Magda Bielicka JestĘ magistrĘ

background image
background image

Magda Bielicka

jestĘ magistrĘ

background image

WTOREK

Antoni

Figiel wyceniał towar na ciasnym, niedoświetlonym zapleczu.

Dodawał 23% VAT-u i 35% marży na kalkulatorze Citizen z wytartymi
cyframi, a następnie ustawiał kwotę na metkownicy i strzelał do kartonowych
metek przy ciuchach.

Przedstawiciel

handlowy zaprezentował mu dziś szeroką gamę

kostiumów, jednak Tosiek wybrał do sklepu rozmiarówkę tylko tych
najbardziej chodliwych: policjantek, pokojówek, pielęgniarek i stewardes.
Wziął na próbę męski kostium psa – groteskowy skórzany łeb i wdzianko
z otworami na „cztery łapy”, który nawet bezpruderyjnemu Tośkowi wydał
się ordynarny. Ale może się sprzeda.

Tym

pierwszym strojom poskąpiono lycry i wyglądały tandetnie, ale za

to były tańsze niż przy ostatniej dostawie. Tosiek postanowił sprzedać je po
tych cenach co zawsze. Bardzo go jednak rozczarowała informacja, że
hurtownia nie ma na stanie afrodyzjaków, a w tym szczególnie pożądanej
johimbiny, zwanej „hiszpańską muchą”. Skontaktował się jednak z innymi
dostawcami i oczekiwał ich przedstawicieli handlowych. W ostateczności
będzie ją musiał nabyć przez internet. Uściślając, zamówi dla niego Piotruś –
dzieciak z sąsiedztwa, który wyświadcza właścicielowi sex-shopu drobne
usługi informatyczne w zamian za erotyczne gadżety dla uciechy własnej
i swojej dziewczyny.

Antoni

Figiel prowadzi swój przybytek o nazwie „Figielek” od kilkunastu lat.

Ostatnio interes nie idzie najlepiej. Klienci przenieśli się na zakupy przez
internet – anonimowe i w dodatku po konkurencyjnych cenach. Tosiek
pozostał przy tradycyjnym sklepie. Jednak nie ze względów
sentymentalnych. Najzwyczajniej w świecie bał się wszelkiego postępu.

Nigdy

nie miał komputera. Dla Tośka szczytem techniki, a zarazem

źródłem nieustannej udręki jest kasa fiskalna, która przy każdym zacięciu
stanowi potwierdzenie niestrudzonej złośliwości rzeczy martwych, a także

background image

powoduje, że większość jego dochodów jest zawłaszczana przez bezduszny
Urząd Skarbowy.

Usłyszał dźwięk tłuczonego szkła i odłożył metkownicę. Ostrożnie wyszedł
na sklep, ale nikogo w nim nie zastał. Zdenerwowany podbiegł do kasy.
Pieniądze leżały na swoim miejscu. Zauważył niedomknięte drzwi
wejściowe, ale kiedy ruszył w ich kierunku, poślizgnął się i omal nie
przewrócił. Na płytkach leżały kawałki szkła skąpane w gęstej cieczy. Od
razu przypomniała mu się sytuacja sprzed roku, kiedy jacyś nieletni
żartownisie postanowili robić sobie z niego żarty i podrzucać mu do sklepu
prezerwatywy wypełnione sokiem bananowym. Bardzo śmieszne. Wrócił na
zaplecze po szufelkę i mokrą szmatkę. Zdążył uprzątnąć bałagan, kiedy
otworzyły się drzwi „Figielka” i stanęła w nich bardzo atrakcyjna brunetka,
na oko trzydziestoparoletnia. Kilka sekund później Tosiek stracił
przytomność.

***

Maciej

Marczuk włożył do ust i podpalił kolejnego papierosa. Chwycił za

korbkę, by otworzyć okno w swoim zdezelowanym fordzie transicie, ale
odpadła. Jego frustracja sięgała zenitu. Od pół godziny powinien siedzieć na
dachu gminnego domu kultury i kłaść papę aż miło. „Jak ten przypał za
sekundę nie wsiądzie do tego zafajdanego samochodu, to go ubiję gołymi
rękoma” – myślał, mając jednocześnie świadomość, że najnowszego źródła
swoich ostatnich stresów nawet porządnie nie opieprzy.

Jurek

Robaczyński, zwany Robakiem (jak podejrzewał Maciek, nie

tylko z powodu nazwiska, ale ogólnej prezencji i roli w społeczeństwie), to
zięć wójta Jana Tomaszewskiego, którego Marczuk, chcąc po raz kolejny
wygrać gminny przetarg, musiał na czas realizacji wspomnianej inwestycji
zatrudnić.

Nie

był to pierwszy (choć, zdaniem dekarza, najbardziej nieudolny)

protegowany wójta. Tomaszewski dawał pracę swojej rodzinie przez
kolejnych przedsiębiorców, żeby „te hieny gazetowe” nie nazwały go nepotą,
zwłaszcza teraz, przed wyborami samorządowymi.

Jurek

był leniem skończonym i do wszystkiego miał dwie lewe ręce.

Pewnie i odebranie komórki od Maćka przewyższało jego zdolności

background image

manualne.

Fucha, jak

każda na zalecenie budżetówki, była dobrze płatna, ale

Marczuk zaczynał się zastanawiać, czy pieniądze są warte jego zszarganych
nerwów i powrotu do nikotynowego nałogu.

Na

dodatek teraz, kiedy jest ładna pogoda i mogą skończyć robotę nawet

dziś, ta niedorajda leży jeszcze w pieleszach razem z puszczalską wójtówną.

Trzasnęły

drzwi

samochodu. Z czerwonego golfa wyszła w jego

kierunku jakaś dziewczyna. Kiedy była już blisko, zauważył, że to reporterka
z tygodnika „Nowiny” (albo jak ze szczerą odrazą zwykł mawiać wójt –
„Szumowiny”). Chciał otworzyć okno, ale zapomniał, że korba odpadła
i jeszcze bardziej się zdenerwował. Otworzył drzwi.

– Chyba nie doczeka się pan swojego pracownika – stwierdziła

z nieukrywaną ironią w głosie. – Czy Jerzy Robaczyński przychodził do
pracy po wpływem narkotyków? Czy to prawda, że zatrudnienie zięcia wójta
było warunkiem wygrania gminnego przetargu? Jakie kwalifikacje
i doświadczenie

posiada

pan Robaczyński?

Marczuk

w pierwszej chwili zaniemówił. Kiedy dziennikarka przerwała

lawinę pytań, wydukał:

– Eeee... Bez

komentarza.

***

– Za piętnaście minut wysyłamy jedynkę. Spójrzcie jeszcze raz na

zajawki. Pani Ireno, grafik wciąż nie dostał od pani PDF-u trzeciej okładki –
naczelny Rafał Szyszka miał dziś dzień świra, jak zawsze przy zejściu
gazety. Teraz, o 19:00, kiedy większość składek została przerzucona na FTP
drukarni, był na swój sposób opanowany i uprzejmy.

– Ta reklama to gotowiec był. Nie sprawdzałam jej – odrzekła Irena

Ludwiczak, pięćdziesięcioletnia polonistka i korektorka na pół etatu
(tygodnik nie wymagał zatrudnienia edytora tekstu nawet na ćwierć etatu, bo
pracy nad korektą trzydziestu dwóch stron było na dwa popołudnia, ale Rafał
Szyszka nigdy nie targował się z żądaniami pracowników). Założyła na ramię
torebkę i ruszyła w stronę wyjścia.

W redakcji „Nowin” nikogo już prawie nie było. Nie można jednak

powiedzieć, że świeciło tu pustkami. Kiedy dział redakcji, sekretariat,
archiwum i gabinet naczelnego to jedno i to samo pomieszczenie,

background image

prowizorycznie przedzielone za pomocą regałów, nawet dwóch pracowników
stwarza wrażenie tłumu. W tej chwili w redakcji było ich trzech: wspomniany
naczelny, grafik Tomek Wojtysiak i Alicja Rokicka, czołowa dziennikarka
śledcza „Nowin”, znana w niektórych kręgach

jako

Jędza.

Alicja

miała dziś dobry humor. Czoło na jedynce stanowiła jej fotka

willi wójta zmontowana z inną, przedstawiającą twarde narkotyki. Tytuł,
choć bezpieczny, bo ze znakiem zapytania dla zachowania pozorów
obiektywności i uniknięcia procesu o zniesławienie, stanowił połączenie
wyrachowanego subiektywizmu z celową manipulacją.

Narkotyki

w domu wójta? – krzyczała czerwoną czcionką pierwsza

strona tygodnika.

Alicja

szczerze nie cierpiała wszelkich VIP-ów, a także ludzi z ich

otoczenia. W ogóle to mało kogo lubiła. Nawet za swoimi
współpracownikami z „Nowin” jakoś specjalnie nie przepadała. Innych
dziennikarzy (czyli korespondentów piszących bardzo sporadycznie
o sprawach ościennych gmin i felietonistów) uważała za tchórzliwych
półgłówków. Korespondenci, w jej mniemaniu, nie lubili się narażać i ich
wypociny stanowiły głównie relacje z festynów wiejskich oraz szkolnych
konkursów z Wiedzy o Unii. Mało tego, często i to chyba przerastało ich
umiejętności, bo korzystali z materiałów dostarczonych przez organizatorów.
Felietoniści z kolei pisali same farmazony, niepodparte rzetelnymi
informacjami. Bełkot zakompleksionych staruchów.

Alicja, reporterka

z krwi i kości, nie bała się węszyć, pytać i opisywać

kolejnych skandali. Nie obawiała się też spraw kryminalnych. Dzięki
nasłuchowi radiowemu w redakcji zdarzało jej się przybyć na miejsce
zdarzenia jeszcze przed policją, strażą pożarną i pogotowiem. Nie przerażał
jej widok krwi, zmasakrowanego w wypadku ciała czy zimnego trupa. Bez
skrępowania robiła zdjęcia ofiarom i sprawcom wypadków. Kiedy na miejsce
przyjeżdżał prokurator, Alicja miała już pełną kartę w cyfrowej lustrzance
i z niezbyt dobrze udawaną pokorą opuszczała zabezpieczany przez policję
teren.

Swoim

zasięgiem „Nowiny” obejmowały gminy wiejskie i wiejsko-

miejskie pod pięknym miastem Gdańsk – Szarpanice Gdańskie, Dworek,
Wróblówkę, Jasieniec i Barczewo. Alicja udzielała się na całym tym terenie.

Wtorek, choć

bez

„trupków” (ofiar wypadków, podpaleń, pobić

i samobójstw), minął jej całkiem ekscytująco. Najpierw dowiedziała się

background image

z redakcyjnego odbiornika o dość poważnym potrąceniu rowerzysty. Na
miejscu zdarzenia usłyszała, jak lekarz pogotowia dostaje wezwanie do domu
wójta. Jego zięć nagle stracił przytomność. Prawdopodobnie przedawkował
narkotyki. Takie pojawiły się pierwsze komentarze.

Robak

popalał trawkę od szkoły podstawowej (na której zresztą

zakończył edukację), to Alicja wiedziała. Nie zaskoczyła jej informacja, że
ratownicy medyczni znaleźli w jego kieszeni osmoloną lufkę i woreczek
z niespełna gramem haszu. Ostatnio podobno sięgał po coraz twardsze
narkotyki. Tych przy Robaku nie było. Alicja wątpiła, czy badania krwi
wykażą ich obecność. Nie pasowały do Jurka Robaczyńskiego.

O samym Robaku jej czytelnicy na pewno jeszcze usłyszą. Zebrała dziś

materiały do tekstu na temat nepotyzmu w gminie i wprost

nie mogła się

doczekać, aż artykuł ujrzy światło dziennie. Niewątpliwe ma już hit na
kolejną środę.

***

Przyspieszyła

do

osiemdziesiątki, żeby wrzucić piątkę, i znów zwolniła.

Choć dochodziła 20, nie spieszyło jej się do domu. Dla redakcji „Nowin”
wtorki były jak piątki dla tych, którzy nie pracują w weekend. We wtorek
numer szedł do druku, a w środę pokazywał się w kioskach i sklepach. Środa
była więc dniem bardzo luźnego planowania; spędzało się ją głównie na
przeglądaniu najświeższego wydania. Najwięcej działo się podczas
w weekendów, więc zawartość kolejnego numeru krystalizowała się dopiero
w poniedziałek późnym popołudniem.

Alicja

starała się zapełniać środy robieniem reportaży

społecznościowych, na które nie było czasu w weekend, kiedy jest masa
imprez do obfotografowania i kiedy zdarza się najwięcej wypadków.
Najbliższa nie zapowiadała się jednak pracowicie. Miała zaplanowane tylko
jedno spotkanie – z kobietą, która dzięki operacji żołądka schudła 100 kg –
i to dopiero na 14.

Gdyby

więc miała faceta, przyjaciół czy nawet niezobowiązujących

znajomych, mogłaby dziś poszaleć.

Zjechała

na

prawy pas i skręciła do centrum. Zostawiła samochód na

bezpłatnym o tej porze parkingu i ruszyła w kierunku kebab-baru. Chciała
zamówić jakieś zestawy na wynos dla siebie i dla Artura. Ich mama jest

background image

świetną kucharką, ale od dwóch tygodni przebywa na rehabilitacji
w sanatorium i z racji braku zamiłowań kulinarnych żywią się fastfoodami.
Ojca – marynarza – widzą dwa razy do roku. Wczoraj jedli pizzę, więc dziś
weźmie dwa gyrosy z frytkami, sosami czosnkowo jogurtowymi
i surówkami. Do tego dwulitrowy sprite. Jutro znów pizza, a pojutrze gyros.
Nie należeli do specjalnych smakoszy.

Dochodziła już

do

baru, gdy zauważyła karetkę. Ratownicy pogotowia

nieśli kogoś na noszach. Odruchowo wyjęła aparat z torby fotograficznej,
z którą rozstawała się tak samo często jak z torebką – niemal wcale. Zmieniła
szybko obiektyw z tele na zwykły, odpięła lampę i zrobiła kilka fotek.
Wydłużyła czas naświetlania, oparła się o samochód i powtórzyła ujęcia. Na
pierwszym planie znalazła się oświetlona ulicznym latarniami karetka
otoczona przez zbiorowisko gapiów. W tle widoczne były neony sklepów
i barów. Podeszła do erki.

– Co się stało? – zapytała ratownika, z którym zresztą była

po

imieniu.

– A, to

ty... – nie krył rozdrażnienia. – Właściciel „Figielka” stracił

przytomność. Klientka wezwała pogotowie.

– Dlaczego

zemdlał?

– Nie

wiadomo. Musimy jechać. Możesz się odsunąć?

Razem

z drugim ratownikiem ułożyli nosze w karetce. Wsiedli, dali

znak kierowcy, zasunęli drzwi, po czym odjechali na sygnale. Ciekawskich
już nie było.

Alicja

podeszła do sex-shopu. Złapała za klamkę, ale drzwi były

zamknięte. Zerknęła na godziny otwarcia: czynne codziennie od 12 do 21.

***

W domu nie miała czasu zastanawiać się nad „Figielkiem”, bo czekało ją
sporo pisania. Pochłaniała ostatnie frytki, stukając jednocześnie na laptopie,
gdy wszedł Artur. Normalnie kazałaby mu wyjść i nie

przeszkadzać, ale

chodził ostatnio jakiś przybity, więc postanowiła być miła. Ale nie aż tak, by
odezwać się zapraszająco.

Artur, bynajmniej

niezniechęcony, usiadł na kanapie, ale nic nie mówił,

więc nie przerywała sobie pracy. Zajrzała do

Audiologii

klinicznej

Pruszewicza. Jeszcze

raz doczytała o otoemisji akustycznej i wróciła do

pisania.

background image

– Co

dziś piszesz? JestĘ magistrĘ czy jestĘ licencjatĘ?

– Ostatnio

same magistry. Poziom aspiracji wzrasta. Chyba zrobię

doktorat na ten temat.

– Ja

nie wiem, jak ci twoi klienci dotrwali do tych prac magisterskich.

– Pisałam

im

licencjaty.

– A semestralne

?

– Też.
– Wyhodowałaś bestie!
– Coś ci się, brat, dowcip wyostrzył. W „Głosie Pomorzan”

chyba

sama

inteligencja pracuje, co?

– Spadaj. Z czego

dziś piszesz?

– Protetyka

słuchu.

– Temat

?

– Protezowanie noworodków i niemowląt.
– Przecież

nie

lubisz dzieci.

– Spadaj.

Artur

zamilkł, bo najwyraźniej skończyły mu się pytania, więc skupiła

się na audiologii. Po chwili wyszedł z pokoju.

***

Bez

przekonania sięgnął po kolejnego papierosa. Dym piekł go w oczy,

a przy okazji sprawił, że w wypełnionym mrokiem nocy pokoju zrobiło się
szaro. Podobno palenie działało na ludzi uspokajająco. Zastanawiał się, co
robi źle.

Miał

za

sobą kolejny przykry dzień, a i następny nie zapowiadał się

najlepiej. Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze.

Usłyszał

kroki

na korytarzu. Alicja, jego siostra i znana w całej gminie

dziennikarka, była lunatyczką. Na szczęście nie stanowiła przy tym
zagrożenia dla siebie i innych. Z reguły robiła głupoty: zakładała okulary
przeciwsłoneczne i kładła się z powrotem, siadała przy stole w kuchni
i pozostawała tam, zanim ktoś jej nie odprowadził do łóżka, lub też udawała
się do łazienki, by dokładnie spryskać ją odświeżaczem. Zazwyczaj
z rozbawieniem przyglądał się jej nocnym wyprawom, ale dziś nie był
w nastroju. Miał tylko nadzieje, że siostra nie pójdzie siedzieć do kuchni, bo
rodziców nie było w domu, a naprawdę nie chciało mu się podnosić z łóżka.

background image

Choć nocą lunatykowała,

nie

należała bynajmniej do osób zagubionych.

Była inteligentna, oczytana i dzięki pisaniu prac magisterskich dla zarobku –
wszechstronnie wykształcona. A przy tym wszystkich potrafiła to świetnie
wykorzystać w prowadzeniu błyskotliwych rozmów i pisaniu naprawdę
dobrych tekstów do lokalnej gazety. Pożądanym dopełnieniem tych cech
byłaby skromność, ale, niestety, nikt nie jest idealny. Wygadania i pewności
siebie Artur zazdrościł jej najbardziej.

Sam

stanowił całkowite jej przeciwieństwo.

Kompleksów, które z czasem stały się przyczyną nieśmiałości i niskiej

samooceny, nabawił się już w pierwszej klasie podstawówki, kiedy okazało
się, że jest krótkowidzem i musi nosić okulary o mocy dwóch dioptrii. Po
roku miał już trzy, a po dwóch cztery dioptrie. Obecnie, w wieku dwudziestu
pięciu lat, jego wada wynosiła minus siedem dioptrii na oboje oczu.

Mimo

że rodzice nie mogli narzekać na brak pieniędzy, pierwsze

oprawki, które mu kupili, wyszły z mody dekadę wcześniej. Docinki kolegów
spowodowały, że ledwo raz założone wyrzucił do przydrożnego rowu
w drodze ze szkoły. Rodzice się wściekli i kazali mu przynieść je
z powrotem. Jedno szkło pękło, ale ojciec tylko wzruszył ramionami. Sam się
o to prosił. Chłopak, zły na rodziców, próbował nosić brzydkie i pęknięte
binokle tylko w domu. Szybko się jednak okazało, że okulary są mu
niezbędne. Bez szkiełek nie widział kompletnie nic z tablicy, a co gorsza, nie
rozpoznawał twarzy osób, które koło niego przechodziły. Z trudem trafiał
z klasy do klasy. W końcu musiał się pogodzić z faktem, że jest skazany na
bryle.

Artur

od dziecka marzył o dwóch rzeczach: cudownej poprawie wzroku

i zostaniu policjantem. Jednocześnie ewentualnego spełnienia zarówno
jednego, jak i drugiego bardzo się bał. Jak będzie wyglądał bez okularów?
Czy tak samo dziwnie i bez wyrazu jak jego nauczycielka chemii
w podstawówce, która, zdejmując swoje binokle, wywoływała ciemnymi,
sinymi obwódkami odrazę i zniesmaczenie?

Z kolei bycie policjantem wymagało odwagi i sprawności fizycznej.

Brak tych predyspozycji szybko wyszedłby na jaw i Artur stałby się jeszcze
większym pośmiewiskiem dla ludzi. Z czasem do tych obiekcji doszły inne.
Chłopak zauważył, że ludzie, zwłaszcza jego rówieśnicy, nienawidzą policji.
Wyzywają funkcjonariuszy od psów („Jak w takim razie mówią na psy?” –
zastanawiał się zawsze), kurew, suk i innych. Na każdym kroku spotykał

background image

przejawy tej antypatii: złośliwie poprzewracane kosze, potłuczone lampy,
poniszczone ławki i dosadne hasła na murach w stylu „Jebać Policję na
100%”. Artur, początkowo nieświadomy znaczenia skrótu „JP na 100%”,
myślał, że jego autorzy oddają cześć zmarłemu papieżowi Janowi Pawłowi II
i sam, z uwagi na wielki szacunek dla Ojca Świętego, sprawił sobie koszulkę
z takim sloganem. Trzeba przyznać, że spowodowało to chwilowy respekt
dla osoby Artura ze strony osiedlowych ekip. Bardzo chwilowy, bo Alicja, na
jego szczęście bądź też nie, szybko uświadomiła brata. Sama tłumaczyła
hasło przewrotnie i zależnie

od

okoliczności: „Jestem Palantem na 100% (w

odniesieniu do osiedlowych kretynów), „Jest piątek na 100% (na okoliczność
weekendu) czy też „Jem Pączki na 100%” (w tłusty czwartek).

Pełen

obaw, nie

zrobił nic w kierunku przywdziania munduru, miast

tego wybrał studia z zakresu marketingu, gdyż w czasie, gdy kończył liceum,
był to kierunek bardzo modny. Ponadto z przedmiotami ścisłymi szło
Arturowi całkiem nieźle. W przeciwieństwie do Alicji, urodzonej humanistki.
Jego siostra dostała się na dziennie studia dziennikarskie, ale po miesiącu
nauki oznajmiła w domu, że nie będzie traciła czasu na koegzystencję
z pseudointeligencją, szukającą okazji raczej do nicnierobienia na koszt
bogatych rodziców aniżeli poszerzania horyzontów myślowych, przeniosła
się na zaoczne i zatrudniła w gazecie, gdzie pracuje do dziś, czyli bodajże
szósty rok.

Tymczasem

Artur studiował dziennie, mieszkając jednak w domu, gdyż

dojazd z Szarpanic na Uniwersytet Gdański nie zajmował więcej niż
czterdzieści minut. Pierwszy rok poświęcił wyłącznie nauce na kolokwia
i pisaniu kolejnych referatów. Od trzeciego semestru praktycznie do końca
pięcioletnich studiów, kiedy zajęć było mniej, dorabiał, imając się
najróżniejszych zajęć: roznosił ulotki, rozwoził pizzę, był referentem
biurowym i doradcą bankowym. Własne pieniądze dodały mu poczucia
niezależności, a tym samym pewności siebie.

Powoli

zaczął wychodzić z domu ze znajomymi ze studiów i kolejnych

firm lub dziewczynami, z którymi spotykał się krócej lub dłużej, ale bez
specjalnego emocjonalnego zaangażowania. Podczas tego okresu
zainwestował jednak w nowe, modne oprawki. Alicja namawiała go na szkła
kontaktowe, które właśnie sama zaczęła nosić, bo praca przy komputerze
popsuła jej wzrok, ale Artur nie był do nich przekonany. Zresztą wszyscy
znali go w okularach i bez sensu było nagle zwracać na siebie uwagę.

background image

Pomijając szkła kontaktowe, wizerunkowo Artur zrobił milowy krok
naprzód.

Obecnie

na nowo został pozbawiony tak obiecująco rozkwitającej

pewności siebie. Walnie przyczyniła się ku temu nowa, a w przypadku Artura
pierwsza poważna praca. Kiedy z dyplomem magistra w ręku opuszczał
dziekanat uniwersytetu, czuł się wspaniale. Niósł świadectwo ukończenia
pięcioletnich zaocznych studiów magisterskich do siedziby głównej
największego wydawnictwa na Pomorzu, oczywiście „Głosu Pomorzan”.
Tydzień wcześniej odbył zadowalającą dla obu stron rozmowę
kwalifikacyjną i miał się zgłosić do pracy w charakterze specjalisty ds.
marketingu, jak tylko uczelnia wyda mu zasłużony dyplom. Podobno
o stanowisko ubiegała się ponad setka osób. Alicja, mimo że sama już od
sześciu lat biegała z aparatem w lokalnym tygodniku skromnego,
w porównaniu z regionalnym, dziennika, nakładu, nie przejawiała zazdrości.
Chyba wolała lokalną politykę i „sąsiedzkie spory o miedzę”. Albo bycie
sławną i wpływową reporterką w małej społeczności niż anonimowym i nie
zawsze skutecznym dziennikarzem w wielkim świecie. Tak czy owak
Arturowi moloch nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie – pracę w renomowanej
dużej firmie uważał za szansę na zrobienie prawdziwej kariery.

Poczucie

wzniesienia się ponad przeciętność i szarość nie trwało długo.

Zanim

jednak wszelkie nieszczęścia dosięgły Artura, pierwszy dzień

pracy przyniósł mu wiele pozytywnych wrażeń. Był zaaferowany nowym
otoczeniem (został osobiście przedstawiony ponad dwustu pracownikom
wydawnictwa), podniecony nowymi obowiązkami i dumny z zaufania, jakim
go obdarzano, powierzając same strategiczne z punktu widzenia marketingu
zadania.

Dyrektor

marketingu i bezpośrednia przełożona Artura – Marta Pypeć-

Rogowska (znana w środowisku jako Hogata) – wyjaśniła mu pierwszego
dnia, że choć pracuje w godzinach od 9 do 17, to kiedy wyrobi się
z obowiązkami do 16, może spokojnie pójść do domu. Oczywiście,
zaznaczyła, jeżeli będzie konieczność zostania po godzinach (a są to
wyjątkowe sytuacje – dodała), to rozumie, że może na Artura liczyć. Zdarzyć
się może (och, może raz na rok), że będzie musiał przyjść do pracy w sobotę
lub niedzielę. Jednak jeśli będzie potrzebował wolnego dnia w tygodniu
(każdy musi czasami coś pozałatwiać, prawda?), to niech spokojnie
poodpoczywa bez wypisywania urlopu. Oczywiście, aby Artur się nie

background image

przemęczał, planuje zatrudnić dwóch pomocników do jego własnej
dyspozycji. Będzie ich szefem. Właśnie prowadzi rekrutację.

Kolejne

dni zadały kłam wszystkiemu, co Hogata powiedziała.

Konieczność

siedzenia

po godzinach (to jest gazeta, tu się nie pracuje od

– do!) nastała już drugiego dnia pracy. Z rana Hogata powierzyła Arturowi
szereg zadań. Miał odpowiedzieć na ponad sto zaległych zapytań o patronaty.
Był to rezultat zaledwie dwóch tygodni zaniedbań poprzednika, który
ostatecznie pożegnał stanowisko kilka dni temu. W tym celu Artur musiał
zadecydować, których akcji dziennik się podejmuje, a które odrzuca.
Następnie wklepać odpowiednie formułki:

Szanowni

Państwo, mam ogromną

przyjemność poinformować, że „Głos Pomorzan” obejmie patronatem
prasowym wydarzenie...

;

tu następowały ustalenia co do zobowiązań gazety

i oczekiwań od organizatora danej imprezy czy akcji. W przypadku odmowy
Artur pisał:

Szanowni

Państwo, czujemy się zaszczyceni, iż zdecydowaliście

się na powierzenie patronatu prasowego „Głosowi Pomorzan”, jednak
z powodów organizacyjnych jesteśmy zmuszeni odmówić. Niemniej prosimy
informować nas o kolejnych Państwa inicjatywach.

Z odmowami spotkały się

głównie imprezy szkolne i akcje

mało znaczących stowarzyszeń.

Zanim

Artur wystosował decyzję pozytywną, musiał ustalić, który

z dziennikarzy podejmie się napisania artykułu oraz jaki fotoreporter uświetni
wydarzenie. Nie zapamiętał z pierwszodniowego przedstawiania żadnych
nazwisk osób podzielonej na działy tematyczne redakcji i początkowo nie
wiedział, do kogo z jakim tematem się zwracać. Przy pięćdziesiątym
patronacie miał już rozeznanie, które patronaty kierować do działu
miejskiego, a które do sportowego czy kulturalnego (wbrew pozorom nie
było to takie oczywiste).

O 13 wysłał mailem ostatnią odpowiedź. Drugim zadaniem, jakie Artur

otrzymał tego ranka, było sporządzenie trzech umów barterowych: z teatrem
i dwoma

telewizjami kablowymi. Choć od rana nie miał niczego ustach, od

razu wziął się za pierwszego klienta. Ustalał właśnie ze specjalistą ds. public
relations teatru szczegóły barteru, gdy rozdzwonił się jego biurkowy telefon.

Hogata

bez żadnych wstępów kazała mu stawić się w swoim gabinecie.

Była wściekła. Dlaczego rozmawia przez służbową komórkę?! Komórka ma
limit! Jak go przekroczy, zapłaci ze swojej kieszeni! Jest jak dziecko
błądzące we mgle i do niczego się nie nadaje! Dlaczego na stadionie wciąż
nie wiszą banery gazety?! Chyba logiczne, że jak zajmuje się patronatami, to

background image

musi dopilnować także ich realizacji. Przypilnować artykułów. Zawieźć
i rozwiesić banery, ustawić roll-upy i standy. Dziwne, że musi mu mówi takie
oczywiste rzeczy! Jego poprzednik był znacznie bardziej kompetentny. Jest
rozczarowana Arturem. Sama odwala za niego całą robotę. Żałuje, że go
przyjęła. Dała się zwieść jego zapewnieniom o wiedzy i doświadczeniu. Jest
nikim. Nic nie potrafi. Skąd on się wziął?

Artur

spuścił głowę, a kiedy Hogata podeszła do okna i odwrócona do

niego zapaliła kolejnego papierosa, kończąc kazanie, wrócił do swojego
biurka.

Tego

dnia pracował do 23. Kiedy nazajutrz zjawił się w biurze przed 8,

jego skrzynka mailowa była przepełniona. Hogata wysłała mu kilkadziesiąt
wiadomości z poleceniami „na wczoraj”. Ostatnia wiadomość przyszła o 3
nad ranem. Artur wyobraził sobie, że spędziła całą noc w firmie, popijając
kawę i odpalając jednego papierosa od drugiego. Już o 9 miał się przekonać,
że tak właśnie było. W jej gabinecie, do którego ponownie został wezwany,
papierosowy dym aż piekł w oczy. Hogata była wściekła, że poszedł sobie do
domu słodko spać, podczas gdy ona odwalała za niego robotę do świtu. Jest
kompletnym nieudacznikiem. Przeprowadza właśnie rekrutację na jego
następcę.

Artur

nie wiedział, czym Hogata się właściwie zajmuje i w czym go

wyręcza, jednak pokiwał głową ze skruchą. Tego dnia wyszedł z pracy o 1
w nocy.

Kolejnym

dniem była sobota. „Jedna z tych w roku”, jak się okazało,

kiedy trzeba przyjść do pracy. Dziennik organizował akcję ekologiczną
„Złote Renety za gazety”, podczas której, jak sama nazwa wskazuje,
w zamian za stare gazety rozdawano czytelnikom młode jabłonki, pozyskane
wcześniej od okolicznych sadów i szkółek. Aby otrzymać sadzonkę, trzeba
było przynieść na miejsce akcji 5 kg makulatury i kupon wycięty z gazety.
Jeśli ktoś przyniósł 10 kg papierzysk i dwa kupony, analogicznie otrzymywał
dwa drzewka.

Była

to

już dziewiąta taka akcja wydawnictwa. Kiedyś czytelników

z makulaturą obsługiwali zatrudniani w tym celu studenci. Jednak od dwóch
lat, w ramach oszczędności, zaszczyt rekreacji na świeżym powietrzu
przypadał pracownikom działów reklamy, konkursów, kolportażu oraz
marketingu.

„Głos Pomorzan” był najpopularniejszą gazetą codzienną

na

Pomorzu,

background image

a akcja ekologiczna od lat cieszyła się ogromnym powodzeniem. Można było
bowiem pozbyć się śmieci z domu, a przy okazji dostać drzewko do ogródka
czy na działkę.

Na

gdański Targ Węglowy, gdzie wraz z tysiącami sadzonek

odgrodzonych małym płotkiem stacjonowała obsługa dziennika, rokrocznie
przychodziły tysiące czytelników z tonami gazet, za które dostawali
odpowiednią ilość jabłonek. Często dosłownie z tonami makulatury, gdyż
takie instytucje jak szkoły, przedszkola czy domy dziecka przygotowywały
się do akcji cały rok, by zalesić ogrody przy placówkach.

Tegoroczna

akcja nie odstawała od innych. Mimo że jej początek

ogłoszono na 9, już od 7 rano tworzyła się przy znanym wszystkim punkcie
kolejka.

Ludzie, wbrew

prośbom pracownika dzierżącego mikrofon, przepychali

się, a wręcz bili o lepsze miejsce w kolejce i możliwość wyboru z większej
liczby sadzonek.

Zasady

rozdawania drzewek były rokrocznie jednakowe: czytelnik

podchodził ze swoją makulaturą do jednego z pracowników gazety i wręczał
mu zebrany dobytek. Ten gazety ważył, zapisywał na kartce liczbę
kilogramów i przysługujących za nie sadzonek, a następnie odsyłał do innej
osoby, by ta wydała drzewka, starając się przy tym uniknąć dyskusji na temat
zasad sadzenia i pielęgnacji.

Aby

wszystko szło sprawnie i ilość zebranej makulatury odpowiadała

ilości wydanych drzewek, do obsługi przedzielano kilkunastu pracowników
wydawnictwa. Tak wyglądały założenia.

W praktyce podczas ekologicznej akcji panował rozgardiasz i chaos.

Ludzie rzucali Arturowi makulaturę pod nogi, następnie chamsko go mijali,
brali tyle drzewek, ile zdołali udźwignąć, i spiesznie się oddalali. Próbował
ich zatrzymywać, ważyć makulaturę, wyliczać drzewka, wydzierać się, gdy
wzięli za dużo, a nawet

gonić sadzonkowych oszustów.

Drzewka

skończyły się o 18, a plac wyglądał jak pobojowisko. Walały

się tutaj podeptane rośliny, połamane gałązki, strzępy gazet i inne śmieci.
Sprzątnie po imprezie trwało prawie do północy. Kiedy zawiązano ostatni
niebieski worek i wrzucono go na podstawioną w tym celu przyczepę, padło
hasło pójścia na piwo. Artur myślał tylko o wygodnym łóżku i podziękował
grzecznie. Nikt nie próbował go przekonywać.

Artur

nie miał w wydawnictwie żadnych znajomych. Pierwsze słowa

background image

zamienił dopiero dziś z dziewczyną napotkaną w windzie. Zjeżdżał właśnie
półżywy do garażu, by podjechać w kilka miejsc i zabrać banery. Przy okazji
miał odebrać z drukarni zaproszenia na galę jubileuszową gazety, którą, nie
inaczej, miał zorganizować. Jednocześnie myślał nad tym, że od wczoraj nie
zdążył przysiąść do rozliczenia ekologicznej akcji.

Dziewczyna

wsiadła do windy piętro niżej. Poznał ją już pierwszego

dnia, kiedy Hogata, jeszcze słodka i miła, oprowadzała go po poszczególnych
działach i przedstawiała wszystkim po kolei, ale, czemu nie można się
dziwić, nie zapamiętał jej imienia. Z tego, co jednak kojarzył, była
fotoreporterką działu miejskiego. Miała krótkie blond włosy i ogromne
niebieskie oczy. Nie była ładna, ale miała w sobie coś, co kazało zatrzymać
spojrzenie na dłużej. Była szczerze zdziwiona, że Artur wciąż tu pracuje.
W dziale marketingu jest taka rotacja, że jeszcze nigdy nie widziała nikogo
więcej niż raz. Od blondynki dowiedział się, że kiedyś jego obowiązki
wykonywało pięć osób (tak, jednocześnie!), które zresztą masowo
i demonstracyjnie odeszły w ramach protestu przeciw zbyt wielu zajęciom,
zbyt niskim pensjom, zbytniemu chamstwu ze strony szefowej – gdzie indziej
zaoferowano im lepsze warunki.

Rewelacje

blondyny wstrząsnęły Arturem i choć pozbawiony sił

i nadziei, wysiadł z windy i skierował się w stronę garażu, by w pierwszej
kolejności pojechać po zaproszenia do drukarni.

Tego

dnia udało mu się wyjść do domu „już” o 22.

background image

ŚRODA

Artur

nie miał samochodu i do wydawnictwa „Głosu Pomorzan”,

zlokalizowanego w centrum Gdańska, dojeżdżał autobusem. Wysiadał na
dworcu głównym i szedł kawałek pieszo. Dziś żałował, że ma przed sobą taki
krótki spacer. Nie chciał iść do pracy. Był ledwo żywy z powodu
nieprzespanej nocy, spędzonej na rozmyślaniu o słowach Blondyny
i porządkowaniu w głowie zadań na kolejny dzień.

Kiedy

się ubierał, zauważył, że mocno schudł. Musiał zrobić dodatkową

dziurkę w pasku, żeby mu spodnie nie spadły. Z ciekawości wszedł na wagę
w łazience. Stracił 7 kg. W niespełna tydzień! Dziennikowa dieta cud! Jeśli
jakaś dziewczyna powie mu, że jest gruba i nie może schudnąć, poleci, by się
tu zatrudniła.

Teraz, kiedy

szedł do pracy niczym na ścięcie, opuścił go nawet poranny

wisielczy humor.

Zanim

wszedł do stylizowanego na starogdańską nutę biurowca, zapalił

papierosa. Suszyło go po wypaleniu połowy paczki podczas wczorajszego
wieczoru, ale chciał odwlec w czasie dotarcie do działu marketingu na
trzecim piętrze. Poranny papieros okazał się złym pomysłem. Artur poczuł
silny skurcz w żołądku i zwymiotował wprost na pastelową fasadę budynku
stanowiącego jego zakład pracy.

***

Damian

Pączkowski pełnił funkcję zastępcy wójta dopiero od czterech

tygodni. Jego poprzednik, choć opóźniał kolejne rozprawy sądowe, jak tylko
mógł, by utrzymać stanowisko do wyborów samorządowych i wesprzeć
wójta w kampanii (licząc jeśli nie na utrzymanie dotychczasowej pracy, to
chociaż na równie ciepłą posadkę kierownika w nowym Centrum Turystyki
i Sportu Gminy Szarpanice), przed dwoma miesiącami został skazany
prawomocnym wyrokiem za machlojki przy przetargach w okresie, gdy sam
był wójtem ościennej gminy.

background image

Tomaszewski, którego

ten

przekonywał o zmowie opozycji z lokalną

prasą, dał pracę koledze, czego teraz gorzko pożałował. Wójtowi Szarpanic
nie pozostało nic innego, jak zwolnić dotychczasowego zastępcę.
Początkowo planował pozostawić wakat. Ustawa o samorządzie gminnym
nie wymaga od wójta ustanawiania zastępy. Kolega – wicestarosta powiatu,
który odbył niejedno szkolenie z zakresu wizerunku – poradził mu jednak
obsadzić stanowisko, najlepiej kimś młodym, z czystym kontem.
Tomaszewski zdecydował się na dotychczasowego inspektora referatu
promocji urzędu, który wydawał się lojalny, a przy tym niegłupi.

Teraz

Damian siedział skulony w fotelu w gabinecie wójta, podczas gdy

jego szef ciskał wszystkim, co mu wpadło w ręce. Jak tylko zobaczył
pierwszą stronę „Nowin”, dostał białej gorączki. I tak już szczerze
nienawidził tego szmatławca. To przez ich gówniarę musiał zwolnić
dotychczasowego zastępcę. Dziennikarka uczepiła się Dawidziuka, jakby nie
było innych osób na świecie. Najpierw szkalowała go za załatwienie żonie
stanowiska w gminie (wielka mi rzecz, kiedy w Kowalewie raptem 1% ludzi
ma wyższe wykształcenie! Wójtowa miała szkoły, spełniała warunki, to
z czego tu robić problem?). Przez tę aferę Dawidziuk nie wygrał kolejnych
wyborów. Tomaszewski przygarnął kolegę z tej samej partii, a kiedy
Dawidziuk został zastępcą wójta w Szarpanicach, mała jędza nie odpuściła.
Wygrzebała i rozłożyła na czynniki pierwsze każde postępowanie
przetargowe, jakie prowadził jako wójt Kowalewa (walnie jej w tym zapewne
pomógł nowy włodarz, bynajmniej nie z poczucia misji, jak domyślał się
Tomaszewski, a dla odwrócenia uwagi od swoich ciemnych sprawek).
Ostatecznie musiał zwolnić Dawidziuka, który był lojalnym pracownikiem,
a w dodatku doświadczonym i otwartym na wiele spraw politykiem.

Teraz, kiedy

dopięła swego, wzięła się za kolejnego wójta.

– Oskarżę ich o pomówienie! – grzmiał Tomaszewski. – Kto im takich

głupot nagadał?! Robak ćpunem!? Ta ciemna masa!? Piwa w barze nie
potrafi zamówić, a co

dopiero narkotyki do domu sprowadzić! Dobre sobie.

Mówię ci, młody, to zagrywka tego śmiecia Nowakowskiego. Podpuścił te
Szumowiny, żeby mnie oczernić. On się nadaje na wójta jak świnia do
baletu! Po moim trupie!

Ostatnie

stwierdzenie zostało przez wójta podkreślone ostentacyjnym

rzuceniem gazety na blat biurka.

background image

***

Artur

umył twarz w łazience. Widok w lustrze go przeraził. Miał zapadnięte

policzki i sińce pod oczami. Był blady. Wytarł twarz papierowym
ręcznikiem. Ręce mu drżały. Spojrzał na zegarek. Jezuniuuuu, od piętnastu
minut powinien być przy biurku! Opanowała go panika. Hogata pewnie go
szuka i jest wściekła. Roztrzęsiony wybiegł z łazienki.

Hogaty

jeszcze nie było w pracy. Włączył komputer, wpisał hasło, uruchomił

Outlooka. Dwadzieścia dziewięć wiadomości. Żadnego spamu.

– Nieeee

– jęknął. Stwierdził, że musi zapalić.

Zdążył wrócić z fajki (ostatecznie wypalił dwie i nawet nie zwymiotował)
i zasiąść do poczty, gdy trzasnęły drzwi po drugiej stronie korytarza. Hogata
weszła do swojego gabinetu. Sekundę później zadzwonił telefon na jego
biurku.

– Chodź – wysyczała, po czym rzuciła słuchawką. Wzywała w ten

sposób Artura co najmniej kilkanaście razy dziennie.

Podniósł się i powlókł do biura Hogaty niczym zbity pies.
Siedziała

ubrana

w jasnozielony kostium, podkreślający każdą fałdę

tłuszczu, i fioletowe szpilki. Paliła cienkiego papierosa. Wyglądała
koszmarnie.

– Ależ ty się ślimaczysz – przywitała go jak zawsze ciepło i serdecznie.

– Ech... nie mogę w to

uwierzyć!

Była

tak

wściekła, że Arturowi zmiękły kolana. Boże, co tym razem?

– Takiego czegoś to jeszcze nikt nigdy w tym wydawnictwie nie

odwalił! Dlaczego nie załatwiłeś prezesowi wywiadu w gdańskiej telewizji
z okazji

gali czterdziestolecia?! Wiesz, ile się za ciebie dziś natłumaczyłam,

nanadstawiałam...

– Jakiego wywiadu? Nie mówiłaś, że mam załatwiać jakiś wywiad... –

Artur był szczerze zszokowany, bo słowem o tym nie wspomniała. Nawet
w mailu. Z nerwów zaczął się jąkać.

– Mam

cię prowadzić za rączkę? Co ty, małe dziecko jesteś?

Oczywiście, że ci nie mówiłam! Pracujesz już tu na tyle długo, by domyślać
się takich oczywistych rzeczy!!!

Dla

Artura nie było to oczywistością, ale nie widział sensu się bronić.

background image

– Zapomnij o wypłacie – rzuciła jakby mimochodem i pochyliła się

nad

laptopem.

– Słu... słucham?
– Głuchy jesteś?

Umyj

uszy. Masz umowę zlecenie. Nie wywiązujesz

się ze zleconych obowiązków, my ci nie płacimy.

Artur

znów poczuł się, jakby ktoś uderzył go pięścią prosto w żołądek.

Wybiegł do toalety.

***

Dochodziła

16, gdy

Alicja wyszła od kobiety po operacji żołądka. Bohaterka

najbliższego wydania „Nowin”, którą naczelny już widział na czole jedynki,
okazała się osobą co najmniej dziwną. Mieszkała na strychu starej kamienicy
w części miasta zwanej mordownią. Dzielnica ta praktycznie należała do
Gdańska, ale terytorialnie jeszcze do Szarpanic Gdańskich i dlatego
„Nowiny” ją „obsługiwały”.

Odchudzona

pani Janina otworzyła drzwi, zanim Alicja zdążyła

zapukać. Zastała więc dziennikarkę z ręką zawieszoną w powietrzu
i otwartymi ustami. Była dość wysoka i faktycznie bardzo szczupła.
Nienaturalnie wręcz chuda. Skóra, jak można było się spodziewać po tak
szybkiej utracie dużej liczby kilogramów, wisiała u szyi i ramion kobiety jak
u buldoga angielskiego. Miała na sobie niebieski fartuch za kolana i na
pierwszy rzut oka trudno było stwierdzić, czy jeszcze coś pod spodem. Alicja
przedstawiła się uprzejmie i weszła do środka. Zarówno w ciasnym
przedpokoju, małej kuchni, jak i pokoju ze skosami panował półmrok.
Wszystkie okna były zasłonięte i, mimo upału, szczelnie zamknięte. Panował
tu straszny zaduch. I syf. Wszędzie walały się ubrania i brudne talerze.
Alicja, po uprzednim przesunięciu sterty jakichś szmat, usiadła na tapczanie
i żeby nie przedłużać wizyty, od razu sięgnęła do torby po aparat, dyktafon
i – na wszelki wypadek – także notes oraz długopis. Jeszcze nie zaczęła
wywiadu, a już była cała zgrzana od panującej tu duchoty.

Na

odgłos uderzenia podskoczyła przerażona. Zegar spadł ze ściany.

A że był szklany, rozbił się w drobny mak. Dłuższa wskazówka potoczyła się
w kierunku stóp Alicji.

Odchudzona

uśmiechnęła się z politowaniem.

– Wiedziałam, że spadnie – rzekła. – W tym

domu straszy. Co chwila

background image

coś spada. Nie zauważyłaś, złociutka, jak nóż spadł ze stołu, kiedy
wchodziłaś?

Alicja

nie zauważyła, ale uwierzyła na słowo.

– Może

przejdziemy

do wywiadu? – zaproponowała, by jak najszybciej

opuścić to chore miejsce. – Proszę przypomnieć, jaka była pani maksymalna
waga?

Kobieta

świdrowała Alicję oczami, aż ta musiała skierować wzrok na

notes. Stwierdziła, że będzie jednak pisać, aby nie patrzeć na Czarownicę, jak
ją w myślach nazwała.

– Pokażę

ci

coś, kochaniutka – tamta zignorowała pytanie.

Podeszła

do

szafy i bez pośpiechu zaczęła ją przeszukiwać.

Zniecierpliwiona Alicja obserwowała Czarownicę. Wyglądała doprawdy
groteskowo. Była wyschnięta, a z odsłoniętych ramion zwisały jej olbrzymie
fałdy skóry. Teraz przypominała jej nietoperza. Kiedy się odwróciła,
dziennikarka zauważyła, że jej piersi muszą kończyć się na wysokości talii.
Była obrzydliwa. Stała właśnie przed Alicją, demonstrując gigantyczne
pantalony.

– To były kiedyś moje majtki – zaśmiała się filuternie, jakby

występowała w telewizji. Alicja

pstryknęła kilka zdjęć, bo Czarownica

najwyraźniej tego od niej oczekiwała.

Znów coś spadło i dziewczyna po raz kolejny wzdrygnęła się

przestraszona.

– Nie

bój się, dziecko. To tylko duchy – wyjaśniła dobrotliwie. – Pokażę

ci moje spodnie!

Alicja

spędziła u kobiety dwie godziny. Wyszła ledwo żywa od smrodu

i braku przepływu powietrza.

Zamyślona

nie

zauważyła, że ktoś za nią idzie. Dopiero gdy szukała

kluczyków w torebce, poczuła czyjeś spojrzenie i prawie krzyknęła
przerażona. Jakiś ćpun się za nią przypałętał.

– Szefowa, mam

dobry towar. Bierzesz? – chłopak wyglądał na

trzynaście lat.

– Nie, dzięki –

wreszcie

wyciągnęła kluczyki.

– Naprawdę

pierwsza

klasa. Nowość!

– Ciągnij się, brudasie – wsiadła do samochodu i odjechała z piskiem

opon. W międzyczasie pogratulowała

sobie

elokwencji.

Ruszając w kierunku centrum Szarpanic, wymacała ręką komórkę

background image

w torebce. Naczelny dzwonił. Połączyła się z nim.

– Dzwoniłeś?
– Cześć,

daleko

masz do szpitala?

– Nie, a co?
– Zajedź

na

oddział ratunkowy. Podobno kolejne osoby straciły

przytomność. Rozpytaj lekarzy, może rodziny coś ci powiedzą.

– OK. Coś jeszcze?
– Właściwie tak...

Alicja

przewróciła oczami. Po co pytała?

– Pojedziesz do domu kultury na Szkolnej? Wieczór z poezją czy coś

takiego. Fotka i dwadzieścia wierszy.

– Wyślij kogoś innego.
– Nikt nie może. Alicja, dosłownie dziesięć minut i już cię

tam

nie ma.

– Dobra, ale

policzysz mi podwójnie, bo te spędy obrażają moją

inteligencję.

– A dobre

słowo szefa nie wystarczy?

– Nie.

***

Marczuk

chodził po dachach bez zabezpieczeń. Uważał, że jak komuś

potrzebne dekarskie szelki, to w ogóle nie powinien na niego wchodzić.
Swoim pomocnikom nigdy nie pozwalał pracować na wysokości. Nikomu
nie ufał i nie chciał za nikogo odpowiadać. Jeśli miał akurat jakiegoś
protegowanego wójta pod swoimi skrzydłami, ten najczęściej rozładowywał
samochód i podawał materiały. Drugi dzień pracował jednak sam.

Kończył już

na

dziś i zbierał narzędzia z dachu, gdy zauważył

nadjeżdżającego forda focusa. Samochód kierował się w stronę domu
kultury. Marczuk wiedział, że wójt nie będzie zadowolony, jeśli zobaczy, że
łamane są tu wszelkie przepisy BHP, zszedł więc pod drabinie i wziął się za
pakowanie sprzętu do busa.

Wójt jeździł

focusem

od niedawna, ale miał chrapkę na Toyotę RAV4.

Nie mógł jej jednak kupić teraz, przed wyborami, bo ludzie by go zjedli.

Z focusa praktycznie wyleciał w stronę Marczuka.
– Marczuk, mów mi zaraz, o czym gadałeś z tą dziennikarką

od

siedmiu

boleści! – krzyczał, machając mu przed nosem gazetą.

background image

Marczuk

spokojnie wziął do ręki ostatnie wydanie „Nowin”, odszukał

kontrowersyjny artykuł i zaczął czytać.

Jak

się dowiedział z tekstu, feralnego dnia Robak przebywał w domu

wójta, gdzie zresztą mieszka. Jego żona była akurat w łazience na parterze,
gdy usłyszała hałas w sypialni, która mieści się piętro wyżej. Podbiegła czym
prędzej i zastała męża leżącego na podłodze. Był nieprzytomny. Zaczęła go
cucić poprzez bicie po twarzy i polewanie wodą, a kiedy zabiegi nie
pomogły, zadzwoniła do ojca. Ten wezwał pogotowie.

Marczuk

domyślił się, że opisany przebieg wydarzeń faktycznie mógł

mieć miejsce, bo dziennikarka cytowała rzecznika policji. Nie zdziwiło go, że
Mariolka Robaczyńska zadzwoniła do ojca zamiast na pogotowie.

W dalszej części artykułu pojawiło się wiele spekulacji na temat

przyczyny utraty przytomności przez Robaka. W związku z tym, że ani
policja, ani szpital, ani rodzina Robaka, w tym wójt, nie zechcieli dzielić się
z gazetą swoimi przypuszczeniami, autorka tekstu powołała się na dość
naciągane opinie mieszkańców gminy o tym, że Robak zażywał narkotyki
i zapewne

przedawkował.

Marczuk

wzdrygnął się na widok swojego nazwiska w artykule.

Dziennikarka

przypomniała na koniec, kim jest ofiara i jak to może

wpłynąć na kampanię wyborczą wójta. Jednocześnie pozwoliła sobie
zauważyć, że Robak „pracował ostatnio dla Macieja Marczuka, który, jak
wiadomo, wygrał kolejny gminny przetarg”. Zwróciła też uwagę na „zmowę
milczenia”, jaką zawiązali wójt z dekarzem, odcinając się dwuznacznym „bez
komentarza” na każde pytanie. Dodała, że szerzej do tematu wróci za tydzień.

Marczuk

jęknął.

***

Ani

lekarze, ani pielęgniarki nie miały czasu dla Alicji. Od rodziców

nastolatków też niewiele się dowiedziała. Przytomność stracili nagle,
w szkole. Jedni i drudzy rodzice podejrzewają kolejno stres i grypę
żołądkową. Alicja dowiedziała się także, że chłopcy są wyjątkowo grzeczni,
niepijący, niepalący, niezażywający narkotyków („No wie pani co, mój
Maciuś to nawet takich rzeczy na oczy nie widział, on się bardzo dobrze
uczy!”).

– Taa, jasne – mruknęła do siebie i opuściła szpital.

background image

W drodze na parking zastanawiała się, co z tego wyniknie. Lokalne

gazety muszą żyć wszystkim tym, czym żyją zwykli ludzi: dlaczego ktoś
nagle schudł, zemdlał, wzbogacił się. Są bliżej ludzi niż ogólnopolskie
dzienniki czy wiadomości w telewizji, a tym samym lokalni reporterzy
wydają im się bardziej prawdziwi i godni zaufania. Jednak bardzo łatwo jest
takie zaufanie stracić, dlatego lokalny tygodnik musi przestrzegać jednej
ważnej zasady: za dobre chwalić, za złe ganić. Kogokolwiek rzecz się tyczy.
Jeśli najbardziej antypatyczny radny zorganizuje festyn na wiejskim boisku,
trzeba mu zrobić wesołe zdjęcia z chmarą dzieciaków i pochwalić za
inicjatywę. Zachęcać, nie zniechęcać. Nie można nikogo tylko
obsmarowywać albo wyłącznie faworyzować. Alicja ma awersję do
opisywania „pokazowych” przejawów dobroczynności i wspaniałomyślności,
ale rozumie ideę (ludzie nie mogą czytać tylko o wypadkach, oszustwach
i biedzie; pozytywne artykuły dają nadzieję, a ich bohaterów motywują) i nie

polemizuje. Ciężkie jest życie cynika.

***

Artur

dostał w łazience gwałtownych torsji. Wymiotował tak głośno, że pod

kabiną zebrał się mały tłumek. Zauważył, że kiedy dzieje się coś ciekawego,
kobietom nie przeszkadza męska toaleta. Dwie dziewczyny nawet raźnie
komentowały potencjał Arturowych trzewi. Ludzie zaczęli się rozchodzić
dopiero wtedy, gdy usłyszeli jego splunięcia i powracający do normy oddech.
Przedstawienie skończone.

Wyszedł z kabiny, podreptał do umywalki i zaczął płukać usta. Wytarł

twarz papierowym ręcznikiem, a odbicie w lustrze podpowiedziało mu:
„uciekaj!”.

Artur

postanowił więc zakończyć pracę w gazecie. „Tak, to jest ten

czas” – pomyślał. Nie da sobą więcej pomiatać. Nigdy nie był cwaniakiem,
ale praca tutaj zrobiła z niego totalną ciotę. Wszystkim się denerwował
i o wszystko bał. A przecież tylko praca! Nie. Nie będzie się bez sensu
wykańczał. Jeszcze popadnie w jakiś obłęd! Nie, to już na pewno koniec. Po
trzydziestosekundowym przypływie pewności siebie wrócił jednak
odwieczny niepokój. Nie może się ostentacyjnie zwolnić, bo jego umowa
wygaśnie sama. Zresztą, nie oszukujmy się, nie miałby nawet odwagi pójść
po obiegówkę do kadr. Faktycznie nie miał jej nawet na tyle, żeby wrócić się

background image

do swojego biurka po marynarkę. Wyszedł z łazienki. Upewniwszy się, że
nikogo nie ma na korytarzu, skierował swe kroki w stronę windy. Szczęśliwie
nie trzeba było na nią czekać. Modlił się jeszcze, by nikt z niższych pięter się
nie dosiadał. Kiedy półminutowa, a sprawiająca wrażenie wieczności podróż
dobiegła końca, wysiadł ostrożnie, odetchnął z ulgą, gdy poza zaczytanym
recepcjonistą nikogo nie spotkał, i wyszedł głównym wejściem przed „Głos
Pomorzan”.

Szedł

przed

siebie nie mając sprecyzowanych planów. Nie zastanawiał

się nawet, czy kieruje się w stronę domu, czy wprost przeciwnie. Wiedział
tylko, że już nigdy do tej firmy nie wróci.

Widok

okupującej ławkę, rozbawionej grupy nastolatków jeszcze

bardziej go przygnębił. Dzieciaki emanowały beztroską i pewnością siebie –
wyznacznikami młodości, których Artur niespecjalnie zaznał.

Bezmyślnie skręcał w kolejne uliczki, dopóki nie zorientował się, że nie

wie, gdzie się znajduje. Mimo że pracował w Gdańsku jako dostawca pizzy,
tej części miasta kompletnie nie znał. Otaczały go brunatne koszarowe
budynki. Przed nimi stały ławki bez większości sztachet i drewniane słupy,
między którymi na sznurach porozwieszano pranie. Siedzące na ławkach
zaniedbane kobiety zdawały się pilnować tych ubrań. Wyglądały, jakby nie
miały innego zajęcia, no, może poza paleniem papierosów i dłubaniem
słonecznika. Wyczekująco patrzyły na ubranego w błękitną koszulę i szare
spodnie od garnituru Artura. Chyba odgadły, że się zgubił.

Artur

przez ułamek sekundy chciał zawrócić, ale uświadomił sobie, że

nie pamięta, którędy i jak długo szedł. Minął więc kobiety oraz ich pranie
z nadzieją, że jego oczom ukaże się wkrótce przystanek autobusowy i dowie
się, co to za okolica.

Jednak

zamiast przystanku zobaczył ostrze noża.

Zamarł z przerażenia. Chciał wyciągnąć portfel i rzucić go przed siebie,

ale nie mógł się poruszyć.

– Czego tu szukasz, lalusiu?- właścicielem noża okazał się łysol bez

szyi, z wytatuowaną kobrą na ramieniu. Twarz miał czerwoną i spoconą.
Świdrował ofiarę kaprawymi oczkami i szczerzył zęby, które

dawno

nie

widziały szczoteczki do zębów.

Artur

nadal nie był w stanie ani się poruszyć, ani odezwać.

Koszmar

dentysty zirytował się nie na żarty.

– Odpowiesz, czy

mam ci pomóc?

background image

„Elokwentny,

nie

ma co” – pomyślałby zapewne Artur, gdyby i ta

funkcja nie odmówiła mu posłuszeństwa.

Stałby

tam

jeszcze długo – z podciętym gardłem lub nie – gdyby nie

pewne nowe okoliczności.

***

Wieczór z poezją nie był ulubioną formą spędzania czasu Alicji. Okazało się,
że spóźniła się na początek i musi przeczekać wszystkich uczestników, by
zrobić im grupówkę dopiero wtedy, gdy ogłoszą wyniki. „Nowiny” nie
praktykowały publikowania w gazecie wyłącznie nazwiska zwycięzcy. Niech
wszystkie dzieciaki mają satysfakcję (i niech wszystkie kupią gazetę, rzecz
jasna...). Zła i głodna wsiadła wreszcie do golfa. Rzuciła aparat na siedzenie
pasażera i ze zgrozą uświadomiła sobie brak teleobiektywu. Został
u Czarownicy! Gdyby to był kalendarz albo nawet dyktafon, wolałaby być
stratna, niż tam wracać. Teleobiektyw kosztował jednak niemal drugie tyle,
co lustrzanka. Profesjonalny sprzęt fotograficzny Alicja kupiła sobie sama,
kiedy jakość redakcyjnych cyfrówek wyprzedziły komórki.

Z wielkim

bólem zdecydowała się wrócić.

Zjechała z obwodnicy i po chwili znalazła się w tej slumsowej części

Szarpanic. Dochodziła 21 i powoli zmierzchało. Wysiadła z samochodu
i zrezygnowana ruszyła w kierunku strychu Czarownicy.

***

Czarne

bmw tak gwałtowanie zahamowało koło Artura i łysola z nożem

w ręce, że ten pierwszy wreszcie się ocknął. Przeżył szok na widok dwóch
karków w beemwicy, a następnie kolejny, gdy spojrzał na atakującego go
łysola. Karki zdążyły już wyskoczyć z samochodu i okładały łysola
pięściami. Artur, jakby ostatnie minuty odrętwienia służyły tylko ładowaniu
siły, rzucił się do ucieczki. Wybiegł właśnie na coś przypominającego
główną ulicę, gdy zorientował się, że karki jadą za nim. Spanikowany
zmienił kierunek biegu, zaczął uciekać w przeciwną stronę. Nie musiał
obawiać się łysola, gdyż po pierwsze, na pewno nie podążał za karkami i nie
znalazł się na ulicy, a po drugie, zapewne nie był w stanie samodzielnie
wstać. Słyszał, że karki wykręcają z piskiem opon.

background image

Z podporządkowanej wyjechał czerwony golf. Artur wpadł na maskę.

Odbił się, przewrócił, ale w mgnieniu

oka podniósł.

– Artur?! – przerażona Alicja wyskoczyła z samochodu, by

ratować

przechodnia, który okazał się jej bratem.

– Jedź! – siedział już w golfie. Nie

było czasu na wyjaśnienia.

***

Artur

kazał siostrze zgubić bmw. Alicja, która tego typu dzielnice znalazła

lepiej niż własną kieszeń, po dziesięciu minutach manewrowania wśród ulic
znalazła się na obwodnicy. Tu kilkakrotnie zmieniała pas, aż obserwujący
tyły Artur odwrócił wzrok od lusterka bocznego i poprawił się na siedzeniu.

– Chyba już za nami nie jadą – obwieścił i oparł się

wygodniej

na

siedzeniu.

***

Oczywiście wierciła

mu

dziurę w brzuchu, usiłując wyciągnąć z niego, co się

stało.

– Na pewno nie ścigali cię bez przyczyny. Czegoś od ciebie chcą. Nie

domyślasz się, o co mogło im chodzić? – dywagowała, chodząc po kuchni,
podczas gdy druga pizza dochodziła w mikrofalówce.

– A niby

czego ktoś taki mógłby ode mnie chcieć?! – Artur był

niepomiernie zdziwiony. – Może się wkurzyli, że napadli kogoś przy
świadku...

Dziennikarki

to nie przekonało.

Mikrofalówka wydała

charakterystyczny

„biiip”. Alicja wyjęła talerz

z pizzą i zaniosła do stołu, gdzie jedna porcja już czekała. Artur pochwycił
jedzenie, nie myśląc więcej o wydarzeniach dzisiejszego dnia, podczas gdy
jego siostra przeżuwała zamyślona.

***

Trafił

do

nieba. Anioły miały długie blond włosy i skąpe białe uniformy.

Z wielkim oddaniem opiekowały się Tośkiem, który przebył tu długą drogę
po dokonaniu kresu swego ziemskiego żywota na zimnej podłodze
„Figielka”, a teraz odpoczywał na złotym hamaku. Jedna anielica go

background image

wachlowała, druga poiła przez rurkę, a trzecia głaskała po głowie. Musiał
przyznać, że powiedzenie „czuć się jak w niebie” nie jest bynajmniej
przesadzone. Anielice stanowiły widok niesamowity, ale ten za nimi też nie
był gorszy. Gdzie nie spojrzeć, barwnie kwitły wspaniałe kwiaty. Artur nie
znał się na roślinkach, ale nawet gdyby było inaczej, i tak nie odgadłby nazw.
Na ziemskim padole takich na pewno nie ma.

Chyba

jeszcze nie przeszedł całkiem na tę stronę, bo nic nie słyszał.

Wprawdzie anielice się nie odzywały, ale chyba słyszałby jakieś dźwięki
towarzyszące sytuacji? A może w niebie jest inaczej?

Wreszcie

dotarł do niego jakiś dźwięk i obraz zaczął się krystalizować.

– Obudził się.

– No

nareszcie...

***

Od

godziny szukała w książkach informacji na temat sunnitów do magisterki

o konflikcie izraelsko-palestyńskim. Chciałaby mieć tę pracę już za sobą, bo
klient wyjątkowo działał jej na nerwy. Studiował dziennie na prywatnej
uczelni, za którą płacili rodzice (podobnie jak za wynajem mieszkania
i utrzymanie), nie pracował i nie miał czasu napisać pracy na temat, który
sam sobie wybrał, bo go rzekomo fascynował. Przejrzała tony książek, które
akurat raczył jej dostarczyć, i stwierdziła, że kompletnie nie rozumie podłoża
tego konfliktu. W obliczu Palestyny audiologia wydała jej się dużo bardziej
przystępna.

Rozdzwoniła się

jej

komórka. Była przyzwyczajona do późnych

telefonów. Miała jednak nadzieję, że to nie żaden spektakularny wypadek, bo
popijała winko, a nie prowadziła nawet po wiśniach w likierze. Opisując
innych, nie mogła sobie pozwolić na kompromitację.

Zastrzeżony

numer

też nie zrobił na niej wrażenia. Zaczęła się jednak

domyślać, że chodzi o jakiś donos. Na wójta, na radnego, na policjanta albo
po prostu na sąsiada, któremu trochę lepiej się wiedzie.

– Ty

jesteś redaktorka? – zapytał męski głos.

Alicja

przewróciła oczami. Wstęp też jej nie zdziwił.

– Słucham pana? – z przekory

zdecydowała się na uroczysty ton.

– A ja

rucham! Lepiej się nie interesuj tym, co nie trzeba, bo pożałujesz!

Chciała życzyć

panu

miłej nocy, ale się rozłączył. Środa – dzień wyjścia

background image

numeru – był dniem niezadowolonych, najczęściej osmarowanych
w bieżącym wydaniu oszołomów.

Wróciła

do

sunnitów.

BjFSN1U2VWUGM1I=

background image

CZWARTEK

Czwartek zapowiadał się pracowicie. Miała umówione dwa spotkania –
pierwsze z nieuleczalnie chorą młodą kobietą, dla której szansą była
wyłącznie bardzo droga kuracja, a drugie z mieszkańcami Jasieńca – ci mieli
dość swojego proboszcza. Ponadto o siódmej rano dostała telefon od rolnika
ze wsi Kamienna Góra w gminie Borczewo. Uprowadzono mu konia.
Planowała też zdążyć na posiedzenie komisji oświaty rady gminy Kowalewo
na temat gotowości szkół przed wrześniem. Po spotkaniu radni tradycyjnie
objadą wszystkie szkoły, by naocznie przekonać się o efektach wakacyjnych
remontów, a Alicja, która będzie im towarzyszyć, pstryknie kilka zdjęć i na
najbliższy numer zrobi z tego materiał w postaci fotorelacji.

Właśnie weszła do redakcji, by sprawdzić pocztę i przygotować się do

pierwszego reportażu, gdy Aneta, żona naczelnego, podała jej telefon.
Dzwonił szef.

– Czemu nie odbierasz komórki? Jedź do szpitala. Właśnie dostałem

cynk, że właściciel „Figielka” lepiej się poczuł. Mój znajomy ma dyżur, więc
spokojnie wchodź, na nikogo nie patrz – poinformował i nie czekając na jej
reakcję, rozłączył się.

Alicja, choć była przyzwyczajona do ekstrawagancji telefonicznych

szefa, stała chwilę ze słuchawką przy uchu, zanim się ocknęła i wróciła do
samochodu.

***

Tosiek, całkowicie już rozbudzony, jadł śniadanie składające się z kawałka
chleba razowego, bułki pszennej, minikostki masła, plastra wędliny, plastra
sera i jogurtu. Spodziewał się kleiku, więc jadł ze smakiem. Tak w ogóle to
spodziewał się obudzić na tamtym świecie, ale pomińmy relację z tego
niemiłego szoku, jaki przeżył po ostatecznym wybudzeniu.

Od wczorajszego wieczoru nie leżał już na OIOM- ie, tylko na jakimś

innym oddziale, sam dokładnie nie wiedział na jakim. Wcześniej był na sali

background image

sam, teraz miał aż pięcioro towarzyszy: cztery starsze kobiety i jednego
staruszka. Naprawdę ciekawiło go, co to za oddział.

Lekarz, który miał rano obchód, zapytał Tośka o samopoczucie i polecił

mu odpoczynek. To wszystko. Później przyszła pielęgniarka i pobrała mu
krew, jednak była równie enigmatyczna w swoich zaleceniach jak jej bardziej
wykształcony kolega. Kazała Tośkowi zjeść całe śniadanie i spróbować
zasnąć. To pierwsze nie było specjalne trudne, gdyż Tosiek przyzwyczajony
był pochłaniać z rana jajecznicę na smalcu ze skwarkami z co najmniej
siedmiu jajek, sowicie przy tym okraszoną cebulą i kiełbasą. Problematyczne
okazało się jego ponowne zaśnięcie, gdyż był wyspany jak młody bóg. Chciał
się dowiedzieć, czy coś mu dolega i czy może już pójść do swojego sklepu.

Próbował zagadać swojego geriatrycznego przyjaciela, ale po trzecim

jego „Coooo?” dał sobie spokój. Nie miał przy sobie portfela i nie mógł
nabyć nawet gazety. Jego jedyną wyprawkę szpitalną stanowiły klucze (do
„Figielka” i do kawalerki), które oddał mu sanitariusz i komórka ze stanem
konta 1,05 zł. W sumie to nawet nie miał do kogo zadzwonić, gdyż jego
jedyna rodzina mieszkała na południu Polski i nie widział sensu
informowania jej o zwykłym omdleniu. Napisał tylko SMS do Piotrusia, żeby
w miarę możliwości się z nim skontaktował. Chciał go prosić o przyniesienie
z mieszkania kilku niezbędnych rzeczy. Piotruś jednak milczał; pewnie też
nie miał nic na koncie.

– Pan Antoni?

***

Tosiek ujrzał młodą kobietę. Była drobna – na oko z metr sześćdziesiąt i 52
kg. Miała duże brązowe oczy i ciemne włosy, związane w koński ogon. Być
może nie do końca odpowiadała jego typowi, ale i tak ucieszył go widok
kogoś przed siedemdziesiątką.

Dziewczyna najpierw zapytała Tośka o samopoczucie, a kiedy grzecznie

odpowiedział, że czuje się lepiej, wyjaśniła, iż nazywa się Alicja Rokicka,
jest dziennikarką tygodnika „Nowiny” i chciałaby z nim zamienić parę słów.

Na słowo „dziennikarka” jego sędziwym współlokatorom zaświeciły się

oczy. Jednak nie mieli takich problemów ze słuchem, jak mogłoby się
wydawać.

– Panie Antoni, piszę artykuł o tajemniczych przypadkach zasłabnięcia

background image

mieszkańców Szarpanic. Nie jest pan bowiem jedyny, a przyczyna, zdaniem
lekarzy, raczej nie leży w stanie zdrowia – zaczęła. – Proszę sobie w miarę
możliwości przypomnieć, czy coś niezwykłego zdarzyło się tego dnia, kiedy
stracił pan przytomność.

Na to samo pytanie Tosiek szukał odpowiedzi, odkąd odzyskał

przytomność. Nie znalazł. W zasadzie nic takiego się nie działo. Nie
przeleciał nawet żadnej klientki.

– Niczego niezwykłego sobie nie przypominam – przyznał, mając

świadomość, że rozczaruje dziennikarkę.

– Czy tego dnia przyszedł do pańskiego sklepu ktoś, kto dziwnie się

zachowywał? Proszę się spokojnie zastanowić.

„Każdy się dziwnie zachowuje w sex-shopie” – pomyślał Antoni, ale

skorzystał z zalecenia dziewczyny i zaczął analizować zachowania klientów
z tego dnia. Było już późno, kiedy zasłabł, ale i tak niewielu ludzi zdążyło się
przewinąć. W ogóle ruch w sklepie był znikomy.

Grupa młodych chłopaków oglądała dmuchane lalki, sztuczne pochwy

i inne gadżety. Nic nie kupili. Jeden mężczyzna w średnim wieku kupił dwie
gazety. To jego stały klient. Później był jeszcze młody mężczyzna, przeglądał
DVD, ale nie kupował. Tosiek zna go z widzenia. Chyba pracuje w urzędzie
gminy. Albo w banku. Ostatnią niedoszłą klientką była wysoka brunetka.
Kiedy weszła, Tosiek zemdlał.

Nasz bohater zrelacjonował to Alicji.
– Zna pan tę czarną kobietę? Widział pan ją już wcześniej w swoim

sklepie albo gdziekolwiek?

– Niestety nie. Mam nadzieję, że jeszcze się u mnie zjawi. Chciałbym jej

podziękować za wezwanie karetki i dopilnowanie sklepu.

Alicja wypytała Tośka także o samopoczucie przed nagłym

zasłabnięciem, ale na nic nigdy się nie uskarżał. Zawsze cieszył się dobrym
zdrowiem, a lekarza widział ostatnio, gdy migał się przed wojskiem. O ile
psychiatra to lekarz, bo tego nie był pewien.

***

Jedyny trop Alicja widziała w odnalezieniu kobiety, która wezwała karetkę.
Poprosi naczelnego, by uruchomił swoje kontakty i to dla niej ustalił.

Teraz jednak spieszyła się na wywiad z bardzo chorą kobietą. Alicja,

background image

mimo przepełniającego ją cynizmu, sceptycyzmu i krytycyzmu wobec
wszelkich przejawów szczęśliwego życia, miała w sobie na tyle empatii, by
na swój sposób przeżywać tego typu spotkania. Nie lubiła takich reportaży, to
fakt, ale nie dlatego, że ich bohaterowie działali jej na nerwy. Zawsze po
takich wywiadach miała wyrzuty sumienia, że jest zdrowa, sprawna, nie
narzeka na brak pieniędzy, a nie potrafi tego docenić. Czuła się gorsza od
tych matek umierających na raka dzieci, młodych kobiet po wylewach, które
na nowo uczyły się mówić, chodzić i samodzielnie korzystać z toalety. Life is
brutal.

Sprawdziła w kalendarzu adres i ruszyła w kierunku obwodnicy.

***

Doktor zaświecił Tośkowi w oczy i oznajmił, że jutro będzie mógł pójść do
domu. Dziś chce go jeszcze poobserwować. Nie zdradził jednak, jakie
ewentualne objawy są niepożądane. Tośka bardziej od stanu zdrowia
niepokoił obecnie brak kontaktu z Piotrusiem. Lubił tego dzieciaka – to raz,
a dwa – potrzebował kilku osobistych rzeczy z mieszkania. Po trzecie,
przypomniał sobie, że Piotruś dzwonił do niego w przeddzień zasłabnięcia
i zapowiedział się w „Figielku”. Z jakiegoś jednak powodu nie przyszedł.

Tosiek, z braku lepszego zajęcia, a także z powodu dociekań

dziennikarki i ogólnego zamieszania spowodowanego jego omdleniem,
zaczął zastanawiać się, co mogą mieć wspólnego brunetka, utrata
przytomności i nagły brak kontaktu z Piotrusiem, który przecież sam chciał
koniecznie z Tośkiem porozmawiać. Dokładnie takiego określenia użył, gdy
rozmawiali ostatnio przez telefon: „Muszę koniecznie do pana przyjść”.
O czym chciał z nim porozmawiać? Tośkowi wydało się to wszystko
pozbawione sensu, a już na pewno było bez związku. Mimo to, zanim
stwierdził, że szuka dziury w całym i zachowuje się irracjonalnie, jeszcze
chwilę pomyślał o pięknej brunetce.

***

Po chwilowym ataku depresji Artur znów miał dobry humor. Zdarzyła się
bowiem rzecz zakrawająca wręcz na cud. Wstał o świcie, by, jak to czynił
przed rozpoczęciem „kariery” w „Głosie Pomorzan”, przejrzeć w internecie

background image

najświeższe oferty pracy i wysłać kilka aplikacji. Znalazł siedem ofert
odpowiadającym jego umiejętnościom i wziął się za przekształcanie listu
motywacyjnego, jaki sobie kiedyś za pomocą sieci stworzył, pod kierunkiem
poszczególnych stanowisk: od brand managera po specjalistę ds. kredytów
hipotecznych. Ostatniego maila wysłał o 7:45, a dokładnie minutę później
odebrał telefon w sprawie tej aplikacji, o ironio, ostatnio wysłanej.

Radość Artura była przeogromna, tym bardziej że rozmowa

kwalifikacyjna miała odbyć się jeszcze dziś, i to praktycznie zaraz, bo o 10
w Gdańsku, w siedzibie firmy „Rozwiązania dla Biznesu” przy ul.
Marynarskiej.

Artur szybko odszukał stronę www.rozwiazaniadlabiznesu.com.pl, żeby

przygotować się do rozmowy. Z doświadczenia wiedział, że na tego typu
spotkaniach zawsze sprawdzają wiedzę kandydata na temat firmy, w której
chce pracować.

Jednak Artur, specjalista ds. współpracy „Rozwiązań dla Biznesu” in

spe, po lekturze strony internetowej wiedział tyle, co i przed, a mianowicie,
że przedsiębiorstwo Rozwiązania dla Biznesu zajmuje się rozwiązaniami
biznesowymi. Znalazło się tu jeszcze kilka określeń, synonimów tych dwóch
wyrazów, ale nic konkretnego. Bynajmniej nie sceptyczny, lecz
zdenerwowany swoim nieprzygotowaniem i brakiem czasu na przejrzenie
niedawno odkrytych forów, będących źródłem informacji na temat pracy
w każdej niemal firmie (bardzo krytycznie zresztą pochodzących do
chlebodawców, ale czego się spodziewać po byłych pracownikach?), szybko
włożył niebieską koszulę i szare spodnie, czyli zestaw z poprzedniego dnia,
w rękę wziął marynarkę od innego garnituru oraz dodający profesjonalizmu
neseser i wyruszył na przystanek autobusowy.

***

Artur dotarł do firmy, która tak entuzjastycznie zaprosiła go na rozmowę
kwalifikacyjną, przed czasem. Autobusy świetnie się skomunikowały i już
o 9:40 stał przed drzwiami z tabliczką „Rozwiązania dla Biznesu”
w biurowcu z lat 50. przy ul. Marynarskiej, stanowiącym siedzibę
kilkudziesięciu firm.

Na korytarzu nie było fotela ani nawet ławki. W końcu, znużony

staniem, przykucnął pod ścianą. Dopiero gdy rozejrzał się dla zabicia czasu,

background image

dostrzegł dwie dziewczyny siedzące na klatce schodowej. Położyły torebki
na stopnie i usiadły na nich. Sądząc po galowych strojach, też zostały
zaproszone do firmy „Rozwiązania dla Biznesu”. Dziewczyna
z ciemniejszymi włosami spojrzała na zegarek i wstała. Weszła na korytarz,
gdzie kucał, i zapukała do drzwi. Kiedy w nich zniknęła, przysunął się bliżej,
by podsłuchać, jakie padną pytania. Słyszał rozmowę dwóch kobiet, ale nie
był w stanie rozróżnić słów. Ton głosów wskazywał na jej pomyślny
przebieg. Artur nie był tym faktem zachwycony.

***

Wyszła brunetka. Wyszła blondynka i nastała kolej Artura.

Pospiesznie się podniósł, poprawił i z uśmiechem sprzedawcy

ubezpieczeń wszedł do pokoju. Niezbyt urodziwa sekretarka, przesadnie
szczupła i tandetnie ubrana w bluzkę z materiału imitującego skórę węża
i białe spodnie, powitała go nad wyraz serdecznie i poinformowała, że „pani
menedżer już czeka”.

Artur rozejrzał się po pomieszczeniu. Sekretariat nie był duży.

Znajdowało się tu biurko i wieszak na ubrania. Po prawej stronie stało
przepierzenie, jakie można spotkać w garderobach. Artur zauważył, że za
prowizoryczną przegrodą stoi jeszcze jedno biurko i dwa krzesła po obu jego
stronach.

Z kolei po lewej stronie sekretariatu znajdowały się drzwi. Były

uchylone i Artur domyślił się, że urzęduje tam „pani menedżer”.

***

Alicja wyszła z reportażu zdołowana i zła na niesprawiedliwy świat.

Dziewczyna, której przypadek opisywała, nie wygrałaby może wyborów

Miss Universe, ale była ładna. Miała gęste, ciemne włosy do ramion,
ciemnobrązowe oczy w ciemnej oprawie. Wszystko to podkreślała jej
bladość spowodowana chorobą.

Jak to przeważnie bywa z największymi tragediami, również

nieszczęścia Natalii nic nie wskazywało. Uczyła się w ostatniej klasie liceum,
planowała studia, chodziła do dyskoteki i przesiadywała z paczką znajomych
na przystanku autobusowym. Wiodła typowy beztroski żywot wiejskiej

background image

dziewczyny marzącej o wielkim świecie.

Zaczęło się niewinne. Coraz częściej skarżyła się na bóle głowy.

W końcu stały się tak uporczywe, że nie mogła spać. Słabła też z dnia na
dzień.

Po wstępnych badaniach lekarze zawyrokowali stwardnienie rozsiane.

Natalia dostawała sterydy, ale na nią nie działały. Nie była w stanie
przekręcić się w nocy na drugi bok. Robiła to za nią mama. To właśnie mama
Natalii starała się opowiedzieć Alicji całą historię, bo dziewczynie łzy
rozpaczy stanęły w gardle. Kobiecina też płakała, ale znajdowała w sobie
siłę, bo wiedziała, że gazeta może być ostatnią deską ratunku dla dziecka.
Stan Natalii pogarszał się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Przebywała
już stale w szpitalu. Coraz częściej traciła przytomność, a nawet oddech.

Wkrótce, po wielu profesorskich konsultacjach, okazało się, że to nie

stwardnienie rozsiane, a glikogeneza typu II, bardzo rzadka, występująca raz
na 40 tys. urodzeń choroba genetyczna. Opracowano już na nią lek, ale
roczna kuracja nim kosztuje 800 tys. zł! Nie trzeba mówić, że nawet bardzo
dobrze sytuowana rodzina nie jest w stanie sobie pozwolić na taki wydatek,
a co dopiero tak uboga jak rodzice Natalii.

Matka dziewczyny poinformowała Alicję, że tylko mąż pracuje, bo ona

zawsze zajmowała się domem, a teraz nawet nie może robić niczego innego,
bo córka porusza się na wózku, oddycha dzięki respiratorowi i przyjmuje
wiele leków. Czuwa nad nią nawet w nocy, bo boi się, że przestanie
oddychać.

Wsiadła do samochodu i nie ruszała przez dłuższą chwilę. Myślała
o dziewczynie. Musi napisać dobry wyciskacz łez, żeby ludzie sięgnęli po
portfele i przesłali na konto fundacji jak najwięcej pieniędzy. Poda numer
konta tłustym drukiem w oddzielnej ramce i pogada z Rafałem, żeby zdjęcie
Natalii poszło na jedynce. Tyle może zrobić. Czy to coś pomoże? Wątpiła, bo
zbyt wiele takich przypadków już opisała.

Zanim przekręciła klucz w stacyjce, sięgnęła do torebki, żeby włączyć

dźwięk w komórce. Dzwonił Artur. Dała mu sygnał, bo ma do niej za darmo.

– No, co tam się stało? – odebrała, zanim rozbrzmiał dzwonek.
– Dostałem pracę! – krzyczał brat. – Zaczynam od jutra!
– Tak szybko? – Alicja nabrała podejrzeń, jak zawsze, gdy coś szło za

dobrze. Była wyznawczynią teorii: „Jeśli myślisz, że jest dobrze, na pewno

background image

nie wiesz wszystkiego”. – Co to za firma?

– Z Gdańska – cieszył się Artur. – „Rozwiązania dla Biznesu”. Słyszałaś

o niej?

– Nie. Sprawdzałeś na forach, co to za jedni? Może ludziom nie płacą,

skoro tak z miejsca cię wzięli...

– Wzięli, bo dobrze się zaprezentowałem i akurat kogoś takiego szukają

– oburzył się Artur.

Do tego, że nie czytał o firmie na forach, wolał się nie przyznawać, gdyż

swoim ględzeniem Alicja tylko zepsułaby mu wspaniały humor.

– Dobra, kończę, bo jeszcze muszę gdzieś zadzwonić – pożegnał się

urażony.

„Rozwiązania dla Biznesu? A co to w ogóle za nazwa!” Przekręciła

kluczyk, wrzuciła bieg i odjechała, pozostawiając za sobą nieszczęśliwą
rodzinę.

***

Zajechała na duże podwórze we wsi Kamienna Góra, gdzie już czekali na nią
gospodarz i jego żona. Kobieta dzierżyła w rękach parę kaloszy. Okazało się,
że są przeznaczone dla Alicji.

– Wiem, kto ukradł konia, ale nie mogę tego udowodnić – mówił jej

poszkodowany, gdy szli polem w miejsce, gdzie zwierzę zazwyczaj
palowano.

– Kogo pan podejrzewa? – zapytała Alicja, próbując dorównać kroku

mężczyźnie. Nie było to łatwe, gdyż dostała gumiaki o jakieś cztery numery
za duże.

– A tego tam – człowiek wskazał ręką na gospodarstwo w oddali. –

Tylko on wiedział, gdzie mam ukrytą uzdę. A ona też zniknęła!

– Gdzie była?
– No w polu! – dopowiedział, jakby to było dla każdego oczywiste.
Alicja zrobiła zdjęcia miejsca, w którym powinien być koń, a go nie

było.

– Dlaczego miałby ukraść panu konia? – zapytała, gdy wracali z pola.
– Oczywiście, że po złości! Akurat miałem tego konia dobrze sprzedać.

Zapewne podprowadził go w tym samym celu.

– Myśli pan, że koń został już sprzedany?

background image

– Jestem tego pewien! Przecież zginął dwa dni temu.
– Co policja wtedy mówiła?
– Kiedy?
– Dwa dni temu, kiedy zauważył pan zaginięcie konia – wyjaśniła

cierpliwie.

– Powiedziałem, kto mi go ukradł, ale jakoś nie widziałem, żeby do

niego pojechali.

Wrócili na podwórze i Alicja zrobiła zdjęcie zdjęciu gospodarza

z koniem. Zostało wykonane przed rokiem, ale podejmujący ją mężczyzna
wyglądał identycznie. Był nawet w tym samym ubraniu.

Kierując się do samochodu, zapewniła, że ustali na policji, jak przebiega

śledztwo w sprawie konia.

– Niech nie cwaniakują, tylko się za robotę wezmą – poradził

mieszkaniec Kamiennej Góry.

***

Jurek Robaczyński łamiącym się głosem i ze łzami w oczach zaprzysięgał się
na wszystkie świętości, że nie brał żadnych narkotyków.

Jego teść tymczasem ignorował te wyznania, prowadząc od dobrych

kilkunastu minut nieprzerwany monolog.

– Nie pozwolę, żeby byle gnój narażał na szwank moje dobre imię! –

grzmiał niestrudzenie. – Słyszysz, co do ciebie mówię!? Słyszysz!!!???
Nawet do mnie nie mów, ty bezwartościowy, leniwy, śmierdzący
nieudaczniku!

Wyszedł rano ze szpitala bez specjalnej diagnozy i od tego czasu był

nieprzerwanie poniżany przez ojca swojej żony, wieloletniego wójta
Szarpanic, człowieka zasadniczego oraz bezwzględnego w opiniach i sądach
na temat ludzi niepracujących tak ciężko jak on sam.

Nie wiedział, jak ma się bronić, zwłaszcza że teść od początku był do

niego uprzedzony.

Jak tylko zaczął przychodzić do Mariolki na początku ich znajomości,

wójt ostentacyjnie nie odpowiadał na jego „dzień dobry”, nie wspominając
o podaniu ręki. Z pogardą patrzył, jak całuje jego córkę na powitanie czy jak
gdzieś wychodzą, trzymając się za ręce. Nawet Robak potrafił sobie
wyobrazić, jak wójt może gardzić kimś takim jak on: po podstawówce, bez

background image

stałego zatrudnienia, wątłej postury, preferującego luzacki styl bycia i życia.

Kiedy okazało się, że Mariolka jest w ciąży, wpadł w szał. Wyzywał

Robaka, Mariolę, a także swoją żonę za to, że wychowała córkę na
ladacznicę.

Nawet na ich szybko zorganizowanym, acz wystawnym ślubie nie

uścisnął mu dłoni. Mariolka, która ma termin na wrzesień, pocieszała go
niedawno, że ojciec zmięknie, jak zobaczy wnuka. Szczerze w to wątpił.
Negatywne nastawienie teściów do Robaka sprawiało, że czuł się fatalnie.
Przykładowo od jakiegoś czasu nie przejawiał ochoty na seks, podczas gdy
jego żonie nie przeszkadzał nawet ciążowy brzuch. Oczywiście Mariolka,
choć zapewniał ją, że nadal mu się bardzo podoba, zrobiła z tego wielką
sprawę. Nie dalej jak wczoraj wręczyła mu jakiś specyfik na potencję.
Lekarstwo śmierdziało i dziś rano wylał je do sedesu. Problemem nie były
nowe kształty żony, tylko teściowie piętro niżej, którzy, miał wrażenie, słyszą
każde ich westchnienie. Codziennie przed snem marzył, by wygrać w totka
i wyprowadzić się z Mariolką i małym na drugi koniec świata.

– I co tak cicho siedzisz? Nawet nie zaprzeczasz! – wójt grzmiał

tymczasem, ale już powoli kończył, bo zwrócił się do żony, która jak dotąd
stało cicho za nim – A róbta, co chceta! – machnął ręka i wyszedł.

Teściowa beznamiętnie spojrzała na Robaka i wyszła za mężem.

***

Tosiek wrócił do pustego mieszkania. Nie miał telefonu z automatyczną
sekretarką, więc w przeciwieństwie do bohaterów amerykańskich filmów,
którzy po powrocie skądkolwiek odsłuchują wiadomości, przygotowując
jednocześnie kawę z ekspresu, walnął się w ubraniu na łóżko i już po chwili
słodko chrapał.

Obudziło go dopiero głośnie pukanie do drzwi. Wstał skołowany,

z trudem przypominając sobie, że jest już w domu. Natarczywym gościem
okazał się Piotruś.

– Piotruś, dzieciaku, gdzieś ty był? Wydzwaniałem do ciebie kilka dni.

Byłem w szpitalu! – Dzień dobry, panie Antoni – przywitał się grzecznie
chłopak, którego nie wiedzieć czemu tylko Tosiek uważał za dobrego
dzieciaka. – Przepraszam, że do pana nie przyszedłem, ale bardzo chory
byłem. Ciągle mi się słabo robiło. Chyba jakiś wirus.

background image

– Pewnie tak, bo słyszałam w szpitalu, że kilka osób miało tak jak ja.

Wejdź, Piotruś. Jak tam Agniesia?

– Guśka od tygodnia w górach. Z rodzicami pojechała.
– A nie zabrałeś się z nimi? – ciekawił się Tosiek, wstawiając wodę na

herbatę dla siebie i gościa.

– Nie. Nie miałem pieniędzy.
– A co, już nie masz tej wakacyjnej pracy? Co to było? Mycie okien

w wieżowcach? – wypytywał chłopaka, nastawiając jednocześnie wodę na
herbatę i szukając czystych szklanek.

– Tak, mam, ale rzadko kiedy nas wzywają. Jest konkurencja. Dużo

osób chce myć okna na wysokościach dla samej frajdy, jaką daje wspinaczka.
Myślałem o jakimś internetowym biznesie.

Tosiek podał herbatę i zmienił temat.
– Piotruś, po co chciałeś przyjść do mnie do sklepu? Coś się stało?
– Właściwie to już nic. Miałem jeden pomysł na biznes, ale to już

nieaktualna sprawa. Teraz zastanawiam się nad czymś innym. Nie potrzebuje
pan strony internetowej?

Tosiek nie potrzebował, ale obiecał się zastanowić, żeby nie podcinać

Piotrusiowi skrzydeł.

– Panu to ja bym doradzał sklep internetowy albo blog erotyczny ze

sklepem internetowym.

Piotruś analizował różne opcje, a kiedy wyszedł o 19, Tosiek postanowił

położyć się spać.

***

Posiedzenie komisji oświaty trwało zapewne w najlepsze, gdy zajechała na
skrzyżowanie dróg nieopodal małego sklepu. Pod spożywczym stała już
grupa ludzi. Zaparkowała na poboczu.

Mieszkańcy wsi, wśród których dostrzegła dwie kobiety i czworo

mężczyzn, byli oburzeni postępowaniem proboszcza ich parafii. Przed
tygodniem w „Nowinach” ukazał się artykuł, w którym młode małżeństwo
opowiedziało, jak ksiądz nie zgodził się na udział w pogrzebie ich ojca, gdyż
młodzi nie mieli ślubu kościelnego, a jedynie cywilny. Rodzina miała
pretensje do duchownego o takie potraktowanie ich bliskiego zmarłego.
Nieobecność księdza podczas pogrzebu szczególnie mocno przeżyła matka

background image

młodej kobiety, która boi się, że z powodu niegodnego pogrzebu jej zmarły
mąż nie zazna spokoju po śmierci.

Teraz dostrzegła nie tylko oburzoną niegodziwym pochowaniem ojca

parę, ale także innych mieszkańców wsi. W sumie sześć osób.

Zdążyła podejść i powiedzieć „dzień dobry”, gdy rozgorzała dyskusja.

Wszyscy mówili jednocześnie. Włączyła dyktafon i wyjęła aparat.

– My też nie mamy kościelnego i uważa nas za sektę! – zaczął jeden

z mężczyzn, na oko czterdziestoletni. – Dziecka nam nie chciał ochrzcić.
Musieliśmy do innego miasta jechać!

– Uważa was za sektę, a na liście przydzielonych do sprzątania kościoła

jakoś widniejecie! – prychnął inny, młodszy, ale podobny do przedmówcy,
więc prawdopodobnie brat.

– Za to, co powiedziałem w artykule, ksiądz groził mi wezwaniem do

sądu – powiedział bohater jej ostatniego reportażu.

– A do mnie podszedł na ulicy z aniołkiem czy czymś w ręku i próbował

przeprowadzić na mnie egzorcyzmy – dodała jego żona.

– Jak chodził po kolędzie i powiedziałam mu, że mam ostatnie trzy złote

na chleb, to i tak je wziął – odezwała się starsza kobieta.

– A do nas w ogóle nie przyszedł na kolędę, bo jesteśmy sektą. Jak po

niego wyszedłem do sąsiadów, to powiedział, że do sekty nie przyjedzie.
Żona aż się spłakała – ponownie zabrał głos czterdziestolatek.

Alicja wysłuchała całej dyskusji i zapewniła, że znów uda się do księdza

z wizytą. Ostatnim razem ją wygnał, czym przesądził charakter reportażu.
Nie spodziewała się, by tym razem zgodził się na rozmowę, ale i tak musiała
spróbować, by zachować obiektywizm.

Pożegnała się z mieszkańcami i ruszyła do samochodu. Poczekała, aż jej

rozmówcy się rozejdą, wyszła z auta i ruszyła w stronę domu z ogrodem.
Kiedy stała z ludźmi pod sklepem, ich dyskusji przyglądały się zza płotu
dwie babinki.

Zadzwoniła do pierwszych z dwojga drzwi zaniedbanego bliźniaka.

Drobna starowina, która je otworzyła, miała na sobie fartuch, a na głowie
chustę.

Alicja przedstawiła się i zapytała kobietę, czy nie chciałaby się

wypowiedzieć na temat tutejszego proboszcza.

– To dobry człowiek. Absolutnie nic złego nie można o naszym

proboszczu powiedzieć – rzekła z przekonaniem. Na uwagi Alicji

background image

o odmawianiu posług tym, którzy nie mają ślubu kościelnego, zareagowała
nerwowo. – Że nie przyszedł po czyjeś ciało, to mnie wcale nie dziwi. Też
bym nie poszła do domu, gdzie mieszkają świadkowie Jehowy – zamknęła
Alicji drzwi przed nosem.

Zapukała więc do kolejnych.
Druga starowinka też była zwolenniczką pro-boszcza.
– Ksiądz dobrze odprawia msze i gorąco się modli – stwierdziła. – Nie

słyszałam, żeby kogoś za coś potępiał. Może ideałem nie jest, ale nie można
zaraz źle o nim mówić.

Alicja nagrała obie wypowiedzi. Druga z kobiet zgodziła się także na

zdjęcie.

Ksiądz, jak się spodziewała, zamknął drzwi plebanii, gdy tylko ją w nich
zobaczył. Kiedy wróciła do domu, była już 21.

background image

PIĄTEK

Artur długo szykował się do nowej pracy. Włożył granatową koszulę. Zdjął.
Włożył jasnofioletową. Zdjął. Włożył białą. Zawiązał ciemnoszary krawat.
Zdjął. Zawiązał krawat w srebrno-zielone pasy. Zdjął. Zawiązał cienki czarny
krawat. Zdjął. Zdjął białą koszulę. Zrezygnowany usiadł na brzegu wanny.

Nowa szefowa powiedziała, że obowiązuje go strój galowy, gdyż będzie

przyjmował ważnych klientów. Wprawdzie nie wyjaśniła, czego będą
dotyczyły spotkania, ale długo rozwodziła się nad prawidłowościami ubioru.
Koszula, krawat, garnitur, eleganckie pantofle. Absolutny brak zarostu.

Artur pomyślał, że specjalista ds. współpracy to jakieś prestiżowe

stanowisko w firmie „Rozwiązania dla Biznesu”, której centrala, jak
poinformowała go nowa szefowa, mieści się Warszawie.

Nie rozmawiał z nią jeszcze o zarobkach, ale miał przeczucie, że go

zadowolą. Spotkania z klientami kojarzyły mu się z podpisywaniem umów
i z prowizją. Alicja kiedyś mówiła, że dziewczyna, która sprzedaje reklamy
w jej gazecie, ma dwukrotnie wyższą prowizję od sprzedaży niż
wynagrodzenie za etat. A to przecież tylko „Nowiny”. Artur uśmiechnął się
do siebie. Może w końcu wszystko się ułoży.

Włożył to samo, co poprzedniego dnia na rozmowę kwalifikacyjną

i wyszedł na autobus.

***

Wójt Borczewa Paweł Krzysztofiak jak mało kto znał najróżniejsze
socjotechniki. Kiedy tylko awansował z dyrektora szkoły na wójta gminy,
zapisał się na studia podyplomowe z zakresu public relations. Przez całą
swoją blisko ośmioletnią kadencję nie popełnił żadnej wizerunkowej gafy.
Zawsze trafnie oceniał sytuacje kryzysowe. Wiedział, kiedy ripostować,
a kiedy okazywać skruchę, kiedy grzmieć, a kiedy służyć ojcowską radą.
Dzięki temu praktycznie nie miał opozycji w radzie gminy. Tak przedstawiał
swoje racje, że wybrani przez społeczeństwo reprezentanci ulic, dzielnic i wsi

background image

przyjmowali pomysły wójta jako swoje własne i jedyne słuszne.

Wiedział, z kim pić wódkę, komu słać kosz wędlin na wigilię i z kim

ustawiać się do zdjęcia. Na imprezach – czy to festynach wiejskich, czy
balach charytatywnych lokalnych organizacji – po prostu błyszczał.

Wójt wyłonił się ze swojego gabinetu. Właściwie to nie wyłonił,

a otworzył podwoje swego królestwa niczym najznakomitszy z władców.
Najpierw ukazał się garnitur lśniących zębów, a następnie cała reszta wójta –
opalona, pociągła twarz i smukła sylwetka lekkoatlety.

– Pani redaktor, jak miło! Zapraszam, zapraszam – kłaniał się, a uśmiech

nie schodził z jego chłopięcej buzi.

Tradycyjnie już, zanim Alicja się zorientowała, posadził ją w fotelu

naprzeciwko siebie.

– Co mogę zaproponować mojej ulubionej pani redaktor: kawę, herbatę,

sok, coś gazowanego...

– Dziękuję, dziś nie zabiorę wójtowi dużo czasu.
– Ależ jestem do pani dyspozycji!
Doskonale zdawała sobie sprawę, że cotygodniowe „konferencje

prasowe” nie sprawiały mu żadnej radości. Alicji również, ale były bardzo
praktycznie, gdyż większość jej tematów ocierała się o urząd wójta. Ludzie
przychodzili do gazety z pretensjami praktycznie o wszystko: nieprzyznanie
mieszkania, niewyremontowanie drogi/chodnika/świetlicy, niepodłączenie
kanalizacji/wodociągu/oświetlenia czy nieumorzenie podatku (lub umorzenie
temu, co nie trzeba). Ustalili kiedyś z wójtem, że zamiast dzwonić codziennie
z inną sprawą, raz na tydzień się spotkają i Alicja zapyta od razu o wszystko.
Żałowała, że w innych gminach nie udało jej się namówić włodarzy na takie
spotkania. Inni politycy wciąż unikali prasy, zamiast wychodzić jej
naprzeciw, a tym samym do swoich wyborców.

Dziś Alicja miała do wójta jedną sprawę, w dodatku tak durną, że

zapewne przysporzy mu więcej zwolenników niż przeciwników. Chociaż
z ludźmi to nigdy nic nie wiadomo. Wójt chyba zdawał sobie z tego sprawę,
bo jego uśmiech lekko przygasł, gdy zapowiedziała, że będą rozmawiać
o Jurgenie Wenzu, który niestrudzenie, z uporem maniaka, psuł
Krzysztofiakowi krew już za poprzedniej kadencji. Sama Alicja była autorką
kilku ich publicznych polemik. Spodziewała się, że pochodzący z okolic
Bukowiny w gminie Borczewo i ponownie tu osiadły Niemiec ujawni się
przed wyborami, by podokuczać swojemu ulubionemu włodarzowi. Dlatego

background image

ostatni telefon od Wenza z prośbą o interwencję wcale jej nie zdziwił.
Spędziła u dobiegającego osiemdziesiątki malkontenta i jego zadziwiająco
młodej, bo trzydziestoletniej żony jakieś dwie godziny. Owocem wizyty była
cała strona pytań do wójta.

– Zapisałam sobie uwagi mieszkańca w punktach – przeszła od razu do

rzeczy, gdyż przez lata taki właśnie system spotkań sobie wypracowali. – Pan
Jurgen jest zdania, że pan, panie wójcie, utrudnia mu niesienie pomocy
mieszkańcom wsi – włączyła dyktafon i poczęstowała się cukierkiem.
Dzisiejsza rozmowa wyjątkowo nie wymagała od niej specjalnej bystrości
umysłu.

– A jakąż to pomoc pan Jurgen niesie? – zapytał wesoło wójt. Alicja

wiedziała, że celowo bagatelizuje temat Niemca.

Spojrzała do swoich notatek.
– Wyposażył koło gospodyń wiejskich w sprzęt AGD, piec elektryczny,

magiel, lodówkę, maszyn dziewiarskie, sztućce – wymieniła. – Coś się nie
zgadza?

Wójt pokiwał głową.
– Te rzeczy przywiózł z wystawek z Niemiec. Niemcy, jak czegoś nie

potrzebują, wystawiają przed dom i każdy może wziąć – stwierdził
beznamiętnie.

– Wyposażył jednostkę strażacką w nowe mundury – doczytała Alicja,

odkładając papierek, i poczęstowała się kolejnym cukierkiem.

– Mundury, które podarował, nadawały się tylko na szmaty. Kupiłem

strażakom nowe.

– Sfinansował budowę dwóch studni głębinowych we wsi – znalazła

jeszcze w notatkach.

– Faktycznie, tak było. Nikt z nich jednak nie korzysta, bo przecież jest

wodociąg – znów uśmiech.

Alicja zignorowała sarkazm wójta. Podejrzewała, że Wenz wybudował

studnie na długo, zanim powstały wodociągi. Będzie musiała go poprosić
o ripostę na tę uwagę. Też ma dość tego starego Niemca, ale musi być
obiektywna. Wróciła do notatek.

– Pan Jurgen podarował straży pożarnej szklarnię. Ma pretensje do

gminy, że w żaden sposób jej nie zagospodarowała...

– Nam ta szklarnia jest do niczego nie potrzebna. Stanowi balast,

którego nikt nie chce kupić.

background image

– Co my tu jeszcze mamy... – przewróciła stronę w notesie i nie

umknęło jej uwadze, że wójt nerwowo założył nogę na nogę. – Aha, wóz
strażacki. Przed kilkoma laty pan Jurgen postanowił zakupić i sprowadzić
z Niemiec wóz strażacki dla jednostki w Bukowinie. Twierdzi, że celnik,
który pojechał do gminy załatwić formalności, został odesłany z kwitkiem.
Podobno usłyszał, że pan Wenz ma wóz zawieźć tam, skąd go sprowadził.

Krzysztofiak miał odpowiedź i na to pytanie.
– Po pierwsze, wóz był trzydziestoletni. Po drugie, warunek pana Wenza

był taki, że wóz ma służyć jako dorożka i wozić osoby starsze do kościoła
i na targ. Bez włączonego sygnału mógł go bowiem prowadzić każdy.
Zaproponowałem więc panu Wenzowi, żeby przekazał go radzie sołeckiej.
Nie zgodził się.

Podkreśliła to pytanie, by uściślić z Wenzem, czemu nie przystał na

takie rozwiązanie.

– Pan Jurgen uważa, że gmina pozbawiła go możliwości zakupu działki

w Bukowinie, na której chciał postawić dom spokojnej starości.

– Działka była sprzedawana w obrocie prywatnym. Sprzedający odstąpił

ją temu, kto dał więcej.

– W porządku. To wszystko. Chyba że chce pan odpowiedzieć na

sugestię pana Wenza, że w gminie poprawi się, gdy przestanie rządzić PO –
zamknęła notes.

– Pan Wenz widzi zapewne partię PiS jako rządzącą w gminie, gdyż

z tego ramienia będzie startować do rady jego młoda żona – zakończył wójt.

***

Artur wszedł odważnie do biura „Rozwiązań dla Biznesu” i od razu szczerze
się zdziwił. Na miejscu tandetnej sekretarki siedziała brunetka z wczorajszej
rozmowy.

– Cześć, jestem Asia – podała rękę na powitanie, po czym wskazała

drzwi „pani menedżer”. – Czekają na ciebie.

Artur bez słowa wszedł do gabinetu, gdzie wraz z szefową miło

gawędziła druga dziewczyna z wczoraj – Kasia, jak się okazało. Artur już
wiedział, że liczba mnoga w zaproszeniu Asi nie była przypadkowa.

– O, jest pan Artur! – ucieszyła się szefowa. – Siada pan. Zaczynamy

szkolenie. Właśnie rozmawiałyśmy sobie z panią Kasią o tym, że mizerię

background image

wolimy z cukrem. A pan woli z solą czy z cukrem?

– Z solą – odpowiedział bez zastanowienia.
– To tak jak mój! – roześmiała się rubasznie. – A z jogurtem czy

śmietanką?

– I tak, i tak... chyba...
– Ja wolę ze śmietanką, choć przy swojej wadze powinnam stosować

jogurt – znowu ten okrutny śmiech.

Artur wyraził w myślach szczere zwątpienie, czy jogurt załatwiałby

sprawę nadwagi pani menedżer.

– A pani, pani Kasiu? Woli pani z jogurtem czy ze śmietanką?
– Tak pół na pół najlepiej – odpowiedziała dyplomatycznie Kasia.
Po dwóch godzinach bezproduktywnej rozmowy o dupie Maryni pani

menedżer ogłosiła przerwę na papieroska, na którego zresztą wyszła sama, bo
i dziewczyny, i Artur okazali się niepalącymi. Ten ostatni od całych dwóch
dni.

Korzystając z nieobecności szefowej, postanowił zapytać swoje nowe

koleżanki, o co w tej firmie chodzi i co się stało z sekretarką z wczoraj.

– Jak mi wczoraj na rozmowie kwalifikacyjnej powiedziała, że mam

dziś zacząć pracę jako specjalista do spraw współpracy, to już się nie
dopytywałam. Myślałam, że dziś się wszystkiego dowiem – zaczęła Kasia. –
Ale jak sam widzisz, gada tylko o jedzeniu i swoim facecie. Nie mam
pojęcia, co będziemy robić!

– Ja też jestem w szoku – wtrąciła się Asia – Do mnie zadzwoniła

wieczorem z informacją, że mogę przyjść pracować jako sekretarka, mimo że
nawet się o takie stanowisko nie starałam! Zapytałam, czy będę pracowała
razem z panią Jagodą, wiecie, tą blondynką, co tu siedziała. Powiedziała, że
Jagoda jest tu specjalistką i tylko chwilowo zastępowała sekretarkę. Kiedy
jednak dziś zapytałam, czemu pani Jagody nie ma w pracy, stwierdziła, że się
rozchorowała. Mało tego, zaczęła sobie z niej żartować! Śmiała się, że
Jagoda zatruła się jagodami! Czaicie? Mam nadzieje, że dostanę jakąś
umowę, bo kupiłam dziś miesięczny na osobowy. Dojeżdżam aż zza
Malborka.

– Ojej, to kawał drogi – współczuła jej Kasia. – A czym się zajmujesz

jako sekretarka?

– No właśnie niczym! – przeżywała Asia. – Tu nikt nie dzwoni, nie

przychodzą żadne maile ani faksy. Zazdroszczę wam szkolenia. Chociaż coś

background image

robiliście.

– Żartujesz? Gadaliśmy o mizerii!
– Wiem, bo tu wszystko słychać, ale zawsze jakoś wam zleciał czas...
Dziewczyny zamilkły jak na komendę, bo pani menedżer wróciła

właśnie z papierosa, żując gumę jak krowa.

Krowa wznowiła szkolenie.
Tym razem gawędzili o trudach pracy informatyka, o facetach

utrzymywanych przez kobiety i odżywkach do włosów. Artur nie potrafił
poczynić konstruktywnej uwagi na żaden z tematów.

Wreszcie triumfalnie ogłosiła koniec szkolenia.

***

Z kolejnego papieroska Krowa nie wróciła sama. Towarzyszyła jej Jagoda.
Dziewczyna nie wyglądała na podtrutą czymkolwiek, ale nie prezentowała
się też jak okaz zdrowia. Sprawiała wrażenie zmęczonej i, to akurat Artur
mógł stwierdzić z całą pewnością, niezadowolonej z życia.

Bez słowa zajęła miejsce przy biurku za przepierzeniem. Włączyła

laptopa i zaczęła wyjmować rzeczy z torebki: telefon, wafelek, mały napój.
Wszystko to robiła mechanicznie i bez większych emocji. Od patrzenia na
dziewczynę oderwało Artura zarządzenie szefowej.

– Pan siądzie do Jagody, a pani Kasia pomoże dziś pani Asi. Kasia Asi.

Jak się złożyło! – uśmiała się z własnego żartu.

Artur usiadł po drugiej stronie biurka.
– Czy dostanę laptopa? – zapytał wychodzącą do siebie panią menedżer.
– A po co panu? – wydała się szczerze zdziwiona, a nawet

zaniepokojona. – Jeden państwu wystarczy.

Kiedy znikła za drzwiami, Artur wymienił porozumiewawcze spojrzenia

z dziewczynami, na które, choć za przepierzeniem, miał akurat dobry widok,
i zwrócił się do Jagody:

– Możesz nam powiedzieć, o co tutaj chodzi?
Dziewczyna podniosła wzrok, ale zaraz go spuściła. Nic nie

powiedziała.

Wówczas do ich pokoju ponownie wkroczyła Krowa.
– Pani Jagodo, proszę zabrać pana Artura na rozmowę. Zdaje się, że

zaraz ma pani klienta – poinformowała pracownicę, po czym zwróciła się do

background image

Artura: – Proszę się uczyć. Na następne spotkanie pójdzie pan sam.

– A dla nas też coś pani ma? – upomniała się Kasia.
– Tak, proszę o wybranie dowolnej, oznaczonej na zielono, bazy

z katalogu na pulpicie. Będziecie panie dzwonić do wszystkich po kolei
i postępować zgodnie z instrukcją – położyła przed dziewczynami jakiś
formularz.

Kasia i Asia spojrzały na kartkę niepewnie, ale nie skomentowały.
Krowa zniknęła za drzwiami swojego gabinetu.
Po chwili dało się słyszeć dźwięk rozkładanych kart w pasjansie pająku.

Nikomu jednak nie było do śmiechu.

***

Artur nie chciał przeszkadzać Jagodzie, gdy najwyraźniej przygotowywała
się do spotkania z klientem. Do niego nie odezwała się ani jednym słowem.
Stwierdził, że nigdy jej nie polubi. Dziewczyny tymczasem konspiracyjnym
szeptem przeżywały zlecone im zadanie. W końcu zdecydowały się na
pierwszy telefon. Odważniejsza okazała się Asia.

Artur słyszał, jak, mając przed sobą ściągę, przedstawia się klientowi.
– Witam serdecznie. Czy mam przyjemność z właścicielem firmy?
Pauza na odpowiedź.
– Bardzo mi miło. Nazywam się Joanna Wróbel. Dzwonię w imieniu

mojego klienta, który chciałby zlecić wykonanie kostki polbrukowej. Chodzi
o bardzo duże zlecenie. Czy posiadają państwo wolne moce produkcyjne?

Pauza.
– Bardzo się cieszę. Jednak mój klient poszukuje stałego wykonawcy.

Dlatego chciałabym zadać panu kilka pytań.

Pauza.
– Czy podejmują się państwo zleceń w całej Polsce, czy raczej skupiają

na konkretnych woje-wództwach?

Pauza.
– Polska północna. Dobrze. Ilu pracowników pan zatrudnia?
Pauza.
– Świetnie. Wydaje mi się, że będzie pan idealnym kontrahentem dla

mojego klienta, który realizuje inwestycje w pomorskim oraz kujawsko-
pomorskim. Czy zechciałby pan przybyć na spotkanie do naszego biura

background image

w celu uzgodnienia szczegółów?

Pauza.
– Bardzo się cieszę. Nasza firma ma siedzibę w Gdańsku. Jaki dzień

panu odpowiada?

Pauza.
– W takim razie czekam we wtorek o godzinie 11 w siedzibie naszej

firmy. Proszę sobie zanotować adres: Gdańsk, ul. Marynarska 2, pokój 106.

Pauza.
– Dziękuję serdecznie. Mam nadzieję, że nawiążemy owocną

współpracę. Do widzenia.

Asia odłożyła słuchawkę i obie z Kasią głośno odetchnęły.

***

Jagoda wyprowadziła go na korytarz. Minęła dwie pary drzwi i z klucza
otworzyła trzecie. Wszedł za nią do małego pokoju, wyposażonego jedynie
w biurko i dwa krzesła po jego obu stronach. Podsunęła trzecie, stojące dotąd
w kącie, i usiedli twarzą do drzwi, a tyłem do jedynego w pomieszczeniu
okna.

Zdążyła rozłożyć papiery, gdy usłyszeli pukanie. Do pokoju wszedł

klient. Jagoda wstała i z serdecznym uśmiechem, o który jej nie podejrzewał,
uścisnęła dłoń gościowi. Artur pośpiesznie zrobił to samo. Koleżanka
przedstawiła go jako nowego specjalistę na okresie próbnym.

Jagoda zapytała najpierw klienta, pana Andrzeja, jak się okazało, jak mu

minęła podróż i czy bez trudu znalazł biuro. Po wymianie uprzejmości
poprosiła, by opowiedział o swojej firmie. Skrupulatnie zapisywała każdą
informację.

Po chwili się wyprostowała i zadała ostatnie pytanie:
– Czy bierze pan od klientów zaliczki?
– Oczywiście – zapewnił pan Andrzej i zamilkł, jakby nie był pewien,

czy takiej odpowiedzi się po nim spodziewano.

Jagoda posłała mu uśmiech.
– Świetnie – zebrała notatki w jeden plik. – W takim razie proszę chwilę

zaczekać z kolegą, a ja udam się z tymi informacjami do działu handlowego
i za chwilę dam panu odpowiedź, czy będzie pan obsługiwał naszego klienta.
Dodam, że musi pan spełnić 100% oczekiwań, gdyż mój klient szuka

background image

poważnego kontrahenta do stałej współpracy – to rzekłszy, wyszła nie
wiadomo dokąd, a Artur został sam z panem Andrzejem i nie bardzo
wiedział, o czym rozmawiać.

– Bardzo by mi się przydali nowymi klienci. Teraz ciężkie czasy dla

całego budownictwa nastały – przyznał Arturowi bardzo szczerze. – Aż
z Koszalina tu dziś jechałem. Myśli pan, że ten duży klient się na mnie
zdecyduje?

– Myślę, że chyba tak. Widać było, że koleżanka wyglądała na

zadowoloną – powiedział ostrożnie. – Choć ja jestem pierwszy dzień w pracy
i dopiero się ze wszystkim zapoznaję.

– No taaak – pokiwał głową. – Dużo się w Gdań-sku buduje.
Zanim Jagoda wróciła, zdążyli omówić rynek nieruchomości całego

Pomorza.

– Mam dla pana bardzo dobrą wiadomość – uśmiechnęła się szeroko do

pana Andrzeja. – Spełnia pan wymagania nawet kilku naszych klientów,
którzy szukają akurat wykonawcy kostki brukowej. Myślę, że moglibyśmy
panu zapewnić stałe zlecenia na kilka dobrych lat. Czy jest pan w stanie
powiększyć zespół pracowników, by podwyższyć wydajność?

– Oczywiście – pan Andrzej nie posiadał się z radości. – Nawet

miałem...

– To się cieszę – przerwała mu Jagoda. – Czy jest pan przygotowany na

zaliczkę?

– Jaką zaliczkę? – cała radość odpłynęła z twarzy brukarza.
– Podobnie jak pan – Jagoda przybrała dobrotliwy ton – pobieramy

zaliczki od naszych klientów. Świadczymy panu bowiem usługę polegającą
na pozyskiwaniu kontrahentów.

– Rozumiem – pan Andrzej nie wyglądał na przekonanego. – Jak duża ta

zaliczka?

– 3000 zł – wyjaśniła z niezmąconym uśmiechem Jagoda.
Artur był w nie mniejszym szoku niż pan Andrzej.
– Nie mam takich pieniędzy przy sobie – przyznał klient, po którego

entuzjazmie nie pozostał nawet ślad.

– Na dole jest bankomat – podpowiedziała Jagoda.
– No nie wiem, muszę się zastanowić... – pan Andrzej spojrzał na

Artura, jakby szukał pomocy.

– Oczywiście. To dla nas zrozumiałe. Proszę wszystko przemyśleć.

background image

Pracujemy do 16 – Jagoda wstała, dając do zrozumienia, że rozmowa
dobiegła końca.

Kiedy tylko przedsiębiorca zamknął za sobą drzwi, wymuszony uśmiech

opuścił twarz Jagody.

– Kumasz już, o co chodzi? – jak dotąd po praz pierwszy zwróciła się do

Artura.

– Oszukujecie ludzi! Nie ma żadnego działu handlowego! – prawie na

nią krzyknął.

Dała mu ręka znak, żeby mówił ciszej.
– Nie mogłam ci wcześniej powiedzieć, bo szefowa założyła podsłuch

w naszym biurze.

– A kto wcześniej...
– Ciągle przewijają się nowe osoby. Ja jestem chyba najdłużej w całej

historii tej firmy.

– Naprawdę? Jak długo tu pracujesz?
– Ponad trzy miesiące. Szukam innej pracy, ale akurat nic nie ma. Mamy

małe dziecko, a mąż sam na nas nie zarobi – zaczęła tłumaczyć. – Wiem, że
to okropne oszukiwać ludzi. Na początku sama im mówiłam, żeby jak
najszybciej stąd uciekali, ale moją wypłatę stanowi prowizja i muszę z czegoś
żyć...

– Nie boisz się, że taki pan Andrzej spotka cię kiedyś na zakupach albo

na wakacjach? Jak spojrzysz mu w oczy? – dla Artura nie było
usprawiedliwienia dla takiego zachowania.

– Też się o to martwię. Dlatego chodzę po sklepach i proszę, by mnie

chociaż na kasę wzięli. Obiecali mi w jednym obuwniczym, ale póki nie jest
to pewne, nie mogę się zwolnić.

– Masz tu jakąś umowę?
– Niby mam, ale nie sądzę, żeby odprowadzała za mnie składki. Chodź,

bo nabierze podejrzeń.

***

Tosiek otworzył swój przybytek wcześniej niż zwykle; miał nadzieję, że
nadrobi utarg za stracone dni. Tak naprawdę nie mógł usiedzieć w domu.
Nieustannie myślał o intrygującej brunetce, która odwiedziła go feralnego
dnia. Czy przyszła jako klientka, czy może była przedstawicielką handlową?

background image

Nieważne. Był jej winien podziękowania za dopilnowanie sklepu do czasu
przyjazdu karetki.

Stanął przy oknie i pod pretekstem porządkowania wystawy wypatrywał

na ulicy atrakcyjnej brunetki.

Ostatecznie zrezygnowany wrócił za ladę, gdyż do „Figielka” weszła

grupa nastoletnich wyrostków. Rozpierzchli się po całym sklepie, hałasowali
i potrącali manekiny. Na ponowne otwarcie drzwi nawet nie zareagował.

– Jak się pan czuje? – zmysłowy głos prawił, że przeszedł go dreszcz.
Tosiek był zafascynowany panią Iloną, która okazała się

przedstawicielem handlowym. I to, szczęśliwie dla asortymentu „Figielka”,
środków z feromonami. Przegonił młodzież, zamknął drzwi i zaproponował
kobiecie kawę na zapleczu.

Zanim przeszli do interesów, serdecznie jej podziękował za wszystko,

co zrobiła, gdy bez wyraźnego powodu zasłabł w sklepie.

– Ależ naprawdę nie ma za co! – uśmiechnęła się szeroko, a Tośka znów

przeszedł dreszcz emocji. Poczuł poruszenie w spodniach i założył nogę na
nogę. Czyżby testowała perfumy z feromonami na sobie? Odrzucił szybko tę
myśl. Kobieta po prostu była piękna i czarująca. – Pierwszy raz się to panu
przydarzyło?

– Co? – zapytał speszony.
– Zasłabnięcie – zapytała z troską w głosie.
– Ach tak... znaczy nie... tak, tak, pierwszy raz!
– Rozumiem... może faktycznie przypadek – zgodziła się bez

przekonania, a on postanowił zmienić temat, żeby nie myślała, że jest jakiś
niemęski.

– Czy to ten katalog?

***

Alicja czytała książkę, leżąc w łóżku. Uwielbiała ironicznego Dickensa i jego
współczesnego następcę Irvinga. Nie znosiła pustych książek o niczym,
takich jak ten amerykański thriller, który dostała w prezencie imieninowym
od redakcji i po który naczelny najpewniej wysłał stażystkę. Pozostawiła bez
komentarza fakt kupowania komuś książek, jeśli samemu ma się na koncie
wyłącznie lekturę poradnika dla niedowartościowanych kobiet Dlaczego
mężczyźni kochają zołzy? Dawno nie była w empiku, który stanowił dla niej

background image

odpowiednik raju, i z braku laku sięgnęła po prezent. Po przeczytaniu pięciu
stron nie mogła wyjść ze zdziwienia amerykańską głupotą. Bohaterowie tych
gniotów są piękni, bogaci (przy czym nie pracują lub, w przypadku
bohaterów-dziennikarzy, piszą jeden felieton tygodniowo albo pół roku
biegają za materiałem do artykułu i żyją jak pączki w maśle) i oczywiście
mają przy tym wyłącznie szlachetne intencje. Bohater książki, która tak
Alicję rozjuszyła, już w pierwszym rozdziale otrzymał milionowy spadek.
Rzecz jasna, nawet nie śnił mu się taki uśmiech losu, bo przecież nie
pamiętał, że ma babcię miliarderkę. Alicja, jak żyje dwadzieścia sześć lat,
z czego siedem opisuje ludzkie przypadki, nie zna ani jednego mieszkańca jej
okolicy, który otrzymałby spadek w postaci najmniejszego choć majątku.
W ogóle nie zna osób, które by coś dostały. No, chyba że niespłacone
kredyty i raty pożyczek na samochód.

Rozważania Alicji na temat dysproporcji w poziomach życia Polaków

i Amerykanów przerwał dzwonek komórki.

– Dobry wieczór, pani redaktor, nie za późno? – dzwonił Alicji

informator, na co dzień radny nielicznej opozycji rady gminy Jasieniec.
Edwin Nowicki był niespełnionym emerytem o aspiracjach politycznych,
lubiącym wścibiać nos w nie swoje sprawy. Osobiście nie lubiła takich ludzi,
ale był przydatny. Choć kontaktowali się w różnych kwestiach już drugą
kadencję rady, zawsze zwracał się do Alicji per pani redaktor, a ona nie
śmiała odpowiadać inaczej niż per panie radny.

– Dobry wieczór, panie radny. Co za plotki wieś niesie?
– Ciekawie zapowiada się najbliższa sesja – konspiracyjnie zniżył głos.

– Pani redaktor przy-jedzie?

– Tak, będę. Kto się pokłóci?
– Chcę wygarnąć parę niespełnionych obietnic. Wie pani, pani redaktor,

koniec kadencji, a nie wszystko zostało zrobione – zawiesił głos zaczepnie.

Alicja przewróciła oczami. Niestety, mimo że czasami podsuwał niezłe

smaczki, to często po prostu marnował jej czas szukaniem dziury w całym.
Jeśli zarzuci wójtowi Jasieńca niespełnione obietnice, to ten skorzysta
z okazji i najpierw pochwali się tym, co do tej pory zrobił, co będzie trwało
dobrą godzinę, a potem z nierozpoczętych inwestycji wytłumaczy się
nieprzyznaniem dofinansowania (podkreślając oczywiście, że dobry
gospodarz nie buduje za swoje). Ogólnie rzecz biorąc, wyjdzie obronną ręką
i jeszcze wyłuszczy swoje zasługi na forum rady, gdzie poza rajcami

background image

zasiadają kierownicy podległych gminie urzędów, dyrektorzy szkół, sołtysi
i wszyscy zainteresowani.

Zdążyła pożegnać radnego, gdy rozległo się pukanie i w drzwiach jej

pokoju stanął Artur.

– O, śpisz. Myślałem, że piszesz...
Alicja, w związku z tym, że dnie spędzała w terenie, artykuły pisała

wieczorami w domu, nie w redakcji.

– Już skończyłam i czytam coś, co zwą książką. Jak w nowej pracy?
Artur usiadł na krześle przy biurku Alicji i po kilku westchnieniach

zaczął opowiadać, co się stało.

– To sprawa dla ciebie – zakończył.
– A mówiłam, żebyś...
– No doooobraaaa, daruj sobie.
– OK. Gdańsk to nie nasz rewir, ale mogłabym opisać sprawę od strony

oszukanego mieszkańca Szarpanic. Musisz podać swoje personalia.

– Nie ma mowy!
– No widzisz. Takie zachowanie ludzi sprawia, że zawsze będą ich

oszukiwać.

– Jesteś mądra, bo masz pracę. A jak to przeczyta mój potencjalny

pracodawca? Pomyśli, że z byle czym do gazety latam!

– Jak chcesz. Ale nie myśl, że będzie to miało jakiś wielki skutek.

background image

SOBOTA

W soboty z reguły zaczynała pracę popołudniami, i to tylko w sezonie od
maja do września, kiedy zapraszano ją kolejno na: majówki, dni miasteczek,
jubileusze wszelkiej maści (od straży pożarnej po koła gospodyń wiejskich)
i wreszcie dożynki. Dziś miała w planach typowy festyn sołecki z grami
i zabawami dla całych rodzin, strażacką grochówką i wypiekami
przygotowanymi przez kobiety ze świty sołtysa.

Wyjątkowo nie pospała do 10, bo na 9 umówiła się na opisanie

dziewczynki, która wygrała ogólnopolski konkurs na „Najlepszy blog pisany
przez małego naukowca do lat 12”.

W tego typu sytuacjach, kiedy krajowe gremium wyróżniło dziecko

z terenu wydawanego lokalnie tytułu, gazety zazwyczaj prosiły szkoły
o nadesłanie materiału do redakcji, a następnie poprawiały go nieznacznie
i podpisywały nazwiskiem własnego dziennikarza. „Nowiny” jednak,
najczęściej w osobie Alicji, zawsze odwiedzały laureata w domu,
wypytywały o całe życie, od dzieciństwa po plany na przyszłość,
fotografowały go z rodzicami, rodzeństwem, psem, kotem i złotą rybką,
a następnie publikowały jedno – lub dwustronicowy reportaż na miarę
wywiadu rzeki ze sławnym celebrytą w kolorowym miesięczniku.

Mamie dziecka pasowała tylko sobota. Parę minut przed dziewiątą

Alicja parkowała przed kilkunastopiętrowym blokiem, w którym mieszkania
nie należały do specjalnie atrakcyjnych i, jak przypuszczała, zbyt drogich.

***

Choć Alicja nie przepada za dziećmi, musiała przyznać w duchu, że Amelka
jest rozgarniętą dziewczyną. Blog pisze od trzech lat, a blog naukowy od
roku, czyli od ogłoszenia konkursu. Zgodnie z tematyką poruszaną przez
siebie w internecie najbardziej interesuje się kosmosem i życiem na innych
planetach. Poza tym lubi zwierzęta, a w szczególności psy (bardzo by chciała
mieć psa, ale w mieszkaniu w bloku nie ma ku temu warunków).

background image

Okazało się, że nie bardzo jest z kim Amelkę do zdjęcia ustawić.

Wychowuje ją tylko mama. Alicja zrobiła więc dziewczynce zdjęcie przy
komputerze, a po zastanowieniu z laptopem jej mamy, z książkami
o planetach i podczas wygłupów z mamą na kanapie.

Następnie, co było standardem przy takich wizytach, zasiadła z mamą

Amelki, panią Basią, do kawy. Niespecjalnie miała czas, ale potrzebowała
dawki kofeiny.

Pani Basia miała do niej prośbę.
– Nie chciałabym wykorzystywać okazji, ale będę żałowała, jak nie

zapytam – zaczęła nieśmiało, zerkając w stronę Alicji. – Amelka jest chora na
cukrzycę, a leczenie nie jest tanie. Szkoła, do której chodzi i w której ja też
uczę, zorganizowała ostatnio dwie charytatywne akcje. Dochód z nich chce
przeznaczyć na zakup pompy insulinowej. Jeśli jest taka możliwość, to
bardzo bym panią prosiła o napisanie krótkiego artykułu z podziękowaniem
szkole za ten gest. Szczególne dwóm nauczycielkom, które najbardziej
zaangażowały się w pomoc.

– Myślę, że taki krótki tekst to nie jest dobry pomysł – zaczęła Alicja

i zanim pani Basia zdążyła się zasmucić, wyjaśniła: – Proponuję napisanie
kolejnego dużego artykułu na temat Amelki. Tym razem na temat choroby.
Czy ma pani konto w fundacji?

– Tak, mamy od dawna.
– Podamy więc jego numer, bo może czytelnicy zechcą wesprzeć

leczenie. Będą pamiętać Amelkę z poprzedniego artykułu, który ukaże się
tydzień wcześniej, więc na pewno z większą uwagą przeczytają o jej
zmaganiach.

Alicja zdawała sobie doskonale sprawę, że końcówka wakacji to nie

najlepszy czas na takie materiały, gdyż najwięcej środków wpływa na konto
wszelkich fundacji podczas rozliczenia PIT-ów w marcu i w kwietniu. Wtedy
jest też wysyp takich reportaży w gazetach. Może jednak ten przypadek
okaże się wyjątkiem. Umówiły się z panią Basią na następny tydzień.

***

– Pani redaktor, pani redaktor! – usłyszała desperackie wręcz wołanie,

gdy od samochodu dzielił ją raptem metr. Odruchowo spojrzała na zegarek.
O 15 wyjeżdża na festyn, a chciała się jeszcze przebrać i coś zjeść.

background image

– Pani kochana, akurat chciałam panią spotkać – pani Kwiatkowska,

która stała się bohaterką jednego z artykułów Alicji, gdy sąsiad oskarżył jej
wnuki o kopanie piłki pod jego oknami, teraz dyszała jak szalona, a jej
okrągła poczciwa twarz była czerwona. By nie zasłabnąć, złapała jedną ręką
ramię młodej dziennikarki.

– Dzień dobry pani Kwiatkowska. Co się stało? – Alicja była

przyzwyczajona, że ludzie zaczepiają ją na ulicy, z reguły po to, żeby
poradzić jej, co powinna opisać w gazecie lub poprosić o interwencję
w jakiejś sytuacji.

– W sprawie naszej Anulki chciałam się pani poradzić. Pani

wykształcona, to pani powie, co tu robić mamy.

Uwagę o wykształceniu puściła mimo uszu. Nie było sensu tłumaczyć

starej Kwiatkowskiej, że tytuł magistra w dzisiejszym czasach o niczym nie
świadczy.

– Postaram się. Co takiego przytrafiło się wnuczce?
– Anulka pracę w Gdańsku znalazła – wyrzuciła z siebie kobieta.
– To dobrze...
– Niedobrze! – podniosła lament Kwiatkowska. – Od rana do nocy robi.

Za najniższą krajową. Mało tego! – Kobiecina podniosła wskazujący palec
dla zrobienia większego wrażenia. – Na zlecenie ją trzymają. Już rok! Anulka
mówi, że firma może tylko trzy razy podpisać umowę zlecenie. Potem musi
dać etat. A ona dostała już sześć! Co dwa miesiące nową jej dają! Się
dzieciak tylko nadenerwuje, czy będzie dalej pracował, czy nie. Pani
redaktor, czy można tyle na zlecenie człowieka trzymać?

– Niestety, pani Kwiatkowska, umów zlecenie może Ania podpisać

nawet sto.

– Ale to ani urlop, ani nic nie przysługuje – tłumaczyła Kwiatkowska,

wyliczając na palcach niedogodności śmieciowej umowy. – Do emerytury się
nie będzie jej liczyć! Mało tego! Pracuje niby jako sekretarka. Ma odbierać
telefony, kawę robić i takie tam, ja się nie znam, pani kochana, ale przy
biurku. Czysta praca niby. A ciągle ma gdzieś jechać, coś załatwić,
przywieźć, zawieźć, to jakieś delegacje z lotniska odebrać, to po zakupy do
firmy. No ludzie! Samochodem nasza Anulka jeździ, ale pani, toć po tym
Gdańsku to strach, jeszcze dzieciak gdzie wpadnie i będzie kłopot.
Zmęczonego dzieciaka wysyłają wszędzie, a same tam siedzą i kawę piją.
Toć serce się łamie... – Kwiatkowska zapłakała cicho.

background image

– Za nadgodziny dostaje pieniądze czy może sobie je potem wybrać?
– Co?! A gdzie tam! Nic! – wybuchła na nowo.
– No to faktycznie, nieciekawe. Opisywać nie ma co tej sprawy, bo raz,

że ją zaraz zwolnią, a dwa, wieść się rozniesie, że na pracodawców się
gazetom skarży i nikt jej nigdzie nie zatrudni – z trudem przyznała Arturowi
sporo racji. – Niech wysyła aplikacje do różnych firm i jak najszybciej
stamtąd ucieka.

– Ja myślałam tam pójść i dać im do słuchu, ale Anulka płacze, że ma

nie iść.

Alicja mało nie parsknęła śmiechem. Wyobraziła sobie tęgą

Kwiatkowską w chuście na głowie, jak wygraża młodemu prezesowi,
ubranemu w garnitur, okulary w modnych oprawkach i złoty zegarek.

– Nie, pani Kwiatkowska, niech pani nie chodzi. Nie warci pani

nerwów. Znajdzie Ania inną pracę, to odczują stratę i jeszcze będą ją prosić,
żeby wróciła.

– Mówi pani...? – Kwiatkowska się zasępiła. – Ale Anulka wysyła

życiorysy wszędzie. Nikt nie odpowiada. Nie wiadomo czemu. Dzieciak
i studia ma, i szkoleń od groma najróżniejszych. I angielski zna, jakby
z Ameryki była. Pani kochana, czemu nie dzwonią?

– Może ma za wysokie kwalifikacje? Czasami pracodawcy zbyt dobrze

wykształconych ludzi wolą nie przyjmować, bo się boją, że będą chcieli dużo
zarabiać. Albo że za dużo się nauczą i będą stanowić konkurencję. Różnie to
bywa.

– To mówi pani, że głąb taki kapuściany, leser ma lepiej?
– Czasami tak, ale niech się pani nie martwi, Ania trafi na dobra firmę

i będzie zadowolona.

– Oby trafiła, bo o Anglii gada. Matka zawału dostanie, jak wyjedzie.

Jedną ją ma.

– Spokojnie, pani Kwiatkowska. Na pewno się ktoś odezwie. Teraz jest

sezon urlopowy. Szefowie wrócą z wakacji, to będą robić rekrutację.

Zanim Kwiatkowska poszła w swoją stronę, Alicja musiała użyć jeszcze

kilku pocieszających frazesów.

Rozmowa ją zmęczyła.

***

background image

Na festyn przyjechała spóźniona i z miejsca została zauważona przez
organizatora. Ledwo zamknęła samochód i powiesiła aparat na szyi, a już
żona sołtysa prowadziła ją do namiotu „VIP-ów”, gdzie wójt z małżonką,
dwie radne i sołtys pili kawę i częstowali się ciastem, które wiejskie
gospodynie upiekły na charytatywny kiermasz.

– Jedz, kochana, boś chuda jak patyczek – sołtysowa wcisnęła już Alicji

tackę z gotowanym sernikiem z brzoskwiniami i karpatką. Był to stały
element każdego festynu, jaki obsługiwała. – Zaraz ci, rybko, naszykuję
chleba ze smalcem. Chleb prosto z naszego pieca!

Alicja zjadła posłusznie wszystko, co jej dali, i z trudem uciekła od tego

głośnego towa-rzystwa.

Na scenie tańczyły dzieci z wiejskiej szkoły. Zrobiła zdjęcie małym

tancerzom, a także ich dumnym rodzicom, okupującym ławki pod sceną.
Wszyscy się do niej uśmiechali, mając nadzieję, że tym sprawią, iż zdjęcie
się ukaże, i to w dodatku na kolorowej, a nie czarno-białej stronie.

O ile na wybór zdjęć Alicja miała wpływ, to na ilość wolnego miejsca

na dany materiał (a więc w konsekwencji liczbę fotek) już nie. Relacje
z imprez przeważnie szły na nielicznych stronach kolorowych, ale też nie
było to zasadą. Pierwszeństwo, jak we wszystkich mediach, miały reklamy.
Jeśli sprzedały się wszystkie kolorowe strony, nawet najlepsze zdjęcia
drukowano jako czarno-białe. Choć Alicja uważała je za bardziej wyraziste,
dla czytelników „kolor to jednak kolor”.

Fotografując sprzedawcę waty cukrowej, masowo otoczonego dziećmi,

zauważyła znajomą ze szkoły. Ta akurat na nią patrzyła, więc chcąc nie chcąc
musiała kiwnąć w ramach „cześć”. Iwona najwyraźniej uznała ten gest za
dobrą monetę i podeszła do Alicji razem z dwójką obklejonych watą dzieci.

– Cześć, Alka. Ty to masz dobrze – stwierdziła całkowicie

niezrozumiale dla dziennikarki. – Sobie chodzisz i nic nie robisz –
perorowała Iwona, podczas gdy Alicja dusiła w sobie chęć uduszenia matki-
Polki. – Umieścisz moje dzieciaki w gazecie?

– No cześć, Iwona. To nie ode mnie zależy – stwierdziła sucho, czym

chyba obraziła wrażliwą Iwonę, bo ta zaciągnęła dzieci w przeciwną stronę.

– Pani Alicjo, pani Alicjo! – wołał ktoś, a tym ktosiem okazał się sołtys.

– Tutaj, szybko, dzieciaki medale za biegi dostają!

Po dwóch godzinach „usług fotograficznych” Alicja siedziała przy

drewnianym stole, zajadając plastikową łyżką z plastikowej miseczki

background image

strażacką grochówkę. Zastanawiała się, jak uciec niezauważenie (oficjalne
pożegnanie z organizatorami nie wchodziło w grę, gdyż wtedy, już
podchmieleni, zatrzymywaliby ją dosłownie siłą). Z opresji wybawił ją
sygnał wozu policyjnego.

Dwóch ojców tak się pokłóciło o wyniki potyczek rodzinnych (całe

rodziny pokonywały różne konkurencje: bieg w workach po ziemniakach,
przeciąganie liny itd.), że konieczna okazała się interwencja policji. Nie
uwieczniła tego, żeby nie psuć czytelnikom miłych wspomnień z imprezy,
ale wykorzystała zamieszanie, by festyn w Wiślince raz na zawsze (raz na
rok) opuścić.

***

W drodze powrotnej złapał ją naczelny.

– Gdzie jesteś? – zapytał, darując sobie wszelkie zwroty

grzecznościowe.

– Wracam z Wiślinki – odpowiedziała mało przyjemnym tonem.
– To przyjedź do redakcji. Jest tu nasza brunetka z „Figielka”.
– OK. Zaraz będę.

***

– Wyobraź sobie, że pracuje z moim znajomym. Całkiem przypadkowo

się z nim zgadałem o twoim temacie i proszę bardzo, jaki ten świat mały –
wyjaśniał uniesionym szeptem, wpuszczając ją jednocześnie przez zaplecze
do nieczynnej w soboty redakcji. – Poszła do łazienki, zaraz o wszystko
wypytasz.

– Myślisz, że to ma z nią jakiś... – nie dokończyła, bo z redakcyjnej

toalety wyszła elegancka, wysoka brunetka, w wieku około czterdziestu lat.
Miała na sobie burgundową sukienkę z baskinką i czarne czółenka na
wysokiej szpilce. Alicja, ubrana w niebieskie jeansy, biały podkoszulek
i czerwone trampki, prezentowała się przy niej co najmniej skromnie.

Po wymianie podstawowych grzeczności zajęły miejsca przy

najbliższym biurku – naczelny podsunął gościowi krzesło. Alicji uwadze nie
umknęło, że jej szef jest kobietą wprost oczarowany.

– Być może pani przypadkowa obecność – zaakcentowała ostatnie słowa

background image

dziennikarka – nie wnosi nic do sprawy, o której piszemy, ale jeśli jest
szansa, że...

– Proszę śmiało pytać. Ja chętnie pomogę – przerwała żywo kobieta. –

Słyszałam, że takich przypadków jak pana z „Figielka” było kilka, ale nie
wiedziałam, że media się tym zajmują. Myślałam, że może lekarze...

– W małym mieście jest trochę inaczej – weszła jej w słowo Alicja,

której brunetka coraz mniej się podobała. Całkiem przeciwne odczucia miał
naczelny, który przysunął krzesło także sobie i teraz z umiłowaniem patrzył
na gościa „Nowin”. – Ludzi niepokoi to, co się dzieje w Szarpanicach. Chcą
o tym przeczytać. Tylko w naszej gminie zdarzyły się niewyjaśnione dotąd,
masowe wręcz omdlenia. Dziś się dowiedzieliśmy, że było ich w sumie
dwanaście. Chociaż większość dotyczyła młodzieży, nie dochodziło do nich
na przykład w szkole. Rodzice tych młodych osób dzwonią do nas...

– Rozumiem. Proszę śmiało pytać – brunetka wyczuła ostrzejszy ton

u Alicji i chciała ułagodzić rozmowę.

Alicja dowiedziała się, że kobieta przyjechała do „Figielka” z ofertą
handlową. Gdy tylko weszła do sklepu, sprzedawca osunął się na podłogę.
Czym prędzej zadzwoniła na pogotowie i, co było dla niej oczywiste, bo
kiedyś prowadziła swój interes, odnalazła klucze na zapleczu, a po
przyjeździe karetki zamknęła sklep.

– Klucze oddałam sanitariuszowi, żeby przekazał sprzedawcy – dodała

skwapliwie.

– Pierwszy raz była pani w „Figielku”? – zapytała Alicja.
– Tak, dziś jadę drugi – przyznała i ubiegłszy pytanie dziennikarki,

wyjaśniła: – Chcę złożyć temu panu ofertę handlową i zapytać go
o samopoczucie.

– Ten pan to Antoni Figiel – dodała Alicja.
– O, stąd nazwa...
– Tak...
Rozmowa nie wniosła do tematu jej reportażu kompletnie nic.
Żegnając kobietę, dała jej swoją wizytówkę, a naczelny wręczył

elegantce papierową torebkę z logo gazety, w której, jak się Alicja domyślała,
były kubek, długopis, smycz i notes.

Brunetka dziękowała wylewnie, ale chyba jeszcze bardziej wdzięczny

był szef.

background image

***

Tosiek zamknął sklep i skierował swe kroki w kierunku mieszkania. Choć
miał samochód, rzadko go używał. „Figielek” był oddalony raptem o 500
metrów i znacznie szybciej przemierzał tę trasę pieszo. Poza tym nie musiał
schodzić do garażu, otwierać go i zamykać, czekać dziesięć minut, aż dzieci
z pobliskiej podstawówki przejdą przez ulicę, stać na dwóch skrzyżowaniach
i parkować w ograniczonym parkingowo centrum. Spacerek pozwalał na
większą elastyczność. Mógł po drodze zajść do sklepu po zimne piwko, tak
jak zrobił to teraz. Ostatecznie zrobił większe zakupy, bo od tygodnia nie
uzupełniał lodówki. W koszyku wylądowały: chleb, ser w plastrach, masło
roślinne, berlinki, kiełbasa podwawelska, deser czekoladowy, lazania,
czteropak warki strong, kawa, cukier, dwie cebule, szampon, papier
toaletowy i płyn do naczyń. Przy kasie pogawędził z zaprzyjaźnioną
ekspedientką.

– Dawno pana u nas nie było – zagadnęła z nutą podejrzliwości, ważąc

cebule, i wklepała kod. Zapewne starała się wybadać, czy nie kupował w tym
czasie u konkurencji.

Tosiek zapewnił kobietę, że był chory, ale już czuje się świetnie i jutro

na pewno zajrzy po piwko.

W domu wstawił lazanię do piekarnika i otworzył pierwszą warkę.

Myślami powrócił do pani Ilony. Choć jej firma miała siedzibę w Olsztynie,
kobieta obsługiwała Trójmiasto i region, a tym samym spędzała w tej okolicy
prawie cały tydzień. Tosiek zaryzykował i zaprosił ją na kawę w przyszłym
tygodniu. Ku jego zaskoczeniu przyjęła zaproszenie z prawdziwą ochotą.
Teraz żałował tylko, że nie sprecyzował dnia przyszłego tygodnia.

Poczuł zapach lazanii i wstał, by wyłączyć piekarnik.

***

Kiedy weszła do kuchni, Artur siedział przy stole i rozmawiał przez telefon.

– Masz. Mama – oddał jej komórkę.
– Cześć, mamuś, jak się czujesz?
– Dobrze, dobrze. Nudzę się jak mops – odpowiedziała wesoło Halina

Rokicka. – A co u was? Nie przepracowujesz się? Co jadłaś na obiad?

Uświadomiła sobie, że nie zjadła obiadu. Jak na komendę zaburczało jej

background image

w brzuchu.

– Wszystko dobrze. Nic się nie martw – zapewniła i aby uspokoić

matkę, posunęła się nawet do opowiedzenia o wspaniałym, acz
wyimaginowanym obiedzie, który miała osobiście przyrządzić.

– Jakie masz plany na wieczór? – Halina Rokicka kamuflowała w ten

sposób pytanie „Czy masz dziś randkę?”.

– Idę do kina ze znajomymi – wymyśliła na poczekaniu, by nie

odpowiadać na pytania o „jakiegoś miłego chłopca”.

Halina Rokicka wciąż przeżywała jedyny i dawno nieaktualny związek

Alicji z chłopakiem z sąsiedztwa. Chodzili ze sobą trzy lata, choć uczucie
wygasło po jakimś roku. W końcu Marcin znalazł sobie nowy obiekt
westchnień, czym bardzo ucieszył Alicję. Nie musiała być „tą złą”.
Tymczasem matka Alicji, która uwielbiała dramatyzować, postrzegała to
zerwanie jako przyczynę wszelkich cierpień swojej córki, a także jej
niemożność zbudowania nowego związku.

– Prasa kłamie – skomentował Artur, gdy pożegnała się z matką i oddała

mu telefon.

– Co zamówimy? – skrzywiła się na kolejne pomruki swojego brzucha.

***

Ilona Zaręba biła się z myślami. Dopiero co wróciła do Olsztyna. Na
siódemce znów był ruch wahadłowy. Mogła jechać inną trasą, ale jak zawsze
podjęła złą decyzję. Dziś chyba nie tylko w sprawie drogi. Powinna była
powiedzieć tej dziennikarce. Ale z drugiej strony zaszkodziłaby swojej
firmie. Choć może nie, może wręcz przeciwnie? Pomyślała o osobach, które
cierpiały mdłości i omdlenia z nieznanej im przyczyny. Tragedii nie było, ale
przecież nie wiadomo, czy nie pojawią się komplikacje.

Wstała z kanapy po aktówkę, którą rzuciła na krzesło. Wyjęła telefon

i rozejrzała się za torebką od naczelnego lokalnej gazetki. Zostawiła ją przy
drzwiach, gdzie zrzucała szpilki z obolałych stóp. Wypakowała prezenty
i ustawiła je na ławie. W tej chwili interesowała ją jednak tylko wizytówka.

Wróciła na kanapę, by zatelefonować, ale się rozmyśliła. Była 21; nie

wypadało dzwonić o tej porze.

background image

NIEDZIELA

Dziś odbywała się kolejna impreza w terenie i Alicja wstała wcześnie, by
przed niedzielnymi korkami, spowodowanymi masowymi wypadami nad
morze, dojechać do gminy Kowalewo. Miała tam spędzić cały dzień. Ogólnie
rzecz biorąc, Dni Kowalewa nie różniły się od innych tego typu imprez, ale
w tym roku gmina świętowała siedemsetlecie istnienia. Obchody
zainaugurowano już w piątek, ale zarówno tego dnia, jak i w sobotę nic
interesującego się nie działo. Zawody wędkarskie, turniej siatkówki,
koszykówki i, nie wiedzieć czemu, turniej szachowy – wszystko to Alicja
mogła opisać bez osobistego uczestnictwa, na podstawie wyników
opublikowanych na gminnej stronie internetowej. Na niedziele przewidziano
jednak atrakcje w postaci gwiazd „wielkiego formatu”, jak głosiły
zaproszenia dla VIP-ów, w tym dla redakcji „Nowin” – śpiewającego
wszystko na jedną nutę Norbiego i znanego głównie starszemu pokoleniu,
ubranego w kolorowe łaszki zespołu Trubadurzy. Czym kierowali się
organizatorzy przy wyborze zespołów? Może względami
oszczędnościowymi, może własnymi upodobaniami, może przekonaniem, że
całe młode pokolenie czci Norbiego, a starsze – Trubadurów? Nie wiadomo.

Dodatkową atrakcją miał być przemarsz mieszkańców miasteczka na

czele z jego przebranymi za rdzennych osadników władzami główną ulicą
Kowalewa.

Alicja włożyła naładowaną baterię do lustrzanki, sprawdziła, czy ma

czystą kartę pamięci, zapakowała kabel i ładowarkę do etui, a do torebki
wrzuciła komórkę, portfel, snickersa, wodę mineralną, czysty notes i dwa
długopisy. Dyktafon wyjęła – uznała, że nie będzie potrzebny, po czym
zmieniła zdanie i włożyła go do kieszeni jeansów. Czasami zdarzało jej się
być świadkiem różnych spontanicznych akcji typu pyskówka wójta
z dyrektorem szkoły i właśnie wtedy jej dyktafon leżał gdzieś na dnie torebki.
Z trudem wygrzebany, przeważnie okazywał się już zbędny.

Wyszła do kuchni, gdzie przy stole spotkała jedzącego płatki Artura.

background image

– Gdzie jedziesz? – zaciekawił się.
– Do Kowalewa.
– Mogę z tobą?
– Nie.
– Pozdrów Marka – zakpił niepocieszony.
– A weźźźź – opuściła kuchnię, nie pamiętając, po co do niej zachodziła.

***

Tosiek prawie nie spał. Myślał o tym, co powiedział mu Piotruś. Faktycznie,
chyba nadszedł czas, by poszedł w komputery. Zamówi u chłopaka stronę
internetową i tego bloga, bloga, jak mu tam. Poradzi się jeszcze pani Ilonki.
Ona taka nowoczesna kobitka, elegancka, na pewno dobrze mu doradzi.

Aby się przypadkiem nie rozmyślić, postanowił od razu zadzwonić do

Piotrusia. Dochodziła 8, a chłopak miał wakacje. Postanowił więc zaczekać
do 10.

***

Do Kowalewa miała 40 km krajówką lub 45 bocznymi drogami. Wybrała
boczne, bo od paru dni w golfie hałasował tłumik. Miała nadzieję, że uda się
go jeszcze pospawać, bo nie chciała inwestować w stary samochód, który być
może wiosną wymieni na lepszy model. Miała nadzieję, że w Kowalewie
szybko jej pójdzie, a przy tym nie natknie się na Marka, gminnego
informatyka, który, nie wiedzieć czemu, udzielał się organizacyjnie na
wszelkich festynach. Przeprowadzał potyczki rodzinne, nadzorował zawody
wędkarskie, prowadził skomplikowane tabele z punktami i wręczał puchary
zwycięzcom. Z równie nieznanej Alicji przyczyny, dla której pełnił funkcję
samozwańczego animatora kultury, uzurpował sobie prawo do zapewniania
jej towarzystwa podczas imprez w tej okolicy.

Nie natknęła się na żaden patrol i po niespełna godzinie jazdy zaparkowała
pod urzędem, przeszła przed ulicę i znalazła się przed amfiteatrem. Na scenie
nic się jeszcze nie działo, a na placu znajdowali się głównie handlarze
czekający przy swoich budkach z hot dogami oraz automatach do wyrobu
waty cukrowej i popcornu na przemarsz mieszkańców prosto do ich

background image

przybytków. Alicja nie zjadła śniadania, kupiła sobie więc zapiekankę
i usiadła z nią na drewnianej ławce połączonej ze stołem.

Wgryzała się właśnie zachłannie w bagietkę, gdy ktoś dotknął jej

ramienia.

– Hej, laska! Nie jedz tyle, bo utyjesz!
„O nie, tylko nie on” – błagała w myślach wszystkich świętych,

w których nie wierzyła zbyt mocno, zanim się odwróciła i spotkała twarzą
w twarz z okrutną rzeczywistością, czyli Markiem Stankiem, gminnym
informatykiem.

Powiedziała: „cześć”, co przy pełnych ustach zabrzmiało jak „tees”.

Marek tymczasem postanowił się przysiąść, by dotrzymać Alicji
towarzystwa.

– Co, zdjęcia dziś robisz?
„Nie, badam wpływ Merkurego na okres lęgowy dzikiej kaczki” –

pomyślała, ale tylko kiwnęła głową.

– Ładna dziś pogoda, nie?
„Jakiś ty interesujący, niech cię!”. Znowu kiwnięcie.
– Pewnie będą tłumy na koncercie.
Wzruszenie ramionami. Kolejny duży gryz zapiekanki.
– Mnie nie będzie. Muszę jechać Gdańska. Zawożę rodziców na mszę za

babcię.

A jednak jej prośby zostały wysłuchane!
– Zostajesz do końca?
Alicja nie zdążyła kiwnąć głową, bo dostrzegła nadciągający korowód.

Odłożyła niedojedzone śniadanie i sięgnęła po aparat.

Kiedy na scenę wyszedł Norbi, Alicja też już na niej stała, tyle że na uboczu,
i robiła zdjęcia rozbawionego tłumu. Zignorowała piosenkarza, bo „Nowiny”
nie praktykowały publikowania zdjęć gwiazd, które każdy zna.
W przeciwieństwie do „Głosu Pomorzan”, gdzie pod zdjęciem gwiazdy
pojawi się krótki opis, jej gazeta opublikuje dwie strony zdjęć szalejącej
publiczności. Śpiewającej do wtóru młodzieży, rodziców z pociechami na
ramionach, ludzi starszych klaszczących z miejsc na ławkach.

Zeszła tylnymi schodkami ze sceny i przez tłum przedarła się do budki z fast
foodami. Ustawiła się w kolejce, gdy usłyszała telefon. Zanim go wygrzebała

background image

z dna torebki, dzwoniący rozłączył się. Zauważyła, że ten sam numer
próbował się z nią połączyć już cztery razy. Zrezygnowała z jedzenia
i ruszyła do samochodu, by na spokojnie oddzwonić.

Na scenie Norbi śpiewał już trzeci hit, który według Alicji niczym nie różnił
się od dwóch poprzednich. Przepychała się teraz między drewnianymi
stołami, wokół których siedziały całe rodziny, popijając piwo lub napoje
gazowane i zajadając festynowe przysmaki: chleb ze smalcem i kiszonym
ogórkiem, bigos, grochówkę, kiełbaski i szaszłyki z grilla, ciasta, lody i watę
cukrową. Zauważyła kilka znajomych twarzy, głównie bohaterów jej
artykułów lub lokalnych radnych czy sołtysów. Wpadła prosto w ramiona
wójta Kowalewa.

– No, wreszcie panią złapałem! – ucieszył się włodarz, nie puszczając

ramion Alicji. – Pani redaktor, zapraszam na poczęstunek do remizy! Takie
nasze after party! – roześmiał się z własnego żartu. Wyczuła od wójta
alkohol.

– Przyjdę na pewno – zapewniła, choć nie miała zamiaru oglądać tych

zachlanych, czerwonych mord. Nawet wizja uginających się od jedzenia
stołów jakoś do niej nie przemawiała.

– O 19 w remizie! – przypomniał wójt. – Tylko off the record!
Słyszała jeszcze rubaszny śmiech wójta, gdy wypatrywała swojego

samochodu. Na parkingu jak zwykle kręciły się podejrzane typy, planując
zapewne niejedną kradzież radia podczas koncertowego zgiełku. Dobrze, że
ani jej samochód, ani tym bardziej „sprzęt muzyczny” w postaci starego
kaseciaka nie miał szans paść łupem żadnego szanującego się złodzieja.

Zatrzasnęła drzwi i sięgnęła po telefon.

***

Piotruś odebrał po pierwszym sygnale, jednak jego głos był tak słaby, że
Tosiek nie zrozumiał, co chłopak mówi. Mimowolnie poczuł ukłucie
niepokoju w sercu.

Po chwili znalazł się w mieszkaniu rodziców Piotrusia. Wiedział, że

o tej porze jego ojciec był na rybach, a matka w markecie gdzie pracowała na
kasie więc poszedł prosto do pokoju chłopaka.

Piotruś leżał blady i jakby nieobecny. Dopiero po chwili dojrzał Tośka

background image

i odezwał się słabym głosem:

– Muszę panu coś powiedzieć.

***

Alicja najpierw szczerze się zdziwiła, słysząc panią Ilonę, a potem ze
zdumieniem przyjęła do wiadomości jej rewelacje. Musiała przyznać, że,
choć nieprawdopodobne, stanowiły sensowną odpowiedź na ostatnie
wydarzenia. Zdecydowała się natychmiast wracać do Szarpanic. Puściła
jeszcze SMS naczelnemu: Za godzinę w redakcji.

Spieszyła się, ale z uwagi na tłumik wolała wracać przez wioski. Myślała
o ostatnich wydarzeniach i składała wszystko w jedną całość. Na kontrolkę
od chłodnicy zwróciła uwagę dopiero wtedy, gdy przestała migać, a zapaliła
się na stałe. Zjechała na pobocze.

Wyszperała wodę mineralną z torebki. Połowa półlitrowej butelki. Do

Szarpanic powinno wystarczyć.

Kiedy uzupełniała płyn w chłodnicy, kilkoro zaciekawionych

kierowców zwolniło. Udawała zajętą, żeby nie uśmiechać się w podzięce za
zaintere-sowanie.

Wróciła do samochodu. Ruszyła trochę zbyt nerwowo i torebka

z przedniego siedzenia wylądowała na podłodze. Ciągle jej się to zdarzało.
Podniosła ją jedną ręką, a drugą kręciła kierownicą, włączając się do ruchu.
Połowa rzeczy nadal znajdowała się na podłodze, ale już nie zawracała sobie
tym głowy.

Skierowała swe myśli na naprawę samochodu. Tłumik to drobiazg,

przeciekająca chłodnica też nie jest tragedią, ale niepokoił ją hałas
dochodzący z prawego koła. Nie była znawczynią, ale podejrzewała przegub.

Wolała nie inwestować w stary samochód zbyt wielu pieniędzy, ale

jeszcze do wiosny musi jej posłużyć. Do tego czasu uzbiera na coś w miarę
dobrego i reprezentatywnego.

Usłyszała dzwonek komórki. Dochodził gdzieś spod siedzenia.

Świetnie! Oceniła sytuację na drodze i schyliła się pod siedzenie. Kiedy
podniosła głowę, wyprzedzało ją właśnie czarne bmw.

Jechało niebezpiecznie blisko, ale to nie ona przekroczyła swój pas.

Odruchowo puściła gaz i lekko odbiła na pobocze, by samochód ją

background image

wyprzedził.

W międzyczasie spojrzała na dzwoniącą komórkę. Naczelny.
– Zaraz będę na miejscu – rzuciła nerwowo do telefonu, bo bmw nie

zamierzało jej wyprzedzić. Spojrzała na dwóch mięśniaków za kierownicą
i doznała uczucia déjà vu. Gdzie ona ich widziała?

– Słyszysz mnie? – naczelny najwyraźniej coś do niej mówił.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo faceci bez karków gwałtownie

przyspieszyli i stanęli w poprzek drogi. Tak mocno nacisnęła na hamulec, że
zanim zatrzymała się na poboczu, silnik w golfie zgasł sam.

Wybiegła wściekła, wygrażając trzymanym w wciąż w ręku telefonem.

Karki jak gdyby nigdy nic szli w jej stronę.

– Powaliło was???!!! – zgrywała pewną siebie, choć jeszcze

w samochodzie straciła cały animusz. Pamiętała sytuację, kiedy
niezadowolony czytelnik zagrodził jej drogę swoim samochodem, a potem
przez dziesięć minut się na nią wydzierał. Nie podjęła dyskusji, a ten,
najwyraźniej wyżyty, wrócił do wozu i odjechał. Od tamtej pory kłaniał się
jej na „dzień dobry”.

Kierujący bmw spokojnie do niej podeszli. Jeden wyrwał Alicji telefon

i rzucił w pole, a drugi wykręcił jej ręce na plecy i popchnął dziewczynę
w stronę czarnego samochodu.

***

Dusiła się, gdy wielką, cuchnącą fajkami dłonią zakrywał jej usta. Ściskając
jej ręce w nadgarstkach, prowadził ją w stronę samochodu. Tam jego
wspólnik związał jej ręce i nogi oraz zakneblował usta. Następnie wrzucił ją
do ciemnego bagażnika niczym worek kartofli. Serce biło jej jak oszalałe
i łzy piekły w oczy i twarz. Z trudem oddychała przez nos. Wiedziała, że
musi się uspokoić, ale nie mogła zebrać myśli. Czy ktoś ich widział? Czy
ktoś właśnie jedzie odbić ją z rąk porywaczy? Na drodze nie było kompletnie
nikogo. Dlaczego, kiedy uzupełnia płyn w chłodnicy, przejeżdża milion
samochodów, a kiedy uprowadza ją dwóch karków, nie ma żadnego?! Może
jacyś ich wspólnicy wstrzymali ruch, żeby mogli ją porwać bez świadków?
Ale po co? I czy to ma coś wspólnego z tym, co powiedziała jej pani Ilona?
„Spokojnie, Alicja” – mówiła sobie – „to tylko niegroźni debile. Chcą cię
nastraszyć, nic więcej”. Tylko gdzie oni ją wiozą? Jak długo już jechali? Trzy

background image

minuty? Pięć? Zaczęła liczyć sekundy.

***

Tosiek nie mógł pogniewać się na Piotrusia. Dzieciak nie chciał źle. Teraz
i tak nie w głowie mu było prawienie morałów. Musiał jak najszybciej
zawieźć go do szpitala. Pomógł mu się ubrać i zejść do taksówki.

– Co mam powiedzieć twoim rodzicom?
– Że to grypa żołądkowa.
– W porządku.
Miał nadzieję, że redaktor zadziałał już w tej sprawie. Szkoda, że nie

mógł się dodzwonić do tej dziennikarki. Miał nadzieję, że nie przytrafiło się
jej nic złego.

***

Kiedy się zatrzymali, naliczyła akurat tysiąc sto pięć sekund, co
w przeliczeniu dało jakieś dwadzieścia minut. Jeśli dodać kilka minut sprzed
liczenia, byli maksymalnie dwadzieścia pięć minut drogi od Myszewa. Może
trochę dalej, bo przecież zatrzymali Alicję kilka kilometrów przed jej
rodzinną miejscowością. Nigdzie nie skręcali, więc jechali prosto.
Najpewniej przejeżdżali przez Szarpanice. Potem znacznie przyspieszyli,
a więc wjechali na obwodnicę. Potem zjeżdżali. Na pewno nie pojechali do
Gdańska – inaczej stawaliby na światłach, co na pewno nie miało miejsca. Są
więc albo gdzieś w gminie Wróblówka, albo wrócili do Szarpanic, co też
było prawdopodobne. Znajduje się tam całkiem sporo małych wioseczek,
gdzie roi się od patologii bez pracy.

Jeden z karków otworzył bagażnik i od razu nałożył jej lniany worek na

głowę. Wziął ją na ręce i niósł przez chwilę, zanim przystanął. Nie widziała
sensu, by się wyrywać. Drugi kark chyba otwierał mu drzwi. Kark numer
jeden posadził ją na twardym podłożu i zdjął worek oraz rozwiązał szmatę
krępującą usta. Była w garażu. Spojrzała na nich przerażona. Co oni chcą
z nią zrobić? Jak się okazało, sami jeszcze nie wiedzieli.

– Krzycz sobie do woli. Nikt cię tu nie usłyszy – powiedział groźnie ten,

który ją niósł.

– Posiedzisz tu, aż zmądrzejesz – dodał drugi, siląc się na podobny ton,

background image

ale trochę mu nie wyszło. Chyba zdał sobie z tego sprawę, bo zamilkł
i odwrócił wzrok.

Alicja obserwowała ich uważnie, próbując zapamiętać szczegóły

wyglądu karków. Obaj byli wysocy i zbudowani. Mieli gdzieś po metr
osiemdziesiąt, może więcej. Kark numer jeden miał krótkie, ciemne włosy,
kilkudniowy zarost i małe, kaprawe oczy. Jego kolega był łysy. Miał
brzydką, nalaną twarz i niebieskie oczy. Próbowała sobie przypomnieć
karków z bmw, które ścigało Artura. Niestety, nie mogła stwierdzić, czy byli
to ci sami idioci. W Szarpanicach i okolicy nie brakowało „ambitnych”
właścicieli beemek. W dodatku wszyscy wyglądali dla Alicji tak samo.

Porywacze, zanim wyszli i zamknęli drzwi garażowe na kłódkę,

obrzucili ją mściwymi spojrzeniami. Przewróciła oczami.

***

Zdrętwiały jej związane nogi. Sznurek wbijał się też w nadgarstki. Dobrze, że
zdjęli jej tę śmierdzącą szmatę i mogła spokojnie oddychać. Ciekawe, kiedy
ktoś zacznie jej szukać? W domu mogą nie zauważyć jej nieobecności nawet
dwa dni. Albo więcej. Ojciec pływa teraz gdzieś w okolicach Brazylii,
a matka wraca dopiero za tydzień. Alicja dużo pracuje, więc zdołowany
swoim nędznym życiem Artur nie zwróci na fakt jej nieobecności większej
uwagi. Boże! Co teraz?!

Ale, ale... jest pozostawiony na środku drogi, otwarty samochód. Na

pewno ktoś zgłosi to policji, choćby dlatego, że łamie przepisy. A jeśli ktoś
pomyśli, że samochód miał awarię i lada moment otrzyma pomoc? Albo że
został celowo porzucony? W końcu wygląda jak stary grat, niewarty
utylizacji. A może już dawno został rozebrany na części? A może karki go
usunęli? Albo któryś z nich tu nim przyjechał? Tu, czyli gdzie?

***

Rafał Szyszka ponownie wybrał numer, ale i tym razem nikt nie odebrał. Był
sygnał, więc miała zasięg. Przyjechał do redakcji, jak tylko dostał SMS od
Alicji, i teraz niecierpliwie jej wyczekiwał. Zawsze nerwowo odbierała
telefon, bo takie już miała usposobienie, ale dziś rozdrażnienie dziewczyny
mu się udzieliło. Może z powodu tego, czego się właśnie dowiedział od

background image

właściciela „Figielka”. Facet zadzwonił do niego roztrzęsiony. Próbował
skontaktować się z Alicją, ale nie odbierała komórki. Nie mógł czekać, więc
wybrał numer, który znalazł w gazecie.

Wstał z fotela i zaczął nerwowo przechadzać się po redakcji. Zatrzymał

się przy ścianie, gdzie wisiały wydrukowane PDF-y ich najlepszych jedynek.
Wspólnie z Alicją ujawnili przez ostatnie lata tyle przypadków korupcji,
nepotyzmu i kolesiostwa, że aż dziw bierze, iż wciąż mieli o czym pisać.
Pamiętał dzień, w którym po raz pierwszy przekroczyła próg redakcji. Było
to sześć albo siedem lat temu. Na pewno 1 września, bo jego córka po raz
pierwszy poszła do szkoły. Młoda dziewczyna dziarsko wkroczyła do firmy,
żądając rozmowy z naczelnym. Aneta poinformowała ją, że jest zajęty,
i poradziła umówić się na konkretny termin. Dziewczyna stwierdziła, że
poczeka, ile będzie trzeba, i zajęła jedno z dwóch krzeseł przy drzwiach. Bez
skrępowania zaczęła przeglądać leżące na stoliki ostatnie numery „Nowin”.
Obserwował ją zza swojego biurka na tyłach redakcji, ale mimo że nie był
specjalnie zajęty, nie poprosił dziewczyny na rozmowę. Wziął się za
przeglądanie faktur, wykonywanie zaległych telefonów i segregowanie
dokumentów na biurku. Aneta wymieniła z nim kilka spojrzeń, ale nic nie
powiedziała. Pozostali ludzie pracowali akurat w terenie. W końcu kiwnął
żonie, że może poprosić gościa.

Dziewczyna od razu wyłożyła kawę na ławę. Przenosi się na zaoczne

studia i chce pracować w gazecie. Nie ma doświadczenia, ale szybko się
uczy. Nie przepadał za aroganckimi studenciakami, którym wydaje się, że
pozjadali wszystkie rozumy. Postanowił dać jej wycisk. Kazał przygotować
na najbliższy numer po jednym artykule z każdej gminy, którą obsługiwały
„Nowiny”. W sumie pięć tekstów, do których planował podejść wyjątkowo
krytycznie. Dziewczyna wyjęła kalendarz, zanotowała zadanie domowe,
upewniła się, że to wszystko i wyszła.

Nie spodziewał się jej więcej zobaczyć, więc oboje z Anetą bardzo się

zdziwili, kiedy dwa dni później śmiało wkroczyła do redakcji i zapytała
o naczelnego. Położyła mu na biurku dyskietkę i usiadła, czekając na werdykt
(dyskietkę trzyma do dziś, choć nie bardzo ma gdzie ją odtworzyć). Bez
słowa przeszedł do tekstów. Z trudem ukrywał uśmiech zadowolenia,
czytając jej artykuły: o podwyżce śmieci, a przy okazji także niespełniającym
norm środowiskowych wysypisku, o niszczejącym ogrodzeniu cmentarza,
o drogich wyprawkach dla uczniów i możliwościach pozyskania

background image

dofinansowania z opieki społecznej, o niewidomej mieszkance, żyjącej na
skraju nędzy, i dzielnej kobiecie, która uratowała psa z pożaru. Wszystkie
artykuły wymagały drobnej redakcji, ale były poprawnie skonstruowane.
Dziewczyna użyła ponadto nie tylko tytułu, lecz również nadtytułu
i śródtytułów. Wyodrębniła lead i podpisy pod zdjęcia. Spojrzał na fotografie.
Przedstawiały kolejno: bramę wjazdową na wysypisko, za którą piętrzyły się
śmieci; zardzewiałe metalowe pręty, zza których z kolei można było dostrzec
wystawny pomnik; grupę uczniów podążających do szkoły – ujęto ich od
tyłu; zniszczoną staruszkę w chuście na głowie, siedzącą przy stole w biednej
chacie; roześmianą kobietę w średnim wieku, której szarobury kundel lizał
policzek. Zwracając się do dziewczyny, chciał przybrać nieprzenikniony
wyraz twarzy, jednak to ona patrzyła na niego bez emocji. „Trudno, najwyżej
obrośnie w piórka” – pomyślał i się uśmiechnął. Odwzajemniła uśmiech i już
wiedział, że będzie im się świetnie pracowało.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła 20. Aneta dzwoniła już dwa razy, by

wracał do gości w osobach jej siostry z mężem i bliźniaków, których
bezpardonowo zostawił, gdy tylko dostał telefon od Tośka Figiela, a zaraz po
nim SMS od Alicji. Zdenerwowany bardziej niż kiedykolwiek opuścił
redakcję, przekręciwszy klucz w dwóch zamkach.

***

Spojrzała na zegarek na ręku. Tuż pod nim przechodziła nieprzyjemnie
piłująca skórę lina. Nawet jak za chwilę ją rozwiążą, będzie miała ślad przez
tygodnie. Dochodziła 22. W garażu nie było okien, ale musiało już być
ciemno. Było jej zimno na betonowej podłodze i niewygodnie w pozycji
schwytanego przestępcy. Łzy znów zapiekły ją w policzki. Zamknęła oczy.

background image

PONIEDZIAŁEK

Artur wysiadł z autobusu. Dokładnie kilka kroków dzieliło go od agencji
pośrednictwa pracy. Kiedy wczoraj wieczorem zobaczył reklamę
w internecie, zdziwił się, że wcześniej o tym nie pomyślał. Dla młodych,
wykształconych nie ma w Polsce pracy. Ale Anglia przyjmie go z otwartymi
ramionami. Takimi sloganami reklamowała się agencja i trudno było się
z nimi nie zgodzić.

Postanowił, że weźmie wszystko, co mu zaproponują. Może wyjechać

choćby dziś. A kiedy będzie na miejscu, poszuka sobie czegoś
ambitniejszego. Podszlifuje i tak już dobry angielski, może zrobi jakiś kurs
zawodowy. Ciekawe, czy znajdą mu coś w Londynie... Mieszka tam wielu
jego znajomych z liceum. Przy okazji zanotował w pamięci, by odnaleźć ich
na Facebooku i odnowić kontakty.

Cel życiowy sprawił, że miał świetny humor i mnóstwo energii. Gdańsk

wydał mu się dziś jakiś lepszy, bardziej nowoczesny, przyjazny, piękny. Jak
tylko wszystko załatwi, wybierze się na spacer po starówce. Pójdzie nad
Motławę i popatrzy na obierające kierunek Westerplatte statki stylizowane na
galeony. Dlaczego nigdy nie wybrał się w taki rejs? Musi to nadrobić.
Ciekawe, czy zdąży przed wyjazdem do Londynu?

Zaabsorbowany snuciem planów, usłyszał komórkę dopiero wtedy, gdy

ustawiona na rosnący w siłę sygnał dzwonka rozbrzmiewała motywem
z Psychozy naprawdę głośno i przerażająco.

Nie znał tego numeru i w obawie, że ktoś z Trójmiasta chce mu

zaproponować kolejną „superpracę”, nie odebrał.

Praktycznie był po drzwiami agencji, gdy dostał SMS: Tu Rafał Szyszka

z „Nowin”. Bardzo proszę o telefon.

***

Szef Alicji zdenerwował go nie na żarty. Przecież nie dzwoniłby do Artura,
osoby kompletnie zbytecznej dla tej gminy, gdyby nie był pewien, że jego

background image

siostrze grozi niebezpieczeństwo. Potwierdził, że Alicja prawdopodobnie nie
wróciła na noc w domu, chyba że bardzo rano gdzieś pojechała, bo nie
widział samochodu, gdy o 10:30 wychodził na autobus. Ale czasami
parkowała za domem, więc w sumie nie był pewien na sto procent. Obiecał
wrócić jak najszybciej, sprawdzić, czy już jest, a jeśli tak – jak się czuje (to
Artura już całkiem zbiło z pantałyku), a potem od razu oddzwonić.

Nie zrozumiał dokładnie, dlaczego ktoś miałby wyrządzać krzywdę

siostrze albo co ewentualnie miałoby jej dolegać, ale udzielił mu się niepokój
naczelnego „Nowin”. Widocznie komuś nie spodobało się to, co ostatnio
napisała.

***

Wszedł do domu i od razu zaczął wołać siostrę. Zajrzał do jej pokoju, do
łazienki, kuchni i sypialni rodziców. Nigdzie jej nie było. Również samochód
nie stał ani w garażu, ani przed czy za domem.

Gdyby nie telefon od szefa siostry, zapewne by się tym nie przejął.

Pomyślałby, że może kogoś wreszcie poznała i została u niego na noc. Na
przykład u tego lekarza, co za nią latał od stu lat.

W tej jednak sytuacji naprawdę się przeraził. Prawie podskoczył, gdy

usłyszał dźwięk z Hitchcockowskiej sceny prysznicowej. Obcy numer.

– Artur?
– Tak – odpowiedział niepewnie. Spodziewał się naczelnego, z którym

jednak nie był na ty.

– Cześć, tu Marek Stanek.
Artur zdziwił się niepomiernie. Chodził z Markiem do liceum i od

ukończenia szkoły częściej o nim słyszał od Alicji (i to nic przyjemnego), niż
miał okazję go widzieć.

– Ooo, cześć...
– Słuchaj, jesteś może w domu?
– Tak, jestem.
– A jest Ala?
– No właśnie nie ma – odruchowo rozłożył ręce, mimo że rozmówca go

nie widział. – Nie wróciła z wczorajszego festynu. Nie spotkałeś jej tam
przypadkiem?

– No właśnie spotkałem! Dwa razy! – Marek wydawał się przejęty. –

background image

Raz na festynie i drugi raz na drodze. Chyba uzupełniała płyn w chłodnicy.
Jechałam akurat zawieźć rodziców do Gdańska. Zwolniłem, jak zobaczyłem
jej samochód, ale że wlewała płyn i nie wyglądała na zmartwioną, to
pojechałem dalej. Jednak dziś też jechałam tą trasą i jej samochód stoi na tej
samej drodze!

Arturowi zmiękły kolana.
– Zatrzymałeś się?
– Tak, ale w samochodzie nikogo nie ma. Właśnie przy nim stoję.

Zadzwoniłem na Ali komórkę i zgadnij, gdzie ją usłyszałem...? W krzakach!

Artur usiadł.
– Nie ma jej w samochodzie? – zapytał bez sensu.
– Jest tylko jej torebka. Rzeczy leżą na podłodze. Kluczyki są

w stacyjce.

Artur starał się uspokoić, by zebrać myśli.
– Słuchaj – odezwał się po chwili. – Możesz po mnie przyjechać?
– Zaraz będę.

***

Obudziło ją ostre dzienne światło. Ktoś wszedł do garażu, ale w pierwszej
chwili nie mogła dostrzec kto. Mrużyła przyzwyczajone do ciemności oczy.

Podszedł do niej szczupły chłopak, ubrany w bluzę z kapturem. Nie był

to jeden z karków, tylko ktoś zupełnie inny. Ku jej zdziwieniu postawił przed
nią tacę z kanapkami i herbatą. Spojrzała wymownie na swoje związane ręce,
a następnie na dostawcę jedzenia. Chłopak jeszcze bardziej poprawił
zakrywający znaczą część twarzy kaptur i nachylił się nad nią. Wyjął
z kieszeni składany nóż i jednym ruchem przeciął gruby sznurek. Od razu
zaczęła rozmasowywać nadgarstki. Dostawca przysunął sobie stołek i usiadł,
najwyraźniej oczekując od niej skonsumowania śniadania. Zastanawiała się,
czy jak już zje kanapki, to znów skrępuje jej ręce. Nie miała ochoty się do
niego odzywać, ale nie było wyjścia.

– Mogę iść siusiu? – podniosła wzrok na Człowieka w Kapturze

i doznała szoku. Znała tego chłopaka! Teraz wszystko stało się dla niej jasne.

***

background image

Po wymianie zwyczajowych pozdrowień jechali dłuższą chwilę w milczeniu.

– Wiesz co, uświadomiłem sobie właśnie, że ten samochód nie stoi

w tym samym miejscu, w którym Ala wcześniej się nim zatrzymała –
odezwał się Marek. – Teraz sobie przypominam, że jak wlewała ten płyn, to
stała na takim jakby leśnym parkingu. Stoją tam ławki i stoliki dla turystów.

– Wiem, gdzie to jest – powiedział sucho Artur.
– A teraz jej samochód stoi praktycznie na łuku drogi. Dziwne, że

policja go jeszcze na lawetę nie zapakowała.

– Słuchaj, a wczoraj jak wracałeś z Gdańska...
– Niestety, wracałem obwodnicą, bo się spieszyłem. Też jestem na

siebie zły.

Na miejscu faktycznie zastali samochód Alicji. Drzwi były otwarte,
a kluczyki tkwiły w stacyjce. Dziwne było raczej to, że nikt jeszcze nie
rozebrał go na części. Golfów, jak wiadomo, nie kradnie się dla jazdy
testowej.

Artur zauważył ślady gwałtownego hamowania. Zwrócił na to uwagę

Markowi.

– Wygląda, jakby hamowała przed jakimś samochodem albo rowerem,

ale nie widać śladów uderzenia. Zderzak jest cały – Marek chodził wokół
golfa i analizował każde draśnięcie i plamkę na lakierze.

– To bez sensu. Na pewno w nic nie uderzyła, bo byłby ślad. Spróbuj go

odpalić.

Marek wsiadł za kierownicę. Odruchowo odsunął siedzenie i ustawił

lusterko. Przekręcił kluczyk.

– Pomijając prawy przegub i podajże środkowy tłumik, chodzi jak złoto

– oznajmił. – Może miał chwilową awarię...

Artur wyjął swoją komórkę i wybrał trzycyfrowy numer.

***

Musiała to dobrze rozegrać.

– Zaprowadzisz mnie do łazienki? – zapytała, po czym spojrzała na

skrępowane nogi w kostkach. – Albo raczej w krzaczki? – posłała mu miły
uśmiech.

– Nie możesz wyjść – chłopak spuścił głowę, żeby już na niego nie

background image

patrzyła.

– Jak długo będziecie mnie trzymać bez dostępu do łazienki? Mam sikać

w majtki?

– Ja nic nie wiem. Jedz.
Popiła słodką herbatę i wzięła jedną kanapkę. Kiedy jadła, Zakapturzony

rozglądał się nerwowo po garażu. Włożyła rękę do kieszeni i włączyła
dyktafon. Pora na plan B.

***
Aspirant sztabowy Zenon Kołodziej z wielkim oddaniem pełnił funkcję

Kierownika Posterunku Policji w Szarpanicach, podlegającego Komendzie
Powiatowej Policji w Gdańsku. Odkąd przed ośmioma miesiącami objął
stanowisko, wiele się na posterunku zmieniło. Postarał się o dwóch
dodatkowych funkcjonariuszy do patrolu, a wkrótce uroczyście odbierze
nowiutkie Alfa Romeo 159. Żaden posiadacz sportowego auta nie zrobi
więcej jego ludzi w balona.

Nowością na posterunku był też urząd rzecznika prasowego. Rola ta

przypadła w miarę ogarniętej starszej posterunkowej i przynosiła wiele
korzyści. Od czasu, gdy więcej udzielali się w mediach, byli lepiej
postrzegani. Tak bynajmniej wykazała sonda gminnego serwisu
internetowego.

Jak tylko dowiedział się, że zgłoszono zaginięcie dziennikarki „Nowin”,

której jego pracownica w każdy poniedziałek zdawała na okoliczność kroniki
kryminalnej relację z ostatnich wydarzeń i której sam chętnie udzielił
wywiadu na temat poziomu bezpieczeństwa w gminie, postanowił trzymać
rękę na pulsie. Miał dziś wolne, ale zdecydował poświęcić swój prywatny
czas. Nie wątpił, że dziennikarka albo jej naczelny odwdzięczą się miłym
słowem w artykule na ten temat.

***

Kiedy wyszli z posterunku, zadzwonił do naczelnego „Nowin”
i zrelacjonował mu ostatnie wydarzenia. Dało się zauważyć, że facet bardzo
się przejął. Pochwalił Artura za to, że powiadomił policję. Przyznał, że jedzie
właśnie do komendanta opowiedzieć o swoich przypuszczeniach. Nie
zdradził jednak jakich.

Postanowili z Markiem, że wrócą do domu i przejrzą ostatnie numery

background image

„Nowin”, które Alicja chomikowała w szafce biurka.

***

Weszli do pokoju Alicji, gdzie zawsze panował nastrój wzmożonej pracy
umysłowej. Na biurku, obok laptopa, piętrzyły się notesy, pojedyncze kartki,
długopisy, kalendarz i kilka książek z różnych dziedzin.

W szafce biurka znaleźli opasłe segregatory. Alicja wpinała do nich

kolejne numery tygodnika. Artur sięgnął po segregator opatrzony podpisem
2012. Wyjął cztery najświeższe wydania. Dwa podał Markowi.

Bez słowa usiedli na niezaścielonym łóżku Alicji i zaczęli je przeglądać.
– Bardziej bym się skupił na ostatnich wydarzeniach – zasugerował po

chwili Marek i odłożyli numery z poprzedniego miesiąca.

Każdy skoncentrował się na jednej gazecie.
– Masz coś? – zapytał Marek.
– Same afery w urzędach. Myślę, że możemy je olać – Artur wiedział,

że najbardziej mściwi, a tym samym nieobliczalni byli zwykli ludzie.
Politycy wliczali krytykę w koszty piastowania urzędu.

– A co sądzisz o tym budowlańcu? Ala pisze, że wróci do tematu –

zauważył Marek.

– Nie, jego bym olał.
– A ten zięć wójta?
– Niegroźny debil. Czytaj też kronikę kryminalną. Nie jest podpisana,

ale robi ją moja siostra.

***

– Trzeba go usunąć – powiedział Krystian Malinowski, zwany Maliną.

Podjechali właśnie bmw pod garaż należący formalnie do jego dziadka,
a służący najczęściej jako magazyn lub przechowalnia problematycznych
osobników. Malina zaparkował na tyłach budynku, zgasił silnik, ale nie
wychodził z auta. Musiał zapalić i pomyśleć.

– Kogo? – Irek Samson, bardziej znany jako Łysy, nie zrozumiał

niespodziewanej uwagi kolegi.

– No Magistra! A niby kogo? – Malina szybko się irytował i teraz też aż

poczerwieniał ze złości na tego głupka, swojego kompana. Wszystko szło

background image

idealnie, dopóki ten bezmózgowiec nie zatrudnił do dilerki bandy
nieudaczników, z tego połowy dzieciaków. Jeden wydawał się
perspektywiczny, ale musieli go odsunąć od współpracy, gdyż za bardzo lubił
wymachiwać nożem. Akurat teraz nie mogli na siebie zwracać uwagi.

Nie dość, że miał na głowie tych wszystkich idiotów, to jeszcze

wszędobylską dziennikarkę. Mógł ją zabić, ale nie był głupi. Nie popełni
takiego błędu na dzień przed wielką akcją, która ustawi ich do końca życia.

– Dlaczego?
– Nie ufam mu – sapnął i wyrzucił niedopałek przez okno. – Wiesz, co

on zrobił? Daro go widział, jak szykował tej dziwce kanapki! Jest za miękki.
Może nam przysporzyć kłopotów.

– Co zamieszasz z nim zrobić?
– Nie wiem.

***

W kronice kryminalnej, mającej stałe miejsce na stronie drugiej „Nowin”,
z charakterystyczną dla siebie swadą Alicja opisywała przypadki zuchwałych
kradzieży, pościgów policyjnych, potrąceń pieszych, prowadzenia na
podwójnym gazie, pobić i zniszczeń mienia, a nawet uprowadzeń zwierząt
gospodarskich.

– Nie mam wątpliwości, że Alicja została uprowadzona – poinformował

Marka po dłuższej refleksji nad kroniką.

– Dlaczego tak sądzisz?
– Wszystko pasuje. Pozostawiony bez wieści samochód, wyrzucona

komórka, brak kontaktu.

– W przypadku uprowadzeń zazwyczaj są żądania okupu. Ten redaktor

by chyba powiedział, gdyby ktoś dzwonił w tej sprawie.

– Nie wiem, czyby powiedział, czy nie, ale to nie film, porywacze nie

muszą chcieć okupu.

– To po co ją porwali? – Marek nie rozumiał. Choć początkowo

porwanie też przyszło mu na myśl, szybko je odrzucił z uwagi na małe
prawdopodobieństwo. Porwanie w Szarpanicach? Bez przesady.

– Może po to, by czegoś nie opisała? – Artur głośno się zastanawiał.
– Wówczas musieliby ją trzymać wiecznie, nie sądzisz? – zażartował

gorzko jego kolega.

background image

– A jeśli ta sprawa nie może wyjść teraz? W tę środę? Może potem już

nie będzie miała znaczenia?

***

Alicja od razu rozpoznała w Zakapturzonym swojego klienta. Studiował
chemię, bodajże w Warszawie, i zwrócił się do niej z prośbą o pomoc
w pisaniu magisterki. Pamiętała, iż na wstępie mu oznajmiła, że absolutnie
się tego nie podejmie. Nie brała zlecenia, kiedy nie miała najmniejszego
pojęcia o dziedzinie. Chłopakowi nie chodziło jednak o napisanie pracy, ale
o redakcję stylistyczną plus teoretyczne opisanie metodologii badań. Taki
zakres Alicji odpowiadał. Nie pytała nawet, skąd chłopak miał do niej
kontakt. Poczta pantoflowa lub, jako autorka niejednej pracy z zarządzania,
rzec powinna: „marketing szeptany” działała w Myszewie nad wyraz prężnie
i jeśli napisała komuś magisterkę to mogła się spodziewać, że prędzej czy
później zgłosi się do niej koleżanka, młodszy brat, siostra, kuzyn czy ciocia
zadowolonego klienta.

Praca Zakapturzonego, którego imienia chyba nawet nie poznała,

a może po prostu je zapomniała, była bardzo wnikliwa. Styl faktycznie
pozostawiał wiele do życzenia, ale badania, jakie chłopak przeprowadził
w uczelnianym laboratorium, sprawiały wrażenie wiarygodnych
i obiecujących. Dzięki tej pracy Alicja na chwilę odzyskała wiarę w ludzi.
Niestety, potem trafiły się jej studentki pedagogiki i musiała
przewartościować swoje opinie o magistrach.

– Dziękuję za śniadanie – spojrzała przyjaźnie na chłopaka. Miała

nadzieję, że kiedy już zjadła, nie skrępuje jej ponownie rąk. Strasznie bolały
ją nadgarstki. W dodatku kręciło jej się w głowie.

– Proszę – odburknął i wstał po tackę z naczyniami.
– Znam cię – rzekła, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Chłopak

poczerwieniał i była pewna, że teraz już na pewno wyjdzie z garażu. Nie
mogła do tego dopuścić.

– Jesteś świetnym chemikiem. Dlaczego to robisz? Dlaczego

współpracujesz z przestępcami?

Zakapturzony wstał i ruszył do wyjścia. Spojrzała na swoje nadgarstki.

Mówi się trudno.

– Nie związałeś mi rąk – rzuciła, gdy był przy drzwiach.

background image

***

Artur chodził nerwowo po pokoju Alicji. Kto i w jakim celu ją porwał? Miał
wrażenie, że coś mu umknęło. Marek wciąż przeglądał gazety.

– Masz coś? – zapytał tylko po to, by dać sobie czas do namysłu. Nie

mogą siedzieć tu bezczynnie. Powinni ruszyć jego siostrze na ratunek.
Pytanie tylko dokąd.

– Chyba nic ważnego. Kradzież parasola ogrodowego. Sprawca

nieznany. Straty oszacowano na 100 zł – czytał beznamiętnie. – Wybicie
szyb w budynku sali gimnastycznej podstawówki. Sprawcy, uczniowie tejże
szkoły, ujęci. Grozi im nagana od dyrektora. Starty oszacowano na 1320 zł.
Potrącenie pieszej przez samochód osobowy koloru czarnego. Sprawca uciekł
z miejsca zdarzenia. Policja szuka świadków.

Arturowi stanęło przed oczami czarne bmw. Czy to napakowana

patologia z bejcy porwała Alicję? No dobrze, przyczepili się jego, a nie
siostry, ale może rozpoznali samochód, którym im uciekł, i postanowili się
zemścić?

***

Marek szczerze wątpił, by opisane przez Artura zdarzenie miało cokolwiek
wspólnego ze zniknięciem Alicji, ale nie chciał odbierać koledze nadziei.
Poza tym innej poszlaki nie mieli.

– No dobrze, ale gdzie chcesz ich szukać?
– Nie wiem. Ale jedźmy już. I zabierzmy segregatory.

***

Kiedy chłopak ponownie się nad nią nachylił, złapała go za rękaw bluzy.

– Posłuchaj mnie! Jeszcze możesz wyjść z tego obronną ręką.
– Od razu mówię, że cię nie uwolnię – sięgnął po sznurek, ale tylko

trzymał go w ręce.

– Nie musisz mnie uwalniać. Policja już tu jedzie – nie planowała tego

tekstu, ale jakoś tak sam przyszedł. Chyba naczytała się głupot.

Chłopak spojrzał na nią wystraszony. Pięknie, zaraz się stąd zmyje,

a ona nic nie zdziała. W dodatku umrze z głodu.

background image

– Mogę ci pomóc – dodała. – Wystarczy, że powiesz o wszystkim

policji. Wstawię się za tobą i nie wspomnę o tobie w artykule.

– A za donosicielstwo pożegnam się z życiem. Dzięki za rady. Złącz

ręce – związał jej sznurek jeszcze mocniej niż zrobiły to karki.

– Dlaczego w to wszedłeś? Dla pieniędzy?
– Nie, dla prestiżu i poszerzenia horyzontów. A jak myślisz?
Chłopak ponownie podniósł tacę i najwyraźniej szykował się do

wyjścia. Była na siebie wściekła. Źle to rozegrała. Oboje aż podskoczyli,
kiedy drzwi garażowe niespodziewanie otworzyły się z impetem.

***

– Gdzie mam jechać? – wyjechali już na miasto i nie bardzo wiedział,

gdzie się kierować. Artur, zamiast udzielać mu jakichś wskazówek,
przeglądał jeden z opasłych segregatorów. Prasówkę mogli dokończyć
w domu.

– Czego tam szukasz?
– Melin.
– „Nowiny” publikują spis melin? – Marek wyjechał na obwodnicę,

żeby nie krążyć w kółko.

– W kronice często można znaleźć informacje o tym, że policja zrobiła

nalot na melinę ruskich fajek czy wódy. Uważam, że powinniśmy szukać jej
w takich miejscach.

– No ja bym właśnie tam Ali nie szukał. Skoro meta jest spalona...
– Mam coś! Jedź do Wróblówki. Zaraz będziesz miał zjazd.
Marek pierwszy raz widział Artura tak zdeterminowanego i pewnego

siebie. W szkole był raczej nieśmiały i nigdy nie miał własnego zdania. Poza
Markiem z nikim specjalnie się nie trzymał.

– Nie uważasz, że powinniśmy powiadomić o tym, co ustaliliśmy,

policję albo chociaż tego naczelnego?

– Zaraz do niego napiszę.

***

Do środka wpadli kark numer jeden i kark numer dwa. Ten pierwszy
wyglądał na nieźle wkurzonego.

background image

– Co tam sobie szepczecie, gołąbeczki?
Zakapturzony wstał i choć zmienił się na twarzy, butnie ruszył

w kierunku wyjścia.

– Stój! – zdenerwowany kark złapał go za ramię. – Coś nagadał tej

dziwce?

– Nic jej nie mówiłem. Zostaw mnie – wyrwał się, ale ostatecznie nie

wyszedł z garażu.

– Lepiej dla ciebie, żebyś siedział cicho – spojrzał na swój złoty

zegarek. – Pierwsza. Jutro o tej porze będę zaczynał nowe życie. Daleko od
was i waszych dilerów od siedmiu boleści.

– Malina, a ja? Jedziemy razem, nie? – kolega Maliny, jak się Alicja

domyśliła, nie był raczej mózgiem tej operacji.

– Nie mów do mnie „Malina” przy tej lasce!
– Sam przy niej mówisz...
Punkt dla przydupasa.
– Zresztą nieważne. I tak trzeba ją sprzątnąć. Nie chcę, by ktoś niepokoił

mnie podczas moich wiecznych wakacji.

– Umawialiśmy się, że nikt nie zginie! – Zakapturzony podniósł głos,

a Malina tylko na niego spojrzał.

– Wziąłeś kasę, Magister, więc się nie wytrącaj. Zostaw to

zawodowcom.

Alicja nie mogła się powstrzymać od wywrócenia oczami.
– Nie kasę, tylko zaliczkę. Jutro...
– Towar jest wadliwy – przerwał mu. – Cała okolica huczy od skutków

ubocznych. Masz szczęście, że do mojego klienta to nie doszło. Za spapraną
robotę możesz co najwyżej dostać... Co jest, kurwa?!

***

– Czego właściwie mam szukać? – zbliżali się gminy Wróblówka

i Marek nie wiedział, czy zatrzymać się w miasteczku, czy objeżdżać
okoliczne wioski.

– Szukaj bmw – odparł Artur i ponownie zagłębił się w lekturze.
– Żartujesz? Na tych wiochach każdy ma bmw! To podstawa lansu

debili bez szkoły. Mam się zatrzymać pod pierwszym lepszym domem?

– Zatrzymaj się, kiedy je zobaczysz w okolicach jakichś budynków

background image

gospodarczych, garaży, czegoś takiego. Zajrzałem do starszych numerów.
W tym roku znaleźli tu u jednego osiemdziesięciolatka alkohol bez akcyzy na
prawie 40 tys. Facet, jak się dowiedział, zszedł na zawał. Policja przejęła
towar i na tym się skończyło.

– No i? – Marek nie rozumiał, do czego Artur zmierza.
– Chyba nie sądzisz, że taki dziadek handlował wódą? Ktoś zrobił sobie

magazyn z jego garażu. Najprawdopodobniej ktoś, kto miał klucz.

– Wnuczek?
– Tak myślę.
Jechali chwilę w ciszy, rozglądając się na boki.
– Napisałeś naczelnemu?
– Tak, odpisał, że jedzie. Powiadomił kome-ndanta.
Przemierzali kolejną wieś. Minęli kilka rozpadających się bliźniaków,

przedwojenny pałacyk, zamieszkany przez najbiedniejsze, wielodzietne
rodziny, zapuszczony staw i wreszcie wśród drzew wyłoniły się
nieużytkowane szopki i garaże.

Marek zwolnił do 10 km na godzinę.
– Tam stoi – Artur zniżył głos, jakby bandyci mogli go usłyszeć.
Marek zaparkował tak, by zablokować wyjazd czarnemu bmw.

***

– Co robimy? Chcesz tam teraz wejść? – Marek przerzucał nerwowe

spojrzenie z Artura na drogę. Naczelny z policją wciąż nie nadjeżdżali.

– Tam jest moja siostra – Artur walczył ze swoim strachem. Jeśli tam są

karki z bmw, a wszystko na to wskazywało, powalą ich jednym ciosem. –
Podejdźmy bliżej i posłuchajmy – postanowił.

Garaż miał małe okienko, dosłownie 20 na 20 cm. Nie wiedzieć czemu

znajdowało się pod samym zadaszeniem.

– Wejdę na te graty i zobaczę, co robią – zdecydował Artur.
– Wygląda na zakryte – zauważył Marek, ale jego kolega już montował

podest z osmolonego wiadra, deski i zardzewiałego zlewu.

Artur wszedł na ułożone jeden na drugim graty i z przykrością

stwierdził, że okienko zostało zasłonięte jakimś meblem. Miał się właśnie
podzielić informacją z Markiem, gdy misterna konstrukcja się zawaliła, a sam
wpadł w krzaki.

background image

***

Hałas przywrócił Alicji nadzieję.
– Ratunku!!! – krzyknęła najgłośniej, jak potrafiła.
Malina zamachnął się w jej stronę, ale przed ciosem osłonił ją

Zakapturzony.

Kark odepchnął go mocno i chłopak wylądował na ścianie. Szybko się

podniósł i rzucił napastnikowi na plecy. Z Maliny zdjął go jego kompan
i chemik wylądował dla odmiany na drzwiach.

***

– Tu jest Alicja! Wchodzimy – Artur wstał z krzaków lekko

poturbowany i zdecydowanie ruszył w kierunki drzwi budynku.

– Poczekaj – Marek przytrzymał go za ramię, gdy w garażu rozległa się

szarpanina. – Tam jest kilka osób. Musimy mieć jakąś broń. Kije, cegły, nie
wiem, cokolwiek...

– Mam pomysł! Wywołajmy ich na zewnątrz! – Artur ruszył w stronę

bmw z zamiarem wybicia szyby.

– Poczekaj! Nie możemy. Jeszcze szybciej nas załatwią. Musimy ich

wziąć z zaskoczenia.

W jednej chwili przerwali dyskusję i zwrócili się w stronę drzwi

garażowych, które niespodziewanie się otworzyły i ponownie zatrzasnęły.
Wybiegł z nich chudy chłopak z kapturem na głowie. Kiedy ich zobaczył,
zmienił kierunek i ruszył przez krzaki i pole.

Spojrzeli po sobie, ale nie zdążyli nic powiedzieć, bo co innego

przykuło ich uwagę. Przy samochodzie Marka zaparkował policyjny
radiowóz.

background image

WTOREK

Choć marzyła, by przespać cały dzień, wstała z łóżka, gdy tylko rozbrzmiał
dźwięk budzika. Wczoraj zadzwoniła do Ilony Zawadzkiej i umówiły się na
kawę w małej, a zarazem jedynej galerii handlowej Szarpanic. Włożyła
niebieskie jeansy, podkoszulek z Erikiem Cartmanem, ulubionym bohaterem
South Parku, i czerwone trampki. Oceniła swój stan w lustrze: wizerunkowa
przepaść między nią a Iloną pogłębiła się w ciągu ostatnich dwóch dni
kilkakrotnie. Twarz miała szarą i zmęczoną. Spojrzała na nadgarstki. Jej
siniaki przybrały fioletowy odcień. Mimo dyskomfortu nie zrezygnowała
z zegarka.

To Ilona pierwsza zauważyła dziennikarkę, która tymczasem niespokojnie
rozglądała się, stojąc w kolejce do bufetu.

– Pani redaktor, tutaj! – pomachała dziewczynie, a ta uśmiechnęła się

krzywo na przywitanie. Ilona miała wyrzuty sumienia, że nie powiedziała
o swoich podejrzeniach wcześniej. Może dziennikarka uniknęłaby porwania
i całego stresu.

Alicja zapłaciła za espresso oraz sernik i podeszła do stolika, który

zajmowała informatorka.

Postawiła tackę na stoliku, podała dłoń kobiecie i bez zbędnych

wstępów zaczęła wyjmować narzędzia swojej pracy: notes, dyktafon i aparat.

Ilona żywo zareagowała na wyłożone prze-dmioty.
– Żadnych zdjęć – zastrzegła i Alicja bez oporów schowała lustrzankę.
Kobieta poprosiła ją także o nieujawnianie nazwiska. Zgodziła się

jednak na nagranie rozmowy, by dziennikarka nie musiała notować, tylko
w spokoju wypiła kawę i zjadła ciasto.

Ilona, wieloletni przedstawiciel handlowy największego w Polsce

importera akcesoriów erotycznych, przypadkiem weszła w posiadanie
informacji o nielegalnych planach jednego z dyrektorów. Alicja domyśliła
się, że facet był jej kochankiem, ale że fakt ten nie wnosił nic do sprawy,

background image

taktownie nie zagłębiała się w ich relacje. Tak więc niejaki Grzegorz
Olszewski postanowił zainteresować zarząd spółki produkcją nowego środka,
będącego skrzyżowaniem johimbiny z ecstasy.

– Zarząd doskonale sobie zdawał sprawę, że taka mieszanka to

niebezpieczny narkotyk i udzielił Grzegorzowi nagany za sam pomysł –
mówiła Ilona. – Ten jednak kontynuował badania rynku. Okazało się, że
środek o roboczej nazwie ekstazyna może mieć duże wzięcie. Kiedy
ponownie poruszył temat na zebraniu, powołując się już na target i realny
zysk, zarząd zdecydował o jego odejściu ze spółki.

Ilona, jak zdradziła Alicji, domyśliła się, że Grzegorz nie zrezygnował

z idei. Widywała go bowiem w towarzystwie narkomanów, wśród których
szukał potencjalnych dilerów. Rozglądał się także za chemikiem, który miał
opracować recepturę i przyrządzić pierwszą partię produktu. Ewidentnie
zależało mu na czasie, bo wziął już zaliczki od kilku odbiorców z Niemiec
i Rosji.

– Pośpiech nie jest dobrym doradcą i bynajmniej nie trafił na

profesjonalistów, o czym już pani wie – zakończyła Ilona, spojrzała na
zegarek i oznajmiła, że spieszy się na spotkanie.

Alicja nie miała więcej pytań i kiedy kobieta wyszła z kawiarni,

zadzwoniła zdać relację naczelnemu.

***

Kiedy przekroczyła próg redakcji, przywitały ją oklaski. Jako pierwszy
uściskał ją naczelny, który nie dalej jak wczoraj pomagał policji
obezwładniać karków.

Kiedy Malina i jego kompan (o wyszukanym pseudonimie Łysy, jak się

potem okazało) usłyszeli hałas pod garażem, wpadli w szał. Dostało się
chemikowi, który, korzystając z tego, że wylądował na drzwiach, uciekł
przez nie gdzie pieprz rośnie. Niestety, jako „kucharz”, prędzej lub później
zostanie zatrzymany przez policję, która i tak ma powód do świętowania:
udaremniła milionową transakcję w narkotykowym światku i przymknęła
dwóch jej inicjatorów. Komendant od rana udzielał wywiadów
ogólnopolskim mediom.

Bohaterem dnia stał się również Artur, który skutecznie pospieszył

siostrze na ratunek. Gdyby nie jego dedukcja, nie wiadomo, jak by się to

background image

skończyło. Rano była w ich domu telewizja. Reporterka zapytała Artura, czy
nie myślał o zostaniu policjantem. Alicja, która krępowałaby się zadać takie
pytanie nawet przedszkolakowi, przewróciła oczami. Tymczasem jej naiwny
brat zaczął poważnie zastanawiać się nad wstąpieniem do szkoły policyjnej.

Kiedy wszyscy ją wyściskali i zapytali o samopoczucie, usiadła

z Rafałem przy jego biurku.

Naczelny znał ją na tyle, by pominąć ceregiele.
– Do 15 muszę mieć tekst. Wyrobisz się?
– Tak, zaraz przysiądę i napiszę.
– Mam dla ciebie zdjęcia z „obławy” i kilka wypowiedzi: komendanta,

lekarza, dyrektora szkoły, a nawet Tośka Figla. Aneta przeklepała już
wszystko z dyktafonu. Prześlę ci na maila.

– Dzięki – odparła krótko, chociaż zauważyła, że chce dłużej pogadać.
Przez chwilę tylko na nią patrzył.
– Znasz tego chłopaka, co uciekł? Tego kucharza?
– Tak, pomagałam mu w magisterce.
– Ty im piszesz, a potem nie potrafią nawet dragu zrobić – roześmiał

się.

– Tylko pomagałam – podkreśliła, powstrzymując uśmiech.
– W sumie dobrze się stało, bo ten ich supernarkotyk nie miał żadnych

uzależniających właściwości. Jeszcze trwają badania, ale najpewniej
powodował tylko takie skutki, jakie opisywaliśmy. Może kucharzowi się, że
tak powiem, upiecze. Ale tym karkom, jak ich nazywasz, za wciąganie do
dilerki nieletnich i rozprzestrzenianie podejrzanych substancji – na pewno
nie.

– Na ich miejscu cieszyłabym się z więzienia. Ten ich klient na pewno

już wie, co chcieli mu opchnąć.

– Zapewne wkrótce do nich dołączy. O porwaniu też napiszesz?
– Nie, daruję sobie.
– Nie wspomnisz o wspaniałomyślności swojego brata? – roześmiał się.
– Wystarczy mu tej sławy – również się uśmie-chnęła.
– He, he. Dobra, nie zatrzymuję cię. Pisz i wrzucamy. Masz całą trójkę.
Wstała i ruszyła w stronę aneksu. Najpierw musi wypić mocną kawę.
– Alicja? – naczelnemu zmienił się głos.
– Co?
– Idź, proszę, do lekarza.

background image

– Nie mam dziś czasu – od zawsze wolała się leczyć sama i do lekarza

chodziła jedynie po recepty. Zresztą poza mdłościami i zawrotami głowy nic
jej było.

– Pójdziesz jutro?
– Ale nic...
– Proszę.
– Boże... No, zobaczę.

background image

ŚRODA

Szarpanice Gdańskie. Sprawa masowych omdleń wyjaśniona

BYLIŚMY POD WPŁYWEM NARKOTYKU!
Alicja Rokicka, Rafał Szyszka

17 zatruć w ciągu 7 dni, mdłości, omdlenia, bóle brzucha – zdarzenia
z Szarpanic Gdańskiech zapewne nie wstrząsnęłyby całym krajem,
gdyby ich przyczyną nie był... narkotyk!

Zaczęło się niepozornie: zasłabł właściciel sex-shopu „Figielek”. Dopiero
kilka dni później dla przedsiębiorcy stało się jasne, że zatruł się oparami
nielegalnej substancji, która w niewyjaśniony wciąż sposób znalazła się
w jego sklepie.

– Feralnego dnia pracowałem na zapleczu. Wyszedłem na sklep dopiero

wtedy, gdy usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła – mówi Antoni Figiel,
właściciel sex-shopu w centrum Szarpanic. – Nie wiem, kto rozbił krople
w moim sklepie. Chwilę później straciłem przytomność.

Niebezpieczny narkotyk w Szarpanicach

– Te krople to ekstazyna, będąca miksem johimbiny, czyli kropel

o silnym działaniu pobudzającym i podniecającym, z ecstasy, twardym
narkotykiem – zdradził nam nasz informator, którego personalia stanowią
tajemnicę dziennikarską. – Osoba, która chciała rozpowszechnić substancję,
zaangażowała do pracy dilerów i chemika – ten miał przygotować recepturę
i stworzyć pierwszą partię produktu.

Sprawcy ujęci

Współpracowników do interesu pomysłodawca upatrzył sobie właśnie

w gminie Szarpanice. Dwaj dilerzy, którzy do rozpowszechniania narkotyku
zatrudniali głównie nieletnich, są już za kratami. Wkrótce zarzuty usłyszą
chemik oraz inicjator całej akcji – jak nieoficjalnie ustaliliśmy – biznesmen

background image

z województwa warmińsko-mazurskiego.

– Tak zwaną dilerką zajmowali 30-letni Krystian M. i 28-letni Ireneusz

S. Pierwszy z nich był notowany za rozbój, a drugi za prowadzenie
samochodu pod wpływem alkoholu – mówi asp. sztab. Zenon Kołodziej,
kierownik Posterunku Policji w Szarpanicach Gdańskich. – Za
rozpowszechnianie narkotyków i zmuszanie do tego czynu nieletnich grozi
im 15 lat pozbawienia wolności. Obecnie policja ustala miejsce pobytu
mężczyzny, który brał udział w produkcji narkotyku. Zatrzymani sprawcy
wskazali magazyn, w którym przechowywano nielegalną substancję. Policja
zabezpieczyła 2000 butelek kropel.

– Czy wiadomo, od kogo mieszkańcy gminy Szarpanice otrzymali

zlecenie? – zapytaliśmy.

– Policja prowadzi czynności wyjaśniające i na chwilę obecną nie mogę

udzielić więcej informacji – odparł komendant.

Jak się otruliśmy?

Jak podaliśmy, Antoni Figiel zasłabł, gdy nawdychał się oparów kropel,

które ktoś umyślnie bądź przypadkowo rozbił w jego sklepie. A jak
w styczność z nielegalną substancją weszły pozostałe osoby skarżące się na
mdłości, bóle brzucha, zasłabnięcia, a nawet utratę przytomności? I dlaczego
gros tej grupy stanowili uczniowie myszewskiego gimnazjum?

– Z przykrością przyznaję, że dilerzy znaleźli sposób, by dostać się na

teren szkoły, i poczynili próby zainteresowania substancją uczniów naszej
szkoły – mówi Bogdan Zalewski, dyrektor gimnazjum w Szarpanicach. –
Wychowawcy klas rozmawiali już z uczniami. Kilkoro chłopców przyznało,
że takie propozycje się pojawiały. Jednocześnie zapewnili, że nie byli
zainteresowani narkotykiem.

– Dlaczego więc nikt nie zgłosił takiej sytuacji nauczycielom lub

rodzicom? – zapytaliśmy.

– Uczniowie zbagatelizowali problem, jednak zostali uczuleni przez

nauczycieli i panią pedagog, by na przyszłość wszelkie podejrzane sytuacje
zgłaszać dorosłym.

Co nam grozi?

Mieszkańcy Szarpanic, zwłaszcza rodzice uczniów, którzy mieli

styczność z felerną ekstazyną, boją się skutków działania narkotyku.

background image

– Nie ma powodów do obaw – uspokaja lek. med. Halina Małkowska-

Rostkowska, dyrektor szarpanickiegokiego szpitala. – Wszyscy
poszkodowani, którzy do nas trafili, przeszli niezbędne badania. Wykluczyły
one obecność niebezpiecznych dla zdrowia substancji, w tym narkotyków,
leków psychotropowych i innych środków uzależniających. W zależności od
tego, jak długo osoba była narażona na działanie kropli, różne okazywały się
reakcje organizmu na nie: mdłości, bóle brzucha, osłabienie organizmu,
zasłabnięcie i w skrajnych przypadkach utarta przytomności. Żaden z tych
objawów nie wywołał poważnych skutków. Jestem pewna, że analiza
substancji potwierdzi moje przypuszczenia, iż nic nikomu nie grozi. Możemy
mówić o szczęściu, że narkotyk się nie udał.

***

Robak pędził co sił samochodem teściowej, która tymczasem w duecie z jego
żoną lamentowała na tylnym siedzeniu.

Jakieś dwadzieścia minut temu Mariolka spokojnie oznajmiła, że

odeszły jej wody i musi na porodówkę. Robak zapytał więc teściową, czy
może pożyczyć jej astrę. Wówczas rozpętało się piekło. Teściowa od razu
zaczęła krzyczeć na Robaka. Miała pretensje, że czekał do ostatniej chwili na
poród Mariolki, zamiast już dawno zawieźć ją do szpitala. Gdy Mariolka
wybuchła płaczem, przeżywając, że straci dziecko, bo nie dotrą do szpitala na
czas, teściowa przypomniała sobie, że jej córka ma jeszcze miesiąc do
porodu. Zasugerowała jednocześnie, iż rzekome wody płodowe to na pewno
coś innego. Kiedy pakował obie kobiety do astry, jego żona przeżywała
akurat, że urodzi niedorozwiniętego wcześniaka. Teściowa spojrzała
wymownie na Robaka i znów na córkę, dając jej do zrozumienia, że nie
powinna się dziwić, jeśli tak się stanie. Mariolka na nowo wybuchła płaczem.

***

Wójt Tomaszewski kompletnie zignorował dzwoniącą komórkę. Zaczytał się
w artykule „Szumowin” na temat ostatnich omdleń, zasłabnięć i innych
dziwnych rzeczy, które działy się w jego gminie. Dobrze, że sprawa wreszcie
się wyjaśniła i przed samymi wyborami udało się zamknąć tutejszych
ćpunów. Dilerzy! No proszę, jak to moda na głupoty i do Szarpanic

background image

przyszła...

Grunt, że Robak nie okazał się ćpunem, a tym samym nie przysporzył

mu problemów przed wyborami. Swoją drogą, szkoda, że dziennikarka nie
pokusiła się o sprostowanie ostatnich informacji...

***

Robak próbował dodzwonić się do teścia, by użył swoich wpływów
w szpitalu i żeby Mariolce zrobili cesarkę. Całą ciążę mu powtarzała, że boi
się naturalnego porodu. W dodatku w jej opinii miał on być szkodliwy
zarówno dla matki, jak i dziecka.

Teściowa dla odmiany darła koty z lekarzami. Stał na korytarzu, ale

doskonale słyszał, o czym mowa na dyżurce. Tomaszewska zagroziła
lekarzom, że pójdą na bruk, jak Mariolce coś się stanie.

Robak postanowił wrócić do swoje żony, która na polecenie

pielęgniarek robiła właśnie przysiady przy łóżku.

***

Tosiek nie posiadał się ze szczęścia. Ilona przyjęła jego zaproszenie na
wcześniejszy obiad. Siedzieli w najlepszej restauracji Szarpanic. Tosiek
zamówił krewetki w cieście oraz wino na aperitif i zanim kelnerka przyniosła
im główne dania, przeszli na ty.

– Widziałeś dzisiejszą gazetę? Piszą o tobie – Ilona wyjęła z czerwonej,

skórzanej i całkiem sporej torebki najnowszy numer „Nowin”. Miała dziś na
sobie sukienkę w czarno-białą pepitkę i czarne szpilki.

– Tak, widziałem. Powiem nieskromnie, że niejako przyczyniłem się do

rozwiązania tej sprawy.

– Naprawdę? – szczerze zainteresowana, nachyliła się w jego stronę.

Zanim przeszedł do wyjaśnień, nerwowo przełknął ślinę. Ta kobieta działała
na niego jak, nie przymierzając, narkotyk.

– Ta substancja, którą rozprowadzano, znalazła się w moim sklepie –

urwał, żeby wywrzeć lepsze wrażenie.

– Jak to? – nachyliła się jeszcze bardziej. Teraz miał przed oczami jej

duże piersi. Przełknął ślinę.

– Mój sąsiad, Piotruś, wszedł w dilerkę tych kropli. Przyniósł je do

background image

sklepu, żebym pomógł mu w sprzedaży. Poza tym wiedział, że akurat wyszła
mi johimbina i czekam na przedstawiciela z hurtowni. Byłem akurat na
zapleczu, więc czekał w sklepie. Jedna z butelek spadła na płytki i się rozbiła.
Zemdliło go i wybiegł. Chwilę po tym, jak je sprzątnąłem, straciłem
przytomność. Dalszy ciąg znasz.

– Dobrze, że z tego wyszedłeś – powiedziała miękko i ujęła jego dłoń.
Od uduszenia się własną śliną Tośka uchroniła nadchodząca kelnerka.
– O, nasze jedzenie – zapowiedziała wesoło Ilona i odsunęła się na

pierwotną odległość.

***

– Gdzieś ty się, kobieto, znowu szlajała? – Szymonowi Nowakowi,

lekarzowi rodzinnemu Alicji i miejscowemu radnemu (w małych
miejscowościach na swych przedstawicieli w radzie wybierano z reguły
ludzi, którzy „mieli szkoły”), dopisywał humor, gdy badał ją pod kątem
wstrząśnienia mózgu. Tradycyjnie nic nie powiedziała, tylko westchnęła
niecierpliwie, gdy świecił jej w oczy, każąc patrzeć w górę. Wcześniej
wypisał jej skierowanie na tomografię. Ostatnio była u niego po coś od bólu,
kiedy pogryzł ją pies ludzi, do których przyjechała na reportaż. Chcieli, by
opisała ich konflikt z Pocztą Polską. Pies okazał się szczepiony, a pretensje
mieszkańców Jasieńca kompletnie nieuzasadnione.

Z Nowakiem, który był trzydziestopięcioletnim, siwiejącym kawalerem,

jak z wieloma radnymi, poza oficjalnymi spotkaniami była na ty.

Choć za większością lokalnych rajców nie przepadała, Nowaka nawet

lubiła. Pamiętała, od jakiego momentu. Kiedyś, znużony obradami sesji bądź
zmęczony po nocnym dyżurze, przysnął na posiedzeniu. Zanim sąsiad go
szturchnął, Alicja zdążyła zrobić zdjęcie i w najbliższą środę wszyscy
chwalili jej złośliwy komentarz. Słowa uznania skierował do niej również
sam Nowak. W dniu wyjścia owego numeru „Nowin” spotkali się na
zebraniu Komisji Zdrowia i Opieki Społecznej, której, jako jedyny medyk
w radzie, był przewodniczącym. Wstał po zakończeniu obrad od owalnego
stołu, podszedł do niej, gdy akurat zbierała swoje rzeczy z jednego z krzeseł
dla publiczności, i powiedział: „Wie pani co (z naciskiem na pani), nie mam
żadnych powodów, żeby panią lubić, ale panią lubię. I bardzo mi się podoba
pani sarkazm”.

background image

Później śmiali się z tego, pijąc szampana na spotkaniu opłatkowym VIP-

ów gminy Szarpanice (urzędników, radnych, przedsiębiorców i księży).

– Teraz możesz napisać, że wkrótce wyrzucą mnie z rady za chlanie

i spanie – zażartował. Z poważną miną odpowiedziała, że się zastanowi.

– Przepisać ci coś od bólu? – odłożył małą latarkę i spojrzał na nią zza

szkieł krótkowidza.

– Ketonal forte poproszę – posłała mu przymilny uśmiech.
– Tylko nie bierz ich na byle co – siadł do biurka i wyjął bloczek recept.

– Chcesz L4 na kilka dni? – zwrócił się do niej po chwili.

Spojrzała na niego wymownie.
– Jak chcesz. Ale moim zdaniem jesteś permanentnie przemęczona.
– Dzięki. Powtórzę to mojemu szefowi.
– Kup sobie chociaż magnez, pyskolu.
– Pyskolu! – prawie zawyła ze śmiechu. – Nie wierzę, że zostawiłam

dyktafon w domu!

– Jak chcesz, to nazwę cię tak jeszcze raz. Może przy kolacji? – spojrzał

na nią uważanie, co oznaczało, że żarty się skończyły. Szymon Nowak od
dwóch lat niestrudzenie proponował jej randki, a ona konsekwentnie
odmawiała.

– Piszesz czy gadasz? – odparła ze śmiechem, ale poczuła ukłucie

w sercu, gdy nagle posmutniał.

– Masz, pyskolu – podał jej receptę.

***

Gdy wsiadła do golfa, przypomniał jej się tłumik. Jeszcze dziś umówi się do
mechanika. Zanim ruszyła, sięgnęła do torebki po dzwoniącą komórkę.
Naczelny.

– Co powiedział Nowak?
– Że jestem permanentnie zmęczona.
– Co jesteś?!
– Że nic mi nie jest. Czego chcesz?
– Wójtowi urodził się wnuk. Podjedź na porodówkę pstryknąć fotę.

Ponoć nie posiada się ze szczęścia. Moja informatorka twierdzi, że nazwał
Robaka synem.

– Koloryzuje.

background image

– Też tak sądzę. Pojedziesz?
– Wiesz, że nie cierpię dzieci. Zwłaszcza noworodków – przypomniała

mu z uśmiechem, odpalając jednocześnie samochód.

– Nie mam kogo wysłać. Policzę ci podwójnie.
– Potrójnie – starała się brzmieć butnie.
– Zgoda.
Uśmiechnęła się do komórki, zanim ją odłożyła. Nie miała wątpliwości,

że naczelny zrobił to samo.

C.D.N.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Magda Bielicka Lista Historia zbrodni niedoskonałych
Magda Bielicka Lista Historia zbrodni niedoskonałych
Magistrala ISA 2
praca magisterska Akty kończące ogólne postępowanie administracyjne
praca-magisterska-a11406, Dokumenty(2)
praca-magisterska-a11222, Dokumenty(2)
Magistrala CAN i zamrożone ramki, Diagnostyka dokumety
24 og, Studia, Pedagogika opiekuńcza i resocjalizacyjna - st. magisterskie, Pedagogika ogólna
praca-magisterska-6811, Dokumenty(8)
Wykad 3, Dokumenty STUDIA SKANY TEXT TESTY, ADMINISTRACJA UNIWEREK WROCŁAW MAGISTER, POŚ - PRAWO OCH
praca-magisterska-a11186, Dokumenty(2)
praca-magisterska-7383, Dokumenty(2)
Metody treningowe, Mikołaj praca magisterska
praca-magisterska-a11473, Dokumenty(2)
W.IV - 27.11.2010, Fizjoterapia, fizjoterapia, magisterka, Pedagogika
praca-magisterska-6699, Dokumenty(8)
cytaty Czego o świecie nie wiemy, magisterka, magisterka, cytaty 2 rozdział
Akcjologa pracy socjalnej Dr A, Pedagogika studia magisterskie, Akcjologia pracy społecznej
praca-magisterska-7444, Dokumenty(2)

więcej podobnych podstron