J.R.R. TOLKIEN
Rudy Dżil i Jego Pies
(Farmer Giles of Ham)
Kowal z Podlesia Większego
(Smith of Wotton Mayor)
(Przełożyła Maria Skibniewska)
Rudy Dżil I Jego Pies
Aegidi i Ahenobarbi
Julii Agricole de Hammo
Domini de Domito
Aule Draconarie Comitis
Regni Minimi Regis et Basilei
mira facinora et mirabilis exortus
czyli w języku pospolitym
Wywyższenie i cudowne przygody
Rudobrodego Dżila,
gospodarza z Ham,
Pana oswojonego smoka,
Króla Małego Królestwa
Farmer Glles of Ham
PRZEDMOWA
O dziejach Małego Królestwa niewiele nam wiadomo, przypadkiem jednak zachowała
się historia jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile legenda, bo jest to opowieść
niewątpliwie znacznie później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z suchych kronik,
lecz z ludowych pieśni, na które też często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o których
opowiada, są już zamierzchłą przeszłością, wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze
należącym niegdyś do Małego Królestwa. Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza
pewną znajomość tej okolicy, podczas gdy o krainach położonych nieco dalej na północ i
zachód nie ma po prostu pojęcia.
Wydało mi się warte trudu przetłumaczenie tej nie-zwykłej historii z nader wyspiarskiej
łaciny na język bardziej nowoczesny, ponieważ rzuca ona pewne światło na ciemny okres
dziejów Brytanii, nie mówiąc już o tym, że wyjaśnia nam pochodzenie niektórych dziwacznych
nazw geograficznych. Wielu czytelników pewnie zgodzi się też ze mną, że charakter i
przygody bohatera są rzeczywiście interesujące.
Granice Małego Królestwa — zarówno w czasie, jak w przestrzeni — trudno
wyznaczyć na podstawie skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy Brutus wylądował na
wybrzeżach Brytanii, powstało tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział kraju między
Locrina, Cambera i Albanaka był tylko pierwszym z wielu różnych i nietrwałych podziałów. Z
jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do swojej niezależności, z drugiej — królowie
żądni powiększenia swoich państw, toteż wieki upływały na przemian wśród wojen i pokoju,
radości i smutku, jak wiadomo nam dzięki kronikarzom króla Artura. Były to czasy zmiennych
granic, gdy ludzie szybko wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich spadali, pieśniarzom
zaś nie brakowało ani tematów, ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce, zapewne między
panowaniem króla Coela a pojawieniem się króla Artura i powstaniem Siedmiu Królestw,
rozgrywały się opowiedziane w naszej historii wypadki. Widownią ich była dolina Tamizy i
ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po góry Walii.
Stolica Małego Królestwa, podobnie jak dzisiejszej Anglii, znajdowała się w
południowo-wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie nie znamy. Prawdopodobnie
nie sięgały zbyt daleko w górą Tamizy na zachodzie ani też dalej niż do Otmoor na
północy; o wschodniej granicy jeszcze mniej nam wiadomo. Z pewnych wzmianek w
legendzie o synu Dżila, Georgiuszu, oraz jego giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać się,
że za ich czasów Małe Królestwo utrzymywało wysuniętą placówkę w Farthingho. Nie należy
to jednak do naszej historii, którą przedstawimy wam bez, poprawek i bez komentarzy;
pozwolimy sobie tylko uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na brzmiący skromniej:
RUDY DŻIL I JEGO PIES
AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu wyspy Brytanii. Pełne jego
nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie skąpiono bowiem
ludziom imion i przydomków w owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy wyspa żyła
jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi mniej,
toteż każdy prawie czymś się spośród innych wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła bez śladu
i dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera naszej historii krótko i po prostu: nazywał się
Dżil, gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było skromną wioską, ale jak wszystkie
wioski w tamtych czasach — dumną i niezależną.
Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały zadowalać się krótkimi imionami w
potocznej mowie, uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu ludźkiego. Garm zresztą
nie znał nawet psiej łaciny, chociaż pospolitym językiem władał biegle (jak większości
ówczesnych psów) i umiał lżyć, przechwalać się oraz pochlebiać. Lżył mianowicie żebraków
i włóczęgów przechwalał się wobec innych psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego
zarazem dumny i bał się go bardzo, ponieważ Dżil i wymyślać, i chełpić się umiał jeszcze lepiej
od psa.
Ani pośpiech, ani hałaśliwa krzątanina nie były w tamtych czasach w zwyczaju. Co
prawda pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z prawdziwą robotą. Spokojnie więc i po
cichu ludzie robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się ani na brak pracy, na brak
pogawędek. Mieli o czym pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne rzeczy. Ale początek
naszej opowieści przypada na taki moment, gdy w Ham już od dawna nie zdarzyło się nic
naprawdę ważnego. Dżilowi to jak najbardziej dogadzało, był bowiem człowiekiem trochę
ociężałym, nie lubił zmieniać zwyczajów i pochłaniały go całkowicie sprawy osobiste. Miał jak
powiadał — pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg, innymi słowy, żeby jadać
równe tłusto i żyć tak dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies mu w tym dopomagał. Ani
pan, ani pies nie musieli wiele o Szerokim Świecie istniejącym poza gospodarstwem Dżila,
wioską Ham i najbliższym jarmaikiem.
Mimo to Szeroki Świat istniał. Niezbyt daleko od Ham rozpościerała się puszcza, a za
nią na zachód i na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane trzęsawiska i góry. Żyły tam
różne dziwne stwory, między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane plemię, z którym
bywały niekiedy kłopoty. Jeden olbrzym szczególnie wyróżniał się wśród swoich
współbraci i wzrostem, i głupotą. Nie znalazłem nigdzie w kronikach jego imienia, ale nie o
imię przecież chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu spore wyrwane drzewo, a chód miał
niezwykle ciężki. Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i pustoszył ogrody, bo wielkimi
stopami żłobił ślady głębokie niczym studnie. Jeżeli potknął się o jakiś dom — nie zostawiał
z niego kamienia na kamieniu. A potykał się dość często i wyrządzał mnóstwo szkód,
gdziekolwiek przechodził, bo głową
sięgał ponad dachy, nogi zaś stawiał na chybił
trafił. Wzrok miał krótki i słuch przytępiony. Szczęściem mieszkał daleko, w głębi dzikich
krain, i rzadko odwiedzał okolice przez ludzi zamieszkane, a w każdym razie bardzo rzadko
umyślnie tam się wybierał. W górach miał dom ogromny i na pół rozwalony, lecz przyjaciół
niewielu, bo zrażał wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą olbrzymów było już wtedy
mało na świecie. Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich Wzgórzach i po pustkowiach
ciągnących się u stóp gór.
Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał się na przechadzkę i wałęsał się bez celu
po lasach, łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce zachodzi, i pomyślał, że pora
wracać na kolację. Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane okolice i zabłądził na
bezdroża. Na los szczęścia wybrał więc kierunek, jak się okazało wcale niewłaściwy, i szedł
przed siebie, póki nie zapadły ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie. W jego
blasku ruszył znów naprzód, maszerując co sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do domu.
Zostawił na piecu swój najlepszy miedziany rondel i strach go zdjął, że się dno przepali. Szedł
jednak wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju zamieszkanym przez ludzi, a nawet
zbliżył się do zagrody Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa Agricoli i do wsi, którą
powszechnie zwano Ham.
Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a pies Dżila wymknął się samowolnie na
przechadzkę. Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki. Oczywiście nie wiedział o
tym, że tego samego wieczora również olbrzym wybrał się na spacer. Gdyby o tym wiedział,
miałby doskonałą wymówkę, żeby wybiec z domu nie pytając o pozwolenie, lecz pewnie
wolałby przywarować cicho w kuchni. Około drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola
Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i depcząc trawę na kośnych łąkach. Król polując na lisa
z całym dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej wyrządził głupi olbrzym w
ciągu paru minut. Garm usłyszał dudnienie jakby ciężkich kroków, dolatujące znad rzeki,
obiegł więc od zachodu pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać, co się święci.
Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który właśnie jednym susem przesadził rzekę i nadepnąwszy na
Galateę, najulubieńszą krowę Dżila, zgniótł nieboraczkę na miazgę tak łatwo, jak chłop gniecie
w palcach karalucha.
Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele. Szczeknął z przerażenia i skoczył z
powrotem ku domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na pole samowolnie, stanął pod
oknem sypialni gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą chwilę we wnętrzu domu trwała
cisza. Gospodarze mieli twardy sen.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.
Okno otwarło się znienacka i wyfrunęła z niego dobrze wycelowana butelka.
— Ouuuu! — jęknął pies, z wielką wprawą uskakując na bok. — Ratuj, ratuj, ratuj! Dżil
wreszcie wytknął z okna głowę.
— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? — spytał.
— Nic — odparł pies.
— Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak ci za to nic skórę złoję! — rzekł
gospodarz zamykając okno z trzaskiem.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasnął pies.
Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.
— Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię, słowo daję! — powiedział. — Co ci się
stało, durniu?
— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie... bardzo wiele.
— Co to ma znaczyć? — spytał Dżil i ze zdumienia aż zapomniał o złości. Nigdy
jeszcze Garm nie odpowiedział mu tak zuchwale.
— Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny olbrzym, i zmierza właśnie w tą stronę
— rzekł pies. — Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galateę, biedaczką, rozpłaszczył jak
słomiankę. Ratuj, ratuj! Łamie twoje płoty, tratując zboże. Musisz, panie, działać szybko i
śmiało, bo inaczej cały twój dobytek przepadnie. Ratuj!
I Garm zawył żałośnie.
— Stulże pysk! — powiedział gospodarz zamykając l okno. — Na psa urok! — mruknął
do siebie i chociaż | noc była upalna, dreszcz nim wstrząsnął.
— Wracaj do łóżka, nie bądź głupi — odezwała się jego żona. — A rano utop kundla.
Rozsądny człowiek nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy przyłapane na włóczędze albo
na kradzieży zawsze łżą jak najęte. — Może tak, a może nie — odparł Dżil. — Coś niedobrego
dzieje się na moich półach, Agato, bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie przestraszył.
Po cóż zresztą przychodziłby sklamrzyć pod naszymi oknami po nocy? Mógł przecież
poczekać do świtu i wśliznąć się do domu kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili mleko od
rannego udoju.
— Nie stój więc jak kołek — rzekła Agata. — Skoro wierzysz psu, słuchaj jego rady:
działaj śmiało i szybko.
— Ba, łatwiej powiedzieć niż zrobić - odparł Dżil. Rzeczywiście trochę wierzył
Garmowi. Człowiek zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w olbrzymy uwierzyć.
Dobytek, bądź co bądź, ważna rzecz. Mało kto rozprawiał się z nieproszonymi gośćmi na
swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął więc spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdjął garłacz
ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest garłacz. Zadano kiedyś to pytanie czterem
uczonym z Oxenfordu, a ci po długim namyśle odpowiedzieli tak: “Garłacz jest to krótka
strzelba z rozszerzonym wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł albo innych
pocisków. Strzał z garłacza bywa zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny. (W
naszych czasach garłacz wyszedł z użycia, zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne
rodzaje broni palnej)".
Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt trąby, lecz nie wypadały z niego kule ani
pociski, bo Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod rękę. Strzał też nie bywał
zabójczy, bo po pierwsze Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z niego nie
strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok groźnego oręża wystarczał. Kraj ów widocznie nie
należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni
palnej, nie znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił wielką rzadkość. Ludzie na
ogół woleli łuki i strzały, prochu używali niemal wyłącznie do puszczania fajerwerków.
Jak więc mówiliśmy, Dżil zdjął ze ściany garłacz i podsypał go sporą garścią prochu na
wypadek, gdyby miało dojść do ostateczności. Przez szeroki otwór nabił potem oręż starymi
gwoźdźmi, kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków, kośćmi, kamieniami i
wszelakim żelastwem. Włożył kurtą i buty z cholewa-mi i wyszedł z zagrody przez warzywnik.
Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila, który zrazu nie dostrzegł nic prócz
wydłużonych, czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak ciężkie kroki, jakby ktoś
wspinał się zboczem pagórka. Mimo rad :| żony wcale nie czuł zapału do śmiałego i szybkiego
I działania, lecz o dobytek dbał bardziej niż o własną skórę. Chociaż go trochę mdliło w dołku,
ruszył energicznym krokiem na krawędź pagórka.
Nagle znad krawędzi wychynęła blada w księżycowej poświacie twarz olbrzyma i
błysnęły wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze daleko na stoku, drążąc dziury w
uprawnej roli. Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie spostrzegł Dżila. Dżil za
to zobaczył go wyraźnie i ze strachu stracił przytomność. Bezwiednie pociągnął za spust.
Garłacz wypalił z okropnym hukiem. Szczęśliwym trafem ' wycelowany był właśnie
mniej więcej w ogromną, szpetną twarz napastnika. Frunęły w powietrze żelazne rupiecie,
kamienie, kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ. A że strzał padł z bliska i przypadkiem
celnie, wiele spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa glinianego garnka podbiła mu
oko, a spory gwóźdź utkwił w nosie.
— Diabli nadali — powiedział swoim grubiańskim stylem. — Cosik mnie ugryzło.
Huk nie zrobił na nim wrażenia — olbrzym był przecież głuchy — ale gwóźdź ukłuł go
dotkliwie. Od dawna już nie spotkał owada, który by śmiał i umiał przebić jego grubą skórę.
Obiło mu się jednak o uszyj że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które tną jakby
rozpalonymi szczypcami. Pomyślał więc, że natknął się właśnie na stworzenie tego gatunku.
— Paskudna, niezdrowa okolica — mruknął. — Niegłupim zapuszczać się dziś dalej w
tę stronę.
I zawrócił na pięcie. Zgarnął ze stoku parę owiec, żeby po powrocie z dalekiej
przechadzki nie iść na czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi krokami ku
północo-wschodowi. Teraz szedł we właściwym kierunku, więc trafił w końcu na drogę do
domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już przepalić.
Co działo się tymczasem z Dżilem? Kiedy garłacz huknął, Dżil padł jak długi na wznak;
leżał patrząc w niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma wyminą go w marszu, czy
też rozdepczą. Ale czekał na próżno i wreszcie zorientował się, że kroki napastnika oddalają się
i cichną za rzeką. Wobec tego Dżil wstał, roztarł bolące ramię i podniósł z ziemi garłacz. w tej
samej chwili usłyszał nagle radosne okrzyki.
Większość mieszkańców wioski wyglądała przez okna, niektórzy nawet ubrali się i
wybiegli z domów — oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma — a kilku pędziło teraz z
krzykiem na pagórek. Gdy bowiem rozległ się przeraźliwy tupot maszerującego potwora
wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale
Garm, jak już wspominałem, był ze swego pana dumny i lękał się go bardzo, ponieważ Dżil
wydawał mu się straszny i wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że olbrzym
będzie tego samego zdania. Toteż widząc, że Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies wiedział
z doświadczenia, że to zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem do
wsi szczekając i nawołując:
— Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z łóżek Chodźcie, patrzcie na mojego
wspaniałego pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który wtargnął na jego pola.
Chodźcie!
Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli
wychylającą się na nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z wyjątkiem psa —
byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie z tak groźnym przeciwnikiem. Wtem huknął strzał,
olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli klaskać i wiwatować. Garm szczekał tak
zapalczywie że omal mu łeb nie pękł.
— Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu,
gdzie pieprz rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie ducha wyzionie. Dobrze mu
tak, ma za swoje.
I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie omieszkali zauważyć i zapamiętać, ku
własnej przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić, bo garłacz strzela nie na żarty.
Przedtem bowiem nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy piwie na ten temat dopiero
zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej od tej nocy, Dżil
nie miał kłopotów z nieproszonymi gośćmi na swoich polach.
Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż
na pagórek, by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych — proboszcz, kowal i
młynarz — pozwolili sobie nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym zachwycony, i
ponieważ ramię jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na
poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i popijając za zdrowie gospodarza,
wychwalali go pod niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to nie zważał, póki
dzban był pełny. Nim goście wypili pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć trzeci i
czwarty i poczuł się bardzo pewny siebie; nim goście wypili trzeci i czwarty kufel — gospodarz
osuszył piąty i szósty i poczuł się tak odważny, jak był dotychczas jedynie w wyobraźni
swojego psa. Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na pożegnanie Dżil klepał
wszystkich po ramieniu. Ręce miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z nawiązką.
Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda, obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do
rozmiarów wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada osobistością. W ciągu kilku
następnych dni wieść rozeszła się po wszystkich wsiach w promieniu dziesięciu mil. Dżil
był bohaterem całej okolicy. Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień targowy sąsiedzi
zafundowali mu w gospodzie całe morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza pragnęła.
Wrócił do domu śpiewając stare bohaterskie pieśni.
W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica państwa —; podówczas Średniego Królestwa
Wyspy — znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i zazwyczaj dwór niezbyt się interesował
losem wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak błyskawiczne zwycięstwo nać
groźnym olbrzymem wydało się królowi godne uwagi) i warte jakiegoś drobnego
wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po trzech mniej więcej miesiącach, w dzień
świętego Michała król wystosował uroczysty list. Napisany czerwonym atramentem na białym
pergaminie, wyrażał królewską pochwałę dla “naszego wiernego poddanego, umiłowanego
Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski Ham".
Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego Augustus
Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex, tyrannus et basileus
Mediterranearum Partium, subscribo
1
— i opatrzył list wielką czerwoną pieczęcią. Dokument
był więc niewątpliwie autentyczny. Sprawił Dżilowi ogromną przyjemność i budził
powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie odkryli, że każdego, kto pragnie podziwiać
królewski list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim kominku.
Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do niego dar. Król przysłał Dżilowi pas i
miecz. Prawdę mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał. Odziedziczył | go w spadku; od
niepamiętnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni. Zbrojmistrz nie wie-dział,
skąd się tam wziął ani też jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i długie miecze tego
rodzaju od dawna wyszły na dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to dar w sam raz
dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym bardziej
wzrosła.
Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył się jego pies. Nie
dostał zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był sprawiedliwy. W głębi serca przyznawał
Garmowi część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno nigdy o tym nie mówił. Wprawdzie
nadal sypały się na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty, jeśli pan był f w złym
humorze, lecz wiele drobnych przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies przyzwyczaił
się do dalekich wycieczek po okolicy. Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało.
Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po maśle. Wszystko układało się pomyślnie,
dopóki nie zjawił się smok.
Smoki były już w owych latach rzadkością na wyspie. Od wielu lat żaden się nie
pokazał w granicach śródziemnego państwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na
zachodzie i północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry, lecz były bardzo daleko. Niegdyś
w tamtych dzikich krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały się niekiedy na
łupieskie wyprawy w odległe okolice. Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło z
odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu się zapędziły, zginęły lub wróciły do
swoich siedzib z ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w te strony.
1
Ja, Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pobożny i Wspaniały,
wódz, król, tyran i monarcha Obszarów Śródziemnomorskich, podpisuję (łac.).
Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt Bożego Narodzenia podawano przy
królewskim stole wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku wyznaczano rycerza, który miał
w tym celu upolować smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego Mikołaja i musiał
dostarczyć smoczy ogon najpóźniej w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz dworski,
biegły w swojej sztuce, przyrządzał sztuczny Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i
twardego lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to
arcydzieło do sali w Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i trąb. Nazajutrz po
obiedzie zjadano Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili — chcąc przypodobać się
kuchmistrzowi — że smakuje lepiej niż prawdziwy.
Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od
czasu swojej przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając nielicznych zresztą
znajomych o wiele częściej niż dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu nie
pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał,
kończyło się zawsze na tym, że olbrzym siadał i opowiadał, po swojemu rozwlekle i
nieskładnie, o pięknym nizinnym kraju leżącym daleko na wschód od gór i o rozmaitych
cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że jest wielkim i odważnym podróżnikiem.
— Ładny kraj — mówił. — Płaski, grunt pod nogami miękki, a jedzenia... ile dusza
zapragnie. Wszędzie pasą się krowy i owce, nawet wcale nietrudno je wypatrzyć, byle
się dobrze rozglądać.
— A ludzie? — pytały inne olbrzymy.
— Ani jednego człowieka nie spotkałem — odpowiadał olbrzym. — Rycerzy ani widu,
ani słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz kąśliwych gzów nad rzeką.
— Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś? Dlaczego się tam nie osiedliłeś? — pytali.
— Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej — odpowiadał
olbrzym. — Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi przyjdzie ochota. W każdym
razie ja tam byłem, czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co do tego rondla...
— Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten piękny kraj, te łąki rojące się od
bezdomnego bydła? — dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. — Czy to daleko?
— Ano — mówił — na wschód od gór i trochę jakby na południe. Ale daleko, bardzo
daleko...
I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i równiny, z taką przesadą, że żaden z
olbrzymów nie odważył się nigdy pójść w jego ślady. Żaden nie miał bowiem tak długich nóg
jak on. Opowieść jednak krążyła po dzikiej krainie.
Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było o
pożywienie. Tym głośniej opowiadano sobie o dalekim, bogatym kraju. Olbrzymy najchętniej
gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych pastwiskach. Smoki nadstawiały uszu. Były
głodne, a wieści brzmiały zachęcająco.
— A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest zwykłą bajdą — rzekł pewien młody,
niedoświadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują.
Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu — myślały mądrzejsze starsze smoki. —
Niewielu, daleko i niegroźnych.
Jeden smok szczególnie przejął się tymi pogłoskami. Nazywano go Chrysophylax
Dives, bo pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał olbrzymie bogactwa. Był
chytry, wścibski, chciwy, dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie potrzeba jednak
wielkiej odwagi, żeby się nie bać gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na dobitkę
smok był straszliwie głodny.
Tak się stało, że pewnego zimowego dnia, jakoś na tydzień przed Bożym Narodzeniem,
Chrysophylax rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował bezszelestnie ciemną nocą w
samym sercu królestwa dostojnego monarchy Augustusa Bonifaciusa. W ciągu kilku minut
narobił mnóstwo szkody, burząc i paląc domy, pożerając owce, krowy i konie.
Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz Garm najadł się strachu jak jeszcze nigdy
w życiu. Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę i licząc na pobłażliwość swego
pana ośmielił się spędzić kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z nosem przy ziemi,
węsząc jakiś ponętny trop, gdy na zakręcie znienacka uderzył mu w nozdrza inny, bardzo
niepokojący zapach. Garm wpadł prosto na koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa, który
dopiero co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze żaden pies nie zawrócił i nie
pomknął w stronę domu tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok usłyszał warknięcie,
obejrzał się i syknął, lecz Garm był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc, a rankiem, mniej
więcej w porze śniadania, znalazł się w zagrodzie swojego pana.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął pod kuchennymi drzwiami.
Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask. Przypomniał mu on, że różne niespodzianki
spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba.
— Agato, wpuść psa — powiedział do żony. — A pogłaszcz go kijem.
Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.
— Ratuj! — wrzasnął.
— No, cóżeś tym razem przeskrobał? — spytał Dżil rzucając psu kawałek kiełbasy.
— Nic — wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie spojrzał na przysmak.
— Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę — rzekł gospodarz.
— Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych zamiarów — odparł pies. — Przypadkiem
natknąłem się na smoka i okropnie się zląkłem.
Dżil zakrztusił się piwem.
— Na smoka? — powiedział. — Niech cię licho porwie, próżniaku, wścibski kundlu.
Kto ci kazał włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o tej porze roku, kiedy mam
pełne ręce roboty? Gdzie to było?
— Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło Sterczących Głazów.
— No, to rzeczywiście bardzo daleko — odetchnął z ulgą Dżil. — Owszem, słyszałem,
że w tamtych okolicach mieszkają dziwacy, wszystko może się wśród nich przytrafić. Niech
sobie radzą sami. Po co mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi!
Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie omieszkał też wspomnieć, że jego
wspaniały pan wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka.
— Dokończył śniadania jak gdyby nigdy nic! - mówił.
Ludzie powychodzili przed domy i wesoło gawędzi z sąsiadami o niezwykłym
zdarzeniu.
— Przypominają się dawne czasy — powiadali. I to właśnie teraz, przed świętami. W
samą porę. Król się ucieszy. Będzie w tym roku miał znów prawdziwy Smoczy Ogon na deser.
Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok, jak mówiono, był szczególnie wielki i
drapieżny. Wyrządzał okropne szkody.
— Od czego właściwie król ma na dworze rycerzy? — zaczęli się dziwić ludzie.
Coraz więcej osób zadawało to pytanie. Z wiosek najbardziej przez smoka zagrożonych
przybywali na królewski dwór wysłańcy i pytali najgłośniej i najbardziej uporczywie:
— Królu, od czego mamy rycerzy?
Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o smoku nie doszła przecież do nich
drogą urzędową. Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał uroczyście do działania,
zalecając, by się w miarę możności pospieszyli. Ku wielkiemu swemu niezadowoleniu
prze-konał się wkrótce, że rycerze w miarę możności odwlekają wyprawę i wcale się na nią nie
kwapią.
Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość po-ważne argumenty. Po pierwsze
kuchmistrz królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić zawczasu i już przygotował
sztuczny Smoczy Ogon. Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej chwili dostarczono ogon
prawdziwy. A z zasłużonym dworzaninem trzeba się liczyć.
— Nie zależy nam na ogonie! — wołali wysłannicy z zagrożonych wiosek. —
Obetnijcie mu tylko łeb, niech nam przestanie szkodzić.
Tymczasem jednak nadeszły święta i tak się nieszczęśliwie składało, że w dniu
świętego Jana miał odbyć się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z różnych krajów zjeżdżali do
Średniego Królestwa, żeby współzawodniczyć z sobą o cenne nagrody. Gdyby przed
zakończeniem turnieju najdzielniejsi miejscowi rycerze wyruszyli na wyprawę przeciw
smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę zwycięstwa. Rozsądek nakazywał odwlec ich
wyjazd.
Potem świętowano Nowy Rok.
A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w głąb kraju i co noc przybliżał się do
Ham. W dzień Sylwestrowy mieszkańcy wioski już zobaczyli na widnokręgu łunę. Żywe
płomienie buchały z lasu, na który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od Ham. Chrysophylax był
bardzo ognistym smokiem, gdy mu humor dopisywał.
Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać na Dżiła i szeptać za jego plecami.
Mocno go to denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega. Następnej nocy smok znowu się
przybliżył o milę czy dwie. Teraz już Dżil także oburzał się głośno na zachowanie królewskich
rycerzy.
— Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą — mówił.
— My byśmy też chcieli to wiedzieć — odrzekli sąsiedzi. A młynarz dodał:
— Podobno niektórzy ludzie otrzymują godność rycerską za zasługi. Bądź co bądź nasz
Aegidius jest prawie rycerzem. Czyż król nie przysłał mu listu z czerwoną pieczęcią i miecza?
— Miecz to jeszcze nie wszystko — odparł Dżil. — O ile mi wiadomo, na rycerza
trzeba być uroczyście pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego pełne ręce roboty.
— Król z pewnością chętnie by cię na rycerza pasował — rzekł młynarz — gdyby go o
to poprosić. Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za późno.
— Dziękuję — odparł Dżil. — Nie dla takich jak ja rycerskie ostrogi. Jestem chłopem i
tym się szczycę; prostym, uczciwym człowiekiem, a na dworze, jak powiadają, uczciwym
ludziom wcale się nie szczęści. Bardziej byś ty się nadał, sąsiedzie młynarzu.
Proboszcz uśmiechnął się — ale nie z odpowiedzi Dżila, bo Dżil i młynarz przy każdej
sposobności przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to mówiono w Ham, “nieprzyjaciółmi
od serca". Proboszcz uśmiechnął się, ponieważ ucieszyła go pewna myśl, która, właśnie w tym
momencie zaświtała mu nagle w głowie.! Na razie jednak nic nie powiedział. Młynarz
natomiast mniej był uradowany i skrzywił się kwaśno.
— Że z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że uczciwy... możliwe — rzekł. — Ale czy
koniecznie trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie ostrogi żeby ubić smoka? Nie
dawniej jak wczoraj słyszałem z własnych ust naszego zacnego Aegidiusa, że wystarczy
odwaga. A odwagi na pewno naszemu Aegidiusowi nie brak, ma jej więcej niż niejeden
pasowany rycerz.
Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk:
— Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z Ham!
Dżil wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał się, że sława nakłada na człowieka
ciężkie obowiązki i naraża na wielkie kłopoty. Kopnął psa i schował miecz do kredensu.
Dotychczas oręż wisiał dumnie nad kominkiem.
Nazajutrz smok był już w sąsiedniej wsi, zwanej po łacinie Quercetum, co w pospolitym
języku znaczy Dąbrowa. Pożarł tam nie tylko kilka krów i owiec, lecz również parę dziatek, a
ponadto miejscowego proboszcza. Ksiądz bowiem nieopatrznie usiłował go nawrócić ze złej
drogi. Teraz już wszyscy mieszkańcy Ham z proboszczem na czele gromadnie przybyli na
pagórek i stanęli przed Dżilem.
— Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone — powie-dzieli i otoczyli go w krąg,
wpatrując się w niego dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak burak nad rudą broda.
— Kiedy wyruszasz? — pytali.
— Dzisiaj nie mogę, słowo daję — odparł. — Mam pilną robotę w oborze, a pastuch
leży chory. Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam wam.
Ludzie rozeszli się, lecz gdy wieczorem gruchnęła wiadomość, że smok znowu posunął
się bliżej, wrócili.
- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny Aegidiusie — powiedzieli.
— Doprawdy — rzekł Dżil — w tej chwili strasznie mi to nie na rękę. Kobyła okulała,
owce zaczęły się kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę mógł.
Ludzie znowu się rozeszli, ale już trochę szemrząc! i mrucząc. Młynarz śmiał się
szyderczo. Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić. Sam wprosił się na kolację i
przy stole pozwalał sobie na wyraźne przytyki. Spytał nawet, gdzie podział się miecz, i
koniecznie chciał go obejrzeć.
Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi, że ledwie się na niej mieścił. Kiedy
Dżil go wyjął, w okamgnieniu wyskoczył z pochwy, którą gospodarz jak oparzony
wypuścił z rąk. Proboszcz zerwał się z miejsca przewracając kufel piwem. Ostrożnie
chwycił miecz i usiłował go z powrotem wsunąć do pochwy, miecz jednak stawiał opór, a
kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści — wyskoczył znowu.
— Patrzcie państwo co za cuda! — powiedział proboszcz i zaczął oglądaj uważnie
zarówno pochwę jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil ledwie sylabizował, i i
tylko duże litery. Nawet własne nazwisko odczytywał z trudem. Dlatego też nie zwrócił nigdy
uwagi na dziwaczne znaki niewyraźnie rysujące się na pochwie i ostrzu. Co do królewskiego
zbrojmistrza, ten był tak oswojony z różnymi napisami runicznymi, imionami i wszelkimi
godłami czy zaklęciami na mieczach i sztyletach, że nie łamał sobie nad nimi głowy. Uważał
zresztą, że są to sprawy przedawnione.
Proboszcz przyglądał się mieczowi długo i marszczył brew. Spodziewał się znaleźć na
pochwie lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go poprzedniego dnia ucieszyła, teraz
jednak był zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z nich nie rozumiał.
— Na pochwie jest napis, a na ostrzu także dostrzegam jakieś... powiedzmy: znaki —
rzekł.
— Doprawdy? — zdziwił się Dżil. — A co też one mówią?
— Użyto starożytnego alfabetu i barbarzyńskiego języka — odparł ksiądz, żeby zyskać
na czasie. — Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć.
Poprosił o użyczenie mu miecza na noc, a Dżil zgodził się z niekłamaną przyjemnością.
Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z półek mnóstwo mądrych ksiąg i ślęczał
nad nimi do późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że smok znowu przybliżył się do
wioski. Mieszkańcy Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a kto miał głęboką piwniczkę,
krył się w niej dygocąc przy łojówce.
Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i przemykając od domu do domu szeptał przez
dziurkę od klucza lut przez szparę w drzwiach słowa pociechy, dzieląc z każdym, kto go chciał
słuchać, swoim odkryciem.
— Nasz zacny Aegidius — mówił — jest z łaski króla właścicielem sławnego miecza,
który po łacinie zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach ludowych — Gryzi-ogon.
Na dźwięk tego imienia wiele drzwi odemknęło z powrotem. Ludzie znali sławę
Gryzi-ogona, bo ten należał ongi do Bellomariusa, najznakomitszego pogromcy smoków w
dziejach Średniego Królestwa. Niektórzy historycy dowodzili nawet, że jest on prapradziadem
po kądzieli obecnego władcy. Krążyło o nim mnóstwo legend i pieśni, zapomnianych
wprawdzie na królewskim dworze, lecz żywych wśród ludu.
— Tego miecza — mówił proboszcz — nie sposób utrzymać w pochwie, jeżeli w
promieniu dziesięciu mil znajduje się smok. Caudimordax w ręku dzielnego człowieka da
radę najgroźniejszej nawet bestii.
Nowa otucha wstąpiła w serca. Ten i ów otwierał już
okna, a niektórzy wytykali nawet głowy. W końcu ksiądz namówił kilku sąsiadów, żeby z nim
razem udać się na pagórek, do Dżila. Ale naprawdę ochoczo szedł jedynie młynarz. Gotów był
narazić się na każde niebezpieczeństwo, byle zobaczyć, jak będzie się wił Dżil przyparty przez
gromadę do muru.
Wspięli się na pagórek, chociaż nie można zaprzeczyć że zerkali lękliwie ku północnym
brzegom rzeki. Smoka wszakże nie było nigdzie widać ani słychać. Może spał nażarłszy się po
gardłodziurki w okresie świąt.
Proboszcz — a zaraz po nim także młynarz — zapukał do drzwi Dżila. Nikt się w domu
nie odezwał, w zakołatali po raz wtóry głośniej. Wreszcie gospoda stanął w progu. Twarz
miał bardzo czerwoną. Dżil bowiem także czuwał do późna w noc, pociągając przez cały czas
mocne piwo, a rano, gdy się przebudził, znowu chwycił za kufel.
Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując jeden drugiego tytułowali go Zacnym
Aegidiusem, Mężnym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym Rolnikiem, Dumą Wsi i
Bohaterem Kraju. Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-ogonie, mieczu, który nie
chce bezczynnie rdzewieć w pochwie, powtarzali: Śmierć lub Zwycięstwo, Chwała
Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra Ogółu — aż biednemu Dżilowi zakręciło się od
tego gadania w głowie.
— Uspokójcie się wreszcie! Mówcie po kolei — rzekł, gdy w końcu zdołał wtrącić
słowo. — O co chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce roboty.
Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w imieniu gromady. Młynarz doczekał
się uciechy, której tak bardzo pragnął, bo Dżila dosłownie przypierano do muru. Ale rzecz
wzięła zgoła inny obrót, niż się młynarz spodziewał. Po pierwsze Dżil wypił przedtem
niemało mocnego piwa. Po drugie zaczęła go nagle rozpierać niezwykła duma i męstwo, odkąd
się dowiedział, że posiada nie byle miecz, ale sławnego Gryzi-ogona. Za lat chłopięcych
przepadał za pieśniami i legendami o Bellomariusie i póki nie nabrał rozumu, marzył, żeby
mieć własny czarodziejski i bohaterski oręż. Teraz nagle zapałał ochotą, żeby z
Gryzi-ogonem u boku ruszyć na bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił zawsze o
wszystko targować, że i tym razem spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę
— Co takiego? — rzekł. — Mam ruszać na smoka? W tych starych portkach i w
kapocie? O ile mi wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś zbroję. A żadnej zbroi w
moim domu nie ma, za to wam z
Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot. Posłali co prędzej po kowala. Kowal
przyszedł i pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek, którego we wsi przezywano
kpiąco “Pociechą", naprawdę jednak zwał się Fabricius Cunctator. Nigdy przy robocie nie
pogwizdywał, chyba że zdarzyła się jakaś klęska, dajmy na to przymrozek w maju, którą
wyprorokował. . Ponieważ stale prorokował wszelkie możliwe nieszczęścia, nie mogło się
zdarzyć nic złego, czego by Pociecha z góry nie przepowiedział i nie uznał potem za
potwierdzenie swojej nieomylności. Nic też innego nie cieszyło go w życiu. Oczywiście
niechętnie przykładał ręki do zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też kręcił tylko
głowa.
— Zbroi nie można zrobić z niczego — powiedział. — Zresztą nie należy to do mojego
fachu. Zwróćcie się lepiej do stolarza, żeby wystrugał Aegidiusowi tarczę z drewna. Co prawda
niewiele mu to pomoże, bo smok jest, jak widać, bardzo ognisty.
Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz postanowił sobie, że albo wyśle Dżila na
bój ze smokiem, albo — jeżeli Dżil się oprze namowom — rozbije jego sławę jak bańkę
mydlaną. Nie dał się więc tak łatwo odwieść od swoich planów.
— A może by mu sporządzić kolczugę? — zaproponował. — Kolczuga stanowiłaby
dobrą ochronę, nie zależy też nam na tym, żeby była piękna. Chodzi przecież o poważną walkę,
nie o dworskie popisy. Z pewnością masz, kochany Aegidiusie, jakiś stary skórzany kaftan. W
kuźni są stosy ogniw i kółek żelaznych z różnych łańcuchów. Sam mistrz Fabricius może nawet
nie wie, ile tego dobra nagromadziło się z czasem.
— Mówisz jak ślepy o kolorach — odparł kowal, odzyskując znowu humor. — Jeżeli
chcecie prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty. Trzeba zręczności krasnoludów,
żeby każde maleńkie kółeczko dopasować i doczepić do czterech sąsiednich. Nawet gdybym
umiał tego dokonać, zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu będziemy już wszyscy w
grobach albo w brzuchu smoka.
Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal rozpromienił się z radości. Lecz gromada
zbyt była przerażona, żeby wyrzec się od razu planu podsuniętego przez młynarza. Do niego
więc zwrócono się o radę.
— Słyszałem — rzekł młynarz — że za dawnych czasów, jeśli kogoś nie stać było na
sprowadzenie pięknej zbroi z południowych krajów, naszywał po prostu stalowe kółka na
skórzany kaftan i zadowalał się takim pancerzem. Spróbujmy sporządzić coś w tym rodzaju.
Dżil wydobył stary kaftan skórzany, a kowal musiał co, tchu wracać do kuźni. Ludzie
przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały żelastwa, aż znaleźli pod nimi stos drobnych,
zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych przed laty od takiego właśnie kaftana, o
jakim młynarz wspominał. W miarę jak świtała nadzieja, że przedsięwzięcie może się udać,
kowal pochmurniał coraz bardziej, musiał jednak wziąć się ostro do roboty, przebierać i czyścić
żelazne kółka. Kiedy z wielką satysfakcją oznajmił, że nie starczy ich na szerokie plecy i pierś
Dżila, gromada kazała mu porozkuwać stare łańcuchy i spłaszczyć młotem ogniwa na jak
najzgrabniejsze pierścionki.
Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana, większe i grubsze — na plecach, a że
popędzany przez wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli od Dżila parę zniszczonych
spodni i naszyli je również kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce w najciemniejszym
zakamarku kuźni żelazny czerep starego hełmu, polecił więc szewcowi obciągnąć go skórą jak
najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do wieczora, a nazajutrz także, więc chociaż była to
wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o świętowaniu. Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną
ilością piwa. Smok na szczęście spał, zapominając na razie i o głodzie, i o mieczach.
W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie na pagórek, niosąc z sobą przedziwne
dzieło zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz już nie miał żadnej wymówki.
Włożył naszyty żelaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz uśmiechnął się złośliwie. Z kolei
Dżil wzuł buty z cholewami i przypiął do nich ostrogi, a wreszcie nakrył głowę hełmem
obciągniętym w skórę. W ostatniej chwili namyślili się i wcisnął na hełm swój stary filcowy
kapelusz, a na zbroję narzucił obszerny płaszcz.
— Po co to robisz? — spytali sąsiedzi.
— Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka podchodzi się brzęcząc i dzwoniąc na trzy
mile jak dzwon z Canterbury? Na mój rozum lepiej nie ostrzegać go z daleka; i tak z pewnością
spostrzeże mnie za wcześnie. Hełm to przecież wyzwanie do walki. Jeżeli smok zobaczy zza
płotu tylko mój kapelusz, pewnie pozwoli mi podejść blisko, zanim się zacznie awantura.
Kółka naszyte na kaftanie luźno i tak, że jedno zachodziło na drugie, brzęczały
rzeczywiście bardzo głośno. Płaszcz narzucony na wierzch tłumił nieco hałas, ale Dżil
wyglądał w tym dziwnym stroju dość śmiesznie. Nikt mu jednak tego nie powiedział. Z
pewnym trudem przyjaciele dopięli pas na jego brzuchu i zawiesili mu u boku pochwę od
miecza, samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo inaczej niż przemocą nie dawał
się w pochwie utrzymać.
Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był sprawiedliwym panem.
— Garm, pójdziesz ze mną — rzekł. Pies zawył.
— Ratuj, ratuj! — krzyknął.
— Przestań szczekać — powiedział Dżil — bo ci wygarbuję skórę lepiej niż smok.
Znasz zapach tego gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać.
Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała na pana wymownie i prychnęła na
widok ostróg. Pozwoliła się jednak dosiąść i ruszyli, wszyscy troje dość markotni. Kiedy
kłusowali przez wieś, ludzie klaskali wiwatowali, lecz przeważnie zza okien. kobyła starali się
nadrabiać miną. Garm jednak, nie żywiąc przesadnych ambicji, kulił ogon pod siebie i biegł
chyłkiem.
Minąwszy wieś przeprawili się po moście za rzekę. Ledwie znaleźli się poza zasięgiem
ludzkich oczu, zwolnili kroku. Posuwali się teraz stępa, lecz i tak znacznie szybciej, niż sobie
życzyli, przekroczyli granice pól Dżila i innych gospodarzy z Ham i dotarli w okolice
nawiedzone przez smoka. Świadczyły o tym połamane drzewa, wypalone żywopłoty,
spopielała trawa i złowroga cisza.
Słońce przypiekało i Dżil miał wielką ochotę pozbyć się chociaż części ciężkiego
rynsztunku, lecz nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości, czy nie prze-brał miary
wypijając tak dużo piwa na wyjezdnym. “Ładnie kończę święta — myślał. — A co gorsza, jeśli
nie będę miał wyjątkowego szczęścia, zakończę tym sposobem nie tylko święta, lecz i marny
żywot".
Otarł pot z czoła wielką chustką — zieloną, broń Boże nie czerwona, bo ktoś mu
powiedział, że czerwony kolor drażni smoki.
Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się po wszystkich drogach i ścieżkach, a
nawet na przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm oczywiście nie zdał się na nic. Dreptał
tuż za kobyłka i ani myślał węszyć tropów.
Wreszcie znaleźli się na krętej drodze, gdzie nie było widać śladów zniszczenia i
panował, jak się zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil dochodził do wniosku, że
właściwie zrobił już wszystko, co do niego należało i czego wymagała jego sława. Utwierdził
się właśnie w przekonaniu, że dalej i dłużej nie warto smoka szukać i można z czystym
sumieniem zawrócić domu na obiad. Przyjaciołom postanowił oznajmić, że bestia na sam jego
widok uciekła w popłochu. Tak rozmyślając wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,..
Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim cielskiem żywopłot, wyciągnął straszliwy
łeb na środek drogi i spał smacznie.
— Ratuj! — wrzasnął Garm i umknął.
Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął kozła nad jej głową i padł na wznak
prosto w przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że smok zbudził się i patrzy na
niego uważnie.
— Dzień dobry — rzekł smok. — Zdaje mi się, że jesteś zaskoczony.
— Dzień dobry — odparł Dżil. — Zgadłeś.
— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy
usłyszał brzęk zbroi padającego na ziemię Dżila. — Wybacz, że zapytam,, czy przypadkiem nie
mnie właśnie szukałeś.
— Co znowu! — zaprzeczył Dżil. — Któż mógł się ciebie spodziewać w tym miejscu?
Wybrałem się tak sobie, na przejażdżkę.
To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży i wycofywał ku swojej kobyłce, która
już uspokojona skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.
— A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem — rzekł smok. — Cała przyjemność po
mojej stronie. Jak widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie taka teraz u was nowa
moda, co?
Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły płaszcza rozchyliły się szeroko. Lecz Dżil
już się nie usiłował kryć.
— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, że pojadę za psem. Pogonił za królikiem,
jeśli się nie mylę.
— Mylisz się — rzekł Chrysophylax oblizując wargi, co robił zawsze, kiedy go coś
ubawiło. — Pies będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo jednak proszę, jedź, gdzie
masz ochotę, szanowny panie... panie... Przepraszam, nie znam twego nazwiska.
— Ja także nie znam twojego — odparł Dżil — i nie jestem go ciekawy.
— Twoja wola — rzekł Chrysophylax i znów oblizał wargi, udając przy tym, że zamyka
oczy. Miał złe serce — jak zwykle smoki — lecz nie bardzo odważne; to także między
smokami często się zdarza. Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki. Jednakże po
długiej drzemce wrócił mu apetyt. Proboszcz z Dąbrowy okazał się dość łykowaty,
Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku smacznego, tłustego człowieka.
Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał tylko na chwilę roztargnienia tego
głupiego grubasa.
Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z
przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać się na siodło. Kobyłka wszakże miała inne
plany. Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok tracąc cierpliwość sprężył się już
do skoku.
— Przepraszam — rzekł — czy mi się zdaje, czy coś ci upadło?
Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku skuteczny. Dżil bowiem rzeczywiście coś
zgubił. Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa — czyli mówiąc prościej Gryzi-ogona — który
leżał dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go podnieść, i w tym momencie smok
skoczył. Lecz Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie się znalazł w garści Dżila, wyrwał się
naprzód i jak błyskawica śmignął tuż przed oczyma smoka.
— Ejże! — powiedział smok stając w miejscu jak wryty. — Co ty tam masz?
— Drobiazg — odparł Dżil. — Po prostu Gryzi-ogona, którego dostałem od króla w
podarunku.
— Pomyliłem się — rzekł smok. — Bardzo cię przepraszam! — Przywarł plackiem do
ziemi, a w Dżila na ten widok nowy duch wstąpił. — Swoją drogą, nieładnie ze mną postąpiłeś.
— Nieładnie? — spytał Dżil. — Dlaczego? I dlaczego miałem z tobą ładnie
postępować?
— Zataiłeś przede mną swoje szlachetne nazwisko i udałeś, że spotkaliśmy się
przypadkiem. A przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo wysokiego rodu. Dawniej,
szanowny panie, istniał zwyczaj, że w podobnych okazjach rycerze wymieniali najpierw
wszystkie swoje tytuły i wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek.
— Może taki zwyczaj istniał, a może nawet dotychczas istnieje — odparł Dżil, coraz
bardziej z siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny, królewski smok czołga się w
prochu, ma prawo do pewnej dumy. — Ale znowu się mylisz, stary gadzie. Nie jestem
rycerzem. Nazywam się Aegidius i jestem gospodarzem z Ham. Nie cierpię natrętów na swoich
polach. Strzelałem już z mojego garłacza do olbrzymów, chociaż mniej szkody wyrządzali niż
ty, lecz ich także nie śniło mi się wyzywać uroczyście na pojedynek.
Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego olbrzyma — pomyślał. — Okłamał mnie
łajdak. Co teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w dodatku ma taki błyszczący i
napastliwy miecz w garści?"
Nic podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło.
— Nazywam się Chrysophylax — przedstawił się. Chrysophylax Bogaty. Czym mogę
służyć, zacny panie? — spytał przymilnie, zerkając spod oka na miecz i łamiąc sobie głowę, jak
by tu uniknąć starcia.
— Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się stąd co prędzej, kostropaty gadzie —
odrzekł Dżil, również łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia. — Jednego tylko chcę:
żebyś mi zszedł z oczu. Precz, wracaj do swojej brudnej nory!
I Dżil postąpił krok naprzód, wymachując rękami, jakby straszył wrony. To
wystarczyło, żeby rozpętać Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w powietrzu, spadł i rąbnął smoka
w nasadę prawego skrzydła, aż pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od wstrząsu. Oczywiście
gdyby Dżil miał pojęcie o właściwych sposobach walki ze smokami, wymierzyłby w jakieś
bardziej wrażliwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił wszakże co mógł w niedoświadczonych rękach.
Cios był i tak dla smoka dotkliwy, pozbawił go na wiele dni władzy w skrzydle. Poderwał się,
chcąc ulecieć, lecz opadł bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez trudu. Smok
puścił się biegiem. Siwa kobyłka za nim. Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc.
Siwa kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał
mieczem. Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A siwa kobyłka gnała za nim co sił
w nogach i deptała mu wciąż po piętach.
Tak mknęli po drogach, przesadzając żywopłoty, na przełaj polami, w bród przez rzeki.
Smok dymił, ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli most prowadzący do wsi
Kam, jak grzmot przemknęli po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główną ulicę wioski.
Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i przyłączył się teraz do pogoni.
Wszyscy mieszkańcy wsi cisnęli się do okien, niektórzy nawet wdrapywali się na
dachy. Jedni śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w blachy, w patelnie i w kotły
albo dęli w rogi, fujarki i gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego ruchu i zgiełku
od stu lat w Ham nie widziano.
Wreszcie na placu przed kościołem smok skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku
drogi. Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz Chrosophylax wyzbył się już resztek
wstydu.
— Dobrzy ludzie, mężny wojowniku! — wysapał, gdy nadjechał Dżil, a wszyscy
mieszkańcy Ham zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej odległości), uzbrojeni w
widły, kije i pogrzebacze. — Dobrzy ludzie, nie zabijajcie mnie! Jestem bardzo bogaty.
Zapłacę za wszelkie szkody, które wyrządziłem. Poniosę koszty pogrzebu ofiar, a w
szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu piękny pomnik, chociaż był doprawdy
dość łykowaty. Każdy z was dostanie hojny podarek, jeżeli pozwolicie mi pójść do mego domu,
gdzie trzymam swoje skarby.
— Ile? — spytał Dżil.
— Zastanówmy się — odparł smok, szybko rachując w myślach. Tłum wydał mu się
trochę zbyt liczny. — Trzynaście szylingów i osiem pensów na osobę.
— Żarty! — powiedział Dżil. — Kpiny! — powiedzieli ludzie. — Bzdura! — szczeknął
pies.
— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny — zaproponował smok.
— A psom? — spytał Garm.
— Mów dalej — rzekł Dżil. — Słuchamy.
— Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę, złote obroże dla psów — rzekł mocno
już zaniepokojony Chrysophylax.
— Zabić go! — ryknął tłum, tracąc wreszcie cierpliwość.
— Worek złota dla każdego, a dla dam brylanty? — skwapliwie zaofiarował
Chrysophylax.
— Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za mało — powiedział Dżil.
— O psach znowu zapomniałeś — rzekł Garm.
— Jakiej wielkości będą worki? — pytali mężczyźni.
— Po ile brylantów? — chciały wiedzieć kobiety.
— Bójcie się Boga! — jęknął smok. — Zrujnujecie mnie do szczętu.
— Zasłużyłeś sobie na to — rzekł Dżil. — Wybieraj, co wolisz stracić: majątek czy
życie.
I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na ziemi;
— Prędzej! Namyśl się prędzej! — krzyczeli ludzie, nabierając odwagi i podchodząc
coraz bliżej.
Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu, lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu,
tak jednak skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go bawić. Ludzie najwidoczniej
spodziewali się wiele na nim skorzystać. Nie mieli pojęcia o zwyczajach i podstępach
wielkiego zepsutego świata; w całym królestwie nie było człowieka, który by miał jakieś
praktyczne doświadczenie w stosunkach ze smokami i znał ich chytrość. Chrysophylax
oddychał coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał wargi.
— Powiedzcie swoją cenę — rzekł.
Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się z zainteresowaniem. Jeden tylko głos
mącił jego spokój: głos kowala.
— Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapamiętajcie moje słowa — prawił kowal. —
Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak nie wyniknie z tej
historii nic dobrego.
— Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci się nie podoba — odparli mu na to
sąsiedzi i dalej spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi na smoka.
Chrysophylax podniósł łeb. Może namyślał się, czy zaatakować znienacka tłum, czy też
wymknąć się cichcem korzystając z zamieszania — w każdym razie musiał się tych zamiarów
co prędzej wyrzec. Dżil wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-ogona trzymał w
garści i smoka ani na sekundę z oczu nie spuszczał.
— Nie waż się ruszyć — powiedział — bo jak cię rąbnę, to ci nawet góra złota nie
pomoże.
Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada wypchnęła naprzód proboszcza, żeby
przemówił w jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.
— Nikczemny gadzie — rzekł. — Żądamy, żebyś przyniósł tu, na to miejsce, cały swój
majątek nabyty z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym wszystkie straty, a potem
resztę rozdzielimy sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli przysięgniesz, że
nigdy więcej nie napadniesz naszego kraju ani też żadnego innego potwora do napaści nie
podjudzisz, pozwolimy ci odejść do twego domu z głową i ogonem. Teraz złożysz przysięgę, że
wrócisz z okupem, a zaklniesz się na takie potęgi, że nawet twoje smocze sumienie nie ośmieli
się im sprzeniewierzyć,
Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić, udał, że się waha. Ronił z żalu nad
stratą majątku łzy tak gorące, że rozlewając się w kałuże na drodze kipiały i parowały.
Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się niezawodnie z
całym swoim skarbem w dzień świętych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni: termin
oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie uczeni geografii wieśniacy powinni byli
to wiedzieć. Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono smokowi odejść, a mieszkańcy wsi
odprowadzili go aż do mostu.
— Do zobaczenia! — zawołał już z drugiego brzegu. — Z pewnością będziemy do
siebie tęsknić.
— My do ciebie z pewnością! — odkrzyknęli ludzie.
Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda inna istota po złożeniu tak uroczystej
przysięgi miałaby skrupuły i lękałaby się, że łamiąc wiarę ściągnie na siebie okropne
nieszczęścia, ale smok w ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie mogli o takie
kalectwo podejrzewać stwora bądź co bądź wielkiego rodu, dziwne jednak, że proboszcz, który
tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał, również się tego nie domyślił. Może się zresztą
domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej przewidywał przyszłość niż inni ludzie.
Kowal wracając do kuźni kręcił głową.
— Złowróżbne imiona — mruczał. — Hilary i Felix!
Aż w uchu wierci. — Bo Hilary w pospolitym języku znaczy: wesoły, a Feliks:
szczęśliwy.
Król oczywiście wkrótce dowiedział się o całym zdarzeniu. Wieść jak płomień szerzyła
się po kraju, a prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym żywszych kolorów. Król
bardzo się nią zainteresował z wielu powodów, wśród których niemałą rolę odgrywały względy
finansowe. Toteż postanowił udać się we własnej osobie do wsi, w której działy się tak
niezwykłe rzeczy.
W cztery dni po odejściu smoka wjechał przez most do Ham na białym rumaku,
otoczony świtą rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem. Mieszkańcy wsi w odświętnych
ubraniach ustawili się szpalerem wzdłuż głównej ulicy na powitanie monarchy. Orszak
zatrzymał się na placu przed kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi, przykląkł, lecz
władca kazał mu wstać i nawet poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali, że nie
widzą tej poufałości.
Potem król zwołał całą wieś na rozległe pastwisko Dżilowe nad rzeką, a gdy się
wszyscy zgromadzili — włącznie z Garmem, który uznał, że jego też ta sprawa dotyczy —
Augustus Bonifacius rex et basileus raczył łaskawie wygłosić przemówienie.
Wytłumaczył dobitnie, że majątek poganina Chrysophylaksa w całości należy do niego,
jako do władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do zwierzchnictwa również nad
krainą górską (były bowiem sporne), lecz stwierdził, że “w każdym razie nie ma wątpliwości,
iż gad ów ukradł ongi naszym przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że jesteśmy, jak
powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i wspaniałomyślni, nie pozostawimy naszego zacnego
lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych wiernych poddanych z tej wsi otrzyma
jakiś dowód naszego uznania, nikogo nie pominiemy, od proboszcza do najmniejszego dziecka.
Wioska Ham uradowała bowiem nasze królewskie serce.
Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny zachował starożytne cnoty naszego
plemienia".
Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o najnowszych fasonach kapeluszy.
Król nie opuścił po tym przemówieniu wioski. Rozbił obóz na Dżilowym polu i
oczekując dnia czternastego stycznia zażywał wraz z dworem przyjemności, jakich mogła
dostarczyć skromna wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska w ciągu trzech dni
ogołocił; wieś doszczętnie z chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także wysuszyła do
dna wszystkie beczki z piwem. Po czym zaczęła szemrać na skąpe wyżywi nie. Król jednak za
wszystko płacił hojnie kwitami obiecując ich wymianę w państwowej kasie na gotówkę; liczył
bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni Mieszkańcy Ham, nic nie wiedząc o
rzeczywistym stanie królewskiego skarbca, przyjmowali kwity z wielkim zadowoleniem.
Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych Hilarego i Feliksa. Wszyscy od świtu byli
na nogach. Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją kolczugę domowej roboty, co
wywołało drwiące uśmiechy w gronie rycerstwa, lecz król poskromił je jednym zmarszczeniem
brwi. Dżil przypasał też miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy i wcale się z niej nie
wyrywał. Proboszcz popatrzył na niego uważnie i pokiwał głową, szepcząc coś sam do siebie.
Kowal roześmiał się w głos. Nadeszło południe. Ludziom z przejęcia nawet obiadu się
odechciało. Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-ogon w dalszym ciągu wcale nie zdradzał
chęci wyskoczenia z pochwy. Czatujący na wzgórzu wartownicy i mali chłopcy, którzy na
ochotnika wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali oczy: ani na ziemi, ani na
niebie żaden znak nie zwiastował zbliżania się smoka.
Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom dopiero z zapadnięciem wieczoru,
kiedy gwiazdy błysnęły na firmamencie, po raz pierwszy zaświtało podejrzenie, że może smok
od początku nie zamierzał dotrzymać obietnicy. Wspominając jednak uroczystą przysięgę, nie
tracili mimo wszystko nadziei. Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony dzień minął, ludzi
ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal był w siódmym niebie.
— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie przekonał gromady.
— Bądź co bądź gad był ciężko ranny — zauważył ktoś.
— I termin wyznaczyliśmy za krótki — stwierdził inny. — Do gór kawał drogi, a on
przecież dźwiga niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników.
Lecz minął następny dzień, potem drugi. Resztka nadziei rozwiała się ostatecznie.
Król wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje wyczerpały się we wsi, królewska świta
narzekała już głośno. Rycerze tęsknili do dworskich wygód i przyjemności. Ale król
bardzo potrzebował pieniędzy.
Pożegnał się z wiernymi poddanymi krótko i węzłowato. Połowę wydanych
poprzednio kwitów unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu kiwnął głową.
— Wkrótce otrzymacie nasze dalsze rozporządzenia — rzekł i odjechał wraz z
rycerzami i trębaczami.
Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że lada dzień król zaprosi Aegidiusa do
stolicy, żeby go pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później nadeszło pismo, lecz
zupełnie innej treści. Był to list w trzech kopiach: jedną wysłaniec wręczył Dżilowi, drugą
proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach kościoła. Prawdę mówiąc wystarczyłby jeden
list do proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał rozszyfrować niewyraźnych zawijasów
dworskiego skryby, dla prostych ludzi równie niepojętych jak łacina uczonych. Proboszcz
przełożył list na pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był zwięzły i rzeczowy — w
porównaniu z większością królewskich listów. Król bowiem bardzo się spieszył.
My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et cetera, oznajmiamy, że dla
bezpieczeństwa naszego królestwa oraz honoru naszego imienia postanowiliśmy, iż gada, który
sam mieni się Chrysophylaksem Bogatym, należy ująć i surowo ukarać za jego występki,
matactwa i nikczemne przeniewierstwo. Wzywam tedy niniejszym wszystkich rycerzy
naszego domu pod broń i polecam im czekać w pogotowiu na przybycie Aegidiusa A.J., rolnika
ze wsi Ham. Ponieważ bowiem rzeczony Aegidius dał dowody, że godzien jest naszego
zaufania i zdatny do walki z olbrzymami, smokami oraz wszelkimi nieprzyjaciółmi
królewskiego pokoju, rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił się w stolicy i przyłączył do
zastępu naszego rycerstwa.
Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały za-szczyt, który w gruncie rzeczy
znaczy tyleż co uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu zazdrościł.
— Nasz Aegidius wysoko zajdzie — rzekł. — Miejmy nadzieją, że zechce nas znać
jeszcze, gdy wróci z tej wyprawy.
— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal.
— Dość, przestańcie krakać! — krzyknął Aegidius, nie posiadając się już z gniewu. —
Gwiżdżę na zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza powitam z radością. Chociaż
trzeba przyznać, że osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch przynajmniej na czas jakiś z oczu
stracą.
Z tymi słowami porzucił kompanią. Królowi nie sposób wymawiać się tak jak
sąsiadom. Trudno, nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas doić albo wodą nosić —
trzeba jechać. Dżil osiodłał więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W ostatniej chwili
nadszedł proboszcz.
— Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? — spytał.
— A to po co? — zdziwił sią Dżil. — Żeby się powiesić?
— Dajże spokój! Głowa do góry, kochany Aegidijusie — odparł proboszcz. — Mnie się
zdaje, że możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z sobą powróz, bo jeżeli się nie mylę,
bardzo ci się przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy!
— A właśnie! Nawet jeżeli wrócę, ciekaw jestem, w jakim stanie zastaną dom i
gospodarkę! Diabli nadali smoka — rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój powroza do juków i ruszył.
Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał mu się nie nawijać przed oczy. Dopiero
po wyjeździe pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa z kuchni wył przez całą noc
żałośnie; nie uspokoił się nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — jęczał. — Już nigdy nie ujrzę mojego kochanego pana, mojego
groźnego, wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie pobiegłem za nim!
— Zamknij pysk! — fuknęła Agata. — Bo postaram się, żebyś naprawdę nie doczekał
powrotu pana. Kowal usłyszał wycie psa.
— Zły omen! — stwierdził z satysfakcją. Dni mijały bez wieści.
— Przygotujmy się na najgorsze — rzekł i zaczął wesoło wyśpiewywać.
Dżil zajechał na dwór zmęczony i zakurzony. Rycerze w lśniących zbrojach i
błyszczących hełmach stali na dziedzińcu, każdy przy swoim wierzchowcu. Nie w smak im
było królewskie wezwanie i burzyli się przeciw dołączeniu chłopa do rycerskiego zastępu, więc
na złość uparli się wykonać rozkaz dosłownie i ruszyć natychmiast, nie dając biednemu
Dżilowi wytchnienia. Nieborak ledwie zdążył przegryźć kromkę chleba i przepłukać gardło
łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na szczęście nie powiedziała głośno tego, co o
królu pomyślała, bo dopuściłaby się obrazy majestatu.
Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka
— rzekł sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia daleko. Dworakom, skoro postawili
na swoim, już się teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie, służba, juczne kuce i tabory
— wszyscy posuwali się leniwie, nie pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej zmęczonej
kobyłce człapał ostatni.
Wieczorem zatrzymali się na popas i rozbili namioty. Dla Dżila nie pomyślano o
żadnym zaopatrzeniu, musiał więc najniezbędniejsze rzeczy pożyczać od innych. Kobyłka
oburzona winszowała sobie, że nie należy do królewskiej świty.
Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod wieczór ujrzeli na widnokręgu zamglony,
nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli się w krainie, gdzie władza Augustusa
Bonifaciusa nie była powszechnie uznawana. Posuwali się teraz ostrożniej i bardziej zwartym
szykiem.
Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na pogranicze krainy o złej sławie,
zaludnionej, jak powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle któryś z jeźdźców
jadących na czele spostrzegł w piasku nad potokiem jakieś podejrzane ślady. Przywołano
Dżila.
— Co to za ślady, mości Aegidiusie? — spytali rycerze.
— Smocze — odparł Dżil.
— Odtąd ty będziesz prowadził — rzekli. Dalej więc jechali kierując się na zachód, a
Dżil na czele dzwonił i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany kaftan. Nie miało to już
teraz znaczenia, bo rycerze głośno śmiali się i rozmawiali, a towarzyszący im minstrel śpiewał
pieśni. Od czasu do czasu wszyscy podejmowali chórem melodię, nie żałując gardeł. Pieśń była
piękna i dodawała ludziom ducha, pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej toczono
prawdziwych bitew niż dworskich turniejów. Mimo to śpiewając popełniali wielką
nieostrożność. Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory zamieszkujące tę krainę o swoim
przybyciu; smoki ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu. Wyprawa nie mogła już
Chrysophylaksa zaskoczyć znienacka we śnie.
Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem — a może i naumyślnie — nagle okulała, gdy
wjechali w cień posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie stromymi, kamienistymi
ścieżkami i lęk ogarniał ich coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała się wyprzedzać innym
koniom, potykała się i kulała, i miała tak smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd
obok niej piechotą. Wkrótce znalazł się wraz ze swoją wierzchówką na samym końcu pochodu,
pośród jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby rycerze nie byli tak zajęci
sporem o prawa pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i zupełnie już tutaj wyraźne
ślady smoczych łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax często się wałęsał i
gdzie lubił lądować po codziennych lotach. Niższe pagórki i stoki po obu stronach ścieżki
zdawały się stratowane i wypalone. Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone czarne kępy
wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam nagiej, spopielałej ziemi. Obszar ten od
wielu lat służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła ciemna ściana gór.
Niedomaganie siwej kobyłki martwiło Dżila, lecz cieszył się, że ma dzięki temu
wymówkę, by nie paradować na najbardziej widocznym miejscu w drużynie. Wcale nie było
mu przyjemnie jechać na czele kawalkady przez tę ponurą i niebezpieczną krainę. Wkrótce
potem ucieszył się jeszcze bardziej i dziękował losowi — oraz siwej kobyłce. Około południa
bowiem — a był to siódmy dzień wędrówki i przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej —
Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez ostrzeżenia i bez ceremonii
wystąpił do boju. Leciał wprost na królewską drużynę, z wielkim szumem i hukiem.
Poprzednio, z dala od własnej siedziby, okazał się niezbyt mężny, mimo że szczycił się
pochodzeniem z możnego rodu. Teraz jednak płonął straszliwym gniewem, ponieważ walczył
niejako w progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak burza wychynął znad górskiego
ramienia w poświście huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o pierwszeństwo na
dworze urwał się jak nożem uciął. Konie spłoszone odskoczyły tak gwałtownie, że wielu
rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru umknęły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi
razem. W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał wątpliwości co do praw pierwszeństwa.
Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu, zapierając dech we wszystkich piersiach, a
w jej osłonie smok runął na pierwsze szeregi królewskiego rycerstwa. Wielu wojaków zginęło,
nim zdążyli wyjąkać formalne wyzwanie do walki, niejeden zwalił się na ziemię rażeni z
koniem i całym rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygnęły wierzchowce, które
zawróciwszy w miejscu rzuciły się do ucieczki, nie pytając jeźdźców, czy sobie tego życzą, czy
nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego serdecznie.
Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Może bała się połamać nogi na stromej,
kamienistej ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby uciekać. Była przeświadczona, że
z dwojga złego lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą niż za swymi plecami i że
ucieczką mogłaby się ocalić jedynie wtedy, gdyby umiała galopować szybciej od
najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak
gnała go przez pola i strumienie swojej rodzinnej okolicy, dopóki nie padł ujarzmiony pośrodku
wiejskiej drogi. W każdym razie rozparła szeroko wszystkie cztery nogi i zarżała głośno.
Dżil zbladł — o tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera — lecz został u boku swojej
kobyłki, bo nie widział innej rady.
Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód,
znalazł się nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromcą uzbrojonym w Gryzi-ogona.
Wcale się tego nie spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny nietoperz i opadł tuż
przy drodze na górski stok. Siwa kobyłka ruszyła ku niemu, zapominając nawet o kulawej
nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko wdrapał się na siodło.
— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem może mnie szukałeś?
— Doprawdy nie — odparł Chrysophylax. — Któż by się ciebie mógł właśnie tutaj
spodziewać? Tak sobie wyfrunąłem dla rozrywki.
— A więc spotkaliśmy się tylko szczęśliwym trafem — rzekł Dżil. — Cała
przyjemność po mojej stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej, mamy z sobą, że tak
powiem, na pieńku.
Smok parsknął. Dżil wyciągnął ramię, żeby osłonić się od palącego smoczego oddechu,
i w tym samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w powietrzu tuż przed nosem bestii.
— Ejże! — krzyknął smok i cofnął się, a cały ogień w nim przygasł zmrożony strachem.
— Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić, zacny panie — jęknął.
— Co znowu! — odparł Dżil. — Nic przecież nie mówię o uśmiercaniu.
Siwa kobyłka kichnęła.
— Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz wśród tych wszystkich rycerzy —
rzekł Chrysophylax. — Rycerze zazwyczaj zabijają smoki, chyba że smokom uda się przedtem
zabić rycerzy.
— Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z nimi nie łączy — odparł Dżil. — Zresztą
rycerzy już nie ma. Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu, które mi złożyłeś w
dzień Trzech Króli.
— A cóż o tym można powiedzieć? — spytał smok zaniepokojony.
— Termin upłynął miesiąc temu — rzekł Dżil. — Zalegasz z wypłatą, więc
przyszedłem po nią aż tutaj. Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie naraziłeś.
— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze bym wolał, żebyś się nie fatygował i nie
przychodził.
— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj żadnych sztuczek — rzekł Dżil — bo cię
usiekę i powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku przestrodze innym smokom.
— Nie bądź dla mnie taki okrutny! — powiedział smok.
— Umowa jest umową — odparł Dżil.
— Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku pierścieni i garstki złota? Mógłbyś mi
bodaj tyle opuścić, skoro płacę gotówką — rzekł smok.
— Ani guzika! — odparł Dżil.
Targowali się i spierali jeszcze czas pewien niczym na jarmarku. Skończyło się wszakże
tak, jak musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by zarzucić to i owo, trzeba przyznać,
że targować się umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej okazji.
Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść piechotą, bo Dżil nie odstępował go na
krok i z bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka wijąca się za-kosami pod górę była
tak wąska, że ledwie się na niej we dwóch mieścili. Siwa kobyłka szła tuż za swoim panem.
Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz ani
na sekundę nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na zachodnim stoku, u wejścia do
smoczej jamy. Groza ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały mosiężne wrota
umocowane na dwóch wielkich żelaznych słupach. Była to niewątpliwie za dawnych,
niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba. Smoki bowiem nie budują same twierdz ani nie
drążą podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach albo skarbcach pozostałych po
władcach i olbrzymach dawnych czasów. Brama tego podziemnego domu była na oścież
otwarta i Dżil zatrzymał się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej chwili nie miał okazji do
ucieczki, lecz znalazłszy się pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb jaskini. Dżil
jednak uderzył go płazem miecza.
— Stój! — rzekł. — Nim wejdziesz do swego domu, posłuchaj, co ci mam do
powiedzenia. Jeżeli nie wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę za tobą i na zadatek
dalszych kar obetną ci natychmiast ogon.
Kobyłka kichnęła. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby Dżil odważył się zapuścić
samotnie w czeluście smoczej jamy, nawet po pieniądze. Lecz Chrysophylax gotów był w tę
pogróżkę uwierzyć, bo Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak brzytwa. Kto wie,
może tym razem smok miał rację, a siwa kobyłka mimo całej swej mądrości myliła się, nie
rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy jej pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po
dwóch zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że żaden w świecie smok nie zdoła
mu się oprzeć.
I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej chwili niosąc dwadzieścia funtów —
uczciwej wagi! — złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni, naszyjników i rozmaitych
klejnotów.
— Masz! — powiedział.
— Co takiego? — krzyknął Dżil. — Dwa razy tyle jeszcze byłoby za mało. Głowę dam,
że to nie jest nawet połowa twojego majątku.
— Pewno że nie — odparł smok, stwierdzając z przykrością, że chłop zmądrzał od
poprzedniej rozmowy we wsi. — Pewno że nie. Ale nie mogę zabrać wszystkiego na raz. —
Ani na dwa razy, mógłbym się założyć — rzekł
Dżil. — Jazda znowu do nory, a wracaj migiem, jeżeli nie chcesz powąchać
Gryzi-ogona.
— Nie chcę! — zawołał smok, wsunął się szybko do jamy i w mig wrócił. — Masz! —
powiedział zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie skrzynie diamentów.
— Pofatyguj no się jeszcze raz — rzekł Dżil. — A nie żałuj grzbietu!
—. Jesteś okrutny — jęknął smok sunąc z powrotem do jamy.
Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła się osobiście zagrożona. Kto będzie te
wszystkie ciężary dźwigał do domu? — pytała się w duchu. Spojrzała przy tym na spiętrzone
wory i skrzynie tak smutnym okiem, że Dżil odgadł jej myśli.
— Nie martw się, staruszko — rzekł. — Gad musi nam cały ten kram dostarczyć na
miejsce.
— Litości! — jęknął smok, który dosłyszał ostatnie zdanie wyłażąc po raz trzeci z jamy
i taszcząc jeszcze cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo klejnotów iskrzących się jak
zielone i czerwone płomienie. — Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem dojdę żywy, a jeśli
każesz dołożyć choć jeden jeszcze worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.
— A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? — rzekł Dżil.
— Owszem — odparł smok — tyle, żeby nadal żyć przyzwoicie.— Tym razem
wyjątkowo powiedział niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze zrobił — Zostaw mi tę
resztkę! — prosił chytrze. — Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te skarby do
twojego szanownego domu zamiast na królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je
dla siebie.
Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w zębie namyślał się przez chwilę w
wielkim skupieniu. Potem rzekł:
— Niech tak będzie.
Okazał chwalebną powściągliwość. Gdyby był rycerzem, pewnie by nie ustąpił i
zażądał całego skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też prawdopodobne, że mimo
strachu przed Gryzi-ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy smok rzuciłby się
wówczas na niego. A wtedy Dżil albo by zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten sposób swój
jedyny środek transportu, i musiałby lwią część zdobyczy zostawić w górach.
Na tym się więc skończyło. Dżil na wszelki przypadek napchał sobie kieszenie
klejnotami i dał do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny pakunek. Resztę bogactw w
skrzyniach i worach przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który wyglądał z tym wszystkim
jak ruchomy skarbiec królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie mógłby się wzbić w
powietrze, zresztą przezorny Dżil spętał mu skrzydła.
— Powróz rzeczywiście bardzo się przydał — stwierdził, wspominając z wdzięcznością
radę proboszcza.
Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem, pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim, a
Dżil ostatni, z błyszczącym groźnie Gryzi-ogonem w ręku. Toteż gad nie ośmielił się próbować
żadnych sztuczek.
Pomimo obciążenia i smoka, i kobyłki, droga powrotna trwała krócej niż pochód
rycerskiego zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał, między innymi dlatego, że
miał niewiele prowiantu w sakwach. Poza tym nie ufał Chrysophylaksowi, który raz już złamał
najuroczystszą przysięgę; maszerując głowił się, jak urządzić nocny popas, żeby nie narazić się
na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc zapadła, szczęśliwy przypadek pomógł mu
rozwiązać to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z taboru, którzy na kucykach
umknęli od smoczej napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok smoka chcieli znów
pierzchnąć w popłochu i zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.
— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chodźcie tutaj. Mam dla was robotę i będę za nią
płacił hojnie, póki tych worków starczy.
Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że znaleźli przewodnika, i zachęceni
widokami na płacę regularniejszą niż u poprzednich pracodawców. Dalej tedy jechali już w
liczniejszej kompanii: siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden smok.
Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał pierś. Popasali możliwie najkrócej.
Na noc Dżil przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików wbitych w ziemię i stawiał
przy nim wartę, po trzech pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała na jedno oko,
drugim pilnując, żeby wartownikom nie zachciało się figli na własny rachunek.
Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w granicach własnego kraju, budząc wszędzie
we wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie widziano nic podobnego na całym
obszarze między dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której zatrzymali się na odpoczynek,
ofiarowano im za darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej młodzieży chciała przyłączyć
się do orszaku. Dżil wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im dobrą płacę i kupił dla
tych nowych pachołków wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać. Świtały mu już
w głowie pewne plany.
Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na czele powiększonej kompanii.
Pachołkowie śpiewali na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone, lecz miłe dla uszu
Dżila. Ludzie po drodze wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo orszak wyglądał
równie zabawnie, jak imponująco.
Wkrótce skręcili na południe, ponieważ Dżil kierował pochód w stronę własnego domu,
omijając z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków do króla. Lecz nowina o
powrocie zacnego Aegidiusa szerzyła się jak płomień po kraju, wywołując wielki podziw i
zamęt. Właśnie bowiem listy królewskie, ogłoszone po miastach i wsiach, wezwały lud do
przywdziania żałoby po mężnych rycerzach poległych na wyprawie wśród gór. Gdziekolwiek
zjawiał się Dżil, lud zrzucał żałobę i przy tryumfalnym biciu w dzwony gromadził się wzdłuż
drogi wiwatując, machając chustkami, podrzucając w górę czapki. Smoka przy tej sposobności
tak poszturchiwano, że gorzko już żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było takie
upokorzenie dla potomka starożytnego i możnego smoczego rodu. Gdy wkraczał do Ham,
wszystkie psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem Garma. On bowiem nie miał
oczu, uszu ani nosa dla nikogo prócz swego pana. Oszalał wręcz ze szczęścia i ustawicznie z
nadmiaru radości fikał koziołki.
Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście wspaniale.
Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal po
prostu zbaraniał.
— Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie moje słowa — powiedział, lecz nic
bardziej ponurego nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z sześciu pachołkami i
sześciu młodymi zuchami, ze smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i przystanął tu na
chwilę w milczeniu. Do domu zaprosił ze sobą tylko proboszcza.
Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie, a
nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice. Powstał zgiełk i ruch.
Król tymczasem w swoim pałacu gryzł paznokcie i szarpał brodę. Zmartwiony i
gniewny, a w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w tak zły humor, że nikt nie
śmiał się do niego odezwać. W końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu, a nie brzmiał
wcale jak płacz i narzekanie.
— Co to za hałasy? — spytał król. — Każcie ludziom wracać do domów i opłakiwać
klęskę jakoś przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.
— Smok wrócił, najjaśniejszy panie — odpowiedzieli dworzanie.
— Co takiego? — krzyknął król. — Zwołajcie rycerstwo czy przynajmniej
niedobitków.
— Nie trzeba, najjaśniejszy panie — odparli. —Smok pozwala się prowadzić
Aegidiusowi jak baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina dopiero co dotarła do miasta i
wiadomości są sprzeczne.
— Wielkie nieba! — rzekł król nagle rozchmurzony. — A myśmy na pojutrze zamówili
uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko odwołajcie nabożeństwo. Czy Aegidius
wiezie z sobą skarby?
— Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy panie.
— Kiedyż przybędą? — spytał żywo król. — Zacny chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę go
natychmiast, jak tylko zjawi się w stolicy.
Dworzanie zawahali się nieco, zanim odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył się na
odwagę i rzekł:
— Daruj, najjaśniejszy panie, lecz słyszeliśmy, Aegidius skręcił z gościńca do własnego
domu. Niewątpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej sposobności i w odpowiednim stroju.
— Niewątpliwie — powiedział król. — Do licha ze strojami. Nie powinien był
wstępować do domu przed złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z niego bardzo
niezadowoleni.
Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła, podobnie jak wiele następnych. Dżil od
tygodnia już z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ciągu nie otrzymał od niego ani słowa.
Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym gniewem.
— Sprowadzić mi go tutaj! — rozkazał. Posłano gońca. Żeby dostać się do Ham, nawet
najkrótszą drogą, jeździec potrzebował całego dnia.
— Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie — oznajmił w dwa dni później drżący
wysłannik.
— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Powiedz mu, że ma się stawić przed naszym
obliczem w najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci nie wyjrzy z więzienia.
— Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius znów odpowiedział, że nie przyjedzie —
oznajmił bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we wtorek sam.
— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Sprowadzić go do więzienia zamiast na dwór.
Posłać natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura zakutego w kajdany! — ryknął do
dworzan.
— Ilu ludzi posłać? — wyjąkał któryś niepewnie. — Bo on przecież ma smoka... i
Gryzi-ogona... i...
— I miotłę, i fujarkę, i dudy! — krzyknął król. Kazał zaraz siodłać białego konia,
wezwał rycerzy, a raczej niedobitków, oraz kompanię zbrojnych żołnierzy, poczym ruszył,
płonąc srogim gniewem. Mieszkańcy stolicy wybiegłszy ze swych domów patrzyli na ten
odjazd zdumieni.
Dżil tymczasem był już nie tylko bohaterem, ale również ulubieńcem całego ludu.
Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie nie wiwatowali na cześć rycerzy i wojska,
chociaż przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak król zbliżał się do Ham, witano
go coraz mniej serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy zamykali się w domach i nikt
nawet nosa nie pokazał na drodze.
Wówczas płomienny gniew króla przeobraził się w zimną zawziętość. Z posępną twarzą
stanął wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska Ham i stał dom Aegidiusa. Król
postanowił puścić z dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście czekał Dżil na swojej
siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko Garm
wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.
— Dzień dobry, najjaśniejszy panie — odezwał się Dżil, nie czekając na królewskie
powitanie i z jak najweselszą miną.
Król zimno zmierzył go wzrokiem.
— Nie umiesz zachować się, jak przystało w naszej obecności — rzekł — mimo to
powinieneś był stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.
— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję, najjaśniejszy panie — odparł Dżil.
— Mam pełne ręce roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo czasu straciłem na
twoje, królu, posyłki.
— Do stu piorunów! — krzyknął król, znowu wpadając w płomienny gniew. — Niech
cię diabli wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie spodziewaj się od nas żadnej
nagrody. Będziesz miał szczęście, jeśli cię szubienica ominie. Bo wiedz, że każemy cię
powiesić, jeżeli natychmiast nie przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.
— Ejże! — odparł Dżil. — Co do nagrody, to ją sobie sam już wziąłem. Co w garści, to
moje, jak tu u nas mówią. A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej u mnie niż na królewskim
dworze. Ale dlaczego zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i wojsko? — spytał. —
Jeżeli wybrałeś się do mnie w odwiedziny, wolałbym cię gościć w mniejszej kompanii. A jeżeli
chciałbyś mnie porwać siłą, będziesz musiał przyprowadzić większą armię.
Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku
żołnierzy uśmiechnęło się za plecami króla.
— Oddaj mi miecz! — krzyknął monarcha odzyskująć głos, lecz zapominając o liczbie
mnogiej należnej majestatowi.
— Oddaj koronę! — odparł Dżil. Tak zuchwałe słowa nie padły jeszcze z niczyich ust
od zarania Średniego Królestwa.
— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! — krzyknął król, w zrozumiałym gniewie
tracąc do reszty panowanie nad sobą. — Na co czekacie? Brać go do niewoli albo utłuc na
miejscu!
Żołnierze zrobili krok naprzód.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął Garm.
I w tym momencie spod mostu wychynął smok. Leżał ukryty, zanurzony w głębinie pod
drugim brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się wody. Natychmiast też otoczył go
kłąb gęstej mgły, z której świeciły tylko czerwone ślepia.
— Precz stąd, głupcy! — ryknął. — Bo was na sztuki rozedrę. Dość już rycerzy padło
trupem na górskiej przełęczy, jeszcze chwila, a reszta rycerstwa zginie, w tej rzece, z nią zaś
razem królewskie konie i królewskie wojsko.
Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego królewskiego wierzchowca. Rumak wspiął
się, zawrócił i pomknął jak sto piorunów, które król tak pochopnie przyzywał. Inne konie
poszły natychmiast za jego przykładem: wiele spośród nich zawarło przedtem w górach
znajomość z Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale miłego wspomnienia. Żołnierze
rozbiegli się we wszystkie strony, byle dalej od Ham.
Biały rumak był tylko lekko draśnięty i jeździec nie pozwolił mu uciec daleko. Król
po krótkiej chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim wierzchowcem bądź co bądź jeszcze
panował; nikt też nie śmiałby o królu powiedzieć, że uląkł się jakiegokolwiek człowieka lub
smoka pod słońcem. Gdy stanął znów nad rzeką, mgła już się rozwiała, ale zwiali również
rycerze i wojsko. Inna też była teraz rozmowa: król sam jeden stał przed tęgim chłopem, który
miał u boku Gryzi-ogona i smoka.
Nie zdały się jednak na nic rokowania. Dżil był uparty. Ani ustąpić, ani bić się nie
chciał, chociaż go Augustus Bonifacius uroczyście wyzwał na pojedynek.
— Nie, najjaśniejszy panie — odparł ze śmiechem. — Wracaj do domu i ochłoń trochę.
Nie chciałbym ci krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę, zabieraj się stąd co prędzej, bo za smoka
nie mogę odpowiadać. Do widzenia!
Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król nie dostał grosza z całego smoczego
skarbu i nie słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz bardzo już dobrego o sobie
mniemania. Co więcej, od tego dnia skończyła się władza Średniego Królestwa nad tą okolicą.
Ludzie w promieniu dziesięciu mil wokół Ham uważali Dżila za swojego władcę. Król mimo
wszystkich swoich wspaniałych tytułów nie mógł znaleźć człowieka, który zgodziłby się stanąć
do walki z buntownikiem Aegidiusem. Aegidius bowiem stał się ulubieńcem ludu i bohaterem
legendy. Nie udało się też w żaden sposób zagłuszyć pieśni sławiących jego czyny. Najbardziej
rozpowszechnił się poemat w stu heroikomicznych zwrotkach opiewający spotkanie na moście.
Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo był dla Dżila pożyteczny. Człowiek
bowiem, który posiada oswojonego smoka, cieszy się z natury rzeczy powszechnym
szacunkiem. Za pozwoleniem proboszcza gad mieszkał w spichrzu, gdzie przedtem składano
datki z dziesięciny. Pilnowało jeńca dwunastu zuchów. Dało to początek pierwszemu tytułowi,
jakim obdarzono Dżila: “Dominus de Domito Serpente", co znaczy “Pan oswojonego
smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of the Tame Worm"; dla krótkości mówiono
zazwyczaj po prostu: “Lord of Tame". Pod tym mianem Dżil zyskał szeroką sławę, lecz nadal
płacił królowi symboliczną daninę: sześć wolich ogonów i miarkę piwa. Dostarczał te dary na
dwór w dzień świętego Mateusza jako w rocznicę spotkania na moście. Po pewnym czasie
otrzymał tytuł earla i tak przytył, że coraz trudniej było na nim pas dopiąć.
W parę lat później został księciem, a jako książę Julius Aegidius nie płacił już królowi
daniny. Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował sobie wspaniały dwór i zgromadził
potężne wojsko. Jego żołnierze byli dzielni i weseli, uzbrojeni w najlepszy oręż, jaki
podówczas można było kupić za drogie pieniądze Każdy z dwunastu zuchów awansował na
kapitana. Garm nosił złotą obrożę i miał prawo włóczyć się do woli po całej okolicy, dumny i
szczęśliwy, dość jednak nieznośny dla swoich współbraci, ponieważ od wszystkich psów żądał
dla siebie czci należnej jego groźnemu wspaniałemu panu. Siwa kobyłka spędziła resztę życia
spokoju i nigdy nie zdradziła, co myśli o tej całej historii.
W końcu Dżil został królem, królem Małego Królestwa. Ukoronowano go w Ham i
przybrał imię Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o nim Dżil Worming, czyli
tępiciel smoków. Na nowym dworze panował bowiem język ludowy; nigdy też Dżil nie
wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. Żona jego w roli królowej wyglądała nader okazale i
godnie, przestrzegała surowo porządku i oszczędności w gospodarstwie. Nikt nie przechytrzył
królowej Agaty ani jej nie śmiał lekceważyć, bo też ważyła sporo.
Tak płynęły lata, aż Dżil postarzał się, siwa broda sięgała mu po kolana i pełen był
majestatu pośród dostojnego dworu, którego członków często i hojnie nagradzał za prawdziwe
zasługi. Stworzył zupełnie nowy zakon rycerski: Strażników Gada. Zakon miał na sztandarze
wyhaftowanego smoka, a najwyższe godności piastowało w tym gronie dwunastu zuchów.
Trzeba przyznać, że Dżil zawdzięczał swoje wywyższenie w znacznej mierze szczęściu,
lecz dał dowody mądrości umiejąc szczęście dobrze wykorzystać. Zarówno szczęście, jak
rozum zachował do końca swoich dni, na czym bardzo dobrze wyszli wszyscy jego
przyjaciele i sąsiedzi. Proboszcza wynagrodził szczodrze, nawet kowalowi i młynarzowi
oberwało się coś niecoś. Stać było Dżila na wspaniałomyślność. Jednakże gdy wstąpił na tron,
wydał nowe prawo zakazujące ponurych przepowiedni, a młyny przejął pod wyłączny
królewski zarząd. Kowal porzucając dawny zawód założył przedsiębiorstwo pogrzebowe, lecz
młynarz znalazł się pośród najbardziej uniżonych sług korony. Proboszcz został biskupem i za
stolicę swojej diecezji obrał wieś Ham, rozbudowując odpowiednio tutejszy kościół.
Kto po dziś dzień mieszka na obszarze Małego Królestwa, znajdzie w tej historii
wyjaśnienie zachowanych do naszych czasów nazw niektórych miast i wsi. Biegli bowiem w
tej dziedzinie uczeni powiadają, że Harm stolicę Małego Królestwa, zaczęto z czasem nazywać
Tame, na skutek zrozumiałego pomieszania tytułów: Lord of Ham i Lord of Tame. Nazwa ta
dotrwała do naszej epoki, choć piszemy ją Thame; wstawienie “h" jest kaprysem niczym nie
usprawiedliwionym. Ród Draconariusow zbudował sobie ku pamięci smoka wspaniały dwór o
cztery mile na północ od Tame, w miejscu, gdzie Dżil po raz pierwszy spotkał Chrysophylaksa.
Dwór ten zasłynął w całym królestwie jako Aula Draconaria, czyli w języku ludowym
Worminghall, od przezwiska i godności króla.
Krajobraz zmienił się od tamtych czasów, wiele królestw upadło, wiele innych
powstało. Lasy wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom, chociaż przetrwały, wiatry i
deszcze starły wierzchołki. Tylko nazwa została. Co prawda ludzie wymawiają ją teraz:
Wunnle — tak przynajmniej słyszałem — bo wsie utraciły dawną dumę. Lecz za czasów, o
których mówi nasze opowiadanie, miejscowość ta nazywała się Worminghall i była królewską
siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał nad koronami drzew. Życie tam płynęło pomyślnie i
wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.
POSŁOWIE
Chrysophylax często upominał się o wolność. Okazało się, że jego wyżywienie coraz
drożej kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak drzewa, rosną przez całe życie. Toteż
po kilku latach, gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim tronie, pozwolono
biednemu gadowi wrócić do domu. Rozstali się z Dżilem wśród wzajemnych zapewnień
szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji. W głębi swego przewrotnego serca smok żywił
dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki są w ogóle do przyjaźni zdolne. Bądź co bądź
istniał Gryzi-ogon. Dżil, gdyby chciał, mógł Chrysophylaksa zabić albo pozbawić resztek
skarbu. A tymczasem w podziemiach smoczej jamy przechował się spory majątek — czego się
Dżil trafnie od początku domyślał.
Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim lotem, bo skrzydła, przez wiele lat nie
używane, straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po przybyciu w rodzinne strony
musiał Chrysophylax najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się zająć jego jamę
korzystając z nieobecności prawowitego właściciela. Zgiełk walki słychać było podobno w
całej Venedotii. W końcu, pożarłszy z wielkim apetytem zwyciężonego przeciwnika,
Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął
długim, pokrzepiającym snem. Kiedy się wreszcie zbudził, ruszył zaraz na poszukiwanie
największego i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno temu w pewną letnią noc
zapoczątkował całą awanturą, i Chrysophylax powiedział mu parę słów prawdy, co
nieboraka omal dosłownie nie zmiażdżyło.
— A więc to był garłacz! — rzekł drapiąc się w głowę. — A ja myślałem, że mnie giez
ukłuł.
Finis
czyli w pospolitym języku:
KONIEC
KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO
Kiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko
dla tych, którzy mają długie nogi — była wieś, nie bardzo duża, lecz nazywana Podlesie
Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew Podlesie Mniejsze.
Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo
średnich, jak wszędzie.
Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z biegłych w
zawodzie rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni. Miała ogromną Kuchnię,
należącą do rady gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się ogólnym poważaniem.
Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej, największego i
najpiękniejszego budynku we wsi. Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego dębu i
utrzymywano starannie, chociaż już go nie malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w
świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne bankiety i rodzinne uroczystości.
Kuchmistrz miał pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał przyrządzać
odpowiednie dania. Uczty wyprawiano często i w różnych porach roku, a za “odpowie-dnie"
uważano dania liczne, obfite i tłuste.
Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy na pewien festyn, jedyny w
ciągu zimy, trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie słońca ostatniego dnia
zabawą zwaną “Biesiadą grzecznych dzieci". Zapraszano na nią tylko nielicznych gości.
Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu innych, wcale na to nie
zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy
bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie
rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia
cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza
specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać na deser Wielki
Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława Kuchmistrza, bo
prawie żaden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć sposobność popisania się tym
arcydziełem więcej niż raz w życiu.
Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś,
co się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że potrzebuje urlopu i wyruszył w drogę
nie wiadomo dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo zmieniony. Zawsze był poczciwy i
cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i mało mówił. Teraz
poweselał często żartował lub rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał wraz z
biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie należało do obowiązków Kuchmistrza Ku
wielkiemu zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z sobą terminatora.
Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To było zgodne ze zwyczajami. Każdy
Kuchmistrz we właściwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go wszystkiego, co
sam umiał. W miarę jak im obu przy-bywało lat, uczeń przejmował coraz bardziej
odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł
go zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby
przyjąć kogoś na naukę. “Nic pilnego" — mawiał. Albo: “Oczy mam otwarte, rozglądam się,
jak znajdę kogoś odpowiedniego, to go wezmę do terminu". Teraz niespodziewanie
przyprowadził z sobą obcego spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec był
zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny,
a głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie młody, nie dorosły
jeszcze do takiej pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat. Jednakże wybór
terminatora należał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w jego sprawy,
chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do wieku,
gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecności, a
kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło. Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu:
Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem.
W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę.
Pewnego wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę, złożył porządnie śnieżny
fartuch, powiesił na kołku białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy kij i mały
worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.
— Do widzenia, Alfie — powiedział. — Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz
najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Jeśli się
kiedyś spotkamy, opowiesz mi, co się tu działo po moim odejściu. Zawiadom ludzi, że
wybrałem się znów na urlop, ale tym razem nie zamierzam wrócić.
Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy Terminator ogłosił tę nowinę ludziom, którzy
zebrali się w Kuchni.
— Kto słyszał tak postępować! — wykrzykiwali. — Ani nas nie uprzedził, ani się nie
pożegnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił następcy...
Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie przyszło, żeby Terminatora awansować na
Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ale wciąż wyglądał bardzo młodo, a zresztą
praktykował zaledwie od trzech lat.
W końcu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka ze
wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej skromne dania. Za młodu nieraz pomagał w
Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał przyjąć do
terminu. Był to solidny mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.
— Ten przynajmniej nie opuści nas bez uprzedzenia — mówiono — a skromna kuchnia
bądź co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego Tortu mamy jeszcze siedem lat,
przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.
Kołek — bo tak się ten człowiek nazywał — bardzo był rad z takiego obrotu sprawy. Od
dawna marzył o godności Kuchmistrza i nie wątpił, że sprosta swoim nowym obowiązkom.
Nieraz przedtem, gdy się znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką białą czapkę i
przeglądając się w polerowanej patelni mruczał do siebie:
— Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie
na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.
Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek na początku bardzo się starał i miał
terminatora do po-mocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od chłopca nauczył, chociaż
nigdy by się do tego nie przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu Dwudziestu Czterech i
Kuchmistrz musiał pomyśleć o swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił się, bo
wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne
okazje, wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna sprawa: wszyscy z ciekawością tego
dzieła oczekują i będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle
zwyczaju, dorośli, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczystości, dostawali drugi tort,
mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy tym, że
Kuchmistrz nie po-wtórzy dzieła żadnego ze swoich poprzedników, lecz wymyśli coś zupełnie
nowego i niespodziewanego.
Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo słodki i bogaty;
postanowił też, że cały będzie oblany lukrem (co Terminator" umiał robić nadzwyczaj
zręcznie). “W ten sposób będzie wyglądał ładnie i czarodziejsko" — myślał. Nie znał zbyt
dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna
wyrósł z upodobania do baśni, przepadał jednak w dalszym ciągu za słodyczami.
— Tort ma wyglądać jak zaczarowany... — powie-dział. — To mi nasuwa pewną
myśl...
Przyszło mu do głowy, żeby na szczycie pośrodku tortu ustawić laleczkę w białej sukni,
dać jej do ręki miniaturową różdżkę zakończoną szychową gwiazdką i otoczyć stopy napisem z
różowego lukru: “Królowa wróżek".
Przygotowując ingrediencje do swego arcydzieła stwierdził, że ma bardzo mętne
wyobrażenie o tym, co powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc szperać w starych księgach
z przepisami kulinarnymi, które zostawili dawni kuchmistrze; z trudem zdołał
odcyfrować ich pismo, a recepty oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem różne rzeczy, o
których nigdy w życiu nie słyszał, inne zaś, o których nie pamiętał i których nie mógł naprędce
zdobyć. Zdecydował się użyć paru przypraw korzennych, o których księgi wspominały.
Skrobiąc się w głowę pomyślał o starej czarnej szkatułce z mnóstwem przegródek: poprzedni
Kuchmistrz w niej przechowywał przyprawy i różne ozdoby przeznaczone do szczególnie
wykwintnych ciast. Kołek, odkąd objął swój urząd, nigdy do tej szkatułki nie zaglądał, lecz
teraz po dość długim poszukiwaniu odnalazł ją na najwyższej półce w spiżarni. Zdjął ją z półki,
zdmuchnął kurz z wieczka i otworzył; niestety były tam tylko resztki przypraw korzennych, w
dodatku zeschnięte i spleśniałe. W jednej wszakże przegródce, w samym kąciku, leżała
maleńka gwiazdka, nie większa niż sześciopensowa moneta, prawdopodobnie ze srebra,
lecz sczerniała ze starości.
— A to zabawne! — rzekł podnosząc gwiazdkę ku światłu.
— Nie! — rozległ się za jego plecami głos tak nieoczekiwany, że Kołek aż się
wzdrygnął. Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza takim tonem; co prawda w
ogóle rzadko się do niego odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o coś pytał.
Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który wprawdzie był zręczny w zdobieniu ciast lukrem, lecz
w innych sprawach powinien — zdaniem Kołka — milczeć i uczyć się od Mistrza.
— Co masz na myśli, młody człowieku? — spytał Kuchmistrz, mocno niezadowolony.
— Nie zabawna? Wiec jaka?
— Czarodziejska — odparł Terminator. — Pochodzi z Krainy Czarów. Kuchmistrz
wybuchnął śmiechem.
— Niech i tak będzie — powiedział. — Na jedno wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci
się podoba. Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się do drylowania rodzynków.
Jeśli zauważysz w nich coś czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomić.
— Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? — spytał Terminator.
— Wsadzę ją oczywiście do tortu — rzekł Kuchmistrz. — Nada się w sam raz, tym
bardziej jeżeli jest zaczarowana — dodał z drwiącym uśmiechem. — Bywałeś pewnie, i to
jeszcze niedawno, na dziecięcych zabawach i pamiętasz, ile jest uciechy, kiedy malcy znajdują
ukryte w cieście rozmaite cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W naszej wsi często
się to robi dla zabawienia dzieciaków.
— Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to czarodziejska gwiazda — odparł
Terminator.
— Już mi to mówiłeś — warknął Kuchmistrz. — Powiem o tym dzieciom, będą się
śmiały.
— Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne — rzekł Terminator. — Ale owszem, to
dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu.
— Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mówisz, chłystku! — oburzył się
Kołek.
Wielki tort został we właściwym czasie przygotowany, upieczony i polukrowany, a
prawie wszystko rękami Terminatora.
— Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić figurkę Królowej Wróżek — powiedział do
niego Kołek.
— Dobrze, Mistrzu — odparł Alf. — Wyręczę was, skoro macie za dużo roboty. Ale to
wasz pomysł, nie mój.
Podczas festynu tort królował pośrodku długiego stołu, otoczony wieńcem z
dwudziestu czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu wznosiła się niewielka biała góra, a
na zboczach góry rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od szronu, na szczycie zaś stała
maleńka figurka z jedną nóżką wzniesiona niby tańcząca Królewna Śnieżka; w ręku trzymała
maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w blasku.
Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a kilkoro z nich zaczęło klaskać wołając:
“Jaka śliczna czarodziejska góra!" Kuchmistrz bardzo się z tego cieszył, lecz Terminator
zdawał się niezadowolony. Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w odpowiednim
momencie pokroić tort, a Terminator trzymał wyostrzony] nóż, żeby go podać w ostatniej
chwili swemu zwierzchnikowi.
Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do stołu.;
— Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci — przemówił — że pod tą prześliczną górą
lukru jest tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale zmieszałem z nimi także
mnóstwo ładnych drobiazgów, świecidełek, pieniążków i innych cacek. Podobno znalezienie
czegoś takiego w porcji tortu przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery cacka,
powinno więc przypaść po jednym każdemu z was, jeśli Królowa Wróżek okaże się
sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są kapryśne i lubią płatać różne
figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głowę od Kuchmistrza i
obserwował wyraz dziecinnych twarzyczek.
— Aj, byłbym zapomniał! — podjął znów Kuchmistrz. — Dziś w torcie jest
dwadzieścia pięć niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą srebrną gwiazdkę, bardzo
niezwykłą, zaczarowaną, jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby ktoś na niej nie
złamał przedniego zęba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazda nie pomoże i ząb nie odrośnie.
Mimo to jestem pewny, że przyniesie szczęście temu, kto ją znajdzie.
Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu zarzucić nic poza tym, że nie był ani trochę
większy niż trzeba. Każdy dostał spory kawałek, lecz nic nie zostało na dokładki. Porcje szybko
znikały, i co chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś drobiazg lub pieniążek.
Niektórym dzieciom trafiło się tylko jedno cacko, niektórym — dwa, a jeszcze innym nic, bo ze
szczęściem zawsze tak bywa, niezależnie od tego, czy przy jego rozdziale asystuje figurka z
różdżką, czy nie. Wreszcie zjedzono cały tort, lecz nikt nie znalazł za-czarowanej gwiazdki.
— Nie do wiary! — dziwił się Kołek — Widocznie wbrew pozorom nie była ze srebra i
stopniała. A może pan Terminator miał rację twierdząc, że jest zaczarowana. Zniknęła, wróciła
do Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie. — Zerknął z głupawym uśmiechem
na Terminatora, który odpowiedział bez uśmiechu poważnym spojrzeniem.
Srebrna gwiazdka była naprawdę zaczarowana, Terminator nie mógł się mylić w takich
sprawach. Pewien mały chłopiec uczestniczący w uczcie połknął ją nic nie zauważywszy,
chociaż nie przegapił tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i oddał sąsiadce,
dziewczynce imieniem Nell, która ogromnie się martwiła, że w jej kawałku tortu nie było
żadnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał sobie pytanie, gdzie się podziała gwiazdka; nie
wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu, że jej wcale nie czuł; wszystko to stało się
zgodnie z pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu aż do wyznaczonego dnia.
Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nad-szedł czerwiec, noce były krótkie i
prawie białe. Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się spać: były to jego dziesiąte
urodziny. Wyjrzał przez okno. Świat zdawał się cichy, jakby na coś ważnego wyczekiwał.
Lekki, rześki i pachnący wietrzyk poruszał gałęziami przebudzonych drzew. Potem brzask
rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną
pieśń, która przybliżała się, wzbierała, aż w końcu przeleciała nad nim wypełniając całą okolicę
i odpłynęła niby fala muzyki na za-chód, kiedy słońce wstało nad krawędzią świata.
— To mi przypomina Krainę Czarów — powiedział głośno — ale tam ludzie też
śpiewają. — I zaczął śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne słowa, które jak gdyby nagle
odnalazł w pamięci, a wówczas gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił ją na otwartą dłoń.
Srebro, teraz już czyste, lśniło w słońcu, ale gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę w
powietrze jakby chciała odfrunąć. Chłopiec odruchowo przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka
przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole przez wiele lat.
Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz mało kto spośród mieszkańców wsi ją
dostrzegał. Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie świeciła. Trochę jej blasku
udzieliło się jego oczom, a trochę głosowi, który zresztą od dnia, gdy połknął Gwiazdę, nabierał
coraz ładniejszego brzmienia i piękniał z każdym rokiem. Ludzie słuchali go z przyjemnością,
na-wet gdy po prostu mówił komuś “dzień dobry".
Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich sąsiednich i w całej okolicy znano go
jako dobrego rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec, lecz prześcignął go w
zawodowych umiejętnościach. Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a potem po
prostu Kowalem. Wtedy już tak się w swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala próżno
by szukać od Wschodniego Skraja aż po Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite
przedmioty z żelaza. Oczywiście najwięcej zwykłych, użytecznych rzeczy potrzebnych w
codziennym życiu: narzędzia rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i
zawiasy, uchwyty do gorących garnków i wilki do kominka, podkowy i tym podobne.
Wszystkie te przedmioty były mocne i trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,
wygodne w użyciu i miłe dla oka.
Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności przedmioty innego rodzaju, bardzo
piękne, bo umiał formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się lekkie i delikatne jak
gałązka obsypana młodymi liść-mi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą swojemu
tworzywu, a może nawet nabierało większej jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę
lub furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać, ale nikt by nie zdołał takiej bramy otworzyć,
jeśli była zamknięta. Pracując nad takimi pięknymi przedmiotami kowal śpiewał, a kiedy kowal
śpiewał, wszyscy ludzie, którzy się znajdowali w pobliżu, porzucali swoje zajęcia i spieszyli do
kuźni, żeby słuchać.
Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na swoje potrzeby, a w każdym razie
znacznie więcej niż większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych, którzy mieli zręczne ręce
i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów i niektóre jej
zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu ludzi
przypominało usposobieniem Kołka, kowal nikomu o tym nie mówił, z wyjątkiem żony i
dzieci. Żoną jego była Nell — ta sama, której kiedyś przy uczcie oddał srebrny pieniążek.
Córka miała na imię Nań, a syn — Ned, zwany we wsi Kowalczykiem. Choćby chciał, nie mógł
przed najbliższymi zachować tajemnicy, bo widywali czasem gwiazdę błyszczącą na jego
czole, gdy wracał z podróży albo z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać się
samotnie.
Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub konno, a sąsiedzi przypuszczali, że to
interesy zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale nie zawsze. W każdym razie nie
wędrował w poszukiwaniu zamówień na swoje wyroby ani też nie po sztaby żelaza, węgiel i
inne potrzebne w kuźni materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie gardził, jak się to mówi,
uczciwie zarobionym groszem. Ale miał swoje szczególne sprawy w Krainie Czarów i był tam
mile widziany, bo Gwiazda jasno świeciła na jego czole, był tam bezpieczny o tyle, o ile może
być bezpieczny1 czło-1 wiek śmiertelny w tym groźnym kraju. Mniejsze Złe 1 Duchy unikały
spotkania z Gwiazdą, a od większych broniły go przyjazne siły.
Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał doświadczenia i zrozumiał, że do cudów tej
Krainy nie można się zbliżać bez narażenia życia, i że z wielu Złymi Duchami nie wolno
podejmować walki, jeśli nie włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim, aby go zwykły
śmiertelnik mógł udźwignąć. Pozostał głodnym wiedzy wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie był
wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonaląc swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał,
wykuć broń, która w jego własnym świecie wzbudziłaby wielki podziw i byłaby warta
królewskiej zapłaty, ale wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego znaczenia.
Mnóstwo rozmaitych przedmiotów wyszło z jego kuźni, nikt jednak nie słyszał, żeby
kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot strzały.
Początkowo w Krainie Czarów przechadzał się tylko spokojnie wśród jej
najskromniejszych mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących w lasach, na łąkach
uroczych dolin, nad czystymi wodami, w których zwierciadle nocą przeglądają się dziwne
gwiazdy, a o świcie — lśniące szczyty dalekich gór. Gdy przy-bywał na krótko, poświęcał cały
czas wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat. Później, podejmując dłuższe
wyprawy, widział rzeczy zachwycające pięknością i inne, mrożące krew w żyłach, ale nie mógł
ich ani dokładnie zapamiętać, ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko wyryte w jego
sercu.
Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pamiętał i często wspominał.
Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy bez przewodnika, myślał, że poprzez
całą tę krainę dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy olbrzymich gór zastąpiły mu drogę i
próbując je obejść w koło, znalazł się w końcu na posępnym wybrzeżu. Stał nad Morzem
Bezwietrznych Burz. Błękitne fale podobne do ośnieżonych grzbietów gór toczyły się cicho z
Bezświata i niosły ku długiemu wybrzeżu białe okręty powracające z bitew na Pograniczach
Ciemności, o których ludzie nic nie wiedzą. Widział, jak woda wyniosła daleko na brzeg
wielki okręt, a potem bezszelestnie opadła w rozbryzgach piany. Z pokładu zbiegli ogromni,
groźni żeglarze — elfy. Miecze ich lśniły, włócznie iskrzyły się, a z oczu biły przeszywające
promienie światła. Nagle zaintonowali pieśń zwycięstwa, Kowal zadrżał ze strachu i padł na
twarz, a wojownicy przeszli nad nim i zniknęli wśród rozdzwonionych echem gór.
Nigdy więcej nie zapuszczał się na to wybrzeże, przekonany, że znajduje się na wyspie
osaczonej zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku górom, pragnął bowiem dotrzeć
do serca Królestwa. Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i błąkał się, nic wokół
nie widząc, dopóki nie zniknęła; wtedy dopiero stwierdził, że zaszedł na rozległą równinę.
Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia, a ten cień był korzeniem Królewskiego Drzewa
piętrzącego się aż pod niebo jak kilka wież ustawionych jedna na drugiej; korona świeciła
blaskiem olśniewającym niby słońce w samo południe, a na każdej gałęzi rosły jednocześnie
liście, kwiaty i niezliczone owoce, każdy inny, tak że nie znalazłbyś dwóch jednakowych.
Nigdy już potem nie zobaczył Królewskiego Drzewa, chociaż go często szukał.
Pewnego razu wspinając się na Zewnętrzne Góry trafił do głębokiej doliny; na jej dnie
błyszczała tafla jeziora, spokojna, nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo że las dokoła
szumiał od podmuchów łagodnego wiatru. Dolinę wypełniało czerwone światło jakby
zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad
wodą niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że przenika wzrokiem w bezdenną
głębinę.
Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty powyginane, rozgałęzione i falujące niby
olbrzymie wodorosty w morskiej rozpadlinie; wśród nich uwijały się jakieś ogniste stwory.
Zafascynowany, zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć wody, okazało się jednak,
że to nie woda, lecz tafla twardsza od skały i bar-dziej śliska niż lód... Chciał na nią wejść, lecz
natychmiast przewrócił się ciężko, aż łoskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od gór.
Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan ryczący niby dzika bestia — porwał
Kowala, cisnął na brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak zeschłym liściem. Kowal
objął ramionami pień młodej brzozy i przylgnął do niej, a wicher mocował się z nimi obojgiem
zawzięcie, próbując oderwać człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgięła się jednak aż
do ziemi i nakryła Kowala namiotem z gałęzi. Kiedy wreszcie wicher ustąpił i Kowal mógł się
podnieść, zobaczył, że drzewo jest nagie, odarte aż do ostatniego listka, i płacze, a łzy jak
deszcz płyną z jego gałęzi. Położył dłoń na białej korze mówiąc:
— Uratowałaś mnie, brzózko. Co mam uczynić, żeby cię wynagrodzić i okazać
wdzięczność? Wyczuł ręką odpowiedź:
— Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy.
Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł łzy brzozy na swoim policzku i miał w
ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał długą drogę do wsi i przez wiele
dni potem nie chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej wyrzec i w końcu wrócił, z
gorętszym jeszcze niż przedtem pragnieniem, by do-trzeć w głąb tego Królestwa.
Nareszcie odkrył drogę prowadzącą przez łańcuch Zewnętrznych Gór i po długim
marszu doszedł do łań-cucha Gór Wewnętrznych, bardzo wysokich, stromych i niedostępnych.
Po długim poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał pokonać, i tego pamiętnego dnia,
gdy zdobył się na tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł przez wąską szczelinę na przeciwny stok i
spojrzawszy w dół zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka — ale wtedy jeszcze nie wiedział, że
tak się ona nazywa. Zieleń w tej dolinie była o wiele piękniejsza niż na łąkach w zewnętrzej
strefie Krainy Czarów, chociaż z ich pięknością nie mogła się równać nawet wiosenna trawa
naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy człowieka mogły dostrzec
czerwone języczki ptaków śpiewających na drzewach przeciwległego zbocza, mimo że dolina
była szeroka, a ptaki nie większe od strzyżyków.
Góry po tej stronie opadały wydłużonymi stokami wśród plusku i szumu wodospadów,
ruszył więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy dotknęły trawy Do-liny, usłyszał śpiew
elfów, a na usianej liliami łące nad rzeką zobaczył tańczące dziewczęta. Oczarowany
zwinnością, wdziękiem, ustawiczną zmiennością ich ruchów, skierował ku nim swe kroki.
Nagle taneczny korowód zatrzymał się i na spotkanie Kowala wybiegła dziewczyna z
rozpuszczonymi włosami w zakasanej sukience.
Ze śmiechem powiedziała:
— Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie obawiasz się, co powie królowa, jeśli się
dowie o tym? A może dostałeś od niej pozwolenie?
Kowal bardzo się zmieszał, bo uświadomił sobie własne myśli i zrozumiał, że
dziewczyna je odgaduje; sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką, upoważniającą go do
wędrowania, gdzie zechce; teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna ciągnęła dalej z
uśmiechem:
— Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze mną zatańczyć.
Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy.
Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale
trwało to krótko. Już po chwili — jak mu się zdawało — korowód się zatrzymał, a dziewczyna
zerwała kwiat, który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we włosy.
— Żegnaj! — powiedziała. — Może się jeszcze kiedyś spotkamy, jeśli taka będzie wola
Królowej.
Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł się znów na
gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które mijał, ludzie spoglądali na niego ze
zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola ich widzenia. Kiedy się
zbliżał do domu, córka wybiegła, żeby go powitać z radością; wrócił wcześniej, niż się
spodziewano, lecz i tak za późno dla tych, którzy na niego czekali.
— Tatusiu! — wykrzyknęła Nań. — Gdzieżeś był? Twoja gwiazda świeci tak jasno!
Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz żona ujęła go za rękę, poprowadziła do
kominka i patrząc na niego rzekła:
— Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz kwiat we włosach.
Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie,
że widzą ten kwiat z bardzo daleka, chociaż leżał na dłoni Nell i promieniował takim światłem,
że postacie ich rzucały wielkie cienie na ścianę izby, mrocznej już, bo wieczór zapadał. Cień
mężczyzny górował nad innymi, jego duża głowa pochylała się nad głową kobiety.
— Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu — odezwał się milczący dotychczas syn.
Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal
zrobił dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia na
pokolenie w rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz, od czasu do czasu otwierali szkatułkę i
wpatrywali się w Żywy Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A działo się to niezależnie
od woli posiadacza skarbu.
Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi. Minęło wiele lat. Kowal był niespełna
dziesięcioletnim chłopcem, gdy na festynie Dwudziestu Czterech do-stał gwiazdę. We
właściwym terminie odbyła się następna uroczystość Dwudziestu Czterech i Alf, który
nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W dwanaście
lat później Kowal wrócił do domu z kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w którym zimą
wypadało znów urządzić festyn dla dzieci.
Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał przez las brzegiem Krainy Czarów. Była
jesień. Złote liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię. Ktoś zszedł za nim, lecz
Kowal nie zważał na to i nie obejrzał się za siebie, zatopiony w myślach.
Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo daleką podróż, dłuższą, jak mu się
zdawało, niż wszystkie inne w życiu. Dostarczono mu przewodników i straży, lecz nie pamiętał
prawie dróg, którymi wędrował, bo często oślepiały go mgły lub ciemności, aż w końcu znalazł
się nocą na jakiejś wyżynie, pod niebem błyszczącym od niezliczonych gwiazd. Zaprowadzono
go przed oblicze samej Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie. Stała w wielkim
majestacie i w chwale, i otaczał ją tłum wojowników w zbrojach lśniących i migoczących jak
gwiazdy na niebie, lecz była tak wysoka, że górowała nad ostrza-mi włóczni, a nad jej głową
unosił się biały płomień. Skinęła na Kowala, żeby się zbliżył, więc drżąc podszedł do niej.
Rozległ się wysoki, czysty sygnał trąby i nagle został sam na sam z Królową.
Stał przed nią i nie przyklęknął, jak nakazywał ceremoniał dworski, bo w oszołomieniu
pomyślał, że wobec niej żaden gest istoty tak znikomej jak on nie może mieć znaczenia.
Wreszcie ośmielił się podnieść wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa poważnymi oczyma
patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-dziwił, bo w tym momencie poznał piękną
dziewczynę z Zielonej Doliny, tancerkę, spod której stóp kwiaty wyrastały na ziemi.
Uśmiechnęła się z tych jego wspomnień i podeszła bliżej. Rozmawiali długo, prawie bez słów,
lecz dowiedział się wielu rzeczy przejmując jej myśli; niektóre napełniały go radością, inne —
ogromnym smutkiem. Potem zaczął pamięcią wracać po tropach swojego życia w przeszłość aż
do dnia, gdy została mu dana gwiazda, i nagle stanęła mu przed oczyma tańcząca figurka z
różdżką w ręku, więc ze wstydem spuścił wzrok, olśniony pięknością królowej.
Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w Do-linie Wiecznego Poranka.
— Nie martw się, Gwiezdniku — powiedziała. — Nie wstydź się za swoich
współplemieńców. Z dwojga złego mała laleczka jest lepsza niż całkowite zapomnienie o
Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi to jedyny przebłysk, dla innych — przebudzenie. Ty od
tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc spełniłam twoje życzenie. Ale nic więcej już ci
dać nie mogę. Zanim się teraz pożegnamy, powierzę ci jeszcze pewną ważną misję. Jeśli
spotkasz króla, powtórz mu te słowa: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru.
— Ależ... — wyjąkał. — Nie wiem, gdzie jest król. Pytałem o to wszystkich w Krainie
Czarów, lecz zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".
— Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę zdradzić sekretu — odparła Królowa. —
Wiedz, że Król wiele podróżuje i można go spotkać w nieprawdopodobnych miejscach. A teraz
przyklęknij.
Ukląkł, a Królowa schyliła się i położyła rękę na jego głowie. Ogarnęła go wielka cisza
i wydawało mu się, że jest jednocześnie w zwykłym ludzkim świecie i w Krainie Czarów, a
także poza obu tymi dziedzinami i patrzy na nie z zewnątrz czując zarazem smutek, radość i
niezmącony spokój. Kiedy się po chwili ocknął, wstał i podniósł głowę, brzask rozjaśnił niebo
na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa zniknęła. Gdzieś daleko w górach echo powtarzało
sygnał trą-by. Kowal był sam na pustej, cichej wyżynie i wie-dział, że czeka go już tylko droga
do wyrzeczenia.
Miejsce, gdzie się spotkał z Królową, zostało daleko za nim i szedł teraz po ściółce
jesiennych liści rozmyślając o wszystkim, co widział i czego się do-wiedział. Szelest kroków
na ścieżce przybliżał się z każdą chwilą. Wreszcie tuż koło je-go uszu odezwał się głos:
— Czy idziesz w tę samą stronę co ja, Gwiezdniku?
Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął się i teraz dopiero spojrzał na idącego
obok człowieka. Zobaczył wysokiego mężczyznę, stąpającego lekko i szybko, ubranego w
ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo zasłaniał
jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz mieszkańców Krainy Czarów nie nazywał
go “Gwiezdnikiem", a nie pamiętał, aby kiedykolwiek w swoich wędrówkach spotkał tego
mężczyznę; mimo to miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna.
— A dokąd ty idziesz? — spytał.
— Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty także — odparł tamten.
— Tak — przyznał Kowal. — Możemy więc iść razem. Tylko że właśnie coś mi się
przypomniało... Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka pani dała mi polecenie.
Wkrótce przekroczymy granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej już jej nie odwiedzę. A
ty?
— Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać swoją misję.
— Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy wiesz, gdzie go można spotkać?
— Wiem. A jakie to są słowa?
— Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru.
— Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej!
Szli ramię w ramię milcząc, słychać było jedynie szelest liści pod ich stopami. Dopiero
po przebyciu kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy Czarów, mężczyzna w zielonym
płaszczu zatrzymał się i zwracając twarz do Kowala odrzucił z głowy kaptur. Wtedy1 Kowal go
poznał: to był Alf, Terminator, jak go Kowal dotychczas w myślach nazywał, mając zawsze w
pamięci dzień, gdy młody Alf stał przy stole obok Kuchmistrza trzymając w ręku lśniący nóż
do dzielenia tortu, a oczy mu się iskrzyły w blasku świec. Musiał już teraz być bardzo stary, bo
od wielu lat piastował godność Kuchmistrza, lecz tutaj, w cieniu lasu na pograniczu Krainy
Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny terminator, tyle że bardziej dostojnie. Nie miał
siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu błyszczały, jakby odbijało się w nich
jakieś jasne światło.
— Chciałbym z tobą porozmawiać, Kowalu Kowalczyku, zanim się znajdziemy znowu
w twojej wsi — rzekł.
Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy miał ochotę pogadać z Alfem, lecz
nigdy mu się to nie udawało. Alf zawsze pozdrawiał go przyjaźnie i patrzał na niego życzliwym
wzrokiem, zdawał się jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też patrzał przyjaźnie,
lecz niespodziewanie podniósł rękę i dotknął Gwiazdy na czole Kowala. Blask zniknął z jego
oczu, a Kowal zrozumiał, że przedtem odbijały one światło Gwiazdy, która bardzo jasno
świeciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony cofnął się z gniewem.
— Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś ją oddał? — spytał Alf.
— Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego miałbym się wyrzec Gwiazdy? Jest moja.
Sama mi wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować, choćby na pamiątkę, tego, co w
ten sposób dostał?
— Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli ktoś mu je podarował na pamiątkę. Ale
nie wszystko do-stajemy w takiej intencji. Są rzeczy, które nie mogą na zawsze pozostać
własnością jednego człowieka ani też przechodzić w dziedzictwie z ojca na syna. Są tylko
użyczone na pewien czas. A nie przyszło ci nigdy do głowy, że ktoś inny potrzebuje także tej
Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest. Już pora, żebyś ją oddał.
Kowal zmieszał się, był bowiem człowiekiem wspaniałomyślnym i z wdzięcznością
wspominał, ile szczęścia przyniosła mu gwiazda.
— Cóż więc powinienem zrobić? — spytał. — Czy mam ją zwrócić jednemu z wielkich
mieszkańców Krainy Czarów? Może samemu królowi? — A gdy to mówił, serce zabiło mu
żywiej, bo zrodziła się w nim nadzieja, że będzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze wrócić do
Krainy Czarów.
— Mógłbyś ją oddać mnie — powiedział Alf — może jednak byłoby to dla ciebie zbyt
przykre. Pójdź razem ze mną do spiżarni i włóż gwiazdę z powrotem do tej samej szkatułki, w
której niegdyś ją schował twój dziadek.
— Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.
— Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z nim wtedy.
— Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i dlaczego ją włożył do szkatułki.
— Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez pytania — odparł Alf. — Zostawił ją w
szkatułce z nadzieją, że przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego wnukowi. Tak mi powiedział,
bo myślał, że będę mógł się postarać o spełnienie jego życzenia. Był to ojciec twojej matki.
Może ci o nim niewiele opowiadała, bo sama mało wiedziała. Nazywano go Jeżdźcem, bo lubił
podróżować, to też napatrzył się różnych rzeczy i zdobył mnóstwo umiejętności, zanim osiadł
jako Kuchmistrz w waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa lata, i nie znaleziono na jego
następcę lepszego kandydata niż ten biedny Kołek. Jednakże z czasem ja zostałem
Kuchmistrzem, jak sobie planowaliśmy z twoim dziadkiem; w tym roku będę musiał zrobić
znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu Kuchmistrzowi jeszcze się to nie zdarzyło dwa
razy w życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym Gwiazdę włożyć do tortu.
— Dobrze, dostaniesz ją — rzekł Kowal. Spojrzał na Alfa przenikliwie, jakby próbował
odgadnąć jego myśli. — Czy wiesz, kto ją znajdzie?
— Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu?
— Proszę cię, powiedz mi, jeśli wiesz. Będzie mi łatwiej rozstać się z rzeczą, bardzo
drogą mojemu sercu. Syn mej córki jest jeszcze za mały. — Może ci będzie łatwiej, a może nie.
Zobaczymy.
Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce potem przekroczyli granicę Krainy Czarów i
nareszcie wrócili do wsi. Skierowali się wprost do świetlicy gromadzkiej. Nad ludzkim
światem słońce właśnie za-chodziło i okna domów lśniły czerwienią. Złocone rzeź-by na
drzwiach świetlicy błyszczały, spod dachu wychylały się różnokolorowe dziwaczne twarze
gargulców. Świetlicę niedawno odnowiono i odmalowano, a przedsięwzięcie to wy-wołało
długie debaty w radzie gromadzkiej. Niektórzy ludzie sprzeciwiali się tym, jak mówili,
nowomodnym zbytkom, lecz inni, lepiej znający historię wsi, pamiętali, że był to stary
zwyczaj, i zgadza-li się, że warto do nie-go wrócić. Miało to kosztować sporo grosza, a
ponieważ Kuchmistrz ofiarował się wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu zrobić to
według własnej woli i gustu. Kowal nigdy jeszcze nie widział odnowionej świetlicy w takim
oświetleniu, stanął więc przed nią olśniony, zapominając na chwilę, po co tu przyszedł.
Wreszcie Alf dotknął jego ramienia i poprowadził go wokół budynku do małych
bocznych drzwi, otworzył je z klucza i poszli ciemnym korytarzem do spiżarni. Tam
Kuchmistrz zapalił świecę, otworzył szafę i z górnej półki zdjął czarną skrzynkę. Była teraz
wypolerowana i ozdobiona srebrnymi ornamentami.
Podniósł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w środku. Jedna mała przegródka
pozostała pusta, we wszystkich innych znajdowały się korzenne przyprawy o tak świeżym,
ostrym zapachu, że oczy Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął ręką do czoła. Gwiazda odkleiła się
zupełnie łatwo, lecz Kowal poczuł nagle przeszywający ból i łzy pociekły mu po twarzy.
Chociaż Gwiazda świeciła jasno na jego dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę, jak
gdyby bardzo daleką.
— Nie widzę wyraźnie — powiedział. — Wyręcz mnie i sam ją włóż do skrzynki. —
Wyciągnął rękę do Alfa, który wzdął Gwiazdę ii umieścił w przegródce, gdzie natychmiast
zgasła.
Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył ku wyjściu. Za progiem stwierdził, że
znów widzi dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w pobliżu księżyca błyszczała
Gwiazda wieczorna. Gdy stał podziwiając jej piękność, uczuł na ramieniu dotknięcie czyjejś
ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa.
— Oddałeś mi ją dobrowolnie — rzekł Alf. — Jeżeli wciąż jeszcze jesteś ciekawy, kto
ją dostanie, mogę ci to teraz powiedzieć.
— Proszę, powiedz.
— Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal zaskoczony nie od razu przemówił.
— Zastanawiam się — zaczął wreszcie z wahaniem — czy ci się spodoba mój wybór.
Nazwisko Kołka z wielu powodów nie może ci być miłe, ale jego prawnuczek Tim z
Townsand, który ma uczestniczyć w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest wcale do
pradziadka podobny.
— Owszem, zauważyłem to — odparł Alf. — Ma rozumną matkę.
— Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od powinowactwa bardzo lubię małego Tima.
Co prawda nie jest to kandydat, który by się wszystkim mógł wydawać bezspornie najlepszy.
— Tak samo jak ty w swoim czasie — powiedział uśmiechając się Alf. — Ale zgadzam
się, ja także wybrałem Tima.
— Po co więc mnie pytałeś o zdanie?
— Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał inne dziecko, nie upierałbym się przy
swoim.
Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił mu się nisko.
— Nareszcie zrozumiałem! — rzekł. — Bardzo nas zaszczyciłeś, najjaśniejszy panie.
— Zostałem za to wynagrodzony — odparł Alf. — Wracaj teraz spokojny do domu.
Zbliżając się do swojego domu na zachodnim skraju wsi zobaczył syna przed kuźnią;
Kowalczyk właśnie ją zamknął skończywszy robotę i spoglądał na białą drogę, którą ojciec
zazwyczaj wracał z wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił się, zdziwiony, że tym razem Kowal
nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego spotkanie, objął ramionami i przywitał serdecznie.
— Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! — powiedział. Potem spojrzawszy uważnie w
twarz ojca dodał z niepokojem.
— Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz z daleka?
— Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą drogę od świtu do wieczora.
Razem weszli do domu, gdzie ciemną izbę rozjaśniało tylko migotanie ognia na
kominku. Syn zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc, bo Kowala przytłaczało
ogromne zmęczenie i smutek wielkiej straty. W końcu podniósł głowę, rozejrzał się w koło jak
przebudzony ze snu i spytał.
— Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn popatrzał na niego uważnie.
— Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia Mniejszego, do Nań. Mały Tom święci
dzisiaj swoje drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich udział.
— Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno bym to zrobił, lecz spóźniłem się, bo
zatrzymały mnie ważne sprawy; tak miałem nimi zaprzątniętą głowę, że chwilowo nie mogłem
myśleć o niczym innym. Ale nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach.
Przyniosłem dla niego prezent. Stary Kołek nazwałby to zapewne cackiem, ale to cacko
pochodzi z Krainy Czarów.
Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne
kwiaty zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę dzwoneczki. Kowal trącił leciutko łodygę i
kwiatki zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki świec od tej muzyki zatrzepotały i na
mgnienie oka rozbłysły białym światłem.
Źrenice Neda rozszerzyły się z podziwu.
— Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? — spytał. Ostrożnie wziął w palce srebrną
lilijkę i zajrzał w kielichy kwiatów. — Cudowna robota! A co najdziwniejsze, te dzwonki
pachną, ich zapach przypomina mi... przypomina... coś, o czym zapomniałem...
— Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem wydobywa się z nich zapach. Nie bój
się, Ned, możesz tego drobiazgu śmiało dotykać. Przeznaczony jest do zabawy dla dziecka:
niełatwo go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleństwu.
Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i schował do kieszeni.
— Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejsze-go — oznajmił. — Mam nadzieję, że
Nań, Tom i Nell wybaczą mi spóźnienie. Zresztą Tom jeszcze nie umie liczyć dni... ani tygodni,
miesięcy czy lat.
— Racja, tatusiu. Chętnie bym poszedł z tobą, ale nieprędko będę mógł się tam wybrać.
Dzisiaj, nawet gdybym nie czekał na ciebie, w żaden sposób nie mogłem towarzyszyć matce.
Mam pełne ręce roboty, a wciąż napływają nowe zamówienia.
— Nie, nie, Kowalczyku, pozwól sobie na małe święto! Wprawdzie jestem już
dziadkiem, ale sił mi jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd będą w kuźni dwie
pary rąk do pracy i to przez sześć dni w tygodniu. Nie wybiorę się już więcej w podróż. Ned,
mam na myśli moje dalekie wędrówki, rozumiesz, synu?
— A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od pierwszej chwili zadaję sobie pytanie,
gdzie się podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. — Uścisnął rękę ojca. — Martwię się ze
względu na ciebie, ale rodzina pewnie na tej zmianie skorzysta. Czy wiesz, Mistrzu, że
chciałbym wiele się nauczyć od ciebie? I to nie tylko obróbki żelaza!
Zjedli razem kolację i długo potem siedzieli jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał
synowi o swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu sprawach, które go zaprzątały.
Ale o wyborze następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani słowem.
Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł:
— Czy pamiętasz, ojcze, dzień, gdy wróciłeś z kwiatem we włosach? Spojrzałem
wówczas na twój cień i powiedziałem, że wyglądasz jak olbrzym. Cień mówił prawdę. A więc
tańczyłeś z Królową we własnej osobie! I mimo to wyrzekłeś się Gwiazdy. Mam nadzieję, że
dostanie się komuś, kto jest jej wart. Ten ktoś powinien ci być wdzięczny.
— Chłopczyk nic o tym nie będzie wiedział — od-parł Kowal. — Tak to już jest z
darami tego rodzaju. No, stało się, oddałem Gwiazdę następcy, a sam wracam do młota i
kowadła.
Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił terminatora, nigdy nie przestał łamać sobie
głowy nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu, chociaż od tego zdarzenia upłynęło
wiele lat. Roztył się i rozleniwił; opuścił stanowisko Kuchmistrza mając sześćdziesiąt lat, co
we wsi nie uchodziło za wiek podeszły. Teraz zbliżał się do dziewięćdziesiątki i był potwornie
gruby, bo jadł bez umiaru i w dalszym ciągu przepadał za słodyczami. Jeżeli nie siedział przy
stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy oknie albo, gdy pogoda sprzyjała, przed domem. Lubił
mówić, bo o wielu sprawach był, jak sadził, lepiej od innych po-informowany, lecz ostatnio
najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie, który — jak z czasem uwierzył — był jego
własnym arcydziełem i który wciąż mu się śnił. Terminator czasem przechodząc zatrzymywał
się, żeby zamienić ze staruszkiem kilka słów. Stary Kołek wciąż bowiem nazywał Alfa
Terminatorem, a siebie kazał nazywać Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie
odmawiał, czym zjednywał sobie pewne względy staruszka, choć nie należał na pewno do jego
ulubieńców.
Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się
gwałtownie i zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego na nie-go z góry.
— O, to ty! — powiedział Kołek. — Cieszę się, że cię widzę, bo ten tort nie daje mi
spokoju. Właśnie o nim myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem, a to coś znaczy!
Ale ty go może już nie pamiętasz?
— Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry tort, wszyscy go jedli ze smakiem i
chwalili.
— Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Ale nie
mogę zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą gwiazdką. Nie mogła przecież
rozpłynąć się bez śladu. Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się dzieci nie przelękły.
Myślałem, że może któreś z nich ją połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można łyknąć
drobny pieniążek nic o tym nie wiedząc, ale gwiazdę? Była maleńka, miała jednak ramiona
ostro zakończone.
— Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego była zrobiona, prawda? Przestań
sobie głowę suszyć tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś połknął.
— Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień utkwił w niej bardzo mocno, mogę
wyliczyć imiona wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Za-raz, niech się
zastanowię... Tak, na pewno Molly młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała jedzenie nie
przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór mąki.
— Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie
jadła zbyt pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji aż dwie niespodzianki.
— Czyżby? W takim razie musiał to być Harry, syn bednarza, chłopak gruby jak
beczka, usta miał szerokie niczym żaba.
— Ja go pamiętam, Mistrzu, jako miłego chłopczyka z szerokim, serdecznym
uśmiechem. Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że cała porcję rozdrobnił na
talerzu, lecz niczego nie znalazł.
— A więc ta mała, blada dziewczynka, Lii, córka sukiennika. W niemowlęctwie
połykała szpilki bez szkody dla zdrowia.
— Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchnią warstwę tortu, a resztę oddała
chłopcu siedzącemu obok niej.
— No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to mógł być? Ty, jak się zdaje, pilnie
wszystkich obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?
— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele szczęścia.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się stary Kołek. — Powinienem bym się od razu połapać,
że próbujesz mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy spokojnym, tępym chłopcem. Teraz
jest bardziej hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się wyróżniał ostrożnością. Ten by
niczego nie zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w ustach, zanim połknie, od
maleńkości był taki. Czy się dość jasno wyrażam?
— Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie
mogę poradzić. Zresztą dzisiaj cała historia nie ma już znaczenia. Może przestaniesz się
dręczyć, gdy ci powiem, że Gwiazdka jest już z powrotem na swoim miejscu w szkatułce.
Proszę, spójrz!
Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz, w którym Kołek widział go po raz
pierwszy. Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod
nosem staruszka.
— Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku, we własnej przegródce.
Stary zaniósł się kaszlem, potem kichnął kilka razy, lecz w końcu popatrzył na
szkatułkę.
— Rzeczywiście! — przyznał. — Chyba że to inna gwiazdka podobna jak dwie krople
wody do tamtej.
— Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ja przed kilku dniami własną ręką włożyłem do
szkatułki. Tej zimy podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim Torcie.
— Aha! — rzekł szyderczo Kołek i zatrząsł się cały jak galareta od złośliwego śmiechu.
— Rozumiem, rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia cztery cacka, a Gwiazdka
miała być dwudziesta piąta na dokładkę. Ale tyś ją przed wsadzeniem do pieca świsnął i
zachował na następną okazję. Zawsze byłeś przebiegły. I zręczny do różnych sztuczek. Przy
tym skąpy, nie zmarnowałbyś ani odrobinki masła. Ha, ha, ha! A więc tak się to stało. Mogłem
był się wcześniej domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana, mogę teraz spać spokojnie. —
Kołek rozparł się głębiej w fotelu. — Uważaj, żeby twój Terminator nie spłatał ci takiego
samego figla! Nawet chytrusa ktoś może przechytrzyć, jak powiadają. — I zamknął oczy.
— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że
Kołek otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej, toteż tylko dwa razy ośmieliłem się
udzielić ci ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że Gwiazdka pochodzi z Krainy
Czarów, a dzisiaj — że dostała się Kowalowi. Wyśmiałeś mnie. Na pożegnanie powiem ci
jednak coś jeszcze. Tym razem nie będziesz się śmiał. Jesteś starym zarozumiałym nicponiem,
spasionym, szczwanym leniem. To ja za ciebie wykonywałem całą robotę. Nie podziękowałeś
mi nigdy, chociaż starałeś się nauczyć ode mnie wielu rzeczy, z wyjątkiem szacunku dla
czarów i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle, żeby mi powiedzieć grzecznie “do widzenia".
— Jeśli chodzi o grzeczność — odparł Kołek — to dziwię się, że pozwala ci ona
znieważać starsze i lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury gdzie indziej. A jeżeli
czekasz na słówko pożegnania, to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stad nareszcie. —
Kpiąco pomachał mu na pożegnanie ręką. — Może masz w swojej kuchni ukrytych przyjaciół z
Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki
przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego mniemania! — Zaśmiał się ironicznie.
— Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi Krainy Czarów? — spytał tamten.
Ku zdumieniu Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i ukazał się w odświętnym
stroju kuchmistrza, lecz biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a na czole jaśniał
klejnot w kształcie promiennej Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową.
— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie jesteś ode mnie starszy. Nie sądzę też,
żebyś był lepszy. Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś otwarcie rzucasz mi
wyzwanie? — Postąpił krok naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał; chciał krzyknąć, zawołać
kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła.
— Panie! — wycharczał z trudem. — Nie rób mi nic złego! Jestem biednym starym
człowiekiem! Twarz króla złagodniała.
— Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź spokojny. Wypada jednak, żeby Król
Krainy Czarów coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc twoje życzenie. Żegnaj! I
zaśnij teraz.
Owinął się znów płaszczem i odszedł w kierunku świetlicy, lecz nim zniknął z pola
widzenia, stary kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i zachrapał.
Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po
skórze, bo jesienny wieczór był chłodny.
— Uf! Co za sen — westchnął. — Zaszkodziła mi widać ta wieprzowina, którą jadłem
na obiad.
Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed koszmarami sennymi przestał się objadać i
poprzestawał na skromnych i prostych potrawach. Wkrótce dzięki temu schudł tak, że nie tylko
odzież, ale też skóra zwisała na nim marszcząc się i fałdując. Dzieci przezwały go “kościanym
dziadkiem". Po jakimś czasie zauważył, że może znów poruszać się swobodnie i chodzić po
całej wsi bez innej pomocy niż laska w ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby pozostał
grubasem. Podobno dociągnął do setki i był to jedyny w jego historii sukces godny ludzkiej
pamięci. Do ostatka opowiadał każdemu, kto zechciał go słuchać, o swoim sennym
przywidzeniu.
— Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli się zastanowić, po prostu głupi. Król
Krainy Czarów! A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł, gdyby przestał dużo jeść.
Zdarzenie zupełnie zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym żadnych czarów.
Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech. Kowal uczestniczył w nim zabawiając
gości śpiewem, a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal przyglądał im się, gdy
śpiewały i tańczyły; stwierdził, że są piękniejsze i weselsze niż dzieci z jego pokolenia i
przemknęła mu przez głowę myśl, że warto by się dowiedzieć, czym się zajmował Alf w
wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci wydawały się godne Gwiazdy. Najdłużej
jednak zatrzymał Kowal wzrok na małym Timie; był to chłopczyk dość pulchny, do tańca
niezbyt zgrabny, za to głos jego brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim siedział cichutko i
uważnie przyglądał się ostrzeniu noża i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili odezwał się
niespodziewanie:
— Panie Kuchmistrzu kochany, proszę dla mnie ukroić tylko mały plasterek, bo
okropnie dużo rzeczy zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści.
— Dobrze, Tim — powiedział Alf. — Ukroję dla ciebie specjalną porcyjkę. Mam
nadzieję, że ją przełkniesz gładko.
Kowal patrzał na Tima, gdy ten jadł tort powoli, lecz z widoczną przyjemnością;
chłopczyk zdawał się trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieniążka ani żadnej innej
niespodzianki. Potem oczy mu rozbłysły, poweselał, zaczął się śmiać i śpiewać z cicha sam do
siebie. Wreszcie wstał i zatańczył z niezwykłym wdziękiem, którego jeszcze przed kilku
minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci śmiały się i oklaskiwały tancerza.
Wszystko w porządku — pomyślał Kowal. — Jesteś więc moim dziedzicem, Timie.
Ciekawe, w jakie dziwne miejsce zaprowadzi cię Gwiazda. Biedny stary Kołek! Pewno nigdy
się nie dowie, jaki skandal wydarzył się w jego własnej rodzinie!
Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział. Jednakże podczas festynu stało się coś, co
go ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy Kuchmistrz pożegnał się z dziećmi i z
dorosłymi, którzy się tam zebrali.
— Chcę was dzisiaj pożegnać — oznajmił — bo jutro albo pojutrze opuszczę waszą
wieś. Mój uczeń Grajek umie już dość, żeby przejąć funkcje kucharskie. Zna doskonale
rzemiosło i pochodzi, jak wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w swoje strony.
Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej nie-obecności.
Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za prze-pyszny tort. Tylko mały Tim ujął
go za rękę mówiąc z cicha:
— Bardzo żałuję...
Rzeczywiście kilka rodzin we wsi przez pewien czas żałowało, że Alfa nie ma już wśród
nich. Garstka jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek, zasmuceni rozstaniem
postanowili uczcić pamięć Alfa, konserwując złocenia i malowidła w świetlicy. Ale większość
mieszkańców wsi była zadowolona. Alf pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo, więc chętnie
przyjęto zmianę. A stary Kołek stukając laską o podłogę oświadczył bez ogródek:
— Wyniósł się nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Nigdy go nie lubiłem. Był chytry.
Można powiedzieć, zanadto zmyślny.