1
SPIS TREŚCI:
Ostatni dzień wolny
Witold Gwoźdź ................................................ s.4
Pisarczyk
Natalia Klimczuk .............................................s.11
Niepełna egzystencja
Marta Łobażewicz ..........................................s.20
Oni zaraz przyjdą tu
Adrian „Ryan” Sładek …..................................s.25
Pokój przesłuchań
Kamil Wiśnieski..............................................s.35
2
Witamy ponownie!
Po długiej, długiej przerwie, miesiącach frustracji, przemyśleń
i najzwyczajniejszego nic nierobienia możemy zaprezentować
przywrócony ze świata umarłych przeglądzik literacki "Drugi Obieg".
Oprócz nakładu i jakości wykonania, zmieniła się również
forma w jakiej pracujemy. Nie drukujemy już przysyłanych do nas
opowiadań, ale spotykamy się razem z osobami, które z nami
współpracują, w lokalu White Monkey przy ulicy Kościuszki 62.
Umawiamy sobie terminy, omawiamy motywy opowiadań, staramy się
ciągle podciągać nasz poziom i prowadzimy tęgą rozkminę nad
wieloma rzeczami związanymi z tematem.
Jeśli tylko chcecie również pisać razem z nami – zaprszamy!
Odezwijcie się do nas na mail drugiobieg.rybnik@gmail.com
bądź na facebooku - na pewno odpowiemy.
W każdym numerze opowiadania mają jeden wspólny motyw,
w tym miesiącu jest to "Pokój". Jest to motyw bardzo "luźny", który
w zasadzie w żaden sposób nie ogranicza piszącego, a tworzy wspólną
więź pomiędzy wszystkimi opowiadaniami.
Co miesiąc jedno z opowiadań, które ukaże się drukiem,
zostanie wybrane przez Martynę Paprotną i przez nią
przedstawiane w formie monodramu w dzień wydania nowego
numeru.
Chcemy również podziękować (na kolanach i z pełnym
uwielbieniem) Agacie i Łukaszowi, właścicielom herbaciarni White
Monkey, którzy finansują nasz przegląd i udostępniają piękny duży
stolik do naszych spotkań. Bez nich drukowanie "Drugiego Obiegu"
nie byłoby możliwe i jest to tak samo ich pismo jak i twórców.
Pozdrawiamy i zapraszamy do czytania,
Witek Gwoźdź i Adrian "Ryan" Sładek, wraz z całą ekipą.
Justyna Hawryś (kuroutadori.deviantart.com) – Oprawa graficzna i jedzenie
mlecznych kanapek
Paweł "Rus" Połednik – Korekta tekstów i picie kawy
Adrian "Ryan" Sładek – Składanie tekstu i ogarnianie wszystkiego (+ katar)
Witold Gwoźdź – Ogarnianie wszystkiego i bycie zmierzłym
Agata Paprotna – Mecenasowanie i bycie zadowoloną
Łukasz Paprotny – Mecenasowania i posiadanie dziwnego poczucia humoru
3
Ostatni dzień wolny
Witold Gwoźdź
Get your motor runnin'
Head out on the highway
Lookin' for adventure
And whatever comes our way
Yeah Darlin' go make it happen
Take the world in a love embrace
Fire all of your guns at once
And explode into space
Ech, po co tutaj przyjeżdżałem? Szef się wścieknie, miałem sporządzić
na dzisiaj raporty z księgowania ostatniego miesiąca. Przecieram kolejny raz
czoło, już do ostatniej nitki przepoconą płócienną chustką. Na zegarze
w pokoju tego taniego moteliku za miastem wybiła dwunasta trzydzieści po
południu. Sierpniowy skwar wlewa się przez zasłonięte niegustowną firanką
okno, zakrada się jak złodziejaszek przez szczelinę pod drzwiami. Zdaje się, że
czai się na mnie niczym jakiś potwór spod dziecięcego łóżka. Swoją drogą: już
na pierwszym przystanku w mojej "wielkiej i szalonej przygodzie" wyszła ze
mnie moja niezdarność, kiedy wpisując niezgrabnym pismem do księgi
przyjezdnych "Norman Jekyll", długopis wypadł mi ze spoconych z nerwów
dłoni. Jeszcze te rozdarte spodnie z garnituru kiedy się po niego schylałem...
I znów ten kpiący uśmieszek, który towarzyszy spoglądającym na mnie
ludziom od kiedy pamiętam, tym razem pojawia się na twarzy portierki.
Chodzę w kółko, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Co za smutna farsa: czy to
możliwe, że jestem po prostu skazany na egzystowanie jako jeden z tych ludzi
na których patrzy się z politowaniem, i którzy muszą wysłuchiwać komentarzy
"łajza", "cipa" i "wieczny prawiczek"? Ile lat to się już ciągnie? Jezu, mam już
pięćdziesiąt cztery lata i ciągle niczego w życiu nie osiągnąłem. Nawet nie
próbowałem. Od kozła ofiarnego w szkole powszechnej, przez nieudolnego
samotnika w college'u, po pośmiewisko w pracy. Na co liczyłem wsiadając do
tego rozklekotanego volkswagena? Kupując za mocne dla mnie papierosy
i całą butelkę Red Labela? Że przeżyję przygodę na miarę tych filmowych
outsiderów, którzy jadąc białym challengerem przez pustynie spotykają piękne
rozebrane kobiety na motorach? Szlag. Nawet szklanek do whiskey tutaj nie
ma, tylko jakieś obtłuczone dziadostwo po nutelli, jakby wyjęte zza żelaznej
kurtyny. Tani motel do zamawiania dziwek i robienia libacji z dala od żony.
Ale nie mam ani żony, ani kumpli, których można by zaprosić na takie
atrakcje.
4
Siedząc przy tym stole obitym ceratą, oblany tym okropnym,
śmiejącym się ze mnie skwarem piję whiskey i palę za mocne papierosy. Musi
to wyglądać naprawdę groteskowo. Krztuszę się przy każdej próbie
zaciągnięcia się dymem, a alkohol wykrzywia mi twarz w grymasie. Hmmm...
gdzieś czytałem, że powinno się dodać kostki lodu, ale skąd wezmę lód
w takim cholernym skwarze. Piję więc bez niego, starając się, żeby gałki oczne
nie wyskoczyły mi z orbit, kiedy kaszlę od papierosa. Ulotka chyba samoistnie
nasunęła mi się pod palce, przynajmniej nie przypominam sobie, żebym po
nią sięgał.
— Gorące, nigdy nie mające dosyć Azjatki, znudzone niewydarzonymi
facetami z Japonii, czekają na prawdziwych amerykanów. Zadzwoń teraz...
Czytam sobie na głos, automatycznie patrząc na zawartość portfela,
z którego patrzą na mnie dawni prezydenci tego pieprzonego kraju. Nie mam
pojęcia ile to kosztuje, ale powinno wystarczyć. W zasadzie ile może kosztować
dziwka? Dwieście dolców? I tak nie mam na co wydawać. Dobrze, że
wynająłem pokój de luxe, mam swój własny sracz i telefon. Dopijam więc co
zostało w szklance z rżniętego szkła, gaszę peta i niemal rzucam się do
aparatu, jak do ostatniej deski ratunku, jakbym miał tą rozmową zbawić
ludzkość.
— Eeeee... dzień dobry, chciałbym zamówić dziw... znaczy się ee...
dziewczynę. Co? No. Motel "Illinois Sun", pokój czternaście. Tak, mam
pieniądze. Dobrze, do widzenia.
Zdaje się, że to była najważniejsza rozmowa mojego życia. Słuchawkę
odkładam z taką ulgą, jakbym zażegnał właśnie wybuch trzeciej wojny
światowej. Jezu najsłodszy, co się dzisiaj ze mną dzieje? W życiu nie byłem tak
z siebie zadowolony. HA! CHOLERA! Zamówiłem sobie kobietę! Wreszcie
będę wiedział jak to jest, będę mógł chodzić z wysoko podniesioną głową.
Może jest to żałosne myślenie, ale w końcu jest jakiekolwiek. Nalałem sobie od
serca, pełną szklankę, butelka już osuszona do połowy. Jestem prawdziwym
facetem, piję whiskey całymi haustami, palę papierosa z tym spojrzeniem
Clinta Eastwooda. To na prawdę niskie, ale kiedy nigdy nie doświadczyło się
niczego oprócz czterech ścian i... czterech ścian, to priorytety i wartości
wywracają się do góry nogami.
Świat wiruje. Podniecenie, alkohol, papierosy i ten cholerny skwar
doprowadzają mnie do tego stanu umysłu, w którym jeszcze nigdy nie byłem.
Heh, kolejny punkt z listy "Rzeczy niezwykłych dla życia Normana" do
odhaczenia. Łóżko skrzypi, śmierdzi i chyba coś w nim żyje. Ale w sumie,
znowu odmiana. Emocje buzują, czuję jak podnosi mi się ciśnienie chcąc
rozwalić mi łeb. Nawet nie panuję nad histeryczno-tryumfalnym chichotem,
którym wybucham. Dobrze, że ktoś uderzył mnie w twarz.
— Sir! Nie może Pan teraz tracić zimnej krwi! Tak, to tylko dzieci, ale
5
oplecione ładunkami bardziej niż wojskowy skład z C-4! Pan ma lepsze oko,
szybko!
Metaliczny, gęsty i słodki do zemdlenia zapach krwi zapycha mi
nozdrza, żołnierz nieporadnie wyciąga magazynek z M16, wokół słychać
wystrzały i wybuchy. I wrzaski, cały czas. Każdy człowiek w zasięgu słuchu,
umierający, walczący, uciekający – każdy wrzeszczy. A siły Ushtria Çlirimtare
e Kosovës, armii wyzwolenia Kosowa są bezwzględne. Jezu! Te biedne dzieci!
Zbałamucone, zmuszone, zastraszone, które biegną na nas oplecione
chałupniczo zmontowanymi bombami... Pokój motelu ma chyba z pięćdziesiąt
hektarów lekko zurbanizowanego terenu. Strzelam jak szalony do kosowskich
dzieci-terrorystów opierając karabin o materac porośniętego krzewami łóżka,
wrzeszcząc podobnie jak wszystko co mnie otacza. Dlaczego tu jestem? Zaraz!
Przecież to motel, jestem Norman Jekyll, księgowy! A jednak strzelam dalej,
pociski wbijają się w te małe ciałka, a wylatując zostawiają dziury wielkości
pomarańczy. Krwawe ochłapy ubrań i mięsa upadają na ziemię. W uszach
huczy mi "Cwałowanie walkirii" Wagnera. W KOŃCU!
— Nadlatuje kawaleria!
Samoloty nurkują. Ogień! Ogień wszędzie, wybuchające kłęby
napalmu. Żołnierze UCK, dzieci, cywile... Wrzaski ujednoliciły się w jeden
świdrujący uszy krzyk, a smród krwi został brutalnie stłamszony przez odór
palących się ciał, bezwiednie dokonujących przedśmiertnej defekacji.
Przeładowuje karabin, jednak nie zdążyłem... Trudno jest przeładować
piłkę do rugby, którą trzymam rękach. Ogłuszający krzyk z trybun, sterowiec
zataczający okręgi nad stadionem z logiem "Illinois Truck Riders", najlepszej
drużyny w Stanach Zjednoczonych. I wszyscy liczą na mnie, kapitana drużyny.
Zaciskam w zębach gumową szczękę i gnam do przodu. Stadion, hala, mój
pokój motelowy... chyba nie ma różnicy. Co za ogromna przestrzeń! Jednym
zręcznym susem przeskakuję łóżko, a potem stół i krzesło, których nie
wiedzieć czemu nikt nie wziął z murawy. Jeden z Chicago Gigant's rzuca się na
mnie, lądując głową w krótko ściętej trawie. Ha! Niepowstrzymany! Wbijam
się barkiem w grupę stojących ludzików z chicagowskiej drużyny, upadają jak
strącone kręgle. Pięć sekund do końca... Tłum szaleje na granicy utraty
rozumu, kumple z drużyny już nawet nie trzymają swoich pozycji, mecz i tak
jest wygrany, wrzeszczą i dopingują mnie razem z trybunami, a przeciwnik już
wie, że nie ma żadnych szans. Ostatnie metry, ogłuszający krzyk i gwizd.
I PRZYŁOŻENIE! Tłum na trybunach oszalał, faceci z drużyny niosą mnie na
rękach, odbieram puchar mistrzów stanów zjednoczonych ameryki w footballu
amerykańskim. Niech tylko główny księgowy to usłyszy, że ja! Norman Jek...
I otrząsam się, ciężko dysząc. Skwar ani trochę nie zelżał, łóżko
motelowe jest tak samo obskurne jak było, mam rozluźniony krawat
i dokumentnie przepoconą koszulę. Jeszcze nigdy nie kręciło mi się tak
6
w głowie, chyba zaraz zwymiotuję. Schodzę... nie zwlekam się, a właściwie to
spadam z łóżka na deski podłogi. Z ledwością dowlekam się do toalety,
oznaczonej wymalowanym łuszczącą się farbą znakiem "WC". Świat wiruje,
a hamburger zjedzony na stacji paliw i resztki alkoholu, które jeszcze nie
zdążyły zacząć krążyć w żyłach lądują w muszli klozetowej. Nigdy nie byłem
tak pijany. Z trudem, nadludzkim wysiłkiem wyciągam papierosa
z przemoczonej potem paczki. Jednego ze środka, licząc że nie zamókł. Palę
go, oparty plecami o muszlę. Co się ze mną dzieje? Jezu najsłodszy, to były
sny? Jeśli tak, to cholernie realistyczne. Ściskałem w dłoniach ten ciężki,
zajebiście prawdziwy i materialny karabin, owalną piłkę!
Sweet dreams are made of this...
— Masz i doceń, Jack. Biegałem za tym całą cholerną godzinę, przywal
sobie i wychodź na tą scenę.
Facet w garniturze i ciemnych okularach podaje mi strzykawkę. Ma
niebywale zadowolony z siebie wyraz twarzy. Ściskam okrągły cylinder
plastiku, wypełniony przeźroczystym płynem, ręce mi się trzęsą, wydaje mi się,
że zaraz umrę. Krawaciarz, nie spuszczając ze mnie wzroku, wzdycha i bierze
strzykawkę. Skupiając nań całą swoją uwagę lekko wpycha tłok, płyn
podchodzi do samej igły, z której wypływa ledwie kropelka heroiny. Mój
menager ma w tym wprawę; nie raz się w końcu zdarzyło, że przed koncertem
byłem na morderczym głodzie. Ze sceny słyszę już ciężkie gitary, na ostrym
przesterze i elektroniczne brzmienie klawiszy. Bierze moją rękę, nad ruchami
której nie panuję, ściska dłoń między kolanami i przez chwilę, bardzo
profesjonalnie namierza żyłę. Wbija igłę, ale zamiast bólu czuję błogą falę
odprężenia, niemal ekstazę. Prawie doświadczyłem orgazmu, a może zresztą
tak było? Nie wiem, nie mam o tym pojęcia. Jestem tylko nudnym księgowym.
Kiedy znów otwieram oczy, jestem na scenie. W dłoniach trzymam mikrofon,
a tłumy szaleją u moich stóp. Pozlepiane potem i wylanym piwem strąki
długich włosów i latające w powietrzu koszulki z moją twarzą i napisami
"Jack".
— Today im dirty, I want to be pretty, tomorrow I know... I just DIRT!
Yesterday I was dirty wanted to be pretty, I know now – that I'm forever dirt...
Postawione na żelu, zafarbowane kruczoczarne włosy, sięgające do
pół-łydki ciasne, obszarpane spodnie. Czarny makijaż wokół oczu i wygląd,
który sprawia, że każda kobieta już czeka w moim pięknym bentley'u. To
naprawdę ja? Norman Jekyll, księgowy chodzący w tanich garniturach koloru
ściemniałej sraczki? Paru fanów skacze po moim łóżku, dałbym sobie rękę
uciąć, że ta whiskey, którą piją jest kupioną przeze mnie na stacji paliw.
W pewnym momencie upadam na ziemię, trzęsąc się cały. Menager
7
w garniturze i ciemnych okularach myśli pewnie, że coś nie tak było
z towarem. Ale nie ma racji. To nie wina nieistniejącej heroiny, ani
nieistniejącego M16, nie chodzi nawet o nieistniejący mecz rugby. Uciekam za
scenę, w szaleńczo narkotycznym, pijanym, również nieistniejącym szale.
— Norman Jekyll, Norman Jekyll, Norman Jekyll...
Powtarzam to sobie jak mantrę. Kurwa, jak wygodne było życie
księgowego Normana Jekylla. Znienawidzone, proste, piękne, okropne,
wspaniałe, złe, dobre. Kiedy w końcu się zatrzymuję i ciężko dyszę, widzę, że
prowadzi to donikąd. Niby jestem w tym pokoju, ciągle po nim biegam
w kółko, ale dlaczego te ściany ciągle się oddalają, a sufit drży jak kartka
papieru na wietrze? Coraz trudniej mi... się... oddycha. Teraz ściany się
przybliżają, gwałtownie, chcą mnie zmiażdżyć, z parapetów okna wyrastają
kraty, obserwuję jak płynnie zmienia się świat wokół mnie. Kiedy tylko
nerwowo odwracam się w stronę lustra więziennej celi widzę sylwetkę łysego,
potężnie zbudowanego faceta o wstrętnym wyrazie twarzy i bardzo ciemnej
karnacji. Szary uniform z cyframi czterysta siedemdziesiąt trzy, który mam na
sobie w niczym nie przypomina taniego garnituru Normana Jekylla.
Drugi więzień, który właśnie otworzył drzwi celi ma chyba ponad dwa
metry wzrostu, również łysy jak kolano, a jego czoło zdobi wytatuowana
swastyka.
— Doigrałeś się, brudny mieszańcu. Strażnicy starają się opanować
bunt na spacerniaku.
Czuję w sobie wielką siłę, a w mojej ręce znajduję zaostrzony
śrubokręt. Mógłbym mu wypruć każdy organ wewnętrzny, każdy centymetr
flaków. I mam taką ochotę, już wznoszę wstrętne narzędzie mordu do zadania
ciosu. I teraz, w tym momencie jak zimny wiatr omiata mnie fala
świadomości. NormanJekyllNormanJekyllNormanJekyll... bezładny bełkot
w mojej głowie, wypełnia każdą część umysłu. Kiedy zaczynam znów składnie
myśleć, nieistniejący tak na prawdę nazista kopie mnie w brzuch. Leżę na
podłodze i dławię się wypluwaną krwią.
— Nie jestem żadnym... więźniem! Je-jestem... księgowym! NORMAN
JEKYLL!
Nie mogę oddychać, nie mogę oddychać! Zwalisty naziol posyła
w moją stronę kopniak za kopniakiem. Staram się, chcę, skupiam całą swoją
uwagę na tej jednej, tak cennej myśli. Jestem księgowym, Norman Jekyll.
Otwieram znów oczy, leżę zwinięty w pozycji embrionalnej po środku
podłogi w zupełnie normalnym pokoju motelowym. Łapczywie łapię oddechy,
jak pocałunki dawno niewidzianej kochanki, której nigdy nie miałem. Wstając
z podłogowych desek miotam się jak wyciągnięta z wody ryba. Świat trochę
wiruje, ale wydaje się normalny. Na klęczkach dowlekam się do krzesła
i siadam przy nim. Wyciągam długopis z przedniej kieszeni garnituru
8
i pośpiesznie zapisuję myśl, list, przekaz i prośbę na ulotce burdelu. Szybko,
zanim znowu stracę poczucie rzeczywistości. Piję. Robię kolejną, już sam nie
wiem którą dziś, głupotę. Alkohol tylko wskrzesi na nowo halucynacje,
wywoływane przez testosteronowo-endorfinowy koktail, który się we mnie
gotuje. Cóż za cudowne, cholerne perpetum mobile, każda halucynacja, każdy
problem z oddechem, wszystko to powoduje ponowny atak nieludzkiej wręcz
mieszanki hormonów, a ta zrzuca mnie w odmęty szaleństwa.
And the vision that was planted in my brain
Still remains
Within the sound of silence
Wstaję, otwieram drzwi toalety i wychodzę przed budynek sądu. Moje
ręce są we krwi, ale czemu się dziwić? Zabiłem ich wszystkich, winnych,
niewinnych, sędziów, prawników. Nawet sprzątaczki. Z ręki wypada mi
rzeźnicki tasak, upadając z głuchym brzdękiem na schody. Spływająca z niego
stróżka krwi tamuje sobie powoli drogę w dół. Podnoszę ręce. W powietrzu
wiszą dwa helikoptery, a parkową murawę zaryły opancerzone samochody
policji federalnej. Antyterroryści stoją schowani za nimi, mierząc w moim
kierunku lufami pistoletów MP5 i strzelb gładkolufowych. Wyciągam zza
paska colta 1911 A1, chcę go rzucić na ziemię. Nie powinienem się tak
zachować, powinienem był zacząć do nich strzelać, podbiec do pierwszego
federalnego, który padnie i pochwycić jego broń. Porwać piękną dziewczynę,
ukraść samochód. Pojechać na pełnym gazie do rudery za miastem, tam ją
zastraszyć, zgwałcić i zabić, a potem uciec do Meksyku. Wiem to wszystko,
znam scenariusz halucynacji. Ale chcę mieć wybór, rzucam więc pistolet na
ziemię. Policja zrozumiała to opacznie. Zaczynają do mnie strzelać. Rozgrzane
łby ołowiu pędzą w moją stronę, pokonując setki metrów na sekundę. Tak
rozkosznie wbijają się w moje ciało, czyniąc śmiertelne zapewne w skutkach
obrażenia. Jestem szatkowany pociskami jak człowiek wystawiony na
rozstrzelanie, którym w swej istocie jestem. Padam na ziemię.
Sztywne ciało starzejącego się, łysiejącego, grubego faceta leży na
podłodze. Wygląda na martwego, co wkrótce potwierdzi koroner i lekarz
sądowy. God bless America. W mniej niż godzinę, po przywiezieniu ciała do
kostnicy stwierdzą, że bezpośrednią przyczyną zgonu była niewydolność
mięśnia sercowego. Zostanie zidentyfikowany przez swojego szefa dzięki
karcie pracowniczej, którą miał w portfelu. Zidentyfikowany jako Norman
Jekyll, księgowy, który nie miał życia poza pracą, i o którym nikt nic nie wie.
Żył w małym wynajmowanym, zaniedbanym mieszkaniu. Miał samochód, tani
i z trzeciej ręki. Żadnych zainteresowań. Szary człowiek, a w zasadzie to szary
9
trup. Na pogrzebie była mała delegacja z pracy i dziewczyna o azjatyckich
rysach twarzy, ze stanowczo zbyt mocnym makijażem wokół oczu.
Dziewczyna była zmęczona jak jasna cholera, nogi ją bolały, dzisiejszy
klient był w dodatku w jakimś śmierdzącym motelu daleko za miastem.
Pewnie kolejny zdradzający żonę, mający w dupie swoje dzieciaki robotnik
z budowy. Trudno - pieniądz to pieniądz. Dojechała tam swoim rozlatującym
się mercem "beczką", który może ze dwadzieścia lat temu mógł uchodzić za
luksus. Była drobną Japonką, przedstawiającą się klientom jako Mishiko.
Oczywiście kłamstwo, nigdy nie była w Japonii, urodziła się tutaj.
W cudownych Stanach Zjednoczonych Ameryki, w Nowym Jorku, stan Nowy
Jork, jako Susy. Cholerny amerykański sen. A teraz jest dziwką z Illinois. Susy
to złe imię dla dziwki. Nie miała złudzeń co do siebie i swojego życia, niektóre
dziewczyny z... agencji miały setki wytłumaczeń. Studia, ciężkie dzieciństwo,
dziecko na utrzymaniu, ceny heroiny. Nie ona. Wiedziała, że chodzi o kasę, bez
głębokiej filozofii. Jednak... nic nigdy nie osiągnęła w życiu. Nie chodziła na
imprezy, nie piła i nie paliła trawki. Dziwne, a jednak. Trzeba coś zrobić, coś
szalonego. Zanim życie przeminie na rozchylaniu nóg przed tymi żałosnymi
typami.
Zaparkowała samochód na motelowym parkingu, rozchełstała dekolt
i ruszyła do pokoju klienta. Skwar lał się okrutnie z nieba. Kiedy weszła, w jej
nozdrza uderzył smród potu, whiskey i papierosów. Przyzwyczaiła się, już
dawno temu. Jednak nie było klienta. Usiadła przy stole, bezwiednie biorąc do
ręki ulotkę swojej agencji.
"Nie staraj się żyć bardziej. Życie jest takie, jakie jest w tej chwili.
Dokładnie takie jak ma być. Nie rozpędź się, bo nie zdążysz zatrzymać się
przed krawędzią. Spadniesz, poznasz swoją najgorszą stronę, a potem nie
będzie już nic poza otchłanią. Pamiętaj ostatniego, niedoszłego klienta." O co
chodzi do cholery? Jakieś żarty?
Wstała, rozglądając się po pokoju. I zauważyła to, na co z początku
w ogóle nie zwróciła uwagi. I zaczęła krzyczeć. Histerycznie wrzeszczeć. Chyba
zrozumiała.
*
Im so happy that im alive,
in one piece, and short.
I'm in a world of shit, yes.
But i'm alive.
And i'm not afraid.
10
Pisarczyk
Natalia Klimczuk
Patrzyłem w okno. Umiejscowienie w pokoju na siódmym piętrze
dawało mi całkiem szeroką perspektywę na otoczenie. Co widziałem? Ot,
zwykłe miasto. Wysokie wieżowce w sąsiedztwie małych knajpek,
antykwariatów i skromniejszych biur. Tętniące życiem centrum miasta.
Gdybym otworzył teraz okno, zapewne do mych uszu dotarłby nieprzerwany
szum samochodów. Gdzieś tam, na obrzeżach, Agata pewnie zaczynała obierać
ziemniaki na obiad, Michał za trzy godziny miał wrócić ze szkoły. W domu
znów nie zastanie ojca. Wyjechałem, by móc wreszcie w spokoju
dokończyć opowiadanie.
Przypomnienie, dlaczego tu się znalazłem, przywróciło mnie do
rzeczywistości.
„Tak, trzeba zabierać się do roboty!”. Odwróciłem się plecami do widoków
huczącego życiem miasta. „Praca nie będzie na mnie czekać”.
Pomieszczenie wyglądało zupełnie tak, jak można było spodziewać się
po średniej jakości hotelu w pobliżu centrum. Duży pokój ze skromnym
wyposażeniem sprawiał wrażenie przytulnego, ale, jak to w hotelu, brakowało
w nim osobistych drobiazgów. Na ścianach w kolorze écru wisiały obrazki
z wiejskimi pejzażami — identyczne widziałem na pchlim targu jeszcze
wczoraj, kiedy szukałem maszyny do pisania. Jednoosobowe łóżko było
wąskie, ale wygodne. Szafa bez większych ozdób pomieściła wszystkie moje
rzeczy; jedynie na stoliku leżały papiery.
Niedawno wstałem. Próbowałem pisać nocą, kiedy to cisza i ciemność
przynoszą wenę. Skutek: jedynie się rozmarzyłem, powstało tylko kilka zdań.
Położyłem się spać ledwie żywy, w oczach czułem piasek, w duszy —
niezadowolenie.
Sen nie przyniósł mi wiele wytchnienia. Moja historia nie chciała mnie
opuścić nawet, gdy chciałem od niej odpocząć. Wciąż napływały do mnie nowe
sceny tego, co już spisałem, a także wszystko to, co miałem jeszcze w planach.
Historia kształtowała się podczas mojego snu.
Widziałem dwóch bawiących się chłopców. Biegali po brudnych
ulicach Lendar, psocili, kradli bułki na targu. Zwyczajnie cieszyli się młodym
życiem. Później nastąpił przełom. Zostali rozdzieleni. Rodzicom Kernosa
udało się umieścić go w szkole wojskowej, która mogła zapewnić mu dobrą
przyszłość. Artos miał być jakimś podrzędnym skrybą bez możliwości awansu
społecznego. Ich przyjaźń trwała jeszcze długo po tym, jak każdy poszedł
własną drogą. Z czasem jednak ich poglądy polityczne znacznie się zmieniły.
11
Kernos, wyszkolony aby służyć królestwu, bardzo wyczulił się w kwestiach
patriotyzmu. Z kolei Artos ambitnie dążył do bogactwa bez względu na
państwo, dla którego miał pracować. Pewnego dnia wywiązała się pomiędzy
nimi kłótnia i Artos wyjechał. Kiedy królewski strażnik dowiedział się, że jego
dawny przyjaciel przyłączył się jako najmita do armii sąsiedniego państwa,
zapałała w nim żywa nienawiść.
Wstałem przed południem z gotowym opowiadaniem w głowie.
Czułem się jednak tak zmęczony, jakbym nawet się nie położył. Nawet obfite
śniadanie i duża porcja kawy, nie postawiły mnie w pełni na nogi.
Usiadłem przy stoliku. Na blacie czekał już na mnie rozpoczęty tekst.
Dotknąłem eleganckiej okładki notatnika, napawając się jego fakturą. Miękka
impregnowana skóra. Grube karty z ledwo widoczną kratką wyglądały jak
czerpany papier. Dla komfortu pisania wydałem fortunę na ten zeszycik!
Patrząc na już zapisane słowa, napełniłem się dumą. Moje dzieło! Twór
mojej wyobraźni spisany własną ręką. Każde słowo przemyślane dokładnie, by
nie kreślić zbytnio w notatniku. Maszyna do pisania już czekała, by bazgroły
stworzone zwykłym długopisem zamienić w niepowtarzalny druk gotowy do
wysłania.
Na razie nie byłem nawet na półmetku...
Otrząsnąłem się z zamyślenia i spojrzałem na ostatni zapisany akapit:
„Spojrzeli na siebie pewnie. Kernos zaczął wywijać mieczem młynki,
bacznie obserwując przeciwnika. Szukał słabych punktów i nawet
najdrobniejszych błędów w sztuce szermierczej Artosa.”
W wyobraźni już widziałem tę scenę. Dwóch rosłych mężczyzn.
Pierwszy, nieco szczuplejszy, miał płowe włosy. Ubrany był w szaty królewskiej
straży. W ręce dzierżył prosty jednoręczny miecz, przechwalał się swoimi
umiejętnościami, próbując sprowokować przeciwnika. Drugi, zarośnięty
dzikus z toporem, stał spokojnie i ironicznie patrzył na poczynania Kernosa.
Ta nienawiść! Mimo że nie byłem żadnym z nich, mimo że były to
zmyślone postaci, czułem targające nimi gwałtowne uczucia. Dawni
przyjaciele, teraz wrogowie. Kernos — wierny strażnik Jej Królewskiej Mości
Argenidy i Artos — najemnik, który zaprzedał się wrogiemu państwu.
Oczyma duszy widziałem ich epicką walkę. Krzyżującą się broń, uniki,
parady. Szczęk stali, sapanie, pot, pierwsze rany i cieknącą krew. Oszczędne
ruchy dzikusa przeciwstawione szybkiemu, lecz prędko męczącemu się
strażnikowi.
Otworzyłem oczy i na powrót znalazłem się w pokoju 7.3. Przede mną
leżał notatnik. Na otwartej stronie zapisanych było zaledwie kilka zdań — efekt
wczorajszej wizyty w knajpie dla literatów „Pióro Feniksa”. Dzisiaj nie
12
zrobiłem kompletnie nic.
— Cholera! — wkurzyłem się, kiedy spojrzałem na zegarek. Dobrą
godzinę spędziłem na głupich mrzonkach. Zamiast pisać, dałem się ponieść
wyobraźni.
Pochyliłem się nad tekstem, wziąłem do ręki długopis i znów
przeczytałem moje ostatnie bazgroły.
„Czy słaby punkt i błąd, to nie to samo?”, zastanawiałem się. Mój wzrok
bezwiednie skierował się w stronę szafy, gdzie wśród bagaży leżał mój laptop.
„Sprawdzenie tego w internecie zajmie tylko chwilę”, podpowiadał cichy
głosik w mojej głowie.
— Nie! — zaprzeczyłem sam sobie i pokręciłem głową, by jeszcze
bardziej utwierdzić się w tym przekonaniu. Nie po to przerzuciłem się na
odręczne pisanie i prostacką maszynę, by znów dać się skusić elektronice
i cudownej łączności ze światem za pomocą internetu. Zbyt mnie to
rozpraszało. Zbyt często przyłapywałem się na tym, że szukając informacji do
opowiadania, lądowałem na stronach, które nie były mi potrzebne do niczego.
Zamiast pisać, zaczytywałem się w artykułach o potrawach średniowiecznych,
systemach walki, architekturze zamków czy strojach. Wiedzę w tym zakresie
miałem już całkiem pokaźną, a do pisania moich tekstów wcale nie
potrzebowałem aż tyle. By napisać poprawne merytorycznie opowiadanie,
wystarczała jedynie szczątkowa orientacja w tych tematach.
Odłożyłem długopis, który wciąż bezczynnie trzymałem w dłoni
i wziąłem ołówek. Podkreśliłem słowa: „słabych punktów” i „błędów”, a na
marginesie stanowczo postawiłem duży znak zapytania. Obiecałem sobie, że
sprawdzę to dopiero przy przepisywaniu tekstu.
Znów zapatrzyłem się w prawie pustą stronę, rozmyślając nad nowym
zdaniem. Jak przelać myśli i obrazy na papier? Jak zamienić je na słowa, które
poruszą wyobraźnią czytelnika?
„— Przygotuj się na śmierć, zdrajco! — krzyknął patetycznie Kernos.
Gdzieś pomiędzy drzewami słychać było szczęk oręża. Dla strażnika jednak
losy współtowarzyszy przestały się liczyć. Kipiał nienawiścią. Żądał mordu!”
Kolejny zapisany akapit. Zrobiłem się głodny. Trudno skupić się na
pisaniu, kiedy ssie w żołądku. Kusiło mnie, by zejść do hotelowej restauracji.
Miałem ochotę popatrzeć na ludzi, poobserwować ich, może także
porozmawiać; pisarz powinien interesować się ludźmi, bo w końcu to dla nich
i o nich pisze.
Zamiast tego zamówiłem obiad do pokoju.
„Nie ruszę się stąd, póki tego nie skończę”, obiecywałem sobie
wczorajszego wieczoru i tak oto sam zamknąłem się w więzieniu. Nie zostało
13
mi już wiele czasu. Do 14:00 musiałem się wymeldować. Kilka godzin... a ja
nadal nie widziałem końca mojego opowiadania.
Przez zamknięcie czułem się nieco samotny. Laptop i telefon
komórkowy schowałem głęboko w walizce, ponieważ zbytnio zajmowały mi
czas. Ale i tak się rozpraszałem. Myśli o Agacie i Michale nie dawały mi
spokoju. Wyjmowałem ich zdjęcia z portfela i zastanawiałem się co porabiają
i jak znoszą moją nieobecność.
Portfel także musiałem schować, by nie kusił.
Zorientowałem się, że wyjazd nie miał żadnego znaczenia. Nie
wystarczyło, że zniknąłem z domu; by rodzina mnie nie rozpraszała,
musiałbym ich wyrzucić także z mych myśli, a tego nie chciałem robić.
Wierzyłem, że to moi bliscy są czynnikiem powodującym moje
niepisanie. Rozpraszali mnie, nie miałem czasu na pracę. W domu co chwilę
było coś do zrobienia, Agata domagała się najróżniejszych drobnych napraw
czy zakupów, Michał chciał pomocy przy odrabianiu lekcji i zabawy, obydwoje
wymagali ode mnie czasu. Przez to w domu pisałem rzadko, a kiedy już udało
mi się znaleźć chwilkę, co chwilę coś mi przerywało.
Moja żona próbowała mnie wspierać. Gdy wiedziała, że piszę, usuwała
się do innego pokoju. Wchodziła tylko jeśli miała jakąś bardzo ważną sprawę.
Po reszcie domu chodziła cicho, nie chcąc zaprzątać mojej głowy swoją
obecnością. Była dla mnie tak wyrozumiała, że nie chciałem już jej mówić, że
słyszę cicho grający telewizor czy szum czajnika, które to dźwięki wciąż
przypominały mi o tym, że Agata jest w domu.
Michał z kolei nie rozumiał, że nie mam dla niego czasu, gdy jestem w
domu. Nie potrafił pojąć, że jego tata nie wychodzi rano, bo praca czeka na
niego w gabinecie. W jego oczach musiałem być bezrobotnym. Mój syn
domagał się uwagi praktycznie zaraz po powrocie. Mimo wielokrotnego
karania, zawsze wchodził do mojego pokoju, chcąc zdać relację ze szkoły. A ja
nie potrafiłem mu odmówić.
Właśnie dlatego musiałem wyjechać. Opowiadanie stało w miejscu już
któryś miesiąc. W warunkach domowych nie potrafiłem pisać. A gdzie było
lepiej? Z żalem przypominałem sobie miejsca, które odwiedziłem, szukając
natchnienia. W każdym powstało kilka zdań, ale nigdzie nie nastąpił przełom.
Wciąż byłem w kropce.
I tak wylądowałem w hotelu. Miał to być jedynie punkt wypadowy do
miejsc, w których próbowałem pisać. Ostatecznie, sfrustrowany
niepowodzeniami, postanowiłem ostatni dzień spędzić w pokoju i tu odnaleźć
wenę.
Westchnąłem zrezygnowany. Znów nie wychodziło.
„Czyżbym stracił zdolność pisania? Czy nie mam już talentu?”, myślałem
zrozpaczony. „Musi w końcu coś się ruszyć!”
14
Z mocnym postanowieniem usiadłem przy stoliku. Spojrzałem na tekst
i przypomniałem sobie jak poszedłem do parku, chcąc dokładnie wyobrazić
sobie tę scenę walki w lesie. Usiadłem wtedy na trawie i zamknąłem oczy.
Wsłuchiwałem się w szum drzew i ćwierkanie ptaków.
W zatopieniu się w wyobraźni przeszkadzały mi rozmowy ludzi i szum
samochodów z pobliskiej ulicy. Zamieniłem wszystkie te dźwięki na odgłosy
walki; jazgotanie kobiet na szczęk broni, szczekanie psów na jęki i krzyki
walczących, warkot silników na podzwanianie zbrój, biegnących mężczyzn. To
wszystko dawało jedynie tło dla pojedynkujących się herosów. Moi
bohaterowie byli tylko drobnym elementem w tej w pełnej ruchu przestrzeni.
W głowie kształtował się wspaniały opis otoczenia...
Niestety, niespisany.
Utknąłem z długopisem zawieszonym nad kartką, wciąż siedząc
w parku. To, co w wyobraźni było tak piękne i wyraziste, na papierze blakło.
Nie potrafiłem nadać temu koloru.
Wielokrotnie kreśliłem zapisane ledwie co słowa. Ostateczny efekt
średnio mnie zadowalał, ale był lepszy niż pierwsza spisana wersja.
„Zasadzka. Oddział Kernosa powoli podjeżdżał do zwalonego pnia,
gdy za nimi rozległ się huk. Jedno z drzew przewróciło się, z pewnością
niesamodzielnie, odcinając im drogę ucieczki. Kiedy nad ich głowami
świsnęły pierwsze strzały, dowódca krzyknął na całe gardło:
— Rozproszyć się!
Pierwsze ciała zaczęły padać na ziemię. Przerażone konie zaczęły
wspinać się po ścianach niskiego jaru, w którego dole ciągnęła się droga.
Oddział został rozdzielony. Pojedyncze grupki zaczęły walczyć ze zbójcami.
Kernos zauważył potężnego mężczyznę, który dawał sygnały swoim
ludziom. Dowódca. Natychmiast go rozpoznał, mimo wielu minionych lat,
od kiedy widział go po raz ostatni. ARTOS.
Budząca się w strażniku nienawiść. Pchnęła go do przodu. Po drugiej
stronie drogi słyszał nawoływania swoich ludzi, krzyki, kwik zabijanych
koni i szczęk oręża. Drzewa zasłaniały widok, nie pozwalając zorientować
się kto wygrywał. W tym jednak momencie dla Kernosa nic się nie liczyło,
nie zwracał uwagi nawet na walkę rozgrywającą się tuż obok niego.
Oddział próbował uformować jakiś szyk, konie tylko przeszkadzały
w gęstym lesie. Ptaki, wyczuwając niebezpieczeństwo, zrywały się z drzew
gromadami.
Zbóje ruszyli do ataku. Artos podniósł głowę. Na widok zbliżającego
się mężczyzny, na jego ustach pojawił się zwierzęcy uśmiech.
W tym jednym momencie całe otoczenie przestało istnieć. Zbliżyli się
do siebie. Wrogość kipiała z ich obu. Stanęli naprzeciw siebie.
15
W tym miejscu drzewa nie rosły tak gęsto. Idealne miejsce na
pojedynek.”
Wiedziałem, że ten tekst nie jest doskonały. Wydawał mi się mdły. Nie
potrafiłem wyrazić tych wszystkich emocji, które targały Kernosem. Przez to
we fragmencie brakowało ikry. Dynamiczny obraz z mojej głowy stał się
treścią zupełnie bez wyrazu.
Postanowiłem wrócić do tej części za jakiś czas.
Od tamtego momentu napisałem naprawdę niewiele. Tyle godzin
zmarnowanych.
„Gdzie tkwi problem?”, zastanawiałem się. Wypróbowywałem już tyle
różnych opcji. Bez efektu.
Byłem już w barze, ale pisanie pośród ludzi mi nie wychodziło.
Rozpraszały mnie rozmowy. Przyłapywałem się na tym, że z zafascynowaniem
przysłuchuję się pojedynczym historiom ludzi.
Literacka knajpa, w której byłem wczorajszego wieczoru, także mi nie
odpowiadała. Atmosfera twórczego skupienia nie sprzyjała mojej wenie.
W lokalu panowała cisza przerywana jedynie miarowym stukotem klawiszy
klawiaturowych, cichymi westchnieniami i siorbaniem kawy.
Patrzyłem na wszystkich tych pisarzy i zazdrościłem im. Pisali tak
intensywnie, a ja nie potrafiłem stworzyć nawet zdania. Czułem się przy nich
mały i zupełnie nieutalentowany.
Przyglądałem się artystom, chłonąc atmosferę knajpki. Miałem nadzieję,
że to skupienie przejdzie także na mnie i w końcu będę w stania pisać.
Wyszedłem z lokalu „Pióro Feniksa” zrezygnowany i rozżalony. To
wtedy w pełni uświadomiłem sobie, że zwyczajnie nie potrafię pisać wśród
ludzi. W domu rozpraszała mnie rodzina. Nawet w parku, muzeum czy barze
obcy człowiek był ciekawszy od pracy nad tekstem. Wróciłem do hotelu
i zdecydowałem się na samotność.
Zbyt późno dotarła do mnie ta wiedza. Wyjechałem na tydzień, a sześć
dni strwoniłem na odwiedzanie miejsc pełnych ludzi, ponieważ wydawało mi
się, że to zaktywizuje moje pisarstwo. Totalnie się pomyliłem.
„Czemu nie wpadłem na to wcześniej!?”, plułem sobie w brodę. Został
mi jeden dzień. Dotychczasowym efektem mojego wyjazdu były zaledwie
cztery kartki w notatniku. Nie zdołałem nawet zapisać strony dziennie!
„Gdzie te czasy, gdy powstawało nawet i dziesięć stron?”, zastanawiałem
się coraz bardziej zdołowany.
Odkąd zamknąłem się w pokoju zauważyłem niewielką poprawę. Był to
jednak tak nieznaczny postęp, ze zaczynałem wątpić w swoje umiejętności.
„Gdzie tkwi problem?”, pytałem siebie. Analizowanie tego co było i co
aktualnie się działo nie miało sensu. Robiłem to już nie jeden raz,
16
sprawdzałem różne opcje. Bezskutecznie.
„Widocznie z wiekiem zatraca się te umiejętności”, uznałem.
Ostatnimi czasu pisanie było dla mnie męczarnią. W wyobraźni
powstawało mnóstwo pięknych historii. Miałem nawet zeszyt pełny pomysłów.
Tylko wziąć i pisać.
Tu jednak był problem. Zabrakło „lekkiego pióra”, tej przedziwnej
umiejętności, która dawniej pozwalała mi pisać dużo i długo. Pamiętałem
jeszcze, jak porwany natchnieniem zarywałem noce, a po trzech godzinach snu
mogłem znów zasiadać do opowiadania.
Powstawały wtedy teksty marnej jakości, pełne błędów stylistycznych
i logicznych. Ale ile ich było!
— Wiedza zabiła mój talent — powiedziałem sobie, skupiając się znów
na moim opowiadaniu.
Mimo ze pisanie sprawiało mi tyle problemów, nie poddawałem się. Na
ten temat miałem wiedzę znacznie rozleglejszą od przeciętnego człowieka. Ba,
podejrzewałem nawet, że wiem więcej od wielu moich przyjaciół po piórze. Nie
chciałem tego od tak rzucić. To byłaby moja śmierć. Całe życie poświęciłem
pisarstwu. Co bym miał ze sobą zrobić, gdybym z tego zrezygnował?
Trzy godziny do wymeldowania.
Zdeterminowany pochyliłem się nad tekstem i skupiłem na pracy.
„Zaatakował zapalczywie. Artos podniósł topór; uśmiech na jego
ustach zgasł, kiedy poczuł siłę uderzenia. Fircykowaty strażnik tylko
wydawał się słaby.
Odskoczyli od siebie, ponownie oceniając swoje siły.
— Jesteś naiwny — rzekł dzikus, próbując odwlec starcie. Tak
naprawdę nie chciał walczyć, prędzej wolał serdecznie przywitać się
z dawno niewidzianym przyjacielem.
— Zamknij się! — krzyknął Kernos i znów zaatakował. Dzikus cofnął
się, wykazując się niebywałą szybkością jak na jego krępą posturę.
Odepchnął strażnika.
— Posłuchaj mnie.
— Zdradziłeś swój kraj. Nie jesteś godzien, by cię słuchać. — Strażnik
był zapalczywy. Atakował raz po raz. Artos tylko udawał, że odpieranie
ciosów przychodzi mu z łatwością. Tak naprawdę z ledwością nadążał.
Pierwsza rana. Co dziwne Kernos nie wykorzystał słabości zdrajcy.
Cofnął się, czekając, aż Artos wstanie z klęczek.
— Ślepy jesteś — powiedział mężczyzna, wykorzystując chwilę
przerwy w walce — to całe twoje państwo jest zdradą. Morderstwa, spiski.
O tym ci nie mówią, prawda? Wiesz, że twój cudowny król złamał pakt,
porozumienie o pokoju?”
17
Zapatrzyłem się w przestrzeń. Zamyślony nie widziałem pokoju.
Zastanawiałem się jak w pełni mogę przekonać Kernosa o tym, że cały czas żył
w kłamstwie, że służył zdrajcom. Musiało to być coś mocnego, coś, co
wstrząśnie moim bohaterem.
Znów spojrzałem na tekst. Moją uwagę nagle przykuła głęboka rysa na
blacie stolika tuż przy brzegu okładki mojego notatnika. Nie było to moje
dzieło.
„Ciekawe kto to zrobił?”, dopadła mnie refleksja. Wyobraziłem sobie
pisarza, takiego jak ja, który sfrustrowany swoją niemocą twórczą, właśnie tak
odreagowywał stres. Widziałem jak siedzi i długopisem kreśli prostą linię,
tworząc coraz głębszą bruzdę w drewnie.
Zwykła rysa obudziła we mnie zmysł detektywistyczny. Nie zauważyłem
śladu atramentu. Więc to nie był żaden przyrząd do pisania. Więc co?
Wyobraźnia podsunęła mi kolejne obrazy. Architekt z linijką. Kobieta
bawiąca się obrączką i zastanawiająca się, czy jej małżeństwo ma jeszcze sens.
Para zakochanych próbująca uwiecznić swoją obecność.
Ilu już ludzi przewinęło się przez ten pokój? Pomieszczenie wydawało
się takie ascetyczne i puste, wolne od wszelkich osobistych dodatków.
A jednak każdy człowiek, który tu mieszkał zostawił jakiś ślad. Rysy na
wykładzinie, drobne plamy na dywanie, przekrzywiony obrazek czy
poluzowana spłuczka w łazience. Każdy coś tu zostawił: cząstkę siebie
i swojego życia.
Jak ja napiętnuję ten pokój swoją obecnością? Zostanie po mnie jedynie
atmosfera beznadziei i niemocy twórczej?
— To koniec — powiedziałem do pustki, zamykając notatnik. Zegarek
wskazywał 13:10. Musiałem się spakować i wymeldować.
Tydzień minął szybko i bezowocnie. Te kilka stron, które z trudem udało
mi się spłodzić, było niczym. Chciałem więcej. Chciałem znów poczuć tę
ogromną siłę słowa.
Moja kariera pisarska skończyła się na dwóch wydanych
opowiadaniach.
Wyjazd nie pomógł, jedynie uświadomił mi, że nie nadaję się na pisarza.
„Co robiłem źle?”, zastanawiałem się, zrezygnowany.
Z namaszczeniem schowałem piękny notatnik do torby. Postanowiłem,
że należy to już zakończyć. Udało mi się opublikować dwa teksty. Widocznie
tylko na to było mnie stać.
„Czas skończyć z marzeniami i wrócić do rodziny.”
Ostatni raz dotknąłem blatu stolika. Wyobraziłem sobie tych wszystkich
pisarzy, którzy mnie inspirowali, jak siedzą w tym samym miejscu. Tworzyli
swoje historie bez wytchnienia, w pełnym skupieniu. Zupełnie nie tak jak ja.
18
Wziąłem do ręki długopis i...
Nagłe olśnienie!
— Pióro!
Wszyscy znani mi psiarze nie tylko tworzyli w eleganckich zeszytach, ale
i posługiwali się wiecznymi piórami.
A ja?
Przecież też kiedyś pisałem piórem!
Teraz trzymałem w dłoni zwykły jednorazowy długopis.
— To wszystko przez pióro! — zawołałem, zaskakując samego siebie.
Rozwiązanie było tak proste, banalne. Miałem ochotę biec do sklepu, by po
zakupie tego przyrządu do pisania, znów móc pisać. Odkrycie przyczyny mojej
niemocy twórczej, dodało mi skrzydeł.
Chciałem pracować! Tworzyć!
Godzina wymeldowała była blisko. Już miałem wychodzić.
Było za późno...
19
Niepełna Egzystencja
Marta Łobażewicz
Weszłam do pokoju na piętrze w domu ciotki. Choć odwiedziłam ją
sporo razy, nigdy wcześniej w nim nie byłam. Rozejrzałam się. Moją uwagę od
razu przykuło biurko stojące na wprost od drzwi. Wyglądało na tak stare, że
w pomieszczeniu prawie powiewało dziewiętnastowieczną weną. Już
wyobrażałam sobie brodatego poetę próbującego sklecić przy nim jakiś wiersz,
jednak zanim zdążyłam się rozkręcić, w moją wizję brutalnie wdarło się
nowoczesne krzesło, pasujące do biurka jak zima do Afryki. Błyszczące,
czarne, obrotowe.
No, no, całkiem oryginalne zestawienie — pomyślałam trochę
z rozbawieniem, a trochę z przerażeniem — ciotka wykazała się
nieszablonowym sposobem gospodarowania przestrzenią.
Szafa, parę krzeseł i łóżko — wszystko z innej bajki. Jedno w stylu
japońskim, drugie w stylu bezpłciowym, jeśli można tak mówić o meblach,
jeszcze inne wyglądało jak ręcznie wykonane w nudne, sobotnie popołudnie.
Czułam się jak Barbie w domku dla lalek wypełnionym przez przedszkolaka.
Zupełnie jakby ktoś bawił się zabawkowymi mebelkami i poukładał takie
z różnych kompletów w jednym miejscu. Nie urządziłabym tak nawet schowka
na miotły ale skoro ciotka lubi taki styl to nie moja sprawa. Rozpakowałam
swoje rzeczy, a potem położyłam się na łóżku z książką w jednej i nieznanym
mi dotąd narzędziem słodkiego zapomnienia w drugiej. Czytanie szybko mnie
jednak znudziło. Przez chwilę wpatrywałam się nieruchomo w tarczę zegara.
Wskazówki jakby się nie poruszały, zaczęłam się więc zastanawiać, czy aby nie
trzeba wymienić baterii. To niemożliwe, by czas płynął tak przeraźliwie wolno.
Bałam się tych czarnych wskazówek bardziej niż filmów grozy opartych na
faktach. Bałam się, że tracę cenne chwile, których już nigdy nie odzyskam, jeśli
nie wymyślę sobie zajęcia. Nie cierpię marnować czasu na bezczynność. Żyje
się nie po to, żeby zamykać się w czterech ścianach i marzyć, żyje się po to, aby
poznawać otoczenie i wdrażać w życie marzenia obmyślane pomiędzy
kolejnymi zajęciami. Miałam jednak jeden z tych dni, kiedy wszystkie pomysły
emigrowały na inny kontynent. Dodam fakt, że znajdowałam się w obcym
miejscu, w którym było tyle ciekawego towarzystwa, co produktów w PRL-
owskich sklepach.
— Hej, młoda, co to za skwaszona mina? Zęby cię bolą, czy to raczej
wewnętrzne rozterki bohatera romantycznego, który urodził się parę wieków
za późno?
— To koty, różowe koty, grube jak warstwa kremu w cieście ugabuga.
20
Grrrrubaśne, naprawdę grubaśne – powiedziałam sama do siebie, a po chwili
popatrzyłam ze zdziwieniem na wysoką, chudą kobietę stojącą tuż przede mną
(a dałabym sobie głowę uciąć, że jej głos dobiegał gdzieś zza moich pleców)
Uniosła brwi zmieniające kolory jak logo perfumerii Damiani.
— Fajne brwi — powiedziałam do nieznajomej.
— Nie odpowiedziałaś na pytanie.
— Ach tak, ach tak. Koty są grube ale ja czuję się wyśmienicie, zupełnie
jak truskawka w różowym szampanie.
— To świetnie — ucieszyła się postać, przerzucając przez ramię długie,
kruczoczarne włosy — bo mam dla ciebie misję. To będzie coś maksymalnie…
maksymalnego. Piszesz się? Aha, zapomniałam, że nie masz wyboru.
Dziwaczka wpadła w chwilową zadumę. Drapała się po brodzie,
przewracając oczyma. Ja w tym czasie zorientowałam się, że siedzę na skórze
jakiegoś łaciatego zwierzęcia i zajęłam się liczeniem łat. Jedna wyglądała jak
Afryka. Nagle, z zupełnie nieznanego powodu, zapragnęłam coś opisać;
cokolwiek, nawet tą skórę. Pisanie to frajda jak cholera a ja nie
przypominałam sobie kiedy ostatnio to robiłam. Jednak zanim podjęłam ku
temu jakiekolwiek kroki, Dziwaczka ryknęła mi do ucha, że teraz to heja hej
i zwijamy się w podróż! Podskoczyłam jak skazaniec na krześle ekektrycznym
i wzbiłam się w powietrze. Chwilę później leciałyśmy nad lasami z waty
cukrowej i miastami z klocków lego. Gdy w końcu wylądowaliśmy, nieco
kręciło mi się w głowie od natłoku nieznanych mi wcześniej widoków.
— I tak to, proszę ciebie, dziwny wytworze zwany człowiekiem...
— Hola! To ty jesteś chuderlawym, wielkim czymś z włosami długości
muru berlińskiego i twarzą… — Spojrzałam na towarzyszkę — Twarzą…
nosorożca jedwabno-górskiego?!
— Nie przerywaj mi!— oburzyła się, puszczając moją uwagę mimo
uszu, a po chwili milczenia oznajmiła: Jesteśmy na polanie bez tytułu, a tam są
rzeczy, które musisz zabrać w dalszą podróż.
Popatrzyłam we wskazanym kierunku— niecały metr ode mnie leżał
spadochron, butelka wody mineralnej, metalowy parasol i trochę drobniaków.
Wydało mi się to absolutnie fantastyczne, nie wiedzieć czemu. No, może poza
spadochronem bo był we wstrętnym, jaskrawym kolorze i właśnie dlatego nie
zabrałam go ze sobą. Kojarzył mi się z kamizelkami robotników. Resztę rzeczy
włożyłam do skórzanego worka, który podarowała mi Dziwaczka. Nie
powiedziała ani słowa na temat pozostawionej rzeczy, tylko uniosła się
w powietrze, polecając mi, żebym zrobiła to samo. Następnym przystankiem
okazała się być opustoszała droga.
— Teraz musimy pójść pieszo, fale magnetyczne uniemożliwiają
latanie w tym miejscu — oznajmiła moja towarzyszka. Po kilku minutach
marszu w absolutnej ciszy usłyszałam dziwny dźwięk, coś jakby ktoś rozbił
21
szybę. I rzeczywiście — z góry zaczęły spadać odłamki szkła. Nie myśląc wiele,
rozłożyłam metalowy parasol i w podskokach popędziłam w dalszą drogę,
śpiewając hymn narodowy Urugwaju na całe gardło. Gdy tylko szklany deszcz
ustał, z sekundy na sekundę zrobiło się gorąco jak na pustyni. Oblał mnie pot
i tak zaschło mi w gardle, że nie dałam rady zaśpiewać siódmej zwrotki
hymnu, którego słowa same nasuwały mi się na myśl. Gdyby nie woda
mineralna, z pewnością zamieniłabym się w kupkę gorącego piasku. Na
szczęście im dalej szliśmy, tym robiło się chłodniej. Rozkoszowałam się
przyjemną temperaturą.
— Pssst — nagle Dziwaczka przypomniała o swym istnieniu — patrz, to
chciwy Jaromir.
Nie musiałam się wysilać by go zauważyć. Był jedyną żywą istotą w
pobliżu, nie licząc nas. Osobnik zwany Jaromirem siedział przed ogromnymi
żelkowymi drzwiami, w otoczeniu świnek skarbonek przeróżnych wielkości
i bacznie się rozglądał. Był niski, pulchny i miał wąsy koloru dojrzałej czereśni.
Kolorowa marynarka ciasno opinała się na jego wydatnym brzuchu, a spodnie
przypominały kuchenną szmatkę.
— Ajajaj, klienci, klienci! — Podskoczył z entuzjazmem, gdy nas
zobaczył. Zrobił cwaną minę i zatarł ręce jak czarny charakter w starych
gangsterskich filmach. Brakowało mu tylko długiego płaszcza, kapelusza i fajki
dla lepszego efektu. Podrapałam się po głowie, zdezorientowana.
— Musisz mu zapłacić, żebyśmy mogli przejść przez te drzwi —
szepnęła moja towarzyszka, widząc, że próbuję domyślić się, o co chodzi temu
całemu Jaromirowi, po czym przypomniała: masz drobniaki, pamiętasz?
Wrzuciłaś je do worka.
Ale ja zamiast grzecznie zapłacić, zaczęłam wykrzykiwać:
— Zemsta, zemsta, zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga!
Zemsta, zemsta..
— Jaka zemsta, młoda?! Opamiętaj się! Ja wiedziałam, że jesteś jakimś
romantycznym oszołomem!
— Wcale nie – zaoponowałam — Nazywam się Milijon, bo za miliony
kocham i cierpię katusze!
Dziwaczka spoliczkowała mnie bez żadnych skrupułów. Plasnęło jakby
zamiast dłoni miała mięsisty, nieusmażony kotlet.
— Hej! — krzyknęłam, rozmasowując bolące miejsce.
— Płać mu, do jasnej ciasnej, bo będziemy tu stać do końca świata
i jeden dzień dłużej, zupełnie tak długo jak gra Owsiak z Wielka Orkiestrą
Świątecznej Pomocy!
Ta perspektywa szczerze mnie przeraziła i poczułam wdzięczność za
wybicie mi z głowy romantycznych idei. Szybko wygrzebałam drobniaki
i wrzuciłam do jednej ze skarbonek chciwego Jaromira.
22
— Bierz je sobie! – zawołałam — i otwieraj te drzwi, a potem możesz tu
sobie siedzieć aż Wielka Orkiestra skończy grać!
Przefrunęliśmy przez żelkowe drzwi, które same się przed nami
otworzyły i znaleźliśmy się między chmurami. Zawsze marzyłam, żeby dotknąć
chmury! Wyciągałam chciwie dłonie, chwytając puchate wytwory natury,
a uściślając— wytwory natury powstałe podczas obiegu wody w przyrodzie,
w wyniku procesu kondensacji.
— Tu jest najlepiej na świecie!— krzyknęłam do Dziwaczki.
Robiłam salta w powietrzu, wlatywałam prosto w środki chmur,
kręciłam piruety jak sławna primabalerina, a w międzyczasie zachwycałam się
kolorem nieba, które teoretycznie powinno być niebieskie, tudzież granatowe,
ale to było różowe, potem fioletowe, a następnie przechodziło w turkus.
— Hejże, hej! Hejże ha, widzę tu barany dwa! Galopują jak szalone,
zaraz zeżrą białą wronę! — wymsknęło mi się nagle.
Po chwili z moich ust zaczęły się sypać inne, nieznane mi rymowanki
ale wcale mi to nie przeszkadzało, bo właściwie to były szalenie zabawne!
Wszystko przebiegłoby idealnie, gdybym nagle nie poczuła, że spadam dwa
razy szybciej, niż leciałam.
— Hej! Hej, no! Co jest grane?!— wrzasnęłam z przerażeniem.— Hej,
dlaczego spadamy?!
Dziwaczka nie odpowiedziała, wyglądała jakby wcale ją to nie
zaskoczyło. Po prostu sobie spadała, w tym samym czasie splatając włosy
w warkocz. Lada moment wylądowałyśmy się na polanie bez tytułu, dokładnie
w miejscu, od którego zaczęłyśmy podróż. O dziwo nie poobijałam sobie tyłka.
Z osłupieniem rozejrzałam się wokoło. Mrugałam oczami, jakby ktoś zaświecił
mi w nie reflektorem. Jak to możliwe? Dlaczego nie mogłyśmy kontynuować
lotu? Wyglądało na to, że Dziwaczka nie miała zamiaru dać mi gotowej
odpowiedzi. Wpatrywała się na mnie wyczekująco, jakby licząc na to, że sama
znajdę przyczynę powrotu do punktu wyjścia.
— Rozejrzyj się — podpowiedziała po chwili.
— Zaraz — burknęłam, bo do głowy wpadł mi genialny zamysł,
a mówiąc dokładniej— przypomniał mi się i zaprzątnął moimi myślami. Pisać.
Znikąd wyciągnęłam zeszyt i długopis i zrealizowałam swój plan. Przelewałam
na papier to, co mnie spotkało, chcąc zachować w pamięci szczególnie obraz
cudownych, kolorowych chmur. Gdy skończyłam, musiałam mieć wypieki na
twarzy.
— Rozejrzyj się — powtórzyła natrętnie Dziwaczka.
Wreszcie zastosowałam się do polecenia.
Wokoło była trawa, parę krzewów i drzew. Nie wiedziałam co mogłyby
mieć wspólnego z zagadką, którą dane mi było rozwiązać samej. Wodziłam
wzrokiem tu i tam, aż wreszcie zauważyłam leżący nieopodal spadochron
23
w ohydnym, jaskrawym kolorze. Czyżby… hm…
— Wiem! — oznajmiłam.— To wszystko przez to, że nie wzięłam tego
spadochronu. Dzięki niemu mogłabym gdzieś bezpiecznie wylądować
i kontynuować podróż. Może inaczej, może nie lecąc przez te cudowne
chmurusie, ale jednak. Kto wie czy dalej nie zobaczyłabym czegoś
fajniejszego!
Łożko, biurko, szafa, sufit, podłoga, Jezu, Jezu, gdzie ja jestem?! Gdzie
Dziwaczka, gdzie ohydny spadochron?! Otumaniona, zaczęłam błądzić rękoma
po dywanie, a potem machać nimi na wszystkie strony, jakbym chciała
odfrunąć. Przez chwilę miotałam się bez sensu po podłodze, próbując sobie
uzmysłowić która rzeczywistość jest prawdziwa. Wreszcie wstałam i nagle
wszystko przestało wirować. Za oknem nadal było jasno, a wskazówki zegara
przesunęły się tylko o około czterdzieści minut, choć mogłabym przysiąc, że
spędziłam więcej czasu podróżując z Dziwaczką. Przetarłam oczy.
Ale cholerstwo daje — pomyślałam, patrząc na pozostały grzybek
halucynogenny— skąd Karol to wytrzasnął?! W życiu nie miałam takich
realistycznych halucynacji.
Usiadłam z powrotem na podłodze, a właściwie na czymś, co zdawało
się być zeszytem. I było. Obok leżał długopis. Mogłabym przysiąc, że coś
pisałam, jednak okazało się, że kartki nie były zapełnione. Przypomniałam
sobie jak kiedyś to lubiłam. Robiłam ściągi z geografii i fizyki żeby mieć na to
trochę więcej czasu, w weekendy wymyślałam historyjki do późnej nocy.
W końcu sobie odpuściłam bo teoretycznie nic z tego nie miałam — nic nigdy
nie wygrałam, nikt się mną nie zachwycał. Siedząc na dywanie po naćpaniu się
jakimś grzybem, zdałam sobie sprawę, że tak właściwie to ta satysfakcja, którą
czerpałam z pisania była wystarczającym powodem, żeby kontynuować.
I uświadomiłam sobie, że to co mi się przywidziało nie było zbitką
przypadkowych obrazów. Podróż to jakby moje życie, spadochron do którego
się zniechęciłam — pisanie bez którego czegoś mi w dalszej egzystencji
brakowało. Muszę wrócić po ten spadochron, muszę wrócić do tego, co dawało
mi tyle radości, choć tak szybko z tego zrezygnowałam. Podczas
wyimaginowanej podróży bawiłam się dobrze ale jednak czegoś w niej
brakowało.
Nie wiem dlaczego akurat to zobaczyłam, może to sprawka podświadomości?
Nie wiem też co miała oznaczać Dziwaczka, Jaromir, te wszystkie rekwizyty,
kolorowe chmury. Może etapy życia, jego nieprzewidywalność. To jednak nie
było ważne — ważne było to, że poszłam po rozum do głowy. Sięgnęłam po
zeszyt i długopis, by za pomocą pozornie nieszczególnych przyrządów dać
światu ważną życiową lekcję…I nigdy więcej halucynków!
24
Oni zaraz przyjdą tu
Adrian „Ryan” Sładek
Przebudzenie.
Zaraz potem ból.
Płonąca fala błyskawicznie rozlała się po ciele, by ostatecznie z całej
mocy zamknąć w stalowym uścisku głowę. Wydałem z siebie potępieńczy jęk,
który przeciął moje wyschnięte gardło, wywołując kolejną falę bólu, która
zaraz odbiła się i raz jeszcze przebiegła całe ciało. Zwinąłem się w kłębek.
Z całych sił, aż do zatrzeszczenia szkliwa, zacisnąłem zęby, przez które ze
świstem oddychałem, bo nos miałem szczelnie zasklepiony zakrzepłą krwią
i strupami.
Leżałem w tej pozycji przez pewien czas. Chyba długo, ale nie mogę
stwierdzić na pewno. Czas zupełnie stracił dla mnie sens w tym małym piekle.
Tak leżąc, zupełnie nie potrafiłem pojąć tego, co się ze mną działo. Przecież
przestałem już pić. Od czasu do czasu przebiegała mi przez głowę myśl, ale
szybko topiła się w morzu bólu.
Leżałem tak jak wrak.
Bo byłem wrakiem.
***
Kolejny przebłysk. Zasnąłem? A może zemdlałem?
Ból znowu zaatakował. Był potworny, obezwładniający. To niemożliwe,
aby pochodził od kaca. A przynajmniej nie tylko od niego. Czyżby odjęło mi
rozum i naszprycowałem się czymś? W podobnym stanie byłem po zażyciu
mikstury berserków.
Niewypowiedzianym wysiłkiem zwlokłem się na klęczki. Świat
z zawrotną prędkością wirował wokół mnie, więc nawet w tej pozycji z trudem
utrzymywałem równowagę.
Jak mogłem doprowadzić się do takiego stanu?
Kiedy podłoga przestała mi uciekać spod dłoni, spróbowałem przetrzeć
oczy. Zapieczone i suche – czułem, jakby ktoś nasypał mi w nie piachu i soli.
Przetarcie nie usunęło tego uczucia, ale przynajmniej rozwiało mleczną
mgiełkę, która zasnuwała mi pole widzenia.
Szybko pożałowałem odzyskania wzroku.
Pierwszym, co zobaczyłem, była krew na mojej prawej dłoni.
Mimo otumanienia stałem się w momencie czujny.
25
Zakrzepła krew pokrywała całą dłoń aż po nadgarstek, wsiąkając nieco
w rękaw golfa. Raniono mnie? Z pewnością nie; poczułbym tak rozległą ranę,
nawet gdyby – na skutek moich wilkołackich zdolności – już się zabliźniła.
Rozejrzałem się nerwowo wokół, wciąż pozostając na czworaka. Mój wzrok
spoczął na nożu, zwyczajnym kuchennym, również pokrytym pociemniałą
krwią.
Niedobrze, bardzo niedobrze. Nic nie pamiętałem. Skąd krew? Skąd
nóż?
Zerwałem się na równe nogi. Świat zawirował, próbując zwalić mnie
z nóg, ale dałem mu radę – poczucie zagrożenia i obowiązku uwolniło we mnie
pokłady zdeterminowania.
Nos miałem całkowicie zaczopowany, więc próba węszenia skończyła
się jedynie głupkowatym zatkaniem się. Zwyczajowy pierwszy krok w każdym
prowadzonym przeze mnie śledztwie zawiódł. Nie chcąc marnować czasu,
postanowiłem skorzystać ze zmysłu bardziej przynależnego rodzajowi
ludzkiemu – ze wzroku. Rozejrzałem się. Pomimo półmroku i lekkiej mgiełki
zasnuwającej moje zaschnięte oczy w mig rozpoznałem, że znajduję się
w pokoju hotelowym. Niewielkim, ale wcale przytulnym. A przynajmniej
takim, który byłby przytulny, gdyby nie wylewająca się zza łóżka czerniąca się
w słabym świetle plama wpitej już w dywan krwi.
Wolnym ostrożnym krokiem podszedłem, aby zajrzeć za łóżko.
Serce podskoczyło mi do gardła. Nie na widok takiej ilości krwi czy ze
świadomości dzielenia pokoju z martwym ciałem – bo takie rzeczy były niemal
codziennością dla kogoś trudniącego się moim, z braku lepszego określenia,
zawodem, a dlatego, że owładnęła mną nagła trwoga na myśl o tym, co mogę
ujrzeć za krawędzią.
Kiedy zaledwie centymetry dzielił mnie od tego, aby ogarnąć
spojrzeniem obszar za za łóżkiem, na sekundę, w pół kroku, przystanąłem.
Zawahałem się. Wziąłem jednak głęboki wdech i jednym zdecydowanym
krokiem pokonałem pozostałą odległość.
Ścięło mnie z nóg. Padłem na kolana.
Alice! Moja Ally!
Z brutalnie rozpłatanym gardłem.
Ale jak?! Nic nie pamiętałem!
Zawroty głowy powróciły ze zwielokrotnioną siłą. Zupełnie mnie
sparaliżowało. Zwinąłem się w pozycję embrionalną. Groza sytuacji całkowicie
odebrała mi zdolność racjonalnego myślenia. Nie byłem w stanie wykrzesać
z siebie żadnej myśli bardziej złożonej niż wykrzykiwanie w głąb swojej głowy
„Nie, nie, nie...!”
Wtem, w zupełnie niekontrolowanym odruchu, zerwałem się na równe
nogi. Rozpostarłem ramiona z zaciśniętymi pięściami, wziąłem głęboki
26
spazmatyczny wdech i z całą mocą wrzasnąłem. Chciałem tym wrzaskiem
wyrazić cały żal, smutek, gniew i całą gamę innych, zawsze tłumionych, a teraz
kotłujących się we mnie z całą mocą, uczuć. Krzyk rozdarł powietrze,
zabrzmiał dziko, zwierzęco, zdecydowanie zbyt bliski mojej nieludzkiej
naturze. Poczułem się przez to jeszcze bardziej rozbity. Złapałem się rękoma
za głowę. Ponownie padłem na kolana.
Zabiłem ją? Zabiłem ją! Jak to się mogło wydarzyć? Nic nie
pamiętałem! Czyżby moja wilkołacka natura przeważyła? Czyżbym stracił
panowanie i bestia uwolnił drzemiącą wewnątrz mnie bestię?
W takim razie przez cały czas siebie oszukiwałem! W tym, że mogę
zapanować nas moją nieludzką naturą, nad krwiożerczą bestią, która się we
mnie gnieździ i która każdego dnia próbowała wyrwać się na świat! W końcu
stało się! Ukazałem swoje prawdziwe oblicze i zamordowałem jedyną kobietę,
którą kochałem. Rozpłatałem jej nożem gardło, jak rzeźnik.
Znowu się wywróciłem. Nie wiedziałem nawet, który to już raz i nie
obchodziło mnie to w ogóle. Zimne opanowanie będące zwykle mym
największym sojusznikiem całkiem gdzieś uleciało. Nie było już Barghesta,
który zaglądał w paszcze rozwścieczonym wilkołakom, w pojedynkę stawiał
czoła hordzie potworów z głębin, spotkał jednego z ostatnich żywych smoków,
śledził dybuki na ulicach Pragi, walczył spleciony w morderczym uścisku
z pradawnym wampirem, wskakiwał w sam środek bitwy przeciw nieumarłym
bolszewickim widmom...
Barghesta, który wciąż biegł na przód, cały czas nacierał, nigdy się nie
zatrzymując i nie spoglądając za siebie... w obawie, że zaraz za nim, w pół
kroku zaledwie, zobaczy podążającą za nim bestię, swoje fatum. Ale jednak
niepoddającego się, ba, niedopuszczającego do siebie nawet takiej myśli.
A teraz leżałem załamany, zniszczony, bez woli do życia.
Kolos na glinianych nogach.
Zawiodłem.
***
Leżałem oparty głową o ścianę. Broda bezwładnie opadała mi na
ramię. Alice leżała pod ścianą po przeciwnej stronie pokoju. Ramiona miała
rozrzucone na boki, jedną nogę podwiniętą, znikającą pod fałdami jasnej
zielonej sukienki (jednej z moich ulubionych), a drugą wyciągniętą prosto. Jej
bujne jasnokasztanowe włosy spływały delikatnymi falami wzdłuż ciała,
zlewając się niemal w jedno z rdzawymi plamami zakrzepłej krwi pokrywającej
jej kark, ramiona, pierś. Całe szczęście, że jej oczy były zamknięte, bo nie
zniósłbym jej martwego oskarżycielskiego spojrzenia.
Napad histerii już minął. Próbowałem sobie cokolwiek przypomnieć,
27
ale okres ostatnich kilkunastu godzin pozostawał dla mnie czarną plamą.
Ostatnim wspomnieniem, które zachowałem było jak wraz z Ally
opuszczaliśmy Mu aby zejść do Sfery Wewnętrznej i spędzić wieczór
w którymś z większych miast Europy. Często spędzaliśmy w ten sposób
wspólny czas. Alice czuła słabość do wielkich, wypełnionych gwarem
metropolii. Lubiła ludzi, miała w nich wiele wiary, jak nikt inny.
Jej wiara była zaraźliwa, pomagała mi iść przed siebie.
Teraz pozostała tylko niewysłowiona pustka. Całe moje życie legło
w gruzach. Wszystkie jego aspekty: miłość, przyjaźnie, godność, praca
w Regulatorach...
Właśnie! Regulatorzy! Ally była magiczką, jej śmierć z pewnością
odbiła się echem w thaumosferze! Pewnie już coś podejrzewali, albo nawet
wysłali oddział. Nie potrafiłem określić, jak długo byłem już w pokoju, czas
zupełnie przestał się dla mnie liczyć. W każdym razie ogarnęła mnie pewność,
że lada chwila się tutaj pojawią i wywloką mnie stąd prosto przed trybunał.
A może zwyczajnie zastrzelą na miejscu, jak wściekłego psa, którym się
okazałem.
Nagle, gdzieś z głębi mnie, wypłynęła myśl. Walczyć! Rzucić się na
nich, gdy tylko się pojawią. Wypalić z Lugera, poszarpać ich szablą. Nie
sprzedać tanio skóry, zginąć w ostatecznej szaleńczej szarży.
Ciarki przebiegły mi po całym ciele. Do reszty chyba postradałem
zmysły, skoro nachodziły mnie już takie myśli. Pomijając fakt, że nie mogę
przecież zaatakować ludzi, z którymi przez tak długi czas współpracowałem, to
przecież z moimi zdolnościami regeneracyjnymi raczej by mnie nie zabili.
Pogorszyłbym tylko swoje i tak beznadziejne położenie. Już teraz nie
wyobrażam sobie, jak mógłbym spojrzeć w oczy Prokopowi...
Może więc zwyczajnie uciec? Zaszyć się w jakiejś leśnej głuszy i pełnić
żywot pustelnika, próbując znaleźć odpowiednią karę, którą mógłbym zadać
swojej udręczonej duszy. Próbować znowu tłumić w sobie zwierzęce instynkty
i unikać ludzi, aby nikt nie doznał szkody od mojego szaleństwa... Pewnie,
tylko czy spędzając życie w jakiejś samotni na końcu świata, jedynie silniej nie
pogrążyłbym się w obłędzie? Zupełnie mógłbym zatracić ludzki pierwiastek.
W takim razie...
Zawiesiłem wzrok na kaburze Lugera, którą wciąż miałem przy pasie.
Uniosłem lekko głowę, na myśl przyszło mi inne wyjście. Odpiąłem zaczep
i dobyłem pistoletu. Prezentował się jak zwykle doskonale, niezależnie od
okoliczności wyglądał niczym wyprężony dostojnie arystokrata. Wyciągnąłem
magazynek, standardowo upakowany naprzemiennie zwykłymi i srebrnymi
pociskami. Wyciągnąłem pierwszy, zwyczajny, i go od siebie niedbale
odrzuciłem. Na wierzchu pozostała błyszcząca srebrna kula. Jedna z tych
wrednych, które sam własnoręcznie wykonywałem, mająca nieprzyjemny
28
zwyczaj fragmentowania się po wejściu w cel. Przejechałem delikatnie palcem
po jej czubku, skóra opuszki zasyczała, w powietrzu uniosła się cieniutka
stróżka dymu. Skrajne uczulenie na srebro, powszechna cecha u istot
związanych z planami thaumatycznymi. Wsunąłem magazynek na miejsce,
przeładowałem.
Teraz wystarczyło tylko palnąć sobie w łeb. Jeśli strzeliłbym sobie pod
szczękę, w usta albo w oczodół pocisk, przy odrobinie szczęścia, rozbiłby się
o nadnaturalnie twardą powierzchnię mojej czaszki, a odłamki srebra
posiekałyby mój mózg na krwawą siekę, a jako że nikt nie byłby w stanie
wydobyć wszystkich okruchów trującego metalu z mojego organizmu, to
w końcu bym zmarł.
Kusząca perspektywa. Zakończyć męki mojego nieudanego życia w tej
chwili jednym śmiałym pociągnięciem za język spustu. Ale to też byłaby tylko
ucieczka.
Odłożyłem pistolet na bok, ale nie za daleko, na wypadek gdybym miał
się jeszcze rozmyślić.
Raz jeszcze spojrzałem na martwe ciało Alice. „Biedna dziewczyna”,
pomyślałem, a w myślach odezwały się do mnie słowa pewnej starej piosenki,
którą swego czasu często graliśmy z Klaptonem, zanim jego też straciłem.
Zacząłem po cichu śpiewać.
Jak ładnie ci w tej sukni
oni zaraz przyjdą tu
Jak ładnie ci w tej sukni
oni zaraz wezmą mnie
lubiłaś światło świecy
będziesz miała świece dwie
na pewno masz mi za złe
że ten właśnie wziąłem nóż
na pewno masz mi za złe
oni zaraz przyjdą tu
wiem, nóż ten był do chleba
oni zaraz wezmą mnie
nie powiesz an...
„Zaraz – pomyślałem. — Nóż do chleba”? Coś tutaj nie pasuje.
Powiodłem wzrokiem po podłodze do miejsca, w którym leżał nóż
widziany przeze mnie po przebudzeniu. Wciąż był tam, gdzie go zastałem.
Spojrzałem raz jeszcze na swój pas. Zaraz obok kabury miałem pochwę
29
z bagnetem. Dalej rzuciłem okiem jeszcze na łóżko, na którym leżała moja
szabla. Dlaczego nie użyłem któregoś z nich? Były dla mnie niemal jak
przedłużenia ręki, dobywałem ich setki razy, zupełnie odruchowo. Po co
miałbym sięgać po cokolwiek innego? Szczególnie w amoku, kiedy działa się
mechanicznie.
Straciłem zimną krew, na fali rozpaczy nie zwróciłem uwagi na
szczegóły.
Powoli podniosłem się z z podłogi. Musiałem to sprawdzić. Ostrożnie
podszedłem do leżącej Alice. Widok jej okaleczonego ciała działał na mnie
paraliżująco, ale musiałem się przemóc, odsunąć na chwilę targające mną
uczucia, z którymi nigdy sobie nie radziłem i ogarnąć całą sytuację chłodną
logiką. Musiałem się zdystansować, przekonać samego siebie, że badam
kolejną rutynową sprawę.
Ukląkłem na jedno kolano. Uważnie przyjrzałem się Alice.
Jej ciało zostało z niewielkiej wysokości rzucone w miejsce, gdzie teraz
się znajdowało. Upadła już martwa, albo przynajmniej nieprzytomna.
Wskazywało na to ułożenie jej sylwetki: ciało lekko oparte o ścianę, jedna
z nóg podwinięta, ręce rozrzucone bezwładnie, co sugeruje, że nie
amortyzowała upadku. Śmierć zadano, trzymając ją uniesioną w powietrzu.
Wciąż widoczne, pomimo zalania krwią, zagięcia materiału na bluzce
i sukience w okolicach dekoltu wskazują, że trzymana była za ubranie.
Napastnik był wystarczająco silny, aby przytrzymywać ją, zapewne szarpiącą
się, i jednocześnie poderżnąć jej gardło.
Tak, Alice z pewnością stawiała opór. Przekonały mnie o tym jej
dłonie. Pod wypielęgnowanymi paznokciami znalazłem krwawe ślady
naskórka, zapewne zdrapane z dłoni lub ramienia mordercy. Sądząc po ilości,
były to głębokie zadrapania.
Użyty nóż nie był szczególnie ostry, a cięcie poprowadzono powoli
z sadystyczną, mściwą precyzją. Lekkie poszarpanie rany nie pozostawiało co
do tego wątpliwości. Zagłębienie na końcach rany wskazywały, że cięto z lewej
na prawą, a więc napastnik był praworęczny.
Wstałem, odszedłem kilka kroków.
Przecięcie tętnicy szyjnej, szczególnie u osoby pobudzonej strachem
albo mającej w inny sposób znacząco przyśpieszony puls, powoduje
nieodmiennie silne chluśnięcie krwią. Wystarczająco silne, aby pochlapać
napastnika, podłogę i pobliskie ściany deszczykiem drobnych kropelek.
I rzeczywiście bez problemu znalazłem ślady posoki zaczynające się około
trzech kroków od ciała i kierujące się w stronę do niego przeciwną. Wyraźne
były także ostre wycięcia w śladach, które świadczyły, że w tym miejscu
kropelki padły na mordercę.
Obejrzawszy ślady, dokonałem oględzin samego siebie, po czym
30
usiadłem w tym samym miejscu co poprzednio, przy ścianie naprzeciw Alice.
Ktoś musiał mnie wrobić, teraz wydawało się to oczywiste.
Nie znalazłem na sobie nawet śladu kropelek krwi, które powinny
osiąść na moim ubraniu podczas cięcia. Na lewym ramieniu nie mam żadnych
śladów po zadrapaniach – oczywiście w moim przypadku już dawno by się
zabliźniły, ale skóra zregenerowana przez mój wilkołacki organizm zawsze w
pierwszych godzinach była nieco błyszcząca i wyraźnie swędziała.
Najważniejszym jednak dowodem był sposób zadania śmierci.
Pomijając dziwny dobór narzędzia, metoda w żadnym przypadku nie
odpowiadała ani żadnemu typowi szału, w które zdarzało mi się niegdyś
wpadać, ani tym bardziej morderstwa dokonanego pod przemienioną,
wilkołacką, postacią.
To była egzekucja. Brutalna śmierć zadana z zimnym wyrachowaniem.
W nagłym impulsie zacisnąłem szczęki i pięści. Myśl o zemście
wybuchła w mojej głowie. Poprzysiągłem sobie w tej chwili dopaść tego
skurwysyna, ale zaraz narzuciłem sobie spokój – wściekanie się nic by mi nie
przyniosło. Muszę dokończyć śledztwo, znaleźć więcej śladów.
Muszę odzyskać węch!
Rzuciłem się do drzwi prowadzących do pokojowej łazienki. Tam
znowu do umywalki. Odkręciłem kurek kranu i próbowałem oczyścić
zaklejony strupami i zakrzepłą krwią nos. Kątem oka widziałem swoje odbicie
w lustrze, wyglądałem okropnie: blady, okrwawiony, wyczerpany.
Woda i ręczniki zrobiły swoje; nos znowu miałem drożny, ale wraz
z pierwszym wdechem musiałem natychmiast zrezygnować z jego usług
i morfować swój narząd powonienia do ludzkiej postaci i czułości. Ktoś
rozpylił w powietrzu jakieś potworne, śmierdzące świństwo, które całkowicie
uniemożliwiało mi wyczucie jakichkolwiek zapachów, nawet – zapewne
wszechobecnego – zapachu krwi. Jednak taki stan rzeczy tylko utwierdził
mnie w przekonaniu, że ktoś próbował mnie załatwić – przecież z pewnością
nie próbowałbym oszukać samego siebie w ten sposób.
Raz jeszcze musiałem polegać na tradycyjnych metodach śledczych.
Centymetr po centymetrze zacząłem badać pokój. Wiedziałem, że Regulatorzy
mogą pojawić się w każdej chwili, ale zmusiłem się aby opanować presję
i pracować metodycznie i dokładnie.
W końcu znalazłem – popiół papierosowy. Jako że ani ja, ani Alice nie
paliliśmy, był to zapewne ślad po trzeciej osobie, która tego dnia była
w pokoju. Nie byłem może Sherlockiem Holmesem, który napisał szczegółową
monografię na temat popiołu z ponad setki gatunków tytoniów, ale bez trudu
stwierdziłem, że był to w miarę świeży ślad, raczej nie po poprzednim
lokatorze — popiół wciąż zachowywał walcowaty kształt papierosa.
Były też nieliczne włosy, silnie wyróżniające się od pośród innych.
31
Proste, sztywne, długości palca wskazującego, o szarej barwie. Nie siwe czy
białe, a właśnie szare.
Musiałem uporządkować informacje. Napastnik był szarowłosym,
praworęcznym mężczyzną, chyba nieco wyższym ode mnie. Był bardzo silny
i prawdopodobnie nie był człowiekiem. Miał skłonność do brutalności albo
osobisty uraz do ofiary. Wiedział zapewne, że jestem wilkołakiem i znał moje
słabości. Palił papierosy.
Mimo pewnych dziur miałem już ułożony obraz mordercy. Szczególnie
kiedy dorzucić do tego fakt, że przed kilkoma miesiącami zaginął Klapton, mój
przyjaciel i członek mojego oddziału w Regulatorach, i że zaginął podczas
starcia z wampirami ze zbuntowanych klanów.
Kiedy ktoś przejdzie przemianę w wampira jego osobowość ulega
całkowitemu rozpadowi i zostaje zastąpiona przez zupełnie nową. Zachowuje
on jednak wszystkie wspomnienia z poprzedniego życia. Więc jeśli Klapton
rzeczywiście przeszedł przemianę, to nasi wrogowie zyskali sprzymierzeńca,
który wiedział o mnie zdecydowanie zbyt wiele. Do tego sprzymierzeńca
inteligentnego, przebiegłego i bezwzględnego.
Regulatorzy wciąż się nie pojawiali. Dziwne. Wolałem już nie czekać.
Pokój miał na stanie aparat telefoniczny. Wybrałem na numer bezpośrednio
do Prokopa, szefa regulatorów, a także mojego protektora i mentora. Po trzech
sygnałach w słuchawce trzasnęło i odezwał się głos.
— Halo? — z miejsca poznałem niski matowy głos Sotrisa, prawej ręki
Prokopa. W jego beznamiętnym zwykle głosie pobrzmiewało zdenerwowanie.
— Tutaj Barghest. Muszę koniecznie rozmawiać z Prokopem.
— Barghest!? — wrzasnął do słuchawki mój rozmówca. – Gdzie ty się
do cholery podziewasz? Wszędzie cię szukamy! Ekspansjoniści przypuścili
atak, unieruchomili nam połowę agentów! Kolejne klany wypowiedziały układ!
Prokop zebrał kogo mógł i ruszył do Bramy! Gdzie jesteś? Jest z tobą Alice?
Możecie działać?
Ta tyrada zaskoczyła mnie. Widać nie tylko ja miałem dzisiaj zły dzień
i traciłem nad sobą panowanie.
— Mnie nic nie jest, ale Alice... — głos na krótką chwilę ugrzązł mi
w gardle, po raz pierwszy miałem to powiedzieć na głos. — Alice nie żyje.
Została zamordowana. Myślę, że przez Klaptona.
Cisza po drugiej stronie linii.
— A więc już wiesz?
— Co „wiem”?
— O Klaptonie. Już jakiś czas temu mieliśmy przesłanki, że przeszedł
przemianę. Dzisiaj jego udział został potwierdzony w kilku atakach na
naszych.
— Dlaczego nic mi nie powiedziano?!
32
— Nie chcieliśmy z niczym wyskakiwać do czasu, aż nie będziemy mieli
potwierdzenia. Nie chcieliśmy ci mówić, bo obawialiśmy się twojej reakcji.
Zawsze byłeś nieco paranoiczny.
— No to świetnie! — wrzasnąłem do słuchawki. – Doprawdy wspaniale
wam się udało! Dzięki waszej trosce ona teraz leży z rozpłatanym gardłem.
— Ale... — próbował Sotris.
— Przestań! Powiedz mi lepiej co z innymi. Gdzie Biełła, Dan, Viki?
— Zostali zaskoczeni przebywając w tej waszej przestrzeni we
Wszechbibliotece. Skontaktowali się ze mną przed kilkoma chwilami, nic im
nie jest. Ruszyli do punktu zbornego przy trzeciej Bramie.
A więc Klapton uderzył też tam. Wiedział doskonale jak zadać celnie
cios, tak by spowodować największe straty. Sam go tego swego czasu uczyłem.
Ale popełnił okropny błąd, nie dopilnował szczegółów. Nie udało mu się ani
pchnąć mnie przez granicę samokontroli i uwolnić drzemiącej we mnie bestii,
ani też doprowadzić mnie do samobójstwa. Jego plan nie powiódł się, wciąż
żyję i jestem przy zdrowych zmysłach, ale też niesamowicie wściekły. Była to
jednak zimna wściekłość, która przerodzi się w równie zimną i metodyczną
zemstę.
— Barghest, jesteś tam? — przywołał mnie głos ze słuchawki.
— Tak, jestem. — odpowiedziałem spokojnie. — Przekaż Prokopowi, że
nic mi nie jest, i że włączam się do akcji zgodnie z założeniami planu
awaryjnego. Kiedy tylko nieco się uspokoi zorganizuj kilku ludzi i każ im udać
się pod ten adres, niech zabiorą ciało Alice.
Odłożyłem słuchawkę.
Już miałem wybiec z pokoju, ale zatrzymałem się. Zawróciłem
i podszedłem do ciała Alice. Przysiadłem przy niej. Delikatnie, po raz ostatni
zapewne pogładziłem ją po jej miękkich, zawsze pachnących włosach.
Chciałem coś powiedzieć, pożegnać się. Żadne słowa nie chciały jednak
przychodzić. A chciałem jej powiedzieć przecież jeszcze tyle rzeczy. I za tyle
rzeczy przeprosić... Za bycie nieczułym dupkiem, za wielokrotne unikanie
konfrontacji, za okropny charakter i przede wszystkim za to, że nie potrafiłem
jej obronić, że śmierć spotkała ją z mojego powodu.
— Przepraszam... — wyszeptałem jedynie.
Nie jestem przekonany czy zabrzmiało to przekonująco. Nie byłem
dobry w przepraszaniu.
Byłem za to całkiem dobry w innych rzeczach. Zemsta zdecydowanie
byłą jedną z nich. Wiedziałem, że jej akurat podołam i z całą pewnością będzie
w pełni przekonująca. Ale nie będzie ona dzika, o nie.
— Obiecuję – dodałem jeszcze. Tym razem chyba zabrzmiało to lepiej.
Wiedziałem, że Ally by zrozumiała.
Ostatni raz, na pożegnanie, dotknąłem jej policzka. Niegdyś wesoło
33
zarumienionego, teraz zabielonego trupią bladością i zimnego.
Wyszedłszy z pokoju, idąc korytarzem, pomyślałem, że dokonam
swojej zemsty, choćby miała mnie ona zaprowadzić do samego piekła. Dopiero
z perspektywy czasu doceniłem dosadną ironię tej myśli. Gdybym tylko wtedy
wiedział, gdzie zaprowadzi mnie ścieżka, na którą wstąpiłem opuszczając ten
nieszczęsny pokój.
Gdybym tylko wiedział...
A szlag!
I tak uczyniłbym to wszystko raz jeszcze!
34
Pokój przesłuchań
Kamil Wiśnieski
Grupka więźniów stłoczonych w kącie spacerniaka wpatrywała się
w siedzącego na ławce na przeciwległej części placu mężczyznę w średnim
wieku.
— Dobrze że skurwiela wypuszczają; to jedyny gość, przy którym czuje
się spietrany jak diabli — rzekł lekko sepleniąc młody i chudy zakapior,
wypuszczając z ust dym papierosa zwiniętego z najpodlejszego tytoniu.
— No, nie da się mu patrzeć w oczy, wygląda jak leszcz ale, kurwa, po
tych historiach, co się o nim nasłuchało... — przytaknął łysy facet o zakazanej
facjacie.
— A ja wam powiem, że można go było bodnąć po nerach, jak klawisze
nie patrzyli — dołączył do intelektualnej dyskusji starszawy krępy więzień
o siwych włosach i zachrypniętym głosie.
— To czemuś nie bodnął dziadek, przecież siedział parę cel od twojej?
— ironicznie wtrącił chudy.
— Kurwa, zatkaj japę szczylu, przecież czerwoni go tu na pokaz
posadzili i teraz go wypuszczają — tak tylko gadam. zaraz by zapałowali na
amen, jak by chujowi włos z głowy spadł. Jest nie do ruszenia, sowiecki kat,
żeby Bóg dał, spotkać takiego kiedyś na wolności w ciemnej uliczce...
Dźwięk gwizdka dał sygnał na powrót do cel. Tłum powoli począł
tłoczyć się przy dwuskrzydłowych metalowych drzwiach.
***
— Szary prochowiec, koszula, marynarka, spodnie, bielizna,
legitymacja partyjna, paczka papierosów, zapałki, scyzoryk — skończył
wyliczać z listy pracownik więzienia, przesuwając po ladzie kupkę rzeczy
należących do obywatela Wiktora Różyckiego umieszczonych w depozycie
osiem lat temu.
***
Brama więzienna z głuchym hukiem zamknęła się za plecami byłego
dyrektora Departamentu Śledczego w Ministerstwie Bezpieczeństwa
Publicznego. Wolność powitała go ponurym późnym popołudniem. Strugi
deszczu, lejące się z zachmurzonego nieba, poczęły szybko przemakać przez
płaszcz, który miał na sobie. Było zimno jak na sierpień. Po drugiej stronie
35
ulicy stał czarny samochód. Rozległ się dźwięk klaksonu. Różycki zajął miejsce
na tylnym siedzeniu samochodu, w którym, poza młodym kierowcą z przodu,
siedział starszy człowiek w kapeluszu o twarzy przeoranej zmarszczkami
z równo przystrzyżonym wąsem.
— Witam, panie Różycki — mężczyzna nie przejawiał zbytniego
zainteresowania osobą Wiktora, znudzonym tonem witając, nie zaszczycił go
nawet spojrzeniem.
— Witam. Z kim mam przyjemność? — Różycki postarał się, by
ostatnie słowo zabrzmiało co najmniej ironicznie.
Postać, nie odpowiadając na pytanie, dała znak kierowcy by ruszył,
następnie sięgnęła po skórzaną brązową torbę, leżącą na kolanach i wyjęła
teczkę, podając ją byłemu dyrektorowi.
— Powie mi pan co jest w teczce?
— Sam pan sprawdź - podrzucimy pana do budynku pańskiego
dawnego biura — padła beznamiętna odpowiedź.
Różycki postanowił, że zawartość teczki zweryfikuje później.
Zaciekawiła go informacja o celu podróży. W głębi serca cieszył się, że przysłali
mu samochód, bo nie musiał moknąć i marznąć w tak podłą pogodę; nieźle jak
na pierwszy dzień wolności.
***
„Parszywe życie, parszywe czasy. Po śmierci Berii wszystko się
zmieniło: usunęli mnie ze stanowiska, zabrali uprawnienia i wręcz mieli
czelność sądzić za to, co należało do moich obowiązków!” - rozmyślał Różycki,
wchodząc do gmachu należącego niegdyś do Urzędu Bezpieczeństwa,
a obecnie Służby Bezpieczeństwa. Człowiek w dyżurce wskazał mu drogę do
pokoju numer 307, choć mógł sobie tego oszczędzić, bo były dyrektor trafiłby
tam z zawiązanymi oczami. Przez niemal 10 lat był to JEGO gabinet, jego
ostoja, jego miejsce. Poczucie niesprawiedliwości niemal wyciskało łzy
i sprawiało, że zaciskał pięści: jak szybko z wzoru przykładnego męża stanu
można stać się niewygodnym zawalidrogą...
Po pierwszym stuknięciu w solidne, drewniane drzwi Wiktor Różycki
pozwolił sobie wejść do pokoju, nie czekając na pozwolenie.
— Czego? Warknęła postać, siedząca za jego dawnym biurkiem w jego
dawnym gabinecie, jak zwykł nazywać to pomieszczenie za swojej kadencji.
— Wiktor Różycki, polecono mi zjawić się tutaj — odparł oschle,
zdejmując płaszcz i bez ceregieli siadając na jednym z dwóch krzeseł stojących
przed biurkiem.
Cały pokój pełen był dymu - zapewne papierosowego, sądząc po ilości
niedopałków w porcelanowej zdobionej popielniczce. Proces zastępowania
36
powietrza dymem trwał od dobrych kilku godzin bez przerwy i sumiennie był
kontynuowany - nie wchodziła w grę możliwość by niedopałki te pochodziły
z dni poprzednich, bowiem aura sprzyjała zawieszaniu w powietrzu ciężkich
narzędzi wszelakiej maści.
— Ahhh, Różycki, jakże miło mi spotkać osobę o takiej sławie —
szyderczy uśmiech dało się dojrzeć nawet mimo niskiej klarowności powietrza.
Postać uniosła się z krzesła i otworzyła okno za swoimi plecami.
Dopiero po chwili Różycki był w stanie przyjrzeć się swemu rozmówcy: wielka,
gruba postać o nalanej, czerwonej od wódy twarzy i łysiejącej głowie. Znał go,
to Jarema Szczujski, karierowicz w jego wieku, pochodził z okolic Lwowa
i jeszcze przed wojną działał w jakiejś organizacyjce socjalistycznej. Musiał
nieźle wchodzić w dupsko i wiedzieć komu, bo ze zwykłego zapatrzonego
w system głupka stał się, jak domyślał się Różycki, szychą w esbecji.
— Mnie również, ale skończmy te gierki. O co chodzi?
— Teczkę sprawdziłeś? — Wiktor dopiero teraz zdał sobie sprawę, że
nadal nie wie, co jest w otrzymanej wcześniej teczce. Potrząsnął przecząco
głową, po czym zabrał się za otwieranie.
W środku były jakieś pisma, jednak Różycki nie miał chwilowo głowy,
by dokładnie je czytać.
— Oszczędzę ci kłopotu — rzekł Szczujski, odpalając kolejnego
papierosa i wyjmując z szuflady butelkę wódki.
— Zamieniam się w słuch.
— Ktoś mądry wyżej, korzystając z sytuacji, że kończył ci się wyrok,
postanowił wykorzystać twoje umiejętności nabyte w czasie zbrodniczej
praktyki w MBP. Cóż, choć w gruncie rzeczy, mimo że nie jest mi to miłe,
myślę, że z dwojga złego lepiej żebyś to ty, brudził sobie ręce niż ja — Różycki
nie spodziewał się, że jego rozmówcę stać na tak rozbudowaną kwestie.
— Co insynuujesz? Śmiesz komentować moją służbę?
Grubas parsknął, po czym zarechotał nieprzyjemnym dla ucha
śmiechem, podczas którego ohydny kałdun częściowo ukryty za biurkiem
począł miarowo podskakiwać. Rozlał wódkę do dwóch przygotowanych
wcześniej szklanek, napełniając je prawie do połowy.
— Posłuchaj mnie, parchu, czasy się zmieniają, a ty tego nie widziałeś,
zrobiłeś sobie w tym budynku katownie. Fakt, torturowałeś wrogów ustroju,
ale, do ciężkiej cholery, nawet ciebie obowiązywały chyba jakieś regulaminy!
Powiedz, podobało ci się to wszystko, co?
Wspomnienia powróciły w tej jednej chwili. Przez lata odsiadki część
z nich zdążył już zapomnieć, imion ofiar w ogóle już nie pamiętał, lecz nadal
pozostawał smak władzy, jaką miał nad przesłuchiwanymi. Były dyrektor
śledczy w MBP uśmiechnął się do swoich wspomnień. Pamiętał podniecenie,
w jakie wprawiały go przesłuchiwania i przyjemność, jaką odczuwał, gdy
37
zawsze na początku padały wielkie słowa o wolności, ojczyźnie i tym, że nigdy
nic z nich nie wyciągnie. Wtedy zaczynała się gra, w której celem było
sprawienie, by te psy skamlały o śmierć, lecz zanim do tego dochodziło,
puszczał wodze fantazji i nie przebierał w środkach. Właściwie to nie chodziło
już nawet o jakiekolwiek informacje czy przyznanie się do winy, chodziło tylko
o to, by zadać kłam słowom: „niczego się ode mnie nie dowiecie”
— Lubiłeś to, co Różycki? — przez zaciśnięte zęby wycedził Szczujski.
— Nie twoja rzecz. Mów, co dla mnie mają.
— To, w czym jesteś najlepszy, oprawco: przesłuchania. Kilka tygodni
temu w jakiejś wiosce złapali niedobitków z partyzantki. Mamy ich pod
kluczem. Wyciągniesz z nich jak najwięcej, ale pamiętaj: żadnych trupów, bo
osobiście dopilnuję, żebyś się paką nie wykpił - zagroził palcem gruby
i wychylił zawartość szklanki.
***
Młody chłopak, leżąc na ziemi, wypluł krew i kawałki zębów. Jego
wargi były popękane, a twarz pokryta była powoli krzepnącą krwią.
Rozdzierająco jęknął z bólu, gdy wyprowadzali go z pomieszczenia. Miał
zmiażdżone palce u rąk, a stawianie kroków było niemal niemożliwe za sprawą
potwornie zmaltretowanych przez użycie gumowej pały pięt.
Różycki wypuścił dym, spoglądając za okno. Papieros dawno już mu
tak nie smakował. Znów poczuł, że żyje i robi to, do czego jest stworzony. Do
diabła z systemem, posadą czy powinnościami służbowymi; znów stał się
panem życia i śmierci.
Ugasił w popielniczce papierosa i w zadumie potarł poranione od
uderzeń dłonie. Do pomieszczenia przesłuchań wszedł Szczujski.
— Papiery wypełnione? Zaprotokołowałeś coś?
Wiktor wygodnie rozsiadł się na krześle i omiótł wzrokiem kilka otwartych
urzędowych teczek.
— Nie.
— Jak to nie?! — ryknął esbek.
— Po prostu, nic nie powiedzieli — aktorsko westchnął Różycki, po
czym nieśpiesznie ułożył teczki na stos i przesunął na bok.
— Słuchaj, kurwa, po pierwsze zrobiłeś z tych polaczków kaleki, po
drugie, zmarnowałeś tu kilka dni, po trzecie ja to wszystko, kurwa, zgłoszę!
Zobaczysz, nie wywiniesz się! - wydarł się wściekle Szczujski i opuścił pokój,
trzaskając metalowymi drzwiami.
Różycki wzruszył ramionami, spojrzał za okno. Zapadał już zmrok,
deszcz lał nieustannie, rytmicznie uderzając w parapet. Pokój przesłuchań
wyglądał niemal tak, jak go zapamiętał - jakieś 15 metrów kwadratowych,
38
portret Lenina na ścianie, obok godło z orłem bez korony, lampka przy biurku,
i wielka metalowa szafa z szufladami, w których były tymczasowe kartoteki
z protokołami przesłuchań.
Wyjął litrową butelkę wódki ze swojej torby i zapalił kolejnego
papierosa, załączył lampkę i pociągnął solidny łyk z butelki. Poczuł zmęczenie
- był już po pięćdziesiątce, starość dawała mu się we znaki. Z butelką w ręce
przeszedł się po pokoju przesłuchań. Pomiędzy kolejnymi łykami alkoholu
jego wzrok padł na metalową szafę. Uśmiechnął się, po czym podszedł do niej.
Ku swemu wielkiemu zdziwieniu znalazł tam protokoły przesłuchań z czasów,
gdy to on pociągał tutaj za sznurki. Ujął kilkanaście teczek, po czym usiadł za
biurkiem i z nostalgią otworzył pierwszą z nich.
9 sierpień 1949r.
Jadwiga Holeska, łączniczka AK, udział
w powstaniu, podejrzana o współpracę
z antykomunistycznym ruchem oporu.
Po pierwszych 3 dniach przesłuchań 15
dniowy pobyt w placówce medycznej – w czasie
zeznawania poroniła.
Przesłuchania wznowiono po diagnozie
lekarskiej stwierdzającej gotowość do
dalszych czynności śledczych na podejrzanej.
Podejrzana
przyznaje
się
do
utrzymywania kontaktów z podziemiem,
oczerniania wodza Związku Socjalistycznych
Republik Radzieckich oraz pomocy i aktywnego
udziału w zamachach na obywateli Polski
Ludowej.
Nazwisk i dokładniejszych danych nie
udzieliła.
Zgon z powodu słabego stanu zdrowia
w trakcie przesłuchania.
Grymas uśmiechu wykrzywił twarz Różyckiego - pamiętał ją, sam ją
przesłuchiwał, twarda była. Pociągnął kolejny łyk wódki. Za oknem deszcz się
nasilił, w oddali słychać było grzmoty przetaczające się po wieczornym niebie.
Lampka na biurku zamigotała, gdy Wiktor sięgał po kolejną teczkę.
— Fuszerka, a nie elektryfikacja — mruknął pod nosem, wydobył
kolejnego papierosa i napił się.
W stojącej na burku butelce zostało już ledwie kilka głębszych łyków.
Różycki czytał kolejne protokoły z rosnącym podnieceniem. Obrazy
39
wspomnień przelatywały przez jego pijacki umysł.
— NASTĘPNY! NASTĘPNEGO WPROWADZIĆ! — ryknął z całych sił,
po czym zaśmiał się w głos. - Wprowadzić, wprowadzić - bełkotał przez
śmiech, waląc pięścią w blat.
Przewrócił się na krześle, uderzając łbem w podłogę. Wstał i włócząc
nogami, podszedł do okna, otworzył je na oścież.
Strugi deszczu wdarły się do pomieszczenia. Różycki, wychylając się
przez okno i moknąc, darł się ze wszystkich sił:
— WPROWADZIĆ! NASTĘPNY! KURWA, WASZA POLSKA, MAĆ!
NASTĘPNY!
Błyskawica uderzyła blisko, na chwile oświetlając dziedziniec budynku.
— Towarzyszu komisarzu, czy można wprowadzić już kolejnego? —
pytanie, które często słyszał, gdy był tu władcą machiny śledczej, dobiegło go
od strony drzwi.
Różycki w odpowiedzi, nadal stojąc w oknie, wystawiając się na pastwę
nieustępliwie oddziałującego deszczu, uderzył pięścią w parapet.
— Tak! Dawać go tutaj, zaraz się nim zajmę.
Zamknął okno, po czym chwiejnym krokiem zajął miejsce za biurkiem.
Był potwornie zmęczony, przymknął na chwile oczy.
Ze snu obudził go rozdzierająco głośny grzmot. Wiktor Różycki
poderwał się przerażony, gdy trochę ochłonął spojrzał na zegarek, który
wskazywał drugą w nocy. Był zziębnięty i przemoczony, zaś na zewnątrz
szalała ulewa, a wyjący wiatr dudnił w okna, które w dobrym stanie były może
jakieś 30 lat temu. Lampka przy biurku przygasła, gdy niedaleko uderzyła
kolejna błyskawica, na chwilę rozświetlając pokój. Wtem Różycki
znieruchomiał - na drugim końcu pokoju zobaczył jakąś postać.
Zerwał się na nogi i stał tak w mroku; światło ulicznych latarń nie
docierało do okien pokoju wychodzących na dziedziniec. Przeszedł go dreszcz,
gdy nagle lampka na biurku zapaliła się na powrót. Był sam.
— Zwidy, mam zwidy — spojrzał na butelkę wódki i pokiwał głową ze
zrozumieniem.
Wyłuskał kolejnego papierosa i siadając za biurkiem, spróbował
odpalić go od zapałki.
Złamała się. Udało mu się dopiero za drugim razem. Niedbale zebrał kartoteki
i wstał, by wsadzić je do szafy. Kolejny grzmot nie przeraził go już tak bardzo,
jednak w pokoju, jak i na ulicy, panowały egipskie ciemności.
Po omacku odszukał schowaną w biurku świeczkę, po czym odpalił ją,
w myślach drwiąc z siebie – w końcu i tak wychodził do domu.
— Dobry wieczór — niespodziewany głos sprawił, że niemal znów spadł
z krzesła.
Różycki spostrzegł przed sobą postać mężczyzny ubranego w szary
40
długi płaszcz oraz czarne skórzane rękawiczki. Nie widział twarzy
nieznajomego, stojącego w mroku który, nikle rozświetlała świeczka na
biurku.
— Kim ty... jak tu wszedłeś?! — podniesionym głosem wydukał.
— Przyszedłem do pana.
Różycki, jak przez mgłę, przypomniał sobie, że strażnik miał
wprowadzić kolejnego przesłuchiwanego, otrząsnął się z zaskoczenia, nie
zważając na fakt, jak późna była pora. W końcu kiedyś sam prowadził
przesłuchania w rozmaitych godzinach, chodziło o to, by złamać człowieka, nie
dać mu poczucia, że mimo tortur zawsze będzie miał te kilka godzin
odpoczynku.
— Imię i nazwisko — szybko rzucił, po czym ruszył w kierunku szafy.
— Bogdan Wielecki.
Znalazł kartotekę, powrócił za biurko i raz jeszcze przyjrzał się postaci.
— Pan wie zapewne dlaczego się tu znalazł, prawda? Wie pan również,
jak sądzę, że, w obecnej pana sytuacji opór jest bezcelowy ?
Pokój rozświetliła kolejna błyskawica; w tej krótkiej chwili Wiktor
Różycki dostrzegł uśmiech na twarzy mężczyzny.
— Posłuchaj, jesteś przesłuchiwany... — zaczął, lecz urwał, widząc
ujrzany już wcześniej uśmiech na twarzy nieznajomego.
Ten podszedł do biurka i opierając się na dłoniach, przechylił się
w stronę Różyckiego.
— Ale ja już byłem przesłuchiwany.
Teraz, gdy mężczyzna stał na wyciągnięcie ręki oświetlony blaskiem
świecy, Różycki dostrzegł to, czego nie widział wcześniej. Z trupiobladej
twarzy czterdziestoletniego, chudego mężczyzny ział pusty oczodół niegdyś
mieszczący lewe oko. Twarz oszpecona była głęboką blizną, ciągnącą się od
prawego ucha do ust. Postać uśmiechnęła się drapieżnie, po czym sięgnęła po
teczkę podpisaną swoim imieniem.
— Czytaj.
Różycki rozdygotanymi rękoma otworzył teczkę.
26 grudzień 1947 r.
Bogdan Wielecki, pułkownik NSZ, akcje
dywersyjne,
zaczepne
i
sabotażowe
organizowane przeciwko Armii Czerwonej oraz
Armii Ludowej, organizowanie i czynny udział
w zamachach na życie urzędników państwowych
i wojskowych.
Podczas przesłuchania przyznaje się do
wszystkiego, jednak nie wykazuje chęci
41
współpracy.
Ginie podczas próby ucieczki.
— Pamiętam cię — rzekł z przerażeniem Wiktor.
— Miło mi to słyszeć.
Postać rozpięła płaszcz i pozwoliła, by opadł na ziemię. Teraz przed
byłym śledczym Urzędu Bezpieczeństwa dumnie stał mężczyzna w polskim
mundurze wojskowym. Kolejny grom rozjaśnił pokój, ukazując szereg postaci,
które, nie wiedzieć kiedy, pojawiły się w pomieszczeniu.
— A ich pamiętasz? — spytał Wielecki, gdy postacie poczęły z wolna
kroczyć w stronę blasku świecy.
Nie wszystkich poznał - w gruncie rzeczy nie było to łatwe. Ludzie ci
mieli potwornie okaleczone oblicza; niektórzy z dziurami od strzałów
z pistoletu w twarz, inni z sinymi pręgami na szyjach lub poderżniętymi
gardłami. Wśród nich dojrzał kobietę w ciąży zmiażdżonymi palcami
obejmującą brzuch i chłopaka, którego jeszcze dzisiejszego dnia skatował
niemal do nieprzytomności.
— Czekaliśmy na ciebie, Różycki. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później
znów znajdziesz się w tym pokoju i oto jesteś – z makabrycznym uśmiechem
na okaleczonym obliczu rzekł Wielecki, po czym pewnym ruchem złapał
Wiktora za koszulę i przeciągając wyjącego potępieńczo po biurku, rzucił
pośród tłoczących się upiorów.
Jeśli ktoś tej nocy znajdowałby się w budynku należącym do służby
bezpieczeństwa, być może pośród wrzasków Wiktora Różyckiego, którego
nigdy więcej nie widziano, usłyszałby echem niosącą się po korytarzach
smutną pieśń: Jeszcze Polska nie zginęła...
42
43
44