DEBBIE MACOMBER
Narzeczona dla brata
OD AUTORKI
Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na
Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej
przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny,
przyjaciół i przyszłe żony.
Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec
pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie,
Stephanie i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii
„Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad
poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu,
wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto
wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie
mojej trylogii przez Czytelniczki.
Kiedy więc Wydawnictwo Harleqin zaproponowało mi napisanie
sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem
ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie
północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko
radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w
podróż po Alasce.
I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do
tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do
pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie
do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce
naszej cywilizacji.
A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i
pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn,
synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło,
gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z południa.
Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i
podjąć ryzyko miłości.
W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja!
Debbie
Krótka historia Hard Luck na Alasce
Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży
prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego, w pobliżu
Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna,
którzy jako pierwsi wybudowali tu swoje domostwo. Adam przybył na
Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły
mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą północną
surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów,
Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczkę, Emily, utracili w
tragicznych i bardzo niejasnych okolicznościach.
Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły powstawać inne
domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszukiwaczami złota, a
niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina
Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny.
W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już
prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu
O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pierwszy wyruszył Charles;
skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył
David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań
wojennych. Do domu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą
młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur,
związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w
nim zakochaną.
David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu,
służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię
domków myśliwskich, a następnie hotel, który miał zapewnić turystom
lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel
spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zostali
rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po
stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy -
Christian - przyszedł na świat w dwa lata później.
Hard Iuck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiągnęło setkę
mieszkańców. W okresie boomu naftowego władze stanowe
sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy
pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-
żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba
restauratora sprawiła, że lokal prędko stał się ośrodkiem życia
towarzyskiego w miasteczku.
Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli
lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transportowe pod nazwą
„Synowie Północy", które świadczyło najprzeróżniejsze usługi. Piloci
dostarczali i odstawiali pocztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i
inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali
na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z
prawdziwego zdarzenia.
W chwili, gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie
stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...
PROLOG
- Potrzeba wam kobiet, chłopcy.
Sawyer O'Halloran udał, że krztusi się pitą kawą.
- Kobiet! Mamy i tak dość kłopotów.
Ben Hamilton, właściciel lokalu i kucharz w jednej osobie, nie
mówiąc już o jego innych rozlicznych talentach, postawił dzbanek na
kontuarze.
- Czy to nie od ciebie dowiedziałem się, że Phil Duncan
zdecydował się wrócić do Fairbanks?
Phil był jednym z najlepszych pilotów Sawyera. Nie on pierwszy
z synów północy, jak potocznie nazywano tu twardzieli w
kombinezonach lotniczych, dał się omamić urokom wielkiego miasta.
A przecież każda taka rezygnacja była dla lotnictwa arktycznego
niepowetowaną stratą.
- Tak, z tym że Phil nie wycofał się dla kobiety - bąknął Sawyer.
- Mylisz się - powiedział Duke Porter swoim piskliwym głosem,
dosiadając się do Sawyera. - Wszyscy wiedzą, że Phil zatęsknił za
swoją dziewczyną. To, że zaserwował ci jakiś zmyślony powód
rezygnacji, o niczym jeszcze nie świadczy.
- Także Joe i Harlan zniknęli z horyzontu w poszukiwaniu
spódniczek, których, przyznajmy, brakuje w naszym miasteczku! -
dorzucił swoje Ben.
Ten dawny kucharz okrętowy miał na ten temat wyrobioną opinię.
Sawyer najczęściej zgadzał się z nim, ale tym razem było inaczej.
Teraz Ben w przekonaniu Sawyera po prostu wtykał nos w cudze
sprawy. Chętnie wygarnąłby mu to, lecz nie chciał rozjuszyć
przyjaciela.
Życie w małej mieścinie posiadało jedną charakterystyczną cechę.
Wszyscy tu się dobrze znali i doskonale orientowali w trapiących
każdego problemach. Biuro „Synów Północy" - lotniczego
przedsiębiorstwa braci O'Halloranów - równie dobrze mogłoby
mieścić się w tej restauracji. Piloci Sawyera jadali tu posiłki, a Ben
zaprzyjaźnił się z nimi i poznał każdego na wylot.
Christian, najmłodszy z braci O'Halloranów, odstawił kubek z
kawą.
- Ben ma rację. Stadko nieszpetnych panienek przywiązałoby
naszych chłopców do tego miejsca.
Sawyer nie mógł się z tym nie zgodzić.
- Będziemy mieć nową nauczycielkę. Bez wątpienia kobietę.
Jako członek rady szkoły, Sawyer zapoznał się z dokumentami,
które przesłała Bethany Ross. Wyszczególniła w nich wszystkie swoje
kwalifikacje, jedna rzecz jednak wydawała się dość niepokojąca.
Pochodziła z Kalifornii. Zachodził w głowę, co skłoniło tę kobietę do
podjęcia decyzji o przeniesieniu się z krainy winogron i pomarańczy
na daleką północ.
- Mam nadzieję - odezwał się John Henderson - że ta
nauczycielka nie okaże się podobna do poprzedniej. O ile pamiętacie,
to ja ją tu dostarczyłem. Wychodziłem z siebie, by okazać się miły i
uprzejmy. Obleciałem z nią pół Alaski. Pokazałem jej wszystkie nasze
wspaniałości. I tak zachwalałem tundrę, że aż w końcu ochrypłem. A
ta niewdzięcznica, gdy już wylądowaliśmy, nie chciała nawet wyjść z
samolotu.
- Ciągle zadaję sobie pytanie, co ty jej takiego nagadałeś - rzucił
Christian.
- Gadałem dużo, ale same wykalkulowane rzeczy. Ani zająknąłem
się o białych niedźwiedziach i czterdziestostopniowym mrozie, jeśli o
to ci chodzi - odparł John z urażoną miną. - A poza tym ta nowa ma tu
się zjawić dopiero w sierpniu, czy tak?
- W sierpniu - potwierdził Ben. - To tylko jedna kobieta. -
Wygładził poplamiony biały fartuch na imponującym brzuchu. - I
żadnej innej na horyzoncie.
- I co z tego? - zapytał Sawyer, lecz zaraz pożałował swojego
pytania. Przecież Ben tylko czekał, by zadąć w swoją trąbkę.
- Jedna kobieta może tylko skomplikować i pogmatwać sprawy,
zamiast ulżyć wam w waszych kłopotach - powiedział ze złowieszczą
nutką w głosie. - Przemyśl to, Sawyer.
Sawyer nie musiał tego robić. Wiedział, że odkąd zaczęli ten
temat, zmierzają prostą drogą ku napytaniu sobie biedy.
- Jednego możemy być pewni - uaktywnił się Ralph. - Teraz nie
John, ale ja wyruszam po nauczycielkę.
Zakrzyczano go i Sawyer musiał się dobrze napracować, nim
zdołał uspokoić towarzystwo, a Ralph dostał dla osłody od Bena
porcję naleśników z serem.
- Widzę, chłopcy, że już walczycie o kobietę, zanim jeszcze
ujrzeliście ją na oczy - zauważył, tłumiąc chichot.
Ralph, z ustami pełnymi ciasta i sera, bąknął coś o losie
samotnych mężczyzn.
- Dobrze, dobrze - powiedział Sawyer. - Załóżmy, że
zdecydujemy się ściągnąć tu kilka kobiet. Pytanie, jak do nich
dotrzemy i czym je możemy przywabić?
- Damy ogłoszenie w prasie. - Christianowi zaczynał podobać się
pomysł Bena. - Jasne, ogłoszenie. Aż dziw, że nie pomyśleliśmy o
tym wcześniej.
Sawyer spojrzał na młodszego brata.
- Co konkretnie masz na myśli?
- Rany, mam ci tłumaczyć oczywistości? Normalnie, umieszczasz
w jakimś poczytnym kobiecym piśmie płatną notatkę, że kilku
kawalerów z Alaski rozgląda się za towarzyszkami życia.
- Koleś mojego kolesia właśnie poszedł tym tropem - powiedział
Ralph głosem pełnym podniecenia. - Dał ogłoszenie i zarzucony
został lawiną listów od babek umierających z chęci poznania go.
- Nic nie jest tak proste, jak się z początku wydaje - zauważył
Sawyer filozoficznie.
- Idę o zakład - sarknął John - że wiele z tych babek to
przechodzone czterdziestolatki, a nie kwiatki do zerwania.
Rozumiecie, o co mi idzie.
- Tylko że wy, chłopaki, też nie tworzycie klubu gwiazdorów
filmowych - przypomniał im Ben, rolując rękawy swojej koszuli.
- Wyjąłeś mi to z ust - wspomógł go Sawyer. - Bo najważniejszą
sprawą jest to, co mamy do zaofiarowania tym kobietom?
John spojrzał na szefa jakoś bardzo niepewnie.
- Chyba masz rację.
- Ale przecież musimy coś wymyślić - upierał się Christian. -
Inaczej ugrzęźniemy w kawalerstwie na amen.
- Nie uskarżam się na swój los - oświadczył Sawyer.
Zaskoczyło go, że Christian tak łatwo zapalił się do tego pomysłu.
On sam nie widział tu żadnych szans powodzenia. Obawiał się, że
ewentualne przybycie kobiet mogłoby tylko skomplikować sprawy.
Poza tym nie wierzył, by jakaś rozsądna kobieta dała się zwabić na ten
kraniec świata.
Christian zdawał się czytać w jego myślach.
- Nie zapominajcie, chłopcy, że kobiety nie są wcale tak różne od
mężczyzn. A wy przybyliście do Hard Luck pomimo faktu, że nasze
miasteczko leży prawie sto kilometrów na północ od koła
podbiegunowego.
- Ściągnęły nas tu wysokie zarobki - powiedział Duke Porter to,
co wielu pomyślało.
- Lecz chyba nie macie zamiaru płacić tym kobietom za przybycie
tutaj? - zapytał Sawyer, gotowy pójść na noże z każdym, kto by się
upierał przy takim pomyśle.
- Ale możemy zaproponować im pracę. - Christian popatrzył w
krąg po twarzach mężczyzn.
- Niby jaką? - próbował przyszpilić go Sawyer.
Christian ściągnął brwi.
- Od dawna już kwękasz, że nie mamy sekretarki i cała robota
papierkowa spada na nas. Dlaczego by więc nie zatrudnić jakiejś
brunetki czy blondynki?
- A co z biblioteką? - zapytał Ben. - Mamy wcale pokaźny zbiór
książek, podarowany miastu przez waszą matkę, mamy też budynek,
lecz nie mamy bibliotekarki.
Ben ujął rzecz krótko, lecz dobitnie, Sawyer musiał mu to
przyznać. Faktycznie, ich matka, zanim wyszła ponownie za mąż i
opuściła
Hard
Luck,
obdarowała
miasto
swoim
bogatym
księgozbiorem. Było poniekąd plamą na ich honorze, że książki te
leżały dotąd odłogiem.
Sawyer wzruszył ramionami.
- No cóż... jeżeli tylko Charles się zgodzi...
Zarówno on, jak i Christian wiedzieli, że ich najstarszy brat zapali
się do tego pomysłu. Już nieraz przecież wyrażał swój żal, że Hard
Łuck wciąż pozbawione jest biblioteki.
- Słyszałem, że Pearl - kontynuował Ben - ma się przeprowadzić
do córki w Nenanie. Trzeba więc kogoś na jej miejsce, byśmy mieli u
kogo leczyć nasze katary i kace.
Wszyscy jak na komendę zaczęli kiwać głowami, lecz Sawyer
wiedział, że sześćdziesięcioletnia Pearl miała tylko taki nawyk
straszenia swoim wyjazdem, a w gruncie rzeczy za nic nie opuściłaby
swoich pacjentów.
- Wiem, o czym myślisz - powiedział Ben, patrząc na Sawyera. -
Pearl jest na razie w rozterce, lecz gdy pojawi się zastępstwo,
natychmiast wyjedzie.
Sawyer miał co do tego poważne wątpliwości. Pearl była tu
niejako od zawsze. Przyjaźniła się z jego matką, zanim ta opuściła
Hard Luck. Przyjaźniła się zresztą ze wszystkimi, bo przez wszystkich
była lubiana i ceniona.
- Ostatecznie możemy ją zapytać, jakie naprawdę są jej plany -
powiedział niechętnie, przezwyciężając wewnętrzny opór. - Ale nie
chcę, by odniosła wrażenie, że chcemy się jej pozbyć.
- Porozmawiam z nią - zgłosił się na ochotnika Christian.
- Mogę wam w czymś pomóc - zaproponował Ben. - Odczuwam
już swoje latka.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że zatrudniłbyś jakąś
kelnereczkę i kuchareczkę? - zahaczył go John zgryźliwym pytaniem.
- Czytasz w moich myślach, chłopie.
Rozległy się wiwaty. Twarze pojaśniały. Sawyer nie chciał być
uważany za sceptyka, ale przecież ktoś musiał uświadomić tym
facetom prawdziwy stan rzeczy.
- A czy ktoś z was pomyślał, gdzie one będą mieszkać?
Pytanie to podziałało niczym otrzeźwiający prysznic. Z twarzy
znikły uśmiechy. Wrażenie było komiczne, jednakże Sawyer nie czuł
się rozbawiony. On również zaczął zapalać się do idei zwerbowania
kobiecego oddziału na ten arktyczny front. Hard Luck tęskniło za
nowymi twarzami i najlepiej byłoby, żeby były to twarze młode,
kobiece i ładne.
I nie dlatego, żeby miał w głowie ożenek. O, nie! Nie Sawyer
O'Halloran. Nie po tej lekcji, jakiej udzielili mu rodzice, których
związek się rozpadł. Małżeństwo kojarzyło mu się z bólem i
nieszczęściem. Chociaż, jego zdaniem, Catherine Fletcher ponosiła w
tym wypadku większą część winy...
Potrząsnął głową. Małżeństwo nie wchodziło w rachubę.
Podejrzewał, że jego dwaj bracia posiadają taki sam pogląd na tę
kwestię. Żaden z nich nie odnalazł w sobie do tej pory powołania do
łączenia się w pary. I było to jak najbardziej słuszne.
Słowem, pomysł, który nagle wyłonił się w rozmowie, był co
prawda pociągający, lecz niemożliwy do zrealizowania.
- Nie wypali - powiedział Ralph ze zgnębioną miną, przerywając
ciszę.
- Niby dlaczego? - Pytanie to padło z ust Christiana.
- Kobiety... Żywiołem kobiet jest zmiana. Przybędą tu i
natychmiast zaczną przerabiać wszystko na swoją modłę. - Sawyer
mówił to z przekąsem, na podstawie własnych obserwacji. - A ja nie
chcę tu żadnych zmian. Mamy tu wszystko poukładane jak należy.
- Nic ująć, nic dodać - zgodził się Ralph, lecz bez śladu
entuzjazmu.
- Zanim spostrzeżemy się - kontynuował Sawyer - kobiety zaczną
nas wodzić na pasku, ba, na postronku jak barany. I jeszcze wmówią
nam, że to my sami tego chcieliśmy.
- Ze mną nie pójdzie im tak łatwo - wypalił John. - Chyba że...
Ale Sawyer nie dał mu dokończyć. Wręcz roznosiła go
antyfeministyczna pasja.
- Zanim się spostrzeżemy, będą wysyłać nas do Fairbanks po
chudy ser i śmietankę z niską zawartością tłuszczu, bo, jak wiadomo,
mają bzika na punkcie kalorii. Będą wytykać nam błędy językowe,
zmuszać nas do codziennego golenia się i wyłączać telewizor podczas
obiadu.
- Mówisz jak znawca - powiedział Duke z przekonaniem. - Kto
wie, może zmuszą mnie do zgolenia brody.
Kilku mężczyzn skrzywiło się, jakby już poczuli na swoich
zarośniętych policzkach bezlitosną stal brzytwy czy żyletki.
Sawyer niespiesznie przebiegł wzrokiem po twarzach pilotów.
Wraz z pojawieniem się tu kobiet większość tych twardzieli nabrałaby
cech właściwych plastelinie.
Christian chrząknął, lecz jego chrząknięcie niewiele się różniło od
huku.
- A co z domkami myśliwskimi? Ojciec wybudował je dla
myśliwych i wędkarzy. Są co prawda bez wygód...
- Od lat stoją opuszczone - przypomniał Sawyer bratu. - Są na
pewno solidne, zbudowane z żywicznych bali. Wystarczy je tylko
uprzątnąć, to i owo połatać i mogą zmienić się w przytulne mieszkalne
chatki.
Sawyer nie wierzył własnym uszom. Miejska dziewczyna na
pewno uciekłaby z takiej „przytulnej" chatki po jednej nocy.
- Przecież nie ma w nich ani światła, ani bieżącej wody.
- Na razie - powiedział Christian, a jego oczy błyszczały.
- Nie będę ładował forsy w te rozwalające się budy. - Charles, ich
najstarszy brat, dostałby białej gorączki, gdyby Sawyer pozwolił
Christianowi na takie szaleństwo.
- Te domki nie są wiele warte, prawda? - zapytał brat.
Sawyer zawahał się. Znał Christiana i podejrzewał, że ma
jakiegoś asa w rękawie.
- Raczej nie.
- Więc będzie dość łatwo pozbyć się ich.
- Pozbyć? - powtórzył Sawyer, nie bardzo mogąc wyobrazić
sobie, kto miałby ochotę przejąć taką ruinę.
- Potrzebujemy jakiejś przynęty, by sprowadzić kobiety do Hard
Luck. I nie proponujemy im małżeństwa. - Christian zaczął wreszcie
odsłaniać swoje skryte myśli.
- Jak cholera - potwierdził John.
- Koleżeństwo, oto jak sobie to wyobrażam - dorzucił jeden z
pilotów.
- Nie jestem z tych, co się żenią - powiedział inny.
- Nie zdradzę swojej maszyny dla jakiejś tam rozkapryszonej
baby - zastrzegł się trzeci.
Sawyer przeskakiwał wzrokiem od jednego do drugiego.
- Mówcie sobie, co chcecie, ale prawie każda panna pali się do
małżeństwa - powiedział z nadrabianą pewnością siebie.
- I co z tego? To ich sprawa - upierał się Christian.
- Naszą sprawą jest znalezienie przynęty.
- I uważasz za taką przynętę te zbudowane przez ojca domki
myśliwskie?
- Jasne. A jeśli nasze panie będą chciały założyć sobie
elektryczność i hydraulikę, zrobią to za własne pieniądze.
Sawyer spojrzał na innych. Było oczywiste, że zwariowany
pomysł Christiana padł na podatny grunt. Tym spragnionym kobiet
facetom wszystko by się spodobało, byleby tylko Hard Luck
rozbrzmiało sopranami i altami.
- Wypucujemy chaty - dorzucił Christian.
- W jednej z nich znaleźliśmy tamtego roku niedźwiedzia -
przypomniał Sawyer bratu.
- To nie był groźny misio - zapewnił Ralph. - I wątpię, by miał
ochotę tam wrócić po tym, jak Mitch naszpikował go pieprzem.
- Ma się rozumieć, nie musimy wspominać im o tym
niedźwiedziu - wtrącił swoje Ben. - Kobiety z zasady boją się dzikich
zwierząt.
- Pamiętaj, ani słowa - upomniał Sawyera John.
- Kto? Niby ja? To ja mam z nimi prowadzić pertraktacje? -
Sawyer poczuł się jak człowiek wplątywany w jakąś kryminalną aferę.
- Pewnie - powiedział Duke i sądząc z jego miny, był o tym
święcie przekonany. - Będziesz musiał uciąć sobie z nimi niejedną
gadkę. Ty albo Christian. Ostatecznie te domki są waszą własnością.
- No i chyba będziecie musieli dorzucić im trochę ziemi - rozwijał
temat Ben, sięgając po dzbanek z kawą i napełniając kubki. - Wy,
O'Halloranowie, macie tu w posiadaniu pół Alaski. Uważam, że po
dwadzieścia akrów na każdą wystarczy, jeśli zgodzą się zostać w Hard
Luck przez okrągły rok.
- Dobry pomysł.
- Przypominają się dawne dobre czasy, gdy przybywali tu pierwsi
osadnicy.
- Chwileczkę - przerwał im Sawyer, nabierając w płuca powietrza.
Czy jedynie on pozostał tu przy zdrowych zmysłach? Wpadł do
lokalu Bena tylko na kawę, przybity wyjazdem Phila. A tymczasem
zwalił mu się na kark jeszcze większy ciężar.
- Ale jak my dotrzemy do tych kobiet? - zapytał Ralph.
- To już ustaliliśmy - odparł Christian. - Zamieścimy ogłoszenie.
Wyjeżdżam w interesach do Seattle i zajmę się tą sprawą.
- Nie gorączkuj się - upomniał go brat. - Przecież nie możemy
rozporządzać domkami, nie mówiąc już o ziemi, bez powiadomienia o
wszystkim Charlesa. Poza tym prawo, które wywalczyły dla siebie
feministki, zabrania nam umieszczania ogłoszeń, w których proponuje
się pracę tylko kobietom.
Christian uśmiechnął się.
- Można to jakoś obejść.
- Ale z Charlesem musimy porozmawiać. - Najstarszy brat
formalnie był ich wspólnikiem i miał głos w najważniejszych
sprawach.
- Nie ma najmniejszej potrzeby - oświadczył Christian. - Wiesz
dobrze, że Charles się zgodzi. Odkąd zaczął pracować dla „Alaska
Oil", w kwestiach dotyczących rodzinnego majątku zdaje się
wyłącznie na nas. Co zaś się tyczy ogłoszenia, to chyba darujemy
sobie magazyny i skupimy się na dwóch czy trzech dziennikach. Nie
lekceważyłbym elementu czasu.
- Dobry pomysł.
- Wiecie co, chłopcy... - Sawyer miał ciągle wrażenie, że dał się
porwać przez wzburzoną falę, która go zmyła z pokładu. - Nie brak
głupiutkich istot na tym świecie, więc zakładając, że Christianowi
powiedzie się jego misja, powinniśmy przede wszystkim doprowadzić
te domki do stanu używalności.
- Palę się do takiej roboty - powiedział John.
- Ja również.
- Palimy się wszyscy - powiedział Duke za pozostałych. - Tylko
pamiętaj, że rezerwuję dla siebie blondynkę.
- Zapisuję w pamięci: blondynka dla Duke'a. - Christian był w
świetnym humorze.
Sawyer zamknął oczy i westchnął. Miał złe przeczucia.
Naprawdę złe przeczucia.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
To był dzień tylko pozornie niewiele różniący się od innych.
Abbey Sutherland zagłębiła się z filiżanką herbaty w obszernym
miękkim fotelu, oparła stopy na otomanie i zamknęła oczy. Chłonęła
ciszę.
Dzisiejszego ranka Scott zaspał i w rezultacie on i Susan spóźnili
się na szkolny autobus. W samochodzie siedmioletnia Susan przez
całą drogę chlipała, bo jej ulubiony sweterek wciąż znajdował się w
koszu razem z innymi rzeczami przeznaczonymi do prania, a na
dodatek Abbey pechowo trafiała na każdym skrzyżowaniu na
czerwone światła.
Cały ten splot wypadków spowodował, że zjawiła się w bibliotece
kwadrans po czasie. Pani Duffy powitała ją spojrzeniem zdolnym
zwarzyć dopiero co udojone mleko.
W południe wszystkie te drobne dolegliwości zeszły na plan
dalszy. W ręce Abbey dostał się okólnik, w którym przeczytała, że na
następny rok budżet biblioteki zostaje obcięty do jakiejś tam sumy, co
automatycznie wiązało się z redukcją dwóch etatów. Jak zawsze w
takich przypadkach, do odstrzału szli nowo przyjęci pracownicy.
Innymi słowy, Abbey w przeciągu trzech miesięcy mogła spodziewać
się wymówienia.
Wróciła do domu o szóstej w nastroju, który przypominał rysunek
namalowany tylko czarnymi kredkami. Tutaj czekała ją nowa
niespodzianka. Gospodarz domu przyniósł zawiadomienie, że od
przyszłego miesiąca wzrastają o jedną trzecią opłaty za mieszkanie.
To był dzień zdolny odebrać całą radość życia.
Pijąc herbatę, Abbey przez cały czas liczyła. Wynikało z
rachunku, że zaoszczędzonych pieniędzy starczy jej na miesiąc,
najwyżej na dwa. Co dalej? Do rodziców o pomoc postanowiła tym
razem się nie zwracać. Łączyło się to bowiem ze zbyt dotkliwym
upokorzeniem, gdyż jakkolwiek nigdy jej niczego nie odmawiali,
każdy czek opatrywali uwagą: „a nie mówiłam", „a nie mówiłem".
Faktycznie, ostrzegali ją przed wiązaniem się z Dickiem
Sutherlandem. Intuicja nie zawiodła ich. Pięć lat po ślubie Abbey
wróciła do Seattle z dwójką dzieci, uczuciowo wypalona i bez grosza
przy duszy. Rodzice pomogli jej się dźwignąć z dołka, ale minęły aż
trzy lata, zanim stanęła o własnych siłach. Było to jednak wciąż jakby
balansowanie nad przepaścią i teraz zachodziła obawa, że upadek jest
już tylko kwestią dni.
Abbey sięgnęła po gazetę. Musiała znów wrócić do codziennej
lektury ogłoszeń, chociaż na znalezienie pracy w bibliotece miała
praktycznie zerowe szanse. Władze stanowe obcięły budżet na kulturę
i bibliotekarze powinni liczyć się z koniecznością albo zmiany
zawodu, albo przeniesienia się w inny kąt Ameryki.
- Mamo. - To był Scott, który stanął przy jej fotelu.
- Tak? - Upłynęła niemal minuta, zanim zdołała nastawić się na
kontakt z dziewięcioletnim synkiem.
- Suka Jasona oszczeniła się.
Abbey poczuła ciężar na piersi. Scott błagał o psa już od wielu
miesięcy.
- Kochanie, wałkowaliśmy to już sto razy. Właściciel tego domu
zabrania trzymania czworonogów.
- Nie powiedziałem, że chcę mieć psa, tylko że suka Jasona
oszczeniła się. Wiem, że tu nie wolno mieć psów ani kotów, ale myślę
sobie, że moglibyśmy się przeprowadzić. Sama powiedziałaś, że ten
nowy czynsz zabije nas.
- Rozumiem, że chciałbyś się przeprowadzić do takiego miejsca,
gdzie psy i koty będą mile widziane.
- Te szczeniaki są naprawdę bardzo, bardzo ładne. Mają takie
śmieszne mordki i zawinięte do góry ogonki.
- Ja też lubię husky, ale są chyba zbyt duże, by trzymać je w
mieszkaniu.
Wyciągnęła ramiona i przytuliła syna. Tym razem łatwo się
poddał pieszczocie, jakby zapomniał, że pewne rzeczy nie przystoją
chłopcu w jego wieku.
- Przepraszam, że zaspałem dziś rano - szepnął.
- Przepraszam, że krzyczałam na ciebie.
- Od dzisiaj będę się budził punktualnie.
- Trzymam cię za słowo.
Wdychała zapach włosów synka i było jej błogo na duszy.
- Chyba najwyższa pora, byś wrócił do łóżka - powiedziała wbrew
własnym pragnieniom.
- Czy przeprowadzamy się, mamusiu? - W jego oczach malowało
się pełne nadziei oczekiwanie.
- Chyba nas to nie minie - odparła z uśmiechem.
- Dobranoc, mamusiu. - Scott uśmiechnął się i znikł równie
bezszelestnie, jak się pojawił.
Ponownie wzięła do rąk gazetę i poszukała kolumn z
ogłoszeniami. Prawie od razu przykuły jej wzrok wersaliki, ujęte w
kwadratową ramkę:
SAMOTNI MĘŻCZYŹNI Z HARD LUCK NA ALASCE
PROPONUJĄ PRACĘ, DOMY I ZIEMIĘ.
Niżej, mniejszą czcionką, wyszczególnione były zawody. Na
widok słowa „bibliotekarka" serce Abbey nagle załomotało.
Hard Luck. Alaska. Dom pośród dwudziestu akrów łąk, pól i
lasów. Wielki Boże, taki szmat ziemi to więcej, niż posiadał jej
dziadek, który hodował maliny.
Po chwili, korzystając z atlasu, wiedziała już, gdzie dokładnie
leżało Hard Łuck i ilu miało mieszkańców. Stu pięćdziesięciu.
A więc nie było to miasto, tylko prowincjonalna mieścina,
właściwie osada. A to oznaczało bliskość i bezpośredniość stosunków
międzyludzkich. W małych społecznościach nikt nie jest anonimowy.
I właśnie w takiej atmosferze powinny wychowywać się jej
dzieci. To je na pewno wzbogaci duchowo, nauczy obcowania z
ludźmi. Była pewna, że uda im się pozyskać sympatię mieszkańców
Hard Łuck. Gdyby tylko miasteczko to nie leżało tak daleko na
północ, bo aż za kołem podbiegunowym. Jej podniecenie powoli
opadało. Czy zimą można w ogóle wychodzić tam z domów? I czy ta
ziemia to są pola i łąki, czy też raczej wielkie połacie wiecznej
zmarzliny?
Na drugi dzień przy śniadaniu, gdy już zalała mlekiem płatki
kukurydziane, Abbey zwróciła się do swoich wciąż zaspanych
pociech:
- Szkraby, co byście powiedziały, gdybyśmy tak przeprowadzili
się na Alaskę?
- Na Alaskę? - ożywił się Scott. - To właśnie stamtąd pochodzą
husky!
- Zgadza się.
- A czy jest tam bardzo zimno? - zapytała Susan.
- Bardzo, córeczko. Na pewno zimniej niż w najstraszliwsze zimy
w Seattle.
- Tak zimno - dodał Scott - że nawet nie potrzeba trzymać w
domu lodówki. Prawda, mamusiu?
- Ale są tam również lata, kiedy słońce ogrzewa ziemię i w
lipcowe dnie lodówka może się przydać.
- A czy będę mógł mieć tam psa?
Abbey starannie dobrała słowa odpowiedzi:
- Przekonamy się o tym na miejscu.
- A czy dziadek i babcia będą mogli nas tam odwiedzać? -
przejęła pałeczkę pytań mocno czymś zatroskana Susan.
- Oczywiście, a jeśli z jakiegoś powodu nie będą mogli
przyjechać, my ich odwiedzimy.
Scott mieszał w milczeniu swoje kukurydziane płatki. Abbey
mogłaby iść o zakład, że myślał o psie.
- Przeczytałam w ogłoszeniu, że w Hard Luck na Alasce
poszukują bibliotekarki, a ja właśnie znalazłam się w sytuacji, kiedy
muszę rozglądać się za nową pracą.
- Myślę, że trzeba chwytać każdą okazję - powiedział Scott, jak
dorosły. - Więc lepiej jak najszybciej zadzwoń do tego kogoś, kto
umieścił ogłoszenie.
- Zrobię to, lecz chcę wam jeszcze powiedzieć, że ten ktoś oferuje
prócz pracy także dom i dwadzieścia akrów ziemi.
- Na własność?
Abbey kiwnęła głową.
- Pod warunkiem, że wytrzymamy tam przez cały rok.
- Przez rok wytrzymam wszędzie. Nie zastanawiaj się, mamusiu!
- Chciałabym jeszcze usłyszeć twoje zdanie, Susan.
- Czy będą tam dziewczynki w moim wieku?
- Nie wiem. Prawdopodobnie, lecz za nic nie mogę ręczyć.
Miasteczko ma tylko stu pięćdziesięciu mieszkańców i życie w nim na
pewno będzie się różniło od życia w Seattle.
- Nie nudź, Susan - upomniał siostrę Scott. - Pamiętaj, że
będziemy mieć tam własny dom.
Susan teatralnie westchnęła.
- Czy chcesz się tam przeprowadzić z nami, mamusiu?
Abbey zgarnęła z jej czoła brązowy kosmyk włosów. Niech
nazywają ją skąpiradłem. Niech nazywają ją materialistką. Niech
nazywają ją naiwniaczką, lecz ona uczepiła się myśli o tych
dwudziestu akrach ziemi i już czuła się ich właścicielką. Żadnych
długów i wiszących nad głową terminów płatności. Ziemia.
Bezpieczeństwo. Praca, którą kochała. I wszystko to mogła znaleźć w
Hard Luck na Alasce.
Nabrała w płuca powietrza.
- Myślę, że nie będzie nam tam źle.
Scott poderwał się z krzesła i porwał matkę do tańca.
- Jeszcze nie mam tej pracy - wysapała po minucie zawrotnego
kołowania.
- Ale ją zdobędziesz - odparł głosem, w którym dźwięczała
niezachwiana pewność.
ROZDZIAŁ DRUGI
Abbey Sutherland najpierw kilka razy głęboko odetchnęła, zanim
podeszła do kontuaru recepcji. Podała swoje nazwisko i zapytała o
pana O'Hallorana. Usłyszała w odpowiedzi, że pan O'Halloran
przyjmuje na drugim piętrze w pokoju takim to a takim.
Luksusowo urządzona, bezszmerowa winda szybko ją tam
zawiozła, a ze znalezieniem apartamentu nie miała najmniejszych
trudności. Serce Abbey biło jak oszalałe, ale twarz nie zdradzała
wewnętrznego niepokoju.
Za stołem siedział szczupły i, jak się można było domyślić,
wysoki mężczyzna, którego wiek oceniła na trzydzieści, trzydzieści
dwa lata. Coś tam czytał w skupieniu, pewnie kolejne curriculum vitae
osoby z ogłoszenia. Personel hotelu najwidoczniej założył, że
kandydatki będą przychodzić spragnione, gdyż na srebrnej tacy stały
szklanki i butelki z napojami.
Abbey z uśmiechem przedstawiła się. Mężczyzna wstał i podał jej
rękę.
- Jestem Christian O'Halloran. Rozmawialiśmy już przez telefon. -
Wskazał na krzesło po przeciwnej stronie stołu. - Proszę czuć się jak u
siebie w domu.
Usiadła i wręczyła mu swoje dokumenty w seledynowej,
eleganckiej teczce. Odłożył je na bok.
- Lekturą tego zajmę się później. A teraz trochę porozmawiajmy.
Abbey splotła dłonie tak mocno, że aż zbielały jej paznokcie, i
czekała.
- Zależy pani na pracy bibliotekarki, czy tak?
- Jak najbardziej. Pracowałam do tej pory w różnych bibliotekach,
lecz najdłużej w bibliotece naukowej. Potrafię katalogować książki,
wpisywać dane do komputera, obsługiwać użytkowników biblioteki,
zarządzać bankiem informacji...
- Umiejętności tych naprawdę wystarczy. Bo widzi pani, my w
Hard Luck nie mamy jeszcze biblioteki z prawdziwego zdarzenia.
Dysponujemy budynkiem, pewną liczbą...
- Książek?
- Jest ich naprawdę bardzo dużo. Zostały podarowane miastu i w
związku z tym potrzebujemy kogoś, kto uporządkowałby je i w ogóle
stworzył bibliotekę niejako od podstaw, przy czym ma ona spełniać
rolę głównie wypożyczalni.
- Czuję się na siłach podołać temu zadaniu.
Wymienił sumę, która miałaby stanowić jej miesięczną gażę. Nie
było tego dużo, mniej, niż zarabiała ostatnio, ale przecież z pracą tą
wiązały się inne korzyści.
Zapadła cisza. Wydawało się, jakby mężczyzna po drugiej stronie
stołu stracił ochotę do dalszej rozmowy.
- Czy mógłby pan powiedzieć mi coś o tym budynku? - zapytała,
zdecydowana zostać tu jak najdłużej.
- Oczywiście. Budynek ten był przez wiele lat domem moich
dziadków. Jest też jak dom mieszkalny urządzony. Nie sądzę jednak,
by z przystosowaniem go do nowej funkcji wiązały się jakieś
techniczne trudności. A jakie jest pani zdanie?
- Prawdopodobnie ma pan rację.
W wyobraźni zdążyła już rozparcelować ten dom. Na beletrystykę
przeznaczy jedną z sypialni, w drugiej znajdzie się dział historyczny,
jadalnia zaś to wręcz idealne pomieszczenie na czytelnię.
- Domyśla się pani, że życie w Hard Luck w niczym nie
przypomina życia w Seattle?
Wczoraj jej ojciec, ostrzegając ją przed srogimi zimami Alaski,
powiedział mniej więcej to samo.
- Jestem tego jak najbardziej świadoma. A teraz pozwoli pan, że
zapytam o ten dom i działkę, o których przeczytałam w ogłoszeniu.
Poruszył się na krześle.
- No cóż, dom dla ścisłości nazwijmy chatą utrzymaną...
utrzymaną w stylu... jak by tu rzec... wiejskich budowli. -
Najwyraźniej się jąkał. - Nie jest obszerny, ale żyć można w nim
całkiem wygodnie... a na dodatek w poczuciu stałego kontaktu z
przyrodą. Słowem, różni się dość znacznie od miejskich domów, do
których pani przywykła.
- Spodziewam się. Więc proszę mi opisać samo miasteczko i
okolicę.
Mężczyzna po przeciwnej stronie stołu jakby się nieco odprężył.
- Tak cudownego zakątka chyba nie ma drugiego na ziemi. Być
może przemawia przeze mnie lokalny patriotyzm... być może. Zresztą
mam nadzieję, że będzie pani miała okazję wyrobić sobie własną
opinię. Latem słońce tam świeci prawie przez dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Wtedy kwitną zioła i polne kwiaty, a czystość i
bogactwo kolorów zapiera dech w piersiach. Skupiska karłowatych
krzewów i wolne przestrzenie tundry wybuchają symfonią purpury,
złota i przeczystego błękitu.
- Pięknie opisał pan lato. - Powiedziała to z głębi serca. - A co z
zimą?
- Zima ma również swoje uroki, z tym że jej piękno jest bardziej
subtelne. Zimą świeci śnieg, on jest niejako głównym źródłem światła,
którego odcienie zachwycają różnorodnością i nastrojowością.
- No i świeci zorza polarna.
-
Nie
chciałbym
pani
okłamywać.
Zima
za
kołem
podbiegunowym naprawdę ma swój pazur. Temperatura spada dużo,
dużo stopni poniżej zera. Bywa, że i czterdzieści kilka.
- Wielki Boże! - Abbey niby wiedziała to, jednak ta liczba w
ustach mieszkańca dalekiej północy wydała się jakby bardziej
sugestywna.
- W takie dni zawieszamy wszelkie loty. Wszyscy, ludzie i żyjące
wraz z ludźmi zwierzęta, chronią się w domach przy ogniu, by tak
rzec, tulą się do ognia.
Abbey
kiwnęła
głową.
O
lotniczym
przedsiębiorstwie
O'Halloranów dowiedziała się podczas rozmowy telefonicznej.
- Takie czterdziestokilkustopniowe spadki temperatury trzeba po
prostu przeczekać, uzbrajając się w cierpliwość - dorzucił. - Wszystko
wokół pozornie zamiera, ale za to rozkwita życie towarzyskie.
- Czy macie szkołę?
- Mamy szkołę podstawową, lecz oczywiście zimą, gdy mróz
przekracza pewną granicę, by tak rzec, przyzwoitości, dzieci zostają w
domach.
- A co z zaopatrzeniem? - Pytania same cisnęły się na jej usta.
- Cała nasza sieć handlowa sprowadza się do jednego sklepu
Pete'a Livengooda. Zaopatrujemy się tam hurtowo lub, w zależności
od potrzeb, detalicznie. Gdy Pete czegoś nie ma, tym bardziej że
asortyment jego towarów sprowadza się tylko do tych absolutnie
niezbędnych, wówczas można zlecić kupienie tej rzeczy któremuś z
pilotów. Synowie północy, to jest piloci, do których i ja się zaliczam,
latają codziennie na trasie Hard Luck-Fairbanks. Oni też dostarczają
mieszkańcom miasteczka benzynę.
- Rozumiem, że benzynę do samochodów. Sęk w tym, że z atlasu
nie wynika, by były tam jakieś drogi.
- A jednak są. Własnymi siłami zrobiliśmy całkiem przyzwoity
trakt kilka lat temu - powiedział z wyraźną dumą Christian
O'Halloran.
Abbey odetchnęła. Jeśli dostanie tę pracę, będzie musiała zabrać
ze sobą meble i cały sprzęt kuchenny. Przesyłanie tego drogą
powietrzną łączyłoby się z piekielnymi kosztami.
- Czy ma pan do mnie jeszcze jakieś pytania?
Uśmiechnął się.
- Przepytywany to byłem właściwie ja. Tak czy inaczej, z
ostateczną odpowiedzią zadzwonię do pani jutro po południu.
- W takim razie do jutra. - Abbey wstała i wyciągnęła rękę.
- Miło było panią poznać.
Kładąc dłoń na klamce, zawahała się. Przyszła na to spotkanie
zdecydowana przyjąć pracę, jeśli ta w ogóle zostanie jej zaoferowana.
Potrzebowała pieniędzy i przynajmniej jakichś pozorów stabilizacji,
musiała dbać o swoje dzieciaki. Nawet gdyby miało się to wiązać z
podróżą na sam koniec świata.
Porwała ją perspektywa wykreowania jakby od podstaw swojej
własnej biblioteki. Było to pewnego rodzaju wyzwanie, szansa na
twórczą działalność. Pojawiła się też innego rodzaju pokusa i wiązała
się ona ze światłem w oczach tego mężczyzny, gdy mówił o Hard
Luck i całej tamtej północnej krainie. Z jego słów przebijała
namiętność i szczerość. Najgenialniejszy nawet reklamiarz nie
potrafiłby stworzyć wrażenia tak głębokich duchowych powiązań z
autentycznym pięknem.
Odwróciła się.
- Panie O'Halloran?
Zdążył już wrócić do lektury swoich papierów i teraz uniósł
głowę.
- Tak, słucham?
- Jeśli zdecyduje się pan mnie zatrudnić, to obiecuję, że włożę
całe moje serce w tę pracę.
Kiwnął głową.
- Zdzwonimy się jutro.
- I jak? - Scott patrzył na matkę z napięciem pełnym cichej
nadziei. - Jak udało się spotkanie?
Abbey zrzuciła pantofle, lecz nie włożyła kapci.
- Chyba nie najgorzej.
- Dostałaś tę pracę?
Wolała trzymać się faktów. Budowanie zamków na lodzie zawsze
mogło grozić bolesnym rozczarowaniem.
- Sprawa jest wciąż otwarta, kochanie. Gdzie Missy?
Missy była nastolatką z sąsiedztwa, która, jak większość
dziewcząt w jej wieku, dorabiała do swego kieszonkowego opieką nad
dziećmi.
- Zadzwoniła tu jej matka z prośbą, by włożyła mięso do
piekarnika. Wzięła ze sobą Susan. Niebawem wrócą.
Abbey przeszła do saloniku i opadła na fotel. Swoim zwyczajem
oparła stopy na otomanie.
- Czy już odrobiłeś lekcje? - spytała synka.
- Przestali zadawać. Koniec roku za dwa tygodnie.
- Rozumiem.
Zadumała się nad upływem czasu. Mijał rok za rokiem, dzieci
rosły. Rosły też ceny wszystkiego, a potrzeb przybywało. Musiała
dokonać jakiegoś zasadniczego zwrotu w swoim życiu.
- Czy mogę wpaść do Jasona? Obiecuję, że wrócę na obiad.
Scott prosił tak gorąco, że aż poczuła się wzruszona. Kiwnęła
głową. Wiedziała, że ciągną go do kolegi te szczenięta, które podbiły
jego dziewięcioletnie serce.
Sawyer
otworzył
drzwi
podłużnego
niskiego
baraku,
usytuowanego dłuższym bokiem do pasa startowego, w którym
mieściło się biuro „Synów Północy". Od dawna planowali
wybudować coś naprawdę solidnego i w miarę estetycznego.
Przekładali tę inwestycję z roku na rok - i tak minęło osiem lat.
W tym czasie Charles i Sawyer dorobili się własnych domów.
Dom Sawyera stał po drugiej stronie, naprzeciwko starego domu
rodziców, który aktualnie zajmował Christian. Dom Charlesa
znajdował się jedną przecznicę dalej. Teraz jednak, gdy interes został
rozruszany i szedł całkiem nieźle, musieli na serio pomyśleć o jakimś
eleganckim biurowcu. No, nie musiałby być to od razu drapacz
chmur.
Sawyer, kompletnie wyczerpany, zwalił się na krzesło. Sprzątanie
myśliwskich domków okazało się prawdziwą harówką. Co jednak
najbardziej zdumiewało, to entuzjazm i zapał pilotów, którzy
pracowali wręcz ponad siły, przez osiemnaście godzin na dobę, by
tylko uczynić domki czymś kojarzącym się z pomieszczeniem
mieszkalnym.
Jedno nie ulegało wątpliwości. Przesycone żywicą bale okazały
się zdrowe i dawały nadzieję, że wytrzymają jeszcze następne
kilkadziesiąt lat. W rezultacie ich remontowa akcja sprowadziła się do
drobnych reperacji dachów, okien i drzwi. Trzeba też było wszystko
wypucować, to i owo polakierować, to i owo zaciągnąć farbą.
Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Jasne, że domki nie
przemieniły się w luksusowe wille, ale przynajmniej nabrały jakiegoś
szczególnego uroku. Nie oznaczało to jeszcze, że na ich widok
miejskie dziewczyny zaczną mdleć z zachwytu. Należało się raczej
liczyć z ewentualnością, iż poczują się oszukane, wystawione do
wiatru i odlecą najbliższym samolotem na południe.
Ożył telefon i Sawyer sięgnął po słuchawkę.
- Biuro „Synów Północy". Słucham?
- Gdzie byłeś przez cały dzień, do jasnej anielki? - rozległ się
przytłumiony głos Christiana. - Wydzwaniam do ciebie od rana.
- Spokojnie, braciszku. Mów lepiej, co masz do powiedzenia.
Podczas gdy on machał pędzlem, walił młotkiem, gramolił się po
drabinie, Christian gawędził sobie z kobietkami i sączył kilkuletnią
whisky. A teraz jeszcze wyskakuje tu z jakimiś pretensjami!
- Przede wszystkim przekaż Duke'owi, że znalazłem dla niego
ekstra blondynkę. Nazywa się Allison Reynolds i będzie naszą
sekretarką. To znaczy, może będzie.
Sawyer zacisnął szczęki.
- A jej kwalifikacje?
- Rozumiem, że poza blond włosami? - W słuchawce rozległ się
chichot. - Mówię ci, Sawyer, przeżyłem tu najwspanialszą przygodę w
swym życiu. Zamieściłem to ogłoszenie i posypała się lawina
odpowiedzi. Ten świat aż się roi od samotnych kobiet.
- A czy ta nasza sekretarka wie, że umieścimy ją w drewnianej
budzie bez wygód?
- Staranniej dobieraj słowa, jeśli łaska. Buda! Jaka buda?
Powiedzmy, że usłyszała ode mnie, że zamieszka w wiejskim domku.
Nie wchodziłem w szczegóły.
- Christian! Diabeł tkwi w szczegółach. Przecież te wszystkie
nieszczęsne istoty są na pewno przekonane, bo nie wyobrażają sobie
niczego innego, że te tak zwane wiejskie domki posiadają instalację
gazową, wodociągową i elektryczną. A tymczasem zobaczą studnię,
lampy naftowe i kibel. Czy domyślasz się ich reakcji na widok tych
luksusów?
- Nie chciałem ich przestraszyć. - W głosie Christiana zabrzmiała
niepewność.
- Chyba jednak winny im byłeś prawdę.
- Wiem, wiem. Większość rozmów nie jest jeszcze sfinalizowana.
Kiedy więc dojdzie do końcowych ustaleń, wówczas zajmę się
szczegółami.
- Muszę powiedzieć, że niewiele zdziałałeś do tej pory. Myślałem,
że już masz w teczce wszystkie kontrakty. Podpisane!
- Wierz mi, te kobiety aż piszczą, by jak najszybciej znaleźć się w
Hard Luck. Lecz rozpatrując każdy indywidualny przypadek, okazuje
się, że nie są to decyzje, które można rozstrzygnąć w przeciągu kilku
sekund. W ostatnich dniach spotkałem się aż z trzydziestoma
kandydatkami i załatwiłem blisko sto telefonów.
- A czy zgłosiła się jakaś bibliotekarka?
- Kilka, lecz sekretarki stanowią największą grupę. Allison, o
której ci wspomniałem...
- Czy pisze na maszynie?
- Przypuszczam. Pracuje przecież w biurze.
- To jej nie sprawdziłeś? - Sawyer nawet nie starał się ukryć
pogardy dla organizacyjnych zdolności młodszego brata.
- A niby po co? Przecież nasza sekretarka nie będzie musiała
wykazywać się umiejętnością pisania stu słów na minutę. Nie
jesteśmy General Motors. Poza tym nie zapominaj, że mieszkam w
hotelu i wątpię, by była tu jakaś maszyna do pisania.
- Braciszku, nie popisałeś się - powiedział, wzdychając.
- Poczekaj z oceną do momentu, gdy zjawię się z plonem mojej tu
działalności. Allison swoją urodą zwala po prostu z nóg. Zresztą nie
ona jedna.
- Boże, miej nas w swojej opiece.
Sawyer może nie był artystą, lecz wyobraźnię miał całkiem
niezłą. Zatem nietrudno mu było sobie wyobrazić, jak jego twardziele
oblegają barak biurowy i mizdrzą się do oszałamiającej blondynki,
która obdarza ich czarującymi uśmiechami. A tymczasem maszyny
będą rdzewieć na pasie startowym.
- Nie histeryzuj. Przyznaję, że najtrudniej mi wybrać
bibliotekarkę. Mam przynajmniej dwie bardzo dobre.
- Blondynki?
- Jedna, ale wygląda zbyt krucho, by dała sobie u nas radę w
warunkach srogiej zimy. Druga zarabia dużo więcej, niż mogłem jej
zaproponować, a mimo to nie wydaje się tym zrażona. I to mnie
trochę dziwi.
- Bo zapominasz, głupolu, o wiejskiej rezydencji i akrach ziemi, o
których ona na pewno pamięta - powiedział Sawyer przez zaciśnięte
zęby.
- Myślisz, że powinienem ją zatrudnić?
Sawyer westchnął.
- Jeśli posiada odpowiednie kwalifikacje i pali się do tej pracy, to
nie ma co się wahać.
- Fajnie. Zadzwonię do niej zaraz po naszej rozmowie.
- Chwileczkę. - Sawyer odgarnął włosy z czoła. - Czy ona jest
ładna?
Zaczynał tracić wiarę w zdolności brata do bezstronnego osądu.
Christian zdecydował się na sekretarkę, nie mając żadnego
wyobrażenia o jej umiejętnościach. Przepadli z kretesem, jeśli swoje
kolejne wybory oprze tylko na wyglądzie zewnętrznym kandydatek.
Tamten przez jakiś czas milczał.
- Myślę, że można o niej powiedzieć „ładna kobieta". Ale nie jest
to typ urody zapierający dech w piersiach. Tyle że do niczego nie
można się przyczepić. Brązowe włosy i oczy, średniego wzrostu, miły
zadarty nosek. Żadnego porównania z bombową Allison. Allison to
Hollywood, ta zaś to raczej klasyka.
- Zatrudnij ją! - warknął Sawyer.
- Kogo? Allison? Już to zrobiłem, lecz zażądała dwudziestu
czterech godzin do namysłu.
- Mówiłem o bibliotekarce, durniu.
- W porządku. Jeśli sobie tego życzysz, braciszku.
Sawyer miał już po dziurki w nosie tej rozmowy.
- Czy coś jeszcze?
- W zasadzie wszystko ci przekazałem. Została jeszcze
nauczycielka, lecz z tą nie będzie kłopotu. Z trzema można już zacząć,
choć oczywiście pamiętam też o kelnerce i kucharce dla Bena.
- Ben tak powiedział tylko przez uprzejmość, nie chcąc zostać z
boku. Możesz śmiało ograniczyć się do tych trzech.
- Skoro tak... I jeszcze jedno. Allison się zastrzegła, że jeśli nawet
przyjmie pracę, chciałaby wziąć dwa tygodnie urlopu i wyjechać
gdzieś ze swoją sympatią. Zgodziłem się. Czekaliśmy tyle lat,
możemy poczekać kilkanaście dodatkowych dni.
- Dlaczego nie zapytałeś jej, czy odpowiada jej następny rok?
- Bardzo zabawne. Co się z tobą dzieje, wielki bracie?
Zachowujesz się jak stara jędza. Poprawię twój humor. Jest tu
wspaniale. Siedzę sobie w fotelu, popijam koniak, a one paradują
przede mną. Cześć.
W słuchawce zapanowała cisza.
Abbey siedziała zgnębiona. O'Halloran powinien był już
zadzwonić. Widocznie nie zaakceptował jej jako bibliotekarki w Hard
Luck. Scott i Susan, którym udzielił się jej nastrój, ledwo co tknęli
obiad. Nikt nie miał ochoty na jedzenie.
- No cóż, kochani, chyba z Alaski będą nici - powiedziała,
przerywając dławiącą wszystkich ciszę. Nie było sensu podtrzymywać
złudnych nadziei. - Pan O'Halloran, z którym się spotkałam, dawno by
już zadzwonił, gdyby mu odpowiadały moje kwalifikacje.
- Nie przejmuj się, mamusiu. - Nie tylko słowem, lecz również
uśmiechem Scott chciał ją podtrzymać na duchu. - Znajdziesz coś
innego.
- Naprawdę chciałam, żebyśmy wyjechali na Alaskę - odezwała
się Susan. Jej dolna warga drżała. - Już powiedziałam o tym
wszystkim koleżankom w szkole.
- Tak czy inaczej, przeprowadzamy się. Tyle że nie na Alaskę. -
Biorąc pod uwagę nastawienie dzieci, była to dla nich jakaś pociecha.
- A może kiedyś wybierzemy się tam jako turyści? - zapytał Scott.
- Po tym, co przeczytałem w książkach, które przyniosłaś, chciałbym
zobaczyć Alaskę na własne oczy. Czuję, że polubiłem ten stan.
- Kiedyś - powtórzyła Abbey.
To magiczne słowo zawierało w sobie zapowiedź jakiejś lepszej
przyszłości. W tym momencie jednak zabrzmiało niezbyt
przekonująco.
Zadzwonił telefon. Wszyscy drgnęli i spojrzeli na aparat. Lecz
dopiero po czwartym sygnale Abbey przezwyciężyła hipnotyczny
bezwład i skoczyła podnieść słuchawkę.
- Dzwonię, żeby powiadomić panią, że biblioteka w Hard Luck
jest do pani dyspozycji. - Każde słowo wypowiedziane przez
Christiana O'Hallorana napełniało ją radosną euforią. - Oczywiście,
jeżeli nadal zależy pani na tej pracy.
- Dziękuję panu. To dla mnie bardzo dobra wiadomość. -
Wzniesiony ku górze kciuk powiadamiał dzieciaki o szczęśliwym
obrocie koła fortuny.
- Kiedy może pani zacząć?
- Dostosuję się do pana oczekiwań.
- Czy odpowiadałby pani przyszły tydzień? Ja zostaję w Seattle
jeszcze przez jakiś czas, lecz mogę przekazać panią w ręce mojego
brata, Sawyera, który będzie czekał na lotnisku w Fairbanks.
Wyznaczony termin był bardzo krótki i wiązał się niewątpliwie z
pewną nerwowością przygotowań i koniecznością wcześniejszego
odebrania dzieci ze szkoły. Ale nie mogła grymasić. Zbyt zależało jej
na tej pracy.
- W porządku. Jestem pewna, że do przyszłego tygodnia
pozałatwiam tu swoje sprawy.
- W takim razie proszę zostawić mnie całą organizację pani
podróży, kupienie biletu i tak dalej.
- To bardzo uprzejmie z pana strony, ale...
- Chyba będę musiał skrócić tę rozmowę, gdyż właśnie mam
gościa... Dzień dobry, Allison... poczekaj chwileczkę... Co do całej
reszty objaśni panią Sawyer, mój starszy brat.
- Panie O'Halloran...
- Powodzenia w Hard Luck, Abbey.
- Dziękuję.
Poddała się. W głosie O'Hallorana pojawiła się taka
niecierpliwość, że nie było sensu przeciągać struny. Zresztą i tak
niebawem się dowie, że zatrudnił bibliotekarkę... z rodziną!
- Więc naprawdę nie chcesz, żebym poleciał i powitał w imieniu
nas wszystkich tę panią od książek? - zapytał John Henderson,
siadając naprzeciwko Sawyera.
Miał zmoczone, przylizane grzebieniem włosy i wydawało się,
jakby włożył czystą koszulę. Podobnie prezentował się Duke, od
którego biło ostrą wonią wody kolońskiej i który co chwila spoglądał
na swoje krótko obcięte paznokcie, jakby dziwiąc się, że człowiek
może żyć bez krogulczych pazurów. Ale w tej chwili patrzył na
Sawyera i Johna.
- Jeżeli zachce ci się dać mu pozwolenie, to wiedz, że poleci, lecz
po moim trupie. Wszyscy pamiętamy, co zrobił z tamtą kobietą.
- Ileż razy mam wam, niedowiarki, powtarzać, że to nie moja
wina!
- Spokojnie, chłopaki, ja ją odbieram - powiedział Sawyer,
odwracając z niesmakiem wzrok od swoich odskrobanych z brudu i
skaczących sobie do oczu pilotów.
Właśnie Ben wykaligrafowywał na karcie dań nazwę jakiejś
nowej potrawy.
- Beef Wellington?
- Myślę, że warto by pokazać tej bibliotekarce, że jesteśmy
cywilizowaną bandą - odparł buńczucznie grubas.
Sawyer, jak przystało na sceptyka, machnął ręką. Postawiłby
ostatniego dolca, że żadna z tych kobiet nie przetrwa zimy. W ogóle
szkoda, że nie powiadomili o tych poczynaniach Charlesa. Gdy się
dowie, uzna, że postradali zmysły.
Sięgnął po widelec i wrócił do swojej jajecznicy, która w
międzyczasie zdążyła już ostygnąć.
- Ależ wycacaliśmy te domki - powiedział Duke z miną
świadczącą co najmniej o samouwielbieniu.
Pomijając irytujący ton tego stwierdzenia, Duke nie mijał się z
prawdą. Domki faktycznie cieszyły oko - choć bynajmniej nie oko
Sawyera - miłym wyglądem. Napracowali się nie tylko mężczyźni.
Napracowały się też kobiety, z Pearl na czele. W oknach wisiały
kwieciste firanki, na półkach lśniły wypucowane naczynia, a łóżka
nęciły bielą wykrochmalonej pościeli. Wprawdzie te łóżka kojarzyły
się Sawyerowi z pryczami więziennymi, lecz skojarzenie to zachował
dla siebie, nie chcąc sprawiać Pearl i jej przyjaciółkom przykrości.
- A jak ją rozpoznasz na lotnisku? - zapytał Ben, zbliżając się
ciężkim krokiem do stolika Sawyera.
- Będę miał na sobie kombinezon z emblematami „Synów
Północy". Nie powinna mieć kłopotów z odcyfrowaniem naszych
symboli.
- Jak się nazywa?
- Abbey Sutherland.
- Zakładam, że jest ładna.
Jak na komendę wszyscy zgromadzeni w lokalu Bena twardziele
przybrali rozmarzony wyraz twarzy. Sawyer nigdy by w to nie
uwierzył, gdyby nie widział tego na własne oczy.
- Czy dacie mi dokończyć śniadanie w jakiejś ludzkiej
atmosferze?
- Czy aby na pewno nie chcesz mnie zabrać ze sobą? - zapytał
John.
- Spójrz na słońce, chłopie. Czy aby na pewno ono świeci?
Sawyer leciał „Baronem" i miał załadować w Fairbanks pocztę
oraz zamówione przez Pete'a produkty. W związku z tym najlepiej
byłoby, gdyby Abbey Sutherland przybyła z możliwie skromnym
bagażem. Miał miejsca najwyżej na dwie walizki, które zamierzał
upchać w dziobie samolotu.
Odsunął talerz i wyszedł na główną ulicę miasteczka. Skierował
się ku lotnisku. Mógłby lecieć do Fairbanks z zamkniętymi oczami.
Przemierzał tę trasę dziesiątki, może setki razy. Pogoda była
wspaniała. Silnik mruczał usypiająco. Góry i lasy Alaski przesuwały
się w dole z ociężałą powolnością.
Wylądował, dopilnował załadunku poczty i towarów, po czym
skierował swe kroki do błękitnego pawilonu lotniska. Monitor
wyświetlający przyloty poinformował go, że samolot z Seattle
przyleci zgodnie z rozkładem. Pozostawało trochę czasu na wypicie
kawy. Stwierdził ze zdumieniem, że jest podenerwowany, ba, jakby
przestraszony.
W obszernej hali dworca lotniczego kłębili się podróżni. Turyści,
pomyślał z zadowoleniem tubylca. Z turystyki wpływało do stanowej
kasy całkiem sporo dolców. Może nie tyle, co z ropy, lecz w każdym
razie śmiało można było powiedzieć, że stan rozwijał się dzięki ropie i
turystom. To właśnie z myślą o nich ustawiono na środku hali
przylotowej ogromnego białego niedźwiedzia. Prężył się ku górze na
tylnych łapach i zdawał się kruszyć w zębach stalowe przęsła sufitu.
Wzbudzał szacunek i lęk.
Spiker ogłosił przylot samolotu z Seattle. Sawyer wrzucił
plastikowy kubek do kosza i utkwił wzrok w wahadłowych drzwiach,
przez które za chwilę mieli wychodzić pasażerowie. Opis Abbey
Sutherland, podany przez Christiana, pozostawiał wiele do życzenia.
Sawyer zapamiętał tylko, że odznaczała się klasyczną urodą.
Drzwi rozwarły się i zaczęły pojawiać się twarze - męskie i
kobiece. Wszystkie kobiety zdawały się pasować do opisu brata. Z
wyjątkiem jednej. Młodej kobiety z dwojgiem dzieci, która po kilku
krokach zatrzymała się i jęła rozglądać po hali.
Jej sześcio- czy siedmioletnia córeczka przyciskała do piersi
pluszowego misia. Chłopak, dwa czy trzy lata starszy od siostry,
rozglądał się razem z matką. Widać było, że roznosi go energia.
Ta kobieta nie była ładna, ona była wprost śliczna, zdecydował
Sawyer. Miała proste brązowe włosy, krótko przycięte na pazia. Tego
samego koloru oczy wciąż błądziły po hali i twarzach. Emanował z
niej spokój, spokój letniego wieczoru. Sawyer uwielbiał letnie
wieczory. Najwidoczniej była tu z kimś umówiona i teraz szukała
wzrokiem tej osoby.
Sawyer z niechęcią wrócił do wyławiania z tłumu swojej
bibliotekarki. Brązowe włosy i miły zadarty nosek. Znowu popatrzył
na kobietę z dziećmi. Ich oczy spotkały się, a na jej pełnych wargach
zakwitł przyjacielski uśmiech, jakby już rozpoznała go i tylko czeka,
aż on ją rozpozna.
Nie ruszył się. Jeszcze do końca nie powiązał ze sobą pewnych
faktów. To ona podeszła.
- Dzień dobry - powiedziała.
Uśmiech ogarnął już całą jej twarz, włącznie z cudownymi
oczami. Stał jak skamieniały.
- Jestem Abbey Sutherland.
Przeniósł wzrok na dzieciaki.
- To moje dzieci, Scott i Susan. Dziękuję, że wyszedł pan po nas.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Pani dzieci? - zapytał z takim zdumieniem, jakby do posiadania
dzieci miały prawo wyłącznie organizacje społeczne.
Potwierdziła skinieniem głowy. Zauważyła, że obu braci łączyło
daleko idące podobieństwo. Obaj byli szczupli i dość wysocy. Obaj
przypominali dawnych pionierów, przemierzających na koniach swoje
rozległe pastwiska. Teraz latali samolotami, ale świat pod nimi, owa
półdzika jeszcze przestrzeń Alaski, nadal leżał na krańcach
cywilizacji.
O ile jednak Christian się golił, Sawyer nosił czarną brodę, z którą
było mu zresztą bardzo do twarzy. Miał szaroniebieskie, wyraziste
oczy pod kruczymi brwiami i prosty, rzymski nos. Nosił kombinezon
lotniczy z emblematami „Synów Północy". Był bardzo przystojny,
lecz Abbey miała wrażenie, że nie jest świadomy swojej męskiej
urody.
- Cześć - powiedział śmiało Scott.
Chłopiec i mężczyzna podali sobie ręce.
- Miło cię poznać, Scott.
- Alaska to wielki kraj.
- Witam w wielkim kraju, Susan.
Wyciągnięta ku dziewczynce szeroka dłoń znamionowała
szacunek. Susan uśmiechnęła się i spojrzała na matkę. Poczuła się
panienką.
- Czy możemy porozmawiać na osobności, pani Sutherland? -
zapytał Sawyer.
Odszedł kilka kroków i czekał, aż Abbey do niego dołączy. Był
teraz poważny i czymś zatroskany.
- Christian nie wspomniał mi ani słowem, że pani ma dzieci -
zaczął bez zbędnych wstępów.
- Nie zapytał mnie o nie. Rozmawiając, nie poruszaliśmy spraw
prywatnych ani rodzinnych.
- Niemniej mogła pani wspomnieć, że jest matką. - Jego zaciśnięte
usta wyrażały potępienie.
- Zabrakło okazji - odparła z buntowniczym błyskiem w oku. Pan
O'Halloran zaczynał ją irytować. - Próbowałam, lecz pana brat był
zajęty, a poza tym naprawdę sądziłam, że dzieci nie są żadnym
problemem.
- W umowie nic nie ma o dzieciach.
- Jestem tego całkowicie świadoma i, szczerze mówiąc, dobrze, że
nie ma. Dzieci to moja prywatna sprawa. Mam pracować jako
bibliotekarka i nawet gdybym przybyła tu z dziesięciorgiem
maluchów, wywiążę się ze swoich obowiązków.
- Wierzę pani, ale...
- Uważam, że temat dzieci możemy uznać za wyczerpany.
- Czy jest pani zamężna?
- Jestem rozwiedziona. Ale przełóżmy może tę rozmowę na kiedy
indziej. Co tu ukrywać, jesteśmy trochę zmęczeni podróżą.
Sapnął, ale wziął się w garść. Podszedł z całą trójką do taśmy z
bagażami.
- Przyleciałem tu niewielkim samolotem. Mam nadzieję, że liczba
pani walizek jest dość umiarkowana.
Abbey nie bardzo wiedziała, jaką wartość podłożyć pod słowo
„umiarkowana". Wszystko, co mogło im się przydać w pierwszych
tygodniach pobytu, zapakowali do tych walizek. Reszta miała
przypłynąć statkiem. Po przeliczeniu bagażu okazało się, że jest tego
sześć sztuk.
- Dodając do tych waliz panią oraz dzieci, mamy ładunek, który
uniemożliwiłby start nawet latającej fortecy. Gdybym wiedział o tym
wcześniej, wziąłbym większą maszynę.
Abbey nie wytrzymała i wybuchnęła. Jakim sposobem mogła
przewidzieć, że on przyleci po nich takim a nie innym samolotem?
Próbowała powiedzieć o wszystkim jego bratu, ale właśnie złożyła mu
wizytę pewna osoba i cały na niej się skoncentrował. Niczego celowo
nie ukrywała i nie miała zamiaru ukryć. Jeżeli uważa, że nie wchodzi
to w konflikt z jego zasadami, niech ją tutaj zostawi i leci sobie
choćby i na sam biegun północny.
- Dobrze już, dobrze - próbował uspokoić ją Sawyer. - Nie ma
sytuacji bez wyjścia. Chodźmy.
Abbey z chęcią coś by przekąsiła, lecz było oczywiste, że Sawyer
myśli tylko o powrocie do Hard Lck. Na szczęście Scott i Susan, w
odróżnieniu od matki, jedli w samolocie. Załadowali wszystko na
półciężarówkę, zajęli miejsca i przejechali na boczny pas startowy.
- Wszystkie te rupiecie należą do mamy i Susan - konspiracyjnie
szepnął Scott Sawyerowi na ucho, gdy wysiadali z samochodu po
kilku minutach. - Uparły się, żeby zabrać w s z y s t k o .
- Kobiet nie odmienisz, chłopie - odparł mężczyzna, też
ściszonym głosem.
Abbey ujrzała przysadzistą, jednosilnikową maszynę. Lecz
dopiero gdy wetknęła głowę do środka, zrozumiała, że Sawyer miał
rację. Na oko mogła się zmieścić tylko ona i może Scott od pasa w
dół. A co z resztą Scotta, Susan i bagażami?
- Tu są tylko trzy miejsca - zauważyła, patrząc z niepokojem na
Sawyera.
Nie trzeba było laureata Nagrody Nobla, żeby zorientować się, że
trzy miejsca, w tym jedno bardzo wąskie, to stanowczo za mało dla
czterech osób.
- Usiądzie pani przy mnie - odparł Sawyer ze stoickim spokojem -
a dzieci upcham na tym drugim.
- Czy jest to zgodne z przepisami?
- Prawdopodobnie nie, przynajmniej w pozostałych czterdziestu
ośmiu stanach, ale my jesteśmy tutaj i zrobimy to. Proszę się nie
martwić, wszystko będzie dobrze.
Jak powiedział, tak zrobił. Pomógł zająć jej miejsce, unieruchomił
pasem, po czym poupychał dzieci. Nie wyglądały na szczęśliwe. Z
ledwością mogły oddychać.
- A co z naszymi bagażami? - zapytała, gdy wskoczył na miejsce
pilota i sięgnął po słuchawki. Zaczął przyciskać jakieś guziki.
- Nasze bagaże? - powtórzyła.
- Nie zmieszczą się. Musimy je tu zostawić.
- Co?! - wykrzyknęła zdenerwowana Abbey. - Nie możemy tego
zrobić!
Sawyer spokojnie przygotowywał maszynę do startu.
- Jak długo potrwa lot? - zapytał Scott.
- Około godziny.
- Czy będę mógł usiąść za sterami?
- Nie tym razem.
- A kiedy indziej?
- Zobaczymy.
- Panie O'Halloran - powiedziała Abbey zdławionym głosem -
wróćmy do sprawy naszego bagażu...
- Mam przede wszystkim dostarczyć pocztę. To jest najważniejsza
sprawa. Nie wyrzucę listów i paczek dla jakichś głupich kobiecych
fatałaszków.
Abbey zazgrzytała zębami.
- Rzeczy, które zabraliśmy ze sobą, nie są żadnymi głupimi
kobiecymi fatałaszkami, więc jeśli pan pozwoli...
- Lubisz psy? - zwrócił się Sawyer do Scotta.
Oczy chłopca zabłysły.
- Jasne!
- Więc kiedy dotrzemy na miejsce, zadbam, byś poznał Eagle
Catchera.
- Czy to husky?
- Tak.
Scott zamilkł z zachwytu. Sawyer uruchomił silnik, po czym
powiadomił wieżę kontrolną o gotowości do startu. Potoczyli się ku
pasowi startowemu i po chwili wzbili w powietrze.
Dość szybko osiągnęli pułap lotu. Fairbanks znikło za
horyzontem. Abbey wsłuchiwała się w przytłumiony ryk silnika i
bicie własnego serca. Nigdy jeszcze nie leciała takim małym
samolotem. Wydawał się jej tak kruchy, że mógłby rozlecieć się przy
zetknięciu z chmurą. Ale dziś niebo było bezchmurne.
W pewnym momencie Sawyer oderwał dłonie od sterów, wziął
duży notes i zaczął coś w nim pisać. Serce Abbey zamarło. Na domiar
złego na tablicy rozdzielczej zaczęło mrugać jakieś światełko. Boże,
to zapewne sygnał alarmowy, że skończyła się benzyna lub wyciekł
olej...
Już miała krzyknąć, gdy przypomniała sobie o dzieciach. Nie
chciała ich przestraszyć. Trąciła więc w ramię Sawyera, a
ściągnąwszy w ten sposób na siebie jego uwagę, szepnęła mu do ucha:
- Coś się stało. Pulsuje tamto światełko.
- Tak, widzę - odparł i wrócił do notowania.
- Czy nic pan z tym nie zrobi?
- Za kilka minut.
- A nie lepiej od razu?
- Proszę się nie bać, pani Sutherland. - W zmarszczkach wokół
jego szaroniebieskich oczu zalegała pogodna ironia. - Światełko
informuje, że włączony jest automatyczny pilot.
Poczuła się jak ostatnia idiotka. Skrzyżowała ręce i utkwiła wzrok
w morzu niebieskości.
Sawyer dotknął jej ramienia.
- Proszę się nie martwić o bagaż. Załatwiłem przez kierowcę
półciężarówki, że dostarczy go do Hard Luck inne przedsiębiorstwo
lotnicze. I to jeszcze dziś po południu.
Mógł to powiedzieć dużo wcześniej, zaoszczędzając jej w ten
sposób niepotrzebnych strapień.
- Co to takiego? - wykrzyknął Scott.
Abbey spojrzała w dół. Na zielonym tle, niby-dywanie utkanym z
nici o różnych odcieniach, wił się srebrzysty wąż, tak długi, że nie
widać było ani jego łba, ani ogona.
- Rurociąg - wyjaśnił Sawyer.
Abbey, która była świeżo po lekturze kilku książek o Alasce,
niczym studentka w przeddzień egzaminu z geografii, wiedziała, że
rurociąg ów ciągnął się na przestrzeni blisko tysiąca trzystu
kilometrów i kończył się w Valdez, najdalej wysuniętym na północ
porcie, który nie zamarzał zimą.
Poczęli się zniżać, co oczywiście było sygnałem, że zbliżają się
do Hard Luck. Kształty na dole jęły nabierać wyrazistości i
odrębności. Wreszcie pojawiło się miasteczko - dwa szeregi domów
usytuowanych po obu stronach dość szerokiej nie utwardzonej ulicy.
W oddali za miastem ujrzała kilka rozrzuconych tu i ówdzie domków.
I to w zasadzie wszystko.
Abbey zaczęła liczyć domy w mieście. Zdążyła dojść do
dwudziestu dziewięciu, gdyż dotknęli kołami płyty lotniska. Co
najdziwniejsze, pas również nie był betonową wstęgą, tylko raczej
czymś w rodzaju odcinka żwirowego gościńca. A mimo to
wylądowali z taką miękkością, że gdyby w tej chwili czytała na
przykład gazetę, w ogóle nie zauważyłaby, że osiedli na ziemi.
Zawrócili i pokołowali ku niskiemu, podłużnemu barakowi. Gdy
Sawyer gasił silnik, z baraku wyskoczył mężczyzna wyglądający na
drwala. Dopadł do unieruchomionej już maszyny i otworzył drzwi.
- Jak się masz - huknął, wsadzając głowę. - Witaj w Hard Luck.
Jestem John Henderson.
- Dzień dobry - odpowiedziała Abbey.
Nagle głowa Johna znikła jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki i zaraz pojawiła się inna.
- Sie masz. Jestem Ralph Ferris.
Po kilku sekundach zaroiło się od głów, wzbierała lawina
powitań.
- Na miłość boską, chłopy - wykrzyknął Sawyer - nie róbcie z
siebie komediantów, tylko pozwólcie wyjść pasażerom.
Słowa te trochę otrzeźwiły witających, którzy cofnęli się i dali
wolne przejście. Abbey wyszła ostatnia. Ustawieni w szeregu
mężczyźni stali na baczność niczym wojsko gotowe do inspekcji. I
jeśli nawet któregoś z nich zaskoczył widok dzieci, nie dali tego po
sobie poznać.
Abbey powitała wszystkich promiennym uśmiechem, ale
ponieważ Sawyer zostawił ich na pastwę losu, niknąc za drzwiami
baraku, nie bardzo wiedziała, co ma zrobić.
Z prawej strony wyłoniła się wysoka szczupła kobieta o chłopięco
przystrzyżonych siwych włosach.
- Witamy w Hard Luck. Jestem Pearl Inman. I naprawdę trudno
mi wyrazić - potrząsała serdecznie dłonią Abbey - jak jesteśmy
szczęśliwi, że będziemy mieć wreszcie bibliotekarkę.
- Dziękuję za miłe słowa. To są moje dzieci, Scott i Susan.
Cieszymy się, że znaleźliśmy się w Hard Luck, które odtąd ma być
naszym domem. - Zauważyła, że w odróżnieniu od pana O'Hallorana,
tam na lotnisku w Fairbanks, nikogo tutaj nie zaskoczył i nie
rozwścieczył widok jej dzieci.
- Musicie być zmęczeni.
- Trzymamy się całkiem dobrze. - Czuła od kilku minut nowy
przypływ energii.
- Czy są tutaj chłopcy w moim wieku? - zapytał Scott, którego
bynajmniej nie krępowała szeroka publiczność.
Pearl była w tej chwili samym uśmiechem.
- Ależ oczywiście. Na przykład Ronny Gold, który rozbija się po
całym mieście na swoim rowerze. Przypuszczam, że masz około
dziesięciu lat, więc jesteście rówieśnikami. A Chrissie Harris,
córeczka naszego szeryfa, to idealna przyjaciółka dla ciebie, Susan.
Dziewczynka pisnęła z radości jak myszka.
- A czy żyją tu jeszcze Indianie? - dopytywał się Scott.
- Tak, Atabaskowie. Z tym że w naszej okolicy zostało już
niewiele rodzin. Na pewno będziesz miał okazję ich spotkać.
Abbey poczuła ukąszenie. Ujrzała na lewym przedramieniu
dużego komara. Strzepnęła go.
Pearl zauważyła ten gest.
- W czerwcu i w lipcu mamy tu plagę komarów. Ale dysponujemy
też środkami, które łagodzą ukąszenia i odpędzają owady.
Abbey spodziewała się bardziej śniegu na Alasce niż plagi
komarów.
- A teraz zapraszamy na posiłek do restauracji Bena -
kontynuowała Pearl. - Musicie być bardzo głodni.
- Zjadłabym konia z kopytami - szczerze wyznała Abbey i
uśmiechnęła się nieśmiało.
Pearl odpowiedziała szerokim uśmiechem.
- Mam nadzieję, że Ben ma to danie w swoim jadłospisie.
Dzieci. Sawyer tylko siebie mógł winić za to, że Abbey
Sutherland sprawiła mu taką niespodziankę. To on przecież
własnoręcznie zredagował kwestionariusz z pytaniami, wśród których
zabrakło jednego, być może najważniejszego. Jaką więc miał
gwarancję, że inne zaakceptowane przez Christiana kandydatki też nie
przyjadą z dziećmi? Wręcz brakowało mu odwagi, by roztrząsać w tej
chwili tę kwestię.
Nalał sobie kawy z elektrycznego dzbanka i upił łyk. Uczynił to
nieostrożnie i sparzył sobie usta. Lecz nawet gdyby runął mu w tej
chwili na głowę dach baraku, i tak najważniejszą pozostałaby sprawa
Abbey i jej dzieci. Co właściwie, do jasnej cholery, miał z nimi
począć? Nie mógł niczego zarzucić Scottowi i Susan. Były to miłe i
urodziwe szkraby. Tyle że stwarzały komplikacje, których nie
przewidział.
Przede wszystkim nie mógł umieścić matki z dziećmi w domku
myśliwskim, gdzie cała mieszkalna przestrzeń nie przekraczała
rozmiarami dużej sypialni. Te domki nie były przystosowane do
stałego w nich zamieszkiwania. Nieważne, że na początku starał się
wyperswadować tym napalonym głupcom pomysł ulokowania kobiet
w tych domkach. Ważne, że w końcu się zgodził i nawet wziął
aktywny udział w akcji remontowej.
Przeciągnął dłonią po czole i sapnął jak mors. Abbey Sutherland
jawiła mu się jako skomplikowana zagadka. Co spowodowało, że
wybrała wygnanie na kraj świata? Nie przetrzyma nawet jesieni, a co
dopiero mówić o zimie. Wiedział to z taką samą pewnością, jak to, że
ma na imię Sawyer.
A może Hard Luck wybrała sobie jako azyl? Uciekła przed
mężem tak daleko, aby ten nie mógł jej odnaleźć. Kim był ten
człowiek? Okrutnikiem i gwałtownikiem czy też może zwykłą fujarą,
której nie udawało się zarobić na rodzinę?
Sawyer nie uważał się za eksperta od spraw kobiecych.
Brakowało mu doświadczenia, a poza tym większość swego życia
spędził w towarzystwie mężczyzn. Co najwyżej lubił głosić, że zna się
na ludzkich charakterach.
Miał za sobą tylko jeden poważniejszy romans, który zresztą nie
trwał długo. Loreen interesowało wyłącznie małżeństwo. Kiedy jej
aluzje i napomknienia przybrały formę ultimatum, powiedział „nie".
Odwróciła się, trzasnęła drzwiami i już się więcej nie spotkali. Była
miłą dziewczyną i szczerze ją lubił. Nie widział jej jednak w roli żony.
Doświadczenie z Loreen rzutowało na wszystkie kobiety. Każdej
chodziło o obrączkę, każda parła do formalnego związku. Niestety,
obserwował z bardzo bliska małżeństwo, z którego wyparowała
miłość. Jego rodzice stanowili wyjątkowo jaskrawy przykład
nieudanego współżycia. Nie chciałby powtórzyć ich błędów. I dlatego
pozwolił odejść Loreen, choć przecież była niezgorszą dziewczyną.
Nigdy też później nie żałował swojej decyzji.
Więc może wina za to, że doszło do rozwodu, leżała również po
stronie Abbey? Było to pytanie, które w tej chwili musiało pozostać
bez odpowiedzi. Wiedział jedno: Jeżeli miał być w zgodzie z samym
sobą, powinien jutro wsadzić ją do samolotu i regulując wszelkie
koszta, wysłać z powrotem do Fairbanks i dalej do Seattle.
Ale wiedział też, że tego nie zrobi. Tych dwudziestu mężczyzn
rozszarpałoby go na kawałki. Zlinczowało. Powiesiło na gałęzi
najbliższego drzewa. Inna sprawa, że takie dostatecznie wysokie
drzewo rosło od Hard Luck w odległości minimum dwustu
kilometrów.
Dopił kawę, zamknął biuro i udał się do lokalu Bena.
Zgromadziło się tutaj pół miasta. Każdy chciał powitać Abbey
Sutherland, pierwszą w Hard Luck bibliotekarkę. Nie było już
wolnych krzeseł. Chcąc nie chcąc, Sawyer założył ręce i oparł się o
ścianę. Szerokie oblicze Bena aż kraśniało radością. Był w siódmym
niebie. Zapowiadało się, że dzisiejsze wpływy do kasy będą
rekordowe. Skakał od stolika do stolika z chyżością i lekkością
chłopca i dla każdego miał jakieś miłe bądź zabawne słowo.
Abbey siedziała w towarzystwie Pearl, Scotta i Susan, lecz wokół
stolika, niczym pszczoły do miodu, cisnęli się piloci. Można było
sądzić, że jeszcze nigdy przedtem nie widzieli młodej kobiety.
Chłopstwo nie grzeszyło jakąś wybitną urodą, może z wyjątkiem
Duke'a, który mógł się z wyglądu podobać płci przeciwnej.
Wszyscy jednak, co do jednego, byli piekielnie dobrymi pilotami.
Biorąc poprawkę na odmienność epok, przypominali dawnych
kowbojów Dzikiego Zachodu. I jak tamtym posłuszne były nawet
najdziksze mustangi, tak ci opanowali do perfekcji kunszt pilotażu.
Kochali swój zawód.
Zasypywali Abbey pytaniami. Odpowiadała im z wdziękiem, a
czasem dowcipnie. Poznała już ich imiona. I zawsze bezbłędnie
dopasowywała imię do twarzy.
Do samotnego Sawyera podszedł Ben.
- Śliczna ta kózka, którą nam przywiozłeś - zauważył. - Nie
miałbym nic przeciwko temu, by została moją żonką.
- Przestań gadać bzdury.
Tak, nie tylko lato zawitało do Hard Luck, pomyślał Sawyer.
Wraz z ciepłem wybuchła epidemia pomieszania zmysłów.
Ben zarechotał.
- A więc to tak.
- Co tak? - zapytał rozdrażniony Sawyer.
- Już ma cię na haczyku. Niebawem zaczniecie wyrywać ją sobie
z rąk.
Sawyer parsknął.
- Marny z ciebie psycholog. Co mnie gnębi, to obawa, by również
inne nie zjawiły się z dziećmi.
- To nie wiedziałeś, że ma dzieci?
- Ani ja, ani Christian. Pani Sutherland utrzymuje, że nie dał jej
okazji przedstawienia faktycznego stanu rzeczy.
- Nikt w Hard Luck nie ma nic przeciwko tym dzieciakom.
- Nie o to chodzi.
Ben zmarszczył brwi.
- Więc gdzie jest pies pogrzebany?
- Domki. Być może nadają się dla samotnych osób, ale nie dla
matki z dwójką dzieci.
Ben również oparł się o ścianę.
- Cholera, chyba masz rację. Co zrobimy?
- Diabeł wie. W tej naszej dziurze nawet nie ma domu, który by
można wynająć.
- Stoi pustką dom Catherine Fletcher.
Sawyer potrząsnął głową. Ani myślał wchodzić w jakieś stosunki
z rodziną Fletcherów. Bez względu na to, jak bardzo byłby
przyciśnięty do muru. Między obu rodzinami narosło masę uprzedzeń
i gniewu. Przezwyciężenie tego równoznaczne było z przesunięciem
góry McKinley.
Catherine Harmon Fletcher podupadła ostatnio na zdrowiu i
przebywała w szpitalu w Anchorage, blisko swojej córki. Ellen, matka
Sawyera, przecierpiała przez nią wiele. Wprawdzie wyjechała z Hard
Luck i żyła sobie teraz szczęśliwie w zachodniej Kanadzie,
wspomnienie jednak pozostało. Sawyer cieszył się szczęściem matki.
Uważał, że w pełni na nie zasługuje po tamtych bolesnych przejściach
przed laty.
- A co z Pearl? Od dawna już mówi, że ma zamiar wyjechać do
córki - przypomniał mu Ben.
Sawyer zawsze się wściekał, gdy mówiono o wyjeździe Pearl. Nie
wyobrażał sobie bez niej miasta. Faktem jednak było, że Pearl nie
rzucała słów na wiatr, chociaż demon przekory nierzadko w niej
gościł.
- Pearl opuści nas dopiero wówczas, gdy znajdziemy jej
zastępczynię, a ona wdroży ją do pracy - powiedział Sawyer.
Ben smętnie pokiwał głową. Zamyślił się.
- Nie widzę rozwiązania tej łamigłówki - rzekł po chwili. - Chyba
jednak będziesz ją musiał odesłać z powrotem.
- Wiem.
- I zamierzasz to zrobić?
Sawyera coś ścisnęło za gardło.
- A czy mam inne wyjście?
- Cóż, nastąpiło pewne nieporozumienie i nikt tu nie ponosi winy.
Powinna była powiedzieć Christianowi o tych dzieciach.
Ucisk w gardle stał się prawie bolesny.
- A może to on powinien był zapytać?
Zresztą nieważne. Nie było domu dla Abbey i jej dzieci i dlatego
będą musieli wyjechać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Sawyer wiedział, że mówiąc wprost Abbey o konieczności
wyjazdu, nie zyska sobie tym popularności wśród współmieszkańców
Hard Luck. Dlatego po rozważeniu całej sprawy postanowił, że
najlepiej będzie doprowadzić niejako ją samą do podjęcia tej decyzji.
Poczekał, aż wokół stolika Abbey zrobiło się więcej wolnej
przestrzeni, i przystąpił do działania.
- Pokażę teraz pani jej domek - rzekł, podchodząc.
Spojrzała nań z pewnym zaskoczeniem.
- Doceniam pana troskę.
- Sawyer - powiedziała Pearl, ujmując go za ramię.
Domyślał się, co mu pragnie w ten sposób przekazać. Podobnie
jak on, Pearl już dawno musiała uświadomić sobie, że Abbey nie
może mieszkać wraz z dziećmi w oddalonym od miasta, dopiero co
połatanym myśliwskim domku.
- Kiedy pokażesz mi swojego psa? - zapytał Scott.
- Niebawem - obiecał Sawyer.
Eagle Catcher odnosił się z nieufnością do obcych. Dopiero po
kilku wizytach w domu Sawyera pozwalał im się do siebie zbliżać.
Wynikało stąd, że zanim chłopiec i pies zaprzyjaźnią się, Scotta nie
będzie już w Hard Luck.
- A ja chciałabym zobaczyć bibliotekę, jeśli nie sprawi to nikomu
kłopotu - powiedziała Abbey.
- Oczywiście - rzekł Sawyer przyjacielskim tonem. - Ale najpierw
domek.
Gnębiło go poczucie podwójnej winy. Wobec Abbey i wobec
matki. Ellen z pewnością bolała nad tym, że jej podarowane miastu
książki leżą odłogiem. Jakaż byłaby jej radość, gdyby dowiedziała się,
że już tak nie jest. Wsiedli we czworo do furgonetki Sawyera i ruszyli
główną ulicą. Minęli kilka bezimiennych przecznic, gdyż nikt dotąd
nie zadał sobie trudu nadania im nazwy.
- Co to za śmieszny dom na palach? - zapytała Susan i
zachichotała.
- Nazywamy go kryjówką. Przechowujemy tam zapasy jedzenia, a
obite blachą pale są po to, by uchronić żywność przed niedźwiedziami
i innymi czworonożnymi rabusiami.
- Czytałem, że na Alasce żyje mnóstwo polarnych niedźwiedzi -
powiedział Scott.
- Czy ta „kryjówka" nadal jest używana? - zapytała Abbey.
- Myślę, że tak. Nie wiem, co Pete trzyma w niej latem, lecz zimą
używa jej jako zamrażarki.
- Ależ ze mnie ignorantka. Myślałam, że zastanę tu jeszcze śnieg
lub przynajmniej jego resztki. - Abbey najwyraźniej starała się
podtrzymywać rozmowę.
- Nie nazwałbym tego ignorancją. Ostatnie płachty śniegu,
szczególnie te w nieckach i załomach, znikły dopiero kilka tygodni
temu. A mieliśmy wyjątkowo ciepłą wiosnę.
Sawyer miał oto wspaniałą okazję, by powiedzieć jej, jak srogie i
bezlitosne bywają tu zimy i jak monotonnie wówczas toczy się życie,
ale zląkł się, że Abbey domyśli się jego intencji. Wolał subtelniej
wpływać na jej decyzję powrotu do Seattle.
- Czy to jest szkoła? - zapytał Scott, pokazując palcem na dość
typowy budynek po lewej.
- Tak. Mamy dwie nauczycielki. Jedna opiekuje się maluchami,
druga starszymi dziećmi. W ostatnim roku chodziło do naszej szkoły
dokładnie dwudziestu uczniów.
- Ben wspomniał mi, że do tych dwóch nauczycielek niebawem
dołączyć ma trzecia - powiedziała Abbey.
- Zgadza się, niejaka Bethany Ross. Przydałaby się zresztą jeszcze
jedna.
Koszty oświaty pokrywały władze stanowe. Ze stanowych też
funduszy wybudowano dla personelu mieszkania. Nowa nauczycielka
miała zamieszkać w domu, który przy chatce Abbey mógł się
wydawać pałacem.
Minęli rogatki miasta, a „wiejskiego domku" Abbey ciągle nie
było widać. W samochodzie zapadło milczenie. W pewnym
momencie Abbey odwróciła się i spojrzała za siebie, jakby pragnąc
ocenić odległość dzielącą ich od zwartej zabudowy. Twarz miała
poważną, lecz trudno było Sawyerowi zgadnąć, czy już coś
przeczuwa.
W końcu w tumanach kurzu wzbijanych przez koła samochodu
dojechali na miejsce. Domki myśliwskie tworzyły coś w rodzaju
kolonii i niewiele się różniły od skupiska domków kempingowych.
Światło słoneczne bezlitośnie demaskowało ich sfatygowane przez
czas i żywioły fasady i dachy. Sawyera zalała fala wstydu.
- Czy to są te „wiejskie domki", o których mówił mi pana brat? -
zapytała Abbey na pozór spokojnym głosem, ale jej szok był
ewidentny.
- Tak. - Sawyer nigdy jeszcze nie czuł się tak paskudnie.
- I mamy tu zamieszkać?
- Obawiam się, że tak.
- To wygląda jak ta kryjówka na mięso, tyle że nie stoi na palach -
powiedział Scott.
Sawyer milczał. Całkowicie zgadzał się z tą oceną. Abbey
wysiadła z furgonetki. Znikła we wnętrzu domku, przed którym się
zatrzymali. Sawyer nie poszedł za nią. Wiedział, na co w tej chwili
patrzy swym zrozpaczonym wzrokiem. Na pojedyncze łóżko,
brzuchaty piec kuchenny, stół zbity z surowych desek, solidne, lecz
brzydkie krzesło, półki z glinianymi i żeliwnymi naczyniami...
Tak było faktycznie. Abbey przeskakiwała wzrokiem od
przedmiotu do przedmiotu, a rozczarowanie kładło się na jej piersi
nieznośnym ciężarem. Dołączyły do niej dzieci.
- Mamo, nie możemy tutaj zamieszkać - oświadczył Scott.
- Ten dom rzeczywiście okazał się mniejszy, niż oczekiwałam.
- To nie jest żaden dom, tylko buda dla psa - wybuchnęła bliska
płaczu Susan.
- Tu nie ma nawet łazienki, tylko drewniana wygódka -
podsumował Scott bezlitośnie.
- Co to jest wygódka? - zapytała Susan.
- To taka zbita z desek skrzynka, gdzie dziewczynki w twoim
wieku spędzają pół dnia, jeśli nie chcą mieć mokrych majtek - odparł
uszczypliwie brat.
- Przestańcie - powiedziała Abbey błagalnym głosem, po czym
wyszła na dwór.
- Co z tymi dwudziestoma akrami ziemi? - zapytała, podchodząc
do Sawyera, który mimo wszystko zdecydował się wysiąść z
samochodu.
Spodziewał się wszystkiego. Że wypadnie z krzykiem i nazwie
ich oszustami i łgarzami. Że z miejsca zażąda, by zawiózł ją i jej
dzieci na lotnisko. Że, załamana, wybuchnie płaczem. Ale nie
spodziewał się, że zapyta go o te akry.
- Ziemia ta znajduje się kilkanaście kilometrów stąd. Mam w
biurze mapę terenu i przy okazji pokażę pani to miejsce.
- A ja w swej naiwności sądziłam, że mieszkając tu, będę
mieszkała na swojej ziemi.
Spoglądała nań z gniewnym wyrzutem. Zasługiwał w pełni na to
potępienie. Bądź co bądź to on podjął ostateczną decyzję.
- I co teraz zrobimy? - zapytał Scott, spoglądając na matkę.
Na twarzy chłopca malowała się rozpacz, jakby nagle runęły w
proch i pył wszystkie jego marzenia. Abbey przeniosła wzrok gdzieś
na linię horyzontu.
- Cóż - odparła w zamyśleniu - musimy postarać się o piętrowe
łóżko i dwa krzesła.
- Ależ, mamusiu...
- Potraktujemy to jako zabawę w pionierów.
- Nie chcę się bawić - jęknęła Susan.
- Wierz mi, kochanie, ta zabawa może okazać się ciekawa. -
Pogładziła córeczkę po główce, po czym zwróciła się do Sawyera: -
Myślę, że najwyższy czas zobaczyć bibliotekę.
Kompletnie go to zaskoczyło. Ze słów Abbey wynikało, że
podjęła już decyzję. Lecz nie była to decyzja, jakiej oczekiwał.
Równocześnie miał wrażenie, że Abbey chce zyskać na czasie.
Ostatecznie wszystko, co powiedziała, powiedziała do swoich dzieci.
Zaproponowała im pewną zabawę, którą odrzuciły. Więc może chwila
podjęcia jedynej rozsądnej decyzji jeszcze nie nadeszła?
Wsiedli z powrotem do furgonetki. Podróż do miasta minęła w
milczeniu. Gasząc silnik, Sawyer zauważył, że ma spocone dłonie.
Dom przeznaczony na bibliotekę zbudował jeszcze jego dziad. Adam
O'Halloran przybył tu na początku lat trzydziestych. Znęciło go złoto
Alaski, lecz zamiast zbić fortunę, położył podwaliny pod miasto. Trzy
dość obszerne pokoje zawalone były tekturowymi pudłami, w których
znajdowały się książki.
- Potrzebuję półek - powiedziała Abbey z pobladłą od kolejnego
rozczarowania twarzą. - Nie mogę przecież trzymać książek w
pudłach na podłodze.
- Regały zostały w domu mojej matki. Dopilnuję, by zaraz jutro
rano przeniesiono je tutaj.
Rzuciła mu krótkie spojrzenie.
- Czy dom pana matki jest pusty?
Domyślał się, dlaczego zadała mu to pytanie.
- Tak i nie. Moja matka ponownie wyszła za mąż i przeniosła się
do Kanady. W jej domu mieszka Christian, jak pani wie, chwilowo
nieobecny.
- Rozumiem.
W otwartych drzwiach pojawił się jakiś chłopiec. Miał oczy
łobuziaka i przemiłą twarz. Powiedział, że nazywa się Ronny Gold, i
zaproponował Scottowi i Susan wspólną zabawę.
- Mamo, czy możemy?
Kiwnęła głową.
- Tylko wracajcie za pół godziny.
Kiedy dzieci wypadły na dwór, Abbey zajęła się pobieżnym
przeglądaniem książek. Otwierała przypadkowo wybrane pudła,
wyjmowała z nich na chybił trafił jakąś książkę, rzucała okiem na
kartę tytułową, sprawdzała stan okładek, po czym odkładała wolumin
na miejsce. Wszystko to robiła z szacunkiem i dbałością. Była nie
tylko bibliotekarką. Była też bibliofilką.
Sawyer nie mógł już dłużej czekać.
- To nie ma sensu, Abbey - powiedział, używając po raz pierwszy
jej imienia, jakby chciał intymnością formy odebrać słowom ich
ostrze. - Winię siebie za ten pomysł ściągnięcia was do Hard Luck.
Moja odpowiedzialność jest tu większa od odpowiedzialności innych.
- Chcesz, żebym wyjechała? - spytała zdumiewająco spokojnym
głosem, również przechodząc na „ty".
Nie mógł odpowiedzieć jej na to pytanie. Nie chciał jej
oszukiwać. Stwierdził z zaskoczeniem, że z chęcią poznałby bliżej tę
kobietę. Schował się jakby za tarczą. Był wściekły na siebie, na
Abbey, na Christiana. Na cały świat. Synowie północy - jego
wspaniali piloci - nie ponosili tu jedynej winy.
- Wprowadziłaś Christiana w błąd.
- Ja? Ja go wprowadziłam w błąd? - wykrzyknęła bliska histerii. -
To najzwyklejsza zniewaga.
- Ani słóweczkiem nie wspomniałaś mu o dzieciach. Powinnaś
była być bardziej szczera w rozmowie z moim bratem.
- To już szczyt hipokryzji! Powiedziano mi, że wraz z pracą
otrzymam dom i ziemię. A zawieziono mnie do psiej budy. Ja nie
złamałam umowy. Jestem tu i...
- Ugodziłaś w ducha umowy.
- Och, dość! Z tą ziemią to również oszukaństwo. Leży nie
wiadomo gdzie, zapewne gdzieś w sercu tundry, i chyba tylko na
koniu lub helikopterem można tam dotrzeć.
Wypuszczała strzałę za strzałą. Wszystkie trafiały w cel. Mógł
zbudować swoją obronę na kłamstwie i bezczelności, lecz nie leżało to
w jego charakterze.
- W porządku, popełniliśmy błąd i chcę go przynajmniej
częściowo naprawić. Wszystkie koszta twojego powrotu biorę na
siebie.
- Zostaję. Podpisałam umowę i mam zamiar dotrzymać jej wbrew
wszystkiemu.
Nie wierzył własnym uszom.
- Nie możesz!
Jej brązowe oczy zabłysły ogniem.
- Dlaczego?
- Widziałaś dom. Trzy osoby w żaden sposób nie mogą w nim
mieszkać. Latem to jeszcze pół biedy, lecz zimą...
- Powiedziałam: zostaję i nikt i nic nie odwiedzie mnie od tej
decyzji - rzekła z determinacją, jakiej jeszcze Sawyer nie widział u
kobiety.
Wzruszył ramionami.
- Jak uważasz.
Teraz kierowała się emocjami. Lecz już jutro rano zjawi się u
niego z prośbą, by natychmiast odstawił ją do Fairbanks i umieścił w
samolocie do Seattle. Nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Godzinę później Abbey siedziała na skraju wąskiego łóżka i
próbowała zebrać myśli. Już dawno nie miała takiej ochoty na płacz.
Pod pewnymi względami obecna sytuacja przypominała końcową fazę
jej małżeństwa. Teraz też czuła się zmuszona do przyznania się do
błędu.
Błąd nie polegał na tym, że przyjęła tę pracę. W tej sprawie nie
mogła niczego sobie zarzucić. Postępowała nader ryzykownie, nie
chcąc opuścić Hard Luck. Stworzyła sobie w Seattle wyidealizowany
obraz tego miasta. Bezpośrednie zetknięcie się z rzeczywistością
zaowocowało rozczarowaniem. Zawiodła się już tyle razy w swym
życiu, że te doświadczenia powinny były ją przecież czegoś nauczyć.
Mogła winić tu tylko siebie. Ojciec ostrzegał ją, że dom i
dwadzieścia akrów ziemi to propozycja zbyt szczodra, by była
prawdziwa. I nawet przyznała mu rację. Bo to nie obietnica domu i
ziemi przywiodła ją do tego północnego kraju. Tęskniła za życiem w
społeczności, której będzie aktywną cząstką. Społeczności, w której
zna się sąsiadów i ufa im. No i oczywiście porwał ją pomysł
urządzenia biblioteki.
Przyjechała tu, by odcisnąć na tej jeszcze dziewiczej ziemi swój
znak. Uciec przed anonimowością wielkiego miasta. Uchronić Scotta i
Susan przed zalewem gwałtu, okrucieństwa, narkomanii i zwykłej
wulgarności. Dzieciaki na widok tej prymitywnej chatki doznały
głębokiego wstrząsu, lecz była z nich dumna, że tak prędko się
pozbierały. Scott nawet uznał, że nie jest tu wcale tak fatalnie, a Susan
była zachwycona swoją nową przyjaciółką, Chrissie Harris.
Przed dom zajechał samochód. Poderwała się z łóżka i wyszła na
próg.
- Przywiozłem wasze bagaże - wykrzyknął Sawyer, wychylając
głowę z szoferki.
I zanim zdążyła zareagować jak prawdziwa właścicielka tych
sześciu waliz, umieścił je w domku, w którym teraz zrobiło się jeszcze
ciaśniej.
Pomimo cierpkich słów i oskarżeń, którymi zasypał ją na lotnisku
w Fairbanks i w bibliotece, Abbey polubiła Sawyera. Widziała jego
minę, gdy pokazywał jej ten „wiejski domek". Zgadywała jego wstyd i
dezaprobatę roli, jaką musiał spełnić. Wyczuwała też, iż wcale nie
zależy mu na tym, by wyniosła się stąd. Wręcz odwrotnie, pragnął ją
tutaj zatrzymać. Chciał, by zamieszkała w Hard Luck.
Oznaczało to, że w przeciągu tych kilku godzin znajomości
poznała go lepiej, niż on sam znał siebie. Być może grzeszyła tu
pychą, jednak wewnętrzny głos utwierdzał ją w tym przekonaniu.
- Przepraszam, że obwiniłem ciebie za błędy Christiana. Człowiek
niekiedy sam nie wie, co gada.
- Przyjmuję przeprosiny. - Wyciągnęła rękę i ich dłonie spotkały
się.
- Nie musisz zostawać w Hard Luck. Nikt nie będzie miał do
ciebie pretensji czy żalu, że postąpiłaś zgodnie ze zdrowym
rozsądkiem.
Głęboko westchnęła.
- Niczego nie rozumiesz. Nie mogę wrócić.
- Dlaczego? - zapytał, marszcząc brwi.
- Sprzedałam samochód, by kupić dzieciom bilety.
- Powiedziałem ci już, że koszta powrotu biorę na siebie.
- Jest jeszcze coś innego. Wszystko, co posiadam, a więc meble,
zastawę, sprzęt kuchenny i tak dalej, nadałam na statek płynący na
Alaskę. Ma przypłynąć w przyszłym miesiącu.
Uderzył otwartą dłonią w blat stołu.
- Ależ galimatias. Twoje meble dotrą tylko do Fairbanks. Nie ma
drogi do Hard Luck.
Osłupiała.
- Christian wyraźnie wspomniał mi o jakiejś drodze. Nawet
zdawał się być z niej dumny.
- Christian to duży dzieciak. Trakt, o którym mówił, jest
przejezdny wyłącznie zimą. Przecina bowiem dwie rzeki i muszą one
najpierw zamarznąć, by można było z niego korzystać.
- A więc to tak.
- Przykro mi, Abbey.
Miała już dość tych jego deklaracji współczucia. Odrzuciła do
tyłu głowę.
- W takim razie poczekam do zimy. Zresztą i tak - dodała lekkim
tonem - nie miałabym gdzie postawić dużej otomany i trzydrzwiowej
szafy.
- Myślę, że nie. - Uśmiechnął się. - Muszę wracać do swoich
obowiązków.
- Dzięki za przywiezienie walizek.
- Drobnostka.
Do środka wpadł jak bomba Scott, a zaraz za nim jakiś duży pies.
- Mamusiu, znalazłem psa. Spójrz, jaki piękny. Ciekawe, do kogo
należy.
- Właściciel stoi przed tobą, kawalerze - odezwał się Sawyer,
patrząc na umizgi psa i pieszczoty chłopca szeroko otwartymi ze
zdumienia oczami. - To Eagle Catcher.
Kilka godzin później, wieczorem, Sawyer siedział przed
kominkiem, na którym pełgał chybotliwy płomień, i trzymał w rękach
książkę. Eagle Catcher leżał na plecionej macie i zdawał się drzemać.
Książka, okazało się, nie należała do zbyt interesujących. Lecz nawet
gdyby była przebojową sensacyjną powieścią, Sawyer wątpił, by
cokolwiek zdołało oderwać jego myśli od Abbey i jej dzieci.
Raz tylko w swoim życiu Sawyer odczuwał strach. Było to
wówczas, gdy umierał jego ojciec. Teraz ponownie się bał. Bał się, że
Susan i Scott mogą w pobliżu domu natknąć się na niedźwiedzia.
Zamartwiał się też ogromną liczbą innych niebezpieczeństw, które
mogą się im przydarzyć. Najgorsze zaś, że nie widział środków
zaradczych.
Emily O'Halloran, ciotka, której nigdy nie znał i która nie zdążyła
zostać na dobre jego ciotką, zaginęła w tundrze jako pięcioletnia
dziewczynka. W jednej minucie bawiła się w pobliżu domu rodziców,
a w następnej już jej nie było. Znikła. Bez najmniejszego śladu.
Rozpacz matki, czyli babki Sawyera, nigdy właściwie nie została
utulona. Emily była jej jedyną córką. To Anna O'Halloran ochrzciła
miasto. Nazwa Hard Luck miała uwiecznić niepowodzenie, a
właściwie klęskę jej męża jako poszukiwacza złota. Tajemnicza
śmierć córki wpisała w tę nazwę stokroć gorszą tragedię.
Troska o Abbey i jej dzieci właściwie zepsuła Sawyerowi
wieczór. Miał tylko nadzieję, że rankiem nie będzie to już ta sama
Abbey, śmiała, lekkomyślna i dumna. Ujrzy ją na progu swojego
domu, gotową wracać do Seattle.
Eagle Catcher dźwignął się na cztery łapy i podszedł do swego
pana. Złożył mu łeb na kolanach.
- Zadziwiasz mnie, stary - powiedział Sawyer, drapiąc psa w
ucho.
Był świadkiem sceny, która wciąż jeszcze przekraczała zdolności
jego pojmowania. Eagle Catcher, tak nieufny wobec obcych i groźny,
zaprzyjaźnił się ze Scottem w przeciągu minuty. Wyrwał się z domu,
pobiegł za furgonetką i trafił jak gdyby na swego dawnego kumpla.
Zdumiewające!
- Lubisz Scotta, co?
Eagle Catcher zaskomlał na znak potwierdzenia.
- Wiesz, ja też go lubię.
I nie tylko chłopca. Również Abbey i Susan. A przecież, pragnąc
ich dobra, chciał, by opuścili Hard Luck jak najszybciej.
Po dwóch dniach pobytu w nowym miejscu Abbey patrzyła na
swoją chatynkę już z pewną sympatią i ciepłem. Oczywiście, brak
wygód doskwierał bardzo. Życie całej trójki toczyło się jak na
kempingu. Brakowało prysznica i kuchenki gazowej, ale za to, jak
mówił Scott, mieli masę świeżego powietrza.
Do wolno stojącego kibla też można było się przyzwyczaić. Lato
na północy to okres całkiem przyjemny. Ciesząc się słonecznymi i
ciepłymi dniami, Abbey nie zapominała wszakże o ostrzeżeniach
Sawyera. Zima prędzej czy później i tak musiała nadejść.
Praca w bibliotece napełniała ją niekłamanym entuzjazmem.
Kochała książki, wyznawała duchowe hierarchie, a tworzenie od
podstaw biblioteki było niczym budowanie świątyni ducha. Czuła, że
zaprowadza porządek w uniwersum serca, wyobraźni i rozumu.
Wypełniała właśnie kolejną kartę katalogową, gdy drzwi się
otworzyły i weszła Pearl Inman.
- Jak idzie? - zapytała, rozglądając się po regałach, na których tu i
ówdzie stały już książki.
-
Jak
zawsze
na
początku...
Trochę
niepotrzebnego
bałaganiarstwa, zbyt długie wahania się, ale już chwytam rytm.
- Przyniosłam kawę. Masz ochotę na pogawędkę?
- Jasne, tylko wyjrzę na dzieciaki.
Dzieciarnia szalała, lecz były to szaleństwa pokrzepiające na
duchu. Scott oczywiście bawił się z Ronnym w Indian i pionierów, a
Susan i Chrissie przylgnęły do siebie niczym papużki nierozłączki.
Abbey wróciła do Pearl, która nalała już im do kubków kawy.
- Czy widziałaś ostatnio Sawyera? - zapytała starsza pani.
- Znikł mi całkowicie z horyzontu. Ma swoją pracę, a ja swoją.
- Wraz z twoim przyjazdem, w odróżnieniu od innych, pogorszył
mu się nastrój. Obwinia siebie o ten domek i wiele innych rzeczy. Nie
widziałam go takim od śmierci jego ojca.
- Co przydarzyło się jego ojcu?
- David zginął w wypadku. Wracał wraz z Sawyerem z wyprawy
na ryby i coś się zepsuło w silniku samolotu. Musieli lądować na
nierównym, porośniętym krzakami terenie. Doszło do wywrotki i
roztrzaskania się maszyny. Nim nadeszła pomoc, David zmarł
wskutek odniesionych ran.
Abbey zamknęła oczy. Wyobraziła sobie Sawyera pochylonego
gdzieś w głuszy nad konającym, broczącym krwią ojcem.
- To straszne.
- Po tym wypadku stał się całkiem innym człowiekiem. Również
Hard Luck stało się inne. Ellen wyjechała z nowym mężem. Catherine
Fletcher zapamiętała się w bólu.
- Przepraszam, czy już poznałam Catherine? - zapytała Abbey, nie
bardzo pojmując, dlaczego w relacji Pearl pojawiła się ta kobieta.
- Nie, nie. Przebywa teraz w szpitalu w Anchorage, gdzie mieszka
jej córka. - A widząc pytający wzrok Abbey, wyjaśniła: - Catherine i
David zaręczyli się tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Zakochała się w nim jako nastolatka i ta miłość przetrwała
dziesięciolecia. David złamał jej serce, wracając z wojny z żoną...
Angielką.
- Mój Boże.
- Ellen nigdy nie zdołała się wtopić w naszą zbiorowość. Zawsze
stała jak gdyby na uboczu, nieprzystępna i pełna rezerwy. Ale nie
sposób tłumaczyć tego dumą czy pogardą. Z czasem zrozumiałam, że
Ellen jest przede wszystkim nieśmiała i bardzo jej trudno nawiązywać
kontakty międzyludzkie. Na jej samopoczucie, nie wpłynął również
dodatnio fakt, że przez blisko piętnaście lat nie mogła urodzić dziecka.
Charles przyszedł na świat właśnie dopiero po tym okresie.
- Czy Catherine wyszła za mąż? - Abbey była całym sercem po
stronie tej nieszczęśliwej kobiety.
- O, tak. Związała się z Willie Fletcherem niejako na złość,
urodziła córkę Kate i po dwóch latach była już rozwódką.
- I tak już pozostało?
- Tak, David i Catherine nigdy się nie zeszli. Ellen opuściła męża,
gdy Christian miał dziesięć lat, i wróciła wraz z najmłodszym synem
do Anglii. Nie było jej ponad rok. - Pearl westchnęła. - Chyba
rozumiesz, jak śmierć Davida wstrząsnęła tu wszystkimi. Najbardziej
jednak Sawyerem.
- Rozumiem.
- Ale co sprawia, że zachowuje się obecnie jak niedźwiedź z
cierniem w łapie, tego nie sposób zgłębić.
- Podejrzewasz, że ma to jakiś związek ze mną?
- To tylko takie zgadywanki. Ostatecznie, cóż ja wiem? Jestem
tylko starą kobietą. - Wysączyła do końca swoją kawę i uniosła się z
krzesła. - Muszę wracać do przychodni, bo jeszcze ktoś tam urodzi
beze mnie.
Budynek tego miniszpitalika znajdował się pomiędzy szkołą a
kościołem. W drzwiach, ściskając pod pachą termos, Pearl odwróciła
się.
- No i jak? Zostajesz w Hard Luck czy wyjeżdżasz? - zapytała,
świdrując Abbey swymi mądrymi oczami.
Abbey w żadnym wypadku nie mogła wprowadzić jej w błąd.
- Chciałabym zostać.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Abbey uśmiechnęła się.
- Zostaję.
Twarz Pearl złagodniała.
- To dobrze. Cieszę się, że tak postanowiłaś. Potrzebujemy cię. I
mam przeczucie, że również Sawyer tak naprawdę nie chce twojego
wyjazdu. Ten chłopak nie ma doświadczenia z ładnymi kobietami.
Traci przy nich rozum i potrafi napleść głupstw. Ale daj mu trochę
czasu, a dojdzie do siebie. - I machnąwszy na pożegnanie ręką, Pearl
opuściła bibliotekę.
Abbey wróciła do pracy. Teraz rozumiała, dlaczego jest tu tak
dużo książek z lat pięćdziesiątych. Był to okres, kiedy Ellen tęskniła
za dzieckiem, którego nie mogła urodzić, i w ucieczce przed bólem i
rozpaczą wpadła w nałóg czytania. Sądząc po liczbie tomów, musiała
wówczas pochłaniać, wręcz pożerać książki jedna za drugą.
Na ulicy przed budynkiem zatrzymał się samochód. Poznała
charakterystyczny warkot silnika furgonetki. Jej serce przyśpieszyło
swój rytm, ale nie przerwała pracy.
Sawyer nie tyle wszedł, co wtargnął do środka.
- A więc zdecydowałaś się pozostać?
- Tak - odparła z miłym uśmiechem.
- I wszystko dokładnie przemyślałaś?
- Wszystko dokładnie.
- W porządku. Przeprowadzasz się.
- Dokąd? - Wielokrotnie słyszała, że w mieście nie ma ani
jednego wolnego mieszkania.
- Do domu Christiana. Właśnie powiadomił mnie, że bierze sobie
urlop i nie wróci prędko. Jak sprawy ułożą się po jego powrocie, to
już jego w tym głowa.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Abbey stała zmieszana i jakby czymś ugodzona.
- Ani myślę przeprowadzać się do domu twego brata.
Sawyer nie spodziewał się sprzeciwu. Zakładał, że Abbey potrafi
wybierać między korzyścią a stratą. Poza tym mieć ją za sąsiadkę w
środku miasta oznaczałoby dla niego powrót do spokojnie
przesypianych nocy.
- Mieszkając w domku myśliwskim, narażasz się na
niebezpieczeństwa, których nawet nie podejrzewasz.
- Chyba masz rację, Sawyer.
- Więc dlaczego odrzucasz moją ofertę?
Niecierpliwie wzruszyła ramionami.
- Nie tylko twój brat ponosi winę za to, że sprawa Scotta i Susan
dopiero tu wypłynęła.
- Racja, ale też nie masz powodu brać całej winy na siebie.
- Propozycja, z którą przyjechałeś, świadczy jak najlepiej o tobie,
ale nie przyjmę jej.
Uśmiechnęła się i tym niewinnym uśmiechem, mógłby to
przysiąc, całkiem go rozbroiła.
- W porządku - powiedział, uspokajając oddech - zróbmy inaczej.
Ty wprowadzisz się do mnie, a ja przeniosę się do mojego brata.
- Sawyer, najwyraźniej czegoś nie rozumiesz. Nie chcę wypędzać
nikogo z jego domu.
- Christiana przecież nie ma.
- Tak, ale skończy mu się urlop i wówczas będę musiała wrócić
do mojej chatki. Przerzucanie mnie z miejsca na miejsce niczego nie
da.
- Zawsze byłaś takim uparciuchem?
Zaskoczyło ją to pytanie.
- Nigdy nie sądziłam, że ktoś może mnie tak nazwać. Tak czy
inaczej, mam dom czy domek i w nim pozostanę.
- Jak długo? Do pierwszego podmuchu zimy?
- Na razie mamy początek lata.
- Dom Christiana wyposażony jest we wszystkie udogodnienia. Z
pewnością dzieciaki tęsknią za telewizją?
- Otóż nie tęsknią. - Zawahała się. - Chociaż ja, przyznaję, tęsknię
za gorącym prysznicem.
Sawyer poczuł się tak, jakby właśnie wlazł pod taki prysznic.
Wyobraźnia spłatała mu figla, podsuwając obraz nagiej kobiety.
Przełknął ślinę.
- Niepokoję się o ciebie i o dzieciaki. Mieszkańcy Hard Luck
nigdy by mi nie wybaczyli, gdyby coś wam się stało. Pearl już
naciskała na mnie, bym wynalazł wam inną kwaterę. Christian wróci
najwcześniej za miesiąc.
- Za miesiąc - powtórzyła w zamyśleniu.
Ożywił się. Zaczął gestykulować. Czuł zapach jej włosów, który
kojarzył mu się z łąką i polnymi kwiatami.
- A może pójdziemy na kompromis. Przeprowadzisz się do
Christiana lub do mnie, obojętne, i pozostaniesz na nowym miejscu do
przyjazdu następnej ochotniczki. W międzyczasie, miejmy nadzieję,
pojawi się jakieś inne rozwiązanie.
- Kiedy ona przyjedzie?
- Nie wiem. Chyba wkrótce.
Milczała przez dłuższą chwilę.
- Dobrze, przyjmuję twoją ofertę.
Uścisnęli sobie ręce. Podobał mu się jej zapach, miękkość jej
dłoni i charakteryzująca ją ciekawa kombinacja wrażliwości i silnej
woli. W jego do tej pory uporządkowanym i względnie spokojnym
życiu pojawiły się pierwsze oznaki uczuciowego chaosu.
- Wpadnę do was pod wieczór i wezmę bagaż.
Ich oczy spotkały się. Patrzyli na siebie sekundę dłużej i to
wystarczyło, by odczuł pragnienie pocałowania jej. Odepchnął jednak
od siebie tę myśl równie szybko, jak się pojawiła. Nie zamierzał
wplątywać się w żaden kolejny romans.
- Mamusiu - Scott swoim zwyczajem wpadł do środka z
szybkością odrzutowca - Ronny zaprosił mnie do siebie na lunch. Czy
mogę iść?
W ślad za Scottem wpadł Eagle Catcher. Jakże by inaczej,
pomyślał częściowo poirytowany, częściowo rozbawiony Sawyer.
- Cześć - rzucił Scott w jego stronę, a ujrzawszy kątem oka psa,
zaczerwienił się.
- Jak mój pies wydostał się za ogrodzenie?
Scott utkwił spojrzenie w czubkach swoich trampek.
- Scott, czy otworzyłeś furtkę i wypuściłeś go? - zapytała Abbey.
Chłopiec kiwnął głową.
- Poszedłem go odwiedzić i on zaczął skomleć. Skomlał i skomlał.
Furtka zresztą nie była zamknięta na klucz.
- W Hard Luck nie wiemy, co to klucze i zamki - objaśnił Sawyer,
po czym pochylił się nad chłopcem. - Wiem, że ty i Eagle Catcher
jesteście dobrymi przyjaciółmi, i kibicuję waszej przyjaźni.
- Naprawdę? - Scott nie posiadał się ze zdumienia.
- Ale jeśli chcesz zabrać go gdzieś ze sobą, musisz mnie o tym
uprzedzić. Żeby nie dochodziło do sytuacji, że wracam do domu i nie
wiem, gdzie jest ten huncwot.
- Rozkaz, sir.
- No, to załatwiliśmy sprawę - powiedział Sawyer, z ledwością
tłumiąc śmiech.
- A wiesz, że Eagle Catcher lubi tylko mnie - oświadczył chłopiec
z dumną miną. - Nie pobiegłby za Susan czy Ronnym. Ale właśnie...
Czy mogę zjeść u niego lunch?
- Dobrze, ale najpierw zaprowadź Eagle Catchera tam, skąd go
wypuściłeś.
- Robi się! - odkrzyknął chłopiec i z odrzutową szybkością
wybiegł na dwór. Pies wyskoczył za nim.
Sawyer zachichotał.
- Nie poznaję swojego psa. Z wyjątkiem mnie, nigdy jeszcze do
nikogo tak się nie przywiązał.
- Scott zawsze przepadał za psami, a husky to dla niego wręcz
ideał psa. Oszalał na punkcie Eagle Catchera. Wszystko to oczywiście
nie zwalnia go od obowiązku uszanowania cudzej własności. Eagle
Catcher jest twój i Scott musi to zrozumieć.
- Uczucia chłopca i psa wydają się wzajemne. Obaj są jakby
stworzeni dla siebie.
Abbey gwałtownie uciekła ze spojrzeniem. Patrzyła teraz gdzieś
w kąt pokoju.
Sawyer nie miał pojęcia, które jego słowo wywołało u niej tę
reakcję. Mógłby oczywiście próbować wyjaśnić całą sprawę, ale
byłoby to rozdzielanie włosa na czworo. I tak się rozstali, w
atmosferze pewnego niedopowiedzenia.
Nigdy jeszcze prysznic nie sprawił Abbey takiej przyjemności.
Ubrawszy się w dżinsy i cienki sweterek, zajrzała do pokoju dzieci,
które, okazało się, już spały, zmęczone dniem pełnym zabaw. Był to
do dzisiaj pokój gościnny w domu Christiana O'Hallorana. Formalnie
nadal nim pozostawał, faktycznie jednak ostatnie godziny łączyły się
dla tego domu z wieloma zmianami. Mimo że Sawyer powtarzał jej
kilka razy, by czuła się tu jak u siebie, Abbey wciąż nie mogła pozbyć
się poczucia, że zakłóca i niejako bezcześci czyjąś prywatność.
A była to prywatność zasobna w oznaki pewnego luksusu. Duże i
jasne pokoje, podłogi, w których można było się przejrzeć, tak czyste i
lśniące, gustowne obicia mebli, olejne obrazy na ścianach i mnóstwo
cennych lub tylko oryginalnych bibelotów, wszystko to tworzyło ramy
dla rodzinnego życia wyzbytego trosk. A przecież przez wiele lat
mieszkała tu Ellen, której nie można chyba było nazwać kobietą
szczęśliwą.
Abbey nalała sobie herbaty i wyszła z kubkiem na taras, gdzie
natychmiast zaatakowały ją komary. Zdążyła już jednak poznać
sposoby walki z nimi. Zapaliła specjalną świecę, która wydzielała
odstraszającą owady woń, i usiadła na staroświeckiej huśtawce w
formie wiszącej ławki.
Minęła już dziesiąta, a jednak tundra nadal tętniła pełnią życia.
Śpiewały ptaki, niebo zaś zachwycało słonecznym błękitem. I taka
była ta północ: latem oddawała absolutną władzę słońcu, zimą -
ciemności.
Abbey spojrzała ku domowi Sawyera, stojącemu po przeciwnej
stronie ulicy. Najwyraźniej brakowało tam śladów kobiecej ręki.
Kobieta zadbałaby już o to, by w ogródku i w wiszących u okien
skrzynkach kwitły kwiaty. Drzwi domu otworzyły się i na ganku
pojawił się Sawyer. Zobaczył ją, lecz nie pozdrowił machnięciem ręki.
Ona też go widziała i też nie uczyniła żadnego gestu. Po prostu
patrzyli na siebie i trwało to bardzo długo.
Nagle Sawyer jakby na coś się zdecydował. Odstawił szklankę,
którą trzymał w ręku, i ruszył ku niej przez ulicę.
- Nie przeszkadzam? -. zapytał, wchodząc na taras.
- Siadaj - odparła, przesuwając się i robiąc mu miejsce na
huśtawce.
- Często w letnie wieczory widywałem tu moją matkę. Huśtała się
z oczyma utkwionymi gdzieś w dali, jakby czekała na ukochanego.
Małżeństwo rodziców nie należało do udanych. Nie pamiętam, co
prawda, ażeby się kłócili, ale zamiast rzucania się w gniewie sobie do
oczu, co niekiedy, przyznajmy, oczyszcza atmosferę, praktykowali
obojętność i lodowaty chłód. - Zamyślił się. - A co możesz
powiedzieć o swoich rodzicach? - zapytał po jakimś czasie.
- Zawsze kochałam ich i podziwiałam. Często różnili się w
poglądach na te lub inne sprawy, lecz zawsze w końcu dochodziło
między nimi do zgody. Nie tylko dali mi wykształcenie, ale wpoili
także pewne zasady, uformowali mój kręgosłup moralny, za co im
jestem bardzo wdzięczna. Nigdy nie lubili Dicka, mojego męża, lecz
nie wtrącali się do moich decyzji, zostawiając mi wolną rękę.
- Czy ojciec Scotta i Susan kontaktuje się ze swoimi dziećmi?
- Nie. I odkąd porzucił wojsko, przestał nawet pomagać nam
finansowo. Z początku szalałam z gniewu, ale dzisiaj wyłącznie jest
mi go szkoda. Przez swoją głupotę czy egoizm wyrzekł się swego
największego dobra: posiadania dwójki cudownych dzieci.
Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła głowę w nadziei ukrycia
tego przed Sawyerem.
- Abbey, wybacz mi. Nie zamierzałem poruszać w tobie
bolesnych strun.
- I nie zrobiłeś tego. Po prostu sama nie wiem, co się ze mną
dzieje.
- Może na twój nastrój wpływa fakt, że jesteś daleko od domu?
- Czy masz zamiar wrócić do swojej starej śpiewki i powiedzieć
mi, że powinnam spakować manatki i kupić bilety na samolot do
Seattle?
Długo zastanawiał się nad tym pytaniem.
- Nie.
Dotknął dłonią jej policzka. Utonął spojrzeniem w jej wilgotnych
oczach. Wiedział już, że nie może, po prostu nie może nie pocałować
tej kobiety. To było nieuchronne.
Tak długo już nie całował jej mężczyzna. Skłamałaby, mówiąc, że
tego nie pragnie. I dlatego nie zrobiła nic, co Sawyer mógłby odczytać
jako brak przyzwolenia. Dotknął ustami jej warg i to obudziło w niej
kobietę. Rozchyliła kusząco usta. Odczuła zawrót głowy i wielką
przyjemność.
Ale jak krótko to trwało, jak boleśnie krótko. Po chwili bowiem
Sawyer zerwał się na nogi i chwycił dłońmi liny, na których wisiała
ławeczka. Jak gdyby potrzebował jakiegoś oparcia.
- Muszę już iść - wyszeptał, jednak nie ruszał się z miejsca.
Skinęła głową z uśmiechem. Wtedy porwał ją w ramiona i zaczął
miażdżyć jej usta. Był silny. Jego uścisk pozbawił ją oddechu.
Poczuła się w oku cyklonu. Nagle burza ucichła, a Abbey znalazła się
w sytuacji wyrzuconego na plażę rozbitka. Gdy otworzyła oczy,
Sawyera już nie było. Że jednak nie był to sen, świadczyła
rozkołysana huśtawka, jak również pieczenie nabrzmiałych warg i
miła słabość w lędźwiach.
Po przeciwnej stronie ulicy trzasnęły drzwi. Wróciwszy do siebie,
Sawyer przez pełne pół godziny chodził z kąta w kąt. Trawiący go
niepokój nie pozwalał mu usiąść. W końcu padł na krzesło, ale po to
tylko, aby zadzwonić do Christiana. Miał nadzieję, że zastanie go
jeszcze w hotelu w Seattle.
Christian podniósł słuchawkę dopiero po ósmym czy dziesiątym
sygnale.
- Tak, słucham? - odezwał się głosem człowieka wyrwanego z
pijackiego snu.
- Tu Sawyer.
- Do diaska, czy nie wiesz, o której dzwonić?
- Jest dopiero jedenasta.
- Być może w Hard Luck. Tu jest północ.
- Długo nie dawałeś znaku życia.
Christian jęknął.
- Chcesz powiedzieć, że obudziłeś mnie w środku nocy, bo
stęskniłeś się za swoim braciszkiem?
- Wynikły pewne problemy - rzekł Sawyer przez zaciśnięte zęby.
- Jakiego rodzaju?
- Przyjechała ta bibliotekarka.
- I co z tego? Nie podoba ci się?
Sawyer chciałby, żeby tak było. Żeby Abbey Sutherland okazała
się zasuszoną babą-jagą, przechowującą w zmarszczkach i włosach
biblioteczny kurz. A nie tą śliczną istotą, z którą chciał się kochać.
- Owszem, podoba. Nie o to chodzi.
- Więc w czym rzecz?
- Nie przyjechała sama. Przywiozła ze sobą dwójkę dzieci.
- Nie tak szybko, chwileczkę. - Zdawało się, że Christian dopiero
teraz na dobre się obudził. - Nic nie mówiła mi o dzieciach.
- A zapytałeś ją o nie?
- Nie, ale nie ma to nic do rzeczy. Mogła sama o nich wspomnieć.
I gdzie ją umieściłeś? Przecież te nasze domki nie nadają się dla matki
z dwójką dzieci.
- Widzę, że pozostało ci jeszcze trochę oleju w głowie. Jasne, że
się nie nadają. I dlatego przeniosłem ją z psiej budy do twego
szanownego domu.
- Co?! Do mojego domu? Stokrotne dzięki!
- Widzisz lepsze rozwiązanie?
Odpowiedź usłyszał dopiero po pewnej chwili.
- Nie.
- Próbowałem wyperswadować jej Hard Luck, ale jest uparta. - I
piękna, i szlachetna, i odważna, pomyślał.
- Co z nią zrobimy, gdy wrócę?
- Nie mam pojęcia.
- Może zakocha się w Johnie lub Ralphie. I wówczas John lub
Ralph, jeśli będzie na tyle głupi, by wziąć sobie na głowę kobietę z
dziećmi, wybawi nas z kłopotu.
Sawyer zakipiał gniewem i aż musiał uszczypnąć się w udo, by
nie powiedzieć czegoś, czego później mógłby żałować.
- Każdy, kto ożeni się z Abbey Sutherland, będzie miał prawo
nazwać siebie szczęściarzem.
- Aha! - Christian wybuchnął triumfalnym śmiechem. - Więc tak
sprawy stoją!
- Jak długo masz zamiar szlajać się po Stanach? - zapytał Sawyer,
przechodząc do porządku nad uwagą brata.
- Nie wiem. Jeszcze nie zakończyłem nawet całej tej akcji
werbunku. Myślę poza tym, że skoro już wyrwałem się z Hard Luck,
dobrze byłoby odwiedzić mamę.
- Dobry pomysł.
- Nawiasem mówiąc, Allison Reynolds w końcu zdecydowała się
na Alaskę. Powstrzymaj się więc z wynoszeniem pod niebiosa tej
bibliotekarki, do chwili gdy ujrzysz naszą sekretarkę. I lepiej na
spotkanie z nią przyjdź z nadmuchanym materacem, byś nie nabił
sobie guza, gdy padniesz na jej widok.
Sawyer gniewnie sapnął.
- Co z dyplomowaną pielęgniarką?
- Rozmawiałem z kilkoma, ale nie doszło jeszcze do żadnych
rozstrzygnięć. Daj mi trochę czasu.
- Miałeś go już dostatecznie dużo.
Christian znów się roześmiał.
- Im później wrócę, tym dłużej ty będziesz patrzył w okna domu
swej bibliotekarki. Boże, jak to wszystko się zmienia. Najbardziej
sprzeciwiałeś się pomysłowi ściągania tych kobiet do Hard Luck i na
co wyszło? Na to, że pewnie zastanawiasz się teraz, jaką by tu
serenadę zaśpiewać pod oknem Abbey Sutherland. Kocham cię,
wielki bracie.
Abbey tego ranka po raz pierwszy wybrała się do sklepu Pete'a
Livengooda. Do tej pory na obiady wpadali do Bena, a w „wiejskim
domku" żywili się kupowanymi u niego hamburgerami. Czas jednak,
by rozpocząć normalne życie. Przecież od wczoraj dysponowała
kuchnią, której niejedna gospodyni mogłaby jej pozazdrościć.
Nad drzwiami sklepu wisiało imponujące poroże łosia. Weszła do
środka przy akompaniamencie dzwonka. Zza kotary wyłonił się
mężczyzna. Mógł mieć około czterdziestki. Miał szpakowatą brodę i
długie włosy trapera, związane rzemykiem na karku.
- Miło widzieć naszą nową współmieszkankę - powitał ją z
uśmiechem. - Jestem Pete Livengood, właściciel tego sezamu. Czym
mogę służyć?
- Przyszłam do pana z całą listą zakupów - oświadczyła Abbey,
odpowiedziawszy uśmiechem na uśmiech.
Zaczęło się odczytywanie z kartki kolejnych pozycji. Niestety, już
na początku okazało się, że Abbey nie wróci do domu ze świeżymi
warzywami.
- Każdy ma tu wszystko w swoim przydomowym ogródku -
wyjaśnił Pete. - Ale myślę, że mogłaby poratować panią Louise Gold.
Dochowała się tego roku wyjątkowo dorodnej sałaty.
- Nie wiem, czy mi wypada.
Abbey tylko raz spotkała matkę Ronny'ego i to w przelocie.
Odniosła z tego spotkania jak najlepsze wrażenie. W ogóle cała
rodzina Goldów była przemiła i niesłychanie otwarta na innych. Nie
oznaczało to jednak, by ona, Abbey, miała żerować na czyjejś
uprzejmości i bezinteresownej przyjaźni.
- Tu, na północy, jest trochę inaczej niż gdzie indziej - powiedział
Pete. - Tutejsi ludzie sobie pomagają. Gdyby Louise się dowiedziała,
że potrzebuje pani sałaty na obiad, której ona ma nadmiar, poczułaby
się urażona, nie doczekawszy się pani sąsiedzkiej wizyty. Zresztą
rozmowę z nią biorę na siebie. Proszę dać mi tę listę. Postaram się
dostarczyć pani wszystko osobiście.
- Jest pan bardzo uprzejmy. Dziękuję.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Abbey nigdy jeszcze nie spotkała tak czarującego, uczynnego i
szarmanckiego sklepikarza.
Ze sklepu udała się prosto do biblioteki. Minęły dwie godziny i
nikt się nie zjawił. Myślała o Sawyerze. Wreszcie o matce
przypomniał sobie Scott. Odwiedził ją z nieodłącznym Eagle
Catcherem.
- Kiedy biblioteka zostanie otwarta, psy będą miały tu wstęp
wzbroniony - ostrzegła syna.
- Zabieram go wszędzie ze sobą.
- Psy nie umieją czytać.
- Założę się, że potrafiłbym go nauczyć.
- Scott!
- Już dobrze. Nie gniewaj się.
- Czy tym razem zapytałeś Sawyera o pozwolenie?
- Tak. Znalazłem go na lotnisku. Ma ostatnio pełne ręce roboty,
gdyż został sam, bez brata. Przygotowywał właśnie samolot. Miał
gdzieś lecieć.
Poczuła coś w rodzaju rozczarowania.
- Czy powiedział, kiedy wróci?
- Nie, ale zaprosiłem go na obiad. Chyba nie zrobiłem nic
strasznego?
- Nie, ale...
- Powiedziałaś, że dzisiejszy obiad będzie bombowy.
- I jak przyjął zaproszenie?
- Podziękował i nakazał mi, żebym cię o jego przyjściu uprzedził.
I właśnie to zrobiłem. Cześć.
Wypadł na złamanie karku, przy okazji udowadniając, że jest
szybszy od Eagle Catchera.
Mimo wszystko nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Godziny szybko mijały i nawet nie spostrzegła się, jak nastało
późne popołudnie. Zjawił się Pete Livengood z zamówionymi
produktami. Dołączył do nich bukiecik polnych kwiatów. Uderzyła ją
jego powaga i zamyślenie.
Okazało się, że nie musiała płacić od razu. W sklepiku regulowało
się rachunki raz na miesiąc. Schowała do szuflady biurka pióro i inne
przybory i już miała wychodzić, gdy w drzwiach stanął Sawyer.
Wydawał się zmęczony i jakby czymś skwaszony.
- Twój syn zaprosił mnie na obiad - oznajmił.
- Tak, wiem.
Ku swemu zaskoczeniu, zaczerwieniła się. Uciekła w bok ze
spojrzeniem. Zaczęła gorączkowo szukać w myślach jakiegoś w miarę
neutralnego tematu rozmowy.
- Pete Livengood obdarował mnie kwiatami - wypaliła.
- Pete był tutaj?
- Tak, przyniósł mi zakupy. To bardzo miły człowiek. Trochę
pogawędziliśmy. Opowiadał o swoim życiu, które układa się w bardzo
ciekawą historię.
- Pete mógłby być twoim ojcem!
- No, nie tak bardzo. Czy to ma zresztą jakiekolwiek znaczenie?
- Zabroniłem chłopcom naprzykrzać ci się - powiedział, ale nie
była to odpowiedź na jej pytanie.
- Pete nie naprzykrzał się.
- Dobrze. W takim razie to mnie nadepnął na odcisk.
- Dlaczego?
Sawyer utkwił spojrzenie w suficie.
- Bo jestem skończonym durniem.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Gdy Sawyer zaszedł na śniadanie do restauracji Bena, od razu
zauważył, że coś tu jest nie tak. Powitał skinieniem głowy trzech
siedzących przy stolikach pilotów, lecz tamci zignorowali to
pozdrowienie. Kiedy zaś usiadł przy barze i wziął do ręki kartę dań,
zaczęli pojedynczo wstawać i nie kończąc posiłków, ostentacyjnie
opuszczać lokal. Nie do wiary! Potraktowano go jak zadżumionego.
- Czy cuchnie mi z ust, Ben?
Grubas zarechotał.
- Może, lecz chyba nie o to chodzi.
- Więc o co, na rany starego Indianina?
- Powiedziałbym, że ma to jakiś związek z Abbey Sutherland.
Sawyer omal nie zgniótł w dłoni jadłospisu.
- Dlaczego z Abbey?
- Ralph, John i reszta mają do ciebie pretensję, że zawłaszczyłeś
Abbey wyłącznie dla siebie, a cierpkie słowa, którymi uraczyłeś
wczoraj Pete'a za to, że okazał się wobec niej uprzejmy, jakby
potwierdzają ten fakt.
- Ja widzę rzeczy zupełnie inaczej.
- Czy nie kazałeś wszystkim trzymać się z dala od biblioteki?
- Owszem, lecz nie oznacza to, że chcę mieć Abbey wyłącznie dla
siebie. Nie chcę po prostu, by wciąż jej przeszkadzano. Ma ona do
wykonania pewną robotę i chyba nigdy by jej nie skończyła, gdyby
popuścić wam cugli.
- Skąd u ciebie taka nagła miłość do książek?
- Ustaliliśmy wspólnie, że Hard Luck będzie miało bibliotekę,
więc niech doczeka się jej jak najszybciej. Natomiast gdy już będzie
otwarta, wolna droga, możecie tam przebywać nawet przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Zdawało się, że argument ten przemówił do Bena, i Sawyer miał
nadzieję, że rozjaśni w głowach również innym.
- Jest jeszcze jeden powód do żalu. Chłopcy ubzdurali sobie, że
zawalasz ich pracą, wymyślasz jakieś niepotrzebne loty i przeglądy
techniczne, by zaprzątnąwszy ich czymś, samemu bez świadków
umizgać się do Abbey.
- Nie umizgam się do niej.
- Byłeś u niej na obiedzie.
- To prawda, ale prawdą jest również, że to Scott mnie zaprosił.
- Czy mam przez to rozumieć, że osobiście nic do niej nie
czujesz?
- Tak właśnie masz rozumieć.
Sawyer zdziwił się sobie, że mimo zasadniczej pogardy dla
kłamstwa, potrafi kłamać jak z nut. Całe szczęście, że nikt go nie
widział całującego się z Abbey na tarasie domu Christiana.
Oczy Bena zwęziły się do szparek.
- Więc dlaczego o mało co nie urwałeś głowy Pete'owi, tylko za
to, że przyniósł jej zamówione sprawunki?
Sawyer westchnął. Wiedział już, że nie zje spokojnie tego
śniadania.
- Kto ci to powiedział? Nawet nie podniosłem na niego głosu.
- Lecz przecież dałeś chłopu jasno do zrozumienia, by nie
widywał się z Abbey.
- Powtarzam: w okresie do otwarcia biblioteki. Tylko o to mi
idzie. Zresztą od początku nie podobał mi się pomysł ściągania tych
kobiet do Hard Luck. I chyba to ja miałem rację.
- Bo co?
- Jeszcze tydzień temu wszyscy byliśmy przyjaciółmi, a teraz
skaczemy sobie do gardła.
- Można łatwo temu zaradzić. Pozwól chłopakom na intelektualny
rozwój, nie daj, by zasklepili się w prostactwie. Książka uczy, bawi i
wychowuje, jak często powtarzała moja świętej pamięci matka
chrzestna.
- W porządku. Gdy tylko biblioteka zostanie otwarta, mogą sobie
zjadać książki na śniadanie, obiad i kolację.
- No, to uspokoiłeś mnie, brodaczu. Przekażę im te słowa -
powiedział Ben i wrócił do swoich kuchennych obowiązków.
Ale Sawyer nie był bynajmniej uspokojony. Wszystkie zarzuty,
które wysuwano pod jego adresem, były w jakimś sensie uzasadnione.
Z tym, że o ile dotąd usuwał chłopców z pola widzenia Abbey
poniekąd nieświadomie, teraz miał pełną świadomość swoich decyzji.
Abbey kończyła właśnie zmywać naczynia po obiedzie, gdy
usłyszała, że Scott i Susan rozmawiają z kimś na ganku. Było gorąco,
niemal upalnie. Czego jak czego, ale takiego lata za kołem
podbiegunowym nie spodziewała się na pewno.
Wytarła ręce i poszła ku frontowym drzwiom. Jej dzieci
gawędziły z Sawyerem. Nie brakowało też Eagle Catchera, który
powoli zamieniał się w stałego domownika i towarzysza zabaw.
Zmiana roli nie ominęła również Sawyera.
Abbey uświadomiła sobie wczoraj, że będąc jej pracodawcą, stał
się równocześnie kimś bardzo jej bliskim. Lubiła słuchać jego głosu,
lubiła jego sposób odnoszenia się do dzieci. Zresztą Scott i Susan
przepadały za nim.
- Kiedy zobaczymy zorzę polarną? - zapytał Scott, który już
niejednokrotnie poruszał ten temat.
- Cierpliwości, chłopie. Mamy dopiero początek lata. Jeszcze
nawet nie nastąpiło przesilenie. Poczekajmy, aż słońce trochę oddali
się od bieguna. Koniec sierpnia, wtedy będziesz miał zorzę.
- Czy na Alasce jest coś takiego jak noc? - zapytała Susan.
- Noc jest wówczas, gdy słońce chowa się za horyzontem. Latem
robi to na śmiesznie krótką chwilę, ale zimą jest całkiem inaczej.
- Ronny powiedział mi, że zimą nie ma końca nocy - wtrącił
Scott, a na twarzyczce Susan odmalowała się prawdziwa zgroza.
- Ale wróćmy do zorzy polarnej - odezwała się Abbey. - Czy
mógłbyś ją nam opisać?
Sawyer usiadł na ławce. Tuż obok przykucnęła Susan.
- Nie jestem artystą i nie potrafię zrobić tego dostatecznie
sugestywnie. Po prostu wyobraźcie sobie na tle nieba masę świateł,
które mają postać barwnych łuków, pasm lub draperii. Te światła
pulsują, tańczą, rozbryzgują się. Niektórzy twierdzą, że je słyszą.
- A ty coś słyszałeś?
Sawyer kiwnął głową.
- I do czego podobny jest ten dźwięk?
- Do srebrzystych dzwoneczków.
- Jakiego koloru są te draperie i łuki?
- Zielone, purpurowe, różowe.
- Och, to musi być wspaniały widok! - Na ożywionej twarzy
Abbey malowało się rozmarzenie.
- Czy słyszeliście już indiańską legendę o zorzy polarnej? Otóż
Indianie wierzą, że te światła to są płomienie pochodni niesionych
przez dusze zmarłych, które w ten sposób oświetlają sobie drogę w
zaświaty.
Zapanowało milczenie. Wszyscy uświadomili sobie nagle, że
znajdują się w świecie dziwnym, cudownym i tajemniczym. Alaska
jawiła się jako miejsce niezwykłe i niepowtarzalne. Życie tu
brzemienne było w przygody.
Chwila fascynacji i zadumy minęła i dzieciaki zaczęły zalewać
Sawyera potokiem pytań. Musiał teraz opowiedzieć im o złocie Alaski
i o swoim dziadku, który przyjechał tu z zamiarem zbicia fortuny.
- I znalazł złoto? - zapytał Scott.
- Coś tam znalazł, ale nie tyle, ile się spodziewał. Tak czy inaczej,
nie natrafił na złotodajną żyłę. Inni natrafiali.
- Dlaczego tu pozostał? - zapytała Abbey.
- Sprzeciwiła się wyjazdowi moja babka. Mieli córeczkę, Emily,
która jako pięcioletnia dziewczynka przepadła bez śladu w tundrze. I
wtedy właśnie moja babka uparła się, że tu pozostaje.
- Zapewne w nadziei, że Emily się odnajdzie.
- Nigdy nie przestała jej szukać.
- A co się mogło jej przydarzyć, tej dziewczynce? - zapytał Scott.
- Możemy tylko zgadywać, choć wszystkie hipotezy są tak samo
straszne. Oto dlaczego nie powinniście nigdy wypuszczać się w tundrę
bez dorosłych. Zrozumiano?
- Zrozumiano - pisnęła Susan, która głęboko przejęła się losem
tamtej dziewczynki.
Scott również złożył solenne przyrzeczenie.
Abbey spojrzała na zegarek. I znów to dziwne poczucie rozejścia
się czasu i obrazu. Było późno, a niebem i ziemią wciąż władało
słońce. Żeby usnąć, trzeba było specjalnie zaciemniać sypialnie.
Człowiek czuł się wyrwany z rytmu dnia i nocy. Właściwie skazany
na bezsenność.
- Czas do łóżek - ogłosiła, wywołując zwykłe w takich razach żale
i skargi.
- Chodź, Susan - powiedział Sawyer, wstając. - Zaniosę cię na
barana.
Susan nie dała się prosić dwa razy.
Kiedy za dziećmi zamknęły się drzwi sypialni, Abbey
zaproponowała Sawyerowi filiżankę kawy. Podziękował, lecz zrobił
to bez większego przekonania.
- Wpadłem tylko, żeby powiedzieć ci, iż rozmawiałem z bratem o
waszej sytuacji. Zgodził się ze mną, że nie możecie wracać do domku
myśliwskiego.
- A czy jest jakaś alternatywa?
- Myślę o pewnym domu, aktualnie pustym. - Zacisnął usta. -
Należy do Catherine Fletcher.
Abbey rozumiała to zaciśnięcie ust. Pamiętała, co powiedziała jej
Pearl o dawnych czasach i wydarzeniach, jakie tu miały miejsce.
- Christian zasugerował mi nawiązanie kontaktu z rodziną
Catherine. Zważywszy jej wiek i zdrowie, jest mało prawdopodobne,
żeby wróciła do Hard Luck.
- Gotowa jestem zapłacić każdy wyznaczony przez nią czynsz.
- „Synowie Północy" biorą to na siebie... to znaczy nasza firma.
W warunkach umowy obiecaliśmy ci przecież dom wolny od opłat i
między innymi dlatego tu jesteś.
- Myślisz, że się zgodzi? - Abbey wiele by dała, żeby wreszcie
zaznać jakiejś względnej stabilizacji w Hard Luck.
Sawyer zmarszczył brwi.
- Jest kłótliwą starą kobietą i nie zdziwiłbym się, gdyby odmówiła
tylko dlatego, by zrobić mi na złość. Jednak mam nadzieję, że nie
będę musiał kontaktować się z nią osobiście. Jej córka to osoba
bardziej przystępna.
- Nie lubisz Catherine?
- Nie - rzucił bez szczególnej emocji. - Z premedytacją dręczyła
moją matkę i trudno mi to jej wybaczyć. Ale lepiej nie rozgrzebywać
smutnej przeszłości.
Abbey spojrzała na Sawyera z gorącą wdzięcznością. Mimo
głębokich uprzedzeń do tej starej kobiety, zdecydowany był zwrócić
się do niej o pomoc. Czyż wobec tego nie powinna dziękować losowi,
że postawił go na jej drodze?
- Doceniam twoją troskę o nas - szepnęła. - Czy naprawdę nie
chcesz napić się kawy?
Ich oczy spotkały się. Patrzyli na siebie aż do granic hipnozy,
sennego zapatrzenia.
Nagle Sawyer energicznie potrząsnął głową.
- Muszę już iść - powiedział, ruszając w kierunku drzwi. - Miałaś
rację, mówiąc, że twojemu mężowi można tylko współczuć. Scott i
Susan to wspaniałe dzieciaki. Każdy mężczyzna byłby z nich dumny.
Wyszedł. Chwilę stała z bezradnie opuszczonymi rękami, aż nagle
coś wypchnęło ją na ganek. Zobaczyła go na środku ulicy.
- Dobranoc, Sawyer! - krzyknęła.
Odwrócił się i pomachał jej ręką. A potem zniknął we wnętrzu
swego domu.
- Biuro „Synów Północy" - warknął w słuchawkę, siadając na
brzegu biurka.
- Sawyer, tu Christian. Posłuchaj. Allison Reynolds niebawem
zawita do Hard Luck.
- Pięknie. Czy to ta sekretarka, która nie umie pisać na maszynie?
- Wymagamy czegoś więcej od sekretarek, niż tylko pisania na
maszynie. Nie przejmuj się. Co ta dziewczyna traci na jednym polu,
zyskuje na innym.
- Opłaciłeś jej lot?
- Ma się rozumieć. Przyleci w piątek tym samym samolotem, co
Abbey Sutherland.
- Okay. Wyślę po nią Duke'a.
- Tylko nie Duke'a. Wyślij Ralpha.
- Dlaczego?
- Duke zanudzi ją i zrazi swoją gadaniną. Chyba wiesz, jaki to
męski szowinista. Zależy mi, by pierwsze wrażenie Allison było
pozytywne.
- W porządku. Wyślę Ralpha.
- A może lepszy byłby John? - Christian najwyraźniej był w
rozterce.
- Dlaczego nie Ralph?
- Ralph jest w gorącej wodzie kąpany. Ma niewyparzony język.
Jeszcze ją gotów obrazić.
- A może tak przeniósłbyś swój szanowny tyłek na Alaskę i sam
ją odebrał?
- Chciałbym, ale mam na głowie jeszcze tę pielęgniarkę. Zgłosiła
się jedna. Dziewczyna bez zarzutu.
- No, to chwytaj ją. Na co czekasz?
- Jest trochę starsza od tamtych. Chyba nawet sporo starsza. W
wieku Pete'a.
Sawyer nie miał nic przeciwko temu. Może wreszcie Pete
przestanie interesować się Abbey.
- Stara czy młoda, oby tylko wiedziała, gdzie człowiek ma serce i
żołądek.
- Och, mówię ci, wymęczyły mnie te kobiety.
- Biedactwo. Jeszcze mi się rozchoruje.
- Czy Charles dał jakiś znak życia?
- Nie, ale czuję, że zjawi się lada dzień, głodniejszy niż
niedźwiedź polarny, złośliwszy niż rosomak, no i pełen tego
wewnętrznego niepokoju, który przepędza go z miejsca na miejsce.
Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, a gdy Sawyer odłożył
słuchawkę, do biura wszedł John Henderson.
- Masz czas? - zapytał pilot.
W całej jego postawie wyczuwało się pewną nerwowość.
- O co chodzi? Siadaj. - Sawyer wskazał na puste krzesło.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to wolę stać.
- Wedle życzenia. Wal.
John przestąpił nerwowo z nogi na nogę.
- Ja i chłopaki nie jesteśmy zachwyceni tym, co tu się dzieje.
- A niby co tu się dzieje?
Tamten dwa razy odchrząknął.
- Wykorzystujesz swoją uprzywilejowaną pozycję, co burzy w
innych żółć.
Nagle Sawyer zrozumiał. Przypomniał sobie słowa Bena. John
przyszedł porozmawiać o Abbey, a nie o firmie, jak do tej pory sądził.
- Sarkacie, bo zabroniłem wam nachodzić bibliotekarkę, czy tak?
- Tak - odparł tamten z gniewnym wyrazem twarzy. - Mamy
trzymać się od biblioteki z daleka, dokąd ta nie zostanie otwarta. Sęk
w tym, że sam nie przestrzegasz ustanowionych przez siebie zasad.
- Wpadam tam, by pomagać Abbey w rozwiązywaniu pewnych
problemów, wyjaśniać jej pewne sprawy i tak dalej. - W słowach
Sawyera zabrzmiała nutka samousprawiedliwienia.
- Pozwól mnie to robić - wypalił John. - Albo Duke'owi. Żaden z
nas nie uchybi jej brakiem szacunku. Po prostu nie odgradzaj nas od
niej stalową kratą niczym dzikich zwierząt. Każdy wie, jak zbeształeś
Pete'a, i tylko dlatego, że starał się jak najlepiej wykonać swoją pracę.
Jest ładną i miłą kobietą. Jest złotem tego miasta. I to złoto chcesz
mieć wyłącznie dla siebie.
Sawyer głęboko westchnął. W przekonaniu chłopaków zasłużył
sobie na sznur i gałąź. I chyba nie było to całkiem błędne przekonanie.
- Być może okazałem się zbyt opiekuńczy.
- Masz moje słowo honoru i słowo całej reszty, że my również nie
przekroczymy granic opiekuńczości. Chodzi tylko o to, byś cofnął ten
idiotyczny zakaz.
Właściwie nie miał wyboru. Bunt kipiał i lada chwila mógł
wybuchnąć ze straszliwą siłą.
- Macie wolną rękę.
John odprężył się.
- Tylko bez urazy, Sawyer.
- Przypomina mi to o innej sprawie. W piątek przylatuje następna
ochotniczka. Czy nie chciałbyś odebrać jej z lotniska?
- Czy nie chciałbym? - Na twarzy Johna odmalowało się błogie
zadowolenie, podobne temu, jakie Sawyer widział u Scotta, gdy po
raz pierwszy pozwolił mu się bawić z Eagle Catcherem. - Muszę tylko
rzucić okiem na rozkład dnia.
- Zrób to i wracaj do mnie z odpowiedzią.
Abbey nie miała pojęcia, skąd ta zmiana, ta nagła eksplozja
zainteresowania biblioteką i jej osobą. W przeciągu godziny złożyło
jej wizytę czterech mężczyzn i każdy zjawił się pod całkiem
przekonującym pretekstem. W sumie odniosła wrażenie, że miasto
jakby nagle przypomniało sobie o niej i teraz czeka na otwarcie
biblioteki, niczym na otwarcie źródła wody życia.
Na szczęście fakt ten zbiegł się w czasie z końcową fazą
przygotowań. Postanowiła więc nie zwlekać i otworzyć podwoje
biblioteki na przyjęcie mieszkańców Hard Luck już jutro rano.
Odwiedziło ją tylu mężczyzn, lecz tak naprawdę pragnęła
zobaczyć tylko jednego - Sawyera. Ujrzała go dopiero w drodze do
domu.
- Wsiadaj, podwiozę cię - zaproponował, wychylając się z okna
szoferki.
Roześmiała się.
- To tylko niecałe sto metrów.
- A co byś powiedziała o dłuższej przejażdżce po okolicy? Albo
jeszcze lepiej: pojedźmy się wykąpać!
Chylił się ku końcowi kolejny gorący dzień. Propozycja kąpieli
zabrzmiała niczym pokusa.
- Dobrze. Wpadnę tylko do domu po kostiumy i ręczniki, a ty
zawołaj dzieci. Są na placu zabaw.
Scott oczywiście zapytał, czy mogą zabrać ze sobą Eagle
Catchera. Sawyer wyraził zgodę. Pojechali na lotnisko i przesiedli się
do samolotu, którego podwozie i cała konstrukcja przystosowana była
również do lądowania na powierzchni wody.
Lot trwał blisko godzinę. Zaczęli się zniżać w momencie, gdy pod
nimi pojawiła się kraina jezior. Wodne oczka mieniły się w słońcu
srebrzystym błękitem. Wylądowali, wzbijając wodne bryzgi i w jak
najlepszych humorach. Sawyer skierował maszynę do brzegu.
- Czy ktoś wie, gdzie jesteśmy? - zapytała Abbey.
- Zostawiłem informację Duke'owi.
- Ale...
- Zaufaj mi. Nie zabrałbym was tam, gdzie nie bylibyście
bezpieczni. - Uspokajająco poklepał ją po dłoni.
Woda jeziora okazała się tak krystalicznie czysta, że widziało się
dno nawet na głębokości wielu metrów. Przy brzegu głębokość nie
przekraczała metra. Piaszczysty brzeg porośnięty był krzewami.
Przeważały polne róże. Ich bladoróżowe pojedyncze kwiaty dopiero tu
i ówdzie zaczynały się pojawiać. Abbey wyobraziła sobie to miejsce
za tydzień - rozkwitłe krzewy róż i odurzający zapach.
Woda okazała się zimna, prawie lodowata. Wskakiwali do niej z
pływaków samolotu. Nie tylko dzieci zanurzyły się z piskiem.
Krzyknęła również Abbey. Ma się rozumieć, tubylcy, Sawyer i Eagle
Catcher, nie wydali żadnego dźwięku.
- Jak nazywa się to jezioro? - zapytała Abbey, płynąc żabką.
Sawyer, po zrównaniu się z nią, również przeszedł na ten
klasyczny styl.
- Jest jednym z miliona jezior na Alasce. Nie ma imienia.
Nazwijmy je więc... Abbey Lake.
- Abbey Lake - powtórzyła Abbey. - Ładnie brzmi - dodała, dając
tym dowód bezprzykładnej wręcz skromności.
Zawrócili ku brzegowi, gdzie dzieciaki pluskały się razem z Eagle
Catcherem. Niska temperatura wody skłaniała do energicznych
ruchów. Ostatnie pięćdziesiąt metrów przepłynęli forsownym
kraulem.
Jak rozkosznie było się wyciągnąć na nagrzanym złocistym
piasku. Niebiańską ciszę okolicy zakłócały jedynie piski dzieci i
ujadania Eagle Catchera.
- Dzięki, Sawyer, że przywiozłeś nas do tego cudownego zakątka.
- Ja też uważam, że Alaska jest piękna. - Ale powiedział to,
patrząc nie na krajobraz, tylko na jej zroszone wodą, smukłe ciało.
Zamknęła oczy i skierowała twarz ku słońcu. Czuła się radosna i
szczęśliwa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Następnego dnia rano Abbey rozpoczęła pracę od wywieszenia na
drzwiach biblioteki sporych rozmiarów kartki z napisem: OTWARTE.
Na pierwszego interesanta nie przyszło jej długo czekać. Okazał się
nim John Henderson, wysoki i krzepki, ze strzechą płowych włosów,
która podkreślała jego chłopięcy wygląd. Wszedł do środka z rękami
w kieszeniach dżinsów, jakby pragnąc tą nonszalancją zatuszować
ewidentne skrępowanie.
- Piękny dzień, prawda? - zaczął rozmowę.
Dzień faktycznie był piękny. W ogóle lato tego roku jak gdyby
zabłąkało się na Alaskę z południowych stanów.
- W czym mogę ci pomóc, John? - zapytała Abbey.
Zawahał się. Spoglądał z lękliwą rewerencją na półki pełne
książek.
- Co w takim razie lubisz czytać najbardziej?
- Romanse.
Zaskoczyła ją ta odpowiedź. Romanse nie bardzo pasowały do
tego pilota, syna północy, faceta z hartowanej stali, jak kiedyś nazwał
go Sawyer.
- Chcę coś, co nauczyłoby mnie prowadzenia rozmowy z piękną
kobietą, piękniejszą być może od niejednej gwiazdy filmowej.
- Rozumiem. - Abbey opanowała wątpliwość, czy źródłem takiej
umiejętności mogą być w ogóle powieści.
- Chciałbym umieć powiedzieć jej, jak bardzo jest piękna, a
równocześnie nie zirytować jej i nie rozgniewać. Zawsze bowiem, gdy
próbuję rozmawiać z kobietami, wpadają w końcu we wściekłość. To
musi wreszcie się skończyć. Nie chcę, by inni faceci sprzątali mi
wszystko sprzed nosa. Mam nadzieję, że rozumiesz, o co mi chodzi.
Bo jeśli rozumiesz, to nawet z czytaniem tych romansów nie tak
bardzo muszę się śpieszyć.
Abbey niewiele z tego wszystkiego rozumiała. Intuicyjnie czuła
jednak, że lepiej będzie, jeżeli nie zrozumie.
- Poszperaj na tej półce - powiedziała, wskazując ręką książki z
zakresu etykiety i towarzyskich zachowań.
- Dzięki - rzekł John, nie do końca pewny, czy właśnie takiej
reakcji po niej oczekiwał.
Abbey wróciła do biurka, lecz tylko co zdążyła usiąść, gdy
wparadował Ralph Ferris, kolejny z pilotów Sawyera. On i John
zmierzyli się spojrzeniami.
- Co tutaj robisz? - zapytał Ralph.
- A jak sądzisz?
- Nigdy jeszcze nie widziałem cię z książką w ręku.
- Na nic nie jest za późno. - John rzucił okiem ku Abbey. - Poza
tym każdy ma tu wstęp wolny.
- Widzę, że się ogoliłeś. I w rezultacie śmierdzisz jak skunks.
Wielkie nieba, jakiej to wody kolońskiej użyłeś?
- Twojej, czyścioszku.
Ralph skoczył ku Johnowi z zaciśniętymi pięściami. Tamten też
postąpił kilka kroków do przodu, przyjmując bokserską postawę.
- Jeżeli chcecie się bić, bardzo proszę, ale nie w bibliotece -
upomniała ich Abbey podniesionym głosem.
Zwrócili ku niej głowy, po czym doskoczyli do jej biurka. John
zdążył odezwać się pierwszy:
- Abbey, czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli wpadnę
dziś wieczór do ciebie?
- A może dasz się zaprosić na obiad? - zapytał Ralph, zanim
zdołała zebrać myśli, by odpowiedzieć na pytanie Johna. - Podobno
Ben ma upichcić coś szczególnego: pieczeń z karibu.
Gdy Ralph dopowiadał ostatnie słowo, w bibliotece pojawił się
trzeci mężczyzna. Pete miał zmoczone włosy, jakby dopiero co
wyszedł spod prysznica, i trzymał w ręku eleganckie czerwone
pudełko w kształcie serca.
- Czekoladki! - zakrzyknęli równocześnie Ralph i John z
bezmierną pogardą, ale i z furią, uświadamiając sobie w ułamku
sekundy, że znalazł się ktoś, kto ich przelicytował.
Ten dzień okazał się właściwie stracony dla pracy. Więcej takich
dni, pomyślał Sawyer, a firma zbankrutuje. Jego piloci prześcigali się
wręcz w pomysłach, by tylko nie zasiąść za sterami samolotów. I nie
musiał nawet zgadywać, co uczyniło ich chorymi, kwękającymi,
zatrutymi wczorajszą kolacją. Abbey Sutherland, bibliotekarka.
Sawyer szalał z zazdrości. Cenił swoich twardzieli i miał o nich
wysokie mniemanie. Wcale nie uważał się za lepszego od nich. Każdy
z nich mógł mu zabrać Abbey i zostawić go z pustką w sercu.
Stanął w biurze przed lustrem i zaczął na serio zastanawiać się,
czy ma zgolić brodę. Być może Abbey nie lubiła brodatych facetów.
Gdyby w tej chwili była tu i skinęła głową, bez wahania chwyciłby za
brzytwę. Ponieważ jednak jej nie było, odłożył decyzję na później.
Pierwszy wrócił John. Cisnął na biurko jakieś książki, pogrzebał
w nich i zabrał się do czytania jednej. Sawyer z osłupieniem
stwierdził, że John, bezgłośnie ruszając wargami, funduje sobie
lekturę kobiecego romansu. Ralph wrócił z innego typu trofeum. Z
dumą pokazał Sawyerowi historię lotnictwa Stanów Zjednoczonych.
- Słyszałem, że w tym tygodniu ma tu przylecieć kolejna
sikoreczka - zagadnął bez związku.
- Zgadza się.
- Chciałbym ją przejąć na lotnisku w Fairbanks.
Sawyer rzucił okiem na rozkład lotów.
- W piątek jesteś zajęty.
Ralph wzruszył ramionami.
- Zastąpi mnie Duke. Ma u mnie dług do spłacenia.
Sawyerowi było absolutnie wszystko jedno, kto poleci po Allison
Reynolds. Byleby tylko nie ucierpiała na tym firma.
Po skończonej pracy, naśladując innych synów północy, Sawyer
również wybrał się do biblioteki. Już pierwszy rzut oka na Abbey
powiedział mu, że stało się coś złego. Siedziała przy biurku blada,
poważna i milcząca. Nie odpowiedziała nawet na jego pozdrowienie.
Dopiero gdy delikatnie dotknął jej ramienia, wzdrygnęła się,
spojrzała nań i odsunęła, jak przed jakimś padalcem.
- Powiedz mi, po co mnie zatrudniłeś? - zapytała głosem zimnym
jak stal.
- Zapragnęliśmy mieć wreszcie w Hard Luck bibliotekę z
prawdziwego zdarzenia.
- Czy to jedyna przyczyna? - Jej oczy płonęły nie skrywanym
gniewem.
- Abbey, co się stało?
Zerwała się z krzesła. Cała aż się trzęsła z oburzenia.
- Stało się to, że w końcu już wszystko zrozumiałam. Nie zależało
wam na bibliotece. Chcieliście rozrywki. Uciechy!
- Abbey, proszę...
- Ależ okazałam się głupia. Już przecież z waszego ogłoszenia w
prasie mogłam wszystkiego się domyślić. Samotni mężczyźni! Nic
dziwnego, że ci „samotni mężczyźni" przyjęli widok moich dzieci
niczym cios pałką między oczy.
- To nieprawda - powiedział, czując równocześnie, że samo
zaprzeczenie niczego tu nie załatwi.
- Jeśli mężczyznom w Hard Luck doskwiera tak bardzo
samotność, to dlaczego nie zamieszczą ogłoszeń matrymonialnych? -
zapytała ze zjadliwą ironią. - Byłby to zrozumiały i ogólnie przyjęty
sposób postępowania.
- Po co nam żony? Chcemy towarzystwa kobiet, lecz bynajmniej
nie mamy zamiaru wiązać sobie życia.
Abbey otworzyła usta. Takiego cynizmu doprawdy nie
spodziewała się.
- Ach, tak... To wszystko wyjaśnia.
- Zaproponowaliśmy ci dom i ziemię, pamiętasz?
- W zamian za co?
- Na pewno nie za to, o czym teraz myślisz. Rzecz jest bardziej
subtelna i złożona. Otóż od pewnego czasu na prawo i lewo tracimy
pilotów. Ja i Christian postanowiliśmy więc coś wymyślić. I wpadł
nam do głowy ów pomysł z importem kobiet. Nie wiem, czy jest to
pomysł szczęśliwy. W każdym razie chodziło o stworzenie w Hard
Luck pewnej atmosfery, powiedziałbym, pola grawitacji, z którego
naszym chłopcom będzie bardzo trudno się wyrwać.
- Innymi słowy, ja i pozostałe kobiety, te, które tu przybędą,
mamy rozpraszać nudę twoich chłopców. Czyli właśnie dostarczać im
rozrywki. - Zamknęła oczy, jak gdyby swymi słowami potwierdził jej
najgorsze przeczucia.
- Czy któryś z nich obraził cię dzisiaj? Jeżeli tak, to dopilnuję, by
przyczołgał się z błaganiem o wybaczenie.
- Ty mnie obraziłeś! - krzyknęła na cały dom.
- Dlaczego? Bo nie poprosiłem cię o rękę? Już jedna taka
próbowała schwytać mnie w sidła...
- W sidła?
- Tak, w sidła małżeńskie. Lecz ja nie mam zamiaru się żenić.
Chcę, żebyś to w pełni zrozumiała. Łączyłem z tobą nadzieję, że
zaprzyjaźnisz się z moimi chłopcami. Wiesz, co mam na myśli.
- Wiem bardzo dobrze, co masz na myśli.
Jedno nie ulegało kwestii. Abbey wbiła sobie do głowy pewną
ideę i cokolwiek by powiedział, zawsze w jego słowach znalazłaby
potwierdzenie jej prawdziwości. W tej sytuacji najrozsądniejszą
rzeczą wydawało się zostawić ją samą.
Sawyer opuścił bibliotekę, przeszedł kilkadziesiąt metrów, stanął i
zawrócił. Potem znów stanął i znów zmienił kierunek. Jasny gwint,
ale pokiełbasiło się! Nie lubił porzucać nie dokończonych spraw.
Nie wiadomo skąd pojawił się Scott. Jechał na rowerze
Ronny'ego. I od razu zaczął rozmowę na najżywiej obchodzący go
temat. Sawyer dowiedział się, że rower Scotta płynie statkiem.
Chłopak obliczył sobie, że za dwa tygodnie będzie już mógł szaleć
razem z Ronnym. Nie chcąc go rozczarować, Sawyer pominął
milczeniem sprawę trudności związanych z transportem bagażu drogą
lądową, a za to wspomniał o swoim starym rowerze, który, o ile go
pamięć nie myli, musiał się znajdować w komórce na rupiecie.
Scott zapalił się do tego pomysłu. Wolał mieć na razie
jakikolwiek rower niż żaden. Najpierw jednak trzeba było oddać
Ronny'emu jego własność. Sawyer zaczekał, a kiedy chłopiec wrócił,
jak to on, z prędkością ponaddźwiękową, poszli razem ulicą. Po
kwadransie wiekowa „koza" stała już na podwórzu. Wymyli ją,
napompowali i naoliwili. Błysnęła chromami, zalśniła zielonym
lakierem, zadźwięczała dzwonkiem. Nie była wcale taka zła.
W tym momencie na ganku domu naprzeciwko stanęła Abbey.
Zajęci renowacją roweru, nie zauważyli jej powrotu.
- Scott! - zawołała, po czym znikła w środku.
- Muszę iść - powiedział chłopiec.
- Okay. A ja dokręcę jeszcze szprychy i sprawdzę łożyska. Wiesz,
twoja mama wydaje się dzisiaj czymś podenerwowana.
- Zauważyłem - oświadczył Scott z miną konspiratora.
- Może powinienem z nią porozmawiać?
- Nie radziłbym - odparł chłopiec. - Moja mama do tej pory nie
umawiała się z mężczyznami. A dzisiaj John i inni zaprosili ją
hurmem na obiad. Nie wie, co robić, jest w kropce i dlatego
zachowuje się jak osa. Czy sądzisz, że moja mama powinna znów się
ożenić?
- To mężczyźni się żenią, kobiety wychodzą za mąż, zapamiętaj to
sobie. A co się tyczy twojego pytania, to naprawdę nie mnie tu radzić
cokolwiek.
- Ale wiesz chyba, że pan Livengood dzisiaj się jej oświadczył?
- Pete? Co do diabła! - wybuchnął Sawyer, lecz zaraz wziął się w
garść.
Nie mógł przecież przed tym dziewięcioletnim chłopcem robić z
siebie pośmiewiska. I tak zachowywał się jak smarkacz, radząc się go
w sprawach zarezerwowanych wyłącznie dla dorosłych.
Abbey ponownie zjawiła się na ganku.
- Scott! Chodź na obiad.
- Za chwilę, mamo.
- Natychmiast.
- Lepiej już idź - powiedział Sawyer. - Przyprowadzę rower po
obiedzie.
Scott chwilę pomyślał i pobiegł w kierunku domu. Przy furtce
odwrócił się.
- Sawyer, nie przejmuj się! - wykrzyknął. - Myślę, że i tak moja
mama ciebie lubi najbardziej.
Niestety, zapewnienie chłopca było niewielką pociechą, Abbey
nie mogła jeść, jedzenie stawało jej w gardle. Miała wrażenie, że
przeżuwa trociny. Jakby na przekór jej nastrojowi, dzieci tryskały
wręcz i energią. Były rozmowne jak nigdy.
- Sawyer podarował mi swój stary rower - oznajmił w pewnym
momencie Scott.
Nic nie odpowiedziała, jakkolwiek informacja dotarła do jej uszu.
Była myślami przy dzisiejszych wydarzeniach. W Hard Luck roiło się
od kawalerów. I ci kawalerowie dokonali dziś inwazji na bibliotekę.
Nie chodziło im o książki. Tak naprawdę przyszli wypożyczyć sobie
bibliotekarkę.
- Czy to prawda, że pan Livengood chce zostać twoim mężem? -
zapytała Susan. - Wszyscy w mieście już o tym mówią.
- Czy dołożyć ci ryżu? - Abbey wolała zmienić temat.
Ale Susan okazała się nieubłagana.
- A ty chcesz zostać jego żoną?
- Oczywiście, że nie. Prawie nie znam pana Livengooda.
- Uważam, że powinnaś wyjść za Sawyera - powiedziała Susan z
najpoważniejszą w świecie miną.
- Ani myślę. - Odłożyła nóż i widelec, z których i tak od dawna
nie robiła już użytku. - Przestańcie pleść bzdury.
- To nie są bzdury, mamusiu - upierała się dziewczynka. - Sawyer
jest miły. Opowiedział nam kiedyś bajkę na dobranoc, zawiózł nas
nad to jezioro, nazwał je twoim imieniem. Będzie dobrym mężem.
Abbey walnęła dłonią w stół.
- Dość o tym człowieku, dobrze? Przynajmniej przy obiedzie.
Tym razem poskutkowało. Dzieci przeszły na temat nowych
kolegów i zabaw i zrezygnowały z wciągania jej w rozmowę.
Aż dziw, jak szybko i bezproblemowo wtopiły się w życie
miasteczka. Poczuła się sama jak ten palec, osaczona przez mężczyzn,
którym mogła zaofiarować przyjaźń i sympatię, lecz którzy oczekiwali
od niej czegoś więcej. Aż w głębi duszy wstrząsnęła się. Uczucie
poniżenia, wstydu i urażonej dumy omal że nie wycisnęło jej łez z
oczu.
Pół godziny po obiedzie rozległ się dzwonek u drzwi. Powiedziała
Scottowi, że boli ją głowa i nie ma jej dla nikogo.
Sawyerowi potrzebny był ten lot. Pod niebem myślało mu się
lepiej, precyzyjniej, logiczniej. Jak gdyby zainstalowane w samolocie
silniki nie tylko odrywały go od ziemi, lecz również od wszystkich
ziemskich uwikłań i ograniczeń.
Niebo porażało swoim błękitem. Ciemne okulary chroniły oczy
przed ostrymi promieniami słońca. W dole przesuwał się krajobraz,
niczym malunek na jakimś ogromnym walcu.
Sawyer myślał o Abbey. Dotąd żadna kobieta nie związała go tak
silnie ze sobą. To była bez wątpienia sprawa zmysłów. Abbey, choć
skromna w najszerszym tego słowa znaczeniu, szczupła, a nawet
wiotka, promieniowała wręcz erotyzmem. Pragnął jej i chociaż było to
na pewno nieskromne pragnienie, nie znalazło dotąd wyrazu w
żadnym obrażającym ją słowie, geście czy spojrzeniu. Pomijając
tamten pocałunek, który zresztą odwzajemniła, Sawyer pod tym
względem czuł się bez skazy.
Co innego sam pomysł ze ściąganiem tych kobiet. Gdy w dużym
gronie u Bena debatowali o tym, zgłaszał swe liczne wątpliwości,
jednak do głowy mu nie przyszło, by planowana akcja kłóciła się z
zasadami etyki lub nawet zwykłej uczciwości. Ludzie są wolni i nikt
nikomu nie może zabronić zalotów i uwodzenia. Ale rzucanie się
gromadą na samotną kobietę, obarczoną w dodatku dwójką małych
dzieci, to już zaiste duża przesada, granicząca wręcz z okrucieństwem.
Bo choćby każdy z chłopców zbliżył się do niej z wyrazami
szacunku i podziwu, to już te wszystkie propozycje i łakome
spojrzenia tworzyły nową, wybitnie negatywną jakość. Faktycznie,
Abbey mogła się poczuć niczym sarenka osaczona przez watahę
zgłodniałych wilków.
Tylko Pete zaproponował jej małżeństwo.
On, Sawyer, tego nie zrobił.
Cóż zresztą wiedział o miłości? Naprawdę cholernie mało.
Rodzice, odkąd sięgał pamięcią, byli ze sobą na noże. Może gdzieś w
głębi duszy kochali się, ale niewiele wiemy o podziemnych grotach.
Pamiętał tylko, że kiedy matka odlatywała z Christianem do Londynu,
ogromny smutek malował się na twarzy ojca. Tego dnia ojciec chyba
po raz pierwszy w swoim życiu upił się.
A potem zaczął widywać się z Catherine Fletcher. On, Sawyer,
był już wówczas na tyle dorosły, by wiedzieć, że w ten sposób ojciec
zrywa ostatnie więzy z matką. Zdradza ją, korzystając z jej
nieobecności.
Zdrada zawsze wypłynie na wierzch. Ellen wróciła, rodzina
znowu na jakiś czas stała się pozornie normalną rodziną, ale nie
trwało to długo. Sawyer nawet nie musiał się domyślać, kto złamał
serce jego matce. Catherine już zadbała o to, by kryzys nie minął i na
gruzach nie powstało nowe szczęście.
Nie, jego rodzice stanowczo nie nauczyli go miłości. Nie
nauczyły go jej również lata męskie i sporadyczne kontakty z
kobietami. Dopiero Abbey... Na myśl, że mógłby ją utracić, ścisnęło
mu się serce. Nie wszystko wiedział, coś tam przeczuwał, lecz jedna
rzecz była pewna - nie mógł wyobrazić sobie Hard Luck bez tej
ślicznej kobiety.
Kiedy Sawyer powrócił z lotu późnym popołudniem, zastał Scotta
szalejącego na jego starym rowerze po pasie startowym.
- Pięknie wylądowałeś - pochwalił go na powitanie chłopiec.
- Dzięki, stary.
- A kiedy będę mógł popilotować?
- Nadejdzie taki dzień.
Scott zwiesił głowę.
- Ostatnim razem odpowiedziałeś tak samo.
Sawyer przypomniał sobie swoje własne dzieciństwo. Zdarzało
się, że dorośli zbywali go, i wówczas czuł się bardzo nieszczęśliwy.
- Masz rację, Scott. Nie sposób tego odkładać w nieskończoność.
Przejdźmy do biura i sprawdźmy rozkład lotów.
- Czyli że usiądę na fotelu pilota? - Chłopiec błyskawicznie
odzyskał humor.
- Tak, ale musimy najpierw uzyskać pozwolenie twojej mamy.
Kopnięty przez Scotta żwir rozprysnął się spod jego buta.
- Obawiam się, że w tej chwili nie będzie to łatwe. Jest cięta na
ciebie.
- Wciąż jest w kiepskim humorze?
- Jeszcze jak kiepskim. Powiedziała panu Livengoodowi, że nie
zostanie jego żoną. Wyglądał na rozczarowanego, ale ja uważam, że
byłby jeszcze bardziej zdumiony, gdyby powiedziała „tak".
- A czym, jak sądzisz, można by ją trochę rozpogodzić? - Wielkie
nieba, radził się w takich sprawach dziewięcioletniego chłopca!
- Tamci zarzucili ją podarkami, ale myślę sobie, że ona
najbardziej ucieszyłaby się z tych pachnących rzeczy, które się wrzuca
do wanny.
- Pachnących rzeczy?
- No wiesz, te różne szyszki do kąpieli, płyny i sole. Jeśli dałbyś
jej coś takiego, to chybaby się zgodziła z tobą porozmawiać.
Sawyerowi spodobał się pomysł. Przy najbliższym pobycie w
Fairbanks odwiedzi drogerię.
Weszli do biura, lecz zanim Sawyer zdążył zdjąć kurtkę, rozległo
się pukanie. W szparze pomiędzy drzwiami a framugą ukazała się
dziewczęca główka.
- Zobaczyłam twój rower - powiedziała Susan do brata. - Mama
chce, żebyś natychmiast wracał.
- Po co?
- Masz pomóc jej przenieść coś z biblioteki do domu.
- Robi się - odpowiedział z głębokim westchnieniem, co miało
oznaczać „ach, te kobiety".
- A może iść z tobą? - zapytał Sawyer.
Wiedział, że Abbey nie będzie zachwycona jego widokiem. Ale
już tak dawno jej nie widział, ponad dwadzieścia cztery godziny. Być
może tęskniła za nim, tak jak on tęsknił za nią, i tylko nie dotarło to
jeszcze do jej świadomości. Tak czy inaczej, była pewna nadzieja, że
całe to nieporozumienie pójdzie w niepamięć.
- Dzięki, ale dam sobie radę sam. - Scott najwyraźniej kreował się
na dorosłego.
- Chcę ci tylko powiedzieć, że skorzystam z twojej rady. Twoja
mama dostanie ode mnie mnóstwo tych pachnących rzeczy do kąpieli.
Scott uśmiechnął się.
- Powinieneś zrobić coś jeszcze.
- Co takiego?
Scott i Susan wymienili spojrzenia.
- Powinieneś się z nią ożenić. Bo ze wszystkich równych facetów,
a znamy tu tylko takich, którzy chcą zostać jej mężami, ciebie lubimy
najbardziej.
ROZDZIAŁ ÓSMY
A więc jeżeli Scott nie przejęzyczył się, co było raczej
wykluczone, Pete Livengood nie był jedynym, który wyskoczył z
oświadczynami. Sawyerem targnęły najsprzeczniejsze uczucia, od
gniewu po strach. Złościł się, że tak mało zna się na ludziach.
Wystarczyło, by pojawiła się w mieście jedna ładna kobieta, a już
wszyscy twardziele byli łagodni jak baranki.
Dwa tygodnie temu perorowali coś o przyjacielskich stosunkach,
a gdy przyszło co do czego, biegli na wyścigi z propozycją obrączki.
Natchnieni obrońcy wolności pierwsi ją nieśli w ofierze w zamian za
kobiece „tak".
Gnębiła go jednak najbardziej sprawa jego własnych uczuć do
Abbey. Pragnął wyłączności, nie życzył sobie, by inni zasypywali ją
prezentami i ofertami małżeńskimi, a jednak samą myśl o
małżeństwie, tym, jego zdaniem, grobie miłości, skutecznie od siebie
odpychał. Chciał ją widywać, rozmawiać z nią, chciał jeszcze czegoś,
lecz to by mu w zasadzie całkiem wystarczyło.
Rywali miał wielu. Rekrutowali się oni nie tylko spośród pilotów,
lecz również wdowców i kawalerów. Na przykład wdowcem był
Mitch Harris, ojciec Chrissie. Szeryf z pewnością mógłby zapewnić
Abbey spokojny byt, bez trosk materialnych, i miał oczy, które
widziały piękną samotną kobietę.
Sawyer postanowił się stąd wyrwać, porozmawiać z ludźmi,
upewnić co do swych podejrzeń. Pierwsze swe kroki skierował do
Bena. Na szczęście lokal okazał się pusty. Minęła pora lunchu, a nie
nastała jeszcze pora obiadu. Z kuchni wyłonił się sam mistrz patelni.
- Co cię gryzie? - zapytał, obrzuciwszy gościa bystrym
spojrzeniem swych małych oczek.
Sawyer uśmiechnął się. Ben był jego przyjacielem. Przed
przyjacielem trudno ukryć swą duszę. Nie wiedział jednak, od czego
zacząć. Przecież nie spyta Bena, czy ten dał już na zapowiedzi w
kościele.
- Pozwól, że cię wyręczę. Mężczyźni nie obnoszą się z takim
ponurym wyrazem twarzy, jeżeli za tym nie kryje się kobieta. Chodzi
o Abbey, prawda?
- Tak. Pete Livengood oświadczył się jej.
Podniósł do ust kubek z kawą i poprzez obłoczek pary śledził
mimikę restauratora. Ben jak na razie miał wygląd niewiniątka.
- Słyszałem.
- Bez wątpienia wielu facetom plącze się po głowie ten pomysł.
- Czy to cię niepokoi? - Chichot Bena przypominał gdakanie.
- W pewnym sensie tak. I wiem, co chcesz powiedzieć. Ciekaw
jesteś, dlaczego w tej sytuacji sam dotąd nie wystąpiłem z
oświadczynami. Z wielu przyczyn - podniósł głos - cholernie
racjonalnych przyczyn. Po pierwsze, i jest to najważniejsze, nie lubię
być do niczego zmuszany, działać w pośpiechu, pod wpływem
okoliczności. Małżeństwo to nie wyprawa na ryby, decyzję trzeba tu
dogłębnie przemyśleć. Po drugie, żadna kobieta nie będzie mi
dyktowała, co mam zrobić z mym życiem.
Szerokie oblicze Bena jaśniało ojcowską dobrocią.
- Dlaczego tak się wydzierasz?
Sawyer zamknął oczy i bezradnie potrząsnął głową.
- Zabij mnie, jeśli wiem.
Znów pomyślał o swoich rodzicach i ich nieudanym małżeństwie.
Również Abbey sparzyła się na oficjalnym związku z mężczyzną.
- A może powinieneś wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie,
czy ją kochasz?
- Myślisz, że nie próbuję tego rozstrzygnąć? Szkopuł w tym, że
nie bardzo wiem, co to jest miłość.
- A co z dzieciakami?
- Dzieciaki są fajne. Przepadam za nimi.
Ben przyglądał się Sawyerowi, jakby nagle zobaczył go w
całkiem nowym świetle.
- Problem w tym - powiedział, dosypując cukru do cukiernicy - iż
żyłeś dotąd w ugruntowanym przeświadczeniu, że żadna żona nie jest
ci potrzebna do szczęścia. Ceniłeś sobie swoją niezależność i
samowystarczalność. Zadowolony byłeś z tego, co masz.
- Jasne, że byłem zadowolony i nadal jestem.
- To dlaczego wyglądasz jak gość stratowany przez stado karibu?
Uważaj, Sawyer. Bo ktoś tam może w tej chwili wsuwać na palec
Abbey pierścionek zaręczynowy.
Sawyer zerwał się ze stołka i wybiegł z lokalu.
Abbey włożyła kartę do katalogu i sięgnęła po następną. Ów
uporządkowany według alfabetycznego i przedmiotowego klucza
wykaz książek nasuwał na myśl wiek dziewiętnasty. Być może kiedyś
będzie miała komputer, ale na razie musiała radzić sobie, posługując
się tradycyjnymi metodami katalogowania.
Przez uchylone drzwi wetknęła głowę Pearl Inman.
- Idziesz? - zapytała. - John Henderson lada chwila może
przylecieć z tą Allison Reynolds.
- Daj mi minutkę.
- Nie wiem, jak ty, ale ja jestem bardzo jej ciekawa. Ben powita ją
gigantycznym tortem. Mam nadzieję, że nasi portkarze już trochę
ochłonęli i nie zrobią z siebie osłów.
Abbey wstała i sięgnęła po wiszący na poręczy krzesła sweter. Jej
serce biło mieszaniną lęku i podniecenia. Bardzo chciała, by ta Allison
Reynolds wreszcie tu się zjawiła. Wtedy będzie ich dwie, a dwie to
już jakaś siła. Jedna drugiej może dodawać otuchy.
Natomiast źródłem lęku było przeświadczenie o nieuchronności
natknięcia się na Sawyera. Zresztą długotrwałe unikanie siebie w
takiej mieścinie jak Hard Luck było po prostu niemożliwe. Bała się
więc trochę tego nieuchronnego spotkania, ale zarazem pragnęła go.
Tamten gniew sprzed dwóch dni prawie zupełnie już minął. Nie
spotkała się dotąd w swym życiu z masową adoracją ze strony
mężczyzn. To ją oszołomiło i całkiem wyprowadziło z równowagi. I
właśnie w takim momencie krańcowego zdenerwowania napatoczył
się Sawyer i umocnił ją jeszcze w najgorszych przeczuciach. A poza
tym drań obwinił ją o zamiar zastawienia na niego małżeńskich sideł!
Ale ten drań był pupilem Scotta i Susan. Gdy dzieci usłyszały o
staraniach Pete'a, rozpoczęły natychmiast kampanię na rzecz Sawyera.
Przy każdej okazji wymieniały jego imię. Sawyer to i Sawyer tamto,
aż w końcu poczuła się jak ktoś, kogo bez przerwy karmią miodem z
orzechami. Nie miała jednak serca zabronić im śpiewania tych
hymnów pochwalnych.
Pogoda zmieniła się. Dzisiejszy dzień był pochmurny i zimny.
Cienki sweter stanowił słabą ochronę przed chłodem i Abbey lekko
drżała.
Na płycie lotniska zgromadziło się pół miasta. Mieszkańcy Hard
Luck stali grupkami, rozmawiając ze sobą i co jakiś czas popatrując
na niebo. Również Scott, który na swoim rowerze dołączył do Abbey i
Pearl, trzymał głowę zadartą do góry.
- Czy ta pani, która przylatuje, ma chłopców w moim wieku? -
zapytał w pewnej chwili.
Abbey rozbawiło to pytanie. Wyobraziła sobie minę Sawyera na
widok gromadki dzieci Allison.
- O ile wiem, to nie.
- I też mężczyźni obstąpią ją, bo każdy będzie chciał się z nią
ożenić?
- Być może.
- A Sawyer?
- Nie znam jego myśli i zamiarów - odparła z emfazą.
- Wolałbym, żeby Sawyer ożenił się z tobą.
- Scott, przestań!
- Słyszę samolot - wykrzyknęła Pearl.
Faktycznie, dało się słyszeć dalekie buczenie silników, ale
samolot tonął jeszcze w chmurach. Pojawił się dopiero po paru
minutach. Dodatkowy czas potrzebny Johnowi na zejście do
lądowania, samo lądowanie i już Duke Porter mógł doskoczyć do
maszyny, by opuścić schodki.
Stanęła na nich księżniczka, gwiazda filmowa, dziewczyna z
marzeń, a nie jakaś tam sekretarka. Olśniewająca piękność o nogach
bardzo długich i smukłych, piersiach przypominających dwie greckie
amfory i ciele zdolnym tchnąć pożądanie w umierającego. Wdzięcznie
pomachała dłonią i przesłała zgromadzonym uśmiech, który całkiem
mógł zrekompensować brak słońca na niebie.
A tłum zamiast się rzucić, by witać, zagadywać i wyrażać swą
radość, stał oniemiały, osłupiały wręcz pięknem, które zagościło na tej
dalekiej północy. Twardzielom zgasł na twarzach uśmiech, patrzyli na
Allison jak w obraz i tylko im grdyki latały. Sawyer, jak mogła się
przekonać Abbey, nie różnił się pod tym względem od innych. Oto
samotni mężczyźni w Hard Luck dostali coś, co przekraczało ich
najśmielsze oczekiwania. Dostali księżniczkę. Nic dziwnego więc, że
czuli się onieśmieleni i sparaliżowani.
Powoli jednak, dzięki takim osobom jak Pearl, atmosfera z
religijnej zaczęła się zmieniać na świecką i bardziej normalną. W
lokalu Bena przy dzieleniu tortu Allison Reynolds już traktowana była
prawie jak istota z krwi i kości.
Abbey czekała na swoją kolej, żeby się przedstawić. Mimo że w
pierwszej sekundzie, jak każda chyba kobieta, poczuła w sercu ukłucie
zazdrości, miała szczerą nadzieję, że ona i Allison zostaną
przyjaciółkami.
- Chciałbym porozmawiać z tobą.
Abbey wzdrygnęła się i odwróciła głowę. Za nią stał Sawyer.
- Czy zawsze zakradasz się od tyłu?
- Tylko wówczas, gdy jestem w rozpaczy. - Oparł się o ścianę. -
Drugim był Mitch Harris, prawda?
- Jakim drugim?
- Facetem gotowym się z tobą ożenić.
- Nie twój interes.
- A więc to był Mitch - wyszeptał z jakimś smutkiem. - A inni?
Kto jeszcze machnął ci przed oczyma zaręczynowym pierścionkiem?
- Już mówiłam: nie twój interes.
Gdyby miała większą swobodę ruchów, z pewnością by uciekła.
Ale lokal był tak zatłoczony, że trudno było nawet głębiej odetchnąć.
Że też Sawyer musiał wybrać ten szczególny moment na swoje
dziwactwa!
- Czy wybrałaś już któregoś?
- Nie rozumiem?
- Mówię śmiertelnie serio. Jeśli tak ci zależy, aby mieć męża, to
jestem gotów się z tobą ożenić.
Otworzyła szeroko oczy.
- Co za poświęcenie! Co za wspaniałomyślność!
- Nie żartuję, Abbey.
Ale ona miała inne zdanie. Przeprosiła stojące w pobliżu osoby i
przepchnęła się ku wyjściu. Będzie miała jeszcze niejedną okazję, by
lepiej poznać się z Allison. Będąc już na ulicy, usłyszała za sobą
szybkie kroki.
- Abbey, zaczekaj!
Po chwili Sawyer zabiegł jej drogę.
- Na miłość boską, dlaczego nie chcesz mnie wysłuchać?
Pragnęła mu odpowiedzieć, lecz przeszkodził temu straszliwy
ucisk w gardle. Pozwoliła więc zaprowadzić się do lotniczego
hangaru, gdzie nie było świadków. Chwycił ją za ramiona.
- Słyszałaś? Chcę się z tobą ożenić! - Słowa te odbiły się echem
od stalowej kopuły.
- Tak naprawdę to nie zależy ci na małżeństwie. Chodzi ci
wyłącznie o to, bym nie wybrała kogoś innego. Twoja śmieszna
męska duma przyjęłaby to jako policzek. Jeżeli więc sądzisz, że rzucę
się w twoje ramiona, to jesteś w ogromnym błędzie.
- Pragnę cię, Abbey.
Przyciągnął ją do siebie i pocałował. A ona, jakby zaprzeczając
całej swojej dotychczasowej postawie, rozchyliła wargi, reagując na
jego gorącą namiętność. Jej wola została wyłączona. Kierowała się
teraz jedynie tęsknotą za cielesnym kontaktem z mężczyzną.
Lecz nagle Sawyer, podobnie jak to było za pierwszym razem,
oderwał usta i cofnął się o krok. Sprawiał wrażenie człowieka, który
opamiętał się i teraz żałuje swojego postępku.
- Nie przejmuj się, panie pilocie - powiedziała z nutką gryzącej
ironii i wyrazem zranionej dumy na twarzy. - Jestem jak najdalsza od
przyjęcia twojej propozycji.
Odwróciła się i szybkim krokiem opuściła hangar. Nikt nie
pobiegł za nią.
Jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem Abbey spotkała
Allison Reynolds na ulicy przed biblioteką. Prędko też w trakcie
rozmowy zorientowała się, że w planach pięknej sekretarki nie leży
bynajmniej jakiś dłuższy pobyt w Hard Luck.
- Jesteś Abbey, Christian wspominał mi o tobie - powiedziała
tamta z uśmiechem. - Możemy porozmawiać? Umieram z ciekawości,
co ci się tutaj przydarzyło od chwili przybycia. - Rozejrzała się na
boki i konspiracyjnie ściszyła głos. - Zamierzasz zostać?
- Raczej tak. Pokochałam Alaskę.
- Jest lato, ale pobyt tu zimą to istne szaleństwo. Przecież to
Arktyka. Chcesz dwadzieścia cztery godziny na dobę szczękać
zębami?
- Nie doświadczyłam jeszcze na własnej skórze uroków
arktycznej zimy, lecz zdecydowałam się podjąć to ryzyko.
- Dzielna z ciebie dziewczyna. Ja mam o wiele mniej odwagi. Ale
nie mogę długo rozmawiać. Umówiona jestem z Ralphem i Pearl.
Mają mnie zawieźć do mojego domu. Nigdy jeszcze nie miałam
własnego. Christian powiedział, że stoi w malowniczej okolicy.
Rozumiesz, że aż się palę, żeby tam się znaleźć. Szkoda, że reszta
mojego bagażu została w Fairbanks. Oni pewnie myślą, że powinnam
była cały swój dobytek zmieścić w trzech walizkach.
Kilka godzin później, wracając z biblioteki, Abbey zaszła do
Pearl, by się wywiedzieć, jak Allison zareagowała na widok swojej
„wiejskiej posiadłości". Pearl podlewała kapustę w ogródku.
- Rozczarowaniem, jakżeby inaczej - powiedziała, stawiając na
ziemi dużą konew. - Ten Christian robi ludziom kaszę z mózgu. Ale
też ta dziewczyna nie potraktowała chyba swojego przyjazdu tutaj
całkiem poważnie. Coś mi mówi, że chodziło jej w istocie o bezpłatną
wycieczkę.
- Może jeszcze zmienić zamiar i zostać.
- To też nie byłoby najlepsze. Bo należy bez wątpienia do osób,
które raczej stwarzają problemy, nie zaś je rozwiązują. Moim
zdaniem, ucieknie stąd jeszcze przed końcem tygodnia.
Abbey w zasadzie zgadzała się ze starszą panią. Porozmawiały
jeszcze przez chwilę i pożegnały do jutra. W Hard Luck jedynie tak
się żegnano. Tutaj każdego dnia spotykało się wszystkich.
Abbey dochodziła już do swego domu, gdy w perspektywie ulicy
zobaczyła ciężarówkę jadącą w jej kierunku. Poznała już wszystkich
mieszkańców miasteczka, więc nieznajoma twarz kierowcy, choć
bardzo podobna do innej twarzy, przykuła na dłużej jej uwagę.
Wóz zatrzymał się. Mężczyzna zeskoczył na ziemię.
- Dzień dobry. Jestem Charles O'Halloran.
- Abbey Sutherland - wyszeptała.
Charles zmarszczył brwi.
- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co tutaj właściwie się dzieje?
Sawyer siedział w biurze, mechanicznie bawiąc się długopisem.
Kiedykolwiek zdobywał się na rozmowę z Abbey, zawsze tylko
pogarszał sprawę. Teraz zdradził się przed nią ze swoją zazdrością i
chyba wyszedł na śmiesznego dudka. Po prostu nie miał prawa być
zazdrosny, nie miał też dowodów. John, Pete, Duke, Ralph i inni byli
jego przyjaciółmi. Czy miłość zawsze musi niszczyć przyjaźń?
Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich...
- Charles! - wykrzyknął Sawyer, zrywając się na równe nogi. -
Ależ niespodzianka! Kiedy przyjechałeś?
- Mniej więcej przed godziną.
Najstarszy z braci O'Halloranów wyglądał jak okaz zdrowia i
tężyzny fizycznej. Opalony, wysoki, harmonijnie zbudowany. Sawyer
znał go na tyle dobrze, by od razu poznać, że Charlesa coś trapi. Na
potwierdzenie tego nie musiał długo czekać.
- Może mi wytłumaczysz, jak to się stało, że w ostatnim czasie
chorujesz na rozmiękczenie mózgu? - zapytał Charles, nalewając
sobie kawy.
Sawyer roześmiał się.
- A więc już słyszałeś o naszych ochotniczkach?
- Właśnie o to pytam.
I Sawyer zaczął opowiadać całą historię od Adama i Ewy.
Wspomniał o akrach, domkach, ogłoszeniu i drobnych kłopotach.
Charles przez cały czas trwania tej relacji zachowywał kamienną
twarz. Lecz gdy dobiegła końca, spontanicznie wykrzyknął:
- Czyście zbzikowali!
- Bynajmniej. Doszedłem z Christianem do wniosku, że trzeba coś
zrobić, by utrzymać harmonijny rozwój naszej zbiorowości. - Replika
zabrzmiała sztywno i pompatycznie i Sawyer był całkiem tego
świadomy.
- Nie chodziło wam o Hard Luck, chodziło wam wyłącznie o
siebie.
- Traciliśmy pilotów, rozumiesz. Phil pomachał nam na
pożegnanie ręką, a John i Ralph też już przemyśliwali, kiedy by tu dać
dyla. Zgodzili się zostać pod warunkiem, że sprowadzimy te kobiety.
- Pomysł z burdelem byłby chyba prostszy i bardziej
jednoznaczny.
- Daj spokój, mieszasz pewne pojęcia, a tym samym wszystko
wypaczasz. Naszym chłopcom chodziło nie o jądra, lecz o jakąś
szansę w sprawach męsko-damskich.
- Więc dlaczego, gdy taka szansa pojawiła się wreszcie, pewna
kobieta czuje się cynicznie oszukana. Mówię tu o długonogiej
piękności, która przyniosłaby naszemu miastu zaszczyt, gdyby w nim
została. Rozmawiałem z nią przez kilka minut u Bena.
Sawyer nie bardzo wiedział, czy Charles mówi poważnie, czy też
naigrawa się z niego.
- Tak, Allison Reynolds, choć niewątpliwie piękna, wydaje się
zbyt wychuchana, by znieść panujące tu warunki. Dlatego opłacę jej
powrót do domu i poproszę Christiana, żeby zaangażował inną
sekretarkę.
- Jak ty w ogóle traktujesz ludzi? Przecież te kobiety, piękne czy
brzydkie, stare czy młode, obojętnie, zostawiają za sobą cały swój
dotychczasowy świat. Lecą gdzieś w nieznane z nadzieją w sercu, że
co jak co, lecz obietnice pracodawców zostaną dotrzymane. I na
miejscu zastają pośród nagiej tundry jakąś drewnianą budę.
- W pewnym sensie masz rację. Allison okazała się pomyłką. Ale
Abbey Sutherland, która chwilowo mieszka w domu Christiana, to
całkiem co innego. Zdążyła już się sprawdzić jako bibliotekarka i jako
nowy członek naszej społeczności.
- Sawyer, obawiam się, że błędnie oceniasz sytuację.
Sawyer żachnął się.
- Co masz na myśli?
- Ona nie zostaje.
Młodszy brat zacisnął pięści.
- Kto ci to powiedział?
- Usłyszałem to z jej własnych ust.
- Więc przesłyszałeś się - ryknął Sawyer. - Ona i jej dzieci zostają.
Charles jęknął.
- Więc ma jakieś dzieci?
Sawyer nic nie odpowiedział, tylko ruszył ku drzwiom.
- Gdzie idziesz?
- Zobaczyć się z nią.
Pokonał odległość między biurem a domem Christiana w
rekordowym czasie. Dopadł drzwi, dysząc z gniewu i wysiłku. Uniósł
pięść i zaczął w nie walić. Otworzyła prawie natychmiast,
przestraszona bardziej tym, że pobudzi dzieci niż samym waleniem.
- Sawyer, o co chodzi? Przecież już wszystko sobie wyjaśniliśmy.
- Niczego sobie nie wyjaśniliśmy. Nie powiedziałaś mi, że chcesz
wyjechać z Hard Luck. Ty jednak zostaniesz. Zostaniesz, bo mówię,
że ożenię się z tobą. Czy nie tego właśnie chcesz?
Długo nań patrzyła. W jej oczach był sam smutek.
- Nie, Sawyer, nie tego chcę - odpowiedziała wreszcie i zamknęła
drzwi.
Zachodni wiatr podrywał z ulicy obłoki kurzu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- Co na śniadanie? - zapytał Scott, nie dał jednak Abbey czasu na
odpowiedź. - Może zrobisz spaghetti?
- Może być spaghetti.
Tak, Abbey było dokładnie wszystko jedno. Przytłaczała ją jakaś
duchowa i fizyczna inercja, z której nie mogła się wyzwolić. Po raz
drugi w swoim życiu zakochała się i pech chciał, że tym razem
wybrała mężczyznę, który nie wiedział nic o miłości.
Allison Reynolds na pewno wyjedzie. Są osoby stworzone tylko
do luksusów i nic tego nie zmieni. Poza tym była zbyt sprytna i
mądra, by skazywać siebie na ciężkie życie w „przyfrontowej"
mieścinie. Ona, Abbey, powinna była również tak postąpić. Tylko
wcześniej, dużo wcześniej, zanim jeszcze wpuściła Sawyera do
swojego serca.
Popełniła błąd, wychodząc za Dicka. Zrozumiała to prawie
natychmiast po ślubie, lecz zamiast przyznać się do pomyłki,
próbowała ratować swoje małżeństwo. Toczyła beznadziejną walkę
zupełnie niepotrzebnie. I oto po latach znowu zaczęła marzyć, śnić
oraz wierzyć, że znajdzie szczęście w ramionach mężczyzny.
Rozczarowania waliły się na nią jedno po drugim. Pierwszym
bolesnym wstrząsem było uświadomienie sobie, w jakim właściwie
celu została ściągnięta do Hard Luck. Sawyer nie chciał, by wracała
do Seattle. Żeby ją zatrzymać, gotów był nawet na małżeństwo z nią.
Ale ona czekała na jedno jedyne słowo, które jednak nie padło.
Małżeństwo bowiem, które nie wynika z miłości, przeżywane
może być tylko jako kara i dolegliwy przymus. I tak właśnie,
wydawało się, pojmował je Sawyer.
Scott otworzył lodówkę i nalał sobie soku z kartonu.
- Widziałem wczoraj, jak rozmawiałaś z jakimś kierowcą
ciężarówki. Przypominał bardzo Sawyera, chociaż był wyższy i bez
brody.
- To był najstarszy z braci O'Halloranów, Charles.
- Ach, tak. - Chłopiec usiadł przy kuchennym stole. Przez dłuższą
chwilę nie odzywał się. - Czy dobrze się czujesz, mamo?
- Oczywiście, że czuję się dobrze. Po prostu nie zawsze udaje się
zacząć dzień od śmiechu.
Aż dziw, że nie rozgotowała i nie przesoliła makaronu. Przez cały
czas myślała tylko o jednym. Podjęła już decyzję o wyjeździe i teraz
czekało ją bardzo niewdzięczne zadanie powiadomienia o tym dzieci.
Wiedziała, że Scott i Susan zareagują gwałtownym sprzeciwem, a
może nawet płaczem.
Gdy już spaghetti w połowie znikło z talerzy, zaczęła
dyplomatycznie:
- Rozumiem Allison Reynolds, że chce stąd uciekać.
Prawdopodobnie odleci najbliższym samolotem.
- Ta nowa pani wygląda jak lalka - wyraził swoje zdanie Scott.
- Jest bardzo ładna - powiedziała Susan.
- Plastikowa lalka - skonkretyzował poprzednią ocenę Scott. - Nie
ma w niej ani za grosz wdzięczności. Ben upiekł dla niej tort, inni
przyszli ją powitać, a ona sobie tak po prostu wyjeżdża. - Wszystko to
powiedziane zostało dość bełkotliwie, gdyż chłopiec miał pełne usta
makaronu.
- Wiecie co, zaczynam wątpić, czy to miejsce jest również dobre
dla nas - powiedziała Abbey, realizując swój dyplomatyczny plan.
- Chyba żartujesz! To najwspanialsze miejsce pod słońcem.
Nigdzie nie miałem tylu kolegów, co tutaj. Nigdzie nie szalałem tak
na rowerze i nie grałem tak dużo w piłkę.
- Ale tu nie sprzedają lodów - wskazała na słaby punkt
zamieszkania w Hard Luck Susan. - To nie jest miejsce, gdzie można
zainstalować się na dłużej. Kiedy pan O'Halloran zaproponował mi
pracę, nie powiedziałam mu o was. Gdyby jednak wiedział o waszym
istnieniu, na pewno odradziłby mi przeprowadzkę.
- Ale ten dom jest całkiem fajny - powiedziała Susan. - Dlaczego
nie możemy w nim mieszkać?
- Bo jest własnością Christiana, brata Sawyera - wyjaśnił za matkę
Scott. - Ale wiem, że Sawyer ma wynająć dla nas dom od jakiejś
starszej pani. Mówił mi o tym wczoraj czy przedwczoraj.
- Przede wszystkim nie mamy żadnych gwarancji, że ta pani się
zgodzi. To po pierwsze. A po drugie, nasze meble będą mogły dotrzeć
do Hard Luck dopiero na początku zimy, kiedy zamarzną rzeki.
- Poczekamy - powiedział Scott.
- Poczekamy - powtórzyła jak papuga Susan.
- W takim razie przejdźmy do następnej sprawy: zapasów
zimowych. Śniegi i mróz odcinają Hard Luck od świata i dlatego
mieszkańcy gromadzą zapasy na całą zimę, bardzo długą na tej
szerokości geograficznej. Obliczyłam, że takie jednorazowe
zamówienie dla naszej trójki będzie kosztowało około pięciu tysięcy
dolarów. Nie dysponuję taką sumą.
- Zaciągnijmy pożyczkę - poradził Scott.
- Tu nie ma żadnego banku, a od prywatnych osób nie będę
pożyczać.
- A Sawyer? On chętnie...
- Scott, zlituj się ty nade mną. Sawyer i Sawyer. Nawet pięciu
Sawyerów nie rozwiąże naszych rodzinnych problemów. Zrobiliśmy
błąd, wyjeżdżając z Seattle.
- Podoba nam się tutaj! - wykrzyknęły jednym głosem dzieci.
- Zgoda, Alaska ma swoje uroki. Ale musimy na chłodno ocenić
sytuację. A to nas z kolei doprowadzi do podjęcia właściwej decyzji.
- Decyzję podjęliśmy w Seattle. Czy nie pamiętasz? Powiedziałaś,
że bez względu na wszystko przetrwamy jeden rok. A minęły dopiero
trzy tygodnie i już chcesz uciekać?
Oczywiście, że pamiętała. Nie przewidziała tylko, że stawki w tej
grze będą tak wysokie. Mogła żyć bez wody, gazu i elektryczności.
Mogła żyć bez sklepów, kin i teatrów. Ale nie mogła żyć w pobliżu
mężczyzny, którego kochała, a który nic nie wiedział o miłości. Taki
stan rzeczy mógł się skończyć tragedią. Jakimś ześlizgnięciem się w
seks, uszarganiem opinii. Nie wolno jej było zrobić takiej krzywdy
dzieciom. Chciała, żeby wzrastały w kochającej się rodzinie.
- Są rzeczy, które zrozumiecie dopiero jako dorośli.
Nikt już nie pamiętał o spaghetti. Dzieci wpatrywały się w matkę
z rozpaczą w oczach.
- Czy to z powodu Sawyera? - zapytał Scott zdławionym głosem.
Chcąc uniknąć kłamliwej odpowiedzi, nie dała żadnej.
- Polubiliście Alaskę, ja też ją polubiłam. Dlatego myślę, że
najlepiej będzie osiąść w Fairbanks. Wynajmiemy tam jakiś skromny
domek, umeblujemy naszymi...
- Chcę zostać tutaj. - W zazwyczaj potulną Susan wstąpił demon
przekory.
- Nie opuszczę Eagle Catchera - oświadczył Scott cichym głosem,
który jednak miał większą siłę perswazji od krzyku.
- A jednak musimy stąd wyjechać. Hard Luck jest cudownym
miejscem, mieszkają tu przemili ludzie, ale rozsądek nakazuje nam
szukać szczęścia gdzie indziej.
Fatalnie, że padło to słowo. Łzy trysnęły jej z oczu i potoczyły się
po policzkach. Wiedziała, że wędrówki za szczęściem bywają też
daremne.
- Nie płacz, mamusiu - poprosiła Susan.
- To z powodu Sawyera, prawda? - powtórzył swoje pytanie Scott.
- To z jego powodu płaczesz?
- Nie. Nie!
- A przecież tak go lubiłaś.
Naprawdę uważała, że nie może winić Sawyera. Jeśli ktoś tu
zawinił, to tylko ona sama - rozluźniając kontrolę nad sobą, rzucając
się na oślep w tę miłość.
- Jeśli nie chcesz poślubić Sawyera - ciągnął Scott - to może
wyjdziesz za Pete'a? Nie jest tak przystojny jak Sawyer, ale jest
również bardzo miły. A poza tym ma sklep, tak że nie będziesz
musiała się martwić o zapasy na zimę.
- Nie stręczcie mi tu nikogo - zawołała, śmiejąc się przez łzy. - I
tak za nikogo nie wyjdę.
- Lecz jeśli już miałabyś wziąć ślub, to tylko z Sawyerem,
prawda? - drążył sprawę Scott. - Bo nadal go lubisz.
- Jesteśmy przyjaciółmi - powiedziała Abbey. - I tylko
przyjaciółmi. Sawyer nie kocha mnie.
Dzieci milczały. Abbey wytarła nos w chusteczkę.
- Im prędzej wprowadzimy decyzję w czyn, tym lepiej.
Zaczynamy pakować się już dzisiaj. Może uda się nam odlecieć razem
z Allison.
Sawyer siedział sam przy stole nad nie tkniętą i wystygłą już
zupą. Zawsze gdy Charles wracał z kolejnej swojej wyprawy, dwaj
bracia spotykali się i gawędzili ze sobą nawet do białego rana. Ale nie
tym razem. Tym razem, gdyby starszy brat pojawił się w drzwiach,
Sawyer nie mógłby w pełni zapanować nad sobą.
Charles okazał się zdrajcą. Zresztą sam się przyznał do zdrady. To
on namówił Abbey do wyjazdu z Hard Luck. I obojętnie, czym się
kierował. Nie miał prawa rozdzielać racji w kwadrans po tym, jak
postawił nogę w mieście.
Sawyer przypomniał sobie tamten dzień, gdy jego ojciec
odprowadził matkę na lotnisko, skąd miała polecieć do Anglii. Wtedy
jeszcze nie było wiadomo, że wróci. Opuszczała Hard Luck na
zawsze. I oto teraz miała się powtórzyć tamta scena, tyle że w
chmurach zniknie, i już nigdy się nie pojawi, Abbey Sutherland,
bibliotekarka, a tym, który pójdzie się upić, będzie on, Sawyer
O'Halloran.
Odsunął talerz i przeszedł do salonu. Stanął przy oknie. Tam, na
wprost, po drugiej stronie ulicy, była Abbey. Lecz równie dobrze
mogłaby być na przeciwległym krańcu świata. Nie miał do niej
dostępu. Odgrodziła się od niego ścianą, której nie sposób było
pokonać.
W drzwiach pojawił się Scott. Wziął stojący przy płocie rower,
przeprowadził go przez ulicę i ze złością cisnął na ziemię przed
domem Sawyera. Sawyer drgnął. Najpierw matka, a teraz syn.
- Co się stało, synu? - krzyknął, wybiegając na ganek.
- Nie jestem twoim synem! - odkrzyknął Scott, po czym kopnął
kręcące się tylne koło. - Zabieraj sobie tego grata, tę bezużyteczną
staroć!
Sawyer zszedł po stopniach ganku. To był zupełnie odmieniony
Scott. Tylko naprawdę wielki ból może tak odmienić dziecko.
- Pomożesz mi go schować do komórki?
- Nie. - I chłopiec rzucił się na niego z pięściami.
Sawyer oniemiał z osłupienia, które było tak wielkie, że nawet nie
czuł gradu ciosów i kopniaków.
- Przez ciebie moja mama płacze! Przez ciebie musimy wyjechać!
Ujarzmiony jednym chwytem silnych męskich ramion, Scott
wybuchnął płaczem. Szlochał, nie wstydząc się swoich łez. A kiedy
Sawyer przytulił go do siebie, przywarł do niego jak zagubione i
odnalezione na odludziu dziecko.
- Twój rower wcale nie jest gratem.
- Wiem, synku.
- I mama mówi, że pewnie wyjedziemy jutro rano.
- Wiem, synku.
Scott cofnął się i spojrzał na Sawyera przez zasłonę z łez.
- I masz zamiar nas puścić, tak bez pożegnania? - spytał z
wyrazem bolesnego zdumienia na twarzy. - Myślałem, że bardziej ci
na nas zależy.
- Zależy mi na was bardziej, niż przypuszczasz.
- Więc dlaczego mamie tak spieszno z wyjazdem i dlaczego ty nic
nie robisz, by zmieniła decyzję?
- Ponieważ... - Sawyer gorączkowo szukał odpowiednich słów. -
Czasami nie jest łatwo wytłumaczyć coś dziewięcioletniemu chłopcu.
- Nawet gdybym miał czterdzieści lat, nie zrozumiałbym tego -
rzucił ów dziewięcioletni chłopiec, wytarł oczy rękawem koszuli i
puścił się biegiem ulicą.
Sawyer został sam. U jego stóp leżał rower, ten symbol
zmarnowanych szans, utraconej okazji. I już chciał go podnieść i
schować w komórce, gdy w furtce stanął Mitch Harris, tutejszy stróż
prawa. Mieszkańcy Hard Luck cenili swojego szeryfa za skuteczność
działań i spokojny wdzięk, z jakim przeprowadzał swoje, nieliczne
zresztą, akcje.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
- Wyglądasz, jakby cię osolono i właśnie miano zalać marynatą -
zauważył Mitch.
Sawyer przeniósł wzrok na fasadę domu naprzeciwko.
- Abbey wyjeżdża.
- Chyba żartujesz. Moja Chrissie jest z córką Abbey bardzo
zaprzyjaźniona.
- Słyszałem, że są jak papużki nierozłączki.
- To mało powiedziane. Jedna za drugą dałaby posiekać się w
kawałki. Tylko Susan jest w wieku Chrissie, inne dziewczynki są
starsze lub młodsze. Ale co się stało? Dlaczego Abbey nas opuszcza?
Sawyer zaczął trzeć czoło.
- Niech skonam, jeśli kiedykolwiek to zrozumiem.
- Dotarło do moich uszu, że ty i Abbey, wybacz, że powtarzam
zasłyszane plotki, macie się ku sobie.
- Ale teraz wiesz, że ktokolwiek to mówił, był w błędzie. Zresztą
ja też się pomyliłem co do Abbey. Nigdy bym nie przypuszczał, że
zechce nas tak szybko opuścić.
- I nie kiwniesz palcem, by została?
Sawyer wzruszył ramionami. Teraz już tylko pragnął zachować
przed Mitchem twarz.
- Wszystko na to wskazuje, że ten pomysł ze ściąganiem tu kobiet
okazał się kosztowną pomyłką.
- A swoją drogą szkoda, że sprawy tak się potoczyły. Na jej
wyjeździe stracimy wszyscy. Straci Chrissie, która pokochała Susan
jak siostrę, straci całe miasto. Abbey już wykonała kawał dobrej
roboty, a na dalekiej północy tylko dzielni i pracowici się liczą.
Sawyer nie mógł nie zgodzić się z Mitchem. Wyjął z kieszeni
kurtki list, który otrzymał dziś w południe.
- Sprawy zresztą komplikują się i nabierają rozmiarów epidemii.
Oto list od Margaret Simpson, która tłumaczy w nim, dlaczego nie
będzie mogła uczyć w następnym roku szkolnym. Wygląda więc na
to, że stoimy przed koniecznością znalezienia do końca wakacji nowej
nauczycielki. Jasny gwint, niekiedy aż dusi mnie wściekłość, że
urodziłem się i spędzam życie na tym arktycznym odludziu, gdzie
tylko pewni mężczyźni, starcy i dzieci mają odwagę zmierzyć się z
zimą i polarnymi niedźwiedziami. Ale żeby życie toczyło się
normalnie, potrzeba kobiet i to w miarę młodych, a te wolą wielkie,
jazgotliwe, zatłoczone miasta.
Mitch ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Nieszczęścia, jak to się mówi, chodzą parami. Oby dobry duch
odmienił decyzję Abbey i Margaret.
Sawyer znów utkwił wzrok w domu naprzeciwko.
- Liczyć na ingerencję ducha, to liczyć na cud - rzekł ściszonym
głosem.
Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Mitch wcisnął głębiej na czoło
kapelusz i, ku zaskoczeniu Sawyera, skierował swe kroki ku domowi
Abbey. Po chwili zniknął w środku, zaś Sawyer poświęciłby z ochotą
swoją prawą dłoń, żeby tylko wiedzieć, co go tam zaniosło i o czym w
tej chwili rozmawiają.
Dzieci tego wieczoru długo zwlekały z położeniem się do łóżek.
Wynajdywały najprzeróżniejsze preteksty, by tylko przedłużyć dzień,
który zresztą ciągle trwał za oknami. To Susan nagle zachciało się pić,
to Scott zdecydował się rychło w czas coś tam uprzątnąć, to skarżyły
się na szparę w kotarze zaciemniającej pokój, to długo o czymś ze
sobą rozmawiały.
W końcu jednak w sypialni zapanowała cisza i Abbey mogła
usiąść w fotelu, by trochę odetchnąć i uporządkować rozbiegane
myśli. Walizki były już spakowane. Dzieci wprawdzie pomagały jej w
tym, czyniły to jednak z takimi minami, jakby dopuszczały się gwałtu
na sobie. Scott i Susan, którzy pakowali się w Seattle przed wyjazdem
do Hard Luck, w niczym nie przypominali Scotta i Susan sprzed kilku
godzin.
Przed pójściem do łóżka Scott poinformował ją, że zwrócił
Sawyerowi rower. Abbey uściskała syna i pocałowała go w czoło.
Przyjął tę pieszczotę całkiem obojętnie. Sięgnęła więc do
argumentów. Fairbanks nie będzie wcale takie złe, próbowała
przekonać siebie i dzieci. Było drugim co do wielkości miastem na
Alasce, a życie w dużym mieście jest zawsze sporo łatwiejsze i
przyjemniejsze niż na prowincji.
Żadnej reakcji. Żadnego ożywienia. Nawet uwaga, że Fairbanks
jest najdalej na północ wysuniętym miastem na świecie, nie
rozproszyła apatii Scotta i Susan.
- Czy kiedykolwiek zobaczę jeszcze Eagle Catchera? - zapytał
Scott.
- Nie wiem - odpowiedziała zgnębionym głosem.
A teraz siedziała sama w salonie i walczyła z przygniatającym ją
przygnębieniem. Była to walka całkowicie daremna. Czas było
zakończyć ten dzień. I jakkolwiek wiedziała, że nie zaśnie tej nocy,
udała się do swojej sypialni.
Przechodząc obok pokoju dzieci, swoim zwyczajem zajrzała do
nich, by ewentualnie poprawić im skopane kołdry. Tym razem jednak,
okazało się, nie trzeba było niczego poprawiać. Kołdry leżały wręcz
idealnie, okrywając Scotta i Susan niemal po same czubki głów. I już
zamierzała zamknąć drzwi, gdy nagle coś ją zastanowiło. To nie była
cisza snu, to była cisza pustki.
Straszne przeczucie targnęło jej sercem. Podbiegła do łóżka
Scotta. Zerwała kołdrę. Zwinięty w rulon koc i ochronny piłkarski
kask imitowały ciało dziecka. Jęknęła i rzuciła się do łóżka Susan.
Susan również uciekła. Drżącą dłonią, zagryzając do bólu wargi, by
utrzymać się na omdlałych nogach, zapaliła światło. Natychmiast
dojrzała kartkę:
„Kochana Mamusiu, nie chcemy opuszczać Hard Luck. Możesz
wyjechać beze mnie i Susan. Nie martw się o nas.
Twoje kochające cię dzieci".
Przeczytała liścik pięć razy i aż musiała krzyknąć głośno: „Nie!",
żeby ocucić się i nie wpaść w coś na kształt letargu. Zerwała się,
pobiegła do salonu i wykręciła numer Sawyera.
Na szczęście zastała go w domu.
- Sprawdź, czy Eagle Catcher jest w ogrodzeniu - rzuciła
zdyszanym głosem, gdy podniósł słuchawkę.
- Chcesz porozmawiać z moim psem?
- Sawyer, błagam, nie czas na żarty. Zrób, o co cię proszę.
- Dobrze.
W słuchawce zaległa cisza. Abbey zamknęła oczy. Zaczęła liczyć.
Doliczyła do trzydziestu siedmiu.
- Nie ma go. Uciekł. Abbey, co się stało?
- Nie ma też moich dzieci! Uciekły! Boże, co ja pocznę...
- Już idę do ciebie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Gdzie one mogły uciec? - zapytała Sawyera, kiedy się pojawił,
wiedząc zresztą z góry, jaka będzie jego odpowiedź.
- Nie mam pojęcia.
Wręczyła mu list i opadła na kanapę. Skuliła się, jakby nagle
przejął ją chłód.
- To wszystko moja wina.
- Szukanie winnego odłóżmy na później. Teraz przede wszystkim
musimy odnaleźć Scotta i Susan. Znasz swoje dzieci. Pomyśl, gdzie
mogły się schować.
Abbey ukryła twarz w dłoniach. Próbowała się skupić, ale umysł
nie poszedł za nakazami woli. Racjonalne myślenie ustąpiło miejsca
wyobraźni, która podsuwała jej obrazy Scotta i Susan gdzieś na
odludziu, przestraszonych, głodnych, wycieńczonych, otoczonych
bezlitosną, groźną tundrą. Przypomniała sobie tamtą nieszczęsną
pięcioletnią dziewczynkę, ciotkę Sawyera, która zaginęła bez wieści.
Z kolei Sawyer niejednokrotnie ostrzegał ją, że poza obrębem
miasteczka zaczyna się obszar niebezpieczny i dziki. I teraz jedynym
obrońcą jej dzieci przed tymi różnymi zagrożeniami miał być Eagle
Catcher!
W milczeniu potrząsnęła głową. Przerażenie odebrało jej mowę.
Sawyer uklęknął i przywarł ustami do jej lodowatej dłoni.
- Odnajdę je, Abbey. Przysięgam, że nie zaprzestanę poszukiwań,
aż znajdą się w domu, bezpieczne i całe.
Nie musiał przysięgać. Ufała mu. Ufała mu, jak nikomu innemu
na świecie. Wiedziała, że raczej umrze, niż da za wygraną. Rzuciła się
w jego ramiona. Przez chwilę trwali w rozpaczliwym uścisku.
- Abbey, nie zapominaj, że jest z nimi pies. Tylko tak można
tłumaczyć sobie nieobecność Eagle Catchera. Widziałbym w tym
bardzo pocieszający fakt. - Ponownie pocałował ją w dłoń. - Zostań
tutaj. Ja zawiadomię Mitcha i zbierzemy ekipę.
Kiwnęła głową, doskonale rozumiejąc, że nie byłaby dla
mężczyzn żadną pomocą. Zarazem jednak perspektywa pozostania
samej w domu przerażała ją i Sawyer jakby to odgadł.
- Poproszę Pearl Inman, żeby przyszła i dotrzymała ci
towarzystwa.
Pożegnał ją delikatnym muśnięciem dłonią po policzku. Odszedł.
Wyszła na taras i usiadła na staroświeckiej huśtawce. Pusty dom
przypominał wnętrze trumny. Zaatakowały ją komary, ale tym razem
nie zwracała na nie żadnej uwagi. Jej umysł zaczął wreszcie pracować
i porządkować fakty.
Scott i Susan pokochali Hard Luck. A także Sawyera i jego psa.
Zaaklimatyzowali się w nowym miejscu bez żadnych problemów.
Nawiązali nici koleżeństwa i przyjaźni. Eagle Catcher, Ronny Gold,
Chrissie Harris, to były najważniejsze orientacyjne punkty ich
duchowego świata. Próbowała brutalnie wyrwać ich z czegoś, co już
zmieniło się w wewnętrzną geografię ich serc. Powodowała się
strachem. Bała się popełnienia kolejnego błędu, który mógłby fatalnie
wpłynąć na ich życie.
- Abbey?
- Och, Pearl. - Pogrążona w myślach, nie usłyszała kroków. - Tak
się boję.
Starsza kobieta usiadła przy niej, otaczając jej plecy opiekuńczym
ramieniem.
- Nie martw się. Sawyer je odnajdzie.
- To może okazać się trudne.
- Nie zapominaj, że mają przy sobie Eagle Catchera. To mądry,
silny, odważny i bojowy pies.
Abbey pokiwała głową. Próbowała się uśmiechnąć, bez rezultatu
jednak.
- Chodź - powiedziała Pearl - zrobimy kawę i coś do zjedzenia.
Naszym mężczyznom przyda się posiłek, gdy wrócą z poszukiwań.
Przeszły do kuchni. Abbey nastawiła wodę. Pearl zajęła się
krojeniem pieczywa i wędliny na kanapki. Rozmowa nie kleiła się.
Abbey była zbyt zaabsorbowana losem swoich dzieci.
Minęła godzina. Najdłuższa w jej życiu. Wpadł Mitch, by zadać
jej kilka pytań. Nie wiedziała, po co są mu potrzebne te wszystkie
banalne informacje. Zakładała jednak, że szeryf zna się na swojej
robocie. Kiedy odszedł, Pearl nalała jej kawy.
- Moje dzieci nie chciały opuścić Hard Luck - wyznała
przyjaciółce.
- A zamierzałaś stąd wyjechać? - Pearl patrzyła na nią z nie
skrywanym zdumieniem. - Dlaczego?
- Ponieważ... och, sama nie wiem. Ponieważ nic mi się w życiu
nie układa. Przestraszyłam się, Pearl. Zakochałam się, ale mężczyzna,
który zawładnął moim sercem, już w pierwszych słowach zarzucił mi,
że pewnie chcę zastawić na niego sidła. Sawyer patrzy tak chyba na
wszystkie kobiety. Podejrzewa je o łowienie mężów. Stąd małżeńska
oferta, z jaką zwrócił się do mnie, niczym właściwie nie różniła się od
zniewagi.
Pearl macierzyńsko poklepała ją po dłoni.
- No, to musiałaś porządnie zawrócić chłopu w głowie, skoro
wyskoczył z oświadczynami.
Wbrew wszystkiemu, Abbey uśmiechnęła się.
- Myślę, że oboje jesteśmy zawstydzeni tą sytuacją.
Zadzwonił telefon. Abbey drapieżnym ruchem chwyciła za
słuchawkę.
To był Sawyer. Powiedział, że podzielili się na dwie
czteroosobowe grupy. Jedna grupa właśnie wróciła. Nie natknęła się
na ślad Scotta i Susan.
- I co w tej sytuacji? - zapytała, tłumiąc szloch.
- Cierpliwości, na pewno znajdziemy zguby. Czy dobrze się
czujesz?
- Nie! - wykrzyknęła. - Chcę moje dzieci!
- Będziesz je miała. Uspokój się.
Chwyciła głęboki oddech.
- A może natrafiliście na jakiś ślad Eagle Catchera?
- Nie.
- Zadzwoń możliwie najszybciej. Chcę wszystko wiedzieć.
Wszystko.
- Zadzwonię. - Rozłączył się.
Abbey wpatrzyła się w obłoczek pary nad filiżanką kawy. Kawa
przestała parować, ostygła, a ona wciąż wpatrywała się w ten sam
punkt.
Minęła godzina. Obie kobiety, stara i młoda, siedziały w
niezmąconej ciszy. Paradoksalnie to młoda wydawała się
spokojniejsza. Ożył telefon. W uszach obu kobiet zabrzmiało to jak
huk wystrzału.
- Mama?
- Scott, to ty? - Głos Abbey załamał się.
Zalała się łzami, które obmyły jej twarz z udręki niczym
przeczyste wody Lake Abbey.
- Nie płacz, mamusiu. Jesteśmy w formie. Ale porozmawiaj
najlepiej z Sawyerem.
- Gdzie ich znalazłeś? - zapytała, słysząc w słuchawce męskie
chrząknięcie.
- W myśliwskim domku. Skryli się na poddaszu. Nakryłem ich
podczas snu. Pies leżał pomiędzy nimi, a oni obejmowali go niczym
pluszowego misia. Musiał słyszeć, że go wołam, a jednak nie
odszczekał i nie zdradził miejsca kryjówki.
- Przypomnij mi, że mam go pocałować. - Już teraz mogła się
śmiać i śmiech sam popłynął.
- To już raczej pocałuj jego właściciela.
Śmiech Abbey stracił na sile i spontaniczności.
- Mniejsza z tym. Tak mi się tylko powiedziało. Dzieciaki są całe
i zdrowe i to jest najważniejsze. Niebawem je zobaczysz.
- Dziękuję, Sawyer. Naprawdę bardzo dziękuję.
Odłożyła słuchawkę.
- Odnalezione - powiadomiła Pearl, która już dawno o tym
wiedziała i zdążyła gorącą modlitwą podziękować Bogu za
znalezienie dzieci.
Obie kobiety uściskały się.
- Na mnie już czas - powiedziała pielęgniarka. - Nie lubię wtykać
nosa w cudze sprawy, ale mam nadzieję, że zostaniesz w Hard Luck.
Chłopstwo jest uparte, a Sawyer bije pod tym względem innych na
głowę. Ale ma serce na właściwym miejscu.
Abbey nic nie odpowiedziała. Wsłuchiwała się w tej chwili w
siebie i tylko w siebie. Odprowadziła Pearl do furtki i już tam została,
wyglądając furgonetki Sawyera. Nadjechał na pełnym gazie, hamując
z fanfaronadą wyrostka. Z szoferki wyskoczył najpierw Scott, a za
nim śmignęła Susan. Prawie równocześnie dopadli oczekującej ich z
otwartymi ramionami matki.
Po pocałunkach i pieszczotach przyszedł czas na ogłoszenie kary.
- Napiszecie listy z przeprosinami do wszystkich osób, które brały
udział w poszukiwaniach. I żadnych słodyczy do końca miesiąca. A
teraz do łazienki myć się, a potem do łóżek. Mamy przed sobą ciężki
dzień.
- Ależ, mamusiu...
- Dobranoc, Scott, dobranoc, Susan - powiedziała z naciskiem.
Dwójka uciekinierów ze spuszczonymi głowami udała się do
domu. Abbey spojrzała na stojącego w pobliżu Sawyera.
- Sawyer, chciałabym wyrazić ci moją gorącą wdzięczność, tobie
oraz całej ekipie. Gdyby nie wasza pomoc, pewnie pękłoby mi serce.
- Cieszę się, że już masz pod dachem swoje pociechy.
Patrzyli na siebie, lecz żadne z nich nie mogło zdecydować się na
pokonanie dzielącej ich kilkumetrowej odległości. I tak by stali, być
może nawet całą wieczność, gdyby nie Charles. Wychylił głowę z
furgonetki i krzyknął:
- No, to do jutra rana, Abbey!
- Do jutra - odpowiedziała i odwróciła się.
Sawyer miał odwieźć brata do jego domu, lecz zamiast tego
zaprosił go do siebie. Musiał z kimś pogadać. Wprawdzie pomiędzy
nim a Charlesem nie układało się w ostatnich dniach najlepiej, lecz
bądź co bądź był to jego brat.
Gdy usiedli w salonie, Charles od razu przeszedł do rzeczy.
- Kochasz ją, prawda? - zapytał.
- Czy tak trudno w to uwierzyć?
- Zaledwie znasz tę kobietę.
Sawyer aż cały zadygotał w sobie. Sceptycyzm brata działał mu
na nerwy.
- Ale wiem, co czuję. Jeżeli jutro rano ona i jej dzieci odlecą,
zabiorą ze sobą cząstkę mojej osoby.
- Mówisz poważnie?
- Śmiertelnie poważnie.
Charles medytował nad czymś przez chwilę.
- No, to chyba niepotrzebnie się wtrącałem.
Z przyznania się brata do błędu wypływała dla Sawyera doprawdy
niewielka pociecha.
- Stało się i nie odstanie.
- Pozwolisz jej wyjechać?
- A czy mam jakiś wybór? Nie zamknę jej przecież w klatce.
Wielokrotnie próbowałem z nią rozmawiać, ale mam tak kołkowaty
jęzor, że zawsze tylko pogarszałem sprawę. Może gdyby dano mi
więcej czasu, ale ty przyspieszyłeś bieg wydarzeń.
- Bo czy mogło mi przyjść do głowy, że się zadurzysz jak
szczeniak? Ty, twardziel nad twardzielami, zdecydowany kroczyć
drogą kawalerstwa, jak na O'Halloranów zresztą przystało. Masz
trzydzieści trzy lata, ja trzydzieści pięć i jakoś dotąd wytrwaliśmy bez
żon i dzieci.
- Trafiło mnie dokładnie w momencie, kiedy ujrzałem ją na
lotnisku w Fairbanks. Wtedy język przysechł mi do podniebienia.
Obaj bracia wybuchnęli śmiechem.
- Więc pomyślmy o tym, jak by to odkręcić - powiedział Charles.
- Sądzisz, że nie myślałem o tym, nie starałem się? Użyłem
wszystkich możliwych argumentów. Jasne, że mógłbym być trochę
bardziej romantyczny i sięgnąć do repertuaru słodkich słówek, ale
takie ple-ple nie leży w mojej naturze.
- A co konkretnie jej powiedziałeś?
- Powiedziałem, że jeśli tak spieszno jej do małżeństwa, to ja
mogę się z nią ożenić.
Charles opadł na oparcie krzesła.
- No, to pięknie się spisałeś.
- Niby co masz na myśli?
- Człowieku, ty chyba w ogóle nie masz pojęcia, jakim
stworzeniem jest kobieta. Unikasz słodkich słówek, odrzucasz
romantyzm, a kobieta właśnie pragnie czegoś takiego. Chce być
wielbiona, kochana, chce widzieć mężczyznę na klęczkach. A ty po
prostu oferujesz jej formalny kontrakt i seks. Puknij się w głowę,
braciszku. I pukaj się dotąd, aż się trochę w tej twojej głowie
przejaśni.
Poradzić łatwo, trudniej postąpić zgodnie z otrzymaną radą. Kiedy
więc dwaj bracia rozstali się i Sawyer znalazł się w łóżku, zapatrzył
się w sufit nad sobą. Wiedział, że powinien odsłonić przed Abbey
swoje wnętrze i musi uczynić to za pomocą słów. Słowa były jego
zdecydowanie najsłabszą stroną. Wolałby pokazać jej, jak bardzo ją
kocha.
Prawie nie spał tej nocy.
Wstał bardzo wcześnie, zrobił sobie kawy i czekał aż do ósmej.
Dokładnie o tej godzinie, jakby sekunda w tę czy w tamtą stronę
decydowała tu o powodzeniu planu, opuścił dom i przeciął ulicę.
Abbey stanęła w drzwiach, zanim zdążył zapukać. Była ubrana w
różowy sweter i błękitne dżinsy. Dotąd nie widział jej piękniejszej.
- Dzień dobry - powitała go.
Dopiero teraz zauważył, jak bardzo jest blada.
- Wyjeżdżasz i zapewne masz masę spraw na głowie, więc nie
chcę zabierać ci czasu. Po prostu przyniosłem coś dla Scotta i Susan. -
Przełknął głośno ślinę. - I dla ciebie.
- Dzieci jeszcze śpią.
- Trudno. W tej sytuacji ty im przekażesz prezent ode mnie. -
Wręczył jej kopertę. - Tu są papiery Eagle Catchera. Darowuję go
Scottowi. Gdy już będziecie gdzieś mieszkać, daj znać, a dostarczę
psa.
- Ale to przecież twój pies.
Sawyer uśmiechnął się smutno.
- Już dawno przestał być mój. Oddał swoje serce Scottowi.
- Ale...
- Proszę, Abbey, pozwól mi zrobić mu tę przyjemność.
Chciała coś powiedzieć, lecz rozmyśliła się i tylko skinęła głową.
- Susan jest cudowną dziewczynką - kontynuował Sawyer. -
Długo zastanawiałem się, co mógłbym jej podarować. - Sięgnął do
kieszeni, skąd wyjął złoty medalionik w kształcie serca. - Należał do
mojej babki. - Otworzył serduszko. - Tu w środku jest portret Emily,
dziewczynki, której rodzice nigdy nie odnaleźli. Schowaj go i daj
Susan na szesnaste urodziny.
W brązowych oczach Abbey zalśniły łzy.
- Sawyer, doprawdy nie wiem, co powiedzieć...
- Nic nie mów. To ja w tej chwili mówię, a raczej pokazuję ci, jak
bardzo was kocham. - I znów ręka Sawyera zanurzyła się w kieszeni
kurtki, skąd wyłowiła spinkę do włosów, dwie marmurowe kulki do
gry, kilka złożonych kartek papieru i obrączkę. - A to prezent dla
ciebie.
Zacznijmy od tej spinki. Gdy miałem siedemnaście lat, uratowała
mi życie. Nie będę wchodził w szczegóły, bo to dość skomplikowana
historia. Dość, że powiem, iż musiałem przymusowo lądować w
tundrze i dzięki tej spince uruchomiłem znów silniki. W przeciwnym
wypadku zamarzłbym na śmierć. Z kolei te marmurowe kulki to
pamiątka z wczesnego dzieciństwa. Byłem hazardzistą, a kiedy grałem
tymi kulkami, zawsze dopisywało mi szczęście.
Jak widzisz, kartki, które ci wręczam, są pożółkłe. Bo też
zapisałem je wiele lat temu, jako uczeń ostatniej klasy gimnazjum.
Jest to mój esej na temat przyszłości Alaski, który otrzymał pierwszą
nagrodę na konkursie zorganizowanym przez urząd gubernatora.
Wreszcie obrączka. Niewiele wzięłabyś za nią u jubilera, lecz dla
ranie przedstawia wartość bezcenną. Nosił ją mój ojciec. Otrzymałem
ją na własność za zgodą Christiana i Charlesa, ponieważ
towarzyszyłem ojcu w ostatnich chwilach jego życia.
- Dlaczego dajesz mi te wszystkie rzeczy? - spytała zdławionym
głosem.
- Bo są cząstką mojej osoby. Nie mogę wyjechać z tobą i nie
mogę cię zatrzymać, więc daję ci coś, w czym jestem i co jest mną.
Do widzenia, Abbey.
Odwrócił się i zaczął schodzić po schodkach ganku.
- Mogłeś powiedzieć wcześniej, że mnie kochasz.
Zatrzymał się i szybko odwrócił się do niej. Jaką radością było
znów ją widzieć.
- Zrobiłem to, proponując ci małżeństwo. Czy wystąpiłbym z
czymś takim, nie kochając cię?
- Takie rzeczy są możliwe. Mężczyźni nie lubią, gdy inni ich
dystansują.
- Oczywiście, że nie lubię przegrywać. Ale w moim stosunku do
ciebie chodzi o coś innego. Chcę spędzić z wami całe życie. Chcę stać
się ojcem dla Scotta i Susan i jeśli Bóg da, mieć z tobą jeszcze dwójkę
dzieci. Chcę tego wszystkiego, mimo iż wiem, że jest to niemożliwe.
Zrobił ruch, jakby chciał odejść. Abbey uniosła swoją szczupłą
dłoń.
- Jeśli odejdzie pan, panie O'Halloran, to przysięgam, że nigdy
panu tego nie wybaczę.
Przeniósł spojrzenie z jej dłoni na twarz. Zobaczył uśmiech tak
słodki i tak jaśniejący, że aż zamarło mu serce. Postąpił krok do
przodu, a ona rozwarła ramiona na jego przyjęcie.
Kilka minut później, gdy długi, bardzo długi pocałunek pozbawił
ich tchu, Sawyer zapytał:
- A więc wyjdziesz za mnie?
- Czy jeszcze w to wątpisz, głuptasie? – Żartobliwie pociągnęła
go za brodę. Nagle jednak spoważniała. - Ale musisz coś wiedzieć.
Kiedy Dick rozwodził się ze mną, powiedział, że nigdy nie
uszczęśliwię żadnego mężczyzny.
- Już uczyniłaś mnie szczęśliwym.
Zarumieniła się.
- Chodzi o coś innego... Czy w ogóle potrafię usatysfakcjonować
cię jako... kobieta.
Sawyer odrzucił do tyłu głowę i zaniósł się śmiechem.
- Och, Abbey, duża dziewczynko. Czym jak czym, ale tym
naprawdę nie masz powodu się martwić. Wystarczy sam twój
uśmiech, by krew uderzała mi do głowy, a co dopiero...
- Mamo.
Sawyer spojrzał ponad ramieniem Abbey i zobaczył w drzwiach
Scotta i Susan. Musieli przed chwilą się obudzić, gdyż byli w
piżamach.
- Cześć, szkraby. Mam dla was dobrą wiadomość.
- To jednak powiedziałaś mu, mamo - odezwał się Scott. - Jesteś
morowa.
- A co takiego miałaś mi powiedzieć, hę? - zapytał Sawyer.
Abbey pociągnęła go za czubek nosa.
- Zdecydowaliśmy wczoraj wieczorem, że zostajemy. A
zostajemy dlatego, że zbyt cię kochamy.
- Mogłaś mi to powiedzieć, gdy tylko przyszedłem.
- Chciałam, lecz tobie śpieszyło się obsypać nas prezentami.
- Kiedy ślub? - Scott najwyraźniej przywiązywał wagę tylko do
faktów.
Sawyer i Abbey wymienili spojrzenia.
- Za dwa tygodnie - odparł narzeczony.
- Dwa tygodnie! - wykrzyknęła Abbey.
- Czekałem na ciebie całe trzydzieści trzy lata, Abbey Sutherland,
i wreszcie zaczyna mi się śpieszyć. Ben przygotuje przyjęcie, a w
szkole urządzimy tańce.
Na ulicy zatrzymała się ciężarówka. Z szoferki wychylił głowę
Charles.
- No to widzę, że wszystko w porządku.
- Zgadłeś, bracie.
- Zgaduję też, że nie jestem tu w tej chwili potrzebny.
- Mama i Sawyer biorą ślub - pisnęła Susan.
- Za dwa tygodnie - dodał Scott.
- Nie zasypiają gruszek w popiele - skomentował Charles.
- Ażebyś wiedział - krzyknął Sawyer.
- Czy to sekret, czy mogę rzecz rozgłosić? - zapytał Charles.
Sawyer spojrzał na Abbey, a potem na brata.
- Rób, jak uważasz.
Charles wrzucił bieg, wyrwał do przodu i trąbiąc, zaczął wołać:
- Ludziska, będziemy mieć ślub w mieście! Ludziska, będziemy
mieć ślub w mieście!
- Sam tego chciałeś - powiedziała Abbey. - Już teraz nie możesz
się wycofać.
- Nie obawiaj się - wyszeptał. - W ogóle niczego się nie obawiaj.
Czy również na drodze Charlesa O'Hallorana stanie miłość?
Czy on również spotka kobietę, która zmieni jego poglądy na
małżeństwo?
Dowiecie się o tym już w sierpniu, kupując kolejny tom z cyklu
„Synowie Północy" pt. „Miłość i waśń".