bobikowi było za krótko. Naprawdę.
— Ale jeżeli dziadek sobie nie życzy, to my... przedłużenie skasujemy — chciał naprawić gafę
Marcin.
— Łańcuch był za krótki i dobrze, że jest dłuższy. Ale trzeba się było mnie o zgodę zapytać.
Pamiętajcie o tym. A teraz mówcie: na co wam ten łańcuch?
Marcin milczał. Kostek również. Patrzyli na siebie przez stół i widać było, że pytają się
nawzajem; powiedzieć dziadkowi czy nie?...
— Nie chcecie — nie mówcie — dziadek stuknął znowu laską. Widać było, że jest dotknięty
brakiem zaufania. — Ale i ja na nie wiadomo co łańcucha nie dam. Nie ufacie mi? Wzajemnie!
— Dziadku! — Marcin widział, że nie ma innego wyjścia, tylko powiedzieć prawdę. — My nie
dlatego, że nie ufamy... tylko... może się dziadek będzie śmiać?
— Jeżeli śmieszne, to dlaczego miałbym się nie śmiać? Mów!
Więc Marcin, popierany od czasu do czasu krótkim słowem lub kiwaniem głowy Kostka,
opowiedział o wspólnym postanowieniu: łańcuch potrzebny im jest do pracy nad charakterem.
Duży, gruby łańcuch, który można by czyścić, dzień w dzień, ogniwo za ogniwem — do blasku.
Pan Dziewałtowski słuchał, milczał, pociągał co chwila koniec lewego ucha, jakby je masował, i
przenosił oczy zasłonią te ciemnymi okularami to na Kostka, to znów na Marcina.
Czekali dobrą chwilę na jego zdanie.
— Łańcuch... cóż... można spróbować... Spróbujcie—przyzwolił poważnie. — Powinien być na
strychu, w dzień poszukajcie. Spróbujcie. I pamiętajcie. — Dziadek już podniósł się, wysoki,
ogromny, z przerzedzoną siwą grzywą nad czołem. —Ze mną tylko prostą drogą. Dobranoc.
Łańcuch znaleźli na strychu. Był gruby, ogniwa miał spore, akurat takie do czyszczenia. I
zardzewiał mocno, było co czyścić. Tylko długość nie przedstawiała się imponująco —
wszystkiego dziewięć metrów. Zmierzyli.
— Mało — twierdził Marcin. — Po cztery i pół metra, cóż to jest! Mucha!
— Eee... — Kostek się nie zmartwił. — Dobre i to. Przygotowali jeszcze przed pójściem Kostka do
pracy cegłę, ostry piach i wybrany spod kuchni popiół.
Zaraz po południu wzięli się do roboty. Usiedli pod sosnami, każdy miał w blaszankach obok
siebie „proszki do czyszczenia", każdy siedział nad swoim końcem łańcucha. Środek naznaczony
był kolorową szmatką. Ciekawe, kto pierwszy do niego się zbliży?...
Próbowali na sucho, na mokro, z wodą, ze śliną. Mieszali popiół z piaskiem, piasek z cegłą.
Marcin zrobił nawet za zezwoleniem dziadka mieszankę ze starej oliwy i octu.
Usmarowali się jak nieboskie stworzenia! Alba na ich widok wybuchnął śmiechem.
— Po jakiego czorta wam ten łańcuch?
— Tak... tak sobie... żeby był porządek — odpowiedzieli wymijająco. Nie chcieli go
wtajemniczać w sekret.
— Dziadek wam kazał? — domyślił się Alba. — Radzę wam, wymigajcie się z tego. Głupiego
robota: łańcuch prędko zardzewieje znowu, i co? Od początku?...
Nemek przestraszył się ich wyglądem.
— Nie mordujcie się tak! W przyszłym tygodniu pojadę do Warszawy, to wam przywiozę
specjalny płyn, od którego rdza spływa jak woda. Ani odrobiny nie zostaje!
Tu zostawało. Po godzinie tarcia ogniwo Marcina trochę połyskiwało po zewnętrznej stronie. Do
środka, pomimo że było duże, trudno się było dostać. Ogniwo Kostka ciągle było usiane żółtymi
piegami, jak jego twarz.
— Cholera! — powiedział w pewnej chwili Marcin. — Mam na dzisiaj dość! — I cisnął swój koniec
łańcucha w trawę.
— A ja i na dziś, i w ogóle. Idę grzać wodę. Pod pompą nie odmyjemy się do jutra rana. — Kostek
wstał, wytarł szmatą ręce, otrzepał spodnie i dodał: — Dziadek jest mądry: „Spróbujcie"...
Spróbowałem i wysiadam.
XXIII
I rozgrywano mecz Zielone Siodło — Warszawa. Oczywiście stolica była górą. Marcin wracał do
domu upojony. Dziwił się, że Kostek nie podzielał jego entuzjazmu. Dlaczego?
— Normalnie. Wbiliśmy — ale komu? Najpierw ich podciągnijmy, potem się zobaczy.
Marcin stracił humor i do kolacji nie odezwał się ani słowem. Czuł, że przyjaciel miał rację.
Po południu następnego dnia, gdy obie drużyny zebrały się znów na placu targowym, Marcin
wziął swoich na bok i szybko, jakby się spiesząc, żeby go Kostek nie ubiegł, zapowiedział krótką
sztabową naradę.
— Widzicie chyba, że gramy z patałachami? Żadnego zadowolenia człowiek z tego nie ma. Więc
zróbmy inaczej: podciągnijmy ich, co? My z Kostkiem...
Alba przymrużył oczy i przerwał:
— Ty, Marcin, jesteś kiepski wariat! To zardzewiałe łańcuchy czyścisz, to znów chcesz zakładać
kursy futbolowe. Wakacje się skończą, a z tych robótek się nie wygrzebiesz, wiesz?
— Nie, dlaczego? — Nemek też domyślił się, co chciał zaproponować Marcin. —To zdolni chłopcy.
Widzieliście, jak Janik wczoraj podawał piłkę?
— Jeden Janik — upierał się Alba. — O centrowaniu pojęcia nie mają. O obronie też.
— Grałeś zawsze na prawdziwym boisku, tak? — pytał Nemek.
— Nauczymy ich — powiedział krótko Kostek.
Więc nie było już: Stolica — Zielone Siodło, tylko Niebiescy, bo jeden bramkarz, Alba, miał
niebieską koszulę, i Czarni, bo drugi — Marcin, po Wacku odziedziczył czarny bawełniany golf.
Był jeszcze trzeci kolor: Zieloni. To ci, którzy stale mieszkali w Zielonym Siodle. A do tego i pod
względem sprawności sportowych byli jeszcze bardzo zieloni. Ale Zieloni grali P° obu stronach
boiska i było zapowiedziane, że — po pierwsze: jeżeli ktoś w ferworze gry zawoła „Spalony—
Zielony", rnają się nie obrażać, a po drugie: przygotowanie bramek, czyli czterech wbitych
kołków, które po grze trzeba było uprzątnąć, też jest ich obowiązkiem.
Za to uczyli się centrowania, podawania i bicia goli. Szkolili sobie skrzydłowych, obrońców,
kapitanów, a w perspektywie i bramkarzy.
Któregoś dnia o zmierzchu dziadek powiedział, żeby położyć łańcuch na miejscu. Leży w trawie
od kilku dni. Rosa.
Więc Marcin przyznał, że próba się nie udała... Widać naprawdę. .. z tym charakterem...
trudno...
— Zawracanie głowy — powiedział dziadek. — Do charakteru potrzeba ludzi, nie zardzewiałego
żelastwa.
Co oznaczały te słowa?
Kostek przytaknął głową i zrobił minę, jakby rozumiał, więc i Marcin nie chciał pytać. Myślał,
myślał, aż poszedł spać. Zapomniał wtedy spuścić psa z łańcucha.
W nocy z ogrodu skradziono pomidory. Te najładniejsze, które już różowiały. Chłopcy spali
mocno, dziadek słyszał ujadającego Bobika, ale nie wstawał — przecież Bobik szczekał na
każdego, kto przechodził za siatką.
Marcin nie mógł sobie darować, że dziś właśnie na noc zapomnieli spuścić z łańcucha Bobika. Ale
tak dobrze szło kopanie piłki! Nemek miał rację: postępy Zielonych były widoczne z dnia na
dzień.
Stało się to zapewne nad ranem, kiedy sen jest najmocniejszy. Złodziej przyszedł o brzasku, nie
świecił chyba latarką? A może rwał przy księżycu?
Gdyby to się stało w środku nocy, usłyszeliby na pewno, bo było wtedy takie parę minut, kiedy
nie spali.
Pierwszy przebudził się Marcin. Usłyszał ciężkie, stłumione stękanie przyjaciela ze stojącej
blisko jego łóżka kanapy.
Zerwał się. Myślał, że Kostkowi coś się stało. Może mu agrest zaszkodził 1...
— Kostek! Kostek! Co ci jest? — pytał pochylając się nad głową Kostka, którą dobrze widział na
poduszce. Noc była księżycowa.
Kostek otworzył oczy. Ocknął się i przestał stękać.
— Co? Co się stało?... — pytał przytomniejąc.
— Nic. Tylko tak jęczałeś, myślałem, że cię brzuch boli albo co. Zląkłem się...
— Oj, Marcin — westchnął z ulgą Kostek — tak mi się śniło... Oj, dobrze, że to tylko sen...
— No? Co?... — Marcin przysiadł na Kostkowym kocu.
— Skoczelowa!... Goniła mnie i wołała: „Uciekłeś z kolonii!... Ale cię złapię!" A ja, Marcin,
mówię ci, gnałem, ile sił w nogach, ale już była blisko, bo waliza ciężka...
— Nie mogłeś walizy rzucić?
— Dobryś! Dałaby mi mama, nie dość, że uciekłem, to jeszcze i walizkę zgubiłem, no!...
— Cii!... Dziadek!... —Marcin obejrzał się niespokojnie na uchylone drzwi do drugiego pokoju.
Zasnęli zaraz mocno i już do rana bez przebudzeń.
Szkoda w ogrodzie nie była wielka. Dziadek założył swoje najciemniejsze okulary i wyszedł
zobaczyć.
— Dobrze chociaż, że nie połamali krzaków. Inne pomidory dojrzeją. Obejdźcie całe ogrodzenie
i poszukajcie śladów.
Były — pod wjazdową bramą. Tam gdzie kończyło się zabezpieczenie siatki kolczastym drutem.
Wyraźne ślady: gumowe, dość duże podeszwy w kratkę, wbite dokładnie w ziemię — to przy
zeskakiwaniu z bramy.
Dziadek kazał iść do pani Gzymsowej i prosić, żeby wieczorem przyszedł syn i pomógł owinąć
kolczastym drutem górną listwę bramy.
Śniadanie jedli bez apetytu, w milczeniu.
Niby niewielka strata, a czuli się paskudnie, jakby chcieli coś wstrętnego wypluć.
— Ten czwarty to kto? — zapytał nagle dziadek.
— Czwarty? Dziadek myśli: Alba? — spytał zaskoczony Marcin.
— Was jest dwóch. Nemek trzeci. Nemka znam, zawsze zajdzie powiedzieć „dzień dobry" i kiedy
pani Kuleszyna jedzie do Warszawy, pyta, czy czego nie potrzebuję. A ten czwarty? Był tu
przecież u was raz i drugi. Nic mi o nim nie mówiliście — w głosie dziadka brzmiał wyrzut.
Chłopcy speszyli się.
— To Alba... — tłumaczył Kostek. — Nazywa się Albin i jest taki jakiś... dziwny.
— Mieszka na końcu Podleśnej, tam gdzie już zaczynają się place — Marcin mrugnął do Kostka.
— Powiedziałeś „dziwny". Dlaczego? — zwrócił się dziadek do Kostka.
— Bo się tak wypytuje... Marcin, prawda? O oj ca, o matkę, o braci, o siostry...
— Tak — potwierdził Marcin — jak tylko gdzie idziemy albo przysiądziemy, zaraz zaczyna. I tak
niby niechcący: „Dziś gotuję grzybową zupę. A twoja mama co gotuje? A w niedzielę co? A czy
gotuje to, co ty lubisz?" Albo: „Lubisz chodzić do kina? Z ojcem? A czy ojciec mówi, jak mu się
film podoba? A często daje ci na kino?"
— I nagle pyta — włączył się Kostek — „Jaka jest twoja mama? Wysoka? A jakie ma oczy? A czy
lubi śpiewać?"
— Tak, dziadku. Nawet mnie kiedyś prosił, żeby mu pokazać fotografię mamy. No!... A jak
powiedziałem, że nie mam, to patrzył na mnie, jakbym kłamał. Naprawdę!
— Asam—milczek. Raz Marcin zapytał o jego matkę, to zaraz tak zgrabnie wykręcił: „O. patrzcie!
Kraska leci!" — i za—pytlował na amen. O raju! — krzyknął nagle Kostek spojrzawszy na zegar. —
Spóźnię się do roboty!
Dzień zapowiadał się upalny, duszny. Od dłuższego czasu trwała spiekota i ludzie wyczekiwali z
upragnieniem deszczu. Ale co się pokazywała jakaś nadzieja w postaci kłębiastych, ciężkich
obłoków, wiatr rozwiewał ja bez śladu. Dziś może będzie inaczej?
Marcin czuł po prostu namacalnie, jak powietrze ciężko napiera na niego. A może to było tylko
przykre samopoczucie po odkrytym złodziejstwie?
Listonosz wprowadził rower, oparł go o drzewo, zdjął czapkę i ocierał chustką duże krople potu.
Dziadek usłyszał. Niecierpliwie wyszedł na werandę. Czekał na listy od Stefana i od Helenki.
— Dzień dobry panu! Jak zdrowie? — pytał uprzejmie listonosz. — Zaraz się pan lepiej poczuje,
bo listy są aż trzy. Jak nie ma, to nie ma, a jak są. to od razu trzy! — podawał dwie białe
koperty i jedną niebieską.
Dziadek cieszył się jak dziecko.
— Może ja przeczytam? — proponował Marcin. Dziadkowi przecież nie wolno męczyć oczu,
chociaż lekarz stwierdza dużą poprawę.
— Dobrze. Najpierw powiedz mi, skąd te listy? No, odczytaj z pieczątki pocztowej.
— Opole—czytał Marcin.
— To od Helenki!
— Wrocław...
— Od Stefana!
— Jelenia Góra...
— Jelenia Góra? Kto może do mnie pisać z Jeleniej Góry? — zastanawiał się starszy pan, a Marcin
oglądał kopertę.
— To do Kostka! O, dziadku, pisze wyraźnie: Kostek Przegoń, Zielone Siodło pod Warszawą, ulica
Środkowa 31. Tak. To Janek Sobierajski! Z kolonii! Na odwrocie jest adres nadawcy. To kolega z
naszej klasy!
— Dobrze. Czytaj listy do mnie.
Wiadomości były dobre. Szkarlatyna miała lekki przebieg, obaj chłopcy leżeli w szpitalu, mieli
nadzieję, że coś im jeszcze z wakacji zostanie, ale mało, więc chyba nie przyjadą.
List Stefana też ucieszył dziadka.
Marcin odczytywał zawarte w nim wiadomości automatycznie, bo tracił przytomność ze strachu:
co się stanie, jeżeli dziadek każe otworzyć list od Sobieraja, a tam będzie o Kostkowej ucieczce
albo o czymś takim, co wydobędzie na jaw nagą prawdę?...
— List do Kostka połóż na parapecie okna. Jak przyjdzie na obiad, przeczyta — powiedział
dziadek i Marcinowi dusza zeszła z ramienia.
— A może to coś ważnego? Dziadku, może ja bym mu zaniósł? Przecież do ogrodników
niedaleko...
— Od kolegi z kolonii to chyba nic pilnego — powiedział dziadek. — Dziwne tylko, że Kostek
zdążył dać mu adres, zanim się spóźnił na pociąg.
— A może... pewno... stąd do niego napisał! — Marcin rozpaczliwie próbował ratować sytuację.
— Aaa! Rzeczywiście!... Nie przyszło mi to do głowy — powiedział rozweselony, chyba dobrymi
wieściami od dzieci, dziadek i poszedł słuchać radia do ciemnego pokoju.
List Sobieraja był krótki:
„Dwie rurki z kremem —moje. Kartę do twojej mamy wrzuciłem. Wczoraj przyszedł do ciebie
list. Jest u Skoczelowej. Basior widział. Tu jest fajnie, ale ciastek nigdzie nie ma.
— Kto mógł do mnie pisać? Mama?... — zastanawiał się Kok i wcale nie był z tej wiadomości
zadowolony, ale pocieszył się prędko: — Dobrze, że to list, bo jakby była karta od mamy,
Skoczelowa na pewno przeczytałaby i dopiero byłby klops!
— I tu o mały włos miałbyś klops, gdyby dziadek spytał, czy Sobieraj ma twój adres.
— Sobieraj jest osioł nie z tej planety. Mówiłem mu, żeby napisał do ciebie. Ale jemu od tego
słodkiego zrobił się w głowie kit! — wściekał się Kostek. — Dobrze, że dziadek nie spytał.
Na spokój nie zanosiło się tego dnia. W powietrzu wisiała burza. Futbolu dziś nie będzie, bo
Nemek pojechał z panią Kuleną do Warszawy. Wróci autobusem dopiero o osiemnastej o nawet
później. Marcin z Kostkiem mają po niego wyjść przystanek. Z Albą umówili się, że zajrzą do
niego zaraz po objedzie. Zostawi im pieczonych kartofli, a potem wybiorą się do lasu. Pokaże
im, gdzie chodzi na grzyby. Alba siedział koło wygaszonego ogniska, na kłodzie, z opuszczoną
głową. Nie odezwał się na ich wesołe okrzyki.
— Alba! Alba, co ty? — trącił go w ramię zaniepokojony Marcin. Ogarnęło go złe przeczucie.
Alba! Stało się co?
Chłopiec podniósł głowę i zobaczyli wtedy jego oczy pełne Daczy i twarz ubrudzoną szarymi
smugami, jakby po płakał. Nigdy go takim nie widzieli!
Okradli mnie... Wszystko...
— Też w nocy?! — zawołał Kostek.
— Bo u nas w nocy był złodziej — szybko mówił Marcin.
W nocy usłyszałbym, ja czujnie śpię. Musiał to zrobić, kiedy poszedłem na grzyby — podniósł się i
prowadził do domu — kłódkę ze skoblem wyrwał. Zabrał wszystko. Igliwia nie przykrywał już
koc. Nie było na ścianie plecaka.
Co zabrał? — pytał Kostek.
Miałem dwieście siedemdziesiąt złotych schowane w portfelu i to wyniuchał — wyliczał Alba — a
w plecaku: koszulę, sweter i półbuty. Obłowił się! Musiał czekać w krzakach, aż wyjdę. O, drań!
I komu to zabrał?! — wybuchnął żalem pomieszanym z wściekłością. — Komu?! Przecież zostałem
tylko w tym, co na sobie!... W podartych gumowcach!... Na zimę! — odwrócił się gwałtownie
plecami, nie chciał, żeby widzieli...
— Na zimę? — Kostek spój rżał na Marcina i powtórzył: — Na zimę?
— A co? — mówił odwrócony ciągle Alba. — Stary piecyk miałem tanio dostać i rurę. Nie bój się,
obetkałbym dziury, byłoby ciepło. I szczeniak by mnie grzał. Miałem już upatrzonego. Dokąd go
teraz wezmę?...
— Mogłeś mieć szczeniaka? — Kostka zabolała najwięcej utrata tej możliwości. — Pewnie, tu by
ci nikt nie zabronił...
— Alba! — wtrącił wstrząśnięty Marcin. — Trzeba coś zrobić. Chodźmy zawiadomić milicję! Może
złodzieja złapią.
— Milicję! — Alba odwrócił się nagle do nich. Oczy miał suche. — Jeszcze tylko brakuje, żebyście
mi tu na kark sprowadzili milicję! Ani mi się ważcie!
Na widok twarzy Alby, zeszpeconej źle ukrywanym strachem, Marcina przeszyło podejrzenie.
— Dlaczego się boisz milicji? Alba!... Skąd miałeś pieniądze?...
— Coś ty, Marcin! — wtrącił się Kostek nie mniej przestraszony, ale i oburzony posądzaniem.
Alba nie wybuchnął, jak spodziewał się Kostek, ani złością,
ani żalem. Patrzył poważnie na Marcina.
— Złodziejem nie jestem — powiedział wreszcie biorąc głęboki oddech. — Ja, bracie, prowadzę
buchalterię: co, kiedy i od kogo dostałem za robotę. Kiedy namawialiście mnie do ogrodników —
nie chciałem. Dlaczego? Dlatego, że tam trzeba podać adres, gdzie się mieszka. Nie mam
adresu. I teraz milicji nie chcę widzieć dla tego samego. Złodzieja nie znajdą. Może to był jakiś
włóczęga, poszedł już albo pojechał za moje pieniądze daleko. Za to będą pytać, jak się
nazywam, a skąd, a którędy, a kiedy? A ja im tego nie powiem!
— Uciekłeś? — zapytał Kostek.
— Uciekłem... Ty też uciekłeś.
— Rodzice cię szukają? — to: Marcin.
— Nie szukają, nie. Ja... nie mam rodziców. — Alba podszedł do ogniska, nachylił się i
rozgrzebywał popiół, jakby szukał tam iskierki żaru.
— Jemu było tam źle — powiedział cicho Marcin do Kostka. Alba usłyszał.
— Źle?... Dostawałem jedzenie, miałem swoje łóżko, chodziłem do szkoły. Ubranie też —
wszystko. Wszystko było wspólne, wszystko było razem... Źle?... — powtórzył Alba odchodząc
znowu do chłopców i siadając obok nich na kłodzie. — Nie. Ale... ale ja już nie chciałem być
taki... niczyj. I lic swojego, żywego: ani psa, ani kota. Miałem oswojoną mysz, z ręki jadła.
Pułapkę zastawili...
— Alba! To zupełnie jak ja! — zawołał z pełnym zrozumieniem Kostek.
— Ty? Ty masz swoją matkę, swoją siostrę. Jakby ci się
0 stało, martwiłyby się. Jakbyś chorował — płakałyby. Gdybyś sobie tylko guza nabił — żałowały,
że cię boli. Nie! Ty się s mną nie porównuj!...
Daleko zagruchotał grzmot. Przejęci rozmową ani spostrzegli, że niebo zmętniało, zasnute
burymi kłębami chmur, wierzchołkami sosen targnął silny podmuch.
— Co to? — przestraszył się Marcin.
— Idzie burza — obejrzał się dokoła Kostek.
— Tak. Alba, chodź z nami — proponował Marcin. — Przecież w ogrodzie stoi namiot. Można spać
w namiocie. Co, Kostek?
— Może. Ja mu dam koc, poszewkę wypchamy sianem. A na strychu leży stary materac. Dziadek
pozwoli, tylko mu zęba powiedzieć.
— I zaraz zacznie się wypytywać. A co? A kto? I na milicję i znać — rzucił podejrzliwie Alba.
— O, nie, mój kochany! — obruszył się Marcin. — Dziadek jest taki. Nie wypytuje się i do niczego
nie zmusza. Chcesz znów, nie chcesz nie gadaj. Aby tylko nie łgać. I naprawdę, chodź z nami.
Przecież tu nie możesz zostać. Chodź!
Dziadek siedział na werandzie. Lekarz pozwolił mu już wy—chodzić w dni bezsłoneczne.
Kiedy Marcin i Kostek przerywając sobie zaczęli opowiadać o krzywdzie, jaką złodziej wyrządzi
Albie, słuchał, a w pewnej chwili zapytał nagle:
— A obiad, chłopcze, jadłeś?
Alba zaczerwienił się gwałtownie, potem nie wiadomo czym zakrztusił, a wreszcie wyznał:
— Nie... ale mnie się jeść nie chce...
Kostek odgrzał zaraz zupę z obiadu, pokroił chleb i postawił na stole przed Albą. Dziadek kazał
Kostkowi z Marcinem iść na ogród i sprawdzić wszystkie podpórki przy pomidorach, bo czego
złodziej nie ukradł, może połamać burza.
Alba został na werandzie i, widocznie przez grzeczność, zjadł wszystko, co było na stole. Wymył
potem talerz pod pompą i chyba rzucił coś Bobikowi, bo ten tańczył na dwóch łapach, jakby
chciał Albina złapać za szyję.
Później siedział na schodkach przygnębiony, osowiały. W milczeniu pomógł ściągnąć ze strychu
materac i umieścić go w namiocie. Obszedł jeszcze raz krzaki z pomidorami, powbijał mocniej
paliki, chociaż chłopcom wydawało się, że to już dobrze zrobili. Długo stał koło budy Bobika.
— Dajcie mu coś do roboty... — szepnął dziadek Marcinowi. Więc Kostek zapytał Albę czy potrafi
zszyć futbolówkę.
Podjęli się tego z Marcinem, ale zapomnieli. Alba kiwnął głową, że tak, i zasiadł z piłką, igłą i
mocnym cienkim sznurkiem na progu werandy.
Grzmoty dalekiej burzy słychać było coraz bliżej. Tylko wiatr ustał i zrobiło się znowu duszno i
sucho.
— Zdążymy do autobusu, dziadku? — pytał Marcin przypominając, że obiecali na szóstą pobiec do
autobusowego przystanku spotkać Nemka, który miał przywieźć nową dętkę do piłki.
— Idzie ta burza, idzie od samego rana i nie może przyjść.
— Może minie bokiem — mówił dziadek — nigdy do końca nie wiadomo. A przydałby się deszcz.
Ziemia sucha jak pieprz. Na wszelki wypadek weźcie kaloszówki, w komórce jest kilka par.
Przymierzcie.
Kostek dobrał w sam raz. Na Marcina mniejsze były za małe, a większe, pewnie Stefanowe,
trochę za duże, chociaż nogę miał „na wielkiego człowieka".
Szli chodnikiem, nie spiesząc się, czasu mieli akurat tyle, żeby dojść przed przyjazdem
autobusu.
Kostek ni z tego, ni z owego powiedział:
— A jeżeli moja mama naprawdę się martwi?
— O co?
— Normalnie, o mnie. Może Skoczelowa odpowiedziała na ten adres podany na liście. Że mnie
tam nie ma i w ogóle nie było?...
— Przecież nie wiesz, czy ten list od mamy — uspokajał przyjaciela, sam zaniepokojony, Marcin
— to raz, a po drugie, Skoczelowa nie ma czasu na pisanie listów. Absolutnie. Sto pięćdziesiąt
chłopaków! Masz pojęcie, co ona ma na głowie?
Kostek nie odpowiedział, bo nagle zobaczył biegnącego pod samą siatką... jeża.
— Jeż! Jeż! — wrzasnął i już dognał biednego zwierzaka, zastąpił drogę gumiakiem, ale wziąć go
nie mógł, bo jeż zwinął się cały w kulę i ani go było dotknąć.
Stali nad nim bezradni. Gdyby mieli jakieś pudełko, worek, choćby większą ścierkę! Nic oprócz
gołych rąk.
I wtedy Kostek szybko ściągnął z siebie „żeńską bluzkę" w zielone liście. Raz—dwa owinął nią z
góry jeża, podsunął z boku, związał tobołek sznurkiem wyciągniętym z kieszeni i oto jego
marzenie było spełnione! Miał coś żywego!
— Marcin! Mam jeża! Marcin!...
— Dobra jest — cieszył się Marcin — ale teraz lećmy, bo zaraz lunie!
Skręcili na ścieżkę prowadzącą ukosem do szosy. Ciemniej tu było.
Nagle błyskawica przekreśliła niebo i blisko uderzył grom.
Biegli, aby przed deszczem znaleźć się pod dachem przystanku. Na jakimś korzeniu, których było
tu pełno w wymytych wodą dołach, Marcin rozłożył się jak długi.
— O! do jasnej kalarepy! — zaklął zrywając się z obtartym mocno kolanem. — Jak tu ludzie po
ciemku chodzą?
Pierwsze krople spadły im na plecy, kiedy dobiegali do celu. I zaraz zaczęła dzwonić po
blaszanym dachu ulewa. Zawsze w tej samej kolejności, chociaż w niejednakowym rytmie,
powtarzały się: błysk, grom i gwałtowniejsza fala ulewnego deszczu.
Zrobiło się chłodniej. Kostek schował się w kącie: zaciszniej.
— Rzuć tego jeża — radził Marcin. — Znajdziemy innego.
Przeziębisz się.
— Za nic na świecie! — upierał się, drżąc z zimna, Kostek. Pod daszkiem zastali Janika. Czekał na
matkę, aby pomóc nieść pakunki przywiezione z Warszawy. W pewnej chwili zdjął wiatrówkę,
zsunął bluzkę i podał Kostkowi.
— Weź chociaż to!
Zanim nadjechał autobus, ulewa minęła, ale przystanek otaczała ogromna kałuża wody, która
powoli wsiąkała w zbitą, gliniastą ziemię.
Ludzie wysiadający z autobusu musieli schodzić wprost w błoto. Gubili obuwie, wyciągali je
ubabrane gliną. Co gwałtowniejsi klęli lub wzywali pomocy boskiej.
Pani Kuleszyna zeszła ze stopni autobusu i dosłownie wrosła w glinę. Trzeba było pomocy
jakiegoś mężczyzny, aby doszła do suchszego odcinka drogi.
— Całe szczęście, że nie wzięłam czółenek! — wołała. — Zostałyby w glinie! Co sobie myśli nasza
rada narodowa? Jak długo ten przystanek będzie w takim stanie! Co za porządki! Do gazety o
tym napiszę!
Matka Janika miała płytkie pantofle. Utonęły w błocie.
— Kiedy deszcz popada, to lepiej ten przystanek omijać — mówili inni podróżni. — Zgroza! Ktoś
powinien się tym zająć!
Nemek przywiózł dwie dętki. Jedną zaraz wzięli, aby wyszykować piłkę na jutrzejszy mecz.
— Wiesz? — cieszył się Kostek. — Mam jeża, tu go mam! — pokazywał zawinięty tobołek.
— Albę okradli! — informował cicho Marcin. — Ma tylko to, co na sobie. Jest u nas...
— Jak się ma pan Dziewałtowski? — pytała pani Kuleszyna. Ucieszyła się, że lekarz pozwolił
dziadkowi częściej wychodzić na światło dzienne, byle nie za ostre.
Odprowadzili Nemka pod sam dom, pomagając w niesieniu licznych paczek. Ukłonili się pani
Kuleszynie „porządnie" i dopiero pognali co sił do domu.
— Kostek! Wiesz? Mam pomysł! — krzyknął po drodze Marcin.
— Dobra, poczekaj dwadzieścia cztery godziny, jak ci brat radził — odkrzyknął Kostek, bo myślał
przez cały czas o czym innym.
— Dziadku! Złapaliśmy jeża! Wezmę go do domu! Mama się zgodziła! Czy mogę trzymać go w
skrzynce, na werandzie? — wołał od samego progu.
— Najpierw włóż sweter! — powiedział dziadek. — Marcin też. Nie czujecie, że zrobiło się
chłodno? Jeża możesz włożyć do skrzynki, ale...
Dziadek nie dokończył. Coś ciekawego mówili w radio.
Alba siedział na stołeczku pod kuchnią i obierał kartofle. Na pytające spojrzenie Marcina skinął
głową w stronę pokoju dziadka i powiedział:
— Ma być zalewajka.
Obaj naraz spostrzegli, że Alba już nie jest taki niebieski jak zawsze. Miał na sobie sweter.
Stary, wyblakły, z dziurą na łokciu, ale na pewno przydatny w ten chłodny wieczór. Dziadek
proponował Albie, żeby spał w domu, z chłopcami. Jest przecież składane łóżko. Ale Alba
podziękował. Powiedział, że mu w namiocie będzie dobrze i że woli tam. Starszy pan nie
nalegał, tylko wyniósł ze swego pokoju jeszcze jeden koc.
Kostek z dziesięć razy zaglądał do swojego jeża. Ciągle się bał, że mu ucieknie. Ale jeż
przeżywał widocznie własną niedolę. Marchewki nie ruszył. Mleka ze spodka nie spróbował.
Siedział zwinięty w kąciku.
— Przyzwyczai się — pocieszał się Kostek — na pewno się przyzwyczai — i na wszelki wypadek
przyłożył wieko skrzynki kamieniem.
— Złodziej po jeża nie przyjdzie, co? — upewniał się w pokoju i zaraz sobie przypomniał: — Żal
mi Alby. O raju!
— Dobrze chociaż, że jest u nas — mówił Marcin półgłosem, oglądając się na drzwi. —
Wiedziałem, że dziadek się zgodzi. Pamiętasz, mówiłem Albie: dziadek jest dobry, tylko żeby
nie łgać.
— Ja też mu mówiłem: żeby samą prawdę...
— Ładnie, że innym zalecacie cnotę, która wam jest niedostępna — powiedział dziadek,
wychodząc nagle z drugiego pokoju i siadając plecami do lampy.
Nie zrozumieli, zaskoczeni. Rozmawiali półgłosem, radio grało, a dziadek jednak słyszał?...
— A... a bo co? — spytał Kostek.
— Bo łżecie obaj, aż się za wami kurzy! — dziadek stuknął laską w podłogę.
— My?... My?... — dziwił się nieszczerze Marcin.
— Wy! Ale ja zrobię z wami porządek — dziadek stuknął laską znowu. — Od kogo dostałeś list?
— Od kolegi. Z kolonii — mówił Kostek tak, jak uzgodnili z Marcinem.
— Co kolega pisze?
— Normalnie, że kolonie fajne, że... tego... no... że ciastek tam nie ma...
— Bo ten kolega, ten Sobieraj, dziadku — szedł na pomoc przyjacielowi Marcin — strasznie jest
łakomy na słodycze. I kiedy założyliśmy raz taki zwią...
— Cicho! Ciebie nie pytam. Kostek, skąd kolega miał twój adres?
— Normalnie, pisałem stąd... do niego — to też było uzgodnione.
— A kiedy kazałem ci napisać list do kierowniczki kolonii, powiedziałeś, że adresu nie znasz, tak?
Chłopców oblał war. Nie śmieli nawet spojrzeć na dziadka.
— Nie odpowiadasz? Nie wiesz, co odpowiedzieć? Ja ci podpowiem, a ty powtórz: „Normalnie,
uciekłem". No! Powtórz, mówię!
— Normalnie, uciekłem... — szepnął Kostek nie podnosząc głowy.
Po burzy, po wielkiej ulewie, ranek wstał piękny jak nigdy, powietrze było aż słodkie od
zapachów. Wszystko, co miało korzenie, napiło się do woli i dziękowało światu.
Alba przy myciu pod pompą opowiadał, jak Bobik przyszedł do niego spać. Ma pchły, więc trzeba
go wykąpać i budę wyczyścić.
— A co u was tak długo się świeciło? I dziadek laską stukał, na was?
— Oj, Alba! — Kostek z obawą obejrzał się na okno. — Ciszej! Chodźmy do pomidorów!
— Już tam byłem — mówił idąc z przyjaciółmi Alba — trochę ulewa oberwała. Położyłem na
werandzie, dojdą. No, co? Stąd przecież nie usłyszy!
— Usłyszy! Dziadek ma taki słuch, że... — mówił Marcin.
— Wleciało nam wczoraj! — opowiadał Kostek. — Dziadek tak nam nagadał, no!... — Wszystko już
wie... i że z kolonii uciekłem... no! Ale najgorzej krzyczał o łganie. O raju! — Kostek aż się za
głowę chwycił.
— Alba — radził Marcin — widzisz, mówiliśmy: dziadek jest fajny, ale pamiętaj: mów prawdę! Bo
jakbyś nałgał, to...
— A po co miałbym łgać! — beztrosko powiedział Alba.
— No... bo... jakby zapytał... — ciągnął Marcin.
— O nic nie będzie pytać, bo też już wszystko wie.
— Co wie? — zawołali obaj.
— Wszystko. Wczoraj, kiedy poszliście na przystanek, zapytał mnie tylko raz.
— No?
— Czy ja jestem Albin Woliński, którego poszukuje przez radio dom dziecka.
— A ty jesteś... Woliński?
— Tak.
— No i co będzie dalej?
— Nie wiem. Dziadek powiedział, że pomyśli. Na razie napisze list do domu dziecka.
— Fiu! To będzie miał dużo pisania! — gwizdnął Marcin. — Bo do Kostka mamy też napisze. Ale na
maszynie, wiesz? Dziadek ma maszynę.
Na skrzyni z jeżem stał spory koszyk pełen grzybów. To Alba, skoro świt, przeleciał się po lesie.
Jeż wypił trochę mleka, obgryzł marchewkę, ale widać było, że ma żal do całego świata.
Przyglądali mu się w świetle dnia. Był duży, dorodny.
— A jeżeli to matka? — zapytał nagle Alba. — Jeżeli na nią czekają dzieci? Czekają, pytają:
„Gdzie nasza mama?..."
— Głupi jesteś — powiedział ze złością Kostek. — „Czekają, czekają" — przedrzeźniał — aż
urosną. Na co im matka?...
XXIV
Dwa krótkie listy dziadek pisał prawie pół dnia. Napisał parę słów i szedł do swego pokoju, aby
mu oczy odpoczęły.
Oba listy były polecone. Dowody wysłania schował do małej szufladki! O! Dziadek był pedant!
Wszystko musiało chodzić jak w zegarku.
Do ogrodników na zarobek szło teraz zawsze dwóch chłopców, jeden — zostawał w domu.
Alba okazał się dobrym, gospodarnym ogrodnikiem, a jeszcze lepszym kucharzem.
Kostek nie mógł się nachwalić zawiesistych, kalorycznych zup i w te dni, kiedy przy kuchni
zostawał Alba, apetyt miał jeszcze większy niż zwykle. Rano, we trójkę, zdążyli zawsze
doprowadzić do porządku jakąś rabatę czy zagon. Szło im szybko. Nabyli wprawy w robocie.
— Tam najwięcej lubiłem pracować w ogrodzie... — mówił Alba. — W stolarni też, ale w ogrodzie
przyjemniej. W klatkach były króliki. Zawsze im coś smacznego przyniosłem. Znały mnie. Uszy
miały takie jak aksamit. Pies był zły, pilnował ogrodu. Ale dla mnie był dobry. Żal mi go... Może
i on mnie żałuje?...
Marcin, zgodnie z przypomnieniem Kostka, odczekał dwadzieścia cztery godziny ze swoim
pomysłem. No, może niecałe, ale w każdym razie powrócił do niego dopiero po meczu.
Zieloni rozbiegli się do swoich domów zadowoleni z siebie. Dzisiaj, po raz pierwszy, Janik bronił
bramki, a po drugiej stronie jego przyjaciel, Stasiek, kapitanował drużynie Czarnych.
Nemek szedł do domu przez ulicę Środkową, co wcale nie było po drodze, ale cóż to komu
szkodziło?
Przysiedli więc we czterech na schodkach werandy i wtedy Marcin wyłożył przyjaciołom, na
czym polega jego pomysł.
To, co pociągnęło zaraz Nemka i Kostka, to była tajemniczość sprawy. Zęby nikt nic o nich nie
wiedział! Jeżeli zdecydują się, jeżeli powstanie Związek Czterech, to — ani pary z ust. Każdy
przysięgnie milczenie.
— Dlaczego to ma być Związek Czterech, a nie Dziesięciu?
— pytał Alba. — W czterech będzie ciężko.
— Jeżeli tobie, Alba, będzie za ciężko... — Marcin był najwyraźniej dotknięty — może być
Związek Trzech. Skąd weźmiesz dziesięciu?
— Ja nie o sobie mówię — tłumaczył spokojnie Alba — mnie ciężko nie będzie, Nemek może
zaświadczyć...
— Nemek? O tobie zaświadczyć? — zdziwił się Kostek.
— Tak. Mogę — odezwał się Nemek. — Wtedy... kiedy jeszcze nie wiedziałem, że tu jesteście,
Alba przychodził do pani Kuleszyny pracować. Kopał, przewracał kompost, kosił trawnik. To
ciężko, próbowałem. Alba wszystko potrafił.
— Bigos — powiedział Kostek — może Alba ma rację? Może to będzie dla nas za ciężko?
— Nie będzie — upierał się Marcin. — Jeżeli nie chcecie, to nie. Sam zrobię, co będę mógł.
— Ja z tobą — zawołał Nemek — mnie to się podoba!
— Zgoda. Spróbować zawsze można — przyłączył się Kostek.—A Alba, jeżeli nie...
— Co ty będziesz za mnie odpowiadać? — obruszył się Alba.
— Jeszcze mi języka nie przycięto. Jak wszyscy, to i ja. Ale powiedz chociaż, Bigos, dlaczego nie
chcesz, żeby nas było więcej?...
— Dlatego, że rozpaplaliby i wtedy koniec z tajemnicą! A jak nie ma tajemnicy, to co za frajda?
Przyznali mu rację.
Jednak musieli dopuścić do tej sprawy i dziadka. Wszystko przez ten piekielny dziadkowy słuch.
Związek Czterech mógł działać tylko w najwcześniejszych rannych godzinach, o brzasku, kiedy
jeszcze całe Zielone Siodło spało i nikt chłopców nie mógł zobaczyć. Wyjść i wrócić trzeba było
cicho, cichutko. Na bosaka, nie skrzypnąć deską na werandzie, nie szczęknąć furtką.
Pierwszego dnia udało się. Ale drugiego, kiedy z kurtkami i spodniami w rękach (ranki były
chłodne) skradali się przez werandę, aby wrócić do łóżek, w pierwszym pokoju zastali ubranego
całkowicie dziadka, z laską w ręku, z groźnym obliczem.
— A was znowu co opętało?
Szkoda było szukać wykrętów. Tego jednego już się tu dobrze nauczyli. Więc Marcin, chociaż
przekonany, że z jego pomysłu zostaną nici — powiedział całą prawdę.
A dziadek na to, że proszę bardzo, jak chcą, nie stawia sprzeciwu.
Wybiegali więc co rano też tak wcześnie i też tak ostrożnie, aby dziadka nie zbudzić — Alba
nawet naoliwił drzwi i furtkę, tak że otwierały się jak po aksamicie — ale już bez strachu.
Nie widział ich nikt. Tylko kiedy wracali, spotykali czasami starszego pana z fajką i pudlem, jak
powoli, lekko pociągając nogą, szedł w kierunku, z którego oni wracali. Ale to zawsze było już
blisko domu. Pudel nawet zatrzymywał się koło siatki, aby wymienić z Bobikiem głośne „dzień
dobry" i życzliwe machanie ogonem.
Listonosz często otwierał teraz furtkę i Bobik przyzwyczaił się do jego odwiedzin. Listy
przychodziły do pana Dziewałtowskiego i do chłopców.
„Trudno zrozumieć — pisała pani Przegoniowa — Kostek miał być pod Jelenią Górą, a jest pod
Warszawą. Ale jeżeli się dobrze sprawuje, jestem zadowolona. Niech mu Pan tylko zapowie,
żeby wieczorem sweter nakładał, bo się zaziębi. Ma bardzo wrażliwe gardło. Jak wrócę do
Warszawy, to zaraz przyjadę go odwiedzić i zapytać, czy jest posłuszny. Kostek! Bądź grzeczny!
Nie zrób mi wstydu! Mam dla Ciebie niespodziankę!"
„Marcinku, Synku Drogi — pisała druga mama. — Jak Ci się układają wakacje? Obój e z
Piotrusiem bardzo za Tobą tęsknimy. Wacek pisał, że przywiezie Ci wspaniały harcerski nóż. Jak
tam u Was z pogodą? Nie chodź w mokrych butach i nie jedz niedojrzałych owoców, bo
zachorujesz".
Kostek i Marcin śmieli się trochę z tych listów. Niewiele, tylko tyle, ile trzeba, aby ukryć
wzruszenie.
Do Alby nie pisał nikt. Toteż chłopiec wyraźnie listonosza nie lubił i w czasie jego odwiedzin
uciekał w ogród albo chował się w namiocie. Ale wtedy kiedy przyszedł list od matki Kostka, a
potem do Marcina, dziadek wieczorem siedząc na werandzie słyszał, jak Alba, przykucnąwszy
koło budy Bobika, głaskał go i przemawiał czule. Czulej chyba niż zawsze i na pewno niż zawsze
— dłużej.
Wreszcie pewnego dnia nadeszło znowu kilka listów do dziadka, a wśród nich jeden z nadrukiem
państwowy dom dziecka.
Kostek był wtedy w ogrodzie. Wyrywał marchewkę na obiad. Strączki zielonego groszku leżały
już w koszyku razem z włoszczyzną. Na obiad miała być dobra kartoflanka i naleśniki z
groszkiem. O, naleśniki, to był a Kostkowa specjalność!
Niósł pełny koszyk do domu i słyszał koniec rozmowy listonosza z dziadkiem.
— ...a jak w pracy, panie Kurkowski?
— Ano, jakoś leci. Od jesieni dostaniemy podwyżkę. Pewnie, pedałuję cały dzień, aż nóg
wieczorem nie czuję. Ale, wie pan co, panie Dziewałtowski? Ktoś pomyślał o tych dziurach w
lasku! No, wie pan, jak się idzie na szagę do szosy. Ile tam się ludzi na przewracało! Ile nóg
powykręcali! Ja tamtędy jeżdżę codziennie, wiadomo, bliżej, ale mi głowa na karku tak
podskakuje, że mało me odleci. Aż tu wczoraj, patrzę, kilka dołków zrównanych z ziemią, ubite
na twardo. Dzisiaj — znowu dalej. Jutro cała ścieżka będzie gotowa. Jak to się panu podoba?
— Podoba mi się — krótko powiedział dziadek.
— Mnie też. Najwyższa pora, żeby w naszym Zielonym Siodle był porządek.
Dziadek już teraz sam czytał swoje listy. Nie powiedział, co pisano z państwowego domu
dziecka. Nawet o tym, że taki list przyszedł — a że przyszedł, Kostek widział na własne oczy —
nie wspomniał ani słowa.
Po obiedzie otworzył znowu maszynę do pisania i pisał list, tym razem dłuższy, ale nie mówił, do
kogo. Więc i Kostek milczał.
Była już pewnie godzina druga po południu. Alba z Marcinem zmywali naczynia po obiedzie pod
pompą. Tu było wygodniej i podłoga się nie brudziła. Alba nawet zrobił tu coś w rodzaju stolika,
na wbitych w ziemię czterech kołkach.
Nagle Bobik zaczął szczekać i rzucać się na łańcuchu. Od furtki szła jakaś nieznajoma pani w
popielatym kostiumie i różowej bluzce, z czarną torbą w ręku.
Kostek, który siedział na kulawym stołku obok przyjaciół i razem z nimi zwrócił głowę w stronę
bramy, zerwał się, wytrzeszczył oczy i wrzasnąwszy:
— Mama!... — rzucił się idącej na spotkanie. Pani Przegoniowa nie od razu poznała Kostka.
— Jakiś ty opalony! Jak dobrze wyglądasz! Kostuchna! — ściskała syna wzruszona, całowała go,
obejmowała i znowu oglądała. — Ledwo cię poznałam!
— Eee... poznałaby mnie mama, choćby po piegach — nadrabiał humorem Kostek — a co do
wyglądu, to owszem, pasek u spodni zrobił się taki ciasny...
— A pana Dziewałtowskiego zastałam? — pytała pani Przegoniowa, oglądając się za chłopcami,
którzy stali przy pompie, kiedy wchodziła, a teraz ani śladu po nich nie zostało.
Już na werandzie ukazał się starszy siwy pan i Kostek, prowadząc mamę, powiedział głosem
pełnym radości i dumy:
— Dziadku, to moja mama!
Pan Dziewałtowski w pokoju przy stole częstował gościa kawą. Mama rozpakowała pudełko
ciastek, ale sama nie jadła, nie była głodna, wyjechała z Warszawy zaraz po obiedzie.
Dziadek przez okno polecił chłopcom narwać wiśni, samych najładniejszych!
Odłożyli oglądanie znaczków, całej pięknej serii, przywiezionej przez mamę dla Kostka. To była
właśnie ta niespodzianka.
Rwali we dwójkę z Marcinem. Alba jakby pod ziemię wpadł. Wołali, szukali, zaglądali do
namiotu — nie było go nigdzie.
— Ja prysnąłem — mówił Marcin — bo jak zobaczyłem, że to twoja mama, przestraszyłem się.
Przecież wiesz... Ale dlaczego Alba?
Kostek zaniósł wiśnie do pokoju. Mama znowu cieszyła się, że on tak dobrze wygląda, i
dziękowała panu Dziewałtowskie—mu.
— Przecież to był taki chudzielec, że coś nieprawdopodobnego! A teraz...
Rozmowa w pokoju dziadka przeciągała się. A tu Kostek chciał się czym prędzej mamie
pochwalić niemałą jak na jego sytuację sumką, którą odłożył z zarobków w spółdzielni.
Ostrożnie od ogrodu zbliżył się pod sam dom i podsunął pod uchylone okno. O czym mogli
rozmawiać tak długo?
Parter był na szczęście wysoki. Uchylone okno — zastawione donicami pelargonii.
Dziadek mówił niegłośno, dolatywały tylko pojedyncze słowa:
— ...przyjaciel... cenny skarb... całe życie.
Ulicą, dobrze widoczną przez siatkę, szła powoli pani Kuleszyna, obok niej — Nemek.
Kostek odskoczył od okna i skrył się w porzeczkach, gdzie oczekiwał na niego Marcin.
— No co? Słyszałeś? Co mówili?
— Normalnie, dziadek opowiadał o tym, co miał przed wojną. Jakiś ogromny skarb, przyjaciel
mu pomógł schować i miałby na całe życie, ale wojna, rozumiesz...
Wiśni trzeba było narwać znowu. Ale teraz pomógł już i Nemek, którego widokiem i bardzo
eleganckim zachowaniem pani Przegoniowa była przyjemnie zaskoczona.
Na pogawędce czas minął szybko i całe towarzystwo poszło mamę Kostka odprowadzić do
autobusu.
Nawet dziadek przeszedł się kawałek, przywoławszy przedtem Marcina:
— To jest mój wnuk — przedstawił go pani Przegoniowej. —Nie w prostej linii, ale zawsze wnuk.
Bardzo mi tu pomaga. Żeby nie on, nie Kostek — miałbym bardzo smutne wakacje.
Pani Przegoniowa uważnie przyjrzała się Marcinowi. Może jej się przypomniał namiot?
Ale widocznie nie chciała psuć sobie humoru przykrymi myślami, bo powiedziała:
— Pan Dziewałtowski, widzę, umie trzymać chłopców mocną ręką. Jestem dobrej myśli. Tylko,
Kostek, pilnuj się. Musisz wyrosnąć na człowieka!...
Kostek spojrzał na Marcina. Zrozumieli się w mgnieniu oka. Jakżeby się bez tego mogło obejść!
Na przystanku pani Kuleszyna opowiadała pani Przegoniowej o swoim domu, zapraszała, aby
następnym razem i ją odwiedziła. Mówiła:
— Ładnie tu u nas. I powietrze doskonałe. Tylko ten przystanek okropny, szczególnie jak deszcz
pada. Glina i błoto, że utopić się można... Ale co to? Widzę, że ktoś poszedł po rozum do głowy i
ścieżkę płytami ułożył. Eee... nie, to nie płyty, to kawałki, pewnie z tej kupy, co tu od trzech
lat leży... Tak, ale dobre i to. Można będzie chociaż przez kałuże przejść. Może po trochu nasza
rada narodowa weźmie się i o ludziach pomyśli! Choćby o ludziach!... Bo, widzi pani, tu były
takie ładne rabaty na wiosnę. A teraz, proszę, zapyziałe wszystko, więcej chwastów niż
kwiatów!
Marcin spojrzał na Kostka. Kostek — na Nemka. Cóż to był za telegraf bez drutu!...
Już wśród pożegnalnych uścisków mama zdążyła powiedzieć Kostkowi, że Alicja we wrześniu
wychodzi za mąż. A to nowina!
— Za tego doktora, wiesz — pokiwała mama głową — ale, wiesz: przestał palić!...
Albą na kolację nie przyszedł. Nie chciał. Najadł się wisien i nie jest głodny. Siedział głęboko
zaszyty w namiocie.
Dziadek powiedział chłopcom, żeby nie nalegali. Niech Alba sobie pobędzie tak, jak chce.
— Ale co mu się stało? — nie rozumiał Marcin. — Przecież staliśmy przy pompie, rozmawialiśmy o
szkole. Alba opowiadał taką wesołą hecę, i raptem patrzymy — naszego Kostka ściska matka...
— Matka... — powtórzył cicho dziadek. —No właśnie... matka. ..
Kostek zaczął gwałtownie czegoś szukać w walizce, na wieszaku, za kanapą. Znalazł wreszcie.
Beret.
— No co ci beret? Spać w nim będziesz? — śmiał się Marcin, ale Kostek nie odpowiedział. Pokręcił
się po pokoju i wyszedł. Nie było go długo.
Sierpniowe noce zaczynają być chłodne, ale Alba tego nie czuje. Zawsze leży przy nim w
namiocie Bobik.
Alba ma szczęście do zwierząt. Kostek nawet mu zazdrościł. Jak to Bobik, który i jego, i Marcina
zna o wiele, wiele dłużej, wyraźnie Albę uwielbia. Kiedy idą razem, Bobik zawsze — koło nogi
Alby. I jeż, jak Alba wrzucił mu coś do skrzynki, to chętniej głowę podnosił niż do Kostka. Alba
ma szczęście...
Dziś Kostek myśli o Albie inaczej i nie zazdrości mu przyjaźni Bobika. Owszem, to dobrze, to
bardzo dobrze...
Niebo usiane gwiazdami. Kiedy sierpniowe gwiazdy spadają, można prędko pomyśleć o jakimś
życzeniu. Kostek wracając z pustym beretem z tego miejsca, gdzie znalazł kiedyś jeża, podnosi
głowę, widzi spadającą gwiazdę i myśli:
„Żeby Alba... Żeby Alba..."
Pewnego popołudnia przybiega Nemek.
— Przyszedłem się pożegnać. Moja mama jest już w domu. Rozmawiała ze mną przez telefon.
Przywiozła żółwia!
— Tylko jednego?! — pyta Marcin.
— Tak. Mama mówiła, że wieźli dwa i jeden uciekł. Ale to pewno nieprawda!
— Nemek — Marcin jest zaskoczony. — Matka mówi, a ty nie wierzysz?
— Ja już teraz w nic nie wierzę... — mówi Nemek cicho, prawie do siebie. I po chwili, zwykłym
głosem: — Piłka niech zostanie tutaj. Alba będzie grać z chłopakami, prawda?
— To już wiesz, że Alba ma zostać u dziadka? — dziwi się Marcin.
— Tak. Pani Kuleszyna widziała dziś na poczcie pana Dziewałtowskiego, mówił o tym. A wiesz,
tego żółwia dam Kostkowi. Gdzie on jest?
— Sterczy pewnie koło maszyny. Dziadek wczoraj pokazał Albie, jak się pisze na maszynie i,
wiesz, Alba dziś już tak stuka! Słyszysz? Kostek też chce się nauczyć.
Znowu trzeba pakować walizki. Marcin nie może się dosyć nadziwić: przecież tylko co tu
przyjechali? To było tak niedawno...
Kostek przytakuje. Zgadza się całkowicie: wakacje skończyły się za prędko.
A w ogóle, gdyby on był ministrem oświaty, szkoła zaczynałaby się od października. Wtedy, to
już nie szkoda lata...
A teraz — żal. I żeby ten żal chociaż trochę załagodzić, pakuję do walizki wakacyjne łupy:
ususzone grzyby, leszczynowe orzechy, słonecznik. W koszyku — piękne pomidory i zielone
ogórki do marynowania, a w ręku bukiet kwiatów dla mamy, a oddzielnie drugi bukiet dla pani
Skoczelowej. Z bukietem zawsze łatwiej wszystko wytłumaczyć. Marcin też ma dwa bukiety. Ten
drugi — dla Puci.
Marcin co chwila wygląda oknem w stronę bramy. Ma przyjechać po niego ojciec. Marcin cieszy
się, ale i trochę obawia. Ojciec do niego przez całe wakacje nie napisał, pewnie miał żal za tę
ostatnią drakę, mama oczywiście wszystko ojcu opowiedziała, bo niby dlaczego Marcin nie na
koloniach... Ale to przecież było tak dawno!...
Związek Niesienia Ulgi, cyrk, okrutni rodzice...
Marcin wybucha śmiechem.
— Czego się śmiejesz? — pyta Kostek.
— Kostek! Pamiętasz, jak Tomasz jechał do Włoch? Teraz śmieją się razem z Albą. Opowiedzieli
mu, Albie żal, że odjeżdżają. Ciągle przypomina: obiecali, zaraz w tę niedzielę...
Ojciec już idzie od furtki. Marcin wybiega na werandę. Witają się. Ojciec jest w dobrym
humorze.
Marcin przed wyjazdem musi, musi koniecznie, pokazać ojcu wszystko, co tu jest do pokazania.
Oprowadza ojca po ogrodzie, podwórzu, idą nawet na targowisko, gdzie wczoraj odbył się
wspaniały pożegnalny mecz z udziałem zaproszonej publiczności, z rozdaniem nagród w postaci
pięknych wieńców dla dwóch kapitanów, gdyż wynik meczu był jak najsprawiedliwiej remisowy.
W pewnym momencie Marcin bierze na odwagę i pyta:
— Tata? Nie gniewasz się... o... tamto? Tata wzdycha.
— Teraz już się nie gniewam, ale... No, nie mówmy o tym, co było przed wakacjami. Dwa
miesiące to kawał czasu i chyba zmądrzałeś, co?
Marcinowi się wydaje, że na pewno.
Tata opowiada o mamie, Wacku, Piotrusiu. Wszyscy już są w domu. Nie mogą się doczekać
Marcina. Marcin czuje, że on też leciałby tam jak na skrzydłach.
— Tato — mówi zatrzymując ojca i nie patrząc mu w oczy.— W domu to... prawda, tato?...
— Tak, synu — uśmiecha się ojciec. — Już starożytni odkryli tę prawdę: W domu najlepiej.
Dziękowania, pożegnania, obietnice odwiedzin i uściski rąk brutalnie przerwał odjazd autobusu.
Jeszcze za szybą mignęła biała dziadkowa grzywa, błękitna koszula Alby, mnóstwo machających
rąk futbolistów z targowiska.
— Fajne były wakacje! — mówi Marcin do Kostka.
— O, fajne! — przytakuje Kostek. — Wszystko obracało się jak naoliwione.
— Nie wszystko... — wzdycha Marcin. — Nie udała nam się jedna rzecz.
— Jaka?
— Mieliśmy... — Marcin nachyla się do Kostka, żeby nikt niepowołany nie usłyszał —ten łańcuch...
A nie wyszło... I co teraz?
— Normalnie. Znajdziesz inny sposób.
XXV
Pierwszy dzień września przywitał wracającą do szkoły młodzież uroczyście i bogato: słoneczną
pogodą, złotem sypanych pod nogi liści, czerwonym jabłkiem w dłoni.
W siódmej A przepisywano z tablicy rozkład godzin na jutro, kiedy do klasy weszła pani
Skoczelowa. Opalona, w ładnej, szafirowej sukience, wydawała się o wiele młodsza niż przed
wakacjami.
Wszyscy powstawali z miejsc na przywitanie, a Ewa i Irena od razu podbiegły do niej z gazetą w
ręku. — Proszę pani! Czy pani już wie?
— Czy pani już czytała?!
— To o naszej szkole!...
— Siadajcie! Cóż to za nowina? — uśmiechnęła się nauczycielka. — Nie wiem, o czym mówicie.
— Tu, o, proszę pani — pokazywała Ewa.
— Niech pani przeczyta na głos! — proszono. Pani Skoczelowa czytała:
RADA NARODOWA ZIELONEGO SIODŁA ZA POŚREDNICTWEM ŻYCZLIWEGO WSZELKIM DOBRYM
POCZYNANIOM „EXPRESSU WIECZORNEGO" SKŁADA W DNIU ROZPOCZĘCIA ROKU SZKOLNEGO
KIEROWNICTWU I NAUCZYCIELOM SZKOŁY NR 407 W WARSZAWIE SERDECZNE GRATULACJE Z
OKAZJI PIĘKNYCH WYNIKÓW WYCHOWAWCZYCH, JAKICH DOWODY DAŁO PARU UCZNIÓW TEJ
SZKOŁY, SPĘDZAJĄCYCH WAKACJE W NASZEJ MIEJSCOWOŚCI, OBY TAKICH SUKCESÓW JAK
NAJWIĘCEJ!!!
W miarę czytania wyraz zwykłego zainteresowania na twarzy pani Skoczelowej zastępowało
przyjemne zaskoczenie, przemieniające się ku końcowi w wyraźną dumę.
— Uczniowie naszej szkoły! — zwróciła się do klasy. — Nasi wychowankowie! O, bo szkół a 407...
— zaczęła i przerwał a nagle, czerwieniejąc po białka oczu przypomniawszy sobie, że chwali i
siebie. — Ciekawa jestem, z której to klasy? Może z ósmej B? Tam są wzorowi chłopcy! — Znowu
podniosła gazetę i jeszcze raz przebiegając oczami tekst powtórzyła: — „Oby takich sukcesów
jak najwięcej!" To naprawdę przyjemne życzenia na początek roku szkolnego. Aż się
człowiekowi lżej na sercu robi, aż nabiera chęci i nadziei, że... — omiotła spojrzeniem klasę,
zatrzymując je dłużej na czuprynie Marcina. W tej samej chwili woźny wetknął szpakowatą
głowę do klasy.
— Pani profesorko, pan kierownik prosi...
— Już idę — przerwała mu pani Skoczelowa.
— Nie, nie, pani profesorko! — zamachał gwałtownie rękami woźny. — Bigoszewski ma przyjść.
Marcinowi zrobiło się gorąco, za to panią Skoczelowa jakby zimną wodą polano.
— Jak to? —załamała ręce ze zgrozą. —Już się zaczyna?... W Marcinie serce tłukło się po drodze
nie ze strachu, tylko z niejasnego przeczucia, że to coś, co ma usłyszeć z ust Kiera, wiąże się z
Zielonym Siodłem. I rzeczywiście...
— Bigoszewski, jak się masz — odpowiedział Kiero na ukłon Marcina. — Chodź no tu bliżej! —
Marcin już z daleka spostrzegł rozłożony na biurku „Express". — Przygotowałeś nam na początek
roku przyjemną niespodziankę! Oby tak dalej! — tu Kiero położył rękę na gazecie.
— Eee... skąd pan kierownik... eee... tego... — udawał zdziwionego Marcin. — Ja nic a nic...
— Nie wykręcaj się, bo już wszystko wiem: telefonowałem do Rady Narodowej w Zielonym Siodle
i rozmawiałem z przewodniczącym. Słyszał przypadkowo, że wołają na ciebie „Bigos", a numer
szkoły widział na tarczach waszych wiatrówek. Nietrudno było się domyślić. Dla zupełnej
pewności zatelefonowałem i do twojej matki.
— O raju! — jęknął Marcin. — Mama też wie?!
— Bigoszewski! — powiedział miękko Kiero. — Rozumiem, że chcieliście to zachować w
tajemnicy. Może nawet domyślam się — dlaczego. Ale matce będziesz żałować radości? Matce,
która przed wakacjami tyle?... z twojego powodu?... No, każda matka dość ma utrapień. A żebyś
wiedział, jak się ucieszyła! Nic nie wiedziała. Nie wszyscy czytają „Express".
— My — zawsze! — oświadczył z dumą Marcin. — Ale wczoraj mama nie miała czasu: szykowała
nas do szkoły.
— Widzisz... dobrze, żeś ją ucieszył. Ja też wczoraj nie miałem czasu zajrzeć do gazety. Do
samego wieczora trwało zebranie. A dziś rano przyniosła mi tę wiadomość pani Pucek. Ona też
nie wie, o kogo chodzi, ale ucieszy się, bo zawsze cię wybraniała...
„Jedna pani Pucek! Jedna ona poznała się na mnie" — pomyślał z goryczą Marcin.
— Panie kierowniku... myśmy przyrzekli sobie, że nikt nigdy o naszej... niewidzialnej ręce!
Jeden dziadek, ale on obiecał... Nie myśleliśmy, że rada narodowa... nikt nas nie znał...
Nemek raz tylko był w wiatrówce z tarczą. Zawsze mówię, co z tego za pożytek?...
— Nemek był z wami? — zdziwił się Kiero. — Przecież miał z rodzicami jechać do Bułgarii?
— Owszem, rodzice pojechali, a Nemek musiał się za nich wstydzić. Uciekał przed nami. A
potem on i Alba...
— Alba?
— Jeden taki chłopak, który nie ma ani ojca, ani matki, a tymczasowo jest u dziadka.
— Więc w Zielonym Siodle byłeś ty, Batorowicz i kto jeszcze z naszej szkoły?
— Ale pan kierownik nie powie?
— Nie powiem niczego, na co nie uzyskam twojej zgody, ale myślę, że się1 zgodzisz.
— Wątpię, panie kierowniku, ale niech będzie. Więc trzeci był... Kostek Przegoń.
— Przegoń? Ten co uciekł z kolonii? List wysłał do matki przez kolegę?
— Ten sam, panie kierowniku, ale innego wyjścia nie miał, bo myśmy sobie postanowili, że przez
wakacje będziemy pracować nad charakterem, i chociaż z tych łańcuchów nic nie wyszło, to
przydaliśmy się Nemkowi i Albie...
Kiero nie bardzo rozumiał, ale postanowił nie przerywać.
— Więc byliśmy w ten sposób razem, bo Kostek przyjechał do mnie zaraz na drugi dzień. A że ja
byłem u dziadka za tak zwane „błogosławieństwo boskie"...
— Ty? Za błogosławieństwo?! — nie mógł powstrzymać okrzyku Kiero.
— Jeszcze jak! Pan kierownik nie wierzy, a ja jestem taki, że jak mnie ktoś palec poda, to ja
bym w wodę, w ogień! Więc dziadek był zadowolony i cieszył się, że będę miał towarzystwo. No,
a potem gospodarowaliśmy we trójkę z dziadkiem i fajnie było. Albę też dziadek przyjął i to były
takie wakacje, że... naprawdę!...
— Dziadek musi być zamożny? Całe wakacje trzymał i Kostka, i Albę na dodatek do ciebie?
— Zamożny? Gdzie tam! Emeryturę ma i czasem córka mu coś przyśle. Mnie dała pieniądze
mama, Kostek miał to, co na kolonie, ale wszyscy chodziliśmy na zarobek do spółdzielni
ogrodniczej. Dziesięć złotych za godzinę nam płacili! Na życie starczyło, gospodarowaliśmy sobie
jak te lale i jeszcze każdy z nas ma odłożonych parę złotych. Alba też... To bardzo porządny,
panie kierowniku, chłopak, tylko że takie dzieciństwo miał bardzo trudne. Mnie się zdaje, że on
ma największe szansę na geniusza.
— Geniusza?
— Tak, panie kierowniku, bo w jednym „Expressie" było wydrukowane, że geniusze mają zwykle
bardzo trudne dzieciństwo. Nawet wycinek mam, mogę pokazać choćby zaraz. Kostek też sobie
wyciął. Przynajmniej człowiek może mieć jakąś nadzieję...
— A więc uważacie, że wasze dzieciństwo...
— O! panie kierowniku! Jeszcze jak! Ale Alby, to znaczy Albina, o wiele trudniejsze niż nasze —
więc on...
Kiero roześmiał się głośno, Marcina to nie speszyło.
— Pan kierownik się śmieje, a tam było naukowo dowiedzione, naprawdę.
— Oj, geniusze! Geniusze! A ileście oberwali dwój w zeszłym roku?
— To u geniuszy normalne, panie kierowniku. Sześćdziesiąt procent uczyło się kiepsko, niektórzy
mieli nawet wstręt do szkoły...
— Wy, mam nadzieję...
— Owszem, panie kierowniku, owszem, do szkoły — chętnie. Tylko nie do pani Skoczelowej, co
to, to nie! I bardzo proszę, panie kierowniku, żeby ona się o niczym nie dowiedziała. Niech sobie
myśli, że jestem taki najgorszy!...
— Co ty pleciesz?
— Jak to, chyba pan kierownik wie, że najgorszy z całej klasy to ja? Pani Skoczelowa tak mnie
wrobiła... niech już tak będzie, proszę bardzo...
— Nie! I jeszcze raz nie! — powiedział Kiero. — Mój ty geniuszu! Co do kiepskiej opinii, to
pozwól, że ci przypomnę: sam zarabiałeś na nią, jak mogłeś.
— Zbieg okoliczności — westchnął Marcin.
— Mówiłeś tu o trudnym dzieciństwie. Kiedy zmądrzejesz, sam się z tego będziesz śmiać. A pani
Skoczelowa... No, mówię ci, jeszcze będziesz w dobrej zgodzie z panią Skoczelowa.
— Ale pan kierownik nic jej nie...
— Nie powiem. Chociaż myślę, że to się bez mojej pomocy rozniesie i wtedy, proszę: nie
zadzierajcie zanadto nosa!... Ale Bigoszewski, wiesz, co ci powiem? Cieszę się, że trochę...
wyrosłeś.
— Trochę? Panie kierowniku, przybyło mi całe trzy centymetry! Widać to, prawda?..
Kiero przytakuje głową. Śmieje się. I on po wakacjach jest w dobrym humorze.
Obory 1966/67