J.R.R. TOLKIEN
Rudy Dżil i Jego Pies
(Farmer Giles of Ham)
Kowal z Podlesia Większego
(Smith of Wotton Mayor)
(Przełożyła Maria Skibniewska)
Rudy Dżil I Jego Pies
Aegidi i Ahenobarbi
Julii Agricole de Hammo
Domini de Domito
Aule Draconarie Comitis
Regni Minimi Regis et Basilei
mira facinora et mirabilis exortus
czyli w języku pospolitym
Wywyższenie i cudowne przygody
Rudobrodego Dżila,
gospodarza z Ham,
Pana oswojonego smoka,
Króla Małego Królestwa
Farmer Glles of Ham
PRZEDMOWA
O dziejach Małego Królestwa niewiele nam
wiadomo, przypadkiem jednak zachowała się historia
jego powstania; ściślej mówiąc, nie tyle historia, ile
legenda, bo jest to opowieść niewątpliwie znacznie
później sklecona, pełna dziwów zaczerpniętych nie z
suchych kronik, lecz z ludowych pieśni, na które też
często się powołuje. Dla jej autora wydarzenia, o
których opowiada, są już zamierzchłą przeszłością,
wydaje się wszakże, iż zamieszkiwał na obszarze
należącym niegdyś do Małego Królestwa.
Najoczywiściej dość słaby w geografii, zdradza pewną
znajomość tej okolicy, podczas gdy o krainach
położonych nieco dalej na północ i zachód nie ma po
prostu pojęcia.
Wydało mi się warte trudu przetłumaczenie tej
nie-zwykłej historii z nader wyspiarskiej łaciny na
język bardziej nowoczesny, ponieważ rzuca ona
pewne światło na ciemny okres dziejów Brytanii, nie
mówiąc już o tym, że wyjaśnia nam pochodzenie
niektórych dziwacznych nazw geograficznych. Wielu
czytelników pewnie zgodzi się też ze mną, że
charakter i przygody bohatera są rzeczywiście
interesujące.
Granice Małego Królestwa — zarówno w czasie,
jak w przestrzeni — trudno wyznaczyć na podstawie
skąpych danych, jakie posiadamy. Od dnia gdy
Brutus wylądował na wybrzeżach Brytanii,
powstało tutaj i upadło niejedno królestwo. Podział
kraju między Locrina, Cambera i Albanaka był tylko
pierwszym z wielu różnych i nietrwałych podziałów.
Z jednej strony każdy zaścianek przywiązany był do
swojej niezależności, z drugiej — królowie żądni
powiększenia swoich państw, toteż wieki upływały na
przemian wśród wojen i pokoju, radości i smutku, jak
wiadomo nam dzięki kronikarzom króla Artura. Były
to czasy zmiennych granic, gdy ludzie szybko
wspinali się na szczyty i jeszcze szybciej z nich
spadali, pieśniarzom zaś nie brakowało ani tematów,
ani chętnych słuchaczy. W tej właśnie epoce, zapewne
między panowaniem króla Coela a pojawieniem się
króla Artura i powstaniem Siedmiu Królestw,
rozgrywały się opowiedziane w naszej historii
wypadki. Widownią ich była dolina Tamizy i
ciągnąca się na północo-zachód od niej kraina aż po
góry Walii.
Stolica Małego Królestwa, podobnie jak
dzisiejszej Anglii, znajdowała się w południowo-
wschodniej części kraju, lecz jego granic dokładnie
nie znamy. Prawdopodobnie nie sięgały zbyt daleko w
górą Tamizy na zachodzie ani też dalej niż do
Otmoor na północy; o wschodniej granicy
jeszcze mniej nam wiadomo. Z pewnych wzmianek
w legendzie o synu Dżila, Georgiuszu, oraz jego
giermku, Suovetauriliuszu, wolno domyślać się, że za
ich czasów Małe Królestwo utrzymywało wysuniętą
placówkę w Farthingho. Nie należy to jednak do
naszej historii, którą przedstawimy wam bez,
poprawek i bez komentarzy; pozwolimy sobie tylko
uprościć szumny tytuł łacińskiego oryginału na
brzmiący skromniej:
RUDY DśIL I JEGO PIES
AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym
sercu wyspy Brytanii. Pełne jego nazwisko brzmiało:
Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo.
Nie skąpiono bowiem ludziom imion i przydomków w
owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy
wyspa żyła jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele
królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi mniej,
toteż każdy prawie czymś się spośród innych
wyróżniał. Epoka ta jednak przeminęła bez śladu i
dzisiaj stosowniej będzie przedstawić bohatera naszej
historii krótko i po prostu: nazywał się Dżil,
gospodarował w Ham i miał rudą brodę. Ham było
skromną wioską, ale jak wszystkie wioski w tamtych
czasach — dumną i niezależną.
Dżil miał psa. Pies wabił się Garm. Psy musiały
zadowalać się krótkimi imionami w potocznej mowie,
uczona łacina stanowiła wyłączny przywilej rodu
ludźkiego. Garm zresztą nie znał nawet psiej łaciny,
chociaż pospolitym językiem władał biegle (jak
większości ówczesnych psów) i umiał lżyć,
przechwalać się oraz pochlebiać. Lżył mianowicie
żebraków i włóczęgów przechwalał się wobec innych
psów, a schlebiał swojemu panu. Był z niego zarazem
dumny i bał się go bardzo, ponieważ Dżil i wymyślać,
i chełpić się umiał jeszcze lepiej od psa.
Ani pośpiech, ani hałaśliwa krzątanina nie
były w tamtych czasach w zwyczaju. Co prawda
pośpiech i hałas niewiele mają wspólnego z
prawdziwą robotą. Spokojnie więc i po cichu ludzie
robili, co do nich należało, i nie mogli uskarżać się ani
na brak pracy, na brak pogawędek. Mieli o czym
pogadać, bo działo się często ciekawe i ważne rzeczy.
Ale początek naszej opowieści przypada na taki
moment, gdy w Ham już od dawna nie zdarzyło się
nic naprawdę ważnego. Dżilowi to jak najbardziej
dogadzało, był bowiem człowiekiem trochę ociężałym,
nie lubił zmieniać zwyczajów i pochłaniały go
całkowicie sprawy osobiste. Miał jak powiadał —
pełne ręce roboty, żeby nie wpuścił biedy przez próg,
innymi słowy, żeby jadać równe tłusto i żyć tak
dostatnio, jak przed nim żył jego ojciec Pies mu w
tym dopomagał. Ani pan, ani pies nie musieli wiele o
Szerokim Świecie istniejącym poza gospodarstwem
Dżila, wioską Ham i najbliższym jarmaikiem.
Mimo to Szeroki Świat istniał. Niezbyt daleko
od Ham rozpościerała się puszcza, a za nią na zachód
i na północ ciągnęły się Dzikie Wzgórza, podejrzane
trzęsawiska i góry. śyły tam różne dziwne stwory,
między innymi olbrzymy, grubiańskie i nieokrzesane
plemię, z którym bywały niekiedy kłopoty. Jeden
olbrzym szczególnie wyróżniał się wśród swoich
współbraci i wzrostem, i głupotą. Nie znalazłem
nigdzie w kronikach jego imienia, ale nie o imię
przecież chodzi. Był ogromny, za laskę służyło mu
spore wyrwane drzewo, a chód miał niezwykle ciężki.
Las rozgarniał jak trawę, niszczył gościńce i pustoszył
ogrody, bo wielkimi stopami żłobił ślady głębokie
niczym studnie. Jeżeli potknął się o jakiś dom — nie
zostawiał z niego kamienia na kamieniu. A potykał
się dość często i wyrządzał mnóstwo szkód,
gdziekolwiek przechodził, bo głową sięgał ponad
dachy, nogi zaś stawiał na chybił trafił. Wzrok miał
krótki i słuch przytępiony. Szczęściem mieszkał
daleko, w głębi dzikich krain, i rzadko odwiedzał
okolice przez ludzi zamieszkane, a w każdym razie
bardzo rzadko umyślnie tam się wybierał. W górach
miał dom ogromny i na pół rozwalony, lecz przyjaciół
niewielu, bo zrażał wszystkich swoją głupotą i
głuchotą, a zresztą olbrzymów było już wtedy mało
na świecie. Przechadzał się zazwyczaj samotnie po
Dzikich Wzgórzach i po pustkowiach ciągnących się u
stóp gór.
Pewnego pięknego dnia latem olbrzym wybrał
się na przechadzkę i wałęsał się bez celu po lasach,
łamiąc i niszcząc drzewa. Nagle spostrzegł, że słońce
zachodzi, i pomyślał, że pora wracać na kolację.
Niestety stwierdził też, że zawędrował w nieznane
okolice i zabłądził na bezdroża. Na los szczęścia
wybrał więc kierunek, jak się okazało wcale
niewłaściwy, i szedł przed siebie, póki nie zapadły
ciemności. Wtedy usiadł i czekał, aż księżyc wzejdzie.
W jego blasku ruszył znów naprzód, maszerując co sił
w nogach, bo było mu bardzo już pilno do domu.
Zostawił na piecu swój najlepszy miedziany rondel i
strach go zdjął, że się dno przepali. Szedł jednak
wciąż odwrócony plecami od gór i już był w kraju
zamieszkanym przez ludzi, a nawet zbliżył się do
zagrody Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa Agricoli
i do wsi, którą powszechnie zwano Ham.
Noc była piękna. Krowy pasły się na łąkach, a
pies Dżila wymknął się samowolnie na przechadzkę.
Bardzo lubił księżycowe noce i polowanie na króliki.
Oczywiście nie wiedział o tym, że tego samego
wieczora również olbrzym wybrał się na spacer.
Gdyby o tym wiedział, miałby doskonałą wymówkę,
żeby wybiec z domu nie pytając o pozwolenie, lecz
pewnie wolałby przywarować cicho w kuchni. Około
drugiej po północy olbrzym wtargnął na pola
Aegidiusa, łamiąc płoty, tratując zboża i depcząc
trawę na kośnych łąkach. Król polując na lisa z całym
dworem nie zrobiłby przez pięć dni tyle szkody, ile jej
wyrządził głupi olbrzym w ciągu paru minut. Garm
usłyszał dudnienie jakby ciężkich kroków, dolatujące
znad rzeki, obiegł więc od zachodu pagórek, na
którym stał dom jego pana, żeby zbadać, co się święci.
Niespodzianie ujrzał olbrzyma, który właśnie jednym
susem przesadził rzekę i nadepnąwszy na Galateę,
najulubieńszą krowę Dżila, zgniótł nieboraczkę na
miazgę tak łatwo, jak chłop gniecie w palcach
karalucha.
Teraz już Garm wiedział dość, a nawet za wiele.
Szczeknął z przerażenia i skoczył z powrotem ku
domowi. Nie myślał nawet o tym, że wyniknął się na
pole samowolnie, stanął pod oknem sypialni
gospodarzy ujadając i skowycząc. Długą chwilę we
wnętrzu domu trwała cisza. Gospodarze mieli
twardy sen.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzeszczał Garm.
Okno otwarło się znienacka i wyfrunęła z niego
dobrze wycelowana butelka.
— Ouuuu! — jęknął pies, z wielką wprawą
uskakując na bok. — Ratuj, ratuj, ratuj! Dżil
wreszcie wytknął z okna głowę.
— Do licha z tym psiskiem! Co ty tam
wyrabiasz? — spytał.
— Nic — odparł pies.
— Ładne nic! Poczekaj do rana, a zobaczysz, jak
ci za to nic skórę złoję! — rzekł gospodarz zamykając
okno z trzaskiem.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — wrzasnął pies.
Głowa gospodarza znowu pokazała się w oknie.
— Jeżeli piśniesz choć raz jeszcze, zatłukę cię,
słowo daję! — powiedział. — Co ci się stało, durniu?
— Nic — odparł pies. — Mnie nic, ale tobie...
bardzo wiele.
— Co to ma znaczyć? — spytał Dżil i ze
zdumienia aż zapomniał o złości. Nigdy jeszcze Garm
nie odpowiedział mu tak zuchwale.
— Olbrzym chodzi po twoich polach, potworny
olbrzym, i zmierza właśnie w tą stronę — rzekł pies.
— Ratuj, ratuj! Depcze twoje trzody, Galateę,
biedaczką, rozpłaszczył jak słomiankę. Ratuj, ratuj!
Łamie twoje płoty, tratując zboże. Musisz, panie,
działać szybko i śmiało, bo inaczej cały twój
dobytek przepadnie. Ratuj!
I Garm zawył żałośnie.
— Stulże pysk! — powiedział gospodarz
zamykając l okno. — Na psa urok! — mruknął do
siebie i chociaż | noc była upalna, dreszcz nim
wstrząsnął.
— Wracaj do łóżka, nie bądź głupi — odezwała
się jego żona. — A rano utop kundla. Rozsądny
człowiek nigdy nie wierzy temu, co pies szczeka. Psy
przyłapane na włóczędze albo na kradzieży zawsze
łżą jak najęte. — Może tak, a może nie — odparł
Dżil. — Coś niedobrego dzieje się na moich półach,
Agato, bo Garm nie królik, bez powodu tak by się nie
przestraszył. Po cóż zresztą przychodziłby sklamrzyć
pod naszymi oknami po nocy? Mógł przecież
poczekać do świtu i wśliznąć się do domu kuchennymi
drzwiami, jak będą wnosili mleko od rannego
udoju.
— Nie stój więc jak kołek — rzekła Agata. —
Skoro wierzysz psu, słuchaj jego rady: działaj śmiało
i szybko.
— Ba, łatwiej powiedzieć niż zrobić - odparł Dżil.
Rzeczywiście trochę wierzył Garmowi. Człowiek
zbudzony ze snu przed świtem gotów jest nawet w
olbrzymy uwierzyć. Dobytek, bądź co bądź, ważna
rzecz. Mało kto rozprawiał się z nieproszonymi
gośćmi na swoich polach tak ostro jak Dżil. Wciągnął
więc spodnie, zszedł na dół do kuchni i zdjął garłacz
ze ściany. Nie wszyscy może wiedza, co to jest garłacz.
Zadano kiedyś to pytanie czterem uczonym z
Oxenfordu, a ci po długim namyśle odpowiedzieli tak:
“Garłacz jest to krótka strzelba z rozszerzonym
wylotem, przez który sypie się naraz mnóstwo kuł
albo innych pocisków. Strzał z garłacza bywa
zabójczy, lecz jedynie z bliska, i niezbyt jest celny. (W
naszych czasach garłacz wyszedł z użycia, zastąpiony
w krajach cywilizowanych przez inne rodzaje broni
palnej)".
Garłacz Dżila miał wylot rozchylony na kształt
trąby, lecz nie wypadały z niego kule ani pociski, bo
Dżil nabijał go wszystkim, co mu się nawinęło pod
rękę. Strzał też nie bywał zabójczy, bo po pierwsze
Dżil rzadko swój garłacz nabijał, a po drugie nigdy z
niego nie strzelał. Zazwyczaj bowiem sam widok
groźnego oręża wystarczał. Kraj ów widocznie nie
należał do cywilizowanych, bo nie zastąpiono tu
jeszcze garłaczy innymi rodzajami broni palnej, nie
znano prawdziwych strzelb i nawet garłacz stanowił
wielką rzadkość. Ludzie na ogół woleli łuki i strzały,
prochu używali niemal wyłącznie do puszczania
fajerwerków.
Jak więc mówiliśmy, Dżil zdjął ze ściany garłacz
i podsypał go sporą garścią prochu na wypadek,
gdyby miało dojść do ostateczności. Przez szeroki
otwór nabił potem oręż starymi gwoźdźmi,
kawałkami drutu, skorupami potłuczonych garnków,
kośćmi, kamieniami i wszelakim żelastwem. Włożył
kurtą i buty z cholewa-mi i wyszedł z zagrody przez
warzywnik.
Księżyc stał nisko na niebie za plecami Dżila,
który zrazu nie dostrzegł nic prócz wydłużonych,
czarnych cieni krzaków i drzew. Usłyszał jednak
ciężkie kroki, jakby ktoś wspinał się zboczem
pagórka. Mimo rad :| żony wcale nie czuł zapału do
śmiałego i szybkiego I działania, lecz o dobytek dbał
bardziej niż o własną skórę. Chociaż go trochę mdliło
w dołku, ruszył energicznym krokiem na krawędź
pagórka.
Nagle znad krawędzi wychynęła blada w
księżycowej poświacie twarz olbrzyma i błysnęły
wielkie, okrągłe oczy. Stopy znajdowały się jeszcze
daleko na stoku, drążąc dziury w uprawnej roli.
Księżyc tak olśnił olbrzyma, że w pierwszej chwili nie
spostrzegł Dżila. Dżil za to zobaczył go wyraźnie i ze
strachu stracił przytomność. Bezwiednie pociągnął za
spust. Garłacz wypalił z okropnym hukiem.
Szczęśliwym trafem ' wycelowany był właśnie mniej
więcej w ogromną, szpetną twarz napastnika.
Frunęły w powietrze żelazne rupiecie, kamienie,
kości, skorupy, druty i pół tuzina gwoździ. A że
strzał padł z bliska i przypadkiem celnie, wiele
spośród tych pocisków trafiło olbrzyma. Skorupa
glinianego garnka podbiła mu oko, a spory gwóźdź
utkwił w nosie.
— Diabli nadali — powiedział swoim
grubiańskim stylem. — Cosik mnie ugryzło.
Huk nie zrobił na nim wrażenia — olbrzym był
przecież głuchy — ale gwóźdź ukłuł go dotkliwie. Od
dawna już nie spotkał owada, który by śmiał i umiał
przebić jego grubą skórę. Obiło mu się jednak o uszyj
że na wschodnich moczarach żyją wielkie gzy, które
tną jakby rozpalonymi szczypcami. Pomyślał
więc, że natknął się właśnie na stworzenie tego
gatunku.
— Paskudna, niezdrowa okolica — mruknął. —
Niegłupim zapuszczać się dziś dalej w tę stronę.
I zawrócił na pięcie. Zgarnął ze stoku parę owiec,
żeby po powrocie z dalekiej przechadzki nie iść na
czczo spać, i cofnął się za rzekę, sadząc wielkimi
krokami ku północo-wschodowi. Teraz szedł we
właściwym kierunku, więc trafił w końcu na drogę do
domu. Ale dno w miedzianym rondlu zdążyło się już
przepalić.
Co działo się tymczasem z Dżilem? Kiedy garłacz
huknął, Dżil padł jak długi na wznak; leżał patrząc w
niebo i czekając w niepewności, czy stopy olbrzyma
wyminą go w marszu, czy też rozdepczą. Ale czekał
na próżno i wreszcie zorientował się, że kroki
napastnika oddalają się i cichną za rzeką. Wobec tego
Dżil wstał, roztarł bolące ramię i podniósł z ziemi
garłacz. w tej samej chwili usłyszał nagle radosne
okrzyki.
Większość mieszkańców wioski wyglądała przez
okna, niektórzy nawet ubrali się i wybiegli z domów
— oczywiście dopiero po odejściu olbrzyma — a
kilku pędziło teraz z krzykiem na pagórek. Gdy
bowiem rozległ się przeraźliwy tupot maszerującego
potwora wszyscy prawie schowali się co prędzej pod
kołdry a co bojaźliwsi powłazili pod łóżka. Ale Garm,
jak już wspominałem, był ze swego pana dumny i
lękał się go bardzo, ponieważ Dżil wydawał mu się
straszny i wspaniały, zwłaszcza w gniewie. Garm nie
wątpił, że olbrzym będzie tego samego zdania. Toteż
widząc, że Dżil wychodzi z domu z garłaczem (pies
wiedział z doświadczenia, że to zazwyczaj jest
dowodem wiekiego gniewu), Garm puścił się pędem
do wsi szczekając i nawołując:
— Chodźcie, chodźcie, chodźcie! Wstawać z
łóżek Chodźcie, patrzcie na mojego wspaniałego
pana. Jest śmiały i szybki. Poszedł zabić olbrzyma,
który wtargnął na jego pola. Chodźcie!
Szczyt pagórka widać było niemal ze wszystkich
domów. Kiedy ludzie i pies ujrzeli wychylającą się na
nim twarz olbrzyma, jęknęli z przerażenia. Wszyscy z
wyjątkiem psa — byli pewni, że Dżil nie poradź, sobie
z tak groźnym przeciwnikiem. Wtem huknął
strzał, olbrzym zawrócił i uciekł, a widzowie zaczęli
klaskać i wiwatować. Garm szczekał tak zapalczywie
że omal mu łeb nie pękł.
— Hura! — wrzeszczeli ludzie. — Dostał łotr
nauczkę. Nasz Aegidius pokazał mu, gdzie pieprz
rośnie Powlókł się zbój do swego domu, gdzie pewnie
ducha wyzionie. Dobrze mu tak, ma za swoje.
I znów wiwatowali chórem. Wiwatując nie
omieszkali zauważyć i zapamiętać, ku własnej
przestrodze że Dżilowi lepiej w drogę nie wchodzić,
bo garłacz strzela nie na żarty. Przedtem bowiem
nieraz w miejscowej gospodzie spierano się przy
piwie na ten temat dopiero zdarzenie z olbrzymem
rozwiało wszelkie wątpliwości. Od tego dnia, a raczej
od tej nocy, Dżil nie miał kłopotów z nieproszonymi
gośćmi na swoich polach.
Kiedy się upewniono, że niebezpieczeństwo
minęło, co odważniejsi sąsiedzi weszli aż na pagórek,
by uścisnąć dłoń Dżila. Paru najbardziej szanownych
— proboszcz, kowal i młynarz — pozwolili sobie
nawet klepnąć go po ramieniu. Dżil nie był tym
zachwycony, i ponieważ ramię jeszcze go po strzale
mocno bolało, ' lecz uznał, że wypada ich zaprosić na
poczęstunek do domu. Siedli w kuchni za stołem i
popijając za zdrowie gospodarza, wychwalali go pod
niebiosy. Dżil bez ceremonii ziewał, nikt jednak na to
nie zważał, póki dzban był pełny. Nim goście wypili
pierwszy i drugi kufel, gospodarz zdążył osuszyć
trzeci i czwarty i poczuł się bardzo pewny siebie; nim
goście wypili trzeci i czwarty kufel — gospodarz
osuszył piąty i szósty i poczuł się tak odważny, jak był
dotychczas jedynie w wyobraźni swojego psa.
Kompania rozstała się w najlepszej zgodzie, a na
pożegnanie Dżil klepał wszystkich po ramieniu. Ręce
miał duże, czerwone i krzepkie, toteż odpłacił im z
nawiązką.
Nazajutrz przekonał się, że jego przygoda,
obiegłszy z ust do ust wioskę, urosła do rozmiarów
wielkiego czynu i że stał się wśród sąsiadów nie lada
osobistością. W ciągu kilku następnych dni wieść
rozeszła się po wszystkich wsiach w promieniu
dziesięciu mil. Dżil był bohaterem całej okolicy.
Bardzo mu się to podobało. W najbliższy dzień
targowy sąsiedzi zafundowali mu w gospodzie całe
morze piwa, to znaczy prawie tyle, ile jego dusza
pragnęła. Wrócił do domu śpiewając stare
bohaterskie pieśni.
W końcu usłyszał o nim sam król. Stolica
państwa —; podówczas Średniego Królestwa Wyspy
— znajdowała się o sześćdziesiąt mil od Ham i
zazwyczaj dwór niezbyt się interesował losem
wieśniaków z tak odległych okolic. Teraz jednak
błyskawiczne zwycięstwo nać groźnym olbrzymem
wydało się królowi godne uwagi) i warte jakiegoś
drobnego wynagrodzenia. Po odpowiedniej zwłoce,
czyli po trzech mniej więcej miesiącach, w dzień
świętego Michała król wystosował uroczysty list.
Napisany czerwonym atramentem na białym
pergaminie, wyrażał królewską pochwałę dla
“naszego wiernego poddanego, umiłowanego
Aegidiusa Ahenobarbusa Juliusa, rolnika z wioski
Ham".
Zamiast podpisu figurował czerwony kleks, ale
dworski skryba dodał: Ego Augustus Bonifacius
Ambrosius Aurelianus Antonius Pius et Magntficus,
dux, rex, tyrannus et basileus Mediterranearum
Partium, subscribo — i opatrzył list wielką czerwoną
pieczęcią. Dokument był więc niewątpliwie
autentyczny. Sprawił Dżilowi ogromną przyjemność i
budził powszechny zachwyt, zwłaszcza gdy ludzie
odkryli, że każdego, kto pragnie podziwiać królewski
list, Dżil zaprasza i częstuje piwem przy swoim
kominku.
Jeszcze cenniejszy od listu był załączony do niego
dar. Król przysłał Dżilowi pas i miecz. Prawdę
mówiąc sam król nigdy tego oręża nie używał.
Odziedziczył | go w spadku; od niepamiętnych czasów
miecz ów wisiał w królewskiej zbrojowni.
Zbrojmistrz nie wie-dział, skąd się tam wziął ani też
jaki by z niego mógł być pożytek. Proste, ciężkie i
długie miecze tego rodzaju od dawna wyszły na
dworze z mody, więc monarcha uznał, że będzie to
dar w sam raz dla chłopa z zapadłej wioski. Dżii
jednak był zachwycony, a sława jego w okolicy tym
bardziej wzrosła.
Cieszył się Dżil takim obrotem sprawy i nie
mniej od pana cieszył się jego pies. Nie dostał
zapowiedzianego lania. Dżil na swój sposób był
sprawiedliwy. W głębi serca przyznawał Garmowi
część zasługi w całej przygodzie, chociaż głośno nigdy
o tym nie mówił. Wprawdzie nadal sypały się na psa
twarde słowa, a nawet twarde przedmioty, jeśli pan
był f w złym humorze, lecz wiele drobnych
przewinień uchodziło teraz Garmowi płazem. Pies
przyzwyczaił się do dalekich wycieczek po okolicy.
Gospodarz zadzierał nosa, a szczęście mu sprzyjało.
Roboty jesienne i wczesne zimowe poszły jak po
maśle. Wszystko układało się pomyślnie, dopóki nie
zjawił się smok.
Smoki były już w owych latach rzadkością na
wyspie. Od wielu lat żaden się nie pokazał w
granicach śródziemnego państwa Augustusa
Bonifaciusa. Istniały, oczywiście, na zachodzie i
północy podejrzane trzęsawiska i bezludne góry, lecz
były bardzo daleko. Niegdyś w tamtych dzikich
krajach żyły smoki rozmaitych odmian i zapuszczały
się niekiedy na łupieskie wyprawy w odległe okolice.
Wtedy jednak rycerstwo Średniego Królestwa słynęło
z odwagi, toteż gdy niemal wszystkie smoki, które tu
się zapędziły, zginęły lub wróciły do swoich siedzib z
ciężkimi ranami, inne zniechęciły się do wycieczek w
te strony.
Przetrwał jednak zwyczaj, że podczas świąt
Bożego Narodzenia podawano przy królewskim stole
wśród innych potraw Ogon Smoczy; co roku
wyznaczano rycerza, który miał w tym celu upolować
smoka. Wyruszał niby na łowy w dzień świętego
Mikołaja i musiał dostarczyć smoczy ogon najpóźniej
w wigilię uczty. Ale od wielu już lat kuchmistrz
dworski, biegły w swojej sztuce, przyrządzał sztuczny
Ogon Smoczy z ciasta, masy migdałowej i twardego
lukru, z którego wyrabiał przemyślnie łuski pancerza.
Wyznaczony rycerz wnosił to arcydzieło do sali w
Wilię Bożego Narodzenia przy muzyce skrzypiec i
trąb. Nazajutrz po obiedzie zjadano Smoczy Ogon na
deser i wszyscy mówili — chcąc przypodobać się
kuchmistrzowi — że smakuje lepiej niż prawdziwy.
Tak sprawy stały, gdy nagle znowu pojawił się
smok. Zawinił tu głównie olbrzym. Od czasu swojej
przygody zaczął włóczyć się po górach, odwiedzając
nielicznych zresztą znajomych o wiele częściej niż
dawniej i niżby pragnęli. Wszystkich pytał, czyby mu
nie pożyczyli dużego miedzianego rondla. Ale czy się
ktoś na pożyczkę godził, czy też odmawiał, kończyło
się zawsze na tym, że olbrzym siadał i opowiadał, po
swojemu rozwlekle i nieskładnie, o pięknym nizinnym
kraju leżącym daleko na wschód od gór i o
rozmaitych cudach szerokiego świata. Uroił sobie, że
jest wielkim i odważnym podróżnikiem.
— Ładny kraj — mówił. — Płaski, grunt pod
nogami miękki, a jedzenia... ile dusza zapragnie.
Wszędzie pasą się krowy i owce, nawet wcale
nietrudno je wypatrzyć, byle się dobrze rozglądać.
— A ludzie? — pytały inne olbrzymy.
— Ani jednego człowieka nie spotkałem —
odpowiadał olbrzym. — Rycerzy ani widu, ani
słychu. Nic moi kochani, nie ma tam nic groźnego
prócz kąśliwych gzów nad rzeką.
— Dlaczego nigdy więcej tam nie poszedłeś?
Dlaczego się tam nie osiedliłeś? — pytali.
— Ano, wiecie, jak to mówią: wszędzie dobrze,
ale w domu najlepiej — odpowiadał olbrzym. —
Możliwe, że któregoś dnia znów się wybiorę, jak mi
przyjdzie ochota. W każdym razie ja tam byłem,
czego żaden z was nie może o sobie powiedzieć. Co do
tego rondla...
— Opowiedz dokładnie, w której stronie leży ten
piękny kraj, te łąki rojące się od bezdomnego bydła?
— dopytywały się ciekawe inne olbrzymy. — Czy to
daleko?
— Ano — mówił — na wschód od gór i trochę
jakby na południe. Ale daleko, bardzo daleko...
I opisywał drogę, którą przebył, lasy, góry i
równiny, z taką przesadą, że żaden z olbrzymów nie
odważył się nigdy pójść w jego ślady. śaden nie miał
bowiem tak długich nóg jak on. Opowieść jednak
krążyła po dzikiej krainie.
Tymczasem po upalnym lecie nastała sroga zima.
Mróz skuł góry, coraz trudniej było o pożywienie.
Tym głośniej opowiadano sobie o dalekim, bogatym
kraju. Olbrzymy najchętniej gawędziły o stadach
owiec i krów na nizinnych pastwiskach. Smoki
nadstawiały uszu. Były głodne, a wieści brzmiały
zachęcająco.
— A więc to, co nam mówiono o rycerzach, jest
zwykłą bajdą — rzekł pewien młody,
niedoświadczony smok. — Zawsze podejrzewałem, że
nas oszukują.
Możliwe, że rycerzy jest już teraz niewielu —
myślały mądrzejsze starsze smoki. — Niewielu,
daleko i niegroźnych.
Jeden smok szczególnie przejął się tymi
pogłoskami. Nazywano go Chrysophylax Dives, bo
pochodził ze starożytnego i królewskiego rodu i miał
olbrzymie bogactwa. Był chytry, wścibski, chciwy,
dobrze uzbrojony, lecz nie zanadto odważny. Nie
potrzeba jednak wielkiej odwagi, żeby się nie bać
gzów nad rzeką, choćby i najbardziej kąśliwych. Na
dobitkę smok był straszliwie głodny.
Tak się stało, że pewnego zimowego dnia, jakoś
na tydzień przed Bożym Narodzeniem, Chrysophylax
rozpostarł skrzydła i pofrunął w świat. Wylądował
bezszelestnie ciemną nocą w samym sercu królestwa
dostojnego monarchy Augustusa Bonifaciusa. W
ciągu kilku minut narobił mnóstwo szkody, burząc i
paląc domy, pożerając owce, krowy i konie.
Działo się to dość daleko od wioski Ham, lecz
Garm najadł się strachu jak jeszcze nigdy w życiu.
Wybrał się właśnie w tym czasie na daleką wycieczkę
i licząc na pobłażliwość swego pana ośmielił się
spędzić kilka nocy poza domem. Biegł skrajem lasu z
nosem przy ziemi, węsząc jakiś ponętny trop, gdy na
zakręcie znienacka uderzył mu w nozdrza inny,
bardzo niepokojący zapach. Garm wpadł prosto na
koniec ogona Chrysophylaksa Diyesa, który dopiero
co wylądował w tym miejscu. Chyba nigdy jeszcze
żaden pies nie zawrócił i nie pomknął w stronę domu
tak błyskawicznie jak Garm tamtej nocy. Smok
usłyszał warknięcie, obejrzał się i syknął, lecz Garm
był już daleko. Pędził bez tchu przez całą noc, a
rankiem, mniej więcej w porze śniadania, znalazł się
w zagrodzie swojego pana.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął pod
kuchennymi drzwiami.
Dżil wzdrygnął się na ten psi wrzask.
Przypomniał mu on, że różne niespodzianki spadają
na człowieka jak grom z jasnego nieba.
— Agato, wpuść psa — powiedział do żony. — A
pogłaszcz go kijem.
Garm wskoczył do kuchni. Oczy miał
wybałuszone, jęzor wywiesił z pyska.
— Ratuj! — wrzasnął.
— No, cóżeś tym razem przeskrobał? — spytał
Dżil rzucając psu kawałek kiełbasy.
— Nic — wysapał Garm tak przejęty, że nawet
nie spojrzał na przysmak.
— Uspokój się, bo cię ze skóry obedrę — rzekł
gospodarz.
— Nic nie przeskrobałem. Nie miałem złych
zamiarów — odparł pies. — Przypadkiem natknąłem
się na smoka i okropnie się zląkłem.
Dżil zakrztusił się piwem.
— Na smoka? — powiedział. — Niech cię licho
porwie, próżniaku, wścibski kundlu. Kto ci kazał
włóczyć się po świecie i spotykać smoki, na dobitkę o
tej porze roku, kiedy mam pełne ręce roboty? Gdzie
to było?
— Och, daleko na północy, za wzgórzami, koło
Sterczących Głazów.
— No, to rzeczywiście bardzo daleko —
odetchnął z ulgą Dżil. — Owszem, słyszałem, że w
tamtych okolicach mieszkają dziwacy, wszystko może
się wśród nich przytrafić. Niech sobie radzą sami. Po
co mnie tymi historiami niepokoisz? Jazda za drzwi!
Garm wybiegł i rozniósł nowinę po całej wsi. Nie
omieszkał też wspomnieć, że jego wspaniały pan
wcale ale to wcale nie przestraszył się smoka.
— Dokończył śniadania jak gdyby nigdy nic!
- mówił.
Ludzie powychodzili przed domy i wesoło
gawędzi z sąsiadami o niezwykłym zdarzeniu.
— Przypominają się dawne czasy — powiadali. I
to właśnie teraz, przed świętami. W samą porę. Król
się ucieszy. Będzie w tym roku miał znów prawdziwy
Smoczy Ogon na deser.
Nazajutrz jednak nadeszły nowe wieści. Smok,
jak mówiono, był szczególnie wielki i drapieżny.
Wyrządzał okropne szkody.
•
•
•
•
Od czego właściwie król ma na dworze
rycerzy? — zaczęli się dziwić ludzie.
Coraz więcej osób zadawało to pytanie. Z wiosek
najbardziej przez smoka zagrożonych przybywali na
królewski dwór wysłańcy i pytali najgłośniej i
najbardziej uporczywie:
— Królu, od czego mamy rycerzy?
Ale rycerze nie rwali się do czynu. Wiadomość o
smoku nie doszła przecież do nich drogą urzędową.
Wreszcie król zawiadomił ich oficjalnie i wezwał
uroczyście do działania, zalecając, by się w miarę
możności pospieszyli. Ku wielkiemu swemu
niezadowoleniu prze-konał się wkrótce, że rycerze w
miarę możności odwlekają wyprawę i wcale się na nią
nie kwapią.
Mieli co prawda na swoje usprawiedliwienie dość
po-ważne argumenty. Po pierwsze kuchmistrz
królewski, człowiek przezorny, lubił wszystko robić
zawczasu i już przygotował sztuczny Smoczy Ogon.
Pewnie by się obraził, gdyby mu w ostatniej chwili
dostarczono ogon prawdziwy. A z zasłużonym
dworzaninem trzeba się liczyć.
— Nie zależy nam na ogonie! — wołali
wysłannicy z zagrożonych wiosek. — Obetnijcie mu
tylko łeb, niech nam przestanie szkodzić.
Tymczasem jednak nadeszły święta i tak się
nieszczęśliwie składało, że w dniu świętego Jana miał
odbyć się wielki turniej. Rycerze zaproszeni z
różnych krajów zjeżdżali do Średniego Królestwa,
żeby współzawodniczyć z sobą o cenne nagrody.
Gdyby przed zakończeniem turnieju najdzielniejsi
miejscowi rycerze wyruszyli na wyprawę przeciw
smokowi, drużyna królewska straciłaby szansę
zwycięstwa. Rozsądek nakazywał odwlec ich wyjazd.
Potem świętowano Nowy Rok.
A smok tymczasem co noc posuwał się dalej w
głąb kraju i co noc przybliżał się do Ham. W dzień
Sylwestrowy mieszkańcy wioski już zobaczyli na
widnokręgu łunę. śywe płomienie buchały z lasu, na
który opadł smok, o jakieś dziesięć mil od Ham.
Chrysophylax był bardzo ognistym smokiem, gdy mu
humor dopisywał.
Od tego wieczora ludzie zaczęli znacząco zerkać
na Dżiła i szeptać za jego plecami. Mocno go to
denerwowało, lecz udawał, że nic nie spostrzega.
Następnej nocy smok znowu się przybliżył o milę czy
dwie. Teraz już Dżil także oburzał się głośno na
zachowanie królewskich rycerzy.
— Chciałbym wiedzieć, za co im właściwie płacą
— mówił.
— My byśmy też chcieli to wiedzieć — odrzekli
sąsiedzi. A młynarz dodał:
— Podobno niektórzy ludzie otrzymują godność
rycerską za zasługi. Bądź co bądź nasz Aegidius jest
prawie rycerzem. Czyż król nie przysłał mu listu z
czerwoną pieczęcią i miecza?
— Miecz to jeszcze nie wszystko — odparł Dżil.
— O ile mi wiadomo, na rycerza trzeba być
uroczyście pasowanym. Zresztą ja mam i bez tego
pełne ręce roboty.
— Król z pewnością chętnie by cię na rycerza
pasował — rzekł młynarz — gdyby go o to poprosić.
Toteż poprosimy, i to zaraz, póki jeszcze nie za późno.
— Dziękuję — odparł Dżil. — Nie dla takich jak
ja rycerskie ostrogi. Jestem chłopem i tym się
szczycę; prostym, uczciwym człowiekiem, a na
dworze, jak powiadają, uczciwym ludziom wcale się
nie szczęści. Bardziej byś ty się nadał, sąsiedzie
młynarzu.
Proboszcz uśmiechnął się — ale nie z odpowiedzi
Dżila, bo Dżil i młynarz przy każdej sposobności
przypinali sobie nawzajem łatki i byli, jak to
mówiono w Ham, “nieprzyjaciółmi od serca".
Proboszcz uśmiechnął się, ponieważ ucieszyła go
pewna myśl, która, właśnie w tym momencie
zaświtała mu nagle w głowie.! Na razie jednak nic nie
powiedział. Młynarz natomiast mniej był uradowany
i skrzywił się kwaśno.
— śe z ciebie człowiek prosty, to pewne, a że
uczciwy... możliwe — rzekł. — Ale czy koniecznie
trzeba udawać się na dwór i przyjmować rycerskie
ostrogi żeby ubić smoka? Nie dawniej jak wczoraj
słyszałem z własnych ust naszego zacnego Aegidiusa,
że wystarczy odwaga. A odwagi na pewno naszemu
Aegidiusowi nie brak, ma jej więcej niż niejeden
pasowany rycerz.
Na to zaraz podniósł się ogólny krzyk:
— Pewnie że tak! Prawda! Niech żyje bohater z
Ham!
Dżil wrócił do domu bardzo markotny.
Przekonał się, że sława nakłada na człowieka ciężkie
obowiązki i naraża na wielkie kłopoty. Kopnął psa i
schował miecz do kredensu. Dotychczas oręż wisiał
dumnie nad kominkiem.
Nazajutrz smok był już w sąsiedniej wsi, zwanej
po łacinie Quercetum, co w pospolitym języku znaczy
Dąbrowa. Pożarł tam nie tylko kilka krów i owiec,
lecz również parę dziatek, a ponadto miejscowego
proboszcza. Ksiądz bowiem nieopatrznie usiłował go
nawrócić ze złej drogi. Teraz już wszyscy mieszkańcy
Ham z proboszczem na czele gromadnie przybyli na
pagórek i stanęli przed Dżilem.
— Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone —
powie-dzieli i otoczyli go w krąg, wpatrując się w
niego dopóty, dopóki mu twarz nie poczerwieniała
jak burak nad rudą broda.
— Kiedy wyruszasz? — pytali.
— Dzisiaj nie mogę, słowo daję — odparł. —
Mam pilną robotę w oborze, a pastuch leży chory.
Zastanowię się jednak nad tą sprawą, przyrzekam
wam.
Ludzie rozeszli się, lecz gdy wieczorem gruchnęła
wiadomość, że smok znowu posunął się bliżej, wrócili.
- Wszystkie oczy na ciebie są zwrócone, zacny
Aegidiusie — powiedzieli.
— Doprawdy — rzekł Dżil — w tej chwili
strasznie mi to nie na rękę. Kobyła okulała, owce
zaczęły się kocić. Zajmę się tą sprawą, jak tylko będę
mógł.
Ludzie znowu się rozeszli, ale już trochę
szemrząc! i mrucząc. Młynarz śmiał się szyderczo.
Proboszcz tylko został, nie dał się niczym zniechęcić.
Sam wprosił się na kolację i przy stole pozwalał sobie
na wyraźne przytyki. Spytał nawet, gdzie podział się
miecz, i koniecznie chciał go obejrzeć.
Miecz leżał w kredensie na półce, a tak był długi,
że ledwie się na niej mieścił. Kiedy Dżil go wyjął, w
okamgnieniu wyskoczył z pochwy, którą
gospodarz jak oparzony wypuścił z rąk. Proboszcz
zerwał się z miejsca przewracając kufel piwem.
Ostrożnie chwycił miecz i usiłował go z powrotem
wsunąć do pochwy, miecz jednak stawiał opór, a
kiedy ksiądz cofnął dłoń z rękojeści — wyskoczył
znowu.
— Patrzcie państwo co za cuda! — powiedział
proboszcz i zaczął oglądaj uważnie zarówno pochwę
jak klingę. Ksiądz był uczonym człowiekiem, ale Dżil
ledwie sylabizował, i i tylko duże litery. Nawet własne
nazwisko odczytywał z trudem. Dlatego też nie
zwrócił nigdy uwagi na dziwaczne znaki niewyraźnie
rysujące się na pochwie i ostrzu. Co do królewskiego
zbrojmistrza, ten był tak oswojony z różnymi
napisami runicznymi, imionami i wszelkimi godłami
czy zaklęciami na mieczach i sztyletach, że nie łamał
sobie nad nimi głowy. Uważał zresztą, że są to sprawy
przedawnione.
Proboszcz przyglądał się mieczowi długo i
marszczył brew. Spodziewał się znaleźć na pochwie
lub ostrzu jakieś napisy, ta właśnie myśl tak go
poprzedniego dnia ucieszyła, teraz jednak był
zaskoczony, bo wprawdzie widział litery, ale nic z
nich nie rozumiał.
— Na pochwie jest napis, a na ostrzu także
dostrzegam jakieś... powiedzmy: znaki — rzekł.
— Doprawdy? — zdziwił się Dżil. — A co też one
mówią?
— Użyto starożytnego alfabetu i
barbarzyńskiego języka — odparł ksiądz, żeby zyskać
na czasie. — Trzeba się temu dokładniej przyjrzeć.
Poprosił o użyczenie mu miecza na noc, a Dżil
zgodził się z niekłamaną przyjemnością.
Wróciwszy na plebanię proboszcz ściągnął z
półek mnóstwo mądrych ksiąg i ślęczał nad nimi do
późnej nocy. Nazajutrz rozeszła się wiadomość, że
smok znowu przybliżył się do wioski. Mieszkańcy
Ham ryglowali drzwi i zamykali okiennice, a kto miał
głęboką piwniczkę, krył się w niej dygocąc przy
łojówce.
Proboszcz jednak wyszedł z plebanii i
przemykając od domu do domu szeptał przez dziurkę
od klucza lut przez szparę w drzwiach słowa
pociechy, dzieląc z każdym, kto go chciał słuchać,
swoim odkryciem.
— Nasz zacny Aegidius — mówił — jest z łaski
króla właścicielem sławnego miecza, który po łacinie
zwie się Caudimordax, a w naszych pieśniach
ludowych — Gryzi-ogon.
Na dźwięk tego imienia wiele drzwi odemknęło z
powrotem. Ludzie znali sławę Gryzi-ogona, bo ten
należał ongi do Bellomariusa, najznakomitszego
pogromcy smoków w dziejach Średniego Królestwa.
Niektórzy historycy dowodzili nawet, że jest on
prapradziadem po kądzieli obecnego władcy. Krążyło
o nim mnóstwo legend i pieśni, zapomnianych
wprawdzie na królewskim dworze, lecz żywych wśród
ludu.
— Tego miecza — mówił proboszcz — nie
sposób utrzymać w pochwie, jeżeli w promieniu
dziesięciu mil znajduje się smok. Caudimordax w
ręku dzielnego człowieka da radę najgroźniejszej
nawet bestii. Nowa otucha wstąpiła w serca. Ten i ów
otwierał już okna, a niektórzy wytykali nawet głowy.
W końcu ksiądz namówił kilku sąsiadów, żeby z nim
razem udać się na pagórek, do Dżila. Ale naprawdę
ochoczo szedł jedynie młynarz. Gotów był narazić się
na każde niebezpieczeństwo, byle zobaczyć, jak
będzie się wił Dżil przyparty przez gromadę do muru.
Wspięli się na pagórek, chociaż nie można
zaprzeczyć że zerkali lękliwie ku północnym brzegom
rzeki. Smoka wszakże nie było nigdzie widać ani
słychać. Może spał nażarłszy się po gardłodziurki w
okresie świąt.
Proboszcz — a zaraz po nim także młynarz —
zapukał do drzwi Dżila. Nikt się w domu nie odezwał,
w zakołatali po raz wtóry głośniej. Wreszcie gospoda
stanął w progu. Twarz miał bardzo czerwoną. Dżil
bowiem także czuwał do późna w noc, pociągając
przez cały czas mocne piwo, a rano, gdy się
przebudził, znowu chwycił za kufel.
Sąsiedzi otoczyli Dżila w krąg i przekrzykując
jeden drugiego tytułowali go Zacnym Aegidiusem,
Mężnym Brodaczem, Juliusem Wielkim, Poczciwym
Rolnikiem, Dumą Wsi i Bohaterem Kraju.
Wspomniawszy o Caudimordaksie, czyli Gryzi-
ogonie, mieczu, który nie chce bezczynnie rdzewieć w
pochwie, powtarzali: Śmierć lub Zwycięstwo, Chwała
Ochotnikom, Podpora Ojczyzny, Dla Dobra Ogółu —
aż biednemu Dżilowi zakręciło się od tego gadania w
głowie.
— Uspokójcie się wreszcie! Mówcie po kolei —
rzekł, gdy w końcu zdołał wtrącić słowo. — O co
chodzi? Pamiętajcie, że mam od rana pełne ręce
roboty.
Powierzono więc księdzu wyjaśnienie sprawy w
imieniu gromady. Młynarz doczekał się uciechy,
której tak bardzo pragnął, bo Dżila dosłownie
przypierano do muru. Ale rzecz wzięła zgoła inny
obrót, niż się młynarz spodziewał. Po pierwsze Dżil
wypił przedtem niemało mocnego piwa. Po drugie
zaczęła go nagle rozpierać niezwykła duma i męstwo,
odkąd się dowiedział, że posiada nie byle miecz, ale
sławnego Gryzi-ogona. Za lat chłopięcych przepadał
za pieśniami i legendami o Bellomariusie i póki nie
nabrał rozumu, marzył, żeby mieć własny
czarodziejski i bohaterski oręż. Teraz nagle
zapałał ochotą, żeby z Gryzi-ogonem u boku ruszyć
na bój ze smokiem. Tak się jednak przyzwyczaił
zawsze o wszystko targować, że i tym razem
spróbował przynajmniej uzyskać zwłokę
— Co takiego? — rzekł. — Mam ruszać na
smoka? W tych starych portkach i w kapocie? O ile
mi wiadomo, do walki ze smokiem trzeba mieć jakąś
zbroję. A żadnej zbroi w moim domu nie ma, za to
wam z
Wszyscy musieli przyznać, że to ważny kłopot.
Posłali co prędzej po kowala. Kowal przyszedł i
pokręcił głową. Był to niemrawy, ponury człowiek,
którego we wsi przezywano kpiąco “Pociechą",
naprawdę jednak zwał się Fabricius Cunctator.
Nigdy przy robocie nie pogwizdywał, chyba że
zdarzyła się jakaś klęska, dajmy na to przymrozek w
maju, którą wyprorokował. . Ponieważ stale
prorokował wszelkie możliwe nieszczęścia, nie mogło
się zdarzyć nic złego, czego by Pociecha z góry nie
przepowiedział i nie uznał potem za potwierdzenie
swojej nieomylności. Nic też innego nie cieszyło go w
życiu. Oczywiście niechętnie przykładał ręki do
zażegnywania niebezpieczeństw i dlatego teraz też
kręcił tylko głowa.
— Zbroi nie można zrobić z niczego —
powiedział. — Zresztą nie należy to do mojego fachu.
Zwróćcie się lepiej do stolarza, żeby wystrugał
Aegidiusowi tarczę z drewna. Co prawda niewiele mu
to pomoże, bo smok jest, jak widać, bardzo ognisty.
Wszystkim twarze się wydłużyły, lecz młynarz
postanowił sobie, że albo wyśle Dżila na bój ze
smokiem, albo — jeżeli Dżil się oprze namowom —
rozbije jego sławę jak bańkę mydlaną. Nie dał się
więc tak łatwo odwieść od swoich planów.
— A może by mu sporządzić kolczugę? —
zaproponował. — Kolczuga stanowiłaby dobrą
ochronę, nie zależy też nam na tym, żeby była piękna.
Chodzi przecież o poważną walkę, nie o dworskie
popisy. Z pewnością masz, kochany Aegidiusie, jakiś
stary skórzany kaftan. W kuźni są stosy ogniw i kółek
żelaznych z różnych łańcuchów. Sam mistrz Fabricius
może nawet nie wie, ile tego dobra nagromadziło się z
czasem.
— Mówisz jak ślepy o kolorach — odparł kowal,
odzyskując znowu humor. — Jeżeli chcecie
prawdziwej kolczugi, nie mogę się podjąć tej roboty.
Trzeba zręczności krasnoludów, żeby każde maleńkie
kółeczko dopasować i doczepić do czterech
sąsiednich. Nawet gdybym umiał tego dokonać,
zabrałoby mi to kilka tygodni. A do tego czasu
będziemy już wszyscy w grobach albo w brzuchu
smoka.
Ludzie załamali ręce w rozpaczy, a kowal
rozpromienił się z radości. Lecz gromada zbyt była
przerażona, żeby wyrzec się od razu planu
podsuniętego przez młynarza. Do niego więc
zwrócono się o radę.
— Słyszałem — rzekł młynarz — że za dawnych
czasów, jeśli kogoś nie stać było na sprowadzenie
pięknej zbroi z południowych krajów, naszywał po
prostu stalowe kółka na skórzany kaftan i zadowalał
się takim pancerzem. Spróbujmy sporządzić coś w
tym rodzaju. Dżil wydobył stary kaftan skórzany, a
kowal musiał co, tchu wracać do kuźni. Ludzie
przeszperali wszystkie kąty, przewrócili zwały
żelastwa, aż znaleźli pod nimi stos drobnych,
zmatowiałych od rdzy kółeczek, zapewne odprutych
przed laty od takiego właśnie kaftana, o jakim
młynarz wspominał. W miarę jak świtała nadzieja, że
przedsięwzięcie może się udać, kowal pochmurniał
coraz bardziej, musiał jednak wziąć się ostro do
roboty, przebierać i czyścić żelazne kółka. Kiedy z
wielką satysfakcją oznajmił, że nie starczy ich na
szerokie plecy i pierś Dżila, gromada kazała mu
porozkuwać stare łańcuchy i spłaszczyć młotem
ogniwa na jak najzgrabniejsze pierścionki.
Mniejsze kółka naszyli na przedzie kaftana,
większe i grubsze — na plecach, a że popędzany przez
wszystkich kowal dorzucał wciąż nowe, wzięli od
Dżila parę zniszczonych spodni i naszyli je również
kółkami. Młynarz wypatrzył na górnej półce w
najciemniejszym zakamarku kuźni żelazny czerep
starego hełmu, polecił więc szewcowi obciągnąć go
skórą jak najstaranniej. Zajęła im ta robota czas do
wieczora, a nazajutrz także, więc chociaż była to
wigilia Trzech Króli, nikt nie myślał o świętowaniu.
Dżil tylko uczcił uroczystość zwiększoną ilością piwa.
Smok na szczęście spał, zapominając na razie i o
głodzie, i o mieczach.
W dzień Trzech Króli gromada ruszyła o świcie
na pagórek, niosąc z sobą przedziwne dzieło
zbiorowego wysiłku. Dżil oczekiwał tych gości. Teraz
już nie miał żadnej wymówki. Włożył naszyty
żelaznymi kółkami kaftan i spodnie. Młynarz
uśmiechnął się złośliwie. Z kolei Dżil wzuł buty z
cholewami i przypiął do nich ostrogi, a wreszcie
nakrył głowę hełmem obciągniętym w skórę. W
ostatniej chwili namyślili się i wcisnął na hełm swój
stary filcowy kapelusz, a na zbroję narzucił obszerny
płaszcz.
— Po co to robisz? — spytali sąsiedzi.
— Jakże! Czy wyobrażacie sobie, że smoka
podchodzi się brzęcząc i dzwoniąc na trzy mile jak
dzwon z Canterbury? Na mój rozum lepiej nie
ostrzegać go z daleka; i tak z pewnością spostrzeże
mnie za wcześnie. Hełm to przecież wyzwanie do
walki. Jeżeli smok zobaczy zza płotu tylko mój
kapelusz, pewnie pozwoli mi podejść blisko, zanim się
zacznie awantura.
Kółka naszyte na kaftanie luźno i tak, że jedno
zachodziło na drugie, brzęczały rzeczywiście bardzo
głośno. Płaszcz narzucony na wierzch tłumił nieco
hałas, ale Dżil wyglądał w tym dziwnym stroju dość
śmiesznie. Nikt mu jednak tego nie powiedział. Z
pewnym trudem przyjaciele dopięli pas na jego
brzuchu i zawiesili mu u boku pochwę od miecza,
samego Gryzi-ogona musiał Dżil dzierżyć w ręku, bo
inaczej niż przemocą nie dawał się w pochwie
utrzymać.
Potem Dżil przywołał psa. Na swój sposób był
sprawiedliwym panem.
— Garm, pójdziesz ze mną — rzekł. Pies zawył.
— Ratuj, ratuj! — krzyknął.
— Przestań szczekać — powiedział Dżil — bo ci
wygarbuję skórę lepiej niż smok. Znasz zapach tego
gada i możesz się chociaż raz w życiu na coś przydać.
Przywołał też Dżil swoją siwą kobyłkę. Spojrzała
na pana wymownie i prychnęła na widok ostróg.
Pozwoliła się jednak dosiąść i ruszyli, wszyscy troje
dość markotni. Kiedy kłusowali przez wieś, ludzie
klaskali wiwatowali, lecz przeważnie zza okien.
kobyła starali się nadrabiać miną. Garm jednak, nie
żywiąc przesadnych ambicji, kulił ogon pod siebie i
biegł chyłkiem.
Minąwszy wieś przeprawili się po moście za
rzekę. Ledwie znaleźli się poza zasięgiem ludzkich
oczu, zwolnili kroku. Posuwali się teraz stępa, lecz i
tak znacznie szybciej, niż sobie życzyli, przekroczyli
granice pól Dżila i innych gospodarzy z Ham i dotarli
w okolice nawiedzone przez smoka. Świadczyły o tym
połamane drzewa, wypalone żywopłoty, spopielała
trawa i złowroga cisza.
Słońce przypiekało i Dżil miał wielką ochotę
pozbyć się chociaż części ciężkiego rynsztunku, lecz
nie śmiał tego zrobić. Ogarnęły go też wątpliwości,
czy nie prze-brał miary wypijając tak dużo piwa na
wyjezdnym. “Ładnie kończę święta — myślał. — A co
gorsza, jeśli nie będę miał wyjątkowego szczęścia,
zakończę tym sposobem nie tylko święta, lecz i marny
żywot".
Otarł pot z czoła wielką chustką — zieloną, broń
Boże nie czerwona, bo ktoś mu powiedział, że
czerwony kolor drażni smoki.
Smoka jednak nie spotkał. Na próżno kręcił się
po wszystkich drogach i ścieżkach, a nawet na przełaj
po bezludnych cudzych polach. Garm oczywiście nie
zdał się na nic. Dreptał tuż za kobyłka i ani myślał
węszyć tropów.
Wreszcie znaleźli się na krętej drodze, gdzie nie
było widać śladów zniszczenia i panował, jak się
zdawało błogi spokój. Ujechali nią z pół mili i Dżil
dochodził do wniosku, że właściwie zrobił już
wszystko, co do niego należało i czego wymagała jego
sława. Utwierdził się właśnie w przekonaniu, że dalej
i dłużej nie warto smoka szukać i można z czystym
sumieniem zawrócić domu na obiad. Przyjaciołom
postanowił oznajmić, że bestia na sam jego widok
uciekła w popłochu. Tak rozmyślając wyjechał nagle
zza ostrego zakrętu,..
Przed nim leżał smok. Gniotąc olbrzymim
cielskiem żywopłot, wyciągnął straszliwy łeb na
środek drogi i spał smacznie.
— Ratuj! — wrzasnął Garm i umknął.
Siwa kobyłka przysiadła na zadzie, a Dżil fiknął
kozła nad jej głową i padł na wznak prosto w
przydrożną kałużę. Kiedy otworzył oczy, stwierdził,
że smok zbudził się i patrzy na niego uważnie.
— Dzień dobry — rzekł smok. — Zdaje mi się, że
jesteś zaskoczony.
— Dzień dobry — odparł Dżil. — Zgadłeś.
— Wybacz — rzekł smok. Ucho sterczało mu do
góry, bo nadstawił je nieufnie, gdy usłyszał brzęk
zbroi padającego na ziemię Dżila. — Wybacz, że
zapytam,, czy przypadkiem nie mnie właśnie
szukałeś.
— Co znowu! — zaprzeczył Dżil. — Któż mógł
się ciebie spodziewać w tym miejscu? Wybrałem się
tak sobie, na przejażdżkę.
To mówiąc Dżil gramolił się pospiesznie z kałuży
i wycofywał ku swojej kobyłce, która już uspokojona
skubała jak gdyby nigdy nic przydrożną trawę.
— A więc spotkaliśmy się szczęśliwym trafem —
rzekł smok. — Cała przyjemność po mojej stronie.
Jak widzę, masz na sobie odświętne ubranie. Pewnie
taka teraz u was nowa moda, co?
Spadając z siwki Dżil zgubił kapelusz, a poły
płaszcza rozchyliły się szeroko. Lecz Dżil już się nie
usiłował kryć.
— A tak — odparł. — Najnowsza! Pozwól, że
pojadę za psem. Pogonił za królikiem, jeśli się nie
mylę.
— Mylisz się — rzekł Chrysophylax oblizując
wargi, co robił zawsze, kiedy go coś ubawiło. — Pies
będzie w domu znacznie wcześniej niż ty. Bardzo
jednak proszę, jedź, gdzie masz ochotę, szanowny
panie... panie... Przepraszam, nie znam twego
nazwiska.
— Ja także nie znam twojego — odparł Dżil — i
nie jestem go ciekawy.
— Twoja wola — rzekł Chrysophylax i znów
oblizał wargi, udając przy tym, że zamyka oczy. Miał
złe serce — jak zwykle smoki — lecz nie bardzo
odważne; to także między smokami często się zdarza.
Lubił jeść, ale wolał zdobywać obiad bez walki.
Jednakże po długiej drzemce wrócił mu apetyt.
Proboszcz z Dąbrowy okazał się dość łykowaty,
Chrysophylax od bardzo dawna nie miał już w pysku
smacznego, tłustego człowieka.
Postanowił więc teraz skorzystać z okazji, czekał
tylko na chwilę roztargnienia tego głupiego grubasa.
Ale grubas wcale nie był taki głupi, jak się
smokowi zdawało. Nie spuszczał wzroku z
przeciwnika nawet w chwili, gdy usiłował wdrapać się
na siodło. Kobyłka wszakże miała inne plany.
Wierzgała i kopała, nie pozwalając się dosiąść. Smok
tracąc cierpliwość sprężył się już do skoku.
— Przepraszam — rzekł — czy mi się zdaje, czy
coś ci upadło?
Stary, znany podstęp, ale w tym wypadku
skuteczny. Dżil bowiem rzeczywiście coś zgubił.
Padając wypuścił z ręki Caudimordaksa — czyli
mówiąc prościej Gryzi-ogona — który leżał
dotychczas przy drodze. Dżil schylił się, żeby go
podnieść, i w tym momencie smok skoczył. Lecz
Gryzi-ogon był szybszy od niego. Ledwie się znalazł w
garści Dżila, wyrwał się naprzód i jak błyskawica
śmignął tuż przed oczyma smoka.
— Ejże! — powiedział smok stając w miejscu jak
wryty. — Co ty tam masz?
— Drobiazg — odparł Dżil. — Po prostu Gryzi-
ogona, którego dostałem od króla w podarunku.
— Pomyliłem się — rzekł smok. — Bardzo cię
przepraszam! — Przywarł plackiem do ziemi, a w
Dżila na ten widok nowy duch wstąpił. — Swoją
drogą, nieładnie ze mną postąpiłeś.
— Nieładnie? — spytał Dżil. — Dlaczego? I
dlaczego miałem z tobą ładnie postępować?
— Zataiłeś przede mną swoje szlachetne
nazwisko i udałeś, że spotkaliśmy się przypadkiem. A
przecież jesteś niewątpliwie rycerzem, i to bardzo
wysokiego rodu. Dawniej, szanowny panie, istniał
zwyczaj, że w podobnych okazjach rycerze
wymieniali najpierw wszystkie swoje tytuły i
wyzywali przeciwnika uroczyście na pojedynek.
— Może taki zwyczaj istniał, a może nawet
dotychczas istnieje — odparł Dżil, coraz bardziej z
siebie zadowolony. Człowiek, przed którym ogromny,
królewski smok czołga się w prochu, ma prawo do
pewnej dumy. — Ale znowu się mylisz, stary gadzie.
Nie jestem rycerzem. Nazywam się Aegidius i jestem
gospodarzem z Ham. Nie cierpię natrętów na swoich
polach. Strzelałem już z mojego garłacza do
olbrzymów, chociaż mniej szkody wyrządzali niż ty,
lecz ich także nie śniło mi się wyzywać uroczyście na
pojedynek.
Smok bardzo się stropił. “Diabli nadali tego
olbrzyma — pomyślał. — Okłamał mnie łajdak. Co
teraz zrobić z tym zuchwałym chłopem, który w
dodatku ma taki błyszczący i napastliwy miecz w
garści?"
Nic podobnego nigdy mu się jeszcze nie
zdarzyło.
— Nazywam się Chrysophylax — przedstawił
się. Chrysophylax Bogaty. Czym mogę służyć, zacny
panie? — spytał przymilnie, zerkając spod oka na
miecz i łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć starcia.
— Usłużysz mi najlepiej, jeżeli wyniesiesz się
stąd co prędzej, kostropaty gadzie — odrzekł Dżil,
również łamiąc sobie głowę, jak by tu uniknąć
starcia. — Jednego tylko chcę: żebyś mi zszedł z oczu.
Precz, wracaj do swojej brudnej nory!
I Dżil postąpił krok naprzód, wymachując
rękami, jakby straszył wrony. To wystarczyło, żeby
rozpętać Gryzi-ogona. Błysnął, zafurczał w
powietrzu, spadł i rąbnął smoka w nasadę prawego
skrzydła, aż pancerz zadzwonił, a potwór osłupiał od
wstrząsu. Oczywiście gdyby Dżil miał pojęcie o
właściwych sposobach walki ze smokami,
wymierzyłby w jakieś bardziej wrażliwe miejsce.
Gryzi-ogon zrobił wszakże co mógł w
niedoświadczonych rękach. Cios był i tak dla smoka
dotkliwy, pozbawił go na wiele dni władzy w
skrzydle. Poderwał się, chcąc ulecieć, lecz opadł
bezradnie. Dżil natomiast skoczył teraz na siodło bez
trudu. Smok puścił się biegiem. Siwa kobyłka za nim.
Smok zmykał galopem przez pole, sapiąc i chrapiąc.
Siwa kobyłka za nim. Dżil ryczał i pokrzykiwał jak
widz na wyścigach. I wciąż wymachiwał mieczem.
Smok im prędzej biegł, tym bardziej tracił głowę. A
siwa kobyłka gnała za nim co sił w nogach i deptała
mu wciąż po piętach.
Tak mknęli po drogach, przesadzając żywopłoty,
na przełaj polami, w bród przez rzeki. Smok dymił,
ryczał, biegł na oślep, byle przed siebie. Nagle ujrzeli
most prowadzący do wsi Kam, jak grzmot
przemknęli po nim i ze straszliwym zgiełkiem wpadli
w główną ulicę wioski. Bezczelny Garm wybiegł z
opłotków i przyłączył się teraz do pogoni.
Wszyscy mieszkańcy wsi cisnęli się do okien,
niektórzy nawet wdrapywali się na dachy. Jedni
śmiali się, inni wiwatowali, a jeszcze inni walili w
blachy, w patelnie i w kotły albo dęli w rogi, fujarki i
gwizdki. Proboszcz kazał bić w dzwony. Podobnego
ruchu i zgiełku od stu lat w Ham nie widziano.
Wreszcie na placu przed kościołem smok
skapitulował. Padł dysząc ciężko pośrodku drogi.
Garm zbliżył się i obwąchiwał mu ogon, lecz
Chrosophylax wyzbył się już resztek wstydu.
— Dobrzy ludzie, mężny wojowniku! — wysapał,
gdy nadjechał Dżil, a wszyscy mieszkańcy Ham
zgromadzili się wkoło (jakkolwiek w bezpiecznej
odległości), uzbrojeni w widły, kije i pogrzebacze. —
Dobrzy ludzie, nie zabijajcie mnie! Jestem bardzo
bogaty. Zapłacę za wszelkie szkody, które
wyrządziłem. Poniosę koszty pogrzebu ofiar, a w
szczególności proboszcza z Dąbrowy; zafunduję mu
piękny pomnik, chociaż był doprawdy dość łykowaty.
Każdy z was dostanie hojny podarek, jeżeli
pozwolicie mi pójść do mego domu, gdzie trzymam
swoje skarby.
— Ile? — spytał Dżil.
— Zastanówmy się — odparł smok, szybko
rachując w myślach. Tłum wydał mu się trochę zbyt
liczny. — Trzynaście szylingów i osiem pensów na
osobę.
— śarty! — powiedział Dżil. — Kpiny! —
powiedzieli ludzie. — Bzdura! — szczeknął pies.
— Po dwie złote gwinee, dzieciom pół ceny —
zaproponował smok.
— A psom? — spytał Garm.
— Mów dalej — rzekł Dżil. — Słuchamy.
— Dziesięć funtów i sakiewka srebra na osobę,
złote obroże dla psów — rzekł mocno już
zaniepokojony Chrysophylax.
— Zabić go! — ryknął tłum, tracąc wreszcie
cierpliwość.
— Worek złota dla każdego, a dla dam brylanty?
— skwapliwie zaofiarował Chrysophylax.
— Teraz już gadasz do rzeczy, ale to jeszcze za
mało — powiedział Dżil.
— O psach znowu zapomniałeś — rzekł Garm.
— Jakiej wielkości będą worki? — pytali
mężczyźni.
— Po ile brylantów? — chciały wiedzieć kobiety.
— Bójcie się Boga! — jęknął smok. —
Zrujnujecie mnie do szczętu.
— Zasłużyłeś sobie na to — rzekł Dżil. —
Wybieraj, co wolisz stracić: majątek czy życie.
I machnął Gryzi-ogone: aż smok skulił się na
ziemi;
— Prędzej! Namyśl się prędzej! — krzyczeli
ludzie, nabierając odwagi i podchodząc coraz bliżej.
Cłirysophylax przymknął oczy niby w skupieniu,
lecz naprawdę trząsł się ze śmiechu, tak jednak
skrycie, że nikt tego nie dostrzegł. Targ zaczynał go
bawić. Ludzie najwidoczniej spodziewali się wiele na
nim skorzystać. Nie mieli pojęcia o zwyczajach i
podstępach wielkiego zepsutego świata; w całym
królestwie nie było człowieka, który by miał jakieś
praktyczne doświadczenie w stosunkach ze smokami i
znał ich chytrość. Chrysophylax oddychał coraz
swobodniej i myślał coraz jaśniej. Oblizał wargi.
— Powiedzcie swoją cenę — rzekł.
Zagadali wszyscy naraz. Smok przysłuchiwał się
z zainteresowaniem. Jeden tylko głos mącił jego
spokój: głos kowala.
— Nic dobrego z tego nie wyniknie,
zapamiętajcie moje słowa — prawił kowal. —
Mówcie, co chcecie, a ja powiadam, że gad nie wróci.
Zresztą tak czy owak nie wyniknie z tej historii nic
dobrego.
— Możesz się wyłączyć z ogólnej umowy, jeżeli ci
się nie podoba — odparli mu na to sąsiedzi i dalej
spierali się między sobą, nie zwracając wiele uwagi na
smoka.
Chrysophylax podniósł łeb. Może namyślał się,
czy zaatakować znienacka tłum, czy też wymknąć się
cichcem korzystając z zamieszania — w każdym razie
musiał się tych zamiarów co prędzej wyrzec. Dżil
wprawdzie żuł w zadumie jakąś trawkę, lecz Gryzi-
ogona trzymał w garści i smoka ani na sekundę z oczu
nie spuszczał.
— Nie waż się ruszyć — powiedział — bo jak cię
rąbnę, to ci nawet góra złota nie pomoże.
Smok przywarował znowu. Wreszcie gromada
wypchnęła naprzód proboszcza, żeby przemówił w jej
imieniu. Ksiądz stanął u boku Dżila.
— Nikczemny gadzie — rzekł. — śądamy, żebyś
przyniósł tu, na to miejsce, cały swój majątek nabyty
z rozboju. Najpierw wynagrodzimy pokrzywdzonym
wszystkie straty, a potem resztę rozdzielimy
sprawiedliwie między siebie. Wówczas dopiero, jeśli
przysięgniesz, że nigdy więcej nie napadniesz naszego
kraju ani też żadnego innego potwora do napaści nie
podjudzisz, pozwolimy ci odejść do twego domu z
głową i ogonem. Teraz złożysz przysięgę, że wrócisz z
okupem, a zaklniesz się na takie potęgi, że nawet
twoje smocze sumienie nie ośmieli się im
sprzeniewierzyć,
Chrysophylax, żeby tym lepiej oczy im zamydlić,
udał, że się waha. Ronił z żalu nad stratą majątku łzy
tak gorące, że rozlewając się w kałuże na drodze
kipiały i parowały. Zaprzysiągł uroczyście, klnąc się
na przedziwne i straszliwe potęgi, że stawi się
niezawodnie z całym swoim skarbem w dzień
świętych Hilarego i Feliksa, czyli za osiem dni: termin
oczywiście za krótki na tak daleką podróż i nawet nie
uczeni geografii wieśniacy powinni byli to wiedzieć.
Jednakże nikt nie zaprotestował, pozwolono smokowi
odejść, a mieszkańcy wsi odprowadzili go aż do
mostu.
— Do zobaczenia! — zawołał już z drugiego
brzegu. — Z pewnością będziemy do siebie tęsknić.
— My do ciebie z pewnością! — odkrzyknęli
ludzie.
Postąpili oczywiście bardzo niemądrze. Każda
inna istota po złożeniu tak uroczystej przysięgi
miałaby skrupuły i lękałaby się, że łamiąc wiarę
ściągnie na siebie okropne nieszczęścia, ale smok w
ogóle nie miał sumienia. Pewnie, prości ludzie nie
mogli o takie kalectwo podejrzewać stwora bądź co
bądź wielkiego rodu, dziwne jednak, że proboszcz,
który tyle uczonych ksiąg w życiu przeczytał,
również się tego nie domyślił. Może się zresztą
domyślił. Jako gramatyk niewątpliwie jaśniej
przewidywał przyszłość niż inni ludzie.
Kowal wracając do kuźni kręcił głową.
— Złowróżbne imiona — mruczał. — Hilary i
Felix!
Aż w uchu wierci. — Bo Hilary w pospolitym
języku znaczy: wesoły, a Feliks: szczęśliwy.
Król oczywiście wkrótce dowiedział się o całym
zdarzeniu. Wieść jak płomień szerzyła się po kraju, a
prze-chodząc z ust do ust nabierała po drodze tym
żywszych kolorów. Król bardzo się nią zainteresował
z wielu powodów, wśród których niemałą rolę
odgrywały względy finansowe. Toteż postanowił udać
się we własnej osobie do wsi, w której działy się tak
niezwykłe rzeczy.
W cztery dni po odejściu smoka wjechał przez
most do Ham na białym rumaku, otoczony świtą
rycerzy, z trębaczami i ogromnym taborem.
Mieszkańcy wsi w odświętnych ubraniach ustawili się
szpalerem wzdłuż głównej ulicy na powitanie
monarchy. Orszak zatrzymał się na placu przed
kościołem. Dżil, gdy go przedstawiano królowi,
przykląkł, lecz władca kazał mu wstać i nawet
poklepał go łaskawie po ramieniu. Rycerze udawali,
że nie widzą tej poufałości.
Potem król zwołał całą wieś na rozległe
pastwisko Dżilowe nad rzeką, a gdy się wszyscy
zgromadzili — włącznie z Garmem, który uznał, że
jego też ta sprawa dotyczy — Augustus Bonifacius
rex et basileus raczył łaskawie wygłosić
przemówienie.
Wytłumaczył dobitnie, że majątek poganina
Chrysophylaksa w całości należy do niego, jako do
władcy kraju. Nie uzasadniał szerzej swoich praw do
zwierzchnictwa również nad krainą górską (były
bowiem sporne), lecz stwierdził, że “w każdym razie
nie ma wątpliwości, iż gad ów ukradł ongi naszym
przodkom to wszystko, co dziś posiada. Ale że
jesteśmy, jak powszechnie wiadomo, sprawiedliwi i
wspaniałomyślni, nie pozostawimy naszego zacnego
lennika Aegidiusa bez nagrody; każdy też z naszych
wiernych poddanych z tej wsi otrzyma jakiś dowód
naszego uznania, nikogo nie pominiemy, od
proboszcza do najmniejszego dziecka. Wioska Ham
uradowała bowiem nasze królewskie serce.
Tu przynajmniej lud dzielny i nieprzekupny
zachował starożytne cnoty naszego plemienia".
Rycerze tymczasem rozmawiali między sobą o
najnowszych fasonach kapeluszy.
Król nie opuścił po tym przemówieniu wioski.
Rozbił obóz na Dżilowym polu i oczekując dnia
czternastego stycznia zażywał wraz z dworem
przyjemności, jakich mogła dostarczyć skromna wieś,
odległa o wiele mil od stolicy. Świta królewska w
ciągu trzech dni ogołocił; wieś doszczętnie z chleba,
masła, jaj, słoniny i baranie go mięsa, a także
wysuszyła do dna wszystkie beczki z piwem. Po czym
zaczęła szemrać na skąpe wyżywi nie. Król jednak za
wszystko płacił hojnie kwitami obiecując ich
wymianę w państwowej kasie na gotówkę; liczył
bowiem, że jego skarbiec wkrótce się napełni
Mieszkańcy Ham, nic nie wiedząc o rzeczywistym
stanie królewskiego skarbca, przyjmowali kwity z
wielkim zadowoleniem.
Nadszedł czternasty stycznia, dzień świętych
Hilarego i Feliksa. Wszyscy od świtu byli na nogach.
Rycerze przywdziali zbroje. Dżil ubrał się w swoją
kolczugę domowej roboty, co wywołało drwiące
uśmiechy w gronie rycerstwa, lecz król poskromił je
jednym zmarszczeniem brwi. Dżil przypasał też
miecz. Gryzi-ogon potulnie wsunął się do pochwy i
wcale się z niej nie wyrywał. Proboszcz popatrzył na
niego uważnie i pokiwał głową, szepcząc coś sam do
siebie. Kowal roześmiał się w głos. Nadeszło południe.
Ludziom z przejęcia nawet obiadu się odechciało.
Popołudnie wlokło się ospale. Gryzi-ogon w dalszym
ciągu wcale nie zdradzał chęci wyskoczenia z pochwy.
Czatujący na wzgórzu wartownicy i mali chłopcy,
którzy na ochotnika wdrapali się na najwyższe
drzewa, daremnie wytężali oczy: ani na ziemi, ani na
niebie żaden znak nie zwiastował zbliżania się smoka.
Kowal pogwizdywał wesoło, lecz innym ludziom
dopiero z zapadnięciem wieczoru, kiedy gwiazdy
błysnęły na firmamencie, po raz pierwszy zaświtało
podejrzenie, że może smok od początku nie zamierzał
dotrzymać obietnicy. Wspominając jednak uroczystą
przysięgę, nie tracili mimo wszystko nadziei.
Wreszcie gdy wybiła północ i wyznaczony dzień
minął, ludzi ogarnęło zniechęcenie. Tylko kowal był w
siódmym niebie.
— A co, nie mówiłem! — tryumfował. Lecz nie
przekonał gromady.
— Bądź co bądź gad był ciężko ranny —
zauważył ktoś.
— I termin wyznaczyliśmy za krótki —
stwierdził inny. — Do gór kawał drogi, a on przecież
dźwiga niemałe ciężary. Może musiał szukać
pomocników.
Lecz minął następny dzień, potem drugi.
Resztka nadziei rozwiała się ostatecznie. Król
wpadł w straszny gniew. Prowianty i napoje
wyczerpały się we wsi, królewska świta narzekała
już głośno. Rycerze tęsknili do dworskich wygód
i przyjemności. Ale król bardzo potrzebował
pieniędzy.
Pożegnał się z wiernymi poddanymi krótko i
węzłowato. Połowę wydanych poprzednio kwitów
unieważnił. Dżila potraktował chłodno, ledwie mu
kiwnął głową.
— Wkrótce otrzymacie nasze dalsze
rozporządzenia — rzekł i odjechał wraz z rycerzami i
trębaczami.
Bardziej ufni i naiwni ludzie spodziewali się, że
lada dzień król zaprosi Aegidiusa do stolicy, żeby go
pasować na rycerza. Rzeczywiście w tydzień później
nadeszło pismo, lecz zupełnie innej treści. Był to list w
trzech kopiach: jedną wysłaniec wręczył Dżilowi,
drugą proboszczowi, a trzecią przybił na drzwiach
kościoła. Prawdę mówiąc wystarczyłby jeden list
do proboszcza, bo nikt prócz niego nie umiał
rozszyfrować niewyraźnych zawijasów dworskiego
skryby, dla prostych ludzi równie niepojętych jak
łacina uczonych. Proboszcz przełożył list na
pospolity język i odczytał z ambony. Tekst był zwięzły
i rzeczowy — w porównaniu z większością
królewskich listów. Król bowiem bardzo się
spieszył.
My, Augustus B.A.A.A.P.iM. rex et basileus et
cetera, oznajmiamy, że dla bezpieczeństwa naszego
królestwa oraz honoru naszego imienia
postanowiliśmy, iż gada, który sam mieni się
Chrysophylaksem Bogatym, należy ująć i surowo
ukarać za jego występki, matactwa i nikczemne
przeniewierstwo. Wzywam tedy niniejszym
wszystkich rycerzy naszego domu pod broń i polecam
im czekać w pogotowiu na przybycie Aegidiusa A.J.,
rolnika ze wsi Ham. Ponieważ bowiem rzeczony
Aegidius dał dowody, że godzien jest naszego
zaufania i zdatny do walki z olbrzymami, smokami
oraz wszelkimi nieprzyjaciółmi królewskiego pokoju,
rozkazujemy, aby niezwłocznie stawił się w stolicy i
przyłączył do zastępu naszego rycerstwa.
Sąsiedzi powiadali, że Aegidiusa spotkał niemały
za-szczyt, który w gruncie rzeczy znaczy tyleż co
uroczyste pasowanie na rycerza. Młynarz nawet mu
zazdrościł.
— Nasz Aegidius wysoko zajdzie — rzekł. —
Miejmy nadzieją, że zechce nas znać jeszcze, gdy
wróci z tej wyprawy.
— Ba, czy w ogóle wróci? — powiedział kowal.
— Dość, przestańcie krakać! — krzyknął
Aegidius, nie posiadając się już z gniewu. — Gwiżdżę
na zaszczyt. Bylebym wrócił cały, nawet młynarza
powitam z radością. Chociaż trzeba przyznać, że
osładza mi tą pigułkę myśl, iż was dwóch
przynajmniej na czas jakiś z oczu stracą.
Z tymi słowami porzucił kompanią. Królowi nie
sposób wymawiać się tak jak sąsiadom. Trudno,
nawet jeśli owce się kocą, orka czeka, krowy czas doić
albo wodą nosić — trzeba jechać. Dżil osiodłał więc
siwą kobyłką i przygotował się do drogi. W ostatniej
chwili nadszedł proboszcz.
— Bierzesz chyba z sobą mocny powróz? —
spytał.
— A to po co? — zdziwił sią Dżil. — śeby się
powiesić?
— Dajże spokój! Głowa do góry, kochany
Aegidijusie — odparł proboszcz. — Mnie się zdaje, że
możesz zaufać swojemu szczęściu. Weź jednak z sobą
powróz, bo jeżeli się nie mylę, bardzo ci się przyda.
Jedź już i wracaj do nas zdrowy!
— A właśnie! Nawet jeżeli wrócę, ciekaw jestem,
w jakim stanie zastaną dom i gospodarkę! Diabli
nadali smoka — rzekł Dżil. Wcisnął gruby zwój
powroza do juków i ruszył.
Nie wziął z sobą psa, który zresztą od rana starał
mu się nie nawijać przed oczy. Dopiero po wyjeździe
pana Garm wśliznął się do domu i nie wytykając nosa
z kuchni wył przez całą noc żałośnie; nie uspokoił się
nawet wówczas, gdy mu gospodyni spuściła lanie.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — jęczał. — Już nigdy nie
ujrzę mojego kochanego pana, mojego groźnego,
wspaniałego pana! Czemuż, ach czemuż nie
pobiegłem za nim!
— Zamknij pysk! — fuknęła Agata. — Bo
postaram się, żebyś naprawdę nie doczekał powrotu
pana. Kowal usłyszał wycie psa.
— Zły omen! — stwierdził z satysfakcją. Dni
mijały bez wieści.
— Przygotujmy się na najgorsze — rzekł i zaczął
wesoło wyśpiewywać.
Dżil zajechał na dwór zmęczony i zakurzony.
Rycerze w lśniących zbrojach i błyszczących hełmach
stali na dziedzińcu, każdy przy swoim wierzchowcu.
Nie w smak im było królewskie wezwanie i burzyli się
przeciw dołączeniu chłopa do rycerskiego zastępu,
więc na złość uparli się wykonać rozkaz dosłownie i
ruszyć natychmiast, nie dając biednemu Dżilowi
wytchnienia. Nieborak ledwie zdążył przegryźć
kromkę chleba i przepłukać gardło łykiem wina. Siwa
kobyłka prychała gniewnie. Na szczęście nie
powiedziała głośno tego, co o królu pomyślała, bo
dopuściłaby się obrazy majestatu.
Dzień już się chylił ku zachodowi. Nie pora
wyruszać w drogę, tym bardziej na smoka — rzekł
sobie w duchu Dżil. Toteż nie zajechali tego dnia
daleko. Dworakom, skoro postawili na swoim, już się
teraz wcale nie spieszyło. Rycerze, giermkowie,
służba, juczne kuce i tabory — wszyscy posuwali się
leniwie, nie pilnując bojowego szyku. Dżil na swojej
zmęczonej kobyłce człapał ostatni.
Wieczorem zatrzymali się na popas i rozbili
namioty. Dla Dżila nie pomyślano o żadnym
zaopatrzeniu, musiał więc najniezbędniejsze rzeczy
pożyczać od innych. Kobyłka oburzona winszowała
sobie, że nie należy do królewskiej świty.
Nazajutrz ruszyli i dopiero trzeciego dnia pod
wieczór ujrzeli na widnokręgu zamglony,
nieprzyjazny łań-cuch gór. Wkrótce potem znaleźli
się w krainie, gdzie władza Augustusa Bonifaciusa nie
była powszechnie uznawana. Posuwali się teraz
ostrożniej i bardziej zwartym szykiem.
Czwartego dnia dotarli do Dzikich Wzgórz, na
pogranicze krainy o złej sławie, zaludnionej, jak
powiadano, przez rozmaite legendarne istoty. Nagle
któryś z jeźdźców jadących na czele spostrzegł w
piasku nad potokiem jakieś podejrzane ślady.
Przywołano Dżila.
— Co to za ślady, mości Aegidiusie? — spytali
rycerze.
— Smocze — odparł Dżil.
— Odtąd ty będziesz prowadził — rzekli. Dalej
więc jechali kierując się na zachód, a Dżil na czele
dzwonił i brzęczał pierścieniami naszytymi na
skórzany kaftan. Nie miało to już teraz znaczenia, bo
rycerze głośno śmiali się i rozmawiali, a towarzyszący
im minstrel śpiewał pieśni. Od czasu do czasu
wszyscy podejmowali chórem melodię, nie żałując
gardeł. Pieśń była piękna i dodawała ludziom ducha,
pochodziła bo-wiem z dawnych lat, kiedy więcej
toczono prawdziwych bitew niż dworskich turniejów.
Mimo to śpiewając popełniali wielką nieostrożność.
Zawiadamiali tym sposobem wszystkie stwory
zamieszkujące tę krainę o swoim przybyciu; smoki
ocknęły się w jamach i nadstawiły czujnie uszu.
Wyprawa nie mogła już Chrysophylaksa zaskoczyć
znienacka we śnie.
Siwa kobyłka Dżila szczęśliwym trafem — a
może i naumyślnie — nagle okulała, gdy wjechali w
cień posępnych gór. Musieli teraz wspinać się
mozolnie stromymi, kamienistymi ścieżkami i lęk
ogarniał ich coraz silniej. Siwa kobyłka pozwalała się
wyprzedzać innym koniom, potykała się i kulała, i
miała tak smutną minę, że wreszcie Dżil zsiadł i szedł
odtąd obok niej piechotą. Wkrótce znalazł się wraz ze
swoją wierzchówką na samym końcu pochodu,
pośród jucznych kucyków, lecz nikt na to nie zwrócił
uwagi. Gdyby rycerze nie byli tak zajęci sporem o
prawa pierwszeństwa u dworu, musieliby spostrzec
liczne i zupełnie już tutaj wyraźne ślady smoczych
łap. Dotarli bowiem do okolicy, po której
Chrysophylax często się wałęsał i gdzie lubił lądować
po codziennych lotach. Niższe pagórki i stoki po obu
stronach ścieżki zdawały się stratowane i wypalone.
Trawa rosła na nich skąpo, a zwichrzone czarne kępy
wrzosów i janowca sterczały pośród rozległych plam
nagiej, spopielałej ziemi. Obszar ten od wielu lat
służył smokom za boisko. Przed rycerzami majaczyła
ciemna ściana gór.
Niedomaganie siwej kobyłki martwiło Dżila, lecz
cieszył się, że ma dzięki temu wymówkę, by nie
paradować na najbardziej widocznym miejscu w
drużynie. Wcale nie było mu przyjemnie jechać na
czele kawalkady przez tę ponurą i niebezpieczną
krainę. Wkrótce potem ucieszył się jeszcze bardziej i
dziękował losowi — oraz siwej kobyłce. Około
południa bowiem — a był to siódmy dzień wędrówki i
przypadało święto Matki Boskiej Gromnicznej —
Gryzi-ogon wyskoczył z pochwy, a smok ze swej
jamy. Bez ostrzeżenia i bez ceremonii wystąpił do
boju. Leciał wprost na królewską drużynę, z
wielkim szumem i hukiem. Poprzednio, z dala od
własnej siedziby, okazał się niezbyt mężny, mimo że
szczycił się pochodzeniem z możnego rodu. Teraz
jednak płonął straszliwym gniewem, ponieważ
walczył niejako w progu swego domu i bronił swoich
skarbów. Jak burza wychynął znad górskiego
ramienia w poświście huraganu i lawinie czerwonych
piorunów. Spór o pierwszeństwo na dworze urwał się
jak nożem uciął. Konie spłoszone odskoczyły tak
gwałtownie, że wielu rycerzy stoczyło się z siodeł.
Kucyki z taboru umknęły błyskawicznie, a
pachołkowie z nimi razem. W tym bowiem
towarzystwie nikt nie miał wątpliwości co do praw
pierwszeństwa.
Znienacka ogarnęła drużynę chmura dymu,
zapierając dech we wszystkich piersiach, a w jej
osłonie smok runął na pierwsze szeregi królewskiego
rycerstwa. Wielu wojaków zginęło, nim zdążyli
wyjąkać formalne wyzwanie do walki, niejeden zwalił
się na ziemię rażeni z koniem i całym rynsztunkiem.
O losie pozostałych rozstrzygnęły wierzchowce, które
zawróciwszy w miejscu rzuciły się do ucieczki, nie
pytając jeźdźców, czy sobie tego życzą, czy nie.
Przeważnie zresztą życzyli sobie tego serdecznie.
Tylko siwa kobyłka stała niewzruszenie. Może
bała się połamać nogi na stromej, kamienistej ścieżce.
Może czuła się zanadto zmęczona, żeby uciekać. Była
przeświadczona, że z dwojga złego lepiej jest mieć
skrzydlatego potwora przed sobą niż za swymi
plecami i że ucieczką mogłaby się ocalić jedynie
wtedy, gdyby umiała galopować szybciej od
najściglejszego wyścigowca. Zresztą spotkała się już
raz z Chrysophylaksem i pamiętała, jak gnała go
przez pola i strumienie swojej rodzinnej okolicy,
dopóki nie padł ujarzmiony pośrodku wiejskiej
drogi. W każdym razie rozparła szeroko
wszystkie cztery nogi i zarżała głośno. Dżil zbladł — o
tyle, o ile na to pozwalała jego rumiana cera — lecz
został u boku swojej kobyłki, bo nie widział innej
rady.
Tak się więc stało, że smok, rozbiwszy cały
rycerski zastęp i wciąż prąc dalej naprzód, znalazł się
nagle oko w oko ze swoim niedawnym pogromcą
uzbrojonym w Gryzi-ogona. Wcale się tego nie
spodziewał. Skręcił w locie jak olbrzymi, niezgrabny
nietoperz i opadł tuż przy drodze na górski stok. Siwa
kobyłka ruszyła ku niemu, zapominając nawet o
kulawej nodze. Dżil, nabierając nowej otuchy, szybko
wdrapał się na siodło.
— Przepraszam — rzekł — czy przypadkiem
może mnie szukałeś?
— Doprawdy nie — odparł Chrysophylax. —
Któż by się ciebie mógł właśnie tutaj spodziewać?
Tak sobie wyfrunąłem dla rozrywki.
— A więc spotkaliśmy się tylko szczęśliwym
trafem — rzekł Dżil. — Cała przyjemność po mojej
stronie. Ja bowiem szukałem ciebie. Co więcej, mamy
z sobą, że tak powiem, na pieńku.
Smok parsknął. Dżil wyciągnął ramię, żeby
osłonić się od palącego smoczego oddechu, i w tym
samym momencie Gryzi-ogon błysnął i świsnął w
powietrzu tuż przed nosem bestii.
— Ejże! — krzyknął smok i cofnął się, a cały
ogień w nim przygasł zmrożony strachem. — Mam
nadzieję, że nie przyszedłeś tu po to, żeby mnie
uśmiercić, zacny panie — jęknął.
— Co znowu! — odparł Dżil. — Nic przecież nie
mówię o uśmiercaniu.
Siwa kobyłka kichnęła.
— Pozwól więc, że zapytam, co właściwie robisz
wśród tych wszystkich rycerzy — rzekł
Chrysophylax. — Rycerze zazwyczaj zabijają smoki,
chyba że smokom uda się przedtem zabić rycerzy.
— Co wśród nich robię? Nic. Nic a nic mnie z
nimi nie łączy — odparł Dżil. — Zresztą rycerzy już
nie ma. Polegli albo zwiali. Pomówmy lepiej o
przyrzeczeniu, które mi złożyłeś w dzień Trzech
Króli.
— A cóż o tym można powiedzieć? — spytał
smok zaniepokojony.
— Termin upłynął miesiąc temu — rzekł Dżil. —
Zalegasz z wypłatą, więc przyszedłem po nią aż tutaj.
Powinieneś mnie przeprosić za fatygę, na jaką mnie
naraziłeś.
— Przepraszam — odparł smok. — Szczerze
bym wolał, żebyś się nie fatygował i nie przychodził.
— Dawaj zaraz cały swój skarb i nie próbuj
żadnych sztuczek — rzekł Dżil — bo cię usiekę i
powieszę twoją skórę na dzwonnicy kościelnej ku
przestrodze innym smokom.
— Nie bądź dla mnie taki okrutny! — powiedział
smok.
— Umowa jest umową — odparł Dżil.
— Czy nie pozwolisz mi zatrzymać chociaż kilku
pierścieni i garstki złota? Mógłbyś mi bodaj tyle
opuścić, skoro płacę gotówką — rzekł smok.
— Ani guzika! — odparł Dżil.
Targowali się i spierali jeszcze czas pewien
niczym na jarmarku. Skończyło się wszakże tak, jak
musiało się skończyć, bo chociaż Dżilowi można by
zarzucić to i owo, trzeba przyznać, że targować się
umiał znakomicie i mało kto go przegadał przy takiej
okazji.
Smok musiał całą drogę do swojej jamy przejść
piechotą, bo Dżil nie odstępował go na krok i z bardzo
bliska groził wciąż Gryzi-ogonem. Ścieżka wijąca się
za-kosami pod górę była tak wąska, że ledwie się na
niej we dwóch mieścili. Siwa kobyłka szła tuż za
swoim panem.
Musieli tak wędrować pięć mil, i to stromo pod
górę, toteż Dżil pocił się i sapał, lecz ani na sekundę
nie spuszczał smoka z oczu. Wreszcie znaleźli się na
zachodnim stoku, u wejścia do smoczej jamy. Groza
ziała z ogromnej czarnej czeluści, którą zamykały
mosiężne wrota umocowane na dwóch wielkich
żelaznych słupach. Była to niewątpliwie za dawnych,
niepamiętnych lat dumna i niezdobyta siedziba.
Smoki bowiem nie budują same twierdz ani nie drążą
podziemnych tuneli, lecz osiedlają się w grobowcach
albo skarbcach pozostałych po władcach i
olbrzymach dawnych czasów. Brama tego
podziemnego domu była na oścież otwarta i Dżil
zatrzymał się w jej cieniu. Chrysophylax aż do tej
chwili nie miał okazji do ucieczki, lecz znalazłszy się
pod własną bramą sprężył się, żeby dać nura w głąb
jaskini. Dżil jednak uderzył go płazem miecza.
— Stój! — rzekł. — Nim wejdziesz do swego
domu, posłuchaj, co ci mam do powiedzenia. Jeżeli
nie wrócisz szybko i z przyzwoitym ładunkiem, pójdę
za tobą i na zadatek dalszych kar obetną ci
natychmiast ogon.
Kobyłka kichnęła. Nie mogła sobie wyobrazić,
żeby Dżil odważył się zapuścić samotnie w czeluście
smoczej jamy, nawet po pieniądze. Lecz
Chrysophylax gotów był w tę pogróżkę uwierzyć, bo
Gryzi-ogon świecił ogniście i zdawał się ostry jak
brzytwa. Kto wie, może tym razem smok miał rację, a
siwa kobyłka mimo całej swej mądrości myliła się, nie
rozumiejąc zmiany, która dokonała się w duszy jej
pana. Dżil liczył na swoje szczęście, a po dwóch
zwycięskich spotkaniach nabrał niemal pewności, że
żaden w świecie smok nie zdoła mu się oprzeć.
I rzeczywiście Chrysophylax wrócił po krótkiej
chwili niosąc dwadzieścia funtów — uczciwej wagi!
— złota i srebra oraz skrzynię pełną pierścieni,
naszyjników i rozmaitych klejnotów.
— Masz! — powiedział.
— Co takiego? — krzyknął Dżil. — Dwa razy
tyle jeszcze byłoby za mało. Głowę dam, że to nie jest
nawet połowa twojego majątku.
— Pewno że nie — odparł smok, stwierdzając z
przykrością, że chłop zmądrzał od poprzedniej
rozmowy we wsi. — Pewno że nie. Ale nie mogę
zabrać wszystkiego na raz. — Ani na dwa razy,
mógłbym się założyć — rzekł
Dżil. — Jazda znowu do nory, a wracaj migiem,
jeżeli nie chcesz powąchać Gryzi-ogona.
— Nie chcę! — zawołał smok, wsunął się szybko
do jamy i w mig wrócił. — Masz! — powiedział
zrzucając na ziemię olbrzymi wór złota i dwie
skrzynie diamentów.
— Pofatyguj no się jeszcze raz — rzekł Dżil. — A
nie żałuj grzbietu!
—. Jesteś okrutny — jęknął smok sunąc z
powrotem do jamy.
Wówczas jednak siwa kobyłka poczuła się
osobiście zagrożona. Kto będzie te wszystkie ciężary
dźwigał do domu? — pytała się w duchu. Spojrzała
przy tym na spiętrzone wory i skrzynie tak smutnym
okiem, że Dżil odgadł jej myśli.
— Nie martw się, staruszko — rzekł. — Gad
musi nam cały ten kram dostarczyć na miejsce.
— Litości! — jęknął smok, który dosłyszał
ostatnie zdanie wyłażąc po raz trzeci z jamy i taszcząc
jeszcze cięższy niż przedtem wór złota oraz mnóstwo
klejnotów iskrzących się jak zielone i czerwone
płomienie. — Litości! Wątpię, czy z takim ciężarem
dojdę żywy, a jeśli każesz dołożyć choć jeden jeszcze
worek, nie udźwignę, lepiej już zabij mnie od razu.
— A więc masz coś jeszcze w swoim skarbcu? —
rzekł Dżil.
— Owszem — odparł smok — tyle, żeby nadal
żyć przyzwoicie.— Tym razem wyjątkowo powiedział
niemal prawdę, a jak się później okazało, mądrze
zrobił — Zostaw mi tę resztkę! — prosił chytrze. —
Zyskasz we mnie przyjaciela na wieki. Zaniosę te
skarby do twojego szanownego domu zamiast na
królewski dwór. A co więcej, pomogę ci zatrzymać je
dla siebie.
Dżil wyciągnął lewą ręką wykałaczkę i dłubiąc w
zębie namyślał się przez chwilę w wielkim skupieniu.
Potem rzekł:
— Niech tak będzie.
Okazał chwalebną powściągliwość. Gdyby był
rycerzem, pewnie by nie ustąpił i zażądał całego
skarbu razem z ciążącą na nim klątwą. Bardzo też
prawdopodobne, że mimo strachu przed Gryzi-
ogonem, doprowadzony do ostatecznej rozpaczy smok
rzuciłby się wówczas na niego. A wtedy Dżil albo by
zginął, albo zabiłby smoka tracąc w ten sposób swój
jedyny środek transportu, i musiałby lwią część
zdobyczy zostawić w górach.
Na tym się więc skończyło. Dżil na wszelki
przypadek napchał sobie kieszenie klejnotami i dał do
dźwigania kobyłce jeden niewielki, lecz cenny
pakunek. Resztę bogactw w skrzyniach i worach
przytroczył na plecach Chrysophylaksa, który
wyglądał z tym wszystkim jak ruchomy skarbiec
królewski. Z takim obciążeniem, choćby chciał, nie
mógłby się wzbić w powietrze, zresztą przezorny Dżil
spętał mu skrzydła.
— Powróz rzeczywiście bardzo się przydał —
stwierdził, wspominając z wdzięcznością radę
proboszcza.
Ruszyli wreszcie w drogę: smok truchcikiem,
pocąc się i sapiąc, siwa kobyłka za nim, a Dżil ostatni,
z błyszczącym groźnie Gryzi-ogonem w ręku. Toteż
gad nie ośmielił się próbować żadnych sztuczek.
Pomimo obciążenia i smoka, i kobyłki, droga
powrotna trwała krócej niż pochód rycerskiego
zastępu w pierwszą stronę. Dżil bowiem pospieszał,
między innymi dlatego, że miał niewiele prowiantu w
sakwach. Poza tym nie ufał Chrysophylaksowi, który
raz już złamał najuroczystszą przysięgę; maszerując
głowił się, jak urządzić nocny popas, żeby nie narazić
się na śmierć albo na wielką stratę. Zanim jednak noc
zapadła, szczęśliwy przypadek pomógł mu rozwiązać
to trudne zadanie. Spotkał bowiem kilku pachołków z
taboru, którzy na kucykach umknęli od smoczej
napaści i teraz błąkali się po dzikiej okolicy. Na
widok smoka chcieli znów pierzchnąć w popłochu i
zdumieniu, lecz Dżil powstrzymał ich okrzykiem.
— Stójcie, chłopcy! — zawołał. — Chodźcie
tutaj. Mam dla was robotę i będę za nią płacił hojnie,
póki tych worków starczy.
Zgodzili się więc do Dżila na służbę uradowani,
że znaleźli przewodnika, i zachęceni widokami na
płacę regularniejszą niż u poprzednich pracodawców.
Dalej tedy jechali już w liczniejszej kompanii:
siedmiu ludzi, sześć kucyków, jedna kobyła i jeden
smok.
Dżil poczuł się wielkim panem i dumnie wydymał
pierś. Popasali możliwie najkrócej. Na noc Dżil
przywiązywał cztery łapy smoka do czterech palików
wbitych w ziemię i stawiał przy nim wartę, po trzech
pachołków na zmianę. Lecz siwa kobyłka i tak spała
na jedno oko, drugim pilnując, żeby wartownikom
nie zachciało się figli na własny rachunek.
Po trzech dniach wędrówki znaleźli się w
granicach własnego kraju, budząc wszędzie we
wsiach podziw i podniecenie, od wieków bowiem nie
widziano nic podobnego na całym obszarze między
dwoma morzami. W pierwszej wsi, w której
zatrzymali się na odpoczynek, ofiarowano im za
darmo jedzenie i trunki, a połowa miejscowej
młodzieży chciała przyłączyć się do orszaku. Dżil
wybrał dwunastu dzielnych zuchów. Obiecał im
dobrą płacę i kupił dla tych nowych pachołków
wierzchowce, najlepsze, jakie w okolicy mógł dostać.
Świtały mu już w głowie pewne plany.
Po całodziennym odpoczynku ruszył dalej na
czele powiększonej kompanii. Pachołkowie śpiewali
na jego cześć pieśni, proste i na poczekaniu ułożone,
lecz miłe dla uszu Dżila. Ludzie po drodze
wiwatowali, a niejeden też wybuchał śmiechem, bo
orszak wyglądał równie zabawnie, jak imponująco.
Wkrótce skręcili na południe, ponieważ Dżil
kierował pochód w stronę własnego domu, omijając z
daleka stolicę i nie wysyłając żadnych meldunków do
króla. Lecz nowina o powrocie zacnego Aegidiusa
szerzyła się jak płomień po kraju, wywołując wielki
podziw i zamęt. Właśnie bowiem listy królewskie,
ogłoszone po miastach i wsiach, wezwały lud do
przywdziania żałoby po mężnych rycerzach poległych
na wyprawie wśród gór. Gdziekolwiek zjawiał się
Dżil, lud zrzucał żałobę i przy tryumfalnym biciu w
dzwony gromadził się wzdłuż drogi wiwatując,
machając chustkami, podrzucając w górę czapki.
Smoka przy tej sposobności tak poszturchiwano, że
gorzko już żałował zawartej ugody. Ciężkie bowiem
było takie upokorzenie dla potomka starożytnego i
możnego smoczego rodu. Gdy wkraczał do Ham,
wszystkie psy biegły za nim szczekając wściekle. Z
wyjątkiem Garma. On bowiem nie miał oczu, uszu
ani nosa dla nikogo prócz swego pana. Oszalał wręcz
ze szczęścia i ustawicznie z nadmiaru radości fikał
koziołki.
Rodzinna wieś powitała Dżila oczywiście
wspaniale.
Najbardziej jednak ucieszyło go, że młynarz
stracił wreszcie ochotę do kpin, a kowal po prostu
zbaraniał.
— Nie skończy się na tym, nie! Zapamiętajcie
moje słowa — powiedział, lecz nic bardziej ponurego
nie mógł wymyślić i zwiesił markotnie głowę. Dżil z
sześciu pachołkami i sześciu młodymi zuchami, ze
smokiem i całym bagażem wszedł na pagórek i
przystanął tu na chwilę w milczeniu. Do domu
zaprosił ze sobą tylko proboszcza.
Wkrótce nowina dotarła do stolicy i jej
mieszkańcy, zapominając o dworskiej żałobie, a
nawet o własnych sprawach, wylegli tłumnie na ulice.
Powstał zgiełk i ruch.
Król tymczasem w swoim pałacu gryzł paznokcie
i szarpał brodę. Zmartwiony i gniewny, a w dodatku
strapiony kłopotami pieniężnymi, wpadł w tak zły
humor, że nikt nie śmiał się do niego odezwać. W
końcu jednak zgiełk uliczny doszedł do jego uszu, a
nie brzmiał wcale jak płacz i narzekanie.
— Co to za hałasy? — spytał król. — Każcie
ludziom wracać do domów i opłakiwać klęskę jakoś
przyzwoiciej. Wrzeszczą jak gęsi na jarmarku.
— Smok wrócił, najjaśniejszy panie —
odpowiedzieli dworzanie.
— Co takiego? — krzyknął król. — Zwołajcie
rycerstwo czy przynajmniej niedobitków.
— Nie trzeba, najjaśniejszy panie — odparli. —
Smok pozwala się prowadzić Aegidiusowi jak
baranek. Tak ludzie mówią. Co prawda nowina
dopiero co dotarła do miasta i wiadomości są
sprzeczne.
— Wielkie nieba! — rzekł król nagle
rozchmurzony. — A myśmy na pojutrze zamówili
uroczyste egzekwie za duszę tego człowieka! Prędko
odwołajcie nabożeństwo. Czy Aegidius wiezie z sobą
skarby?
— Wieści głoszą, że całe góry złota, najjaśniejszy
panie.
— Kiedyż przybędą? — spytał żywo król. —
Zacny chłop z tego Aegidiusa. Przyjmę go
natychmiast, jak tylko zjawi się w stolicy.
Dworzanie zawahali się nieco, zanim
odpowiedzieli. W końcu któryś zdobył się na odwagę i
rzekł:
— Daruj, najjaśniejszy panie, lecz słyszeliśmy,
Aegidius skręcił z gościńca do własnego domu.
Niewątpliwie pospieszy na dwór przy pierwszej
sposobności i w odpowiednim stroju.
— Niewątpliwie — powiedział król. — Do licha
ze strojami. Nie powinien był wstępować do domu
przed złożeniem nam sprawozdania z wyprawy.
Jesteśmy z niego bardzo niezadowoleni.
Pierwsza sposobność nadarzyła się i minęła,
podobnie jak wiele następnych. Dżil od tygodnia już z
górą bawił w domu, a dwór w dalszym ciągu nie
otrzymał od niego ani słowa.
Dziesiątego dnia król wybuchnął strasznym
gniewem.
— Sprowadzić mi go tutaj! — rozkazał. Posłano
gońca. śeby dostać się do Ham, nawet najkrótszą
drogą, jeździec potrzebował całego dnia.
— Nie chce przyjechać, najjaśniejszy panie —
oznajmił w dwa dni później drżący wysłannik.
— Do stu piorunów! — krzyknął król. —
Powiedz mu, że ma się stawić przed naszym obliczem
w najbliższy wtorek, a jeżeli nie posłucha, to do
śmierci nie wyjrzy z więzienia.
— Wybacz, najjaśniejszy panie, lecz Aegidius
znów odpowiedział, że nie przyjedzie — oznajmił
bardzo przerażony wysłannik, gdy powrócił we
wtorek sam.
— Do stu piorunów! — krzyknął król. —
Sprowadzić go do więzienia zamiast na dwór. Posłać
natychmiast kilku ludzi i niech przywloką gbura
zakutego w kajdany! — ryknął do dworzan.
— Ilu ludzi posłać? — wyjąkał któryś niepewnie.
— Bo on przecież ma smoka... i Gryzi-ogona... i...
— I miotłę, i fujarkę, i dudy! — krzyknął król.
Kazał zaraz siodłać białego konia, wezwał rycerzy, a
raczej niedobitków, oraz kompanię zbrojnych
żołnierzy, poczym ruszył, płonąc srogim gniewem.
Mieszkańcy stolicy wybiegłszy ze swych domów
patrzyli na ten odjazd zdumieni.
Dżil tymczasem był już nie tylko
bohaterem, ale również ulubieńcem całego ludu.
Kiedy orszak królewski mijał miasta lub wsie, ludzie
nie wiwatowali na cześć rycerzy i wojska, chociaż
przed królem jeszcze zdejmowali czapki. W miarę jak
król zbliżał się do Ham, witano go coraz mniej
serdecznie. W niektórych osiedlach mieszkańcy
zamykali się w domach i nikt nawet nosa nie pokazał
na drodze.
Wówczas płomienny gniew króla przeobraził się
w zimną zawziętość. Z posępną twarzą stanął
wreszcie władca nad rzeką, za którą leżała wioska
Ham i stał dom Aegidiusa. Król postanowił puścić z
dymem zagrodę krnąbrnego chłopa. Lecz na moście
czekał Dżil na swojej siwej kobyłce, z Gryzi-ogonem
w ręku. Poza nim nie było widać żywej duszy, tylko
Garm wyciągnął się u nóg swego pana na ziemi.
— Dzień dobry, najjaśniejszy panie — odezwał
się Dżil, nie czekając na królewskie powitanie i z jak
najweselszą miną.
Król zimno zmierzył go wzrokiem.
— Nie umiesz zachować się, jak przystało w
naszej obecności — rzekł — mimo to powinieneś był
stawić., się, skoro cię wzywaliśmy.
— Wcale mi to do głowy nie przyszło, słowo daję,
najjaśniejszy panie — odparł Dżil. — Mam pełne ręce
roboty w tym swoim gospodarstwie, a już i tak dużo
czasu straciłem na twoje, królu, posyłki.
— Do stu piorunów! — krzyknął król, znowu
wpadając w płomienny gniew. — Niech cię diabli
wezmą razem z twoją bezczelnością. Skoro tak, nie
spodziewaj się od nas żadnej nagrody. Będziesz miał
szczęście, jeśli cię szubienica ominie. Bo wiedz, że
każemy cię powiesić, jeżeli natychmiast nie
przeprosisz nas i nie oddasz naszego miecza.
— Ejże! — odparł Dżil. — Co do nagrody, to ją
sobie sam już wziąłem. Co w garści, to moje, jak tu u
nas mówią. A co do miecza, to Gryzi-ogonowi lepiej u
mnie niż na królewskim dworze. Ale dlaczego
zabrałeś z sobą, najjaśniejszy panie, tylu rycerzy i
wojsko? — spytał. — Jeżeli wybrałeś się do mnie w
odwiedziny, wolałbym cię gościć w mniejszej
kompanii. A jeżeli chciałbyś mnie porwać siłą,
będziesz musiał przyprowadzić większą armię.
Królowi aż dech zaparło ze złości, a rycerze
poczerwienieli i zadarli nosy. Lecz kilku żołnierzy
uśmiechnęło się za plecami króla.
— Oddaj mi miecz! — krzyknął monarcha
odzyskująć głos, lecz zapominając o liczbie mnogiej
należnej majestatowi.
— Oddaj koronę! — odparł Dżil. Tak zuchwałe
słowa nie padły jeszcze z niczyich ust od zarania
Średniego Królestwa.
— Do stu piorunów! Bierzcie go! Wiążcie! —
krzyknął król, w zrozumiałym gniewie tracąc do
reszty panowanie nad sobą. — Na co czekacie? Brać
go do niewoli albo utłuc na miejscu!
śołnierze zrobili krok naprzód.
— Ratuj, ratuj, ratuj! — krzyknął Garm.
I w tym momencie spod mostu wychynął smok.
Leżał ukryty, zanurzony w głębinie pod drugim
brzegiem j rzeki. Buchała z niego para, bo opił się
wody. Natychmiast też otoczył go kłąb gęstej mgły, z
której świeciły tylko czerwone ślepia.
— Precz stąd, głupcy! — ryknął. — Bo was na
sztuki rozedrę. Dość już rycerzy padło trupem na
górskiej przełęczy, jeszcze chwila, a reszta
rycerstwa zginie, w tej rzece, z nią zaś razem
królewskie konie i królewskie wojsko.
Skoczył i jeden pazur wbił w skórę białego
królewskiego wierzchowca. Rumak wspiął się,
zawrócił i pomknął jak sto piorunów, które król
tak pochopnie przyzywał. Inne konie poszły
natychmiast za jego przykładem: wiele spośród nich
zawarło przedtem w górach znajomość z
Chrysophylaksem i nie zachowało o nim wcale miłego
wspomnienia. śołnierze rozbiegli się we wszystkie
strony, byle dalej od Ham.
Biały rumak był tylko lekko draśnięty i jeździec
nie pozwolił mu uciec daleko. Król po krótkiej
chwili zmusił go do powrotu. Nad swoim
wierzchowcem bądź co bądź jeszcze panował; nikt też
nie śmiałby o królu powiedzieć, że uląkł się
jakiegokolwiek człowieka lub smoka pod słońcem.
Gdy stanął znów nad rzeką, mgła już się rozwiała, ale
zwiali również rycerze i wojsko. Inna też była teraz
rozmowa: król sam jeden stał przed tęgim chłopem,
który miał u boku Gryzi-ogona i smoka.
Nie zdały się jednak na nic rokowania. Dżil był
uparty. Ani ustąpić, ani bić się nie chciał, chociaż go
Augustus Bonifacius uroczyście wyzwał na
pojedynek.
— Nie, najjaśniejszy panie — odparł ze
śmiechem. — Wracaj do domu i ochłoń trochę. Nie
chciałbym ci krzywdy zrobić, ale życzliwie radzę,
zabieraj się stąd co prędzej, bo za smoka nie mogę
odpowiadać. Do widzenia!
Tak skończyła się Bitwa na Moście w Ham. Król
nie dostał grosza z całego smoczego skarbu i nie
słyszał ani słówka skruchy z ust Dżila, który był teraz
bardzo już dobrego o sobie mniemania. Co więcej, od
tego dnia skończyła się władza Średniego Królestwa
nad tą okolicą. Ludzie w promieniu dziesięciu mil
wokół Ham uważali Dżila za swojego władcę. Król
mimo wszystkich swoich wspaniałych tytułów nie
mógł znaleźć człowieka, który zgodziłby się stanąć do
walki z buntownikiem Aegidiusem. Aegidius bowiem
stał się ulubieńcem ludu i bohaterem legendy. Nie
udało się też w żaden sposób zagłuszyć pieśni
sławiących jego czyny. Najbardziej rozpowszechnił
się poemat w stu heroikomicznych zwrotkach
opiewający spotkanie na moście.
Chrysophylax długo pozostał w Ham i bardzo
był dla Dżila pożyteczny. Człowiek bowiem,
który posiada oswojonego smoka, cieszy się z
natury rzeczy powszechnym szacunkiem. Za
pozwoleniem proboszcza gad mieszkał w spichrzu,
gdzie przedtem składano datki z dziesięciny.
Pilnowało jeńca dwunastu zuchów. Dało to początek
pierwszemu tytułowi, jakim obdarzono Dżila:
“Dominus de Domito Serpente", co znaczy “Pan
oswojonego smoka", a po angielsku brzmi: “Lord of
the Tame Worm"; dla krótkości mówiono
zazwyczaj po prostu: “Lord of Tame". Pod tym
mianem Dżil zyskał szeroką sławę, lecz nadal płacił
królowi symboliczną daninę: sześć wolich ogonów i
miarkę piwa. Dostarczał te dary na dwór w dzień
świętego Mateusza jako w rocznicę spotkania na
moście. Po pewnym czasie otrzymał tytuł earla i tak
przytył, że coraz trudniej było na nim pas dopiąć.
W parę lat później został księciem, a jako książę
Julius Aegidius nie płacił już królowi daniny.
Rozporządzając bajecznym majątkiem, zbudował
sobie wspaniały dwór i zgromadził potężne wojsko.
Jego żołnierze byli dzielni i weseli, uzbrojeni w
najlepszy oręż, jaki podówczas można było kupić za
drogie pieniądze Każdy z dwunastu zuchów
awansował na kapitana. Garm nosił złotą obrożę i
miał prawo włóczyć się do woli po całej okolicy,
dumny i szczęśliwy, dość jednak nieznośny dla swoich
współbraci, ponieważ od wszystkich psów żądał dla
siebie czci należnej jego groźnemu wspaniałemu
panu. Siwa kobyłka spędziła resztę życia spokoju i
nigdy nie zdradziła, co myśli o tej całej historii.
W końcu Dżil został królem, królem Małego
Królestwa. Ukoronowano go w Ham i przybrał imię
Aegidius Oraconarius. Pospolicie jednak mówiono o
nim Dżil Worming, czyli tępiciel smoków. Na nowym
dworze panował bowiem język ludowy; nigdy też Dżil
nie wygłaszał przemówień w uczonej łacinie. śona
jego w roli królowej wyglądała nader okazale i
godnie, przestrzegała surowo porządku i oszczędności
w gospodarstwie. Nikt nie przechytrzył królowej
Agaty ani jej nie śmiał lekceważyć, bo też ważyła
sporo.
Tak płynęły lata, aż Dżil postarzał się, siwa
broda sięgała mu po kolana i pełen był majestatu
pośród dostojnego dworu, którego członków często i
hojnie nagradzał za prawdziwe zasługi. Stworzył
zupełnie nowy zakon rycerski: Strażników Gada.
Zakon miał na sztandarze wyhaftowanego smoka, a
najwyższe godności piastowało w tym gronie
dwunastu zuchów.
Trzeba przyznać, że Dżil zawdzięczał swoje
wywyższenie w znacznej mierze szczęściu, lecz dał
dowody mądrości umiejąc szczęście dobrze
wykorzystać. Zarówno szczęście, jak rozum
zachował do końca swoich dni, na czym bardzo
dobrze wyszli wszyscy jego przyjaciele i sąsiedzi.
Proboszcza wynagrodził szczodrze, nawet kowalowi i
młynarzowi oberwało się coś niecoś. Stać było Dżila
na wspaniałomyślność. Jednakże gdy wstąpił na tron,
wydał nowe prawo zakazujące ponurych
przepowiedni, a młyny przejął pod wyłączny
królewski zarząd. Kowal porzucając dawny zawód
założył przedsiębiorstwo pogrzebowe, lecz młynarz
znalazł się pośród najbardziej uniżonych sług
korony. Proboszcz został biskupem i za stolicę swojej
diecezji obrał wieś Ham, rozbudowując odpowiednio
tutejszy kościół.
Kto po dziś dzień mieszka na obszarze Małego
Królestwa, znajdzie w tej historii wyjaśnienie
zachowanych do naszych czasów nazw niektórych
miast i wsi. Biegli bowiem w tej dziedzinie uczeni
powiadają, że Harm stolicę Małego Królestwa,
zaczęto z czasem nazywać Tame, na skutek
zrozumiałego pomieszania tytułów: Lord of Ham i
Lord of Tame. Nazwa ta dotrwała do naszej epoki,
choć piszemy ją Thame; wstawienie “h" jest
kaprysem niczym nie usprawiedliwionym. Ród
Draconariusow zbudował sobie ku pamięci smoka
wspaniały dwór o cztery mile na północ od Tame, w
miejscu, gdzie Dżil po raz pierwszy spotkał
Chrysophylaksa. Dwór ten zasłynął w całym
królestwie jako Aula Draconaria, czyli w języku
ludowym Worminghall, od przezwiska i godności
króla.
Krajobraz zmienił się od tamtych czasów, wiele
królestw upadło, wiele innych powstało. Lasy
wycięto, rzeki skręciły w inne łożyska, a górom,
chociaż przetrwały, wiatry i deszcze starły
wierzchołki. Tylko nazwa została. Co prawda ludzie
wymawiają ją teraz: Wunnle — tak przynajmniej
słyszałem — bo wsie utraciły dawną dumę. Lecz za
czasów, o których mówi nasze opowiadanie,
miejscowość ta nazywała się Worminghall i była
królewską siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał
nad koronami drzew. śycie tam płynęło pomyślnie i
wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.
POSŁOWIE
Chrysophylax często upominał się o wolność.
Okazało się, że jego wyżywienie coraz drożej
kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak
drzewa, rosną przez całe życie. Toteż po kilku latach,
gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim
tronie, pozwolono biednemu gadowi wrócić do domu.
Rozstali się z Dżilem wśród wzajemnych zapewnień
szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji. W
głębi swego przewrotnego serca smok żywił dla Dżila
uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki są w ogóle do
przyjaźni zdolne. Bądź co bądź istniał Gryzi-ogon.
Dżil, gdyby chciał, mógł Chrysophylaksa zabić albo
pozbawić resztek skarbu. A tymczasem w
podziemiach smoczej jamy przechował się spory
majątek — czego się Dżil trafnie od początku
domyślał.
Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim
lotem, bo skrzydła, przez wiele lat nie używane,
straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło. Po
przybyciu w rodzinne strony musiał Chrysophylax
najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się
zająć jego jamę korzystając z nieobecności
prawowitego właściciela. Zgiełk walki słychać było
podobno w całej Venedotii. W końcu, pożarłszy z
wielkim apetytem zwyciężonego przeciwnika,
Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych
upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął długim,
pokrzepiającym snem. Kiedy się wreszcie zbudził,
ruszył zaraz na poszukiwanie największego i
najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno temu
w pewną letnią noc zapoczątkował całą
awanturą, i Chrysophylax powiedział mu parę słów
prawdy, co nieboraka omal dosłownie nie
zmiażdżyło.
— A więc to był garłacz! — rzekł drapiąc się w
głowę. — A ja myślałem, że mnie giez ukłuł.
Finis
czyli w pospolitym języku:
KONIEC
KOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGO
Kiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi
obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko dla
tych, którzy mają długie nogi — była wieś, nie bardzo
duża, lecz nazywana Podlesie Większe, ponieważ w
odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew
Podlesie Mniejsze. Wieś była w swoim czasie zamożna
i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i
sporo średnich, jak wszędzie.
Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła
bowiem w całej okolicy z biegłych w zawodzie
rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni.
Miała ogromną Kuchnię, należącą do rady
gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się
ogólnym poważaniem. Kuchnia oraz dom
Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej,
największego i najpiękniejszego budynku we wsi.
Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego dębu
i utrzymywano starannie, chociaż już go nie
malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w
świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne
bankiety i rodzinne uroczystości. Kuchmistrz miał
pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał
przyrządzać odpowiednie dania. Uczty wyprawiano
często i w różnych porach roku, a za “odpowie-dnie"
uważano dania liczne, obfite i tłuste.
Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże
wszyscy na pewien festyn, jedyny w ciągu zimy,
trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie
słońca ostatniego dnia zabawą zwaną “Biesiadą
grzecznych dzieci". Zapraszano na nią tylko
nielicznych gości. Niewątpliwie pomijano niektórych
godnych tego za-szczytu, a znowu innych, wcale na to
nie zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to
już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy bardzo
się starają robić wszystko jak najlepiej. Tak czy
inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie rozstrzygała
głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka
odbywała się raz na dwadzieścia cztery lata i
zapraszano tylko dwudziestu czterech gości. Okazja
ta wymagała od Kuchmistrza specjalnego wysiłku i
musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać
na deser Wielki Tort. Od tego, czy tort udał się
bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława
Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich nie pełnił
swoich funkcji tak długo, by mieć sposobność
popisania się tym arcydziełem więcej niż raz w życiu.
Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz
zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się
jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że
potrzebuje urlopu i wyruszył w drogę nie wiadomo
dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo
zmieniony. Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni
się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i mało
mówił. Teraz poweselał często żartował lub
rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał
wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie
należało do obowiązków Kuchmistrza Ku wielkiemu
zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z sobą
terminatora.
Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia. To
było zgodne ze zwyczajami. Każdy Kuchmistrz we
właściwym czasie wybierał sobie terminatora i
uczył go wszystkiego, co sam umiał. W miarę jak im
obu przy-bywało lat, uczeń przejmował coraz
bardziej odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz
odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł go
zastąpić i odziedziczyć jego godność. Ale ten
Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś
na naukę. “Nic pilnego" — mawiał. Albo: “Oczy
mam otwarte, rozglądam się, jak znajdę kogoś
odpowiedniego, to go wezmę do terminu". Teraz
niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego
spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze. Chłopiec był
zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego
miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a
głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się
niedorzecznie młody, nie dorosły jeszcze do takiej
pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat.
Jednakże wybór terminatora należał do
Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w
jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i kwaterował
w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do wieku,
gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania.
Ludzie przywykli do jego obecności, a kilku
rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło.
Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu: Alf —
inni nazywali go po prostu Terminatorem.
W trzy lata później Kuchmistrz zgotował
gromadzie wioskowej nową niespodziankę. Pewnego
wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę,
złożył porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku
białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy
kij i mały worek. Pożegnał się z Terminatorem, lecz
nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.
— Do widzenia, Alfie — powiedział. —
Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej,
a wiem, że potrafisz doskonale. Mam nadzieję, że
wszystko pójdzie gładko. Jeśli się kiedyś spotkamy,
opowiesz mi, co się tu działo po moim odejściu.
Zawiadom ludzi, że wybrałem się znów na urlop, ale
tym razem nie zamierzam wrócić.
Wielkie powstało we wsi poruszenie, gdy
Terminator ogłosił tę nowinę ludziom, którzy zebrali
się w Kuchni.
— Kto słyszał tak postępować! — wykrzykiwali.
— Ani nas nie uprzedził, ani się nie pożegnał! Co
teraz zrobimy? Nie zostawił następcy...
Wśród tych narzekań nikomu do głowy nie
przyszło, żeby Terminatora awansować na
Kuchmistrza. Chłopak wprawdzie wyrósł, ale wciąż
wyglądał bardzo młodo, a zresztą praktykował
zaledwie od trzech lat.
W końcu z braku lepszego kandydata
mianowano Kuchmistrzem pewnego człowieka ze wsi,
który umiał jako tako gotować, przynajmniej
skromne dania. Za młodu nieraz pomagał w Wielkiej
Kuchni, gdy był tam nawał roboty, lecz Mistrz go nie
lubił i nie chciał przyjąć do terminu. Był to solidny
mężczyzna, miał żonę i dzieci i dbał o pieniądze.
— Ten przynajmniej nie opuści nas bez
uprzedzenia — mówiono — a skromna kuchnia bądź
co bądź lepsza niż żadna. Do uroczystości Wielkiego
Tortu mamy jeszcze siedem lat, przez ten czas
Kuchmistrz nabierze wprawy i chyba sobie poradzi.
Kołek — bo tak się ten człowiek nazywał —
bardzo był rad z takiego obrotu sprawy. Od dawna
marzył o godności Kuchmistrza i nie wątpił, że
sprosta swoim nowym obowiązkom. Nieraz przedtem,
gdy się znalazł sam w Kuchni, przymierzał wysoką
białą czapkę i przeglądając się w polerowanej patelni
mruczał do siebie:
— Moje uszanowanie, Mistrzu! Do twarzy ci w
tej czapce, a pasuje, jakby ją specjalnie na twoją
miarę zrobiono! Mam nadzieję, że powiedzie ci się
świetnie.
Wszystko rzeczywiście szło niezgorzej, bo Kołek
na początku bardzo się starał i miał terminatora do
po-mocy: podpatrując go ukradkiem wiele się od
chłopca nauczył, chociaż nigdy by się do tego nie
przyznał. Czas płynął, zbliżała się data Festynu
Dwudziestu Czterech i Kuchmistrz musiał pomyśleć o
swoim Wielkim Torcie. W skrytości serca niepokoił
się, bo wprawdzie po siedmiu latach praktyki umiał
już nieźle piec ciasto i ciastka na mniej ważne okazje,
wiedział jednak, że Wielki Tort to zupełnie inna
sprawa: wszyscy z ciekawością tego dzieła oczekują i
będą je surowo oceniali. Trzeba było zadowolić nie
tylko dzieci, bo wedle zwyczaju, dorośli, którzy
pomagali w przygotowaniach do uroczystości,
dostawali drugi tort, mniejszy, ale zrobiony z tych
samych składników i w ten sam sposób. Liczono przy
tym, że Kuchmistrz nie po-wtórzy dzieła żadnego ze
swoich poprzedników, lecz wymyśli coś zupełnie
nowego i niespodziewanego.
Kołek uważał, że Wielki Tort przede wszystkim
powinien być bardzo słodki i bogaty; postanowił też,
że cały będzie oblany lukrem (co Terminator" umiał
robić nadzwyczaj zręcznie). “W ten sposób będzie
wyglądał ładnie i czarodziejsko" — myślał. Nie znał
zbyt dobrze gustu dzieci, ale wiedział, że lubią
słodycze i czarodziejskie bajki. Sam od dawna wyrósł
z upodobania do baśni, przepadał jednak w dalszym
ciągu za słodyczami.
— Tort ma wyglądać jak zaczarowany... —
powie-dział. — To mi nasuwa pewną myśl...
Przyszło mu do głowy, żeby na szczycie pośrodku
tortu ustawić laleczkę w białej sukni, dać jej do ręki
miniaturową różdżkę zakończoną szychową gwiazdką
i otoczyć stopy napisem z różowego lukru: “Królowa
wróżek".
Przygotowując ingrediencje do swego arcydzieła
stwierdził, że ma bardzo mętne wyobrażenie o tym, co
powinno się dodawać do tortu. Zaczął więc szperać w
starych księgach z przepisami kulinarnymi, które
zostawili dawni kuchmistrze; z trudem zdołał
odcyfrować ich pismo, a recepty oszołomiły go,
wymieniano w nich bowiem różne rzeczy, o których
nigdy w życiu nie słyszał, inne zaś, o których nie
pamiętał i których nie mógł naprędce zdobyć.
Zdecydował się użyć paru przypraw korzennych,
o których księgi wspominały. Skrobiąc się w głowę
pomyślał o starej czarnej szkatułce z mnóstwem
przegródek: poprzedni Kuchmistrz w niej
przechowywał przyprawy i różne ozdoby
przeznaczone do szczególnie wykwintnych ciast.
Kołek, odkąd objął swój urząd, nigdy do tej
szkatułki nie zaglądał, lecz teraz po dość długim
poszukiwaniu odnalazł ją na najwyższej półce w
spiżarni. Zdjął ją z półki, zdmuchnął kurz z wieczka i
otworzył; niestety były tam tylko resztki przypraw
korzennych, w dodatku zeschnięte i spleśniałe. W
jednej wszakże przegródce, w samym kąciku, leżała
maleńka gwiazdka, nie większa niż
sześciopensowa moneta, prawdopodobnie ze
srebra, lecz sczerniała ze starości.
— A to zabawne! — rzekł podnosząc gwiazdkę
ku światłu.
— Nie! — rozległ się za jego plecami głos tak
nieoczekiwany, że Kołek aż się wzdrygnął.
Terminator nigdy jeszcze nie przemówił do Mistrza
takim tonem; co prawda w ogóle rzadko się do niego
odzywał, chyba tylko wtedy, gdy go zwierzchnik o coś
pytał. Słusznie, bo tak przystało chłopcu, który
wprawdzie był zręczny w zdobieniu ciast lukrem, lecz
w innych sprawach powinien — zdaniem Kołka —
milczeć i uczyć się od Mistrza.
— Co masz na myśli, młody człowieku? — spytał
Kuchmistrz, mocno niezadowolony. — Nie zabawna?
Wiec jaka?
— Czarodziejska — odparł Terminator. —
Pochodzi z Krainy Czarów. Kuchmistrz wybuchnął
śmiechem.
— Niech i tak będzie — powiedział. — Na jedno
wychodzi, możesz ją nazywać, jak ci się podoba.
Kiedyś dorośniesz i zmądrzejesz. Na razie zabierz się
do drylowania rodzynków. Jeśli zauważysz w nich coś
czarodziejskiego, nie omieszkaj mnie zawiadomić.
— Co zamierzacie zrobić z tą gwiazdką,
Mistrzu? — spytał Terminator.
— Wsadzę ją oczywiście do tortu — rzekł
Kuchmistrz. — Nada się w sam raz, tym bardziej
jeżeli jest zaczarowana — dodał z drwiącym
uśmiechem. — Bywałeś pewnie, i to jeszcze niedawno,
na dziecięcych zabawach i pamiętasz, ile jest uciechy,
kiedy malcy znajdują ukryte w cieście rozmaite
cacka, drobne pieniążki i tym podobne skarby. W
naszej wsi często się to robi dla zabawienia
dzieciaków.
— Ale to nie jest zwykłe cacko, Mistrzu, to
czarodziejska gwiazda — odparł Terminator.
— Już mi to mówiłeś — warknął Kuchmistrz. —
Powiem o tym dzieciom, będą się śmiały.
— Sądzę, że nie wyda im się to wcale śmieszne —
rzekł Terminator. — Ale owszem, to dobry pomysł,
nie mam nic przeciw temu.
— Nie masz nic przeciw temu? Zapominasz, do
kogo mówisz, chłystku! — oburzył się Kołek.
Wielki tort został we właściwym czasie
przygotowany, upieczony i polukrowany, a prawie
wszystko rękami Terminatora.
— Skoro tak lubisz czary, pozwolę ci zrobić
figurkę Królowej Wróżek — powiedział do niego
Kołek.
— Dobrze, Mistrzu — odparł Alf. — Wyręczę
was, skoro macie za dużo roboty. Ale to wasz pomysł,
nie mój.
Podczas festynu tort królował pośrodku
długiego stołu, otoczony wieńcem z dwudziestu
czterech czerwonych świec. Na jego wierzchu
wznosiła się niewielka biała góra, a na zboczach góry
rosły miniaturowe drzewka błyszczące jakby od
szronu, na szczycie zaś stała maleńka figurka z jedną
nóżką wzniesiona niby tańcząca Królewna Śnieżka; w
ręku trzymała maleńką różdżkę z lukru roziskrzoną
w blasku.
Dzieci otwierały szeroko oczy z podziwu, a
kilkoro z nich zaczęło klaskać wołając: “Jaka śliczna
czarodziejska góra!" Kuchmistrz bardzo się z tego
cieszył, lecz Terminator zdawał się niezadowolony.
Obaj byli obecni w sali, bo Kuchmistrz miał w
odpowiednim momencie pokroić tort, a Terminator
trzymał wyostrzony] nóż, żeby go podać w ostatniej
chwili swemu zwierzchnikowi.
Wreszcie Kuchmistrz wziął nóż i podszedł do
stołu.;
— Muszę wam powiedzieć, kochane dzieci —
przemówił — że pod tą prześliczną górą lukru jest
tort zrobiony z mnóstwa pysznych rzeczy do jedzenia,
ale zmieszałem z nimi także mnóstwo ładnych
drobiazgów, świecidełek, pieniążków i innych cacek.
Podobno znalezienie czegoś takiego w porcji tortu
przynosi szczęście. W torcie są dwadzieścia cztery
cacka, powinno więc przypaść po jednym każdemu z
was, jeśli Królowa Wróżek okaże się sprawiedliwa.
Niestety nie zawsze tak się dzieje, bo wróżki są
kapryśne i lubią płatać różne figle. Zapytajcie pana
Terminatora, on je zna! Terminator odwrócił głowę
od Kuchmistrza i obserwował wyraz dziecinnych
twarzyczek.
— Aj, byłbym zapomniał! — podjął znów
Kuchmistrz. — Dziś w torcie jest dwadzieścia pięć
niespodzianek, bo włożyłem także do ciasta małą
srebrną gwiazdkę, bardzo niezwykłą, zaczarowaną,
jak twierdzi pan Termirator. Uważajcie, dzieci, żeby
ktoś na niej nie złamał przedniego zęba, bo wtedy
nawet zaczarowana gwiazda nie pomoże i ząb nie
odrośnie. Mimo to jestem pewny, że przyniesie
szczęście temu, kto ją znajdzie.
Tort wszystkim smakował, nikt nie mógł mu
zarzucić nic poza tym, że nie był ani trochę większy
niż trzeba. Każdy dostał spory kawałek, lecz nic nie
zostało na dokładki. Porcje szybko znikały, i co
chwila ktoś znajdował na swoim talerzyku jakiś
drobiazg lub pieniążek. Niektórym dzieciom trafiło
się tylko jedno cacko, niektórym — dwa, a jeszcze
innym nic, bo ze szczęściem zawsze tak bywa,
niezależnie od tego, czy przy jego rozdziale asystuje
figurka z różdżką, czy nie. Wreszcie zjedzono cały
tort, lecz nikt nie znalazł za-czarowanej gwiazdki.
— Nie do wiary! — dziwił się Kołek —
Widocznie wbrew pozorom nie była ze srebra i
stopniała. A może pan Terminator miał rację
twierdząc, że jest zaczarowana. Zniknęła, wróciła do
Krainy Czarów. Nieładnie z jej strony, bardzo
nieładnie. — Zerknął z głupawym uśmiechem na
Terminatora, który odpowiedział bez uśmiechu
poważnym spojrzeniem.
Srebrna gwiazdka była naprawdę zaczarowana,
Terminator nie mógł się mylić w takich sprawach.
Pewien mały chłopiec uczestniczący w uczcie połknął
ją nic nie zauważywszy, chociaż nie przegapił
tkwiącej w jego porcji tortu małej srebrnej monety i
oddał sąsiadce, dziewczynce imieniem Nell, która
ogromnie się martwiła, że w jej kawałku tortu nie
było żadnej niespodzianki. Chłopiec czasem zadawał
sobie pytanie, gdzie się podziała gwiazdka; nie
wiedział, że ją nosi w sobie, ukrytą w takim miejscu,
że jej wcale nie czuł; wszystko to stało się zgodnie z
pewnym planem. Gwiazdka miała czekać w ukryciu
aż do wyznaczonego dnia.
Festyn odbył się w połowie zimy, teraz zaś nad-
szedł czerwiec, noce były krótkie i prawie białe.
Chłopiec wstał przed świtem, nie chciało mu się spać:
były to jego dziesiąte urodziny. Wyjrzał przez okno.
Świat zdawał się cichy, jakby na coś ważnego
wyczekiwał. Lekki, rześki i pachnący wietrzyk
poruszał gałęziami przebudzonych drzew. Potem
brzask rozjaśnił niebo, a chłopiec usłyszał, jak gdzieś
bardzo daleko ptaki zaczęły swoją poranną pieśń,
która przybliżała się, wzbierała, aż w końcu
przeleciała nad nim wypełniając całą okolicę i
odpłynęła niby fala muzyki na za-chód, kiedy słońce
wstało nad krawędzią świata.
— To mi przypomina Krainę Czarów —
powiedział głośno — ale tam ludzie też śpiewają. — I
zaczął śpiewać głosem wysokim i czystym dziwne
słowa, które jak gdyby nagle odnalazł w pamięci, a
wówczas gwiazda wypadła mu z ust, lecz chwycił ją
na otwartą dłoń. Srebro, teraz już czyste, lśniło w
słońcu, ale gwiazdka drżała i nawet uniosła się trochę
w powietrze jakby chciała odfrunąć. Chłopiec
odruchowo przycisnął dłoń do głowy i gwiazdka
przylgnęła pośrodku czoła. Nosił ją odtąd na czole
przez wiele lat.
Nie była dla uważnych oczu niewidzialna, lecz
mało kto spośród mieszkańców wsi ją dostrzegał.
Stała się częścią twarzy chłopca i zazwyczaj wcale nie
świeciła. Trochę jej blasku udzieliło się jego oczom, a
trochę głosowi, który zresztą od dnia, gdy połknął
Gwiazdę, nabierał coraz ładniejszego brzmienia i
piękniał z każdym rokiem. Ludzie słuchali go z
przyjemnością, na-wet gdy po prostu mówił komuś
“dzień dobry".
Nie tylko w rodzinnej wsi, lecz we wszystkich
sąsiednich i w całej okolicy znano go jako dobrego
rzemieślnika. Był kowalem, tak samo jak jego ojciec,
lecz prześcignął go w zawodowych umiejętnościach.
Dopóki żył ojciec, nazywano syna Kowalczykiem, a
potem po prostu Kowalem. Wtedy już tak się w
swoim fachu wydoskonalił, że lepszego kowala próżno
by szukać od Wschodniego Skraja aż po Zachodni
Las. Wyrabiał w swojej kuźni rozmaite przedmioty z
żelaza. Oczywiście najwięcej zwykłych, użytecznych
rzeczy potrzebnych w codziennym życiu: narzędzia
rolnicze, stolarskie i kuchenne, rondle i patelnie,
sztaby, rygle i zawiasy, uchwyty do gorących
garnków i wilki do kominka, podkowy i tym
podobne. Wszystkie te przedmioty były mocne i
trwałe, a w dodatku kształtne, na swój sposób ładne,
wygodne w użyciu i miłe dla oka.
Ale w wolnych chwilach robił dla przyjemności
przedmioty innego rodzaju, bardzo piękne, bo umiał
formować żelazo tak kunsztownie, że wydawało się
lekkie i delikatne jak gałązka obsypana młodymi liść-
mi i kwieciem, chociaż zachowywało siłę właściwą
swojemu tworzywu, a może nawet nabierało większej
jeszcze. Prawie każdy przechodząc przez bramę lub
furtę jego roboty przystawał, aby je podziwiać, ale
nikt by nie zdołał takiej bramy otworzyć, jeśli była
zamknięta. Pracując nad takimi pięknymi
przedmiotami kowal śpiewał, a kiedy kowal śpiewał,
wszyscy ludzie, którzy się znajdowali w pobliżu,
porzucali swoje zajęcia i spieszyli do kuźni, żeby
słuchać.
Tyle o nim wszyscy wiedzieli. Osiągnął dość na
swoje potrzeby, a w każdym razie znacznie więcej niż
większość sąsiadów i sąsiadek ze wsi, nawet tych,
którzy mieli zręczne ręce i pracowali pilnie. Ale
kowal miał pewien sekret: odwiedzał Krainę Czarów
i niektóre jej zakątki znał tak dobrze, jak to jest dla
śmiertelnego człowieka możliwe. Ponieważ wielu
ludzi przypominało usposobieniem Kołka, kowal
nikomu o tym nie mówił, z wyjątkiem żony i dzieci.
śoną jego była Nell — ta sama, której kiedyś przy
uczcie oddał srebrny pieniążek. Córka miała na imię
Nań, a syn — Ned, zwany we wsi Kowalczykiem.
Choćby chciał, nie mógł przed najbliższymi zachować
tajemnicy, bo widywali czasem gwiazdę błyszczącą na
jego czole, gdy wracał z podróży albo z długiego
spaceru, bo lubił wieczorami przechadzać się
samotnie.
Od czasu do czasu wyruszał w drogę piechotą lub
konno, a sąsiedzi przypuszczali, że to interesy
zmuszają go do podróży, i niekiedy mieli rację, ale nie
zawsze. W każdym razie nie wędrował w
poszukiwaniu zamówień na swoje wyroby ani też nie
po sztaby żelaza, węgiel i inne potrzebne w kuźni
materiały, chociaż o te sprawy także dbał i nie
gardził, jak się to mówi, uczciwie zarobionym
groszem. Ale miał swoje szczególne sprawy w Krainie
Czarów i był tam mile widziany, bo Gwiazda jasno
świeciła na jego czole, był tam bezpieczny o tyle, o ile
może być bezpieczny1 czło-1 wiek śmiertelny w tym
groźnym kraju. Mniejsze Złe 1 Duchy unikały
spotkania z Gwiazdą, a od większych broniły go
przyjazne siły.
Był za to wdzięczny, bo wkrótce nabrał
doświadczenia i zrozumiał, że do cudów tej Krainy
nie można się zbliżać bez narażenia życia, i że z wielu
Złymi Duchami nie wolno podejmować walki, jeśli
nie włada się orężem bardzo potężnym, za ciężkim,
aby go zwykły śmiertelnik mógł udźwignąć. Pozostał
głodnym wiedzy wędrowcem i odkrywcą, nigdy nie
był wojownikiem. Wprawdzie z czasem, doskonaląc
swoje rzemiosło, umiałby, gdyby chciał, wykuć broń,
która w jego własnym świecie wzbudziłaby wielki
podziw i byłaby warta królewskiej zapłaty, ale
wiedział, że w Krainie Czarów nie miałaby większego
znaczenia. Mnóstwo rozmaitych przedmiotów wyszło
z jego kuźni, nikt jednak nie słyszał, żeby
kiedykolwiek wykuł miecz lub włócznię czy też grot
strzały.
Początkowo w Krainie Czarów przechadzał się
tylko spokojnie wśród jej najskromniejszych
mieszkańców i najłagodniejszych stworzeń żyjących
w lasach, na łąkach uroczych dolin, nad czystymi
wodami, w których zwierciadle nocą przeglądają się
dziwne gwiazdy, a o świcie — lśniące szczyty dalekich
gór. Gdy przy-bywał na krótko, poświęcał cały czas
wpatrywaniu się w jedno tylko drzewo, w jeden
kwiat. Później, podejmując dłuższe wyprawy, widział
rzeczy zachwycające pięknością i inne, mrożące krew
w żyłach, ale nie mógł ich ani dokładnie zapamiętać,
ani opisać, chociaż wiedział, że zostały głęboko
wyryte w jego sercu.
Wiele jednak rzeczy cudownych i tajemniczych
pamiętał i często wspominał.
Kiedy podejmował pierwsze dalekie wyprawy
bez przewodnika, myślał, że poprzez całą tę krainę
dojdzie do jej odległej granicy, ale łańcuchy
olbrzymich gór zastąpiły mu drogę i próbując je
obejść w koło, znalazł się w końcu na posępnym
wybrzeżu. Stał nad Morzem Bezwietrznych Burz.
Błękitne fale podobne do ośnieżonych grzbietów gór
toczyły się cicho z Bezświata i niosły ku długiemu
wybrzeżu białe okręty powracające z bitew na
Pograniczach Ciemności, o których ludzie nic nie
wiedzą. Widział, jak woda wyniosła daleko na
brzeg wielki okręt, a potem bezszelestnie opadła w
rozbryzgach piany. Z pokładu zbiegli ogromni, groźni
żeglarze — elfy. Miecze ich lśniły, włócznie iskrzyły
się, a z oczu biły przeszywające promienie światła.
Nagle zaintonowali pieśń zwycięstwa, Kowal zadrżał
ze strachu i padł na twarz, a wojownicy przeszli nad
nim i zniknęli wśród rozdzwonionych echem gór.
Nigdy więcej nie zapuszczał się na to wybrzeże,
przekonany, że znajduje się na wyspie osaczonej
zewsząd przez morze, i myśli jego zwróciły się ku
górom, pragnął bowiem dotrzeć do serca Królestwa.
Kiedyś podczas wędrówki ogarnęła go szara mgła i
błąkał się, nic wokół nie widząc, dopóki nie zniknęła;
wtedy dopiero stwierdził, że zaszedł na rozległą
równinę. Przed nim w oddali wznosiła się góra cienia,
a ten cień był korzeniem Królewskiego Drzewa
piętrzącego się aż pod niebo jak kilka wież
ustawionych jedna na drugiej; korona świeciła
blaskiem olśniewającym niby słońce w samo
południe, a na każdej gałęzi rosły jednocześnie liście,
kwiaty i niezliczone owoce, każdy inny, tak że nie
znalazłbyś dwóch jednakowych.
Nigdy już potem nie zobaczył Królewskiego
Drzewa, chociaż go często szukał. Pewnego razu
wspinając się na Zewnętrzne Góry trafił do głębokiej
doliny; na jej dnie błyszczała tafla jeziora, spokojna,
nie zmącona ani jedną zmarszczką, mimo że las
dokoła szumiał od podmuchów łagodnego wiatru.
Dolinę wypełniało czerwone światło jakby
zachodzącego słońca, promieniowało jednak nie z
nieba, lecz z jeziora. Z przewieszonego nad wodą
niskiego urwiska spojrzał w dół i wydało mu się, że
przenika wzrokiem w bezdenną głębinę.
Ujrzał w niej dziwne płomienne kształty
powyginane, rozgałęzione i falujące niby olbrzymie
wodorosty w morskiej rozpadlinie; wśród nich
uwijały się jakieś ogniste stwory. Zafascynowany,
zszedł na sam brzeg i chciał końcem stopy dotknąć
wody, okazało się jednak, że to nie woda, lecz tafla
twardsza od skały i bar-dziej śliska niż lód... Chciał
na nią wejść, lecz natychmiast przewrócił się ciężko,
aż łoskot rozległ się nad jeziorem i odbił echem od
gór.
Wietrzyk błyskawicznie przemienił się w
huragan ryczący niby dzika bestia — porwał Kowala,
cisnął na brzeg, pchnął na stok obracając nim i
rzucając jak zeschłym liściem. Kowal objął
ramionami pień młodej brzozy i przylgnął do niej, a
wicher mocował się z nimi obojgiem zawzięcie,
próbując oderwać człowieka od drzewa. Brzoza od
podmuchu zgięła się jednak aż do ziemi i nakryła
Kowala namiotem z gałęzi. Kiedy wreszcie wicher
ustąpił i Kowal mógł się podnieść, zobaczył, że
drzewo jest nagie, odarte aż do ostatniego listka, i
płacze, a łzy jak deszcz płyną z jego gałęzi. Położył
dłoń na białej korze mówiąc:
— Uratowałaś mnie, brzózko. Co mam uczynić,
żeby cię wynagrodzić i okazać wdzięczność? Wyczuł
ręką odpowiedź:
— Nic! Odejdź stąd. Wiatr cię ściga. Nie jesteś
tutejszy. Idź i nie wracaj nigdy.
Wspinając się na zbocza otaczające dolinę czuł
łzy brzozy na swoim policzku i miał w ustach ich
gorzki smak. Z zasmuconym sercem przemierzał
długą drogę do wsi i przez wiele dni potem nie chodził
do Krainy Czarów. Ale nie mógł się jej wyrzec i w
końcu wrócił, z gorętszym jeszcze niż przedtem
pragnieniem, by do-trzeć w głąb tego Królestwa.
Nareszcie odkrył drogę prowadzącą przez
łańcuch Zewnętrznych Gór i po długim marszu
doszedł do łań-cucha Gór Wewnętrznych, bardzo
wysokich, stromych i niedostępnych. Po długim
poszukiwaniu znalazł wszakże przełęcz, którą miał
pokonać, i tego pamiętnego dnia, gdy zdobył się na
tak niezwykłą śmiałość, wy-szedł przez wąską
szczelinę na przeciwny stok i spojrzawszy w dół
zobaczył Dolinę Wiecznego Poranka — ale wtedy
jeszcze nie wiedział, że tak się ona nazywa. Zieleń w
tej dolinie była o wiele piękniejsza niż na łąkach w
zewnętrzej strefie Krainy Czarów, chociaż z ich
pięknością nie mogła się równać nawet wiosenna
trawa naszej ziemi. W niezwykle przezroczystym
powietrzu oczy człowieka mogły dostrzec czerwone
języczki ptaków śpiewających na drzewach
przeciwległego zbocza, mimo że dolina była szeroka, a
ptaki nie większe od strzyżyków.
Góry po tej stronie opadały wydłużonymi
stokami wśród plusku i szumu wodospadów, ruszył
więc w dół z wielką ochotą. Kiedy jego stopy dotknęły
trawy Do-liny, usłyszał śpiew elfów, a na usianej
liliami łące nad rzeką zobaczył tańczące dziewczęta.
Oczarowany zwinnością, wdziękiem, ustawiczną
zmiennością ich ruchów, skierował ku nim swe kroki.
Nagle taneczny korowód zatrzymał się i na spotkanie
Kowala wybiegła dziewczyna z rozpuszczonymi
włosami w zakasanej sukience.
Ze śmiechem powiedziała:
— Rozzuchwaliłeś się, Gwiezdniku! Czy nie
obawiasz się, co powie królowa, jeśli się dowie o tym?
A może dostałeś od niej pozwolenie?
Kowal bardzo się zmieszał, bo uświadomił sobie
własne myśli i zrozumiał, że dziewczyna je odgaduje;
sądził, że Gwiazda na czole jest przepustką,
upoważniającą go do wędrowania, gdzie zechce; teraz
już wiedział, że to nieprawda. Ale dziewczyna
ciągnęła dalej z uśmiechem:
— Chodź, skoro już wtargnąłeś tutaj, musisz ze
mną zatańczyć.
Wzięła go za rękę i wprowadziła w krąg
tancerzy.
Tańczył więc z nią i doznał zupełnie nowego
uczucia zwinności, siły i szczęścia. Ale trwało to
krótko. Już po chwili — jak mu się zdawało —
korowód się zatrzymał, a dziewczyna zerwała kwiat,
który wyrósł u jej stóp, i wpięła go Kowalowi we
włosy.
— śegnaj! — powiedziała. — Może się jeszcze
kiedyś spotkamy, jeśli taka będzie wola Królowej.
Nie zapamiętał nic z drogi powrotnej, nie
wiedział, jakim sposobem znalazł się znów na
gościńcu w rodzinnej okolicy... W wioskach, które
mijał, ludzie spoglądali na niego ze zdumieniem i
odprowadzali go wzrokiem, dopóki nie zniknął z pola
ich widzenia. Kiedy się zbliżał do domu, córka
wybiegła, żeby go powitać z radością; wrócił
wcześniej, niż się spodziewano, lecz i tak za późno dla
tych, którzy na niego czekali.
— Tatusiu! — wykrzyknęła Nań. — Gdzieżeś
był? Twoja gwiazda świeci tak jasno!
Kiedy przekroczył próg, gwiazda przygasła, lecz
żona ujęła go za rękę, poprowadziła do kominka i
patrząc na niego rzekła:
— Mężu kochany! Gdzie byłeś, co widziałeś?
Masz kwiat we włosach.
Delikatnie zdjęła z jego głowy kwiat i położyła na
swej otwartej dłoni. Mieli wrażenie, że widzą ten
kwiat z bardzo daleka, chociaż leżał na dłoni Nell i
promieniował takim światłem, że postacie ich rzucały
wielkie cienie na ścianę izby, mrocznej już, bo
wieczór zapadał. Cień mężczyzny górował nad
innymi, jego duża głowa pochylała się nad głową
kobiety.
— Wyglądasz jak olbrzym, tatusiu — odezwał
się milczący dotychczas syn.
Kwiat nie zwiądł i nie stracił blasku.
Przechowywali go jak skarb i tajemnicę. Kowal
zrobił dla niego specjalną szkatułkę zamykaną na
kluczyk. Kwiat przekazywano z pokolenia na
pokolenie w rodzie Kowala, a ci, co dziedziczyli klucz,
od czasu do czasu otwierali szkatułkę i wpatrywali się
w śywy Kwiat do-póty, dopóki wieczko nie spadło. A
działo się to niezależnie od woli posiadacza skarbu.
Czas nie zatrzymał się dla mieszkańców wsi.
Minęło wiele lat. Kowal był niespełna dziesięcioletnim
chłopcem, gdy na festynie Dwudziestu Czterech do-
stał gwiazdę. We właściwym terminie odbyła się
następna uroczystość Dwudziestu Czterech i Alf,
który nareszcie został Kuchmistrzem, wybrał sobie
nowego ucznia, niejakiego Grajka. W dwanaście lat
później Kowal wrócił do domu z kwiatem we włosach,
a teraz nadszedł rok, w którym zimą wypadało znów
urządzić festyn dla dzieci.
Pewnego dnia tego właśnie roku Kowal wracał
przez las brzegiem Krainy Czarów. Była jesień. Złote
liście lśniły na gałęziach, purpurowe zaścielały ziemię.
Ktoś zszedł za nim, lecz Kowal nie zważał na to i nie
obejrzał się za siebie, zatopiony w myślach.
Tym razem otrzymał wezwanie i odbył bardzo
daleką podróż, dłuższą, jak mu się zdawało, niż
wszystkie inne w życiu. Dostarczono mu
przewodników i straży, lecz nie pamiętał prawie dróg,
którymi wędrował, bo często oślepiały go mgły lub
ciemności, aż w końcu znalazł się nocą na jakiejś
wyżynie, pod niebem błyszczącym od niezliczonych
gwiazd. Zaprowadzono go przed oblicze samej
Królowej. Nie miała korony i nie siedziała na tronie.
Stała w wielkim majestacie i w chwale, i otaczał ją
tłum wojowników w zbrojach lśniących i
migoczących jak gwiazdy na niebie, lecz była tak
wysoka, że górowała nad ostrza-mi włóczni, a nad jej
głową unosił się biały płomień. Skinęła na Kowala,
żeby się zbliżył, więc drżąc podszedł do niej. Rozległ
się wysoki, czysty sygnał trąby i nagle został sam na
sam z Królową.
Stał przed nią i nie przyklęknął, jak nakazywał
ceremoniał dworski, bo w oszołomieniu pomyślał, że
wobec niej żaden gest istoty tak znikomej jak on nie
może mieć znaczenia. Wreszcie ośmielił się podnieść
wzrok i spojrzeć w jej twarz; królowa poważnymi
oczyma patrzała na niego z góry. Zmieszał się i za-
dziwił, bo w tym momencie poznał piękną dziewczynę
z Zielonej Doliny, tancerkę, spod której stóp kwiaty
wyrastały na ziemi. Uśmiechnęła się z tych jego
wspomnień i podeszła bliżej. Rozmawiali długo,
prawie bez słów, lecz dowiedział się wielu rzeczy
przejmując jej myśli; niektóre napełniały go radością,
inne — ogromnym smutkiem. Potem zaczął pamięcią
wracać po tropach swojego życia w przeszłość aż do
dnia, gdy została mu dana gwiazda, i nagle stanęła
mu przed oczyma tańcząca figurka z różdżką w ręku,
więc ze wstydem spuścił wzrok, olśniony pięknością
królowej.
Roześmiała się zupełnie tak samo jak wtedy, w
Do-linie Wiecznego Poranka.
— Nie martw się, Gwiezdniku — powiedziała. —
Nie wstydź się za swoich współplemieńców. Z dwojga
złego mała laleczka jest lepsza niż całkowite
zapomnienie o Krainie Czarów. Dla niektórych ludzi
to jedyny przebłysk, dla innych — przebudzenie. Ty
od tamtego dnia pragnąłeś mnie zobaczyć, więc
spełniłam twoje życzenie. Ale nic więcej już ci dać nie
mogę. Zanim się teraz pożegnamy, powierzę ci jeszcze
pewną ważną misję. Jeśli spotkasz króla, powtórz mu
te słowa: Już czas. Pozwól mu dokonać wyboru.
— Ależ... — wyjąkał. — Nie wiem, gdzie jest
król. Pytałem o to wszystkich w Krainie Czarów, lecz
zawsze słyszałem to samo: “Nie powiedział tego".
— Skoro król ci tego nie powiedział, nie mogę
zdradzić sekretu — odparła Królowa. — Wiedz, że
Król wiele podróżuje i można go spotkać w
nieprawdopodobnych miejscach. A teraz przyklęknij.
Ukląkł, a Królowa schyliła się i położyła rękę na
jego głowie. Ogarnęła go wielka cisza i wydawało mu
się, że jest jednocześnie w zwykłym ludzkim świecie i
w Krainie Czarów, a także poza obu tymi
dziedzinami i patrzy na nie z zewnątrz czując
zarazem smutek, radość i niezmącony spokój. Kiedy
się po chwili ocknął, wstał i podniósł głowę, brzask
rozjaśnił niebo na wschodzie, gwiazdy pobladły, a
Królowa zniknęła. Gdzieś daleko w górach echo
powtarzało sygnał trą-by. Kowal był sam na pustej,
cichej wyżynie i wie-dział, że czeka go już tylko droga
do wyrzeczenia.
Miejsce, gdzie się spotkał z Królową, zostało
daleko za nim i szedł teraz po ściółce jesiennych liści
rozmyślając o wszystkim, co widział i czego się do-
wiedział. Szelest kroków na ścieżce przybliżał
się z każdą chwilą. Wreszcie tuż koło je-go uszu
odezwał się głos:
— Czy idziesz w tę samą stronę co ja,
Gwiezdniku?
Kowal, nagle wyrwany z zamyślenia, wzdrygnął
się i teraz dopiero spojrzał na idącego obok
człowieka. Zobaczył wysokiego mężczyznę,
stąpającego lekko i szybko, ubranego w
ciemnozielony płaszcz z kapturem, który częściowo
zasłaniał
jego twarz. Kowal zdziwił się, bo nikt prócz
mieszkańców Krainy Czarów nie nazywał go
“Gwiezdnikiem", a nie pamiętał, aby kiedykolwiek w
swoich wędrówkach spotkał tego mężczyznę; mimo to
miał niejasne wrażenie, że go skadsiś zna.
— A dokąd ty idziesz? — spytał.
— Wracam do twojej wsi i mam nadzieję, że ty
także — odparł tamten.
— Tak — przyznał Kowal. — Możemy więc iść
razem. Tylko że właśnie coś mi się przypomniało...
Zanim wyruszyłem w powrotną drogę, pewna wielka
pani dała mi polecenie. Wkrótce przekroczymy
granicę Krainy Czarów i myślę, że nigdy więcej już
jej nie odwiedzę. A ty?
— Ja na pewno wrócę. Możesz mi przekazać
swoją misję.
— Kazała mi powtórzyć kilka słów Królowi. Czy
wiesz, gdzie go można spotkać?
— Wiem. A jakie to są słowa?
— Pani kazała mu powiedzieć tylko to: Już czas.
Pozwól mu dokonać wyboru.
— Rozumiem. Nie kłopocz się tym więcej!
Szli ramię w ramię milcząc, słychać było jedynie
szelest liści pod ich stopami. Dopiero po przebyciu
kilku mil, gdy zbliżali się już do granicy Krainy
Czarów, mężczyzna w zielonym płaszczu zatrzymał
się i zwracając twarz do Kowala odrzucił z głowy
kaptur. Wtedy1 Kowal go poznał: to był Alf,
Terminator, jak go Kowal dotychczas w myślach
nazywał, mając zawsze w pamięci dzień, gdy młody
Alf stał przy stole obok Kuchmistrza trzymając w
ręku lśniący nóż do dzielenia tortu, a oczy mu się
iskrzyły w blasku świec. Musiał już teraz być bardzo
stary, bo od wielu lat piastował godność Kuchmistrza,
lecz tutaj, w cieniu lasu na pograniczu Krainy
Czarów wyglądał tak młodo jak tamten dawny
terminator, tyle że bardziej dostojnie. Nie miał
siwych włosów ani zmarszczek na twarzy, a oczy mu
błyszczały, jakby odbijało się w nich jakieś jasne
światło.
— Chciałbym z tobą porozmawiać, Kowalu
Kowalczyku, zanim się znajdziemy znowu w twojej
wsi — rzekł.
Kowala zaskoczyła ta propozycja, bo wiele razy
miał ochotę pogadać z Alfem, lecz nigdy mu się to nie
udawało. Alf zawsze pozdrawiał go przyjaźnie i
patrzał na niego życzliwym wzrokiem, zdawał się
jednak unikać rozmowy sam na sam z nim. Teraz też
patrzał przyjaźnie, lecz niespodziewanie podniósł
rękę i dotknął Gwiazdy na czole Kowala. Blask
zniknął z jego oczu, a Kowal zrozumiał, że przedtem
odbijały one światło Gwiazdy, która bardzo jasno
świeciła i w tej chwili nagle przygasła. Zdumiony
cofnął się z gniewem.
— Czy nie sadzasz, Mistrzu Kowalu, że czas, byś
ją oddał? — spytał Alf.
— Co ci do tego, Kuchmistrzu? Dlaczego
miałbym się wyrzec Gwiazdy? Jest moja. Sama mi
wpadła w ręce. Czy człowiek nie ma prawa zachować,
choćby na pamiątkę, tego, co w ten sposób dostał?
— Ma prawo zatrzymać niektóre rzeczy, jeśli
ktoś mu je podarował na pamiątkę. Ale nie wszystko
do-stajemy w takiej intencji. Są rzeczy, które nie
mogą na zawsze pozostać własnością jednego
człowieka ani też przechodzić w dziedzictwie z ojca
na syna. Są tylko użyczone na pewien czas. A nie
przyszło ci nigdy do głowy, że ktoś inny potrzebuje
także tej Gwiazdy? Otóż wiedz, że tak właśnie jest.
Już pora, żebyś ją oddał.
Kowal zmieszał się, był bowiem człowiekiem
wspaniałomyślnym i z wdzięcznością wspominał, ile
szczęścia przyniosła mu gwiazda.
— Cóż więc powinienem zrobić? — spytał. —
Czy mam ją zwrócić jednemu z wielkich
mieszkańców Krainy Czarów? Może samemu
królowi? — A gdy to mówił, serce zabiło mu żywiej,
bo zrodziła się w nim nadzieja, że będzie trzeba w tej
sprawie raz jeszcze wrócić do Krainy Czarów.
— Mógłbyś ją oddać mnie — powiedział Alf —
może jednak byłoby to dla ciebie zbyt przykre. Pójdź
razem ze mną do spiżarni i włóż gwiazdę z powrotem
do tej samej szkatułki, w której niegdyś ją schował
twój dziadek.
— Mój dziadek? Nic o tym nie wiedziałem.
— Nikt nie wiedział oprócz mnie. Tylko ja byłem
z nim wtedy.
— Może wiesz także, skąd miał Gwiazdą i
dlaczego ją włożył do szkatułki.
— Przyniósł ją z Krainy Czarów, to wiesz bez
pytania — odparł Alf. — Zostawił ją w szkatułce z
nadzieją, że przypadnie kiedyś tobie, jedynemu jego
wnukowi. Tak mi powiedział, bo myślał, że będę mógł
się postarać o spełnienie jego życzenia. Był to ojciec
twojej matki. Może ci o nim niewiele opowiadała, bo
sama mało wiedziała. Nazywano go Jeżdźcem, bo
lubił podróżować, to też napatrzył się różnych rzeczy
i zdobył mnóstwo umiejętności, zanim osiadł jako
Kuchmistrz w waszej wsi. Opuścił ją, gdy miałeś dwa
lata, i nie znaleziono na jego następcę lepszego
kandydata niż ten biedny Kołek. Jednakże z czasem
ja zostałem Kuchmistrzem, jak sobie planowaliśmy z
twoim dziadkiem; w tym roku będę musiał zrobić
znów Wielki Tort. Za ludzkiej pamięci żadnemu
Kuchmistrzowi jeszcze się to nie zdarzyło dwa razy w
życiu, ja jestem jedynym wyjątkiem. Chciałbym
Gwiazdę włożyć do tortu.
— Dobrze, dostaniesz ją — rzekł Kowal.
Spojrzał na Alfa przenikliwie, jakby próbował
odgadnąć jego myśli. — Czy wiesz, kto ją znajdzie?
— Po co ci to wiedzieć, Mistrzu Kowalu?
— Proszę cię, powiedz mi, jeśli wiesz. Będzie mi
łatwiej rozstać się z rzeczą, bardzo drogą mojemu
sercu. Syn mej córki jest jeszcze za mały. — Może ci
będzie łatwiej, a może nie. Zobaczymy.
Więcej już z sobą nie rozmawiali. Wkrótce
potem przekroczyli granicę Krainy Czarów i
nareszcie wrócili do wsi. Skierowali się wprost do
świetlicy gromadzkiej. Nad ludzkim światem słońce
właśnie za-chodziło i okna domów lśniły czerwienią.
Złocone rzeź-by na drzwiach świetlicy błyszczały,
spod dachu wychylały się różnokolorowe dziwaczne
twarze gargulców. Świetlicę niedawno odnowiono i
odmalowano, a przedsięwzięcie to wy-wołało długie
debaty w radzie gromadzkiej. Niektórzy ludzie
sprzeciwiali się tym, jak mówili, nowomodnym
zbytkom, lecz inni, lepiej znający historię wsi,
pamiętali, że był to stary zwyczaj, i zgadza-li się, że
warto do nie-go wrócić. Miało to kosztować sporo
grosza, a ponieważ Kuchmistrz ofiarował się
wszystko zapłacić z własnej kiesy, pozwolono mu
zrobić to według własnej woli i gustu. Kowal nigdy
jeszcze nie widział odnowionej świetlicy w takim
oświetleniu, stanął więc przed nią olśniony,
zapominając na chwilę, po co tu przyszedł.
Wreszcie Alf dotknął jego ramienia i
poprowadził go wokół budynku do małych bocznych
drzwi, otworzył je z klucza i poszli ciemnym
korytarzem do spiżarni. Tam Kuchmistrz zapalił
świecę, otworzył szafę i z górnej półki zdjął czarną
skrzynkę. Była teraz wypolerowana i ozdobiona
srebrnymi ornamentami.
Podniósł wieczko i pokazał Kowalowi, co jest w
środku. Jedna mała przegródka pozostała pusta, we
wszystkich innych znajdowały się korzenne
przyprawy o tak świeżym, ostrym zapachu, że oczy
Kowalowi zwilgotniały. Sięgnął ręką do czoła.
Gwiazda odkleiła się zupełnie łatwo, lecz Kowal
poczuł nagle przeszywający ból i łzy pociekły mu po
twarzy. Chociaż Gwiazda świeciła jasno na jego
dłoni, widział tylko zamazaną olśniewającą plamę,
jak gdyby bardzo daleką.
— Nie widzę wyraźnie — powiedział. — Wyręcz
mnie i sam ją włóż do skrzynki. — Wyciągnął rękę do
Alfa, który wzdął Gwiazdę ii umieścił w przegródce,
gdzie natychmiast zgasła.
Kowal bez słowa odwrócił się i po omacku ruszył
ku wyjściu. Za progiem stwierdził, że znów widzi
dobrze. Był wieczór, na jasnym firmamencie w
pobliżu księżyca błyszczała Gwiazda wieczorna. Gdy
stał podziwiając jej piękność, uczuł na ramieniu
dotknięcie czyjejś ręki. Obejrzał się i zobaczył Alfa.
— Oddałeś mi ją dobrowolnie — rzekł Alf. —
Jeżeli wciąż jeszcze jesteś ciekawy, kto ją dostanie,
mogę ci to teraz powiedzieć.
— Proszę, powiedz.
— Chłopiec, którego sam wskażesz. Kowal
zaskoczony nie od razu przemówił.
— Zastanawiam się — zaczął wreszcie z
wahaniem — czy ci się spodoba mój wybór. Nazwisko
Kołka z wielu powodów nie może ci być miłe, ale jego
prawnuczek Tim z Townsand, który ma uczestniczyć
w biesiadzie Dwudziestu Czterech, nie jest wcale do
pradziadka podobny.
— Owszem, zauważyłem to — odparł Alf. — Ma
rozumną matkę.
— Tak, siostrę mojej Nell. Niezależnie od
powinowactwa bardzo lubię małego Tima. Co
prawda nie jest to kandydat, który by się wszystkim
mógł wydawać bezspornie najlepszy.
— Tak samo jak ty w swoim czasie — powiedział
uśmiechając się Alf. — Ale zgadzam się, ja także
wybrałem Tima.
— Po co więc mnie pytałeś o zdanie?
— Królowa tak sobie życzyła. Gdybyś wskazał
inne dziecko, nie upierałbym się przy swoim.
Kowal długo przyglądał się Alfowi. Nagle ukłonił
mu się nisko.
— Nareszcie zrozumiałem! — rzekł. — Bardzo
nas zaszczyciłeś, najjaśniejszy panie.
— Zostałem za to wynagrodzony — odparł Alf.
— Wracaj teraz spokojny do domu.
Zbliżając się do swojego domu na zachodnim
skraju wsi zobaczył syna przed kuźnią; Kowalczyk
właśnie ją zamknął skończywszy robotę i spoglądał na
białą drogę, którą ojciec zazwyczaj wracał z wypraw.
Usłyszał kroki i odwrócił się, zdziwiony, że tym razem
Kowal nadchodzi od strony wsi. Podbiegł na jego
spotkanie, objął ramionami i przywitał serdecznie.
— Od wczoraj już cię wypatruję, tatusiu! —
powiedział. Potem spojrzawszy uważnie w twarz ojca
dodał z niepokojem.
— Wydajesz się bardzo zmęczony. Pewno idziesz
z daleka?
— Z bardzo daleka, synu. Przeszedłem całą
drogę od świtu do wieczora.
Razem weszli do domu, gdzie ciemną izbę
rozjaśniało tylko migotanie ognia na kominku. Syn
zapalił świece i przez długą chwilę siedzieli milcząc,
bo Kowala przytłaczało ogromne zmęczenie i smutek
wielkiej straty. W końcu podniósł głowę, rozejrzał się
w koło jak przebudzony ze snu i spytał.
— Nikogo prócz nas dwóch nie ma? Syn
popatrzał na niego uważnie.
— Nie pamiętasz? Matka poszła do Podlesia
Mniejszego, do Nań. Mały Tom święci dzisiaj swoje
drugie urodziny. Spodziewali się, że weźmiesz w nich
udział.
— Ach, tak. Powinienem wziąć udział i na pewno
bym to zrobił, lecz spóźniłem się, bo zatrzymały mnie
ważne sprawy; tak miałem nimi zaprzątniętą głowę,
że chwilowo nie mogłem myśleć o niczym innym. Ale
nie zapomniałem o małym Tomciu i jego urodzinach.
Przyniosłem dla niego prezent. Stary Kołek nazwałby
to zapewne cackiem, ale to cacko pochodzi z Krainy
Czarów.
Wyjął z sakiewki mały srebrny przedmiot. Na
łodydze miniaturowej lilii trzy delikatne kwiaty
zwisały niby dzwoneczki. Były to naprawdę
dzwoneczki. Kowal trącił leciutko łodygę i kwiatki
zadźwięczały piękną, czystą melodyjką. Płomyki
świec od tej muzyki zatrzepotały i na mgnienie oka
rozbłysły białym światłem.
Źrenice Neda rozszerzyły się z podziwu.
— Czy mogę przyjrzeć się temu z bliska? —
spytał. Ostrożnie wziął w palce srebrną lilijkę i
zajrzał w kielichy kwiatów. — Cudowna robota! A co
najdziwniejsze, te dzwonki pachną, ich zapach
przypomina mi... przypomina... coś, o czym
zapomniałem...
— Tak. Ilekroć dzwonki zagrają, w chwilę potem
wydobywa się z nich zapach. Nie bój się, Ned, możesz
tego drobiazgu śmiało dotykać. Przeznaczony jest do
zabawy dla dziecka: niełatwo go uszkodzić i nie zrobi
też szkody maleństwu.
Włożył zabawkę z powrotem do sakiewki i
schował do kieszeni.
— Jutro zaniosę ten prezent do Podlesia
Mniejsze-go — oznajmił. — Mam nadzieję, że Nań,
Tom i Nell wybaczą mi spóźnienie. Zresztą Tom
jeszcze nie umie liczyć dni... ani tygodni, miesięcy czy
lat.
— Racja, tatusiu. Chętnie bym poszedł z tobą,
ale nieprędko będę mógł się tam wybrać. Dzisiaj,
nawet gdybym nie czekał na ciebie, w żaden sposób
nie mogłem towarzyszyć matce. Mam pełne ręce
roboty, a wciąż napływają nowe zamówienia.
— Nie, nie, Kowalczyku, pozwól sobie na małe
święto! Wprawdzie jestem już dziadkiem, ale sił mi
jeszcze nie brakuje. Poradzimy sobie z robotą. Odtąd
będą w kuźni dwie pary rąk do pracy i to przez sześć
dni w tygodniu. Nie wybiorę się już więcej w podróż.
Ned, mam na myśli moje dalekie wędrówki,
rozumiesz, synu?
— A więc wszystko się zmieniło, tatusiu? Od
pierwszej chwili zadaję sobie pytanie, gdzie się
podziała twoja Gwiazda. To wielka strata. —
Uścisnął rękę ojca. — Martwię się ze względu na
ciebie, ale rodzina pewnie na tej zmianie skorzysta.
Czy wiesz, Mistrzu, że chciałbym wiele się nauczyć od
ciebie? I to nie tylko obróbki żelaza!
Zjedli razem kolację i długo potem siedzieli
jeszcze przy stole, bo Kowal opowiadał synowi o
swojej ostatniej podróży do Krainy Czarów i o wielu
sprawach, które go zaprzątały. Ale o wyborze
następnego nosiciela Gwiazdy nie wspomniał ani
słowem.
Wreszcie syn patrząc w twarz ojca rzekł:
— Czy pamiętasz, ojcze, dzień, gdy wróciłeś z
kwiatem we włosach? Spojrzałem wówczas na twój
cień i powiedziałem, że wyglądasz jak olbrzym. Cień
mówił prawdę. A więc tańczyłeś z Królową we
własnej osobie! I mimo to wyrzekłeś się Gwiazdy.
Mam nadzieję, że dostanie się komuś, kto jest jej
wart. Ten ktoś powinien ci być wdzięczny.
— Chłopczyk nic o tym nie będzie wiedział —
od-parł Kowal. — Tak to już jest z darami tego
rodzaju. No, stało się, oddałem Gwiazdę następcy, a
sam wracam do młota i kowadła.
Dziwna rzecz, ale stary Kołek, który wykpił
terminatora, nigdy nie przestał łamać sobie głowy
nad zagadką zniknięcia srebrnej Gwiazdy z tortu,
chociaż od tego zdarzenia upłynęło wiele lat. Roztył
się i rozleniwił; opuścił stanowisko Kuchmistrza
mając sześćdziesiąt lat, co we wsi nie uchodziło za
wiek podeszły. Teraz zbliżał się do dziewięćdziesiątki
i był potwornie gruby, bo jadł bez umiaru i w
dalszym ciągu przepadał za słodyczami. Jeżeli nie
siedział przy stole, spędzał dni w wielkim fotelu przy
oknie albo, gdy pogoda sprzyjała, przed domem.
Lubił mówić, bo o wielu sprawach był, jak sadził,
lepiej od innych po-informowany, lecz ostatnio
najczęściej gadał o tym jedynym Wielkim Torcie,
który — jak z czasem uwierzył — był jego własnym
arcydziełem i który wciąż mu się śnił. Terminator
czasem przechodząc zatrzymywał się, żeby zamienić
ze staruszkiem kilka słów. Stary Kołek wciąż bowiem
nazywał Alfa Terminatorem, a siebie kazał nazywać
Kuchmistrzem. Terminator nigdy mu tego tytułu nie
odmawiał, czym zjednywał sobie pewne względy
staruszka, choć nie należał na pewno do jego
ulubieńców.
Któregoś dnia Kołek po obiedzie drzemał w
fotelu przed drzwiami domu. Ocknął się gwałtownie i
zobaczył Terminatora stojącego obok i patrzącego na
nie-go z góry.
— O, to ty! — powiedział Kołek. — Cieszę się, że
cię widzę, bo ten tort nie daje mi spokoju. Właśnie o
nim myślałem. Najlepszy z tortów, jaki w życiu
zrobiłem, a to coś znaczy! Ale ty go może już nie
pamiętasz?
— Pamiętam doskonale, Mistrzu. To był dobry
tort, wszyscy go jedli ze smakiem i chwalili.
— Oczywiście! To było moje dzieło. Co do tego
nie mam żadnych wątpliwości. Ale nie mogę
zrozumieć, co się stało z tym cackiem, wiesz, z tą
gwiazdką. Nie mogła przecież rozpłynąć się bez śladu.
Powiedziałem tak wówczas tylko po to, żeby się dzieci
nie przelękły. Myślałem, że może któreś z nich ją
połknęło. Ale czy to prawdopodobne? Można łyknąć
drobny pieniążek nic o tym nie wiedząc, ale gwiazdę?
Była maleńka, miała jednak ramiona ostro
zakończone.
— Tak, Mistrzu. Ale nie wiesz właściwie, z czego
była zrobiona, prawda? Przestań sobie głowę suszyć
tymi pytaniami. Zapewniam cię, że Gwiazdkę ktoś
połknął.
— Ale kto? Mam długą pamięć, a tamten dzień
utkwił w niej bardzo mocno, mogę wyliczyć imiona
wszystkich dzieci, które brały udział w festynie. Za-
raz, niech się zastanowię... Tak, na pewno Molly
młynarzówna! Była okropnie łapczywa i łykała
jedzenie nie przeżuwając. Teraz jest gruba jak wór
mąki.
— Rzeczywiście niektóre osoby mają skłonność
do tycia, Mistrzu. Molly jednak nie jadła zbyt
pośpiesznie tortu, znalazła przecież w swojej porcji aż
dwie niespodzianki.
— Czyżby? W takim razie musiał to być Harry,
syn bednarza, chłopak gruby jak beczka, usta miał
szerokie niczym żaba.
— Ja go pamiętam, Mistrzu, jako miłego
chłopczyka z szerokim, serdecznym uśmiechem.
Harry szukał w torcie niespodzianki tak gorliwie, że
cała porcję rozdrobnił na talerzu, lecz niczego nie
znalazł.
— A więc ta mała, blada dziewczynka, Lii, córka
sukiennika. W niemowlęctwie połykała szpilki bez
szkody dla zdrowia.
— Nie. Mistrzu, Liii zjadła tylko lukier i
wierzchnią warstwę tortu, a resztę oddała chłopcu
siedzącemu obok niej.
— No więc rezygnuję ze zgadywania. Któż to
mógł być? Ty, jak się zdaje, pilnie wszystkich
obserwowałeś. Czy nie zmyśliłeś tych szczegółów?
— Syn Kowala, Mistrzu. I przyniosło mu to wiele
szczęścia.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się stary Kołek. —
Powinienem bym się od razu połapać, że próbujesz
mnie nabrać. Co za bzdura! Kowal był wtedy
spokojnym, tępym chłopcem. Teraz jest bardziej
hałaśliwy, podobno lubi śpiewać, ale zawsze się
wyróżniał ostrożnością. Ten by niczego nie
zaryzykował. Każdy kęs dziesięć razy obraca w
ustach, zanim połknie, od maleńkości był taki. Czy się
dość jasno wyrażam?
— Najzupełniej, Mistrzu. Jeśli nie wierzysz, że
Gwiazdę połknął Kowal, nic na to nie mogę poradzić.
Zresztą dzisiaj cała historia nie ma już znaczenia.
Może przestaniesz się dręczyć, gdy ci powiem, że
Gwiazdka jest już z powrotem na swoim miejscu w
szkatułce. Proszę, spójrz!
Terminator miał na sobie ciemnozielony płaszcz,
w którym Kołek widział go po raz pierwszy.
Spomiędzy fałd tego płaszcza wyciągnął czarną
skrzyneczkę i otworzył ją tuż pod nosem staruszka.
— Przekonaj się, Mistrzu, Gwiazdka leży w
kąciku, we własnej przegródce.
Stary zaniósł się kaszlem, potem kichnął kilka
razy, lecz w końcu popatrzył na szkatułkę.
— Rzeczywiście! — przyznał. — Chyba że to
inna gwiazdka podobna jak dwie krople wody do
tamtej.
— Ta sama, Mistrzu. Wiem, bo ja przed kilku
dniami własną ręką włożyłem do szkatułki. Tej zimy
podczas festynu znowu się znajdzie w Wielkim
Torcie.
— Aha! — rzekł szyderczo Kołek i zatrząsł się
cały jak galareta od złośliwego śmiechu. —
Rozumiem, rozumiem! Dwadzieścia czworo dzieci,
dwadzieścia cztery cacka, a Gwiazdka miała być
dwudziesta piąta na dokładkę. Ale tyś ją przed
wsadzeniem do pieca świsnął i zachował na następną
okazję. Zawsze byłeś przebiegły. I zręczny do różnych
sztuczek. Przy tym skąpy, nie zmarnowałbyś ani
odrobinki masła. Ha, ha, ha! A więc tak się to stało.
Mogłem był się wcześniej domyślić. Zagadka
nareszcie rozwiązana, mogę teraz spać spokojnie. —
Kołek rozparł się głębiej w fotelu. — Uważaj, żeby
twój Terminator nie spłatał ci takiego samego figla!
Nawet chytrusa ktoś może przechytrzyć, jak
powiadają. — I zamknął oczy.
— Do widzenia, Mistrzu — rzekł Terminator
zatrzaskując szkatułkę tak hałaśliwie, że Kołek
otworzył oczy. — Wszystko zawsze wiesz najlepiej,
toteż tylko dwa razy ośmieliłem się udzielić ci
ważnych informacji. Powiedziałem ci kiedyś, że
Gwiazdka pochodzi z Krainy Czarów, a dzisiaj — że
dostała się Kowalowi. Wyśmiałeś mnie. Na
pożegnanie powiem ci jednak coś jeszcze. Tym razem
nie będziesz się śmiał. Jesteś starym zarozumiałym
nicponiem, spasionym, szczwanym leniem. To ja za
ciebie wykonywałem całą robotę. Nie podziękowałeś
mi nigdy, chociaż starałeś się nauczyć ode mnie wielu
rzeczy, z wyjątkiem szacunku dla czarów i zasad
uprzejmości. Nie masz jej na tyle, żeby mi powiedzieć
grzecznie “do widzenia".
— Jeśli chodzi o grzeczność — odparł Kołek —
to dziwię się, że pozwala ci ona znieważać starsze i
lepsze niż ty osoby. Zabierz swoje czary i bzdury
gdzie indziej. A jeżeli czekasz na słówko pożegnania,
to, proszę bardzo, kłaniam się, ale zjeżdżaj stad
nareszcie. — Kpiąco pomachał mu na pożegnanie
ręką. — Może masz w swojej kuchni ukrytych
przyjaciół z Krainy Czarów? Przyślij mi tu jednego z
nich, chętnie go obejrzę, a jeśli skinieniem różdżki
przywróci mi smukłą figurę, nabiorę o nim lepszego
mniemania! — Zaśmiał się ironicznie.
— Czy zgodziłbyś się poświęcić chwilkę Królowi
Krainy Czarów? — spytał tamten. Ku zdumieniu
Kołka, urósł wymawiając te słowa. Zrzucił płaszcz i
ukazał się w odświętnym stroju kuchmistrza, lecz
biały fartuch, kurtka i czapka migotały i błyszczały, a
na czole jaśniał klejnot w kształcie promiennej
Gwiazdy. Twarz miał młodą, lecz surową.
— Stary człowieku — rzekł — na pewno nie
jesteś ode mnie starszy. Nie sądzę też, żebyś był
lepszy. Nieraz szydziłeś ze mnie za moimi plecami.
Czy dziś otwarcie rzucasz mi wyzwanie? — Postąpił
krok naprzód, a Kołek skulił się i zadrżał; chciał
krzyknąć, zawołać kogoś na ratunek, lecz nie mógł
wydobyć głosu z gardła.
— Panie! — wycharczał z trudem. — Nie rób mi
nic złego! Jestem biednym starym człowiekiem!
Twarz króla złagodniała.
— Niestety! Mówisz prawdę. Nie bój się, bądź
spokojny. Wypada jednak, żeby Król Krainy Czarów
coś dla ciebie uczynił, zanim odejdzie, spełnię więc
twoje życzenie. śegnaj! I zaśnij teraz.
Owinął się znów płaszczem i odszedł w kierunku
świetlicy, lecz nim zniknął z pola widzenia, stary
kucharz zamknął wytrzeszczone ze zdumienia oczy i
zachrapał.
Kiedy się zbudził, słońce już zachodziło. Przetarł
oczy i lekki dreszcz przebiegł mu po skórze, bo
jesienny wieczór był chłodny.
— Uf! Co za sen — westchnął. — Zaszkodziła mi
widać ta wieprzowina, którą jadłem na obiad.
Od tego dnia stary Kołek ze strachu przed
koszmarami sennymi przestał się objadać i
poprzestawał na skromnych i prostych potrawach.
Wkrótce dzięki temu schudł tak, że nie tylko odzież,
ale też skóra zwisała na nim marszcząc się i fałdując.
Dzieci przezwały go “kościanym dziadkiem". Po
jakimś czasie zauważył, że może znów poruszać się
swobodnie i chodzić po całej wsi bez innej pomocy niż
laska w ręku. Przeżył o wiele lat dłużej, niż gdyby
pozostał grubasem. Podobno dociągnął do setki i był
to jedyny w jego historii sukces godny ludzkiej
pamięci. Do ostatka opowiadał każdemu, kto zechciał
go słuchać, o swoim sennym przywidzeniu.
— Okropny sen, można by powiedzieć, ale, jeśli
się zastanowić, po prostu głupi. Król Krainy Czarów!
A nie miał nawet różdżki w ręku! Każdy by schudł,
gdyby przestał dużo jeść. Zdarzenie zupełnie
zwyczajne, całkiem logiczne. Nie ma w tym żadnych
czarów.
Nadszedł termin Festynu Dwudziestu Czterech.
Kowal uczestniczył w nim zabawiając gości śpiewem,
a jego żona pomagała opiekować się dziećmi. Kowal
przyglądał im się, gdy śpiewały i tańczyły; stwierdził,
że są piękniejsze i weselsze niż dzieci z jego pokolenia
i przemknęła mu przez głowę myśl, że warto by się
dowiedzieć, czym się zajmował Alf w wolnych od
kucharzenia chwilach. Wszystkie dzieci wydawały się
godne Gwiazdy. Najdłużej jednak zatrzymał Kowal
wzrok na małym Timie; był to chłopczyk dość
pulchny, do tańca niezbyt zgrabny, za to głos jego
brzmiał bardzo ładnie. Przy stole Tim siedział
cichutko i uważnie przyglądał się ostrzeniu noża i
krajaniu Wielkiego Tortu. W pewnej chwili odezwał
się niespodziewanie:
— Panie Kuchmistrzu kochany, proszę dla mnie
ukroić tylko mały plasterek, bo okropnie dużo rzeczy
zjadłem i nic więcej już mi się nie zmieści.
— Dobrze, Tim — powiedział Alf. — Ukroję dla
ciebie specjalną porcyjkę. Mam nadzieję, że ją
przełkniesz gładko.
Kowal patrzał na Tima, gdy ten jadł tort powoli,
lecz z widoczną przyjemnością; chłopczyk zdawał się
trochę zawiedziony, bo nie znalazł w torcie pieniążka
ani żadnej innej niespodzianki. Potem oczy mu
rozbłysły, poweselał, zaczął się śmiać i śpiewać z cicha
sam do siebie. Wreszcie wstał i zatańczył z
niezwykłym wdziękiem, którego jeszcze przed kilku
minuta-mi wcale w jego ruchach nie było. Dzieci
śmiały się i oklaskiwały tancerza.
Wszystko w porządku — pomyślał Kowal. —
Jesteś więc moim dziedzicem, Timie. Ciekawe, w ja-
kie dziwne miejsce zaprowadzi cię Gwiazda. Biedny
stary Kołek! Pewno nigdy się nie dowie, jaki skandal
wydarzył się w jego własnej rodzinie!
Kołek rzeczywiście nigdy się nie dowiedział.
Jednakże podczas festynu stało się coś, co go
ogromnie ucieszyło. Przed zakończeniem zabawy
Kuchmistrz pożegnał się z dziećmi i z dorosłymi,
którzy się tam zebrali.
— Chcę was dzisiaj pożegnać — oznajmił — bo
jutro albo pojutrze opuszczę waszą wieś. Mój uczeń
Grajek umie już dość, żeby przejąć funkcje
kucharskie. Zna doskonale rzemiosło i pochodzi, jak
wam wiadomo, z waszej wsi. Co do mnie, wracam w
swoje strony. Myślę, że nie odczujecie zbytnio mojej
nie-obecności.
Dzieci żegnały go wesoło i dziękowały miłe za
prze-pyszny tort. Tylko mały Tim ujął go za rękę
mówiąc z cicha:
— Bardzo żałuję...
Rzeczywiście kilka rodzin we wsi przez pewien
czas żałowało, że Alfa nie ma już wśród nich. Garstka
jego przyjaciół, a w szczególności Kowal i Grajek,
zasmuceni rozstaniem postanowili uczcić pamięć
Alfa, konserwując złocenia i malowidła w świetlicy.
Ale większość mieszkańców wsi była zadowolona. Alf
pełnił funkcje Kuchmistrza bardzo długo, więc
chętnie przyjęto zmianę. A stary Kołek stukając laską
o podłogę oświadczył bez ogródek:
— Wyniósł się nareszcie! Bardzo mnie to cieszy.
Nigdy go nie lubiłem. Był chytry. Można powiedzieć,
zanadto zmyślny.