O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Hanna Ożogowska.
Chłopak na opak.
JAKI JA JESTEM NAPRAWDĘ.
Nazywam się Jacek Czarnecki i jestem zupełnie porządny chłopak, chociaż moja
mama mówi o mnie „straszne dziecko". Nie mogę się z tym pogodzić.
Po pierwsze, nie jestem już dziecko. Skończyłem dziewięć lat i cztery miesiące
i codziennie mi jeden dzień przybywa. A za osiem miesięcy będę miał całe
dziesięć lat. Zresztą przeczytałem już dwie książki dla młodzieży. To chyba
najlepszy dowód.
A po drugie, nie jestem straszny, bo nikt się mnie nie boi. Ani jeden chłopak
ze starszej kJasy, ani nikt w ogóle jeszcze się mnie nie przestraszył, chociaż
czasami tobym nawet chciał.
Bardzo często coś mi się nie udaje. A dlaczego? Nie wiem. A jak się kogoś o to
pytam, to mi też nie umie wytłumaczyć. Dopiero niedawno przyszło mi na myśl, że
może ja jestem pechowy, bo niektórzy ludzie to są pechowi, więc może i ja?...
Kiedy tylko coś mi się nie uda, to wszyscy na mnie, że dlaczego ja jestem
taki? A może ja wcale taki nie jestem, tylko pech, i już?
O tym pechu powiedziała mi Olesia z pierwszej ławki przy drzwiach. Mieszkamy
na tej samej ulicy i czasami wracamy po lekcjach razem do domu. Olesia ma
pechową ciocię, której nigdy się nic nie udaje. Ciągle zaczyna w innym miejscu
pracować i jak tylko parę tygodni popracuje, mówią jej, że się nie nadaje do
roboty. Olesina ciocia zupełnie nie rozumiała, dlaczego tak się dzieje, aż
wreszcie poszła do wróżki i wróżka jej powiedziała. Olesina ciocia jest
urodzona trzydziestego pierwszego. Te cyfry są niedobre, bo jak je przestawić,
to robi się trzynastka, a kto ma blisko siebie trzynastkę, to go los
prześladuje. Pech.
Bardzo mnie to zastanowiło. Pierwszy raz taką rzecz słyszałem. U nas w domu
nikt we wróżki nie wierzy. Tatuś mówi, że one kłamią, aż się kurzy, i od
głupich ludzi pieniądze wyłudzają.
A tymczasem ta wróżka wywróżyła Olesinej cioci prawdę. Sama Olesia mówiła.
Powiedziałem o tym wszystkim Mietkowi Staszewskiemu z naszego podwórka. Ale on
jest strasznie przemądrzały. Wykrzywił się tylko.
— Eetam.
— Nie żadne: eetam — mówię — bo i na mnie się to sprawdza.
— Jak to — pyta Mietek — czy i ty urodziłeś się trzydziestego pierwszego?
— Nie trzydziestego pierwszego, ale czternastego, a to przecież też blisko
trzynastki i pewnie dlatego los mnie prześladuje, tak jak Olesiną ciocię, bo
we wszystkim mi się nie wiedzie.
— Etam — skrzywił się znowu Mietek — wcale nie widzę, żeby ci się nie wiodło.
— Jak to — nie widzisz?! I na drugi rok w trzeciej klasie o mało nie
zostałem, i w szkole jak tylko co, to wszystko na mnie, i w domu mama
najwięcej na mnie krzyczy, i w ogóle.
Ale Mietek, jak się okazuje, bardzo rozgarnięty nie jest. Zupełnie nie rozumie
się na poważnych sprawach. Powiedział, że na drugi rok o mało nie zostałem, bo
miałem dwójki, a przeszedłem do czwartej klasy, tylko dlatego, że właśnie
miałem szczęście.
— Udało ci się — mówił — a nie jakiś tam pech. Na ostatek powiedział mi
jeszcze, że jestem głupi jak
dziki osioł, i poszedł. Nie daruję mu tego za nic w świecie. Miałem mu
pożyczyć na wakacje wędkę, bo mam dwie, ale figę z makiem. śeby chociaż
powiedział zwyczajnie: „jak osioł", ale „jak dziki osioł"? Tego mu nie zapomnę.
„Udało ci się!" Gdyby wiedział, co ja miałem w domu przez całą wiosnę aż do
samych wakacji, toby mi nie zazdrościł.
I mama, i ojciec, i babcia, i obie młode ciotki, i ta jedna starsza to się po
prostu nade mną znęcali. Nic tylko: „ucz się:< i „ucz się"... Za oknami
słońce, chłopaki po podwórku ganiają, grają w piłkę, a ja...
Każdy mądry człowiek na pewno się zgodzi, że to było prawdziwe prześladowanie
losu.
Albo na przykład przedwczoraj: byliśmy z Tomkiem w parku i ustawiliśmy parę
ławek do góry nogami. Niedaleko od nas spacerowało dwóch starszych panów.
Jeden z nich, taki z brodą, powiedział do drugiego starszego pana bez brody:
„Miłe dzieci, co?" A ten drugi pan przytakiwał głową. Ale miał bardzo smutną
Strona 1
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
minę. Pewnie dlatego, że on już jest stary. A moja babcia często mówi:
„Starość — to nie radość".
Ucieszyłem się, że tak nas chwalą, i pomyślałem nawet, żeby powiedzieć o tym w
domu, ale kiedy zabieraliśmy się do następnej ławki, to ten pierwszy pan
podniósł laskę i zaczął nas gonić. Więc uciekliśmy i schowaliśmy się w
krzakach. Tomek powiedział, że ze starszymi osobami to zawsze tak: najpierw
chwalą, a potem zaraz gniewają się nie wiadomo o co.
To prawda, bo w domu też nieraz tak bywało. Babcia jest dla mnie dobra,
dogadza mi, aż tu naraz zaczyna babcię lewa noga drzeć i nagle wszystko babci
przeszkadza, gniewa się o byle co, a najczęściej na mnie. Noga drze babcię ze
starości. Nie rozumiem tylko, dlaczego jedna, przecież chyba obie nogi są
jednakowo stare?
Kiedy o to zapytałem, babcia strasznie się rozgniewała, że się wyśmiewam. A
mnie nawet do głowy nie przyszło, żeby się z babci wyśmiewać. Mnie też jest
bardzo przykro, jak babcię zaczyna noga drzeć, bo zawsze potem pada deszcz i
muszę siedzieć w domu.
Opowiedziałem to wszystko Tomkowi, a potem wyszliśmy z krzaków. Starszych
panów już nie było. Wszystkie ławki stały znowu na swoich miejscach. Namawiałem
\
Tomka, żeby poodwracać je jeszcze raz do góry nogami, ale Tomek powiedział, że
szkoda naszego trudu, bo dorośli lubią, żeby każda rzecz ciągle stała tak
samo, i wcale nie
mogą zrozumieć, że życie byłoby o wiele ciekawsze, gdyby codziennie
wszystko poprzemieniać.
To prawda. W szkole pani od rachunków też nie lubi zmian. Jednego dnia
odrobiłem inne zadania, niż pani kazała. Co się wtedy działa! Już się potem
pilnowałem. Wiedziałem, że pani żadnej odmiany nie lubi.
Wesoła podróż.
Najpierw mamusia kazała mi samemu zapakować walizkę na kolonie — a potem,
kiedy walizka nie chciała się zamknąć, powiedziała, żebym wyrzucił wszystkie
niepotrzebne rzeczy.
Tłumaczyłem, że nic niepotrzebnego nie włożyłem, ale mama tak na mnie
spojrzała, że zacząłem jeszcze raz od początku.
„Niech tam — pomyślałem. — Mamusia przekona się sama".
I rzeczywiście, kiedy znowu wszystko wpakowałem, to niepotrzebnymi rzeczami
okazały się tylko szczoteczka do zębów i dwie chusteczki do nosa — bo jedna
zostawiona w walizce zupełnie mogła mi wystarczyć. Kataru latem nie ma od
czego dostać, a tyle chustek to tylko zmartwienie. Bardzo łatwo się gubią.
Najłatwiej ze wszystkiego.
A potem mama, która ma zapisane wszystko, co biorę na kolonie — robi mi wymówki.
Walizka ciągle nie chciała się zamknąć. Przyszedł Mietek i poradził mi na niej
usiąść. Nie pomogło. Więc usiadł on, bo jest ode mnie o całe kilo cięższy. Też
nie pomogło. Chcieliśmy usiąść razem, ale nie zdążyliśmy, bo weszła mama i
bardzo się rozgniewała. Walizka jest pamiątkowa — jeszcze babci ojciec jeździł
z nią do Ameryki. I zawsze była bardzo mocna, a teraz w moich rękach od razu
rozleci się w drobny mak. Więc już nie siadaliśmy — a mama wyjęła wszystko i
sama zaczęła pakować. Naturalnie szczotka do zębów zmieściła się, ale to, co
najpotrzebniejsze, zostało. Rodzice żadnego zrozumienia nie mają dla takich
rzeczy, jak sznurki, drut, blaszane pudełka, różne blaszki, gwoździe albo na
przykład resztka starej opony. Zupełnie mały kawałek deski też nie uratował
się przed mamy okiem. O mało nie płakałem, bo na koloniach to czasami człowiek
życie by oddał za kawałek drutu albo kilka mocnych gwoździ — ale skąd je
wziąć? Na piechotę do domu drałować?
Więc powiedziałem mamie, że trudno, jak już mam wa-
kacje mieć takie, zatrute, to wolę zostać w domu, bo mama wcale nie ocenia
moich dobrych chęci.
— Jakich dobrych chęci? — spytała mama.
— A tych, że na przykład jestem taki oszczędny i chcę zgubić tylko jedną
chustkę do nosa. Mama do walizki włożyła mi aż trzy. A jak zgubię wszystkie
trzy, to znowu będę musiał słuchać, że ojciec i mama ciężko na mnie pracują, a
ja myślę, że wszystko z nieba leci. Owszem, ja wcale tak nie myślę i dlatego
chcę zabrać ze sobą tylko jedną...
Strona 2
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— I zgubić? — zapytała mama.
— Przecież wolałbym jej nie zgubić, ale to jest strasznie trudne. W ogóle
uważam, że człowiek jest źle obmyślony. Taki na przykład kangur to jest
obmyślony o wiele lepiej: ma kieszeń w skórze na brzuchu. Czy śpi, czy chodzi,
czy się kąpie — to kieszeń ma zawsze przy sobie, nie rozbiera się... i chustki
do nosa nie zgubi.
— Bo jej nie nosi — mówi mama.
— No właśnie: kangur ma taką wieczną kieszeń, a nikt od niego nie wymaga,
żeby nosił chustkę do nosa. A ja chociaż mam kieszeń tylko w spodniach,
które trze-
ba zdejmować, a do tego w kieszeni zawsze robią się dziury...
— O święta Małgorzato! — zawołała mama. — Ja też wolałabym żebyś był
obmyślony inaczej...
— A widzi mamusia! — ucieszyłem się, ale na krótko, bo mama dokończyła:
— ...i nie plótł tyle głupstw.
Obraziłem się, ale nie warto było, bo mama nawet nie zwróciła na to uwagi.
Zamknęła zupełnie łatwo walizkę i wyszła do kuchni, żeby mi przygotować coś do
zjedzenia na drogę. Skorzystałem z tego i zdążyłem wrzucić do walizki kilka
gwoździ, kawałek drutu i kłębek sznurka. Deska, niestety, przepadła: mama
zabrała ją do kuchni.
Na dworzec chciałem pojechać sam, ale mama oświadczyła, że oka w nocy nie
zmruży, jeżeli mnie własnoręcznie do wagonu nie wsadzi, bo ze mną nigdy nie
wiadomo, jaki cud się zdarzy. Wybieram się na kolonie, a kto wie, czy nie
wyląduję na księżycu.
Aż mnie to zastanowiło. Rzeczywiście, gdybym pojechał na księżyc, to byłby cud
— bo przecież jeszcze z księżycem komunikacji nie ma. Ale o cuda teraz bardzo
trudno.
Dawniej było dużo cudów. Mój patron to chyba jakiś cud z pierogami zrobił, bo
kilka razy słyszałem, jak nasza dozorczyni mówiła: „O święty Jacku z
pierogami!" No, z pierogami o wiele łatwiej niż na przykład z księżycem.
Wstyd mi było jechać z mamą, jak małe dziecko, ale na dworcu zobaczyłem, że
każdy był z matką albo z ojcem, a niektórych odprowadzała cała rodzina. Tłok
był okropny.
Całe szczęście, że pan kierownik kazał szybko się pożegnać, ustawić w pary i
wyprowadził nas na peron. A rodzice zostali za siatką. Tylko jeszcze coś
wołali. Nic nie było słychać, ale zupełnie łatwo można się było domyślić.
Każdy chciał siedzieć przy oknie albo chociaż wyglądać, ale to było
niemożliwe. Tylko silniejsi dopchali się. Ja też wychyliłem się i chciałem
mamie dać znak chusteczką, żeby była spokojna, że jadę zwyczajnym pociągiem, a
nie rakietą. Pociąg w tej chwili ruszył, pani złapała mnie za pasek od spodni,
a ja przestraszyłem się i wiatr porwał mi chusteczkę z ręki.
„Ładny początek" — zmartwiłem się, ale nie na długo, bo od zmartwień to można
w chorobę wpaść, a mama kazała mi nabrać zdrowia na koloniach.
W wagonie było wesoło i głośno. Jeden tylko Wacek, który siedział koło okna,
miał bardzo smutną minę. Pewnie było mu żal, że jedzie bez mamy. Nieraz
widziałem, że on jest, jak to się mówi, przywiązany do rodziny. Mieszka na
naszej ulicy zaraz za Tomkiem. Nigdy prawie nie jest sam. Chodzi albo z mamą,
albo z ojcem, albo z małą siostrą, którą trzeba wozić w wózku, albo z psem.
Taki już jest towarzyski.
Jak tylko pociąg ruszył, wszyscy poczuli straszny głód. Rozpakowaliśmy zapasy
i zaczęliśmy jeść. Tylko Wacek nie ruszył swojej paczki. Patrzył w okno.
Przylepił nos do szyby. Nie zwracał uwagi na to, co my robimy.
Tymczasem zajrzała do nas pani. Poczęstowaliśmy ją, a pani powiedziała, że nas
też poczęstuje za chwilę.
Kiedy wyszła, zaczęliśmy zgadywać, co to będzie. Nagle Romek powiedział:
— Szkoda, że nie mam papierosów, a może który z was ma?
Nikt nie miał papierosów, a Tomek oświadczył, że Romek pewnie porażenia
słonecznego dostał, bo na dworze było dziś bardzo gorąco.
Ale Romek zobaczył konduktora idącego korytarzem i zapytał niby zupełnie
dorosły mężczyzna:
— Panie konduktorze, prawda, że tu wolno palić? — i pokazał napis w naszym
przedziale: „Dla palących".
Strona 3
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Konduktor spojrzał na Romka, potem na nas, potem znowu na Romka i uśmiechnął
się.
— Owszem — odpowiedział — przecież to przedział dla palących. A czy pan
szanowny pali? — i podsunął Romkowi paczkę „sportów".
Romek zaczerwienił się, ale nie stracił gł#wy.
— Nie... dziękuję panu... nie feędę palił... m©i kole-
y nie lubią dymu... kręci ich w njsie.
Ale dłużej nie wytrzymał. Wybuchnął śmiechem, a za nim wszyscy. Konduktor też
się z nami śmiał. Nadeszła pani i poczęstowała wszystkich miętowkami. Podeszła
i d» Wacka. Wacek wziął miętiwkę, podziękował i znowu odwr&cił się d# ©kna.
Zauważyłem, że oczy miał mokre. A td fceksa! ^
Powiedziałem zaraz o tym Tomkowi, który siedział koło mnie. Timek wytłumaczył
mi, że Wacek miał ukochanego psa, a wczoraj ten pies wpadł pod ciężarówkę i
zdechł. Tomek pomagał Wackowi pochować psa w ogródku.
— Wybraliśmy ładne miejsce pod dzikim bzem — opowiadał Tomek. —
Położyliśmy duży kamień, ale zawsze to jednak straszne nieszczęście.
— E — mówi Romek — to już jest za dużo. Płakać z powodu psa? Mnie w zimie
stryjeczny dziadek umarł i nie płakałem. Mężczyźni nie płaczą.
Tomek nie chciał się zgodzić.
To zupełnie co innego. Nie chowałeś stryjecznego
dziadka od szczeniaka — mówi — a Wacek swego Reksa butelką karmił. A po drugie
— do takiego psa to się można przywiązać jak do rodzonego brata, wiesz? Miałeś
kiedy psa?
— Nie miałem — mówi Romek.
— A brata?
— Też nie miałem.
— No, to nie znasz się na takich sprawach. Nie rozumiesz, że pies i
stryjeczny dziadek to są zupełnie inne rzeczy.
— Jak to — mówi Romek — nie rozumiem? Człowieka od psa nie odróżnię?
Chcieli się z Tomkiem pokłócić, ale dałem im znak, żeby byli cicho, bo Wacek
usłyszy i będzie mu przykro. Pies to przecież przyjaciel, a przyjaciela żal...
Pani znowu zajrzała do naszego przedziału, więc chłopcy zaczęli wypytywać, jak
wygląda to miejsce, gdzie będziemy mieszkać.
— Czy tam jest las? — pytał Romek.
— Jest, i to bardzo duży.
— A czy w tym lesie są dzikie zwierzęta?
— Nie wiem — mówi pani — ale przypuszczam, że są tam zające i borsuki, może
jelenie.
— E — Romek na to — to przecież nie takie dzikie. Ja myślałem o tygrysach
albo o lwach.
— A więc myślałeś o drapieżnych. Na szczęście lwów ani tygrysów w całej
Polsce nie ma. Na szczęście — powtórzyła pani — bd nie byłoby chwili spokoju
na koloniach. Ciągły strach, krrr!
— A ja bym się wcale nie bał — zaczął się chwalić Romek. — Trzeba tylko znać
różne myśliwskie sposoby.
— Jakie? Jakie? — dopytywali chłopcy.
— A na przykład jeżeli nieść przed lwem zapaloną pochodnię, to lew nic nie
zrobi.
— To prawda — mówi Tomek — wilki też ognia się
Proszę pani, a jak pani myśli o tym sposobie — zapytał Sewerek. — Czy to
możliwe?
— Możliwe — odpowiedziała pani — możliwe, ale pod jednym warunkiem.
Wszyscy byli ciekawi, co to za warunek. Nawet Wacek od okna się odwrócił.
— Pod takim warunkiem — ciągnęła pani — że tę pochodnię będzie się niosło
bardzo prędko... ile sił w nogach.
Oj, było śmiechu, było! W ogóle cała podróż upłynęła bardzo wesoło.
UPIĘKSZAM UMYWALNIE.
Jvolonia w Celestynowie jest naprawdę ładna. Do lasu blisko. A jeszcze bliżej
domu, w którym mieszkamy, płynie strumień. Woda w nim co prawda niegłęboka. W
najgłębszym miejscu dosięga brzucha, ale dno jest bardzo ładne, twarde i
czyste. Przyjemnie się tam kąpać.
Z Tomkiem zaraz po przyjeździe zajrzeliśmy, jak to się mówi, w każdą dziurę.
Koło domu jest park. Drzewa w nim stoją ogromne. Na niektóre trudno się będzie
Strona 4
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
wdrapać, ale na inne zupełnie łatwo. Spróbowaliśmy zaraz. Tomek starł sobie
nogę, a ja rozdarłem koszulę. Właściwie nie rozdarłem, tylko się rękaw sam
prawie cały wyrwał. Strasznie marne teraz nici. Ledwo człowiek czegoś dotknie,
a tu już się ubranie rozlatuje.
Dom jest duży, drewniany, zbudowany snecialnie na
kolonie. W środku, na wprost dużego tarasu, jest jadalnia. To największa sala.
Od razu powiedzieliśmy sobie z Tomkiem i Sewerkiem, że w deszcz można by tu
świetnie piłkę ganiać, tyle miejsca.
Po jednej i drugiej stronie jadalni są sypialnie i umywalnie. Sypialnie duże,
umywalnie małe.
A w piwnicach są takie rozmaite kuchnie, spiżarnie i magazyny. Musieliśmy to
wszystko Obejrzeć. Jedne rzeczy widzieliśmy przez drzwi, a tam, gdzie drzwi
były zamknięte, to polecieliśmy zajrzeć przez okna. Nic specjalnie ciekawego:
węgiel, kartofle, jakieś worki. Tomek, który co roku jeździ na kolonie i zna
się na tym, powiedział:
— Wszystko przygotowane! Fajnie będzie!
I powiedział w złą godzinę. Moja babcia mówi, że niczego nie trzeba głośno
chwalić, bo zaraz się zapeszy! I Tomek tak właśnie zapeszył ten pierwszy dzień
na koloniach. Ledwo pochwalił — usłyszeliśmy dzwonek i trzeba było lecieć na
złamanie karku.
Zbiórka była na placyku przed gankiem. Na ganku stali pan kierownik i
nauczyciele. Tak na nas patrzyli, jak ze
sceny. A my staliśmy czwórkami — po jednej stronie chłopcy, a po drugiej
dziewczyny.
Pan kierownik mówił do nas jak z trybuny.
Słuchałem i smutno mi się zrobiło. Pomyślałem sobie, że dorośli to tylko myślą
i myślą, co by tu wymyślić, żeby młodzież na nic nie miała czasu. Nawet na
koloniach. A to dyżury, a to opieka, a to znów — czego na koloniach robić nie
wolno.
Tak się nad tym zamyśliłem, że nawet nie bardzo dobrze słyszałem, co pan
kierownik dalej mówił.
Tymczasem chłopcy już się zaczęli zgłaszać do różnych zajęć i dyżurów. I do
opieki nad salami, żeby ładnie wszystko urządzić.
A Tomek nawet mnie nie zapytał, tylko zgłosił się do urządzania jadalni.
Największa sala! Gdzie on ma rozum? Jeszcze mnie namawiał. Ale mu odmówiłem
krótko i stanowczo.
Myślałem, że może mi się raz uda, może pan wychowawca mnie nie zauważy.
Niestety — zauważył! I zapytał, do czego ja się zgłaszam.
— Do umywalni — powiedziałem, bo umywalnie przynajmniej nieduże.
Pan chwilkę pomyślał, a potem powiedział:
— Dobrze. Zobacz, co tam można zrobić, żeby umywalnie przyjemnie wyglądały.
I dodał mi do pomocy Sewerka, którego przezywamy „Gruszką", bo ma głowę taką,
jakby kto gruszkę do góry nogami postawił. Sewerek też jeszcze do niczego się
nie zgłosił.
Ten Sewerek to jest dobry kolega, tylko bardzo powolny. Nigdy mu się do
niczego nie spieszy.
Kiedy wszyscy rozeszli się do swoich spraw, powiedziałem do niego:
— Gruszka, chodźmy do tej umywalni, zobaczymy, co tam trzeba zrobić.
— Nie pali się, ale możemy iść —¦ mówi Gruszka. Poszliśmy. Do oglądania było
niewiele. Pod jedną ścianą
umywalnie blaszane, nad nimi półka, pewnie na kubeczki do mycia zębów. Pod
drugą ścianą kilka taboretów, niska ławka, nad nią wieszaki, miednice do mycia
nóg. Wiado-
mo, na koloniach też mycia nie przepuszczą. Westchnąłem ciężko i mówię do
Gruszki:
— Co my tu możemy zrobić? śeby tu nawet ściany ozłocić i na podłodze dywan
położyć, to i tak nie pomoże, to jest straszne miejsce. Gdybym nie był
mężczyzną, to płakałbym tu rano i wieczorem.
— Jak to? — przestraszył się Sewerek. — Co ty mówisz? Może nas tu będą bić?
Ja zaraz do mamy napiszę.
— Głupi jesteś. U ciebie straszna rzecz to tylko bicie, A mycie uszu? A nogi
codziennie — słyszysz? — co-dzien--nie umyć to przyjemność? Zobaczysz zaraz
dzisiaj wieczorem. Możesz do mamy pisać. Pomoże figę z makiem.
Strona 5
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— E... — odetchnął Sewerek — ja się już zląkłem, że naprawdę coś strasznego.
Ale zgadzam się z tobą co do mycia: nie jest przyjemne.
— I nieprzyjemne — mówię — i niepotrzebne. Eskimosi wcale się nie myją, a
podobno są bardzo szczęśliwi i długo żyją.
— A może by tak u nas spróbować — mówi Sewerek.
— A jakże! Pozwolą ci? Nie bój się, już nas tu przypilnują.
No, to nie ma o czym rozprawiać. Co by tu zrobić? Rozejrzał się. — Może bukiet
kwiatów postawić na
tu?
W czym? Nie ma tu żadnego wazonu ani garnka.
a w miednicy nie postawisz.
A właśnie, że postawię w miednicy. Jak nie ma innego, to trudno. Idę po
kwiaty. Widziałem, gdzie
rczyny zbierały. Tylko żebyś wiedział, że to tak
:o nie będzie.
Idź, idź! Byle osioł wpadnie na taki pomysł. Ja lu-bię robić coś takiego jak
nikt. Wiesz? Gruszka chciał coś powiedzieć, ale zanim się namyślił, wyszedł
bez słowa.
Ja tymczasem rozejrzałem się uważnie po umywalni.
Możliwoi, faktycznie, były niewielkie. Pola do popisu — Czarno-biała tafeikowa
posadzka. Białe miski, biała wieszaki na ręczniki, białe ściany. Czysto
wszędzie,
aż zimno się od tego robi. śeby chociaż jakiś obrazek na
ścianie; albo jakiś przyjemny napis...
Napis! Już wiedziałem, co zrobię.
, Ach, jak żałowałem, że nie wziąłem ze sobą farb ani
kredek! Na przyszłe wakacje muszę je zapakować, choćby nie wiem co. W braku
farb musiałem ruszyć głową. I nie tylko głową, ale i nogami. Przydało się moje
bystre oko, które zdążyło zauważyć rozsypany koło śmietnika popiół, a w nim
kawałki drzewnego węgla.
Wzdłuż umywalni rozstawiłem sobie taborety, tak że przy rysowaniu napisu
przechodziłem tylko z jednego taboretu na drugi. Robota szła mi szybko. Ma się
te zdolności
Co jak co, ale z rysunków zawsze miałem piątki.
Kiedy Gruszka wrócił z bukietem polnych kwiatów, zdążyłem już skończyć napis
nad umywalniami, ustawiłem taborety po drugiej stronie i zacząłem drugie hasło
nad ławką.
Sewerek włożył kwiaty do miednicy z wodą i ustawił na środku umywalni. Kwiaty
nie chciały stać, tylko ciągle przewracały się do wody. Sewerek udawał, że nie
widzi mojego arcydzieła, aż mu powiedziałem:
— Gruszka, popatrz, jak tu od razu inaczej wygląda, czy nie świetne hasło do
umywalni?
Gruszka zostawił kwiaty i podniósł oczy na ścianę. Aż tu za naszymi plecami
odzywa się głos:
— Świetne jak świetne, ale... oryginalne... Odwracamy się, a w drzwiach stoi
pan wychowawca.
— Oryginalne, owszem — powtarza, ale się wcale nie uśmiecha.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, bo nie mogłem poznać, czy moja robota podoba
się panu, czy nie. Więc mówię:
— Na tej ścianie będzie jeszcze ładniej.
— Złaź w tej chwili i powiedz, kto ci to kazał robić — pyta pan i odbiera mi
węgiel.
Zrozumiałem od razu, że mu się mój pomysł nie podobał. A tak się przecież
starałem!
— Nikt mi nie kazał — mówię — tylko się sam z własnej chęci tak przyłożyłem.
A jak środki liter umaluję czerwonym burakiem — będzie jeszcze ładniej.
— A nie słyszałeś, że pan kierownik powiedział, żeby nikt nic sam nie robił,
tylko najpierw zgłosił swój pomysł?
— Nic nie słyszałem — mówię. — Gruszka, słyszałeś?
— Owszem — mówi Gruszka — słyszałem.
— To dlaczego mi nie powiedziałeś?
— Skąd ja mogłem wiedzieć, że ty nie słyszałeś? Stałeś obok mnie. Słychać
było bardzo dobrze. Może ty masz krótki słuch?
Strona 6
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— A ta zupa co tu robi? — pyta wychowawca i pokazuje na miskę z kwiatami,
które wpadły wszystkie do wody i wyglądały rzeczywiście jak szczawiowa zupa.
— To... to... — zaczął się jąkać Gruszka, ale pan nie dał mu dokończyć.
— Wyrzuć to natychmiast, a ty — zwrócił się do
mnie — żebyś mi się nie ważył nic tu malować. Czyste, śliczne ściany i już
spaskudzone! Zaraz pierwszego dnia! Oj, będę ja tu z wami miał karuzelę — to
mówiąc pan podrapał się po głowie i szybko wyszedł.
Byłem rozgoryczony do najwyższego stopnia. Mój piękny napis! Tak wyraźnie
odcinały się na białym tle czarne litery:
CZĘSTE MYCIE SKRACA śYCIE.
— A co miało być tutaj? — pokazuje Sewerek na nie dokończony napis. — Bo tu
widzę tylko „Mycie nóg..."
— Tu miało być — mówię — „Mycie nóg — to twój wróg".
Gruszce napis chyba się nie podobał. Kiwał głową i ciągle powtarzał: „Mycie
nóg — to twój wróg!"
Do umywalni przybywało coraz więcej chłopaków. I dziewczyny zaczęły się
schodzić. A każdy, kto wszedł i przeczytał, to zaraz zaczynał pękać ze
śmiechu. A Sewerek ciasle tłumaczył, co miało być na drugiej ścianie.
Zgniewało mnie to wreszcie i mówię do Sewerka:
— Zjeżdżaj z tą swoją zupą.
Tymczasem okazało się, że w tłoku ktoś wlazł nogami w miskę, aż się
przewróciła. Więc znowu śmiech.
Myślałem, że już będzie koniec tej historii, ale gdzie tam. Nasłuchałem się
jeszcze od pana kierownika.
A czy ja co złego chciałem? Pech, i koniec. Widocznie zgubienie chusteczki
przy wyjeździe to zły znak. Tych z walizki wcale wyjmować nie będę. Niech leżą
na samym dnie.
W nocy długo usnąć nie mogłem. Pewnie z tych wszystkich przeżyć i z tego, że
siennik był mocno napchany w takie góry doły.
Myślałem sobie: „Szkoda, że się nie urodziłem dawniej, za tych czasów, kiedy
ludzie mieszkali w pieczarach. Mówi się, że to były straszne czasy, ale
przecież w pieczarach było o wiele ciekawiej. I o żadnym myciu nikt wtedy nie
przypominał".
Fakir i deska.
Na koloniach lekcji nie ma, i to jest wielkie szczęście. Ale od czasu do czasu
jest coś takiego, co się nazywa pogadanka. Siadamy wszyscy na ganku na
schodkach albo gdzie kto chce. Nie można rozmawiać. I trzeba uważać, co mówi
pan. Dla mnie to rzecz bardzo trudna. Po pierwsze dlatego, że są wakacje, a po
drugie, jak na złość przychodzą mi wtedy do głowy inne myśli.
Te myśli są przeważnie o tym, co będę robił, jak się pogadanka skończy.
Ale dzisiaj na pogadance było coś naprawdę ciekawego, chociaż zaczęło się
zupełnie zwyczajnie.
Pan mówił o tym, jakie to ważne, żeby człowiek czegoś chciał i do czegoś dążył.
Na przykład ktoś chce zostać sławnym sportowcem. To musi po trochu, po trochu
polepszać swoje wyniki w bie-
gach czy w pływaniu. Tu opowiedział nam pan o małej Australijce Szirlej, która
wprawiała się w bieganiu goniąc kangura. Kangur strasznie szybko gna, a ona
biegała za kangurem. To dopiero!
A można też przez codzienną wprawę wyćwiczyć wolę. Na przykład ktoś lubi rano
długo spać. Ale jeżeli powie sobie, że będzie codziennie parę minut wcześniej
wstawał, to odzwyczai się od wylegiwania w łóżku.
Albo na przykład ktoś chce mieć aparat fotograficzny lub zegarek — to
wystarczy, aby sobie składał złotówkę do złotówki, po troszku, po troszku, a w
końcu spełni się jego marzenie.
Pan mówił również o indyjskich fakirach. Potrafią oni ćwiczyć swoją wolę i
swoje ciało. Mogą się na przykład przyzwyczaić do leżenia na ostrym żwirze, a
nawet na gwoździach.
I jeszcze pan mówił o tym, jak to można zahartować się, znosić niewygody i
trudy i w ogóle zawsze być zdrowym i dzielnym.
Ale mnie najbardziej podobał się ten fakir. Już o ni-
czym innym nie mogłem myśleć. I tylko czekałem, kiedy pogadanka się skończy.
Zaraz dałem znak Tomkowi i pobiegliśmy na nasze drzewo. Mamy takie drzewo, na
które łatwo się wdrapać. Siedzi się na nim jak w kryjówce i nikt nie wie,
Strona 7
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
gdzie ono jest.
— Tomek — mówię — podobała mi się ta pogadanka.
— Mnie też — odpowiada Tomek.
— I zaraz sobie coś pomyślałem.
— Ja też mam jeden pomysł.
— A jaki? — spytałem.
— Chciałbym być sportowcem — mówi Tomek. — Muszę się zacząć ćwiczyć w jakimś
sporcie.
— E, w sporcie? Królakiem nie będziesz.
— Dlaczego?
— Roweru nie masz.
— Nie słyszałeś, jak pan mówił, że złotówka do złotówki? ...A nawet po
pięćdziesiąt groszy też można: ziarnko do ziarnka.
— Ale za długo czekać. A tymczasem mógłbyś się wprawiać w czym innym.
— Owszem — mówi Tomek. — Teraz mogę się wprawiać w bieganiu.
— Też niedobry pomysł.
— Dlaczego?
— Skąd weźmiesz kangura? Kangurów w Polsce nie ma.
— A gdyby za zającem?
— Coś ty, Tomek? Biednego zająca, który się i tak wszystkiego boi, będziesz
ganiał? Cbybabyś serca nie miał.
— E — zezłościł się Tomek — tobie to zawsze moje pomysły nie podobają się!
Wymyśliłeś coś lepszego, tak?
— Tak — mówię — posłuchaj tylko.
I zacząłem go namawiać, żebyśmy się ćwiczyli jak ten fakir. Kiedy się już
wyćwiczymy — może szkoła urządzi na przykład jakąś akademię — a tu my
występujemy za fakirów i kładziemy się na deskach nabitych gwoździami, A w
całej sali ludziom aż dech zapiera. No co, zły pomysł?
Tomek przez długą chwilę nic nie odpowiadał, tylko gryzł trawkę. Wreszcie mówi:
— A gdzie deska, a gdzie gwoździe?
— Gwoździ trochę mam — niedużo, ale w sam raz. Przecież pan mówił, że te
wszystkie sztuki po trochu, powoli trzeba ćwiczyć. Deskę też chciałem wziąć,
tylko mi mama wyrzuciła. Ale to nic. Deska się znajdzie. Nie musi być jakaś
nadzwyczajna. Dopiero początek. A więc chcesz zostać fakirem?
Tomek powiedział, że chce.
Zaczęliśmy szukać deski. Oblecieliśmy cały park i koło domu w każdą szparę
zajrzeliśmy, nigdzie nic. Miałem do mamy straszny żal.
W domu była tylko deska do prasowania. Stała w korytarzu i nikt jej nie
pilnował. Mogliśmy ją sobie pożyczyć. Ale nie nadawała się. Była niemożliwie
gruba.
Rano zauważyłem, że w kuchni jest kilka desek: do mięsa, do klusek i inne.
Jedna była akurat jak dla nas. Dosyć cienka i nieduża, taka jak u nas w domu
do krajania cebuli. Tyle, żeby usiąść. Do leżenia zrobimy sobie deskę w
Warszawie. Na razie będziemy się wprawiać w siedzeniu na gwoździach.
Ale jak tę deskę wydostać? W dzień zawsze ktoś w kuchni się kręci, nawet parę
osób. A w nocy - - kuchnia
zamknięta. W żaden sposób nie da się pożyczyć tej deski tak, żeby nikt nie
zauważył.
— A ja w ogóle nie chcę brać po kryjomu — mówi Tomek. — Czy ja jestem
złodziej? Nie podoba mi się to, i już.
— Kiedyś taki mądry — mówię — to wydostań tę deskę innym sposobem.
— A żebyś wiedział, że wydostanę.
Myślałem, że się tylko tak chwali. Zacząłem już nawet żałować, że mój piękny
pomysł na nic się nie przyda. A tymczasem na drugi dzień po obiedzie Tomek
przyniósł deskę.
— Jakim cudem to ci się udało?
— śadnym cudem — mówi Tomek spokojnie, ale widzę, że nosa drze. — Poprosiłem
gospodynię i pożyczyła mi.
— Jak to, tak ni z tego, ni z owego wzięła i pożyczyła?
— Tak. Wzięła i pożyczyła, tylko mówiła, żeby nie na długo. Więc
powiedziałem, że na krótko.
— Dobrze powiedziałeś. Obliczyłem dziś rano, że do
końca kolonii zostało już tylko osiemnaście dni. To bardzo krótko. Aż szkoda —
Strona 8
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
westchnąłem.
Tomek też westchnął i mówi:
— Trzeba sią spieszyć. Bierz gwoździe. Ja poszukam
kamienia.
Znaleźliśmy dobre miejsce w krzakach. Zaczęliśmy wbijać gwoździe. Wbiłem w
środek deski jeden i spróbowałem usiąść, ale to było zupełnie niemożliwe.
Wbiłem więc wszystkie pięć.
Ustąpiłem pierwszeństwa Tomkowi, bo mnie zawsze w domu uczą, że kto grzeczny,
ten ustępuje. Ale Tomek zupełnie się na mojej grzeczności nie poznał.
Powiedział, że pomysł był mój i robota moja, bo ja wbijałem gwoździe, więc ja
pierwszy mam to wypróbować. Jak inżynier zbuduje most, to też pierwszy musi po
nim przejść.
Aż się zdziwiłem, jaki ten Tomek jest. Do czwartej klasy przeszedł, a mostu od
deski z pięcioma gwoździami nie odróżnia. Powiedziałem mu to, a on się
strasznie rozzłościł.
— Co ty sobie myślisz — wołał — że ja bez ciebie fakirem nie zostanę?! Mam
lepszy sposób od twojego!
— Jaki?!
— A taki, że jeden fakir to mógł na jednej nodze stać parę lat. W tym się
łatwo wprawić i majtek się nie podrze jak na twoich głupich gwoździach.
— Jeżeli moje gwoździe są głupie — mówię — to mi je oddaj i zabieraj swoją
głupią deskę.
Tomek zaczął wybijać gwoździe. Trudno szło, a po wyciągnięciu zostały w desce
dziury. Przestraszyliśmy się, co na to powie gospodyni. I jak jej wytłumaczyć?
Bo o fakirze to obaj uważaliśmy, że lepiej nie wspominać. Przy tym wszystkim
Tomkowi złość przeszła, ale się martwił i bał się iść z deską do kuchni.
Musiałem się poświęcić. Zawsze to przecież kolega z tej samej ławki.
Więc poszliśmy razem.
Gospodyni zaraz nas zobaczyła i pochwaliła Tomka, że, taki porządny chłopiec.
— Powiedziałeś, że na krótko i rzeczywiście prędko odnosisz. To ładnie.
Potem spojrzała na deskę i aż krzyknęła:
— A to co?
Tomek zaczął przepraszać, że nie wiedzieliśmy, że jest nam bardzo przykro i że
jak tylko wrócimy do miasta, deskę zaraz odkupimy.
Gospodyni słuchała, kiwała głową, wreszcie mówi: - Z chłopakami zawsze tak.
Dobrze chociaż, że się po-
czuwacie do winy. Ale dlaczego nie powiedzieliście, że to do zabawy? Myślałam,
że do przygotowania jedzenia wam potrzebna. Do zabawy mam tu inną. Patrzcie —
i podała Tomkowi kawałek deski. — Możecie ją sobie wziąć. Niepotrzebna mi. A z
tym odkupieniem — to już dajcie sobie spokój. Trudno. Stało się.
Tomek trzymał deskę, kłaniał się i dziękował. Ja też.
Poszliśmy pod nasze drzewo. Tomek postawił deskę i mówi:
— Weź sobie tę deskę. Ja fakirem na gwoździach nie będę. Wolę składać na rower.
Honor mi nie pozwalał ustąpić. Wbiłem tylko trzy gwoździe w deskę, bo dwa już
się tymczasem gdzieś zgubiły.
Ale co to za fakir na trzech gwoździach? Nawet nie próbowałem siadać.
Wrzuciłem deskę do komórki przy szopie i po wszystkim.
Tomek jest szczęściarz. Przy podwieczorku pan rozdawał pocztę. Tomek dostał od
matki pięć złotych na cukierki. Powiedział, że bez cukierków się obejdzie.
Oddał panu na książeczkę SKO.
Wieczorem dopiero zobaczyłem, że spodnie mam rozdarte. Widocznie na tym jednym
gwoździu.
Chciałbym poznać prawdziwego fakira. Może by powiedział, jak to on zaczynał na
samym początku. I z jakiego materiału miał spodnie. Może z blachy?
Drzewo Wacka.
O Wacku zawsze myślałem, że jest porządnym chłopakiem. W pociągu, jak mi Tomek
powiedział o tym psie, to było mi go żal. I postanowiłem, że się z nim
trochę lepiej zapoznam. Dogadaliśmy się zaraz drugiego dnia po przyjeździe na
Strona 9
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
kolonie. Jego łóżko stało obok mojego z prawej strony. Rano zmartwiłem się,
że mam najgorsze łóżko, bo i siennik bardzo niewygodny, a przy słaniu i koc,
i poduszka nie chciały tak równo leżeć, jak u innych. Wtedy Wacek pokazał mi,
jak to się robi, żeby łóżko wyglądało po ludzku.
Zaraz sobie pomyślałem, że nie będę gorszy od niego i kiedy poprosił mnie o
scyzoryk — pożyczyłem mu, chociaż tego nie lubię, bo scyzoryk się tępi. Wacek
wystrugał moim scyzorykiem trzy kijki: jeden dla mnie, drugi dla Tomka, a
trzeci dla siebie. Na kijkach wyciął nasze mo-
nogramy i to wyglądało bardzo ładnie, aż inni chłopcy nam zazdrościli. Od tej
chwili trzymaliśmy się we trójkę prawie przez całe trzy tygodnie, aż dopiero
dzisiaj...
Przed wieczorem siedzieliśmy blisko domu pod drzewami w parku. Tomek usiadł z
nami, ale się nie odzywał, bo on nie lubi dużo mówić, tylko splatał coś z
sitowia, jakiś warkocz na koszyk czy coś takiego. Raptem Wacek
mówi:
— Szkoda, że nie należałem do kółka młodych przyrodników.
— Dlaczego?
— Podobno w tym kółku potrafią różne cuda robić.
— Coś ty — mówię — przecież żadnych cudów nie ma.
— Tak się tylko mówi „cuda", a naprawdę to podobno można wyhodować
nadzwyczajności, jakich jeszcze oko ludzkie nie widziało.
— No, na przykład?
— Na przykład takie buraki-olbrzymy albo ogórki-
olbrzymy.
— Warzywa mi na nic — mówi Wacek — ja chciałbym wyhodować takie olbrzymie,
olbrzymie drzewo.
— Zasadź więc żołądź. Zobaczysz, że wyrośnie olbrzymi dąb.
— Ale trzeba by długo czekać, a podobno są sposoby na szybki wzrost drzewa.
— No i co z tego?
— A to, że gdybym znał taki sposób, jeszcze dziś pojechałbym do Warszawy i
zasadziłbym tuż koło stadionu sportowego dąbek czy lipę. Drzewo rosłoby w
oczach. Za kilka dni byłoby już takie jak... jak... no, może jak pół Pałacu
Kultury. Wystarczy. Wdrapałbym się na to drzewo, usiadłbym na jakiejś gałęzi i
widziałbym wszystkie zawody sportowe bez niczyjej łaski. Tylko bym butelkę po
lemoniadę na sznurku spuszczał.
Podobał mi się ten pomysł i mówię:
— Pysznie. Ja usiadłbym na drugiej gałęzi.
— A co byś mi dał? — pyta Wacek.
— Za co?
- A za to, że cię wpuszczę na moje drzewo.
— Twoje drzewo! Wielka rzecz! Nic bym ci nie dał.
Ubyłoby ci czy co?
— Oho! Na takie miejsca to amatorów będzie cała kolejka. Po rękach będą mnie
całować. A ty chciałbyś za darmo. Za darmo nie puszczę.
Aż się podniosłem na te słowa i z początku chciałem go tylko nastraszyć. Ale
on też się zerwał i zaraz z pięściami do mnie. Spojrzałem na Tomka, myślałem,
że może on Wackowi do rozumu przemówi, ale Tomek plótł swoją
plecionkę i nic.
— Nie puścisz mnie? — mówię do Wacka.
— Nie puszczę.
— Powtórz jeszcze raz!
— Nie puszczę!
Wtedy go pchnąłem, ale zupełnie leciutko, a on się zaraz przewrócił. A jak
wstał, rzucił się na mnie jak wariat.
Przecież nie mogłem stać jak słup, no i zaczęła się bitka, a ten gałgan Tomek
wciąż się nie wtrącał. Dopiero jak Wackowi poszła krew z nosa, to poleciał po
pana.
Naturalnie, wszystko było na mnie, że zawsze zaczy-nam,że już taki jestem,
no. różne rzeczy, jak zwykle.
Myślałem, że Tomek stanie w mojej obronie. Przecież słyszał, jaki z tego Wacka
samolub i nieużytek. Ale z Tomka widocznie też dobry ananas, bo się tylko
śmiał. A innym chłopakom, którzy się zaraz nie wiadomo skąd zlecieli, to
Strona 10
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
pokazywał mnie i Wacka i palcem w głowę się stukał.
Powiedziałem panu, że właściwie najwięcej winien jest Tomek. Gdyby poleciał po
pana prędzej, to może by się ta krew nie polała, ale pan nie chciał mnie nawet
do końca wysłuchać. Musieliśmy z Wackiem za karę sprzątać po podwieczorku,
chociaż to nie była nasza kolej i chociaż ja miałem nad okiem takiego guza jak
śliwka.
Napisałem do mamy list i napisałem, że na tych koloniach bardzo
niesprawiedliwie obchodzą się z niektórymi chłopcami, a specjalnie ze mną.
Wrzuciłem do skrzynki, bez znaczka, bo takie listy podobno najlepiej dochodzą.
Mama może nie od razu uwierzy, że mi się tu krzywda dzieje, ale babcia
pożałuje mnie na pewno.
Dziś rozmawiałem z jednym chłopakiem, który należy do kółka młodych
przyrodników. Takiego dużego drzewa, o jakim mówił Wacek, w ogóle nie da się
wyhodować, a po drugie, niech się nikomu nie zdaje, że koło stadionu każdy
może sadzić, co mu do głowy przyjdzie. Tam się wszystko robi planowo i Wacek
tylko by się wygłupił. I po co to wszystko było?
ILE IGIEŁ MA JEś?
Kiedy wyjeżdżałem na wakacje, sam widziałem, że mamie było trochę żal, że mnie
tak długo nie będzie w dornu. Tatuś mamę pocieszał, żeby się nie martwiła, bo
mi tam na pewno będzie dobrze, a jak wrócę, to mnie nie pozna.
I rzeczywiście tak było. Ale mogły się tatusia słowa nie sprawdzić. Bo
gdybyśmy wrócili z kolonii rano, to mamusia poznałaby mnie od razu — ale
pociąg odchodził dopiero po południu i wszystko stało się dlatego, że nie
mieliśmy co robić, bo nasze rzeczy już od samego rana były spakowane.
Wyszliśmy z Tomkiem do parku i zobaczyliśmy jeża. Tomek zapytał, czy ja wiem,
że jeż ma szesnaście tysięcy igieł.
Więc ja go zapytałem, skąd on to wie. A on od razu:
—- Nie wierzysz?
— Nie wierzę — mówię — bo przecież nikt tego nie może policzyć.
— Jak to: nie może! — zawołał Tomek. — Zaraz się przekonasz, tylko pomóż mi
go złapać.
Wcale to nie było łatwe, ale wreszcie złapaliśmy go w mój beret. Zwinął się
cały jak kula i nastawił wszystkie igły. Tomek kazał mi go trzymać, a sam
zaczął liczyć. Musiałem uważać, żeby dobrze liczył, bo on jak zwykle bardzo
się spieszył. Już trzeci raz zaczynał od początku i doszedł do
siedemdziesięciu trzech. Nagle ni z tego, ni z owego pyta:
— Czego się śmiejesz?
— Ja się wcale nie śmieję — mówię — ale naprawdę to można pęknąć ze śmiechu,
bo co ten jeż sobie myśli?
— Myśli sobie, że spotkał dwóch chłopców: jeden był mądry, a drugi głupi.
— Ten mądry go trzymał — mówię.
— Nie! — zawołał Tomek. — Ten mądry chciał naukowo badać przyrodę, a ten
głupi się...
— ...nakrył nogami —-
dokończyłem i tylko go dotknąłem, a on rzeczywiście nakrył się nogami,
ale zaraz potem skoczył do mnie i poturlałem się
po ścieżce. Raz ja byłem na górze, a raz on. A jak starsi chłopcy przylecieli,
to jeż już gdzieś zniknął i mój beret też. I nawet
nie wiadomo było, gdzie szukać, bo Tomek mówił, że zaczęliśmy się
turlać od dębu, a mnie się zdawało, że od lipy. Jedno było pewne:
wylądowaliśmy pod jałowcem. Ja miałem całą twarz podrapaną, a kieszeń od
wiatrówki wyrwaną. Tomek wyglądał jeszcze lepiej, to znaczy był podrapany
jeszcze gorzej, ale miał szczęście, bo po niego nie wyszła mama, tylko starszy
brat. A moja mamusia, kiedy mnie zobaczyła, to zawołała:
— Matko Boska, Jacek, czy to ty?!
A ja się tak ucieszyłem, jak zobaczyłem moją mamę, że
od razu zawołałem:
— To ja, mamusiu. Tylko że bez beretu, bo mi go porwał jeż. Taki jeż, który
nie dał sobie policzyć igieł.
AUTOGRATY.
Rano przyleciał do mnie Tomek i powiedział mi w sekrecie, żebyśmy pędzili na
dworzec, bo jego starszy brat Alek wybiera się tam ze swoimi kolegami po
południu.
Strona 11
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Spytałem — po co? A Tomek powiedział, że po „auto-graty".
Wcale nie wiedziałem, co to jest. Tomek początkowo też nie wiedział, a jak się
zapytał Alka, usłyszał tylko, że to nie na jego rozum.
Ale Tomek jest chłopak sprytny. Słyszał, że te auto-graty chłopaki mają dostać
od zagranicznych sportowców, którzy przyjeżdżają do nas na zawody. Więc Tomek
od razu odgadł, że to będą popsute auta i że zagraniczni goście podarują je
chłopakom. Każdy sobie może potem taki autograt wy reperować. A nawet jak z
kilku gratów zrobią jeden samochód — też się opłaci.
Z początku nie chciałem wierzyć. Bo i skąd ci zagra-nicznicy wezmą tyle
gratów? Przecież kto jedzie na zawody samochodem, to już na pewno dobrym.
— Wyjeżdżali dobrymi — mówi Tomek — ale spróbuj z Australii albo nawet z
Ameryki przyjechać autem, a zobaczysz, co z niego zostanie. Grat i nic więcej.
— Australia — mówię — to jest zupełnie oddzielna część świata, oblana ze
wszystkich stron wodą. Przyjechać stamtąd trzeba okrętem i jeżeli nawet ktoś
zabiera ze sobą auto, to może ono zupełnie spokojnie stać sobie na pokładzie i
wcale się nie niszczy.
— A jakże — mówi Tomek — nie niszczy się! A jak jest burza? A na morzu musi
być burza, bo co by to było za morze? I wtedy okrętem rzuca po całym morzu jak
skórką z pomarańczy. Ludzie morskiej choroby dostają, a co dopiero auto.
Ciska nim po całym okręcie, że coś okropnego. Wyobrażasz sobie? Po dobrej
szosie do Warszawy auto jeszcze dojedzie, ale potem to już taki auto-grat, że
nie ma co zabierać.
— Może masz rację —mówię — chodźmy na dworzec. Całego autograta na pewno
chłopaki nam nie dadzą, ale
niechbyśmy sobie chociaż jakie kawałki złapali. Zrobiłbym przyczepkę do
hulajnogi i jeździlibyśmy we dwóch.
Pobiegliśmy na dworzec.
Chłopaków było mnóstwo, aż czarno, i dziewczyn też. Bardzo dziwiliśmy się z
Tomkiem, bo dziewczyny mniej
się interesują motoryzacją. Widocznie, jak się dowiedziały, że za darmo, to
nabrały chęci. Pewnie, kto by nie chciał?
Ale okazało się, że pędziliśmy na próżno.
Po pierwsze, zagraniczni goście przyjechali już rano. A po drugie, Tomek
przesłyszał się. Nie ma żadnych auto-gratów, tylko autografy, czyli podpisy, a
to przecież zupełnie co innego.
Zrobiło mi się bardzo przykro. Już sobie wyobrażałem, że będę miał
zmotoryzowaną hulajnogę, a tu taka pomyłka!
Wracałem do domu strasznie zły i sam, bo już nie chciałem na Tomka czekać. Ale
Tomek dogonił mnie i powiedział, że jeden chłopak dał mu adres domu, w którym
zamieszkał Murzyn.
— Możemy tam iść i zdobyć jego autograf. Inni chłopcy zbierają autografy,
dlaczego my mamy być gorsi? Widocznie to jest coś ważnego.
Najpierw nie chciałem się zgodzić. Może znowu jaka omyłka?
Ale Tomek zaklinał się, że znajomy chłopak przy-
sięgał i tylko pod sekretem Tomkowi powiedział, i broń Boże, żeby się jaka
dziewczyna dowiedziała, bo nie dopchalibyśmy się.
Polecieliśmy do tego domu. W klatce schodowej było już strasznie dużo
chłopaków i każdy trzymał taki ze-szycik na podpisy.
Czekaliśmy bardzo długo. Połowa chłopaków poszła do domu. Całe szczęście, bo
ten Murzyn nie przecisnąłby się do mieszkania: Ja też chciałem już iść, ale
Tomek powiedział, że czekaliśmy tyle, to poczekajmy jeszcze trochę. Przecież
na noc każdy musi przyjść do domu. Nawet Murzyn.
Było już szaro i robiło się coraz ciemniej na schodach. Ale Murzyna poznaliśmy
z daleka. Tylko białka i zęby błyskały mu w czarnej twarzy. Chłopcy od razu
rzucili się do niego. My z Tomkiem też. A Murzyn widocznie przestraszył się,
bo zaczął krzyczeć:
¦— Rany boskie! Co to?
Bardzo mnie zdziwiło, że Murzyn, a krzyczy po polsku. Ale nie zdążyłem się
nawet spytać dlaczego, bo na schody powyskakiwali różni lokatorzy. I wtedy
okazało się, że to
nie żaden Murzyn, tylko kominiarz, który po pracy wracał do domu.
Cała kamienica tak się śmiała, jak nie wiem co. A ja ze wstydu nie wiedziałem,
gdzie oczy podziać. Stałem sam na schodach obok tego kominiarza. Tak
Strona 12
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
zgłupiałem, że stałem jak wkopany, chociaż wszyscy uciekli. Tomek też. Jak go
spotkam, to go stłukę na kwaśne jabłko. I na swojej hulajnodze nie pozwolę
jeździć. śeby mnie nawet na kolanach prosił. Niech sobie „autograta" szuka...
WSZYSTKO PRZEZ TE UPAŁY.
jNiektóre rzeczy zaczynają się zupełnie zwyczajnie, a kończą tak, że coś
okropnego. Nikt by nawet nie przypuszczał, bo jakby przypuszczał, toby
zupełnie inaczej zrobił.
Ostatniego dnia wakacji spotkałem na podwórku Mietka Staszewskiego. Szedł do
fryzjera i miał całe pięć złotych.
— Na co ci tyle pieniędzy? — pytam.
— Na porządnego fryzjera, bo ja nie chcę za tanie pieniądze wyglądać jak
strach na wróble. I to jeszcze w takim ważnym dniu.
Więc ja zaraz poleciałem do domu i dotąd mamę męczyłem, aż się zdenerwowała i
też dała mi pięć złotych. Mietek czekał na mnie i poszliśmy razem.
Niedaleko naszej bramy spotkaliśmy Tomka. którv
właśnie szedł do nas. Jak się dowiedział, dokąd idziemy, to tylko poprosił,
żeby na niego chwilę poczekać, i też wrócił z pięcioma złotymi.
Do tego porządnego fryzjera mieliśmy spory kawał drogi. Słońce tak strasznie
grzało, że po prostu trudno było wytrzymać. A na każdym rogu stała budka z
lodami.
Tomek powiedział, że ma znajomego fryzjera. To jest też bardzo dobry fryzjer,
a po znajomości na pewno nas ostrzyże za cztery złote. Tym sposobem możemy
oszczędzić po złotówce. A oszczędność to jest bardzo dobra rzecz. Nawet na
jednej zbiórce mówili, że kto oszczędza, to może sobie pozwolić na jakąś
przyjemność.
— Świetnie — mówi Mietek. — Najpierw oszczędzimy, a zaraz potem możemy sobie
kupić lodów.
Tomek się zgodził z Mietkiem, a ja zgodziłem się i z Mietkiem, i z Tomkiem, bo
mama zawsze mi każe z kolegami żyć w zgodzie. Kupiliśmy sobie trzy lody i
skręciliśmy do Tomkowego znajomego.
Ale na tej ulicy upał był jeszcze większy. Pewnie dla-
tego budek z lodami
stało jeszcze więcej. Mietek ciągle ocierał pot z czoła, a wreszcie
powiedział:
— Jak mamy iść do tańszego fryzjera, to lepiej od razu chodźmy do spółdzielni
fryzjerskiej. Tam biorą za strzyżenie tylko po trzy złote.
Zgodziliśmy się z nim od razu. Moja babcia mówi: „Zgoda buduje — niezgoda
rujnuje" — a starsi zawsze mają rację i trzeba ich słuchać. Znowu kupiliśmy
trzy lody. Ale w tej budce porcje były chyba mniejsze, bo zjedliśmy je bardzo
prędko.
Poszliśmy do spółdzielni fryzjerskiej. Idziemy i idziemy, a upał staje się
coraz większy i większy. Pewno to było oberwanie słońca, bo jak jest duży
deszcz, to się mówi „oberwanie chmury".
Nagle Tomek poczuł, że na pewno dostanie porażenia słonecznego i umrze. A
Mietek powiedział do mnie, że nie możemy do tego dopuścić, bo wszystko byłoby
na nas. Więc kupiliśmy jeszcze trzy lody.
Tomkowi zaraz zrobiło się lepiej, ale musieliśmy usiąść na ławce i naradzić
się, bo już nam zostało tylko sześć złotych.
Na dwa ostrzyżenia w spółdzielni starczyłoby. Długo nie mogliśmy się
zdecydować, który z nas zostanie z nie ostrzyżoną głową. To wcale nie było
łatwe. Tomek wczoraj zbił niechcący szybę i nie mógł sobie pozwolić na nową
rozprawę z rodzicami, bo co za często — to niezdrowo. Ja i bez szyby dostałbym
lanie, bo moja mama jest strasznie prędka w rękach. A Mietek miał takie
zapuszczone włosy, że gdyby się z nie ostrzyżoną głową zjawił w szkole, pan
kierownik na pewno posadziłby go z dziewczynami.
Mietek znowu wpadł na dobry pomysł.
— Na każdego z nas wypada po dwa złote, czyli po pół strzyżenia u Tomkowego
fryzjera. Skoczę po nożyczki i do połowy ostrzyżemy się sami. A na dokończenie
pójdziemy do niego.
Mietek poleciał do domu i przyniósł nożyczki. Znaleźliśmy dobre miejsce w
krzakach. Trochę było ciasno, ale nie zrażaliśmy się trudnościami. Najpierw
Tomek ostrzygł mnie i Mietka. Potem ja ostrzygłem Tomka i poprawiłem trochę
Mietka, bo wyglądał jakoś dziwnie. Potem Mietek chciał jeszcze poprawić Tomka
Strona 13
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
i mnie, ale zrobiło się późno. Baliśmy się, żeby fryzjer nie zamknął zakładu.
Tomkowego znajomego wcale nie zastaliśmy. Właśnie kilka dni temu wyjechał na
urlop. A ten, co był, to tylko na nas spojrzał i tak się zaczął śmiać, że aż
mu z oczu łzy leciały. Obraziliśmy się i wyszliśmy, ale byliśmy tak
zmartwieni, że aż się wszyscy ludzie za nami oglądali.
Tomek radził, żeby iść do niego. Jego brat ma maszynkę do strzyżenia włosów.
Trochę tępa, ale trudno. śeby się tylko zgodził nas ostrzyc, bo nie lubi tego
robić.
Kupiliśmy trzy duże lody po dwa złote, żeby go wprowadzić w dobry humor. Już
nam nie było wcale gorąco i naprawdę chcieliśmy te lody dać Tomkowemu bratu,
ale rozpuszczały się szybko i musieliśmy je co chwila oblizywać. A potem
Mietek powiedział, że to niehigienicznie dawać takie oblizane lody, bo na
języku mogą być zarazki. Więc zjedliśmy do reszty te lody, chociaż nam już nie
smakowały.
Tomka brat jak nas zobaczył, to tylko powiedział: „O rany!" — i nawet nie
kazał się długo prosić. Ale maszynka była strasznie tępa. Bolało więcej niż
lanie, które dostałem od mamy.
I gdzie jest sprawiedliwość? Lanie dostałem tylko ja. Tomka wybronił brat.
Mietka strasznie rozbolał brzuch. Jego mama myślała, że on zaraz umrze, i
upiekło mu się. Ja jeden padłem ofiarą. I za co? Czy to moja wina, że na ulicy
stoi tyle budek z lodami?!...
DOBRE POSTANOWIENIE.
Nasza nowa pani prosiła, żeby każdy z nas postanowił sobie coś dobrego. Może
to postanowienie jutro powiedzieć albo, jak nie chce, to może nikomu o nim nie
mówić, ale powinien je sobie wyryć w głowie, żeby o nim dobrze pamiętał przez
cały rok.
Wszystkim się to podobało. „Postanowienie czwartoklasisty". To się ładnie
nazywa. I nowa pani też się wszystkim podobała. Dziewczynki powiedziały, że
jest najładniejsza ze wszystkich nauczycielek. A chłopcy cieszyli się, że uczy
dopiero pierwszy rok, to nie będzie taka ostra.
A ja siedzę i myślę, co by tu sobie postanowić. Chciałbym coś ładnego, bo jak
mi się od początku dobrze zacznie, to już tak będzie przez cały rok. Ale mi
nic do głowy nie przychodzi. Może mi się coś przyśni? A może jutro pójdzie mi
lepiej?
Ani mi się w nocy nic nie przyśniło, ani z rana nic nie wymyśliłem, chociaż
wcześnie wstałem. Co prawda przed śniadaniem nie bardzo dobrze się myśli.
Widocznie wrodziłem się w tatusia, bo mój tatuś zawsze mówi, że na głodnego to
żadna praca nie idzie.
Ale i po śniadaniu, chociaż się porządnie najadłem, też nie udało mi się nic
wymyślić.
Wreszcie wpadło mi do głowy, że skoro o tym postanowieniu można nie mówić, to
skąd pani będzie wiedziała, kto już sobie postanowił, a kto jeszcze nie?
Lepiej parę dni pomyśleć i postanowić coś naprawdę niezwykłego, tak jak
przystało na ucznia czwartej klasy.
Mamusia koniecznie chciała, żebym pobiegł do spółdzielni, a z powrotem wstąpił
jeszcze do piwnicy po kartofle i po drzewo, ale się wymówiłem, bo mam taką
ważną rzecz do wymyślenia, a jak nie wymyślę, to pani będzie się gniewać i
może mi od razu na samym początku dwójkę postawić, a potem mama będzie na mnie
krzyczała. Więc mama już nic nie mówiła, tylko machnęła ręką, a ja poszedłem
do szkoły.
Było jeszcze wcześnie i w korytarzach nie spotkałem nikogo. W naszej klasie
siedział tylko Sewerek. Kiedy mnie zobaczył, zaraz zapytał:
— Serwus, Jacek, czy wymyśliłeś postanowienie?
— Serwus, Gruszka. A ty wymyśliłeś?
— Wymyśliłem.
— A co?
— A ty co?
— Słuchaj, Gruszka, ja pierwszy się zapytałem, co wymyśliłeś, to powinieneś
pierwszy odpowiedzieć.
— No, niech tam. Wymyśliłem takie postanowienie, że na mojej ławce będzie
zawsze porządek. Nie będę roz-» lewał atramentu ani zostawiał ogryzków od
jabłek, a koło mojej ławki nigdy nie będzie żadnych śmieci. No, jednym słowem,
Strona 14
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
każdy od razu pozna: tu siedzi porządny uczeń.
Bardzo mi się ten pomysł podobał i mówię:
— Wiesz, że to świetne hasło: „Tu siedzi porządny uczeń". Bardzo dobre
postanowienie. Lepsze nawet niż moje.
— A ty co wymyśliłeś?
— Ja wymyśliłem takie postanowienie, którego się na
głos nie mówi. śeby nikt nie wiedział. Ale mi się twój pomysł lepiej podoba
i też tak sobie postanowię.
— Mądry jesteś — burknął Gruszka — do gotowego każdy by chciał.
— A właśnie że nie do gotowego, bo do twojego pomysłu ja też coś dodam i
dopiero to będzie coś takiego, że cała klasa zbaranieje. Bo tego jeszcze nie
było.
— Mów lepiej, co — niecierpliwił się Sewerek.
— Masz scyzoryk?
— Mam, ale ci nie dam, bo możesz mi go złamać.
— Niepotrzebny mi twój scyzoryk, sobku — mówię do
niego.
— To dlaczego się pytasz?
— Bo gdybyś nie miał, to pożyczyłbym ci swojego. Ja nie jestem taki chytrus
jak ty.
— Ale na co ci potrzebny ten scyzoryk?
— Widzisz, Gruszka, pani powiedziała, żeby sobie każdy to postanowienie wyrył
w głowie...
— No tak, to znaczy, żeby zapamiętał.
— Ale sam wiesz, czy to łatwo pamiętać taką rzecz, którą sobie człowiek niby
to wy ryje w głowie?
— Chyba nie.
— „Chyba, chyba". A ja ci mówię, że na pewno niełatwo. Wiem to z
doświadczenia. Ile razy w zeszłym roku postanawiałem sobie wcześnie wrócić ze
ślizgawki albo z boiska. No i co? Jak tylko zobaczyłem piłkę, to
zapominałem zupełnie. T potem miałem tylko nieprzyjemności.
— No więc co?
— Więc my to postanowienie wy ryjemy na ławkach. Nigdy o nim nie zapomnimy,
bo zawsze będziemy mieć je przed oczami. A wszyscy będą nam zazdrościli
wspaniałego pomysłu.
Gruszce podobało się to, co mówiłem, i zaraz wzięliśmy się do roboty.
Powoli przychodzili inni chłopcy i przyglądali się, co my robimy. Tomek mnie
popędzał, żebym się spieszył, bo on też nic nie mógł wymyślić i chciał na
swoim pulpicie wyryć to nasze postanowienie. Ale powiedziałem, że tak zupełnie
za darmo do gotowego pomysłu, nad którym się inni może całą noc męczyli, to
nieładnie. Tomek jest kolega honorowy. Zaraz wyjął z tornistra jabłko i
niebieską
szklaną kulkę. Ja wolałem kulkę. Jabłko się zje i ani śladu.
— Idź, jabłko, do Gruszki — powiedziałem. Robota szła mi szybko. Czy to, że
mój scyzoryk jest
ostrzejszy, czy to, że Tomek mnie poganiał, dosyć, że kiedy pani wchodziła po
dzwonku do klasy, moje hasło było już skończone i podawałem scyzoryk Tomkowi.
A Gruszka miał dopiero dwa wyrazy gotowe.
Pani naturalnie zaraz zauważyła napis na Sewerkowej ławce, bo na czarnym
pulpicie te litery błyszczały jak złote. Aż rękami plasnęła i zapytała:
— Kto to zrobił?
Zaraz sobie pomyślałem, że kiedy pani zobaczy mój już wykończony napis, to się
dopiero zadziwi. Ale nie chciałem się chwalić. Może kto z kolegów powie. I
rzeczywiście Tomek zaraz zawołał:
— Proszę pani, Jacek jeszcze ładniej wyciął! O, tutaj. Pani podeszła, a nawet
podbiegła do mojej ławki. Minę
miała taką, że aż mi się nieprzyjemnie zrobiło. A pani tylko spojrzała na mój
piękny napis, złapała się za głowę i powiedziała:
— Kto to wymyślił?
Mogłem powiedzieć, że Gruszka, ale widzę, że tu coś niedobrze wyszło - po co
będę całą winę na niego składał — więc jak szlachetny kolega mówię:
— Proszę pani, wymyśliliśmy to razem z Sewerkiem. Sewerek nie był taki
szlachetny jak ja.
Strona 15
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— Ja tylko do połowy wymyśliłem — powiedział. — Samo postanowienie, wycinanie
to — Jacek.
Pani tylko głową pokiwała, a patrzyła, jakby się stało jakie nieszczęście. A
potem jak zaczęła mówić! Ojeja!
Cała klasa spoglądała na nas jak na zbrodniarzy. A Zo-cha Jaskólska
powiedziała, że ten, kto niszczy własność szkolną, to jest gorszy, niż nie
wiem co. śe trzeba pilnować, bo jutro przyjdzie nam do głowy pokrajać kanapę w
gabinecie pana kierownika, a pojutrze to wyniesiemy fortepian na szkolne
podwórze i porąbiemy go na drobne kawałki, a za tydzień...
Całe szczęście, że pani jej przerwała i powiedziała, że nie trzeba tak mówić,
bo chyba już sami zrozumieliśmy.
Myślałem, że to się zaraz skończy. Ale nie skończyło się tak prędko. Bo jak
pani przestała mówić o szanowaniu mebli w szkole, zaczęła — o błędach. Gruszka
zrobił jeden błąd, napisał „tu" przez ,,ó". A ja dwa, bo i „tu" z błędom i
..Porzadny" przez ,,ż".
I znowu pani więcej do mnie mówiła niż do Gruszki. A dlaczego on ode mnie
lepszy? śe nie zdążył do końca wyciąć? Gdyby zdążył, to na pewno zrobiłby
jeszcze więcej błędów.
Od tego całego zamętu to aż mnie głowa rozbolała.
Postanowiłem już nigdy tak wcześnie do szkoły nie przychodzić. Gdybym
przyszedł później, nie miałbym czasu wyskrobać liter na pulpicie. Tak jak
Tomek. On przychodzi zawsze przed samym dzwonkiem.
A Tomek też ananas. Powiedział, że się rozmyślił, i nie skorzysta z naszego
pomysłu, więc żebyśmy mu oddali to, co nam dał.
I znowu tylko ja musiałem oddać, bo Sewerek jabłko już zjadł.
To był straszny dzień. Wszystko się przeciw mnie obracało. A czy ja co złego
chciałem?
Kiedy wracałem do domu (sam, bo się z Tomkiem pogniewałem o tę kulkę, taki
chytrus), wymyśliłem sobie postanowienie: Nigdy nie będę korzystać z cudzych
pomysłów. Zawsze wymyślę coś własnego. Nawet babcia często mówi: „Lepsze
własne — choćby ciasne".
NIESPRAWIEDLIWI KOLEDZY.
Dziwne, że człowiek zawsze ma ochotą na to, czego nie ma. Jak był rok szkolny,
to wzdychałem, żeby były wakacje. Jak wyjechałem na kolonie i przy końcu parę
dni padał deszcz,, to chciałem już być w mieście. A jak przyjechałem do domu,
to mama ciągle coś mi kazała robić albo do sklepu posyłała, i nawet nie mogłem
powiedzieć, że nie mam czasu, bo na jutro dużo zadane. Przecież lekcji
jeszcze nie było.
I dlatego bardzo się ucieszyłem, kiedy zaczął się rok szkolny. A teraz znowu
żałuję, że wakacje będą dopiero za dziesięć miesięcy. Dziwne!
W szkole, owszem, wesoło. Tylko przekonałem się znowu, że mam pecha. Kasia
Smolikówna, ta, co mieszka na naszych schodach, mówiła mi, że w ich szkole
jeszcze nie ma stałego planu. I codziennie są tylko trzy albo cztery
lekcje. A u nas to od pierwszego dnia po pięć godzin. I nauczycieli nie brak,
i żaden nie choruje.
Mietek Staszewski też szczęściarz, nie ma jeszcze wszystkich książek do nauki.
A mnie mama już w sierpniu kupiła. śadnej wymówki przy odrabianiu lekcji nie
mam. Pech!
Albo na zbiórce. U nas zaraz na pierwszej zbiórce zaczęli mówić o tym, żeby w
tym roku wszystko było lepiej. śeby dwójek nie było, żeby nie opuszczać
lekcji, no i różne takie rzeczy.
Gdyby ode mnie zależało, to owszem, można o takich rzeczach mówić, ale dopiero
na jakiej dziesiątej albo piętnastej zbiórce. A tak to tylko człowiek się
zniechęca. I na drugą zbiórkę nie poszedłem.
Znów miałem pecha. Bo ta druga zbiórka była podobno taka wesoła, jak jeszcze
nigdy.
Więc na trzecią poszedłem. No i znowu wpadłem. Jak pech, to pech!
Rzucili się wszyscy na mnie, że się spóźniłem. Jakby było warto o ten jeden
raz takie piekło robić. Sam wiem, że w zeszłym roku spóźniałem się często. W
tym roku po-
wiedziałem sobie, że spóźniać się tak często nie będę. A na tę zbiórkę po
prostu spóźniłem się niechcący.
Strona 16
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Całe szczęście, że są jeszcze dobrzy koledzy na świecie. Felek Jakubiak, ten z
drugiej ławki, chociaż się słabo uczy, jest porządny chłopak. Bronił mnie.
Powiedział, że nie powinno się tak od razu napadać.
Trzeba najpierw zapytać, dlaczego Jacek się spóźnił. Może był niezdrów, może
ma daleko do szkoły albo może siostrę z przedszkola musiał przyprowadzić? A
może przechodzi obok jakiej ciekawej wystawy? I w ogóle — mówił Felek — nie
róbmy Jackowi takich wymówek, bo mnie się zdaje, że on jest bardzo nieśmiały i
może mu być
przykro.
Niestety. Nic mi to nie pomogło. Jeden Felek był za mną. A inni to się
strasznie rzucali. I na Felka napadli. śe niby on mnie broni, bo sam często
się spóźnia. I nagadali nam obydwóm, że ze spóźnianiem ma być
koniec.
A przecież Felek prawdę mówił. Rzeczywiście, zdrowia wielkiego nie mam. A
chociaż nic mnie nie boli, to nie wiadomo, czy jakaś choroba we mnie już nie
siedzi. Do
szkoły to mam niby niedaleko, ale i nieblisko... tak... raczej nieblisko. A po
drodze jest jeden sklep z rowerami i ma dwie wystawy, koło których żaden
chłopak spokojnie nie przejdzie.
Od tamtej zbiórki upłynęło już pięć dni. Nie spóźniłem się w tym czasie ani
razu. Ale nikt mnie za to jeszcze nie pochwalił. Czy to tak powinno być?
Jednak nie zniechęcam się. Powiedziałem sobie: — Trudno, pech mnie
prześladuje, koledzy są niesprawiedliwi. Dobrze, że chociaż jeden wśród nich
się znalazł, co mnie rozumie. To dużo znaczy.
PRZYKRE NIEPOROZUMIENIe.
Wiele jest różnych wynalazków, ale przeważnie takich, które wcale nie
przydadzą się w życiu szkolnym. To pewnie dlatego, że ci, którzy robią
wynalazki, już dawno przestali chodzić do szkoły i zapomnieli, ile musi
namęczyć się biedny uczeń, żeby mieć więcej czasu na bieganie po świeżym
powietrzu.
A gdybym ja chciał wymyślić jakiś wynalazek szkolny, na przykład żeby pauzy
były długie, a lekcje krótkie, toby zaraz wszyscy powiedzieli, że jestem
jeszcze za młody i za mały. A przecież kiedy będę już stary, to zapomnę o
pauzach.
Sputniki latają, owszem, ale jak będzie wycieczka na księżyc, to na pewno
pojadą sami dorośli, więc nic mnie nie cieszy i już wolałbym choćby taki
wynalazek, żeby w niedzielę była zawsze pogoda. Ale tego nikt ze starszych
nie wymyśli. Oni i tak mogą wychodzić z domu nawet w taką niedzielę, kiedy
pada deszcz.
Bardzo bym chciał, żeby się rozwinęła specjalna technika na użytek uczniów, bo
przez jej brak stale mam różne poważne kłopoty.
W tę niedzielę miała być wycieczka za miasto do lasu. Wszyscy się cieszyli, i
dzieci, i rodzice. W lesie jest całkiem inaczej niż w mieście. I zupełnie
bezpiecznie. śeby nawet kto chciał, to nie może wpaść ani pod auto, ani pod
motocykl, ani nawet pod tramwaj.
W sobotę wieczorem siadłem do odrabiania lekcji, ale po krótkim namyśle
odłożyłem je na niedzielę wieczór żeby w poniedziałek pamiętać wszystko na
świeżo. Tymczasem przygotowałem sobie to, co było potrzebne na wycieczkę.
Tatuś pożyczył mi chlebak, w którym oprócz chleba zmieściły się bułki i
placek, i jajka, i rzodkiewki, i wiele innych rzeczy, żebym na wycieczce nie
umarł z głodu i jeszcze mógł kolegów poczęstować, bo oni też mnie na pewno
poczęstują.
Spać poszedłem wcześnie, żeby nie zaspać, bo w niedzielę trzeba było obudzić
się o szóstej. I rzeczywiście,
nie zaspałem, ale wszystko na próżno: za oknami lało jak nie wiem co.
Myślałem, że deszcz może przejdzie, ale nie chciał i nie było żadnej siły,
żadnego takiego wynalazku, żeby go zatrzymać.
Mama nie wypuściła mnie z domu. Powiedziała, że w taką pogodę wycieczek się
nie urządza. Cały dzień spędziłem w domu. Nikt mnie nie żałował, tylko babcia
powiedziała: „Biedne dziecko, nawet w niedzielę siedzi nad książką".
Rzeczywiście, od książki nie mogłem się oderwać — taka była ciekawa i
wzruszająca. Bardzo mi było żal Robinsona, że miał takie przygody, a mnie tam
nie było. Na pewno pomógłbym mu, choćby tym, co miałem w chlebaku.
Strona 17
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Deszcz lał cały dzień. Nikt do mnie nie przyszedł i ja też do nikogo nie
poszedłem. A wieczorem taki byłem wzruszony i zasmucony przeżyciami Robinsona,
że już na nic siły nie miałem i bardzo chciało mi się spać.
I tak przeszła cała niedziela.
A na drugi dzień w szkole przypomniało mi się, że był zadany na pamięć wiersz,
a ja go się nie nauczyłem.
Wiersz zaczynał się: „Jadą, jadą dzieci drogą...", i tylko
tyle pamiętałem.
Miałem jeszcze nadzieję, że może pani mnie nie wyrwie, ale pani ma jakiś
sposób, bo zawsze wyrywa mnie wtedy, kiedy nie umiem lekcji.
Tak było i teraz. Ledwo rozpoczęła się lekcja, pani wyrwała mnie. Nie miałem
innego wyjścia, wstałem i zacząłem:
— „Jadą, jadą dzieci drogą..." — wtem coś mnie
w gardle zadrapało i zakrztusiłem się. A pani mówi:
— Zacznij jeszcze raz. Więc zacząłem jeszcze raz:
— „Jadą, jadą dzieci drogą..." — ale dostałem kaszlu i nie mogłem mówić
dalej, a pani mówi:
— Cóż to znaczy? Jadą te dzieci, jadą, a dalej ani rusz. Nie pamiętasz, co
było dalej? Co te dzieci widziały
w drodze?
— Proszę pani — tłumaczę — to wszystko przez tę niepogodę. Gdybyśmy wczoraj
byli na wycieczce, to byłoby mi o wiele łatwiej zapamiętać, co się widzi po
drodze. Ale padał deszcz, a u nas przez okno to się widzi tylko plac i cegły
na budowie, i więcej nic.
— Mój Jacku — mówi pani — zawsze masz jakieś dziwne wykręty, a przecież
gdybyś przysiadł wczoraj nad książką, dziś nie byłoby kłopotu.
Bardzo mnie zabolała ta niesprawiedliwość. O mało nie zapłakałem nad swoim
losem, ale przypomniałem sobie, że jestem mężczyzną, a mężczyzna nie płacze,
więc tylko powiedziałem:
— Całą, calutką niedzielę przesiedziałem nad książką. Jeżeli mi pani nie
wierzy, to i babcia, i mamusia mogą zaświadczyć.
— Nad jaką książką? — pyta pani.
— Nad „Robinsonem".
— Aha, szkoda, że nie nad tą, w której był zadany wiersz. A ćwiczenie
napisałeś? Pokaż no mi zeszyt!
A ja o tym ćwiczeniu na śmierć zapomniałem!
Pani obejrzała zeszyt i postawiła w nim dwójkę. Dwójka nie była duża, tylko
średnia, to znaczy, że pani nie była „strasznie" rozgniewana, bo kiedy pani
jest „strasznie" rozgniewana, to dwójki stawia duże. I rzeczywiście pani
już nic nie mówiła, tylko powiedziała bardzo smutnym głosem:
— Jacku, już sama nie wiem, co mam z tobą zrobić. Obiecaj mi, że tę dwójkę
poprawisz. Tak, żebyśmy o niej zapomnieli, bo to wielka dla mnie przykrość.
Naturalnie, obiecałem, chociaż nie mogłem zrozumieć, dlaczego pani ma do mnie
pretensję. Kto postawił tę dwójkę? Kto komu zrobił przykrość?
W domu zaraz wszystko się wydało. Mama obejrzała zeszyt, kazała sobie
powtórzyć to, co mówiła pani, i powiedziała:
— śebyś tylko nie odkładał tej obietnicy, bo zapomnisz znowu. Weź się do
roboty zaraz.
Wziąłem się zaraz po obiedzie. Namęczyłem się, bo to wcale nie było łatwe.
Chciałem dwójkę poprawić na piątkę — nie pasowało. Na czwórkę też nie. Udało
się na trójkę, ale ogonek musiałem wy drapać, wygładziłem paznokciem i,
rzeczywiście, można by już o tej dwójce zapomnieć, tylko w tym miejscu, gdzie
była, zrobił się trochę cieńszy papier od skrobania i wycierania. Ale dziury
nie było.
Zaraz na drugi dzień pani mnie zapytała:
— No, jak tam, Jacku chcesz poprawić tę wczorajszą dwójkę?
— Już ją. poprawiłem — mówię i pokazuję zeszyt, żeby pani zobaczyła. A
pani aż za głowę się wzięła.
— To nazywasz poprawieniem dwójki?
— Proszę pani — mówię — nie bardzo mi się udało, bo to pierwszy raz i nie mam
jeszcze wprawy. Na drugi raz postaram się lepiej.
Nawet nie chcę opisywać, co było dalej i w szkole, i w domu. Okazało się, że
to, co zrobiłem, to jest straszna rzecz. Stopnia postawionego przez
Strona 18
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
nauczyciela nie wolno przerabiać za nic na świecie. A przecież cała klasa
mogłaby zaświadczyć, że pani wyraźnie mówiła: „Popraw tę dwójkę".
LEKCJA O HIENIE.
Dzisiaj na ostatniej lekcji miały być rachunki. Ale przyszedł pan kierownik i
powiedział, że zamiast rachunków jeden pan opowie nam trochę o hienie.
Wszyscy się z tego ucieszyli, a najwięcej ja i Tomek. Nawet o zwyczajnych
zwierzętach to też ciekawsze niż tabliczka mnożenia, a cóż dopiero o takirn
drapieżniku.
— Może ten pan przyniesie ze sobą jaką hienę w klatce — mówił Tomek, ale ja
wiedziałem, że na to pan kierownik nie zgodziłby się. I miałby rację, bo hiena
mogłaby jeszcze klatkę przegryźć i rzucić się na nas. Takie zwierzę wypchane
albo na obrazku jest dużo bezpieczniejsze.
Na ostatniej lekcji przyszedł do nas jeden pan i jedna pani. Mieli na sobie
białe fartuchy, bo to byli lekarze. I nie mówili o żadnych dzikich
zwierzętach, tylko — o higienie, to znaczy, żeby zawsze mieć czyste ręce, uszy
i nogi, i szyję, no, jednym słowem — wszystko. I jeszcze, żeby myć owoce przed
jedzeniem, bo na owocach siedzą takie drobniutkie choroby i można zachorować.
Najpierw nam o wszystkim opowiadali i nawet dosyć to było ciekawe. Potem ta
pani namawiała, żeby się każdy wypowiedział. Ale nikt nie chciał. Ta pani
stała blisko mnie i nagle mówi:
— Może ty powiesz nam coś o higienie? Wstałem, chociaż nie wiedziałem, co
powiedzieć. I do
tego bałem się, bo pan już trzy razy zapisywał mnie za brudne paznokcie. A ta
pani podeszła jeszcze bliżej i namawia:
— śmiało. Nie bój się, tylko powiedz, co myślisz. Powiedz szczerze, czy ci
się podobała nasza pogadanka?
Myślę sobie, jeżeli szczerze, to owszem, mogę powiedzieć. I mówię:
— Ja, proszę pani, wolałbym posłuchać o hienie niż o higienie, ale trudno. A
jeżeli ma być szczerze, to muszę powiedzieć, że ja się myć nie lubię. A
najgorzej nie lubię myć uszu i szyi. Moja mama powiedziała, że co by to było,
gdybym ja miał szyję jak żyrafa. Tyle mycia! Ale mnie
się zdaje, że to nie byłoby takie straszne, bo na takiej pstrej szyi wcale nie
widać, gdzie umyte, a gdzie nie. A na mojej widać. Całe szczęście, że mama
wychodzi do pracy wcześniej ode mnie, a potem tylko pyta. Ja zawszę mówię, że
myłem, bo po co mamę denerwować?
Tylko w niedzielę nie mogę się wykręcić, bo mama własnoręcznie mnie szoruje i
zawsze się dziwi, co ja robię, że taki jestem brudny.
Powiedziałem to wszystko i chyba dobrze zrobiłem. Przynajmniej jeden uczeń z
naszej klasy wypowiedział się. Bo już nikt więcej się nie wypowiadał. A panu w
białym fartuchu podobało się chyba to, co mówiłem, bo cały czas się śmiał i
kiwał głową do pana kierownika.
Tymczasem kiedy ci państwo wyszli, cała klasa wsiadła na mnie. Wołali, że się
o mało nie spalili ze wstydu za mnie, że w moich uszach to można rzepę siać.
No i że od jutra będą mnie pilnowali.
Było mi bardzo przykro. Już nigdy nie będę się wypowiadał przy obcych.
W domu obejrzałem swoje uszy w lusterku. Wcale nie są takie strasznie brudne.
Trochę tylko w zgięciach. A czy
to ja jestem winien, że ludzie mają takie pokręcone uszy? Przecież mogliby
mieć zupełnie gładkie. I ładniej byłoby, i do mycia łatwiej.
Tymczasem wróciła mama z miasta i skrzyczała mnie okropnie. Spotkała pana
kierownika i dowiedziała się o wszystkim. I też o mało nie spaliła się ze
wstydu. Każdy się tak przeze mnie o mało nie spali, jakbym ja był z zapałek
albo co. Powiedziałem to mamie, ale mama mnie skrzyczała, że już ma dosyć tego
wszystkiego i niech tylko ojciec wieczorem wróci...
Jak to usłyszałem, to już dla świętego spokoju rozebrałem się zaraz i umyłem w
ciepłej wodzie prawie tak, jak na Wielkanoc. Mama powiedziała, że woda po mnie
jest jak z psa. Nie chciałem się mamie sprzeciwiać, ale widziałem raz, jak ta
pani z parteru myła swojego pudla, to woda była brudniejsza.
Przed wieczorem przyszedł do mnie Tomek. Miał czerwone oczy i wcale nie chciał
siadać. Od razu się domyśliłem, że się coś stało. I rzeczywiście. Tomek
oglądał maszynkę do golenia. śeby potem, kiedy już sam będzie się golił,
wiedzieć, jak się zakłada żyletkę. No i jedna śrubka gdzieś się zapodziała.
Jak kamień w wodę. A ojciec powiedział, że cała maszynka na nic, i sprawił
Strona 19
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Tomkowi lanie.
Pocieszałem Tomka, że mnie też czeka lanie. Chociaż umyłem nawet nogi, żadnej
nadziei nie mam, że mnie ominie. Tomek postanowił, że do domu już nie wróci,
bo o tej maszynce to będzie się u nich mówić do końca życia. I żebyśmy poszli
w świat. Niech się rodzice martwią.
Wziąłem na wszelki wypadek dwa kawały chleba, bo
Tomek jest bardzo niepraktyczny: w świat idzie, a o jedzeniu nie pamięta. I
poszliśmy.
Ledwie wyszliśmy na ulicę, a tu leci siostra Tomka i woła:
— Tomek! Chodź do domu! Śrubka się znalazła. Była pod komodą.
Tomek nawet się nie obejrzał. Poszliśmy na Mariensztat i usiedliśmy pod
fontanną. Potem zjedliśmy chleb. I dopiero wieczorem, jak nam się jeść
zachciało, wróciliśmy na naszą ulicę. Wstąpiliśmy najpierw do mnie. Mama zaraz
mi powiedziała, że ojciec tylko co pojechał do Poznania. Wróci dopiero za trzy
dni.
— I po co ja się tak myłem? — mówię do Tomka. — Jutro i tak mnie mama
przypilnuje. Już mi zapowiedziała.
Tomek westchnął głęboko. Pewnie sobie przypomniał śrubkę.
— W życiu czasami tak dziwnie się składa — powiedział. — Za co ja to lanie
dostałem?
OKAZJA.
Już po tej stronie, gdzie jest sklep z rowerami, wcale rano nie chodzę. Wolę
iść po drugiej stronie ulicy. A jednak dwa razy się spóźniłem. I znowu napadli
na mnie na zbiórce.
Najwięcej przygadywał mi Wiesiek. Taki kolega to gorszy nie wiem od czego. Nie
zastanowił się, że na zbiórkę przyszedł sam drużynowy, i wyliczał, jakbyśmy
byli w swoim kółku, że ja tylko o sobie myślę, że do żadnej pracy społecznej
ręki nie przykładam, i w ogóle.
Wolałbym się pod ziemię zapaść, bo wszyscy na mnie patrzyli jak na jakiego
zbrodniarza. Aż drużynowy powiedział:
— A może Jacek po prostu nie miał do tej pory okazji, aby was przekonać, że
nie jest z nim tak źle, jak myślicie?
Niech się tylko trafi
— Naturalnie! ™ zawołałem, okazja, to zobaczycie. I jak na złość okazja zaraz
się trafiła. Trzeba było zaopiekować się Jasiem Zwolińskim z drugiej klasy.
Jego matka wyjechała na miesiąc do Ciechocinka na leczenie. Ojciec Jasia
wychodzi do pracy wcześnie rano i wraca czasami późnym wieczorem. A Jasio jest
trochę niezaradny, więc mu trzeba pomóc. Bo aż wstyd, żeby uczeń tak wyglądał.
I do tego, żeby przychodził do szkoły z nie przygotowanymi lekcjami.
Kiedy Wiesiek zapytał, kto chce zaopiekować się Jankiem, drużynowy zaraz
spojrzał na mnie. Więc co miałem robić? Powiedziałem, że owszem, chcę.
Wiesiek bąkał coś pod nosem, że ja „nie wywiążę się". Aż mnie zatrzęsło ze
złości. „Poczekaj — pomyślałem sobie — już ja ci pokażę!"
I rzeczywiście, przez dwa tygodnie mojej opieki to Jasio wyglądał jak ta lala:
umyty, uczesany, buciki — jak słońce.
Widziałem, że Wieśkowi oczy na wierzch wyłaziły ze zdziwienia. Czekałem, kiedy
wreszcie powie, że się „wywiązuję", ale on — nic, tylko patrzył.
A ile mnie ten Jasio pracy kosztował!!! Kto inny toby na moim miejscu nie
wytrzymał. Bo tak: szyi nie chciał myć. Musiałem stać nad nim i własnoręcznie
namydlać. Guzika nie umiał przyszyć. Ani butów oczyścić.
Kiedy mówiłem, żeby sam coś zrobił, to zaczynał płakać, że on jest prawie jak
sierota. Dał mi nawet list od swojej mamy. W tym liście było napisane: „Jak wy
sobie radzicie, moje sieroty, beze mnie?"
Pokazałem mu, jak trzeba buty czyścić. Myślałem, że choć to potrafi sam
zrobić. Gdzie tam! Powiedział, że mu bez matki tak smutno, że zupełnie do
niczego chęci nie ma. A zresztą, czy ja się nim nie opiekuję?...
Co miałem robić? Gdyby Jasio przyszedł w zabłoconych butach do szkoły, to
Wiesiek zaraz nagadałby na mnie, że „się nie wywiązuję". Niedoczekanie.
Już niedługo miała wrócić matka Jasia. Cieszyłem się, że moja katorga się
skończy. Niestety, jak kto ma pecha, to żeby na głowie stawał, nie może sobie
opinii poprawić.
Zaziębiłem się i kilka dni musiałem leżeć w łóżku. Pocieszałem się, że może
Strona 20
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Jasio przez ten czas brudem nie zarośnie. A ten cały Jasio zaraz pierwszego
dnia po lekcjach pobił się z chłopakami na podwórku. I przyszedł na drugi
dzień do szkoły jak nieboskie stworzenie. Brudny, z oberwanymi guzikami, z
rozprutym rękawem.
Nasi chłopcy zwrócili mu uwagę. A on jeszcze z pretensjami do nich.
śe co to za opiekun ze mnie! śe wcale u niego nie byłem! śe on już dwa dni ma
nie oczyszczone buty. Wszystko przeze mnie.
Dopiero pękła bomba.
Jak tylko przyszedłem do szkoły, to zaraz mnie zaczęli maglować. A Wiesiek
powiedział, że mu drużynowy powiedział, żeby mnie powiedział, że ja Jasia
zaraz... coś takiego o morelach. Aha: zde-moreli-zowałem.
Broniłem się jak lew. To taka zapłata za moje uspołecznienie? I za moje dobre
serce? śe się ulitowałem nad opuszczoną sierotą?
-— Powinieneś chłopakowi tylko mówić, co ma robić!
—wołali koledzy.
— I pokazywać!
—- I tylko dopilnować!
— Przecież najpierw mówiłem, ale on nie chciał nic
robić.
— A nie mogłeś mu wytłumaczyć? Trzeba było spróbować z nim cierpliwie jak
matka.
— Jak matka? Właśnie jego matka za niego wszystko robiła.
— A nie mogłeś nam powiedzieć, że to tak jest? — mówił drużynowy. —
Przecieżbyśmy ci pomogli...
śe też mi do głowy nie wpadło!
TECHNIKA TO WIELKA RZECZ.
Maszynę do liczenia widziałem pierwszy raz w życiu. I jak Marek o niej mówił w
klasie, to nikt nie wierzył, tylko wszyscy chcieli zaraz iść obejrzeć.
Ale Marek powiedział, że szkoda chodzenia, bo jego mama i tak całej klasy nie
wpuści. Najwyżej trzech. Więc poszło nas tylko siedmiu i Bronią Paluszkiewicz.
Nie chcieliśmy jej wziąć, bo i siedem osób wystarczy, żeby zaświadczyć, czy
Marek mówi prawdę. Ale tak się rozkrzyczała, że niech nam się nie zdaje, że
już minęły te czasy, kiedy wszędzie tylko mężczyźni i mężczyźni, no, jednym
słowem, dla świętego spokoju wzięliśmy i ją.
Mamy Marka w domu nie było, ale i tak Marek kazał nam nogi dobrze wycierać, bo
podłogi wczoraj pastowane, więc żeby nie było na niego, bo my pójdziemy, a on
musi zostać.
Ale nikt prawie nie słuchał, tylko wszyscy się rozglądali, gdzie ta maszyna.
Maszyna była w drugim pokoju, w którym mieszka Marka wujek, bo maszyna należy
właśnie do niego.
Wujek akurat był w domu. Kiedy się dowiedział, po co przyszliśmy, wyniósł
maszynę do pierwszego pokoju. Pewnie mu też było żal podłogi.
Aż się zdziwiłem, bo to była wcale nieduża maszyna.
— Co wam obliczyć? — zapytał nas. — I na jakie działanie?
Najpierw Marek podawał liczby na dodawanie, a maszyna wszystko obliczała
dokładnie. Potem wszyscy ośmielili się i podawali różne liczby i na różne
działania.
Wacek jest najlepszym uczniem z rachunków. Napisał sobie liczby na kartce,
pomnożył je, a potem poprosił wujka, żeby zrobił to na maszynie.
Kiedy wujek nacisnął guziki i odczytał wynik, Wacek aż krzyknął z uciechy.
— Omyliła się! Omyliła!
Bo na jego kartce było inaczej! I co się okazało? To
Wacek się omylił, bo źle przemnożył szesnaście przez siedemnaście, a maszyna
podała dobrze.
Bronią oglądała maszynę ze wszystkich stron. Może tam coś" siedzi?
Bo aż się wierzyć nie chce, żeby człowiek, co ma głowę do myślenia, omylił
się, a maszyna — nie.
Powiedziałem to głośno, a Markowy wujek roześmiał się i mówi:
—- Widzicie, to jest technika! To jest postęp!
Wy szliśmy z Tomkiem bardzo zamyśleni. Wcale do siebie nie mówiliśmy.
A kiedy byliśmy już koło parku, usiadłem na ławce i mówię:
-— Tomek, przekonałem się, że technika to wielka rzecz.
— I ja to zauważyłem — mówi Tomek. — I w ogóle ten postęp. Ludzie różne
Strona 21
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
rzeczy wymyślają.
— No, właśnie — mówię — żeby już prędzej wynaleźli coś do odrabiania lekcji.
- A wiesz, mnie się zdaje, że już wynaleźli — zawo-
łał Tomek i aż skoczył na równe nogi. — Jacek, lećmy do mnie! śeby tylko ta
gazeta nie zginęła!
Pędzimy ile sił w nogach.
Po drodze Tomek opowiedział mi, że wczoraj widział na własne oczy w
„Expressie" takie ogłoszenie:
STÓŁ DO ODRABIANIA LEKCJI SPRZEDAM.
tak jak maszyna do pisania.
Wyraźnie: „do od-ra-bia-nia lekcji" na „do liczenia".
Gazeta leżała pod usmolonym garnkiem, ale ogłoszenie znaleźliśmy i adres dał
się odczytać.
To było na Saskiej Kępie i nie wiedzieliśmy, czy jechać tramwajem, czy iść. Bo
może nam zabraknąć na stół. A znowu jeżeli iść pieszo, to stół może być już
sprzedany i wszystko przepadnie!
Wsiedliśmy w tramwaj. Jechał strasznie powoli. A przecież w Warszawie jest
kilka tysięcy uczniów. I każdy chciałby mieć taki stół.
— Tomek, a co będzie, jeżeli ten stół jest drogi? — spytałem. — Ja w skarbonce
mam tylko siedem złotych z groszami.
— Ja mam tylko dwa — mówi Tomek — ale wcale się nie martwię. Cała klasa
chętnie się złoży. Przecież ten stół odrobi lekcje za wszystkich po kolei.
Zajechaliśmy pod wskazany adres. Mnie serce biło, jak nie wiem co, bo jeżeli
tego stołu już nie ma?
Otworzyła nam jakaś dziewczynka. Włosy miała ostrzyżone jak chłopak. Chciałem
powiedzieć „dzień dobry", ale Tomek od razu zapytał:
— Czy tu jest stół do odrabiania lekcji?
— Tak — odpowiedziała dziewczynka. Weszliśmy do dużego pokoju, dziewczynka
pokazała
nam stół.
Wygląda, rapełnie zwyczajnie. Cztery nogi, czarny blat i z przodu szufladka.
Nie było widać żadnego guzika ani wyłącznika.
Widziałem, że Tomek też szukał oczami śladu jakiegoś mechanizmu. Wreszcie
zapytał:
— A czy można spróbować?
— Proszę bardzo — powiedziała dziewczynka i przystawiła do stolika krzesło.
Ale Tomek nie siadał, tylko jeszcze zapytał:
— A gdzie się naciska?
— Gdzie się naciska? — powtórzyła dziewczynka. — A na co?
— Prawda! — palnął się ręką w czoło Tomek. — Przecież my nie wiemy, co na
jutro zadane. Nie mamy przy sobie dzienniczka. No, ale na przykład na rachunki?
— Na rachunki? — zdziwiła się jeszcze bardziej dziewczynka i oczy jej się
zrobiły zupełnie okrągłe.
— No, bo chyba inny guzik naciska się na rachunki, a inny na polski —
tłumaczy Tomek.
— Nic się tu nie naciska — powiedziała dziewczynka. — Po co naciskać? Po
prostu siada się i...
-— Jacek! — zawołał Tomek. — To jest taki wynalazek jak w bajce „Stoliczku,
nakryj się"! Siadasz i mówisz: „Stoliczku, odrób lekcje". Pycha!
— Chłopcy, o czym wy mówicie? — spytała dziewczynka i widać było, że jest
trochę przestraszona.
— O tym stole — mówi Tomek wskazując stolik — co sam odrabia lekcje.
— Sam? Jak to: sam? Babciu — zawołała dziewczynka — tu przyszli jacyś dziwni
chłopcy!
Zrobiło się nam bardzo nieprzyjemnie. „Dziwni!" Co to znaczy?
Weszła babcia, za którą człapał duży, czarny pudel. Okazało się, że ten stół
nie ma nic wspólnego z wynalazkiem.
Naj zwyczaj niej szy stół, który tylko stoi i nic więcej. Nie wie nawet, ile
jest dwa i dwa.
Starsza pani gderała, że pewnie jesteśmy leniuchami, a dziewczynka usiadła na
kanapie i zaczęła się śmiać. Pudel też skoczył na kanapę i machał ogonem,
jakby z uciechy. Głupi pies! Gdyby wynaleziono stoły do odrabiania lekcji, to
byłoby więcej czasu na spacer z psami. Głupi pudel.
Strona 22
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Prędko wyszliśmy z mieszkania. Wracaliśmy pieszo. Byliśmy bardzo zmartwieni,
że technika jeszcze tak słabo
stoi.
— Jacek — powiedział Tomek — nie martwmy się, może za jakieś pięć, dziesięć
lat wynajdzie ktoś taki stół, o jaki nam chodzi.
— I co z tego — mówię. — Przecież wtedy nie będziemy już odrabiać lekcji.
— To prawda — mówi Tomek i zasmucił się znowu. — A może taki wynalazek już
istnieje, tylko my nie wiemy? Przecież o tej maszynie do liczenia
dowiedzieliśmy się dopiero dzisiaj.
Przyznałem Tomkowi rację. Możliwe. W czwartej klasie nie wie się jeszcze o
wszystkim.
PIERWSI W SPORCIE.
Mam dziś do zapisania wspaniałą wiadomość! Już nie zazdroszczę Kasi
Smolikównie, tej z naszych schodów. Ona zawsze chwali się, że w jej szkole
jest o wiele lepiej niż w naszej. A tymczasem u nas właśnie taką rzecz
wymyślili, że wszystkie inne szkoły będą nam zazdrościć. Jak zechcą, to
naturalnie mogą — jak to się mówi — iść w nasze ślady, ale to już nie to.
Do Ameryki jeździło dużo ludzi, ale nikt nie stał się taki sławny jak
Krzysztof Kolumb, który pierwszy tę podróż wymyślił.
Aż mi żal, że tego dnia, kiedy tę nowość ogłosili, nie było mnie w szkole. To
było w czwartek, a w czwartek jest zawsze historia i bałem się, że mnie pani
od historii wyrwie, bo już dawno mnie nie pytała. Miałem sobie wszystko
powtórzyć, ale tak jakoś schodziło i schodziło.
Ostatniego dnia, to znaczy w środę, powiedziałem sobie, że porządnie nad
książką przysiądę. I gdyby padał deszcz, to na pewno tak bym zrobił. Nie moja
wina, że była pogoda. Ja przecież pogodą nie rządzę. A jesienią taki pogodny
dzień to prawdziwy skarb, jak mówi babcia. Ja się z babcią zgadzam. Babcia
jest mądra, bo już długo żyje i dużo na świecie widziała. Więc kiedy babcia
powiedziała, żeby z tej pogody skorzystać i wyjść dla zdrowia na powietrze, to
ja zaraz posłuchałem, wziąłem piłkę i poszedłem do chłopaków.
Nie wiadomo kiedy zrobił się zupełnie ciemny wieczór i trzeba było iść do
domu. A w domu była ciocia Mania. Bardzo lubię, jak ciocia Mania do nas
przyjdzie. Ciocia opowiada zawsze jakieś straszne historie i sprzecza się z
tatusiem, bo tatuś mówi, że to wszystko nieprawda. Kiedy ciocia poszła do
domu, mama zaczęła zaganiać nas do łóżek. Chciałem jeszcze trochę posiedzieć,
ale tatuś się rozgniewał. Powiedział, że o tej godzinie to już nie pora na
naukę. Była dopiero dziesiąta, ale co miałem robić?
Więc na drugi dzień rano, jak tylko tatuś wyszedł do pracy, zacząłem
narzekać, że mnie wszystko strasznie
boli... I ręce, i nogi, i głowa. O brzuchu nic nie mówiłem, bo wiem, że to się
źle kończy.
Moja mama jest trudna do oszukania. Nie bardzo wierzyła w to, co mówiłem,
kładła mi rękę na czole i język musiałem pokazać. Na szczęście babcia
powiedziała, że może ja grypę złapałem, bo taka pogoda jesienią to zdradliwa
rzecz. A jak się grypę przeziębi, to nie daj Boże. I niech lepiej biedne
dziecko (to niby ja) w łóżku zostanie.
No i zostałem. Lepiej leżeć w łóżku niż oberwać dwóję, a potem mieć
nieprzyjemności w domu. Ale po południu sprzykrzyło mi się i nie mogłem już
wytrzymać w łóżku. Całe szczęście, że przyszedł do mnie Wacek i powiedział mi
taką nowinę, że mało z łóżka nie spadłem.
Dziś na apelu była mowa o sporcie i o naszych sportowcach szkolnych. Pan
kierownik powiedział, że wszyscy powinni zajmować się sportem, bo sport
wyrabia zdrowie i siłę. A zdrowie pomaga w nauce.
Na zakończenie zawieszono w sali taki wielki napis:
Pierwsi w sporcie — pierwsi w nauce. a cała szkoła klaskała, aż się szyby
trzęsły.
Wacek wytłumaczył mi wszystko dokładnie. Ten napis znaczy, że ci, którzy będą
przodować w sporcie i będą pierwszorzędnymi sportowcami, mają być również
przodownikami w nauce. To znaczy, że powinni mieć w dzienniku same piątki.
Zgodziłem się, że tak powinno być. Kto jest dobry sportowiec, ten nie może
mieć dwójek. Przecież ze sportowcami robią wywiady i piszą o nich do gazet. No
i na przykład pytają takiego sławnego sportowca, jakie stopnie miał w szkole,
Strona 23
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
a on odpowiada, że miał dwójki. To dopiero byłby wstyd dla szkoły!
Bardzo mi się ten pomysł podobał. Nareszcie dorośli wymyślili coś przyjemnego
dla nas, bo do tej pory to nic, tylko ucz się i ucz! Na piłkę prawie zupełnie
czasu nie zostawało. Teraz przynajmniej będę mógł spokojnie zająć się sportem.
Od tego dnia codziennie: ledwo połknę obiad, lecę na plac. Gramy, dopóki piłkę
widać. Wczoraj mama mówi do mnie: — Cóż to znowu? Czy wam lekcji wcale nie
zadają,
8 Chłopak na on«t
czy ty się w nauce tak opuściłeś? Jakie będą twoje stopnie?
— Niech się mamusia nie martwi o moje stopnie — mówię. — Jeszcze z tydzień to
się tak w piłce podciągnę, że zobaczy mamusia.
— Co ma do tego piłka? — zdziwiła się mamusia. — Ja przecież pytam o twoją
naukę.
— Niech mamusia poczeka do wywiadówki. Już niedługo będzie i nasza pani
wytłumaczy mamusi, na co teraz kładzie się nacisk.
— Dobrze — mówi mama — poczekam. Ale nigdy w życiu nie uwierzę, żeby w szkole
zamiast nacisku na naukę, wprowadzili nacisk na latanie za piłką.
Dziwna jest moja.mama. W swojej pracy stosuje różne nowe pomysły, opowiada o
nich i cieszy się. A w ulepszenia w szkole nie chce uwierzyć.
Przez całe dwa tygodnie trenowałem, jak się to mówi, do siódmego potu.
Aż jednego dnia Wacek powiada:
— Jacek, wiesz? Mnie się zdaje, że ty grasz teraz lepiej od Wieśka.
Wiesiek był przy tym i nie zaprzeczył. Ucieszyłem się ogromnie i chciałem
jeszcze jedną partię zagrać, ale Wiesiek nie chciał. Poszedł do domu. On tak
zawsze: godzinę pogra i leci do lekcji. Dziwak! Nauczyciele i tak stawiają mu
same Diatki.
Jak ktoś jest zapeszony, tak jak ja, to już trudno, to go same niepowodzenia
spotykają...
Nawet się nie mam komu użalić. Mama, wiadomo, nie zrozumie. Jeszcze powie: „A
co, czy nie mówiłam?" Ojcu lepiej nawet nie wspominać. A. to było tak.
Kiedy mi się Wiesiek przyznał, że gram lepiej niż on, to o stopnie byłem już
zupełnie spokojny. Piśmienne lekcje odrabiałem raz-dwa, a ustne tylko
przeczytałem, co zadane, i koniec. Następnego dnia była historia. 'Pierwszy
odpowiadał Wiesiek i dostał piątkę. Sam widziałem, bo z mojego miejsca dobrze
widać. Potem pani wyrwała mnie. Kiedy skończyłem, patrzę uważnie, co też mi
pani postawi. A tymczasem nic, pani trzyma pióro nad dziennikiem, patrzy na
mnie, wreszcie mówi:
— Doprawdy nie wiem, co ci postawić.
A ja stoję skromnie i myślę sobie: „Pewnie, że to kłopot. Wiesiek dostał
piątkę. A ja gram w piłkę lepiej niż on. Na pewno już ktoś pani o tym
powiedział".
Aż tu słyszę.
— No, chłopcy, powiedzcie mi, ale tak rzetelnie, ile Czarneckiemu postawić z
historii?
— Dwójkę i to za dużo — mruknął Wacek, a ja zawołałem oburzony:
— Jak to, przecież wczoraj sam mówiłeś, że gram lepiej niż Wiesiek.
— No to co?
— To i z lekcji powinienem mieć lepszy od niego stopień!
— Jak to „lepszy stopień"? — pyta pani. — Przecież prawie nic nie umiałeś.
— Ale w piłce jestem pierwszy. A w sali wisi napis: „Pierwsi w sporcie —
pierwsi w nauce".
— Jak ty ten napis rozumiesz? — pyta pani.
— Ja go rozumiem w ten sposób — mówię — że temu, kto ma dobre wyniki w
sporcie, każdy powinien stawiać dobre stopnie. śeby mu życiorysu nie psuć.
Cała klasa zaczęła się śmiać. Mało z ławek nie pospadali. Wacek, który mi
przecież pierwszy o tym powiedział, to aż za boki się trzymał. A ja stałem jak
głupi i nie wiedziałem, o co im chodzi.
Wreszcie okazało się, co ten napis znaczy. Ten napis znaczy, że ci, co
przodują w sporcie, to powinni się tak do nauki przykładać, żeby umieć na same
piątki. A bez nauki, za sam sport, żaden nauczyciel dobrego stopnia nie
postawi. Jednym słowem, wszystko po staremu. A ja niepotrzebnie cieszyłem się
z wynalazku w szkole. Ładny wynalazek.
Jak sobie pomyślę o stopniach za pierwszy kwartał, to mi włosy dęba stają. Czy
Strona 24
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
zdążę się poprawić?...
KONKURS CZYTELNICZY.
Jeszcze we wrześniu, kiedy tylko ogłosili, ten czytelniczy konkurs,
postanowiłem wziąć w nim udział. Drużynowy tak ładnie o tym mówił. I pani od
polskiego też. śe książka to przyjaciel. A przyjaciel, wiadomo, pomaga we
wszystkim. I z przyjacielem zawsze przyjemniej niż samemu.
Wszyscy się wtedy zapisywali. Ja też nie chciałem być najgorszy, no i
zapisałem się razem z innymi.
Konkurs czytelniczy jest we wszystkich szkołach. W całej Polsce. A ja
myślałem, że tylko w naszej szkole. Dopiero Kasia Smolikówna powiedziała, że u
nich w szkole też o konkursie mówiono. Ona też się zapisała.
Kilka dni temu na zbiórce drużynowy zaczął mówić o tym konkursie. I pytał, kto
z nas zorganizował już w gronie rodzinnym wieczięknego czytaniaalbo co innego.
Całe szczęście, że mnie o nic nie pytał, bo byłbym w kłopocie.
Postanowiłem tego samego dnia taki wieczór urządzić. Mama z tatusiem poszli do
teatru, więc, żeby „grono rodzinne" nie było zbyt małe, zaprosiłem Kasię
Smoli-kównę. Chociaż do rodziny nie należy, ale mieszka na tych samych schodach.
Bardzo się ucieszyła. Powiedziała, że ona też taki wieczór urządzi i mnie
wtedy zaprosi. Przyszła z koleżanką, żeby nas było więcej.
Posadziłem wszystkich koło stołu i zacząłem czytać na głos moją ulubioną
książkę, która się nazywa „Koziołe-czek", a napisała ją Janina Porazińska.
Szło mi gładko, bo całą tę książkę umiem prawie na pamięć.
Ale zaraz na początku zrozumiałem, że co obcy, to nie rodzina. Babcia nic nie
mówiła. A Kasia i ta jej koleżanka jak zaczęły trajkotać! śe „Koziołeczek" to
książka dla drugiej klasy. śe one już ją dawno znają i że to się do konkursu
nie liczy.
Zaraz też wvciasnełv iakaś swoia książkę o takiei
dziewczynce, którą nazywano Bułeczką, i kazały mi czytać. A ja tę książkę
widziałem pierwszy raz na oczy i wcale mi nie szło.
Dopiero się pokazało, jaka z tej Kasi żmija.
Powiedziała, że ja widocznie zaprosiłem ją na wieczór pięknego jąkania, a nie
pięknego czytania. I widziałem, że się z tą koleżanką trącały łokciami i
podśmiewały.
Co miałem robić?
śeby to byli chłopcy, stłukłbym ich na kwaśne jabłko, ale że dziewczyny, to
tylko pogniewaliśmy się i zaraz sobie poszły.
Na drugi dzień znowu pani od polskiego pytała o konkurs. Kazała przygotować
dzienniczki lektury i zapowiedziała, że po lekcjach zbierze je od nas.
Dopiero sobie o tym dzienniczku przypomniałem! Rzeczywiście, noszę go w teczce
cały czas razem ze spisem książek do konkursu.
Zostałem więc zaraz na całą dużą przerwę w klasie. Poświęciłem się, śniadanie
zjadłem dopiero na historii, ale trudno. Wpisałem do dzienniczka dwie książki.
Trochę mało, ale więcej nie zdążyłem, bo oprócz tytułu i autora trzeba było
napisać trochę o tym, co jest w książce. Musiałem wszystko na poczekaniu
wymyślić. A to nie takie łatwe.
Ale nie darmo moja mama mówi, że ja jestem zdolny do wszystkiego. Jakoś mi to
szybko poszło. Przy „Poszukiwaczach skarbów" śukrowskiego napisałem, że to
szalenie interesująca książka o złodziejach, którzy szukali pierścionków z
brylantami, ale ich milicja złapała. Na drugą książkę wybrałem „Wańkę"
Czechowa. I napisałem, że to bardzo wesołe przygody radzieckiego pioniera
i że chciałbym też spędzić lato, jak on, w Arteku. Jeszcze dodałem, że z
takich książek można się bardzo wielu pożytecznych rzeczy nauczyć! I już był
dzwonek na lekcję.
Kto by pomyślał, że pani wszystkie książki zna! Przecież spis jest taki długi!
A jednak na drugi dzień pani strasznie mnie zawstydziła. I przeczytała to, co
napisałem w dzienniczku lektury, na głos.
Cała klasa śmiała się tak głośno, że chyba na ulicy było słychać.
Za karę mam napisać list do autora. Niby nie było powiedziane, że za karę,
tylko że niby to mi się nie udało, więc może list wyjdzie lepiej...
Dobrze. Napiszę jeszcze dziś. Już nawet wiem, do jakiego autora. Mam jedną
bardzo ciekawą książkę. Nazywa się „W pustyni i w puszczy", napisał ją Henryk
Sienkiewicz. Cała książka jest o różnych przygodach w Afryce.
Strona 25
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Napiszę do tego autora, że jak teraz będzie jechał do Afryki, to niech mnie ze
sobą zabierze.
Taki człowiek, co pisze książki, musi być mądry. Na pewno mnie zrozumie, jak
mu zupełnie szczerze napiszę, że wolę polować na lwy, tygrysy i inne dzikie
zwierzęta, niż chodzić do szkoły.
I zobaczymy, co powie cała czwarta klasa, jak zobaczy moją fotografię: z lewej
strony tygrys, z prawej lew,
a w środku ja...
...Przed chwilą dowiedziałem się, że Henryk Sienkiewicz już dawno nie żyje...
To pech!
SPOSÓB NA DOBRE STOPNIE.
Z geografii dostałem znowu dwójkę. I przekonałem się, że sprawiedliwości na
świecie nie ma. Bo co do poniedziałkowej dwójki, to rzeczywiście, należała mi
się. Lekcji nie umiałem — żalu nie mam. Nawet po tej pierwszej dwói pomyślałem
sobie: „Teraz będzie spokój do samych świąt". A tu masz babo placek. Dziś jak
tylko pan od geografii otworzył notes, zaraz do mnie:
— Jacek Czarnecki, proszę do mapy.
Nawet nie wiedziałem, co zadane. Pan się tak rozgniewał, że aż krzyczał:
— Tego już za wiele!
A czy dwie dwójki to tak dużo? I jeszcze kazał mi brać przykład z Wieśka.
Dobre sobie! Wieśka pan rzadko pyta. Inni nauczyciele też. I zawsze mu się
udaje. Wszyscy mu
stawiała niatki (~rrlvViv mnio taTr otaiimali nia+lH +a>7 ł-nrm
dwój nie miał. Ale mnie prześladuje pech. Raz w październiku umiałem na
blachę, a pan nawet nie spojrzał w moją stronę.
Ledwie wróciłem na miejsce, Tomek zaczął mnie pocieszać:
— Nie martw się, do półrocza wylądujesz. Pewnie, że wyląduję. Jeszcze tylko
brakuje, żebym na
półrocze dostał dwójkę.
Okazuje się, że ja zawsze mam rację. Kiedy na naradzie po pierwszym kwartale
uchwalono, żeby każdy uczeń miał dziennik do stopni, zaraz wiedziałem, że nic
dobrego z tego nie wyjdzie. I rzeczywiście: mama dzisiaj zobaczyła moje dwie
dwójki i co ja się nasłuchałem. Aż mi głowa spuchła.
Przypomniałem mamie, że sama nauczyła mnie wierzyć w poniedziałki: co w
poniedziałek, to przez cały tydzień.
— Przecież pierwszą dwójkę w poniedziałek dostałem. Dziś to już nie moja wina
— powiedziałem.
— Zgadza się — mówi mana — na poniedziałek lekcji nie odrobiłeś i na dzisiaj
tak samo. Dwójki z nieba nie
lecą. Już ja cię przypilnuję w niedzielę, żebyś na poniedziałek miał wszystko
w porządku.
„Dobrze — myślę sobie. — W niedzielę niech mnie mama przypilnuje. Aby tylko
nie w poniedziałek, bo jak w poniedziałek pilnowanie, %ę i przez cały tydzień.
Ani chwili wolnej bym nie miał. A tak to w jedną niedzielę się poświęcę, i
spokój".
Myślałem, że mama już nic nie powie, aż tu słyszę:
— Zobaczymy, co powie ojciec.
Zacząłem prosić mamę, żeby nic nie mówiła, że już się poprawię, ale mama nie
chciała słuchać. Więc zacząłem płakać. Z początku nie bardzo mi szło, ale
potem, jak sobie przypomniałem, że przez ten poniedziałek i przez tę
niesprawiedliwość ojciec może mi nie kupić na gwiazdkę obiecanych łyżew,
ogarnął mnie taki żal, że zacząłem płakać wniebogłosy. Aż sobie całe zadanie
zamazałem. Szczęście, że było na brudno. Pani o byle kleks przyczepia się. I
znowu byłoby na mnie.
Jak się już porządnie spłakałem, mamie zrobiło się żal. Zapowiedziała mi, żeby
to było ostatni raz. I żebym się jeszcze dziś wziął do geografii.
Nawet chciałem się wziąć, ale po pierwsze, jutro geografii nie ma, a po
drugie, kiedy zrobiłem inne lekcje, było już bardzo późno. Przez ten dziennik
ze stopniami tyle czasu straciłem. To jest pomysł do niczego.
Dzisiaj było zebranie zastępu. Przekonałem się, że mam dobrych kolegów. Zaraz
na początku Gruszka powiedział:
— Słuchajcie, musimy pomóc Jackowi w geografii, bo już ma dwie dwójki.
Strona 26
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— Musimy się nim zająć, przecież to wstyd, żeby harcerz miał złe stopnie —
mówi Romek.
Zrobiło mi się naprawdę wstyd, bo drużynowy tak na mnie spojrzał, jakby mnie
pierwszy raz widział. Ale tylko powiedział:
— Chłopcy, pamiętajcie: niedługo półrocze. Słabszemu koledze trzeba pomóc.
Zdziwiłem się, bo ja tam do słabszych nie należę. Każdego z naszej klasy
położę... A Wiesiek jeszcze dodał:
— Harcerz pomaga koledze. Jacek może na nas liczyć.
Już wiem, że łyżwy dostanę. Są schowane na szafie. Umówiłem się z Tomkiem, że
codziennie będziemy chodzić na ślizgawkę.
— Ale i o geografii pomyśl — przypomniał Tomek.
Rozumie się, że pomyślę, ferie długie.
Mama dzisiaj też mi przypominała. Powiedziałem, że cały zastęp obiecał mi
pomóc. Mama bardzo się ucieszyła, że mam takich porządnych kolegów.
Pewnie! Chłopaki jak złoto.
Jak ten czas leci. Nie wiadomo kiedy przeszły ferie. Ale przynajmniej człowiek
trochę odpoczął. Ślizgawka wspaniała. Uczę się holendrować. Idzie mi wcale
nieźle. Widzę, że mam silną wolę. Postanowiłem sobie, że będę trenował co
dzień przed i po południu. I dotrzymuję słowa. Moje słowo to mur.
Dziś wieczorem wstąpiłem do szkoły. W korytarzu spotkał mnie pan od geografii.
Kazał mi zanieść globus z na-
uczycielskiego pokoju do gabinetu geograficznego. Idę z tym globusem, a tu z
jedenastej klasy wychodzi drużynowy i już z daleka woła do mnie uradowany:
— No co, widzę, że myślisz o półroczu — i po ramieniu mnie klepie.
Nie zdążyłem mu odpowiedzieć, bo poszedł dalej. Myśleć o półroczu to ja myślę.
Każdy by na moim miejscu myślał. Dwie dwójki, a tyle obowiązków, że zupełnie
na powtórzenie geografii czasu nie ma. Ale skąd druh drużynowy o tym wie?
Chyba to tylko takie gadanie.
Dziś Olesia powiedziała mi, że jak się trzyma oba duże palce zaciśnięte w
pięści, to przy odpowiadaniu dobrze idzie. Prosiła mnie, żebym tak trzymał
palce, kiedy ona będzie odpowiadała z historii. Bo z historii musi mieć piątkę.
Nie wiem, skąd wiedziała, że ją pani dziś wyrwie. Ja palce cały czas trzymałem
zaciśnięte. Pomogło. Dostała piątkę.
Dobrze o tym wiedzieć.
Po południu na ślizgawce holendrowałem wspaniale. Widział mnie nasz zastępowy.
On rzadko przychodzi na lód. I Gruszka dziś przyszedł. Okazuje się, że i on
umie holendrować,
Jeździłem mu naumyślnie pod samym nosem. Niech widzi, że ja też coś potrafię.
Przy wyjściu ze ślizgawki zastępowy mówi do mnie:
— Jacek, tylko pamiętaj, żebyś nam wstydu nie przyniósł.
— Pamiętam — powiedziałem, ale było mi przykro. Cóż on sobie myśli. Czy ja
tego nie rozumiem? Ja dla naszego zastępu tobym nie wiem co zrobił.
Hura! Dostałem dziś z rachunków piątkę! W poniedziałek! Mogę się teraz nie
bać. Na wszelki wypadek umówiłem się z Olesią co do trzymania palców w garści.
Dobra koleżanka.
Ale koledzy jeszcze lepsi. Prawie każdego dnia któryś z nich pyta mnie:
— Jacek, pamiętasz, co się mówiło na zbiórce?
Pewnie że pamiętam. Każdy mówił: „Trzeba Jackowi pomóc". I wiem, że żaden nie
zawiedzie. Ale i sam też się staram. Na poniedziałek lekcje zawsze umiem.
Strzeżonego Pan Bóg strzeże!
W nic już teraz nie wierzę, i koniec. Ani w mamin poniedziałek, ani w Olesi
palce, ani w obiecanki kolegów. Koniec!
W poniedziałek przecież dostałem piątkę, więc jak mnie w środę pan do mapy
wyrwał, to pomyślałem:
„Dam sobie radę".
Spojrzałem na Olesię, zobaczyłem, że garście ma zaciśnięte, i Zosia, co koło
niej siedzi, też. A Tomek (i on wie o tym sposobie) — zanim jeszcze z ławki
wyszedłem — już kułaki ścisnął. Do mapy taki pewny szedłem, jak nie wiem co. A
tymczasem pan naumyślnie pytał mnie
o same takie rzeczy, których nie wiedziałem. I nikt. mi nie podpowiadał. To są
koledzy? A na zbiórce jak gadali?
i to przy drużynowym!
Strona 27
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Dwója na półrocze jak drut. Ładnie wyszedłem. I co ja mamie powiem?
ZŁOTA KORONA.
Pobiłem się znowu z Romkiem. Bardzo trudno było dojść, kto zaczął, bo mnie się
zdawało, że on, a on znowu upierał się, że to ja pierwszy stuknąłem go w
plecy. Pan się zdenerwował i obydwu nam wpisał uwagi do dzienniczków.
I jeszcze na pauzie w kancelarii rozmawiał z nami i kazał nam się zastanowić
nad tym, co robimy.
Kiedy wyszliśmy z kancelarii, Romek chciał iść do klasy, bo już się lekcja
zaczęła, ale ja bałem się, że potem zapomnimy, co nam pan mówił, i
powiedziałem Romkowi, żebyśmy się zaraz zastanowili, bo nauczyciela trzeba
słuchać.
A do tego w klasie był polski i pani pewnie już pytała zadanego na dziś
wiersza. A mnie wczoraj jakoś nauka nie szła, a dziś, kiedy mnie Romek
przewrócił, na pewno
uderzyłem się w głowę, bo zapomniałem nawet, jak się ten wiersz zaczyna.
Stanęliśmy więc w korytarzu przy oknie.
— Widzisz, Romek — powiedziałem — przez ciebie głowę rozbiłem. Jeszcze czuję,
jak mi się mózg rusza. Niedobrze jest nadwerężać mózg. Nawet kiedy lanie
dostaję, tatuś zawsze uważa, żeby nie w głowę, tylko dużo niżej, To jest
bardzo ważne, bo widzisz, przez ten wstrząs wiersz zupełnie wyleciał mi z
głowy i mógłbym, dwójkę dostać. I za co? Za to, żeś mi nogę podstawił? To
byłaby straszna niesprawiedliwość, bo nie tylko, że mnie zabolało, ale jeszcze
nasłuchałbym się nie do wytrzymania.
Romek chciał coś mówić, ale wolałem, żeby się lepiej zastanowił, więc
tłumaczyłem mu dalej:
— Widzisz, Romek, zastanowienie to jest bardzo ważna rzecz. Kto się
zastanawia, ten ma przed sobą jasną przyszłość, a nie takie uwagi w
dzienniczku jak my dzisiaj. Gdybyś się zastanowił, tobyś się przyznał, że ty
zacząłeś, i pan wpisałby tylko jedną uwagę, do jednego dzienniczka, a tak obaj
jesteśmy przegrani.
— Dlaczego ja miałem się przyznać — mówi Romek. —
Przecież gdybyś ty się przyznał, też byłaby tylko jedna uwaga, bo pan zawsze
karze tego, kto zaczyna.
— Oj, Romek — mówię — jesteś strasznie mało wyrobiony. Nie umiesz żyć w
gromadzie, nie rozumiesz, że czasami trzeba się poświęcić?
— A ty rozumiesz? — mówi Romek.
— Naturalnie, że rozumiem lepiej od ciebie — mówię. — I żeby cię przekonać,
dam ci dobry przykład. Zaraz na przerwie pójdę do pana i przyznam się, że ja
zacząłem. Niech już będzie na mnie. Ale pamiętaj, że następnym razem, jak się
pobijemy, to ty się przyznasz.
— A może się nie pobijemy? — mówi Romek.
— „Może". Morze jest głębokie i szerokie, a w życiu zdarza się różnie. A
jeżeli nie wierzysz, to cię wolę zaraz uprzedzić, że ja i tak będę królem
Sobieskim, i koniec. Rozumiesz? A ty, jak chcesz, przebieraj się za tego
barana, bo ja rogów sobie nie przyczepię! Wiesz?
Wróciliśmy do klasy. Do dzwonka zostało niewiele czasu i pani zadawała już
nową lekcję. Bardzo się zdziwiła, dlaczego tak późno przychodzimy. Ja wolałem
nie kłamać, więc nic nie mówiłem.
A koledzy zaraz pani powiedzieli, że byliśmy w kancelarii. Pani tylko głową
pokiwała.
Szedłem do domu i myślałem, co by tu wymyślić, żeby się przebrać za
Sobieskiego. Bo ma być u nas w szkole zabawa z przebieraniem. Każdy sobie już
coś wybrał, a dla mnie został kostium barana: kożuch do góry włosem i
zakręcone rogi. Romek wybrał sobie kostium Sobieskiego, ale powiedziałem mu,
że chyba ja mam większe do tego prawo, bo nazwisko mam podobne do
Czarniec-kiego, a ten, wiadomo, też był sławnym wodzem.
Romek zaczął się śmiać i wołał, że co Jan, to nie Jacek, a co Sobieski, to nie
Czarnecki.
Sam to rozumiem, że jest pewna różnica, ale nie miałem cierpliwości dłużej z
nim rozmawiać, tylko go pchnąłem i stąd była cała uwantura.
Ale życie jest pełne niespodzianek, jak mówi babcia. Przekonałem się zaraz w
domu.
Nie miałem wcale zamiaru pokazywać dzienniczka mamie. Mama i tak ma cały dom
Strona 28
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
na głowie. Chybabym serca nie miał, żeby jeszcze mamę truć tym, co pani mi
napisała.
Po obiedzie poszedłem do Kasi Smolikówny, bo obiecała mi pokazać jakąś ładną
książkę.
Wracam, a tu się okazało, że mama szukała nożyczek w mojej teczce i znalazła
dzienniczek. No, miałem za swoje, a najgorsze, że mama obiecała powiedzieć o
wszystkim tatusiowi.
Więc się zaraz wziąłem do lekcji. Odrabiałem wszystko, jedno za drugim, tak
porządnie, jak nigdy. I na głos się uczyłem. Mama tylko słuchała, ale nic nie
mówiła i nie mogłem zmiarkować, czy powie tatusiowi, czy już się przestała
gniewać.
Na wszelki wypadek poszedłem wcześniej spać i nawet trochę zasnąłem. Kiedy się
obudziłem, tatuś już był w domu. Siedział w kuchni przy kolacji. Słyszałem,
jak mama zapytała:
— Kiedy będziesz miał tę koronę?
— Jutro już na pewno.
— I prawdziwa złota?
— Bój się Boga — mówi tatuś — tyle pieniędzy i miałaby nie być złota? Nie
martw się, prawdziwa. Zobaczysz jutro. Bardzo porządnie zrobiona.
Gdyby nie ta dwójka, zaraz wyskoczyłbym z łóż- ą
ka. Ale trzeba odczekać, aż mamusi przejdzie. Przebiorę się za króla, tatuś mi
na pewno pożyczy korony! Jeżeli będzie za duża, to się podłoży waty.
Na drugi dzień powiedziałem o koronie Wieśkowi. Niech wytłumaczy Romkowi,
niech mi pomoże. Kto ma koronę — ten powinien być królem!
Wiesiek powiedział innym. Obstąpili mnie i pytali, czy to prawda. Nie chcieli
wierzyć. A najgorzej Romek. Zdenerwowałem się. Powiedziałem, żeby Romek i
jeszcze któryś przyszedł do nas dziś wieczorem, to zobaczą na własne oczy.
Zgodzili się.
Z biologii dostałem ^piątkę. Bardzo było mi to na rękę.
W domu najpierw pokazałem piątkę tatusiowi, a kiedy się ucieszył, mówię:
— Tatusiu, czy tatuś ma już koronę?
— Mam — mówi tatuś — nie zauważyłeś? — I pokazuje mi koronę... na zębie!
Co ja powiem Romkowi?
Całe szczęście, że koledzy przyszli trochę później. Nie zaprosiłem ich do
mieszkania, tylko wyszedłem na schody. Powiedziałem, że ojciec korony mi nie
pożyczy. I bardzo się gniewał, że mówiłem o niej w klasie. Nie takie teraz
czasy, żeby o koronach myśleć. Ja też za króla się nie przebiorę. Wolę za
kominiarza.
STRASZNA NOC WIELKANOCNA.
Ile to razy i tatuś, i mamusia, i babcia mówią mi, żebym był zaradny, żebym
sobie umiał w każdej sytuacji poradzić i żebym nie wyrósł na niedołęgę. W
szkole pani też często o tym mówi i jeszcze zawsze dodaje, że po to się
uczymy, żebyśmy umieli w życiu sobie dać radę i innym pomóc.
Więc kiedy nadeszła klasówka z rachunków, zaraz przypomniało mi się to
wszystko i postanowiłem być zaradny.
Tuż za moimi plecami siedzi Wacek, a dla Wacka rozwiązać zadanie to tak, jak
dla mnie ciastko z kremem zjeść: przyjemność, i nic więcej. Obróciłem się więc
do Wackowego kałamarza, że niby pióro tam maczam, a do zeszytu raz i drugi
zerknąłem i zobaczyłem, co trzeba napisać.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby pani zanadto nie uważała. Ale nasza pani nic o
siebie nie dba. Zamiast posiedzieć na katedrze i odpocząć, to tylko uważa i
uważa. No i zauważyła.
— Co ty robisz? — zapytała mnie.
— Ja, proszę pani ¦— mówię — pióro maczam w Wac-kowym kałamarzu, bo w moim to
atrament jakiś taki...
— Dla ciebie „jakiś taki", a dla Tomka dobry — powiada pani. — Coś mi się
zdaje, że tu nie o atrament chodzi.
Podeszła pani do mojej ławki, zobaczyła, że wszystko mam tak samo, jak u Wacka
— zabrała mi zeszyt i postawiła w nim dwójkę czerwonym ołówkiem.
— Za ściąganie — powiedziała.
Bardzo mnie to zmartwiło, bo przez całe święta będę musiał myśleć o tej
dwójce. Zaraz po świętach ma być wywiadówka. Czy na nią przyjdzie tatuś, czy
mama, wszystko jedno i tak skrupi się na mojej skórze.
Strona 29
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Wracałem do domu z Tomkiem i byłem bardzo zmartwiony.
— Tomek — mówię — szkoda, że nie jesteśmy rycerzami w dawnych czasach. Mam
taką jedną książkę, pisze tam wyraźnie, że „rycerze ściągali ze wszystkich
stron", i o żadnych dwójach mowy nie było. A jak ja ściągałem tylko od Wacka —
to teraz całe święta będę się martwił, co mnie czeka po wywiadówce.
— A ja — powiada Tomek — już pierwszy dzień świąt będę miał fatalny. Mama
kupiła mi na Wielkanoc nowe spodnie, a mnie podkusiło, żeby w nich polecieć do
parku. I kiedy skakaliśmy z tych desek pod szopą, zaraz o pierwszy gwóźdź
rozdarły się w okropny sposób. Położyłem je do szuflady w to samo miejsce, ale
wyobrażasz sobie tę chwilę, kiedy je mama w niedzielę wyjmie?
— Wyobrażam sobie — mówię. — Ta chwila wcale wesoła nie będzie.
— No, widzisz. I jak to jest — wzdychał Tomek. — Materiał robią lichy, o byle
gwóźdź zaczepić nie można, a kto cierpi? Ja. Naprawdę wolałbym pojechać nie
wiem gdzie.
— A ja wiem, gdzie chciałbym pojechać! — zawołałem.
— Gdzie?
— Do Turcji. Tatuś czytał wczoraj w gazecie, że tam w jednym mieście pod
ruinami ogromny skarb leży. Ukrył go jeden król już bardzo dawno. I teraz
angielscy profesorowie z uczniami wybierają się na poszukiwanie tego skarbu.
Pojadą latem, ale teraz już się przygotowują.
-— To my się wcześniej wybierzmy! — wykrzyknął Tomek. —Mogą angielscy, to mogą
i polscy uczniowie ten skarb znaleźć! Chcesz?
— Chciałbym, ale to chyba trudne — mówię. — Ci profesorowie wszystko wiedzą,
a my? Jak do tej Turcji trafić?
— Nie zrażajmy się trudnościami — powiada Tomek. — Już moja w tym głowa,
żeby się dowiedzieć o tej Turcji. Nawet przejeżdżałem raz przez miasto Turek.
— No i co?
— Wiesz, jak nazywają się ci, co mieszkają w Warszawie?
— Warszawiacy.
— A w Krakowie?
— Krakowiacy.
— A w Turku — Turcy, rozumiesz? Naturalnie, są różni Turcy, dobrzy i źli. My
poszukamy sobie takiego dobrego Turka, który nam wszystko dokładnie opowie —
jak trafić do Turcji, gdzie schowany jest ten skarb, no i
już.
— A jak się do Turku dostaniemy?
— Koleją — mówi Tomek. — śeby czasu nie tracić.
— Nie mam ani grosza — zmartwiłem się.
— Ja mam w skarbonce — uspokoił mnie Tomek. — Starczy dla nas obydwu.
— Ale musimy chyba przygotować się do tej wyprawy?
— Naturalnie — powiada Tomek. — Od dzisiaj odkładaj chleb na suchary. U nas w
spiżarce już leży szynka, też ją zabiorę.
— Ja mogę wziąć wędzoną kiełbasę i jajka — obiecałem.
— Dobrze, tylko żeby były ugotowane na twardo, bo z innymi kłopot.
— Ale wiesz, Tomek, powinniśmy wziąć jakąś broń. Możemy napotkać dzikie
zwierzęta.
— Wezmę tasak — mówi Tomek. — U nas jest pierwszorzędny tasak.
— U nas nie ma. Sąsiadka nam zawsze pożycza, a za to od nas bierze
wyżymaczkę. Ale mogę wziąć młotek.
— Phi! Młotek! — wykrzywił się Tomek.
— Nie śmiej się z młotka. Może się przydać! Jak się na ciebie rzuci jaki lew
albo tygrys, to ja go tylko młotkiem stuk! — i skóra gotowa.
— Akurat go trafisz! Lepiej wziąć mydła. Jak się zorientujemy, że w okolicy
są drapieżne zwierzęta, to narobimy z mydła piany i będziemy ją mieć pod ręką.
Kiedy taki zwierz podejdzie do nas, to my pac! pac! — mydłem prosto w ślepia.
I w nogi!... Rozumiesz! Zanim on się pozbiera, to my już będziemy w tym
mieście, gdzie jest ukryty skarb. Tylko pamiętaj: dzielić się będziemy po
połowie, sprawiedliwie. Każdą rzecz na pół.
— A jak tam będą trzy złote talerze — mówię — to jak podzielisz, żeby było
sprawiedliwie?
— Jeden talerz dla ciebie, drugi dla mnie, a trzeci damy naszej pani. Będzie
miała od nas pamiątkę.
To mi się bardzo podobało. Rzeczywiście, ile razy nasza
Strona 30
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
pani będzie obiad jadła, tyle razy przypomni sobie, że mi niesprawiedliwie
dwójkę tylko za ściąganie postawiła — a ja przez lądy i morza, przez dzikie
dżungle i suche pustynie przywiozłem dla niej złoty talerz. To będzie ładnie!
Omówiliśmy z Tomkiem wszystko dokładnie. On zabierze jeszcze kompas. Chociaż
kompas jest zepsuty, ale zawsze z kompasem poważniej. Ja wezmę nowy sznur od
bielizny. Jeżeli uda nam się oswoić jakieś dzikie zwierzę, to przyprowadzimy
je do szkoły. Niech koledzy też coś mają z naszej wyprawy.
Skarb rozdzielimy w domu. W razie jakiegoś nieporozumienia pan kierownik albo
rodzice powiedzą, kto ma rację. A potem Tomek u siebie rozłoży wszystko na
cztery kupki: dla mamy, dla ojca, dla siostry i dla niego. U nas są tylko trzy
osoby, ale odłożę kupkę i dla babci.
Kochana babcia tyle razy wybroniła mnie przed laniem.
Dzień wyjazdu ustaliliśmy na Wielką Sobotę. Wtedy jest najwięcej roboty i
dorośli są bardzo pomęczeni. Kiedy u Tomka wszyscy zasną, to on po cichutku
wyjdzie przez okno. Ja przez okno nie mogę, bo mieszkamy na trzecim piętrze,
ale wieczorem pójdę niby do babci. Bo pierwszego dnia Wielkanocy to zawsze
jesteśmy od rana u babci. Więc ja pójdę już na noc.
Wszystko pysznie się udało. Plecaki były u Tomka
w komórce na podwórzu. Ja jeszcze przyniosłem kraszanki i mazurek, który
mamusia mi dała, żebym zaniósł do babci. Niby tam poszedłem, ale kręciłem się
koło domu Tomka, aż go się doczekałem.
Kupiliśmy bilety do Turku, to znaczy Tomek kupił, a ja tylko stałem obok
niego. Wszystko zapowiadało się
świetnie.
Kiedy pociąg ruszył, zachciało nam się jeść. Więc podzieliłem mazurek
czekoladowy, co miał być u babci na rano. Pomyślałem sobie, że w daleką drogę
to jest rzecz za krucha. A Tomek zaraz zaczął mruczeć, że niesprawiedliwie.
— Jak to „niesprawiedliwie"? — mówię. — Na ma-zurku było wypisane lukrem
„Alleluja". Ty dostałeś ,,Alle", dla mnie zostało „luja" — akurat równa
ilość liter,
— Ale z mojej strony poobłamywane —- upierał się
Tomek.
— Owszem, trochę obłamałem, kiedy czekałem na ciebie — mówię — bo mi się
chciało jeść. Ty kolację jadłeś, a ja miałem zjeść u babci, a przecież wcale u
babci nie byłem.
Ale Tomek wyraźnie chciał się kłócić. Zaczął ważyć w ręku plecaki i
powiedział, że mój jest lżejszy, i żebyśmy je na zmianę nieśli. A mnie to się
nie podobało, bo po pierwsze, po co Tomek brał taki wielki tasak, a po drugie,
żeby w moim plecaku był ten mazurek, cośmy go już zjedli, to też waga byłaby
porządna. Miałem tam przecież sznur, suchary, krąg kiełbasy, dwanaście
kraszanek i trzy kawały mydła, co się suszyło jeszcze do wczoraj na szafie.
— Po co tyle mydła dźwigać? — krzyczał Tomek.
— Na pianę — przypomniałem. — A jak nam się chustki do nosa zabrudzą, to też
trzeba je uprać. Niech nie myślą w tej Turcji, że my nie wiemy, jak się
zachować w zagranicznym kraju. I szyję trzeba od czasu do czasu umyć.
— Mnie mama na Wielkanoc wyszorowała — mówi Tomek. — Starczy na całą podróż w
tę i z powrotem. Wyrzucaj to mydło! Dość będzie jednego kawałka!
A mydło mama trzymała już od Bożego Narodzenia, było suchutkie i gdzie ja bym
miał rozum takie mydło wyrzucać.
Tomek się kłócił i kłócił, nawet wtedy kiedy wysiedliśmy w Turku. Jeszcze nie
zdążyliśmy żadnego Turka zobaczyć, a tu podchodzi do nas taki młody milicjant
i pyta, czy nam czego nie potrzeba. Powiedzieliśmy, że nie, że absolutnie,
wcale, a on na to, że po nocy to dobrze napić się gorącej herbaty, bo zimno, i
żebyśmy z nim szli do dyżurki.
Nam i bez tej herbaty zrobiło się bardzo gorąco, aż spociliśmy się, a Tomek to
szedł taki cichutki, jak nie
wiem co.
W dyżurce od razu zrozumieliśmy, że wszystko stracone, bo ten milicjant
zameldował:
— Znalazła się zguba, panie komendancie!
A komendant uśmiechnął się do nas i powiedział:
— Czołem, podróżnicy! Siadajcie.
Strona 31
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Wziął słuchawkę do ręki, zatelefonował do Warszawy i powiedział, że
znaleźliśmy się i że za dwie godziny będziemy w domu.
I rzeczywiście, za dwie godziny byliśmy z powrotem. Bilet nas nic już nie
kosztował, bo ten młody milicjant nas wiózł.
Najpierw po drodze odprowadziliśmy Tomka i chociaż była noc, to u nich nikt
nie spał, aż się zdziwiłem. A potem przyszliśmy do nas i okazało się, że u nas
też nikt nie spał.
O tym, co było dalej, to lepiej nie mówić.
Z Tomkiem już więcej w poważną podróż się nie wybiorę. Gapa, nie zamknął okna.
Jego mama się obudziła i zaraz zobaczyła kartkę, na której napisał, żeby się
nikt nie martwił, bo on ze mną jedzie do Turku, a potem dalej po skarby, a jak
wróci, to te spodnie odkupi.
Moja mama bardzo żałowała lukrowanego mazurka, bo już go nie było.
A tatuś mówił na drugi dzień, że to była straszna noc wielkanocna.
NARESZCIE COS DLA NAS.
Święto pierwszomajowe zawsze mi się bardzo podobało. Bo i nauki wtedy w szkole
nie ma, i dzień przedtem lekcje kończą się trochę wcześniej, i jest uroczysta
akademia. A w samo święto ulicami idzie pochód, orkiestry grają i rozmaite
ciekawe dekoracje można oglądać. Moja ciocia mieszka na Marszałkowskiej i z
jej okien wszystko pysznie widać. Obiecałem Tomkowi, że go ze sobą wezmę. Tyle
osób tam zawsze przychodzi, to jeszcze i on się zmieści.
Ale w tym roku z powodu tego święta cieszyłem się dużo wcześniej. Pewnie
jakieś dwa tygodnie przed pierwszym maja spotkałem Kasię Smolikównę na
podwórku. Ona często mi opowiada, jak jest w ich szkole. Owszem, ciekawie
posłuchać, jak to jest gdzie indziej, a czasami można się dowiedzieć czegoś
pożytecznego.
Tym razem Kasia mnie zapytała:
— Czy w waszej szkole też tak postanowili, jak w naszej?
— A co w waszej szkole postanowili?
— W naszej szkole postanowili, żeby nie było dwójek.
— Eee... w naszej szkole już parę razy tak było — mówię. — Nic nowego nie
wymyśliliście. U nas po każdym kwartale wychowawca rozmawia z uczniami. I
niektórzy stale postanawiają, że będą się lepiej uczyć, że nie będą mieli
dwójek.
— Phi — takie postanowienia to w naszej szkole są już od początku świata —
mówi Kasia. — Ale ja mam na myśli postanowienie nauczycieli.
— Nauczycieli? — zapytałem i nastawiłem uszu.
— Nauczycieli — powtarza Kasia. — Nasi nauczyciele dla uczczenia majowego
święta postanowili, że w ich klasach nie będzie dwójek i nikt nie zostanie na
drugi rok.
— Co ty mówisz — ucieszyłem się. — To przecież taki piękny pomysł. Powinien
być ogłoszony w gazetach, żeby nauczyciele innych szkół też mogli z niego
korzystać.
- A może i u was już była rada pedagogiczna, tylko ty
o niczym nie wiesz? — mówi Kasia. — Bo ja od swojej kuzynki słyszałam, że u
nich w szkole nauczyciele też tak postanowili.
— Kasiu kochana — mówię — to jest ogromnie ważne, co ty opowiadasz. Jeżeli
tak ma być nie tylko w waszej szkole, ale i w innych, to pewnie minister
kazał. Przecież taki minister od szkół musi być bardzo mądry i może na coś
takiego wpaść. Może ma dzieci i widzi, jak te dzieci się męczą i co dzień są
mizerniejsze, i apetyt tracą, i takie już są słabe, że lada wiatr może je
przewrócić, tak jak mnie...
— E, ciebie to chyba nawet dobry wiatr nie przewróci — śmieje się Kasia — i
apetyt masz nie najgorszy, widzę
przecież. :
— Kasiu, to tylko na wygląd, bo naprawdę od tej nauki aż schnę. Ale skoro sam
minister pomyślał o dzieciach, to już dobrze. Zaraz jutro zapytam w naszej
szkole. Ale jeszcze chyba nikt nic nie wie. Przecież cała szkoła skakałaby do
góry.
— U nas żadnych skoków nie było. Zobowiązanie jak zobowiązanie, i koniec.
— Ee, bo u was dziewczyńska szkoła — mówię. — A u nas chłopaki ucieszą się na
pewno.
Na drugi dzień zapytałem Zosię Jaskólską, której stryjenka jest nauczycielką w
Strona 32
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
naszej szkole. Obiecałem jej przynieść parę kolorowych szkiełek do gry w klasy.
Przybiegła do nas na podwórko zaraz po obiedzie. Posiedzenie naszych
nauczycieli będzie jutro. Co postanowią, nie wiadomo, bo stryjenka Zosi
naprzód nic nie wie.
Dałem jej trzy szkiełka. Dwa zielone, a jedno szafirowe. Wszystkie bardzo
szczęśliwe. Sam wypróbowałem.
Taki byłem strasznie ciekawy, czy nasi nauczyciele też się zobowiążą. Na
wszelki wypadek lekcji nie odrobiłem. Bo jeżeli jutro coś uchwalą, to tylko na
darmo bym się
męczył.
Na drugi dzień powiedziałem o tym Tomkowi. I dowiedzieliśmy się od pana
woźnego, że zebranie będzie po południu.
Zdecydowaliśmy, że czekać jeszcze do następnego dnia jest stanowczo za długo i
postanowiliśmy schować się
w pokoju nauczycielskim.
na obiad.
—- Na głodnego niebezpiecznie się chować — mówił Tomek. — Kiszki marsza
zagrają i od razu wszyscy usłyszą, że ktoś pod stołem siedzi.
— Pod stołem to złe schowanie — mówię. — Sukno nie sięga do samej ziemi,
zaraz by nas ktoś odkrył.
— Może masz i rację, ale jak nie pod stołem, to gdzie?
— Zobaczymy na miejscu — powiedziałem, a Tomek zgodził się ze mną.
Do szkoły weszliśmy nie zauważeni. Pan woźny sprzątał klasy, ani się
spostrzegł, jak przeskoczyliśmy za jego plecami.
Ostrożnie zajrzeliśmy do pokoju nauczycielskiego. Był pusty i już sprzątnięty.
Obejrzeliśmy się za schowaniem. Sukno rzeczywiście zbyt krótkie. Szafa
zamknięta. Druga też. Wpakowałem Tomka pod biurko i zastawiłem krzesłem.
Dobrze by było, gdyby nikt nie ruszył krzesła, ale to nic pewnego. Tomek nie
chciał ryzykować.
Koło pieca stał wielki stojak na mapy. Pomyślałem so^-bie, że można się w nim
ukryć. Wyjęliśmy część map, wlazłem w środek, a Tomek obetkał mnie mapami.
— Byczo jest, nikomu do głowy nawet nie przyjdzie
— powiedział.
— Tak bardzo byczo wcale mi tu nie jest — mówię. — Ciasno, ani się ruszyć.
— To właśnie dobrze — mówi Tomek. — Jakbyś się ruszał, mógłbyś przewrócić
cały stojak.
— Zgoda, ale ile godzin może to zebranie potrwać?
— Ma się zacząć o czwartej. Jak będzie niedługie, to skończy się o ósmej, a
jak długie, to najwyżej — o dwunastej. Przecież nauczyciele muszą jutro rano
przyjść na lekcje wyspani.
— O rany — mówię — a jak nie wytrzymam?
— To wyłaź — mówi Tomek. — Ja tam wejdę. Ja wytrzymam. Usłyszę wszystko, co o
każdym uczniu będą mówić. Taka okazja! Niejeden nie wiem co dałby za nią.
Wyłazisz?
— Zaraz, coś ty taki prędki — mówię. — Jak stąd
wyjdę, to gdzie się schowam?
— Nigdzie — mówi Tomek. — Sam wiesz, że drugiego schowania nie ma. Tylko
jeden z nas może tu zostać. No, wybieraj.
Tomek mówił takim głosem, że aż się zdziwiłem.
— Jeżeli ty wytrzymałbyś — mówię — to ja też wytrzymam. Ale idź już, bo może
nas ktoś zauważyć.
Tomek poszedł i dobrze się stało, bo zaraz zaczęli nadchodzić nauczyciele.
Rozmawiali o różnych rzeczach, zupełnie jak zwyczajni ludzie. O meczu. O
jakimś ciekawym filmie. A nasza pani (poznałem po głosie) opowiadała, że
wybiera się na niedzielę do Włocławka.
Nogi mi zaczęły trochę cierpnąć, ale przypomniałem sobie, co Tomek mówił, że
on by wytrzymał, więc ścisnąłem
zęby.
Całe szczęście, że pan kierownik powiedział: „Zaczynamy".
Słyszałem, jak przystawiano krzesła do stołu. I rzeczywiście zaczęło się, bo
nie mogłem nic zrozumieć. Takie trudne różne wyrazy i wszystko o starszych
klasach.
Aż tu słyszę, że pan kierownik tłumaczy coś i nagle
Strona 33
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
mówi:
—- ...Podejdźmy do ucznia...
I drugi raz za chwilę to samo.
Ktoś odsunął krzesło, a ja w tym stojaku z mapami o mało nie zemdlałem. Myślę
sobie: „O mnie mowa, innego ucznia tu nie ma, zaraz będą mnie stąd wyciągać".
Przeraziłem się, przeszedł mnie lodowaty dreszcz, a potem zrobiło mi się gorąco.
Tymczasem nikt do stojaka ani nawet do pieca nie podszedł. Może nie
zrozumiałem, może się przesłyszałem?
Tak się przejąłem, że aż mnie głowa rozbolała. Od map grzało, w gardle miałem
sucho, a dym papierosów tak walił, że już nie było czym oddychać. I w nosie
zaczęło mnie kręcić, i w gardle drapać. Co robić? Poruszyłem ręką, żeby nos
zatkać, a tu coś trzeszczy. W pokoju zrobiła się cisza. Może zauważyli?
Znieruchomiałem i dopiero jak ktoś zaczął mówić — podniosłem rękę do nosa.
Znowu coś zatrzeszczało. Słyszę, jak ktoś wstaje i wyraźnie idzie w moją
stronę. Przestraszyłem się, że mnie z góry zobaczy, chciałem trochę
przykucnąć, a tu rrryms! cały stojak przewrócił się!...
Co się potem działo, to lepiej nie mówić! Nasza pani to tylko mówiła „Jacku,
Jacku" i załamywała ręce.
Najgorzej, że nic nie miałem na swoje wytłumaczenie. A pan kierownik po
słówku, po słówku — całą prawdę ze mnie wyciągnął.
I co się okazało! Nasi nauczyciele też się zobowiązali, że w ich klasach
dwójek nie będzie. Ale to wcale nie znaczy tak, jak myśleliśmy z Tomkiem, że
nie będą stawiać
dwójek. Owszem, kto nie odrobi lekcji — dwóję dostanie. Ale zaraz nauczyciel
nim się zajmie, zostanie z nim po lekcjach, pomoże, przypilnuje go i dopiero
tę dwójkę skreśli.
Ze szkoły poszedłem prosto do Tomka. Bardzo byłem zgryziony. I tym, że się
stojak przewrócił, i postanowieniem nauczycieli też. Tym drugim — więcej.
Tomek martwił się tak samo, jak ja. Bo dni teraz coraz dłuższe. Można by gdzie
polecieć. Ale cóż, nic z tego.
Jednomyślnie postanowiliśmy z Tomkiem, żeby dwój nie obrywać. Bo co to za
przyjemność zostawać po lekcjach na jeszcze jedne lekcje. Lepiej odrobić od
razu.
TRZYNASTKA.
W trzynastkę, naturalnie, wierzyć nie trzeba. I mamusia tak mówi. I tatuś z
trzynastki się śmieje. Więc kiedy zobaczyłem dziś na kalendarzu trzynastkę,
zaraz sobie powiedziałem, że to nic nie szkodzi. Do szkoły szedłem bardzo
zadowolony, bo wczoraj tak się jakoś dziwnie złożyło, że wszystkie lekcje
zdążyłem odrobić.
W planie było pięć lekcji. Ostatnia miała być historia. Nawet mi się zrobiło
żal, kiedy usłyszałem, że pani od historii zachorowała i na lekcję nie
przyjdzie. Tak dobrze na dziś wszystko umiałem!
Na innych lekcjach też nikt mnie nie wyrwał do odpowiedzi, nie wywołał do
tablicy. Wiem dobrze, dlaczego: nauczyciele zawsze poznają, chociaż nie wiem
po czym, który uczeń lekcje umie, a który nie. I, naturalnie, jak mają na
kogoś złość, to go wywołują wtedy, kiedy nie
umie. A wtedy kiedy umie, nawet nie spojrzą w jego stronę. Tak jak to było
dzisiaj ze mną. Trudno, powiedziałem sobie. Nie będę się tym przejmował. I
zaraz się pocieszyłem, że dziś wcześniej ze szkoły wyjdę i nie muszę spieszyć
się do domu. Można pójść do parku albo poganiać trochę na szkolnym boisku.
Albo Tomek wymyśli jeszcze coś innego.
Ale Tomek niczego nie chciał wymyślić. Był bardzo zły. Nie odrobił na dziś
rachunków, a pan wywołał go do tablicy i kazał pokazać zadania. Tym sposobem
Tomek złapał dwójkę, i to w zeszycie. A jego tatuś często ogląda zeszyty.
Więc Tomek ze złości wcale na mnie nie czekał, tylko poleciał, jakby mu
zależało, żeby tę dwójkę prędzej do domu zanieść.
Wyszedłem razem z Felkiem, z drugiej ławki. Idzie w naszą stronę, ale ma dużo
bliżej. Mieszka na parterze w tym drewniaku po prawej stronie. Czasami rano
widzimy go z Tomkiem przez okno, jak kończy w kuchni jeść śniadanie.
Zatrzymujemy się wtedy i czekamy, aż wyjdzie.
Kolega z niego jest niezły, tylko bić sią nie umie,
I chyba nigdy się nie nauczy, bo ile razy jest jakaś draka, to on zaraz odsuwa
się i mówi, że jemu mama nie każe.
Strona 34
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Mnie mama też nie każe się bić, wiadomo, ale się biję, jeżeli trzeba, i już.
Więc wyszliśmy razem z Felkiem ze szkoły. Idziemy powoli i nic nie mówimy.
Raptem przypomniało mi się, że mam w kieszeni kawałek kredy. Wyjąłem ją i
pokazuję Felkowi.
— Widzisz?
— Widzę.
— Kreda — mówię.
— No to co, że kreda?
— A to, że kredą można pisać. Wiesz?
— Wiem — mówi Felek — lepiej od ciebie. Cóż to ja pierwszy raz kredę widzę? W
czwartej klasie drugi rok jestem. Dłużej od ciebie na tablicy kredą piszę.
— Pisanie to nie sztuka — mówię. — Ciekawy jestem, czy rysować też potrafisz?
— Mogę ci jutro w szkole pokazać.
— Phi — mówię — do jutra daleko. Ja ci tu zaraz pokażę, jak się kredą rysuje.
I narysowałem na płocie taki rysunek, przy którym się mówi: „Kropka, kropka,
kryska, kryska — fotografia twego pyska".
Płot był dosyć długi, narysowałem tak już ze trzy razy, a Felek pyta:
— Czyjego pyska?
— Co cię to obchodzi — mówię. — Patrz tylko, czy dobrze narysowałem. I znowu
rysuję: „Kropka, kropka, kryska, kryska, fotografia twego pyska".
— Nie mówi się „kryska" tylko „kreska" — mówi Felek i widać, że jest zły.
— „Kreska" to nie pasuje do wiersza — mówię.
— To przecież możesz zmienić: „Kropka, kropka,, kreska, kreska, fotografia
twego pieska".
Aż przystanąłem ze zdziwienia, że Felek potrafi tak do wiersza coś ułożyć. On
widocznie zauważył, że mnie to zastanowiło, bo nadął się jak balon i mówi:
— Aha?
„Poczekaj" — myślę sobie i mówię:
— Psy mają ogon, więc to nie jest fotografia psa, tylko człowieka.
— A człowiek nie ma pyska! — woła ze złością Felek.
— Jeden nie ma, a drugi ma — mówię i zabieram się do rysowania następnej głowy.
— Przestań! — woła Felek. — Przestań, bo zobaczysz! — i złości się coraz
więcej.
— Nic nie zobaczę — mówię — przecież tobie mama nie pozwala...
A on jak nie złapie kamienia, jak nie palnie we mnie!
Nie trafił, kamień stuknął o płot, ale mu nie mogłem darować. Złapałem ten
kamień i pędzę za nim. To już było blisko jego domu. Myślał, że mi ucieknie, i
wpadł do sieni. Zdążyłem puścić kamień za nim. Na nieszczęście kamień trafił
prosto w okno od kuchni. Szyba pewnie była już pęknięta, a może w ogóle bardzo
słaba, bo się od razu rozleciała. I to z takim brzękiem, aż poszło po całej
ulicy. Szczęście, że akurat było pusto. Uciekałem, ile sił w nogach.
Wpadłem do parku i usiadłem w bocznej alejce na brzegu ławki.
Siedzę sobie i myślę, co teraz będzie. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że
Felek mnie zna. Gdyby to był nie-
znajomy chłopak, nikt by się nie dowiedział, kto rozbił szybę, a tak to nic
się nie ukryje. Na pewno jego mama już wie, jak się nazywam. Całe szczęście,
że Felek nie zna mojego adresu. Nieraz namawiałem go, żeby mnie odprowadził do
domu, ale on nigdy nie chciał. Okazuje się, że dobrze robił. Gdyby wiedział,
gdzie ja mieszkam, to już by jego mama do mojej mamy poszła. A tak to najwyżej
Felek jutro w szkole na mnie naskarży. Co prawda pani często nam powtarza,
żebyśmy ciągle nie skarżyli. Ale mnie się zdaje, że Felek ma twardą głowę. Nie
rozumie, że to nieładnie. Może by zrozumiał, gdybym mu co dał. Ale co? Dwie
nowe stalówki? Albo trzy? Dam mu cztery, niech będzie święty spokój.
Siedzę, siedzę i myślę, aż tu nagle czuję, że mi coś ciepłego po nodze do buta
leci.
Patrzę, a to psiak jakiś widocznie się omylił. Myślał, że moja noga to to
samo, co noga ławki albo drzewko.
Jak się nie zerwę! Chciałem tego głupiego szczeniaka kopnąć, a tu słyszę:
— Jak śmiesz na mojego psa nogę podnosić!
Patrzę, biegnie jakaś pani, bardzo gruba i czerwona ze
złości. Parasolką się na mnie zamierza i woła coraz głośniej.
Odskoczyłem na wszelki wypadek trochę dalej i mówię:
— Proszę pani, przecież pani pies pierwszy nogę na mnie podniósł.
Strona 35
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Ale ta pani wygraża mi parasolką, a z daleka nadchodzi już dozorca.
Uciekłem jak zmyty.
W domu nareszcie odetchnąłem. Spojrzałem niechcący na kalendarz i przypomniało
mi się, że dziś trzynasty.
„I jak tu nie wierzyć w trzynastkę — myślę sobie. — No, ale stało się: szyba
wybita, w parku awantura — koniec i spokój".
A to wcale nie był ani spokój, ani koniec.
Po południu wyznaczono w szkole zbiórkę naszego zastępu. Poszedłem jakby nigdy
nic. Zapomniałem nawet
o tym psie. O szybie pomyślałem tylko tyle, żeby nie przechodzić pod domem
Felka, a potem to mi zupełnie z głowy wyleciała.
Spóźniłem się parę minut, bo mi okrężna droga zajęła trochę czasu. Wchodzę,
chłopcy już siedzą na swoich miejscach, więc i ja czym prędzej siadam w ławce.
A tu wszyscy się na mnie patrzą tak jakoś dziwnie.
Tknęło mnie — jak to się mówi — niemiłe przeczucie. Wtem druh zastępowy odzywa
się:
— Jacku, przed chwilą była w szkole matka twojego kolegi...
— Felka? — wyrwało mi się, ale naprawdę aż trudno było uwierzyć, żeby o
głupią szybę zaraz do szkoły lecieć.
— Tak. Mama Felka — mówi zastępowy i minę ma taką smutną, jakby się stało
jakie nieszczęście.
— Rzuciłeś kamieniem i rozbiłeś im szybę w pokoju — mówi. — Prawda?
— Nie. Nieprawda — odpowiadam.
— Jacku, spojrzyj mi prosto w oczy — mówi zastępowy — czyżby matka twojego
kolegi nie powiedziała prawdy?
— Tak, druhu zastępowy — mówię i patrzę mu prosto w oczy — mama Felka nie
powiedziała prawdy.
— Felek też tu z nią był. I to samo mówił. Więc jak to, czy to może być
jakieś nieporozumienie?
— Na pewno nieporozumienie, druhu zastępowy — mówię i ciągle mu patrzę prosto
w oczy.
— Wracałeś z Felkiem razem do domu? — pyta zastępowy.
— Wracałem.
— Posprzeczaliście się?
— Owszem, posprzeczaliśmy się, bo Felek na żartach się nie zna, tylko zaraz
kamienie chwyta. Więc i ja w niego rzuciłem.
— Aha. Więc teraz przyznajesz się, że rzuciłeś kamieniem? — woła Wacek z
naszej klasy.
— Nie przyznaję się, tylko mówię. Nikt mnie nie pytał o to, czy rzuciłem
kamieniem, tylko czy rozbiłem szybę w pokoju.
— A ty szyby nie rozbiłeś? — pyta druh zastępowy.
— Rozbiłem, owszem — mówię. *
— Nic nie rozumiem — druh zastępowy aż za głowę
się złapał —• przecież przed chwilą wszyscy słyszeli, jak mówiłeś, że to, co
mówiła matka Felka, to nieprawda.
— I teraz powiem, że to nieprawda — mówię.
— Dlaczego?
— Dlatego, że kamień wybił szybę w kuchni, a nie w pokoju.
— O rany! — zawołał druh zastępowy, a w klasie zrobił się straszny hałas,
jedni się śmiali, inni coś wołali. Nic nie rozumiałem, o co chodzi. Zastępowy
palnął pięścią w stół i zawołał:
— Cisza!
Wszystko ucichło, a mnie kazali wyjść na chwilę za drzwi.
Wyszedłem, ale drzwi tylko przymknąłem i stanąłem tuż za progiem. Najpierw
słyszałem, że druh o coś pytał, ale o co, nie wiem. Odpowiedź była
głośniejsza. Kilka głosów wołało:
— Zdrowy, zdrowy zupełnie! Klepki ma w porządku, tylko...
Tu znowu nie dosłyszałem.
— Nie widzę innej rady -— mówi zastępowy — tylko musimy Jacka zawiesić na
jakiś czas...
Nogi się pode mną ugięły. „Zawiesić"? Co oni sobie myślą? O, niedoczekanie!
Nie traciłem czasu na normalne wyjście korytarzem i drzwiami. Wyskoczyłem
Strona 36
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
przez okno. Już mnie więcej na zbiórce nie zobaczą.
A to dzień! Trzynasty!
GŁUPI POMYSŁ.
Do szkoły nie poszedłem. Może po kilku dniach zapomną. Albo się co odmieni.
Albo ja przez ten czas coś wymyślę. Nie trzeba tracić nadziei.
Najpierw chciałem w domu powiedzieć, co się na tych zbiórkach wyprawia. Mama
na pewno poszłaby do szkoły
i porozmawiała z druhem zastępowym.
On jest jeszcze młody. Może nie wie, że zawieszanie to jest niebezpieczna
rzecz. To się tak mówi: „Zawiesić na jakiś czas". A jak pójdą, to zapomną i ja
będę wisiał i wisiał. W ogóle najlepiej nie zawieszać.
Mama powiedziałaby to wszystko druhowi zastępowemu. I nie dałaby mnie
zawiesić. Nie jestem cacko na choinkę.
Już miałem to wszystko opowiedzieć, kiedy przypomniałem sobie o szybie. Tego
nie dałoby się ukryć.
Lepiej niech mama ani ojciec o szybie nie wiedzą. Niepotrzebnie by się martwili.
Poszedłem więc do parku. W parku było bardzo przyjemnie. Dużo dzieci z różnymi
zabawkami. Bardzo ładnie bawiliśmy się. Wymyślałem różne zabawy, a malcy
słuchali mnie i robili wszystko, co im kazałem.
Ale dorośli zawsze zabawę popsują. Najpierw jedna pani zapytała mnie, dlaczego
o tej porze nie jestem w szkole. Odpowiedziałem grzecznie, bo ja starszym
zawsze grzecznie odpowiadam, że dziś u nas lekcji nie ma, bo wybuchła
szkarlatyna i najpierw trzeba szkołę wydezynfekować.
Ta pani przestraszyła się nie wiadomo czego, zabrała swoje dzieci, a mnie
kazała iść do domu i siedzieć, dopóki się nie okaże. Ale co ma się okazać —
nie powiedziała.
Znalazłem sobie inne dzieci. Bawiliśmy się w najlepsze, aż tu podchodzi do
mnie jeden pan i pyta, dlaczego nie jestem w szkole.
Więc wymyśliłem, że chodzę na popołudniową zmianę i przez jakiś czas miałem
spokój. Nagle widzę, że ten pan
rozmawia z tą panią, która mnie wpierw zapytała. Patrzą przy tym na mnie w
jakiś dziwny sposób.
„Źle"! — pomyślałem sobie i w samym środku zabawy powiedziałem, że muszę napić
się wody.
Tak więc przez dorosłych musiałem trzy razy skłamać, a to bardzo nieładnie.
Najlepiej byłoby, gdyby dorośli nie wtrącali się do dzieci. Kiedy ja będę już
zupełnie dorosły, to nigdy nie będę pytał małych chłopców, dlaczego nie są w
szkole.
Dochodziła pierwsza, więc powoli poszedłem do domu.
Mama zaraz zapytała, jak mi dzisiaj poszło. Powiedziałem, że tak sobie: ani
źle, ani dobrze.
— To znaczy, ani piątki, ani dwójki nie dostałeś? — pyta mama.
— Tak — mówię — ani dwójki, ani piątki. Ani trójki. W ogóle nic.
Po obiedzie wyszedłem przed bramę. Nagle widzę z daleka — w naszą stronę idzie
Wacek. Zaraz domyśliłem się, że będzie mnie pytał, dlaczego nie byłem w
szkole. A ja nie wiem, co mam powiedzieć. Co tu robić? Uciec? Nie mogę, bo
wtedy Wacek pójdzie do naszego mieszkania
i wszystko się wyda. Powiedzieć, że jestem chory, też nie mogę, bo co chory ma
do roboty przed bramą? A tu Wacek już stoi obok mnie.
— Dlaczego nie byłeś w szkole?
— Nie mogłem przyjść.
— Dlaczego?
— A bo co? Nie wszystko ci jedno, dlaczego?
— Mnie wszystko jedno, ale obiecałem pani, że wstąpię i zapytam się.
— Nie potrzebujesz pytać. Jutro Tomek w szkole powie, co i jak.
— Przecież go nie ma. Wyjechał na wesele siostry, na wieś. Nie wiesz o tym?
— Aha, szkoda. On powiedziałby wam o moim zmartwieniu.
— A co, masz zmartwienie?
— Uhm... Mój tatuś jest chory i dlatego ja muszę być w domu, bo ciągle trzeba
latać: a to do apteki, a to do doktora. Kozumiesz?
— Rozumiem — powiedział Wacek i rzeczywiście po
jego minie widać było, że rozumie. — Jutro pani powtórzę. Serwus.
Strona 37
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
—- Serwus — mówię i nagle zrobiło mi się jakoś smutno i nieprzyjemnie.
Wacek odszedł już zupełnie daleko, mogłem być pewny, że nie wróci. Na ulicy
nic ciekawego się nie działo, więc postanowiłem iść do domu.
Odwracam się i widzę, że w bramie, prawie za moimi plecami, stoi Mietek. Stoi
i śmieje się.
— Z czego się śmiejesz? — pytam.
— Z ciebie — mówi.
— No, no, żebyś tylko nie zaczął płakać — powiadam — jak się do ciebie wezmę.
— Płakać to ty będziesz — mówi Mietek. — Zaraz idę do was i powiem, że w
szkole nie byłeś i nałgałeś, że twój ojciec chory.
— Wcale nie nałgałem, bo właśnie że chory, wiesz? —¦ To chyba nagle
wyzdrowiał, bo tu idzie — śmieje
się Mietek.
Patrzę, a ulicą rzeczywiście idzie mój tatuś z fabryki.
Struchlałem cały, bo jeżeli ten Mietek teraz tatusiowi powie?... Ale Mietek
jaki jest, taki jest, przecież swój rozum ma. Nic nie powiedział.
Poszedłem z tatusiem na górę, a kiedy wieczorem spotkałem Mietka na podwórzu,
to tylko zapytał:
— Miałeś stracha, co?
Pewnie, że miałem. Ale ten strach to jeszcze nic wobec tego, co było na drugi
dzień.
Przed południem bawiłem się w parku jak pierwszego dnia. Dzieciaki już mnie
znały. Zabawa była pierwszorzędna. W domu zjadłem obiad i powiedziałem mamie
bardzo ładnie o tym, co robiłem w szkole. Sam z siebie na pewno bym tyle nie
nakłamał, ale mama dopytywała się o wszystko szczegółowo, więc co miałem robić.
Potem wyszedłem na podwórko. Był tam Mietek i razem wyszliśmy przed bramę.
Ulica była pusta, tylko z daleka szła w naszą stronę jakaś pani w zielonej
sukni. Ledwo sobie pomyślałem, że taką zieloną suknię ma i nasza woźna, aż tu
nagle widzę, że to właśnie ona.
__ Mietek! — zawołałem. — Ta zielona, to nasza woźna. Na pewno idzie do nas z
kartką ze szkoły. O mój Boże, co ja zrobię? Już mnie nic nie uratuje!
— Ja cię uratuję — mówi Mietek. — Ale mi dasz pudełko z kapitanem.
— Dam ci wszystko, co chcesz, Mietek, tylko ratuj!
— Dobra. Schowaj się do sieni.
Schowałem się do sieni i czekam, co będzie dalej. Po chwili słyszę w bramie
rozmowę.
— Chłopcze — mówi pani woźna — czy wiesz, gdzie tu mieszka Jacek Czarnecki?
— Wiem, proszę pani — odpowiada Mietek. — Biedny chłopak, sierota... ojciec...
— Co ty mówisz! — przestraszyła się woźna. — Więc Jacka ojciec?...
— Tak, proszę pani, tak... Strasznie mi Jacka żal... Pani woźna powiedziała
kilka razy:
— Mój Boże! Biedne dziecko!
Potem nic już nie było słychać. Wreszcie Mietek przyszedł do mnie!
— Możesz wyjść. Udało się, co?
Nic mu nie odpowiedziałem. Chociaż to on nakłamał, a nie ja — było mi bardzo
przykro.
— Idź po pudełko — mówi Mietek.
Zrobiło mi się jeszcze smutniej. Takie ładne pudełko. W środku całe jak złote.
Na pokrywce namalowany prawdziwy kapitan z fajką. Nikt takiego pudełka nie ma.
— Nie mogłeś co innego wymyślić? — mówię.
— Nie mogłem, czasu nie było. Idziesz po pudełko czy nie?
Musiałem iść po pudełko. śal mi było jak nie wiem co. I do tego taki głupi
pomysł.
Późnym wieczorem wywołał mnie na schody Tomek. Już wrócił. Opowiedziałem mu
wszystko. Przecież to mój przyjaciel.
„Co dwie głowy, to nie jedna" — mówi zawsze moja babcia. I to prawda. Szkoda,
że Tomka nie było przez te dni. Nie zaplątałbym się tak okropnie.
Tomek powiedział, że „zawiesić" to znaczy, że przez jakiś czas nie ma się
prawa przychodzić na zbiórki ani nosić munduru. Takie jest to zawieszenie, a
nie na żadnym sznurku.
— Trudno. Stało się — mówi Tomek. — Musisz iść do szkoły. Porozmawiaj z
druhem zastępowym, poproś, może ci jeszcze ten raz daruje. Przecież to
straszny wstyd być zawieszonym!
Strona 38
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— Dobrze — mówię — poproszę. A jeżeli mnie pani o ojca zapyta?
¦— Musisz powiedzieć, jak było, i w ogóle przyznać się.
— A może lepiej nie mówić nic?
— Lepiej powiedzieć. W sobotę będzie wywiadówka. Do szkoły pójdzie twój
ojciec i wtedy co?
To mnie przekonało. Ale tak od razu do. szkoły nie chciałem iść. Uprosiłem
Tomka, żeby najpierw dowiedział się, co tam o mnie mówią, i czy pani już o
wszystkim wie. Lepiej być przygotowanym.
Tomek miał wprost ze szkoły przyjść po mnie do parku, żebyśmy wrócili razem do
domu.
Czytam sobie w parku i coraz na słońce spoglądam, bo już zauważyłem, że kiedy
nadchodzi pierwsza godzina, to słońce jest akurat nad dębem z prawej strony.
Pan od
geografii każe robić takie obserwacje, bo to jest bardzo pożyteczne.
Rzeczywiście, nie potrzebuję już nikogo pytać o godzinę. Słońce jeszcze nie
doszło do dębu, a tu patrzę, biegnie Tomek. Zdziwiłem się, ale widzę, że ma
taką przestraszoną minę, więc pytam:
— Stało się co?
— Stało się! Już się stało!
— Co się stało?
— Wieniec kupiony.
— Jaki znowu wieniec?
— Dziewczyny dowiedziały się wszystkiego od pani woźnej i zaraz zrobiły
składkę na wieniec. Zaniosą go po południu do was.
Aż mi się zimno zrobiło.
— Tomek? — zawołałem. — Co ja narobiłem! Co teraz będzie?
— Heca będzie — mówi Tomek. — Wielka heca.
— Dla ciebie to heca, ale co ja mam robić? Przecież i ojciec, i mama zaraz
się dowiedzą. Idę do babci!
— Do domu nie pójdziesz?
— Nie. Może już wcale do domu nie wrócę. Przypo-
mniało mi się, że babcia jest stara i potrzebuje opieki. Ja się babcią
zaopiekuję.
— Tak ci się akurat dzisiaj przypomniało? — mówi Tomek. — A ja pójdę do was i
zobaczę, co się będzie działo.
— Ty, Tomek, idź, owszem. Uważaj na wszystko. I co mój tatuś na to powie.
Uważaj, a potem mi wszystko powtórzysz, dobrze?
— Dobrze — mówi Tomek. — A gdzie cię szukać?
— Słyszysz, że idę do babci, do tej z ogródkiem. Przyleć, podobno już agrest
jest dobry.
— Przylecę.
Poszedłem do babci. Szedłem powoli, żeby nie przyjść za wcześnie. Babcia też
lubi się o wszystko pytać, a już nie chciałem więcej kłamać.
Otworzyłem furtkę do ogródka. Tak tam ładnie, zielono. Bratków kolorowych
tyle. Przed ganeczkiem na słońcu Maciek leży spasiony jak wieprzek. Pewnie,
takiemu to dobrze: wyśpi się, wyleży, w nocy idzie na myszy — ani go kto
zapyta, gdzie był, co robił. A ja?
Babcia obierała kartofle. W całej kuchni pachniało smaczną grochówką.
Przywitałem się i usiadłem koło stołu pod oknem.
— Dawno już u mnie nie byłeś — mówi babcia. — Czy tam u was się co stało?
— Nie, nic się nie stało. A czy może babcia co słyszała? To wszystko
nieprawda. Tatuś żyje. śadnego wieńca nie trzeba.
— Matko Boża! — krzyknęła babcia i aż nóż wypadł jej z ręki. — Jakiego
wieńca? A więc coś się stało? Wypadek? Mów mi zaraz wszystko.
— Nie, naprawdę nic, babciu. Jak babcię kocham — nic zupełnie. Tylko jeden
chłopak tak nakłamał... Ale wszystko jest w porządku.
— W porządku? A jeżeli wszystko w porządku, to dlaczego do mnie wprost ze
szkoły przyszedłeś?
Postanowiłem powiedzieć babci całą prawdę, więc mówię:
— Nie zgadła babcia. Nie idę wprost ze szkoły, tylko wprost z parku.
__ To wiem. Przecież nie możesz parku okrążać, jak
tu do mnie idziesz. A po co przyszedłeś? Masz jakiś interes?
— Interesu żadnego nie mam. Tylko, babciu droga, ja chciałbym tu u babci być
Strona 39
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
już do końca życia. Tu jest tak ładnie. W ogródku teraz wszystko kwitnie.
Czuję, że tutaj byłoby dla mnie o wiele zdrowiej. Naprawdę. I byłbym za
podporę. Sama babcia mówiła, że przydałaby się babci jaka podpora na starość,
więc sobie pomyślałem...
A babcia na to:
— Mów mi zaraz, coś zmalował. Tylko bez wykrętów. Od razu mi się zrobiło
lżej. Zacząłem od tej szyby.
I o psie powiedziałem, i o zbiórce. Wszystko po kolei. Babcia mi ani słowem
nie przerwała. Kiedy skończyłem, powiedziała:
— Wieniec kwiaciarnia przyjmie. Trochę stracą, ale pieniądze dostaną z
powrotem. No, a ty będziesz miał za swoje, zobaczysz!
— Babciu kochana, tylko babcia może mnie wybronić. Nikt, tylko babcia. Ja się
nawet zgodzę, żeby babcia wymyśliła karę dla mnie, bo rozumiem, że bez kary to
się
nie obejdzie. Ale niech ją babcia sama naznaczy. Ja od siebie też coś dodam.
— Ciekawa jestem co?
— Niech babcia tylko posłucha. Za tydzień jest święto dziecka. I każdy
dostaje jakiś prezent. Dla mnie tatuś z mamusią też pewnie coś kupią. Więc ja
za tę karę nie chcę nic. Nic, a nic. Ani nawet porcji lodów, ani jednego
cukierka. To przecież duża kara, nie? Na taką uroczystą uroczystość nic nie
dostać?
Babcia zalała kartofle wodą i powiedziała:
— Z taką głową to mógłbyś Kopernikiem zostać.
— Może, ale oprócz babci nikt tego nie widzi. A z tych wszystkich zmartwień,
to mi głowa puchnie. O, czapka niedawno kupiona i o numer większa, bo mamusia
chciała, żeby trochę była na wyrost — a już mi wcale na głowę nie chce wejść.
Niech babcia sama zobaczy.
I włożyłem czapkę na głowę. Siedziała naprawdę na samym czubku.
— Matko święta! — mówi babcia i ogląda tę czapkę. — To ma być niedawno
kupiona czapka? Coś ty z nią
— Ja — nic. Tylko pożyczyłem wczoraj jednemu chłopakowi w parku. Gonił motyla
i cisnął za nim moją czapkę. Niechcący wpadła do sadzawki, do tej
mniejszej, babcia wie, do której? Całe szczęście, że tam płytko, więc
wyciągnęliśmy. Do dzisiaj wyschła. Bałem się, że mama wczoraj zobaczy, bobym
usłyszał. Ale czy ja mogę być taki sobek, żebym nigdy nikomu nic nie pożyczył?
Nie mogę...
Babcia wzięła mnie za głowę, potrzymała trochę i powiedziała zaniepokojona:
— Nie gadaj tyle. Głowę masz gorącą. Jeszcze tylko brakuje, żebyś się
rozchorował. Już się nie bój. Wytłumaczę ojcu i wezmę cię naprawdę na jakiś
tydzień do siebie...
— Oj, babciu! — aż ręce złożyłem z radości, a babcia skończyła:
— ...tyle pielenia w ogródku, przydałaby mi się jaka pomoc. A i do nauki
lepiej się brać, jak trochę popracujesz na świeżym powietrzu, co?
Przytaknąłem babci, ale już bez wielkiej radości, bo pielenie to jest straszna
rzecz: stale trzeba uważać, żeby
z tym, co jest niepotrzebne, nie wyrwać tego, co potrzebne.
Zamyśliłem się i nawet nie zauważyłem, kiedy pod oknem stanął Tomek.
Wyleciałem do ogródka i usiedliśmy koło furtki pod agrestem. Był jeszcze taki
kwaśny, aż wykrzywiało, ale już go można było jeść.
— Widziałeś? — pytam Tomka.
— Widziałem — mówi Tomek. — Schowałem się naprzeciwko w bramie — wszystko
widziałem i słyszałem.
— No i co?
— Nic. Bardzo ładnie to wyglądało. Dziewczyny wystroiły się. Wieniec taki,
mówię ci, zielony. Niosły go Zosia i Olesia.
— No i co? Mów prędzej.
— Co ci się tak spieszy? No więc podeszły pod bramę i stanęły. Dzieciaków z
całej ulicy przyleciało zaraz tyle, że ojej. Wyszedł nasz dozorca i pyta się
dziewczyn, dla kogo ten wieniec.
— Dla ojca kolegi z naszej klasy — mówi Zosia.
— Z tego domu? — pyta dozorca.
Zosia potakuje, a dozorca mówi, że to chyba omyłka,
bo w tym domu nikt nie umarł. Więc Zosia spojrzała na numer na bramie i pyta:
Strona 40
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
— Przecież tu mieszka Jacek?
— Jacek Czarnecki? — pyta dozorca. — Na pewno tu, i to od samego urodzenia. A
bo co?
— To dla jego ojca ten wieniec.
Jak to nasz dozorca usłyszał, to, mówię ci, po prostu zbaraniał. Ale zaraz
wszedł do bramy i zaczął wołać.
— Panie Czarnecki, niech pan tu idzie! Pilna sprawa! Wyszedł twój ojciec, a
dozorca mówi:
— Tu wieniec dla pana przynieśli.
— Wieniec?! Dla mnie?! — dziwi się twój ojciec. A Zosia zrobiła się
strasznie czerwona i mówi:
— To pan nie umarł?
— Nie — mówi twój ojciec, a twoja mama, która już stała koło nich, woła:
— Matko Boska, czy ja zwariowałam, czy wszyscy powariowali?! Co się tutaj
dzieje?!
A dozorczyni spod piątego mówi: —- Panie Czarnecki, będzie pan długo żył. bo
taka omyłka wróży długie życie. -;
Dozorca się śmieje, twój ojciec się śmieje, sąsiedzi, co powychodzili na to
wszystko, też się śmieją. Kto tylko szedł ulicą, to zatrzymywał się i pytał,
dlaczego tu się śmieją nad pogrzebowym wieńcem, a potem, jak się dowiadywał,
to zaczynał się śmiać — mówię ci, heca pierwsza klasa!
— A co moja mama?
— Twoja mama też się śmiała.
— A co mówiła?
— Mówiła, że weźmie się do ciebie. Wszystkiego nie słyszałem, ale pytała
dziewczyn, ile dni nie było cię w szkole.
— I co?
— Oj, Jacek, czy ja mam w głowie- taśmę i każde słowo nagrane? No, dość tego
agrestu, bo mnie brzuch zaczyna boleć. Chodź do domu.
— Ja u babci zostaję. Babcia mnie teraz będzie wychowywać — mówię — do domu
za nic nie pójdę.
Aż tu nad moją głową rozlega się głos ojca:
— No to my przyszliśmy do ciebie.
Prysnęliśmy w dwie strony. Tomek na ulicę, a ja do babci. Schowałem się za
komodę i zdążyłem tylko powiedzieć:
— Babciu najdroższa!... — a tu już tatuś z mamą wchodzą i witają się z babcią.
— Siadajcie — zaprasza babcia — zaraz stół nakryję. Śniło mi się, że pierzynę
na słońce wynosiłam, a to zna-
czy, że goście do domu. No i patrzcie — wyśniło się. Dobrze, że ja tej
grochówki na dwa dni ugotowałam.
— A mnie jak pierzyna się śni, to zawsze zmartwienie — mówi moja mama. — I,
rzeczywiście, ile zmartwienia z tym Jackiem, to pojęcie ludzkie przechodzi. I
kara nie pomaga, i nagroda. Niech mama tylko posłucha...
— Dobrze, ale najpierw zjedzcie trochę grochówki — zaprasza znów babcia. — Na
boczku, tak jak Tadeusz lubi.
— Mamo droga, co tam grochówka, z takim dzieckiem to...
— Na grochówkę u teściowej słowa nie dam powiedzieć — mówi tatuś. — Siadaj,
jak cię proszą.
— Ale czy mama wie, co ten Jacek nam narobił?
— Wiem, wiem, już mi wszystko opowiedział.
— Czy tylko na pewno wszystko? — pyta mama.
— Na pewno wszystko. On mi zawsze prawdę mówi. To wcale nie jest zły chłopak,
tylko, jak to dziecko, rozumu całego jeszcze nie ma.
— On i połowy nie ma. Ja to mamie mówię. I niech go mama nie broni, bo
niewart. Już i Tadeusz powiedział...
— Bronić go nie bronię. Kara mu się należy. Ale prze-
cięż i nieporozumienie też było. Do czegóż to podobne, żeby do dzieci po
ludzku nie mówić? Jak zasłuży, żeby go przepędzić, to przepędzić, a nie jakieś
tam „zawiesić".
Ojciec i mama nie wiedzieli, o co chodzi, więc babcia opowiedziała wszystko.
Potem ojciec opowiedział o tym, co się działo na naszej ulicy, a mama cały
czas dokładała swoje.
Ojciec się śmiał, babcia się śmiała, a kiedy i mama zaczęła się śmiać, to
Strona 41
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
wyszedłem zza komody.
— Ty heretyku — zawołała mama — z pogrzebu będziesz żarty robił, poczekaj!
— A czy ja chciałem?
— Chciałeś czy nie chciałeś, kara cię nie minie — mówi mama, ale już widzę,
że moja sprawa najgorzej nie wygląda.
A babcia na to:
— Naturalnie, że kara musi być. Już mu nawet coś obmyśliłam. Niech przez cały
tydzień u mnie zostanie.
— A to ładna kara! — powiada mama. — Wstydu nam na całą ulicę narobił, a tu
tymczasem babcia mu będzie dogadzać, a podtykać, co tam lepszego znajdzie.
— Już ty się nie bój. Zagonię go do pracy, to mu się psich figlów odechce.
— Jacku — mówi tatuś — obiecaj, że się zmienisz.
— Dobrze, tatusiu. Obiecuję.
— I żebyś wytrwał w tej obietnicy. śebyś w sobie wyrabiał wytrwałość.
— Dobrze, tatusiu.
Teraz mam straszne wyrzuty sumienia. Ciągle przypominam sobie, jak tatuś do
mnie poważnie przemawiał.
Na drugi dzień pani też ze mną rozmawiała, żebym się więcej zastanawiał. I też
— żebym dał jakiś dowód wytrwałości. Najpierw pomyślałem sobie, że najlepszym
dowodem mojej wytrwałości będzie, kiedy babci cały ogródek czysto wypielę.
Potem zobaczyłem, że to nie takie łatwe, więc postanowiłem wyplewić tylko
zagonek z pietruszką. Ale kiedy i to nie wyszło, to już mi było naprawdę
bardzo przykro.
Wytrwałość to jednak bardzo trudna rzecz.
COS TAKIEGO JAK KOLUMB.
Nawet kiedy Tomek do mnie przychodził i bawiliśmy się, też nie mogłem
zapomnieć o tym, co obiecałem tatusiowi. O tej wytrwałości. Aż kiedyś
zapytałem Tomka, czy i on chciałby być wytrwałym.
Owszem, on też by bardzo chciał, tylko że nie ma żadnej okazji.
— Wytrwałość to można pokazać najlepiej w podróży — mówił. — Gdyby na
przykład była tu jaka Sahara, tobyśmy szli i szli i nawet jakby zabrakło nam
wody, to przeszlibyśmy całą pustynię i wtedy wszyscy powiedzieliby o nas, że
jesteśmy dzielni i wytrwali...
— To prawda — zgodziłem się — ale tu nigdzie blisko żadnej Sahary nie ma. A
żeby dojechać do Sahary, to trzeba mieć najpierw pieniądze na bilet.
— Albo jakbyśmy wsiedli w łódkę i płynęli, płynęli,
płynęli ciągle prosto i prosto, aż napłynęlibyśmy na drugą stronę Ziemi, tak
jak Kolumb.
— Tak, ale Kolumb miał swój okręt i w ogóle był dorosły. Nikt go na kolację
nie wołał ani nic. A nas to ciągle tylko pilnują, żebyśmy gdzie
dalej nie poszli. I zawsze się musimy opowiadać, dokąd idziemy. A Kolumb
nic "nie mówił, tylko wsiadł i pojechał. I dlatego Amerykę odkrył.
— Tak — mówi Tomek. — My byśmy Ameryki odkryć nie mogli. Za daleko.
Zamyśliliśmy się nad tym i tak nam. się smutno zrobiło, że coś okropnego. Aż z
tego wszystkiego przyszedł mi do głowy pomysł.
— Tomek — mówię — czy ty wiesz, że Ziemia jest okrągła?
— Wiem.
— Tak jak to jabłko, patrz — i pokazuję mu jabłko, co spadło w trawę.
— No to co?
— A to — tłumaczę mu — że gdyby ktoś przekopał się przez to jabłko, to znaczy
przez Ziemię, o tak — i prze-
biłem jabłko na wylot kawałkiem drutu — to wy siadłby po drugiej stronie Ziemi
i wcale nie potrzebowałby ani łódki, ani objeżdżać naokoło, wiesz?
— Prawda — mówi Tomek.
— No, widzisz! — zawołałem. — I my to zrobimy. Chcesz?
— Chcę, ale nie bardzo wiem jak.
— Ale ja wiem — mówię. — Postarajmy się tylko o sznury. Najlepiej od
bielizny, bo są mocne. Ja pożyczę z domu. I babcia ma sporo. Szpadel jest w
komórce. Wiadro też babcia nam da. No co, chcesz?
— Naturalnie, że chcę, tylko to jest bardzo długie kopanie.
— Pewnie, że długie, ale jak się przekopiemy na drugą stronę, to nam dadzą
medal za wytrwałość albo jakie odznaczenie.
— Dwa — przypomniał Tomek. — Jedno dla ciebie, a drugie dla mnie. To świetny
Strona 42
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
pomysł! Po prostu — odkrycie! Nikt jeszcze na to nie wpadł. I wiesz, że to
będzie bardzo ważna rzecz dla nauki?
— Pewnie. To będzie takie naukowe doświadczenie.
I zarobić przy tym możemy. Zobaczysz: wszystkie chłopaki zaraz będą chciały
przez nasz kanał przełazić. Ale za darmo — nie ma głupich. Kto się przy
kopaniu napracował, ten bierze opłatę. Będziemy żądać po dwa złote za kurs.
— Dziewczyny będą się bały.
— Dziewczynom pozwolimy tylko zaglądać na tamtą stronę za jedne dwadzieścia
groszy.
— Barierę trzeba będzie ustawić, bo powpadają — mówi Tomek.
— No to bierzemy się do roboty.
Poszliśmy do babci. Powiedzieliśmy, że koniecznie musimy dla naukowego
doświadczenia wykopać dołek. Spytaliśmy, czy babcia pozwala. Babcia pozwoliła,
ale tylko na tym kawałku za kurnikiem. Bardzo dobre miejsce. Nikt nas tam nie
będzie widział. Wzięliśmy z komórki szpadel, ja narysowałem na ziemi kółko.
Trochę krzywo, więc Tomek poprawił.
— Kop pierwszy — mówię.
— Nie — powiada Tomek -— ty kop pierwszy. Pomysł twój.
— Pomysł mój, ale ogródek mojej babci. śeby to było w ogródku twojej babci,
to kopałbym, ale tu gościowi należy się pierwszeństwo.
Tomek zaczął kopać. Nie wykopał nawet na dziesięć centymetrów, a już mu pot
ciurkiem leciał.
Wziąłem od niego szpadel, ale po wykopaniu pięciu centymetrów byłem cały mokry.
— Tomek — mówię — zapomnieliśmy o jednej bardzo ważnej rzeczy.
— O jakiej?
— Musimy spojrzeć na globus.
— Po co ci globus? — pyta Tomek. — Weź znowu to jabłko albo jeszcze lepiej
piłkę.
— Nie, to mi nic nie pomoże. Na jabłku ani na piłce nie ma mapy.
— A na co ci mapa?
— Na to, żeby widzieć, w którym miejscu się po tamtej stronie przebijemy. Jak
na lądzie, to dobrze, a jak trafimy w jakie morze albo ocean, to co?
— Jak w ocean — mówi Tomek — to klapa. Potopimy się.
— Albo może siknąć na tę stronę i ogródek zaleje. Tego babci zrobić nie
mogę. Babcia naprawdę jest dla mnie dobra.
Tomek wyjął mi z ręki szpadel i oparł go o kurnik.
— Lećmy do szkoły — mówi. — Globus jest tylko w szkole.
Polecieliśmy. Pukamy do kancelarii i wchodzimy. Nie było tam żadnego
nauczyciela, tylko paru uczniów z siódmej klasy. Coś układali w szafie, a na
szafie stał globus.
— Bardzo przepraszam — zacząłem — ale chcielibyśmy spojrzeć na globus...
— Patrzcie — mówi taki wysoki. — Stoi tu — i pokazuje ręką.
— Ale my chcemy z bliska — mówi Tomek.
— Proszę bardzo — ten wysoki zdjął globus i postawił na stole.
— A co wam potrzeba? — pyta taki czarny.
— Chcemy zobaczyć, czy naprzeciwko Warszawy po drugiej stronie globusa jest
ziemia czy woda?
Ten czarny zakręcił globusem, spojrzał w jedno miejsce, w drugie i powiada:
— Hm, to jest dosyć trudno dokładnie określić. Ale tak mniej więcej to
będzie na Oceanie Atlantyckim, gdzieś koło Ziemi Ognistej.
- A ta Ziemia Ognista to wyspa? — zapytał Tomek.
— Nie, to przylądek. Na samym końcu Południowej Ameryki.
— A gdyby obliczyć... ile to będzie metrów — spytałem — tak przez całą Ziemię
na wylot, z Warszawy do tamtego miejsca.
— W prostej linii? — zastanowił się ten wysoki. — Na kilometry to będzie
około trzynastu tysięcy. Tak, Jurek?
— Coś koło tego — odpowiada czarny. Podziękowaliśmy i poszliśmy do domu.
— Trzynaście tysięcy kilometrów, słyszałeś? — dziwił się Tomek.
— Słyszałem i dalej kopać już nie będę.
— Dlaczego?
— Po pierwsze, że trzynaście, rozumiesz? To dla mnie pechowa cyfra. Po
drugie, słyszałeś, że albo trafimy na ocean, albo na jakąś Ziemię Ognistą. I
Strona 43
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
to, i to niedobre. Przez taką dziurę to może być straszny wiatr, no nie? A
niech ten wiatr złapie ogień z tej Ziemi Ognistej albo tylko iskrę? Widziałeś
kurnik? Deski suche jak pieprz. Spaliłyby się od razu. Na to nie mogę babci
narażać. Co-
dziennie dostaję na śniadanie świeżutkie jajko. Ładnie bym się odpłacił.
— Tak — mówi Tomek. — I to jest strasznie głęboko! Pomyśl, kopać dół na całe
trzynaście tysięcy kilometrów!
— No, już nie na całe, bo zawsze te jakieś piętnaście centymetrów zrobiliśmy.
Ale przez tę trzynastkę to i tak nie udałoby się nam na pewno. Ja ci mówię.
I tak mój wspaniały pomysł nie mógł być wykonany. Bardzo trudno wymyślić coś
na wytrwałość.
KARTOFLANKA Z NIESPODZIANKĄ.
W sobotę mieliśmy zapowiedzianą wycieczkę do lasu na cały dzień. Wszyscy
bardzo się cieszyli. Lekcji nie będzie, a w lesie czy na polu to można biegać,
krzyczeć i w ogóle przez cały dzień robić zupełnie co innego niż w mieście.
Tylko jedna rzecz nam się nie podobała. Razem z nami na wycieczkę wybierała
się też i trzecia klasa. śeby to była jakaś klasa starsza, owszem, nic nie
szkodzi. Ale z takimi smarkaczami tylko kłopot. A to trzeba im pomagać, a to
się opiekować, a już najgorzej, jak pani zacznie mówić, żeby młodszej klasie
dawać przykład.
W szkole, nic nie mówię, daję ciągle przykład, staram się, jak mogę. Ale
jeszcze i na wycieczce o tym myśleć?
Wycieczka do lasu miała być na cały dzień, więc jedzenia trzeba było zabrać
dużo. Bo na świeżym powietrzu, w lesie ma się duży apetyt. Tomek wziął plecak
z jędze-
chrustu, a potem chcieliśmy odpocząć, ale pan powiedział, że musimy zobaczyć w
lesie parę rzeczy.
Przy kociołku z zupą zostali dyżurni.
W lesie, owszem, było ciekawie. Aż żal nam się zrobiło, kiedy pan spojrzał na
zegarek i powiedział, żebym ja z Tomkiem leciał tamtych przy kotle zmienić.
Pobiegliśmy. Wacek i Felek ledwo nas zobaczyli, już ich nie było. A tu trzeba
pod kociołek ciągle dokładać i mieszać, żeby się zupa nie przypaliła.
Spróbowałem, bo kucharz musi próbować tego, co gotuje. Kartofle były już
miękkie, woda słona, ale co to za zupa? Wodzianka, a nie obiad.
Dałem spróbować Tomkowi. Był tego samego zdania.
— Tomek — mówię — mam myśl.
— Jaką?
— A taką, żeby zrobić niespodziankę. Wszyscy przyjdą niedługo na obiad, a tu
zupa doskonała, palce lizać — jak u mojej babci, no?
— śeby było jak u-twojej babci, to musiałaby tu twoja babcia być i po swojemu
tę zupę ugotować. Nie rozumiesz? Każda gospodyni ma swoje sekrety.
— Ja znam babcin sekret.
— Jaki?
— Zupełnie łatwy: żeby kartoflanka była dobra, musi przez nią świnia
przelecieć.
— Widziałeś?
— Widzieć nie widziałem, ale słyszałem, jak babcia mówiła, że to cały sekret
dobrej kartoflanki.
— A skąd tu weźmiesz świnię.
— Siedzi w chlewku. Widziałem, jak żona gajowego niosła tam wiadro z żarciem.
Słyszałem nawet tę świnię. Robiła tak: chr, chrrr...
— No to chodźmy prędzej, zanim tu kto przyjdzie.
Otworzyliśmy chlewek. Świnia jakby tylko na nas czekała, bo stała na
wszystkich czterech nogach na wprost drzwi. I patrzyła, i mrugała oczami.
Zupełnie jakby rozumiała, o co chodzi. Nie była ani za duża, ani za mała. Taka
średnia, w sam raz do naszego kociołka.
Kiedy odstąpiliśmy od drzwi, skoczyła przez próg i pognała jak wyścigowiec.
Ale w zupełnie inną stronę.
— Tomek, zaganiaj z boku! Zaganiaj! — wołam i biegnę, ile sił, za świnią.
Tomek też pędzi i zagania z boku.
Ledwo wygnaliśmy ją z podwórka. Pędzimy świnię prosto na kociołek. Świnia leci
truchtem przy ziemi, ale przecież kociołek stoi nisko. Myśleliśmy, że
przeskoczy go z łatwością. Z lewej strony pilnował Tomek, z prawej — ja. Już
Strona 44
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
blisko nasza kartoflanka. Aż tu brzdęk!!!
To świnia skręciła gwałtownie w bok i zawadziła o kociołek. Kociołek z cegieł
spadł. Zupa już w trawie. Kartofle naokoło rozsypane. Ogień zalany, dym taki
gęsty wali do góry, a świnia gna prosto do lasu, sadzi przez krzaki jak koń z
medalem, a kwiczy!!!
„Co tu robić? — myślę sobie. — Świnia ucieknie do lasu, wilki ją zjedzą.
Ładnie będę wtedy wyglądał. Trzeba ją zaraz złapać".-
— Tomek, Tomek! — wołam. — Gońmy tę świnię!
— Zaraz, tylko kartofle pozbieram — woła Tomek.
— Rzuć kartofle, pomóż mi! — i pędzę za świnią w las.
Przewróciłem się dwa razy, wpadłem w takie kolące krzaki, jakiś korzeń rozorał
mi nogę. Patrzę: ręce mam podrapane do krwi, z nogi też krew kapie.
Ale trudno, nie zrażam się niczym, tylko pędzę za świnią. A świnia gna przede
mną. I nagle zginęła mi sprzed oczu, jakby się pod ziemię zapadła.
„To na pewno dzika świnia — myślę sobie — zwykła świnia tak by do lasu nie
uciekała".
A tu idą dziewczynki i z daleka widzę naszą panią. Pierwsza zobaczyła mnie
Olesia.
Przestraszyła się nie wiadomo czego i woła:
— Jacek, czy to ty?
A inne dziewczynki już zaczynają krzyczeć:
— Jacek! Jacek! Co ci się stało?
— Świnia — wołam — zupełnie dzika świnia, pewnie dzik! — i dalej już nic nie
mogę powiedzieć, bo mi tchu brak i w ogóle ledwo żyję.
— Dzik! Dzik! Jacka dzik napadł! Dziki dzik go pokaleczył!
Nie wiadomo skąd lecą wszystkie chłopaki, pan biegnie, dziewczyny z krzykiem
uciekają, pani za ręce mnie trzyma, ale stoi koło mnie bardzo blada.
Co to się działo! Zanieśli mnie na płaszczu do gajówki. Pod studnią wodą mnie
obmywali. Rękę i nogę zaraz mi pan zabandażował.
Dopiero jak już mogłem mówić, opowiedziałem o tej świni. I prosiłem, żeby
chłopcy z naszej klasy pomogli mi ją znaleźć.
Nasza pani ciągle sobie rękę do czoła przykładała. Raz
jedną, raz drugą. A pan tylko mi się przyglądał, ale bardzo uważnie.
A tu pędzi Tomek i woła:
— Jest! Jest!
— Kto? — pyta pan.
— Świnia! Sama wróciła z lasu. Już jest w chlewie. Zamknąłem ją.
Kamień spadł mi z serca. Tomek naprawdę jest dobrym przyjacielem. Zaraz
zrobiło mi się lepiej i mówię:
— Gdyby się kartoflanka nie wylała, to teraz wszyscy razem moglibyśmy świnię
przez nią przegnać — ale wylała się. Szkoda.
A pan mówi, że już nie trzeba. I żebym na przyszłość nigdy według takiego
przepisu nie gotował, bo go nie rozumiem. Bo to powiedzenie znaczy, że zupę
trzeba słoniną okrasić.
Aż się zastanowiłem. Może być. Rzeczywiście, w dobrej zupie skwarki pływają.
Mój Boże, ile to dziwnych rzeczy na świecie! Inaczej się mówi, a inaczej
robi...
Do końca wycieczki pani trzymała mnie za rękę. Za tę zdrową. Do domu, do
babci, też mnie odprowadziła. Po-
wiedziała, że woli mnie oddać z rąk do rąk, bo inaczej w nocy oka by nie
zmrużyła.
Zatrzymałem się przy furtce. Najpierw poszła sama pani. śeby się babcia nie
przestraszyła, jak mnie zobaczy pokaleczonego.
Kiedy po kilku minutach wszedłem, to babcia już się nie przestraszyła, tylko
zawołała:
— Matko Boska!
Z tego wszystkiego okropnie zachciało mi się jeść. A w kuchni pachniało coś
dobrego. Babcia domyśliła się i zaraz zaczęła nakrywać stół. Prosiła naszą
panią, żeby została na kolacji. Ale pani podziękowała. Powiedziała, że
zupełnie straciła apetyt.
Szkoda. Zupa była taka smaczna, jakby przez nią dwie świnie przeleciały.
PEZESTAJĘ WIERZYC W PRZEZNACZENIE.
W niedzielę, tak jak było umówione, przyszli po mnie do babci rodzice.
Strona 45
O¿ogowska Hanna - Ch³opak na opak
2007-03-28
Siedziałem schowany w agreście. Najlepiej niech babcia sama wszystko opowie.
Tatuś już od furtki wołał:
— No, jak tam sprawuje się wychowanek? Była umowa, że na własne oczy dzisiaj
coś zobaczymy.
— Owszem, zobaczycie — mówi babcia. — Ale najpierw chodźcie się ochłodzić
wodą z sokiem.
Czekam i czekam w tym agreście, kiedy mnie zawołają, ale nikt dosyć długo mnie
nie wołał.
Wreszcie wychodzi przed ganek tatuś i mówi:
— Jacek!
Nie odpowiedziałem, bo się przestraszyłem. Zęby tatuś krzyknął albo zawołał
głośno jak zwykle, to wy-
szedłbym zaraz, i już. Ale tatuś tak jakoś spokojnie, cicho: „Jacek!"
„Oj, niedobrze" — myślę sobie i nie ruszam się.
A tatuś znowu:
— Jacek, muszę z tobą pomówić po męsku.
„Po męsku? — myślę sobie — to chyba będzie coś lepszego niż takie zwykłe: »A
mówiłem ci, a jaki ty jesteś« i tak dalej". Poruszyłem się więc w agreście, a
tatuś przyszedł i usiadł koło mnie, tak jak Tomek, i rozmówiliśmy się.
Naprawdę po męsku.
Powiedziałem tatusiowi o trzynastce i o swoim pechu.
-— śebym nie wiem jak chciał — mówię — żebym nie wiem jak się starał, czy to
dla siebie, czy dla przyjaciela, czy dla społeczeństwa, zawsze się wszystko
przeciwko mnie obraca. To jest pech. Jestem zapeszony przez to, że uradziłem
się czternastego, a to przecież blisko trzynastki. Takie już moje
przeznaczenie. A jak coś komuś przeznaczone — to święte.
— Wcale nie święte — mówi tatuś. — Nie wierz w żadne przeznaczenie ani w
żadnego pecha. To bzdury. Głupcy tylko w to wierzą. śaden rozsądny człowiek nie
zawraca sobie głowy takimi bzdurami. A ty przecież chcesz być rozsądnym
człowiekiem?
— Rozumie się, że chcę.
— No widzisz! A te wszystkie twoje niepowodzenia to dlatego, że jak ci
wpadnie jaki niemądry pomysł do głowy, to nie zastanowisz się, tylko od razu
robisz głupstwa. A trzeba najpierw pomyśleć, poradzić się kogoś.
— A czy ja mam kogo do poradzenia się? — mówię. — Jedynak jestem. Ani
siostry, ani brata — a Tomek nie zawsze w domu.
— To przyjdź z kłopotem do mnie, Jacku. Porozmawiamy sobie jak koledzy.
Zobaczysz, że ci doradzę jeszcze lepiej niż Tomek. No co, sztama?
— Sztama.
— I obiecaj mi, że od dziś w te żadne trzynastki, pechy i przeznaczenia
wierzyć nie będziesz. Zgoda?
— Zgoda.
— Ręka?
— Ręka — mówię.
Uścisnęliśmy sobie ręce po męsku i poszliśmy na obiad, bo babcia wołała, że
rosół na stole.
Przy obiedzie byłem bardzo zadowolony, że nie mówiło się o mnie. Mama tylko
trochę wzdychała, ale to pewnie z innego powodu. Po obiedzie babcia z mamusią
i tatu-siem usiedli w altance. Ja zostałem w kuchni. Siedziałem sobie przy
otwartym oknie i czytałem książkę.
Na kredensie stała salaterka truskawek. Same wybierane. Słodkie jak nie wiem
co. Były przeznaczone na konfitury. Więc je zjadłem. Obiecałem przecież, że w
przeznaczenie wierzyć nie będę.
Strona 46