GODZINA PRAWDY
czyli
radiowa opowieść
kapitana Andrzeja Czechowicza
(stenogram sześciu kilkunastominutowych
rozmów, jakie nadane zostały w programie
Polskiego Radia
między 15 a 23 marca 1971 r.)
Na pierwsze spotkanie umówiliśmy się trzy dni po konferencji
prasowej, która wciąż jeszcze była sensacją dnia. Kiedy witaliśmy się w
hallu powiedziałem do kapitana Czechowicza:
–
Znów jest Pan w rozgłośni.
–
Tak – uśmiechnął się – ale wie Pan, wiele razy słuchając naszego
radia tam, w Monachium, myślałem sobie, czy przyjdzie czas,
kiedy właśnie przed mikrofonem Polskiego Radia będę mógł
opowiadać o „pracy” w tamtej rozgłośni.
–
Teraz chwila ta nadeszła. Czy jest Pan stremowany?
–
O nie! Uodporniłem się.
–
Czy chciałby Pan omówić jakiś plan naszych rozmów?
–
A co interesuje Polskie Radio?
–
Właściwie wszystko.
–
W takim razie nie ma co, zaczynajmy!
Wchodzimy do studia, siadamy przed mikrofonem. Dyżurny
technik włącza magnetofon. Nad drzwiami do studia zapala się
czerwona lampka. Już kręci się taśma...
Rozmowa I – DROGA DO MONACHIUM
(Zirndorf – Munster – Armia Renu)
1
–
Panie kapitanie, przede wszystkim pragnę wyrazić radość z
goszczenia Pana w naszym studio i od razu spytać, zanim
rozpocznie Pan swoją opowieść. W tej chwili mówi o Panu cała
Polska, mówi Europa, nie mówiąc już o „Wolnej Europie”. Ciekaw
jestem, jak Pan, tak zupełnie prywatnie, przyjmuje to określenie
pod adresem Pańskiej osoby: „as wywiadu”?
–
(Uśmiech i dłuższy namysł) No, mnie się wydaje, że to trochę
może zbyt górnolotne...
–
Czy to Pana krępuje?
–
Tak, zgadł Pan, trochę mnie krępuje to określenie.
–
Czyżby nie poczuwał się Pan do tej roli?
–
Nie, no oczywiście, to co zrobiłem wymagało koncentracji, często
odwagi a w każdym razie wielu, wielu wyrzeczeń. Także
pokonania wielu trudności, ale z tym „asem wywiadu” to chyba
trochę za dużo. Przyznam się Panu, że to mnie krępuje.
–
Cieszę się, że Pan jest skromny. A jeszcze jedno – niektórzy
porównują Pana ze sławnym kapitanem Klossem. Czy Pan zna ten
serial?
–
Znam, oczywiście! Będąc w „Wolnej Europie” czytałem to w
odcinkach, w którejś z naszych gazet.
–
Ale nie oglądał Pan Klossa w akcji?
–
Nie, nie oglądałem, ale znam wszystkie jego wyczyny.
–
No, i...?
–
(Znowu śmiech i dłuższy namysł) Mimo wszystko nieco inaczej
wygląda to w rzeczywistości. Oczywiście kapitan Kloss działał w
innych warunkach i w innej epoce, ale mimo wszystko sprawy te
wyglądają w praktyce nieco inaczej. Rzeczywistość może jest nie
taka barwna, jest może bardziej prozaiczna, bardziej szara.
Działanie w tych warunkach mniej jest błyskotliwe, zadziwiające
wyobraźnię – jest po prostu bardziej rzeczowe, wyrozumowane,
konkretne.
–
Zacznijmy więc naszą opowieść od tych „szarych spraw” i
codziennych dni przyszłego asa wywiadu. Od obozów przez które
2
wiodła Pańska droga do Monachium. Cofnijmy się więc w czasie i
oddajmy głos odległym już wspomnieniom.
- Zgodnie z otrzymanym przeszkoleniem i instrukcją miałem
udawać uchodźcę politycznego. Pojechałem więc najpierw do
Anglii na prywatne zaproszenie, jako „normalny”, przeciętny
turysta. Ale wracałem przez NRF i to był pierwszy etap
powstałego już w Warszawie planu. Po zatrzymaniu w Kolonii
zgłosiłem się w najbliższym komisariacie policji i poprosiłem o
azyl polityczny. Wysłuchawszy mojej prośby, oficer dyżurny
przede wszystkim... kazał zamknąć mnie w areszcie. Może
dlatego, żebym dobrze przemyślał tę decyzję... Spędziłem tam noc.
Rano do aresztu przyszło dwóch dżentelmenów z podniesionymi
kołnierzami u płaszczy, zupełnie jak na gangsterskich filmach.
Wsadzili mnie do auta i zawieźli do obozu w Zirndorfie. Jechało
się tam dziesięć czy dwanaście godzin. Był już wieczór, kiedy
przejechaliśmy bramę wiodącą w nieznane. Zaspany dyżurny w
portierni bez słowa wręczył mi dwa koce i trzy śmierdzące
materace i wysłał do tzw. „tranzytu”. To był taki olbrzymi pokój ,
w którym spało 30 czy 40 ludzi, już w tej chwili nie pamiętam
dokładnie. W tym „tranzycie” spędziłem trzy dni, zanim zostałem
przydzielony do pokoju, w którym było 6 czy 7 osób. Warunki
były potworne i mimo tego że byłem przygotowany na wszystko,
poczułem się co najmniej nieswojo. Nie tylko jeden drugiemu
kradł koce, bo było zimno (zgłosiłem się tam w listopadzie), ale w
ogóle panowała atmosfera rezygnacji i beznadziejności. Jedzenie
było bardzo kiepskie. Raz na dzień dawali jakąś ciepłą strawę,
jakąś zupkę i z odpadków mięsnych jakieś niby drugie danie.
Następnie pół bochenka chleba, to było konkretnie pół kilograma, i
kawałek kostki margaryny. To miało wystarczyć na cały dzień.
Trzeba było z tego chleba wykroić sobie kawałek na śniadanie i na
kolację. Jeszcze, jeśli wstało się o 6.00 rano, ani minuty później – a
budynek był nieopalany i wszyscy dygotaliśmy pod cienkimi
kocami – wtedy otrzymywało się ciepłą kawę zbożową. To było
3
wszystko. A oprócz tego ta beznadziejność oczekiwania, te nie
kończące się rozmowy, myśli i rozterki: udzielą azylu, czy nie
udzielą.
Musi Pan wiedzieć, że z tym formalnym aktem wiąże się bardzo
wiele spraw, decydujących o całej przyszłości, o losie każdego z
mieszkańców Zirndorfu. Bo jeśli Pan otrzyma azyl, to Pan jeszcze
jako tako jest traktowany i ma jakieś perspektywy. Ma Pan jakie
takie prawa w tym obcym kraju. Oficjalnie, oprócz kilku
podstawowych, jak prawo głosu czy udziału w wyborach,
teoretycznie uchodźca z azylem ma takie same przywileje jak
obywatel państwa, które udzieliło mu azylu. W praktyce wygląda
to jednak inaczej, ale – powtarzam – z tym azylem można jakoś
żyć. Z tym, że jeśli chodzi o Polaków, to ów wyżebrany dokument
otrzymuje jakieś 15 – 20 procent ubiegających się. Reszta – albo
Fremdenpass albo taki świstek papieru, który trzeba przedłużać co
trzy miesiące, żeby nie być wydalonym przymusowo poza granice
NRF. Wszystko zależy od tego, czy wywiad NRF albo USA uzna
danego osobnika za interesującego albo bezwartościowego.
Kryteria są płynne – stąd niecierpliwość i niepokój oczekiwania w
Zirndorf. Sytuacja tych „bezwartościowych”, którzy otrzymują
jedynie tzw. prawo pobytu, jest nie do pozazdroszczenia. W tej
chwili mamy koniunkturę w NRF, ale gdyby doszło tam do
jakiegoś kryzysu, to ci ludzie jako pierwsi wylądowaliby na bruku.
Zostaliby bez pracy, bez zameldowania, z perspektywą rychłego
opuszczenia kraju. Kto by ich wtedy przyjął, jaki byłby ich dalszy
los. Stad w Zirndorf najbardziej symbolicznym znakiem
wszystkich myśli i poczynań był znak zapytania. Dla
przebywających tam Polaków, Czechów, Węgrów, a nawet
uchodźców z Izraela – bo i z takimi się zetknąłem – Zirndorf jest
jedynym obozem dla cudzoziemców. Natomiast jest kilka innych
obozów dla Niemców lub ludzi, którzy za Niemców się podają.
Olbrzymia większość ludzi przekraczająca bramy tych obozów, a
zwłaszcza bramy Zirndorfu, nie zdaje sobie w ogóle sprawy z
tego, co ich czeka. Podejmują decyzję o zostaniu, nie przeczuwając
4
nawet, jak ciężkie chmury zawisają nad ich dalszym losem. Sądzą
w swej naiwności, że ktoś czeka na ich przyjście, na ich mózgi i
ręce gotowe do pracy. Że bogate społeczeństwa zachodnie tylko
marzą i myślą o tym, jak pomóc, i jak podzielić się tym, co
posiadają. Odkrycie, że tak nie jest, że jest zupełnie inaczej, staje się
zwykle pierwszym, choć nie ostatnim, tragicznym
rozczarowaniem. Uświadamiają sobie nagle z całą
dramatycznością i nieodwracalnością, że nikt tu na nich nie czeka,
że nikt ich nie wita i nikt nie chce się niczym dzielić. Od pierwszej
chwili na tej obcej, czasem naiwnie wyśnionej i wymarzonej ziemi,
spotykają się ze zwykłą bezwzględną dyskryminacją. Uważa się
ich za nieproszonych gości, za przybyszów z nieznanych stron, za
przybłędów, którzy dobrowolnie stracili miejsce w swojej ojczyźnie
i już go nigdy nie odnajdą. Są gdzieś na szarym końcu w
przestrzeganej skrupulatnie hierarchii społecznej. Jeszcze ludzie
młodzi mają jakieś minimalne szanse, mogą znaleźć pracę do
których potrzeba mocnych rąk, ale ludzie starsi, ci, którzy
skończyli już 40 lat, nie mają czego szukać. Nikt ich nie zatrudni,
nie mówiąc o tym, że nie zatrudni w ich zawodzie, chyba że
chodzi o jakiegoś wyjątkowego specjalistę. W każdym innym
wypadku wszystko kończy się rozczarowaniem, i życiową klęską.
Tak było z dwudziestokilkuletnią dziewczyną, panią Dworniczak.
Pół roku siedziała w Zirndorfie, nie otrzymując żadnej odpowiedzi
na swoje prośby, podania i monity. Nikt nie chciał z nią
rozmawiać, przez sześć miesięcy wokół jej osoby panowało
kompletne milczenie. Pewnego wieczoru zażyła dużą ilość
środków nasennych. Władze obozu nawet w tym krytycznym
momencie nie chciały przyjść z pomocą. Wymusiliśmy na
strażniku, aby zadzwonił po pogotowie. Była widocznie mało
„atrakcyjna” dla wywiadu, a jej ręce były zbyt słabe.
–
Gdy zobaczył Pan i zrozumiał to wszystko, czy nie przeżył Pan
własnego, wewnętrznego kryzysu? W co ja się wdałem?
–
Muszę przyznać, że przeżyłem tam ciężkie chwile. Pamiętając o
swej roli i swoim zadaniu, nie przejmowałem się oczywiście tym,
5
co dla innych stanowiło sprawę życia i śmierci. Ale szokujące było
to spotkanie z ludzką nędzą, z tym zawaleniem się wszystkich
gmachów marzeń i wyobrażeń. To nie było łatwe. Bo chcąc czy nie
chcąc musiałem dzielić los innych ludzi. Tam był taki młody
chłopak. Uciekł ze Szczecina, ukrył się na jakimś statku
handlowym, który wypływał w morze. Wysiadł w Hamburgu,
gdzie miał swojego wujka. Ale wujek dał 100 marek i nie chciał go
więcej widzieć. Z Hamburga więc chłopak przyjechał do Zirndorf.
Posiedział parę dni i chciał uciekać z powrotem, znów przez
zieloną granicę, tym razem lądem do NRD. Ale na granicy
zatrzymała go policja zachodnioniemiecka. Odstawiła z powrotem
do obozu. Zaczęły się przesłuchania, co i jak, podejrzewano, że jest
szpiegiem, ale okazało się , że to po prostu młody, zagubiony
chłopak, który nie wytrzymał psychicznie pierwszego życiowego
rozczarowania. Odstawiono go więc do granicy. Co stało się z nim
dalej, nie wiem.
–
Czy te trudne warunki stworzone są celowo, żeby złamać ludzi
słabych, a wydobyć ludzi mocnych, którzy się na coś przydadzą?
–
Powiedział mi to bardzo szczerze – przesłuchując mnie – oficer
wywiadu NRF, mówiący zresztą świetnie po polsku z lekkim
akcentem lwowskim. On mi powiedział wprost: proszę Pana, w
tych warunkach my sprawdzamy ludzi. Stwarzamy takie warunki,
w których ci ludzie staliby się gotowi na wszystko. Jeśli
doprowadzi się kogoś do zupełnego dna, do poniżenia jego
godności, można wtedy liczyć, że człowiek taki pójdzie na
wszystko. Dobra kolacja będzie godziwą zapłatą za przekazane
informacje. Pięć dolarów okaże się tą sumą, za którą warto
sprzedać to, co się wie, a co interesuje innych.
–
I tu muszę od razu powiedzieć – kontynuuje Czechowicz – że
udzielenie azylu, wbrew temu, co głosi konwencja genewska, w
praktyce wygląda zupełnie inaczej, przynajmniej w Zirndorfie.
Otrzymanie azylu uzależnione jest od tego, czy udzieli się
określonych informacji, czy Pan chce ich udzielić, czy nie. Azyl
otrzymuje się dopiero po wszystkich przesłuchaniach przez
6
przedstawicieli różnych wywiadów, przede wszystkim przez
wywiad zachodnioniemiecki i amerykański. Jeśli ci panowie
wydadzą dobrą opinię, to jest szansa otrzymania azylu, jeśli zrobi
Pan na nich niedobre wrażenie, jeśli będą mieli jakiekolwiek
podejrzenia, to nie można marzyć o azylu. Inna sprawa, że
ogromna większość ludzi nie ma żadnych podstaw, aby o ten azyl
się ubiegać. Przesłuchujący oficerowie, kiedy słyszą
„dramatyczną” opowieść o prześladowaniu w Polsce, pytają zaraz:
to jak Pan czy Pani otrzymała paszport?! Z kolei ktoś, kto nie
otrzymawszy azylu w NRF chce emigrować dalej, do Stanów
Zjednoczonych lub Kanady, jest bardzo podejrzliwie traktowany
przez konsulaty tych państw. Najczęściej spotyka go odmowa.
Zostaje więc w NRF i nie ma łatwego życia, chociażby ze względu
na fakt, że jest Polakiem. Co prawda dużo się teraz robi, a rząd
Brandta jest zainteresowany w zasypaniu przepaści dzielących
nasze kraje, ale pamiętajmy, że jest to zaledwie jedno pokolenie. A
żeby zmienić mentalność, zmienić odczucia i pewne nawyki
myślowe poszczególnych ludzi, trzeba kilku pokoleń, trzeba czasu
i głębszych przewartościowań.
–
Na przykład dotyczące obozów dla uchodźców. Czy to znaczy, że
one jeszcze istnieją w NRF?
–
Tak, istnieją, z tym że dostęp do obozu Zirndorf jest obecnie
znacznie trudniejszy. Gdy ja tam byłem, niekoniecznie trzeba było
mieć przepustkę, uprawniającą do wejścia lub wyjścia poza jego
teren. Obecnie nie wpuszcza się tam nikogo bez specjalnego
zezwolenia. Zdarzały się bowiem wypadki, że na teren obozu
przedostawali się wywiadowcy z krajów socjalistycznych,
fotografując na przykład sceny z życia codziennego. Niedawno w
Czechosłowacji pokazywano taki film. Zdjęcia przedstawiały
moment wydawania jedzenia w kuchni obozowej, a to, może Pan
być pewny, robi bardzo przygnębiające wrażenie. Zaostrzono więc
kontrolę, nie zmieniając jednak warunków życia w obozie w
Zirndorf. Dla obcych wstęp jest teraz jednak wzbroniony. Nad
bezpieczeństwem i zapobieganiem zbytniej „reklamie” tego
7
wstydliwego miejsca czuwa oficer amerykańskiego wywiadu.
Wtedy, gdy ja się tam znajdowałem, był to Mr Reitler. Amerykanin
niemieckiego pochodzenia. On kierował życiem Zirndorfu i losem
jego mieszkańców. Przez niego też odbywały się pierwsze
kontakty z „Wolną Europą”...
Rozmowa II – PIERWSZY KONTAKT
(Pan „B” - raporty „korespondenta” - Norymberga)
–
Ile czasu czekał Pan na pierwsze przesłuchanie, na pierwszy
kontakt, który mógł stworzyć szansę wypełnienia Pańskiej misji?
–
Pierwszy kontakt miał miejsce niemal natychmiast, drugiego dnia
mego pobytu w Zirndorfie. Każdy z nowych „pensjonariuszy”,
który otrzyma swoje wyrko w obozowym „tranzycie”, otrzymuje
tzw. „kartę obiegową” z numerami pokoi i inicjałami osób, do
których ma się zgłosić. Trzeba obejść z tą kartą wszystkie te
miejsca. Pierwsza i najważniejsza jest wizyta u oficera wywiadu
NRF. Nazywaliśmy go panem „B”, ponieważ miał pieczątkę z
literką „B”, którą przystawiał na karcie obiegowej na znak, że
odbył już rozmowę z nowym przybyszem. Rozmowa z panem „B”
była decydująca. Jeśli potrafił Pan w jakiś rozsądny i w miarę
prawdziwy sposób przedstawić swoją sprawę, wtedy miał Pan
szansę. Rozmowa odbywała się w języku polskim. Pan „B”
posługiwał się bezbłędnie tym językiem, mówiono w obozie, że to
jakiś były volksdeutsch. W obozie w Zirndorf on decydował o losie
Polaków, którzy opuścili swą ojczyznę. Rozmowy z nim mogły
trwać kilkanaście dni. Biegając po innych pokojach, otrzymując
stempelki od innych obozowych osobistości, trzeba było
codziennie rezerwować sobie czas dla pana „B”, który dokonywał
dokładnego prześwietlenia każdego delikwenta. Od niego
wychodził pierwszy wniosek w sprawie udzielenia azylu. Potem
sprawę formalnie rozpatrywał urzędujący na miejscu tzw. „sąd”.
8
Ale wniosek oficera wywiadu, pana „B” był najważniejszy.
Odbywałem z nim długie rozmowy, jak Raskolnikow z Porfirym.
Pełne konkretów, ale też filozoficznych marginesów. Zaczynało się
od życiorysu, który musiałem opowiadać wielokrotnie, w całości
lub oderwanych fragmentach. Pytał o wszystkich znajomych i
krewnych, o ich stanowiska i poglądy, o kolegów, o to, czy nie
miałem jakichś kontaktów ze służbą bezpieczeństwa, o moje
poglądy i wspomnienia z dzieciństwa. Strzelał tymi pytaniami jak
karabin maszynowy, wracał z uporem do pewnych spraw, aby
nagle przerzucić się na zupełnie inne. Był to dla mnie pierwszy
egzamin. O tyle ułatwiony, ze opowiadałem swój prawdziwy,
rzeczywisty życiorys. Ale i tu musiałem być czujny, bo pan „B”
cały czas sprawdzał moją prawdomówność. Przyznam, że już
mniej więcej wiedziałem jak się to odbywa. Zdałem więc ten
pierwszy egzamin i zostałem przekazany wywiadowi
amerykańskiemu. Chodziłem więc do innego budynku, do
wspomnianego już pana Reitlera i innego oficera, zresztą młodego,
przyjemnego chłopaka, który świetnie mówił po polsku, po
ukraińsku i po rosyjsku. Jak się potem dowiedziałem, pochodził z
polsko-ukraińskiej rodziny, chociaż urodził się już w Ameryce.
Kiedy zaspokoiłem jego ciekawość, powiedział któregoś dnia:
następne przesłuchania będą się odbywały w Norymberdze. Teraz
wozili mnie codziennie do tego miasta, samochód zatrzymywał się
przed dużym, ponurym gmachem na przedmieściu i tam znowu
odbywały się długie godziny „pytań i odpowiedzi”. Ale w
Norymberdze za każdy dzień przesłuchań płacono 20 marek.
Ponieważ nie miałem pieniędzy, ów sympatyczny amerykański
oficer wywiadu przedłużył mi o parę dni te płatne rozmowy,
chociaż prawdę powiedziawszy nie było już o czym mówić i czego
wspominać. Na ponurym tle obozowego bytowania te podróże do
Norymbergi zostawiały jakieś przyjemniejsze wspomnienia.
–
Czy był Pan przygotowany na to, by zaskarbić sobie zaufanie
przesłuchujących, że musi im Pan coś „sprzedać”, przekazać
informacje, które zainteresowałyby wywiad i uczyniły Pana osobą
9
interesującą?
–
Oczywiście. Byłem na to przygotowany. Już w kraju uzgodniłem
kilka informacji znanych powszechnie, ale które mogłyby
świadczyć o moich dobrych chęciach. Więc w Norymberdze
opowiadałem z zapałem o moim pobycie na ćwiczeniach w
jednostce wojskowej, które odbyłem po zakończeniu studiów.
Wiedziałem, gdzie był radar i kto był dowódcą. Zresztą, oficer
wywiadu pokazał mi grubą księgę, w której znajdowały się opisy
mundurów i szarż, dane o uzbrojeniu i zakwaterowaniu
niektórych jednostek wojskowych. Pytał, czy widziałem czołgi
tego typu i działka przeciwpancerne. Kto był dowódcą, jaki
generał, czy jest żonaty i czy pije, gdzie chodzi po służbie i gdzie
mieszka. Cała masa najdrobniejszych szczegółów. Przekonałem się
wtedy, jak z drobnych, chwilami wydawałoby się nieistotnych
okruchów stworzyć można całą mozaikę. Jak uzupełnia się w niej
brakujące szczegóły, żeby obraz był możliwie pełny. Nowych
szczegółów z pewnością im nie dostarczyłem, ale zdobyłem sobie
zaufanie podaniem tych, które już dobrze znali.
Tak płynęły moje dni w obozie Zirndorf. W sumie 4 miesiące. Ale
starałem się nie marnować czasu i już wtedy nawiązałem inny
kontakt, najbardziej dla mnie istotny, bo z „Wolną Europą”. Tak
zwanym „korespondentem” rozgłośni w Zirndorfie był wtedy pan
Kotorowicz, oczywiście współpracownik wywiadu
amerykańskiego. Mocno spolonizowany Ukrainiec. W czasie
wojny współpracował z wywiadem niemieckim, a potem kupili go
Amerykanie. Etat w „Wolnej Europie” dawał mu alibi i miano
„korespondenta”. Miałem się wkrótce przekonać, na czym
polegała jego działalność. Otóż jego zadanie polegało przede
wszystkim na tym, aby w masie uchodźców czekających
zmiłowania i azylu wyłapywać ciekawsze jednostki – ciekawsze z
punktu widzenia wywiadu i „Wolnej Europy”. Dostał on już
„cynk” od Reitlera i wiedział, że jednym z ciekawszych jestem ja.
Po pierwszych rozmowach nabrał do mnie dużego zaufania i
pewnego dnia oświadczył konspiracyjnym szeptem: „Wiele o panu
10
słyszałem, panie Andrzeju, jest pan człowiekiem wykształconym i
wiele rzeczy pan wie. Czy nie zrobiłby pan jakiejś audycji dla
„Wolnej Europy”. Oczywiście nie za darmo”. Przytaknąłem z
zapałem i tak rozpoczęła się moja współpraca z rozgłośnią, której
potem miałem stać się stałym pracownikiem. Jakie były te
pierwsze audycje? A więc pierwsza opowiadała o Serbach
łużyckich. Byłem kiedyś na studenckiej wycieczce w Domowinie i
jako historyk wiedziałem trochę o tej interesującej mniejszości
narodowej. Następnie napisałem kilka audycji typu historyczno-
politycznego, między innymi na temat stosunków polsko-
radzieckich. Nie bardzo się jeszcze wczuwałem w ton „Wolnej
Europy” i nad tymi tekstami, jak wiem, długo biedzili się
redaktorzy, ale poszły w eter i był to dla mnie duży sukces.
Tymczasem pan Kotorowicz nabrał do mnie takiego zaufania, że
zaproponował, abym od czasu do czasu wyręczał go we
właściwych czynnościach „korespondenta”. „Pan będzie pisał
raporty – mówił leniwy pan Kotorowicz – a ponieważ ja otrzymuję
za nie po 50 marek od sztuki, będziemy się tym dzielili”. Już
wiedziałem, na czym polegają te raporty. Otóż poza oficerami
wywiadu NRF i USA – z każdym nowym uchodźcą rozmawia
także „korespondent” „Wolnej Europy”. Poza danymi osobistymi
umieszcza się tam uzyskane informacje, odbiegające znacznie od
ankiety personalnej. Były to raporty typu wywiadowczego. Jeśli
uchodźca pracował na przykład w stoczni, pytało się go, kto jest
dyrektorem i kierownikiem produkcji. Jakie typy statków się
produkuje, dla kogo i w jakich ilościach. Jaki jest stosunek załogi
do dyrekcji i organizacji partyjnej. Jaka atmosfera panuje wśród
robotników i jaka jest topografia poszczególnych doków i
pochylni. Były też w tej ankiecie inne pytania, dotyczące stosunku
ludzi do „Wolnej Europy”. Kto słucha i co się w tych audycjach
podoba lub nie podoba? Ów raport sprawdzany przez
„korespondenta” składa się z dwóch części. Pierwsza – ta
niewinna – przypominająca ankietę personalną. I druga,
wypełniana wtedy, gdy jest szansa „wyciągnięcia” czegoś od
11
delikwenta. Ta druga, wypełniana na papierze innego koloru, jest
już informacją szpiegowską.
–
Czy uczestnicząc w wypełnianiu tej ankiety wielu uchodźców nie
przeżyło pewnego zawodu? Zostali na Zachodzie z przyczyn –
załóżmy – politycznych lub czysto osobistych. I tu nagle robi się z
nich zwykłych szpiegów. Czy to nie było przyczyną pierwszych
rozterek i rozczarowań?
–
Dla wielu osób na pewno tak. Spotkałem się z takimi, którzy wręcz
odmawiali udzielania jakichkolwiek informacji. Odpowiadali: ja tu
zostałem, proszę o azyl, ale nie chcę mieć nic z tym wspólnego.
Zdarzały się nawet takie wypadki, że „korespondenta” RWE
wyrzucano po prostu za drzwi, gardząc wtykanymi w rękę 5
markami. Ale byli też tacy, którzy nie odmawiali ani zapłaty, ani
zaproszenia na kolację...
W każdym razie nie za często wypełniałem te ankiety za pana
Kotorowicza. Zbyt to było poniżające, zbyt uwłaczające godności
mojej i moich współtowarzyszy. Ale z drugiej strony musiałem
zachować pozory i trzymać się kurczowo tej nici, która wiązała
mnie z „Wolną Europą”. Chociaż na pracę w rozgłośni musiałem
czekać długie półtora roku. W tym czasie otrzymałem azyl i z
dokumentem w kieszeni, bez żalu, pożegnałem Zirndorf, udając
się na północ NRF, do Munster, gdzie znajdował się tak zwany
„obóz przejściowy”. Wszyscy, którzy otrzymali azyl, czekali tam
na rozparcelowanie po terytorium NRF. Czekali na pracę, na
dopełnienie swego wygnańczego losu. Czekałem i ja, rezygnując z
jakiejkolwiek posady, bo mym celem był ciągle gmach rozgłośni na
przedmieściu Monachium. W Munster spędziłem trzy miesiące,
spotykając się znowu z ludzką nędzą i dnem upodlenia.
Spotkałem tam Polaków, przebywających w obozie od chwili
zakończenia wojny. Ludzi kompletnie zdemoralizowanych, nie
nadających się już do pracy, nie nadających się do niczego.
Otrzymywali zasiłki, które nie wystarczały na życie. Chwytali się
więc dorywczo jakichś prac, bojąc się opuścić teren obozu, na
którym mieli przynajmniej zapewniony dach nad głową.
12
Spotykając się na każdym kroku z niechęcią i pogardą ze strony
obywateli NRF, trzymali się instynktownie razem i obóz w tych
warunkach był jedynym bezpiecznym schronieniem. Alkoholizm i
zupełna demoralizacja, wałęsające się chore psychicznie dzieci.
Prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy, o którym nie mamy pojęcia
ani my, ani właściwie nikt w NRF. Trzy długie miesiące spędziłem
w tym obozie. Formalnie, słuchając dobrych rad pana
Łubieńskiego z polsko-amerykańskiego komitetu imigracyjnego,
złożyłem podanie o wyjazd do Ameryki. Musiałem to zrobić, aby
nie wzbudzić jakichkolwiek podejrzeń. „Musi pan od razu
trzymać kilka srok za ogon – mówił mi pan Łubieński. - Ameryka
to szansa i perspektywa. Trzeba ją wykorzystać.” Złożyłem więc to
podanie, marząc, żeby nie zostało uwzględnione. Zresztą szansa
była minimalna.
W wyjątkowych wypadkach wydawano czasem natychmiastową
wizę na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Normalnie trzeba na to
czekać pięć lat. A ja już byłem po pierwszej rozmowie z samym
dyrektorem Nowakiem, który obiecywał mi pracę w rozgłośni
„Wolna Europa”. Mam nawet to zaproszenie do gabinetu
dyrektora. Obiecywał, że po pewnym czasie zostanę przyjęty. „W
tej chwili nie mamy wolnego miejsca – mówił mi Nowak – Musi
pan poczekać. Ale szansa jest. Może zresztą uda się panu wyjazd
do Stanów”. Marzyłem, żeby ten wyjazd nie doszedł do skutku.
Tak też się stało. A kiedy miałem już dosyć obozu przejściowego w
Munster, czekając ciągle na zawiadomienie z Monachium,
zgłosiłem się do służby w kompanii wartowniczej. W centrum w
Hamm, gdzie znajduje się główna komenda Armii Renu,
przeszedłem przeszkolenie w musztrzee angielskiej i zostałem
przewieziony do miejscowości Steyerberg koło Nienburga. Tak
rozpoczął się nowy etap mojej wygnańczej włóczęgi. Przebyłem go
w mundurze brytyjskiego wartownika, przez dłużące się w
nieskończoność 10 miesięcy, oczekując na przyjęcie do „Wolnej
Europy”.
13
Rozmowa III – PRZY ENGLISCHER GARTEN
W KORYTARZU „F”
(Dyr. Szulczewski „uprzejmie zawiadamia” - ewolucje
„ewaluacji”- pan Zamorski i jego stalowe szafy)
–
Czy nie denerwowało Pana przedłużanie się czasu oczekiwania na
wypełnienie właściwej misji? Zdawał Pan sobie przecież sprawę,
że tutaj w Warszawie ktoś się niecierpliwi?
–
Oczywiście. Trzeba było mieć mocne nerwy i dużo cierpliwości.
Utrzymywałem kontakt z Centralą, ale to nie zapobiegło moim
rozterkom i rosnącemu zdenerwowaniu. Mówiąc szczerze, miałem
już tego chwilami powyżej uszu. I nie chodzi tu tylko o czekanie,
ale także o to, z czym stykałem się na co dzień. O los ludzi, którzy
nie mieli żadnej misji, a tylko pasmo udręk i rozczarowań. Pobyt w
kompaniach wartowniczych, to spotkanie z inną odmianą tej samej
nędzy i beznadziejności. Spotkałem tam ludzi, którzy od chwili
zakończenia wojny nie wyszli poza obręb koszar. Brzmi to
nieprawdopodobnie, ale jest prawdziwe. Ci ludzie nie mieli nawet
cywilnych ubrań. Cały zarobek przepijali systematycznie w
żołnierskiej kantynie. Niektórzy nie otrzymywali już nawet
poborów, tylko podpisywali upoważnienie na podjęcie ich przez
kantynę. Kiedy kończył się rachunek w barze, prosili kolegów o 50
fenigów na butelkę piwa. Żołnierz kompanii wartowniczej
otrzymuje mundur i wyżywienie. Otrzymuje też łóżko w ogólnej
sali. Pieniądze, które ponadto dostawał, miały przywrócić
złudzenia. Nie odnajdywał ich nawet na dnie kieliszka.
Powtarzam: brzmi to nieprawdopodobnie, w środku Europy, w
dwadzieścia kilka lat po wojnie. Ale tak jest i warto o tym
wiedzieć.
–
Czy Pańskie kryzysy i załamania nie wynikały także z faktu, że,
bez względu na zmieniające się warunki, musiał się Pan
„trzymać”? Żyć podwójnym życiem – emigranta, który nie
14
poddaje się losowi, i człowieka, który ma wykonać konkretne,
niebezpieczne zadanie.
–
Oczywiście, przeżyłem niemało ciężkich chwil. Upokorzenie i
niepewność. Dokuczała samotność, no i ciężkie warunki, które
załamywały innych. Gdybym chciał, gdybym zwrócił się o to,
Centrala pomogła by mi finansowo. Łatwiej byłoby wtedy znosić
wygnańczy los. Mógłbym wtedy pozwolić sobie na lepsze życie.
Ale wtedy groziło znacznie gorsze niebezpieczeństwo: podejrzenia
i nieufność. Musiałem więc tak żyć, jak żyli ludzie dookoła mnie,
dzielić ich wszystkie troski, być naprawdę jednym z nich. A to
kosztowało wiele, czasem bardzo wiele. W Steyerbergu byłem
wachmanem czyli wartownikiem. Tak jak inni, otrzymywałem po
wszystkich potrąceniach 320 marek miesięcznie. Jak inni miałem
swoje łóżko w żołnierskiej izbie i jakąś gwiazdę filmową wyciętą z
ilustrowanego tygodnika i zawieszoną na ścianie. Stałem na
warcie, piłem w barze i grałem w karty, tak jak inni. Byłem
wachmanem w obcej armii, w obcym kraju przez długie dziesięć
miesięcy.
–
Ale w przeciwieństwie do innych miał Pan kontakt z krajem. Czy
to znaczy, że przesyłał już Pan pierwsze wywiadowcze meldunki?
–
Nie, to nie było moim zadaniem. Nie mogłem na siebie zwracać
uwagi, nie mogłem wpaść, nie przystąpiwszy jeszcze do
wykonywania właściwego zadania. Moje meldunki ograniczały się
do zdawkowych informacji: „siedzę, czekam”. „Trzeba zachować
cierpliwość” itd. Bo niekoniecznie to wszystko musiało się udać.
Nie musiałem zostać przyjęty do radia „Wolna Europa”, wszystko
mogło się potoczyć inaczej. Była to gra, żmudna i niebezpieczna,
którą podjąłem świadomie już w momencie opuszczenia kraju.
–
Ale czy ten kontakt z krajem, z Centralą, był dwustronny?
–
Tak.
–
Czy otrzymywał Pan jakieś słowa otuchy?
–
Tak, otrzymywałem.
–
To dużo w takiej sytuacji?
–
Tak, bardzo dużo. Nikt nie może sobie wyobrazić, jak dużo.
15
–
Co było później?
Wielka radość, że zbliżam się wreszcie do właściwego celu. W
lutym czy nawet w styczniu 1965 roku otrzymałem wiadomość z
Monachium, że konkretyzuje się szansa zatrudnienia mnie w
„Wolnej Europie”. Jeszcze trzy nerwowe miesiące oczekiwania i
wreszcie w kwietniu przyszło na mój adres pismo z Radia Free
Europe. Na firmowym blankiecie dyrektor administracyjny pan
Szulczewski „miał zaszczyt i przyjemność” mnie zawiadomić, że
po przeprowadzeniu odpowiednich badań, dotyczących mojej
osoby, zostałem zaangażowany do pracy w rozgłośni polskiej
Radia „Wolna Europa” w charakterze researchera. W piśmie
wymienione były warunki, na jakich jestem przyjmowany, no i
pytanie, czy wyrażam ostateczną zgodę. Nie muszę dodawać, że
wyraziłem i to natychmiast, telefonując tego samego dnia do
Monachium. Następne pismo było jeszcze bardziej eleganckie.
„Drogi Panie Czechowicz – pisał szef personalny, niejaki pan
Russell Poole – Miło nam powitać Pana jako członka personelu
Radia Free Europe. Mamy nadzieję, że Pańska praca u nas będzie
długa, szczęśliwa i owocna”. Szczęśliwa to ona nie była, ale długa i
na pewno owocna. Tylko nie dla pana Russella Poole'a. Wkrótce
przyjechałem do Monachium, gdzie miałem już zarezerwowany
hotel. Mieszkałem w nim zresztą kilka miesięcy, zanim
otrzymałem mieszkanie służbowe. Przyznam, że kiedy po raz
pierwszy szedłem – już jako etatowy pracownik – na Englischer
Garten, kiedy wchodziłem do gmachu, który był moim jedynym
celem w czasie długich obozowych wędrówek, mocno stukało mi
serce...
–
A czy nie podejrzewał Pan, że to była „podwójna gra”, że
przejrzano Pańskie zamiary?
–
Oczywiście, musiałem się z tym liczyć. Musiałem więc być bardzo
ostrożny. I w tym początkowym okresie przerwałem jakikolwiek
kontakt z Centralą. Ostatni meldunek brzmiał: „udało się! Jestem
we Free!”
Przyznam się Panu, że wchodząc do gmachu rozgłośni wiedziałem
16
już o niej wiele, miałem charakterystyki ludzi, pamiętałem
nazwiska tych osób, na które musiałem uważać. Ta wstępna
wiedza nie wykluczała ciągłych rozterek: jak się to wszystko
potoczy?
Ile miesięcy czy lat spędzę w tym gmachu? Czy osiągnę to do
czego zmierzam? Czy dotrę do tych miejsc, na których zależało
mnie i mojej Centrali?
Oczywiście nie mogłem się spieszyć. Każdy krok musiał być
przemyślany i rozsądny. Musiałem skonfrontować znane mi fakty
z konkretną rzeczywistością, wyuczone charakterystyki z
rzeczywistymi osobami. A to trwało długo – kilka miesięcy.
Moja właściwa praca we Free Europe rozpoczęła się bardzo
banalnie. Dostawiono prowizoryczny stolik do biurek
znajdujących się w jednym z pokoi, posadzono mnie na krześle i
kazano segregować stare wycinki prasowe z polskich gazet. Prasy
emigracyjnej nie bierze się tam pod uwagę. Układałem więc
cierpliwie do teczek wycinki z „Trybuny Ludu”, z „Życia
Warszawy” i innych gazet, a w wolnych chwilach rozglądałem się
ciekawie dookoła. Rozmawiałem z ludźmi, obserwowałem ich
dokładnie, słowem – wczuwałem się w rolę etatowego pracownika
wrogiej rozgłośni, zapominając przynajmniej na razie, że mam tu
spełnić rolę „konia trojańskiego”, wprowadzonego do
nieprzyjacielskiej twierdzy.
Po kilku miesiącach mój szef, pan Zamorski, wezwał mnie do
siebie i oświadczył, że przechodzę do pracy w kartotece Wydziału
Badań i Analiz Wschodniej Europy. Zmieniłem więc pokój i byłem
bliżej celu. Ta początkowa praca przy segregowaniu wycinków
prasowych była niewątpliwie okresem próbnym. Zdałem go więc
z pomyślnym rezultatem. W kartotece była już bezpośrednia
możliwość dotarcia do niektórych interesujących nas
dokumentów. Kartoteka – to jedno z tych miejsc, w których
„Wolna Europa” kryje swoje pozaprogramowe sekrety. Więc
znowu niepokój: czy nie za wcześnie, czy nie za szybko zmierzam
do celu. Trzeba było mieć silne nerwy, żeby zachować spokój i
17
udawać pilnego, oddanego pracy researchera. Ale wszystko toczyło
się normalnie, szefowie i koledzy darzyli mnie sympatią i
zaufaniem. Czułem się więc coraz pewniej w tym sekretnym
miejscu „Wolnej Europy”, chociaż jej najgłębsze sekrety kryły się
jeszcze w niedostępnych stalowych szafach.
–
Ale po Pańskim zniknięciu z Monachium jeden z pracowników
„Wolnej Europy” stwierdził wręcz: jakich to tajemnic szukał
Czechowicz, przecież my nie mamy żadnych sekretów?
–
Hm, proszę Pana, tajemnice są. Wiem, kogo ma Pan na myśli. To
pan Perzanowski stwierdził, że drzwi do rozgłośni stoją przed
wszystkimi otworem. Otóż w pierwszym pokoju Wydziału Badań
i Analiz, w tym, w którym segregowałem wycinki z prasy
krajowej, rzeczywiście żadnych tajemnic nie ma. Ale pan
Perzanowski mija się z prawdą, mówiąc, że każdy ma dostęp nie
tylko do korytarza „F”, w którym znajduje się mój były Wydział,
ale w ogóle do gmachu rozgłośni.
Żeby tam wejść w jakiejkolwiek sprawie, trzeba mieć specjalną
przepustkę, wystawioną na wniosek szefa jednego z działów.
Dwóch policjantów sprawdza te przepustki. I dopiero w asyście
jednego z pracowników można udać się do działu, który wystawił
przepustkę. Jeśli chodzi o Wydział Badań i Analiz, to osoba z
zewnątrz, jak też każdy pracownik z rozgłośni, mógł tam wejść,
mógł oglądać do woli zestawy wycinków prasowych, ale już nikt
bez specjalnego zezwolenia Zamorskiego lub jego szefów nie mógł
dotrzeć do kartotek. Kartoteki, nad którymi spędziłem wiele
godzin, dzielą się na rzeczowe i osobowe. Zawierają dane
dotyczące wszystkich ważniejszych osób w naszym kraju,
poczynając od sekretarza Komitetu Powiatowego partii, a kończąc
na I sekretarzu Komitetu Centralnego. Są w nich dane dotyczące
działaczy politycznych, gospodarczych i społecznych, artystów i
inżynierów, wojskowych i marynarzy. Tak zwane kartoteki
rzeczowe zawierają dane o fabrykach, hutach i kopalniach, o
jednostkach wojskowych, o Polskim Radiu i Telewizji, o
instytucjach państwowych i organizacjach społecznych. I
18
naprawdę niewiele one mają wspólnego z potrzebami
programowymi redaktorów „Wolnej Europy”. Wszystkie dane
napływają ze źródeł oficjalnych, tzn. z prasy krajowej, a także ze
źródeł nieoficjalnych, tzn. z raportów, które nadsyłają tzw. biura
„Wolnej Europy”, znajdujące się we wszystkich ważniejszych
miastach europejskich. W gabinecie pana Zamorskiego i w
znajdującym się obok pokoju stoją stalowe szafy, w których
przechowuje się akta personalne wszystkich pracowników
rozgłośni, Działu Badań i Analiz, a także segregatory z
korespondencją napływającą z Nowego Jorku ( większość z nich z
nadrukiem „poufne” lub „tajne” ). W szafie obok wewnętrzna
korespondencja między Zamorskim a Nowakiem, a także
sprawozdania Zamorskiego z podróży służbowych i kontroli, jakie
przeprowadzał w podległych mu placówkach, które oficjalnie
nazywają się biurami „Wolnej Europy”, a w rzeczywistości są
placówkami wywiadowczymi. Sprawozdania korespondentów
Radia „Wolna Europa” z Wiednia, Londynu czy Kopenhagi też nie
miały nic wspólnego z relacjami korespondentów prasowych na
temat wydarzeń dnia, ale były raportami typu szpiegowskiego, w
których zawarto informacje otrzymywane od osób
przyjeżdżających z kraju. Do tych kartotek osobowych i
rzeczowych, do raportów i korespondencji Zamorskiego nikt nie
miał dostępu bez specjalnego zezwolenia władz amerykańskich
czy samego szefa Zamorskiego. I tu znowu pan Perzanowski
znacznie mija się z prawdą, głosząc beztrosko, że redaktor
Krasicki, gdyby chciał odwiedzić gmach przy Englischer Garten,
mógłby to sobie wszystko obejrzeć i co ważniejsze przeczytać. To
jest zwykłe kłamstwo.
Rozmowa IV – INFORMATORZY
(Ile kosztuje ruletka? - wrogowie i naiwni -
niepowodzenia pana Pomorskiego)
–
Jest więc już Pan pracownikiem najbardziej tajnego działu „Wolnej
Europy”, mającego jedynie luźny związek z pracą programową
19
rozgłośni – Działu Badań i Analiz. Czy do zgromadzonych tam
kartotek, raportów i korespondencji Zamorskiego miał Pan dostęp
jako odpowiedzialny pracownik działu, czy też musiał Pan szukać
innych dróg dotarcia do owych stalowych szaf?
–
Do niektórych materiałów miałem dostęp, wykonując swe
normalne funkcje zawodowe. Stykałem się z nimi bezpośrednio,
bo to należało do moich obowiązków. Ale do większości
materiałów ukrytych w stalowych szafach gabinetu szefa
musiałem szukać bardziej skomplikowanych ścieżek. W każdym
razie wszystkie dokumenty i materiały, jakie przechodziły przez
komórkę pana Zamorskiego, były przeze mnie, tzn. przez nasz
wywiad kontrolowane...
–
Niektóre z nich były już publikowane w prasie i TV. Czy przywiózł
Pan jeszcze inne?
–
Oczywiście. Uzbierałoby się pół ciężarówki. Jest w czym
wybierać...
–
Musiał Pan zdobyć ogromne zaufanie swoich zwierzchników, żeby
nie tylko być odpowiedzialnym pracownikiem takiego działu, ale
także, żeby jeszcze znaleźć dojście do tych najbardziej sekretnych i
strzeżonych miejsc w „Wolnej Europie”?
–
Rzeczywiście zaskarbiłem sobie zaufanie a nawet – wstyd się teraz
przyznać – sympatię pana Zamorskiego i pana Nowaka, ale oprócz
tego mieliśmy jeszcze inne sposoby, które na pewnym odcinku
obiegu tajnych dokumentów umożliwiały nam do nich dostęp.
–
Mówi Pan: „mieliśmy”...
–
Niech Panu wystarczy to, że ja byłem tym, który zdobywał
materiały. Co było dalej... o tym już mogę mówić w liczbie
mnogiej. A jeśli chodzi o zaskarbienie sobie zaufania, o zdobycie
łask groźnego i podejrzliwego szefa, to powiem Panu o pewnym
zabawnym zdarzeniu...
Pan Zamorski, przedwojenny „dwójkarz”, mały człowieczek,
którego los i wywiady wplątały w wielkie interesy, chce
wprawdzie uchodzić za fachowca, a nawet wielkiego mędrca, ale
w rzeczywistości ma mentalność i sposób myślenia policjanta
20
wiejskiego posterunku. Prawdę powiedziawszy, nie cieszy się
szacunkiem nawet swoich najniższych podwładnych. A do tego los
obdarzył go żyłką hazardzisty. Hazarduje go nawet niewinny
towarzyski brydż, nie mówiąc już o ruletce. Jest dużo takich
domów gry pod Monachium: w Bad Wiesen, w Bad Rheinhall i
wiele jeszcze innych miejsc, w których zażyć można towarzyskich
rozkoszy. Pan Zamorski wyskakiwał tam regularnie w czasie
weekendów, ale zdarzało się to także i w dni powszednie. A
ponieważ nie zawsze dopisywało szczęście, mój szef miewał ciągle
długi, potęgowane faktem, że szef się ciągle rozwodził. Aktualnie
jest po trzecim rozwodzie, musi wydawać kupę forsy na byłe
małżonki. Stąd tarapaty, rosnące zadłużenia i sytuacja, w której
jedynym nie pożyczającym, jeszcze życzliwym zostałem ja.
Przyszła jednak i na mnie kolej. Pewnego razu dzwoni telefon w
moim mieszkaniu. Położyłem się już spać. Jeszcze rozespany i
mało przytomny słyszę w słuchawce głos swego szefa. „Panie
Andrzeju – mówi lekko zmieszany – przepraszam, że o tej porze,
ale przydarzyła mi się taka głupia historia. Dzwonię z Bad Wiesen,
tak się jakoś stało, że niespodziewanie zabrakło mi pieniędzy.
Proszę wziąć łaskawie 1000 marek i natychmiast przyjechać tutaj
samochodem”. Chcąc nie chcąc wskoczyłem w samochód i pędzę
do miejsca niedoli mojego szefa. Wchodzę tam i cóż się okazuje?
Zamorski zgrał się do suchej nitki i właściciel kasyna nie chce go
wypuścić. Parę dolarków nas to kosztowało, ale jaszcze tej nocy
wiozłem triumfalnie mojego szefa z ulubionego kasyna. Starałem
się być przez cały czas elegancki, wyrozumiały i przede wszystkim
dyskretny. To mi się bardzo opłaciło w przyszłości.
–
Umiał Pan wykorzystać słabości swego szefa.
–
Można i tak powiedzieć. Zaufanie jednych i zaciągnięte długi
wdzięczności innych ludzi oraz parę jeszcze innych drobnych
elementów pozwalały mi całkowicie kontrolować wszystkie
przepływające przez dział materiały.
–
A czym wytłumaczyć fakt, że szefem tak ważnego działu był i jest
taki właśnie człowiek?
21
–
Wytłumaczenie jest bardzo proste. Zamorski – to zaufany człowiek
Amerykanów. Znają wszystkie jego słabości, ale on też wie zbyt
dużo, żeby można się było go pozbyć. Któż wyrzuci człowieka,
który wie za dużo, do tego człowieka ze słabym charakterem?
Wspólne ścisłe powiązanie pętają ręce obu stronom. Jeśliby
zwolnili Zamorskiego, jego pamiętniki w prasie brukowej NRF
zrobiłyby furorę. I rozsadziłyby z pewnością gmach monachijskiej
rozgłośni. Podejrzewam, że oni się tego boją i patrzą przez palce na
słabostki swojego pupila.
Ale bardziej niż szef interesował mnie kierowany przezeń dział. W
ogólnej hierarchii „Wolnej Europy” zajmuje on miejsce szczególne.
Nowak i jego sekcja polska korzystają z materiałów i
napływających tu raportów. Jednak służbowo Zamorski podlega
samemu pułkownikowi Brownowi. Jest to Anglik, który za
wieloletnią i ofiarną pracę w służbie CIA otrzymał obywatelstwo
amerykańskie. Pułkownik Brown napisał już kilka książek na
temat wojny psychologicznej. Półtora roku temu był na specjalnym
stypendium w USA, ostatnio napisał kolejną książkę o krajach
wschodniej Europy i jest w tej dziedzinie uznawanym
powszechnie fachowcem. On też obok Cooka czy Waltera stanowi
ów trust mózgów kierowanej i finansowanej przez wywiad
amerykański „Wolnej Europy”. Oni nadają ton, opracowują
taktykę działania monachijskiego radia w oparciu o ogólne
„strategiczne” wytyczne, napływające z Waszyngtonu. Oficjalnie
pułkownik Brown kieruje centralnie wszystkimi działami badań i
analiz w narodowych sekcjach Free Europe. Z kolei wydziały badań
i analiz poszczególnych sekcji, a więc polskiej, rumuńskiej,
węgierskiej i bułgarskiej, związane są bezpośrednio z
Departamentem Administracyjnym, kierowanym przez Hansa
Fischera. Ten oficjalny szyld maskuje właściwą działalność, jaką
jest zbieranie informacji szpiegowskich, kontrwywiad i
bezpieczeństwo rozgłośni.
Sam Fischer, ów naczelny „administrator”, bada bardzo
gruntownie każdego kandydata na pracownika „Wolnej Europy”.
22
Dopiero kiedy on nie ma zastrzeżeń, sprawę otrzymuje kierownik
personalny, Russell Poole, którego obszerne pismo przesłane na
mój adres miałem już przyjemność cytować.
–
Bardzo jestem ciekaw, jak ci spece od bezpieczeństwa, wywiadu i
kontrwywiadu, panowie Brown, Fischer czy wreszcie sam Nowak
przyjęli wiadomość o Pańskim zniknięciu?
–
Myślałem sobie o tym z niemałą satysfakcją. Musiał to być
prawdziwy szok.
–
Ale wracając do hierarchii i zależności służbowych rozgłośni. Czy
to ścisłe powiązanie z wywiadem jest znane wszystkim
pracownikom? Czy też trwają oni – przynajmniej niektórzy – w
zupełnej niewiedzy?
–
O tym głośno nikt nie mówi, ale wszyscy wiedzą dobrze, o co
chodzi. Ostatecznie nie ma się czym chwalić. Warto jeszcze
powiedzieć, że wszystkie materiały, zanim znajdą się na biurku
redakcyjnym, zanim dotrą do działu Badań i Analiz, przechodzą
przede wszystkim przez zamaskowaną komórkę wywiadu i
kontrwywiadu Hansa Fischera. Wszystkie ważniejsze raporty
przechodzą przez jego ręce i każdy rozmówca „korespondenta”
„Wolnej Europy”, świadomie czy nieświadomie udzielający mu
informacji, ma swoją kartotekę u Fischera i u Zamorskiego.
–
Miał Pan więc dostęp i do tych sekretnych spisów informatorów
„Wolnej Europy”?
–
Tak, miałem. Ale może nie czas jeszcze o tym mówić bardziej
szczegółowo.
–
A to , podejrzewam, interesuje szczególnie wiele ludzi.
–
Nie wątpię...
–
Jakie wnioski i jakie myśli nasuwają się Panu, który przecież zna
nazwiska tych ludzi?
–
Informatorów „Wolnej Europy” można podzielić na kilka
kategorii. Są wśród nich wyrachowani i zdecydowani wrogowie
naszego ustroju, którzy działali całkowicie świadomie, z pełną
premedytacją. Znamy nazwiska tych ludzi. Ale byli też zwykli
plotkarze, którzy opowiadali różne zasłyszane historie, nie
23
wiedząc często z kim rozmawiają. Ich wynurzenia docierały na
Englischer Garten zawiłymi drogami, często poprzez znajomych
„korespondenta” „Wolnej Europy”. Na podstawie tych
towarzyskich pogwarek znajomych ze znajomymi wiedeński lub
paryski „korespondent” pisał swój raport, który następnie docierał
do naszego działu. Ażeby raport był w miarę prawdziwy i
uargumentowany, „korespondent” starał się wydobyć koniecznie
nazwisko niedyskretnego przybysza z Polski. To czyniło
szpiegowski raport bardziej konkretnym dokumentem. I dlatego
wiele ludzi wyjeżdżających na Zachód nie zdaje sobie nawet
sprawy, że ich nazwiska figurują w kartotekach w korytarzu „F”.
Ale była też inna grupa ludzi – i to najbardziej mnie zastanawiało
– ludzi bądź co bądź na pewnym poziomie, wydawałoby się
porządnych i uczciwych, którzy udzielali informacji, wiedząc
dobrze komu i w jakim celu. Jest taki na przykład znany
dziennikarz, pan B. Należy wyrazić zdziwienie, że zadawał się on
z ludźmi, o których musiał wiedzieć, jakie spełniają funkcje i co
skłania ich do kontaktów ze znanym polskim dziennikarzem. Inna
sprawa, że tacy ludzie są szczególnie cenni dla „Wolnej Europy”.
Jeżeli jest szansa na jakikolwiek kontakt z kimś „liczącym się”,
wtedy sam dyrektor Nowak chwyta neseser i wędruje na
spotkanie do Austrii, Francji albo Szwajcarii. Czasem nawet do
Londynu, aby osobiście porozmawiać na interesujące jego i CIA
tematy. Tu już nie ma mowy o nieświadomości przybysza znad
Wisły. Powtarzam, że znamy te nazwiska.
–
To brzmi groźnie...
–
Nie. Dla wielu z tych ludzi jest to haniebne, a dla wielu po prostu
głęboko zawstydzające. Tym bardziej że dyrektor Nowak miewał
w czasie tych swoich błyskawicznych podróży wiele
nieprzyjemnych przeżyć. W Paryżu pewien Polak, człowiek na
wysokim stanowisku, wyrzucił go po prostu z hotelu. Bardzo
wiele ludzi, co wynikało ze smętnych raportów „korespondentów”
„Wolnej Europy”, nie chciało w ogóle rozmawiać z wysłannikami
tej firmy. Tak było w Wiedniu z panem Pomorskim, którego
24
wykpili studenci, gdy indagował ich na wiedeńskim dworcu 14
sierpnia 1967 roku. „Nie wolno się z nimi spierać – pisał potem w
swoim raporcie, który znalazł się na moim biurku. - Nie znoszą i
nie przyjmują krytyki. Wszystko, co mówi się o ojczyźnie,
podporządkowują szybko pod patriotyzm, pod szacunek do
ojczyzny. Są w tym miejscu patriotyczni, wręcz szowinistyczni!”
Przyznam szczerze, że kiedy czytałem te raporty, robiło mi się lżej
na sercu. Miałem głęboką satysfakcję z faktu, że wiele ludzi w
jedynie właściwy sposób traktowało tych kręcących się wokół
przyjezdnych z Polski „łapsów”...
Rozmowa V – PAN NOWAK I SPÓŁKA
(Rządy „silnej ręki” - „przedmurze chrześcijaństwa”)
–
Przez sześć lat stykał się Pan z różnymi ludźmi „Wolnej Europy”,
poznał ich Pan na gruncie służbowym i zapewne towarzyskim.
Jacy są ludzie usiłujący z uporem „naprawiać Rzeczypospolitą”,
jakie sprawiają wrażenie w stosunkach bezpośrednich?
–
Charakteryzując ich ogólnie – i chyba nie mylę się w tej ocenie – są
to ludzie absolutnie bezideowi, nie wierzący w nic. Polska, jej
sprawy, interesują ich o tyle, o ile jest to potrzebne do konkretnej
audycji. Wszyscy redaktorzy piszą na zadany temat, dysponują
zresztą niewielkim marginesem manewru. Na co dzień ich
zainteresowania ograniczają się do jak najwygodniejszego ułożenia
sobie życia, najwyższych zarobków i najlepszych perspektyw na
przyszłość. W co zainwestować trzymane na koncie marki, czy
kupić domek, czy nabyć akcje dobrze prosperującego
przedsiębiorstwa. Po prostu – jak najlepiej się ustawić. Nic poza
tym. Polska widziana stamtąd jest bardzo odległym krajem,
którego rzeczywiste problemy nie interesuję ich zupełnie.
–
Podejrzewam, że wielu ludzi z niemałym rozczarowaniem słucha
tych słów.
–
Być może, ale to bardzo dobrze.
25
–
A sam szef Nowak? Stykał się Pan z nim bliżej, był Pan świadkiem
jego działania.
–
Na korytarzach i przy kawie w gmachu na Englischer Garten
nazywa się go, w rozmowie z zaufanym oczywiście, gangsterem,
satrapą, stupajką albo dzierżymordą. Nie wymyśliłem żadnego z
tych określeń. Po prostu słyszałem je wielokrotnie. Było to
wszystko w głębokiej tajemnicy, bo oficjalnie ludzie się go boją. Bo
dyrektor potrafi być bezwzględny w postępowaniu z personelem,
nie liczy się z nim i wcale tego nie kryje. Potrafi w sposób cyniczny
poniżać czyjąś godność, wyrzucając z pracy, a potem zmuszając do
pisania pełnych skruchy listów. Ludzie się go boją. Ludzie są od
niego zależni i wie o tym były podolski kawalerzysta.
–
Przytaczał Pan już przykład aktora Koryzmy.
–
Tak, nawet sąd zachodnioniemiecki uznał, że usunięcie z pracy
było bezpodstawne i nalegał na polubowne załatwienie sprawy.
Bojąc się skandalu Nowak odwołał się swoimi kanałami do CIA i
Koryzma został po prostu deportowany do Francji pod
pretekstem, że kończy mu się prawo pobytu na terenie NRF.
Sprawa była szczególnie przykra, pełna oszczerstw i podejrzeń,
łącznie z pomówieniem Koryzmy o kradzież płyt gramofonowych.
A za tym wszystkim kryła się po prostu zwykła zazdrość, gdyż –
jak mówili wtajemniczeni – aktor flirtował z małżonką szefa.
„Bohaterem” innej afery Nowaka był redaktor Mieleszko.
Przyjechał do Monachium z Francji, gdzie żył w skrajnej nędzy z
żoną i córką. Praca w rozgłośni była jedyną szansą. Ale Mieleszko
miał wiele scysji z cenzorami, którzy pastwili się nad jego
tekstami. Oburzony, interweniował u zastępcy Nowaka –
Zawadzkiego. Mówił głośno o szykanach, jakie go spotykają za to,
że jakoby nie potrafi się dostosować do „tonu” „Wolnej Europy”.
Nie znoszący sprzeciwu Nowak czekał na okazję, żeby ukarać
wywrotowca. Wystarczyło, że któregoś dnia Mieleszko wyszedł z
biura 15 minut wcześniej. Nazajutrz czekało na niego
dyscyplinarne wymówienie. Zwolnienie z posady wiąże się także
z natychmiastowym opuszczeniem mieszkania służbowego. Dla
26
Mieleszki była to prawdziwa katastrofa. Zaczęły się rozmowy i
pertraktacje. Wreszcie Nowak oświadczył, że zgodzi się na
ponowne rozpatrzenie sprawy, ale pod warunkiem, że Mieleszko
go publicznie przeprosi. Te przeprosiny miały wyglądać w ten
sposób, że redaktor Mieleszko zamiast kolejnej audycji napisałby
list, w którym przyznaje się do winy, przyrzeka poprawę i
obiecuje, że nigdy więcej. Ten list został napisany i znajduje się w
aktach personalnych „Wolnej Europy”.
–
Komu podlega Nowak-Jeziorański? Z czyjej kasy bierze on
pieniądze?
–
Podlega amerykańskim dyrektorom i z kasy amerykańskiego
wywiadu bierze pieniądze. Tak jak wszyscy jego podwładni.
–
A co łączy go z Niemiecką Republiką Federalną, na której terenie
działa rozgłośnia?
–
Te więzy są mniej uchwytne. Oczywiście wywiad
zachodnioniemiecki ma dostęp do wszystkich tajnych materiałów,
z którymi ja się stykałem. Z Ost Institut przychodził do nas po te
materiały niejaki pan Grala, zniemczony Ślązak, znający świetnie
język polski. Bywali też u nas, w korytarzu „F” przy Englischer
Garten, Stroubel i Konrad Mierzwicki, współpracownicy wywiadu
NRF.
–
Ale wróćmy do Pańskich byłych kolegów, których nazwiska
bardziej są znane polskim słuchaczom. Na przykład pani
Mieczkowska.
–
Nazywają ją „córą rewolucji” albo „przedmurzem
chrześcijaństwa”. Przedstawia się w tej chwili jako członek ruchu
oporu w Ravensbruck. W rzeczywistości była kapo w tym obozie i
dzięki temu, będąc Żydówką, wyszła bez szwanku z tego piekła.
Nie chciałbym przytaczać charakterystyk ani nazwisk innych osób.
Nie ma wśród nich ideowców – to prawda – ale są ludzie na swój
sposób uczciwi. Nie chciałbym być niesprawiedliwy i w pewnym
sensie niewdzięczny. Ale idei ze świecą nawet nie znajdziesz w
tym ogromnym gmachu. Pracują tam rzemieślnicy, którzy lepiej
lub gorzej wykonują postawione przed nimi zadania i biorą za to
27
pieniądze. A jeśli podają się czasami za naprawiaczy
Rzeczypospolitej, to jest to tylko taktyka wypracowana w
gabinecie Nowaka i jego zwierzchników. Zresztą nie ukrywa tego
sam Nowak. I powtarza na każdej odprawie, że nie mogąc siłą
zmienić panującego w Polsce systemu, należy go umiejętnie
„rozmiękczać”. Zresztą z tej taktyki musiał się nieraz Nowak
usprawiedliwiać przed swymi co bardziej reakcyjnymi
zwierzchnikami. Brzmi to jak anegdota, ale zarzucali mu czasem
„lewicowe odchylenie”. Musiał cierpliwie wyjaśniać swoim
mocodawcom, że są to posunięcia taktyczne, niezbędne na danym
etapie. „Polska specyfika” - widziana tak opacznie z najwyższych
nawet pięter Englischer Garten.
Rozmowa VI – NASZ CZŁOWIEK W MONACHIUM
(„Niech będzie pochwalony” - „dobrze poinformowani” -
za ile? - tajemnice albumu i tajemnice powrotu)
–
Czy ludzie „Wolnej Europy” poza pieniędzmi mają jakąś
satysfakcję ze swojej pracy, czy otrzymują dowody uznania?
–
Z pewnym wahaniem zadawał Pan to pytanie, ale nie jest ono
bynajmniej kłopotliwe. Owszem, otrzymują listy z Polski.
Nadchodzą one do Monachium różnymi drogami. Ale ogromna
ich większość przysłana jest przez różnego rodzaju melomanów,
którzy proszą o płyty i przeboje. Przychodzą też listy od różnych
ludzi w Polsce, gratulujące działalności, przekazujące aktualne
plotki i informacje. Ale muszę Panu powiedzieć, że ogromna
większość piszących do „Wolnej Europy”, to ludzie reprezentujący
poziom raczej prymitywny. Najczęściej te listy zaczynają się od
słów „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. W pierwszych
słowach...” Ani gratulacje zawarte w tych listach nie cieszą
adresata, ani informacje nie są zbyt cenne. Zresztą Nowak nie
28
bardzo chętnie rozpowszechnia te listy wśród pracowników
rozgłośni, a już rzadko docierają one na biurka zwierzchników.
Listy z Polski, ten rarytas na monachijskim bruku, są drukowane w
specjalnym, wewnętrznym biuletynie. Ale dobiera się je starannie.
Tym większy z tym kłopot, że prawdziwą rzadkością są listy
pisanie przez zdecydowanych przeciwników Polski Ludowej.
Wyraźnie brak jest listów na jakimś poziomie, stawiających jakieś
problemy, wysuwających jakieś propozycje czy zawierających
konkretne dane. Takie listy to białe kruki, na które rzucają się
zachłannie pan Nowak i jego współpracownicy, pragnący się
wykazać i udowodnić, że nie darmo trwają na swym posterunku.
Ogromna większość korespondencji z kraju wciąż jednak zawala
biurka Redakcji Muzycznej. Od młodzieży beatowej, która czasem
nie bardzo wie do kogo pisze. Nie interesują się polityką – ich
światem jest muzyka. Ale muszę podkreślić, że to też jest
wkalkulowane w strategię „Wolnej Europy”. Nowak zawsze
powtarza swym współpracownikom: nasz korespondent ma 16 lat
i na razie interesują go płyty. Ale za cztery lata czy za dziesięć,
przyzwyczajony do naszej radiostacji, będzie słuchał i innych
programów. Jeżeli oczywiście będą jeszcze one nadawane.
Strategia „Wolnej Europy” ma wiele odcieni, wiele taktycznych
zagrywek, a do najważniejszych należy mit o „dobrym
poinformowaniu”.
–
Czy rzeczywiście mit?
–
I to konsekwentnie podtrzymywany. W gruncie rzeczy ogromna
większość informacji, którymi potem „szokuje” swych słuchaczy
„Wolna Europa”, pochodzi ze źródeł oficjalnych. Przy Englischer
Garten czyta się skrupulatnie nie tylko prasę centralną i
prowincjonalną, ale także gazetki zakładowe. Na przykład z
płockiej Petrochemii. Ileż ludzi w Polsce zna tę gazetkę?
Powiedzmy, kilka tysięcy na 33 miliony Polaków, którzy w ogóle
nie wiedzą o jej istnieniu. Po odpowiednim spreparowaniu
zawartych tam informacji redaktorzy strzelają później na falach
eteru znakomitą znajomością topografii terenu. Uzupełniwszy
29
niektóre wiadomości danymi zaczerpniętymi z tajnych raportów,
mogą imponować znajomością szczegółów. Słuchacz może odnieść
wrażenie, że wieści te płyną wprost od „ich człowieka”, ale to jest
mit bardzo często brutalnie rozgrywany. Była nawet cała awantura
z „korespondentami” „Wolnej Europy”, którzy z braku
autentycznych materiałów z kraju preparowali swoje raporty na
podstawie krytycznych artykułów, znalezionych na łamach prasy
terenowej. Na przykład na podstawie „Dziennika Bałtyckiego” czy
„Głosu Szczecińskiego”. Wyleciała nawet za to z posady
współpracowniczka sztokholmskiego „korespondenta”
Lisińskiego – pani Ichnatowicz. W swoim czasie nadchodziła ze
Szwecji cała masa raportów, które przy bliższym zbadaniu okazały
się czerpane, nawet bez stylistycznych poprawek, z łamów
wymienionych gazet.
Inna sprawa to odpowiednie preparowanie najprostszych nawet i
najbardziej jawnych informacji. Jest to cała opracowana dokładnie
metoda. Są starzy wyjadacze, którzy tym kierują, a pan Nowak jest
głównym specjalistą. Na codziennych odprawach redakcyjnych, w
których wielokrotnie uczestniczyłem, wyznaczał nie tylko tematy i
autorów, którzy je opracują, ale także dawał dokładne wskazówki,
co uwypuklić, co zatuszować, co stonować, co ścieniować, a co
podkreślić. Tak rodzą się komentarze, wypowiadane ustami
niezależnych i walczących „o lepsze jutro Polski” redaktorów.
–
To jeden z nich powiedział pod Pańskim adresem: „Nie wierzę w
całą tę historię o diabelsko przemyślnym oficerze wywiadu, który
rozgryzł „Wolną Europę”.
–
To znowu słowa Perzanowskiego. Wyraził on przypuszczenie, że
dopiero na kilka miesięcy przed swoim powrotem byłem
szantażowany i to skłoniło mnie do „oddania się na usługi”. To nie
jest kwestia wiary czy niewiary. Mamy po prostu materiały, które
świadczą, że od początku swego pobytu w „Wolnej Europie”
kontrolowałem je i zdobywałem w określonym celu. Można to
wykazać czarno na białym. Ale oni tymi sformułowaniami chcieli
osłabić wrażenie, jakie moja konferencja prasowa mogła wywrzeć
30
na słuchaczach w Polsce. A poza tym była to taktyka wyczekująca.
Nie chcieli się jeszcze zadeklarować, nie wiedząc, co my mamy, a
czego nie mamy. Z której strony będziemy uderzać. Ale już teraz
doczekali się rzeczy, na które trudno odpowiedzieć. Więc milczą
albo czasem powiedzą coś półgębkiem. Nie powtarzają głoszonych
zaraz po moim powrocie do kraju bzdur. Bo jeżeli byłem
rzeczywiście tym – jak powiedział Perzanowski - „sfrustrowanym
młodym człowiekiem”...
–
O wykrystalizowanych poglądach.
–
Właśnie to ich samych ośmiesza. Każdy pracownik „Wolnej
Europy” odpowie na to: co w końcu jest wart ten wywiad
amerykański, cały system kontroli, kontrwywiadu i
bezpieczeństwa, jeżeli się dał wywieść w pole sfrustrowanemu
młodzieńcowi. Jak się dalej ustawią, jaką przyjmą postawę –
zobaczymy. Ale prawdę mówiąc, niewiele się tu da
wykombinować. Są w naszym posiadaniu takie dokumenty, na
które nie ma odpowiedzi. Nic - poza milczeniem.
–
Albo insynuacje na temat Pańskiego prywatnego życia.
–
To są zupełnie śmieszne rzeczy. Zacytowali z pozostawionych
przeze mnie notatek jakąś nazwę kina z godzinami rozpoczęcia
seansów albo że zostawiłem zupełnie prywatną korespondencję.
Ale czegóż to miało dowodzić? Że zostały im odpadki, których
wartość powinni właściwie ocenić spece od wywiadu. Pan Nowak
powinien ich pouczyć, żeby nie mówili o rzeczach, które ich
kompromitują.
–
A te albumy?
–
Mogę to Panu wyjaśnić, chociaż będzie to plotkowanie. Ale skoro
oni poruszyli tę sprawę... Byłem tam jednym z nielicznych
kawalerów, a ponieważ zależało mi na dobrych stosunkach,
starałem się być kawalerem uczynnym. Jeden ze starszych
kolegów, którego nazwiska nie wymienię, żeby go nie ośmieszyć, a
także żeby mu nie zaszkodzić, bo ma żonę i dorosłe dzieci, otóż
ten kolega zwrócił się kiedyś do mnie: „Czy mógłbym na pańskie
nazwisko zamówić pewne ucieszne dla oka wydawnictwa? Gdyby
31
przychodziły na mój adres, co powiedziałaby żona czy dzieci?”
Więc zamawiałem, chociaż prawdę mówiąc, bardziej interesowały
mnie żywe kobiety, a nie obrazki i to nie zawsze najlepszej jakości.
A jeden taki zeszyt kosztował 30 marek. A pan Perzanowski, tak
święcie przed mikrofonem oburzony, sam te obrazki z
przyjemnością oglądał, nie mając czym zadawać szyku damom w
Monachium. Mówię o tym z zażenowaniem, a dodam jeszcze, że
fakt, iż Nowak właśnie Perzanowskiego do tego felietonu o mnie
wyznaczył, też ma swoją wymowę. Jest to człowiek pozbawiony
jakichkolwiek skrupułów, posiadający fatalną opinię wśród
współpracowników, kochający pieniądze i drżący przed
Nowakiem. Wielu jego kolegów nie chce zapewne mnie atakować,
bo miałem z nimi dobre stosunki, lubili mnie i być może pan
Nowak będzie miał kłopoty ze znalezieniem kolejnego
komentatora moich poczynań.
–
Przez wiele lat był Pan jednym z nich. Jaka była Pańska taktyka,
jakie życie towarzyskie?
–
Kosztowało mnie to dużo nerwów i zdrowia. Było to jedno z
najtrudniejszych zadań i jeden z najtrudniejszych egzaminów.
Przez sześć lat musiałem się maskować, zważać na każdy ruch i
na każde słowo. Musiałem używać ich języka. Nieco tego żargonu
zostało mi do dzisiaj. Nawet inny język, inne sformułowania
mogły wzbudzić podejrzenie. Wróciwszy do kraju mam z tym
ciągle duże kłopoty. Zbyt często mówię: u nas w „Wolnej Europie”
albo w naszej rozgłośni.
–
A czy nie chciał Pan nigdy uczynić tego żargonu własnym? Czy
nie myślał Pan nigdy o zostaniu wśród nich? Przepraszam za to
pytanie, ale słuchaczy interesuje wszystko.
–
Proszę bardzo, nie szkodzi. Mogę od razu odpowiedzieć, że nigdy
nie miałem żadnych wątpliwości. Być i pracować w „Wolnej
Europie”, dostawać nie najmniejsze nawet pieniądze, bo „Wolna
Europa” dobrze płaci – to jeszcze nie wszystko. To właściwie
bardzo, bardzo mało. Brakuje przyjaciół i najbliższych, brakuje
ojczystego kraju. Ludzie, wśród których żyłem przez tyle lat,
32
pozostali dla mnie ludźmi obcymi. Marzyłem zawsze o tym, żeby
być znowu sobą. Polakiem żyjącym tak jak Polak. Nie udawać
wiecznie kogoś, kim być nigdy nie chciałem. Tego nie zastąpi
żaden pieniądz i żadna posada. Nie miałem więc wahań i cieszę
się, że kierownictwo miało do mnie przez cały czas pełne zaufanie.
Chociaż zadanie niełatwe, a ja jestem jeszcze młody. Zdradzę Panu,
że poznałem siebie dobrze przez te sześć lat. Stwierdziłem z
niemałą satysfakcją, jak jestem związany z krajem, z rodziną i
polską tradycją. Stwierdziłem, że mam polski temperament i na
wskroś polską mentalność, która nie pozwoliłaby mi żyć
gdziekolwiek indziej. Sobą można być tylko we własnym kraju,
wśród swoich. I taką prawdę można wynieść z długich lat pracy w
służbie wywiadowczej.
–
Tym bardziej musiał się Pan maskować tam, w Monachium.
–
I to było jedno z najcięższych zadań. Najcięższa z prób które
przeszedłem. Często łapałem się na tym, że miałem ochotę w
czasie prywatnych rozmów z tymi ludźmi strzelić kogoś w gębę za
to, co mówił.
–
Polski temperament?
–
Z jego pohamowaniem miałem wiele kłopotów.
Żeby zachować pozory stabilizacji i urządzania się na dłuższą
metę, zapisałem się na studia na Wydziale Slawistycznym
Uniwersytetu w Monachium. Poznałem tam wielu studentów i to
były te miłe chwile odprężenia, ucieczki od getta przy Englischer
Garten. Był to prawdziwy psychiczny odpoczynek. Ale nie
mogłem też zaniedbywać kontaktów z „kolegami z pracy”. Były
niezbędne w mojej działalności.
–
Jak traktowano w Monachium człowieka z „Wolnej Europy”?
–
Muszę powiedzieć, że wśród emigrantów „Wolna Europa” nie
cieszy się najlepszą opinią. Oni zazdroszczą zarobków, ale traktują
pracowników Free Europe jako tych, którzy za czysty pieniądz
wykonują brudną robotę. Patrzy się na nich trochę krzywo,
nieufnie.
–
Ile się zarabia w „Wolnej Europie”?
33
–
W ostatnim okresie mojej pracy dostawałem po wszystkich
potrąceniach 1612 marek.
–
To jest dużo?
–
Nawet bardzo dużo, zważywszy, że korzystałem ze służbowego
mieszkania, za które płaciłbym co najmniej 500 marek miesięcznie.
Przeciętny zarobek w NRF wynosi około 800 marek, z czego
wynika, że pracownik Free Europe zarabia przeciętnie trzy razy
więcej. Jest to więc posada dobra i umie to wykorzystać pan
Nowak i jego mocodawcy.
–
Czy w swoim służbowym mieszkaniu mógł się Pan czuć
bezpiecznie?
–
Niezupełnie. Musiałem być czujny nawet w swoich czterech
ścianach, daleko od Englischer Garten Strasse. Telefony są na
podsłuchu, a CIA posiada zapasowe klucze.
–
Panie kapitanie, zbliżamy się powoli do końca pańskich
wspomnień, do końca pańskich wędrówek, które zakończyły się
szczęśliwym powrotem do kraju. Ale nie byłbym reporterem,
gdybym nie spytał jeszcze o kilka spraw...
–
Proszę bardzo.
–
Czy niektóre z dokumentów przysłał Pan wcześniej, jeszcze będąc
w Monachium?
–
Oczywiście, przysyłałem i to bardzo szybko.
–
Czy nie wzbudził podejrzenia fakt, że znikały one ze stalowych
szaf?
–
Nie znikały! Ale mieliśmy je i mamy.
–
W Monachium twierdzono, że bardzo pośpiesznie opuszczał Pan
swoje mieszkanie.
–
Tak twierdzić może tylko laik. Ludzie pracujący w wywiadzie
wiedzą, że tylko w ten sposób odbywa się tak zwany „odskok”, po
wykonaniu zadania.
–
Ostatni raz był Pan w pracy w piątek 5 marca?
–
Tak, a w poniedziałek byłem już w kraju.
–
Czy to znaczy, że tak długo trwała podróż?
–
Nie, podróż nie trwała tak długo, ale załatwialiśmy jeszcze różne
34
rzeczy. A sama droga powrotna była naprawdę bardzo prosta i
bardzo krótka.
–
A jakie było powitanie?
–
Mogę powiedzieć, że bardziej niż serdeczne.
–
Wrócił Pan z dużą ulgą?
–
Oczywiście. Spadł mi z serca duży ciężar. Nareszcie poczułem się
bezpieczny. Mogłem być nareszcie sobą. Odetchnąłem.
–
Jak się Pan czuje w kraju?
–
Już po powrocie czułem się bardzo dobrze. Ale teraz z każdym
dniem czuję się lepiej.
–
Jakie teraz plany?
–
Zasiadam do pisania pamiętników. A poza tym pozostaję przy
swoim zawodzie. Kiedy i gdzie będę wykonywał następne zadania
– o tym zadecyduje Centrala. W każdym razie chcę pozostać
wywiadowcą.
–
Mimo że nie jest to łatwe ani bezpieczne?
–
Może właśnie dlatego.
–
Czy styka się Pan z dowodami sympatii, popularności?
–
Tak i to na każdym kroku. Kiedy idę ulicą, a byłem ostatnio w
Wilanowie, ludzie uśmiechają się do mnie, kłaniają się, machają
przyjaźnie rękami. Czuję otaczającą mnie sympatię i to jest chyba
najlepsza nagroda.
–
Dołączam więc sympatię i serdeczne gratulacje od wszystkich
naszych słuchaczy, życząc sukcesów w dalszej pracy no i w życiu
osobistym, zaniedbanym trochę przez te burzliwe sześć lat.
Dziękuję Ci, kapitanie!
SŁAWOMIR SZOF
TRZY RAPORTY kpt. ANDRZEJA CZECHOWICZA
KULISY KAMPANII
(„Trybuna Ludu” z 28 marca 1971 r.)
35
Już podczas pierwszej konferencji prasowej kpt. Andrzej
Czechowicz wspominał, że udało mu się wielokrotnie przekonać o
ścisłych powiązaniach „Wolnej Europy” z innymi ośrodkami dywersji
imperialistycznej, w tym również z prowadzącymi zaciekłą kampanię
antykomunistyczną organizacjami syjonistycznymi. Istnienie takich
powiązań pozwalało kpt. Czechowiczowi na uzyskiwanie w toku swej
pracy wywiadowczej i przekazywanie do kraju informacji o
zamierzeniach i działaniach nie tylko „Wolnej Europy”, lecz także jej
partnerów. Zdobywane dane potwierdzały zarazem dobitnie, że
sterująca działalnością „Wolnej Europy” amerykańska centrala
wywiadowcza CIA macza ręce również w wielu innych
przedsięwzięciach wymierzonych przeciwko Polsce i pozostałym
krajom socjalistycznym, że w szczególności chętnie synchronizuje
działalność „Wolnej Europy” z poczynaniami organizacji
syjonistycznych.
Znamienne są pod tym względem fakty, o których informował
kraj kpt. Czechowicz w ostatnich tygodniach swej pracy na obczyźnie, a
które dotyczą zwłaszcza antyradzieckiej kampanii organizacji
syjonistycznych. Uległa ona spotęgowaniu właśnie w tym okresie, o
czym niejednokrotnie pisała również prasa polska. Wyrazem tego stała
się w szczególności prowokacyjna impreza pod nazwą „Światowej
konferencji w obronie Żydów radzieckich” którą syjoniści
zorganizowali w dniach 23 – 25 lutego w Brukseli. Kpt. Czechowicz
ujawniał wiele zakulisowych szczegółów związanych z tą hałaśliwą
antyradziecką kampanią i jej mechanizmy. Spotęgowano ją ostatnio
między innymi po to, by w związku ze zbliżającym się XXIV Zjazdem
KPZR osłabić jego międzynarodowy rezonans i podważyć autorytet
pokojowej polityki radzieckiej.
W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych udostępniono nam treść
trzech raportów przesłanych przez kpt. Czechowicza w styczniu i
lutym. Dotyczyły właśnie tej sprawy – antyradzieckiej i
antykomunistycznej kampanii organizacji syjonistycznych. Nie miały,
36
jak widać, te organizacje tajemnic przed „Wolną Europą”, a
przynajmniej przed jej powiązanymi z CIA komórkami, do których
przedostał się kpt. Czechowicz.
Pierwszy raport przekazany pod koniec stycznia, informował o
planowanej prowokacyjnej imprezie brukselskiej. „Rada NATO –
stwierdzał – zaleciła, aby środki masowego przekazu w krajach
członkowskich szeroko propagowały przebieg i rezultaty zjazdu”.
Informował, że ambasador Izraela w Belgii – Alon „ sugerował
komitetowi organizacyjnemu, by rozpatrzono również sprawę bojkotu
przez firmy żydowskie handlu ze Wschodem”.
Kolejna informacja, przekazana w lutym, przedstawia treść obrad
tajnej narady, która odbyła się w styczniu w Paryżu. Było to tzw.
„Zgromadzenie czołowych reprezentantów organizacji syjonistycznych
na Europę, obejmujących swym zasięgiem działania Belgię, Holandię,
Luksemburg, Francję, Włochy, NRF i Wielką Brytanię. Zgromadzenie to
zwoływane jest jedynie w celu podejmowania ważnych zbiorowych
decyzji w europejskim ruchu syjonistycznym. Jest ono odpowiedzialne
za przekazywanie nadrzędnych decyzji kierownictwa „B'nai Brith” w
Waszyngtonie”.
Jakie zagadnienia omawiano i jakie decyzje podjęto na tym tajnym
konwentyklu? Gdy chodzi o Polskę „postanowiono między innymi – jak
informował kpt. Czechowicz – podjąć działalność w kierunku
wytworzenia klimatu podejrzeń wobec niektórych działaczy
kierownictwa partyjno-rządowego w PRL”. Zwróćmy uwagę, że ta
dyrektywa całkowicie zbiegła się z założeniami „Wolnej Europy”.
Na spotkaniu paryskim walkę przeciwko krajom socjalistycznym
rozpatrywano w sposób całościowy, główną uwagę poświęcając
kampanii antyradzieckiej.
Omawiano: „Sposoby i drogi penetracji w ZSRR i innych krajach
socjalistycznych. Oceniono, iż kraje skandynawskie, szczególnie Dania i
Szwecja, są nadal dogodnymi punktami wyjściowymi do prowadzenia
dywersyjnej działalności przeciwko krajom socjalistycznym. Ośrodkowi
syjonistycznemu w Wiedniu przydzielone zostało zadanie zbierania
informacji o interesujących osobach oraz dokonywania ocen pod kątem
37
ich kompetencji i kwalifikacji”.
Zabierał też głos w Paryżu „wielki mistrz” loży „B'nai Brith” w
Dusseldorfie Zimmermann. Poinformował uczestników zgromadzenia o
dłuższej rozmowie, którą odbył w grudniu 1970 r. z prezydentem USA
Nixonem i sekretarzem stanu Rogersem. „Zapewnił on ponadto – brzmi
informacja – że loża, którą reprezentuje (liczy ona około 120 członków),
posiada duże wpływy w sferach przemysłowych NRF i może wywierać
poważny nacisk na kierunek bońskiej polityki zagranicznej”.
Trzeci wreszcie z omawianych tu dokumentów – to raport kpt.
Czechowicza z końca lutego (8 marca kapitan powrócił do kraju).
„W dniu 21.II.1971 r. - czytamy w nim m.in. - odbyła się w Paryżu
w hotelu „George V” tajna narada czołowych działaczy ruchu
syjonistycznego z udziałem Ben Guriona. Uczestniczyło w niej około 20
osób, w tym m.in. M. Beigin i prof. S. Etlinger z Izraela, rabin Schachter
z USA oraz C. Kelman z Francji. Podobna tajna konferencja w ścisłym
gronie miała miejsce kilka dni później w Brukseli, podczas światowego
kongresu Żydów. Podczas wymienionych tajnych konferencji
dyskutowano sprawę... zmuszenia ZSRR do udzielania zezwoleń na
emigrację do Izraela.
Zdecydowano m.in., iż szeroko zakrojona akcja propagandowa
przeciwko ZSRR powinna wywoływać pozorne wrażenie, że nie jest ona
prowadzona z pozycji antykomunistycznej. Na tej płaszczyźnie
powinno się pozyskiwać siły liberalne, również nieżydowskie w
świecie”.
Informacja przedstawia szczegóły programu tej szerokiej
antyradzieckiej kampanii opracowanej przez głównych działaczy
syjonistycznych. Program przewiduje m.in.:
–
„bojkot przedstawicielstw i imprez radzieckich;
–
demonstracje przed przedstawicielstwami ZSRR za granicą;
–
ożywienie kontaktów z Żydami w ZSRR, przemycanie na Zachód
listów, apeli itp. do opinii światowej;
–
publikowanie relacji „naocznych świadków” z ZSRR, ich zeznań,
życiorysów itp.”
We wszystkich tych akcjach – jak informował kpt. Czechowicz –
38
uczestniczyć mają aktywnie przybyli niedawno z ZSRR, Polski i innych
krajów socjalistycznych emigranci żydowscy, wśród nich były major
Grisza Feigin z Rygi. Feigin „jest szeroko wykorzystywany do
antyradzieckiej kampanii, spełnia ponadto rolę „naganiacza” nowych
emigrantów do tej działalności”.
Kpt. Czechowicz przekazał również istotne dane dotyczące
terrorystycznej działalności „Ligi Obrony Żydów” w USA kierowanej
przez sławetnego rabina Meira Kahane z Nowego Jorku. Liga powołała
do życia tajną bojówkę terrorystyczną pod nazwą Hagana. „Główny jej
cel – notował Czechowicz – to organizowanie aktów terroru wobec
obywateli i przedstawicieli ZSRR oraz innych krajów socjalistycznych w
USA i w Europie. Hagana powstała z inspiracji i przy pomocy
finansowej CIA. Kahane otrzymał w końcu 1970 r. od wywiadu
amerykańskiego 400 000 dol. na działalność Hagany. Obecnie prowadzi
akcję werbunkową wśród emigrantów z ZSRR i Polski. Utworzone
zostały filie tej organizacji w Rzymie i Genewie, w toku organizacji jest
filia w Paryżu”.
Hagana planowała porwanie jednego z konsulów radzieckich w
USA jako zakładnika. CIA poleciła jednak ograniczyć działalność
terrorystyczną w USA.
Organizacje syjonistyczne osłaniają swe kampanie przeciwko
Związkowi Radzieckiemu i innym krajom socjalistycznym frazesami o
rzekomo „humanitarnych” celach. Dane, które zdobył w „Wolnej
Europie” kpt. Andrzej Czechowicz, potwierdzają raz jeszcze z całą
oczywistością, że chodzi tu o zaplanowaną z zimną krwią akcję, w
której nie gardzi się najbrudniejszymi środkami terroru. „Wolna
Europa” działa w niej ręka w rękę z organizacjami syjonistycznymi,
niejednemu przedsięwzięciu patronuje zwierzchnik monachijskiego
ośrodka dywersji – CIA, a cele tej zsynchronizowanej akcji są mimo ich
maskowania oczywiste: chodzi o rozniecenie i odwrócenie uwagi od
antypokojowych poczynań rządu izraelskiego, wspieranego przez
międzynarodowy imperializm.
JAN RUSZCZYC
39
„WOLNEJ EUROPY” KŁOPOTY
Z MŁODZIEŻĄ
(Fragmenty wywiadu udzielonego „Sztandarowi Młodych” )
(…) Wiemy, że RWE usiłowała stroić się w szaty przyjaciela
młodzieży polskiej, jej bezinteresownego doradcy. Pytam o to kapitana
Czechowicza.
–
Rzeczywiście, ośrodki dywersyjne w ogóle, w tym RWE – wiążą
duże nadzieje z oddziaływaniem na środowiska młodzieży. W
Radio „Wolna Europa” miała nawet powstać specjalna redakcja
młodzieżowa. Inicjatorem był sam Nowak, lecz ostatecznie nie
utworzono takiej redakcji, chociaż nadawane są audycje dla
młodzieży. Nie utworzono z różnych względów, przede
wszystkim jednak z powodu braku odpowiednich kadr. W
założeniu w takiej redakcji powinni pracować młodzi ludzie,
uciekinierzy z Polski posiadający odpowiednie wykształcenie i w
miarę lewicowy rodowód. Ale takich nie udało się zwerbować.
–
Na jakiej podstawie RWE przypuszcza, że na środowiska
młodzieży może oddziaływać skuteczniej niż na starsze
pokolenie?
–
Według panującej w RWE opinii, młodzież jest impulsywna,
posiada nadmiar energii, lecz mało doświadczenia życiowego,
pragnie za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę, podatna jest na
tzw. „zachodnie nowości”, gotowa bezkrytycznie przyjmować
wszystko, co się jej umiejętnie podsunie. Uważano, że należy
działać na poszczególne „elity”
(np. technokratów, humanistów
itp.) używając odmiennej argumentacji w taki sposób, by stworzyć
podziały, wywołać antagonizmy. Każdej z tych grup wmawiać, że
ideologia jest przeżytkiem, liczy się tylko własny interes,
zaspokojenie własnych potrzeb, bez oglądania się – a nawet
kosztem innych. * Wmawiać także młodzieży, że tylko od niej
zależy przyszłość kraju.
40
W listopadzie 1969 roku odbyła się konferencja z udziałem
przedstawicieli wywiadów USA, NRF, Izraela oraz paryskiej
„Kultury” i zachodnioniemieckiego Ostforschung (ten ośrodek
badanie Wschodu reprezentował Grala, z pochodzenia Polak) i –
oczywiście - „Wolnej Europy”. Wspólnie zastanawiano się nad
sposobami i metodami oddziaływania na młodzież. Ustalono tam
ramowe kierunki działania. Przede wszystkim postanowiono
popierać kierunki rewizjonistyczne, pod hasłem, że ideologia,
klasyczny marksizm-leninizm nie pasują już do współczesnego
świata wysokiej cywilizacji technicznej, hamują rozwój tej
cywilizacji. Jednocześnie pod hasłem walki pokoleń (starzy
krępują inicjatywy młodych, zamykają im drogę awansu
społecznego), szerzyć nastroje antypaństwowe, zachęcać do
konspiracyjnej działalności. O cynizmie tych panów świadczy fakt,
że sami zdają sobie sprawę z nierealności tych rad. Chodzi im
jednak nie o stworzenie rzeczywistego podziemia, lecz
odpowiedniej atmosfery w Polsce, nie bacząc na koszty, jakie
musieliby ponieść ci młodzi ludzie, którzy daliby się zwieść RWE.
Uzupełnieniem tego programu działania było krzewienie
konsumpcyjnego stosunku do życia drogą umiejętnego doboru
„zachodnich wzorców”. (…)
Oto fragmenty raportu wiedeńskiego korespondenta RWE
Pomorskiego:
(Rep. Com. W dniu 14 sierpnia 1967 przybyła na wiedeński
dworzec wschodni grupa polskich studentów udająca się w ramach
międzynarodowej wymiany w podróż po Italii. Z grupą tą udało mi się
nawiązać kontakt i przeprowadzić prawie czterogodzinną rozmowę.
Dyskutowaliśmy w cztery oczy, w małych grupkach, od czasu do czasu
wymieniali się rozmówcy, aż wreszcie oprowadziłem ich po mieście,
obserwując ich reakcje i zainteresowania. Nikt z rozmówców nie
zapytał, kim jestem i co robię. Nie spieszyłem się więc z wyjaśnieniami.
A oto moje impresje:)”
„... Od razu rzuca się w oczy zły ubiór. Młodzi mężczyźni noszą
koszule i wytarte spodnie. Tylko nieliczni mają na sobie garnitury i to
41
nie przedniej jakości. Wszystko w kolorze szarym. Dziewczęta też
ubrane źle i bezbarwnie. Nie grzeszą urodą! Tylko jedna dziewczyna
odcina się wyraźnie od grupy. Jest gustownie ubrana. Ładnie i
nowocześnie uczesana. Nosi się krótko, mini, ma ładne nogi...”
„... Cała grupa prezentuje się jakoś bezbarwnie. Może są zmęczeni
podróżą, a może brak w nich zainteresowania dla otoczenia? Są dziwnie
powściągliwi. Trudno o kontakty. Powoli jednak się mobilizują, ożywia
się zainteresowanie. Padają pierwsze pytania. Ile kosztuje to, a ile tamto?
Chcą wysłać kartki do kraju! Nie mają pieniędzy! Bez żadnej żenady
wyciągają nie zadeklarowane na granicy pieniądze polskie i zupełnie
jawnie biegną do kas wymienić je w relacji 100 złotych polskich za 18,50
szylinga. Kurs ten ich dziwi! Nawet oburza! Pierwsi wracają już z
kolorowymi kartkami. Podobają im się, ale złorzeczą na ceny. Są dla nich
za wysokie. Zaczyna się krytyka całego systemu kapitalistycznego!
Krytykują także miasto. Powiadają, że jest martwe i staromodne! Nie ma
ładnych dziewcząt, powiadają kobiety. Większość wypowiedzi
negatywnych. Jeszcze dobrze nie wyszli z dworca, a już taka lawina
złorzeczeń lub wręcz złośliwych uogólnień. Nie widzą własnych
wad!”... „...Nad nami przelatuje „Caravelle”. Oczy wszystkich kierują
się w górę! Chyba nigdy jej nie widzieli? Ogólne zdziwienie i
entuzjazm!...”
„... Nie wolno się z nimi spierać. Nie znoszą i nie przyjmują
krytyki! Wszystko, co mówi się o Ojczyźnie, podporządkowują szybko
pod patriotyzm, pod szacunek dla Ojczyzny! Są w tym miejscu
patriotyczni, wręcz szowinistyczni! Wszystko co polskie, jest najlepsze,
a jeśliby ktokolwiek za granicą próbował cokolwiek złego – to znaczy
nie po ich myśli – powiedzieć na temat obecnych stosunków w naszym
kraju, to stanie się w ich pojęciu co najmniej zdrajcą, który pluje na
własne gniazdo”...
Nie mijali się z prawdą polscy studenci, nazywając pana
Pomorskiego i jemu podobnych po imieniu. W wielu wypadkach jednak
przebieg wydarzeń jest inny. Często pracę korespondenta RWE ułatwia
brak odpowiedzialności za własne słowa i czyny, niepotrzebne
gadulstwo, z czego korzyści wyciągają płatni agenci RWE, odpowiednio
42
preparując raporty.
Na marginesie warto rozszyfrować niektóre symbole, umieszczane
na górze raportu: Vi/P/14079. Vi oznacza Wiedeń, P – Pomorski, 14079 –
to numer kartoteki rozmówcy korespondenta RWE. Po każdej bowiem
takiej rozmowie korespondent przesyła do CIA w Monachium nie tylko
raport, ale także dane o osobie, z którą rozmawiał. Nie w celu
wypłacenia jej honorarium. Po prostu agenci CIA sądzą, że każdy
kontakt z obywatelem polskim może być przez nich w sprzyjających
warunkach wykorzystany jako podstawa szantażu. Dodajmy, że bywają
rzeczywiście ludzie, którzy takiemu szantażowi ulegają. Zdaniem CIA –
tego rodzaju ludzie mogą być szczególnie przydatni w czasie wojny.
Wywiadowczy oddział RWE wcale tego nie ukrywa – mówi kapitan
Czechowicz. (…)
LONGIN ZARĘBA
* Podkreślenia autora PDF.
http://www.chomikuj.pl/Pierwszy_113/Historia
43