Ryszard Kapuściński
JESZCZE
DZIEŃ
ŻYCIA
SKAN OSIOL.COM
SPIS TREŚCI
•
•
•
•
1. Jesteśmy ludźmi
40. Kiedy strach nadejdzie, sen rzadko się zjawia
53. Nie wszystko wszyscy możemy
71. Żeglarz opowiada o wiatrach, rolnik o wołach, żołnierz wylicza rany
154. Dopóki oddycham, mam nadzieję
187. Życie jest czuwaniem
303. Nie ma życia w wojnie
322. Człowiek człowiekowi wilkiem
326. W ogrodach Bellony rodzą się nasiona śmierci
336. Zawsze niepewne są wyniki bitew 338. Dwa razy zwycięża, kto
siebie zwycięża
w zwycięstwie
340. Umiesz zwyciężać, Hannibalu, nie umiesz zwycięstwa
wykorzystać!
344. Jedynym ocaleniem dla zwyciężonych - nie spodziewać się
ocalenia
345. Zwyciężeni zwyciężyliśmy
349. Kim był ten, kto pierwszy wydobył straszne miecze?
„VERTE", łacińskie przysłowia, sentencje i ulotne słowa zebrał, ułożył,
przetłumaczył i opracował Stefan Staszczyk przy udziale Karola Jawińskiego,
PZWS, Warszawa 1959
Zamykamy miasto
Trzy miesiące mieszkałem w Luandzie, w hotelu „Ti-voli". Z okna miałem widok na
zatokę i port. Przy nabrzeżach stało kilka statków handlowych europejskich linii
oceanicznych. Ich kapitanowie utrzymywali łączność radiową z Europą i mogli
wiedzieć o tym, co stanie się w Angoli, lepiej i więcej niż my, zamknięci w oblężonym
mieście. Kiedy po świecie rozchodziła się wiadomość, że zbliża się bitwa o Luandę,
statki odpływały w głąb morza i zatrzymywały się na granicy horyzontu. Razem z nimi
oddalała się ostatnia nadzieja na ratunek, ponieważ ucieczka drogą lądową była
niemożliwa, a powtarzała się pogłoska, że w każdej chwili nieprzyjaciel zbombarduje
i unieruchomi lotnisko. Potem okazywało się, że termin ataku na Luandę został
przesunięty i flota wracała do zatoki w nie kończącym się oczekiwaniu na ładunek
kawy i bawełny.
Ruch tych statków był dla mnie ważnym źródłem informacji. Kiedy pustoszała zatoka,
zaczynałem przygotowywać się na najgorsze. Nasłuchiwałem, czy nie zbliżają się
odgłosy kanonady artyleryjskiej. Zastanawiałem się, czy nie ma aby prawdy w tym,
co szeptali między sobą Portugalczycy, że w mieście ukrywa się dwa tysiące
żołnierzy Holdena Roberto, którzy czekają tylko na rozkaz rozpoczęcia rzezi. Ale
wśród tych niepokojów statki znowu wpływały do zatoki. Nie znanych mi marynarzy
witałem w myślach jak zbawców: na jakiś czas zapowiadała się cisza.
W sąsiednim pokoju mieszkało dwoje starych ludzi -don Silva, handlarz diamentów, i
jego żona - dona Esme-ralda, która umierała na raka. Dożywała ostatnich dni bez
pomocy i ratunku, ponieważ zamknięto już szpitale, a lekarze wyjechali. Jej ciało
ginęło w stercie poduszek, poskręcane z bólu. Bałem się tam wstępować. Kiedyś
wszedłem i spytałem, czy nie przeszkadza jej, że nocami stukam na maszynie. Jej
myśl wydostała się z bólu na moment, na tyle tylko, by powiedzieć:
-Nie, Ricardo, mnie już nic nie może przeszkodzić, żeby dojść do końca.
Don Silva godzinami chodził po korytarzu. Kłócił się z wszystkimi, wyzywał świat,
kark pęczniał mu od złej krwi. Krzyczał nawet na czarnych, choć już w tym czasie
wszyscy traktowali ich grzecznie, a jeden z naszych sąsiadów nabrał nawet takiego
zwyczaju, że zatrzymywał zupełnie nieznanych Afrykańczyków, podawał im rękę i
kłaniał się uniżenie. Tamci myśleli, że wojna pomieszała mu zmysły i odchodzili
pospiesznie. Don Silva czekał na przyjście Holdena Roberto i wypytywał mnie, czy
wiem coś na ten temat. Widok odpływających statków napełniał go największą
radością. Zacierał ręce, prostował się w krzyżu, pokazywał sztuczne zęby. Mimo
przygniatających upałów chodził zawsze w ciepłym ubraniu. W fałdy garnituru miał
powszywane różańce diamentów. Raz w przypływie zadowolenia, kiedy wydawało
się, że FNLA jest już u wejścia do hotelu, pokazał mi garść przezroczystych
kamyków, które wyglądały jak drobno potłuczone szkło. Były to diamenty. W hotelu
mówili, że Silva nosi na sobie pół miliona dolarów. Stary miał serce rozdarte. Chciał
uciec ze swoim bogactwem, a przykuwała go choroba dony Esmeraldy. Bał się, że
jeżeli nie wyjedzie natychmiast, ktoś doniesie i odbiorą mu jego skarby. Nigdy nie
wychodził na ulicę, chciał nawet wprawić dodatkowy zamek, ale
wszyscy fachowcy już wyjechali i w Luandzie nie było człowieka, który by potrafił to
zrobić.
Naprzeciw mnie mieszkała młoda para - Arturo i Maria. On był urzędnikiem
kolonialnym, a ona spokojną, milczącą blondyną o zamglonych, zmysłowych oczach.
Czekali na wyjazd, ale najpierw musieli wymienić pieniądze angolańskie na
portugalskie, a to trwało tygodniami, bo kolejki do banków były kilometrowe. Nasza
sprzątaczka, żwawa, ciepła staruszka - dona Cartagina, doniosła mi oburzonym
szeptem, że Arturo i Maria żyjąna wiarę. To znaczy, żyjąjak Murzyni, jak ci
bezbożnicy z MPLA. W jej skali wartości był to najniższy stopień degradacji i
pohańbienie białego człowieka. Dona Cartagina też czekała na przyjście Holdena
Roberto. Nie wiedziała, gdzie sąjego wojska, i pytała mnie skrycie o nowiny. Pytała
także, czy dobrze piszę o FNLA. Mówiłem, że tak, że entuzjastycznie. Z
wdzięczności sprzątała mi zawsze pokój na najwyższy połysk, a kiedy w mieście nie
było co pić, przynosiła mi - nie wiadomo skąd - butelkę wody.
Maria traktowała mnie jak człowieka, który przygotowuje się do samobójstwa,
ponieważ powiedziałem jej, że zostaję w Luandzie do dnia niepodległości Angoli, do
11 listopada. Jej zdaniem do tego czasu z miasta nie pozostanie kamień na
kamieniu. Wszyscy zginą i powstanie tu wielkie cmentarzysko, zamieszkane przez
sępy i hieny. Radziła mi, żebym szybko wyjeżdżał. Zrobiłem z nią zakład o butelkę
wina, że przetrwam i że spotkamy się w Lizbonie, w eleganckim hotelu „Altis" 15
listopada, o siedemnastej. Spóźniłem się na to spotkanie, ale w recepcji Maria
zostawiła mi kartkę, że czekała i że następnego dnia wyjeżdżają z Arturo do Brazylii.
Cały hotel „Tivoli" był zapchany po brzegi i przypominał nasze dworce tuż po wojnie,
wyładowane tłu-
mem, na przemian nerwowym i apatycznym, oraz stertami byle jak powiązanych
tłumoków. Wszędzie pachniało źle, kwaśno, budynek wypełniała lepka, dławiąca
duchota. Ludzie pocili się z gorąca i ze strachu. Panował nastrój apokalipsy,
wyczekiwania na moment zagłady. Ktoś przyniósł wiadomość, że w nocy
zbombardują miasto. Ktoś inny dowiedział się, że w swoich dzielnicach czarni ostrzą
noże i chcą je próbować na portugalskich gardłach. Lada moment miało wybuchnąć
powstanie. Jakie powstanie? - dopytywałem się, żeby napisać o tym do Warszawy.
Nikt nie wiedział dokładnie. Po prostu - powstanie, a co za powstanie, to się okaże,
jak wybuchnie.
Plotka wycieńczała wszystkich, targała nerwy, odbierała zdolność myślenia. Miasto
żyło w atmosferze histerii, dygotało z lęku. Ludzie nie wiedzieli, jak poradzić sobie z
rzeczywistością, która ich teraz otaczała. Jak ją objaśnić, jak oswoić. Mężczyźni
gromadzili się na korytarzach hotelu i odbywali narady sztabowe. Przyziemni
pragmatycy byli za tym, żeby hotel na noc barykadować. Ci, którzy mieli szersze
horyzonty i zdolność globalnego spojrzenia na świat, uważali, że trzeba wysłać
depeszę do ONZ z apelem o interwencję. Ale wszystko, jak to jest w latynoskim
zwyczaju, kończyło się na dysputach.
Wieczorami latał nad miastem samolot i zrzucał ulotki. Był to samolot pomalowany na
czarno, bez świateł i znaków. Ulotki mówiły, że wojska Holdena Roberto stoją pod
Luandą i że wejdą do stolicy choćby jutro. Żeby ułatwić to zadanie, wzywa się
ludność do wymordowania wszystkich Rosjan, Węgrów i Polaków, którzy dowodzą
oddziałami MPLA i są sprawcami całej wojny i wszystkich nieszczęść, jakie spadły na
umęczony na-
ród. Działo się to we wrześniu, kiedy w całej Angoli byłem jedynym człowiekiem z
Europy wschodniej. W mieście grasowali bojówkarze z PIDE, przychodzili do hotelu,
pytali, kto w nim mieszka. Byli bezkarni, w Lu-andzie nie istniała żadna władza, a oni
chcieli mścić się za wszystko, za rewolucję goździków, za utraconą Angolę, za
złamane kariery. Każde pukanie do drzwi mogło być dla mnie złym sygnałem.
Starałem się o tym nie myśleć, jest to jedyny sposób na takie sytuacje.
Bojówkarze zbierali się w nocnym barze „Adao", obok hotelu. Było tam zawsze
ciemno, kelnerzy chodzili z latarkami. Właściciel baru, gruby, zniszczony playboy, o
oczach przekrwionych, przesłoniętych spuchły-mi powiekami, wziął mnie raz do
swojego kantorku. Od podłogi do sufitu ściany były zabudowane półkami, na półkach
stało dwieście dwadzieścia sześć odmian whisky. Wyciągnął z szuflady biurka dwa
pistolety i położył je przed sobą.
Zabiję tym dziesięciu komunistów i dopiero będę spokojny, powiedział.
Patrzyłem na niego, uśmiechałem się i czekałem, co zrobi. Przez drzwi słychać było
muzykę, bojówkarze zabawiali się z pijanymi Mulatkami. Gruby schował pistolety i
zatrzasnął szufladę. Do dziś nie wiem, dlaczego zostawił mnie w spokoju. Może
należał do ludzi, jakich nieraz spotykałem, którym większą satysfakcję od zabijania
daje świadomość, że mogliby zabić, a tego nie robią.
Przez cały wrzesień kładłem się spać nie wiedząc, co stanie się tej nocy i
następnego dnia. Koło mnie kręciło się kilku typów, rozpoznawałem ich twarze.
Spotykaliśmy się ciągle, nie zamieniając słowa. Nie wiedziałem, co robić. Z początku
postanowiłem czuwać, nie chciałem, żeby mnie zaskoczyli w czasie snu. Ale w
połowie nocy napięcie słabło i zasypiałem w ubraniu, w butach,
na wielkim łóżku pięknie zasłanym przez donę Cartagi-
nę.
MPLA nie mogło mnie obronić: ci ludzie byli daleko, w dzielnicach afrykańskich, albo
jeszcze dalej - na froncie. Dzielnica europejska, w której mieszkałem, do nich jeszcze
nie należała. Dlatego lubiłem jeździć na front - tam było bezpieczniej, bardziej
swojsko. Jednakże wyjazdy takie trafiały się rzadko. Nikt, nawet ludzie ze sztabu, nie
umieli dokładnie określić, gdzie jest front. Nie było komunikacji ani łączności.
Samotne, małe oddziały niewprawnych, początkujących partyzantów, zagubione w
ogromnych, zdradliwych przestrzeniach, poruszały się to tu, to tam, bez planu i myśli.
Tą wojnę każdy prowadził na swoją rękę, każdy był zdany na siebie.
Codziennie, o dziewiątej wieczorem odzywała się Warszawa. W aparacie teleksu,
który stał w recepcji, zapalało się światło i maszyna wystukiwała sygnał:
814251 PAP PL DOBRY WIECZÓR PROSIMY NADAWAĆ
albo:
NARESZCIE UDAŁO NAM SIE POŁĄCZYĆ
albo:
CZY COS DZISIAJ DOSTANIEMY? PLS GA GA.
Odpowiadałem:
OK OK MOM SYP
i włączałem taśmę z tekstem depeszy.
Dla mnie godzina dziewiąta była najważniejszą chwilą dnia, była powtarzającym się
każdego wieczora przeżyciem. Pisałem codziennie, pisałem z pobudek najbardziej
egoistycznych, przełamywałem wewnętrzny bezwład i depresję, żeby zrobić choćby
najkrótszą depeszę i utrzymać łączność z Warszawą, bo to ratowało mnie przed
samotnością i poczuciem opuszczenia. Jeżeli miałem czas, warowałem przy teleksie
na długo przed dziewiątą. Zapalające się światło wzbudzało we mnie taki sam
entuzjazm, jaki w człowieku zagubionym na pustyni wywołuje odnalezione nagle
źródło. Starałem się na wszystkie sposoby przeciągać czas tych seansów.
Opisywałem szczegółowo wszystkie bitwy. Pytałem, jaka jest pogoda w kraju, i
skarżyłem się, że nie mam co jeść. Ale w końcu przychodził moment, kiedy
Warszawa odzywała się:
ODBIÓR DOBRY ŁĄCZYMY SIE JUTRO GODZ. 20 00 GMT DZKB BY BY
światło gasło i znowu zostawałem sam.
Luanda ginęła inaczej niż nasze miasta w latach wojny. Nie było nalotów, pacyfikacji,
burzenia dzielnicy za dzielnicą. Nie było cmentarzy na ulicach i placach. Nie
pamiętam ani jednego pożaru. Miasto umierało tak, jak ginie oaza, w której wyschły
studnie - pustoszało, zapadało w martwotę, odchodziło w zapomnienie. Ale ta agonia
nastąpiła później, na razie wszędzie panował gorączkowy ruch. Wszyscy spieszyli
się, wszyscy wyjeżdżali! Każdy starał się odlecieć najbliższym samolotem do Europy,
do Ameryki, byle gdzie. Do Luandy ściągali Portugalczycy z całej Angoli. Z
najdalszych zakątków przyjeżdżały karawany samochodów wyładowa-
nych ludźmi i bagażem. Mężczyźni zarośnięci, kobiety wymięte i rozczochrane, dzieci
brudne i senne. Po drodze uciekinierzy łączyli się w długie kolumny i tak przemierzali
kraj, bo im większa gromada, tym bezpieczniej. Z początku zajmowali w Luandzie
hotele, ale potem nie było już miejsc, więc kierowali się prosto na lotnisko. Wokół
lotniska powstało koczownicze miasto, bez ulic i domów. Ludzie mieszkali pod gołym
niebem, wiecznie zmoknięci, bo ciągle padały deszcze. Żyli teraz gorzej niż czarni w
sąsiadującej z lotniskiem dzielnicy afrykańskiej, ale przyjmowali to apatycznie, z
ponurą rezygnacją, nie wiedząc, kogo przeklinać za swój los. Salazar już nie żył,
Caetano uciekł do Brazylii, a w Lizbonie rządy ciągle się zmieniały. Wszystkiemu
winna była rewolucja, bo przedtem panował spokój. Teraz rząd obiecał czarnym
wolność, czarni pobili się między sobą, palą i mordują. Oni nie są zdolni do
rządzenia. Czarny to tak: wypić, a potem spać cały dzień. Nawie-sza na siebie
koralików i chodzi zadowolony. Pracować? Tutaj nikt nie pracuje. Oni żyją jak sto lat
temu. Jak sto, panie? Jak tysiąc! Ja widziałem takich, co żyją jak tysiąc lat temu. A co
można wiedzieć, jak było tysiąc lat temu? Pewnie, że można, każdy wie, jak było.
Tego kraju więcej nie będzie. Mobutu weźmie kawałek, ci z południa wezmą kawałek
i tak się skończy. Żeby tylko zaraz stąd odlecieć. Żeby na to więcej nie patrzeć. Ja tu
włożyłem czterdzieści lat pracy. Całą swoją krwawicę. Kto mi teraz zwróci? Pan
myśli, że można zacząć życie od nowa?
Ludzie siedzą na tobołkach okryci plastykiem, bo deszcz siąpi, medytują, rozważają
wszystko. Czasem w tym porzuconym tłumie, który wegetuje tutaj tygodniami,
wybucha iskra buntu. Kobiety pobiją żołnierzy wyznaczonych do pilnowania
porządku, a mężczyźni usiłują porwać samolot, aby świat dowiedział się, do jakiej
rozpaczy zostali doprowadzeni. Nikt nie wie, kiedy stąd odleci i w jakim kierunku.
Panuje kosmiczny bałagan. Zorganizować Portugalczyków jest trudno, ponieważ są
to zdeklarowani indywidualiści, natury, które nie potrafią żyć w ścisku i we
wspólnocie. Pierwszeństwo mają kobiety ciężarne. Dlaczego one? Czyja mam być
gorsza, bo urodziłam pół roku temu? Dobrze, pierwszeństwo mają ciężarne i z
niemowlętami. Dlaczego one? Czy mam być gorsza, bo mój syn skończył trzy lata?
Dobrze, pierwszeństwo mająkobiety z dziećmi. Tak? A ja, dlatego że jestem
mężczyzną, mam tutaj zginąć? I oto co silniejsi ładują się do samolotu, a kobiety z
dziećmi kładą się na betonie, pod kołami, tak żeby piloci nie mogli ruszyć, przychodzi
wojsko, wypędza mężczyzn, każe wsiadać kobietom, one wchodzą po schodkach
triumfujące, jak oddział zwycięzców do nowo zdobytego miasta.
Dajmy najpierw odlecieć załamanym nerwowo. Doskonale, nie trzeba daleko szukać,
żeby nie wojna, już dawno byłbym w domu wariatów. A nas pod Carmoną napadł
oddział dzikusów, wszystko zabrali, pobili, chcieli rozstrzelać. Do dzisiaj jestem cała
rozdygotana. Oszaleję, jeżeli nie wylecę stąd natychmiast. Moi drodzy, powiem wam
tylko tyle, że straciłem cały dorobek życia. Poza tym, u nas, w Lumbale, dwóch z
UNITA trzymało mnie za włosy, a trzeci przystawił mi lufę do samego oka. Uważam,
że jest to dostateczny powód, żeby postradać zmysły.
Żadne kryterium nie zyskiwało aprobaty ogółu. Zrozpaczony tłum napierał na każdy
samolot, mijały godziny, nim dało się ustalić, kto wreszcie dostanie miejsce.
Trzeba przewieźć pół miliona uchodźców mostem powietrznym na drugi koniec
świata.
Wszyscy wiedzą, dlaczego chcą wyjechać. Oni wiedzą, że wrzesień da się
przetrwać, ale w październiku
będzie już bardzo źle, a listopada nie przeżyje nikt. Skąd oni to wiedzą? Pan pyta o
takie rzeczy! Ja tu przeżyłem dwadzieścia osiem lat, ja coś mogą powiedzieć o tym
kraju. Wie pan, czego się dorobiłem? Starej taksówki, którą zostawiłem tam, na ulicy.
Ludzie uciekali, jak przed nadciągającą zarazą, jak przed morowym powietrzem,
którego nie widać, ale które zadaje śmierć. Potem przyjdzie wiatr i piasek zasypie
ślady ostatniego człowieka.
Ty w to wierzysz? pytałem Artura. Arturo nie wierzy, ale jednak woli wyjechać. A
pani, dono Cartagino, pani w to wierzy? Tak, dona Cartagina jest o tym przekonana.
Jeżeli zostaniemy do listopada, to nas nie będzie. Tu staruszka energicznie
przejeżdża palcem po szyi, na której jej paznokieć pozostawia czerwony ślad.
Różne rzeczy zdarzyły się przedtem, nim miasto zostało zamknięte i skazane na
śmierć. Jak chory, który w chwilach agonii nagle ożywia się i na moment wracają mu
siły, tak w końcu września życie w Luandzie nabrało szczególnego wigoru i tempa.
Chodniki były zatłoczone, na jezdniach powstawały korki. Ludzie biegali
zdenerwowani, spieszyli się, załatwiali tysiące spraw. Byle szybko wynieść się, uciec
w porę, zanim pierwsza fala morowego powietrza wtargnie do miasta.
Nie chcieli Angoli.
Mieli dosyć tego kraju, który miał być ich ziemią obiecaną, a przyniósł im
rozczarowanie i poniżenie. Żegnali swój afrykański dom z mieszaniną rozpaczy i
wściekłości, żalu i bezsiły, z poczuciem, że odjeżdżają na zawsze. Pragnęli tylko ujść
z życiem i wywieźć swój dobytek.
Wszyscy byli zajęci budowaniem skrzyń. Zwieziono góry desek i dykty. Skoczyły
ceny młotków i gwoździ.
Skrzynie były głównym tematem rozmów -jak je budować i czym najlepiej
wzmacniać. Pojawili się samo-zwańczy znawcy - skrzyniarze, domorośli architekci
skrzyniarstwa, skrzyniarskie style, szkoły i kierunki. Wewnątrz Luandy - zbudowanej
z betonu i cegły, zaczęło powstawać nowe, drewniane miasto. Chodziłem teraz po
ulicach jak po wielkim placu budowy. Potykałem się o rozrzucone deski, gwóźdź
wystający z belki rozerwał mi koszulę. Niektóre skrzynie były wielkości letnich
domków, bo wytworzyła się nagle skrzyniarska skala prestiżu - im kto bogatszy, tym
większą budował skrzynię. Imponujące były skrzynie milionerów — belkowane i
wybite od wewnątrz żeglarskim płótnem, miały ściany solidne i eleganckie, zrobione z
najdroższych gatunków tropikalnego drewna, o słojach tak pięknie przyciętych i tak
starannie spolerowanych, że przypominały antyczne meble. W skrzynie te pakowano
całe salony i sypialnie, kanapy, stoły i szafy, kuchnie i lodówki, komody i fotele,
obrazy, dywany, żyrandole, porcelanę, pościel i bieliznę, wszystkie ubrania, makatki,
pufy i wazony, nawet sztuczne kwiaty (co także widziałem), całą monstrualną i
nieprzebraną rupieciarnię zagracającą dom każdego mieszczucha, a więc figurki,
muszle, szklane kule, flakony, wypchane jaszczurki, metalową miniaturkę katedry
mediolańskiej przywiezioną z wycieczki do Włoch, listy! listy i fotografie, ślubne
zdjęcie w złoconych ramach — to może zostawimy, mówi pan, no wiesz, jak ci nie
wstyd, woła oburzona pani - wszystkie zdjęcia maluchów, a tu jak pierwszy raz
usiadł, a tu jak pierwszy raz powiedział daj, daj, a tu z lizakiem, a tu z babcią, no więc
to wszystko, wszystko dosłownie, bo także skrzynki z winem, ten zapas makaronu,
który kupiłam, jak tylko zaczęli się strzelać, i jeszcze wędka, szydełko, moje nici! mój
sztu-cer, kolorowe klocki Tutuni, ptaszki, fistaszki, odkurzacz i dziadek do orzechów
też muszą się zmieścić, po
prostu - muszą i już, tak żeby zostały tylko goła podłoga, nagie ściany, pełny negliż,
strip-tease mieszkania zrobiony do końca, przy oknie bez zasłon i tylko jeszcze
zamkniemy drzwi i w drodze na lotnisko zatrzymamy się na bulwarze i wrzucimy
klucz do morza.
Skrzynie biedoty są gorsze o kilka klas. Są przede wszystkim mniejsze, a często
wręcz małe i niepozorne. Nie mogą ubiegać się o znak jakości, ponieważ ich
robocizna pozostawia wiele do życzenia. W przeciwieństwie do bogaczy, których stać
na wynajęcie mistrzów stolarskich, biedota musi zbijać skrzynie własnymi rękoma.
Jako materiał służą jej tartaczne odpady, ścinki desek, krzywe belki, spęczniała
dykta, cała drewniana tandeta, którą można kupić za grosze w trzeciorzędnym
składzie. Wiele z tych skrzyń obitych blachą z baniek po oliwie, ze starych szyldów i
zardzewiałych reklam przydrożnych, wygląda jak rozpadające się slumsy dzielnicy
afrykańskiej. Nie warto zaglądać do ich wnętrza, nie warto i nawet nie wypada.
Skrzynie bogaczy stoją na ważnych śródmiejskich ulicach albo w ocienionych
zaułkach luksusowych dzielnic. Można je oglądać i podziwiać. Natomiast skrzynie
biedoty kryją się w bramach, na podwórzach i w szopach. Kryją się do czasu, bo
przecież trzeba je będzie przewieźć przez całe miasto, do portu — i myśl o tym
żałosnym widowisku jest przykra.
Z powodu tej obfitości drewna, które znalazło się w Luandzie, pustynne, zakurzone
miasto, ubogie w zieleń i drzewa, pachnie teraz wspaniałym, żywicznym lasem.
Jakby ten las nagle wyrósł na ulicach, na placach, na skwerach. Wieczorem
otwieram okno, wdycham głęboko ten zapach i wtedy oddala się wojna, nie słyszę
jęków dony Esmeraldy, nie widzę zniszczonego playboya z dwoma pistoletami i jest
mi tak, jakbym spał w leśniczówce w Borach Tucholskich.
Budowa drewnianego miasta, miasta skrzyń, trwa całymi dniami, od świtu do
zmierzchu. Pracują wszyscy, moczeni deszczem, paleni słońcem, nawet milionerzy,
jeśli sprawni fizycznie, przykładają się do roboty. Zapał dorosłych udziela się
dzieciom. One też budują sobie skrzynki na lalki i zabawki. Pakowanie odbywa się
pod osłoną nocy. Tak jest lepiej, bo wtedy nikt nie wtyka nosa w cudze rzeczy, nikt
nie będzie liczyć, ile wywożę i czego, a wiadomo, że kręci się dużo takich, którzy
wysługują się MPLA i chcieliby donosić.
A więc nocami, w najgłębszych ciemnościach, przenosimy wnętrze kamiennego
miasta do wnętrza miasta drewnianego. Kosztuje to dużo wysiłku i potu, dźwigania i
szamotania się, bólu ramion od upychania bagażu, bólu kolan od ugniatania rzeczy,
ponieważ wszystko musi się zmieścić, a przecież miasto kamienne było duże, a
miasto drewniane jest małe.
Stopniowo, z nocy na noc, miasto kamienne traciło swoją wartość na rzecz miasta
drewnianego. Stopniowo też zmieniało się myślenie ludzi. Ludzie przestali myśleć w
kategoriach domu i mieszkania i rozprawiali tylko o skrzyniach. Zamiast powiedzieć -
muszę iść, zobaczyć, jak tam u mnie w domu - mówili - muszę iść, zobaczyć, jak tam
moja skrzynia. Była to już jedyna rzecz, która ich interesowała i o którą się troszczyli.
Ta Luan-da, którą pozostawiali, była dla nich sztywną i obcą makietą, sceną
zabudowaną, ale pustą, jak po skończonym widowisku.
Takiego miasta nie widziałem nigdzie na świecie i może nigdy więcej nie zobaczę.
Istniało ono przez miesiąc, a potem zaczęło nagle znikać. A raczej - dzielnica za
dzielnicą - zostało przewiezione ciężarówkami do portu. Teraz rozłożyło się nad
samym brzegiem morza, oświetlone nocą portowymi latarniami i blaskiem świateł
zakotwiczonych statków. Dniem w jego chaotycz-
nych uliczkach kręcili się ludzie malując na tabliczkach swoje nazwiska i adresy, tak
jak robi się to wszędzie na świecie, jeżeli ktoś zbuduje sobie prywatny dom. Można
by więc łudzić się, że jest to normalne, drewniane miasto, tyle że zamknięte przez
swoich mieszkańców, którzy z niewiadomych przyczyn musieli je w pośpiechu
opuścić.
A potem, kiedy w kamiennym mieście było już bardzo źle i my, garstka jego
mieszkańców, jak straceńcy oczekiwaliśmy dnia zagłady, drewniane miasto
odpłynęło oceanem. Uniosła je wielka flota i po kilku godzinach zniknęła z nim za
horyzontem. Stało się to nagle, jak gdyby do portu wpłynęła flotylla piracka, porwała
bezcenny skarb i uciekła z nim w morze.
A jednak zdążyłem zobaczyć, jak odpływa miasto. O świcie kołysało się jeszcze u
brzegu, bezładnie spiętrzone, bezludne, bez życia, jak zamienione w muzeum miasto
starożytnego Wschodu po wyjściu ostatniej wycieczki. O tej godzinie było mglisto i
chłodno. Stałem na lądzie z grupą żołnierzy angolańskich i gromadką czarnych
dzieci, oberwanych i zmarzniętych. Wszystko nam zabrali - powiedział jeden z
żołnierzy nawet bez złości i zabrał się do rozcinania ananasa, bo owoce te, tak
przejrzałe, że po rozcięciu sok wylewał się z nich jak woda z kubka, były wtedy
jedynym naszym pożywieniem. Wszystko nam zabrali - powtórzył i zagłębił twarz w
złocistej czarce owocu. Bezdomne, portowe dzieci wpatrywały się w niego
zachłannym, zafascynowanym wzrokiem. Żołnierz uniósł twarz umazaną sokiem,
uśmiechnął się i dodał - ale za to mamy teraz dom. Zostaliśmy sami na swoim. Wstał
i uradowany tą myślą, że Angola jest jego, wywalił w powietrze całą serię z automatu.
Odezwały się syreny, mewy skoczyły i pognały nad wodą, miasto drgnęło i powoli
zaczęło odpływać.
Nie wiem, czy zdarzył się kiedyś wypadek, żeby całe
miasto przepłynęło ocean, ale tym razem tak właśnie było. Miasto wypłynęło w świat,
w poszukiwaniu swoich mieszkańców. Byli to dawni mieszkańcy Angoli,
Portugalczycy, którzy rozproszyli się po Europie i Ameryce. Część z nich udała się do
Południowej Afryki. Wszyscy oni wyjechali z Angoli w pośpiechu, uciekając przed
pożogą wojenną, przekonani, że w kraju tym nie będzie więcej życia i że pozostaną
tylko cmentarze. Ale zanim wyjechali, zdążyli jeszcze zbudować w Luandzie
drewniane miasto, do którego zapakowali wszystko, co było w mieście kamiennym.
Na ulicach pozostało tylko tysiące samochodów pokrytych kurzem, które zjadała
rdza. Pozostały też mury, dachy, asfalt na jezdniach i żelazne ławki na bulwarze.
I teraz drewniane miasto płynęło przez Atlantyk miotane gwałtowną, sztormową falą.
Gdzieś na oceanie nastąpił podział miasta i jedna z dzielnic, największa, popłynęła
do Lizbony, a druga do Rio de Janeiro, a trzecia dzielnica do Cape Town. Każda z
tych dzielnic dotarła szczęśliwie do swojego portu. Wiem o tym z różnych źródeł.
Maria pisała mi, że jej skrzynie znajdują się już w Brazylii, a przecież skrzynie te
stanowiły część drewnianego miasta. O tym, że jedna z dzielnic pomyślnie dopłynęła
do Cape Town, pisało wiele gazet. A teraz o tym, co widziałem na własne oczy. Po
wyjeździe z Lu-andy zatrzymałem się w Lizbonie. Kolega wiózł mnie szeroką ulicą,
nad ujściem Tagu, w pobliżu portu. I wtedy zobaczyłem fantastyczne sterty skrzyń,
spiętrzone do ryzykownej wysokości, zostawione, nie ruszane, jakby niczyje. To była
właśnie ta największa dzielnica drewnianej Luandy, która dopłynęła do brzegu
Europy.
W tych dniach, kiedy zaledwie przystąpiono do budowy drewnianego miasta,
najwięcej zmartwień mieli
kupcy. Co zrobić z tą masą wszelkiego towaru, która leżała w sklepach i wypełniała
magazyny do zapajęczo-nych sufitów? Nikt nie może wyobrazić sobie takiej skrzyni,
w której zmieściłoby się to, co posiadał na składzie największy hurtownik w Luandzie
- don Castro Soremenho e Sousa. A inni hurtownicy? A tysięczny klan kupców
detalistów?
W dodatku cały import zachowuje się tak, jakby nie miał piątej klepki. Firmy
europejskie - czy nikt nie czyta tam gazet? - przysyłają do Luandy dawno zamówione
towary nie zwracając uwagi, że Angola płonie ogniem wojennej pożogi. Komu
potrzebne są teraz kompletne wyposażenia łazienek, przysłane wczoraj przez spółkę
„Koenig i Synowie" z Hamburga? Czy nie można ubawić się wiadomością, że z
Londynu przybył transport piłek i rakiet tenisowych oraz kijów do golfa? Jak na ironię,
dociera z Marsylii wielka partia owadobójczych spryskiwaczy zamówiona przez
plantatorów kawy, tych samych, którzy właśnie biją się o miejsce w samolocie
odlatującym do Europy.
Don Urbano Tavares, właściciel sklepu jubilerskiego przy głównej ulicy, mimo
szalejącego wokół nieszczęścia może być zadowolony. Wybierając przed laty swoją
branżę, trafił w dziesiątkę. Złoto zawsze pójdzie, a to, co pozostanie, można wywieźć
bez trudu w podręcznym bagażu. W jego interesie panuje teraz ożywiony ruch. Ale
nie tylko złoto ma powodzenie. Ludzie rzucają się przede wszystkim na sklepy z
żywnością, bo jedzenia jest coraz mniej. Tłok i ścisk panuje w magazynach z
konfekcją i z obuwiem. Zbyt mają zegarki i tranzystory, kosmetyki i lekarstwa. Rzeczy
niewielkie i lekkie, które mogą być przydatne na nowej drodze życia, tam, w krajach
zamorskich.
Smutne wrażenie pozostawia wizyta w księgarni przy Largo do Portugal. Jest tam
pusto. Kurz osiadł szarą war-
stwąna starym kontuarze. Ani jednego nabywcy. Kto ma teraz głowę do czytania
książek? Żołnierze dawno wykupili ostatnie pisma pornograficzne i zawieźli je na
front. To, co pozostało - stosy arcydzieł przemieszane z literaturą najbardziej
podrzędną-nikogo nie interesuje. Ci, którzy parają się piórem, mogą tu odebrać
ważną lekcję skromności. Dzieło nieśmiertelne czy zdawkowe romansidło są dla
uchodźcy jednakowo uciążliwe z prostej przyczyny: papier jest ciężki.
W sklepie pod pobożną nazwą „Cruz de Cristo" też pusto. Specjalność zakładu:
sprzedaż i wynajem ślubnych sukien. Właścicielka, dona Amanda, siedzi godzinami
nieruchoma, bezczynna, wśród tłumu manekinów też nieruchomych, oniemiałych,
zaklętych przez niewidoczną wróżkę. Sukni jest tyle, jak na zbiorowych ślubach
praktykowanych do dzisiaj w Meksyku. Wszystkie białe, do samej ziemi, ale każda
skrojona inaczej, każda wspaniała w swoim barokowym bogactwie falbanek i
koronek. Na co liczy właścicielka sklepu, dona Amanda? Wystarczy spojrzeć przez
szybę wystawową na jej zwarzoną, pochmurną twarz. Czasy radości i wesela minęły
i dona Amanda pozostała w otoczeniu niepotrzebnych rekwizytów z epoki, która
zgasła.
Więcej szczęścia -jeżeli jest to stosowne słowo, w co wątpię - ma don Francisco
Amarel Reis, właściciel zakładu „Caminho ao Ceu" („Droga do nieba"), ukrytego
dyskretnie w bocznej uliczce, na krańcu śródmieścia. Specjalność: trumny, krzyże,
blaszane kwiaty, inne akcesoria żałobne. W tych dniach jest wiele zgonów, ponieważ
strach, rozpacz i frustracje doprowadzają ludzi do grobu. Jest mnóstwo tragicznych
wypadków samochodowych, gdyż w ogólnej atmosferze pogromu, klęski, wściekłości
i osaczenia, co mniej odporni kierowcy przemieniają się w bestie. Więc mamy
pogrzeb za pogrzebem.
Piszę o ludziach, z którymi poznała mnie dona Carta-gina. Staruszka była duchem
opiekuńczym hotelu, chciała załatwiać wszystkie sprawy. Była jedyną osobą, która
interesowała się sukniami dony Amandy, gdyż wymarzyła sobie ślub Marii i Artura. Z
don Francisco wykłócała się o cenę ostatnich usług dla dony Esmeral-dy, która nie
wracała już do przytomności. Tylko do księgarni chodziłem sam, bo lubię spędzać
czas w otoczeniu książek.
Donę Esmeraldę pochowaliśmy na cmentarzu, który leży na stromej skarpie, nad
morzem, i jest tak biały, jakby pokrywał go wieczny śnieg. Ze śniegu wyrastają
pienne, strzeliste cyprysy, które w słońcu są niemal granatowe. Brama jest
pomalowana na niebiesko, co w tym wypadku jest kolorem ciepłym i optymistycznym,
ponieważ sugeruje, że ci, którzy tędy przechodzą, idą do nieba, jak święci z piosenki
Armstronga.
Następnego dnia wyjechał don Silva, utrapiony skne-ra w garniturze z diamentów.
Potem odwiozłem na lotnisko Marię i Artura.
Teraz przylatywało kilka samolotów dziennie, francuskich, portugalskich, radzieckich,
włoskich. Piloci wysiadali, rozglądali się po lotnisku. Przyglądałem się im, zdziwiony
myślą, że jeszcze kilka godzin temu byli w Europie. Patrzyłem na nich, jak na ludzi z
innej planety. Europa - to był daleki, nierealny punkt w galaktyce, którego istnienie
można było udowodnić tylko drogą skomplikowanych dedukcji. Wieczorem
odlatywali, ociężałe maszyny wlokły się pasem startowym, z trudem nabierały
wysokości i ginęły wśród gwiazd.
Koczownicze miasto, bez dachów i ścian, miasto uchodźców rozłożone wokół
lotniska, stopniowo znikało z ziemi. W tym samym czasie miasto drewniane opuściło
Luandę i czekało w porcie na daleką podróż. Z tylu miast, które leżały nad zatoką,
pozostała tylko
kamienna Luanda, coraz bardziej bezludna i niepotrzebna.
Był to początek października.
Miasto pustoszało z każdym dniem.
Od rana wałęsałem się po ulicach, bez celu, bez sensu, dopóki miażdżący upał nie
zagnał mnie z powrotem do hotelu. W południe słońce waliło się na głowę, robiło się
tak duszno i gorąco, że nie było czym oddychać. Zaczynało się lato, otwierały się
bramy tropikalnego piekła. Brakowało wody, bo stacja pomp znajdowała się na linii
frontu i po każdej naprawie była znowu niszczona w czasie walk. Chodziłem brudny,
tak chciało mi się pić, że dostawałem gorączki, widziałem ruchome, pomarańczowe
plamy.
Coraz więcej kupców zamykało sklepy, czarni chłopcy bębnili kijami po
spuszczonych, blaszanych żaluzjach. Restauracje i kawiarnie były już nieczynne,
krzesła, stoliki i wyblakłe parasole walały się po chodnikach, a potem zniknęły w
afrykańskich slumsach. Czasem jakiś samochód przejechał pustą ulicą przy
czerwonych światłach, które nadal zmieniały się automatycznie, nie wiadomo dla
kogo.
W tym czasie ktoś przyniósł do hotelu wiadomość, że wyjechali wszyscy policjanci!
Luanda, jedyne miasto na świecie, nie miała teraz policji. Każdy, kto znajdzie się w
takiej sytuacji, doznaje dziwnego uczucia. Z jednej strony jest mu lekko i
przestronnie, z drugiej - odczuwa pewien niepokój. Resztka białych, która tu jeszcze
błąkała się, przyjęła tę wiadomość ze zgrozą. Rozeszła się plotka, że czarne
dzielnice runą na kamienne miasto. Wszyscy wiedzieli, że czarni mieszkają w
najokropniejszych warunkach, w najgorszych slumsach, jakie można zobaczyć w
całej Afryce, w glinianych lepiankach, które zalegały okalające Luandę pustynie, jak
usypiska lichych, potłuczo-
nych czerepów. I oto kamienne, komfortowe miasto, ze szkła i betonu, było puste i
niczyje. Gdyby jeszcze przyszli spokojnie, w sposób uporządkowany, rodzinami, i
zajęli to, co porzucone i wolne. Ale zdaniem przerażonych Portugalczyków, którzy
podawali się za znawców tubylczej mentalności, czarni wtargną ogarnięci szałem
zniszczenia i nienawiści, spici, odurzeni tajemnymi ziołami, żądni krwi i zemsty. Nikt
nie powstrzyma tej inwazji. Ludzie wycieńczeni, o starganych nerwach, bezbronni i
osaczeni, snują w rozmowach najbardziej apokaliptyczne wizje. Wszyscy zginą i to
śmiercią najbardziej odrażającą- zadźgani na ulicy, posiekani maczetami na progach
domów. Bardziej przytomni proponują różne warianty samoobrony. Jedni - żeby
wygaszać wszystkie światła i czuwać w zaciemnionym mieście, inni - przeciwnie,
żeby zapalać światło nawet w opuszczonych domach, bo tylko mnogością liczby,
zmasowaną ilością będzie można odstraszyć czarnych. Jak zwykle żadna racja nie
zwycięża i nocą miasto wygląda jak podziurawiona kurtyna: tu prześwituje jakiś
fragment oświetlonej sceny, a naokoło nie widać nic i znowu widać fragment, a reszta
zasłonięta. Dona Cartagina, która raczej z nawyku niż z potrzeby sprząta
opuszczone pokoje na moim piętrze (na którym mieszkam teraz sam), raz po raz
przerywa zamiatanie i nasłuchuje, czy od strony afrykańskich dzielnic nie nadciąga
złowieszczy pomruk tłumu, zapowiedź naszego końca. Nieruchomieje tak, jak
wiejskie kobiety, kiedy nasłuchują, czy za moment nie rozlegnie się grzmot. Potem
żegna się uroczystym krzyżem i sprząta dalej.
Wyjechali wszyscy strażacy!
Już nikt nie ocali miasta przed pożarem. Najpierw ludzie nie wierzyli, żeby strażacy
uciekli z posterunku, ale mogli przekonać się o tym odwiedzając centralną remizę
przy nadmorskim bulwarze. Wrota remizy były otwarte
na oścież. W głębi stały wielkie wozy w czerwieni i złocie, piętrzyły się drabiny i
pompy. Na półkach leżały strażackie hełmy. Nie było żywej duszy. Oczywiście FNLA
dowie się o tym fakcie i wystarczy, żeby zamiast ulotek zrzucili jutro jedną bombę.
Cała Luanda spłonie jak zapałka. Deszcze ustały, miasto było nagrzane słońcem i
suche jak wiór. Żeby tylko nie było spięcia lub jakiś pijak nie zaprószył ognia. Później
żołnierze uruchomili jeden z tych wozów i używali go do wożenia wody na front.
Ponieważ był widoczny z daleka, został trafiony, zwalił się do rowu i tam pozostał.
Wyjechali wszyscy śmieciarze!
Z początku nikt nie zwrócił na to uwagi. Miasto było brudne i zapuszczone, więc
ludzie sądzili, że śmieciarze dawno odlecieli do Europy. Tymczasem okazało się, że
wyjechali dopiero wczoraj. I raptem, nie wiadomo skąd, zaczęły gromadzić się
śmieci. Przecież została tylko garstka mieszkańców, którzy w dodatku żyli w takiej
apatii i bezwładzie, że nie sposób posądzić ich o wznoszenie śmiecianych gór. A
jednak takie góry zaczęły powstawać na ulicach opuszczonego miasta. Pojawiły się
na chodnikach, na jezdniach i na placach. W bramach kamienic i na wymarłych
targowiskach. Przez niektóre ulice przechodziło się z wielkim trudem i obrzydzeniem.
W tym klimacie nadmiar słońca i wilgoci przyspiesza i potęguje rozkład, gnicie i
fermentację. Całe miasto zaczęło cuchnąć, kto wchodził z ulicy do hotelu, też przez
długi czas cuchnął, inni rozmawiali z nim na odległość. W ogóle ludzie odsunęli się
od siebie, mimo że w sytuacji, na jaką byliśmy skazani, powinno być odwrotnie. Dona
Cartagina zamykała wszystkie okna, bo zgniłym powietrzem, jakie dochodziło z
zewnątrz, nie można było oddychać. Zaczęły zdychać koty. Musiały zatruć się jakimś
ścierwem, zbiorowo, bo pewnego ranka wszędzie leżały martwe koty. Po dwóch
dniach obrzmiały i zrobi-
ły się pękate jak prosiaki. Kłębiły się nad nimi czarne muchy. Śmierdziało nie do
wytrzymania, chodziłem po mieście zatykając chustką nos, oblany potem. Dona
Cartagina wznosiła modły antyepidemiczne. Nie było lekarzy, nie pracował żaden
szpital ani apteka. Śmieci rosły, mnożyły się, jakby kipiało jakieś monstrualne,
wstrętne ciasto, rozdymane na wszystkie strony przez trujące, zabójcze drożdże.
Potem, kiedy wyjechali wszyscy piekarze, monterzy, listonosze i dozorcy, kamienne
miasto straciło swoją rację istnienia, swój sens. Było jak suchy szkielet polerowany
wiatrem, martwa kość wystająca z ziemi ku słońcu.
Przy życiu trzymały się jeszcze psy. ,
Były to psy domowe, porzucone przez uciekających w popłochu właścicieli. Widziało
się bezpańskie psy wszystkich najdroższych ras - boksery, buldogi, charty i
dobermany, jamniki, pinczery i spaniele, nawet szkockie teriery, a także dogi, mopsy,
pudle. Opuszczone, zbłąkane, chodziły wielkim stadem w poszukiwaniu żarcia.
Dokąd było wojsko portugalskie, ta nieprzebrana psia czereda zbierała się każdego
rana na placu przed sztabem generalnym, gdzie wartownicy karmili ją konserwami z
żołnierskich racji paktu północno-atlantyc-kiego. Widok był taki, jakby się oglądało
światową wystawę rasowych psów. Potem nakarmione, zadowolone stado przenosiło
się na miękką, soczystą trawę porastającą ocieniony skwer przed Pałacem Rządu.
Zaczynała się nieprawdopodobna, zbiorowa orgia seksualna, roz-namiętnione i
niestrudzone szaleństwo, gonitwy i kotłowanina do stanu zupełnej zatraty. Znudzeni
wartownicy mieli z tego powodu wiele rubasznej uciechy.
Po wyjściu wojska psy zaczęły głodować i chudnąć.
Jakiś czas snuły się po mieście bezładną zgrają, poszukując daremnie pożywienia.
Pewnego dnia zniknęły. Myślę, że śladem ludzi opuściły Luandę, ponieważ później
nigdy nie natrafiłem na zdechłego psa, a tych, które przychodziły pod sztab
generalny, a potem baraszkowały przed Pałacem Rządu, były setki. Można przyjąć,
że z gromady wyłonił się energiczny przywódca, który wyprowadził psie stado z
umierającego miasta. Jeżeli psy poszły na północ, trafiły do FNLA. Jeżeli na południe
- trafiły do UNITA. Natomiast jeśli udały się na wschód, w stronę Dalatando i
Saurimo, mogły dojść do Zambii, następnie do Mozambiku a nawet do Tanzanii.
Być może wędrują one nadal, ale nie wiem, w jakim kierunku i w którym są teraz
kraju.
Po wyjściu gromady psów miasto zapadło w ostateczną drętwotę. Postanowiłem więc
wyjechać na front.
Sceny frontowe
Comandante Ndozi stoi w cieniu rozłożystego man-gowca. Ociera spoconą twarz.
Wygrać bitwę to jest również wysiłek fizyczny. To jest tak, jak wyrąbać las. Grupie
żołnierzy rozkazuje zakopać poległych. Swoi i tamci mogą być pochowani razem - po
śmierci nic nie ma znaczenia. Poza tym nasze przysłowie mówi: wrogowie na ziemi,
bracia w niebie. Pyta, czy samochód odwiózł rannych do Luandy. Nie odwiózł, bo
kierowca czeka na transport benzyny. Ranni leżą na ciężarówce, jęczą i wołają
pomocy. Na froncie nie ma żadnego lekarza. Jeżeli nie dowiozą benzyny, polowa
rannych umrze z upływu krwi. Potem wysyła gońca w tym kierunku, skąd dobiega
odgłos strzelaniny: niech sprawdzi, czy jest to utarczka z cofającym się
przeciwnikiem, czy też chłopcy strzelają na wiwat świętując zwycięstwo. Ma
wrażenie, że tracą bezmyślnie amunicję, której i tak brakuje. Jutro nieprzyjaciel
uderzy i oddamy miasto, bo nie będzie czym się bronić.
Mówi, że ma wieczne kłopoty z amunicją. Wieczne -to zostało powiedziane z
przesadą. Jesteśmy na początku wojny i jego oddział istnieje dopiero od miesiąca.
Ndozi ma za sobą lata partyzantki, ale wojsko, którym dowodzi, jest nowe, jest
nieopierzone. Świeży żołnierz boi się wszystkiego. Przywieziony na front myśli, że z
każdej strony spogląda na niego śmierć. Że każdy strzał jest w niego wymierzony.
Nie umie ocenić odległości ani kierunku ognia. Więc strzela, gdzie popadnie, byle
dużo, byle bez przerwy. Jemu nie chodzi o to, żeby razić przeciwnika, jemu chodzi o
to, żeby zabić własny strach. Żeby ogłuszyć lęk, który paraliżuje człowieka i nie
pozwala mu myśleć. To znaczy, nie pozwala mu myśleć o tym, co dzieje się dookoła,
o tym, jak wygrać bitwę, w której walczy jego oddział, bo on w tym czasie ma
ważniejszą bitwę do wygrania - on musi wygrać wojnę z własnym strachem. Dzisiaj w
czasie natarcia podbiegłem do jednego, który stał z bazuką i walił w niebo. Nie mierz
w górę, krzyczę, mierz przed siebie, w te palmy, oni tam są. Ale widzę, że on ma
szarą twarz, że ani mu w głowie szukać przeciwnika, że nic do niego nie dociera, bo
on teraz toczy bój ze swoim wrogiem, który siedzi nie między palmami, ale w tym
chłopaku, w nim samym. On strzelał, bo chciał się oszołomić, chciał się odurzyć i w
takim zamroczeniu przetrwać atak strachu.
Magazynierzy wołają- gdzie podzieliście amunicję? Odpowiadam, że została
wystrzelana. Ilu zabiliście ludzi? Zabiliśmy dwóch. Pół tony nabojów i tylko dwóch
zabitych? A nam nie trzeba było zabijać więcej. Myśmy mieli zająć miasto i to zostało
wykonane. Żaden z kwatermistrzów nie przyjedzie na front zobaczyć, jak walczy
świeży żołnierz, który nie zna wojny. Nocą oddział podchodzi blisko miejsca, gdzie
jest przeciwnik. Tuż przed świtem otwieramy ogień. Żołnierz niedoświadczony myśli,
że teraz najważniejszą rzeczą jest zrobić dużo hałasu. Strzela jak opętany, na ślepo,
bo chodzi tylko o huk, chodzi o zakomunikowanie wrogowi, jaka nadciąga siła. Jest to
forma ostrzeżenia, sposób wywołania w nieprzyjacielu strachu, który byłby większy
niż nasz własny. I jest w takim działaniu jakaś racja. Bo nasz przeciwnik jest też nie
obyty z wojną, nie obyty z ogniem i, zaskoczony gwałtowną strzelaniną, cofa się i
ucieka.
W pierwszych dniach wojny potyczki ograniczały się do takiej właśnie licytacji ognia.
Rzadko dochodziło do bezpośredniej walki. Kiedyś miałem taką historię, że moi
ludzie na początku wystrzelali całą amunicję i potem nie można było pójść do
natarcia, bo nie było z czym. Wysłałem zwiadowcę do miasteczka, które mieliśmy
wtedy atakować. Wrócił i powiedział, że nie ma tam żywego ducha. Przeciwnik uciekł
i kiedy wchodziliśmy do tej miejscowości, w moim oddziale nikt nie miał jednego
naboju w magazynku.
Myśmy tej wojny nie chcieli. Ale Holden Roberto uderzył z północy, a Jonas Savimbi -
z południa. To jest kraj, w którym wojna trwa od pięciuset lat, odkąd przyszli tutaj
Portugalczycy. Potrzebowali niewolników na handel, na eksport do Brazylii, na
Karaiby, w ogóle za ocean. Z całej Afryki Angola dostarczyła tamtemu kontynentowi
największej ilości niewolników. Dlatego nasz kraj nazywają czarną matką nowego
świata. Połowa chłopów brazylijskich, kubańskich, dominikańskich ma za swoich
przodków ludzi z Angoli. To był kiedyś kraj ludny, zasiedlony, a potem zrobił się
pusty, jakby tędy przeszła zaraza. Angola jest pusta do dzisiaj. Setki kilometrów i ani
jednego człowieka, jak na Saharze. Wojny niewolnicze trwały trzysta lat albo dłużej.
Nasi wodzowie robili dobry interes. Silne plemiona napadały na słabsze, brali jeńców
i odstawiali ich na targ. Czasem musieli tak robić, bo to była forma płacenia
Portugalczykom podatków. Cenę niewolnika ustalało się według jakości uzębienia.
Ludzie wyrywali sobie zęby albo piłowali je kamieniami, żeby mieć niską wartość
rynkową. Tyle męki, żeby być wolnym. Z pokolenia na pokolenie plemiona żyły w
strachu jedno przed drugim, żyły w nienawiści. Wyprawy wojenne przypadały na
suchą porę, bo wtedy można łatwo się poruszać. Kiedy kończyły się deszcze,
wszyscy wiedzieli, że zaczyna się
czas niedoli, czas polowania na ludzi. W porze deszczowej, kiedy kraj tonął w wodzie
i błocie, zawieszano broń. Ale wodzowe obmyślali już nową wojnę, szykowali nowe
wyprawy. O tym wszystkim ludzie pamiętają do dziś, bo w naszym myśleniu
przeszłość zajmuje więcej miejsca niż przyszłość.
Zaczynałem walkę dziesięć lat temu, w oddziale co-mandante Batalha. To było we
wschodniej Angoli. Musieliśmy uczyć się języków tamtych plemion i postępować
według ich obyczajów. To było warunkiem przeżycia - inaczej traktowaliby nas jako
obcych, którzy naszli ich ziemię. A przecież wszyscy byliśmy Angolańczyka-mi. Ale
oni nie wiedzą, że ten kraj nazywa się Angola. Dla nich ziemia kończy się tam, gdzie
leży ostatnia wioska, w której ludzie mówią zrozumiałym dla nich językiem. I to jest
granica ich świata. A co leży za tą granicą, pytaliśmy. Za granicą zaczyna się inna
planeta zamieszkana przez Nganguela, to znaczy przez nie-lu-dzi. Tych Nganguela
należy się wystrzegać, bo są ich wielkie ilości i używają języka, którego nie można
pojąć i który im służy do ukrywania złych zamiarów.
Wszyscy nasi wrogowie żywią się ciemnotą ludu i dużo płacą, żeby wojna plemion
trwała bez końca. Przekupili Holdena Roberto, żeby z Bakongów stworzył FNLA.
Przekupili Savimbiego, żeby z Ovimbundu stworzył UNITA. Mamy sto plemion i
musimy zbudować z nich jeden naród. Ile to potrwa? Nikt nie wie. Musimy oduczyć
ludzi nienawiści. Musimy wprowadzić zwyczaj podawania ręki.
To jest kraj nieszczęśliwy, tak jak są nieszczęśliwi ludzie, którym życie nie chce się
ułożyć. Przez ostatnie dwieście lat Portugalczycy ciągle organizowali zbrojne
ekspedycje, żeby podbić całą Angolę. Nie było pokoju. Piętnaście lat prowadziliśmy
wojnę partyzancką. Żaden kraj Afryki nie miał takiej długiej wojny. Żaden nie był
tak zniszczony. Nas, partyzantów, nigdy nie było wielu. Potem część wyginęła, inni
odeszli do sztabu albo do rządu. Ze starej kadry została na froncie garstka. Jesteśmy
rozproszeni po całym kraju. Brakuje ludzi.
Wojsko, które mam ze sobą, to chłopcy wzięci z ulicy prosto na front. Powinni być w
szkole, ale szkoły zamknęliśmy, żeby mieć armię, gdyż musimy się bronić. Ta wojna
została nam narzucona, bo jesteśmy bogatym krajem zamieszkanym przez pięć
milionów biednych ludzi, ciemnych analfabetów, którzy nie potrafią obsłużyć działa
bezodrzutowego 86 mm. Oni myślą, że wystarczy dwadzieścia wozów pancernych,
żeby dalej mieć naszą naftę i diamenty i żeby zapędzić nas z powrotem na swoje
miejsce. Nie dali nam czasu na nic, mamy świeże wojsko, które musi dorosnąć do
wojny. Mnie jest szkoda tych chłopców, bo oni powinni dorastać do czytania i pisania,
do budowania miast i leczenia ludzi. A muszą dorastać do zabijania. Muszą dorosnąć
do tego, żeby po naszej stronie było coraz mniej ślepej strzelaniny, a po tamtej -
coraz więcej śmierci. Jakie mamy inne wyjście w tej wojnie, której nie chcieliśmy?
Jesteśmy w Caxito, sześćdziesiąt kilometrów na północ od Luandy. Dziś rano
zadzwonił comandante Ju-Ju i powiedział, że o świcie była bitwa o Caxito, że oddział
comandante Ndozi odbił miasteczko z rąk FNLA i że zaraz będzie tam można
pojechać. Ju-Ju jest komisarzem politycznym sztabu generalnego armii MPLA i
codziennie o ósmej wieczorem odczytuje przez radio komunikat o sytuacji na
frontach wojny angolańskiej. Komunikaty te mają brzmienie patetyczne, ponieważ w
ich pisanie Ju-Ju wkłada całe serce i wszystkie uczucia. Jednego dnia opłakujemy
śmierć nieodżałowanego comandante Cow-Boya, który poległ w ataku na miasto
Ngavi. Nie-
ustraszony bohater walczył na stojąco i jeszcze ciężko ranny zadał śmierć trzem
bestialskim agresorom. Następnego dnia świętujemy zwycięstwo pod Folgares, gdzie
nasze okryte chwałą wojska zadały druzgocące ciosy bandom sprzedajnych
najemników. Innym razem dowiadujemy się, że cała Afryka wstrzymała oddech
śledząc losy heroicznego garnizonu w Luso, który otoczony przez niezliczone hordy
nieprzyjacielskie postanowił nie oddać ani skrawka ziemi. Nasz duch nigdy nie
słabnie, nasza wola walki jest niezłomna jak stal, nie znamy lęku, nie boimy się
śmierci i giniemy na oczach świata, który patrzy na nas z podziwem.
Jeżeli sytuacja jest pomyślna, komunikaty Ju-Ju są krótkie i spokojne. Fakty mówią
same za siebie, do dobrych rzeczy nie trzeba przekonywać. Jeżeli jednak zaczyna
się coś psuć, jeżeli zaczyna być źle, komunikaty stają się rozwlekłe i zawiłe, pojawia
się w nich mnóstwo przymiotników, mnożą się pochwały pod własnym adresem i
epitety ośmieszające przeciwnika. Idę ulicami Luandy i przez otwarte okna dobiega
mnie głos Ju-Ju. Na tę odległość nie słyszę słów, ale ponieważ mówi on tylko przez
chwilę, wiem, że jest dobrze, że przetrwają, że coś zdobyli. A wczoraj
przewędrowałem połowę miasta i Ju-Ju mówił i mówił. Coś widocznie rwało się na
froncie. Opadło mnie tysiąc wątpliwości, czy zdołają się utrzymać, czy wygrają.
Ju-Ju jest białym Angolańczykiem, to znaczy jego rodzice pochodzą z Portugalii, ale
on już urodził się w Angoli, która jest jego ojczyzną. W MPLA jest takich setki.
Walczą na froncie lub pracują w sztabie albo w administracji. Wszyscy noszą brody.
Jest ona tutaj znakiem tożsamości: biały z brodato człowiek stąd, nikt nie pyta go o
dokumenty, nikt nie zatrzyma do wyjaśnienia. Czarny mówi do niego - camarada i
traktuje z szacunkiem, bo jeśli on biały brodacz, to na pewno musi mieć
funkcję, to dowódca oddziału albo i wyżej. Ju-Ju ma brodę jak bizantyjski patriarcha:
rozrośniętą do ramion, imponującą. Ta broda jest w całej jego postaci najbardziej
uderzająca, bo on sam jest drobny, szczupły i przygarbiony, nosi duże okulary i
przypomina asystenta z katedry papirologii na jednym ze starych uniwersytetów
europejskich.
W czasie zdobywania Caxito oddział comandante Ndozi wziął do niewoli stu
dwudziestu jeńców FNLA, z którymi Ju-Ju przeprowadza teraz wywiady. Są wzywani
kolejno pod wielki kasztan, gdzie na skrzynce od amunicji (granaty, produkcja
francuska, zdobycz na nieprzyjacielu) siedzi komisarz polityczny. Ju-Ju, człowiek z
natury nieśmiały, rozmawia z każdym jeńcem uprzejmie, nawet jakby
przepraszająco, a po rozmowie udziela mu pouczającej lekcji w nadziei, że
naprowadzi go na słuszną drogę życia i walki.
Zaczyna od wywołania w badanym uczucia wstydu i winy.
- Czy nie wstyd wam - pyta komisarz polityczny - że walczycie w FNLA jako agent
imperializmu?
Ponury, tępy Bakongo o skórze tak czarnej, że aż wpada w fiolet, i o gębie tak
strasznej, że aż ciarki chodzą po plecach, milczy i patrzy w ziemię. Poprawia na
głowie zakrwawioną szmatę, bo kula oberwała mu ucho. Wzdycha i zbiera mu się na
płacz, ale dalej milczy.
Ju-Ju nalega, zachęca do mówienia, nawet podsuwa mu papierosa, choć papierosy
są w Angoli bezcennym skarbem, za paczkę papierosów, nawet za pół paczki,
można uratować życie.
W końcu jeniec opowiada, że w Kinszasie robią łapanki na Bakongów z Angoli i
wcielają ich do FNLA.Te łapanki robi wojsko Mobutu. Kto ma franki, może się
wykupić, ale on nie miał franków, bo był bezrobotny, więc go złapali i wcielili. W
FNLA było dobrze, bo dawali jeść. Dają maniok i baraninę. W sobotę dająpiwo. Jeżeli
wygrają walkę, dostająpieniądze. Ale on nie był w takiej walce, żeby potem płacili.
Niczego nie ukradł, bo od granicy Zairu do Caxito wszystko już zrabowane i puste.
Holdena Roberto nie widział. Czytać i pisać nie umie. Dziś rano byli otoczeni, więc
poddali się i teraz tu są. Nikogo nie zabił.
Ju-Ju każe wprowadzić następnego.
Bakongo, z czołem zarośniętym do brwi, słania się ze strachu. Komisarz pyta, czy
mu nie wstyd itd., a potem pyta, gdzie są w pobliżu wojska FNLA.
Tamten nie wie. Było takie zamieszanie, że nie wie, kto dostał się do niewoli, a kto
uciekł. Jeden najemnik wołał do niego - tędy, tędy, i on posłuchał, i pobiegł, i wpadł
prosto w ręce MPLA, a najemnik poleciał w odwrotną stronę i uciekł. Z tych, co są
razem z nim w niewoli, nie zna nikogo. Jego i czterech innych wysłali z Ambriz, żeby
szli do Caxito. Nie mieli co jeść i pić, bo na tej drodze nic nie ma. Trzech umarło z
wycieńczenia. Jeden zniknął w nocy. Został sam. Doszedł do Caxito wczoraj
wieczorem. Chce pić. On myśli, że jeśli w okolicy są ludzie z FNLA, to oni poddadzą
się jutro sami, bo tu nigdzie w pobliżu nie ma wody, tylko w Caxito. Wytrzymają noc i
może do południa, a potem przyjdą, bo inaczej umrą z pragnienia.
Następny jeniec wygląda na dwanaście lat. Mówi. że ma szesnaście. On wie, że to
wstyd walczyć w FNLA, ale jemu powiedzieli, że jak pójdzie na front, to potem poślą
go do szkoły. On chce skończyć szkołę, bo on chce malować. Jeżeli dostanie papier i
ołówek, zaraz może coś narysować. Może zrobić portret. Gdyby miał tu farby,
zrobiłby obraz. Umie też rzeźbić, chciałby pokazać
swoje rzeźby, które zostały w Carmonie. On w to wkłada swoje życie i chciałby się
uczyć, i powiedzieli mu, że będzie się uczyć, jeżeli najpierw pójdzie na front. On wie,
to tak wychodzi, że aby malować, musi najpierw zabijać ludzi, ale on nikogo nie zabił.
Było już ciemno, kiedy wyszedłem na rynek. Naokoło puste domy, bez świateł, szyby
wybite, sklepy rozwalone. Blisko studni jakieś psy. Krowa niczyja z pyskiem przy
trawniku.
Front.
Wokoło ciemna ściana buszu, a w buszu może ci żołnierze z FNLA, którzy długo nie
wytrzymająbez wody i jutro poddadzą się, żeby nie umrzeć z pragnienia.
Wymarłe miasteczko, przejmująca pustka i noc.
Tylko w jednym miejscu, na drugim końcu rynku głosy, rozmowy, nawet śmiech. To
tam. gdzie jest mały, otoczony betonową bal ustradą skwer, z kępą drzew pośrodku.
Poszedłem w stronę skweru potykając się o kamienie, o łuski artyleryjskie, o
porzucony rower.
Po wewnętrznej stronie balustrady stali jeńcy z FNLA, tych stu dwudziestu wziętych
rano do niewoli w czasie bitwy o Caxito. Po stronie zewnętrznej, od ulicy i rynku, stali
wartownicy z MPLA. Było ich kilkunastu.
Jeńcy i wartownicy prowadzili ożywioną rozmowę: spierali się o wynik wczorajszego
meczu. Wczoraj, w niedzielę, na stadionie w Luandzie Benfica pokonała Ferroviario
2:1. Drużyna Ferroviario, która od dwóch lat nie odniosła porażki, zeszła z boiska
wygwizdana przez własnych kibiców. Drużyna przegrała, ponieważ jej czołowy
napastnik, król strzelców - Chico Gordo, opuścił klub i gra teraz w Portugalii, w
Sporting de Braga.
Mogli wygrać.
Nie mogli wygrać.
CotamChicoGordo! Norberto nie jest gorszy, a jednak przegrali!
Norberto!? Norberto nie dorasta mu do piat.
Chłopcy dyskutują, kłócą się podzieleni na dwa obozy, skaczą sobie do oczu. Tyle że
linia podziału nie przebiega wzdłuż betonowej balustrady. Ferroviario ma kibiców
wśród jeńców i strażników. A w drugim obozie. w obozie kibiców Benfica, który teraz
świętuje swój wspaniały triumf, sąteż razem i jeńcy, i strażnicy.
Jest to dyskusja żarliwa, pełna młodzieńczej pasji, taka sama, jaką obserwujemy na
całym świecie wśród chłopców opuszczających stadion po wielkim meczu. W takiej
dyskusji zapomina się o wszystkim.
I to dobrze, że można zapomnieć o wszystkim.
Że można zapomnieć o tej bitwie, po której ubyło nas kilku, po jednej i po drugiej
stronie betonowej balustrady. O łapankach, które robią żołnierze Mobutu. I o tym, że
musimy dorastać do wojny, żeby było coraz mniej ślepej strzelaniny i coraz więcej
śmierci.
Od dawna robię wyprawy do sztabu generalnego, żeby zdobyć przepustkę na front
południowy. Bez przepustki nie można poruszać się po kraju, bo przy drogach
czuwają posterunki i sprawdzają podróżnym dokumenty. Najczęściej posterunek stoi
przed wjazdem do miasteczka, a drugi przy wyjeździe, ale rownieżjadąc przez wieś
można napotkać posterunek wystawiony przez czujnych i zapobiegliwych chłopów, a
czasem w najszczerszym polu lub w najbardziej zapuszczonym buszu potrafi zjawić
się posterunek samorzutnie powołany przez koczowników wypasających w okolicy
swoje stada.
Przy ważnych szlakach, tam gdzie stoją posterunki
wysokiej rangi, szosa zamknięta jest kolorowym, z daleka widocznym szlabanem. Ale
ponieważ rządzi improwizacja i brakuje materiałów, inni radzą sobie jak mogą.
Niektórzy przeciągają druty na wysokości szyby samochodowej, a jeśli nie ma drutu
—kawałek sizalowej liny. Zastawiają drogę pustymi beczkami po benzynie lub
wznoszą przeszkodę z kamieni i wulkanicznych głazów. Wysypują na asfalt szkło i
gwoździe. Kładą gałęzie suchej, kolczastej tarniny. Barykadują przejazd wiązkami
stapelii albo pniem cykasy. Najbardziej pomysłowi okazali się ludzie z posterunku w
Mulondo. Z przydrożnego zajazdu, który porzucił Portugalczyk, wywlekli na środek
szosy piętrowy kredens, zbudowany w formie gigantycznego tryptyku, z
wmontowanym w części głównej ruchomym, kryształowym lustrem. Manipulując tym
lustrem tak, żeby odbijało promienie słońca, oślepiali kierowców, którzy nie mogąc
jechać dalej zatrzymywali się w znacznej odległości i szli piechotą do posterunku,
aby wyjaśniać, kim są i dokąd jadą.
Trzeba nauczyć się współżyć z posterunkami i przestrzegać obyczajów, jeżeli chce
się podróżować bez przeszkód i dojechać żywym do celu. Losy naszej wyprawy, a
nawet nasze życie, znajdują się w rękach posterunkowych, o tym należy pamiętać.
Są to ludzie różnej profesji i wieku. Żołnierze ze służby tyłów, domorosła milicja,
chłopcy ogarnięci pasją wojenną, a często po prostu dzieci. Uzbrojenie przeróżne:
rozpylacze, stare karabiny, maczety, noże i pałki. Ubiór też dowolny, bo trudno o
mundury. Czasem wojskowa bluza, ale zwykle kolorowa koszula, czasem hełm, ale
często damski kapelusz, czasem masywne buty, ale z reguły trampki lub na bosaka.
Jest to uboga wojna, przyodziana w tani, perka-likowy strój.
Każde spotkanie z posterunkiem składa się z: a - czę-
ści wyjaśniającej, b - pertraktacji, c - rozmowy towarzyskiej. Do posterunku należy
dojeżdżać powoli i zatrzymać się w przyzwoitej odległości. Wszelkie gwałtowne
hamowanie i pisk opon są bardzo złym wstępem, posterunkowi nie lubią takich
popisów. Następnie wysiadamy z samochodu i zbliżamy się do miejsca, w którym
drogę zamyka szlaban, beczka po benzynie, sterta kamieni, pień drzewa lub
kredens. Jeżeli jest to strefa przyfrontowa, nogi uginają nam się ze strachu, a serce
skacze do gardła. Bo nie wiemy, czyj jest ten posterunek: MPLA, FNLA czy UNITA?
Świeci słońce i jest gorąco. Rozpalone do białości powietrze wibruje nad szosą, jakby
przez drogę przewalała się śnieżna zamieć. Ale panuje cisza, otacza nas świat
nieruchomy, który wstrzymał oddech. My też, mimowolnie, wstrzymujemy oddech.
Zatrzymujemy się i czekamy.
Nie widać nikogo.
Ale posterunkowi są. Ukryci w krzakach albo w przydrożnym szałasie obserwująnas
uważnie. Jesteśmy wystawieni na ich spojrzenia i - nie daj Boże - na strzał. W takiej
chwili nie wolno okazać ani zdenerwowania, ani pośpiechu, bo to skończy się źle.
Przeciwnie, zachowujemy się zwyczajnie, poprawnie, luźno, nic innego nie robimy -
czekamy. Nie należy też wpadać w drugą skrajność i maskować lęku sztuczną
swobodą, dowcipkować, brylować, wołać hop! hop! czy manifestować przesadną
pewność siebie. Posterunkowi mogliby uznać, że traktujemy ich lekceważąco i skutek
byłby dla nas fatalny. Nie lubią oni także, jeżeli podróżni rozglądają się dookoła,
wkładają ręce do kieszeni, ziewają. walą się w cień pobliskich drzew lub - co jest w
ogóle przestępstwem - sami zabierają się do odsuwania przeszkody na drodze.
Po zakończeniu obserwacji ludzie z posterunku opuszczają swoje kryjówki i idą w
naszą stronę powol-
nym, leniwym krokiem, jednakże czujni i z bronią w pogotowiu. Zbliżają się i
zatrzymują na bezpieczną odległość.
Przyjezdni stoją w miejscu.
Pamiętajmy, że świeci słońce i jest gorąco.
Teraz następuje najbardziej dramatyczny moment spotkania - wzajemne badanie.
Żeby zrozumieć sens tej sceny, musimy pamiętać, że walczące ze sobą armie są
ubrane jednakowo (czy -jednakowo - nie ubrane), i że duże obszary kraju są ziemią
niczyją, na którą zapuszczają się to jedni, to drudzy, przyjaciele i wrogowie, i stawiają
swoje posterunki. Dlatego z początku niewierny, kim są ci, którzy wyszli do nas z
kryjówek i co z nami zrobią. Oni też nic o nas nie wiedzą.
Teraz musimy zebrać w sobie całą odwagę, żeby powiedzieć jedno słowo, które
zdecyduje o naszym życiu lub śmierci:
-Camarada!
Jeżeli posterunkowi są ludźmi Agostinho Neto, którzy pozdrawiają się słowem -
camarada, będziemy żyć. Ale jeśli okażą się ludźmi Holdena Roberto lub Jonasa
Savimbi, którzy wołają na siebie - irmao (bracie), dotarliśmy do kresu naszej
ziemskiej egzystencji. Za chwilę zapędzą nas do roboty: będziemy kopać własny
grób. Przy starych, osiadłych posterunkach powstają małe cmentarze tych, którzy nie
mieli szczęścia pozdrowić posterunkowych właściwym słowem.
Ale, powiedzmy, tym razem los okazał się dla nas łaskawy. Odezwaliśmy się głosem
stłumionym i zachrypłym ze strachu - camarada! Słowo to zostało powiedziane tak,
żeby jakiś dźwięk dotarł do ludzi z posterunku, ale żeby nie zabrzmiał on zbyt
wyraźnie, zbyt dosłownie i nieodwołalnie, a więc żeby zabełkotanie nasze, w którym
ostrożnie przemyciliśmy okruchy dźwiękowe słowa -camarada, pozostawiło jakąś
furtkę, jakąś szansę od-
wrotu, wycofania się w słowo irmao i żeby niefortunne pomieszanie słów można było
zwalić na ten piekielny upal, który otępia umysł i pcha go w nonsensy, na zmęczenie
podróżą i zdenerwowanie zrozumiałe u każdego, kto znalazł się na froncie. Jest to
bardzo delikatna gra, wymagająca zręczności, wyczucia i słuchu. Wszelka łatwizna,
wszelkie szycie grubą nicią od razu wyjdzie na wierzch. Nie można, na przykład,
krzyknąć za jednym zamachem-camarada! irmao!, bobędziemy-i słusznie - uznani
przez posterunkowych za wygodnych oportunistów, którzy w sytuacjach frontowych
są tępieni na całym świecie. Wzbudzimy podejrzliwość i zostaniemy zatrzymani do
wyjaśnienia.
Więc odezwaliśmy się - camarada! - i oto twarze ludzi z posterunku rozjaśniają się.
Teraz oni odpowiadają - camarada! Wszyscy zaczynająpowtarzać - camarada!
camarada! - swobodnie i pełnym głosem, nieskończoną ilość razy, słowo to krąży
między nami i posterunkowymi, jak stado gołębi.
Euforia, jaka opanowała nas na myśl, że będziemy żyć, trwa jednak krótko.
Będziemy żyć, ale czy pojedziemy dalej, nie jest to jeszcze wiadome. Przystępujemy
więc do pierwszej, wyjaśniającej części spotkania. Mówimy, kim jesteśmy, skąd
jedziemy i dokąd. W tym właśnie miejscu prezentujemy naszą przepustkę. Pojawią
się trudności, jeżeli posterunek nie potrafi czytać, co jest problemem nagminnym w
wypadku posterunków chłopskich i koczowniczych. Lepiej zorganizowane posterunki
zatrudniająw tym celu dzieci. Dzieci umieją czytać częściej niż dorośli, bo szkoły
zaczęli tu rozwijać dopiero w ostatnich latach. Treść przepustki sztabu generalnego
jest zwykle ciepła i serdeczna. Mówi ona, że camarada Ricardo Kapuchinsky jest
naszym przyjacielem, człowiekiem dobrej woli, godnym zaufania i dlatego prosi się
wszystkich camaradas na
froncie i na tyłach, aby okazywali mu gościnność i pomoc.
Mimo tak pozytywnej opinii ludzie z posterunku zwykle zaczynają od tego, że nie
chcą puścić dalej i każą zawracać. To zrozumiałe. Prawda, że autorytet Luandy jest
wielki, ale przecież posterunek to też władza, a istota władzy polega na tym, że musi
ona manifestować swoją siłę.
Nie traćmy jednak nadziei i nie upadajmy na duchu! Sięgnijmy po broń perswazji.
Tysiąc argumentów przemawia na naszą korzyść. Dokumenty mamy w porządku:
jest pismo, pieczątka i podpis. Znamy osobiście prezydenta Agostinho Neto. Znamy
dowódcę frontu. Piszemy, sławimy na cały świat Angolę, jej bojowników o słuszną
sprawę. Źli Europejczycy wyjechali, ten, kto został, musi być swój. inaczej tu by nie
siedział. Zresztą zrewidujcie, nie mamy broni, nikomu nie możemy zrobić krzywdy.
Powoli, opornie, posterunkowi zaczynają ustępować. Jeszcze dyskutują, naradzają
się na stronie, czasem wybuchnie między nimi kłótnia. Mogą wysłać gońca do
komendanta, który pojechał do miasta albo poszedł do wsi. Wtedy trzeba czekać.
Czekać i czekać, na tym upływa nam tutaj życie. Ale ma to tę dobrą stronę, że przez
wspólne czekanie następuje wzajemne oswojenie i zbliżenie. Już jesteśmy cząstką
posterunkowej społeczności. Jeżeli jest czas i ochota, możemy opowiedzieć coś o
Polsce. Też mamy morze i góry. Mamy lasy, ale drzewa są inne. na przykład u nas
nie rośnie ani jeden baobab. Kawa też nie rośnie. Polska jest mniejsza niż Angola,
ale za to mamy więcej ludzi. Mówimy po polsku. Ovim-bundu mówią swoim językiem,
Chokwe swoim i my swoim. Nie jemy manioku, u nas nie znają manioku. Wszyscy
mają buty. Boso można chodzić tylko w lecie, w zimie bosy człowiek mógłby
zamarznąć i umrzeć.
Umrzeć od chodzenia boso? Ha! Ha! Czy to daleko do Polski? Daleko, ale
samolotem blisko. A morzem, miesiąc czasu. Miesiąc czasu? To niedaleko. Macie
karabiny? Mamy karabiny, armaty i czołgi. Właśnie, a my czołgów nie mamy. Bydło
mamy takie samo jak u was. Krowy i kozy, kóz mało. A wyście nie widzieli konia? No
to kiedyś musicie zobaczyć konia, u nas dużo koni.
Czas upływa na przyjemnej rozmowie, a o to właśnie posterunkowym chodzi. Bo
teraz rzadko ktoś odważy się na podróż. Drogi puste, trzeba dniami czekać, nim
zobaczy się nową twarz. Nie mogąjednak narzekać na nudę. W tych dniach życie
skupia się wokół posterunków, j ak w średniowieczu wokół kościoła, a na
bezkresnych obszarach Ameryki wokół stacj i benzynowej. Na skrawkach płótna
miejscowe handlarki rozkładają swoje towary - mięsiste banany, kurze jajka tycie jak
orzeszki, czerwone pili-pili, suszoną kukurydzę, czarną fasolę i cierpkie granaty.
Właściciel straganu konfekcyjnego sprzedaje najtańszą odzież, jaskrawe chustki, a
także drewniane grzebienie, plastykowe gwiazdki, lusterka z podobizną znanych
aktorek na odwrocie, gumowe słonie i piszczałki z ruchomymi klapkami. Dzieci, jeśli
nie pełnią służby, grają w parciankę na sąsiednim polu. Można spotkać wiejskie
kobiety z glinianymi dzbanami na głowie, które przyszły po wodę albo znajdują się w
drodze po wodę, idąc z punktu nam nie wiadomego, do innego punktu, którego
również nie znamy.
Posterunek, jeśli składa się ze swoich ludzi, jest gościnną przystanią. Tu możemy
napić się wody, a niekiedy kupić kilka litrów benzyny. Możemy dostać upieczone
mięso. O późnej godzinie pozwolą przespać się do rana. Czasem mają wiadomości o
tym, w czyich rękach jest dalszy odcinek drogi.
Zbliża się czas odjazdu i posterunkowi zabierają się do pracy. Otwierają drogę-
odtaczają beczki, odwalają
kamienie, odsuwają kredens. A potem, kiedy już możemy jechać, przychodzą do nas
z jednym, wszędzie powtarzającym się pytaniem: czy mamy papierosy?
I wtedy następuje momentalna zmiana ról. Teraz władza przechodzi w nasze ręce,
bo to my, a nie oni, mamy papierosy. My zdecydujemy, czy dostanąjeden, dwa czy
pięć papierosów. Nasi posterunkowi opuszczają broń i czekająposluszni i cierpliwi, z
pokorą w oczach. Bądźmy ludźmi i podzielmy się z nimi sprawiedliwie. Oni są na
wojnie, walczą i ryzykują życiem. Obdarzeni, podnoszą ramiona w geście
zwycięstwa, śmieją się i wśród okrzyków - camarada! camarada! ruszamy w drogę w
nieznane, w pusty świat, w białą szalejącą spiekotę, w strach, który nas czeka przy
spotkaniu z następnym posterunkiem.
Wędrując tak od posterunku do posterunku, w przemiennym rytmie lęków i radości,
dotarłem do Bengueli. Z Luandy do Bengueli jest sześćset kilometrów drogi przez
tereny pustynne, płaskie i nijakie. Szary i bezładny pejzaż tworzy przypadkowa
zbieranina kamieni, suchych, zmierzwionych krzaków, brudnego piachu i połamanych
drogowskazów. W porze deszczowej chmury kotłują się tu nad samą ziemią, ulewy
ciągną się godzinami i w powietrzu jest tak mało światła, jakby nigdy nie było dnia, a
tylko zmierzch i noc. Nawet w czasie upałów, mimo obfitości słońca, krajobraz
przypomina porzucone pogorzelisko, jest popielaty, martwy i nieprzy-tulny. Ludzie,
którzy muszą tędy jechać, spieszą się, żebyjak najszybciej pokonać
odstraszającąprzestrzeń i dotrzeć z ulgą do miejsca przeznaczenia, do oazy. Luan-
dajest oazą i Benguela-oaząna tej pustyni, która ciągnie się wzdłuż całego wybrzeża
Angoli.
Benguela - senne, prawie wyludnione miasto drze-
miące w cieniu akacjowców, palm i kipersoli. Willowe dzielnice puste, domy
zamknięte, zatopione w kwiatach. Nieopisany luksus kwaterunkowy, nadmetraże
takie, że kręci się w głowie, przed furtkami, na ulicy porzucone samochody,
chevrolety, alfa romeo. jaguary, chyba sprawne, choć nikt nie próbuje nimi jeździć. A
obok, o sto metrów dalej, już pustynia, w tych okolicach biała i połyskująca jak
usypisko soli, bez źdźbła trawy, ani jednego drzewa, bez ratunku. Na tej pustyni leżą
afrykańskie dzielnice byle jak uklepane z gliny i łajna, poskładane z dykty i z blachy,
zarojone, duszne i nędzne. Mimo że dwa światy - komfortu i biedy — sąsiadują o
krok i nikt nie pilnuje bogatych, europejskich dzielnic, czarni z lepianek nie próbują
nimi zawładnąć. Taka myśl nie przychodzi im do głowy. Jest to może najlepsze
wytłumaczenie ich pasywnej postawy. Bo nie wchodzi tu w rachubę skrupuł moralny
czy też obawa, że biali wrócą i zaczną mścić się. Te względy mogłyby być
rozpatrywane, gdyby istniała w nich wcześniej pokusa opanowania białych dzielnic.
Ale w swoim dotychczasowym życiu nie doszli jeszcze do tego stopnia świadomości,
który nakazuje dopominać się o sprawiedliwość lub na swój sposób wymierzać ją
samemu. Tylko ci Afrykańczycy, którzy skończyli studia, otarli się o świat, umieli
czytać, oglądali filmy, tylko ci rozumieli, że dekolonizacja stwarza im szansę
szybkiego awansu materialnego, nagromadzenia bogactw i przywilejów. I
wykorzystanie tej szansy przyszło im stosunkowo łatwo dlatego właśnie, że ich mniej
rozbudzeni bracia - a takich było dziesięciu na każdy tuzin-nie domagali się niczego
dla siebie, przyjmując swoją lepiankę i miskę manioku za świat dany im raz na
zawsze.
Jakiś czas szedłem granicą dwóch dzielnic, a potem skręciłem w stronę śródmieścia.
Odnalazłem małąulicz-
kę, przy której w przestronnej, piętrowej willi mieścił się sztab frontu środkowego.
Przed furtką siedział wartownik z twarzą potwornie napuchłą od zapalenia okostnej i
pojękując ściskał głowę, najwyraźniej w obawie, że za chwilę pęknie mu czaszka. Nie
sposób było porozumieć się z tym nieszczęśnikiem, nic dla niego w tym momencie
nie istniało. Otworzyłem furtkę. W ogródku, w cieniu płonących bougerwilli leżały na
klombach skrzynki z amunicją, lufy moździerzy i stosy manierek. Dalej, na werandzie
i w holu spali pokotem żołnierze. Wszedłem na piętro i otworzyłem drzwi pierwszego
pokoju. Stało w nim tylko biurko, za którym siedział biały mężczyzna, potężnie
zbudowany, wielki.
Był to comandante Monti, dowódca frontu.
Siedział i pisał na maszynie prośbę do Luandy o ludzi i broń. Jedyny wóz pancerny,
jaki mieli na froncie, został wczoraj ustrzelony przez najemnika. Jeżeli teraz
nieprzyjaciel zaatakuje swoim wozem pancernym, trzeba będzie oddać teren, cofać
się i cofać.
Monti przeczytał list, który przywiozłem mu z Luandy, kazał mi usiąść — na
parapecie, bo nie było krzeseł -i pisał dalej. Po kwadransie na schodach zastukały
kroki i weszło czterech ludzi; ekipa telewizyjna z Lizbony. Przyjechali tu na dwa dni,
potem wracają swoim samolotem do Portugalii. Szefem ekipy był Luis Alberto,
dynamiczny, niespokojny Mulat, bystry, odważny. Od razu zawarliśmy przyjaźń.
Monti i Alberto znali się z dawnych lat, obaj pochodzili z Angoli, chyba nawet stąd, z
Bengueli. Nie trzeba więc było tracić czasu na wzajemne oswajanie się i prezentacje.
Alberto i ja chcieliśmy jechać na front, ale reszta ekipy była temu przeciwna. Reszta
ekipy - to znaczy Ca-rvalho, Fernandez i Barbosa powiedzieli, że mają żony i dzieci,
że zaczęli budować domki jednorodzinne pod Lizboną (w miejscu rzeczywiście
pięknym, bo pod Ca-
scais) i że nie będą ginąć na tej szalonej i nieprzytomnej wojnie, w której nikt nic nie
wie, przeciwnicy nie mogą rozpoznać się do ostatniej chwili i można stracić głowę
bez żadnej walki, tylko z powodu najdzikszego bałaganu, braku informacji, lenistwa i
beztroski czarnych, dla których człowiek nie jest żadną wartością.
Słowem, powiedzieli, że oni chcą żyć.
Zaczęła się dyskusja — rzecz najbardziej przez Latynosów uwielbiana. Alberto
przekonywał ich argumentem, że nakręcą mnóstwo taśmy i że zarobią dużo tak
bardzo potrzebnych pieniędzy. Ale uspokoił ich dopiero Monti, kiedy powiedział, że o
tej porze — zbliżało się południe - na froncie nie ma walki. I dał najprostsze na
świecie wyjaśnienie:
-Jest zbyt gorąco.
Za oknem falowało powietrze jak rozżarzona blacha i każdy ruch wymagał wysiłku.
Zbieraliśmy się do drogi. Monti zszedł na dół, obudził jednego z żołnierzy i wysłał go
do miasta, gdzieś, gdzie byli kierowcy i samochody. Przyjechał citroen DS i ford
mustang. Monti chciał nam sprawić przyjemność i wyznaczył do eskorty żołnierza -
dziewczynę imieniem Carlotta.
Carlotta przyszła z automatem na ramieniu i choć miała przyduży mundur
komandosa, dawało się wyczuć, że jest zgrabna. Wszyscy natychmiast zaczęliśmy
się do niej zalecać. Właściwie obecność Carlotty na dobre zdecydowała, że ekipa
plunęła na domki pod Lizboną i postanowiła jechać na front. Mimo swoich dwudziestu
lat Carlotta miała już legendę. Przed dwoma miesiącami, w czasie powstania w
Huambo, dowodziła małym oddziałkiem MPLA, otoczonym przez tysięczną jednostkę
UNITA. Umiała wyjść z okrążenia i wyprowadzić swoich ludzi. Dziewczyny są w
ogóle doskonałymi żołnierzami, lepszymi niż chłopcy, którzy czasem zachowują się
na froncie histerycznie i często nieod-
powiedzialnie. Nasza dziewczyna była Mulatką, miała nieopisany wdzięk i wtedy
wydawało nam się również - wielką urodę, choć później, kiedy wywołałem jej zdjęcia,
jedyne zdjęcia Carlotty, jakie po niej zostały, stwierdziłem, że nie była tak piękna. To
znaczy - nikt nie powiedział tego na głos, żeby nie zburzyć naszego mitu, naszego
wyobrażenia o Carlotcie z owego październikowego popołudnia w Bengueli. Po
prostu odnalazłem w Lizbonie Alberta, Carvalho, Fernandeza i Barbosę i pokazałem
im zdjęcia Carlotty z naszej drogi na front. Oglądali je w milczeniu i sądzę, że w tym
momencie wszyscy wybraliśmy milczenie, żeby nie powiedzieć tego na temat urody.
Zresztą, czy miało to jeszcze znaczenie? Carlotty już nie było, już jej nie ma. Dostała
rozkaz, żeby stawić się w sztabie frontu, więc włożyła mundur, rozczesała swoją
fryzurę afro, zarzuciła automat na ramię i przyszła. Przed sztabem stał comandante
Monti, czterech Portugalczyków i Polak. Od początku wydawała nam się piękna.
Dlaczego? Bo taki był nasz nastrój, bo to nam było potrzebne, bo tak chcieliśmy.
Zawsze stwarzamy urodę kobiet, więc i tym razem myśmy stworzyli urodę Carlotty.
Nie można tego inaczej wytłumaczyć.
Samochody ruszyły, pojechaliśmy szosą do Balombo, sto sześćdziesiąt kilometrów
na wschód. Właściwie wszyscy powinniśmy zginąć po drodze, pełnej serpentyn, po
których kierowcy gnali jak opętańcy, naprawdę, cud boży, że dojechaliśmy żywi.
Carlotta siedziała w naszym wozie obok kierowcy i przyzwyczajona do takiej jazdy
trochę z nas pokpiwała. Pęd powietrza odrzucał jej włosy do tyłu, w naszą stronę i
Barbosa powiedział, że przytrzyma Carlotcie głowę, żeby nie urwał jej wiatr. Carlotta
śmiała się, a myśmy zazdrościli Barbosie. Na jednym z postojów Femandez
zaproponował, żeby Carlotta przesiadła się do nas do tyłu, na kolana, ale odmo-
wiła. Głośno cieszyliśmy się z jego klęski. Gdyż oczywiście Fernandez chciał, żeby
Carlotta usiadła na jego kolanach, a to by wszystko popsuło, bo ona nie należała do
nikogo konkretnie, stworzyliśmy ją wszyscy razem, była naszą Carlotta.
Urodziła się w Rosadas, niedaleko granicy z Namibią. Rok temu odbyła
przeszkolenie w lasach Kabindy. Po wojnie chciała zostać pielęgniarką. To wszystko,
co o niej wiemy, o tej dziewczynie, która jedzie teraz samochodem, trzyma automat
na kolanach i ponieważ wyczerpaliśmy nasze żarty i zapanował na chwilę spokój,
zrobiła się poważna i zamyślona. Wiemy, że Carlotta nie będzie ani Alberta, ani
Fernandeza, ale jeszcze nie wiemy, że już nie będzie niczyja.
Trzeba znowu przystanąć, bo most jest uszkodzony i kierowcy rozważają, jak
przejechać. Mamy kilka minut czasu, więc robięjej zdjęcia. Proszę, żeby się
uśmiechała. Stoi oparta o poręcz mostu. Naokoło jest pole, może łąka, nie pamiętam.
Po chwili ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy spalone wsie, puste miasteczka, opuszczone
plantacje tytoniu i ananasów. Potem było coraz więcej krzewów tamaryszku. zaczęły
się zielone wzgórza i las. Zrobiło się gorzej, bo dojeżdżaliśmy do frontu szosą, o
którą toczyły się walki, i na asfalcie leżały rozrzucone zwłoki żołnierzy. Nie mają tu
zwyczaju grzebać poległych i wjazd w każdą strefę bitewną rozpoznaje się po
nieludzkim odorze rozkładających się ciał. W zgniłej wilgoci tropiku muszą
dokonywać sięjakieś dodatkowe fermentacje, bo zapach jest tak intensywny,
straszliwy i nawet ogłuszający, że mimo obycia z frontem za każdym razem
dostawałem zawrotów głowy i mdłości. W pierwszym wozie mieli bańkę zapasowej
benzyny, więc zatrzymaliśmy się, żeby polewać nią zwłoki, narzucić na zabitych
trochę suchych gałęzi z przydrożnych krzaków, a potem kierowca strzelał z automatu
w asfalt pod takim
kątem, aby poszła iskra i wznieciła płomień. Tym ogniem znaczyliśmy naszą drogę
do Balombo.
Balombo to małe miasteczko w lesie, które przechodzi z rąk do rąk. Żadna strona nie
może osadzić się w nim na dobre właśnie z powodu tej obecności lasu, tak dosłownej
jak w Otwocku czy w Wildze, co umożliwia przeciwnikowi skryte podejście na
najbliższą odległość i nagłe zaatakowanie obrońców miasteczka. Dziś rano Balombo
zostało zdobyte przez oddział MPLA w sile stu ludzi. Jeszcze w okolicznych lasach
słychać strzały, bo przeciwnik odstąpił, ale niezbyt daleko. W Balombo, które jest
zniszczone, nie ma ani jednego cywila, tylko tych stu młodych żołnierzy. Jest woda i
dziewczęta z oddziału przyszły do nas świeżo wykąpane, z mokrymi włosami,
ponakręcanymi na papierowe papiloty. Car-lotta karci je, że nie powinny zajmować
się toaletą, muszą być cały czas gotowe do walki. One skarżą się, że musiały iść w
pierwszej linii natarcia, bo chłopcy nie bardzo rwali się do przodu. Chłopcy pukają się
w czoło i twierdzą, że to kłamstwo. Wszystko młodzież szesnasto-, osiemnastoletnia,
nasi licealiści, nasze powstanie. Część oddziału ugania się po głównej ulicy na
zdobytym traktorze. Każdy robi jedno kółko i oddaje kierownicę następnemu. Inni
zrezygnowali z walki o traktor i jeżdżą na zdobytych rowerach. W Balombo jest
chłodno, bo to górka, czuć lekkie powiewy wiatru i szumi las.
Ekipa filmuje, chodzę z nimi i robię zdjęcia. Carlot-ta, która jest przytomna i nie da się
ponieść euforii zwycięstwa, jaka ogarnęła oddział, wie, że w każdej chwili może
rozpocząć się kontrnatarcie albo że zaczajony strzelec wyborowy może poszukać
naszych głów. Więc towarzyszy nam cały czas z automatem gotowym do strzału.
Jest uważna i małomówna. Kiedy idzie, jej cho-
lewy ocierają się o siebie, słychać to. Carvalho - operator - filmuje idącą Carlottę na
tle spalonych domów, potem na tle imponujących, bujnych adenii. Wszystko to
będzie pokazane w Portugalii, w kraju, którego Car-lotta nie zobaczy. W innym kraju,
w Polsce, ukaże sięjej zdjęcie. Jeszcze chodzimy po Balombo i rozmawiamy.
Barbosa pytają, kiedy wychodzi za mąż. Ach, tego nie wie, teraz jest wojna. Słońce
schodzi za drzewa, zbliża się zmierzch i musimy odjeżdżać. Wracamy do
samochodów, które czekają na głównej ulicy. Wszyscy jesteśmy zadowoleni, bo
byliśmy na froncie, mamy filmy i zdjęcia, żyjemy. Wsiadamy w tym samym porządku,
w jakim przyjechaliśmy; Carlotta z przodu, my z tyłu. Kierowca zapala silnik i włącza
bieg-1 wtedy - wszyscy pamiętamy, że to było właśnie w tym momencie - Carlotta
wysiada z wozu i mówi, że ona tu zostanie. Carlotto, prosi Alberto, jedź z nami,
zapraszamy na kolację, a jutro zabierzemy cię do Lizbony! Carlotta uśmiecha się,
macha nam ręką na pożegnanie i daje znak kierowcy, żeby ruszał.
Jest nam smutno.
Oddalamy się od Balombo, na drodze coraz ciemniej i ciemniej, zapadamy się w noc.
Późno docieramy do Bengueli, odnajdujemy jedyny czynny bar, chcemy coś zjeść.
Alberto, który tutaj zna wszystkich, zdobywa stolik na wolnym powietrzu. Wspaniale,
bo chłodno i morze gwiazd. Siadamy głodni, wyczerpani, coś tam mówimy. Długo nie
przynoszą nic do jedzenia. Alberto woła, ale jest gwarno i nikt nas nie słyszy. Wtedy
na rogu ulicy pojawiają się światła, zza zakrętu wypada samochód i ostro hamuje
przed barem. Z wozu wyskakuje żołnierz zmęczony, brudny, twarz umazana ziemią.
Mówi, że zaraz po naszym wyjeździe był atak na Balombo i że oddali miasteczko; w
tym samym zdaniu mówi, że w czasie ataku zginęła Carlotta.
Wstaliśmy od stolika bez słowa i poszliśmy wymarłą ulicą. Każdy szedł osobno,
zostawiony samemu sobie, nie było o czym mówić. Pierwszy idzie przygarbiony
Alberto, za nim Carvalho, a drugą stronąjezdni Fernandez, dalej -Barbosa, ja na
końcu. Lepiej, żeby nikt nie odzywał się, żebyśmy tak doszli do hotelu i zniknęli sobie
z oczu. Odjechaliśmy z Balombo z wariacką szybkością, żaden nie słyszał
strzelaniny, która zaraz rozpoczęła się za naszymi plecami. A więc to nie była
ucieczka. Ale gdybyśmy usłyszeli strzały, czy kazalibyśmy zawrócić, żeby być z
Carlottą? Czy bylibyśmy zdolni zaryzykować życiem, aby ją ochronić, tak jak ona
ryzykowała sobą, ochraniając nas w Balombo? A może po prostu zginęła osłaniając
nasz wyjazd, samotnie, bo chłopcy uganiali się na traktorze, a dziewczyny zajęte były
toaletą, kiedy tamci wyrośli jak spod ziemi?
Wszyscy jesteśmy winni tej śmierci, ponieważ zgodziliśmy się, żeby Carlottą została,
a mogliśmy kazać jej wrócić. Ale kto mógł przewidzieć? Najbardziej winni są Alberto i
ja: to myśmy chcieli jechać na front i wtedy Monti dał nam eskortę - to znaczy dał
nam tę dziewczynę. Ale czy możemy teraz coś zmienić, odwołać, cofnąć dzień?
Nie ma Carlotty.
Kto mógł przypuszczać, że widzieliśmy ją w ostatniej godzinie? ł że wszystko było w
naszych rękach? Dlaczego Alberto nie zatrzymał kierowcy, nie wysiadł i nie
powiedział do niej: pojedziesz razem z nami, bo inaczej zostaniemy i wtedy będziesz
za nas odpowiedzialna? Dlaczego nie zrobił tego żaden z nas? I czy wina rozłożona
na nas pięciu jest przez to mniejsza i łatwiej ją znosić?
Oczywiście, to był tragiczny przypadek. W ten sposób, kłamiąc, będziemy teraz
opowiadać. Możemy też
twierdzić, że było w tym coś z przeznaczenia, z fatum. Nie było żadnego powodu,
aby tam została, poza tym od początku istniała umowa, że wróci z nami. W ostatniej
sekundzie, wiedziona jakimś nieokreślonym nakazem wysiadła z wozu i w chwilę
później zginęła. Uwierzmy, że to było przeznaczenie. W takich sytuacjach
postępujemy w sposób, którego nie potrafimy później wytłumaczyć. 1 mówimy.
Wysoki Sądzie, nie wiem, jak to się stało, jak do tego doszło, bo to się właściwie
zaczęło z niczego.
Ale Carlotta znała tę wojnę lepiej niż my, wiedziała, że zbliża się zmierzch,
zwyczajowa pora ataku i że lepiej będzie, jeżeli na miejscu zorganizuje osłonę
naszego wyjazdu. Taki musiał być powód jej decyzji. Tego domyślamy się teraz,
kiedy jest za późno. O nic nie możemy jej spytać, bo Carlotta nie istnieje.
Stukamy w drzwi hotelu, które są już zamknięte. Otwiera właściciel, masywny
starzec, czarny, chce nas ściskać uradowany, że wróciliśmy cało, zarzuca nas
pytaniami. Potem przygląda nam się uważniej, milknie i odchodzi. Każdy z nas bierze
klucz, idzie na piętro i zamyka się w swoim pokoju.
Ten mały, znikający w niebie punkt to samolot, którym odlatuje Alberto i jego ekipa.
Dudnienie motorów przetacza się górą, nad lotniskiem, nad miastem, coraz słabsze i
słabsze, ale ciągle słyszalne, jeszcze długo po tym, jak mały, znikający punkt
rozpłynął się już i przestał być widoczny. Teraz jest to tak, jak gdyby z kosmosu
dolatywały odgłosy niewidzialnych, odległych burz gwiezdnych. Ale i one cichną
Niebo nieruchomieje, wypełnia się ciszą i blaskiem porannym. Po kilku godzinach na
drugim krańcu galaktyki pojawi się mały punkt, który zacznie rosnąć, powiększać się.
aż stanie się sztywnym
kształtem samolotu, co będzie oznaczać, że Alberto i jego ekipa ląduje w Europie.
I ja odlatuję z Bengueli. tylko w przeciwną stronę, na południe, tam gdzie kontynent
afrykański zaczyna dobiegać końca i po tysiącu, a nawet więcej kilometrach, za
Namibią i Kalahari, pogrąży się w dwóch oceanach. Kiedy przyjechaliśmy rano na
lotnisko, oprócz samolotu Alberta stal jeszcze dwumotorowy friendship, którego piloci
— dwaj zarośnięci, zmordowani Portugalczycy, o czerwonych z niewyspania oczach
- powiedzieli, że lecą zaraz do Lubango zabrać stamtąd ostatnią grupę uciekinierów.
Lubango, które dawniej nazywało się Sa de Bandeira, leży trzysta pięćdziesiąt
kilometrów na południe od Bengueli i jest siedzibą sztabu frontu południowego. Nie
miałem tam przepustki, bo na front południowy, który był najsłabszy, najbardziej
opuszczony, najgorzej zorganizowany i najmarniej uzbrojony, nie wpuszczali nikogo.
Ale pomyślałem, że może dam sobie radę. Tak pomyślałem, choć szczerze mówiąc
nie myślałem w ogóle, bo gdybym dobrze zastanowił się, może odeszłaby mnie
ochota, żeby tam jechać. Ale z drugiej strony gdybym zastanowił się jeszcze lepiej,
chyba chciałbym tam pojechać, bo uważam, że nie powinienem pisać o ludziach, z
którymi nie przeżyłem chociaż trochę tego, co oni przeżywają. W każdym razie
zacząłem prosić pilotów, żeby mnie wzięli ze sobą. Byli to ludzie tak wyczerpani nie
znającym przerwy lataniem, tak zobojętniali na wszystko, że nic nie odpowiedzieli, co
miało prawdopodobnie oznaczać, że wyrazili zgodę. Miałem na sobie dżinsy i
koszulę, w kieszeni przepustkę do Bengueli i trochę pieniędzy, a w ręku aparat
fotograficzny. Reszta rzeczy została w hotelu, a nie było już czasu ani samochodu,
żeby jechać do miasta. Nie czekając więc wsiadłem do pustego samolotu i
schowałem się w kącie, żeby nie narzucać się im swoją
obecnością, bo mogliby się rozmyślić i kazać mi zostać na lotnisku. Po kwadransie
wystartowaliśmy z Bengueli, lecąc najpierw nad pustynią, a później nad zielonymi
wzgórzami, nad łagodnym, urzekającym podhalańskim krajobrazem, a potem nad
wielkim tęczowym ogrodem kwiatów, którym jest Lubango.
W Lubango na lotnisku siedziała na tobołkach i walizach grupa wystraszonych,
spoconych i apatycznych Portugalczyków, z ich jeszcze bardziej wystraszonymi
kobietami i śpiącymi w ramionach tych kobiet dziećmi. Rzucili się do samolotu, nim
jeszcze wygasły silniki. Zaczepiłem kręcącego się po płycie Mulata i spytałem, czy
zawiezie mnie do sztabu frontu. Powiedział, że zawiezie, tylko odprawi samolot, ale
od razu spytał, jak chcę stąd wyjechać, bo ten samolot jest ostatni, który tu przyleciał,
a jemu wydaje się, że miasto jest w rękach MPLA, ale jest oblężone i że drogi do
miasta są w rękach nieprzyjaciela albo mogą być już jutro. Na to nic nie
odpowiedziałem dokładnie, poza czymś takim w rodzaju: jak Bóg da.
Wszystko działo się odtąd jak w niezrozumiałym, niepojętym śnie, w którym nieznane
osoby i niewidoczne siły wikłają nas w kolejne sytuacje bez wyjścia i co chwilę
budzimy się mokrzy od potu, coraz bardziej wyczerpani i bezwolni. W sztabie frontu
(dzielnica rezy-dencyjna na wzgórzu) przywitał mnie młody, biały An-golańczyk,
komisarz polityczny. Nazywał się Nelson. Przywitał mnie z radością, jakbym był z
dawna oczekiwanym gościem i zaraz wysłał mnie na niechybną śmierć. Nelson miał
niespokojną, gwałtowną naturę, szalone pomysły i gorączkowy, porywczy sposób
bycia. Wystarczyło, żebym w pierwszym zdaniu powiedział, że chcę jechać na front,
natychmiast wypisał mi przepustkę i nim zdołałem połapać się, wypchnął mnie na
podwó-
rze, gdzie kierowca zapuszczał właśnie silnik dużej, starej ciężarówki marki
Mercedes. Ledwie zdołałem uprosić Nelsona, żeby dał kubek wody, bo mdlałem z
pragnienia. Ciężarówka była wyładowana do granic wytrzymałości karabinami,
skrzynkami amunicji, beczkami benzyny i workami mąki. Na szczycie tego ładunku
siedziało sześciu żołnierzy. Nelson wepchnął mnie do szoferki, w której siedział już
kierowca — cywil, półnagi, czarny, niebywale chudy. Za chwilę do szoferki dosiadł się
jeszcze dowódca tej wyprawy — Diogenes. I od razu ruszyliśmy w drogę.
Przejechaliśmy przez miasto — wszystkie miasta w Angoli wyglądały wtedy jak
upiorne, niszczejące makiety miast budowane pod Hollywood i już opuszczone przez
ekipę filmową- nagle skończyła się zieleń, zniknęły kwiaty i wjechaliśmy w gorący,
suchy tropik, na ziemię zarośniętą jak okiem sięgnąć gęstym, kolczastym,
bezlistnym, szarym buszem. W tym buszu wycięty był niski i szary wąwóz, a na dnie
wąwozu leżała asfaltowa szosa. Tą właśnie szosą jechaliśmy w ciężarówce.
Mercedes był tak stary i przeładowany, że mimo wysiłków kierowcy osiągał tylko
sześćdziesiąt kilometrów na godzinę.
Byłem w kłopotliwej sytuacji, bo nie wiedziałem, dokąd jedziemy, a nie wypadało mi
się do tego przyznać. Diogenes mógłby pomyśleć —jak to, nie wie? To po co tu jest,
po co jedzie? Jedzie i nie wie, dokąd jedziemy? A ja rzeczywiście nie wiedziałem.
Przypadkowo trafiłem na samolot w Bengueli i znalazłem się w Lubango.
Przypadkowy Mulat, którego spotkałem na lotnisku, zawiózł mnie do sztabu frontu.
Obcy człowiek, o którym wiedziałem tylko, że nazywa się Nelson i zobaczyłem go
pierwszy raz w życiu, wsadził mnie do ciężarówki. Ciężarówka natychmiast odjechała
i teraz toczy się między dwoma ścianami kolczastego buszu, ku nie zna-
nemu mi przeznaczeniu. Wszystko stało się nagle i jakoś tak kategorycznie, że nie
mogłem zastanowić się ani sprzeciwić.
Jechaliśmy tak, ten po lewej, chudy, wczepiony w kierownicą, niespokojny, ja w
środku. Diogenes z prawej strony, czujny, z rozpylaczem wystawionym przez okno,
gotowym do strzału. Słońce stało w zenicie, szoferka była nagrzana jak martenowski
piec, cuchnęła ropą i potem. W pewnej chwili Diogenes. wpatrzony ciągle w ścianę
buszu po swojej stronie, zapytał:
- Nie wiem, czy camarada wie, dokąd jedziemy? Odparłem, że nie wiem.
-1 nie wiem - ciągnął Diogenes nie patrząc na mnie - czy camarada wie, co znaczy
jechać tą drogą, którą jedziemy.
Znowu odparłem, że nie wiem.
Diogenes pomilczał przez chwilę, bo wspinaliśmy się na wzgórze i silnik wył
ogłuszająco. Potem powiedział:
- Camarada, ta droga prowadzi do Południowej Afryki. Czterysta pięćdziesiąt
kilometrów stąd jest granica. Czterdzieści kilometrów przed granicąjest miasteczko
Pereira de Eca. Tam znajduje się nasz oddział i tam jedziemy. W naszych rękach są
miasta -jest Lubango i Pereira de Eca. Ale teren jest w rękach nieprzyjaciela. W tym
buszu, przez który jedziemy, jest nieprzyjaciel i do niego należy ta droga. Do tego
oddziału, który jest w Pereira de Eca, od miesiąca nie dojechał żaden nasz konwój.
Wszystkie wozy ginęły w zasadzkach. A teraz my próbujemy tam dojechać. Mamy
przed sobą czterysta kilometrów drogi i na każdym metrze możemy wpaść w
zasadzkę. Czy camarada rozumie?
Poczułem, że nie wydobędę głosu, więc tylko pokiwałem głową na znak, że
rozumiem, co znaczy jechać tą drogą, którąjedziemy. Potem opanowałem się na tyle.
żeby spytać, dlaczego jest nas tak mało. Gdyby jechała
kompania albo nawet pluton, byłaby większa szansa dotarcia na miejsce. Diogenes
odpowiedział, że na tym froncie jest w ogóle mało ludzi. Trzeba ich przywozić z
Luandy i z Bengueli. Ziemia tutaj jest prawie bezludna. Jest trochę koczowników, ale
to dziki naród, który chodzi nago. Wszystkie swoje wojny przegrali wiele lat temu.
Odtąd wiedzą, że nie mogą wygrać i że jedynym ratunkiem jest schować się w
buszu. Ruchem głowy Diogenes wskazał na ścianę buszu, za którą kryli się ci nadzy,
przegrani ludzie. Następnie spytałem, dlaczego jedziemy taką rozlatującą się
ciężarówką. Przecież Portugalczycy zostawili tyle doskonałych wozów. Na to
Diogenes odparł, że wozy, zostawione przez Portugalczyków, są własnością
Portugalczyków. Nie ma pieniędzy, żeby te wozy odkupić, a nawet nie ma z kim
rozmawiać, bo ich właściciele są w Europie. Czy nie sądzi, spytałem, że szybkim
wozem łatwiej uciec i trudniej w niego trafić, natomiast jadąc takim gratem toczymy
się prosto w śmierć. Tak, Diogenes zgadza się, ale pyta, co możemy poradzić?
Zapada milczenie i słychać tylko szum silnika i szelest opon na rozmiękłym asfalcie.
Czas mija, ale ciągle jest tak, jak gdybyśmy tkwili w miejscu. Ciągle ten sam,
połyskujący, równiutki ścieg asfaltu położony na rudej, sypkiej ziemi. Po obu stronach
ciągle te same wyblakłe, spękane ściany buszu. To samo białe, oślepiające niebo. Ta
sama pustka porzuconego świata, który żadnym poruszeniem, żadnym głosem, nie
daje o sobie znaku życia. W tej nieruchomej, martwej i ubogiej scenerii porusza się i
chyboce nasza ciężarówka jak blaszany samochodzik w głębi odpustowej strzelnicy.
Pan właściciel kręci korbką, wycięta z blachy zabawka jedzie kiwając się na boki, kto
chce, może strzelać. W ciężarówce z tyłu siedzi sześciu żołnierzy ukrytych za
skrzynkami amunicji i workami mąki. Słońce pali niemiłosiernie, więc przykryli się
plandeką, jakby jecha-
li w ulewie. Ich sytuacjajest o tyle lepsza, że jeśli wpadniemy w zasadzkę, mogą
łatwo wyskoczyć z wozu i uciekać do buszu. Gorsze jest położenie tych, którzy
znajdują się w szoferce. Zatrzaśnięci w metalowym pudle są jak trzy ruchome tarcze
przesuwane wolno do przodu i wspaniale oświetlone słońcem szesnastego
równoleżnika. W banalnym wnętrzu pustej strzelnicy sunie blaszany samochodzik, a
pan właściciel widzi, coraz bardziej zdumiony, że nie ma chętnych do strzelania. A
przecież małym kosztem można zdobyć atrakcyjną nagrodę. Jeszcze kręci korbką,
ale coraz bardziej ospale i niechętnie. Wycięta z blachy zabawka porusza się wolniej
i wolniej, aż w końcu staje.
Stanęliśmy na skraju szosy, przed nami, po tej samej stronie, leżał wrak spalonej
ciężarówki. Ślad konwoju, który dotarł do tego miejsca. Rozrzucone skrzynki, beczki,
worki, opony. W jednym miejscu wypalona ziemia, zwęglone kości. Tych, których
złapali, musieli zabić, a potem spalić, albo nawet związali i spalili żywcem. Nie
wiadomo, kto przeżył, czy w ogóle ktoś przeżył. Diogenes mówi, że jeżeli ktoś uciekł
w busz, nie mógł daleko zawędrować; zginął z pragnienia, bo tu nigdzie nie ma wody.
Można przeżyć tylko jadąc drogą, choć jadąc drogą - można zginąć. Trzeba trzymać
się szosy, ale, oczywiście, na szosie można wpaść w zasadzkę. No tak. ale nie ma
lepszego wyjścia, to znaczy nie ma w ogóle wyjścia idealnie doskonałego. To mówi
Diogenes, który twierdzi, że ci ze spalonej ciężarówki popełnili błąd, bo na pewno
jechali rankiem albo o zmierzchu, albo i nocą. Wtedy jest chłodno i nieprzyjaciel ma
siłę, żeby podejść do szosy i zrobić zasadzkę. Natomiast w południe nastaje wielki
upał i walczących ogarnia śmiertelna senność i lenistwo. Chowają się w cieniu i
zapadają w drzemkę. Przygasa zapał wojenny i stygnie wrogość. Trzeba to
wykorzystywać i jechać w
samo południe, bo jest to pora najbardziej bezpieczna. Przypomniałem sobie, że to
samo mówił Monti. Front zasypiał, gdy słońce stawało w zenicie.
Jechaliśmy do zmierzchu w napięciu, ze skupioną, bezradną czujnością, mijając po
drodze jeszcze dwie zwęglone ciężarówki straconych konwojów. Diogenes poganiał
kierowcę, nie pozwalał zatrzymywać się. O piątej po południu zobaczyliśmy na szosie
kilku uzbrojonych ludzi. Stali, mierząc z automatów w naszą stronę. Diogenes
odbezpieczył swojego kałasznikowa, ci z tyłu podnieśli się z legowisk i ukryci za
szoferką brali na cel stojących na szosie ludzi. Szofer zwolnił, odległość między
ciężarówką a tymi, którzy stali w przodzie, malała. Nikt nie strzelił. Potem, kiedy
byliśmy już blisko, na tyle blisko, że można było rozpoznać sylwetki a nawet twarze,
jeden z tych na szosie podniósł do góry karabin i rozległ się strzał. Wtedy Diogenes
wyciągnął z kabury pistolet i też strzelił w powietrze. Mercedes zatrzymał się. tamci
podbiegli do ciężarówki.
- Oddział comandante Farrusco - powiedział jeden.
-Konwój comandante Diogenesa - odpowiedział Diogenes.
Byliśmy w Pereira de Eca. Zaczęli prosić o papierosy. Sięgnąłem do kieszeni i
dopiero w tym momencie, kiedy wszystko we mnie pękło, rozłożyło się na luźne,
swobodne i uspokojone cząsteczki, zauważyłem, że spodnie i koszula są mokre od
potu i ja cały mokry, i że w kieszeni, tam gdzie trzymałem paczkę naszych
radomskich ekstramocnych. mam garść zwilgłego, cuchnącego nikotyną siana.
Zniszczony napis przy wjeździe do miasteczka zachęca do spoczynku i przetarcia
zmęczonych oczu: W Pereira de Eca (proponuje tablica przy drodze) zatrzy-
maj się w Gospodzie pod Czarnym Łabędziem. Klimatyzacja - Obfita kuchnia - Ogród
- Bar - Atrakcyjne ceny. 1 niezdarny rysunek ptaka płynącego jeziorem, który na tej
wysokości geograficznej może pojawić się tylko we śnie.
Wszystko to zachęta dla tych, którzy przemierzają świat, poznają odległe kontynenty
i nieznane krainy. Znajdą tu wygodny odpoczynek podróżując jałową i monotonną
trasą Windhoek - Luanda, 2230 km. Czy mogę dorzucić zmęczonemu wędrowcy
swojąradę?Nie zatrzymuj się w tym miasteczku teraz, dzisiaj. Tej nocy. Czasy
zmieniły się i nie znajdziesz obiecywanych wygód. Co prawda jest woda, jednakże
nie ma światła. Panują ciemności. Nie pokazał się księżyc. Są tylko gwiazdy, ale
dalekie jakieś, osłabione, mało pomocne. Źle ze spaniem, bo domy rozbite i
zrabowane. Z kuchnią też źle. Na betonowej podłodze gospody, w kałuży zeschłej
krwi, leży zarżnięta i cuchnąca już koza. Kto głodny, wycina bagnetem kawałek
mięsa i podpieka go w ognisku. Jak ci ludzie żyją, dlaczego nie umierająza-truci
padlinnym jadem? Nie można także liczyć na zapowiadaną klimatyzację. Jest gorąco
i mimo nocy upał nie podniósł się z ziemi, ociężały i lepki przygniata nieruchome,
spłaszczone miasteczko.
W blasku naftowej lampy, jedynego światła, widać twarze pokryte potem,
połyskujące, jakby nasmarowane oliwą. Brodata, szeroka twarz comandante
Farrusco. Blada, w młodzieńczych krostach twarz jego zastępcy -Carlosa, bohatera
spod Luso. Przedwcześnie zniszczona, zaniedbana twarz kobiety imieniem
Esperanza. Siedzimy w gospodzie na skrzyniach, na krzesłach, a dowódca zajmuje
miejsce w fotelu. Za oknem, na placu snują się żołnierze, rozpuszczeni w mroku,
czarni, jak poruszona ciemność. Dlaczego nie idą na stanowiska? -pyta Farrusco. ale
zaraz milknie i nie wydaje rozkazu.
Pozostali milczą, widocznie jest to pytanie bez znaczenia albo odpowiedź jest znana.
Widocznie fakt. czy pójdą na stanowiska, niczego nie poprawia, nie ratuje.
To oddział skazany na zagładę, nie ma dla niego ocalenia.
Przyprowadźcie tego, co przyjechał z południa, rozkazuje Farrusco ludziom, którzy
stoją w drzwiach czy raczej w tym miejscu, w którym kiedyś były drzwi prowadzące
na drewnianą werandę i na plac. Camarada posłucha, co opowiada ten człowiek,
mówi do mnie Farrusco, bo okazuje się, że oni już wiedzą, co opowiada, rozmawiali z
nim po południu. Wchodzi skrajnie wyczerpany, roztrzęsiony Portugalczyk. Ma
wpadnięte oczy, jest nie ogolony, brudny, wygląda jak uosobienie bezsiły i
opuszczenia. Nazywa się Humberto Dos An-gos de Freitas Quental. Jest stąd, tu się
urodził, myślę, że jakieś pięćdziesiąt lat temu. Przed tygodniem uciekł z rodziną do
Namibii. Żonę i czworo dzieci zostawił w obozie dla Portugalczyków w Windhoek, a
sam postanowił wrócić. Chciał wrócić, bo w Pereira de Eca została jego matka.
Matka ma osiemdziesiąt jeden lat i prowadzi piekarnię tyle lat, ile ma jej syn
Humberto, który stoi przed nami. Powiedziała synowi, że nie wyjedzie i że będzie
dalej piekła chleb, który jest zawsze potrzebny. Przecież sami wiecie, mówi do nas
Humberto, że w Pereira de Eca macie świeży chleb. Tak, o tym wie cały oddział
żywiący się chlebem wypiekanym przez tę kobietę, za który w dodatku nie płaci, bo
jest to wojsko ochotnicze i wyzwoleńcze, nie mające pieniędzy. Kiedy wyjeżdżał,
żeby wywieźć rodzinę do Namibii, kończył się zapas mąki i matka, która jest głucha i
nie rozumie, że jest wojna i z powodu wieku już nic nie rozumie poza tym. że dopóki
świat istnieje, ludzie będą potrzebować chleba, kazała synowi wrócić i przywieźć
mąki. Została sama, więc postanowił wrócić i wiózł dla niej mąkę, któ-
rą zabrali mu na granicy, ale wie, że dzisiaj przyjechała ciężarówka z Lubango i
przywiozła mąkę, co oznacza, że matka znowu upiecze chleba i że będziecie mieli co
jeść nic za to nie płacąc, bo ona nie żąda pieniędzy.
Wszyscy kochamy tę kobietę, mówi Farrusco, chociaż ona nie jest specjalnie za
nami, ale jest za życiem i za chlebem i to wystarczy. Nasi ludzie przynosili jej wodę,
której potrzebowała. T przynosili jej drzewo. I będzie żyła tak długo, póki my
będziemy żyć, a może dłużej od nas. Ale chcę, żebyś powiedział tym ludziom, którzy
przyjechali z Lubango, co słyszałeś w Windhoek i co mówili ci po drodze w tej
miejscowości, która jak się nazywa? Nazywa się Tsumeb, powiedział syn pie-karki, i
leży może dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd. Portugalczycy, którzy tam uciekli,
mówią, że niedługo pójdzie na Angolę wojsko Południowej Afryki i że rozgonią MPLA.
To samo mówią w Windhoek. Mówią, że wojsko pójdzie może dziś, a może jutro.
Mają wozy pancerne i lotnictwo i zajmą Luandę. Skąd to wiesz, spytał Farrusco. -
Tak mówią wszyscy Portugalczycy, odparł Humberto, chociaż to tajemnica. W
Windhoek przychodzili do naszych obozów oficerowie południowoafrykańscy i pytali,
kto służył w armii, i jeżeli ktoś chciał, brali ze sobą do tego wojska, które pójdzie na
Angolę. A w Tsumeb, na stacji benzynowej, jeden biały powiedział mi, że w mieście
jest dużo wozów pancernych, którymi jutro albo pojutrze pojadą do Angoli skończyć z
komunistami.
Farrusco powiedział synowi piekarki, że może wracać do domu. Humberto robił
wrażenie człowieka uczciwego. Ale nie wyglądało, że jest zbyt lotny i zdaje się, że był
analfabetą. Zostaliśmy w pokoju sami, było nadal gorąco i duszno, mimo że minęła
północ. Na podłodze, pod ścianami spali jacyś ludzie, inni wchodzili i wychodzili nie
wiadomo po co. nie mówiąc słowa. Sprawdź.
czy poszli na stanowiska, odezwał się Farrusco do Car-losa. Wyślij kilku szosą w
stronę granicy, niech ujdą kawałek i zobaczą, co się dzieje. Co to pomoże, odezwała
się Esperanza. Jej twarz była teraz ciemniejsza niż wieczorem. Powiedz im, mówi
Farrusco, żeby poszli naprawdę, żeby nie bali się i nie siedzieli w rowie. Jeżeli pójdą
zbyt daleko, odzywa się kobieta, mogą zostać odcięci albo dostaną się w zasadzkę.
Naokoło jest nieprzyjaciel. Dobrze, mówi Farrusco, ale chcę wiedzieć dokładnie,
gdzie są. Przecież oni nie dowiedzą się, bo zginą, mówi Esperanza. Po co
prowokować tamtych. Nie mamy sił, żeby się obronić.
Oddział comandante Farrusco liczy stu dwudziestu ludzi. Jest to na froncie
południowym jedyny oddział między Lubango i granicą (450 km) i między Atlantykiem
i Zambią (1200 km). Jedyny oddział na obszarze takim, jak jedna trzecia terytorium
Polski. Dookoła, na dziesiątki, na setki kilometrów rozciąga się jałowy busz - bez
wody, bez żadnych punktów orientacyjnych, nieubłagana drapieżność milionów
kolczastych, splecionych w ścianę gałęzi, wrogi świat nie do pokonania, nie do
przebycia. I tylko droga do Lubango, jedyna szosa przez ten busz, jak w korytarzu
zasieków, po której odwrót jest też niemożliwy, bo jest zbyt długa, żeby przejść ją
pieszo, a nie ma transportu, żeby przewieźć cały oddział. Może już o tej godzinie, a
zbliżała się druga w nocy. nieprzyjaciel zajął szosę po obu stronach miasteczka i oto
siedzimy w cieniu stalowego ramienia pułapki czekając, aż ktoś zwolni sprężynę i w
powietrzu rozlegnie się ogłuszający trzask.
Przyszedł Diogenes i jeszcze jeden z konwoju, a potem wrócił Carlos. Dowódca
spytał, czy tamci wyszli, i Carlos powiedział, że tak. Usiadł na skrzyni i odpiął pas, do
którego miał przytroczony cały arsenał pistoletów, magazynków i granatów. W
czasach kolonialnych Car-
los i Farrusco walczyli w oddziałach komandosów portugalskich. Obaj byli synami
chłopów z południa Portugalii. Po skończeniu służby zostali w Angoli i pracowali jako
mechanicy samochodowi. Później Nelson opowiedział mi, co następuje:
-Kiedy latem tego roku wybuchło powstanie MPLA przeciw FNLA i UNITA, walki
toczyły się również w Lubango. Ale w szeregach przeciwnika walczyło wielu białych i
na naszym terenie, na południu, losy tego powstania ważyły się długo. Pewnego dnia
przychodzi do sztabu krępy, brodaty mężczyzna i mówi, pokażę wam, jak to się robi,
jak trzeba walczyć. To był Farrusco. Zorganizował oddział, zajął Lubango, a potem
zdobył Pereira de Eca i tam został. Brakowało im uzbrojenia. Przez cały czas oprócz
karabinów mieli tylko dwa moździerze 82 mm. Strzelali z nich Farrusco i Carlos.
Strzelali bez używania podstawy, z ręki, i obaj mieli poparzone dłonie od rozpalonych
luf, mieli dłonie całe w bąblach i w ranach.
Tej nocy w gospodzie wszyscy czuwają i jest to czuwanie tępe, bezbronne i
wyczekujące. Może tylko śpią chłopcy na stanowiskach, na krańcach miasteczka i w
rowach, bo młody sen jest silniejszy niż łęk, niż pragnienie i nawet silniejszy niż
moskity. W pokoju pali się naftowa lampa i od dawna panuje milczenie. Nikomu nie
chce się rozmawiać i nawet nie wiadomo, o czym mówić. Wszyscy czekają świtu
coraz bardziej znużeni i senni. Słychać chrapanie tych, którzy śpią na podłodze.
Słychać zawodzenie moskitow. Pot ścieka po twarzach, w ustach gorzko od nikotyny,
sucho i mdląc o.
Farrusco. trąciłem go w ramię, bo zaczynał drzemać, chciałbym dzisiaj wrócić do
Lubango i potem przebijać się do Luandy. Myślę, że to, co powiedział ten
Portugalczyk, jest ważne. Robił wrażenie, że mówi prawdę. Pew-
nie. że jest ważne, zgodził się Farrusco, tamci zaczynają inwazję. Stąd do Luandy,
powiedziałem, jest półtora tysiąca kilometrów. Nie wiem, kiedy tam dojadę, bo już nie
ma samolotów. W Luandzie mam łączność z krajem, a myślę, że to, co mówi
Portugalczyk, jest światową wiadomością. Zrób coś. żebym mógł dzisiaj wrócić do
Lubango. Musimy doczekać świtu, powiedział Farrusco, bo nocą nie można jechać tą
szosą. Światła są z daleka widoczne i łatwo wpaść w zasadzkę. Zobaczymy, co
będzie o świcie, zobaczymy, czy zaatakują. Od granicy aż do Pereira de Eca nie ma
nikogo z naszych. Mogą też nadjechać od zapory w Ruacana i odciąć nam drogę do
Lubango. Stąd nie wyjedziemy inaczej, tylko tą drogą, którą może odcięli już w nocy,
bo w Ruacana stacjonowały ich wojska, a stamtąd wystarczy trzy godziny jazdy, żeby
dotrzeć do naszej szosy.
Kończyła się noc, nad ziemią wstała czerwona łuna. Pojawiły się domy i drzewa, na
skraju miasteczka stanęła ściana buszu. Wrócili zwiadowcy meldując, że po drodze
nikogo nie spotkali. Trochę zelżało napięcie. Farrusco poszedł sprawdzić posterunki.
Ruszyłem za nim. U wylotów piaszczystych uliczek, które kończyły się na skraju lasu,
leżeli żołnierze wypatrując, czy coś nie rusza się między drzewami. Busz
rozbrzmiewał wspaniałą muzyką ptactwa, w górę wzlatywała hałaśliwa, tropikalna
hosanna. Potem wyszło słońce, zatoczyło snopem promieni jak reflektor, wszystko
nagle umilkło i zapadła cisza.
Wróciliśmy do gospody. Kobieta gotowała kawę, pachniało jak rankiem na
mazurskim campingu. Dopiero teraz zobaczyłem na ścianie sztabową mapę. Gwóźdź
wbity w środku - to oddział w Pereira de Eca. Naokoło żadnych więcej gwoździ.
Dopiero W7żej gwóźdź w Lubango. gwóźdź w Mocamedes i w Matala. Im wyżej.
tym więcej gwoździ. Ukośna czarna krecha, trochę złamana w schodki, to nasza
droga. Dołem rządek krzyżyków nad brzegiem rzeki Cunene to granica z Namibią.
Strzałka w górę wskazuje kierunek na Europę. Pole pokryte kółkami to busz. Pole
pokryte kropkami — pustynia. Pole niebieskie - Atlantyk. PN — oznacza park: lwy.
słonie, antylopy. 5 czerwone - zginęło pięciu naszych. 7 czarne - zginęło siedmiu
tamtych. Dalej cyfry czerwone i czarne dwoma rzędami w dół, bez linii
podsumowania, bo konto śmierci jest ciągle otwarte.
Teraz, daj Boże, przejechać z życiem czarną krechą w górę - do Lubango.
Ruszyliśmy o dziesiątej przy wysokim słońcu z nadzieją, że rozszalały żar zmusi
przeciwnika do opuszczenia zasadzek i wpędzi go w stan bezwładnej, sennej
drętwoty. Po rozgrzanym placu snuli się żołnierze zamroczeni upałem, wałęsali się w
kółko bez drygu i energii. Inni siedzieli w cieniu, oparci o ściany domków, o płoty, o
drzewa, nieruchomi jak w śpiączce. Nie wiem, co stało się z Diogenesem, bo zniknął
z całą załogą konwoju. Nigdzie nie widziałem kobiety. Carlos stał na werandzie
gospody i wymachiwał do nas automatem. W nieruchomej scenerii tego placu
balansująca w powietrzu ręka Carlosa zdawała się jedyną żywą i zdolnądo ruchu
istotą.
Jechaliśmy jeepem Toyota, który prowadził szesnastoletni żołnierz — Antonio. Na
szosie leżał oślepiający blask, jezioro pulsującego światła, które przesuwało się do
przodu. W pewnej chwili z głębi tego jeziora wynurzył się jak zjawa samochód. Zbliżał
się do nas. Nigdy nie wiadomo, kto jedzie naprzeciw i Farrusco, który siedział po
mojej prawej stronie, odbezpieczył swojego Ka-2 i odpiął od pasa granat. Wozy
zatrzymały się. Z półciężarówki wyładowanej betami jak cygański wóz
wysiadł zaniedbany, zarośnięty Portugalczyk, który z całą rodziną uciekał do
Południowej Afryki. Stał na szosie zgarbiony i zrezygnowany, jakby znalazł się przed
sędzią, który za chwilę skaże go na dożywocie. Powiedział, że szosa jest pusta i że
nikt go nie zatrzymywał. Jednakże nic to nie znaczyło, bo zwykle ludzie, którzy robili
zasadzki, nie ruszali uciekinierów.
Był to odkryty jeep i pęd powietrza dawał nieco ulgi. Gwizdało w uszach. W tym roku,
krzyczał do mnie Far-rusco przez wiatr, urodził mi się syn. Jest w Lubango i chcę go
zobaczyć. Duży? spytałem, jak mogłem najgłośniej, żeby mnie słyszał. Duży,
roześmiał się, duży chłop. Minęliśmy Rocadas, a potem pusty most na Cu-nene. Mój
ojciec, krzyczał dowódca przez wiatr, nie miał ziemi, a było nas ośmioro, wszyscy
bez butów. Nie wiem, czy wiesz, że u nas są góry i jest zimno. Pokręciłem głową, że
nie wiem. Jeep sunął szosą przez pejzaż tak jednostajny, że zdawało się, iż stoimy w
miejscu. Kiedy biłem się jako komandos, słyszałem jego głos przez wiatr,
pomyślałem, że jestem po złej stronie. I dlatego, dodał po chwili kaszląc, bo wiatr
wysuszał gardło, kiedy zaczęła się ta wojna, przeszedłem na drugą stronę.
Dojeżdżaliśmy do najgorszego miejsca, do Humbe. Tutaj dochodziła droga z
Ruacana, którą mogły nadjechać oddziały południowoafrykańskie. Farrusco kazał
zatrzymać wóz i poszedł skrajem buszu do skrzyżowania zobaczyć, jaka jest
sytuacja. Nie zauważył nic podejrzanego i nikogo nie spotkał. Wystarczy, powiedział,
postawić tu jeden wóz pancerny, żeby sparaliżował całą szosę. Nie będziemy mogli
nic mu zrobić, bo nie mamy broni przeciwpancernej.
W Europie, powiedział, uczyli mnie, że front to okopy i zasieki, które tworzą wyraźną i
wiadomą linię. Front na rzece, wzdłuż drogi albo od wioski do wioski. Moż-
na to wykreślić ołówkiem na mapie, można pokazać palcem w terenie. A tutaj front
jest wszędzie i nigdzie. Ta ziemia jest zbyt wielka, a ludzi zbyt mało, żeby istniał
liniowy front. To świat dziki i nie urządzony, trudno z nim współżyć. Nie ma wody, bo
tu dużo pustyń. Nie można dłużej zatrzymać się tam, gdzie nie ma źródeł, a źródło od
źródła daleko. Tu, gdzie stoimy, jest woda, a następna woda dopiero sto kilometrów
dalej. Każdy oddział trzyma się swojej wody, bo inaczej zginie. Jeżeli między jedną
wodą a drugą jest sto kilometrów odległości, to ta przestrzeń jest niczyja, nikogo tam
nie ma. Więc front u nas nie jest liniowy, tylko punktowy i w dodatku ruchomy. Są
setki frontów, bo są setki oddziałów. Każdy oddział jest frontem, potencjalnym
frontem. Jeżeli nasz oddział zderzy się z oddziałem przeciwnika, to dwa potencjalne
fronty zamieniają się we front realny: następuje bitwa. Teraz jesteśmy trzyosobowym
frontem potencjalnym, który zmierza na północ. Jeżeli wpadniemy w zasadzkę,
staniemy się frontem realnym. To jest wojna zasadzek. Na każdej drodze, w każdym
miejscu może być front. Można objechać ten kraj i wyjść cało, a można zginąć na
najbliższym metrze. Nie ma zasady, nie ma metody. Wszystko zależy od szczęścia i
przypadku. Jest wielki bałagan na tej wojnie. Nikt dokładnie nie orientuje się w
sytuacji.
Gnaliśmy dalej, w samo południe, smagani gorącym wiatrem. Busz przesuwał się do
tyłu i znikał za nami. Minęliśmy Cahamę i Chibombę. przy szosie stały spalone domy.
Jeżeli dojedziesz do Luandy. krzyczał Farru-seo przez pęd powietrza, powiedz, żeby
przysłali ludzi i broni. Powiedz, że jeśli przyjdą z Namibii, nie utrzymamy tej ziemi.
Długo jechaliśmy w milczeniu. Potem znowu usłyszałem jego głos. Myślę, że mnie
zabiją, wołał przez wiatr, myślę, że wypatrzą, że biały dowódca jeż-
dzi tą szosą i mnie zabiją, bardzo trudno, krzyczał do mnie, bardzo trudno wyjść z
zasadzki, bo zawsze, wolał, jest za późno, wchodzisz im prosto na cel, ale wiesz,
słyszałem jego głos, nie boję się, słyszysz, nie czuję lęku.
Usłyszałem łomot, trzask, walenie, głos -jedziemy, jedziemy, i był to glos
niespokojnego ducha, komisarza Nelsona. Zerwałem się, dookoła ciemno, na
szczęście spałem w ubraniu i w butach, więc mogłem od razu pobiec za nim,
zlatywaliśmy po schodach w dół, poczułem ból głowy. Zacząłem przytomnieć dopiero
w samochodzie. Był to nowy peugeot 504, w kolorze szarym. Prowadził Nelson.
Obok siedział comandante Bota, ze sztabu frontu, pijany. Trzymał między kolanami
butelkę whisky. Z tyłu siedział przyjaciel Nelsona i jego pomocnik - Manuel oraz ja.
Manuel miał pistolet maszynowy uzi, który jest bronią izraelską poręczną w walce na
krótkim dystansie, ale mało skuteczną w zasadzkach, w których lepiej walczy się
radzieckim Ka-2 i belgijskim G-3, bo mają większy zasięg ognia. Spojrzałem na
zegarek, była druga w nocy. Lubango leży wysoko nad poziomem morza i noce są
tutaj lodowate, skandynawskie. Trząsłem się z zimna i niewyspania. Dokąd
jedziemy? spytałem Manuela. Do Bengueli. Ucieszyłem się i chciałem znowu zasnąć,
kiedy Manuel powiedział, w przodzie jest bitwa. Od razu oprzytomniałem. Atakuje
szwadron Chipendy, powiedział Manuel, a przed nami jest tylko jeden nasz oddział
dowodzony przez comandante Antonio, ale Antonio jest w Bengueli, pojechał szukać
broni. To dlaczego jedziemy tą drogą zajętą przez bitwę, spytałem Manuela. Bo nie
ma innej drogi z Lubango do Bengueli, odparł. A tak. prawda, przyznałem. Bota
pociągnął z butelki, którą podał nam do tyłu,
więc też pociągnęliśmy po łyku. Zrobiło się lepiej. Jechaliśmy może pól godziny, z
wielką szybkością, przez teren pagórkowaty, po obu stronach szosy stał zielony las,
dojeżdżaliśmy już do krzyżówki w Caculi, kiedy na lewo, a potem na prawo, tuż przy
drodze, usłyszeliśmy strzelaninę, przeciągłe dudnienie cekaemów i wybuchy
pocisków. Nelson zgasił wszystkie światła i musiał zwolnić, bo noc była bardzo
ciemna, bez widoczności, jechał dalej na oślep, wyczuwając oponą miękkie pobocze
szosy. Wolniej, odezwał się Bota, który zaczął przytomnieć. A może lepiej, żeby
szybciej, powiedział nieśmiało Manuel, jechaliśmy tak cały wiek. Jezu. myślałem,
Jezu. granat rozerwał się w rowie, huknęła blacha. jakby walnął ktoś kijem w dach.
wszyscy w porządku? spytał po chwili Bota, tak, w porządku, w ostatniej chwili
Nelson zobaczył stojącą ciężarówkę i chciał ją wyminąć, kiedy z rowu wyskoczył do
niego Mulat i mówi, Nelson, mam tu dwudziestu ludzi, ale nie mogę podrzucić ich do
przodu, żeby zatrzymać Chipendę, bo skończyła mi się benzyna, skąd wziąć
benzyny, cały dygotał, a było strasznie zimno.
Skąd wezmę ci benzyny, powiedział Nelson, poślij do Lubango, jak poślę, człowieku,
kiedy nie mam się czym ruszyć, świetlna seria przeleciała nad nami, potem druga,
trzecia. Nelson, odezwał się ten. który stał na szosie i trzymał drzwiczki samochodu
tak, jakby nie chciał nas puścić, mówię ci, jest źle. wytłuką nas jak kurczaki i znowu
blisko jeden granat, a potem kilka naraz, jedź dalej, powiedział Bota z dna swojego
pijanego oszołomienia i Nelson ruszył, a Mulat zniknął tak nagle, jakby upadł rażony
pociskiem i dlaczego jechaliśmy w tym przerażającym ogniu zamiast przeczekać w
rowie, ale może oni myśleli, że wtedy tamci wyłapią nas jak hycle i że lepiej
próbować wymknąć się z potrzasku, w każdym razie skręciliśmy na Cuilengues. po
obu stro-
nach ściany ziemi, widocznie jechaliśmy dnem jakiegoś przekopu albo wąwozu,
nagle tupot, biegło dwóch chłopców z karabinami, zatrzymaj ich. powiedział Bota. i
Nelson zawołał, stój. zatrzymali się, były to prawie dzieci, oberwani, półprzytomni ze
strachu, spojrzałem na karabiny, mieli stare mauzery. a wy skąd. spytał Bota. z
oddziału comandante Antonio, aha, mówi Bota, uciekacie, co. tak stoją pokorni,
wystraszeni, jakby to nauczyciel złapał ich w czasie klasówki, że ściągają,
natychmiast wracajcie do walki, rozkazuje im Bota, ja tam zaraz będę i zobaczę, czy
walczycie, zapamiętałem wasze twarze. Szare ze strachu twarze tych chłopców
cofają się w ciemność, potem nikną, jedziemy dalej, teraz będzie najgorzej, mówi
Bota, bo chodzi o to, że dobijamy do Cuilengues, a tam powinni być najemnicy.
Zaczyna świtać i powoli cichnie strzelanina, zostaje za nami. Niebo robi się podobne
do łąki, potem wygląda jak morze, a potem jak równina w śniegu. Stań, mówi Bota, i
Nelson zatrzymuje peugeota na osłoniętym zakręcie. Idziemy pieszo zobaczyć, co
dzieje się w Cuilengues. Jest szary, chłodny świt, rosa, nie ma słońca. Posuwamy się
przyczajeni, bo nie wiadomo, kto kryje się w tych domkach, kto jest za następnym
rogiem uliczki i za następnym. Długo chodziliśmy, żeby przekonać się, że miasteczko
jest martwe, bez śladów życia. Nie wiem. co stało się tutaj przed naszym przybyciem.
Bo nie tylko nie było ludzi. Ale nie było też żadnych innych stworzeń. Ani psa. ani
kota. Ani kozy, ani kury. Ani ptaków na drzewach. Chyba ani myszy.
Uspokojeni wracaliśmy do samochodu, kiedy Nelson nagle zatrzymał się,
w7prostował ramiona i pow iedział, jeszcze dzień życia, bo teraz droga aż do
Bengueli była już wolna, i zaczął gimnastykować się, a my wszyscy z
nim. Bota chwiejnie, ciągle zataczając się. robiąc przechyły w lewo i w prawo, ale my
energicznie, proszę oprzeć dłonie na biodrach, następnie stanąć na palcach i zrobić
przysiad, i raz. i dwa. plecy wyprostowane, głowa podniesiona do góry, głębszy
przysiad, jeszcze głębszy, a teraz wyrzuty ramion do przodu i do tyłu. mocniej,
mocniej do tyłu i wdech, i wydech, wdech i wydech, ręce poziomo, nie opuszczać rąk,
a teraz skłony ciała do przodu i na boki, na trzy tempa i raz, i dwa, i trzy, a teraz
żabka, a teraz motylek, a teraz wzeszło słońce.
Depesze
Wróciłem do Luandy w sobotę nad ranem, było jeszcze ciemno. Jechaliśmy z
Bengueli nocą, wozem-cy-sterną wysłaną do stolicy na poszukiwanie benzyny, bo
front południowy był unieruchomiony z powodu braku paliwa. Po drodze mijaliśmy
zaspane, półprzytomne posterunki, chłopców owiniętych w pałatki, w derki, w kapy i
worki, gdyż nieprzyjemnie siąpiło. Jak zwykle wszczynali między sobą dyskusje, czy
przepuścić nas, czy nie, chcieli, żeby dać im coś zjeść i zapalić, ale myśmy nie mieli
nic, więc zrezygnowani machali ręką i szli spać. Nocą można było wjechać i zająć
Luandę bez jednego strzału. Na afrykańskich przedmieściach kobiety rozpalały przed
domami ogniska i szykowały się do ubijania manioku. Ubijanie manioku na twarde,
kruche, białe ciasto zajmuje kobiecie afrykańskiej połowę życia. Druga połowa jest
przeznaczona na noszenie płodu i rodzenie dzieci. W kilku miejscach przy studniach
stały już kolejki po wodę. W innych - po chleb. Ludzie w tych kolejkach drzemali
oparci o ściany albo spali na ziemi okryci prześcieradłami. Na murach był rozlepiony
plakat OJCZYZNA CIĘ POTRZEBUJE, wielki, czarny paluch wymierzony w oczy
przechodnia, o tej porze przekrwione z niewyspania. W europejskim śródmieściu nie
było śladu życia. Kurz i pajęczyna zarastała domy i ulice.
W hotelu wróciłem do swojego pokoju numer 47, przegnałem z łóżka stado
karaluchów i położyłem się
spać. Nigdy nic mi się nie śni, a tym razem znalazłem się nagle w podwarszawskim
lasku, zza krzaków zaczęli wychodzić do mnie chuligani z nożami, zbliżali się takim
krokiem, jakby bawili się w podchody. Otworzyłem oczy, nade mną stała dona
Cartagina, chudy i wycieńczony Oscar (nowy właściciel hotelu) oraz stróż Fernando z
zawieszonym na szyi plastykowym medalionem z podobizną Agostinho Neto.
Cieszyli się, że wróciłem, i zupełnie bez sensu wypytywali mnie, czy jestem żywy, z
taką natarczywością i niedowierzaniem, że w końcu straciłem orientację, czy to już
jawa, czy dalszy ciąg snu, w którym raptem dona Cartagina, Oscar i Fernando
grasują z nożami w podwarszawskim lasku. Nie wiem, co działo się dalej
(prawdopodobnie znowu zasnąłem), bo kiedy zerwałem się z łóżka, w pokoju było
pusto. Poszedłem korytarzem - też pusto. Wszystkie pokoje pootwierane i puste.
Zatęchła wilgoć w powietrzu, wiatraki nie działają, zacząłem odkręcać krany. Krany
gwałtownie chrapią, a potem cichną: nie ma wody. Zbiegłem po schodach na dół,
gdzie w recepcji wsparty łokciami o stosy niepotrzebnych papierów i stertę pieniędzy
bez wartości drzemał Felix, j ego blada twarz leżała na dłoni nieruchoma, bez
wyrazu. Felix, potrząsnąłem nim, daj pić. Otworzył oczy i spojrzał na mnie. Od trzech
dni nie ma wody, powiedział. Kończą się ostatnie studnie. Jeżeli dalej nie będzie co
pić. miasto musi poddać się. Zostawiłem go i poszedłem do kuchni, ale kiedy
otworzyłem drzwi, uderzył mnie w nozdrza makabryczny odór, taki. że wbiło mi nogi
w podłogę i nie mogłem zrobić kroku. Ten smród szedł od góry nie mytych talerzy i
garów, ale przede wszystkim od cuchnącej świni, którą ćwiartował tasakiem czarny
kucharz. Ca-marada, powiedziałem oparty o stół, żeby nie upaść, daj wody. Odłożył
tasak i z blaszanej beczki dał mi kubek wody. Poczułem w środku miękkość i chłód,
wra-
całem do życia. Daj jeszcze, powiedziałem. Camarada niech pije tyle, przyzwolił,
żeby miał dobrze.
Zamknąłem się w pokoju i zacząłem telefonować. Telefony działały. Pojęcie
totalności istnieje w teorii, ale nigdy w życiu. Nawet w najbardziej szczelnym murze
istnieje jakaś szczelina (albo mamy nadzieję, że istnieje, a to coś znaczy). Nawet
kiedy mamy wrażenie, że nic już nie działa, coś działa i umożliwia minimum
egzystencji. Choćby otaczał nas ocean zła, będą z niego wystawać zielone i żyzne
wysepki. Widać je, sana horyzoncie. Nawet najgorsza sytuacja, jeżeli w niej się
znajdziemy, rozkłada się na czynniki pierwsze, a wśród nich będą takie, których
można się uchwycić, jak gałęzi krzaka rosnącego na brzegu, aby stawić opór wirom
ściągającym na dno. Ta szczelina, ta wyspa, ta gałąź utrzymują nas na powierzchni
istnienia.
I teraz w naszym zamkniętym mieście, kiedy nie funkcjonowało już tysiące rzeczy i
kiedy zdawało się, że wszystko jest zniszczone, telefon jednak działał. Z południa, z
granicy Namibii przywiozłem wiadomość, że dzisiaj, może jutro wejdą do Angoli
pancerne kolumny. Syn piekarki powiedział, że wojska południowoafrykańskie stoją
już w Tsumeb gotowe do wojny. Trzeba im trzech godzin, żeby dojechać do granicy,
trzech dni, żeby dojechać do Bengueli, może jeszcze tygodnia, żeby dojechać do
Luandy. Nikt o tym w Luandzie nie wiedział, bo stolica nie miała łączności z krajem.
Chciałem przekazać to, co mówił syn piekarki i to, co mówił Farrusco. Że rusza
interwencja i że front południowy nie utrzyma się. Zacząłem wydzwaniać, ale
wszystkie numery milczały. Próbowałem jeszcze raz i jeszcze. Przeciągłe sygnały,
nikt nigdzie nie podnosił słuchawki. Spojrzałem do kalendarza, bo nie miałem już
poczucia czasu, to znaczy czas zatracił dla mnie wszelką podzielność, wszelką
wymierność. rozleciał się, rozpełznął jak zwłókniały tro-
pikalny opar. Czas konkretny przestał cokolwiek znaczyć, od dawna nie miało dla
mnie znaczenia, czy jest to środa czy piątek, dziesiąty czy dwudziesty, ósma rano
czy druga po południu. Życie biegło mi od zdarzenia do zdarzenia, w nieokreślony
sposób zmierzało do niewiadomego celu. Wiedziałem tylko, że chcę być tutaj do
końca, niezależnie od tego, kiedy on nastąpi i jaki będzie. Wszystko było całkowitą
zagadką, która fascynowała mnie i wciągała.
Z kalendarza wyliczyłem, że był to 18 października 1975. I jak już wspomniałem -
sobota. To tłumaczyło milczenie telefonów. Bo w sobotę i niedzielę zamierało całe
życie. Te dwa dni rządziły się własnymi, nienaruszalnymi prawami. Milkły działa i
zawieszano wojnę. Ludzie odkładali broń i zapadali w sen. Wartownicy opuszczali
posterunki, obserwatorzy chowali lornetki. Pustoszały drogi i ulice. Zamykano sztaby
i urzędy. Wyludniały się rynki. Wyłączały się radiostacje. Stawała komunikacja. W
niepojęty, ale całkowity sposób, ten wielki kraj razem ze swoją wojną i zniszczeniem,
ze swoją agresją i biedą, stawał, nieruchomiał jak zaczarowany, jak zaklęty.
Najbardziej tytaniczna eksplozja, żadne zjawisko niebieskie ani żadne ludzkie
wołanie nie było w stanie ruszyć go z sobotnio-niedzielnego letargu. Przede
wszystkim nie mogłem nigdy ustalić, gdzie po-dziewali się ludzie. Najbliżsi przyjaciele
znikali jak kamień w wodzie. Nie było ich ani w domach, ani na ulicy. Nie mogli też
wyjeżdżać poza miasto. Kluby, restauracje, kawiarnie - to nie istniało. Nie wiem. Nie
potrafię tego wytłumaczyć.
To sobotnio-niedzielne odprężenie respektowały wszystkie walczące strony,
najzacicklejsi wrogowie uznawali prawo przeciwnika do dwudniowego relaksu. W tej
sprawie nie było żadnych różnic, weekendowe lenistwo ogarniało i jednoczyło
wszystkich. Ci ludzie
byli tak skonstruowani, że starczało im energii życia od poniedziałku do piątku, po
czym o północy przechodzili w stan nirwany, w niebyt, nieruchomiejąc w tych
pozycjach, w jakich zastała ich godzina zero. Zalegała apatyczna cisza działająca na
wszystko jak środek nasenny. Nawet zdawało się, że zasypia przyroda. Ustawał
wiatr, sztywniały palmy, zwierzyna zapadała się pod ziemię.
Wieczorem przyszedł Oscar i przyniósł mi zapisany na kartce numer telefonu
mówiąc, żebym tam zadzwonił. Czyj to telefon, spytałem. On nie wie. Dzwonili do
hotelu i powiedzieli, żeby dać mi ten numer, kiedy wrócę do Luandy. Oscar poszedł,
zostałem sam w pokoju. Podniosłem słuchawkę i wykręciłem numer napisany na
kartce. Po drugiej stronie linii odezwał się męski, niski głos. Powiedziałem, że w
hotelu dali mi ten telefon mówiąc, żebym zadzwonił. Czy nazywam się tak a tak?
spytał niski głos. Owszem, potwierdziłem. Ta część rozmowy odbyła się w
portugalskim, ale w tym momencie tamten, po drugiej stronie, przeszedł na
hiszpański, a ze sposobu mówienia i akcentu zorientowałem się, że mówię z
Kubańczykiem. Każdy, kto spędził dłuższy czas w Ameryce Łacińskiej i zna
hiszpański, odróżni natychmiast wymowę kubańską; ma ona specyficzny zaśpiew i
jest niedbałą zbitką słów, których końcówki są z reguły opuszczone. Spytałem
tamtego, kim jest i co tu robi myśląc, że jest to reporter z „Prensa Latina" albo ktoś w
tym rodzaju. Wtedy powiedział - człowieku, nie pytaj tyle. bo kto za dużo pyta,
dostaje za dużo odpowiedzi. Zamilkłem, bo nie wiedziałem, o co chodzi. Zobaczymy
się u ciebie w pokoju, powiedział, będziemy tam za godzinę. I odłożył słuchawkę.
Przyszli we dwóch, po cywilnemu, jeden był czarny, masywny, zwalisty, a drugi biały,
krępy i niski. Usiedli.
czarny wyją! kubańskie papierosy, które lubię - popula-res. Spytali, czy byłem na
Kubie. Tak, raz.byłem. A gdzie? Wszędzie byłem, w Oriente, w Camaguey, w Ma-
tanzas. Czarny jest z Oriente. Pięknie tam, prawda? uśmiecha się. Oj, pięknie,
mówię, zawieźli mnie na taką fajną górę, widok niesamowity. A teraz byłeś na
południu? spytał biały. Tak, na południu. I jak jest na południu? Jakjest? Najpierw
powiedzcie, kim jesteście. Biały powiedział, jesteśmy z armii. Z grupy instruktorów.
Była to dla mnie nowa rzecz, bo nie wiedziałem, że w Angoli są instruktorzy z Kuby.
To znaczy, w Bengueli widziałem kilku ludzi ubranych w mundury kubańskie, ale
tutejsi chodzili we wszelkich możliwych mundurach, jakie dostawali z zagranicy lub
zdobywali na froncie, i myślałem, że byli to żołnierze MPLA. Teraz spytałem, czy ci,
których widziałem w Bengueli, to byli wasi? Tak, powiedział czarny, nasi, pojechało
tam kilkunastu ludzi. Powiedziałem, że chyba pojechali za późno, bo według moich
obliczeń wojsko Południowej Afryki może już być w głębi Angoli. Zresztą, co poradzi
kilkunastu ludzi? Tam idzie silna, regularna armia. Maj ą dużo wozów pancernych i
dużo artylerii. Są to Afrykanerzy, oni potrafią walczyć. A MPLA nie ma broni. I
powiedziałem, że oddział Farrusco ma tylko dwa moździerze i trochę starych
karabinów. W Lubango też nie mają ciężkiej broni, jedyny wóz pancerny, który był w
Bengueli, rozbili najemnicy. Kto może stawić opór kolumnom pancernym, które
wejdą, a może już weszły z Namibii? Poza tym nad losami tej wojny ciąży przeszłość.
W tym kraju przez pięćset lat czarny człowiek przegrywał wszystkie wojny z białym
człowiekiem. Nie można zmienić myślenia ludzi z dnia na dzień. Żołnierz MPLA
pobije żołnierza FNLA i UNITA, ale będzie odczuwał lęk przed białą armią, która idzie
z południa.
Zgodzili się, że sytuacja jest trudna. Zapadło milczę-
nie. W pokoju było ciemno od dymu, duszno. Siedzieliśmy spoceni, męczyło
pragnienie. Walczyłem ze swoją wyobraźnią, bo ciągle wchodził mi w oczy widok
butelki piwa albo zimnego soku z lodem, albo inne podobne szaleństwo. Spytałem
ich, czy przyjdzie większa pomoc. Nie wiedzieli. Może przyjdzie, ale kiedy i jaka
-niewiadomo. Dopiero przyjechali i mają szkolić tutejsze wojsko, ale tego wojska, w
takim pojęciu jak to rozumiemy, nie ma. Są luźne oddziały, rozrzucone po kraju. Czy
będzie czas, żeby stworzyć z tego armię? Tamci stoją dwadzieścia kilometrów od
Luandy. Mo-butu posyła nowe i nowe bataliony. Jutro mogą tu wejść.
Odprowadziłem ich na dół. Powiedzieli, że następnym razem spotkamy się u nich, bo
im niewygodnie przyjeżdżać do hotelu, gdzie mogą kręcić się różni ludzie. Przyślą po
mnie samochód, kiedy przyjdzie pora. Spytałem, jak mam ich nazywać. Czarnego
mam nazywać Mauricio. Białego mam nazywać Pablo. Ale jeżeli będę telefonować,
najlepiej nie mówić żadnych imion, tylko powiedzieć po hiszpańsku, że przyjaciel
chce się z nimi spotkać. Oni już resztę zorganizują. W bocznej, ciemnej uliczce stał
zasłonięty jeep, nowy, bez żadnych znaków rejestracyjnych. Ręka kogoś, kto siedział
w środku, otworzyła drzwiczki. Wsiedli i jeep natychmiast odjechał.
A tam, w siedzibie sztabu w Pretorii, a później w Win-dhoek i wreszcie (już
najdrobniejsze detale) w kwaterze frontu w Tsumeb, wszystko zostało dokładnie i
dobrze obmyślone. Na ścianach mapy, Afryka w miniaturze, a mimo to wielka, od
sufitu do podłogi, od drzwi wejściowych przez cały gabinet dowódcy ciągną się
bezludne obszary oznaczone piaskowym kolorem. Sztabowcy
przy podłużnych stołach, wyższe rangi, obkuci fachowcy-
Nazwa operacji: Orange.
Cel operacji: zająć Luandę do dnia 10 listopada 1975 (tego dnia o godzinie 18.00,
zgodnie z porozumieniem z Alvor, ostatnie oddziały portugalskie opuszczą Angolę).
Następnego dnia ogłosić niepodległość Angoli, w której władzę obejmie koalicyjny
rząd FNL A--UNITA.
Współdziałanie: natarcie z kierunku południowego szosą Tsumeb, Pereira de Eca,
Lubango, Benguela. Novo Redondo, Luanda. Jednocześnie natarcie z kierunku
północnego szosą Maąuela do Zombo, Carmona, Caxito, Luanda. Równoległe
natarcie z kierunku wschodniego szosą Nova Lisboa, Quibala, Dondo, Luanda.
Siły: kierunek południowy - oddziały zmotoryzowane armii Republiki Południowej
Afryki {wsparcie -oddziały ochotników portugalskich, oddziały FNLA--UNITA,
szwadron Chipendy). Kierunek północny - oddziały FNLA (wsparcie - oddziały armii
Republiki Zairu, oddziały ochotników portugalskich). Kierunek wschodni-jak kierunek
południowy.
Godzina zero:
(tu rozpoczyna się dyskusja w języku angielsko-afry-kanersko-portugalskim. Ścierają
się dwie opinie. Część uważa, że działania należy rozpocząć wcześniej, bo
przeciwnik może stawiać opór, przełamywanie oporu zajmie czas i może opóźnić
zajęcie Luandy. Poza tym w miarę posuwania się w głąb Angoli będą wydłużać się
linie zaopatrzenia wojsk w amunicję, paliwo i żywność, dlatego trzeba przewidzieć
czas dodatkowy. Proponują godzinę zero - poniedziałek, 20 października. Inni
uważają, że operacja zajmie nie więcej niż dwa tygodnie. Na północy stoimy już na
przedmieściach Luandy. Wszystkie informacje wskazują, że na południu przeciwnik
nie
będzie zdolny stawić oporu. Będziemy posuwać się szybkimi wozami pancernymi
typu panhard. Wystarczy obliczyć czas przejazdu tych wozów z Tsumeb do Luan-dy
dodając czas przeznaczony na posiłki i sen oddziałów. Uważają, że wystarczy ustalić
godzinę zero na dzień 27 października. Ostatecznie zwycięża pierwszy, bardziej
roztropny wariant. Nawet jeżeli wszystko potrwa trzy tygodnie i tak będzie to
blitzkrieg, który wprawi świat w oszołomienie).
Godzina zero: 19 października, niedziela.
W niedzielę, jak wspomniałem, kraj pogrążony jest w stanie niebytu, nie daje znaków
życia. Jednakże tego dnia. wiedziony niepojętym przeczuciem, comandante Farrusco
szuka od rana swojego kierowcy Antonia, w końcu Antonio sam pojawia się, zaspany
i nieprzytomny ze zmęczenia, ale Farrusco każe siadać mu za kierownicą i tym
samym czerwonym jeepem Toyotą, którym wracałem z Pereira de Eca, jadą teraz
szosą przez busz. Po jakimś czasie widzą w płomieniach słońca coś, co może
wydawać się zjawą, ale co szybko materializu-je się i przybiera kształt rozciągniętej
kolumny wozów pancernych, nad którą unosi się, prawie nieruchomy, pękaty
helikopter. Jeszcze chwila i rozlega się nerwowe turkotanie cekaemów. Farrusco jest
ciężko ranny - kula przebija mu płuco. Antonio jest ranny w nogę, ale zachowuje
przytomność. Cofa samochód i rusza z konającym dowódcą w drogę powrotną.
Kolumna toczy się naprzód, w kierunku Pereira de Eca. Żołnierze jadą schowani we
wnętrzach wozów, ale musi być im gorąco i duszno, bo coraz to - wbrew rozkazom -
w tym lub w tamtym wozie otw iera się pokrywa włazu i ukazuje się młoda, opalona
twarz.
A w Luandzie? Co można robić w niedzielę w naszym opuszczonym mieście, na
które -jak okazuje się- został już wydany wyrok?
Można spać do południa.
Można pokręcić kranem, żeby sprawdzić, czy - a nuż -jest woda.
Można postać przed lustrem myśląc: ile już siwych włosów w mojej brodzie.
Można posiedzieć nad talerzem, na którym leży kawałek obrzydliwej ryby i łyżka
zimnego ryżu.
Można, pocąc się z osłabienia i wysiłku, przejść się w górę Rua de Luiz de Camoes -
w stronę lotniska albo w dół - w stronę zatoki.
Ale przecież to nie wszystko! Przecież możnajeszcze pójść do kina! Tak, ponieważ
mamy jeszcze kino, co prawda jedno tylko, ale za to panoramiczne i na wolnym
powietrzu i w dodatku bezpłatne. To kino znajduje się w północnej części miasta,
blisko frontu. Właściciel uciekł do Lizbony, ale pozostał operator i została taśma
słynnego filmu porno „Emmanuelle". Tę taśmę operator puszcza bez przerwy, w
kółko, gratis, wstęp wolny dla wszystkich, walą tłumy dzieciaków, walą żołnierze,
którzy urwali się z frontu, zawsze jest komplet i ścisk, wrzawa i ryk nieopisany. Dla
zwiększenia efektu operator stopuje obraz w miejscach najbardziej pikantnych.
Dziewczyna naga - stop. On bierze ją w samolocie -stop. Ona bierze ją nad rzeką -
stop. Stary bierze ją -stop. Bokser bierze ją-stop. Jeśli bierze ją w pozycji fi-kuśnej -
śmiech i brawa na widowni. Jeśli bierze ją w pozycji przesadnie wyrafinowanej -
widownia milknie i analizuje. Jest tyle wesołości i gwaru, że z trudem słychać dalekie,
ciężkie pogłosy ognia artylerii pobliskiego frontu. 1 oczywiście nie ma mowy - ale to
już nie z powodu „Emmanuelle", tylko ze względu na wielką
odległość - żeby usłyszeć warkot silników sunącej szosą kolumny pancernej.
Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą, zacznijcie opowiadać... Zły znak- dona
Cartagina śpiewa godzinki. Od rana całe miasto chwieje się i dygoce, po-dzwania
szybami, bo artyleria otworzyła pełny ogień, bum, bum, bach, łubudu. mam, mam,
horyzont wypełnił się wojennym łomotaniem. Holden Roberto zapowiedział, że dzisiaj
wejdzie do Luandy. Prosi ludność o zachowanie spokoju. Wczoraj jego samolot
rozrzucił ulotki, zdjęcia Holdena z podpisem
BÓG RZĄDZI W NIEBIE HOLDEN RZĄDZI NA ZIEMI
Muszą atakować wielką siłą, bo od świtu strzelanina nie słabnie, a zbliża się
południe. W mieście popłoch, nerwowe bieganie, krzyki. Do linii frontu jest piętnaście
minut samochodem. Może wejdą. Dona Cartagina chce mnie ukryć w swoim
mieszkaniu. Mieszka niedaleko stąd, trzecia przecznica i na prawo. Mam iść teraz,
pokaże mi drogę, żebym wiedział, którędy. Będę jej synem, który zajmuje się chorą,
starą matką. A co ty mówisz takim dziwnym portugalskim? spytają. Boja urodziłem
się na Timorze, ale uciekłem z domu i całe życie spędziłem w Birmie. Pływałem w
birmańskiej flocie i mówię lepiej tamtym językiem.
Pokazać dokumenty!
Dokumenty zostały na statku, a sami widzicie, że wszystkie statki odpłynęły.
Dona Cartagina każe mi spalić papiery i spakować walizkę, ale mówię, że nie. że
jeszcze czas, może dziś nie wejdą.
Dzwonię do Kubańczyków. ich telefon milczy.
Schodzę na dół, spotykam biegnącego Oscara, pytam, co się dzieje. Nie wie. co się
dzieje, biegnie. Ulicą przejeżdża ciężarówka z wojskiem, potem druga. Jakieś kobiety
z tobołkami, truchtem. Wreszcie pojawia się patrol, szukają wrogów. Jakich wrogów,
mówi Felix blady jak ściana. Mnie cierpnie skóra, bo właśnie siedzę przy telexie i
próbuję połączyć się z Warszawą, a oni pomyślą, że próbuję połączyć się z
Holdenem Roberto. Już zdążyłem dodzwonić się do miejscowej centrali i nadałem:
3322 T1YOLI AN
OB INT LUANDA AN
ESTIMADO COLEGA, PODE LIOARME COM POLONIA
NUMERO 814251 OK?
Ale nagle oni rozłączyli się i odetchnąłem z ulgą, bo jeden z patrolu podszedł do mnie
i chciał zobaczyć, co piszę, a ja nic już nie pisałem, więc on: musimy być czujni,
musimy być czujni, camarada, bo nieprzyjaciel stoi pod Luandą. Tak, camarada,
mówię i Felix mówi tak, pewnie, to jasne i zatrzymany w pół kroku Oscar też
przytakuje, byleby prędzej opuścili lufy do ziemi, a najlepiej, żeby w ogóle poszli.
W końcu wynieśli się, a ja poszedłem pustymi ulicami do „Diario de Luanda". do
Queiroza, który zawsze dużo wiedział. Trzech ludzi robiło tę gazetę. Miała ona
szesnaście stron, z tego Queiroz zapisywał codziennie osiem. Uważał, że jest ich za
mało: dziennik powinno robić pięciu ludzi. Pokazał mi tytuły, które wysłał do drukarni:
Wszyscy na front! Nadeszła godzina próby! Nie oddamy ani piędzi ziemi! Powiedział
mi, że sytuacja jest ciężka, że atakują wszystkie siły FNLA i pięć batalionów Zairu i
jeszcze najemnicy i że MPLA ściąga na
przedpola Luandy jednostki z prowincji, ale nie ma transportu i kończy się amunicja.
Wróciłem do hotelu i czekałem na Warszawę. W recepcji było pełno ludzi, którzy bali
się zostać na tę noc w domach, woleli siedzieć tu i czekać, co stanie się dalej.
Kanonada przybliżała się coraz bardziej, znowu ciężarówki, ulicą, bez świateł.
Nagle zapaliła się lampka telexu i aparat zaczął:
3322 TIYOLI AN
814251 PAPPL
DOBRY WIECZÓR, NIE MOŻEMY SIE Z PANEM POŁĄCZYĆ CO KILKA MINUT
PRÓBOWALIŚMY, ALE NIE UDAWAŁO SIE N.AM, NIE WIEM, DLACZEGO WCIAZ
AUTOMAT WYBIJAŁ ZNAK ZAJETOSCT, PROSZĘ
TAK BI BI, TUTAJ JEST WOJNA I STRASZNY BAŁAGAN, WCZORAJ UDERZYŁ
POCISK W KABEL I PRZERWAŁ LIMĘ, ALE DZISIAJ JUZ DOBRZE
BI BI, CZY JEST TAM SZEF ZMIANY?
TAK MOM MOM SŁUCHAM MORAWSKI
CZESC ZDZICHU, SŁUCHAJ TL ZACZAL SIE SZTURM NA LUAN-DE, BYC MOZĘ
ZARAZ USTANIE LACZNOSC, JEST BARDZO CIĘŻKIE BOMBARDOWANIE
ARTYLERYJSKIE, NADAM TO CO MAM, ALE MUSICIE LICZYĆ SIE ZE PRZERWA
WKRÓTCE NASZA LACZNOSC, TERAZ MATERIAŁ OK??'.
1
TAK JEST, DAWAJ, ALE CZY NIE MOŻEMY COS ZROBIĆ DLA TWEGO
BEZPIECZEŃSTWA, MOZĘ MOŻNA CTE STAMTĄD WYCIĄGNĄĆ JAKIMŚ
SAMOLOTEM
NIE, JUZ JEST POZNO. JUTRO MOZĘ WSZYSTKO SIE ROZSTRZYGNIE NIC ME
WIADOMO. CO TU BĘDZIE, JESTEŚMY BARDZO SŁABI I JEST BARDZO ZLE.
ALE NA RAZIE MATERIAŁ A POTEM POGADAMY BO Ml TĘSKNO OK''
OK, OK, DAWAJ
MOM MOM
(Wystukałem mom mom to znaczy - chwileczką, bo właśnie przez radio odezwał się
głos szefa sztabu wojsk MPLA - comandante Xiyetu, który ogłaszał powszechną
mobilizacją. Wysłuchałem do końca i od razu wystukałem:)
Z OSTATNIEJ CHWILI LUANDA PAP 23.10 W ZWIĄZKU Z POWAŻNA SYTUACJA.
JAKA WYTWORZYŁA SIE W ANGOLI, SZTAB GENERALNY ARMII LUDOWEJ
MPLA OGŁOSIŁ W CZWARTEK WIECZOREM TJ PRZED CHWILA POWSZECHNA
MOBILIZACJE WSZYSTKICH MĘŻCZYZN W WIEKU 18-45 LAT. KOMUNIKAT
SZTABU STWIERDZA, ZE ANGOLA STALĄ SIE W TEJ CHWILI OE1ARA
ZBROJNEJ AGRESJI ZAKROJONEJ NA SZEROKA SKALE. W CIĄGU
DZISIEJSZEGO DMA NIEPRZYJACIEL ZAJAL SZEREG WAŻNYCH MIAST 1
JEGO OFENSYWA TRWA NADAL. WALKI TOCZĄ SIE W TEJ CHWILI NA
PRZEDPOLACH LUANDY. SYTUACJA JEST BARDZO CIEZKA I KOMUNIKAT
SZTABU WZYWA WSZYSTKICH PATRIOTÓW', ABY CHWYCILI ZA BRON 1
UDALI SIE NA FRONT BRONIĆ OJCZYZNY END 1TEM
MOM MOM
RYSIEK, TELEWIZJA PROSIŁA O PRZEKAZANIE CI NASTĘPUJĄCEJ NOTY! NA 8
LISTOPADA PRZYGOTOWUJEMY PROGRAM O SYTUACJI WEWNĘTRZNEJ W
ANGOLI, DO KTÓREGO CHCIELIBYŚMY CIEBIE ZAPROSIĆ. NAJLEPIEJ
BYŁOBY, GDYBY TO BYŁA RELACJA FILMOWA, ALE MOGĄ TO TEZ BYC
ZDJĘCIA FOTOGRAFICZNE, WIADOMOŚCI NAGRANE NA MAGNETOFON,
WRESZCIE KORESPONDENCJA SŁOWNA, KTÓRA ODCZYTAŁBY SPECJALNIE
ZAANGAŻOWANY AKTOR. SERDECZNIE POZDRAWIAMY
SŁUCHAJ RYSIU. DAŁEM CI TE NOTĘ ZDAJĄC SOBIE SPRAWĘ Z CAŁEJ
ABSURDALNOŚĆ! WSZYSTKIEGO W TYM MOMENCIE
TO NIC, SŁUCHAJ, JESZCZE PRZEKAZ CZARNECKIEMU: MICHAŁ, TUTAJ ROBI
SIE BARDZO ZŁE. KAŻDEGO DNIA MOŻNA OCZEKIWAĆ
MAKU NA LUANDE I PRZERWANIA ŁĄCZNOŚCI. DLATEGO CHCE SIE Z WAMI
UMOWIC NASTĘPUJĄCO - JEŻELI NIE BĘDZIECIE SIE MOGLI POŁĄCZYĆ ZE
MNA WIECZOREM O USTALONEJ GODZINIE, PRÓBUJCIE LACZYC SIE RANO
NASTĘPNEGO DNIA GODZ 7 GMT I POTEM 20 GMT I ZNOWU NASTĘPNEGO
DNIA I TAK DO SKUTKU, AZ BOCi DA POŁĄCZYMY SIE OK? ZAŁATWCIE ZĘBY
WSTRZYMALI EWENTUALNE WYJAZDY DO LUANDY, CHYBA ZE KTOŚ MA
PLANY SAMOBÓJCZE OK777 ŚCISKAM RYSIEK
TAK, OK, DZIĘKUJE I TRZYMAMY ZA CIEBIE PALCE
DZIĘKUJE STARY, POZDROWIENIA Z LUANDY 1 CZEKAM NA WASZA
LACZNOSC JUTRO GODZ 20 GMT OK? TKS, DOBRANOC
Wstałem od aparatu spocony jak mysz, ale uradowany, że nadałem wiadomość z
ostatniej chwili, bezpośrednio odebraną z radia. Po północy dodzwoniłem się do
Queiroza. Atak został zatrzymany, ale jest dużo ofiar.
Nocą wychodzę na balkon, wystawiam antenę w stronę zatoki i szukam swoim
tranzystorem dalekich stacji. Tak, gdzieś tam istnieje normalne życie, wystarczy
przystawić ucho do głośnika i słuchać. Na jednej półkuli chrapanie, przewracanie się
z boku na bok, na drugiej już wstawanie, gotowanie mleka, golenie i pudrowanie. A
potem na odwrót. Człowiek budzi się i nie myśli, że może zaczyna ostatni dzień
życia. Wspaniałe uczucie. ale tak już zwyczajne, że nikt tam nie zwraca na to uwagi.
W każdej sekundzie pracują setki, jeśli nie tysiące radiostacji, morze słów przewala
się w powietrzu. Ciekawe posłuchać, jak świat spiera się, agituje, przekonuje, jak
sobie wygraża, jak zmyśla i kłamie, jak każdy ma rację i nie chce wysłuchać
przeciwnej strony. Cały świat zajmuje się w tym momencie Angolą, tu Paryż, tam
Lon-
dyn. Kair i Tokio mówią na ten temat. Świat przypatruje się wielkiemu widowisku
walki i śmierci, które zresztą trudno mu sobie wyobrazić, bo obraz wojny jest nie-
przekazywalny. Ani piórem, ani głosem, ani kamerą. Wojnajest rzeczywistością tylko
dla tych, którzy tkwią wjej zakrwawionym, wstrętnym, brudnym wnętrzu. Dla innych
jest stronicą książki, obrazem na ekranie, niczym więcej. Manipuluję tranzystorem,
który cichnie, bo kończą się baterie, a nowych nie dostanę i słucham, co mówią
dalekie radiostacje. Odzywają się różne glosy, sypią się pomysły i propozycje. Co
zrobić z Angolą? Zwołać międzynarodową konferencję. Posiać wojska Narodów
Zjednoczon>ch, niech wejdą i rozdzielą tych, co się tam tłuką. Posłać wojska? A kto
za to zapłaci, mamy przecież inflację. Niech jadą same czarne wojska i niech płacą
Arabowie. Arabowie nie wiedzą, co robić z forsą. Najlepiej wezwać Angolańczyków,
żeby pogodzili się. Niech podpiszą rozejm, niech podzielą się stołkami, niech padną
sobie w objęcia. Zagrozić, że jeśli się nie uścisną, nie dostaną więcej pieniędzy.
Make love, not war. Milionowa armia kubańska stoi u granic Południowej Afryki. Tam,
w suchym buszu, wśród panicznie uciekających bosonogich plemion, w tym miejscu
bez dróg, bez światła, bez szkół, bez miast, decydują się losy współczesnej
cywilizacji. Dać pomoc Vorsterowi, dać mu zielone światło. Udzielić moralnego
poparcia.
Wielkie plany, globalna strategia.
Tamci nie wiedzą, że to wszystko trzyma się tutaj na dwóch ludziach.
Jeden z nich to Ruiz. sympatyczny, ruchliwy Portugalczyk, pilot starego
dwumotorowca DC-3, jedynego samolotu, jaki ma w Luandzie MPLA. Jest to
maszyna zrobiona w roku 1943. dwa silniki plujące kłębami sadzy, łatane skrzydła,
zdarte kola. dziurawy kadłub. Tylko Ruiz umie zamknąć drzwiczki wejściowe (choć
też
nie bez trudności). Tym samolotem lata on dzień i noc, właściwie jest całą dobę w
powietrzu. Ruiz leci do Braz-zaville po amunicję, potem do oblężonych miast na
krańce Angoli, żeby zostawić skrzynki z nabojami i worki z mąką, a zabrać do Luandy
ciężko rannych. Jeżeli Ruiz nie dotrze na czas, miasta będą musiały poddać się, a
ranni umrą. W jakimś sensie los tej wojny spoczywa na jego ramionach. Ruiz lata po
Angoli na pamięć, bo obsługa lotnisk nie istnieje, nie wiem nawet, czy działa
radiostacja wjego samolocie. Często on sam nie wie, w czyich rękach jest lotnisko,
na którym ma lądować. Jeszcze wczoraj było w ręku swoich, ale może dzisiaj już
należy do tamtych. Dlatego najpierw przelatuje nad lotniskiem nie lądując. Czasem
poznaje znajomych po sylwetkach, wtedy obniża wysokość i siada spokojnie.
Czasem jednak zaczynają strzelać do samolotu, wtedy zawraca i przywozi do
Luandy złą wiadomość. W tym kraju bez łączności i komunikacji Ruiz najlepiej wie,
co dzieje się na frontach, jakie miasto do kogo należy. Startuje o świcie, robi kilka
rejsów dziennie, wraca po północy. Jego samolotu oczekują zgłodniali żołnierze w
Luso, ginący garnizon w Novo Redon-do, odcięci od świata obrońcy Quibali. Teraz
oczekuje go Luanda, która nie utrzyma się bez dostaw amunicji. Najłatwiej spotkać
go rankiem, na pustym lotnisku, kiedy przegląda silniki. Awaria jednego z motorów
może unieruchomić samolot i zmienić bieg wojny. A nie ma części zapasowych. Nie
ma mechaników. Zresztą maszyna jest bez przerwy potrzebna. Za chwilę Ruiz
zniknie w kabinie pilota. Śmigła obrócą się, samolot stanie w gęstych,
nieprzeniknionych chmurach czarnego dymu i z łomotem, szczękiem i zgrzytaniem
sterta rozlatującego się żelastwa potoczy się na start.
Drugim człowiekiem, od którego wszystko teraz zależy, jest Alberto Ribeiro, niski,
krępy trzydziestolatek.
inżynier. Front północny ciągnie się pod Luandą, wzdłuż rzeki Bengo. Na brzegu tej
rzeki znajduje się stacja pomp, która dostarcza wody dla Luandy. Jeżeli stacja jest
nieczynna, w mieście nie ma wody. Przeciwnik to wie i stale bombarduje miejsce, w
którym stoją pompy. Czasami trafia i stacja przestaje pracować. Luanda może
wytrzymać bez wody pięć dni, nie więcej. W tropiku ludzie nie zniosą dłużej
pragnienia, poza tym zaczną się epidemie. Jedynym człowiekiem, który potrafi
naprawić te pompy, jest Alberto. Dzięki niemu miasto od czasu do czasu ma wodę,
może istnieć i bronić się. Gdyby jadąc do stacji pomp Alberto zginął w wypadku
samochodowym albo już w samej stacji został trafiony przez pocisk, po kilku dniach
Luanda musiałaby się poddać.
Powszechna mobilizacja. Długie kolejki młodych ludzi, przeważnie bezrobotni.
Zamiast podpierać ściany, lepiej zgłosić się na apel, w wojsku dadzą jeść. Będą
walczyć i zabijać. Wreszcie jakaś praca, a nawet powód do chwały. Odprowadzani
przez matki i żony, dużo kobiet z brzuchami. Ludzie będą rodzić się i zabijać do
końca świata. Ci, którzy ujrzą teraz światło dzienne, za dwadzieścia pięć lat wejdą w
rok dwutysięczny. Uroczyste obchody z okazji powitania nowego tysiąclecia.
Spotkania młodzieży z weteranami dwudziestego wieku. Wywiad z rześką staruszką,
która przeżyła pierwszą wojnę światową. Imponująca pamięć i w dodatku śmiała
kokieteria, babcia wspomina, jak to w czasie przemarszu wojsk z pewnym żołnierzem
w stogu siana, a tak, proszę pana, nie mylę się, dobrze pamiętam. Połowa ludzkości
będzie miała skośne oczy. Połowa ludzkości nie będzie rozumiała, co mówi druga
połowa ludzkości. Czas udoskonalić sposób porozumiewania się na migi. czas
rozpocząć nauczanie języka migowego. Biała
rasa wejdzie w fazę szczątkową. Zaledwie trzynaście procent mieszkańców ziemi
będzie miało białą skórę. Zaledwie dwa procent będzie miało naturalne włosy blond.
Blondyni - coraz bardziej unikalny fenomen, rzadkość nad rzadkościami. Co lepiej -
myśleć czy nie myśleć o przyszłości? Szok przyszłości: zmartwienie społeczeństw
postindustrialnych, luksus. Dla innych kłopot dnia powszedniego - co zdobyć dziś do
jedzenia. Język bantu nie zna czasu przyszłego, dla ludzi Bantu nie istnieje pojęcie
przyszłości, nie dręczy ich myśl, co stanie się za miesiąc, za rok (patrz: wielebny
ojciec Placide Tempels „La Philosophie Bantoue"). Grupami odprowadzają
poborowych prosto na front. Takich surowych i nieobytych, po co? Żeby robili
sztuczny tłum, większy bałagan? Godzina osiemnasta, zamykają punkty
rejestracyjne. Ludzie rozchodzą się, znikają w labiryntach musseąues - dzielnic
nędzy. Kończy się dzień, właściwie nijaki, nawet spokojny.
Tymczasem zrobiło się duszno. Nagle ucichły działa na przedpolach Luandy i nie
było wiadomości z innych frontów. Wydawało się, że stanął czas, że nie dzieje się
nic. Żagle naszego okrętu opadły, znaleźliśmy się na martwej fali. Oczekiwanie na
sztorm. Poczułem, że nie ma czym oddychać. Był to specjalny rodzaj duchoty, której
nie da wymierzyć się w milibarach. Odczuwało sieją bardziej psychicznie niż
fizycznie. Zaciskała się jakaś niewidoczna obręcz potęgując uczucie zagrożenia i
lęku. Myślałem, że jest to może mój stan prywatny. moje indywidualne przygnębienie.
Zacząłem przyglądać się innym. Wszyscy mieli twarze ludzi, ktorymjest duszno.
Twarze otępiałe i bez wyrazu, o rysach zatartych, bez siły i wdzięku. Uczucie
duszności było tak dojmujące, że wystarczyło rozpocząć rozmowę na byle
jaki temat, aby wkrótce usłyszeć o tym, że jest duszno. Ludziom trudno było mówić o
czymś innym. Były to zresztą zwierzenia niewyraźne i mgliste, bo odczuwanie
duszności jest stanem bardzo trudnym do określenia. Zwykle mówi się tylko, że coś
wisi w powietrzu, coś musi stać się, coś nas czeka. Ponieważ jest wojna, rozmówca
stwierdza, że będzie lała się krew. To lekcja wyniesiona z historii, a ona uczy, że nie
może być wydarzenia przełomowego, które obeszłoby się bez rozlewu krwi. Potem
zapada milczenie, każdy zastanawia się, czy będzie to jego krew. Uczuciu duszności
towarzyszy stan podrażnienia i niepokoju. Człowiek niezdolny do zrozumienia
sytuacji, a pragnący ją sobie objaśnić, daje posłuch najbardziej fantastycznym
plotkom. Boi się, wykonuje irracjonalne odruchy, łatwo rozpętać w nim instynkty
stadne.
Duszno robi się wtedy, kiedy ważne wydarzenie, ważna zmiana nie mogą przebić się
na powierzchnię życia, ciągle nie mogą spełnić się. Niewidoczny jeszcze i nie
skrystalizowany fakt, który dokona się w przyszłości, już teraz rośnie, pęcznieje,
zaczyna napierać na zastaną rzeczywistość, która jednak nie chce ustąpić. Jest
coraz bardziej ciasno i przez to - coraz bardziej duszno. Brak powietrza wzmaga w
nas poczucie bezradności. Z apatią patrzymy, jak gromadzą się chmury i czekamy,
kiedy odezwie się z nich głos, który odczyta nam nieubłagany wyrok losu.
DOBRY
wiHCzOR - włączyła się Warszawa -
PROSIMY
INFORMACJE
NIESTETY, NADAL NIh MAM INFORMACJI, PANUJE POZORNY SPOKÓJ I NIC
SIE NIE DZIEJE, TYPOWA CISZA PRZED BURZA, WIEMY. ZE NADCIĄGA
INWAZJA. ALE BRAK WIADOMOŚCI Z FRONTU, NADCHODZĄ CIĘŻKIE DNI,
ALF. TO NIE JEST KONKRETNA INFORMACJA DO GAZETY. ODEZWIJCIE SIE
JUTRO, MOZĘ COS SIL STANIE
OK, WIEC DO JUTRA
DO DO TKS TK.S BYh BYE
O drugiej w nocy ktoś zaczął łomotać w moje drzwi, zerwałem się z głębokiego snu i
ciarki przeszły mi po grzbiecie, bo pomyślałem:
FNLA!
Powlokłem się na ołowianych nogach otworzyć drzwi. Do pokoju władowało się
trzech niemożliwie brudnych typów. Rzucili się na mnie, a ja na nich, zaczęliśmy się
ściskać i przekrzykiwać. Byli to Nelson, Manuel i Bati-sta. Położyli broń na podłodze i
chcieli się umyć. Potem Nelson zwalił się na łóżko i zasnął w sekundę, a tamci
zaczęli otwierać jedyną puszkę konserw, jaką trzymałem na czarną godzinę.
Co na froncie południowym? - spytałem.
Nie ma frontu południowego, powiedział Manuel, tamci sąjuż pod Benguelą. Druga
kolumna idzie na Luandę.
ł nie da się ich zatrzymać?
Bardzo trudno. Tamci dysponują ogromną siłą ognia. Mają dużo broni pancernej,
dużo artylerii, biją się dobrze i są zdecydowani. Nie mamy czym walczyć. Nasi ludzie
nie są przygotowani do walki z regularną armią. Cofamy się, bo siły sąnierówne.
Co z Farrusco?
Nie wiemy, był ciężko ranny.
Widzieliście tamtych z bliska?
Tak. Mają wozy pancerne typu panhard, bardzo szybkie. Są ruchliwi i świetnie znają
teren. Rozdzielają się na grupy po pięć-sześć wozów i ciągle zmieniają pozycje. Są
wszędzie i nigdzie, trudno ich uchwycić. Mamy za mało sił. żeby zorganizować
obronę.
Kiedy dojdą do Luandy?
Może za kilka dni.
Pesymistyczna część mojej natury podsunęła mi myśl, że nadszedł moment zagłady,
że zbliża się koniec. Wystarczy, żeby tamci zajęli elektrownię w Cambambe, która
znajduje się o dwieście kilometrów przed Luandą. Stamtąd płynie prąd do stacji
pomp, od tej elektrowni zależy, czy miasto ma wodę i światło. Bez wody i światła po
kilku dniach otoczone i wygłodzone miasto złoży broń.
poniedziałek, 3 listopada (sądny dzień)
Rano-nic.
W południe — Pablo podjeżdża po mnie jeepem na umówione miejsce. W wozie jest
jeszcze dwóch Kubań-czyków. Noszą zielone drelichy bez żadnych oznak. Jedyny
znak tożsamości to broń na ramieniu. Człowieka z bronią nikt nie pyta, kim jest i co tu
robi. Zresztą wystarczy powiedzieć: Cubano, patrole nie pytają o więcej i można
jechać dalej. Mijamy rozrzuconą w polach dzielnicę przemysłową. Potem zaczynają
się pastwiska, regularne prostokąty soczystej trawy, dobrze utrzymanej. Bezpańskie
stada krów, tony mięsa i mleka przez nikogo nie pilnowane. W mieście panuje głód,
ale nikt bydła nie ruszy - to własność portugalska, nietykalna. Jeszcze chwila jazdy i
zaczynają się łagodne wzgórza, rozrzucona ziemia, linie okopów, działa, namioty,
skrzynki -front północny, najbardziej czułe miejsce tej wojny, bo są to przedpola
Luandy. Widok z pierwszej linii okopów: rozłożysty pejzaż, zielono, rzeka w płaskiej
dolinie, asfaltowa szosa, zerwany most, podziurawiony budynek stacji pomp,
palmowy gaj. Po drugiej stronie, w głębi - wzgórza w słońcu, okopy przeciwnika. W
szkłach silnej lornetki widać drobinki pyłu, poziomą i
pionową podziałkę, wzdłuż poziomej podziałki to w jedną to w drugą stronę biegną
figurki i jeżdżą samochody: przygotowanie natarcia. Po tej stronie, po której
jesteśmy, też dużo ruchu, dźwigania worków z piaskiem, maskowania stanowisk,
przetaczania dział. Nie chcą, żeby ich zaskoczyli. Potem przyjdzie noc, świt i
czekanie, kto uderzy pierwszy. Ktoś wreszcie uderzy, a drugi odpowie, z ziemi
pójdzie kurz. zacznie się taniec ognia i śmierci. Pablo chodzi, rozkazuje, sprawdza
inwentarz, jak chłop w wigilię żniw. Idę za nim i robię zdjęcia. Wszyscy chcą się
fotografować. Teraz mnie. a teraz mnie, camarada, mnie, mmmnnniiieee! Stająwy-
prężeni, niektórzy salutują. Zostawić ślad, utrwalić się, jakoś pozostać. Byłem,
jeszcze wczoraj byłem, robił mi zdjęcie, o, tak wyglądałem. Taką miałem twarzjako
żywy człowiek. Stoję przed wami na baczność, popatrzcie na mnie przez chwilę, nim
zajmiecie się czymś innym.
Po południu - byliśmy z powrotem w mieście, samochód wjechał w małą uliczkę i
zatrzymał się przed piętrową willą, w której mieścił się sztab doradców kubańskich.
Ledwie zdążyliśmy wysiąść, kiedy wybiegł żołnierz i podał Pablowi kartkę wyrwaną z
zeszytu i zapisaną ołówkiem.
Pablo przeczytał i zbladł.
Bez słowa wszedł na werandę i usiadł na ławce. Wyjął chustkę i zaczął wycierać
czoło. Czekaliśmy, co powie. Jeszcze raz przeczytał kartkę, dalej milczał, wreszcie
odezwał się cicho, niewyraźnie, jakby miał zdrętwiałe usta:
- Dzisiaj tamci zdobyli Benguelę. W bitwie o miasto zginęli wszyscy Kubańczycy.
Meldunek nadał ranny telegrafista.
Potem spojrzał na nas i dodał:
- Teraz idą na Luandę. Z Bengueli do Luandy jest siedemset kilometrów, ale po
drodze nie ma już punk-
tów oporu, żadnej linii obrony. Jeżeli są to wytrwali chłopcy i postanowiąjechać dzień
i noc, mogą być tutaj jutro.
W sąsiednim domu kobieta zawołała- Mauro! Maura! po chwili odpowiedział jej głos
dziecka. Była osiemnasta. Gdzieś daleko odezwała się sygnaturka.
- Daj mi radiotelegrafistę - powiedział Pablo do żołnierza, który przyniósł kartkę — i
zwołaj ludzi na odprawę.
Zaczynały się wojskowe sprawy, więc wycofałem się i poszedłem do hotelu.
Uprosiłem jakiegoś człowieka, żeby zawiózł mnie na skraj miasta, do Moro da Luz,
gdzie w byłej rezydencji konsula Francji mieścił się sztab MPLA. Ale sztab obradował
i wartownicy nie chcieli mnie wpuścić. Wróciłem ciężarówką, która wiozła żołnierzy
portugalskich. Było to wojsko w stanie zupełnego rozprzężenia. Nosili długie brody,
nie mieli ani czapek, ani pasów. Sprzedawali konserwy na czarnym rynku, rozbijali
samochody. Mieli rozkaz zachować neutralność, nie strzelać, nie wtrącać się.
Pakowali wszystko na okręty. Za tydzień wyjeżdżał ostatni oddział.
Wieczorem rozmawiałem z Queirozem. Uważa, że Luandę będzie im trudno zdobyć,
bo cała ludność stanie do walki, musieliby zdecydować się na wielką rzeź, a świat
może tego nie zaakceptować. Ale potem sam zaczął mieć wątpliwości: zresztą, czyja
wiem? Swiatjest stąd tak daleko.
Ruiz poleciał samolotem do Porto Amboim, zawiózł grupę saperów i skrzynki
dynamitu. Mają wysadzić wszystkie mosty na rzece Cuvo, która przecina drogę
między Benguelą i Luandą. Jeżeli zdążą.
O północy odezwała się Warszawa.
w
CIAGL
OSTATNIEJ
DOBY
- nadawałem -
SYTUACJA
W
ANGOLI
PRZYBRAŁA DRAMAT\CZNY
OBRÓT. WOJSKA 1'OLLDMOWO-
AFRYKAŃSKIE WSPIERANE PRZEZ ODDZIAŁY NAJEMNIKÓW l FNLA ORAZ
UNITA ZAJELY BENGUELE, DRUGIE PO LUANDZIE MIASTO ANGOLI. WOJSKA
Th W SILE DWÓCH KOLUMN PANCERNYCH POSUWAJĄ SIE NADAL W Kit
RUNKU STOLICY, W KTÓREJ PRZYSTĄPIONO JUZ DO ORGANIZOWANIA
OBRONY MIASTA. WEDŁUG NTE-POTW IERDZONYCH JESZCZE INFORMACJI,
KTÓRE NAPŁYNĘŁY TU W OSTATNIEJ CHWILI, JEDNA Z TYCH KOLUMN
ZAJELA NOYO RE-DONDO I ZNAJDUJE SIE O PIĘĆSET KILOMETRÓW NA
POŁUDNIE OD LUANDY. JEŻELI NIE UDA SIE ZATRZYMAĆ TYCH WOJSK NA
LINII RZEKI CUYO, MOGĄ ONE DOTRZEĆ NA PRZEDPOLA LUANDY W CIĄGU
NAJBLIŻSZYCH DWÓCH DNI. OCZEKUJE SIE, ZE MOZĘ WÓWCZAS NASTĄPIĆ
JEDNOCZESNY ATAK Z PÓŁNOCY I POŁUDNIA, ZGODNIE Z PLANEM ORANGE,
KTÓRY PRZEWIDUJE ZAJĘCIE STOLICY PRZED 10 LISTOPADA, CO
RÓWNAŁOBY SIE POLITYCZNEJ I MILITARNEJ LIKWIDACJI MPLA,
PRZYNAJMNIEJ NA NAJBLIŻSZY OKRES END ITEM
KOCHANI, ŁĄCZCIE SIE ZE MNA ZA 7 GODZ BO TERAZ JUZ BEDA
DECYDOWAĆ GODZINY OK?'.'
TAK, OCZYWIŚCIE, DZKB
TKS BYE BYE
DOBRANOC
wtorek, 4 listopada (nerwy, nerwy)
Wstałem o trzeciej w nocy, żeby spokojnie przygotować komentarz dia PAP. Ledwie
jednak zszedłem na dół do recepcji i uruchomiłem telex, kiedy weszło pięciu drabów
z automatami i prosto do mnie: siedzieć, nie ruszać się. Obudzili Felixa. który spał na
kanapie jak kamień, i zażądali listy gości hotelowych. Będą robić rewizję i wszystkich
zawiozą na policję, na przesłuchanie. Wróg jest wewnątrz miasta, w tej dzielnicy, w
tym hotelu. Piąta kolumna. Infiltracja. Zwieźli na dół kilkuna-
stu przerażonych, zaspanych ludzi. Żadne perswazje nie miały sensu. Nie wolno
mówić! wołał najważniejszy trzymając pistolet w górze, tak jak sędziowie startowi na
zawodach lekkoatletycznych. Lepiej byś. braciszku. wyżywał się na froncie, chciałem
mu powiedzieć. Czekaliśmy dalej, ale jak zwykle nawaliła organizacja, samochód,
którym mieli nas zawieźć na policję-nic przyjeżdżał. Nad ranem zjawił się Almeyda,
odpowiedzialny za prasę w MPLA. Kazał nas wypuśeić, a tamtym powiedział, żeby
poszli. Ludzie rozchodzili się zgnębieni i wyczerpani. Każdy mógł przyjść z
pistoletem, terroryzować hotel, robić, eo chce.
Na froncie północnym panuje spokój. Czekają, aż tamci z południa podciągną bliżej.
Wtedy uderzą z dwóch stron jednocześnie. Jeszcze w tym tygodniu, może j utro.
Komunikaty radiowe wzywają ludność do. obrony miasta. W tej decydującej godzinie.
Nic może zabraknąć.
Cały dzień obraduje kierownictwo MPLA.
Podobno pomoc czeka w Brazzaville i w Kabindzie. ale nie może dotrzeć do Luandy,
ponieważ lotnisko i port są do przyszłego poniedziałku (10 listopada) w rękach wojsk
portugalskich. Do przyszłego poniedziałku Angola jest formalnie częścią terytorium
Portugalii, jej zamorską prowincją, a tym samym częścią obszaru NATO. Trzeba więc
wytrwać do przyszłego tygodnia. A jeżeli będzie za późno? Jeżeli oddziały
portugalskie uderzą nagle w samej Luandzie, zaatakują Angolańczyków? (istnieje
obawa, że część jednostek, dowodzona przez prawicowych oficerów, złamie zasadę
neutralności i zacznie działać na własną rękę). Rozchodzi się plotka, że już
aresztowali prezydenta Neto. Powstaje panika. Nie sposób połapać siew sytuacji.
Zupełny brak wiadomości z frontu południowego. Gdzie są tamci? Zatrzymali się?
Jadą? Ciągle daleko? Już na przedmieściach? Lu-
dzie potracili głowy. Wpadam do pokoju i widzę, że dona Cartagina sama spakowała
moją walizkę. A gdzie wycinki z gazet, które zbierałem trzy miesiące, mój naj-większy
skarb? Gdzie wycinki? Wrzuciła do klozetu i spuściła wodę (pech chciał, że tego dnia
Ribeiro naprawił pompy i była woda).
Rozchodzi się wiadomość, że MPLA ogłosi niepodległość przed czasem - dzisiaj albo
jutro - licząc, że Angola zostanie natychmiast uznana przez kraje zaprzyjaźnione,
które będą traktować lotnisko i port jako suwerenne terytorium nowego państwa.
Chodzi o dostęp do Luandy. W tej chwili jest decydujące, aby otworzyć miasto, które
jest otoczone na lądzie i nie można do niego dotrzeć ani od morza, ani z powietrza.
A jeżeli pomoc nie przyjdzie w porę? Szturm na Lu-andę. Mimo bohaterskiej obrony
mieszkańców miasta, przeważające siły nieprzyjaciela itd. Kto pierwszy wejdzie? Ci z
południa czy FNLA? Ci z FNLA - okrutne wojsko. Praktykują kanibalizm. Jeszcze
kilka dni temu nie wierzyłem. Ale przed tygodniem pojechałem z grupą miejscowych
dziennikarzy do Lucali. czterysta kilometrów na wschód od Luandy. Dzień wcześniej
Lucala została odbita z rąk jednostki FNLA, która wycofała się do Samba Caju,
miasteczka położonego siedemdziesiąt kilometrów na północ od Lucali. Jechaliśmy z
oddziałem ścigającym efenelowców. Siedemdziesiąt kilometrów strasznych widoków.
Na całej trasie w tej gęsto zaludnionej okolicy ani jednego żywego człowieka, ani
jednego ocalałego domu. Wszyscy ludzie wymordowani, wszystkie wsie spalone.
Tamci, cofając się, niszczyli po drodze wszelki ślad życia. Głowy kobiet rzucone w
przydrożną trawę. Zwłoki, z których wycięli serca i wątroby. Od połowy trasy
jechałem z zamkniętymi oczami. W pewnym momencie w naszym samochodzie
podniesione głosy. Otworzyłem oczy: w martwej, spalonej wsi.przed spalonym barem
siedziały przy stoliku dwie małpy. Wpatrywały się w nas przez chwilę, a potem
czmychnęły w krzaki.
Dostać się w ręce pijanych kanibali - ponura śmierć. Ich spocone twarze, zmętniały
wzrok, to, jak krzyczą, jak przystawiają lufę ubawieni, że wprawili swoją ofiarę w
paniczne drżenie. Lepiej o tym nie myśleć.
Wieczorem comandante Ju-Ju odczytuje przez radio swój codzienny komunikat o
sytuacji na frontach. Bardzo optymistyczny. Denerwujące to. Rzeczywistość wygląda
fatalnie, połowa kraju jest w rękach przeciwnika, a z tego, co mówi Ju-Ju. wynika, że
odnoszą same zwycięstwa.
NIE PRZYJMOWAĆ RZECZYWISTOŚCI
DO WIADOMOŚCI
Zasada, która ma spełniać iiinkcję pigułki nasennej. Nie robić paniki, nie popadać w
zwątpienie, nie histeryzować. Ale jak inaczej poderwać ludzi do działania teraz, w
chwili decydującej, jeżeli nie uświadomi się całej powagi sytuacji? Nie rusząsię, będą
leżeć i trawić jadło optymistycznie. Skoro jest tak dobrze, po co się wysilać? I te
dezorientujące sprzeczności - tu wezwanie do obrony miasta, a tu okazuje się. że
jest jak najlepiej. Skutek: utrata zaufania. W godzinie rozstrzygającej nie będą
wierzyć nikomu, stępieje nawet ich instynkt samozachowawczy.
3322 TIYOLI AN
XI4251 PAP PL
DOBRY WIECZÓR PLS MATERIAŁ
PRZEPRASZAM, ZE NIE DAŁEM MC RANO 1 NAWET NIE ODEZWAŁEM SIE. ALE
PRZYMKNĘŁA NAS POLICJA BEZ POWODU PO PROSTU TRACĄ GŁOWY
ZRESZTĄ TRUDNO DZIWIĆ SIE LUDZIOM, KTÓRZY CZUJA ZE MOGĄ
WKRÓTCE ZGINAĆ. WOŁAJCIE MNIE RANO (iODZ 7 GMT MOZĘ V\ NOCY
ZDOBĘDĘ SENSACYJNE WIA-
DOMOSCI I MOZĘ TYM RAZEM MNIE Mb ZAMKNĄ I Mt SKLJA OK???
TAK. DO RANA 7 GMT DOB
DOB BI BI CZEKAM Z UTĘSKNIENIEM
VIA ITT 11 4 75 1407 EDT
W nocy zadzwonił Queiroz i powiedział, że jutro rano wojska portugalskie opuszczą
cywilną część lotniska i wycofają się z portu. Jeżeli to prawda, wiadomość jest
autentycznie sensacyjna. Błysnęła iskierka ocalenia. Boże, jaka ulga. Z radości
skakałem do sufitu.
środa, 5 listopada (lądowanie)
Z kolegą Oscara-Gilbertem, który pracuje w wieży kontrolnej, pojechaliśmy
wieczorem na lotnisko. Ciemno i straszliwa ulewa, cały czas jechaliśmy jak dnem
wodospadu, nic nie było widać, tylko ściana wody. w którą nasz peugeot dawał nura,
czułem się jak w łodzi podwodnej, która płynie między ulicami zatopionego miasta. W
dużym szklanym gmachu dworca lotniczego, potwornie zaśmieconym i brudnym, bo
nikt nie posprzątał jeszcze po półmilionowym tłumie uciekinierów, który tu koczował,
było pusto. Stałem z Gilbertem na piętrze, patrzyliśmy na oświetlony pas startowy.
Ulewa tropikalna minęła, ale ciągle padał deszcz. Nagle daleko w górze, po lewej
stronie, zaświeciły się dwa reflektory: samolot schodził do lądowania. Po chwili osiadł
w deszczu i potoczył się między dwoma rzędami żółtych świateł. Odrzutowiec
„Britania" linii kubańskich. Potem w górze znowu reflektory i znowu. Wylądowały
cztery samoloty. Ustawiły się w rzędzie przed nami, piloci wy-
łączyli silniki, zrobiło się cicho. Podjechały schodki, z samolotów zaczęli wysiadać
kubańscy żołnierze, z workami i z bronią. Ustawiali się w dwuszereg. Byli ubrani w
panterki, które chroniły ich trochę przed deszczem. Po kilku minutach poszli w stronę
czekających obok ciężarówek. Poczułem, że boli mnie ramię. Spojrzałam i
roześmiałem się - przez całą scenę Gilberto trzymał rękę zaciśniętą na moim
ramieniu.
Ci żołnierze następnego dnia odjechali na front.
W hotelu zrobiło sięrojnoi gwarno. W nocy z poniedziałku na wtorek Neto miał
proklamować niepodległość Angoli i z tej okazji samolot przywiózł z Lizbony
kilkunastu korespondentów zagranicznych. Dostali wizy na cztery dni i umieszczono
ich w naszym hotelu. Oscar darł sobie włosy z rozpaczy, bo nie miał dla nich nic
dojedzenia, ale oni pocieszali go mówiąc, że jedzenie nie ma znaczenia,
najważniejsze są informacje.
Jakież historie drukuje prasa światowa! Czytałem wiele relacj i wysłanych w tych
dniach z Luandy. Podziwiałem bogactwo ludzkiej fantazji. Ale też rozumiałem
sytuację moich kolegów. Redakcja wysyła swojego korespondenta do kraju, którym w
tym momencie fascynuje się cały świat. Taki wyjazd kosztuje dużo pieniędzy. Gazeta
czeka na wielką historię, na światowy wystrzał, na sensacyjną opowieść pisaną pod
gradem kul. Specjalny wysłannik przylatuje do Luandy. Wiozą go do hotelu. Dostaje
pokój, goli się i zmienia koszulę. Jest gotowy i od razu rusza do boju.
Po kilku godzinach stwierdza, że bije głową w ścianę.
Nie może zrobić nic.
Angola nie przejawia żadnego zainteresowania jego obecnością. Telefony nie
odpowiadają, a jeśli odpowiadają to w portugalskim, w języku, którego nie rozumie.
Jeżeli ma dosyć siły i wytrwałości może odbyć pieszą wyprawę do Pałacu Rządu.
Spotka tam pyzatą maszynistkę - Elwirę, która będzie uśmiechać się, ale niczego nie
wie, a tego. co wie - nie powie. Być może spotka młodego Costę, który w odpowiedzi
na wszystkie pytania będzie kręcił głową i milczał. Wybrać się do sztabu MPLA? Jest
to całodzienna wędrówka, poza tym wartownik nie wpuści za bramę. Pójść do
prezydenta Neto! Ale jak? Nikt nie powie, gdzie prezydent mieszka. Pojechać na
front. Na jaki front? Z Luandy nie można wyjechać, to miasto zamknięte. Grupa
Francuzów zdobyła gdzieś samochód i postanowiła, nie oglądając się na nic,
pojechać na front północny. Zostali zatrzymani przez pierwszy posterunek i
odstawieni prosto na lotnisko. Zobaczyć jakiegoś Kubanczyka! Ale jak? Nigdzie ich
nie widać. Czy Luso jest w rękach MPLA, bo Savimbi twierdzi, że jest w rękach
UNITA? A kto to wie? Z tym miastem od dawna nie ma łączności. Trzeba dowiedzieć
się, jak dokładnie przebiega front! Jak przebiega? A któż to może wiedzieć? W
samym sztabie nikt nie ma pewności w tej sprawie.
Jedynymi źródłami informacji pozostają - dona Cartagina, Oscar i Felix. Dona
Cartagina jest teraz zajęta sprzątaniem i nie ma czasu na politykę. Zresztą mówi
tylko po portugalsku, trudno się z nią porozumieć. Oscar odpowiada niezmiennie
hasłem MPLA: A victoria e certa! Zwycięstwo jest pewne. Ale to słaba informacja i w
dodatku - nie dla wszystkich najlepsza. Najbardziej rzeczową i prawdziwą odpowiedź
daje Felix. Zapytany o sytuację, odpowiada krótko:
- Confusao.
Confusao to słowo-klucz, słowo-synteza, słowo--wszystko. W Angoli ma ono swój
specyficzny sens i jest właściwie nieprzetłumaczalne. Upraszczając - confusao
oznacza zamieszanie, bałagan, stan anarchii i nieładu. Confusao to taka sytuacja,
którą wywołali ludzie, ale w jej przebiegu utracili nad nią kontrolę i panowanie, sami
stając się ofiarami confusao. Jest jakiś fatalizm w confusao. Człowiek chce coś
zrobić, a wszystko rozłazi mu się w rękach, chce coś zdziałać, a jakaś siła paraliżuje
go, chce coś stworzyć, a produkuje confusao. Wszystko jest przeciwne człowiekowi i
nawet jeśli wykaże on najlepszą wolę, będzie raz po raz popadał w confusao.
Confusao może ogarnąć nasze myśli i wtedy inni będą mówić, że ten człowiek ma w
głowie confusao. Może wkraść się do serca i wtedy porzuci nas dziewczyna. Może
wybuchnąć w tłumie i ogarnąć masę ludzi - wtedy dochodzi do walki, do śmierci i
podpaleń. Czasem confusao ma przebieg łagodniejszy i wtedy przybiera postać
bezładnej, chaotycznej, ale bezkrwawej kłótni. Confusao to stan zupełnej
dezorientacji. Ludzie, którzy znaleźli się wewnątrz confusao. nie potrafią objaśnić, co
dzieje się wokół nich ani w nich samych. Nie potrafią też dokładnie wytłumaczyć, co
spowodowało ten konkretny wypadek confusao. Są nosiciele i siewcy confusao, tych
należy wystrzegać się, ale jest to trudne, gdyż właściwie każdy człowiek w jakimś
momencie może stać się sprawcą confusao, nawet wbrew swoim chęciom. Przez
confusao rozumiemy też stan naszego zakłopotania i bezradności. Oto widzimy
wokół siebie szalejące confusao, a nie możemy nic uczynić, żeby położyć mu kres.
Camaradas, słyszymy raz po raz, nie róbcie confusao. Nie róbcie! A czy to od nas
zależy? Najbardziej precyzyjny meldunek z frontu: co u was nowego? Co nowego?
Confusao! Każdy, kto rozumie sens tego słowa, wie już wszystko. Bywa tak, że
confusao
opanuje ogromne tereny, ogarnie miliony ludzi. Wtedy jest wojna. Stanu confusao nie
można przerwać jednym pociągnięciem, nie można zlikwidować go w okamgnieniu.
Kto przejawi tu nadmierną gorliwość, sam popadnie w confusao. Najlepiej działać
powoli i czekać. Po jakimś czasie confusao straci energię, osłabnie i zniknie. Ze
stanu confusao wychodzimy wyczerpani, ale też w pewien sposób zadowoleni, że
udało nam się przetrwać. Od nowa gromadzimy siły na następne confusao.
Jak wszystko to wytłumaczyć ludziom, którzy dopiero od kilku godzin są w Luandzie?
Toteż jeszcze raz, jak gdyby nie dosłyszeli, pytają Felixa:
- Jaka jest sytuacja?
AFelix:
-Przecież już powiedziałem -confusao.
Odchodzą kręcąc głową i wzruszając ramionami. A kręcą głową i wzruszają
ramionami, ponieważ Felix zasiał w nich confusao.
Cztery następne dni utonęły w powszechnym confusao. Co chwilę wpadał ktoś do
hotelu z okrzykiem -jadą! jadą! i zdyszany opowiadał, że wozy pancerne Afrykanerów
sąjuż w granicach miasta. Według jednych były pomalowane na żółto, według innych
- na zielono. Podawano różne cyfry - że tych wozów widzieli dziesięć, potem, że
pięćdziesiąt i więcej. Nie sposób było niczego sprawdzić: może naprawdę są o kilka
kilometrów stąd, a może to plotki? Oscar wywiesił w recepcji mapę Angoli. Stał przed
nią tłum spierających się ludzi. Każdy chciał pokazać palcem, gdzie jego zdaniem
leży front, kto ma jakie miasto, do kogo należy ta lub inna droga. Nie było dwóch
takich, którzy mieliby ten sam obraz sytuacji. Po kilku dniach setki wodzących po ma-
pie palców starły z niej miasta, drogi i rzeki. Kraj wyglądał jak fragment szarej, nagiej
planety bez ludzi i przyrody.
W poniedziałek odpłynął garnizon portugalski. Rano ostatnie plutony wspinały się po
trapie na okręt. Miałem tam znajomych oficerów i poszedłem, żeby się z nimi
pożegnać. Miejscowi chcieli, żeby ten garnizon wyjechał jak najszybciej. Po latach
wojny kolonialnej nie mogło być między nimi ani zrozumienia, ani przyjaźni. Aleja
patrzyłem na to inaczej. Wiedziałem, że w ostatnim okresie Angolańczycy mieli coś
do zawdzięczenia wielu, choć nie wszystkim, oficerom tego garnizonu. Oficerowie ci
umieli zachować się lojalnie. Ja sam zaciągnąłem wobec nich dług wdzięczności.
Odnosili się do mnie z sympatią, dużo mi pomogli. A także nigdy nie zaatakowali
Kubańczyków, choć pierwsi ludzie z Hawany przybyli tu w czasie, kiedy Angola była
jeszcze formalnie częścią terytorium Portugalii. Istnieje jakaś międzyludzka
solidarność, której nie powinny niszczyć suche racje polityczne.
Tego dnia po mieście jeździł dźwig i zdejmował z cokołów pomniki portugalskich
zdobywców. Gubernatorzy i generałowie, podróżnicy i odkrywcy zostali zwiezieni
przed cytadelę i ustawieni w brązowo-granitowym dwuszeregu. Na placach i
skwerach zrobiło się jeszcze bardziej pusto. W południe przyleciał samolot, który
przywiózł delegacje zagraniczne. Przyjechało ich zaledwie kilka. Po świecie krążyła
pogłoska, że tego dnia eskadry Zairu zbombardują lotnisko w Luandzie i że nie
będzie powrotu. Ostrożna większość czekała w swoich krajach na rozwój wydarzeń
w naszym mieście. Zdaje się, że mieli rację, bo -jak później ujawniono - decyzja o
zniszczeniu lotniska została cofnięta w ostatniej chwili.
Nocą na jednym z placów zebrało się kilka tysięcy
ludzi. Było powiedziane, żeby nie gromadził się wielki tłum, aby w wypadku nalotu
uniknąć masakry. Noc była ciemna, pochmurna i sceneria tego wiecu przypominała
tajne zgromadzenie Kimbangistów.
Zegar katedralny wybił godzinę dwunastą.
Zaczynał się 11 listopada 1975.
Na placu panowała cisza. Z trybuny Agostinho Neto odczytał tekst o proklamowaniu
Ludowej Republiki Angoli. Głos załamywał mu się, kilka razy przerywał. Kiedy
skończył, w niewidocznym tłumie zabrzmiały oklaski, ludzie wznosili okrzyki. Nie było
więcej przemówień. Po chwili na trybunie zgasły światła, wszyscy rozchodzili się w
pośpiechu, ginęli w mroku. Na froncie północnym milczały działa. Ale nagle żołnierze,
którzy byli w mieście, rozpoczęli dziką strzelaninę na wiwat. Podniosła się
chaotyczna wrzawa, noc ożyła.
W „Tivoli" Oscar wyjął z kasy pancernej schowaną na tę okazję butelkę szampana i
jeszcze butelkę whisky. Byliśmy najstarszymi mieszkańcami hotelu, gronem
weteranów. Zamiast wydobyć z nas pogodę i radość, alkohol pogłębił nasze
zmęczenie i wyczerpanie. Oscar, który od dawna był u kresu sił, teraz pijany odezwał
się z rozpaczą: Jeżeli tak ma wyglądać niepodległość, strzelę sobie w łeb. Za chwilę
jakoś dotarło do niego, że to było nie na miejscu, bo roześmiał się, a potem zamilkł i
w końcu zasnął z głową na stole, między pustymi szklankami.
Rano w Pałacu Rządu odbyło się przyjęcie dla delegacji zagranicznych. Tego dnia
nadałem do Warszawy depeszę:
LLANDA PAP 11.11, UROCZYSTOŚCI NIEPODLEGŁOŚCIOWE PRZEBIEGAJĄ W
LUANDZ1E JAK DOTYCHCZAS SPOKOJNIE. NASTRÓJ SWIETA POPSULI
ARTYLERZYSCI ENLA, KTÓRZY ZNOWU ZBOMBARDOWALI STACJE POMP W
QUINFA\GONDO I LLANDA
OD DWÓCH DNI NIE MA WODY. W ZWIĄZKU Z TYM DZISIAJ ROZEGRAŁY SIE
DZIKIE WALKI O ZDOBYCIE ZAPROSZENIA NA PRZYJĘCIE, JAKIE PREZY'DENT
NETO WYDAL W PAŁACU RZĄDU, PONIEWAŻ KRAZYLA POGŁOSKA, ZE
BĘDZIE T.AM MOŻNA NAPIĆ SIE WODY.
RADIOSTACJE - NIE ANGOLANSKJE - PODAŁY, ZE FNLA I UNITA
POSTANOWIŁY UTWORZYĆ WŁASNY" RZĄD ZE STOLICA W HU-AMBO. BĘDZIE
TO STOLICA TYLKO FORMALNA, PONIEWAŻ FAKTYCZNA SIEDZIBA TYCH
ORGANIZACJI JEST KINSZASA. TAK WIEC ANGOLA CHWILOWO ZOSTAŁA
PODZIELONA NA DWA PAŃSTWA O GRANICACH NIEPRAWDOPODOBNIE
SKOMPLIKOWANYCH I W DODATKU ZMIENIAJĄCYCH SIE NIEMAL
CODZIENNIE W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, KTÓRA STRONA DZISIAJ LUB JUTRO
PRZEPROWADZI OFENSYWĘ I JAKA CZESC TERYTORIUM ODBIERZE
PRZECIWNIKOWI. TERAZ WIELE BĘDZIE ZALEŻAŁO OD TEGO, ILE PAŃSTW I
W JAKIM TEMPIE UZNAJE ALBO RZĄD MPLA, ALBO RZĄD FNLA-UNTTA.
ROZPOCZĘŁA SIE WIEC DODATKOWA - DYPLOMATYCZNA WOJNA O
ANGOLE.
W MIĘDZYCZASIE WOJNA PRAWDZIWA PRZYBIERA CORAZ WIĘKSZE
ROZMIARY. OBIE STRONY ROSNĄ W SILE, JEST CORAZ WIĘCEJ NOWYCH,
DOBRZE PRZYGOTOWANYCH WOJSK I CORAZ WIĘCEJ BRONI O DUŻEJ
MOCY ZNISZCZENIA.
W PONIEDZIAŁEK 10 LISTOPADA PRZECIWNIK ROZPOCZĄŁ KOLEJNA
OFENSYWĘ NA DWÓCH FRONTACH. OD PÓŁNOCY BYŁA TO PRÓBA ZAJĘCIA
LUANDY. W NATARCIU BRAŁY UDZIAŁ WOZY PANCERNE I .ARTYLERIA ORAZ
KOMPANIE WOJSK ZAIRU I PORTUGALSKICH NAJEMNIKÓW. NA POŁUDNIU
WOJSKA POŁUDNIOWEJ AFRYKI, KTÓRE PORUSZAJĄ SIE W WOZACH
PANCERNYCH TWORZĄCYCH RUCHLIWE 1 SILNE KOLUMNY ZMIERZAJĄ W
KIERUNKU PORTO AMBOIM I DALEJ - NA LUANDE. W TYM REJONIE ODDZIAŁY
MPLA ORGANIZUJĄ LINIE OBRONY Z ZADANIEM UTRZYMANIA PORTO
AMBOIM ZA WSZELKA CENĘ FIN, CZY MOŻECIE PRZYSŁAĆ TROCHĘ FORSY I
PAPIEROSÓW '
)
?? Z GÓRY DZKB BYE.
Ruiz przyciągnął dźwignie gazu: samolot opadał ku ziemi. Minęliśmy Porto Amboim,
które jest małym rybackim miasteczkiem, potem przelecieliśmy nad szero-
kąiciemnąrzekąCuvo,jeszcze kilka minut samolot leciał prosto, aż pochylił się na bok
i zaczęliśmy zawracać. Ruiz pokazał mi ręką, żebym spojrzał przez szybę. W dole
widać było szosę, która dochodziła do rzeki i jakby zapadała się w wodę, bo most na
rzece był zerwany. Teraz lecieliśmy obok szosy, na której widać było stojącą
kolumnę wozów pancernych, policzyłem, że jest ich dwadzieścia jeden, dalej stały
ciężarówki i przymocowane do nich działa, a na końcu pięć jeepów. Po obu stronach
szosy kręcili się ludzie. Wróciliśmy nad drugi brzeg rzeki mijając w dole zygzaki
okopów i jakieś oddziały, które szły szosą, samolot zniżył się już nad samą ziemię i
osiadł na pasie startowym lotniska w Porto Amboim.
Ruiz przywiózł amunicję i zaraz wracał do Luandy, a ja tu zostałem. Do linii frontu,
nad brzeg rzeki, było mniej niż dwadzieścia kilometrów. Wiózł mnie samochodem
wojskowy o bardzo ciemnej skórze. Spytałem go po portugalsku, czy jest z Luandy.
Nie, odpowiedział po hiszpańsku, z Hawany. W tym czasie z wyglądu trudno już było
rozróżnić, kto jest skąd, ponieważ Kubańczycy ubrali wiele oddziałów MPLA w
przywiezione ze sobą mundury. Miało to również znaczenie psychologiczne, gdyż
oddziały FNLA i UNITA najbardziej bały się Ku-bańczyków. Uciekały na widok
atakującej jednostki w mundurach kubańskich, choć mogło nie być tam ani jednego
Kubańczyka. Różnice zewnętrzne zacierały się tym bardziej, że oddziały MPLA i
kubańskie były wielorasowe, a więc kolor skóry też o niczym nie świadczył. Później
sprzyjało to legendzie o stutysięcznej armii kubańskiej walczącej w Angoli. W
rzeczywistości cala armia, broniąca republiki, nie liczyła więcej niż
trzydzieści tysięcy żołnierzy, z czego około dwie trzecie było Angołańczykami.
Dojechaliśmy do miejsca, w którym stały wielkie magazyny bawełny. Mieścił się tam
sztab frontu. Chodziło się po kolana w bawełnie jak w śniegu. Mundury i głowy
żołnierzy pokrywał biały mech. Spało się tutaj ciepło i wygodnie. Linia frontu ciągnęła
się wzdłuż rzeki. Oddziały południowoafrykańskie nie mogły jej sforsować, bo
wszystkie mosty były zerwane. Nie byli na to przygotowani i czekali na transport
pontonów. Obie strony prowadziły sporadyczną wymianę ognia. I jedni, i drudzy czuli
się zbyt słabi, żeby zaatakować. Następnego dnia miał przypłynąć statek z dwiema
kompaniami Kubańczyków i kompanią z Gwinei Bissau. Drogą lądowąjechały dwa
bataliony MPLA.
O świcie pojechaliśmy na linię frontu. Lał deszcz i było przeraźliwie zimno.
Samochód ślizgał się w błocie, potem trzeba już było brnąć piechotą. Spotkaliśmy
oddział w rozsypce, kilkunastu żołnierzy wlokło się drogą. Każdy prowadził za rękę
małe, bosonogie, zziębnięte dziecko. Nocą w prymitywnych, afrykańskich czółnach
przeprawiło się na tę stronę rzeki kilka kobiet z dziećmi. Kobiety zostały na brzegu
pilnować dobytku, a żołnierze prowadzili dzieci na tyły, do kuchni, żeby je nakarmić.
Wracałem tego samego dnia samolotem Ruiza. Na podłodze leżało kilku ciężko
rannych żołnierzy miejscowych i kubańskich. Nocą była bitwa o sto kilometrów na
wschód od Porto Amboim, Południowoatrykanczycy próbowali przeprawy. Ranni nie
wydawali głosu, dwóch było nieprzytomnych. W kącie siedziały jakieś kobiety
afrykańskie, nieruchome. Samolot leciał w chmurach, bardzo rzucało, na ziemi padał
deszcz. Lądowaliśmy w Luandzie w strugach wody. Na bocznym pasie stały dwa
ciężkie antonowy. Wyładowywali z nich moździerze.
Wieczorem, do Warszawy:
DZISIAJ WRÓCIŁEM Z FRONTU POŁUDNIOWEGO, KTÓREGO GRANICA
PRZEBIEGA TERAZ BRZEGIEM RZEKI CUVO. SZCZEGÓŁOWE OPISY
ZOSTAWIAM NA PÓŹNIEJ, TERAZ CHCE PRZEKAZAĆ CO NAJWAŻNIEJSZE.
WOJNA W ANGOLI ZMIENIŁA SWÓJ CHARAKTER. DO NIEDAWNA BYŁA TO
PRZEDE WSZYSTKIM WOJNA PARTYZANCKĄ, WEWNĘTRZNA, PROWADZONA
PRZY UŻYCIU BRONI RĘCZNEJ I LEKKIEJ. INTERWENCJA WOJSK
POŁUDNIOWEJ AFRYKI ZMIENIŁA JEDNAK SYTUACJE. DZISIAJ JEST TO
CORAZ BARDZIEJ WOJNA REGULARNYCH ARMII I CIĘŻKIEGO SPRZĘTU.
MŁODA REPUBLIKA ZNAJDUJE SIE NADAL W TRUDNEJ SYTUACJI
MILITARNEJ, ALE ISTNIEJĄ SZANSE, ZE ZDOŁA SIE OBRONIĆ. WŁADZE
WOJSKOWE ANGOLI GROMADZĄ SIŁY, ZĘBY PRZEJŚĆ DO OFENSYWY.
JESZCZE COS DLA RED ZAGRANICZNEJ
MICHAŁ, TU RYSIEK, OD DAWNA SKOŃCZYŁA Ml SIE FORSA I JESTEM
LEDWIE ŻYWY. MNIEJ WIĘCEJ WIADOMO, CO BĘDZIE DALEJ, TO ZNACZY ZE
TUTEJSI WYGRAJĄ, ALE TO JESZCZE POTRWA, A JA JUZ GONIE RESZTKA
SIL, WIEC PROSZĘ DAJCIE MI ZGODĘ NA POWRÓT DO KRAJU. TUTAJ MA
LECIEĆ JAKIŚ SAMOLOT DO LIZBONY, MOZĘ MNIE WEZMĄ OK ?'.''.'
TAK, ZGODA, JEŻELI MASZ JUZ DOSYĆ, MOŻESZ WRACAĆ
CUDOWNIE, ZACZYNAM ZAŁATWIAĆ WYJAZD
OK, ZWIJAJ ŻAGLE, MIRŁK BĘDZIE NA CIEBIE CZEKAĆ W LIZBONIE.
Pakowanie i pożegnania. Pablo dał mi na drogę pudełko cygar. Comandante Ju-Ju
dał mi książkę Davidsona o Angoli.
A dona Cartagina? Dona Cartagina popłakuje. Prze-
żyliśmy razem najcięższe chwile i teraz, kiedy na nią patrzę, mam też mokre oczy.
Dono Cartagino, mówię, ja tu wrócę. Ale nie wiem, czy to, co powiedziałem, jest
prawdą.
Jeszcze jadę pożegnać się do prezydenta Neto. Prezydent mieszka w willi za
miastem, zbudowanej na skarpie, nad małą, zarośniętą palmami zatoką. To miejsce
nazywa się Belas. Byłem tam kilka razy, kiedy chciałem zdobyć wywiad. Neto chętnie
przyjmował na rozmowy, ale wymawiał się przed wywiadem. W końcu zgodził się.
Było to we wrześniu czy w październiku, w najtrudniejszych dniach. Myślę, że nie
chciał tego wywiadu, ponieważ wtedy naprawdę było trudno powiedzieć coś
optymistycznego. Rozmawialiśmy o poezji, miałem ze sobą ostatni tom jego wierszy,
jaki ukazał się w Lizbonie w tym roku - „Sagrada Esperanca".
As nossas terras vermalhas do cafe brancas do algodao verdes dos milharais
havemos de voltar
To umiałem na pamięć. Neto narzekał, że od dawna nie ma czasu pisać wierszy i
wskazywał głową na wiszącą mapę, na wetknięte w nią chorągiewki zielone i żółte,
oznaczające pozycje FNLA i UNITA. Wchodziło się do willi po schodach, potem była
weranda i jadalnia, za którą znajdował się narożny pokoik. Tam mieścił się jego
gabinet: biurko, półki z książkami od podłogi do sufitu, dwa fotele. Często w całym
mieszkaniu był sam i kiedy w sąsiednim pokoju dzwonił telefon. Neto przerywał
rozmowę i wychodził, żeby podnieść słuchawkę. Niskiego wzrostu, lekko już
pochylony, ma powolne, odmierzone ruchy. Szpakowaty, w okularach, wygląda
na człowieka mało energicznego, a może po prostu zmęczonego. Dla tej sylwetki
lepszym tłem jest ściana książek w zacisznym gabinecie niż trybuna na placu (choć
przemawia świetnie). Nigdy nie widziałem go w mundurze, a także nie pamiętam,
żeby jeździł na front. Ma ponad pięćdziesiąt lat, z tego połowę spędził poza krajem -
na studiach medycznych, potem na emigracji i w więzieniach. Pochodzi z okolic
Luandy-jego ojciec był wiejskim nauczycielem i pastorem protestanckim. W tych
wcześniejszych rozmowach z Neto były kłopotliwe chwile. Wiedziałem, że sytuacja
jest ciężka, chciałem dowiedzieć się od niego szczegółów, a jednocześnie czułem, że
nie wypada mi zadawać takich pytań, że mogę go dotknąć. Więc zapadało milczenie,
potem żegnałem się i wychodziłem.
Wieczorem czyszczę zapleśniały garnitur i wkładam krawat: wracam do Europy. Po
raz ostatni włącza się Warszawa.
SŁUCHAJ, JEST PROŚBA, ZEBYS ZATRZYMAŁ SIE KIUKA DNI W LIZBONIE,
TAM JEST JAKIEŚ NAPIĘCIE, JAKBY PRZEWRÓT, A IKONOWICZ MUSIAŁ
POUECIEC DO MADRYTU, BO UMARŁ FRANCO 1 NIE MAMY NIKOGO W
PORTUGALII. ZRÓB NAM OBSŁUGĘ I DOPIERO POTEM WRACAJ DO KRAJU
OK'
1
OK, TAK, ROZUMIEM, A TERAZ JESZCZE MOJA NOTA: DZIAŁ ODBIORU
INFORMACJI Z ZAGRANICY PAP - MICHAŁ FERTAK, STEFAN BRODZIK,
HENRYK KOWALCZYK. MICHAŁ MUSIAŁ:
DRODZY - PONIEWAŻ ŁĄCZYMY SIE PO RAZ OSTATNI, GDYŻ ZARAZ
WYLATUJE Z UUANDY, CHCIAŁEM NAJSERDECZNIEJ PODZIĘKOWAĆ WAM
WSZYSTKIM ZA WSPANIAŁA PUNKTUALNOŚĆ, WIELKA CIERPLIWOŚĆ,
WYTRWAŁOŚĆ. SUMIENNOŚĆ I PRZEDE WSZYSTKIM ZA PAMIEC. TE ZALETY
BYŁY DOCENIANE NIE TYLKO PRZEZE MNIE, ALE PRZEZ WSZYSTKICH
KOLEGÓW Z PRASY
ŚWIATOWEJ TUTAJ OBECNYCH, KTÓRZY BARDZO Ml ZAZDROŚCILI TAK
DOSKONALEJ PRACY TELEXU PAP W' WARSZAWIE, RZECZYWIŚCIE
NAJLEPSZEJ ZE WSZYSTKICH AGENCJI NA ŚWIECIE. SCHODZILI SIE OM DO
TELEXU, KIEDY MNIE WYWOŁYWALIŚCIE, REGULOWAĆ SWOJE ZEGARKI.
JESZCZE RAZ BARDZO, BARDZO DZIĘKUJE ZA WSZYSTKO I DO ZOBACZENIA
W KRAJU
TAK JEST, DZIĘKUJEMY
A WIEC JUTRO Z LIZBONY??
TAK, CZEKAMY NA SYGNAŁ NA RAZIE DOBRANOC 1 TKS
TKS DOBRANOC
+
ABC
Nazwa Angola pochodzi od imienia króla N'Gola, który w drugiej połowie XVI wieku
był władcą ludu Mbundu zamieszkującego okolice dzisiejszej Luandy. NTGola rządził
królestwem Ndongo. które było południowym sąsiadem innego wielkiego królestwa
afrykańskiego - Kongo. Oba państwa zostały podporządkowane władzy króla
Portugalii, a później zniszczone.
Obszar współczesnej Angoli wynosi 1 246 700 km kw. Kraj ten pod względem
powierzchni zajmuje piąte miejsce w Afryce - po Sudanie, Zairze, Algierii i Libii.
Angola jest czternaście razy większa od Portugalii, a także większa niż łączny obszar
Francji, RFN, Wielkiej Brytanii i Włoch. Długość granicy lądowej -4837 km, morskiej -
1650 km. Granica lądowa nie jest jednak wyraźnie oznaczona w terenie, przebiega
przez bezludny busz i można jądość swobodnie przekraczać (nawet przejeżdżać
samochodem). Dla państwa otoczonego przez nieprzychylnych sąsiadów stwarza to
poważne problemy obronne.
Ukształtowanie powierzchni: kraj dzieli się na trzy strefy geograficzne biegnące z
północy na południe. Pas przybrzeżny, wzdłuż Atlantyku (szerokość maksymalna —
200 km), nisko położony, półpustynny, a na południu pustynny. W pasie tym rośnie
dużo akacjowców, suchej tarniny i baobabów. Następnie kierując się na wschód-pas
wyżynny, najbardziej malownicza i żyzna część kraju, o klimacie wiecznej wiosny.
Najwyższe szczyty -
Moco 2620 m n.p.m. iLubango2566mn.p.m. Są to stosunkowo gęsto zaludnione
tereny Angoli posiadające doskonale warunki do uprawy i hodowli. Wreszcie
wschodnia część kraju to porośnięty rzadkim i suchym buszem płaskowyż (wysokość
400-1000 m n.p.m.). Zajmuje on dwie trzecie całego obszaru Angoli i ze względu na
brak wody jest tylko sporadycznie zamieszkany, głównie przez plemiona pasterskie.
Angola jest krajem wielu rzek, z których najważniejsze to Cubango (na południowym
wschodzie), długość
- 975 km, Cuanza (na północy), długość 960 km. Wzdłuż tej rzeki przebiegał
największy szlak niewolników w dziejach świata. Prowadzono ich do Luandy, która z
kolei była niegdyś głównym światowym portem załadunku niewolników. Cunene (na
południu), długość
- 945 km. Na tej rzece zbudowany jest system dwudziestu dziewięciu zapór
hydroelektrycznych dostarczających energii elektrycznej i wody dla RPA, głównie dla
Namibii. Oficjalnym motywem interwencji wojsk południowoafrykańskich w Angoli
była ochrona systemu zapór na rzece Cunene, bez którego gospodarka Namibii nie
mogłaby istnieć.
Kraj dzieli się na cztery strefy klimatyczne, znacznie różniące się temperaturą i
wilgotnością: tropikalną umiarkowaną - na północnym wschodzie, gorącą
umiarkowaną — na południowym wschodzie, pustynną
- na południowym zachodzie i tropikalną - na zachodzie.
W Angoli występują dwie pory roku: deszczowa, od listopada do maja, największe
opady - od stycznia do kwietnia, oraz pora sucha, tzw. cacimbo - od czerwca do
października. W porze suchej życie kraju jest najbardziej aktywne, w sezonie
deszczów (zwłaszcza tam, gdzie nie ma dróg bitych i gdzie stosuje się nadal
tradycyjne metody uprawy) aktywność ta słabnie.
Znaczną część obszaru Angoli pokrywają lasy - gęste, wilgotne, tropikalne (głównie
na północy) albo rzadki, niski, suchy busz (na wschodzie i południu). Spotyka się tu
wielkie ilości dzikiego zwierza: słonie, żyrafy, lwy, lamparty, hipopotamy, nosorożce,
antylopy, hieny, szakale, małpy. Jest też wiele rodzajów ptactwa: papugi, pelikany,
marabuty, sępy, ptak i-dziwaki, dzioborożce, brodacze, rajskie muchołówki itd. Żyje
tu mnóstwo gadów: krokodyle, pytony, grzechotniki, okularniki, żararaki. mamby,
anakondy, kobry zielone i czarne. Tam, gdzie jest dobra gleba i ciepły klimat, rosną
wszelkie odmiany kwiatów i owoców.
Angola jest krajem olbrzymich bogactw naturalnych, posiadającym wszystkie główne
surowce potrzebne nowoczesnej gospodarce. Szereg z nich zaczęto wydobywać
dopiero w ostatnich latach i to na skalę stosunkowo niewielką. W roku 1973 pod
względem wartości głównymi produktami eksportowymi były - ropa naftowa (30 proc),
kawa (21 proc), diamenty (10 proc), ruda żelaza (6 proc). Ponadto Angola eksportuje
bawełnę, sizal, kukurydzę, skóry, przetwory owocowe. W ostatnich latach przed
niepodległością kraj stał się terenem ożywionej ekspansji obcego kapitału, zwłaszcza
północnoamerykańskiego. W latach 1969-73 podwoiła się wartość eksportu Angoli,
szczególnie w rezultacie wydobycia ropy naftowej w prowincji Kabinda, zwanej
Kuwejtem Afryki.
Angola należy do najsłabiej zaludnionych krajów świata: według spisu z 1970 r.
liczyła 5 673 046 mieszkańców. Szacowano, że w kraju tym mieszka ponad pól
miliona europejskich osadników - głównie Portugalczyków. Liczba ludności
europejskiej wzrosła gwałtownie po drugiej wojnie światowej, zwłaszcza w ostatnim
okre-
sie kolonialnym. W 1940 r. żyło w Angoli 44 tysiące Europejczyków, w 1960 r. - 170
tysięcy, w ciągu następnych czternastu lat przybyło około 350 tysięcy. W części byli
to żołnierze armii portugalskiej, która w ostatnich latach wojny kolonialnej liczyła
ponad 70 tysięcy ludzi. Znaczny procent imigrantów stanowili bezrolni chłopi i ubogie
drobnomieszczaństwo, których rządy Salazara i Caetano wysyłały do Angoli na
dorobek, starając się w ten sposób rozładować napięcia społeczne w metropolii.
Część tych ludzi żyła nadal w biedzie i na ulicach Luandy można było spotkać białe
żebrzące dzieci - widok nie do pomyślenia w innych krajach Afryki.
Ponad 95 procent ludności europejskiej opuściło Angolę w 1975 r. udając się do
Portugalii i innych krajów (przede wszystkim do Brazylii). Część z nich powraca tu
obecnie.
Ludność afrykańska Angoli w swojej przeważającej masie należy do grupy Bantu i
dzieli się na ponad sto plemion, z których głównymi są: Ovimbundu, Mbundu,
Bakongo, Luanda-Quioco i Nganguela. Te pięć plemion to około 80 procent ludności
Angoli. Pozostałe plemiona są małe, niektóre z nich liczą zaledwie po kilka lub
kilkanaście tysięcy ludzi. Ponad połowa ludności Angoli to wyznawcy różnych religii
afrykańskich, 35 procent to katolicy, a 13 procent-protestanci. Konflikty i wojny
międzyplemienne składają się na obszerny rozdział historii tego kraju. Waśnie
między plemionami istnieją do dzisiaj. Odegrały one istotną rolę w czasie ostatniej
wojny, jaką przeżyła Angola w latach 1975-76.
Wiele przyczyn składa się na to, że Angola jest krajem słabo zaludnionym. Przez trzy
wieki znaczną część ludności przemieniano w niewolników i eksportowano na drugą
półkulę. W samej Angoli aż do roku 1962 utrzymywały się różne formy niewolnictwa
pod posta-
cią systemu pracy przymusowej. Inną przyczyną wyludnienia kraju była liczna
emigracja ludności afrykańskiej - około 700 tysięcy, głównie do Zairu i RPA.
Powszechne niedożywienie i brak najbardziej elementarnej opieki zdrowotnej
również wpływały na niski poziom demograficzny kraju.
Ludność afrykańska Angoli była przez wieki głęboko upośledzona i wyniszczana.
Władze kolonialne utrzymywały ją na najniższym szczeblu wyżywienia i kultury.
Angolańczycy stanowią jedną z najbiedniejszych społeczności w całej Afryce. W
dalszym ciągu ponad 90 procent mieszkańców tego kraju to analfabeci. Tylko 10
procent czarnych mieszka w miastach. Angola to kraj ubogich i zagłodzonych
chłopów. Znaczna część tych ludzi żyje nadal w warunkach gospodarki naturalnej,
tzw. samowystarczalnej czy raczej — niewystarczalnej, skrajnie nędznej.
Rozmieszczenie ludności jest w Angoli bardzo nierównomierne. Ponad połowa
mieszkańców żyje na obszarze, który stanowi zaledwie 9 procent terytorium kraju. 91
procent ludności mieszka na ziemiach, które zajmują mniej niż połowę, bo 47 procent
obszaru państwa.
Główne miasta, według spisu z 1970 r.: Luanda {„najstarsze miasto europejskie w
Afryce na południe od Sahary" - John Gunther) - około 0,5 miliona mieszkańców,
Huambo (62 tys.), Lobito (60 tys.), Benguela (41 tys.), Lubango (32 tys.), Malange
(32 tys.), Kabinda (22 tys.).
Należy podkreślić, gdyż fakt ten nie jest powszechnie znany, że mieszkańcy Angoli
tworzą społeczeństwo wielorasowe, że wśród Angolańczyków jest wielu ludzi białych,
a także wielu Mulatów wszelkich odcieni skóry. W rządzie Angoli jest kilku białych
ministrów, w armii często spotyka się białych żołnierzy, biali stanowią część
mieszkańców miast i wsi.
W roku 1482 Portugalczyk, kapitan Diego Cao, dopłynął do ujścia rzeki Kongo. W tej
części Afryki istniało wówczas wielkie królestwo Kongo, którego stolica nazywała się
Mbanza (obecnie Sao Salvador). Sao Sal-vador jest dzisiaj małym, prowincjonalnym
miasteczkiem, stolicą angolańskiej prowincji Zaire, miejscem, skąd pochodzi Holden
Roberto i niemal cale kierownictwo FNLA. Rok, w którym Diego Cao dotarł do
królestwa Kongo, można przyjąć za początek ekspansji portugalskiej na tym
obszarze Afryki, choć faktyczny podbój kolonialny ziem angolańskich rozpoczął się
dziewięćdziesiąt lat później, kiedy w r. 1573 Paulo Dias de Novais założył osadę o
nazwie Luanda i z grupą żołnierzy zaczął posuwać się w dół rzeki Cuanza.
W dziesięć lat potem, jak Diego Cao stanął na ziemi kongijsko-angolańskiej,
Krzysztof Kolumb dopłynął do wybrzeży kontynentu amerykańskiego. Oba te
wydarzenia są ze sobą ściśle związane. Emigranci europejscy zaczynają rozwijać na
ziemiach Ameryki plantacje trzciny cukrowej i bawełny: powstaje zapotrzebowanie na
masową i tanią siłę roboczą, ponieważ zwłaszcza uprawa trzciny cukrowej wymaga
ogromnej ilości rąk do pracy. Zaczyna rozwijać sięhandel niewolnikami. Historia
cukru i historia niewolnictwa tworzą w dziejach świata wspólny rozdział. Głównym
dostawcą niewolników staje się Afryka i - przede wszystkim - Angola. Zdaniem
historyków z terenów, które leżą w granicach obecnej Angoli, wywieziono 3-4 miliony
niewolników. Dzisiaj liczba ta może nie wygląda tak szokująco, ale należy
uwzględniać ówczesny stopień zaludnienia naszego globu. W tych czasach, kiedy
Portugalia była światowym mocarstwem i miała wielkie posiadłości na wszystkich
kontynentach, liczyła zaledwie milion mieszkańców. Przez blisko czterysta lat historia
Angoli obraca się praktycznie wokół problemu niewolnictwa. Jeszcze w
pierwszej połowie XIX wieku eksport niewolników stanowił ponad 90 procent ogólnej
wartości eksportu Angoli. Znaczna część ludności dzisiejszej Brazylii, Dominikany i
Kuby to potomkowie angolańskich niewolników. Nie jest też przypadkiem, że mimo
zasadniczych różnic politycznych, pierwszym państwem, które uznało Ludową
Republikę Angoli, była Brazylia i że Kuba udzieliła siłom wyzwoleńczym Angoli
największej pomocy.
Żeby zrozumieć współczesny świat, należy posługiwać się ruchomym globusem i
przyglądać się scenie, na której żyjemy, z różnych punktów ziemi. Zobaczymy
wówczas, że Atlantyk jest pomostem łączącym barwny, tropikalny świat afro-latyno-
amerykański, który zachował silne więzy wspólnoty etnicznej i kulturowej. Dla
Kubańczyka, który przybywa do Angoli, nie zmienia się ani klimat, ani pejzaż, ani
kuchnia. Dla Brazylijczyka nie zmienia się nawet język.
Wywóz niewolników był głównym motywem obecności portugalskiej w Angoli. Aby
zdobyć ich jak najwięcej. Portugalczycy prowadzili tu nie kończące się wojny.
„Portugalski kontakt z Angolą - piszą dwaj historycy Douglas L. Wheeler i Renę
Pelissier w książce pt. «Angola» - zaczął się od wojny i, jak niektórzy wierzą, skończy
się wojną. Poczynając od 1578 roku portugalska polityka penetrowania Angoli
zaczęła się od wyprawy militarnej, która dała początek serii wojen ciągnących się
przez stulecia. Ale stan wojny nie wygasł w końcu XVII wieku, przeciwnie - wojna
była raczej zasadą niż wyjątkiem w całym okresie między rokiem 1579 a 1921. Nie
opubl ikowane dokumenty w archiwach portugalskich dowodzą, że w ciągu 350 lat
było zaledwie 5 takich, w których Portugalczycy nie prowadzili wojny w tym lub innym
punkcie Angoli".
Ten zachłanny rabunek ludzi doprowadził Angolę do takiego wyniszczenia, że na
początku XX wieku Anglia
i Niemcy prowadziły tajne pertraktacje, aby odebrać kolonię Portugalii i podzielić
jąmiędzy sobą. Zresztą Niemcy okupowali południową część Angoli aż do roku 1915,
a Afrykanerzy (tj. Burowie) zajmowali południową prowincję Huila (ze stolicą w
Lubango) do roku 1928.
Przez kilka stuleci Portugalia kierowała swój najlepszy element ludzki do Brazylii, a
najgorszy - do Angoli. Angola była kolonią kamą, miejscem zsyłki dla wszelkich
przestępców i wyrzutków, dla całego marginesu społecznego. W starej Lizbonie
mówiło się o Angoli „pais dos degredados" - kraj ludzi zesłanych, wyrzuconych poza
nawias, skończonych. Niska jakość żywiołu osadniczego, kolonialnego miała
znaczny wpływ na to, że Angolę zaliczano do najbardziej zacofanych krajów Afryki.
Walka o wyzwolenie Angoli zaczyna rozwijać się na znaczącą skalę dopiero w
połowie naszego wieku. Oto kilka ważniejszych dat:
1948 - powstanie ruchu kulturalnego „ Vamos desco-brir Angola" („Odkrywajmy
Angolę"). Tworzy go grupa młodych inteligentów angolańskich. Wydają dwa numery
czasopisma literackiego „Mensagem" („Posłanie"), zamkniętego następnie przez
policję. Redaktorem pisma i przywódcą ruchu był wybitny poeta angolanski - Viriato
da Cruz, a jego najbliższymi współpracownikami dwaj inni poeci - Agostinho Neto i
Mario de An-drade. Powstanie ruchu wyzwoleńczego Angoli jest dziełem tych trzech
poetów.
1953-powstanie pierwszej organizacji wyzwoleńczej Angoli - PLUA: Partido para a
Luta Unida dos Africanos de Angola (Partia Zjednoczonej Walki Afrykańczyków
Angoli). Jak wszystkie następne organizacje angolań-skie PLUA powstaje i działa w
warunkach konspiracji.
1954 - utworzenie w Kinszasie organizacji UPNĄ: Uniao dos Populacoes do Norte de
Angola (Związek Ludności Północnej Angoli). Jest to organizacja plemienna
Bakongów, zalążek późniejszej FNLA.
10 grudnia 1956 - ze zjednoczenia PLUA z innymi, mniejszymi ugrupowaniami
wyzwoleńczymi powstaje w Luandzie MPLA: Movimento Popular para a Liberta-cao
de Angola (Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli). Na czele ruchu staje
trzydziestoczteroletni lekarz i poeta -Agostinho Neto.
1958 - UPNĄ zmienia nazwę na - UPA - Uniao dos Populacoes de Angola (Związek
Ludności Angoli).
W tym okresie, pod wpływem burzliwych wydarzeń w sąsiednim Kongo, powstaje
wiele, najczęściej drobnych, plemiennych partii i organizacji angolańskich. Do roku
1967 powstało i znikło ze sceny politycznej 58 takich partii i 26 organizacji.
Fragmentaryzacja życia politycznego w Angoli była w tym czasie większa niż w
Kongo.
4 luty 1961 - zbrojny atak bojowników MPLA na więzienie w Luandzie (tzw. Casa de
Reclusao Militar), w którym znajdują się patrioci angolańscy. Jest to początek walki
zbrojnej o wyzwolenie Angoli.
15 marca 1961 - na północy Angoli UPA rzuca hasło do rasistowskiego powstania
Bakongów przeciwko wszystkim nie-Bakongo. Bojówki UPA mordują cywilną ludność
portugalską, angolańskich Mulatów, ludzi z plemion Ovimbundu i Mbundu. Powstanie
to zostało uśmierzone przez armię portugalską i zakończyło się potworną rzezią
Bakongów oraz emigracją znacznej części Bakongów do Zairu.
23 marzec 1962 - UPA zmienia nazwę na FNLA: Frente Nacional de Libertacao de
Angola (Narodowy Front Wyzwolenia Angoli). Na czele organizacji staje
dotychczasowy prezydent UPA, wieloletni urzędnik fir-
my belgijskiej w Kongo - Holden Roberto. Holden Roberto urodził się w roku 1925 w
Angoli (Sao Salvador), jednakże całe życie spędził w Kongo (obecnie - Zairze), gdzie
zresztą mieszka nadal i posiada rozległe interesy — hotele, restauracje itd. FNLA
była i pozostała organizacją ściśle plemienną, partią Bakongow, stawiającą sobie za
cel odrodzenie królestwa Bakongow i włączenie do niego pozostałych ziem
angolańskich. W roku 1970 Bakongowie stanowili 8 procent ludności Angoli. Grupę
Holdena Roberto należącą do kościoła protestanckiego finansował zawsze American
Committee on Africa poprzez Babtist Church. Walka FNLA z MPLA miała m. in.
odcień konfliktu religijnego, gdyż FNLA to protestanci, a w szeregach MPLA jest
wielu katolików.
listopad 1963 - rząd Zairu usuwa z Kinszasy kwaterę MPLA, przeniesioną tutaj w r.
1961 z Luandy po represjach portugalskich. Nową siedzibą kwatery MPLA staje się
Konakry, a następnie Brazzaville. W Brazzavil-le od roku 1965 przebywa stuosobowa
grupa kubańska jako oddział ochrony ówczesnego prezydenta Ludowej Republiki
Konga - Massemba-Debat. W Brazzaville MPLA nawiązuje z Kubańczykami pierwsze
kontakty.
1964-rozłam w tzw. Rewolucyjnym Rządzie Angoli na Emigracji (GRAE), utworzonym
dwa lata wcześniej przez FNLA. Z GRAE występuje m. in. minister spraw
zagranicznych Jonas Savimbi, który w czasopiśmie „Remarąues Africaines" z
25.11.1964 ogłasza list oskarżający Holdena Roberto o korupcję i nepotyzm. Savimbi
wymienia najpierw nazwiska agentów CIA pracujących w FNLA, a następnie
przytacza skład kierownictwa FNLA, co warto zacytować: „Holden Roberto
-prezydent, ur. w Sao Salvador; John Edouard Pinock, ur. w Sao Salvador, kuzyn
Holdena; Sebastiao Roberto, ur. w Sao Salvador, brat Holdena; Joe Peterson, ur. w
Sao
Sahador, szwagier Holdena; Narciso Nenaka, ur. w Sao Sahador, wujek Holdena;
Simao de Freitas, ur. w Sao Salvador, bratanek Holdena; Eduardo Vieira, ur. w Sao
Salvador, kuzyn Holdena"'.
13 marca 1966— powstaje UNITA: Uniao Nacional para a Independencia Total de
Angola (Narodowy Związek Całkowitego Wyzwolenia Angoli). Twórcą i przywódcą tej
organizacji jest Jonas Savimbi, ur. w 1934 r. w prowincji Bie, syn urzędnika
kolejowego. Jakiś czas studiował w Europie. Odbył przeszkolenie wojskowe w
Pekinie (1964-1965). UNITA była finansowana przez portugalskich osadników, którzy
utworzyli później organizację Frente de Resistencia Angolana - FRA. Na czele FRA
stali - płk Gilberto Santos e Castro, późniejszy dowódca najemników walczących u
boku FNLA, oraz milioner i bankier Antonio Espirito Santo. Chcieli oni oderwać
Angolę od Portugalii i utworzyć państwo białych osadników (tak jak uczynił to łan
Smith w Rodezji). UNITA, podobnie jak FNLA, jest organizacją trybalną. Jej
zwolennicy rekrutują się z ludzi plemienia Ovimbundu. Savimbi, który przez lata był
skłócony z Holdenem Roberto, później utworzył z nim wspólny front przeciw MPLA.
Pamiętam plakat, na którym Sa-vimbi i Roberto ściskają się. Podpis: „Dwaj wodzowie
-jedno słońce wolności!"
1968 - MPLA przenosi swoją główną kwaterę z Braz-zaville do lasów wschodniej
Angoli. Następuje dalsza aktywizacja walki zbrojnej.
25 kwietnia 1974-rewolucja w Portugalii.
15 stycznia 1975 - podpisanie porozumienia w Alvor (Portugalia) między MPLA,
FNLA, UNITA i rządem portugalskim o utworzeniu koalicyjnego rządu tymczasowego
w Angoli i przyznaniu Angoli niepodległości 11 listopada 1975.
30 stycznia 1975 - rząd tymczasowy rozpoczyna dzia-
lalność w Luandzie. Po pięciu miesiącach z rządu występują FNLA i UNITA.
marzec 1975 - krwawe zamieszki w Luandzie. Cywilna ludność stolicy, opowiadająca
się za MPLA, jest atakowana przez wojska FNLA.
17 kwietnia 1975 - rozłam w MPLA. Szef sztabu armii MPLA - Daniel Chipenda,
przechodzi do FNLA. Kierownictwo MPLA opuszcza również jeden z założycieli tej
organizacji - Mario de Andrade.
lipiec 1975 - MPLA wyzwala Luandę od oddziałów FNLA. Większość terytorium
Angoli przechodzi pod kontrolę MPLA.
27 sierpnia 1975 -pierwsze wkroczenie wojsk Republiki Południowej Afryki na obszar
Angoli w rejonie Cunene. W potyczce z tymi wojskami ginie dowódca frontu
południowego MPLA - comandante Kalulu.
19 października 1975-początek agresji wojsk RPA przeciw Angoli.
5 listopada 1975 - przybycie do Luandy pierwszego oddziału wojsk kubańskich.
11 listopada 1975 -utworzenie Ludowej Republiki Angoli. Zgodnie z programem
MPLA nowa republika ma być państwem demokracji ludowej, w której główne
bogactwa naturalne oraz podstawowe gałęzie gospodarki będą własnością
społeczną. Wszyscy obywatele mają prawo do pracy i nauki. Angola będzie
prowadzić politykę pozytywnego neutralizmu. Pierwszym prezydentem republiki
zostaje Agostinho Neto.
listopad 1975 -początek kontrofensywy wojsk MPLA wspieranych przez oddziały
armii kubańskiej. W ciągu grudnia i stycznia następuje rozbicie wojsk FNLA i UNITA.
3 luty 1976-rozbicie oddziału najemników dowodzonego przez tzw. pułkownika
Callana.
27 marca 1976 - wycofanie z terytorium Angoli ostat-
nich oddziałów wojsk południowoafrykańskich. Wracają tą samą drogą, którą kiedyś
jechałem z Diogenesem. a później z Farrusco i najadłem się tyle strachu, że nigdy
nie zapomnę. Gdzie jest teraz Farrusco? Podobno żyje. W czasie inwazji ludzie ukryli
go w Lubango, leżał długo, ale w końcu rany zagoiły się. To był twardy człowiek. Nie
wiem, co stało się z Diogenesem. Wolałbym myśleć, że też żyje. Antonio zginął.
Carlos zginął. Na wszystkich frontach panuje spokój. Ci brytyjscy najemnicy, którzy
uciekli z frontu północnego, sąjuż w Londynie i opowiadają, co robili w Angoli.
„Niektórzy myślą - opowiada jeden z nich sprawozdawcy BBC - że wojna to miłe,
lekkie draśnięcie w nogę. Nieprawda. Wojna to głowy rozbite na miazgę, pourywane
nogi, faceci czołgający się w kółko z rozwalonymi flakami, faceci oblani napalmem,
ale ciągle jeszcze żywi. Człowiek robi się od tego twardy. Znajdujesz na przykład
rannego Kubańczyka, przewracasz go na plecy, a on robi jakiś taki ruch. Myślisz, że
sięga po broń i wykańczasz go z miejsca. A może on po prostu chciał wyciągnąć
fotografię swojej żony i powiedzieć: «Pomóż mi». A ty go zastrzeliłeś. Nie chciałeś po
prostu ryzykować. Jeżeli człowiek strzela w ruchomą ścianę ludzi, nie patrzy w
twarze, nie patrzy na ludzi. Strzela po prostu do sylwetek i nie kojarzy ich jakoś z
istotami ludzkimi. Kiedy wyjdziesz na kogoś bezpośrednio i kiedy walczysz wręcz,
wtedy widzisz oczywiście, że to człowiek taki sam jak ty, ale wtedy zwykle chodzi o
twoje życie. Musisz go zabić, zanim on zabije ciebie. Ja zabiłem swojego
pierwszego, kiedy miałem siedemnaście, siedemnaście i pół, może osiemnaście, w
Adenie. Miałem później po nocach koszmary - szok wojenny - budziłem się z
krzykiem, a teraz, teraz nawet nie pamiętam, jak ten facet wyglądał".
Na moście granicznym nad rzeką Cunene minister
obrony Republiki Południowej Afryki - Pieter Botha, przyjmuje defiladę swojej armii
powracającej z wojny. Mimo że wojsko przechodzi przez most w milczeniu, w okolicy
jest wiele wrzawy i krzyku, albowiem w tym samym czasie towarzyszące dotąd
białymjednostkom południowoafrykańskim oddziały FNLA i UNTTA rzucają się
tłumnie do rzeki i wpław przeprawiają się na stronę Namibii. W czasie przeprawy
tonie wielu ludzi. Ale wojna skończyła się, skończyła się frontowa demokracja i
znowu obowiązuje prawo segregacji: przejście przez most jest tylko dla białych.
Lata 1976-2000 - wojna trwa dalej. Jest to jeden z najdłużej ciągnących się
konfliktów zbrojnych w świecie współczesnym. Czy coś się w jego obrazie zmieniło?
Niestety - niewiele. Owszem - wyjechali Kubańczycy. Wyjechali ci z Afryki
Południowej. Ale pozostali mieszkańcy tej ziemi. Angola jest ich krajem.
Podzielonym, rozdartym, zniszczonym wojną domową krajem, w którym rząd
centralny już trzecie dziesięciolecie walczy z rebelią Jonasa Savimbi.
Rząd ten ma zasobne złoża ropy naftowej. Savimbi -wielkie kopalnie diamentów.
Każda ze stron ma z tych bogactw dochody, które pozwalają prowadzić tę wojnę w
nieskończoność. Dotąd zginęło na niej może milion ludzi, ale przecież kilka milionów
żyje nadal, więc lista ofiar będzie się jeszcze ciągnąć.
Wracam myślami do tych, których tam wtedr spotkałem. Co się z nimi stało? Jeżeli
Diogenes już nie żyje, być może wa/cząjego synowie. A silny, krępy, odważny
Farrusco? Nawet jeśli ocalał, byłby już za stary, aby tkwić w okopach. Ale pamiętam,
jak mówił, że właśnie urodził mu się syn. Więc gdybym teraz na froncie ango-lańskim
spotkał młodego oficera, spytał go, jak się na-
żywa i usłyszał, że - Farrusco, odpowiedziałbym mu: Lata temu jechałem tędy
jeepem z kimś, kto miał to samo nazwisko. - Tak, zgodziłby się młody oficer, bo to
był mój ojciec.
A wysoki, milczący comandante Ndozi? Ndozi nie żyje. Zginął, wyleciał na minie. Ma
minie wyleciał także Mon-ti. I potężny, wesoły Batalha. Na tych wojnach wrogowie
coraz rzadziej widują się twarzą w twarz. Giną -idąc, kiedy wokół jest pusto i cicho.
Śmierć dopada ich z ukrycia, czyha pod piaskiem, pod kamieniem, pod kępą tarniny.
Ziemia była kiedyś źródłem życia, spichlerzem, dobrem pożądanym. Teraz, w
tamtych stronach, człowiek patrzy na ziemię podejrzliwie, nieufnie, z lękiem i
nienawiścią.
Co stało się z Oscarem? Być może przeżył i jest na emeryturze. Tak bym chciał,
żeby miał dobrą i spokojną starość. A co z Gilberto? Nie wiem, nie umiem
odpowiedzieć. Co z Felixem? Też nie wiem. Ludzie tak znikają bez śladu, tak
zupełnie i bezpowrotnie, najpierw ze świata, a potem z naszej pamięci.
A dona Cartagina? Boję się o tym myśleć. Bo jeżeli jej już nie ma? Ale to właśnie
wydaje mi się niemożliwe. Bez dony Cartaginy nie umiem sobie wyobrazić ani Lu-
andy, ani Angoli, ani całej tej wojny. Dlatego jestem pewien, że jeżeli będziecie w
Luandzie, wcześniej czy później spotkacie siwą staruszkę, jak idzie rano w stronę
hotelu ,, Tivołi". Spieszy się, gdyż jak co dzień czekają dużo sprzątania. Jeżeli ją
zatrzymacie i spytacie - Przepraszam, czy dona Cartagina? kobieta przystanie na
chwilę, spojrzy zdumiona, apotem uprzejmie odpowie -Tak, to ja.
I żwawo pójdzie dalej.