Hanna Ożogowska Głowa na tranzystorach

background image

Hanna Ożogowska

Głowa na tranzystorach

Marcinowi i jego kolegom

background image

Potem, kiedy już wszystko się wydało, całą odpowiedzialność za
powstanie „Związku Niesienia Ulgi Ofiarom Przemocy" złożono na
Marcina Bigoszewskiego, chociaż, jego zdaniem, była to jeszcze jedna
niesprawiedliwość losu.
Bo ileż razy, aż do znudzenia, nawoływano uczniów do pielęgnowania w
sobie uczuć społecznych! Ile razy, kiedykolwiek Marcin wymigiwał się od
jakichś czynów i akcji, słyszał o egoizmie i sobkostwie, przywarach
najgorszych, a nawet wręcz haniebnych!
A kiedy wreszcie zdobył się na coś, co naprawdę służyło społeczności
klasowej, no, jeżeli nawet nie całej, to w każdym razie szerszemu ogółowi
- odsądzono go, jak się kiedyś mówiło, od czci i wiary i zniesławiono na
całą szkołę.
Niesława była właściwie najmniej przykra, gdyż, bądź co bądź, zawierała
w sobie i sławę. Uczniowie z innych klas, nawet ze starszych, pokazywali
go palcem, oglądali z zainteresowaniem, a w ich lakonicznym „no! no!"
można się było dopatrzyć nie tylko zdziwienia, ale i uznania.
Za to nauczyciele wszyscy - bo czy można było uważać milczenie pani
Śmiątkiewicz za coś innego niż cichą zgodę z resztą ciała
pedagogicznego? - wyrazili swoją dezaprobatę.
- Coś niebywałego! - mówiła nauczycielka historii, wysoka, postawna
pani Skoczelowa, patrząc z potępieniem na Bi-goszewskiego, stojącego w
gabinecie kierownika z miną ofiary, która nie wie, za co ma być
ukamienowana.
- Taak... żeby coś takiego wymyślić, to trzeba... - mówił surowo Kiero -
trzeba... doprawdy, słów mi brakuje. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Tego jeszcze nie było! - geograf, pan Tomaszewski, trzymając ręce za
sobą, stał przy oknie, przenosząc ciężar korpulentnego ciała z pięt na palce
i z powrotem. - O czymś takim chyba nie słyszano w szkole pod żadną
szerokością i długością geograficzną!
- Skąd ci to przyszło do głowy, Bigoszewski? - powtórzył Kiero, ale było
to raczej pytanie retoryczne, mające na celu pokrycie zakłopotania, w
jakie wprowadziło go nagłe wtargnięcie pani Skoczelowej prowadzącej
ucznia klasy szóstej A do gabinetu, gdzie omawiał pilną sprawę z
nauczycielem geografii.
- I patrz prosto w oczy panu kierownikowi! - napominała historyczka. -
Miałeś odwagę nabroić, miej odwagę przyznać się, jak mężczyzna!
Marcin podniósł głowę i spojrzał swoimi dużymi, ciemnymi oczami w
oczy Kiera. Do czegóż miał się jeszcze przyznawać? Przecież o
wszystkim, co „się wysypało", pani Skoczelowa opowiedziała na pewno

background image

już wczoraj - a z grubsza powtórzyła jeszcze raz przed chwilą.
W gabinecie Kiera bywał rzadko i bez przyjemności - ale tym razem
naprawdę nie odczuwał ani strachu, ani zawstydzenia. Sam z tych
związkowych pieniędzy wiele nie skorzystał, można sprawdzić, a jeżeli
chodzi o cele związku, wynikały ze szlachetnych pobudek. To trzeba
podkreślić. Zaczął:
- Więc, panie kierowniku, ja doprawdy nie wiem... dlaczego... tyle
zamieszania...
- Czy ja dobrze słyszę! -zawołała pani Skoczelowa, aż czarna grzywka
podskoczyła jej na czole. - On to nazywa zamieszaniem!
- ...bo ten związek miał cele wynikające ze szlachetnych pobudek.
- Ze szlachetnych pobudek! - przerwała znowu pani Skoczelowa
wzburzona do głębi. - Masz odwagę wspominać tu szlachetne pobudki! I
do tego z podniesioną głową! Spuść chociaż oczy ze wstydu!
Marcin spojrzał na panią Skoczelowa, a potem na Kiera, podnosząc ładnie
zarysowane brwi i jak gdyby pytając: co właściwie ma robić?
Kiero wyciągnął chustkę do nosa i przyłożył ją do twarzy zakrywając
podejrzane drżenie mięśni. Geograf szybko zwrócił się do drzwi mówiąc:
- Ja... później... - i już go nie było.
- Zaraz, hm... zaraz... - odchrząknął Kiero - to, widzę, dłuższa historia.
Chodź no tu bliżej, żebym cię dobrze słyszał. A pani, koleżanko, dziękuję
bardzo i już nie będę zatrzymywał . Niech mi pani tylko pomoże i
przypomni w sekretariacie o naszych miesięcznych biletach
tramwajowych. Tak, dziękuję, do widzenia.
Pani Skoczelowa, zacisnąwszy wargi, opuściła gabinet, a Kiero zwrócił się
do Marcina:
- Słuchaj, Bigoszewski, znam cię nie od dziś, nie popisuj mi się
krasomówstwem, tylko krótko i węzłowato: za co tak urządziliście Macioł
aj tyszewicza?
- A czy myśmy go urządzili? Przecież lanie miał dostać So-bierajski, nie
on.
- Bez wykrętów. Chłopak posiniaczony, jego matka u mnie była, podobno
mu całą kurtkę podarliście...
- Bo się szarpał, panie kierowniku. Ale za te dwadzieścia rurek z kremem
to się chłopaki wściekły na Sobieraja. A jak się zaczęła draka...
- Nie rozumiem, jakie znowu rurki?
- No... pan kierownik słyszał... - Marcin niechętnie udzielał wyjaśnień -
kto należał do związku, a złapał bombę, dostawał z kasy pięć złotych.
Kiedy powstał związek, to były jeszcze lody. Za pięć złotych - duża

background image

porcja. A zimą - guma do żucia albo rurki, co kto chciał. Zawsze jakaś
osłoda przed powrotem do domu, nie? A Sobieraj, to znaczy Sobierajski,
za tymi rurkami w piekło by wlazł i naumyślnie bomby łapał. Teraz pan
kierownik wie, była olimpiada, wszyscy zajęci, o niczym innym, tylko o
olimpiadzie. I Sobieraj raz, dwa, całą forsę przeżarł. Wczoraj Maciora... to
znaczy Maciołajtyszewicz, złapał bombę z gegry, idzie do skarbnika, a ten
mówi: „Obliż się smakiem, bo w kasie ani grosza". Więc Maciora na
niego,
-że co on! Defraudację zrobił? A Kostek, to znaczy kasjer, obraził się i
zawołał chłopaków, i pokazał książkę kasową, a tam podpisów Sobieraj
skiego na całe czterdzieści złotych! To, panie kierowniku, pan by też nie
wytrzymał. Jak to? W pięć dni czterdzieści złotych?! Więc Basiński
powiedział: „Oddawaj forsę!" - a Sobieraj tylko: „Wypchaj się!" No, to
chłopaki... i ja też, wsoliliśmy mu, bo jak to: całe społeczne pieniądze na
rurki z kremem?! Sam jeden?! No i dalej to już poszło bardzo prędko,
naprawdę. Maciora dostał się w środek, a koledzy, co przylecieli później,
myśleli, że to Maciora, bo Maciora też spust ma nie byle jaki. Więc
zaczęli Maciorę...
- I tak wszyscy na jednego?
- Na dwóch, panie kierowniku, bo Sobieraj też zdrowo dostał, tylko że
wiedział, za co, i nic nie mówił. A Maciora, faktycznie, pokrzywdzony: i
forsy za bombę nie dostał, i jeszcze... tego...
- Od dawna ten związek działa?
- Od jesieni.
- Jaka była składka?
- Nieduża, pięćdziesiąt groszy tygodniowo, ale chłopaków było coraz
więcej. Inne klasy też chciały, mieliśmy filie w każdej klasie założyć. Tak
się pięknie rozwijała ta społeczna praca...
- Ty w roli prezesa, oczywiście.
- Wybrano mnie, panie kierowniku - powiedział skromnie Marcin - nie
mogłem się uchylać.
- Powiedz mi, skąd ci wpadł taki „genialny" pomysł? -Kiero kiwał głową,
może z podziwu?
- Z życia, panie kierowniku. Raz Śruba z naszej klasy dostał bombę i
szedł strasznie załamany do domu. Żal było patrzeć, bo Śrubę, jak tylko
złapie bombę, ojciec leje. Więc Ne-mek Batorowicz zafundował mu duże
lody. I po tych lodach Śruba się jakoś podniósł na duchu. Wtedy pierwszy
raz tak mi coś błysnęło: żeby tak zawsze! Jak ktoś się załamie, żeby go
jakoś podeprzeć, żeby mu po koleżeńsku rękę podać...

background image

- Z lodami... Ach, ty ośle dardanelski - westchnął Kiero -rękę podać...
pewnie... to brzmi bardzo ładnie: „Ulga ofiarom przemocy ". Wielkie
słowa! Ale teraz chyba rozumiesz,
Wmże
taka pomoc przypomina raczej podstawienie nogi. Zastanów się.
- Kto by mógł przypuszczać, panie kierowniku, że on te rurki tak lubi.
- Jak teraz ze związkiem?
- Już tylko po nim książka kasowa została!... A wszystko przez jednego
obżartucha!
- Co jaz wami mam!
- A ja! Chłopaki mówią, że to świństwo, oszustwo, że już drugi raz nie
dadzą się nabrać. A co ja mogę zrobić? Było powiedziane: za bombę -
piątak. Kostek płacił i brał pokwitowanie. Formalnie - w porządku. A w
środku - jakbym się mydlą najadł. I do tego pani Skoczelowa na mnie,
sam pan kierownik widział: „Podnieś oczy!". „Spuszczaj oczy!" Mnie już
się w globusie kręci!
- No, no, nie rozpuszczaj języka. Ty, Bigoszewski, uważaj ! Opinii
najlepszej nie masz... Ciągle ci się ten globus kręci nie tak, jak trzeba.
Zastanów się. I musisz zlikwidować sprawę. Więc tak: do matki
poszkodowanego - iść, wytłumaczyć i przeprosić. Z kolegą - załagodzić.
Żebym jutro dostał raport. Rozumiesz? Skończyłem. Odmelduj się.
- Tak jest, panie kierowniku! - trzasnął obcasami Marcin, zręcznie obrócił
się i wymaszerował z gabinetu. Cała szkoła wiedziała, że Kiero, były
oficer, lubi czasem takie wojskowe zagrania.
W pierwszej chwili Marcin poczuł się lekko i zaraz za progiem
pośliniwszy palce, przygładził starannie rozdziałek czupryny. Rozprawę z
Kierem ma za sobą. Kiero lubi dać tak coś do gryzienia: „Zastanów się!"
O raju! Nad czym się tu zastanawiać! Z Kostkiem wczoraj zrozumieli się
w trzech słowach: pomysł był dobry, tylko nie dopracowany. Trzeba było
lepiej uważać, kogo się do związku przyjmuje.
Taki Nemek na przykład: nigdy ani jednej dwói nie złapał, a składkę
regularnie płacił. Przy takich kasa pęczniałaby, można by przy końcu roku
zorganizować coś dla wszystkich...
- Na drugi raz najpierw statut porządnie obmyślimy - powiedział wczoraj
Kostek, ale Marcin na razie miał dosyć wszelkich związków. Pięknie mu
podziękowano za inicjatywę! I co z tego miał? Dwa razy duże lody! I
jeszcze ma przeprosić matkę Maciory! A czy on jeden szarpał się z
Maciorą? Zniszczona kurtka! Wcale nie kurtka, tylko sweterek, pożal się
Boże, jeszcze chyba gorszy od tego, który Marcin po Wacku donasza,

background image

jeden rękaw sam się od razu rozwalił.
- No co? - pytał Kostek czekając przed drzwiami klasy.
- Mamy z Maciorą sprawę załatwić i przeprosić.
- Czy ja dobrze słyszę? - zawołał Kostek zupełnie jak pani Skoczelowa. -
Kto będzie go przepraszać za to, że pchał się do draki i że mu przy
sposobności wsolili! Ja - nie!
- Przeprosić mamy jego matkę i wytłumaczyć. Kiero też ma pomysły:
jemu się zdaje, że starym można coś wytłumaczyć! Ale niech tam,
musimy to zrobić.
- My, to znaczy kto? - dopytywał Kostek idąc obok kolegi do szatni i
podejrzewając coś nieprzyjemnego.
- To znaczy: ja i ty. Trudno, zarząd musi pić piwo za wszystkich. To jest
zapłata za nasze trudy - dorzucił z goryczą.
- O rajciu! - westchnął Kostek i podrapał się w niemodną, świeżo
ostrzyżoną na rozkaz matki, jasną czuprynę. - Żeby tylko moja mama o
tym się nie dowiedziała! I kto to wszystko wyszczekał?
- Dziś w szkole była matka Maciory. O drace Kiero wie od niej, ale skąd
Skoczelowa zna szczegóły o związku? Może od dziewczyn?
- Jak była ta naparzanka wczoraj, dziewczyny darły się wniebogłosy,
może się czegoś domyślały? Najwięcej Ewa Ja-godzianka. Słuchaj -
przystanął nagle Kostek - ona musi mieć coś na sumieniu, bo tak dziś
trajkotała z Ireną i ciągle spoglądała w naszą stronę.
- Jasne. Pamiętasz, jak na jesieni chciała koniecznie się do nas wepchać?
- Pamiętam. Chciała do związku, tylko nie wiedziała, do jakiego. Myślała,
że jak jest taka ładna, to już wszędzie się wepchnie.
- Phi!... Jaka ona tam ładna! - Marcin wyraził wątpliwość głosem, który
zabrzmiał trochę fałszywie.
- Wszyscy tak mówią - upierał się Kostek. -1 czy na akademii, czy jakaś
delegacja - zawsze ona. Dlaczego? Może przez te warkocze?
- Pamiętasz, jak jej przygadałem o warkoczach i długim jęzorze?
Uspokoiła się.
- Ale od wtedy zaczęła ci uszami dokuczać.
- Jeszcze ona za te uszy dostanie! - odgrażał się Marcin. -Ale... wiesz...
Kiero powiedział do mnie „ośle dardanelski". Jak myślisz, co to miało
znaczyć?
- Normalnie. Kiero też musi coś takiego czasem powiedzieć, jak mu
brakuje słowa, nie? A ty, Marcin, o tych uszach nie myśl więcej niż
trzeba, bo wpadniesz w coś takiego... zaraz... coś tak, jak w kompot... Już
mam: w kompleks!

background image

- To znaczy?
- To znaczy, że ktoś powie: „deszcz pada", a ty będziesz myślał, że to o
twoich uszach.
Roześmieli się obaj i prawie j ednocześnie zauważyli Nemka stojącego
przed jakąś wystawą.
- Nemek, co ty się tak wleczesz? - zapytał Kostek. - Przecież już dawno
wyszedłeś ze szkoły.
- Tak sobie idę - mówił spokojnie Nemek - u nas obiad o czwartej, po co
się spieszyć.
- Ty masz jedwabne życie! - westchnął z zazdrością Kostek,
pomyślawszy, ile to roboty czeka na niego w domu. A Nemka o nic głowa
nie boli.
Nemek nie pytał, co było u Kiera. Już taki był: spokojny, małomówny,
powściągliwy. Ale ze spojrzeń, jakie z boku raz i drugi rzucał na Marcina,
widać było, że interesuje go przebieg całej sprawy, więc Marcin powtórzył
rozmowę i prosił nawet Nemka o radę.
- Powiedz mi, jak ja mam z tą matką gadać? Nemek się uśmiechnął.
- Zacznij tak: „Proszę pani", a dalej, zobaczysz, poleci jak po maśle. Już
ty sobie z gadaniem dasz radę, jestem pewny!
Marcin z trudem ukrył zadowolenie, jakie mu sprawiły te słowa.

II
Tomek Maciołajtyszewicz mieszkał na Nowogrodzkiej w starym
przedwojennym domu, który jakimś cudem ocalał z wojennej pożogi.
Stanęli z zadartymi głowami na środku niewielkiego podwórka.
Zaczynało się zmierzchać, w jednym z okien u Maciołajty-szewiczów na
drugim piętrze zapalono już światło.
- Najpierw załatwmy z Maciorą - zdecydował Marcin -jemu też trzeba
wytłumaczyć. Niech drakę weźmie na rozum: kto się bije, ten obrywa, tak
jest pod każdą szerokością i długością geograficzną - zastosował nie bez
przyjemności słowa pana Tomaszewskiego. - A potem weźmiemy się za
przepraszanie matki. Trudno. Kiero kazał, nie wykręcimy się.
- Zawołajmy go-proponował Kostek-na podwórku swobodniej .
- Dobrze - zgodził się Marcin i zawołał głośno w stronę okien na drugim
piętrze: - Maciora!
Okna były zamknięte, ale w obudowanym jak studnia podwórku głos
zadudnił mocno.
- Maciora! - krzyknął jeszcze głośniej Kostek.

background image

Nagle za plecami chłopców stanął jakiś mężczyzna - może dozorca?
- Co to za krzyki?
- A czy my krzyczymy? - zdziwił się Marcin. - Kolegę wołamy, i już.
- Do mieszkania idźcie albo zabierajcie się stąd! - rozgniewał się
mężczyzna. -Jeszcze będą mówić, że nie krzyczą! No!
Musieli wejść na klatkę schodową. Naciśnięty guzik dzwonka zabrzęczał
głośno, jak na alarm.
Drzwi otworzyła kobieta. Widocznie umyła przed chwilą głowę, gdyż
owinęła ją kolorowym ręcznikiem, spod którego wysuwały się ciemne,
wilgotne pasma.
- O co chodzi? - zapytała zlekceważywszy ukłony chłopców.
- My do Maciory... - powiedział Marcin.
- Do kogo? - zapytała odsuwając ręcznik z ucha.
- Do Maciory! - zawołał Marcin myśląc, że może nie dosłyszy.
- Omyłka! - odkrzyknęła kobieta i już chciała zamknąć chłopcom przed
nosem drzwi, kiedy za jej plecami dostrzegli w przedpokoju Tomka.
- Maciora! My do ciebie! -wrzasnęli obaj, aż przestraszona osoba z
ręcznikiem na głowie odsunęła się od progu, co chłopcy wzięli za
zaproszenie do wejścia i z czego natychmiast skorzystali.
- Maciora! Chcemy ci wszystko wyjaśnić. Ale może... Może byś z nami
wyszedł.
Teraz otworzyły się drzwi do pokoju i stanął w nich wysoki, tęgi
mężczyzna, do którego Tomek był bardzo podobny - pewnie ojciec.
- Taak - odezwał się obrażony Tomek - dziś będziecie wyjaśniać, a
wczoraj to żeście mnie sprali, jak nie wiem co!
- Tomaszku! - jęknęła osoba w ręczniku. - To oni cię zbili?! Kto to jest?
- To Bigos, a to Przegoń - pokazywał palcem Tomek - mówią, że przyszli
wyjaśnić.
- Przepraszam - powiedział grzecznie Marcin zwracając się do pani - czy
pani jest matką Maciory?
- Ja? Santa Madonna! Ja?! - dławiła się oburzeniem. -Czyją mam być
matką?!
- Co to za teatr, do jasnej katapulty! - krzyknął mężczyzna i zatrzasnął
głośno drzwi od klatki schodowej, odcinając tym samym drogę ucieczki
przestraszonym już teraz naprawdę chłopcom. - Co to za chłopaki? Gadaj
mi zaraz, bo mnie tu chyba jasny szlag trafi!
- No, mówię prze... przecież - jąkał się pewno ze strachu Tomek -
chłopaki z naszej klasy.
- To oni wczoraj cię zbili?

background image

- Oni. Ten, Bigos, był prezesem związku.
- Oni zmarnowali ci sweterek? - spytała groźnie matka Tomka.
- Oni. -Ten, Kostek, zbierał składki.
- Maciora! Mów prawdę! - zawołał Kostek widząc, że sytuacja staje się
poważna. - Biło cię kilkunastu, nie my jedni.
- Co za maciora?! Zaraz mi powiedzcie, co to za maciora?! -
denerwowała się pani Maciołajtyszewiczowa. - Santa Madonna! Ja tu
zwariuję!
- Maciora... to ja... - ociągając się wyjaśnił Tomek - tak mnie w szkole
nazywają...
- Bo, proszę pani... proszę pana... - pośpieszył z komentarzem Marcin -
cały Maciołajtyszewicz byłoby za długo, niewygodnie, więc krócej:
Maciora, i już. Mnie też...
- Santa Madonna! Z kim ty się,zadajesz, mój Tomaszku! I zbili cię, i
sponiewierali! A teraz do mieszkania jeszcze przychodzą! Naigrawać się z
kolegi! Z jego rodziców! To już jest szczyt bezczelności!
- Za długo?,Niewygodnie, mówisz? - chrypiał ojciec Tomka oglądając się
za czymś po przedpokoju. Wreszcie chwyciwszy zza kaloryfera
trzepaczkę, zaczął nią groźnie wymachiwać. - Ale wciągać niewinne
dziecko do jakiegoś durnego związku, za ofermę... czy tam... za ofiarę,
składki wycyganiać, to wam nie było za długo, co?! Ja was tu zaraz, do
jasnej Hermenegildy, krótką drogą z drugiego piętra spuszczę!
Marsz!!!
Ostatniemu słowu towarzyszyło głośne szarpnięcie drzwi i świst
przecinanego trzepaczką powietrza.
Droga z drugiego piętra na ulicę była zadziwiająco krótka. Kostek i
Marcin gnali przed siebie, jakby im pan Maciołajtyszewicz dalej groził
trzepaczką. Ochłonęli aż przy placu Trzech Krzyży i dopiero tu
zorientowali się, że pobiegli w przeciwną stronę.
- No, teraz z Maciorą jesteśmy kwita - oświadczył Kostek. - To on
wszystko wy chlapał jęzorem.
- Usprawiedliwiam go - powiedział Marcin. - Widziałeś, jaki zamach miał
ten ojciec? Taki wszystko z człowieka wy-trzęsie!...
- Te, wariat! Prosto pod autobus się pchasz! - krzyknął Kostek
przytrzymując przyjaciela na chodniku.
- Bo mi się globus całkiem skołował... Co ja Kierowi powiem? - otrząsnął
się z wrażenia Marcin.
Tak jak było umówione, Marcin z samego rana przed lekcjami
zameldował się u Kiera.

background image

- Załatwione?
- Załatwione, panie kierowniku. Trzepaczką.
- Co to znaczy?
Marcin krótko, na ile taki gaduła jak on mógł to zrobić, opowiedział
przebieg zajścia, koloryzując tylko jego finał, to znaczy „opuszczenie z
godnością mieszkania".
- No tak - podrapał się w brodę Kiero - rodzice Maciołaj-tyszewicza są
jeszcze tym wszystkim bardzo zdenerwowani. Może trzeba było poczekać
kilka dni?... W każdym razie zrobiłeś, co do ciebie należało. Skończone.
Możesz odmaszero-wać. Tylko, Bigoszewski, proszę cię, na przyszłość
zastanawiaj się więcej nad swoimi pomysłami. Dobrze?...
*
Niewiele było czasu w tych dniach na zastanawianie się nad sobą. Do
klasy szóstej A przyszła nowa nauczycielka i zarazem wychowawczyni,
pani Pucek, od razu nazwana „Pucią". Miała zastąpić panią Bogdańską,
polonistkę, która wyjechała do Lilie, górniczego okręgu Francji, aby tam
uczyć dzieci polskich górników.
Drobna, szczuplutka, na pauzach ginęła wśród starszych i co roślejszych
uczennic. Pracowała w szkole pierwszy rok, ale ucząc w starszych klasach
miała ugruntowany już autorytet.
- Babka w dechę, tylko trochę nieżyciowa - oświadczył zapytany przez
Basińskiego uczeń z ósmej B.
- Nieżyciowa? - zastanawiano się w szóstej. - Co to właściwie znaczy?
- Czy to dla nas lepiej, czy gorzej ? - dopytywał praktyczny Kazik
Piątkowski.
- Pani Bogdańską była dla nas taka dobra! -żałowały dziewczynki. - Jaka
ta będzie?
Pierwsza godzina wychowawcza wypadła na samym końcu tygodnia.
Spodziewano się jakiegoś wykładu na temat jednej z uczniowskich cnót,
czyli „flaków z olejem", jak określał to Mar-
cin, który, jak zwykle w sobotę, nie mógł usiedzieć na ostatniej godzinie
w ławce.
Ale było zupełnie co innego.
- Czy macie jakieś swoje hobby? - spytała pani Pucek przysiadając lekko
na szkolnym stole, jakby tą pozycją chciała przekreślić całe sztuczne,
oficjalne skrępowanie pierwszej gawędy z klasą.
- Hobby? Zaczyna się od hobby? - odezwały się zdumione szepty w
różnych punktach klasy.
- Kostek już od dwóch lat zbiera znaczki, a także wiadomości o

background image

zaginionych skarbach - wyrwał się Marcin. - No, Kostek, powiedz sam. Ja
mam za ciebie gadać?
Kostek nie kwapił się do zabierania głosu. Nigdy się z tym nie spieszył, a
cóż dopiero przed nową nauczycielką, która wygląda, owszem, jakby
jeszcze nikomu bomby nie wlepiła, ale to o niczym nie świadczy, może się
jeszcze okazać osobą bez żadnej litości, jak Tomasz czy Skoczelowa.
Lepiej się nie pchać na pierwszego.
Nauczycielka widząc, że poza Marcinem nikt głosu nie zabiera,
oświadczyła:
- To może najpierw ja wam opowiem, jakie jest moje hobby?
- Dobrze! Tak! Tak! - zapiszczały dziewczyny, a Basior, siedzący na
ostatniej ławce z Piątkowskim, zapytał szeptem:
- Gramy? Będzie gadanie. Dawaj karty!
- Czekaj - odszepnął niecierpliwie Piątkowski - może coś ciekawego?
- Eee - Basior wyraził miną lekceważenie - to ja się biorę za kryminał.
- Moje hobby to klucze - mówiła nauczycielka. - Zaczęło się parę lat
temu, kiedy dostałam mieszkanie. W przedpokoju między dwojgiem drzwi
był pasek ściany, na którym chciałam coś powiesić, jakoś go ozdobić, bo
wchodząc do przedpokoju musiało się właśnie na to miejsce spojrzeć. I
wtedy przypomniałam sobie, że moja babcia ma taki piękny klucz,
ręcznej, kowalskiej roboty. Już dawno ani tych drzwi, które ten klucz
otwierał, ani tego domu, w którym te drzwi były - nie ma. To była
pamiątka. Więc z trudem, ale udało mi się ten klucz od
babci wycyganić i powiesiłam go u siebie. Potem przyjaciółka przyniosła
mi drugi klucz, też z oryginalnym uchwytem. Sama w jakimś sklepie
żelaznym wyszperałam trzeci, no i do tej pory mam już siedem. Wszystkie
są bardzo ładne.
- Proszę pani - odezwał się Sobierajski- u nas jest bardzo dużo kluczy,
które do niczego nie pasują. Mama się tylko złości, że żadnej szuflady i
tak nie można zamknąć, i zawsze chce te klucze wyrzucić... może ja pani
przyniosę?
- Dziękuję ci bardzo - roześmiała się nauczycielka - ale ja zbieram tylko
stare klucze, takie jakich już nigdzie nie ma.
- Jak ich nigdzie nie ma, to chyba nie można ich znaleźć -wyraził swoją
wątpliwość Kostek, a pani Pucek znowu się roześmiała.
- Piątka z logiki! Masz rację, powinnam była powiedzieć: jakich już
nigdzie nie używają.
Teraz Kostek opowiedział o swoich znaczkach. Zbiera tylko stemplowane
i tylko europejskie. Najpierw zbierał wszystkie, ale na to trzeba by mieć

background image

wiele klaserów. Więc trzyma się Europy.
- Pani Bogdańska obiecała napisać do mnie list - mówiła nauczycielka -
może będzie na nim ciekawy znaczek, to ci go oddam.
- Dobrze - ucieszył się Kostek. - A jak ja zobaczę gdzie taki klucz, to go
też dla pani wy cyganię.
Nikt już teraz nie krępował się mówić o swoich „konikach". Okazało się,
że chłopcy zbierali nalepki od zapałek, pudełka od papierosów, kamienie;
dziewczęta - zdjęcia aktorów i aktorek, zielniki, autografy. Nemek
Batorowicz zbierał różne wiadomości o „naj". Drugi zeszyt już zapisywał.
Pani bardzo się podobało jego hobby i obiecała pamiętać, jeżeli gdzieś
przeczyta lub usłyszy o jakimś „naj".
- Wydaje mi się, że od razu trochę lepiej poznałam was -mówiła pani
Pucek. - Bo wiedzieć, co kogo interesuje, co kto lubi, to już bardzo dużo.
Ale jeden z was nie zabierał wcale głosu, ten, co tak cicho siedzi na
ostatniej ławce. Jak się nazywasz?
- To Basior! Basiński! Basior! - sypnęły się informacje ze wszystkich
stron.
, - Basiński! Czy ty nie masz swojego hobby? Opowiedz nam o tym, co
cię interesuje poza lekcjami, co lubisz?
Basiński oderwany nagle od mrożącej krew w żyłach „Tajemnicy czarnej
walizy", oczekujący właśnie jej otworzenia przez Rudego Joe, który
niecierpliwie przymierzał do zamka kluczyk za kluczykiem, słysząc swoje
nazwisko podniósł się odruchowo z miejsca. Patrzył wkoło
nieprzytomnymi oczami, nie rozumiejąc, skąd nagle znalazł się w klasie,
skoro przed chwilą siedział w przedziale ekspresu przemierzającego
wrzosowiska Szkocji.
- No, Basior - podpowiedział ktoś z boku - mów, co lubisz!
Co lubisz, no?...
- Ja... - zebrał przytomność Basiński - ja najwięcej lubię. .. pomidorową z
kluskami.
Śmiano się z Basińskiego długo, razem z nauczycielką. Śmiał się nawet
sam Basiński, kiedy zrozumiał, o co chodzi. Ale o prawdziwym swoim
hobby już nie zdążył powiedzieć. Przeszkodził dzwonek.
Po opuszczeniu klasy przez nauczycielkę, kiedy szybko zbierano teczki i
wybiegano z klasy, Ewa Jagodzińska odezwała się znacząco do
siedzącego jeszcze w ławce Nemka:
- Nemek! Jak będziesz chciał wpisać do swojego zeszytu „największe i
najbardziej odstające uszy" - to ja ci podam nazwisko ich posiadacza.
Wiadomość pewna, może być z fotografią.

background image

Ci, co słyszeli, zrozumieli od razu, o kogo chodzi. Kazik
Piątkowski zawoł ał: .
- Bigos! Pozwolisz tak sobie?
Marcin już pędził do Ewy, ale ona stojąc w progu klasy przewidziała
reakcję kolegi i w mgnieniu oka zniknęła. Nie było po co gonić.
W szatni zastali jeszcze sznurującego obuwie Tomka Maciołajtyszewicza.
- Te, Maciora - powiedział Marcin - żebyś wiedział, że z tobą jest
wszystko na gładko: dostałeś niechcący, szarpałeś się, to ci się coś tam
podarło, zwyczajna rzecz. Żalu do ciebie nie mamy. Rodzicom
wytłumaczyliśmy. No więc gładko jak stół.
- Te, Bigos, mama powiedziała, że macie mnie tak więcej nie nazywać -
odpowiedział Tomek. - Bo maciora to świnia z prosiakami, a ja nie jestem
świnia z prosiakami!
- Racja. Każdy, co ma oczy, widzi, że ty, Maciora, jesteś zupełnie co
innego. I nie przejmuj się. Musimy cię tak nazywać, bo już nie możemy
inaczej. Rozumiesz, Maciora? Przecież jesteś Maciora od pierwszej klasy.
Jak się od tego odzwyczaić, pomyśl!
- Mnie nie przeszkadza, ale mama...
- O, tak! Rozumiemy cię. Łatwego życia nie masz.
- A mama u Kiera dzisiaj też była - rzucił nieoczekiwanie Macioł aj ty sze
wicz.
- Co ty mówisz?! I co?! - zainteresowali się żywo Kostek i Marcin.
- Nie wiem, wyszła niezadowolona. Powiedziała, że mnie z tej szkoły
zabierze.
- Nie daj się, Maciora. Inne szkoły są jeszcze gorsze. A ty jesteś fajny
chłop! No, głową do góry, idziesz?
- Dobrze wam mówić - odpowiedział ponuro Maciora - a mnie ojciec
przez cały tydzień w telejajko zabronił patrzeć. Za ten „Związek Ulgi".
Powiedział, że mi na cały tydzień ulży.
- A jak go w domu nie ma?

Mama pilnuje.

Cały tydzień bez telejajka! To okrucieństwo! -westchnął Marcin.

III
Pani Pucek skończyła pisać na tablicy tytuł wypracowania, odłożyła kredę
i odwróciła się do klasy otrzepując ręce z kredowego miału. Zobaczyła
język Piątkowskiego wywalony w stronę Marcina i roześmiała się: -
Jeszcze sobie języki pokazujecie?
Wypracowanie miało tytuł: Gdybym miał czapkę niewidkę...

background image

Ucieszone dziewczyny pochlebiały nauczycielce, że przepadają za takimi
tematami, bo można napisać, co kto chce i tym
podobne.
- Nie podlizujcie się! - zawołał1 Basiński. - Niech im pani nie wierzy -
wszyscy się cieszą z takiego tematu, bo to po prostu łatwiejsze i już... a nie
tam żadne zalewanie...
- Czy łatwiejsze? - zapytała jakby samą siebie nauczycielka. - W takim
wypracowaniu przywiązuj ę dużą wagę nie tylko do poprawności.
Postarajcie się ładnie wypowiedzieć swoje myśli. No i najważniejsze:
zastanówcie się, do jakiej to sprawy użylibyście czarodziejskiej czapki...
Ale Marcin, ten w gorącej wodzie kąpany Marcin, nie zastanawiał się
długo.
„Gdybym miał czapkę niewidkę, to przede wszystkim nakładłbym
Jagodziance, że ciągle o tych moich uszach... To byłoby sprawiedliwe".
Tu zatrzymał się, przeczytał i zaczął gryźć długopis.
„Sprawiedliwe - myślał - ale głupio, bo nakłaść jej mogę i bez czapki
niewidki..."
Na nowej kartce napisał powoli i ładnie tytuł. Po paru minutach zaczął:
Gdybym miał czapkę niewidkę, poszedłbym najpierw do dyrektora
zjednoczenia, w którym pracuje mój tata. Stanąłbym za jego krzesłem i
mówiłbym, a dyrektor, który nie wierzy przecież w duchy, myślałby, że to
jego sumienie.
„Inżynier Bigoszewski to pracownik na wagę złota. Jak on dba o te buraki,
o te kontraktacje! Rodzina go mało widzi, dzieci tęsknią, żona ledwo sobie
daje z chłopakami radę, a on tylko o burakach myśli, bo buraki - to cukier.
Trzeba mu dać Złoty Krzyż Zasługi!"
Potem poszedłbym za sumienie do dyrektora mamy i szepnąłbym:
„Bigoszewska - perła wśród sekretarek. Nie spóźnia się nigdy, nigdy o
niczym nie zapomni. Bez niej zginąłbym i utonął w nie załatwionych
papierach. Pomyślmy dla niej o premii".
A kiedy już miałbym tych dwóch dyrektorów z głowy, to wszedłbym do
naszego pana kierownika i powiedziałbym też za sumienie, ale krótko:
„Bigoszewski z szóstej A to pomysłowy chłopak. Nie zawsze trafia w
dziesiątkę, ale widać, że to głowa na tranzystorach".
O ludzkości w ogóle to na razie nie myślałbym nawet w czapce niewidce.
Bo niedawno pomyślałem, ale mi nie wyszło.
Szli ulicą Królewską, po wyjściu z Saskiego Ogrodu, gdzie zgodnie z
zaleceniem pani Skoczelowej oglądali pomnik Marii Konopnickiej, kiedy,
z niedozwoloną chyba szybkością, przejechał obok nich nowy lśniący

background image

wóz.
- Chevrolet! Widziałeś? - zawołał Kazik. - Ale pruje!
- Nie chevrolet, tylko cadillac - patrzył za uciekającym samochodem
Marcin.
- Figa!
- Chcesz się założyć? O pięć gum, trzymasz?
- Pięć? Nie, dziesięć!
- Dobra, niech będzie dziesięć-zapalał się Marcin. -Trzymasz?
- Trzymam, ale najpierw złap samochód. Jak go dogonisz?
- Spokojna głowa. Staje przed „Europejskim". Lećmy! Wóz zatrzymał się
rzeczywiście u wejścia do hotelu. Kiedy zbliżali się do niego, Marcina
ogarnęło nieprzyjemne
uczucie.
„Po co zakładałem się o dziesięć gum, wystarczyłoby pięć...." - pomyślał i
już wiedział, że będzie płacić.
- No, kto wygrał? - niepotrzebnie pyta Kazik, z trudem ukrywając
zadowolenie.
- Dobra jest, masz u mnie dziesięć gum - odpowiedział z nonszalancją
Marcin.
- Kiedy?
- Co, kiedy? - Marcin z niezwykłą uwagą oglądał chevrole-ta stojącego
obok taunusa.
- Nie wygłupiaj się! Kiedy te gumy oddasz?
- Oddasz, oddasz! -powtórzył Marcin z drwina, przez którą przebijała
złość. - Zupełnie, jakbym ci je zabrał albo od ciebie pożyczył!
- Pożyczył nie pożyczył, a co przegrane, to święte! Trzeba
się było nie zakładać.
- Dobra jest! Masz tu dwie - Marcin wygrzebał z wewnętrznej kieszeni
ostatnie, jakie mu miały starczyć do końca tygodnia. - Resztę dostaniesz
po niedzieli. No, ja wracam.
- Jak to? Nie pójdziemy zobaczyć, co grają w „Kulturze"?
- Chcesz wiedzieć, to kup „Express" albo „Życie". Nie wygrałem butów
na loterii. Wracam.
- Nie wygrałeś, ale pilnuj się, żebyś ich nie przegrał. Ty, Marcin, lubisz
grać, oj, lubisz!
- Nie martw się o mnie. Cześć! - i Marcin zawrócił szybko w stronę
Marszałkowskiej.
„Osioł, osioł ze mnie kwadratowy! -wymyślał sobie wściekły. - Pojutrze
niedziela, a więc i tygodniówka. Starczy na cztery gumy, a gdzie reszta? A

background image

wydatki tak zwane bieżące? A Kazik - świnia! Dobrze zauważył markę
wozu i dlatego mnie podbechtał na podwójną stawkę. Szedł na pewniaka.
Dobrze mi tak! Po co się z nim pętam? A mama na ludziach się nie zna.
Jak Kazik przyjdzie mnie wyciągnąć na miasto, pozwala. A jak Kostek, to
zaraz: «Z kim ty się zadajesz?» A Kostek sto razy więcej wart niż Kazik.
Kostek jest... no, Kostek jest fajny, i kropka. A Kazik - e, ten cały
Kazik!... Skąd ja mu wezmę jeszcze osiem gum? Co za pech! Że też
musiał mi ten samochód wleźć w oczy! I po co? Tfu! Dość tego. Najlepiej
oddać mu od razu. Mieć to z głowy, bo ciągle będzie się upominać. O, taki
nie zapomni!... Wkład do długopisu może mi da Wacek, a parę groszy
wycyganię od Piotrusia. Aby do przyszłej soboty. Jakoś to zleci. Grunt się
nie przejmować..."
Odetchnął głęboko. Zdawało mu się, że z ulgą, ale to było złudzenie.
Gdzieś tam w głębi piersi przyczaił się niepokój, gotów każdej chwili
spuchnąć do poważnych rozmiarów.
Starannie, jak to lubiła mama, wycierał nogi na kokosowej
słomiance pod drzwiami. Jeszcze nie skończył, nie zdążył sięgnąć do
dzwonka, a już
otworzyły się drzwi i w półciemnym przedpokoju ukazała się okrągła
twarz Piotrusia, młodszego brata.
- Co? Stało się co? - dziwił się Marcin.
- Nie, nic, tylko czekam na ciebie i czekam, a u mamy jest pani
Szeleścina. I wciąż opowiada...
Wizyta pani Szeleściny wymagała ogromnej cierpliwości ze strony mamy,
gdyż cały jej ciężar spadał na nią. Ojciec w tygodniu wyjeżdżał często w
teren, w niedzielę zaś pani Szeleścina nie przychodziła nigdy. „Niedziela
to dzień rodzinny -mówiła - nikt nie proszony nie powinien jej zakłócać".
Wyraz „nie proszony" wymawiała z naciskiem, a potem czekała przez
chwilę, możejia to zaproszenie, na które jakoś nikt nie mógł się zdobyć,
nawet mama, o której pani Szeleścina mówiła, że jest „za dobra".
Siebie pani Szeleścina zaliczała do osób ciężko dotkniętych losem.
Rzeczywiście, mąż jej umarł, syn źle się, wbrew jej radom, ożenił,
mieszkał w Olsztynie, przysyłał rzadko parę złotych, a przyjeżdżał jeszcze
rzadziej. Córka, prześliczna dziewczyna, „nie miała szczęścia". Ciągle
zmieniała miejsce pracy, bo chociaż zdaniem matki była wyjątkowo
zdolna, inteligentna i pracowita, zarabiała grosze, które zaledwie starczały
jej na ubranie - a ubrana przecież do pracy musiała być przyzwoicie.
Tak więc utrzymanie dwuosobowego domu spoczywało całkowicie na
głowie pani Szeleściny. Jak sobie radziła? Pilnowała mieszkań, których

background image

właściciele wyjeżdżali na urlop, podlewała kwiatki, opiekowała się
małymi dziećmi, a nawet brała do domu psy lub koty osób chwilowo
nieobecnych. I tylko w dni, kiedy nic jej się nie trafiało, wpadała na
chwilkę do kogoś, kto znał ją z lepszych czasów.
Chwilka zwykle przedłużała się w nieskończoność. A przecież każdy miał
swoje kłopoty, robotę, której nie można było odłożyć do jutra, a także
prawo do kilku minut spokoju, to znaczy, jak u mamy, posłuchania radia z
igłą w ręku. Toteż od niedawna, był to pomysł Wacka, umówiono się, że
w razie bardzo przedłużającej się wizyty pani Szeleściny zadziała
„pogotowie ratunkowe": mamę powiadomi się o rzekomo nie cierpiącej
zwłoki konieczności wyjścia.
Ale teraz ani Wacka, ani ojca-nie było.
- Biedna mama! Już nic nie mówi, tylko słucha i słucha. I pewno ją ząb
zaczyna boleć, bo ma taką minę...
Przez wpółuchylone drzwi do pokoju chłopców słychać wyraźnie:
- .. .i niech sobie pani wyobrazi, mówiłam Zosi, że to kolor nie dla niej, że
nie będzie tej sukni nosić - gdzież tam, czy to ona mnie słucha! Wyrzuciła
tyle pieniędzy jak za okno! A teraz sukienka wisi w szafie, ani razu w niej
nawet nie wyszła. Tyle pieniędzy! Ile by za to było cuk...
Tu pani Szeleścina zatrzymała się nagle, aż mama spojrzała
na nią pytająco.
- No... choćby cukru... - dokończyła zażenowana - albo masła... albo i
mięsa na obiad... Ale na dom Zosia nie ma ani grosza, co to, to nie... -
pozwoliła sobie na gorycz, co jej się
rzadko zdarzało.
- Zawsze podziwiam, jaka pani jest dzielna. Jak pani sobie daje radę z
utrzymaniem domu - powiedziała mama.
- Ach, doprawdy, cóż ja! Robię, co mogę. I syn przysyła mi coś od czasu
do czasu. Niewiele, rozumie pani, bo synowa... Dzieci mam przecież
dobre, bardzo dobre. Tylko charaktery zawsze miały takie jakieś... trudne.
I to zostało im do dzisiaj, tak... do dzisiaj...
Pani Szeleścina westchnęła głęboko i jakby odganiając przykre, natrętne
myśli, zwróciła się do gospodyni:
- Pani ma udane dzieci! Co to za szczęście!
- Tak! - Marcin widział przez drzwi, do których ostrożnie podszedł, jak
mama uniosła znad szycia głowę, a w jej głosie zabrzmiała duma: - Wacek
to naprawdę wzorowy chłopiec. Uczy się wspaniale. Czyta mnóstwo i
same poważne książki. Głupstwa mu nie w głowie. A przecież w tym
wieku... pani rozumie...

background image

- O! Jeszcze jak rozumiem! Ile to pokus wkoło!
- A mój Wacek: tylko szkoła i dom. Czasem to aż sama namawiam go,
żeby do teatru poszedł albo do kina... A znowu Piotruś to po prostu
aniołek. Tak mi pomaga, tak się
troszczy!
Marcin uniósł wysoko brwi patrząc na młodszego brata i
wyrażając w ten sposób swój cały sceptycyzm co do opinii mamy. Piotruś
nie mógł ukryć zadowolenia.
- A średni? - zapytała pani Szeleścina. Nawet ona zauważyła, że mama
pominęła średniaka.
- Marcin? - Teraz mama westchnęła. - Dobry chłopiec, ale... niestety...
trudny...
- Trudny charakter? - podsunęła skwapliwie pani Szeleścina, a w głosie
jej dała się nawet słyszeć jakaś nuta ulgi.
- Powiedziałabym raczej - z namysłem tłumaczyła mama -że to chyba
brak charakteru. Nie pamięta, jak coś obieca, nie myśli o innych, nie umie
zmusić się do jakiejś systematyczności, do porządku, zawsze wszystko na
ostatnią chwilę, na łapu--capu...
- Zupełnie, zupełnie jak mój Józek w tym wieku! - stwierdza ze
współczuciem pani Szeleścina. - Kropla w kroplę! I nie chcę pani
martwić, pani Mario, ale to mu już zostało na zawsze. Na całe życie...
- E, z Marcinem tak źle chyba nie będzie, co też pani mówi! Jak tylko tę
najpilniejszą robotę zepchnę z głowy, zajmę się nim więcej, przypilnuję.
Marcin o mało nie zgrzytnął zębami. Tylko mu tego jeszcze potrzeba,
żeby się mama nim zajęła! Jakby i do tej pory nie robiła tego w
nadmiernym stopniu! I co mu zarzucają? Że nie myśli o innych?
Nieprawda! Zaraz da tego dowód.
- Może jeszcze herbaty? - pytała mama.
- Dziękuję, świetna herbata, ale już doprawdy, dosyć -broniła się niezbyt
mocno pani Szeleścina i mama na pewno przyniosłaby następną szklankę,
gdyby do pokoju nie wkroczył Marcin.
- Dobry wieczór - szurgnął nogami w stronę gościa. - Mamusiu,
przepraszam, ale administrator mnie spotkał na schodach i mówił, żeby
mamusia zaraz przyszła, bo właśnie mają zadecydować o tym boisku na
siatkówkę! I że to pilne.
- Co ty mówisz? Już dzisiaj? - zdziwiła się mama. - O, nowy
administrator to energiczny człowiek! Pani Ludwiko -zwróciła się do
wstającej i zbierającej swoje okulary i torebkę pani Szeleściny - pani mi
nie weźmie za złe?...

background image

Kiedy za gościem zamknęły się drzwi i mama zaczęła składać szycie,
Marcin oświadczył z dumą:
Żadnego administratora nie spotkałem. Tylko rozumie mamusia:
„pogotowie ratunkowe"... bo już mi się zdawało... Czekał na
podziękowanie, ale spotkał go zawód - Bardzo cię proszę - oświadczyła
mama ostro - abyś nigdy więcej, słyszysz: nigdy nie urządzał mi
podobnych historii! No., przecież... -jąkał zdetonowany Marcin - przecież
W!°W^ektoSe ty!- mama ciągle j eszcze był a rozgniewana - Za dużo
sobie pozwalasz. Oj, muszę ja się za ciebie wziąć. Dopiero teraz wróciłeś?
Znowu nie zdążysz odrobić lekcji. Zabieraj się.do nauki! - Jeść mi się
chce.
_ To weź sobie herbaty. W lodówce są kotlety z obiadu. Do kuchni za
Marcinem wszedł Piotruś. Przyglądał się jedzącemu bratu, milczał.
Widział, że Marcin jest zły. Wolał być ostrożny i nie narażać się. Czekał
przecież na niego cier-pUwfe nie tylko z powodu braterskich uczuć Na
jutro miał przynieść do klasy rysunek: „Wiosna w parku". A z rysunkami
szło mu bardzo ciężko. Liczył na pomoc Marcina.
Marcin pomógł, owszem, może nawet w większym stopniu, niż życzyłaby
sobie tego Piotrusiowa pani. Ale.. .to arcydzieło na którym nie brakło ani
świeżej, wiosennej zieleni, ani mnóstwa powracających z ciepłych krajów
ptasząt, ani wyglądających z trawy fiołków, kosztowało... całe cztery
złote. Kiedy zdumiony żądaniem brata Piotruś jęknął:
- Nigdy dotąd... - Marcin mu przerwał:
- Nigdy nie miałem takiego noża na gardle.
Piotruś z niepokojem spojrzał na brata i ze ściśniętym sercem wydostał z
szuflady blaszane pudełko po sproszkowanej kawie - swoje podręczne
PKO. Operacji otwierania pudełka Marcin nie widział. Brat zazdrośnie
odwrócił się do niego plecami. Ale dzwoniło obiecująco.
Marcin winszował sobie pomysłu. Tym sposobem następne dwie gumy
miał z głowy. Wyrzutów sumienia me odczuwał, przecież to była po
prostu zapłata za uczciwą pracę. Piotrek
jutro dostanie za rysunek piątkę, a cztery złote za piątkę każdy by dał
chętnie.
Odrobił lekcje, umył ręce, zjadł kolację, nie zapomniał nawet o
wyrzuceniu śmieci do zsypu i brał się właśnie do spakowania teczki:
rankiem spieszył się i zapominał zawsze o połowie rzeczy. Wszystko to
robił mamie na złość, aby zaprzeczyć jej rozmowie z Szeleściną. Mama
patrzyła na niego od czasu do czasu, ale czy spostrzegła to niecodzienne
zachowanie? Była pochłonięta jakimiś obliczeniami, coś jej się nie

background image

zgadzało, sprawdziła pieniądze w portfeliku, wyjęła wszystko z torebki
szukając drobnych. Nagle zawołała:
- Piotrusiu! Chodź no tu na chwilkę.
Piotruś wyszedł z łazienki ze szczotką do zębów w ręku i białymi wąsami
na buzi.
- Dobrze, skończ się myć - powiedziała mama - a potem, proszę, rozmień
mi dziesięć złotych.
- Dziesięć? - przeciągle powiedział Piotruś. - Ja mam tylko osiem.
- Jak to, przecież miałeś uskładanych dwanaście złotych. Więc co się
stało?
- Tak... ale... ale... - Piotruś stał czerwony j ak ogień, białe smugi pasty
zbielały jeszcze bardziej. Starszy brat za plecami matki dawał mu
rozpaczliwe, nakazujące milczenie, znaki. Niestety, siedzący przy stole
Wacek rzucił krótko:
- Marcin od niego wyłudził.
- Czego milczysz? Piotrusiu, mów mi zaraz: kto od ciebie wziął cztery
złote? Marcin? - w głosie mamy brzmi hamowany gniew. Piotruś bez
słowa kiwnął potakująco głową.
- A mówiłem: wyłudził!
- Tylko nie „wyłudził", tylko nie „wyłudził"! - bronił się wściekły
Marcin. - Jak nie wiesz, za co je wziąłem, to się nie wtrącaj!
- A za co je wziąłeś? - pytała mama.
Teraz dopiero Marcin spostrzegł, że palnął głupstwo. I do lego zasypał
młodszego brata.
Piotruś z mokrą od łez twarzą siedział nad rysunkiem, za który już chyba
nie dostanie piątki. Mama wzięła krople na serce. Ich mocny zapach
unosił się w powietrzu. Wacek od czasu do czasu podnosił głowę znad
książki i rzucał młodszemu bratu spojrzenie pełne pogardy.
Marcin milczał z zaciśniętymi zębami. O mało nimi nie zgrzytał. Skąd
wziąć pieniądze? Jak się pozbyć tego przeklętego długu? Nie
przeszkodziło mu to szybko zasnąć, ale ostatnią jego myślą było: „Gdyby
się z kim założyć i wygrać choć z dziesięć złotych, miałbym kłopot z
głowy. Ale z kim? Ale o co?..."

IV
Pomnik Konopnickiej obejrzeli wszyscy oprócz Ireny, której
zachorowała matka, więc trzeba było i do — w apteki biegać, i zająć się
domem.
Pani Skoczelowej nie zaspokoiło to osiągnięcie, które świadczyło przecież

background image

o zdyscyplinowaniu klasy, ale jeszcze chciała, żeby się każdy
„wypowiedział".
- O raju! Flaki z olejem! Zadania odrobiłeś? Pokaż! - szepnął Kostek i
wziąwszy od Marcina zeszyt do matmy umiejętnie zaczął odwalać.
Umiejętnie, to znaczy: lewą ręką, na siedzeniu ławki, przytrzymywał
zeszyt Marcina i palcem posuwał po nim, w miarę przepisywania do
rozłożonego na kolanach własnego zeszytu. Co chwila przy tym niewinne
szare oczy, napełnione ogromną dozą zainteresowania, przenosił z
nauczycielki na odpowiadającego i odwrotnie. Robiło to jak najlepsze
wrażenie i pani Skoczelowa od czasu do czasu z aprobatą spoglądała na
pilnego ucznia.
Klasa wypowiadała się jakoś niemrawo, chociaż widać było, że wszyscy
chcą zadowolić nauczycielkę. Już powiedziano, że pomnik, owszem,
podobny, chociaż nowoczesny, szkoda, że-taki nieduży, że najlepiej
szkole obok Saskiego Ogrodu, bo ma blisko do pomnika swojej patronki,
że zawsze będzie on
przypominał ludziom poetkę, która tak głęboko czuła niedolę chłopa.
Nie, to ciągle nie było to, co pani Skoczelowa chciała usłyszeć. Wreszcie
głos zabrała Irena:
- Mnie się zdaje, proszę pani, że każdy, kto ten pomnik obejrzy, zobaczy,
że powstał ze składek dzieci...
- No właśnie! Właśnie! - zawołała pani Skoczelowa z rozjaśnioną twarzą,
a Irena kończyła:
- ...i dzieci z całej Polski, kiedy oglądają ten pomnik, myślą sobie:
„myśmy też dali składkę", i jest im przyjemnie.
- Ładnie, bardzo ładnie, Irenko - powiedziała pani Skoczelowa. - Bo, moi
kochani, chcę się z wami podzielić pewnym pomysłem, jaki mi przyszedł
niedawno do głowy... - nauczycielka zamilkła na chwilę, jakby się
zastanawiając nad słowami, w które ma ubrać swój pomysł. Zaciekawiona
klasa czekała dalszego ciągu z oczami na ustach nauczycielki.
A Marcina w tym momencie przebiegł prąd elektryczny. Na pewno zaraz
powstanie projekt ufundowania innego pomnika! Dla Sienkiewicza!
Słyszał przecież strzępy rozmowy pani Skoczelowej z Pucią, kiedy
odnosił do nauczycielskiego pokoju duży globus. Znowu składki! Znowu
zbiórki! Więc nigdy już nie wylezie z długów, nie mówiąc o jakimś
groszu dla siebie?
- Proszę pani! - poderwał się z miejsca. - Chciałbym do wypowiedzi o
pomniku Marii Konopnickiej dorzucić jeszcze coś, co mi się właśnie
przypomniało.

background image

- Szkoda, że nie powiedziałeś tego od razu - w głosie nauczycielki
dźwięczało wyraźne niezadowolenie. - Czy to coś ważnego?
- Bardzo, proszę pani, bardzo ważnego. To jest coś, co przyjdzie do
głowy niejednemu dziecku, a może nawet wielu dorosłym osobom. Ja też
właśnie o tym pomyślałem, tylko jakoś mi to przedtem wyleciało z głowy.
- No, to już powiedz, tylko, Bigoszewski, proszę cię, krótko.
- Dobrze, proszę pani. Więc, proszę pani, kiedy wczoraj stanąłem przed
pomnikiem Marii Konopnickiej, kiedy popatrzyłem na ten
granit, z którego artysta wydobył postać poetki, pogrążoną w głębokiej
zadumie...
- Bigoszewski, prosiłam...
- ...to pomyślałem sobie: co za szczęście, że się już te
składki skończyły!...
- Bigoszewski! Czy ja dobrze słyszę?
- Tak, proszę pani, zupełnie dobrze. Przecież już nie można było
wytrzymać, bo to i makulatura, i butelki, i co tylko. A rodzice! Ile się
nagadali! „Ciągle te składki". „Kiedy z tym będzie koniec?" Więc rodzice
też z zadowoleniem patrzą na ten pomnik, że już stoi i że już po
wszystkim.
- Bigoszewski, dosyć! Siadaj!
Marcin usiadł i potoczył okiem triumfatora po klasie. Jeżeli spodziewał się
oklasków, to spotkał go srogi zawód. Już podniosły się ręce, już odezwały
głosy, że wcale nie, że na odwrót: dzieci i rodzice bardzo chętnie dawali
składki, przecież były one niewielkie, ale że z całej Polski płynęły, więc
grosz do
grosza...
Pani Skoczelowa milczała. Zaciśnięte wąskie usta świadczyły wyraźnie,
że to, co usłyszała, nie jest jej obojętne. Wróciła do stołu
nauczycielskiego, usiadła ciężko na krześle, wodziła oczami po twarzach
uczniów i uczennic siedzących w
ławkach.
- Idioto - szepnął Marcinowi Kostek - zawsze musisz wyskoczyć j ak z
kuferka! Po co ?...
- Bigos!-zawołałMaksioPaterek.-IledałeśnaKonopni-cką? Możemy ci
zwrócić. Kupisz sobie za to gumy do żucia!
Marcinowi zrobiło się tak, jakby go kto ukropem oblał. Ach, więc to tak?
To on za wszystkich się nadstawia, przecież nieraz słyszał narzekania na
składki, a tu taka wdzięczność? I nawet Kostek? Dosyć tej obłudy!
Spojrzał na panią Skoczelowa, siedzącą wciąż bez słowa za

background image

nauczycielskim stolikiem, i nagle żal go ogarnął. Pewno jej bardzo
zależało na tym pomniku. Mogła jakaś wiejska szkoła wystąpić o
Konopnicką, może teraz warszawska o Sienkiewiczu pomyśleć. W gazecie
napisaliby, że z „inicjatywą wystąpiła szkoła 407 w Warszawie". Może
przyjechaliby z telewizji? Jego i
Kostka byłoby na pewno widać: siedzą w drugim rzędzie...
- Proszę pani - poderwał się z ręką do góry - ja nic nie mówię, żeby
Sienkiewiczowi nie... owszem, dam też, chociaż, może pani nie wie, że
czasem... trudno... Ja tylko dlatego, że przed pomnikiem Konopnickiej...
naprawdę tak pomyślałem... Pani nie wierzy?
- Wierzę ci, owszem - powiedziała chłodno pani Skoczelo:V wa
powstając na głos dzwonka zza stolika i zabierając ze sobą dziennik. - To
zupełnie do ciebie podobne.
- Bigos! Aleś się wychylił! Będzie miała na ciebie gałę! -wołano ze
wszystkich stron. Tylko Ewa z nienaturalną powagą zwróciła się w jego
stronę:
- A ja Marcina rozumiem. Słusznie powiedział o tych składkach. Na jego
miejscu wolałabym składać pieniądze na co innego. Choćby na taką
specjalną opaskę zakładaną na noc na uszy. Może by mu tak nie
odstawały?

V
Kazik, zaraz na pierwszej przerwie, przylepił się do Marcina jak rzep.
Bezwstydnie rozwinął jedną z wygranych wczoraj gum i wpakował sobie
do ust.
Było to wbrew przyjętym w klasie obyczajom. Gumy żuło się
dopiero po dużej przerwie.
- Mam jeszcze u ciebie osiem, pamiętasz? - rzucił niby od niechcenia, ale
pilnie czekał, co mu Marcin odpowie.
- Pamiętam! - burknął Marcin. -1 spływaj, bo mam tu jedną sprawę z
Kostkiem.
- Z Kostkiem? - zainteresował się Kazik. - Co ty ciągle z tym Kostkiem?
- Spływaj! B o j ak cię palnę, to ci się włosy w uszach skręcą!
- Te, nie bądź zaraz taki Kulej! - wybełkotał Kazik poprzez obracaną w
ustach gumę. Ale odszedł. Marcin miał mocną pięść.
Z Kostkiem Przegoniem zaprzyjaźnili się na początku tego
roku.
W jakiejś przypadkowej szkolnej rozróbce obaj znaleźli się po stronie
zwycięzców i obaj musieli za to zapłacić zmniejszonymi stopniami ze

background image

sprawowania. Potem niefortunnie narazili się nauczycielowi wychowania
fizycznego. To łączy.
Kostek, chudy, wyrośnięty nad wiek, na pierwszy rzut oka nie sprawiał
dobrego wrażenia. Miał bladą twarz obsypaną piegami, cienką szyję i
skutkiem złego nawyku stale lekko uchylone usta. Do tego - ręce i nogi
wyjątkowej długości.
Ale trzeba było widzieć Kostka w akcji! Jego długie ręce owijały
przeciwnika niby węże boa, jego długie nogi kopały niespodziewanie
daleko, a głowa na długiej szyi górowała nad każdą sytuacją odkrywając
w porę podejścia nieprzyjaciela.
Nowy nauczyciel, a szczególnie nauczycielka, niepokoili się zawsze o
odżywianie Kostka. Chłopak wyglądał wręcz na zagłodzonego. A
ktokolwiek widział, jak mu świeciły oczy na widok wazy z zupą w
szkolnej stołówce, jak piorunem opróżniał talerz, prosząc o dolewkę, jak
zawsze smakowała mu mleczna z zacierkami i w każdej postaci szpinak
albo buraczki - o apetyt Kostka był spokojny. Interesowano się więc
warunkami domowymi, ale i te były nie najgorsze. Po prostu Kostek miał
żołądek, który wymagając mnóstwa ilości, nie przerabiał
jej w jakość.
Kostek mówił o sobie, że nie ma do niczego szczęścia. Żeby nie wiem jak
najlepiej chciał - zawsze wszystko obróci się przeciw niemu. Matki
„oczkiem w głowie" była córka, ładna dziewczyna, z której losem wiązała
wszystkie swoje nadzieje na lepszą przyszłość. Kostek był na drugim
planie. I tyle sprawiał ciągle kłopotu! Jak nie w szkole, to na podwórku!
Trzeba było chodzić, tłumaczyć się, przepraszać, łagodzić. A kończyło się
zawsze jednakowo:
- Zastanów się! Musisz wyrosnąć na człowieka! Bierz przykład z siostry!
Kiedyś w chwili kiedy obaj byli załamani przeciwnościami
losu i zebrało im się na otwartość, wyznali sobie wspólne żale i uzgodnili
poglądy na życie.
Dom jest strasznym miejscem. Rodzina to okropny wymysł. Branie
przykładu z rodzeństwa - ohyda! „Na człowieka" nie trzeba „rosnąć", gdyż
się nim jest od urodzenia. A opinia - ostatnia rzecz, na której powinno im
zależeć. Cóż to jest opinia? W nosie mają jakąś tam opinię!
Tak sobie mówili z głębi rozgoryczonego serca w trudnych chwilach. Ale
naprawdę to wyglądało trochę inaczej.
Czy by Marcin martwił się swoją przegraną, gdyby mu nie zależało, co
Kazik o nim pomyśli, co powie kolegom i co pomyślą inni?
Kiedy powiedział Kostkowi o swym kłopocie, ten orzekł krótko:

background image

- Idiota!
- Kazik?
- Kazik na pewno - nie. Założyłbym się, że widział, co to za wóz. Po co
by podbijał zakład? Ty jesteś idiota, żeś się dał nabrać. Dziesięć gum to
majątek!
- Od twojego stwierdzenia lżej mi nie jest. Po to ci powiedziałem, żebyś
radził.
- Trzeba było się radzić, jak się zakładałeś - burknął Kostek.
- Więc co robić?
- No właśnie, co?
- Chyba się z kimś na pewniaka założę. Klin klinem!
- To się zakładaj o sześć gum.
- O sześć? Brakuje mi osiem.
- Dwie ja ci wykombinuję, a o te sześć musisz grać na pewniaka. Bo się
wkopiesz na amen.
- Ba! Ale z kim? - Marcin bezradnie rozglądał się po sali. Pod oknem
stało kilku chłopców. Słuchali Wicusia Basińskiego,
zwanego Basiorem, który, tak jak i Piątkowski, powtarzał klasę.
Do nauki się nie rwał, ale w pięści był straszny i równie mocny w języku.
Ciągle coś opowiadał, usta mu się nie zamykały, a że należał do
„żujących", potężne szczęki ruszały mu się w dwójnasób: od żucia gumy i
od szybko wyrzucanych słów.
Marcinowi zaświtał pomysł. Podszedł do grupy pod oknem pociągając za
sobą Kostka.
- Basior, ty masz gadane! - oświadczył z podziwem.
- No! - w głosie brzmiała duma.
- Ale... właściwie... nie możesz grać tego... no, tego, co tak gadał przeciw
Kartaginie... no, wyleciało mi...
- Katona - podpowiedział Kostek.
- Właśnie, to chciałem powiedzieć: Katona. Bo Katon mówił, kiedy
chciał. A ty musisz - zawsze.
- Jak to, cóż to za bzdury?
- Nie bzdury, tylko u ciebie to jest chorobliwe: nie możesz przestać.
Nawet na lekcjach cały czas gadasz, tyle że po cichu. Nawet jak sam jesteś
- też mówisz. Raz, widziałem na ulicy, szedłeś i gadałeś do siebie. Jak tu
stoję - widziałem. Aż się zdumiałem, ale teraz wiem, bo siostra Kostka, ta,
co będzie lekarzem, mówiła. To się jakoś tak nazywa... zapomniałem.
- Po polsku: goniosłowomatyzm - rzucił z powagą Kostek. - Alicja
mówiła i po łacinie, ale to trudne.

background image

- Tak, tak, teraz sobie przypomniałem: goniosło...
- A w ucho chcesz? - przerwał mu brutalnie Basiński.
- Wicuś, skarbie drogi - tłumaczył ze słodyczą Marcin - rozumiem cię, to
przykre, ale prawdziwe. Przecież, gdyby to nie był ten, gonio-tego,
mógłbyś zamilknąć, nie?
- Mogę, jak zechcę, i odwal się!
- Nie możesz, Wicuchna, gonio-tego jest silniejsze.
- Mogę.
- Na pół minuty?
- Na jak długo zechcę.
- E?... Na całą lekcję?
- Phi! Od dzwonka do dzwonka!
- Założę się, żenię! Basiński wyciągnął rękę.
- O co?
- O dwanaście, nie, o sześć gum, bo mi cię szkoda.
- Mogę się założyć o dwadzieścia sześć, bo ty, Bigos, będziesz płacić.
Chłopaki, przecinajcie! Żadnej gonio-tego nie mam. Jak ci pokażę, to
zobaczysz potrójne salto mortale... z piruetem!
Kostek skwapliwie przeciął zakład. Wszyscy z udanym współczuciem
kiwali głowami, przekonani, że Basiński przegra.
Zadzwoniono na koniec przerwy.
- Basior! Gonio-tego i sześć gum leci z kieszeni!...
- Gonio-tego! Uwaga! - wrzasnął któryś. Basior aż usta ręką zakrył i tylko
łypiąc wściekle oczami szedł za innymi do klasy.
- Basior, pilnuj się, teraz do dzwonka ani pary z ust nie możesz puścić,
co? - prowokował Kostek powodowany chęcią pomożenia Marcinowi.
Basiński w odpowiedzi podsunął mu pod nos zwiniętą pięść.
Przez kilkanaście sekund koledzy oglądali się na niego z
zainteresowaniem -wytrzyma czy nie wytrzyma? Ale kiedy nauczycielka
historii oświadczyła, że nowego wykładu dziś nie będzie, tylko
powtórzenie materiału, zakład Basińskiego z Bi-goszewskim od razu
wyleciał z głów.
Basior z zaciśniętymi ustami, ale rozpaczliwie pytającym wzrokiem, trącił
Kostka i pokazywał ukradkiem to siebie, to nauczycielkę. Kostek udawał,
że nie rozumie.
- Czego chcesz? - spytał szeptem.
Basiński na okładce zeszytu napisał: „A jak mnie zapyta?" Kostek na tej
samej okładce odpisał: „Grób - od dzwonka do dzwonka, bo płacisz!"
Wicek kiwnął głową na znak, że rozumie, ale ogarnął go niepokój. Historii

background image

się nie obawiał. Powtarzał klasę i coś niecoś pozostało mu w głowie od
ubiegłego roku. Zbyt pilnym przygotowywaniem lekcji zawsze się
brzydził, ale bał się dwói, bo bał się ojca, który naukę syna traktował
bardzo poważnie. Sam nie miał ukończonej szkoły. „Nie było to tak łatwo,
jak teraz" - mówił. Kiedy Wicek został na drugi rok, pokiwał tylko głową i
zapowiedział synowi kategorycznie, że teraz za każdą dwóję dostanie baty
nie z tej ziemi. A tu, jeżeli Skocze-lowa zapyta, a on będzie stał jak słup,
gotowa wlepić mu dwóje.-
I po co dał się wciągnąć w ten głupi zakład? Wszystko przez Bigosa!
Trzeba mu nakłaść przy najbliższej okazji!
Basiński odwrócił się gwałtownie w stronę Marcina, aby go spiorunować
wzrokiem.
Zauważyła to nauczycielka.
- Basiński, znowu zaczynasz rozmowy?
„Ja?" - chciał zawołać w najwyższym oburzeniu zrywając się z ławki, ale
w porę przypomniał sobie o zakładzie, złapał ręką za usta i usiadł nisko
pochylając głowę.
- A może, skoro masz chęć do dyskusji, powiesz nam coś o innowiercach
w Polsce XVI wieku?
Wicek wstał, głowę miał spuszczoną, nie patrzył na nikogo w klasie.
- No, przypomnij sobie - zachęcała pani Skoczelowa - jak się nazywali,
jakie były ich poglądy społeczne?
Basiński milczał.
W nagłej ciszy, jaka ogarnęła klasę, której spora część wiedziała o
zakładzie, wyraźnie doleciał do uszu nauczycielki szept:
- A... ria... nie...
- Kto podpowiada? - zniecierpliwiła się historyczka. - Basiński, nie
wiesz? To siadaj, Bigoszewski, opowiedz o innowiercach w XVI wieku.
Bigoszewski, naprowadzony przez podpowiadacza, łatwo sobie poradził z
tematem.
Ponieważ po odpowiedzi Basińskiego, a raczej po jej braku, pani
Skoczelowa nie postawiła nic w swoim zeszycie, Wicek sądził, że j akimś
przychylnym zbiegiem okoliczności upiekło mu się. Zaniepokoił się
znowu, kiedy zauważył, że nauczycielka zwraca się po kilka razy do tych
samych uczniów i dopiero stawia ocenę. A więc i jego może spotkać to
samo!
Rzeczywiście pani Skoczelowa pytając innych rzucała od czasu do czasu
spojrzenia w jego stronę. Wreszcie dosięgło go pytanie:
- Basiński nam opowie o wojnach Polski z Turcją. Na tym gruncie, zdaje

background image

mi się, czujesz się pewniej?
Basiński wstał, ale milczał jak grób, co wcale nie potwierdzało
przypuszczeń pani Skoczelowej. Tym razem nie schylał głowy, tylko
patrzył nieruchomymi oczami w tablicę.
- Jak to? Dlaczego milczysz? Przecież dobrze pamiętam, że wojny zawsze
cię interesowały. Wszelkie wojny, te z o-ściennymi wrogami i te domowe,
a nawet szkolne - nauczycielka próbowała żartem dodać otuchy
zbaraniałemu uczniowi. Na próżno.
W pewnym momencie Wicek chciał krzyknąć choćby jedno słowo w
swojej obronie, ale powstrzymał się, tylko zrozpaczony złapał znowu ręką
za usta.
- Zęby cię bolą?
Gwałtownie zaprzeczył gestem głowy i natychmiast tego pożałował.
Trzeba było przytaknąć, jęknąć, może by jakoś uratował sytuację, a po
dzwonku poszedłby do pani Skoczelowej i wytłumaczył.
Przepadło. Nauczycielka zaczynała się niecierpliwić, a widząc rozbawione
twarze całej już teraz, poinformowanej telegrafem bez drutu, klasy,
podejrzewała jakiś kawał. Tego nie lubiła.
- Wyduśże cokolwiek z siebie! - I już brała długopis do ręki, co nie
wróżyło nic dobrego: na dwa pytania uczeń nie odpowiedział ani słowem!
Basiński postanowił się ratować. Ma milczeć aż do dzwonka? Dobrze. Ale
gestykulować nikt mu nie zabroni.
Zaczął bić się w piersi, przyciskał do nich podręcznik historii i co chwila
pełnym oburzenia gestem wskazywał Marcina i Kostka.
Sens tej pantomimy rozumiał niestety wykonawca oraz Marcin, Kostek i
kilku świadków zakładu. Nauczycielce gwałtowna gestykulacja ucznia
wydała się w pierwszej chwili czymś niesamowitym, a parskanie
śmiechem tego i owego ucznia wysoce niestosowne. Co się temu
Basińskiemu stało? Zawsze pierwszy był do gadania, nikomu do słowa nie
dał dojść, a dzisiaj jakby mu odjęło mowę! Coś wspólnego ma z tym
Bigoszewski, naturalnie, ale Przegoń? Czemu obaj aż się wiją z uciechy?
- Przegoń! Co to wszystko znaczy?
- Ja... ja nie rozumiem... proszę pani, Basior pewno zachorował, bo tak się
rzuca. Marcin, prawda?
Marcin pośpiesznie przytaknął. \
Odezwał się dzwonek. Zdawałoby się: prysnęły więzy czaru. Basiński
odzyskał mowę.
- O zdrajcy! -wołał. - O podlece! Żółkiewski pod Cecorą! Sobieski pod
Chocimem! Bo o Wiedniu to nawet małe dzieci wiedzą i tylko trzeba

background image

środek powstania styczniowego przestawić, to będzie 1683. A to świnie!
A bracia czescy gdzie? Świnie!
- Basiński! - nauczycielka tym razem była naprawdę zgorszona. - Ty
chyba rzeczywiście jesteś nieprzytomny! O bohaterach narodowych w ten
sposób! O ludziach, którzy torowali drogi myśli postępowej, takimi
wyrazami? Jak śmiesz!...
Basiński wytrzeszczył oczy.
- Bohaterowie? Ja mogę powiedzieć, co to za bohaterowie! Bo pani
pewno nie wie...
- Nie wiem i od ciebie nie chcę się dowiadywać! - przerwała krótko pani
Skoczelowa i chwyciwszy dziennik pod pachę wyszła z klasy.
Basiński nagle się uspokoił. Spojrzał jeszcze raz na Marcina i Kostka,
którzy stali obok siebie i, chociaż wszyscy w klasie byli szczerze
ubawieni, wcale nie mieli rozradowanych uśmiechów na twarzy. Zapytał:
- Od dzwonka do dzwonka nie odezwałem się ani słowem. Tak?
Marcin i Kostek milcząco przytaknęli głowami.
- Sześć gum moje! - oświadczył triumfująco Basior i bardzo głośno,
chociaż niezupełnie szczerze, roześmiał się.
Marcin gotów był wpaść w najczarniejszą rozpacz. Osiem i sześć to
czternaście! Skąd weźmie pieniądze na tyle gum? Kto mu pomoże, kto
poradzi?...
Kostek, tak jak obiecywał, przyniósł dwie gumy. Dostał je zaraz Basiński,
który jeszcze wściekły za niesprawiedliwie otrzymaną dwóję z historii,
warknął:
- A reszta?
- Nie bój się, nie przepadnie ci! - odpowiedział też mało uprzejmie
Marcin. - Może myślisz, że gumy z nieba lecą?
Kostek, widząc przygnębienie przyjaciela, również był w niewesołym
nastroju, tym bardziej że pomysł zakładu z
Basińskim sam poparł: „Ale kto by się spodziewał, że Basior potrafi tak
się zawziąć? Jak to jest na tym świecie - myślał. -Niczego nie można być
pewnym..."
- Wiesz, Kostek - mówił tymczasem Marcin, znęcając się nad jakimś
kawałkiem cegły i kopiąc go przed sobą po trotua-rze - życie czasami jest
straszne...
- No!...
- I wiesz, czasami myślę, że poszedłbym gdzieś, przed siebie, żebym już
nie widział ludzi, na których widok mdło mi się robi...
- No tak, ale musiałbyś im najpierw gumę oddać - Kostek rozumiał, o

background image

jakich to ludzi Marcinowi chodzi.
- Moja sytuacja jest po prostu okropna! - ciągnął Marcin. -Bez żadnego...
- Nie przejmuj się więcej, niż trzeba - przerwał Kostek. -Przyjdź do mnie,
zrobimy razem matmę. Coś się wykombinuje, zobaczysz. Czasami się
wydaje, że ani w te, ani w te, a tu raptem znajduje się wyjście.
I rzeczywiście.
Wieczorem przy kolacji mama zwróciła się do Alicji:
- Moja droga, jutro trzeba zdjąć bieliznę z góry. Już na pewno sucha.
Proszę cię, zrób to po przyjściu z pracy. Ja wrócę późno, mam zebranie. I
złóż bieliznę od razu do magla. W sobotę, po porządkach, wszystko
poprasuję!
- A Kostek nie mógłby? - Alicj a był a wyraźnie niezadowolona.
- Kostek niech ci pomoże zanieść do magla - odpowiedziała mama - ale
wolę, jak to ty z nim zrobisz. Nie byłabym spokojna.
- Przesada - wydęła wargi Alicja. - Kostek jest już duży i najwyższa pora
traktować go jak człowieka.
- Nie mam nic przeciwko temu - wtrącił się Kostek - dziwi mnie tylko, że
mowa o moim człowieczeństwie i samodzielności jest zwykle przy maglu,
zakupie kartofli albo lataniu na pocztę z opłatą za radio.
- A ty co wolałbyś?... - zapytała z przekąsem Alicja.
- Wolałbym, żebym nie musiał ciągle się opowiadać, gdzie idę, z kim idę,
po co idę. I jeszcze wolałbym mieć trochę więk-
szą tygodniówkę. Mamusiu, naprawdę pięć złotych to za mało!
- Za mało? Ja, kiedy miałam tyle lat, co ty...
Kostek nie słuchał. Znał to na pamięć i na próżno kiedyś próbował mamie
wytłumaczyć, że teraz są inne czasy. Ale czy mamę łatwo przekonać?
Wolał milczeć.
Nazajutrz rankiem, kiedy mama wyszła do pracy, Alicja zwróciła się do
niego podejrzanie uprzejmie:
- Kostek, masz jakieś finansowe trudności?
- A bo co? - Kostek uważnie przyjrzał się siostrze: pewnie z niego kpi...
Ale nie, twarz miała wyjątkowo życzliwą.
- Nic, właściwie nic... tylko, wiesz, ja dziś do magla iść nie mogę.
- Trzeba było mamie od razu powiedzieć.
- Ach, przecież znasz mamę: jak sobie co postanowi... Z zebrania
przyjdzie zmęczona, zobaczy, że bielizna nie zma-glowana... gotowa sama
z nią iść.
- Jakbyś zgadła. No więc?
- Więc pomyślałam sobie, że jak wrócę, raz-dwa pójdziemy na strych,

background image

złożymy bieliznę, a ty już sam zaniesiesz ją do magla.
- Ja? Umówiłem się dziś z kolegą na matmę!
- To nie przeszkadza. Kolega ci pomoże. A ja wam dam na kino. No?
Propozycja była ponętna, ale czy pewna? Na wszelki wypadek Kostek
wyraził wątpliwość:
- Teraz tak mówisz, a potem zaczniesz kręcić i ja tych dwudziestu złotych
nigdy na oczy nie zobaczę.
- Dlaczego dwudziestu? - spłoszyła się Alicja. - Dziesięć na dwa bilety
starczy.
- Absolutnie nie! - Kostek nabierał pewności siebie. -„Dozwolone od lat
dwunastu" to przeważnie kolorowy western i szeroki ekran. Po dziesięć
albo po dwanaście złotych.
- No, dobrze - zgodziła się niechętnie Alicja, zaglądając do torebki. -
Dostaniesz dwadzieścia złotych za magiel, ale ja też chcę być pewna, że
wszystko będzie w porządku. I pamiętaj: mamie nie mów, że byłeś w
maglu sam.
- Dlaczego?
- Dlatego, i już. Śpiesz się, bo się spóźnisz na lekcje. I zamknij dobrze
drzwi! Do widzenia! Kostek leciał do szkoły jak na skrzydłach.

VI

Punktualnie o trzeciej Marcin zadzwonił do drzwi Kostka. Odrobili razem
matmę i z niepokojem rzucali okiem na zegar stojący na kredensie. Alicja
spóźniała się.
Wpadła wreszcie zadyszana. Ucieszyła się na widok Marcina, chociaż
zwykle, kiedy któryś z kolegów odwiedzał Kostka, wyraźnie cierpiała i
ostentacyjnie opuszczała pokój. Obiad zjadła bardzo szybko, potem u
siebie przebrała się w nowy popielaty kostium, do klapy wpięła biały
kwiat i tak spryskała się wodą kolońską, że jej zapach zakręcił chłopcom
w nosie. Kostek nie mógł ukryć zdziwienia.
- Tak się wystroiłaś na strych?
- Kostek - roześmiała się nieszczerze - daj spokój! Ja się tak spieszę!
Proszę cię, proszę was, moi kochani - zwrócił a się do nich obu - idźcie
sami na górę. Kostek, uważaj: nasza bielizna wisi po prawej stronie. Bo
tam jeszcze ktoś brał klucz i wieszał swoją. Naszej jest niedużo. Jak
zniesiecie, przeciągnijcie prześcieradła i obrusy. No, Kostek, przecież
wiesz, jak to się robi. A tu masz na magiel i kino -wyjęła z torebki
papierek pięćdziesięciozłotowy - resztę oddasz mi wieczorem. I nie

background image

zwlekajcie! Kostek, kochany, mama się ucieszy! Proszę cię! -I już jej nie
było.
- Masz dobrą siostrę - westchnął z zazdrością Marcin. -Wacek mi nigdy
ani złotówki nie dał. Jeszcze ode mnie wycyganił, jak byłem młodszy.
Teraz nie dam się już nabierać.
- Dobra, j ak śpi - mruknął Kostek - albo j ak czego potrzebuj e! Zawsze,
co tylko może, na mnie zepchnie. Widzisz, jak z tym maglem? A mama
zawsze j ej stronę trzyma. A czy j a nie pracuję? Czy w ogóle szkoła to nie
jest praca ponad siły młodocianych? Zapytaj, kogo chcesz. Ile razy
słyszałem, że dorosłym przez całe życie śnią się klasówki albo egzaminy i
budzą się z ulgą,
że to tylko sen.
- A ja ciągle słyszę od ojca, że to był najpiękniejszy okres w jego życiu i
że mi zazdrości.
- Terę fere! Tak tylko mówi. Co tu pięknego? Ciągle się musisz czegoś
bać. No, ale chodźmy na strych. To na naszej klatce, tylko wezmę świecę i
zapałki, bo tam często wysiada światło.
Rzeczywiście świeca przydała się. Ustawili ją na skrzyni z piaskiem i w
półmroku szybko, byle jak, ściągali bieliznę ze
sznurów.
- Ile tego! - gderał Kostek. - A słyszałeś, jak mówiła: „Niedużo"', Ładne
niedużo! Zaczekaj tu na mnie. Zaniosę swoje i wrócę, bo z pełnymi
rękami nie damy rady zabrać świecy i zamknąć.
W domu poskładali oddzielnie sztuki do magla. Kostek umiał to robić,
nieraz pomagał mamie lub siostrze. Marcin, w którego domu bieliznę
oddawano do pralni, pierwszy raz przeciągał na krzyż i na wprost
prześcieradła oraz obrusy. Śmiał się przy tym. Istna gimnastyka! Zawinęli
porządnie poskładane kawałki w maglownik i zanieśli do magla.
Marcin z podziwem patrzył na kolegę. Jak mu to wszystko zgrabnie szło!
Prawda, maglarka kropiła bieliznę, zawijała na wałki, ale Kostek
doskonale sobie radził z podkładaniem ich
pod magiel.
W pewnej chwili maglarka uważnie spojrzała na Kostka i
zapytała:
- Mieszkasz na naszej ulicy, prawda?
- Tak. Pod dziewiętnastym.
- A jak się nazywasz?
- Ja? - Kostek zmieszał się. - A bo co? Ile było wałków? Trzy? Poproszę
o paragon, bo mi siostra nie uwierzy. Wie pani: starsze siostry już takie są

background image

- roześmiał się. - Prawda, Marcin? No to cześć, bo mi się chce jeść,
dziękuję i wcale nas
tu nie było!
- Coś ty się tak wygłupiał? - spytał na ulicy Marcin. - Nie mogłeś
odpowiedzieć po ludzku?
- A co ją obchodzi, jak się nazywam! Przecież mnie tu nieraz widziała i z
Alicją, i z mamą. Po co jej to? W gazecie ogłosi?
Zmaglowanej bielizny wydawało się mniej, ale wagi jakby jej jeszcze
przybyło. Zasapali się, zanim ją wnieśli do mieszkania i złożyli na kanapie
pod oknem.
- No, to już mamy z głowy. Idziemy do kina? - Kostek trzymał w ręku
nowiutki niebieski banknot.
Marcin wzruszył ramionami.
- Cóż ty się mnie pytasz? Moj a forsa? Sam się nią rozporządzaj .
- Alicja dała na dwa bilety. Pomagałeś, nie?
- No to co, że pomagałem? Za pieniądze tego nie robiłem. Co, ja do
wynajęcia jestem?
- Dobra, dobra - kiwał długą szyją Kostek. - Nie jesteś do wynajęcia, ale
dziesięć złotych twoje. Możemy albo lecieć do kina, albo...
- Albo?...
- Ciężki frajer z ciebie. Przegrałeś szesnaście gum, tak? Musisz oddać,
tak?
- Cztery już oddałem - westchnął Marcin. - Ale jeszcze... O raju! Jeszcze
dwanaście! Najgorszy Kazik. Ten mi flaki będzie wypruwać...
- A Basior nie? Za tę dzisiejszą dwóję to mu ojciec takie salto mortale
wyprawi, że ho, ho!
- Potrójne z piruetem! - dorzucił słabo, uśmiechając się Marcin.
- Ej, Bigos, narobiłeś sobie bigosu, naprawdę, ale nie ma co stękać.
- Łatwo ci mówić!
- Nie mówić, tylko działać. Twoje dziesięć zet eł to dziesięć gum. Możesz
kupić nasze. Nie było mowy o zagranicznych, nie? Ja też mogę się bez
kina obejść. Pożyczę ci dwa złote i masz długi z głowy.
- Kostek... ty... naprawdę?
- No, no! - krzyknął jakby się broniąc Kostek. - Tylko się nie wzruszaj, bo
dostaniesz w kark i zaraz ci przejdzie! Jeść mi się chce, jak nie wiem co!
Odgrzeję coś z obiadu. Chcesz?
Marcin odmówił. Nie był głodny. Chciał jak najprędzej mieć pewność, że
przegrane gumy odda, że nie będzie musiał używać
najróżniejszych wykrętów przed Kazikiem i Basiorem, którzy umieli

background image

upominać się o swoje w pozbawiony delikatności sposób.
Kostek dzisiaj zaimponował Marcinowi. Poznali się bliżej dopiero w tym
roku, chociaż do tej samej szkoły chodzili od dawna. Kostek przepadał za
westernami, ale w kinie nie bywał tak często jak Marcin. Za to, kiedy na
przerwach koledzy wymieniali uwagi o filmach, aktorach i kinach, a
orientowali się w tym świetnie - Kostkowi aż uszy czerwieniały z
zaciekawienia. Nie przyznawał się, że forsy nie ma - ale z różnych
drobiazgów, z tego na przykład, jak bał się zgubić długopis, jak go
starannie chował do piórnika, jak nie chciał nigdy wydrzeć kartki z
zeszytu, z tego wreszcie, że rzadko dawał się namówić na wspólny wypad
do kina, wymawiając się zawsze jakimś nie cierpiącym zwłoki zajęciem w
domu - Marcin orientował się, że tygodniówka Kostka była bardzo
skromna, a może nie istniała w ogóle?
A teraz tylko: „Weź, obejdę się", jakby to była najzwyczajniej sza rzecz!
Ma charakter!...
I Marcin nagle oblewa się warem: jakim prawem wziął te pieniądze od
kolegi? No, nawet od przyjaciela. Czyżby mama miała rację, że on nie ma
charakteru? A jeżeli ma - to bardzo słaby? Nieprawda. Marcin ma
charakter, no, po prostu czuje, że ma charakter, i już. I wcale nie słaby.
Teraz wziął pieniądze od Kostka, bo znajduje się w podbramkowej
sytuacji. Ale zwróci. Jakby nie zwrócił, to byłby ostatnia... no, szkoda
mówić, i już. A charakter można sobie polepszyć - nie, to nieodpowiednie
słowo, przecież tu nie chodzi o zły charakter - a więc wzmocnić czy
udoskonalić. Marcin się za to weźmie. Przede wszystkim, jak co
postanowi, to mur-marmur - dotrzyma. No, na przykład: nie będzie się już
zakładać. Nigdy! Dość ma zakładania! P° same uszy! I wieczorem zawsze
sobie wszystko przygotuje - żeby rano nie zapomnieć i zdążyć na czas do
szkoły. I z każdej tygodniówki odłoży złotówkę do
skarbonki PKO. I... Ale oto już w pobliżu domu - kiosk - tu zawsze kupuje
gumy.
- Proszę o dwanaście gum do żucia - i Marcin z przyjemnością kładzie na
stosie gazet nowy, czyściusieńki dwudziesto-złotowy banknot.
- Tylko dwanaście? - śmieje się sprzedawczyni. Marcinowi wydaje się, że
z niego kpi.
- Może być równe piętnaście - rzuca nonszalancko i zabieraj ąc gumy
mówi po dorosłemu:
- Dziękuję. Kłaniam się.
- Ojejku! - słyszy nagle głos Piotrusia. - Ile forsy! Ile gum! Marcin, daj
jedną!

background image

- Dam ci, ale w globus!
- Marcin! Jaki ty jesteś! Naprawdę, daj... Masz tyle forsy, skąd?
- Z maszyny. Nie widziałeś, jakie nowiutkie? Ciach, ciach, spod
maszynki lecą, rozumiesz? I spływaj stąd po maśle! Żebym cię nie
widział, nie słyszał!...
- Nie spłynę po żadnym maśle - obruszył się zawiedziony chłopiec -
mamusia kazała nasz „Express" wziąć, to przyszedłem.
- Dobra jest. Bierz „Express" i nie pętaj mi się pod nogami! Aniołku! -
dorzucił ze zjadliwą ironią i powtórzył raz jeszcze: -Aniołku!...
Po kolacji Marcin jest ogromnie zadowolony z siebie: odrobił na jutro
wszystkie lekcje, uporządkował szufladę, w szkole odda długi, no, w
ogóle czuł, że rozpoczął pracę nad swoim charakterem. Siedział przy
dużym stole zatopiony w lekturze.
Wacek w drugim pokoju przegrywał płytę z Paul Anką, a Piotruś męczył o
coś mamę, która wpisując do zeszytu dzisiejsze wydatki próbowała bronić
się:
- Piotruniu, proszę cię, chociaż ty mnie nie męcz!
- Ale, mamuńko, miałbym już całe czternaście złotych...
- Kiedy naprawdę nie mogę. Nie wiem sama, jak dociągnę do końca
miesiąca. Na niedzielę tatuś wróci, obiad musi być lepszy, warto by placek
z kruszonką zrobićT*A jeszcze Marcina półbuty trzeba koniecznie dać do
podzelowania.
- Tak... - mówił rozżalony Piotruś - jeszcze Marcina półbuty. .. niech on
sobie na maszynce ciach, ciach zrobi.
- Ba! Żebyśmy to mieli taką maszynkę do reperowania butów -
uśmiechnęła się mama.
- Nie do butów, tylko do pieniędzy - prostował Piotruś. -Widziałem:
zrobił takie ładne niebieskie dwadzieścia złotych...
Mama podniosła głowę i odłożyła ołówek.
- Czy mnie już obłęd ogarnia? O czym ty mówisz, Piotrusiu? -
zaniepokoiła się naprawdę widząc, jak twarz starszego syna zalewa
czerwień. - Marcin, coś ty mu znowu naopowiadał!
- Znowu', Znowu! - powtarza Marcin dziwiąc się, że można mieć w
głowie taką pustkę, jak u niego w tej chwili - plecie ta pleciuga byle co, a
mama słucha.
- Nie żadne „plecie"! - obraził się Piotruś. - Miałeś taką nowiutką
dwudziestkę, nie? A jak się zapytałem...
- Eee... - Marcin próbował zbagatelizować sprawę i u-śmiechnął się z
wysiłkiem. - Dziecko jesteś! Na żartach się nie rozumiesz? Mamusiu,

background image

takie tam opowiadanie! I po co ta rozmowa, książkę muszę do jutra
skończyć, bo to lektura - gorączkowy potok słów płynął teraz z ust
chłopca, jakby mu się jakiś kurek w głowie odkręcił - mamusia wie, w
bibliotece trzy tylko egzemplarze na całą klasę, a przecież to gruba
książka, czekałem na nią tak długo, ledwo się doczekałem, a za mną
jeszcze taka kolejka, że oho! A mamusia wie, jaka jest pani Skoczelowa, i
jak mi dwóję wlepi, to znowu będzie na mnie, a czy ja mogę spokojnie
zająć się lekturą, jak w tym domu, w ogóle...
Marcin przerywa nagle zobaczywszy, że w drzwiach od drugiego pokoju
stoi starszy brat i przygląda mu się z drwiącym uśmiechem. Odkąd tam
stoi? Co zdążył usłyszeć?
Mama jakby trochę przybladła, ale może to tylko odblask lampy na
uniesionej znad zeszytu twarzy? I po co ma takie przestraszone oczy?
Stało się co?
- Pokaż mi te dwadzieścia złotych - mówi spokojnie, ale Marcin wie, że
to nie jest prawdziwe „spokojnie". - Pokaż mi je-powtarza.
- Nie mogę - odpowiedź jest krótka. Marcin zrozumiał, że sprawy już się
nie zagada.
- Nie może, mamusiu, naprawdę - popiera brata Piotruś wyczuwając
niejasno, że w pokoju narasta coś nieprzyjemnego. - Przecież kupił
piętnaście gum.
- Piętnaście gum?! - woła mama.
- Apetycik! - mówi Wacek. - Skąd miałeś pieniądze?
- Nie twój interes! - odpowiada bezczelnie Marcin. -Ty mi ich nie dałeś!
- Musiałbym na głowę upaść, żeby pieniądze za okno wyrzucać. Bo cóż
to jest żucie gumy?... - Wacek gotów jest do wygłoszenia dłuższego
spiczu na temat bezużyteczności żucia gumy, o czym Marcin
niejednokrotnie już, choć bez pozytywnych rezultatów, słyszał. Na
szczęście przerwała mu mama.
- Skąd wziąłeś pieniądze na gumę?
- Miałem - odpowiedział wymijająco Marcin.
- Wczoraj jeszcze nie miałeś, bo wyłudziłeś cztery złote od Piotrusia -
rzucił Wacek.
- Boże! Boże! Ty mnie do grobu wpakujesz!-woła mama. - Ja tu
doprawdy obłędu dostanę! Ojciec musi wziąć się za tego chłopaka! Mów
mi natychmiast, skąd miałeś pieniądze?
- Kolega mi dał... - Kiedy już w to miał być wmieszany ojciec, sprawa
wikłała się w najgorszy sposób.
- Kolega? - drwił Wacek. - Słyszała mama o takim koledze, co

background image

dwudziestozłotówki rozdaje? Ja takich nie znam.
- Ja też nie - westchnął cicho i z nie ukrywanym żalem Piotruś.
- Co za kolega? Jak się nazywa? - dopytywała mama.
- Kostek Przegoń. Może i adres potrzebny? Na Wilczej pod
dziewiętnastym mieszka.
- Ten chudeusz, co tu był kiedyś? Ciekawe, skąd on ma pieniądze. Sam
wygląda, jakby raz dziennie, i to nie do syta, jadał, a taki hojny?
- Nie z twojego dawał i nie wtrącaj się!
Marcin czuje, że gdyby mógł, toby w tej chwili starszego brata sprał,
związał i wrzucił do ciemnicy - aż zęby ścisnął na samą myśl o tym, aż na
policzkach zesztywniały mu mięśnie.
- Na co ci tyle gumy? - indagowła dalej mama wykręcając
prawą ręką palce lewej po kolei i w odwrotnym kierunku/co robiła
zawsze, ilekroć była bardzo zdenerwowana.
Marcin milczał. j
- Na co - pytam! Przecież chyba nie powiesz, że ci od razu było potrzeba
aż piętnaście sztuk tego świństwa?
Świństwa!
Co mama może wiedzieć o przyjemności żucia! Próbowała? Więc po co ta
mowa? Nie, w ogóle szkoda tu cokolwiek wyjaśniać. Do tego przy
Wacku, który i tak każde słowo obróci na niekorzyść Marcina. A mama
we wszystko, co on mówi, uwierzy. Więc Marcin decyduje się na jedno:
- Nie mogę powiedzieć.
- Dlaczego? - głos mamy brzmi prawie tragicznie.
- Jak nie mogę powiedzieć, to znaczy, że nie mogę powiedzieć również,
dlaczego. Każdy może mieć swoje tajemnice?
- tu patrzy znacząco na starszego brata. - Żebyście mnie nawet łamali
kołem i końmi rozrywali - nie powiem!
- Już widzę te bystre konie, co zamiast cię rozrywać, pękają ze śmiechu -
drwi Wacek. - Ojciec pasem przyłoży ci parę razy i zaraz będziesz
śpiewać!
- O Boże - wstaje mama - czuję, że już mi się wątroba odzywa.
Rzeczywiście, niech ojciec tu zrobi porządek. I w kogo ty się wrodziłeś? -
to do Marcina. - Dlaczego nie myślisz o nauce, jak Wacek? O tym, żeby w
domu coś pomóc, jak Piotruś? Stale nosi cię gdzieś, nie wiadomo do kogo
i gdzie. Zastanów się, co z ciebie wyrośnie? Ile razy prosiłam,
tłumaczyłam: wypluj tę gumę, szkoda pieniędzy. Gdzie tam!
- On już w nałóg wpadł - dorzuca Wacek. - Dno! A żeby się wydostać z
nałogu, trzeba mieć charakter!

background image

- Właśnie: charakter-stwierdza mama i łapie się za wątrobę. - Już mnie
kłuje. Od rana w biurze czułam, że będzie źle. Dyrektor zrobił się taki
nerwowy! A teraz jeszcze Marcin! Zobaczycie, że ja się ciężko
rozchoruję...
- Mamusiu, niech się mamusia położy - namawiał Wacek
- zaraz napełnię worek gorącą wodą. I zaparzę ziółek.
- Ja przyniosę worek - rzucił się do łazienki Piotruś. Marcin został sam.
Czuł się jak zbrodniarz, któremu przysądzono za wysoki wymiar kary.
Cóż on jest winien, że mamy dyrektor jest nerwowy? A o naijce myśli.
Siedzi przecież nad tą nieszczęsną lekturą, co wca^le nie jest taka
najciekawsza. Gdzież jej do „Wyspy skarbów" albo „Tomka na tropach
yeti"!...
- \.. .nie wygląda - dobiegają z drugiego pokoju słowa Wacka -j
chudzielec, wichrowaty, nie domyty, a może nawet jakiś nałogowiec i
Marcina wciąga.
- Masz rację... - mówi mama. - Wszystko przez to nieodpowiednie
towarzystwo.
Marcin zaciska zęby i pięści. No, teraz to j uż by Wacka udusił. Gdyby nie
obecność mamy, gdyby nie to, że jej wątroba nawaliła...
Niech się dzieje, co chce. Marcin w niedzielę ojcu wszystko powie! I co
do jego własnego charakteru też... Odzwyczai się od gumy. Wielkie
rzeczy! Te trzy kawałki będą już ostatnie, najostatniejsze. Potem - koniec.
Marcin wyciąga z kieszeni i rozwija gumę w poczuciu, że chociaż ta
drobna rekompensata należy mu się na osłodę ciężkiego życia. Zagląda
znowu do książki, ale czy to tak łatwo oderwać się od tego, co przeżył
przed chwilą?
Czego mama chce od Kostka? „Nieodpowiednie towarzystwo"! A Kostek
jest naj porządniejszy chłop! Gdyby mama znała go lepiej, podobałby się
jej na pewno: gumy nie żuje, w domu pomaga i uczeń z niego dobry.
Nawet pani Skoczelowa raz o nim powiedziała „myślący chłopiec". A jaki
kolega! Prawdziwy przyjaciel, a nie taki, co tylko gada „sztama". Ilu
takich?...
Marcin przelicza myślą kolegów: może Nemek Batorowicz, on jeden,
gdyby się do niego zwrócić, pożyczyłby i nie nalegał
0 zwrot. Ale z Nemkiem teraz jakoś się rozluźniło. Chyba od tego czasu,
kiedy rozeszli się jego rodzice. Teraz ma dwóch ojców: nowego i tego
dawnego. I pieniędzy zawsze sporo, bo obaj mu dają. Ale od tej pory
Nemek się zrobił jakiś milczek
1 kujon. Same piątki zbiera. Co ta guma tak prędko smak straciła?

background image

Zupełnie jak kit.
Marcin wyciąga gumową nitkę na pół metra i chowa ją w ustach z
powrotem. I
Piotruś, który w tym momencie wrócił do stołu, patrzy na tę manipulację z
niezdrowym zainteresowaniem i zwraca si^ do brata z prośbą:
- Marcin, daj jedną.
- Dam ci jedną, jak mi włosy zrzedną - i Marcin z przyjemnością
przeczesuje grzebykiem swoją gęstą czuprynę przed lusterkiem
wyciągniętym z szuflady. Może zapomnieć o najpotrzebniejszej rzeczy,
ale grzebyk ma zawsze przy sobie.
- Daj... no, chociaż pół - spróbuję, czy dobra.
- Zjeżdżaj ekspresem, mówię!
- Prawda, że nie masz charakteru - mówi Piotruś, na wszelki wypadek już
w drzwiach. - Sobek! Obwalił się tą gumą, a nawet połówki mu żal...
Sobek...
- Chcesz dostać? - i Piotruś znika za drzwiami obawiając się ciężkiej
książki w podniesionej ręce brata.
Wcale nie jestem sobek - tłumaczy się sam przed sobą Marcin - te dwie
nadprogramowe gumy potrzebne mi są do wyrabiania charakteru. Cóż to
za sztuka nie żuć, kiedy się nie ma gumy ani kawałka? Ale nosić ją przy
sobie w kieszeni i nie sięgnąć, nie rozwinąć, nie położyć na
niecierpliwych zębach... to trzeba mieć charakter! Stalowy!... Jak zechcę,
to się wdam w tego maminego pradziadka, „najszlachetniejszego
człowieka o żelaznej woli"... - i Marcin spogląda na starą fotografię
wiszącą między oknami. Szkoda, że pradziadek w konfederat-nie widać,
jak się czesał...

VII

ostek na widok oddawanej pięciozłotówki miał tak zawiedziony wyraz
twarzy, że Marcinowi zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. - W poniedziałek
oddam ci resztę - tłumaczył zmieszany -bo... wiesz, w naszym kiosku
mają tylko takie paczki po pięć... - łgał bez mrugnięcia okiem wiedząc, że
Kostek gumy nie kupuje. -1 wiesz, kiedy Kazikowi oddawałem, zbaraniał.
Nie spodziewał się, że mu tak prędko zwrócę! A Basior wziął i jeszcze
groził, że się policzymy. Heca, co?
- A co zrobisz z tymi trzema? - pytał Kostek, zapominając, że Marcin nie
tylko przegrywa gumy, ale i sam żuje.
- No... nie wiem jeszcze...

background image

- Mógłbyś je opylić?
- A co, pieniądze ci są potrzebne dzisiaj?
- Nie... tak... wiesz przecież, że jakiś grosz ciągle jest potrzebny. - Kostek
nie chciał powiedzieć, że te trzy złote bardzo by mu się przydały:
wyprosiłby jeszcze dwa od mamy i poszedł do kina na Pradze.
Sobota - najprzyjemniejszy dzień tygodnia. Już od rana czuje się, że
nadejdzie jedyne wśród siedmiu dni popołudnie: „jutro nie ma szkoły"!
Wydaje się, że los obdarzył człowieka mnóstwem czasu na różne
przyjemne rzeczy. Oczywiście, odrobienie lekcji odkłada się na później,
chociaż rodzice zwykle są innego zdania. Ale kto by się w sobotę nie
umiał wykręcić! Dopiero w niedzielę wieczór, kiedy trzeba pomyśleć o
tym, co zadane, a ciągnie ciekawa książka albo coś innego, absolutnie" z
lekcjami nie związanego, człowiek trochę żałuje, że nie posłuchał
rodziców.
Po dokładnym obejrzeniu Centralnej Składnicy Harcerskiej Marcin z
Kostkiem znaleźli się na Dworcu Głównym. Kostek coraz częściej pytał o
godzinę: niepokoił się, aby nie wrócić zbyt późno do domu.
- „Która godzina!" i „która godzina!" -zniecierpliwił się w jakiejś chwili
Marcin. - Sobota jest! Zapomniałeś?
- Właśnie - tłumaczył Kistek - w sobotę mama zawsze sprzątanie urządza
i szykuje obiad na niedzielę.
- No to co? U nas tak samo, ale ja się do tego nie mieszam. Dawno już się
nauczyłem wymigiwać. I ty się nie daj. Bo cię w zaoranego konia zrobią.
Masz przecież starszą siostrę. Ciągle będzie się tobą wykręcać, jak z tym
maglem? Mówię ci, nie daj się! To niesprawiedliwie!
Kostek westchnął.
- Nie wzdychaj, ofermo, tylko chodźmy na peron. Tam zawsze jest coś
ciekawego.
- Dobra, ale zaraz potem idę do domu - godzi się Kostek. -Jeżeli Alicja
ma dziś randkę, wszystko spadnie na mamę.
Wchodzą szerokimi schodami do sali, gdzie są kasy. Jaki tu ruch! Drzwi
na perony szeroko pootwierane. Potrącani przez spieszących się
podróżnych stają z boku, obok kiosku z gazetami. Obserwują zamykające
się automatycznie drzwi elektrycznych wagonów. Wydaje się, że lada
moment ścisną kogoś w pół kroku, zawsze jednak, w ostatniej chwili,
napierający tłum cofa się, a pasażer, stojący już jedną nogą w wagonie,
wsiąka w zbitą masę ludzi, którzy już są wewnątrz.
- Patrz, Tomasz idzie - trąca Kostek Marcina.
Rzeczywiście geograf z walizką w ręku podchodzi do kiosku, nie

background image

dostrzegając uczniów. Nagle zatrzymuje go jakaś pani.
- Dzień dobry, profesorze! Cóż to za podróż wyciąga pana z ukochanej
stolicy?
- Dzień dobry. Ano, namyślałem się, namyślałem, aż wreszcie
zdecydowałem, że trzeba wytknąć nos poza własne podwórko. Jadę do
Włoch, do córki. Dawno jej nie widziałem.
Fala podróżnych z pociągu popycha profesora Tomaszew-skiego i jego
znajomą w stronę chłopców, którzy czym prędzej dają nura w drzwi do
sali i wychodzą na ulicę.
- A co, miałem nosa, że wyciągnąłem cię na dworzec? -cieszył się
Marcin. - Z gegrą mamy do końca roku spokój, bo przecież Tomasz z
Włoch nie wróci tak prędko. To kosztowna podróż. Ale - że nigdy nie
pisnął słówkiem, że tam jedzie!
- Jakby powiedział, toby już nikt materiału nie powtórzył
- tłumaczył Kostek logicznie - a tak, na poniedziałek zapowiedział
generalną powtórkę i założę się, że każdy będzie przynajmniej pół
niedzieli podróżował po mapie.
- Kiszka z wodą! Ja na pewno nie! I ty też! Basior! Basior!
- zaczął wołać nagle Marcin widząc idącego w stronę Pałacu Kultury
Basińskiego.
- Czego się drzesz jak koszula na łokciach! - przystanął Basior z miną
wcale nie zachęcającą do rozmowy.
- Ile dasz za fajną nowinę?
- Trzy razy w kark i jeszcze raz na dolewkę! No, gadaj prędko, bo się
spóźnię na basen.
- Fiuu! To ty do Pałacu na pływalnię chodzisz? - zdziwił się Marcin.
- Drugi rok. Zobaczyłbyś, toby ci oko spuchło! Co za nowina?
- Tomasz wyjechał. Gegry już do końca roku nie będzie!
- Skąd wiesz?
- Tylko co odprowadzaliśmy go z Kostkiem do pociągu -tgał na
poczekaniu Marcin - walizę miał nielichą. No, pojechał pewnie na całe
wakacje. Do córki, mówił, do Włoch.
- Naprawdę? - ucieszył się Basiński. - A czy wy nie zgrywacie się ze
mnie? Kostek, czy to prawda?
- Tomasz tak mówił naprawdę.
- Dlaczego nic nie powiedział na ostatniej lekcji?
- A po co miał mówić? - tłumaczył z ferworem Marcin - teraz też zaklinał
nas na wszystkie świętości, żebyśmy nikomu nie mówili przed
poniedziałkiem, żeby się wszyscy podkuli na blachę, rozumiesz?

background image

- A wam powiedział, bo co? Niby jesteście tacy obkuci? -kpił i wciąż nie
dowierzał Basior.
- Nie miał wyjścia, bo zobaczyliśmy go na peronie. Stał właśnie z jakąś
babką i mówił, że jedzie do Włoch, do córki, za którą strasznie już się
stęsknił, bo dawno jej nie widział, prawie dziesięć lat i, mówię ci, żegnał
się ze łzami w oczach, wiesz, to jednak daleka podróż, i te łzy to mu tak...
- No! No! - dziwił się Basior. - Miał łzy w oczach? Ile lat go znam, nigdy
we łzach go nie widziałem. Wydawał się twardy jak gnat, aż tu nagle...
No, dobrze wiedzieć. Pójdę jutro nad Wisłę. Cześć!
- Gdzieś ty j akie łzy widział ? - wzruszył ramionami Kostek po odejściu
Basińskiego. -1 po co to?
- Po to, żeby uwierzył, to raz. A po drugie, ładniej, nie? Zresztą nie
przysiągłbym, czy on naprawdę nie miał łez w oczach, kiedy z tą znajomą
rozmawiał. Pomyśl: córka, jedyna, ukochana córka, której od lat nie
widział! Może wojna ich rozłączyła, rozumiesz? I dopiero teraz, dopiero
teraz, grosz do grosza, uciułał pieniądze potrzebne na bilet. Masz pojęcie,
ile taki bilet
kosztuje? Mówię ci, po prostu trudno pojąć, jak on sobie od ust
odejmował każdy kawałek...
- .. .gumy do żucia - dokończył Kostek.
- Co? Jak? Widziałeś, że on gumę żuje? - Marcin zatrzymał się na środku
trotuaru, a widząc Kostka, jak stuka palcem w czoło, roześmiał się. - No,
ale przecież to wszystko mogło być, nie?
Sobotni obiad w Kostkowym domu nie bywał wymyślny. Barszcz na
białej kiełbasie i do tego wkrojone ugotowane na twardo jajko. Dodawszy
parę kawałków chleba można się było najeść i Kostek nie narzekał, ale
cieszył się, jeżeli mama miała chwilę czasu i obrała do barszczu kartofle.
Dziś od razu zrozumiał, że kartofli nie będzie. Mama myła okna w kuchni.
Barszcz pachniał czosnkiem, pewno w nim pływał spory kawałek
kiełbasy.
Rzuciwszy teczkę na kanapę, Kostek czym prędzej podniósł pokrywkę
stojącego na małym gazie garnka. Czosnek, owszem, pachnie, ale kiełbasy
ani śladu!
- Bez kiełbasy! - w głosie Kostka brzmi takie rozczarowanie, tak wielki
zawód, że mama śmieje się, nie przerywając wycierania szyb.
- Z głodu nie umrzesz, nie bój się. Wkroisz sobie za to do barszczu dwa
jajka.
- Jajko za kiełbasę? -zastanawia się Kostek. -To chyba za mało.
- Bardzo długa kolejka była w sklepie, nie mogłam stać, bo już

background image

zaplanowałam, że dziś okna umyjemy.
- Czy to znaczy, że ja też? - pyta ostrożnie Kostek.
- Nie bój się, leniuchu! Okna w pokoju umyje Alisia. Ty tylko zapastujesz
podłogi i wytrzepiesz chodniki. Ale najpierw, zaraz po obiedzie, skoczysz
jeszcze do rzeźnika. Może dostaniesz coś na kolację. Myj ręce i siadaj do
jedzenia.
Kostkowi o jedzeniu nie trzeba dwa razy przypominać.
Barszcz, chociaż bez kiełbasy, gęsty od skwarków i wkrojo-nych jajek,
smakuje znakomicie.
Swoją drogą, ile to niepotrzebnych robót mama sobie wynajduje! Okna
były prawie czyste! Tylko co myte na Wielkanoc. Ze muchy trochę
popstrzyły, to co! Kto na to patrzy! Albo pastowanie podłóg co tydzień!
Komu zależy, żeby się tak bardzo świeciły? I tak się zadepcze, i tak
muchy znowu okna zapstrzą. Mięso na obiad chyba ważniejsze.
Kostek kończy ostatnią łyżkę w samą porę, bo do drzwi ktoś dzwoni. To
na pewno nie Alicja, ona ma swój klucz.
- Idź, otwórz - mówi mama i schodzi z krzesła z niezadowoloną miną:
nikt nie lubi wizyt w czasie sprzątania.
W przedpokoju za progiem stoi pani Malinowska, słynąca z ciągłych
nieporozumień z sąsiadami, a za nią, ku zdumieniu Kostka, maglarka - ta,
która pomagała mu zwijać bieliznę na wałki.
- Czy jest ktoś w domu? - pyta pani Malinowska, choć musiała mamę
przez drzwi do kuchni widzieć.
- Przecież drzwi s a m e się nie otworzyły - odpowiedział bezczelnie
Kostek, bo niby dlaczego on się nie liczy?
- Dobrze, że i ty jesteś w domu - dorzuciła zagadkowo maglarka, ale już
mama, nie odwiązując fartucha, stanęła w drzwiach.
- Słucham. Czego sobie panie życzą?
- Życzę sobie zwrotu mojej bielizny! - kategorycznie oświadczyła pani
Malinowska. -1 to pani mówię, że nie ruszę się stąd nogą, dopóki jej nie
dostanę!
- To chyba jakieś nieporozumienie... - spokojnie mówi mama. - Nie wiem
nic o pani bieliźnie...
- I pani mi to mówi! - woła pani Malinowska. - Pani!
- Wolnego, wolnego - uspokaja maglarka.
- Mówię i powtarzam: nic wie wiem.
- Ładne „nie wiem"! Trzy nowe obrusy! Cztery prześcieradła! Dwie
podpinki z angielskim haftem! I siedem nowiutkich, nowiusieńkich
kolorowych poszewek! Chyba pani wie, że teraz najmodniejsza jest

background image

kolorowa bielizna!
- Nie interesuje mnie to - mama ciągle była spokojna, ale
różowe plamy zaczynały występować jej na szyi. - Nie rozumiem,
dlaczego nachodzi pani mój dom i do tego podnosi głos.
- Tak?! Mam nie podnosić głosu?! - krzyczała już naprawdę pani
Malinowska. - Niech mi pani odda, co moje, to nie będę panią nachodzić!
- Wolnego! Wolnego! - nawoływała na próżno maglarka. W uchylonych
drzwiach stanęła dozorczyni. Słychać było otwierające się mieszkania
zaniepokojonych hałasem sąsiadów. - Wolnego, powiadam, wszystko się
wyjaśni. To pewnie pomyłka...
- Ładna pomyłka! Zabrać cudzą bieliznę ze strychu! I do tego taką piękną,
nową bieliznę!
- Ze strychu? - mama przetarła ręką czoło. - Owszem, córka wczoraj
zdjęła naszą bieliznę ze strychu, o proszę, tu leży, może pani zobaczyć,
czy to pani bielizna.
Mama weszła do pokoju, chwyciła maglownik i rozwijała go szybkimi
gestami. Plamy na szyi były już czerwonego koloru.
Z rozwiniętego maglownika pani Malinowska zaczęła wy-szarpywać
sztukę po sztuce.
- O, mój obrus! Moje prześcieradło! Moja koperta z angielskim haftem!
O! Powłoczki! Moje! Wszystko moje!
- Coś nieprawdopodobnego!... - szepnęła mama i osunęła się na kanapę,
przysiadając jedno z prześcieradeł, które bez żadnej delikatności
wyciągnęła spod niej pani Malinowska. Maglarka opowiadała, jak to
wczoraj zauważyła koperty z angielskim haftem i kolorowe powłoczki,
które już znała jako własność pani Malinowskiej, jak to ją zastanowiło i
jak dziś powiedziała o tym pani Malinowskiej spotkanej w sklepie
samoobsługowym .
- Od razu mi się coś tu! tu! zrobiło! -pokazywała pani Malinowska środek
obficie wypełnionej bluzki. - Zapomniałam nawet, po co do sklepu
przyszłam. Biegnę na strych - ani śladu mojej bielizny! Owszem, wiszą
jakieś sztuki, stare, nie doprane cera na cerze...
- Wolnego, wolnego - mitygowała znowu maglarka. - Powiedziałam
pani Malinowskiej, że ten chłopiec, co tu był z bielizną -
pokazała na Kostka - nie chciał powiedzieć, jak się nazywa, ale kolega do
niego mówił „Kostek". Dozorczyni powiedziała, że „Kostek" to u
Przegoniów. Więc przyszłyś-my.
Dla Kostka sprawa od kilku chwil była jasna. Fatalna pomyłka! Stało się...
- Sam chodziłeś na strych? - powiedziała z trudnością mama.

background image

- Z kolegą... - odpowiedział niechętnie i powoli. - Ze świeczką, bo światło
nawaliło. Przepraszam panią za omyłkę.
- Omyłka! -^sarknęła pani Malinowska, zbierając zawiniętą już bieliznę
pod pachę i kierując się do drzwi. - Dlaczego ja się nigdy nie omylę?
- Nasz maglownik pani też zabiera? - zatrzymał ją Kostek. Teraz pani
Malinowska oblała się czerwienią.
- No tak. W nerwach cała jestem. Człowiek głowę traci od tego
wszystkiego! - Rozwinęła zamaszyście całą bieliznę z maglownika, aż
poszczególne sztuki rozsypywały się na podłogę i Kostek raz po raz
schylał się, aby podnieść to modną poszewkę, to znów kopertę z
angielskim haftem. Mama ledwo trzymała się na nogach, aż się o szafę
oparła.
W tym momencie, do mieszkania weszła Alicja. Widząc zmienioną twarz
mamy zawołała:
- Co tu się stało, mamusiu?
- To się stało - odwróciła się już na schodach pani Malinowska - że przez
takie „pomyłki" pogotowie mnie chyba do szpitala zabierze!
Kostek zamykając za nieproszonymi gośćmi drzwi rzucił:
- Były trzy duże wałki, pani maglarka zaświadczy, kosztowało trzydzieści
złotych plus robocizna, ale to już niech będzie wyrównanie tych... no...
szkód moralnych.
- Coś nieprawdopodobnego! - westchnęła mama biorąc się za głowę
obydwoma rękami. - Widzisz, Alisiu, co się przez ciebie narobiło?
- Przeze mnie? Co też mama mówi?
- Na Kostka złożyłaś magiel i masz pasztet: wziął cudzą
bieliznę ze strychu! I jakby mało było kłopotu, to jeszcze Ma-linowskiej
Ta dopiero będzie z j ęzorem latać przez poł roku!
- Kostek! - mówi Alicja. - Gdzieś ty miał oczy?! Co wyście tu z tym
Marcinem wyprawiali? Wszystko przez tego kolegę, mamusiu. Kostek
zupełnie przez niego zgłupiał. Dziś tez widziałam ich obydwu na dworcu-
- A coś ty tam robiła? .... , , '. ,
- Nie twoja rzecz. Ile razy mama ci mówi, ze po lekcjach masz zaraz do
domu wracać? Podłogi zapastowane?
- Gdzie tam! Dopiero obiad zj adł. Co to za kolega? - pytała
mama.
- Normalny. Z naszej klasy-
- Wiem przecież, że nie anormalny! Jak ty matce odpowiadasz?
- Normalnie. Mama pyta, ja odpowiadam.
- Jak mi jeszcze raz odpowiesz „normalnie", to popamiętasz, słyszysz?

background image

Jak on się nazywa?
- No... Bigos!
- Bigos? To nazwisko? A może imię/
_ ojej mama to naprawdę! Na imię ma Marcin.
- Aha - przypomina sobie mama - j a chyba coś o tym Marcinie słyszałam
na zebraniu w szkole. Niespokojny jakiś czy dwójkowicz...
- Normalnie, jak wszyscy. . .'„_ ';.,. .
- Mama słyszy, co ten Kostek opowiada? Dwójki - to u niego normalne.
Pokaż lepiej swój dzienniczek.
- Mamusiu, polecę do rzeźnika - ratował się Kostek - przecież ludzie
wszystko rozdrapi^!
- No dobrze. Leć raz-dwa - potem porozmawiamy.
- A pasta do podłogi jest?
- Jest, jest. Tylko sobie nie daj byle czego zawinąć, patrz, co kupujesz,
patrz, ile waży.-
Kostek wyszedł obrażony: za każdym razem to samo. Coz to on małe
dziecko? Ale dobrze, że dzienniczka me pokazał. Po powrocie mama
zapomni. W dzienniczku pani Skoczelowa wpisała uwagę, że rozmawiał
na lekcji - znowu byłoby gadanie! A teraz kupi mięso i zobaczy na
afiszach, co gdzie grają. Jutro nad gegrą nie trzeba będzie siedzieć - fajnie!

VIII

jciec wrócił rano. Marcin wyskoczył do przedpokoju, aby go przywitać.
Nie ogolone policzki drapały, uśmiechał się, ale było widać, że jest
zmęczony.
- Marcin, synu, wannę od razu szykuj. Tylko nie bardzo gorącą. Wykąpię
się, i do łóżka, chociaż na parę godzin. Marysiu, wszędzie dobrze, ale w
domu, wiesz...
Marcin puszczał wodę w łazience i słyszał, jak ojciec zaczął od razu o
swoich burakach.
- Głodny jesteś? - pyta mama.
- Herbaty bym się napił, ale to już po kąpieli.
Mama kazała chłopcom wrócić do łóżek. Piotruś chciał koniecznie
położyć się z ojcem. Herbata pachniała mocno, na talerzyku żółciły się
kawałki placka z kruszonką.
Ojciec z błogim wyrazem twarzy opierał się o poduszki.
- Dom... - mówił - dom... to najlepsze...
Marcin już nie chciał spać. Sięgnął po książkę, nagle do uszu jego

background image

dobiegły słowa:
- ...rady nie dam. Musisz go wziąć po męsku... złe towarzystwo...
Pieniądze nie wiadomo skąd... może w jakieś sza-chrajstwa się wdał?
Wiesz, jak się to może skończyć... charakter ma słaby, podatny...
- Eee, pewno nic poważnego - powątpiewał ojciec.
- Jak to „nic poważnego"! Los własnego dziecka cię nie obchodzi?
Dopiero jak milicja przyjdzie? Wacek też podejrzewa coś niedobrego. Nie
słyszałeś o tych chłopcach, co kioski okradali? W tym samym wieku, co
Marcin. Dojrzewanie to jest najtrudniejszy okres. Chłopak potrzebuje ręki
ojca, a ciebie nigdy nie ma!
- Marysiu! Miej litość! -jęknął ojciec. - Czy ja dla swojej przyjemności
jeżdżę? Awans dostałem właśnie za to, że w terenie umiem robotę
organizować. Ale ta praca doprawdy za słodka nie jest. Jak pies po
hotelach, po stołówkach. A kiedy wreszcie człowiek cieszy się, że do
domu, do swego łóżka, to tymi...
- Ach, Józku, mnie naprawdę trudno. Wszystko na mojej głowie! No, już
dobrze, przepraszam cię, śpij.
- Jak się prześpię, to z chłopakiem pogadam, ale dajcie mi
odzipnąć...
Mama zamknęła ostrożnie drzwi. Słychać było: poszła do kuchni. Mama
zawsze pierwsza wstaje. Domowej roboty nigdy nie brak. Marcina
zaczyna gryźć sumienie, ale trwa to zaledwie chwilę. „Wacek też niewiele
pomaga, tylko użala się nad mamą, że tak wszystko sama... Piotruś,
owszem, ale co ten Piotruś potrafi?... I po co mama ojcu jakieś historie nie
z tej ziemi opowiada? Albo znowu z tym charakterem! I po co jakieś tam
«dojrzewanie», «trudny okres»! Nie można powiedzieć po ludzku, że
szósta klasa najtrudniejsza? Każdy chyba to rozumie..."
Poniedziałek wśród innych dni tygodnia na pewno mógłby zostać
rekordzistą: żaden tak szybko nie nadbiega po niedzieli jak właśnie on.
Uczniowie poniedziałkowym rankiem ciągną do szkoły po prostu
zawiedzeni, że niedziela obiecywała tak wiele, a nie dotrzymała nawet
połowy i zamiast sypnąć samymi przyjemnościami, ukazała nagle różne
niemiłe sprawy.
Marcin i Kostek spotkali się w szatni z niewesołymi minami.
- Gnatów nie czuję! - skarżył się Kostek. - Całą niedzielę była taka
harówka, jak przed Wielkanocą! - A widząc zdziwione spojrzenie kolegi
ciągnął dalej: - W sobotę była draka, bo wiesz, ta bielizna, co ją
zmaglowaliśmy, to wcale nie była nasza. Mama się zdenerwowała, a moja
mama, jak się zdenerwuje, to bierze książkę i czyta. Poczyta parę godzin i

background image

spokój -ale za to potem goni robotę, że coś strasznego!
- A nie możesz zwiać albo żeby... siostra?
- Spróbowałbyś! Nie tak łatwo. A jeszcze przez tę omyłkę. Musiałem
drugi raz z Alicją do magla iść. I zapłacić trzeba było, mama powiedziała,
że mi to wszystko z tygodniówki wytrąci, żebym na drugi raz patrzył, co
robię.
- W kinie byłeś?
- W kinie! - powtórzył z goryczą Kostek. - Za co?
- Ja ci zaraz oddam - Marcin zaczął szukać po kieszeniach.
- Dostałem tygodniówkę, ale co to jest dziesięć złotych? Myślałem, że
ojciec mi coś dorzuci, kiszka z wodą! Też miałem rozprawę. Tyle że do
południa byłem w parku, Sobieraja spotkałem, a po obiedzie, jak się ojciec
za mnie wziął. A do tego mama oliwy ciągle dolewała! No, jakoś się
wykręciłem. Z ojcem to można się dogadać, z mamą trudniej.
- Wiem coś o tym! - rzucił Kostek.
- Ojca ujęło, że koledzy mają do mnie zaufanie, skoro na moje ręce
złożyli pieniądze na prezent dla nauczyciela...
- Prezent? Jaki prezent?
- Bo wiesz, nasz Piotrek widział, jak kupowałem gumy do żucia. Nie
mogłem przecież powiedzieć, że przegrałem, bo-bym naparzankę dostał
jak amen w pacierzu i z tygodniówką też bym się pożegnał, więc
powiedziałem, że geograf jechał do Włoch i postanowiliśmy naszemu
ulubionemu nauczycielowi dać coś na drogę, a że Tomasz żuje gumę...
- Tomasz? Żuje gumę?...
- Ojciec też się zdziwił, ale mama wtrąciła, że wśród nauczycieli są różni
dziwacy, no więc ojciec powiedział tylko, że prezent nie był zbyt
pomysłowy, że trzeba było lepiej jakiś drobiazg córce, jakąś pamiątkę, ale
ja na to - że my przecież nic o tej córce nie wiemy, czy mała, czy duża...
- Aleś się nałgał! - podziwiał Kostek. - A jak się ojciec z Tomaszem
spotka?
- Nigdy! Gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie lubelskie buraki! A co do
łgania, to pamiętaj: „Nie będziesz łgał - nie będziesz spokoju miał". Jakby
moja mama dowiedziała się, że ja się zakładam i przegrywam czy
wygrywam, tobym już, bracie, do końca świata spokoju nie miał. Bo w
naszej rodzinie był taki dziadek, co wszystko w karty przegrał. Dopiero
bym się nasłuchał! Kostek, matmę zrobiłeś?
- O raju! Nie! W sobotę u rzeźnika stałem w ogonku, potem magiel -
potem kolacja... A w niedzielę od rana mama takiego ducha nabrała, że
ganiała mnie cały dzień, wypastowałem i wyfroterowałem wszystkie

background image

podłogi.
- A siostra? Oj, Kostek, ty za ofiarę w domu jesteś!
- Nie bój się. Alicja prasowała całą niedzielę. I nie musiała bielizny
zwilżać, bo płakała jak nad cebulą. Przeżywa...
- Co to znaczy?
- A bo ja wiem. Mama do niej powiedziała: „Wiem, że to mocno
przeżywasz, ale lepiej popłacz teraz, niż całe życie z człowiekiem bez
charakteru".
- O, znowu coś! Co to jest ten człowiek bez charakteru albo z
charakterem?
- Sam bym chciał wiedzieć. Ten, z którym Alicja chodziła, wcale mi się
nie wydawał najgorszy. Ale mamie się nie podobał: palił papierosy. Jak
tylko przychodził do nas, mama okna otwierała, że niby się zadusić
można. A jak wyszedł, to zawsze do Alicji o nim: „Jedne portki na gołym
tyłku, a wszystko z dymem przepuści". No i Alicja z nim rozerwała czy
zerwała, nie wiem, jak to się mówi.
- Nasz Wacek też pali, ale tylko w szkolnym ustępie, widziałem go z Fają
z dziesiątej.
- Niech ich woźny złapie! Zobaczą trzy światy!
Pierwsza lekcja potoczyła się normalnie, ale już na drugiej, która miała
być dalszym ciągiem historii, pani Skoczelowa zajrzała do klasy i
oświadczyła:
- Muszę iść teraz do klasy ósmej, wiecie, że jutro zaczynają się u nich
egzaminy. Do was tymczasem przyjdzie pan Toma-szewski.
- Pan Tomaszewski?! - zawołało w ogromnym zdziwieniu kilka głosów. -
Który pan Tomaszewski?
- Wy chyba z tych upałów głowy tracicie - powiedziała pani Skoczelowa.
- Jeden jest tylko w naszej szkole pan Tomaszewski. Właśnie idzie.
Marcin mrugał oczami, wydawało mu się, że śni.
Profesor grzecznie przepuścił wychodzącą nauczycielkę i wszedł do klasy
wyświeżony, pachnący, w jasnym, letnim garniturze, opalony i po prostu
promieniejący wypoczynkiem.
- Ja ci pokażę! Gagarina z Walentyną zobaczysz i wszystkie gwiazdy na
dodatek! - syczał do Marcina z drugiej ławki Basior, wygrażając obiema
zaciśniętymi pięściami, a nieszczęsny Sobieraj, siedzący dalej, aż zbielał z
wściekłości.
Na domiar złego pan Tomaszewski zauważył: - Jak to, mój Basiński,
jeszcze ci było mało na przerwie? To może resztę energii wyładujesz przy
mapie? Proszę bardzo - i uprzejmym gestem zapraszał na środek klasy, do

background image

stojaka z mapą.
Basior wrócił z dwóją. Wyglądało, jakby profesor dowiedział się w jakiś
nie wyjaśniony sposób, kto wczorajszej niedzieli miał o wiele pilniejsze
zajęcia niż ślęczenie nad wyżynami i nizinami Polski, nad jej podziałem
administracyjnym, rozwojem przemysłu i przede wszystkim rolnictwa.
Ofiarą fatalnego nieporozumienia padł i Basior, i Maciora, i Kostek, a
"przy samym końcu lekcji, kiedy Marcin miał już błogą nadzieję, że jemu
się tym razem upiecze - usłyszał swoje nazwisko.
Na próżno, zapytany o bogactwa mineralne Wyżyny Kiele-cko-
Sandomierskiej, zręcznie przeskoczył Wisłę i zaczął się rozwodzić o
uprawie buraków cukrowych, ich kontraktacji, trosce rolników o sztuczne
nawozy i o tych wszystkich sprawach, o których na podstawie opowiadań
ojca mógł ciągnąć i godzinę.
Tomasz bezlitośnie mu przerwał i kazał wrócić do poprzednio zadanego
pytania.
Marcin speszony, że nie potrafi wywieść w pole nauczyciela, zapomniał
nawet to, co mu się w głowie przedtem jakoś trzymało, i zamilkł na dobre.
- Hm, Bigoszewski - powiedział Tomasz - nie powtórzyłeś materiału? Nie
zajrzałeś nawet do podręcznika? A masz ty chociaż podręcznik?
Gdyby Marcin chciał mówić prawdę, powinien wyznać, że z jego
podręcznikiem geografii okrutnie się obszedł Bobik, wspaniały, mądry
pies, który przychodził czasami do nich z dalekim kuzynem, Stefkiem
Dziewałtowskim, pies, który też widocznie do geografii wielkiego
nabożeństwa nie miał. Ale znając bezwzględność Tomasza, wiedząc, że
tak czy inaczej dostanie dwóję, pohamował się. Żądano od niego prawdy,
a z jakiej racji on się miał nią posługiwać, skoro ten, kto się o nią
dopominał, potrafił tak perfidnie kłamać!... Przecież w sobotę na dworcu
Marcin dobrze słyszał (i nie tylko Marcin,
Kostek też miał uszy!), jak profesor mówił, że jedzie do Włoch, do córki,
której dawno nie widział. No i co? Więc dorośli mogą tak strasznie
kłamać? A on ma mówić prawdę? Raczej w ziemię wrośnie, a prawdy nie
powie!...
- Panie profesorze, ja... całą niedzielę siedziałem nad geografią. Od razu,
jak się obudziłem, to tylko mleka trochę popiłem i do nauki - płynęło z ust
Marcina - czytałem sobie, powtarzałem, ale niegłośno, panie profesorze,
bo rano ojciec mój wrócił spod Lublina, bo musiał tam skontrolować, czy
buraki rosną jak trzeba, bo, panie profesorze, już niedługo kampania
buraczana się zacznie...
Profesor w tej chwili zrozumiał, skąd jego uczeń ma tyle wiadomości o

background image

uprawie buraków, i kiwnął głową.
- ...i powtarzałem, panie profesorze, rozdział za rozdziałem, i potem,
kiedy oj ciec wstał, namawiał mnie, żebym szedł z nimi, to znaczy jeszcze
z moim młodszym bratem, do zoo, ale czy ja nie rozumiem, że nauka
ważniejsza? I do samego obiadu nad geografią, a po obiedzie...
- Dziwne - rzekł profesor - bardzo dziwne...
Marcin pomyślał, że on też mógłby coś dziwnego przytoczyć. Przecież
Tomasz powinien w tej chwili być u córki w dalekich Włoszech.
- Tak, panie profesorze, może to i dziwne, ale są na tym świecie różne
dziwne rzeczy. I nawet kiedy moja mama mówiła, żebym poszedł trochę
na świeże powietrze albo do kina...
- Proszę pana, on mówi prawdę! - zawołała Jagodzianka. -Ja go wczoraj
widziałam w kinie „Aurora"!
- ... ale zaraz po kinie wróciłem do geografii, nawet innych przedmiotów
nie odrobiłem. Matmy nie odrobiłem, panie profesorze, o, proszę
sprawdzić zeszyt, i tylko geografię, ale widocznie... widocznie...
przetrenowałem.
Profesor pokiwał głową z zagadkową miną i postawił w notesie dokładną
okrągłą dwójkę.
Po dzwonku dziewczęta, jak zwykle, pobiegły do drzwi, ale nie wszystkie
wyszły. W klasie zaczęła się bójka.
Ciężki, zwalisty Basior rzucił się pierwszy na Marcina. Za nim do bitki
przyłączył się Sobierajski, też nie ułomek. Ale Marcin nie dał się
zaskoczyć, a Kostek ani chwili nie zastanawiał
się, gdzie jego miejsce. Już wyleciał w powietrze czyjś sandał, już
trzeszczał wydzierany z koszuli rękaw, a wszystko było przerywane
głuchym odgłosem trafnych uderzeń i wołaniem:
- Za Włochy! Jeszcze raz za Włochy! I to też za Włochy, do których
pojechał Tomasz!
Kłąb splątanych nóg, rąk, wyślizgujących się barków i pleców znów
nakrywanych nogami, które nie wiadomo, do kogo należały, przewalał się
coraz szybciej. Tak jedna, jak druga strona miała swoich przyjaciół,
którzy, nie wiedząc nawet, o co chodzi, stawali w potrzebie do pomocy.
Nagle spod splątanych w dziwny węzeł kończyn odezwał się donośny głos
Sobierajskiego:
- Basior! Rozejm! Przypomniałem sobie! Rozejm! Najwyższa była po
temu pora - bo oto już nadbiegały dziewczynki, poprzedzając
nauczycielkę.
- Biją się! - piszczały. - Chłopaki się biją! Proszę pani, tu! Tutaj, w naszej

background image

klasie!
Chłopcy w mgnieniu oka stanęli na nogi. Kostek zgubił sandał i czym
prędzej wszedł do ławki. Marcin miał podbite oko, Basiński - rozciętą
wargę, z której zlizywał krew.
- Co to? Co tu się działo? Co wy wyprawiacie? - denerwowała się pani
Skoczelowa. - Na parę minut z oka was nie można spuścić? Mówcie zaraz,
o co wam poszło?
- Nam? - dziwił się Basior przykładając do wargi nie pierwszej czystości
chusteczkę. - O nic. Siłowaliśmy się.
- I twoje podbite oko też z tego siłowania? - zwróciła się nauczycielka do
Marcina.
- Też, proszę pani, tylko że nadziałem się na łokieć.
- Na własny łokieć? - powtórzyła ironicznie nauczycielka.
- On chciał powiedzieć, że na pięść, a to żadna różnica, proszę pani -
mówił Maciora - łokieć czy pięść, ta sama ręka. Może się pani łatwo
przekonać.
- Już ja bym wolała was przekonać - kiwała głową nauczycielka - że teraz
naprawdę są gorące dni w szkole i powinniście to zrozumieć. Wy też
wkrótce będziecie w ósmej klasie. Wy też będziecie się denerwować.
- Proszę pani, proszę pani! - wołała jakaś uczennica przepychając
się przez otaczającą nauczycielkę gromadę. - Pan kierownik
prosi!
Pani Skoczelowa opuściła klasę, a Irena Gołąbkówna pogardliwie wydęła
wargi.
- Jak tak, to się naparzają, że o mało zębów nie liczą, a nauczycielce
mówią: „siłowanie". Łgarze! A Bigos to tak kłamie, aż tynk z sufitu leci!
„Od rana nad geografią siedziałem - przedrzeźniała - do samego obiadu!
Nie jadłem, nie piłem, tylko się uczyłem!" A jakże! Przecież ganialiście z
Sobierajem po parku Ujazdowskim, aż ziemia dudniła, i ludzie oglądali
się, czy to hipopotamy lecą. Może nie?
- Nie twoja babska rzecz! - uciął krótko Basior. - Panowie, oczyśćmy
plac!
Dziewczęta w mgnieniu oka zrozumiały, o co chodzi.
- Panowie - podjął Sobierajski - wydaje mi się, że zaszło małe
nieporozumienie. Bigos nie kłamał!
- Jak to? Nie mówił, że Tomasz jedzie do Włoch? Że gegry nie będzie?
Łgał jak pies! Dobrze chociaż, że i sam wpadł.
- Tomasz jechał do Włoch. I to nie pierwszy raz - wyjaśniał Sobierajski. -
Przypomniałem sobie, że w zeszłym roku, kiedy dojeżdżałem jeszcze z

background image

Pruszkowa, Tomasz zawsze w poniedziałek właśnie z Włoch wracał. Z
tych pod Warszawą.
Marcin i Kostek zmartwieni byli otrzymanymi dwójami z geografii.
- Jak myślisz - mówił Kostek - czy ta bomba wpłynie na stopień z gegry
na świadectwie?
- Tfu! Co ci do głowy przyszło? - denerwował się Marcin. - Jeszcze by
tylko brakowało, żebyśmy poprawkę mieli do siódmej. To przecież byłby
koniec świata. Tomasz musi nas jeszcze zapytać.
- Ja zaraz dziś siadam nad gegrą i sam do niego się zgłoszę, bo może być
klops.
- Może, ale nie musi. Taki piękny dzień! Polećmy na Bielany - kusił
Marcin.
- Leć, leć, wariat jesteś! W przyszłym tygodniu nauczyciele mają zebranie,
jak ci wlepią ze dwie poprawki, to wsiąkniesz.
- Skąd wiesz o tym zebraniu? - zaniepokoił się Marcin.
- Mapę do pokoju nauczycielskiego odnosiłem i widziałem tam na desce
koło drzwi przypięte zawiadomienie, żeby oceny były przygotowane.
- O raju! - Marcina dreszcz przeszedł. - Tomasz zły, Skoczelowa za tego
Sienkiewicza zębami na mnie zgrzyta...
- Na mnićteż - wtrącił Kostek. - Co tu zrobić, żeby zdobyć trochę forsy...
Żeby jaki skarb wykopać...
- Wariat! Gdzie byś tu kopał! Na Marszałkowskiej? Wszystko
przekopane, wzdłuż i wszerz. Już lepiej jechać taksówką i znaleźć w niej
teczkę pełną pieniędzy, no, na przykł ad - pięć tysięcy złotych. Idziemy
oddać temu, co zostawił, bo na pewno zgłosiłby milicji, a on mówi:
„Chłopcy! Uratowaliście mój honor! To były pieniądze ubogiej staruszki,
której syn, umierający na obcej ziemi, powierzył mnie, abym przekazał
matce. Macie tu po sto złotych".
- Wariat! - teraz Kostek podważał pomysł Marcina. -Gdzie masz forsę,
żeby jechać taksówką?
Rozstali się z postanowieniem, że muszą coś wymyślić, aby powiększyć
swe fundusze. Obaj po oddaniu długów byli, można powiedzieć, bez
grosza. Marcin mechanicznie sięgnął po gumę. Ostatecznie człowiekowi
lepiej się myśli, kiedy żuje, a co do ćwiczenia charakteru, to jedna guma
wystarczy. Zresztą, co tu mówić o pracy nad charakterem, kiedy życie
ucznia jest i tak ciężkie...

IX
jednak i w tym ciężkim uczniowskim życiu zdarzają się jaśniejsze chwile.

background image

Kostek Przegoń wygrał na-> miot.
Kiedy Nemek Batorowicz przybiegł do niego z numerem „Świata
Młodych" pokazując wydrukowane nazwisko Kostka i wymienioną
nagrodę, szczęściarz nie chciał wierzyć własnym
oczom. Zawołał zaraz Marcina, któremu w pierwszej chwili żal się
zrobiło, że nie wziął w konkursie udziału. Przecież i on mógłby coś
wygrać, ale mu się po prostu nie chciało przysiąść fałdów. Trzeba było
ileś tam książek przeczytać, toby jeszcze wytrzymał, ale i napisać, co się o
nich myśli. Za długo! Wolał pognać do parku albo nad Wisłę, albo tak, po
prostu włóczyć się ulicami. Kostek co innego. Dobra, że chociaż on
wygrał.
Wieść rozniosła się po klasie piorunem. Numer czasopisma wyrywano
sobie, nie pytając, do kogo należy. Wkrótce był przedarty na pół i
wędrowała tylko strona zawierająca niecodzienną wiadomość.
I nagle wszyscy zaczęli się martwić, kiedy Kostek odbierze nagrodę - bo
było tak napisane: „Zdobywcy nagród zgłoszą się jak najszybciej do
redakcji".
- Może to już za późno? - zastanawiał się Sobieraj. - Przecież pismo
ukazało się wczoraj. Może inni swoje nagrody odebrali, a twoja, Kostek,
już przepadła? Toby dopiero było!
- Poproś Tomasza o zwolnienie - doradzał Basiński - pokaż mu czarne na
białym, że „jak najszybciej", a jak najszybciej, to znaczy, ile pary w
nogach, bo naprawdę możesz się z tym namiotem pożegnać.
- Co ty opowiadasz - wątpił Nemek - przecież to poważna redakcja, nie
żadni naciągacze.
- A może ktoś przez pomyłkę wziąć, nie? Wygrał chlebak, a weźmie
namiot. No i co?
Zaniepokojony Kostek pokazał „Świat Młodych" panuTo-maszewskiemu,
który przeczytał wiadomość, owszem, powinszował Kostkowi i kazał
siadać na miejsce, a na czyjąś nieśmiałą uwagę, że Kostek może się po
odbiór spóźnić, odpowiedział spokojnie:
- Nagroda nie zając, nie ucieknie, a lekcja, chociaż też nie zając, ucieka z
każdą minutą. -1 wezwał Ewę do mapy.
Do końca oprócz geografii były jeszcze dwie lekcje. Okropnie daleko! Ale
dobrze się stało, gdyż do tego czasu oszołomiony Kostek zdołał trochę
oprzytomnieć i odżegnać się od udziału całej klasy przy odbieraniu
nagrody. Może do tego potrzebny jest ktoś starszy? Naradzi się najpierw
w domu.
Koledzy, a nawet i koleżanki, byli zawiedzeni. Nie obyło się

background image

nawet bez ironicznego wyrażania wątpliwości, czy Kostek w ogóle da* na
swój namiot choćby z daleka spojrzeć.
- Sobek! Na pewno nikomu nie da!
- Najwyżej drugiemu sobkowi, Marcinowi.
- W ogóle oni dwaj - wymądrzała się Ewa - to nic nigdy dla ogólnego
dobra... widać to na każdym kroku... Sobki.
To sobkowanie bolało. Było przecież niesprawiedliwe. Jak to, czyż ich nie
pochwaliła publicznie pani Śmiątkiewicz za gromadzenie jesienią liści na
kompostową pryzmę? Nikt się tak nie nadźwigał. Dzień w dzień biegali do
parku Ujazdowskiego. Mieli fory u nauczycielki biologii, która w tej
pryzmie kompostowej, założonej rok temu, starannie przewracanej co parę
miesięcy, widziała nie tylko ilustrację poglądową jednego z punktów
przerabianego programu, ale i realizację cichego marzenia: miniaturowego
ogródka w kącie boiska, gdzie, niestety, do tej pory złocił się jedynie
szczery piach.
Starsza pani w dużych rogowych okularach, obarczona zawsze dużym
pudłem, w którym często znajdowało się jakieś „cudowne" znalezisko:
korzeń o dziwnym kształcie, gałązka obsypana kwiatem lub owocami,
rzadki okaz narośli na drzewie lub nawet naszyjnik czy broszka
pomysłowo zrobione z pestek, nasion i suszonych jagód jarzębiny.
Młodzież lubiła ją i nie obawiała się złych stopni, bo z naj-oporniejszego
mózgu potrafiła wydobyć wiadomości zasługujące co najmniej na trójkę.
Była sprawiedliwa i gdyby Kostek z Marcinem na to nie zasługiwali,
nigdy nie powiedziałaby o nich, że mają... zaraz, jak to?... Aha - wysoki
stopień uświadomienia obywatelskiego.
A tu nagle - sobki.
Kiedy stanęli przed domem, w którym mieściła się redakcja „Świata
Młodych", zobaczyli ku swemu zdziwieniu Basińskie-go i jeszcze dwu
kolegów. Jak to? Więc na próżno ze szkoły poszli w odwrotnym niż
należało kierunku, udając, że nie spieszą po nagrodę? Na próżno nałożyli
dwa razy tyle drogi, aby obejrzeć namiot bez świadków?
- Nie szkoda wam kalorii - drwił Basior - i czasu? My pruliśmy prostą
drogą. Czekamy i czekamy. No, Kostek, spiesz się!
Paczka z namiotem była spora. Dźwigali ją na przemian, aż przydźwigali
na Kostkowe podwórko. Tu pomocnicy kategorycznie zażądali rozłożenia
namiotu.
Na wycementowanym podwórku nie było ani piędzi ziemi, w którą można
by wbić „śledzia". Nic nie pomogły perswazje Kostka, żeby zaczekać do
niedzieli i udać się z namiotem gdzieś w odpowiednie miejsce. Basior nie

background image

ustępował:
- Niedziela daleko. Do niedzieli twoja matka powie, że pralka
potrzebniejsza niż namiot, i tyle go będziesz widział. Ja starych znam!
Rozkładaj!
Namiot był piękny, seledynowożółty, rozwinął się niby egzotyczny kwiat
na asfalcie. Zbiegło się do niego wszystko, co miało nogi. Każdy chciał
zobaczyć, dotknąć, przytrzymać za sznurek. Tyczka, postawiona w
środku, trzymała się prosto. Nad wejściem daszek ochraniał od deszczu.
W środku - dwa małe plastykowe okienka, które można było zasunąć
prawdziwymi firaneczkami. I kieszenie z boku na drobiazgi, i podłoga
solidna, nie przepuszczająca wilgoci. Oglądania a odkryć starczyło na
dłuższy czas.
Kiedy odeszli już wreszcie koledzy, Kostek z Marcinem zwinęli namiot i
zanieśli do mieszkania. Nie było go gdzie ukryć, leżał więc pod
wieszadłem w przedpokoju i Kostek ze źle maskowanym niepokojem
powiedział:
- Marcin, wiesz, powiem, że namiot wygraliśmy z tobą we dwójkę, co?
- Dlaczego? - zdziwił się Marcin.
- Bo, wiesz... Basior ma rację. Raz wygrałem taki mniejszy patefon, za
krzyżówkę, to Alicja powiedziała, że nic nie wart i poszła do sklepu, żeby
wymienić na większy. Trochę dopłaciła, prawda, ale teraz nazywa się, że
patefon jest jej, rozumiesz?
- Rozumiem. Dobra jest! Spróbujmy go tu rozłożyć, co? Pętlę można
przywiązać do szafy, do kanapy... - rozglądał się Marcin po pokoju.
Dopiero po wyniesieniu krzeseł i odsunięciu stołu, za pomocą sznurków
namiot rozciągnięto i przywiązano, do czego się tylko
dało: do nóg szafy, kanapy, stolika z radiem i patefo-nem i półki z
książkami. Aż stanął w całej okazałości.
Wysoki był, rozłożysty i opiekuńczo osłaniał swym dachem przyjaciół,
którzy zaopatrzeni w poduszki z kanapy rozciągnęli się w jego wnętrzu.
Cóż to jest dyskusja? Jest to wymiana poglądów, które czasami są zgodne,
czasami się różnią. Różnica zdań jest nawet pożądana, gdyż wprowadza
ożywienie. Dyskusje odbywają się w sali, w pokoju, czasami na świeżym
powietrzu. Gorzej, jeżeli ożywiona dyskusja odbywa się w tak
ograniczonej przestrzeni, jak jednoosobowy namiot, gdzie znajduje się
dwu chłopców.
Sprawa dotyczyła pracy nad charakterem, którą koledzy mieli rozpocząć
od poniedziałku. Wymieniali różne jej formy, czyli sposoby, i wtedy
właśnie wystąpiły zasadnicze różnice w poglądach.

background image

Kostek uważał, iż trzeba tu włączyć dokładne wypełnianie obowiązków
domowych.
Marcin gwałtownie zaprzeczał.
- Praca społeczna, owszem, ale w domu należy się bronić wszelkimi
sposobami przed wyzyskiem człowieka przez rodzinę. Umiejętność
wymigiwania się to też jest dowód charakteru.
- Tak - potwierdzał drwiąco Kostek - ale jakiego?
I nie wiadomo kto tak niezręcznie zatoczył ręką, że wylądowała na
szczęce partnera niczym prawy sierpowy. Potem już wszystko pomknęło
szybko, a przed oczami chłopców w zielonożółtym namiocie migała
czerwień. Nie słyszeli przewracającego się stolika, rozbijającego się na
podłodze wazonu i spadających z półki książek. Okładających się
pięściami i zmagających ze sobą chłopców ocucił dopiero krzyk:
- Co tu się dzieje?! - To wołała Alicja.
- Kto to zrobił?! - pytała zagniewana matka, pokazując
przewrócone sprzęty, rozsypane książki i szczątki wazonu w rozlanej
kałuży wody.
Przerażeni chłopcy spoglądali wokół siebie, jakby szukając winowajcy.
Upadek środkowej tyczki spowodował zapadnięcie się namiotu, który
wcale już wspaniale nie wyglądał.
- Ma... mamusiu - jąkał Kostek - to namiot... harcerski namiot...
- Sprzątajcie mi to natychmiast! I żeby po tym namiocie śladu nie zostało!
Chodź, Alisiu, do kuchni. Nie mogę patrzeć na tych niszczycieli!
Harcerski namiot! Harcerskie wycieczki! Jak ja się za ciebie, Kostek,
wezmę, to ci te harcerskie zabawy wywietrzeją z głowy!
- Mój Ulubiony wazonik... - biadała Alicja podnosząc gałązkę bzu z
podłogi. - Poczekaj, będziesz musiał odkupić!
Po sprzątaniu Marcin został wyproszony razem z namiotem.
Zapowiedziano mu przy tym, żeby się już u Kostka nie pokazywał, bo
gdyby nie on, nigdy by do „takich rzeczy" nie doszło!...
Sprawa budowy pomnika Sienkiewicza wróciła znowu, chociaż z zupełnie
innej strony.
To „Express Wieczorny" podał wiadomość, iż H.Z., uczeń dziesiątej klasy
pewnej warszawskiej szkoły, wygrawszy 150 złotych, ofiarowuje tę sumę
na budowę pomnika ulubionego autora, Henryka Sienkiewicza, i wzywa
społeczeństwo, aby przyłożyło ręki i grosza do tej inicjatywy. Gazeta
dodawała, że imię i nazwisko jest jej znane, ale ofiarodawca prosił, aby je
zachowano tylko dla siebie.
Kiedy Ewa Jagodzianka pokazała wiadomość w klasie, a Irena

background image

Gołąbkówna przeczytała na głos, Piątkowski zawołał:
- Wariat! Kiepski wariat! Bo ja...
- Wolałbyś wszystko - na gumę? - przerwała mu Ewa.
- Daj człowiekowi dokończyć! -zgniewał się Basior. -Jagoda, tobie
naprawdę przydałoby się potrójne salto morta-le... Mów, Kazik!
- ...więc ja, jakbym już był za takiego bohatera, to proszę bardzo, nięphby
cała Warszawa, cała Polska wiedziała, jaka to szkoła, jaki chłopak. A tak,
to może, w ogóle, nabieranie i kiszka z wodą, nie?
Na odpowiedź nie było czasu: pani Skoczelowa siadała za nauczycielskim
stolikiem. Ewa rzuciła się do niej.
- Proszę pani, pani widziała?
- Widziałam, owszem - odpowiedziała więcej niż chłodno pani
Skoczelowa- ale chyba z wami, uczniami klasy szóstej A, nie ma to nic
wspólnego?
- Jak to, proszę pani! - zawołał Maciora. - Przecież my się chyba możemy
przyłączyć? Mój tata zaraz, jak tylko przeczytał, powiedział, że da mi na
Sienkiewicza, bo to wstyd, żeby taki autor nie miał do tej pory pomnika w
Warszawie.
- Czy ja dobrze słyszę? - zapytała nie mniej chłodno nauczycielka. - Czyż
nie w tej klasie padły słowa, że rodzicom „uszami się wylewa"?
- Eee... proszę pani - zabrał głos Kazik Piątkowski - przecież Bigos to nie
cała klasa, a zresztą, wtedy to mu po prostu szajba odbiła.
- Piątkowski! Jak ty się wyrażasz? Co za bigos? O czym ty mówisz? Co
za szajba?
- Eee... proszę pani, Bigos to przecież Bigoszewski, a szajba mu odbiła
znaczy, że... tego., że idiota, ale jakbym powiedział „idiota", też byłoby
źle - bronił się nie speszony Kazik.
- Piątkowski, jesteś dość długo w naszej szkole, aby sobie przyswoić
poprawny sposób wyrażania. I bardzo cię proszę, wypowiadaj się po
ludzku. A teraz zabierajmy się do lekcji. O Sienkiewiczu, o ile pamiętam,
nic nie zadawałam.
- Ta ci nie zapomni! - szepnął Kostek przyjacielowi, ale Marcin sam
dobrze rozumiał, jak się naraził nauczycielce. Postanowił za wszelką cenę
dowieść, że nie miała racji wpisując go na czarną listę. I trzeba się będzie
pilnować. Z historią dawał sobie na ogół radę, a o pani Skoczelowej
mówiło się: „taka najgorsza nie jest". Zresztą, niedługo przecież
wakacje!...

X

background image

emek opowiadał o cyrkowcach. Słuchano go z otwartymi ustami, trochę z
zazdrością. Bilet do cyrku był drogi. Owszem, żeby tak po ulgowych
cenach, żeby jakieś widowisko specjalne dla szkoły -polecieliby wszyscy.
Ale dwadzieścia złotych teraz, w okresie, kiedy rodzice dobrze kręcili
głowami, żeby podołać wydatkom, jakie narzucała pora roku... Koszule,
slipy, sandały, wiatrówki, a do tego komitet rodzicielski już przypominał o
pieniądzach na kolonie letnie...
- Marcin, pomyśl, posłuchaj - skarżył się Kostek. - Mama przerabia na
mnie bluzki Alicji. Żeńskie bluzki! Rozumiesz? Jedna czarna, w zielone
liście, a druga różowa, w czekoladową kratę, a w każdej kratce biały
groszek! Masz pojęcie, jak ja będę w tym wyglądać? Jak małpa na
odpuście!
- Zielone, czekoladowe, różowe... -wyobrażał sobie Marcin - nie, to takie
najgorsze nie jest, będziesz wyglądał jak bi-tels na występach. Żeby
jeszcze gitara!...
- Ba! Z gitarą - zgoda. Ale wytłumacz mamie!
- Może ci chociaż bitelsówkę do tego dołoży?
- Mowy nie ma! Granatowy beret targam na kolonie już trzeci rok. Na
grzyby - jak znalazł.
- I tak masz lepiej niż j a - wzdycha Marcin. - Wszystko noszę zawsze po
Wacku. Dobrej rzeczy nie odda, o, nie! Mama nawet nie przerabia. Mówi
się: „Trochę za duże, ale w wakacje się wyciągniesz". A jak się w wakacje
wyciągnę, to ze wszystkiego już się strzępy sypią, rozumiesz? Bo stare.
Jeszcze się nasłucham, że się na mnie pali, że Piotruś niczego po mnie nie
może donaszać. A jakim cudem jeszcze on ma donaszać, jeżeli ja dostaję
stare? No i taka sprawiedliwość: Wacek ma nowe, Piotrunio ma nowe, a ja
zawsze w łachach. Mówię ci, Kostek: być za średniego brata to już lepiej
Qd razu do nudystów się zapisać. Tylko gdzie ich szukać?
- Ale sandały masz nowe, fajne - zauważył Kostek.
- No, przynajmniej na obuwiu jestem wygrany! Nogi mam większe niż
Wacek - cieszył się Marcin. - Ale co to było naradzania, liczenia! Istne
RWPG! Mama, ojciec i Wacek, nawet Piotrek swoje trzy grosze... ale
sandały mam. Solidne, na lato chyba
starczą...
- Wiesz, Marcin, mnie to czasem zazdrość bierze - zwierzał się Kostek. -
Taki Nemek ma na wszystko, już nie mówię o ubraniu, ale każda składka
czy choćby taki cyrk...
- Jagoda tak samo. Maciora też. Ale zauważyłeś? Nemek nie chwali się,
jak inni. I dziś chyba żałował, że opowiadał o cyrku. Na ostatku tak

background image

jakoś... wycofywał się, że zwierzęta, owszem, ciekawe, ale i w zoo można
zobaczyć, a te różne sztuki to tylko zręczność. Jak to się nazywa? Presti...
- Prestidigitator.
- O raju! Język można połamać. Prestidigitator? Taak... Żebyśmy tak
potrafili. Namiot mamy... Kostek! - wrzasnął nagle Marcin, aż
przechodzący parkiem ludzie obejrzeli się na ławkę zajmowaną przez parę
przyjaciół. - Mam pomysł! Pomysł na wagę złota.
Wieczorem mama z Wackiem poszli na „Kobrę", zaproszeni przez
uprzejmą sąsiadkę. W kuchni Marcin wycierał pozmywane po kolacji
kubki i talerzyki. W pewnej chwili zawołał młodszego brata, który siedział
nad nowym „Świerszczykiem" w pokoju:
- Piotrek! Piotrek! Chodź tutaj!
- Zaraz, tylko doczytam do końca, bo ciekawe - odkrzyknął Piotruś.
- E tam! ciekawe? Chyba, że o cyrku?
- Nie. O cyrku nie czytałem. A bo co?
- Chciałbyś iść do cyrku?
- Marcin! - Piotrusiowi zaświeciły się oczy. - Jak ja bym chciał!...
- Ba! Masz pojęcie, ile kosztuje bilet do prawdziwego cyrku?
- Nie wiem. Z naszej klasy jeden chłopak był. Inni mówią, że też pójdą.
- Czekaj zdrów! Każdy tak może mówić. A mój kolega, Kostek, wiesz
ten, co tu raz był, ma namiot. No, nie taki duży, jak w prawdziwym cyrku,
ale zawsze - namiot. No i chce pokazywać w
tym namiocie różne sztuki. A ja będę mu pomagać.
- Marcin - błagał z nadzieją w głosie Piotruś - a czy... czy ja będę mógł te
sztuki zobaczyć?
- Może byś i mógł - Marcin wycierając salaterkę przyglądał się krytycznie
młodszemu bratu - ale... ale to nie jest takie pewne.
- Dlaczego? Marcin, dlaczego?
- No, co ty sobie myślisz, że Kostek każdego do swojego cyrku wpuści?
Bilety będą niedrogie, ale gdyby on tak wszystkich puszczał, zrobiłby się
tłok i wrzask, i w ogóle nie do wytrzymania.
- A po ile będą te bilety? - zapytał czuły na wydatki Piotruś.
- Po pięćdziesiąt groszy.
- Tyle to mi mama da.
- A widzisz, właśnie o to chodzi, że Kostek wpuści do cyrku tylko tego,
kto ma już swoje pięćdziesiąt groszy. Bo my nie chcemy, żeby dorośli o
tym cyrku wiedzieli. To ma być taki... tajemniczy cyrk, rozumiesz?
- Rozumiem - Piotruś zaczął mówić szeptem - tajemniczy, żeby nikt nie
wiedział. A co tam będzie? Tresowane psy będą? A lwy albo tygrysy?

background image

- Oj, Piotruś, za jedne pięćdziesiąt groszy ty byś całą menażerię chciał?
Mówiłem ci, namiot jest mały, więc wszystko musi być ograniczone.
Jedno tresowane zwierzę będzie na pewno, jeden lew też, tylko jeszcze nie
wiem jaki. Oprócz tego będą sztuki i jedna mocna rzecz: człowiek zdalnie
kierowany.
- To znaczy: jak?
- No, po prostu, nic nie mówisz, a on robi wszystko, co mu każesz.
- To warte pięćdziesiąt groszy - powiedział po krótkiej chwili Piotruś.
- Myślę! Niejeden dałby i złotówkę, ale się smakiem musi obejść. A ty,
Piotruś, możesz zapłacić pół biletu, a może nawet i nic, jeżeli nam
pomożesz.
- Pomogę. A co?
- Jutro, w szkole, powiesz swoim kolegom, ale wiesz, wybieraj takich
lepszych, dziewczynom lepiej nie, że na tym placyku za szkolnym
boiskiem o piątej godzinie będzie cyrk. Każdy musi mieć pięćdziesiąt
groszy w łapie. Bez tego - ani zwierząt, ani sztuk nie zobaczy. No i sam
rozumiesz, żadne takie: tresowane konie albo żyrafy. Uprzedza się! Bo ani
namiot, ani pięćdziesiąt groszy też nie są duże.
- I, jak ja im to wszystko powiem, to biletu nie zapłacę? -upewnił się
Piotruś.
- Tak. Kiedy, po pierwsze: powiesz im w tajemnicy, po drugie: oni
przyjdą w tajemnicy i po trzecie: w ogóle o tym tajemniczym cyrku nie
będą gadać - ani przedtem, ani potem. Wtedy ty bez biletu obejrzysz
sztuki.
- I tresowane zwierzę też?
- Tak. Tresowane zwierzę też.
Na "placyku za boiskiem obok tego miejsca, gdzie pstrzyła się białymi
skorupkami jajek nadzieja na przyszłe uprawy pani Smiątkiewicz, stanął
kolorowy namiot. Marcin z Kost-kiem postawili go tam od rana
rozumiejąc, że do końca lekcji obejrzą go wszyscy ciekawi, a potem już
nikt nie będzie się nim interesował. Rozumowanie było słuszne.
W czasie kilku przerw uczniowie różnych klas i nauczyciele, a nawet
woźny, podziwiali wygrany przez Kostka namiot. Niektórzy
pierwszoklasiści wymieniali przy tym z Piotrusiem tajemnicze i
porozumiewawcze miny.
- Namiot możemy tu zostawić - zdecydował po lekcjach Marcin. - Plac
ogrodzony, bezpiecznie, a wychodząc powiemy woźnej, że jeszcze po
południu wrócimy, żeby namiot pokazać malcom z pierwszej. No?
Kostek się zgodził.

background image

Organizacja na widza po wpł
ja, trzeba przyznać, była przemyślana. Kandydat wpłaceniu pięćdziesięciu
groszy otrzymał bilet wstępu z numerem oznaczającym kolejność wejścia
do na-niiotu. Ze
względu na osoby aktorów cyrk mógł pomieścić tylko jednego widza.
Reszta, z numerami w ręku, uganiała po boisku. Każdego, kto wychodził
już po przedstawieniu, Marcin osobiście odprowadzał aż za furtkę szkoły.
Malcy, z lekko ogłupiałą miną, pytali niezmiennie:
- To wszystko?
- A co byś jeszcze chciał za jedne pięćdziesiąt groszy? - odpowiadał
również niezmiennie Marcin. - Sztuki były? Były. Tresowane zwierzę
było? Było. Człowieka zdalnie kierowanego widziałeś? No to zjeżdżaj i
ani pary nie puszczaj! Bo taką dokładkę dostaniesz, że pół dnia będziesz
zbierał ręce, a drugie pół dnia nogi. Powyrywam!
Piotrek wywoływał tymczasem według numeru biletu następnego widza,
czekając cierpliwie chwili, kiedy to sam, bez uszczerbku troskliwie
przechowywanych w blaszanym pudełku kapitałów - obejrzy występy
artystów.
Wreszcie jego cierpliwość została nagrodzona. Wszedł do namiotu i usiadł
w kucki tuż przy wejściu. W drugim końcu zobaczył Kostka z
nienaturalnie czarnymi i szerokimi brwiami oraz wielkimi okrągłymi,
ciemnoczerwonymi plamami na policzkach.
- Numer pierwszy programu! - zawołał siedzący również koło drzwi
Marcin. - Człowiek stoi na morzu!
Kostek wyciągnął z kąta duży kawał tektury z wyraźnym napisem
„morze". Położył go na podłodze, stanął na nim na chwilę, po czym
skłoniwszy się w pas Piotrusiowi, schował tekturę do kąta.
- Numer drugi programu! Człowiek siada na Księżycu! I Kostek siadł na
wyciętym ze złotego papieru księżycu.
- Numer trzeci programu! Nieustraszony treser ciągnie lwa za ogon.
Rysunek lwa, wielkości sporego kota, był przymocowany do dykty na
kółkach. Grzywa lwa trochę przypominała futrzaną czapkę mamy, a jego
ogon był po prostu wełnianym sznurem od szlafroka. Nieustraszony treser
trzy razy pociągał lwa za ogon, a za każdym razem rozlegał się warkot
ukrytego w worku starego młynka do kawy, którym kręcił Marcin.
- Numer czwarty programu! Słodkowodny mikro krokodyl w nurcie
wiślanym.
„Nurtem" była woda wypełniająca szeroki słoik, a mikro-krokodyla
udawał duży pływak żółtobrzeżek, który zabawnie gonił przesuwany na

background image

druciku kawałek mięsa lub za dotknięciem przewracał się na grzbiet i
stuliwszy łapy udawał martwego. Piotruś pierwszy raz widział pływaka i
oglądał go z wielkim zainteresowaniem.
- No, dość tego dobrego! - zwyczajnym już głosem powiedział Marcin. -
Lekcji nie zdążę odrobić.
- Jak to, już? - zawołał zawiedziony Piotruś. - A ten... no... zdalnie
kierowany człowiek?
- O raju! Ale z ciebie numer! I za darmo, i wszystko byś chciał. No to już,
Kostek!
Marcin przy wejściu do namiotu dwoma palcami chwycił swój nos i
pociągnął go do góry, a wtedy stojący naprzeciw niego w odległości
trzech kroków Kostek wysunął jak mógł najdalej język. Marcin pociągnął
się za brodę - Kostek język schował. Powtórzył to trzy razy.
- Eee... - zaczął Piotruś rozumiejąc, że zrobiono z niego balona- to jest...
- Nie gadaj, tylko raz-dwa pomagaj zwijać namiot! - przeciął dyskusję
Marcin. - W kasie mamy pięć i pół złotego. Gdybyś i ty zapłacił, byłoby
równe sześć. No, może jednak? Takiego mikrokrokodyla nie widziałeś
nigdy, co? Zapłać!
- Nie zapłacę. Czy taki mały robak to zwierzę? I w ogóle... mnie się
zdaje...
- Spływaj! - Marcin nie był ciekaw tego, co się Piotrusiowi zdaje. Szybko
z Kostkiem składali namiot.
- Wiesz - mówił Kostek -jestem kompletnie wypompowany. Niby nic, a
jednak...
- Bo to jest twórczy wysiłek - mówił Marcin - słyszałem, jak jeden aktor
opowiadał przez radio.
- I do tego - ciągnął Kostek - wciąż się bałem, żeby nie przyszedł ktoś,
rozumiesz...
- Rozumiem. Ja też. To się nazywa napięcie nerwowe. Ja też chwilami je
odczuwałem. Ale forsę mamy - to grunt. Chodźmy.

XI
astępnego dnia rano Irena Gołąbkówna, z trudem opanowując
zaskoczenie, przyjęła i wpisała na listę po dwa złote i siedemdziesiąt pięć
groszy od Kostka i Marcina. Pobiegła zaraz powiadomić Jagodę.
- Sumienie ich ruszyło - powiedziała Ewa tak, że obaj słyszeli, ale
skwitowali to dumną pogardą.
- „Sumienie!" - powiedział już na lekcji Marcin wydymając wargi. - Co
ma do tego sumienie? Głowę.. .głowy-poprawił szybko - ma się na karku.

background image

I... na tranzystorach...
Kostek sprostował:
- Pomysł był twój. Masz takie pomysły, Marcin, że doprawdy, czasami.!,
aż mnie zatyka.
- Teraz chyba przestaną wyzywać nas od „sobków" - wyraził nadzieję
Marcin.
Obaj z Kostkiem byli dobrej myśli.
Przed historią dziewczęta pobiegły do nauczycielki i coś jej tam
półgłosem zwierzały. Musiało to być jednak coś przyjemnego, gdyż pani
Skoczelowa powiedziała swoje: „Czy ja dobrze słyszę?" z uśmiechem, a
przebiegając oczami po klasie, o mgnienie dłużej zatrzymała wzrok na
twarzy „najgorszego z całej klasy" i Marcin gotów był przysiąc, że we
wzroku tym nie było cienia zwykłego arktycznego chłodu. Obaj z
Kostkiem snuli już jak najoptymistyczniejsze wnioski.
Dopiero kiedy razem z dzwonkiem na ostatnią przerwę do klasy wetknął
głowę woźny, wzywając Bigoszewskiego i Przegonią do pana kierownika,
ogarnęło ich niedobre przeczucie.
Stali pod ścianą w sekretariacie, przez który trzeba było wchodzić do pana
kierownika. Przez zamknięte do gabinetu drzwi słychać było głośną
rozmowę, ale słów nie odróżniało się, tym bardziej że sekretarka stukała
na maszynie i co chwilę dzwonił telefon stojący na jej biurku.
Klamka poruszyła się i uchylono drzwi. Chłopcy usłyszeli:
- ... tolerować dłużej niepodobna! - Znowu ktoś zamknął szczelnie
gabinet. Ale teraz już wyraźnie dobiegał podniesiony głos. To Kiero
krzyczał:
-\ Najgorszy czy nie najgorszy!... - resztę zagłuszył telefon. I potem
znowu przez lekko otwarte drzwi:
- v.. ani głowy, ani zdrowia... Niech pani Pucek jako wychowawczyni...
Skończyłem. Dziękuję.
Zaraz też z gabinetu wysunęła się Pucia z wypiekami na twarzy, a
zobaczywszy chłopców kiwnęła ręką, żeby szli za nią do nauczycielskiego
pokoju, który był naprzeciwko gabinetu Kiera i też wchodziło się do niego
przez sekretariat. Rozłożone na dużym stole książki, paczki zeszytów,
szklanki z nie dopitą herbatą mówiły o chwilowej nieobecności
nauczycieli. Zaczęła się piąta lekcja i z sąsiedniej sali dobiegały głosy
chóralnego śpiewu. To szósta A przygotowywała się do występu na
zakończenie roku szkolnego.
- Chłopcy - zaczęła pani Pucek siląc się na swobodę - chłopcy, to chyba
jakieś przykre nieporozumienie... mnie po prostu trudno uwierzyć... - I

background image

uważnie ciemnymi oczami przyglądała się to jednemu, to drugiemu
uczniowi.
- Jak już o „najgorszym", to znaczy o mnie była mowa -powiedział
zrezygnowany Marcin.
- Słyszałeś? - zaniepokoiła się Pucia.
- Pan kierownik krzyczał i było trochę słychać - wyjaśnił Kostek - ale o
co chodzi?
- Czy... czy to prawda - Pucia z trudem dobierała słowa -że... wyłudzacie
pieniądze?
- Mogę panią zapewnić - powiedział uroczyście Marcin i aż rękę na
kieszonce od bluzki położył - że nigdy i od nikogo nie wyłudzałem
pieniędzy. I za Kostka też mogę ręczyć.
- I ja tak myślałam - odetchnęła i poweselała Pucia. - Ta pani omyliła się
chyba... Nie mogę zrozumieć...
- A co, proszę pani? Bo jak już najedliśmy się strachu, niech chociaż
wiemy dlaczego.
- Jakaś pani zatelefonowała do pana kierownika i powiedziała, że chłopcy
z naszej szkoły, z szóstej klasy, podała nawet nazwiska, tylko trochę
przekręcone, wyłudzali wczoraj od malców pieniądze... niby za cyrk.
Na Kostku, kiedy usłyszał „wczoraj" i „od malców", od razu ścierpła
skóra. Na Marcinie dopiero przy słowie „cyrk".
- Aaa! - strasznie długie było to „a". -Jeżeli chodzi o cyrk, to., owszem...
- To my - przyznał Kostek oczami szukaj ąc czegoś poa szafą.
- Chłopcy! - załamała ręce Pucia. - A więc to jednak wy?... Za ścianą
brzmiały zupełnie niestosowne słowa „Jak to miło, jak to miło!..."
- Zaraz, proszę pani, zaraz - próbował ratować sytuację Marcin. -
Zrobiliśmy cyrk dla malców, zgadza się. Ale1 o żadnym wyłudzaniu
mowy nie było. Sami przyszli i za bilety zapłacili dobrowolnie.
- A więc braliście pieniądze! - Pucia wyłamywała palce, aż trzeszczały. -
Pieniądze!...
Marcin przypomniał sobie, że ktoś kiedyś powiedział o niej:
„nieżyciowa". Przemknęło mu teraz przez głowę, że to prawda, więc
tłumaczył z całą, na jaką go było stać, cierpliwością:
- Proszę pani, przecież myśmy tylko dlatego ten cyrk urządzili, że nam
były potrzebne pieniądze!!!
- Pieniądze! Dzieci! Na co wam pieniądze!
- Dzieci? - Marcin wysoko uniósł brwi i myślał, czy się nie obrazić. Nie,
bo Pucia cała w nerwach i mówi byle co, więc tłumaczył dalej: - Kiedyś
prawdopodobnie każdy z nas był dzieckiem. I wtedy pieniądze nie były

background image

nam potrzebne, zgoda. Mój brat z pierwszej klasy dostaje dwa złote na
tydzień i niedługo kapitalistą zostanie. Ale ja? Ale my? Cóż my jesteśmy
winni, że na każdym kroku potrzebne są pieniądze? Może nie?
Kostek zdecydował się podeprzeć przyjaciela i włączył głos do dyskusji:
- Cukierki - za pieniądze. Guma do żucia - za pieniądze. Kino - za
pieniądze. Nawet bilet do zoo kosztuje, a za darmo można zobaczyć tylko
głupie niedźwiedzie. A gdzie składka na to, na tamto, na żyrafę, na
Sienkiewicza?
- A pani mówi: na co wam pieniądze! - kiwał głową rozgoryczony
Marcin.
- Przecież możecie poprosić rodziców - broniła się nauczycielka czując,
że to ona zaczyna się tłumaczyć.
- Rodziców też szkoda. Zresztą prawie każda matka, każdy ojciec mówi:
„Pieniądze z nieba nie lecą". Kostek, nie?
Kostek gorliwie przytaknął głową.
- No dobrze, nie chcieliście od rodziców, trzeba było jakoś uczciwie
zarobić.
- A czy my nieuczciwie? - zdziwił się Marcin i zaczął wyliczać zaginając
palce: - Trzy arkusze brystolu i farby. Kostek siedział ładne dwie godziny,
zanim wymalował lwa i te litery. Ja wyciąłem księżyc z maminego
pudełka, co miało złote dno. Jak się mama spostrzeże, no! Lwi ogon, czyli
sznur od szlafroka, zgubiony - za to wleci mi oddzielnie! A pływak
żółtobrze-żek? Samo wypożyczenie kosztowało złotówkę. A w ogóle, pani
wie, taki pływak w zoologicznym sklepie kosztuje 10 złotych! Jednym
słowem, nas samych kosztowało więcej niż te marne pięć pięćdziesiąt,
które zarobiliśmy bez żadnego wyłudzania.
- Chłopcy! Tak rozumować nie można! - w pani Pucek otrzeźwiała
energia. - To nie był zarobek uczciwy. Nie zdawaliście sobie z tego
sprawy, zgoda, ale teraz koniec. Pieniądze trzeba pokrzywdzonym
zwrócić.
- Zwrócić? - zdziwił się Kostek.
- Pokrzywdzonym? - poszedł jego śladem Marcin.
- Tak. I to jak najprędzej. Chyba, chyba że... - z oczu pani Pucek
wyglądała obawa - już tych pieniędzy... trochę...
- Wszystkie! - rozwiał wątpliwości Kostek.
- Boże, Boże! - biadała Pucia. - I wyłudziliście, chociaż, powtarzam, nie
zdawaliście sobie z tego sprawy, i przetrąciliście od razu na jakieś byle
co...
- No, gdyby to słyszała pani Skoczelowa - powiedział znacząco Marcin -

background image

zaprotestowałaby!
- Dlaczego? - zapytała pani Pucek.
- Dlatego, że te wyłudzone, jak pani mówi, pieniądze wpłaciliśmy dzisiaj
z samego rana na pomnik Sienkiewicza. Może pani sama sprawdzić.
- Tak? - rozpromieniła się Pucia. - To nie jest tak źle! Pójdziecie i
wycofacie składki.
- Proszę pani... - zaczął Marcin i najpierw spojrzał na Kostka, jakby
chciał powiedzieć, że pani Pucek wyskoczyła z kuferka, a potem na panią
Pucek, ale czym prędzej od niej odwrócił oczy.
Był po prostu zażenowany, że wychowawczyni nie rozumie, jak
niestosowna jest jej propozycja, że zmusza go do tłumaczenia sprawy tak
oczywistej.
- Proszę pani - powtórzył - jak to: wycofać? To znaczy -odebrać? I żeby
nas wykreślili? I żeby z nas zrobili pośmiewisko na całą szkołę? Kto daje i
odbiera, ten się w piekle poniewiera! To już lepiej od razu niech się ta
ziemia pod naszymi nogami otworzy i...
Pani Pucek patrzyła na Marcina, a zza ściany słychać było trzy różne
harmonijnie splatające się wielogłosy, wśród których górę brał pierwszy:
„Jak to miło... Jak to miło!..."
- Rozumiem, że sytuacja wasza jest trudna... że, prawda... Musicie się
najeść wstydu i obaj...
- Tylko ja - przerwał Marcin. - Pomysł był mój.
- Ja też! - szybko dorzucił Kostek. - Namiot był mój, odgrywaliśmy
razem, wszystko było na spółkę, forsa też. To musi być sprawiedliwie...
Optymizm pedagogiczny pani Pucek, który tak brutalnie został przed
chwilą zachwiany, wrócił nagle do równowagi.
„To nie są źli chłopcy! Oto jak jeden chce drugiego oszczędzić, jak jeden
z drugim chce dzielić niedolę przykrych konsekwencji!..."
- Słuchajcie - powiedziała nagle nachylając się do chłopców i ściszaj ąc
głos do szeptu. - Pieniądze malcom musicie oddać! Oni nie mogą myśleć,
że starsi koledzy ich oszukali! Więc... ja wam te pieniądze pożyczę. Oto
pięć złotych i pięćdziesiąt groszy - wyjmowała monety z woreczka - i
zaraz dzisiaj oddajcie. Ale jak wy to zrobicie? - zaniepokoiła się nagle
nauczycielka. - Znacie ich?
- Mój brat ich zna - powiedział Marcin. - Dzisiaj sprawa będzie
załatwiona. Dziękujemy pani bardzo za... za to... zaufanie!
- Może pani być spokojna - dodał Kostek i przy wtórze nie kończącego
się kanonu wyszli z nauczycielskiego pokoju jak z gorącej łaźni.
Szli do domu w milczeniu. Niby wszystko w porządku: składkę dali,

background image

maluchy dostaną swoje z powrotem. Kiero nie będzie ich maglować, bo
Pucia już to zrobiła zamiast niego. A jednak byli
z czegoś, chyba z siebie, niezadowoleni.
Już dochodzili do domu Kostka, kiedy Marcin zapytał siląc się na
obojętność:
- Myślisz, że miała rację z tym wy...
- Miała - padła szybka odpowiedź.
- Eee... - i po kilku krokach: - Noooo... Ten rozdział wydawał się
zamknięty.
W domu Marcin zastał czerwonego i spuchniętego od płaczu Piotrusia.
- Co się stało?
- Chłopaki... mnie nabi.... biły! - szloch przeszkadzał Piotrusiowi
wypowiedzieć się obszerniej.
- Tylko to? - lekceważąco machnął ręką Marcin. - Zdarza się. Na drugi
raz ty ich nabijesz. Zresztą, pokaż mi, który, to mu takie potrójne salto
mortale z piruetem sprawię, że popamięta!
- To... to... przez ciebie!
- Przeze mnie? - Marcina coś nieprzyjemnie tknęło i od razu powiedział: -
Cyrk?
Piotruś tylko kiwnął głową i nowe strumienie łez popłynęły mu po twarzy.
- Przestań beczeć! Wszystko będzie w porządku. Patrz: tu są te
zasmarkane pieniądze, widzisz? Te same pięćdziesięcio-groszówki -
Marcin przewidująco rozmienił piątkę w kiosku. - Przecież to była tylko
heca! Chcieliśmy zobaczyć, czy jesteście barany do połowy. Już wczoraj
wieczorem powinni cię byli zbić na kwaśne jabłko. Dobrze chociaż, że się
dziś skapo-wali. Lepiej późno niż wcale. Więc teraz patrz: robię tu listę,
zaraz mi powiesz nazwiska i każdemu jego parszywe pięćdziesiąt groszy
oddasz, ale za pokwitowaniem, rozumiesz?
Piotrusiowi od chwili, kiedy usłyszał o zwrocie pieniędzy, a do tego
zobaczył je w ręku Marcina, łzy od razu obeschły. Rozszlochany, nie
potrafił bratu wszystkiego wyjaśnić, ale przecież o pieniądze najwięcej
chodziło. Koledzy zapowiedzieli , że j eżeli kosztów biletu j utro nie
zwróci, to spiorą go j eszcze lepiej. Ale żeby Marcin oddał raz wzięte
pieniądze? Nigdy się dotąd
tak nie zdarzyło. Więc i teraz Piotruś po prostu oczom i uszom nie
wierzył.
Marcin linijką przedzielił wzdłuż kartkę zeszytu i ponumerował miejsca
do jedenastu.
- Mów teraz nazwiska i patrz, tu je wpiszę, a tu z prawej niech się

background image

podpisują. No, mów!
- Wiśniewski... - zaczął Piotruś. - Wiśniewski najwięcej krzyczał, że
robak to nie zwierzę.
- Głupi jest twój Wiśniewski! Kto dalej?
- Dalej Nalepa, Korzonek, Jurek Mączyński...
- To dopiero czterech, a było jedenastu. Kto dalej?
- Zaraz, zaraz. Z tego wszystkiego to mi się zapomniało. Wiśniewski,
Nalepa... Nalepa chciał, żeby to było drapieżne zwierzę...
- Głupi jest twój Nalepa! Kto dalej?
- Marcin, ja do nich pójdę. Chłopaki przypomną, kto tam był, dobrze?
- Dobrze. Tylko im zapowiedz, że jak dostaną swoją forsę, a będą jeszcze
o tym cyrku gadać, to taką marmoladę z nich zrobię, że durszlakiem będą
się zbierać. I uważaj, żeby kwitowali...
- A... a jak który nie potrafi? Imię można?
- Można, i do tego dwa krzyżyki, słyszysz? Dwa! Analfabety
zasmarkane! Drapieżnych zwierząt im się zachciewa za
pdnę pięćdziesiąt groszy!
Piotruś już był gotów do wyjścia. Pieniądze wsypał do kieszeni, w garści
miał listę i ołówek. Już w drzwiach Marcin go zatrzymał.
- I... tego... Piotrek, sam rozumiesz: ani słowa mamie ani Wackowi.
- Wacek już wie - powiedział smutno Piotruś. - Był tu niedawno i znowu
wyszedł.
Marcinowi aż poszarzało w oczach. Oj, niedobrze! Wacek powie mamie.
Dziś sobota. Mama w sobotę najbardziej zdenerwowana. Ojciec na
wieczór przyjedzie albo jutro rano. Znowu na tygodniówce się skupi. A
dług u Puci- święty dług! Co robić? Co robić?
Bierze się energicznie za sprzątanie kuchni, chociaż to dzisiaj kolej na
Wacka, a jednocześnie nasłuchuje, czy brat nie otwiera drzwi w
przedpokoju. Może się uda go przebłagać?...
Nie udało się. Wacek ledwo wszedł, zaczął się znęcać:
- Pięknie, pięknie! Od łyczka do rzemyczka: najpierw wycyganiasz forsę
od młodszego brata, potem od całej klasy...
- Słuchaj, Wacek, to była heca. Malcy już swoje grosze mają z powrotem.
No, takie coś dla pucu. Chcieliśmy im pokazać niby prawdziwy cyrk...
- Za prawdziwe pieniądze!
- Mówię ci przecież: pieniądze już zwrócone!
- Zwrócone! Zaraz ci uwierzę!
- Wacek, nie o to chodzi. Słuchaj: nie mów mamie.
- Mama o takich rzeczach musi wiedzieć!

background image

- Proszę cię, nie mów... Po co mamę denerwować.
- A kiedy robiłeś ten cyrk, pomyślałeś o mamy nerwach, co?
- Wacek... - Marcin właściwie od pierwszej chwili wyczuł beznadziejność
sytuacji, ale liczył na cud. Niestety! Doprowadzony do ostateczności,
wybuchnął:
- A Kostek widział cię w kinie z dziewczyną! Z tą rudą! I oczy miała
wymalowane, o tak! - tu Marcin obmiótł rękami pół twarzy. -1 ja mamie
nic nie mówiłem! Ale poczekaj! Jeżeli powiesz o cyrku, żebyś wiedział,
że i ja wywalę wszystko!
- Głupi jest twój cały Kostek, wiesz? Jak zechcę, to codziennie pójdę do
kina z dziewczyną, wiesz? I co mi zrobisz?
- Trele-morele! Skąd forsy weźmiesz!
- Forsy będę miał teraz jak lodu. Jednego typa z waszej klasy mam
podciągnąć z matmy. Kiero już mi mówił.
- Kogo? -zainteresował się Marcin.
- Jakiegoś Macioła... Maciołajtyszewicza.
- Maciorę?
- W poniedziałek idę tam pierwszy raz.
To trzeba mieć Wacka szczęście: i tygodniówka duża, i same pochwały, a
teraz jeszcze forsa będzie mu leciała jak z nieba!
- Wacek, widzisz, kuchnię dziś zrobiłem na wysoki połysk. Aż się
zgrzałem.
- No to co?
- Jak to, nie pamiętasz, że to twoja kolej? Ja... za cie...
- Nikt cię o to nie prosił!
„Kamień - nie brat" - myśli rozgoryczony do najwyższego stopnia Marcin.
Jak to może być, że mu się taki podły brat trafił? A najgorsze, że mama
mu we wszystkim wierzy, jakby był dorosły. A cóż to jest ta Wackowa
dziesiąta klasa!

XII

Mama przyszła obładowana rozciągniętą do granic możliwości siatką i
dużą
nie dopiętą teczką. Marcin, który otwierał jej drzwi, chwycił od
razu
siatkę i już w kuchni pomagał wypakować zakupy na stół.
- Ledwo przydźwigałam - siadła uradowana mama. - Dostałam ładny
schab, a na wieczór, kiedy ojciec przyjedzie, będą parówki.

background image

- Pycha! - zawołał Marcin.
- Tylko po pieczywo musi jeszcze ktoś z was skoczyć, bo już ani czasu,
ani rąk na to nie miałam.
- Ja skoczę! - zaofiarował się szybko Marcin i jednocześnie uchwycił
drwiące spojrzenie brata.
- Cóż za święto, że cię nie trzeba namawiać? - przyjemnie zdziwiła się
mama. - Zawsze jeden drugiego wypycha...
- Nie bez przyczyny! Zaraz mama się dowie, jakiego pomysłowego...
Dalszego ciągu Marcin nie słyszał. Z koszykiem w ręku
gnał w dół schodów.
„To się nazywa starszy brat! - myślał z goryczą. - Starszy brat, który
powinien pomóc i poradzić... Nawet jeżeli młodszemu bratu coś nie tak
wyjdzie, starszy powinien osłonić go,
ratować..."
Na podwórku spotkał zziajanego, spoconego, ale radosnego Piotrka.
- Gdzieś ganiał? - krzyknął na malca ostro, zapominając o tym, jaki to
powinien być starszy brat dla młodszego brata. -
Ile godzin cię nie było? Poczekaj, powiem mamie, to ci wlepi tak, że trzy
dni na stojąco będziesz lekcje odrabiać!
- Przecież sobota... - tłumaczył się stropiony Piotrek. -Chłopaki latają,
gdzie chcą. Wiśniewski mi pomógł szukać. Żeby nie Wiśniewski, to...
- Podpisali?
- Podpisali i powiedzieli, że już drugi raz nie dadzą się nabrać, a
Wiśniewski kazał ci powiedzieć, że robak to nie zwierzę. Na pewno, bo
się swojego ojca pytał.
- Głupi jest twój Wiśniewski, razem ze swoim ojcem, wiesz? A teraz
szoruj na górę i żebyś powiedział mamie, że to była taka heca za darmo!
No, bo za darmo, może nie?
- No...
- Nie żadne no, tylko na pewno za darmo. Braliśmy po pięćdziesiąt
groszy i oddaliśmy po pięćdziesiąt groszy. Co nam zostało? Czysta strata!
Sam mikrokrokodyl kosztuje całe dziesięć złotych! Masz pojęcie? A my
wszystko z dobrego serca. Niech pętaki z pierwszej klasy zobaczą
dokładnie, jak taki piękny namiot wygląda w środku. No, przecież
widzieli, nie?
- Widzieli. To naprawdę widzieli.
- No więc, Piotrucha: pójdziesz na górę i powiesz mamie, że żadnej forsy
i w ogóle... sam wiesz. A ten nożyk z ułamanym ostrzem możesz sobie
wziąć. Leży na moim oknie.

background image

- Zaraz? - ucieszył się Piotruś i popędził jak na skrzydłach do mieszkania.
Kiedy Marcin wrócił do domu, mama była w kuchni i wałkowała ciasto na
jutrzejszy makaron, ale wiedziała już o wszystkim, poznał po minie. Tyle
że tym razem nie gniewała się „na głośno", tylko „na smutno". A na
smutno to było jeszcze gorzej, a na pewno dłużej. Na smutno to mama nie
mówiła nic o „czystym obłędzie", tylko... O, właśnie, już...
- Do grobu mnie wepchniesz. Własnymi rękami, pamiętaj: własnymi! I
będziesz tego gorzko żałował. Ale już będzie za późno.
- Mamusiu. Doprawdy... co mamusia?
- Wiesz dobrze co!
- To była taka heca...
- Heca! Wyciąganie pieniędzy od małych dzieci to heca?!
- O raju! Zgłupieć można! O wyłudzaniu już słyszałem, a teraz znów
„wyciąganie".
- Już ci ktoś mówił o wyłudzaniu, kto?
- O raju! Mówił to mówił! Czego ludzie nie wymyślą!
- Mów mi zaraz! - mama zamierzyła się wałkiem. - Kto?
- No... nauczycielka z nami mówiła.
- Z tobą i z kim?
- Z kolegą... Z Kostkiem...
- Z Kostkiem... ten Kostek zaczyna mi się nie podobać. A skąd wzięliście
namiot?
- Noo... to jest namiot... Kostka.
- Wiesz coś o jego rodzicach?
- On ma tylko matkę, pracuje w jakimś biurze.
- I może sobie pozwolić na taką kosztowną rzecz?
- Mama!... Kostek ten namiot wygrał.
- W karty gra? Nie! To czysty obłęd! - mamie nastrój się zmienił. - Z kim
ty się zadajesz? Czy kierownik wie, że wy gracie w karty? Dziadek
twojego ojca też w karty grał i fortunę przegrał, wiesz? Rodzinę z torbami
puścił! - mama znowu groziła wałkiem.
- Kostek wygrał w konkursie. Był ogłoszony konkurs czytelniczy. Trzeba
było napisać o książkach. Kostek napisał i dostał taką nagrodę - namiot.
- A ty jak napisałeś?
- Wcale nie pisałem, to nie było przymusowe.
- No tak. Wypisz, wymaluj - nasz Marcin. Jak co dobrego, a nie
przymusowego, to cię tam nie znajdzie i ze świecą, za to w jakichś
wygłupach, cyrkach - pierwszy. I w kogoś ty się
wdał?

background image

Mama z taką szybkością i zawziętością krajała makaron, ze Marcin patrzył
z obawą, czy sobie palca nie przytnie, ale nie, miała wprawę.
- Jak tylko ojciec... - zaczęła mama i nie dokończyła, bo u drzwi
zabrzęczał dzwonek.
- Ojciec? Tak wcześnie? Marcin weź się za rzodkiewkę! Piotruś otwierał
drzwi. To nie był ojciec. Daleki kuzyn,
Stefan Dziewałtowski, już od progu wesoło, po koleżeńsku witał się z
Wackiem, chociaż był od niego sporo starszy.
Mama wyszła do przedpokoju wycierając ręce i zapraszając gościa dalej.
Marcin przywitał się i wrócił do kuchni dokończyć obierania rzodkiewki,
szczęśliwy, że przybycie gościa przerwało niemiłą rozmowę.
Stefan mieszkał ze starym ojcem pod Warszawą, w Zielonym Siodle.
Mieli tam spory domek z ogrodem, w którym kilka lat temu pani
Bigoszewska z chłopcami spędzała wakacje. Wacek i ojciec, który
przyjeżdżał w sobotnie popołudnia, pomagali w ogrodzie. Wackowi to się
wcale nie podobało. Nie chciał tam nigdy już jechać, chociaż, jak mama
mówiła, były to ładne i niekosztowne wakacje.
Stary pan Dziewałtowski miał siedmioro dzieci, z których Stefan był
najmłodszy i jedyny - nieżonaty. Reszta rodzeństwa dawno już
pozakładała rodziny i miała własne dzieci. Te dzieci, wnuki pana
Dziewałtowskiego, których była pokaźna liczba, niektóre już w wieku
Wacka, były powodem, że w całej bliższej i dalszej rodzinie nazywano go
po prostu dziadkiem.
Stefan mówił, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ojca oczy. Właśnie
dzisiaj wpadł tu z prośbą o przyspieszenie wizyty u sławnego okulisty, z
którym pan Bigoszewski mieszkał kiedyś kilka lat w akademiku i
serdecznie się dotąd przyjaźnił.
- Operacja jednego oka konieczna, to już od dawna wiadomo: katarakta -
mówi Stefan.
„Katarakta? - myśli Marcin. - Katarakty są na Nilu" - uczyli się o tym w
roku ubiegłym; ale już interesuje go dalszy ciąg rozmowy:
- Chłopcy w tym roku mogliby do nas przyjechać. Helenka przywozi
swoich na pierwszy miesiąc. Marcin miałby towarzystwo, obaj są prawie
w jednym z nim wieku. I dziadek cieszyłby się, bo odkąd przeszedł na
emeryturę, nudzi mu się, a jeszcze teraz przez te oczy nie może wychodzić
nigdzie dalej.
- Dziękuję ci, Stefku, ale Wacek jedzie na obóz wędrowny do
Zakopanego, Piotrusia biorę ze sobą na wczasy naszej instytucji, a Marcin
- na kolonie ze swoją szkołą.

background image

- Szkoda. Myślałem, że Marcin do nas przyjedzie. Wpadnijcie chociaż na
tulipany. Mnóstwo i piękne.
- Dziękuję. A co do Marcina - nie żałuj. Taki się z niego
trudny chłopiec zrobił, że... Trzeba na niego silnej męskiej ręki. Józek
ciągle w terenie, ciągle w tych buraczanych kampaniach. Myślę, że wpadł
w złe towarzystwo.
- Józek? - zdumiał się Stefan.
- Nie, gdzie by tam Józek miał na to czas i chęci! - roześmiała się mama. -
Marcin. Ciągle sobie obiecuję, że się za
niego...
- Bigos! - wrzasnął ktoś na podwórku. - Bigos!
Marcin skoczył do okna i gwałtownie zamachał rękami przywołując bliżej
Maciorę - bo to był Maciora.
- Czego się wydzierasz?
- Chodź do nas. O piątej „Bonanza"!
- Taak? - ucieszył się Marcin i wychylił z okna, że o mało nie wypadł. -
A... a twoi starzy?
- Nie martw się, załatwione.
- Zaczekaj. Nie wiem, czy mnie mama...
Rzodkiewka była oczyszczona i umyta. Kuchnia sprzątnięta, pieczywo
przygotowane, co jeszcze, gazeta? Po gazetę może skoczyć Piotrek.
- Mamusiu, przepraszam... bo właśnie kolega zaprasza mnie na telewizję.
Ma być jakiś pouczający film.
- „Bonanza"! Dziś o piątej! - wyrwał się Piotruś wzdychając.-Ja bym też
poszedł...
- Ach, „Bonanza"? To według ciebie pouczający film? -ironizowała
mama. Z pomocą przyszedł Stefan.
- Uczy, co to jest odwaga, honor, braterska miłość... Pewnie, że bez
przygody nie cieszyłby się taką popularnością. Puść go, Marysiu, to może
oglądać.
- Gdybyś wiedział, Stefku... nie powinnam...
- Puść go, Marysiu. Raz na tydzień.
- Mamusiu! Rzodkiewki w porządku, a czy mamusia zauważyła, jak ja
dziś kuchnię...
- Ty? Myślałam, że Wacek...
- Wacek? Wacek by kiedy spiżarkę sprzątnął?... Mamusia!...
- No to idź - uległa mama - ale żebyś mi prędko wracał. Zaraz! Zaczekaj!
- zawołała, bo Marcin już pożegnał się ze
Stefanem, dziękując mu oczami, i już trzymał klamkę otwartych drzwi.

background image

- Który to kolega?
- Maciora.
- Maciora?
- Noo... o raju! Nazywa się Maciołajtyszewicz. Mama! On na mnie
czeka...
- Ten, którego Wacek ma uczyć? Porządna jakaś rodzina: dbają o
dziecko. Idź.
Maciora się niecierpliwił. Poszli szybko w stronę Nowogrodzkiej .
- Słuchaj - pytał Marcin - twoja mama mnie nie wygoni?
- Nie. Wybiera się na imieniny do Pruszkowa.
- A ojciec w domu? - Marcin bardzo chciał obejrzeć „Bonanzę", jednak
na myśl o potężnych rękach i mocnym głosie ojca Maciory robiło mu się
nieprzyjemnie.
- Jadą razem. I nie bój się, mamie już przeszło. Ale wiesz, Kiero ma łeb w
dechę. Tak mamę zagiął...
- No?
- Bo mama była jeszcze raz u Kiera. O tę „maciorę" się obraził a!... Ja
przez tyle lat się nie obrażam, a mama o ten j e-den raz. Ale Kiero jej
wytłumaczył.
- Że co?
- Jego też przez całą szkołę Kobyłą albo Kobyłką nazywali, zamiast
Kobyłecki. Nic na to nie mógł poradzić. Jego ojciec w szkole miał to
samo. A jak Kiero chodził na uniwersytet, to też był Kobyła i szlus! Kiero
szedł kiedyś Marszałkowską, a tu jakiś starszy pan naprzeciwko woła:
„Kobyła, czy to ty?" „Ja" - mówi nasz Kiero. Ludzie przystawali, oglądali
się, a tamten ściskał naszego Kiera, bo to był kolega. No! Mama to
wszystko tacie opowiadała.
- Fajne - wyobrażał sobie Marcin. - Chciałbym widzieć, jak wołali na
Kiera „Kobyła, czy to ty?" Fajne!
- Mama się śmiała. Tata tak samo. A wiesz, że twój brat do mnie na
matmę będzie przychodził? Jaki on jest?
- Jak skała.
- Taki twardy?
- Nieprzepuszczalny. Niczego ci nie przepuści. Nawet go nie proś. Skała,
i żal mi cię. A Kostka na „Bonanzę" nie zawołałeś?
- Chciałem. Byłem u niego pod drzwiami, ale tam jakaś draka odchodziła.
Ktoś tak cienko na Kostka piszczał... wycofałem się.
- To Alicja, jego siostra. Maciora, zauważyłeś, większe draki - zawsze w
sobotę, dlaczego? - głos Marcina pełen był smutku, pewno na myśl o

background image

rozprawie z ojcem. - Dlaczego ludzie sami sobie zatruwaj ą życie? Już by
lepiej odkładali na poniedziałek.
- Nie, w poniedziałek niedobrze - zaprotestował Maciora - draki
murowane przez całe sześć dni. Moja mama mówi...
Wchodzili już do mieszkania. Na spotkanie wybiegły słowa:
- Santa Madonna! Gdzie mogły się podziać te spinki! Tomku, nie
widziałeś ojca spinek od koszuli? Spóźnimy się na imieniny!
Po „Bonanzie" Maciora prosił, żeby Marcin jeszcze został. Rodziców nie
ma, mogą obejrzeć film dla dorosłych. Ale Marcin bał się mamy. Żeby nie
to, poleciałby do przyjaciela. O co tam mieli do Kostka pretensje? Też o
cyrk? Jeżeli z ojcem pójdzie wszystko dobrze, skoczy do niego jutro rano.
Ale ojciec może za karę kazać siedzieć w domu. Nic nie wiadomo. Żeby
tylko buraki dobrze rosły. Bo jak z burakami źle, to i ojciec zmartwiony, i
trudniejszy do kompromisu.
W domu Piotruś zapoznał go z sytuacją: tata już jest. Kąpie się. Mama
poszła wyszorować mu plecy. Dobra kolacja czeka: do parówek jest ryż z
fajnym sosem. Jeżeli Marcin chce, mogą iść zaraz do kuchni spróbować.
Poszli, spróbowali, sos był pierwszorzędny.
- A Wacek gdzie?
- Wacek poszedł do kina. Z panną.
- Skąd wiesz?
- Powiedział. Mama mu pieniądze dała.
- I tak powiedział do mamy, że z panną?
- No, nie. Powiedział, że się umówił z koleżanką i żeby mu mama
pożyczyła.
- Taaak, teraz... - zaczął Marcin i nie dokończył: „rozumiem, dlaczego
Wacek nie bał się, że go Kostek widział w kinie". - A mama co? Mówiła
co o mnie?
- Do Stefana mówiła, a Stefan mówił, żeby się nie martwiła, i mama
przestała się martwić. A jak wróciłem, pili herbatę i przyszła pani
Szeleścina, i też piła herbatę.
- O raju! Mama pewnie zmordowana?
- Nie, bo zaraz przyjechał tatuś i oni sobie poszli. Mama powiedziała,
że... delikatni. Marcin, czy oni są tacy delikatni? Bo janie wiem...
- Tata o burakach mówił, co?
- Pewnie mówił, ale nie słyszałem, bo myślałem o tym „Bonanzie" i
myślałem, bo mnie pani Krajewska też zaprosiła! - oświadczył z
tryumfem.
Marcin wzruszył ramionami. Co mógł zrozumieć z „Bonanzy" Piotrek?

background image

Strata czasu. Mama wyszła z łazienki.
- Jesteś już? - zdziwiła się jakimś łaskawym głosem. - Pomożesz mi
zanieść kolację na stół.
Może nie zdążyła nic powiedzieć i dopiero po kolacji? A może
zapomniała? Bo i Stefan, i Szeleścina, i ojciec...
Na wszelki wypadek Marcin starał się wszystko tak robić, jak mama lubi.
Ustawił szklanki na tacy. Każdą przetarł ścierką zdjętą z kołka: „do
szklanek". Jakby to nie wszystko jedno! Ale skoro mama się upiera...
Ojciec przyszedł zaróżowiony, pachnący mydłem i spytał, czy może zjeść
kolację w piżamie i szlafroku. Bo i tak zaraz do łóżka idzie, więc może
wyjątkowo, bo jest zmordowany. Ale nie wyglądał na zmordowanego,
owszem, uśmiechał się i z Marcinem przywitał serdecznie.
Mama nie powiedziała!
Wnosząc półmisek parówek i sos, mama odezwała się:
- No, niech będzie. Wyjątkowo. I z okazji tej premii.
- Tata dostał premię? - zawołał Marcin.
- Jeszcze nie, ale za kilka dni dostanę. Może nawet przed pierwszym.
- Oj, to dobrze, tatusiu - cieszył się Piotruś - bo pierwszego, tatuś
pamięta? Pierwszego jest Dzień Dziecka.
- Co ty powiesz? - udał zaskoczonego oj ciec. - Dobrze, żeś mi
przypomniał! Co za pyszny sos! Chłopaki, życzę wam, żeby wasze żony
tak gotowały, jak mama. Spójrzcie na ten ryż, każde ziarenko osobno. To
sztuka, to trzeba umieć!
A więc ojca humor i mamy łagodność- z racji premii? Może mama
zapomniała powiedzieć z radości...
Ale kiedy ojciec w czasie kolacji zapytał go o stopnie, o szkołę i spojrzał
tak jakoś badawczo - serce w Marcinie struchlało: mama powiedziała!
Po kolacji ojciec z nie dopitą szklanką herbaty poszedł do sypialni.
Marcin, już prawie pewny, że burza przeszła bokiem, pomagał mamie
sprzątać ze stołu. Nagle dobiegł głos
ojca:
- Marcin, przyjdź tu do mnie! - A kiedy syn wszedł do sypialni: - Zamknij
drzwi za sobą!
Od chwili, kiedy Piotruś powiedział, że Wacek wie, Marcin
przygotowywał się do rozmowy z ojcem. Czuł, że to go nie minie. Z
Wackiem mówił inaczej. Mamie najlepiej było pozwolić się
wyżołądkować i nie zaprzeczać, broń Boże, ale z ojcem sprawa była
zawsze poważna, bo i ojciec, ile razy do tego doszło, traktował go
poważnie.

background image

Więc Marcin zbierał wykręty, argumenty i repliki. Po cichu w myśli
prowadził sam ze sobą przypuszczalną rozmowę: ojciec to - a on tamto.
Ojciec tak - a on tak. Nawet pochłonięty przygodami życiowymi
najmilszego z Kartrajtów, grubasa Hossa, łapał się na tym, że szuka
odpowiedzi na jakieś ewentualne pytanie ojca. Wracał do domu
niespokojny, niepewny, czy ojciec powiadomiony, czy może jakieś
przychylne moce w tym przeszkodziły? Ale, jeżeli mama powiedziała -
był, zdawało mu się, przygotowany jak do lekcji: na blachę i mur-marmur.
Tymczasem stanął przed ojcem z głową idealnie pustą. I
kiedy usłyszał:
- Na co ci były potrzebne pieniądze? - odpowiedział bez wahania i
zgodnie z prawdą. Krok za krokiem przyznał się do wszystkiego: do
przegranej jednej i drugiej, do długu u Kostka, wreszcie i u nauczycielki.
Wyśpiewał wszystko jak z nut. Aż się
zdziwił i aż się sam przestraszył, kiedy skończył. Co ojciec powie? Jak go
ukarze?...
- Nauczycielce - oddaj zaraz. Jak najprędzej. To dobra nauczycielka -
mówił powoli ojciec. - Mam dla niej wiele szacunku. Nie dlatego, że
pożyczyła pieniądze, tylko że chciała wam pomóc ratować honor.
Rozumiesz?
Marcin kiwnął głową.
- Zakłady o pieniądze lub o coś, co trzeba kupić - głupia zabawa. Tak jak
hazard w karty. No, o kartach to chyba wiesz, dokąd mogą zaprowadzić.
Pieniądze... nie najważniejsze, ale... Duży jesteś - sam widzisz... Życie tak
jest urządzone, że kto ma pieniądze, lżej mu. Wszyscy gonią za
pieniądzem. Nie trzeba człowiekowi mieć za złe, że zdobywa pieniądze,
ale pod jednym warunkiem - jeżeli zdobywa je uczciwie. Chcesz mieć
więcej -pracuj więcej. Ale kantem, szwindlem, złodziejstwem - brzydzę
się i chciałbym, żeby i moje dzieci brzydziły się tak samo.
Ojciec chwilę pomilczał, wreszcie polecił:
- Daj mi marynarkę.
Marcin podał. Ojciec z wewnętrznej kieszeni wyciągnął chudy portfel, a z
jego przegródki - dwadzieścia złotych.
- Miałeś dostać na Święto Dziecka - weź teraz. Załatw wszystko na
czysto. I... czy możesz mi obiecać, że nigdy więcej... w taki „cyrk"?...
Marcin rzucił się ojcu na szyję.

XIII

background image

' ostek wracaj ąc do domu zastanawiał się, czy sprawa z cyrkiem nabierze
rozgłosu. Dużo by dał za pewność, że wszystko utonie w niepamięci.
Malcy odzyskawszy swoje grosze zapomną szybko. A Pucia? Pucia na
pewno nikomu nie powie. Ani o tym, że im pieniądze pożyczyła, to się
rozumie samo przez się: tajemnica, sekret między nimi
trojgiem. O cyrku też. Dobrze śię stało, że Kiero nie miał „ani głowy, ani
zdrowia"... Z nim by tak łatwo nie poszło.
W domu już była Alicja. Wybierała się na jakąś wycieczkę na Jeziora
Mazurskie. Mówiło się o tym od kilku dni. Prała i prasowała, jakby miała
jechać na urlop. A to raptem jeden niedzielny dzień. Pojadą sobotnim
wieczornym pociągiem, a na poniedziałek rankiem wrócą do Warszawy.
Wielkie coś!
- Kostek! - wpadła na niego, ledwo wszedł do domu. -Gdzie jest miód,
który stał na górnej półce w kredensie w kuchni?
- Normalnie, pewnie wyszedł.
- Nie mógł wyjść - denerwowała się Alicja - chyba że ty mu w tym
pomogłeś. Wczoraj wieczorem, widziałam, było jeszcze prawie ćwierć
słoika. Przyznaj się!
- Do czego mam się przyznawać? Po pierwsze, przysięgam, że żadnego
słoika nie widziałem na oczy, a po drugie, dziś rano tego miodu było może
na ćwierć palca!
- Nieprawda! Kłamiesz! Specjalnie go sobie odstawiłam w kąt za
szklanki, ale ty wszystko umiesz wyszperać! Nie zapytasz nawet, czy
wolno! Czy komuś do czego nie potrzebne! I dlaczego kłamiesz?!
- Alicjo! Nie denerwuj się - powiedział powoli Kostek, co właśnie
wyprowadziło siostrę z równowagi - już ci występują czerwone plamy na
szyi. Na co ci miód? Jest cały słoik dżemu.
- Do czego, do czego! -Alicja z niepokojem oglądał a szyję w lusterku. -
A tobie do czego?
- Normalnie. Do chleba. Dżem też jadłem. Bardzo dobry,
spróbuj!
- Wypchaj się tym dżemem! - krzyknęła Alicja. - Mamo! - zwróciła się do
wchodzącej matki. - Chciałam sobie zrobić maseczkę z miodu, a Kostek
wszystko zjadł!
- Zaraz, zaraz - mama stawiała dwie pękate siatki zakupów na stole i,
pierwsza rzecz, zdejmowała pantofle z przyjemnością wsuwając nogi w
domowe papucie. - Nie wymawiaj mu, bo zaszkodzi. Maseczkę zrób z
żółtka i oliwy, to nawet lepsze na takie upały. Cytryny przyniosłam. Wy
ciśnij parę kropel. Miodowa to w zimie.

background image

- Myśli mama? - zastanowiła się Alicja i uspokoiła od razu. - Tak mi się
jakoś dziś nic nie udaje... Jak tylko tego wstrętnego robaka zobaczyłam...
- Co znowu za robaka? - dopytywała mama wykładając prowianty z
przepaścistych siatek. - We śnie?
- Nie we śnie, tylko tutaj, na środku kuchni, kiedy wróciłam z pracy.
Wstrętny, czarny karaluch. Lazł tak z boku na bok jak kaczka, prosto do
zlewu.
- No i co? Gdzie się podział?
- Zatłukłam go szczotką i spuściłam z wodą, ale aż mi się zrobiło słabo...
Kostka jakby kto gąbką umoczoną w lodowatej wodzie pogłaskał po
krzyżu. Rzucił się do pokoju, gdzie za tapczanem wsunięty w kąt stał
szeroki słoik z wodą - mieszkanie „mikro-krokodyla" wypożyczonego od
Sobierajskiego.
Słoik był pusty!
- Morderstwo! - zaszlochał zrozpaczony Kostek. - Kto odda dziesięć
złotych za pływaka? Zamordowałaś pływaka żółtobrzeżka!
- Kogo? - zapytała przestraszona mama patrząc to na Kostka, to na
skonsternowaną córkę.
- Kogo? - powtórzyła Alicja.
- Pływaka żółtobrzeżka! Nie wiesz? Nie pamiętasz z biologii! Wapniak
jesteś? Pływak: gromada - owady, rodzina chrząszczy, rząd -
tęgopokrywe. Larwy pływaka, a także osobniki dorosłe, są drapieżne...
- A ten - przerwała mama - no ten... był dorosły?
- Normalnie! Piękny okaz gatunku! I do tego Sobieraj go tresował!
- Tresował? Karalucha tresował? Cóż to, do cyrku czy co? Sam mówisz,
że drapieżny, więc mógł w nocy ugryźć. Niebezpieczny.
- Niebezpieczny, ale dla małych rybek! Mamo! Co ja teraz powiem
Sobierajskiemu? Co ja mu powiem? - rozpaczał Kostek.
- Powiedz mu, że zdechł - zdecydowała krótko Alicja.
- Zdechł, zdechł! - przedrzeźniał Kostek. - Jeżeli zdechł, to gdzie on jest?
- Hm, rzeczywiście, szkoda, że go spuściłaś, Alicjo, bo zawsze...
- I mam kłamać do tego, tak? Sama mnie do tego namawiasz? Mama
słyszy? A jak tak, to ciągle: „Żebyś tylko prawdę mówił! Samą prawdę!
Nie kłam! Dlaczego kłamiesz?"
- Noo... przecież robak zdechł. Naprawdę zdechł - tłumaczyła się lekko
zmieszana Alisia.
- Skonał tragiczną śmiercią przy twojej pomocy! Powiem Sobierajowi,
wszystko powiem! Niech tu przyjdzie i niech się dowie!
- Oj, Kostek, czy ty nie przesadzasz? - zniecierpliwiła się

background image

mama.
- A co ja przesadzam? Normalnie mówię! Alicji wszystko wolno: popsuć,
zmarnować! A mnie to się łyżki miodu żałuje! Wszystkiego! Odkąd ja
mamę proszę, że chcę mieć w mieszkaniu coś żywego! Chciałem kota -
nie, bo śmierdzi. Chciałem psa - jeden chłopak za darmo mi dawał - też
nie, bo trzeba wyprowadzać, bo żre, bo drugie piętro - a przecież ja bym
go sam wyprowadzał i oddawałbym mu ze swojego! Chciałem kanarka:
ani nie śmierdzi, ani nie żre, ani go wyprowadzać nie trzeba - też nie, bo
co z nim robić na wakacjach! Zawsze, zawsze, żebym ja tylko nie mógł
nic mieć! Nawet takiego pływaka, co go sobie pożyczyłem na parę dni -
też mi zatłukli! Na śmierć zatłukli! - Kostek mrugał szybko powiekami,
żeby powstrzymać łzy. Wybiegł wreszcie z kuchni.
- Co mu się stało? - zaniepokoiła się matka. - Przecież on nigdy tyle nie
mówi. Czy to tylko nie grypa? Podobno jest wiele chorych na jakąś zimną
grypę, bez gorączki.
- Nie, przecież u nas w szpitalu mówiliby o tym - uspokaj a-ła Alisia. - A
z tym karaluchem, rzeczywiście, tak wyszło... Do głowy mi nie wpadło, że
to może być jakiś Kostkowy okaz. Muszę mu za to z wycieczki coś
przywieźć. „Coś żywego" - roześmiała się. - Ja się spóźnię! - zawołała
nagle patrząc na zegarek. - Jeszcze walizka nie zapakowana! Kostuś,
kochany! Zdejmij mi z szafy walizkę i wytrzyj, bo na pewno zakurzona.
- Tylko, synku, wynieś ostrożnie na balkon, bo tu wszystko
na mieszkanie pójdzie.
- Teraz to: „Kostuś" i „kochany", i „synku"!-mruczał pod nosem Kostek
ściągając walizkę z szafy. - Dodaj mi chociaż do maminej tygodniówki,
żebym do kina mógł iść!
- Znowu do kina?-jęknęła mama. - Ileż ty razy na tydzień chodzisz do
kina?
- Normalnie: raz, a najwyżej dwa razy-odburknął.
W niedzielę po śniadaniu Marcin biegł lekko jak wiatr. Dwadzieścia
złotych od ojca plus normalna tygodniówka: to był majątek! Wszystkie
kłopoty z głowy! Pucię mogą spłacić choćby zaraz, tylko nie znają jej
adresu. A dziś on zafunduje Kostkowi kino. Pójdą na „Księcia i żebraka"
albo lepiej na jakiś szerokoekranowy western.
Przyjaciela spotkał niedaleko domu, o mały włos minęliby się: Kostek
szedł do niego.
- Kostek! Jest forsa! Idziemy do kina! Skacz! No, nie cieszysz się?
- Zaraz się dowiesz, że nie mam powodu do śmiechu.
- No, gadaj, co jest? Stało się co?

background image

- Morderstwo - powiedział ponuro Kostek.
- Nie! - zatrzymał się przerażony Marcin. - U was? Kostek kiwnął głową.
- Wczoraj po południu? - dopytywał Marcin.
- Tak. Skąd wiesz?
- Bo Maciora był u was, żeby cię zawołać na „Bonanzę", ale słyszał przez
drzwi, że coś nie tego...
- Widziałeś „Bonanzę"?
- Tak. Przyszedł po mnie i mówił.
- Co było?
- E, nie masz czego żałować - Marcin dziwił się, że Kostek ma jeszcze
głowę do „Bonanzy".
- Ale co? Powiedz.
- No, Hoss Kartrajt zgłupiał i chciał się żenić. A ta babka, ta narzeczona,
to była karciara. Jakby się z nią ożenił, cała Panderosa poszłaby raz-dwa.
- Nie ożenił się?
- Nie. Bracia mu pomogli. O rany?! Gadaj, co z tym morderstwem. Kto?
- Alicja!
- Alicj a? Twój a siostra? -przestraszył się Marcin. - Kogo?
- Pływaka żółtobrzeżka. Siadu po nim nie ma, jego zwłoki płyną Wisłą do
morza.
- Eee... - rozgniewał się Marcin - balona ze mnie robisz... Myślałem, że...
a ty kpiny urządzasz.
- Kpiny? A co my Sobierajowi powiemy? Miałem pływaka odnieść
wczoraj wieczorem albo dziś najpóźniej.
No?
- O psia kostka! Mówił, że pływak kosztuje dziesięć złotych!
- Prawdę mówił. No i co?
- Co ona mu zrobiła? Dlaczego?
- Zatłukła go szczotką do zamiatania, bo myślała, że to karaluch. Maturę
ma, a karalucha od chrząszcza wodnego nie odróżni. Jak ci się to podoba?
- Wcale mi się nie podoba. Niech odkupi.
- A jakże! Powiedziała, że powinienem ją uprzedzić. Dała mi tylko pięć
złotych!
- No, nie ma rady, liczmy - westchnął Marcin przysiadając na ławce
podwórka. - Ja mam 25 złotych, a ty?
- Dziewięć, bo mama mi ciągle tamten magiel strąca po złotówce, więc
razem mamy trzydzieści cztery.
- Dziesięć Sobierajowi, pięć pięćdziesiąt Puci, to piętnaście pięćdziesiąt.
Zostaje nam osiemnaście złotych i pięćdziesiąt groszy. Kostek! To jest

background image

forsa!
- Na szeroki ekran nie starczy.
- No to zaczekamy do następnej tygodniówki. A Święto Dziecka? Darmo
pójdziemy do kina! I wiesz co, Kostek, kupmy Puci kwiatek, co?
- Dobra.
- Jakiś ładny. Różę? Róże są drogie. Może tulipan? Kostek, mam myśl!
Jedziemy po południu do Zielonego Siodła. Tam mieszka mój kuzyn, był
u nas w tym tygodniu i zapraszał na tulipany. No? Co powiesz? Nic nas
nie będzie kosztować,tylko EKD. Przychodź po mnie o trzeciej. I nie
zapomnij legitymacji. Tam
jest ładnie. Zobaczysz!
- Fajnie wymyśliłeś!
- No! Główka pracuje!
- Na tranzystorach - dorzucił Kostek. - Cześć!
XIV
gzaminy w starszych klasach trwały na dobre. I ucz-niowe, i nauczyciele
byli zdenerwowani. Plany lekcyjne ulegały często zmianie, czasem brakło
zastępstw za egzaminujących nauczycieli. Sytuację ratowały studentki
odbywające w szkole praktykę, ale dyscyplina, jak zwykle przy końcu
roku szkolnego, była rozluźniona i kiedy zdarzył się normalny wypełniony
systematyczną pracą dzień lekcyjny, rozzuchwaleni uczniowie czuli się
poszkodowani. Nie omijali też żadnej okazji, aby namówić nauczyciela na
spacer do bliskiego parku, do muzeum, na wystawę, wreszcie do
Łazienek, aby „zaczerpnąć tlenu w płuca".
Na świecie było tak pięknie, zielono, słonecznie! Siedzenie w klasach,
choćby najpiękniejszej szkoły, wydawało się okrutną torturą. Tłumiona
przez spokojne zimowe miesiące energia protestowała, nie pozwalała się
skupić, przeszkadzała myśleć.
Takiego właśnie dnia, na ostatniej, poprzedzającej matematykę przerwie
dowiedziano się, że matematyczkę zastąpi praktykantka, młodziutka
panna Zosia, często przychodząca do klasy szóstej.
- Chłopaki! Wymyślmy coś, żeby matmę wykołować! Inaczej będziemy
siedzieć całą godzinę nad zadaniami!
- Najlepiej, niech coś ciekawego przeczyta! - wołała Go-łąbkówna. - Bo
jak każe znowu obliczać pole figur, to naprawdę nie wytrzymam! Kostek,
rusz głową...
- Gdybyż to chociaż były jakieś ciekawe figury - mówiła Ewa, niby do
koleżanek - no, choćby takie z głową do myślenia i z pięknymi
odstającymi uszami... - szybko skuliła się,

background image

unikając papierowej kuli, która trafiła Kazika Piątkowskiego.
- Czego chcesz? W kark? - zaperzył się Kazik.
- Nie w ciebie rzucałem, ale w ten jęzor - Marcin głową wskazał Ewę.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi? - powiedziała wyniośle Ewa. - Czy ty j
esteś figura do myślenia? Nie widzę... - i dodała ciszej - nic oprócz uszu.
- Marcin, nie zważaj na te przyczepki - błagały dziewczęta -wymyśl coś!
Ty potrafisz! - schlebiały. -Ty masz takie wspaniałe pomysły!...
Więc Marcin gorączkowo szukał jakiegoś, i to nie byle jakiego, pomysłu.
Aby nie zawieść zaufania kolegów, aby ugruntować swoją opinię
chłopaka z głową na tranzystorach, aby wreszcie'utrzeć nosa Ewie,
przebrzydłej Ewie, która tylko czyha na sposobność, aby mu dokuczyć.
Wodząc bezmyślnie oczami po ścianie korytarza, napotkał afisz przypięty
do tablicy informacyjnej:
Uniwersytet dla Rodziców zaprasza na referat pt. „Kara i nagroda w
wychowaniu".
I zaraz mu błysnęło! Miał gotowy pomysł!
Czasu było niewiele. Rzucił się do Kostka, Basiora, Kazika i Nemka.
Nemek miał szepnąć, co trzeba, dziewczynom.
Już słychać było dzwonek.
Panna Zosia przyszła ze zbiorem zadań do klasy szóstej, więc nie było
żadnych wątpliwości co do sposobu, w jaki miała wykorzystać godzinę.
Siadła za stolikiem, zajrzała do spisu treści w książce i właśnie miała
znaleźć szukany rozdział, kiedy Basiński zgłosił się uprzejmie:
- Proszę pani, czy my możemy o coś zapytać?
- Proszę bardzo.
- Bo... proszę pani... nasza pani wychowawczyni to... chociaż jest dla nas
bardzo, bardzo dobra... ale pani... bo pani przecież ani słowa o tym w
nauczycielskim pokoju?...
- Jeżeli sobie życzycie, nie powiem, ale zaręczam wam, że pani Pucek też
by nie powiedziała. O cóż chodzi?
- Może by nie powiedział a, ale my wolimy do pani - wtrąci-ła Irena
Gołąbkówna.
- Bardzo mi jest miłe wasze zaufanie - panna Zosia była wyraźnie ujęta.
- Proszę pani - teraz mówił Kostek - chodzi o bardzo, bardzo dla nas
ważną sprawę. Bo, proszę pani, jest taki Uniwersytet dla Rodziców, pani
wie?
- Wiem.
- Przychodzą tam rodzice? Tak?
- Tak. Przychodzą, słuchają referatów, dyskutują. Dowiadują się o

background image

nowych metodach wychowawczych. Przecież wiecie, wszystko idzie z
postępem i dzisiejsze metody wychowania są inne, niż to było za czasów
waszych dziadków.
- Właśnie, proszę pani, my o tej sprawie. Ale może to już Bigos...
Marcin zerwał się z ławki. Jak na Kostka i tak było dużo. Ale Kostek, nie
wiadomo dlaczego, był uważany przez nauczycieli za poważnego, więc
żeby panna Zosia, na wszelki wypadek, nie miała podejrzeń, trzeba było,
żeby zaczął poważny. Marcin nawet proponował Nemkowi, wypadłoby
jeszcze lepiej, ale Nemek nie chciał. Jako „głos w dyskusji" owszem,
obiecał, że coś powie, ale zacząć - niech zaczyna ktoś inny.
- Proszę pani - zaczął Marcin - w korytarzu wisi ogłoszenie, że dla
rodziców będzie referat o karach i nagrodach, więc czy nie moglibyśmy
do tego referatu dorzucić czegoś od naszej strony?...
- Od waszej strony? Jak to - nauczycielka była wyraźnie zaskoczona
propozycją.
- Tak, od naszej - potwierdził Marcin - to znaczy od tych, którzy są karani
i nagradzani, ale przeważnie karani. Przecież jeżeli wszystko poszło z
postępem, dlaczego rodzice karzą nas ciągle po staroświecku?
- Nie tak bardzo po staroświecku - uśmiechnęła się panna Zosia. -
Dawniej pan ojciec kazał synowi kłaść się na kobiercu... Dziś metody są
inne.
- Tak! Inne! - powiedział z bólem w głosie Marcin. - Ale jakie?
- Nowe metody! Ale jakie? - rozległy się głosy z różnych stron klasy i w
tych głosach dało się słyszeć i ból, i poczucie krzywdy, i coś jakby wyrzut.
Tak przynajmniej zdawało się młodej
praktykantce.
- Czy pani wie, że jednego z naszych kolegów ojciec stalowym
łańcuszkiem (Kostek, nie szarp mnie, przecież to trzeba powiedzieć)
przytwierdza do kaloryfera?! Na cały dzień! I tylko go odmyka, jak musi!
- A jedną dziewczynkę (nie bój się, Ewa, nie powiem, że to ciebie)
rodzice zamykają w ciemnej, dusznej komórce, gdzie nie ma okna?
- Ja za karę muszę czyścić łańcuch - zerwał się z ławki Basior - ciężki
okrętowy łańcuch. Zardzewiały jak sto rudych szatanów! Muszę
wyczyścić pół metra, czasem metr. Niech pani spojrzy n,a moje ręce - ręce
Basiora, pełne zadrapań i blizn, wyglądały rzeczywiście okropnie. - Ojciec
jeszcze mówi: „Ucz się cierpliwości na tym łańcuchu". A tego
zardzewiałego łańcucha jest w naszej piwnicy dobre pięćdziesiąt metrów i
ho! ho!...
- Dzieci! Ależ, moje dzieci! - nauczycielka wyciągała przed siebie ręce,

background image

jak gdyby chciała się bronić przed okrutnymi przykładami władzy
rodzicielskiej.
- Mnie wyganiają na schody - mówił żałośnie Maciora. -Bo w pokoju
telejaj... telewizor, a w kuchni za ciasno. Więc j ak tylko co, to: „Wyj dź z
mieszkania!" I nigdzie mi iść nie wolno! Więc stoję trochę, a potem
siadam na schodach. Czy pani myśli, że to przyjemnie?
- A u Marcina - oznajmił bezceremonialnie Basior - sam widziałem...
proszę pani. Wołałem go raz na podwórko, a on przez okno mówi:
„Jestem uwiązany w domu". Poszedłem do niego na górę i zobaczyłem, że
miał przyczepioną do nogi taką - pokazał - kulę armatnią! Dobre
dwadzieścia pięć kilo! Dopiero zrozumiałem, dlaczego nie mógł wyjść!...
- A mnie za karę w telewizor nie wolno patrzeć, chyba że Kółko
Rolnicze, a na co mi Kółko Rolnicze?
- A mnie organizm wyniszczają - powiedział ponuro So-bierajski. - Jak
tylko co, bomba albo uwaga w dzienniczku, zaraz wszystko bez cukru!
Kawa bez cukru, herbata bez cukru, chleb bez cukru, bo ja, proszę pani,
lubię chleb z masłem i z cukrem, grubo. Co do ciastek albo cukierków-to
„zapomnij o mnie", proszę pani. A ja muszę mieć tu coś, w środku
-Sobierajski
uderzył się w szeroką klatkę piersiową - coś, co potrzebuje cukru.
Organizm mam taki. Naprawdę! Bez żadnej zgrywy, proszę pani.
Tu i ówdzie w klasie odezwały się jeszcze głosy o zatrzymywaniu
obiecanych pieniędzy, o zakazie pójścia do kina, ale to już nie robiło
wrażenia. Panna Zosia wodziła oczami po klasie, pocierała palcami
skronie i widać było wyraźnie, że wypowiedzi wprowadziły ją po prostu w
osłupienie.
- Proszę pani! - Marcin chciał zakończyć jakimś banalniej-szym
akcentem. - Z kobiercem też niewiele się zmieniło! Kobierca nie ma,
hajduków nie ma, ale rzemienny pasek zawsze się znajdzie i rzecz sama w
sobie pozostaje ta sama.
- U nas, proszę pani, mama strasznie moich braci targała za uszy - mówiła
Ewa. - Aż raz wytłumaczyłam mamie, że to może na całe życie zostać, bo
znam jednego chłopca z naszej szkoły, co...
Dzwonek przerwał wypowiedź Ewy. Marcin kiedy indziej rozprawiłby się
z nią natychmiast, ale teraz, zaniepokojony twardym wyrazem ust tak
łagodnej zawsze panny Zosi, podbiegł do niej i przypominał idąc obok
korytarzem:
- Proszę pani, a\e myśmy tylko do pani...
- Ale dlaczego? Dlaczego? - pytała kandydatka na nauczycielkę.

background image

Marcin pokazał afisz, koło którego właśnie przechodzili.
- O, proszę pani, dlatego. Może by ten, co będzie mówić do rodziców,
więcej powiedział o nagrodach? Kary to chyba straszny kapitalistyczny
przeżytek, nie, proszę pani?
„Boże, Boże - myślała sobie panna Zosia w ciszy harcerskiej izby, do
której się schowała: - Co za dzieci dzisiaj! O czym nie dyskutują!
Rodziców chcą pouczać!... A i rodzice!..."

*
- Aleśmy ją wykołowali! -cieszył się w szatni Basior. -Dobrze wypadło o
tym łańcuchu, co?
- Dobrze. Ale skąd ci ten łańcuch przyszedł do głowy? -dziwił się Marcin.
- Skąd? Myślisz, że tylko ty masz głowę na tranzystorach? - dął się
Basior. - Powiem ci nawet, że taki łańcuch leży u nas w piwnicy. A o tym
czyszczeniu czytałem, że każdemu młodemu marynarzowi dają tym
sposobem szkołę!
- Żeby tylko nie było j akiej hecy - zauważył Nemek - mnie się zdaje, że
praktykantka była przestraszona.
- Czego się miała przestraszyć? - zagłuszał Marcin własny niepokój. -
Czy mówiliśmy, że nas krają i solą?... Kary jak kary, tyle że pomysłowe,
nie? Ten łańcuch przydałby mi się nawet.
Kiedy rozstali się już z resztą kolegów i pozostali we dwóch, Kostek
zapytał:
- A na co ci łańcuch?
- Fajna rzecz! Mnie by się przydał do tego... no, wiesz... do pracy nad
charakterem. Rozumiesz? Jakbym sobie postanowił, że dzień w dzień
wyczyszczę, wypoleruję do blasku, trzy, no, niechby tylko dwa ogniwa...
Kapujesz? Jaka to wytrwałość w człowieku się wyrabia! Jaka siła woli! A
po jakimś czasie, patrzysz, bracie, a tu całe pięćdziesiąt metrów świeci jak
słońce, no?!
- A po co?
- Oj, Kostek! Ty jesteś taki przyziemny: na co, po co? Może by psa na
tym łańcuchu uwiązać, tak? A dla zasady, dla idei nie można?
- Może, ale... jednak... po co?
Już się teraz o niczym innym nie rozmawiało, tylko kto przejdzie, komu
co grozi. Pani Pucek wyraźnie dawała do zrozumienia, że klasa szósta A w
tym roku jedzie stuprocentowo. Nawet słaby z matmy Maciora podciągnął
się, a właściwie podciągał go dzień w dzień Wacek, czego Maciora wcale
nie taił, owszem, skarżył się nawet:

background image

- Gnębi mnie, chłopaki, bez żadnej litości! Katuje i tratuje. Dusi i
przygniata! Jeszcze jeden dzień i zobaczycie: puszczę parę!
Ale dzień za dniem mijał, a Maciora stając przy tablicy zgrzany, spocony,
ale jednak przytomny, potrafił obliczyć pola figur i dawał sobie już radę z
równaniami. Matematyk ze zdziwienia drapał się ołówkiem za uchem,
gryzł końce okularów, ale stawiał mu tróje.

XV

Najwięcej opowiadała Jagodzianka. Na prawo i na lewo chwaliła się, że jej
ciocia ma samochód, sama go prowadzi, jedzie na urlop do Zakopanego i
ją, Ewę, zabierze ze sobą. Może nawet pojadą na czeską stronę. A co
najważniejsze, Ewa też już zna się trochę na prowadzeniu samochodu.
Ciocia w niedzielę nieraz ją zabiera i uczy. A w Zakopanem, kiedy będą
jeździć na różne wycieczki, to ciocia na bocznych drogach pozwoli Ewie
samej prowadzić. Tak!...
Chłopaków aż skręcało z zazdrości.
- Ewa jest kompletnie głupia, a cała jej ciocia tak samo -wściekał się
ledwo hamując Marcin. - Nasz Wacek też jedzie na obóz pod Zakopane i
też będą robić wycieczki, ale tam się chodzi pieszo! W góry! A nie po
szosie samochodem!
- A na bocznych drogach - to już wprost do Ewy - twoja ciocia sztuczną
szczękę zgubi, a ty wrócisz szczerbata i z odrapanym nosem, wiesz?
- Po pierwsze, moja ciocia nie ma żadnej sztucznej szczęki -
odpowiedziała z wyższością Ewa - po drugie, nie martw się o mój nos, a
po trzecie, wszystko z przyjemnością zniosę, żeby tylko, chociaż przez
parę tygodni, nie patrzeć na twoje odstające uszy! Czy ty się nigdy w
lusterku nie przeglądasz?
- Codziennie i z satysfakcją!
Mama Nemka z nowym mężem też samochodem pojedzie do Bułgarii.
Oczywiście Nemek- z nimi. Nie przechwalał się, mówił o swoich
wakacjach skąpymi słowami, raczej odpowiadał na pytania kolegów, ale
widać było, jak się na ten wyjazd cieszy. Przy jakiejś okazji powiedział, że
przywiezie sobie z
Bułgarii żółwia. Żółw jest w domu zupełnie niekłopotliwy, a na zimę
zasypia.
Kostkowi aż się oczy zaświeciły! Usłyszawszy jeszcze, że żółw nie
śmierdzi i odżywia się skromnie, otwarcie zapytał, czy Nemek nie mógłby
przywieźć pary. Przecież w samochodzie dużo miejsca nie zajmą, a potem

background image

te żółwie mogłyby się spotykać i chyba byłoby im przyjemnie, bo z tego
samego kra-ju?...
Nemek obiecał przywieźć parkę. No, mama na pewno nie będzie miała nic
przeciwko temu. Na pewno.
- A ja tobie - obiecywał Kostek żarliwie - będę zbierał te „naj". Już nawet
jedno mam, o największym kluczu na świecie, wiesz? Jutro przyniosę. Ale
ty masz dobrze! - westchnął zazdrośnie.
- No... tak... - odpowiedział Nemek powoli i jakoś bez przekonania.
Pewnego dnia Maciora oznajmił, że jego mama zamówiła bukiet dla
Kiera.
Wszyscy stuknęli się w głowy:
- Imieniny Kiera! W poniedziałek! Dlaczego nam nikt nie przypomniał?
- Dlatego - znalazł odpowiedź Nemek - że pani Bogdań-ska wyjechała, a
pani Pucek jeszcze tu nigdy na imieninach pana kierownika nie była, a do
tego już kilka dni jest nieobecna.
Uwaga była słuszna. Pani Pucek pracowała pierwszy rok w szkole i sama
się jeszcze uczyła. W tych dniach miała jakiś trudny egzamin i otrzymała
kilka dni zwolnienia.
Na lekcji z panią Skoczelową dziewczynki rzuciły się do niej z prośbą:
- Proszę pani! Niech pani nam doradzi, bo nie wiemy, co zrobić na
imieniny pana kierownika.
- Jak to: nie wiecie? - zdziwiła się pani Skoczelową. - Wybierzcie
delegację, która złoży panu kierownikowi życzenia, i koniec. Wiecie, że
pan kierownik długich ceremonii nie lubi.
- Noo... taak... ale z czym ta delegacja... Przecież tak, z pustymi rękami?...
- O, moi kochani - obruszyła się pani Skoczelową. -Owszem, w takim
dniu uroczystym... choćby jakaś gałązka za wszystkie trudy... Owszem,
ale... Sami wiecie: koniec roku szkolnego... rodzicom ciężko... Więc po co
ta rozmowa? Bierzmy się do lekcji.
Nie było w klasie ani jednego chłopaka, ani jednej dziewczyny, którzy by,
jedni bezceremonialnie od razu, inni dopiero po chwili, nie odwrócili się
w stronę Marcina i nie popatrzyli na niego z wyrzutem. Dostał nawet
kartkę ze swoim portretem narysowanym ręką anonimowego autora.
Podobieństwo z oryginałem polegało na uszach, wspaniałych, odstających
uszach, tak dużych, jak tylko pozwalała na to powierzchnia kartki. Podpis
również był aluzją: „Uszy na tranzystorach".
Na tranzystorach czy nie, ale paliły go okrutnie. Dokąd tego znęcania
będzie? I za co?
Czy nie dawał na wszelkie składki? Czy obaj z Kostkiem nie postanowili

background image

być w porządku? Nawet kiedy pani Przegoniowa przyszła do klasy
załatwić wyjazd na kolonie, historyczka wychwalała Kostka, że takie z
niego „myślące dziecko", że jego postawa „promieniuje na innych i
wpływa nawet na najgorszych". Kostek dobrze sobie zapamiętał, bo dostał
pięć złotych premii, ale razem z Marcinem zastanawiał się, co ma znaczyć
to promieniowanie? Zdecydowali wreszcie, że kiedy dorośli nie mają o
czym mówić, to wynajdują różne takie. Bo rzeczywiście, o czym mama
Kostka i historyczka miały mówić? Kostek dwój nie ma. Draki żadnej
dawno już nie było, a o cyrku wiedzą tylko Kiero i Pucia!
Po lekcji dziewczyny rzuciły się na Marcina.
- Widzisz, Bigos, wszystko przez ciebie! Przecież my nie możemy wyjść
na najgorszych. Każda klasa coś, a my...
- Zróbmy skł adkę na kwiaty i j uż - zaproponował Nemek.
- Ja ze składek wysiadam absolutnie! - zawołał Maksio Pa-terek. - Grosza
nie mam, a z książeczki nie ruszę, bo to na wakacje.
- No, więc jak? Bez składki? - pytała Irena Gołąbkówna. - Przecież za
darmo nikt nam kwiatów nie da!
- Biorę to na siebie - odezwał się nagle Marcin. - W ponie-iziałek rano
przyniesiemy z Kostkiem kwiaty, dziewczyny przyniosą wstążkę -
zarządzał - a jeszcze ktoś niech namaluje adną kartkę. Może Kazik
Piątkowski.
- Eee - na co, po co? Laurek dziś nikt nie daje - wykręcał >ię Piątkowski.
- Powinniśmy być nowocześni.
- Skąd Kiero będzie wiedział, że to kwiaty od naszej klasy? - niepokoiła
się Irena.
- Po delegacji pozna, gapo, wiesz? - wołał Piątkowski.
- A kto pójdzie w delegacji? - zainteresował się Sobieraj. Z chłopców
jednogłośnie wybrano Nemka Batorowicza. Z
dziewcząt proponowano Ewę, ale tu ostro zaprotestował
Marcin. ;
- Jeżeli w delegacji ma iść Ewa, to ja się o kwiaty nie staram - oświadczył
kategorycznie.
- Marcin! Co ci szkodzi! Ewa dobrze się uczy, umie się odezwać, co ona
ci przeszkadza?
- Wcale nie przeszkadza, proszę bardzo, niech idzie. Ale o kwiaty, które
ona będzie Kierowi podawać, niech się postara ktoś... z mniejszymi
uszami.
Strzał był celny. Ewa, która zawsze bardzo chętnie reprezentowała klasę,
obyła się smakiem. Wybrano Irkę.

background image

Paterek ogromnie się interesował, skąd Marcin weźmie kwiaty.
- Pewnie masz kogoś znajomego z ogrodem?
- Owszem. Mam kogoś takiego.
- W Warszawie?
- Nie, w Zielonce - rzucił pierwszą lepszą nazwę Marcin.
- O! W Zielonce? Do kogo tam jedziesz?
- Do babci!
- A gdzie twoja babcia mieszka?
- Ze stacji na lewo, potem wprost, potem prosto przez most i zaraz za
mostem - domek mojej babci. A co, chciałbyś też pojechać?
- Nie, tylko ja tam czasem jeżdżę do znajomych.
- To się kiedyś spotkamy. Cześć!
Kostek domyślał się, że po kwiaty pojadą do Dziewałtow-skich, do
Zielonego Siodła. Toteż kiedy Paterek wreszcie się od nich odczepił
-wyraził swoje niezadowolenie:
- Po coś mu łgał o babci, o domku za mostem? Na co ci to?
- A jemu na co? Nie jego interes, skąd my kwiaty weźmiemy! Może by
mu jeszcze drogę pokazać i protekcję wyrobić, co? Oj, Kostek, Kostek!
Tranzystory ci nawalają!
- Twoje też z lekka obluzowane. Kto nam za przejazd w tę i z powrotem
zwróci? Niechby się chociaż na bilety złożyli! Kwiaty - my, forsę na
bilety - my, ale na delegatów wybrali kogo innego. Gdzie tu logika? Nie
mówię, żebym sam chciał. Wcale nie. Ale mogli się chociaż zapytać,
zaproponować... I teraz wywalaj forsę na bilety!
- Masz rację, Kostek, ja też sobie o delegacji tak pomyślałem. Do Nemka
nic nie mam, chłopak w dechę. I też za nic bym sam nie chciał, ale wyszło
paskudnie. O, paskudnie!
- A niech tam! Jeszcze się kiedyś przekonają. Jeszcze gorzko pożałują...
Ach, gdybym ja mógł w wakacje poszukać tych skarbów króla Krezusa!
- Króla Krezusa? - zdumiał się Marcin. - Czy tobie szajba nie odbiła -jak
mówi Basior? Kolonie będą pod Jelenią Górą i ty chcesz skarbów króla
Krezusa tam szukać? Wariat! Słowo daję, wariat! Król Krezus żył w
Grecji, i to bardzo dawno.
- A ty trajkoczesz jak młynek i drugiemu do słowa nie dasz dojść! O
królu Krezusie wiem więcej niż ty - powiedział Kostek z wyższością - bo
to zagadnienie studiowałem. Skarby króla Krezusa skrzętnie ukryto w
mieście Sardes.
- Wiem, w Grecji - wtrącił Marcin.
- Wcale nie w Grecji, tylko w Turcji, jakieś sto kilometrów na wschód od

background image

portu Ismir, wiesz? To samo Sardes, o którym nam czytała pani
Bogdańska: „W Suzie na dworze król Dariusz ucztuje. Stu niewolników
jemu usługuje..." Pamiętasz? A potem wpada jeden i woła: „Królu! Sardes
gore!..." Ale tego Sardes już nie ma. Same tylko ruiny zostały. Szkoda...
- Nie odbudowali?
- Warszawiaków tam nie było, bracie! No i, rozumiesz, skarby króla
Krezusa, zdaniem uczonych, leżą pod tymi ruinami. Nawet wybrała się
tam jakaś amerykańska ekspedycja. Ale oni na
pewno tych skarbów nie znajdą.
- Skąd wiesz? I
- Polacy do wykopek zdolniejsi. Nie czytałeś o profesorze
Michałowskim? I kiedy taka ekspedycja z Polski teraz pojedzie, to ja,
żebym na głowie stanął - jadę z nimi!
- Wiesz, Kostek - Marcin zatrzymał się przed wystawą z pieczywem i w
szybie starannie sobie przygładzał przedziałek - ja ciebie zupełnie nie
mogę rozgryźć. Raz przytomniak z ciebie na sto procent: „Kto da na
bilety! Gdzie logika!" I policzysz, i rozgospodarujesz z sensem. A drugi
raz: „Skarby króla Krezusa!" Kostek, stuknij się! Pamiętaj, w jakim
ustroju
żyjesz! ,
- Spokojna głowa. Żeby gospodarować i liczyć, trzeba najpierw coś mieć.
A skąd ja teraz mogę coś mieć? Przyjemnie sobie chociaż pomarzyć...
Nazajutrz, na drugiej lekcji, a miała to być biologia z panią Śmiątkiewicz,
cała klasa była bardzo podniecona i przejęta: ich wychowawczyni, pani
Pucek, o tej właśnie godzinie zdawała swój bardzo trudny egzamin.
Pani Śmiątkiewicz przyniosła dziś piękną ilustrację kwiatostanu, a
udzieliwszy objaśnień, poleciła wyjąć zeszyty i narysować dokładnie
płatki, pręciki i słupek.
- Proszę pani! - rozległy się błagania z różnych stron klasy. - Dziś nie!
Dziś nie rysujmy ani nie piszmy!
- Jak to? - dziwiła się nauczycielka. - Zawsze mnie prosicie o rysowanie,
a dziś taka odmiana?
- A bo my dziś, proszę pani, nie możemy nic... rękami - i na poparcie
swoich słów Irena Gołąbkówna wyciągnęła przed siebie dwie pięści
mocno zaciśnięte w ten sposób, że kciuk schowany był w środku. Za
przykładem Irki poszła cała klasa i oto wszyscy trzymali przed sobą
zwinięte palce, pokazując nauczycielce, że ani pióra, ani ołówka nie
mogliby utrzymać.
Pani Śmiątkiewicz patrzyła na wyciągnięte ręce i nie rozumiała ani w ząb.

background image

Zlitował się nad nią Marcin.
- Bo, proszę pani, dziś Pu... pani Pucek zdaje egzamin u
takiego profesora, którego wszyscy się boją, i Pu... pani Pucek też się
bardzo boi, bo jakby tego egzaminu nie zdała, miałaby całe wakacje
zatrute. No, zupełnie tak, jakby kto z nas miał poprawkę. Więc my nie
chcemy, żeby Pu... pani Pucek dostała dwójkę, i trzymamy palce. To
pomaga - dodał z największym przekonaniem. - Pani nie wierzy? Zobaczy
pani, że pomaga!
Pani Śmiątkiewicz roześmiała się.
- Komu jak komu, ale mnie na pewno nie wypada pozwolić wam wierzyć
w takie... gusła.
- Nie gusła! To nie gusła, proszę pani! - odezwały się głosy protestu.
-Tylko my bardzo, bardzo chcemy, żeby pani Pucek zdała i miała egzamin
z głowy! Bo pani Pucek nas zawsze broni!
- Bo nam wierzy!
- Bo pani Pucek jest sprawiedliwa!
- A czy pani wie, że kiedy raz stołówka szkolna była nieczynna, to pani
Pucek wzięła tych, co w domu obiad na nich nie czeka, do baru? I pierogi
tam były takie, że pycha! I nikt o tym nie pomyślał, tylko pani Pucek...
Widać było, że pani Śmiątkiewicz z przyjemnością słuchała tych
okrzyków.
A kiedy ucichły i tylko wszyscy patrzyli, co powie, Kostek półgłosem
dorzucił:
- Za panią też byśmy trzymali.
- Tak! Tak! Tak! - poparto go licznie.
Pani Śmiątkiewicz zdjęła swoje duże, ciemnooprawne okulary i zaczęła je
przecierać kawałkiem żółtej irchy. Milczała przez chwilę, a kiedy
wreszcie podniosła oczy, widać było, że jest wzruszona.
- No dobrze, już, dobrze... Ładnie, że chcecie pomóc swojej nauczycielce,
chociaż w taki... nie oparty na zdrowym rozsądku sposób. I nie mogę mieć
wam tego za złe, bo właśnie przypomniało mi się coś zabawnego z
własnych studenckich przeżyć. Posłuchajcie:
Był jeden profesor, u którego zdawało się chemię. Ogromnie dużo
wymagał. I wygląd miał taki... no, odstraszający; nigdy a nigdy się nie
uśmiechał. Oczywiście ktokolwiek u niego zdawał egzamin, pocił się ze
strachu. Szczególnie bały się go studentki.
Ale z roku na rok przekazywano sobie legendę, że która na egzamin
przyjdzie w niebieskiej bluzce - zda na pewno. Więc chodziłyśmy na
egzamin z chemii w niebieskich bluzkach. Która takiej nie miała,

background image

pożyczała. No i rzeczywiście zdawałyśmy. Może pomagało? Aż pewnego
razu jedna ze studentek, Wacunia, która do nauki zbytnio się nie
przykładała, poszła na egzamin w najpiękniejszej niebieskiej bluzce i...
oblała. Wtedy legenda o bluzkach skończyła się. Bo, rozumiecie..
- Rozumiemy, naturalnie, ale pani Pucek jest przygotowana na
murmarmur!
-broniono zaciekle wychowawczyni.
- Świetnie. I ja o tym wiem. Dlatego mogę z czystym sumieniem za panią
Pucek trzymać palce obu rąk, o tak: - pani Śmiątkiewicz pokazała
uczniom. - A teraz powtórzmy sobie wszystko, co wiemy o zapylaniu
roślin w ogóle, a roli owadów a zapylaniu w szczególności.
Kiedy klasa szósta A wysypała się po biologii na korytarz, zobaczyła
stojącą przed drzwiami pokoju nauczycielskiego panią Pucek. Z
pałającymi policzkami i ustami opowiadała coś panu Tomaszewskiemu,
który trzymał w ręku globus, kręcił nim od czasu do czasu i, patrząc
przyjaźnie na młodszą koleżankę, potakiwał głową.
Naturalnie, cała szósta A rzuciła się w stronę nauczycielki.
- Zdałam, zdałam! - wołała już z daleka uradowana pani Pucek. - Na
piątkę! - i pokazywała swoim uczniom indeks. -O, widzicie: tu piątka, a tu
podpis profesora.
Każdy oczywiście, wcale nie z braku wiary, własnymi oczami musiał
obejrzeć piątkę pani Pucek. Przy okazji można było zauważyć, że i
poprzednie egzaminy zdawała na piątki. Uczniów rozpychała duma, jakby
to była w jakimś sensie i ich zasługa.
- Nasza pani zdała na piątkę, wiesz? - oznajmił Marcin Wackowi zaraz po
przyjściu do domu. - Strasznie trudny egzamin, a ona „proszę bardzo", i
piątka jak złoto! No!
- Nasz wychowawca dawno już pozdawał wszystkie egzaminy -
oświadczył z wyższością Wacek. - I to na dwóch wydziałach, wiesz?
- Ale może jechał na samych nędznych trój czynach. Oglądałeś jego
stopnie? No widzisz! A ja na własne oczy, na własne, najwłaśniejsze:
same piątki! Samiutkie!

XVI

Bukiet na imieniny Kiera od klasy szóstej A był doprawdy wspaniały.
Ognista, ciemnopomarańczowa odmiana liliowców, nosząca nazwę
„tygrysów", o płatkach brązowo pręgowanych i postrzępionych na
końcach. Cała klasa orzekła: bukiet - jakiego nie było! Przewiązano go

background image

złotą wstążką, którą przyniosła Irena, i delegacja uroczyście poszła złożyć
życzenia Kierowi do jego gabinetu. Delegacji towarzyszyła pani Pucek,
która, chociaż tego dnia lekcji nie miała, wpadła na chwilę do szkoły.
Bukiet i ją zachwycił.
- Kiero od razu zauważył, że nasz najładniejszy! - zdawała relację
wzruszona niecodziennym przeżyciem Irena - bo tak spojrzał na nasz
bukiet, a potem na inne, i znowu na nasz...
- I prosił - uzupełniał Nemek, który jako delegat przyszedł dziś specjalnie
starannie ubrany, w koszuli „non-iron", jakiej nikt inny w całej klasie nie
posiadał i którą podziwiano nie mniej niż „tygrysy" - żeby całej klasie
podziękować za pamięć i kwiaty.
- No! Takie kwiaty! - powtórzono raz jeszcze i kilka par oczu zwróciło się
w stronę Marcina i Kostka, ale nie wszystkie, o, wcale nawet nie tak dużo.
- Cukierki wzięliśmy dwa, ale czekoladowe, o! - pokazywała Irka na
wyciągniętej dłoni. -1 nie wiem, czy mamy je podzielić na całą klasę?
- Coś ty! To dla delegacji! Przecież reprezentowaliście całą klasę! Ja
miałabym taką tremę, że chyba nie wydusiłabym z siebie słowa. Całe
szczęście, że na ciebie wypadło - mówiła Ewa patrząc, czy też Marcin
słyszy.
- Jaka tam trema! I zaszczyt mieli, i jeszcze cukierki! - wołał Maksio
Paterek.
Delegacja się obraziła. Nemek położył cukierki na stoliku nauczycielskim
i powiedział, że dziękuje, bo nie lubi słodyczy. Irena oświadczyła, że
gdyby ją nawet palono na stosie, jak Joannę D'Arc, też nie ruszy.
Nikt co prawda nie spieszył się z układaniem stosu, ale w klasie zrobił się
taki hałas, jakby się na to zanosiło. Każdy wołał, że go nic a nic te
cukierki nie obchodzą, i każdy proponował, co z nimi zrobić.
W pewnym momencie Sobieraj, który stał najbliżej stolika, wziął obydwie
czekoladki, rozwinął i, zanim się ktokolwiek zorientował, rozgryzł je ze
smakiem.
Wyrazicielem ucichł ej z osłupienia na taką bezczelność klasy był Basior:
- Takiego Sobka Sobieraj a j ak ty kula ziemska nie widziała jeszcze!
Torbę agrestu opchnąłeś sam, nie zaprzeczysz, widziałem, całą matmę
gardłem ruszałeś! Teraz wcale nie dla ciebie przeznaczone słodycze -
znowu sam?
- Agrestu miałem mało - tłumaczył się wcale nie speszony Sobieraj - do
tego kwaśny, aż mnie wykrzywiało. I dokąd byście o tych dwóch głupich
cukierkach gadali?
Ale już w połowie następnej lekcji musiał podnosić dwa palce, co w

background image

starszych klasach uważano za coś bardzo nieele-ganckiego.
Ruch tego dnia w szkole był niezwykły. Kilkakrotnie przychodził
listonosz, któremu sekretarka kwitowała odbiór depeszy. Przynoszono
kosze i wiązanki kwiatów. Podobno cały gabinet Kiera był nimi naokoło
zastawiony. A przed szkołą co chwila zatrzymywały się eleganckie
samochody. To dawni uczniowie Kiera, którzy teraz piastowali rozmaite
ważne stanowiska, pamiętali o swoim starym wychowawcy. Zauważono
prawdziwego generała, o ministrze tylko mówiono, gdyż nikt nie wiedział,
po czym się poznaje prawdziwego ministra.
Wreszcie minął tak zwany kulminacyjny punkt uroczystości, po którym z
godziny na godzinę robiło się na parterze szkolnego korytarza spokojniej.
I nagle... nie, nie wiadomo, kto i skąd przyniósł tę wiadomość, ale rozeszła
się po klasie błyskawicznie, chociaż to była geografia, a pan Tomaszewski
bardzo nie lubił, kiedy na jego lekcji ktoś ośmielił się zaprzątać myśli
sprawami nie związanymi z
geografią.
Niby ultra-utajone fale, na których przyjęcie była przygotowana tylko
świadomość siedzących w ławkach, szły półsłówka i słowa wiążąc się w
jednoznaczny sens:
„...Wmuz... szkole"... „dziś... rano..."„teżtygry..." „goły klomb..." „ukra..."
„kto? ... kto? ... kto?"
Ani Kostek, ani Marcin nie odbierali tych sygnałów, gdyż obaj byli zajęci
czym innym: Marcin obiecał w domu, że poprawi nędzną trójkę z
geografii, i obkuty był na blachę. Czekał, kiedy go Tomasz wyrwie, i
wzywał wszystkie tajemne moce, aby nauczyciela do tego skłoniły.
Pragnienia te zrealizowały się w końcu i pan Tomaszewski maglował go
przy tablicy i mapie dobre kilkanaście minut nie wierząc własnym oczom i
uszom, w które wpadały same dobre, ba, bardzo dobre odpowiedzi.
Poleciwszy Marcinowi wrócić na miejsce, trzymał przez chwilę
wzniesioną rękę nad notesem wahając się z oceną.
Wreszcie opuścił długopis, niby sztylet wbijany bez pudła, w odpowiednie
miejsce stawiając stopień, który śledziło uważnie kilka par oczu.
- Piątka! - szepnął Nemek. - Należała się!
- Piątka - z ulgą stwierdził Marcin.
- Piątka! - syknęła Ewa. - Za co? Chyba za to, że pomagał sobie uszami!
Kostek zajęty był czym innym. Owszem, uroczystość interesowała go
żywo, tym bardziej że przywiózłszy z Marcinem kwiaty na wiązankę dla
Kiera, uważał się również za osobę na tych imieninach ważną. Najwięcej
jednak absorbowała go myśl o maszynie do pisania, którą mama

background image

zdecydowała się kupić.
Wczoraj wieczorem właśnie naradzała się z nim i z Alicją. Rozważano
dokładnie, ile można wpłacić od razu z uskładanych przez mamę
pieniędzy, ile co miesiąc dołoży do raty Alicja i jak szybko wydatek na
maszynę zwróci się, czyli zamortyzuje, bo mama, świetna maszynistka,
mogłaby dorabiać przepisywaniem w domu. Do tej pory na przeszkodzie
stał brak maszyny. Kostek zaraz zapytał, czy on też będzie mógł nau-
czyć się pisać na maszynie, i mama zgodziła się, owszem. Ale mama
oczywiście wszystkiego nie wie. Tylko Marcinowi Kostek powiedział:
będzie pomagać mamie. Przecież jeżeli nauczy się dobrze operować
wszystkimi czcionkami i dźwigniami, to dlaczego by nie? Oczywiście tak
prędko, jak mama, nie potrafi, ale powoli i on się wprawi.
Dziś po południu mama z Alicją mają iść obejrzeć maszyny i w ogóle
dokładniej dowiedzieć się. Może i jego wezmą ze sobą?...
Zajęci swoimi myślami przyjaciele nie zwrócili w pierwszej chwili uwagi
na dziwne spojrzenia i okrzyki, którymi ich na pauzie zaczęli raczyć
koledzy.
- Te! Marcin! Udały ci się te tygrysy!
- Ale tygrysy! No, no!
- Babcia ci dała? Fajna babcia! Nie?
W pewnej chwili zobaczyli z daleka Maksia Paterka, który żywo o czymś
rozmawiał z panią Skoczelową.
- Co on się tam tak gimnastykuje? - zauważył głośno Kostek. Ale nie
zdążyli na to pytanie odpowiedzieć, bo Maksio już do nich leciał i wołał:
- Bigos! Do kancelarii!!!
Przed kancelarią stała pani Skoczelową z bardzo poważną miną.
Wprowadziła Marcina do pustego pokoju nauczycielskiego. I tu się
zaczęło:
- Skąd wziąłeś kwiaty dla pana kierownika?
- A bo co? - spytał zaskoczony Marcin.
- Nie odpowiada się „bo co" - poprawiła go surowo nauczycielka. - Masz
odpowiadać na moje pytania i proszę cię, mów prawdę!
- Prawdę? O tych smolinosach? - Marcinowi ciągle wydawało się, że źle
słyszy albo czegoś nie rozumie.
- Nie udawaj głupiego! - zdenerwowała się pani Skoczelową. - Pan
kierownik nie wie o niczym. Nie chcę mu zepsuć święta. Chyba
rozumiesz! I jeżeli szczerze się przyznasz, to, kto wie...
- Pan kierownik nie wie? - powtarzał zbaraniały Marcin, wierząc już teraz
całkowicie, że śni, zaraz się obudzi i zobaczy, że jest strasznie późno.

background image

- Ale ja wiem! - ciągnęła pani Skoczelową. - Prawda, jak szydło z worka,
zawsze wyjdzie! Trzeba trafu, że do pana kierownika przyszła złożyć
życzenia moja znajoma, nauczycielka z muzycznej szkoły. Kiedy
zobaczyła kwiaty, któreś ty zdobył, oniemiała! No, po prostu oniemiała.
Dziś rano sprzed ich szkoły ktoś całą kępę zerwał. Znikły bez śladu. Takie
same właśnie „tygrysy".
Teraz Marcin zrozumiał, o co chodzi. Na chwilę pociemniało mu przed
oczami, aż oparł się o poręcz stojącego obok krzesła.
- Nie chciałam w to wierzyć, Bigoszewski! Mówię ci: nie chciałam
wierzyć! „Ktoś z naszej szkoły? To niemożliwe!" -mówiłam i sobie, i
mojej znajomej. Ale... kiedy się w sprawie rozpatrzyłam, kiedy od
twojego brata, który jeszcze o niczym nie wie, dowiedziałam się, że nie
tylko w Zielonce, ale w ogóle żadnej babci nie macie, to, Bigoszewski,
sprawa dla mnie stała się całkiem jasna. Całkiem. Powiedz mi tylko...
Na stoliku zadzwonił telefon. Pani Skoczelową podniosła słuchawkę.
- Halo? Tak... tak, to ja... Co pani mówi! Złapali? Na placu Trzech
Krzyży? Coś podobnego! Znajomy dozorcy? Coś podobnego !... Tak!...
Toteż ja od razu myślałam, że tonie... Nie, skąd znowu!... Oczywiście!...
Do widzenia...
Pani Skoczelową odłożyła słuchawkę i osunęła się jakoś w krześle,
zmalała. Marcin nie patrzył na nią, widział kątem oka.
W pokoju nauczycielskim zapanowała chwila długiego, nieprzyjemnego
milczenia.
- No tak... Bigoszewski... przepraszam cię... posądzenie było niesłuszne...
- słowa były tak ciężkie, jak ciężko było je wypowiadać nauczycielce. -
Tego, co ukradł kwiaty, złapano na placu, kiedy je sprzedawał. Uczniowie
go przyłapali. Sami te kwiaty hodowali, było im żal. Tego mężczyznę
dobrze znali, przychodził do dozorcy... Przepraszam cię i... i... możesz iść.
Zanim wrócił do klasy, Marcin ochłonął i wziął się w garść. Wszyscy
siedzieli w ławkach oczekując nauczycielki. Teraz miała być historia.
Patrzyli na Marcina okrągłymi oczami, czekali, co powie. Więc
oświadczył po prostu:
- Pytali mnie o smolinosy, skąd je wziąłem. Bo takie same dziś rano
ukradziono sprzed szkoły muzycznej. Ale już złapali złodzieja. Opylał
smolinosy na placu Trzech Krzyży.
- O raju! - krzyknęła Irena. - Jak dobrze, że go złapali! Co
by to było, gdyby...
- Nic by nie było - powiedział Kostek. - Oliwa sprawiedliwa. Wczoraj,
jak z nimi wysiadaliśmy z EKD, widziała nas pani Śmiątkiewicz i nawet

background image

parę tygrysów od nas dostała. Usłyszeliśmy jeszcze raz poglądowo o
słupkach i pręcikach.
Pani Skoczelowa przyszła na lekcję osowiała i wyraźnie przygnębiona.
Powiedziała, że ją strasznie boli głowa, że to pewnie migrena, i bardzo
prosi o spokój.
- Wyjmijcie zeszyty do historii i napiszcie mi jasno, zwięźle, czyli w
skondensowany sposób, odpowiedź na pytanie:
Do jakiej postaci historycznej chciałbym być podobny?
Marcin jak zwykle nie zastanawiał się długo.
„Chciałbym być podobny do jakiegoś sławnego architekta. Może do tego,
co budował Teatr Wielki i nazywał się Corazzi? I też wybudowałbym
jakiś piękny budynek, aby przyozdobił
naszą Warszawę.
Ale oprócz tego chciałbym wybudować wielki wygodny dom dla ludzi,
wysoki na piętnaście pięter. Z balkonami na ulicę, i zaraz obok naszej
szkoły.
A kiedy ten dom byłby już gotów, stanąłbym na balkonie najwyższego
piętra, poczekałbym, aż wyjdzie ze szkoły Mak-sio Paterek, i z
piętnastego piętra naplułbym mu na głowę".

XVII

Ostatni tydzień dłużył się w nieskończoność. Od poniedziałku do piątku, w
który przypadał dzień zakończenia roku szkolnego, wydawało się jeszcze
tak bardzo daleko!
Wszystko już było wiadome: każdy miał jakieś sekrety do
Puci i dopóty zaklinał, błagał, żeby tylko jemu, że ani piśnie, że już
wytrzymać nie może, aż wreszcie wychowawczyni zaglądała po raz nie
wiadomo który do wypisywanych w nauczycielskim pokoju świadectw i
przynosiła upragnioną wiadomość. Robiła to z przyjemnością: nikt w jej
klasie nie został na drugi rok, nikt nie miał poprawki. Inni wychowawcy
spoglądali na Pucię z zazdrością, a nawet wręcz jej o tej zazdrości mówili.
Toteż pani Pucek z zadowoleniem przygotowywała się do ostatniej
wywiadówki z rodzicami, opóźnionej, co prawda, skutkiem kilkakrotnego
przesuwania terminu, między innymi i przez gorące dni jej własnych
egzaminów.
Wywiadówka miała się odbyć we wtorek po południu. Kiedy Marcin
przyniósł tę wiadomość do domu, mama wcale nie okazała radości.
- Jakim cudem zdążę skończyć wszystko przed wyjazdem? - wołała

background image

zmartwiona. - Was trójka, sobie też muszę coś przygotować. Przecież całe
dwa miesiące poza domem! A kto pomyśli o ojcu? I do tego wywiadówka!
Czysty obłęd!
- Ale, mamusiu, pani powiedziała, że obecność jednego z rodziców
konieczna. No: konieczna. Może mamusia tam coś ciekawego usłyszy?...
I rzeczywiście!
Rodziców na wywiadówkę przybyło sporo. Każdy czekał na
sakramentalne słowo „przechodzi", każdy był ciekaw opinii o swoim
dziecku.
Zebranie zapowiadało się krótkie. Po otrzymaniu najważniejszej
informacji z niejednej piersi wyrwało się westchnienie ulgi. Z twarzy
zniknął niepokój. Rodzice ożywili się i rozgadali.
- Aż mi się wierzyć nie chce - mówił wielki, szeroki w barach mężczyzna,
ojciec Basiriskiego - że mój Wicek tak gładko... bo do nauki się nie rwał,
o, nie... Ale zapowiadałem, że jakby coś - to mu takie salto mortale
wywinę, że... potrójne i z piruetem!... No, dzięki Bogu, że nie trzeba.
Tylko pewno bez gadania wytrzymać nie może, co?
- Owszem, proszę pana - zaglądała do uwag z narady pedagogicznej pani
Pucek - ale już mniej, podobno dużo mniej niż w zeszłym roku.
- Może im i te bójki z wiekiem wywietrzeją.z głowy - mówiła matka
Maciołajtyszewicza - ileż guzów mój Tomek przynosi! A ubranie to,
Santa Madonna, pali się na nim po prostu...
- W siódmej klasie spoważniej ą na pewno - pocieszał a wychowawczyni
- już to będą inne, starsze dzieci...
Zaraz też pani Bigoszewska prosiła o głos i w imieniu wszystkich
rodziców dziękowała pani Pucek, a także prosiła, aby podziękowania
przekazać wszystkim nauczycielom za ich
pracę.
- My, dzisiejsi rodzice - mówiła - często znajdujemy się w takich
warunkach, że nie możemy zbyt wiele czasu poświęcać dzieciom, tynj
większa nasza wdzięczność dla wychowawców w szkole. Ileż oni nam
pomagają!
Tu nagle poprosiła o głos młoda osoba, panna Zosia, która odbywała
praktykę pedagogiczną w tej szkole i już rano zgłosiła chęć udziału w
spotkaniu z rodzicami.
Pani Pucek bardzo życzliwie wzięła ją pod swoją opiekę, ani spodziewając
się, co z tego wyniknie. I właśnie panna Zosia, przezwyciężając
onieśmielenie, bo do rodziców miała przemówić po raz pierwszy,
powiedziała:

background image

- Chciałabym nawiązać do tego, co mówiła pani - zwróciła się w stronę
pani Bigoszewskiej. - Rozumiem, że państwo niewiele mają czasu dla
swoich dzieci, a szkoła robi wszystko, żeby pomóc... ale chciałabym tu
podkreślić, że... rodzice, nawet przy braku czasu, nie powinni być dla
dzieci tak...
bezwzględni...
- Bezwzględni, to znaczy, że co? - zapytał pan Basiński.
- To znaczy to, no... po prostu: okrutni!
- Okrutni? - zaniepokoiła się pani Przegoniowa. - W naszych czasach
chyba nie ma okrutnych rodziców?
- Czy pani opiera swój osąd na faktach, czy tylko na przypuszczeniach? -
pytała pani Bigoszewska spoglądając na pannę Zosię, która mogłaby
śmiało być córką niejednej z obecnych tu kobiet.
- Na faktach, proszę państwa - wyjaśniała panna Zosia. -Proszono mnie,
co prawda, o dyskrecję, ale choć ogólnikowo mogę powiedzieć, że takie
kary, jak wyganianie dziecka na schody czy przywiązywanie go do
kaloryfera, czy zamykanie w ciemnej
komórce... Albo... żeby pozbawiać cukru, przywiązywać do nóg armatnie
pociski, żeby dziecko nie mogło się ruszyć! Nie! Doprawdy, nie, to spać
nie daje!... Jak można za karę kazać dziecku czyścić zardzewiałe
łańcuchy!... - wyliczała panna Zosia jednym tchem i prawie ze łzami w
oczach.
- Nie do wiary! Dziecko na schody? I do tego może w mróz? - matka
Ewy, pani Jagodzina, była wstrząśnięta!
- Takiemu ojcu, który dziecko do kaloryfera, to bym... -gorączkował się
pan Basiński - takie salto mortale!...
- A cóż to za potwory, a nie rodzice, żeby pozbawiać dziecko cukru.
Kiedy młody organizm tego wymaga! - oburzał się pan Sobierajski.
- W ciemnej komórce? Santa Madonna! Sama umarłabym ze strachu! To
może pozostawić uraz na całe życie!
- Pocisk armatni- do nóg! To obłęd! Takimi rodzicami powinien się zająć
nasz komitet rodzicielski - oznajmiła pani Bigoszewska.
- A tymi, co do kaloryfera - nie? Coś nieprawdopodobnego! - matce
Kostka brak było słów.
Panna Zosia miała twarz coraz mocniej zarumienioną, a oczy jej błyskały
niebezpiecznie.
- Proszę państwa - powiedziała drżącym głosem - dzieci nigdy nie nauczą
się cenić prawdy, skoro ich rodzice... Skoro ich rodzice nie mają odwagi
do niej się przyznać!...

background image

- Aaa!...
- Jak to?...
- Co pani przez to?...
- Proszę pani!
- Koleżanko! Koleżanko! To jakieś nieporozumienie! -Pucia chwyciła
pannę Zosię za rękę. - To niemożliwe!
- Nieporozumienie? - panna Zosia dała się ponieść oburzeniu. - Pan mnie
pyta o łańcuchy? A ja pana zapytuję, dlaczego karze pan syna w tak
nieludzki sposób?... -zwracała się kolejno do ojców i matek. - To pan
zabiera dziecku cukier! To pani wygania chłopca na schody!
- Ja! Santa Madonna!...
- A pani córkę do ciemnej...
- Zaraz! - Pucia znowu złapała młodą koleżankę za rękę. - Skąd pani wie?
Kto pani to mówił? Musi pani powiedzieć!
Panna Zosia milczała przez chwilę i można było odgadnąć, że walczy ze
sobą. Ale widząc groźne oczy ojców i matek, słysząc ich przyspieszone
oddechy, uległa.
- Może i lepiej się stanie, jeżeli powiem, chociaż proszono mnie... Tak.
To trzeba powiedzieć... A więc, proszę państwa,
0 karach powiedziały mi same dzieci. O, bo dzisiejsze dzieci są
mądrzejsze, niż to się komu zdaje. Tak. Nie wyssałam tego z palca... Było
to jakieś dwa tygodnie temu... Zastępowałam nauczycielkę matematyki,
mieliśmy przerabiać zadania... Wtedy... usłyszałam to wszystko... Państwo
sobie nie wyobrażają, jak byłam wstrząśnięta... Do dziś...
Nagle wypowiedź panny Zosi przerwał tłumiony śmiech. To pani
Bigoszewska przykładała chustkę do nosa i ust, chciała się powstrzymać,
nie mogła. Śmiech ten był zaraźliwy: raz
1 drugi parsknął pan Basiński, potem pani Jagodzina, i już jedno za
drugim rodzice pojmując, o co chodzi, przyłączali się, aż cała klasa
rozbrzmiewała co chwilę nową falą śmiechu.
Drzwi uchylono i zajrzała przez nie, a potem wsunęła się wysoka postać
pani Skoczelowej.
Uprzejmie skinęła głową rodzicom i podeszła do stołu, za którym
siedziała Pucia i młoda praktykantka.
Pani Pucia płakała ze śmiechu, choć tego nie chciała. Ocierała oczy,
tamowała oddech i znowu zanosiła się śmiechem. Jedna panna Zosia zaraz
na początku tak niespodziewanej reakcji rodziców podniosła się z krzesła,
stojąc jak wrośnięta w ziemię. Nagle rzuciła się do wyjścia z klasy i
zniknę!a w korytarzu, nie zamykając drzwi za sobą.

background image

Pani Skoczelowa zajęła jej miejsce. Rada by się dowiedzieć o powodzie
wesołości, ale pani Pucek ciągle nie mogła wydobyć z siebie słowa. Sam
widok dorosłych osób, z trudem po-wciskanych w dziecięce ławki i
rozbawionych jak dzieci, śmieszył, więc i pani Skoczelowa uśmiechnęła
się wreszcie.
- Cwane te nasze dzisiejsze dzieci, oj, cwane! - głośno wycierając nos
powiedział pan Basiński. - Wyprawię dziś swojemu Wiekowi za ten
łańcuch takie salto mortale, że...
- Ale to biedactwo - pani Przegoniowa wskazała głową otwarte drzwi -
młodziutkie, niedoświadczone... tak się przejęła!
- Nieraz jeszcze te gałgany wystawią ją do wiatru - kiwał głową pan
Sobierajski.
- A pomysły mają, trzeba przyznać - dorzucił pan Basiński - nowoczesne:
na kłódkę do kaloryfera! Faktycznie, lepiej niż do stołowej nogi.
- Pomysły! Właśnie chciałam o pomysłach! - zawołała pani
Maciołajtyszewiczowa. - Kto w szóstej klasie ma takie pomysły? Mój
Tomaszek nie powiedziałby, że rodzice za karę wyganiają go na schody!
Santa Madonna! Nigdy! Ktoś mu to podsunął. Ale kto?
- Ja... ja też chciałam powiedzieć, że w tej klasie jest jeden chłopiec...
bardzo niespokojny - mówiła pani Przegoniowa. -I widzę, że ma niedobry
wpływ na mego syna, nawet chciałam panią prosić, żeby on z Kostkiem w
jednej ławce nie siedział. - Nie, nie, to nie jest zły chłopiec, tylko trochę...
impulsywny, za szybki w działaniu. Wpadnie mu jakiś pomysł i zaraz...
- O! O! - przerwała jej pani Maciołajtyszewiczowa - pomysł. Założę się,
że to ten sam, co wymyślił jakiś Związek Ochrony przed Rodzicami!
Santa Madonna! Co za pomysł! Moje dziecko przyszło wtedy tak
skatowane, jak nieboskie stworzenie!...
Pani Skoczelowa wysoko podniosła czarne, gęste brwi, aż się schowały
pod grzywką, twarz zwróciła w stronę koleżanki, jakby pytając, co ona o
tym sądzi? Pucia wiedziała oczywiście o związku, ale uważała, że
rozmowa o nim jest tu zbyteczna. Niestety! Już sypały się pytania:
- Jaki to związek?
- Ochrona przed rodzicami? Kogo?
- Dlaczego pani syna zbili?
Ledwo pani Maciołajtyszewiczowa obszernie wyjaśniła, co to był za
związek, odezwał się dotąd milczący pan Paterek:
- A o cyrku państwo słyszeli? Może to ten sam „pomysłowy"? Najgorszy
z całej klasy. Miał namiot i...
- Ten sam! Jak z namiotem, to ten sam! - zawołała pani Przegoniowa. -

background image

Wygrał namiot, widziałam, bo go przyniósł do mojego syna, kiedy mnie w
domu nie było. Rozstawili namiot w pokoju i poprzy wiązy wali, do czego
się tylko dało. A potem przewrócili, nałamali, natłukli, no, coś
nieprawdopodobnego! Wygoniłam go wtedy! Ile razy przyjdzie - same
nieprzyjemności. I w ogóle skąd on miał ten namiot? Podobno wygrał, ale
czy to prawda?
Pani Bigoszewska mieniła się na twarzy. Nie padło do tej pory nazwisko
jej syna, wdzięczna była wychowawczyni, że go nie wymieniła, ale teraz
nie wytrzymała:
- Proszę państwa, dzieci, szczególnie chłopcy, mają różne głupie
pomysły. Dobrze, jeżeli rodzice o tym wiedzą. Dobrze też, jeżeli uważają
na to, z kim się one przyjaźnią i czyim podlegają wpływom. Przychylam
się do pani prośby - to było do pani Przegoniowej - niech ci dwaj chłopcy
nie siedzą razem. Nawet przez te dni, jakie pozostały do końca roku! Ja
też swoje dziecko chcę bronić przed... nieodpowiednimi wpływami. A
namiot wygrał nie mój syn - tylko syn pani!...
Atmosfera w klasie zrobiła się nieprzyjemna. Ojciec Pater-ka z ostatniej
ławki podnosił rękę chcąc pewnie zapoznać rodziców z aferą cyrkową.
Pani Pucek nie chciała do tego dopuścić. Spojrzała na zegarek i
powiedziała:
- Jest już późno, zakończmy więc dzisiejsze spotkanie. Dziękuję państwu
i proszę o jedno: nie myślcie źle o swoich dzieciach! Nie zasługują na to.
A że im czasem pstro w głowie? Wyrosną z tego, jak i my
powyrastaliśmy. Na pewno!
Rodzice z trudem wydobywali się zza ciasnych ławek i opuszczali salę.
Kiedy Pucia po udzieleniu odpowiedzi ostatniemu z ojców szybko
skierowała się do pokoju nauczycielskiego, zobaczyła wychodzącego z
sekretariatu pana Paterka.
W pokoju nauczycielskim przed otwartym na zachód słońca oknem stała
pani Skoczelowa. Usłyszawszy wchodzącą koleżankę odwróciła się ze
słowami:
- Zadziwiające pomysły ma nasz Bigoszewski, prawda?

XVIII

Tego samego wieczora Marcin z Kostkiem, niczego nie podejrzewając,
wracali z dzikiego boiska na Czerniakowskiej, gdzie kopali piłkę i wbili
„cztery do kółka" przeciwnikom. Zmachani, przysiedli w parku Na
Skarpie i dopiero wtedy Marcin zauważył, że u prawego sandała cały

background image

przód dziwnie odstawał od podeszwy.
- Patrz - podniósł nogę do góry - wydawały się takie solidne, a już się
rozlazły.
- Normalnie. Daj zaraz do szewca - radził Kostek - bo na koloniach
ważne są całe buty. Gdzie tam będziesz szukać szewca?
- Łóżka wybierzemy obok siebie - przypomniał Marcin. -I najlepiej w
rogu, pod ostatnim oknem. Z kąta widać wszystko, co się dzieje na całej
sali - tłumaczył Kostkowi, który jechał dopiero drugi raz na letnie kolonie.
- W sypialni to jeszcze jako tako - mówił Kostek - ale w stołówce dużo
znaczy dobre miejsce. Musi być blisko okienka do kuchni albo - kotła,
albo - w ogóle tam, gdzie wydają jedzenie. Wtedy i talerz doniesiesz
razdwa,
i po repetę łatwiej.
- Weźmiesz namiot?
- Nie. Niech sobie leży u ciebie w piwnicy. Czy ją nie znam chłopaków?
Każdy by chciał brać, przymierzać, jak się siedzi, jak się leży, a potem do
składania i dźwigania zostawałbym sam.
- Masz rację. Ja wsadzę w plecak domino i jakąś ciekawą książkę. Ty też
weź. Tylko patrz, żeby była gruba!
Rozstali się niedaleko domu Kostka.
Wracająca z zebrania pani Przegoniowa zdążyła jeszcze ich zobaczyć.
Minęła Marcina, który nawet jej nie zauważył, i już na schodach, przed
samymi drzwiami, dogoniła syna:
- Z kim ty się włóczysz? - stawiała od razu sprawę jasno. -To najgorszy
chłopak w całej klasie! Wszyscy tak mówią, wszyscy! Dowiedziałam się!
O! Ładnych rzeczy się dowiedziałam! Każda awantura w szkole - przez
niego!
- Eee... - Kostek w to nie wierzył.
- Nie żadne: eee!, tylko od jutra, słyszysz? Zaraz od jutra masz siedzieć z
kim innym!
- Dlaczego?
- Powiedziałam: dlatego, że to najgorszy chłopak w klasie!
Może powiesz, że nie najgorszy?
- Normalnie. Jak każdy inny.
- Normalnie! Już j a mu się dobrze przyj rżał am wtedy z tym namiotem!
Zdemolował mieszkanie i jakby nigdy nic! Nawet przepraszam nie
powiedział! A te nieprzyjemności z Malino-wską? Żeby jego tu nie było,
dobrze byś wiedział, co bierzesz z góry! I kłamczuch! Powiedział swojej
matce, że to twój namiot, nie jego* No!!! I że ty mu pieniądze dajesz! Coś

background image

nieprawdopodobnego! Skąd miałbyś pieniądze? Jego matka też mi się nie
podobała. Ma takiego synalka i jeszcze głos zabiera! Wolałabym się pod
ziemię schować! Podobno w tym namiocie jakiś cyrk urządzał! Za
pieniądze! Pewno o tych pieniądzach powiedział, że od ciebie. Jeden
ojciec chciał mi szczegółowo opowiedzieć, ale go nauczycielka do
kancelarii poprosiła. I jeszcze o jakimś związku ofiar coś mówili! A cała
sprężyna - on i on! Żebyś mi się z nim nie ważył! Ty musisz na człowieka
wyrosnąć! Dlaczego nie przyjaźnisz się z takim... zaraz... jakieś takie
dziwne imię... tak go wasza pani chwaliła, chociaż, jak się okazało, ani
ojciec, ani matka nie przyszli. No, wiesz, któ-ry?
- Nemek?
- Tak. Właśnie on. Same piątki... Ale... zaraz, stań no prosto przede mną!
Kiedy ja cię do kaloryfera przywiązywałam, co?
Kostek spłoszył się nie na żarty.
- O tym też była mowa na zebraniu?
- Nie też, ale prawie wyłącznie, słyszysz? Aż mi się nie wiadomo co
robiło! Coś takiego! A ten twój gagatek to łańcuchy czyści czy mu cukru
nie dają, już nie pamiętam, ale wymyślił jakieś tortury - mówiąc o
torturach mama przypomniała sobie, że siedzi w niewygodnych szpilkach,
i zsunęła je z nóg, a Kostek szybko podał jej domowe pantofle. -1 zaraz
wszyscy odgadli, kto to wymyślił! Ten sam!
- Pucia o tym mówiła? - Kostek był wyraźnie zaskoczony.
- Jaka Pucia? Żadna Pucia, tylko jedna młoda nauczycielka . Biedactwo,
uwierzył a we wszystko, a j ak się tym prze j mo-wała!...
- Eee, to nie nauczycielka. Ona dopiero się uczy na nauczycielkę.
- Sumienia trzeba nie mieć, żeby coś takiego...
- Mamo, to wcale nie chodziło o sumienie...
Po herbacie, kiedy Kostek zmywał w kuchni naczynia - teraz codziennie
była jego kolej, bo Alicja wyjechała na urlop - mama przyszła do kuchni,
ciężko usiadła na krześle i z wyraźnym niepokojem zapytała:
- Kostek! Powiedz mi całą prawdę. Słyszysz? Samiuteńką prawdę: co
było z tymi pieniędzmi?
- Z jakimi znowu pieniędzmi? - najeżył się Kostek.
- Z tymi, co miałeś dać temu... Bigoszewskiemu.
- Normalnie. Pożyczyłem mu.
- Pożyczyłeś? Coś nieprawdopodobnego! Z czego ty mogłeś mu
pożyczyć? Mów mi zaraz!
- Ojej, po co mamusia tak się wszystkim przejmuje! Co ja, dziecko
jestem? Pieniędzy nie widziałem? Alicja wtedy, co to za nią do magla

background image

poszedłem razem z Marcinem, dała nam dwadzieścia złotych na kino. A
że do kina nie poszliśmy, więc mu ze swoich pożyczyłem.
- Dwadzieścia złotych na kino! Całe dwadzieścia złotych! -biadała mama.
- Alicja taka rozsądna, a rzuca pieniędzmi bez powodu!
- Powód był: wystroiła się w nowy kostium i gdzieś leciała, mało nóg nie
połamała - mówił Kostek zadowolony, że odwrócił temat rozmowy.
- Taak... I teraz na urlop też tak nagle... - zamyśliła się mama. - Miała
przecież jechać jesienią, a tu szast-prast! Coś mi się zdaje, że...
Mama nie dokończyła. Kostek nie dopytywał. Miał przecież swoje
kłopoty.
Szkoły - wszystkiego dwa dni. W sobotę wyj azd na kolonie. Kto się teraz
przesiada w ławkach! I po co! Co mamie przyszło do głowy?
Środa była upalna od samego rana. Kiero sam zadecydował, żeby uczniów
nie trzymać w murach, tylko z wychowawcami młodszych klas puścić do
Łazienek.
I dobrze się stało, bo w pokoju nauczycielskim temperatura dyskusji była
jeszcze gorętsza niż czerwcowa pogoda.
- Nie pojadę na kolonie i nikt mnie do tego nie zmusi! - z uporem
powtarzała co jakiś czas pani Skoczelowa.
- Ależ, koleżanko - tłumaczył po raz nie wiadomo który pan
Tomaszewski, z trudem zachowując normalny spokój -dobrowolnie pani
zgłosiła swoją kandydaturę kilka miesięcy temu...
- Nie potrzebuje mi pan tego przypominać - odpowiedziała historyczka -
pamiętam. A teraz mówię: nie. Niech kierownictwo kolonii obejmie kto
inny!...
- Pani żartuje!-wołała matematyczka. -W ostatniej chwili? Kiedy każdy
ma już zaplanowane wakacje i bilet w kieszeni? Przecież pojutrze, a ja
nawet jutro na noc, wszyscy wyjeżdżamy.
- Ja też jestem człowiekiem! Ja też mam prawo do wypoczynku! A do
tego przejrzałam na oczy!
Od kilku chwil w pokoju znajdował się kierownik. Siedział przy stole
milcząc i dopiero teraz odezwał się:
- Nie chce pani jechać - dobrze. Nikt nie będzie pani do tego zmuszać.
Znajdziemy jakieś inne wyjście. Ale przecież nie odmówi nam pani
wyjaśnień, co się stało? Wczoraj jeszcze była pani pełna energii i mówiła
ze mną o różnych pomysłach, jakie warto by wykorzystać na koloniach, a
dziś...
- Właśnie, o te pomysły chodzi, panie kierowniku. Zorientowałam się, że
na koloniach grozi mi takie mnóstwo pomysłów, że to przekroczy moje

background image

siły. Późno się wycofuję, prawda, ale też dopiero wczoraj na wywiadówce
z rodzicami szóstej A zrozumiałam, co za wulkan siedzi w uczniu tej
klasy, Bigosze-wskim. I jego pomysły, i moje to stanowczo za dużo!
- A więc mówmy krótko - przerwał kierownik. - Albo Bigoszewski, albo
pani?
- Podziwiam przenikliwość pana kierownika - usiłowała
uśmiechnąć się pani Skoczelowa - i odpowiadam: tak. Chociaż z góry
jestem przekonana, że Bigoszewski znajdzie tu obrońców.
- Czy pani nie przesadza?
- Nie, panie kierowniku. Miałam wiele dowodów tego na naszych
zebraniach. Czyż uczeń, który ma tyle wybryków na sumieniu, nie
powinien mieć zmniejszonego stopnia ze sprawowania? Powinien.
Niestety, przegłosowano mnie. Milczałam. Ale kiedy wczoraj
dowiedziałam się jeszcze o jednym i drugim pomyśle tegoż
Bigoszewskiego - zobaczyłam, co mnie czeka na koloniach. I... dziękuję.
- Coś poważnego? - zaniepokoił się kierownik.
- Głupi pomysł - niechętnie wyjaśniała pani Pucek - naopowiadali pannie
Zosi, jak się nad nimi „znęcają" rodzice. Wszystko po to, żeby lekcji nie
było. A Zosia, naiwna, dała się nabrać. Może to i Bigoszewski, ale nic
oryginalnego. Już o tym gdzieś słyszałam.
- Nic oryginalnego! - podchwyciła pani Skoczelowa. -Oczywiście! Niech
więc pani obejmie kierownictwo kolonii. Bigoszewski na pewno bardzo
się ucieszy. Zdaje mi się, że darzy panią wyjątkową sympatią.
- Moim skromnym zdaniem sympatia dzieci pomaga w pracy -
odparowała pani Pucek. - A co do kolonii, gdybym nie jechała na bardzo
ważny dla mnie kurs, wzięłabym kolonie. I na przyszły rok, panie
kierowniku, już teraz się zgłaszam, chociaż nie mam takiego, jak pani,
doświadczenia pedagogicznego.
- No więc - wraca do sprawy kierownik - jeżeli bez Bigoszewskiego, to...
- To pojadę, panie kierowniku - odpowiedziała pani Skoczelowa już w
zupełnie innym humorze, rozumiejąc, że przeprowadzi, co chciała.
- A więc kończmy sprawę: Bigoszewski na kolonie nie pojedzie.
Rzeczywiście, spokojny nie jest, ale... kto wie, co z takich niespokojnych
jeszcze wyrośnie? Może kiedyś o nim usłyszymy?
- Oby tylko dobrze! - wtrąciła pani Skoczelowa.
- .. .ale mi go żal - kończył kierownik - a właściwie rodziców, bo to
ostatnia chwila. Gdzie go ulokują? No, w najgorszym razie
damy go na sierpień do harcerzy! Oni sobie z nim poradzą! A teraz trzeba
szybko zawiadomić matkę. Może pani Pucek powie sekretarce...

background image

- Panie kierowniku, sama pójdę do Bigoszewskich. Pocztą to jeszcze
jeden dzień straty, a tak może jeszcze coś...
- Bardzo się cieszę. Pani będzie umiała wytłumaczyć matce.
- No, to sprawa załatwiona - geograf z zadowoleniem zacierał ręce. - A
już myślałem, że padnę ofiarą i do Włoch nie pojadę.
- Do słonecznej Italii! - rozpromieniła się matematyczka. -Byłam tam i ja!
- Niestety, do tych pod Warszawą... - odpowiedział skromnie pan
Tomaszewski. - Ale tam też słońce grzeje.
U Marcina było inaczej. Mama wróciła milcząca i zaraz zabrała się do
układania bielizny oraz ubrania na wyjazd. Marcin widział, jak łykała w
kuchni proszek od bólu głowy. Ale to chyba nie miało nic wspólnego z
wywiadówką? Miał tak czyste, według własnego zdania, konto w szkole,
aż się sam dziwił.
No, i najważniejszą teraz sprawą była promocja, a promocję do siódmej
miał bez poprawki i przeważały w niej czwórki. Trójek było trzy, w tym
jedna z historii. Niesprawiedliwość okropna, ale pani Skoczelowa za
ostatnie wypracowanie, wtedy, co ją bolała głowa, postawiła mu gałę „za
lekceważenie tematu". Powinien był napisać inaczej. Dlaczego?...
W pewnej chwili mama powiedziała, że nie zdąży wszystkiego zrobić i nie
ma innej rady, tylko trzeba iść do pani Szele-ściny i poprosić, żeby
przyszła na te dwa dni. W czwartek wieczorem mama musi, żeby się
paliło, waliło, jechać do Bukowiny, gdzie będą wczasy maminego
ministerstwa. Rada zakładowa wybrała mamę na opiekunkę tych wczasów
i trzeba tam być wcześniej. Tyle dobrego, że Piotruś jedzie z mamą! Takie
świetne powietrze!
Marcin z trudem odnalazł dom na Ludnej, w którym mieszkała pani
Szeleścina.
Otworzyła mu bardzo ładna panna i wprowadziła do dużego, widnego
pokoju, w którym na każdym krześle, na stole, na tapczanie leżały
sukienki, swetry i bluzki.
Córka - jak się domyślił Marcin - wysłuchała jego prośby i powiedziała:
- Dobrze. Mama może przyjść jutro od rana - mnie już nie będzie, bo
wyjeżdżam dzisiaj.
Marcin niezgrabnie się ukłonił i dopiero na schodach przypomniał sobie o
przygładzeniu rozdziałka.
Już po herbacie, kiedy Wacek na stole przycinał gruby, ciemny papier na
album fotograficzny, a Marcin z wypiekami na twarzy śledził przygody
bohaterów książki „Długi deszczowy tydzień", mama podniosła oczy znad
starej Wackowej piżamy, do której przyszywała brakujące guziki -

background image

oczywiście: dla Marcina - i powiedziała do średniaka:
- Może bym ja i ciebie wzięła ze sobą do Bukowiny? To nawet byłoby
dobrze: zająłbyś się Piotrusiem... Tylko czyby się na to zgodzili u mnie w
biurze? Jedno dziecko już .biorę...
Marcin w pierwszej chwili zaniemówił z wrażenia. Ładne to byłyby
wakacje: pilnować Piotrusia. O, nie!
- Co mamusia! - odzyskał głos. - Przecież nasze kolonie w takim pięknym
miejscu! I nie ma rzeki, tylko strumyk po kolana. Z jakiej racji zmieniać
teraz, w ostatniej chwili?
- Z tej racji, że chciałabym, abyś był jak najdalej od tego swego kolegi.
On pewnie też jedzie na kolonie?
- Kostek? Mamusia o Kostku tak? A bo ja wiem, czy on jedzie? -
postanowił nie mówić prawdy. - Pojedzie ten, kto wpłacił pieniądze. Mnie
przy tym nie było.
- Można się dowiedzieć w sekretariacie - wtrącił Wacek.
- Ale czego mamusia chce od Kostka? Taki fajny chłopak! Uczy się lepiej
niż ja, i w ogóle...
- W ogóle go nie chcę widzieć razem z tobą, i koniec! Mówiłam już
twojej wychowawczyni, żeby was rozsadziła.
- Mnie? Z Kostkiem? -jęknął Marcin. -Mamusiu!...
- Tylko mi tu nie jęcz. Wiem, co robię. I powiem ci, że nie spodziewałam
się po tobie takiego braku ambicji. Jak to: jego matka wygoniła cię, uważa
za najgorszego z całej klasy, za takiego, co ma zły wpływ na jej syna, a ty
się tam pchasz i narzucasz?
- Gdzie się pcham? Wcale się nie pcham. Chodzimy sobie, i już.
Owszem, raz mnie wyrzuciła, prawda, ale wtedy miała za co, narozrabiało
się niechcący. My z Kostkiem pasujemy do siebie...
- Dosyć tego „pasowania"! -przerwałamu matka. -I uważaj, co mówię:
nasłuchałam się wczoraj, aż mi uszy spuchły! Jakieś związki, cyrki, kpiny
z nauczycieli, kłamstwa! Skąd ci do głowy przychodzą takie pomysły? W
domu, kiedy jesteś sam, z nami, nigdy czegoś podobnego nie zauważyłam.
Więc jest oczywiste, że to czyjś niedobry wpływ i trzeba położyć temu
koniec! Pamiętaj: rób tak, jak ci mówię, bo inaczej, to... będę cię musiała
naprawdę po południu do kaloryfera przywiązywać!...
Mama wiedziała!!! Skąd?...
Nie śmiał zapytać ani się nawet odezwać. Może to jakiś zbieg
okoliczności? Przyjrzał się mamie ostrożnie. Podchwyciła jego spojrzenie.
- Nawet nie zarumienisz się ze wstydu! Jak mogliście opowiadać
nauczycielce takie bzdury?

background image

- To nie nauczycielka - tłumaczył Marcin. - Prawdziwa nauczycielka nie
uwierzyłaby. I nie opowiadałaby - dorzucił lekceważąco - było
zaznaczone: w sekrecie.
Mama mówiła coś o wczorajszym zebraniu, ale Marcin nie słuchał, cały
czas myślał o tym, co powie Kostkowi, jakich sposobów użyją, aby się
widywać poza szkołą, bo w szkole, nawet jeżeli Pucia ich rozsadzi... ale
może nie rozsadzi... na te dwa dni... - to i tak nikt nie jest w stanie
zabronić im przebywać razem na przerwach. Takiego prawa nie ma i być
nie może. I Marcin nagle zdaje sobie sprawę, że Kostek jest mu ogromnie
bliski, że z nikim tak dobrze się nie rozumieją, jak z nim, że... w ogóle:
tylko z Kostkiem!

XIX

Nazajutrz ze względu na wycieczkę do Łazienek problem zmiany miejsc w
ławkach nie został rozstrzygnięty, ale Kostek musiał się czegoś domyślać,
w
jego zachowaniu był ten sam niepokój, jaki odczuwał Marcin. Kiedy
ruszyli parami długim wężem do Łazienek, między
przyjaciółmi odbyła się następująca rozmowa:
- Kostek!... O raju !...
- O raju! Marcin!...
- Moja mama...
- I moja...
- Zabroniła mi...
- Właśnie: moja też!
- Ale my się nie damy!
- Nie damy!
Słowa były krótkie, ale dla przyjaciół znaczyły wiele. Świadczyły o tym
dwa pełne ulgi westchnienia. Stanowiska uzgodniono, wiadomo było,
czego się trzymać.
W Łazienkach biegano, goniono się, oglądano pomnik Szopena,
podziwiano łabędzie i karmiono wiewiórki. Każdy robił, co chciał.
Nauczyciele w ławce okrytej cieniem gawędzili sobie swobodnie. I oni
radzi witali stojące na progu wakacje.
Kostek z Marcinem usiedli na schodkach prowadzących do wody.
Rozwinęli śniadanie, dzielili się z parą łabędzi i podpływającymi pod
same nogi, oswojonymi z ludźmi, rybami.
Omawiali plan gry.

background image

- Jutro nas nie rozsadzą - sądził Marcin. - Na jeden dzień taki teatr? Pucia
tego nie zrobi...
- A we wrześniu - mówił Kostek - po pierwsze, zobaczy się, a po drugie,
zapomną.
- A na wakacjach - trzymamy się kupy. Ja zaczynam pracę nad
charakterem.
- Czyim?
- Swoim oczywiście. Ale jak chcesz, mogę i tobie pomóc. Co?
- Zastanowię się - Kostek wolał być ostrożny - może to dla mnie za
trudne?
- Phi! Trudniejsze rzeczy ludzie robili. Taki kosmonauta, masz pojęcie,
jak się musiał napracować nad sobą?
- Ba! Wie przynajmniej, że poleci rakietą, a my...
- A dlaczego my nie możemy polecieć? Kto nam przeszkodzi? - zapalał
się Marcin. - Pewnego dnia przynoszą „Życie Warszawy", a tam na całej
pierwszej stronie nasze fotografie i podpis: Bohaterscy kosmonauci,
Kostek... nie, Konstanty Przegoń i Marcin Bigoszewski, wylądowali na
Księżycu.
- Na Księżycu nic nie rośnie - skrzywił się Kostek, ale już mu się oczy
świeciły do tego projektu.
- Nie bój się! Zawieziemy tam speców, choćby naszą panią Śmiątkiewicz,
i zobaczą, jakiej tam kupy kompostowej trzeba! Grunt, żebyśmy polecieli!
Co? Kostek? Chciałbyś?
- Chciałbym...
- No więc, zaczynasz ze mną pracę nad charakterem?
- Dobra, ale się jeszcze przedtem naradzimy, co i jak. Żeby nie spuchnąć
od razu.
- Masz rację. Całego charakteru od razu nie dopracujemy. Ale trzeba od
czegoś zacząć i potem po kolei.
- Od czego?
- Od czego? No, na przykład - od wytrzymałości. Wytrzymałość to jest
taka zawziętość, nie? Jak sobie powiem: zrobię tak i tak, żeby nie wiem
co, żeby mi się chciało zupełnie coś innego-zrobię.
- Według mnie to jest silna wola.
- Zgoda. Niech będzie silna wola. Kto ma charakter, no, rozumiesz, taki,
o którym mówią „człowiek z charakterem", musi mieć silną wolę, co?
- Oczywiście.
- Ale do tego musimy mieć łańcuch.
- Będziemy go czyścić?

background image

- Dzień w dzień, wytrwale.
- Skąd weźmiemy łańcuch?
- Basior nam da. Chodźmy do niego.
Basiński z Kazikiem Piątkowskim stali nad stawem i oglądając się
ostrożnie, czy nie nadchodzi dozorca, rzucali po powierzchni stawu małe,
płaskie, wybierane ze żwiru na ścieżce kamyki,
puszczali „kaczki".
Basiński rzucał lepiej. Jego „kaczka" sunęła dłużej, znacząc lekki srebrny
ślad po powierzchni stawu, zanim wreszcie osunęła się w głąb wody.
Piątkowski był zły.
- Czego chcecie? - wsiadł na Kostka i Marcina, którzy przez chwilę
obserwowali rzuty. - Wynoście się!
- A co, twoje podwórko? - ofuknął go Marcin. - Basior, my do ciebie.
- No?
- Mówiłeś kiedyś o łańcuchu, że go masz w piwnicy. Możesz go nam
dać?
- Na co wam to?
- Teraz nie możemy ci powiedzieć. Jest nam potrzebny.
- Basior, nie daj się wykołować! - doradzał Piątkowski.
- Łańcuch jest mój - powiedział Basiński z namysłem. -Miałem go oddać
na złom, ale... chcecie, bierzcie.
- Co za niego chcesz? - na wszelki wypadek zapytał Kostek wiedząc, że
jeżeli Basiński zażąda pieniędzy, będą musieli z łańcucha zrezygnować.
- Nic. Co to ja, handluję? Bierzcie, choćby dziś. Wczoraj ojciec, jak się
dowiedział, że skołowaliśmy praktykantkę, zastanawiał się, czy to nie jest
dobry pomysł. Lepiej niech go w naszej piwnicy nie będzie.
Wzięli łańcuch po drodze wracając z Łazienek. Ciężki był. Kostek, trochę
pod strachem, pomógł nieść Marcinowi prawie pod same drzwi.
Mama na ostatnie dwa dni wzięła z biura zwolnienie i Marcin rozumiał, że
jeżeli mu się nie uda ukryć łańcucha, będzie miał kłopot. Ale może się
uda.
- Otworzyła mu drzwi pani Szeleścina. Marcin szybko położył palec na
ustach i wniósł worek z łańcuchem do przedpokoju. Zrozumiała.
Ale zaraz z łazienki wyszła z miednicą upranych koszul mama.
- Co to za brudny worek? Co tam jest?
- Takie, mamusiu, żelazo... łańcuchowe.
- Skąd to masz?
- Dostałem od kolegi.
- Co? Może znowu od Kostka?

background image

- Nie. Od Basińskiego.
- A z tym... nie siedziałeś?
- Nie. -Mama pytała o siedzenie w szkolnej ławce. Marcin mógł nawet
złożyć przysięgę.
- Na co to żelazo?
- Noo.. .chcemy na koloniach, takie ćwiczenia...
Mama oddała bieliznę pani Szeleścinie, która zaraz ją zaczęła rozwieszać
na przeciągniętych w kuchni sznurach, a sama schyliła się nad workiem i
zajrzała do środka.
- Fu! Przecież to sama rdza! I ty to chcesz wziąć na kolonie? Po co? W
czym? Co za ciężar! Czy ty obłędu dostałeś?
Już i Piotruś, i Wacek zaglądali do worka i też nie mogli ukryć zdumienia
na widok brudnego, zardzewiałego łańcucha.
- Tylko na złom! - zadecydował Wacek.
- No właśnie. Na złom - podchwycił Marcin. - Tam na koloniach pewno
będzie zbiórka złomu i wtedy, mamusia rozumie, mogę zająć pierwsze
miejsce, bo łańcuch rzeczywiście bardzo ciężki.
- Masz gorączkę! - zdecydowała mama i położyła rękę na czole Marcina.
- Nie. Pokaż j ęzyk! - Marcin pokazał. - Też w porządku. Zabieraj mi to
świństwo natychmiast z mieszkania!
Widząc rozpacz w oczach Marcina, dodała:
- Zanieś... do piwnicy.
Dobre było i to. Właściwie szkoda, że go od razu nie schował w piwnicy.
Znosił z trudem worek po schodach i myślał, że rzeczywiście na kolonie -
trochę za ciężki. Ale ponieważ jest w trzech kawałkach - jeden wystarczy.
Na dole, już na samym parterze, spotkał panią Pucek. Ucieszył się, chciał
powiedzieć coś o Łazienkach, ale uderzył go wyraz twarzy nauczycielki.
Uśmiechnęła się tylko ustami. Oczy były poważne.
- Czy mama jest w domu?
- Tak... Pani do nas?-zdziwił się Marcin.-Zaraz wracam, ja tylko do
piwnicy...i Podniósł szybko worek, ale sparciałe włókno nie wytrzy-{mało
ciężaru,
dno pękło i na nogi Marcina spadło zardzewiałe żelastwo. Zabolało
mocno.
- Co to, łańcuch? - zdziwiła się Pucia.
j - To, proszę pani... - zaczął Marcin szeptem - ale ja tylko - pani... My z
Kostkiem będziemy ten łańcuch czyścić. Ogniwo po ogniwie. Żeby się
wprawiać w tego... no... w wytrwałości.
- Rozumiem - pani Pucek od razu zrozumiała. - A teraz, Marcin, muszę ci

background image

powiedzieć, po co do was idę: nie pojedziesz na kolonie. To
postanowienie rady pedagogicznej. Ale pamiętaj: człowiek wytrwały, taki
z charakterem, kiedy go spotka przykrość, ściska zęby i... i czyści
następne ogniwo...
Marcin automatycznie pozbierał łańcuchy i zaniósł je do piwnicy. Wcale
mu się nie chciało wracać teraz na górę. Mama się denerwuje, Wacek
woła: „Dno", i jeszcze przed panią Sze-leściną wstyd.
Pani Pucek już ze schodów odwróciła się, a widząc oniemiałego chłopca,
powiedziała - Nie martw się tak, to nie żaden dramat!
Jak można się nie martwić? Wszyscy gdzieś jadą: nad morze, w góry,
nawet za granicę, jak Nemek, a on co?... I w ogóle, co z nim będzie?
Mama z Piotrkiem w Bukowinie - pełne dwa miesiące. Wacek jedzie na
obóz też na całe wakacje, ojciec w tę niedzielę jeszcze wpadnie, ale potem
cały lipiec przesiedzi na Lubelszczyźnie, bo ma dodatkową pracę i nie
opłaca mu się przyjeżdżać, dopiero w sierpniu weźmie urlop. Do
mieszkania będzie zaglądać pani Szeleścina, aby opiekować się kwiatami
na balkonie i na oknach. Więc może i jego zostawią pod opieką
Szeleściny? Albo zapiszą na półkolonie?
Co Kostek na to powie? A może Kostek też?... Chyba nie, Pucia
powiedziałaby, ona wie, że się przyjaźnią. „Nie martw się!" - wzdycha. -
No nic. Trzeba iść i robić minę, że: „No to co? Mam w nosie! I kiszka z
wodą!"
W korytarzu słychać: ktoś idzie. Marcin nieruchomieje. Wejście do
piwnicy przymknięte, nikt go nie zauważy. Ale
kroki wyraźnie zbliżają się i nagle w uchylonych drzwiach staje Wacek.
Wcale go nie dziwi, że Marcin siedzi na skrzynce. Rozgląda1 się po
kątach i mówi, jakby nigdy nic:
- Potrzebne mi jest duże tekturowe pudło! Widziałem je tui kiedyś - i
siada koło Marcina na drugiej skrzynce. Przez długą chwilę milczą obaj.
Marcin jest zdziwiony, wreszcie pyta:
- Poszła już?
- Poszła - kiwa głową Wacek i zaczyna: - Marcin, słuchaj, tam na górze
nie pokazuj, że masz to w nosie, że ci to jak woda z psa... Mama się
zmartwiła, nie trzeba, żeby się jeszcze więcej gryzła. Po co?...
Marcin przygląda się bratu kątem oka: ten sam Wacek? Pierwszy raz tak z
nim rozmawia. I skąd wie...
- Pani Pucek widziała, że mama się martwi, pocieszała: wezmą cię na
sierpniowy turnus.
- Nie chcę! Nie potrzebuję!

background image

- Zaraz! Nie skacz! Nie rozumiesz, że jej o mamę chodziło? Ja też...
- A o mnie to co? Co ja? I za co? Za co?! - wybucha Marcin.
- Pomyśl sam: kolonia duża, wychowawców mało, jeden na czterdziestkę.
Jak się co stanie-odpowiadają. I na tych koloniach ma być jeden taki
„pomysłowy" - pani Pucek tłumaczyła - rozumiałem lepiej niż mama...
- Zawsze jesteś taki mądry!
- .. .nie dlatego - ciągnął spokojnie Wacek - tylko mama o tobie nie wie
tyle, co ja.
- Ty? Skąd?
- Od Maciory. Nie bój się, nie skarżył, chłopaki cię lubią, bo z tobą
wesoło. „Głowa na tranzystorach", tak? Ale pomyśl: i u nauczycieli
ustaliłeś sobie opinię: „Pomysłowy!" Co pomysł - to draka!
Marcin skoczył na skrzynce, ale Wacek przytrzymał
go-
- Czekaj! Kto ci to ma powiedzieć? Jedna draka, dwie -dosyć. Ale tak
ciurkiem? Nauczyciele tego nie lubią. Rodzice też.
- No to jestem ten najgorszy! Chociaż inni... sam Maciora... ech! Szkoda
gadać!
- Najgorszy na pewno nie jesteś. Nie bądź taki zarozumiały. Może jesteś
tymczasem najgłupszy... Tak, ośle do kwadratu, tak! Wszyscy się bawili, a
ty - płacisz.
Wacek westchnął. Marcin też westchnął. I tak mu się żal samego siebie
zrobiło, że skurcz złapał go za gardło, a łzy gwałtem pchały się do oczu.
Zamrugał szybko powiekami-jeszcze tylko tego brakuje! Dobrze, że
Wacek siedzi z boku i nie widzi.
- Namiot Kostka? - pokazuje Wacek zielony pakunek.
- Tak. Kostek się bał, że mu siostra zabierze.
- Jasne. Jakbyś ty go wygrał - roześmiał się Wacek - na pewno bym go od
ciebie pożyczył. No co, pójdziemy na górę? Tylko się nie wygłupiaj,
pamiętaj!

XX

Na górze pani Szeleścina prasowała w kuchni. Mama pakowała do
walizki,
co było na wyjazd, a odnosiła do szafy, co miało zostać w domu. Widać
było, że jest zmartwiona.
- I co ja mam teraz z tobą zrobić? - powiedziała na widok Marcina. -
Każdy już gdzieś... coś...

background image

- Właśnie! -ponuro stwierdził Marcin.
- Mamusiu! - zawołał Wacek. - A Zielone Siodło? Przecież Stefan, kiedy
tu był ostatnim razem, zapraszał. Przecież tam jest zdrowo: sosnowe
lasy...
- Wiesz... - mama stanęła z naręczem ojcowskich koszul -to jest myśl!
Będzie tam Helenka z chłopcami. Jeden więcej, to już mała różnica... Ale
czy mi tam znowu jakichś cudów nie wymyślisz? Marcin! Co ja przez
ciebie mam! I w kogo ty się z tymi pomysłami wdałeś!
- Cudy... cudy... jakie znowu cudy? -bąkał Marcin, a Wacek, chcąc
zaprzątnąć myśl mamy czymś innym, powiedział:
- Może ja tam dziś po obiedzie pojadę? Trzeba by zapytać,
może się co odmieniło, i nie wiadomo, jak z dziadka zdrowiem.
- Dobrze, Wacku. To rozsądne, co mówisz. I weź ze sobą Piotrusia, niech
dziecko trochę odetchnie świeżym powietrzem.
„Ja naturalnie, mogę się udusić. Mnie mama nie zaproponuje" - pomyślał
z goryczą Marcin i nagle zobaczył nowy, zgrabny, elegancko wykończony
skórką chlebak. Zazdrość ukłuła go w samo serce.
- A ten chlebak oczywiście Wacka!
- Oczywiście, że Wacka - odpowiedziała mama i rozpogodziła się. - Jak
to? Nie mówił ci, że dostał w prezencie od rodziców tego ucznia z waszej
klasy? Jeszcze jak mu dziękowali! Nie mówił ci nic? A portfel widziałeś?
Wacek, pokaż mu!
Wacek promieniał. Wyciągną*! z zewnętrznej kieszeni wiatrówki
ciemnobrązowy portfel i podał Marcinowi. Ileż tam było przegródek! Jak
ładnie pachniał skórką!
- Ale prezent wywalili! - podziwiał Marcin. - Łatwo im, mają sklep z
walizkami.
- I lekcje ma zapewnione znowu od września. - Mama była taka dumna,
taka zadowolona, że pani Szeleścina podziwiała z nią razem i takiego
syna, i prezenty. Marcin nie mógł na to patrzeć, ciągle mu się dziś na
płacz zbierało. Zamknął się w łazience.
Po obiedzie Wacek z Piotrusiem pojechali do Zielonego Siodła, a Marcin
musiał wybierać wszystkie zapisane zeszyty, podarte, rozlatujące się
książki, stare, poutykane po półkach i szafach tygodniki oraz gazety i
poskładać je w równe paczki. Pani Szeleścina miała zabrać makulaturę.
Tak jak się umówili dziś rano z Kostkiem, wychodził kilka razy na balkon
od ulicy. Kostek nie mógł już teraz wołać na cały głos od podwórka:
„Bigos!" Ich przyjaźń musiała zejść do podziemia!
Kostka nie było i nie było.

background image

Marcin już zaczynał szukać pretekstu, pod którym mógłby wyskoczyć na
miasto, kiedy nagle zauważył przyjaciela w bramie domu naprzeciwko.
Kostek podnosił rękę do góry i zataczał nią koła,
co według umówionego szyfru oznaczało: „Muszę z tobą pomówić
natychmiast".
- Mamusiu - zapytał potulnie Marcin - makulaturę już poukładałem. Czy
mogę teraz zejść do piwnicy i poszukać dla Wacka tekturowego pudła?
- Tekturowego? Stoją na szafie w kuchni.
- Nie, to za małe. Wacek chciałby takie większe...
- Dobrze, możesz iść, tylko, proszę, nie ubrudź się tam, prania już nie
będzie.
Kostek ledwo się wyrwał z domu. Ciągle był do czegoś potrzebny swojej
mamie, która jedzie, też w sobotę, na urlop pod Ostrołękę, gdzie babcia
ma domek i kawałek ziemi. Kiedy Kostek wróci z kolonii, mama już
będzie w domu.
Marcin słuchał, rozumiał, że u Kostka w domu jest teraz tak samo, jak u
nich: szykowanie się do wyjazdu. Ale przecież nie po to przyjaciel go
wywoływał, a więc?...
- A to widziałeś? - Kostek nagle rozwinął „Express" na pierwszej stronie.
-Czytałeś?
- Nie czytałem - odpowiedział przygnębiony Marcin. - Nie miałem głowy
do czytania...
- Posłuchaj!
- Znowu coś o skarbach? - Marcin wykazywał minimum zainteresowania.
- O skarbach w innym miejscu. A to może jeszcze ważniejsze. Ale chodź
gdzieś usiąść, bo trzeba pomyśleć.
Usiedli na ławce obcego podwórka i Kostek znowu rozwinął gazetę.
- Patrz, tu... Geniusze mają zwykle trudne dzieciństwo... No?
- Ja mam też trudne dzieciństwo - westchnął Marcin jeszcze nie
rozumiejąc.
- A ja nie? - zawołał Kostek. - No więc?
- Ja mam na pewno trudniejsze - upierał się Marcin. - Z kolonii mnie
wywalili...
- O, psia kitka! Co ty mówisz! - Kostek aż podskoczył z wrażenia. - Skąd
wiesz? Przecież dzisiaj...
- Dzisiaj była u nas w domu pani Pucek. Odniosła mamie pieniądze, w
ogóle... koniec!
- Ale dlaczego? Co się stało?
- A bo ja wiem? Rozumem tego nie dojdzie. Podobno za pomysły. Cały

background image

rok, przecież wiesz, jak co zmalowałem, to musiałem... tego... likwidować
i w ogóle załatwić na gładko. A teraz, jak mam taki dobry pomysł, żeby
pracować nad charakterem - klops! Przecież inne chłopaki na pewno
przyłączyłyby się do nas i byłby z tego jakiś pożytek i dla szkoły, i dla
społeczeństwa... Ale mnie wywalili...
- Sam o żadnym charakterze nie będę myślał! - oświadczył zdecydowanie
Kostek. - Wolę piłkę kopać.
- No widzisz...
- Tak się cieszyłem, że będziemy razem! - Kostek był bardzo zmartwiony.
- Może złapalibyśmy jeża? Na jeża mama prawie się zgodziła, bo nie
wiadomo, czy Nemek nie zapomni o żółwiu. Marcin! Co to się
nawyrabiało!...
- No widzisz... i pewno będę tu siedział jak pies w Warszawie przez całe
wakacje, bo chociaż Pucia mówiła, że na sierpień z harcerzami, to -nie!
Nie chcę! Żeby mnie nawet na kolanach błagali! Jak nie - to nie! Tak... -
westchnął głęboko -nie mówmy już o tym. Więc co z tą gazetą?
- Jak to? Nie rozumiesz? Ty masz takie naprawdę trudne dzieciństwo, ja
też nie mam lekkiego, ciągle jakieś kłopoty, pretensje - może więc wobec
tego... w przyszłości...
- Geniusze!!! - zrozumiał nareszcie Marcin. - Pokaż no! -Teraz czytał z
zainteresowaniem do końca. - Taak... naukowo zbadane: „Na 400
sławnych ludzi tylko 58 rosło w harmonii rodzinnej, a reszta w
środowisku zatrutym sporami i kłótniami"... O, raju! Przecież to zupełnie
jak u nas! Ile ja razy byłem zatruty sporami z mamą, z Wackiem, z ojcem
może najmniej, ale też się trafiało. No!...
- A ja? I z Alicją, i z mamą!
- Kostek! Muszę wracać, bo będę zatruty nowym sporem z rodziną. Ale
schowaj to! Wytnij i schowaj! Ja z naszego „Expressu"
też wytnę, to się może przydać. Nie wiem jeszcze dokładnie, do
czego, ale coś mi błyska. No to cześć! Do jutra!
Wacek wrócił z dobrą wiadomością. Na Marcina czekają zaraz w piątek.
Ciotka Helena przyjeżdża do Zielonego Siodła w piątek rano. Dziadek się
cieszy, że nie będzie sam, bo Stefan w czwartek jedzie do Wrocławia na
praktykę.
Mama wyjechała z Piotrusiem w czwartek wieczorem. Pomimo nawału
roboty i nieprzewidzianych zmartwień dopięła wszystko na ostatni guzik.
O! Z mamy był zuch! Nawet pani Szeleścina podziwiała, że wszystko
udało się przygotować w porę co do godziny. Zadowolona zabierała,
oprócz zapłaty, różne stare, nieprzydatne zdawałoby się rzeczy, które

background image

odświeży, przefarbuje, a potem sprzeda na bazarze i podreperuje swój
budżet. I o kwiaty mama może być spokojna. Będą pod dobrą opieką.
W piątek Marcin nie chciał iść na uroczystość zakończenia roku
szkolnego.
- Po co? - tłumaczył Wackowi. - Myślisz, że to przyjemnie być za
wyrzutka? Będą mówić o koloniach i dowiedzą się, że... ja... nie. Mam się
tłumaczyć? Kostek się zmartwił, ale tak, co to kogo obchodzi! Nie, to
nie!...
- Kostek już wie?
- Pewno, że wie. I żałuje, jak nie wiem co. Mieliśmy razem. .. cała
kolonia miałaby w ogóle inny poziom. Ale trudno. A mama wcale się na
ludziach nie zna. Kostek jest najfajniejszy z całej klasy, chociaż go
nauczyciele chwalą. Pomysły? Nie, Kostek nie jest od pomysłów.
Przeważnie ja albo razem, ale tak: dwa do jednego. Więc dlaczego mam
się z nim nie trzymać?... A dziś - nie idę!
Wacek rozumiał. Wcale nie nalegał, żeby Marcin szedł. Świadectwo sam
mu przyniesie. W ogóle zrobił się zupełnie inny. Wyraźnie żałował
Marcina: wakacje w takiej podwarszawskiej
dziurze, a do tego będzie musiał pomagać w ogrodzie: pleć, podlewać, brr!
Podarował Marcinowi swój stary portfel, wytarty na kantach, ale jeszcze
mocny. Marcin się ucieszył. W jedną z przegródek schował wycinek z
„Expressu": o geniuszach.
Ze szkoły Wacek wrócił w towarzystwie... Kostka.
Sam go znalazł i zaprosił. Nie! To był nie ten sam, zupełnie nie ten sam
Wacek!...
Oglądali świadectwa. Marcinowi było przyjemnie, że brat widział na
własne oczy: Kostek miał tylko jedną trójkę, z gimnastyki, i to
niesprawiedliwie, bo parę razy zapomniał koszulki, a pan za to zaraz
wlepiał dwóję.
Wacek też'pokazał swoje świadectwo, chłopcy o to prosili. I wtedy Marcin
znowu się zarumienił z dumy, że Kostek widzi: piątki od góry do dołu!
Kostek aż gwizdnął.
Zaraz trzeba się było zbierać do Zielonego Siodła. Czekano tam na
Marcina dzisiaj. Wacek miał go odwieźć.
I wtedy okazało się, że Kostek też zaplanował sobie odwiezienie Marcina.
Miał nawet czekać na stacji EKD, ale skoro się tak dobrze złożyło...
- A twoja mama?-zaniepokoił się Marcin.
- Mamie powiedziałem, że mnie do Zielonego Siodła zaprosił Nemek.
Bardzo była z tego zadowolona, bo uważa go za wzór i chciałaby, żebym

background image

ja był do niego podobny. A po drugie, pakuje się. Jutro rano wyjeżdżamy
prawie o tej samej godzinie, tylko mama ze Wschodniego. Jeszcze mnie
zdąży na Śródmieście odprowadzić. No więc mam wychodne i nawet
przygotowałem wałówkę - klepnął ręką w pękaty, przewieszony przez
ramię chlebak.
- Kostek! - wołał rozpromieniony Marcin. - Fajnie to wszystko
wykombinowałeś!
- A co, czy tylko ty masz głowę na tranzystorach? Myśli się!... I jeszcze ci
powiem, że jeśli chcesz, weź mój namiot. Tam jest przecież gdzie
rozstawić, nie?
- Naprawdę? Wacek, słyszysz? Kostek mi pożycza namiot! I do dziadka
chce mnie odwieźć! Sam widzisz, jaki on jest! No?...
Wacek widział. Rozumiał. I on na obóz cieszył się, tym bardziej, że jechał
z przyjacielem.
Odprowadził chłopców na stację, a skoro Marcinowi miał kto pomóc przy
bagażu - pożegnał się.
- Marcin, trzymaj się! - mówił. - Jak ci wpadnie jakiś pomysł , pamiętaj:
dwadzieścia cztery godziny odczekaj' i myśl znowu od samego początku.
Świetny sposób -wypróbowałem go i sam się przekonasz. Do mamy co
tydzień wyślij kartkę -same takie lepsze wiadomości: jest dobrze, dużo
jesz, bo smakuje, i że pomagasz. Mama to lubi. No to cześć!
- Masz fajnego brata - mówił w pociągu Kostek - nie możesz się na niego
skarżyć. Sam bym takiego chciał.
- Nooo! - odpowiedział Marcin.
Ojciec wpadł do domu na krótko. Dziś po południu jedzie z ministerstwa
samochód do Łukowa. Okazja i wygodnie -trzeba skorzystać, a w domu i
tak już nikogo nie ma. Rozjechali się.
Pusto. Cicho, aż dziwnie. To dlatego, że wakacje. Urlopy się zaczęły,
ludzi mniej. No i niedziela. Kto mógł, uciekł za miasto albo chociaż nad
Wisłę. Pogoda piękna. Okna trzeba trochę otworzyć, przewietrzyć.
W szafie, na przygotowanych do zabrania koszulach, ojciec znajduje
zaadresowaną do siebie kopertę. Poznaje pismo żony.
„...z kolonii usunęli... trudny... Wychowawczyni mówiła oględnie, ale ja
usłyszałam wiele na ostatniej wywiadówce... ręce opadają... umieściłam
go u Dziadka w Zielonym Siodle... żeby mu tam jakie pomysły... sama już
nie wiem..."
Słońce za oknem świeci i grzeje jak przed chwilą, ale ojcu zdaje się, że
spochmurniało.
„Za trudny"... „usunęli"... z Wackiem nigdy takich kłopotów. .. Co w tym

background image

Marcinie siedzi? Czy nie zdaje sobie sprawy, jak truje matkę, ojca?... Czy
w tym chłopcu nie ma krzty serca?... Gałgan!...
W przedpokoju odzywa się nieśmiały dzwonek. Ojciec, pogrążony w
niewesołych myślach, nie słyszy. Dopiero za drugim razem.
Za drzwiami stoi pani Szeleścina.
- Dzień dobry panu. Już myślałam, że może pan nie przyjechał, i chciałam
swoimi kluczami otworzyć.
- Tak, wiem, żona mi napisała - ojciec trzyma jeszcze w ręku list - pani
będzie się opiekować mieszkaniem. Ale dziś ja sam kwiaty podleję,
dziękuję.
- Ja nie po to. Chciałam oddać coś, co zabrałam z gazetami - tłumaczy
pani Szeleścina i podaje ojcu zeszyt w niebieskiej okładce. -To Marcinka
zeszyt. Tego na makulaturę szkoda..,
- Proszę, niech pani wejdzie dalej - ojciec nic nie rozumie, ale w jego
opinii pani Szeleścina od dawna uchodzi za osobę dziwaczną. Co jej się
przywidziało? Trzech chłopaków w szkole, gdyby tak ich zeszyty zbierać
na pamiątkę, no! A jeszcze tego gałgana...
- Nie, nie. Ja wiem, pan z drogi, trzeba odpocząć. Proszę, ten zeszyt.
Niech pan zobaczy tam... na samym ostatku. Do widzenia.
Ojciec zamyka drzwi i wzrusza ramionami. Dziwaczka. A może to jeszcze
jeden wyskok Marcina?...
Szybko podchodzi do stołu, kładzie na nim zeszyt, zapisany do końca,
podkreślony gęsto czerwonym ołówkiem. Lekkiego życia ta polonistka nie
ma! No, jest „na samym ostatku".
„Gdybym miał czapkę niewidkę... poszedłbym najpierw do dyrektora
departamentu, w którym pracuje mój tata..."
Ojciec czyta wypracowanie raz, drugi i trzeci.
- Gałgan, o, gałgan... - mówi, uśmiechając się do rozłożystej paproci. -
Prawda, trzeba kwiaty podlać... Szeleścina dziwaczka, ale... niech jej Pan
Bóg da zdrowie...
W Zielonym Siodle na ulicy Środkowej weszli otwartą zwykle cały dzień
furtką, a Marcin oglądał się, czy nie widać zapowiedzianych kuzynów.
Ogród był pusty.
Na dużej, czysto wysprzątanej werandzie ani śladu nikogo. Marcin wszedł
do mieszkania. Dopiero z drugiego pokoju odezwał się dziadek:
- Kto tam? Helenko, to ty?
- To ja, dziadku. Dzień dobry - Marcin wszedł do zaciemnionego pokoju,
w którym musiał przebywać dziadek po operacji oka. - A gdzie ciocia
Hela? Chłopcy?

background image

- Nie przyjechali jeszcze, chociaż, gdyby pospiesznym, jak pisała
Helenka, już powinni by tu być. Może się zatrzymali trochę w
Warszawie? A może przyjadą późniejszym? O, znowu furtka skrzypnęła.
Zobacz, może oni?
- Nie. Listonosz idzie.
Listonosz przyniósł telegram: „Chłopcy obaj szkarlatyna. Nie mogę
przyjechać. Helena".
- Co ty mówisz? Szkarlatyna? Jakże teraz będzie? Stefan wyjechał.
Przeczytaj jeszcze raz!
Marcin czytał jeszcze raz, ale sytuacja od tego nie zmieniła się ani na jotę.
- Co ja teraz zrobię? - zastanawiał się pan Dziewałtowski. - Żeby nie
moje oczy, dalibyśmy sobie jakoś radę. Ale większą część dnia muszę
siedzieć po ciemku. Ty byś się tutaj ze mną zanudził. Trudno, zostanę
sam. Pani Gzymsowa przyniesie mi obiad z gospody, to niedaleko... A
ty... pewno do matki wolisz?...
Marcin myślał szybko: „Lepiej tu niż w Warszawie. Przecież znajdą się
jakieś chłopaki. Dużo książek na półce. Las grzybny. Na zagonach w
ogrodzie od truskawek aż czerwono!"
- Dziadku, ja bym tu został... Damy sobie radę. Dziadek powie, co i jak.,
raz ugotujemy, a raz z gospody przyniosę. Zobaczy się.
- Chcesz zostać? - ucieszył się dziadek. - Pewno, że poradzimy sobie. I
pani Gzymsowa pomoże. Ale zastanów się. Ja cię nie namawiam. Nie ma
tu żadnego towarzystwa.
- Zobaczy się - nie tracił nadziei Marcin.
- A kto tam na werandzie chodzi? - dziadek miał słuch wyostrzony.
- Kolega ze mną przyjechał, Kostek, ten, co tu już ze mną był po kwiaty.
Pomógł mi teraz walizkę przynieść i namiot. Dziadku, czy możemy
rozstawić namiot w ogrodzie?
- Możecie. Tam za agrestem, na prawo od huśtawki, jest dobre miejsce.
Możecie. Ja tu przy radiu siedzę. Bawcie się. Na obiad jest kwaśne mleko.
Kostek przyszedł się przywitać i już szli w ogród z namiotem. Dziadek
wołał za nimi:
- Idźcie na truskawki! I nazbierajcie na obiad!
Teraz dopiero namiot stał na właściwym miejscu. W górze szumiały
sosnowe gałęzie, szyszki leciały pac! pac! Z jednej strony - ściana
wysokich agrestów, z drugiej - leszczyny aż gęsto. A tu placyk, można by
palić ognisko - i to jakie!
- Fajnie tu będziesz miał - mówił Kostek, co słowo połykając czerwoną,
słodką truskawkę - orzechy lada dzień dojrzeją... tyle że sam... nawet tych

background image

truskawek nie przejesz... Ale pamiętaj, jakbyś jeża gdzie zobaczył...
- Się wie - obiecywał Marcin.
- I tego psa, Bobika, jak tylko będziesz mógł, spuszczaj z łańcucha. Stare
psisko, szczekać już nie może.
- Coś ty! Taki mądry pies! Nie szczeka, bo nas zna. Listonosza też. Ale
zobaczyłbyś, jakby poczuł kogo obcego!
Niby na potwierdzenie tych słów Bobik rozjazgotał się jak wściekły.
Marcin wspiął się na palce i spojrzał w stronę furtki. Nie, nikt nie
wchodził, tylko za siatką parkanu sunął chłopak w niebieskiej koszuli i
patykiem jechał po siatce.
- Te! Chcesz dostać? Czego drażnisz psa? - zawołał Marcin.
Te! Chcesz dostać? - odkrzyknął jak echo chłopak.
Marcina, który zawsze zasypiał, ledwo głowę do poduszki przyłożył, tu
nie od razu zmorzył sen. Może się za szybko na to zostanie zdecydował?
Może trzeba było, tak jak radził Wacek, pomyśleć dwadzieścia cztery
godziny. Czy wytrzyma tu? Przecież, rozumie, wziął na siebie obowiązki,
a jeżeli nie podoła? Lepiej od razu się wycofać niż później. Byłby wstyd!
Mama powiedziałaby: „Gdyby to Wacek!" Pewnie. Wacek dałby radę
śpiewająco. A może nie? Przecież tu trzeba popracować w ogrodzie - nie
tak znów ciężko - podlać wężem, wypleć, ale
Wacek tego nie lubi. A Marcin, owszem, pierwszy się zgłosił u pani
Śmiątkiewicz do pomocy przy zakładaniu ogródka. I chętnie.
A gdyby mamie pokazać, że chociaż on taki najgorszy, to jednak potrafi? I
zrobić coś tutaj, żeby mamę i ojca, i Wacka zdumiało! Ach!... Dopiero by
się mama przekonała!...
Marcin patrzy przez otwarte okna w niebo pełne gwiazd świecących
między gałęziami sosen.
Taka cisza! Idzie sen.

XXI

Od rana wszystko szło dobrze. Ze sklepu - mleko i pieczywo. A także
puszka konserw do obiadu. Wa-rzywa i owoce - w ogrodzie. Sprzątanie
krótkie.
- Da się radę! - cieszył się Marcin.
Pobiegał z Bobikiem, szczęśliwym, że go uwolniono z łańcucha. Pohuśtał
się na huśtawce, skubnął agrestu, który już dojrzewał.
Wieczorem o zmierzchu dziadek wyjdzie i pokaże, jak podwiązać
pomidory, co oczyścić z chwastów.

background image

- Jeżeli cię to bawi, proszę bardzo - powiedział dziadek -ale pamiętaj,
obowiązku nie masz. I tak błogosławieństwo boskie, ze przyjechałeś i
chciałeś zostać. Nie lubię być sam
Marcin wybrał sobie książkę z półki i szedł, aby wyciągnąć się z nią na
trawie koło namiotu, kiedy szczęknęła furtka Zamykał ją właśnie...
Kostek.
Trudno było wierzyć oczom: Kostek?! Kostek, który od paru godzin
powinien jechać w wagonie razem z chłopakami i panią Skoczelową do
Jeleniej Góry?!
Stał przy furtce, a przy nim spora walizka. Nie ruszał się z miejsca, tylko
dawał rękami gwałtowne znaki, aby się Marcin do mego przybliżył.
- Kostek, czy to ty?! - pytał oszołomiony Marcin.
- Ja i moje klamoty.
- Na kolonie nie wyjechali?
- Jeszcze jak! Może w tej chwili dojeżdżają do Jeleniej Góry. A ja-tutaj.
- A twoja mama?...
- Normalnie. Odprowadziła mnie na dworzec i jest przekonana, że jadę z
panią Skoczelową. Ale ja nie pojechałem. Rozmyśliłem się.
- W ostatniej chwili?
- Nie. Wczoraj, jak to ogłoszenie na przystanku zobaczyłem.
- Kostek, mów w sposób zwięzły i jasny! Jasny, do jasnej
katapulty! Więc jak?
- Normalnie. Ty też widziałeś: W spółdzielni ogrodniczej pilnie potrzebni
zbieracze truskawek, agrestu i malin. Pomyślałem: „Można zarobić ładny
grosz!" Prześpię się w namiocie. Na gotowaniu więcej się znam niż ty.
Przynajmniej nie będziesz sam jak kurek na kościele! I jeża chyba można
znaleźć, co? Jak myślisz? Źle mówię?
- Dobrze, ale... co Skoczelową?
- Powiedziałem jej, że mama w ostatniej chwili dostała list od babci, bo
babcia chce mnie jeszcze przed śmiercią zobaczyć.
- Mówiłeś tak z walizką w ręku?
- Walizka była w poczekalni. I pieniędzy na kolonie nie dałem, bo
miałem dać dopiero dziś.
- A jak twoja mama będzie czekać na listy od ciebie z kolonii, to co?
- Normalnie. Sobieraj ma moją kartę napisaną do mamy. Za tydzień ją
wyśle. Wystarczy. Mama wie, że nie lubię listów. A w tym, co dałem
Sobierajowi, piszę, że kolonie dobre i nic mi nie potrzeba.
- Kostek! Ty jesteś... ty jesteś... No, mucha nie siada od żadnej strony!
- Nie bardzo, bo czy dziadek się zgodzi?...

background image

- Eee, dlaczego miałby się nie zgodzić?
- Normalnie. Powie, że jak matka kazała na kolonie, to na kolonie.
Przecież wczoraj mówiliśmy, że dziś tam jadę,
nie!
Mówiliśmy! Oj, niepotrzebnie mówiliśmy! -stęknął Marcin.
- Trzeba wykombinować coś podobnego do prawdy.
- Ba! Z radości, że tu jesteś, wszystko mi z głowy uciekło! Co
powiedzieć, jak dziadek zapyta...
- Już wiem - przerwał Kostek - Normalnie: spóźniłem się na pociąg,
matka wyjechała, nie wiedziałem, co robić i...
- Dobra. Chodź na werandę. Sam najpierw wszystko dziadkowi ładnie
opowiem. Zaczeka].
Rozmowa z dziadkiem nie trwała długo. Zgodził się od razu.
- Miejsca starczy - powiedział - nawet dla czterech. Kostek może spać na
kanapie w pierwszym pokoju. I dobrze, że będziesz miał towarzystwo.
Najważniejsze: niech zaraz napisze do matki i na kolonie, bo będą się
niepokoić.
Kostek wyciągnął papier listowy i kopertę, usiadł i pisał tak, jak mu pan
Dziewałtowski z drugiego pokoju dyktował, ale tylko do mamy, bo na
kolonie, jak oświadczył, nie ma dokładnego adresu. Tyle wie, że za
Jelenią Górą. To za mało.
- Nie będą się niepokoić - uspokajał - bo nie wpłaciłem pieniędzy.
Pomyślą, że dlatego nie pojechałem.
Wyprawieni na pocztę, poszli jak niepyszni. Listu nie można było wysłać:
jakże mama uwierzy w spóźnienie Kostka, skoro go sama na pół godziny
przed odjazdem pociągu zostawiła na stacji?...
A to zgryz!...
Wrócili niby z poczty, jedli pachnące truskawki, oglądali orzechy na
leszczynie, ale słodycz pierwszego dnia wakacji była zatruta.
Spółdzielnia ogrodnicza płaciła za godziny. Truskawek obrodziło
mnóstwo, dojrzewały, marnowały się, każda para rąk była pożądana.
Po naradzie z dziadkiem chłopcy postanowili chodzić do pracy na zmianę
co drugi dzień. Kostek co prawda aż wypieków dostał z obliczania, ile by
zarobił, gdyby chodził dzień w dzień, nawet w niedzielę. Gdyby mu
płacono za sześć godzin dziennie, za osiem, a może i za dziesięć godzin.
Praca lekka.
Ale dziadek się nie zgodził. Mogą iść tylko na trzy godziny i tylko co
drugi dzień. Przyjechali do niego na wakacje, tak? On tu rządzi, tak? A co
do lekkiej pracy, to „nie wierz gębie, aż położysz na zębie".

background image

Dziadek miał rację. Trzy godziny zbierania, schylania się albo siedzenia w
kucki było jeszcze do wytrzymania. Dłużej -nie. Zbierać trzeba było
uważnie i starannie układać w łubianki. Za darmo nie płacono.
Ten z chłopców, który zostawał w domu, zajmował się zakupami,
gospodarstwem, troszczył się, aby dziadek miał wszystko, co zalecił
doktor. Wieczorem, z pomocą dorosłego syna pani Gzymsowej,
podlewano ogród.
Po zachodzie słońca wychodził do ogrodu dziadek. Kolację jadali na
werandzie razem. Śniadanie i obiad podawano dziadkowi do ciemnego
pokoju.
Całe popołudnia chłopcy mieli dla siebie. Chodzili po ulicach Zielonego
Siodła, oglądali przez sztachety lub siatki domy znanych w Polsce ludzi.
Dziadek powiedział im, gdzie mieszka sławny pisarz, malarz - zdobywca
światowych nagród, grafik, którego dowcipne rysunki znali z czasopism,
popularny aktor, widziany w tylu filmach.
To było interesujące. Będzie co opowiadać po powrocie z wakacji.
Pewnego dnia wybrali się w stronę, gdzie Zielone Siodło, jeszcze pocięte
ulicami, ale jedynie z nazwy, miało coraz mniej domów, coraz gęściej nie
ogrodzonych krzaków i drzew.
Wiedzieli, czego szukają. Byli już tutaj raz ze Stefanem, tego majowego
popołudnia, kiedy przyjechali po kwiaty dla Puci.
Na niewielkiej polance wśród sosen stał stary cyrkowy wóz. Stefan nie
wiedział, skąd się tu wziął. Może ktoś w wojennej tułaczce przywędrował
z nim w rodzinne strony? Może to był tak zwany szaber, porzucony potem
na odludziu? Musiał chyba służyć komuś za dach nad głową, gdyż w rogu
dachu sterczał jeszcze kawałek blaszanej rury nakrytej kominkiem.
Wielkie koła osiadły w ziemię, deski ścian próchniały z roku na rok, ale
trzymały się jeszcze razem. Wysoko umieszczone dwa wąskie okienka
ziały z daleka jak otwarte oczy. Drzwi zdjęte z zawiasów leżały w środku
wozu na dziurawej miejscami podłodze. Boczne, prowadzące do wozu
schodki miały parę stopni wyrwanych. Niebezpiecznie było po nich
wchodzić. Zresztą po co, skoro swobodnie można zajrzeć do pustego
wnętrza.
A jednak zaraz wtedy chłopcy powiedzieli sobie, że byłaby tu fajna
zabawa. Mogłaby to być twierdza albo siedziba sztabu generalnego, albo
schron, albo Błękitny Ekspres, albo Batory przemierzający Atlantyk -
wszystko.
Postanowili dziś zajrzeć do starego wozu. Odnaleźli go szybko.
Wstawione drzwi miały przybity skobel i zamknięte były na kłódkę. Jedno

background image

okienko zabito tekturą.
Niestety, ktoś ich już uprzedził.
Schodki podsypano kamieniami i ziemią, brakujące stopnie zastępowały
równo ułożone cegły.
- Ktoś tu mieszka - stwierdził Marcin.
- Tonie jest do mieszkania - zaprzeczył Kostek. -Dach na pewno
dziurawy, w deszcz leje na łeb. A ten skobel, ta kłódka w spróchniałych
deskach?... Raz kopnąć, i koniec!
- Szkoda - żałował Marcin - tak tu ładnie, strumień blisko, słyszysz?
Słońce grzeje, aż pali, a za wozem cień. Chodź, siądziemy.
- Skąd ten wóz mógł tu przyjechać? - zastanawiał się Kostek.
- Ciężki. Jakie to konie musiały go ciągnąć! Dziadek nie wie?
- Nie. Pytałem, ale nie wie. Właściciele tych domków w okolicy to
przeważnie nowi mieszkańcy i też nie wiedzą. Dziadek sam był ciekaw,
kto nim jechał, co wiózł? Może jakie zwierzęta do cyrku, które
pozdychały w drodze? Może wojsko zabrało konie?... Różnie mogło się
zdarzyć. Ty pewnie powiedziałbyś: skarby. Co, Kostek?
- E tam, takie skarby! - wydyma pogardliwie usta Kostek.
- W wózku! Para koni w XX wieku! Mnie najwięcej interesują skarby,
których jeszcze człowiek nie odnalazł.
- I może nigdy nie odnajdzie...
- Odnajdzie. Ciągle są jakieś wyprawy, ekspedycje, wykopaliska. I nagle
odnajdują się całe miasta, świątynie, posągi -aż dech zapiera, nie?
- Może, kiedy szkołę skończysz, będziesz siedział gdzieś w dołku i ziemię
widelcem drapał?
- Nie śmiej się. Może. Ale to jest długa nauka, a ja mam tylko mamę...
Jak myślisz, czy Sobieraj wysłał już z kolonii kartę do mojej mamy?
- Jeżeli nie wysłał albo ją zgubił, to miałbyś klops nie z tej ziemi! O raju!
- Eee... obiecałem mu dwie rurki z kremem we wrześniu. Ale wiesz co?
Chyba do niego napiszę i przypomnę.
- Dla świętego spokoju napisz. Ja też muszę do mamy skrobnąć chociaż
kartkę, ale mi się tak nie chce!
- Chodźmy nad strumień - podniósł się Kostek. - Może tam są jakie ryby?
- Dobra. Ale wiesz, jakbyś mnie podsadził, tobym zajrzał przez to otwarte
okienko: co tam może być? No, przychyl się!
- Nie szukajcie, czego nie zgubiliście. Chcecie oberwać?!
Obrócili się gwałtownie w stronę głosu. Obok schodków stał mocno
opalony chłopiec, równy im wzrostem i chyba wiekiem. Ten w niebieskiej
koszuli, który pierwszego dnia ich pobytu w Zielonym Siodle

background image

zdenerwował Bobika.
- To ty? - poznał go Marcin. - Przechodziłeś koło nas i drażniłeś psa?
- Ja! No to co? - zuchwale odpowiedział chłopak.
- Tu mieszkasz? Skąd jesteś?
- Tu mieszkam. A skąd wy jesteście?
- My z Warszawy - odpowiedział Marcin. - Przyj echaliśmy do dziadka,
na Środkowej.
- Macie wspólnego dziadka?
- Nie, dziadek jest mój, ale kolega ze mną...
- A kolega dlaczego z kolonii uciekł?...
Kostek obejrzał się dokoła. Nikogo nie było, ale gdyby...
- Co ci się śni? - próbował zagadać Marcin. - Kostek znikąd nie uciekał!
- Stałem za ścianą i słyszałem wszystko. Co się będziecie
zapierać! Uciekł, to uciekł. Miał powód. Bez powodu się nie ucieka.
- No widzisz - ucieszył się Kostek. - Zgadłeś. My dawno już
postanowiliśmy, że będziemy razem na wakacjach, i różne takie rzeczy.
Więc jak Marcin tu przyjechał, ja też nie chciałem na kolonie.
- Skarbów będziecie razem szukać? - uśmiechnął się chłopak.
- O skarbach to tylko tak... A jak ty się nazywasz?
- Alba.
- I naprawdę tu mieszkasz?
- Naprawdę.
- A... jeść? Kto ci gotuje jeść?
- Sam sobie gotuję. - Alba kiwnął ręką w stronę, gdzie dopiero teraz
zobaczyli płaski dołek, obłożony kamieniami, i wbite dwa rozwidlone na
końcu paliki. - Chcecie zobaczyć?
Wypełnił dołek chrustem, wyciągnął z jakiegoś ukrytego miejsca kawał
żywicznej drzazgi, zapalił i podłożył pod chrust. Płomień buchnął
trzeszcząc i dymiąc.
- Alba rzucił na ognisko kilka pełnych garści szyszek, których spory
wzgórek był zgromadzony w pobliżu ogniska. Widać było, że jest
zapobiegliwym gospodarzem.
- Kostek i Marcin z zainteresowaniem śledzili ruchy Alby, siadłszy u
ogniska na jakiejś kłodzie, która pewnie tu przy wleczona służyła za ławę.
Alba kluczykiem wyjętym z kieszeni błękitnej koszuli otworzył kłódkę.
Wyciągnął z wozu pręt i garnek z uwiązanym do uszu drutem. Pręt założył
na widełki palików, do garnka nalał wody, a wydostawszy z wozu stary
koszyk, który nieść trzeba było ostrożnie, aby kartofli nie wysypać -
szybko zaczął je obierać.

background image

- Chcecie? Kartoflanką was poczęstuję. Dobra. Z grzybami. Tylko chleba
mam mało.
- Nie. Dziękujemy - spróbowaliby z przyjemnością tej kartoflanki, w
której suszone grzyby już pachniały, ale coś ich powstrzymywało od
przyjęcia poczęstunku.
- Musimy już iść - mówił Marcin - my też sami robimy kolację. Jesteśmy
tylko z dziadkiem, który prawie nie widzi.
- Przyjdź do nas na truskawki. Wielkie jak pomidory, zobaczysz! Mamy
namiot, huśtawkę, przyjdź!
- Zobaczy się. Może przyjdę - odpowiedział Alba przyglądając się
badawczo chłopcom. - Ale nie gadajcie, że ja tu mieszkam . No! W razie
czego, też jestem u dziadka na wakacjach! No!
Nazajutrz Kostek sprzątał werandę i usłyszał nagle ujadającego Bobika.
Zwrócił oczy w stronę furtki i zdawało mu się, że za siatką mignęła
błękitna koszula. Ale nowy znajomy przyszedł dopiero na trzeci dzień.
- Sie masz! - powiedział do Marcina i zaraz zapytał, gdzie
Kostek. ,
- U ogrodników.
- Jak to? - dziwił się Alba. - Macie taki duży ogród i kupujecie u
ogrodników?
Więc Marcin poinformował go, że chodzą na zarobek, żeby nie być
ciężarem dziadkowi i mieć parę własnych groszy.
- Dziadek nie trzyma cię darmo? Cóż to za dziadek?
- Po pierwsze, to nie jest prawdziwy dziadek, a po drugie... Ale Albę
interesowało tylko pierwsze i widać było, że ta
wiadomość bardzo go w czymś rozczarowała, bo powtórzył kilka razy:
- Więc to nie jest twój prawdziwy dziadek?!
Marcin dziwił się, ale żeby już skończyć z dziadkiem, zaproponował
truskawki.
Gość chętnie skorzystał z zaproszenia i jadł z apetytem takim, jak Marcin
czy Kostek pierwszego dnia. Teraz już im się przejadło. Tyle tego mieli i
tu, i u ogrodników!
Alba chyba znał się trochę na ogrodzie, bo od pierwszego spojrzenia
poznawał, gdzie co rośnie.
- Pomidory macie ładne. Już bieleją. Na oknie dojrzałyby prędzej -
mówił. -1 ogórki już spore. Niezły grosz wziąłbyś za nie u tego w budce,
przy spółdzielni.
- To dziadka. Dziadek powiedział, że będziemy jeść, jak urosną -
odpowiedział Marcin.

background image

- Ale cynie! Fiu! fiu! Ile tu kolorów! - Marcin nawet nie wiedział, że te
piękne kwiaty na rabatach, stojące z podniesionymi ku słońcu główkami,
tak się nazywają. - Okazowe! Sztuka w sztukę
dwa złote!
- Przecież to nie do sprzedania - tłumaczył cierpliwie Marcin.
Bujali się na huśtawce, biegali z Bobikiem, który warczał na Albę, ale już
ciszej - wreszcie Marcin musiał się zabrać do obiadu i na werandzie zaczął
obierać kartofle.
- Przychodź wcześniej - powiedział do Alby - będziemy mieli więcej
czasu. Śpisz tak długo?
- Śpisz! -prychnął Alba. -Ty jeszcze śpisz, kiedy ja już koszyk grzybów
niosę z lasu.
- Co dzień grzyby? To ci się przeje.
- Nie przeje, nie... Lepsze sprzedaję zaraz od ręki. A te gorsze suszę dla
siebie.
- Na słońcu? Przecież nie masz kuchni?
- Na drucie nad ogniskiem, jeszcze lepiej niż nad kuchnią. Na słońcu
robaki zeżrą. No to j a j uż pój dę. Przyj dźcie wieczorem, co? Dobra?
Cześć!...

XXII

Wybrali się do Alby wcześniej niż za pierwszym razem, a przyszli późno.
Słońce czerwono malowało pnie sosen.
Mieli po drodze wstąpić do spółdzielni po zapałki. Dochodzili już, gdy
nagle w głębi poprzecznej uliczki zobaczyli idącego... Nemka.
Skamienieli ze zdumienia. Nemek? W Zielonym Siodle? Nie w
Bułgarii?...
Nemek miał szybszy refleks. Zobaczywszy kolegów błyskawicznie
zawrócił na piętach i popędził ile sił w nogach przed siebie.
Kostek i Marcin ocknęli się z oszołomienia, pobiegli za nim. - Nemek!
Nemek! Zaczekaj!...
- Wariat! Nie uciekaj!...
Odległość między Nemkiem a kolegami zmniejszała się szybko. Już
słyszał tupot ich nóg tuż za sobą. Przystanął ciężko dysząc. Oni tak samo.
- War... wariat - sapał Marcin.
- Dla... dlaczego? -wtórował Kostek.
- Bo... bo... bo się przestraszyłem - powiedział szczerze Nemek.
- Przestraszyłeś się? Nie poznałeś nas?

background image

- Poznałem. I właśnie dlatego przestraszyłem się. Przecież powinniście
być na koloniach pod Jelenią Górą. To daleko od Zielonego Siodła, więc...
- A Bułgaria pd Zielonego Siodła jeszcze dalej - powiedział Kostekwięc...
Nie pojechałeś?...
- Nie pojechałem - mówił powoli Nemek nie patrząc kolegom w oczy. -
Miejsca nie było... znajomi mamy męża... chcieli koniecznie...
Marcin zrozumiał w lot i czym prędzej zaczął mówić o czym
innym.
- No to fajnie, że tu jesteś! Pokaż nam, gdzie mieszkasz. Będziesz do nas
przychodzić? Mnie z kolonii wywalili, wiesz? Ostatniego dnia, przez te
pomysły. A Kostek uciekł z dworca i Sobieraj za niego kartę do jego
mamy wyśle, bo Kostka mama nie wie, że on tu jest, i do tego ze mną. A
ja jestem u dziadka, ale nie takiego prawdziwego, tylko trochę dalszego,
ale fajny dziadek.
Zatrzymali się właśnie przed piękną, kutą w żelazie bramą. W głębi stał
parterowy dom o ścianach wyłożonych różowym piaskowcem. Od bramy
do domu prowadziła szeroka wyżwirowana droga, obrzeżona z obu stron
płytami chodnika. Na rabatach i klombach niedużego frontowego ogrodu
kwitły róże - całe bukiety drobnych różowych róż.
- Tu. U jednej pani - odpowiedział Nemek.
- Dobrze tu? - pytali podejrzliwie chłopcy.
- Dobrze... chyba dobrze... tylko nikogo więcej nie ma. Ta pani i ja.
Jakby na zaprzeczenie słowom Nemka na ścieżkę zza domu wyszedł duży
paw, zamiatając żwir ogonem. Przystanął, uniósł głowę w stronę
chłopców, namyślał się chwilę, odwrócił i zniknął.
Pióra w ogonie miał zupełnie wyszarzałe.
Umówili się z Nemkiem na jutrzejsze popołudnie. Kupili zapałki i pognali
do Alby.
Z daleka już zobaczyli dymiące ognisko i otwarte drzwi wozu.
Przechodząc Kostek rzucił ciekawym okiem do środka. Kupa igliwia pod
ścianą przyrzucona kawałkiem koca. Jakieś pudełko. Na gwoździu w
ścianie - plecak. Nic więcej.
Alba trzymał na kolanach garnek z zupą i łyżką skrobał już po dnie. Był
wyraźnie zły.
- Mieliście przyjść wcześniej, tak?
- Tak, ale słuchaj, Alba - opowiadał szybko Marcin - spotkaliśmy Nemka
Batorowicza. No, kolegę z naszej klasy, rozumiesz?
- Wielkie co! Kolega z klasy! Dawno go nie widzieliście! -wzruszył
ramionami Alba.

background image

- Niedawno, prawda, ale on miał jechać do Bułgarii z matką, własnym
samochodem, rozumiesz?
- I żółwia miał mi przywieźć... - wtrącił Kostek.
- .. .no i raptem - w Zielonym Siodle! Jak go zobaczyliśmy, to nas
zupełnie zamurowało! A on - j ak ruszył z kopyta!... Ledwo go
dognaliśmy. Nas zamurowało, a on się przestraszył. Heca, co?
- Przestraszył się, bo nałgał - stwierdził Alba.
- Nie - bronił Nemka Kostek. - On nie jest taki do łgania. W ogóle mało
mówi... Jemu było wstyd... Wykołowali go.
- Wykołowali? Kto?
- Może ten drugi ojciec? - domyślał się Kostek. - Zamiast Nemka
pojechali jego znajomi. Mieć dwóch ojców to tak jak żadnego.
- To on ma dwóch ojców? - zdziwił się Alba.
- Jeden, ten prawdziwy - poszedł, a drugi - ten, co teraz z nim jest. I
widzisz: jeden na drugiego pewno się oglądał, a Ne-mkowi z wakacji
wyszedł klops!
- Z mojego żółwia też klops! - stwierdził ze smutkiem Kostek. - Taki
drugi ojciec to - trucizna.
- A twój ojciec jaki? - dopytywał Alba.
- Mój ojciec nie żyje. Dawno. Mało go pamiętam. Mnie
wychowała mama, tylko mama, chociaż Alicja mówi, że ona też.
- Alicja?
- Kostek ma siostrę, dorosłą, już pracuje - wyjaśnił Marcin.
Alba rzucał pytanie jedno za drugim, wypytywał o wszystko. O ojca,
matkę, braci.
Chłopców to nie dziwiło: dopiero ich poznał, mało co o nich wiedział,
widocznie był ciekaw.
Ale kiedy w pewnej chwili zapytał Marcin:
- A twoi rodzice?... - Alba szybko powstał, nalał wody do garnka po
zupie, zawiesił nad dogasającym ogniskiem, dorzucił szyszek i
powiedział:
- No, dziadek wam wsypie! Ani kolacji, ani zapałek, a słońce już zaszło.
Porwali się na nogi. Przy ognisku, przy opowiadaniu o swoich, zapomnieli
o czasie.
- Alba, przyjdź do nas jutro po południu. Będzie Nemek. Przyniesie piłkę.
No?
- Nemek? - powtórzył Alba. - Co to za imię?
- Nemezjusz. Nie bój się: prawdziwe. Jest w kalendarzu. Przyjdziesz?
- Zobaczy się - odpowiedział Alba.

background image

- O swoich starych nie chce gadać - mówił po drodze Kostek. -Może on
od nich uciekł?...
- Ale nas wypytywał, nie? O ojcu, sam słyszałeś, dwa razy musiałem to
samo... Skąd on jest? Co robi? I gdzie wróci, bo przecież zimować tu nie
będzie?...
Nemek przyszedł na Środkową do kolegów, ale ze swoją opiekunką,
starszą panią, która pomimo tuszy nie przestraszyła się ładnego kawałka
drogi.
Bobik od razu poczuł obcych i zaczął ujadać szarpiąc się na łańcuchu.
Marcin i Kostek wybiegli gościom naprzeciw i milczeli onieśmieleni
widokiem nieznajomej.
- Trafiłem! - ucieszył się Nemek. - Proszę pani, to właśnie są moi
koledzy: Marcin i Kostek.
- Czego tak stoicie jak kamienne słupy! - zaczęła szybko i głośno ubrana
czarno osoba. - Powiedzcie: „Dzień dobry pani!" Ukłońcie się porządnie.
- Dzień dobry pani! - ukłonili się jak na komendę i bardzo porządnie.
- U kogo tu mieszkacie?
- U mojego dziadka, proszę pani...
- U dziadka! To mi nic nie mówi. Jak się nazywa twój dziadek?
- Mój dziadek nazywa się Zygmunt Dziewałtowski, proszę pani.
- Pan Dziewałtowski! - rozpromieniła się pani. - Drogi pan
Dziewałtowski! Znam go, znam doskonale z tych pierwszych lat po
wojnie, kiedy tu pracował w radzie narodowej, kiedy wszystko
organizował. Energiczny, uczynny, a jaki życzliwy! Jest w domu?
- Jest, proszę pani, w domu, ale choruje na oczy i musi przebywać w
zaciemnionym pokoju.
- Co ty mówisz! - zmartwiła się pani. - A któż się nim opiekuje?
- My - oznajmił dumnie Marcin. - Ja i Kostek.
- I żadnej kobiety tu nie ma?
- Nie ma, proszę pani, bo... - Marcin chciał powiedzieć: „tak lepiej" - ale
w porę ugryzł się w język.
- Pobiegnij do dziadka - poleciła Marcinowi przybyła - i powiedz mu, że
przyszła pani Wiktoria Kuleszyna, wyraźnie powiedz: pani Wiktoria
Kuleszyna. I spytaj, czy można wejść na chwilkę rozmowy.
Marcin pobiegł, a pani Kuleszyna, rozglądając się po czysto zamiecionym
otoczeniu werandy, zwróciła się do Nemka:
- Teraz jestem spokojna. Do pana Dziewałtowskiego pozwolę ci,
Nemeczku, przychodzić. Mam nadzieję, że chłopcy, którzy są u niego, to
przyzwoici chłopcy.

background image

Marcin już wracał.
- Dziadek prosi, żeby pani była łaskawa wejść - Marcin znowu się
porządnie ukłonił.
- Prowadź mnie do dziadka! - rozkazała pani Kuleszyna. Marcin
posłusznie spełnił jej życzenie.
Kostek kiwał głową z politowaniem.
- Ależ się ten Marcin rozszastał!
- Pani Wiktoria to lubi - tłumaczył Nemek - i dobrze, że zna waszego
dziadka, będzie mnie tu puszczać. A cały dzień w tym ogródku, tylko z
pawiem, to...
- Urządzili cię, można powiedzieć - współczuł Kostek.
- Tam miał być jeszcze jeden chłopiec - dorzucił szybko Nemek - ale
zatelefonowali, że nie przyjedzie.
- Jest telefon? A telewizor?
- Nie. Pani Wiktoria mówi, że trupem padnie, a telewizora na próg nie
puści.
Marcin wyskoczył z talerzem po truskawki. Dziadek chciał gościa
poczęstować.
- A co wy robicie cały dzień? - dopytywał Nemek. - Nie nudzi wam się?
- Nie. Do południa jest robota w domu i w ogrodzie. Chodzimy do
spółdzielni na zarobek. A po południu ganiamy. Szkoda, że nie ma piłki.
Jest nas teraz czterech, można by grać.
- Ja mam futbolówkę. Ale gdzie czwarty?
- Jest. Fajny chłopak. Na pewno ci się spodoba. Jutro przynoś piłkę.
Była piłka, było ich czterech, brakowało tylko miejsca, na którym można
by kopać.
Wtedy Alba doradził targowisko.
Między Środkową i Długą w pewnym miejscu urywały się domy po
obydwu stronach i właśnie tam ogrodzono żerdziami duży plac, na którym
w środę i sobotę, dni targowe, odbywał się targ. Z boku wkopano tu
przykryte daszkami stoły, na których sprzedawczynie rozkładały masło,
sery, śmietanę, owoce. Warzywa sprzedawano wprost z wozów i stert
rzuconych na ziemię. Nieszczęsne ptactwo z powiązanymi nogami, a co
gorsza skrzydłami, leżało pokotem na wydeptanej trawie. O godzinie
dwunastej targ był już zakończony, a kiedy chłopcy przybiegli po
południu, plac był wymieciony do czysta przez dozorcę, a śmieci
wrzucone do olbrzymiego śmietnika.
Kiedy Alba pierwszy raz przyszedł na piłkę, trójka kolegów już na niego
czekała. Rzucił swoje „się macie!", a spojrzawszy na Nemka powiedział: -

background image

Nemek, to ty?
- Tak. Ja - odpowiedział Nemek i można było myśleć, że jest to albo
swojego rodzaju zapoznanie się, albo że ci dwaj już się gdzieś widzieli.
Kopało się wspaniale. Plac był duży, twardo ubity, odsunięty od
najbliższych domów. Okrzyki i wołania nie przeszkadzały nikomu.
Zaraz też znalazło się więcej amatorów futbolu. Co dzień, co godzina
wyrastali jak spod ziemi kibice, którzy nie wiadomo kiedy włączali się do
gry. Po tygodniu były pełne dwie drużyny.
Tego dnia, kiedy Nemek zaraz po obiedzie przybiegł z piłką, przyniósł
również parę dobrych metrów mocnego, choć niegrubego łańcucha.
Kiedy go rzucił na schody werandy, Marcin i Kostek spojrzeli po sobie:
skąd Nemek wie, że im do pracy nad charakterem potrzebny jest łańcuch?
Czy on może też chce... z nimi razem?
- Nie myślisz, że za cienki? - spytał Marcin, który już wyobraził sobie,
jak trudno będzie czyścić takie drobne ogniwka.
- Nie. To mocny łańcuch. Dała mi go pani Wiktoria, kiedy powiedziałem,
że wasz Bobik męczy się na krótkim. Ona też kiedyś miała psa, ale zdechł.
A więc to dla Bobika! Też dobrze. I zaraz dosztukowano Bobikowi
przestrzeni życiowej, a pies szalał z radości.
Pewnego dnia, zmordowani kopaniem piłki, rzucili się w domu na
truskawki, a kiedy już Nemek i Alba odeszli, Marcin powiedział:
- Czas leci jak ta lala! A co z pracą nad charakterem?
- Nemek przypomniał - zgodził się Kostek - ale... łańcucha nie ma.
Trudno.
- Bo tobie się łańcuch nie podoba, ja wiem. - Marcin wyraźnie posądzał
Kostka o wygodnictwo. - „Nie ma łańcucha -trudno" - przedrzeźniał. - A
ja ci mówię, że jak nie ma, to go trzeba poszukać, wiesz? I zaraz dzisiaj
zapytam dziadka. Bo mnie się zdaje, że w tej zamkniętej komórce muszą
być różne rzeczy.
Zaglądałem przez szparę. Czego tam nie ma! Może być i łańcuch!
Zapytany dziadek zastanowił się chwilę.
- Łańcuch? Powinien chyba gdzieś się znaleźć. Przecież dawniej , kiedy
tu była kupa ludzi, mieliśmy krowę. Chodziła po pastwisku na długim
łańcuchu. Ale to był gruby łańcuch. Za gruby dla Bobika. I wcale nie
uważam, żeby mu był potrzebniejszy jeszcze dłuższy. A poza tym,
powiem wam, co mi się nie podoba: nie podoba mi się, żeście przedłużyli
Bobikowi wolność bez mojej zgody! Tak! - pan Dziewałtowski stuknął
przy tym mocno laską w podłogę. Obaj chłopcy speszyli się nie na żarty.,
- Bo... bo... proszę dziadka-jąkał Kostek, który starszego pana nazywał

background image

tak na jego polecenie - Bobikowi było za krótko. Naprawdę.
- Ale jeżeli dziadek sobie nie życzy, to my... przedłużenie skasujemy -
chciał naprawić gafę Marcin.
- Łańcuch był za krótki i dobrze, że jest dłuższy. Ale trzeba się było mnie
o zgodę zapytać. Pamiętajcie o tym. A teraz mówcie: na co wam ten
łańcuch?
Marcin milczał. Kostek również. Patrzyli na siebie przez stół i widać było,
że pytają się nawzajem; powiedzieć dziadkowi czy nie?...
- Nie chcecie - nie mówcie - dziadek stuknął znowu laską. Widać było, że
jest dotknięty brakiem zaufania. - Ale i ja na nie wiadomo co łańcucha nie
dam. Nie ufacie mi? Wzajemnie!
- Dziadku! - Marcin widział, że nie ma innego wyjścia, tylko powiedzieć
prawdę. - My nie dlatego, że nie ufamy... tylko... może się dziadek będzie
śmiać?
- Jeżeli śmieszne, to dlaczego miałbym się nie śmiać? Mów!
Więc Marcin, popierany od czasu do czasu krótkim słowem lub kiwaniem
głowy Kostka, opowiedział o wspólnym postanowieniu: łańcuch
potrzebny im jest do pracy nad charakterem. Duży, gruby łańcuch, który
można by czyścić, dzień w dzień, ogniwo za ogniwem - do blasku.
Pan Dziewałtowski słuchał, milczał, pociągał co chwila koniec lewego
ucha, jakby je masował, i przenosił oczy zasłonią te
ciemnymi okularami to na Kostka, to znów na Marcina.
Czekali dobrą chwilę na jego zdanie.
- Łańcuch... cóż... można spróbować... Spróbujcie-przyzwolił poważnie. -
Powinien być na strychu, w dzień poszukajcie. Spróbujcie. I pamiętajcie. -
Dziadek już podniósł się, wysoki, ogromny, z przerzedzoną siwą grzywą
nad czołem. -Ze mną tylko prostą drogą. Dobranoc.
Łańcuch znaleźli na strychu. Był gruby, ogniwa miał spore, akurat takie
do czyszczenia. I zardzewiał mocno, było co czyścić. Tylko długość nie
przedstawiała się imponująco -wszystkiego dziewięć metrów. Zmierzyli.
- Mało - twierdził Marcin. - Po cztery i pół metra, cóż to jest! Mucha!
- Eee... - Kostek się nie zmartwił. - Dobre i to. Przygotowali jeszcze przed
pójściem Kostka do pracy cegłę, ostry piach i wybrany spod kuchni
popiół.
Zaraz po południu wzięli się do roboty. Usiedli pod sosnami, każdy miał
w blaszankach obok siebie „proszki do czyszczenia", każdy siedział nad
swoim końcem łańcucha. Środek naznaczony był kolorową szmatką.
Ciekawe, kto pierwszy do niego się zbliży?...
Próbowali na sucho, na mokro, z wodą, ze śliną. Mieszali popiół z

background image

piaskiem, piasek z cegłą. Marcin zrobił nawet za zezwoleniem dziadka
mieszankę ze starej oliwy i octu.
Usmarowali się jak nieboskie stworzenia! Alba na ich widok wybuchnął
śmiechem.
- Po jakiego czorta wam ten łańcuch?
- Tak... tak sobie... żeby był porządek - odpowiedzieli wymijająco. Nie
chcieli go wtajemniczać w sekret.
- Dziadek wam kazał? - domyślił się Alba. - Radzę wam, wymigajcie się
z tego. Głupiego robota: łańcuch prędko zardzewieje znowu, i co? Od
początku?...
Nemek przestraszył się ich wyglądem.
- Nie mordujcie się tak! W przyszłym tygodniu pojadę do
Warszawy, to wam przywiozę specjalny płyn, od którego rdza spływa jak
woda. Ani odrobiny nie zostaje!
Tu zostawało. Po godzinie tarcia ogniwo Marcina trochę połyskiwało po
zewnętrznej stronie. Do środka, pomimo że było duże, trudno się było
dostać. Ogniwo Kostka ciągle było usiane żółtymi piegami, jak jego
twarz.
- Cholera! -powiedział w pewnej chwili Marcin. -Mam na dzisiaj dość! -1
cisnął swój koniec łańcucha w trawę.
- A ja i na dziś, i w ogóle. Idę grzać wodę. Pod pompą nie odmyjemy się
do jutra rana. - Kostek wstał, wytarł szmatą ręce, otrzepał spodnie i dodał:

Dziadek jest mądry: „Spróbujcie"... Spróbowałem i wysiadam.

XXIII

Rozgrywano mecz Zielone Siodło - Warszawa. Oczywiście stolica była
górą. Marcin wracał do domu upojony. Dziwił się, że Kostek nie podzielał
jego entuzjazmu. Dlaczego?
- Normalnie. Wbiliśmy - ale komu? Najpierw ich podciągnijmy, potem
się zobaczy.
Marcin stracił humor i do kolacji nie odezwał się ani słowem. Czuł, że
przyjaciel miał rację.
Po południu następnego dnia, gdy obie drużyny zebrały się znów na placu
targowym, Marcin wziął swoich na bok i szybko, jakby się spiesząc, żeby
go Kostek nie ubiegł, zapowiedział krótką sztabową naradę.
- Widzicie chyba, że gramy z patałachami? Żadnego zadowolenia
człowiek z tego nie ma. Więc zróbmy inaczej: podciągnijmy ich, co? My z
Kostkiem...

background image

Alba przymrużył oczy i przerwał:
- Ty, Marcin, jesteś kiepski wariat! To zardzewiałe łańcuchy czyścisz, to
znów chcesz zakładać kursy futbolowe. Wakacje się skończą, a z tych
robótek się nie wygrzebiesz, wiesz?
- Nie, dlaczego? - Nemek też domyślił się, co chciał zaproponować
Marcin. -To zdolni chłopcy. Widzieliście, jak Janik wczoraj
podawał piłkę?
- Jeden Janik - upierał się Alba. - O centrowaniu pojęcia nie mają. O
obronie też.
- Grałeś zawsze na prawdziwym boisku, tak? - pytał Nemek.
- Nauczymy ich - powiedział krótko Kostek.
Więc nie było już: Stolica - Zielone Siodło, tylko Niebiescy, bo jeden
bramkarz, Alba, miał niebieską koszulę, i Czarni, bo drugi - Marcin, po
Wacku odziedziczył czarny bawełniany golf.
Był jeszcze trzeci kolor: Zieloni. To ci, którzy stale mieszkali w Zielonym
Siodle. A do tego i pod względem sprawności sportowych byli jeszcze
bardzo zieloni. Ale Zieloni grali P° obu stronach boiska i było
zapowiedziane, że - po pierwsze: jeżeli ktoś w ferworze gry zawoła
„Spalony-Zielony", rnają się nie obrażać, a po drugie: przygotowanie
bramek, czyli czterech wbitych kołków, które po grze trzeba było
uprzątnąć, też jest ich obowiązkiem.
Za to uczyli się centrowania, podawania i bicia goli- Szkolili sobie
skrzydłowych, obrońców, kapitanów, a w perspektywie -i bramkarzy.
Któregoś dnia o zmierzchu dziadek powiedział, żeby położyć łańcuch na
miejscu. Leży w trawie od kilku dni. Rosa.
Więc Marcin przyznał, że próba się nie udała... Widać naprawdę. .. z tym
charakterem... trudno...
- Zawracanie głowy - powiedział dziadek. - Do charakteru potrzeba ludzi,
nie zardzewiałego żelastwa.
Co oznaczały te słowa?
Kostek przytaknął głową i zrobił minę, jakby rozumiał, więc i Marcin nie
chciał pytać. Myślał, myślał, aż poszedł spać. Zapomniał wtedy spuścić
psa z łańcucha.
W nocy z ogrodu skradziono pomidory. Te najładniejsze, które już
różowiały. Chłopcy spali mocno, dziadek słyszał ujadającego Bobika, ale
nie wstawał - przecież Bobik szczekał na każdego, kto przechodził za
siatką.
Marcin nie mógł sobie darować, że dziś właśnie na noc zapomnieli spuścić
z łańcucha Bobika. Ale tak dobrze szło kopanie piłki! Nemek miał rację:

background image

postępy Zielonych były widoczne z dnia na dzień.
Stało się to zapewne nad ranem, kiedy sen jest najmocniejszy. Złodziej
przyszedł o brzasku, nie świecił chyba latarką? A może rwał przy
księżycu?
Gdyby to się stało w środku nocy, usłyszeliby na pewno, bo było wtedy
takie parę minut, kiedy nie spali.
Pierwszy przebudził się Marcin. Usłyszał ciężkie, stłumione stękanie
przyjaciela ze stojącej blisko jego łóżka kanapy.
Zerwał się. Myślał, że Kostkowi coś się stało. Może mu agrest zaszkodził
1...
- Kostek! Kostek! Co ci jest? - pytał pochylając się nad głową Kostka,
którą dobrze widział na poduszce. Noc była księżycowa.
Kostek otworzył oczy. Ocknął się i przestał stękać.
- Co? Co się stało?... - pytał przytomniejąc.
- Nic. Tylko tak jęczałeś, myślałem, że cię brzuch boli albo co. Zląkłem
się...
- Oj, Marcin - westchnął z ulgą Kostek - tak mi się śniło... Oj, dobrze, że
to tylko sen...
- No? Co?... - Marcin przysiadł na Kostkowym kocu.
- Skoczelowa!... Goniła mnie i wołała: „Uciekłeś z kolonii!... Ale cię
złapię!" A ja, Marcin, mówię ci, gnałem, ile sił w nogach, ale już była
blisko, bo waliza ciężka...
- Nie mogłeś walizy rzucić?
- Dobryś! Dałaby mi mama, nie dość, że uciekłem, to jeszcze i walizkę
zgubiłem, no!...
- Cii!... Dziadek!... -Marcin obejrzał się niespokojnie na uchylone drzwi
do drugiego pokoju.
Zasnęli zaraz mocno i już do rana bez przebudzeń.
Szkoda w ogrodzie nie była wielka. Dziadek założył swoje najciemniejsze
okulary i wyszedł zobaczyć.
- Dobrze chociaż, że nie połamali krzaków. Inne pomidory dojrzeją.
Obejdźcie całe ogrodzenie i poszukajcie śladów.
Były - pod wj azdową bramą. Tam gdzie kończyło się zabezpieczenie
siatki kolczastym drutem. Wyraźne ślady: gumowe, dość duże podeszwy
w kratkę, wbite dokładnie w ziemię - to przy zeskakiwaniu z bramy.
Dziadek kazał iść do pani Gzymsowej i prosić, żeby wieczorem przyszedł
syn i pomógł owinąć kolczastym drutem górną listwę bramy.
Śniadanie jedli bez apetytu, w milczeniu.
Niby niewielka strata, a czuli się paskudnie, jakby chcieli coś wstrętnego

background image

wypluć.
- Ten czwarty to kto? - zapytał nagle dziadek.
- Czwarty? Dziadek myśli: Alba? - spytał zaskoczony Marcin.
- Was jest dwóch. Nemek trzeci. Nemka znam, zawsze zajdzie
powiedzieć „dzień dobry" i kiedy pani Kuleszyna jedzie do Warszawy,
pyta, czy czego nie potrzebuję. A ten czwarty? Był tu przecież u was raz i
drugi. Nic mi o nim nie mówiliście - w głosie dziadka brzmiał wyrzut.
Chłopcy speszyli się.
- To Alba... - tłumaczył Kostek. - Nazywa się Albin i jest taki jakiś...
dziwny.
- Mieszka na końcu Podleśnej, tam gdzie już zaczynają się place - Marcin
mrugnął do Kostka.
- Powiedziałeś „dziwny". Dlaczego? -zwrócił się dziadek do Kostka.
- B o się tak wypytuj e... Marcin, prawda? O oj ca, o matkę, o braci, o
siostry...
- Tak - potwierdził Marcin - jak tylko gdzie idziemy albo przysiądziemy,
zaraz zaczyna. I tak niby niechcący: „Dziś gotuję grzybową zupę. A twoja
mama co gotuje? A w niedzielę co? A czy gotuje to, co ty lubisz?" Albo:
„Lubisz chodzić do kina? Z ojcem? A czy ojciec mówi, jak mu się film
podoba? A często daje ci na kino?"
- I nagle pyta - włączył się Kostek - „Jaka jest twoja mama? Wysoka? A
jakie ma oczy? A czy lubi śpiewać?"
- Tak, dziadku. Nawet mnie kiedyś prosił, żeby mu pokazać fotografię
mamy. No!... A jak powiedziałem, że nie mam, to patrzył na mnie, jakbym
kłamał. Naprawdę!
- Asam-milczek. Raz Marcin zapytał o jego matkę, to zaraz tak zgrabnie
wykręcił: „O. patrzcie! Kraska leci!" - i za-pytlował na amen. O raju! -
krzyknął nagle Kostek spojrzawszy na zegar. - Spóźnię się do roboty!
Dzień zapowiadał się upalny, duszny. Od dłuższego czasu trwała
spiekota'i ludzie wyczekiwali z upragnieniem deszczu. Ale co się
pokazywała jakaś nadzieja w postaci kłębiastych, ciężkich obłoków, wiatr
rozwiewał ja bez śladu. Dziś może będzie inaczej?
Marcin czuł po prostu namacalnie, jak powietrze ciężko napiera na niego.
A może to było tylko przykre samopoczucie po odkrytym złodziejstwie?
Listonosz wprowadził rower, oparł go o drzewo, zdjął czapkę i ocierał
chustką duże krople potu. Dziadek usłyszał. Niecierpliwie wyszedł na
werandę. Czekał na listy od Stefana i od Helenki.
- Dzień dobry panu! Jak zdrowie? - pytał uprzejmie listonosz. - Zaraz się
pan lepiej poczuje, bo listy są aż trzy. Jak nie ma, to nie ma, a jak są. to od

background image

razu trzy! - podawał dwie białe koperty i jedną niebieską.
Dziadek cieszył się jak dziecko.
- Może ja przeczytam? - proponował Marcin. Dziadkowi przecież nie
wolno męczyć oczu, chociaż lekarz stwierdza dużą poprawę.
- Dobrze. Najpierw powiedz mi, skąd te listy? No, odczytaj z pieczątki
pocztowej.
- Opole-czytał Marcin.
- To od Helenki!
- Wrocław...
- Od Stefana!
- Jelenia Góra...
- Jelenia Góra? Kto może do mnie pisać z Jeleniej Góry? -zastanawiał się
starszy pan, a Marcin oglądał kopertę.
- To do Kostka! O, dziadku, pisze wyraźnie: Kostek Przegoń, Zielone
Siodło pod Warszawą, ulica Środkowa 31. Tak. To Janek Sobierajski! Z
kolonii! Na odwrocie jest adres nadawcy. To kolega z naszej klasy!
- Dobrze. Czytaj listy do mnie.
Wiadomości były dobre. Szkarlatyna miała lekki przebieg, obaj chłopcy
leżeli w szpitalu, mieli nadzieję, że coś im jeszcze z wakacji zostanie, ale
mało, więc chyba nie przyjadą.
List Stefana też ucieszył dziadka.
Marcin odczytywał zawarte w nim wiadomości automatycznie, bo tracił
przytomność ze strachu: co się stanie, jeżeli dziadek każe otworzyć list od
Sobieraja, a tam będzie o Kostkowej ucieczce albo o czymś takim, co
wydobędzie na jaw nagą prawdę?...
- List do Kostka połóż na parapecie okna. Jak przyjdzie na obiad,
przeczyta - powiedział dziadek i Marcinowi dusza zeszła z ramienia.
- A może to coś ważnego? Dziadku, może ja bym mu zaniósł? Przecież
do ogrodników niedaleko...
- Od kolegi z kolonii to chyba nic pilnego - powiedział dziadek. - Dziwne
tylko, że Kostek zdążył dać mu adres, zanim się spóźnił na pociąg.
- A może... pewno... stąd do niego napisał! -Marcin rozpaczliwie
próbował ratować sytuację.
- Aaa! Rzeczywiście!... Nie przyszło mi to do głowy-powiedział
rozweselony, chyba dobrymi wieściami od dzieci, dziadek i poszedł
słuchać radia do ciemnego pokoju.
List Sobieraja był krótki:
„Dwie rurki z kremem -moje. Kartę do twojej mamy wrzuciłem. Wczoraj
przyszedł do ciebie list. Jest u Skoczelowej. Basior widział. Tu jest fajnie,

background image

ale ciastek nigdzie nie ma. Cou
- Kto mógł do mnie pisać? Mama?... - zastanawiał się Ko-k i wcale nie
był z tej wiadomości zadowolony, ale pocie-i się prędko: - Dobrze, że to
list, bo jakby była karta od my, Skoczelowa na pewno przeczytałaby i
dopiero byłby •ps!
- I tu o mały włos miałbyś klops, gdyby dziadek spytał, id Sobieraj ma
twój adres.
- Sobieraj jest osioł nie z tej planety. Mówiłem mu, żeby ał do ciebie. Ale
jemu od tego słodkiego zrobił się w głowie t! - wściekał się Kostek. -
Dobrze, że dziadek nie spytał. I •kój.
Ue na spokój nie zanosiło się tego dnia. W powietrzu wisia)
urza.
uitbolu dziś nie będzie, bo Nemek pojechał z panią Kuleną
do Warszawy. Wróci autobusem dopiero o osiemnastej
o nawet później. Marcin z Kostkiem mają po niego wyjść
przystanek. Z Albą umówili się, że zajrzą do niego zaraz po
edzie. Zostawi im pieczonych kartofli, a potem wybiorą się
sm do lasu. Pokaże im, gdzie chodzi na grzyby.
dba siedział koło wygaszonego ogniska, na kłodzie, z opusoną
głową. Nie odezwał się na ich wesołe okrzyki.
Alba! Alba, co ty? - trącił go w ramię zaniepokojony rcin. Ogarnęło go złe
przeczucie.
Alba! Stało się co?
'hłopiec podniósł głowę i zobaczyli wtedy jego oczy pełne Daczy i twarz
ubrudzoną szarymi smugami, jakby po pła-. Nigdy go takim nie widzieli!
Okradli mnie... Wszystko...
Też w nocy?! - zawołał Kostek.
Bo u nas w nocy był złodziej - szybko mówił Marcin - po-ory oberwał.
W nocy usłyszałbym, ja czujnie śpię. Musiał to zrobić ), kiedy poszedłem
na grzyby - podniósł się i prowadził do u - kłódkę ze skoblem wyrwał.
Zabrał wszystko. ;liwia nie przykrywał już koc. Nie było na ścianie
plecaka.
Co zabrał? - pytał Kostek.
Miałem dwieście siedemdziesiąt złotych schowane w po-iu i to wyniuchał
- wyliczał Alba - a w plecaku: koszulę,
sweter i półbuty. Obłowił się! Musiał czekać w krzakach, aż wyj dę. O,
drań! I komu to zabrał ?! - wybuchnął żalem pomieszanym z wściekłością.
- Komu?! Przecież zostałem tylko w tym, co na sobie!... W podartych
gumowcach!... Na zimę! -odwrócił się gwałtownie plecami, nie chciał,

background image

żeby widzieli...
- Na zimę? - Kostek spój rżał na Marcina i powtórzył: - Na
zimę?
- A co? - mówił odwrócony ciągle Alba. - Stary piecyk miałem tanio
dostać i rurę. Nie bój się, obetkałbym dziury, byłoby ciepło. I szczeniak by
mnie grzał. Miałem już upatrzonego. Dokąd go teraz wezmę?...
- Mogłeś mieć szczeniaka? - Kostka zabolała najwięcej utrata tej
możliwości. - Pewnie, tu by ci nikt nie zabronił...
- Alba! - wtrącił wstrząśnięty Marcin. - Trzeba coś zrobić. Chodźmy
zawiadomić milicję! Może złodzieja złapią.
- Milicję! - Alba odwrócił się nagle do nich. Oczy miał suche. - Jeszcze
tylko brakuje, żebyście mi tu na kark sprowadzili milicję! Ani mi się
ważcie!
Na widok twarzy Alby, zeszpeconej źle ukrywanym strachem, Marcina
przeszyło podejrzenie.
- Dlaczego się boisz milicji? Alba!... Skąd miałeś pieniądze?...
- Coś ty, Marcin! - wtrącił się Kostek nie mniej przestraszony, ale i
oburzony posądzaniem.
Alba nie wybuchnął, jak spodziewał się Kostek, ani złością,
ani żalem. Patrzył poważnie na Marcina.
- Złodziejem nie jestem - powiedział wreszcie biorąc głęboki oddech. - Ja,
bracie, prowadzę buchalterię: co, kiedy i od kogo dostałem za robotę.
Kiedy namawialiście mnie do ogrodników - nie chciałem. Dlaczego?
Dlatego, że tam trzeba podać adres, gdzie się mieszka. Nie mam adresu. I
teraz milicji nie chcę widzieć dla tego samego. Złodzieja nie znajdą. Może
to był jakiś włóczęga, poszedł już albo pojechał za moje pieniądze daleko.
Za to będą pytać, jak się nazywam, a skąd, a którędy, a kiedy? A ja im
tego nie powiem!
- Uciekłeś? - zapytał Kostek.
- Uciekłem... Ty też uciekłeś.
- Rodzice cię szukają? - to: Marcin.
- Nie szukają, nie. Ja... nie mam rodziców. - Alba podszedł do ogniska,
nachylił się i rozgrzebywał popiół, jakby izukał tam iskierki żaru.
- Jemu było tam źle - powiedział cicho Marcin do Kostka. Mba usłyszał.
- Źle?... Dostawałem jedzenie, miałem swoje łóżko, cho-łziłem do szkoły.
Ubranie też - wszystko. Wszystko było vspólne, wszystko było razem...
Źle?... - powtórzył Alba >odchodząc znowu do chłopców i siadając obok
nich na kło-[zie. - Nie. Ale... ale ja już nie chciałem być taki... niczyj. I lic
swojego, żywego: ani psa, ani kota. Miałem oswojoną nysz, z ręki jadła.

background image

Pułapkę zastawili...
- Alba! To zupełnie jak ja! - zawołał z pełnym zrozumie-iem Kostek.
- Ty? Ty masz swoją matkę, swoją siostrę. Jakby ci się
0 stało, martwiłyby się. Jakbyś chorował - płakałyby. Gdy-yś sobie tylko
guza nabił - żałowały, że cię boli. Nie! Ty się s mną nie porównuj!...
Daleko zagruchotał grzmot. Przejęci rozmową ani spo-rzegli, że niebo
zmętniało, zasnute burymi kłębami chmur, /ierzchami sosen targnął silny
podmuch.
- Co to? - przestraszył się Marcin.
- Idzie burza - obejrzał się dokoła Kostek.
- Tak. Alba, chodź z nami - proponował Marcin. - Prze-eż w ogrodzie stoi
namiot. Można spać w namiocie. Co, Ko-ek?
- Może. Ja mu dam koc, poszewkę wypchamy sianem. A
1 strychu leży stary materac. Dziadek pozwoli, tylko mu zęba powiedzieć.
- I zaraz zacznie się wypytywać. A co? A kto? I na milicję i znać - rzucił
podejrzliwie Alba.
- O, nie, mój kochany! - obruszył się Marcin. - Dziadek e taki. Nie
wypytuje się i do niczego nie zmusza. Chcesz -ów, nie chcesz-nie gadaj.
Aby tylko nie łgać. I naprawdę, odź z nami. Przecież tu nie możesz zostać.
Chodź!
Dziadek siedział na werandzie. Lekarz pozwolił mu już wy-chodzić w dni
bezsłoneczne.
Kiedy Marcin i Kostek przerywając sobie zaczęli opowiadać o krzywdzie,
jaką złodziej wyrządzi! Albie, słuchał, a w pewnej chwili zapytał nagle:
- A obiad, chłopcze, jadłeś?
Alba zaczerwienił się gwałtownie, potem nie wiadomo czym zakrztusił, a
wreszcie wyznał:
- Nie... ale mnie się jeść nie chce...
Kostek odgrzał zaraz zupę z obiadu, pokroił chleb i postawił na stole
przed Albą. Dziadek kazał Kostkowi z Marcinem iść na ogród i sprawdzić
wszystkie podpórki przy pomidorach, bo czego złodziej nie ukradł, może
połamać burza.
Alba został na werandzie i, widocznie przez grzeczność, zjadł wszystko,
co było na stole. Wymył potem talerz pod pompą i chyba rzucił coś
Bobikowi, bo ten tańczył na dwóch łapach, jakby chciał Albina złapać za
szyję.
Później siedział na schodkach przygnębiony, osowiały. W milczeniu
pomógł ściągnąć ze strychu materac i umieścić go w namiocie. Obszedł
jeszcze raz krzaki z pomidorami, powbijał mocniej paliki, chociaż

background image

chłopcom wydawało się, że to już dobrze zrobili. Długo stał koło budy
Bobika.
- Dajcie mu coś do roboty... -szepnął dziadek Marcinowi. Więc Kostek
zapytał Albę. czy potrafi zszyć futbolówkę.
Podjęli się tego z Marcinem, ale zapomnieli. Alba kiwnął głową, że tak, i
zasiadł z piłką, igłą i mocnym cienkim sznurkiem na progu werandy.
Grzmoty dalekiej burzy słychać było coraz bliżej. Tylko wiatr ustał i
zrobiło się znowu duszno i sucho.
- Zdążymy do autobusu, dziadku? - pytał Marcin przypominając, że
obiecali na szóstą pobiec do autobusowego przystanku spotkać Nemka,
który miał przywieźć nową dętkę do
- Idzie ta burza, idzie od samego rana i nie może przyjsc.
- Może minie bokiem - mówił dziadek - nigdy do końca nie wiadomo. A
przydałby się deszcz. Ziemia sucha jak pieprz. Na wszelki wypadek
weźcie kaloszówki, w komórce jest kilka par. Przymierzcie.
Kostek dobrał w sam raz. Na Marcina mniejsze były za małe, a większe,
pewnie Stefanowe, trochę za duże, chociaż nogę miał „na wielkiego
człowieka".
Szli chodnikiem, nie spiesząc się, czasu mieli akurat tyłe, żeby dojść przed
przyjazdem autobusu.
Kostek ni z tego, ni z owego powiedział:
- A jeżeli moja mama naprawdę się martwi?
- O co?
- Normalnie, o mnie. Może Skoczelowa odpowiedziała na ten adres
podany na liście. Że mnie tam nie ma i w ogóle nie było?...
- Przecież nie wiesz, czy ten list od mamy - uspokajał przyjaciela, sam
zaniepokojony, Marcin - to raz, a po drugie, Skoczelowa nie ma czasu na
pisanie listów. Absolutnie. Sto pięćdziesiąt chłopaków! Masz pojęcie, co
ona ma na głowie?
Kostek nie odpowiedział, bo nagle zobaczył biegnącego pod samą siatką...
jeża.
- Jeż! Jeż! - wrzasnął i już dognał biednego zwierzaka, zastąpił drogę
gumiakiem, ale wziąć go nie mógł, bo jeż zwinął się cały w kulę i ani go
było dotknąć.
Stali nad nim bezradni. Gdyby mieli jakieś pudełko, worek, choćby
większą ścierkę! Nic oprócz gołych rąk.
I wtedy Kostek szybko ściągnął z siebie „żeńską bluzkę" w zielone liście.
Raz-dwa owinął nią z góry jeża, podsunął z boku, związał tobołek
sznurkiem wyciągniętym z kieszeni i oto jego marzenie było spełnione!

background image

Miał coś żywego!
- Marcin! Mam jeża! Marcin!...
- Dobra jest - cieszył się Marcin - ale teraz lećmy, bo zaraz lunie!
Skręcili na ścieżkę prowadzącą ukosem do szosy. Ciemniej tu było.
Nagle błyskawica przekreśliła niebo i blisko uderzył grom.
Biegli, aby przed deszczem znaleźć się pod dachem przystanku. Na jakimś
korzeniu, których było tu pełno w wymytych wodą dołach, Marcin
rozłożył się jak długi.
- O! do jasnej kalarepy! - zaklął zrywając się z obtartym mocno kolanem.
- Jak tu ludzie po ciemku chodzą?
Pierwsze krople spadły im na plecy, kiedy dobiegali do
celu. I zaraz zaczęła dzwonić po blaszanym dachu ulewa. Zawsze w tej
samej kolejności, chociaż w niejednakowym rytmie, powtarzały się: błysk,
grom i gwałtowniejsza fala ulewnego deszczu.
Zrobiło się chłodniej. Kostek schował się w kącie: zaciszniej.
- Rzuć tego jeża - radził Marcin. - Znajdziemy innego.
Przeziębisz się.
- Za nic na świecie! - upierał się, drżąc z zimna, Kostek. Pod daszkiem
zastali Janika. Czekał na matkę, aby pomóc
nieść pakunki przywiezione z Warszawy. W pewnej chwili zdjął
wiatrówkę, zsunął bluzkę i podał Kostkowi.
- Weź chociaż to!
Zanim nadjechał autobus, ulewa minęła, ale przystanek otaczała ogromna
kałuża wody, która powoli wsiąkała w zbitą, gliniastą ziemię.
Ludzie wysiadający z autobusu musieli schodzić wprost w błoto. Gubili
obuwie, wyciągali je ubabrane gliną. Co gwałtowniejsi klęli lub wzywali
pomocy boskiej.
Pani Kuleszyna zeszła ze stopni autobusu i dosłownie wrosła w glinę.
Trzeba było pomocy jakiegoś mężczyzny, aby doszła do suchszego
odcinka drogi.
- Całe szczęście, że nie wzięłam czółenek! - wołała. - Zostałyby w glinie!
Co sobie myśli nasza rada narodowa? Jak długo ten przystanek będzie w
takim stanie! Co za porządki! Do gazety o tym napiszę!
Matka Janika miała płytkie pantofle. Utonęły w błocie.
- Kiedy deszcz popada, to lepiej ten przystanek omijać -mówili inni
podróżni. - Zgroza! Ktoś powinien się tym zająć!
Nemek przywiózł dwie dętki. Jedną zaraz wzięli, aby wyszykować piłkę
na jutrzejszy mecz.
- Wiesz? - cieszył się Kostek. - Mam jeża, tu go mam! -pokazywał

background image

zawinięty tobołek.
- Albę okradli! - informował cicho Marcin. - Ma tylko to,
co na sobie. Jest u nas...
- Jak się ma pan Dziewałtowski? - pytała pani Kuleszyna. Ucieszyła się,
że lekarz pozwolił'dziadkowi częściej wychodzić na światło dzienne, byle
nie za ostre.
Odprowadzili Nemka pod sam dom, pomagając w niesieniu licznych
paczek. Ukłonili się pani Kuleszynie „porządnie" i dopiero pognali co sił
do domu.
- Kostek! Wiesz? Mam pomysł! - krzyknął po drodze Marcin.
- Dobra, poczekaj dwadzieścia cztery godziny, jak ci brat radził -
odkrzyknął Kostek, bo myślał przez cały czas o czym innym.
- Dziadku! Złapaliśmy jeża! Wezmę go do domu! Mama się zgodziła!
Czy mogę trzymać go w skrzynce, na werandzie? - wołał od samego
progu.
- Najpierw włóż sweter! - powiedział dziadek. - Marcin też. Nie czujecie,
że zrobiło się chłodno? Jeża możesz włożyć do skrzynki, ale...
Dziadek nie dokończył. Coś ciekawego mówili w radio.
Alba siedział na stołeczku pod kuchnią i obierał kartofle. Na pytające
spojrzenie Marcina skinął głową w stronę pokoju dziadka i powiedział:
- Ma być zalewajka.
Obaj naraz spostrzegli, że Alba już nie jest taki niebieski jak zawsze. Miał
na sobie sweter. Stary, wyblakły, z dziurą na łokciu, ale na pewno
przydatny w ten chłodny wieczór.
Dziadek proponował Albie, żeby spał w domu, z chłopcami. Jest przecież
składane łóżko.
Ale Alba podziękował. Powiedział, że mu w namiocie będzie dobrze i że
woli tam.
Starszy pan nie nalegał, tylko wyniósł ze swego pokoju jeszcze jeden koc.
Kostek z dziesięć razy zaglądał do swojego jeża. Ciągle się bał, że mu
ucieknie. Ale jeż przeżywał widocznie własną niedolę. Marchewki nie
ruszył. Mleka ze spodka nie spróbował. Siedział zwinięty w kąciku.
- Przyzwyczai się - pocieszał się Kostek - na pewno się przyzwyczai - i na
wszelki wypadek przyłożył wieko skrzynki kamieniem.
- Złodziej po jeża nie przyjdzie, co? - upewniał się w pokoju i zaraz sobie
przypomniał: - Żal mi Alby. O raju!
- Dobrze chociaż, że jest u nas - mówił Marcin półgłosem,
oglądając się na drzwi. - Wiedziałem, że dziadek się zgodzi. Pamiętasz,
mówiłem Albie: dziadek jest dobry, tylko żeby nie łgać.

background image

- Ja też mu mówiłem: żeby samą prawdę...
- Ładnie, że innym zalecacie cnotę, która wam jest niedostępna -
powiedział dziadek, wychodząc nagle z drugiego pokoju i siadając
plecami do lampy.
Nie zrozumieli, zaskoczeni. Rozmawiali półgłosem, radio grało, a dziadek
jednak słyszał?...
- A... a bo co? - spytał Kostek.
- Bo łżecie obaj, aż się za wami kurzy! - dziadek stuknął laską w podłogę.
- My?... My?... - dziwił się nieszczerze Marcin.
- Wy! Ale ja zrobię z wami porządek - dziadek stuknął laską znowu. - Od
kogo dostałeś list?
- Od kolegi. Z kolonii - mówił Kostek tak, jak uzgodnili z Marcinem.
- Co kolega pisze?
- Normalnie, że kolonie fajne, że... tego... no... że ciastek tam nie ma...
- Bo ten kolega, ten Sobieraj, dziadku - szedł na pomoc przyjacielowi
Marcin - strasznie jest łakomy na słodycze. I kiedy założyliśmy raz taki
zwią...
- Cicho! Ciebie nie pytam. Kostek, skąd kolega miał twój adres?
- Normalnie, pisałem stąd... do niego - to też było uzgodnione.
- A kiedy kazałem ci napisać list do kierowniczki kolonii, powiedziałeś,
że adresu nie znasz, tak?
Chłopców oblał war. Nie śmieli nawet spojrzeć na dziadka.
- Nie odpowiadasz? Nie wiesz, co odpowiedzieć? Ja ci podpowiem, a ty
powtórz: „Normalnie, uciekłem". No! Powtórz, mówię!
- Normalnie, uciekłem... - szepnął Kostek nie podnosząc głowy.
Po burzy, po wielkiej ulewie, ranek wstał piękny jak nigdy, powietrze było
aż słodkie od zapachów. Wszystko, co miało korzenie, napiło się do woli i
dziękowało światu.
Alba przy myciu pod pompą opowiadał, jak Bobik przyszedł do niego
spać. Ma pchły, więc trzeba go wykąpać i budę wyczyścić.
- A co u was tak długo się świeciło? I dziadek laską stukał, na was?
- Oj, Alba! - Kostek z obawą obejrzał się na okno. - Ciszej! Chodźmy do
pomidorów!
- Już tam byłem - mówił idąc z przyjaciółmi Alba - trochę ulewa
oberwała. Położyłem na werandzie, dojdą. No, co? Stąd przecież nie
usłyszy!
- Usłyszy! Dziadek ma taki słuch, że... - mówił Marcin.
- Wleciało nam wczoraj! - opowiadał Kostek. - Dziadek tak nam nagadał,
no!... - Wszystko już wie... i że z kolonii uciekłem... no! Ale najgorzej

background image

krzyczał o łganie. O raju! -Kostek aż się za głowę chwycił.
- Alba - radził Marcin - widzisz, mówiliśmy: dziadek jest fajny, ale
pamiętaj: mów prawdę! Bo jakbyś nałgał, to...
- A po co miałbym łgać! - beztrosko powiedział Alba.
- No... bo... j akby zapytał... - ciągnął Marcin.
- O nic nie będzie pytać, bo też już wszystko wie.
- Co wie? - zawołali obaj.
- Wszystko. Wczoraj, kiedy poszliście na przystanek, zapytał mnie tylko
raz.
- No?
- Czy ja jestem Albin Woliński, którego poszukuje przez radio dom
dziecka.
- A ty jesteś... Woliński?
- Tak.
- No i co będzie dalej?
- Nie wiem. Dziadek powiedział, że pomyśli. Na razie napisze list do
domu dziecka.
- Fiu! To będzie miał dużo pisania! - gwizdnął Marcin. -Bo do Kostka
mamy też napisze. Ale na maszynie, wiesz? Dziadek ma maszynę.
Na skrzyni z jeżem stał spory koszyk pełen grzybów. To Alba, skoro świt,
przeleciał się po lesie. Jeż wypił trochę mleka, obgryzł marchewkę, ale
widać było, że ma żal do całego świata. Przyglądali mu się w świetle dnia.
Był duży, dorodny.
- A jeżeli to matka? - zapytał nagle Alba. - Jeżeli na nią czekają dzieci?
Czekają, pytają: „Gdzie nasza mama?..."
- Głupi jesteś - powiedział ze złością Kostek. - „Czekają, czekają" -
przedrzeźniał - aż urosną. Na co im matka?...

XXIV

Dwa krótkie listy dziadek pisał prawie pół dnia. Napisał parę słów i szedł
do swego pokoju, aby mu oczy odpoczęły.
Oba listy były polecone. Dowody wysłania schował do małej szufladki!
O! Dziadek był pedant! Wszystko musiało chodzić jak w zegarku.
Do ogrodników na zarobek szło teraz zawsze dwóch chłopców, jeden -
zostawał w domu.
Alba okazał się dobrym, gospodarnym ogrodnikiem, a jeszcze lepszym
kucharzem.
Kostek nie mógł się nachwalić zawiesistych, kalorycznych zup i w te dni,

background image

kiedy przy kuchni zostawał Alba, apetyt miał jeszcze większy niż zwykle.
Rano, we trójkę, zdążyli zawsze doprowadzić do porządku jakąś rabatę
czy zagon. Szło im szybko. Nabyli wprawy w robocie.
- Tam najwięcej lubiłem pracować w ogrodzie... - mówił Alba. - W
stolarni też, ale w ogrodzie przyjemniej. W klatkach były króliki. Zawsze
im coś smacznego przyniosłem. Znały mnie. Uszy miały takie jak aksamit.
Pies był zły, pilnował ogrodu. Ale dla mnie był dobry. Żal mi go... Może i
on mnie żałuje?...
Marcin, zgodnie z przypomnieniem Kostka, odczekał dwadzieścia cztery
godziny ze swoim pomysłem. No, może niecałe, ale w każdym razie
powrócił do niego dopiero po meczu.
Zieloni rozbiegli się do swoich domów zadowoleni z siebie. Dzisiaj, po
raz pierwszy, Janik bronił bramki, a po drugiej stronie jego przyjaciel,
Stasiek, kapitanował drużynie Czarnych.
Nemek szedł do domu przez ulicę Środkową, co wcale nie było po drodze,
ale cóż to komu szkodziło?
Przysiedli więc we czterech na schodkach werandy i wtedy Marcin
wyłożył przyjaciołom, na czym polega jego pomysł.
To, co pociągnęło zaraz Nemka i Kostka, to była tajemniczość sprawy.
Zęby nikt nic o nich nie wiedział! Jeżeli zdecydują się, jeżeli powstanie
Związek Czterech, to - ani pary z ust. Każdy przysięgnie milczenie.
- Dlaczego to ma być Związek Czterech, a nie Dziesięciu?
- pytał Alba. - W czterech będzie ciężko.
- Jeżeli tobie, Alba, będzie za ciężko... - Marcin był najwyraźniej
dotknięty - może być Związek Trzech. Skąd weźmiesz dziesięciu?
- Ja nie o sobie mówię - tłumaczył spokojnie Alba - mnie ciężko nie
będzie, Nemek może zaświadczyć...
- Nemek? O tobie zaświadczyć? - zdziwił się Kostek.
- Tak. Mogę - odezwał się Nemek. - Wtedy... kiedy jeszcze nie
wiedziałem, że tu jesteście, Alba przychodził do pani Kuleszyny
pracować. Kopał, przewracał kompost, kosił trawnik. To ciężko,
próbowałem. Alba wszystko potrafił.
- Bigos - powiedział Kostek - może Alba ma rację? Może to będzie dla
nas za ciężko?
- Nie będzie - upierał się Marcin. - Jeżeli nie chcecie, to nie. Sam zrobię,
co będę mógł.
- Ja z tobą - zawołał Nemek - mnie to się podoba!
- Zgoda. Spróbować zawsze można - przyłączył się Kostek.-A Alba,
jeżeli nie...

background image

- Co ty będziesz za mnie odpowiadać? - obruszył się Alba.
- Jeszcze mi języka nie przycięto. Jak wszyscy, to i ja. Ale po-
wiedz chociaż, Bigos, dlaczego nie chcesz, żeby nas było więcej?...
- Dlatego, że rozpaplaliby i wtedy koniec z tajemnicą! A jak nie ma
tajemnicy, to co za frajda?
Przyznali mu rację.
Jednak musieli dopuścić do tej sprawy i dziadka. Wszystko przez ten
piekielny dziadkowy słuch.
Związek Czterech mógł działać tylko w najwcześniejszych rannych
godzinach, o brzasku, kiedy jeszcze całe Zielone Siodło spało i nikt
chłopców nie mógł zobaczyć. Wyjść i wrócić trzeba było cicho, cichutko.
Na bosaka, nie skrzypnąć deską na werandzie, nie szczęknąć furtką.
Pierwszego dnia udało się. Ale drugiego, kiedy z kurtkami i spodniami w
rękach (ranki były chłodne) skradali się przez werandę, aby wrócić do
łóżek, w pierwszym pokoju zastali ubranego całkowicie dziadka, z laską w
ręku, z groźnym obliczem.
- A was znowu co opętało?
Szkoda było szukać wykrętów. Tego jednego już się tu dobrze nauczyli.
Więc Marcin, chociaż przekonany, że z jego pomysłu zostaną nici -
powiedział całą prawdę.
A dziadek na to, że proszę bardzo, jak chcą, nie stawia sprzeciwu.
Wybiegali więc co rano też tak wcześnie i też tak ostrożnie, aby dziadka
nie zbudzić - Alba nawet naoliwił drzwi i furtkę, tak że otwierały się jak
po aksamicie - ale już bez strachu.
Nie widział ich nikt. Tylko kiedy wracali, spotykali czasami starszego
pana z fajką i pudlem, jak powoli, lekko pociągając nogą, szedł w
kierunku, z którego oni wracali. Ale to zawsze było już blisko domu.
Pudel nawet zatrzymywał się koło siatki, aby wymienić z Bobikiem
głośne „dzień dobry" i życzliwe machanie ogonem.
Listonosz często otwierał teraz furtkę i Bobik przyzwyczaił się do jego
odwiedzin. Listy przychodziły do pana Dziewałto-wskiego i do chłopców.
„Trudno zrozumieć - pisała pani Przegoniowa - Kostek miał być pod
Jelenią Górą, a jest pod Warszawą. Ale jeżeli się dobrze sprawuje, jestem
zadowolona. Niech mu Pan tylko zapowie, żeby wieczorem sweter
nakładał, bo się zaziębi. Ma bardzo
wrażliwe gardło. Jak wrócę do Warszawy, to zaraz przyjadę go odwiedzić
i zapytać, czy jest posłuszny. Kostek! Bądź grzeczny! Nie zrób mi
wstydu! Mam dla Ciebie niespodziankę!"
„Marcinku, Synku Drogi - pisała druga mama. - Jak Ci się układaj ą

background image

wakacj e? Obój e z Piotrusiem bardzo za Tobą tęsknimy. Wacek pisał, że
przywiezie Ci wspaniały harcerski nóż. Jak tam u Was z pogodą? Nie
chodź w mokrych butach i nie jedz niedojrzałych owoców, bo
zachorujesz".
Kostek i Marcin śmieli się trochę z tych listów. Niewiele, tylko tyle, ile
trzeba, aby ukryć wzruszenie.
Do Alby nie pisał nikt. Toteż chłopiec wyraźnie listonosza nie lubił i w
czasie jego odwiedzin uciekał w ogród albo chował się w namiocie. Ale
wtedy kiedy przyszedł list od matki Kostka, a potem do Marcina, dziadek
wieczorem siedząc na werandzie słyszał, jak Alba, przykucnąwszy koło
budy Bobi-ka, głaskał go i przemawiał czule. Czulej chyba niż zawsze i na
pewno niż zawsze - dłużej.
Wreszcie pewnego dnia nadeszło znowu kilka listów do dziadka, a wśród
nich jeden z nadrukiem państwowy dom dziecka.
Kostek był wtedy w ogrodzie. Wyrywał marchewkę na obiad. Strączki
zielonego groszku leżały już w koszyku razem z włoszczyzną. Na obiad
miała być dobra kartoflanka i naleśniki z groszkiem. O, naleśniki, to był a
Kostkowa specj alność!
Niósł pełny koszyk do domu i słyszał koniec rozmowy listonosza z
dziadkiem.
- .. .a jak w pracy, panie Kurkowski?
- Ano, jakoś leci. Od jesieni dostaniemy podwyżkę. Pewnie, pedałuję cały
dzień, aż nóg wieczorem nie czuję. Ale, wie pan co, panie Dziewałtowski?
Ktoś pomyślał o tych dziurach w lasku! No, wie pan, jak się idzie na szagę
do szosy. Ile tam się ludzi naprzewracało! Ile nóg powykręcali! Ja tamtędy
jeżdżę codziennie, wiadomo, bliżej, ale mi głowa na karku tak
podskakuje, że mało me odleci. Aż tu wczoraj, patrzę, kilka dołków
zrównanych z ziemią, ubite na twardo. Dzisiaj - znowu dalej. Jutro cała
ścieżka będzie gotowa. Jak to się panu podoba?
- Podoba mi się - krótko powiedział dziadek.
- Mnie też. Najwyższa pora, żeby w naszym Zielonym Siodle był
porządek.
Dziadek już teraz sam czytał swoje listy. Nie powiedział, co pisano z
państwowego domu dziecka. Nawet o tym, że taki list przyszedł - a że
przyszedł, Kostek widział na własne oczy -nie wspomniał ani słowa.
Po obiedzie otworzył znowu maszynę do pisania i pisał list, tym razem
dłuższy, ale nie mówił, do kogo. Więc i Kostek milczał.
Była już pewnie godzina druga po południu. Alba z Marcinem zmywali
naczynia po obiedzie pod pompą. Tu było wygodniej i podłoga się nie

background image

brudziła. Alba nawet zrobił tu coś w rodzaju stolika, na wbitych w ziemię
czterech kołkach.
Nagle Bobik zaczął szczekać i rzucać się na łańcuchu. Od furtki szła jakaś
nieznajoma pani w popielatym kostiumie i różowej bluzce, z czarną torbą
w ręku.
Kostek, który siedział na kulawym stołku obok przyjaciół i razem z nimi
zwrócił głowę w stronę bramy, zerwał się, wytrzeszczył oczy i
wrzasnąwszy:
- Mama!... -rzucił się idącej na spotkanie. Pani Przegoniowa nie od razu
poznała Kostka.
- Jakiś ty opalony! Jak dobrze wyglądasz! Kostuchna!-ściskała syna
wzruszona, całowała go, obejmowała i znowu oglądała. - Ledwo cię
poznałam!
- Eee... poznałaby mnie mama, choćby po piegach - nadrabiał humorem
Kostek - a co do wyglądu, to owszem, pasek u spodni zrobił się taki
ciasny...
- A pana Dziewałtowskiego zastałam? - pytała pani Przegoniowa,
oglądając się za chłopcami, którzy stali przy pompie, kiedy wchodziła, a
teraz ani śladu po nich nie zostało.
Już na werandzie ukazał się starszy siwy pan i Kostek, prowadząc mamę,
powiedział głosem pełnym radości i dumy:
- Dziadku, to moja mama!
Pan Dziewałtowski w pokoju przy stole częstował gościa kawą. Mama
rozpakowała pudełko ciastek, ale sama nie jadła, nie była głodna,
wyjechała z Warszawy zaraz po obiedzie.
Dziadek przez okno polecił chłopcom narwać wiśni, samych
najładniejszych!
Odłożyli oglądanie znaczków, całej pięknej serii, przywiezionej przez
mamę dla Kostka. To była właśnie ta niespodzianka.
Rwali we dwójkę z Marcinem. Alba jakby pod ziemię wpadł. Woł'ali,
szukali, zaglądali do namiotu - nie było go nigdzie.
- Ja prysnąłem - mówił Marcin - bo jak zobaczyłem, że to twoja mama,
przestraszyłem się. Przecież wiesz... Ale dlaczego Alba?
Kostek zaniósł wiśnie do pokoju. Mama znowu cieszyła się, że on tak
dobrze wygląda, i dziękowała panu Dziewałtowskie-mu.
- Przecież to był taki chudzielec, że coś nieprawdopodobnego! A teraz...
Rozmowa w pokoju dziadka przeciągała się. A tu Kostek chciał się czym
prędzej mamie pochwalić niemałą jak na jego sytuację sumką, którą
odłożył z zarobków w spółdzielni. Ostrożnie od ogrodu zbliżył się pod

background image

sam dom i podsunął pod uchylone okno. O czym mogli rozmawiać tak
długo?
Parter był na szczęście wysoki. Uchylone okno - zastawione donicami
pelargonii.
Dziadek mówił niegłośno, dolatywały tylko pojedyncze słowa:
- ...przyjaciel... cenny skarb... całe życie.
Ulicą, dobrze widoczną przez siatkę, szła powoli pani Kule-szyna, obok
niej -Nemek.
Kostek odskoczył od okna i skrył się w porzeczkach, gdzie oczekiwał na
niego Marcin.
- No co? Słyszałeś? Co mówili?
- Normalnie, dziadek opowiadał o tym, co miał przed wojną. Jakiś
ogromny skarb, przyjaciel mu pomógł schować i miałby na całe życie, ale
wojna, rozumiesz...
Wiśni trzeba było narwać znowu. Ale teraz pomógł już i Nemek, którego
widokiem i bardzo eleganckim zachowaniem pani Przegoniowa była
przyjemnie zaskoczona.
Na pogawędce czas minął szybko i całe towarzystwo poszło mamę Kostka
odprowadzić do autobusu.
Nawet dziadek przeszedł się kawałek, przywoławszy przedtem Marcina:
- To jest mój wnuk - przedstawił go pani Przegoniowej. -Nie w prostej
linii, ale zawsze wnuk. Bardzo mi tu pomaga. Żeby nie on, nie Kostek -
miałbym bardzo smutne wakacje.
Pani Przegoniowa uważnie przyjrzała się Marcinowi. Może jej się
przypomniał namiot?
Ale widocznie nie chciała psuć sobie humoru przykrymi myślami, bo
powiedziała:
- Pan Dziewałtowski, widzę, umie trzymać chłopców mocną ręką. Jestem
dobrej myśli. Tylko, Kostek, pilnuj się. Musisz wyrosnąć na człowieka!...
Kostek spojrzał na Marcina. Zrozumieli się w mgnieniu oka. Jakżeby się
bez tego mogło obejść!
Na przystanku pani Kuleszyna opowiadała pani Przegoniowej o swoim
domu, zapraszała, aby następnym razem i ją odwiedziła. Mówiła:
- Ładnie tu u nas. I powietrze doskonałe. Tylko ten przystanek okropny,
szczególnie jak deszcz pada. Glina i błoto, że utopić się można... Ale co
to? Widzę, że ktoś poszedł po rozum do głowy i ścieżkę płytami ułożył.
Eee... nie, to nie płyty, to kawałki, pewnie z tej kupy, co tu od trzech lat
leży... Tak, ale dobre i to. Można będzie chociaż przez kałuże przejść.
Może po trochu nasza rada narodowa weźmie się i o ludziach pomyśli!

background image

Choćby o ludziach!... Bo, widzi pani, tu były takie ładne rabaty na wiosnę.
A teraz, proszę, zapyziałe wszystko, więcej chwastów niż kwiatów!
Marcin spojrzał na Kostka. Kostek - na Nemka. Cóż to był za telegraf bez
drutu!...
Już wśród pożegnalnych uścisków mama zdążyła powiedzieć Kostkowi,
że Alicja we wrześniu wychodzi za mąż. A to nowina!
- Za tego doktora, wiesz - pokiwała mama głową - ale, wiesz: przestał
palić!...
Albą na kolację nie przyszedł. Nie chciał. Najadł się wisien i nie jest
głodny. Siedział głęboko zaszyty w namiocie.
Dziadek ppwiedział chłopcom, żeby nie nalegali. Niech Alba sobie
pobędzie tak, jak chce.
- Ale co mu się stało? - nie rozumiał Marcin. - Przecież staliśmy przy
pompie, rozmawialiśmy o szkole. Alba opowiadał taką wesołą hecę, i
raptem patrzymy - naszego Kostka ściska matka...
- Matka... -powtórzył cicho dziadek. -No właśnie... matka. ..
Kostek zaczął gwałtownie czegoś szukać w walizce, na wieszaku, za
kanapą. Znalazł wreszcie. Beret.
- No co ci beret? Spać w nim będziesz? - śmiał się Marcin, ale Kostek nie
odpowiedział. Pokręcił się po pokoju i wyszedł. Nie było go długo.
Sierpniowe noce zaczynają być chłodne, ale Alba tego nie czuje. Zawsze
leży przy nim w namiocie Bobik.
Alba ma szczęście do zwierząt. Kostek nawet mu zazdrościł. Jak to Bobik,
który i jego, i Marcina zna o wiele, wiele dłużej, wyraźnie Albę uwielbia.
Kiedy idą razem, Bobik zawsze - koło nogi Alby. I j eż, j ak Alba wrzucił
mu coś do skrzynki, to chętniej głowę podnosił niż do Kostka. Alba ma
szczęście...
Dziś Kostek myśli o Albie inaczej i nie zazdrości mu przyjaźni Bobika.
Owszem, to dobrze, to bardzo dobrze...
Niebo usiane gwiazdami. Kiedy sierpniowe gwiazdy spadają, można
prędko pomyśleć o jakimś życzeniu. Kostek wracając z pustym beretem z
tego miejsca, gdzie znalazł kiedyś jeża, podnosi głowę, widzi spadającą
gwiazdę i myśli:
„Żeby Alba... Żeby Alba..."
Pewnego popołudnia przybiega Nemek.
- Przyszedłem się pożegnać. Moja mama jest już w domu. Rozmawiała ze
mną przez telefon. Przywiozła żółwia!
- Tylko jednego?!-pyta Marcin.
- Tak. Mama mówiła, że wieźli dwa i jeden uciekł. Ale to pewno

background image

nieprawda!
- Nemek - Marcin jest zaskoczony. - Matka mówi, a ty nie wierzysz?
- Ja już teraz w nic nie wierzę... - mówi Nemek cicho, prawie do siebie. I
po chwili, zwykłym głosem: - Piłka niech zostanie tutaj. Alba będzie grać
z chłopakami, prawda?
- To już wiesz, że Alba ma zostać u dziadka? - dziwi się Marcin.
- Tak. Pani Kuleszyna widziała dziś na poczcie pana Dzie-wałtowskiego,
mówił o tym. A wiesz, tego żółwia dam Kostkowi. Gdzie on jest?
- Sterczy pewnie koło maszyny. Dziadek wczoraj pokazał Albie, jak się
pisze na maszynie i, wiesz, Alba dziś już tak stuka! Słyszysz? Kostek też
chce się nauczyć.
*
Znowu trzeba pakować walizki. Marcin nie może się dosyć nadziwić:
przecież tylko co tu przyjechali? To było tak niedawno...
Kostek przytakuje. Zgadza się całkowicie: wakacje skończyły się za
prędko.
A w ogóle, gdyby on był ministrem oświaty, szkoła zaczynałaby się od
października. Wtedy, to już nie szkoda lata...
A teraz - żal. I żeby ten żal chociaż trochę załagodzić, pakuje do walizki
wakacyjne łupy: ususzone grzyby, leszczynowe orzechy,
słonecznik. W koszyku - piękne pomidory i zielone ogórki do
marynowania, a w ręku bukiet kwiatów dla mamy, a oddzielnie drugi
bukiet dla pani Skoczelowej. Z bukietem zawsze łatwiej wszystko
wytłumaczyć. Marcin też ma dwa bukiety. Ten drugi - dla Puci.
Marcin co chwila wygląda oknem w stronę bramy. Ma przyjechać po
niego ojciec. Marcin cieszy się, ale i trochę obawia. Ojciec do niego przez
całe wakacje nie napisał, pewnie miał żal za tę ostatnią drakę, mama
oczywiście wszystko ojcu opowiedziała, bo niby dlaczego Marcin nie na
koloniach... Ale to przecież było tak dawno!...
Związek Niesienia Ulgi, cyrk, okrutni rodzice...
Marcin wybucha śmiechem.
- Czego się śmiejesz? - pyta Kostek.
- Kostek! Pamiętasz, jak Tomasz jechał do Włoch? Teraz śmieją się
razem z Albą. Opowiedzieli mu, Albie żal,
że odjeżdżają. Ciągle przypomina: obiecali, zaraz w tę niedzielę...
Ojciec już idzie od furtki. Marcin wybiega na werandę. Witają się. Ojciec
jest w dobrym humorze.
Marcin przed wyjazdem musi, musi koniecznie, pokazać ojcu wszystko,
co tu jest do pokazania. Oprowadza ojca po ogrodzie, podwórzu, idą

background image

nawet na targowisko, gdzie wczoraj odbył się wspaniały pożegnalny mecz
z udziałem zaproszonej publiczności, z rozdaniem nagród w postaci
pięknych wieńców dla dwóch kapitanów, gdyż wynik meczu był jak
najspra-wiedliwiej remisowy.
W pewnym momencie Marcin bierze na odwagę i pyta:
- Tata? Nie gniewasz się... o... tamto? Tata wzdycha.
- Teraz już się nie gniewam, ale... No, nie mówmy o tym, co było przed
wakacjami. Dwa miesiące to kawał czasu i chyba zmądrzałeś, co?
Muiunowi się wydaje, że na pewno.
Tata opowiada o mamie, Wacku, Piotrusiu. Wszyscy już są w domu. Nie
mogą się doczekać Marcina. Marcin czuje, że on też leciałby tam jak na
skrzydłach.
- Tato - mówi zatrzymując ojca i nie patrząc mu w oczy.-W domu to...
prawda, tato?...
- Tak, synu - uśmiecha się ojciec. - Już starożytni odkryli tę prawdę: W
domu najlepiej.
Dziękowania, pożegnania, obietnice odwiedzin i uściski rąk brutalnie
przerwał odjazd autobusu. Jeszcze za szybą mignęła biała dziadkowa
grzywa, błękitna koszula Alby, mnóstwo machających rąk futbolistów z
targowiska.
- Fajne były wakacje! - mówi Marcin do Kostka.
- O, fajne! - przytakuje Kostek. - Wszystko obracało się jak naoliwione.
- Nie wszystko... - wzdycha Marcin. - Nie udała nam się jedna rzecz.
- Jaka?
- Mieliśmy... - Marcin nachyla się do Kostka, żeby nikt niepowołany nie
usłyszał -ten łańcuch... A nie wyszło... I co teraz?

Normalnie. Znajdziesz inny sposób.

XXV

Pierwszy dzień września przywitał wracającą do szkoły młodzież
uroczyście i bogato: słoneczną po-godą, złotem sypanych pod nogi liści,
czerwonym jabłkiem w dłoni.
W siódmej A przepisywano z tablicy rozkład godzin na jutro, kiedy do
klasy weszła pani Skoczelowa. Opalona, w ładnej, szafirowej sukience,
wydawała się o wiele młodsza niż przed wakacjami.
Wszyscy powstawali z miejsc na przywitanie, a Ewa i Irena od razu
podbiegły do niej z gazetą w ręku. - Proszę pani! Czy pani już wie?
- Czy pani już czytała?!

background image

- To o naszej szkole!...
- Siadajcie! Cóż to za nowina? - uśmiechnęła się nauczycielka. - Nie
wiem, o czym mówicie.
- Tu, o, proszę pani - pokazywała Ewa.
- Niech pani przeczyta na głos! - proszono. Pani Skoczelowa czytała:
RADA NARODOWA ZIELONEGO SIODŁA ZA POŚREDNICTWEM
ŻYCZLIWEGO WSZELKIM DOBRYM POCZYNANIOM
„EXPRESSU WIECZORNEGO" SKŁADA W DNIU ROZPOCZĘCIA
ROKU SZKOLNEGO KIEROWNICTWU I NAUCZYCIELOM
SZKOŁY NR 407 W WARSZAWIE SERDECZNE GRATULACJE Z
OKAZJI PIĘKNYCH WYNIKÓW WYCHOWAWCZYCH, JAKICH
DOWODY DAŁO PARU UCZNIÓW TEJ SZKOŁY, SPĘDZAJĄCYCH
WAKACJE W NASZEJ MIEJSCOWOŚCI, OBY TAKICH SUKCESÓW
JAK NAJWIĘCEJ!!!
W miarę czytania wyraz zwykłego zainteresowania na twarzy pani
Skoczelowej zastępowało przyjemne zaskoczenie, przemieniające się ku
końcowi w wyraźną dumę.
- Uczniowie naszej szkoły! - zwróciła się do klasy. - Nasi
wychowankowie! O, bo szkół a 407... - zaczęł a i przerwał a nagle,
czerwieniejąc po białka oczu przypomniawszy sobie, że chwali i siebie. -
Ciekawa jestem, z której to klasy? Może z ósmej B? Tam są wzorowi
chłopcy! - Znowu podniosła gazetę i jeszcze raz przebiegając oczami tekst
powtórzyła: - „Oby takich sukcesów jak najwięcej!" To naprawdę
przyjemne życzenia na początek roku szkolnego. Aż się człowiekowi lżej
na sercu robi, aż nabiera chęci i nadziei, że... - omiotła spojrzeniem klasę,
zatrzymując je dłużej na czuprynie Marcina. W tej samej chwili woźny
wetknął szpakowatą głowę do klasy.
- Pani profesorko, pan kierownik prosi...
- Już idę - przerwała mu pani Skoczelowa.
- Nie, nie, pani profesorko! - zamachał gwałtownie rękami woźny. -
Bigoszewski ma przyjść.
Marcinowi zrobiło się gorąco, za to panią Skoczelowa jakby zimną wodą
polano.
- Jak to? -załamała ręce ze zgrozą. -Już się zaczyna?... W Marcinie serce
tłukło się po drodze nie ze strachu, tylko
z niejasnego przeczucia, że to coś, co ma usłyszeć z ust Kiera, wiąże się z
Zielonym Siodłem. I rzeczywiście...
- Bigoszewski, jak się masz - odpowiedział Kiero na ukłon Marcina. -
Chodź no tu bliżej! - Marcin już z daleka spostrzegł rozłożony na biurku

background image

„Express". - Przygotowałeś nam na początek roku przyjemną
niespodziankę! Oby tak dalej! -tu Kiero położył rękę na gazecie.
- Eee... skąd pan kierownik... eee... tego... - udawał zdziwionego Marcin.
- Ja nic a nic...
- Nie wykręcaj się, bo już wszystko wiem: telefonowałem do Rady
Narodowej w Zielonym Siodle i rozmawiałem z przewodniczącym.
Słyszał przypadkowo, że wołają na ciebie „Bigos", a numer szkoły widział
na tarczach waszych wiatrówek. Nietrudno było się domyślić. Dla
zupełnej pewności zatelefonowałem i do twojej matki.
- O raju! - jęknął Marcin. - Mama też wie?!
- Bigoszewski! - powiedział miękko Kiero. - Rozumiem, że chcieliście to
zachować w tajemnicy. Może nawet domyślam się - dlaczego. Ale matce
będziesz żałować radości? Matce, która przed wakacjami tyle?... z
twojego powodu?... No, każda matka dość ma utrapień. A żebyś wiedział,
jak się ucieszyła! Nic nie wiedziała. Nie wszyscy czytają „Express".
- My - zawsze! - oświadczył z dumą Marcin. - Ale wczoraj mama nie
miała czasu: szykowała nas do szkoły.
- Widzisz... dobrze, żeś ją ucieszył. Ja też wczoraj nie miałem czasu
zajrzeć do gazety. Do samego wieczora trwało zebranie. A dziś rano
przyniosła mi tę wiadomość pani Pucek. Ona też nie wie, o kogo chodzi,
ale ucieszy się, bo zawsze cię wybraniała...
„Jedna pani Pucek! Jedna ona poznała się na mnie" - pomyślał z goryczą
Marcin.
- Panie kierowniku... myśmy przyrzekli sobie, że nikt nigdy o naszej...
niewidzialnej ręce! Jeden dziadek, ale on obiecał... Nie myśleliśmy, że
rada narodowa... nikt nas nie znał...
Nemek raz tylko był w wiatrówce z tarczą. Zawsze mówię, co z tego za
pożytek?...
- Nemek był z wami? - zdziwił się Kiero. - Przecież miał z rodzicami
jechać do Bułgarii?
- Owszem, rodzice pojechali, a Nemek musiał się za nich wstydzić.
Uciekał przed nami. A potem on i Alba...
- Alba?
- Jeden taki chłopak, który nie ma ani ojca, ani matki, a tymczasowo jest
u dziadka.
- Więc w Zielonym Siodle byłeś ty, Batorowicz i kto jeszcze z naszej
szkoły?
- Ale pan kierownik nie powie?
- Nie powiem niczego, na co nie uzyskam twojej zgody, ale myślę, że

background image

się1 zgodzisz.
- Wątpię, panie kierowniku, ale niech będzie. Więc trzeci był... Kostek
Przegoń.
- Przegoń? Ten co uciekł z kolonii? List wysłał do matki przez kolegę?
- Ten sam, panie kierowniku, ale innego wyjścia nie miał, bo myśmy
sobie postanowili, że przez wakacje będziemy pracować nad charakterem,
i chociaż z tych łańcuchów nic nie wyszło, to przydaliśmy się Nemkowi i
Albie...
Kiero nie bardzo rozumiał, ale postanowił nie przerywać.
- Więc byliśmy w ten sposób razem, bo Kostek przyjechał do mnie zaraz
na drugi dzień. A że ja byłem u dziadka za tak zwane „błogosławieństwo
boskie"...
- Ty? Za błogosławieństwo?! - nie mógł powstrzymać okrzyku Kiero.
- Jeszcze jak! Pan kierownik nie wierzy, a ja jestem taki, że jak mnie ktoś
palec poda, to ja bym w wodę, w ogień! Więc dziadek był zadowolony i
cieszył się, że będę miał towarzystwo. No, a potem gospodarowaliśmy we
trójkę z dziadkiem i fajnie było. Albę też dziadek przyjął i to były takie
wakacje, że... naprawdę!...
- Dziadek musi być zamożny? Całe wakacje trzymał i Kostka, i Albę na
dodatek do ciebie?
- Zamożny? Gdzie tam! Emeryturę ma i czasem córka mu coś przyśle.
Mnie dała pieniądze mama, Kostek miał to, co na kolonie, ale wszyscy
chodziliśmy na zarobek do spółdzielni
ogrodniczej. Dziesięć złotych za godzinę nam płacili! Na życie starczyło,
gospodarowaliśmy sobie jak te lale i jeszcze każdy z nas ma odłożonych
parę złotych. Alba też... To bardzo porządny, panie kierowniku, chłopak,
tylko że takie dzieciństwo miał bardzo trudne. Mnie się zdaje, że on ma
największe szansę na geniusza.
- Geniusza?
- Tak, panie kierowniku, bo w jednym „Expressie" było wydrukowane,
że geniusze mają zwykle bardzo trudne dzieciństwo. Nawet wycinek
mam, mogę pokazać choćby zaraz. Kostek też sobie wyciął. Przynajmniej
człowiek może mieć jakąś nadzieję...
- A więc uważacie, że wasze dzieciństwo...
- O! panie kierowniku! Jeszcze jak! Ale Alby, to znaczy Albina, o wiele
trudniejsze niż nasze - więc on...
Kiero roześmiał się głośno, Marcina to nie speszyło.
- Pan kierownik się śmieje, a tam było naukowo dowiedzione, naprawdę.
- Oj, geniusze! Geniusze! A ileście oberwali dwój w zeszłym roku?

background image

- To u geniuszy normalne, panie kierowniku. Sześćdziesiąt procent uczyło
się kiepsko, niektórzy mieli nawet wstręt do szkoły...
- Wy, mam nadzieję...
- Owszem, panie kierowniku, owszem, do szkoły - chętnie. Tylko nie do
pani Skoczelowej, co to, to nie! I bardzo proszę, panie kierowniku, żeby
ona się o niczym nie dowiedziała. Niech sobie myśli, że jestem taki
najgorszy!...
- Co ty pleciesz?
- Jak to, chyba pan kierownik wie, że najgorszy z całej klasy to ja? Pani
Skoczelowa tak mnie wrobiła... niech już tak będzie, proszę bardzo...
- Nie! I jeszcze raz nie! - powiedział Kiero. - Mój ty geniuszu! Co do
kiepskiej opinii, to pozwól, że ci przypomnę: sam zarabiałeś na nią, jak
mogłeś.
- Zbieg okoliczności-westchnął Marcin. *fc
- Mówiłeś tu o trudnym dzieciństwie. Kiedy zmądrzejesz, sam się z tego
będziesz śmiać. A pani Skoczelowa... No, mówię ci, jeszcze będziesz w
dobrej zgodzie z panią Skoczelowa.
- Ale pan kierownik nic jej nie...
- Nie powiem. Chociaż myślę, że to się bez mojej pomocy rozniesie i
wtedy, proszę: nie zadzierajcie zanadto nosa!... Ale Bigoszewski, wiesz,
co ci powiem? Cieszę się, że trochę... wyrosłeś.
- Trochę? Panie kierowniku, przybyło mi całe trzy centymetry! Widać to,
prawda?..;
Kiero przytakuje głową. Śmieje się. I on po wakacjach jest w dobrym
humorze.

Obory 1966/67


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hanna Ożogowska Głowa na tranzystorach
Głowa na tranzystorach
Chłopak na opak Hanna Ożogowska (tekst)
Głowa na karku
~$niowy przetwornik sygnału na tranzystorze poloywm
wzmacniaczy na tranzystrze bipolarnym
dokumentajca, Wzmacniacz na tranzystorach HEXFET o mocy 400W/4W ; 200W/8W Sinus z opóźnionym włączan
anata II głowa na KOŁO
Z głową na karabinie, Szkoła
Wzmacniacz w ukladzie ze wspolnym zrodlem na tranzystorze unipolarnym
Badanie wzmacniaczy na tranzystrze bipolarnym
liniowy przetwornik sygnału na tranzystorze poloywm
Badanie wzmacniaczy na tranzystorach J FET
,elementy i układy elektroniczne I P, WZMACNIACZ TRANZYSTOROWY OPARTY NA TRANZYSTORZE?847B
Wzmacniacz na tranzystorze unipolarnym doc
Badanie wzmacniaczy na tranzystorach J FET1
Hanna Krall taniec na cudzym weselu
Z glowa na karabinie Krzysztof Kamil Baczynski
Badanie wzmacniaczy na tranzystorach J FET2

więcej podobnych podstron