Roger Żelazny
Pan Snów
(przełożył Robert Reszke)
dla Judy
WSTĘP
Dziś już nie pisze się takich książek. Pan Snów Rogera Żelaznego to powieść żarliwa - żarliwością Ameryki wczesnych lat sześćdzie-
siątych, kiedy to w piorunującym tempie i na masową skalę przyswajali sobie Amerykanie europejskie nowinki z lat jeszcze przed
wybuchem II wojny światowej, choć sama ich geneza sięga przełomu XX wieku. a zatem, przede wszystkim, psychoanaliza w jej kla-
sycznej postaci opracowanej przez Sigmunda Freuda oraz w postaci tak zwanej psychologii analitycznej Carla Gustava Junga - oba te
nazwiska parokrotnie pojawiają się na kartach książki.
Zamysłem Żelaznego było, jak można sądzić, przedstawienie działania tego, co psychoanaliza określa jako pod -lub nieświadomość
- tych pokładów ludzkiej psyche, które zachowując autonomię, żyją by tak rzec własnym życiem, dając o sobie znać między innymi
w snach. Pan Snów wprowadza nas w świat życia nieświadomości - chciałoby się powiedzieć, gdyby nie przekonanie, że Roger Żela-
zny chyba nie miał aż tak wygórowanych pragnień. Zatem skromniej: Pan Snów to opowieść o tym, jak w człowieku, który zawodowo
zajmuje się snami - śni “za innych”, “kształtuje” sny w celach terapeutycznych - z wolna zaciera się granica między życiem świado-
mym a snem, jak świadomość powoli się rozpada, rozsadzana szukającymi dla siebie ujścia strumieniami nieświadomości. Charles
Render - bo o nim nowa - tytułowy “Pan Snów” - pada ofiarą własnego złudzenia, własnego snu: przyzwyczajony do tego, że
w świecie własnej imaginacji jest stwórcą i władcą wszystkiego, co mocą fantazji powołuje do życia, podejmuje próbę stworzenia
świata dla kogoś drugiego, dla ociemniałej kobiety, skazanej na połowiczne zaledwie doświadczanie rzeczywistości świadomego ist-
nienia. Co gorsza - ulegając wzbierającej w nim “Woli Mocy” usiłuje wykreować ją na “Panią Snów” - smutno jest bowiem samemu
przeżywać uroki, które daje władza, choćby tylko nad materią tak złudną, tak ulotną, jak sen.
Powtarza się dylemat znany z Fausta: czy możliwe jest połączenie piekielnej pychy nieograniczonego w czasie i przestrzeni tworze-
nia z miłością niewinną? I czy ta miłość jest naprawdę niewinna? Czy sen urzeczywistniający nieświadome pragnienia, (które, uświa-
domione, stają się przesłanką udanej terapii) można śnić dalej w świetle dziennym? Czy będzie wtedy jeszcze lekarstwem, czy już
trucizną? Czy można bezkarnie zstępować do “doliny cienia”, jak pisze Żelazny, schodzić do głębokich warstw nieświadomości
w poszukiwaniu Graala i żądać jeszcze “szczęścia we dwoje”, przy kominku i w naiwnej niewiedzy spraw, których demonicznej natury
jeszcze przed chwilą się doświadczało? Podobnie stawiał te problemy Wilk Stepowy Hermanna Hessego i podobną dawał odpo-
wiedź: ten magiczny teatr życia nieświadomości to “teatr nie dla każdego”. Karta wstępu kosztuje głowę.
Pan Snów Rogera Żelaznego to książka żarliwa, bowiem podąża tym szlakiem myślenia, który już dawno przedtem został przetarty.
Adaptując pewne wzorce literackie i przystosowując je do konwencji literatury tak zwanej fantastyczno-naukowej nie ustrzegł się
autor swego rodzaju nadgorliwości, zwłaszcza w kształtowaniu “futurystycznego” sztafażu świata przedstawionego z perspektywy
naszych dni - naiwnego i jakby anachronicznego. Czytając tę książkę trzeba jednak pamiętać, że jest to dzieło swego czasu: Ameryki
wczesnych lat sześćdziesiątych - może niekiedy irytujące w swym sileniu się na “nowoczesność wyrazu”, “odkrywczość stylu”, “za-
skakującą fabułę”. Żelazny idzie tu jednak śladami swego poprzednika: “teatr to nie dla każdego”. Tak właśnie być miało.
Wydawca
ROZDZIAŁ I
UROCZE było to na pewno - krew oraz wszystko inne - Render czuł jednak, że spektakl ma się ku końcowi.
Uznał więc, że każda mikrosekunda jest teraz cenniejsza od minuty - choć może należałoby podnieść temperaturę... Gdzieś tam,
dokładnie na peryferiach wszystkiego, ciemność zwierała swe sploty.
Dudnienie, jakby kreszendo rozbrzmiewających na granicy świadomości grzmotów trwało nadal na tej samej wysokości. Ten
dźwięk skupiał w sobie i wstyd, i ból, i strach.
Na Forum było duszno.
Cezar wyczołgał się z kręgu gorączkowo krzątających się ludzi. Przedramieniem zasłaniał oczy, lecz nie mógł przestać widzieć, nie
tym razem.
Senatorowie nie mieli twarzy, a ich togi zbroczone były krwią. Ich krzyki przypominały ptasi świergot. z nieludzką zaciekłością kłuli
sztyletami leżącego na ziemi.
On, Render, był poza tym.
Kałuża krwi, w której leżał, powoli rozszerzała się, jego ramię to unosiło się, to opadało z mechaniczną regularnością, z jego gardła
wydobywał się ptasi świergot, był zarazem widzem i aktorem tej sceny.
On bowiem, Render, był Śniącym.
Skulony, cierpiący, z zawiścią w oku, Cezar dobył słowa skargi.
- Zabiłeś go! Zabiłeś Marka Antoniusza... człowieka bez skazy i znaczenia!
Render zwrócił się do niego, a sztylet w jego dłoni był wielki i ociekał krwią.
- Tak.
Ostrze kołysało się z boku na bok. Cezar, zafascynowany błyskiem ostrej stali, wodził wzrokiem w ten sam rytm.
- Dlaczego? - krzyknął. - Dlaczego?
- Ponieważ - odparł Render - był Rzymianinem daleko bardziej cnotliwszym niż ty.
- Kłamiesz! Tak nie jest!
Render wzruszył ramionami. Znowu uderzył nożem.
- To nieprawda! - krzyczał Cezar. - To nieprawda! Render odwrócił się od niego i zakołysał sztyletem. Niczym marionetka, Cezar
podążał wzrokiem za wahadłem ostrza.
- Nieprawda? - uśmiechnął się - a kimże jesteś, by podawać w wątpliwość morderstwo takie, jak to? Jesteś nikim! Ubliżasz godności
chwili! Precz!
Mężczyzna o zaróżowionej twarzy drżąc zerwał się na równe nogi, włosy miał w nieładzie, na wpół zmierzwione, na wpół zlepione
potem. Odwrócił się, ruszył przed siebie biegiem, biegnąc odwracał się co chwila, rzucał przez ramię spojrzenia.
Odbiegł już dość daleko od kręgu morderców, lecz scena nie straciła na wspaniałości. Wszystko pozostało przejrzyste, jak
w elektrycznym rozbłysku. Sprawiło to, że poczuł się jeszcze bardziej odległy, jeszcze bardziej samotny i pozostawiony z boku.
Render obszedł zakręt uprzednio niezauważony. Stanął przed nim, ślepy żebrak.
Cezar chwycił go za ubranie.
- Masz dla mnie zły omen na dzisiaj?
- Strzeż się! - zachrypiał szyderczo.
- Racja! - zawołał Cezar. - Racja! Dobrze powiedziane. “Strzeż się...” ale czego?
- Idów.
- Idów?...
- Idów oktembrowych. Puścił go.
- Co powiedziałeś? Oktember?... Co to?
- To miesiąc.
- Kłamiesz. Nie ma takiego miesiąca!
- Ale to data, której szlachetny Cezar powinien się obawiać... czas, który nie istnieje, data, która nigdy nie znajdzie się
w kalendarzu.
Render zniknął za rogiem, choć, jak poprzednio, jeszcze przed chwilą nie było go tutaj.
- Poczekaj! Wróć!
Roześmiał się, a Forum śmiało się wraz z nim. Głosy podobne do ptasiego świergotu stały się teraz chórem nieludzkich szyderstw.
- Drwisz ze mnie! - zapłakał Cezar.
Na Forum żar był tak straszny, że oddychało się jak w piecu, a pot utworzył coś jakby maskę z płynnego szkła, zastygłą na jego wą-
skim czole, ostrym nosie, szczęce prawie pozbawionej podbródka.
- Ja też chcę zostać zabity! - załkał. - To nie fair! A wtedy Render rozpłatał na kawałki Forum, senatorów i wyszczerzonego
w uśmiechu Antoniusza i wrzucił je do czarnego worka
- wystarczył jeden niezauważalny ruch palcem. Cezar zniknął jako ostatni.
Charles Render siedział przed tablicą z dziewięćdziesięcioma białymi przyciskami i dwoma czerwonymi, lecz na żaden z nich tak
naprawdę nie patrzył. Jego prawe ramię poruszało się bezgłośnie wzdłuż lśniącej, gładkiej powierzchni konsoli, palce wduszały nie-
które przyciski, nad innymi przeskakiwały, ręka prześlizgiwała się bezwiednie odtwarzając Sekwencje Pamięci.
Stłumione wrażenia, uczucia zredukowane do zera. Przedstawiciel Erikson wiedział, czym jest stan zapomnienia człowieka, który
powrócił do łona.
Rozległ się łagodny trzask.
Ręka Rendera prześlizgnęła się na sam koniec najniższego rzędu przycisków. Teraz trzeba było się zdobyć na akt świadomego dzia-
łania - akt woli, jeśli komuś bardziej odpowiada to określenie - by wdusić czerwony guzik.
Render uwolnił rękę z temblaka, w którym spoczywała, zdjął koronę z przewodników - włosów Meduzy i miniaturowych obwodów.
Wyślizgnął się z fotela-leżanki, ściągnął kaptur. Podszedł do okna, sprawił, że szyby przejaśniały, skręcił papierosa.
Minuta w macicy, nie dłużej. To punkt krytyczny... Żeby tylko nie padał śnieg - chmury wyglądają niegroźnie...
Patrzył na miłe żółte altanki i wysokie drapacze chmur, szkliste i szare, pogrążone w tlącej się poświacie oliwkowego zmierzchu;
miasto wznosiło się na czworokątnych wyspach wulkanicznych, płonących w poświacie zachodniego nieba, spod ziemi dochodziło
głuche dudnienie; patrzył na bogate, zawsze ruchliwe ulice handlowe, gdzie ludzki potok rwał jak wezbrana rzeka.
Odwrócił się od okna. Podszedł do wielkiego jaja, spoczywającego obok biurka, gładkiego i błyszczącego. Jego nos, odbity
w owalnej płaszczyźnie, tracił wszelkie cechy, które pozwalały określać go jako orli, jego oczy wyglądały jak dwa szare spodki, włosy
stawały się powleczonym światłem pancerzem, a czerwony krawat przywodził na myśl szeroki jęzor wampira.
Uśmiechnął się. Pochylony nad blatem przycisnął drugi czerwony guzik.
Z cichym westchnieniem jajo przestało opalizować, a w poprzek przecięła je rysa. Skorupa stała się przezroczysta, tak że Render
mógł dostrzec wykrzywioną w grymasie twarz Eriksona, który mocno zaciskając oczy walczył z powracającą świadomością i tym
wszystkim, co z sobą niosła. Górna połowa jaja uniosła się ukazując go, guzowatego i różowego, jak leżał na dolnej półskorupie.
Otwarłszy oczy, nie spojrzał na Rendera. Wstał, zaczął się ubierać. Render w tym czasie sprawdzał macicę.
Oparł się o biurko, przyciskał kolejne guziki: kontrola temperatury, pełen zakres, sprawdzone; egzotyczne odgłosy - podniósł słu-
chawkę - sprawdzone, dzwony, brzęki, dźwięki skrzypiec i gwizdy, piski i jęki, odgłosy ulicy, szmer fal - sprawdzone; obwody sprzęże-
nia zwrotnego, przenoszące własny głos pacjenta, utrwalony w analizie dźwięku, sprawdzone; pasmo dźwięku, nawilżacz powietrza,
bank zapachów, sprawdzone; mechanizm kołyszący łóżkiem, kolorowe światła, stymulatory dotyku...
Render zamknął jajo, odciął dopływ energii. Wrzucił zepsuty podzespół do klozetu, ręką zatrzasnął drzwi. Taśmy zarejestrowały
ważną sekwencję.
- Siadaj - polecił Eriksonowi.
Mężczyzna usiadł, nerwowo skubiąc kołnierzyk.
- Zachowałeś pełną pamięć o tym, co przeżyłeś - powiedział Render - nie ma więc potrzeby podsumowywać. Nic się przede mną nie
ukryje, bo sam też tam byłem.
Erikson kiwnął głową.
- Znaczenie tego epizodu powinno być dla ciebie zrozumiałe.
Znowu kiwnął głową i dopiero teraz odzyskał mowę.
- Tylko co było tam ważnego? - zapytał. - To znaczy, jak wiem, wymyślił pan sen i sprawował nad nim kontrolę we wszelki możliwy
sposób. Sen jednak nie był prawdziwy... niczym nie przypominał zwykłych marzeń sennych. Pańska zdolność do kreowania rzeczywi-
stości sprawia, że wszystko, co pan mówi, ma szansę zdarzyć się... Czy nie tak?
Render powoli potrząsnął głową, strzepnął popiół do południowej półkuli popielniczki w kształcie globusa i dopiero teraz spotkał
wzrokiem spojrzenie oczu Eriksona.
- To prawda, że dostarczyłem Matrycę i ukształtowałem formy
- zaczął z wolna. - Ty jednak napełniłeś je uczuciami i sprawiłeś, że stały się symbolami współgrającymi z problemami, które cię tra-
pią. Gdyby sen nie był istotną analogią twych stanów psychicznych, nie mógłby spowodować reakcji, które wywołał. Byłby pozba-
wiony wzorców i form, które modulują twe niepokoje i pożądania, a przecież to właśnie one zostały zarejestrowane na taśmach, za-
tem zaistniały. Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej.
- Już od wielu miesięcy poddajesz się analizie... i wszystko, co się zdarzyło w tym czasie, skłania mnie do wniosku, że twój strach
przed morderstwem nie ma uzasadnienia w rzeczywistości.
Erikson drgnął. Spojrzał nań z uwagą.
- To, do cholery, skąd on się bierze?
- Stąd - odparł Render - że żywisz nieświadome pragnienie, by stać się ofiarą zabójstwa.
Erikson uśmiechnął się - powoli odzyskiwał zimną krew. Wyjął cygaro, drżącą ręką przyłożył zapaloną zapałkę.
- Zapewniam pana, doktorze, że nigdy nie nachodziły mnie myśli samobójcze, nigdy też nie pragnąłem przerwać życia.
- Kiedy zgłosiłeś się do mnie w lecie - powiedział Render
- wyznałeś, że prześladuje cię lęk przed zabójstwem. Ale zupełnie nie wiedziałeś, kto mógłby nosić się z tym zamiarem ...
- Niech pan zwróci uwagę na moją pozycję! - przerwał mu gwałtownie. - Nie można być Przedstawicielem i nie przysporzyć sobie
wrogów.
- Owszem - potwierdził Render. - Lecz wszystko wskazuje na to, że tobie akurat udało się tego dokonać. Kiedy pozwoliłeś mi prze-
dyskutować tę kwestię z twymi detektywami dowiedziałem się, że nie wpadli na żadne poszlaki, które uzasadniałyby lęki.
- Bo nie szukali wystarczająco długo... albo nie we właściwych miejscach. Na pewno coś jeszcze wywęszą.
- Obawiam się, że nie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że jak już powiedziałem, twoje lęki nie mają obiektywnych podstaw. Bądź ze mną szczery... czy znasz kogokolwiek, kto
nienawidziłby cię do tego stopnia, że byłby gotów cię zabić?
- Otrzymuję wiele listów z pogróżkami...
- Jak wszyscy Przedstawiciele - Render wzruszył ramionami. - Wszystkie listy, które otrzymałeś w ciągu ostatniego roku, zostały do-
kładnie zbadane i okazało się, że zostały wysłane przez psychopatów. Czy wobec tego możesz przedstawić mi chociaż jeden niezbity
dowód, potwierdzający słuszność twych lęków?
Erikson kontemplował koniuszek cygara.
- Przyszedłem do pana za namową jednego z przyjaciół - odezwał się po chwili. - Zgłosiłem się, bo chciałem, żeby pan dokładnie
opukał mój umysł i znalazł coś, nad czym mogliby popracować detektywi... jakiś ślad, coś co pozwoliłoby stworzyć podstawę do dal-
szych dochodzeń. Może nieświadomie nastąpiłem komuś na odcisk... może jedna z ustaw, którą opracowałem, godzi w czyjeś inte-
resy.
- I nie znalazłem niczego - podsumował Render. - Niczego, co można byłoby uznać za przyczynę twych lęków. Teraz, rzecz jasna,
gdy ci o tym mówię, jesteś zaniepokojony i usiłujesz wpłynąć na zmianę diagnozy...
- Niczego nie usiłuję!
- Wobec tego, słuchaj! Możesz sobie później komentować do woli wszystko, co ci powiem, ale nie zmienia to faktu, że już od mie-
sięcy obijasz się tu i tracisz czas, nie przyjmując do wiadomości niczego, co ci przedstawiam na wszystkie możliwe sposoby. Wobec
tego teraz zamierzam powiedzieć ci, co myślę, bez owijania w bawełnę, a co z tym zrobisz, to już twoja rzecz.
- Proszę bardzo.
- Po pierwsze zatem - ciągnął Render - lubisz mieć wroga lub wrogów...
- Śmieszne...
- ...ponieważ jest to jedyna alternatywa do otaczania się gronem przyjaciół...
- Mam mnóstwo przyjaciół!
- ...a bierze się to stąd, że nikt nie znosi sytuacji, gdy otacza go mur obojętności. Przeciwnie: każdy chciałby wzbudzać wobec siebie
jedynie silne, prawdziwe uczucia. Miłość i nienawiść to najbardziej skrajne formy ludzkich postaw. Pragnąc czegoś, lecz nie mogąc
tego osiągnąć, przeniosłeś swe pragnienia na inny obiekt. Pożądałeś tak silnie, że udało ci się przekonać samego siebie, że ów za-
stępczy obiekt pożądania naprawdę istnieje. Wiedz jednak, iż w tego rodzaju przypadkach psychika zawsze płaci pewną cenę: gdy na
wrodzoną potrzebę uczucia odpowiadamy surogatem, nigdy nie osiągniemy prawdziwej satysfakcji, lecz jedynie dalszy wzrost pożą-
dania i potęgowanie się uczucia niezaspokojenia, bowiem życie emocjonalne psyche winno stanowić system otwarty. w swych po-
szukiwaniach uczucia nie wyszedłeś poza samego siebie, lecz zasklepiłeś się w sobie i ulepiłeś to, czego brak odczuwałeś, z własnej
gliny. Tymczasem jesteś człowiekiem, któremu potrzeba silnych związków emocjonalnych z innymi ludźmi.
- Bzdura!
- Jak uważasz - Render wydął wargi. - Możesz to przyjąć, możesz to odrzucić... na twoim miejscu wziąłbym to sobie do serca.
- Płaciłem panu przez pół roku po to, by usłyszeć, kto czyha na moje życie - żachnął się Erikson. - Teraz dowiaduję się, że całą tę hi-
storyjkę zmyśliłem po to tylko, by zaspokoić swe pragnienie posiadania kogoś, kto by mnie nienawidził.
- Nienawidził lub kochał. Dobrze to zrozumiałeś. Erikson przygryzł cygaro.
- To absurd! Spotykam tak wielu ludzi, że nie rozstaję się z magnetofonem kieszonkowym i kamerą w klapie marynarki,
w przeciwnym razie nie byłbym w stanie przypomnieć sobie ich nazwisk...
- Spotkania z ludźmi trudno byłoby uznać za okazje do zaspokajania uczuć, o których mówiłem. Powiedz mi, czy te obrazy senne
silnie do ciebie przemawiały?
Erikson umilkł, tak że przez dłuższy czas słychać było tykanie wielkiego ściennego zegara.
- Tak... - przyznał w końcu. - To, co widziałem, wywarło na mnie silne wrażenie i było nie pozbawione znaczenia, lecz pańska inter-
pretacja jest całkowicie bez sensu. Ale przyjmijmy czysto teoretycznie, że pańskie rozumowanie jest słuszne... co, wobec tego, powi-
nienem robić, by wyrwać się z tej nienormalnej sytuacji?
Render wyciągnął się w fotelu.
- Skierować innym kanałami energie, które zużywasz na wytwarzanie iluzji. Spotkać się z ludźmi takimi jak ty, Joe Erikson, człowiek
z krwi i kości, a nie Przedstawiciel Erikson. Zająć się czymś, co mogłoby was zainteresować... czymś nie związanym z polityką... może
czymś z elementami współzawodnictwa... wreszcie, przysporzyć sobie prawdziwych przyjaciół lub wrogów, a zwłaszcza tych pierw-
szych. Zachęcałem cię, żebyś zrobił coś podobnego.
- Wobec tego proszę wyjaśnić mi jeszcze jedną sprawę.
- Chętnie.
- Zakładając, że ta hipoteza jest słuszna... jak to się dzieje, że jeszcze nigdy ani nie kochałem naprawdę, ani nie nienawidziłem oraz
że nigdy naprawdę nie byłem kochany, ani znienawidzony? Zajmuję odpowiedzialne stanowisko w Ustawodawstwie. Cała moja
działalność polega na spotkaniach z ludźmi. Dlaczego więc jestem tak... obojętny?
Doskonale znając karierę Eriksona, Render nie mógł zdradzić się przed nim z tym, co naprawdę o tym myślał, gdyż
z psychologicznego punktu widzenia nie miało to większej wartości. a chętnie zacytowałby mu spostrzeżenia Dantego dotyczące
oportunistów, których duszom wzbroniono wstępu do nieba ze względu na brak prawdziwych zasług, ale i piekło nie chciało ich
przyjąć, bo prawdziwych grzechów także nie popełnili - jednym słowem, chciał mu opowiedzieć o ludziach, którzy naginali żagle tak,
jak wiał duch czasów, nie dbając ani o kierunek żeglugi, ani o porty, do których zmierzają. Podobnie długa i bezbarwna była kariera
Eriksona, wędrującego od jednego mocodawcy do drugiego, zmieniającego polityczne orientacje w zależności od koniunktury.
Powiedział zatem:
- Coraz więcej ludzi odnajduje samych siebie w sytuacji takiej, jak nasza. w znacznej mierze jest to spowodowane wzrastającą uni-
fikacją społeczeństwa i depersonalizacją jednostki, postrzeganej jedynie w kategoriach komórki społecznej.
Erikson skinął głową. Render uśmiechnął się w duchu. Od czasu do czasu nie szkodzi być gburowatym, a potem strzelić układny
wykład...
- Mam wrażenie, że kryje się w tym sporo racji - rzekł Erikson. - Niekiedy istotnie czuję się tak, jak to pan opisał... bezosobowa ko-
mórka społeczna, coś, co nie posiada własnej twarzy...
Render spojrzał na zegar.
- Sam musisz podjąć decyzję, jak zachowasz się po tym, co tu usłyszałeś. Moim zdaniem, dłuższe poddawanie się analizom to strata
czasu. Obaj znamy przyczyny twych dolegliwości, a ja, niestety, nie mogę wziąć cię za rękę i pokazać, jak masz prowadzić swe życie.
Mogę co najwyżej wskazywać pewne możliwości, mogę ci współczuć... lecz dalsze badania nie mają sensu. Umów się na wizytę, gdy
poczujesz potrzebę przedyskutowania tego, co robisz i gdy zechcesz zdać mi z tego sprawę, bym mógł uzupełnić diagnozę.
- z pewnością... - Erikson znowu skinął głową. - I diabli bierz sen! Mam już tego dosyć. Potrafi pan tak kształtować sny, że zdają się
niby życie na jawie... a nawet przewyższają je wyrazistością... Dużo czasu upłynie, zanim je zapomnę.
- Mam nadzieję.
- w porządku, doktorze - wstał, wyciągnął rękę. - Za parę tygodni pewnie tu wrócę. Na razie mam szczerą wolę dać szansę socjali-
zacji... - uśmiechnął się, wypowiadając słowo, które dotychczas przyprawiało go o ciarki na plecach. - Zaczynam od zaraz. Pozwoli
pan, że zaproszę go na drinka, tam, na rogu, na dole?
Render podał mu rękę, a czując jego wilgotną dłoń w swojej dłoni pomyślał, że gra tak marnie jak główny aktor, zblazowany nazbyt
wielkim sukcesem sztuki. Było mu prawie przykro, gdy powiedział:
- Dziękuję, ale mam masę zajęć.
Pomógł założyć mu płaszcz, podał mu kapelusz, odprowadził do drzwi.
- Cóż... dobranoc.
- Dobranoc.
Gdy drzwi bezszelestnie się zamknęły, Render przemierzył ciemny dywan z astrachańskiej wełny i skierował się ku swej mahonio-
wej fortecy. Strząsnął popiół z papierosa do południowej półkuli globusa, wyciągnął się w fotelu z rękoma na głowie, tak że zakrywa-
ły uszy.
- Oczywiście, że były bardziej realne niż życie - mruknął, kierując te słowa do nikogo w szczególności. - Sam nadałem im kształty...
sam je wyśniłem.
Uśmiechając się lekko przejrzał sekwencję, obraz za obrazem, żałując w duchu, że żaden z jego dawnych instruktorów nie może mu
teraz towarzyszyć. Fabuła była znakomita, świetna konstrukcja, wszystko wykonane tak, że nikt nie mógłby się mu oprzeć. Idealnie
dostosowane do przypadku Eriksona. Ale też w końcu autorem był on sam - Render - Ten, Który Śni - jeden z około dwustu anality-
ków, których struktury psychiczne pozwalały wejść w neurotyczne struktury pacjentów wynosząc stamtąd coś więcej niż estetyczne
odpowiedniki obrazu choroby - byli w stanie przywrócić szaleńcowi zdrowie.
Render pobudził pamięć do intensywniejszej pracy. Analizował samego siebie: biegł niczym zawodnik obdarzony stalową wolą,
niezłomny, dość twardy, by wytrzymać bazyliszkowy wzrok manii, by bez szwanku minąć chimery perwersji, zmusić czarną Matkę
Meduzę, by zamknęła oczy, pokonana kaduceuszem jego analitycznej sztuki. Nie miał trudności z autoanalizą. Dziewięć lat temu (a
wydawało się, że to o wiele dawniej) w najbardziej podatne na ból obszary ducha dał sobie wstrzyknąć roztwór nowokainy. Było to
po wypadku samochodowym, po śmierci Ruth i Mirandy, ich córki. Wtedy to pojawiło się poczucie izolacji. Może nie chciał pamiętać
pewnych uczuć, może jego własny świat wznosił się teraz na fundamencie surowej oziębłości... Jeśli było to prawdą, wystarczająco
dobrze znał szlaki umysłu, by to zrozumieć. Kto wie może uznał, że taki właśnie świat stwarza możliwości zadośćuczynienia.
Jego syn Peter miał teraz dziesięć lat. Chodził do ekskluzywnej szkoły i co tydzień przysyłał ojcu list. Z czasem listy zdradzały coraz
większą ogładę literacką autora, czego Render nie mógł nie pochwalać. Miał zamiar wybrać się z synem latem tego roku do Europy.
Co zaś się tyczy Jill - Jill DeVille (cóż za frywolne, śmieszne nazwisko - kochał ją choćby tylko za nie!) - ta kobieta coraz bardziej go
interesowała, o ile w ogóle było to jeszcze możliwe. (Zastanawiał się, czy był to znak, że wkroczył w okres wieku średniego). Frapo-
wał go w niej jej pozbawiony muzycznej zalotności nosowy głos, jej nagłe zainteresowanie się architekturą, jej wieczna troska
z powodu nie dającego się usunąć pieprzyka, zdobiącego twarz, po prawej stronie znakomicie ukształtowanego nosa. Naprawdę,
powinien natychmiast do niej zadzwonić i zaproponować wspólną wyprawę w poszukiwaniu nowej restauracji. Chociaż z pewnego
powodu wcale nie miał na to ochoty.
Minęło już kilka tygodni od dnia, gdy po raz ostatni był w swym klubie Pod Skalpelem i Kuropatwą i chętnie by teraz usiadł sam
przy dębowym stole w dwupoziomowej jadalni z trzema kominkami, o ścianach ozdobionych atrapami pochodni i dziczymi łbami,
których wygląd przywodził na myśl reklamy ginu. Wsunął więc perforowaną kartę członkowską do szczeliny w aparacie telefonicz-
nym. Zabrzęczało dwa razy i zaraz potem usłyszał czyjś skrzeki i wy głos.
- Halo, tu Pod Skalpelem i Kuropatwą, czym mogę służyć?
- Mówi Charles Render. Chciałbym zamówić stolik ... za pół godziny.
- Na ile osób? - zaskrzeczała słuchawka.
- Będę sam.
- Tak jest, sir. Za pół godziny. Render... dobrze słyszałem? Render? - przeliterował.
- Tak.
- Dziękuję.
Odłożył słuchawkę, wstał od biurka, spojrzał w okno. Na zewnątrz dzień dobiegł już końca.
Bryły budynków i wieżowce mżyły teraz własnym światłem. Miękkie płatki śniegu, niczym cukier przesiane przez cień, osiadały na
parapecie, zamieniając się w kropelki wody.
Render wbił się w płaszcz, wyłączył światło, zajrzał do biura. w terminarzu u Mrs. Hedges dostrzegł pozostawioną dla siebie wia-
domość.
Dzwoniła Miss DeVille.
Zmiął kartkę w dłoni, po czym cisnął do kubła. Zadzwoni do niej jutro. Powie, że pracował do późna w nocy nad wykładem.
Zgasił ostatnią żarówkę, wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł przez zewnętrzne drzwi. Przekręcił klucz w zamku. Winda przeniosła
go na drugi poziom piwnic, gdzie miał zaparkowany samochód.
W podziemiu było chłodno. Mijając zaparkowane pojazdy miał wrażenie, że jego stopy ciężko uderzają o beton, wzbudzając głuche
tąpnięcia. w ostrym blasku nagich żarówek jego Ślizgacz S-7 wyglądał jak lśniący szary kokon, z którego w każdej chwili mogą wy-
strzelić niespokojnie łopoczące skrzydła. Podwójny rząd anten, kołyszących się na skosie maski, potęgował to wrażenie. Render
otworzył drzwi.
Nacisnął na zapłon. Rozległ się dźwięk podobny do brzęczenia pszczoły, budzącej się w wielkim ulu. Kiedy wyciągnął i zablokował
kierownicę, drzwi bezgłośnie zatrzasnęły się. Zakręcił i zaczął wjeżdżać po ślimaku w górę. Zatrzymał się na parterze, nie wyłączając
silnika.
Kiedy drzwi się uniosły, włączył monitor i pokręcił gałką, zmieniając pojawiające się na ekranie kolejne kwadraty planu miasta.
z lewej do prawej, z góry do dołu, kwadrat po kwadracie przemierzał kolejne dzielnice, aż znalazł Carnegi Avenue. Wybił na klawia-
turze współrzędne i wcisnął kierownicę. Samochód przełączył się na automatyczne sterowanie i pomknął po obwodnicy. Render za-
palił papierosa.
Przesunął oparcie fotela do tyłu, do pozycji środkowej, okna zostawił przezroczyste. Miło było wyciągnąć się tak półleżąc i patrzeć,
jak mijają go samochody, zostawiając za sobą smugi świateł niczym robaczki świętojańskie. Przesunął kapelusz do tyłu i zapatrzył się
w górę.
Pamiętał czasy, gdy lubił śnieg, bowiem kojarzył mu się z nowelami Tomasza Manna i muzyką kompozytorów skandynawskich. Ale
teraz biel śniegu przywoływała na myśl wspomnienia, od których - wiedział to - nigdy nie będzie mógł uwolnić się do końca. Widział,
jak żywe wirujące zimne drobiny śnieżnej bieli, tańczące nad jego dawnym autem z ręcznym sterowaniem, wlatują do wypalonego
wnętrza by pokryć bielą czerń osmalonych ścian, jakże wyraźnie widział, jak brnie przez lodowate wody jeziora, jak zbliża się ku nie-
mu - zatopionemu wrakowi - on, nurek, niezdolny otworzyć ust ze strachu przed utonięciem; wiedział już wtedy, że od tej chwili gdy
kiedykolwiek będzie widział, jak pada śnieg, z zasłony bieli wychylą się ku niemu bielejące czaszki. Ale dziewięć lat spłukało wiele
bólu, teraz zaś, w tej chwili wiedział, że noc jest cudowna.
Pędził szerokimi drogami, jak strzała mknął przez wysokie mosty, gładka powierzchnia ulic lśniła w blasku świateł, przeszywał
chmury wściekle wirujących liści, ogromna siła wciskała go w rękawy tuneli, których jaśniejące ściany odbijały rozmazane kształty
jego wozu niczym lustra. Wreszcie zaciemnił szyby i zamknął oczy.
Nie mógł przypomnieć sobie, czy zdrzemnął się na chwilę, czy też nie, a wobec tego należałoby przypuszczać, że jednak przysnął.
Poczuł, jak samochód zwalnia, zaś on unosi oparcie fotela do przodu i rozjaśnia okna. Niemal równocześnie rozległ się brzęczyk
oznajmiający koniec jazdy. Wyciągnął kierownicę, zakręcił pod kopułę parkingu, wysiadł na rampę i zostawił wóz zespołowi parkin-
gowych. Odebrał bilet od robota o kwadratowym czerepie, który mścił się na rodzaju ludzkim pokazując tekturowy język każdemu,
kogo obsługiwał.
Jak zwykle, wszędzie unosił się szmer rozmów równie dyskretnych, jak przyćmione światło. w tym miejscu można było odnieść
wrażenie, że ściany absorbują dźwięki, zamieniając je w ciepło, usypiając słowa aromatami tak silnymi, iż można byłoby je dotknąć,
hipnotyzując uszy trzaskaniem ognia w trzech kominkach.
Rendera poproszono by usiadł przy ulubionym stoliku, w rogu na prawo od mniejszego kominka - to miejsce zarezerwowano spe-
cjalnie dla niego. Menu znał na pamięć, lecz mimo to studiował je gorliwie, a popijając “Manhattan” rozmyślał, czym by tu dogodzić
apetytowi. Po takich sesjach jak dzisiejsza z Eriksonem, zawsze miał wilczy apetyt.
- Doktorze Render?...
- Tak? - podniósł wzrok na kelnera.
- Doktor Shallot prosi pana o chwilę rozmowy.
- Nie znam nikogo o tym nazwisku - odparł. - Jest pan pewny, że ten człowiek nie chce rozmawiać z Benderem? To chirurg z Metro,
także czasami tu jada...
Kelner potrząsnął głową.
- Nie, sir. Doktor Shallot na pewno chodzi o pana. Proszę spojrzeć - podał mu wizytówkę, na której wypisano maszynowym pi-
smem, drukowanymi literami jego pełne imię i nazwisko. - Doktor Shallot je u nas kolację niemal codziennie już od dwóch tygodni -
dodał kelner. - I za każdym razem prosi, by dać znać, gdyby pan się pojawił.
- Hm... - chrząknął Render. - Dziwne. Dlaczego po prostu nie zadzwoni do mnie do biura? Kelner uśmiechnął się i wykonał jakiś
nieokreślony gest.
- Dobrze - zadecydował, popijając koktajl. - Proszę powiedzieć temu panu, że go zapraszam... Aha, niech pan przyniesie jeszcze je-
den “Manhattan”.
- Przykro mi - kelner przestąpił z nogi na nogę. - Niestety Doktor Shallot nie widzi. Gdyby nie sprawiało to panu trudności...
- Oczywiście, jasne - Render wstał od ulubionego stolika przekonany, że już tego wieczoru nie wróci tutaj.
- Proszę, niech pan prowadzi.
Szli wymijając stoliki, przy których siedzieli nocni bywalcy klubu. Kelner prowadził na pięterko. Jakaś znana twarz rzuciła “Hallo” od
stolika przy ścianie. Render kiwnął przyjaźnie głową, poznając dawnego seminarzystę, prymusa o nazwisku “Jurgens”, “Jurgen” czy
jakoś tak.
Szli dalej, aż znaleźli się w mniejszej sali, gdzie tylko dwa stoliki były zajęte... nie, trzy. Wciśnięty w ciemny kąt, częściowo zasłonięty
okazem dawnej zbroi stał jeszcze jeden stolik. Tam właśnie prowadził go kelner.
Zatrzymali się. Render spojrzał na przyciemnione szkła okularów, które uniosły się, gdy stanęli. Doktor Shallot była kobietą nieco
po trzydziestce. Jej długa grzywka ciemnoblond nie zakrywała zupełnie plamki srebra, którą miała na czole niczym znak kasty. Ren-
der zaciągnął się papierosem, a wtedy głowa kobiety zabłysła lekko w czerwonawym blasku. Miał wrażenie, że patrzy mu prosto
w oczy. Poczuł się dość niezręcznie, choć wiedział, że jedyne, co widzi, to tylko impulsy zarejestrowane przez fotokomórkę
i przesłane cienkimi jak włos drucikami do kory mózgowej, gdzie miała wszczepiony konwerter, jednym słowem: doktor Render jawił
się jej jako żar na czubku jego papierosa.
- Doktor Shallot, oto Mr. Render - przedstawił go kelner.
- Dobry wieczór - mruknął.
- Dobry wieczór - odpowiedziała. - Mam na imię Eileen. Bardzo pragnęłam spotkać się z panem. Miał wrażenie, że głos jej lekko
drży.
- Zechce pan towarzyszyć mi przy kolacji?
- z przyjemnością - odparł. Kelner dostawił krzesło.
Render usiadł i spostrzegł, że przed doktor Shallot stoi kieliszek z drinkiem. Przypomniał kelnerowi o drugim “Manhattanie”.
- Już pani coś zamówiła? - spytał.
- Nie. , - Zatem dwie karty... - zaczął i ugryzł się w język.
- Wystarczy jedna - uśmiechnęła się.
- Nie trzeba żadnej - dodał, po czym wyrecytował z pamięci menu. Złożyli zamówienie.
- Zawsze pan to robi? - spytała, gdy kelner odszedł.
- Co?
- Uczy się menu na pamięć.
- Rzadko - odparł. - Żeby radzić sobie w kłopotliwych sytuacjach. Dlaczego pani chciała widzieć się... rozmawiać ze mną? - Jest pan
neuroterapeutą. Śniącym.
- a pani?...
- Psychiatrą w State Psych. Został mi jeszcze rok.
- w takim razie zna pani Sama Riscomba.
- Tak, pomógł mi dostać się na to miejsce. Był moim doradcą.
- a moim przyjacielem - dodał. - Studiowaliśmy razem u Menningera. Kiwnęła głową.
- Często mi mówił o panu... między innymi dlatego chciałam pana spotkać. Sam Riscomb ma za zadanie dodawać mi odwagi
w urzeczywistnianiu mych zamierzeń, bez względu na kalectwo.
Render spojrzał na nią uważniej: ubrana była w zieloną suknię, chyba z welwetu. Około trzy cale na lewo od stanika miała wpiętą
ozdobną spinkę, chyba złotą, a w niej czerwony kamień - może rubin - a na nim kształt jakby kielicha. a może to jeden kształt nakła-
dał się na drugi, kiedy patrzyło się przez kamień w złote ujęcie broszy? Render miał wrażenie, że skądciś zna tę ozdobę, ale w tej
chwili nie mógł sobie przypomnieć, skąd. w półmroku rubin rzucał jasne blaski.
Kelner przyniósł drinka.
- Chcę zostać neuroterapeutą - powiedziała kobieta.
Gdyby nie była ociemniała, Render mógłby pomyśleć, że spojrzała na niego w nadziei, że z jego wyrazu twarzy zdoła odczytać od-
powiedź. Nie do końca orientował się, co pragnęła od niego usłyszeć.
- Pochwalam wybór... i wysoko cenię pani ambicje - rzekł, starając się, by z barwy jego głosu można było odczytać uśmiech. - Ale to
nie jest takie proste. Ten zawód wymaga umiejętności, z których nie wszystkie można zaliczyć do akademickich.
- Wiem - skinęła głową. - Lecz jestem ślepa od urodzenia i nie było rzeczą łatwą zajść aż tak daleko.
- Od urodzenia? - powtórzył. - Myślałem, że straciła pani wzrok znacznie później. a zatem skończyła pani szkołę i zdobyła dyplom
lekarski jako niewidoma... Przyznam, że jestem pod wrażeniem.
- Dziękuję - rzuciła krótko. - Naprawdę, nie ma tu czym się wzruszać. Naprawdę. Jeszcze jako dziecko usłyszałam o pierwszym neu-
roterapeucie i wtedy też postanowiłam, że pójdę w jego ślady. Od tamtej chwili pragnienie to kierowało całym mym życiem.
- Zastanawia mnie, jak pani radziła sobie w laboratoriach? Nie widząc próbek, nie mogąc patrzeć przez mikroskop... wreszcie, jak
było z czytaniem?
- Wynajmowałam ludzi, którzy mi czytali. Nagrywałam. Szkoła rozumiała, że bardzo pragnę zostać psychiatrą, dlatego zgodziła się
na specjalny tok pracy w laboratorium. W sekcjach pomagali mi laboranci, którzy opisywali mi wszystko, co się działo na stole ope-
racyjnym, krok po kroku. Mogę rozróżniać rzeczy za pomocą dotyku... a pamięcią dorównuję pańskiej. Równie dobrze mogłabym
wkuć menu - uśmiechnęła się. - Jedynie neuroterapeuta może odczytać jakość zjawisk psychopartycypacji, a dzieje się to poza cza-
sem i przestrzenią, poza ogólnie dostępną rzeczywistością, pośród świata utworzonego z materii snów drugiego człowieka. w tej
właśnie przestrzeni nieeuklidesowej rozpoznajemy kształty aberracji psychicznych, po czym bierzemy pacjenta za rękę i razem z nim
oglądamy krajobraz... Jeśli neuroterapeuta potrafi z powrotem sprowadzić powierzonego sobie człowieka do świata, który znamy,
możemy powiedzieć, że jego diagnozy są słuszne, a to, co zrobił, ważne...
- Cytat z Dlaczego nie jest możliwa psychometria w czasie i przestrzeni - wtrącił Render.
- ... autorstwa Charlesa Rendera, doktora nauk medycznych.
- Właśnie zbliża się kolacja - zauważył i dokończył drinka. Na ruchomym barku podjechały podgrzane w kuchence mikrofalowej po-
trawy.
- Oto i powód, dla którego chciałam spotkać się z panem
- ciągnęła, zdejmując okulary, gdy postanowiono przed nią dymiące półmiski. - Chciałabym, aby pomógł mi pan zostać Śniącą.
Zwróciła ku niemu zaćmione oczy, puste jak oczy posągu.
- Pani sytuacja jest zupełnie wyjątkowa - zauważyli. - Jeszcze nigdy nie było neuroterapeuty z wrodzoną ślepotą... z oczywistych, jak
sądzę, powodów. Dlatego, zanim cokolwiek pani odpowiem, będę musiał przemyśleć wszystkie aspekty tej sprawy, a teraz bierzmy
się za jedzenie. Jestem głodny jak wilk.
- w porządku - westchnęła. - Ale to, że jestem niewidoma, wcale nie znaczy, że nigdy nie widziałam.
Nie pytał, co ma na myśli, bo właśnie postawiono przed nim żeberka i butelkę “Chambertin”. Miał wystarczająco dużo czasu, by
zauważyć, że gdy wyciągnęła rękę spod stołu, na palcach nie miała pierścionków.
- Ciekaw jestem, czy ciągle pada śnieg - mruknął przy kawie.
- Gdy parkowałem, zanosiło się na śnieżycę.
- Mam nadzieję, że tak - odparła, podnosząc do ust filiżankę.
- Lubię czuć płatki śniegu na twarzy, chociaż gdy pada, rozprasza światło i wtedy nie “widzę” już zupełnie nic.
- Jak pani sobie z tym radzi?
- Mój pies, Sigmund... dałam mu dzisiejszej nocy wychodne
- uśmiechnęła się. - Może mnie zaprowadzić dokądkolwiek zechcę. To zmutowany Przewodnik.
- O! - zdziwił się Render. - Dużo mówi? Skinęła twierdząco głową.
- Owszem, chociaż u Sigmunda mutacja nie udała się tak dobrze jak w przypadku innych Przewodników. w każdym razie dysponuje
słownikiem złożonym z około czterystu słów, chociaż wydaje mi się, że mówienie sprawia mu ból. Ale jest inteligentny. Kiedyś na
pewno go pan spotka.
Render pogrążył się we własnych myślach. Zdarzyło mu się już rozmawiać ze zmutowanymi zwierzętami na kilku zjazdach lekar-
skich i zawsze zdumiewała go ich zdolność do logicznego myślenia, jak również gotowość do poświęcenia, którą okazywały wobec
swych właścicieli. Trzeba jednak było podłubać trochę przy chromosomach i wykazać niemałą biegłość w embriochirurgii, by zwięk-
szyć pojemność mózgu psa tak, by przekraczała pojemność mózgu szympansa. Do tego dodajmy kilka operacji, dzięki którym rozbu-
dowywało się aparat mowy. w większości podobne eksperymenty kończyły się na niczym, a tych kilkunastu pomyślnie zmutowanych
osobników, którzy zdołali się uchować w ciągu roku, było warte około sto tysięcy dolarów każdy. Później, gdy zapalił papierosa
i przez moment bawił się płomieniem zapalniczki, uzyskał niezbitą pewność, że rubin w broszy Miss Shallot nie był imitacją,
a wówczas zrodziło się w nim przypuszczenie, iż fakt, że przyjęto ją na medycynę, nie mówiąc już o jej osiągnięciach naukowych,
przysporzył college'owi, gdzie studiowała, całkiem pokaźnej darowizny. Ale myśląc tak był chyba nie w porządku wobec niej - zbesz-
tał się w duchu.
- Tak - powiedział głośno. - Można by napisać rozprawę o psiej nerwicy. Czy kiedykolwiek wspominał o swym ojcu jako ,,synu żeń-
skiego Przewodnika”?
- Nigdy nie widział ojca - stwierdziła bardzo rzeczowym tonem. - Odłączono go od innych psów, a jego zachowanie trudno by okre-
ślić jako typowe. Zresztą, nie sądzę, żeby kiedykolwiek zdołał pan poznać psychologię psa na przykładzie mutanta.
- Przypuszczam, że ma pani rację - rzekł, by skończyć wreszcie ten wątek. - Kawy?
- Nie, dziękuję. Liznąwszy, że to właściwy czas, by podjąć prawdziwy temat rozmowy, wyciągnął się w krześle i zaczął:
- Zatem pragnie pani zostać Śniącą?
- Tak.
- Nie cierpię wchodzić w rolę człowieka, który burzy wygórowane ambicje innych - westchnął. - Nie trawię tego niczym trucizny.
Niestety, często się zdarza, że ambicje nie mają żadnego oparcia w rzeczywistości, toteż bywam bezlitosny. Dlatego z wszelką
otwartością i z całą powagą muszę pani wyznać, że nie wyobrażam sobie, w jaki sposób mogłaby pani zrealizować swe plany. Nie
wykluczam, że jest pani znakomitym psychiatrą... Ale jestem też zdania, że względy natury fizjologicznej i psychicznej uniemożliwiają
pani wykonywanie zawodu neuroterapeuty. Jak sądzę, ...
- Chwileczkę - przerwała mu. - Nie tutaj. Niech pan będzie tak dobry i okaże mi choć trochę pobłażliwości. Ten zaduch męczy mnie.
Proszę, przenieśmy się gdzie indziej. Przypuszczam, że byłabym jednak w stanie przekonać pana do mych racji...
- Czemu nie? - wzruszył ramionami. - Mam mnóstwo czasu. Oczywiście, wybór miejsca należy do pani. Dokąd więc pojedziemy?
- Ślepy Rzut?
Powstrzymał mimowolny uśmiech, za to ona roześmiała się głośno.
- Doskonale - powiedział. - Ale przedtem muszę ugasić pragnienie.
Zamówiono butelkę szampana, a potem Render, mimo protestów doktor Shallot, podpisał rachunek. Trunek podano w kolorowym
koszyku z napisem ,,Wypij, gdy prowadzisz”. Wypili, a potem wstali od stołu. Ona była wysoka, lecz on był wyższy.
Ślepy Rzut.
Prosta nazwa praktyki często uprawianej przez posiadaczy wozów z autopilotem. Pędząc przez kraj w pewnych rękach niewidzial-
nego szofera, z zaciemnionymi oknami, w ciemną noc, z niebem wysoko nad sobą, wiedząc, że opony atakują drogę jak ostre, brzę-
czące piły - ruszając z linii startu i kończąc w tym samym miejscu, nie wiedząc, dokąd jedziesz i gdzie byłeś - miałeś okazję rozżarzyć
w sobie poczucie własnej indywidualności, rodzące się nawet w najbardziej obojętnym zakątku czaszki, mogłeś rozbudzić momen-
talną świadomość samego siebie - z dala od wszystkiego, zatopiony w ruchu. Bo ruch w ciemności to najbardziej wysublimowana
analogia do życia jako takiego - w końcu powiedział to jeden z Życiowych Komediantów - powiedział, a wszyscy obecni przy tym wy-
buchnęli śmiechem.
Właśnie teraz zjawisko znane jako Ślepy Rzut rozpowszechniło się (jak można było przypuszczać) wśród młodszych członków spo-
łeczności, gdyż strzeżone autostrady pozbawiły ich możliwości wypróbowywania wozów tak jak chcieliby tego młodzi indywidualiści,
poza tym Narodowa Kontrola Ruchu krzywym okiem patrzyła na te praktyki. W końcu coś trzeba było robić.
Nadeszła.
Pierwsza zgubna reakcja wywołana zwykłym inżynierskim wyczynem polegającym na odłączeniu układu kontrolnego, który pro-
wadził wóz po monitorowanej falami radiowymi autostradzie. w ten sposób wóz wymykał się kontroli urządzeń monitorujących
i przechodził pod wyłączną władzę kierowcy. Zazdrosny niczym bóstwo, kontroler nie dopuszczał, by ktokolwiek wydostawał się poza
zakres jego zaprogramowanej wszechwiedzy; w Stacji Kontroli Autostrady, ostatniej, którą minęli, na pewno rąbnął piorun i błysnęła
błyskawica, po czym uskrzydlone serafiny ruszyły w pościg za przyczyną całego zamieszania i właściwie nie powinny mieć problemów
z odszukaniem celu.
Często jednak okazywało się, że przybywały za późno, bowiem dróg było wiele, a utrzymane w znakomitym stanie pozwalały osią-
gnąć zawrotne szybkości. Dlatego właściwie nie powinno się mieć problemów z ucieczką.
Inne pojazdy z konieczności zachowywały się tak, jakby buntownik w ogóle nie istniał - nie można było zważać na jego obecność.
Odizolowany, wciśnięty w trudno przejezdny odcinek autostrady przestępca zawsze ryzykował, że zostanie zgnieciony na miazgę,
jeśli wszystkie inne pojazdy gwałtownie przyspieszą lub Stacja Kontroli wyśle na jego miejsce - teoretycznie wolne, jakby to wynikało
ze schematu ruchu - jakiś inny pojazd. w czasach, gdy zaprowadzono system monitorowania autostrad, istotnie zdarzały się całe se-
rie zderzeń. Później jednak urządzenia kontrolne znacznie zmądrzały, a zmechanizowane odcinacze pozwoliły następnie zredukować
ilość kolizji. Sam jednak fakt, że w następstwie wypadków ludzie ginęli lub odnosili obrażenia, pozostał bez zmian.
Następna reakcja została spowodowana w rezultacie czegoś, czego zaniedbano dlatego właśnie, że było konieczne. System moni-
torowanej jazdy polegał na tym, że ludzie mogli przenosić się w dowolne miejsce, przedtem jednak musieli je wskazać. Osoba, która
podawała dowolną serię współrzędnych bez jakiegokolwiek odniesienia do istniejących map, albo musiała pogodzić się z tym, że sil-
nik zaraz się zablokuje i błyśnie lampka PROSZĘ SPRAWDZIĆ WSPÓŁRZĘDNE, albo że wóz ruszy w niewiadomym kierunku. To ostat-
nie miało w sobie pewien posmak romantyczności, pozwalało przeżywać pęd szybkości, nieoczekiwane widoki i mieć wolne ręce.
Poza tym było absolutnie legalne, a w ten sposób dało się objechać dwa kontynenty, o ile oczywiście wóz był odpowiednio zaopa-
trzony i wytrzymały.
Niezależnie od metod, praktyka tego rodzaju podróży ogarniała coraz starszych wiekiem. w ten sposób nauczyciele, którzy mogli
używać jazdy jedynie w niedziele, popadli w złą sławę jako pośrednicy w sprzedaży używanych samochodów. Koniec świata! - ma-
wiały osoby o deklamatorskich skłonnościach.
Koniec czy nie, w każdym razie wóz przeznaczony do jazdy po kontrolowanych autostradach jest urządzeniem niezwykle spraw-
nym, wyposażonym w ubikację, spiżarnię, lodówkę i stół do gier. Dwie osoby mogą tu spać z łatwością, cztery też się zmieszczą, choć
będzie tłok, mimo że bywają okazje, gdy i trzy osoby robią nieznośny ścisk.
Render wyjechał z parkingu. Skierował się w boczną drogę. - Chce pani podać współrzędne? - spytał i - Proszę, niech pan to zrobi.
Moje palce wiedzą zbyt wiele! Render na chybił trafił nacisnął kilka guzików. Ślizgacz ruszył w stronę autostrady. Później jeszcze
ustawił szybkość, tak że pojazd zmienił pas na tor szybkiego ruchu.
Światła wypalały dziury w ciemności. Miasto szybko znikało gdzieś z tyłu. Po obu stronach drogi tliły się ogniska podsycane nagłymi
kaprysami wiatru, przesłonięte białymi pasami mgieł i ciągłymi opadami szarego popiołu. Render wiedział, że wykorzystują zaledwie
sześćdziesiąt procent szybkości, jaką można było rozwinąć w pogodną, bezdeszczową noc.
Nie zaciemnił okien. Wyciągnął się w fotelu i patrzył. Także i Eileen “patrzyła” przed siebie, w to, co widziała w blasku reflektorów.
Przez dziesięć minut, może kwadrans, oboje milczeli.
Miasto skurczyło się, wjechali na przedmieścia, jechali dalej. Po pewnym czasie zauważyli krótkie odcinki otwartych dróg.
- Proszę mi opowiedzieć, co widać - poprosiła.
- a dlaczego nie prosiła mnie pani, żebym opisał, jak wygląda kolacja albo ta zbroja, stojąca obok stolika?
- Ponieważ jedno czułam, drugie mogłam dotknąć. To, co widać na zewnątrz, jest inne.
- Dobrze. Zatem pada śnieg.
- Co więcej?
- Na drodze robi się breja. Gdy zamarznie, zaczniemy się wlec, chyba że przegonimy śnieżycę. Breja wygląda jak stary, ściemniały
syrop, który właśnie się scukrza.
- Coś jeszcze?
- To już wszystko, panienko.
- Czy pada więcej czy mniej niż wówczas, gdy wychodziliśmy z klubu?
- Sądzę, że śnieży bardziej intensywnie.
- Dostanę drinka?
- Jasne.
Cofnęli fotele do wewnątrz, Render rozłożył stół. Wyjął z barku dwa kieliszki.
- Pani zdrowie - powiedział, gdy zostały napełnione.
- Pańskie.
Wychylił drinka. Doktor Shallot pociągała swojego. Czekał, aż się odezwie. Wiedział, że we dwoje nie mogą grać w Sokratesa, toteż
spodziewał się jeszcze paru pytań, zanim w końcu powie to, co ma do powiedzenia.
- Jaką najpiękniejszą rzecz widział pan w życiu? Tak, dobrze zgadnął. Odpowiedział bez wahania:
- Zatopienie Atlantydy.
- Mówiłam serio.
- Ja też.
- Zechciałby pan wyjaśnić?
- Proszę - wzruszył ramionami. - To ja zatopiłem Atlantydę. Osobiście... Było to około trzy lata temu. Boże, miasto było urocze!
Wieże z kości słoniowej, złote minarety i balkony z kutego srebra. Mosty z opalu, proporce z purpury i mlecznobiałe rzeki, sunące
wzdłuż cytrynowych brzegów. Strzeliste iglice, drzewa stare jak świat, łaskotały podbrzusza chmur, statki wielkiej przystani morskie-
go portu Xanadu, konstrukcji równie ażurowej jak budowa instrumentu muzycznego... szum łopoczących bander. Dwunastu książąt
odbywało sądy w dwunastosłupym Koloseum, słuchając, jak pewien Grek żegna zachodzące słońce grą na saksofonie tenorowym...
Ten Grek, oczywiście, był moim pacjentem. Paranoik. Etiologia choroby to sprawa dość skomplikowana, ale właśnie dlatego zakra-
dłem się do jego umysłu. Na krótko dałem mu wolną rękę, lecz na samym końcu musiałem rozpołowić kontynent i pogrążyć Atlan-
tydę na dziesięć metrów w morzu. Grek znowu gra na saksofonie i niewątpliwie miała pani okazję słyszeć jego grę, jeśli pani lubi taką
muzykę. Niezły. Widuję go niekiedy, lecz nie jest to już ostatni potomek największego barda Atlantydy. Po prostu, znakomity sakso-
fonista ze schyłku dwudziestego wieku... Czasem jednak, gdy spoglądam wstecz na tę apokalipsę, którą zgotowałem zanurzony
w jego majestatyczną wizję, zdaje mi się, że chwytam zwiewne przeczucie piękna utraconego, bo jego uczucia stały się moimi uczu-
ciami, zaś jemu zdawało się, że ten sen jest najcudowniejszą rzeczą pod słońcem.
Dolał do kieliszka.
- Niecałkiem o to mi chodziło - powiedziała.
- Wiem.
- Myślałam o czymś prawdziwym, zupełnie rzeczywistym.
- Zapewniam panią, że było to bardziej rzeczywiste niż rzeczywistość.
- Nie wątpię, ale...
- ...ale zburzyłem fundamenty, na których zamierzała pani zbudować swoją argumentację - dokończył. - Okay, przepraszam.
Z powrotem włożę pani broń do ręki. Mam tutaj coś, co może być prawdziwe... Poruszamy się po krawędzi wielkiej kuli, ulepionej
z piachu. z góry łagodnie opada śnieg. Na wiosnę śnieg zacznie się topić, woda wsiąknie w ziemię lub wyparuje, podgrzana ciepłem
słońca. I tylko piach pozostanie. w piachu nie rośnie nic, może z wyjątkiem kaktusów. Nic w piasku nie żyje, może z wyjątkiem węży,
paru gatunków ptaków, owady, jakieś zwierzątka mieszkające w norach, jeden wędrowny kojot, może dwa... w południe wszystkie
zaczną rozglądać się w poszukiwaniu cienia. Na każdym miejscu, gdzie stoi stara melina, poczta, skała, czaszka lub kaktus, osłaniające
przed promieniami słońca, znajdzie pani dowód na to, jak życie przypada do ziemi ze strachu przed żywiołami. Ale kolory nie są kwe-
stią wiary, a żywioły czyż nie są piękniejsze od istnień, które unicestwiają?
- Nie ma w pobliżu takiego miejsca - powiedziała.
- Skoro mówię, że jest, to znaczy, że jest. Czyż nie tak? Widziałem je.
- Tak... Ma pan rację. nieważne, czy namalowała je kobieta imieniem O'Keefe, czy też widać je przez okno, tam, nieco na prawo.
Czyż nie tak? Skoro je widziałem?
- Uznaję słuszność tej diagnozy - rzekła. - Chce pan ją wygłosić specjalnie dla mnie?
- Nie. Teraz kolej na panią. Napełnił kieliszek po raz trzeci.
- Skaza jest w moich oczach, nie w mózgu. Zapalił jej papierosa.
- Gdybym mogła wejść do czyjegoś mózgu, widziałabym innymi oczami. Zapalił papierosa dla siebie.
- Zjawisko neuropartycypacji polega na tym, że system nerwowy może współuczestniczyć w tych samych impulsach, tych samych
marzeniach...
- Kontrolowanych marzeniach...
- Mogłabym wykonywać czynności terapeutyczne i jednocześnie w tym samym czasie przeżywać prawdziwe wrażenia wzrokowe...
- Nie! - zaprzeczył Render.
- Nie zdaje pan sobie sprawy, co to znaczy być odciętym od całego obszaru bodźców. Nie rozumie pan, że nawet mongoloid może
doświadczać czegoś, co nigdy nie stanie się pana udziałem, tylko że nie potrafi nazwać tego, co przeżywa, ponieważ jak pan, jeszcze
przed urodzeniem został skazany wyrokiem biologicznego przypadku, stanął przed trybunałem, który nie zna pojęcia sprawiedliwości
i kieruje się jedynie zasadą zwykłego łutu szczęścia.
- To nie świat wynalazł sprawiedliwość. Jest ona wytworem człowieka. Niestety, człowiek został skazany na istnienie w świecie.
- Nie prosiłam świata, żeby mi pomógł. Prosiłam pana.
- Przykro mi - westchnął Render.
- Dlaczego pan nie chce mi pomóc?
- Właśnie w tej chwili dostarcza mi pani głównego argumentu odmowy.
- To znaczy?...
- Emocje. Uczucia znaczą dla pani zbyt wiele. Kiedy terapeuta pracuje z pacjentem, jest narkoelektrycznie odcięty od wszystkich
wrażeń zmysłowych, którym podlega jego ciało. To konieczne, ponieważ jego umysł musi skupić się bez reszty na zadaniu, które
przed nim stoi. Jest zatem rzeczą niezbędną, aby jego własne emocje uległy chwilowemu zawieszeniu. Oczywiście, nigdy do tego nie
dojdzie, jeśli osoba, spełniająca funkcje terapeuty, zawsze znajduje się w stanie rozemocjonowania. Uczucia terapeuty powinny być
wysublimowane w uczucie ogólnego entuzjazmu, czy, jak to się dzieje w moim przypadku, stanowić materiał do artystycznych pro-
jekcji. Gdy chodzi o pani przypadek, “widzenie” oznaczałoby tu zbyt wiele. Ciągle groziłoby pani niebezpieczeństwo utraty kontroli
nad snem.
- Nie zgadzam się.
- Jakżeby inaczej - wzruszył ramionami. - Fakty jednak świadczą przeciwko pani i mówią, że działałaby pani w sposób interesowny,
a pracując z osobami o odchyleniach psychicznych usiłowałaby pani ubić swój interes. Predyspozycje nerwicowe są właściwie nie do
przewidzenia... posiada je dziewięćdziesiąt dziewięć procent populacji i dlatego nigdy nie jesteśmy w stanie prawidłowo ocenić in-
tensywności naszych własnych skłonności w tym kierunku, mniejsza już o pozostałych, których obserwujemy od zewnątrz. Oto, dla-
czego żaden neuroterapeuta nigdy nie podejmie się kuracji skończonego szaleńca: groziłoby mu to chorobą, tak jak się stało
z kilkoma pionierami w naszej dziedzinie, którzy dzisiaj sami muszą się leczyć. Ten zawód to jakby próba pływania wśród wirów. Jeśli
terapeuta podczas intensywnej sesji straci zdolność kontroli, staje się nie tyle Śniącym, co Śnionym. Gdy system nerwowy jest
sztucznie stymulowany, synapsy odpowiadają czymś w rodzaju reakcji łańcuchowej. Efekt przeniesienia następuje niemal natych-
miastowo... Pięć lat temu szaleńczo jeździłem na nartach, gdyż chciałem w ten sposób pokonać lęk przestrzeni. Musiałem zatem
jeździć i pół roku minęło, zanim się tego pozbyłem... a wszystko z powodu drobnego potknięcia, którego dopuściłem się
w nieuchwytnym ułamku sekundy. z tego powodu byłem zmuszony oddać pacjenta innemu terapeucie. Proszę nie myśleć, że na tym
koniec, bo był to tylko jeden z wielu efektów ubocznych. Jeśli chcesz przechadzać się po pięknych krajobrazach i dawać upust emo-
cjom, możesz na resztę życia wylądować w sanatorium.
Dopiła drinka, Render napełnił kieliszek. Noc brała się z nimi w wyścigi. Miasto zostawili już daleko z tyłu, przed nimi słała się dro-
ga, wolna i czysta. Ciemności coraz bardziej kurczyły się, ściskane wirującymi płatkami śniegu. Ślizgacz przyspieszył.
- Dobrze - przyznała. - Może i ma pan rację. Ciągle jednak myślę, że pan mi pomoże.
- Ale jak?
- Przyzwyczajając mnie do widzenia, tak że w końcu oswoję się z nowością wrażeń, a emocje opadną. Przyjmując mnie jako pa-
cjentkę, którą trzeba uwolnić od niezdrowego pragnienia zanurzenia się w obrazach umysłu. a wtedy to wszystko, o czym pan mówił,
zniknie, przeszkoda zostanie pokonana. Będę wówczas mogła przejść trening, skupiając się bez reszty na terapii. Będę zdolna subli-
mować przyjemności, płynące z widzenia, w inne przedmioty.
Render zamyślił się.
Niewykluczone, że to możliwe... chociaż z pewnością trudne do wykonania.
W ten sposób zapewniłby sobie trwałą pozycję w dziejach neuro-terapii.
W rzeczywistości nikt nie posiadał kwalifikacji by podjąć się tego zadania, bowiem nikt nigdy przedtem tego nie próbował.
Lecz Eileen Shallot była wyjątkiem - nie unikalnym przypadkiem - ktoś, taki jak ona, istniał tylko jeden w tym świecie, który sprzęgł
niezbędny zespół środków technicznych z unikalnymi problemami.
Wychylił kieliszek, napełnił, dolał do jej pustego kieliszka.
Ciągle jeszcze rozważał tę kwestię, gdy zapaliło się światełko PODAJ WSPÓŁRZĘDNE, wóz szarpnął i zahamował. Zgasił silnik
i siedział tak przez chwilę, myśląc.
Nieczęsto zdarzało się, że wyjawiał innym uczucia, które wzbudzał w nim wykonywany zawód. Koledzy uważali go za powściągli-
wego.
Na stole stały dwa drinki. Cisnął pustą butelkę do kosza.
- Hm... chciałbym pani coś powiedzieć.
- Co?
- Warto spróbować.
Obrócił się i pochylił nad deską rozdzielczą, by wcisnąć nowe współrzędne, ale ona go wyprzedziła. Gdy wcisnął ostatni i S-7 zawró-
cił, pocałowała go. Policzki pod ciemnymi okularami były brzoskwiniowej świeżości.
ROZDZIAŁ II
SAMOBÓJSTWO dręczyło go bardziej, niż powinno, zaś Mrs. Lambert zadzwoniła dzień przedtem by odwołać wizytę. Dlatego Ren-
der postanowił, że spędzi ten ranek oddając się melancholii. w związku z tym wszedł do biura z cygarem w zębach i ponurym wyra-
zem twarzy.
- Widział pan?... - spytała Mrs. Hedges.
- Tak - rzucił płaszcz na stół stojący w odległym kącie dużego pomieszczenia. Podszedł do okna i spojrzał w dół. - Tak - powtórzył. -
Jechałem nie zaciemniwszy szyb, a gdy przejeżdżałem, ciągle jeszcze sprzątali.
- Znał go pan?
- Nawet nie wiem, jak się nazywał. Niby jak miałbym to wiedzieć?
- Właśnie dzwoniła do mnie Priss Tully... to recepcjonistka z biura usług inżynieryjnych z osiemdziesiątego szóstego piętra. Powie-
działa, że nazywał się James Jrizarry, specjalista od reklamy, miał biura o piętro niżej. Długo musiał spadać... Zanim rąbnął o ziemię,
był już chyba nieprzytomny, co? Odbił się od budynku. Jeśli otworzy pan okno i wychyli się trochę, zobaczy pan jeszcze ślady... tam,
na lewo...
- Nieważne, Bennie. Czy twoja przyjaciółka domyśla się, dlaczego on to zrobił?
- Nie ma pojęcia. Jego sekretarka wypadła z wrzaskiem na korytarz. Zdaje się, że chciała załatwić coś z kilkoma rysunkami a on był
już właśnie na parapecie. w jego notatniku znaleziono zapisek:
,,Miałem wszystko, czego pragnąłem. Po co dłużej czekać?” Niezły kawał, prawda? To znaczy, nie sądzę, żeby to było śmieszne...
- Tak... - przerwał jej. - Wiesz coś o jego prywatnym życiu?
- Żonaty. Dwoje dzieci. Niezły w swym fachu. Na brak zajęcia nie narzekał. Rzeczowy jak rzadko kto. Mógł sobie pozwolić na utrzy-
manie biura w tym wieżowcu.
- Jezus Maria - Render obrócił się w stronę sekretarki. - Założyłaś mu dossier czy co?...
- Sam pan wie, jak to jest - wzruszyła barczystymi ramionami.
- Mam w tym ulu wielu przyjaciół. Kiedy człowiekowi nudno, zawsze się chętnie poplotkuje. Na przykład moja bratowa Prissy...
- Czy mam przez to rozumieć, że gdybym teraz wyskoczył z okna moja biografia obiegłaby wszystkie piętra w ciągu pięciu minut?
- Pewnie tak - wygięła grube wargi w uśmiechu. - Wraz ze składką na wieniec. Ale to nie dzisiaj, prawda? Wie pan, dwóch niebosz-
czyków jednego dnia to wbrew regule o stopniowaniu napięcia, poza tym występ solowy zawsze wywiera większe wrażenie. Wresz-
cie - ciągnęła dalej - jest pan specjalistą od ubijania mózgu i nigdy by pan tego nie zrobił.
- Idziesz o zakład ze statystykami - zauważył. - Wśród lekarzy i adwokatów samobójstwa zdarzają się trzykrotnie częściej niż wśród
ludzi innych zawodów.
- Ejże! - krzyknęła z przerażoną miną. - Niech pan natychmiast odsunie się od mojego okna. Gdyby teraz dowiódł pan słuszności
statystyk, musiałabym się przenieść do doktora Hansona, a to partacz.
Ruszył w stronę biurka.
- Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan serio - mruknęła.
- Doceniam twoją troskę - kiwnął głową. - Naprawdę. Poza tym, tak naprawdę nigdy nie miałem przypisywanych mi statystycznie
skłonności... a gdybym miał wyskoczyć przez okno, to zrobiłbym to cztery lata temu podczas zawodów neuropicznych.
- Ale znalazłby się pan w nagłówkach gazet - westchnęła.
- Nie mogłabym opędzać się od reporterów... Niech mi pan powie, dlaczego oni to robią?
- Kto?
- No, ci wszyscy.
- Skąd miałbym to wiedzieć, Bennie? Jestem tylko skromnym psychosyntetykiem. Gdybym mógł wskazać ogólne przyczyny samo-
bójstw... i może jeszcze znaleźć sposób zapobiegania im... cóż, pewnie byłoby to lepsze niż skok dla czytelników brukowców. Nieste-
ty, nie jestem w stanie zrobić tego, ponieważ nie istnieje jeden konkretny powód... w każdym razie tak sądzę.
- Aha.
- Przed trzydziestu pięciu laty - ciągnął dalej - samobójstwo było na dziewiątym miejscu wśród przyczyn umieralności w Stanach.
Teraz podskoczyło na szóstą pozycję w obu Amerykach. w Europie zajmuje siódme miejsce.
- i nikt nigdy naprawdę nie dowie się, dlaczego Jrizarry wyskoczył?
Render odsunął krzesło. Usiadł. Strzepnął popiół do małej, lśniącej czystością popielniczki. Bennie pospiesznie wyrzuciła popiół do
kubła, po czym znacząco chrząknęła.
- Hm... - westchnął. - Zawsze można pospekulować, a człowiek mego zawodu nawet powinien. Przede wszystkim należałoby za-
stanowić się nad typem osobowości samobójcy, to bowiem zwykle stwarza predyspozycje do okresowych depresji. Osoby, które po-
trafią trzymać swe emocje na wodzy, samoświadome i z konieczności skupione na rzeczach małych... - znowu strzepnął popiół do
popielniczki, obserwując, jak Bennie wyciąga rękę, by zlikwidować ślady brudu. Chwycił ją za nadgarstek. Odpowiedziała mu złowro-
gim skrzywieniem ust.
- Krótko mówiąc - dokończył - te właśnie osoby, wykonujące zawody, które wymagają pracy raczej indywidualnej niż w zespole,
zatem lekarze, prawnicy, artyści... oni to właśnie są najbardziej podatni na myśli samobójcze.
Spojrzała nań uważnie.
- Nie ma powodów do obaw - roześmiał się. - Życie cholernie mi się podoba.
- Czego nie można wywnioskować z pańskiego wyrazu twarzy...
- Dzwonił Peter. Zwichnął wczoraj na gimnastyce nogę w kostce. Moim zdaniem, nauczyciele powinni bardziej uważać. Myślę o
zmianie szkoły.
- Znowu?
- Dlaczego nie? Zobaczymy... Po południu zadzwoni do mnie dyrektor. Nie pozwolę mu na wykręty i nie zostawię na tej jego szkole
suchej nitki.
- Chłopak nigdy nie ustrzeże się od wypadków. To wynika ze statystyki.
- Statystyki nie określają losu człowieka, droga Bennie. Każdy sam sobie jest ich twórcą.
- Statystyki czy przeznaczenia?
- Przypuszczam, że obu.
- Uważam, że jeśli już coś ma się stać, to się stanie.
- a ja tak nie uważam. Sądzę natomiast, że wolna wola, wspierana rozsądkiem, jest w stanie wywierać wpływ na zdarzenia
i kierować nimi. Gdybym tak nie myślał, nie robiłbym tego, co robię.
- Świat to machina, no, wie pan... taka, co to działa na zasadzie przyczyna i skutek. Statystyki przewidują prawdo... Przerwał jej
w pół słowa.
- Umysł ludzki to nie maszyna, a gdy o mnie chodzi, przyznam, że nie są mi znane ani przyczyna, ani skutek. Nikt ich nie zna.
- O ile dobrze pamiętam, skończył pan także chemię. Jest pan naukowcem, doktorze.
- w tym samym stopniu, w jakim jestem trockistowskim rewizjonistą - roześmiał się i przeciągnął. - O ile dobrze pamiętam, byłaś
kiedyś nauczycielką w szkole baletowej.
Wstał, wziął płaszcz ze stołu.
- Aha - przypomniała sobie Mrs. Hedges. - Dzwoniła Miss DeVille, zostawiła wiadomość. Wzięła kartkę i odczytała: - ,,Co
z wyjazdem do St. Moritz?”
- St. Moritz... - zamyślił się na głos. -To brzmi zbyt elegancko. Niech będzie Davos.
Ponieważ to samobójstwo dręczyło go bardziej, niż powinno, Render zamknął drzwi do gabinetu, zaciemnił okna i włączył gramo-
fon. Zostawił światło tylko na biurku.
Jak zmieniło się życie człowieka - napisał - od początków rewolucji przemysłowej?
Podniósł kartkę do oczu i przeczytał zdanie. Był to temat dyskusji, którą miał zamiar odbyć w najbliższą sobotę. Jak zwykle
w podobnych sytuacjach, nie wiedział, o czym właściwie będzie mówił, ponieważ miał zbyt wiele do powiedzenia a dysponował za-
ledwie godziną.
Wstał. Zaczął chodzić po gabinecie, przenikniętym dźwiękami VIII Symfonii Beethovena.
- Umiejętność zadawania bólu - rzekł wpinając mikrofon w klapę marynarki i uruchamiając dyktafon - rozwinęła się
w bezpośredniej relacji do postępu technologicznego.
W wyobraźni widział, jak audytorium powoli się ucisza. Uśmiechnął się.
- Zdolności człowieka, pierwotnie ograniczone do zwykłego zadawania ran, zostały zwielokrotnione wraz z rozwojem produkcji
masowej. Możliwości okaleczenia psyche w kontaktach międzyludzkich stały się wskaźnikiem dokładnie obrazującym rozwój środ-
ków komunikacji masowej. O tym jednak wszyscy dobrze wiemy i nie jest to tematem naszych dzisiejszych rozważań. Chciałbym ra-
czej zatrzymać się przy kwestii, którą określiłbym mianem chomimezy z autopsji. Jest to samogenerujący się kompleks życzeń, na
pierwszy rzut oka zdałoby się typowy, niczym nie różny od klasycznych wzorców podręcznikowych, gdy jednak przyjrzymy się mu
bliżej, zauważymy, że obecnie jest to najbardziej radykalna forma trwonienia energii psychicznej. Jest rzeczą charakterystyczną dla
czasów, w których żyjemy...
Zrobił przerwę na zgaszenie cygara, po czym sformułował kolejne zdanie.
- Autopsychomimeza - wrócił do przerwanego wątku - czyli samonapędzający się kompleks naśladownictwa, to zjawisko prawie
wymykające się naszej uwadze. Weźmy, na przykład, jazzmana, który pracował tak, jakby był zatrudniony na pół etatu, chociaż nigdy
w życiu nie zażywał narkotyków i tylko niejasno pamięta kogoś, o kim wiedział, że zażywa, ponieważ wszystkie stymulatory i środki
uspokajające są dzisiaj całkiem łagodne. Niczym Don Kiszot usiłuje przysztukować sobie jakąś legendę, chociaż sama muzyka powin-
na dawać wystarczające ujście dla jego napięcia. Albo weźmy przypadek sieroty z wojny koreańskiej, człowieka ocalałego dzięki za-
sługom Czerwonego Krzyża i zapobiegliwych rodziców, których nigdy nie dane mu było spotkać. Tak bardzo pragnął rodziny, że
w końcu ją sobie stworzył podczas terapii. I co się dzieje, zapytacie? Otóż ów człowiek serdecznie nienawidzi wyimaginowanego ojca
i równie serdecznie kocha swą wyimaginowania matkę. Dlaczego? To człowiek inteligentny, on także sięga po zespoły półprawd,
odziedziczone po tradycji... Teraz zapewne zechcecie poznać przyczyny takiego stanu rzeczy... Jak sądzę, dzisiaj jesteśmy już mądrzy
na tyle, że każdy jest w stanie zrozumieć wzorce nieprawidłowych zachowań psychicznych, które otrzymaliśmy w spadku po prze-
szłości. Większość z przyczyn tych zakłóceń została już zlikwidowana, może nie tak radykalnie, jak w omawianym tu przypadku,
w każdym razie z widocznym skutkiem. Niemniej jednak nadal żyjemy w neurotycznej przeszłości. Ponownie zapytacie: dlaczego?
Ano właśnie dlatego, że w naszych czasach osiągnięto ideały w rodzaju zdrowia fizycznego, poczucia bezpieczeństwa i dobrobytu.
Zwalczyliśmy głód, lecz gdy nasz sierota-dzikusek będzie miał do wyboru przyjąć paczkę z koncentratami od człowieka, który się o
niego troszczy lub wziąć ciepły posiłek z automatu ustawionego w środku dżungli, niewątpliwie wybierze to pierwsze... Fizyczny
błogostan jest dzisiaj prawem każdego człowieka, i to aż w nadmiarze. Reakcją na ten stan rzeczy były zmiany, które dokonały się
w obszarze zdrowia psychicznego. Dzięki rozwojowi technologii, nie istnieją już dzisiaj przyczyny dawnych problemów społecznych,
a wraz z nimi odeszły niektóre przyczyny kłopotów natury psychicznej. Lecz między czernią przeszłości dnia wczorajszego a bielą
niewiadomej tego, co będzie jutro, rozciąga się szara dziedzina dnia dzisiejszego, pełnego tęsknoty za wczoraj i strachu o przyszłość.
Ponieważ zaś wszystkie te niepokoje nie mogą wyrazić się w sposób materialny, pojawiają się jako tęsknota za dawnymi formami
uzewnętrzniania nieświadomych pożądań...
Rozległ się krótki brzęczyk telefonu, ale Render, ogłuszony potężną muzyką “Ósmej” Beethovena nic poza nią nie słyszał.
- Niepokoi nas to, czego nie znamy - ciągnął dalej. - Jutro jawi się nam jako wielka niewiadoma. Nie wiemy, co się może zdarzyć
z upływem czasu... przecież moja specjalność psychiatryczna jeszcze trzydzieści lat temu w ogóle nie istniała. Wiedza jest w stanie
rozwijać się tak szybko, że wzbudza to pewien niepokój... rzekłbym “troskę”... o logiczne rezultaty tego rozwoju: całkowita mecha-
nizacja każdej dziedziny życia...
Podszedł do biurka, gdy telefon ponownie zadzwonił. Tym razem usłyszał. Uwolnił się od mikrofonu, przyciszył “Ósmą”.
- Tak?...
- Saint Moritz? - zapytała.
- Nie, Davos - odparł dobitnie.
- Charlie, jesteś nieznośny!
- Jill, kochanie, nie bardziej niż ty.
- Może powinniśmy przedyskutować ten problem dzisiejszej nocy?
- Tu nie ma nic do dyskusji.
- Podjedziesz po mnie o piątej, prawda? Zawahał się przez chwilę.
- Dobrze, o piątej. Dlaczego nie widzę cię na ekranie?
- Zrobiłam sobie trwałą. Niespodzianka. Stłumił głupawy chichot.
- Mam nadzieję, że miła. Dobra. To do zobaczenia.
Poczekał na jej ,,good-bye” i przerwał połączenie.
Rozjaśnił okna, wyłączył lampkę na biurku, wyjrzał na zewnątrz.
Znowu ta szarość, znowu ten śnieg... białe płatki unosiły się lekko w powietrzu, powoli, nie targane wiatrem spadały w dół i nikły
w roju...
Kiedy otworzył okno i wychylił się nieco, ujrzał także to miejsce, tam, trochę na lewo, gdzie Jrizarry zostawił ostatni po sobie ślad.
Zamknął okno. Posłuchał symfonii do końca. Minął już tydzień od dnia, gdy razem z Eileen zabawili się w Ślepy Rzut. Miała przyjść o
pierwszej.
Pamiętał dotyk jej palców, gdy jak wszyscy ślepcy uczyła się jego twarzy... miał wrażenie, jakby spadały mu na twarz uschłe liście
lub robacze truchła... niemiłe wspomnienie. Zastanawiał się, skąd to uczucie.
Daleko w dole kawał polanego wodą bruku znowu był nieskazitelnie czysty, a pod cienką warstwą świeżego śniegu śliski jak szkło.
Dozorca wybiegł na zewnątrz i posypał to miejsce solą, zanim ktokolwiek zdąży skręcić nogę.
Sigmund był urzeczywistnieniem mitu Fenrisa. Zaledwie Render zdołał poinstruować Mrs. Hedges “Proszę go tu wpuścić”, drzwi
zaczęły się otwierać, szczelina nagle poszerzyła się i Render spostrzegł, że spogląda nań para przydymionych żółtych oczu. Oczy były
osadzone w dziwnie niekształtnym psim łbie.
Sigmund nie miał typowo psiego niskiego czoła nieznacznie ściętego od pyska ku górze; czaszkę miał wysoką i dobrze owłosioną,
tak że ślepia sprawiały wrażenie, jakby zostały osadzone jeszcze głębiej niż były w rzeczywistości. Widząc potężny pysk, Render nie-
znacznie drgnął. Mutanty, które dotychczas miał okazję oglądać, były szczeniakami, Sigmund natomiast był osobnikiem niewątpliwie
dojrzałym, a jego czarno-szara sierść jeżyła się trochę, co sprawiało, że wyglądał na wyjątkowo dorodny okaz swej rasy.
Spojrzał na Rendera zupełnie nie po psiemu, po czym huknął “Hello, doktorze”, zbyt głośno, by uznać to za przypadek.
Render skinął głową i wstał.
- Hello, Sigmund. Proszę, wejdź.
Pies cofnął łeb, pociągnął nosem, węsząc tak, jakby od wyniku badania zależała decyzja, czy miejsce to jest bezpieczne, następnie
znowu spojrzał na Rendera, pokiwał twierdząco głową i pchnął drzwi. Wszystko to trwało może jedną - za to bardzo kłopotliwą - se-
kundę.
Eileen weszła za nim, trzymając niedbale podwójną smycz. Pies bezgłośnie dreptał po wąskim chodniku z nosem przy ziemi, jakby
za czymś węszył. Jego spojrzenie nigdy nie skrzyżowało się ze wzrokiem Rendera.
- Tak... zatem to Sigmund...? Co tam u ciebie, Eileen?
- Dziękuję, wszystko w porządku... Tak, Sigmund bardzo chciał przyjść tutaj, a i ja pragnęłam, żebyście się spotkali.
Render podprowadził ją do krzesła i pomógł usiąść. Nie wypuszczała z dłoni podwójnej smyczy, tak że pies musiał usiąść zaraz obok
krzesła, na podłodze.
- Co tam w State Psych?
- Dziękuję, jak zwykle. Mogę podkraść papierosa, doktorze? Zapomniałam własnych.
Włożył jej papierosa między palce, podał ognia. Ubrana była w granatową garsonkę, jej okulary kolorem przywodziły na myśl błę-
kitne płomienie. Srebrna plamka na czole odbijała lśnienie lamp. Ciągle ,,patrzyła” na ten punkt pustej przestrzeni, gdzie jeszcze
przed chwilą trzymał wyciągniętą rękę z zapalniczką. Opadające na plecy włosy zdały się o ton jaśniejsze niż tej nocy, gdy spotkali się
po raz pierwszy. Dzisiaj barwą przypominały świeżo wypuszczonego do obiegu miedziaka.
Render usiadł w rogu biurka. Palcem przyciągnął globus - popielniczkę.
- Powiedziałaś mi poprzednim razem - przerwał ciszę - że chociaż jesteś ociemniała nie znaczy to wcale, że nigdy nie widziałaś.
Wtedy nie chciałem cię pytać, jak to rozumieć, ale dzisiaj chętnie bym się dowiedział, co wówczas miałaś na myśli?
- Miałam seans neuroterapii z doktorem Riscombem - westchnęła. - Jeszcze zanim zdarzył się mu wypadek. Chciał dostosować mój
umysł do odbioru wrażeń wzrokowych... niestety, druga sesja nigdy nie odbyła się.
- Rozumiem - kiwnął głową. - Coście wtedy robili? Założyła nogę na nogę, a Render zauważył wtedy, że miała je zgrabne.
- Pracowaliśmy głównie nad kolorami... To było dość upokarzające doświadczenie.
- Proszę mi powiedzieć, co z tego zapamiętałaś... Dawno temu to było?
- Około sześć miesięcy temu... oczywiście, pamiętam. Nigdy tego nie zapomnę. Od tamtej chwili nawet miewam kolorowe widze-
nia.
- Jak często?
- Kilka razy tygodniowo.
- Jakiego rodzaju skojarzenia nasuwają?
- Nic specjalnego. Po prostu, wraz z innymi bodźcami, przewijają się przez mój umysł w sposób zupełnie przypadkowy.
- Jak wyglądają?
- Cóż... skoro już o to pytasz, powiem, że są w tonacji żółtawopomarańczowej. Na przykład, nasze powitanie wypadło całkiem sre-
brzyście. Teraz, gdy tak siedzisz i słuchasz, nic nie mówiąc, kojarzę to z głębokim, niemal przechodzącym w fiolet błękitem.
Sigmund podniósł wzrok na biurko i popatrzył na boczną tablicę.
Ciekawe, czy słyszy, jak w środku pracuje magnetofon - zastanawiał się Render. - a jeśli tak, to czy może zgadnąć, co to jest i do
czego służy?
Jeśli słyszał, na pewno powie o tym Eileen - nie żeby doktor Shallot nie zdawała sobie sprawy z tego, co było powszechnie stoso-
waną praktyką - po prostu trzeba jej było przypomnieć, że traktował jej przypadek nie w kategoriach czysto terapeutycznych, lecz
raczej jako mechaniczny proces adaptacji. Jeśli dojdzie do wniosku, że jej dobro tego wymaga (uśmiechnął się w głębi ducha na to
słowo), porozmawia na ten temat z Sigmundem na osobności. w głębi ducha wzruszył ramionami.
- Zatem zaczniemy od bardziej podstawowych marzeń - oznajmił. - Dzisiaj chciałbym cię wprowadzić w formy zupełnie zasadnicze.
Uśmiechnęła się, a Render spojrzał na owo ucieleśnienie mitu, które przykucnąwszy u nóg kobiety wywaliło ozór na zewnątrz, tak
że zwieszał się przez kaganiec niczym kawał befsztyka.
Czy on też się uśmiecha?
- Dziękuję - powiedziała. Sigmund pomerdał ogonem.
- No to pięknie - Render strzepnął popiół gdzieś w okolicach Madagaskaru. - Teraz wyciągnę “jajo” i sprawdzę, jak działa. Tymcza-
sem - nacisnął dyskretnie ukryty guzik - trochę muzyki pomoże odprężyć się.
Otwarła usta, aby mu odpowiedzieć, lecz huk Wagnerowskiej uwertury zagłuszył słowa. Render ponownie wcisnął guzik i znowu
zapanowała cisza - wystarczająco długa, by mogła powiedzieć: - Hę, hę. Myślę, że Respighi będzie następny.
Dwa razy musiał naciskać guzik, żeby znaleźć “Rzymskie pinie”.
- Nie trzeba - zauważyła. - Kocham Wagnera.
- Dziękuję - odparł, otwierając gabinet. - Musiałbym wtedy dostosować się nastrojem do całego mnóstwa tematów.
Wielkie jajo wsunęło się do biura, bezszelestnie niczym chmura. Kiedy skierowało się w stronę biurka, Render usłyszał ciche po-
szczekiwanie. Natychmiast obrócił się w stronę, skąd dobiegł go głos.
Niczym cień ptaka, Sigmund zerwał się na łapy, przebiegł przez pokój, okrążył maszynę i zaczął ją obwąchiwać - ogon wyprężony,
uszy położone płasko, zęby odkryte.
- Spokojnie, Sig - mruknął. - To tylko Wielokanałowy Neural T & R. Na twoim miejscu nie gryzłbym niczego w tym rodzaju. To tylko
maszyna, podobnie jak samochód, telewizor czy pralka. Używamy dzisiaj urządzeń tego rodzaju żeby pokazać Eileen, jak wyglądają
rzeczy
- Nie takie jak te - zagrzmiał pies.
- Dlaczego?
Sigmund nie odpowiedział, tylko wrócił do Eileen i położył jej na kolana łeb.
- Nie takie jak te - powtórzył, spoglądając na nią.
- Dlaczego?
- Brak słów - odparł po chwili. - Wracamy do domu?
- Nie - odpowiedziała doktor Shallot. - Ty teraz zwiniesz się w kącie i utniesz sobie drzemkę, a ja zrobię to samo w tej maszynie... a
w każdym razie coś w tym rodzaju.
- Niedobrze - skwitował, opuszczając ogon.
- No, jazda - klepnęła go lekko. - Do kąta. Zajmij się sobą.
Posłuchał jej, ale gdy Render zaciemnił okna i dotknął przycisku, zamieniając tam samym biurko w fotel operatora, zaskowyczał.
Zaskomlał raz jeszcze - gdy jajo, już połączone z całością urządzenia - pękło pośrodku, a połówki rozsunęły się - jedna do góry, dru-
ga w dół - ujawniając wnętrze.
Render usiadł. Jego fotel przeobraził się w leżankę i zajął miejsce w połowie drogi między jajem a konsolą. Usiadł, ale nie oparł
pleców. Oparcie poruszyło się i leżanka znowu zamieniła się w fotel. Render dotknął pulpitu, zaś wtedy część sufitu powoli opadła,
a potem zawisła w powietrzu niczym ogromny dzwon. Wstał i podszedł do macicy. Respighi ciągle opowiadał o piniach i czymś tam
jeszcze, Render natomiast zdjął słuchawkę z dolnej połowy jaja, przechylił się i oparł o biurko. Przycisnąwszy słuchawkę ramieniem
do boku, w jednej ręce ściskając mikrofon, wolną dłonią grał na klawiaturze przycisków. w huku morskich fal, rozbijających się o dłu-
gie wybrzeże, utopiły się słowa poematu; w zgiełku ludzkich głosów utonęły dźwięki poezji, a połączony z nią w sprzężeniu zwrotnym
powiedział - ... Teraz, kiedy już siedzisz tutaj, wsłuchana w to, co powiem, sama nic nie mówiąc, skojarzę się z głębokim, niemal
przechodzącym w fiolet błękitem...
Przycisnął do twarzy maskę i zaordynował po pierwsze - cynamon, po drugie - zgniłe liście, po trzecie - woń gadziego piżma... po-
czym, zatapiając się w niespokojnych wyziewach tego, co zaordynował po trzecie, zapuścił się w smaki miodu i octu, by zaraz prze-
biec przez wszystkie odcienie fioletów, zanurzyć się w wilgoci, posmakować wilgotne powiewy wiatru przed burzą, nasyconego ozo-
nem, przejść całą skalę imitacji zapachów i smaków właściwych dla poranka, popołudnia i wieczoru.
Łoże pływało w basenie rtęci, magnetycznie stabilizowane ścianami jaja. Puścił taśmy.
Macica była w doskonałym stanie.
- Okay - powiedział, obracając się, - Wszystko sprawdzone.
Właśnie kładła okulary na kupce złożonych części garderoby. Rozebrała się, podczas gdy Render kontrolował sprawność urządze-
nia. Czuł się zakłopotany, spoglądając na jej szczupłą talię, pełnie piersi, smukłe nogi. Patrząc tak uznał, że jest zbyt dobrze zbudo-
wana jak na kobietę jej wzrostu.
Patrząc tak uświadomił sobie jednak, że jego główne strapienie w związku z Mrs. Shallot polegało na tym, iż owa kobieta stała
przed nim jako jego pacjentka.
- Gotowa - stwierdziła. Podszedł do niej.
Ujął ją za rękę i podprowadził do maszyny. Palcami zbadała jej wnętrze. Kiedy pomagał jej zająć miejsce w środku, zauważył, że
miała oczy koloru morskiej zieleni. Także i to nie znalazło jego uznania.
- Wygodnie?
- Tak.
- w porządku, jesteśmy w pozycji wyjściowej. Zaraz zamknę obwód. Miłych snów.
Górna połowa jaja zaczęła powoli opadać. Zamknięte jajo stało się nieprzezroczyste, potem zalśniło oślepiającym blaskiem. Render
spojrzał na własne odbicie spaczone w kolistej płaszczyźnie.
Zawrócił w stronę biurka.
Ale w tej samej chwili do nóg rzucił się mu Sigmund, blokując drogę.
Render wyciągnął rękę - chciał go pogłaskać po łbie - lecz pies wykonał unik w bok.
- Zabierz mnie ze sobą - zaszczekał.
- Przykro mi, stary, to niemożliwe - odparł. - Poza tym, tak naprawdę nigdzie nie wybieramy się, zamierzamy jedynie uciąć sobie
krótką drzemkę i to właśnie tu, w tym pokoju.
Ale nie zdołał uspokoić psa.
- Dlaczego?
Render westchnął dyskusja z psem była najbardziej absurdalną czynnością, jaką mógł sobie wyobrazić będąc trzeźwym.
- Zrozum mnie, Sig - zaczął. - Właśnie usiłuję pomóc twej pani, tak by mogła sobie wyobrazić, jak wyglądają rzeczy. Robisz kawał
dobrej roboty, oprowadzając Eileen po świecie, którego nie może widzieć, lecz zrozum, że powinna wiedzieć, jak wyglądają rzeczy,
do czego są podobne, a ja zamierzam pomóc jej w tym.
- Tak że już dłużej nie będę jej potrzebny.
- Oczywiście, że będziesz - Render omal nie prychnął śmiechem. Patos tak ściśle splatał się tu z absurdem, że trudno było oddzielić
jedno od drugiego. - Nie mogę przywrócić jej wzroku - wyjaśnił. - Pragnę jedynie wszczepić jej pewne abstrakcyjne wrażenia... to tak,
jakbym na krótko użyczył jej mych własnych oczu. Zrozumiano?
- Nie - padła odpowiedź. - Weź mnie ze sobą. Render wyłączył muzykę.
Całość stosunków mutant - pan byłaby warta opisania w sześciu tomach - rozmarzył się i to po niemiecku. Uniósł rękę, wskazując
odległy kąt.
- Połóż się gdzieś tam, jak ci kazała Eileen. To nie potrwa długo, a gdy wszystko dobiegnie końca, będziecie mogli stąd wyjść w ten
sam sposób, jak tu przyszliście... ty jako przewodnik. Okay?
Sigmund nie odpowiedział, lecz posłusznie podreptał do kąta, znowu ze spuszczonym ogonem.
Teraz Render mógł zająć swoje miejsce i opuścić kapelusz
- zmodyfikowaną wersję macicy - przeznaczony dla operatora. Był samotny - on jeden wśród dziewięćdziesięciu białych przycisków
i dwóch czerwonych. Świat kończył się w ciemnościach wokół konsoli. Zdjął z ręki zegarek i rozpiął kołnierzyk.
Zdjął hełm z wieszaka, sprawdził połączenia, po czym wcisnął dolną część maski na podbródek, a górną - zaciemniacz - wcisnął na
czoło, tak że obie części spotkały się. Prawe ramię włożył w temblak i jednym przyciśnięciem pozbawił pacjenta przytomności.
Śniący nie naciskał białych guzików w pełni świadomości - działał pod wpływem uwarunkowania. Głęboko wszczepiony odruch
mięśni zadziałał niemal niezauważalnym naciskiem na czuły materiał temblaka, a ten natychmiast ustawił rękę we właściwej pozycji
i dał impuls wyciągniętemu palcowi, który wysunął się naprzód. Guzik został wciśnięty. Temblak ruszył do przodu.
Render czuł dzwonienie u podstawy czaszki. Wdychał zapach świeżo skoszonej trawy.
Nagle ruszył wspaniałą szarą aleją, która wiodła między światami...
Minęło dużo czasu, zanim Render poczuł, że znalazł się gdzieś na Ziemi... lecz była to dziwna Ziemia. Nie widział. Było to raczej
uczucie obecności, coś, co infomowało go, że przybył. Znalazł się pośród nocy, najczarniejszej z czarnych, najciemniejszej z tych, któ-
re przeżył.
Pragnął, by ciemność się rozproszyła, lecz nic się nie stało.
Część jego umysłu wyszła ze snu - ta część, która nie uświadamiała sobie, że właśnie spał. Teraz dopiero przypomniał sobie,
w czyim świecie się znalazł.
Nasłuchiwał, łowiąc każdy odgłos jej obecności. Słyszał strach i uprzedzenie.
Zapragnął kolorów. Najpierw czerwień...
Poczuł wzajemność. Potem usłyszał ciche echo.
Wszystko stało się czerwone. Przebywał w centrum bezkresnej czerwieni.
Pomarańcz, żółć...
Tkwił w łupinie bursztynu.
A teraz zieleń, do której dodał wyziewy parującego morza. Błękit i chłód wieczoru.
Teraz jednym wysiłkiem umysłu roztoczył pełne widmo barw. Kolory nadpłynęły niczym wirujące plamy.
Rozdzielił je i ukształtował w formę.
Migotliwa tęcza przecięła łukiem czerń nieba.
Walczył o brązy i szarości. Ukazały się, drżąc własną poświatą, przesuwając się niby migotliwe, brązowe i szare łaty.
Gdzieś pojawiło się poczucie strachu, ale bez śladu histerii, dalej więc kreował swój sen.
Zakreślił horyzont, a wtedy ciemność skryła się za linią widnokręgu. Niebo oblało się nieśmiałym błękitem i wtedy zaryzykował
stadko ciemnych chmur. w wysiłkach tworzenia głębi i odległości natrafił na pewien opór, toteż wzmocnił obraz cichym szmerem
wiatru. Przeniesienie wrażenia odległości z efektu dźwiękowego w wymiar przestrzeni powoli stawało się faktem, zwłaszcza gdy
rozgonił chmury. Szybko uwydatnił obraz wysokiego lasu, pokonując falę lęku przestrzeni.
Panika znikła.
Render skupił uwagę na wysokich drzewach: dębach, sosnach, topolach i sykomorach. Ciskał nimi niczym włóczniami, ustawiając je
w nierównych szeregach zieleni i brązów, i żółci, wciskając w grube poszycie zwilżonej ranną rosą trawy, sadowiąc szare okrąglaki
i zielonkawe pnie w nieregularnych grupach plącząc i zapętlając gałęzie, rzucając na górskie doliny gęsty cień.
Wrażenie było oszałamiające. Było to tak, jakby całym światem wstrząsnął gwałtowny szloch, a potem zapadła cisza.
Czuł, jak przez ciszę przemawia jej obecność. Uznał, że teraz powinien w miarę szybko położyć fundamenty, na których założy póź-
niej przyczółki by przygotować pole manewru. Do domu może wrócić później, także później naniesie wszelkie poprawki skutków
traumy i dokona niezbędnych korektur. To wszystko było do wykonania w czasie sesji, które nadejdą, lecz fundamenty musiał zało-
żyć na samym początku, koniecznie.
Kiedy wziął się do roboty uświadomił sobie, że cisza nie ustąpiła. Eileen przenikała swą obecnością drzewa i trawy, kamienie
i krzaki. Uosabiała ich formy, odczuwała to, co one czuły: wszelkie wrażenia, dźwięki, różnice temperatur i zapachów.
Łagodnym podmuchem wiatru dotknął gałęzi drzew. Udało mu się wytworzyć suchy trzask - chrobot tak zmysłowy, że tuż na gra-
nicy wzroku.
Wokół rozeszło się uczucie radości. Podzielał ją.
Przeżywała krańcowe uniesienie - postanowił rozciągnąć tę fazę treningu. Umysłem wędrował wśród drzew, doświadczając chwi-
lowego zdwojenia widzenia, tak że były momenty gdy widział niesamowitej wielkości rękę, jak ujęta w aluminiowy stelaż najeżdża na
krąg bieli.
Był przy strumieniu, pragnął Eileen, to pewne.
Płynął, unoszony przez wodę. Jeszcze nie przybrał kształtów. Plusk wody zamienił się w bulgotanie, gdy przedzierał się przez mieli-
zny i nad skałami. Na jego życzenie szmer strumienia przybrał na wyrazistości.
- Gdzie jesteś? - pytał strumień.
Tutaj! Tutaj!
Tutaj!
...i tutaj! - odpowiadały drzewa, krzaki, kamienie, trawy.
- Wybieraj! - zaproponował strumień, gdy okrążywszy grupę skał wpadł do szerszego koryta, po czym popłynął w dół zbocza. W
stronę błękitnego basenu.
Nie mogę - zabrzmiała odpowiedź wiatru.
- Musisz - strumień był już szerokim rozlewiskiem. Wody wpadały do basenu, wirowały, by w końcu uspokoić się i zastygnąć, odbi-
jając gałęzie i ciemne chmury. - Musisz. Teraz.
Dobrze - odbiły echem drzewa. Zaraz.
Nad jeziorem uniosły się mgły i popłynęły ku brzegom.
- Teraz - zaszemrała mgła. Tu, bo...
Wybrała niską wierzbę. Kołysała się w podmuchach wiatru z gałęziami zanurzonymi w wodzie.
- Eileen Shallot - powiedział głośno i wyraźnie. - Spójrz na jezioro.
Wiatr zmienił kierunek. Wierzba zgięła się wpół.
Nie miał trudności z przywołaniem na pamięć jej twarzy, jej ciała. Wierzba wirowała w podmuchach wiatru, jakby nie była zakorze-
niona w ziemi. w samym centrum łagodnej eksplozji listowia stała Eileen. Marznąc na wietrze patrzyła w głębokie i błękitne zwier-
ciadło umysłu Rendera, w jezioro.
Zakryła twarz dłońmi, lecz nie mogła przerwać widzenia.
- Zobacz jaka jesteś - powiedział.
Opuściła ręce i spojrzała w dół. Potem powoli obróciła się, studiując własne odbicie z każdej strony.
- Czuję, że jestem całkiem zgrabna - stwierdziła w końcu. - Czy czuję tak dlatego, że mnie pragniesz, czy naprawdę jestem zgrabna?
Mówiąc to, rozglądała się na wszystkie strony, bowiem pragnęła ujrzeć Śniącego.
- To prawda - zewsząd dobiegł ją głos Rendera.
- Dziękuję.
Zawirował kłąb bieli i została ubrana w obcisły kostium z adamaszku. Światło w dali niemal niedostrzegalnie rozlało się wzdłuż ho-
ryzontu. Najniższą ławicę chmur musnęły lekkie tonacje różu.
- Co tam się dzieje? - spytała, spoglądając w tamtym kierunku.
- Zamierzam pokazać ci wschód słońca - odparł Render. - Nie obędzie się pewnie bez lekkiej fuszerki, bo jest to mój pierwszy za-
wodowy wschód słońca w tych warunkach.
- Gdzie jesteś?
- Wszędzie.
- Proszę, przybierz jakąś postać, abym mogła cię widzieć.
- Dobrze.
- Najlepiej własną postać.
Zapragnął znaleźć się obok niej na brzegu, i tak się stało.
Przestraszony metalicznym pobłyskiem, spuścił wzrok w dół. świat zblakł na moment, zaraz jednak odzyskał pełnię wyrazistości.
Roześmiał się, lecz uśmiech zamarł mu na ustach, gdy uświadomił sobie, jak wygląda.
Ubrany był w zbroję - tę samą, która stała przy ich stoliku w Pod Skalpelem i Kuropatwą tej nocy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Wyciągnęła rękę. Dotknęła.
- Zbroja sprzed naszego stolika - stwierdziła, przebierając palcami po płytkach i spoiwach. - Tak, od tamtej nocy kojarzyła mi się
z tobą...
- ... i musiałaś mnie teraz do niej wtłoczyć - dokończył. - Masz żelazną wolę, dziewczyno.
Zbroja znikła. Teraz był ubrany w swój brązowy garnitur, a włóczkowy krawat koloru zakrzepłej krwi ściskał mu szyję, przydając
profesjonalnego wyglądu.
- Spójrz, taki jestem naprawdę - uśmiechnął się lekko. - a teraz, jazda do wschodu słońca. Chciałbym wprowadzić wszystkie barwy.
Patrz!
Usiedli na zielonej ławce parkowej, która nagle ukazała się za ich plecami, po czym Render wskazał w tę stronę nieba, gdzie - jak
postanowił - powinien być wschód.
Słońce powoli przebijało się przez poranne opary. Po raz pierwszy w tym szczególnym świecie ujawniło się niczym bóg, odbijało się
w jeziorze, załamywało w chmurach i podłożyło ogień pod równiny, nad którymi snuły się mgły ze skąpanych w rosie drzew.
Patrzyła, pożerała wzrokiem, wpatrywała się wprost we wstającą kulę ognia. Długą chwilę trwała w bezruchu, nic nie mówiła.
Render bez mała czuł jej zachwyt.
Miała przed sobą źródło wszelkiego światła. Srebrzysta kropka na czole między oczami odbijała blask, lśniąc jak kropla krwi.
- To jest słońce, a to są chmury - rzekł Render, po czym zaklaskał w dłonie. Rozległo się ciche dudnienie. - a to jest grzmot.
Potem spadł deszcz. Szara zasłona zakryła jezioro, krople łaskotały ich po twarzach, szemrały na liściach, leciutko stukały spadając
z gałęzi, moczyły im ubrania, zlepiały włosy, ciekły po szyjach i wpadały w oczy, zamieniały w grzęzawisko ścieżki wydeptane
w brązowej ziemi.
Z nieba dobiegł trzask błyskawicy, a sekundę później dobiegł ich drugi łoskot gromu.
- ...A to jest letnia burza - ciągnął dalej swój wykład. - Widzisz, jak deszcz oddziaływuje na liście i na nas samych. To, co właśnie wi-
działaś na niebie przed dudnieniem grzmotu, nazywa się błyskawica.
- ...Za dużo - poskarżyła się. - Popatrzmy na to przez chwilę. Nagle deszcz ustał i zza chmur przebiło się słońce.
- Mam cholerną ochotę na papierosa - powiedziała. - Ale zostawiłam paczkę na tamtym świecie.
Ledwie zdążyła skończyć, miała w palcach papierosa, zapalonego.
- Będzie smakował raczej słabo - rzekł dziwnym tonem Render. Spojrzał na Eileen.
- Nie dałem ci tego papierosa - dodał. - Ukradłaś go sobie z mego umysłu.
Dym wspinał się spiralą do góry i znikał gdzieś dalej.
- ...Co znaczy - ciągnął dalej - że już po raz drugi dzisiaj nie doceniłem siły przyciągania, jaką wywiera próżnia zalegająca w twym
umyśle, w miejscu, gdzie powinny skupiać się wrażenia wzrokowe. Bardzo szybko dostosowałaś się do odbioru nowych bodźców,
a nawet usiłujesz po omacku szukać nowych wrażeń. Bądź ostrożna. Spróbuj zapanować nad tym impulsem.
- To jest jak głód - szepnęła.
- Może zatem powinniśmy zakończyć dzisiejszą sesję... Ubranie już wyschło. Zaczął śpiewać ptak.
- Nie, poczekaj! - w jej głosie słychać było prośbę. - Będę ostrożna. Chcę zobaczyć coś jeszcze.
- Przecież zawsze możemy tu wrócić - powiedział Render. - Ale dobrze. Myślę, że możemy sobie pozwolić na jeszcze jedną sztuczkę.
Masz jakieś szczególne życzenia?
- Tak. Zima. Śnieg.
- Dobrze - Śniący stłumił uśmiech. - w takim razie dobrze owiń się futrem...
Po wyjściu pacjenta popołudnie minęło jak z bicza strzelił. Był w dobrym nastroju. Czuł się tak, jakby został ogołocony ze wszyst-
kiego, a potem znowu wypełniony. Pierwszy seans minął bez żadnych skutków ubocznych. Render uznał, że jest to zapowiedź suk-
cesu. Jego zadowolenie było większe niż obawy. Radość była tak wielka, że wrócił do pracy nad przygotowaniem wykładu.
- Czym jest siła, która uzdalnia nas do zadawaniu bólu i cierpienia? - rzucił do mikrofonu. - Żyjemy doznając przyjemności... żyjemy,
doznając bólu - odpowiedział samemu sobie - I jedno, i drugie może być przyczyną unicestwienia i afirmacji zarazem. Ale ponieważ
przyjemność i ból mają swe korzenie w biologii, zostały uwarunkowane przez społeczeństwo: z nich wyprowadza się wartości. Po-
nieważ ogromne masy ludzi codziennie gorączkowo zmieniają swą pozycję w przestrzeni, pędząc przez cały świat z miasta do miasta,
było rzeczą konieczną ująć te ruchy w karby nieludzkiej kontroli. z dnia na dzień system kontroli zdobywa nowe obszary... jazda sa-
mochodem, lot samolotem, badania, diagnozowanie pożądań... przyznam, że nie zawsze jestem w stanie zdobyć się na moralny osąd
tego natręctwa. Przecież w ostateczności może okazać się to zbawienne dla nas wszystkich... Teraz jednak chciałbym zwrócić uwagę
Państwa na fakt, że nader często jesteśmy nieświadomi tego, co przedstawia dla nas wartość. w rzeczy samej, nie potrafimy tak na-
prawdę powiedzieć, co znaczy dla nas to lub owo, dopóki dana rzecz nie zostanie oderwana od naszej sytuacji życiowej i nie ulegnie
wyabstrahowaniu. Jeśli pewien obiekt wartości przestaje istnieć, wówczas energie psychiczne, które są z nim związane, zostają
uwolnione. Wtedy zaczynamy poszukiwać nowych przedmiotów, na które moglibyśmy je przenieść... mania, jeśli Państwo wolą ten
termin, albo libido, jeśli to Państwu bardziej odpowiada. Żadna z wartości, które w ciągu ostatnich trzech, czterech czy pięciu dzie-
sięcioleci przestały istnieć, nie miała, sama w sobie, poważniejszego znaczenia. Podobnie też żaden z obiektów, na które zostały
przeniesione uwolnione siły psychiczne, nie zachowywał się w sposób złośliwy wobec osób, które ulokowały w nim swe nadwyżki
energetyczne czy też były przezeń kontrolowane w jakikolwiek inny sposób. Jednakże społeczeństwo to wypadkowa wielu złożonych
procesów. Jeśli te procesy zaczynają ulegać zbyt szybkim zmianom, ich rezultaty stają się nie do przewidzenia. Intensywne badania
chorób umysłowych poszczególnych osób często ujawniają naturę stresu, któremu ulega cała zbiorowość. Jeśli w pewnej grupie czy
klasie społecznej rozpadnie się system pożądanych wartości, przypadek ten będzie pouczający ze względu na stan świadomości ca-
łego społeczeństwa. Carl Gustav Jung wskazuje, że gdy świadomość w poszukiwaniu wartości nieustannie natrafia na frustracje,
wówczas zwraca się w swych poszukiwaniach w stronę nieświadomości. Jeśli i tutaj poniesie klęskę, zstępuje jeszcze niżej, do hipo-
tetycznie istniejącej nieświadomości zbiorowej. Jung, na podstawie przeprowadzonych po wojnie analiz byłych nazistów zauważył,
że im dłużej szukali czegoś, co ocalałoby w ruinach ich życia... dane im było bowiem przeżyć okres klasycznego ikonoklazmu, którego
idee równie nie ostały się próbie czasu, jak zburzone przezeń wartości... a zatem im dłużej szukali, tym głębiej zdali się zstępować
w zbiorową nieświadomość ich własnego narodu. Śnili samych siebie, dobywając z głębi wzory wartości teutońskiego mitu... To sa-
mo, choć może w mniej dramatyczny sposób, dokonuje się także na naszych oczach. Przychodzą bowiem okresy, gdy grupowe tęsk-
noty za umysłem, zwracającym się ku samemu sobie, zgłębiającym samego siebie, przybierają na sile bardziej niż kiedykolwiek. Ży-
jemy właśnie w takim okresie donkiszoterii, w pierwotnym sensie tego słowa. Albowiem siła cierpienia jest w naszych czasach siłą
niewiedzy, ignorowania, uniku... i nie jest to już wyłączna cecha istot ludzkich...
Przerwał mu brzęczyk. Wyłączył magnetofon, sięgnął po słuchawkę.
- Tak, Charles Render.
- Mówi Paul Charter - wyseplenił głośnik. - Jestem dyrektorm Dilling.
- Słucham pana.
Ekran przejaśnił się. Ujrzał człowieka o dziwnych, blisko osadzonych oczach, nad którymi wznosiło się wysokie, mocno sklepione
czoło. Gdy mówił, usta mu się krzywiły.
- Powtórnie przepraszam za to, co się stało. Wypadek został spowodowany przez wadliwie działające urządzenie...
- Nie możecie postarać się o urządzenie działające niewadliwie? Sądząc po wysokości czesnego, powinno być was na to stać.
- To było nowe urządzenie. Defekt fabryczny...
- Czy klasa była pozostawiona bez opieki?
- Nie, skądże, ale...
- w takim razie dlaczego nauczyciel nie sprawdził wyposażenia? Dlaczego nie był w stanie zapobiec wypadkowi?
- Był w stanie - dyrektor drgnął nerwowo. - Był, ale to wszystko wydarzyło się tak szybko, że zanim zdążył zareagować, nieszczęście
już się stało. Poza tym sprawdzanie, czy sprzęt do ćwiczeń nie posiada wad fabrycznych, nie należy do zadań nauczycieli. Proszę pa-
na... bardzo mi przykro za to, co miało miejsce. Bardzo lubię pańskiego syna i mogę pana zapewnić, że drugi raz to już się nie powtó-
rzy...
- w tym miejscu ma pan słuszność - przerwał mu Render.
- Jutro z samego rana zabieram syna i przeniosę go do takiej szkoły, gdzie dbają o bezpieczeństwo uczniów w czasie ćwiczeń.
Jednym naciśnięciem palca uciął konwersację.
Po upływie paru minut wstał i podszedł do półki z książkami
- w pokoju było mroczno, ale nie ciemno. Jedną chwilę zajęło mu otworzenie szafki - wyjął stamtąd szkatułkę, w której
wał naszyjnik i fotografia w ramce. Zdjęcie przedstawiało mężczyznę, którym był on sam, tyle że młodszy, i kobietę o wysoko ułożo-
nych ciemnych włosach i maleńkim podbródku. Między nimi stało dwoje dzieci - dziewczynka trzymała w objęciach lalkę i usiłowała
błysnąć szerokim uśmiechem, chociaż nie sposób było ukryć, że śmiertelnie się nudzi. Render zawsze spoglądał na to zdjęcie kilka
sekund, gładził naszyjnik, po czym wkładał oba przedmioty do szkatułki i zamykał ją w szafce na kolejne parę miesięcy.
Wump! Wump! - huczał bas. Tchg-tchg-tchg - brzęczały marakasy.
Światła błyskały czerwono, zielono, niebiesko i upiornie żółto, siejąc refleksami od zabawnych sylwetek metalowych tancerzy.
CZŁOWIEK? - zapytano u wejścia. Robot? (zaraz potem).
WEJDŹ I SAM SIĘ PRZEKONAJ (tuż nad ziemią, tak że prawie nie było widać).
Weszli.
Render i Jill usiedli przy mikroskopijnej wielkości stoliku, całe szczęście opartym o ścianę, na której wisiały malowane węglem ka-
rykatury osobistości żadnemu z nich nie znanych (w czternastomilionowym mieście było wiele różnych środowisk, a każde z nich
miało swoich prominentów). Marszcząc nos z radości Jill spoglądała na to miejsce, gdzie ogniskowało się życie tej szczególnej sub-
kultury. Niekiedy podnosiła ramiona do poziomu uszu, by podkreślić cichy śmiech czy wzmocnić gestem pisk zachwytu, gdyż aktorzy
byli aż nazbyt ludzcy - sposób, w jaki czarny robot przebiegał palcami po srebrzystym przedramieniu, gdy rozstawali się i odchodzili...
Render dzielił uwagę między Jill, tancerzy i jakiś podły wywar, przypominający wiaderko pełne zacieru whisky okraszonego wodo-
rostami (przez które w każdej chwili mógł przebić się Kraken i wciągnąć pechowy statek na zatracenie).
- Charlie, to chyba nie są prawdziwi ludzie!
Render wyplątał spojrzenie ze splotów jej włosów i brzęczących kolczyków.
Przyjrzał się tancerzom na podłodze, gdzieś pod stolikiem owładniętymi rytmami muzyki.
W tych metalowych łupniach mogli znajdować się ludzie, a jeśli tak, to taniec wymagał od nich niesłychanych umiejętności.
W każdym razie wyprodukowanie dostatecznie lekkich pancerzy nie powinno stwarzać jakichkolwiek problemów, zawsze dało się
wymyślić jakieś sztuczki, dzięki którym tancerze mogli brykać zdałoby się zupełnie bez wysiłku, i to tak długo, od stóp do głów zakuci
w metal, nie wydając żadnych odgłosów zgrzytania, stukania czy brzęczenia.
Bezgłośnie...
Szybowali niczym dwie mewy: większa w kolorze lśniącego antracytu, druga niczym promień księżyca wpadający przez okno zasło-
nięte jedwabną firanką.
Nawet wtedy, gdy się dotykali, nie było słychać żadnego dźwięku - a jeśli nawet coś można byłoby usłyszeć, orkiestra skutecznie
zagłuszała wszystko.
Whump-whump! - Tchga-tchga!
Render wziął drugiego drinka.
Powoli taniec przechodził w chuligańskie wybryki. Render spojrzał na zegarek: zdecydowanie za długo jak na zwykłe przedstawie-
nie. Musieli być robotami. Kiedy znowu spojrzał na tancerzy, czarny robot cisnął srebrnego na wysokość może dziesięciu stóp, po
czym nadstawił plecy, by go złapać.
Nie usłyszeli stukotu metalu.
Ciekawe, ile może kosztować konstrukcja taka, jak ta?-zamyślił się.
- Charlie, nic nie stuknęło! Jak oni to zrobili?
- Naprawdę?
Światła znowu raziły jaskrawą żółcią, potem zmieniły kolor na czerwony, potem niebieski, w końcu zielony.
- Nie sądzisz, że to powinno uszkodzić ich mechanizm, prawda?
Biały robot wycofał się, podczas gdy ten drugi wirował wokół własnej osi z zapalonym papierosem w palcach. Rozległy się śmiechy,
gdy mechanicznie przycisnął go do bezwargiej i płaskiej twarzy. Srebrzysty robot wyszedł mu naprzeciw. Ten znowu odskoczył, po-
ciągnął papierosa, powoli i bezgłośnie rozgniótł go w palcach, po czym zawrócił w stronę partnera. Znowu go podrzuci? Nie...
Powoli, niby wielkoszpone ptaki Wschodu, wznowili taniec w duecie, powoli, to zbliżając się, to odstępując.
Render czuł, jak coś w głębi ducha go bawiło, lecz by dowiedzieć się, co to było, zstąpił zbyt głęboko. Zawrócił więc i ponownie za-
patrzył się w dno swego kieliszka, wypatrując Krakena.
Jill kurczowo trzymała go za ramię i szczypiąc usiłowała przyciągnąć jego uwagę z powrotem ku parkietowi.
Gdy światła reflektorów torturowały oczy widowni, czarny robot powoli, bardzo powoli dźwignął srebrnego nad głowę, a potem -
z wyciągniętymi rękoma, wygiętymi w łuk plecami, z nogami skrzyżowanymi w nożyce - zaczął wirować, najpierw bardzo powoli. Po-
tem szybciej.
Nagle ruch wirowy osiągnął niewiarygodną szybkość; światła reflektorów zmieniały się w coraz bardziej gwałtownym tempie.
Render musiał potrząsnąć głową: rzeczy działy się zbyt szybko, by oczy mogły wszystko zarejestrować.
Wirowanie weszło teraz na tak wysokie obroty, że tancerz musiał upaść - nieważne, człowiek czy robot - lecz nic nie wskazywało na
to, że tak się stanie. Byli niczym mandala. Byli szarą jednorodnością. Render patrzył w dół.
Zwolnili. Stanęli w bezruchu.
Muzyka ucichła.
Potem ciemność. Ciemność hucząca od oklasków.
Kiedy znowu rozbłysły światła, roboty stały jak posągi, twarzami zwrócone do publiczności Pochyliły się w ukłonie - bardzo, bardzo
powoli odwrócili się i odeszli.
Muzyka znowu zaczęła grać, znowu rozbłysły pełne światła. Podniósł się szmer rozmów. Render powalił Krakena. I jak? - spytała go
Jill.
Render postarał się o poważny wyraz twarzy.
- Czy jestem człowiekiem, któremu to wszystko się śniło. Czy jestem robotem, który śnił o tym, co się tu działo? a może jestem ro-
botem , któremu śni się, że jest człowiekiem? - wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym dodał:
- Sam nie wiem.
Żartobliwie stuknęła go w ramię, a wtedy zauważył, że jest pijana.
- Nie jestem pijana - zaprotestowała. - a w każdym razie, niegroźnie. Nie tak, jak ty.
- Niemniej jednak sądzę, że powinnaś udać się do lekarza. Podobnie jak ja. I to teraz. Wyjdźmy stąd i wsiadajmy do wozu.
- Jeszcze nie w tej chwili, dobrze? Chciałabym zobaczyć jeszcze jeden występ. Mogę?
- Jeśli wypiję jeden kieliszek więcej, nie będę w stanie widzieć czegokolwiek.
- To zamów kawę.
- Brrr!
- No to piwo!
- Obędzie się...
Na parkiecie pojawili się tancerze, lecz Render czuł, że nogi ma z ołowiu. Zapalił papierosa.
- Hm... rozmawiałeś dzisiaj z psem? - starała się podtrzymywać gasnącą konwersację.
- Tak. Bardzo rozpraszające...
- Ładna?
- To był pies, nie suka. I to bardzo brzydki pies!
- Głuptasku, miałam na myśli właścicielkę.
- Wiesz dobrze, Jill, że nigdy nie rozmawiam o pacjentach.
- Powiedziałeś mi, że jest ślepa i że ma psa. Teraz chcę jeszcze tylko wiedzieć, czy jest ładna.
- No dobrze... i tak, i nie - kopnął ją pod stołem i wykona! niewyraźny gest. - Hm... sama wiesz...
- To samo, co wszystkim - rzekła do kelnera, który nagle ukazał się gdzieś na granicy mroku, kiwnął głową i zniknął tak nagle, jak się
pojawił.
- Zechciej zrozumieć moje dobre intencje - westchnął Rende. - Ciekawe, jak byś się czuła wypytywana przez zalanego faceta. Wi-
dzisz, to wszystko, co mogę ci powiedzieć.
- Zaraz wytrzeźwiejesz, jak zwykle zresztą. Najpierw ta min i konającego nieszczęśnika, a potem... Prychnął, spojrzawszy na zega-
rek.
- Jutro muszę być w Connecticut. Trzeba wyciągnąć Peta z tej cholernej budy... Westchnęła, zmęczona przedmiotem rozmowy.
- Moim zdaniem, zbytnio się nim przejmujesz. Każdy dzieciak może zwichnąć sobie nogę, to jeden z etapów dojrzewania. Ja zwich-
nęłam swoją w wieku siedmiu lat. Zwykły przypadek. Trudno zwalać na szkołę odpowiedzialność za podobne rzeczy.
- Do diabła z tym - warknął Render, biorąc z ciemnej tacy przytrzymywanej przez ciemnoskórego kelnera kieliszek z ciemną zawar-
tością. - Jeśli tamci nie potrafią zajmować się dziećmi, znajdę takich, którym nie sprawia to problemu.
Wzruszyła ramionami
- Sam sobie panem. Wiem tyle, ile piszą w gazetach... - umilkła na chwilę, po czym nagle coś jej się przypomniało. - ... i ciągle na-
stajesz na Davos, nawet jeśli wiesz, że w Saint Moritz spotkasz ludzi z lepszego towarzystwa?
- Kochanie, nie zapominaj, że mamy jeździć na nartach - rzucił z przekąsem. - Zjazdy w Davos bardziej mi odpowiadają.
- Za to dzisiejsza noc jest moja, mam rację? Ścisnął jej dłoń.
- Słoneczko, wiesz dobrze, ze każda noc jest twoja, jeśli tylko chcesz.
Wypili drinki, dopalili papierosy i trzymali się za ręce aż do chwili gdy ludzie skończyli tańczyć i zajęli miejsca przy mikroskopijnej
wielkości stolikach. Światła ciągle błyskały, załamując się w chmurach dymu, które wzbijały się tu od zmierzchu do wschodu słońca,
i od świtu do zmierzchu, a bas ciągle dudnił whump!
Tchga-Tchga! - odpowiadały marakasy.
- Spójrz, Charlie! Znowu oni!
Niebo było kryształowoczyste. Drogi puste. Śnieg przestał padać.
Oddech Jill dowodził, że zasnęła. S-7 mknął po mostach miasta. Gdy Render siedział w bezruchu, mógł wmówić sobie, że tylko jego
ciało jest pijane i była to hipoteza dość przekonująca. Zaledwie jednak ruszył głową, świat wokół niego zaczynał tańczyć. a wtedy
wyobrażał sobie, że śni, i ma moc wyśnienia wszystkiego, co ten świat w sobie mieścił.
Przez chwilę było to prawdą. Zawrócił wskazówki wielkiego zegara na niebie i uśmiechnął się przez sen. Zaraz jednak obudził się,
a wtedy uśmiech zginął mu z ust.
Świat brał odwet za jego arogancję. Za jeden sławny moment świat odpłacał się mu wizją dna jeziora, wystawiając go w całej bez-
radności, co zresztą przekładał nad poczucie, że zewsząd może oczekiwać pomocy, i kiedy tak ponownie ruszył w stronę wraku,
brnąc po dnie jeziora, którym był świat - niczym pływak niezdolny wypowiedzieć jednego słowa - dobiegł go skądciś z góry, z Ziemi,
przeciekający przez wody zgromadzone na powierzchni Ziemi skowyt wilka Fen-risa, przygotowującego się do drażnienia Księżyca, i
kiedy to się stało, wiedział, że ten dźwięk był niczym trąba sądu, jako że kobieta u jego boku w niczym nie przypominała księżyca.
Napełnił go strach.
ROZDZIAŁ III
BYŁ PSEM.
Ale nie był zwykłym psem.
Wypuszczał się na wieś, i to sam.
Wielki, z wyglądu owczarek niemiecki - może z wyjątkiem pyska - siedział na zadzie na przednim siedzeniu, patrzył przez okno na
inne wozy i na widoki, które przesuwały się wzdłuż drogi. Mijał inne pojazdy, ponieważ pędził pasem szybkiego ruchu.
Było zimne popołudnie i śnieg leżał na polach; drzewa przybrały białe welony z lodu i tylko ptaki krążące w górze i przycupnięte na
śniegu były jedynym wyjątkiem od powszechnej bieli.
Otworzył pysk. Długim językiem dotknął szyby, którą zaraz pokryła para. Łeb większy niż inne psy, może z wyjątkiem wilczura ir-
landzkiego. Miał głęboko osadzone ślepia, a pysk otworzył, bo właśnie się śmiał.
Pędził przed siebie.
W końcu wóz zwolnił, zjechał na skrajny prawy pas, skręcił w podrzędną drogę. Jechał jeszcze parę mil, wreszcie zjechał na boczny
pas i zatrzymał się przy drzewie.
Silnik pracował parę chwil na suchym biegu, a kiedy ustał, otwarły się drzwi.
Pies wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwi, napierając bokiem. Kiedy dostrzegł światła kopuły, odwrócił się i ruszył w kierunku
drzew.
Ostrożnie stawiał łapy. Sprawdzał, jakie ślady po sobie zostawia.
Gdy dotarł do drzew, wziął kilka głębokich oddechów.
Później wstrząchnął się.
Potem zaszczekał jakoś dziwnie, nie po psiemu, następnie zaczął biec.
Biegł wśród drzew, mijał skały, przeskakiwał skute lodem kałuże, małe strumyki, wspinał się na pagórki, zbiegał po zboczach, zo-
stawiając za sobą szkliste, oszronione krzaki, skrzące się wszystkimi barwami tęczy, posuwał się brzegami zamarzniętych stawów.
Przystanął, dysząc. Wciągnął nozdrzami powietrze.
Otworzył pysk i śmiał się - umiejętność, której nauczyli go ludzie.
Później, wziąwszy bardzo głęboki oddech, odwrócił łeb i zawył - umiejętność, której ludzie nie posiadali.
Tak naprawdę, sam nie był pewien, kiedy się tego nauczył.
Skowyt odbił się od wzgórz, a zwielokrotniony echem przypominał dęcie rogu.
Nastawił uszy - wsłuchiwał się w powracające dźwięki.
W odpowiedzi usłyszał coś, co zarazem było podobne i niepodobne do jego własnego skowytu.
Nie, to nie mógł być jego głos, bowiem chociaż wył jak pies, było w tym jednocześnie coś bardzo ludzkiego.
Nasłuchiwał. Węszył. Zawył raz jeszcze.
Teraz także nadeszła odpowiedź. Ten, który mu odpowiadał, był jakby bliżej...
Czekał, usiłując węchem dociec, jakie posłanie niosły mu wiatry.
Tak, z drugiej strony wzgórza zbliżał się pies. Początkowo biegł, później zwolnił. Przystanął w odległości czterdziestu stóp i spojrzał
nań. Po czym opuścił łeb.
Był to jakiś mieszaniec - wielki kłapouchy kundel...
Znowu zbadał zapachy. z gardła wydobył mu się niski, ledwo słyszalny bulgot.
Pies z naprzeciwka obnażył kły.
Ruszył w jego stronę, a ten nie zrobił ani kroku aż do momentu, gdy znalazł się w odległości dziesięciu stóp. Wtedy odwrócił się
i zaczął biec.
Przystanął.
Pies nie spuszczał go z oka: ostrożnie zawrócił. Chciał go obejść od zawietrznej. Widać było, jak pilnie węszy.
Wreszcie z jego gardła wydarł się niski, dziwny dźwięk, brzmiący jak coś w rodzaju “Hello”.
W odpowiedzi pies zaszczekał. Dał krok w jego stronę.
- Dobry pies - powiedział. Wyciągnął łeb w jego kierunku.
- Dobry pies - powtórzył.
Dał jeszcze jeden krok w jego stronę, potem następny. w końcu usiadł.
- ... Bardzo dobry pies.
Ten z naprzeciwka lekko tłukł ogonem.
Dźwignął się i podszedł zupełnie blisko. Nieznajomy obwąchał go ze wszystkich stron. Oddał uprzejmość. Krążył wokół, kołysząc
ogonem wciągnął łeb i zaszczekał dwa razy.
Krążył po coraz większej orbicie, niekiedy opuszczając pysk do ziemi. Wreszcie zniknął za linią drzew, z głową ciągle spuszczoną.
Zbliżył się do miejsca, gdzie tamten stał jeszcze przed chwilą. Obwąchał ziemię. Zawrócił, podążył tropem wśród drzew.
Minęło kilka sekund. Dopadł go. Teraz już biegli razem.
Ale zaraz wysunął się naprzód, trop prowadził koleinami, to w dół, to znowu w górę, wielokrotnie zawracał. W końcu nabrał na
wyrazistości.
Z niskich krzaków wyskoczył królik.
Dogonił go i zacisnął na nim ogromne szczęki.
Szarpnął, tak że aż podskoczył mu łeb.
Coś mu trzasnęło w okolicach karku. Tym samym szarpanina ustała.
Przytrzymał go jeszcze chwilę dłużej, niż musiał. Rozejrzał się. Pies gnał w górę zbocza, zarzucając bokami na wszystkie strony. Rzu-
cił królika do jego stóp. Pies spojrzał nań z miną pełną wyczekiwania.
Odwzajemnił badawcze spojrzenie.
. Opuścił łeb i zaczął rozszarpywać trupka. Krew parowała w mroźnym powietrzu. Zabłąkane płatki śniegu opadały na brązowy łeb.
Żuł i połykał, i znowu: żuł i połykał...
W końcu on sam opuścił pysk i szarpnął co nieco ze zdobyczy. Mięso było ciepłe, smakowało surowo i dziko. Kiedy i on wziął się do
jedzenia, pies odskoczył, tłumiąc w gardle warknięcie.
Nie był zbyt głodny, porzucił ścierwo i ruszył przed siebie Pies przyskoczył do mięsa.
Po czym razem polowali przez kilka następnych godzin.
Zawsze uprzedzał psa w zadawaniu śmierci, tak jak zawsze zostawiał mu łupy.
W sumie mogli mieć siedem królików, lecz dwa ostatnie puścili wolno, nie tknięte.
Pies usiadł. Spojrzał na niego.
- Dobry pies - pochwalił. Pomerdał ogonem.
- Zły pies.
Ogon przestał się kiwać.
- Bardzo zły pies. Opuścił łeb. Patrzył na niego z dołu.
Zawrócił i odszedł.
Ruszył za nim z ogonem wtulonym między tylne łapy.
Przystanął. Obejrzał się za siebie.
Pies przypadł do ziemi.
Po czym zaszczekał pięć razy i zawył.
Postawił uszy i ogon do góry. Dogonił go i obwąchał, już po raz drugi.
Wydał dźwięk, jak gdyby śmiech.
- Dobry pies.
Ogon zakołysał się.
Znowu wybuchnął śmiechem.
- Idiota o ptasim móżdżku. Ogon ciągle się kołysał. Śmiał się.
- Dobry pies, dobry pies, dobry pies, dobry pies, dobry pies.
Zatoczył wokół niego małe koło, łeb opuszczony do przednich łap, wzrok ciągle na nim.
Obnażył kły i zaczął węszyć. Wtedy podszedł do niego i stuknął go w bark.
Zaskamlał i rzucił się do ucieczki.
- Głupiec! - warknął. - Głupiec, głupiec, głupiec, głupiec, głupiec!
Nie było odpowiedzi.
Zawył - dźwięk, jakiego poza nim nie wydaje żadne inne zwierzę na ziemi.
Potem wrócił do wozu, nosem trącił drzwi, otworzył i wskoczył do środka.
Oparł się przednimi łapami o tablicę rozdzielczą. Zapuścił silnik. Drzwi zakołysały się, potem zatrzasnęły. Wcisnął koordynaty. Wóz
zawrócił spod drzewa, puścił się drogą w górę.
Wtoczył się na autostradę. Pojechał.
Gdzieś szedł człowiek.
Był mroźny poranek i mógłby założyć cieplejszy płaszcz, lubił jednak ten, który miał na sobie, z futrzanym kołnierzem.
Z rękoma w kieszeniach szedł wzdłuż ogrodzenia. Po drugiej stronie płotu przemykały samochody.
Nie odwracał głowy.
Mógł znaleźć się w tylu innych miejscach, wybrał jednak to, a nie inne.
Tego mroźnego ranka wybrał wędrówkę.
Odrzucił troski i wybrał wędrówkę.
Samochody furczały za płotem, a on wędrował powoli, lecz wytrwale.
Wybierając pieszą wędrówkę wiedział, że nikogo nie spotka po drodze.
Postawił kołnierz przeciwko wiatrowi, ale nie mógł całkiem uchronić się od zimna.
Szedł, a poranek kłuł go chłodem i szarpał wiatrem jego płaszcz. Dzień pojmał go, wędrującego, w swą galerię bez końca, bez pod-
pisu, nie zauważonego.
Wigilia.
... w czasie zaraz obok Nowego Roku.
To dzień, gdy rodziny zbierają się przy stołach, to czas wyrębu choinek, na których potem płoną świeczki, to czas podarków, dzień,
kiedy je się wyszukane potrawy i pije wyszukane napoje.
To czas przeznaczony raczej dla osoby niż dla społeczeństwa; moment, gdy człowiek skupia się bardziej na samym sobie i na rodzi-
nie niż na społeczności w ogóle. To czas oszronionych okien, przybranych w gwiazdy aniołów, palenia ognisk, chwytania tęczy, gru-
bych Świętych Mikołajów, ubranych w dwie pary spodni (najmłodsi, których Święty Mikołaj brał na kolana, są bardzo strachliwi, stąd
konieczne środki ostrożności). To czas witraży, zadymek, kolęd, dzwonów, szopek i pocztówek z życzeniami od tych, którzy daleko
(nawet jeśli mieszkają dwie przecznice dalej). To czas, gdy radio nadaje Opowieść wigilijną Dickensa, czas ostrokrzewu i świec,
gwiazdy betlejemskiej i zielonych girland, zasp, ogni, świerków, sosen, Biblii i średniowiecznej Anglii z Cóż to za Dziecię, Miasteczko
Betlejem, czas narodzin i czas obietnicy, gdy światło świeci w ciemnościach, a uczucia wyprzedzają trzeźwe myślenie, a świadomość
postępuje przed zaistnieniem faktu w rzeczywistości. To czas gdy w sklepach dominuje czerwień na przemian z zielenią, gdy lata za-
mieniają się miejscami, czas tradycji, chwila, gdy nikt nie powinien pozostać sam, czas sympatii, empatii, sentymentalizmu, śpiewów,
wiary, nadziei, miłosierdzia, miłości, pragnień, dążeń i obaw, spełnienia, wypełnienia, wiary, nadziei, śmierci. Czas zbierania kamieni
i czas ciskania kamieniami, czas obejmowania się, tracenia, śmiechu, tańców, lamentowania, krzyku, ciszy, rozmów, śmierci, nic
niemówienia. Jest to czas burzenia i budowania, czas siewu i żęcia tego, co posiano...
Charles Render, Peter Render oraz Jill DeVille zaczęli Wigilie razem.
Apartament Rendera znajdował się na szczycie wieży ze szkła i stali. Wnętrza miały pozór trwałości: ściany obiegały półki
z książkami i rzeźbami ustawionymi jakby mimochodem. Wolne przestrzenie zajmowały płótna prymitywistów kłujące oczy podsta-
wową paletą barw. Wysokie lustra, wklęsłe i wypukłe, przystrojone z okazji świąt girlandami z ostrokrzewu, dopełniały dekoracji.
Na obramowaniu kominka złożono stosy kart z życzeniami. Zielone drzewka w doniczkach (dwa w salonie, jedno w studiu, dwa
w kuchni, jedno w sypialni) błyszczały świecidełkami i gwiazdami. z głośników płynęły delikatne dźwięki muzyki.
Waza do ponczu przypominała różowy klejnot w oprawie z diamentów. Stała na niskim stoliku do kawy, a otaczające ją czarki lśniły
w rozproszonym świetle.
Była to pora na rozpakowanie prezentów.
Jill uwijała się wokół swej paczki niczym nóż z ząbkami.
- Gronostaj! - obwieściła. - Jaki wspaniały! Jaki miękki! Oh, wielkie dzięki, drogi Śniący.
Render uśmiechnął się, wydmuchując kółka dymu.
Blask światła dotknął jej futra.
- Śnieg, ale ciepły! Lód, ale miękki... - szepnęła.
- Skóry zabitych zwierząt - powiedział - są najwyższym dowodem waleczności myśliwego. Zdobyłem je dla ciebie przebiegłszy Zie-
mię w górę i w dół, wszerz i wzdłuż. Poszedłem tam, gdzie żyją najpiękniejsze z białych zwierząt i powiedziałem “Oddajcie mi wasze
skóry”, a one oddały. Potężny jest łowca imieniem Render.
- Ja także mam coś dla ciebie.
- Tak?
- Tu. Oto twój prezent. Zdjął opakowanie.
- Spinki - mruknął. - w dodatku totemiczne, o trzech twarzach... jedna nad drugą, każda złota. Idego i Superego, że tak je nazwę...
a najwyższa sprawia wrażenie najbardziej radosnej.
- Nie, to ta najniżej się śmieje - wtrącił Peter. Render pokiwał głową w stronę syna.
- Przecież nie powiedziałem, gdzie tu jest dół, a gdzie góra... a jeśli chodzi o uśmiech, to śmieje się, bowiem doświadcza radości,
których stado prymitywów nigdy nie będzie w stanie zrozumieć.
- Baudelaire?...
- Hm... - chrząknął. - Tak, Baudelaire.
- Potworne komunały - oświadczył syn.
- Wszystko to kwestia okoliczności - rzekł Render. - One określają czas i możliwości. Baudelaire na Boże Narodzenie wnosi powiew
tradycji, a zarazem nowoczesności.
- Brzmi jak na ślubie - wzruszył ramionami Peter. Jill, pochylona nad śnieżnobiałą połacią futra, oblała się szkarłatem, lecz Charles
udał, że niczego nie zauważył.
- Czas, żebyś otworzył własne prezenty.
- Dobra.
Peter zdjął papiery.
- Zestaw dla alchemika - oznajmił tonem faceta prowadzącego aukcję. - Dokładnie taki, jaki zawsze chciałem mieć. Kompletnie
wyposażony w alembiki, retorty i dodatkowo we flaszkę eliksiru życia. Pięknie! Dziękuję, Miss DeVille.
- Proszę, mów do mnie Jill.
- Oczywiście, Jill. Dziękuję.
- Otwórz następny.
- Okay.
Zdjął białe opakowanie, ozdobione dzwoneczkami i gałązkami świerku.
- Zachwycające! - westchnął. - Oto i reszta rzeczy, które zawsze chciałem posiadać: album rodzinny w niebieskiej oprawie oraz ko-
pia Raportu Rendera dla Podkomisji Senatu w Sprawie Socjopatycznych Niezgodności wśród Pracowników Rządu. a także dzieła
wszystkie Loftinga, Grahama i Tolkiena. Dziękuję, tato. Ojej, jeszcze coś... Tallis, Morely, Mozart i dziadunio Bach. Oto i subtelne
dźwięki, które wypełnią mój pokój. Dziękuję, dziękuję raz jeszcze. Czym mógłbym się zrewanżować? Hm... a jakby tym?...
Wręczył ojcu jedną paczuszkę, Jill drugą.
Zdjęli opakowanie.
- Komplet do gry w szachy - Render.
- Puderniczka - Jill.
- Dziękuję - Render.
- Dziękuję - Jill.
- Polecam się na przyszłość.
- Jak tam sobie poradzisz z magnetofonem? - spytał Render.
- Posłuchaj.
Włączył magnetofon i zaczął grać.
Grał o Bożym Narodzeniu i o świętości tego dnia, grał o zmroku i o błyszczących gwiazdach, o cieple serca, o wasalach, pastusz-
kach, królach i świetle, i o anielskich śpiewach.
Kiedy skończył, wyłączył magnetofon i odłożył go na bok.
- Bardzo pięknie - pochwalił Render.
- Tak. Pięknie - zaczęła Jill - i...
- Dziękuję.
- Jak szkoła? - spytała Jill.
- Nieźle.
- Będziesz miał kłopoty na nowym miejscu?
- Nie sądzę.
- Dlaczego?
- Bo jestem dobry. Jestem dobrym uczniem. Ojciec już o to zadbał... bardzo gruntownie.
- Ale będziesz miał innych nauczycieli. Wzruszył ramionami.
- Nauczyciel to tylko nauczyciel - powiedział krzywiąc wargi.
- Jeśli znasz dobrze przedmiot, to wszystko. Ja znam wiele dyscyplin.
- Masz jakieś pojęcie o architekturze? - spytała ni z tego, ni z owego.
- Dlaczego pytasz? - uśmiechnął się. Odwróciła się i spojrzała przed siebie.
- Fakt, że stawiasz podobne pytania w ten sposób pozwala się domyślać, że jednak coś wiesz.
- Owszem - zgodnie kiwnął głową. - Wiem. Architekturę studiowałem jakiś czas temu.
- Niczego więcej nie chcę już wiedzieć. Naprawdę...
- Dziękuję. Cieszę się, że uważasz, iż cokolwiek umiem.
- Ale dlaczego akurat architektura? Jestem przekonana, że nie jest to część programu...
- Nihil hominum - ponownie wzruszył ramionami.
- Okay. To tylko babska ciekawość - rozejrzała się w poszukiwaniu torebki. - I co o tym myślisz? - spytała, wyjmując papierosy.
Uśmiechnął się.
- a co można myśleć o architekturze? Jest jak słońca: wielkie, promienne i świeci. To wszystko... chyba że chcesz usłyszeć coś bar-
dziej szczegółowego.
Znowu oblała się szkarłatem.
Render podał jej ogień.
- Chodziło mi o to, czy lubisz architekturę...
- Jeśli jakaś budowla jest bardzo stara i bardzo daleko... albo gdy znajduję się w zupełnie nowym budynku a na dworze jest zimno...
Gdy chodzi o przyjemności natury fizycznej jestem utylitarystą, romantykiem gdy chodzi o wrażliwość.
- Boże! - jęknęła Jill, spoglądając na Rendera. - Czego ty wyuczyłeś swego syna?
- Wszystkiego, co sam umiałem - odparł. - I tak szybko, jak tylko mogłem.
- Po co?
- Nie chcę, żeby pewnego dnia przypominał wieżowiec wypchany faktami i współczesną fizyką.
- To w złym smaku mówić o ludziach jakby ich przy tym nie było.
- Święta prawda - pokiwał głową Render. - Ale dobry smak jest nie zawsze w dobrym smaku.
- Mówisz to tak, jakby któreś z nas było winne komuś przeprosiny.
- O tym musi zadecydować każdy sam, w przeciwnym razie byłby to pusty gest.
- Wobec tego - odezwał się Peter - uznałem, że nikomu nie jestem winny niczego, a jeśli ktoś z tutaj obecnych czuje, że jest mi
dłużny słowa przeprosin, przyjmę je jako dżentelmen, w bardzo dobrym smaku.
Render wstał, spoglądając na syna z góry.
- Peter...- zaczął.
- Mogę prosić jeszcze szklaneczkę ponczu? - ożywiła się Jill. - Jedną już wypiłam i przyznam, że bardzo mi smakowało. Render się-
gnął po naczynie.
- Ja to załatwię - uprzedził go syn.
Wziął szklaneczkę od Jill i nabrał ponczu kryształowym czerpakiem. Później wstał, wsparty łokciem o oparcie krzesła.
- Peter!
Pośliznął się.
Szklanka wraz z całą zawartością upadła na kolana Jill. Truskawkowego koloru ciecz rozlała się na bieli futra. Szklaneczka potoczyła
się do sofy i zatrzymała się w centrum szerokiej, truskawkowego koloru kałuży.
Peter krzyknął, chwycił się za nogę w kostce i usiadł na podłodze.
Rozległ się brzęczyk domofonu.
Render mruknął pod nosem coś po łacinie - długi termin medyczny - po czym jedną ręką ujął nogę syna w kolanie, drugą w kostce.
- Boli?
- Tak!
- Tutaj?
- Tak! Tutaj i wszędzie wokół też!
- a teraz?...
- z boku... Tutaj!
Render pomógł synowi wstać i pokuśtykać na jednej nodze do miejsca, gdzie stały kule.
- Idziemy! - powiedział. - Doktor Heydell, kilka pięternizej, ma w swym apartamencie miniambulatorium. Ten opatrunek gipsowy
zaczyna odpadać. Chciałbym zrobić ci rentgena.
- Nie! To nie jest ko...
- a co z moim futrem? - spytała Jill. Znowu zabrzęczał domofon.
- Cholera z tym wszystkim! - jęknął Render, wciskając guzik aparatu.
- Tak. Kto tam?
Z głośnika dobiegło czyjeś dyszenie.
Po dłuższej chwili:
- O, sam szef - ucieszył się jakiś kobiecy głos. - a co, może przyszłam nie w porę?
- To ty, Bennie? - westchnął Render. - Przepraszam, że tak na ciebie warknąłem, ale tu, na górze, rozpętało się prawdziwe piekło.
Proszę, wejdź. Zanim tu się dostaniesz, mam nadzieję, że wszystko wróci do ładu.
- Skoro pan tak uważa... - zachrypiał głośnik. - Nie zabawię długo. Wpadłam po drodze zobaczyć, co się dzieje, i zaraz znikam.
- Jasne. Już otwieram. Nacisnął inny guzik.
- Stań tutaj i wpuść Bennie, Jill. Za parę minut powinniśmy być z powrotem.
- Dobrze. Ale co z moim futrem? Z sofą?...
- Wszystko w swoim czasie. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Peter, idziemy.
Pomógł mu wyjść na korytarz. Weszli do windy i zjechali na szóste piętro. Po drodze minęła ich winda z Bennie.
Szczęknęły drzwi. Zanim jednak winda otworzyła się, Render przycisnął przycisk STOP.
- Peter - spojrzał na syna. - Dlaczego zachowujesz się jak ostatni smarkacz? Źrenice chłopca rozszerzyły się ze zdumienia.
- Jak to?... Przecież jestem w okresie dorastania... a gdy chodzi o tego “smarkacza”... Pociągnął nosem.
Render miał już podnieść rękę, lecz ramię opadło mu bezwładnie. Westchnął.
- Porozmiawiamy później.
Zwolnił STOP. Drzwi rozsunęły się.
Apartament doktora Heydella znajdował się na końcu korytarza. Nad drzwiami wisiał wielki wieniec z tui i szyszek sosnowych,
oplatający kołatkę z mosiądzu.
Render zastukał.
Zza drzwi dobiegły ich dźwięki świątecznej muzyki. Później dały się słyszeć odgłosy kroków. Zgrzytnął zamek.
W progu stał gospodarz, spoglądając na nich zza grubych szkieł okularów.
- A co to, kolędnicy?... - zapytał basem. - Wsam raz na Wigilię. Proszę, wejdź Charles, i ty także, młody człowieku...
- Mój syn Peter.
- Miło mi cię widzieć, chłopcze - uścisnął go Heydell. - Proszę, dołączcie do towarzystwa.
Otworzył drzwi na całą szerokość i odszedł nieco na bok.
Weszli do mieszkania przenikniętego świąteczną atmosferą, zaś Render od razu wyjaśnił z czym przybyli.
- Mieliśmy drobny wypadek... Peter skręcił nogę w szkole, a teraz znowu się przewrócił. Chętnie zrobiłbym mu prześwietlenie.
- Jasne - gospodarz wskazał im drogę. - Proszę, tędy. Przykro o tym słuchać w święta.
Poprowadził ich przez salon, gdzie w różnych miejscach rozsiadło się siedmioro - ośmioro gości.
- Wesołych Świąt!
- Cześć, Charlie!
- Wesołych Świąt, doktorku!
- Jak tam pranie mózgów?
Render automatycznie wyciągał rękę, kłaniając się na wszystkie strony świata.
- Przedstawiam... Charles Render, neuroterapeuta - odezwał się gospodarz. - a to jego syn Peter. Wracamy za parę minut. Przepra-
szam, ale musimy skorzystać z ambulatorium.
Wyszli z salonu, weszli do małego przedpokoju. Heydell otworzył obite warstwą izolacji drzwi. Weszli do równie dokładnie zabez-
pieczonego laboratorium.
Ambulatorium kosztowało go niemało czasu i wysiłków. Najpierw musiał się postarać o pozwolenie władz budowlanych, które zo-
bowiązały go do wyposażenia o standardzie przewyższającym szpitalny. Potem musiał uzyskać zgodę właściciela budynku, który
z kolei zażądał pisemnej zgody wszystkich lokatorów, a ci znowu, jeśli nie chcieli ulec przekonaniom, wymagali zastosowania bodź-
ców natury ekonomicznej, jak domyślał się Render.
Heydell puścił w ruch aparat. Zrobił zdjęcia, po czym poddał błony procesowi automatycznej obróbki.
- Nie ma strachu - oznajmił, wpatrzony w czarne błyszczące płaszczyzny. - Nie dostrzegam dalszych powikłań, a nadwerężone miej-
sce zaczęło już się goić.
Render uśmiechnął się. Dopiero teraz zauważył, jak drżą mu ręce.
Heydell poklepał go po plecach.
- No, stary, teraz możesz spróbować naszego ponczu.
- Dzięki, Heydell. Chyba tak też zrobię - zawsze zwracał się do niego po nazwisku, gdyż obaj mieli tak samo na imię.
Wyłączyli urządzenia i wyszli.
W salonie Render uścisnął czyjeś ręce, po czym usiadł wraz z synem na kanapie.
Powoli pociągał poncz, a jeden z obecnych - doktor Minton - którego spotkał po raz pierwszy, nawiązał rozmowę.
- Tak... Jest pan Śniącym?
- Jestem.
- Zawsze intrygowała mnie ta dziedzina. Właśnie tydzień temu mieliśmy w szpitalu sesję na ten temat...
- Ach?
- Nasz psychiatra wyraził pogląd, że wyniki leczenia metodami neuroterapeutycznymi nie są lepsze ani gorsze niż te, które otrzy-
muje się po zastosowaniu zwykłych środków.
- Trudno byłoby mi uznać go za bezstronnego sędziego... zwłaszcza jeśli pan mówi o kimś, kogo mam na myśli... Mike'u Mismire.
Doktor Minton rozłożył ręce, dłonie wystawiając do góry.
- Ale on mówił, że zbierał dane...
- Zmiany, które zachodzą w umyśle pacjenta podczas seansu neuropicznego są jakościowe. Nie wiem, co ma na myśli doktor Mis-
mire mówiąc o “lepszych czy gorszych wynikach”. Dla mnie Isukces ma miejsce wówczas, gdy uda mi się zlikwidować przyczynę cier-
pienia pacjenta. Mogę to zrobić na różne sposoby... każdy z terapeutów działa własnymi metodami i jest ich tyle, ilu lekarzy...
neuropia jest jednak czymś jakościowo wyższym od zwykłej psychoanalizy, ponieważ ingeruje w umysł pacjenta w zupełnie wy-
mierny sposób, powodując zmiany organiczne. Neuroterapeuta operuje na systemie nerwowym, tuż pod patyną realnych
i symulowanych impulsów dośrodkowych. w ten sposób wywołuje się pożądne stany samoświadomości i kładzie się podwaliny do
ich wspierania, w neurologicznym rozumieniu tego pocesu. Tymczasem psychoanaliza oraz pokrewne jej dziedziny działają czysto
funkcjonalnie. w neuropii ważne jest nie tyle powtórne przeżycie sytuacji traumatycznej, ile raczej przystosowanie się do niej.
- Wobec tego dlaczego nie leczycie psychotyków?
- Owszem, próbowano także i tego, lecz jest to zbyt ryzykowne przedsięwzięcie. Proszę pamiętać, że w neuroterapii najważniejsza
jest neuropartycypacja... współuczestnictwo, współżycie systemów nerwowych. Partycypacja to słowo kluczowe. Dwa systemy ner-
wowe... dwa umysły zostają wzajemnie połączone. Jeśli neuroterapeuta podejmie się leczenia psychotyka, jego choroba może się
przenieść na samego lekarza podczas seansu antyterapii... antyneuropii... a ma to miejsce wtedy, gdy niedyspozycja psychiczna jest
zbyt silna i nie poddaje się kontroli. Może zatem zdarzyć się tak, że to stan samoświadomości terapeuty ulegnie zmianie, że to jego,
terapeuty, baza neurologiczna ulegnie przemianie. w ten sposób sam lekarz staje się psychotyczny, a kuracja, której się podejmuje,
tylko potęguje niedyspozycję umysłu.
- Zdaje się jednak, że powinien istnieć jakiś sposób zapobieżenia temu sprzężeniu...
- Na razie jeszcze go nie znamy - wyjaśnił Render. - Nie umiemy wyjść z podobnych sytuacji nie rezygnując jednocześnie ze sku-
teczności działania. w tej chwili w Wiedniu trwają intensywne badania tego problemu, ale dotychczas nie znaleziono żadnej odpo-
wiedzi i nie wygląda na to, aby ją znaleziono w najbliższej przyszłości.
- Gdyby udało się panu rozwiązać ten problem, wszedłby pan na jeszcze bardziej znaczące obszary badań chorób umysłowych.
Render pociągnął łyk ponczu. Nie podobał mu się ten nacisk, z jakim Minton wymówił słowo “znaczące”.
- Póki co - odezwał się po chwili - leczymy to, co da się wyleczyć i robimy co możemy, zaś neuropia jest niewątpliwie najlepszą ze
znanych metod terapii.
- Są jednak tacy, którzy powiedzą, że nie leczy pan nerwic, lecz tylko je zaspokaja... że czyni pan zadość pacjentowi, stwarzając mu
jego światki, w których może się zadomowić i egzystować w oderwaniu od rzeczywistości, na drugim miejsce po Bogu.
- Nie, tak nie jest - zaoponował Render. - To, co ma miejsce w tych małych światach, wcale niekoniecznie musi się podobać pa-
cjentowi. w ostateczności to nie pacjent sprawuje władzę nad światem, który wyśni, lecz Śniący, czy... jak był pan łaskaw zauważyć...
Bóg. Seans nauroterapii to doświadczenie dydaktyczne, pouczające przez przyjemność... i przez ból. w rzeczy samej, więcej tam bólu
niż przyjemności - zapalił papierosa i wziął następną szklaneczkę ponczu.
- Zatem nie mogę przyjąć pańskich krytycznych uwag - dokończył.
- Ale to jest bardzo drogie - dodał Minton. Render wzruszył ramionami.
- Zastanawiał się pan kiedykolwiek nad ceną Wielokanałowej Transmisji i Odbioru Nerwowego?
- Nie.
- To niech pan kiedyś się zastanowi.
Dosłuchał do końca kolędy, wypalił papierosa, wstał.
- Wielkie dzięki, Heydell - zwrócił się do gospodarza. - Przykro mi, ale muszę was pożegnać.
- Po co ten pośpiech? - zdziwił się gospodarz. - Zostań jeszcze godzinkę.
- z największą przyjemnością, ale zostawiłem na górze gości. Muszę się nimi zająć.
- O! Ilu gości?
- Paru.
- To zaproś ich tutaj. Właśnie zorganizowałem coś w rodzaju bufetu. Jedzenia mamy więcej niż dosyć. Wszyscy zostaną nakarmieni
i napojeni jak się należy.
- Chętnie, ale... - zaczął Render.
- Żadnego ,,ale” - przerwał mu Heydell. - Po prostu zadzwoń do siebie i zaproś ich tutaj. Tak też zrobił.
- z nogą Petera wszystko w porządku - poinformował Jill.
- Wspaniale. a co z moim futrem?
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zajmę się nim w stosownym czasie.
- Próbowałam zmyć plamy ciepłą wodą, ale ciągle jest jeszcze różowe...
- Wrzuć je do pudła i daj sobie spokój - powtórzył lekko podniesionym głosem. - Przecież powiedziałem, że zajmę się tym.
- Dobrze już, dobrze - mruknęła, lekko udobruchana. - Będę u was za minutę. Bennie przyniosła prezent dla Petera i coś dla ciebie.
Wybiera się do siostry, ale twierdzi, że to nie pilna sprawa.
- Znakomicie. Ściągnij ją tutaj, na dół. Zna Heydella.
- Okay - przerwała połączenie.
Wigilia.
... Przeciwieństwo Nowego Roku:
To czas dla osoby raczej niż dla społeczności, to czas gdy człowiek skupia się na samym sobie i na rodzinie. To czas na wiele różnych
rzeczy: czas zyskiwania i tracenia, czas zbierania i odrzucania, czas siania i żęcia tego co zostało posiane...
Jedli przy bufecie. Większość piła podgrzane Ronrico z cynamonem i goździkami lub koktajl owocowy albo poncz pachnący imbi-
rem Rozmawiali o sztucznych płucach, posiewach krwi, diagnozach komputerowych i bezwartościowości penicyliny. Peter siedział
rękoma zaplecionymi na kolanach, słuchał i przypatrywał się. u nóg leżały kule. Przez pokój płynęły dźwięki muzyki.
Także Jill słuchała.
Gdy mówił Render, wszyscy nastawiali uszu. Bennie uśmiechnęła się, wzięła jeszcze jednego drinka. Nieważne, czy jej doktor miał
w sobie coś z playboya czy nie: dość, że kiedy się odezwał, mówił z werwą dyskdżokeja i logiką jezuity. Jej szef był znanym gościem
Któż słyszał o takim, na przykład, Mintonie? Kto znał Heydella? Takie sobie łapiduchy, ot i wszystko. Śniący - to prawdziwe grube ry-
by - a ona była sekretarką i recepcjonistką u jednego z nich. Każdy słyszał o Śniących. Kardiolog czy ortopeda, anestezjolog czy inter-
nista - te specjalności nie wzbudzały kontrowersji, ale też nie cieszyły się niczyim zainteresowaniem. Jej szef był miernikiem je) wła-
snej chwały. Dziewczyny zawsze wypytywały ją o jego przyzwyczajenia, zawsze były żądne wiedzy na temat jego magicznej maszy-
ny... “Elektroniczny Svengalis”, jak napisał o nim Time, poświęcając mu trzy akapity - o dwa więcej niż komukolwiek innemu -
z wyjątkiem Bartelmetza, rzecz jasna.
Muzyka zmieniła się na lekką klasyczną, na baletową. Pod koniec roku Bennie opadał nastrój tęsknoty - znowu chciała tańczyć, jak
dawniej. Święta, towarzystwo i muzyka skomponowane z cudownym działaniem ponczu sprawiały, że nogi stawały się gibkie
i powolne, tak że tylko myślami mogła wrócić do wspomnienia świateł reflektorów i sceny, pełnej barw, ruchu i jej samej. Jej uwagę
zwrócił fragment rozmowy.
- ... jeśli może je pan przesyłać i odbierać, to może pan też je nagrywać, prawda? - pytał właśnie Minton.
- Tak - odpowiedział mu Render.
- Tak właśnie myślałem. Ale w takim razie dlaczego o tym nie piszą więcej? Przecież to sedno sprawy.
- Może za pięć lat... a może nawet wcześniej. . zacznie się o tym pisać tyle, ile trzeba. Na razie jednak odtwarzanie jest zastrzeżone
wyłącznie dla osób upoważnionych.
- Dlaczego?
- Hm... - Render umilkł na moment, zapalił papierosa. - Szczerze mówiąc, z tego powodu, że chcemy zachować kontrolę nad tym
całym obszarem aż do chwili, gdy dowiemy się czegoś więcej. Gdybyśmy udostępnili tę dziedzinę szerokiej publiczności, mogłoby
dojść do wielu nadużyć... ktoś mógłby ją wykorzystać w celach handlowych, a skutki mogłyby być katastrofalne.
- To znaczy?...
- To znaczy, że w umyśle zrównoważonej osoby można byłoby ukształtować dowolny rodzaj snu, co tylko pan sobie życzy... także
i te rodzaje obrazów sennych, na które zupełnie nie ma pan ochoty... wizje sięgające od gwałtu i seksu do sadyzmu i wszelkiego ro-
dzaju zboczeń... obrazy z fabułą, coś w rodzaju spektakli całkowitego współuczestnictwa czy też snów graniczących z obłędem. Były-
by to sny na dowolny temat, wypełnienie wszelkich pragnień i ujęte w dowolny sposób. Jako Śniący mogę nawet wybrać odpowied-
nią stylistykę, od ekspresjonizmu po surrealizm, co tylko pan sobie życzy. Gwałt w manierze kubistów?... Proszę bardzo! Nasz klient,
nasz pan. Mógłbym nawet obsadzić pana w roli konia z Guerniki. Co za problem, nawet w ten sposób mógłbym zmontować sen, po
czym nagrać go i odtworzyć... panu lub komukolwiek innemu, dowolną ilość razy.
- O Boże!
- Tak, co zaś się tyczy Boga, to i jego można tu wkręcić. Jeśli pan chce, mogę pana zrobić Bogiem... i w końcu powtórzyć dzieło
Stworzenia z panem w roli Stwórcy... pełne siedem dni. Mogę też kontrolować subiektywne poczucie czasu, tak że minuty, jeśli trze-
ba, umiem rozciągać w godziny.
- z tego, co pan mówi, wnioskuję, iż prędzej czy później dojdzie do podobnych nadużyć?
- Tak.
- I czym to się skończy?
- Ba... żeby to ktokolwiek wiedział...
- Szefie - wtrąciła Bennie pełnym słodyczy głosikiem. - a czy umie pan ożywić pamięć? To znaczy przywołać coś z przeszłości
i sprawić, by ożyło w umyśle człowieka tak, jakby dopiero co się stało, jakby znowu było prawdziwe?
Render przygryzł wargi. Obrzucił ją dziwnym spojrzeniem.
- Tak - powiedział po dłuższym milczeniu. - Ale nikomu nie polecałbym podobnych sztuczek. Pobudzając do życia przeszłość, czas
nieistniejący, możemy tylko zaszkodzić równowadze psychicznej. w ten sposób możemy uaktywnić proces regresu, odwrotu psy-
chicznego, a mówiąc innymi słowy: byłaby to neurotyczna ucieczka w przeszłość.
Suita Dziadek do Orzechów właśnie dobiegła końca, zastąpiona pierwszymi taktami Jeziora łabędziego.
- Mimo wszystko - westchnła Bennie - chciałabym znowu być łabędziem...
Powoli podniosła się i wykonała kilka niezgrabnych pas - pijany łabądź w sukni koloru rdzy.
Nagle zarumieniła się. Szybko zajęła miejsce na sofie i wybuchnęła śmiechem, do którego przyłączyli się wszyscy obecni.
- a gdzie pan chciałby się znaleźć? - spytał Minton gospodarza. Doktorek uśmiechnął się.
- Chciałbym znowu przeżywać pewien letni weekend, gdy byłem na trzecim roku medycyny - powiedział z pogodną miną. - Tak,
mógłbym nawet zedrzeć taśmę, odtwarzając te kilka dni. A co ty o tym myślisz, synu? - zwrócił się do Petera.
- Jestem zbyt młody, by mieć jakieś miłe wspomnienia - odparł Render junior. - Ciekawe, co sądzi na ten temat Jill?
- Sama nie wiem... - wzruszyła ramionami. - Może byłoby najlepiej, gdybym znowu stała się małą dziewczynką i miała tatusia... to
znaczy, chciałam powiedzieć, ojca, który zimową porą, w niedziele czytałby mi bajki...
Spojrzała na Rendera.
- a ty, Charlie? - spytała. - Wyobraź sobie na chwilę, że nie jesteś profesjonalistą. Co chciałbyś przeżyć ponownie, jaki moment
z twego życia?
- Właśnie ten - powiedział z uśmiechem. - Jestem szczęśliwy z tego, co mam teraz, z teraźniejszości, do której należę.
- Naprawdę? Naprawdę?
- Tak - odparł, sięgając po następną czarkę ponczu. Po chwili roześmiał się.
- Naprawdę.
Obok dało się słyszeć ciche pochrapywanie. To Bennie zasnęła.
Muzyka nie ustawała, obiegała mieszkanie z pokoju do pokoju, a Jill spoglądała na ojca, to na syna. Rende zmienił opatrunek gip-
sowy na nodze Petera, który nudził się wyraźnie i ziewnął. Przyjrzała się mu uważniej. Co z niego wyrośnie za dziesięć lat? a za pięt-
naście? Czy pozostanie wypalonym cudownym dzieckiem, mistrzem w dotychczas nie wynalezionej specjalności?
Obserwowała Petera, który spoglądał na ojca.
- ...Może to być jednak rodzaj oryginalnej sztuki - mówił właśnie Minton. - I nie rozumiem, w jaki sposób cenzura... Spojrzała na
Rendera.
- Człowiek nie ma prawa do szaleństwa - odparł Śniący. - a w każdym razie posiada je w stopniu nie większym niż prawo do samo-
bójstwa...
Dotknęła jego dłoni. Drgnął, jakby przebudził się ze snu. Odsunął jej dłoń.
- Chyba już się zmęczyłam - powiedziała. - Bądź łaskaw odprowadzić mnie do domu.
- Chwileczkę - kiwnął głową. - Pozwólmy Bennie zdrzemnąć się jeszcze momencik - szepnął, po czym znowu zwrócił się do Miniona.
Peter pokazał jej uśmiechniętą twarz.
Nagle poczuła się bardzo zmęczona, naprawdę.
Dotychczas zawsze lubiła Święta.
Naprzeciwko Bennie pochrapywała cicho, a od czasu do czasu na jej twarzy wykwitał delikatny uśmiech.
Tańczyła. Gdzieś - gdzie? - tańczyła.
Gdzieś - gdzie? - krzyczał człowiek imieniem Pierre, prawdopodobnie dlatego, że już nie był człowiekiem imieniem Pierre.
Ja? Pan Życia i Śmierci, jak okrzyknęli mnie w Timie, który czytasz co tydzień. Skocz no po basen, Charlie. Nie, nie twój! Mój. Wi-
dzisz? Spójrz tutaj. Człowiek na okładce zawsze przybiera jakiś wyraz twarzy dopiero wtedy, gdy przeczyta artykuł z tyłu, za okładką.
Ale już za późno. Tak, dobrze im się zdaje, ale wiesz... Poślij chłopca, niech mi przyniesie dzban wody i miskę, okay? “Śmierć Chwili”,
tak to nazywają, prawda? Załóżmy, że człowiek może rozciągnąć chwilę na lata, poruszając się w rozległej i kompleksowej strukturze
społecznej znanej jako “obwód”, za każdym razem jednak odbierając zdarzenia jako nowe i zupełnie nieznane. System komunikacji
światowej sprawił, że człowiek jest teraz w sytuacji kaleki, który siedząc na wózku inwalidzkim zjeżdża w dół zbocza, mijając w pędzie
niezliczone możliwości wyboru, a teraz podskakuje wśród skał Otchłani. Stoimy na progu chwalebnej i pełnej życia epoki... Wy wszy-
scy między Helsinkami a Tierra del Fuego, powiedzcie mi, czy już kiedyś żeście to słyszeli: a mianowicie historię o starym kominku
i jego stałym numerze zwanym “chwilka”. Pewnej nocy, gdy występował w audycji radiowej, jak zwykle wykonał swą sztuczkę. Nu-
mer wyszedł dobrze, wszystko było na swoim miejscu, solidna robota, z puentą, elementem niepewności, antytezą. Niestety, zaraz
potem stracił stałą pracę, ponieważ wszyscy już znali jego sztuczkę. Zrozpaczony, poraniony odłamkami naczyń, które z rozpaczy
rozbijał sobie na głowie, wdrapał się na balustradę najbliższego mostu. Gotów rzucić się w dół, w ciemny i płynący symbol śmierci,
nagle został powstrzymany czyimś wołaniem. “Nie rzucaj się w ciemny i płynący symbol śmierci” - wołał na głos. “Wyrzuć skorupy
naczyń i zejdź z balustrady”. Obróciwszy się, ujrzał dziwne stworzenie, spoglądające nań z bez mała bezzębnym uśmiechem. “Kimże
jesteś, dziwny, uśmiechnięty obcy przybyszu, cały w bieli?” - zapytał
“Jestem Aniołem Światła” - odparł stwór. “Przybyłem powstrzymać cię od samobójstwa”. Potrząsnął głową. “Niestety” - odparł.
“Muszę się zabić, bo chwilka się zużyła”. Podniósł ręce, gdy nagle... “Nie rozpaczaj” - rzekł anioł. “My, Anioły Światła, umiemy czynić
cuda. Mogę cię nauczyć tylu sztuczek, że nie zdążysz ich pokazać w swym krótkim i nudnym życiu śmiertelnika”. Potem - “Błagam”
- powiedział komik - “naucz mnie, co mam robić, by cud się zdarzył”. Na co odrzekł mu Anioł Światła - “Prześpij się ze mną”. Na co
odparł mu komik - “Czy to aby nie po anielsku i nie zbyt rozwiąźle?” Na co odpowiedział mu Anioł Światła - “Niecałkiem. Przeczytaj
sobie uważnie Stary Testament, a niejednego się dowiesz o stosunkach międzyanielskich i niejednym będziesz zdziwiony”. Na co
zgodził się komik. - “Bardzo pięknie” - rzekł i odrzucił skorupy, które go raniły. Poszli przed siebie, a on wykonał jeszcze jedną sztucz-
kę, chociaż anioł, z którym szedł, z trudem mógłby być policzony między najpiękniejsze spośród Cór Światła. Następnego dnia zerwał
się na nogi z samego rana, zrzucając z siebie oszustkę, która naciągnęła go na miłość i krzyknął- “Obudź się! Wstawaj! Już czas, byś
obdarzyła mnie umiejętnością wiecznego wykonywania sztuczek! Ta otworzyła jedno oko i spojrzała na niego. “Ile lat wykonywałeś
swój numer?” - spytała. “Trzydzieści” - odpowiedział. “A ile lat masz teraz?” Odpowiedział - “Czterdzieści pięć”. “Czterdzieści pięć” -
westchnęła. Po czym ziewnęła i uśmiechnęła się. “Czy to nie dość słuszny wiek, by nie wierzyć w Anioły Światła?”
- spytała. Odszedł, i wykonał jeszcze jedną sztuczkę, bo jakżeby inaczej... a teraz dajcie mi posłuchać kojącej muzyki, dobrze? Tak,
tak może być. Prawda, można się od tego popłakać?... a wiesz, dlaczego?... No to powiedz mi, gdzie najczęściej zdarza się dzisiaj słu-
chać kojącej muzyki?... Oczywiście, u dentysty, w bankach, sklepach i tym podobnych miejscach, gdzie zawsze trzeba długo czekać,
by zostać obsłużonym. Słuchasz kojącej muzyki w momentach, gdy przechodzisz najcięższe przeżycia, a efekt? Prosty. Kojąca muzyka
kojarzy się teraz z czymś, co wprawia w stan nerwowego rozgorączkowania, jest chyba najmniej kojącą rzeczą pod słońcem. Kiedy jej
słucham, zawsze czuję się głodny. Bo zawsze ją słyszę w tych wszystkich restauracjach, gdzie kelnerzy tak ślamazarzą się z obsługą.
Czekasz, aż dadzą ci coś do jedzenia, nic więcej nie pragniesz - a oni grają ci tę przeklętą kojącą muzykę. Tak... To gdzie ten chłopak
z dzbankiem i miską? Chcę umyć ręce. Słyszałeś o tym człowieku, który zrobił wyprawę na Centaura? Odkrył humanoidy i usiłował
poznać ich zwyczaje, tradycje, system wartości oraz tabu. w końcu doszedł do problemu rozmnażania się. I wtedy subtelna młoda
istota rodzaju żeńskiego wzięła go ze sobą i zaprowadziła do czegoś w rodzaju wielkiej fabryki, gdzie montowano Centaurian. Tak,
nie przejęzyczyłem się... na taśmach sunęły korpusy, do których przykręcono czerepy, a te następnie napełniano mózgami, do pal-
ców wstawiano paznokcie, brzuchy wypychano wnętrznościami i tak dalej... Podróżnik dał wyraz swemu osłupieniu, na co od swej
zdumionej przewodniczki usłyszał: - ,,Co? a jak wy to robicie na Ziemi?” Ujął jej filigranową dłoń, poczym rzekł: -,,Chodź ze mną za to
wzgórze, a pokażę ci”, I kiedy tak jej pokazywał, dostała ataku histerycznego śmiechu. ,,O co chodzi?” -spytał. “Dlaczego się ze mnie
śmiejesz?” “Dlatego” - odpowiedziała - ,,że my w ten sposób produkujemy samochody”... Nakarmcie mnie, dzieciny, i dajcie mi pastę
do zębów!
...Ach, że też ja, Orfeusz, muszę być rozszarpany przez takie jak te! Choć z drugiej strony, może jest w tym coś stosownego. Przy-
bywajcie więc, korybanci, i spełnijcie wolę waszą na Śpiewaku!
Ciemność. Krzyk.
Cisza.
Oklaski!
Zawsze przychodziła wcześnie i wchodziła sama, tak jak zawsze siadała w tym samym fotelu.
Usiadła w dziesiątym rzędzie, po prawej stronie, a jej jedynym kłopotem było, kiedy będzie przerwa: nigdy nie mogła się zoriento-
wać, w której chwili ktoś zechce przejść obok.
Lubiła słuchać brzmienia wyćwiczonego głosu i dlatego właśnie wolała aktorów brytyjskich od amerykańskich.
Lubiła musicale i to nie tyle z powodu wielkiej namiętności do muzyki: przepadała wsłuchiwać się w pulsujące dźwięki. z tego sa-
mego powodu z przyjemnością oddawała się słuchaniu poezji.
Lubiła dramat elżbietański, ale nie lubiła Króla Leara.
Podniecał ją dramat grecki, ale nie była w stanie znieść Króla Edypa.
Nie lubiła ani Cudotwórcy, ani Światła, które pada.
Nosiła przyciemnione okulary, lecz nie całkiem czarne. Nie używała laski.
Pewnej nocy, zanim podniosła się kurtyna przed ostatnim aktem, ciemności rozdarł strumień światła z reflektora. Jakiś człowiek
wszedł do kanału dla orkiestry i zapytał:
- Czy jest wśród państwa lekarz? Żadnej odpowiedzi.
- Zdarzył się wypadek - wyjaśnił mężczyzna. - Jeśli na widowni znajduje się lekarz, prosimy, by zechciał pofatygować się do biura
w głównym hallu, jeśli można, natychmiast.
Mówiąc, rozglądał się po widowni, ale nikt nie wstał z miejsca.
- Dziękuję - zakończył i opuścił scenę.
Wyciągnęła głowę ku strumieniowi światła.
Zaraz potem kurtyna podniosła się i znowu zabrzmiały głosy, znowu wszczął się ruch.
Czekała, nasłuchując. Po chwili wstała i ruszyła wzdłuż przejścia, dotykając ściany palcami.
Kiedy wyszła do foyer, stanęła.
- Czym mogę pomóc, Miss?
- Szukam biura.
- To właśnie tutaj, na lewo.
Odwróciła się i skierowała się w lewą stronę, lekko wyciągniętą ręką badając przestrzeń.
Kiedy poczuła przed sobą ścianę, szybko cofnęła dłoń. Wymacała framugę.
Zastukała.
- Tak? - ktoś uchylił drzwi.
- Potrzebny lekarz?...
- Pani jest lekarzem?
- Tak.
- Szybko. Proszę za mną. Tędy!
Weszła i kierując się odgłosem kroków mężczyzny ruszyła korytarzem równoległym do widowni.
Usłyszała, jak jej przewodnik wchodzi po schodach... siedem stopni. Weszła na górę za nim.
W ten sposób dotarli do garderoby. Wprowadzono ją do środka.
- To tutaj.
Zwróciła się w stronę, skąd dobiegł ją głos.
- Co się stało? - spytała, wyciągając rękę. Dotknęła ciała mężczyzny.
Usłyszała rzężenie, a potem serię pokasływań na granicy bezdechu.
- Pracownik z obsługi sceny - wyjaśnił jej przewodnik. - Wygląda na to, że udławił się kawałkiem toffi. Zawsze coś żuł. Sprawia wra-
żenie, jakby coś utkwiło mu w gardle i nie może pójść dalej.
- Zadzwonił pan po karetkę?
- Tak. Ale niech pani spojrzy... twarz ma prawie granatową. Nie wiem, czy ambulans zdąży na czas. Ja nic tu nie mogę zrobić.
Zbadała puls, opuściła głowę mężczyzny do tyłu, delikatnie opukała gardło.
- Tak, czymś się zadławił. Obawiam się, że nie uda mi się tego przepchnąć. Proszę mi przynieść krótki, ostry... i sterylny nóż. Szybko.
- Już się robi. Ale to trochę potrwa.
Zostawił ją samą.
Palcami wyczuwała pulsowanie tętnic szyjnych. Później przeniosła dłonie na ciężko pracujące płuca. Potem znowu odchyliła głowę
mężczyzny do tyłu i palcami obmacała gardziel od środka.
Tak minęła minuta. Potem jeszcze jedna.
Usłyszała stukot nóg biegnącego człowieka.
- Proszę... Wymyliśmy ostrze w alkoholu...
Wzięła nóż w rękę. z daleka dobiegło ją zawodzenie syreny ambulansu. Nie była pewna, czy zdążą na czas.
Opuszkiem palca sprawdziła ostrość noża. Później zbadała palcami szyję leżącego człowieka.
Lekko odwróciła się w stronę mężczyzny, którego obecność wyczuwała za plecami.
- Sądzę, że nie powinien pan tego oglądać - wyrzuciła spiesznie. - Zamierzam wykonać prowizoryczną tracheotomię, a to niespe-
cjalnie pociągający widok.
- Okay. Poczekam na korytarzu. Szmer oddalających się kroków. Cięła.
Westchnienie. Syk powietrza.
Poczuła wilgoć... usłyszała lekkie bulgotanie.
Uniosła głowę. Kiedy karetka stanęła przy bocznych drzwiach, ręce już jej nie drżały, gdyż wiedziała, że zoperowany mężczyzna bę-
dzie żył.
- Shallot - przedstawiła się wchodzącemu lekarzowi. - Eileen Shallot, State Psych.
- Chyba słyszałem o pani... Ależ to pani jest...
- Tak, jestem - nie pozwoliła mu dokończyć. - Ludzi łatwiej się czyta niż Braille'a.
- Hm... tak, widzę. Można się z panią skontaktować w State Psych?
- Tak.
- Dziękuję, pani doktor - powtarzał kierownik sceny. - Dziękuję.
Gdy kurtyna opadła po ostatnim akcie, siedziała na swoim miejscu, aż widownia opustoszała.
Dla niej scena była punktem skupienia, gdzie ogniskował się dźwięk, rytm i sens ruchu, pewne niuanse światła i ciemności, wszakże
nie kolor: dla niej scena była ogniskiem specyficznego promieniowania, miejscem pulsowania w rytmie pathema - mathema - poie-
ma, przestrzenią, gdzie życie miotało się w konwulsjach namiętności i percepcji, miejscem, gdzie ci, którzy byli zdolni do przeżywania
szlachetnych ciepień, szlachetnie cierpieli. To właśnie tam pomysłowi Francuzi snuli swe komedie między pajęczymi kolumnami Idei,
a poeci czarnego nihilizmu prostytuował i się za cenę dopuszczenia do towarzystwa tych, z których szydzili, miejscem, gdzie lała się
krew, wznoszono okrzyki i śpiewano pieśni, gdzie Apollo i Dionizos głupkowato uśmiechali się zza kulis, gdzie Arlekin wiecznie wyłu-
dzał coś ze spodni kapitana Spezzafera. Było to miejsce, gdzie wszystko mogło być naśladowane, lecz pod osłoną aktorstwa tylko
dwie rzeczy były prawdziwe: szczęście i smutek, komizm i tragedia, to znaczy: miłość i śmierć - to, co kreśli ramy doli człowieka. Było
to miejsce dla bohaterów i mniej - niż - bohaterów. To miejsce kochała. Widziała tam jedynego człowieka, którego twarz, znała, wi-
działa, jak szedł, obarczony symbolami, po scenicznych deskach... Podnosząc ręce ku morzu problemów, źle widocznych w świetle
księżyca - ten, którego nienawiść zdolna była wzbudzać buntownicze wiatry i rozpętać wojnę między szmaragdem wód a błękitem
nieba - albowiem oczy jego były jak perły... Czymże jest człowiek? Nieograniczony w swych możliwościach, formie i rozwoju!
Znała go we wszystkich jego rolach, nawet tych, które nie mogły zaistnieć bez widowni. On był Życie.
On - Śniący.
Był Twórcą i Pocieszycielem.
Był większy od herosów.
Umysł jest zdolny do niejednego. Uczy się. Ale nie może się zmusić do niemyślenia.
Uczucia zawsze pozostają te same co do jakości, i to przez całe życie. Bodźce, na które odpowiadają, są przedmiotami subiektyw-
nych wariacji, lecz emocje są w tej wymianie kapitałem stałym.
Oto, dlaczego ostał się teatr: w teatrze krzyżują się linie kultury, w teatrze współistnieją Północny i Południowy Biegun doli ludz-
kiej. Uczucia wypełniają teatr niczym żelazna plomba pustą przestrzeń.
Umysł nie może nauczyć się niemyślenia, ale uczucia zawsze układają się w odwieczne wzory.
On był jej teatrem...
On był biegunami świata.
On był całym działaniem.
Nie był imitacją działania lecz działaniem samym.
Wiedziała, że jest bardzo zdolny i że nazywa się Charles Render.
Czuła, że jest Śniącym.
Umysł jest zdolny do niejednego.
Był jednak czymś więcej niż cokolwiek innego.
Był zawsze.
... Czuła to.
Kiedy wstała i ruszyła w stronę wyjścia, obcasy jej butów stukały w pustej ciemności, a stukot powracał echem.
Kiedy szła po pustej widowni w górę do drzwi, dźwięki powracały do niej.
Szła przez pusty teatr, coraz dalej od opustoszałej sceny. Była sama.
U szczytu przejścia przystanęła.
Niczym odległy śmiech, urwany znienacka klapsem, nagle zapadła cisza.
Teraz nie była ani widzem, ani aktorem. Była sama w ciemnym teatrze.
Przecięła gardło i ocaliła życie.
Dziś wieczorem słuchała, czuła dziś wieczorem, dziś wieczorem biła brawo.
A teraz wszystko, wszystkie wrażenia, znowu odpłynęły i była sama w ciemnym teatrze.
Opadł ją strach.
Mężczyzna szedł dalej wzdłuż autostrady, aż doszedł do drzewa. Przystanął, ciągle z rękoma w kieszeniach i patrzył przez chwilę.
Potem zawrócił i skierował się w stronę, skąd przyszedł. Jutro znowu będzie dzień.
,,Oh, żałością zwieńczona miłości mego życia, czemuż mnie opuściłeś? Czyliż doszukałeś się zaniedbania jakiegoś z mojej strony?
Długo cię kochałam, a wszystkie miejsca ciszy znają me żale. Kochałam cię nad siebie samą i cierpiałam z miłości. Kochałam cię nad
życie i wszystkie jego słodycze, a słodycze zmieniły się w korzenne goździki i migdały. Gotowa jestem dla ciebie rozstać się z tym ży-
ciem. Dlaczego miałbyś odpływać na statkach o wielkich żaglach i wielu wiosłach, unosząc z sobą Lary i Renaty, a ja miałabym tutaj
pozostać, sama jedna? Skrzesam ogień i spłonę. Skrzesam ogień - wielki płomień, który spopieli czas i wypali przestrzeń, które nas
oddzielają. Zawsze chciałabym być z tobą. Nie pójdę grzecznie i cicho w tę zagładę, lecz z płaczem. Nie jestem zwykłą dziewką, by
teraz schnąć z tęsknoty i umierać, ciemnooka i blada. Bo jestem z rodu Książąt Ziemi, a moja ręka jest jako ramię mężczyzny w walce.
Podniósłszy miecz opuszczam go na przyłbicę wroga, a on pada pod ostrzem. Nigdy nie zostałam ujarzmiona, milordzie. Lecz oczy
osłabły mi od płaczu, język od krzyku. Ten, który sprawił, że cię raz ujrzałam by potem nigdy więcej nie zobaczyć, popełnił zbrodnię
dla której nie ma przebaczenia. Nie mogę zapomnieć mej miłości, ani ciebie. Był czas, gdy śmiałam się słuchając pieśni miłości i skarg
dziewcząt na brzegu rzeki. Teraz śmiech uwiązł w gardle, niczym strzała, w ranie; pozostawiona sama sobie bez ciebie jestem sa-
motna. Nie wybaczaj mi, kochanie, tego uczucia. Chcę wznieść stos z mej pamięci i nadziei. Chcę rzucić w płomienie moje myśli o to-
bie, już płonące, chcę złożyć cię na stosie jak poemat i spopielić te rytmiczne skargi. Kochałam cię, lecz odszedłeś. Nigdy więcej
w tym życiu już cię nie ujrzę, nigdy nie usłyszę melodii twego głosu, nigdy nie będę czuła twego elektryzującego dotyku. Kochałam
cię, lecz teraz zostałam opuszczona i sama. Kochałam cię, ale me słowa padają w uszy, które umarły, a moje ciało oglądają oczy, któ-
re nie widzą. Zaniedbałam się wobec niego, o wiatry Ziemi, które mnie obmywacie, które rozdmuchujecie trawiące mnie płomienie.
Dlaczego mnie opuściłeś, o życie mego serca? Odchodzę teraz, by połączyć się z płomieniami ojca, by zmienić życie na lepsze. Spo-
śród wszystkich miłosnych doznań nie pojawi się uczucie, które zdolne byłoby przewyższyć moje. Niech bogowie cię błogosławią
i niech cię zachowują, o światło mych oczu, a ich wyrok za to, co mi zrobiłeś, niech nie okaże się zbyt surowy. Eneaszu, płonę dla cie-
bie! Ogniu, bądź mą miłością!”
Rozległy się brawa, gdy zakołysała się w kręgu światła i upadła. Potem światła ściemniały i zgasły.
Po chwili znowu zrobiło się jasno, a członkowie Sekcji Teatralnej Klubu Badania Mitów zerwali się z miejsc i ruszyli ku scenie, by
pogratulować jej wnikliwej interpretacji. Dyskutowali o znaczeniu motywów ludowych, począwszy od indyjskiego obyczaju samopa-
lenia wdowy na stosie pogrzebowym męża aż po całopalenie Brunhildy. Dobre i pierwotne - zabrzmiało w konkluzji. ,,Ogień... moja
ostatnia miłość!” - znakomite ujęcie: Eros i Thanatos w finałowym, oczyszczającym płomieniu miłości.
Kiedy wyczerpali już wszystkie wyrazy uznania, na środek pomieszczenia wystąpił drobny mężczyzna ze swą żoną o ptasim wyglą-
dzie i ptasim sposobie poruszania się.
- Heloiza i Abelard - obwieścił mężczyzna. Wokół zapadła przejęta szacunkiem cisza. Rosły mężczyzna w średnim wieku stanął
u jego boku, twarz miał pokrytą kropelkami potu.
- Mój główny kastrator - oznajmił Abelard. Mężczyzna uśmiechnął się i ukłonił.
- Proszę, możemy zaczynać... Suchy klaps i zapadły ciemności...
Niczym ryjące głęboko, mitologiczne robaki linie wysokiego napięcia, rurociągi i tuby pneumatyczne rozciągają się wzdłuż konty-
nentów. Pulsując, wijąc się ruchem robaczkowym, piły z Ziemi i pioruna. Pochłaniają olej i elektryczność, wodę i płukankę węglową,
małe parcele, wielkie toboły i listy. Przedzierając się tak pod powierzchnią ziemi kiedyś w końcu zostały wydziedziczone ze swego
przeznaczenia, a maszyny, które pracują na ich miejscu, przejmują ich zadanie.
Ślepe, uciekają byłe dalej od miejsc, gdzie świeciło słońce. Ziemia i piorun pozostają nie tknięte ani na cel. Znają to tylko, co zbada-
ją dotykiem. Bo tylko dotyk jest ich stalą funkcją.
Taka to jest głęboko ukryta radość robaka.
Render rozmawiał z psychologiem i dokonał inspekcji przyrządów do ćwiczeń na lekcjach gimnastyki w nowej szkole. Obejrzał także
pokoje uczniów i westchnął z zadowoleniem.
Za to teraz, gdy już zostawił syna na nowym miejscu, poczuł się jakoś przykro, sam zresztą nie wiedział, dlaczego. Wszystko zdało
się być w najlepszym porządku, jak to zwykle, gdy ogląda się nowe miejsce po raz pierwszy. Peter, jak sądził był w znakomitym na-
stroju, niczym nie zmąconym.
Wrócił do samochodu i zaczął płynąć w stronę autostrady - tego wielkiego drzewa bez korzeni, którego gałęzie ocieniały dwa kon-
tynenty (zaś gdy zostanie dokończony most nad Cieśniną Beringa, ogarną cały świat z wyjątkiem Australii, obu czap biegunowych
i wysepek) - a jadąc cały czas usiłował dociec przyczyny złego humoru, ale bez powodzenia.
Może powinien zadzwonić do Jill i zapytać o przyczynę jej oziębłości? Czyżby ciągle była wściekła z powodu tego futra oraz wszyst-
kiego, co miało miejsce podczas Świąt?
Opuścił dłonie na kolana. Wiejskie krajobrazy podskakiwały za szybami, gdy to wspinał się, to zjeżdżał ze zboczy wzgórz.
Jeszcze raz uniósł ręce do panela.
- Hello?
- Eillen, mówi Render. Co prawda nie dzwoniłem do ciebie zaraz tego dnia, ale słyszałem o tej tracheotomii, którą wykonałaś
w Domu Gry...
- Tak - przerwała mu. - Szczęściem miałam zręczność w palcach... no i ostry nóż. Skąd dzwonisz?
- z wozu. Właśnie zostawiłem syna w nowej szkole. Wracam do domu.
- On, a co tam u Petera? Jak z nogą?...
- w porządku. Mieliśmy trochę strachu na Boże Narodzenie, ale ostatecznie wszystko dobrze się skończyło. Powiedz mi lepiej, co ty
przeżyłaś, jeśli masz trochę czasu i nie uważasz, że to natręctwo z mojej strony.
- Cholerny, natrętny doktorek! - roześmiała się delikatnie. - Cóż... było późno, właśnie mieli zaczynać ostatni akt...
Render wyciągnął się w fotelu, pozwolił sobie na uśmiech i papierosa, i słuchał.
Za oknem krajobraz z górzystego przeszedł w równinny, a on przecinał przestrzeń niczym puszczona w ruch kula bilardowa, mkną-
ca rowkiem wprost do kieszeni.
Minął idącego mężczyznę.
Szedł pod drutami wysokiego napięcia i nad schowanymi głęboko w ziemi kablami, znowu szedł, wzdłuż wielkich odgałęzień auto-
strady-drzewa, wędrował przez pocętkowane płatkami śniegu powietrze, przecinał fale radiowe.
Obok pędziły samochody, a kilku pasażerów zauważyło go, jak szedł.
Ręce miał w kieszeni kurtki, głowę nisko spuszczoną, gdyż na nic nie patrzył. Miał postawiony kołnierz, a topniejące datki nieba,
płatki śniegu, osiadały na rondzie kapelusza.
Na nogach miał kalosze. Ziemia była wilgotna i nieco grząska.
Brnął przed siebie z trudem - zabłąkany ładunek w polu wielkiego generatora.
- ...Kolacja wieczorem w PSS?
- Czemu nie? - odparł Render.
- Powiedzmy, o ósmej?
- Niech będzie ósma. Tally-ho!
Część płatków spadała wprost z nieba, lecz większość wiatr nawiewał z dróg...
Samochody zostawiały ludzi na platformach w wielkich, do uli podobnych krytych parkingach. Aerotaxi zatrzymywało się na odkry-
tych lądowiskach w pobliżu wejść, skąd ruchome chodniki przenosiły przybyszów w podziemne pasaże.
Niezależnie jednak od tego, jak przybyli, Pawilon Wystawowy zwiedzali na piechotę.
Budynek był ośmiokątny, dach w kształcie odwróconej miski. Osiem zupełnie bezużytecznych trójkątów z czarnego kamienia sta-
nowiło zewnętrzne elewacje na każdym rogu budowli.
Miska jednocześnie spełniała zadanie selektywnego filtra, który w tej chwili z wieczornej szarówki absorbował tylko błękitne tona-
cje światła, płonąc na zewnątrz delikatną poświatą - bielszą od brudnego śniegu. w ten sposób strop był niczym bezchmurne niebo
w lecie, o jedenastej przed południem, a nawet był piękniejszy, bo słońce nie zmatowiło jego Porannej Chwały.
Ludzie przepływali pod lazurem sufitu, przechodzili wśród eksponatów, poruszali się niczym płytki strumyczek wśród skał.
Przechodzili fala za falą, poruszali się w chaotycznych zawirowaniach. Kręcili się wokół przypadkowych ośrodków ruchu: strumień
zwiedzających kipiał, bulgotał, szemrał. Od czasu do czasu błysnęła jakaś iskierka...
Wylewali się bez chwili przerwy zza błękitnego horyzontu, stamtąd, gdzie stały zaparkowane pojazdy.
Gdy dokonali obchodu, dopełniali koła wracając z powrotem do metalowych obłoków, od których wszystko się zaczęło.
Przemierzali Świat Zewnętrzny.
Świat Zewnętrzny to sponosorowana przez wojska lotnicze wystawa otwarta przed dwoma tygodniami, czynna dwadzieścia cztery
godziny na dobę, przyciągająca widzów z każdego zakątka Ziemi.
Świat Zewnętrzny to przegląd ludzkich dokonań w kosmosie.
Światem Zewnętrznym zarządzał dwugwiazdkowy generał ze sztabem kilkunastu pułkowników, osiemnastu podpułkowników,
wielu majorów, licznych kapitanów i niezliczonych poruczników. Generała nikt nigdy nie widział z wyjątkiem ścisłego grona pułkow-
ników oraz kierownictwa Exhibits Incorporated. Do Exhibits Incorporated należał Pawilon Wystawowy położony zaraz obok kosmo-
dromu, a szefowie firmy potrafili tak rozlokować eksponaty, że wszyscy ekshibicjoniści, którzy ich zatrudnili, chwalili ich wyczucie
smaku.
Zaraz na prawo, gdy tylko weszło się do Muchomora (jak pewni złośliwi zwykli określać Pawilon), znajdowała się Galeria.
To tutaj umieszczono wielkie na całą ścianę zdjęcia, do których widz mógł wejść, roztapiając się w wysokich, wyniosłych górach
otaczających Bazę Księżycową III (wyglądającą tak, jakby unosiła się na wietrze, choć żadne wiatry tam nie wiały), albo wędrować
pod bąblowatymi kopułami miasteczka podksiężycowego, a może biec w odległości jak na wyciągnięcie dłoni wzdłuż jednego
z zimnych płatków mózgu - obserwatora, czując jak szybkie prądy myśli zaskakują w wielopoziomowe związki skojarzeń; lub też,
przechodząc mimo, wyjść na rdzawą pustynię rozciągającą się pod zielonkawym niebem, odkaszlnąć raz lub dwa krwawą plwociną,
okrążyć podobne do fortecznych murów ściany wyrastającego nad powierzchnię Kompleksu Portów - szaroniebieskie, jakby wycio-
sane z jednej bryły, wzniesione na ruinach Bóg wie czego - i wejść do środka fortecy, gdzie ludzie ruszali się niczym duchy
w marsjańskim domu handlowym, czuć fakturę szklistych ścian, narobić nieco zgiełku w całym tym świecie; mogli też w śmiałości
wyobraźni przejść się po merkuriańskim Piekielnym Polu, smakując kolory: płonącą żółć, cynamon i pomarańcz - by w końcu odpo-
cząć w Wielkiej Lodowej Skrzyni, gdzie Zamarzły Gigant walczył z Ognistą Istotą, i gdzie każdy przedział jest opieczętowany
i kierowany z osobna - jak w łodzi podwodnej lub rakiecie transportowej, a dzieje się tak z tego samego zasadniczego powodu; albo
też przespacerować się do Zewnętrznej Piątki, gdzie heros jest rozżarzony a niegodziwiec zmarznięty, gdzie stoi, w oszronionym pie-
cu u podnóża góry, z rękami w kieszeniach i liczy kolorowe żyłki w płytach skalnych jakby z opalu; albo jeszcze oglądać słońce jako
lśniącą gwiazdę, drżeć, wdychać opary i powtarzać w duchu, że są to najpiękniejsze miejsca pod słońcem, a także miłe widoczki.
Za Galerią znajdowały się grawitory, dokąd wchodziło się po schodach pachnących świeżo ściętymi drzewami. Na szczycie każdy
mógł sobie wybrać siłę ciążenia, jakiej chciał doświadczyć - księżycową lub marsjańską - po czym zjechać z powrotem na dół na po-
duszce powietrznej, opadającej niczym winda. w ten sposób można było przez chwilę doświadczać własnej wagi przeniesionej do
wybranego bezosobowego świata. Platforma spada, ląduje bezszelestnie... jakby w kopę siana, jakby w wymoszczone pierzynami
łóżko.
Później zwiedzający natykał się na mosiężną, sięgającą pasa balustradę - obiegała Fontannę Światów.
Przechylić się, spojrzeć w dół...
Ujęte w cembrowinę światła rozlewisko ciemności...
Było to planetarium.
W środku światy kołysały się w pułapkach magnetycznych, lśniąc. Krążyły wokół płonącej kuli Słońca. Odległość do najbliższych
zmniejszała się, błyszczały jak szron w promieniach słonecznych, chłodno połyskiwały w ciemnościach. Ziemia była jak szmaragd,
turkusowa; Wenus mlecznobiała; Mars świecił chłodnym pomarańczem, Merkury był jak masło, Galliamo jak bochenek świeżo wy-
pieczonego chleba.
Jadło i bogactwo wisiały w Fontannie Światów. Ci, którzy byli głodni i pożądliwi wychylali się przez mosiężną barierkę i patrzyli. Oto
materia, z której powstają sny.
Inni rzucali tylko pobieżne spojrzenie i przechodzili, by ujrzeć kabinę dekompresyjną Bazy Księżycowej l, zrekonstruowaną w skali
1:1, albo posłuchać, jak przedstawiciel producentów wyrzucał z siebie jak z rękawa fakty dotyczące budowy śluz ciśnieniowych oraz
siły pomp pneumatycznych (był to niski, rudawy mężczyzna, którego mózg musiał być wypchany statystykami). Można też było
przejechać przez Pawilon wagonikami kolejki jednotorowej, zawieszonej nad głowami widzów, można było obejrzeć dwudziestomi-
nutowy film Świat Zewnętrzny - z przystankami w co ciekawszych miejscach, którego osobliwością było to, że komentarz czytano na
żywo, a nie puszczano z taśmy. Także wspinano się na świeżo wzniesione ściany w butach do wspinaczki, manewrowali kleszczami
wielkich czerpaków, wykorzystywanych w pozaziemskim górnictwie.
Ci, którzy byli głodni, stali dłużej, lecz za to w jednym miejscu.
Stali dłużej i mniej się śmiali.
Należeli do potoku, który płynął, by w końcu rozlać się w basenie, połyskując...
- Zainteresowany objęciem pewnego dnia kierowniczej posady?
Chłopak odwrócił głowę, podpierając się kulami wykonał półobrót.
Spojrzał na podpułkownika, który go zaczepił. Oficer był wysoki. Opalone dłonie, brązowa twarz, czarne oczy, mały wąsik i zagięta
brązowa fajka, z której puszczał obłoczki dymu - to najbardziej rzucało się w oczy, oprócz kędzierzawych włosów i szytego na miarę
munduru.
- Dlaczego pan pyta?
- Bo już zbliżasz się do wieku, gdy czas pomyśleć o przyszłości. Kariery planuje się na dłuższą metę, a jeśli nie pomyślało się o tym
w porę, w wieku lat trzydziestu można zostać bankrutem życiowym.
- Czytałem, że...
- Jasne, każdy w twoim wieku czytał. Ale teraz masz przed oczami żywe przykłady... i radzę ci dobrze zapamiętać: to są jedyne rze-
czywiste przykłady. Przed tobą rozciąga się granica... wielka i trudna do przekroczenia. Nie możesz znać tego uczucia tylko z czytania
jakichś książczyn.
Nad ich głowami wagonik kolejki sunął z cichym szmerem wzdłuż Pawilonu. Oficer wskazał na niego fajką.
- Nawet jazda czymś takim nie może równać się przeżyciu, którego doświadczasz jadąc nad skutym lodem Wielkim Kanionem -
zauważył.
- w takim razie jest to niedostatek ludzi, którzy piszą książczyny - odpowiedział chłopak. - z tego, co pan mówi, wynika, że żadne
ludzkie doświadczenie nie może być opisane i zinterpretowane... nawet jeśli pismak, który się za to bierze, jest całkiem dobry.
Oficer przyjrzał mu się bacznie.
- Synu, powtórz to raz jeszcze.
- Powiedziałem, że jeśli nawet książczyny opisują nie to, czego można by się od nich spodziewać, to nie jest to wina materiału.
- Ile masz lat?
- Dziesięć.
- Jak na swój wiek masz całkiem ostry język. Peter wzruszył ramionami, podniósł kulę i wskazał w kierunku Galerii.
- Dobry malarz wykonałby tę robotę pięćdziesiąt razy lepiej i osiągnąłby efekt o wiele lepszy niż te wielkie, lśniące zdjęcia.
- To są bardzo dobre zdjęcia.
- Nikt nie mówi, że nie. Oczywiście, są doskonałe. Pewnie tez drogie. Lecz każda z tych scen, namalowana przez dobrego reali-
stycznego malarza, byłaby bezcenna.
- Jeszcze tu nie ma miejsca dla artystów. Tak to już bywa, że najpierw idą rębacze. Kultura dopiero potem.
- w takim razie, dlaczego by nie zmienić tej kolejności i zatrudnić paru artystów? Może dzięki nim znaleźlibyście więcej chętnych na
rębaczy?
- Hm... - mruknął oficer. - Zagiąłeś mnie. Przejdziesz się ze mną? Chcesz pooglądać coś więcej?
- Pewnie. Czemu nie. “Przejść się” to może nie najlepsze formułowanie w przypadku takiego jak ja, ale...
Podszedł do oficera. Ruszyli wzdłuż wystawy.
W butach do wspinaczki można się było jakoś wspiąć na ścianę po lewej stronie, wielkie czerpaki sapały.
- Czy to naprawdę wykonano wzorując się na budowie kleszczy skorpiona?
- Tak - skinął głową oficer. - Nasi sprytni inżynierowie podkradli patent naturze. Tego rodzaju spryciarzami jesteśmy najbardziej za-
interesowani.
Teraz chłopak kiwnął głową.
- Mieszkałem w Cleveland. u ujścia Cuyahoga River używali podobnego urządzenia, zwanego tam Podnośnikiem Hulana, do zała-
dunku kryp przewożących rudę. Ten dźwig zbudowano wzorując się na konstrukcji odnóża pasikonika. Pewien sprytny młody czło-
wiek o typie umysłowości, który was interesuje, leżał pewnego dnia na podwórku i zabawiał się rozkładaniem na części odnóży pa-
sikonika. a wtedy uderzyła go pewna myśl: “Ejże”, mruknął, ,,to można wykorzystać”. Po czym zdemontował jeszcze kilka pasikoni-
ków i w ten sposób powstał podnośnik Hulana. Jak pan to określił, ów młody człowiek podkradł patent naturze, która do tej pory
korzystała z pomysłu dość nierozsądnie, marnotrawiąc go w budowie stworzeń hasających po polach, niszczących uprawy tytoniu i
w ogóle bardzo szkodliwych. Kiedyś ojciec zabrał mnie nad rzekę, a wtedy mogłem się przekonać, jak działają te maszyny: są to wiel-
kie metalowe odnóża zakończone czerpakami, a kiedy pracują robią nieziemski hałas, najokropniejszy, jaki zdarzyło się mi w życiu
słyszeć... niczym duchy wszystkich umęczonych pasikoników. Obawiam się, że nie jestem typem umysłowości, na jakiej wam zależy.
- Hm... wygląda mi na to, że masz rację - mruknął oficer. - Masz umysłowość innego typu.
- Jakiego?
- Sam już o tym mówiłeś: twój umysł chce rozumieć i interpretować, a kiedy wrócisz do domu, powiesz tym, którzy zostali, co na-
prawdę tu się dzieje.
- Bierze mnie pan za chodzącą kronikę?
- Nie. Nie musimy cię brać za cokolwiek, a ty nie powinieneś przejmować się tym w najmniejszym nawet stopniu. Iluż to ludzi
chciało brać udział w wojnach światowych tylko dlatego, żeby napisać powieść batalistyczną? I ile powieści w końcu powstało? Ile
wśród nich było dobrych? Zaledwie kilka, jak sobie zdajesz zapewne sprawę. Możesz planować swoją przyszłość w tym kierunku.
- Może... Szli dalej.
- Tędy? - spytał oficer.
Chłopak kiwnął głową i ruszył za mężczyzną korytarzem prowadzącym do windy. Kiedy drzwi się zamknęły, automat spytał, dokąd
zawieść.
- Balkon - rzucił podpułkownik.
Przez moment dało się odczuć wrażenie nagłego ruchu, po czym otworzyły się drzwi. Wyszli na wąski balkon obiegający kopułę
w kształcie miski, powleczoną warstwą szkła i mżącą delikatną poświatą.
Na dole widać było doki i część pola startowego.
- Zaraz będzie startowało kilka maszyn - odezwał się oficer. Chciałbym, żebyś się przyjrzał, jak wznoszą się w niebo na słupach dy-
mu i ognia.
- “Słupy dymu i ognia” - powtórzył Peter, nie kryjąc uśmiechu, - Widziałem ten slogan w wielu broszurach reklamowych, którymi
staracie się przyciągnąć ochotników. Czysta poezja, sir.
Nie otrzymał odpowiedzi. Na razie żadna ze stalowych wież ani drgnęła.
- Wiesz, to nie będzie prawdziwy lot - przerwał w końcu ciszę oficer. - Mają zaopatrzyć stacje orbitalne w surowce i zawieść nową
załogę. Wielkie statki nigdy nie lądują na Ziemi.
- Tak, wiem. Czy to prawda, że jakiś facet popełnił dziś rano samobójstwo przy jednym z eksponatów?
- Nie - odparł oficer, unikając jego wzroku. - To był wypadek Wszedł do grawiratora zanim platforma znalazła się na swoim miejscu
i poduszka powietrzna zdołała się podnieść. Spadł w głąb szybu.
5 - To dlaczego nie zamknęli wystawy?
- Ponieważ wszystkie systemy bezpieczeństwa działają prawidłowo. Także sygnały alarmowe i balustrady ochronne są zupełnie
w porządku.
- To dlaczego nazywa to pan wypadkiem?
- Dlatego, że nieboszczyk nie zostawił listu pożegnalnego ani niczego w tym rodzaju... Spójrz tam! Właśnie zaczyna startować! -
wskazał fajką w odpowiednim kierunku.
Obłok spalin otoczył podstawę jednego ze stalowych stalagmitów. w środku błysnęło światło. Później ogień błysnął z dołu i fale
dymu rozpełzły się wzdłuż pola startowego, załamały się, podniosły się w górę.
Ale nie dotarły na wysokość statku...
... bo statek właśnie uniósł się.
Uniósł się nad powierzchnią ziemi niemal niezauważalnie, zaraz jednak można było dostrzec ruch.
Nagle trysnąwszy z dyszy silnym płomieniem, znalazł się wysoko w górze, mierząc ku ciemnemu niebu.
l zapłonęło na niebie ognisko, potem był silny rozbłysk, a potem już tylko gwiazda, uciekająca z wielką prędkością w dal.
- Nic nie może się równać startowi rakiety - powiedział oficer.
- Tak - potwierdził chłopiec. - Ma pan rację.
- Chcesz pójść za nią?... Chcesz pójść za tą gwiazdą?
- Tak. Pewnego dnia zrobię to.
- Kiedy ja przygotowywałem się do lotów, wycisnęli ze mnie ostatnią kroplę potu, ale dzisiaj chyba jeszcze podnieśli poprzeczkę.
Patrzyli, jak startują dwa następne statki.
- Kiedy po raz ostatni był pan tam - spytał chłopak, patrząc z głową zadartą do góry.
- Całkiem niedawno...- zaczął mężczyzna.
- Chyba już sobie pójdę - przerwał mu. - Muszę wypełnić kilka dokumentów szkolnych.
- Pozwól, że dam ci nasz prospekt.
- Dziękuję, mam już wszystkie.
- No dobrze. w takim razie... dobranoc, stary.
- Dobranoc. Dziękuję za pokaz.
Chłopak ruszył w stronę windy. Oficer pozostał jeszcze na balkonie, patrzył przed siebie, patrzył w górę, ssąc fajkę, która zgasła.
Światło wirujące, walczące postacie...
Potem ciemność.
- O, stali. Ból, gdy przeszywają cię ostrza! Mam wiele ust, a wszystkie rzygają krwią.
Cisza.
A potem brawa.
ROZDZIAŁ IV
- ...JASNOŚĆ, prostota, zrozumiałość. To cała tajemnica katedry winchesterskiej - mówił przewodnik. - Łącząc poziom podłogi ze
sklepieniem kolumnami wyniosłymi jak wysokie drzewa, osiągnięto efekt bezwzględnego opanowania przestrzeni; sklepienia są pła-
skie, a każde przęsło, oddzielone przyporami, jest samo w sobie okazem pewności i stabilności. w istocie, można odnieść wrażenie,
że na tej architekturze odcisnęło się coś z ducha Wilhelma Zdobywcy. Pogarda dla kunsztownego drobiazgu, namiętne umiłowanie
innego świata, przemawiające z tej budowli, utwierdzają nas w przekonaniu, że to właśnie miejsce byłoby stosownym tłem dla któ-
regoś z opowiadań Mallory'ego...
- Spójrzcie na muszelkowate kapitele - zachęcał przewodnik.
- Te prymitywne reliefy wyprzedzają w swych ujęciach to, co później stało się powszechnym motywem...
- a pfuj! - sarknął Render, wszakże szeptem, bowiem znajdował się w kościele z grupą zwiedzających.
- Sss... - uciszyła go Jill (Fotlock - to było jej naprawdę ostatnie nazwisko) De Ville.
Lecz Render był w równym stopniu i zachwycony, i zmęczony.
Nienawidząc hobby Jill, pomyślał sobie, że najchętniej zająłby miejsce przy jakimś orientalnym urządzeniu, z którego padałyby na
jego głowę krople wody niż przyznał się do tego, że idąc tak przez arkady i galerie, pasaże i tunele wspinając się bez tchu na wysokie,
kręte schody wież doświadczył kilkakrotnie wzruszenia.
B *
Szedł zatem, rejestrując wszystko uważnie, a gdy zamykał oczy, obrazy pamięci niszczały w płomieniach, lecz potem odbudowywał
je ze zgliszcz, ćwicząc się w tej czynności tak, aby później był w stanie powtórzyć tę operację, ofiarowując całą wizję jednej
z pacjentek, która tylko wizje mogła oglądać. Katedra winchesterska napawała go wstrętem mniejszym niż wszystko inne, co widział
do tej pory. Tak, ten obraz warto było odtworzyć.
Rejestrując wszystko kamerą umysłu Render szedł z grupą turystów, z płaszczem przewieszonym przez ramię, czując, jak palce
chciwie drżą w poszukiwaniu papierosa. Uporczywie ignorował przewodnika, uznając, że jest to z jego strony najoględniejsza forma
wyrażania ludzkiego protestu. Idąc tak przez Winchester myślał o dwóch ostatnich sesjach z Eileen Shallot.
l znowu szedł z nią.
Tam, gdzie pantera wędruje po najwyższej krawędzi...
Szli dalej.
Tam, gdzie kozioł miota się wściekły z głodu...
Zatrzymali się, gdy grzbietem dłoni dotknęła skroni, rozstawiwszy szeroko palce, i gdy rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, kiedy roz-
warła wargi, jakby chciała go o coś spytać.
- Rogi jelenia - wyjaśnił.
Kiwnęła głową. Samiec podszedł bliżej.
Czuła jego rogi, potarła jego nozdrza, dotknęła kopyt.
- Tak - powiedziała, a wtedy zwierzę odwróciło się i odeszło. Wówczas pantera rzuciła się nań z tyłu i wbiła mu kły w kark.
Patrzyła, jak jeleń ubódł kota dwa razy, po czym umarł. Pantera wgryzła się w zdobycz. Odwróciła wzrok.
Gdzie grzechotnik wyciąga swe zwiotczałe ciało ku słońcu, ułożywszy się na skale...
Patrzyła, jak zwija się i rozciąga, zwija się, i rozciąga. Później poczuła grzechotki.
Odwróciła się do Rendera.
- a to?... Po co?
- Musisz poznać coś więcej niż tylko idyllę - powiedział i wskazał w drugą stronę.
- ... Gdzie aligator o twardej, pryszczatej skórze śpi w cichej zatoczce.
Dotknęła twardej jak pancerz skóry. Zwierzę ziewnęło. Patrzyła na zęby, oglądała budowę paszczy.
Nad głową zabrzęczały owady. Na ramieniu przysiadł jej komar i uciął ją kilka razy. Uderzyła otwartą dłonią tam, gdzie zaswędziała
ją ręka.
- Przeżyję?
Render uśmiechnął się.
- Dobrze dajesz sobie radę - kiwnął głową.
Zaklaskał. Zniknął las, pojawiły się bagna.
Stali bosymi stopami na ruchomych piaskach, zaś słońce i jego odbicie, zmarszczone przez fale, zstąpiło ku nim z powierzchni wody
i zatrzymało się wysoko nad ich głowami. Podpłynęła ku nim ławica błyszczących ryb, a wodorosty kołysały się w takt ruchu fal tam i
z powrotem muskane prądami.
Ich włosy unosiły się na wietrze, kołysały się jak wodorosty, ubrania łopotały. Spiralne, pogięte i poskręcane, różowe, błękitne,
białe, czerwone i brunatne - przed sobą mieli ślady muszelek, prowadzące wzdłuż koralowych ścian, kopczyków wyrzuconych przez
morze kamieni i bezzębnych, niemych i rozwartych paszczy mięczaków.
Szli przez zieleń.
Przystanęła, zaczęła czegoś szukać wśród muszelek. Kiedy wstała, trzymała w ręku dużą skorupiastą trąbkę, jasnobłękitną, zakoń-
czoną z jednego rogu wklęsłością, niby odciskiem kciuka giganta, biegnącą do drugiego rogu, wijącą się niczym korkociąg, cienką jak
nitka spaghetti, pipetą.
- Oto i ona - powiedziała. - Autentyczna muszla Dedala.
- Muszla Dedala?
- Czyżbyś nie znał, milordzie, opowieści o tym, jak największy z rzemieślników, Dedal odszedł na pewien czas w ukrycie i jak go
szukał król Minos?
- Coś sobie przypominam...
- Król szukał go po całym świecie, ale bez rezultatu, albowiem Dedal, mocą swej sztuki, umiał zmieniać kształty niczym Proteusz.
w końcu jednak jeden z doradców królewskich uknuł plan, jak go odnaleźć.
- w jaki sposób?
- Za pomocą tej muszelki, właśnie tej, którą ci dzisiaj pokazuję, milordzie.
Render wziął od niej znalezisko i obejrzał je dokładnie.
- Posłał tę muszlę do różnych miast Egei - ciągnęła dalej - i ogłosił, że człowiek, który przewlecze przez wszystkie jej komory
i korytarze nić przędzy, otrzyma wysoką nagrodę.
- Mam wrażenie, że przypominam sobie...
- Skąd ten pomysł? Minos wiedział, iż jedynym człowiekiem, który byłby w stanie dokonać tej sztuki jest największy ze wszystkich
sztukmistrzów, a ponadto Minos znał próżność Dedala... wiedział, że Dedal podejmie się dokonać rzeczy niemożliwej, wiedział, że on
właśnie spróbuje dokonać tego, co dla innych jest nie do pomyślenia.
- Tak - rzekł Render. Włożył włókno jedwabiu w otwór na jednym końcu i patrzył, jak nić ukazuje się w otworze na drugim końcu. -
Tak, przypominam sobie. Cienka pętla założona wokół tułowia robaka... Wprowadził go do muszli, wiedział bowiem, że robak jest
przyzwyczajony do przebywania w ciemnych labiryntach oraz że wytrzymałością daleko przewyższa niepozorne kształty.
- ... I w ten sposób przeciągnął nić przez muszlę, a gdy odbierał nagrodę, został ujęty przez króla.
- Niechże to będzie lekcja dla wszystkich Śniących... mądrych, ale niezbyt przebiegłych. Roześmiała się.
- Oczywiście, spryciarz Dedal zdołał później uciec od Minosa.
- Jasne.
Wspięli się po koralowych schodach.
Render wyciągnął nitkę, przyłożył muszlę do ust i dmuchnął.
Nad morzami rozległ się pojedynczy dźwięk.
Gdzie wydra żywi się rybą...
Giętki, obły kształt przepłynął obok, ścigając ławicę ryb, z których wiele zostało połkniętych.
Obserwowali te łowy, aż wreszcie wydra nasyciła się i wróciła na powierzchnię wody.
Nadal wspinali się po spiralnych schodach. Głowy ich wznosiły się nad wody, ich ramiona, ich ręce, ich biodra, aż stanęli wyschnięci
i rozgrzani, na małej plaży. Doszli do drzewa na wydmie i ruszyli brzegiem strumienia, który wpadał do morza.
Gdzie brunatny niedźwiedź szuka korzonków i miodu, gdzie bóbr ubija błoto podobnym do wiosła ogonem.
- Słowa - rzekła, dotknąwszy ucha.
- Tak. Zważ jednak na bobra i niedźwiedzia, i zważyła.
Pszczoły wściekle brzęczały krążąc wokół brunatnego łasucha, ogon młócił błoto, że aż nie było widać szczurzej postaci.
- Mimo pól trzciny cukrowej, mimo żółtych kwiatów rozkwitłej bawełny, mimo zalanych wodą ryżowych poletek - odrzekła, pod-
rzuciwszy głowę.
- Co mówisz?
- Spójrz i ujrzyj. Zważ rośliny, ich kształty i barwy. Szli przed siebie. Szli mimo.
- Mimo palm daktylowych - powiedział Render - mimo pól kukurydzy o smukłym listowiu, mimo pól lnu o błękitnym kwieciu. Uklę-
kła, badała, wąchała, smakowała, dotykała. Szli wśród pól. Pod stopami czuła czarną ziemię.
- ... Usiłuję jakby coś sobie przypomnieć - rzekła.
- Mimo ciemnej zieleni żyta - powiedział - falującego i zmieniającego barwy w powiewie wiatru.
- Chwileczkę, Dedalu - odezwała się kobieta. - Powoli coś jakby do mnie dociera. Spełniłeś życzenie, którego nigdy nie odważyłam
się wypowiedzieć.
- Wejdźmy na górę - zaproponował. - Wejdźmy, przytrzymując się sosen karłowatych Weszli, pozostawiając równiny daleko z tyłu.
- Skały i chłód wiatru. Wysoko - powiedziała. - Dokąd idziemy?
- Na szczyt. Na sam szczyt.
Wspinali się, a czas mijał niezauważalnie, aż stanęli na szczycie. Wtedy zaś zdało się, że na wspinaczce minęły im godziny.
- Dystans i perspektywa - odezwał się - Spójrz na równiny i las, aż do morza.
- Wspięliśmy się na fikcyjną górę - stwierdziła kobieta. - Na szczyt, który kiedyś już zdobyłam, nie widząc go.
Kiwnął głową. Ocean pod dziwnie błękitnym niebem znowu przykuł jej uwagę.
Minęło parę chwil. Odwróciła się, zaczęli schodzić po przeciwnym stoku, i znowu Czas zawirował i ukształtował się według ich woli,
i stanęli u stóp góry, i ruszyli przed siebie.
... Idąc ścieżką wydeptaną w trawie, przedzierając się przez listowie zarośli.
- Teraz wiem! - zawołała, klaszcząc w dłonie. - Teraz już wiem!
- To gdzie jesteśmy?
Zerwała źdźbło trawy, podniosła je na wysokość oczu, włożyła do ust i zaczęła żuć.
- Gdzie? - powtórzyła. - Cóż, Tam, gdzie przepiórka przemyka wśród drzew i wśród pszenicy, rzecz jasna.
Przepiórka przemknęła przez ścieżkę, ciągnąc za sobą sznur małych.
- Zawsze zastanawiałam się, o czym to wszystko.
Szli pogrążoną w mroku ścieżką, wśród drzew i wśród pszenicy.
- ... Tyle tu wszystkiego - westchnęła. - Niczym w katalogu zmysłów Searsa i Roebucka. Nakarm mnie czymś innym.
- Gdzie nietoperz wyfruwa w wigilię siódmego miesiąca - rzekł Render, unosząc rękę.
Schyliła głowę by uniknąć zderzenia. Ciemny kształt skrył się w gałęziach drzewa.
- Gdzie wielki robaczek świętojański skrzy się w ciemności - odparła.
... I zalśnił niczym dwudziestoczterokaratowy meteoryt i upadł na ścieżkę u jej stóp. Leżał tak niby wyzłocony słońcem skarabeusz,
a po chwili skrył się w trawie.
- Teraz przypominasz już sobie - powiedział.
- Teraz już sobie przypominam - odpowiedziała.
W wigilię siódmego miesiąca było chłodno. Na niebie blado rozbłysły gwiazdy. Gdy tak szli, wskazywał konstelacje. Nad krawędzią
świata wzeszedł księżyc. Znowu przemknął nietoperz. w dali zahukała sowa. w trawach cykały świerszcze. Świat wypełnił równo-
mierny blask zmierzchu.
- Zaszliśmy daleko - powiedziała.
- Jak daleko? - spytał.
- To miejsce, gdzie strumień podmywa korzenie starego drzewa i płynie ku łące.
- Tak - odparł, wyciągnął rękę i oparł się o pień gigantycznego drzewa, przed którym stanęli. Spomiędzy jego korzeni biło źródło,
zasilające strumień, który wcześniej minęli. Szmer wody brzmiał niczym gra dzwoneczków zawieszonych na wspólnym łańcuchu.
Dźwięk rozbrzmiewał echem gdzieś w dali, jak gdyby wzbiwszy się w powietrze opadał i odpływał. Ocierał się o drzewa, uderzał
w ziemię falował i biegł ku morzu.
Brodziła w wodzie. Fale załamywały się, bieliła się piana. Krople spadały na nią, płynęły jej po karku i po plecach, po piersiach, ra-
mionach, nogach, powracając skąd przyszły.
- Chodź, miło w magicznym potoku - powiedziała. Ale Render potrząsnął głową. Czekał. Wynurzyła się z wody, otrząsnęła, wyschła.
- Lód i tęcze - zauważyła.
- Tak - potwierdził Render. - Ale wiele już zapomniałem z tego, co miałoby być następne.
- Ja też. Pamiętam jednak, że chwilę później było o przedrzeżniaczu, którego zachwycające tryle naśladują rechot, chichot, krzyk
i plącz.
Render drgnął, usłyszawszy przedrzeźniacza.
- To nie jest mój przedrzeźniacz - stwierdził. Roześmiała się.
- Co za różnica? Ale przedrzeźnia jak należy. Potrząsnął głową i odwrócił się. Znowu była u jego boku.
- Przepraszam. Powinnam była zachować więcej taktu.
- Tak.
Szedł przed siebie.
- Zapomniałem drugiej części.
- Ja też.
Zostawili strumień za sobą, daleko z tyłu.
Szli wśród kołyszących się traw, przez płaskie, bezkresne łąki. Wszystko znikło za horyzontem - wszystko, poza samym czubkiem
korony słonecznej.
Gdzie zachodzące słońce kładzie się długimi cieniami na bezkresnej, samotnej prerii...
- Coś powiedziałeś? - spytała.
- Nie. Ale już pamiętam. To miejsce, gdzie stada bawołów rozbiegają się na przestrzeni wielu mil jak okiem sięgnąć.
Ciemne masy nadciągające z lewej strony przybierały stopniowo kształty coraz to wyraźniejsze, tak że patrząc mogli odróżnić po-
stać wielkiego bizona amerykańskich równin. z dala od miejsc, gdzie urządza się rodeo, z dala od pokazów bydła i stojących za nimi
pieniędzy, olbrzymie zwierzęta stały teraz, każde w miejscu, które samo sobie wybrało, ciemne, wielkie i włochate, wszystkie razem
stały, opuściwszy ogromne łby wąchały ziemię, kołysały wielkimi zadkami, symbole Taurusa, nieugiętej płodności wiosny, zlewające
się w półmroku w przeszłe i minione - gdzie koliber migocze - być może.
Przemierzali rozległą równinie, a księżyc lśnił nad ich głowami. w końcu osiągnęli przeciwny kraniec prerii, gdzie rozlewały się wiel-
kie jeziora i gdzie płynął drugi strumyk, gdzie stawy były i gdzie było drugie morze. Minęli puste farmy i ogrody, ruszyli ścieżką wśród
wód.
- Gdzie szyja długowiecznego łabędzia zgina się i kołysze - rzekła, widząc, jak jej łabędź w blasku księżyca mknie po lustrze wody.
- Gdzie roześmiana mewa mknie wzdłuż brzegu - odpowiedział.
- Gdzie mewa śmieje się niczym człowiek.
Noc przeciął śmiech, nie był to jednak ani śmiech mewy, ni człowieka, albowiem Render nigdy nie słyszał, jak śmieje się mewa.
Rozbrzmiewające w mrokach chichoty ukształtował z surowych emocji, które teraz stygły w wieczornym chłodzie.
Zaraz jednak sprawił, że zrobiło się cieplej. Rozświetlił ciemności, rozcieńczył je w srebrze. Śmiech ucichł, by w końcu zamrzeć. Bia-
ławy punkcik na niebie oddalił się w stronę oceanu - na przemian to srebrzejąc, to ciemniejąc w mroku, na przemian srebrny
i ciemny.
- Tak - westchnął. - Na razie to już dosyć.
- Ależ nie - zawołała. - Jest tego znacznie więcej. Powinienieś mieć w pamięci nieskończenie wiele tych zestawów. Czy już napraw-
dę nic poza tym nie pamiętasz? Przypominam sobie coś o przepiórkach z białymi kołnierzykami, śpiących kołem i o zwieńczonej żół-
tym grzebykiem czapli, wyjadającej w nocy kraby na obrzeżu bagien, i o koniku polnym na orzechowcu nad studnią, i...
- Tak, menu jest bogate, bardzo bogate - potwierdził Render.
- Zbyt bogate, zapewne.
Szli wśród cytryn i drzewek pomarańczowych, szli pod sklepieniem jodeł, przez miejsca, gdzie czapla odbywa łowy i gdzie świerszcz
cyka na orzechu nad studnią, i gdzie przepiórki śpią kołem na ziemi.
- Czy następnym razem nazwiesz wszystkie te zwierzęta?
- Tak.
Zawróciła ścieżką w stronę domu, otworzyła drzwi i weszła do środka. Render podążył za nią, uśmiechnięty.
Ciemność.
Czerń - porządna i całkowita - czerń czarna jak czerń próżni absolutnej.
W domu nie było zupełnie niczego.
- O co tu chodzi? - skądś dobiegł go jej głos.
- Niedozwolony wypad za kulisy - wyjaśnił Render. - Jeszcze chwila, a kurtyna już by zapadła, ty zaś postanowiłaś, że będzie ciąg
dalszy. Ponadto tym razem powstrzymałem się od dostarczenia dodatkowych rekwizytów.
- Nie jestem w stanie cały czas trzymać wszystkiego we własnych rękach - wyznała. - Przepraszam. Wracajmy. Już opanowałam
impuls.
- Nie. Pójdźmy dalej - powiedział Render. - Światła!
Stali na szczycie wysokiego wzgórza. Nietoperze pomykające pod jasnym rąbkiem księżyca błyszczały metalicznie. Wieczór był
chłodny. Znad stosu żelastwa dobiegały ochrypłe pokrakiwania. Metalowe pale drzew sterczały wbite w ziemię. Trawa była
z zielonego plastiku. u podnóża pagórka przeciągał gigantyczny pas pustej autostrady.
- Gdzie my jesteśmy? - spytała.
- Miałaś przecież tę Pieśń o sobie samej - powiedział. - Upchnęłaś w niej cały ładunek narcyzmu, który potrafiłaś wydobyć z siebie.
Oto i ona. Wszystko, jak sobie wyobrażałaś, co do joty. Ale chyba posunęłaś się nieco za daleko. Teraz już czuję, że przydałoby się tu
trochę równowagi. Nie mogę pozwolić sobie na gry podczas każdej sesji.
- Co zamierzasz?
- Może by tak Pieśń nie o mnie! - zaproponował, klaszcząc w dłonie. - Idźmy.
...Gdzie Puchar krzyczy o wodę - dobiegł ich skądciś jakiś głos. Szli dalej, pokasłując.
...Gdzie splugawiona rzeka nie ma w sobie niczego, co żyje - powiedział głos - pokryta pianą w kolorze rdzy.
Szli brzegiem śmierdzącej rzeki, a chociaż zatykała nos i tak nie mogła nie czuć strasznego smrodu.
...Gdzie puszcza obrócila się w śmietnisko, a ziemia jest jako Otchłań.
Szli wśród zwalonych na ziemię pniaków, depcząc po połamanych gałęziach. Suche liście szeleściły pod stopami. Nad ich głowami
twarz łypiącego z góry księżyca była pokiereszowana, zwieszał się z czarnego sklepienia na cienkim powrozie.
Szli niczym giganci przez drewniany płaskowyż. Pod warstwą liści trzeszczała ziemia.
...Gdzie jałowa ziemia obraca się w pustą atrapę wyjałowionej kopalni.
Nad głowami mieli bezużyteczną i porzuconą maszynerię. Hałdy ziemi i stosy nagich skał rozciągały się pod osłoną nocy. Wielkie
jamy w ziemi wypełniały krwawe naroślą.
...Śpiewaj, Aluminiowa Muzo, która już na początku pojęłaś, że pasterzowi w muzeum należy się miejsce, a jeśli śmierć, bardziej cię
bawi, spójrz na największy cmentarz!
Znowu byli na szczycie wzgórza, spoglądali na sterty żelastwa. Pełno było tu traktorów i buldożerów, i ekskawatorów, dźwigów,
koparek i ciężarówek. Wysoko w górę wznosiły się hałdy pogiętej blachy, zardzewiałej blachy, połamanej blachy. Ramy i płyty, sprę-
żyny i belki leżały porozrzucane dokoła, szpady i szufle, i świdry - wszystkie leżały pogruchotane. Było to Nietoperze Wzgórze narzę-
dzi, Pole Garncarskie dla maszyn.
- Co to? - spytała.
- Złomowisko - odparł. - To ta część świata, której Walt nie opiewa, bo są to rzeczy, które przesłaniają źdźbła trawy, a nawet wyry-
wają ją z korzeniami.
Zapuścili się wśród martwe maszyny.
- w pewnym sensie - dodał Render - to tutaj także straszy... Ta maszyna rozgrzebała kopiec grobowy Indianina, ta zaś ścięła naj-
starsze drzewo na kontynencie. Ta wykopała kanał, który przeciął rzekę, tak że zielona dolina zamieniła się w jałową ziemię. Ta wgry-
zła się w ściany domów naszych przodków, ta zaś dźwigała belki na budowę potwornych wieżowców, które zastąpiły...
- Jesteś bardzo niesprawiedliwy - powiedziała.
- Oczywiście - zgodził się Render. - Jeśli jednak chcesz trafić do małego celu, zawsze powinnaś mierzyć do czegoś większego. Pa-
miętaj, zabrałem cię tam, gdzie pantera biega po gałęziach sosny i gdzie grzechotnik rozkłada na skale sflaczałe ciało, i gdzie aligator,
o skórze twardej i pryszczowatej drzemie w zatoczce. Pamiętasz może, co odpowiedziałem, gdy spytałaś: dlaczego akurat to?
- Powiedziałeś: musisz poznać coś więcej niż tylko idyllę.
- Tak. a od kiedy tak ochotnie starasz się mnie zluzować, uznałem, że nieco więcej bólu i nieco mniej przyjemności może wzmocnić
moją pozycję. Właśnie otrzymałaś obraz wszystkiego, co nam się nie udaje. Zebrałem to dla ciebie.
- Tak - powiedziała. - Wiem. Ale ten obraz maszynerii, którą wybrukowana jest droga do piekła... czarny czy biały... który jest
prawdziwy?
- Szary - odparł. - Chodźmy nieco dalej. Okrążyli stertę kanistrów, butelek i sprężyn łóżkowych. Zatrzymał się przed sterczącym ka-
wałkiem metalu. Otworzył właz.
- Spójrz co ukrywa się w brzuchu czołgu na wieki wieków.
Niesamowita poświata wypełniła ciemności łagodną zielenią, promieniującą ze skrzynki na narzędzia, którą Render otworzył gwał-
townym ruchem.
- Och...
- To święty Graal - powiedział. - Enantiadromia, moja droga. Koło, tocząc się, wraca do samego siebie, a gdy mija swój początek,
powstaje spirala. Jakże mogę tu wyrokować? Graal mógł zostać ukryty w maszynie. Nie wiem. w miarę, jak biegnie czas, rzeczy się
zmieniają. Przyjaciele stają się wrogami, to, co złe, okazuje się być pożyteczne. Skoro jednak uraczyłaś mnie greckim mitem o Dedalu,
powstrzymam czas na tyle, by opowiedzieć ci pewną historyjkę. Poznałem ją dzięki Rothmanowi, memu byłemu pacjentowi zajmu-
jącemu się Kabałą. Graal, symbol światła, czystości i niebiańskiej wzniosłości... czy wiesz, jakie są jego początki?
- Graal nie ma początków.
- Ach, za to istnieje pewien przekaz, legenda znana Rothmanowi: Graal został przekazany przez Melchizedeka, izraelskiego arcyka-
płana, z poleceniem by oddano go w ręce Mesjasza. Ale jak posiadł go Melchizedek? Mówi się, że wykuł go z olbrzymiego szmarag-
du, który znalazł gdzieś w leśnych ostępach, że był to Szmaragd, który wypadł z korony Szmaela, Anioła Ciemności, gdy ten został
pobity przez Najwyższego. Oto i twój Graal, ze światła w ciemność przechodzący, z ciemności w światło i znowu w ciemność, i znowu
w... któż to zgadnie? Gdzie tu początek, gdzie koniec? Enantiadromia, kochanie. Good-bye, Graalu.
Zamknął pokrywę i wszystko wróciło do ciemności.
Później, gdy spacerował po winchesterskiej katedrze, gdzie wszędzie płaskie sklepienia, gdzie po prawej stronie miał (jak mówił
przewodnik) posągi ściętych przez Cromwella, przypomniał sobie tę sesję. Przypomniał sobie prawie mimowolny gest Adamowy, gdy
nazywał wszystkie zwierzęta przesuwające się przed nimi w długim korowodzie, prowadzone, rzecz jasna, przez to jedno zwierzę,
które pragnęła widzieć, wszystkie w przeraźliwych kolorach, zmąconych jego zażenowaniem. Czuł się mile sielankowo, gdy już wkuł
na pamięć dawny herbariur, a potem gdy nadał kształty kwiatom, które poznał.
Tak daleko znaleźli się od miast, tak daleko od wszelkich maszyn. Gdy pokazywał jej rzeczy proste, o małym stopniu skomplikowa-
nia, wzbudzał w niej uczucia zbyt silne, by mógł teraz zaryzykować i rzucić ją na pastwę dzikiego phaosu. Nie - jej miasto będzie
wznosił dla niej powoli.
Nagle coś się stało, wysoko nad katedrą, coś, co wywołało głuchy łoskot. Na moment ujął jej dłoń w swoją dłoń i uśmiechnął się,
gdy nań spojrzała. Wiedząc, że tylko krok dzieli ją od piękna doskonałego, Jill gotowa była wiele przecierpieć, by je osiągnąć. Dzisiaj
jednak włosy ściągnęła do tyłu i związała wstążką, wargi i oczy miała blade Na tle gładkiej fryzury szczególnie wyróżniały się uszy -
drobniutkie, blade i jakoby nieco spiczaste.
- Spójrz na te ufryzowane kapitele - szepnął. - Te prymitywne kanelury są zapowiedzią tego, co później miało się stać popularnym
motywem.
- a pfuj!
- Sss... - zgromiła ich wzrokiem opalona kobietka, której twarz zdała się odymać i zapadać w miarę jak ściągała i wydymała wargi.
Później, kiedy spacerkiem wracali do hotelu, odezwał się Render:
- Okay z Winchesterem?
- Okay.
- Szczęśliwa?
- Szczęśliwa.
- Dobrze. Możemy więc wyjechać jeszcze dziś po południu.
- Dobrze.
- Co do Szwajcarii...
Zatrzymała się. Zaczęła kręcić guzikiem przy jego płaszczu.
- a nie moglibyśmy tak wpaść do Francji na dzień albo dwa i pozwiedzać tych pięknych starych zamków? Ostatecznie wystarczy
tylko przeprawić się przez Kanał. Ty mógłbyś oddać się degustacji tamtejszych win, a ja...
- Dobrze.
Spojrzała nań - lekko zaskoczona.
- Co to? Bez sprzeczki? - uśmiechnęła się. - Gdzie się podział twój duch wojowniczy? Pozwalasz mi tak owijać się wokół małego pa-
luszka?
Wzięła go za rękę. Szli dalej, a Render mówił:
- Wczoraj, gdy pędziliśmy po wszystkich komnatach tego starego zamku, usłyszałem czyjś słaby jęk, a potem jakiś głos wykrzyknął:
“Na miłość Boską, Montresor!” Myślę, że to był właśnie mój duch wojowniczy, ponieważ jestem przekonany, że to był właśnie mój
głos. Właśnie wyzionąłem mojego ducha, der stets verneint
1
. Pax vobiscum. Jazda do Francji. Alors
- Drogi Rendy, ależ to tylko dzień czy dwa...
- Amen - odparł. - Choć moje niebiosa, ledwo co uczynione, zaczynają zanikać.
Tak też i uczynili. Lecz kiedy rankiem dnia trzeciego wspomniała coś o zamkach w Hiszpanii, zauważył, iż podczas gdy psychologo-
wie znani są z tego, że gdy wypiją, humor im się psuje, to psychiatrzy po kieliszku nie tylko tracą humor, ale i potrafią rozbijać meble.
Interpretując to jako zawoalowaną groźbę wymierzoną w zbiór porcelany z Wedgewood, zgodziła się zadośćuczynić jego pragnieniu
jazdy na nartach.
Nareszcie wolny! - omal nie wykrzyknął Render.
Czuł w skroniach, jak wali mu serce. Ostro się pochylił. Skręt w lewo. Wiatr uderzył mu w twarz kryształkami lodu, drapał niczym
szmerglem, tarł o policzki.
Był w ruchu. Hellaho! - świat kończył się przy Weissflujoch, lecz Dorftali prowadziła w dół, odciągała od tego portalu.
Stopy miał niby rzeki ognia, sunące po sztywnej, biorącej ostre zakręty, płaszczyźnie: nie groziło im, że zamarzną w dół. Płynął z
dala od przestrzeni świata. Z dala od dusznego niedostatku intensywności, od dni karmionych setką najróżniejszych spraw, od za-
bójczego tempa zabaw i przyjemności, niczym Hydrę ćwiartujących czas wolny. Z dala od wszystkiego.
A kiedy tak leciał w dół zjazdu, opanowała go silna potrzeba obejrzenia się przez ramię do tyłu, jak gdyby to, co zostawił za sobą
i nad sobą było straszliwym ucieleśnieniem świata, który za sobą i nad sobą zostawił, jakby ten świat kładł się za nim niczym cień,
jakby go tropił, jakby go ścigał, by dopadłszy zawlec go w ciepłej i jasno oświetlonej trumnie na niebiosa i na odpoczywanie go zło-
żyć, przedtem jednak jego wolę przeszyć aluminiowym dzirtem, ducha opleść girlandą prądów zmiennych.
- Nienawidzę cię - syknął zza zaciśniętych zębów, a wiatr poniósł jego słowa do tyłu. Potem zaś się roześmiał, zawsze bowiem ana-
lizował swe uczucia jakby przedmiot odbity w lustrze, i dodał:
- Wyjdź, Orestesie, szalony, ścigany przez Furie...
Czas minął. Zbocze przeszło w równinę, zjazd się skończył, musiał zahamować.
Zapalił papierosa. Ruszył pod górę, tak by raz jeszcze mógł zjechać, teraz jednak nie z racji terapeutycznych.
Tej nocy siedział przy kominku w wielkim szałasie, czując, jak ciepło przenika do zmęczonych mięśni. Jill masowała mu plecy, pod-
czas gdy on, spoglądając na płomienie, zabawiał się w rozwiązywanie testów Rorschacha. Właśnie był przy ognistej czarze, właśnie
rozpłynęła się w ogniu, gdy w tej samej chwili we Dworze Dziewięciu Palenisk, ktoś gdzieś wypowiedział jego nazwisko.
- Charles Render! - powiedział głos (tylko że brzmiało to raczej jak ,,Sharlz Runder”). Głowa natychmiast zwróciła się w kierunku,
skąd dobiegł głos, lecz jego oczy tańczyły zajęte zbyt wieloma wyobrażeniami, by wyodrębnić źródło dźwięku.
- Maurice - zapytał po chwili. - Bartelmetz?
- Tak - nadbiegła odpowiedź i wtedy ujrzał znajomą siwą głowę osadzoną na ramionach jakby bez pośrednictwa szyi, świecącą roz-
ległą łysiną nad czerwono-niebieskim włochatym swetrem, niemiłosiernie rozciągniętym na beczkowatych krągłościach ciała męż-
czyzny, który teraz ruszył w ich kierunku, zręcznie omijając rozłożone kijki narciarskie oraz narty należące do ludzi, tak jak Jill i Render
niedbale rozciągniętych na krzesłach.
- Przybrałeś na wadze - zauważył Render. - To niezdrowe.
- Nonsens. To tylko mięśnie. Co robiłeś i co porabiasz? - zmierzył wzrokiem Jill, która odpowiedziała mu promiennym uśmiechem.
- To jest Miss DeVille - powiedział Render.
- Jill - przytwierdziła skinieniem głowy. Skłonił się lekko, uwalniając wreszcie dłoń Rendera z piekielnego uścisku.
- ... a to profesor Maurice Bartelmetz. z Wiednia - dokończył Render. - Ponury stronnik wszystkiego rodzaju form dialektycznego
pesymizmu i czcigodny pionier w dziedzinie neuropartycypacji... choć patrząc nań, nigdy byś tego nie zgadła. Miałem wyjątkowe
szczęście mogąc być jego pupilem przez okrągły rok.
Bartelmetz kiwnął głową, zgodził się ze wszystkim, co zostało powiedziane, po czym z plastikowej torebki, przyniesionej przez
Rendera, wydobył flaszeczkę Schnapsa, wziął składany kubeczek i nalał po brzegi.
- Nadal jesteś dobrym doktorem - westchnął. - Migiem zdiagnozowałeś przypadek, zaordynowałeś właściwe lekarstwo. Na zdro-
wie.
- Sto lat. - Odpowiedział Render. Napełnił kieliszki.
- Trzeba by więc uczynić czas bardziej rozciągliwym i sączyć powoli.
Usiedli na podłodze. Ogień lizał płomieniami wielki komin z czerwonej cegły jakby szałas miał spłonąć, jakby znowu miał się obrócić
w gałęzie, gałązki i szczapy, jakby przyrastająca z każdym rokiem warstwa drzewa teraz, warstwa po warstwie, miała poddać się
płomieniom.
Render podrzucił do ognia.
- Ostatnią twoją książkę - rzekł Bartelmetz jak gdyby mimochodem - czytałem cztery lata temu.
Render potwierdził. Istotnie, wtedy wydał swoją ostatnią książkę.
- Czy jeszcze prowadzisz jakieś badania? Render leniwie manipulował pogrzebaczem.
- Tak - odpowiedział. - Coś w tym rodzaju.
Spojrzał na Jill, która usnęła, przytulona policzkiem do poręczy wielkiego, obitego skórą krzesła, i krzesło, i torba z rzeczami do uży-
cia “w razie nagłej potrzeby”, i twarz Jill - wszystko pozostawało w drżącym, purpurowym półcieniu.
- Zająłem się czymś dość niezwykłym... podjąłem się czegoś w rodzaju szachrajstwa, o którym, być może, kiedyś coś napiszę.
- Niezwykłym... co masz na myśli?
- Ślepa od urodzenia.
- Używasz na niej ONT & R?
1
“Geist der stets vernemt” — “Duch, który ciągle przeczy” — tak w Fauście Johann Wolfg$ng von Goethe określa Mefi-
stofelesa (Przyp. tłum.)
- Tak. Chce zostać Śniącą.
- Verfluchter? Jesteś świadomy możliwych konsekwencji?
- Oczywiście.
- a słyszałeś o biednym Pierre?
- Nie.
- To dobrze, znaczy to, że szczęśliwie zdołano zatuszować tę historię. Pierre studiował filozofię na Uniwersytecie Paryskim. Rok
temu, w lecie, uznał, że musi zbadał mózg małpy, a to żeby porównać go ze swoim własnym, jak sądzę. w każdym razie udało mu się,
nielegalnie rzecz jasna, zdobyć dostęp do ONT & R, a tym samym do mózgu naszych owłosionych kuzynów. Nie udało się stwierdzić,
jak dalece posunął się w pracach nad wystawianiem umysłu zwierzęcia w stymulatorze, trzeba jednak przyjąć, że tego rodzaju bodź-
ce, jako niebezpośrednio transsubiektywne między człowiekiem a małpą... gwar uliczny und so weiter... wystraszyły stworzonko.
W rezultacie Pierre do dzisiaj rezyduje w wybitej korkiem celi, a gdy go o coś zapytać, można usłyszeć odpowiedź wystraszonej mał-
py... Tak, nawet jeśli nie napisze swojej rozprawy, na pewno dostarczy materiału na rozprawę dla kogoś innego.
Render potrząsnął głową.
- Pouczająca historyjka - odezwał się łagodnie - ale w tym, co robię, nie ma aż tyle dramatyzmu, bym mógł rywalizować z biednym
Pierrem. Znalazłem osobę niezwykle zrównoważoną... psychiatrę... kobietę, która właśnie oddawała się zwykłym analizom. Chce zo-
stać wtajemniczona w arkana neuropartycypacji, powstrzymuje ją jednak trauma ślepoty. Stopniowo wprowadzam ją zatem w pełne
bogactwo doznań wzrokowych. Kiedy skończę, powinna być zupełnie przystosowana do widzenia, tak że w czasie terapii będzie
w stanie skoncentrować pełną uwagę na tym, co robi, a nie, by tak rzec, dać się oślepić wizji. Mieliśmy już cztery sesje.
- l?...
- ... z niezłym skutkiem.
- Jesteś, tego pewny?
- Tak. Na tyle, na ile w tego rodzaju sprawach w ogóle można mówić o jakiejkolwiek pewności.
- Hm... - zasępił się Bartelmetz. - Powiedz mi, czy nie uważasz i aby, że jest to osoba obdarzona niezwykłą siłą woli? To znaczy, czy
i nie sądzisz, że zaszła tak daleko, bo zadziałały tu pewne mechanizmy obsesyjno-kompulsywne?
- Nie.
- Czy udało się jej przejąć kontrolę nad fantazją?
- Nie!
- Kłamiesz.
Render sięgnął po papierosa. Kiedy go zapalił, uśmiechnął się.
- Sędziwy ojcze, stary mistrzu - rzekł, jak gdyby ogłaszał kapitulację. - Wiek nie osłabił twej bystrości. Mogę wodzić za nos samego
siebie, lecz ty nie dasz mi się zwieść. Tak, w rzeczy samej, bardzo trudno utrzymać kontrolę nad tą kobietą. Sama zdolność widzenia
już jej nie wystarcza. Chce kształtować rzeczy dla siebie samej. Oczywiście, łatwo to zrozumieć... oboje dobrze to rozumiemy... ale
świadome rozumienie i emocjonalna akceptacja nigdy nie zdały się dotyczyć jednej i tej samej rzeczy. Kilka już razy udało się jej zdo-
być dominację, zaraz jednak, prawie natychmiast, przejmowałem kontrolę. Bo, ostatecznie to ja jestem mistrzem przy klawiaturze.
- Hm - zamyślił się Bartelmetz. - Znasz może pewien tekst buddyjski, a mianowicie Katechizm Sankaryl.
- Obawiam się, że nie.
- Wobec tego chciałbym ci go streścić. Katechizm zakłada, oczywiście nie dla celów terapeutycznych, istnieje ego prawdziwe
i fałszywe. Prawdziwe ego jest tą częścią człowieka, która zachowuje nieśmiertelność i przejdzie do stanu nirwany, to dusza, jeśli
uznasz to określenie za stosowniejsze. Dobrze, idźmy dalej. Tymczasem fałszywe ego to zwykły umysł, pojmany w sieci iluzji... to
świadomości... twoja, moja, tych wszystkich, których kiedykolwiek zdarzyło się nam spotkać z racji wykonywanego zawodu. Jasne?
Jasne. Fałszywe ego tworzy się z czegoś, co w Katechizmie określa się jako skandhas. Obejmują one uczucia, wrażenia, zdolności,
świadomość jako taką, a nawet fizyczną formę istnienia. Tak, wiem, wyrażam się bardzo nienaukowe. W każdym razie nie są one tym
samym, co nerwice, nie są też żadnym z kłamstw życia, jak to zwykł mawiać Mr. Ibsen, nie są halucynacją. Nie. Choć poczynają się
z fałszu. Każda z pięciu skand stanowi część dziwactwa, zwanego przez nas tożsamością. Przez nie, przez fałszywe zewnętrzności
mają do człowieka dostęp nerwice i wszystkie inne paskudztwa, które ciągną się za nimi, a dzięki którym nie pozostajemy bez pracy.
Okay? Okay! Daję ci teraz ten wykład, ponieważ potrzeba mi terminów o dramatycznym zabarwieniu, albowiem to, co za chwilę po-
wiem, będzie dramatyczne. Skandy leżą jakby na dnie jeziora. Nerwice są jak zmarszczki na powierzchni wody. “Prawdziwe ego”, o
ile takie istnieje, leży głęboko zagrzebane pod piaskiem na dnie jeziora. Tak. Zmarszczki wypełniają... jakby to powiedzieć... die Zwi-
schenwelt między obiektem a subiektem.
2
Skandy są częścią subiektu, podstawową i jednorodną, są materią jego bytu. Tak. Zga-
dzasz się? .
- Nie bez zastrzeżeń.
- Dobrze. Skoro jednak już zdefiniowałem pojęcia, zechcę zrobić z nich jakiś użytek. Zabawiając się z tą kobietą pozwalasz się ma-
mić skandom, niezwykłym nerwicom. Ważysz się poprawić ogólną wizję, jaką ta osoba stworzyła sobie o świecie i o sobie samej.
w tym celu posługujesz się ONT & R. Jest rzeczą równie niebezpieczną zabawiać się z psychotyczką, co z małpą. Wszystko zda się
przebiegać wyśmienicie, lecz... wystarczy tylko chwila, gdy uczynisz coś... gdy pokażesz jej coś, albo odwołasz się do pewnego spo-
sobu widzenia... dość, że przebijesz się przez jej osobowość, przebijesz się przez skandy, a wtedy... uff!... będzie to niczym przebić się
przez dno jeziora. Powstanie wir, porwie cię... dokąd? Młody człowieku, młody adepcie Sztuki, nie chcę cię mieć za pacjenta, radzę ci
zatem, nie przeciągaj tego eksperymentu. ONT & R nie należy używać w ten sposób.
Render cisnął niedopałek papierosa do ognia.
- Po pierwsze - rzekł, odliczając na palcach - wzniosłeś sobie jakby mistyczną górę nie do zdobycia. Ja tymczasem staram się jedynie
2 Die Zwischenwelt (niem.) — międzyświat (Przyp. tłum.)
dostosować świadomość tej kobiety, tak by była w stanie przyjąć dodatkową porcję wrażeń. Moja praca polega w znacznym stopniu
na prostym przeniesieniu doświadczeń z innych seansów. Po drugie, jej uczucia początkowo przybrały na sile dlatego, że pierwszy
etap terapii istotnie wikła nas w jej doświadczenia traumatyczne, lecz właśnie minęliśmy to stadium. w tej chwili seanse są dla niej
jedynie źródłem nowych, dotychczas nieznanych wrażeń. Wkrótce się z tym oswoi. Po trzecie, Eileen sama jest psychiatrą... jest wy-
kształcona w tej dziedzinie i dogłębnie zdaje sobie sprawę co do natury procesu, w którym uczestniczymy. Po czwarte, jej poczucie
tożsamości z samą sobą oraz jej pożądania, skandy czy jakkolwiek byś tego nie nazwał są widoczne tak dobrze, jak skała Gibraltaru.
Czy zdajesz sobie sprawę, jak niezwykle musi się starać osoba niewidoma, chcąc zdobyć wykształcenie, które zdobyła Eileen? Trzeba
tu żelaznej woli, samokontroli nie mniejszej od opanowania ascety, a także...
- Lecz jeśli coś o twardości żelaza ma pęknąć, zawładnięte w niedostrzegalnym ułamku sekundy wirem pożądania - uśmiechnął się
smutno Bartelmetz - niech cienie Freuda i Junga będą u twego boku w dolinie ciemności.
Umilkł na chwilę.
- a po piąte - dodał z nagła, spoglądając Renderowi prosto w oczy. - a po piąte - powtórzył, potrząsając dłonią z odgiętym kciukiem
- czy ona jest ładna?
Render zapatrzył się w ogień.
- Bardzo sprytnie - westchnął Bartelmetz. - w blasku ognia nie jestem w stanie stwierdzić, czy oblałeś się pąsem, obawiam się jed-
nak, że tak. a to by znaczyło, że jesteś świadom niebezpieczeństwa, na jakie się wystawiasz: sam możesz być źródłem zabójczego
bodźca. Dziś wieczorem zapalę świeczkę przed portretem Adlera i modlić się będę, by dał ci dość sił do zwycięstwa w pojedynku
z pacjentką.
Render spojrzał na Jill - nadal spała. Odgarnął jej z twarzy pukiel włosów.
- Jeśli jednak - zaczął Bartelmetz - zamierzasz kontynuować swój ekperyment i jeśli uwieńczy go sukces, z największym zaintereso-
waniem będę oczekiwał twej następnej książki. Czy już ci może mówiłem, że przebadałem kilku buddystów, a mimo to nie odkryłem
“prawdziwego ego”?
Obaj się roześmiali.
Podobna do mnie, a jednak inna, ta, która trzyma smycz, pachnie strachem, szczupła, szara, nie widząca. Rrowl, i udusi się sztyw-
nym kołnierzykiem. w głowie ma pusto niczym w piecyku do momentu, gdy Ona naciska guzik i robi kolację. Rozmawiają, a mimo
tego nie rozumieją. Nie, nie są podobni do mnie. Pewnego dnia zabiję jedno... dlaczego? Zakręt.
- Trzy kroki. Pod górę. Szklane drzwi. Na prawo.
Dlaczego? z przodu szyb windy. Na dole ogrody. Ładny zapach, i owszem. Trawa, wilgotna ziemia, drzewa, czyste powietrze. Rozu-
miem, przecież śpiew ptaków jest nagrany. Ja o tym wiem. Ja.
- Szyb windy. Cztery kroki.
Na dół. Tak. Chcę poczuć, jak w gardle grają mi głośne dźwięki, głupio się czuję. Czysto, gładko, dużo drzew. Boże... ona lubi sie-
dzieć na ławce, żuć liście pachnące rześkim powietrzem. Nie widzi ich tak, jak ja. Może teraz, coś...? Nie.
Czy ten Niedobry Sigmund musi mi psuć przyjemność, którą mam z trawy, drzew, bycia tutaj? Trzeba to wytrzymać. Szkoda. Naj-
lepsze miejsce...
- Uważaj na stopnie.
Naprzód. Na prawo, na lewo, na prawo, na lewo, drzewa, trawa. Sigmund czuwa. Spacerować... Doktor z maszyną użyczył jej oczu.
Ten to się nie udusi za ciasno zapiętym kołnierzykiem. Tego to nie czuć tchórzem.
Kopcie głębokie jamy w ziemi, kopcie, oczy. Bóg jest ślepy. Sigmund widzi. Jej oczy są teraz pełne, boi się o zęby. Sprawi, że zobaczy
i zabierze ją wysoko od nieba, żeby widziała, zabierze ją daleko stąd. Zostaw mnie tutaj samego, zostaw Sigmunda, niech nie ma już
nikogo, dla kogo mógłby widzieć, zostaw go samego. Wykopię głęboką jamę w ziemi...
Było już po dziesiątej rano, gdy obudziła się Jill. Nie musiała obracać głowy, by wiedzieć, że Render właśnie już sobie poszedł. Nigdy
nie spał do późna. Przetarła oczy, przeciągnęła się, przewróciła się na drugi bok i uniosła, podparłszy łokciami. Zerknęła na budzik na
stoliku obok, jednocześnie sięgając po zapalniczkę i papierosa.
Gdy zaciągnęła się dymem, dotarło do niej, że nie ma popielniczki. Na pewno Render zamknął ją w kredensie, ponieważ nie znosił
palenia w łóżku. z westchnieniem, które zakończyło się chrząknięciem, wyślizgnęła się z łóżka i strząsnęła popiół do papierowego
zawiniątka zanim sam spadł na podłogę.
Nienawidziła porannego wstawania, ale gdy już zdobyła się na ten wysiłek, dzień mógł się zacząć i trwać bez żadnych zgrzytów
w należytym postępowaniu wydarzeń.
- Bierz go diabli.
Uśmiechnęła się. Chciała zjeść śniadanie w łóżku, teraz jednak było już za późno.
Myśląc, w co by tu się ubrać, kącikiem oka zauważyła obcą parę nart w kącie. w wiązaniu tkwiła kartka. Wyjęła, rozłożyła.
- Dołączysz do mnie? - odczytała nabazgrane w pośpiechu pytanie.
Pokręciła głową w geście zdecydowanej odmowy. Ogarnęła ją fala smutku. Dwa razy w życiu jeździła na nartach. Bała się tego.
Czuła, że znowu powinna tego spróbować - po tym, jak Render z takim zapamiętaniem trenował zwiedzanie francuskich zamków,
była mu to winna. Nie mogła jednak znieść myśli o tym pędzie w dół
- dwakroć prawie natychmiast wylądowała w zaspie - by nie skrzywić się, ogarnięta zawrotem głowy, co z miejsca zgasiło jej dobre
chęci.
Wzięła prysznic, ubrała się, zeszła na dół na śniadanie.
Gdy weszła do ogromnego hallu, ogień huczał w dziewięciu kominkach. Przy największym środkowym palenisku stali czerwono-
skórzy narciarze i ogrzewali dłonie. Ale nie było zbyt wielu gości. Na wieszaku wisiało zaledwie kilka par mokrych butów, na kółkach
suszyło się parę peleryn, ociekające wodą z topniejącego śniegu narty stały na swoim miejscu przy drzwiach. Parę osób zajęło krzesła
rozstawione po kątach, czytając gazety, paląc, rozmawiając półgłosem. Nie znała żadnego z nich. Ruszyła w stronę jadalni.
Kiedy przechodziła obok recepcji, starszy mężczyzna, który siedział za kontuarem, zawołał ją po imieniu. Podeszła. Uśmiechnęła
się.
- Listy - powiedział i odwrócił się do przegródek. - Proszę - oznajmił, wręczając jej kopertę. - Wygląda mi na coś ważnego.
Po stemplach zauważyła, że poczta trzykrotnie usiłowała doręczyć jej przesyłkę, lecz za każdym razem trafiała pod niewłaściwy ad-
res.
Koperta była sporych rozmiarów, brązowa, na odwrocie adres jej adwokata.
- Dziękuję.
Podeszła do krzesła przy wielkim oknie, za którym widać było ośnieżony ogród, tor do jazdy na wrotkach, dalej zawijającą mean-
drami ścieżkę, po której pięły się postacie z nartami na ramionach. Gdy rozerwała kopertę, zmrużyła oczy. Biel śniegu oślepił.
Tak, to koniec. Do listu od adwokata była dołączona kopia postanowienia o rozwodzie. Dopiero całkiem niedawno zdecydowała się
przerwać legalne więzy, które jeszcze łączyły ją z Mr. Fotlockiem, choć jego imię wymazała z pamięci znacznie wcześniej, bo pięć lat
temu, gdy postanowili żyć w separacji. Teraz, gdy już to miała czarno na białym, nie bardzo wiedziała, co zrobić. Ależ to będzie cho-
lerna niespodzianka dla Renderego! Tylko musi przemycić do niego tę wiadomość w możliwie najbardziej niewinny sposób. Otwo-
rzyła puderniczkę i zrobiła do lusterka minę w rodzaju: “No, i cóż ty na to?” Cóż, na to będzie dość czasu później. Choć znowu nie aż
tak późno... Jej trzydzieste urodziny, niczym gradowa chmura, krążą gdzieś w okolicach kwietnia, czyli w odległości czterech miesię-
cy... Cóż... przebiegła figlarne usteczka kolorową pomadką, przypudrowała pieprzyk grubszą warstewką pudru i zatrzasnęła ukryty
w puderniczce wyraz twarzy w rodzaju ,,No i cóż” sądząc, że zrobi z tego użytek później.
W jadalni ujrzała doktora Bartelmetza. Siedział przed monstrualnej wielkości kopą jajecznicy, otoczony wianuszkiem sosjerek,
przed nim piętrzyły się żółte grzanki, obok stał opróżniony do połowy dzbanek soku pomarańczowego. Na maszynce bulgotał dzba-
nuszek kawy, tuż pod łokciem. Gdy jadł, lekko pochylał się do przodu, dzierżąc widelec jak szpadę w walce z wiatrakami.
- Dzień dobry - powiedziała. Podniósł wzrok znad talerza.
- Miss DeVille... Jill... dzień dobry - kiwnięciem głowy wskazał krzesło naprzeciwko. - Proszę, niech pani siada. Usiadła, a kiedy pod-
szedł kelner, wskazała na zastawiony stół:
- Poproszę to samo, tylko o dziewięćdziesiąt procent mniej. Odwróciła się do Bartelmetza.
- Widział pan dzisiaj Charlesa?
- Niestety, nie - podniósł do góry wolną rękę - a bardzo bym chciał kontynuować naszą wczorajszą dyskusję, póki umysł pani przy-
jaciela znajduje się jeszcze we wczesnym stadium czujności i jest podatny na argumenty. Niestety - przełknął łyczek kawy - ten, który
śpi snem sprawiedliwego wchodzi na scenę dnia gdzieś w środku drugiego aktu.
- Gdy o mnie chodzi, zwykle pojawiam się w antrakcie i proszę kogoś, żeby mi streścił akcję - wyjaśniła. - Dlaczego by więc nie kon-
tynuować wczorajszej dyskusji ze mną? Zawsze jestem podatna, a moje skandy znajdują się w dobrym stanie.
Spotkali się spojrzeniami. Bartelemetz skubnął grzanki.
- Hm... - westchnął przeciągle. - Tyle to zdołałem zgadnąć już wczoraj. Cóż... dobrze. Co pani wie o pracy Rendera? Poprawiła się
w krześle.
- Hm... Jest wysoce wyspecjalizowanym specjalistą w dziedzinie nader specjalistycznej. Trudno byłoby mi ocenić wartość tego, co
robi, wnioskując na podstawie tych paru zdań, które udało mi się od niego usłyszeć na ten temat. Owszem, czasami chętnie bym so-
bie podglądała umysły pewnych ludzi tak od środka... rzecz jasna po to, aby się przekonać, co o mnie myślą... nie sądzę jednak, bym
mogła tak wytrzymać przez dłuższy czas... zwłaszcza zaś - pogardliwie wzruszyła ramionami - zwłaszcza gdybym musiała mieć do czy-
nienia z umysłem człowieka, który sam nie potrafi rozwiązać swoich problemów. Obawiam się, że albo bym mu zbyt współczuła, albo
byłabym zbytnio przerażona, albo jakoś tak... a wtedy, zgodnie z tym, co czytała... uff!... jak w magii sympatetycznej, jego problemy
stałyby się moimi problemami... Wprawdzie Charles nigdy nie miał żadnych problemów tego rodzaju - ciągnęła - a w każdym razie
nigdy mi o tym nie opowiadał, ostatnio jednak bardzo się zdziwiłam. Ta ślepa dziewczyna i jej gadający pies to chyba za dużo jak na
niego.
- Gadający pies?
- Tak, jeden z tym mutantów. Pies, który za nią widzi.
- Interesujące... Czy już kiedyś spotkałaś się z tym?
- Nigdy.
- Ach, tak - zamyślił się. - Zdarza się, że czasami terapeuta spotyka pacjenta z problemami bardzo podobnymi do jego własnych.
Wtedy seanse stają się niezwykle przejmujące... w moim przypadku zawsze do tego dochodziło, gdy prowadziłem terapię kolegi po
fachu. Może więc Charles widzi w tej sytuacji coś, co łączy się z jego własnymi kłopotami. Nigdy nie prowadziłem jego analizy. Nie
wiem, jakimi drogami chadza jego umysł, choć przez kawał czasu był moim pupilkiem. Zawsze był opanowany, nawet nieco powścią-
gliwy, choć bywa i tak, że potrafi zachowywać się bardzo autorytatywnie... Jakie sprawy w ostatnim czasie przykuwały jego uwagę?
- Peter, jego syn. w ciągu ostatnich pięciu lat pięć razy zmieniał mu szkołę.
Właśnie podano jej śniadanie. Poprawiła serwetkę na kolanach, przysunęła się z krzesłem bliżej stołu.
- ... a ostatnio czytał historie różnych przypadków samobójstw i rozwodził się nad tym niemal bez końca: mówił i mówił, i mówił...
- w jakim celu?
Wzruszyła ramionami. Wzięła się do jedzenia.
- O tym nigdy nie wspominał - powiedziała, spoglądając na Bartelmetza. - Może coś pisze... Bartelemetz skończył jajecznicę i dolał
kawy do filiżanki.
- Obawia się pani z powodu tej jego nowej pacjentki?
- Nie... Tak - odpowiedziała. - Obawiam się.
- Dlaczego?
- Boję się magii sympatetycznej - rzekła, rumieniąc się lekko.
- Wielu zjawiskom można przylepić tę etykietkę.
- To prawda, wielu - przyznała, po czym dodała po chwili:
- Jesteśmy zgodni co do troski o jego pomyślność, mamy też ten sam pogląd co do rodzaju zagrożenia, przed którym stanął. Czy
mogłabym zatem prosić pana o drobną uprzejmość?
- Proszę.
- Niech pan porozmawia z nim raz jeszcze - westchnęła. - Proszę go przekonać, by rzucił ten przypadek. Zmiął serwetkę.
- Zamierzałem to zrobić po obiedzie, ponieważ wierzę w rytualne walory wypróżnienia. Które wkrótce się dokona.
Drogi Obrazie Ojca.
Tak, szkoła jest znakomita, z nogą równie świetnie, kumpli mam kongenialnych. Nie, forsy mi nie brak, odżywiam się dobrze i nie
mam kłopotów z odnalezieniem się w nowej sytuacji z nowym programem nauki. Okay?
Budynku nie będę opisywał, sam przecież widziałeś to monstrum. Powody, dla których powstrzymam się od opisu, to są mianowi-
cie, że wszystko skrywa w tej chwili gruba warstwa zimnego śniegu. Brr! Mam nadzieję, że służą ci uroki zimy, bo gdy o mnie chodzi,
nie mogę dzielić Twego entuzjazmu. Zima interesuje mnie wyłącznie na obrazku, ewentualnie jako reklama na witrynach barów
z lodami.
Unieruchomiony w łóżku przez kostkę, opuszczony przez współmieszkańca - wyjechał na weekend do domu - cieszę się na obie te
okoliczności, prawdziwe to bowiem błogosławieństwo (powiada Pangloss), w samotności tym prędzej wykorzystam możliwości
przeczytania czegoś. Do czego przystępuje bezzwłocznie.
Syn marnotrawny Peter Render poklepał zwierzę po wielkim łbie. Przyjęło tę pieszczotę ze stoickim spokojem, zaraz jednak spoj-
rzało na Austriaka, którego Render poprosił o ogień, z takim wyrazem oczu jakby chciało zapytać: ,,Czy naprawdę muszę znosić tę
zniewagę?” Mężczyzna, widząc to, wybuchnął śmiechem, po czym z trzaskiem zamknął zapalniczkę z wygrawerowanym napisem -
środkowy inicjał, jak zauważył Render, był małą literą ,,v”. - Dziękuję - zwrócił się do mężczyzny, a psa spytał: i - Jak ci na imię? - Bi-
smark - zaszczekał.
- Przypominasz mi podobne zwierzę twojego rodzaju - rzekł, Inadal zwrócony do psa. - Na imię ma Sigmund, jest przewodnikiem jej
ociemniałej przyjaciółki. Mieszkają w Ameryce.
- Mój Bismark to łowca - powiedział młody człowiek. - Ale nie ma strachu, że coś go może wywieść w pole, ani jeleń, ani wielkie ko-
ciska.
Pies nastawił uszy i spojrzał ma Rendera ognistymi ślepiami. Był dumny.
- Polowaliśmy w Afryce, w północnej i południowo-zachodniej części Ameryki, także w Ameryce Środkowej. Nigdy nie stracił tropu.
Nigdy nie skapitulował. Cudowny brutal, ma kły niczym ze stali z Solingen.
- Doprawdy, szczęście panu dopisało, że ma pan takiego towarzysza łowów.
- Poluję - zaszczekał pies. - Ścigam... Niekiedy, muszę zabijać...
- Zatem nie zna pan psa imieniem Sigmund i kobiety, dla której jest przewodnikiem... Miss Eileen Shallot? - zapytał Render. Męż-
czyzna potrząsnął głową.
- Nie, Bismark przybył do mnie z Massachusetts, ale ja sam nigdy nie byłem w Centrum. Nie znam innych przewodników mutan-
tów.
- Rozumiem. Cóż, dziękuję za ogień. Do widzenia.
- Do widzenia.
- Do widzenia.
Render spacerkiem ruszył w górę wąskiej uliczki, rąk nie wyjmował z kieszeni. Przeprosił, wyszedł, nie mówiąc, dokąd. a nie po-
wiedział dlatego, że sam nie wiedział, nie miał wyznaczonego kierunku. Podjęta przez Bartelmetza druga próba przekonania go do
spraw, do których nie mógł się przekonać, omal nie zakończyła się tym, że powiedziałby coś, czego później mocno by żałował. Ła-
twiej już było wyjść na spacer, niż ciągnąć tą rozmowę.
Tknięty nagłym impulsem, wszedł do małego sklepiku i kupił zegar z kukułką, który wpadł mu w oko. Miał prawie pewność, że Bar-
telmetz przyjmie ten podarunek w swoistym poczuciu humoru. Uśmiechnął się. Ruszył dalej. Ciekawe, co to za list - ten, który recep-
cjonista podał Jill podczas obiadu? Że też chciało mu się specjalnie podchodzić do stolika? Na kopercie poczta trzy razy zmieniała
adres, nadawcą była firma prawnicza, która prowadzi interesy Jill. Nie, nie otworzyła koperty, uśmiechnęła się, wręczyła suty napi-
wek starszemu panu, list włożyła do torebki. Powinien łagodnie dać jej do zrozumienia, że jednak należałoby zaznajomić go z treścią
tego pisma, przynajmniej z litości, bowiem ciekawość go zżera.
Lodowe kolumny nieba nagle zdały się zadrżeć przed nim - lodowaty wiatr zwalił się z północy podmuchem. Render skulił się, wtulił
głowę w kołnierz. Ściskając pod łokciem zegar z kukułką spiesznym krokiem rzucił się do odwrotu.
Tej nocy wąż, który w pysku trzyma koniuszek własnego ogona, czknął, Fenris Wilk przeprawił się na księżyc, zegar wykrztusił
,,kuku”, by jutro nadejść niczym ostatni Manolete, potrząsając zaporą rogu, groźnie rycząc obietnicę, że w proch stratuje rzekę oso-
bliwości.
Później, znacznie później, gdy mknęli przez niebo do latawca podobnym krążownikiem, Render spojrzał w dół na ciemniejącą Zie-
mię, wyobrażając sobie, że miasta pełne są gwiazd, spojrzał do góry, na niebo, w którym odbijały się gwiazdy, na taśmo-ekrany śle-
dzące ludzi, którzy udawali, że tego nie widzą, na roznosicieli kawy, herbaty i drinków, rozsyłających swe fluidy by wybadać wnętrza
ludzi, którym potrzebne było naciśnięcie guzika, spojrzał na Jill, którą stare budowle zniewoliły, by snuła się pod ich ścianami - po-
nieważ wiedział, że czuła, że powinien na nią spojrzeć
- poczuł, jak krzesło się domaga, by zamienił je na łóżko, co uczy-
nił i zasnął.
ROZDZIAŁ V
BIURO JEJ pełne było kwiatów. Lubiła zapach egzotycznych perfum. Zdarzało się, że zapalała laseczki kadzidła.
Lubiła moczyć się w podgrzewanych basenach, spacerować, grać - być może - za głośno, pić sześć gatunków likieru (zwykle śmier-
dzących anyżkiem, niekiedy z lekką przymieszką piołunu), lubiła to wszystko co wieczór. Dłonie jej były łagodne i pokryte drobną
siateczką piegów, palce miała długie i wąskie. Nie nosiła pierścionków.
Gdy mówiła do magnetofonu, jej palce to przysuwały się, to odskakiwały od kwietnego wzgórka przy krześle.
- ...Pacjent uskarża się zwłaszcza na znerwicowanie, bezsenność, bóle żołądka i okresowe depresje. Pacjent pobił rekord
w hospitalizowaniu przez krótkie okresy czasu. Był leczony szpitalnie w 1995 roku w związku z psychozą maniakalno-depresyjną,
wrócił tu drugiego marca 1996 roku. Dwudziestego września 1997 roku znalazł się w innym szpitalu. z badania, które przeprowa-
dzono dwunastego października 1998 roku wynika, że mamy tu do czynienia z osobnikiem o normalnym rozwoju, dobrze odżywio-
nym, o ciśnieniu krwi 170/100. Tego dnia pacjent uskarżał się na chroniczne bóle w krzyżu, zauważono także zespół objawów wywo-
łanych odstawieniem alkoholu, acz łagodne. w badaniu nie odnotowano zmian patologicznych, poza tym, że reakcje ścięgnowe były
przesadne, choć równomierne. Symptomy te należy przypisać odstawieniu alkoholu. w dniu przyjęcia pacjent nie był psychotyczny,
nie miał zwidów ni halucynacji. Dobrze się orientował co do miejsca, czasu i przestrzeni. Niemniej jednak stan jego zdrowia psy-
chicznego ulegał zmianom. z czasem stał się dość pretensjonalny, wylewny i bardziej niż tylko trochę niebezpieczny. Uznano, że po-
tencjalnie może być groźny dla otoczenia. Ponieważ pracował jako kucharz, przydzielono go do pomocy w kuchni. Wówczas jego
kondycja generalnie się poprawiła. w tej chwili jest bardziej odprężony i wykazuje skłonności do współpracy. Diagnoza: reakcja ma-
niakalno-depresyjna (zewnętrzne przyczyny stresu nieznane). Stopień nadwątlenia zdrowia psychicznego: niewielki. w zasadzie
w pełni władz psychicznych. Zalecana dalsza terapia i hospitalizacja.
Wyłączyła magnetofon i roześmiała się. śmiech ją przeraził. Śmiech to zjawisko społeczne, ona zaś była sama. Przewinęła taśmę,
znowu włączyła magnetofon i żując rąbek chusteczki do nosa słuchała, jak wracają do niej łagodnie wypowiadane, nie dokańczane
słowa. Gdy pierwszych parę zdań miała za sobą, przestała słuchać.
Gdy magnetofon przestał mówić, wyłączyła. Sama. Bardzo sama. Tak cholernie sama, że to maleńkie bajoro jasności, które ukazało
się jej, gdy przebiegłszy dłonią po czole spojrzała przez okno - że wtedy to bajoro jasności nagle stało się dla niej rzeczą najważniejszą
pod słońcem. Pragnęła, by rozlało się w ocean światła. Albo inaczej: pragnęła sama stać się tak mała, by efekt był ten sam - chciała
utonąć w świetle.
Minęły trzy tygodnie, wczoraj. Wczoraj minęły trzy tygodnie.
Za długo. Powinnam była czekać. Nie! To niemożliwe. Lecz co, jeśli przyjdzie, gdy... Nie. To niemożliwe. Jest silny i uzbrojony. Ale -
ale powinniśmy poczekać do następnego miesiąca. Trzy tygodnie... Cofnięcie się zdolności widzenia - o to tu chodzi. Czy
i wspomnienia nikną? Czy tylko slabną? (Do czego podobne jest drzewo? a chmura? - nie pamiętam!) Kolor czerwony, jak wygląda?
a zielony? Boże, to histeria! Przecież czuwam, nie mogę przestać czuwać! Tabletka - weź tabletkę. Tabletkę!
Zaczęły jej drżeć ramiona. Nie wzięła tabletki, lecz tak mocno wgryzła się w chusteczkę, że ostre zęby przecięły materiał.
- Strzeżcie się - zaczęła recytować osobiste błogosławieństwo - tych, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem my będziemy
nasyceni.
- I strzeżcie się łagodnych - ciągnęła - albowiem to my skusimy się posiąść ziemię.
- I strzeżcie się...
Krótko zabrzęczał telefon. Odłożyła chusteczkę, przybrała spokojny wyraz twarzy, włączyła magnetofon.
- Halo?
- Eilen, wróciłem. Jak się czujesz?
- Dobrze, całkiem nieźle. Jak ferie?
- Och, nie mogę się skarżyć. Dawno temu powinienem był wziąć sobie trochę wolnego. Zasłużyłem na to. Posłuchaj... przywiozłem
parę rzeczy i chciałbym ci je pokazać. Na przykład katedrę w Winchester. Przyjdziesz do mnie w tym tygodniu? Mogę to zrobić wie-
czorem, gdy tylko zechcesz.
Dzisiaj. Nie. Zbyt mocno tego pragnę. Jeśli mnie przejrzy, sprawa się odwlecze.
- a jakby tak jutro wieczorem? - spytała. - Albo pojutrze?
- Jutro. Spotkamy się w P & S koło siódmej, tak?
- Tak, to będzie zabawne. Ten sam stolik?
- Dlaczego by nie? Zarezerwuję.
- Dobrze. Zatem do zobaczenia.
- Cześć.
Połączenie zostało przerwane.
l nagle, przez chwilę, w jej głowie zawirowały kolory; ujrzała drzewa - dęby i sosny, topole i sykomory - wielkie, zielone i brunatne, i
w kolorze stali; ujrzała stada wełnianych obłoków zanurzone w słoiczkach z farbami, rozlewające się barwami na pastelowym niebie;
i rozpłomienione słońce, i wyniosłą wierzbę, i jezioro, plamę głębokiego, niemal przechodzącego w fiolet błękitu Zgniotła w dłoni
podartą chusteczkę. Odrzuciła ją, byle dalej od siebie.
Nacisnęła przycisk na biurku. Muzyka wypełniła biuro: Skriabin. Potem nacisnęła drugi guzik i puściła taśmę, którą przed chwilą na-
grała. Przysłuchiwała się jednym uchem jednej, jednym uchem drugiej.
Pierre podejrzliwie powąchał jedzenie. Woźny zostawił tacę i wyszedł na korytarz. Zamknął za sobą drzwi. Na podłodze czekała
wielka sałata. Pierre zbliżył się ostrożnie, urwał pełną garść liści, przełknął. Bał się.
Gdybyż wreszcie przestała stal zgrzytać o stal, zgrzytać gdzieś w ciemnościach nocy... gdybyż tylko...
Sigmund wstał, ziewnął, przeciągnął się. Zadnie łapy wlekły się za nim przez moment, zaraz jednak skoncentrował się, otrząsnął.
Wkrótce wróci do domu. Powoli kołysząc ogonem spojrzał na zegar umieszczony na wysokości ludzkich oczu - cyfry pędziły jedna za
drugą. Skontrolował wskazania zegaru z wewnętrznym poczuciem czasu, po czym podszedł do telewizora. Wspiął się na zadnie łapy,
jedną oparł się o stół, drugą nacisnął przycisk.
Czas na prognozę pogody. Drogi na pewno są oblodzone.
“Jechałem przez narodowe cmentarzyska” - pisał Render. “Wyjałowione puszcze kamieni, z dnia na dzień gotowe się rozpaść...
Dlaczego człowiek tak gorliwie strzeże swej śmierci? Czy może dlatego, że jest ona tyleż pomnikową, co demokratyczną metodą
unieśmiertelnienia, ostateczną afirmacją mocy bólu - niechże to będzie wreszcie powiedziane - życia i żądzy przeciągania ich
w nieskończoność? Unamuno sugerował, iż właśnie w ten sposób sprawy się mają. Jeśli tak, to w minionym roku większa część
ludzkości aktywniej poszukiwała nieśmiertelności niż kiedykolwiek przedtem w historii...
Tchg - tchg, tchga - tchg! - Czy sądzisz, że to prawdziwi ludzie? - Skądże, są zbyt dobrzy.
Tego wieczoru lód błyszczał lśnieniem gwiazd i kryształkami sody. Render wprowadził 5-7 na drugi poziom piwnicy, znalazł miejsce,
gdzie zwykle parkował, wślizgnął się między pojazdy z boku.
Z betonu ciągnęło wilgotnym chłodem, tak przenikliwym, że wgryzał się w ciało niby szczurze zęby. Render pomógł jej wysiąść
z lewej strony. Gdy szli, poprzedzały ich chmury pary z oddechów.
- Jakby chłodem ciągnęło - zauważył.
Kiwnęła głową. Przygryzła wargi.
W windzie westchnął, zdjął szalik, zapalił papierosa.
- Chciałabym zapalić - poprosiła, czując zapach dymu. Podał jej papierosa.
Winda jechała powoli. Render oparł się o ścianę, wydmuchując kłęby dymu i skrystalizowanej wilgoci.
- Spotkałem mutanta - przypomniał sobie. - w Szwajcarii. Wielki jak Sigmund. Ale to pies łowczy, w dodatku Prusak. Wyszczerzył
zęby w uśmiechu.
- Sigmund także lubi polować - zauważyła. - Dwa razy w roku jedziemy do North Woods i tam go puszczam. Zdarza się, że nie ma go
całymi dniami, lecz zawsze, gdy wraca, jest bardzo szczęśliwy. Nigdy nie opowiada o tym, co robił, ale też nigdy nie jest głodny. Gdy
znowu mam go przy sobie, utwierdzam się w przekonaniu, że dla zachowania równowagi potrzeba mu trochę wolnego od człowieka,
i chyba mam rację.
Winda przystanęła, drzwi się otwarły, wyszli na korytarz. Render prowadził.
Gdy znaleźli się w biurze, stuknął w termostat. Syknęło ciepłe powietrze. Powiesił płaszcze w gabinecie i wyciągnął wielkie jajo
z jego gniazda za ścianą. Podłączył je do gniazdka, po czym podszedł do biurka, by przebudować je w pulpit kontrolny.
- Jak sądzisz, długo to dzisiaj potrwa? - spytała, wiodąc opuszkami palców po gładkiej, chłodnej, opływowej powierzchni jaja. - No,
to tutaj, cała terapia. Cały proces przystosowania do widzenia.
Zdziwiło go to pytanie.
- Nie mam absolutnie najmniejszego pojęcia. Zrobiliśmy wprawdzie dobry początek, ale przed nami jeszcze całe mnóstwo pracy.
Przypuszczam, że w zgadywanie, o ile ma mieć jakieś szansę prawdopodobieństwa, będę się mógł pobawić za trzy miesiące.
Pokiwała zadumana głową, podeszła do biurka, czubkami palców, niczym piórami, dotknęła przycisków.
- Ostrożnie. Tylko nie wciśnij którego.
- Bez obaw. Jak sądzisz, ile czasu upłynie, zanim sama nauczę się obsługiwać podobne urządzenie?
- Sama nauka zabierze ci trzy miesiące. Pół roku trzeba ćwiczyć, nim zdobędzie się dość biegłości, by używać tego sprzętu na dru-
giej osobie. Drugie pół roku zajmie ci praca pod ścisłą kontrolą. Dopiero po tym okresie próby będziesz mogła zdać się na samą sie-
bie. w sumie około roku.
- Aha - wybrała krzesło.
Tymczasem Render pobudził do życia pory roku, potem pory dnia i nocy, świeże tchnienie wsi, wyziewy miasta, żywioły sunące
przez niebo, kilkanaście tańczących na tarczach wskaźników, których wskazania pomocne były w budowaniu światów. Rozbił zegar,
odmierzający upływ czasu i przebiegł siedem - a może więcej, a może mniej - epok życia człowieka.
- Okay - odwrócił się. - Wszystko gotowe.
Poszło gładko i szybko, z minimum sugestii z jego strony. w jednej chwili zapadła szarówka. Potem podniosła się trupioblada mgła.
Potem mgły rozdzieliły się, jak gdyby rozgonione podmuchem wiatru, choć nie słyszał ni nie czuł podmuchu wiatru.
Stał obok wierzby, wierzba rosła nad jeziorem, ona stała na wpół ukryta wśród gałęzi, zakryta rombami cienia. Słońce zmierzało ku
zachodowi.
- Wróciliśmy - rzekła, wychodząc z cienia, z liściami we włosach. - Przez czas jakiś myślałam, że nigdy do tego nie dojdzie, lecz teraz
znowu widzę to samo, widzę i przypominam sobie.
- Dobrze - powiedział. - Obejrzyj się. I przejrzała się w wodach jeziora. - Nie zmieniłam się - rzekła. - Nie zmieniłam się...
- Nie.
- Ale ty się zmieniłeś - dodała, spoglądając na niego. - Jesteś wyższy, jest w tobie coś, czego przedtem nie było...
- Nie.
- Jestem w błędzie - szybko dodała. - Nie rozumiem jeszcze niczego z tego, co widzę.
- Ale ja wszystko zrozumiem.
- Oczywiście.
- I co zrobimy?
- Spójrz.
Płaską, bezbarwną rzeką szosy, którą właśnie zauważyła wśród drzew, sunął samochód. Nadjeżdżał z najodleglejszych regionów
nieba, podskakiwał na górach, spływał po zboczach pagórków, zataczał koła wokół polan, spryskiwał je barwami swego głosu - sza-
rością i srebrem zsynchronizowanej mocy - a jezioro zadrżało słysząc te dźwięki, a samochód zatrzymał się w odległości stu stóp,
osłonięty krzakami. Czekał. Był to S-7.
- Chodź ze mną - powiedział podając jej rękę. - Idziemy na rajd. Szli wśród drzew, obeszli ostatnią kępę zarośli. Dotknęła lśniącego
kokonu, pogładziła jego anteny, opony, okna - a szyby, gdy je dotknęła, stały się przezroczyste. Spojrzała przez przezroczyste tafle do
wnętrza wozu, kiwnęła głową.
- To twój ślizgacz.
- Tak. Przytrzymał drzwi.
- Wejdź do środka. Wracamy do klubu. Czas już. Wspomnienia są jeszcze świeże, powinny więc być albo przyjemne, albo obojętne.
- Niech będą przyjemne - rzekła, wsiadając do wozu.
Zamknął drzwi, obszedł samochód, po czym sam wsiadł. Spoglądała, jak nanosi zmyślone współrzędne. Wóz ruszył naprzód. Spra-
wił, że za szybami płynął ciągły potok drzew. Czuł, jak szybkość rośnie, nie zmieniał więc scenerii. Obróciła swój fotel, oglądała wnę-
trze wozu.
- Tak - rzekła w końcu. - Postrzegam, czym wszystko jest.
Następnie znowu zaczęła wyglądać przez okno. Patrzyła na gnające za szybami drzewa. Render wyjrzał przez okno i spojrzał na pę-
dzące wzory pragnień. Zaciemnił szyby.
- Dobrze - powiedziała - bardzo ci dziękuję. Nagle zrobiło się za dużo do oglądania. To wszystko, przesuwające się niczym...
- Oczywiście - powiedział Render, utrzymując tempo przepływu wrażeń nad prędkością ruchu. - Oczekiwałem tego. Stajesz się bar-
dziej wytrzymała.
A po chwili - Odpręż się! - powiedział. - Odpręż się! - powiedział i gdzieś został wciśnięty jakiś przycisk. a ona odprężyła się, a oni
mknęli naprzód i naprzód, i przed siebie, aż w końcu wóz zaczął zwalniać, a Render powiedział:
- a teraz zerknij przez okno, powoli i na chwilkę. Co uczyniła.
Pociągnął za wszystkie registry, sięgnął po wszystkie bodźce, które mogły wywołać wrażenie przyjemności i odprężenia, wokół
wozu zasadził miasto, szyby stały się przezroczyste, a wtedy ujrzała zarysy drapaczy chmur i segmenty jednakowo urządzonych
apartamentów, potem zaś ujrzała trzy kafeterie, drogerię, pałac przyjęć, centrum medyczne z żółtej cegły z aluminiowym kadu-
ceuszem osadzonym nad łukowymi sklepieniami, teraz wyludnione z pacjentów, potem zobaczyła drugą drogerię, stację benzynową
na pięćdziesiąt pomp, a potem jeszcze więcej samochodów, zaparkowanych lub przejeżdżających obok, i ludzi, ludzi którzy wchodzili
lub wychodzili, albo przechodzili przed budynkami, wsiadali do - i wysiadali z samochodów; i było lato, i blask letniego popołudnia
nasączył barwy miasta i kolory ubrań, które mieli na sobie ludzie sunący bulwarem, którzy próżnowali na tarasach, którzy przecha-
dzali się po balkonach, którzy opierali się o balustrady i o parapety, którzy wychodzili z kiosków na rogach ulic, którzy wchodzili,
przystawali, rozmawiali; i kobietę, która wyprowadziła na spacer pudla - skręciła za rogiem - i rakiety, przecinające niebo tam i
z powrotem.
Świat rozpadł się, a Render wyłapał kawałki.
Podtrzymywał absolutną ciemność, osłaniającą każde wrażenie z wyjątkiem czucia pędu przed siebie.
Po pewnym czasie ukazało się nikłe światełko. Nadal siedzieli w ślizgaczu, okna znów były zaciemnione, powietrze, gdy je wdychali,
stawało się niczym kojący balsam.
- Boże - westchnęła. - To świat jest tak pełen wszystkiego. Czy ja naprawdę widziałam wszystkie te rzeczy?
- Nie zamierzałem uczynić tego dzisiejszego wieczoru, lecz skoro chciałaś... Zdało mi się, żeś gotowa.
- Tak - odpowiedziała i okna ponownie stały się przezroczyste. Szybko odwróciła od nich wzrok.
- Już znikło - uspokoił ją. - Chciałem tylko dać ci pobieżny wgląd.
Spojrzała. Na zewnątrz znów panoszyła się ciemność, właśnie przejeżdżali przez wysoki most. Jechali powoli. Jechali sami - poza
nimi nie było innych pojazdów. w dole, pod nimi, ciągnęły się Niziny, tylko co pewien czas błyskał hutnik niczym mikroskopijny,
ospały wulkan, wydmuchując ku niebu deszcz pomarańczowych iskier; i były gwiazdy: odbijały się w ciągnącej ożywczym chłodem
wodzie, przepływającej pod mostem; punkciki gwiazd, niczym srebrzyste szpileczki wkłuwały się w linię horyzontu majaczącą nieja-
sno pod płaszczyzną nieba. Ukośne podpory mostu niezmiennie przesuwały się jedna za drugą.
- Dokonałeś tego - powiedziała. - I bardzo ci dziękuję. a potem:
- Kim tak naprawdę jesteś? (Chciał, żeby go o to spytała).
- Jestem Render.
Roześmiał się. I dalej żeglowali przez ciemne, teraz - już - nieobecne miasto, by w końcu przybyć do klubu i wjechać pod wielką
kopułę parkingu.
Kiedy znalazła się w środku, dokonał przeglądu jej uczuć, gotów przegnać świat gdyby coś zauważył. Ale nie odniósł wrażenia, że to
konieczne.
Wyszli z samochodu, ruszyli przed siebie. Weszli do klubu, gdzie - jak postanowił - tego wieczoru miało nie być tłoczno. Pokazano
im stolik przy końcu baru, w małym, odgrodzonym od reszty sali kącie, gdzie na wieszaku wisiała zbroja. Usiedli, zamówili to samo,
co przedtem.
- Nie - powiedział, spoglądając gdzieś w bok. - To powinno stać tutaj.
Zbroja znalazła się zaraz obok stolika, a on był znowu w starym garniturze, czarnym krawacie, a w krawacie znowu tkwiła srebrna
spinka, ukształtowana na podobieństwo gałązki.
Roześmieli się.
- Nie jestem z tych, co to by chętnie ubierali się w garnitur z blachy - powiedział. - Byłoby mi miło, gdybyś przestała myśleć o mnie
w ten sposób.
- Przepraszam - uśmiechnęła się. - Sama nie wiem, jak pojawiły się u mnie podobne myśli, ani z jakiego powodu.
- Ale ja wiem, dlatego zmieniam współrzędną, i powtórnie cię napominam. Jesteś świadoma faktu, że to wszystko tutaj to tylko
złudzenia. Musiałem uczynić to dla ciebie w ten sposób, abyś odniosła płynące z tego korzyści. Jednakże dla większości moich pa-
cjentów, gdy są poddawani temu doświadczeniu, wszystko, co ich wtedy spotyka, zda się być realne. w ten sposób owo przeżycie
antytraumatyczne czy dana symboliczna sekwencja jeszcze bardziej zyskuje na mocy. Ty jednak zachowałaś świadomość co do pa-
rametrów gry, i czy tego chcesz, czy nie, daje ci to możliwość sprawowania nad nią kontroli, w inny wszakże sposób, niż dane jest to
mnie. Proszę więc, bądź ostrożna.
- Przepraszam. To naprawdę nie było celowe.
- Wiem. Oto jedzenie, któreśmy już raz jedli.
- Uff! Wygląda okropnie. Naprawdę jedliśmy to wszystko?
- Tak - roześmiał się. - Proszę bardzo: nóż, widelec, łyżka. Roastbeef, puree, groszek, masło...
- Boże! Nie czuję się o siłach.
- ... a tu sałatki, a tu sosy do sałatek. Pstrąg... mniam! Frytki, a tu butelka wina. Hm, zobaczymy... Romanee Conti... cóż, skoro za to
nie płacę... i butelka Yquem... No, no!
Pomieszczenie zafalowało.
Opróżnił stół, przegnał restaurację. Znowu znajdowali się na polanie. Przez przezroczyste tworzywo świata spoglądał na rękę, po-
ruszającą się wzdłuż panelu. Naciśnięto guziki. Świat ponownie stał się substancjalny. Opustoszały stół tym razem stał nad jeziorem,
nadal był wieczór, ciągle było lato, a obrus był biały w blasku gigantycznego księżyca.
- To była głupota z mojej strony - powiedział. - Potworna głupota. Powinienem był je wprowadzić we właściwym czasie. W obec-
nym stanie rzeczy bodźce doustne mogą zaniepokoić osobę, która je widzi po raz pierwszy. Do tego stopnia zagalopowałem się m
Śnieniu, że zapomniałem o pacjentce, ślicznej pacjentce! Przepraszam.
- Ze mną już wszystko w porządku. Naprawdę. r Przywołał znad jeziora chłodny powiew.
. - a to jest księżyc - powiedział, choć jakoś niezbyt przekonująco.
Kiwnęła głową. Na czole miała malutki księżyc. Świecił jak ten nad nimi. Jej włosy i suknia całe były ze srebra. Na stole stała butel-
ka Romanee-Conti i dwa kieliszki. - Skąd to się wzięło? - wzruszyła ramionami. Wylał kieliszek wina.
I - w smaku jakby płytkie. i - Nie. Proszę... Przysunęła pełną butelkę.
Gdy skosztował, uznał, że jednak miało smak - smak wyciśniętej z owocu winnej latorośli, tej, która rośnie na Wyspach Błogosła-
wieństw, harmonijne, silne charnu i capiteux wyciśnięte z dymów pól płonących maków. Ledwie zdążył umoczyć usta, a już wiedział,
że jego dłoń przemierza marszrutę znaczoną regulatorami doznań zmysłowych, układając symfonię sensownych przekazów
i kontrprzekazów, która zwaliła się nań zupełnie mimo woli, tu, nad jeziorem.
- Tak - zauważył. - Ale już musimy wracać.
- Tak szybko?
Zmusił świat, żeby się skończył i tak się stało.
- Zimno tu - powiedziała, kiedy się ubierała. - Zimno i ciemno.
- Wiem. Kiedy oczyszczę maszynę, zrobię nam drinka.
- Dobrze.
Spojrzał na taśmy, potrząsnął głową. Ruszył do barku.
- Prawdę mówiąc, Romanee-Conti tutaj nie mamy - rzekł, kiedy sięgał po butelkę.
- Czyżby? Nieważne. Nie przykładam do tego znaczenia.
On też nie przykładał, w każdym razie w tej chwili. Wyczyścił więc maszynę, wypili drinka, po czym pomógł jej założyć płaszcz, po
czym wyszli.
Kiedy zjeżdżali windą na drugie piętro piwnicy, zapragnął, by świat znowu się skończył, ale się nie skończył.
,,W tej chwili żyje w tym kraju około jeden bilion osiemdziesiąt milionów ludzi, z których pięćset sześćdziesiąt milionów posiada
prywatne samochody. Jeśli przyjąć, że na jednego człowieka przypada po dwie piędzi ziemi, a na jeden pojazd około sto dwadzieścia,
łatwo obliczyć, że podczas gdy ludzie zajmują dwa biliony sto sześćdziesiąt milionów piędzi ziemi, to samochody zagarniają sześć-
dziesiąt siedem i dwie dziesiąte biliona piędzi, czyli około trzydzieści jeden razy więcej powierzchni niż cały rodzaj ludzki. Jeśli w tej
chwili połowa ogólnej ilości pojazdów pozostaje w ruchu i jeśli w każdym z nich znajduje się po dwoje ludzi, nasza proporcja zmienia
się na czterdzieści siedem do jednego, na korzyść samochodów.
Gdy tylko ziemia zamieni się w wybrukowaną równinę, zaś ludzie albo powrócą do mórz, skąd się wzięli, dobrowolnie obierając ży-
cie pod powierzchnią ziemi, albo wyemigrują na inną planetę, wtedy być może ewolucja technologiczna będzie mogła przebiegać
wedle schematów, które statystyki na razie zachowują do wiadomości własnej”.
Sybil K. Delphi, Professor Emeritus Adres na dzień nadania stopnia naukowego Broken Bock State Teachers' College Shotover, Utah
Tatusiu,
Pokuśtykałem ze szkoły na postój taksówek, a stamtąd pojechałem do aeroportu na tutejszą Wystawę Lotnictwa - Zewnętrzną, jak
ją nazwano (okay, przesadziłem z tym ,,kuśtykaniem”, w każdym razie musiałem pilnie patrzeć, jak stawiam nogi). Całość tak została
pomyślana, by zwieść na pokuszenie chłopców i zaprząc ich na pięć lat do wiadomego kieratu. Chociaż zdawałem sobie z tego spra-
wę, a jednak mnie to wzięło. Chętnie bym się zaciągnął. Chętnie bym poleciał na wyprawę. Myślisz, że gdy już będę w stosownym
wieku, to mnie wezmą? To znaczy nie do pracy przy biurku, ale w przestworza. Myślisz, że to możliwe?
Zrobię to.
Był tam też cholerny jakiś colonel (przepraszam za tę francuszczyznę), który widząc pozostawionego samemu sobie chłopczyka,
przyciskającego nos do wielkich szyb, postanowił wcisnąć mu coś w podświadomość. Cudownie! Przepchnął mnie przez Galerię
i pokazał wszystkie te kawałki opiewające triumfy naszych dzielnych chłopców, począwszy od Bazy Księżycowej do portu na Marsie.
Musiałem też wysłuchać kazania o Wielkich Tradycjach Służby i dać się wciągnąć do sali projekcyjnej, gdzie na celuloidowej taśmie
świetnie bawili się kadeci, tocząc zapasy w stanie nieważkości, ,,a wszystko tu, to umiejętności, tężyzna nic nie pomoże”.
Z zabarwionej atramentem wody rzeźbili też w powietrzu dziwne kształty, a na poszyciu statku zaprawiali się w sztuce walki. Och,
radości!
Mówiąc jednak zupełnie serio, przyznaję, że chętnie znalazłbym się wśród nich, gdy będą zakładać Piątkę - Bazę Zewnętrzną.
i chciałbym się tam znaleźć nie dlatego, że uległem bzdurnej gadaninie reklam i tym podobnych idiotyzmów, lecz dlatego, że jak my-
ślę, ktoś w miarę wrażliwy powinien rejestrować to, co się tam będzie działo. Wiesz, taki korespondent wojenny. Jak Francis Park-
man, Mary Austin, ktoś taki. Dlatego postanowiłem, że się zaciągnę.
Kadet lotnictwa z pagonami żółtodzioba nie musi się jednak obawiać protekcji. Staliśmy na balkonie, patrzyliśmy, jak startują statki,
a on zachęcał mnie, bym poszedł, przyłożył się do nauki i pewnego dnia, być może, uniósł się w jednej z takich maszyn. Nie spieszy-
łem się z informacjami, że wskutek umysłowego niedorozwoju maturę będę miał parę lat wcześniej, niż to przepisano, i nim można
z nią zrobić coś sensownego, choćby nawet zaciągnąć się do kadetów. Patrzyłem tylko, jak startuje statek i powiedziałem: ,,Za dzie-
sięć lat od tej chwili będę spoglądał w dół, nie do góry”. a wtedy on mi opowiedział, jak ciężki musiał przejść trening, tak, że już nie
spytałem go, jak znosi ten wszawy przydział, który dostał. Uprzejmy jednak i tak nie byłem, nie ma co. Ale mnie irytował, bo wyglą-
dem nie przypominał człowieka z krwi i kości, lecz jedną ze swych reklam. Mam nadzieję, że ja nigdy nie będę wyglądał jak facet
z reklamy.
Dziękuję za pieniądze, cieple skarpetki i kwartet skrzypcowy Mozarta, którego właśnie słucham. Następnego lata wolałbym dostać
zaproszenie na Lunę, do Europy. Może...? Możliwe...? Ewentualnie...? Uff, a gdybym przebrnął przez ten nowy test, który mi przy-
słałeś...? w każdym razie zechciej o tym pamiętać.
Twój syn Pete
- Halo, State Psych.
- Chciałabym się umówić na badanie.
- Chwileczkę. Łączę z rejestracją.
- Halo, rejestracja.
- Chciałabym się umówić na badanie.
- Chwileczkę... jakie badanie?
- Chcę się widzieć z doktor Shallot. Eileen Shallot. Możliwie jak najszybciej.
- Momencik, muszę zerknąć do harmonogramu.... Przyszły wtorek o drugiej. Odpowiada to pani?
- Znakomicie.
- Mogę prosić o nazwisko?
- DeVille. Jill DeVille.
- Dobrze, Miss DeVille. Zatem przyszły wtorek o drugiej.
- Dziękuję.
Mężczyzna szedł poboczem autostrady. Autostradą jechały samochody. Wozy na paśmie wysokiej prędkości migały niczym rozma-
zane plamy.
Ruch byl niewielki.
Było wpół do jedenastej rano i było zimno.
Mężczyzna postawił obszyty futrem kołnierz, ręce trzymał w kieszeniach, szedł pochylony pod wiatr. Za ogrodzeniem droga była
czysta i sucha.
Przez chmury przedzierało się poranne słońce. W burym świetle ćwierć mili z przodu mężczyzna widział drzewo.
Nie zmienił tempa. Ale drzewa nie spuszczał z oczu. Pod butami chrzęściły kamienie.
Gdy doszedł do drzewa, zdjął kurtkę i złożył ją w kostkę.
Położył kurtkę na ziemi i wdrapał się na drzewo.
Kiedy się wdrapał na konar, występujący za ogrodzenie, mógł się przekonać, że z dała nie zbliża się żaden pojazd. Wtedy oplótł
wokół gałęzi dłonie, zawisł na moment i zeskoczył na autostradę.
Wschodni pas autostrady szeroki był na sto jardów.
Spojrzał na pas zachodni. Też nic nie nadjeżdżało. Ruszył więc w kierunku wysepki przedzielającej zachodnią połać autostrady od
wschodniej. Wiedział, że nigdy do niej nie dojdzie. O tej porze dnia samochody pędziły po pasie szybkiego ruchu z prędkością około
stu sześćdziesięciu mil na godzinę. Szedł dalej przed siebie.
Jakiś samochód nadjechał z tyłu. Nie odwaracal się. Jeśli szyby w oknach są zaciemnione, jak to zwykle, pasażerowie nie zdawali
sobie sprawy z tego, że przeciął im drogę. Usłyszą o tym później i zaczną oglądać maskę, czy aby przypadkiem nie ma tam jakiego
śladu tego spotkania.
Jakiś samochód nadjechał z przodu. Szyby były przezroczyste. Mignęły dwie twarze, usta wygięte w grymasie zdziwienia, chwila,
a już go nie było. Jego twarz pozostała jak była - bez wyrazu. Nic się nie zmieniło. Jeszcze dwa samochody przemknęły obok, szyby
zaciemnione. Przeszedł może dwadzieścia jardów.
Dwadzieścia pięć...
Coś w powiewie wiatru, coś, co mógł wyczuć stopami mówiło mu, że nadchodzi. Nie spojrzał w tamtą stronę.
i Coś, co zarejestrował kącikiem oka upewniało go w przekonaniu, że nadchodzi. Nie zmienił kroku.
Cecil Green jechał z przezroczystymi szybami, lubił bowiem tę drogę. Jego lewa ręka sięgała jej za bluzę, jej koszulka leżała na ko-
lanach, a jego prawa dłoń spoczęła na dźwigni, jeden ruch, a fotele się opuszczą. Wtem odskoczyła, z piersi wyrwał się jej głuchy jęk.
Poderwał się, spojrzał w lewo.
Zobaczył idącego mężczyznę.
Ujrzał go z profilu. Mężczyzna nie odwrócił się do niego twarzą. Widział, że człowiek nie przyspieszył ani nie zwolnił kroku.
I potem już go nie widział.
Lekki zgrzyt - i szyba ochronna zaczęła się samoczynnie czyścić. Cecil Green podskoczył.
Przyciemnił okna.
- Jak?... - zapytał, gdy znowu miał ją w ramionach. Załkał.
- Monitor go nie zarejestrował...
- Chyba nie dotknął ogrodzenia...
- Chyba niepełna umysłu!
- Ale przecież mógł sobie wybrać łatwiejszy sposób. To mogła być twarz każdego... Moja? Przerażony Cecil opuścił fotele.
- Cześć, brzdące. To jest zbliżenie wielkiej, nalanej, poplamionej tytoniem, uśmiechniętej twarzy. Ten uśmiech to wasza nagroda.
Tyle, gdy chodzi o dowcip. Dzisiejszego wieczoru odchodzimy od naszego nader nieformalnego rozkładu i przystępujemy do obmy-
ślonego zgodnie z najnowszymi prądami, zaplanowanego do najdrobniejszego szczegółu obrazu dramatycznego.
Będziemy Przedstawiać Mit.
- Jedynie po wnikliwych badaniach psychologicznych i chorobliwej wręcz samoobserwacji podjęliśmy próbę przedstawienia Pań-
stwu tego właśnie mitu.
- Pfuj!
- Tak, żuję tytoń. “Red Mań”, naprawdę porządna marka... darmowa prymka.
- Teraz, kiedy podskoczę i opadnę, splunąwszy na poprzeczkę, kto z was pierwszy odgadnie, jaki to agon mityczny? Tylko nie rzu-
cajcie się wszyscy do telefonów... Pfuj!
- Tak, panie i panowie, i wszyscy inni: jestem tytoniusz... nieśmiertelny, zgrzybiały, właśnie zamieniający się w pasikonika... Pfuj!
- a teraz, do następnego numeru, trzeba mi będzie więcej światła.
- Więcej światła... Pfuj!
- Oślepiającego światła! Oszałamiającego światła!
- Bardzo dobrze... Pfuj!
- Teraz zaś, szybko w kombinezon pilota, ciemne okulary, jedwabny szalik... Gdzie mój bat?
- w porządku.
- Skaczemy, pieski, Śnieg pada, pada, a pieski są eskimoskie! Hetta! Hau, hau! w górę! w górę! Do góry! w powietrze, stare konie!
Jazda! Do góry!
- Więcej światła!
- Ruszajcie, koniki! Szybciej! Wyżej! Tata i mama czekają, na dole tęskni za mną dziewczyna! Jazda! Nie przynoście sobie wstydu
uparcie trzymając się tej wysokości! Śnieżek!
- Co to, do diabła, pędzi na mnie? Wygląda jak pioruuuun... aaa!
- Uf. To Faeton, pędzący na oślep w słonecznym rydwanie.
- Wszyscy pewnie słyszeliście powiedzenie, że tylko dobry drwal może ściąć drzewo. Dobrze. Ten mit nosi tytuł “Apollo i Dafne”...
Zabijcie te...!
Rodział zatytułowany “Nekropolis” napisał Charles Render do Brakującym ogniwem jest człowiek - pierwszej książki od ponad
czterech lat. Od powrotu z zimowych ferii poświęcał się pisaniu w każdy wtorek i czwartek, po południu. Wtedy to zamykał się
w biurze i zapisywał stronę po stronie chaotycznym pismem.
“Istnieje wiele rodzajów śmierci, w których każdy tym się wyróżnia, że przeciwstawia się umieraniu jako takiemu...” - pisał właśnie,
gdy zabrzęczał interkom - krótko, długo, a potem znowu krótko.
- Tak? - odezwał się, nacisnąwszy przełącznik.
- Ma pan... interesanta - między,,pan” a “interesanta” dała się słyszeć krótka przerwa na zaczerpnięcie oddechu.
Włożył do kieszeni pojemniczek z gazem w sprayu, wstał i podszedł do drzwi.
Otworzył, wyjrzał na zewnątrz.
- Doktorze... pomocy...
Zszedł trzy stopnie na dół. Przyklęknął.
- O co chodzi?
- Proszę... ona jest chora - wyszczekał.
- Chora? Na co? Co się stało?
- Nie wiem. Niech pan idzie. Render spojrzał w ślepie.
- Co to za rodzaj choroby?
- Nie wiem - powtórzył pies. - Nie będę mówił. Ja... ja czuję, że ona jest chora.
- Jak się tu dostałeś?
- Przyjechałem. Znam współrzędne, jeździliście do klubu, obiady, przyjęcie... Zostawiłem samochód na zewnątrz.
- Zaraz do niej zadzwonię - Render ruszył ku drzwiom.
- Niedobrze. Nie odpowie. Miał rację.
Render wrócił do gabinetu po płaszcz i zestaw medyczny. Wyjrzał przez okno. Jej samochód stał zaparkowany na dworze, tuż przy
wjeździe na przecznicę, gdzie monitor dopuszczał ręczne sterowanie. Jeśli ktoś powziął podejrzenie, że wóz jest poza wszelką kon-
trolą, automatycznie odstawiano go w ustronne miejsce. Zaraz obok przejeżdżały samochody.
Takie to proste, nawet pies może prowadzić. Lepiej zejść na dół, zanim przejedzie patrol. Pewnie już dał znać, że się tu zatrzymał.
Ale może nie. Może jeszcze parę minut.
Spojrzał na wielki zegar.
- Okay, Sig - krzyknął. - Idziemy.
Windą zjechali na dół, szybko dotarli do głównych drzwi, wypadli z budynku i pospieszyli do wozu.
Silnik pracował na jałowym biegu.
Render otworzył drzwi od strony pasażera, Sigmund wsiadł do środka. Render wcisnął się za nim na fotel kierowcy, lecz pies już
wcisnął współrzędne i adres. Nie miał co robić.
Wygląda na to, że jestem na niewłaściwym miejscu.
Zapalił papierosa. Wóz potoczył się w kierunku tunelu. Przez chwilę sunął zewnętrznym pasem, wyrównał szybkość, włączył się
w ruch. Pies skierował samochód na pas szybkiego ruchu.
- Och - westchnął. - Och.
Render czuł się w tej chwili tak, jakby ktoś pogładził go po głowie
Gdy jednak spojrzał na psa, zobaczył obnażone kły i zdecydował się przejść do ofensywy.
- Kiedy zaczęła się dziwnie zachowywać?
- Kiedy wróciła z pracy. Nie jadła. Kiedy się do niej odzywałem, nie odpowiadała. Tylko siedzi.
- Czy to już kiedyś miało miejsce?
- Nie.
Jaka mogła być tego przyczyna? a może po prostu miała zły dzień. Ostatecznie... to tylko pies... coś w tym rodzaju. Nie. On na
pewno wie, co mówi. Lecz wobec tego o co tu chodził
- a wczoraj? a dzisiaj rano przed pójściem do pracy?
- Jak zawsze.
Znowu spróbował zadzwonić. Ale nikt nie odpowiadał.
- Ty, to, zrobiłeś - powiedział pies.
- To znaczy?
- Oczy. Widzenie. Ty. Maszyna. Niedobre.
- Nie - odrzekł Render. w dłoni zacisnął pojemnik z gazem oszałamiającym.
- Tak - powiedział pies. - Chcesz ją uzdrowić?...
- Oczywiście...
Sigmund znowu zapatrzył się przed siebie.
Fizycznie czuł się Render podekscytowany, psychicznie był jakiś ociężały. Szukał w sobie przyczyny tego stanu rzeczy. Czuł się tak
już od pierwszej sesji. w Eileen Shallot wyczuwał coś niepokojącego: osobliwe połączenie żywej inteligencji i bezradności, determi-
nacji i podatności na zranienia, wrażliwości i zgorzknienia.
Czy w ogóle znajdą to coś, co jest w niej szczególnie przyciągające?... Nie. To tylko efekt przeciwprzeniesienia, do diabła z nim!
- Czuć cię zakłopotaniem - powiedział pies.
- To podpisz mnie “zakłopotany Render” i przewróć stronę.
Zwolnili. Mieli przed sobą parę zakrętów, a gdy je pokonali, znowu przyspieszyli. Wreszcie wjechali na wąski odcinek drogi prowa-
dzącej przez rzekomo willową dzielnicę miasta. Wóz skręcił w boczną uliczkę, przejechał jeszcze dobre pół mili, lekko zadzwonił błot-
nikiem i skierował się na parking z tyłu wysokiego domu z cegły. Ów odgłos był zapewne znakiem, że w momencie gdy zakończyło się
monitorowanie jazdy, opiekę nad wozem przejął specjalny serwomechanizm, tak że maszyna potoczyła się wzdłuż placu do przezro-
czystego boksu garażu, po czym się zatrzymała. Render wyłączył zapłon.
Sigmund właśnie otworzył drzwi ze swojej strony. Render popędził przez hali, przycisnął nos do płytki przy framudze, czekał. Po
chwili drzwi rozsunęły się parę cali. Pies pchnął je zadem i wszedł. Render wszedł za nim. Zamknął za sobą drzwi.
Mieszkanie było duże, ściany surowe, niczym nie upiększone, zestawienie barw mogło odebrać odwagę osobie nie przygotowanej.
W kącie stała wielka taśmoteka, obok monstrualna wieża. Przed oknem szeroki stół na wygiętych nóżkach, niski tapczan przy ścianie
na prawo. Obok zamknięte drzwi. Sklepione łukowo najwyraźniej prowadziły do innych pomieszczeń. Przy oknie, wciśnięta w odległy
kąt, na obitym tapicerką krześle siedziała Eileen. Sigmund zajął miejsce obok. Render zrobił kilka kroków w stronę okna,
z papierośnicy wyjął papierosa. Otworzył zapalniczkę i trzymał ją zapaloną dopóty, dopóki nie obróciła głowy w jego stronę.
- Papierosa?
- Charles?
- To ja.
- Tak, dziękuję. Chętnie.
Wyciągnęła rękę, wzięła papierosa, włożyła do ust.
- Dziękuję. Co cię tu sprowadza?
- Wizyta. w sąsiedztwie.
- Nie słyszałam ani pukania, ani dzwonka.
- Pewnie drzemałaś. Sig mnie wpuścił.
- Tak, chyba. Przeciągnęła się.
- Która godzina?
- Zaraz wpół do piątej.
- Aha, to już przed dwiema godzinami wróciłam do domu. Chyba byłam strasznie zmęczona.
- a jak się teraz czujesz?
- Dobrze. Kawy?
- Nie gniewaj się, jeśli nie odmówię.
- Coś na ząb?
- Nie, dziękuję.
- Bicardi do kawy?
- Brzmi apetycznie.
- Wobec tego przepraszam. To potrwa chwilę. Wyszła przez drzwi obok sofy. Render zauważył, że znajduje się tam wielka automa-
tyczna kuchnia na wysoki połysk.
- No i co? - szepnął do psa. Sigmund potrząsnął głową.
- Nie ta sama, co przedtem.
Render potrząsnął głową.
Położył zestaw medyczny na sofie, na nim płaszcz. Usiadł obok i dał płynąć myślom.
Czy aby przypadkiem nie przesoliłem wprowadzając ją tak od razu w świat obrazów? Może cierpi na depresję wywołaną przez jakiś
efekt uboczny... powiedzmy stłumienie, znerwicowanie? Czy rozstroilem jej zespół adaptacyjny? Dlaczego tak mi się ze wszystkim
spieszyło? Przecież nie było powodów do pośpiechu. Bo tak cholernie mi się spieszy z tą książką?... a może dlatego, że ona to na
mnie wymogła?... Czyżby miała w sobie na tyle siły, świadomej lub nie? Czy też ja jestem aż tak podatny na jej sugestie?
Zawołała go do kuchni, żeby przeniósł tacę. Postawił zastawę na stole. Usiadł naprzeciwko niej.
- Dobra kawa - sparzył usta.
- Sprytna maszyna - odpowiedziała, prowokacyjnie naśladując timbre jego głosu.
Sigmund wyciągnął się na dywaniku przed stołem, głowę opuścił między łapy, sapnął i zamknął oczy.
- Ciekaw byłem - zaczął Render - czy po ostatniej sesji nie wystąpiły jakieś efekty wtórne... w rodzaju wzmożonych doznań syne-
stezyjnych, snów układających się w większe całości, halucynacji lub...
- Tak - powiedziała bezbarwnym głosem. - Sny.
- Jakiego rodzaju?
- Takie, jak podczas ostatniej sesji: ciągle je śnię.
- Od początku do końca?
- Nie, nie ma tu specjalnego układu zdarzeń. Po prostu, jedziemy przez miasto, albo przez most, albo siedzimy przy stole, albo
idziemy do samochodu... takie przebłyski. Bardzo żywe.
- Jakiego rodzaju uczucia towarzyszą tym przebłyskom?
- Nie wiem. Wszystko jest takie płynne.
- a co czujesz teraz, kiedy przypominasz sobie o tym?
- To samo. Też wszystko jakieś takie przemieszane.
- Obawiasz się czegoś?
- Nnie... nie sądzę.
- Chcesz dać sobie na razie z tym spokój? Nie odnosisz wrażenia, że zbyt się spieszymy?
- Nie. To wcale nie tak: to jest... to jest jak z nauką pływania Gdy wreszcie nauczysz się utrzymywać na wodzie, wtedy zaczynasz
pływać i pływasz, pływasz aż do wyczerpania. a później, kiedy tak sobie leżysz dysząc ciężko i przypominasz sobie, do czego to po-
dobne, podczas gdy twoi przyjaciele swobodnie unoszą się na wodzie, a ty, przemęczony, musisz leżeć... wtedy czujesz się błogo,
choć zimno ci, a w mięśniach się mrowi, a w stawach strzyka. Bo przecież w końcu tak właśnie żyję, tak dochodzę do wszystkiego, co
chcę osiągnąć. Tak właśnie czułam się po pierwszej sesji, tak czułam się po ostatniej... Ale kłucie i strzykanie już minęło, już chwyci-
łam oddech. Boże, nie chcę zatrzymać się w biegu. Czuję się dobrze!
- Czy po południu zwykle ucinasz sobie drzemkę? Dziesięć czerwonych paznokci przebiegło wzdłuż krawędzi stołu, gdy Eileen Shal-
lot się przeciągnęła.
- ... Zmęczona jestem. Uśmiechnęła się, tłumiąc ziewnięcie.
- Połowa personelu ma wolne albo na chorobowym. Przez cały tydzień pracowałam jak w kieracie. Gdy dzisiaj wyszłam z instytutu,
omal nie podpierałam się nosem. Ale teraz, kiedy już odpoczęłam, czuję się dobrze.
Ujęła filiżankę kawy w obie dłonie, pociągnęła dużego łyka.
- Aha - mruknął. - Dobrze. Trochę się o ciebie niepokoiłem Cieszę się, że bezpodstawnie.
- Niepokoiłeś? Czytałeś notatkę doktora Riscomba o moich analizach... i o próbie z ONT & R... i ciągle myślisz, że jestem kobietą
z rodzaju tych, o które wystarczy się niepokoić? Dobre sobie! Cierpię na postępującą nerwicę spowodowaną wątpliwościami co do
uznania mej pełnowartościowości jako istoty ludzkiej. Na tym skupia się cała ma energia, ukierunkowując wszystkie wysiłki ku kolej-
nym sukcesom. Znacznie to podnosi moje poczucie tożsamości z samą sobą...
- z pamięci zrobiłaś sobie piekło - wtrącił. - To prawie dosłowny cytat.
- Oczywiście.
- Sigmund też się o ciebie niepokoił.
- Sig? a w jaki sposób?
Pies drgnął niespokojnie, otworzył jedno oko.
- Tak - zahuczał basem, spoglądając na Rendera. - Powinienem wracać do domu.
- Znowu prowadziłeś?
- Tak.
- Mimo, że ci zabroniłam?
- Tak.
- Dlaczego?
- Bo się niepokoiłem. Nie odpowiedziałaś mi, gdy cię zapytałem.
- Bo byłam bardzo zmęczona. a jeśli znowu weźmiesz samochód, to ja już tak ustawię automat przy drzwiach, że nie będziesz mógł
wchodzić i wychodzić jak dusza zapragnie.
- Przepraszam.
- Nic mi nie jest.
- Rozumiem.
- To ma się nigdy nie powtórzyć.
- Przepraszam.
Nie spuszczał Rendera z oczu, które były jak skupiające blask ognia soczewki. Render wbił wzrok w ścianę.
- Nie będź tak surowa wobec tego biedaka - mruknął. - Przecież myślał, że jesteś chora i pojechał po lekarza. a gdyby miał rację?
Byłabyś mu winna wdzięczność, nie burę.
Sigmund spojrzał mu prosto w oczy - jego spojrzenie nie ugłaskane pojednawczymi wysiłkami Rendera, nadal było twarde. a potem
zamknął oczy.
- Gdy postępuje niewłaściwie, trzeba mu o tym powiedzieć.
- No, myślę - powiedział, popijając kawę. - W każdym razie nic złego nikomu się nie stało. A skoro już tu jestem, porozmawiajmy na
tematy zawodowe. Właśnie coś piszę i chętnie poznałbym twoją opinię.
- Wspaniale. a znajdziesz dla mnie jeszcze miejsce w przypisie?
- Nawet w dwóch lub trzech. Jak sądzisz, czy motywacje powodujące samobójcami są różne, w zależności od kultury?
- Po gruntownym namyśle stwierdzam, że nie - powiedziała. - Frustracje mogą prowadzić do depresji lub stanów niepoczytalności.
Jeśli się spiętrzą, mogą generować pragnienie samozagłady. Pytałeś mnie o motywacje... sądzę, że to samo ich dotyczy. w moim od-
czuciu są niezależne od czasu i kultury, stanowią bowiem różne aspekty jednej ludzkiej doli. Nie przypuszczam, aby mogły się zmienić
bez poddania przemianom zasadniczej natury człowieka.
- w porządku. Załatwione. a wobec tego zapytajmy, czym jest ten kamyczek, który pociąga za sobą lawinę? Bo jeśli nawet człowiek
jest stały, to środowisko, w którym żyje, podlega nieustannym przemianom. Jeśli znajduje się w sytuacji życiowej, którą charaktery-
zuje nadmierne poczucie komfortu, jak sądzisz: czy będzie to czynnik w mniejszym czy większym stopniu depresyjny... lub wywołu-
jący stany niepoczytalności... niż gdyby przenieść takiego osobnika w środowisko mniej sprzyjające, nie zabiegające do tego stopnia
o jego dobre samopoczucie?
- Hm... Zorientowana co do przypadku rzekłabym, że to zależy od samego człowieka. Rozumiem jednak, do czego zmierzasz: czy
tłum posiada predyspozycje do wyskoczenia przez okno, i to na znak jakim będzie zdjęcie kapelusza... przez okno, które otwiera się
nawet przed tobą, ponieważ ty postawiłeś pytanie... szczególny przypadek buntu tłumów... znudzonych tłumów. Nie wiem. Nie mam
pojęcia. Mam nadzieję, że problem jest źle postawiony.
- Ja także żywię tę nadzieję, lecz stawiając to pytanie miałem na myśli także samobójstwa symboliczne... funkcjonalne zaburzenia
psychiczne, wywołane rzekomo zupełnie błahymi drobnostkami...
- Aha, mówiłeś o tym na wykładzie miesiąc temu: autopsychomimeza. Mam tę taśmę. Zgrabnie ci się to powiedziało, ale nie mogę
się z tym zgodzić.
- Ani ja... w tej chwili. Napisałem cały ten akapit na nowo: “Thanatos w krainie tępego bęcwała”... tak go zatytułowałem. w istocie
jest to instynkt śmierci, przemieszczający się bliżej powierzchni.
- Jeśli dam ci skalpel i trupa, spreparujesz mi ten instynkt tak, żebym go mogła dotknąć?
- Nie mógłbym tego zrobić - głos zadrżał mu od tłumionego śmiechu - bowiem cały instynkt śmierci zużyłby się na trupa. Wystarczy
jednak, byś mi wyszukała ochotnika, a on już dowiedzie, że mam rację. Dobrowolnie.
- Nieodparta jest ta twoja logika. - Uśmiechnęła się. - Przynieś nam jeszcze kawy, okay?
Render poszedł do kuchni, wypłukał filiżanki, nalał kawy, wypił szklankę zimnej wody i wrócił do pokoju. Eileen nie ruszyła się
z miejsca. Ani Sigmund.
- Co robisz, gdy akurat nie zajmujesz się śnieniem?
- To samo, co wszyscy: jem, piję, śpię, rozmawiam, odwiedzam przyjaciół i nieprzyjaciół, zwiedzam, czytam...
- Czy jesteś człowiekiem skłonnym wybaczać?
- Bywam. a dlaczego pytasz?
- Bo chcę cię prosić o wybaczenie. Pokłóciłam się dzisiaj z kobietą o nazwisku DeVille.
- O co?
- O ciebie. Stawiała mi zarzuty tak ciężkie, że już chyba byłoby lepiej, gdybym nie wyszła z łona matki. Ożenisz się z nią?
- Nie. Małżeństwo jest jak alchemia. Kiedyś służyło czemuś bardzo ważnemu, trudno byłoby jednak powiedzieć, że ta sytuacja
utrzymała się do dnia dzisiejszego.
- Dobrze.
- Co jej powiedziałaś?
- Dałam jej skierowanie do kliniki, na którym było napisane: “Diagnoza: kurwa. Leczenie: farmakoterapia i uszczelnienie zwieracza”.
- O! - wymknęło się z ust Renderowi, najwyraźniej zainteresowanemu.
- Podarła kartkę i rzuciła mi w twarz kawałki.
- Ciekawe, dlaczego?
Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, przeciągnęła palcem po obrusie.
- “Ojcowie i starcy, zastanawiam się, co to jest piekło”.
- ,,i przypuszczam, że jest to cierpienie, polegające na niezdolności do kochania” - dokończyła. - Czy Dostojewski miał rację?
- Wątpię. Gdy o mnie chodzi, przepisałbym mu terapię grupową. To byłoby dla niego prawdziwe piekło... ci wszyscy ludzie, zacho-
wujący się jak bohaterowie jego powieści i na dodatek znajdujący w tym przyjemność. Render odstawił filiżankę, odsunął krzesło od
stołu.
- Wychodzisz?
- Powinienem.
- Nie przyciągnę cię jedzeniem?
- Nie. Wstał.
- Okay, tylko założę płaszcz.
- Sam mogę wrócić. Odeślę samochód.
- Nie! Sama myśl o pustych samochodach krążących po mieście napełnia mnie przerażeniem. Wydawałoby mi się, że i mój wóz bę-
dzie tak straszyć po drogach przez najbliższe dwa i pół tygodnia.
- Poza tym - dodała, przechodząc przez próg - obiecałeś mi katedrę winchesterską.
- Chcesz tego dzisiaj?
- Jeśli dasz się namówić...
Gdy Render stał, zastanawiając się, co zrobi, Sigmund dźwignął się z podłogi, stanął tuż przed nim i spojrzał mu prosto w oczy.
Otworzył pysk i zamknął, otworzył i zamknął - powtórzył to kilka razy, lecz nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Potem odwrócił się
i wyszedł.
- Nie! - dobiegł go głos Eileen. - Zostaniesz tutaj dopóki nie wrócę.
Render wziął z sofy płaszcz, założył go, zestaw medyczny upchnął gdzieś w kieszeni.
Kiedy szli przez hall w stronę windy, Renderowi zdawało się, że słyszy dalekie i stłumione grubymi murami wycie.
W tym miejscu, jedynym spośród wszystkich, Render wiedział, że jest panem wszystkiego.
W tych obcych światach czuł się jak u siebie, w tych światach bez czasu, gdzie kwiaty spółkują a gwiazdy toczą walki na niebie, by
w końcu spaść, rozpaść się na kawałki i pociąć kielichy, uderzyć w morza i odsłonić wiodące w dół schody i ramiona wyłaniające się
z grot, kołyszące pochodniami, których płomień jak rozpływające się w powietrzu twarze - nocny koszmar w środku zimy, lato scho-
dzi na zebry, Render wiedział - albowiem odwiedzał te światy z powodów zawodowych przez większą część minionej dekady. Kiw-
nięciem palca mógł więzić magów, prowadzić ich na procesy o zdradę królestwa - o, tak, i mógł ich zabijać, mógł ustanawiać ich
spadkobierców.
Szczęśliwie, ta podróż była tylko wizytą grzecznościową.
Szedł przez polanę i szukał jej.
Czuł, jak wokół budzi się jej obecność.
Przecisnął się przez gałęzie, stanął nad jeziorem. Zimne, błękitne, bezdenne było jezioro, i odbijało w swych wodach smukłą wierz-
bę, która się stała miejscem jej objawienia.
- Eileen!
Wierzba zakołysała gałązkami w jego stronę, zakołysała w stronę przeciwną.
- Eileen! Przybywaj!
Opadły liście, upadły na powierzchnię wód, rozbiły zwierciadlaną gładkość, rozmyły obraz.
- Eileen?
W jednej chwili wszystkie liście pożółkły, wszystkie upadły do wody. Drzewo kołysało się i traciło liście. Dziwny dźwięk dał się sły-
szeć w ciemniejącym niebie, niczym buczenie kabli wysokiego napięcia w chłodny dzień.
Nagle przez niebo zaczął wędrować podwójny rząd księżyców.
Render wybrał sobie jeden, zerwał z nieba i ścisnął. Gdy to uczynił z jednym, inne zniknęły i na świecie zrobiło się jaśniej. Przepeł-
niające powietrze buczenie ustało.
Okrążył jezioro by odetchnąć nieco od akcji brakowania i przeciwdziałania jej. Ruszył wśród sosen tam, gdzie, jak chciał, miała uka-
zać się katedra. Na drzewach śpiewały ptaki. Wiatr muskał go łagodnie. Jej obecność czuł całkiem wyraźnie.
- Tutaj, Eileen. Tutaj!
Zatem szła obok niego, w zielonym jedwabiu, włosy jak z brązu, oczy niczym z płynnego szmaragdu. Na czole błyszczał jej szma-
ragd. Szła w zielonych pantofelkach, stąpała po sosnowych igłach i spytała:
- a co się stało?
- Jesteś zaniepokojona.
- Dlaczego?
- Może z powodu katedry. Jesteś wiedźmą? - uśmiechnął się.
- Tak, ale dzisiaj mam wolne.
Roześmiał się, wziął ją pod rękę i obeszli wysepkę liści, a na porośniętym trawą pagórku dźwigała się w górę katedra, wzbijając się
ponad ich dwoje i ponad drzewa, wspinając się w powietrzu południa, wydychając dźwięki organowych piszczałek, odbijając zabłą-
kany promień słońca w witrażach.
- Mocno trzymaj się świata - powiedział. - Bo wchodzi wycieczka.
Ruszyli w stronę wejścia i weszli.
- ...Dzięki kolumnom, łączącym podłogę ze sklepieniem niczym wyniosłe drzewa, osiągnięto efekt bezwzględnego opanowania
przestrzeni - powiedział. – Wziął to z przewodnika. Północny transept.
- Greensleeves - powiedziała. - Organy grają Greensleeves.
- Tak. Ale nie możesz mnie za to winić. Spójrz na te fryzy na kapitelach...
- Chcę podejść bliżej do chóru.
- Dobrze. Tędy, proszę.
Render czuł, że coś tu było nie tak. Ale nie był w stanie powiedzieć, co.
Wszystko zachowywało trwałość...
A wtedy coś nagle się stało, wysoko nad katedrą, coś, co wywołało dziwny odgłos. Render uśmiechnął się. Tak, teraz już sobie
przypominał. To było jak klaśnięcie językiem. Przez chwilę Eileen myliła się mu z Jill... tak, to właśnie to.
Cóż, wobec tego...
Ołtarz był niby eksplozja bieli. Nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego, nigdzie. Wokół ściany były ciemne, ciągnęło chło-
dem. w kątach i w wysokich wnękach pełgały świece. Organy pod czyimiś niewidzialnymi palcami wstrząsały grzmiącymi akordami.
Render wiedział, że coś jest nie tak.
Odwrócił się do Eileen Shallot, której kapelusz był jak zielona szyszka wyrastająca w ciemności, ciągnąca za sobą zielone wstęgi
woalu. Jej szyja była w cieniu, lecz...
- Ten naszyjnik... skąd?
- Nie wiem. Uśmiechnęła się.
Trzymała w dłoniach puchar, którego wnętrze mżyło czerwonawym światłem. Odbijało się od jej szmaragdu. Blask obmył je niczym
tchnienie chłodnego powietrza.
- Napijesz się?
- Stój w miejscu! - polecił.
Chciał zmusić mury, by się zapadły. Pływały w cieniu.
- Stój w miejscu! - powtórzył natarczywym tonem. - Niczego nie rób. Nawet nie staraj się myśleć.
- ...Ściany, zapadnijcie się! - krzyknął, i jak za uderzeniem wiatru ściany wymiotło we wszystkie strony, dach poszybował nad
wierzchołkiem świata, a oni stali wśród ruin oświetleni jednym jedynym stoczkiem. Noc była ciemna, że oko wykol.
- Dlaczego to uczyniłeś? - spytała, ciągle trzymając puchar wyciągnięty w jego stronę.
- Nie myśl. Nie myśl o niczym - powiedział. - Odpręż się. Jesteś bardzo zmęczona. Gdy płomień tej świecy zadrga i zgaśnie, zgaśnie
też twa świadomość. z trudem zachowujesz przytomność umysłu. Ledwo trzymasz się na nogach. Oczy ci się zamykają. Bo i tak prze-
cież nie ma tu czego oglądać.
Chciał zmusić świecę, by zgasła, ale świeca nadal się paliła.
- Nie jestem zmęczona. Proszę, wypij.
Usłyszał, jak w nocnych ciemnościach dudnią dźwięki organów. Dziwny dźwięk, nie od razu go rozpoznał.
- Potrzebuję twojej współpracy.
- Dobrze już, dobrze.
- Spójrz! Księżyc! Wskazał palcem.
Zadarła głowę, a księżyc wyszedł zza atramentowe ciemnej chmury.
- I drugi, i trzeci...
Księżyce, niczym nawlekane perły, wynurzały się i wędrowały w ciemności.
- Ostatni będzie czerwony, i był.
Wyciągnął rękę z wystawionym palcem wskazującym, przesunął ramię wzdłuż pola widzenia, a potem usiłował dotknąć księżyca.
Zabolało. Księżyc parzył. Nie mógł ruszyć go z miejsca.
- Obudź się! - krzyknął.
Czerwony księżyc zniknął, a razem z nim wszystkie białe.
- Proszę, wypij.
Wyrwał puchar z jej dłoni i odwrócił się. Kiedy znowu na nią spojrzał, trzymała w ręku puchar.
- Wypijesz?
Odwrócił się i uciekł w noc.
Było to jak bieg w sięgającym bioder śniegu. To było nie w porządku. Biegnąc, powiększył swój błąd - sam tracił siły, ona zyskiwała
na mocy. Bieg wysysał jego energię, wysuszał go.
Stał w środku ciemności.
- Świat kręci się wokół mnie - powiedział. - Jam jego osią.
- Proszę, wypij - powiedziała.
Stał na polanie obok stołu, a stół nad brzegiem jeziora. Jezioro było czarne, a księżyc był srebrny, wysoko, poza zasięgiem dłoni. Na
stole pełgała jedna świeczka, blask której wysrebrzał jej włosy i włosy jej były srebrzyste, jak jej suknia. Obok pękatego kieliszka do
wina stała butelka Romanee-Conti. Pełen był po brzegi, ten kieliszek, tak że czerwonawe paciorki zastygły przy szklanej krawędzi. Był
bardzo spragniony, ona zaś była piękniejsza od wszystkich kobiet, które zdarzyło mu się widzieć,, a jej naszyjnik sypał iskrami, a znad
jeziora nadciągnął chłodny powiew, i w powietrzu coś się unosiło - coś, co powinien był pamiętać...
Zrobił krok naprzód, a kiedy się poruszył, zbroja lekko zadźwięczała. Sięgnął po kieliszek, lecz prawica zesztywniała mu od bólu
i przywarła do boku.
- Jesteś ranny!
Powoli odwrócił głowę. Krew płynęła z otwartej rany w prawym ramieniu, cienką smużką spływała w dół i skapywała z palców na
ziemię. Zbroja był rozdarta. Zmusił się, by nie patrzyć.
- Wypij to, kochanie. To cię uzdrowi. Stała.
- Przytrzymam kieliszek.
Spojrzał na nią, gdy przystawiła kieliszek do warg.
- Kim jestem?
Nie ona mu odpowiedziała, lecz coś mu odpowiedziało - coś jakby plusk wody na jeziorze.
- Jesteś Render. Śniący.
- Tak, przypominam sobie.
Po czym skłonił umysł do kłamstwa, do kłamstwa które mogło rozbić całą tę iluzję, do kłamstwa, które by wypowiedzieć, zmusić
musiał swe usta.
- Eileen Shallot, nienawidzę cię.
Świat zadrżał i popłynął nad nim wstrząsany, jakby zwalony potężnym ciosem.
- Charles! - krzyknęła i ciemność rozciągnęła się nad nimi.
- Obudź się! Obudź się! - krzyknął, a prawe ramię piekło i piekło, i krwawiło w ciemności.
Stał sam pośrodku białej równiny. Cichej i nieskończonej. Rozlewała się po samą krawędź świata. Promieniowała własnym świa-
tłem, bo niebo nie było niebo, bo nic w górze nie było. Nic. Był zupełnie sam. I jego własny głos dobiegł go echem odbijającym się od
krawędzi świata.
- ... nienawidzę... nienawidzę cię...
Opadł na kolana. On był Render.
Czerwony księżyc ukazał się nad równiną, rzucając upiorne światło na białą połać. Po lewo miał łańcuch górski, po prawo drugi
łańcuch.
Uniósł prawicę. Pomógł sobie lewą ręką. Ścisnął nadgarstek, wyciągnął palec wskazujący, dosięgnął księżyca.
Wysoko z gór dobiegł go skowyt, straszny, rozdzierający krzyk - jakby nieludzki, a jednak ludzki - wyzwanie, skarga na samotność,
jęk skruchy. a potem jego ujrzał, idącego po górach, z ogonem strząsającym śnieg z najwyższych wierzchołków, ostatni loupgarou
Północy - Fenris, syn Loki - wstępujący do nieba.
Rzucił się w powietrze. Połknął księżyc.
Wylądował tuż obok niego, a jego wielkie ślepia pałały żółtym blaskiem. Podkradał się ku niemu stąpając bezgłośnymi łapami po
zimnej białej równinie między górami, rzucił się do ucieczki, biegł po pagórkach i w dół zboczy, przez rysy skalne i rozpadliny, doli-
nami, kluczył wśród stalagmitów i pinakli - pod krawędziami lodowców, wzdłuż koryt rzek skutych lodem, biegł ciągle w dół - aż po-
czuł na plecach gorący oddech, aż otworzyła się nad nim wykrzywiona w uśmiechu paszcza.
A wtedy się odwrócił i jego stopy stały się jak dwie rzeki ognia, które uniosły go daleko.
Świat odskoczył w tył. On ślizgał się po zboczach. w dół. Ześlizg...
Byle dalej... Spojrzał przez ramię. w oddali szara sylwetka goniła za nim.
Czuł, że jeśli zechce, łatwo zmniejszy dystans. Musiał przyspieszyć.
Świat zataczał się wokół niego. Zaczął padać śnieg. Wyciągnął nogi. z przodu, jakaś plama, zamazana sylwetka. Przedarł się przez
woale śniegu, który teraz - jak się zdawało
- padał z dołu do góry - niczym bańki mydlane.
Zbliżył się do poszarpanego kształtu.
Jak pływak zbliżał się do niego - niezdolny otworzyć ust by wymówić choć słowo, sparaliżowany strachem, że utonie - utonie i nie
dowie się, nigdy nie pozna.
Już nie kontrolował swego ruchu. Rzucało nim naprzód, jak fala morska w czas przypływu bije o wrak. w końcu, tuż przed tym,
zdołał się zatrzymać.
Pewne rzeczy nie ulegają zmianie. Są to rzeczy, które już dawno temu przestały istnieć jako przedmioty i pozostają teraz jedynie
jako nie - do - zapisania - w - kalendarzu czyste możliwości poza przepływem” strumienia pierwiastków zwanych Czasem.
Tam oto stał Render. Nie przejmował się, czy Fenris go dopadnie i zje jego mózg. Zamknął oczy, nie mógł jednak przestać widzieć.
Tym razem było to niemożliwe. Ale niczym się nie przejmował. Lwia część jego samego leżała martwa u jego stóp.
l znowu skowyt. Za nim pojawił się szary kształt.
Zgubę niosące oczy i krwawy pysk zamajaczyły we wnętrzu samochodowego wraka, zęby wgryzły się w stal, szkło, wciskały się do
środka w poszukiwaniu...
- Nie! Brutalu! Przeżuwaczu truchła! - krzyknął. - Umarli są święci! Moi umarli są święci!
Miał w ręku skalpel. Wprawnym ruchem rozpłatał ścięgna, odkrył sploty mięśni w zastygłych ramionach, miękki żołądek, powrósła
arterii.
Płacząc, poćwiartował potwora, członek po członku, a on krwawił i krwawił plugawiąc pojazd i szczątki w jego wnętrzu swoją pie-
kielnie - zwierzęcą posoką, ociekając krwią, tocząc obmierzłe płyny, aż cała równina się zaczerwieniła i poskręcała nad nimi.
Render upadł na przerdzewiałą maskę i było miękko, ciepło i sucho, i zapłakał nad nim.
- Nie płacz - powiedziała.
A potem wisiał na jej ramieniu, mocno przywierając do jej boku, potem szli brzegiem czarnego jeziora pod księżycem, którym był
Wedgewood. Na ich stole płonęła jedna, jedyna świeca. Zbliżyła kieliszek do jego warg.
- Proszę, wypij.
- Tak. Napój mnie. Wypił wino, łagodne i lekkie, i rozpromienił się wewnątrz. Czuł, jak wracają mu siły.
- Jestem...
- ... Render. Śniący - plusnęło jezioro.
- Nie!
Odwrócił się i znowu pobiegł, szukając wraka. Musiał wrócić.
- Nie możesz.
- Mogę! - krzyknął. - Mogę, jeśli spróbuję....
Żółte płomienie zawirowały w gęściejącym powietrzu. Żółte węże. Skręcały się, płonęły, płonęły, wokół jego kostek. Potem przez
mroki, dwugłowy i zwalisty, nadciągał jego Przeciwnik.
Potoczyły się za nim kamyki. Przytłaczający odór wykręcił mu nos w drugą stronę, odrzucił go, o parę kroków.
- Śniący! - ryknęła jedna z głów.
- Wróciłeś, żeby wyrównać rachunki! - zawołała druga. Render patrzył. Usiłował sobie przypomnieć.
- Nie dla wyrównania rachunków, Thaumielu - powiedział. - Powaliłem cię i zakułem w łańcuchy... za Rothmana, tak, to był Roth-
man... kabalista.
Zakreślił w powietrzu pentagram.
- Wracaj do Oliphoth. Wypędzam cię.
- Tutaj jest Oliphoth.
- ... przez Khamaela, anioła krwi, przez wrogów Serafina, w imię Elohim Gebor, zaklinam cię, byś zniknął!
- Nie tym razem - zaśmiały się obie głowy.
Dał krok naprzód.
Render cofnął się powoli, choć nogi miał spętane przez żótłe węże. Czuł, jak z tyłu otwiera się otchłań. Świat był niczym rozpadają-
ca się układanka. Widział, jak części się oddzielają.
- Zgiń.
Gigant zagrzmiał śmiechem obu łbów.
Render potknął się.
- Tędy, kochanie!
Stała w małej grocie po prawej stronie.
Potrząsnął głową i dał krok ku otchłani.
Thaumiel sięgał ku niemu.
Render zachwiał się na krawędzi przepaści.
- Charles! - krzyknęła, a wraz z jej płaczem rozpadł się świat.
- Zatem Yernichtung - odpowiedział, spadając
3
. - Dołączę do ciebie w ciemności.
l tak wszystko dobiegło końca.
- Chciałbym się widzieć z doktorem Charlesem Renderem.
- Przykro mi, to niemożliwe.
- Ale ja wynająłem odrzutowiec tylko po to, żeby tu przylecieć i mu podziękować. Jestem innym człowiekiem! Zmieniłem życie!
- Przykro mi, panie Erikson. Gdyby pan zadzwonił dziś rano, powiedziałbym panu, że to niemożliwe.
- Panie, jestem Przedstawiciel Erikson... a Render kiedyś wyświadczył mi wielką przysługę.
- Wobec tego niech pan wyświadczy teraz małą przysługę Renderowi i wraca do domu.
- Nie ma pan prawa zwracać się do mnie w ten sposób.
- Jak pan widzi, właśnie się zwracam. Proszę wyjść. Może w przyszłym roku...
3
Yernichtung (niem) - zagłada (Przyp. tłum.)
- Ale parę słów może zdziałać prawdziwe cuda...
- Proszę mi ich oszczędzić!
- Prze... przepraszam.
Urocze było to na pewno, zaróżowione świtem - falująca, parująca powierzchnia morza - wiedział jednak, że i to musi się skończyć.
Zatem...
Zszedł po schodach z wysokiej wieży i wszedł na dziedziniec. Ruszył w stronę różanej altanki. Stanął przy wejściu i spojrzał na wy-
rko, które stało po środku.
- Dzień dobry, milordzie.
- I wzajemnie - odrzekł rycerz, łącząc swą krew z ziemią, kwiatami, trawą, krew wypływającą z jego rany, cieknącą po zbroi, skapu-
jącą z koniuszków palców.
- Nic nie pomogło? Rycerz potrząsnął głową.
- Pustym, i czekam.
- Twe oczekiwanie kresu bliskie.
- To znaczy? - podniósł się.
- Statek. Zbliża się do portu.
Rycerz wstał. Oparł się o wilgotny pień drzewa. Patrzył na rosłego, brodatego sługę, który nie przestawał mówić ochrypłymi słowy
z barbarzyńskim akcentem:
- Gnany wiatrem przybywa jak czarny łabędź. Powraca.
- Czarny, mówisz? Czarny?
- Żagle są czarne, Lordzie Tristramie.
- Kłamiesz.
- Chcesz się przekonać? Chcesz ujrzeć to na własne oczy? Spójrz zatem!
Wskazał dłonią.
Ziemia zadrżała, mur runął. Chmura kurzu podniosła się i opadła. z miejsca, gdzie stali, widzieć mogli statek wpływający do portu
na skrzydłach nocy.
- Kłamałeś! Są białe!
Pierwsze promienie wschodu tańczyły na lustrze wody. Żagle rzucały cień.
- Nie, głupcze. Czarne! Muszą być czarne!
- Białe! Białe! Izoldo, dotrzymałaś słowa! Wróciłaś! Zaczął biec w stronę portu.
- Wracaj! Jesteś ranny! Jesteś chory! Zatrzymaj się... Żagle były białe, opromienione słońcem, które wisiało jak czerwony guzik,
który sługa dotknął szybkim ruchem ręki. Noc zapadła.