Tolkien J R R Rudy Dżil i jego pies

background image

J.R.R. TOLKIEN


Rudy D il i Jego Pies

(Farmer Giles of Ham)

Kowal z Podlesia Wi kszego

(Smith of Wotton Mayor)

(Przeło yła Maria Skibniewska)

background image

Rudy D il I Jego Pies












Aegidi i Ahenobarbi

Julii Agricole de Hammo

Domini de Domito

Aule Draconarie Comitis

Regni Minimi Regis et Basilei

mira facinora et mirabilis exortus

czyli w j zyku pospolitym

Wywy szenie i cudowne przygody

Rudobrodego D ila,

gospodarza z Ham,

Pana oswojonego smoka,

Króla Małego Królestwa

Farmer Glles of Ham

background image





PRZEDMOWA


O dziejach Małego Królestwa niewiele nam wiadomo, przypadkiem jednak zachowała

si historia jego powstania; ci lej mówi c, nie tyle historia, ile legenda, bo jest to opowie
niew tpliwie znacznie pó niej sklecona, pełna dziwów zaczerpni tych nie z suchych kronik,
lecz z ludowych pie ni, na które te cz sto si powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o których
opowiada, s ju zamierzchł przeszło ci , wydaje si wszak e, i zamieszkiwał na obszarze
nale cym niegdy do Małego Królestwa. Najoczywi ciej do słaby w geografii, zdradza
pewn znajomo tej okolicy, podczas gdy o krainach poło onych nieco dalej na północ i
zachód nie ma po prostu poj cia.

Wydało mi si warte trudu przetłumaczenie tej nie-zwykłej historii z nader

wyspiarskiej łaciny na j zyk bardziej nowoczesny, poniewa rzuca ona pewne wiatło na
ciemny okres dziejów Brytanii, nie mówi c ju o tym, e wyja nia nam pochodzenie
niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu czytelników pewnie zgodzi si te ze
mn , e charakter i przygody bohatera s rzeczywi cie interesuj ce.

Granice Małego Królestwa — zarówno w czasie, jak w przestrzeni — trudno

wyznaczy na podstawie sk pych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy Brutus wyl dował
na wybrze ach Brytanii, powstało tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział kraju mi dzy
Locrina, Cambera i Albanaka był tylko pierwszym z wielu ró nych i nietrwałych podziałów.
Z jednej strony ka dy za cianek przywi zany był do swojej niezale no ci, z drugiej —
królowie dni powi kszenia swoich pa stw, tote wieki upływały na przemian w ród wojen i
pokoju, rado ci i smutku, jak wiadomo nam dzi ki kronikarzom króla Artura. Były to czasy
zmiennych granic, gdy ludzie szybko wspinali si na szczyty i jeszcze szybciej z nich spadali,
pie niarzom za nie brakowało ani tematów, ani ch tnych słuchaczy. W tej wła nie epoce,
zapewne mi dzy panowaniem króla Coela a pojawieniem si króla Artura i powstaniem
Siedmiu Królestw, rozgrywały si opowiedziane w naszej historii wypadki. Widowni ich
była dolina Tamizy i ci gn ca si na północo - zachód od niej kraina a po góry Walii.

Stolica Małego Królestwa, podobnie jak dzisiejszej Anglii, znajdowała si w

południowo-wschodniej cz ci kraju, lecz jego granic dokładnie nie znamy. Prawdopodobnie

background image

nie si gały zbyt daleko w gór Tamizy na zachodzie ani te dalej ni do Otmoor na
północy; o wschodniej granicy jeszcze mniej nam wiadomo. Z pewnych wzmianek w
legendzie o synu D ila, Georgiuszu, oraz jego giermku, Suovetauriliuszu, wolno domy la
si , e za ich czasów Małe Królestwo utrzymywało wysuni t placówk w Farthingho. Nie
nale y to jednak do naszej historii, któr przedstawimy wam bez, poprawek i bez komentarzy;
pozwolimy sobie tylko upro ci szumny tytuł łaci skiego oryginału na brzmi cy skromniej:

RUDY D IL I JEGO PIES

background image


AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu wyspy Brytanii. Pełne jego

nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie sk piono bowiem
ludziom imion i przydomków w owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy wyspa

yła jeszcze szcz liwie, podzielona na wiele królestw. Czasu było wtedy wi cej, a ludzi

mniej, tote ka dy prawie czym si spo ród innych wyró niał. Epoka ta jednak przemin ła
bez ladu i dzisiaj stosowniej b dzie przedstawi bohatera naszej historii krótko i po prostu:
nazywał si D il, gospodarował w Ham i miał rud brod . Ham było skromn wiosk , ale jak
wszystkie wioski w tamtych czasach — dumn i niezale n .

D il miał psa. Pies wabił si Garm. Psy musiały zadowala si krótkimi imionami w

potocznej mowie, uczona łacina stanowiła wył czny przywilej rodu lud kiego. Garm zreszt
nie znał nawet psiej łaciny, chocia pospolitym j zykiem władał biegle (jak wi kszo ci
ówczesnych psów) i umiał l y , przechwala si oraz pochlebia . L ył mianowicie

ebraków i włócz gów przechwalał si wobec innych psów, a schlebiał swojemu panu. Był z

niego zarazem dumny i bał si go bardzo, poniewa D il i wymy la , i chełpi si umiał
jeszcze lepiej od psa.

Ani po piech, ani hała liwa krz tanina nie były w tamtych czasach w zwyczaju.

Co prawda po piech i hałas niewiele maj wspólnego z prawdziw robot . Spokojnie wi c i
po cichu ludzie robili, co do nich nale ało, i nie mogli uskar a si ani na brak pracy, na brak
pogaw dek. Mieli o czym pogada , bo działo si cz sto ciekawe i wa ne rzeczy. Ale pocz tek
naszej opowie ci przypada na taki moment, gdy w Ham ju od dawna nie zdarzyło si nic
naprawd wa nego. D ilowi to jak najbardziej dogadzało, był bowiem człowiekiem troch
oci ałym, nie lubił zmienia zwyczajów i pochłaniały go całkowicie sprawy osobiste. Miał
jak powiadał — pełne r ce roboty, eby nie wpu cił biedy przez próg, innymi słowy, eby
jada równe tłusto i y tak dostatnio, jak przed nim ył jego ojciec Pies mu w tym
dopomagał. Ani pan, ani pies nie musieli wiele o Szerokim wiecie istniej cym poza
gospodarstwem D ila, wiosk Ham i najbli szym jarmaikiem.

Mimo to Szeroki wiat istniał. Niezbyt daleko od Ham rozpo cierała si puszcza, a

za ni na zachód i na północ ci gn ły si Dzikie Wzgórza, podejrzane trz sawiska i góry.

yły tam ró ne dziwne stwory, mi dzy innymi olbrzymy, grubia skie i nieokrzesane plemi ,

z którym bywały niekiedy kłopoty. Jeden olbrzym szczególnie wyró niał si w ród
swoich współbraci i wzrostem, i głupot . Nie znalazłem nigdzie w kronikach jego imienia,
ale nie o imi przecie chodzi. Był ogromny, za lask słu yło mu spore wyrwane drzewo, a
chód miał niezwykle ci ki. Las rozgarniał jak traw , niszczył go ci ce i pustoszył ogrody,

background image

bo wielkimi stopami łobił lady gł bokie niczym studnie. Je eli potkn ł si o jaki dom —
nie zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A potykał si do cz sto i wyrz dzał
mnóstwo szkód, gdziekolwiek przechodził, bo głow si gał ponad dachy, nogi za
stawiał na chybił trafił. Wzrok miał krótki i słuch przyt piony. Szcz ciem mieszkał
daleko, w gł bi dzikich krain, i rzadko odwiedzał okolice przez ludzi zamieszkane, a w
ka dym razie bardzo rzadko umy lnie tam si wybierał. W górach miał dom ogromny i na pół
rozwalony, lecz przyjaciół niewielu, bo zra ał wszystkich swoj głupot i głuchot , a zreszt
olbrzymów było ju wtedy mało na wiecie. Przechadzał si zazwyczaj samotnie po Dzikich
Wzgórzach i po pustkowiach ci gn cych si u stóp gór.

Pewnego pi knego dnia latem olbrzym wybrał si na przechadzk i wał sał si bez

celu po lasach, łami c i niszcz c drzewa. Nagle spostrzegł, e sło ce zachodzi, i pomy lał, e
pora wraca na kolacj . Niestety stwierdził te , e zaw drował w nieznane okolice i zabł dził
na bezdro a. Na los szcz cia wybrał wi c kierunek, jak si okazało wcale niewła ciwy, i
szedł przed siebie, póki nie zapadły ciemno ci. Wtedy usiadł i czekał, a ksi yc wzejdzie. W
jego blasku ruszył znów naprzód, maszeruj c co sił w nogach, bo było mu bardzo ju pilno do
domu. Zostawił na piecu swój najlepszy miedziany rondel i strach go zdj ł, e si dno
przepali. Szedł jednak wci odwrócony plecami od gór i ju był w kraju zamieszkanym
przez ludzi, a nawet zbli ył si do zagrody Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa Agricoli i do
wsi, któr powszechnie zwano Ham.

Noc była pi kna. Krowy pasły si na ł kach, a pies D ila wymkn ł si samowolnie na

przechadzk . Bardzo lubił ksi ycowe noce i polowanie na króliki. Oczywi cie nie wiedział o
tym, e tego samego wieczora równie olbrzym wybrał si na spacer. Gdyby o tym wiedział,
miałby doskonał wymówk , eby wybiec z domu nie pytaj c o pozwolenie, lecz pewnie
wolałby przywarowa cicho w kuchni. Około drugiej po północy olbrzym wtargn ł na pola
Aegidiusa, łami c płoty, tratuj c zbo a i depcz c traw na ko nych ł kach. Król poluj c na
lisa z całym dworem nie zrobiłby przez pi dni tyle szkody, ile jej wyrz dził głupi olbrzym
w ci gu paru minut. Garm usłyszał dudnienie jakby ci kich kroków, dolatuj ce znad rzeki,
obiegł wi c od zachodu pagórek, na którym stał dom jego pana, eby zbada , co si wi ci.
Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który wła nie jednym susem przesadził rzek i nadepn wszy
na Galate , najulubie sz krow D ila, zgniótł nieboraczk na miazg tak łatwo, jak chłop
gniecie w palcach karalucha.

Teraz ju Garm wiedział do , a nawet za wiele. Szczekn ł z przera enia i skoczył z

powrotem ku domowi. Nie my lał nawet o tym, e wynikn ł si na pole samowolnie, stan ł

background image

pod oknem sypialni gospodarzy ujadaj c i skowycz c. Dług chwil we wn trzu domu trwała
cisza. Gospodarze mieli twardy sen.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.
Okno otwarło si znienacka i wyfrun ła z niego dobrze wycelowana butelka.
— Ouuuu! — j kn ł pies, z wielk wpraw uskakuj c na bok. — Ratuj, ratuj, ratuj!

D il wreszcie wytkn ł z okna głow .

— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? — spytał.
— Nic — odparł pies.
— Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak ci za to nic skór złoj ! — rzekł

gospodarz zamykaj c okno z trzaskiem.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasn ł pies.
Głowa gospodarza znowu pokazała si w oknie.
— Je eli pi niesz cho raz jeszcze, zatłuk ci , słowo daj ! — powiedział. — Co ci si

stało, durniu?

— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie... bardzo wiele.
— Co to ma znaczy ? — spytał D il i ze zdumienia a zapomniał o zło ci. Nigdy

jeszcze Garm nie odpowiedział mu tak zuchwale.

— Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny olbrzym, i zmierza wła nie w t

stron — rzekł pies. — Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galate , biedaczk , rozpłaszczył
jak słomiank . Ratuj, ratuj! Łamie twoje płoty, tratuj c zbo e. Musisz, panie, działa
szybko i miało, bo inaczej cały twój dobytek przepadnie. Ratuj!

I Garm zawył ało nie.
— Stul e pysk! — powiedział gospodarz zamykaj c l okno. — Na psa urok! —

mrukn ł do siebie i chocia | noc była upalna, dreszcz nim wstrz sn ł.

— Wracaj do łó ka, nie b d głupi — odezwała si jego ona. — A rano utop kundla.

Rozs dny człowiek nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy przyłapane na włócz dze
albo na kradzie y zawsze ł jak naj te. — Mo e tak, a mo e nie — odparł D il. — Co
niedobrego dzieje si na moich półach, Agato, bo Garm nie królik, bez powodu tak by si nie
przestraszył. Po có zreszt przychodziłby sklamrzy pod naszymi oknami po nocy? Mógł
przecie poczeka do witu i w lizn si do domu kuchennymi drzwiami, jak b d wnosili
mleko od rannego udoju.

— Nie stój wi c jak kołek — rzekła Agata. — Skoro wierzysz psu, słuchaj jego rady:

działaj miało i szybko.

background image

— Ba, łatwiej powiedzie ni zrobi - odparł D il. Rzeczywi cie troch wierzył

Garmowi. Człowiek zbudzony ze snu przed witem gotów jest nawet w olbrzymy uwierzy .
Dobytek, b d co b d , wa na rzecz. Mało kto rozprawiał si z nieproszonymi go mi na
swoich polach tak ostro jak D il. Wci gn ł wi c spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdj ł
garłacz ze ciany. Nie wszyscy mo e wiedza, co to jest garłacz. Zadano kiedy to pytanie
czterem uczonym z Oxenfordu, a ci po długim namy le odpowiedzieli tak: “Garłacz jest to
krótka strzelba z rozszerzonym wylotem, przez który sypie si naraz mnóstwo kuł albo innych
pocisków. Strzał z garłacza bywa zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny. (W
naszych czasach garłacz wyszedł z u ycia, zast piony w krajach cywilizowanych przez inne
rodzaje broni palnej)".

Garłacz D ila miał wylot rozchylony na kształt tr by, lecz nie wypadały z niego kule

ani pociski, bo D il nabijał go wszystkim, co mu si nawin ło pod r k . Strzał te nie bywał
zabójczy, bo po pierwsze D il rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z niego nie
strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok gro nego or a wystarczał. Kraj ów widocznie nie
nale ał do cywilizowanych, bo nie zast piono tu jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni
palnej, nie znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił wielk rzadko . Ludzie na
ogół woleli łuki i strzały, prochu u ywali niemal wył cznie do puszczania fajerwerków.

Jak wi c mówili my, D il zdj ł ze ciany garłacz i podsypał go spor gar ci prochu

na wypadek, gdyby miało doj do ostateczno ci. Przez szeroki otwór nabił potem or
starymi gwo d mi, kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków, ko mi, kamieniami
i wszelakim elastwem. Wło ył kurt i buty z cholewa-mi i wyszedł z zagrody przez
warzywnik.

Ksi yc stał nisko na niebie za plecami D ila, który zrazu nie dostrzegł nic prócz

wydłu onych, czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak ci kie kroki, jakby kto
wspinał si zboczem pagórka. Mimo rad :| ony wcale nie czuł zapału do miałego i
szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał bardziej ni o własn skór . Chocia go troch
mdliło w dołku, ruszył energicznym krokiem na kraw d pagórka.

Nagle znad kraw dzi wychyn ła blada w ksi ycowej po wiacie twarz olbrzyma i

błysn ły wielkie, okr głe oczy. Stopy znajdowały si jeszcze daleko na stoku, dr

c dziury

w uprawnej roli. Ksi yc tak ol nił olbrzyma, e w pierwszej chwili nie spostrzegł D ila. D il
za to zobaczył go wyra nie i ze strachu stracił przytomno . Bezwiednie poci gn ł za spust.
Garłacz wypalił z okropnym hukiem. Szcz liwym trafem ' wycelowany był wła nie
mniej wi cej w ogromn , szpetn twarz napastnika. Frun ły w powietrze elazne rupiecie,
kamienie, ko ci, skorupy, druty i pół tuzina gwo dzi. A e strzał padł z bliska i

background image

przypadkiem celnie, wiele spo ród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa glinianego
garnka podbiła mu oko, a spory gwó d utkwił w nosie.

— Diabli nadali — powiedział swoim grubia skim stylem. — Cosik mnie ugryzło.
Huk nie zrobił na nim wra enia — olbrzym był przecie głuchy — ale gwó d ukłuł

go dotkliwie. Od dawna ju nie spotkał owada, który by miał i umiał przebi jego grub
skór . Obiło mu si jednak o uszyj e na wschodnich moczarach yj wielkie gzy, które tn
jakby rozpalonymi szczypcami. Pomy lał wi c, e natkn ł si wła nie na stworzenie tego
gatunku.

— Paskudna, niezdrowa okolica — mrukn ł. — Niegłupim zapuszcza si dzi dalej

w t stron .

I zawrócił na pi cie. Zgarn ł ze stoku par owiec, eby po powrocie z dalekiej

przechadzki nie i na czczo spa , i cofn ł si za rzek , sadz c wielkimi krokami ku północo-
wschodowi. Teraz szedł we wła ciwym kierunku, wi c trafił w ko cu na drog do domu. Ale
dno w miedzianym rondlu zd yło si ju przepali .

Co działo si tymczasem z D ilem? Kiedy garłacz hukn ł, D il padł jak długi na

wznak; le ał patrz c w niebo i czekaj c w niepewno ci, czy stopy olbrzyma wymin go w
marszu, czy te rozdepcz . Ale czekał na pró no i wreszcie zorientował si , e kroki
napastnika oddalaj si i cichn za rzek . Wobec tego D il wstał, roztarł bol ce rami i
podniósł z ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle radosne okrzyki.

Wi kszo mieszka ców wioski wygl dała przez okna, niektórzy nawet ubrali si i

wybiegli z domów — oczywi cie dopiero po odej ciu olbrzyma — a kilku p dziło teraz z
krzykiem na pagórek. Gdy bowiem rozległ si przera liwy tupot maszeruj cego potwora
wszyscy prawie schowali si co pr dzej pod kołdry a co boja liwsi powłazili pod łó ka. Ale
Garm, jak ju wspominałem, był ze swego pana dumny i l kał si go bardzo, poniewa D il
wydawał mu si straszny i wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie w tpił, e olbrzym
b dzie tego samego zdania. Tote widz c, e D il wychodzi z domu z garłaczem (pies
wiedział z do wiadczenia, e to zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm pu cił si
p dem do wsi szczekaj c i nawołuj c:

— Chod cie, chod cie, chod cie! Wstawa z łó ek Chod cie, patrzcie na mojego

wspaniałego pana. Jest miały i szybki. Poszedł zabi olbrzyma, który wtargn ł na jego pola.
Chod cie!

Szczyt pagórka wida było niemal ze wszystkich domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli

wychylaj c si na nim twarz olbrzyma, j kn li z przera enia. Wszyscy z wyj tkiem psa —
byli pewni, e D il nie porad , sobie z tak gro nym przeciwnikiem. Wtem hukn ł strzał,

background image

olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zacz li klaska i wiwatowa . Garm szczekał tak
zapalczywie e omal mu łeb nie p kł.

— Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr nauczk . Nasz Aegidius pokazał mu,

gdzie pieprz ro nie Powlókł si zbój do swego domu, gdzie pewnie ducha wyzionie. Dobrze
mu tak, ma za swoje.

I znów wiwatowali chórem. Wiwatuj c nie omieszkali zauwa y i zapami ta , ku

własnej przestrodze e D ilowi lepiej w drog nie wchodzi , bo garłacz strzela nie na arty.
Przedtem bowiem nieraz w miejscowej gospodzie spierano si przy piwie na ten temat
dopiero zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie w tpliwo ci. Od tego dnia, a raczej od tej
nocy, D il nie miał kłopotów z nieproszonymi go mi na swoich polach.

Kiedy si upewniono, e niebezpiecze stwo min ło, co odwa niejsi s siedzi weszli a

na pagórek, by u cisn dło D ila. Paru najbardziej szanownych — proboszcz, kowal i
młynarz — pozwolili sobie nawet klepn go po ramieniu. D il nie był tym zachwycony, i
poniewa rami jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz uznał, e wypada ich zaprosi na
pocz stunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i popijaj c za zdrowie gospodarza,
wychwalali go pod niebiosy. D il bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to nie zwa ał, póki
dzban był pełny. Nim go cie wypili pierwszy i drugi kufel, gospodarz zd ył osuszy trzeci i
czwarty i poczuł si bardzo pewny siebie; nim go cie wypili trzeci i czwarty kufel —
gospodarz osuszył pi ty i szósty i poczuł si tak odwa ny, jak był dotychczas jedynie w
wyobra ni swojego psa. Kompania rozstała si w najlepszej zgodzie, a na po egnanie D il
klepał wszystkich po ramieniu. R ce miał du e, czerwone i krzepkie, tote odpłacił im z
nawi zk .

Nazajutrz przekonał si , e jego przygoda, obiegłszy z ust do ust wiosk , urosła do

rozmiarów wielkiego czynu i e stał si w ród s siadów nie lada osobisto ci . W ci gu kilku
nast pnych dni wie rozeszła si po wszystkich wsiach w promieniu dziesi ciu mil.
D il był bohaterem całej okolicy. Bardzo mu si to podobało. W najbli szy dzie targowy
s siedzi zafundowali mu w gospodzie całe morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza
pragn ła. Wrócił do domu piewaj c stare bohaterskie pie ni.

W ko cu usłyszał o nim sam król. Stolica pa stwa —; podówczas redniego

Królestwa Wyspy — znajdowała si o sze dziesi t mil od Ham i zazwyczaj dwór niezbyt si
interesował losem wie niaków z tak odległych okolic. Teraz jednak błyskawiczne
zwyci stwo na gro nym olbrzymem wydało si królowi godne uwagi) i warte jakiego
drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po trzech mniej wi cej miesi cach,
w dzie wi tego Michała król wystosował uroczysty list. Napisany czerwonym atramentem

background image

na białym pergaminie, wyra ał królewsk pochwał dla “naszego wiernego poddanego,
umiłowanego Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski Ham".

Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego Augustus

Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex, tyrannus et basileus
Mediterranearum Partium, subscribo

1

— i opatrzył list wielk czerwon piecz ci . Dokument

był wi c niew tpliwie autentyczny. Sprawił D ilowi ogromn przyjemno i budził
powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie odkryli, e ka dego, kto pragnie podziwia
królewski list, D il zaprasza i cz stuje piwem przy swoim kominku.

Jeszcze cenniejszy od listu był zał czony do niego dar. Król przysłał D ilowi pas i

miecz. Prawd mówi c sam król nigdy tego or a nie u ywał. Odziedziczył | go w spadku; od
niepami tnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni. Zbrojmistrz nie wie-dział,
sk d si tam wzi ł ani te jaki by z niego mógł by po ytek. Proste, ci kie i długie miecze
tego rodzaju od dawna wyszły na dworze z mody, wi c monarcha uznał, e b dzie to dar w
sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. D ii jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy
tym bardziej wzrosła.

Cieszył si D il takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył si jego pies. Nie

dostał zapowiedzianego lania. D il na swój sposób był sprawiedliwy. W gł bi serca
przyznawał Garmowi cz

zasługi w całej przygodzie, chocia gło no nigdy o tym nie

mówił. Wprawdzie nadal sypały si na psa twarde słowa, a nawet twarde przedmioty, je li
pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych przewinie uchodziło teraz Garmowi płazem.
Pies przyzwyczaił si do dalekich wycieczek po okolicy. Gospodarz zadzierał nosa, a
szcz cie mu sprzyjało. Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po ma le. Wszystko
układało si pomy lnie, dopóki nie zjawił si smok.

Smoki były ju w owych latach rzadko ci na wyspie. Od wielu lat aden si nie

pokazał w granicach ródziemnego pa stwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały, oczywi cie, na
zachodzie i północy podejrzane trz sawiska i bezludne góry, lecz były bardzo daleko.
Niegdy w tamtych dzikich krajach yły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały si niekiedy
na łupieskie wyprawy w odległe okolice. Wtedy jednak rycerstwo redniego Królestwa
słyn ło z odwagi, tote gdy niemal wszystkie smoki, które tu si zap dziły, zgin ły lub
wróciły do swoich siedzib z ci kimi ranami, inne zniech ciły si do wycieczek w te strony.

1

Ja, Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pobo ny i Wspaniały,

wódz, król, tyran i monarcha Obszarów ródziemnomorskich, podpisuj (łac.).

background image

Przetrwał jednak zwyczaj, e podczas wi t Bo ego Narodzenia podawano przy

królewskim stole w ród innych potraw Ogon Smoczy; co roku wyznaczano rycerza, który
miał w tym celu upolowa smoka. Wyruszał niby na łowy w dzie wi tego Mikołaja i musiał
dostarczy smoczy ogon najpó niej w wigili uczty. Ale od wielu ju lat kuchmistrz dworski,
biegły w swojej sztuce, przyrz dzał sztuczny Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i
twardego lukru, z którego wyrabiał przemy lnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to
arcydzieło do sali w Wili Bo ego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i tr b. Nazajutrz po
obiedzie zjadano Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili — chc c przypodoba si
kuchmistrzowi — e smakuje lepiej ni prawdziwy.

Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił si smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od

czasu swojej przygody zacz ł włóczy si po górach, odwiedzaj c nielicznych zreszt
znajomych o wiele cz ciej ni dawniej i ni by pragn li. Wszystkich pytał, czyby mu nie
po yczyli du ego miedzianego rondla. Ale czy si kto na po yczk godził, czy te odmawiał,
ko czyło si zawsze na tym, e olbrzym siadał i opowiadał, po swojemu rozwlekle i
nieskładnie, o pi knym nizinnym kraju le cym daleko na wschód od gór i o rozmaitych
cudach szerokiego wiata. Uroił sobie, e jest wielkim i odwa nym podró nikiem.

— Ładny kraj — mówił. — Płaski, grunt pod nogami mi kki, a jedzenia... ile dusza

zapragnie. Wsz dzie pas si krowy i owce, nawet wcale nietrudno je wypatrzy ,
byle si dobrze rozgl da .

— A ludzie? — pytały inne olbrzymy.
— Ani jednego człowieka nie spotkałem — odpowiadał olbrzym. — Rycerzy ani

widu, ani słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic gro nego prócz k liwych gzów nad rzek .

— Dlaczego nigdy wi cej tam nie poszedłe ? Dlaczego si tam nie osiedliłe ? —

pytali.

— Ano, wiecie, jak to mówi : wsz dzie dobrze, ale w domu najlepiej — odpowiadał

olbrzym. — Mo liwe, e którego dnia znów si wybior , jak mi przyjdzie ochota. W ka dym
razie ja tam byłem, czego aden z was nie mo e o sobie powiedzie . Co do tego rondla...

— Opowiedz dokładnie, w której stronie le y ten pi kny kraj, te ł ki roj ce si od

bezdomnego bydła? — dopytywały si ciekawe inne olbrzymy. — Czy to daleko?

— Ano — mówił — na wschód od gór i troch jakby na południe. Ale daleko, bardzo

daleko...

I opisywał drog , któr przebył, lasy, góry i równiny, z tak przesad , e aden z

olbrzymów nie odwa ył si nigdy pój w jego lady. aden nie miał bowiem tak długich nóg
jak on. Opowie jednak kr yła po dzikiej krainie.

background image

Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima. Mróz skuł góry, coraz trudniej było

o po ywienie. Tym gło niej opowiadano sobie o dalekim, bogatym kraju. Olbrzymy
najch tniej gaw dziły o stadach owiec i krów na nizinnych pastwiskach. Smoki nadstawiały
uszu. Były głodne, a wie ci brzmiały zach caj co.

— A wi c to, co nam mówiono o rycerzach, jest zwykł bajd — rzekł pewien młody,

niedo wiadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, e nas oszukuj .

Mo liwe, e rycerzy jest ju teraz niewielu — my lały m drzejsze starsze smoki. —

Niewielu, daleko i niegro nych.

Jeden smok szczególnie przej ł si tymi pogłoskami. Nazywano go Chrysophylax

Dives, bo pochodził ze staro ytnego i królewskiego rodu i miał olbrzymie bogactwa. Był
chytry, w cibski, chciwy, dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odwa ny. Nie potrzeba jednak
wielkiej odwagi, eby si nie ba gzów nad rzek , cho by i najbardziej k liwych. Na dobitk
smok był straszliwie głodny.

Tak si stało, e pewnego zimowego dnia, jako na tydzie przed Bo ym

Narodzeniem, Chrysophylax rozpostarł skrzydła i pofrun ł w wiat. Wyl dował bezszelestnie
ciemn noc w samym sercu królestwa dostojnego monarchy Augustusa Bonifaciusa. W
ci gu kilku minut narobił mnóstwo szkody, burz c i pal c domy, po eraj c owce, krowy i
konie.

Działo si to do daleko od wioski Ham, lecz Garm najadł si strachu jak jeszcze

nigdy w yciu. Wybrał si wła nie w tym czasie na dalek wycieczk i licz c na pobła liwo
swego pana o mielił si sp dzi kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z nosem przy
ziemi, w sz c jaki pon tny trop, gdy na zakr cie znienacka uderzył mu w nozdrza inny,
bardzo niepokoj cy zapach. Garm wpadł prosto na koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa,
który dopiero co wyl dował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze aden pies nie zawrócił i nie
pomkn ł w stron domu tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok usłyszał warkni cie,
obejrzał si i sykn ł, lecz Garm był ju daleko. P dził bez tchu przez cał noc, a rankiem,
mniej wi cej w porze niadania, znalazł si w zagrodzie swojego pana.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzykn ł pod kuchennymi drzwiami.
D il wzdrygn ł si na ten psi wrzask. Przypomniał mu on, e ró ne niespodzianki

spadaj na człowieka jak grom z jasnego nieba.

— Agato, wpu psa — powiedział do ony. — A pogłaszcz go kijem.
Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał wybałuszone, j zor wywiesił z pyska.
— Ratuj! — wrzasn ł.
— No, có e tym razem przeskrobał? — spytał D il rzucaj c psu kawałek kiełbasy.

background image

— Nic — wysapał Garm tak przej ty, e nawet nie spojrzał na przysmak.
— Uspokój si , bo ci ze skóry obedr — rzekł gospodarz.
— Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych zamiarów — odparł pies. —

Przypadkiem natkn łem si na smoka i okropnie si zl kłem.

D il zakrztusił si piwem.
— Na smoka? — powiedział. — Niech ci licho porwie, pró niaku, w cibski kundlu.

Kto ci kazał włóczy si po wiecie i spotyka smoki, na dobitk o tej porze roku, kiedy mam
pełne r ce roboty? Gdzie to było?

— Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło Stercz cych Głazów.
— No, to rzeczywi cie bardzo daleko — odetchn ł z ulg D il. — Owszem,

słyszałem, e w tamtych okolicach mieszkaj dziwacy, wszystko mo e si w ród nich
przytrafi . Niech sobie radz sami. Po co mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi!

Garm wybiegł i rozniósł nowin po całej wsi. Nie omieszkał te wspomnie , e jego

wspaniały pan wcale ale to wcale nie przestraszył si smoka.

— Doko czył niadania jak gdyby nigdy nic! - mówił.
Ludzie powychodzili przed domy i wesoło gaw dzi z s siadami o niezwykłym

zdarzeniu.

— Przypominaj si dawne czasy — powiadali. I to wła nie teraz, przed wi tami. W

sam por . Król si ucieszy. B dzie w tym roku miał znów prawdziwy Smoczy Ogon na
deser.

Nazajutrz jednak nadeszły nowe wie ci. Smok, jak mówiono, był szczególnie wielki i

drapie ny. Wyrz dzał okropne szkody.

— Od czego wła ciwie król ma na dworze rycerzy? — zacz li si dziwi ludzie.
Coraz wi cej osób zadawało to pytanie. Z wiosek najbardziej przez smoka

zagro onych przybywali na królewski dwór wysła cy i pytali najgło niej i najbardziej
uporczywie:

— Królu, od czego mamy rycerzy?
Ale rycerze nie rwali si do czynu. Wiadomo o smoku nie doszła przecie do nich

drog urz dow . Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał uroczy cie do działania,
zalecaj c, by si w miar mo no ci pospieszyli. Ku wielkiemu swemu niezadowoleniu prze-
konał si wkrótce, e rycerze w miar mo no ci odwlekaj wypraw i wcale si na ni nie
kwapi .

Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie do po-wa ne argumenty. Po pierwsze

kuchmistrz królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robi zawczasu i ju przygotował

background image

sztuczny Smoczy Ogon. Pewnie by si obraził, gdyby mu w ostatniej chwili dostarczono ogon
prawdziwy. A z zasłu onym dworzaninem trzeba si liczy .

— Nie zale y nam na ogonie! — wołali wysłannicy z zagro onych wiosek. —

Obetnijcie mu tylko łeb, niech nam przestanie szkodzi .

Tymczasem jednak nadeszły wi ta i tak si nieszcz liwie składało, e w dniu

wi tego Jana miał odby si wielki turniej. Rycerze zaproszeni z ró nych krajów zje d ali

do redniego Królestwa, eby współzawodniczy z sob o cenne nagrody. Gdyby przed
zako czeniem turnieju najdzielniejsi miejscowi rycerze wyruszyli na wypraw przeciw
smokowi, dru yna królewska straciłaby szans zwyci stwa. Rozs dek nakazywał odwlec ich
wyjazd.

Potem wi towano Nowy Rok.
A smok tymczasem co noc posuwał si dalej w gł b kraju i co noc przybli ał si do

Ham. W dzie Sylwestrowy mieszka cy wioski ju zobaczyli na widnokr gu łun . ywe
płomienie buchały z lasu, na który opadł smok, o jakie dziesi mil od Ham. Chrysophylax
był bardzo ognistym smokiem, gdy mu humor dopisywał.

Od tego wieczora ludzie zacz li znacz co zerka na D iła i szepta za jego plecami.

Mocno go to denerwowało, lecz udawał, e nic nie spostrzega. Nast pnej nocy smok znowu
si przybli ył o mil czy dwie. Teraz ju D il tak e oburzał si gło no na zachowanie
królewskich rycerzy.

— Chciałbym wiedzie , za co im wła ciwie płac — mówił.
— My by my te chcieli to wiedzie — odrzekli s siedzi. A młynarz dodał:
— Podobno niektórzy ludzie otrzymuj godno rycersk za zasługi. B d co b d

nasz Aegidius jest prawie rycerzem. Czy król nie przysłał mu listu z czerwon piecz ci i
miecza?

— Miecz to jeszcze nie wszystko — odparł D il. — O ile mi wiadomo, na rycerza

trzeba by uroczy cie pasowanym. Zreszt ja mam i bez tego pełne r ce roboty.

— Król z pewno ci ch tnie by ci na rycerza pasował — rzekł młynarz — gdyby go

o to poprosi . Tote poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za pó no.

— Dzi kuj — odparł D il. — Nie dla takich jak ja rycerskie ostrogi. Jestem chłopem

i tym si szczyc ; prostym, uczciwym człowiekiem, a na dworze, jak powiadaj ,
uczciwym ludziom wcale si nie szcz ci. Bardziej by ty si nadał, s siedzie młynarzu.

Proboszcz u miechn ł si — ale nie z odpowiedzi D ila, bo D il i młynarz przy

ka dej sposobno ci przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to mówiono w Ham,
“nieprzyjaciółmi od serca". Proboszcz u miechn ł si , poniewa ucieszyła go pewna my l,

background image

która, wła nie w tym momencie za witała mu nagle w głowie.! Na razie jednak nic nie
powiedział. Młynarz natomiast mniej był uradowany i skrzywił si kwa no.

— e z ciebie człowiek prosty, to pewne, a e uczciwy... mo liwe — rzekł. — Ale czy

koniecznie trzeba udawa si na dwór i przyjmowa rycerskie ostrogi eby ubi smoka? Nie
dawniej jak wczoraj słyszałem z własnych ust naszego zacnego Aegidiusa, e wystarczy
odwaga. A odwagi na pewno naszemu Aegidiusowi nie brak, ma jej wi cej ni niejeden
pasowany rycerz.

Na to zaraz podniósł si ogólny krzyk:
— Pewnie e tak! Prawda! Niech yje bohater z Ham!
D il wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał si , e sława nakłada na człowieka

ci kie obowi zki i nara a na wielkie kłopoty. Kopn ł psa i schował miecz do kredensu.
Dotychczas or wisiał dumnie nad kominkiem.

Nazajutrz smok był ju w s siedniej wsi, zwanej po łacinie Quercetum, co w

pospolitym j zyku znaczy D browa. Po arł tam nie tylko kilka krów i owiec, lecz równie
par dziatek, a ponadto miejscowego proboszcza. Ksi dz bowiem nieopatrznie usiłował go
nawróci ze złej drogi. Teraz ju wszyscy mieszka cy Ham z proboszczem na czele
gromadnie przybyli na pagórek i stan li przed D ilem.

— Wszystkie oczy na ciebie s zwrócone — powie-dzieli i otoczyli go w kr g,

wpatruj c si w niego dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak burak nad rud broda.

— Kiedy wyruszasz? — pytali.
— Dzisiaj nie mog , słowo daj — odparł. — Mam piln robot w oborze, a pastuch

le y chory. Zastanowi si jednak nad t spraw , przyrzekam wam.

Ludzie rozeszli si , lecz gdy wieczorem gruchn ła wiadomo , e smok znowu

posun ł si bli ej, wrócili.

- Wszystkie oczy na ciebie s zwrócone, zacny Aegidiusie — powiedzieli.
— Doprawdy — rzekł D il — w tej chwili strasznie mi to nie na r k . Kobyła okulała,

owce zacz ły si koci . Zajm si t spraw , jak tylko b d mógł.

Ludzie znowu si rozeszli, ale ju troch szemrz c! i mrucz c. Młynarz miał si

szyderczo. Proboszcz tylko został, nie dał si niczym zniech ci . Sam wprosił si na kolacj i
przy stole pozwalał sobie na wyra ne przytyki. Spytał nawet, gdzie podział si miecz, i
koniecznie chciał go obejrze .

Miecz le ał w kredensie na półce, a tak był długi, e ledwie si na niej mie cił. Kiedy

D il go wyj ł, w okamgnieniu wyskoczył z pochwy, któr gospodarz jak oparzony
wypu cił z r k. Proboszcz zerwał si z miejsca przewracaj c kufel piwem. Ostro nie

background image

chwycił miecz i usiłował go z powrotem wsun do pochwy, miecz jednak stawiał opór,
a kiedy ksi dz cofn ł dło z r koje ci — wyskoczył znowu.

— Patrzcie pa stwo co za cuda! — powiedział proboszcz i zacz ł ogl daj uwa nie

zarówno pochw jak kling . Ksi dz był uczonym człowiekiem, ale D il ledwie sylabizował, i
i tylko du e litery. Nawet własne nazwisko odczytywał z trudem. Dlatego te nie zwrócił
nigdy uwagi na dziwaczne znaki niewyra nie rysuj ce si na pochwie i ostrzu. Co do
królewskiego zbrojmistrza, ten był tak oswojony z ró nymi napisami runicznymi, imionami i
wszelkimi godłami czy zakl ciami na mieczach i sztyletach, e nie łamał sobie nad nimi
głowy. Uwa ał zreszt , e s to sprawy przedawnione.

Proboszcz przygl dał si mieczowi długo i marszczył brew. Spodziewał si znale

na pochwie lub ostrzu jakie napisy, ta wła nie my l tak go poprzedniego dnia ucieszyła, teraz
jednak był zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z nich nie rozumiał.

— Na pochwie jest napis, a na ostrzu tak e dostrzegam jakie ... powiedzmy: znaki —

rzekł.

— Doprawdy? — zdziwił si D il. — A co te one mówi ?
— U yto staro ytnego alfabetu i barbarzy skiego j zyka — odparł ksi dz, eby

zyska na czasie. — Trzeba si temu dokładniej przyjrze .

Poprosił o u yczenie mu miecza na noc, a D il zgodził si z niekłaman

przyjemno ci .

Wróciwszy na plebani proboszcz ci gn ł z półek mnóstwo m drych ksi g i l czał

nad nimi do pó nej nocy. Nazajutrz rozeszła si wiadomo , e smok znowu przybli ył si do
wioski. Mieszka cy Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a kto miał gł bok
piwniczk , krył si w niej dygoc c przy łojówce.

Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i przemykaj c od domu do domu szeptał przez

dziurk od klucza lut przez szpar w drzwiach słowa pociechy, dziel c z ka dym, kto go
chciał słucha , swoim odkryciem.

— Nasz zacny Aegidius — mówił — jest z łaski króla wła cicielem sławnego miecza,

który po łacinie zwie si Caudimordax, a w naszych pie niach ludowych — Gryzi-ogon.

Na d wi k tego imienia wiele drzwi odemkn ło z powrotem. Ludzie znali sław

Gryzi-ogona, bo ten nale ał ongi do Bellomariusa, najznakomitszego pogromcy smoków w
dziejach

redniego Królestwa. Niektórzy historycy dowodzili nawet, e jest on

prapradziadem po k dzieli obecnego władcy. Kr yło o nim mnóstwo legend i pie ni,
zapomnianych wprawdzie na królewskim dworze, lecz ywych w ród ludu.

background image

— Tego miecza — mówił proboszcz — nie sposób utrzyma w pochwie, je eli w

promieniu dziesi ciu mil znajduje si smok. Caudimordax w r ku dzielnego człowieka
da rad najgro niejszej nawet bestii. Nowa otucha wst piła w serca. Ten i ów otwierał ju
okna, a niektórzy wytykali nawet głowy. W ko cu ksi dz namówił kilku s siadów, eby z
nim razem uda si na pagórek, do D ila. Ale naprawd ochoczo szedł jedynie młynarz.
Gotów był narazi si na ka de niebezpiecze stwo, byle zobaczy , jak b dzie si wił D il
przyparty przez gromad do muru.

Wspi li si na pagórek, chocia nie mo na zaprzeczy e zerkali l kliwie ku

północnym brzegom rzeki. Smoka wszak e nie było nigdzie wida ani słycha . Mo e spał
na arłszy si po gardłodziurki w okresie wi t.

Proboszcz — a zaraz po nim tak e młynarz — zapukał do drzwi D ila. Nikt si w

domu nie odezwał, w zakołatali po raz wtóry gło niej. Wreszcie gospoda stan ł w progu.
Twarz miał bardzo czerwon . D il bowiem tak e czuwał do pó na w noc, poci gaj c przez
cały czas mocne piwo, a rano, gdy si przebudził, znowu chwycił za kufel.

S siedzi otoczyli D ila w kr g i przekrzykuj c jeden drugiego tytułowali go Zacnym

Aegidiusem, M nym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym Rolnikiem, Dum Wsi i
Bohaterem Kraju. Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-ogonie, mieczu, który nie
chce bezczynnie rdzewie w pochwie, powtarzali: mier lub Zwyci stwo, Chwała
Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra Ogółu — a biednemu D ilowi zakr ciło si od
tego gadania w głowie.

— Uspokójcie si wreszcie! Mówcie po kolei — rzekł, gdy w ko cu zdołał wtr ci

słowo. — O co chodzi? Pami tajcie, e mam od rana pełne r ce roboty.

Powierzono wi c ksi dzu wyja nienie sprawy w imieniu gromady. Młynarz doczekał

si uciechy, której tak bardzo pragn ł, bo D ila dosłownie przypierano do muru. Ale rzecz
wzi ła zgoła inny obrót, ni si młynarz spodziewał. Po pierwsze D il wypił przedtem
niemało mocnego piwa. Po drugie zacz ła go nagle rozpiera niezwykła duma i m stwo,
odk d si dowiedział, e posiada nie byle miecz, ale sławnego Gryzi-ogona. Za lat
chłopi cych przepadał za pie niami i legendami o Bellomariusie i póki nie nabrał rozumu,
marzył, eby mie własny czarodziejski i bohaterski or . Teraz nagle zapałał ochot ,

eby z Gryzi-ogonem u boku ruszy na bój ze smokiem. Tak si jednak przyzwyczaił zawsze

o wszystko targowa , e i tym razem spróbował przynajmniej uzyska zwłok

— Co takiego? — rzekł. — Mam rusza na smoka? W tych starych portkach i w

kapocie? O ile mi wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mie jak zbroj . A adnej zbroi w
moim domu nie ma, za to wam z

background image

Wszyscy musieli przyzna , e to wa ny kłopot. Posłali co pr dzej po kowala. Kowal

przyszedł i pokr cił głow . Był to niemrawy, ponury człowiek, którego we wsi przezywano
kpi co “Pociech ", naprawd jednak zwał si Fabricius Cunctator. Nigdy przy robocie nie
pogwizdywał, chyba e zdarzyła si jaka kl ska, dajmy na to przymrozek w maju, któr
wyprorokował. . Poniewa stale prorokował wszelkie mo liwe nieszcz cia, nie mogło si
zdarzy nic złego, czego by Pociecha z góry nie przepowiedział i nie uznał potem za
potwierdzenie swojej nieomylno ci. Nic te innego nie cieszyło go w yciu. Oczywi cie
niech tnie przykładał r ki do za egnywania niebezpiecze stw i dlatego teraz te kr cił tylko
głowa.

— Zbroi nie mo na zrobi z niczego — powiedział. — Zreszt nie nale y to do

mojego fachu. Zwró cie si lepiej do stolarza, eby wystrugał Aegidiusowi tarcz z drewna.
Co prawda niewiele mu to pomo e, bo smok jest, jak wida , bardzo ognisty.

Wszystkim twarze si wydłu yły, lecz młynarz postanowił sobie, e albo wy le D ila

na bój ze smokiem, albo — je eli D il si oprze namowom — rozbije jego sław jak ba k
mydlan . Nie dał si wi c tak łatwo odwie od swoich planów.

— A mo e by mu sporz dzi kolczug ? — zaproponował. — Kolczuga stanowiłaby

dobr ochron , nie zale y te nam na tym, eby była pi kna. Chodzi przecie o powa n
walk , nie o dworskie popisy. Z pewno ci masz, kochany Aegidiusie, jaki stary skórzany
kaftan. W ku ni s stosy ogniw i kółek elaznych z ró nych ła cuchów. Sam mistrz Fabricius
mo e nawet nie wie, ile tego dobra nagromadziło si z czasem.

— Mówisz jak lepy o kolorach — odparł kowal, odzyskuj c znowu humor. — Je eli

chcecie prawdziwej kolczugi, nie mog si podj tej roboty. Trzeba zr czno ci krasnoludów,

eby ka de male kie kółeczko dopasowa i doczepi do czterech s siednich. Nawet gdybym

umiał tego dokona , zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu b dziemy ju wszyscy w
grobach albo w brzuchu smoka.

Ludzie załamali r ce w rozpaczy, a kowal rozpromienił si z rado ci. Lecz gromada

zbyt była przera ona, eby wyrzec si od razu planu podsuni tego przez młynarza. Do niego
wi c zwrócono si o rad .

— Słyszałem — rzekł młynarz — e za dawnych czasów, je li kogo nie sta było na

sprowadzenie pi knej zbroi z południowych krajów, naszywał po prostu stalowe kółka na
skórzany kaftan i zadowalał si takim pancerzem. Spróbujmy sporz dzi co w tym rodzaju.
D il wydobył stary kaftan skórzany, a kowal musiał co, tchu wraca do ku ni. Ludzie
przeszperali wszystkie k ty, przewrócili zwały elastwa, a znale li pod nimi stos drobnych,
zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych przed laty od takiego wła nie kaftana, o

background image

jakim młynarz wspominał. W miar jak witała nadzieja, e przedsi wzi cie mo e si uda ,
kowal pochmurniał coraz bardziej, musiał jednak wzi si ostro do roboty, przebiera i
czy ci elazne kółka. Kiedy z wielk satysfakcj oznajmił, e nie starczy ich na szerokie
plecy i pier D ila, gromada kazała mu porozkuwa stare ła cuchy i spłaszczy młotem
ogniwa na jak najzgrabniejsze pier cionki.

Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana, wi ksze i grubsze — na plecach, a e

pop dzany przez wszystkich kowal dorzucał wci nowe, wzi li od D ila par zniszczonych
spodni i naszyli je równie kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce w najciemniejszym
zakamarku ku ni elazny czerep starego hełmu, polecił wi c szewcowi obci gn go skór
jak najstaranniej. Zaj ła im ta robota czas do wieczora, a nazajutrz tak e, wi c chocia była to
wigilia Trzech Króli, nikt nie my lał o wi towaniu. D il tylko uczcił uroczysto zwi kszon
ilo ci piwa. Smok na szcz cie spał, zapominaj c na razie i o głodzie, i o mieczach.

W dzie Trzech Króli gromada ruszyła o wicie na pagórek, nios c z sob przedziwne

dzieło zbiorowego wysiłku. D il oczekiwał tych go ci. Teraz ju nie miał adnej wymówki.
Wło ył naszyty elaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz u miechn ł si zło liwie. Z
kolei D il wzuł buty z cholewami i przypi ł do nich ostrogi, a wreszcie nakrył głow hełmem
obci gni tym w skór . W ostatniej chwili namy lili si i wcisn ł na hełm swój stary filcowy
kapelusz, a na zbroj narzucił obszerny płaszcz.

— Po co to robisz? — spytali s siedzi.
— Jak e! Czy wyobra acie sobie, e smoka podchodzi si brz cz c i dzwoni c na trzy

mile jak dzwon z Canterbury? Na mój rozum lepiej nie ostrzega go z daleka; i tak z
pewno ci spostrze e mnie za wcze nie. Hełm to przecie wyzwanie do walki. Je eli smok
zobaczy zza płotu tylko mój kapelusz, pewnie pozwoli mi podej blisko, zanim si zacznie
awantura.

Kółka naszyte na kaftanie lu no i tak, e jedno zachodziło na drugie, brz czały

rzeczywi cie bardzo gło no. Płaszcz narzucony na wierzch tłumił nieco hałas, ale D il
wygl dał w tym dziwnym stroju do miesznie. Nikt mu jednak tego nie powiedział. Z
pewnym trudem przyjaciele dopi li pas na jego brzuchu i zawiesili mu u boku pochw od
miecza, samego Gryzi-ogona musiał D il dzier y w r ku, bo inaczej ni przemoc nie dawał
si w pochwie utrzyma .

Potem D il przywołał psa. Na swój sposób był sprawiedliwym panem.
— Garm, pójdziesz ze mn — rzekł. Pies zawył.
— Ratuj, ratuj! — krzykn ł.

background image

— Przesta szczeka — powiedział D il — bo ci wygarbuj skór lepiej ni smok.

Znasz zapach tego gada i mo esz si chocia raz w yciu na co przyda .

Przywołał te D il swoj siw kobyłk . Spojrzała na pana wymownie i prychn ła na

widok ostróg. Pozwoliła si jednak dosi

i ruszyli, wszyscy troje do markotni. Kiedy

kłusowali przez wie , ludzie klaskali wiwatowali, lecz przewa nie zza okien. kobyła starali
si nadrabia min . Garm jednak, nie ywi c przesadnych ambicji, kulił ogon pod siebie i
biegł chyłkiem.

Min wszy wie przeprawili si po mo cie za rzek . Ledwie znale li si poza

zasi giem ludzkich oczu, zwolnili kroku. Posuwali si teraz st pa, lecz i tak znacznie
szybciej, ni sobie yczyli, przekroczyli granice pól D ila i innych gospodarzy z Ham i dotarli
w okolice nawiedzone przez smoka. wiadczyły o tym połamane drzewa, wypalone

ywopłoty, spopielała trawa i złowroga cisza.

Sło ce przypiekało i D il miał wielk ochot pozby si chocia cz ci ci kiego

rynsztunku, lecz nie miał tego zrobi . Ogarn ły go te w tpliwo ci, czy nie prze-brał miary
wypijaj c tak du o piwa na wyjezdnym. “Ładnie ko cz wi ta — my lał. — A co gorsza,
je li nie b d miał wyj tkowego szcz cia, zako cz tym sposobem nie tylko wi ta, lecz i
marny ywot".

Otarł pot z czoła wielk chustk — zielon , bro Bo e nie czerwona, bo kto mu

powiedział, e czerwony kolor dra ni smoki.

Smoka jednak nie spotkał. Na pró no kr cił si po wszystkich drogach i cie kach, a

nawet na przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm oczywi cie nie zdał si na nic. Dreptał
tu za kobyłka i ani my lał w szy tropów.

Wreszcie znale li si na kr tej drodze, gdzie nie było wida ladów zniszczenia i

panował, jak si zdawało błogi spokój. Ujechali ni z pół mili i D il dochodził do wniosku, e
wła ciwie zrobił ju wszystko, co do niego nale ało i czego wymagała jego sława. Utwierdził
si wła nie w przekonaniu, e dalej i dłu ej nie warto smoka szuka i mo na z czystym
sumieniem zawróci domu na obiad. Przyjaciołom postanowił oznajmi , e bestia na sam
jego widok uciekła w popłochu. Tak rozmy laj c wyjechał nagle zza ostrego zakr tu,..

Przed nim le ał smok. Gniot c olbrzymim cielskiem ywopłot, wyci gn ł straszliwy

łeb na rodek drogi i spał smacznie.

— Ratuj! — wrzasn ł Garm i umkn ł.
Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a D il fikn ł kozła nad jej głow i padł na wznak

prosto w przydro n kału . Kiedy otworzył oczy, stwierdził, e smok zbudził si i patrzy na
niego uwa nie.

background image

— Dzie dobry — rzekł smok. — Zdaje mi si , e jeste zaskoczony.
— Dzie dobry — odparł D il. — Zgadłe .
— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy

usłyszał brz k zbroi padaj cego na ziemi D ila. — Wybacz, e zapytam,, czy przypadkiem
nie mnie wła nie szukałe .

— Co znowu! — zaprzeczył D il. — Któ mógł si ciebie spodziewa w tym

miejscu? Wybrałem si tak sobie, na przeja d k .

To mówi c D il gramolił si pospiesznie z kału y i wycofywał ku swojej kobyłce,

która ju uspokojona skubała jak gdyby nigdy nic przydro n traw .

— A wi c spotkali my si szcz liwym trafem — rzekł smok. — Cała przyjemno

po mojej stronie. Jak widz , masz na sobie od wi tne ubranie. Pewnie taka teraz u was nowa
moda, co?

Spadaj c z siwki D il zgubił kapelusz, a poły płaszcza rozchyliły si szeroko. Lecz

D il ju si nie usiłował kry .

— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, e pojad za psem. Pogonił za królikiem,

je li si nie myl .

— Mylisz si — rzekł Chrysophylax oblizuj c wargi, co robił zawsze, kiedy go co

ubawiło. — Pies b dzie w domu znacznie wcze niej ni ty. Bardzo jednak prosz , jed , gdzie
masz ochot , szanowny panie... panie... Przepraszam, nie znam twego nazwiska.

— Ja tak e nie znam twojego — odparł D il — i nie jestem go ciekawy.
— Twoja wola — rzekł Chrysophylax i znów oblizał wargi, udaj c przy tym, e

zamyka oczy. Miał złe serce — jak zwykle smoki — lecz nie bardzo odwa ne; to tak e
mi dzy smokami cz sto si zdarza. Lubił je , ale wolał zdobywa obiad bez walki. Jednak e
po długiej drzemce wrócił mu apetyt. Proboszcz z D browy okazał si do łykowaty,
Chrysophylax od bardzo dawna nie miał ju w pysku smacznego, tłustego człowieka.

Postanowił wi c teraz skorzysta z okazji, czekał tylko na chwil roztargnienia tego

głupiego grubasa.

Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak si smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z

przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapa si na siodło. Kobyłka wszak e miała inne
plany. Wierzgała i kopała, nie pozwalaj c si dosi

. Smok trac c cierpliwo spr ył si ju

do skoku.

— Przepraszam — rzekł — czy mi si zdaje, czy co ci upadło?
Stary, znany podst p, ale w tym wypadku skuteczny. D il bowiem rzeczywi cie co

zgubił. Padaj c wypu cił z r ki Caudimordaksa — czyli mówi c pro ciej Gryzi-ogona —

background image

który le ał dotychczas przy drodze. D il schylił si , eby go podnie , i w tym momencie
smok skoczył. Lecz Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie si znalazł w gar ci D ila,
wyrwał si naprzód i jak błyskawica mign ł tu przed oczyma smoka.

— Ej e! — powiedział smok staj c w miejscu jak wryty. — Co ty tam masz?
— Drobiazg — odparł D il. — Po prostu Gryzi-ogona, którego dostałem od króla w

podarunku.

— Pomyliłem si — rzekł smok. — Bardzo ci przepraszam! — Przywarł plackiem

do ziemi, a w D ila na ten widok nowy duch wst pił. — Swoj drog , nieładnie ze mn
post piłe .

— Nieładnie? — spytał D il. — Dlaczego? I dlaczego miałem z tob ładnie

post powa ?

— Zataiłe przede mn swoje szlachetne nazwisko i udałe , e spotkali my si

przypadkiem. A przecie jeste niew tpliwie rycerzem, i to bardzo wysokiego rodu. Dawniej,
szanowny panie, istniał zwyczaj, e w podobnych okazjach rycerze wymieniali najpierw
wszystkie swoje tytuły i wyzywali przeciwnika uroczy cie na pojedynek.

— Mo e taki zwyczaj istniał, a mo e nawet dotychczas istnieje — odparł D il, coraz

bardziej z siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny, królewski smok czołga si w
prochu, ma prawo do pewnej dumy. — Ale znowu si mylisz, stary gadzie. Nie jestem
rycerzem. Nazywam si Aegidius i jestem gospodarzem z Ham. Nie cierpi natr tów na
swoich polach. Strzelałem ju z mojego garłacza do olbrzymów, chocia mniej szkody
wyrz dzali ni ty, lecz ich tak e nie niło mi si wyzywa uroczy cie na pojedynek.

Smok bardzo si stropił. “Diabli nadali tego olbrzyma — pomy lał. — Okłamał mnie

łajdak. Co teraz zrobi z tym zuchwałym chłopem, który w dodatku ma taki błyszcz cy i
napastliwy miecz w gar ci?"

Nic podobnego nigdy mu si jeszcze nie zdarzyło.
— Nazywam si Chrysophylax — przedstawił si . Chrysophylax Bogaty. Czym mog

słu y , zacny panie? — spytał przymilnie, zerkaj c spod oka na miecz i łami c sobie głow ,
jak by tu unikn starcia.

— Usłu ysz mi najlepiej, je eli wyniesiesz si st d co pr dzej, kostropaty gadzie —

odrzekł D il, równie łami c sobie głow , jak by tu unikn starcia. — Jednego tylko chc :

eby mi zszedł z oczu. Precz, wracaj do swojej brudnej nory!

I D il post pił krok naprzód, wymachuj c r kami, jakby straszył wrony. To

wystarczyło, eby rozp ta Gryzi-ogona. Błysn ł, zafurczał w powietrzu, spadł i r bn ł
smoka w nasad prawego skrzydła, a pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od wstrz su.

background image

Oczywi cie gdyby D il miał poj cie o wła ciwych sposobach walki ze smokami,
wymierzyłby w jakie bardziej wra liwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił wszak e co mógł w
niedo wiadczonych r kach. Cios był i tak dla smoka dotkliwy, pozbawił go na wiele dni
władzy w skrzydle. Poderwał si , chc c ulecie , lecz opadł bezradnie. D il natomiast skoczył
teraz na siodło bez trudu. Smok pu cił si biegiem. Siwa kobyłka za nim. Smok zmykał
galopem przez pole, sapi c i chrapi c. Siwa kobyłka za nim. D il ryczał i pokrzykiwał jak
widz na wy cigach. I wci wymachiwał mieczem. Smok im pr dzej biegł, tym bardziej tracił
głow . A siwa kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała mu wci po pi tach.

Tak mkn li po drogach, przesadzaj c ywopłoty, na przełaj polami, w bród przez

rzeki. Smok dymił, ryczał, biegł na o lep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli most prowadz cy
do wsi Kam, jak grzmot przemkn li po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli w główn ulic
wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i przył czył si teraz do pogoni.

Wszyscy mieszka cy wsi cisn li si do okien, niektórzy nawet wdrapywali si na

dachy. Jedni miali si , inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w blachy, w patelnie i w kotły
albo d li w rogi, fujarki i gwizdki. Proboszcz kazał bi w dzwony. Podobnego ruchu i zgiełku
od stu lat w Ham nie widziano.

Wreszcie na placu przed ko ciołem smok skapitulował. Padł dysz c ci ko po rodku

drogi. Garm zbli ył si i obw chiwał mu ogon, lecz Chrosophylax wyzbył si ju resztek
wstydu.

— Dobrzy ludzie, m ny wojowniku! — wysapał, gdy nadjechał D il, a wszyscy

mieszka cy Ham zgromadzili si wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej odległo ci), uzbrojeni w
widły, kije i pogrzebacze. — Dobrzy ludzie, nie zabijajcie mnie! Jestem bardzo bogaty.
Zapłac za wszelkie szkody, które wyrz dziłem. Ponios koszty pogrzebu ofiar, a w
szczególno ci proboszcza z D browy; zafunduj mu pi kny pomnik, chocia był doprawdy
do łykowaty. Ka dy z was dostanie hojny podarek, je eli pozwolicie mi pój do mego
domu, gdzie trzymam swoje skarby.

— Ile? — spytał D il.
— Zastanówmy si — odparł smok, szybko rachuj c w my lach. Tłum wydał mu si

troch zbyt liczny. — Trzyna cie szylingów i osiem pensów na osob .

— arty! — powiedział D il. — Kpiny! — powiedzieli ludzie. — Bzdura! —

szczekn ł pies.

— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny — zaproponował smok.
— A psom? — spytał Garm.
— Mów dalej — rzekł D il. — Słuchamy.

background image

— Dziesi funtów i sakiewka srebra na osob , złote obro e dla psów — rzekł mocno

ju zaniepokojony Chrysophylax.

— Zabi go! — rykn ł tłum, trac c wreszcie cierpliwo .
— Worek złota dla ka dego, a dla dam brylanty? — skwapliwie zaofiarował

Chrysophylax.

— Teraz ju gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za mało — powiedział D il.
— O psach znowu zapomniałe — rzekł Garm.
— Jakiej wielko ci b d worki? — pytali m czy ni.
— Po ile brylantów? — chciały wiedzie kobiety.
— Bójcie si Boga! — j kn ł smok. — Zrujnujecie mnie do szcz tu.
— Zasłu yłe sobie na to — rzekł D il. — Wybieraj, co wolisz straci : maj tek czy

ycie.

I machn ł Gryzi-ogone: a smok skulił si na ziemi;
— Pr dzej! Namy l si pr dzej! — krzyczeli ludzie, nabieraj c odwagi i podchodz c

coraz bli ej.

Cłirysophylax przymkn ł oczy niby w skupieniu, lecz naprawd trz sł si ze miechu,

tak jednak skrycie, e nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go bawi . Ludzie najwidoczniej
spodziewali si wiele na nim skorzysta . Nie mieli poj cia o zwyczajach i podst pach
wielkiego zepsutego wiata; w całym królestwie nie było człowieka, który by miał jakie
praktyczne do wiadczenie w stosunkach ze smokami i znał ich chytro . Chrysophylax
oddychał coraz swobodniej i my lał coraz ja niej. Oblizał wargi.

— Powiedzcie swoj cen — rzekł.
Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał si z zainteresowaniem. Jeden tylko głos

m cił jego spokój: głos kowala.

— Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapami tajcie moje słowa — prawił kowal. —

Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, e gad nie wróci. Zreszt tak czy owak nie wyniknie z tej
historii nic dobrego.

— Mo esz si wył czy z ogólnej umowy, je eli ci si nie podoba — odparli mu na to

s siedzi i dalej spierali si mi dzy sob , nie zwracaj c wiele uwagi na smoka.

Chrysophylax podniósł łeb. Mo e namy lał si , czy zaatakowa znienacka tłum, czy

te wymkn si cichcem korzystaj c z zamieszania — w ka dym razie musiał si tych
zamiarów co pr dzej wyrzec. D il wprawdzie uł w zadumie jak trawk , lecz Gryzi-ogona
trzymał w gar ci i smoka ani na sekund z oczu nie spuszczał.

background image

— Nie wa si ruszy — powiedział — bo jak ci r bn , to ci nawet góra złota nie

pomo e.

Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada wypchn ła naprzód proboszcza, eby

przemówił w jej imieniu. Ksi dz stan ł u boku D ila.

— Nikczemny gadzie — rzekł. — damy, eby przyniósł tu, na to miejsce, cały

swój maj tek nabyty z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym wszystkie straty, a
potem reszt rozdzielimy sprawiedliwie mi dzy siebie. Wówczas dopiero, je li przysi gniesz,

e nigdy wi cej nie napadniesz naszego kraju ani te adnego innego potwora do napa ci nie

podjudzisz, pozwolimy ci odej do twego domu z głow i ogonem. Teraz zło ysz przysi g ,

e wrócisz z okupem, a zaklniesz si na takie pot gi, e nawet twoje smocze sumienie nie

o mieli si im sprzeniewierzy ,

Chrysophylax, eby tym lepiej oczy im zamydli , udał, e si waha. Ronił z alu nad

strat maj tku łzy tak gor ce, e rozlewaj c si w kału e na drodze kipiały i parowały.
Zaprzysi gł uroczy cie, kln c si na przedziwne i straszliwe pot gi, e stawi si niezawodnie
z całym swoim skarbem w dzie wi tych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni: termin
oczywi cie za krótki na tak dalek podró i nawet nie uczeni geografii wie niacy powinni byli
to wiedzie . Jednak e nikt nie zaprotestował, pozwolono smokowi odej , a mieszka cy wsi
odprowadzili go a do mostu.

— Do zobaczenia! — zawołał ju z drugiego brzegu. — Z pewno ci b dziemy do

siebie t skni .

— My do ciebie z pewno ci ! — odkrzykn li ludzie.
Post pili oczywi cie bardzo niem drze. Ka da inna istota po zło eniu tak uroczystej

przysi gi miałaby skrupuły i l kałaby si , e łami c wiar ci gnie na siebie okropne
nieszcz cia, ale smok w ogóle nie miał sumienia. Pewnie, pro ci ludzie nie mogli o takie
kalectwo podejrzewa stwora b d co b d wielkiego rodu, dziwne jednak, e proboszcz,
który tyle uczonych ksi g w yciu przeczytał, równie si tego nie domy lił. Mo e si zreszt
domy lił. Jako gramatyk niew tpliwie ja niej przewidywał przyszło ni inni ludzie.

Kowal wracaj c do ku ni kr cił głow .
— Złowró bne imiona — mruczał. — Hilary i Felix!
A w uchu wierci. — Bo Hilary w pospolitym j zyku znaczy: wesoły, a Feliks:

szcz liwy.

Król oczywi cie wkrótce dowiedział si o całym zdarzeniu. Wie jak płomie

szerzyła si po kraju, a prze-chodz c z ust do ust nabierała po drodze tym ywszych kolorów.
Król bardzo si ni zainteresował z wielu powodów, w ród których niemał rol odgrywały

background image

wzgl dy finansowe. Tote postanowił uda si we własnej osobie do wsi, w której działy si
tak niezwykłe rzeczy.

W cztery dni po odej ciu smoka wjechał przez most do Ham na białym rumaku,

otoczony wit rycerzy, z tr baczami i ogromnym taborem. Mieszka cy wsi w od wi tnych
ubraniach ustawili si szpalerem wzdłu głównej ulicy na powitanie monarchy. Orszak
zatrzymał si na placu przed ko ciołem. D il, gdy go przedstawiano królowi, przykl kł, lecz
władca kazał mu wsta i nawet poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali, e nie
widz tej poufało ci.

Potem król zwołał cał wie na rozległe pastwisko D ilowe nad rzek , a gdy si

wszyscy zgromadzili — wł cznie z Garmem, który uznał, e jego te ta sprawa dotyczy —
Augustus Bonifacius rex et basileus raczył łaskawie wygłosi przemówienie.

Wytłumaczył dobitnie, e maj tek poganina Chrysophylaksa w cało ci nale y do

niego, jako do władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do zwierzchnictwa równie
nad krain górsk (były bowiem sporne), lecz stwierdził, e “w ka dym razie nie ma
w tpliwo ci, i gad ów ukradł ongi naszym przodkom to wszystko, co dzi posiada. Ale e
jeste my, jak powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i wspaniałomy lni, nie pozostawimy
naszego zacnego lennika Aegidiusa bez nagrody; ka dy te z naszych wiernych poddanych z
tej wsi otrzyma jaki dowód naszego uznania, nikogo nie pominiemy, od proboszcza do
najmniejszego dziecka. Wioska Ham uradowała bowiem nasze królewskie serce.

Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny zachował staro ytne cnoty naszego

plemienia".

Rycerze tymczasem rozmawiali mi dzy sob o najnowszych fasonach kapeluszy.
Król nie opu cił po tym przemówieniu wioski. Rozbił obóz na D ilowym polu i

oczekuj c dnia czternastego stycznia za ywał wraz z dworem przyjemno ci, jakich mogła
dostarczy skromna wie , odległa o wiele mil od stolicy. wita królewska w ci gu trzech dni
ogołocił; wie doszcz tnie z chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go mi sa, a tak e wysuszyła
do dna wszystkie beczki z piwem. Po czym zacz ła szemra na sk pe wy ywi nie. Król
jednak za wszystko płacił hojnie kwitami obiecuj c ich wymian w pa stwowej kasie na
gotówk ; liczył bowiem, e jego skarbiec wkrótce si napełni Mieszka cy Ham, nic nie
wiedz c o rzeczywistym stanie królewskiego skarbca, przyjmowali kwity z wielkim
zadowoleniem.

Nadszedł czternasty stycznia, dzie wi tych Hilarego i Feliksa. Wszyscy od witu

byli na nogach. Rycerze przywdziali zbroje. D il ubrał si w swoj kolczug domowej roboty,
co wywołało drwi ce u miechy w gronie rycerstwa, lecz król poskromił je jednym

background image

zmarszczeniem brwi. D il przypasał te miecz. Gryzi-ogon potulnie wsun ł si do pochwy i
wcale si z niej nie wyrywał. Proboszcz popatrzył na niego uwa nie i pokiwał głow ,
szepcz c co sam do siebie. Kowal roze miał si w głos. Nadeszło południe. Ludziom z
przej cia nawet obiadu si odechciało. Popołudnie wlokło si ospale. Gryzi-ogon w dalszym
ci gu wcale nie zdradzał ch ci wyskoczenia z pochwy. Czatuj cy na wzgórzu wartownicy i
mali chłopcy, którzy na ochotnika wdrapali si na najwy sze drzewa, daremnie wyt ali oczy:
ani na ziemi, ani na niebie aden znak nie zwiastował zbli ania si smoka.

Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom dopiero z zapadni ciem wieczoru,

kiedy gwiazdy błysn ły na firmamencie, po raz pierwszy za witało podejrzenie, e mo e
smok od pocz tku nie zamierzał dotrzyma obietnicy. Wspominaj c jednak uroczyst
przysi g , nie tracili mimo wszystko nadziei. Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony
dzie min ł, ludzi ogarn ło zniech cenie. Tylko kowal był w siódmym niebie.

— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie przekonał gromady.
— B d co b d gad był ci ko ranny — zauwa ył kto .
— I termin wyznaczyli my za krótki — stwierdził inny. — Do gór kawał drogi, a on

przecie d wiga niemałe ci ary. Mo e musiał szuka pomocników.

Lecz min ł nast pny dzie , potem drugi. Resztka nadziei rozwiała si

ostatecznie. Król wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje wyczerpały si we wsi,
królewska wita narzekała ju gło no. Rycerze t sknili do dworskich wygód i
przyjemno ci. Ale król bardzo potrzebował pieni dzy.

Po egnał si z wiernymi poddanymi krótko i w złowato. Połow wydanych

poprzednio kwitów uniewa nił. D ila potraktował chłodno, ledwie mu kiwn ł głow .

— Wkrótce otrzymacie nasze dalsze rozporz dzenia — rzekł i odjechał wraz z

rycerzami i tr baczami.

Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali si , e lada dzie król zaprosi Aegidiusa do

stolicy, eby go pasowa na rycerza. Rzeczywi cie w tydzie pó niej nadeszło pismo, lecz
zupełnie innej tre ci. Był to list w trzech kopiach: jedn wysłaniec wr czył D ilowi, drug
proboszczowi, a trzeci przybił na drzwiach ko cioła. Prawd mówi c wystarczyłby jeden
list do proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał rozszyfrowa niewyra nych zawijasów
dworskiego skryby, dla prostych ludzi równie niepoj tych jak łacina uczonych.
Proboszcz przeło ył list na pospolity j zyk i odczytał z ambony. Tekst był zwi zły i rzeczowy
— w porównaniu z wi kszo ci królewskich listów. Król bowiem bardzo si spieszył.

My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et cetera, oznajmiamy, e dla

bezpiecze stwa naszego królestwa oraz honoru naszego imienia postanowili my, i gada,

background image

który sam mieni si Chrysophylaksem Bogatym, nale y uj i surowo ukara za jego
wyst pki, matactwa i nikczemne przeniewierstwo. Wzywam tedy niniejszym wszystkich
rycerzy naszego domu pod bro i polecam im czeka w pogotowiu na przybycie Aegidiusa
A.J., rolnika ze wsi Ham. Poniewa bowiem rzeczony Aegidius dał dowody, e godzien jest
naszego zaufania i zdatny do walki z olbrzymami, smokami oraz wszelkimi
nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju, rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił si w stolicy i
przył czył do zast pu naszego rycerstwa.

S siedzi powiadali, e Aegidiusa spotkał niemały za-szczyt, który w gruncie rzeczy

znaczy tyle co uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu zazdro cił.

— Nasz Aegidius wysoko zajdzie — rzekł. — Miejmy nadziej , e zechce nas zna

jeszcze, gdy wróci z tej wyprawy.

— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal.
— Do , przesta cie kraka ! — krzykn ł Aegidius, nie posiadaj c si ju z gniewu. —

Gwi d na zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza powitam z rado ci . Chocia
trzeba przyzna , e osładza mi t pigułk my l, i was dwóch przynajmniej na czas jaki z
oczu strac .

Z tymi słowami porzucił kompani . Królowi nie sposób wymawia si tak jak

s siadom. Trudno, nawet je li owce si koc , orka czeka, krowy czas doi albo wod nosi —
trzeba jecha . D il osiodłał wi c siw kobyłk i przygotował si do drogi. W ostatniej chwili
nadszedł proboszcz.

— Bierzesz chyba z sob mocny powróz? — spytał.
— A to po co? — zdziwił si D il. — eby si powiesi ?
— Daj e spokój! Głowa do góry, kochany Aegidijusie — odparł proboszcz. — Mnie

si zdaje, e mo esz zaufa swojemu szcz ciu. We jednak z sob powróz, bo je eli si nie
myl , bardzo ci si przyda. Jed ju i wracaj do nas zdrowy!

— A wła nie! Nawet je eli wróc , ciekaw jestem, w jakim stanie zastan dom i

gospodark ! Diabli nadali smoka — rzekł D il. Wcisn ł gruby zwój powroza do juków i
ruszył.

Nie wzi ł z sob psa, który zreszt od rana starał mu si nie nawija przed oczy.

Dopiero po wyje dzie pana Garm w lizn ł si do domu i nie wytykaj c nosa z kuchni wył
przez cał noc ało nie; nie uspokoił si nawet wówczas, gdy mu gospodyni spu ciła lanie.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — j czał. — Ju nigdy nie ujrz mojego kochanego pana,

mojego gro nego, wspaniałego pana! Czemu , ach czemu nie pobiegłem za nim!

background image

— Zamknij pysk! — fukn ła Agata. — Bo postaram si , eby naprawd nie doczekał

powrotu pana. Kowal usłyszał wycie psa.

— Zły omen! — stwierdził z satysfakcj . Dni mijały bez wie ci.
— Przygotujmy si na najgorsze — rzekł i zacz ł wesoło wy piewywa .
D il zajechał na dwór zm czony i zakurzony. Rycerze w l ni cych zbrojach i

błyszcz cych hełmach stali na dziedzi cu, ka dy przy swoim wierzchowcu. Nie w smak im
było królewskie wezwanie i burzyli si przeciw doł czeniu chłopa do rycerskiego zast pu,
wi c na zło uparli si wykona rozkaz dosłownie i ruszy natychmiast, nie daj c biednemu
D ilowi wytchnienia. Nieborak ledwie zd ył przegry kromk chleba i przepłuka gardło
łykiem wina. Siwa kobyłka prychała gniewnie. Na szcz cie nie powiedziała gło no tego, co
o królu pomy lała, bo dopu ciłaby si obrazy majestatu.

Dzie ju si chylił ku zachodowi. Nie pora wyrusza w drog , tym bardziej na smoka

— rzekł sobie w duchu D il. Tote nie zajechali tego dnia daleko. Dworakom, skoro postawili
na swoim, ju si teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie, słu ba, juczne kuce i
tabory — wszyscy posuwali si leniwie, nie pilnuj c bojowego szyku. D il na swojej
zm czonej kobyłce człapał ostatni.

Wieczorem zatrzymali si na popas i rozbili namioty. Dla D ila nie pomy lano o

adnym zaopatrzeniu, musiał wi c najniezb dniejsze rzeczy po ycza od innych. Kobyłka

oburzona winszowała sobie, e nie nale y do królewskiej wity.

Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod wieczór ujrzeli na widnokr gu

zamglony, nieprzyjazny ła -cuch gór. Wkrótce potem znale li si w krainie, gdzie władza
Augustusa Bonifaciusa nie była powszechnie uznawana. Posuwali si teraz ostro niej i
bardziej zwartym szykiem.

Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na pogranicze krainy o złej sławie,

zaludnionej, jak powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle który z je d ców
jad cych na czele spostrzegł w piasku nad potokiem jakie podejrzane lady. Przywołano
D ila.

— Co to za lady, mo ci Aegidiusie? — spytali rycerze.
— Smocze — odparł D il.
— Odt d ty b dziesz prowadził — rzekli. Dalej wi c jechali kieruj c si na zachód, a

D il na czele dzwonił i brz czał pier cieniami naszytymi na skórzany kaftan. Nie miało to ju
teraz znaczenia, bo rycerze gło no miali si i rozmawiali, a towarzysz cy im minstrel

piewał pie ni. Od czasu do czasu wszyscy podejmowali chórem melodi , nie ałuj c gardeł.

Pie była pi kna i dodawała ludziom ducha, pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy

background image

wi cej toczono prawdziwych bitew ni dworskich turniejów. Mimo to piewaj c popełniali
wielk nieostro no . Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory zamieszkuj ce t krain
o swoim przybyciu; smoki ockn ły si w jamach i nadstawiły czujnie uszu. Wyprawa nie
mogła ju Chrysophylaksa zaskoczy znienacka we nie.

Siwa kobyłka D ila szcz liwym trafem — a mo e i naumy lnie — nagle okulała, gdy

wjechali w cie pos pnych gór. Musieli teraz wspina si mozolnie stromymi, kamienistymi

cie kami i l k ogarniał ich coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała si wyprzedza innym

koniom, potykała si i kulała, i miała tak smutn min , e wreszcie D il zsiadł i szedł odt d
obok niej piechot . Wkrótce znalazł si wraz ze swoj wierzchówk na samym ko cu
pochodu, po ród jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby rycerze nie byli
tak zaj ci sporem o prawa pierwsze stwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i zupełnie ju
tutaj wyra ne lady smoczych łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax cz sto
si wał sał i gdzie lubił l dowa po codziennych lotach. Ni sze pagórki i stoki po obu
stronach cie ki zdawały si stratowane i wypalone. Trawa rosła na nich sk po, a zwichrzone
czarne k py wrzosów i janowca sterczały po ród rozległych plam nagiej, spopielałej ziemi.
Obszar ten od wielu lat słu ył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła ciemna ciana
gór.

Niedomaganie siwej kobyłki martwiło D ila, lecz cieszył si , e ma dzi ki temu

wymówk , by nie paradowa na najbardziej widocznym miejscu w dru ynie. Wcale nie było
mu przyjemnie jecha na czele kawalkady przez t ponur i niebezpieczn krain . Wkrótce
potem ucieszył si jeszcze bardziej i dzi kował losowi — oraz siwej kobyłce. Około południa
bowiem — a był to siódmy dzie w drówki i przypadało wi to Matki Boskiej Gromnicznej
— Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej jamy. Bez ostrze enia i bez ceremonii
wyst pił do boju. Leciał wprost na królewsk dru yn , z wielkim szumem i hukiem.
Poprzednio, z dala od własnej siedziby, okazał si niezbyt m ny, mimo e szczycił si
pochodzeniem z mo nego rodu. Teraz jednak płon ł straszliwym gniewem, poniewa walczył
niejako w progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak burza wychyn ł znad górskiego
ramienia w po wi cie huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o pierwsze stwo na
dworze urwał si jak no em uci ł. Konie spłoszone odskoczyły tak gwałtownie, e wielu
rycerzy stoczyło si z siodeł. Kucyki z taboru umkn ły błyskawicznie, a pachołkowie z nimi
razem. W tym bowiem towarzystwie nikt nie miał w tpliwo ci co do praw pierwsze stwa.

Znienacka ogarn ła dru yn chmura dymu, zapieraj c dech we wszystkich piersiach,

a w jej osłonie smok run ł na pierwsze szeregi królewskiego rycerstwa. Wielu wojaków
zgin ło, nim zd yli wyj ka formalne wyzwanie do walki, niejeden zwalił si na ziemi

background image

ra eni z koniem i całym rynsztunkiem. O losie pozostałych rozstrzygn ły wierzchowce, które
zawróciwszy w miejscu rzuciły si do ucieczki, nie pytaj c je d ców, czy sobie tego ycz ,
czy nie. Przewa nie zreszt yczyli sobie tego serdecznie.

Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Mo e bała si połama nogi na stromej,

kamienistej cie ce. Mo e czuła si zanadto zm czona, eby ucieka . Była prze wiadczona,

e z dwojga złego lepiej jest mie skrzydlatego potwora przed sob ni za swymi plecami i e

ucieczk mogłaby si ocali jedynie wtedy, gdyby umiała galopowa szybciej od
naj ciglejszego wy cigowca. Zreszt spotkała si ju raz z Chrysophylaksem i pami tała, jak
gnała go przez pola i strumienie swojej rodzinnej okolicy, dopóki nie padł ujarzmiony
po rodku wiejskiej drogi. W ka dym razie rozparła szeroko wszystkie cztery nogi i
zar ała gło no. D il zbladł — o tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera — lecz został u
boku swojej kobyłki, bo nie widział innej rady.

Tak si wi c stało, e smok, rozbiwszy cały rycerski zast p i wci pr c dalej naprzód,

znalazł si nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromc uzbrojonym w Gryzi-ogona.
Wcale si tego nie spodziewał. Skr cił w locie jak olbrzymi, niezgrabny nietoperz i opadł tu
przy drodze na górski stok. Siwa kobyłka ruszyła ku niemu, zapominaj c nawet o kulawej
nodze. D il, nabieraj c nowej otuchy, szybko wdrapał si na siodło.

— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem mo e mnie szukałe ?
— Doprawdy nie — odparł Chrysophylax. — Któ by si ciebie mógł wła nie tutaj

spodziewa ? Tak sobie wyfrun łem dla rozrywki.

— A wi c spotkali my si tylko szcz liwym trafem — rzekł D il. — Cała

przyjemno po mojej stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co wi cej, mamy z sob , e tak
powiem, na pie ku.

Smok parskn ł. D il wyci gn ł rami , eby osłoni si od pal cego smoczego

oddechu, i w tym samym momencie Gryzi-ogon błysn ł i wisn ł w powietrzu tu przed
nosem bestii.

— Ej e! — krzykn ł smok i cofn ł si , a cały ogie w nim przygasł zmro ony

strachem. — Mam nadziej , e nie przyszedłe tu po to, eby mnie u mierci , zacny panie —
j kn ł.

— Co znowu! — odparł D il. — Nic przecie nie mówi o u miercaniu.
Siwa kobyłka kichn ła.
— Pozwól wi c, e zapytam, co wła ciwie robisz w ród tych wszystkich rycerzy —

rzekł Chrysophylax. — Rycerze zazwyczaj zabijaj smoki, chyba e smokom uda si
przedtem zabi rycerzy.

background image

— Co w ród nich robi ? Nic. Nic a nic mnie z nimi nie ł czy — odparł D il. —

Zreszt rycerzy ju nie ma. Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu, które mi
zło yłe w dzie Trzech Króli.

— A có o tym mo na powiedzie ? — spytał smok zaniepokojony.
— Termin upłyn ł miesi c temu — rzekł D il. — Zalegasz z wypłat , wi c

przyszedłem po ni a tutaj. Powiniene mnie przeprosi za fatyg , na jak mnie naraziłe .

— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze bym wolał, eby si nie fatygował i nie

przychodził.

— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj adnych sztuczek — rzekł D il — bo ci

usiek i powiesz twoj skór na dzwonnicy ko cielnej ku przestrodze innym smokom.

— Nie b d dla mnie taki okrutny! — powiedział smok.
— Umowa jest umow — odparł D il.
— Czy nie pozwolisz mi zatrzyma chocia kilku pier cieni i garstki złota? Mógłby

mi bodaj tyle opu ci , skoro płac gotówk — rzekł smok.

— Ani guzika! — odparł D il.
Targowali si i spierali jeszcze czas pewien niczym na jarmarku. Sko czyło si

wszak e tak, jak musiało si sko czy , bo chocia D ilowi mo na by zarzuci to i owo,
trzeba przyzna , e targowa si umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej okazji.

Smok musiał cał drog do swojej jamy przej piechot , bo D il nie odst pował go

na krok i z bardzo bliska groził wci Gryzi-ogonem. cie ka wij ca si za-kosami pod gór
była tak w ska, e ledwie si na niej we dwóch mie cili. Siwa kobyłka szła tu za swoim
panem.

Musieli tak w drowa pi mil, i to stromo pod gór , tote D il pocił si i sapał, lecz

ani na sekund nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znale li si na zachodnim stoku, u
wej cia do smoczej jamy. Groza ziała z ogromnej czarnej czelu ci, któr zamykały mosi ne
wrota umocowane na dwóch wielkich elaznych słupach. Była to niew tpliwie za dawnych,
niepami tnych lat dumna i niezdobyta siedziba. Smoki bowiem nie buduj same twierdz ani
nie dr

podziemnych tuneli, lecz osiedlaj si w grobowcach albo skarbcach pozostałych po

władcach i olbrzymach dawnych czasów. Brama tego podziemnego domu była na o cie
otwarta i D il zatrzymał si w jej cieniu. Chrysophylax a do tej chwili nie miał okazji do
ucieczki, lecz znalazłszy si pod własn bram spr ył si , eby da nura w gł b jaskini. D il
jednak uderzył go płazem miecza.

background image

— Stój! — rzekł. — Nim wejdziesz do swego domu, posłuchaj, co ci mam do

powiedzenia. Je eli nie wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójd za tob i na
zadatek dalszych kar obetn ci natychmiast ogon.

Kobyłka kichn ła. Nie mogła sobie wyobrazi , eby D il odwa ył si zapu ci

samotnie w czelu cie smoczej jamy, nawet po pieni dze. Lecz Chrysophylax gotów był w t
pogró k uwierzy , bo Gryzi-ogon wiecił ogni cie i zdawał si ostry jak brzytwa. Kto wie,
mo e tym razem smok miał racj , a siwa kobyłka mimo całej swej m dro ci myliła si , nie
rozumiej c zmiany, która dokonała si w duszy jej pana. D il liczył na swoje szcz cie, a po
dwóch zwyci skich spotkaniach nabrał niemal pewno ci, e aden w wiecie smok nie zdoła
mu si oprze .

I rzeczywi cie Chrysophylax wrócił po krótkiej chwili nios c dwadzie cia funtów —

uczciwej wagi! — złota i srebra oraz skrzyni pełn pier cieni, naszyjników i rozmaitych
klejnotów.

— Masz! — powiedział.
— Co takiego? — krzykn ł D il. — Dwa razy tyle jeszcze byłoby za mało. Głow

dam, e to nie jest nawet połowa twojego maj tku.

— Pewno e nie — odparł smok, stwierdzaj c z przykro ci , e chłop zm drzał od

poprzedniej rozmowy we wsi. — Pewno e nie. Ale nie mog zabra wszystkiego na raz. —
Ani na dwa razy, mógłbym si zało y — rzekł

D il. — Jazda znowu do nory, a wracaj migiem, je eli nie chcesz pow cha Gryzi-

ogona.

— Nie chc ! — zawołał smok, wsun ł si szybko do jamy i w mig wrócił. — Masz!

— powiedział zrzucaj c na ziemi olbrzymi wór złota i dwie skrzynie diamentów.

— Pofatyguj no si jeszcze raz — rzekł D il. — A nie ałuj grzbietu!
—. Jeste okrutny — j kn ł smok sun c z powrotem do jamy.
Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła si osobi cie zagro ona. Kto b dzie te

wszystkie ci ary d wigał do domu? — pytała si w duchu. Spojrzała przy tym na spi trzone
wory i skrzynie tak smutnym okiem, e D il odgadł jej my li.

— Nie martw si , staruszko — rzekł. — Gad musi nam cały ten kram dostarczy na

miejsce.

— Lito ci! — j kn ł smok, który dosłyszał ostatnie zdanie wyła c po raz trzeci z

jamy i taszcz c jeszcze ci szy ni przedtem wór złota oraz mnóstwo klejnotów iskrz cych
si jak zielone i czerwone płomienie. — Lito ci! W tpi , czy z takim ci arem dojd ywy, a
je li ka esz doło y cho jeden jeszcze worek, nie ud wign , lepiej ju zabij mnie od razu.

background image

— A wi c masz co jeszcze w swoim skarbcu? — rzekł D il.
— Owszem — odparł smok — tyle, eby nadal y przyzwoicie.— Tym razem

wyj tkowo powiedział niemal prawd , a jak si pó niej okazało, m drze zrobił — Zostaw mi
t resztk ! — prosił chytrze. — Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zanios te skarby do
twojego szanownego domu zamiast na królewski dwór. A co wi cej, pomog ci zatrzyma je
dla siebie.

D il wyci gn ł lew r k wykałaczk i dłubi c w z bie namy lał si przez chwil w

wielkim skupieniu. Potem rzekł:

— Niech tak b dzie.
Okazał chwalebn pow ci gliwo . Gdyby był rycerzem, pewnie by nie ust pił i

za dał całego skarbu razem z ci

c na nim kl tw . Bardzo te prawdopodobne, e mimo

strachu przed Gryzi-ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy smok rzuciłby si
wówczas na niego. A wtedy D il albo by zgin ł, albo zabiłby smoka trac c w ten sposób swój
jedyny rodek transportu, i musiałby lwi cz

zdobyczy zostawi w górach.

Na tym si wi c sko czyło. D il na wszelki przypadek napchał sobie kieszenie

klejnotami i dał do d wigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny pakunek. Reszt bogactw
w skrzyniach i worach przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który wygl dał z tym
wszystkim jak ruchomy skarbiec królewski. Z takim obci eniem, cho by chciał, nie mógłby
si wzbi w powietrze, zreszt przezorny D il sp tał mu skrzydła.

— Powróz rzeczywi cie bardzo si przydał — stwierdził, wspominaj c z

wdzi czno ci rad proboszcza.

Ruszyli wreszcie w drog : smok truchcikiem, poc c si i sapi c, siwa kobyłka za nim,

a D il ostatni, z błyszcz cym gro nie Gryzi-ogonem w r ku. Tote gad nie o mielił si
próbowa adnych sztuczek.

Pomimo obci enia i smoka, i kobyłki, droga powrotna trwała krócej ni pochód

rycerskiego zast pu w pierwsz stron . D il bowiem pospieszał, mi dzy innymi dlatego, e
miał niewiele prowiantu w sakwach. Poza tym nie ufał Chrysophylaksowi, który raz ju
złamał najuroczystsz przysi g ; maszeruj c głowił si , jak urz dzi nocny popas, eby nie
narazi si na mier albo na wielk strat . Zanim jednak noc zapadła, szcz liwy przypadek
pomógł mu rozwi za to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z taboru, którzy na
kucykach umkn li od smoczej napa ci i teraz bł kali si po dzikiej okolicy. Na widok smoka
chcieli znów pierzchn w popłochu i zdumieniu, lecz D il powstrzymał ich okrzykiem.

— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chod cie tutaj. Mam dla was robot i b d za ni

płacił hojnie, póki tych worków starczy.

background image

Zgodzili si wi c do D ila na słu b uradowani, e znale li przewodnika, i zach ceni

widokami na płac regularniejsz ni u poprzednich pracodawców. Dalej tedy jechali ju w
liczniejszej kompanii: siedmiu ludzi, sze kucyków, jedna kobyła i jeden smok.

D il poczuł si wielkim panem i dumnie wydymał pier . Popasali mo liwie najkrócej.

Na noc D il przywi zywał cztery łapy smoka do czterech palików wbitych w ziemi i stawiał
przy nim wart , po trzech pachołków na zmian . Lecz siwa kobyłka i tak spała na jedno oko,
drugim pilnuj c, eby wartownikom nie zachciało si figli na własny rachunek.

Po trzech dniach w drówki znale li si w granicach własnego kraju, budz c wsz dzie

we wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie widziano nic podobnego na całym
obszarze mi dzy dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której zatrzymali si na odpoczynek,
ofiarowano im za darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej młodzie y chciała przył czy
si do orszaku. D il wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im dobr płac i kupił dla
tych nowych pachołków wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dosta . witały mu
ju w głowie pewne plany.

Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na czele powi kszonej kompanii.

Pachołkowie piewali na jego cze pie ni, proste i na poczekaniu uło one, lecz miłe dla uszu
D ila. Ludzie po drodze wiwatowali, a niejeden te wybuchał miechem, bo orszak wygl dał
równie zabawnie, jak imponuj co.

Wkrótce skr cili na południe, poniewa D il kierował pochód w stron własnego

domu, omijaj c z daleka stolic i nie wysyłaj c adnych meldunków do króla. Lecz nowina o
powrocie zacnego Aegidiusa szerzyła si jak płomie po kraju, wywołuj c wielki podziw i
zam t. Wła nie bowiem listy królewskie, ogłoszone po miastach i wsiach, wezwały lud do
przywdziania ałoby po m nych rycerzach poległych na wyprawie w ród gór. Gdziekolwiek
zjawiał si D il, lud zrzucał ałob i przy tryumfalnym biciu w dzwony gromadził si
wzdłu drogi wiwatuj c, machaj c chustkami, podrzucaj c w gór czapki. Smoka przy tej
sposobno ci tak poszturchiwano, e gorzko ju ałował zawartej ugody. Ci kie bowiem było
takie upokorzenie dla potomka staro ytnego i mo nego smoczego rodu. Gdy wkraczał do
Ham, wszystkie psy biegły za nim szczekaj c w ciekle. Z wyj tkiem Garma. On bowiem nie
miał oczu, uszu ani nosa dla nikogo prócz swego pana. Oszalał wr cz ze szcz cia i
ustawicznie z nadmiaru rado ci fikał koziołki.

Rodzinna wie powitała D ila oczywi cie wspaniale.
Najbardziej jednak ucieszyło go, e młynarz stracił wreszcie ochot do kpin, a kowal

po prostu zbaraniał.

background image

— Nie sko czy si na tym, nie! Zapami tajcie moje słowa — powiedział, lecz nic

bardziej ponurego nie mógł wymy li i zwiesił markotnie głow . D il z sze ciu pachołkami i
sze ciu młodymi zuchami, ze smokiem i całym baga em wszedł na pagórek i przystan ł tu na
chwil w milczeniu. Do domu zaprosił ze sob tylko proboszcza.

Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej mieszka cy, zapominaj c o dworskiej ałobie,

a nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice. Powstał zgiełk i ruch.

Król tymczasem w swoim pałacu gryzł paznokcie i szarpał brod . Zmartwiony i

gniewny, a w dodatku strapiony kłopotami pieni nymi, wpadł w tak zły humor, e nikt nie

miał si do niego odezwa . W ko cu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu, a nie

brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.

— Co to za hałasy? — spytał król. — Ka cie ludziom wraca do domów i opłakiwa

kl sk jako przyzwoiciej. Wrzeszcz jak g si na jarmarku.

— Smok wrócił, najja niejszy panie — odpowiedzieli dworzanie.
— Co takiego? — krzykn ł król. — Zwołajcie rycerstwo czy przynajmniej

niedobitków.

— Nie trzeba, najja niejszy panie — odparli. —Smok pozwala si prowadzi

Aegidiusowi jak baranek. Tak ludzie mówi . Co prawda nowina dopiero co dotarła do miasta
i wiadomo ci s sprzeczne.

— Wielkie nieba! — rzekł król nagle rozchmurzony. — A my my na pojutrze

zamówili uroczyste egzekwie za dusz tego człowieka! Pr dko odwołajcie nabo e stwo. Czy
Aegidius wiezie z sob skarby?

— Wie ci głosz , e całe góry złota, najja niejszy panie.
— Kiedy przyb d ? — spytał ywo król. — Zacny chłop z tego Aegidiusa. Przyjm

go natychmiast, jak tylko zjawi si w stolicy.

Dworzanie zawahali si nieco, zanim odpowiedzieli. W ko cu który zdobył si na

odwag i rzekł:

— Daruj, najja niejszy panie, lecz słyszeli my, Aegidius skr cił z go ci ca do

własnego domu. Niew tpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej sposobno ci i w
odpowiednim stroju.

— Niew tpliwie — powiedział król. — Do licha ze strojami. Nie powinien był

wst powa do domu przed zło eniem nam sprawozdania z wyprawy. Jeste my z niego bardzo
niezadowoleni.

Pierwsza sposobno nadarzyła si i min ła, podobnie jak wiele nast pnych. D il od

tygodnia ju z gór bawił w domu, a dwór w dalszym ci gu nie otrzymał od niego ani słowa.

background image

Dziesi tego dnia król wybuchn ł strasznym gniewem.
— Sprowadzi mi go tutaj! — rozkazał. Posłano go ca. eby dosta si do Ham,

nawet najkrótsz drog , je dziec potrzebował całego dnia.

— Nie chce przyjecha , najja niejszy panie — oznajmił w dwa dni pó niej dr cy

wysłannik.

— Do stu piorunów! — krzykn ł król. — Powiedz mu, e ma si stawi przed naszym

obliczem w najbli szy wtorek, a je eli nie posłucha, to do mierci nie wyjrzy z wi zienia.

— Wybacz, najja niejszy panie, lecz Aegidius znów odpowiedział, e nie przyjedzie

— oznajmił bardzo przera ony wysłannik, gdy powrócił we wtorek sam.

— Do stu piorunów! — krzykn ł król. — Sprowadzi go do wi zienia zamiast na

dwór. Posła natychmiast kilku ludzi i niech przywlok gbura zakutego w kajdany! — rykn ł
do dworzan.

— Ilu ludzi posła ? — wyj kał który niepewnie. — Bo on przecie ma smoka... i

Gryzi-ogona... i...

— I miotł , i fujark , i dudy! — krzykn ł król. Kazał zaraz siodła białego konia,

wezwał rycerzy, a raczej niedobitków, oraz kompani zbrojnych ołnierzy, poczym ruszył,
płon c srogim gniewem. Mieszka cy stolicy wybiegłszy ze swych domów patrzyli na ten
odjazd zdumieni.

D il tymczasem był ju nie tylko bohaterem, ale równie ulubie cem całego

ludu. Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie nie wiwatowali na cze rycerzy i
wojska, chocia przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miar jak król zbli ał si do
Ham, witano go coraz mniej serdecznie. W niektórych osiedlach mieszka cy zamykali si w
domach i nikt nawet nosa nie pokazał na drodze.

Wówczas płomienny gniew króla przeobraził si w zimn zawzi to . Z pos pn

twarz stan ł wreszcie władca nad rzek , za któr le ała wioska Ham i stał dom Aegidiusa.
Król postanowił pu ci z dymem zagrod krn brnego chłopa. Lecz na mo cie czekał D il na
swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem w r ku. Poza nim nie było wida ywej duszy, tylko
Garm wyci gn ł si u nóg swego pana na ziemi.

— Dzie dobry, najja niejszy panie — odezwał si D il, nie czekaj c na królewskie

powitanie i z jak najweselsz min .

Król zimno zmierzył go wzrokiem.
— Nie umiesz zachowa si , jak przystało w naszej obecno ci — rzekł — mimo to

powiniene był stawi ., si , skoro ci wzywali my.

background image

— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daj , najja niejszy panie — odparł D il.

— Mam pełne r ce roboty w tym swoim gospodarstwie, a ju i tak du o czasu straciłem na
twoje, królu, posyłki.

— Do stu piorunów! — krzykn ł król, znowu wpadaj c w płomienny gniew. — Niech

ci diabli wezm razem z twoj bezczelno ci . Skoro tak, nie spodziewaj si od nas adnej
nagrody. B dziesz miał szcz cie, je li ci szubienica ominie. Bo wiedz, e ka emy ci
powiesi , je eli natychmiast nie przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.

— Ej e! — odparł D il. — Co do nagrody, to j sobie sam ju wzi łem. Co w gar ci,

to moje, jak tu u nas mówi . A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej u mnie ni na
królewskim dworze. Ale dlaczego zabrałe z sob , najja niejszy panie, tylu rycerzy i wojsko?
— spytał. — Je eli wybrałe si do mnie w odwiedziny, wolałbym ci go ci w mniejszej
kompanii. A je eli chciałby mnie porwa sił , b dziesz musiał przyprowadzi wi ksz
armi .

Królowi a dech zaparło ze zło ci, a rycerze poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku

ołnierzy u miechn ło si za plecami króla.

— Oddaj mi miecz! — krzykn ł monarcha odzyskuj głos, lecz zapominaj c o

liczbie mnogiej nale nej majestatowi.

— Oddaj koron ! — odparł D il. Tak zuchwałe słowa nie padły jeszcze z niczyich ust

od zarania redniego Królestwa.

— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wi cie! — krzykn ł król, w zrozumiałym gniewie

trac c do reszty panowanie nad sob . — Na co czekacie? Bra go do niewoli albo utłuc na
miejscu!

ołnierze zrobili krok naprzód.

— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzykn ł Garm.
I w tym momencie spod mostu wychyn ł smok. Le ał ukryty, zanurzony w gł binie

pod drugim brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił si wody. Natychmiast te otoczył
go kł b g stej mgły, z której wieciły tylko czerwone lepia.

— Precz st d, głupcy! — rykn ł. — Bo was na sztuki rozedr . Do ju rycerzy padło

trupem na górskiej przeł czy, jeszcze chwila, a reszta rycerstwa zginie, w tej rzece, z ni
za razem królewskie konie i królewskie wojsko.

Skoczył i jeden pazur wbił w skór białego królewskiego wierzchowca. Rumak wspi ł

si , zawrócił i pomkn ł jak sto piorunów, które król tak pochopnie przyzywał. Inne konie
poszły natychmiast za jego przykładem: wiele spo ród nich zawarło przedtem w górach

background image

znajomo z Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale miłego wspomnienia. ołnierze
rozbiegli si we wszystkie strony, byle dalej od Ham.

Biały rumak był tylko lekko dra ni ty i je dziec nie pozwolił mu uciec daleko. Król

po krótkiej chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim wierzchowcem b d co b d jeszcze
panował; nikt te nie miałby o królu powiedzie , e ul kł si jakiegokolwiek człowieka lub
smoka pod sło cem. Gdy stan ł znów nad rzek , mgła ju si rozwiała, ale zwiali równie
rycerze i wojsko. Inna te była teraz rozmowa: król sam jeden stał przed t gim chłopem, który
miał u boku Gryzi-ogona i smoka.

Nie zdały si jednak na nic rokowania. D il był uparty. Ani ust pi , ani bi si nie

chciał, chocia go Augustus Bonifacius uroczy cie wyzwał na pojedynek.

— Nie, najja niejszy panie — odparł ze miechem. — Wracaj do domu i ochło

troch . Nie chciałbym ci krzywdy zrobi , ale yczliwie radz , zabieraj si st d co pr dzej, bo
za smoka nie mog odpowiada . Do widzenia!

Tak sko czyła si Bitwa na Mo cie w Ham. Król nie dostał grosza z całego smoczego

skarbu i nie słyszał ani słówka skruchy z ust D ila, który był teraz bardzo ju dobrego o sobie
mniemania. Co wi cej, od tego dnia sko czyła si władza redniego Królestwa nad t
okolic . Ludzie w promieniu dziesi ciu mil wokół Ham uwa ali D ila za swojego władc .
Król mimo wszystkich swoich wspaniałych tytułów nie mógł znale człowieka, który
zgodziłby si stan do walki z buntownikiem Aegidiusem. Aegidius bowiem stał si
ulubie cem ludu i bohaterem legendy. Nie udało si te w aden sposób zagłuszy pie ni
sławi cych jego czyny. Najbardziej rozpowszechnił si poemat w stu heroikomicznych
zwrotkach opiewaj cy spotkanie na mo cie.

Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo był dla D ila po yteczny. Człowiek

bowiem, który posiada oswojonego smoka, cieszy si z natury rzeczy
powszechnym szacunkiem. Za pozwoleniem proboszcza gad mieszkał w spichrzu, gdzie
przedtem składano datki z dziesi ciny. Pilnowało je ca dwunastu zuchów. Dało to pocz tek
pierwszemu tytułowi, jakim obdarzono D ila: “Dominus de Domito Serpente", co znaczy
“Pan oswojonego smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of the Tame Worm"; dla krótko ci
mówiono zazwyczaj po prostu: “Lord of Tame". Pod tym mianem D il zyskał szerok
sław , lecz nadal płacił królowi symboliczn danin : sze wolich ogonów i miark piwa.
Dostarczał te dary na dwór w dzie wi tego Mateusza jako w rocznic spotkania na
mo cie. Po pewnym czasie otrzymał tytuł earla i tak przytył, e coraz trudniej było na nim pas
dopi .

background image

W par lat pó niej został ksi ciem, a jako ksi

Julius Aegidius nie płacił ju królowi

daniny. Rozporz dzaj c bajecznym maj tkiem, zbudował sobie wspaniały dwór i zgromadził
pot ne wojsko. Jego ołnierze byli dzielni i weseli, uzbrojeni w najlepszy or , jaki
podówczas mo na było kupi za drogie pieni dze Ka dy z dwunastu zuchów awansował na
kapitana. Garm nosił złot obro i miał prawo włóczy si do woli po całej okolicy, dumny i
szcz liwy, do jednak niezno ny dla swoich współbraci, poniewa od wszystkich psów

dał dla siebie czci nale nej jego gro nemu wspaniałemu panu. Siwa kobyłka sp dziła reszt

ycia spokoju i nigdy nie zdradziła, co my li o tej całej historii.

W ko cu D il został królem, królem Małego Królestwa. Ukoronowano go w Ham i

przybrał imi Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o nim D il Worming, czyli
t piciel smoków. Na nowym dworze panował bowiem j zyk ludowy; nigdy te D il nie
wygłaszał przemówie w uczonej łacinie. ona jego w roli królowej wygl dała nader okazale
i godnie, przestrzegała surowo porz dku i oszcz dno ci w gospodarstwie. Nikt nie
przechytrzył królowej Agaty ani jej nie miał lekcewa y , bo te wa yła sporo.

Tak płyn ły lata, a D il postarzał si , siwa broda si gała mu po kolana i pełen był

majestatu po ród dostojnego dworu, którego członków cz sto i hojnie nagradzał za
prawdziwe zasługi. Stworzył zupełnie nowy zakon rycerski: Stra ników Gada. Zakon miał na
sztandarze wyhaftowanego smoka, a najwy sze godno ci piastowało w tym gronie dwunastu
zuchów.

Trzeba przyzna , e D il zawdzi czał swoje wywy szenie w znacznej mierze

szcz ciu, lecz dał dowody m dro ci umiej c szcz cie dobrze wykorzysta . Zarówno
szcz cie, jak rozum zachował do ko ca swoich dni, na czym bardzo dobrze wyszli
wszyscy jego przyjaciele i s siedzi. Proboszcza wynagrodził szczodrze, nawet kowalowi i
młynarzowi oberwało si co nieco . Sta było D ila na wspaniałomy lno . Jednak e gdy
wst pił na tron, wydał nowe prawo zakazuj ce ponurych przepowiedni, a młyny przej ł
pod wył czny królewski zarz d. Kowal porzucaj c dawny zawód zało ył przedsi biorstwo
pogrzebowe, lecz młynarz znalazł si po ród najbardziej uni onych sług korony. Proboszcz
został biskupem i za stolic swojej diecezji obrał wie Ham, rozbudowuj c odpowiednio
tutejszy ko ciół.

Kto po dzi dzie mieszka na obszarze Małego Królestwa, znajdzie w tej historii

wyja nienie zachowanych do naszych czasów nazw niektórych miast i wsi. Biegli bowiem w
tej dziedzinie uczeni powiadaj , e Harm stolic Małego Królestwa, zacz to z czasem
nazywa Tame, na skutek zrozumiałego pomieszania tytułów: Lord of Ham i Lord of Tame.
Nazwa ta dotrwała do naszej epoki, cho piszemy j Thame; wstawienie “h" jest kaprysem

background image

niczym nie usprawiedliwionym. Ród Draconariusow zbudował sobie ku pami ci smoka
wspaniały dwór o cztery mile na północ od Tame, w miejscu, gdzie D il po raz pierwszy
spotkał Chrysophylaksa. Dwór ten zasłyn ł w całym królestwie jako Aula Draconaria, czyli
w j zyku ludowym Worminghall, od przezwiska i godno ci króla.

Krajobraz zmienił si od tamtych czasów, wiele królestw upadło, wiele innych

powstało. Lasy wyci to, rzeki skr ciły w inne ło yska, a górom, chocia przetrwały, wiatry i
deszcze starły wierzchołki. Tylko nazwa została. Co prawda ludzie wymawiaj j teraz:
Wunnle — tak przynajmniej słyszałem — bo wsie utraciły dawn dum . Lecz za czasów, o
których mówi nasze opowiadanie, miejscowo ta nazywała si Worminghall i była
królewsk siedzib , a sztandar ze smokiem powiewał nad koronami drzew. ycie tam płyn ło
pomy lnie i wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.

background image


POSŁOWIE

Chrysophylax cz sto upominał si o wolno . Okazało si , e jego wy ywienie coraz

dro ej kosztuje, poniewa rósł nieustannie; smoki, tak jak drzewa, rosn przez całe ycie.
Tote po kilku latach, gdy D il czuł si ju mocno utwierdzony na swoim tronie, pozwolono
biednemu gadowi wróci do domu. Rozstali si z D ilem w ród wzajemnych zapewnie
szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji. W gł bi swego przewrotnego serca smok ywił
dla D ila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki s w ogóle do przyja ni zdolne. B d co b d
istniał Gryzi-ogon. D il, gdyby chciał, mógł Chrysophylaksa zabi albo pozbawi resztek
skarbu. A tymczasem w podziemiach smoczej jamy przechował si spory maj tek — czego
si D il trafnie od pocz tku domy lał.

Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ci kim lotem, bo skrzydła, przez wiele lat

nie u ywane, straciły sprawno , a wzrostu i wagi przybyło. Po przybyciu w rodzinne strony
musiał Chrysophylax najpierw wyp dzi młodego smoka, który o mielił si zaj jego jam
korzystaj c z nieobecno ci prawowitego wła ciciela. Zgiełk walki słycha było podobno w
całej Venedotii. W ko cu, po arłszy z wielkim apetytem zwyci onego przeciwnika,
Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych upokorze zasklepiły si w jego sercu i zasn ł
długim, pokrzepiaj cym snem. Kiedy si wreszcie zbudził, ruszył zaraz na poszukiwanie
najwi kszego i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno temu w pewn letni noc
zapocz tkował cał awantur , i Chrysophylax powiedział mu par słów prawdy, co
nieboraka omal dosłownie nie zmia d yło.

— A wi c to był garłacz! — rzekł drapi c si w głow . — A ja my lałem, e mnie

giez ukłuł.

Finis

czyli w pospolitym j zyku:

KONIEC

background image

KOWAL Z PODLESIA WI KSZEGO




Kiedy — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych dług pami ci i niezbyt daleko

dla tych, którzy maj długie nogi — była wie , nie bardzo du a, lecz nazywana Podlesie
Wi ksze, poniewa w odległo ci kilku mil od niej kryło si w k pie drzew Podlesie Mniejsze.
Wie była w swoim czasie zamo na i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo

rednich, jak wsz dzie.

Wie ta była na swój sposób niezwykła, słyn ła bowiem w całej okolicy z biegłych w

zawodzie rzemie lników, a szczególnie ze znakomitej kuchni. Miała ogromn Kuchni ,
nale c do rady gromadzkiej, a urz duj cy tam Kuchmistrz cieszył si ogólnym
powa aniem. Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykały do wietlicy gromadzkiej,
najwi kszego i najpi kniejszego budynku we wsi. Zbudowano go z solidnego kamienia i
solidnego d bu i utrzymywano starannie, chocia ju go nie malowano i nie zdobiono
złoceniami jak niegdy ; w wietlicy odbywały si zebrania, narady, publiczne bankiety i
rodzinne uroczysto ci. Kuchmistrz miał pełne r ce roboty, bo przy ka dej takiej okazji musiał
przyrz dza odpowiednie dania. Uczty wyprawiano cz sto i w ró nych porach roku, a za
“odpowie-dnie" uwa ano dania liczne, obfite i tłuste.

Ze szczególnym upragnieniem czekali wszak e wszyscy na pewien festyn, jedyny w

ci gu zimy, trwaj cy przez cały tydzie i ko cz cy si o zachodzie sło ca ostatniego dnia
zabaw zwan “Biesiad grzecznych dzieci". Zapraszano na ni tylko nielicznych go ci.
Niew tpliwie pomijano niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu innych, wcale na to nie
zasługuj cych, zapraszano przez pomyłk , tak to ju jest na wiecie, nawet gdy organizatorzy
bardzo si staraj robi wszystko jak najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie
rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała si raz na dwadzie cia
cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech go ci. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza
specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawa na deser Wielki
Tort. Od tego, czy tort udał si bardziej czy mniej wspaniale, zale ała sława Kuchmistrza, bo
prawie aden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mie sposobno popisania si
tym arcydziełem wi cej ni raz w yciu.

Kiedy jednak urz duj cy Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem co ,

co si jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, e potrzebuje urlopu i wyruszył w

background image

drog nie wiadomo dok d, a po kilku miesi cach wrócił bardzo zmieniony. Zawsze był
poczciwy i cieszył si , gdy inni si bawili, lecz sam miał usposobienie powa ne i mało mówił.
Teraz poweselał cz sto artował lub roz mieszał ludzi figlami, a pod czas uczt piewał wraz z
biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie nale ało do obowi zków Kuchmistrza Ku
wielkiemu zdumieniu mieszka ców wsi przyprowadził te z sob terminatora.

Nikogo nie dziwiło, e chciał mie ucznia. To było zgodne ze zwyczajami. Ka dy

Kuchmistrz we wła ciwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go wszystkiego,
co sam umiał. W miar jak im obu przy-bywało lat, ucze przejmował coraz bardziej
odpowiedzialne zadania tak, e gdy mistrz odchodził na emerytur lub na tamten wiat, mógł
go zast pi i odziedziczy jego godno . Ale ten Kuchmistrz nie okazywał ochoty, eby
przyj kogo na nauk . “Nic pilnego" — mawiał. Albo: “Oczy mam otwarte, rozgl dam si ,
jak znajd kogo odpowiedniego, to go wezm do terminu". Teraz niespodziewanie
przyprowadził z sob obcego spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec był
zwinniejszy i bystrzejszy ni wi kszo jego miejscowych rówie ników i bardzo
grzeczny, a głos miał d wi czny i przyjemny, lecz wydawał si niedorzecznie młody, nie
dorosły jeszcze do takiej pracy: wygl dał na niewiele wi cej ni dziesi lat. Jednak e wybór
terminatora nale ał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtr ca si w jego sprawy,
chłopiec wi c został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do wieku,
gdy mógł sobie poszuka samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do jego obecno ci, a
kilku rówie ników nawet si z nim zaprzyja niło. Przyjaciele i Kucharz mówili mu po
imieniu: Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem.

W trzy lata pó niej Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej now niespodziank .

Pewnego wiosennego ranka zdj ł z głowy wysok biał czapk , zło ył porz dnie nie ny
fartuch, powiesił na kołku biał bluz , i odszedł zabieraj c tylko t gi jesionowy kij i mały
worek. Po egnał si z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był wiadkiem jego odej cia.

— Do widzenia, Alfie — powiedział. — Zostawiam ci Kuchni , pracuj jak potrafisz

najlepiej, a wiem, e potrafisz doskonale. Mam nadziej , e wszystko pójdzie gładko. Je li si
kiedy spotkamy, opowiesz mi, co si tu działo po moim odej ciu. Zawiadom ludzi, e
wybrałem si znów na urlop, ale tym razem nie zamierzam wróci .

Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy Terminator ogłosił t nowin ludziom,

którzy zebrali si w Kuchni.

— Kto słyszał tak post powa ! — wykrzykiwali. — Ani nas nie uprzedził, ani si nie

po egnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił nast pcy...

background image

W ród tych narzeka nikomu do głowy nie przyszło, eby Terminatora awansowa na

Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ale wci wygl dał bardzo młodo, a zreszt
praktykował zaledwie od trzech lat.

W ko cu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka

ze wsi, który umiał jako tako gotowa , przynajmniej skromne dania. Za młodu nieraz
pomagał w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie lubił i nie chciał
przyj do terminu. Był to solidny m czyzna, miał on i dzieci i dbał o pieni dze.

— Ten przynajmniej nie opu ci nas bez uprzedzenia — mówiono — a skromna

kuchnia b d co b d lepsza ni adna. Do uroczysto ci Wielkiego Tortu mamy jeszcze
siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.

Kołek — bo tak si ten człowiek nazywał — bardzo był rad z takiego obrotu sprawy.

Od dawna marzył o godno ci Kuchmistrza i nie w tpił, e sprosta swoim nowym
obowi zkom. Nieraz przedtem, gdy si znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysok biał
czapk i przegl daj c si w polerowanej patelni mruczał do siebie:

— Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej czapce, a pasuje, jakby j

specjalnie na twoj miar zrobiono! Mam nadziej , e powiedzie ci si wietnie.

Wszystko rzeczywi cie szło niezgorzej, bo Kołek na pocz tku bardzo si starał i miał

terminatora do po-mocy: podpatruj c go ukradkiem wiele si od chłopca nauczył, chocia
nigdy by si do tego nie przyznał. Czas płyn ł, zbli ała si data Festynu Dwudziestu Czterech
i Kuchmistrz musiał pomy le o swoim Wielkim Torcie. W skryto ci serca niepokoił si , bo
wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał ju nie le piec ciasto i ciastka na mniej wa ne
okazje, wiedział jednak, e Wielki Tort to zupełnie inna sprawa: wszyscy z ciekawo ci tego
dzieła oczekuj i b d je surowo oceniali. Trzeba było zadowoli nie tylko dzieci, bo wedle
zwyczaju, doro li, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczysto ci, dostawali drugi tort,
mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy tym, e
Kuchmistrz nie po-wtórzy dzieła adnego ze swoich poprzedników, lecz wymy li co
zupełnie nowego i niespodziewanego.

Kołek uwa ał, e Wielki Tort przede wszystkim powinien by bardzo słodki i bogaty;

postanowił te , e cały b dzie oblany lukrem (co Terminator" umiał robi nadzwyczaj
zr cznie). “W ten sposób b dzie wygl dał ładnie i czarodziejsko" — my lał. Nie znał zbyt
dobrze gustu dzieci, ale wiedział, e lubi słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna
wyrósł z upodobania do ba ni, przepadał jednak w dalszym ci gu za słodyczami.

— Tort ma wygl da jak zaczarowany... — powie-dział. — To mi nasuwa pewn

my l...

background image

Przyszło mu do głowy, eby na szczycie po rodku tortu ustawi laleczk w białej

sukni, da jej do r ki miniaturow ró d k zako czon szychow gwiazdk i otoczy stopy
napisem z ró owego lukru: “Królowa wró ek".

Przygotowuj c ingrediencje do swego arcydzieła stwierdził, e ma bardzo m tne

wyobra enie o tym, co powinno si dodawa do tortu. Zacz ł wi c szpera w starych
ksi gach z przepisami kulinarnymi, które zostawili dawni kuchmistrze; z trudem zdołał
odcyfrowa ich pismo, a recepty oszołomiły go, wymieniano w nich bowiem ró ne rzeczy, o
których nigdy w yciu nie słyszał, inne za , o których nie pami tał i których nie mógł
napr dce zdoby . Zdecydował si u y paru przypraw korzennych, o których ksi gi
wspominały. Skrobi c si w głow pomy lał o starej czarnej szkatułce z mnóstwem
przegródek: poprzedni Kuchmistrz w niej przechowywał przyprawy i ró ne ozdoby
przeznaczone do szczególnie wykwintnych ciast. Kołek, odk d obj ł swój urz d, nigdy
do tej szkatułki nie zagl dał, lecz teraz po do długim poszukiwaniu odnalazł j na
najwy szej półce w spi arni. Zdj ł j z półki, zdmuchn ł kurz z wieczka i otworzył; niestety
były tam tylko resztki przypraw korzennych, w dodatku zeschni te i sple niałe. W jednej
wszak e przegródce, w samym k ciku, le ała male ka gwiazdka, nie wi ksza ni
sze ciopensowa moneta, prawdopodobnie ze srebra, lecz sczerniała ze staro ci.

— A to zabawne! — rzekł podnosz c gwiazdk ku wiatłu.
— Nie! — rozległ si za jego plecami głos tak nieoczekiwany, e Kołek a si

wzdrygn ł. Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza takim tonem; co prawda w
ogóle rzadko si do niego odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o co pytał.
Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który wprawdzie był zr czny w zdobieniu ciast lukrem,
lecz w innych sprawach powinien — zdaniem Kołka — milcze i uczy si od Mistrza.

— Co masz na my li, młody człowieku? — spytał Kuchmistrz, mocno

niezadowolony. — Nie zabawna? Wiec jaka?

— Czarodziejska — odparł Terminator. — Pochodzi z Krainy Czarów. Kuchmistrz

wybuchn ł miechem.

— Niech i tak b dzie — powiedział. — Na jedno wychodzi, mo esz j nazywa , jak ci

si podoba. Kiedy doro niesz i zm drzejesz. Na razie zabierz si do drylowania rodzynków.
Je li zauwa ysz w nich co czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomi .

— Co zamierzacie zrobi z t gwiazdk , Mistrzu? — spytał Terminator.
— Wsadz j oczywi cie do tortu — rzekł Kuchmistrz. — Nada si w sam raz, tym

bardziej je eli jest zaczarowana — dodał z drwi cym u miechem. — Bywałe pewnie, i to
jeszcze niedawno, na dzieci cych zabawach i pami tasz, ile jest uciechy, kiedy malcy

background image

znajduj ukryte w cie cie rozmaite cacka, drobne pieni ki i tym podobne skarby. W naszej
wsi cz sto si to robi dla zabawienia dzieciaków.

— Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to czarodziejska gwiazda — odparł

Terminator.

— Ju mi to mówiłe — warkn ł Kuchmistrz. — Powiem o tym dzieciom, b d si

miały.

— S dz , e nie wyda im si to wcale mieszne — rzekł Terminator. — Ale owszem,

to dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu.

— Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mówisz, chłystku! — oburzył

si Kołek.

Wielki tort został we wła ciwym czasie przygotowany, upieczony i polukrowany, a

prawie wszystko r kami Terminatora.

— Skoro tak lubisz czary, pozwol ci zrobi figurk Królowej Wró ek — powiedział

do niego Kołek.

— Dobrze, Mistrzu — odparł Alf. — Wyr cz was, skoro macie za du o roboty. Ale

to wasz pomysł, nie mój.

Podczas festynu tort królował po rodku długiego stołu, otoczony wie cem z

dwudziestu czterech czerwonych wiec. Na jego wierzchu wznosiła si niewielka biała góra, a
na zboczach góry rosły miniaturowe drzewka błyszcz ce jakby od szronu, na szczycie za
stała male ka figurka z jedn nó k wzniesiona niby ta cz ca Królewna nie ka; w r ku
trzymała male k ró d k z lukru roziskrzon w blasku.

Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a kilkoro z nich zacz ło klaska wołaj c:

“Jaka liczna czarodziejska góra!" Kuchmistrz bardzo si z tego cieszył, lecz Terminator
zdawał si niezadowolony. Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w odpowiednim
momencie pokroi tort, a Terminator trzymał wyostrzony] nó , eby go poda w ostatniej
chwili swemu zwierzchnikowi.

Wreszcie Kuchmistrz wzi ł nó i podszedł do stołu.;
— Musz wam powiedzie , kochane dzieci — przemówił — e pod t prze liczn

gór lukru jest tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale zmieszałem z nimi
tak e mnóstwo ładnych drobiazgów, wiecidełek, pieni ków i innych cacek. Podobno
znalezienie czego takiego w porcji tortu przynosi szcz cie. W torcie s dwadzie cia cztery
cacka, powinno wi c przypa po jednym ka demu z was, je li Królowa Wró ek oka e si
sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak si dzieje, bo wró ki s kapry ne i lubi płata ró ne

background image

figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głow od Kuchmistrza i
obserwował wyraz dziecinnych twarzyczek.

— Aj, byłbym zapomniał! — podj ł znów Kuchmistrz. — Dzi w torcie jest

dwadzie cia pi niespodzianek, bo wło yłem tak e do ciasta mał srebrn gwiazdk , bardzo
niezwykł , zaczarowan , jak twierdzi pan Termirator. Uwa ajcie, dzieci, eby kto na niej nie
złamał przedniego z ba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazda nie pomo e i z b nie odro nie.
Mimo to jestem pewny, e przyniesie szcz cie temu, kto j znajdzie.

Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu zarzuci nic poza tym, e nie był ani

troch wi kszy ni trzeba. Ka dy dostał spory kawałek, lecz nic nie zostało na dokładki.
Porcje szybko znikały, i co chwila kto znajdował na swoim talerzyku jaki drobiazg lub
pieni ek. Niektórym dzieciom trafiło si tylko jedno cacko, niektórym — dwa, a jeszcze
innym nic, bo ze szcz ciem zawsze tak bywa, niezale nie od tego, czy przy jego rozdziale
asystuje figurka z ró d k , czy nie. Wreszcie zjedzono cały tort, lecz nikt nie znalazł za-
czarowanej gwiazdki.

— Nie do wiary! — dziwił si Kołek — Widocznie wbrew pozorom nie była ze srebra

i stopniała. A mo e pan Terminator miał racj twierdz c, e jest zaczarowana. Znikn ła,
wróciła do Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo nieładnie. — Zerkn ł z głupawym
u miechem na Terminatora, który odpowiedział bez u miechu powa nym spojrzeniem.

Srebrna gwiazdka była naprawd zaczarowana, Terminator nie mógł si myli w

takich sprawach. Pewien mały chłopiec uczestnicz cy w uczcie połkn ł j nic nie
zauwa ywszy, chocia nie przegapił tkwi cej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i
oddał s siadce, dziewczynce imieniem Nell, która ogromnie si martwiła, e w jej kawałku
tortu nie było adnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał sobie pytanie, gdzie si
podziała gwiazdka; nie wiedział, e j nosi w sobie, ukryt w takim miejscu, e jej wcale nie
czuł; wszystko to stało si zgodnie z pewnym planem. Gwiazdka miała czeka w ukryciu a
do wyznaczonego dnia.

Festyn odbył si w połowie zimy, teraz za nad-szedł czerwiec, noce były krótkie i

prawie białe. Chłopiec wstał przed witem, nie chciało mu si spa : były to jego dziesi te
urodziny. Wyjrzał przez okno. wiat zdawał si cichy, jakby na co wa nego wyczekiwał.
Lekki, rze ki i pachn cy wietrzyk poruszał gał ziami przebudzonych drzew. Potem brzask
rozja nił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzie bardzo daleko ptaki zacz ły swoj porann
pie , która przybli ała si , wzbierała, a w ko cu przeleciała nad nim wypełniaj c cał
okolic i odpłyn ła niby fala muzyki na za-chód, kiedy sło ce wstało nad kraw dzi wiata.

background image

— To mi przypomina Krain Czarów — powiedział gło no — ale tam ludzie te

piewaj . — I zacz ł piewa głosem wysokim i czystym dziwne słowa, które jak gdyby

nagle odnalazł w pami ci, a wówczas gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił j na otwart
dło . Srebro, teraz ju czyste, l niło w sło cu, ale gwiazdka dr ała i nawet uniosła si troch
w powietrze jakby chciała odfrun . Chłopiec odruchowo przycisn ł dło do głowy i
gwiazdka przylgn ła po rodku czoła. Nosił j odt d na czole przez wiele lat.

Nie była dla uwa nych oczu niewidzialna, lecz mało kto spo ród mieszka ców wsi j

dostrzegał. Stała si cz ci twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie wieciła. Troch jej blasku
udzieliło si jego oczom, a troch głosowi, który zreszt od dnia, gdy połkn ł Gwiazd ,
nabierał coraz ładniejszego brzmienia i pi kniał z ka dym rokiem. Ludzie słuchali go z
przyjemno ci , na-wet gdy po prostu mówił komu “dzie dobry".

Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich s siednich i w całej okolicy znano go

jako dobrego rzemie lnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec, lecz prze cign ł go w
zawodowych umiej tno ciach. Dopóki ył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a potem po
prostu Kowalem. Wtedy ju tak si w swoim fachu wydoskonalił, e lepszego kowala pró no
by szuka od Wschodniego Skraja a po Zachodni Las. Wyrabiał w swojej ku ni rozmaite
przedmioty z elaza. Oczywi cie najwi cej zwykłych, u ytecznych rzeczy potrzebnych w
codziennym yciu: narz dzia rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i
zawiasy, uchwyty do gor cych garnków i wilki do kominka, podkowy i tym podobne.
Wszystkie te przedmioty były mocne i trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,
wygodne w u yciu i miłe dla oka.

Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemno ci przedmioty innego rodzaju, bardzo

pi kne, bo umiał formowa elazo tak kunsztownie, e wydawało si lekkie i delikatne jak
gał zka obsypana młodymi li -mi i kwieciem, chocia zachowywało sił wła ciw swojemu
tworzywu, a mo e nawet nabierało wi kszej jeszcze. Prawie ka dy przechodz c przez bram
lub furt jego roboty przystawał, aby je podziwia , ale nikt by nie zdołał takiej bramy
otworzy , je li była zamkni ta. Pracuj c nad takimi pi knymi przedmiotami kowal piewał, a
kiedy kowal piewał, wszyscy ludzie, którzy si znajdowali w pobli u, porzucali swoje
zaj cia i spieszyli do ku ni, eby słucha .

Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osi gn ł do na swoje potrzeby, a w ka dym razie

znacznie wi cej ni wi kszo s siadów i s siadek ze wsi, nawet tych, którzy mieli zr czne
r ce i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krain Czarów i niektóre jej
zak tki znał tak dobrze, jak to jest dla miertelnego człowieka mo liwe. Poniewa wielu ludzi
przypominało usposobieniem Kołka, kowal nikomu o tym nie mówił, z wyj tkiem ony i

background image

dzieci. on jego była Nell — ta sama, której kiedy przy uczcie oddał srebrny pieni ek.
Córka miała na imi Na , a syn — Ned, zwany we wsi Kowalczykiem. Cho by chciał, nie
mógł przed najbli szymi zachowa tajemnicy, bo widywali czasem gwiazd błyszcz c na
jego czole, gdy wracał z podró y albo z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadza
si samotnie.

Od czasu do czasu wyruszał w drog piechot lub konno, a s siedzi przypuszczali, e

to interesy zmuszaj go do podró y, i niekiedy mieli racj , ale nie zawsze. W ka dym razie
nie w drował w poszukiwaniu zamówie na swoje wyroby ani te nie po sztaby elaza,
w giel i inne potrzebne w ku ni materiały, chocia o te sprawy tak e dbał i nie gardził, jak si
to mówi, uczciwie zarobionym groszem. Ale miał swoje szczególne sprawy w Krainie
Czarów i był tam mile widziany, bo Gwiazda jasno wieciła na jego czole, był tam
bezpieczny o tyle, o ile mo e by bezpieczny1 czło-1 wiek miertelny w tym gro nym kraju.
Mniejsze Złe 1 Duchy unikały spotkania z Gwiazd , a od wi kszych broniły go przyjazne
siły.

Był za to wdzi czny, bo wkrótce nabrał do wiadczenia i zrozumiał, e do cudów tej

Krainy nie mo na si zbli a bez nara enia ycia, i e z wielu Złymi Duchami nie wolno
podejmowa walki, je li nie włada si or em bardzo pot nym, za ci kim, aby go zwykły

miertelnik mógł ud wign . Pozostał głodnym wiedzy w drowcem i odkrywc , nigdy nie

był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonal c swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał,
wyku bro , która w jego własnym wiecie wzbudziłaby wielki podziw i byłaby warta
królewskiej zapłaty, ale wiedział, e w Krainie Czarów nie miałaby wi kszego znaczenia.
Mnóstwo rozmaitych przedmiotów wyszło z jego ku ni, nikt jednak nie słyszał, eby
kiedykolwiek wykuł miecz lub włóczni czy te grot strzały.

Pocz tkowo w Krainie Czarów przechadzał si tylko spokojnie w ród jej

najskromniejszych mieszka ców i najłagodniejszych stworze yj cych w lasach, na ł kach
uroczych dolin, nad czystymi wodami, w których zwierciadle noc przegl daj si dziwne
gwiazdy, a o wicie — l ni ce szczyty dalekich gór. Gdy przy-bywał na krótko, po wi cał
cały czas wpatrywaniu si w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat. Pó niej, podejmuj c dłu sze
wyprawy, widział rzeczy zachwycaj ce pi kno ci i inne, mro ce krew w yłach, ale nie
mógł ich ani dokładnie zapami ta , ani opisa , chocia wiedział, e zostały gł boko wyryte w
jego sercu.

Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pami tał i cz sto wspominał.
Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy bez przewodnika, my lał, e poprzez

cał t krain dojdzie do jej odległej granicy, ale ła cuchy olbrzymich gór zast piły mu drog

background image

i próbuj c je obej w koło, znalazł si w ko cu na pos pnym wybrze u. Stał nad
Morzem Bezwietrznych Burz. Bł kitne fale podobne do o nie onych grzbietów gór
toczyły si cicho z Bez wiata i niosły ku długiemu wybrze u białe okr ty powracaj ce z
bitew na Pograniczach Ciemno ci, o których ludzie nic nie wiedz . Widział, jak woda
wyniosła daleko na brzeg wielki okr t, a potem bezszelestnie opadła w rozbryzgach piany.
Z pokładu zbiegli ogromni, gro ni eglarze — elfy. Miecze ich l niły, włócznie iskrzyły si , a
z oczu biły przeszywaj ce promienie wiatła. Nagle zaintonowali pie zwyci stwa, Kowal
zadr ał ze strachu i padł na twarz, a wojownicy przeszli nad nim i znikn li w ród
rozdzwonionych echem gór.

Nigdy wi cej nie zapuszczał si na to wybrze e, przekonany, e znajduje si na

wyspie osaczonej zewsz d przez morze, i my li jego zwróciły si ku górom, pragn ł bowiem
dotrze do serca Królestwa. Kiedy podczas w drówki ogarn ła go szara mgła i bł kał si , nic
wokół nie widz c, dopóki nie znikn ła; wtedy dopiero stwierdził, e zaszedł na rozległ
równin . Przed nim w oddali wznosiła si góra cienia, a ten cie był korzeniem Królewskiego
Drzewa pi trz cego si a pod niebo jak kilka wie ustawionych jedna na drugiej; korona

wieciła blaskiem ol niewaj cym niby sło ce w samo południe, a na ka dej gał zi rosły

jednocze nie li cie, kwiaty i niezliczone owoce, ka dy inny, tak e nie znalazłby dwóch
jednakowych.

Nigdy ju potem nie zobaczył Królewskiego Drzewa, chocia go cz sto szukał.

Pewnego razu wspinaj c si na Zewn trzne Góry trafił do gł bokiej doliny; na jej dnie
błyszczała tafla jeziora, spokojna, nie zm cona ani jedn zmarszczk , mimo e las dokoła
szumiał od podmuchów łagodnego wiatru. Dolin wypełniało czerwone wiatło jakby
zachodz cego sło ca, promieniowało jednak nie z nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad
wod niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu si , e przenika wzrokiem w bezdenn
gł bin .

Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty powyginane, rozgał zione i faluj ce niby

olbrzymie wodorosty w morskiej rozpadlinie; w ród nich uwijały si jakie ogniste stwory.
Zafascynowany, zszedł na sam brzeg i chciał ko cem stopy dotkn wody, okazało si
jednak, e to nie woda, lecz tafla twardsza od skały i bar-dziej liska ni lód... Chciał na ni
wej , lecz natychmiast przewrócił si ci ko, a łoskot rozległ si nad jeziorem i odbił
echem od gór.

Wietrzyk błyskawicznie przemienił si w huragan rycz cy niby dzika bestia — porwał

Kowala, cisn ł na brzeg, pchn ł na stok obracaj c nim i rzucaj c jak zeschłym li ciem. Kowal
obj ł ramionami pie młodej brzozy i przylgn ł do niej, a wicher mocował si z nimi

background image

obojgiem zawzi cie, próbuj c oderwa człowieka od drzewa. Brzoza od podmuchu zgi ła si
jednak a do ziemi i nakryła Kowala namiotem z gał zi. Kiedy wreszcie wicher ust pił i
Kowal mógł si podnie , zobaczył, e drzewo jest nagie, odarte a do ostatniego listka, i
płacze, a łzy jak deszcz płyn z jego gał zi. Poło ył dło na białej korze mówi c:

— Uratowała mnie, brzózko. Co mam uczyni , eby ci wynagrodzi i okaza

wdzi czno ? Wyczuł r k odpowied :

— Nic! Odejd st d. Wiatr ci ciga. Nie jeste tutejszy. Id i nie wracaj nigdy.
Wspinaj c si na zbocza otaczaj ce dolin czuł łzy brzozy na swoim policzku i miał w

ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał dług drog do wsi i przez wiele
dni potem nie chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł si jej wyrzec i w ko cu wrócił, z
gor tszym jeszcze ni przedtem pragnieniem, by do-trze w gł b tego Królestwa.

Nareszcie odkrył drog prowadz c przez ła cuch Zewn trznych Gór i po długim

marszu doszedł do ła -cucha Gór Wewn trznych, bardzo wysokich, stromych i
niedost pnych. Po długim poszukiwaniu znalazł wszak e przeł cz, któr miał pokona , i tego
pami tnego dnia, gdy zdobył si na tak niezwykł miało , wy-szedł przez w sk szczelin
na przeciwny stok i spojrzawszy w dół zobaczył Dolin Wiecznego Poranka — ale wtedy
jeszcze nie wiedział, e tak si ona nazywa. Ziele w tej dolinie była o wiele pi kniejsza ni
na ł kach w zewn trzej strefie Krainy Czarów, chocia z ich pi kno ci nie mogła si równa
nawet wiosenna trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy człowieka
mogły dostrzec czerwone j zyczki ptaków piewaj cych na drzewach przeciwległego zbocza,
mimo e dolina była szeroka, a ptaki nie wi ksze od strzy yków.

Góry po tej stronie opadały wydłu onymi stokami w ród plusku i szumu

wodospadów, ruszył wi c w dół z wielk ochot . Kiedy jego stopy dotkn ły trawy Do-liny,
usłyszał piew elfów, a na usianej liliami ł ce nad rzek zobaczył ta cz ce dziewcz ta.
Oczarowany zwinno ci , wdzi kiem, ustawiczn zmienno ci ich ruchów, skierował ku nim
swe kroki. Nagle taneczny korowód zatrzymał si i na spotkanie Kowala wybiegła
dziewczyna z rozpuszczonymi włosami w zakasanej sukience.

Ze miechem powiedziała:
— Rozzuchwaliłe si , Gwiezdniku! Czy nie obawiasz si , co powie królowa, je li si

dowie o tym? A mo e dostałe od niej pozwolenie?

Kowal bardzo si zmieszał, bo u wiadomił sobie własne my li i zrozumiał, e

dziewczyna je odgaduje; s dził, e Gwiazda na czole jest przepustk , upowa niaj c go do
w drowania, gdzie zechce; teraz ju wiedział, e to nieprawda. Ale dziewczyna ci gn ła dalej
z u miechem:

background image

— Chod , skoro ju wtargn łe tutaj, musisz ze mn zata czy .
Wzi ła go za r k i wprowadziła w kr g tancerzy.
Ta czył wi c z ni i doznał zupełnie nowego uczucia zwinno ci, siły i szcz cia. Ale

trwało to krótko. Ju po chwili — jak mu si zdawało — korowód si zatrzymał, a
dziewczyna zerwała kwiat, który wyrósł u jej stóp, i wpi ła go Kowalowi we włosy.

— egnaj! — powiedziała. — Mo e si jeszcze kiedy spotkamy, je li taka b dzie

wola Królowej.

Nie zapami tał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł si znów

na go ci cu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które mijał, ludzie spogl dali na niego ze
zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie znikn ł z pola ich widzenia. Kiedy si
zbli ał do domu, córka wybiegła, eby go powita z rado ci ; wrócił wcze niej, ni si
spodziewano, lecz i tak za pó no dla tych, którzy na niego czekali.

— Tatusiu! — wykrzykn ła Na . — Gdzie e był? Twoja gwiazda wieci tak jasno!
Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz ona uj ła go za r k , poprowadziła

do kominka i patrz c na niego rzekła:

— M u kochany! Gdzie byłe , co widziałe ? Masz kwiat we włosach.
Delikatnie zdj ła z jego głowy kwiat i poło yła na swej otwartej dłoni. Mieli wra enie,

e widz ten kwiat z bardzo daleka, chocia le ał na dłoni Nell i promieniował takim

wiatłem, e postacie ich rzucały wielkie cienie na cian izby, mrocznej ju , bo wieczór

zapadał. Cie m czyzny górował nad innymi, jego du a głowa pochylała si nad głow
kobiety.

— Wygl dasz jak olbrzym, tatusiu — odezwał si milcz cy dotychczas syn.
Kwiat nie zwi dł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnic . Kowal

zrobił dla niego specjaln szkatułk zamykan na kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia
na pokolenie w rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz, od czasu do czasu otwierali
szkatułk i wpatrywali si w ywy Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A działo si to
niezale nie od woli posiadacza skarbu.

Czas nie zatrzymał si dla mieszka ców wsi. Min ło wiele lat. Kowal był niespełna

dziesi cioletnim chłopcem, gdy na festynie Dwudziestu Czterech do-stał gwiazd . We
wła ciwym terminie odbyła si nast pna uroczysto Dwudziestu Czterech i Alf, który
nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie nowego ucznia, niejakiego Grajka. W
dwana cie lat pó niej Kowal wrócił do domu z kwiatem we włosach, a teraz nadszedł rok, w
którym zim wypadało znów urz dzi festyn dla dzieci.

background image

Pewnego dnia tego wła nie roku Kowal wracał przez las brzegiem Krainy Czarów.

Była jesie . Złote li cie l niły na gał ziach, purpurowe za cielały ziemi . Kto zszedł za nim,
lecz Kowal nie zwa ał na to i nie obejrzał si za siebie, zatopiony w my lach.

Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo dalek podró , dłu sz , jak mu si

zdawało, ni wszystkie inne w yciu. Dostarczono mu przewodników i stra y, lecz nie
pami tał prawie dróg, którymi w drował, bo cz sto o lepiały go mgły lub ciemno ci, a w
ko cu znalazł si noc na jakiej wy ynie, pod niebem błyszcz cym od niezliczonych gwiazd.
Zaprowadzono go przed oblicze samej Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie.
Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otaczał j tłum wojowników w zbrojach l ni cych i
migocz cych jak gwiazdy na niebie, lecz była tak wysoka, e górowała nad ostrza-mi
włóczni, a nad jej głow unosił si biały płomie . Skin ła na Kowala, eby si zbli ył, wi c
dr c podszedł do niej. Rozległ si wysoki, czysty sygnał tr by i nagle został sam na sam z
Królow .

Stał przed ni i nie przykl kn ł, jak nakazywał ceremoniał dworski, bo w

oszołomieniu pomy lał, e wobec niej aden gest istoty tak znikomej jak on nie mo e mie
znaczenia. Wreszcie o mielił si podnie wzrok i spojrze w jej twarz; królowa powa nymi
oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał si i za-dziwił, bo w tym momencie poznał pi kn
dziewczyn z Zielonej Doliny, tancerk , spod której stóp kwiaty wyrastały na ziemi.
U miechn ła si z tych jego wspomnie i podeszła bli ej. Rozmawiali długo, prawie bez
słów, lecz dowiedział si wielu rzeczy przejmuj c jej my li; niektóre napełniały go rado ci ,
inne — ogromnym smutkiem. Potem zacz ł pami ci wraca po tropach swojego ycia w
przeszło a do dnia, gdy została mu dana gwiazda, i nagle stan ła mu przed oczyma
ta cz ca figurka z ró d k w r ku, wi c ze wstydem spu cił wzrok, ol niony pi kno ci
królowej.

Roze miała si zupełnie tak samo jak wtedy, w Do-linie Wiecznego Poranka.
— Nie martw si , Gwiezdniku — powiedziała. — Nie wstyd si za swoich

współplemie ców. Z dwojga złego mała laleczka jest lepsza ni całkowite zapomnienie o
Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi to jedyny przebłysk, dla innych — przebudzenie. Ty od
tamtego dnia pragn łe mnie zobaczy , wi c spełniłam twoje yczenie. Ale nic wi cej ju ci
da nie mog . Zanim si teraz po egnamy, powierz ci jeszcze pewn wa n misj . Je li
spotkasz króla, powtórz mu te słowa: Ju czas. Pozwól mu dokona wyboru.

— Ale ... — wyj kał. — Nie wiem, gdzie jest król. Pytałem o to wszystkich w

Krainie Czarów, lecz zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".

background image

— Skoro król ci tego nie powiedział, nie mog zdradzi sekretu — odparła Królowa.

— Wiedz, e Król wiele podró uje i mo na go spotka w nieprawdopodobnych miejscach. A
teraz przykl knij.

Ukl kł, a Królowa schyliła si i poło yła r k na jego głowie. Ogarn ła go wielka

cisza i wydawało mu si , e jest jednocze nie w zwykłym ludzkim wiecie i w Krainie
Czarów, a tak e poza obu tymi dziedzinami i patrzy na nie z zewn trz czuj c zarazem smutek,
rado i niezm cony spokój. Kiedy si po chwili ockn ł, wstał i podniósł głow , brzask
rozja nił niebo na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa znikn ła. Gdzie daleko w górach
echo powtarzało sygnał tr -by. Kowal był sam na pustej, cichej wy ynie i wie-dział, e czeka
go ju tylko droga do wyrzeczenia.

Miejsce, gdzie si spotkał z Królow , zostało daleko za nim i szedł teraz po ciółce

jesiennych li ci rozmy laj c o wszystkim, co widział i czego si do-wiedział. Szelest
kroków na cie ce przybli ał si z ka d chwil . Wreszcie tu koło je-go uszu
odezwał si głos:

— Czy idziesz w t sam stron co ja, Gwiezdniku?
Kowal, nagle wyrwany z zamy lenia, wzdrygn ł si i teraz dopiero spojrzał na id cego

obok człowieka. Zobaczył wysokiego m czyzn , st paj cego lekko i szybko, ubranego w
ciemnozielony płaszcz z kapturem, który cz ciowo zasłaniał

jego twarz. Kowal zdziwił si , bo nikt prócz mieszka ców Krainy Czarów nie nazywał

go “Gwiezdnikiem", a nie pami tał, aby kiedykolwiek w swoich w drówkach spotkał tego
m czyzn ; mimo to miał niejasne wra enie, e go skadsi zna.

— A dok d ty idziesz? — spytał.
— Wracam do twojej wsi i mam nadziej , e ty tak e — odparł tamten.
— Tak — przyznał Kowal. — Mo emy wi c i razem. Tylko e wła nie co mi si

przypomniało... Zanim wyruszyłem w powrotn drog , pewna wielka pani dała mi polecenie.
Wkrótce przekroczymy granic Krainy Czarów i my l , e nigdy wi cej ju jej nie odwiedz .
A ty?

— Ja na pewno wróc . Mo esz mi przekaza swoj misj .
— Kazała mi powtórzy kilka słów Królowi. Czy wiesz, gdzie go mo na spotka ?
— Wiem. A jakie to s słowa?
— Pani kazała mu powiedzie tylko to: Ju czas. Pozwól mu dokona wyboru.
— Rozumiem. Nie kłopocz si tym wi cej!
Szli rami w rami milcz c, słycha było jedynie szelest li ci pod ich stopami.

Dopiero po przebyciu kilku mil, gdy zbli ali si ju do granicy Krainy Czarów, m czyzna w

background image

zielonym płaszczu zatrzymał si i zwracaj c twarz do Kowala odrzucił z głowy kaptur.
Wtedy1 Kowal go poznał: to był Alf, Terminator, jak go Kowal dotychczas w my lach
nazywał, maj c zawsze w pami ci dzie , gdy młody Alf stał przy stole obok Kuchmistrza
trzymaj c w r ku l ni cy nó do dzielenia tortu, a oczy mu si iskrzyły w blasku wiec.
Musiał ju teraz by bardzo stary, bo od wielu lat piastował godno Kuchmistrza, lecz tutaj,
w cieniu lasu na pograniczu Krainy Czarów wygl dał tak młodo jak tamten dawny terminator,
tyle e bardziej dostojnie. Nie miał siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu
błyszczały, jakby odbijało si w nich jakie jasne wiatło.

— Chciałbym z tob porozmawia , Kowalu Kowalczyku, zanim si znajdziemy

znowu w twojej wsi — rzekł.

Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy miał ochot pogada z Alfem, lecz

nigdy mu si to nie udawało. Alf zawsze pozdrawiał go przyja nie i patrzał na niego

yczliwym wzrokiem, zdawał si jednak unika rozmowy sam na sam z nim. Teraz te patrzał

przyja nie, lecz niespodziewanie podniósł r k i dotkn ł Gwiazdy na czole Kowala. Blask
znikn ł z jego oczu, a Kowal zrozumiał, e przedtem odbijały one wiatło Gwiazdy, która
bardzo jasno wieciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony cofn ł si z gniewem.

— Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, e czas, by j oddał? — spytał Alf.
— Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego miałbym si wyrzec Gwiazdy? Jest moja.

Sama mi wpadła w r ce. Czy człowiek nie ma prawa zachowa , cho by na pami tk , tego, co
w ten sposób dostał?

— Ma prawo zatrzyma niektóre rzeczy, je li kto mu je podarował na pami tk . Ale

nie wszystko do-stajemy w takiej intencji. S rzeczy, które nie mog na zawsze pozosta
własno ci jednego człowieka ani te przechodzi w dziedzictwie z ojca na syna. S tylko
u yczone na pewien czas. A nie przyszło ci nigdy do głowy, e kto inny potrzebuje tak e tej
Gwiazdy? Otó wiedz, e tak wła nie jest. Ju pora, eby j oddał.

Kowal zmieszał si , był bowiem człowiekiem wspaniałomy lnym i z wdzi czno ci

wspominał, ile szcz cia przyniosła mu gwiazda.

— Có wi c powinienem zrobi ? — spytał. — Czy mam j zwróci jednemu z

wielkich mieszka ców Krainy Czarów? Mo e samemu królowi? — A gdy to mówił, serce
zabiło mu ywiej, bo zrodziła si w nim nadzieja, e b dzie trzeba w tej sprawie raz jeszcze
wróci do Krainy Czarów.

— Mógłby j odda mnie — powiedział Alf — mo e jednak byłoby to dla ciebie

zbyt przykre. Pójd razem ze mn do spi arni i włó gwiazd z powrotem do tej samej
szkatułki, w której niegdy j schował twój dziadek.

background image

— Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.
— Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z nim wtedy.
— Mo e wiesz tak e, sk d miał Gwiazd i dlaczego j wło ył do szkatułki.
— Przyniósł j z Krainy Czarów, to wiesz bez pytania — odparł Alf. — Zostawił j w

szkatułce z nadziej , e przypadnie kiedy tobie, jedynemu jego wnukowi. Tak mi
powiedział, bo my lał, e b d mógł si postara o spełnienie jego yczenia. Był to ojciec
twojej matki. Mo e ci o nim niewiele opowiadała, bo sama mało wiedziała. Nazywano go
Je d cem, bo lubił podró owa , to te napatrzył si ró nych rzeczy i zdobył mnóstwo
umiej tno ci, zanim osiadł jako Kuchmistrz w waszej wsi. Opu cił j , gdy miałe dwa lata, i
nie znaleziono na jego nast pc lepszego kandydata ni ten biedny Kołek. Jednak e z czasem
ja zostałem Kuchmistrzem, jak sobie planowali my z twoim dziadkiem; w tym roku b d
musiał zrobi znów Wielki Tort. Za ludzkiej pami ci adnemu Kuchmistrzowi jeszcze si to
nie zdarzyło dwa razy w yciu, ja jestem jedynym wyj tkiem. Chciałbym Gwiazd wło y do
tortu.

— Dobrze, dostaniesz j — rzekł Kowal. Spojrzał na Alfa przenikliwie, jakby

próbował odgadn jego my li. — Czy wiesz, kto j znajdzie?

— Po co ci to wiedzie , Mistrzu Kowalu?
— Prosz ci , powiedz mi, je li wiesz. B dzie mi łatwiej rozsta si z rzecz , bardzo

drog mojemu sercu. Syn mej córki jest jeszcze za mały. — Mo e ci b dzie łatwiej, a mo e
nie. Zobaczymy.

Wi cej ju z sob nie rozmawiali. Wkrótce potem przekroczyli granic Krainy Czarów

i nareszcie wrócili do wsi. Skierowali si wprost do wietlicy gromadzkiej. Nad ludzkim

wiatem sło ce wła nie za-chodziło i okna domów l niły czerwieni . Złocone rze -by na

drzwiach wietlicy błyszczały, spod dachu wychylały si ró nokolorowe dziwaczne twarze
gargulców. wietlic niedawno odnowiono i odmalowano, a przedsi wzi cie to wy-wołało
długie debaty w radzie gromadzkiej. Niektórzy ludzie sprzeciwiali si tym, jak mówili,
nowomodnym zbytkom, lecz inni, lepiej znaj cy histori wsi, pami tali, e był to stary
zwyczaj, i zgadza-li si , e warto do nie-go wróci . Miało to kosztowa sporo grosza, a
poniewa Kuchmistrz ofiarował si wszystko zapłaci z własnej kiesy, pozwolono mu zrobi
to według własnej woli i gustu. Kowal nigdy jeszcze nie widział odnowionej wietlicy w
takim o wietleniu, stan ł wi c przed ni ol niony, zapominaj c na chwil , po co tu przyszedł.

Wreszcie Alf dotkn ł jego ramienia i poprowadził go wokół budynku do małych

bocznych drzwi, otworzył je z klucza i poszli ciemnym korytarzem do spi arni. Tam

background image

Kuchmistrz zapalił wiec , otworzył szaf i z górnej półki zdj ł czarn skrzynk . Była teraz
wypolerowana i ozdobiona srebrnymi ornamentami.

Podniósł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w rodku. Jedna mała przegródka

pozostała pusta, we wszystkich innych znajdowały si korzenne przyprawy o tak wie ym,
ostrym zapachu, e oczy Kowalowi zwilgotniały. Si gn ł r k do czoła. Gwiazda odkleiła si
zupełnie łatwo, lecz Kowal poczuł nagle przeszywaj cy ból i łzy pociekły mu po twarzy.
Chocia Gwiazda wieciła jasno na jego dłoni, widział tylko zamazan ol niewaj c plam ,
jak gdyby bardzo dalek .

— Nie widz wyra nie — powiedział. — Wyr cz mnie i sam j włó do skrzynki. —

Wyci gn ł r k do Alfa, który wzd ł Gwiazd ii umie cił w przegródce, gdzie natychmiast
zgasła.

Kowal bez słowa odwrócił si i po omacku ruszył ku wyj ciu. Za progiem stwierdził,

e znów widzi dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w pobli u ksi yca błyszczała

Gwiazda wieczorna. Gdy stał podziwiaj c jej pi kno , uczuł na ramieniu dotkni cie czyjej
r ki. Obejrzał si i zobaczył Alfa.

— Oddałe mi j dobrowolnie — rzekł Alf. — Je eli wci jeszcze jeste ciekawy, kto

j dostanie, mog ci to teraz powiedzie .

— Prosz , powiedz.
— Chłopiec, którego sam wska esz. Kowal zaskoczony nie od razu przemówił.
— Zastanawiam si — zacz ł wreszcie z wahaniem — czy ci si spodoba mój wybór.

Nazwisko Kołka z wielu powodów nie mo e ci by miłe, ale jego prawnuczek Tim z
Townsand, który ma uczestniczy w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest wcale do
pradziadka podobny.

— Owszem, zauwa yłem to — odparł Alf. — Ma rozumn matk .
— Tak, siostr mojej Nell. Niezale nie od powinowactwa bardzo lubi małego Tima.

Co prawda nie jest to kandydat, który by si wszystkim mógł wydawa bezspornie najlepszy.

— Tak samo jak ty w swoim czasie — powiedział u miechaj c si Alf. — Ale

zgadzam si , ja tak e wybrałem Tima.

— Po co wi c mnie pytałe o zdanie?
— Królowa tak sobie yczyła. Gdyby wskazał inne dziecko, nie upierałbym si przy

swoim.

Kowal długo przygl dał si Alfowi. Nagle ukłonił mu si nisko.
— Nareszcie zrozumiałem! — rzekł. — Bardzo nas zaszczyciłe , najja niejszy panie.
— Zostałem za to wynagrodzony — odparł Alf. — Wracaj teraz spokojny do domu.

background image

Zbli aj c si do swojego domu na zachodnim skraju wsi zobaczył syna przed ku ni ;

Kowalczyk wła nie j zamkn ł sko czywszy robot i spogl dał na biał drog , któr ojciec
zazwyczaj wracał z wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił si , zdziwiony, e tym razem Kowal
nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego spotkanie, obj ł ramionami i przywitał serdecznie.

— Od wczoraj ju ci wypatruj , tatusiu! — powiedział. Potem spojrzawszy uwa nie

w twarz ojca dodał z niepokojem.

— Wydajesz si bardzo zm czony. Pewno idziesz z daleka?
— Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem cał drog od witu do wieczora.
Razem weszli do domu, gdzie ciemn izb rozja niało tylko migotanie ognia na

kominku. Syn zapalił wiece i przez dług chwil siedzieli milcz c, bo Kowala przytłaczało
ogromne zm czenie i smutek wielkiej straty. W ko cu podniósł głow , rozejrzał si w koło
jak przebudzony ze snu i spytał.

— Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn popatrzał na niego uwa nie.
— Nie pami tasz? Matka poszła do Podlesia Mniejszego, do Na . Mały Tom wi ci

dzisiaj swoje drugie urodziny. Spodziewali si , e we miesz w nich udział.

— Ach, tak. Powinienem wzi udział i na pewno bym to zrobił, lecz spó niłem si ,

bo zatrzymały mnie wa ne sprawy; tak miałem nimi zaprz tni t głow , e chwilowo nie
mogłem my le o niczym innym. Ale nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach.
Przyniosłem dla niego prezent. Stary Kołek nazwałby to zapewne cackiem, ale to cacko
pochodzi z Krainy Czarów.

Wyj ł z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne

kwiaty zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawd dzwoneczki. Kowal tr cił leciutko łodyg
i kwiatki zad wi czały pi kn , czyst melodyjk . Płomyki wiec od tej muzyki zatrzepotały i
na mgnienie oka rozbłysły białym wiatłem.

renice Neda rozszerzyły si z podziwu.

— Czy mog przyjrze si temu z bliska? — spytał. Ostro nie wzi ł w palce srebrn

lilijk i zajrzał w kielichy kwiatów. — Cudowna robota! A co najdziwniejsze, te dzwonki
pachn , ich zapach przypomina mi... przypomina... co , o czym zapomniałem...

— Tak. Ilekro dzwonki zagraj , w chwil potem wydobywa si z nich zapach. Nie

bój si , Ned, mo esz tego drobiazgu miało dotyka . Przeznaczony jest do zabawy dla
dziecka: niełatwo go uszkodzi i nie zrobi te szkody male stwu.

Wło ył zabawk z powrotem do sakiewki i schował do kieszeni.

background image

— Jutro zanios ten prezent do Podlesia Mniejsze-go — oznajmił. — Mam nadziej ,

e Na , Tom i Nell wybacz mi spó nienie. Zreszt Tom jeszcze nie umie liczy dni... ani

tygodni, miesi cy czy lat.

— Racja, tatusiu. Ch tnie bym poszedł z tob , ale niepr dko b d mógł si tam

wybra . Dzisiaj, nawet gdybym nie czekał na ciebie, w aden sposób nie mogłem
towarzyszy matce. Mam pełne r ce roboty, a wci napływaj nowe zamówienia.

— Nie, nie, Kowalczyku, pozwól sobie na małe wi to! Wprawdzie jestem ju

dziadkiem, ale sił mi jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robot . Odt d b d w ku ni dwie
pary r k do pracy i to przez sze dni w tygodniu. Nie wybior si ju wi cej w podró . Ned,
mam na my li moje dalekie w drówki, rozumiesz, synu?

— A wi c wszystko si zmieniło, tatusiu? Od pierwszej chwili zadaj sobie pytanie,

gdzie si podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. — U cisn ł r k ojca. — Martwi si ze
wzgl du na ciebie, ale rodzina pewnie na tej zmianie skorzysta. Czy wiesz, Mistrzu, e
chciałbym wiele si nauczy od ciebie? I to nie tylko obróbki elaza!

Zjedli razem kolacj i długo potem siedzieli jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał

synowi o swojej ostatniej podró y do Krainy Czarów i o wielu sprawach, które go zaprz tały.
Ale o wyborze nast pnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani słowem.

Wreszcie syn patrz c w twarz ojca rzekł:
— Czy pami tasz, ojcze, dzie , gdy wróciłe z kwiatem we włosach? Spojrzałem

wówczas na twój cie i powiedziałem, e wygl dasz jak olbrzym. Cie mówił prawd . A
wi c ta czyłe z Królow we własnej osobie! I mimo to wyrzekłe si Gwiazdy. Mam
nadziej , e dostanie si komu , kto jest jej wart. Ten kto powinien ci by wdzi czny.

— Chłopczyk nic o tym nie b dzie wiedział — od-parł Kowal. — Tak to ju jest z

darami tego rodzaju. No, stało si , oddałem Gwiazd nast pcy, a sam wracam do młota i
kowadła.

Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił terminatora, nigdy nie przestał łama

sobie głowy nad zagadk znikni cia srebrnej Gwiazdy z tortu, chocia od tego zdarzenia
upłyn ło wiele lat. Roztył si i rozleniwił; opu cił stanowisko Kuchmistrza maj c
sze dziesi t lat, co we wsi nie uchodziło za wiek podeszły. Teraz zbli ał si do
dziewi dziesi tki i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w dalszym ci gu przepadał za
słodyczami. Je eli nie siedział przy stole, sp dzał dni w wielkim fotelu przy oknie albo, gdy
pogoda sprzyjała, przed domem. Lubił mówi , bo o wielu sprawach był, jak sadził, lepiej od
innych po-informowany, lecz ostatnio najcz ciej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie, który
— jak z czasem uwierzył — był jego własnym arcydziełem i który wci mu si nił.

background image

Terminator czasem przechodz c zatrzymywał si , eby zamieni ze staruszkiem kilka słów.
Stary Kołek wci bowiem nazywał Alfa Terminatorem, a siebie kazał nazywa
Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie odmawiał, czym zjednywał sobie pewne
wzgl dy staruszka, cho nie nale ał na pewno do jego ulubie ców.

Którego dnia Kołek po obiedzie drzemał w fotelu przed drzwiami domu. Ockn ł si

gwałtownie i zobaczył Terminatora stoj cego obok i patrz cego na nie-go z góry.

— O, to ty! — powiedział Kołek. — Ciesz si , e ci widz , bo ten tort nie daje mi

spokoju. Wła nie o nim my lałem. Najlepszy z tortów, jaki w yciu zrobiłem, a to co znaczy!
Ale ty go mo e ju nie pami tasz?

— Pami tam doskonale, Mistrzu. To był dobry tort, wszyscy go jedli ze smakiem i

chwalili.

— Oczywi cie! To było moje dzieło. Co do tego nie mam adnych w tpliwo ci. Ale

nie mog zrozumie , co si stało z tym cackiem, wiesz, z t gwiazdk . Nie mogła przecie
rozpłyn si bez ladu. Powiedziałem tak wówczas tylko po to, eby si dzieci nie przel kły.
My lałem, e mo e które z nich j połkn ło. Ale czy to prawdopodobne? Mo na łykn
drobny pieni ek nic o tym nie wiedz c, ale gwiazd ? Była male ka, miała jednak ramiona
ostro zako czone.

— Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz wła ciwie, z czego była zrobiona, prawda? Przesta

sobie głow suszy tymi pytaniami. Zapewniam ci , e Gwiazdk kto połkn ł.

— Ale kto? Mam dług pami , a tamten dzie utkwił w niej bardzo mocno, mog

wyliczy imiona wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Za-raz, niech si
zastanowi ... Tak, na pewno Molly młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała jedzenie
nie prze uwaj c. Teraz jest gruba jak wór m ki.

— Rzeczywi cie niektóre osoby maj skłonno do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie

jadła zbyt po piesznie tortu, znalazła przecie w swojej porcji a dwie niespodzianki.

— Czy by? W takim razie musiał to by Harry, syn bednarza, chłopak gruby jak

beczka, usta miał szerokie niczym aba.

— Ja go pami tam, Mistrzu, jako miłego chłopczyka z szerokim, serdecznym

u miechem. Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, e cała porcj rozdrobnił na
talerzu, lecz niczego nie znalazł.

— A wi c ta mała, blada dziewczynka, Lii, córka sukiennika. W niemowl ctwie

połykała szpilki bez szkody dla zdrowia.

— Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchni warstw tortu, a reszt oddała

chłopcu siedz cemu obok niej.

background image

— No wi c rezygnuj ze zgadywania. Któ to mógł by ? Ty, jak si zdaje, pilnie

wszystkich obserwowałe . Czy nie zmy liłe tych szczegółów?

— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele szcz cia.
— Gadaj zdrów! — za miał si stary Kołek. — Powinienem bym si od razu połapa ,

e próbujesz mnie nabra . Co za bzdura! Kowal był wtedy spokojnym, t pym chłopcem.

Teraz jest bardziej hała liwy, podobno lubi piewa , ale zawsze si wyró niał ostro no ci .
Ten by niczego nie zaryzykował. Ka dy k s dziesi razy obraca w ustach, zanim połknie, od
male ko ci był taki. Czy si do jasno wyra am?

— Najzupełniej, Mistrzu. Je li nie wierzysz, e Gwiazd połkn ł Kowal, nic na to nie

mog poradzi . Zreszt dzisiaj cała historia nie ma ju znaczenia. Mo e przestaniesz si
dr czy , gdy ci powiem, e Gwiazdka jest ju z powrotem na swoim miejscu w szkatułce.
Prosz , spójrz!

Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz, w którym Kołek widział go po raz

pierwszy. Spomi dzy fałd tego płaszcza wyci gn ł czarn skrzyneczk i otworzył j tu pod
nosem staruszka.

— Przekonaj si , Mistrzu, Gwiazdka le y w k ciku, we własnej przegródce.
Stary zaniósł si kaszlem, potem kichn ł kilka razy, lecz w ko cu popatrzył na

szkatułk .

— Rzeczywi cie! — przyznał. — Chyba e to inna gwiazdka podobna jak dwie krople

wody do tamtej.

— Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ja przed kilku dniami własn r k wło yłem do

szkatułki. Tej zimy podczas festynu znowu si znajdzie w Wielkim Torcie.

— Aha! — rzekł szyderczo Kołek i zatrz sł si cały jak galareta od zło liwego

miechu. — Rozumiem, rozumiem! Dwadzie cia czworo dzieci, dwadzie cia cztery cacka, a

Gwiazdka miała by dwudziesta pi ta na dokładk . Ale ty j przed wsadzeniem do pieca

wisn ł i zachował na nast pn okazj . Zawsze byłe przebiegły. I zr czny do ró nych

sztuczek. Przy tym sk py, nie zmarnowałby ani odrobinki masła. Ha, ha, ha! A wi c tak si
to stało. Mogłem był si wcze niej domy li . Zagadka nareszcie rozwi zana, mog teraz spa
spokojnie. — Kołek rozparł si gł biej w fotelu. — Uwa aj, eby twój Terminator nie spłatał
ci takiego samego figla! Nawet chytrusa kto mo e przechytrzy , jak powiadaj . — I zamkn ł
oczy.

— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator zatrzaskuj c szkatułk tak hała liwie, e

Kołek otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej, tote tylko dwa razy o mieliłem
si udzieli ci wa nych informacji. Powiedziałem ci kiedy , e Gwiazdka pochodzi z Krainy

background image

Czarów, a dzisiaj — e dostała si Kowalowi. Wy miałe mnie. Na po egnanie powiem ci
jednak co jeszcze. Tym razem nie b dziesz si miał. Jeste starym zarozumiałym
nicponiem, spasionym, szczwanym leniem. To ja za ciebie wykonywałem cał robot . Nie
podzi kowałe mi nigdy, chocia starałe si nauczy ode mnie wielu rzeczy, z wyj tkiem
szacunku dla czarów i zasad uprzejmo ci. Nie masz jej na tyle, eby mi powiedzie grzecznie
“do widzenia".

— Je li chodzi o grzeczno — odparł Kołek — to dziwi si , e pozwala ci ona

zniewa a starsze i lepsze ni ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury gdzie indziej. A je eli
czekasz na słówko po egnania, to, prosz bardzo, kłaniam si , ale zje d aj stad nareszcie. —
Kpi co pomachał mu na po egnanie r k . — Mo e masz w swojej kuchni ukrytych przyjaciół
z Krainy Czarów? Przy lij mi tu jednego z nich, ch tnie go obejrz , a je li skinieniem ró d ki
przywróci mi smukł figur , nabior o nim lepszego mniemania! — Za miał si ironicznie.

— Czy zgodziłby si po wi ci chwilk Królowi Krainy Czarów? — spytał tamten.

Ku zdumieniu Kołka, urósł wymawiaj c te słowa. Zrzucił płaszcz i ukazał si w od wi tnym
stroju kuchmistrza, lecz biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a na czole ja niał
klejnot w kształcie promiennej Gwiazdy. Twarz miał młod , lecz surow .

— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie jeste ode mnie starszy. Nie s dz te ,

eby był lepszy. Nieraz szydziłe ze mnie za moimi plecami. Czy dzi otwarcie rzucasz mi

wyzwanie? — Post pił krok naprzód, a Kołek skulił si i zadr ał; chciał krzykn , zawoła
kogo na ratunek, lecz nie mógł wydoby głosu z gardła.

— Panie! — wycharczał z trudem. — Nie rób mi nic złego! Jestem biednym

starym człowiekiem! Twarz króla złagodniała.

— Niestety! Mówisz prawd . Nie bój si , b d spokojny. Wypada jednak, eby Król

Krainy Czarów co dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełni wi c twoje yczenie. egnaj! I
za nij teraz.

Owin ł si znów płaszczem i odszedł w kierunku wietlicy, lecz nim znikn ł z pola

widzenia, stary kucharz zamkn ł wytrzeszczone ze zdumienia oczy i zachrapał.

Kiedy si zbudził, sło ce ju zachodziło. Przetarł oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po

skórze, bo jesienny wieczór był chłodny.

— Uf! Co za sen — westchn ł. — Zaszkodziła mi wida ta wieprzowina, któr jadłem

na obiad.

Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed koszmarami sennymi przestał si objada i

poprzestawał na skromnych i prostych potrawach. Wkrótce dzi ki temu schudł tak, e nie
tylko odzie , ale te skóra zwisała na nim marszcz c si i fałduj c. Dzieci przezwały go

background image

“ko cianym dziadkiem". Po jakim czasie zauwa ył, e mo e znów porusza si swobodnie i
chodzi po całej wsi bez innej pomocy ni laska w r ku. Prze ył o wiele lat dłu ej, ni gdyby
pozostał grubasem. Podobno doci gn ł do setki i był to jedyny w jego historii sukces godny
ludzkiej pami ci. Do ostatka opowiadał ka demu, kto zechciał go słucha , o swoim sennym
przywidzeniu.

— Okropny sen, mo na by powiedzie , ale, je li si zastanowi , po prostu głupi. Król

Krainy Czarów! A nie miał nawet ró d ki w r ku! Ka dy by schudł, gdyby przestał du o je .
Zdarzenie zupełnie zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym adnych czarów.

Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech. Kowal uczestniczył w nim zabawiaj c

go ci piewem, a jego ona pomagała opiekowa si dzie mi. Kowal przygl dał im si , gdy

piewały i ta czyły; stwierdził, e s pi kniejsze i weselsze ni dzieci z jego pokolenia i

przemkn ła mu przez głow my l, e warto by si dowiedzie , czym si zajmował Alf w
wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci wydawały si godne Gwiazdy. Najdłu ej
jednak zatrzymał Kowal wzrok na małym Timie; był to chłopczyk do pulchny, do ta ca
niezbyt zgrabny, za to głos jego brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim siedział cichutko i
uwa nie przygl dał si ostrzeniu no a i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili odezwał
si niespodziewanie:

— Panie Kuchmistrzu kochany, prosz dla mnie ukroi tylko mały plasterek, bo

okropnie du o rzeczy zjadłem i nic wi cej ju mi si nie zmie ci.

— Dobrze, Tim — powiedział Alf. — Ukroj dla ciebie specjaln porcyjk . Mam

nadziej , e j przełkniesz gładko.

Kowal patrzał na Tima, gdy ten jadł tort powoli, lecz z widoczn przyjemno ci ;

chłopczyk zdawał si troch zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieni ka ani adnej innej
niespodzianki. Potem oczy mu rozbłysły, poweselał, zacz ł si mia i piewa z cicha sam
do siebie. Wreszcie wstał i zata czył z niezwykłym wdzi kiem, którego jeszcze przed kilku
minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci miały si i oklaskiwały tancerza.

Wszystko w porz dku — pomy lał Kowal. — Jeste wi c moim dziedzicem, Timie.

Ciekawe, w ja-kie dziwne miejsce zaprowadzi ci Gwiazda. Biedny stary Kołek! Pewno
nigdy si nie dowie, jaki skandal wydarzył si w jego własnej rodzinie!

Kołek rzeczywi cie nigdy si nie dowiedział. Jednak e podczas festynu stało si co ,

co go ogromnie ucieszyło. Przed zako czeniem zabawy Kuchmistrz po egnał si z dzie mi i
z dorosłymi, którzy si tam zebrali.

— Chc was dzisiaj po egna — oznajmił — bo jutro albo pojutrze opuszcz wasz

wie . Mój ucze Grajek umie ju do , eby przej funkcje kucharskie. Zna doskonale

background image

rzemiosło i pochodzi, jak wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w swoje strony.
My l , e nie odczujecie zbytnio mojej nie-obecno ci.

Dzieci egnały go wesoło i dzi kowały miłe za prze-pyszny tort. Tylko mały Tim uj ł

go za r k mówi c z cicha:

— Bardzo ałuj ...
Rzeczywi cie kilka rodzin we wsi przez pewien czas ałowało, e Alfa nie ma ju

w ród nich. Garstka jego przyjaciół, a w szczególno ci Kowal i Grajek, zasmuceni rozstaniem
postanowili uczci pami Alfa, konserwuj c złocenia i malowidła w wietlicy. Ale
wi kszo mieszka ców wsi była zadowolona. Alf pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo,
wi c ch tnie przyj to zmian . A stary Kołek stukaj c lask o podłog o wiadczył bez
ogródek:

— Wyniósł si nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Nigdy go nie lubiłem. Był chytry.

Mo na powiedzie , zanadto zmy lny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
j r r tolkien rudy dzil i jego pies kowal z podlesia wi kszego
!J R R Tolkien Rudy Dżil i jego pies Kowal z Podlesia Większego
J R R Tolkien Rudy Dzil i Jego Pies
Tolkien J R R Rudy Dzil i Jego Pies
J R R Tolkien Rudy Dzil I Jego Pies
Tolkien J R R Rudy Dżil i Jego Pies
Tolkien J R R Rudy Dżil i Jego Pies
j r r tolkien rudy dzil i jego pies
Tolkien J R R Rudy Dzil i Jego Pies
Tolkien J R R Rudy Dzil i Jego Pies
Tolkien J R R Rudy Dżill i jego pies
Tolkien J R R O Tuorze I Jego Przybyciu Do Gondolinu (www ksiazki4u prv pl)
J R R Tolkien O Thorze i jego przybyciu do Gondolinu
Pies obronny i jego wykorzystanie w ochronie
Hans Hellmut Kirst Pies i jego pan
J.R.R. Tolkien - O Tuorze i jego przybyciu do Gondolinu, inne, J.R.R. Tolkien - O Tuorze i jego przy
Kirst Hans Hellmut Pies i jego pan

więcej podobnych podstron