UWAGA: aby do konca zrozumiec ten tekst, nalezaloby chodzic ze mna do klasy, albo szkoly co najmniej ;)...
Dzień z życia Dresiarza
7.09
Otwieram oko. Natychmiast żałuję swojej decyzji. Silny snop roziskrzonego światła słonecznego wdziera się z piekielną mocą do środka czaszki, wywołując okropny ból. Nie ma to jak kac z samego ra... to znaczy, eee, ogólnie złe samopoczucie. Nauczony poprzednim doświadczeniem, przewracam się na twarz. Teraz dopiero otwieram oczy. Zwlekam się z ciepłego, przyjemnego, wilgotnego... to jest - SUCHEGO! - legowiska. Moje wiotkie, bezbronne ciało przeszywa dreszcz przenikliwego zimna.
Nic to. Następnym razem ubiorę jednak pidżamę. Spanie nago nie jest najszczęśliwszym pomysłem. Wzrok mój pada na szczątki budzika walające się u stóp. Nagle przypominam sobie o palącym problemie; gnany potrzebą fizjologiczną udaję się do WC, gdzie folguję jej przez całe 47 sekund. Dopiero po chwili orientuję się w pomyłce. Cóż, mama znowu będzie musiała szorować zlew. Ja nie mam na to czasu.
7.15
W końcu trafiam do łazienki. Szybki chlust otrzeźwiającej wody na twarz (pilnuję jak nie wiem co, aby użyć wody kranowej, a nie z sedesu jak zazwyczaj). Z obrazu na ścianie złym okiem łypie na mnie jakiś jegomość o niekonwencjonalnej fryzurze i dość tępym wyrazie twarzy. Co, obrazy w łazience?! - myślę sobie. - Moi staruszkowie mają naprawdę dziwne pomysły. Obraz się porusza. Nigdy nie posądzałem ich o pęd za techniką, hologramy jakieś? Postanawiam nie zastanawiać się nad tym dłużej w obawie o własne jak dotąd doskonałe zdrowie psychiczne (tak mówi pan doktor).
7.21
śniadanie. Nie jest łatwo je sobie przyrządzić przy braku połączeń nerwowych między tym dziwnym miniaturowym narządem w środku łepka a kończynami. W końcu jednak, po tysięcznych bojach stoczonych z dżemem, nutellą i miodem, udaje się. Mamie dochodzi jeszcze zmywanie podłogi.
7.26
Czynność jedzenia wbrew pozorom nastręcza pewne trudności. W momencie, kiedy cały organizm próbuje panicznie przyjąć pozycję horyzontalną, problem trafienia kanapką do ust nabiera innego wymiaru. Przy okazji mogę kolejny raz na własnej skórze potwierdzić znaną prawdę, że kromka zawsze upada na posmarowaną stronę.
7.38
Budzę się. Z pewnym wysiłkiem wyjmuję twarz z talerza. Dopijam szybko herbatę, resztki wrzucam do zlewu, przy czym okazuje się, że to muszla klozetowa. Mnie już nic nie jest w stanie zaskoczyć. Talerze chyba nie były zbyt drogie? Nie zaprzątam sobie tym głowy zbyt długo. Biegnę do pokoju (określenie "biegnę" nie najlepiej oddaje tutaj sedno sprawy; jeśli ktoś widział kosmonautów poruszających się w stanie nieważkości, będzie mógł sobie wyobrazić, o co naprawdę mi chodzi). W przelocie mijam kolejny obraz, tym razem jakiś awangardowy pewnie, bo model ma namalowane abstrakcyjne plamy zamiast głowy. I w dodatku wymachuje bez ładu i składu kończynami. Co za szmirę oni kupują, i co za sztukę mamy dzisiaj!
7.40
Na chybił trafił wrzucam do plecaka jakieś książki z biurka, tak, żeby miał ładnie wyprofilowany kształt. Udaję się na ranną toaletę. Uważam, by na szczoteczkę do zębów wycisnąć mydło, a do mycia użyć pasty. Zbyt wiele razy wcześniej zdarzało mi się coś pokręcić.
7.40
Mycie skończone. Zawsze dbam o higienę. Wracam do pokoju i otwieram szafę. Wyciągam ubrania: koronkowe majteczki, stanik, sukienk... co u licha?! Aaaa... Szybko wycofuję się z pokoju taty. Kolejne pomieszczenie. To spiżarnia. Następne - jest! Wreszcie mój pokój. Kalesony, spodnie (z przerażeniem odkrywam, że odpruł mi się jeden z trzech pasków! szyć nie umiem, podobnie jak mama, jak ja teraz dorwę tego handlarza z targu?!), łańcuch... Nie ma skarpetek! Będę chyba musiał kupić drugą parę... Ponieważ przyszedłem już mniej więcej do siebie, ubieram się dość sprawnie. Chyba już niedługo będę mógł odczepić te karteczki z napisami: PRZÓD, TYŁ i GÓRA, DÓŁ.
7.57
Żegnam się z mamą, tatą, siostrą, psem, patyczakiem i hodowlą muszek-owocówek (drosophila meleanoglaster - to jedyne wyrazy, jakie znam po łacińskiemu). Psikam się wodą brzozową. Wpadam w histerię, kiedy zdaję sobie sprawę, że skończył się żel. Ale to trwa krótko. Gdzieś w kuchni było coś takiego... Pędzę do kuchni. Mam! Pudełeczko z napisem: ŻELATYNA. To pewnie jakaś odmiana. Starannie rozprowadzam zawartość pojemniczka po włosach. Trochę dziwny zapach, ale cóż, nigdy nie nadąży się za modą.
8.05
Przypominam sobie, że drzwi wyjściowe otwierało się jednak na zewnątrz. Teraz wydostanie się na dwór nie stanowi już problemu. Muszę zadzwonić do ślusarza, żeby nie przyjeżdżał. Wyjmuję staroświecki zegarek na łańcuszku (kupił go już mój pradziadek, a dziadek wieeeele przeszedł w obozie jenieckim, abym ja go otrzymał), nigdy się z nim nie rozstaję. Mama nauczyła mnie niedawno, że szkoła zaczyna się, kiedy dłuższy patyczek jest na kreseczce i literce podobnej do Z, a krótszy na bałwanku, toteż z przerażeniem konstatuję, iż jestem spóźniony. Zaczynam biec co tchu. Moje nowe, odblaskowe adidasy (firmy Adydas) są świetnie wyprofilowane.
8.11
Sto metrów od baru (przyzwyczajenie jest drugą naturą) nagle zdaję sobie sprawę, że nieco pomyliłem kierunki. Zaczynam biec z powrotem. Run, Kazek, run! - krzyczą do mnie przechodnie. Podniesiony na duchu przyspieszam. Zapamiętuję kolejną prawdę: przodem biegnie się znacznie szybciej niźli tyłem.
8.22
- Bry! - rzucam wchodząc do klasy. - Raszam za spóźnienie!
Właśnie trwa polski. Nie można powiedzieć, ażeby spojrzenie, jakim ogarnął mnie polonista było szczególnie miłe i przyjazne. Pod jego ciężarem, chyłkiem przemykam się do ostatniej ławki.
- Kowalski - groźnym głosem cedzi belfer. - Dlaczego się spóźniłeś?!
Wzrok wszystkich kieruje się w moją stronę. Jestem pewien, że wyglądam w tej chwili dumnie i inteligentnie.
- Eeee... - myślę.
8.39
- ...bo mię napadnął bandyta panie psorze! - stwierdzam przekonująco.
Poloniście w końcu udaje się ocknąć. Mimo niewąątpliwego artyzmu mej repliki, wydaje się być niepocieszony. ściąga brwi.
- A felieton na dzisiaj oczywiście masz?!
Myślę.
8.45
Dzwonek dodaje mi weny twórczej.
- Nie, bo właśnie to mi zbój ukradł!!! - oznajmiam błyskotliwie.
Zdaje się, że nawet nie usłyszał (a szkoda, bo za klasę riposty pewnie by mi piątkę wstawił), gdyż szum się zrobił okropny. Wiadomo, że ludzie zazwyczaj niezbyt ociągają się z opuszczeniem klasy na przerwę. I ja wychodzę, starając się nie patrzeć na polonistę. Swój rozum mam i zdaję sobie sprawę, że nie pała do mnie szczerą miłością.
8.55
Matematyka. Sięgam po tornister, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie wziąłem jakiejś książki na tą lekcję. Wyjmuję wszystko po kolei. Dziwię się, że każda książka opatrzona jest logiem króliczka w muszce. Dopiero nauczycielka, która - jak się nagle dowiaduje - stoi nade mną, objaśnia mi zawile:
- Kowalski, to "Playboye" się czyta na lekcji, hę?!
Do końca lekcji rozwiązuję jakieś zadanie przy tablicy. Każe mi narysować asymptotę. Dziwne, zawsze myślałem, że asymptota to punkt leżący po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. Do dzwonka udaje mi się prawie dodać 1/2 do 1/3.
9.40 - 12.30
Inne lekcje. Te cholerne dzwonki jako żywo przypominają mi mój budzik. Człowiek się nawet porządnie wyspać nie może. Jakaś dziewczyna prosi mnie, bym jej kupił papierosy w kiosku, bo jej z uwagi na młody wygląd nie chcą sprzedać (jako 27-latek wyglądam dość dorośle). Ludzie pokazują mnie palcami. Chyba podziwiają za to, że wygrałem ostatnio konkurs picia 5 procentowego bezalkoholowego piwa dla młodzieży uczącej się.
12.45
Teraz będzie niemiecki. Dowiaduję się od zaufanego kumpla, że założyłem kalesony NA spodnie. Ogarnia mnie nagła wątpliwość co do powodu, dla którego ludzie gapili się na mnie.
13.28
Przychodzi pani z niemieckiego. Przeprasza za małe spóźnienie, ale zostawiając samochód nie zaciągnęła hamulca ręcznego i pojazd zjechał aż do centrum Gliwic. Przez pozostałe dwie minuty lekcji rozdaje klasówki. Nie poszło mi wyśmienicie. Prosi mnie na ochotnika, abym poprawił ocenę. Udaje jej się jeszcze spytać mnie z ostatniego materiału. Koledzy na przerwie tłumaczą mi, że ona mówiła do mnie po niemiecku, a nie po prostu słowami, których nie rozumiem, jak wszyscy.
13.30
Koniec lekcji! Woźny, pan Zenon, zarekwirował "Playboye" w zamiarze (pod pretekstem) poczytania feletonów Korwina-Mikke (jak mówi, zawsze lubił tego malarza za liberalizm i pro-feministyczne poglądy). Już ja go tam wiem! Na pewno chce poczytać kawały!
13.53
Jestem w domu. Zrzucam brzemię tornistra, zapuszczam na przenośnym magnetofonku najnowszą Shazzę i delektuję się powabnym głosem mej idolki. A sąsiad niech się drze. Rozpływam się w boskiej, pełnej uroku i niezwykle wysublimowanej linii melodycznej hitowych utworów "Konserwę drobiową ci dam!" i "Kocham cię" (choć słychać lekki szum, widać dziesiąta kopia kasety nie jest już najlepszej jakości).
15.17
W pośpiechu przełykam obiad. Wraca mama.
- I jak tam, synku, w szkole? - pyta. - Czego się nauczyłeś?
- Pani kazała mi narysować asytopupę - informuję. Mama ociera twarz; widać stałem za blisko podczas mówienia.
- Aaaa... asymilację... aaa.... pamiętam... miałam coś takiego na krawiectwie... - mama zamyśla się. Wrzucam naczynia do zlewu i spuszczam wodę... Spuszczam wodę?! Przypominam sobie coś.
- Mamo... będziesz musiała umyć zlew...
- Znowu się pomyliłeś, synku? - pyta troskliwie mama. - Dobrze, umyję.
- I kupić nową zastawę stołową...
- Już szóstą w tym miesiącu... - mama wpada w melancholię. - Dobrze, synku...
17.01
Jestem z kumplami. W czytelni. Haaaaa, hy, hy, hy! Żartowałem. W barze oczywiście. Po raz pierwszy samochodem, bo wreszcie zdałem prawko. Jestem już po piąątym... zaraz, co jest po ósemce? A, tak, czwórka. Więc jestem po czwartym piwie. W łazience już byłem też kilka razy. Panowie barmanowie bliźniacy mówią, że jakoś się ten przedpokój doczyści. Nie zastanawiam się nad tym.
18.34
Późno już. Wpada mi do głowy, że zaczął już się "Jeden z dziesięciu". I nie jestem pewien, czy mama nagra "Opowieści wełniaczka" jak zwykle. Ma sklerozę. Rozchodzimy się już, bo wszyscy kumple zdążają na to samo. Do domu mknę niczym błyskawica. Ale czemu, do cholery, wszyscy bez wyjątku jadą pod prąd?!
18.59
Izba wytrzeźwień. Z "Jednego z dziesięciu" nici. Trudno. Trzeba kłaść się spać, bo jutro do szkoły muszę wstać wcześnie. Mówię "dobranoc" starym znajomym, obu paniom Jadwigom i paniom Genowefom oraz panom Marianom. Przez chwilę pada na mnie blady strach, czy aby na pewno nauczyłem się na jutro z biologii cyklu Krebsa, ale szybko przechodzi. Błogi sen prędko opada na mnie, wraz z pytaniem: "co też przyniesie jutrzejszy dzień?"...
UWAGA!
Wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń przedstawionych w felietonie do rzeczywistych osób i zdarzeń jest przypadkowe, a co najmniej nie zamierzone przez autora. Najprawdopodobniej.
Napisał Daniel Walendziak