1
SPIS TREŚCI
:
WITOLD GWOŹDŹ
Najmniejsza cząstka mnie........................................................s.4
NATALIA KLIMCZUK
Pierwsze samodzielne zadanie...............................................s.10
ANNA KUSIAK
Hotel samobójców...................................................................s.16
MARTA ŁOBAŻEWICZ
La proditore............................................................................s.22
PAWEŁ MOCEK
Drobna pomoc........................................................................s.29
ADRIAN ''RYAN'' SŁADEK
Przeniewierca.........................................................................s.38
2
Witajcie ponownie!
Z niekłamaną przyjemnością chcielibyśmy Was powitać
w drugim numerze wznowionego Rybnickiego Amatorskiego
Przeglądu Literackiego ''Drugi Obieg''! W tym miesiącu
wychodzimy do Was z numerem o lepszej jakości wydania.
Tym razem prezentujemy się Wam z sześcioma nowymi
opowiadaniami, z których każde na swój oryginalny sposób porusza
motyw tego numeru, którym jest Maska. Style i gatunki są
zróżnicowane, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie.
Dwa pośród tegomiesięcznych tekstów napisane zostały
przez osoby, które dopiero co dołączyły się do naszej ekipy: Anię
Kusiak i Pawła Mocka. Niezwykle cieszy nas fakt, że nasze grono
powiększyło się i liczymy, że w niedługim czasie powitamy na
łamach ''Drugiego Obiegu'' kolejne osoby.
Zapraszamy także wszystkich do odwiedzania naszego
profilu na Facebooku, który możecie znaleźć pod adresem:
www.facebook.com/drugiobieg. Prostym gestem, jakim jest
kliknięcie ''lubię to'', dacie nam sygnał, że zwracacie uwagę na
naszą pracę i zmotywujecie nas do kontynuowania projektu.
Na koniec chciałbym przypomnieć, że ''Drugi Obieg''
zmienił adres e-mail. Od teraz możecie się z nami kontaktować za
pomocą następującego adresu: drugiobieg@yahoo.pl.
Z pozdrowieniami i życzeniami miłej lektury,
Adrian ''Ryan'' Sładek i Witold Gwoźdź wraz z całą
ekipą.
3
REDAKCJA:
Justyna Hawryś — Oprawa graficzna, jedzenie mlecznych kanapek.
Paweł ''Rus'' Połednik — Korekta tekstów, picie kawy, umiłowanie średników.
Adrian ''Ryan'' Sładek — Składanie tekstu, wysłuchiwanie narzekań.
Witold Gwoźdź — Ogarnianie wszystkiego, bycie zmierzłym i bycie zmierzłym.
Agata Paprotna — Mecenat, bycie zadowoloną.
Łukasz Paprotny — Mecenat, posiadanie dziwnego poczucia humoru.
Najmniejsza cząstka mnie
Witold Gwoźdź
5 listopada 2011 roku ugrupowanie "Anonymous" zniszczyło ogromne
medium komunikacji znane jako portal społecznościowy "Facebook". Zamieszani w ten
ostatni w dziejach spisek prochowy ludzie pracujący dla Facebook Inc. dokonywali tego
dnia masowych zniszczeń w siedzibie spółki. Niszczyli setki zabezpieczeń, usuwali
kopie zapasowe, wszystkie dane, każdy możliwy istniejący ślad, który znajdował się
w Dolinie Krzemowej i świecie zwanym internetem. Nikt nie wie, kim byli ci ludzie.
Pozostali anonimowi do końca swoich dni tak, jak każdy inna osoba popierająca
Anonymous. Może nawet nie byli świadomi tego, co zrobili tamtego dnia? Istnieje
prawdopodobieństwo, że chcieli przyczynić się do ochrony ludzkości i mieli wzniosłe
idee... albo, że wszystko było ukartowane od początku, a Anonymous był tylko zasłoną
dymną dla tajemniczego pana "X". Chwytem marketingowym, mającym dać
nieograniczoną władzę owemu nieszczęsnemu panu "X", który ciągnął za sznurki. O ile
w ogóle istniał. Nie zmienia to jednak konsekwencji tego faktu. Znany ludzkości świat,
przestał istnieć, przeistoczył się w aberrację samego siebie. Taką lawinę spowodował
ten jeden, choć nie tak wcale duży w skali dziejów świata, kamień milowy.
*
Zakreśliłem kolejną datę w kalendarzu. 25.09.2011... jeszcze nieco ponad
miesiąc i ludzie zauważą, jak zakłamany był świat, w którym żyli.
Moje mieszkanie zarzucone jest tonami pudełek po pizzy i puszek po piwie,
wygląda okropnie. W zasadzie wszystko w nim się rozpada, pomijając jego centralną,
jedyną istotną część - komputer. Oto mój oręż, który obrócę przeciw tym, którzy za jego
pośrednictwem zarabiają niebotyczne sumy, żądzą światem i kontrolują jego populację.
Kto mieczem wojuje, od miecza zginie - przysłowie jest nadal aktualne.
Korporacje, rządy, terroryści, firmy, każdy z nich jest winien. A ja - Lewis
"Haller" Gable pomogę z tym skończyć. Nie tak trudno przeciążyć serwer, który i tak
jest oblegany. Nieważne, jak bardzo starają się informatycy z bookryja, jeśli
wystarczająco dużo osób ich obciąży, to w końcu ich potworek zbijający fortuny na
sprzedaży danych osobowych padnie. Wtedy inni, znający się na rzeczy wykasują go
z tego świata.
Jakie piękne czasy nastaną... każdy żyjący na tej planecie człowiek będzie
bezpieczny. Nikt nie będzie znał naszych imion, nazwisk, adresów, numerów PESEL
i IP. Będziemy wolni. Już parę ładnych lat temu policja przyznała, że korzysta z portali
społecznościowych, do ustalania danych osób "podejrzanych". Taaaaaaaak, wiem jak to
działa, podejrzanych, czyli niewygodnych! Takich samych podejrzanych mają Chiny,
Irak, Stany Zjednoczone, Izrael... Będzie to zwrot o sto osiemdziesiąt stopni w historii
świata. Tak jak ten Polak, który udowodnił, że to Ziemia kręci się wokół Słońca, albo
jak Darwin. Będą o nas pisać w książkach. Już to widzę, oczyma wyobraźni... "Lewis
Gable - Człowiek, który powiedział nie.". Staniemy się współczesnymi hipisami, tyle że
niećpającymi i żyjącymi w normalnych miastach, bez śmiesznych komun.
Wyszedłem na balkon z pogniecionym Camelem Lightem w ustach,
uśmiechając się do ceglanych budynków robotniczej dzielnicy Detroit. Tak, to będzie
4
coś. Świat z anonimowymi ludźmi, każdy będzie mógł robić, co tylko zechce, nikt nie
będzie o nikim nic wiedział.
Anonimowość...
*
Ubrane w regulaminowe czarne płaszcze z kapturami Istoty Ludzkie wtłoczyły
się do sypiącego się budynku sądu, niegdyś będącego teatrem, który został
zdelegalizowany dawno, dawno temu. Dach był połatany arkuszami blachy falistej,
a ściany podparte stalowymi belkami. Każdy szedł tak, jakby nie interesowała go żadna
inna Istota Ludzka, nikt nie czuł takiej potrzeby i nie zamierzał zostać przypadkowo
oskarżonym o odbieranie czyjejś anonimowości. Złowieszcze uśmiechy na maskach
wszczepionych w miejsce twarzy w połączeniu z czarnym ubiorem tworzyły z nich
czarno-białą rzekę torującą sobie drogę przez utworzone właśnie koryto. Była godzina
9.55, za pięć minut rozpocznie się rozprawa, a przecież nie może być rozprawy sądowej
bez oskarżycieli, obrońców i sędziów. Długi korytarz prowadzący na wielką salę
amfiteatralną był pomalowany okropną zgniłozieloną farbą olejną, wszędzie było
mnóstwo zacieków, a pod nogami walał się gruz. Ludzie powoli zaczęli wlewać się do
hali z półokrągłymi betonowymi ławami. Siadali dokładnie na wymalowanych
ścierającą się czarną farbą po kolei ponumerowanych miejscach. 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9,
10... Kiedy tylko usiadła setna osoba, reszta, dla której nie starczyło ponumerowanych
siedzisk, wyszła. W miejscu gdzie zwyczajowo powinni być aktorzy, kurtyna i scena,
była wielka klatka spawana z prętów zbrojeniowych. Pośrodku zaś widok niecodzienny.
Okropne monstra, bestie... a w zasadzie najprawdziwsi z ludzi. Bez masek, ubrani
w jakieś pozszywane ze sobą kolorowe, brudne szmaty imitujące coś na kształt
groteskowych sukien, garniturów i koszul. W miejscu twarzy... to znaczy maski jawiła
się zmasakrowana mieszanina zabliźnionych ran i widocznych mięśni oraz ścięgien.
Puste podwójne dziury w miejscu nosa, otwory gębowe pozbawione ust z widocznymi
zębami wystającymi z poranionych dziąseł. Kiedy maska jest zasadniczą twarzą Istoty
Ludzkiej, pozbycie się jej... to okropny widok.
Ci ludzie są jednymi z tych, których zawsze rodzi się paru w każdym
pokoleniu. Uznają anonimowość za najgorsze zło, chcą za wszelką cenę się jej pozbyć,
a kiedy posuną się do ostateczności — usuną maski, wyglądają jak potwory z sennych
koszmarów. I wyglądają tak samo, są identyczni, zupełnie jak ci mający maski. Jaki to
smętny komentarz - w pogoni za porzuceniem anonimowości okaleczyć się, będąc już
okaleczonym i stać się częścią anonimowej grupy, chcąc porzucić wcześniejszą
anonimowość. I to jest cena - teraz stoją pośrodku zrujnowanej sali teatralnej
przemianowanej na sąd zamknięci w klatce jak zwierzęta. Czekają na osąd setki Istot
Ludzkich, która zdołała się tu wtłoczyć w pierwszej kolejności.
Wybiła godzina 10.00, wszyscy powstali.
— Oto Istoty Ludzkie oskarżone przez Istoty Ludzkie, nie wiemy o nich nic.
Niech przemówi oskarżenie.
Chór tak samo brzmiących, zniekształcanych przez maski głosów równo co do
sekundy wymówił beznamiętnie regułkę. Jaki to chory świat... "Nie wiemy o nich nic,
niech przemówi oskarżenie...
*
Tak wyglądały sądy w tej parodii rzeczywistości. O 9.45 Istota Ludzka, jak
zaczęto nazywać zwykłych ludzi, przemocą wprowadzała do klatki kogoś, kto miał być
5
oskarżony. Piętnaście minut mieli ci, którzy chcieli uczestniczyć w "procesie". Setka
tych, którzy zdążyli zająć numerowane miejsca, stawała się oskarżycielem, obrońcą,
sędzią i katem. Nie wiedzieli, jaka była przewina oskarżonych. To wszystko, co wydaje
nam się logiczne i oczywiste, byłoby zbrodnią - wszak to niewybaczalne złamanie zasad
anonimowości. Przyszło nam żyć w świecie ruin...
Ruiny reperowane czymkolwiek, co znajdzie się pod ręką, fabryki produkujące
niedziałające samochody, lodówki i pralki. Krzywo pozszywane ubrania. Wszystko
wygląda, jakby po świecie przespacerowało się tornado o sile EF5 w skali Fujity,
a wszyscy zapomnieli jak go naprawić. Niestety, prawda była bardziej przybijająca -
nikt nie potrafi naprawić dachu, wyprodukować silnika, zrobić obiadu. Ludzie wpierw
burzyli się przeciw dyrektywom Ministerstwa Anonimowości, które powstało niczym
moloch na gruzach starego porządku w roku 2021, zajmując całość miejsca znanego
niegdyś jako Dolina Krzemowa. Ale co może zrobić człowiek walczący z lawiną
fanatyzmu? Zginąć przysypany albo dać się jej porwać i zostać jej częścią. Ministerstwo
Anonimowości zdelegalizowało wszelkie przejawy administracji, polityki wewnętrznej
i wolności osobowej. Każdy musiał być ubrany w obszerny czarny płaszcz zasłaniający
całą sylwetkę, a twarz miała zacząć zasłaniać maska organizacji Anonymous, w miejsce,
której pojawiło się Ministerstwo. Kolejne represje były ukrywane pod hasłami
"zwiększania anonimowości populacji świata", aż w końcu wszystkie możliwe sfery
życia stały się odbiciami obrazów Salvadora Dalego, który miał bardzo zły, depresyjny
dzień.
*
1.10.2011... Dzień wyzwolenia świata się zbliża, a ja leżę na skrzypiącej kanapie
z książką. Tą, której nie miałem w dłoniach już wiele, wiele lat.
Moja miłość do zmieniania świata zaczęła się w 1990 roku, kiedy w wieku
siedemnastu lat pierwszy raz zobaczyłem "Easy Ridera". Jak każdy młody szczyl,
zafascynowałem się tym obrazem wolności totalnej, zabarwionej brakiem zobowiązań
i doznaniami wywołanymi środkami psychoaktywnymi. To wszystko było takie proste,
dzikie... takie okresy w życiu dzieciaka są ważne. Dał mi impuls, pokazał, że nie
wszystko musi być tak, jak chcą tego koncerny, rząd i wszystkie inne formy nacisku.
Jeansowa kurtka z wielkim napisem Steppenwolf i książka Hermana Hessa o takimże
tytule dawały mi prawo do oceniania wszystkiego wokół mnie. Teraz budzi to u mnie
tylko sentymentalny uśmieszek, ale tak zaczynają się wielkie zmiany... Tak mi się
wydaje.
Nikt nie mówił wtedy na mnie Lewis czy Pan Gable. Haller - oto jedyne
istniejące dla mnie imię, którym mogłem być w ten czas nazywany. Określić samego
siebie outsiderem, to pierwszy krok do uznania, że tylko anonimowość może uratować
ludzi. Zabawne ile lat już minęło, od kiedy ten pierwszy krok zrobiłem. Z Wilkiem
Stepowym w dłoni wszedłem do mojego aneksu kuchennego, nasypałem kawy
rozpuszczalnej do obitego kubka i zalałem za zimną już wodą.
I wtedy przypomniało mi się, że to nie jest radosna lektura. A los człowieka
żyjącego na uboczu, nigdy nie jest godny pozazdroszczenia.
*
Zostali oskarżeni o terroryzm, działanie na szkodę Istot Ludzkich
i Ministerstwa Anonimowości, podjudzanie do łamania praw anonimowości, nielegalną
praktykę chirurgiczną przy ściąganiu masek, nielegalne praktyki krawieckie oraz
6
drukarskie.
U jednego z oskarżonych ludzi po zmasakrowanym policzku popłynęła łza
i upadł na kolana. Sądząc po figurze i krzywo zszytej ze starych zasłon sukienki była
kobietą. Inni z oskarżonych spojrzeli na nią, ale nikt nie śmiał nic powiedzieć, ani do
niej się zbliżyć. Morrigan znalazła bunkry w lasach, zniosła do nich ocalałe strzępki
książek, kserokopiarkę, na której powielali ulotki, nawet maszynę do szycia i materiał.
Duży stół, skalpele, opatrunki, leki przyśpieszające krzepnięcie krwi... Morrigan,
dowiedziała się jacy powinni być ludzie. I sadziła róże.
*
Nie pamiętam, kiedy się urodziłam, w jakim miejscu, jakiej jednostce
administracyjnej. Nie pamiętam, co było za oknem. Wszystko, co mi się przypomina, to
obojętność. Wszyscy otaczający mnie ludzie byli przerażający. I to nie maska ani czarny
strój zakrywający figurę, nawet nie syntezator głosu... to ta beznamiętna bierność była
straszna w tych ludziach. To chyba wspomnienia każdego dziecka, które dorasta w tym
świecie. Kiedy wyrosłam na całkowitą Istotę Ludzką, przydzielono mi mieszkanie
i kazano wychodzić codziennie o 8.00, szukając wolnych miejsc w zakładach pracy
i robić to, co robią tam inni. Nie miałam o niczym pojęcia, chciało mi się płakać, ale
nikt nie chciał mi pomóc. Raz, tylko raz, kiedy z rozpaczą prosiłam, żeby ktoś mi
powiedział, co powinnam robić, jakaś Istota Ludzka odpowiedziała, że nie mam się
interesować, bo mnie wyciągną do Sądu. I że się przyzwyczaję. Żyłam, tak jak kazał mi
system, Ministerstwo Anonimowości i wszyscy ludzie. Trwało to całe lata, aż nie
zaczęłam wykradać się w nocy na spacery. Wszystko było w ruinie, a Istoty Ludzkie
wydawały się toczyć wojnę z naturą, która, kiedy tylko zobaczyła, że my nie dajemy
rady, zaczęła ekspansję na nasze terytoria.
Pierwszą książkę znalazłam, idąc po lesie, który wyrastał za osiedlami
i fabrykami. Głęboko w jego ostępach. Umiałam czytać, ale coś takiego zobaczyłam po
raz pierwszy. Była to powielana na ksero książeczka pod tytułem "Celtowie", nie
wyglądała na starą, więc ktoś musiał ją zrobić... Ktoś działał wbrew temu wszystkiemu!
Kiedy znalazłam dom pod ziemią, ktoś już tam był. Leżał na starym materacu,
obok powielacza. Wokół walało się mnóstwo książeczek z nabitymi z przodu słowami
"Celtowie". Człowiek na materacu był na pierwszy rzut oka straszny. Nie miał maski,
a zamiast niej jedną wielką ranę. Krzyknęłam ze strachu, kiedy to zobaczyłam, ale on
nie wstał. Nie żył. Wzięłam zapisane kartki spod jego ręki, w której kurczowo zaciskał
długopis i uciekłam.
Harry Haller nauczył mnie wszystkiego. Nie wiedziałam, jakie piękne może
być życie, zanim nie przeczytałam jego notatek. Zostawił je dla mnie, a przynajmniej
dla kogoś takiego jak ja, kto nie potrafi żyć w świecie anonimowości i bezsensownych
prac. Kiedy tylko o 18.00 kończył się dzień pracy, szłam do domku pod ziemią. A po
roku w nim zamieszkałam.
Przeczytałam wszystko, co Harry zebrał przez kilkadziesiąt lat życia,
wchłonęłam każdą wskazówkę, którą tylko zostawił... a potem, przez trzy dni
siedziałam ze skalpelem w dłoni. Zanim się odważyłam. Moją maskę zakopałam bardzo
głęboko w lesie i przykryłam kamieniami. Może jej nienawidziłam, ale zasługiwała na
coś w rodzaju pochówku.
Istoty Ludzkie z osiedli mieszkali w ruinach Dublina, tak napisał Harry.
Dlatego miał taką potrzebę przekazywania innym mitologii dawnych Irlandczyków, jak
nazywał się nasz naród. Byłam zachwycona Irlandią, jak tamci, którzy zniszczyli to coś,
nieistotną... witrynę? Facebook. Nie mogłam i dalej nie mogę sobie wyobrazić, jak on
7
wyglądał i jak ważny musiał być dla dawnych Istot Ludzkich. Jego zniszczenie,
doprowadziło do takich zmian, jakie opisywał Haller. Szkoda, że nigdy go nie zobaczę.
Dawniej, wszyscy mieli różne dane, które zapewniały o ich niepowtarzalności,
nikt nie był anonimowy. Nadałam sobie imię Morrigan - jak celtycka bogini. Będę
Krukiem Bitwy, znakiem końca czasów Ministerstwa Anonimowości.
*
Po zniszczeniu Facebooka, anonimowość stała się doktryną, wygodną i dającą
iluzję bezpieczeństwa. Dla pozostania anonimowym nikt nie posiadał dłużej danych
osobowych, nie chodzono do szkół, ani do stałych miejsc pracy. Na początku, żyło się
łatwo, rano wchodziło się do zakładu pracy, a wieczorem wracało do domu.
Zużywaliśmy zasoby, które ludzkość zdążyła zgromadzić przez dziesiątki lat. Teraz
natomiast wielkimi krokami nadchodzi etap degeneracji. Ludzie zaczynają się kierować
instynktami, czysto zwierzęcymi popędami. Co z tego, że gdzieś tam za oceanem stoją
wielkie budynki Ministerstwa Anonimowości? Czy w ogóle, ktoś tam jeszcze pracuje?
Może już wszystko przykrył kurz, a działają tylko zautomatyzowane fabryki,
produkujące coraz to nowe, nowe i nowe maski.
Jednak, ciągle się rodzą ludzie tacy jak Harry Haller i Morrigan. Którzy mają
siłę, odwagę i tą małą iskierkę, gdzieś w głębi ich, żeby powiedzieć "nie".
*
20.10.2011r, kolejna data zakreślona w kalendarzu. Biorę gorącą czekoladę
i siadam przed monitorem komputera. Mam mnóstwo materiałów dotyczących
przeciążania serwerów i z większością się zapoznałem. Chcę pomóc Annonymous, chcę
być ich częścią. Teraz jednak, po raz już chyba setny oglądam V for Vendetta,
a w zasadzie cały czas przewijam film do sceny, w której Evey czyta list, pozostawiony
przez Valerie.
Bóg mieszka w kroplach deszczu.
Zawsze to w Valerie widziałem największą bohaterkę tego filmu. Nie w "V", nie w Evey
ani nie w inspektorze Finchu. Valerie, jest cichym dowodem na to, do czego jest zdolny
zwykły człowiek, żeby walczyć o wolność. Jest taka jak my... tyle że jej się nie udało.
Wydaje się to takie dziwne... że moje życie zakończy się w tak strasznym
miejscu. Ale przez trzy lata miałam róże i nie musiałam przepraszać nikogo. Zginę tu.
Każda cząstka mnie, każda prócz jednej. Jest mała i delikatna, ale to jedyna rzecz na
świecie, która mi została. Nigdy jej nie zgubię ani nie oddam. Nigdy nie uda im się jej
nam odebrać. Mam nadzieję, że kimkolwiek jesteś, uciekniesz z tego miejsca, mam
nadzieję, że świat się zmieni i sprawy będą miały się lepiej. Jednak najbardziej pragnę,
żebyś zrozumiał co mam na myśli, kiedy mówię, że nawet jeśli cię nie znam, nigdy nie
spotkam, nie będę się z tobą kochać, płakać ani cię nie pocałuję... Kocham cię. Całym
moim sercem, kocham Cię.
Valerie.
To był tak potworny świat. Jeszcze parę dni i zapoczątkujemy swój, taki,
w którym Valerie byłaby wolna.
*
Setka Istot Ludzkich gnieżdżąca się w budynku sądu zdążyła już wypełnić swój
obowiązek. Swoje żądze, swoją ślepą lojalność wobec śmiesznie idiotycznego prawa.
8
Nie bronili ich w obliczu popełnienia zbrodni przeciw anonimowości. A kara mogła być
tylko jedna i w ich rozumieniu najokrutniejsza. Biedny, ślepy świat.
Grupa buntowników dowodzona przez Istotę Ludzką, która nazwała się
Morrigan, zostanie deewaporowana, każdy z nich otrzyma pełne dane osobowe
i przestanie być anonimowy. A potem zostanie zabity. Co za smutna kolej rzeczy; od
świata, z którym walczyli, dostali czego pragnęli, tuż przed tym jak pozbawiono ich
życia. Morrigan jednak stała z podniesioną głową. Dumna była ze swojego życia.
Dziękowała Bogu, że to na nią spłynęło dziedzictwo Harrego Hallera. Szkoda tylko, że
jej notatki, jej list dla tych kolejnych, którzy nie będą chcieli tego świata, nie został w jej
sztywnych dłoniach. Leży tam pod ziemią, na stole. A obok rosną róże.
W dalszym ciągu na końcu jej krótkiego życia pozostała jedna cząstka, której
ten świat nie zdołał jej odebrać. Jest mała i delikatna, ale to jedyna rzecz na świecie,
jaka jej została. Wyszła z klatki z podniesioną głową. Odebrała papiery, które nadawały
jej pełne dane osobowe, zdążyła tylko na nie zerknąć. Valerie Rose, Dublin, 14th street.
Potem było tylko zimno i ciemno. I otchłań pustki. Upadła martwa na podłogę.
*
Dzisiaj. Sam się sobie dziwię, że nie jestem podniecony do granic możliwości,
tylko spokojny i opanowany. Jest godzina 9.45. Wstaję powoli zza biurka, do kosza na
śmieci wyrzucam moją niebieską plakietkę z białym napisem "Lewis Gable; Facebook
Inc.; Dział zażaleń". W moim kieszonkowym kalendarzyku już przed wyjściem do pracy
zakreśliłem dzisiejszą datę, 5.11.2011.
W końcu, jestem kompletnie wolny. Odbiorę złu tego świata ostatnią cząstkę,
nawet tą najmniejszą i delikatną. Żeby upadli najniżej, jak to tylko możliwe, a ludzie
wspięli się na szczyt.
9
Pierwsze samodzielne zadanie
Natalia Klimczuk
Przez bramę przejechaliśmy bez problemów. Strażnicy miejscy zasalutowali
nam nawet i zaproponowali dodatkową eskortę. Wynajęci aktorzy i służba doskonale
dali sobie radę, odgrywając rolę mojej świty. Ale czegóż innego można było się
spodziewać po ludziach opłacanych przez moją matkę?
Zaciekawiona wystawiłam głowę z powozu, przyglądając się miastu. Takie
zachowanie damy mogło wielu gorszyć, ale wszystko było dokładnie zaplanowane.
Osoba z wyższych sfer nie powinna interesować się pospólstwem, ale ja pochodziłam
z prowincji i mimo wysokiego urodzenia, nie odznaczałam się zbytnią szlachetnością.
Rola nieobytej w świecie księżnej z zapomnianego przez świat zakątka imperium
doskonale nadawała się do moich planów. Mogłam swobodnie rozglądać się i pytać, nie
wzbudzając niczyich podejrzeń.
Powóz podskakiwał na kocich łbach. Podczas całej podróży zdążyłam
przyzwyczaić się do twardej ławy, ale nie powstrzymywało mnie to od narzekań.
Miasto, w porównaniu z innymi, które miałam okazję już odwiedzić, nie zachwycało ani
pięknem, ani wielkością. Dachy domów były płaskie, ale odległości między budynkami
duże, więc nie była to dobra droga ucieczki w razie porażki. Jednak same ulice
wyglądały obiecująco. Na każdym większym skrzyżowaniu rosły małe klomby kwiatów
i pojedyncze drzewa. Przyjechaliśmy późnym popołudniem, więc większość ludzi
znajdowała się już w domach, ale domyślałam się, że w ciągu dnia jest tu gwarno
i tłoczno. Stragany przylegające do ścian kamienic świadczyły o tym, że w mieście jest
przyzwolenie na niebyt legalny handel poza targowiskami.
Jak to zwykle bywa w takich miastach, tuż przy murach znajdowały się
obdrapane, brudne kamienice, lecz im bliżej centrum - zamku - tym budynki stawały
się większe i zamożniejsze. Przy niektórych posiadłościach arystokratów ze
zdziwieniem zauważyłam strażników. Herentel wydawało się takim spokojnym
hrabstwem, widocznie pozory myliły.
Przejechaliśmy przez kolejną bramę. Otoczyły nas drzewa zamkowego parku.
Widocznie dawno nikt nie atakował tego miejsca. Wkrótce jednak mogło się to zmienić
na życzenie samego hrabiego i jego świty.
Mój powóz — o ile to rozklekotane coś można było tak nazwać — zatrzymał się
i do niewielkiego okienka podjechał szambelan.
— Pani, jesteśmy na miejscu — powiedział, jakbym wcale tego nie zauważyła
i pognał konia na przód kolumny, by mnie zapowiedzieć.
— Księżna Ilienna Morento, pani Osmenhalu! — zawołał głośno.
Przygładziłam brzydką suknię i szturchnęłam moją dwórkę, która przespała
praktycznie całą podróż. Parzyłam na nią z dezaprobatą. Jellen gruba i głupia, ale za to
doskonale nadawała się do moich celów. Skrzywiłam się na myśl o tym, że sama
miałam udawać nierozgarniętą arystokratkę z prowincji. Ale tak było trzeba.
Drzwiczki powozu otworzyły się z głośnym skrzypieniem. Chwyciłam podaną
dłoń i udając niezdarność, zeszłam po wąskich schodkach i potknęłam się na ostatnim.
Wywołanie rumieńca na policzkach nie było trudne, robiłam to już wiele razy.
— Witamy, księżno — rzekł zamkowy służący ubrany w niebieską liberię
z żółtymi wstawkami mającymi imitować złoto.
— Dziękuję, panie — odpowiedziałam, patrząc na niego z zachwytem. Według
10
wymyślonej historii pochodziłam z niezbyt bogatej prowincji, gdzie służba nie
wyglądała tak elegancko. Jako nieobyta w świecie arystokratka miałam wszelkie prawo
się pomylić.
Małe kłamstewko udało się. Podstarzały mężczyzna zacisnął usta, a w jego
oczach błysnęło rozbawienie.
— Pani, nie jestem nikim ważnym. Ja tu tylko służę i zapowiadam gości.
— Och — znowu udałam zmieszanie. Zerknęłam na moją dwórkę, która z tępą
miną rozglądała się po otoczeniu. To był dobry pomysł. — Jak tu pięknie! — zawołałam
z udawanym zachwytem. Tak naprawdę zamek trudno było nazwać pięknym.
Przysadzisty, z małymi oknami i walącymi się murami sprawiał ponure wrażenie. Nie
umywał się nawet do zamku w sąsiednim hrabstwie, a co dopiero do stolicy. Dla
prowincjuszki musiał się jednak wydawać niesamowity.
Weszliśmy po krótkich schodach do zamku. W środku było ciemno, jedynie w
co trzecim kandelabrze płonęły świece. Jak na zapowiedzianą wizytę, wydawało się, że
nikt tu nie przejmował się przyjazdem dalekiej krewnej, a przynajmniej nie było widać
żadnych przygotowań. Poprowadzono nas wprost do sali audiencyjnej, nawet nie
proponując nam odświeżenia po podróży.
„Prostaki”, myślałam, ale wciąż rozglądałam się, pochłaniając wzrokiem
zniszczone gobeliny, jakby były jakimiś arcydziełami.
Przyjęto mnie w przytulnym gabinecie. Było to chyba jedyne miejsce w całym
zamku, które przedstawiało jakiś poziom. Półki uginały się od grubych ksiąg i zwojów,
każda przypisana do odpowiedniego działu. Zapadłam się w miękki, ciemnozielony
dywan. W kominku wesoło trzaskał ogień.
— Witaj, droga kuzynko. Bardzo mi przykro z powodu śmierci ojca — rzekł
hrabia. Przyjrzałam się mu uważnie. Mężczyzna był przysadzistym, starym już
człowiekiem; kompletnie siwe włosy i przydługa broda wciąż jednak zachowały gęstość.
Siedział za mocnym, dębowym biurkiem, gruba książka leżała obok jego
przedramienia. Wyglądał na miłego, ale pozory często mylą, a ja wiedziałam o nim
wystarczająco dużo, by uznać jego słowa za dwulicowe.
— Panie, szkoda, że nie było cię przy pochówku — odpowiedziałam cicho. Mój
„ojciec” był zamkniętym w sobie człowiekiem, który w całym swoim życiu wyjechał ze
swojego księstwa dwa razy: na koronację nowego cesarza, by potwierdzić wierność
imperium i kiedy uznał, że potrzebuje żony. Oficjalnie zmarł ze starości, chociaż
doskonale wiedziałam, że dosypano mu do herbatki ziołowej trucizny. Sama to
zrobiłam.
W Osmenhalu została tylko młoda córka, która nigdy nie wyściubiła nosa ze
swojego domu. I nie miała takiego zamiaru, dzięki czemu mogłam działać swobodnie,
posługując się jej tożsamością.
— Cóż, zdrowie nie pozwala mi na długie podróże.
— Nie było nawet delegacji — powiedziałam jakby do siebie, z wyrzutem.
Hrabia wyprostował się na swoim krześle.
— Ilienno, dobrze wiesz, że twój ojciec stronił od towarzystwa. Zapewne nie
chciał, by na jego pogrzebie pojawiły się nagle tłumy — rzekł stanowczo. — Ale
powiedz, kuzynko, co cię do nas sprowadza?
— Zostałam sama w Osmenhalu, służba mnie nie słucha — zrobiłam
naburmuszoną minę. — Moja niania powiedziała, że mam tu przyjechać.
— Ale co ja mam ci, dziecko, poradzić? Nikt nie będzie słuchał kobiety,
potrzebujesz męża — udzielił mi rady, której tak bardzo potrzebowałam do moich
celów.
— Ale jak? — zapytałam żałośnie.
11
Odgrywanie roli głupiutkiej księżnej przychodziło łatwo. Robiłam to już od
najmłodszych lat. Najpierw byłam biedną dziewczynką, żebraczką. W trakcie, gdy ja
odwracałam czyjąś uwagę, moja matka wykonywała swoje zadania. Przez długi czas to
były moje jedyne obowiązki, nawet kiedy rodzicielka zaczęła ubierać mnie w piękne,
bogate suknie godne największych arystokratów. Później pojawiały się inne czynności.
Czasami coś podrzucałam albo zabierałam. Pierwszy raz kogoś otrułam, gdy miałam
pięć lat, ale nie miałam pojęcia, co się dzieje. Dopiero w wieku dziesięciu lat stałam się
bardziej świadoma zawodu matki i własnych poczynań. Teraz miałam piętnaście lat
i pierwszy raz czekało mnie samodzielne zadanie.
Kuzyn, hrabia Herentelu, przyjął mnie nadspodziewanie ciepło. Na moje
pytanie westchnął tylko i ze zrezygnowaniem obiecał pomoc. O to właśnie mi chodziło.
Zostaliśmy zakwaterowani w całkiem przytulnych pokojach i dopiero teraz
zadbano o nas po podróży. W komnacie czekała na mnie już balia z gorącą wodą.
Bardzo dokładnie przygotowałam się do kolacji. Księżna Ilienna nie była obyta
w modzie, a ojciec zawsze skąpił jej pieniędzy na nowe stroje, więc wszystkie suknie
były skromne i obrzydliwie nie na czasie. We włosy służąca wpięła mi wykonany
z żelaza grzebień, wypolerowany tak mocno, by choć trochę imitował srebro.
Wyglądałam żałośnie. Idealnie.
Nie spodziewałam się, że już na kolacji poznam część spiskowców. Tymczasem
piętnastu mężczyzn siedziało przy jednym długim stole, rozmawiając cicho
z gospodarzem. Gdy tylko zauważyli mnie i moją dworkę, zamilkli znacząco.
— Czy odpowiadają ci pokoje, droga kuzynko? — zapytał hrabia.
— Tak, panie. Są wspaniałe — odparłam uprzejmie. — Jeszcze raz dziękuję za
gościnę.
— Pozwól, że przedstawię ci pozostałych gości. — Hrabia wstał i zapoznał mnie
z resztą towarzystwa.
Zdawałoby się, że Orles Lerelen, hrabia Herentelu jest przywódcą spisku,
ponieważ to on sprowadził na swój zamek ludzi. Jednak hrabiów było tu jeszcze dwóch
i to najbardziej niepozorny z nich, sąsiadujący hrabia górzystych terenów Serdes
wydawał mi się podejrzany. Zawsze trudno było mi określić powody, dla których
wyznaczałam kogoś na podejrzanego. Wrodzony instynkt, pewna intuicja
podpowiadały mi właściwą osobę. Właśnie dzięki temu zwróciłam uwagę na Astersa
Cuferla i domyślałam się, że pozostali zebrani na uczcie to tylko płotki.
— A to, mości panowie, moja kuzynka — księżna Ilienna Morento, pani
Osmenhalu.
Jellen zagapiła się i dopiero po chwili powtórzyła moje dygnięcie. Kątem oka
obserwowałam towarzystwo. Kilku mężczyzn zerknęło na hrabiego Orlesa z niemym
pytaniem. Ten nieznacznie pokręcił głową. Teraz już byłam pewna, że mam do
czynienia z ludźmi, którzy chcą coś ukryć.
— Osmenhal?
— Książę Wester Morento zmarł jakiś czas temu i zostawił córkę — tu wskazał
na mnie — bez żadnego zabezpieczenia. Nie zadbał nawet o jej zamążpójście. Księżna
Ilienna poprosiła mnie o pomoc.
— Taka piękna kobieta i nie ma żadnych adoratorów? — zapytał hrabia
Roderic Zemander. Spuściłam skromnie wzrok i znów wywołałam na policzki
rumieniec.
Kolacja trwała w najlepsze. Początkowo strawę jedliśmy w milczeniu. Miałam
czas rozejrzeć się po jadalni. Wnętrze było surowe, bez większych ozdób. Zimą musiało
tu być nie do wytrzymania, ponieważ dwa kominki zapewne nie były w stanie ogrzać tej
dużej komnaty. Ze swojego miejsca przy długim stole widziałam stojące przy ścianach
12
ławy. Za moimi plecami znajdowały się małe okna, które w ciągu dnia wpuszczały
niewielką ilość światła, teraz straszyły czarną pustką. W tyle, naprzeciw głównego
wejścia, znajdowało się podwyższenie z szerokim, rzeźbionym krzesłem,
wykorzystywane przy różnych świętach, posiedzeniach, a także podczas wysłuchiwania
poddanych.
Z każdym kolejnym kielichem wina robiło się głośniej i weselej. Udawałam, że
alkohol coraz bardziej uderza mi do głowy, chociaż tak naprawdę byłam całkowicie
trzeźwa. Dokładnie przysłuchiwałam się rozmowom, ale uczestnicy biesiady, nawet
podpici, nie zdradzali swoich sekretów.
W pewnym momencie hrabia Roderic wyciągnął spod ciemnofioletowego
wamsu flet i zaczął wygrywać na nim skoczne melodie. W komnacie były tylko dwie
kobiety - ja i Jellen, ale kiedy pojawiły się służące, aby dolać wina, również i one zostały
zaciągnięte do tańca.
Kiedy nad ranem padłam na krzesło, byłam wykończona, ale szczęśliwa.
Zadziwiająco dobrze bawiłam się w tym towarzystwie.
— Postanowiłem! — krzyknął na zakończenie czerwony na twarzy hrabia
Orles. — Znajdziemy ci męża. Zorganizujemy bal!
***
Słowa wypowiedziane po pijaku nie zostały zapomniane. Rozesłano
zaproszenia, przysłano krawcową, która miała mi uszyć najmodniejsze suknie. Znalazł
się nawet nauczyciel tańcu, śpiewu i manier, mimo że Orles nie miał córki. Na balu
miałam znaleźć sobie męża, ale wcale nie miałam zamiaru szukać partnera na całe
życie. Musiałam jednak grać.
Nie potrzebowałam balu, właściwie już znalazłam odpowiedniego kandydata.
Nekoled Derenmulsi należał do ścisłej grupy spiskowców i miał bardzo poufałe
stosunki ze swoim zwierzchnikiem hrabią Serdes. Miałam nawet podejrzenia, że są
w niedozwolonym związku. Dzięki temu miałam jakiś punkt zaczepienia. Nekoled od
początku zdawał się mi być zniewieściałym tchórzem, który zrobiłby wszystko, by jego
tajemnica nie została wydana. Miałam nadzieję, że strach przed ujawnieniem będzie
silniejszy niż wstręt do kobiet.
Do czasu balu pozostawałam w zamku w miłym towarzystwie. Przykleiłam się
do Nekoleda, udając nabożny zachwyt i zauroczenie. Mimo wszystko polubiłam go.
Zawsze z taką pasją opowiadał o książkach! Często godzinami przesiadywaliśmy
w bibliotece, wertując stare księgi. W tym czasie nie zapomniałam o moim zadaniu. Do
poznanych pierwszego dnia dołączyło jeszcze dwóch książąt. Obserwowałam
wszystkich bardzo uważnie, domagałam się raportów od służby z kuchennych plotek.
Podsłuchiwałam rozmowy, wkradałam się do komnat gości i nie znalazłam nic.
Zupełnie nic odnośnie spisku.
— Dlaczego twój zwierzchnik wciąż jest w Herentelu? Nie powinien zarządzać
swoim hrabstwem? — zapytałam niewinnie Nekoleda. Skoro nie umiałam uzyskać
informacji w zwyczajny sposób, musiałam dowiedzieć się wszystkiego od ludzi.
— W Serdes został jego syn, który szykuje się do przejęcia władzy. Doskonale
daje sobie radę, więc nie ma potrzeby, by Asters wracał.
— Ale po co wszyscy tu są?
— Mamy do omówienia bardzo ważne sprawy.
I tyle się dowiedziałam. Nekoled jednak zaczynał mi ufać i wkrótce wyjawił mi
więcej szczegółów. Możni zbierali się w Herentelu, by utworzyć front oporu. To już
wiedziałam. Spisek.
13
Ale front oporu przeciw czemu?
— Reformy — wyjawił w końcu mój „ukochany”. — W Osmenhalu jest
zarządca, który zajmuje się twoimi włościami. Nie masz pojęcia jak to wszystko działa.
— Nie rozumiem — odpowiedziałam naiwnie, wpatrując się w Nekoleda
z głupim wyrazem twarzy. Szukałam wszelkich oznak kłamstwa.
— Zbyt wielu nadużywa swojej władzy, Ilienno. Samowolne, wysokie podatki.
Przywłaszczenia. Nawet niewolnictwo! Książęta są bezkarni, chroni ich prawo. Cesarz
nie zdaje sobie sprawy, że imperium przestanie za chwilę istnieć, ponieważ co
zuchwalsi będą chcieli uzyskać całkowitą wolność — mówił zapalczywie.
Czy to mogła być prawda? Miałam zabić przywódcę tylko z powodu... reform?
I to wcale nie złych reform.
Prawa, które chciano wprowadzić, miały ograniczyć swobodę książąt, by nie
wyzyskiwali swoich poddanych. Dzięki nim hrabia miał większe możliwości, mógł karać
książąt, w wyjątkowych nawet degradować ich. Nie było jednak tak, że absolutna
władza przesuwała się jedynie na większy teren. Hrabstwo także ograniczało swoje
wpływy na rzecz najwyższej władzy - Rady Imperialnej z cesarzem na czele.
Nie widziałam w tym żadnego zła. Może matka się pomyliła?
***
— Dostarcz Sirieli tę wiadomość — powiedziałam służącej, która była
łączniczką między mną, a matką. Siriela dała mi bardzo dużo swobody w wykonaniu
tego zadania, ale nie zostawiła mnie całkiem samodzielnej. Pośród mojej służby byli jej
ludzie, którym raportowałam o moich poczynaniach.
List napisałam już kilka dni wcześniej, ale zwlekałam, chcąc utwierdzić się
w moich przekonaniach. Wypytywałam mojego „kuzyna” i Nekoleda na tyle, na ile
mogłam sobie pozwolić. Przekonałam ich, że też chcę uczestniczyć w tym projekcie.
Jeśli spotykali się bez mojej wiedzy, podsłuchiwałam. Nie znalazłam nic podejrzanego.
Tylko reformy.
„Nie widzę w tych ludziach żadnej winy. Ich pomysły nie służą rozpadowi
imperium. Wręcz przeciwnie. Kontynuowanie misji jest bezcelowe.”
Szyfr, który stworzyłyśmy do przesyłania sobie wiadomości, był trudny do
złamania, ale i tak skonstruowałam notatkę w taki sposób, by nikt postronny nie
zorientował się, o co chodzi. Siriela bardzo dbała o to, by nikt nie dowiedział się
o naszym pokrewieństwie; wciąż uznawała mnie za słaby punkt, mimo że przeszłam
gruntowne szkolenie. W swoich wiadomościach nigdy nie zwracała się do mnie poufale,
obawiając się, że ktoś mógłby wykorzystać nasze bliskie stosunki.
„Zadanie nadal jest aktualne. Rób, co do ciebie należy”.
***
Kim jestem? Jakie mam prawo decydować o tym, kto ma żyć, a kto umrzeć?
Kiedyś myślałam, że moje życie jest z góry przesądzone, zaplanowane do
ostatniej minuty. Zdawało mi się, że wszystko już wiem i nic mnie już nie zaskoczy.
Teraz? Nawet nie wiem, czy to, co robię i robiłam przez całe moje życie, jest słuszne.
Wystarczyło jedno zlecenie, pierwsze tak poważne zadanie, by zachwiać
wszystkimi moimi poglądami.
14
Zawsze znajdowałam się gdzieś z boku. Obserwowałam ludzi, ucząc się ich
zachować i przyzwyczajeń. Dzięki temu z łatwością znajdywałam sposoby, żeby coś
ukraść, podrzucić czy nawet zabić. Ludzie tylko wydają się skomplikowani, tak
naprawdę bardzo łatwo przewidzieć ich ruchy; uważają się za coś więcej niż zwierzęta,
chociaż rządzą nimi takie same instynkty.
Brzmi, to jakbym sama nie uważała się za człowieka. Nieprawda. Jestem
człowiekiem, nie znam ojca, urodziła mnie i wychowała piękna kobieta - Siriela. Ale...
Zawsze powtarzano mi, że jestem kimś więcej, że mam w rękach boską potęgę
panowania nad życiem i śmiercią. Obserwowałam rówieśników — biegające bez celu
dzieci — z pogardą. Ja miałam ważniejsze zadania.
— Kup dwie rzodkwie — prosiła moja matka.
— Idź, zrób smutną minkę i powiedz tej pani, że się zgubiłaś — mówiła innym
razem.
Ufałam jej bezgranicznie, wierzyłam w każde słowo. Byłam pewna, że zawsze
ma rację i postępuje słusznie. W moich oczach - oczach dziecka - była „biała”. A czym
się okazała? To zlecenie uświadomiło mi, że nie wszystko jest takie jednoznaczne. Może
i moja matka przyjmowała zadania, które służyły dobru imperium, ale nie
powstrzymało jej także przed wykonywaniem zleceń zupełnie odwrotnych. Sireili nie
obchodziły wartości i to, co słuszne; robiła to, za co dostawała większe wynagrodzenie.
***
Ciało martwej Ilienny, czy kimkolwiek była, leżało zmasakrowane w kałuży
krwi. Parszywa skrytobójczyni!
Prawdziwa Ilenna Morento wciąż przebywała w Osmenhalu i nie zamierzała
się stamtąd ruszać. Dostarczone informacje wskazywały, że młoda księżna ustanowiła
stanowcze rządy i nie chciała oddawać władzy mężczyźnie. Dochodzenie i obserwacja
kobiety, dla której zorganizowano bal, potwierdziły przypuszczenia. Ostatecznie
przeszukano bagaże, a w nich znaleziono trucizny i bronie, które nie przystoiły
skromnej damie.
— Chciała nas zabić, nie można tego ciągnąć.
Postanowiono.
Gdy tylko skrytobójczyni weszła do swojej komnaty, zwiedziony Nekoled
rzucił się na nią, nie czekając na wytłumaczenia. Kobieta uchyliła się, ale zbyt późno.
Pozostali spiskowcy dołączyli do mężczyzny porwani nagłą wściekłością.
Nikt nie zauważył, że z dłoni już martwej kobiety wypadł niewielki skrawek
papieru zapełniony dziwnym pismem.
„Odmawiam wykonania zadania. Grupa składa się z wielu indywidualności
i zabicie przywódcy nic nie da. Będą istnieć nadal. Musiałabym zabić ich wszystkich,
a to wzbudziłoby podejrzenia. Poza tym nie zrobili nic złego. Odchodzę, nie chcę tak
dalej żyć”.
15
Hotel samobójców
Anna Kusiak
Świat to ogromna plansza, na której toczy się gra potocznie nazwana
życiem. Tylko od ciebie zależy, czy ją wygrasz, czy przegrasz. Dlatego słowa:
przyjaźń, lojalność, współczucie wykreśl ze swojego słownika. Na nic ci się nie
przydadzą, będą tylko przeszkadzać. Nie pozwól im stać się twoją słabością, bo ktoś
ją wykorzysta. Pamiętaj, raz się zawahasz i nie wrócisz na swoją dawną pozycję… —
Słowa ojca, wypowiedziane dawno temu w jego gabinecie, wciąż tkwiły w mojej głowie.
Przejąłem jego filozofię i słuchałem uważnie wskazówek, skutecznie wplatając je
w życie. Okazały się nieocenione i pozwoliły szybko dotrzeć na szczyt we wpływowym
towarzystwie. Nauczyły mnie zawierać korzystne znajomości, dobierać odpowiednią
maskę do danej chwili. Uśmiech na każdą okazję, wyuczone gesty… Potrafiłem
dostosować się do każdej sytuacji. Zagwarantowało to sukces i wygodne życie.
Nie wiem kiedy, ale nagle coś zaczęło się psuć. Nie na zewnątrz, tam wszystko
działało, jak działać powinno. Wszyscy wiedzieli mnie tak, jak chciałem być
postrzegany. Pozornie życie toczyło się bez zmian, lecz wewnątrz czułem, jakbym się
rozpadał. Iluzja, którą karmiłem otoczenie, pochłonęła samego mnie. Zapomniałem
zupełnie, kim tak naprawdę jestem i czy właściwie istnieje jakiś prawdziwy ja. Dziwny
niepokój i chaos wdarły się do mojej głowy, wywołując w niej totalny zamęt. Świat
zaczął mnie przytłaczać, pragnąłem odnaleźć drogę ucieczki, ale wciąż w nim trwałem.
Spokój odnajdywałem, jedynie siadając na tej ławce. Z daleka od tego wszystkiego. To
tu zastanawiałem się, jak odejść z tej gry…
To wydarzyło się pewnego deszczowego dnia. Skuszony nagłym impulsem,
zrobiłem jeden krok za dużo, jak ciekawskie dziecko wkładające dłoń do ognia, by
sprawdzić, czy naprawdę się poparzy. Zrobiłem to. I tak oto na torach leżało ciało. Moje
ciało. Z rozciągniętymi na boki ramionami, niezdolne do jakiegokolwiek ruchu. Mój
umysł spowijała ciemność, a do uszu nie trafiał żaden dźwięk. Deszcz już dawno
przestał padać, a może wciąż padał, ale ja tego nie czułem? Nie miałem pojęcia. Czy
naprawdę umarłem? A jeśli tak, to czy spędzę tu wieczność?
~*~
Niespodziewanie do moich uszu wdarły się jakieś odgłosy. Z początku nie
potrafiłem ich określić, ale po chwili rozpoznałem, że to stukot kół na torach. Gdzieś
zniknęła ciemność, a oczy coraz bardziej drażniło jaskrawe światło, aż w końcu lekko
uchyliłem powieki. Leżałem na siedzeniu w przedziale w pociągu, który kierował się
w nieznane mi miejsce. Kiedy powoli docierało do mnie to, co ostatnio się wydarzyło,
usłyszałem nieznajomy głos.
— O, obudził się, szefie — przy drzwiach stała dziewczyna. Jej twarz zasłaniała
biała maska, której usta wykrzywione były w uśmiechu. Zaskoczony poderwałem się do
pozycji siedzącej. Przecież popełniłem samobójstwo, a siedziałem tu cały i zdrów! Lecz
to był dopiero początek dziwactw.
— To chyba dobrze — stwierdził obojętnie mężczyzna, który zajmował miejsce
naprzeciwko mnie. Ubrany w nietuzinkowy, jaskrawożółty garnitur sprawiał wrażenie
postaci nie z tego świata. Pochłonięty był rozwiązywaniem krzyżówki.
— Kim…
16
— Żałobna tkanina na trzy litery? — wszedł mi w słowo.
— Kir — odparłem odruchowo.
Mężczyzna przeczesał ręką długie, przeplatane siwymi pasmami czarne włosy.
Zastanowił się chwilę, a potem wpisał słowo w kratki.
— Szefie… — niecierpliwiła się jego podwładna.
Ten jednak przyłożył palce do ust, dając jej znak, by milczała i mu nie przeszkadzała.
Byłem pewny, że pod maską twarz dziewczyny wykrzywiła irytacja, ale, tak jak chciał jej
szef, nie odezwała się ani słowem. Ja również, choć na język cisnęło mi się tysiące
pytań.
W końcu odłożył długopis, ale ciągle wpatrywał się w krzyżówkę, jakby się nad czymś
usilnie zastanawiał.
— Życie jest wielkim rozczarowaniem — przeczytał powoli aforyzm, który
powstał z ponumerowanych kratek. — Też tak myślisz, co? — odwrócił się gwałtownie
w moją stronę. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a w błękitnych oczach
zamigotały psotliwe iskierki. — Zresztą, nieważne — machnął zniecierpliwiony ręką, nie
czekając na moją odpowiedź. — W końcu trafiłeś do nas, nie?
Odrzucił na bok krzyżówkę i ziewnął. Podkurczył nogi i usiadł po turecku. Zauważyłem,
że ma bose stopy, a jego buty wciśnięte są pod siedzenie.
— Kim wy właściwie jesteście? — spytałem w końcu, odruchowo przyciskając
się bardziej do okna.
— Twoimi wybawicielami, rzecz jasna — stwierdził zdziwiony moim brakiem
wiedzy. Dziewczyna przy drzwiach coraz bardziej się niecierpliwiła, co dało się
zauważyć po tym, że nerwowo przestępowała z nogi na nogę. — Od tej chwili nie musisz
już niczym się przejmować, zaopiekujemy się tobą — mówił dalej — z nami nie zginiesz
— nagle zaczął chichotać jak opętany. — Choć właściwie, już zginąłeś.
Zamrugałem zdziwiony. Jak mogłem umrzeć, skoro siedziałem w przedziale w pociągu
i jechałem w nieznane mi miejsce, gawędząc z zupełnie mi obcymi ludźmi? Czyżbym
był w śpiączce, a wszystko to działo się tylko w mojej głowie? Odruchowo spojrzałem
na moje dłonie, aby sprawdzić, czy nie dzieje się z nimi coś, co świadczyłoby, że jestem
trupem. Mężczyzna zaśmiał się ponownie. Uważnie obserwował moje ruchy.
— Wszyscy reagujecie tak samo — rzekł rozbawiony. — Wpierw rzucasz się
pod pociąg, a potem dziwisz się, że jesteś martwy?
Jednak to co mówił, nie mogło być prawdą. Nie mogłem być martwy. Gdyby tak było,
leżałbym teraz na torach, a moje zwłoki oddawałyby się procesowi rozkładu. Wstałem
pewny swoich racji.
— To jakieś głupie żarty — uznałem chłodnym tonem. Skierowałem się
w stronę drzwi z zamiarem opuszczenia przedziału. Dziewczyna w masce nawet nie
drgnęła.
— Więc to nie ty rzuciłeś się pod pociąg? — zapytał cicho mężczyzna w żółtym
garniturze.
Odwróciłem się do niego. Na jego twarzy błąkało się udawane zaskoczenie.
— Ja…
Uśmiechnął się ironicznie, widząc moje wahanie. Nie mogłem zaprzeczyć jego słowom.
Co nie znaczyło, że rozumiałem i akceptowałem obecną sytuację. Nim znalazłem
odpowiedź, machnął znów niecierpliwie ręką. Owszem, próbowałem się zabić, ale nie
mogło mi się przecież udać. Ktoś najwyraźniej próbował namieszać mi w głowie.
— Nieważne, nie musisz już o tym myśleć — oznajmił łaskawym tonem. —
Pomożemy odnaleźć ci radość.
— Kim wy, do diabła, jesteście? — warknąłem. — Gdzie jedzie ten pociąg?
— Och, przepraszam za mój brak manier — ukłonił się szarmancko i podał mi
17
wizytówkę. — Claude Fielding, do pańskich usług. A to moja podopieczna…
Zmarszczył czoło i zaczął usilnie wpatrywać się w dziewczynę. Wyglądało na to, że
zapomniał jej imienia. Nie zwracając na nich uwagi, zerknąłem na wizytówkę. Pozornie
niczym się nie różniła od innych. Wypisane było na niej imię i nazwisko, adres, numer
telefonu, czyli nic nadzwyczajnego, lecz moją uwagę przykuły dwa słowa zapisane
pozłacaną, ozdobną czcionką: Hotel samobójców. Przeczytałem je jeszcze kilka razy,
aż uznałem, że moje oczy nie mogą się mylić. Podniosłem wzrok na pana Fieldinga,
który z kolei wskazał na dziewczynę, tym samym zaznaczając, że to ona będzie
kontynuować.
— Adam Smith, lat trzydzieści cztery, samobójstwo. Wszelkie szczegóły na
temat zdarzenia zapisane poniżej — przeczytała rzeczowo z jakiegoś dokumentu. Po
czym uniosła na mnie spojrzenie i dodała łagodniej — nikt na początku nie wierzy…
Mężczyzna znów zachichotał.
~*~
To był naprawdę piękny budynek zewsząd otoczony bujnymi ogrodami.
Nieskazitelnie biała, stara rezydencja otulona zielonym płaszczem z bluszczu. Miała
w sobie coś, co mnie uspakajało i, mimo mojego wewnętrznego oporu, przyciągało do
siebie. Było tak może dlatego, że znajdowała się na zupełnym odludziu, więc wątpiłem
w to, że ktokolwiek mógłby tu trafić sam. Oto miejsce, do którego drogę znają tylko
nieliczni. A może to za sprawą wszechobecnej ciszy, która była miłą odmianą po
chaosie, jaki mnie otaczał na co dzień. W tamtej chwili po raz pierwszy przyszło mi do
głowy, że to wcale nie taki zły pomysł, żeby tu zamieszkać.
Parę kroków przede mną szedł na boso pan Fielding. Buty, które po wyjściu
z pociągu trzymał w ręce, zgubił gdzieś po drodze. Szliśmy tak w milczeniu po ścieżce
wysypanej szarymi kamykami, która wiła się jak wąż i kończyła przed głównym
wejściem do hotelu.
— Pięknie tu, prawda? — zagadał w końcu pan Fielding. — To twój nowy dom.
— Mam inne zdanie na ten temat — odparłem oschle i odwróciłem twarz, by
przypadkiem nie dojrzał na mojej twarzy zachwytu, jaki wywołał widok tego miejsca.
Wtedy zauważyłem kobietę. Huśtała się na huśtawce odwrócona do nas tyłem.
— Katharine Devine, wypiła truciznę po tym jak, jej narzeczony porzucił ją dla
innej w dniu ślubu — westchnął teatralnie. — Wyjątkowo smutna historia, prawda?
— Nie sądzę — uciąłem krótko i schowałem ręce do kieszeni.
— Och, jaki nieczuły — oburzył się pan Fielding. — To przecież klasyczna
opowieść miłosna.
— Raczej klasyczna głupota — odparłem złośliwie — bo co niby na tym
zyskała? Facet rzucił ją dla innej, więc pewnie miał gdzieś jej uczucia; myślisz, że jakoś
szczególnie przejął się jej śmiercią? W tej rozgrywce przegrała dwa razy. Straciła
i miłość, i życie. O ile to pierwsze może zdobyć na nowo, to drugie przegrała z kretesem.
— I mówi to ktoś, kto przed paroma godzinami sam, z własnej woli, kopnął
w kalendarz — wymamrotał pod nosem pan Fielding, myśląc pewnie, że nic nie słyszę.
Kiedy odwróciłem się znów w jego stronę, na jego twarzy promieniał serdeczny
uśmiech. — Piękne miejsce, prawda? — powiedział serdecznym tonem.
Zanim weszliśmy do hotelu, jeszcze raz zerknąłem na kobietę. Tym razem wyczuła, że
ktoś się jej przygląda, bo odwróciła się w naszą stronę. Na twarzy miała taką samą
maskę, jaką nosiła podopieczna pana Fieldinga.
Potem zostałem oprowadzony po hotelu, który wewnątrz był równie piękny co
z zewnątrz. Poznałem również jego mieszkańców - samobójców, którzy odebrali sobie
18
życie z różnych powodów. Wszyscy wydawali się zadowolonymi z przebywania tutaj.
Choć niewiele mówili, wyglądali na uspokojonych. W końcu pan Fielding zaprowadził
mnie do mojego pokoju. Mojego pokoju, powtórzyłem w myślach. Nawet nie wiem,
w którym momencie uznałem, że zamieszkanie tutaj będzie najlepszym rozwiązaniem.
Z dala od starego życia mógłbym w końcu osiągnąć spokój. Tak mówił dyrektor, a ja
zaczynałem mu wierzyć. Mój opór malał, pokusa stawała się silniejsza.
— Odpocznij teraz. Za kilka dni spotkamy się w gabinecie, gdzie podpiszesz
odpowiednie dokumenty.
~*~
Kiedy tydzień później kierowałem się do gabinetu pana Fieldinga, byłem
pewny, że moja decyzja jest słuszna. Te dni pozwoliły mi przeanalizować wszystko, całe
swoje dotychczasowe życie. Wciąż nie wiedziałem, czy mogę uwierzyć, czy nie, ale
w rzeczywistości nic nie traciłem. To była moja ostatnia szansa…
Gabinet znajdował się na końcu korytarza we wschodnim skrzydle, tak
poinformował mnie jeden z pensjonariuszy tego hotelu, którego spotkałem, wychodząc
z pokoju. Jak wszyscy tutaj, nosił maskę. Nie różniła się ona od innych: biała
z ułożonymi w uśmiechu ustami, lecz od mężczyzny bił dziwny smutek. Nie
opowiedział mi jednak swojej historii. Rozstaliśmy się w milczeniu na dole, gdzie stała
już podopieczna pana Fieldinga.
— Dyrektor czeka.
Po drodze zdradziła, że pan James popełnił samobójstwo po tym, jak jego syn zginął
w wypadku. To musiało być wyjątkowo frustrujące uczucie, zabić się z powodu czyjejś
śmierci i odebrać sobie tym samym szansę na spotkanie tej osoby po drugiej stronie…
Wszedłem za dziewczyną do gabinetu. Pomieszczenie było równie eleganckie
jak reszta domu. Ciemnozielone zasłony falowały lekko na wietrze, który wdzierał się
do środka przez otwarte okno. Przy ścianach stały biblioteczki wypełnione książkami,
a niedaleko drzwi stolik z szachami i dwa krzesła. Sądząc po układzie figur na planszy,
gra toczyła się nadal.
— Proszę, usiądź.
Pan Fielding zajmował miejsce za dużym, mocnym, dębowym biurkiem, na
którym panował chaos. Byle jak ułożona sterta papierów sprawiała wrażenie wyjątkowo
chwiejnej, jakby miała za chwilę się rozsypać. Dwa brudne kubki i inne zbędne rzeczy,
które nie poprawiały widoku. Wzruszyłem tylko ramionami i, jak prosił, usiadłem na
krześle naprzeciw niego. Zaczął czegoś usilnie szukać w szufladzie, a po chwili
wyciągnął z niej jakieś pismo i położył je przede mną, dodając zaraz do niego nową,
białą maskę. Miałem za chwilę stać się pełnoprawnym mieszkańcem tego miejsca.
— Podpisz w tym miejscu — wskazał palcem i podał mi pióro —
a zagwarantujemy, że znikną twoje problemy.
Słowa te powinny mnie skusić, ale nagle przed oczami stanęły mi sylwetki
pana Jamesa i niedoszłej panny młodej. Zawahałem się. Skąd mogłem mieć pewność,
że wszystko się ułoży? Niespodziewanie, po raz pierwszy poczułem żal… Pióro
wyślizgnęło mi z ręki i poturlało po kartce. Z tamtej chwili pamiętam dwie rzeczy:
zaskoczenie na twarzy pana Fielding i maskę, która niespodziewanie pękła na dwie
części. Potem wszystko pochłonęła ciemność.
~*~
Do moich nozdrzy wdarł się nieprzyjemny zapach lekarstw, wybudzając mnie
19
z głębokiego snu. Nie otwierałem jednak oczu, słysząc, że ktoś krząta się po sali.
Prawdopodobnie któraś z pielęgniarek przyszła sprawdzić, jak się czuję i upewnić się,
czy aby na pewno nie wyskoczyłem przez okno. Wieść, że jestem niedoszłym
samobójcą, szybko się rozeszła, ale ja nie miałem ochoty z kimkolwiek o tym
rozmawiać, dlatego zażądałem, by nikogo do mnie nie wpuszczano.
Teraz kiedy byłem sam w pokoju, otworzyłem oczy. Minęło kilka dni odkąd,
powiedzmy, wróciłem do świata żywych. A hotel goszczący samobójców okazał się tylko
wytworem mojej wyobraźni, snem… Zwał jak zwał. W każdym razie nie istniał, ale to
nie znaczy, że wszystko powróciło do normy. Pozwolił odkryć w sobie siłę, której nie
miałem wcześniej. Wiedziałem, że muszę wszystko zmienić i nauczyć się być sobą.
Jakby ktoś to powiedział — odnaleźć własną drogę życia. Choć nie bardzo wiedziałem
jak się za to zabrać.
Podniosłem się z łóżka i wolnym krokiem podszedłem do okna. Dzień właśnie
budził się do życia. Pierwsze promienie słoneczne nieśmiało wkradały się do pokoju,
zwiastując piękną wiosenną pogodę. To był doskonały czas, by narodzić się na nowo,
pomyślałem, a na mojej twarzy po raz pierwszy od kilku dni pojawił się uśmiech, ale
szybko z niej zszedł. Nagle dobiegł mnie hałas z korytarza. Ktoś najwyraźniej się kłócił.
Zmarszczyłem czoło i spróbowałem rozpoznać głosy. Wtedy do sali, w której leżałem,
wpadł mężczyzna. Minęła chwila, nim go rozpoznałem. Długie, czarne włosy zostały
drastycznie skrócone, choć wciąż najwyraźniej nie pogodziły się z grzebieniem. Zaś
jaskrawożółty garnitur zastąpił granatowy. Niemniej, w całej postaci pana Fieldinga
wciąż pozostawało coś krzykliwego, a może to tylko moje wrażenie? Ze zdumieniem
obserwowałem, jak wyrywa się pielęgniarce, która trzymała go za rękaw. Nie wierzyłem
własnym oczom… Przecież on nie miał prawa istnieć!
— Proszę pana, tu nie wolno wchodzić! — zezłościła się kobieta, wciąż go nie
puszczając.
— Mnie wolno — odparł z wyższością.
Rzuciła mi bezradne spojrzenie.
— Proszę pozwolić mu wejść — powiedziałem, choć nie byłem pewny, czy
dobrze robię. Jakim cudem on tu był? Czy to wszystko nie było jednak snem?
Pielęgniarka niechętnie puściła jego ramię i, zanim wyszła, powiedziała, że ma kilka
minut.
— Ta dzisiejsza służba zdrowia — prychnął, kiedy zatrzasnęły się za nią drzwi
— skaranie boskie z nią.
Przeprasował ręką koszulę, a potem posłał mi jeden ze swoich szerokich uśmiechów.
Mimowolnie znów przycisnąłem się do okna, jak wtedy w pociągu.
— Jak to możliwe, że tu jesteś? — zapytałem ostro. — To nie mogło być nic
więcej jak…
— Sen? — rzucił mi pobłażliwe spojrzenie. — Jesteś pewny? Jeśli to nie była
rzeczywistość, to czy stałbym przed tobą tu i teraz?
— To jakim cudem żyję, skoro umarłem? — nie dałem się zbić z tropu. —
Zmartwychwstałem? — dodałem ironicznie.
— Och, kolejny z tym wyskakuje — wymamrotał pod nosem wyraźnie
znudzony. — A to takie proste — zachichotał i zamilkł. Zrobił w moją stronę kilka
wolnych kroków. Tym razem nie cofnąłem się, może dlatego, że gdybym to zrobił,
wypadłbym z okna. Kiedy był na tyle blisko, że mogłem spokojnie policzyć jego
zmarszczki wokół oczu, przyłożył palec do swoich ust i mrugnął do mnie
porozumiewawczo. — Ale to tajemnica zawodowa — wyszeptał.
Prychnąłem zirytowany i odsunąłem się od niego.
— Czego ode mnie chcesz? — zapytałem chłodnym tonem. — Nie mam
20
zamiaru wracać do twojego hotelu.
— Jaka pewność siebie — powiedział z ironią. — Nie, nie przyszedłem po
ciebie. Nie mógłbym, nie mam już takiej możliwości. Przez twoje niezdecydowanie
wywalili mnie z roboty. Jak to powiedzieli, za nieodpowiednie zajęcie się gościem —
ostatnie zdania wypowiadał z nieukrywaną goryczą. — Co ty na to?
— Nie obchodzi mnie to — wzruszyłem ramionami. — To twoja sprawa.
— Zimny drań — wybąkał pan Fielding. — Więc może wyjaśnisz mi dlaczego?
Nie musiał kończyć pytania. Wiedziałem, do czego zmierza. Zerknąłem na swoje
paznokcie i przez krótką chwilę z zemsty miałem ochotę powiedzieć ,,to tajemnica”, ale
poskromiłem pokusę.
— Twój hotel... Początkowo wydawał mi się czymś niedorzecznym, ale
niespodziewanie zacząłem zastanawiać się, czy nie byłby on jednak dla mnie idealnym
miejscem. Śmierć pozwoliłaby mi pozostawić wszystko za sobą i zacząć od nowa. Ciche
i spokojne miejsce to jest to, czego właśnie mi potrzeba — zamilkłem. Znów
przypomniałem sobie postaci panny Devine i pana Jamesa, ale nie tylko ich.
W zasadzie uważałem, że ich decyzje były błędne, bo niczego nie rozwiązywały. Ale
w rzeczywistości nie różniłem się od nich niczym prócz histori. Stchórzyłem i uciekłem.
Mogłem porzucić życie, które mnie męczyło. Ludzi, którzy mnie drażnili…
— Więc dlaczego? — Spytał pan Fielding, wyraźnie zirytowany moim
milczeniem.
— Bo gdziekolwiek bym się nie znalazł, wciąż pozostałby zagubiony ja —
odparłem, wzruszając ramionami. — Przyjęcie twojego zaproszenia byłoby kolejną
ucieczką. Zamieszkanie z nimi i udawanie, że jestem szczęśliwy. Tak, udawanie. Bo
przecież moja przeszłość nie zostałaby wymazana, prawda? Założyłbym po prostu
kolejną uśmiechniętą maskę na starą — nie wiedziałem, jak dalej dobrać słowa, co
zniecierpliwiło ex dyrektora. — Jakby to ująć… Żeby coś zniszczyć, wpierw muszę się
z tym zmierzyć, prawda?
— Hę? — pan Fielding uniósł brwi.
— Świat to ogromna plansza, na której toczy się gra potocznie nazwana
życiem. Tylko od nas zależy, czy ją wygramy, czy przegramy — powtórzyłem dawno
usłyszane z ust ojca słowa. — A ja nie mam zamiaru przegrać, panie Fielding. Dlatego
muszę odnaleźć swoje własne rozwiązanie, a samobójstwo nie jest odpowiedzią. Nie
moją.
— I sądzisz, że uda ci się ją odnaleźć w miejscu, z którego już raz uciekłeś? —
w głosie pana Fieldinga wyczuwałem drwinę.
— Tak, tu i nigdzie indziej — odpowiedziałem pewny swego.
Otworzył usta, by powiedzieć coś jeszcze, ale do sali ponownie weszła pielęgniarka
i rzuciła mu ostre spojrzenie. Zrobił niezadowoloną minę, ale tym razem nie miał
zamiaru się z nią kłócić. Wyciągnął tylko paczkę z teczki i położył na moim łóżku.
— To dla ciebie, bo i tak wiem, że kiedyś się spotkamy, Adamie.
— Nie sądzę — odparłem cicho i powtórzyłem w myślach: nie przegram. —
Żegnam, panie Fielding.
Skinął tylko głową, a z jego twarzy nie zniknął drwiący uśmiech. Nie wierzył mi.
Kiedy zamknęły się drzwi, a ja znów zostałem sam, odwinąłem paczkę. Na
moje posłanie upadły dwa kawałki białej maski. Leżała tam również wizytówka. Nie
różniła się prawie niczym od tej, którą pan Fielding dał mi tamtego dnia. Lecz
zamiast: Hotel samobójców pisało: Zakład pogrzebowy. Cóż, przynajmniej znalazł
pracę we własnej branży…
21
La proditore
Marta Łobażewicz
Letni wieczór na obrzeżach Rzymu prawie dobiegł końca — już niedługo miała go
zastąpić noc. Na bezchmurnym niebie nieśmiało świecił księżyc, a wokół niego lśniły
tysiące gwiazd. Ciepły wiatr delikatnie poruszał gałęziami drzew i krzewów, które lada
chwila miały stać się niemymi świadkami potajemnego spotkania. Coś zaszeleściło
gdzieś w rogu ogrodu, a potem w alejce porośniętej krzewami. Drobna kobieta
o długich czarnych włosach niemal płynęła przed siebie, starając się nie podrzeć
sukienki. W tym samym momencie mężczyzna o imponującej sylwetce ostrożnie
pokonał ogrodzenie. Oczy kochanków niecierpliwie przeczesywały przestrzeń. Po kilku
długich minutach poszukiwań młody mężczyzna szepnął:
— Caterine, to ja — jestem za tobą.
Obróciła się, a gdy w końcu go zauważyła, odetchnęła z ulgą.
— Umberto, mój drogi — radość popchnęła ją prosto w silne ramiona, które
tak kochała. Wplotła dłonie w jego włosy i wsłuchiwała się w szybkie bicie serca. Przez
chwilę żadne z nich nie śmiało przerwać ciszy. Nie mieli jednak wiele czasu, więc
wkrótce Caterine odezwała się pierwsza:
— Mój ojciec chce, żebym poślubiła Signore Brasi…
— Tego łajdaka!... — Umberto przez chwilę stracił kontrolę nad głosem
i niemal krzyknął.
— Ciszej, proszę. Ojciec uważa, że to najlepszy wybór, bo to człowiek
wpływowy i bogaty. Uważa się, że jego babka niedługo umrze, a on ma odziedziczyć jej
majątek, co uczyni go jeszcze zamożniejszym. Ślub ma się odbyć za trzy tygodnie.
— A więc mamy tylko jedno wyjście — musimy powiedzieć mu o nas i prosić
o zmianę decyzji.
Spojrzeli sobie w oczy. Obydwojgu z przerażenia przeszły ciarki po plecach. Jeszcze
chyba nigdy wcześniej żadne z nich nie czuło się bardziej niepewnie. Gdzieś w koronie
drzewa głośno zahukała sowa. Kochankowie mocniej złapali się za ręce.
W gabinecie Giacomo Accardo rozległo się pukanie do drzwi. Mężczyzna
wykrzyknął tylko pozwolenie na wejście, nawet nie unosząc głowy znad obszernej
księgi z notatkami. Długie, ciemne włosy luźno opadały mu do ramion, zasłaniając
gościa.
— Signore Accardo, pańska córka i signore Vasquez pragną z panem
porozmawiać. Mówią, że to pilne.
Tym razem księga zeszła na drugi plan. Ojciec Caterine gwałtownie podniósł głowę
i spojrzał zszokowany na służącego.
— Signore Vasquez? A co on tu do diabła robi? — zapytał, marszcząc przy tym
brwi.
— Nie wiem, signore — rozległa się uprzejma odpowiedź.
— Niech wejdą.
Służący szybko zniknął za drzwiami, a na jego miejscu już po chwili ramię w ramię
stanęli Caterine i Umberto. Drżeli ze zdenerwowania. Od tego momentu czas płynął tak
wolno, że czuli się jakby obserwowali sytuację z boku, a nie brali w niej udział. Myśleli
o sobie nawzajem i o tym, co stanie się, jeżeli zaplanowany ślub dojdzie do skutku, ale
mimo to ich argumenty nie przekonały Signore Accardo. Wysłuchał wszystkiego, co
mieli do powiedzenia, ale Caterine podejrzewała, że tylko dlatego, że był w szoku.
22
A potem wybuchnął. Miotał się jak rozjuszony byk i krzyczał tak głośno, że służący
wpadł do pomieszczenia bez pukania. Czerwony ze złości Giacomo schwycił Umberto
za kołnierz i z całej siły wypchnął go z gabinetu. Ten wpadł na służącego i obaj runęli na
ziemię. Caterine krzyknęła rozpaczliwe.
— Ojcze… — łkała sparaliżowana strachem, ale nie uzyskała zrozumienia ani
współczucia.
— Wynoś się! Natychmiast idź do swojej sypialni i lepiej mi się nie pokazuj! —
usłyszała i posłusznie wykonała rozkaz, choć coś w niej krzyczało, że powinna się
przeciwstawić. Po drodze nie mogła opanować łez. Słyszała przekleństwa wykrzykiwane
za zamkniętymi drzwiami. Brzmiały jak klątwa.
Caterine obudziła się w środku nocy z uczuciem, jakby ktoś coś roztrzaskał
w jej głowie. Szybko usiadła na łóżku i zobaczyła, że w progu stoi ojciec. Zanim wszedł,
musiał kilka razy głośno zapukać. Raczej nie wyglądał, jakby chciał ją przeprosić.
— Ojcze?
Nie odezwał się od razu. Chwilę się nad czymś zastanawiał, gładząc brodę
dwoma palcami. Coś analizował. Sprawiał wrażenie, jakby nie był do końca pewien czy
to, co powie, będzie słuszne. I tak rzeczywiście było. Mimo to zdecydował się
przedstawić córce swój pomysł:
— Jak wiesz, nie podoba mi się to, że upodobałaś sobie tego Vasqueza. Czuję
się bardzo zawiedziony, że chcesz za niego wyjść, ale pozwolę ci na to pod jednym
warunkiem.
Caterine kompletnie się tego nie spodziewała. Mógł jej jeszcze zwymyślać,
poinformować, że zabił Umberto gołymi rękami albo zażądać, by przeniosła się do
piwnicy, ale proponować jakiś układ?
— Wymień jedną osobę, której najbardziej nienawidzę.
To pytanie było nie mniej zaskakujące niż jego poprzednie słowa. Nie
wiedziała, do czego ojciec zmierza. Jej wyobraźnia zaczęła jej podsuwać różnie dziwne
scenariusze. Wreszcie odrzekła:
— Giuseppe? Giuseppe Verdi?
Giaccomo nie znosił Verdiego za jego liczne sukcesy. Każde kolejne dzieło
zyskiwało uznanie i przynosiło mu duże zyski. I choć rodzina Accardo należała do
najbogatszych w mieście, dla jego zazdrosnego członka to było wciąż za mało. Wciąż
porównywał się do kompozytora. Pragnął mu dorównać, ale nie zdołał tego dokonać,
tworząc muzykę. Wreszcie zrozumiał, że porywa się z motyką na słońce i postanowił
chociaż nacieszyć oko publiczną klęską wroga. Aby nie ściągnąć na siebie podejrzenia,
zaprzyjaźnił się z nim.
— Doskonale. Zapewne słyszałaś, że szanowny signore Verdi zamierza
wystawić nową operę. Niedługo wybierze obsadę. Chcę, żebyś do niej dołączyła i nawet
jeśli nie będzie do ciebie całkowicie przekonany, zadbam o to, by tak się stało.
— Dobrze, mogę to zrobić… — odpowiedziała niepewnie. Zastanawiała się,
gdzie jest haczyk.
— Ale to nie wszystko. Twoim zadaniem będzie sprawić, by premiera wypadła
jak najgorzej.
Z nerwów zacisnęła dłonie na kołdrze. Czuła, jak strużka potu spływa jej po
plecach i czuła, że nie powinna się na to zgodzić, ale potem pomyślała o Umberto
potraktowanym jak intruz, o potajemnych spotkaniach, które były marną namiastką
normalnego związku i o tym, z jakim obrzydzeniem ojciec patrzył na nią, gdy kazał jej
się wynosić ze swojego gabinetu. I to mogło się zmienić, jeśli zniszczy jedno spośród
wielu dzieł docenianego artysty. Tylko jedno…
— Rano oczekuję odpowiedzi — usłyszała, ale już wiedziała, co powie.
23
— Zgadzam się — powiedziała odważnie.
Ojciec skinął głową i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Caterine opadła na
poduszki i zaczęła się modlić.
Wystąpienie przed samym Giuseppe Verdim nie należało do prostych zadań.
Choć w rzeczywistości był człowiekiem o zadziwiającej pogodzie ducha potrafiącym
znaleźć dla każdego miłe słowo, to na przesłuchaniach przeistaczał się w surowego
sędziego. Jego spojrzenie przeszywało na wskroś i Caterine czuła się, jakby stała przed
nim całkiem naga. Analizował każdy usłyszany dźwięk z niebywałą dokładnością. Czuła
to. Gdy śpiewała, łzy zaczęły napływać jej do oczu z tremy i poczucia winy. Starała się
wypaść naturalnie, ale nie mogła się skupić - ciągle zastanawiała się, jakie błędy może
jej wytknąć, o czym myśli, gdy tak czujnie na nią patrzy. Jego twarz nie wyrażała
żadnych emocji, niczego. Tylko czyste skupienie. Po tym, jak z jej ust popłynął ostatni
dźwięk, zapadła cisza. A potem, jak gdyby nigdy nic, Verdi uśmiechnął się serdecznie
i kilka razy zaklaskał w dłonie. Strach gdzieś zniknął - Caterine poczuła się jak nowo
narodzona i nawet zdobyła się na nieśmiały uśmiech. A więc jednak się spodobała.
Mistrz nie był przekonany, czy powierzyć jej główną rolę. I nie powierzył. Zamiast tego
miała zaśpiewać partię wróżki Ulryki. Nie czuła się dobrze z myślą, że będzie musiała
rozbijać wojska od środka, tym bardziej że dla niej to było jak zdrada własnej armii…
Giacomo Accardo posiadł wiele informacji, których Giuseppe Verdi nigdy by
mu nie przekazał, gdyby znał o nim prawdę. A prawda była taka, że Giacomo był
doskonałym aktorem. Tylko sprawiał pozory wiernego przyjaciela, z którym można
zawsze porozmawiać w ustronnym, ciepłym gabinecie przy kieliszku najlepszego wina.
Czasami męczyło go ciągłe udawanie, ale myśl o licznych korzyściach z tego płynących
wciąż utrzymywała go na nieuczciwej ścieżce. Był człowiekiem zgorzkniałym i na
wskroś nieuczciwym. Trudno było uwierzyć, że ktoś może mieć tak okropny charakter.
Jednak dzięki temu znał tajne wejście do opery. I przez to powierzył córce pierwsze
zadanie — wykraść scenariusze przed pierwszą próbą.
Caterine gorączkowo parła naprzód. W jednej ręce trzymała lampę naftową,
a drugą podpierała się o ścianę, by nie upaść. Podłoże momentami było wyjątkowo
nierówne. Choć szła bardzo wolno, parę razy potknęła się o wystające kamienie.
Modliła się, żeby nie stłuc lampy, bo to mogłoby oznaczać powolną, samotną śmierć
w płomieniach. Przeszedł ją dreszcz. Na szczęście po niedługim czasie dotarła do celu.
Uniosła lampę i zaczęła poszukiwania poluzowanej cegły. Znalazła ją już po kilku
próbach, po czym wyciągnęła i ostrożnie położyła na ziemi. W cegle z tyłu zostało
wyłupane niewielkie wgłębienie, a w nim ukryto pęczek kluczy. Parę razy obróciła go
w rękach, zanim odważyła się przekręcić odpowiedni klucz w zamku. Ojciec mówił, że
Verdi od paru godzin jest już w środku, ale nigdy nie przybywa w pomieszczeniu,
w którym przechowuje się scenariusze i kostiumy, tylko w swoim gabinecie. Mimo to
Caterine bardzo się denerwowała. Otworzyła drzwi najciszej, jak potrafiła i na chwilę
zamarła, nasłuchując, czy nikt się nie zbliża. Potem szybko weszła do pomieszczenia
i rozejrzała się. Wokół wisiało mnóstwo kostiumów w przeróżnych kolorach, ale nigdzie
nie zauważyła scenariuszy ani szafki, w której mogłyby się znajdować. Zaczęła
odgarniać suknie i surduty, aż wreszcie natknęła się na niewielką komódkę
z szufladkami zamykanymi na klucz. Otwierała jedną po drugiej, coraz bardziej się
denerwując. Scenariusze do „Balu maskowego” znalazła w ostatniej. Zgięła je
i schowała pod płaszcz. Czuła ogromne wyrzuty sumienia.
A więc to wszystko — pomyślała z ulgą i skierowała się z powrotem do
otwartych na oścież drzwi. Nim wyszła, przypomniała sobie jednak o jeszcze jednej
rzeczy. Gwałtownie się odwróciła i na palcach podbiegła do drzwi odgradzających pokój
od reszty budynku, po czym otworzyła je. Verdi miał myśleć, że kradzieży dokonał ktoś,
24
nieposiadający wiedzy o tajemnym wejściu. Parę sekund później już jej nie było.
Zarówno obsada, jak i sam Giuseppe (który pluł sobie w brodę, że jednak nie
zamknął drzwi) byli załamani i zdruzgotani faktem, że zniknęły wszystkie scenariusze.
Caterine wyglądała na równie niepocieszoną z tego powodu — nie musiała nawet
udawać, jednak bardziej niż samo to, że zniknęły, zasmucało ją to, że to ona musiała je
zabrać, sprawiając tyle zawodu ludziom, których już zdążyła polubić, i z którymi tak
dobrze jej się rozmawiało. Szczególnie urzekła ją Elsa — odtwórczyni głównej roli. W jej
oczach dostrzegała ogromne zamiłowanie do muzyki i ekscytację nową rolą. Coraz
bardziej nienawidziła swojej misji. Jak poinformował ją już ojciec, Giuseppe zostawił
w domu jeden egzemplarz scenariusza. Jego służący musieli ponownie przepisać go
w dziesięciu kopiach, przez co termin rozpoczęcia prób nieco się opóźnił.
Caterine pojawiła się na trzeciej próbie stosunkowo wcześnie. Gdy tylko
przekroczyła próg garderoby, usłyszała szepty:
— Słyszałaś, co wczoraj przydarzyło się, Fabiano?
— Podobno został napadnięty…
— Przepraszam, co się stało? — zapytała, odgrywając zdziwienie. Śpiewaczki
spojrzały na nią smutno, kręcąc głowami. W końcu Elsa wyjaśniła, że Fabiano został
brutalnie pobity a, co gorsza, ktoś wlał mu w usta wrzątek dotkliwie, parząc mu przełyk
i gardło.
— Teraz oczywiście nie jest w stanie śpiewać — skwitowała Sibilla — to
okropne. Nie rozumiem, jak można tak kogoś skrzywdzić. Wprawdzie każdy z nas ma
dublera, ale głos Fabiano był perfekcyjny do roli Oskara.
Caterine milczała. Członkowie obsady obawiali się o swoje zdrowie, a po cichu
nawet o życie. Następnego dnia z udziału w operze zrezygnował odtwórca roli Sędziego
i kilka osób ze scen zbiorowych. Twórca zaczął poważnie zastanawiać się nad
odwołaniem całego przedsięwzięcia. Jednak, jako że nie o to chodziło, ojciec Caterine
zaniechał obmyślania nowych intryg. Oczywiście tylko na jakiś czas. Desperacko
pragnął publicznego upokorzenia Verdiego. Och tak, jakże on kochał oglądać
spektakularne klęski! Ciche zwycięstwo było dla niego jak przegrana.
Przez jakiś czas Caterine czuła się prawie jak normalna, uczciwa członkini
obsady, przychodząca na próby na takich samych zasadach jak wszyscy inni. Była
oczarowana scenariuszem, ludźmi wokół siebie, samym Verdim. Gdy śpiewała, czuła
się tak swobodnie i komfortowo. Czuła się wolna chociaż przez krótki czas. Potem znów
przypominała sobie, po co naprawdę tam jest i wracała do domu smutna
i zrezygnowana. Jej ojciec także był nieco przygnębiony - tym, że nie mógł co rusz
wprowadzać w życie nowych pomysłów. Nie chciał wystraszyć Verdiego, który, widać,
był wyjątkowo czuły na punkcie swego nowego dzieła i było bardziej prawdopodobne,
że się wycofa niż, że pozwoli tłumowi oglądać nieudany spektakl.
Wieczór był dla Caterine najsmutniejszą porą dnia. Wtedy właśnie
najdotkliwiej odczuwała samotność, nie miała czym odwrócić uwagi od tęsknoty za
Umberto i rozmyśleń o braku dostatecznej swobody w życiu. Z każdego spotkania
starała się czerpać siłę potrzebną, żeby przetrwać do kolejnego. W czasie realizowania
planu ojca wszystkie negatywne uczucia dodatkowo się potęgowały. Tym bardziej
potrzebowała bliskości i wsparcia, które potrafił dać jej tylko ukochany. Pewnego dnia
powiedział, że chciałby wziąć jej misję na siebie, bo patrzenie na to jak dręczy ją
poczucie winy to najgorsze, czego doświadczył.
„Jeśli dotrwasz do końca, będę ci to wynagradzał aż do śmierci, ale zrozumiem też,
jeżeli zechcesz zrezygnować” — dodał. Nie próbował nią manipulować; po prostu chciał
chociaż trochę podnieść ją na duchu. Nie myślał o sobie i nie wywierał na niej presji.
Były to jedne z cech, które najbardziej ją w nim urzekły. Tamtego wieczoru jeszcze
25
bardziej pragnęła zatrzymać go przy sobie.
Giacomo wolnym krokiem przechadzał się po swoim gabinecie. Wyglądając
przez okno i sącząc gin, zastanawiał się jak efektownie zepsuć premierę „Balu
maskowego”. Uśpił już czujność Giuseppe, a więc pierwsza część planu udała się
doskonale. Pozostało jeszcze odpowiednie zwieńczenie. Z maksymalnie skupioną
twarzą wyglądał, jakby obmyślał taktykę wojenną i właściwie tak było, tylko że jedna ze
stron nie miała pojęcia o toczeniu się jakiejkolwiek wojny. Koncentracja nadawała mu
szlachetny wygląd. Sprawiał przez to wrażenie oddanego ojczyźnie stratega albo
zatroskanej o losy bliskich głowy rodziny. Sam siebie zachwalał za błyskotliwy umysł,
uśmiechając się złośliwie. Wpadł na kilka wybornych pomysłów. Nie było mowy, aby
pozostały tylko niewykorzystanymi ideami.
Caterine mknęła w stronę swojej garderoby ze łzami w oczach. Po chwili
zwolniła, by nie wyglądać podejrzanie. Wciąż myślała o tym, co właśnie zrobiła i czuła
się jak podła zdrajczyni, którą w rzeczy samej się okazała. Wciąż jednak próbowała się
usprawiedliwiać — „sama bym na to nawet nie wpadła, nigdy nie zrobiłabym nikomu
czegoś takiego, to wszystko wina ojca.” Jednak dobrze wiedziała, że mogła od razu
powiedzieć „nie”. Zamiast tego postanowiła postawić swoje szczęście ponad wszystkimi
innymi.
Elsa stanęła przed ogromnym lustrem i zaczęła się sobie przyglądać. Była już
gotowa do odegrania kolejnej sceny. Z natury była skromna i nigdy nie obnosiła się ze
swoją urodą, ale w tamtej chwili nie potrafiła oderwać wzroku od swojej twarzy.
Nieskazitelna cera i ogromne bursztynowe oczy z pewnością były powodem do
zazdrości. Kasztanowe włosy spływały kaskadą do połowy pleców i kobieta wykonała
zgrabny piruet, podziwiając, jak wirują razem z nią. Dopiero gdy usiadła przy toaletce,
zauważyła butelkę Averna Amaro Siciliano. Obok likieru stała szklaneczka, a do butelki
przyczepiono niewielką karteczkę ze złotą wstążką. Zaciekawiona Elsa odczytała krótką
notkę:
Od cichego wielbiciela dla najwspanialszej śpiewaczki w operze
i najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykolwiek było mi dane spotkać.
Czuła, że się rumieni. Liścik niezwykle podziałał na jej wyobraźnię i bardzo jej
schlebił. Zawsze marzyła o tajemniczym adoratorze. Z przyjemnością otworzyła butelkę
i nalała sobie trochę alkoholu. Gdy wzięła jeden łyk, została poinformowana, że za
dziesięć minut rozpoczyna się kolejny akt.
— Elsa dziwnie się zachowuje — powiedział Verdi, bacznie obserwując scenę.
Caterine nie odpowiedziała — po prostu patrzyła, jak kobieta opada z sił
w trakcie jednego z najpiękniejszych fragmentów. Łzy cisnęły jej się do oczu, ale twardo
nie pozwalała im znów popłynąć. Na szczęście Giuseppe nie zwrócił na nią uwagi. Był
zbyt zaaferowany stanem młodej śpiewaczki. Dosłownie po minucie Elsa weszła za
kulisy podtrzymywana przez scenicznego partnera. Na scenie pojawiły się kolejne
postaci, ktoś biegł do garderoby, parę osób szeptem wymieniało uwagi. Nikt nie
spodziewał się tego, że Elsa za parę minut umrze wskutek spożycia strychniny.
— Wezwijcie lekarza — rozkazał Verdi — natychmiast!
— Panie Verdi, z całym szacunkiem dla Pana twórczości, ale Elsa nie żyje! Czy
to nie dziwne, tak po prostu kontynuować przedstawienie?— irytował się odtwórca
głównej roli. W Giuseppe jednak coś wstąpiło i za nic nie chciał przerwać
premierowego spektaklu. Caterine przez chwilę poczuła podziw dla ojca — musiał znać
mężczyznę bardzo dobrze, skoro sprawy przybrały taki obrót. Śpiewacy twardo
odmawiali dalszego występowania, więc Verdi postanowił wprowadzić dublerów.
Jednak gdy członkowie obsady dowiedzieli się, że nie dostaną sporej części pieniędzy,
jakby zapomnieli o tragedii i posłusznie zajęli się przygotowaniami do następnych
26
partii. Choć taki był zamiar, Caterine poczuła się rozczarowana ich reakcją. Wprost nie
mogła uwierzyć, że dla pieniędzy postanowili tak po prostu zapomnieć o śmierci
kobiety, dla której wydawali się przyjaciółmi. Tak czy inaczej, jej ojciec znalazł się na
wygranej pozycji — jeśli Verdi nie zdecydowałby się na dublerów, przedstawienie nie
zostałoby zagrane do końca, natomiast jeżeli dublerzy by je dokończyli, ludzie czuliby
niedosyt. Zrozumiała, że tak naprawdę nie znała nikogo wokół siebie, a jednocześnie
wiedziała, że oni nie znali też jej. Zyskała spojrzenie z innej perspektywy. I wtedy
właśnie zyskała również stuprocentową pewność, że popełnia ogromny błąd. Weszła do
opery, wiedząc, że według planu ojca ma zemdleć na oczach publiczności. Wchodząc na
scenę, była zdecydowana, że tego nie zrobi.
Światła tworzyły prowizoryczną ścianę pomiędzy artystą na scenie,
a publicznością. Wykonawcy wiedzieli, że mają przed sobą setki par oczu skierowane
wprost na nich, ale nie mogli nikogo zobaczyć. Czuli się więc trochę jakby oko w oko
z pustką. Jakby było tylko oświetlenie i ich głos. Reszta już się w danym momencie tak
nie liczyła. Caterine kochała to uczucie i serce jej się krajało na myśl, jak bardzo je sobie
obrzydzała, jak pozwoliła, by niemal straciło cały swój urok. Gdy stanęła na scenie
i zaczęła śpiewać, dawała z siebie wszystko. Ściskając dłonie w pięść, czuła, że są
spocone ze zdenerwowania i presji, ale to już nie była presja wywołana przez jej ojca.
To była presja wywołana przez jej sumienie, którego słuchając, starała się ocalić resztki
tego, co zniszczyła.
Zaśpiewała swoje ostatnie kwestie, wyobrażając sobie wyraz twarzy ojca
i mając pełną świadomość tego, co nastąpi. Pomyślała o konflikcie tragicznym.
Niewątpliwie taki pojawił się w jej życiu — wybierając jakiekolwiek rozwiązanie, była
skazana na porażkę. Wybrała uczciwość i bycie w zgodzie z samą sobą, choć raniło ją
samo myślenie o życiu bez Umberta. Wiedziała jednak, że nie mogłaby być z nim
szczęśliwa, gdyby znienawidziła samą siebie.
Po zejściu ze sceny wszystko potoczyło się dla Caterine bardzo szybko.
Najpierw zamieniła parę słów z Verdim, który gratulował jej wyjątkowego występu.
Wyznał też, że żałuje swojej decyzji o kontynuowaniu widowiska, ale mimo wszystko
dziękuje jej za zaangażowanie. „Postawiłem swoje ambicje ponad szacunek do
człowieka…” — z tymi słowami na ustach powoli się oddalił. Caterine nie sądziła, że
kiedykolwiek zapomni widok jego smutnych oczu, w których wyczytała rozczarowanie.
Wiedziała, że powinien być bardziej rozczarowany nią, a nie samym sobą, nie miała
jednak odwagi pobiec za nim i wyznać mu prawdy. Jej nogi jakby przyrosły do podłogi.
Zanim jednak po raz kolejny zatopiła się w swoim poczuciu winy, dostrzegła Umberto
i pospieszyła w jego stronę. Przez krótką chwilę słuchała jego zapewnień, że rozumie jej
decyzję i nie ma do niej żalu, że nadal ją kocha i nigdy nie przestanie. Nie wątpiła w to.
Zdziwiło ją, że ojciec nie wtargnął jeszcze za kulisy i nie wyraził swego niezadowolenia.
To, choć prawdopodobne w tej sytuacji, nie było w jego stylu. Zamiast tego pojawił się
uśmiechnięty i całkiem spokojny — prawie uwierzyła, że zmienił zdanie.
— Wychodzimy. Natychmiast. Możesz zapomnieć o swoim chłoptasiu. Od dziś
posiadłość będzie strzeżona. Jeśli ten Vasquez pojawi się w pobliżu… no cóż,
z pewnością nie poczęstuję go winem — oznajmił potem córce, jednak tak naprawdę
zwracał się także do jej kochanka. Młody mężczyzna przez chwilę miał ochotę rzucić się
na Accardo i wyjawić wszystkim prawdę, ale wiedział, że jeśli to zrobi, na pewno
niedługo pożegna się z życiem.
— Ależ ojcze… nie wykonałam tylko jednego zadania — tłumaczyła Caterine,
choć wiedziała, że…
— Wszystko albo nic. Układ to układ.
Kochankowie wymienili smutne spojrzenia. Wiedzieli, że zostali przyparci do muru.
27
Gdy wychodzili, Giacomo dodał głośniej:
— Cóż za wspaniała gra, Caterine! Koniecznie musimy to uczcić.
Niektóre szanse, które otrzymujemy w życiu, nie powtarzają się. Nie wszystkie
też niosą jedynie korzyści. Czasami zarówno odrzucenie, jak i wykorzystanie
możliwości oznacza stratę. Przegraną, nawet jeśli tylko do pewnego stopnia. Zdaje się,
że w dniu premiery „Balu maskowego” wszyscy coś utracili lub czegoś żałowali.
Giuseppe Verdi był zawiedziony swoją postawą i nigdy nie dowiedział się, kto stał za
spiskiem mającym na celu go upokorzyć. Caterine Accardo nigdy więcej nie spotkała
się w ogrodzie z mężczyzną swojego życia. A Giacomo Accardo? Cóż, Giacomo wciąż był
tym samym, zgorzkniałym człowiekiem. Tamtego wieczoru stracił jedynie okazję
obejrzenia satysfakcjonującego finału.
Take a look around at the sea of masks
and come on come all, welcome to the grand ball.
28
Drobna pomoc
Paweł Mocek
— Hej ty, Tołstoj, wstawaj! — zawołał ktoś z tyłu. — Jak długo jeszcze masz
zamiar tu siedzieć? Muszę tę dezynfekcję w końcu przeprowadzić.
Rajmund tylko kiwnął urękawiczoną dłonią. Siedział na dużym, zielonym
fotelu, trochę przypominającym te stare, zabytkowe z wiktoriańskiej Anglii, lecz ten był
wykonany z gumy w dotyku podobnej do ludzkiej skóry i wypełniony jakąś cieczą,
dzięki której przystosowywał się do sylwetki siedzącego, ograniczając niestety też jego
ruchy. Na szyi założony miał kołnierz podtrzymujący głowę w ciągu wielu godzin pracy.
— Wiem, że mnie słyszysz — mężczyzna szybkim ruchem ściągnął
Rajmundowi gogle. Ten ospale odwrócił głowę i zamrugał. — Wstawaj Tołstoj, koniec
zabawy. Daj innym popracować.
— Nazywam się Weimberger, a nie Tołstoj.
— Wiem, wiem. A teraz schodź z tego cholernego fotela. Wiesz dobrze, że nie
może cię być w firmie w czasie dezynfekcji — Rajmund rozpiął kołnierz i powoli zaczął
wstawać z głębokiego fotela, gdy gruby mężczyzna w pomarańczowym,
jednoczęściowym stroju przestępował z nogi na nogę. — Jakim ty cudem zapominasz,
co do ciebie rano mówiłem, skoro umiesz zapamiętać to całe cholerstwo o wirusach.
Po wydostaniu się z zielonego fotela, Rajmund przeciągnął się parę razy, po
czym zaczął powoli i skrupulatnie układać swoje rzeczy, w tym gogle, rękawice
i kołnierz na półkach. Z troską zdjął kombinezon — błękitny z czarnymi pasami taśmy
ściągającej na kostkach, kolanach, łokciach i nadgarstkach. Poskładał go niemal po
wojskowemu, ułożył na najniższej z półek, a obok ustawił gumowe buty, do środka
których wsunął białe skarpetki.
Następnie ubrał swoje codzienne ubranie. Szare płócienne spodnie, czarny
t-shirt i wiatrówkę. Do tego czarne skarpetki przeciwpoślizgowe i sportowe buty.
Wykonał jeszcze kilka dziwnych ruchów rękami i nogami, parę razy się przy
tym przeciągając, zanim stwierdził, że ubranie dobrze na nim leży, a więc najwyraźniej
należy do niego.
— Tołstoj, cholera, ja wiem, że ty to musisz sobie wszystko poukładać jak
należy i sprawdzić, czy ci nikt ubrania nie podmienił, chociaż za cholerę tego nie
rozumiem — w głosie grubasa było słychać irytację — ale na Boga, nie możesz tego
zrobić szybciej?
— Nie. Aby być pewnym, że…
— Tak, tak. Ty się lepiej naucz w końcu pytania retoryczne rozpoznawać —
mężczyzna położył na ziemi sporej wielkości szaro-czarną walizkę i pochylił się nad nią.
— Daruj sobie te brednie, Tołstoj, i wynoś mi się stąd — kończąc zdanie, odwrócił głowę
i zaczął coś majstrować przy walizce.
— Nazywam się Weimberger, a nie Toł… — Rajmund nie zdążył skończyć
zdania, gdyż grubas w pomarańczowym kombinezonie zatrzasnął mu drzwi przed
nosem.
Gdy Rajmund Weimberger opuszczał budynek Silesia-Virus, była dokładnie
4:00 w nocy. Rajmund zawsze wychodził z pracy o pełnych godzinach, nawet jeśli
oznaczało to długie czekanie w holu na parterze.
Pracował w tej firmie od sześciu lat i poza pracą oraz obsesyjnym wręcz
29
czytaniu książek Lwa Tołstoja nie robił nic innego.
Silesia-Virus zajmowała się pisaniem oprogramowania dla wirusów
kupowanych głównie przez firmy produkujące meble i pozostałe wyposażenie domów
i mieszkań.
Rajmund pisał programy dla kuchni i łazienek. I był w tym naprawdę dobry.
Ktoś mógłby powiedzieć, że nawet najlepszy. Od kiedy tylko rozpoczął pracę, co roku
zgarniał wszystkie nagrody dostępne w swojej dziedzinie. A więc tak: można bez
ogródek powiedzieć, że był najlepszy, a na pewno najlepszy w całym Silesia-Virus.
Programowanie wirusów było w zasadzie proste, według oceny Rajmunda
oczywiście, gdyż wymagało jedynie dobrej pamięci i wykonywania kolejnych etapów
pracy w odpowiedniej kolejności i bez pośpiechu. Gdy spełniło się te warunki, można
było bez kłopotu zaprogramować wirusy, by stworzyły zarówno wieżowiec, jak
i sztućce.
Rajmund mieszkał w jednym z tych olbrzymich mieszkaniowców stworzonych
w latach sześćdziesiątych w czasie pierwszego bumu na nanotechnologię wirusową.
Budynek przypominał trochę połączenie starych południowoamerykańskich
piramid z Ryugyong Hotel. W tamtym okresie, gdy nanotech dopiero co wkraczała
w strefę przemysłu budowlanego, takie kształty były bardzo popularne, a do tego
łatwiejsze w projektowaniu. Mieszkaniowiec miał 453 metry wysokości i zajmował
powierzchnię 590,000 m
2
. W dwóch trzecich wysokości był zielony dzięki warstwie
chlorofilu pozyskującego energie z promieni słonecznych, co sprawiało, że budynek w
znacznym stopniu był samowystarczalny.
Technologia, dzięki której powstał, może i była obecnie przestarzała, ale
budynek i tak robił ogromne wrażenie. Był też jednym z pierwszych wielkich
mieszkaniowców okręgu Katowickiego, jaki powstał.
W latach sześćdziesiątych XXI wieku technika nie pozwalała jeszcze
zaprojektować całej struktury za jednym razem. To też Perun, budynek, w którym
obecnie mieszkał Rajmund, wyrósł w kilku etapach. Zasadzone zalążnie najpierw
wytworzyły szkielet budynku - monumentalny, ażurowy kościec ze stali i włókna
węglowego. Później zaczęły stopniowo, metr po metrze, piąć się w górę, produkując
kolejne piętra i ściany, jednocześnie drążąc pod budynkiem jaskinie, mające
przeobrazić się później w podziemne garaże czy spalarnie śmieci. Dopiero na samym
końcu, specjalnie zaprojektowane i zasiane wirusy, zaczęły uzupełniać wnętrze
konstrukcji, tworząc poszczególne mieszkania i pozostałą infrastrukturę.
Całkowity wzrost, od zasiania pierwszych wirusów aż do powstania
wykończonego budynku, zajął niecałe cztery miesiące. Naturalnie obecnie
programowane wirusy potrafią wytworzyć budynek podobnych rozmiarów w trzy,
cztery tygodnie i to w jednym etapie, ale w latach sześćdziesiątych, gdy budynki
w większości wznoszono w sposób klasyczny, trzy miesiące to było coś niesamowitego.
Należałoby również wspomnieć, że tak jak w naturze, tak i we wszystkich
mieszkaniowcach nie występowały żadne kąty. Wszystkie łączenia i zagięcia były
płynne i zaokrąglone.
Rajmund wszedł do mieszkaniowca południową bramą, przechodząc przy
okazji przez dwa punkty kontrolne, sprawdzające jego DNA, by upewnić się, że ma
pozwolenie na wejście do budynku.
30
— Witamy w Perunie, Rajmundzie Weimbergerze — odezwała się brama, gdy
Rajmund przez nią przechodził. — Mamy nadzieję, że udanie spędziłeś dzień w pracy.
— Witaj bramo — odpowiedział Rajmund, pomimo że brama nie reagowała na
odpowiedzi mieszkańców. Po prostu witała się z każdą przechodzącą przez nią osobą. —
Miałem bardzo udany dzień. Dziękuję bramo.
Powoli przeszedł korytarzem, uważając, by nie stawać na łączeniach między
płytkami podłogowymi, wsiadł do windy, która ruszyła w stronę pięćdziesiątego piętra
południowego bloku Peruna.
Gdy tylko wszedł do swojego mieszkania, przekraczając błonę drzwi, która
reagowała na dotknięcie dłoni właściciela, sprawdzając jego DNA pobrane z naskórka,
Rajmund zauważył migającą diodę na telefonie — więc ktoś nagrał się na pocztę
i, pomimo że telefon nie znajdował się blisko drzwi, migająca dioda było jedynym
novum w całym mieszkaniu, które przypominało bardziej celę mnicha niż pokój
dwudziestosiedmioletniego, samotnego mężczyzny, tak też Rajmund od razu ją
zauważył.
Po zdjęciu i starannym ułożeniu ubrań, a następnie przebraniu się w strój
domowy - szare dresowe spodnie, czarną koszulkę oraz takiegoż koloru,
przeciwpoślizgowe skarpetki, Rajmund odsłuchał wiadomość, po czym położył się
i zasnął.
Dzwonek telefonu wyrwał Rajmunda z głębokiego snu. Przełączył na
głośnomówiący i odebrał, siadając na łóżku. Holookno z naprzeciwka odpaliło widok
Jasnej Polany wiosną, zalewając pokój delikatnym światłem.
Rajmund wyprostował plecy i położył dłonie na kolanach.
— Rajmund, jesteś tam? — głos mężczyzny zdradzał jednocześnie troskę
i rozdrażnienie.
— Oczywiście, że tutaj jestem. Jak inaczej miałbym podebrać telefon?
— Skoro jesteś w mieszkaniu, to czemu, do cholery, nie odpowiedziałeś na
wiadomość, co?
— W wiadomości nie było żadnych instrukcji co do telefonu zwrotnego.
— O Jezu Rajmund, ile razy mam ci mówić, że, jak ci się ktoś na pocztę
nagrywa, to masz oddzwonić? — mężczyzna po drugiej stronie telefonu głęboko
odetchnął, zrobił krótką przerwę, po czym odezwał się spokojnym głosem. — Dobra,
nieważne. Pamiętasz, że masz iść jutro do kliniki prawda?
— Oczywiście.
— Na pewno?
— Tak. Przecież wiesz, że ja niczego nie zapominam — ton głosu Rajmunda nie
zdradzał zupełnie, żadnych emocji. Bardziej przypominał automat, jaki stosuje się
w Indyjskich telefonicznych centrach informacyjnych. — Poza tym odsłuchałem twoją
wiadomość i przeczytałem ulotkę, którą dostarczono mi wczoraj, przed wyjściem do
pracy.
— No ja myślę, że pamiętasz — mężczyzna odetchną z ulgą. — No dobra,
zadzwonię jutro wieczorem. Trzymaj się.
— Czego mam się trzymać? — niestety osoba po drugiej stronie przerwała
połączenie i Rajmund nie uzyskał odpowiedzi.
Pokój Rajmunda był nieduży i, jak niektórzy by to określili, skromny. Inni
powiedzieliby zaś, że był niemal ascetyczny.
31
Było to pomieszczenie o wymiarach osiem na pięć metrów przedzielone
połowiczną ścianką mniej więcej w połowie. Znajdowało się w nim nieduże,
jednoosobowe łóżko, specjalnie zaprojektowany przez Rajmunda zestaw kuchenny oraz
skromnie, aczkolwiek dobrze, wyposażona łazienka.
No i regał na książki. Oczywiście książki Tołstoja, jako że Rajmund rzadko
czytał cokolwiek innego, a gdy sytuacja wymagała przeczytania jakiejś innej książki,
zazwyczaj starał się ją wypożyczyć — niestety nie zawsze było to możliwe. Kupione
książki Rajmund sprzedawał od razu po przeczytaniu; podobnie było z innymi, dłużej
niepotrzebnymi rzeczami.
Pokój Rajmunda prezentował się tak, a nie inaczej nie tylko ze względów
czysto praktycznych, ale także osobistych. Rajmund nie akceptował jakichkolwiek
zmian. Był do takiej akceptacji wręcz fizycznie niezdolny. Jakakolwiek próba zmiany
otoczenia kończyła się silną frustracją, a niekiedy nawet czynną agresją ze strony
Rajmunda.
Po wyjściu z kliniki nie czuł się nawet trochę inaczej. Powiedziano mu rzecz
jasna, że system potrzebuje czasu, by zsynchronizować się z układem nerwowym, ale
mimo to Rajmund był lekko zaniepokojony faktem, że tak długo to trwa.
Warto wyjawić powód, dla którego Rajmund odwiedził Klinikę Leczenia
Zaburzeń Rozwojowych i Psychicznych im. Lightnera Witmera w Opolu. Cóż, powód
ten jest banalnie prosty: klinika prowadziła właśnie testy nowego, mobilnego systemu
mającego pomagać ludziom z zespołem Aspergera.
Rajmund Weimberger cierpiał na zespół Aspergera oraz zaburzenie
obsesyjno-kompulsyjne, co przejawiało się głównie trudnościami w kontaktach
z innymi ludźmi dziwnymi, powtarzalnymi zachowaniami.
Choroba Rajmunda przeszkadzała mu trochę w życiu codziennym, ale nie
znowu tak bardzo, by na nią narzekał. Fakt, iż ciężko mu było rozmawiać z ludźmi, jako
że nie rozumiał wszystkich tych subtelnych, ukrytych znaczeń czy sugestii oraz mowy
ciała. Także jego własne ułomności, w tym kłopoty z kontaktem wzrokowym czy
dystans do rozmówcy, nie sprzyjały zawieraniu długotrwałych znajomości.
Z drugiej strony brak przyjaciół lub chociażby znajomych wcale nie zajmował
Rajmunda, który za ludźmi nie przepadał.
W młodości wiele razy starał się ludziom tłumaczyć swoje, dziwaczne według
nich, zachowanie.
— Musisz zrozumieć, że moje zachowanie względem ciebie czy innych osób nie
wypływa z czystej chęci bycia złośliwym — musiał się tłumaczyć prawie każdej
nowopoznanej osobie. — Ja po prostu z natury nie rozumiem ludzi. Oczywiście jest to
uogólnienie. Jeśli miałbym mówić dokładniej, to nie rozumiem konwenansów
społecznych oraz wiążących się z nimi niezbędnych zachowań. Ciężko oczekiwać
udanych kontaktów społecznych, gdy twój mózg nie potrafi określić, co dany rozmówca
może sobie myśleć lub czego od ciebie oczekuje. I to nie tylko w rozmowie, ale także…
Rajmund starał się tłumaczyć wszystko jak najbardziej zrozumiale, lecz i tak
większość ludzi, którzy nie uciekli po pierwszej rozmowie, sądząc, iż stroi sobie z nich
żarty, nie potrafiła wytrzymać z nim dłużej niż parę tygodni. Pomimo że każdy na
początku stwierdzał, iż choroba Rajmunda nie stanowi problemu. Jednak zawsze
32
stanowiła.
W końcu przestał wykładać specyfikację swojej choroby przy okazji rozmowy
z każdą nowo poznaną osobą. Oczywiście odpowiadał, jeśli ktoś bezpośrednio zapytał
go o jakieś jego dziwaczne zachowanie, nawet jeśli było to pytanie retoryczne, których
Rajmund nie rozpoznawał, lecz z biegiem czasu tłumaczenie wszystkiego, raz za razem,
zaczęło go męczyć, a zaraz potem przyszło zmęczenie ludźmi. Zaczęli go irytować. Już
nie tylko ciągłe pytania na temat jego zachowania, ale również cała reszta ich
niezrozumiałych działań i oczekiwań. Z biegiem czasu Rajmund coraz bardziej oddalał
się od ludzi, uznając takie zachowanie za ewolucyjnie uzasadnione.
— Naturalnym jest unikanie, jak również uczucie silnej niechęci, w stosunku
do zachowań niezrozumiałych — tłumaczył swojemu kuzynowi w czasie pewnej
rozmowy. Kuzyn Joachim był jedną z nielicznych osób, jakie z Rajmundem
rozmawiały, nie licząc osób, które nie miały wyboru, chociaż samemu Rajmundowi
wydawało się, że robił to tylko ze względu na obietnicę złożoną jego matce. — W moim
przypadku zachowania takie, kumulując się, przyjmują formę całościową w postaci
ludzi.
— Pierdoły pleciesz — prychnął kuzyn Joachim — gdyby to takie naturalne
było, to czemu wszyscy się tak nie zachowują co?
— Nie rozumiesz — odpowiedział natychmiast Rajmund. — Zacznę od
początku. Naturalnym jest unikanie, jak również uczucie…
— Hej Rajmund, spokojnie — przerwał mu kuzyn. — Dobra, rozumiem. To
naturalne dla ciebie, ale nie dla wszystkich, tak?
— Tak. Naturalnym jest unikanie zachowań niezrozumiałych, ze względu na
ich potencjalnie niebezpieczną naturę. Wyobraź sobie jaskiniowca który…
Pomimo logicznego wytłumaczenia, Rajmund nie spotkał się nigdy
z powszechną akceptacja jego poglądu.
Choroba jednak dawała Rajmundowi Weimbergerowi coś więcej niż zwykłe
kontakty międzyludzkie. Dała mu jego unikalny sposób myślenia. Dzięki niemu, a także
organizacji zadań, jaką sobie narzucał, był naprawdę dobry w tym, co robił, mimo że
jego praca wymagała działań zespołowych, których Rajmund unikał, ale nawet pracując
samemu, programował wirusy szybciej i lepiej niż pozostałe zespoły w Silesia—Virus.
Warto także wspomnieć co nieco o wyglądzie Rajmunda Weimbergera. Był on
osobą niespecjalnie wyróżniającą się z tłumu. Po części ze względu na swoją naturę,
a po części z wyboru. Zauważył bowiem, że, zbytnio się wyróżniając, przyciąga się
więcej ludzi, którzy coś od ciebie chcą.
Rajmund miał trochę ponad metr i siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu
i ważył niespełna sześćdziesiąt kilogramów. Czarne, krótko przystrzyżone włosy, często
także parodniowy zarost, gdyż nie zawsze pamiętałby rano się ogolić — cóż, miewał
ważniejsze sprawy na głowie. Jego twarz była na tyle zwyczajna, że ciężko ją w ogóle
opisać, no może poza odrobinę za małymi oczami i wiecznie ogryzionymi wargami.
Posiadał dwa zestawy ubrań, mianowicie, zestaw wyjściowy, w którego skład
wchodziły: szare płócienne spodnie, czarny t-shirt, wiatrówka, czarne skarpetki
przeciwpoślizgowe i sportowe buty, oraz zestaw domowy: szare dresowe spodnie,
czarna koszulka i czarne, przeciwpoślizgowe skarpetki.
Rajmund miał dwie pasje, a raczej obsesje. Było to oczywiście programowanie
wirusów oraz książki Lwa Tołstoja. Książki te były praktycznie jedynym wyposażeniem
33
dodatkowym jego mieszkania. Posiadał wszystkie, jakie był w stanie zdobyć. Oznaczało
to więc, że posiadał Annę Kareninę w czterech egzemplarzach, w tym także jedno
z pierwszych polskich wydań czy książkę po rosyjsku, pomimo że nie znał tego języka.
Jego obsesje stanowiły również jedyny temat rozmów, w którym czuł się swobodnie.
Potrafił mówić o tym w nieskończoność. Dlatego też proszono go czasami, by prowadził
w firmie pokazy dla wizytatorów i młodzieży.
Gdy Rajmund zaczynał swój trzeci rok pracy w Silesia—Virus, poproszono go
o przeprowadzenie w zastępstwie za Romana Polińca pokazu dla wizytatorów z Ikei,
którzy najwidoczniej chcieli zobaczyć, jak projektowane przez firmę wirusy tworzą ich
krzesła i stoły. I pomimo, iż Rajmund projektował wyposażenie kuchni i łazienek,
zgodził się poprowadzić tę prezentację. Poza tym lubił patrzeć, jak z bezkształtnego
stosu materiału powstaje okap kuchenny czy zestaw srebrnych sztućców.
— Oto materiał, z którego powstanie państwa krzesło — wskazał na nieduży
hologram po swojej lewej stronie, prezentujący drewniane krzesło w stylu Ikei,
a następnie na trzymaną w ręce tackę podzieloną na trzy części, na której znajdował się
czarno—brunatny materiał. — Pewnie wydaje się państwu, że materiału jest zbyt mało,
by mógł z niego powstać pełnowymiarowy mebel. Może się tak faktycznie wydawać,
jednak większość mebli jest prawie pusta wewnątrz. Nie znaczy to oczywiście, że
państwa krzesło będzie mniej wytrzymałe niż te wykonane metodą tradycyjną. Cóż,
prawdę powiedziawszy, będzie ono bardziej wytrzymałe.
W tym momencie położył tackę na ziemi, po czym wyjął z niedużego pudełka
kilka fiolek.
— Strukturalnie krzesło przypomina kości ptaków. W środku znajdują się
liczne komory wypełnione gazem pod ciśnieniem — zamknął pudełko i ułożył
równolegle do krawędzi stolika, na którym stało. — Warto, w tym momencie
wspomnieć również, że krzesło, pomimo że stworzone przez nasze wirusy, będzie
zbudowane z drewna. Może nie zupełnie, ale na poziomie molekularnym będzie
w dziewięćdziesięciu procentach drewnem — wziął jedną z fiolek i podszedł do
położonej na ziemi tacki i kucnął przy niej. — A więc państwa krzesło, od zwykłego,
drewnianego krzesła różnić będzie jedynie fakt, że nie powstało ze ściętego drzewa.
Przyjrzał się dokładnie tacce, upewnił się, że wszystko jest w porządku, oraz że
równo leży. Wstał i pokazał publiczności trzymaną w dłoni fiolkę,
— To są wirusy zaprogramowane przez Romana Polińca — potrząsną parę
razy fiolką — dzięki którym powstanie państwa krzesło — Rajmund zrobił chwilę
przerwy. — Na tacce znajdują się dwie przegrody z materiałem; jedna na warstwy
zewnętrzne krzesła, a druga na warstwy wewnętrzne oraz przegroda z komórkami
macierzystymi.
Któryś ze słuchaczy zdziwił się na dźwięk słowa „komórki macierzyste”, więc
Rajmund postanowił rozwinąć temat.
— Wykorzystanie komórek macierzystych może początkowo dziwić, ale po
zorientowaniu się w temacie wydadzą się one państwu naturalnym wyborem —
pomimo zapału, z jakim Rajmund tłumaczył sposób produkcji, w jego głosie nie dało
się usłyszeć nawet śladu emocji. — Po pierwsze trzeba powiedzieć, że tak naprawdę to
nie wirusy tworzą przedmiot. Zaprogramowane przez nas wirusy wnikają w komórki
macierzyste i zmuszają je do przekształcenia się w struktury metabolizujące materiał,
a następnie tworzą z nich meble lub bardziej skomplikowane twory, jak na przykład
kuchenki mikrofalowe czy ekspresy do kawy.
34
Rajmund otworzył fiolkę i wylał jej zawartość na tackę, w przegrodę
zawierającą komórki macierzyste.
Początkowo nic się nie działo, ale po paru minutach komórki zaczęły pęcznieć.
Przypominało to trochę rosnącą warstwę szaroburej piany.
— Oczywiście przedstawiony przeze mnie schemat działania jest wielce
uproszczony ze względu na liczne braki w państwa wiedzy — kilku ludzi westchnęło,
lecz większość, wcześniej uprzedzona, zignorowała uwagę Rajmunda na temat stanu
ich wiedzy.
W tym czasie cały materiał na tacce już się gotował. Zmienił się
w ciemnogranatową breję, której powierzchnie zdobiły licznie eksplodujące bąble.
Całość podobna była chwilami do gęstego, gotującego się budyniu.
Następnie materiał się uspokoił i zaczął wypuszczać coś na wzór pędów, które
powoli pięły się w górę, to łącząc się ze sobą, to rozgałęziając. Po paru minutach
powstał cienki, filigranowy szkielet krzesła. Nagle cała konstrukcja zaczęła pokrywać
się bordową warstwą, zbliżoną wyglądem do gliny. Nie minęły więcej niż dwie, może
trzy minuty, a gliniana powłoka zmieniła kolor i pokryła się sękami.
Teraz na podłodze stało stuprocentowe krzesło, a miedzy jego nogami nieduża
ceramiczna tacka - teraz zupełnie czysta.
Rajmund patrzył to na krzesło to na ludzi. — Jak widzą państwo, w niecałe
dziesięć minut powstało kompletne krzesło. Czyż nie jest to coś niesamowitego? —
Rajmund usiadł na krześle, tak jak mu wcześniej kazał kierownik, by pokazać, iż nie
jest to żadna atrapa. — Ciekawostką, która może państwa zainteresować, jest również
fakt, że struktury tworzone przez komórki macierzyste powstały w oparciu o bardzo
rzadko występujące na naszej planecie ekstremofile, które… — niestety większość
wizytatorów z Ikei już wyszła, nie słuchając wyjaśnień Rajmunda na temat ekstremofili.
W drodze powrotnej z kliniki Rajmund kupił kawę w puszce w przydrożnym
automacie. Złamał plombę u dołu puszki i już po chwili kawa była ciepła. Usiadł na
ławce na terenie niedużego placyku przylegającego do budynku kliniki.
Gmach, w którym mieściła się Klinika Leczenia Zaburzeń Rozwojowych
i Psychicznych im. Lightnera Witmera, był dużo mniejszy niż mieszkaniowiec
Rajmunda, ale mimo to robił imponujące wrażenie.
Budynek wzniesiono mniej więcej piętnaście lat po mieszkaniowcach okręgu
Katowickiego. Wzorowano go na wieżowcach szkoły chicagowskiej, jakie powstawały
na przełomie XIX i XX wieku. Budynek kliniki miał prostą kubistyczna bryłę, płaski
dach i z założenia mnóstwo okien i innych przeszkleń. Niestety, pomimo szlachetnych
wzorców i ambitnych planów, klinika nie wyglądała tak, jak oczekiwano. Pomimo że
zbudowana była z tych samych materiałów, co na przykład Carsons Building, posiadała
podobny typ konstrukcji oraz niemal identyczne zdobienia, to jednak bardziej podobna
była do glinianej rzeźby niż prawdziwego budynku. Wszystkie kąty były zaokrąglone,
płynne. Elewacja zdawała się spływać. Cały budynek jakby drgał, a materiały odbijały
promienie słońca pod dziwnymi, nienaturalnymi kątami. Rajmund uznał jednak, że
budynek jest piękny.
Siedział więc na ławce, wpatrując się w tego dziwacznego, półpłynnego
molocha ze stali i szkła, powoli pijąc ciepłą kawę z puszki i czekając na pełną godzinę,
by móc ruszyć na stację.
Powodem, dla którego Rajmund Weimberger wziął udział w programie
35
MASKA prowadzonym obecnie przez Klinikę Leczenia Zaburzeń Rozwojowych
i Psychicznych, nie była chęć znalezienia przyjaciół, dziewczyny czy chociażby
liczniejsze i bardziej udane stosunki społeczne.
Rajmund dzięki temu programowi chciał po prostu zmniejszyć swój
dyskomfort wywoływany towarzystwem innych osób w jego obecności.
Program MASKA opierał się zasadniczo na programach nerwowo-
mięśniowych tworzonych początkowo dla pokerzystów, a później także dla policjantów
pracujących pod przykrywką oraz innych ludzi, których praca wymagała kontrolowania
mimiki twarzy i okazywania emocji.
Były to niewielkich rozmiarów wszczepki, nanomatyczne implanty mózgowe,
sterujące impulsami nerwowymi do i z mózgu. Wszczepka taka umożliwiała
kontrolowanie praktycznie wszystkich funkcji organizmu, wliczając w to układ
nerwowy, układ hormonalny oraz mięśniowy.
Implanty miały pomagać pokerzystom w kontrolowaniu emocji. Po pierwsze
zawiadywały mimiką twarzy oraz mimowolnymi tikami mięśniowymi całego ciała,
które występują w czasie przeżywania silnych emocji. A więc po prostu dławiły wszelką
komunikację niewerbalną. Jednocześnie monitorowały układ hormonalny, wydzielając
przykładowo konkretne hormony w czasie podwyższonego stresu czy w czasie
blefowania tak, by uspokoić gracza. Dodatkowo redukowały potliwość, kontrolowały
rozszerzenie źrenic i tempo oddechu, monitorując i oceniając przejawy emocjonalne
u innych graczy tak, że użytkownik takiego implantu miał do dyspozycji pełen
psychosomatyczny raport o przeciwnikach.
Oczywiście, z czasem implanty zaczęły nie tylko tłumić emocje, ale również
oszukiwać i mamić wszczepki przeciwników. Wojna taka prowadziła do coraz to
większego zaawansowania technicznego produktu.
Klinika Leczenia Zaburzeń Rozwojowych i Psychicznych miała zamiar
wprowadzić drobne zmiany do kodu źródłowego implantu tak, by ten pomagał osobom
cierpiącym na zespół Aspergera w odczytywaniu i interpretacji ludzkich emocji oraz
w skuteczniejszym ich okazywaniu przez samego użytkownika.
Po powrocie do mieszkania Rajmund Weimberger przeczytał kilkadziesiąt
stron Anny Kareniny, po czym położył się i starał się zasnąć. Przeszkadzał mu w tym
fakt, że jutro nie może iść do pracy. Rajmund od sześciu lat nie miał dnia wolnego,
z czego był wielce zadowolony, lecz lekarz z kliniki bezwarunkowo kazał mu wziąć co
najmniej trzy dni urlopu, by wyjść na miasto i przetestować systemy implantu. Była to
wielka zmiana w życiu Rajmunda, więc wywoływała jego rozdrażnienie, utrudniając mu
zaśnięcie.
Leżąc na twardym materacu, zastanawiał się, czy udział w programie MASKA
to aby dobry pomysł i jak w ogóle dał się w to wciągnąć.
— Cześć kuzynie — w głosie Joachima dało się słyszeć rozweselenie i nutę
niecierpliwości. — Mam świetne wieści dla ciebie.
— Czyżby. Jakie?
— Posłuchaj tylko — powiedział na wydechu Joachim. Zrobił chwilę przerwy,
prawdopodobnie, by się czegoś napić, po czym kontynuował. — Mam takiego jednego
kumpla, wiesz neurobiolog-komunista, ideowiec, wszystkim chce pomagać, uważa
swoją pracę za jakieś dziwne powołanie i… no mniejsza z tym. Ważne jest to, że
36
postanowił prowadzić badania nad wykorzystaniem nanomatycznych implantów
mózgowych w leczeniu zaburzeń psychicznych. Aspergera będzie leczył, kuzynku —
kolejna przerwa. Łyk wody, a może czegoś mocniejszego. — No ale to Anglik jest.
A wiesz, że u nich ciągle obowiązuje ustawa o czystości neuronalnej, a więc nie może
tych badań u siebie przeprowadzić — znów przerwa. — Wiesz ,co to oznacza, kuzynku
kochany?
— Że będzie musiał swoje badania gdzieś indziej przeprowadzić — Rajmund
był już mocno rozdrażniony, gdyż telefon oderwał go od czytania. — Joachimie,
dzwonisz do mnie tylko po to, by powiedzieć mi, że twój znajomy nie może prowadzić
swoich badań u siebie w ojczyźnie?
— Ooo, ależ tyś głupi — skwitował z rozbawieniem kuzyn. — On te badania
u nas, w Polsce, będzie prowadził. W Opolu. A ja od razu o tobie pomyślałem. To tylko
wstępne testy, no ale…
I tak oto chęć szybkiego zakończenia rozmowy i upór kuzyna Joachima
doprowadziły do tego, że Rajmund zgodził się wziąć udział we wstępnych testach
programu MASKA.
Rajmund siedział w niewielkiej kawiarni, pijąc powoli kawę w towarzystwie
wirtualnego Lwa Tołstoja. Tołstoj był wybranym przez Rajmunda awatarem implantu.
Siedzieli naprzeciwko siebie, awatar tłumaczył podstawowe założenia
programu oraz działanie wszczepki. Rajmund w tym czasie podziwiał drobiazgowość
jego wykonania. Po dokładnym przyjrzeniu się można było dostrzec pory na skórze lub
krople kawy na imponującej brodzie pisarza.
Po zakończeniu prezentacji wszczepka wyłączyła wizualną część awatara,
zostawiając aktywne funkcje komunikacji słuchowej i przeszła na działanie mobilne.
— Musi pan sobie uzmysłowić pewien fakt, panie Weimberger — tłumaczył
siedzący za wielkim drewnianym biurkiem znajomy Joachima, doktor Jonathan
Carroll. — Implant nie ma w mocy zmienić pana osobowości czy postrzegania innych
ludzi. Nie może pan tego oczekiwać.
— Rozumiem — odparł Rajmund. — Nie tego oczekuję.
— Tak? To bardzo dobrze. No ale czemu pan herbaty nawet nie spróbował,
panie Weimberger? Niechże się pan nie krepuje — doktor milczał, aż Rajmund nie
rozbił paru łyków letniej już herbaty malinowej. — Smaczna prawda? Bardzo lubię
malinową, ma taki… no ale. Nie o herbacie miałem mówić — wykonał dziwny gest ręką.
— Proszę mi wybaczyć, panie Weimberger. Czasami zbaczam z głównego tematu
rozmowy.
— Nic nie szkodzi.
— A więc o czym to ja… a, już wiem — upił parę łyków herbaty, odchrząknął
i splótł palce dłoni. — Musi pan zrozumieć, panie Weimberger, że implant ma na celu
jedynie zmniejszenie dyskomfortu społecznego wywołanego pańską chorobą. Cóż, tak
naprawdę testy, w których bierze pan udział, mają dopiero sprawdzić jak bardzo i czy
w ogóle można zminimalizować tej dyskomfort.
— Rozumiem.
— To dobrze, bardzo dobrze — Doktor Carroll wstał i wyciągnął rękę
w kierunku Rajmunda. — Niech pan tylko pamięta, że nie oferujemy panu lekarstwa,
a jedynie drobną pomoc. A teraz powinien pan wstać i podać mi rękę. Protokół taki
społeczny.
37
Przeniewierca
Adrian Sładek
Chrzęst kolczug niósł się delikatnym echem pomiędzy ścianami skalnej
rozpadliny; wtórował mu nierówny tupot dwu setek ciężkich żołnierskich buciorów.
Wprawne ucho wyłowiłoby też odgłosy pojedynczych stuknięć włóczni o tarcze,
zduszone syknięcia, a czasem i mocne słowo akompaniujące dźwiękowi obsuwającej się
na żwirze stopy. Nikt nie toczył żadnych rozmów, w zalegającym milczeniu wyczuwało
się napięcie.
Dziesięć dziesiątek najlepszego towarzystwa, starannie wybranego z całej
słynącej z bitności drużyny kniazia Godzimira Udzielnego prowadzonych było przez
Drahomira, młodego wojewodę Szaropola. Stawał z nimi ramię w ramię do niejednego
boju i wiedział, że nawet w najgorszej chwili go nie zawiodą. W konnej szarży, na
piechotę czy na murach grodu zawsze dowodzili swego męstwa i Drahomir był pewien,
że i tym razem sprostają, niełatwemu przecież, zadaniu, którego się podjęli.
Zakończyć plugawy żywot czarownika Mszczujwoja zwanego Kazicielem,
przeniewiercy słusznych praw, który swą osobą był obelgą dla wszystkich plemion
swarzyckich. Truchło raz pokonanego na sztuki podzielić, serce kołkiem osinowym
przebóść, a członki na rozstajach zakopać, imienia jego wzbronić wymawiać, by
brzmienie jego wymazać z ludzkiej pamięci, a wraz z nim pamięć o tym niegodziwcze
i o szkaradnym Zcernebohu, któremu służył, a który wrogiem jest prawdziwych bogów.
Uprzednio jednak dostać się niepostrzeżenie do serca zajmowanej przez niego
twierdzy, gdzie Mszczujwoj trwożnie krył się przed słusznym gniewem Swarzyców.
A nie była to sprawa prosta, gdyż dwukrotnie już za pomocą swej obmierzłej magii
umykał on ze zdobytego co dopiero zamku, zmuszając kniaziów i hospodarów do
kontynuowania pogoni, przedłużając tym samym wyniszczającą wojnę. Tym jednak
razem, dzięki podstępowi pojawiła się szansa, aby zaskoczyć wroga. Szczęśliwym
trafem udało się zdobyć plany twierdzy, a wśród nich te zawierające zapomniane
sekretne przejścia wydrążone w okalających kasztel górach. Do jednego z nich
prowadziła rozpadlina, którą kroczyli. Także, kiedy główne siły przypuszczać będą atak
na mury, Drahomir wraz ze swą zbrojną kupą uderzą w samo jądro zgnilizny.
Drahomir spojrzał w niebo. W wąskiej szczelinie nad głową nie mógł dojrzeć
Oka Boga, ale wiedział, że te wspina się już niestrudzenie po nieboskłonie. Liczył, że
ciepło jego płomieni rozproszy nieco zimną lepką mgłę, która zalegała wokół nich.
Ważniejsze jednak, że wraz z nastaniem poranka kniaziowie mieli ruszyć do natarcia.
— Wojewodo! — dobiegł go szept Ścibora, wiernego towarzysza
przepatrującego drogę na przedzie. — Podejdźcie rychło!
Setnik poprowadził go ostrożnie za jeden z głazów, przy którym kulili się
pozostali z jego niewielkiego oddziału. Wszyscy, włączając Ścibora, przyodziani byli
odmiennie niż reszta wojów — kolczugi i ciężkie szyszaki ustępowały miejsca
skórzanym kaftanom i futrzanym czapom, a miast mieczy chętniej sięgali po łuki.
— Wyjrzyjcie tam, wojewodo — powiedział, wskazując skraj głazu. — Myślę, że
dotarliśmy do wejścia.
Zrobił, co mu powiedziano. Jakieś sto dwadzieścia łokci przed sobą dostrzegł
przytuloną do ściany dziwną budowlę z czarnego kamienia. Ściany i kolumny, jak się
zdawało, były na całej powierzchni wyżłobione płaskorzeźbami, których kształtów nie
był teraz w stanie dostrzec. Całość przywodziła na myśl jakiegoś rodzaju chram, co
38
zgadzało się z informacjami, które uzyskali z planów.
— Wezwij towarzystwo — zwrócił się do setnika. — Wchodzimy.
Cały oddział poruszał się energicznym krokiem w stronę chramu. Wszyscy
w pełnej gotowości, tarcza przy tarczy z włóczniami gotowymi do ataku. Wypatrywali
czujnie zagrożenia - kiedy szło o Kaziciela, zawsze trzeba było zachować najwyższą
ostrożność.
W miarę zbliżania się Drahomir wyłapywał coraz to nowe szczegóły
z konstrukcji budowli. Kształty, łuki i kąty zastosowane w niej przyprawiały go o ból
głowy swą zawiłą dziwacznością, ale nie mógł odwrócić wzroku, zupełnie jakby oplatały
go swym hipnotycznym czarem. Prawdziwie przerażające były jednak płaskorzeźby,
które potrafił teraz odczytać. Sceny łączące w sobie nieskończenie wyuzdane akty
kopulacji - częstokroć pomiędzy osobami tej samej płci, ponadto sodomii,
samookaleczenia, kanibalizmu, tortur i bogowie wiedzą czego jeszcze. Wojewoda czuł
się nimi do głębi wstrząśnięty, a nikt nie nazwałby go osobą trwożnego serca.
Wojowie byli pełni podejrzeń i obaw, ale bez wahania przekroczyli próg
chramu — mieli do wykonania ważną misję.
Wnętrze urządzone było w myśl tego samego zwichrowanego poczucia smaku.
Pod złowrogo nachylonymi ścianami ciągnęły się rzędy kamiennych ołtarzy,
zaopatrzonych w pordzewiałe przez dziesiątki lat kajdany, służące bez wątpienia do
przytrzymywania ofiar poświęcanych temu przeniewierczemu kultowi. Powierzchnie
ołtarzy miały płytkie podłużne wgłębienia o gładkiej powierzchni, wytarte zapewne
wijącymi się w nieopisanym bólu i trwodze ciałami nieszczęśników. Podłoga zasłana
była szczątkami, a ich mnogość zapierała dech w piersi. Trudno było pojąć, ilu
postradało tutaj żywoty.
Wojewoda wzdrygnął się silnie, kiedy w jego umyśle zagościła myśl, że kiedyś
widział przecież podobne sceny - z tym że na własne oczy. Przez lata tłumił je i ukrywał
w najdalszych odmętach swej pamięci, nie pozwalając im wypłynąć. Czasem tylko
udawało się im wymknąć z głębin, by nawiedzić go podczas snu, co nieodmiennie
kończyło się gwałtownym przebudzeniem z boleśnie ściśniętym trwogą sercem.
Było to nieco ponad piętnaście wiosen temu, kiedy...
***
Wojska Mszczujwoja Kaziciela wtargnęły z całą swą niszczycielską mocą do
Szaropola. Przetoczyły się niszczycielską falą przez pomniejsze grody - wypalając je do
gołej ziemi, a ich ludność bezlitośnie mordując ku uciesze plugawemu Zcernebohowi -
by w końcu stanąć w całej swej potędze przed stolicą - Faligrodem.
Tego wieczora Drahomir, który ledwie trzy roki temu otrzymał prawdziwe
imię na postrzyżynach, pożegnał ojca ruszającego na palisadę, by bronić grodu - nigdy
więcej nie było mu pisane widzieć rodzica żywego. Niedługo później brama została
wyłamana i zniekształceni plugawymi praktykami wojowie Mszczujwoja zalali ulice.
Wojów szaropolańskich już niemal nie stało, kniaź z głównymi siłami nie dotarł na czas
z odsieczą dla ojcowizny i wałów miejskich broniła jedynie garstka mężów.
Mszczujwojcy wpadli do domu Drahomira i brutalnie wygonili wszystkich:
jego matkę, braci, krewniaków i służbę. On sam cudem jedynie umknął, kryjąc się na
ciasnym stryszku, którego nikomu nie przyszło do głowy ograbić. Z dołu dochodziły go
sprośne odgłosy biesiadujących wrogów, którzy dobrali się do bogatych zasobów
kuchni oraz piwniczki z miodami, winami, piwem.
Z miejsca gdzie się ukrył, przez niewielkie okienko miał dobry widok na plac
39
targowy. Widział, że wrogowie mordują oszczędnie, zaganiają potoki spanikowanych
Faligrodzian na plac. Tam co najmniej trzy tuziny przeniewierców montowało
naprędce jakowąś drewnianą konstrukcję. Stukot młotków i odgłosy piłowanego
drewna słyszał wyraźnie, nawet pomimo wszechobecnej wrzawy.
Pojmani Swarzyce zostali brutalnie stłoczeni z jednej strony placu, przeciwnej
do tej gdzie powstawała konstrukcja, która z każdą chwilą zaczynała nabierać kształtu.
Składała się z dwu części: niższej, przybierającej kształt rzędu ofiarnych ołtarzy, oraz
wyższej, układającej się w sporych rozmiarów wieżę. Widać, przeniewiercy planowali
podziękować swemu nikczemnemu bogu za zwycięstwo, składając mu ofiarę. Robotnicy
pracowali bardzo sprawnie i konstrukcja miała zostać lada chwila ukończona.
Gdy wieża i ołtarz zostały ukończone, robotnicy pierzchnęli. Wszyscy wśród
pozostałych na placu przeniewierców wyprężyli się sztywno. W ich ruchach dało się
odczytać napięcie i podniecenie. Coś miało się zaraz wydarzyć. Emocje z miejsca
udzieliły się zakładnikom, na których spłynęła jeszcze większa trwoga, aż zamilkli pod
jej ciężarem.
Wtedy równym krokiem na plac wkroczyła procesja. Najmniej cztery tuziny
odzianych w czarne powłóczyste szaty postaci eskortowanych było przez sześć razy tyle
wojów. W centralnym punkcie zaś z wielką starannością niesiona była masywna
lektyka. Procesja zatrzymała się zaraz przy świeżo wzniesionej konstrukcji, lektykę
ustawiono tak aby był z niej pełen widok. Słudzy z namaszczeniem rozsunęli kotary
skrywające pasażera.
Wtedy Drahomir zobaczył go po raz pierwszy.
Na tronie lektyki, sztywno niczym posąg zasiadał Mszczujwoj Kaziciel we
własnej osobie.
Nie widział go nigdy wcześniej, a jedynie słyszał opowieści. Z miejsca jednak
go poznał, nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Odziany był w obszerną powłóczystą szatę o czerni tak intensywnej, że
wydawał się lokalną manifestacją samej nocy. Głowę zakrywał mu szeroki kaptur
rzucający na twarz głęboki cień padający na - czego nie widział, ale wiedział z opowieści
- białą gładką maskę szczelnie zakrywającą mu twarz.
Było w nim coś dalece wykraczającego ponad niezwykły i tajemniczy ubiór.
W jakiś trudny do uchwycenia sposób emanował czymś w rodzaju aury, aury, która
wywoływała w Drahomirze uczucie, jak gdyby krew miała mu się ściąć w żyłach lodem.
I to nawet pomimo tego, że obserwował go przecież z dosyć znacznej odległości! Kimże
mogła być osoba, która samą swą obecnością przyprawiała go o takie sensacje?
Cztery tuziny odzianych w czerń członków procesji padło na kolana przed
swym panem. Drahomir domyślał się, że muszą oni być czymś w rodzaju żerców, tyle że
będących w służbie Zcerneboha miast oddawać należną cześć prawdziwym bogom.
Kaziciel dał im jedynie oszczędny znak dłonią, nie wypowiadając przy tym ni słowa.
Fałszywym żercom w zupełności to wystarczyło, natychmiast powstali z ziemi
i energicznymi krzykami wydali polecenia wojom. Ci sprowadzili im pierwszych
jeńców.
Wtedy zaczęła się rzeź. Ojciec opowiadał mu, że czasem mawiało się tak, gdy
podczas boju jedna ze stron poddała tyły, a druga rzucała się na nią, tnąc bezlitośnie po
plecach, karząc za tchórzostwo. To jednak było coś zgoła innego i zdecydowanie
bliższego pierwotnemu znaczeniu tego słowa. Po prawdzie to nawet dalece poza nie
wykraczało, jednak Drahomir zwyczajnie nie był w stanie wyobrazić sobie, jak powinno
brzmieć słowo, którym można by oddać sprawiedliwość wydarzeniom, które
rozgrywały się przed jego oczyma.
Wszyscy żercy zaczęli brutalnie oprawiać Swarzyców. Wojowie przemocą
40
przytrzymywali ofiary przy skleconych naprędce ołtarzach, a kapłani za pomocą
długich sztyletów powoli i metodycznie wywlekali im bebechy na zewnątrz. Dbali o to,
aby ofiara pozostawała jak najdłużej przy życiu i świadomości, nie byli tak bezmyślni,
aby z miejsca sięgnąć do serca i pozbawić życia, o nie — ich plugawa wiara karmiła się
cierpieniem i trwogą.
Potem brano kolejnych i czynność powtarzano. Powtarzano. Powtarzano.
Gdy stłoczeni zakładnicy zobaczyli, co się wyprawia, zakrzyknęli ze zgrozy.
Tłum zafalował, ruszył pchnięty paniką - próbowali się wyrwać, w szale rzucali się na
strażników. Ci jednak szybko i sprawnie poradzili sobie z paniką, byli wprawieni. Kilku
zaledwie Faligrodzian uzyskało łaskę szybkiej śmierci od włóczni przeniewierczego
woja, reszta rychło została stłamszona.
Posadzka placu w kilka chwil pokryła się rosnącymi kałużami krwi. Posoki
przybywało błyskawicznie, osobne kałuże szybko utworzyły jedną wielką, a ta w końcu
przebrała miarę i popłynęła ulicami do fosy, barwiąc ją na kolor wina. Wnętrzności, tak
pracowicie wywlekane z ludzi przez kapłanów, wkrótce zaczęto wieszać na drewnianej
konstrukcji wieży wzniesionej naprzeciw ołtarzy. Przybywało ich z każdą chwilą. Po
mieście rozniósł się niewiarygodny smród, w którym zapachy ekskrementów,
wymiocin, ropy, strachu, flaków walczyły o prym.
Kaźń trwała do samej jutrzni. Noc całą Drahomir torturowany był widokiem
rozwlekanych ludzkich ciał. Zamykanie oczu niewiele dawało, gdyż rozdzierające
wrzaski boleści katowanych ludzi niosły się nieprzerwanie. Nie mógł opuścić
schronienia, gdyż z miejsca dopadliby go przeniewiercy bezczeszczący jego dom swą
obecnością. Z rana był kompletnie wyczerpany zarówno na ciele, jak i na duchu. Gdy
ostatni pojmany Swarzyc oddał swój żywot, a jego kiszki zawisły na wieży, konstrukcja
wydawała się z ledwością wytrzymywać ich ciężar.
Jeśli Mszczujwoj w jakikolwiek sposób odnosił się do tego, co działo się przed
jego obliczem, to nie dał o tym w żaden sposób poznać. Przez cały czas siedział sztywno
w swej lektyce tak, że wydawało się, jakby sam był martwy. Chwilami chłopiec
zastanawiał się, czy gest, który przedtem z jego strony dostrzegł, nie był jedynie
przywidzeniem i czy przeniewiercy nie służą przypadkiem zasuszonym zwłokom na
tronie. Przekonał się, że nie miał racji, gdy Kaziciel poruszył się raz jeszcze, aby dać
znak do zakończenia tego makabrycznego przedstawienia.
Kiedy Drahomir pewien był, że już gorzej być nie może, żercy podpalili wieżę.
Mdlący smród płonącego mięsa, a wraz z nim gryzący czarny dym zaległy nad miastem,
wyciskając mu z oczu łzy i powodując niezwykle bolesne skurcze opróżnionego
wielokrotnie podczas nocnej kaźni żołądka.
Szczypiącymi od dymu oczyma obserwował, jak lektyka wynoszona jest
z placu.
Mszczujwoj zwany Kazicielem, kimże on był? Co kryło się w cieniu głębokiego
kaptura, pod bielą gładkiej maski? Czy był on człekiem? Czy człek mógłby być tak
bezdusznie, a zarazem szaleńczo okrutny? A może był on bardziej czartem albo złym
duchem?
Gdy Drahomir mdlał od duszącego dymu, a jego umysł zagłębiał się w kojącą
nieświadomość, w jego głowie dźwięczały dwie myśli: by dopełnić zemsty na
przeniewierczych psach i odkryć tajemnicę ich obłąkanego wodza.
Co kryje się pod maską...?
Pod maską...
***
41
Drużyna Swarzyców kroczyła poprzez wydrążone w trzewiach góry tunele
prowadzące do twierdzy Mszczujwoja. Mijali wiele podziemnych komnat, w których
trafiali na niezrozumiałe dla nich dziwy. Fantazyjne aparatury, biblioteczki wypełnione
zwojami, pergaminami oraz inne przedmioty, których nie potrafili nawet opisać, a co
dopiero nazwać. Najchętniej podłożyliby pod te plugawe wytwory ogień i z satysfakcją
patrzyli, jak tańczy na nich czerwony kur. Niestety, jako że byli w podziemiach, nie
mogli pozwolić sobie na taki luksus. Czas ich naglił, więc nie było nawet czasu, aby
roztrzaskać te plugawe twory, traktując je włóczniami i buciorami. Nie czuli się z tym
dobrze.
Dalej natrafili na rozległą podziemną grotę, podziurawioną niezliczoną ilością
jam, wnęk i tuneli. Echa płatały im tam nieprzyjemne psikusy, poważnie szargając ich
nerwy. Wtem jednak Ścibor znowu wstrzymał pochód. Raz jeszcze wydawało mu się, że
wyłowił w pokręconych echach jakoweś niepokojące nuty.
I rzeczywiście gdzieś na granicy słyszalności zasłyszeli zduszone złośliwe
chichoty, do których zaraz dołączyły słowa w jakimś charkliwym języku, oraz - co
najbardziej niepokojące - szczęk rynsztunku.
— Wojowie. Widać, wystawili straże w tunelach. Czułem, że zbyt łatwo nam
idzie — westchnął Ścibor.
— To nie straże — stwierdził wojewoda. — A przynajmniej nie zwyczajne. To
krzaty.
— Co mówicie?! — setnik aż podskoczył. — Przecież krzaty są bajdą, żeby baby
miały czym dziatki straszyć.
— Obawiam się, że nie. Rozmawiałem z wieloma Wszemyślidami, a góry to ich
ojczyzna i wszyscy, jak jeden mąż, twierdzili, że krzaty istnieją. Zresztą zaraz się
przekonamy.
Podał komendy wojom, ustawili się w ścisłej formacji, tworząc mur z tarcz, zza
którego wystawały jedynie ostrza włóczni. Byli gotowi. Kolejne minuty mijały, a głosy
były coraz bliższe. Oczekiwanie dawało im się silnie we znaki.
Gdy ich nerwy były napięte już do granic możliwości, z tuneli wypadły na nich
człekom podobne, ale znacznie podlejszego wzrostu stwory. Przyodziane były w wiele
warstw szorstkich płócien i kolczugi, spod szyszaków wyrastały im długie splątane
włosy i brody, spomiędzy których błyskały małe złośliwe oczka. Z jazgotem rzuciły się,
próbując dosięgnąć ich dzierżonymi w krępych ramionach ostrzami, toporami,
czekanami. Rozgorzała walka.
Swarzyce dzielnie i skutecznie bronili się za murem tarcz. Nikt nie oddawał
pola, wszyscy z zapamiętaniem żgali wroga włóczniami. Odgłosy walki odbijały się od
ciasnych ścian i wracały do nich, potęgując hałas.
Stojąc w rzędzie ramię w ramię z towarzyszami, odpierając zajadłe ataki
wroga, Drahomir wspomniał, że w podobnej sytuacji dane mu było poznać Siemowita,
swego najlepszego druha, w intencji którego pomszczenia między innymi znajdował się
na tej pielgrzymce do samego jądra ciemności.
***
Drahomir miał już dwadzieścia trzy wiosny i nielichą parę w łapie. Teraz z całą
mocą dawał o tym znać napierającym na niego przeniewiercom. Wróg zaatakował na
trakcie uważanym za niemal zupełnie bezpieczny, więc eskorta dla karawany była
jedynie symboliczna. Nieliczni wojowie nadludzkim wysiłkiem bronili się za murem
stworzonym z kręgu wozów. Piechota nacierała na nich nieustępliwie, a lekka kawaleria
krążyła wokół ich obrony, bezlitośnie szyjąc z krótkich łuków. Harmider tworzony
42
przez walczących mieszał się z trwożliwym jękiem bezbronnych kobiet i dzieci
stłoczonych w środku obronnego kręgu.
Czarny krąg wrogów zaciskał się nieustępliwie, kolejni Swarzyce padali pod
ciosami żelaza dzierżonego w ręku zniekształconych czarcich pomiotów Mszczujwoja.
Obrona zaczynała się załamywać. Tarcza Drahomira poszła w drzazgi, przyjmując na
siebie o jeden cios za dużo. Wróg zaczął obłazić wozy, dwu albo trzech przedarło się
nawet poza krąg obrony. Swarzyce, widząc to, zebrali się na ostatni tytaniczny wysiłek
i naparli. Walczyli jak osaczone wilki, do ostatka, z szaleństwem w oczach. Woleli
zginąć w walce, niż być rozbebeszonymi ku uciesze fałszywego boga przez któregoś
z przeniewierczych żerców.
Gdy nadzieja ich już opuściła i powierzali swe dusze prawdziwym bogom,
przygotowując się na wyprawę do Nawii, nad traktem zabrzmiał dudniący dźwięk rogu.
Brzmienie jego było niezwykle niskie, matowe — co oznaczać mogło tylko jedno,
zbliżają się Dorzeczanie, ich rogi miały jedyne w swym rodzaju, niepowtarzalne
brzmienie. Odsiecz była w drodze.
Nowy dych wstąpił w obrońców i ze zwielokrotnioną siłą dali odpór
przeniewiercom. Zaraz też poczuli pod stopami, jak ziemia zaczyna silnie drżeć, a zza
zakrętu wypadła pancerna jazda dorzeczańska. Na krótkim odcinku nabrała rozpędu
i z całą mocą spadła na karki przeniewierców, którzy z miejsca poszli w rozsypkę.
Obrońcy z ochotą pognaliby za wrogiem, odpłacając mu za krzywdy
i poległych towarzyszy, ale nie mieli już sił. Jak jeden mąż zasiedli na ziemi, dysząc
ciężko, a śmiejąc się radośnie na widok tratowanego przez konnych wroga. Baby
dopadły ich z miejsca, becząc ze wzruszenia i histeryzując na potęgę.
Konni, gdy tylko dali przeniewiercom to na co ci zasłużyli, powrócili do
karawany. Na ich czele, na grzbiecie dorodnej kasztanki, zasiadał odziany w pyszny
szkarłatny płaszcz i bogato zdobiony szyszak woj, który przedstawił się jako Siemowit,
palatyn dorzeczański.
— Kto u was wiedzie prym? Kto obronę prowadził?
— Jam, Drahomir, wojewoda szaropolański — rzekł, z trudem powstając na
nogi.
— Jużci! Wojewody to bym się nie spodziewał! — Powiedział, po czym
zeskoczył z konia, by podejść do Drahomira. — Wybaczcie bracie, że was tak
z końskiego grzbietu powitałem, ale tak marnie wyglądacie, że w życiu bym się nie
domyślił, żeście wojewoda.
Drahomir uśmiechną się blado. Rzeczywiście umazany od stóp do głów
ziemią, pyłem i krwią, w tym w sporej części własną, z zupełnie zrujnowanym
odzieniem, do tego słaniający się ze zmęczenia tak silnie, że ledwie trzymał się na
nogach, z pewnością nie wyglądał reprezentacyjnie.
— Muszę wam powiedzieć — zagaił Siemowit, prowadząc wyczerpanego woja
pod ramię — żeście dokonali tutaj rzeczy niezwykłej! Z garstką wojów daliście odpór
takiej masie przeniewierczego ścierwa! Muszę was lepiej poznać, wojewodo
szaropolański — o co już zadbam, gdy tylko ugoszczę was i waszych ludzi, jak dotrzemy
na Dorzecze. Zasłużyliście na solidny wypoczynek!
Wojewoda skiną bezwładnie głową. Nie miał siły na nic więcej. Nie mógł w tej
chwili nawet przypuszczać, jak silną nawiścią zwiążę się z tym Dorzeczaninem w toku
najbliższych lat. Jak wiele bojów stoczą wspólnie i ile pijatyk po karczmach wszystkich
swarzyckich ziem zaliczą.
***
43
Krzaty walczyły zajadle, bez opamiętania i z pewnością nieczysto, ale
w prawdziwej bitwie nikt nie mógł sobie pozwolić na komfort czystej walki. Zwyczajni
wojowie mogliby ulec, ale drużyna Drahomira składała się co do męża z bitnych
weteranów, którzy wznosili stal w niezliczonych starciach. Po krótkiej, acz szalenie
gwałtownej potyczce, niedobitki czarcich stworów czmychnęły w tunele skąd przyszły
i już więcej się nie pokazały.
Swarzyce kontynuowali podróż w głąb tuneli.
Zaskakująco szybko natrafili na wyjście. Gdy wkraczali do twierdzy Kaziciela
czuli niesamowite podniecenie, byli świadomi niezwykłej donośności tej chwili i całej
swojej misji. Tunel zaprowadził ich do jednej z bocznych baszt wybudowanych
w oparciu o skalną ścianę. Baszta ta stanowiła element trzeciej linii obrony, więc jej
obsada była bardzo nieliczna - wojowie w kilka chwil poradzili sobie ze wziętymi
z zaskoczenia wrogami.
Wojewoda nie mógł sobie odmówić, aby nie wyjrzeć choćby na chwilę przez
jedno z okien baszty i rzucić okiem na toczącą się bitwę. Z tego miejsca mógł dojrzeć
wszystkie szczegóły. Scenę ogarniał wzrokiem nieco od boku, od strony lewej flanki
wojsk swarzyckich. Tam jak zwykle w równych szeregach, tarcza przy tarczy, stali
Szaropolanie, jego rodacy. Wokół piechurów krążył bogato odziany konny wraz ze
świtą, niechybnie kniaź Godzimir, jak nic zagrzewający wiarę do zbliżającej się walki.
Jak znał swego dobroczyńcę, to ten, swym zwyczajem, zapewne dawał właśnie przykład
prawdziwego złotoustwa, a serca w wojakach kraśniały. Dalej stały drużyny bitnych
Dorzeczan, Dzielnian i zbrojnych z grodu Kraśnego pod wodzą kniazia Recibora II
Lutego, po nich znowu byli Iścianie, niezrównani w łucznictwie, pod opieką palatyna
Trzebiegosta, dalej zaś Wszemyślidzi, twardzi górale, z hospodarem Zbylutem
Leściwym na czele. Tylu było Swarzyców, ale nie tylko oni stawali tego dnia do boju.
Prawe skrzydło przypadło sprzymierzonym w słusznej sprawie. Najpierw byli Obczycy,
sami siebie Wolkami zwący, prym im wiódł margrabia Lothar w licznych bojach
zaprawiony, w tym wielokrotnie - nie kryjmy tego - przeciw Swarzycom, zadając im
nieraz dotkliwe klęski. W tych trudnych czasach jednak nie pozwalano, aby dawne
zwady kładły się cieniem, kiedy przychodziło walczyć o wyższe cele. Za pancernymi
Lothara kłębili się gwarni zaciężni - pochodzący z rozlicznych dalekich krain żołnierze
najmici, walczący dla zarobku. Cel ich walki nie był co prawda szlachetny, a poza polem
bitwy swawolnicy byli z nich okrutni, ale gdy przychodziło do boju, trudno było
o bardziej karne i bitne towarzystwo. Z prawej flanki armię zamykali Nordowie,
wszyscy - jak jeden - długobrodzi, z zastygłym złowrogim marsem na twarzach
wyzierających spod solidnych szyszaków. Wojowie to nieprzeciętni, w wielu starciach
wysławieni, z tym że - co dla Swarzyców niepojęte - niemal wyłącznie piesi. Ale przy
szturmie warowni to po prawdzie i lepiej, bo wierzchem szarżować w tej sytuacji nie
sposób.
Wojewoda westchnął w zachwycie nad widokiem szykujących się do boju
mężów. Sam najchętniej stanąłby przy nich w polu, a nie czaił się zdradziecko na tyły
wroga, ale sytuacja nie pozwalała mu na ten komfort.
W dole zagrzmiały rogi, obwieszczając początek szturmu. Wiara ruszyła
z wrzaskiem pod mury, niosąc nad sobą drabiny, pchając zasłony i tarany - bitwa
właśnie się rozpoczęła. Drahomir dał znak Ściborowi - na nich też był już czas. Wojowie
ruszyli dalej w głąb górskiej rozpadliny.
Widok szykującej się do zdobycia twierdzy armii przywołał u Drahomira
wspomnienia całkiem świeże jeszcze, bo sprzed trzech zaledwie miesięcy, kiedy to
uczestniczył w zdobywaniu poprzedniej warowni Kaziciela - Zamku Boruckiego.
44
***
Masywne wzmocnione stalowymi nitami wrota bramy Zamku Boruckiego
roztrzaskały się w drzazgi pod nieustępliwą siłą tarana. Tryumfalny okrzyk z całą mocą
rozbrzmiał pomiędzy napierającymi na zamek Swarzycami.
— Sława! Sława! Na Bieleboha, sława! — zdzierali gardła co sił.
— Sława! — krzyczał, co tchu w piersi, Drahomir, stojący w pierwszej linii na
czele Szaropolańskich wojów. Ten wyraźny przełom w bitwie uradował go, chociaż
doskonale zdawał sobie sprawę, że bitwa zdecydowanie daleka jest jeszcze od
zakończenia.
Przelotnie wyłapał w tłumie oblicze Siemowita, palatyna dorzeczańskiego,
swego drogiego druha. On także wznosił bojowy okrzyk, jednakże też najwyraźniej
szukał wzrokiem Drahomira, bo ich spojrzenia spotkały się. Siemowit zdążył jedynie
skinąć porozumiewawczo, zanim rozentuzjazmowana wiara naparła ze zwielokrotnioną
siłą na bramę i stracili się z oczu, porwani przez tłum. Tak, on też doskonale wiedział,
że ten dzień daleki jest jeszcze od zakończenia.
Obrońcy z zapałem odgrażali się długimi włóczniami, żgając zapamiętale
szturmujących wojów. Wojewoda szaropolski zwinnym, ale oszczędnym, ruchem
uniknął grotu, który ktoś próbował mu wrazić prosto w oczodół. Chrzęst kości
połączony z mokrym mlaśnięciem zaraz za jego plecami jasno dawał mu do
zrozumienia, że towarzysz nacierający za nim nie miał tyle szczęścia. Drahomir
doskoczył, skrócił dystans i mieczem rozpłatał włócznika - zniekształconego
degenerata, jak wszyscy w służbie Mszczujwoja. Krew spłynęła mu po ręce; nawet ona
nie wydawała mu się odpowiednia, jawiła się mu jako zanieczyszczona, splugawiona -
raczej brązowo-rdzawa niż słusznie czerwona. Nie był to jednak dobry czas, aby to
rozpatrywać. Naparł na wrogów bezlitośnie tarczą, tnąc okrutnie każdego, który się nie
uchylił.
Nacierający Swarzyce nieprzerwanie wypierali mszczujwojskich parobków.
Najpierw z bramy i murów, potem z głównego dziedzińca, wduszając ich w ciasne
uliczki między zabudowaniami przed pałacem. Obrońcy wciąż mieli po swej stronie
korzystnie dla nich rozplanowaną twierdzę, więc każdy zagarnięty łokieć swarzycy
wojowie okupywali nielichą ilością krwi. Drahomir z Siemowitem szli tarcza przy tarczy
na czele swych ludzi, prowadząc ich do coraz lepiej widocznego, ale wciąż trudnego,
zwycięstwa.
Duch we wrogu upadł przy pałacowych schodach. Ostatni obrońcy rzucili się
do ucieczki, jak gdyby to miało dać im jakąkolwiek szansę na zachowanie nędznych
żywotów. Wiara nie odstępowała ich na krok, bezlitośnie rzezając umykających
wyznawców Zcerneboha.
— Sława! Sława! — rozbrzmiały z nową mocą okrzyki.
Obrońcy umknęli w zawiłe korytarze wewnątrz pałacu, a dzielni Swarzyce
szarżowali za nimi. Gobeliny i ściany zachlapane zostały krwią, posadzki zasłały się
trupami zdegenerowanych przeniewierców, wrzaski mordowanych odbijały się echem
w halach i korytarzach.
Droga do komnat zajmowanych przez Kaziciela prowadziła poprzez rozliczne
przytulone do wysokich ścian schody łączące balkonowate półpiętra. Był to trudny
teren do prowadzenia walk, szczególnie że teraz do boju ruszyła wypoczęta gwardia
pałacowa, więc boje rozgorzały ze wzmożoną siłą.
Siemowit rzucił się pomiędzy dwu. Na jednego naparł z całą mocą tarczą,
wytrącając go z równowagi i przewracając. Sztych drugiego zbił wprawnym blokiem
i błyskawicznie wraził mu miecz pod czerniony hełm, wyłupując jedno z wrednie
45
łypiących, szpetnych żółtych oczu. Gwardzista zarzęził tylko i padł, a zbrązowiała
szlamowata posoka zalała mu blade poznaczone rozlicznymi bruzdami i krostami
oblicze, a także smolisty napierśnik. W tym czasie Drahomir wraz z pięcioma
towarzyszami przyparli kilku szerokimi tarczami do wymurowanej z kamienia ściany
i bezlitośnie żgali ich mieczami pomiędzy szparami w murze tarcz. Napierali na klingi,
aż poczuli, że ostrza ze zgrzytem zatrzymują się na kamieniu za plecami wyjących
w agonii wrogów.
— Drahomir! — zakrzyknął Siemowit, dobijając leżącego gwardzistę ukłuciem
w pachwinę. — To muszą być już komnaty Mszczujwoja — wskazał zamaszystym
ruchem wyrwanego z wroga miecza balkonik znajdujący się zaledwie dwie kondygnacje
wyżej.
— Zatem chyżo, druhu! — odparł wojewoda szaropolański, a jadowity uśmiech
wykwitł mu na twarzy. — Sława! — wrzasnął, wyrżnąwszy mieczem o swoją tarczę.
— Sława! Za Bieleboha! — zawtórowali wojowie i ruszyli biegiem schodami,
żądni należnej im zemsty na znienawidzonym wrogu.
Wtem potężny huk, a za nim podmuch, powaliły szarżujących na przedzie.
Gdy otrząsnęli się i spojrzeli za siebie i ujrzeli, że schody na długości najmniej tuzina
łokci zawaliły się, a wraz z nimi wielu wojów. Masakrę tę niechybnie magią uczyniono,
o czym świadczyły oktarynowe płomienie, liżące skruszony kamień. Nad wyrwą ostało
się mniej jak dwie dziesiątki zbrojnych, reszta odcięta została poniżej i dawała teraz
wyraz swemu oburzeniu, wyjąc i sklinając szpetnie.
— Drahomirze, nie możemy się teraz zatrzymać — powiedział Siemowit. —
Niewielu nas i szanse nasze niewielkie, ale jeśli nie naprzemy teraz z całą mocą, to
Mszczujwoj, za pomocą swych niegodnych sztuczek, raz jeszcze wykpi się od kary.
— Masz słuszność — potwierdził. — Bracia! Niech duch w was nie upada!
Zdobądźcie się na ostatni wysiłek, aby dopaść złego w jego gnieździe! — Zakrzyknął
i ruszył przodem po ostatnich stopniach.
Wypadli do niewielkiej sali. Czekano na nich. Otoczona przez niewielką świtę
stała przed nimi Nathaira — wiedźma na usługach Kaziciela. Smukła, czarnowłosa,
ciemnooka — słynęła z nieprawdopodobnej wręcz urody, która doprowadziła do zguby
już niejednego woja. Niektórzy snuli nawet przypuszczenia, jakoby za matkę miała
rusałkę, co było oczywistym łgarstwem, bo wiadomym było, że ta niecnota pochodzi
z dalekich krain z plemienia Keltajów (co potwierdzały wijące się wzory wymalowane
farbą na całym jej ciele), a tam rusałek nie uświadczysz.
Piękna czarownica niezwłocznie rzuciła się do ataku, a za nią jej sługusy.
Swarzyccy wojowie z okrzykiem na ustach ruszyli im naprzeciw. Nathaira poruszała się
niczym błyskawica wcielona w człowieka. Dwu pierwszych wojów padło, gdy tylko się
przy nich znalazła — krótkimi ostrzami żgnęła ich, trafiając niechybnie w gardła.
Drahomir z Siemowitem dali się na wiedźmę, ta zatańczyła z wdziękiem
między nimi. Ledwie nadążali za jej nieludzko szybkimi ruchami. Gdyby nie to, że byli
jednymi z najznamienitszych wojów wśród swego ludu, niechybnie mogliby postradać
żywoty. Po krótkim zwarciu odskoczyli. Zaczęli krążyć naprzeciw siebie po okręgu.
Oczy Nathairy były nieobecne, zamglone działaniem jakiś złowieszczych wywarów. Jej
usta układały się w szaleńczy grymas będący parodią uśmiechu.
— Drahomirze — szepną palatyn do przyjaciela — tracimy tutaj czas. Zajmij
wiedźmę, a ja ze swoimi ludźmi skoczę naprzód i dopadnę Kaziciela.
Wojewoda zagryzł wargi. Nie szczególnie widziało mu się rozdzielanie sił
i pozostawienie chwały powalenia Mszczujwoja jedynie dla Siemowita, ale nie mógł
odmówić przyjacielowi racji, szczególnie że zaproponowanie, aby zamienili się
zadaniami, nie było na miejscu, jako że palatyn był jednak znamienitszym wojem niż
46
on sam. Zdecydował się odsunąć dumę na bok.
— Dobrze — energicznie machną głową — idź! Jak tylko poradzę sobie
z wiedźmą, dołączę do ciebie. Niechaj bogowie cię wspomogą!
— Ruszajmy!
Ruszyli. Jednocześnie, w pełnym pędzie, zamarkowali wspólny atak. Gdy
Nathaira próbowała zrobić unik, Drahomir całym swym pędem i masą naparł na nią
tarczą, zmuszając ją do silnego odskoku w tył dla utrzymania równowagi i uniknięcia
miecza. Wykorzystując tę chwilę, Siemowit skoczył naprzód, zebrał kilku ludzi
i kopniakiem wyważył drzwi korytarza prowadzącego do komnaty Mszczujwoja.
— Zostaliśmy sami, wiedźmo!
Ta w odpowiedzi zasyczała jak wściekła kotka i z tym większą furią skoczyła na
niego. Brał jej zapalczywe ataki na tarczę, mieczem osłaniając się, aby nie udało się jej
prześliznąć przez jego obronę i poszarpać którymś ze swoich ostrych jak brzytwy noży.
Była szybka ponad jego pojęcie. Nie miał żadnego pomysłu, jak się do niej dobrać, ale
przecież głupstwem by było postradać życie z niewieściej dłoni.
Sprawy zaczynały układać się naprawdę źle. Wiedźma otumaniona
narkotykami nie wydawała się w ogóle tracić sił, on zaś zmożony wielogodzinnym
szturmem zaczynał tracić rytm. Grube krople potu kapały mu z brwi, zalewając oczy,
w każdej chwili mógł otrzymać cios, który definitywnie zakończyłby ten pojedynek.
Pomoc przyszła z niespodziewanej strony. Oto jeden z przeniewierczych
gwardzistów poszarpany okrutnie stalą, oślepiony celnym ciosem w głowę,
w przedśmiertnym szale, z wrzaskiem biegł poprzez komnatę, szczęśliwym trafem
wprost w stronę przeciwniczki Drahomira. Ta zaskoczona zupełnie takim obrotem
spraw, chcąc uniknąć obalenia przez impet pędzącego przeniewiercy, niezgrabnie
uskoczyła w bok, przyklękając na kolano. Tyle wystarczyło. Wojewoda ochoczo złapał
szansę zesłaną mu przez dobrych bogów. Zamachnął się tarczą i wyrżnął przeciwniczkę
w głowę z całej mocy, aż mu ramię ścierpło. Nathaira padła na posadzkę jak długa, na
czole wykwitł jej potężny krwiak. Woj doskoczył i wraził jej sztych w gardło. Nie sądził,
aby wydobrzała po tym, jak strzaskał jej czaszkę, ale z tymi wiedźmami to nigdy nie
wiadomo. Najchętniej wraziłby jej jeszcze kołek osinowy w serce, a w głowę wbił
srebrną igłę, ale na to nie było czasu.
Pozostali strażnicy nie stanowili już wielkiego problemu. Dobiwszy ich,
Drahomir ruszył z pozostałymi przy życiu Swarzycami w ślad za Siemowitem. Biegli
poprzez korytarz co sił, ich kroki dudniły o posadzkę.
Wpadli do komnaty Przeniewiercy akurat, aby...
Zobaczyć konającego Siemowita i Mszczujwoja Kaziciela znikającego
w mlecznobiałym okręgu w jednej ze ścian. Nim Drahomir zdążył w jakikolwiek sposób
zareagować krąg, zniknął w oślepiającym błysku, a wraz z nim i Przeniewierca.
Wojewoda rzucił się na pomoc przyjacielowi. Niestety, niewiele mógł zrobić;
palatyn łapał, co prawda, jeszcze spazmatycznie oddech, ale oczy zaszły mu już mgłą
nieświadomości. Jego dusza ulatywała już do Nawii i nie było w niczyjej mocy, aby ją
powstrzymać.
Pozostał, by towarzyszyć przyjacielowi, aż ten nie wydał ostatniego tchnienia.
Był to niezwykle smutny dzień dla Swarzyców. Raz jeszcze wielu z nich postradało życia
w bezowocnej próbie powstrzymania Przeniewiercy, wroga wszelkiego życia.
Zamaskowanego posłannika śmierci uosobionej jako Zcerneboh. Swarzyccy żercy przez
długie tygodnie będą palić bogom ofiary w intencji poległych.
***
47
Drużyna niepowstrzymanie parła poprzez korytarze twierdzy. Nie zwalniali
ani na chwilę, chcąc do ostatka wykorzystać element zaskoczenia. Nieliczni
przeniewiercy pozostający wewnątrz pałacu padali od ciosów ich włóczni.
Mszczujwoja napotkali w sali tronowej, w której zasiadał niegdyś udzielny
władca tych ziem. Tam też się go spodziewali, w jakimże innym miejscu mógłby sycić
swą próżność? Przeniewierca przyodziany był dokładnie tak samo, jak w ten czas, gdy
widział go przed laty, kiedy miała miejsce kaźń w Faligrodzie. Tym jednak razem mógł
lepiej przyjrzeć się jego niesławnej masce. Owa maska o błyszczącej, gładkiej
powierzchni, której idealność mąciły jedynie szpary wizjerów, obrosła w liczne legendy.
Poruszała wyobraźnię gawiedzi szczególnie za sprawą faktu, iż nikt nigdy nie widział
oblicza, które się za nią kryło. Stąd też czasem zasłyszeć można było, jakoby
Mszczujwoj był samym czartem (co, sądząc po jego czynach, wydawało się wcale
prawdopodobne), a jeden szalony włóczęga wałęsający się pomiędzy szaropolańskimi
grodami głosił, jakoby był on w rzeczywistości niewiastą.
Drahomir nie zamierzał dłużej wysłuchiwać bajań i snuć przypuszczeń.
Zamierzał przekonać się, jaka jest prawda, zdzierając zasłonę, za którą skrywało się
prawdziwe oblicze tego potwora.
Na widok znienawidzonego wroga krew w wojewodzie zawrzała. Dłonie
zacisnęły się na włóczni i tarczy tak silnie, że kostki palców zbielały. Fala gniewu
pchnęła go naprzód, towarzysze ruszyli za nim. Starli się z zastępami opancerzonych
wojów, którzy wyskoczyli niespodziewanie zza tronu. Pełni zapału i tak bliscy
osiągnięcia celu Swarzyce natchnieni zostali niezwykle potężnym duchem i sprawnie
zaczęli odpierać wroga. W kilka chwil straż przyboczna została niemal całkiem wybita.
Widząc to, Kaziciel powstał z tronu. Ruchy jego były niesamowicie
nienaturalne, jak gdyby ciało miał wystrugane z drewna czy też odlane z brązu, a nie
uczynione z ciała i kości. Nieśpiesznie wzniósł dłonie, które złożył w jakieś
skomplikowany układ. Rozbłysło gęste mleczne światło, potężna fala powaliła
wszystkich wojów i przygwoździła do podłogi. W sali rozpętało się coś w rodzaju
wichru, powietrze poruszało się tak gwałtownie, że ciężko było złapać oddech.
Przeniewierca zaczął wykonywać kolejne dziwne ruchy ramion, unieruchomieni
wojowie strwożyli się w oczekiwaniu, co one przyniosą.
Obok swego ucha Drahomir dosłyszał charakterystyczne szczęknięcie
i mgnienie oka później potężna wichura skończyła się tak gwałtownie, jak się zaczęła.
Z piersi Mszczujwoja wyrósł zakończony piórami drzewc bełtu, spod którego popłynęła
ciemna gęsta krew niemal niewidoczna na czarnej szacie. Wojewoda gwałtownie
obrócił głowę, by zobaczyć, jak leżący nieopodal niego Ścibor dzierży malutką, ale
morderczą kuszę - broń z wielką chęcią używaną przez obczyckich najemnych
knechtów. Wśród prawdziwych wojów wzgardzoną, ale w tej sytuacji trudno było
wybrzydzać.
Mszczujwoj nie chciał jednak łatwo oddać swego grzesznego żywota. Wyprężył
się, wyciągnął ramiona przed siebie na pełną długość, rozwarł szeroko palce, z których
z sykiem wystrzeliły błyskawice, rażąc wojów i kładąc wielu z miejsca trupem.
Nie dano mu jednak szansy na więcej. Kto wciąż miał jeszcze włócznię, ten
zerwał się na równe nogi i z całą mocą cisnął nią w Przeniewiercę. Na wiele rzuconych
trzy zaledwie trafiły, na wylot przeszywając ciało. Nie dosyć tego jednak było, by
powstrzymać Kaziciela. Błyskawice wciąż z ogłuszającym hukiem biły po sali, raniąc
dotkliwie kolejnych wojów.
Drahomir rozejrzał się. Dwa zaledwie łokcie przed nim na posadzce przy
martwym towarzyszu leżała włócznia. Doskoczył, złapał ją. Wycelował, narzucając
sobie spokój i cisnął z całą mocą. Grot przeszył kark Przeniewiercy i dopiero to go
48
powaliło. Nie powstrzymało to jednak błyskawic, które w momencie śmierci
Mszczujwoja na krótką chwilę wzmogły się i uderzyły w sufit, krusząc go i sprawiając,
że zaczął pękać i walić się.
— Wojewodo! — zakrzyknął Ścibor. — W nogi, wszystko zaraz zwali się nam
na głowy!
Już miał posłuchać setnika, ale zawahał się. Musiał się dowiedzieć, co kryje się
pod maską! Jakie jest prawdziwe oblicze Wroga Wszelkiego Życia, Przeniewiercy
Prawdziwych Bogów, potwora, który wyjałowił jego ojczyznę, zamordował rodzinę
i jedynego prawdziwego przyjaciela. Cienia, który zawsze zalegał na jego życiu.
— Idźcie! — polecił. — Dołączę do was! — krzyknął i rzucił się biegiem
w stronę ciała.
Unikał co większych kawałów gruzu sypiących się z sufitu; mniejsze co chwila
dzwoniły mu o szyszak. Długimi susami przebył salę. Dopadł ciała. Gwałtownymi
szarpnięciami odsłonił kaptur i zerwał maskę. Pozwolił sobie na jedno krótkie
spojrzenie, po czym rzucił się do ucieczki. Coraz większe fragmenty opadały mu na
ramiona, ostre krawędzie cięły go głęboko. Wszechobecny pył boleśnie drażnił mu
płuca i gardło, wciskał się w oczy, oślepiając go.
Dopadł wyjścia w ostatniej chwili, na sekundy zaledwie, zanim cały dach sali
tronowej z ogłuszającym łoskotem zawalił się, grzebiąc ciała poległych wewnątrz
Swarzyców, gwardzistów i samego Przeniewiercy. Padł na ziemię twarzą w dół.
Spazmatycznie łapał oddech, zanieczyszczone drogi oddechowe paliły go żywym
ogniem.
Zbrojni towarzysze od razu podbiegli, by zająć się swym wodzem.
— I co? — zapytał Ścibor, podnosząc wojewodę. — Co ujrzałeś? — głos mu
wyraźnie drżał, był tak podniecony, że zapomniał nawet o grzecznościowej liczbie
mnogiej.
Wojewoda spojrzał w jego błyszczące ciekawością oczy.
— Człowieka, nic więcej...
49
50
Misja Drugiego Obiegu
Po co w ogóle wydajemy "Drugi Obieg"?
Celem Rybnickiego Amatorskiego Przeglądu
Literackiego "Drugi Obieg" jest stworzenie
platformy, która umożliwi lokalnym
amatorskim autorom beletrystyki skuteczne
i darmowe publikowanie swojej twórczości.
Ponadto dąży do zaktywizowania lokalnego
światka twórców poprzez serię spotkań, w
trakcie których będzie możliwe rozwijanie
umiejętności i zainteresowań
współpracujących autorów.
Pragniemy doprowadzić do stanu, kiedy
młodzi kreatywni ludzie będą mogli
zaprezentować się ze swoją twórczością
możliwie szerokiemu gronu odbiorców, a
zyskać uznanie.
51
52