Pod anteną Radia Wolna Europa - Nadkomisarz czy zarządca domu?
Kazimierz Zamorski
Tytul
Pod anteną Radia Wolna
Europa - Nadkomisarz czy
zarządca domu?
Autor
Kazimierz Zamorski
Miejsce wydania Poznań
Wydano w roku
1995
ISBN
Wydawnictwo
WERS
Adres
wydawnictwa
60-962 Poznań 22
skr. poczt. 59
Tel:
Fax:
Adres
wydawnictwa w
internecie
Email
Elektroniczna
wersja ksiazki
fragment ksiazki Kazimierza
Zamorskiego "Pod anteną
Radia Wolna Europa"
zatytułowany "Nadkomisarz czy
zarządca domu?"
fragmenty publikowane w kwietniu 2001 na łamach
"
Prezes Edward Moskal pisze, że "Jan Nowak-
Jeziorański pracował dla hitlerowców jako ich
zaufany i lojalny zarządca przejętego mienia
pożydowskiego". Fakt tej współpracy ujawnili już
dawniej współpracownicy Radia "Wolna Europa",
m.in. wybitny sowietolog Kazimierz Zamorski w
książce "Pod anteną Radia Wolna
Europa"(Wydawnictwo WERS, Poznań 1995). W
rozdziale "Nadkomisarz czy zarządca domu"
dokładnie opisał sprawę zarzutów wobec "Kuriera z
Warszawy" i jego wstydliwych dziur w życiorysie.
Przedrukowujemy ten fragment książki, by
wyjaśnić wątpliwości nagromadzone wokół spraw
podnoszonych przez E. Moskala.
"Leżących się nie bije", tłumaczył mi w liście z 2
marca 1982 redaktor "Kultury", usiłując
nakłonić mnie do zgody na poważne cięcia w
Jan Nowak-Jeziorański
Fot. J. Żdżarski JR
Ich begegnete dem Herrn Jan Jeziorański, der
nunmehr als Jan Nowak bekannt ist und als
Direktor der polnischen Abteilung des Radio
Freies Europa angestellt ist, aus dienstlichen
Anlaessen mehrmals in den Raeumen der
Kommissarischen Verwaltung Sichergesichter
Grundstuecke
in
Warschau.
Johann
Kassner
Muenchen, den 22. April 1970
końcowym odcinku mych wspomnień z pracy "Pod anteną 'Radia Wolna Europa'". Tym
leżącym miał być Jan Nowak, recte Zdzisław Jeziorański, były dyrektor Rozgłośni Polskiej
tego radia, wtedy od siedmiu lat na waszyngtońskim wygnaniu.
Leżący? Nic podobnego. "On bardzo stoi, ba, podskakuje i z miejsca na ołtarzu zrezygnować
nie zamierza", replikowałem w dniu 10 marca, wyliczając wiele innych argumentów, z
których przytoczę tu tylko ostatni, szósty, gdzie przypomniałem, że w swej relacji ("Kultura",
styczeń-kwiecień 1982) "Nie pominąłem niewątpliwych zalet Nowaka, oddając co cesarskie
cesarzowi ('wspaniały szef stacji'), więc tak bardzo stronniczy czy zajadły nie jestem. Ponadto
nie wiem, dlaczego robić z Nowaka świętą krowę; Nixon na przykład to też był kawał drania,
a przy tym niezły prezydent".
Ostatecznie, po telefonicznych targach, uległem "za kooperatywność". Redakcja podziękowała,
przyznając - na otarcie łez - że "bardzo wielkie skróty" zaaprobowałem z "największą niechęcią",
("Kultura", kwiecień 1982, s. 79).
W latach 1974-1975 nie brak było oznak, że Jan Nowak, jeśli już nie leżał, był bliski tego, że go
położą. A że nie położyli... Różnie różni mówią. Domyślam się, że jego odejście w infamii byłoby
bardzo nie na rękę amerykańskiemu kierownictwu, przecież przez blisko ćwierć wieku uchodził - i
słusznie - za najlepszego, spośród pięciu, kierownika rozgłośni. Pozwolono mu więc odejść, jeśli
nie w chwale, to bez skandalu.
Chodziło o lukę w życiorysie, względnie niezgodne z prawdą podanie czasu przynależności do AK:
według Nowaka od 1939 do końca wojny, faktycznie od połowy 1941 roku. Ostatecznie taki
drobiazg można darować, zapisując na konto wybujałej ambicji. Ale gdy się okaże, że tę lukę w
życiorysie wypełnia epizod dotychczas starannie przemilczany i co najmniej kłopotliwy, na dobitek
wykorzystany przez przeciwnika, z którym prowadzi się walkę propagandową nie tylko o idee,
sprawa zaczyna być poważna. I powstaje pytanie: dlaczego przemilczał, dlaczego ukrył?
W 1974 roku ukazało się drugie wydanie wspomnień Andrzeja Czechowicza "Siedem trudnych lat".
Odnośne "organy" postarały się o to, by to wydanie, tak jak poprzednie z 1973 roku, trafiło nie tyle
pod strzechy, ile na biurka osób w taki lub inny sposób związanych z RWE, względnie w jego
działalności zainteresowanych, i to nie tylko w Monachium.
W drugim wydaniu owych "trudnych lat" zamieszczono odbitkę sporządzonego w języku
niemieckim dokumentu, którego polskie tłumaczenie podaję, ze względu na jego wagę, w pełnym
brzmieniu:
OŚWIADCZENIE Z MOCĄ PRZYSIĘGI
Ja, Johann Kassner, zam. przy Altoettingerstrasse 4/11, 8 Muenchen 80, oświadczam niniejszym,
jak pod przysięgą, że bracia Henryk Jeziorański, zam. w Chicago, Illinois, USA, i Jan
Jeziorański, obecnie w Monachium, byli zatrudnieni w latach 1940-1942 jako oficjalnie i
urzędowo zatwierdzeni nadkomisarze w Komisarycznym Zarządzie Zabezpieczonych
Nieruchomości w Warszawie, w Polsce.
Komisaryczny Zarząd Zabezpieczonych Nieruchomości jako oficjalny urząd władzy okupacyjnej,
zarządzał nieruchomościami przejętymi od żydowskich właścicieli.
Pana Jana Jeziorańskiego, który obecnie znany jest jako Jan Nowak i jest zatrudniony jako
dyrektor polskiego działu Radia Wolna Europa, spotykałem wielokrotnie z okazji służbowych
kontaktów w Biurach Komisarycznego Zarządu Zabezpieczonych Nieruchomości w Warszawie.
podpis Johann Kassner
Monachium, 22 kwietnia 1970
nr dok. 2863 Fr
Potwierdzam niniejszym prawdziwość powyższego, przeze mnie uznanego jako prawnie ważnego
podpisu pana Johannesa Kassnera, emeryta, w 8 Monachium 80, Altöttinger-Str. 4, żonatego,
pozostającego w prawnie ważnym stanie małżeńskim, legitymującego się swym niemieckim
paszportem.
Monachium, 22 kwietnia 1970
pieczęć okrągła i podpis:
Dr Karl Friedrich
Notar
W swych wspomnieniach zatytułowanych "Polska z oddali" (Odnowa, Londyn 1988) Jan Nowak
twierdzi, że Kassner "brał w czasie wojny udział w rabunku mienia żydowskiego", ponadto wydał
w ręce gestapo działaczkę PPS, Anne Golde, za co został skazany przez AK na śmierć, której
uniknął, bo się spóźnił na jakieś tam spotkanie. Towarzysz partyjny Golde, Tadeusz Podgórski,
"zaraz po wojnie zgłosił nazwisko Kassnera na listę zbrodniarzy wojennych".
Do "rabunku mienia żydowskiego" Kassner miał niewątpliwie niejedną okazję, o czym Zdzisław
Jeziorański, jako jego kolega po fachu, musiał dobrze wiedzieć. W jednym z listów byłej żony
Kassnera wyczytałem, że legitymacja Komisarycznego Zarządu "otwierała nieliczne przejścia
prowadzące do getta i pozwalała na wyjście zeń bez podlegania osobistej kontroli". Czy Kassner z
tej możliwości "rabunku" korzystał, nie wiem. Znany mi jest natomiast epizod, który można uważać
za wyjątkowy, podważa jednak oskarżenie o żerowaniu na żydowskim losie.
Przemysłowiec warszawski, z zawodu chemik, Zdzisław Gorian-Starzewski (niegdyś Goldberg)
miał w Warszawie fabrykę tworzyw sztucznych, w której wyrabiał m.in. opakowania, jakich
poważnym odbiorcą był Władysław Adamczewski, właściciel dużej fabryki kosmetyków. Gdy stało
się jasne, że fabryka opakowań może znaleźć się wśród "zabezpieczonych nieruchomości",
Adamczewski, do którego Gorian-Starzewski zwrócił się o radę, wskazał Kassnera jako tego, który
formalnie może przejąć obiekt na własność, co też nastąpiło. Tuż po wojnie, gdy tylko stało się to
możliwe, Kassner zwrócił prawowitemu właścicielowi całe wyposażenie fabryki, "do ostatniej
śrubki", jak to w rozmowie ze mną podkreśliła córka Goriana-Starzewskiego, pani Joanna Kranc.
Te powiązania miały swój epilog na początku lat pięćdziesiątych, gdy Gorian-Starzewski znalazł się
w więzieniu za to, że ułatwił swego czasu ucieczkę za granicę Adamczewskiemu,
skompromitowanemu potem w aferze Bergu. Równocześnie toczył się zaocznie proces Kassnera o
owe "zbrodnie wojenne" i UB nalegało, zresztą bez skutku, na Goriana-Starzewskiego, kusząc go
obietnicą wolności, by obciążył swymi zeznaniami Kassnera.
Nie wiem, jak się ten proces skończył, faktem jest, że - jak ubolewa Jan Nowak - "władze PRL nie
przekazały informacji o Kassnerze do Centralnej Kartoteki Przestępców Wojennych w
Ludwigsburgu". Z czego autor "Polski z oddali" wysnuwa wniosek, że Kassner został zwerbowany
przez wywiad PRL, bo dwa razy po wojnie jeździł do Polski, nawet ożenił się tam "po raz trzeci z
Polką", i te "zbrodnie wojenne" tak mu na sucho uszły.
Autentycznym członkiem wywiadu, tym razem brytyjskiego, o czym Jan Nowak nie wspomniał -
domyślam się, że nie wiedział, bo gdyby wiedział, mógł ten fakt pięknie rozegrać na własną
korzyść - był kniaź Bazyli Koczubej, określony w "Polsce z oddali" jako "dyrektor komisaryczny
zarządu", co o tyle nie jest ścisłe, że Koczubej, jakkolwiek miał tytuł dyrektora, był tylko szefem
personalnym, przez którego ręce przeszło chyba podanie Zdzisława Jeziorańskiego o pracę,
natomiast dyrektorem był adwokat niemiecki dr Eitner. Niezmiernie ciekawe wspomnienie o
kniaziu pt. "Wywiad brytyjski w okupowanej Warszawie" opublikował w londyńskich
"Wiadomościach" (nr 1408, 25 marca 1973) Adam Zieliński.
Jan Nowak był zbyt zajęty sprawami rozgłośni, więc nie miał czasu - co jest zrozumiałe - na
czytanie prasy emigracyjnej, chyba że mu zwrócono uwagę na coś trefnego lub pochlebnego.
Domyślam się więc, że wspomnienie o kniaziu Koczubeju uznano za niewarte drogocennego czasu
szefa. W przeciwnym razie, w chwili pojawienia się oświadczenia Kassnera, Jan Nowak, zamiast
głowić się nad tym jakby to skutecznie obsmarować oszczercę, mógł oświadczyć: tak, byłem
nadkomisarzem na zlecenie wywiadu brytyjskiego, do którego zwerbował mnie kniaź Koczubej. I
mucha nie siada! Co? Sprawdzić? Gdzie?
Rewelacje Kassnera nie były dla mnie zaskoczeniem. Już w 1969 roku doszły mnie słuchy, jakich
potwierdzenie znalazłem potem w "oświadczeniu" przytoczonym w książce Czechowicza. Ich
źródłem był - jak mi mówiono - Tomasz Rzyski, prezes Koła Lotników w Sao Paolo. Nie były też
zaskoczeniem dla Jana Nowaka, któremu treść tego dokumentu przekazali w lecie 1972 roku
Amerykanie, ale sprawę utopił prezes Komitetu Wolnej Europy William Durkee, który
zaintrygowanym senatorom "odpowiedział od ręki, że życiorys Jana Nowaka jest powszechnie
znany, był on trzykrotnie awansowany, otrzymał największe polskie odznaczenia bojowe, Virtuti
Militari, a od Anglików Królewski Medal za Odwagę. Obowiązki dyrektora spełnia od dwudziestu
lat i organizacja odnosi się do niego z pełnym zaufaniem" ("Polska z oddali", str. 338).
Stawiając tak kategoryczną odpowiedź, Durkee mógł opierać się na kwestionariuszu ("Biographical
Information Form") z 1971 roku, gdzie Nowak zapodał, że w latach 1939-1945 był w Polish
Underground Arm (Polish Home Army), co Amerykanin przyjął w dobrej wierze za miarodajne. Że
kłóciło się to z innymi późniejszymi zapodaniami (Armia Krajowa od połowy 1941 roku,
komisarzowanie w latach 1940-1942), o tym nie mógł wiedzieć. W każdym razie szafa grała. Te
krzyże i medale swoje zrobiły.
Jak długo książka Czechowicza była dla niewtajemniczonych jedynym źródłem "oszczerstwa", w
zespole Rozgłośni rozważano raczej szeptem, czy to może być prawda i na ogół zakładano - nie bez
ulgi - że dokument Kassnera to falsyfikat, nad czym przejdzie się do porządku dziennego, jak nad
szeregiem poprzednich niezbyt wybrednych paszkwilów na szefa.
Prawdziwą burzę rozpętał dopiero artykuł Joachima G. Görlicha pt. "Polskie napaści" z podtytułem
"Zastanawiające wpadki w Radio Wolna Europa", opublikowany w dniu 20 września 1974 w
kolońskim tygodniku "Rheinischer Merkur". Powołując się na drugi tom wspomnień Czechowicza,
Görlich stwierdził, że ten oskarża Jana Nowaka-Jeziorańskiego, "że był nazistowskim
Treuhänderem. Zarzut kolaboracji obciąża poważnie, a o wydawniczej sensacji książki świadczy
fakt, że gdy ukazała się na Zachodzie, w okamgnieniu została rozsprzedana".
Do dziś nie mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego Jan Nowak, będąc w 1972 roku ostrzeżony o
poważnym oskarżeniu, nie przygotował jakiejś przekonującej obrony i artykuł Görlicha wyraźnie
go zaskoczył. Nie byłem świadkiem sceny, którą tu opiszę, odtwarzam ją na podstawie opowiadania
Tadeusza Nowakowskiego, przekazanego nam - tj. mnie i mej żonie Urszuli - przy kawie w
kantynie RWE, które zanotowałem na gorąco i przechowałem w teczce oznaczonej hasłem
"Treuhänder oder Hausverwalter". Data wspomnianej sceny: 21 września 1974, miejsce, nie ręczę,
ale chyba Frankfurt n. M., okazja 50-lecie kapłaństwa infułata Edwarda Lubowieckiego.
"Więc siedzimy tam, w jakiejś gospodzie czy restauracji, po tej okropnej uroczystej nudzie
trwającej bite cztery godziny, ja oczywiście osobno, bo z Wiśką, czyli z tą wulgarną Jadwigą
Nowakową, nie rozmawiam, po co ma mnie obrażać, więc podchodzi do mnie Nowak i powiada:
przecież to nie wypada tak osobno siedzieć, co ludzie powiedzą. Więc nolens volens przysiadam się
do ich stolika. Nowakowa tak jakoś źle wyglądała, blada, przybita, więc Nowak ją pyta, co z tobą,
jak się czujesz, a ona: jak ja się mam czuć, jak tu takie i wyciąga z torebki tę gazetę, Nowak robi
taki ruch, jakby chciał tę gazetę z powrotem wsadzić do torebki, ale ona mówi, dlaczego, więc on
czerwienieje i powiada, ale - tu Nowakowski rozgląda się bezradnie po sali - czy kto to potwierdzi?
Bo Nowak daje gazetę Lulowi Łubieńskiemu, ale Lulu nagle gubi okulary, szuka ich, czyści,
jednym słowem tak jakoś wyłącza się, a Nowak powiada: tak, oczywiście, musiałem tam być,
musiałem udawać, że tam pracuję, ale dzięki temu mogłem działać w AK, miałem doskonałe alibi,
mogłem być w akcji N, mogłem rozwozić te materiały nie tylko po Polsce, ale po Niemczech...".
Prezes Edward Moskal pisze, że "Jan Nowak-Jeziorański pracował dla hitlerowców jako ich
zaufany i lojalny zarządca przejętego mienia pożydowskiego". Fakt tej współpracy ujawnili już
dawniej współpracownicy Radia "Wolna Europa", m.in. wybitny sowietolog Kazimierz Zamorski w
książce "Pod anteną Radia Wolna Europa"(Wydawnictwo WERS, Poznań 1995). W rozdziale
"Nadkomisarz czy zarządca domu" dokładnie opisał sprawę zarzutów wobec "Kuriera z Warszawy"
i jego wstydliwych dziur w życiorysie. Przedrukowujemy ten fragment książki, by wyjaśnić
wątpliwości nagromadzone wokół spraw podnoszonych przez E. Moskala.
A co było przedtem? Zanim się te materiały
rozwoziło? Bardzo sugestywnie i przekonująco
opisuje Jan Nowak swą karierę w organizacji
podziemnej: "Jest marzec 1941 roku". To
pierwszy kontakt. Potem, "w czasie tej następnej
rozmowy", dowiaduje się, że ma do czynienia z
członkiem Związku Walki Zbrojnej, który
kieruje go do ludzi mających umożliwić mu pracę
w Komisarycznym Zarządzie Zabezpieczonych
Nieruchomości. "W dwa tygodnie później
objąłem administrację dwóch sporych kamienic
na Królewskiej i otrzymałem Arbeitskartę...
późną wiosną 1941 roku składałem przysięgę
organizacyjną ZWZ" ("Kurier z Warszawy",
Odnowa, Londyn 1978, s. 44-46). Bliższą definicję
określenia "późną wiosną 1941 roku" można było
wyczytać w liście Jana Nowaka ogłoszonym w
"Rheinischer Merkur" dnia 6 czerwca 1975 r.:
"Od połowy roku 1941 byłem czynny w polskim
ruchu oporu przeciw nacjonalnemu
socjalizmowi". I znów pytanie: a co przedtem?
Dziura w życiorysie. Tak to określił Jerzy
Jankowski, redaktor ukazującego się we Francji
periodyku "Polska w Europie" (nr 6-12/1975), a gdy
Nowak zareagował, wyliczając swe ordery i medale,
Jankowski listem z 30 stycznia 1976 r. replikował:
"Twierdzi Pan, że Pana przeszłość jest mi dobrze
znana, a z kontekstu wynika, że jest to obowiązek.
Dotychczas interesowałem się bardziej życiorysem
Tadeusza Kościuszki. Dlatego też wdzięczny jestem
Panu za udostępnienie mi faktów z Jego życia od
marca 1941 r.".
Hojny ten Jankowski. Darował swemu adwersarzowi
trzy miesiące dziury w życiorysie. Bo mógł napisać:
"od połowy 1941 roku".
Lukę wypełnił sam Jan Nowak, wytaczając sprawę
przed sądem niemieckim. W swej "Polsce z oddali"
(s. 342-343) ubolewa nad stronniczością tego sądu i
dochodzi do wniosku, że popełnił "fatalny błąd". W
"Abecadle Kisiela" (Oficyna Wydawnicza,
Warszawa 1990, s. 79) wyznaje: "Wytoczyłem ten
proces, bo mi Pan Bóg rozum odebrał". Trudno się z
tym nie zgodzić. Bo w uzasadnieniu wyroku
oddalającego skargę można wyczytać:
"W notarialnym oświadczeniu wymienionego pana
Kassnera, na które powołuje się autor książki, jest
mowa, że powód w latach 1940-1942 był
zatrudniony w Komisarycznym Zarządzie
Zabezpieczonych Nieruchomości w Warszawie jako
oficjalny i urzędowo zatwierdzony nadkomisarz.
Ponadto stwierdza się tamże, że Komisaryczny
Dem Herrn Kreishauptmann zurück-
gereicht unter Bezugnahme auf die
schon mündlich mitgeteilte Einsetzung
des Treuhänder N. Zentara durch
den Chef des Distrikts.
Warschau, den 23.8.1940.
Dowódca SS i Führer Sił Samoobrony
W Generalnej Guberni Warszawa
Obszar Warszawa
Dotyczy: Zdzisław Jeziorański
Nieczyt.: 2. Wniosek i życiorys
Do
Pana Kreishauptman (Naczelnik Powiatu)
Warszau-Land
Warszawa ul. 6-go sierpnia 34
Dział: gospodarki rolnej
i wyżywienia
Wniosek Pana Zdzisława Jeziorańskiego ur. 2
października 1914 r. w Warszawie jest przez
nas aprobowany, proponuje się też, aby
zaangażować go na powiernika (Treuhänder)
zajętej parceli (Grundstückes) "Nowa
Cegielnia w Radzyminie", będąca własnością
Żyda Arii Mardera. Równocześnie zwracam
Pana uwagę na to, że wnioskodawca
(Zdzisław Jeziorański) jest krewnym pana
Stanisława Jeziorańskiego, który dnia
15.07.1940 r. został mianowany burmistrzem
miasta Radzymin.
Na oryginale, zwrotnie dostarczono panu
Naczelnikowi powiatu (Kreishauptmann) w
związku z ustnie już przekazaną
wiadomością, że nastąpiło wprowadzenie
powiernika (Treuhändera) N. Zontara
(Zentara) przez szefa Dystryktu.
Zarząd Zabezpieczonych Nieruchomości zarządzał jako oficjalny urząd władzy okupacyjnej
nieruchomościami, z których zostali wywłaszczeni ich żydowscy właściciele. Opis funkcji i
czynności powoda w Komisarycznym Zarządzie pozwala nieuprzedzonemu czytelnikowi na taką
interpretację i takie wyciągnięcie wniosku, jakie jest zawarte w kwestionowanym artykule,
mianowicie, że autor książki określa i oskarża powoda jako nazistowskiego Treuhändera. Zatem
więc powód pracował wówczas - czemu też i nie przeczy - w Komisarycznym Zarządzie
Zabezpieczonych Nieruchomości jako urzędzie nazistowskiej władzy okupacyjnej, czyli w
urzędzie, który zajmował się administracją nieruchomości, które należały względnie należały były
do żydowskich właścicieli i które zostały przez władze okupacyjne co najmniej zarekwirowane.
Więc "w latach 1940-1942", czemu powód, czyli Jan Nowak, "nie przeczy". Brak również
odnośnego zaprzeczenia w orzeczeniu sądu apelacyjnego, oddalającego skargę - jak i w pierwszej
instancji - i zamykającego dalszą drogę sądową.
A może ten dokument sądowy to - jak to Jan Nowak nazywa - "fałszywka". Bo od tych "fałszywek"
zaroiło się jesienią 1974 roku w audycjach RWE i w jak zawsze dla Jana Nowaka łaskawej prasie
emigracyjnej. Słuchaczom i czytelnikom usiłowano wmówić, że odnośne biuro czy też dział UB,
względnie MSW, 24 godziny na dobę produkuje fałszywe dokumenty mające skompromitować
Jana Nowaka jak też RWE.
Taka akcja informacyjna była bardzo na czasie, bo niezależnie od oświadczenia Kassnera pojawił
się nowy dokument, łaskawie przesłany - jak i swego czasu książka Czechowicza - to whom it may
concern przez, jak można było się domyślić, "organy". Dostałem to z Düsseldorfu na adres
Englischer Garten l, bez wskazania nadawcy, data stempla pocztowego 25.11.74. W sierpniu 1940
r., jak w dokumencie "stało", Zdzisław Jeziorański starał się o posadę Treuhändera w pożydowskiej
cegielni w Radzyminie, w czym miał poparcie odnośnego Führera SS, powołującego się na fakt, że
petent jest krewnym Stanisława Jeziorańskiego, burmistrza miasta Radzymin. Oczywiście
"fałszywka", orzekł Jan Nowak i zwoławszy swój zespół do C.D. Jackson Room (taka duża
konferencyjna) uroczyście oświadczył, że nigdy w Radzyminie nie był, żadnych tam krewnych nie
miał, a dokument - co nie ulega wątpliwości - jest falsyfikatem. Wiele lat potem przypomniał sobie,
że jego "daleki krewny, Stanisław Jeziorański" w czasie wojny "został burmistrzem Radzymina
("Polska z oddali", s. 343). Tamże można wyczytać, że eksperci w Waszyngtonie i w Monachium
orzekli, że inkryminowany dokument jest falsyfikatem. Argumenty, chyba Jana Nowaka, bo wątpię,
by pochodziły od ekspertów, są więcej niż naiwne. Ale jeśli, jak on twierdzi, jest w posiadaniu ich
ekspertyzy, to nie zadali sobie wiele trudu, by zbadać okoliczności powstania dokumentu. W
przeciwnym razie nie wytykaliby dorobienia odnośnych znaków do przegłosów (Umlaut), takich
jak ü lub ö, i obecności polskich liter ń i ł, lub też braku pozdrowienia "Heil Hitler". Ależ te właśnie
"błędy", mające dokument skompromitować, świadczą o jego autentyczności. Przesłano mi plik
dokumentów stanowiących załączniki do dogłębnej analizy zarówno samego dokumentu, jak i
okoliczności jego powstania, dokonanej na miejscu w archiwach przez osoby - ośmielam się być
zdania - bardziej kompetentne. Wbrew temu, co Jan Nowak twierdzi, dokument jest autentyczny.
Potwierdzają ten fakt osoby występujące w tekście, ich oryginalne podpisy (pismo
Kreishauptmanna Rupprechta, podpis dr. Zahna), jak również informacje zawarte w treści pisma,
układ czcionki, nadruki, czcionka i pieczęcie. A także charakterystyczny dla kancelarii niemieckiej
sposób formowania i spinania akt metalowymi wąsami, który pozostawił ślady rdzy i uszkodzenia
papieru...
Niemcy przejęli majątek b. państwa polskiego. Stąd też w urzędach korzystano (zwłaszcza w
pierwszych latach okupacji) z polskich maszyn do pisania. Również personel pomocniczy w
urzędach stanowili Polacy. Do Umlautów nie przywiązywano dużej wagi. Często w innych pismach
urzędów niemieckich nie ma Umlautów, brak jest korekty pisma, w dokumentach występują liczne
błędy literowe, jak i błędy cyfrowe (zwłaszcza w raportach i sprawozdaniach).
W pismach SS und Selbstschutführera, jak i Sonderdienstu nie ma pozdrowienia "Heil Hitler".
Sprawa cegielni i stryja w Radzyminie zdawała się być, jak mówią Niemcy, vom Tisch, czyli
ostatecznie załatwiona. Szef orzekł, że to fe, podwładni pokornie przyjęli do wiadomości. Co tam
szeptali po kątach, nie było ważne - ważna była niezbyt przyjemna aura wytworzona artykułem
Görlicha. W dniu 13 listopada 1974 r. doszło do sądowego porozumienia zastępców prawnych obu
stron w tym sensie, że redakcja "Rheinischer Merkur" zgodziła się na opublikowanie tzw.
Gegendarstellumg, czyli - jak doniósł londyński "Dziennik Polski" (23.12.74) - sprostowania
podpisanego przez adwokata strony skarżącej, czyli Jana Nowaka, który "wytoczył "Rheinischer
Merkur" sprawę o zniesławienie".
Nieszybko doszło do tego sprostowania. Adwokat Jana Nowaka, "wprawdzie członek Bundestagu z
ramienia SPD, ale bawidamek, gigolo", jak mi w lutym 1975 r. pisał dr Juliusz Stroynowski,
"wysmażył kilkustronicową epistołę", której redakcja nie opublikowała ze względu na rozmiary.
Mało tego, trzymiesięczny termin przesłania sprostowania minął, więc trudno zmusić "Rheinischer
Merkur" do publikacji.
Zanim przejdę do dalszej opowieści, wyjaśnię, że w wielu wypadkach jej źródłem będą moje
zapiski z rozmów zarówno z przyjaciółmi redaktorami, nie wyłączając mego bezpośredniego
amerykańskiego szefa, jak też głównie ze wspomnianym dr. Stroynowskim, nieprzeciętnie
obrotnym publicystą, w RWE nie pracującym, ale chętnie ze zbiorów mego działu korzystającym,
oraz Antonim Kuczmierczykiem, pracownikiem mego działu, podobnie jak Stroynowski chętnym
do udzielania niekoniecznie poufnych informacji obu stronom.
Stąd też wiem, że Jan Nowak rozpoczął ofensywę na koloński tygodnik, pismo katolickie związane
z miejscową kurią biskupią, właśnie przez tę kurię, osiągając nawet duży sukces, bo nie kto inny niż
arcybiskup Kolonii, kardynał Joseph Höffner napisał do redaktora naczelnego, by odwołał,
względnie przeprosił. W "Polsce z oddali" (s. 342) można wyczytać, że to biskup Władysław Rubin
"bardzo energicznie" interweniował u Höffnera, "a infułat Edward Lubowiecki, wikariusz
apostolski Polaków w Niemczech, przeprowadził rozmowę z redaktorem Herwigiem
Guckelhomem". O tym, że w jego sprawie interweniował również Andrzej Micewski ze "Znaku",
Jan Nowak nie wspomniał. Twierdzi natomiast (j.w.), że "nacisk Kościoła poskutkował i
'Rheinischer Merkur' umieścił sprostowanie". Zanim jednak to nastąpiło, tygodnik popadł w
niełaskę w RWE. Nie twierdzę, że zaniechano prenumeraty, nie sprawdzałem, ale stwierdziłem pod
koniec lutego 1975 r., że zniknął z półek czytelni, gdzie dotychczas był zawsze dostępny.
Ta ojcowska troska o utrzymanie maluczkich w stanie nieświadomości przejawiła się również
odnośnie listu Jana Nowaka ogłoszonego dnia 18 grudnia 1974 r. w wychodzącym w Wurzburgu,
"katolickim piśmie dla Niemiec", "Deutsche Tagespost". Dopiero w dniu 16 kwietnia 1975., w
wyniku ataków prasy krajowej, Jan Nowak, na porannej konferencji udostępnił obecnym odbitkę
tego artykułu. Dopiero teraz dowiedziano się, że jednak. Wprawdzie nie nadkomisarz, ale zarządca
domu. I to nie Görlich ani Kassner, ale sam Jan Nowak wyznawał, że - po to, by móc działać w
akcji "N" i uniknąć deportacji, jak też dopiero po wstąpieniu do AK - został zatrudniony jako
zarządca domu w Komisarycznym Zarządzie Zabezpieczonych Nieruchomości, gdzie też - "jak
wielu innych Polaków" - (w sądzie kolońskim zezna, że było ich trzystu), wynajmował mieszkania,
inkasował czynsze itd., itp. Nigdy nie był kolegą "nazistowskiego nadkomisarza Kassnera" i "nie
współpracował politycznie z nazistami lub też nazistowskimi organizacjami", lecz dzięki
"kamuflażowi jako zarządca domu" (Tarnbeschaftigung als Hausverwalter einer deutschen
Behörde) mógł pełnić funkcję kuriera między Warszawą i Londynem oraz Sztokholmem, za co go
"nagrodzono wysokimi odznaczeniami".
Co do odznaczeń nikt nie miał wątpliwości. Uważnych obserwatorów, a tych nie brakło, zastanowić
mogło to wyznanie w zestawieniu ze swego rodzaju świadectwem moralności, wystawionym przez
kilku emigracyjnych notabli i opublikowanym w "Tygodniu Polskim" dokładnie cztery dni przed
wyznaniem Jana Nowaka w "Deutsche Tagespost".
Ta laurka ukazała się jako swego rodzaju załącznik do artykułu pióra dotychczas nieznanego, a
ujawniającego niezły talent polemiczny Antoniego Zielińskiego, pt. "Oszukańcza gra", w którym
tajemniczy autor jedną trzecią tekstu poświęcił recenzji pewnej książki o oszustwach
komunistycznych, w pozostałych dwóch trzecich rozprawiając się z fałszerstwami mającymi
"rzucić cień na przeszłość wojenną Jana Nowaka, wielokrotnego kuriera i emisariusza AK". Przy
okazji Kassner urósł do członka partii hitlerowskiej, paradującego po Warszawie w mundurze SS.
Inni oszczercy to wszystko ludzie blisko związani "ze skrajnie nacjonalistycznymi i antypolskimi
kołami w Niemczech Zachodnich". Jakie to konkretne zarzuty Kassner sprecyzował, wspomniany
Antoni Zieliński nie ujawnił. Darmo by też szukać odnośnej wskazówki w dwóch oświadczeniach
"czołowych osobistości polskich z okresu ubiegłej wojny, z którymi kpt. Jan Nowak stykał się z
tyłu swojej działalności w AK zarówno w Polsce, jak i w Londynie", jakie redakcja "Tygodnia
Polskiego" (14.12.74) opublikowała.
Uważny czytelnik oświadczeń pięciu "czołowych osobistości" odróżni jedno osobne gen. Tadeusza
Pełczyńskiego, b. szefa sztabu i zastępcy dowódcy AK, od zbiorowego, podpisanego przez
pozostałych czterech. Generał Pełczyński pisze: "Stwierdzam, że Jana Nowaka (przybrane
nazwisko Zdzisława Jeziorańskiego) znam osobiście od roku 1943 r. Wiem, że w kampanii
wrześniowej 1939 r. służył w 2. d.a.k., że w październiku 1939 r. zdołał uciec z niewoli niemieckiej.
Od marca 1941 r. pracuje w BIP-ie Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej, przemianowanego
później na Armię Krajową". Po wyliczeniu wypraw kurierskich Jana Nowaka i wojennych
odznaczeń, gen. Pełczyński oświadczył: "Oskarżenie Jana Nowaka o kolaborację z okupantem
niemieckim jest oszczerstwem, które najsurowiej potępiam".
W drugim, zbiorowym oświadczeniu brak jest tej precyzji dat. "W związku z oszczerczą kampanią",
sygnatariusze stwierdzają, że znają Jana Nowaka "jako wybitnego, zasłużonego polskiego działacza
niepodległościowego o nieposzlakowanym patriotyzmie". Następnie wyliczają zasługi wojenne
Jana Nowaka, więc kampanię wrześniową, ZWZ, Akcję "N", wyprawy kurierskie i odznaczenia
polskie i angielskie. "W tych warunkach rzucanie cienia podejrzeń na jego postępowanie i postawę
patriotyczną podczas wojny zasługuje na stanowcze potępienie". Podpisano: Edward RACZYŃSKI
w latach wojny członek rządu gen. Sikorskiego, ambasador RP w Londynie; gen. Stanisław
KOPAŃSKI od sierpnia 1943 r. szef sztabu Naczelnego Wodza; Michał PROTASEWICZ, płk dypl.
szef Oddz. VI (Specjalnego) sztabu N.W. od początku kwietnia 1942 do końca czerwca 1944,
ówczesny podpułkownik dyplomowany; Tadeusz ŻENCZYKOWSKI-ZAWADZKI szef Wydziału
"N" w BIP-ie (Komendy Głównej ZWZ-AK), przewodniczący Rady Naczelnej Koła AK.
Z tych pięciu osobistości, tylko dwie były w czasie wojny w kraju, gen. Pełczyński, który się
wyraźnie zastrzegł, że Jana Nowaka zna osobiście od 1943 roku, oraz Zawadzki-Żenczykowski,
jedyny, który powinien wiedzieć, a że się nie wywnętrza, jego sprawa. W parę dni po ukazaniu się
tej laurki w "Tygodniu Polskim", zawsze usłużny Antoś Kuczmierczyk skarżył mi się, że jego
wyraźne pytanie w liście do Zawadzkiego, co myśli o treuhänderstwie, ten wyraźnie zlekceważył, w
odpowiedzi ani słówkiem tego tematu nie poruszając. Pod koniec stycznia 1975 r. tenże Antoś,
powołując się na rozmowę z Zawadzkim, powiedział mi, że sygnatariusze apelu są oburzeni na Jana
Nowaka, że bez ich wiedzy opublikował ich oświadczenie, które - jak ich zapewniał - miało mu
służyć do "wewnętrznego użytku", chyba dla władz RWE.
Wrodzona przekora, do której trudno mi się nie przyznać, podyktowała mi list do "Kultury", jaki
pan Jerzy był łaskaw umieścić w marcowym numerze 1975 r. (s. 157-158):
OŚWIADCZENIE
W powodzi oszczerstw szkalujących ludzi szczególnie dla sprawy zasłużonych pojawił się ostatnio
zarzut, jakoby Sylwester Mora [był to pseudonim K. Zamorskiego używany od 1943 r. - red.] jadał
w latach 1937-1939 udka żabie w maśle i popijał szampanem, czym sprzeniewierzył się dobrym
obyczajom sarmackim. Na poparcie tej kalumnii pewne czynniki, charakteru których nietrudno się
domyślić, kolportują fotostatyczną kopię rachunku restauracji George'a we Lwowie, który to hotel,
włącznie z restauracją, od 30 lat znajduje się w gestii sowieckiej agencji turystycznej Inturist.
Ekspertyza wykazała, że rzekomy dokument jest zwykłym falsyfikatem.
Sylwestra Morę poznałem w 1943 roku i pozostawałem z ścisłym w nim kontakcie co najmniej do
końca wojny, toteż mogę stwierdzić, że pod jego adresem wysuwane są absurdalne zarzuty i
zasługują jedynie na publiczne napiętnowanie. Sylwester Mora był zawsze głęboko przywiązany do
narodowych tradycji i jadaniem żab dogłębnie się brzydził. We wspomnianym okresie mojej z nim
znajomości jadał przeważnie w kasynie oficerskim i mogę zaświadczyć, że nade wszystko cenił
kotlet wieprzowy z kapustą, co popijał rodzimą siwuchą a nie cudzoziemskim szampanem.
KAZIMIERZ ZAMORSKI
Monachium
Pierwszy zadzwonił reżyser Jacek Machniewicz: aluzju poniał. Długo czekałem na reakcję Jana
Nowaka. Jakoś nikt się nie spieszył z zawiadomieniem go o pastiszu. Ci, którzy czytali, należeli
przeważnie do dość już wtedy licznej opozycji, a pretorianie albo nie czytali, albo czytali, ale nie
dopatrzyli się aluzji. Dopiero pod koniec czerwca, pracujący w dziale analizy skryptów (taka
cenzura po fakcie) i znany z gorliwości Krzysztof Bauer-Czarnomski, którego ktoś uświadomił przy
kawie o istnieniu czegoś, co ten uznał za atak na Jana Nowaka, poczuł się w obowiązku - jak mi
potem tłumaczył - zameldować o tym amerykańskiemu szefowi, a ten z kolei dyrektorowi RWE,
którym był Ralph E. Walter. Dopiero tą drogą Jan Nowak dowiedział się o moim liście w sprawie
żabich udek. Zażądał też natychmiastowego wylania mnie, tym bardziej że już uprzednio nabroiłem
swymi listami do sygnatariuszy grudniowej laurki.
W dniu 7 maja 1975 r. wysłałem do nich jednobrzmiące listy, w których zaznaczyłem, że "na
podstawie dostępnych mi dotychczas danych oskarżenie Jana Nowaka o kolaborację" byłoby
"zarówno pochopne, jak i krzywdzące", jednakże jego działalność w okupacyjnej instytucji - "nawet
w charakterze li tylko zarządcy domu - do zajęć chwalebnych nie należała, choćby dlatego że - jak
podała 'Deutsche Tagespost' w numerze z 29/30 listopada 1974 r., czemu też Jan Nowak nie
zaprzeczył - 'dieser Einrichtung der deutshen Besatzungsbehörden oblag das enteignete jüdische
Eigentum'". O tym, że zatrudnienie w tej instytucji "było co najmniej żenujące świadczy również
fakt, że Jan Nowak ukrywał starannie ten epizod swego życiorysu aż do jesieni 1974 r." W
konkluzji sformułowałem trzy niezbyt parlamentarne - przyznaję - pytania: czy podpisując swe
oświadczenie sygnatariusz wiedział o powyższym; jeśli tak, dlaczego zataił, "przez co opinia
publiczna została wprowadzona w błąd"; i czy nie byłoby wskazane "ponowne publiczne zajęcie
stanowiska w tej sprawie".
Tylko Tadeusz Zawadzki listem z 19 maja 1974 r. zawiadomił mnie, że nie widzi żadnego powodu,
dla którego stawiam mu trzy pytania, z których drugie jest obraźliwe, nie znajduje też uzasadnienia
dla udzielenia na nie odpowiedzi.
Prezes Edward Moskal pisze, że "Jan Nowak-Jeziorański pracował dla hitlerowców jako ich
zaufany i lojalny zarządca przejętego mienia pożydowskiego". Fakt tej współpracy ujawnili już
dawniej współpracownicy Radia "Wolna Europa", m.in. wybitny sowietolog Kazimierz Zamorski w
książce "Pod anteną Radia Wolna Europa"(Wydawnictwo WERS, Poznań 1995). W rozdziale
"Nadkomisarz czy zarządca domu" dokładnie opisał sprawę zarzutów wobec "Kuriera z Warszawy"
i jego wstydliwych dziur w życiorysie. Przedrukowujemy ten fragment książki, by wyjaśnić
wątpliwości nagromadzone wokół spraw podnoszonych przez E. Moskala.
Edward Raczyński, wtedy jeszcze nie prezydent, ale były ambasador, do którego zwróciłem
się per Ekscelencja, musiał przesłać mój list odwrotnie do Jana Nowaka, i to chyba nie pocztą,
a przez okazję, bo już w dniu 9 maja znalazł się na biurku oficera bezpieczeństwa stacji,
którym był starszawy gentelman, Laurence G. Parr. W bardzo uprzejmym tonie
zakomunikował mi, że z polecenia dyrektora Waltera ma szereg pytań do mnie. Po pierwsze -
tu wręczył mi mój list do Ekscelencji - czy to autentyk? Czy wysłałem więcej takich listów i do
kogo? Co mnie do tego skłoniło? Wygarnąłem wszystko, co mi leżało na wątrobie. Rozmowa
trwała blisko trzy kwadranse. Czy on to cichcem nagrywał, nie wiem. Nie wiem też, ile z tego,
co mu powiedziałem, przekazał Walterowi. Na razie na tym się skończyło. Dopiero gdy Jan
Nowak w sprawie tych żabich udek...
Według mych notatek, w dniu 24 czerwca 1975 zostałem wezwany, razem z mym szefem Jimem
Brownem do biura Waltera na godz. 16.30. Z układu krzeseł, półkolem, i faktu, że Walter wyszedł
zza biurka i usiadł przy nas, zorientowałem się, że nie będzie awantury. Zapowiedział zresztą: we
are going to have an informal talk, a więc taka nieoficjalna rozmówka. Pozwolił mi się wygadać,
wyjaśnić, że jako członek emigracyjnej społeczności mam prawo zabrać głos, gdy mnie prowokują,
czy nie byłoby lepiej, gdyby Jan Nowak siedział cicho, nie robił tyle szumu wokół sprawy, która tak
czy inaczej jest przegrana. "Ale dlaczego ty, właśnie ty podjąłeś się tej krucjaty przeciw
Nowakowi?". "Well, probably because nobody else had guts to do it", odpowiedziałem. Tu Ralph
wybuchnął: "You call it guts, ty to nazywasz odwagą, it is a damned stupid idiocy!". "To jest to co
ty myślisz", odparowałem. Mógł mnie wyrzucić za drzwi, ale on tylko potwierdził: "Yes, that is
what I think about it". Nastąpiła dłuższa przerwa, siedzieliśmy w milczeniu, które przerwałem,
oświadczając: "gentelmen, mogę wam oznajmić, że ten cały interes uprzykrzył mi się, mam dość,
nie poruszę tej sprawy więcej". "Ale jaką możemy mieć gwarancję, że tym razem dotrzymasz
przyrzeczenia", spytał Ralph. "Take it or leave, I cannot tell you more" (możesz mi wierzyć lub nie,
to wszystko, co mogę ci powiedzieć), odparłem. "OK - orzekł - zostańmy przy tym, jak jest i
zapomnijmy o tym, co było". Takiego zakończenia sprawy listów do notabli i żabich udek nie
spodziewałem się. Myślałem, że w najlepszym wypadku ustna nagana, a tu nic.
Coś się musiało zmienić w stosunku dyrekcji do Jana Nowaka. Jeszcze kilka lat przedtem omal
mnie, na jego żądanie, nie wylano za to tylko, że oświadczyłem się publicznie za Józefem
Mackiewiczem, którego on tępił (por. rozdział "Surowa nagana"). Nie przypuszczam, by
decydującą rolę grała ta luka w życiorysie. Takie drobiazgi załatwia się cichcem wewnątrz stacji,
ale z chwilą, gdy wokół tego epizodu powstał niezły huczek, należy starać się uciszać niemiłą dla
stacji publicity.
Ale o ten rozgłos dbał sam Jan Nowak. Tak więc "Tydzień Polski" (21.06.75) podał do wiadomości,
że w dniu 6 czerwca "'Rheinischer Merkur' ogłosił jego oświadczenie, co jest "wynikiem
polubownego załatwienia sprawy sądowej z 'Rheinischer Merkur', które ma być sfinalizowane na
rozprawie sądowej w lipcu br. Proces przeciwko autorowi artykułu Görlichowi toczyć się będzie
dalej".
Wynikałoby z tego, że polubowne porozumienie z kolońskim tygodnikiem ma być ostatecznie
"zaklepane" w lipcu, a pozwanym będzie tylko Görlich. Tymczasem proces toczył się zarówno
przeciw redaktorowi pisma, jak i autorowi artykułu. Więc po przegranej musiał "Tydzień Polski"
(23.08.75) odwołać mylną wiadomość. Ale jak to zrobił! Chapeau-bas!
"Czyniąc zadość prośbie pp. Gückelhorna i Görlicha, jednocześnie stwierdzamy, że podtrzymujemy
naszą wiadomość pt. 'Rheinisher Merkur ogłosił sprostowanie', zamieszczoną dnia 21 czerwca br., z
wyjątkiem tylko ostatniego jej ustępu, tj. ostatnich dwóch zdań".
O ile znam Jana Nowaka i tę technikę informowania maluczkich, pozwolę sobie na pewne domysły
dotyczące jego motywów wysunięcia przeciw Görlichowi trzech zarzutów: l) że do określenia
"Treuhänder" dodał przymiotnik "nazistowski", 2) że napisał, iż książka Czechowicza ukazała się
na Zachodzie i 3) że została w mgnieniu oka rozprzedana. To mniej więcej tak jakbym się skarżył,
że Iks: l) sprał mnie po gębie, 2) miał przy tym brudne łapy i 3) takie też buty. Przy tak
sformułowanym oskarżeniu mogę liczyć na to, że - jeśli nawet sąd uzna, że Iks miał podstawy, by
sprać mnie po gębie, bo mu uprzednio naplułem w twarz i skargę oddali - nieodparte pozostaną dwa
ostatnie zarzuty, bo Iks istotnie miał brudne łapy i buty. Jeśli w tym względzie sąd przyzna mi rację,
będę sąsiadom opowiadał, że sprawę wygrałem. Jeśli jednak sąd orzeknie, że tak błahe okoliczności
rzekomego przestępstwa są nieważne i skargę mą oddali w całości, mogę co najwyżej opowiadać,
że sędzia był szwagrem pozwanego, więc stronniczy. Podobne narzekania można wyczytać na
stronie 342 drugiego tomu wspomnień pt. "Polska z oddali".
Nie znajdziemy tam natomiast wzmianki o rozprawie, jaka miała miejsce w dniu 15 czerwca 1976
roku przed sądem apelacyjnym (Ober-landsgericht Köln), tym razem tylko przeciw Görlichowi,
oraz wyroku ogłoszonym w dniu 6 lipca 1976, skargę, podobnie jak w pierwszej instancji,
oddalającym. Jana Nowaka zastępowało sześciu adwokatów, którzy chyba nie odnosili się do swego
klienta "za źle ukrywaną niechęcią", jak uprzednio ów bawidamek, co to "mało interesował się
praktyką adwokacką".
Ponieważ z tekstem tego wyroku zapoznały się osoby, zdaniem Nowaka, niepowołane, ogłosił
("Polska z oddali", s. 343), że to bezpieka spreparowała nową "fałszywkę", z której wynikało, że
sąd "uznał powtórzone przez Görlicha zarzuty Czechowicza za prawdziwe. Sfałszowany wyrok
przesłano w tysiącach odbitek do Polaków w Europie i w Stanach Zjednoczonych".
O tej "fałszywce" dowiedziałem się dopiero z książki Nowaka. Bezpieka, dotychczas tak gorliwa w
przesyłaniu tego rodzaju materiału, pominęła mnie tym razem w rozdzielniku. Nie słyszałem też, by
inni koledzy, dotychczas na rozdzielniku bezpieki figurujący, ten "dokument" otrzymali.
Skutecznym antidotum na "fałszywkę" byłoby rozesłanie "w tysiącach" kopii oryginalnego wyroku,
czego Jan Nowak nie tylko zaniedbał, ale starał się usilnie temu zapobiec. Jak mi pisał Janusz
Kowalewski - który na pewno dowiedział się o tym od Görlicha - Jan Nowak "wysłał bardzo
pokorny list do redaktora 'R.M', którego przecież podał do sądu (w każdym niemal zdaniu 'sehr
geehrter Herr Dr. Guckelhorn'), by zabronił Görlichowi wysyłania odpisów wyroku i w ogóle listów
w sprawie Nowaka do innych gazet".
Obnażył się tu "der kleine Hitler", jak go nazywali niemieccy technicy w dziale realizacji. Swego
czasu zabronił swym redaktorom pisać do "Wiadomości", z którymi pożarł się o Józefa
Mackiewicza (tylko Wojciech Gniatczyński i piszący te słowa nie usłuchali), więc uważał, że
redaktor kolońskiego tygodnika będzie równie władny.
Wiosną 1993 roku, dokładnie dnia 29 maja, uzyskałem posłuchanie w Maisons-Laffitte. Zgadało
się, bo jakby inaczej, i o Nowaku.
- Ale wie pan, to, że on tam pracował, to nic złego - ocenił pan Jerzy. - No dobrze, ale dlaczego to
przemilczał, dlaczego się wypierał? - skontrowałem. - No właśnie - przyznał Giedroyc, ale
odpowiedzi nie znalazł.
Postanowiłem więc poszperać w archiwach i instytutach, by dociec przyczyny tej
wstrzemięźliwości. I chyba zrozumiałem, wyczytawszy, że ojcem instytucji, w której pracował
Zdzisław Jeziorański, był Marszałek Rzeszy Hermann Göring, odpowiedzialny za gospodarkę
pełnomocnik planu 4-letniego, a cegielnie były w gestii szefa SS i policji Henricha Himmlera.
Początek dał głównodowodzący okupacyjnych wojsk lądowych rozporządzeniem (Verordnung) z
22.09.1939 o wyznaczeniu komisarycznych zarządów "dla przedsiębiorstw, warsztatów i
nieruchomości" pozbawionych należytej administracji, na skutek nieobecności uprawnionych osób
lub z innych powodów. Przejęcia danego obiektu w zarząd należało dokonać (war auszusprechen)
odnośnie posiadłości Żydów i osób, które zbiegły albo stale były nieobecne, mogło natomiast
(konnte) być postanowione w wypadkach, gdy tego wymagało dobro publiczne, w szczególności
zaś interes obronny Rzeszy.
Rozporządzenie to było oczywiście tymczasowe i jako takie nie mogło stanowić podstawy prawnej
dla wszystkich przejawów gospodarczego i politycznego życia, toteż musiało ustąpić
obszerniejszym przepisom. Tymi zajął się Göring, ustanawiając z dniem l listopada 1939 Główny
Urząd Powierniczy Wschód (Haupttreuhandstelle Ost), w skrócie HTO, dla terenów wcielonych do
Rzeszy, z siedzibą w Berlinie i zarządami terenowymi w Gdańsku, Poznaniu, Ciechanowie i
Katowicach. Na terenie Generalnego Gubernatorstwa miarodajną była instytucja o tej samej
nazwie, utworzona w dniu 15 listopada 1939 przez urzędującego w Krakowie Ministra Rzeszy
Hansa Franka, głównego administratora przy głównodowodzącym obszaru Wschód. Temu HTO
podlegały zarządy terenowe w Krakowie, Lublinie, Radomiu i Warszawie (w listopadzie 1941
doszedł Lwów).
Zatrudnienie kierowniczego personelu w zarządach powierniczych czy komisarycznych (obie
instytucje prawnie i rzeczowo identyczne) podlegających HTO Franka zależne było zarówno od
narodowości, jak i stopnia lojalności wobec władzy okupacyjnej. Tak więc na pierwszym miejscu
byli rdzenni Niemcy (Reichsdeutsche), potem ci z Volksliste, a na trzecim zuverlässige
Einheimische, godni zaufania tubylcy. Tak więc, by dochrapać się stanowiska nadkomisarza w
wiadomej instytucji, Zdzisław Jeziorański musiał być co najmniej godnym zaufania tubylcem. Tak
go też musiała oceniać inna instytucja okupacyjna, jeśli była gotowa powierzyć mu zarząd cegielni.
A cegielnie to oczko w głowie Himmlera, który "w interesie umocnienia niemieckości i obrony
Rzeszy" dokonał zajęcia wszystkich cegielni do swej dyspozycji.
Można oczywiście założyć, że zatrudnienie w tej instytucji, nawet na stanowisku kierowniczym, nie
musi dyskwalifikować danego pracownika moralnie. Jak mnie jeden z nich zapewnił, zależało, jak
się sprawował. Zgadzam się, mógł być Wallenrodem. Lecz taki nie ukrywa tego epizodu swego
życia, z reguły jest z tej roli nie tylko dumny, ale oczekuje uznania, jakiegoś medalu, krzyżyka.
Ale nie wszystko stracone. Jak wyczytałem w Giedroyciowej "Kulturze" (lipiec-sierpień 1992), ten
rzekomo leżący Jan Nowak-Jeziorański, wiceprezes Kongresu Polonii Amerykańskiej i konsultant
Amerykańskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego przebywał 11 dni w Australii. Celem wizyty
były m.in. "spotkania ze środowiskami żydowskimi dla wzmocnienia, prowadzonego od pewnego
czasu na terenie Australii, dialogu polsko-żydowskiego", jak też udzielenie wywiadów 'także
żydowskim środkom masowego przekazu, w tym "Australian Jewish News' (Melbourne),
'Australian Jewish Times' (Sydney) oraz żydowskiemu programowi radiowemu 3EA".
W dwa lata później, jako jeden z dwóch "emisariuszy Polski Podziemnej" na uroczystości
obchodów powstania w getcie warszawskim, podszył się sprytnie pod rolę "zwiastuna wyroku
totalnej zagłady wydanym na Żydów", tego który "wielkim głosem apelował od tego wyroku do
opinii cywilizowanego świata" ("Tydzień Polski", 1.05.1994).
Nie zdziwiłbym się więc, gdybym się dowiedział, że rejestr odznaczeń Jana Nowaka-
Jeziorańskiego powiększył się wyróżnieniem za ten dialog i za to polsko-żydowskie zbliżenie.
Może nawet dojdzie do drzewka w Alei Sprawiedliwych.
Nie zajmowałem się w tym szkicu poważniejszymi zarzutami pod adresem Jana Nowaka,
wysuniętymi przez Czechowicza ("Siedem trudnych lat", s. 150-153), jak i krążącymi wśród
niemieckich pracowników stacji plotkami, m.in., że jego rzekoma nieznajomość języka
niemieckiego to zasłona dymna ("er war doch unser"), choćby dlatego że traktowałem je jako nie
udokumentowane pomówienia. Podobnie też odniosłem się do domniemania pracy wywiadowczej
na dwie strony, jakie wysunął dr Herbert Czaja zarówno w "Volksbote" (21.03.75), jak i - bardziej
wyraźnie - w "Rheinischer Merkur" (21.07.75).
Mnie zastanawia, dlaczego Jan Nowak, w artykule "Zum Beweis verpflichtet" ("Rheinischer
Merkur", 25.07.75) ograniczył się do odesłania Czai do polskich i angielskich archiwów -
"świadczył się Cygan swoimi dziećmi" - zamiast, jak w wypadku Görlicha, zażądać odwołania i
zagrozić skargą sądową o zniesławienie.
Zastanawia mnie również inne zagadnienie. W sądzie kolońskim Jan Nowak powołał się na "około
300 Polaków, którzy, tak samo jak i on, byli w podziemiu" i pracowali w owym nieszczęsnym
Komisarycznym Zarządzie Zabezpieczonych Nieruchomości. W 1974 roku, gdy Czechowicz
opublikował oświadczenie Kassnera, chyba stu z tych trzystu żyło i bodaj kilku na Zachodzie. Więc
dlaczego nie odszukano dwóch czy trzech, ostatecznie jednego, który by obalił wszelkie
oszczerstwa.