J.R.R. TOLKIEN
Rudy Dżil i Jego Pies
(Farmer Giles of Ham)
Kowal z Podlesia Większego
(Smith of Wotton Mayor)
(Przełożyła Maria Skibniewska)
Rudy Dżil I Jego Pies
Aegidi i Ahenobarbi
Julii Agricole de Hammo
Domini de Domito
Aule Draconarie Comitis
Regni Minimi Regis et Basilei
mira facinora et mirabilis exortus
czyli w języku pospolitym
Wywyższenie i cudowne przygody
Rudobrodego Dżila,
gospodarza z Ham,
Pana oswojonego smoka,
Króla Małego Królestwa
Farmer Glles of Ham
PRZEDMOWA
O dziejach Małego Królestwa niewiele nam wiadomo, przypadkiem jednak
zachowała się historia jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile legenda, bo
jest to opowieść niewątpliwie znacznie później sklecona, pełna dziwów
zaczerpniętych nie z suchych kronik, lecz z ludowych pieśni, na które też często się
powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o których opowiada, są już zamierzchłą
przeszłością, wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze należącym niegdyś do
Małego Królestwa. Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza pewną znajomość
tej okolicy, podczas gdy o krainach położonych nieco dalej na północ i zachód nie ma
po prostu pojęcia.
Wydało mi się warte trudu przetłumaczenie tej nie-zwykłej historii z nader
wyspiarskiej łaciny na język bardziej nowoczesny, ponieważ rzuca ona pewne światło
na ciemny okres dziejów Brytanii, nie mówiąc już o tym, że wyjaśnia nam
pochodzenie niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu czytelników
pewnie zgodzi się też ze mną, że charakter i przygody bohatera są rzeczywiście
interesujące.
Granice Małego Królestwa — zarówno w czasie, jak w przestrzeni — trudno
wyznaczyć na podstawie skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy Brutus
wylądował na wybrzeżach Brytanii, powstało tutaj i upadło niejedno królestwo.
Podział kraju między Locrina, Cambera i Albanaka był tylko pierwszym z wielu
różnych i nietrwałych podziałów. Z jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do
swojej niezależności, z drugiej — królowie żądni powiększenia swoich państw, toteż
wieki upływały na przemian wśród wojen i pokoju, radości i smutku, jak wiadomo
nam dzięki kronikarzom króla Artura. Były to czasy zmiennych granic, gdy ludzie
szybko wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich spadali, pieśniarzom zaś nie
brakowało ani tematów, ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce, zapewne
między panowaniem króla Coela a pojawieniem się króla Artura i powstaniem
Siedmiu Królestw, rozgrywały się opowiedziane w naszej historii wypadki.
Widownią ich była dolina Tamizy i ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina
aż po góry Walii.
Stolica Małego Królestwa, podobnie jak dzisiejszej Anglii, znajdowała się w
południowo-wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie nie znamy.
Prawdopodobnie nie sięgały zbyt daleko w górą Tamizy na zachodzie ani też dalej
niż do Otmoor na północy; o wschodniej granicy jeszcze mniej nam
wiadomo. Z pewnych wzmianek w legendzie o synu Dżila, Georgiuszu, oraz jego
giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać się, że za ich czasów Małe Królestwo
utrzymywało wysuniętą placówkę w Farthingho. Nie należy to jednak do naszej
historii, którą przedstawimy wam bez, poprawek i bez komentarzy; pozwolimy sobie
tylko uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na brzmiący skromniej:
RUDY DśIL I JEGO PIES
AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu wyspy Brytanii. Pełne
jego nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie
skąpiono bowiem ludziom imion i przydomków w owych dniach, bardzo od naszych
odległych, kiedy wyspa żyła jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele królestw. Czasu
było wtedy więcej, a ludzi mniej, toteż każdy prawie czymś się spośród innych
wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła bez śladu i dzisiaj stosowniej będzie
przedstawić bohatera naszej historii krótko i po prostu: nazywał się Dżil,
gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było skromną wioską, ale jak wszystkie
wioski w tamtych czasach — dumną i niezależną.
Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały zadowalać się krótkimi
imionami w potocznej mowie, uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu
ludźkiego. Garm zresztą nie znał nawet psiej łaciny, chociaż pospolitym językiem
władał biegle (jak większości ówczesnych psów) i umiał lżyć, przechwalać się oraz
pochlebiać. Lżył mianowicie żebraków i włóczęgów przechwalał się wobec innych
psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego zarazem dumny i bał się go bardzo,
ponieważ Dżil i wymyślać, i chełpić się umiał jeszcze lepiej od psa.
Ani pośpiech, ani hałaśliwa krzątanina nie były w tamtych czasach w
zwyczaju. Co prawda pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z prawdziwą robotą.
Spokojnie więc i po cichu ludzie robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się
ani na brak pracy, na brak pogawędek. Mieli o czym pogadać, bo działo się często
ciekawe i ważne rzeczy. Ale początek naszej opowieści przypada na taki moment, gdy
w Ham już od dawna nie zdarzyło się nic naprawdę ważnego. Dżilowi to jak
najbardziej dogadzało, był bowiem człowiekiem trochę ociężałym, nie lubił zmieniać
zwyczajów i pochłaniały go całkowicie sprawy osobiste. Miał jak powiadał — pełne
ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg, innymi słowy, żeby jadać równe
tłusto i żyć tak dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies mu w tym dopomagał.
Ani pan, ani pies nie musieli wiele o Szerokim Świecie istniejącym poza
gospodarstwem Dżila, wioską Ham i najbliższym jarmaikiem.
Mimo to Szeroki Świat istniał. Niezbyt daleko od Ham rozpościerała się
puszcza, a za nią na zachód i na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane
trzęsawiska i góry. śyły tam różne dziwne stwory, między innymi olbrzymy,
grubiańskie i nieokrzesane plemię, z którym bywały niekiedy kłopoty. Jeden
olbrzym szczególnie wyróżniał się wśród swoich współbraci i wzrostem, i
głupotą. Nie znalazłem nigdzie w kronikach jego imienia, ale nie o imię przecież
chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu spore wyrwane drzewo, a chód miał
niezwykle ciężki. Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i pustoszył ogrody, bo
wielkimi stopami żłobił ślady głębokie niczym studnie. Jeżeli potknął się o jakiś
dom — nie zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A potykał się dość często i
wyrządzał mnóstwo szkód, gdziekolwiek przechodził, bo głową sięgał ponad
dachy, nogi zaś stawiał na chybił trafił. Wzrok miał krótki i słuch przytępiony.
Szczęściem mieszkał daleko, w głębi dzikich krain, i rzadko odwiedzał okolice przez
ludzi zamieszkane, a w każdym razie bardzo rzadko umyślnie tam się wybierał. W
górach miał dom ogromny i na pół rozwalony, lecz przyjaciół niewielu, bo zrażał
wszystkich swoją głupotą i głuchotą, a zresztą olbrzymów było już wtedy mało na
ś
wiecie. Przechadzał się zazwyczaj samotnie po Dzikich Wzgórzach i po pustkowiach
ciągnących się u stóp gór.
Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał się na przechadzkę i wałęsał się
bez celu po lasach, łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce zachodzi, i
pomyślał, że pora wracać na kolację. Niestety stwierdził też, że zawędrował w
nieznane okolice i zabłądził na bezdroża. Na los szczęścia wybrał więc kierunek, jak
się okazało wcale niewłaściwy, i szedł przed siebie, póki nie zapadły ciemności.
Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie. W jego blasku ruszył znów naprzód,
maszerując co sił w nogach, bo było mu bardzo już pilno do domu. Zostawił na piecu
swój najlepszy miedziany rondel i strach go zdjął, że się dno przepali. Szedł jednak
wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju zamieszkanym przez ludzi, a
nawet zbliżył się do zagrody Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa Agricoli i do wsi,
którą powszechnie zwano Ham.
Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a pies Dżila wymknął się
samowolnie na przechadzkę. Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki.
Oczywiście nie wiedział o tym, że tego samego wieczora również olbrzym wybrał się
na spacer. Gdyby o tym wiedział, miałby doskonałą wymówkę, żeby wybiec z domu
nie pytając o pozwolenie, lecz pewnie wolałby przywarować cicho w kuchni. Około
drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i
depcząc trawę na kośnych łąkach. Król polując na lisa z całym dworem nie zrobiłby
przez pięć dni tyle szkody, ile jej wyrządził głupi olbrzym w ciągu paru minut. Garm
usłyszał dudnienie jakby ciężkich kroków, dolatujące znad rzeki, obiegł więc od
zachodu pagórek, na którym stał dom jego pana, żeby zbadać, co się święci.
Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który właśnie jednym susem przesadził rzekę i
nadepnąwszy na Galateę, najulubieńszą krowę Dżila, zgniótł nieboraczkę na miazgę
tak łatwo, jak chłop gniecie w palcach karalucha.
Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele. Szczeknął z przerażenia i
skoczył z powrotem ku domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na pole
samowolnie, stanął pod oknem sypialni gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą
chwilę we wnętrzu domu trwała cisza. Gospodarze mieli twardy sen.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.
Okno otwarło się znienacka i wyfrunęła z niego dobrze wycelowana butelka.
— Ouuuu! — jęknął pies, z wielką wprawą uskakując na bok. — Ratuj, ratuj,
ratuj! Dżil wreszcie wytknął z okna głowę.
— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam wyrabiasz? — spytał.
— Nic — odparł pies.
— Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak ci za to nic skórę złoję! —
rzekł gospodarz zamykając okno z trzaskiem.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasnął pies.
Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.
— Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię, słowo daję! — powiedział. —
Co ci się stało, durniu?
— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie... bardzo wiele.
— Co to ma znaczyć? — spytał Dżil i ze zdumienia aż zapomniał o złości.
Nigdy jeszcze Garm nie odpowiedział mu tak zuchwale.
— Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny olbrzym, i zmierza właśnie w
tą stronę — rzekł pies. — Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galateę, biedaczką,
rozpłaszczył jak słomiankę. Ratuj, ratuj! Łamie twoje płoty, tratując zboże. Musisz,
panie, działać szybko i śmiało, bo inaczej cały twój dobytek przepadnie. Ratuj!
I Garm zawył żałośnie.
— Stulże pysk! — powiedział gospodarz zamykając l okno. — Na psa urok!
— mruknął do siebie i chociaż | noc była upalna, dreszcz nim wstrząsnął.
— Wracaj do łóżka, nie bądź głupi — odezwała się jego żona. — A rano utop
kundla. Rozsądny człowiek nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy przyłapane na
włóczędze albo na kradzieży zawsze łżą jak najęte. — Może tak, a może nie —
odparł Dżil. — Coś niedobrego dzieje się na moich półach, Agato, bo Garm nie
królik, bez powodu tak by się nie przestraszył. Po cóż zresztą przychodziłby
sklamrzyć pod naszymi oknami po nocy? Mógł przecież poczekać do świtu i wśliznąć
się do domu kuchennymi drzwiami, jak będą wnosili mleko od rannego udoju.
— Nie stój więc jak kołek — rzekła Agata. — Skoro wierzysz psu, słuchaj
jego rady: działaj śmiało i szybko.
— Ba, łatwiej powiedzieć niż zrobić - odparł Dżil. Rzeczywiście trochę
wierzył Garmowi. Człowiek zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w
olbrzymy uwierzyć. Dobytek, bądź co bądź, ważna rzecz. Mało kto rozprawiał się z
nieproszonymi gośćmi na swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął więc spodnie,
zszedł na dół do kuchni i zdjął garłacz ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest
garłacz. Zadano kiedyś to pytanie czterem uczonym z Oxenfordu, a ci po długim
namyśle odpowiedzieli tak: “Garłacz jest to krótka strzelba z rozszerzonym wylotem,
przez który sypie się naraz mnóstwo kuł albo innych pocisków. Strzał z garłacza bywa
zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny. (W naszych czasach garłacz
wyszedł z użycia, zastąpiony w krajach cywilizowanych przez inne rodzaje broni
palnej)".
Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt trąby, lecz nie wypadały z
niego kule ani pociski, bo Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod rękę.
Strzał też nie bywał zabójczy, bo po pierwsze Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po
drugie nigdy z niego nie strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok groźnego oręża
wystarczał. Kraj ów widocznie nie należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu
jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni palnej, nie znano prawdziwych strzelb i
nawet garłacz stanowił wielką rzadkość. Ludzie na ogół woleli łuki i strzały, prochu
używali niemal wyłącznie do puszczania fajerwerków.
Jak więc mówiliśmy, Dżil zdjął ze ściany garłacz i podsypał go sporą garścią
prochu na wypadek, gdyby miało dojść do ostateczności. Przez szeroki otwór nabił
potem oręż starymi gwoźdźmi, kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków,
kośćmi, kamieniami i wszelakim żelastwem. Włożył kurtą i buty z cholewa-mi i
wyszedł z zagrody przez warzywnik.
Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila, który zrazu nie dostrzegł nic
prócz wydłużonych, czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak ciężkie kroki,
jakby ktoś wspinał się zboczem pagórka. Mimo rad :| żony wcale nie czuł zapału do
ś
miałego i szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał bardziej niż o własną skórę.
Chociaż go trochę mdliło w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź pagórka.
Nagle znad krawędzi wychynęła blada w księżycowej poświacie twarz
olbrzyma i błysnęły wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze daleko na
stoku, drążąc dziury w uprawnej roli. Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej
chwili nie spostrzegł Dżila. Dżil za to zobaczył go wyraźnie i ze strachu stracił
przytomność. Bezwiednie pociągnął za spust. Garłacz wypalił z okropnym
hukiem. Szczęśliwym trafem ' wycelowany był właśnie mniej więcej w
ogromną, szpetną twarz napastnika. Frunęły w powietrze żelazne rupiecie, kamienie,
kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ. A że strzał padł z bliska i przypadkiem
celnie, wiele spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa glinianego garnka
podbiła mu oko, a spory gwóźdź utkwił w nosie.
— Diabli nadali — powiedział swoim grubiańskim stylem. — Cosik mnie
ugryzło.
Huk nie zrobił na nim wrażenia — olbrzym był przecież głuchy — ale gwóźdź
ukłuł go dotkliwie. Od dawna już nie spotkał owada, który by śmiał i umiał przebić
jego grubą skórę. Obiło mu się jednak o uszyj że na wschodnich moczarach żyją
wielkie gzy, które tną jakby rozpalonymi szczypcami. Pomyślał więc, że
natknął się właśnie na stworzenie tego gatunku.
— Paskudna, niezdrowa okolica — mruknął. — Niegłupim zapuszczać się
dziś dalej w tę stronę.
I zawrócił na pięcie. Zgarnął ze stoku parę owiec, żeby po powrocie z dalekiej
przechadzki nie iść na czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi krokami ku
północo-wschodowi. Teraz szedł we właściwym kierunku, więc trafił w końcu na
drogę do domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już przepalić.
Co działo się tymczasem z Dżilem? Kiedy garłacz huknął, Dżil padł jak długi
na wznak; leżał patrząc w niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma
wyminą go w marszu, czy też rozdepczą. Ale czekał na próżno i wreszcie zorientował
się, że kroki napastnika oddalają się i cichną za rzeką. Wobec tego Dżil wstał, roztarł
bolące ramię i podniósł z ziemi garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle radosne
okrzyki.
Większość mieszkańców wioski wyglądała przez okna, niektórzy nawet ubrali
się i wybiegli z domów — oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma — a kilku
pędziło teraz z krzykiem na pagórek. Gdy bowiem rozległ się przeraźliwy tupot
maszerującego potwora wszyscy prawie schowali się co prędzej pod kołdry a co
bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale Garm, jak już wspominałem, był ze swego pana
dumny i lękał się go bardzo, ponieważ Dżil wydawał mu się straszny i wspaniały,
zwłaszcza w gniewie. Garm nie wątpił, że olbrzym będzie tego samego zdania. Toteż
widząc, że Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies wiedział z doświadczenia, że to
zazwyczaj jest dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem do wsi szczekając
i nawołując:
— Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z łóżek Chodźcie, patrzcie na
mojego wspaniałego pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma, który
wtargnął na jego pola. Chodźcie!
Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich domów. Kiedy ludzie i pies
ujrzeli wychylającą się na nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z
wyjątkiem psa — byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie z tak groźnym
przeciwnikiem. Wtem huknął strzał, olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli
klaskać i wiwatować. Garm szczekał tak zapalczywie że omal mu łeb nie pękł.
— Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr nauczkę. Nasz Aegidius
pokazał mu, gdzie pieprz rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie
ducha wyzionie. Dobrze mu tak, ma za swoje.
I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie omieszkali zauważyć i zapamiętać,
ku własnej przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić, bo garłacz strzela nie
na żarty. Przedtem bowiem nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy piwie na
ten temat dopiero zdarzenie z olbrzymem rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego
dnia, a raczej od tej nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi gośćmi na swoich
polach.
Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo minęło, co odważniejsi sąsiedzi
weszli aż na pagórek, by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych —
proboszcz, kowal i młynarz — pozwolili sobie nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil
nie był tym zachwycony, i ponieważ ramię jeszcze go po strzale mocno bolało, ' lecz
uznał, że wypada ich zaprosić na poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i
popijając za zdrowie gospodarza, wychwalali go pod niebiosy. Dżil bez ceremonii
ziewał, nikt jednak na to nie zważał, póki dzban był pełny. Nim goście wypili
pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć trzeci i czwarty i poczuł się bardzo
pewny siebie; nim goście wypili trzeci i czwarty kufel — gospodarz osuszył piąty i
szósty i poczuł się tak odważny, jak był dotychczas jedynie w wyobraźni swojego psa.
Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na pożegnanie Dżil klepał wszystkich
po ramieniu. Ręce miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z nawiązką.
Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda, obiegłszy z ust do ust wioskę,
urosła do rozmiarów wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada
osobistością. W ciągu kilku następnych dni wieść rozeszła się po wszystkich
wsiach w promieniu dziesięciu mil. Dżil był bohaterem całej okolicy. Bardzo
mu się to podobało. W najbliższy dzień targowy sąsiedzi zafundowali mu w
gospodzie całe morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza pragnęła. Wrócił do
domu śpiewając stare bohaterskie pieśni.
W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica państwa —; podówczas Średniego
Królestwa Wyspy — znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i zazwyczaj dwór
niezbyt się interesował losem wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak
błyskawiczne zwycięstwo nać groźnym olbrzymem wydało się królowi godne
uwagi) i warte jakiegoś drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce, czyli po
trzech mniej więcej miesiącach, w dzień świętego Michała król wystosował uroczysty
list. Napisany czerwonym atramentem na białym pergaminie, wyrażał królewską
pochwałę dla “naszego wiernego poddanego, umiłowanego Aegidiusa Ahenobarbusa
Juliusa, rolnika z wioski Ham".
Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale dworski skryba dodał: Ego
Augustus Bonifacius Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus, dux, rex,
tyrannus et basileus Mediterranearum Partium, subscribo — i opatrzył list wielką
czerwoną pieczęcią. Dokument był więc niewątpliwie autentyczny. Sprawił Dżilowi
ogromną przyjemność i budził powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie odkryli, że
każdego, kto pragnie podziwiać królewski list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy
swoim kominku.
Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do niego dar. Król przysłał Dżilowi
pas i miecz. Prawdę mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał. Odziedziczył | go
w spadku; od niepamiętnych czasów miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni.
Zbrojmistrz nie wie-dział, skąd się tam wziął ani też jaki by z niego mógł być
pożytek. Proste, ciężkie i długie miecze tego rodzaju od dawna wyszły na dworze z
mody, więc monarcha uznał, że będzie to dar w sam raz dla chłopa z zapadłej wioski.
Dżii jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym bardziej wzrosła.
Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie mniej od pana cieszył się jego
pies. Nie dostał zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był sprawiedliwy. W
głębi serca przyznawał Garmowi część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno
nigdy o tym nie mówił. Wprawdzie nadal sypały się na psa twarde słowa, a nawet
twarde przedmioty, jeśli pan był f w złym humorze, lecz wiele drobnych przewinień
uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po
okolicy. Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało. Roboty jesienne i
wczesne zimowe poszły jak po maśle. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nie
zjawił się smok.
Smoki były już w owych latach rzadkością na wyspie. Od wielu lat żaden się
nie pokazał w granicach śródziemnego państwa Augustusa Bonifaciusa. Istniały,
oczywiście, na zachodzie i północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry, lecz były
bardzo daleko. Niegdyś w tamtych dzikich krajach żyły smoki rozmaitych odmian i
zapuszczały się niekiedy na łupieskie wyprawy w odległe okolice. Wtedy jednak
rycerstwo Średniego Królestwa słynęło z odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki,
które tu się zapędziły, zginęły lub wróciły do swoich siedzib z ciężkimi ranami, inne
zniechęciły się do wycieczek w te strony.
Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt Bożego Narodzenia podawano
przy królewskim stole wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku wyznaczano
rycerza, który miał w tym celu upolować smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień
ś
więtego Mikołaja i musiał dostarczyć smoczy ogon najpóźniej w wigilię uczty. Ale
od wielu już lat kuchmistrz dworski, biegły w swojej sztuce, przyrządzał sztuczny
Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i twardego lukru, z którego wyrabiał
przemyślnie łuski pancerza. Wyznaczony rycerz wnosił to arcydzieło do sali w Wilię
Bożego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i trąb. Nazajutrz po obiedzie zjadano
Smoczy Ogon na deser i wszyscy mówili — chcąc przypodobać się kuchmistrzowi
— że smakuje lepiej niż prawdziwy.
Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się smok. Zawinił tu głównie
olbrzym. Od czasu swojej przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając
nielicznych zresztą znajomych o wiele częściej niż dawniej i niżby pragnęli.
Wszystkich pytał, czyby mu nie pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się
ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, kończyło się zawsze na tym, że olbrzym
siadał i opowiadał, po swojemu rozwlekle i nieskładnie, o pięknym nizinnym kraju
leżącym daleko na wschód od gór i o rozmaitych cudach szerokiego świata. Uroił
sobie, że jest wielkim i odważnym podróżnikiem.
— Ładny kraj — mówił. — Płaski, grunt pod nogami miękki, a jedzenia... ile
dusza zapragnie. Wszędzie pasą się krowy i owce, nawet wcale nietrudno je
wypatrzyć, byle się dobrze rozglądać.
— A ludzie? — pytały inne olbrzymy.
— Ani jednego człowieka nie spotkałem — odpowiadał olbrzym. — Rycerzy
ani widu, ani słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego prócz kąśliwych
gzów nad rzeką.
— Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś? Dlaczego się tam nie osiedliłeś?
— pytali.
— Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej —
odpowiadał olbrzym. — Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi
przyjdzie ochota. W każdym razie ja tam byłem, czego żaden z was nie może o sobie
powiedzieć. Co do tego rondla...
— Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten piękny kraj, te łąki rojące się
od bezdomnego bydła? — dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. — Czy to daleko?
— Ano — mówił — na wschód od gór i trochę jakby na południe. Ale daleko,
bardzo daleko...
I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i równiny, z taką przesadą, że żaden
z olbrzymów nie odważył się nigdy pójść w jego ślady. śaden nie miał bowiem tak
długich nóg jak on. Opowieść jednak krążyła po dzikiej krainie.
Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima. Mróz skuł góry, coraz
trudniej było o pożywienie. Tym głośniej opowiadano sobie o dalekim, bogatym
kraju. Olbrzymy najchętniej gawędziły o stadach owiec i krów na nizinnych
pastwiskach. Smoki nadstawiały uszu. Były głodne, a wieści brzmiały zachęcająco.
— A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest zwykłą bajdą — rzekł pewien
młody, niedoświadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, że nas oszukują.
Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu — myślały mądrzejsze starsze
smoki. — Niewielu, daleko i niegroźnych.
Jeden smok szczególnie przejął się tymi pogłoskami. Nazywano go
Chrysophylax Dives, bo pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał
olbrzymie bogactwa. Był chytry, wścibski, chciwy, dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto
odważny. Nie potrzeba jednak wielkiej odwagi, żeby się nie bać gzów nad rzeką,
choćby i najbardziej kąśliwych. Na dobitkę smok był straszliwie głodny.
Tak się stało, że pewnego zimowego dnia, jakoś na tydzień przed Bożym
Narodzeniem, Chrysophylax rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował
bezszelestnie ciemną nocą w samym sercu królestwa dostojnego monarchy Augustusa
Bonifaciusa. W ciągu kilku minut narobił mnóstwo szkody, burząc i paląc domy,
pożerając owce, krowy i konie.
Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz Garm najadł się strachu jak
jeszcze nigdy w życiu. Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę i licząc
na pobłażliwość swego pana ośmielił się spędzić kilka nocy poza domem. Biegł
skrajem lasu z nosem przy ziemi, węsząc jakiś ponętny trop, gdy na zakręcie
znienacka uderzył mu w nozdrza inny, bardzo niepokojący zapach. Garm wpadł
prosto na koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa, który dopiero co wylądował w tym
miejscu. Chyba nigdy jeszcze żaden pies nie zawrócił i nie pomknął w stronę domu
tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok usłyszał warknięcie, obejrzał się i
syknął, lecz Garm był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc, a rankiem, mniej
więcej w porze śniadania, znalazł się w zagrodzie swojego pana.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął pod kuchennymi drzwiami.
Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask. Przypomniał mu on, że różne
niespodzianki spadają na człowieka jak grom z jasnego nieba.
— Agato, wpuść psa — powiedział do żony. — A pogłaszcz go kijem.
Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.
— Ratuj! — wrzasnął.
— No, cóżeś tym razem przeskrobał? — spytał Dżil rzucając psu kawałek
kiełbasy.
— Nic — wysapał Garm tak przejęty, że nawet nie spojrzał na przysmak.
— Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę — rzekł gospodarz.
— Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych zamiarów — odparł pies. —
Przypadkiem natknąłem się na smoka i okropnie się zląkłem.
Dżil zakrztusił się piwem.
— Na smoka? — powiedział. — Niech cię licho porwie, próżniaku, wścibski
kundlu. Kto ci kazał włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o tej porze
roku, kiedy mam pełne ręce roboty? Gdzie to było?
— Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło Sterczących Głazów.
— No, to rzeczywiście bardzo daleko — odetchnął z ulgą Dżil. — Owszem,
słyszałem, że w tamtych okolicach mieszkają dziwacy, wszystko może się wśród nich
przytrafić. Niech sobie radzą sami. Po co mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za
drzwi!
Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie omieszkał też wspomnieć,
ż
e jego wspaniały pan wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka.
— Dokończył śniadania jak gdyby nigdy nic! - mówił.
Ludzie powychodzili przed domy i wesoło gawędzi z sąsiadami o niezwykłym
zdarzeniu.
— Przypominają się dawne czasy — powiadali. I to właśnie teraz, przed
ś
więtami. W samą porę. Król się ucieszy. Będzie w tym roku miał znów prawdziwy
Smoczy Ogon na deser.
Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok, jak mówiono, był szczególnie
wielki i drapieżny. Wyrządzał okropne szkody.
•
Od czego właściwie król ma na dworze rycerzy? — zaczęli się dziwić
ludzie.
Coraz więcej osób zadawało to pytanie. Z wiosek najbardziej przez smoka
zagrożonych przybywali na królewski dwór wysłańcy i pytali najgłośniej i najbardziej
uporczywie:
— Królu, od czego mamy rycerzy?
Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o smoku nie doszła przecież
do nich drogą urzędową. Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał uroczyście
do działania, zalecając, by się w miarę możności pospieszyli. Ku wielkiemu swemu
niezadowoleniu prze-konał się wkrótce, że rycerze w miarę możności odwlekają
wyprawę i wcale się na nią nie kwapią.
Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość po-ważne argumenty. Po
pierwsze kuchmistrz królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić zawczasu i
już przygotował sztuczny Smoczy Ogon. Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej
chwili dostarczono ogon prawdziwy. A z zasłużonym dworzaninem trzeba się liczyć.
— Nie zależy nam na ogonie! — wołali wysłannicy z zagrożonych wiosek. —
Obetnijcie mu tylko łeb, niech nam przestanie szkodzić.
Tymczasem jednak nadeszły święta i tak się nieszczęśliwie składało, że w dniu
ś
więtego Jana miał odbyć się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z różnych krajów
zjeżdżali do Średniego Królestwa, żeby współzawodniczyć z sobą o cenne nagrody.
Gdyby przed zakończeniem turnieju najdzielniejsi miejscowi rycerze wyruszyli na
wyprawę przeciw smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę zwycięstwa.
Rozsądek nakazywał odwlec ich wyjazd.
Potem świętowano Nowy Rok.
A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w głąb kraju i co noc przybliżał
się do Ham. W dzień Sylwestrowy mieszkańcy wioski już zobaczyli na widnokręgu
łunę. śywe płomienie buchały z lasu, na który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od
Ham. Chrysophylax był bardzo ognistym smokiem, gdy mu humor dopisywał.
Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać na Dżiła i szeptać za jego
plecami. Mocno go to denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega. Następnej
nocy smok znowu się przybliżył o milę czy dwie. Teraz już Dżil także oburzał się
głośno na zachowanie królewskich rycerzy.
— Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą — mówił.
— My byśmy też chcieli to wiedzieć — odrzekli sąsiedzi. A młynarz dodał:
— Podobno niektórzy ludzie otrzymują godność rycerską za zasługi. Bądź co
bądź nasz Aegidius jest prawie rycerzem. Czyż król nie przysłał mu listu z czerwoną
pieczęcią i miecza?
— Miecz to jeszcze nie wszystko — odparł Dżil. — O ile mi wiadomo, na
rycerza trzeba być uroczyście pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego pełne ręce
roboty.
— Król z pewnością chętnie by cię na rycerza pasował — rzekł młynarz —
gdyby go o to poprosić. Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za późno.
— Dziękuję — odparł Dżil. — Nie dla takich jak ja rycerskie ostrogi. Jestem
chłopem i tym się szczycę; prostym, uczciwym człowiekiem, a na dworze, jak
powiadają, uczciwym ludziom wcale się nie szczęści. Bardziej byś ty się nadał,
sąsiedzie młynarzu.
Proboszcz uśmiechnął się — ale nie z odpowiedzi Dżila, bo Dżil i młynarz
przy każdej sposobności przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to mówiono w
Ham, “nieprzyjaciółmi od serca". Proboszcz uśmiechnął się, ponieważ ucieszyła go
pewna myśl, która, właśnie w tym momencie zaświtała mu nagle w głowie.! Na razie
jednak nic nie powiedział. Młynarz natomiast mniej był uradowany i skrzywił się
kwaśno.
— śe z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że uczciwy... możliwe — rzekł. —
Ale czy koniecznie trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie ostrogi żeby
ubić smoka? Nie dawniej jak wczoraj słyszałem z własnych ust naszego zacnego
Aegidiusa, że wystarczy odwaga. A odwagi na pewno naszemu Aegidiusowi nie brak,
ma jej więcej niż niejeden pasowany rycerz.
Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk:
— Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z Ham!
Dżil wrócił do domu bardzo markotny. Przekonał się, że sława nakłada na
człowieka ciężkie obowiązki i naraża na wielkie kłopoty. Kopnął psa i schował miecz
do kredensu. Dotychczas oręż wisiał dumnie nad kominkiem.
Nazajutrz smok był już w sąsiedniej wsi, zwanej po łacinie Quercetum, co w
pospolitym języku znaczy Dąbrowa. Pożarł tam nie tylko kilka krów i owiec, lecz
również parę dziatek, a ponadto miejscowego proboszcza. Ksiądz bowiem
nieopatrznie usiłował go nawrócić ze złej drogi. Teraz już wszyscy mieszkańcy Ham z
proboszczem na czele gromadnie przybyli na pagórek i stanęli przed Dżilem.
— Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone — powie-dzieli i otoczyli go w krąg,
wpatrując się w niego dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała jak burak nad rudą
broda.
— Kiedy wyruszasz? — pytali.
— Dzisiaj nie mogę, słowo daję — odparł. — Mam pilną robotę w oborze, a
pastuch leży chory. Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam wam.
Ludzie rozeszli się, lecz gdy wieczorem gruchnęła wiadomość, że smok
znowu posunął się bliżej, wrócili.
- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny Aegidiusie — powiedzieli.
— Doprawdy — rzekł Dżil — w tej chwili strasznie mi to nie na rękę. Kobyła
okulała, owce zaczęły się kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę mógł.
Ludzie znowu się rozeszli, ale już trochę szemrząc! i mrucząc. Młynarz śmiał
się szyderczo. Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić. Sam wprosił się
na kolację i przy stole pozwalał sobie na wyraźne przytyki. Spytał nawet, gdzie
podział się miecz, i koniecznie chciał go obejrzeć.
Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi, że ledwie się na niej mieścił.
Kiedy Dżil go wyjął, w okamgnieniu wyskoczył z pochwy, którą gospodarz jak
oparzony wypuścił z rąk. Proboszcz zerwał się z miejsca przewracając kufel
piwem. Ostrożnie chwycił miecz i usiłował go z powrotem wsunąć do pochwy,
miecz jednak stawiał opór, a kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści —
wyskoczył znowu.
— Patrzcie państwo co za cuda! — powiedział proboszcz i zaczął oglądaj
uważnie zarówno pochwę jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil
ledwie sylabizował, i i tylko duże litery. Nawet własne nazwisko odczytywał z
trudem. Dlatego też nie zwrócił nigdy uwagi na dziwaczne znaki niewyraźnie rysujące
się na pochwie i ostrzu. Co do królewskiego zbrojmistrza, ten był tak oswojony z
różnymi napisami runicznymi, imionami i wszelkimi godłami czy zaklęciami na
mieczach i sztyletach, że nie łamał sobie nad nimi głowy. Uważał zresztą, że są to
sprawy przedawnione.
Proboszcz przyglądał się mieczowi długo i marszczył brew. Spodziewał się
znaleźć na pochwie lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go poprzedniego dnia
ucieszyła, teraz jednak był zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z nich nie
rozumiał.
— Na pochwie jest napis, a na ostrzu także dostrzegam jakieś... powiedzmy:
znaki — rzekł.
— Doprawdy? — zdziwił się Dżil. — A co też one mówią?
— Użyto starożytnego alfabetu i barbarzyńskiego języka — odparł ksiądz,
ż
eby zyskać na czasie. — Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć.
Poprosił o użyczenie mu miecza na noc, a Dżil zgodził się z niekłamaną
przyjemnością.
Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z półek mnóstwo mądrych ksiąg i
ś
lęczał nad nimi do późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że smok znowu
przybliżył się do wioski. Mieszkańcy Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a
kto miał głęboką piwniczkę, krył się w niej dygocąc przy łojówce.
Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i przemykając od domu do domu szeptał
przez dziurkę od klucza lut przez szparę w drzwiach słowa pociechy, dzieląc z
każdym, kto go chciał słuchać, swoim odkryciem.
— Nasz zacny Aegidius — mówił — jest z łaski króla właścicielem sławnego
miecza, który po łacinie zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach ludowych —
Gryzi-ogon.
Na dźwięk tego imienia wiele drzwi odemknęło z powrotem. Ludzie znali
sławę Gryzi-ogona, bo ten należał ongi do Bellomariusa, najznakomitszego
pogromcy smoków w dziejach Średniego Królestwa. Niektórzy historycy dowodzili
nawet, że jest on prapradziadem po kądzieli obecnego władcy. Krążyło o nim
mnóstwo legend i pieśni, zapomnianych wprawdzie na królewskim dworze, lecz
ż
ywych wśród ludu.
— Tego miecza — mówił proboszcz — nie sposób utrzymać w pochwie,
jeżeli w promieniu dziesięciu mil znajduje się smok. Caudimordax w ręku
dzielnego człowieka da radę najgroźniejszej nawet bestii. Nowa otucha wstąpiła w
serca. Ten i ów otwierał już okna, a niektórzy wytykali nawet głowy. W końcu
ksiądz namówił kilku sąsiadów, żeby z nim razem udać się na pagórek, do Dżila. Ale
naprawdę ochoczo szedł jedynie młynarz. Gotów był narazić się na każde
niebezpieczeństwo, byle zobaczyć, jak będzie się wił Dżil przyparty przez gromadę do
muru.
Wspięli się na pagórek, chociaż nie można zaprzeczyć że zerkali lękliwie ku
północnym brzegom rzeki. Smoka wszakże nie było nigdzie widać ani słychać. Może
spał nażarłszy się po gardłodziurki w okresie świąt.
Proboszcz — a zaraz po nim także młynarz — zapukał do drzwi Dżila. Nikt
się w domu nie odezwał, w zakołatali po raz wtóry głośniej. Wreszcie gospoda stanął
w progu. Twarz miał bardzo czerwoną. Dżil bowiem także czuwał do późna w noc,
pociągając przez cały czas mocne piwo, a rano, gdy się przebudził, znowu chwycił za
kufel.
Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując jeden drugiego tytułowali go
Zacnym Aegidiusem, Mężnym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym
Rolnikiem, Dumą Wsi i Bohaterem Kraju. Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli
Gryzi-ogonie, mieczu, który nie chce bezczynnie rdzewieć w pochwie, powtarzali:
Ś
mierć lub Zwycięstwo, Chwała Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra Ogółu
— aż biednemu Dżilowi zakręciło się od tego gadania w głowie.
— Uspokójcie się wreszcie! Mówcie po kolei — rzekł, gdy w końcu zdołał
wtrącić słowo. — O co chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce roboty.
Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w imieniu gromady. Młynarz
doczekał się uciechy, której tak bardzo pragnął, bo Dżila dosłownie przypierano do
muru. Ale rzecz wzięła zgoła inny obrót, niż się młynarz spodziewał. Po pierwsze
Dżil wypił przedtem niemało mocnego piwa. Po drugie zaczęła go nagle rozpierać
niezwykła duma i męstwo, odkąd się dowiedział, że posiada nie byle miecz, ale
sławnego Gryzi-ogona. Za lat chłopięcych przepadał za pieśniami i legendami o
Bellomariusie i póki nie nabrał rozumu, marzył, żeby mieć własny czarodziejski i
bohaterski oręż. Teraz nagle zapałał ochotą, żeby z Gryzi-ogonem u boku ruszyć na
bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił zawsze o wszystko targować, że i tym
razem spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę
— Co takiego? — rzekł. — Mam ruszać na smoka? W tych starych portkach i
w kapocie? O ile mi wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś zbroję. A
ż
adnej zbroi w moim domu nie ma, za to wam z
Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot. Posłali co prędzej po kowala.
Kowal przyszedł i pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek, którego we wsi
przezywano kpiąco “Pociechą", naprawdę jednak zwał się Fabricius Cunctator. Nigdy
przy robocie nie pogwizdywał, chyba że zdarzyła się jakaś klęska, dajmy na to
przymrozek w maju, którą wyprorokował. . Ponieważ stale prorokował wszelkie
możliwe nieszczęścia, nie mogło się zdarzyć nic złego, czego by Pociecha z góry nie
przepowiedział i nie uznał potem za potwierdzenie swojej nieomylności. Nic też
innego nie cieszyło go w życiu. Oczywiście niechętnie przykładał ręki do
zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też kręcił tylko głowa.
— Zbroi nie można zrobić z niczego — powiedział. — Zresztą nie należy to
do mojego fachu. Zwróćcie się lepiej do stolarza, żeby wystrugał Aegidiusowi tarczę z
drewna. Co prawda niewiele mu to pomoże, bo smok jest, jak widać, bardzo ognisty.
Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz postanowił sobie, że albo
wyśle Dżila na bój ze smokiem, albo — jeżeli Dżil się oprze namowom — rozbije
jego sławę jak bańkę mydlaną. Nie dał się więc tak łatwo odwieść od swoich planów.
— A może by mu sporządzić kolczugę? — zaproponował. — Kolczuga
stanowiłaby dobrą ochronę, nie zależy też nam na tym, żeby była piękna. Chodzi
przecież o poważną walkę, nie o dworskie popisy. Z pewnością masz, kochany
Aegidiusie, jakiś stary skórzany kaftan. W kuźni są stosy ogniw i kółek żelaznych z
różnych łańcuchów. Sam mistrz Fabricius może nawet nie wie, ile tego dobra
nagromadziło się z czasem.
— Mówisz jak ślepy o kolorach — odparł kowal, odzyskując znowu humor.
— Jeżeli chcecie prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty. Trzeba
zręczności krasnoludów, żeby każde maleńkie kółeczko dopasować i doczepić do
czterech sąsiednich. Nawet gdybym umiał tego dokonać, zabrałoby mi to kilka
tygodni. A do tego czasu będziemy już wszyscy w grobach albo w brzuchu smoka.
Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal rozpromienił się z radości. Lecz
gromada zbyt była przerażona, żeby wyrzec się od razu planu podsuniętego przez
młynarza. Do niego więc zwrócono się o radę.
— Słyszałem — rzekł młynarz — że za dawnych czasów, jeśli kogoś nie stać
było na sprowadzenie pięknej zbroi z południowych krajów, naszywał po prostu
stalowe kółka na skórzany kaftan i zadowalał się takim pancerzem. Spróbujmy
sporządzić coś w tym rodzaju. Dżil wydobył stary kaftan skórzany, a kowal musiał co,
tchu wracać do kuźni. Ludzie przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały żelastwa,
aż znaleźli pod nimi stos drobnych, zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne
odprutych przed laty od takiego właśnie kaftana, o jakim młynarz wspominał. W
miarę jak świtała nadzieja, że przedsięwzięcie może się udać, kowal pochmurniał
coraz bardziej, musiał jednak wziąć się ostro do roboty, przebierać i czyścić żelazne
kółka. Kiedy z wielką satysfakcją oznajmił, że nie starczy ich na szerokie plecy i pierś
Dżila, gromada kazała mu porozkuwać stare łańcuchy i spłaszczyć młotem ogniwa na
jak najzgrabniejsze pierścionki.
Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana, większe i grubsze — na plecach, a
ż
e popędzany przez wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli od Dżila parę
zniszczonych spodni i naszyli je również kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce
w najciemniejszym zakamarku kuźni żelazny czerep starego hełmu, polecił więc
szewcowi obciągnąć go skórą jak najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do wieczora,
a nazajutrz także, więc chociaż była to wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o
ś
więtowaniu. Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną ilością piwa. Smok na
szczęście spał, zapominając na razie i o głodzie, i o mieczach.
W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie na pagórek, niosąc z sobą
przedziwne dzieło zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz już nie miał
ż
adnej wymówki. Włożył naszyty żelaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz
uśmiechnął się złośliwie. Z kolei Dżil wzuł buty z cholewami i przypiął do nich
ostrogi, a wreszcie nakrył głowę hełmem obciągniętym w skórę. W ostatniej chwili
namyślili się i wcisnął na hełm swój stary filcowy kapelusz, a na zbroję narzucił
obszerny płaszcz.
— Po co to robisz? — spytali sąsiedzi.
— Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka podchodzi się brzęcząc i
dzwoniąc na trzy mile jak dzwon z Canterbury? Na mój rozum lepiej nie ostrzegać go
z daleka; i tak z pewnością spostrzeże mnie za wcześnie. Hełm to przecież wyzwanie
do walki. Jeżeli smok zobaczy zza płotu tylko mój kapelusz, pewnie pozwoli mi
podejść blisko, zanim się zacznie awantura.
Kółka naszyte na kaftanie luźno i tak, że jedno zachodziło na drugie, brzęczały
rzeczywiście bardzo głośno. Płaszcz narzucony na wierzch tłumił nieco hałas, ale Dżil
wyglądał w tym dziwnym stroju dość śmiesznie. Nikt mu jednak tego nie powiedział.
Z pewnym trudem przyjaciele dopięli pas na jego brzuchu i zawiesili mu u boku
pochwę od miecza, samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo inaczej niż
przemocą nie dawał się w pochwie utrzymać.
Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był sprawiedliwym panem.
— Garm, pójdziesz ze mną — rzekł. Pies zawył.
— Ratuj, ratuj! — krzyknął.
— Przestań szczekać — powiedział Dżil — bo ci wygarbuję skórę lepiej niż
smok. Znasz zapach tego gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać.
Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała na pana wymownie i
prychnęła na widok ostróg. Pozwoliła się jednak dosiąść i ruszyli, wszyscy troje dość
markotni. Kiedy kłusowali przez wieś, ludzie klaskali wiwatowali, lecz przeważnie
zza okien. kobyła starali się nadrabiać miną. Garm jednak, nie żywiąc przesadnych
ambicji, kulił ogon pod siebie i biegł chyłkiem.
Minąwszy wieś przeprawili się po moście za rzekę. Ledwie znaleźli się poza
zasięgiem ludzkich oczu, zwolnili kroku. Posuwali się teraz stępa, lecz i tak znacznie
szybciej, niż sobie życzyli, przekroczyli granice pól Dżila i innych gospodarzy z Ham
i dotarli w okolice nawiedzone przez smoka. Świadczyły o tym połamane drzewa,
wypalone żywopłoty, spopielała trawa i złowroga cisza.
Słońce przypiekało i Dżil miał wielką ochotę pozbyć się chociaż części
ciężkiego rynsztunku, lecz nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości, czy nie
prze-brał miary wypijając tak dużo piwa na wyjezdnym. “Ładnie kończę święta —
myślał. — A co gorsza, jeśli nie będę miał wyjątkowego szczęścia, zakończę tym
sposobem nie tylko święta, lecz i marny żywot".
Otarł pot z czoła wielką chustką — zieloną, broń Boże nie czerwona, bo ktoś
mu powiedział, że czerwony kolor drażni smoki.
Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się po wszystkich drogach i
ś
cieżkach, a nawet na przełaj po bezludnych cudzych polach. Garm oczywiście nie
zdał się na nic. Dreptał tuż za kobyłka i ani myślał węszyć tropów.
Wreszcie znaleźli się na krętej drodze, gdzie nie było widać śladów
zniszczenia i panował, jak się zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil
dochodził do wniosku, że właściwie zrobił już wszystko, co do niego należało i czego
wymagała jego sława. Utwierdził się właśnie w przekonaniu, że dalej i dłużej nie
warto smoka szukać i można z czystym sumieniem zawrócić domu na obiad.
Przyjaciołom postanowił oznajmić, że bestia na sam jego widok uciekła w popłochu.
Tak rozmyślając wyjechał nagle zza ostrego zakrętu,..
Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim cielskiem żywopłot, wyciągnął
straszliwy łeb na środek drogi i spał smacznie.
— Ratuj! — wrzasnął Garm i umknął.
Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął kozła nad jej głową i padł na
wznak prosto w przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził, że smok zbudził
się i patrzy na niego uważnie.
— Dzień dobry — rzekł smok. — Zdaje mi się, że jesteś zaskoczony.
— Dzień dobry — odparł Dżil. — Zgadłeś.
— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do góry, bo nadstawił je
nieufnie, gdy usłyszał brzęk zbroi padającego na ziemię Dżila. — Wybacz, że
zapytam,, czy przypadkiem nie mnie właśnie szukałeś.
— Co znowu! — zaprzeczył Dżil. — Któż mógł się ciebie spodziewać w tym
miejscu? Wybrałem się tak sobie, na przejażdżkę.
To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży i wycofywał ku swojej
kobyłce, która już uspokojona skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.
— A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem — rzekł smok. — Cała
przyjemność po mojej stronie. Jak widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie
taka teraz u was nowa moda, co?
Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły płaszcza rozchyliły się szeroko.
Lecz Dżil już się nie usiłował kryć.
— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, że pojadę za psem. Pogonił za
królikiem, jeśli się nie mylę.
— Mylisz się — rzekł Chrysophylax oblizując wargi, co robił zawsze, kiedy
go coś ubawiło. — Pies będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo jednak
proszę, jedź, gdzie masz ochotę, szanowny panie... panie... Przepraszam, nie znam
twego nazwiska.
— Ja także nie znam twojego — odparł Dżil — i nie jestem go ciekawy.
— Twoja wola — rzekł Chrysophylax i znów oblizał wargi, udając przy tym,
ż
e zamyka oczy. Miał złe serce — jak zwykle smoki — lecz nie bardzo odważne; to
także między smokami często się zdarza. Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez
walki. Jednakże po długiej drzemce wrócił mu apetyt. Proboszcz z Dąbrowy okazał
się dość łykowaty, Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku smacznego,
tłustego człowieka.
Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał tylko na chwilę roztargnienia
tego głupiego grubasa.
Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się smokowi zdawało. Nie spuszczał
wzroku z przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać się na siodło. Kobyłka
wszakże miała inne plany. Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok
tracąc cierpliwość sprężył się już do skoku.
— Przepraszam — rzekł — czy mi się zdaje, czy coś ci upadło?
Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku skuteczny. Dżil bowiem
rzeczywiście coś zgubił. Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa — czyli mówiąc
prościej Gryzi-ogona — który leżał dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go
podnieść, i w tym momencie smok skoczył. Lecz Gryzi-ogon był szybszy od niego.
Ledwie się znalazł w garści Dżila, wyrwał się naprzód i jak błyskawica śmignął tuż
przed oczyma smoka.
— Ejże! — powiedział smok stając w miejscu jak wryty. — Co ty tam masz?
— Drobiazg — odparł Dżil. — Po prostu Gryzi-ogona, którego dostałem od
króla w podarunku.
— Pomyliłem się — rzekł smok. — Bardzo cię przepraszam! — Przywarł
plackiem do ziemi, a w Dżila na ten widok nowy duch wstąpił. — Swoją drogą,
nieładnie ze mną postąpiłeś.
— Nieładnie? — spytał Dżil. — Dlaczego? I dlaczego miałem z tobą ładnie
postępować?
— Zataiłeś przede mną swoje szlachetne nazwisko i udałeś, że spotkaliśmy się
przypadkiem. A przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo wysokiego rodu.
Dawniej, szanowny panie, istniał zwyczaj, że w podobnych okazjach rycerze
wymieniali najpierw wszystkie swoje tytuły i wyzywali przeciwnika uroczyście na
pojedynek.
— Może taki zwyczaj istniał, a może nawet dotychczas istnieje — odparł Dżil,
coraz bardziej z siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny, królewski
smok czołga się w prochu, ma prawo do pewnej dumy. — Ale znowu się mylisz, stary
gadzie. Nie jestem rycerzem. Nazywam się Aegidius i jestem gospodarzem z Ham.
Nie cierpię natrętów na swoich polach. Strzelałem już z mojego garłacza do
olbrzymów, chociaż mniej szkody wyrządzali niż ty, lecz ich także nie śniło mi się
wyzywać uroczyście na pojedynek.
Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego olbrzyma — pomyślał. —
Okłamał mnie łajdak. Co teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w dodatku ma
taki błyszczący i napastliwy miecz w garści?"
Nic podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło.
— Nazywam się Chrysophylax — przedstawił się. Chrysophylax Bogaty.
Czym mogę służyć, zacny panie? — spytał przymilnie, zerkając spod oka na miecz i
łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia.
— Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się stąd co prędzej, kostropaty
gadzie — odrzekł Dżil, również łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia. —
Jednego tylko chcę: żebyś mi zszedł z oczu. Precz, wracaj do swojej brudnej nory!
I Dżil postąpił krok naprzód, wymachując rękami, jakby straszył wrony. To
wystarczyło, żeby rozpętać Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w powietrzu, spadł i
rąbnął smoka w nasadę prawego skrzydła, aż pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od
wstrząsu. Oczywiście gdyby Dżil miał pojęcie o właściwych sposobach walki ze
smokami, wymierzyłby w jakieś bardziej wrażliwe miejsce. Gryzi-ogon zrobił
wszakże co mógł w niedoświadczonych rękach. Cios był i tak dla smoka dotkliwy,
pozbawił go na wiele dni władzy w skrzydle. Poderwał się, chcąc ulecieć, lecz opadł
bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez trudu. Smok puścił się biegiem.
Siwa kobyłka za nim. Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc. Siwa
kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak widz na wyścigach. I wciąż
wymachiwał mieczem. Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A siwa
kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała mu wciąż po piętach.
Tak mknęli po drogach, przesadzając żywopłoty, na przełaj polami, w bród
przez rzeki. Smok dymił, ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli most
prowadzący do wsi Kam, jak grzmot przemknęli po nim i ze straszliwym zgiełkiem
wpadli w główną ulicę wioski. Bezczelny Garm wybiegł z opłotków i przyłączył się
teraz do pogoni.
Wszyscy mieszkańcy wsi cisnęli się do okien, niektórzy nawet wdrapywali się
na dachy. Jedni śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w blachy, w patelnie
i w kotły albo dęli w rogi, fujarki i gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony.
Podobnego ruchu i zgiełku od stu lat w Ham nie widziano.
Wreszcie na placu przed kościołem smok skapitulował. Padł dysząc ciężko
pośrodku drogi. Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz Chrosophylax wyzbył
się już resztek wstydu.
— Dobrzy ludzie, mężny wojowniku! — wysapał, gdy nadjechał Dżil, a
wszyscy mieszkańcy Ham zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej
odległości), uzbrojeni w widły, kije i pogrzebacze. — Dobrzy ludzie, nie zabijajcie
mnie! Jestem bardzo bogaty. Zapłacę za wszelkie szkody, które wyrządziłem. Poniosę
koszty pogrzebu ofiar, a w szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu
piękny pomnik, chociaż był doprawdy dość łykowaty. Każdy z was dostanie hojny
podarek, jeżeli pozwolicie mi pójść do mego domu, gdzie trzymam swoje skarby.
— Ile? — spytał Dżil.
— Zastanówmy się — odparł smok, szybko rachując w myślach. Tłum wydał
mu się trochę zbyt liczny. — Trzynaście szylingów i osiem pensów na osobę.
— śarty! — powiedział Dżil. — Kpiny! — powiedzieli ludzie. — Bzdura! —
szczeknął pies.
— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny — zaproponował smok.
— A psom? — spytał Garm.
— Mów dalej — rzekł Dżil. — Słuchamy.
— Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę, złote obroże dla psów — rzekł
mocno już zaniepokojony Chrysophylax.
— Zabić go! — ryknął tłum, tracąc wreszcie cierpliwość.
— Worek złota dla każdego, a dla dam brylanty? — skwapliwie zaofiarował
Chrysophylax.
— Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za mało — powiedział Dżil.
— O psach znowu zapomniałeś — rzekł Garm.
— Jakiej wielkości będą worki? — pytali mężczyźni.
— Po ile brylantów? — chciały wiedzieć kobiety.
— Bójcie się Boga! — jęknął smok. — Zrujnujecie mnie do szczętu.
— Zasłużyłeś sobie na to — rzekł Dżil. — Wybieraj, co wolisz stracić:
majątek czy życie.
I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na ziemi;
— Prędzej! Namyśl się prędzej! — krzyczeli ludzie, nabierając odwagi i
podchodząc coraz bliżej.
Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu, lecz naprawdę trząsł się ze
ś
miechu, tak jednak skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go bawić.
Ludzie najwidoczniej spodziewali się wiele na nim skorzystać. Nie mieli pojęcia o
zwyczajach i podstępach wielkiego zepsutego świata; w całym królestwie nie było
człowieka, który by miał jakieś praktyczne doświadczenie w stosunkach ze smokami i
znał ich chytrość. Chrysophylax oddychał coraz swobodniej i myślał coraz jaśniej.
Oblizał wargi.
— Powiedzcie swoją cenę — rzekł.
Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się z zainteresowaniem. Jeden
tylko głos mącił jego spokój: głos kowala.
— Nic dobrego z tego nie wyniknie, zapamiętajcie moje słowa — prawił
kowal. — Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, że gad nie wróci. Zresztą tak czy owak
nie wyniknie z tej historii nic dobrego.
— Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci się nie podoba — odparli
mu na to sąsiedzi i dalej spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi na
smoka.
Chrysophylax podniósł łeb. Może namyślał się, czy zaatakować znienacka
tłum, czy też wymknąć się cichcem korzystając z zamieszania — w każdym razie
musiał się tych zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil wprawdzie żuł w zadumie jakąś
trawkę, lecz Gryzi-ogona trzymał w garści i smoka ani na sekundę z oczu nie
spuszczał.
— Nie waż się ruszyć — powiedział — bo jak cię rąbnę, to ci nawet góra złota
nie pomoże.
Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada wypchnęła naprzód
proboszcza, żeby przemówił w jej imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.
— Nikczemny gadzie — rzekł. — śądamy, żebyś przyniósł tu, na to miejsce,
cały swój majątek nabyty z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym
wszystkie straty, a potem resztę rozdzielimy sprawiedliwie między siebie. Wówczas
dopiero, jeśli przysięgniesz, że nigdy więcej nie napadniesz naszego kraju ani też
ż
adnego innego potwora do napaści nie podjudzisz, pozwolimy ci odejść do twego
domu z głową i ogonem. Teraz złożysz przysięgę, że wrócisz z okupem, a zaklniesz
się na takie potęgi, że nawet twoje smocze sumienie nie ośmieli się im
sprzeniewierzyć,
Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić, udał, że się waha. Ronił z
ż
alu nad stratą majątku łzy tak gorące, że rozlewając się w kałuże na drodze kipiały i
parowały. Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się na przedziwne i straszliwe potęgi, że
stawi się niezawodnie z całym swoim skarbem w dzień świętych Hilarego i Feliksa,
czyli za osiem dni: termin oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie
uczeni geografii wieśniacy powinni byli to wiedzieć. Jednakże nikt nie zaprotestował,
pozwolono smokowi odejść, a mieszkańcy wsi odprowadzili go aż do mostu.
— Do zobaczenia! — zawołał już z drugiego brzegu. — Z pewnością
będziemy do siebie tęsknić.
— My do ciebie z pewnością! — odkrzyknęli ludzie.
Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda inna istota po złożeniu tak
uroczystej przysięgi miałaby skrupuły i lękałaby się, że łamiąc wiarę ściągnie na
siebie okropne nieszczęścia, ale smok w ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości
ludzie nie mogli o takie kalectwo podejrzewać stwora bądź co bądź wielkiego rodu,
dziwne jednak, że proboszcz, który tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał, również
się tego nie domyślił. Może się zresztą domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej
przewidywał przyszłość niż inni ludzie.
Kowal wracając do kuźni kręcił głową.
— Złowróżbne imiona — mruczał. — Hilary i Felix!
Aż w uchu wierci. — Bo Hilary w pospolitym języku znaczy: wesoły, a Feliks:
szczęśliwy.
Król oczywiście wkrótce dowiedział się o całym zdarzeniu. Wieść jak płomień
szerzyła się po kraju, a prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym żywszych
kolorów. Król bardzo się nią zainteresował z wielu powodów, wśród których niemałą
rolę odgrywały względy finansowe. Toteż postanowił udać się we własnej osobie do
wsi, w której działy się tak niezwykłe rzeczy.
W cztery dni po odejściu smoka wjechał przez most do Ham na białym
rumaku, otoczony świtą rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem. Mieszkańcy wsi
w odświętnych ubraniach ustawili się szpalerem wzdłuż głównej ulicy na powitanie
monarchy. Orszak zatrzymał się na placu przed kościołem. Dżil, gdy go
przedstawiano królowi, przykląkł, lecz władca kazał mu wstać i nawet poklepał go
łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali, że nie widzą tej poufałości.
Potem król zwołał całą wieś na rozległe pastwisko Dżilowe nad rzeką, a gdy
się wszyscy zgromadzili — włącznie z Garmem, który uznał, że jego też ta sprawa
dotyczy — Augustus Bonifacius rex et basileus raczył łaskawie wygłosić
przemówienie.
Wytłumaczył dobitnie, że majątek poganina Chrysophylaksa w całości należy
do niego, jako do władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do
zwierzchnictwa również nad krainą górską (były bowiem sporne), lecz stwierdził,
ż
e “w każdym razie nie ma wątpliwości, iż gad ów ukradł ongi naszym przodkom to
wszystko, co dziś posiada. Ale że jesteśmy, jak powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i
wspaniałomyślni, nie pozostawimy naszego zacnego lennika Aegidiusa bez nagrody;
każdy też z naszych wiernych poddanych z tej wsi otrzyma jakiś dowód naszego
uznania, nikogo nie pominiemy, od proboszcza do najmniejszego dziecka. Wioska
Ham uradowała bowiem nasze królewskie serce.
Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny zachował starożytne cnoty
naszego plemienia".
Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o najnowszych fasonach
kapeluszy.
Król nie opuścił po tym przemówieniu wioski. Rozbił obóz na Dżilowym polu
i oczekując dnia czternastego stycznia zażywał wraz z dworem przyjemności, jakich
mogła dostarczyć skromna wieś, odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska w
ciągu trzech dni ogołocił; wieś doszczętnie z chleba, masła, jaj, słoniny i baranie go
mięsa, a także wysuszyła do dna wszystkie beczki z piwem. Po czym zaczęła szemrać
na skąpe wyżywi nie. Król jednak za wszystko płacił hojnie kwitami obiecując ich
wymianę w państwowej kasie na gotówkę; liczył bowiem, że jego skarbiec wkrótce
się napełni Mieszkańcy Ham, nic nie wiedząc o rzeczywistym stanie królewskiego
skarbca, przyjmowali kwity z wielkim zadowoleniem.
Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych Hilarego i Feliksa. Wszyscy od
ś
witu byli na nogach. Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją kolczugę
domowej roboty, co wywołało drwiące uśmiechy w gronie rycerstwa, lecz król
poskromił je jednym zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też miecz. Gryzi-ogon
potulnie wsunął się do pochwy i wcale się z niej nie wyrywał. Proboszcz popatrzył na
niego uważnie i pokiwał głową, szepcząc coś sam do siebie. Kowal roześmiał się w
głos. Nadeszło południe. Ludziom z przejęcia nawet obiadu się odechciało.
Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-ogon w dalszym ciągu wcale nie zdradzał chęci
wyskoczenia z pochwy. Czatujący na wzgórzu wartownicy i mali chłopcy, którzy na
ochotnika wdrapali się na najwyższe drzewa, daremnie wytężali oczy: ani na ziemi,
ani na niebie żaden znak nie zwiastował zbliżania się smoka.
Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom dopiero z zapadnięciem
wieczoru, kiedy gwiazdy błysnęły na firmamencie, po raz pierwszy zaświtało
podejrzenie, że może smok od początku nie zamierzał dotrzymać obietnicy.
Wspominając jednak uroczystą przysięgę, nie tracili mimo wszystko nadziei.
Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony dzień minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie.
Tylko kowal był w siódmym niebie.
— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie przekonał gromady.
— Bądź co bądź gad był ciężko ranny — zauważył ktoś.
— I termin wyznaczyliśmy za krótki — stwierdził inny. — Do gór kawał
drogi, a on przecież dźwiga niemałe ciężary. Może musiał szukać pomocników.
Lecz minął następny dzień, potem drugi. Resztka nadziei rozwiała się
ostatecznie. Król wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje wyczerpały się we wsi,
królewska świta narzekała już głośno. Rycerze tęsknili do dworskich wygód i
przyjemności. Ale król bardzo potrzebował pieniędzy.
Pożegnał się z wiernymi poddanymi krótko i węzłowato. Połowę wydanych
poprzednio kwitów unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu kiwnął głową.
— Wkrótce otrzymacie nasze dalsze rozporządzenia — rzekł i odjechał wraz z
rycerzami i trębaczami.
Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że lada dzień król zaprosi
Aegidiusa do stolicy, żeby go pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później
nadeszło pismo, lecz zupełnie innej treści. Był to list w trzech kopiach: jedną
wysłaniec wręczył Dżilowi, drugą proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach
kościoła. Prawdę mówiąc wystarczyłby jeden list do proboszcza, bo nikt prócz
niego nie umiał rozszyfrować niewyraźnych zawijasów dworskiego skryby, dla
prostych ludzi równie niepojętych jak łacina uczonych. Proboszcz przełożył list
na pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był zwięzły i rzeczowy — w
porównaniu z większością królewskich listów. Król bowiem bardzo się spieszył.
My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et cetera, oznajmiamy, że dla
bezpieczeństwa naszego królestwa oraz honoru naszego imienia postanowiliśmy, iż
gada, który sam mieni się Chrysophylaksem Bogatym, należy ująć i surowo ukarać za
jego występki, matactwa i nikczemne przeniewierstwo. Wzywam tedy
niniejszym wszystkich rycerzy naszego domu pod broń i polecam im czekać w
pogotowiu na przybycie Aegidiusa A.J., rolnika ze wsi Ham. Ponieważ bowiem
rzeczony Aegidius dał dowody, że godzien jest naszego zaufania i zdatny do walki
z olbrzymami, smokami oraz wszelkimi nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju,
rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił się w stolicy i przyłączył do zastępu naszego
rycerstwa.
Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały za-szczyt, który w gruncie
rzeczy znaczy tyleż co uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu zazdrościł.
— Nasz Aegidius wysoko zajdzie — rzekł. — Miejmy nadzieją, że zechce nas
znać jeszcze, gdy wróci z tej wyprawy.
— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal.
— Dość, przestańcie krakać! — krzyknął Aegidius, nie posiadając się już z
gniewu. — Gwiżdżę na zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza powitam z
radością. Chociaż trzeba przyznać, że osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch
przynajmniej na czas jakiś z oczu stracą.
Z tymi słowami porzucił kompanią. Królowi nie sposób wymawiać się tak jak
sąsiadom. Trudno, nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas doić albo wodą
nosić — trzeba jechać. Dżil osiodłał więc siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W
ostatniej chwili nadszedł proboszcz.
— Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? — spytał.
— A to po co? — zdziwił sią Dżil. — śeby się powiesić?
— Dajże spokój! Głowa do góry, kochany Aegidijusie — odparł proboszcz. —
Mnie się zdaje, że możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z sobą powróz, bo
jeżeli się nie mylę, bardzo ci się przyda. Jedź już i wracaj do nas zdrowy!
— A właśnie! Nawet jeżeli wrócę, ciekaw jestem, w jakim stanie zastaną dom
i gospodarkę! Diabli nadali smoka — rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój powroza do
juków i ruszył.
Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał mu się nie nawijać przed
oczy. Dopiero po wyjeździe pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa z
kuchni wył przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się nawet wówczas, gdy mu
gospodyni spuściła lanie.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — jęczał. — Już nigdy nie ujrzę mojego kochanego
pana, mojego groźnego, wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie pobiegłem za
nim!
— Zamknij pysk! — fuknęła Agata. — Bo postaram się, żebyś naprawdę nie
doczekał powrotu pana. Kowal usłyszał wycie psa.
— Zły omen! — stwierdził z satysfakcją. Dni mijały bez wieści.
— Przygotujmy się na najgorsze — rzekł i zaczął wesoło wyśpiewywać.
Dżil zajechał na dwór zmęczony i zakurzony. Rycerze w lśniących zbrojach i
błyszczących hełmach stali na dziedzińcu, każdy przy swoim wierzchowcu. Nie w
smak im było królewskie wezwanie i burzyli się przeciw dołączeniu chłopa do
rycerskiego zastępu, więc na złość uparli się wykonać rozkaz dosłownie i ruszyć
natychmiast, nie dając biednemu Dżilowi wytchnienia. Nieborak ledwie zdążył
przegryźć kromkę chleba i przepłukać gardło łykiem wina. Siwa kobyłka prychała
gniewnie. Na szczęście nie powiedziała głośno tego, co o królu pomyślała, bo
dopuściłaby się obrazy majestatu.
Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora wyruszać w drogę, tym bardziej
na smoka — rzekł sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia daleko.
Dworakom, skoro postawili na swoim, już się teraz wcale nie spieszyło. Rycerze,
giermkowie, służba, juczne kuce i tabory — wszyscy posuwali się leniwie, nie
pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej zmęczonej kobyłce człapał ostatni.
Wieczorem zatrzymali się na popas i rozbili namioty. Dla Dżila nie pomyślano
o żadnym zaopatrzeniu, musiał więc najniezbędniejsze rzeczy pożyczać od innych.
Kobyłka oburzona winszowała sobie, że nie należy do królewskiej świty.
Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod wieczór ujrzeli na widnokręgu
zamglony, nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli się w krainie, gdzie
władza Augustusa Bonifaciusa nie była powszechnie uznawana. Posuwali się teraz
ostrożniej i bardziej zwartym szykiem.
Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na pogranicze krainy o złej sławie,
zaludnionej, jak powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle któryś z
jeźdźców jadących na czele spostrzegł w piasku nad potokiem jakieś podejrzane
ś
lady. Przywołano Dżila.
— Co to za ślady, mości Aegidiusie? — spytali rycerze.
— Smocze — odparł Dżil.
— Odtąd ty będziesz prowadził — rzekli. Dalej więc jechali kierując się na
zachód, a Dżil na czele dzwonił i brzęczał pierścieniami naszytymi na skórzany
kaftan. Nie miało to już teraz znaczenia, bo rycerze głośno śmiali się i rozmawiali, a
towarzyszący im minstrel śpiewał pieśni. Od czasu do czasu wszyscy podejmowali
chórem melodię, nie żałując gardeł. Pieśń była piękna i dodawała ludziom ducha,
pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej toczono prawdziwych bitew niż
dworskich turniejów. Mimo to śpiewając popełniali wielką nieostrożność.
Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory zamieszkujące tę krainę o swoim
przybyciu; smoki ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu. Wyprawa nie
mogła już Chrysophylaksa zaskoczyć znienacka we śnie.
Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem — a może i naumyślnie — nagle
okulała, gdy wjechali w cień posępnych gór. Musieli teraz wspinać się mozolnie
stromymi, kamienistymi ścieżkami i lęk ogarniał ich coraz silniej. Siwa kobyłka
pozwalała się wyprzedzać innym koniom, potykała się i kulała, i miała tak smutną
minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł odtąd obok niej piechotą. Wkrótce znalazł się
wraz ze swoją wierzchówką na samym końcu pochodu, pośród jucznych kucyków,
lecz nikt na to nie zwrócił uwagi. Gdyby rycerze nie byli tak zajęci sporem o prawa
pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec liczne i zupełnie już tutaj wyraźne ślady
smoczych łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której Chrysophylax często się wałęsał i
gdzie lubił lądować po codziennych lotach. Niższe pagórki i stoki po obu stronach
ś
cieżki zdawały się stratowane i wypalone. Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone
czarne kępy wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam nagiej, spopielałej
ziemi. Obszar ten od wielu lat służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła
ciemna ściana gór.
Niedomaganie siwej kobyłki martwiło Dżila, lecz cieszył się, że ma dzięki
temu wymówkę, by nie paradować na najbardziej widocznym miejscu w drużynie.
Wcale nie było mu przyjemnie jechać na czele kawalkady przez tę ponurą i
niebezpieczną krainę. Wkrótce potem ucieszył się jeszcze bardziej i dziękował losowi
— oraz siwej kobyłce. Około południa bowiem — a był to siódmy dzień wędrówki i
przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej — Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a
smok ze swej jamy. Bez ostrzeżenia i bez ceremonii wystąpił do boju. Leciał wprost
na królewską drużynę, z wielkim szumem i hukiem. Poprzednio, z dala od
własnej siedziby, okazał się niezbyt mężny, mimo że szczycił się pochodzeniem z
możnego rodu. Teraz jednak płonął straszliwym gniewem, ponieważ walczył niejako
w progu swego domu i bronił swoich skarbów. Jak burza wychynął znad górskiego
ramienia w poświście huraganu i lawinie czerwonych piorunów. Spór o
pierwszeństwo na dworze urwał się jak nożem uciął. Konie spłoszone odskoczyły tak
gwałtownie, że wielu rycerzy stoczyło się z siodeł. Kucyki z taboru umknęły
błyskawicznie, a pachołkowie z nimi razem. W tym bowiem towarzystwie nikt nie
miał wątpliwości co do praw pierwszeństwa.
Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu, zapierając dech we wszystkich
piersiach, a w jej osłonie smok runął na pierwsze szeregi królewskiego rycerstwa.
Wielu wojaków zginęło, nim zdążyli wyjąkać formalne wyzwanie do walki, niejeden
zwalił się na ziemię rażeni z koniem i całym rynsztunkiem. O losie pozostałych
rozstrzygnęły wierzchowce, które zawróciwszy w miejscu rzuciły się do ucieczki, nie
pytając jeźdźców, czy sobie tego życzą, czy nie. Przeważnie zresztą życzyli sobie tego
serdecznie.
Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Może bała się połamać nogi na
stromej, kamienistej ścieżce. Może czuła się zanadto zmęczona, żeby uciekać. Była
przeświadczona, że z dwojga złego lepiej jest mieć skrzydlatego potwora przed sobą
niż za swymi plecami i że ucieczką mogłaby się ocalić jedynie wtedy, gdyby umiała
galopować szybciej od najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już raz z
Chrysophylaksem i pamiętała, jak gnała go przez pola i strumienie swojej rodzinnej
okolicy, dopóki nie padł ujarzmiony pośrodku wiejskiej drogi. W każdym razie
rozparła szeroko wszystkie cztery nogi i zarżała głośno. Dżil zbladł — o tyle, o ile
na to pozwalała jego rumiana cera — lecz został u boku swojej kobyłki, bo nie
widział innej rady.
Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały rycerski zastęp i wciąż prąc dalej
naprzód, znalazł się nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromcą uzbrojonym w
Gryzi-ogona. Wcale się tego nie spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny
nietoperz i opadł tuż przy drodze na górski stok. Siwa kobyłka ruszyła ku niemu,
zapominając nawet o kulawej nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko wdrapał
się na siodło.
— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem może mnie szukałeś?
— Doprawdy nie — odparł Chrysophylax. — Któż by się ciebie mógł właśnie
tutaj spodziewać? Tak sobie wyfrunąłem dla rozrywki.
— A więc spotkaliśmy się tylko szczęśliwym trafem — rzekł Dżil. — Cała
przyjemność po mojej stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej, mamy z sobą,
ż
e tak powiem, na pieńku.
Smok parsknął. Dżil wyciągnął ramię, żeby osłonić się od palącego smoczego
oddechu, i w tym samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w powietrzu tuż
przed nosem bestii.
— Ejże! — krzyknął smok i cofnął się, a cały ogień w nim przygasł zmrożony
strachem. — Mam nadzieję, że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie uśmiercić, zacny
panie — jęknął.
— Co znowu! — odparł Dżil. — Nic przecież nie mówię o uśmiercaniu.
Siwa kobyłka kichnęła.
— Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz wśród tych wszystkich
rycerzy — rzekł Chrysophylax. — Rycerze zazwyczaj zabijają smoki, chyba że
smokom uda się przedtem zabić rycerzy.
— Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z nimi nie łączy — odparł Dżil.
— Zresztą rycerzy już nie ma. Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o przyrzeczeniu,
które mi złożyłeś w dzień Trzech Króli.
— A cóż o tym można powiedzieć? — spytał smok zaniepokojony.
— Termin upłynął miesiąc temu — rzekł Dżil. — Zalegasz z wypłatą, więc
przyszedłem po nią aż tutaj. Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie
naraziłeś.
— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze bym wolał, żebyś się nie
fatygował i nie przychodził.
— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj żadnych sztuczek — rzekł Dżil —
bo cię usiekę i powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku przestrodze innym
smokom.
— Nie bądź dla mnie taki okrutny! — powiedział smok.
— Umowa jest umową — odparł Dżil.
— Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku pierścieni i garstki złota?
Mógłbyś mi bodaj tyle opuścić, skoro płacę gotówką — rzekł smok.
— Ani guzika! — odparł Dżil.
Targowali się i spierali jeszcze czas pewien niczym na jarmarku. Skończyło
się wszakże tak, jak musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by zarzucić to i
owo, trzeba przyznać, że targować się umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy
takiej okazji.
Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść piechotą, bo Dżil nie
odstępował go na krok i z bardzo bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka wijąca
się za-kosami pod górę była tak wąska, że ledwie się na niej we dwóch mieścili. Siwa
kobyłka szła tuż za swoim panem.
Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod górę, toteż Dżil pocił się i
sapał, lecz ani na sekundę nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na
zachodnim stoku, u wejścia do smoczej jamy. Groza ziała z ogromnej czarnej
czeluści, którą zamykały mosiężne wrota umocowane na dwóch wielkich żelaznych
słupach. Była to niewątpliwie za dawnych, niepamiętnych lat dumna i niezdobyta
siedziba. Smoki bowiem nie budują same twierdz ani nie drążą podziemnych tuneli,
lecz osiedlają się w grobowcach albo skarbcach pozostałych po władcach i
olbrzymach dawnych czasów. Brama tego podziemnego domu była na oścież otwarta
i Dżil zatrzymał się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej chwili nie miał okazji do
ucieczki, lecz znalazłszy się pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb
jaskini. Dżil jednak uderzył go płazem miecza.
— Stój! — rzekł. — Nim wejdziesz do swego domu, posłuchaj, co ci mam do
powiedzenia. Jeżeli nie wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę za tobą i na
zadatek dalszych kar obetną ci natychmiast ogon.
Kobyłka kichnęła. Nie mogła sobie wyobrazić, żeby Dżil odważył się zapuścić
samotnie w czeluście smoczej jamy, nawet po pieniądze. Lecz Chrysophylax gotów
był w tę pogróżkę uwierzyć, bo Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak
brzytwa. Kto wie, może tym razem smok miał rację, a siwa kobyłka mimo całej swej
mądrości myliła się, nie rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy jej pana. Dżil
liczył na swoje szczęście, a po dwóch zwycięskich spotkaniach nabrał niemal
pewności, że żaden w świecie smok nie zdoła mu się oprzeć.
I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej chwili niosąc dwadzieścia
funtów — uczciwej wagi! — złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni,
naszyjników i rozmaitych klejnotów.
— Masz! — powiedział.
— Co takiego? — krzyknął Dżil. — Dwa razy tyle jeszcze byłoby za mało.
Głowę dam, że to nie jest nawet połowa twojego majątku.
— Pewno że nie — odparł smok, stwierdzając z przykrością, że chłop
zmądrzał od poprzedniej rozmowy we wsi. — Pewno że nie. Ale nie mogę zabrać
wszystkiego na raz. — Ani na dwa razy, mógłbym się założyć — rzekł
Dżil. — Jazda znowu do nory, a wracaj migiem, jeżeli nie chcesz powąchać
Gryzi-ogona.
— Nie chcę! — zawołał smok, wsunął się szybko do jamy i w mig wrócił. —
Masz! — powiedział zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie skrzynie
diamentów.
— Pofatyguj no się jeszcze raz — rzekł Dżil. — A nie żałuj grzbietu!
—. Jesteś okrutny — jęknął smok sunąc z powrotem do jamy.
Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła się osobiście zagrożona. Kto będzie te
wszystkie ciężary dźwigał do domu? — pytała się w duchu. Spojrzała przy tym na
spiętrzone wory i skrzynie tak smutnym okiem, że Dżil odgadł jej myśli.
— Nie martw się, staruszko — rzekł. — Gad musi nam cały ten kram
dostarczyć na miejsce.
— Litości! — jęknął smok, który dosłyszał ostatnie zdanie wyłażąc po raz
trzeci z jamy i taszcząc jeszcze cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo
klejnotów iskrzących się jak zielone i czerwone płomienie. — Litości! Wątpię, czy z
takim ciężarem dojdę żywy, a jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze worek, nie
udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.
— A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? — rzekł Dżil.
— Owszem — odparł smok — tyle, żeby nadal żyć przyzwoicie.— Tym
razem wyjątkowo powiedział niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze zrobił
— Zostaw mi tę resztkę! — prosił chytrze. — Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki.
Zaniosę te skarby do twojego szanownego domu zamiast na królewski dwór. A co
więcej, pomogę ci zatrzymać je dla siebie.
Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w zębie namyślał się przez
chwilę w wielkim skupieniu. Potem rzekł:
— Niech tak będzie.
Okazał chwalebną powściągliwość. Gdyby był rycerzem, pewnie by nie ustąpił
i zażądał całego skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też prawdopodobne,
ż
e mimo strachu przed Gryzi-ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy smok
rzuciłby się wówczas na niego. A wtedy Dżil albo by zginął, albo zabiłby smoka
tracąc w ten sposób swój jedyny środek transportu, i musiałby lwią część zdobyczy
zostawić w górach.
Na tym się więc skończyło. Dżil na wszelki przypadek napchał sobie kieszenie
klejnotami i dał do dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny pakunek. Resztę
bogactw w skrzyniach i worach przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który
wyglądał z tym wszystkim jak ruchomy skarbiec królewski. Z takim obciążeniem,
choćby chciał, nie mógłby się wzbić w powietrze, zresztą przezorny Dżil spętał mu
skrzydła.
— Powróz rzeczywiście bardzo się przydał — stwierdził, wspominając z
wdzięcznością radę proboszcza.
Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem, pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka
za nim, a Dżil ostatni, z błyszczącym groźnie Gryzi-ogonem w ręku. Toteż gad nie
ośmielił się próbować żadnych sztuczek.
Pomimo obciążenia i smoka, i kobyłki, droga powrotna trwała krócej niż
pochód rycerskiego zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał, między
innymi dlatego, że miał niewiele prowiantu w sakwach. Poza tym nie ufał
Chrysophylaksowi, który raz już złamał najuroczystszą przysięgę; maszerując głowił
się, jak urządzić nocny popas, żeby nie narazić się na śmierć albo na wielką stratę.
Zanim jednak noc zapadła, szczęśliwy przypadek pomógł mu rozwiązać to trudne
zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z taboru, którzy na kucykach umknęli od
smoczej napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na widok smoka chcieli znów
pierzchnąć w popłochu i zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.
— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chodźcie tutaj. Mam dla was robotę i będę
za nią płacił hojnie, póki tych worków starczy.
Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani, że znaleźli przewodnika, i
zachęceni widokami na płacę regularniejszą niż u poprzednich pracodawców. Dalej
tedy jechali już w liczniejszej kompanii: siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i
jeden smok.
Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał pierś. Popasali możliwie
najkrócej. Na noc Dżil przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików wbitych
w ziemię i stawiał przy nim wartę, po trzech pachołków na zmianę. Lecz siwa
kobyłka i tak spała na jedno oko, drugim pilnując, żeby wartownikom nie zachciało
się figli na własny rachunek.
Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w granicach własnego kraju, budząc
wszędzie we wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie widziano nic
podobnego na całym obszarze między dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której
zatrzymali się na odpoczynek, ofiarowano im za darmo jedzenie i trunki, a połowa
miejscowej młodzieży chciała przyłączyć się do orszaku. Dżil wybrał dwunastu
dzielnych zuchów. Obiecał im dobrą płacę i kupił dla tych nowych pachołków
wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać. Świtały mu już w głowie pewne
plany.
Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na czele powiększonej kompanii.
Pachołkowie śpiewali na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone, lecz miłe
dla uszu Dżila. Ludzie po drodze wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo
orszak wyglądał równie zabawnie, jak imponująco.
Wkrótce skręcili na południe, ponieważ Dżil kierował pochód w stronę
własnego domu, omijając z daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków do
króla. Lecz nowina o powrocie zacnego Aegidiusa szerzyła się jak płomień po kraju,
wywołując wielki podziw i zamęt. Właśnie bowiem listy królewskie, ogłoszone po
miastach i wsiach, wezwały lud do przywdziania żałoby po mężnych rycerzach
poległych na wyprawie wśród gór. Gdziekolwiek zjawiał się Dżil, lud zrzucał żałobę
i przy tryumfalnym biciu w dzwony gromadził się wzdłuż drogi wiwatując, machając
chustkami, podrzucając w górę czapki. Smoka przy tej sposobności tak
poszturchiwano, że gorzko już żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem było takie
upokorzenie dla potomka starożytnego i możnego smoczego rodu. Gdy wkraczał do
Ham, wszystkie psy biegły za nim szczekając wściekle. Z wyjątkiem Garma. On
bowiem nie miał oczu, uszu ani nosa dla nikogo prócz swego pana. Oszalał wręcz ze
szczęścia i ustawicznie z nadmiaru radości fikał koziołki.
Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście wspaniale.
Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz stracił wreszcie ochotę do kpin, a
kowal po prostu zbaraniał.
— Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie moje słowa — powiedział, lecz
nic bardziej ponurego nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z sześciu
pachołkami i sześciu młodymi zuchami, ze smokiem i całym bagażem wszedł na
pagórek i przystanął tu na chwilę w milczeniu. Do domu zaprosił ze sobą tylko
proboszcza.
Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej mieszkańcy, zapominając o dworskiej
ż
ałobie, a nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice. Powstał zgiełk i ruch.
Król tymczasem w swoim pałacu gryzł paznokcie i szarpał brodę. Zmartwiony
i gniewny, a w dodatku strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w tak zły humor, że
nikt nie śmiał się do niego odezwać. W końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego
uszu, a nie brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.
— Co to za hałasy? — spytał król. — Każcie ludziom wracać do domów i
opłakiwać klęskę jakoś przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.
— Smok wrócił, najjaśniejszy panie — odpowiedzieli dworzanie.
— Co takiego? — krzyknął król. — Zwołajcie rycerstwo czy przynajmniej
niedobitków.
— Nie trzeba, najjaśniejszy panie — odparli. —Smok pozwala się prowadzić
Aegidiusowi jak baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina dopiero co dotarła do
miasta i wiadomości są sprzeczne.
— Wielkie nieba! — rzekł król nagle rozchmurzony. — A myśmy na pojutrze
zamówili uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko odwołajcie
nabożeństwo. Czy Aegidius wiezie z sobą skarby?
— Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy panie.
— Kiedyż przybędą? — spytał żywo król. — Zacny chłop z tego Aegidiusa.
Przyjmę go natychmiast, jak tylko zjawi się w stolicy.
Dworzanie zawahali się nieco, zanim odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył
się na odwagę i rzekł:
— Daruj, najjaśniejszy panie, lecz słyszeliśmy, Aegidius skręcił z gościńca do
własnego domu. Niewątpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej sposobności i w
odpowiednim stroju.
— Niewątpliwie — powiedział król. — Do licha ze strojami. Nie powinien był
wstępować do domu przed złożeniem nam sprawozdania z wyprawy. Jesteśmy z
niego bardzo niezadowoleni.
Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła, podobnie jak wiele następnych.
Dżil od tygodnia już z górą bawił w domu, a dwór w dalszym ciągu nie otrzymał od
niego ani słowa.
Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym gniewem.
— Sprowadzić mi go tutaj! — rozkazał. Posłano gońca. śeby dostać się do
Ham, nawet najkrótszą drogą, jeździec potrzebował całego dnia.
— Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie — oznajmił w dwa dni później
drżący wysłannik.
— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Powiedz mu, że ma się stawić przed
naszym obliczem w najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do śmierci nie wyjrzy
z więzienia.
— Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius znów odpowiedział, że nie
przyjedzie — oznajmił bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we wtorek sam.
— Do stu piorunów! — krzyknął król. — Sprowadzić go do więzienia zamiast
na dwór. Posłać natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura zakutego w kajdany!
— ryknął do dworzan.
— Ilu ludzi posłać? — wyjąkał któryś niepewnie. — Bo on przecież ma
smoka... i Gryzi-ogona... i...
— I miotłę, i fujarkę, i dudy! — krzyknął król. Kazał zaraz siodłać białego
konia, wezwał rycerzy, a raczej niedobitków, oraz kompanię zbrojnych żołnierzy,
poczym ruszył, płonąc srogim gniewem. Mieszkańcy stolicy wybiegłszy ze swych
domów patrzyli na ten odjazd zdumieni.
Dżil tymczasem był już nie tylko bohaterem, ale również ulubieńcem
całego ludu. Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie nie wiwatowali na
cześć rycerzy i wojska, chociaż przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak
król zbliżał się do Ham, witano go coraz mniej serdecznie. W niektórych osiedlach
mieszkańcy zamykali się w domach i nikt nawet nosa nie pokazał na drodze.
Wówczas płomienny gniew króla przeobraził się w zimną zawziętość. Z
posępną twarzą stanął wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska Ham i stał
dom Aegidiusa. Król postanowił puścić z dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na
moście czekał Dżil na swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem w ręku. Poza nim nie
było widać żywej duszy, tylko Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.
— Dzień dobry, najjaśniejszy panie — odezwał się Dżil, nie czekając na
królewskie powitanie i z jak najweselszą miną.
Król zimno zmierzył go wzrokiem.
— Nie umiesz zachować się, jak przystało w naszej obecności — rzekł —
mimo to powinieneś był stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.
— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję, najjaśniejszy panie —
odparł Dżil. — Mam pełne ręce roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo
czasu straciłem na twoje, królu, posyłki.
— Do stu piorunów! — krzyknął król, znowu wpadając w płomienny gniew.
— Niech cię diabli wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie spodziewaj się
od nas żadnej nagrody. Będziesz miał szczęście, jeśli cię szubienica ominie. Bo
wiedz, że każemy cię powiesić, jeżeli natychmiast nie przeprosisz nas i nie oddasz
naszego miecza.
— Ejże! — odparł Dżil. — Co do nagrody, to ją sobie sam już wziąłem. Co w
garści, to moje, jak tu u nas mówią. A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej u mnie
niż na królewskim dworze. Ale dlaczego zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu
rycerzy i wojsko? — spytał. — Jeżeli wybrałeś się do mnie w odwiedziny, wolałbym
cię gościć w mniejszej kompanii. A jeżeli chciałbyś mnie porwać siłą, będziesz
musiał przyprowadzić większą armię.
Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze poczerwienieli i zadarli nosy.
Lecz kilku żołnierzy uśmiechnęło się za plecami króla.
— Oddaj mi miecz! — krzyknął monarcha odzyskująć głos, lecz zapominając
o liczbie mnogiej należnej majestatowi.
— Oddaj koronę! — odparł Dżil. Tak zuchwałe słowa nie padły jeszcze z
niczyich ust od zarania Średniego Królestwa.
— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! — krzyknął król, w zrozumiałym
gniewie tracąc do reszty panowanie nad sobą. — Na co czekacie? Brać go do niewoli
albo utłuc na miejscu!
ś
ołnierze zrobili krok naprzód.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął Garm.
I w tym momencie spod mostu wychynął smok. Leżał ukryty, zanurzony w
głębinie pod drugim brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się wody.
Natychmiast też otoczył go kłąb gęstej mgły, z której świeciły tylko czerwone ślepia.
— Precz stąd, głupcy! — ryknął. — Bo was na sztuki rozedrę. Dość już
rycerzy padło trupem na górskiej przełęczy, jeszcze chwila, a reszta rycerstwa
zginie, w tej rzece, z nią zaś razem królewskie konie i królewskie wojsko.
Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego królewskiego wierzchowca.
Rumak wspiął się, zawrócił i pomknął jak sto piorunów, które król tak pochopnie
przyzywał. Inne konie poszły natychmiast za jego przykładem: wiele spośród nich
zawarło przedtem w górach znajomość z Chrysophylaksem i nie zachowało o nim
wcale miłego wspomnienia. śołnierze rozbiegli się we wszystkie strony, byle dalej od
Ham.
Biały rumak był tylko lekko draśnięty i jeździec nie pozwolił mu uciec
daleko. Król po krótkiej chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim wierzchowcem
bądź co bądź jeszcze panował; nikt też nie śmiałby o królu powiedzieć, że uląkł się
jakiegokolwiek człowieka lub smoka pod słońcem. Gdy stanął znów nad rzeką, mgła
już się rozwiała, ale zwiali również rycerze i wojsko. Inna też była teraz rozmowa:
król sam jeden stał przed tęgim chłopem, który miał u boku Gryzi-ogona i smoka.
Nie zdały się jednak na nic rokowania. Dżil był uparty. Ani ustąpić, ani bić się
nie chciał, chociaż go Augustus Bonifacius uroczyście wyzwał na pojedynek.
— Nie, najjaśniejszy panie — odparł ze śmiechem. — Wracaj do domu i
ochłoń trochę. Nie chciałbym ci krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę, zabieraj się stąd
co prędzej, bo za smoka nie mogę odpowiadać. Do widzenia!
Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król nie dostał grosza z całego
smoczego skarbu i nie słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz bardzo
już dobrego o sobie mniemania. Co więcej, od tego dnia skończyła się władza
Ś
redniego Królestwa nad tą okolicą. Ludzie w promieniu dziesięciu mil wokół Ham
uważali Dżila za swojego władcę. Król mimo wszystkich swoich wspaniałych tytułów
nie mógł znaleźć człowieka, który zgodziłby się stanąć do walki z buntownikiem
Aegidiusem. Aegidius bowiem stał się ulubieńcem ludu i bohaterem legendy. Nie
udało się też w żaden sposób zagłuszyć pieśni sławiących jego czyny. Najbardziej
rozpowszechnił się poemat w stu heroikomicznych zwrotkach opiewający spotkanie
na moście.
Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo był dla Dżila pożyteczny.
Człowiek bowiem, który posiada oswojonego smoka, cieszy się z natury
rzeczy powszechnym szacunkiem. Za pozwoleniem proboszcza gad mieszkał w
spichrzu, gdzie przedtem składano datki z dziesięciny. Pilnowało jeńca dwunastu
zuchów. Dało to początek pierwszemu tytułowi, jakim obdarzono Dżila: “Dominus de
Domito Serpente", co znaczy “Pan oswojonego smoka", a po angielsku brzmi:
“Lord of the Tame Worm"; dla krótkości mówiono zazwyczaj po prostu: “Lord
of Tame". Pod tym mianem Dżil zyskał szeroką sławę, lecz nadal płacił królowi
symboliczną daninę: sześć wolich ogonów i miarkę piwa. Dostarczał te dary na dwór
w dzień świętego Mateusza jako w rocznicę spotkania na moście. Po pewnym
czasie otrzymał tytuł earla i tak przytył, że coraz trudniej było na nim pas dopiąć.
W parę lat później został księciem, a jako książę Julius Aegidius nie płacił już
królowi daniny. Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował sobie wspaniały
dwór i zgromadził potężne wojsko. Jego żołnierze byli dzielni i weseli, uzbrojeni w
najlepszy oręż, jaki podówczas można było kupić za drogie pieniądze Każdy z
dwunastu zuchów awansował na kapitana. Garm nosił złotą obrożę i miał prawo
włóczyć się do woli po całej okolicy, dumny i szczęśliwy, dość jednak nieznośny dla
swoich współbraci, ponieważ od wszystkich psów żądał dla siebie czci należnej jego
groźnemu wspaniałemu panu. Siwa kobyłka spędziła resztę życia spokoju i nigdy nie
zdradziła, co myśli o tej całej historii.
W końcu Dżil został królem, królem Małego Królestwa. Ukoronowano go w
Ham i przybrał imię Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o nim Dżil
Worming, czyli tępiciel smoków. Na nowym dworze panował bowiem język ludowy;
nigdy też Dżil nie wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. śona jego w roli
królowej wyglądała nader okazale i godnie, przestrzegała surowo porządku i
oszczędności w gospodarstwie. Nikt nie przechytrzył królowej Agaty ani jej nie śmiał
lekceważyć, bo też ważyła sporo.
Tak płynęły lata, aż Dżil postarzał się, siwa broda sięgała mu po kolana i pełen
był majestatu pośród dostojnego dworu, którego członków często i hojnie nagradzał
za prawdziwe zasługi. Stworzył zupełnie nowy zakon rycerski: Strażników Gada.
Zakon miał na sztandarze wyhaftowanego smoka, a najwyższe godności piastowało w
tym gronie dwunastu zuchów.
Trzeba przyznać, że Dżil zawdzięczał swoje wywyższenie w znacznej mierze
szczęściu, lecz dał dowody mądrości umiejąc szczęście dobrze wykorzystać. Zarówno
szczęście, jak rozum zachował do końca swoich dni, na czym bardzo dobrze wyszli
wszyscy jego przyjaciele i sąsiedzi. Proboszcza wynagrodził szczodrze, nawet
kowalowi i młynarzowi oberwało się coś niecoś. Stać było Dżila na
wspaniałomyślność. Jednakże gdy wstąpił na tron, wydał nowe prawo zakazujące
ponurych przepowiedni, a młyny przejął pod wyłączny królewski zarząd. Kowal
porzucając dawny zawód założył przedsiębiorstwo pogrzebowe, lecz młynarz znalazł
się pośród najbardziej uniżonych sług korony. Proboszcz został biskupem i za stolicę
swojej diecezji obrał wieś Ham, rozbudowując odpowiednio tutejszy kościół.
Kto po dziś dzień mieszka na obszarze Małego Królestwa, znajdzie w tej
historii wyjaśnienie zachowanych do naszych czasów nazw niektórych miast i wsi.
Biegli bowiem w tej dziedzinie uczeni powiadają, że Harm stolicę Małego Królestwa,
zaczęto z czasem nazywać Tame, na skutek zrozumiałego pomieszania tytułów: Lord
of Ham i Lord of Tame. Nazwa ta dotrwała do naszej epoki, choć piszemy ją Thame;
wstawienie “h" jest kaprysem niczym nie usprawiedliwionym. Ród Draconariusow
zbudował sobie ku pamięci smoka wspaniały dwór o cztery mile na północ od Tame,
w miejscu, gdzie Dżil po raz pierwszy spotkał Chrysophylaksa. Dwór ten zasłynął w
całym królestwie jako Aula Draconaria, czyli w języku ludowym Worminghall,
od przezwiska i godności króla.
Krajobraz zmienił się od tamtych czasów, wiele królestw upadło, wiele innych
powstało. Lasy wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom, chociaż przetrwały,
wiatry i deszcze starły wierzchołki. Tylko nazwa została. Co prawda ludzie
wymawiają ją teraz: Wunnle — tak przynajmniej słyszałem — bo wsie utraciły dawną
dumę. Lecz za czasów, o których mówi nasze opowiadanie, miejscowość ta nazywała
się Worminghall i była królewską siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał nad
koronami drzew. śycie tam płynęło pomyślnie i wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad
krajem.
POSŁOWIE
Chrysophylax często upominał się o wolność. Okazało się, że jego wyżywienie
coraz drożej kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak drzewa, rosną przez
całe życie. Toteż po kilku latach, gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim
tronie, pozwolono biednemu gadowi wrócić do domu. Rozstali się z Dżilem wśród
wzajemnych zapewnień szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji. W głębi swego
przewrotnego serca smok żywił dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki są w
ogóle do przyjaźni zdolne. Bądź co bądź istniał Gryzi-ogon. Dżil, gdyby chciał, mógł
Chrysophylaksa zabić albo pozbawić resztek skarbu. A tymczasem w podziemiach
smoczej jamy przechował się spory majątek — czego się Dżil trafnie od początku
domyślał.
Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim lotem, bo skrzydła, przez
wiele lat nie używane, straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po przybyciu w
rodzinne strony musiał Chrysophylax najpierw wypędzić młodego smoka, który
ośmielił się zająć jego jamę korzystając z nieobecności prawowitego właściciela.
Zgiełk walki słychać było podobno w całej Venedotii. W końcu, pożarłszy z wielkim
apetytem zwyciężonego przeciwnika, Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych
upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął długim, pokrzepiającym snem. Kiedy
się wreszcie zbudził, ruszył zaraz na poszukiwanie największego i najgłupszego z
olbrzymów, który dawno, dawno temu w pewną letnią noc zapoczątkował całą
awanturą, i Chrysophylax powiedział mu parę słów prawdy, co nieboraka omal
dosłownie nie zmiażdżyło.
— A więc to był garłacz! — rzekł drapiąc się w głowę. — A ja myślałem, że
mnie giez ukłuł.
Finis
czyli w pospolitym języku:
KONIEC
KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO
Kiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt
daleko dla tych, którzy mają długie nogi — była wieś, nie bardzo duża, lecz nazywana
Podlesie Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew
Podlesie Mniejsze. Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi
dobrych, sporo złych i sporo średnich, jak wszędzie.
Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z
biegłych w zawodzie rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni. Miała
ogromną Kuchnię, należącą do rady gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz
cieszył się ogólnym poważaniem. Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykały do
ś
wietlicy gromadzkiej, największego i najpiękniejszego budynku we wsi. Zbudowano
go z solidnego kamienia i solidnego dębu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie
malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w świetlicy odbywały się zebrania,
narady, publiczne bankiety i rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał pełne ręce
roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał przyrządzać odpowiednie dania. Uczty
wyprawiano często i w różnych porach roku, a za “odpowie-dnie" uważano dania
liczne, obfite i tłuste.
Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy na pewien festyn,
jedyny w ciągu zimy, trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie słońca
ostatniego dnia zabawą zwaną “Biesiadą grzecznych dzieci". Zapraszano na nią tylko
nielicznych gości. Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego za-szczytu, a
znowu innych, wcale na to nie zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już
jest na świecie, nawet gdy organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak
najlepiej. Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie rozstrzygała głównie data
narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia cztery lata i
zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja ta wymagała od Kuchmistrza
specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać na deser
Wielki Tort. Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława
Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć
sposobność popisania się tym arcydziełem więcej niż raz w życiu.
Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił
bowiem coś, co się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że potrzebuje
urlopu i wyruszył w drogę nie wiadomo dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo
zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał
usposobienie poważne i mało mówił. Teraz poweselał często żartował lub rozśmieszał
ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale
nie należało do obowiązków Kuchmistrza Ku wielkiemu zdumieniu mieszkańców wsi
przyprowadził też z sobą terminatora.
Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To było zgodne ze zwyczajami.
Każdy Kuchmistrz we właściwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go
wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im obu przy-bywało lat, uczeń przejmował
coraz bardziej odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz odchodził na emeryturę lub
na tamten świat, mógł go zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten Kuchmistrz
nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś na naukę. “Nic pilnego" — mawiał. Albo:
“Oczy mam otwarte, rozglądam się, jak znajdę kogoś odpowiedniego, to go wezmę do
terminu". Teraz niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego spoza wioski,
niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec był zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego
miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a głos miał dźwięczny i
przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie młody, nie dorosły jeszcze do takiej
pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat. Jednakże wybór terminatora
należał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w jego sprawy,
chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do
wieku, gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania. Ludzie przywykli do
jego obecności, a kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło. Przyjaciele i
Kucharz mówili mu po imieniu: Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem.
W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową
niespodziankę. Pewnego wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę, złożył
porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku białą bluzę, i odszedł zabierając tylko
tęgi jesionowy kij i mały worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie
był świadkiem jego odejścia.
— Do widzenia, Alfie — powiedział. — Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak
potrafisz najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że wszystko
pójdzie gładko. Jeśli się kiedyś spotkamy, opowiesz mi, co się tu działo po moim
odejściu. Zawiadom ludzi, że wybrałem się znów na urlop, ale tym razem nie
zamierzam wrócić.
Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy Terminator ogłosił tę nowinę
ludziom, którzy zebrali się w Kuchni.
— Kto słyszał tak postępować! — wykrzykiwali. — Ani nas nie uprzedził, ani
się nie pożegnał! Co teraz zrobimy? Nie zostawił następcy...
Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie przyszło, żeby Terminatora
awansować na Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ale wciąż wyglądał bardzo
młodo, a zresztą praktykował zaledwie od trzech lat.
W końcu z braku lepszego kandydata mianowano Kuchmistrzem pewnego
człowieka ze wsi, który umiał jako tako gotować, przynajmniej skromne dania. Za
młodu nieraz pomagał w Wielkiej Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go
nie lubił i nie chciał przyjąć do terminu. Był to solidny mężczyzna, miał żonę i dzieci
i dbał o pieniądze.
— Ten przynajmniej nie opuści nas bez uprzedzenia — mówiono — a
skromna kuchnia bądź co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego Tortu
mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie
poradzi.
Kołek — bo tak się ten człowiek nazywał — bardzo był rad z takiego obrotu
sprawy. Od dawna marzył o godności Kuchmistrza i nie wątpił, że sprosta swoim
nowym obowiązkom. Nieraz przedtem, gdy się znalazł sam w Kuchni, przymierzał
wysoką białą czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni mruczał do siebie:
— Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w tej czapce, a pasuje, jakby ją
specjalnie na twoją miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się świetnie.
Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek na początku bardzo się starał
i miał terminatora do po-mocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od chłopca
nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał. Czas płynął, zbliżała się data
Festynu Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyśleć o swoim Wielkim
Torcie. W skrytości serca niepokoił się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki
umiał już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne okazje, wiedział jednak, że
Wielki Tort to zupełnie inna sprawa: wszyscy z ciekawością tego dzieła oczekują i
będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie tylko dzieci, bo wedle zwyczaju,
dorośli, którzy pomagali w przygotowaniach do uroczystości, dostawali drugi tort,
mniejszy, ale zrobiony z tych samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy
tym, że Kuchmistrz nie po-wtórzy dzieła żadnego ze swoich poprzedników, lecz
wymyśli coś zupełnie nowego i niespodziewanego.
Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim powinien być bardzo słodki i
bogaty; postanowił też, że cały będzie oblany lukrem (co Terminator" umiał robić
nadzwyczaj zręcznie). “W ten sposób będzie wyglądał ładnie i czarodziejsko" —
myślał. Nie znał zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią słodycze i
czarodziejskie bajki. Sam od dawna wyrósł z upodobania do baśni, przepadał jednak
w dalszym ciągu za słodyczami.
— Tort ma wyglądać jak zaczarowany... — powie-dział. — To mi nasuwa
pewną myśl...
Przyszło mu do głowy, żeby na szczycie pośrodku tortu ustawić laleczkę w
białej sukni, dać jej do ręki miniaturową różdżkę zakończoną szychową gwiazdką i
otoczyć stopy napisem z różowego lukru: “Królowa wróżek".
Przygotowując ingrediencje do swego arcydzieła stwierdził, że ma bardzo
mętne wyobrażenie o tym, co powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc szperać w
starych księgach z przepisami kulinarnymi, które zostawili dawni kuchmistrze; z
trudem zdołał odcyfrować ich pismo, a recepty oszołomiły go, wymieniano w nich
bowiem różne rzeczy, o których nigdy w życiu nie słyszał, inne zaś, o których nie
pamiętał i których nie mógł naprędce zdobyć. Zdecydował się użyć paru przypraw
korzennych, o których księgi wspominały. Skrobiąc się w głowę pomyślał o starej
czarnej szkatułce z mnóstwem przegródek: poprzedni Kuchmistrz w niej
przechowywał przyprawy i różne ozdoby przeznaczone do szczególnie
wykwintnych ciast. Kołek, odkąd objął swój urząd, nigdy do tej szkatułki nie
zaglądał, lecz teraz po dość długim poszukiwaniu odnalazł ją na najwyższej półce w
spiżarni. Zdjął ją z półki, zdmuchnął kurz z wieczka i otworzył; niestety były tam
tylko resztki przypraw korzennych, w dodatku zeschnięte i spleśniałe. W jednej
wszakże przegródce, w samym kąciku, leżała maleńka gwiazdka, nie większa niż
sześciopensowa moneta, prawdopodobnie ze srebra, lecz sczerniała ze
starości.
— A to zabawne! — rzekł podnosząc gwiazdkę ku światłu.
— Nie! — rozległ się za jego plecami głos tak nieoczekiwany, że Kołek aż się
wzdrygnął. Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza takim tonem; co
prawda w ogóle rzadko się do niego odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik
o coś pytał. Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który wprawdzie był zręczny w
zdobieniu ciast lukrem, lecz w innych sprawach powinien — zdaniem Kołka —
milczeć i uczyć się od Mistrza.
— Co masz na myśli, młody człowieku? — spytał Kuchmistrz, mocno
niezadowolony. — Nie zabawna? Wiec jaka?
— Czarodziejska — odparł Terminator. — Pochodzi z Krainy Czarów.
Kuchmistrz wybuchnął śmiechem.
— Niech i tak będzie — powiedział. — Na jedno wychodzi, możesz ją
nazywać, jak ci się podoba. Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się do
drylowania rodzynków. Jeśli zauważysz w nich coś czarodziejskiego, nie omieszkaj
mnie zawiadomić.
— Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką, Mistrzu? — spytał Terminator.
— Wsadzę ją oczywiście do tortu — rzekł Kuchmistrz. — Nada się w sam raz,
tym bardziej jeżeli jest zaczarowana — dodał z drwiącym uśmiechem. — Bywałeś
pewnie, i to jeszcze niedawno, na dziecięcych zabawach i pamiętasz, ile jest uciechy,
kiedy malcy znajdują ukryte w cieście rozmaite cacka, drobne pieniążki i tym
podobne skarby. W naszej wsi często się to robi dla zabawienia dzieciaków.
— Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to czarodziejska gwiazda — odparł
Terminator.
— Już mi to mówiłeś — warknął Kuchmistrz. — Powiem o tym dzieciom,
będą się śmiały.
— Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne — rzekł Terminator. — Ale
owszem, to dobry pomysł, nie mam nic przeciw temu.
— Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do kogo mówisz, chłystku! —
oburzył się Kołek.
Wielki tort został we właściwym czasie przygotowany, upieczony i
polukrowany, a prawie wszystko rękami Terminatora.
— Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić figurkę Królowej Wróżek —
powiedział do niego Kołek.
— Dobrze, Mistrzu — odparł Alf. — Wyręczę was, skoro macie za dużo
roboty. Ale to wasz pomysł, nie mój.
Podczas festynu tort królował pośrodku długiego stołu, otoczony wieńcem
z dwudziestu czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu wznosiła się niewielka
biała góra, a na zboczach góry rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od
szronu, na szczycie zaś stała maleńka figurka z jedną nóżką wzniesiona niby tańcząca
Królewna Śnieżka; w ręku trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną w blasku.
Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a kilkoro z nich zaczęło klaskać
wołając: “Jaka śliczna czarodziejska góra!" Kuchmistrz bardzo się z tego cieszył, lecz
Terminator zdawał się niezadowolony. Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w
odpowiednim momencie pokroić tort, a Terminator trzymał wyostrzony] nóż, żeby go
podać w ostatniej chwili swemu zwierzchnikowi.
Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do stołu.;
— Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci — przemówił — że pod tą
prześliczną górą lukru jest tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia, ale
zmieszałem z nimi także mnóstwo ładnych drobiazgów, świecidełek, pieniążków i
innych cacek. Podobno znalezienie czegoś takiego w porcji tortu przynosi szczęście.
W torcie są dwadzieścia cztery cacka, powinno więc przypaść po jednym każdemu z
was, jeśli Królowa Wróżek okaże się sprawiedliwa. Niestety nie zawsze tak się dzieje,
bo wróżki są kapryśne i lubią płatać różne figle. Zapytajcie pana Terminatora, on je
zna! Terminator odwrócił głowę od Kuchmistrza i obserwował wyraz dziecinnych
twarzyczek.
— Aj, byłbym zapomniał! — podjął znów Kuchmistrz. — Dziś w torcie jest
dwadzieścia pięć niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą srebrną gwiazdkę,
bardzo niezwykłą, zaczarowaną, jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby
ktoś na niej nie złamał przedniego zęba, bo wtedy nawet zaczarowana gwiazda nie
pomoże i ząb nie odrośnie. Mimo to jestem pewny, że przyniesie szczęście temu, kto
ją znajdzie.
Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu zarzucić nic poza tym, że nie był
ani trochę większy niż trzeba. Każdy dostał spory kawałek, lecz nic nie zostało na
dokładki. Porcje szybko znikały, i co chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś
drobiazg lub pieniążek. Niektórym dzieciom trafiło się tylko jedno cacko, niektórym
— dwa, a jeszcze innym nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa, niezależnie od tego,
czy przy jego rozdziale asystuje figurka z różdżką, czy nie. Wreszcie zjedzono cały
tort, lecz nikt nie znalazł za-czarowanej gwiazdki.
— Nie do wiary! — dziwił się Kołek — Widocznie wbrew pozorom nie była
ze srebra i stopniała. A może pan Terminator miał rację twierdząc, że jest
zaczarowana. Zniknęła, wróciła do Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo
nieładnie. — Zerknął z głupawym uśmiechem na Terminatora, który odpowiedział
bez uśmiechu poważnym spojrzeniem.
Srebrna gwiazdka była naprawdę zaczarowana, Terminator nie mógł się mylić
w takich sprawach. Pewien mały chłopiec uczestniczący w uczcie połknął ją nic nie
zauważywszy, chociaż nie przegapił tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej
monety i oddał sąsiadce, dziewczynce imieniem Nell, która ogromnie się martwiła, że
w jej kawałku tortu nie było żadnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał sobie
pytanie, gdzie się podziała gwiazdka; nie wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim
miejscu, że jej wcale nie czuł; wszystko to stało się zgodnie z pewnym planem.
Gwiazdka miała czekać w ukryciu aż do wyznaczonego dnia.
Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nad-szedł czerwiec, noce były
krótkie i prawie białe. Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się spać: były to
jego dziesiąte urodziny. Wyjrzał przez okno. Świat zdawał się cichy, jakby na coś
ważnego wyczekiwał. Lekki, rześki i pachnący wietrzyk poruszał gałęziami
przebudzonych drzew. Potem brzask rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś
bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną pieśń, która przybliżała się, wzbierała, aż
w końcu przeleciała nad nim wypełniając całą okolicę i odpłynęła niby fala muzyki na
za-chód, kiedy słońce wstało nad krawędzią świata.
— To mi przypomina Krainę Czarów — powiedział głośno — ale tam ludzie
też śpiewają. — I zaczął śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne słowa, które jak
gdyby nagle odnalazł w pamięci, a wówczas gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił
ją na otwartą dłoń. Srebro, teraz już czyste, lśniło w słońcu, ale gwiazdka drżała i
nawet uniosła się trochę w powietrze jakby chciała odfrunąć. Chłopiec odruchowo
przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na
czole przez wiele lat.
Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz mało kto spośród mieszkańców
wsi ją dostrzegał. Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie świeciła.
Trochę jej blasku udzieliło się jego oczom, a trochę głosowi, który zresztą od dnia,
gdy połknął Gwiazdę, nabierał coraz ładniejszego brzmienia i piękniał z każdym
rokiem. Ludzie słuchali go z przyjemnością, na-wet gdy po prostu mówił komuś
“dzień dobry".
Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich sąsiednich i w całej okolicy
znano go jako dobrego rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec, lecz
prześcignął go w zawodowych umiejętnościach. Dopóki żył ojciec, nazywano syna
Kowalczykiem, a potem po prostu Kowalem. Wtedy już tak się w swoim fachu
wydoskonalił, że lepszego kowala próżno by szukać od Wschodniego Skraja aż po
Zachodni Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite przedmioty z żelaza. Oczywiście
najwięcej zwykłych, użytecznych rzeczy potrzebnych w codziennym życiu: narzędzia
rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie, sztaby, rygle i zawiasy, uchwyty do
gorących garnków i wilki do kominka, podkowy i tym podobne. Wszystkie te
przedmioty były mocne i trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,
wygodne w użyciu i miłe dla oka.
Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności przedmioty innego rodzaju,
bardzo piękne, bo umiał formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się lekkie i
delikatne jak gałązka obsypana młodymi liść-mi i kwieciem, chociaż zachowywało
siłę właściwą swojemu tworzywu, a może nawet nabierało większej jeszcze. Prawie
każdy przechodząc przez bramę lub furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać,
ale nikt by nie zdołał takiej bramy otworzyć, jeśli była zamknięta. Pracując nad takimi
pięknymi przedmiotami kowal śpiewał, a kiedy kowal śpiewał, wszyscy ludzie, którzy
się znajdowali w pobliżu, porzucali swoje zajęcia i spieszyli do kuźni, żeby słuchać.
Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na swoje potrzeby, a w każdym
razie znacznie więcej niż większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych, którzy
mieli zręczne ręce i pracowali pilnie. Ale kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę
Czarów i niektóre jej zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla śmiertelnego człowieka
możliwe. Ponieważ wielu ludzi przypominało usposobieniem Kołka, kowal nikomu o
tym nie mówił, z wyjątkiem żony i dzieci. śoną jego była Nell — ta sama, której
kiedyś przy uczcie oddał srebrny pieniążek. Córka miała na imię Nań, a syn — Ned,
zwany we wsi Kowalczykiem. Choćby chciał, nie mógł przed najbliższymi zachować
tajemnicy, bo widywali czasem gwiazdę błyszczącą na jego czole, gdy wracał z
podróży albo z długiego spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać się samotnie.
Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub konno, a sąsiedzi
przypuszczali, że to interesy zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale nie
zawsze. W każdym razie nie wędrował w poszukiwaniu zamówień na swoje wyroby
ani też nie po sztaby żelaza, węgiel i inne potrzebne w kuźni materiały, chociaż o te
sprawy także dbał i nie gardził, jak się to mówi, uczciwie zarobionym groszem. Ale
miał swoje szczególne sprawy w Krainie Czarów i był tam mile widziany, bo
Gwiazda jasno świeciła na jego czole, był tam bezpieczny o tyle, o ile może być
bezpieczny1 czło-1 wiek śmiertelny w tym groźnym kraju. Mniejsze Złe 1 Duchy
unikały spotkania z Gwiazdą, a od większych broniły go przyjazne siły.
Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał doświadczenia i zrozumiał, że do
cudów tej Krainy nie można się zbliżać bez narażenia życia, i że z wielu Złymi
Duchami nie wolno podejmować walki, jeśli nie włada się orężem bardzo potężnym,
za ciężkim, aby go zwykły śmiertelnik mógł udźwignąć. Pozostał głodnym wiedzy
wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie był wojownikiem. Wprawdzie z czasem,
doskonaląc swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał, wykuć broń, która w jego
własnym świecie wzbudziłaby wielki podziw i byłaby warta królewskiej zapłaty, ale
wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego znaczenia. Mnóstwo
rozmaitych przedmiotów wyszło z jego kuźni, nikt jednak nie słyszał, żeby
kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot strzały.
Początkowo w Krainie Czarów przechadzał się tylko spokojnie wśród jej
najskromniejszych mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących w lasach, na
łąkach uroczych dolin, nad czystymi wodami, w których zwierciadle nocą przeglądają
się dziwne gwiazdy, a o świcie — lśniące szczyty dalekich gór. Gdy przy-bywał na
krótko, poświęcał cały czas wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden kwiat.
Później, podejmując dłuższe wyprawy, widział rzeczy zachwycające pięknością i
inne, mrożące krew w żyłach, ale nie mógł ich ani dokładnie zapamiętać, ani opisać,
chociaż wiedział, że zostały głęboko wyryte w jego sercu.
Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych pamiętał i często wspominał.
Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy bez przewodnika, myślał, że
poprzez całą tę krainę dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy olbrzymich gór
zastąpiły mu drogę i próbując je obejść w koło, znalazł się w końcu na posępnym
wybrzeżu. Stał nad Morzem Bezwietrznych Burz. Błękitne fale podobne do
ośnieżonych grzbietów gór toczyły się cicho z Bezświata i niosły ku długiemu
wybrzeżu białe okręty powracające z bitew na Pograniczach Ciemności, o których
ludzie nic nie wiedzą. Widział, jak woda wyniosła daleko na brzeg wielki okręt,
a potem bezszelestnie opadła w rozbryzgach piany. Z pokładu zbiegli ogromni, groźni
ż
eglarze — elfy. Miecze ich lśniły, włócznie iskrzyły się, a z oczu biły przeszywające
promienie światła. Nagle zaintonowali pieśń zwycięstwa, Kowal zadrżał ze strachu i
padł na twarz, a wojownicy przeszli nad nim i zniknęli wśród rozdzwonionych echem
gór.
Nigdy więcej nie zapuszczał się na to wybrzeże, przekonany, że znajduje się
na wyspie osaczonej zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku górom,
pragnął bowiem dotrzeć do serca Królestwa. Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go
szara mgła i błąkał się, nic wokół nie widząc, dopóki nie zniknęła; wtedy dopiero
stwierdził, że zaszedł na rozległą równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra
cienia, a ten cień był korzeniem Królewskiego Drzewa piętrzącego się aż pod niebo
jak kilka wież ustawionych jedna na drugiej; korona świeciła blaskiem olśniewającym
niby słońce w samo południe, a na każdej gałęzi rosły jednocześnie liście, kwiaty i
niezliczone owoce, każdy inny, tak że nie znalazłbyś dwóch jednakowych.
Nigdy już potem nie zobaczył Królewskiego Drzewa, chociaż go często
szukał. Pewnego razu wspinając się na Zewnętrzne Góry trafił do głębokiej doliny; na
jej dnie błyszczała tafla jeziora, spokojna, nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo
ż
e las dokoła szumiał od podmuchów łagodnego wiatru. Dolinę wypełniało czerwone
ś
wiatło jakby zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z nieba, lecz z jeziora.
Z przewieszonego nad wodą niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że
przenika wzrokiem w bezdenną głębinę.
Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty powyginane, rozgałęzione i falujące
niby olbrzymie wodorosty w morskiej rozpadlinie; wśród nich uwijały się jakieś
ogniste stwory. Zafascynowany, zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć
wody, okazało się jednak, że to nie woda, lecz tafla twardsza od skały i bar-dziej
ś
liska niż lód... Chciał na nią wejść, lecz natychmiast przewrócił się ciężko, aż łoskot
rozległ się nad jeziorem i odbił echem od gór.
Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w huragan ryczący niby dzika bestia —
porwał Kowala, cisnął na brzeg, pchnął na stok obracając nim i rzucając jak zeschłym
liściem. Kowal objął ramionami pień młodej brzozy i przylgnął do niej, a wicher
mocował się z nimi obojgiem zawzięcie, próbując oderwać człowieka od drzewa.
Brzoza od podmuchu zgięła się jednak aż do ziemi i nakryła Kowala namiotem z
gałęzi. Kiedy wreszcie wicher ustąpił i Kowal mógł się podnieść, zobaczył, że drzewo
jest nagie, odarte aż do ostatniego listka, i płacze, a łzy jak deszcz płyną z jego gałęzi.
Położył dłoń na białej korze mówiąc:
— Uratowałaś mnie, brzózko. Co mam uczynić, żeby cię wynagrodzić i
okazać wdzięczność? Wyczuł ręką odpowiedź:
— Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś tutejszy. Idź i nie wracaj
nigdy.
Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł łzy brzozy na swoim policzku i
miał w ustach ich gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał długą drogę do
wsi i przez wiele dni potem nie chodził do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej
wyrzec i w końcu wrócił, z gorętszym jeszcze niż przedtem pragnieniem, by do-trzeć
w głąb tego Królestwa.
Nareszcie odkrył drogę prowadzącą przez łańcuch Zewnętrznych Gór i po
długim marszu doszedł do łań-cucha Gór Wewnętrznych, bardzo wysokich, stromych
i niedostępnych. Po długim poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał
pokonać, i tego pamiętnego dnia, gdy zdobył się na tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł
przez wąską szczelinę na przeciwny stok i spojrzawszy w dół zobaczył Dolinę
Wiecznego Poranka — ale wtedy jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń
w tej dolinie była o wiele piękniejsza niż na łąkach w zewnętrzej strefie Krainy
Czarów, chociaż z ich pięknością nie mogła się równać nawet wiosenna trawa naszej
ziemi. W niezwykle przezroczystym powietrzu oczy człowieka mogły dostrzec
czerwone języczki ptaków śpiewających na drzewach przeciwległego zbocza, mimo
ż
e dolina była szeroka, a ptaki nie większe od strzyżyków.
Góry po tej stronie opadały wydłużonymi stokami wśród plusku i szumu
wodospadów, ruszył więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy dotknęły trawy
Do-liny, usłyszał śpiew elfów, a na usianej liliami łące nad rzeką zobaczył tańczące
dziewczęta. Oczarowany zwinnością, wdziękiem, ustawiczną zmiennością ich
ruchów, skierował ku nim swe kroki. Nagle taneczny korowód zatrzymał się i na
spotkanie Kowala wybiegła dziewczyna z rozpuszczonymi włosami w zakasanej
sukience.
Ze śmiechem powiedziała:
— Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie obawiasz się, co powie królowa,
jeśli się dowie o tym? A może dostałeś od niej pozwolenie?
Kowal bardzo się zmieszał, bo uświadomił sobie własne myśli i zrozumiał, że
dziewczyna je odgaduje; sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką, upoważniającą
go do wędrowania, gdzie zechce; teraz już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna
ciągnęła dalej z uśmiechem:
— Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze mną zatańczyć.
Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg tancerzy.
Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego uczucia zwinności, siły i
szczęścia. Ale trwało to krótko. Już po chwili — jak mu się zdawało — korowód się
zatrzymał, a dziewczyna zerwała kwiat, który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi
we włosy.
— śegnaj! — powiedziała. — Może się jeszcze kiedyś spotkamy, jeśli taka
będzie wola Królowej.
Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie wiedział, jakim sposobem znalazł
się znów na gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które mijał, ludzie
spoglądali na niego ze zdumieniem i odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z
pola ich widzenia. Kiedy się zbliżał do domu, córka wybiegła, żeby go powitać z
radością; wrócił wcześniej, niż się spodziewano, lecz i tak za późno dla tych, którzy
na niego czekali.
— Tatusiu! — wykrzyknęła Nań. — Gdzieżeś był? Twoja gwiazda świeci tak
jasno!
Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz żona ujęła go za rękę,
poprowadziła do kominka i patrząc na niego rzekła:
— Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś? Masz kwiat we włosach.
Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na swej otwartej dłoni. Mieli
wrażenie, że widzą ten kwiat z bardzo daleka, chociaż leżał na dłoni Nell i
promieniował takim światłem, że postacie ich rzucały wielkie cienie na ścianę izby,
mrocznej już, bo wieczór zapadał. Cień mężczyzny górował nad innymi, jego duża
głowa pochylała się nad głową kobiety.
— Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu — odezwał się milczący dotychczas syn.
Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku. Przechowywali go jak skarb i tajemnicę.
Kowal zrobił dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na kluczyk. Kwiat
przekazywano z pokolenia na pokolenie w rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz,
od czasu do czasu otwierali szkatułkę i wpatrywali się w śywy Kwiat do-póty, dopóki
wieczko nie spadło. A działo się to niezależnie od woli posiadacza skarbu.
Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi. Minęło wiele lat. Kowal był
niespełna dziesięcioletnim chłopcem, gdy na festynie Dwudziestu Czterech do-stał
gwiazdę. We właściwym terminie odbyła się następna uroczystość Dwudziestu
Czterech i Alf, który nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie nowego ucznia,
niejakiego Grajka. W dwanaście lat później Kowal wrócił do domu z kwiatem we
włosach, a teraz nadszedł rok, w którym zimą wypadało znów urządzić festyn dla
dzieci.
Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał przez las brzegiem Krainy
Czarów. Była jesień. Złote liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię.
Ktoś zszedł za nim, lecz Kowal nie zważał na to i nie obejrzał się za siebie, zatopiony
w myślach.
Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo daleką podróż, dłuższą, jak mu
się zdawało, niż wszystkie inne w życiu. Dostarczono mu przewodników i straży, lecz
nie pamiętał prawie dróg, którymi wędrował, bo często oślepiały go mgły lub
ciemności, aż w końcu znalazł się nocą na jakiejś wyżynie, pod niebem błyszczącym
od niezliczonych gwiazd. Zaprowadzono go przed oblicze samej Królowej. Nie miała
korony i nie siedziała na tronie. Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otaczał ją
tłum wojowników w zbrojach lśniących i migoczących jak gwiazdy na niebie, lecz
była tak wysoka, że górowała nad ostrza-mi włóczni, a nad jej głową unosił się biały
płomień. Skinęła na Kowala, żeby się zbliżył, więc drżąc podszedł do niej. Rozległ się
wysoki, czysty sygnał trąby i nagle został sam na sam z Królową.
Stał przed nią i nie przyklęknął, jak nakazywał ceremoniał dworski, bo w
oszołomieniu pomyślał, że wobec niej żaden gest istoty tak znikomej jak on nie może
mieć znaczenia. Wreszcie ośmielił się podnieść wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa
poważnymi oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-dziwił, bo w tym
momencie poznał piękną dziewczynę z Zielonej Doliny, tancerkę, spod której stóp
kwiaty wyrastały na ziemi. Uśmiechnęła się z tych jego wspomnień i podeszła bliżej.
Rozmawiali długo, prawie bez słów, lecz dowiedział się wielu rzeczy przejmując jej
myśli; niektóre napełniały go radością, inne — ogromnym smutkiem. Potem zaczął
pamięcią wracać po tropach swojego życia w przeszłość aż do dnia, gdy została mu
dana gwiazda, i nagle stanęła mu przed oczyma tańcząca figurka z różdżką w ręku,
więc ze wstydem spuścił wzrok, olśniony pięknością królowej.
Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w Do-linie Wiecznego Poranka.
— Nie martw się, Gwiezdniku — powiedziała. — Nie wstydź się za swoich
współplemieńców. Z dwojga złego mała laleczka jest lepsza niż całkowite
zapomnienie o Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi to jedyny przebłysk, dla innych
— przebudzenie. Ty od tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc spełniłam twoje
ż
yczenie. Ale nic więcej już ci dać nie mogę. Zanim się teraz pożegnamy, powierzę ci
jeszcze pewną ważną misję. Jeśli spotkasz króla, powtórz mu te słowa: Już czas.
Pozwól mu dokonać wyboru.
— Ależ... — wyjąkał. — Nie wiem, gdzie jest król. Pytałem o to wszystkich w
Krainie Czarów, lecz zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".
— Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę zdradzić sekretu — odparła
Królowa. — Wiedz, że Król wiele podróżuje i można go spotkać w
nieprawdopodobnych miejscach. A teraz przyklęknij.
Ukląkł, a Królowa schyliła się i położyła rękę na jego głowie. Ogarnęła go
wielka cisza i wydawało mu się, że jest jednocześnie w zwykłym ludzkim świecie i w
Krainie Czarów, a także poza obu tymi dziedzinami i patrzy na nie z zewnątrz czując
zarazem smutek, radość i niezmącony spokój. Kiedy się po chwili ocknął, wstał i
podniósł głowę, brzask rozjaśnił niebo na wschodzie, gwiazdy pobladły, a Królowa
zniknęła. Gdzieś daleko w górach echo powtarzało sygnał trą-by. Kowal był sam na
pustej, cichej wyżynie i wie-dział, że czeka go już tylko droga do wyrzeczenia.
Miejsce, gdzie się spotkał z Królową, zostało daleko za nim i szedł teraz po
ś
ciółce jesiennych liści rozmyślając o wszystkim, co widział i czego się do-wiedział.
Szelest kroków na ścieżce przybliżał się z każdą chwilą. Wreszcie tuż
koło je-go uszu odezwał się głos:
— Czy idziesz w tę samą stronę co ja, Gwiezdniku?
Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął się i teraz dopiero spojrzał na
idącego obok człowieka. Zobaczył wysokiego mężczyznę, stąpającego lekko i szybko,
ubranego w ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo zasłaniał
jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz mieszkańców Krainy Czarów nie
nazywał go “Gwiezdnikiem", a nie pamiętał, aby kiedykolwiek w swoich wędrówkach
spotkał tego mężczyznę; mimo to miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna.
— A dokąd ty idziesz? — spytał.
— Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty także — odparł tamten.
— Tak — przyznał Kowal. — Możemy więc iść razem. Tylko że właśnie coś
mi się przypomniało... Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka pani dała
mi polecenie. Wkrótce przekroczymy granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej
już jej nie odwiedzę. A ty?
— Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać swoją misję.
— Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy wiesz, gdzie go można
spotkać?
— Wiem. A jakie to są słowa?
— Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru.
— Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej!
Szli ramię w ramię milcząc, słychać było jedynie szelest liści pod ich stopami.
Dopiero po przebyciu kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy Czarów,
mężczyzna w zielonym płaszczu zatrzymał się i zwracając twarz do Kowala odrzucił
z głowy kaptur. Wtedy1 Kowal go poznał: to był Alf, Terminator, jak go Kowal
dotychczas w myślach nazywał, mając zawsze w pamięci dzień, gdy młody Alf stał
przy stole obok Kuchmistrza trzymając w ręku lśniący nóż do dzielenia tortu, a oczy
mu się iskrzyły w blasku świec. Musiał już teraz być bardzo stary, bo od wielu lat
piastował godność Kuchmistrza, lecz tutaj, w cieniu lasu na pograniczu Krainy
Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny terminator, tyle że bardziej dostojnie.
Nie miał siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu błyszczały, jakby
odbijało się w nich jakieś jasne światło.
— Chciałbym z tobą porozmawiać, Kowalu Kowalczyku, zanim się
znajdziemy znowu w twojej wsi — rzekł.
Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy miał ochotę pogadać z Alfem,
lecz nigdy mu się to nie udawało. Alf zawsze pozdrawiał go przyjaźnie i patrzał na
niego życzliwym wzrokiem, zdawał się jednak unikać rozmowy sam na sam z nim.
Teraz też patrzał przyjaźnie, lecz niespodziewanie podniósł rękę i dotknął Gwiazdy na
czole Kowala. Blask zniknął z jego oczu, a Kowal zrozumiał, że przedtem odbijały
one światło Gwiazdy, która bardzo jasno świeciła i w tej chwili nagle przygasła.
Zdumiony cofnął się z gniewem.
— Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś ją oddał? — spytał Alf.
— Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego miałbym się wyrzec Gwiazdy? Jest
moja. Sama mi wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować, choćby na
pamiątkę, tego, co w ten sposób dostał?
— Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli ktoś mu je podarował na
pamiątkę. Ale nie wszystko do-stajemy w takiej intencji. Są rzeczy, które nie mogą na
zawsze pozostać własnością jednego człowieka ani też przechodzić w dziedzictwie z
ojca na syna. Są tylko użyczone na pewien czas. A nie przyszło ci nigdy do głowy, że
ktoś inny potrzebuje także tej Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest. Już pora,
ż
ebyś ją oddał.
Kowal zmieszał się, był bowiem człowiekiem wspaniałomyślnym i z
wdzięcznością wspominał, ile szczęścia przyniosła mu gwiazda.
— Cóż więc powinienem zrobić? — spytał. — Czy mam ją zwrócić jednemu z
wielkich mieszkańców Krainy Czarów? Może samemu królowi? — A gdy to mówił,
serce zabiło mu żywiej, bo zrodziła się w nim nadzieja, że będzie trzeba w tej sprawie
raz jeszcze wrócić do Krainy Czarów.
— Mógłbyś ją oddać mnie — powiedział Alf — może jednak byłoby to dla
ciebie zbyt przykre. Pójdź razem ze mną do spiżarni i włóż gwiazdę z powrotem do
tej samej szkatułki, w której niegdyś ją schował twój dziadek.
— Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.
— Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem z nim wtedy.
— Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i dlaczego ją włożył do szkatułki.
— Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez pytania — odparł Alf. —
Zostawił ją w szkatułce z nadzieją, że przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego
wnukowi. Tak mi powiedział, bo myślał, że będę mógł się postarać o spełnienie jego
ż
yczenia. Był to ojciec twojej matki. Może ci o nim niewiele opowiadała, bo sama
mało wiedziała. Nazywano go Jeżdźcem, bo lubił podróżować, to też napatrzył się
różnych rzeczy i zdobył mnóstwo umiejętności, zanim osiadł jako Kuchmistrz w
waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa lata, i nie znaleziono na jego następcę
lepszego kandydata niż ten biedny Kołek. Jednakże z czasem ja zostałem
Kuchmistrzem, jak sobie planowaliśmy z twoim dziadkiem; w tym roku będę musiał
zrobić znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu Kuchmistrzowi jeszcze się to
nie zdarzyło dwa razy w życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym Gwiazdę
włożyć do tortu.
— Dobrze, dostaniesz ją — rzekł Kowal. Spojrzał na Alfa przenikliwie, jakby
próbował odgadnąć jego myśli. — Czy wiesz, kto ją znajdzie?
— Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu?
— Proszę cię, powiedz mi, jeśli wiesz. Będzie mi łatwiej rozstać się z rzeczą,
bardzo drogą mojemu sercu. Syn mej córki jest jeszcze za mały. — Może ci będzie
łatwiej, a może nie. Zobaczymy.
Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce potem przekroczyli granicę Krainy
Czarów i nareszcie wrócili do wsi. Skierowali się wprost do świetlicy gromadzkiej.
Nad ludzkim światem słońce właśnie za-chodziło i okna domów lśniły czerwienią.
Złocone rzeź-by na drzwiach świetlicy błyszczały, spod dachu wychylały się
różnokolorowe dziwaczne twarze gargulców. Świetlicę niedawno odnowiono i
odmalowano, a przedsięwzięcie to wy-wołało długie debaty w radzie gromadzkiej.
Niektórzy ludzie sprzeciwiali się tym, jak mówili, nowomodnym zbytkom, lecz inni,
lepiej znający historię wsi, pamiętali, że był to stary zwyczaj, i zgadza-li się, że warto
do nie-go wrócić. Miało to kosztować sporo grosza, a ponieważ Kuchmistrz ofiarował
się wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu zrobić to według własnej woli i
gustu. Kowal nigdy jeszcze nie widział odnowionej świetlicy w takim oświetleniu,
stanął więc przed nią olśniony, zapominając na chwilę, po co tu przyszedł.
Wreszcie Alf dotknął jego ramienia i poprowadził go wokół budynku do
małych bocznych drzwi, otworzył je z klucza i poszli ciemnym korytarzem do
spiżarni. Tam Kuchmistrz zapalił świecę, otworzył szafę i z górnej półki zdjął czarną
skrzynkę. Była teraz wypolerowana i ozdobiona srebrnymi ornamentami.
Podniósł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w środku. Jedna mała
przegródka pozostała pusta, we wszystkich innych znajdowały się korzenne
przyprawy o tak świeżym, ostrym zapachu, że oczy Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął
ręką do czoła. Gwiazda odkleiła się zupełnie łatwo, lecz Kowal poczuł nagle
przeszywający ból i łzy pociekły mu po twarzy. Chociaż Gwiazda świeciła jasno na
jego dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę, jak gdyby bardzo daleką.
— Nie widzę wyraźnie — powiedział. — Wyręcz mnie i sam ją włóż do
skrzynki. — Wyciągnął rękę do Alfa, który wzdął Gwiazdę ii umieścił w przegródce,
gdzie natychmiast zgasła.
Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył ku wyjściu. Za progiem
stwierdził, że znów widzi dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w pobliżu
księżyca błyszczała Gwiazda wieczorna. Gdy stał podziwiając jej piękność, uczuł na
ramieniu dotknięcie czyjejś ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa.
— Oddałeś mi ją dobrowolnie — rzekł Alf. — Jeżeli wciąż jeszcze jesteś
ciekawy, kto ją dostanie, mogę ci to teraz powiedzieć.
— Proszę, powiedz.
— Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal zaskoczony nie od razu
przemówił.
— Zastanawiam się — zaczął wreszcie z wahaniem — czy ci się spodoba mój
wybór. Nazwisko Kołka z wielu powodów nie może ci być miłe, ale jego prawnuczek
Tim z Townsand, który ma uczestniczyć w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest
wcale do pradziadka podobny.
— Owszem, zauważyłem to — odparł Alf. — Ma rozumną matkę.
— Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od powinowactwa bardzo lubię małego
Tima. Co prawda nie jest to kandydat, który by się wszystkim mógł wydawać
bezspornie najlepszy.
— Tak samo jak ty w swoim czasie — powiedział uśmiechając się Alf. — Ale
zgadzam się, ja także wybrałem Tima.
— Po co więc mnie pytałeś o zdanie?
— Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał inne dziecko, nie upierałbym
się przy swoim.
Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił mu się nisko.
— Nareszcie zrozumiałem! — rzekł. — Bardzo nas zaszczyciłeś, najjaśniejszy
panie.
— Zostałem za to wynagrodzony — odparł Alf. — Wracaj teraz spokojny do
domu.
Zbliżając się do swojego domu na zachodnim skraju wsi zobaczył syna przed
kuźnią; Kowalczyk właśnie ją zamknął skończywszy robotę i spoglądał na białą
drogę, którą ojciec zazwyczaj wracał z wypraw. Usłyszał kroki i odwrócił się,
zdziwiony, że tym razem Kowal nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego spotkanie,
objął ramionami i przywitał serdecznie.
— Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! — powiedział. Potem spojrzawszy
uważnie w twarz ojca dodał z niepokojem.
— Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz z daleka?
— Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą drogę od świtu do wieczora.
Razem weszli do domu, gdzie ciemną izbę rozjaśniało tylko migotanie ognia
na kominku. Syn zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc, bo Kowala
przytłaczało ogromne zmęczenie i smutek wielkiej straty. W końcu podniósł głowę,
rozejrzał się w koło jak przebudzony ze snu i spytał.
— Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn popatrzał na niego uważnie.
— Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia Mniejszego, do Nań. Mały Tom
ś
więci dzisiaj swoje drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich udział.
— Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno bym to zrobił, lecz
spóźniłem się, bo zatrzymały mnie ważne sprawy; tak miałem nimi zaprzątniętą
głowę, że chwilowo nie mogłem myśleć o niczym innym. Ale nie zapomniałem o
małym Tomciu i jego urodzinach. Przyniosłem dla niego prezent. Stary Kołek
nazwałby to zapewne cackiem, ale to cacko pochodzi z Krainy Czarów.
Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na łodydze miniaturowej lilii trzy
delikatne kwiaty zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę dzwoneczki. Kowal
trącił leciutko łodygę i kwiatki zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki świec
od tej muzyki zatrzepotały i na mgnienie oka rozbłysły białym światłem.
Ź
renice Neda rozszerzyły się z podziwu.
— Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? — spytał. Ostrożnie wziął w palce
srebrną lilijkę i zajrzał w kielichy kwiatów. — Cudowna robota! A co najdziwniejsze,
te dzwonki pachną, ich zapach przypomina mi... przypomina... coś, o czym
zapomniałem...
— Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem wydobywa się z nich
zapach. Nie bój się, Ned, możesz tego drobiazgu śmiało dotykać. Przeznaczony jest
do zabawy dla dziecka: niełatwo go uszkodzić i nie zrobi też szkody maleństwu.
Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i schował do kieszeni.
— Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia Mniejsze-go — oznajmił. — Mam
nadzieję, że Nań, Tom i Nell wybaczą mi spóźnienie. Zresztą Tom jeszcze nie umie
liczyć dni... ani tygodni, miesięcy czy lat.
— Racja, tatusiu. Chętnie bym poszedł z tobą, ale nieprędko będę mógł się
tam wybrać. Dzisiaj, nawet gdybym nie czekał na ciebie, w żaden sposób nie mogłem
towarzyszyć matce. Mam pełne ręce roboty, a wciąż napływają nowe zamówienia.
— Nie, nie, Kowalczyku, pozwól sobie na małe święto! Wprawdzie jestem już
dziadkiem, ale sił mi jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd będą w
kuźni dwie pary rąk do pracy i to przez sześć dni w tygodniu. Nie wybiorę się już
więcej w podróż. Ned, mam na myśli moje dalekie wędrówki, rozumiesz, synu?
— A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od pierwszej chwili zadaję sobie
pytanie, gdzie się podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. — Uścisnął rękę ojca. —
Martwię się ze względu na ciebie, ale rodzina pewnie na tej zmianie skorzysta. Czy
wiesz, Mistrzu, że chciałbym wiele się nauczyć od ciebie? I to nie tylko obróbki
ż
elaza!
Zjedli razem kolację i długo potem siedzieli jeszcze przy stole, bo Kowal
opowiadał synowi o swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu sprawach,
które go zaprzątały. Ale o wyborze następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani
słowem.
Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł:
— Czy pamiętasz, ojcze, dzień, gdy wróciłeś z kwiatem we włosach?
Spojrzałem wówczas na twój cień i powiedziałem, że wyglądasz jak olbrzym. Cień
mówił prawdę. A więc tańczyłeś z Królową we własnej osobie! I mimo to wyrzekłeś
się Gwiazdy. Mam nadzieję, że dostanie się komuś, kto jest jej wart. Ten ktoś
powinien ci być wdzięczny.
— Chłopczyk nic o tym nie będzie wiedział — od-parł Kowal. — Tak to już
jest z darami tego rodzaju. No, stało się, oddałem Gwiazdę następcy, a sam wracam
do młota i kowadła.
Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił terminatora, nigdy nie przestał
łamać sobie głowy nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu, chociaż od tego
zdarzenia upłynęło wiele lat. Roztył się i rozleniwił; opuścił stanowisko Kuchmistrza
mając sześćdziesiąt lat, co we wsi nie uchodziło za wiek podeszły. Teraz zbliżał się
do dziewięćdziesiątki i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w dalszym ciągu
przepadał za słodyczami. Jeżeli nie siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu
przy oknie albo, gdy pogoda sprzyjała, przed domem. Lubił mówić, bo o wielu
sprawach był, jak sadził, lepiej od innych po-informowany, lecz ostatnio najczęściej
gadał o tym jedynym Wielkim Torcie, który — jak z czasem uwierzył — był jego
własnym arcydziełem i który wciąż mu się śnił. Terminator czasem przechodząc
zatrzymywał się, żeby zamienić ze staruszkiem kilka słów. Stary Kołek wciąż bowiem
nazywał Alfa Terminatorem, a siebie kazał nazywać Kuchmistrzem. Terminator nigdy
mu tego tytułu nie odmawiał, czym zjednywał sobie pewne względy staruszka, choć
nie należał na pewno do jego ulubieńców.
Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w fotelu przed drzwiami domu.
Ocknął się gwałtownie i zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego na nie-go
z góry.
— O, to ty! — powiedział Kołek. — Cieszę się, że cię widzę, bo ten tort nie
daje mi spokoju. Właśnie o nim myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu zrobiłem,
a to coś znaczy! Ale ty go może już nie pamiętasz?
— Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry tort, wszyscy go jedli ze
smakiem i chwalili.
— Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego nie mam żadnych
wątpliwości. Ale nie mogę zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą
gwiazdką. Nie mogła przecież rozpłynąć się bez śladu. Powiedziałem tak wówczas
tylko po to, żeby się dzieci nie przelękły. Myślałem, że może któreś z nich ją
połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można łyknąć drobny pieniążek nic o tym nie
wiedząc, ale gwiazdę? Była maleńka, miała jednak ramiona ostro zakończone.
— Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego była zrobiona, prawda?
Przestań sobie głowę suszyć tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś
połknął.
— Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień utkwił w niej bardzo mocno,
mogę wyliczyć imiona wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Za-raz, niech
się zastanowię... Tak, na pewno Molly młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała
jedzenie nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór mąki.
— Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność do tycia, Mistrzu. Molly
jednak nie jadła zbyt pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji aż dwie
niespodzianki.
— Czyżby? W takim razie musiał to być Harry, syn bednarza, chłopak gruby
jak beczka, usta miał szerokie niczym żaba.
— Ja go pamiętam, Mistrzu, jako miłego chłopczyka z szerokim, serdecznym
uśmiechem. Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że cała porcję
rozdrobnił na talerzu, lecz niczego nie znalazł.
— A więc ta mała, blada dziewczynka, Lii, córka sukiennika. W
niemowlęctwie połykała szpilki bez szkody dla zdrowia.
— Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i wierzchnią warstwę tortu, a resztę
oddała chłopcu siedzącemu obok niej.
— No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to mógł być? Ty, jak się zdaje,
pilnie wszystkich obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?
— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele szczęścia.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się stary Kołek. — Powinienem bym się od razu
połapać, że próbujesz mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy spokojnym,
tępym chłopcem. Teraz jest bardziej hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się
wyróżniał ostrożnością. Ten by niczego nie zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy
obraca w ustach, zanim połknie, od maleńkości był taki. Czy się dość jasno wyrażam?
— Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że Gwiazdę połknął Kowal, nic
na to nie mogę poradzić. Zresztą dzisiaj cała historia nie ma już znaczenia. Może
przestaniesz się dręczyć, gdy ci powiem, że Gwiazdka jest już z powrotem na swoim
miejscu w szkatułce. Proszę, spójrz!
Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz, w którym Kołek widział go
po raz pierwszy. Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną skrzyneczkę i
otworzył ją tuż pod nosem staruszka.
— Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w kąciku, we własnej przegródce.
Stary zaniósł się kaszlem, potem kichnął kilka razy, lecz w końcu popatrzył na
szkatułkę.
— Rzeczywiście! — przyznał. — Chyba że to inna gwiazdka podobna jak
dwie krople wody do tamtej.
— Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ja przed kilku dniami własną ręką włożyłem
do szkatułki. Tej zimy podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim Torcie.
— Aha! — rzekł szyderczo Kołek i zatrząsł się cały jak galareta od złośliwego
ś
miechu. — Rozumiem, rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci, dwadzieścia cztery
cacka, a Gwiazdka miała być dwudziesta piąta na dokładkę. Ale tyś ją przed
wsadzeniem do pieca świsnął i zachował na następną okazję. Zawsze byłeś
przebiegły. I zręczny do różnych sztuczek. Przy tym skąpy, nie zmarnowałbyś ani
odrobinki masła. Ha, ha, ha! A więc tak się to stało. Mogłem był się wcześniej
domyślić. Zagadka nareszcie rozwiązana, mogę teraz spać spokojnie. — Kołek
rozparł się głębiej w fotelu. — Uważaj, żeby twój Terminator nie spłatał ci takiego
samego figla! Nawet chytrusa ktoś może przechytrzyć, jak powiadają. — I zamknął
oczy.
— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator zatrzaskując szkatułkę tak
hałaśliwie, że Kołek otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej, toteż tylko
dwa razy ośmieliłem się udzielić ci ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że
Gwiazdka pochodzi z Krainy Czarów, a dzisiaj — że dostała się Kowalowi.
Wyśmiałeś mnie. Na pożegnanie powiem ci jednak coś jeszcze. Tym razem nie
będziesz się śmiał. Jesteś starym zarozumiałym nicponiem, spasionym, szczwanym
leniem. To ja za ciebie wykonywałem całą robotę. Nie podziękowałeś mi nigdy,
chociaż starałeś się nauczyć ode mnie wielu rzeczy, z wyjątkiem szacunku dla czarów
i zasad uprzejmości. Nie masz jej na tyle, żeby mi powiedzieć grzecznie “do
widzenia".
— Jeśli chodzi o grzeczność — odparł Kołek — to dziwię się, że pozwala ci
ona znieważać starsze i lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury gdzie
indziej. A jeżeli czekasz na słówko pożegnania, to, proszę bardzo, kłaniam się, ale
zjeżdżaj stad nareszcie. — Kpiąco pomachał mu na pożegnanie ręką. — Może masz
w swojej kuchni ukrytych przyjaciół z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z nich,
chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o
nim lepszego mniemania! — Zaśmiał się ironicznie.
— Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi Krainy Czarów? — spytał
tamten. Ku zdumieniu Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i ukazał się
w odświętnym stroju kuchmistrza, lecz biały fartuch, kurtka i czapka migotały i
błyszczały, a na czole jaśniał klejnot w kształcie promiennej Gwiazdy. Twarz miał
młodą, lecz surową.
— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie jesteś ode mnie starszy. Nie
sądzę też, żebyś był lepszy. Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami. Czy dziś
otwarcie rzucasz mi wyzwanie? — Postąpił krok naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał;
chciał krzyknąć, zawołać kogoś na ratunek, lecz nie mógł wydobyć głosu z gardła.
— Panie! — wycharczał z trudem. — Nie rób mi nic złego! Jestem biednym
starym człowiekiem! Twarz króla złagodniała.
— Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź spokojny. Wypada jednak,
ż
eby Król Krainy Czarów coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc twoje
ż
yczenie. śegnaj! I zaśnij teraz.
Owinął się znów płaszczem i odszedł w kierunku świetlicy, lecz nim zniknął z
pola widzenia, stary kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i zachrapał.
Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł oczy i lekki dreszcz
przebiegł mu po skórze, bo jesienny wieczór był chłodny.
— Uf! Co za sen — westchnął. — Zaszkodziła mi widać ta wieprzowina,
którą jadłem na obiad.
Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed koszmarami sennymi przestał się
objadać i poprzestawał na skromnych i prostych potrawach. Wkrótce dzięki temu
schudł tak, że nie tylko odzież, ale też skóra zwisała na nim marszcząc się i fałdując.
Dzieci przezwały go “kościanym dziadkiem". Po jakimś czasie zauważył, że może
znów poruszać się swobodnie i chodzić po całej wsi bez innej pomocy niż laska w
ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby pozostał grubasem. Podobno dociągnął do
setki i był to jedyny w jego historii sukces godny ludzkiej pamięci. Do ostatka
opowiadał każdemu, kto zechciał go słuchać, o swoim sennym przywidzeniu.
— Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli się zastanowić, po prostu
głupi. Król Krainy Czarów! A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł, gdyby
przestał dużo jeść. Zdarzenie zupełnie zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym
ż
adnych czarów.
Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech. Kowal uczestniczył w nim
zabawiając gości śpiewem, a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal
przyglądał im się, gdy śpiewały i tańczyły; stwierdził, że są piękniejsze i weselsze niż
dzieci z jego pokolenia i przemknęła mu przez głowę myśl, że warto by się
dowiedzieć, czym się zajmował Alf w wolnych od kucharzenia chwilach. Wszystkie
dzieci wydawały się godne Gwiazdy. Najdłużej jednak zatrzymał Kowal wzrok na
małym Timie; był to chłopczyk dość pulchny, do tańca niezbyt zgrabny, za to głos
jego brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim siedział cichutko i uważnie przyglądał się
ostrzeniu noża i krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili odezwał się
niespodziewanie:
— Panie Kuchmistrzu kochany, proszę dla mnie ukroić tylko mały plasterek,
bo okropnie dużo rzeczy zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści.
— Dobrze, Tim — powiedział Alf. — Ukroję dla ciebie specjalną porcyjkę.
Mam nadzieję, że ją przełkniesz gładko.
Kowal patrzał na Tima, gdy ten jadł tort powoli, lecz z widoczną
przyjemnością; chłopczyk zdawał się trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie
pieniążka ani żadnej innej niespodzianki. Potem oczy mu rozbłysły, poweselał, zaczął
się śmiać i śpiewać z cicha sam do siebie. Wreszcie wstał i zatańczył z niezwykłym
wdziękiem, którego jeszcze przed kilku minuta-mi wcale w jego ruchach nie było.
Dzieci śmiały się i oklaskiwały tancerza.
Wszystko w porządku — pomyślał Kowal. — Jesteś więc moim dziedzicem,
Timie. Ciekawe, w ja-kie dziwne miejsce zaprowadzi cię Gwiazda. Biedny stary
Kołek! Pewno nigdy się nie dowie, jaki skandal wydarzył się w jego własnej rodzinie!
Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział. Jednakże podczas festynu stało
się coś, co go ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy Kuchmistrz pożegnał
się z dziećmi i z dorosłymi, którzy się tam zebrali.
— Chcę was dzisiaj pożegnać — oznajmił — bo jutro albo pojutrze opuszczę
waszą wieś. Mój uczeń Grajek umie już dość, żeby przejąć funkcje kucharskie. Zna
doskonale rzemiosło i pochodzi, jak wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie,
wracam w swoje strony. Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej nie-obecności.
Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za prze-pyszny tort. Tylko mały
Tim ujął go za rękę mówiąc z cicha:
— Bardzo żałuję...
Rzeczywiście kilka rodzin we wsi przez pewien czas żałowało, że Alfa nie ma
już wśród nich. Garstka jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek, zasmuceni
rozstaniem postanowili uczcić pamięć Alfa, konserwując złocenia i malowidła w
ś
wietlicy. Ale większość mieszkańców wsi była zadowolona. Alf pełnił funkcje
Kuchmistrza bardzo długo, więc chętnie przyjęto zmianę. A stary Kołek stukając
laską o podłogę oświadczył bez ogródek:
— Wyniósł się nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Nigdy go nie lubiłem. Był
chytry. Można powiedzieć, zanadto zmyślny.