50
proza zaGraniczna
Standardowy zestaw samotności
Charles Yu
(Standard Loneliness Package)
L
eczenie kanałowe to jakieś sto pięćdziesiąt. Mniej
więcej, w zależności od tego, kto je wykonuje. Migrena
to dwieście.
Nie to, żebym ja zgarniał całe te pieniądze. Otrzymuje
je firma. Ja zarabiam dwanaście dolarów na godzinę,
plus zwrot kosztów za środki przeciwbólowe. Nie to, żeby
działały.
Odczuwam ból za pieniądze. Ból innych ludzi. Fizyczny,
emocjonalny, co tylko sobie zażyczysz.
Ból, podobnie jak czas, jest iluzją, wiem o tym. Wiem.
Tak, wiem, wiem. Kierownik zmiany nieustannie mi o tym
przypomina. Szczerze mówiąc, to nie pomaga. Kiedy
po raz trzeci jednego dnia ktoś łamie ci nogę, niewiele
może pomóc.
* * *
Spóźniam się do pracy i w mojej skrzynce odbiorczej
znajduje się już dziewięć zleceń. Zamykam oczy, biorę
głęboki wdech i otwieram pierwsze z nich.
Jestem na pogrzebie.
Odczuwam smutek.
Smutek kogoś obcego.
Doznaję mieszaniny uczuć.
Głównie jest to smutek i żal, ale zauważam, że gdzieś tam
znajduje się także odrobina poczucia winy. Jak zwykle.
Słyszę płacz.
Widzę płaczące twarze. Ładne twarze. Płaczące, ładne,
białe twarze.
Niezłe ubrania.
Nasze usługi nie są tanie. Kierownik zmiany przypomina
nam także i o tym.
Czy ja naprawdę muszę o tym przypominać? – to ostatnio
jego ulubione powiedzenie. Chodzi przejściem w tę i z po-
wrotem, pochylając głowę nad naszymi kabinami i w kółko
to powtarza. Czy muszę przypominać – mówi – o tym, w jakim
miejscu spektrum się znajdujemy? Ma tu na myśli niski i wy-
soki kraniec spektrum – jesteśmy nakierowani zdecydowanie
na wysoki kraniec. Dlatego twarze są zwykle ładne, a ubra-
nia wysokiej jakości. Ludzie przeważnie są mili. Chociaż,
w sumie wyobrażam sobie, że łatwiej być miłym, kiedy się
jest bogatym i ładnym. Nawet podczas pogrzebu.
W Hyderabad również jest miejsce, gdzie zajmują się
rzeczami takimi, jakie wykonujemy, ale tam są nakierowani
na mniejszy budżet. Nazywają się Precyzyjne Rozwiązania
Dla Żyjących. Jest też oczywiście kilkaset firm zajmujących
się inżynierią emocjonalną w Bangalore. Przemysł rozsze-
rza się, gdzie się człowiek nie obróci. Czytałem w gazecie,
że nowe centra otwierają się średnio co trzy dni.
OK. Ciało zaczyna się osuwać do grobu. Płacz staje się
znacznie silniejszy.
I oto nadchodzi.
Odczuwam to. To uczucie, które opada na ludzi pod
koniec ceremonii pogrzebowej. Wszyscy ci smutni i ładni
ludzie. Uczucie jest silne. Różni operatorzy mają odmienne
sposoby na opisanie tego, co teraz czuję. Ja sam odczu-
wam to jako potężny but. Tak duży, jakby wypełniał całe
niebo, całą galaktykę, cały wszechświat. Nieskończona
stopa. Ta stopa staje na mnie. Nieskończona stopa zgniata
mi klatkę piersiową.
Pogrzeb kończy się, a stopa nadal uciska mi pierś,
utrudniając oddech. Ludzie wsiadają powoli do czar-
nych miejskich samochodów. Okazuje się, że ja również
posiadam miejskie auto. Wsiadam. Stopa, stopa. Jest
taka ciężka. Tak, to jest takie znajome, stopa, o tak,
stopa. Właściwie, to nie boli. Nie nazwał bym tego przy-
jemnością, ale nie jest to także czysty ból. To bardziej
uciskanie, ciężar.
Deepak zajmujący kabinę obok mojej, powiedział mi kie-
dyś, że dla niego to uczucie, które ja nazywam uciskiem
nieskończonej stopy, a które on sam odczuwa jako napiera-
jące kolano, jest w zasadzie amerykańskim doświadczeniem
chrześcijańskiego Boga.
– Jesteś pewien, że to chrześcijański Bóg? Wydawało
mi się, że Bóg był Żydem.
– Nie bądź idiotą – odparł wtedy. – To ten sam koleś.
Bóg żydowsko-chrześcijański.
– Jesteś pewien? – spytałem.
Potrząsnął tylko głową, patrząc na mnie. Odbywaliśmy
tę rozmowę już wcześniej. Zorientowałem się, że najpraw-
dopodobniej ma rację, ale nie chciałem tego przyznać.
Deepak był najbystrzejszym facetem pracującym w na-
szych kabinach, o czym uprzejmie przypominał mi kilka
razy dziennie.
Cierpię jeszcze przez kilka minut pod ciężarem gnio-
tącej mnie stopy i wtedy, tuż przed upłynięciem godziny,
kiedy żal i poczucie winy są prawie nie do wytrzymania,
kiedy zastanawiam się, czy nie będę musiał użyć przyci-
sku bezpieczeństwa, nagle to czuję. Pojawia się zwykle
pod sam koniec pogrzebu, niezależnie od tego jak by nie
było okropnie, jak bardzo bym nie płakał i jak wiele winy
pozostawił mi klient do odczuwania. Nie spodziewaliby-
ście się tego – i ja też się nie spodziewałem – ale każdy,
kto wykonuje tę pracę wystarczająco długo, wie, co mam
51
Nowa Fantastyka
07/2011
charles yu
na myśli. Może to nieprawdopodobne, ale to tam jest,
to prawie za każdym razem gdzieś tam jest. Choćby nie-
wielki przebłysk. Nawet jeśli człowiek się tego spodziewa,
nawet jeśli wie, że to nadchodzi, to i tak za każdym razem
jest w szoku.
To uczucie to ulga.
* * *
Śmierć kuzyna to pięćset. Śmierć brata lub siostry – tysiąc
dwieście pięćdziesiąt. Rodzice to dwa tysiące za głowę, ale
w zależności od sytuacji ludzie gotowi są zapłacić każde
pieniądze, z różnych powodów, również złych, albo nawet
i bez powodu.
Nasza firma zaczęła od obsługi klientów korporacyj-
nych. Zajmowała się przejmowaniem od nich rozmaitych
wątpliwości natury etycznej, poczucia winy i tego typu
historii. Generowało to bardzo przyzwoity przypływ
gotówki, który założyciel firmy – obecnie emerytowany
filantrop i miłośnik sportów ekstremalnych – zainwesto-
wał od razu w prace badawczo-rozwojowe. Dzięki temu
wykreował firmę Transfer jako specjalistę od jednego
uczucia. Wczesny rynek skupiał się wyłącznie na prze-
kazywaniu poczucia winy.
Nieco później technologia rozwinęła się za sprawą pew-
nego geniusza z Delhi, który wymyślił protokół transferowy
do standaryzacji i pakietyzacji wszystkich rodzajów uczuć.
Qualia w każdym możliwym wymiarze.
Ostatnie o czym marzysz to kolejny kiepski dzień? – mówił
jeden ze sloganów naszej kampanii reklamowej. – Pozwól,
by ktoś inny przeżył go za ciebie. Spot reklamowy ukazy-
wał typowego kierownika, nerwowo rozcierającego sobie
skronie. Po obu stronach jego głowy pojawiały się coraz
to większe napisy informujące, że człowiek ten jest! na-
prawdę! zestresowany! Chwilę później dzwoni do swojego
agenta, a w następnej scenie leży już na plaży, popijając
złociste piwo i wpatrując się w najbardziej błękitny ocean,
jaki w życiu widziałem.
Po raz pierwszy zobaczyłem tę amerykańską reklamę
w kawiarni, w której mieli satelitarną telewizję. Obok mnie
siedziała dziewczynka, cztero-, może pięcioletnia, wkłada-
jąc apatycznie do ust maleńkie porcje ryżu i groszku. W mil-
czeniu oglądała reklamę i zaraz odwróciła się do mamy,
miękkim głosikiem pytając ją, czym jest ten błękitny płyn.
Pomyślałem sobie, jak smutne jest to, że ta dziewczynka
nigdy w życiu nie widziała wody o takim kolorze i nagle
uświadomiłem sobie, że miałem trzydzieści dziewięć lat
i sam też nigdy takiej nie widziałem.
* * *
Ten ktoś inny, o którym mówią w reklamie, to ja. Ja i sze-
ściuset pozostałych operatorów w budynku D, w bloku
kabinowym numer cztery. Ostatnie, o czym marzysz,
to kolejny kiepski dzień? Pozwól, żebym przeżył go
za ciebie.
Nie narzekam, to przyzwoita praca. W końcu w szkole
nie byłem żadnym orłem. Byłem co najwyżej twardszy
od Deepa. Zrobił trzy semestry w college’u technicznym
i wciąż powtarzał, że zasługuje na coś więcej. W każdym
razie, na więcej niż to. Potakiwałem głową i zgadzałem
się z nim, ale nigdy nie powiedziałem mu, co naprawdę
myślałem. Chciałem powiedzieć mu: hej, Deepak, kiedy
mówisz, że zasługujesz na coś więcej, z czym się oczywi-
ście zgadzam, zastanawia mnie tylko, czy zdajesz sobie
sprawę, że sugerujesz tym samym, że ja nie zasługuję.
I może to też prawda, może właśnie to jest moje miejsce
w tym wielkim porządku rzeczy. Wiesz, niski i wysoki
kraniec mojego ja, te sprawy. Wolałbym jednak, żebyś
przestał tak gadać, bo za każdym razem, kiedy to robisz,
czuję drobne ukłucie smutku, a później, przez resztę dnia,
ogarnia mnie beznadzieja.
Deep i ja chodziliśmy razem na lunch, podczas którego
zwykł wyjaśniać:
– OK, więc klienci dzwonią do swoich agentów i rezer-
wują czas.
Lubił rozpoczynać zdanie od OK, więc. Przejął ten zwy-
czaj od inżynierów. Łudził się, że używając tego zwrotu
będzie brzmiał bystrzej, że będzie mówił jak oni, jak cała
ta banda geeków, którzy stojąc przy automacie z kawą
nawijają szybciej niż jesteś w stanie myśleć. Każde sło-
wo jak dzieło sztuki, każde zdanie napakowane logiką,
we wszystkim intuicja i celne żarty. Lubił stawać obok
nich, udając, że miesza kawę i słuchając ich z takim za-
interesowaniem, jakby porozumiewali się w jakimś ob-
cym języku. W języku oznaczającym posiadanie wiedzy,
oznaczającym, że jest się w jakiejś dziedzinie ekspertem.
W języku informującym, że jesteś kimś więcej niż facetem
tyrającym za stawkę godzinową.
– OK, więc – mówił Deepak – rezerwują czas, a potem
o umówionej godzinie uruchamia się chip-implant, któ-
ry transferuje ich świadomość na zewnątrz. Percepcję,
odczuwanie zmysłowe, wszystko. OK, więc później trafia
to na serwer przejściowy, gdzie jest procesowane i pako-
wane do plików zbiorczych wraz z innymi zleceniami.
Potem cały taki potężny blok zostaje wysyłany na nasze
serwery i wrzucany do systemu zarządzającego kolejką
zleceń. System z kolei przydziela potem indywidualne
zlecenia nam, siedzącym w tych kabinach jak kury. OK,
więc wszystko to opiera się na pewnym algorytmie efek-
tywności – naszej dotychczasowej wydajności i aktualnego
ładunku emocjonalnego. Czujniki umieszczone w naszych
głowach gromadzą dane dotyczące poziomu stresu, składu
potu i tak dalej, żeby ocenić, czy jesteśmy w stanie poradzić
sobie ze zleceniem. Jasne?
(Używał słowa jasne, kiedy kończył wywód, niczym
profesor, bo bardzo mocno chciał być ekspertem w czym-
kolwiek.)
Zawsze doceniałem to, że Deepak pomagał mi zro-
zumieć te rzeczy, ale powtarzałem, że to przecież tylko
praca. Nigdy nie rozumiałem też, dlaczego tak często
rozmyślał o tych programistach. Tak naprawdę, wszyscy
jesteśmy przecież tylko mózgami do wynajęcia. Z tego,
co się orientuję, próbowano w naukowy sposób zbadać,
jak wiele pojedynczy człowiek może znieść podczas dwu-
nastogodzinnej zmiany. Rozpaczy, wstydu, zakłopotania,
poniżenia, a wszystkie te uczucia były zupełnie inne,
dlatego dostawaliśmy rozmaite ich zestawy, w różnych
52
standardowy zestaw saMotności
kombinacjach i w różnej kolejności. Wszystko po to, aby
doprowadzić do tego, żebyśmy opuszczali pracę tuż przed
osiągnięciem punktu granicznego.
Wiele osób pali, żeby choć trochę się otępić. Ja rzuciłem
papierosy dwanaście lat temu, więc czasami kiedy wracam
do domu, nadal lekko się trzęsę. Siadam na kanapie, piję
piwo i pozwalam, żeby wszystko to ze mnie opadło. Potem
podgrzewam trochę chleba z soczewicą i czytam gazetę.
Albo, jeśli wewnątrz jest za gorąco, by można wysiedzieć,
schodzę na ulicę i jem obiad poza domem.
* * *
Kiedy następnego ranka zjawiam się w pracy, w kabinie
po przeciwległej stronie przejścia siedzi jakaś kobieta. Jest
młoda, co najmniej kilka lat młodsza ode mnie i wygląda,
jakby była świeżo po studiach. Ma przy sobie nowe wypo-
sażenie, przysługujące każdemu pracownikowi i zagłębia
się w lekturze podręcznika. Mam zamiar się przywitać, ale
kogo ja oszukuję, przecież nadal jestem tylko sobą, więc
w rezultacie w ogóle się nie odzywam.
Moje pierwsze zlecenie dotyczy łoża śmierci. Nie są one
zbyt często spotykane, bo trudno dokładnie przewidzieć
moment, w którym zacznie się usługa. Wymagamy rezer-
wacji co najmniej dwadzieścia cztery godziny wcześniej,
a klienci zwykle nie wiedzą kiedy dokładnie ich zmożona
chorobą ukochana osoba odejdzie z tego świata. Nie spotyka
się więc tej usługi zbyt często. To jednak nie jest standar-
dowe łoże śmierci. To sytuacja typu wyciągnij-wtyczkę.
Tego ranka ktoś wyciąga wtyczkę, pod którą podłączony
jest jego dziadek.
Otwieram zlecenie.
Trzymam dłoń dziadka.
Płaczę.
W ostatnim przypływie siły, ściska moją dłoń, aż boli.
Zaraz jego ręka wiotczeje, a całe ramię opada.
Płaczę, ale tym razem robię to naprawdę. To znaczy,
że nie płaczę jedynie łzami mojego klienta, ale płaczę też
ja sam. Czasami to się zdarza i nie potrafię powiedzieć,
dlaczego. Może dlatego, że to był czyjś dziadek? Wyglądał
na porządnego, miłego człowieka. A może chodziło o spo-
sób, w jaki jego ramię opadło na poręcz szpitalnego łóżka?
A może dlatego, że w pewnym momencie dostrzegam, jak
dziadek patrząc na swojego wnuka naprawdę już po raz
ostatni, spogląda mu głęboko w oczy i rozumie, że wcale
nie patrzy na członka rodziny, ale na mnie. Wie dokładnie,
co się stało, wie kim jestem i jaką pełnię tu funkcję, a mimo
to nie jest nawet zły. Jest tylko skrzywdzony.
* * *
Jestem na pogrzebie.
Siedzę na krześle dentystycznym.
Leżę na wielkim hotelowym łóżku, gnijąc z poczucia
winy.
Rzucam pracę. To jedna z bardziej popularnych usług.
Klienci próbują unikać dziwacznego uczucia, które to-
warzyszy rezygnacji z pracy, umawiają więc spotkanie,
wchodzą do biura przełożonego i informują go, gdzie
może wsadzić sobie tę pieprzoną robotę. W chwili, kiedy
kończą, przełącznik uruchamia się i staję nagle naprzeciw
wrzeszczącego szefa.
Mój ząb pulsuje.
Nerki aż kipią.
Płuca stają w ogniu.
Moje serce eksploduje bólem.
Na moście.
Moje serce boli mnie na moście.
Na statku wycieczkowym.
I na pokładzie samolotu, wzbijającego się w powietrze
podczas ciemnej nocy.
Niektórzy uważają, że to źle, że możemy to robić. Oso-
biście, nie dostrzegam w tym problemu. Aby wyczyścić
swoją świadomość, wybierz jeden. Aby uwolnić się od stra-
chu przed śmiercią, wybierz dwa. Świadomość jest jak
wszystko inne. Jestem też przekonany, że kiedy ktoś wy-
myśli sposób na sprzedawanie czasu, to i na to znajdą się
reklamy i odbiorcy.
Jestem na pogrzebie.
Tracę kogoś, kto umiera na raka.
Próbuję poradzić sobie z czymś nieokreślonym.
Jestem na pogrzebie.
Jestem na pogrzebie.
Jestem na pogrzebie.
Tego dnia przepracowałem czternaście zleceń: cztery
półgodzinne i dziesięć całogodzinnych.
Kiedy wychodzę, w jednej z kabin słyszę zawodzenie
i zgrzytanie zębami. Ktoś znajduje się na granicy wytrzy-
małości. Deepak zwykle popadał w taki stan, a ja zawsze
powtarzałem mu: stary, musisz trochę odpuścić. Tylko
trochę. Nie pozwól, żeby to cię w końcu zniszczyło.
Rzucam okiem w tamtą stronę, próbując złapać kontakt
wzrokowy z nową dziewczyną, ale ta jest właśnie w trakcie
realizacji zlecenia. Wygląda na to, że cierpi. Nagle zauważa,
że się jej przyglądam. Wbijam wzrok w buty i wlokę się
w kierunku wyjścia.
Kiedyś ta praca nie polegała wyłącznie na odczuwaniu
czyjegoś bólu i cierpienia. Bogaty Amerykanin przenosił
na operatorów gorsze kawałki własnego życia, ale żeby
to zrobić, musiał wykupić pełne trzydzieści minut, pełną
godzinę, pełny dzień czy też całą dobę. W tym określonym
czasie rozmaitych nieprzyjemności zdarzały się jednak
chwile, które wcale nie są takie złe. Czasami nawet nudne.
Może nie takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Może
nawet całkiem w porządku. Weźmy na przykład faceta,
który rezerwuje sobie nasze usługi na czas kolonoskopii.
Wynajmuje agenta na dwie godziny, ale pierwsze osiem
minut to siedzenie w poczekalni, czytanie gazety, cieszenie
się klimatyzowanym powietrzem i podziwianie czyichś
nóg. Dostając zlecenie, przejmowaliśmy od klienta całą
sytuację, włącznie z czasem „przed” lub „po”, który
bywał nudny, neutralny a czasami nawet całkiem inte-
resujący.
Niestety, później technologia znowu się rozwinęła i so-
ftware pakujący zlecenia został skonfigurowany w ten
sposób, aby eliminować te „zbędne” momenty. Te skrawki,
dodatki i plastry z życia były przez program oddzielane
od zleceń i zlepiane razem w jeden kawał bzdurnego ame-
53
Nowa Fantastyka
07/2011
charles yu
Daria Maj
rykańskiego mięcha. W bochenek życia. Brali je potem,
przetwarzali i sprzedawali jako paczkowane życia.
Od pewnego czasu miałem oko na jedną z takich paczek,
którą wystawiano na sprzedaż w jednym z second-handów,
które mijałem w drodze do pracy. Nie było to nic idealnego,
ale jak dla mnie byłoby w porządku.
Więc teraz, to co zostaje po oczyszczeniu zlecenia i co musi-
my odczuwać w pracy, to czyste, niczym nie zakłócane okrop-
ności. Jedyne, co może nas jeszcze trakcie pracy zaskoczyć,
to rzadkie momenty cierpienia, które same w sobie są nieco
mniej okropne niż cała reszta. Na przykład ulga w trakcie
pogrzebu albo pewien rodzaj nadziei, jeśli trafiamy na osobę
prawdziwie wierzącą, która w śmierci kogoś bliskiego potrafi
odnaleźć wolę Boga. Dostajesz wielką stopę, uciskającą ci
pierś albo tył twojej głowy staje w ogniu (ten ogień jest czę-
sto chłodny i łaskocze). Dowiadujesz się, jak to jest stracić
ukochanego partnera, ukochanego ojca, matkę, brata czy
siostrę. Stajesz naprzeciw nich, wysokich jak cały wszechświat,
a każdy z nich posiada nieskończoną stopę, która prędzej
czy później zacznie cię zgniatać. Ich głowy rozpala lśniący
i chłodny ogień. Poznajesz, jak to jest czuć, że jednocześnie
znajdujesz się w jakimś pokoju i masz ten pokój wewnątrz
siebie. Ten pokój jest całym światem, tak samo jak ty.
* * *
Kolejny dzień i znowu to samo. Jedenaście zleceń, z któ-
rych jedno to dwugodzinna rozmowa z pewnym wyzna-
niem. Mam ją odbyć z mężem, z którym jesteśmy razem
od dwudziestu sześciu lat.
Po lunchu mijam ją w holu. Nową kobietę. Na identy-
fikatorze wpisane ma imię Kirthi. Tym razem w ogóle
na mnie nie patrzy.
Wracając do domu, zahaczam o second-hand.
I dowiaduję się, że ktoś wykupił moje życie.
Jeszcze wczoraj stało na wystawie za szybą, a teraz go
nie ma.
Technicznie rzecz ujmując, nie było to MOJE życie.
Jeszcze nie. To było życie, które chciałem mieć i na któ-
rego zakup oszczędzałem. Żadne WymarzoneŻycie®, nic
z górnej półki, ale całkiem niezłe jak na początek.
Standardowa Możliwość. Normalna Zmienność. Ciem-
nowłosa żona, posiadająca duszę. 0,35 dziecka, żadne
konkretne – te są zbyt drogie – ale trzydzieści pięć procent
szans na potencjalne dziecko, a może i na więcej. Zwy-
czajne życie, średni poziom zdrowia, standardowa ilość
szczęścia. Kiedyś nawet testowałem to życie i czułem się
w nim dobrze. Pasowało do mnie.
Próbuję nie żałować samego siebie, ale przychodzi
mi to z trudem.
Trzeba jednak przyznać, że niektórzy mają gorzej niż
ja. Mam na myśli to, że co jakiś czas wypożyczam swoje
życie, ale jeszcze go nie sprzedałem.
Mój ojciec sprzedał życie w chłodny i czysty paździer-
nikowy wieczór. Miał wtedy trzydzieści lat. To był dzień
przed moimi czwartymi urodzinami.
54
standardowy zestaw saMotności
Udaliśmy się do pośrednika. Siedząc w środku miało się
wrażenie podobne do tego, jakie odczuwa się w banku,
ale było też trochę bardziej przyjaźnie. Tata niósł mnie
na plecach, ale kiedy wchodziliśmy, postawił mnie na ziemi.
Wnętrze wyłożone było ciemnym drewnem, widzieliśmy
jasno-kolorowe kwiaty, a z ukrytych głośników płynę-
ła muzyka klasyczna. Wskazano nam biurko, a kobieta
w nieskazitelnej garsonce zapytała, czy chcielibyśmy coś
do picia. Tata nie odpowiedział, patrzył tylko na odległą
ścianę. Pamiętam, że mama poprosiła o jedną herbatę,
dla taty.
Nie chcę sprzedawać swojego życia. Nie jestem jeszcze
na to gotowy.
Więc sprzedaję je kawałek po kawałku. Jakoś sobie
radzę.
Sprzedaję je na godzinę.
Ból, rozpacz, przerażenie i jeszcze gorzej.
Czasami jedynie łagodny dyskomfort.
Społeczne fobie.
Znudzenie.
* * *
Wypytuję innych o Kirthi. Ludzie są gadatliwi. Mężczyźni
lubią gadać, zwłaszcza ci żonaci. O tak, oni uwielbiają
gadać.
Po raz kolejny mijam ją w holu, i po raz kolejny w ogóle
nie zwraca na mnie uwagi. W zasadzie, nie ma się czemu
dziwić. Kobiety nigdy nie zwracają na mnie uwagi. Nie je-
stem ani przystojny ani nawet wysoki. Jestem za to miły.
Myślę, że to jest główna przyczyna, dla której kobiety się
za mną nie oglądają. Mam na myśli bycie miłym, a nie fakt,
że nie jestem wysoki ani przystojny. Kobiety potrafią wy-
czuć tę cechę u mężczyzn, a jest to taki rodzaj bycia miłym,
który one instynktownie ignorują. Bo i co dobrego można
powiedzieć o miłym facecie, po za tym, że jest miły? Ani
kobiety ani inni mężczyźni nie chcą takich znajomości.
Nowa pracownica nie patrzy na mnie, ale czuję, a może
tylko chciałbym czuć, że w tym jej nie-patrzeniu na mnie
coś się od ostatniego razu zmieniło. Nie-patrzy na mnie
w taki sposób, jakby robiła to świadomie. Na dodatek,
ze sposobu w jaki na mnie nie-patrzy można wywniosko-
wać, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że i ja staram
się nie-patrzeć na nią. Nie-patrzymy na siebie wzajemnie.
Po raz pierwszy od dawna odczuwam jakąś nadzieję.
Nie wiem, dlaczego, ale tak właśnie jest.
* * *
Jestem na pogrzebie.
Jestem przełączony na zielony.
Można być przełączonym na zielony albo na czerwo-
ny.
Można tam być albo tylko czuć.
To jedyne usprawnienie, jakie przydaje się nam, pra-
cownikom. W zestawie znajduje się mechanizm, którym
można to zmieniać. Przełączasz na zielony i widzisz to,
co widzi klient. Przełączasz na czerwony i nadal czujesz
to samo, ale widzisz to, co znajduje się wokół ciebie.
Możesz robić wszystko, co ci się podoba, pod warun-
kiem, że nie opuszczasz swojej kabiny. Możesz gapić się
na ściankę oddzielającą kabiny albo układać na komputerze
pasjansa, nawet rozmawiać z sąsiadami, choć to akurat
raczej się odradza.
Na początku byłem niezdecydowany, ale ostatnimi czasy
coraz częściej wybieram czerwony przełącznik. Wyjątek
stanowią pogrzeby. Lubię w nich uczestniczyć, bo czuję
wtedy, że znajduję się w miejscu, gdzie panuje ogólny
szacunek.
Pierwsze zlecenie tego ranka to standardowa sprawa.
Bogaty facet w okolicach sześćdziesiątki, zawał serca
w domowym biurze, miliony na kontach w banku i pięcioro
dzieci z trzech małżeństw – wszystkie go nienawidzą.
Klientem jest jedno z nich, płaci dodatkowo za amnezję
po całym wydarzeniu. Żadnych uczuć, żadnych przeczuć,
moralnego kaca ani innych pozostałości. Usługa wykupiona
na tak długo, że zanim jakiekolwiek wydarzenia tego dnia
zaczną przegryzać się przez krańce jego świadomości,
Klient będzie się znajdował już daleko stąd.
Na wysiadających z samochodów żałobników siąpi
mżawka, ale w zasnuwających niebo chmurach znajduje
się przerwa, dzięki czemu jednocześnie pada i świeci
słońce.
Jak zwykle, wszyscy są ładnie ubrani. Wiele bogatych
osób wygląda, jakby czuli się zdradzeni. Dziwią się trochę,
że ich dobry styl i mnóstwo pieniędzy nie uchroniły ich
przed tak nieprzyjemną rzeczą, jak pogrzeb. Stoję obok
wdowy numer dwa (tak mi się przynajmniej wydaje), która
jest przed czterdziestką i ma włosy w pięknym kolorze
piasku. Łapiemy kontakt wzrokowy i ona gapi się na mnie,
podczas gdy ja staram się nie gapić na nią. Uśmiecha się.
I wtedy oboje w tej samej chwili uświadamiamy sobie
to samo.
– Raj – mówię, wypuszczając powietrze.
Rajiv pracuje obecnie na nocnej zmianie, ale swego
czasu lubiliśmy wspólnie wyskoczyć na piwo.
Pastor mówi o życiu pełnią życia i niewielu nagrodach,
jakie oferuje życie ziemskie. Wszyscy kiwają głowami,
a ciało zaczyna znikać w ziemi przy akompaniamencie
muzyki, którą słyszałem już na wielu pogrzebach. Wydaje
mi się, że to Mozart, choć nie jestem pewien.
* * *
Śmierć ciotki to siedemset. Śmierć wuja to jedna setka
mniej.
Ciężki dzień to tysiąc. Występ dziecka – sto dwadzieścia
pięć za godzinę. Kościół to sto pięćdziesiąt.
Jedyna rzecz, na którą nie posiadamy regularnego cen-
nika, to śmierć dziecka. Takie sytuacje zawsze negocjo-
wane są indywidualnie. I rzadko ludzie mogą sobie na coś
takiego pozwolić. Nie każdy operator jest też w stanie
taką pracę w ogóle wytrzymać. Żeby spełnić wymagania
do tego rodzaju zlecenia, musimy przechodzić specjalnie
szkolenia. Ludzie udają się później często na chorobowe,
a większość po prostu nie jest w stanie sobie z czymś takim
psychicznie poradzić. Od kiedy jestem tu zatrudniony, nie
mieliśmy żadnego takiego zlecenia, więc trudno w ogóle
55
Nowa Fantastyka
07/2011
charles yu
powiedzieć, co z tego, co mówią, jest prawdą, a co tylko
mitem. Plotki głoszą, że jeśli zrobisz takie zlecenie, możesz
wziąć wolne na całą resztę miesiąca.
Deepa to zawsze kusiło. Nie warto, mówiłem mu.
– OK, więc może nie dla ciebie – odpowiadał. – Lepiej
pilnuj swoich spraw.
* * *
Po raz pierwszy rozmawiam z Kirthi przy fontannie. Mówię
jej, że nasze kabiny ze sobą sąsiadują. Mówi, że o tym wie.
Czuję się trochę głupio.
Po raz drugi rozmawiamy także przy fontannie i tym
razem próbuję zażartować mówiąc, że nie powinniśmy
się tak spotykać. Pewnie widziałem to kiedyś w telewizji
i tak mi wyskoczyło. Co za głupota. Nie śmieje się, ale też
nie wzdraga.
Kiedy rozmawiamy po raz trzeci, całuję ją. W kuchni,
obok mikrofalówki. Nie mam pojęcia, co we mnie wstą-
piło. Nie jestem osobą agresywną. Nie jestem nawet silny
fizycznie. Ważę siedemdziesiąt kilo.
Nie śmieje się. Właściwie, robi trochę zdegustowaną
minę, ale nie odpycha mnie. Nie od razu. Pozwala mi na po-
całunek, ale nie odwzajemnia go. Po kilku sekundach
przerywa, odchyla głowę i mówi, że nie powinienem tego
robić. I nie mówi tego w przyjemny sposób. Nie jest to też
groźba. Po prostu stwierdza fakt.
Mimo to, jestem szczęśliwy. Do lunchu mam jeszcze
tylko trzy zlecenia, a potem jakieś osiem albo dziewięć,
zanim idę do domu, ale przez cały dzień czuję się tak,
jakbym znajdował się poza ciałem. Nawet jeśli znajduję
się w ciele kogoś innego, to i tak czuję się jakby poza nim.
Jestem podwójnie poza ciałem.
Płaczę.
Lamentuję.
Zgrzytam zębami.
A gdzieś w środku, uśmiecham się. Chichoczę.
Jestem na pogrzebie. Serce mojego klienta boli, a we-
wnątrz tego serca znajduje się moje własne, które nie
boli, ale wręcz przeciwnie – robi to, do czego zostało
stworzone.
* * *
Zaczynamy się umawiać, ja i Kirthi. Tak to przynajmniej
nazywam. Ona nazywa to pozwalaniem mi na odprowa-
dzenie jej na przystanek autobusowy. Pozwala postawić
sobie lunch. Mówi mi, że powinienem przestać. Nigdy się
do mnie nie uśmiecha.
– Jestem specjalistką w łamaniu serc – mówi.
Kiedy widzę ją w holu, skradam się z tyłu i obejmuję
ją w talii.
Jak dotąd, nie pozwoliła mi w pełni zbliżyć się do siebie.
I nie pozwoli mi na to.
Pytam ją raz, dlaczego.
Wcale nie chcesz się zbliżyć. Chcesz być w pobliżu.
Chcesz być obok. Ale nie chcesz się zbliżyć.
– Istnieje dwieście czterdzieści siedem sposobów na zła-
manie serca – mówi– i ja doświadczyłam ich wszystkich.
* * *
Jestem w hospicjum.
Byłem tu już wcześniej. Regularny klient.
Trzymam długopis.
Właśnie napisałem coś w notesie leżącym przede
mną.
Mój mąż nie żyje.
Umarł kilka lat temu.
Myślę, że mam Alzheimera.
Wspomnienie mojego męża wyłania się niczym jasne
i gorące sierpniowe popołudnie, wspominane w trakcie
chłodnego stycznia.
Podnoszę tabliczkę z notatnikiem.
Czytam.
To list samobójcy.
Podnoszę szklankę do ust i przełykam tabletkę.
Bezpiecznik uruchamia się w samą porę. Zamykam
zlecenie.
* * *
Chodzi o jej ojca.
Pewnego dnia Sunil mówi mi o tym przy piwie.
Kirthi nie było w pracy od dwóch dni.
Sunil pracuje w dziale wsparcia technicznego. Zna
wszystkie usterki i błędy systemu. Wie, co może pójść
nie tak podczas przesyłu uczuć. Widział rozmaite obrzy-
dlistwa i w czuły sposób mówi o tym, że nie istnieje górna
granica dziwaczności.
Sunil wyjaśnia, że ojciec Kirthi nadal boryka się z ob-
ciążeniem hipotecznym. Jest zamknięty i żyje jak zombie.
Sprzedał swoje życie.
– To nie może skończyć się dobrze, człowieku – mówi.
– Uwierz mi, Kirthi jest całkiem rozbita. I sama o tym
wie.
Sunil ma rację, ale nie wie, że ja doskonale radzę sobie
z rozbitymi. Ja pragnę rozbicia. Spojrzałem wzdłuż drogi,
którą podążam i widziałem, co mi ona przyniesie. Nic.
Żadnych zawodów miłosnych. A teraz czuję, jakbym wła-
śnie coś stracił. Czy lepiej jest kochać i stracić miłość czy
nie kochać w ogóle? Ja jestem w innej sytuacji: straciłem
miłość, mimo że nigdy jej nie zaznałem. Tracę rzeczy,
których nawet nie posiadałem. I tak przez całe życie. Tak
samo jak mój ojciec próbuję zjeść ciastko i mieć ciastko.
Tylko, że to ciastko jest pełne gówna.
Mimo to, kiedy mijają kolejne tygodnie, zaczynam do-
chodzić do wniosku, że Sunil miał rację.
– Kirthi nie pozwoli mi się do siebie zbliżyć – mówię mu
pewnego razu. – Kazała mi odejść, uciekać.
– W takim razie wyświadcza ci przysługę, człowieku.
Weź sobie jej radę do serca.
* * *
Pytam ją o ojca.
Nie odzywa się do mnie przez tydzień.
Aż w końcu w piątkowy wieczór wybieramy się na spacer
i po godzinie milczenia, kiedy zbliżamy się do jej mieszka-
56
standardowy zestaw saMotności
nia, odwraca się do mnie i mówi, jakie to okropne patrzeć
na niego w takim stanie.
Na moment stajemy się sobie bliżsi.
Pytam ją, dlaczego po prostu mnie nie pokocha.
Odpowiada, że nie da się tak po prostu sprawić, żeby ktoś
coś poczuł. Nawet, jeśli chodzi o samego siebie. Nawet,
jeśli chciałoby się to poczuć.
* * *
Opowiadam jej o życiu, które chciałem kupić.
Jego już nie ma, mówi mi Kirthi.
Odpowiadam, że bez trudu znajdę inne, podobne.
Standardowy zestaw szczęścia. Przyzwoitą szansę. Nie
wystarczyłoby dla nas obojga, ale moglibyśmy dzielić się
tym życiem, żyć nim na zmianę. Jedno pracuje, podczas
gdy drugie żyje – mógłbym pracować w tygodniu, a ona
zmieniałaby mnie tylko na weekendy.
Spogląda na mnie. Przez kilka długich sekund wydaje
się zastanawiać nad tym pomysłem.
Nie odpowiada. Dotyka mojej głowy.
To jakiś początek.
* * *
W czasach, kiedy Deep był szczęśliwy, zanim jeszcze za-
częło robić się tylko coraz gorzej i gorzej, nieustannie
opowiadał, jak to ma kumpla, którego kumpel zna takiego
jednego, co… I tak dalej. Uwielbiał opowiadać historyjki.
Jakiś tydzień przed tragedią opowiedział mi w kuchni
o facecie z naszej branży, który umówił się na zlecenie
z prominentnym bankierem, zamierzającym zabić własną
żonę. Bankier zamierzał to zrobić, ale zdecydował się
pozbyć poczucia winy, poza tym uważał, że będzie dla
niego lepiej w razie ewentualnego dochodzenia, jeżeli nie
będzie znał szczegółów morderstwa.
– Bzdura – powiedziałem. – To niemożliwe.
– Poważnie – odparł i opowiedział mi o szczegółach spo-
tkań obydwu mężczyzn i o kodzie, jakim porozumiewali
się, omawiając planowane morderstwo.
– Niemożliwe. Istnieje ze dwadzieścia powodów, dla
których coś takiego nie mogłoby się udać.
– Na przykład?
– Po prostu, to jest zbyt naciągane.
– Nie ma rzeczy zbyt naciąganych – powiedział mi wtedy.
– Nie istnieje górna granica okrucieństwa.
W następny poniedziałek dwóch para-medyków wy-
nosiło Deepa z kabiny w asyście ochroniarzy. Chciałem
coś powiedzieć, cokolwiek. Wiedziałem, że nigdy już go
nie zobaczę. Zamarłem, a oni przeciągali go obok mnie.
Spróbowałem złapać jego wzrok, ale kiedy spojrzałem
mu w oczy, okazało się, że jego już tam nie ma. Znajdo-
wał się już gdzie indziej. Jakby chciał mi powiedzieć:
OK, więc.
Daria Maj
57
Nowa Fantastyka
07/2011
charles yu
OK, więc.
A nazajutrz w gazetach pojawiła się opowieść o bankie-
rze. Dokładnie ta sam historia, którą usłyszałem od De-
epaka. Pojawiły się plotki, że to Deepak był agentem,
którego wynajął tamten człowiek i od czasu zabójstwa
żył z poczuciem winy. Inni plotkowali, że Deepak zabił
jakiegoś dzieciaka.
Ja sam zrozumiałem, jaka była prawda. Deep obserwował
naszą branżę i pojął, że nie istnieje górna granica smutku.
Tak samo, jak nie ma dolnych ograniczeń przyzwoitości.
Kiedy to zrozumiał, przeszedł do czynu, a później nie
mógł się już wycofać.
* * *
Otwieram zlecenia. Wykonuję pracę. Gromadzę oszczęd-
ności.
Tygodnie mijają, a Kirthi się otwiera (odrobinę).
Wciąż nie chce patrzeć mi w oczy, kiedy się całujemy.
To dziwne, mówi. Nikt tak nie robi.
Skąd niby mam to wiedzieć? Nie całowałem w życiu
wielu osób, ale nie chcę jej o tym mówić. W amerykań-
skich filmach widziałem, że całujący się ludzie z reguły
zamykają oczy, ale widziałem też, że czasem niektórzy
ukradkiem spoglądają na drugą osobę. Jak dla mnie,
ma to sens, bo w przeciwnym razie, skąd można wiedzieć,
co ta druga osoba czuje? Myślę, że to jedyny sposób, żeby
to zrozumieć. A więc całujemy się: ona z zamkniętymi
oczami i ja, spoglądający na nią, próbujący domyślić się,
co czuje. Mam nadzieję, że coś czuje.
Jestem na pogrzebie.
Mam bajpasy.
Przebywam na odwyku.
Jestem na głodzie.
* * *
Zabiera mnie do swojego ojca.
Patrzę na niego i dobrze znam ten widok. Mój tata wła-
śnie tak wyglądał.
Żyje życiem kogoś innego. Jest tylko ekranem projek-
cyjnym, naczyniem, jednostką bólu. Jest jak zewnętrzny
dysk albo uboczne urządzenie uruchomione dla czyjejś
wygody. Ten człowiek jest składem dla czyjegoś nieszczę-
ścia, frustracji i poczucia winy.
Stoimy tam w milczeniu.
Wracamy do pracy.
Jestem na pogrzebie.
Mam kanałowe leczenie zęba.
To, z czym czujemy się źle to fakt, że przecież możemy
coś z tym zrobić. Możemy go stamtąd wyrwać.
W końcu ona nie wytrzymuje.
Zostały mu jeszcze tylko cztery lata hipoteki, mówi
Kirthi.
Nasz rynek działa w ten sposób, że nigdy nie wychodzi-
my na plus. To tak, jak z lombardem. Oddając w zastaw
zegarek, dostajesz za niego pięćdziesiąt dolarów, ale żeby
odebrać go po upływie terminu, musisz zapłacić cztery
razy tyle.
Ta sama zasada panuje tutaj. Kocham Kirthi, naprawdę,
ale nie wiem, czy potrafiłbym oddać szesnaście lat życia,
żeby uwolnić jej ojca. Mógłbym to zrobić gdybym wiedział,
że ona mnie kocha, ale tego nie wiem. Chciałbym być lep-
szym człowiekiem, chciałbym być bardziej bezinteresowny.
Moje życie nie jest niczym wspaniałym, ale nie potrafię
powiedzieć, czy byłbym gotów zrobić coś takiego.
Leżę na stole operacyjnym.
Wykrwawiam się na śmierć.
To wcale nie boli.
* * *
Sprawy posuwają się naprzód. Zamieszkujemy razem.
Unikamy rozmów o wspólnej przyszłości. Poruszamy się
dookoła tego tematu.
Jestem postrzelony.
Spoliczkowany.
Wracam do domu.
Odpoczywam.
* * *
Mama opowiedziała mi tę historię, kiedy skończyłem
trzynaście lat. Posadziła mnie w kuchni i wszystko wy-
jaśniła.
– W dzień, kiedy twój ojciec sprzedał życie – mówiła –
włożyłam na siebie najlepszą sukienkę, a on miał na so-
bie garnitur. Ufryzował włosy. Był przystojny i spokojny.
Ty miałeś na sobie jedyną parę długich spodni. Poszliśmy
do banku, a tata niósł cię na plecach.
– Pamiętam to – powiedziałem.
– Mężczyzna z doskonałą fryzurą wyłonił się z zaplecza
i usiadł naprzeciw nas, za biurkiem.
– To też pamiętam.
– Dostałeś, dostaliśmy, czterdzieści tysięcy rocznie, po-
wiedziała.
Mój tata sprzedał życie za roczną stawkę indeksowaną
wskaźnikiem inflacji na poziomie trzech procent. Za-
gwarantowano mu też pensję w wysokości siedemdzie-
sięciu procent z tego, jeśli dotrzyma warunków umowy
do samego końca. Po czterdziestu latach, kiedy dociągnie
do siedemdziesiątki, będzie mógł przestać i wrócić do nas,
do swojego życia.
– Wszędzie dookoła wisiały plakaty, reklamujące ten
dzień – mówiła mama. – Dzień, w którym się udało, w któ-
rym tego dokonałeś. Dzień nowych narodzin. Na wielkim
ekranie leciał film reklamowy, w którym opisywano zalety
hipoteki i splendor dnia, w którym człowiek powraca
do domu. Wszyscy będziemy popijać lemoniadę w ciepły
letni dzień.
– Trzeba tylko wytrzymać czterdzieści lat – powiedzia-
łem.
– W międzyczasie twoja rodzina będzie miała środki
do życia. Możesz zachować spokój umysłu.
„Czas to pieniądz” – mówił spiker w reklamie. – „A pie-
niądze to czas. Stwórz realną wartość korzystając z naj-
cenniejszej rzeczy, jaką posiadasz. Nie przegap swojej
życiowej szansy!”
58
standardowy zestaw saMotności
Pamiętam, że kiedy wróciliśmy do domu, tata poszedł
się położyć. Spał przez dwanaście godzin, dwa razy dłużej
niż zwykle, a z samego rana poszedł sprzedać życie. Nie
obudził mnie.
* * *
Sprawy z Kirthi przestały posuwać się naprzód.
Prawdę mówiąc, zaczęły się cofać.
Wreszcie, pewnego dnia, coś bezpowrotnie zniknęło
i oboje wiedzieliśmy, że to już nie powróci.
Czymkolwiek było to, co od niej dostałem, odebrała mi to.
Jakkolwiek nazwać to, co łączy ludzi, kiedy zamieszkują
wspólnie i decydują, by ich życie orbitowało wokół tej
samej niewielkiej przestrzeni, w której pozwalają sobie
na miłość i szczerość, to zniknęło, zamknęło się. Kirthi
zamknęła się na mnie.
* * *
Tydzień po tym, jak Kirthi się wyprowadza, jej ojciec
umiera.
Kierownik zmiany nie pozwala mi wziąć dnia wolnego
na pogrzeb.
Kirthi nawet nie pyta, czy chciałbym iść.
Powinienem tam być, ale przecież straciłem Kirthi, a jeśli
udam się na pogrzeb, to stracę też pracę.
I tak nigdy jej nie odzyskam.
Nie wiem nawet, czy tego chcę.
Ale być może właśnie dlatego nigdy jej nie miałem i dla-
tego nie będę mieć. Może problemem nie jest to, że nie
posiadam życia, ale to, że nie chcę go posiadać.
Idę do pracy.
Otwieram zlecenia.
Zamykam zlecenia.
Kiedy wracam, mieszkanie wydaje mi się puste. Zawsze
jest puste, ale dzisiaj jest puste w jakiś specjalny sposób.
Tak, jakby to pustka była pusta.
Dzwonię do niej. Nie wiem, co powiedzieć. Oddycham
do słuchawki.
Dzwonię raz jeszcze. Zostawiam wiadomość. Mówię,
że znam jednego faceta w dziale przydziałów. Mógłbym
załatwić u niego specjalny kanał, o którym nikt by się nie
dowiedział.
– Mógłbym poczuć to za ciebie. Twój żal. Mógłbym po-
chować twojego ojca.
Jestem już zmęczony tym sztucznym życiem, ale to je-
dyne, jakie znam. Jest swoim własnym substytutem. Sub-
stytutem niczego. Czegoś, co nigdy nie istniało.
* * *
Kiedy trzy dni później udaję się do pracy, na biurku znajdu-
ję kartkę, na której napisana jest data pogrzebu i krótkie:
OK. To kartka od niej.
OK.
Umawiam godzinę.
Kiedy przychodzi czas, otwieram zlecenie.
Jestem gotowy na pogrzeb.
Ale to nie jest pogrzeb.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie, gdzie jestem, ale chy-
ba gdzieś daleko. Nie poznaję tego miejsca. Przeniosła się
gdzieś, gdzie nigdy jej nie znajdę. Gdzie prawdopodobnie
nikt jej nie znajdzie. Nowe miasto. Nowe życie.
Za ten czas płaci ona. Pozwala mi się zbliżyć. Ten jeden,
jedyny raz. Na usługę musiała wydać prawie wszystko,
co miała. Oszczędzała dla ojca, ale teraz to już bez zna-
czenia.
Idzie wzdłuż drogi. Słońce grzeje, w powietrzu unosi
się pył, ale ten dzień jest prawdziwy: Kirthi czuje się
prawdziwa i ja czuję to za nią.
Spogląda na nasze wspólne zdjęcie – jedyne zdjęcie,
które zrobiliśmy sobie w foto-budce w aptece. Nasze
twarze przylegają do siebie, ona jak zwykle się nie
uśmiecha, ja się uśmiecham. Kiedy patrzę jej oczyma
na ten swój uśmiech, zaczynam dostrzegać, jak się
ulatnia i traci sens, tak samo jak dowolne słowo, które
powtarzane raz za razem bez końca, wreszcie traci
znaczenie i brzmi głupio. Kiedy powtarzasz to słowo
dalej, ono przestaje w ogóle być słowem i ulatnia się,
zastąpione przez nic nie znaczące sylaby. Dobrze znane
słowo brzmi wtedy jak najdziwniejsza rzecz, jaką się
kiedykolwiek słyszało.
Jestem w jej głowie.
Kirthi myśli o tym, że jestem miłą osobą. Wierzy, że za-
sługuję na więcej. Chce w to wierzyć, ale czuję, że nie
potrafi. Gdyby tylko potrafiła zobaczyć siebie moimi ocza-
mi. Gdyby tylko potrafiła zobaczyć siebie moimi oczami
widzianymi swoimi własnymi. Myśli o tym, że zasługuję
na miłość, ale w to nie wierzy. Gdybym mógł uwierzyć
za nią… Chcę wierzyć zamiast niej, chcę wierzyć w niej
samej. Uwierzyć w niej tak mocno, żeby w jakiś sposób
ta wiara przeniknęła też Kirthi.
Schodzi z drogi, a znajdujący się za nią pagórek wydaje
się bardziej stromy. Powietrze staje się coraz bardziej roz-
grzane. Z każdym krokiem czuję jej smutek, aż w końcu,
przy samym szczycie wzgórza staje się coś niespodzie-
wanego. Uśmiech. Wspomina nas. Te kilka szczęśliwych
chwil, które wspólnie przeżyliśmy.
Stoję na wzgórzu. Nie jestem na pogrzebie. Myślę o kimś,
kogo kiedyś kochałem. Nie wiem już, czy jestem Kirthi
myślącą o mnie, sobą myślącym o niej, czy może w tej
chwili jest to zupełnie bez znaczenia.
Przełożył Jakub Małecki
Urodzony w 1976 roku, amerykański pisarz,
z wykształcenia prawnik. W 2007 roku za zbiór opowiadań
„Third Class Superhero” został uhonorowany National Book
Award jako jeden z pięciu najlepiej zapowiadających się
twórców młodego pokolenia. W trzy lata później
opublikował debiutancką powieść – „Jak przeżyć
w fantastycznonaukowym wszechświecie”. W sierpniu
tego roku ukaże się ona nakładem wydawnictwa Prószyński
i S-ka, w serii książek pod patronatem „Nowej Fantastyki”.
Charles Yu