J.R. Black
Duch ze Wzgórza Kurzej Wątróbki
Przełożyła Iwona Libucha
Siedmioróg
1
STOK STRACHÓW
Wydawało mi się, że mam w butach sople lodu zamiast stóp. W ogóle nie czułem palców.
Gdybym stał w waszej lodówce, moglibyście mnie z niej wyciągnąć i podać na deser po obiedzie.
Tym tępakom, którzy mnie jeszcze nie zrozumieli, wytłumaczę to jaśniej: było mi zimno.
Ale nie miałem zamiaru wracać do domu. Postanowiłem dzisiaj pokonać Wzgórze Kurzej
Wątróbki. Tak chciał los. To było moje przeznaczenie.
Albo, jeśli kto woli, głupota. Brnąłem przez zaspy śniegu. Z dołu na szczyt wzgórza prowadziła
tylko jedna wąska ścieżka. Po obu stronach rosły krzaki i drzewa. Cierniste gałęzie i prze-
rośnięte łodygi jeżyn czaiły się, żeby złapać mój szalik lub zadrapać policzek.
Być może nie wybrałem najlepszego dnia na podbój Wzgórza Kurzej Wątróbki. Stok wyglądał
nawet bardziej przerażająco niż zwykle. Był okropnie śliski. Większość saneczkarzy poszła do
domu pół godziny temu. Zrobiło się po prostu za zimno.
Zerknąłem do tyłu, żeby zobaczyć, czy Daniella Larkworthy i jej przyjaciółka Katie Riggs
jeszcze się tu kręcą. Błyskawicznie odwróciłem głowę i dostrzegłem, że rzucają się śnieżkami.
Teraz będę musiał zacząć biec. Nie mogę stchórzyć, kiedy patrzą na mnie dziewczyny.
Chwilę później mroźne powietrze przeszył głupkowaty rechot:
5
—
Hej, Toby-Wan Kenobi!
Wspaniale. Jeszcze tylko tego brakowało. Nietrudno było się domyślić, kto mnie wołał. Craig
Rawley, zwafiy Megafonem, największy zabijaka z szóstej klasy. Craig jest powszechnie znany z
dwóch rzeczy: zawsze dostaje mierny z minusem na klasówkach z matematyki i pojawia się
wtedy, kiedy nie masz najmniejszej ochoty go oglądać.
Zresztą każdy drży przed spotykaniem z nim, oprócz jego kumpli: Marty'ego Lazzara i Jeffa
Fingerhuta. Zamknąłem oczy i zacisnąłem palce na sznurku od sanek.
—
Tylko tu nie przyleź — mruknąłem pod nosem. — Proszę, proszę, proszę...
—
Czyż to nie Toby Bemus? — zaskrzeczał Craig tuż za moim ramieniem. — Mamusia
pozwoliła ci wyjść na dwór? Przecież jest chyba z siedemdziesiąt stopni mrozu!
Marty i Jeff zachichotali głupkowato. Tworzyli dwuosobowy fanklub Craiga.
—
Gdzie twoje nakolanniki, Toby — Wan Kenobi? — za
rechotał Marty. — Zapomniałeś zabrać z domu kask?
Puściłem to mimo uszu. Mama każe mi zakładać nakolanniki i kask, kiedy jeżdżę rowerem.
Wielkie rzeczy. Zobaczymy, kto się będzie śmiał, jeśli jeden z tych palantów rozwali swój głupi
łeb, przewracając się przy dużej prędkości.
—
Zdążyliśmy na czas, żeby obejrzeć twój wspaniały zjazd!
—
powiedział Craig. — Dokąd wleczesz sanki? Czyżbyś szu
kał guza na Kurzej Wątróbce?
Marty i Jeff zaczęli gdakać, uważając pewnie, że są szalenie zabawni.
—
Może powinieneś spaść z sanek, zanim zaczniesz zjeżdżać
—
dodał Jeff. — Zaoszczędzisz mnóstwo czasu.
]
Trzech palantów wybuchnęło głośnym śmiechem.
Nie zwracałem na nich uwagi i jeszcze raz zerknąłem w dół stoku. Ze Wzgórza Kurzej Wątróbki
zjeżdżali tylko starsi, do-
świadczeni saneczkarze i zupełni szaleńcy. Jazda po tak stromym i wąskim zboczu jest bardzo
niebezpieczna. Większość dzieciaków zsuwa się po nim, siedząc na wielkich płachtach tektury.
Żołądek skurczył mi się ze strachu, gdy przyjrzałem się białej stromiźnie. Trasa zjazdu biegła
prosto w dół, z wyjątkiem jednego ostrego zakrętu, gdzie omijała szczątki starego ogrodzenia,
wystające ze śniegu po lewej stronie. Najgorszy był jednak stuletni, olbrzymi wiąz, rosnący na
samym dole.
Gdy śnieg przykrywała warstewka lodu, jechało się tu tak szybko, że jedynym sposobem
uniknięcia zderzenia z drzewem było wywrócenie się w odpowiednim momencie. Oczywiście
wszyscy próbowali jak najdłużej utrzymać się na sankach. Jeśli ktoś spadał zbyt wcześnie,
uznawano go za kompletnego mięczaka.
Prowadziliśmy nawet specjalną punktację saneczkarskich osiągnięć. Gdy ktoś pozostał na
sankach prawie do samego końca i wywalał się dopiero przed samym drzewem, otrzymywał
stopień Terminatora. Ten, kto zdołał jeszcze przejechać zawsze oblodzony fragment trasy,
uzyskiwał tytuł Ninjy. Ci, którym udało się pokonać też zakręt przy starym ogrodzeniu, nazywani
byli Meduzami. Do najgorszej kategorii zaliczano tych, którzy spadali z sanek już na pierwszym
garbie, w połowie trasy. Przezywano ich Kurzymi Wątróbkami i wygwizdywano, kiedy
przychodzili na stok.
Powinienem się przyznać. Ja też byłem Kurzą Wątróbką. Ale w zeszłym tygodniu prawie mi się
udało zostać Meduzą. Niestety, w ostatnim momencie sanki gwałtownie skręciły na płot. Gdy się
wywróciłem i ruszyłem z powrotem pod górę, wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać.
Dziś dojadę dalej. Żeby tylko ten wielki wiąz nie wyglądał tak przerażająco.
Jego gałęzie zwieszają się nad ścieżką, okrywając dolną część stoku ponurym cieniem. Od strony
Waterside Road z olbrzymiego pnia wystaje gruby konar. Dokładnie na jego wysokości był
6
7
kiedyś na tej drodze zakręt. Pewnej nocy, trzydzieści lat temu, zabił się tam uczeń liceum,
uderzając samochodem w drzewo.
Tacy idioci jak Craig Rawley mówią, że duch tego chłopaka straszy teraz na wzgórzu. Krążą
opowieści o tym, że widmo zmusza dzieciaki do pozostawania na sankach aż do samego końca.
Ale ja nie bałem się duchów.
Może jestem fajtłapą, ale nie wariatem, który wierzy w zjawy.
Craig, Marty i Jeff znowu zaczęli gdakać. Wiatr sypał mi śniegiem w twarz. Gdyby nie przyleźli
tutaj ci pajace, wróciłbym jednak do domu. Daniella i jej koleżanki już poszły i pewnie siedzą
sobie teraz przy kolacji, popijając gorącą czekoladę. Chciałbym być na ich miejscu.
—
Może trzeba go popchnąć — powiedział Craig, gdy usiadłem na sankach.
—
Och nie, bo jeszcze by pojechał za pręęędko — zarżał Jeff, przeciągając ostatnie słowo.
—
Udław się wędką — warknąłem.
Lepiej rozkwasić się na starym drzewie, niż stać tu z Craigiem i jego koleżkami. Wprawiłem
sanki w ruch. W tej samej chwili Craig mnie popchnął.
Sanki wystrzeliły jak rakieta. Pędziłem szybciej niż pan Dela-ney, nasz wychowawca, kiedy jakiś
niesforny uczeń trafi go^ z procy. Słyszałem, że Craig i jego kumple nabijają się ze mnie, ale nie
pozostawało mi nic innego, jak tylko trzymać się sanek.^ Sunąłem z zawrotną prędkością po
oblodzonym stoku.
Okruchy śniegu i lodu uderzały w twarz tak mocno, że oczy
zaczęły mi łzawić. To nic zabawnego, naprawdę. Mówiąc między
nami, byłem przerażony.
:
Juhu! Przejechałem już pierwszy garb! Przynajmniej nie zostanę nadal Kurzą Wątróbką.
Znajdowałem się na terytorium Meduz. Zastanawiałem się, czy w tumanach śniegu zdołam
dojrzeć stary płot. Ogrodzenie niespodziewanie wyrosło tuż przed
8
moim nosem. Błyskawicznie wystawiłem nogę i udało mi się skręcić dosłownie o włos przed
przeszkodą.
Śnieg prószył coraz gęściej i już prawie nic nie widziałem. Bałem się oderwać ręce od sanek i
przetrzeć oczy. Zbliżałem się do drzewa. To mnie wcale nie uspokoiło. Trzeba się wywrócić.
Nawet jeśli pozostanę Meduzą, i tak będzie to najlepszy rezultat, jaki zdołałem kiedykolwiek
osiągnąć.
Nagle usłyszałem czyjś śmiech. Zupełnie jakby ktoś siedział za mną na sankach. Głos dochodził
z tak bliska. Odwróciłem głowę. Czy Craig zjeżdżał za mną? Oczy miałem zalepione śniegiem i
nic nie widziałem. Przypomniałem sobie, że Craig przecież nawet nie miał dziś ze sobą sanek.
Prawdopodobnie wiatr huczał mi w uszach.
Po chwili ktoś znów się roześmiał. W zasadzie to nie był śmiech, tylko chichot. Tym razem
mógłbym przysiąc, że coś poczułem. Zimny dreszcz przebiegł mi po karku, jakby ktoś chuchnął
mi w szyję.
Sanki nabrały jeszcze większej prędkości. Policzki oblepiła mi warstewka lodu. Drzewo raz po
raz wyłaniało się z tumanów wirującego śniegu. Było olbrzymie! Trzeba się wywrócić.
Najwyższy czas. Przejechałem granicę Ninjy.
Nie mogłem się jednak poruszyć. Przymarzłem do sanek! Czułem się tak, jakby ktoś siedział za
mną i mnie trzymał.
Cienie gałęzi wyglądały jak palce wyciągające się w moim kierunku. Pień zbliżał się
nieubłaganie. Byłem pewien, że zaraz w niego uderzę!
W ostatniej chwili poczułem potężne szarpnięcie. Miałem wrażenie, że ktoś uniósł mnie do góry i
zrzucił z sanek. Przeleciałem kilka metrów w powietrzu, upadłem na ziemię i zacząłem się turlać
po śniegu. Ześliznąłem się aż na sam dół zbocza i wylądowałem w krzakach. Kiedy leżałem tam,
łapczywie chwytając powietrze, sanki z całym rozpędem uderzyły w drzewo.
9
Musiałem wyglądać jak przewrócony na plecy robak. Usiłowałem wstać, ale kręciło mi się w
głowie.
I wtedy znów to usłyszałem. Czyjś śmiech.
Ciarki przebiegły mi po karku. W pobliżu nikogo nie było. Zerknąłem w gąszcz zwisających nad
głową gałęzi. Dostrzegłem tylko cienie rzucane przez łodygi. Tajemniczy śmiech był coraz
głośniejszy. Otaczał mnie ze wszystkich stron.
Wraz ze śniegiem wpadł mi za kołnierz strach. Znowu spróbowałem się podnieść, lecz
pośliznąłem się i upadłem. Przetarłem oczy i rozejrzałem się. W powietrzu wirowały olbrzymie
płatki. Wszystko, co widziałem, było białe.
— Kto tam? — zawołałem drżącym głosem. — Jest tu kto?
Ale odpowiedział mi tylko szum wiatru.
2
WŁAMYWACZE!
Wiatr. To na pewno był wiatr, wmawiałem sobie, pędząc do domu. Sanki klekotały za mną, jak
złośliwy śmiech na stoku.
Craig, Marty i Jeff nie uwierzyli, kiedy im powiedziałem, że zdobyłem stopień Terminatora.
Śnieg padał tak gęsto, że nic nie
widzieli.
— Kto raz był Kurzą Wątróbką, zawsze nią pozostanie —
zanucił Craig.
Prawdę mówiąc, nawet ja nie byłem pewien, czy rzeczywiście zdołałem dotrzeć pod samo
drzewo. Koniec zjazdu pamiętam jak przez mgłę. Tak czy siak, tym razem prawdopodobnie
zjechałem dalej, niż Craigowi i jego kolesiom kiedykolwiek się
udało.
Zresztą, guzik mnie obchodzi, co myśli Craig. Wstawiłem sanki do garażu i ruszyłem do drzwi.
Craig Rawley to zabijaka i wielki głąb. Bawi go udawanie, że robi mu się niedobrze na widok
dziewczyn. Popisuje się, nosząc na nadgarstkach opaski, jakich używają ciężarowcy. Zacząłem
tupać, strzepując śnieg z butów. Szkoda, że Craig nie leżał na wycieraczce.
Nawet moja mama go nie lubi. Ciągle ostrzega mnie, żebym trzymał się od niego z daleka.
Pewnie boi się, że kiedyś w końcu Craig zrobi ze mnie marmoladę. Zawsze gdy o tym mówi,
patrzy na mnie przepraszająco. Pewnie nie chce, bym pomyślał, że uważa mnie za słabeusza.
Odkąd nie ma z nami taty, jest przewrażliwiona na tym punkcie. Na pocieszenie proponuje mi
grę
/;
w „łapanego" albo w „jeden na jednego". Mama też rzuca podkręcone piłki.
— Nie martw się, że nie jesteś wysoki — mówi. — Za to jesteś najmądrzejszym chłopcem z
szóstej klasy.
Być może. Jedno wiem na pewno. Jestem najmądrzejszym mięczakiem z szóstej klasy.
Zostawiłem buty na ganku i wszedłem do kuchni. Nogi miałem zupełnie zgrabiałe. Postanowiłem
nic nie mówić mamie o spotkaniu z Craigiem. Tylko by się zmartwiła. Przejmowanie się to jej
ulubiona rozrywka.
Mimo że ubiera się w dżinsy i kowbojskie buty, jest znacznie starsza niż mamy moich
rówieśników. Mama mojego przyjaciela Briana Gardellisa w porównaniu z nią wygląda jak
dziecko. Prawdopodobnie jego babcia jest niewiele od niej starsza. Urodziłem się, kiedy mama
miała trzydzieści sześć lat.
Nie tylko ma swoje lata, ale w dodatku jest rozwiedziona. Niezbyt dobrze pamiętam tatę.
Przypominam sobie tylko, że był wysoki, chudy i spokojny. Prowadził w naszym mieście sklep z
narzędziami. Nie zrobił w życiu nic zaskakującego, aż do dnia, kiedy uciekł z kelnerką z tutejszej
gospody, Belindą Welliver. Teraz mieszkają w San Diego. Co roku ojciec przysyła mi pocztówkę
na urodziny, napisaną ręką Belindy.
Miałem cztery lata, kiedy tata nas zostawił. Zabrzmi to okropnie, ale wcale mi go nie brakuje.
Przypuszczam, że nawet kiedy mieszkał z nami, nie poświęcał mi dużo czasu.
Odchodząc, zabrał ze wspólnego konta rodziców wszystkie oszczędności. Od tego czasu mama
pracuje na dwóch etatach. Sprzedaje nieruchomości, a poza tym trzy razy w tygodniu wieczorami
uczy ceramiki w pobliskim koledżu. Cały dom jest pełen jej „twórczości". Jeśli zejdzie się w
nocy na dół nie zapalając światła, można się przestraszyć dziwnie wyglądających, guzowatych
wazonów i donic.
W tym roku mama zapisała się w dodatku do koledżu, żeby
zrobić dyplom. Ma nadzieję, że za kilka lat zatrudnią ją tam na stałe, dzięki czemu ja nie
musiałbym płacić za naukę. Jestem dopiero w szóstej klasie, więc to odległa przyszłość. Mama za
dużo czasu poświęca na myślenie o tym, co będzie. Niedługo zacznie pewnie planować moją
emeryturę.
—
To ty, Toby?
Do kuchni weszła mama ubrana w płaszcz.
—
Jesteś cały przemoczony! — zawołała.
—
To normalne, kiedy się jeździ na sankach — wytłumaczyłem cierpliwie.
Muszę wam jeszcze coś powiedzieć o mamie. Jest straszną panikarą. Zawsze miałem na sobie
jeden sweter więcej niż inne dzieciaki. A pierwszego ciepłego, wiosennego dnia byłem zwykle
jedynym chłopcem ubranym w wełnianą czapkę i rękawiczki. Nic dziwnego, że wszyscy uważają
mnie za ofermę.
—
Przebierz się jak najszybciej w suche ubranie. Dobrze się bawiłeś? Brian też jeździł na
sankach?
—
Było świetnie, ale Brian nie mógł dziś wyjść na dwór — odparłem, sięgając po ciastko.
— Musiał pójść na koncert, na którym grała jego siostra.
Mama zerknęła na mnie z ukosa.
—
To znaczy, że sam spędziłeś całe popołudnie?
—
Mamo, na stoku bawiło się mnóstwo innych dzieciaków.
—
W porządku. Posłuchaj, kochanie, muszę już iść. Mam zebranie komitetu
organizacyjnego Festiwalu Zimowego.
Mama wykrzywiła twarz w grymasie.
—
Jeśli przyjdzie Elsie Toomer, powiedz jej, że w tym roku plakaty będą pomarańczowo-
zielone. To jej ulubione kolory.
—
Ohyda — mruknąłem.
Moim zdaniem Elsie Toomer jest trochę stuknięta. To żona szefa policji. Uważa, że z tego
powodu może dyrygować całym miastem.
Mama sprawdziła, czy ma klucze w torebce.
12
13
—
Kolacja będzie później. Co będziesz robił do mojego po
wrotu?
Wzruszyłem ramionami.
—
Pooglądam wideo, pogram sobie w jakąś grę. Mama westchnęła.
—
Nie mógłbyś trochę poczytać? Jęknąłem.
—
Tylko nie to! Nie zmuszaj mnie do tego. Mogę robić wszystko, ale nie czytać książkę!
—
Toby Bernardzie Bemus, jesteś potworem.
Mama uśmiechnęła się i pochyliła, żeby pocałować mnie na pożegnanie.
—
Na kolację zrobię enchiladas z kurczakiem.
—
Wspaniale — ucieszyłem się. Meksykańskie żarcie — to dopiero coś!
—
I posprzątaj w swoim pokoju! — zawołała mama, gdy wchodziłem po schodach.
Strata czasu — pomyślałem. Porządek nigdy nie trwa długo.
Za oknem wył wiatr i znowu zaczął padać śnieg. Mieszkając w Vermont trzeba polubić zimę.
Robiło się ciemno, więc zapaliłem kilka świateł. Mój pokój tonął w powodzi brudnych skarpetek,
wymiętych koszulek, porozrzucanych wszędzie książek, kaset wideo i płyt kompaktowych. Żeby
zabrać się do sprzątania, potrzebowałem inspiracji. Włączyłem płytę Young Ruffians.
Podniosłem parę skarpetek. Postawiłem koło drzwi kosz na brudną bieliznę i z drugiego końca
pokoju zacząłem do niego celować skarpetkami.
—
Dwa punkty! — zawołałem, gdy para żółtych wełnia
nych skarpet wylądowała w koszu.
Nagle zamiast melodii z głośników zaczęły płynąć dziwne dźwięki. Brzmiało to jak muzyka
grana przez głuchego kos-
mitę. Zatkałem uszy i podbiegłem do odtwarzacza. Pewnie się popsuł.
Nacisnąłem klawisz stopu, potem jeszcze raz, lecz z głośników nadal wydobywał się przeraźliwy
jazgot. Miałem tego dosyć. Jęknąłem i zacisnąłem zęby. To było gorsze niż solówka na
skrzypcach Deborah Pitowski z klasy muzycznej!
Uklękłem, żeby wyciągnąć wtyczkę z kontaktu. Akurat teraz musiał się popsuć. Przecież
niedawno kupiliśmy ten odtwarzacz. Mama oszczędzała na niego miesiącami. Pociągnąłem za
sznur i głośniki umilkły. Ufff. Ściągnąłem z siebie przepoconą koszulkę i cisnąłem ją do kosza.
Trafiłem — dwa punkty! Nie miałem nawet czasu się ucieszyć, bo nagle zgasło światło. Przez
moment stałem w ciemnościach, nasłuchując. Nie jestem już dzieckiem, ale w dalszym ciągu nie
lubię być sam w domu, kiedy nie ma prądu. Po omacku podszedłem do kontaktu i nacisnąłem.
Nic.
— Wspaniale! — wymamrotałem.
W chwilę później na parterze rozległa się muzyka. Nie od razu wiedziałem, co to za piosenka, ale
poznałem wykonawcę. To był Elvis Presley. Mama ma całą kupę jego starych płyt. Czy wróciła
wcześniej do domu i nastawiła piosenkę „Nie bądź okrutna"? Mało prawdopodobne. Działo się tu
coś innego. Coś, o czym nawet bałem się pomyśleć. Coś strasznego.
Ktoś włamał się do domu.
14
3
SPOTKANIE Z DUCHEM
Ze strachu o mało nie wyskoczyło mi serce. Powinienem zbiec na dół, ryzykując, że wpadnę na
włamywacza? Czy lepiej byłoby schować się pod łóżkiem?
Zanim zdążyłem zdecydować się na któryś z tych heroicznych czynów, przepocona koszulka
uderzyła mnie w twarz. Ta sama koszulka, którą przed chwilą wrzuciłem do kosza.
Ktoś był w moim pokoju!
Wrzasnąłem.
A potem znowu usłyszałem ten śmiech.
Włosy stanęły mi dęba, kiedy poczułem na karku lodowaty dotyk. Nie byłem w stanie się
poruszyć. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno, tak jak wtedy na stoku.
Za oknem świstał wiatr. Pomyślałem, że muszę uciekać. Nie mogłem jednak oderwać stóp od
podłogi. Zupełnie, jakby ktoś przykleił je do dywanu.
—
Co z tobą, mały? — rozległ się niski głos tuż za moimi plecami. — Nie lubisz Króla?
Myślałem, że wszyscy szaleją za EWisem.
—
Kim... kim jesteś? — wyjąkałem, drżąc na całym ciele. Bałem się odwrócić. — Jak się tu
dostałeś?
—
Uspokój się, mały. Na które pytanie mam najpierw odpowiedzieć?
Zachichotał. Dostałem gęsiej skórki.
—
Nie chcesz na mnie spojrzeć? Masz pietra?
Umierałem z przerażenia, lecz odwróciłem się. Oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności. Wcale
nie miałem ochoty stanąć oko w oko z włamywaczem, ale cóż innego mi pozostało. Zerknąłem
na mroczną sylwetkę.
Nastolatek w czarnej skórzanej kurtce siedział na moim biurku. Czyścił paznokcie zapałką.
Kiwnął ręką.
—
Witaj!
—
C... co tu robisz? — z trudem zdołałem z siebie wydusić. Czy ten chłopak wlazł przez
okno, kiedy się odwróciłem?
A może wśliznął się po schodach? Jak się tu dostał? Mama nigdy nie zapomina zamknąć drzwi.
—
Mówią na mnie Buddy. Sie masz. A ty jaką masz ksywę?
—
Słucham? Strzelił palcami.
—
Jak ci na imię?
—
Toby. Buddy gwizdnął.
—
Biedny dzieciak.
Co to za koleś? Naśladowca Elvisa? Ubrany był w kurtkę motocyklisty, białą koszulę i
workowate dżinsy. Na nogach miał błyszczące mokasyny i białe skarpetki. A jego włosy! Z
przodu lekko nastroszone, a po bokach gładko zaczesane do tyłu. Jeden kosmyk zwisał mu nad
czołem.
Nie zachowywał się groźnie, ale uwierzcie mi, naprawdę się go bałem. Gdybyście mogli
zobaczyć jego oczy. Miał najbardziej lodowate spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałem. Oczy
włamywacza były szare jak nagrobna płyta, a skóra potwornie biała.
—
Czego chcesz? — zapytałem, cofając się o krok. —
Mój tata jest na dole.
Buddy zerknął na paznokcie.
—
Nie zalewaj. Nie masz ojca. Wiem wszystko. Nie mam
pojęcia w jaki sposób, ale wiem. Jest to dość dziwne, zważywszy
16
Spojrzał na zapałkę i zapaliła się.
Wytrzeszczyłem oczy. Przecież jej o nic nie potarł. A może nie zauważyłem?
—
Że co? — zapytałem.
Buddy zdmuchnął płomyk.
—
Zważywszy że byłem kompletnym głąbem, kiedy żyłem.
Prawdziwą zakutą pałą.
—
Kiedy... kiedy żyłeś?
Buddy skromnie rozłożył ręce.
—
Jestem, jak to się mówi, zjawą. Powszechnie zwaną du
chem.
Uśmiechnął się, a mnie przebiegły ciarki od czubka głowy aż po palce u nóg.
—
I właśnie cię straszę, mały.
Zrobiłem jeszcze jeden krok do tyłu i potknąłem się o łóżko. Usiadłem na nim. Trząsłem się cały
jak galareta.
—
Nie wierzę — powiedziałem.
—
Nie słyszałeś nigdy o Buddym Parkerze? Kurczę, myślałem, że jestem sławny. Nigdy nie
obiła ci się o uszy historia o wielkim starym wiązie? — Buddy klasnął w ręce. — Bum!
—
Twierdzisz, że to ty jesteś duchem ze Wzgórza Kurzej Wątróbki?
Teraz już byłem pewien, że kłamie. Prawdopodobnie zyskał rozgłos, włamując się do cudzych
domów i strasząc dzieci. Tylko dlaczego jest taki blady? Jego skóra prawie świeciła w
ciemnościach, biała jak popiół.
—
Żałuj, że tego nie widziałeś. Jechałem prawie osiemdziesiąt na godzinę, gdy brałem ten
ostatni zakręt. Po chwili obejmowałem drzewo i całowałem korę. A potem przyleciały po mnie
aniołki.
—
Aniołki?
Najpierw usiłował mnie przestraszyć, mówiąc, że jest duchem. Ale tym razem przesadził. Taki
człowiek nie mógłby mieć nic wspólnego'z Niebem.
Buddy wyglądał na zirytowanego.
—
No dobra, niech ci będzie. Nie poszedłem do Nieba, tylko
gdzie indziej. Siedziałeś kiedyś w areszcie?
Gdy nic nie odpowiedziałem, zmrużył oczy.
—
No jasne, pewnie, że nie. Czyżbyś był jednym z tych płaczliwych maminsynków?
—
Próbujesz mnie nastraszyć — powiedziałem drżącym
głosem — ale nic z tego.
Oczywiście cały czas trząsłem się ze strachu.
—
Zabieraj, co ci się podoba, i wynocha.
—
Nadal mi nie wierzysz, mały? Myślisz, że jestem rabu
siem, co? Mylisz się — Buddy zrobił pauzę. — No, może nie
zupełnie. Ale teraz jestem duchem i należy mi się odrobina
szacunku.
Zeskoczył z biurka i powoli ruszył w moim kierunku. Skuliłem się w sobie.1 Ubranie tak na nim
wisiało, jakby miał pod nim same kości. Jego szare, przeraźliwie jasne oczy zagłębione były w
twarzy jak dwa kamyki.
—
Nie wierzysz własnym uszom, mały? Na stoku też wma
wiałeś sobie, że się przesłyszałeś. A kto cię zrzucił z sanek? Mo
głeś się rozwalić na tym starym drzewie. Pomogłem ci, a to
kosztuje.
1 — Wcale cię tam nie było — zawołałem.
Buddy strzelił palcami i zniknął! Po chwili zobaczyłem, że kosz z brudną bielizną unosi się w
powietrzu. Odwrócił się do góry dnem i wszystko z niego wypadło.
—
Flejtuch — zabrzmiał głos Buddy'ego gdzieś spod sufi
tu. — Nigdy nie robisz prania, mały?
Potem otworzył się odtwarzacz kompaktowy. Błyszczący krążek poszybował przez pokój niczym
latający talerz. Przykucnąłem, kiedy kolejne płyty zaczęły wirować nad moją głową. Kartka
papieru sfrunęła z biurka i „podarła się" na drobne kawałki.
18
19
—
Hej! — jęknąłem. — To była praca domowa z matema
tyki!
Nagle Buddy znowu się pojawił. Stał dokładnie naprzeciwko mnie. Uśmiechnął się i
dostrzegłem, że jego dziąsła też były białe.
—
Wierzysz mi już?
Nogi zaczęły mi dygotać.
—
To tylko sen! — zawołałem. — Nie istniejesz! — po
wiedziałem głośno, żeby się obudzić.
Makabryczny uśmiech Buddy'ego rozciągał się teraz od ucha do ucha.
—
Czyżby? Jestem więc najgorszym koszmarem, jaki ci się
kiedykolwiek śnił.
Ponownie rozpłynął się w powietrzu.
—
Aaaaaaaaaaa! — zawyłem, gdy zimne, kościste palce za
cisnęły się wokół moich kostek.
Poczułem, że podłoga usuwa mi się spod stóp. Po chwili wisiałem głową w dół. Niewidzialne
ręce niosły mnie przez pokój, trzymając za kostki u nóg!
—
Puść mnie! — wrzeszczałem. — Puszczaj!
Przestałem się wydzierać, kiedy zobaczyłem, że otwiera się
okno. Samo! Mroźny zimowy wiatr wdarł się do pokoju. Miotane wiatrem zasłony uderzyły mnie
w twarz.
—
Hej! — zaskrzeczałem.
Jeśli to był sen, najwyższy czas się obudzić. Zamiast tego, wyleciałem na dwór!
4
UPIORNA WYCIECZKA
Zawyłem, widząc zbliżającą się nieuchronnie ziemię. W ostatniej chwili, gdy już byłem pewien,
że spadnę na patio za domem, poczułem szarpnięcie i zatrzymałem się. Wisiałem w powietrzu,
odwrócony do góry nogami, jakieś siedem metrów nad ziemią. Buddy nadal trzymał mnie za
kostki. To na pewno
nie był sen!
Ziarenka gradu siekły mnie po twarzy. Wiatr łopotał przepo-coną koszulką. Pomyślałem, że
wyłożone płaskimi kamieniami patio jest bardzo twarde i bardzo daleko. Olbrzymi klon rosnący
w ogrodzie wyglądał, jakby leciał ku niebu. Dostrzegłem kudłatego owczarka sąsiadów, Słodką
Pie. Przecisnęła się przez ogrodzenie i zaczęła obwąchiwać nasz śmietnik.
Buddy puścił moją lewą kostkę. Wrzasnąłem. Grunt był coraz bliżej. Zamachałem rękami i znów
usłyszałem ten przeraźliwy
śmiech.
—
Nie możesz odfrunąć, mały. Powiedz mi, wierzysz już, że
jestem duchem, czy nie?
—
Wierzę! Wierzę! — zaskowyczałem.
Miałem ściśnięte gardło, serce waliło mi jak oszalałe. Zakoły-sałem się do tyłu i dosięgnąłem
ściany domu. Próbowałem chwycić za gzyms, ale tylko poharatałem sobie kostki rąk.
—
Mądry dzieciak.
Tak szybko, jak znalazłem się za oknem, wleciałem z powrotem do pokoju. Upadłem na podłogę
niczym worek ziemniaków.
27
Leżałem dysząc jak suczka sąsiadów, Słodka Pie, goniąca za listonoszem. Miałem ochotę
ucałować dywan. Nareszcie byłem bezpieczny!
Ale wtedy Buddy znowu się pojawił. Po kręgosłupie przebiegły mi ciarki, kiedy ujrzałem białe
dziąsła i zęby wyszczerzone w uśmiechu. Pomyślałem, że długo jeszcze nie poczuję, co to znaczy
być bezpiecznym.
—
Stęskniłeś się za mną? — zapytał. Przełknąłem ślinę.
—
Dobra, wierzę, że istniejesz. Czego ode mnie chcesz? Zimne oczy Buddy'ego zaczęły
nagle świecić w ciemnościach
czerwonym blaskiem. Chyba się domyślałem, skąd przybył. Okno zamknęło się, jakby za
dotknięciem niewidzialnej ręki.
—
Potrzebuję drobnej przysługi — oznajmił Buddy.
—
Przysługi?
Buddy strzelił palcami i włączyło się światło. Sądziłem, że gdyby było jasno, mniej bym się bał.
Ale to nic nie pomogło. Dopiero teraz zobaczyłem, że Buddy był zupełnie siny. Wiało od niego
chłodem. Wyglądał jak chodzący i gadający nieboszczyk.
—
Zabawne — powiedział. — Jestem w, jak by to powiedzieć, areszcie. Włóczę się tu i tam.
Tylko coś nie daje mi spoko-ju. To bardzo męczące. Tak jakby mnie paliło w żołądku. A teraz...
— Buddy urwał, a jego oczy znów błysnęły purpurą. — Zrobiło się jeszcze gorzej. O wiele
gorzej. Wiem, że muszę się stamtąd wyrwać. Musiałem tu wrócić, żeby uporządkować pewne
sprawy.
—
Jakie sprawy?
—
Ktoś nie pozwala mi odpoczywać w spokoju. Muszę go odnaleźć.
—
Kogo?
Buddy wzruszył ramionami.
—
Właśnie tego nie wiem. Ale ty pomożesz mi to ustalić.
—
Ja? — zapytałem ze zdziwieniem. Największy mięczak z szóstej klasy? — Dlaczego
właśnie ja?
—
Obserwowałem dzieciaki na stoku. Większość z nich to kapuściane głąby, tak jak ja. A ty
jesteś bystry.
—
Co ja mogę zrobić? Przecież jestem tylko dzieckiem.
—
Wiem — odparł Buddy. — Ale będę ci pomagał. Posłuchaj, mały, to poważna sprawa.
Gdy zjeżdżałem z tego wzgórza, nie miałem hamulców. A sam sobie nie przeciąłem linki
hamulcowej. Chwytasz?
—
Chwileczkę. Chcesz przez to powiedzieć, że ktoś cię zamordował?
Buddy zrobił krok w moją stronę. Cofnąłem się pod ścianę. Jego twarz przybrała ponury i
złowieszczy wyraz.
—
Wszyscy myśleli, że popełniłem samobójstwo. Ale ja wca
le nie miałem ochoty przejechać się na tamten świat. Rozumiesz?
Nie zaznam spokoju, dopóki nie wyjaśnię tej sprawy.
Powoli docierało do mnie to, co powiedział Buddy.
—
Prosisz mnie, żebym ci pomógł odnaleźć mordercę? — zapytałem z niedowierzaniem.
—
Nie proszę — odparł Buddy. — Kapujesz?
—
Ale przecież nie żyjesz od trzydziestu lat!
—
Od dwudziestu dziewięciu.
—
W dodatku to może być niebezpieczne! — zauważyłem.
Nagle Buddy znowu zniknął. Obserwowałem, jak moje wypracowanie z angielskiego odlatuje z
biurka. Poszybowało przez pokój i zawisło mi nad głową.
—
Poczekaj!
Ale kartka została podarta na strzępy. Kawałki papieru spadały na podłogę jak płatki śniegu.
Niski, niesympatyczny głos zabrzmiał tuż przy moim uchu.
—
Mówisz, że zbyt niebezpieczne? Potrzebna ci jeszcze jed
na odświeżająca wycieczka na zewnątrz?
Okno zaczęło się znowu powoli otwierać. Podnosiło się
22
23
naturalnie samo. Należałoby może powiedzieć, nienaturalnie samo.
Usiadłem na dłoniach, żeby powstrzymać ich drżenie. Z trudem przełknąłem ślinę.
— Eee, w zasadzie, z przyjemnością ci pomogę.
Gdy obudziłem się następnego ranka, w pokoju nie pozostał żaden ślad po wizycie Buddy'ego.
Okno było zamknięte, odtwarzacz kompaktowy włączony do kontaktu. Ubrania leżały w koszu.
Przeciągnąłem się na łóżku i ziewnąłem. To był tylko sen. Koszmarny sen. Chyba musiałem
zwariować, żeby uwierzyć w ducha.
Teraz, kiedy miałem znów głowę na karku, postanowiłem rozpocząć nowe życie. Dzisiaj
ustanowię światowy rekord. Najlepsze, co może z siebie dać stary Toby Bemus. Nie spóźnię się
do szkoły. Ubrałem się błyskawicznie i zbiegłem na dół na śniadanie.
—
Dzień dobry, śpiochu — przywitała mnie mama.
Siedziała w kuchni przy stole, pijąc kawę. Była już przygoto
wana do wyjścia.
—
Kiedy wróciłam wczoraj do domu, wyglądałeś na wykończonego. Od razu zasnąłeś. Jazda
na sankach musiała cię tak zmęczyć.
—
Mhhhhhm.
Usta miałem pełne kaszki. Nie miałem zamiaru opowiadać mamie o moim śnie. Prawdopodobnie
nie pozwoliłaby mi już nawet spojrzeć na Wzgórze Kurzej Wątróbki.
—
Toby, nie jedz tak szybko, bo się udławisz — powiedzia
ła, nie podnosząc wzroku znad gazety.
Musi mieć chyba oczy z tyłu głowy.
—
Masz jeszcze mnóstwo czasu — dodała.
Mimo wszystko skończyłem śniadanie w pięć minut. Mama
pocałowała mnie na do widzenia. Pobiegłem na górę po plecak. Wepchnąłem do niego książki i
wyciągnąłem rękę po prace domowe, które odrobiłem w sobotę. Poczułem się dziwnie. Nigdzie
nie mogłem znaleźć zadań z matematyki ani wypracowania z angielskiego.
Zamarłem w przerażeniu. Po chwili jednak pomyślałem, że musiało mi się też przyśnić
odrabianie lekcji!
Westchnąłem z ulgą i wyszedłem z domu. Nawet awantura z panem Delaneyem wydawała mi się
lepsza niż mój sen. Zaczerpnąłem haust mroźnego powietrza. Brian zdziwi się, kiedy spotka mnie
na rogu o umówionej godzinie. Zwykle nie mogę się zwlec z łóżka i musi na mnie czekać. Gdy
robi się zbyt późno, biegnie sam do szkoły.
Nagle zimny wiatr zakręcił się wokół moich kostek i usłyszałem obrzydliwy chichot.
— Cześć, mały!
24
5
LEKCJA PIERWSZA: W i S
Podskoczyłem przerażony. Nie od razu go dostrzegłem, ale wiedziałem, że tam był. Buddy,
postać z moich koszmarów, stał przy końcu alejki podjazdowej, oparty o sosnę.
—
Przykro mi, mały, to nie był sen.
—
Odejdź — szepnąłem gniewnie. — Spieszę się do szkoły. Buddy pokręcił przecząco
głową.
—
Umówiłem się z przyjacielem — dodałem. Jeszcze raz dał mi do zrozumienia, że nic z
tego.
—
Buddy — powiedziałem rozpaczliwym tonem — jestem dzieckiem. A dzieci chodzą do
szkoły. Nie można się od tego wymigać. Uwierz, przemyślałem to.
—
Nie bądź tchórzliwy jak zając. Po prostu się zerwij.
—
Zerwij?
—
Pójdź na wagary — wyjaśnił Buddy. — Mamy kilka spraw do załatwienia. Idziemy.
Zawahałem się. W wyobraźni zobaczyłem siebie zwisającego za pięty z czubka sosny. Buddy
oczekiwał, że będę postępował rozsądnie. Cóż mogłem zrobić? Nietrudno zgadnąć.
—
Dobry wybór — pochwalił mnie Buddy, gdy powlokłem
się za nim.
Po chwili zniknął.
—
Nie przejmuj się, mały — usłyszałem jego głos tuż nad
uchem. Widocznie nadal szedł koło mnie. — Nie chcę na siebie
zwracać uwagi.
26
—
To siedź cicho — mruknąłem półgębkiem, gdy pani An-
drover, nasza sąsiadka, zamachała do mnie ze swojego podwórka.
Wzięła gazetę ze skrzynki przy bramie i przeskakując w kapciach przez zaspy śniegu, wróciła do
domu. Słodka Pie przycisnęła kudłaty pysk do ogrodzenia, kiedy przechodziliśmy obok
niej.
Świeciło słońce, ale cały czas miałem wrażenie, że poruszam się w bańce lodowatego powietrza.
Dlaczego duchy są takie
zimne?
Poczułem lekkie szarpnięcie za szalik. Buddy dawał mi do zrozumienia, żebym przyspieszył
kroku.
—
Plan wygląda następująco. Najpierw idziemy sprawdzić
pierwszego podejrzanego — oznajmił. — Mojego najlepszego
przyjaciela albo człowieka, którego uważałem za najlepszego
przyjaciela. Potrafił w dziesięć sekund rozebrać samochód na
części i złożyć go z powrotem.
—
Mógł więc przeciąć linkę hamulcową — powiedziałem.
—
No właśnie. Tylko że Ray był porządnym gościem. Czystym jak łza, rozumiesz? Byliśmy
kumplami na mur beton, aż po
grób.
—
Jeśli Ray był taki wspaniały, to dlaczego go podejrze
wasz?
Buddy milczał przez chwilę.
—
Wydawało mi się, że ma chętkę na moją dziewczynę, Chi Chi. To była superbabka.
Kapujesz, o co mi chodzi? To znaczy, bardzo fajna dziewczyna. Gdybyś ją widział, jak czesała
włosy, robiła balona z gumy do żucia i nuciła piosenkę Shirellesów. Wszystko naraz!
—
O rany — mruknąłem. — Założę się, że występowała też w szkolnych przedstawieniach.
—
Hej, mądraliński. Chi Chi miała głowę na karku. Wracając
do tematu, mógłbyś trochę powęszyć i dowiedzieć się czegoś
o Ray u.
27
—
Tilson Corners to małe miasteczko, ale nie znam tu wszystkich — odparłem. — Jak miał
na nazwisko?
—
Ebsen.
—
Ebsen? Ray Ebsen? — Stanąłem jak wryty. — Wybij to sobie z głowy!
—
Co przez to rozumiesz? — Buddy złowrogo ściszył głos. — Przecież Ray chyba nie jest
ludożercą.
—
Słucham?
Lodowaty podmuch świsnął mi koło ucha.
—
Mały, nikt ci jeszcze nie powiedział, że jesteś chodzące L-siedem?
—
Co?
Nagle dłonie Buddy'ego pojawiły się tuż przed moimi oczami. Tylko dłonie. Sprawiało to
niesamowite wrażenie. Palec wskazujący i kciuk lewej ręki ułożyły się w kształt litery L. Drugą
ręką zrobił podobny znak, odwrócony, tak że wyglądał jak cyfra siedem. Potem zbliżył do siebie
obie dłonie, tworząc z palców kwadrat.
—
Rozumiem — westchnąłem. — Ciemniak, frajer. Uwierz,
słyszałem to nieraz.
Ręce Buddy'ego zniknęły.
—
Wracając do Raya. Chyba jeszcze żyje?
Wzdrygnąłem się.
—
Tak, żyje. Prowadzi warsztat samochodowy przy szosie numer 16. Mieszka tuż obok.
—
Dobra. Prowadź.
—
Buddy, posłuchaj — broniłem się rozpaczliwie. — Ray Ebsen siedział w więzieniu.
Dziesięć lat temu okradł bar w sąsiednim mieście. Jest wytatuowany od stóp do głowy. Nie
wspominając o tym, że ma buldoga, który lubi obgryzać paznokcie.
Buddy gwizdnął.
—
Ray zawsze powtarzał, że o nim usłyszą w naszym mie
ście. Musisz go zrozumieć.
—
On jest okropny — dodałem. — Wszyscy się go boją.
—
Ja nie — zachichotał Buddy. — Co on mi może zrobić? Przecież i tak już nie żyję.
—
Ale ja żyję — przypomniałem. — Jak dotąd.
—
Za bardzo się przejmujesz, mały. Ruszajmy. Czas na W i S.
—
L-siedem, W i S — burknąłem. — Chyba potrzebuję słownika duchów.
—
W i S to włamanie i szperanie, mały.
—
Napad? Kradzież? — zawołałem z oburzeniem. Nie mogłem oderwać stóp od ziemi. —
Nic z tego.
Buddy pociągnął mnie za szalik, ale nie poruszyłem się.
—
Nie będziesz niczego kradł, nerwusie — powiedział Buddy. — Po prostu się trochę
rozejrzysz.
—
Nie ma mowy.
Tego już za wiele. Może mnie straszyć, ale żeby duch zmuszał kogoś do popełnienia
przestępstwa? Nie mam zamiaru skończyć tak jak on, włócząc się po świecie z lodowatym
wzrokiem, bez kropli krwi w żyłach.
Nagle szalik mocno zacisnął się na moim gardle. Dusząc się, poleciałem do przodu.
—
Zmieniłeś zdanie? — zapytał Buddy.
Mogłem wybierać: iść dalej albo przestać oddychać. Brakowało mi tchu.
—
Dobra — wykrztusiłem.
Uścisk trochę zelżał.
Drżąc, zaczerpnąłem odrobinę powietrza. Miałem włamać się do strzeżonego przez buldoga
domu byłego więźnia. Czy Ray Ebsen uwierzy mi, gdy mu powiem, że zmusił mnie do tego duch
jego przyjaciela?
28
6
TOBY BEMUS — POSZUKIWANY PRZESTĘPCA
Poszliśmy na skróty, przez Las Millera. W ten sposób nie musiałem przechodzić środkiem
miasta, żeby dotrzeć do szosy numer 16. Biuro mamy znajduje się w centrum, przy Main Street.
Gdyby mnie tam teraz zobaczyła, byłbym skończony.
Pomyślałem, że przydałby mi się kawałek mięsa dla Bandziora, psa Raya. Wcale nie
przesadzałem twierdząc, że ten pies lubi obgryzać paznokcie. Cudze, oczywiście.
—
O co chodzi, mały? Trochę zbladłeś.
Buddy niespodziewanie zmaterializował się obok mnie.
—
I kto to mówi — mruknąłem.
Dziś Buddy wyglądał jeszcze bardziej przezroczyście. W dodatku po raz pierwszy poczułem
dziwny, nieprzyjemny zapach. Może gdzieś w lesie leżał zdechły skunks.
—
Ray jest łagodny jak baranek — pocieszał mnie Buddy. — Warczy, ale nie gryzie.
—
A co z Bandziorem? — zapytałem. — Mogę cię zapewnić, że on gryzie.
—
Nigdy nie spotkałem kundla, który by mnie nie lubił — powiedział Buddy. — Nie ma
obaw. Poza tym, pomyśl tylko, jeśli zdobędziesz dowody obciążające Raya, odczepię się od
ciebie jeszcze przed zachodem słońca.
—
Mam nadzieję — westchnąłem, rozchmurzywszy się.
—
Nie musisz się tak z tego cieszyć — zauważył Buddy. — Myślałem, że wkrótce
zostaniemy przyjaciółmi.
Przyjaciółmi? On chyba żartuje. Nie miałem jednak zamiaru być uduszony własnym szalikiem,
więc odparłem:
—
Pewnie. Niewiele nam brakuje.
Warsztat samochodowy był za następnym zakrętem. Jego właściciel mieszkał tuż za nim.
Musieliśmy dotrzeć tam od tyłu, przez las, żeby Ray nas nie dostrzegł. Zwykle grzebał przy
jakimś samochodzie, albo siedział na składanym krzesełku przed warsztatem. Wydaje się, że nie
miał zbyt wielu klientów. Prawdopodobnie ludzie nadal mu nie ufali. Zszedłem z drogi pomiędzy
drzewa. Buddy zniknął. Wielki chojrak — pomyślałem z goryczą. Jeśli Ray mnie teraz złapie,
będę zdany tylko na siebie. Podkradłem się na skraj zagajnika rosnącego po jednej stronie
warsztatu. Grało radio. Ray wyszedł z garażu, wycierając dłonie o szmatę. Rąbnął pięścią w
automat z napojami i wypadła z niego puszka. Wziął ją i wrócił do pracy.
Zerknąłem na podwórko za warsztatem. Bandzior był uwiązany na łańcuchu. To dobry znak.
—
Widziałeś jego bęben? Ale się spasł — szepnął mi Buddy
do ucha.
Podskoczyłem.
—
Nie mógłbyś uważać? Masz zimny oddech — burknąłem.
—
Bo jest mi zimno — poskarżył się Buddy. — To żadna przyjemność być duchem. Wiesz,
nie mogę uwierzyć, że Ray się tak zmienił.
—
Ma przecież prawie pięćdziesiąt lat — odparłem. — Ty nie wyglądasz dużo lepiej.
—
Dobra, ruszaj już — popędził mnie Buddy z irytacją w głosie.
Pewnie wyobraża sobie, że nadal jest przystojniakiem. Może powinienem pokazać mu lustro.
Wróciłem na ścieżkę i skierowałem się w stronę domu. Czułem się raźniej wiedząc, że Ray jest
zajęty grzebaniem w samochodzie.
30
31
Przelazłem przez ogrodzenie i przebiegłem podwórko. Poszedłem do tylnego wejścia. Zamknięte.
Nie miałem zamiaru sprawdzać, czy drzwi frontowe są otwarte. Gdyby Ray wyjrzał przez okno
warsztatu, od razu by mnie spostrzegł.
—
No tak — powiedziałem. — Myślę, że czas wracać do
miasta. Może spróbujemy kiedy indziej.
—
Czekaj! — głos Buddy'ego przeraził mnie śmiertelnie.
Powinienem był się już do tego przyzwyczaić. Ale nie wiecie,
co czuje człowiek, słysząc tuż nad uchem lodowaty głos zjawy, kiedy się tego najmniej
spodziewa.
Kawałek metalu leciał w powietrzu w moją stronę.
—
Weź to! — rozkazał Buddy.
Złapałem niewielki przedmiot. Był bardzo zimny. Miałem gołe ręce, bo zapomniałem zabrać z
domu rękawiczki.
—
Co to jest?
—
Wytrych — wytłumaczył Buddy. — Jaś Otwieracz.
—
Jaki Jaś?
Buddy westchnął zirytowany.
—
Po prostu wsadź węższy koniec w dziurkę od klucza i po-
kręć nim trochę. O tak — powiedział, gdy postąpiłem zgodnie
z jego instrukcją. — Teraz chwyć za gałkę i poruszaj nią deli
katnie w obie strony. Spokojnie. Powoli...
—
To idiotyczne — zacząłem protestować. — Nie mogę... Zamilkłem, gdy usłyszałem
szczęknięcie. Zamek ustąpił.
—
Orany! — jęknąłem.
Otworzyłem drzwi wytrychem! Teraz byłem stuprocentowym włamywaczem.
—
Pośpiesz się, mały — popędzał Buddy.
32
Pchnąłem drzwi i zajrzałem do kuchni. Na palcach wszedłem na poszarpane linoleum. Brudne
gary piętrzyły się w zlewie. Na rozklekotanym stole stał talerz zaschniętego jedzenia i kubek
jakiegoś płynu z pływającym na powierzchni cienkim kożuchem mleka.
—
Fuj — skrzywiłem się.
—
Ruszaj, mały — niecierpliwił się Buddy. — Sprawdź
sypialnię.
—
Czego mam szukać? — zapytałem.
—
Bransoletki z moim imieniem.
Kopnąłem leżące na podłodze skarpetki i zacząłem wchodzić po schodach. Na górze zobaczyłem
tylko dwoje drzwi: do łazienki i do sypialni.
Łóżko było nie posłane, w jednym rogu piętrzyła się brudna bielizna, a w drugim sterta
magazynów motoryzacyjnych. Na gazetach stał talerz z nie dojedzonym omletem i szklanka
skwaś-niałego mleka. A ja myślałem, że jestem największym bałaganiarzem !
—
Znalazłeś coś? — zawołał Buddy z dołu.
—
Tak, straszny śmietnik — odkrzyknąłem. — Ray to dopiero flejtuch.
Podszedłem do komody stojącej pod ścianą. Leżał na niej pęk kluczy i drobne monety. Za ramkę
lustra zatknięte było stare zdjęcie. Pochyliłem się, by mu się przyjrzeć.
Czarno-biała fotografia jakiejś nastolatki. Zdjęcie było nieostre, dziewczyna pewnie odwracała w
tym momencie głowę i kosmyki jasnych włosów zasłoniły jej policzki. Nie widziałem wyraźnie
jej twarzy, ale dostrzegłem, że się uśmiecha.
Nagle Buddy pojawił się obok mnie, zaglądając mi przez ramię. Podskoczyłem przestraszony.
—
Przestań zjawiać się tak nagle!
—
To Chi Chi — powiedział Buddy, potrząsając głową. — Popatrz, jaka była śliczna.
—
Co u Raya robi to zdjęcie?
—
Pamiętasz, co ci mówiłem? Leciał na nią.
Górna szuflada komody otworzyła się powoli. Zaczęły z niej wylatywać skarpetki i kalesony.
—
Podobała mu się pewnie dlatego, że potrafiła błyskawicznie
3 — Duch ze Wzgórza...
33
wyregulować akcelerator w samochodzie — rozważał Buddy, wyrzucając coraz więcej rzeczy na
podłogę. — To mogło podbić serce Raya.
—
Dlaczego wy walasz jego ubrania? — zapytałem. — Zauważy, że ktoś tu grzebał.
—
Szukam mojej bransoletki. Pomóż mi. Zajrzyj do następnej szuflady.
Otworzyłem ją, ale leżało tam tylko pełno koszulek, które być może sto lat temu były białe.
—
Nic tu nie ma — odparłem. — Moglibyśmy równie do
brze...
Zanim zdążyłem dokończyć zdanie, Buddy zniknął.
—
Hej! — powiedziałem, ale mój głos odbił się echem
w pustym pokoju.
W sekundę później zorientowałem się, dlaczego Buddy zniknął. Usłyszałem szczęk klucza w
zamku. Ray Ebsen wrócił do domu.
Po chwili dobiegło mnie węszenie i warczenie psa. Bandzior też tu był.
7
W PUŁAPCE!
—
Pomóż mi, Buddy! — szepnąłem rozpaczliwie. W powietrzu rozległ się obrzydliwy
chichot.
—
Przykro mi, mały. Radź sobie sam.
Skrzypnęły drzwi. Ray wszedł z psem do domu. Bandzior zaczął warczeć. Błyskawicznie
zgarnąłem ubrania z podłogi i wepchnąłem je do szuflad. Na szczęście przedtem też nie były
poukładane.
Głos Raya zagrzmiał z kuchni.
—
O co chodzi, Bandzior? Co cię ugryzło?
Czuje obiad, pomyślałem z drżeniem. Muszę się stąd wydostać, zanim stanę się psim daniem!
Nie mogłem zejść na dół po schodach. Dom był zbyt mały i Ray od razu by mnie spostrzegł.
Rozejrzałem się po pokoju. Była tam szafa, ale pękała w szwach od rupieci. Nawet jeśli
zdołałbym się do niej wcisnąć i zamknąć drzwi, to i tak pies by mnie wywęszył.
Przeżyję tylko wtedy, jeśli Ray i Bandzior zostaną na dole. Gdy wyjdą znowu z domu, będę mógł
się wyśliznąć tylnymi drzwiami.
To był dobry plan... aż do chwili, kiedy usłyszałem chrobot pazurów Bandziora na podłodze
pokoju gościnnego. Gdy pies zawarczał u podnóża schodów, serce waliło mi jak perkusja.
—
Hej, stary! — wołał Ray. — Masz żarcie w kuchni.
Bandzior! Co z tobą, piesku?
35
Zacząłem się cofać, aż uderzyłem w parapet okna. Łapy Bandziora zaczęły bębnić w drewniane
schody.
Słychać było, że zniecierpliwiony Ray ruszył za psem. — Ty stuknięta bestio!
Za minutę szczęki Bandziora zacisną się na moim gardle, a Ray, były kryminalista, będzie się
temu z radością przyglądał. Muszę się stąd wydostać!
Zerknąłem na dwór. Odległość od ziemi była naprawdę duża. Buddy mógł mnie potrzymać za
oknem, dopóki Ray i Bandzior byli w domu. Ale prawdopodobnie rąbnąłbym wtedy głową w
dach ganku. Dach ganku?
W następnej sekundzie otwierałem okno. Gdy pazury Bandziora ślizgały się po podłodze
krótkiego korytarzyka na piętrze, przesadziłem parapet i najciszej jak mogłem zeskoczyłem na
mały daszek.
Bandzior wpadł do sypialni w momencie, kiedy zamykałem okno. Pies zderzył się z szybą i
ujrzałem jego długie, błyszczące kły. Pokazałem mu język.
Odwróciłem się i niespodziewanie zacząłem zjeżdżać po pochyłym daszku. Chwyciłem się rynny
i zawisłem nad ziemią. Rynna zaskrzypiała, lecz nie oberwała się. Puściłem się i upadłem prosto
w kolczaste krzaki.
Byłem cały podrapany, ale żywy. Zerknąłem przez okno do kuchni akurat w chwili, gdy Ray do
niej wrócił. Podszedł do stojącej na kuchence patelni i przewrócił zapiekankę z serem, która
zdążyła się przypalić z jednej strony. Stał odwrócony do mnie plecami. Teraz albo nigdy.
Puściłem się szalonym biegiem przez trawnik.
Byłem już przy ogrodzeniu, kiedy skrzypnęły drzwi. Schowałem się za drzewem.
— Jeśli tak bardzo chcesz wyjść na dwór, to wynocha! — wrzasnął Ray na Bandziora i trzasnął
drzwiami.
Brrrrrr. Oblałem się zimnym potem, gdy usłyszałem groźne warczenie. Wyjrzałem zza drzewa.
Bandzior węszył po ganku. Sierść zjeżyła mu się na karku, kiedy jego oczy spotkały się z moimi.
Zeskoczył błyskawicznie z ganku i rzucił się w moją stronę.
Nie miałem czasu do namysłu. Przerażenie wprawiło w ruch moje nogi. Ustanowiłem swój
życiowy rekord w bieganiu. Dwadzieścia metrów do pokonania. Dziesięć. Słyszałem sapanie psa
i plaskanie łap o ziemię.
Dopadłem do płotu i mocno odbiłem się od ziemi. Zacisnąłem palce na siatce i podkurczyłem
nogi w chwili, kiedy Bandzior skoczył na parkan. Kłapnął zębami centymetr od mojej stopy.
Skoczył po raz drugi, gdy łapałem za górną krawędź ogrodzenia. Błyskawicznie przerzuciłem
przez nie nogi, ale zęby psa zdążyły uczepić się nogawki moich spodni. Usłyszałem jeszcze
trzask materiału i upadłem po drugiej stronie.
Byłem bezpieczny! Bandzior warczał, kłapał zębami i skakał wściekle na siatkę. Wstałem i
pobiegłem w las.
Buddy stał oparty o drzewo i trząsł się ze śmiechu.
—
Powinieneś spróbować sił w trójboju — powiedział. —
To był chyba bieg na setkę.
Nogi nadal mi dygotały. W jednej nogawce miałem olbrzymią dziurę. Serce mi waliło i zbierało
mi się na wymioty.
—
Co się z tobą działo? — zapytałem z wyrzutem. — Zo
stawiłeś mnie samego. Bandzior mógł mnie rozszarpać na strzępy!
Buddy oglądał sobie paznokcie.
—
Przestań marudzić. Spadamy stąd. Boli mnie głowa od
ujadania tego psa.
Odwrócił się i ruszył ścieżką.
—
Nie może cię boleć głowa. Przecież nie żyjesz.
Powlokłem się za nim.
—
Nie wymądrzaj się, mały. Mamy jeszcze coś do załatwie
nia.
36
37
Weszliśmy głębiej w las.
—
Nigdzie więcej z tobą nie pójdę — zaprotestowałem. —
Wracam do domu, zanim wydarzy się coś naprawdę złego.
Buddy okręcił się na pięcie i spojrzał na mnie.
—
Nie przesłyszałeś się — powiedziałem.
—
Chyba o czymś zapomniałeś, mały. Nie masz wyboru.
—
Czyżby?
Starałem się, żeby zabrzmiało to ostro, tak jak w ustach Craiga Rawleya. Ale głos mi trochę
drżał. Nic nie mogłem na to poradzić. Buddy zbliżył do mnie twarz i znów poczułem ten
obrzydliwy odór. Łuszczyła mu się skóra. Nie, nie łuszczyła się. Odpadała całymi płatami.
— Taak? — Buddy złośliwie zmrużył oczy. — A może chcesz zamienić się w coś takiego?
Nagle zamiast twarzy Buddy'ego zobaczyłem trupią czaszkę. Czaszkę z głębokimi dziurami
oczodołów. W miejscu ust ział pustką przepastny otwór. Najeżona zębami szczęka szczerzył się
w makabrycznym uśmiechu.
Nie byłem w stanie uciekać. Nie mogłem się nawet poruszyć.
Poczułem na ramieniu kościsty uścisk. To były kości. Ręka kościotrupa. Wrzasnąłem.
W tym momencie pojawiła się znowu biała twarz Buddy'ego i jego oczy koloru nagrobnej płyty.
Przez chwilę nawet ucieszyłem się, że go widzę. Wolałem Buddy'ego ducha niż Buddy'ego
kościotrupa.
— Kapujesz, mały? — powiedział. — Nie masz pojęcia, co ja mogę zrobić. Nawet nie próbuj
myśleć o robieniu mnie w balona.
Skinąłem głową. Nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa.
— Chodźmy teraz do miasta. Chcę odwiedzić swoje stare tereny łowieckie — zaśmiał się Buddy.
Brzmiało to raczej jak przeraźliwy, skrzeczący rechot.
38
Szliśmy zaułkami po obrzeżach miasta i dotarliśmy na północny kraniec Main Street. Buddy
zniknął, ale wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby poczuć zimną mgiełkę. Wiatr łopotał strzępem
nogawki moich podartych dżinsów, na zmarzniętej nodze zrobiła mi się gęsia skórka.
—
Hej, te samochody są świetne. Słuchasz mnie? Co to jest? — zapytał Buddy.
—
Wypożyczalnia kaset wideo. Pożyczasz tu filmy i oglądasz je w domu.
—
Co? Każdy ma kino w chałupie? Fantastycznie.
—
Nie, ogląda sieje w telewizorze — wytłumaczyłem.
—
Komu by się chciało oglądać filmy w telewizorze? Przecież ekran jest za mały. No i
czarno-biały.
—
Jak na ducha, który od trzydziestu lat straszy na ziemi, niewiele widziałeś —
zauważyłem.
—
Cóż, mały, moja uwaga nie obejmuje zbyt wiele.
W chwili gdy to powiedział, minęła nas starsza pani Neider-meyer, obrzucając mnie dziwnym
spojrzeniem.
—
Bardzo będzie ci przeszkadzało, jeśli nie będę z tobą roz
mawiał? — szepnąłem, kiedy staruszka się oddaliła. — Ludzie
pomyślą, że mi odbiło.
—
Posłuchaj mojej rady, mały. Przestań się wreszcie tak wszystkim przejmować. Kto to był?
—
Pani Neidermeyer.
—
O rany! Chwileczkę. Ophelia Neidermeyer? Uczyła mnie angielskiego. To była niezła
babka.
—
Pani Neidermeyer? Chyba żartujesz.
Wyrzuciłem to z siebie, zanim zorientowałem się, że T.C. Too-mer, komendant policji, stoi po
drugiej stronie ulicy i wypisuje komuś mandat. Przyspieszyłem kroku, szczęśliwy, że mnie nie
spostrzegł.
39
—
Cśśś — mruknąłem. — To komendant Toomer.
—
Toomer jest komendantem policji? — zachichotał Buddy. — Pęknę ze śmiechu.
Skręciłem w przesmyk pomiędzy księgarnią Dawsona a gabinetem dentystycznym. Oparłem się
o ścianę budynku i próbowałem przybrać nonszalancki wyraz twarzy. To nie było takie proste.
—
Posłuchaj, Buddy — odezwałem się do ducha, cedząc słowa kącikiem ust — powinienem
być teraz w szkole. Jeśli ktoś mnie zobaczy, będę miał mnóstwo kłopotów.
—
Strasznie panikujesz — powiedział mi Buddy na ucho.
—
Urwałem się ze szkoły. To małe miasto. Szaleństwem byłoby się tym nie przejmować.
—
Zaczynasz mnie denerwować, mały. Wyluzuj się. Musimy działać w tajemnicy.
Wspaniale. Duch zamieniający się w szczerzącą zęby trupią czaszkę każe mi się wyluzować.
Buddy pchnął mnie w plecy i omal nie upadłem na chodnik. Na szczęście nikt tego nie dostrzegł.
—
Dobra, dobra — mruknąłem. — Ale mogę pójść jeszcze tylko dwie przecznice dalej.
Moja mama pracuje na Main Street dwadzieścia siedem.
—
Hej, a tak przy okazji, kto jest twoją mamą? Może ją znam. To znaczy znałem.
Zanim zdążyłem mu odpowiedzieć, drzwi gabinetu dentystycznego otworzyły się i wyszedł z
niego mój wychowawca. Cofnąłem się, ale za późno. Pan Delaney mnie zauważył!
8
NIGDY NIE ZABIERAJCIE DUCHA DO SZKOŁY
Cały wieczór czekałem, aż zadzwoni pan Delaney i powie mamie, że nie byłem w szkole. Ale
telefon milczał. Mama szkicowała jakieś straszliwe wazony, które chciała zrobić, a ja udawałem,
że odrabiam lekcje.
Buddy nigdy nie pojawiał się na parterze. Nie wiem, dlaczego nie przybierał widzialnej postaci w
żadnym innym pokoju oprócz mojego. Szczęściarz ze mnie.
Wreszcie był czas do łóżka. Mama ucałowała mnie na dobranoc przed drzwiami mojej sypialni.
Gdy otworzyłem drzwi, zmarszczyła nos i powiedziała:
—
Prosiłam cię, żebyś tu posprzątał.
—
Przecież to zrobiłem — zaprotestowałem.
—
Następnym razem włóż w to więcej wysiłku — rzekła. — Dobranoc, owczy bobku.
—
Mamo...
—
O, przepraszam. Dobranoc, Toby. Mój wielkoludzie.
Rzuciła mi łobuzerski uśmiech, mówiący, że mnie uwielbia.
Westchnąłem, zakładając piżamę. Na szczęście tym razem Buddy
się nie pojawił. Zgasiłem światło i zamknąłem oczy. Pomyślicie pewnie, że byłem zbyt
przerażony, żeby usnąć po dniu pełnym duchów, czaszek i psów ludojadów. Mylicie się, konałem
z wyczerpania.
—
Kolorowych snów, mały.
Zamrugałem. Głos dobiegał z podłogi koło mojego łóżka. Pochyliłem się i ujrzałem parę jasno
błyszczących oczu.
41
—
Buddy!
—
A któż by inny?
—
Zamierzasz tu zostać?
—
Masz lepszy pomysł? — Buddy przeciągnął się. — Na dworze jest zimno. Śpij już. Jutro
będziemy mieli pełne ręce roboty.
—
Nie mogę znów iść na wagary — powiedziałem z rozpaczą w głosie. — Zawieszą mnie w
prawach ucznia. Mama się wścieknie i nie pozwoli mi nigdzie wychodzić. Wtedy w ogóle nie
będę mógł ci pomóc.
—
Nie ma sprawy, mały. Pójdziesz do szkoły.
—
Świetnie.
—
A ja będę ci towarzyszył.
Ponieważ wychylałem się znad krawędzi łóżka głową do dołu, włosy już sterczały mi pionowo.
Ale uwierzcie, byłoby tak samo, gdybym stał. Pójdę na lekcje z duchem!
Następnego ranka Buddy polazł do szkoły ze mną i Brianem. Oczywiście Brian nie wiedział, że
Buddy szedł z nami.
Co pewien czas Buddy nas wyprzedzał i machał do mnie dyskretnie zza drzewa. Co za błazen.
Skręciliśmy w Willow i minęliśmy samochód dostawczy. Buddy stał oparty o niego, z twarzą
odwróconą w drugą stronę. Brian w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. Gdy przechodziliśmy
obok, duch dał mi kuksańca w bok. Westchnąłem i przyspieszyłem kroku.
—
Czułeś to? — zapytał Brian, marszcząc nos. — Fuj, śmierdziało tam zdechłym kotem.
Hej, co się z tobą wczoraj działo? Źle się czułeś?
—
Zerwałem się — odparłem.
—
Byłeś na wagarach? Nie wierzę. — Brian potrząsnął głową. — Mam nadzieję, że
podrobiłeś usprawiedliwienie.
—
To by nic nie dało — powiedziałem. — Pan Delaney
widział mnie wczoraj na Main Street. Wie, że nie byłem chory.
Brian gwizdnął.
—
Zrobi dziś z ciebie psie mięso. Usłyszałem chichot Buddy'ego.
—
Szkoda, że go wczoraj nie widziałeś — szepnął.
W końcu! Buddy przemówił! Nie mógł wytrzymać z zamkniętą gębą.
—
Słyszałeś? — zapytałem Briana podekscytowany.
—
Co?
—
Nic takiego.
Brian zmarszczył brwi i piegi na jego twarzy zlały się w jedną plamę. Podejrzewam, że nigdy nie
widzieliście naraz takiej masy piegów. Brian wstydzi się swoich rudych włosów i cienkich
nadgarstków, które zawsze próbuje ukryć pod rękawami swetra. Patrząc na niego, pewnie
pomyślelibyście, że to straszna oferma. Ale Brian jest mądry, dowcipny i bardzo lojalny. Nie
brakuje mu żadnej z zalet najlepszego przyjaciela.
Gdyby tylko jeszcze rozumiał mowę duchów.
—
On mnie nie może słyszeć — powiedział Buddy. — Ty
stanowisz wyjątek. Jesteś jedynym szczęśliwcem, który ma wstęp
do Kręgu Ciemności.
Chciałem zapytać Buddy'ego, co ma na myśli, ale nie był to odpowiedni czas ani miejsce.
—
Przymknij się — burknąłem tylko.
—
Słucham? — zapytał Brian, gdy przechodziliśmy przez Barn Road.
—
Nic.
—
Coś mi nie pasuje — powiedział. — Dlaczego zerwałeś się wczoraj ze szkoły? Co
robiłeś?
Buddy zachichotał.
—
Och, nic takiego, tylko małe W i S — szepnął.
—
Po prostu się włóczyłem — odparłem.
42
43
—
Toby, jesteś moim najlepszym przyjacielem i czuję, że powinienem ci to powiedzieć —
zaczął Brian. — Wydaje mi się, że coś z tobą jest nie w porządku.
—
Niby co?
—
Poszedłeś na wagary, bo miałeś na to ochotę. A potem po prostu się włóczyłeś? — Brian
popatrzył na mnie z niedowierzaniem. — Przynajmniej mogłeś się jakoś zabawić. Dlaczego nie
wybrałeś się na przykład do kina na ten nowy film, „Aleja Strachu"?
Mam tego dosyć we własnym życiu — pomyślałem. Zanim zdołałem znaleźć przekonującą
odpowiedź, dotarliśmy do szkoły. Zwolniłem kroku.
—
Denerwujesz się? — zapytał Brian. — Nic dziwnego.
—
Nie bądź takim mięczakiem — zganił mnie Buddy.
—
Może pan Delaney wcale mnie nie widział — łudziłem się. — Może mi się tylko
wydawało.
—
Może — powątpiewał Brian. Buddy jedynie się roześmiał.
—
Toby Bemus, moglibyśmy zamienić kilka słów?
Pan Delaney zrobił prawie tak groźną minę jak Buddy. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się
domyślić, o co chodzi. Nie wzywał mnie, żeby pogratulować mi piątki z ostatniej klasówki.
Dopadł mnie tuż za progiem szkoły. Brian posłał mi współczujące spojrzenie i czmychnął.
—
Może raczysz mi wytłumaczyć, co robiłeś wczoraj na Main Street w czasie, kiedy
powinieneś siedzieć w szkole? — zapytał.
—
Byłem chory — powiedziałem. — Potem poczułem się lepiej i poszedłem powiadomić o
tym mamę, żeby się nie martwiła.
—
Rozumiem — odparł pan Delaney. — Czy mama napisała ci usprawiedliwienie?
—
Tak — skłamałem — ale upadło mi na śnieg i atrament się rozmazał.
—
Rozumiem. To może pójdziemy do gabinetu pana Belsona i zadzwonimy do twojej
mamy.
Gra była skończona. Przewidywałem zresztą, że pan Delaney nie kupi mojej historyjki. Zawsze
jednak trzeba próbować.
W końcu zdecydowałem się wyznać prawdę, a raczej coś do niej zbliżonego.
—
Poddaję się. Byłem wczoraj na wagarach. Czy pan nigdy nie potrzebuje dnia
odpoczynku?
—
Bardzo często — odparł nauczyciel. — Ale czekam na niego do soboty. Takie są zasady.
—
Ale przecież pan też był wczoraj na Main Street — przypomniałem.
Pan Delaney spojrzał na mnie znudzony.
—
Byłem u dentysty. Porozmawiamy o tym, kiedy tobie też zaczną wypadać zęby.
Chodźmy.
—
Niech pan zaczeka — powstrzymywałem go rozpaczliwie. — Proszę nie dzwonić do
mojej mamy, a ja za to obiecam, że już nigdy więcej nie opuszczę lekcji, dobrze? Mama ostatnio
przeżywa depresję i bardzo się wszystkim przejmuje. Nie chciałbym jej dodatkowo niepokoić.
To nie do końca było kłamstwo. Mama zawsze się czymś przejmowała.
Wychowawca przejechał dłonią po włosach. Miał ich niewiele. Z tyłu głowy pojawiała się nawet
plama łysiny. Na szczęście nie usiłował tego ukryć, czesząc się „na pożyczkę" i wypsikując na to
tonę lakieru do włosów.
Widziałem, że zamyślił się nad tym, co powiedziałem.
—
Przykro mi, że Charlene, to znaczy twoja mama, źle się
czuje — powiedział łagodnie.
Potem ścisnął mnie za ramię.
—
W porządku, tym razem ci daruję. Ale tylko ten jeden raz.
44
45
—
Dziękuję — powiedziałem gorliwie. — Obiecuję, że
pan tego nie pożałuje.
Kiedy nauczyciel idzie ci na rękę, musisz się przed nim płaszczyć.
Pan Delaney ruszył na lekcję. Odetchnąłem z ulgą.
—
Co za fujara — prychnął Buddy. — Każdy może za
mydlić oczy Gerry'emu.
—
Cicho bądź — szepnąłem. — Zawsze musisz się wtrącać? Gdy to powiedziałem, stanął
koło mnie Craig Rawley.
—
Gadasz do siebie, Bemus? — zagrzmiał.
Jeff Fingerhut parsknął hienopodobnym śmiechem.
—
A kto inny chciałby z nim rozmawiać?
—
Chcesz, żebym zafundował tym szczeniakom przejażdżkę nad dachem szkoły? — zapytał
Buddy. — Pozwoliłbym im przelecieć się w dół.
—
Nie! — zawołałem.
Buddy mówił to całkiem poważnie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że krzyczę w pustkę.
Craig, Jeff i Marty obrzucili mnie zdumionymi spojrzeniami. Potem wybuchnęli śmiechem i
pognali na lekcje.
W czasie przerwy obiadowej całą szkołę obiegła wiadomość, że Toby Bemus zwariował.
9
IM DALEJ, TYM GORZEJ
Po obiedzie poszedłem z Brianem na szkolne boisko. Trzymaliśmy się blisko siebie, bo mnóstwo
dzieciaków gapiło się na mnie i szeptem powtarzało plotkę.
—
Craig Rawley to potwór — powiedział Brian. — Pogramy w kosza?
—
Nie chce mi się — odparłem zamyślony.
Buddy nie kręcił się w pobliżu. Nie czułem jego zimnego oddechu ani tego wstrętnego zapachu
zgnilizny. Nie myślcie, że się za nim stęskniłem. Po prostu zastanawiałem się, co knuje. Craig,
Jeff i Marty grali w nogę niedaleko ogrodzenia. Jeff próbował strzelić bramkę, ale piłka
przeleciała nad głową Craiga i upadła obok mnie. Podbiegłem, żeby kopnąć ją w ich stronę, ale
nagle sama się poruszyła. Uniosła się do góry i pędziła w stronę Craiga z nieprawdopodobną
prędkością.
—
O rany! — mruknął Brian obserwując piłkę. — Nie
wiedziałem, że umiesz strzelać jak...
Urwał w pół słowa, gdy piłka nagle wylądowała na nosie Craiga. Wszyscy wokół wybuchnęli
śmiechem, nawet Jeff i Marty. Umilkli jednak od razu, gdy Craig na nich spojrzał.
Potem wbił wzrok we mnie. Mimo że był daleko, dostrzegłem w jego oczach wściekłość. No, to
już po mnie.
—
Dopadnę cię za to, Toby Bemus! — wrzasnął Craig. —
Teraz jestem pewien, że ci odbiło. Nikomu nie ujdzie na sucho
zadzieranie ze mną.
47
Chichot Buddy'ego zmroził mi ucho.
—
Ale mu przyłożyłem — cieszył się.
—
Co się z tobą dzieje? — zapytał Brian. — Dziwnie się zachowujesz. Przecież kiedyś bałeś
się Craiga. To znaczy — poprawił się szybko — byłbyś niespełna rozumu, gdybyś się go nie bał.
Każdy omija go z daleka, nawet siódmoklasiści.
—
Ta szkoła jest najwyraźniej pełna mięczaków — mruknął Buddy.
Nie mogłem już dłużej znieść tego ciągłego trajkotania mi do ucha. Czułem się tak, jakby ktoś
wszczepił mi do głowy walkmana z nieznośnym disc jockeyem.
—
Zostaw mnie w spokoju! — wybuchnąłem. Brian popatrzył na mnie urażony.
—
Tylko się chciałem dowiedzieć...
—
Nie mówiłem do ciebie, Brian — powiedziałem zmieszany.
—
Po prostu pomyślałem, że coś jest nie tak — bąknął Brian.
—
Po co się przejmujesz tym smarkaczem? — zapytał Buddy. — To straszny fajtłapa.
—
Zamknij się! — krzyknąłem. — Po prostu się zamknij i wynocha!
Brian popatrzył na mnie z niedowierzaniem, które po chwili przekształciło się w złość.
—
Świetnie! — zawołał. — Bardzo mi miło!
Odwrócił się i pobiegł w stronę boiska do koszykówki.
—
No proszę — powiedział Buddy. — Nie sądziłem, że pozbędziesz się go tak szybko. Jeśli
chcesz wiedzieć...
—
Nie chcę! — zawołałem.
Grupka dzieciaków gapiła się na mnie, ale miałem to gdzieś. Teraz już nic nie mogło mi
zaszkodzić. Powlokłem się do szkoły, poczekać na dzwonek.
Gdy wreszcie zadzwonił, razem z innymi wbiegłem do klasy. Postanowiłem, że przeproszę
Briana później, kiedy Buddy przestanie się koło mnie kręcić.
Czekaliśmy, aż Kiki Malone, dyżurna, powiesi swoją kurtkę w szatni za naszą klasą. Zawsze
robiła to ostatnia, kiedy wszyscy uczniowie wrócili z przerwy. Bardzo poważnie traktowała
obowiązki dyżurnej.
—
Panie Delaney! — zawołała, wystawiając głowę zza
drzwi szatni. — Czy mógłby pan tu przyjść?
Słysząc drżący głos Kiki, wychowawca zmarszczył brwi i poszedł do niej. Stanął w progu i
zerknął do środka.
—
Krzysztofie Kolumbie! — mruknął.
Zawsze to mówi, kiedy jest zaskoczony albo wściekły. Można się domyślić, że używa nazwiska
odkrywcy zamiast przekleństw nie przeznaczonych dla naszych uszu.
Kilkoro z nas poderwało się z miejsc i pobiegło zajrzeć do szatni. Wszystkie kurtki wisiały z
wywróconymi na wierzch podszewkami. Zorientowałem się, że ktoś je pozamieniał miejscami,
bo moja, brązowa, była w innym końcu szatni, niż ją zostawiłem. Szaliki piętrzyły się na środku
podłogi, poplątane jak spaghetti.
—
Kto to zrobił? — zapytał wychowawca, patrząc badaw
czo na uczniów zgromadzonych w klasie.
Jego wzrok zatrzymał się na mnie na ułamek sekundy, kiedy próbowałem przybrać wyraz twarzy
niewiniątka.
—
Dobrze — powiedział — ktokolwiek jest sprawcą tego bałaganu, lepiej niech się przyzna.
Nie mam zamiaru puszczać wam.płazem takich złośliwych psot.
—
Proszę pana... — Katie Riggs otworzyła usta. Z przerażeniem w oczach wpatrywała się w
coś za plecami nauczyciela.
Odwróciłem błyskawicznie głowę. Czy Buddy zmaterializował się przed całą moją klasą?
Ale Katie nie widziała Buddy'ego. Z akwarium, które założyliśmy po przerobieniu z książki do
biologii rozdziału pod tytułem „Ryby naszymi przyjaciółmi", obficie wydzielała się piana.
Przelewała się przez jego brzeg i kapała na podłogę. Ktoś wlał do akwarium płyn do kąpieli!
48
4 — Duch ze Wzgórza.
49
Cissy Openheimer zaczęła krzyczeć.
—
Herman! — jęknęła.
Herman to był ulubiony welon naszej klasy. Cissy wskazała
na pojemnik. Herman unosił się na powierzchni wody brzuchem do góry, ledwie widoczny
pośród piany. Widać było, że nie żyje!
—
On był moim przyjacielem — chlipała głośno Cissy.
Zupełnie jak zawodowa płaczka.
Łzy Cissy wywołały ogólne zamieszanie. Wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego, żałując
Hermana albo zastanawiając się, kto zrobił bałagan w szatni. Wszyscy oprócz mnie. Ja
wiedziałem, czyja to była sprawka.
—
Och, Herman — łkała Cissy.
Zanurzyła w akwarium małe sitko i wyłowiła zdechłą rybę. Co ona ma zamiar z nim zrobić?
Reanimować go metodą usta--usta?
—
Dość tego! — zawołał nauczyciel. Jego twarz zrobiła się
zupełnie czerwona. — Cisza! Wszyscy na miejsca!
Gdy pan Delaney podniósł głos, posłuchaliśmy go natychmiast. W klasie zaległo milczenie.
Cissy wrzuciła Hermana z powrotem do wody i pobiegła do swojej ławki. Przestała płakać i tylko
od czasu do czasu pociągała nosem.
—
Już lepiej — powiedział nasz wychowawca. — Teraz
niech wstanie winowajca.
Siedzieliśmy w bezruchu.
—
Natychmiast. Bo inaczej cała klasa będzie do końca roku szkolnego codziennie zostawać
po lekcjach, dopóki ktoś się nie przyzna!
—
Toby Bemus dziwnie się dzisiaj zachowywał — powiedział Craig.
Ale potwór.
—
Widziałem, że wszedł do szkoły przed dzwonkiem —
dodał Marty Lazar.
Wsunąłem się głębiej w krzesło.
—
Co ty na to, Toby? — zapytał pan Delaney.
—
Wróciłem wcześniej, bo było mi zimno — odparłem. — Ale nie zrobiłem tego.
Spojrzał mi uważnie w oczy. Chyba wyglądałem na kogoś, kto ma nieczyste sumienie, bo
zmarszczył brwi.
—
Toby się nie przyznaje. Czy ktoś ma coś jeszcze do... Danielle Larkworthy pisnęła cicho.
—
Proszę pana! — zawołała. — Nie ma mojego swetra.
—
Jesteś pewna? — zapytał nauczyciel.
—
Tak. Zostawiłam go na oparciu krzesła, kiedy poszłam
zajrzeć do szatni. Był nowy. Dostałam go na urodziny — powie
działa, robiąc nieszczęśliwą minę.
Tego nie mogłem zrozumieć. Po co Buddy wziął sweter Danielle? Mówił wprawdzie, że jest mu
zimno, ale przecież jej ubranie było na niego za małe.
—
Nie podoba mi się to — mruknął pan Delaney. — Wca
le mi się to nie podoba. Czy ktoś ma coś do powiedzenia?
Klasa milczała jak grób.
—
Nie mam zamiaru tracić na to całego popołudnia — za
grzmiał nauczyciel. — Nie martw się, Danielle. Odzyskasz sweter.
Po dzwonku wszyscy zostaną i będą szukać, dopóki go nie znajdą.
Jęknęliśmy, ale wychowawca popatrzył na nas bezlitośnie.
—
Wyjmijcie książki do gramatyki — powiedział. —
W tej chwili.
Pochyliłem się, żeby wyciągnąć książkę z plecaka. Wraz z nią wypadło z niego coś miękkiego i
różowego. To był sweter Danielle Larkworthy! Leżał koło mojego pióra i na jego kołnierzu
widniała wielka niebieska plama. Szybkim ruchem rzuciłem go pod ławkami. Wylądował przy
stopach Katie Riggs.
—
Hej, Danielle! — zawołała. — Tu jest twój sweter.
O rany! Cały jest ubabrany atramentem.
Katie podniosła sweter i zamachała nim. Potem odrzuciła go Danielle. Dolna warga Danielle
zaczęła drżeć.
50
57
Miałem wrażenie, że tym razem pan Delaney wyskoczy ze skóry. Przez chwilę nie mógł wydusić
z siebie ani słowa. Patrzył kolejno na każdego z nas, z ustami zaciśniętymi w linijkę.
— Jeśli zobaczę jeszcze jakiś przykład wandalizmu w tej klasie, będziecie mieć mnóstwo
kłopotów. Kłopotów przez duże K — wycedził pełnym napięcia, wściekłym głosem. — Teraz
otwórzcie książki na stronie sześćdziesiątej siódmej.
Odwrócił się do tablicy i zaczął przepisywać zdanie z książki. Właśnie miałem otworzyć zeszyt,
kiedy spostrzegłem, że na mojej ławce leży gąbka do ścierania. Skąd się tu wzięła? Marszcząc
brwi, podniosłem ją.
Nagle gąbka wyfrunęła mi z ręki. Przeleciała nad głowami uczniów siedzących w pierwszych
trzech rzędach ławek i wylądowała na głowie pana Delaneya. Koledzy otworzyli usta ze
zdumienia i spojrzeli na mnie.
Nauczyciel odwrócił się powoli. Twarz miał purpurową jak burak.
—
Kto... to... zrobił?
Wszyscy milczeli. To jest coś, czego dorośli nie wiedzą o dzieciach. Jesteśmy niesamowicie
lojalni. My przeciwko nim.
—
Jeśli się tego nie dowiem, cała klasa spędzi tę sobotę w szkole.
—
Ale w sobotę jest Festiwal Zimowy! — jęknęła Cissy Openheimer.
Wyglądała, jakby za chwilę znowu miała się rozpłakać.
—
Właśnie — potwierdził pan Delaney. — Pytam was teraz po raz ostatni. Kto rzucił gąbką?
—
Toby! — zawołali chórem uczniowie szóstej klasy.
10
WIELKIE KŁOPOTY
Już mi się zdarzało mieć kłopoty w szkole. Kiedyś, podczas potwornie nudnego filmu pod
tytułem „Zdumiewające Torbacze", posłałem Brianowi kartkę. A w zeszłym roku podstawiłem
nogę pupilkowi nauczycieli, Boydowi Wilkinsowi, kiedy biegł wytrzeć tablicę. Nie
przewidziałem tylko, że upadnie na panią Patterson!
Ale nigdy nie miałem takich kłopotów jak teraz. Tamto to były małe problemiki, a to Wielki
Kłopot, zwany „twoja--mama-jest-wezwana-na-rozmowę".
Jeszcze tego samego dnia, po pracy mama poszła do szkoły spotkać się z panem Delaneyem.
Postanowiłem wykorzystać jej nieobecność i poświęcić się w tym czasie obowiązkom
domowym. Zacząłem od umycia brudnych naczyń.
Buddy nie dał o sobie znać do końca tego „przezabawnego" popołudnia. Pan Delaney wrzeszczał
na mnie. Cała klasa była przeciwko mnie. Brian wyszedł szybko ze szkoły, żeby tylko nie wracać
ze mną do domu.
Myłem szklanki po soku, kiedy pojawił się Buddy. Nie musiałem się odwracać, żeby być
pewnym jego obecności. W kuchni śmierdziało tak, jakbyśmy z mamą wyjechali na dwa
tygodnie i po powrocie znaleźli na werandzie zdechłego skunksa.
— Wiem, że tu jesteś, Buddy — powiedziałem, wyciągając z wody szklankę ociekającą pianą.
53
—
Wiem, że wiesz, mały.
Odwróciłem się i spojrzałem na niego. Szklanka wyśliznęła mi się z mokrych rąk i roztrzaskała o
podłogę.
Skóra Buddy'ego zrobiła się tak przezroczysta, że prawie było widać przez nią kości. Oczy
zapadły mu się strasznie głęboko. Jego twarz wyglądała jak trupia czaszka.
—
Co ci się stało? — zapytałem.
—
Za każdym razem, kiedy przybieram widzialną postać,
coraz bardziej się rozkładam — odparł Buddy. — To strasznie
męczące.
Czułem się niesamowicie, obserwując, jak Buddy zamienia się na moich oczach w gnijące
zwłoki!
—
Lepiej sprzątnij tę szklankę — poradził. — Masz już wystarczająco dużo kłopotów.
—
Dzięki tobie — powiedziałem, idąc do schowka po szczotkę.
—
Musiałem trochę przyłożyć Gerry'emu. On też miał chętkę na Chi Chi.
—
Pewnie udało mu sieją poderwać.
—
Nie — odparł. — On nie był w jej typie. Ale po balu maturalnym odwiózł ją do domu, bo
tego wieczoru się pokłóciliśmy.
—
Po co rzucałeś w niego gąbką?
—
Chciałem się dowiedzieć, czy straci panowanie nad sobą
—
wyjaśnił. — Ale, jak widać, to spokojny facet.
—
Nie przypuszczam, żeby pan Delaney mógł kogokolwiek zamordować — powiedziałem.
—
Nigdy nic nie wiadomo. — Buddy wzruszył ramionami.
—
Posłuchaj, mały, idę na górę trochę pomyśleć. Muszę zaplano
wać nasze następne posunięcie.
—
Świetny pomysł.
Gdy wyszedł, rozpyliłem w powietrzu lizo], żeby zlikwidować przykry zapach. Potem
pomyślałem, że skoro mam już
54
szczotkę w ręku, nie zaszkodzi pozamiatać. Kiedy wyrzucałem do kosza ostatnią szufelkę śmieci,
do kuchni mama weszła.
—
Nie sądzisz chyba, że to ci cokolwiek pomoże? — zapytała, wskazując na szczotkę.
—
Nie, aż tak głupi nie jestem.
Mama stała na środku kuchni. Nawet nie zdjęła płaszcza.
—
Toby, co się z tobą dzieje? Płyn do kąpieli w akwarium? Atrament na swetrze Danielli?
Rzucanie gąbką w Gerry'ego, to znaczy w pana Delaneya? Powiedział mi też, że wczoraj nie było
cię w szkole. To do ciebie niepodobne.
—
Wiem — bąknąłem.
—
To o co w tym wszystkim chodzi?
—
O nic.
—
Pan Delaney niepokoi się o ciebie. Ja też. Toby, musisz mi powiedzieć, co cię męczy.
Może masz kłopoty z jakimiś kolegami w szkole? Z Craigiem Rawleyem?
Mama wyglądała naprawdę na bardzo zmartwioną. Czułem się okropnie, ale nic nie potrafiłem na
to poradzić. Nie mogłem jej opowiedzieć o Buddym. Odwiozłaby mnie prosto do domu
wariatów.
—
Nic takiego się nie stało. Trochę mi odbiło. Przez całe
życie byłem grzecznym chłopczykiem. Nie mogę przynajmniej
przez dwa dni źle się zachowywać? Nie ma się czym przejmować.
Brązowe oczy mamy zabłysły złością.
—
Jak to nie ma się czym przejmować? Zniszczyłeś cudzą
własność i jeszcze w dodatku kłamiesz. Może potrzebujesz tro
chę czasu, żeby przemyśleć swoje postępowanie.
Nigdy nie widziałem jej tak wściekłej.
—
Do końca miesiąca nie wystawisz nigdzie nosa. Po lekcjach masz wracać prosto do domu.
I nie ma mowy o Zimowym Festiwalu.
—
Dobrze, mamo — powiedziałem.
Poweselałem. Teraz nie mogę pomagać Buddy'emu. Będzie musiał zacząć straszyć kogoś innego.
55
—
Nie ma się z czego cieszyć, smarkaczu! — warknęła
mama. — Będę dzwoniła do domu codziennie piętnaście po
trzeciej, żeby sprawdzić, czy już wróciłeś. I co pewien czas się
upewnię, czy nigdzie nie wyszedłeś!
Jednym szarpnięciem zdjęła płaszcz.
—
I jeszcze jedno. Pani Andover wyjeżdża do swojej siostry do Bostonu. Powiedziałam jej,
że możemy się zaopiekować jej suczką. Będziesz miał zajęcie na cały przyszły tydzień.
—
Nie ma sprawy — odparłem, marszcząc brwi.
—
Zostawiłam ją na ganku, ale nie chciałabym, żeby kłapała pyskiem przy płocie. Weź ją do
swojego pokoju. I zabieraj się zaraz do odrabiania lekcji.
—
Dobrze, mamo — odparłem. Zawahałem się. Mama wyglądała na bardzo niezadowoloną.
—
Przepraszam — powiedziałem. Skinęła głową.
—
Przeprosiny to dopiero początek. Słuchając moich poleceń
udowodnisz mi, że naprawdę jest ci przykro.
Wpuściłem Słodką Pie do domu. Mama brzęczała garnkami i pokrywkami. Pies przycisnął wielki
łeb do moich nóg. Pogłaskałem go.
Wziąłem teczkę i Słodka Pie potruchtała za mną po schodach na górę. Kiedy doszliśmy do
mojego pokoju, stanęła jak wryta i zaczęła skomleć.
—
No chodź — nalegałem.
Słodka Pie cofnęła się, kręcąc łbem.
Przykucnąłem obok niej.
—
Wiem — szepnąłem jej do ucha. — Tam jest coś dziw
nego. Ale nie zrobi ci krzywdy. Nie bój się.
W dalszym ciągu nie chciała się ruszyć, więc wziąłem ją za obrożę i wepchnąłem do pokoju.
Zamknąłem drzwi. Przerażony pies przycisnął się do nich.
Zjawił się Buddy. Siedział na moim biurku.
—
Czyja to psina? — zapytał.
Słodka Pie zaczęła warczeć.
—
Sąsiadki — odparłem. — Muszę się nią zajmować.
Dzięki tobie jestem uziemiony. Nie mogę nigdzie wychodzić,
więc lepiej znajdź sobie innego pomocnika.
Roześmiał się.
—
Zapomnij o tym, mały. Tak łatwo się od tego nie wykręcisz.
—
Nie mogę już nic dla ciebie zrobić — powiedziałem z wściekłością. — Nie będę
okłamywał mamy. Ona mi ufa.
—
Och, łamiesz mi serce — jęknął Buddy.
—
I muszę opiekować się psem — dodałem.
—
To nie jest psia buda, mały.
—
Nie będę ci już pomagał — warknąłem, zaciskając pięści.
Miałem powyżej uszu tego ducha, który ciągle wodził mnie za
nos.
Nagłe zgasła lampka stojąca na biurku. Zdawało mi się, że Buddy fosforyzuje w mroku.
—
Nic z tego — nie ustępowałem.
Wtedy zobaczyłem, że po ścianach pokoju zaczyna spływać jakaś ciecz. Na tapecie pojawiły się
ciemne smużki. Czy to krew?
Słodka Pie skowyczała i skrobała w drzwi, chcąc się wydostać. Nie miałem jej tego za złe. Buddy
zeskoczył z biurka i uniósł się w powietrzu. Jego oczy rzucały z głębi oczodołów czerwone
błyski. Podniósł kościstą rękę i wycelował w psa.
Strzelił palcami i Słodka Pie zniknęła!
56
11
SŁODKA PIE W ZAŚWIATACH
Światło się zapaliło i Buddy zaczął powoli opadać na biurko. Na tapecie w biało-niebieskie paski
nie było żadnej krwi. Ale Słodka Pie zniknęła bez śladu.
Drżałem od stóp do głów.
—
Gdzie ona jest? — zapytałem piskliwie. Zajrzałem pod łóżko i do szafy.
—
Nie zawracaj sobie nią głowy, mały — odparł Buddy.
—
Jestem przecież za nią odpowiedzialny! — zawołałem.
— Pani Andover ją kocha. Musisz mi powiedzieć, co z nią zrobi
łeś!
—
Jest w eee... areszcie. To jest jak gdyby inny wymiar. Buddy wzruszył ramionami.
—
Miejsce, gdzie spędzam większość czasu. Przyzwyczai się.
—
Jak mogłeś skrzywdzić niewinnego psa?
—
Nic złego jej się tam nie stanie. Nie będzie ani smutna, ani
zadowolona. Posłuchaj, mały. Ja nie żyję, ale też niezupełnie
umarłem. Trudno to wytłumaczyć komuś, kto nigdy tam nie był.
A ty, jak sądzę, nie chciałbyś się tam wybrać?
Cichy głos Buddy'ego zabrzmiał złowieszczo.
—
Nie — przyznałem przerażony. — Ale dlaczego przyczepiłeś się właśnie do mnie? Nie
jestem jedyną osobą na ziemi, która może pomóc rozwiązać twoje kłopoty.
—
Mylisz się, mały — odparł. — Trafiłeś do Kręgu Ciemności, rozumiesz?
58
—
Co to jest Krąg Ciemności? — zapytałem.
—
Inny wymiar, tak jak ci mówiłem. Tylko nieliczni szczęśliwcy mają do niego wstęp.
—
Taak. Rzeczywiście szczęśliwcy — mruknąłem. Nie miałem zamiaru poprzestać na tej
informacji.
—
To znaczy, że jestem uwięziony w ciemnościach? Buddy skinął głową.
—
.Wyobraź sobie, że stoisz pod burzową chmurą. Jeśli
chcesz zmienić pogodę, musisz mi pomóc. To jedyny sposób,
w jaki możesz się spod niej wydostać.
Jego zapadnięte, szare oczy przewiercały mnie na wylot.
—
Dotarło do ciebie?
Z lekkim ociąganiem kiwnąłem twierdząco głową.
—
To dobrze. Jeszcze raz przemyślałem całą sprawę — po
wiedział Buddy. — Bal absolwentów udał się rewelacyjnie. To
była wielka noc dla maturzystów rocznika sześćdziesiątego dru
giego. Tego dnia działy się dziwne rzeczy. Oprócz tego, oczywi
ście, że się zabiłem.
Buddy podniósł kościstą rękę i zaczął wyliczać na palcach.
—
Umarła matka Raya. Dostała zawału i przewieziono ją do szpitala. T.C. Toomer i Elsie
Polansky zaręczyli się. Chi Chi zerwała ze mną. Ktoś ukradł moją bransoletkę.
—
Co to ma wspólnego z tym, że ktoś cię zamordował? — spytałem.
—
Myślę, że mojej śmierci winny jest człowiek, który zabrał bransoletkę — powiedział
Buddy. — Bo ten, kto to zrobił, usłyszał coś, czego nie powinien.
—
Co?
Usiadłem na łóżku. Strach ustąpił miejsca ciekawości.
, — Pokłóciłem się z Chi Chi. To była prawdziwa szarpanina.
Na korytarzu, przed salą gimnastyczną. Nie podobało mi się, że
Chi Chi włóczyła się z Elsie, Toomerem i tym ofermą, Gerrym
Delaneyem. To była banda ciemniaków. Powiedziałem, że jej
59
przyjaciele nie są tak wspaniali, na jakich wyglądają. Ze jeden z nich kupił ode mnie odpowiedzi
na egzamin z chemii.
—
Sprzedawałeś odpowiedzi na egzamin? Buddy uśmiechnął się z przekąsem.
*
—
Nigdy nie mówiłem, że byłem świętoszkiem.
—
Co do tego nie mam wątpliwości — mruknąłem.
—
Ta drobna informacja była zapałką, która spowodowała pożar. Chi Chi wściekła się na
mnie głównie o to, że sprzedawałem wyniki testu. Zerwała z ręki bransoletkę, którą jej kiedyś
dałem, i rzuciła nią we mnie. Byłem zbyt dumny, żeby ją podnieść. Pozwoliłem Chi Chi odejść i
wyszedłem ze szkoły, jak gdyby nic się nie stało. Chciałem jej pokazać, że nic mnie to nie
obchodzi. Ale minutę później wróciłem po bransoletkę. W końcu było na niej wypisane moje
imię. Zniknęła jednak bez śladu. Co znaczy, że ten, kto ją wziął, musiał tam być podczas naszej
sprzeczki. Prawdopodobnie stał ukryty w którymś z mrocznych' kątów korytarza.
—
No dobrze, i co dalej?
—
Zaglądając do Albumu Liceum z roku '62, prawdopodobnie moglibyśmy się dowiedzieć,
kto to był.
—
Dlaczego? — zapytałem zdumiony.
—
Posprzeczaliśmy się w chwili, kiedy zaczynał się korowód konga.
—
Co?
—
To taki zwariowany taniec kubański, nie zawracaj sobie tym głowy. W każdym razie
szkolny fotograf zrobił wtedy tysiące zdjęć. Jego dziewczyna tańczyła na czele korowodu.
Pamiętam, że flesz błyskał w sali gimnastycznej raz po raz. Gdy obejrzymy zdjęcia, zobaczymy,
kogo na nich brakuje. Być może nawet na jakiejś późniejszej fotografii zdołamy dostrzec, czy
ktoś ma na ręku moją bransoletkę. Nadążasz?
Skinąłem głową.
—
A wtedy się dowiemy...
—
Kto mnie zamordował — dokończył Buddy. — Tak to sobie wyobrażam. Mojej śmierci
mógł pragnąć ktoś, kto był o mnie zazdrosny i chciał zdobyć Chi Chi. Albo ten, kto kupił
odpowiedzi na egzamin. Stawiam na tego drugiego. Miał więcej do stracenia. Jeśli nie zdałby
matury, nie mógłby podjąć tej intratnej pracy, którą załatwił mu jego tatuś.
—
Kto to taki?
—
T.C. Toomer — odparł Buddy.
—
Komendant Toomer? Ale przecież on jest szefem policji! Pilnuje prawa i porządku.
Sprawiedliwości. Wolności.
—
No i co z tego?
—
Nie mógłby chyba zamordować kogoś z powodu głupiego egzaminu — powiedziałem.
—
Mały, po śmierci nauczyłem się jednej rzeczy. Życie sprawia różne niespodzianki.
Buddy westchnął.
—
Jutro po lekcjach pójdziemy do mieszkania Toomera. Tylko bez wykrętów.
—
Po prostu małe W i S — jęknąłem cicho.
Buddy rozciągnął w uśmiechu przerażające, białe dziąsła.
—
Szybko się uczysz, mały.
Następnego dnia miałem niesłychanego farta. Nie do wiary, co? Byłem przekonany, że moje
szczęście uleciało przez okno w chwili, kiedy Buddy po raz pierwszy przestąpił próg mojego
pokoju.
Tego popołudnia mama poszła pomagać Elsie Toomer w przygotowaniach do Zimowego
Festiwalu. Nawet zwolniła się specjalnie z pracy. To znaczyło, że nie będzie co pół godziny
dzwoniła z biura, sprawdzając, czy nigdzie nie wyszedłem. W dodatku mogliśmy być pewni, że
Elsie Toomer spędzi przynajmniej godzinę poza domem.
60
61
Oczywiście musiałem włamać się do mieszkania komendanta policji. Ale przynajmniej nie mieli
tam psa.
Posesja Toomerów znajdowała się jakieś osiem przecznic od nas, w lepszej dzielnicy. Po
lekcjach zostawiłem w domu plecak i od razu wybiegłem.
Dzień był mroźny i nikt nie kręcił się po ulicy. Kryjąc się za krzakami, pobiegłem na tyły willi
Toomera. Przemknąłem przez patio i dotarłem do drzwi kuchennych. Nadal miałem w kieszeni
wytrych, który dał mi Buddy, ale tym razem go nie potrzebowałem. Kiedy nacisnąłem klamkę,
drzwi same ustąpiły. Elsie Toomer była dziwaczką, więc nie zaskoczyło mnie, że zapomniała
zamknąć drzwi. Może wydawało się jej, że nikt nie ośmieli się włamywać do domu komendanta
policji.
Ta myśl mnie ubawiła. Ostrożnie otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
—
No, i co na to powiesz? — zagadnął Buddy, materializu-
jąc się obok mnie. — Żadnego W, tylko S.
Za kuchnią była jadalnia. Stało w niej pełno cacek z chińskiej porcelany i srebrny serwis do
herbaty. Miejsce było wprost stworzone do tego, aby dziecko i nieznośny duch mogli popaść w
tarapaty.
Przecisnąłem się ostrożnie pomiędzy meblami. W sąsiadującym z jadalnią pokoju gościnnym
zgromadzono na chwiejnych małych stolikach jeszcze więcej chińskich bibelotów.
—
Uwaga! — zawołał Buddy, rzucając we mnie porcelano
wą pasterką.
—
Hej! — cofnąłem się, o mały włos nie wywracając stołu.
Złapałem figurkę w spocone palce.
—
Buddy! — krzyknąłem, ale duch tylko się zaśmiał i znikł.
—
Co za pajac — wymamrotałem.
Odstawiłem pasterkę na półkę i wyszedłem na korytarz. Pod
ścianą były poustawiane jakieś pudła.
t
—
Ruszaj się, mały — głos Buddy'ego dobiegał gdzieś
z góry.
Poszedłem za nim i dotarłem do schodów. Buddy unosił się kilkanaście centymetrów nad
podłogą na piętrze. Jego twarz świeciła niesamowitą bielą, a oczy zapadły się głębiej niż
kiedykolwiek. Nie mogłem uwierzyć, że zbliżałem się do niego, zamiast zwiewać gdzie pieprz
rośnie. Ale przed duchem nie można uciec.
—
Przeszukaj gabinet — powiedział Buddy, gdy wszedłem
na górę. — Założę się, że album ze szkolnymi fotografiami stoi
gdzieś na półce.
Wsunąłem się za Buddym do pokoju zawalonego książkami. Stały rzędami na półkach,
wypełniając ściany od podłogi do sufitu.
—
To mi zajmie całe popołudnie! —jęknąłem.
—
No to się pospiesz, mały. Idę poszperać w sypialni — powiedział Buddy i rozpłynął się w
powietrzu.
Westchnąłem i zacząłem od półek przy oknie. Muszę wrócić do domu przed czwartą. Mama
pewnie zadzwoni zaraz po spotkaniu z panią Toomer. Czytając tytuły na grzbietach książek,
bębniłem nerwowo palcami dłoni po udzie.
Jest! Album Liceum w Tilson, rocznik sześćdziesiąty drugi. W chwili gdy po niego sięgałem,
usłyszałem zgrzyt klucza w zamku.
Ktoś wszedł do mieszkania. Tym razem się nie przestraszyłem. Dom Toomerów był olbrzymi i
pełen pokojów, w których mogłem się schować.
Podszedłem na palcach do drzwi, żeby posłuchać, co się dzieje. Do moich uszu dotarł piskliwy
głos Elsie Toomer. Czyżby już skończyła przygotowania do Festiwalu? Muszę natychmiast
wracać do domu. Mama pewnie zaraz zadzwoni.
—
Na górze jest jeszcze jedno pudło — powiedziała Elsie.
— Och, jaka jestem zmęczona.
Po chwili odezwał się ktoś inny.
62
63
— Nie ma sprawy, Elsie. Pójdę je przynieść. To była moja mama.
Ze zdenerwowania zrobiłem kilka kroków do tyłu. Potknąłem się o wielką brązową paczkę i z
łoskotem upadłem na podłogę.
12
WIELKA NIESPODZIANKA
Rozpaczliwie rozejrzałem się wokół. Z drugiej strony pokoju, za biurkiem, były jakieś drzwi.
Dokuśtykałem do nich, ściskając obolałe kolano.
Dlaczego Buddy zawsze znika w najmniej odpowiednim momencie? Gdy sprawy przybierają
najgorszy obrót, duch rozpływa się w powietrzu. Wolałbym teraz znajdować się gdziekolwiek
indziej, nawet w innym wymiarze, byle nie tutaj!
Słyszałem kroki mamy na schodach. Złapałem za klamkę. Okazało się, że drzwi prowadziły do
małej łazienki. Wśliznąłem się tam i zamknąłem za sobą drzwi w chwili, gdy mama weszła do
gabinetu.
—
Elsie, znalazłam je! — zawołała mama. — Uff —
sapnęła. Pudło ciężko klapnęło na podłogę. — Nie ma się co
łudzić, że przyjdzie mi pomóc — mruknęła.
Paczka chyba znowu wymsknęła się mamie z rąk.
—
Nie jest ciężkie? — zapytała z dołu Elsie.
—
Trochę — zawołała mama.
—
Chętnie bym ci pomogła, Charlene — powiedziała Elsie — ale wiesz, jaka jestem
delikatna.
—
A ja jestem Arnoldem Schwarzeneggerem, tak? — burknęła mama.
Na wszelki wypadek rozejrzałem się po łazience. Nie dostrzegłem brodzika, wanny ani żadnej
zasłonki, za którą można by się ukryć. Okno było zbyt małe, żeby się przez nie przecisnąć. Co tu
5 — Duch ze Wzgórza.
65
dużo mówić, jeżeli mama zechce skorzystać z łazienki, będzie po mnie.
Rozmyślając o tym, cofnąłem się i strąciłem ręką plastikowy kubek, stojący na umywalce. Wpadł
do niej z łoskotem.
—
Jest tu kto? — w głosie mamy zabrzmiało wahanie. —
T.C.?
Wstrzymałem oddech.
—
Elsie? — krzyknęła mama. '— Czy ktoś jest w domu?
—
Nie ma nikogo oprócz nas — zawołała Elsie radośnie.
Usłyszałem, że mama robi krok w kierunku łazienki. W panice jeszcze raz obrzuciłem wzrokiem
małe pomieszczenie. Muszę się stąd jakoś wydostać! Może mógłbym owinąć się ręcznikami i
udawać, że jestem szejkiem arabskim.
Mama dreptała na palcach do drzwi. Zauważyłem wbudowany w ścianę kosz na brudną bieliznę.
Otworzyłem go. Było to staromodne urządzenie. Długi szyb prowadził z łazienki gdzieś na dół,
prawdopodobnie do pralni w piwnicy. Tylko czy Toomerowie nadal go używali? Co się stanie,
jeśli jest zatkany gdzieś po drodze?
Mama zapukała do drzwi.
—
Przepraszam? T.C.? Jesteś tam?
Wszedłem na muszlę klozetową i przełożyłem nogi przez brzeg szybu.
Klamka poruszyła się.
—
Przepraszam...?
Puściłem się. Zacząłem spadać w ciemność. To był najdłuższy, najstraszniejszy zjazd mojego
życia. Dziesięć razy gorszy niż ze Wzgórza Kurzej Wątróbki. W zatęchłym powietrzu nie było
chyba w ogóle tlenu. Miałem wrażenie, że się uduszę, zanim dotrę na dół. Nagle przyspieszyłem.
Ujrzałem zbliżające się światło i po chwili wylądowałem na stosie brudnej bielizny.
Nie powiem, żebym się setnie ubawił, spadając na slipy komendanta Toomera. Ale wszystko
było lepsze od spotkania z mamą w cudzej łazience. Muszę się stąd wydostać!
Sturlałem się z góry ubrań i rozejrzałem. Tuż pod sufitem znajdowało się niewielkie okno.
Wlazłem na stojącą pod nim pralkę. Przekręciłem klamkę na framudze okna, otworzyłem je i
wygramoliłem się na mroźne, zimowe powietrze.
Nigdzie nie było śladu Buddy'ego. Ani zapachu. Kryjąc się za krzakami, na wypadek gdyby
mama wyjrzała oknem, dotarłem na podwórko sąsiadów Toomera. Przebiegłem przez ich ogród
aż do tylnego parkanu, przeskoczyłem na sąsiednią parcelę, pokonałem ją w kilku susach i już
byłem na Woodhill Lane.
Stamtąd tylko dziesięć minut szybkiego biegu dzieliło mnie od mojej ulicy. Wpadłem zdyszany
do domu i od razu spojrzałem na automatyczną sekretarkę. Czerwone światełko sygnalizujące, że
ktoś dzwonił, nie mrugało. Udało się!
Nagle telefon zadzwonił. Zdołałem złapać kilka głębokich oddechów, zanim podniosłem
słuchawkę.
—
Toby? Dlaczego jesteś taki zdyszany?
—
Eee, bawiłem się piłką z psem — powiedziałem.
—
Mam nadzieję, że nie robiłeś tego w domu? — zapytała mama.
—
Nie, byłem w ogrodzie. Usłyszałem telefon i przybiegłem go odebrać. Domyśliłem się, że
to ty dzwonisz.
—
Mmmmm. Jestem wciąż u pani Toomer. Podrzucimy jeszcze jakieś rzeczy do liceum, a
potem muszę na chwilę wrócić do biura. Będę w domu około wpół do szóstej.
—
Dobrze, mamo.
—
Chciałabym, żebyś umył sałatę i nakrył do stołu.
—
Nie ma sprawy. Z przyjemnością — odparłem radośnie.
Zaśmiała się.
—
Powinieneś częściej wpadać w tarapaty — zakpiła. — Mam wrażenie, że wtedy
obowiązki domowe sprawiają ci większą przyjemność.
—
Pani Bemus nie wychowała przecież ofiary losu — zażartowałem.
66
67
— Skoro mówimy o ofiarach — dodała mama tym samym rozbawionym tonem — odrób lekcje.
Powiedziała do widzenia i odłożyła słuchawkę. Miło, że mama znowu zaczęła się zachowywać
tak jak dawniej. Choć jest starsza niż mamy moich kolegów, na pewno ma większe poczucie
humoru.
Chwileczkę. Jest starsza niż inne mamy. Oczywiście! Nie wiedziałem dokładnie, kiedy mama
zdawała maturę, ale może miała egzemplarz Albumu Liceum w Tilson z roku sześćdziesiątego
drugiego. Przy odrobinie szczęścia nie będę musiał się już nigdzie włamywać, żeby zdobyć ten
album!
Pognałem na górę do jej pokoju. Mama trzymała w szafie pudła z „pamiątkami". Jedno z nich, o
ile mi wiadomo, zawierało rzeczy pozostawione przez tatę. Na wypadek gdybym chciał, na
przykład, używać jego starego zegarka albo czegoś innego. W drugim pudełku były przedmioty z
czasów panieńskich mamy. Nigdy nie widziałem, żeby je otwierała.
Odlepiłem zabezpieczającą taśmę i zdjąłem z niego pokrywkę. Uśmiechnąłem się na widok
spoglądającego na mnie jaskrawo-różowego pudla. Wyglądał jak maskotka wygrana na
strzelnicy. Oprócz tego znalazłem małe pudełeczko z ładną bransoletką, parę pantofli z
różnokolorowych skórek, około 45 płyt i turkusowe spodnie ze złoconą lamówką biegnącą
wzdłuż nogawek. Przypuszczam, że musiały być ostanim krzykiem mody w epoce kamienia
łupanego.
I wtedy to dostrzegłem. Liceum w Tilson, rocznik 1962.
Otworzyłem album na stronie ze spisem zdjęć uczniów klasy maturalnej. Chciałem zobaczyć, jak
wyglądał Buddy za życia. Zerknąłem pod literę P i znalazłem go. Bernard „Buddy" Parker.
Fryzurę miał dosyć dziwną, ale muszę przyznać, że zanim przybrał ten swój trupi wygląd, był
całkiem przystojnym chłopakiem.
Przekartkowałem kilka stron do litery D i ujrzałem zdjęcie Geralda „Gerry'ego" Delaneya.
Wybuchnąłem głośnym śmie-
chem. Łysiejący pan Delaney miał mnóstwo kędziorów. Wyglądał na nerwusa i, jak by tu
powiedzieć, fajtłapę. „Mózg Klasowy" widniał podpis pod zdjęciem.
Przewróciłem jeszcze kilka stron do przodu, aż znalazłem literę F Panieńskie nazwisko mojej
mamy brzmiało Forester. Przesunąłem palcem po spisie nazwisk. Jest! Charlene Forester.
Charlene „Chi Chi" Forester!
Chi Chi była moją mamą.
68
13
TAJEMNICA CHI CHI
Mama to Chi Chi?
Wpatrywałem się w zdjęcie. Rozpoznałem uśmiech mamy i jej wielkie, ciemne oczy. Mimo
okalających je grubych, czarnych kresek makijażu były takie same jak teraz. Włosy miała wtedy
znacznie jaśniejsze, tak uczesane i utrwalone lakierem, że wyglądały jak kask futbolisty.
Wszystkie pozostałe dziewczyny z albumu miały na sobie białe bluzki z zaokrąglonymi
kołnierzykami, a na szyjach naszyjniki z perełek. Mama ubrana była w czarny obcisły golf.
Uśmiechała się z przekąsem, jakby uważała, że pozowanie do zdjęcia w albumie szkolnym to
zupełny idiotyzm. Mama była Chi Chi!
Pod wszystkimi zdjęciami widniały głupawe hasła w rodzaju: „Człowiek Przyszłości na
Księżycu" albo „Najlepsza Sekretarka Klasowa", „Dwukrotny Zdobywca Medalu w Konkursie
Języka Angielskiego". Potem była lista klubów, do których należeli uczniowie, jak na przykład:
Kółko Fizyczne albo Klub Przyszłych Pielęgniarek Amerykańskich.
Pod nazwiskiem mamy było napisane: Klub Sztuki, Stowarzyszenie Poetów i „Założycielka oraz
Jedyny Członek Fanklubu Buddy'ego Parkera".
Uważnie zamknąłem pudełko z pamiątkami. Album szkolny zabrałem do swojego pokoju.
Położyłem się na łóżku i zacząłem przeglądać zdjęcia z balu absolwentów. Znalazłem fotografie
zrobione podczas korowodu konga. Nie potrafiłem jednak zgadnąć, kogo na nich brakowało.
Zakładając, że rzeczywiście ktoś w tym tańcu nie uczestniczył.
Wsunąłem album pod materac łóżka. Nie chciałem, żeby Buddy się dowiedział, że go znalazłem.
Czy wiedział, że Chi Chi to moja mama? — zastanawiałem się, marszcząc brwi. Nigdy się nie
pojawiał, gdy mama była w pobliżu. Zwykle zostawał w moim pokoju. A wtedy na ulicy zapytał,
kto jest moją mamą. Zatem nie wiedział.
Powiedzieć mu o tym? A jeśli zacznie nawiedzać mamę? Wtedy prawdopodobnie już nigdy nie
zostawi nas w spokoju!
Widocznie zasnąłem, bo następną rzeczą, jaką sobie przypominam, był głos mamy wołającej
mnie na dół. Zapomniałem umyć sałatę. Wygramoliłem się ociężale z łóżka i zbiegłem po
schodach.
—
Przepraszam — powiedziałem, wchodząc do kuchni. Mama wyciągała z lodówki
produkty na kolację.
—
Zasnąłem. Naprawdę mi przykro.
Spojrzała na mnie uważnie. Poczułem ulgę, gdy się uśmiechnęła.
—
Nie ma sprawy, śpiochu. Możesz mi teraz pomóc? Przygo
tuję kurczaka. Jak tam Słodka Pie?
—
Śpi — powiedziałem, dodając w myślach: No, niezupełnie.
Nalałem wody do zlewu i wrzuciłem do niej sałatę. Umyłem
każdy liść z osobna, a potem jeszcze zaatakowałem je wodą ze spryskiwacza i starannie
osuszyłem. Mama ma bzika na punkcie przygotowywania sałatek.
—
Toby, czy mógłbyś pokroić zieloną paprykę? Podsmażała kurczaka. Pachniało cebulą i
czosnkiem. Zabrałem się do szatkowania papryki.
—
Mamo, czy znałaś Buddy'ego Parkera? — zapytałem.
70
71
Mama upuściła łopatkę na rozgrzany olej. Odskoczyła, gdy gorący tłuszcz prysnął na wszystkie
strony.
—
Au!
Podbiegła do zlewu i wsadziła rękę pod zimną wodę.
—
Nic ci się nie stało? Zagryzła wargę.
—
Nie. Trochę się sparzyłam.
Podeszła do kuchenki i zmniejszyła ogień pod patelnią. Potem podniosła łopatkę i powiedziała
spokojnym głosem:
—
Dlaczego pytasz?
—
Koledzy rozmawiali o nim w szkole. Mówili, że zabił się, wpadając samochodem na
drzewo pod Wzgórzem Kurzej Wątróbki. Opowiadają nawet, że jego duch nadal tam straszy.
—
Bzdury — odparła mama.
—
Nie wierzysz w duchy? — zapytałem, zerkając na nią kątem oka. Nie mogłem jednak
dostrzec wyrazu jej twarzy, bo stała odwrócona do mnie plecami.
—
Oczywiście, że nie.
—
No, to co z Buddym? Znałaś go?
—
Tak.
Przykryła patelnię i odwróciła się.
—
Był moim... przyjacielem.
—
Chodziłaś z nim?
Spojrzała na mnie tak, jak gdyby miała wątpliwości, czy powinienem ją o to pytać. Ale po chwili
skinęła głową.
—
Tak. Był moim chłopakiem.
—
Bardzo się przejęłaś tym, że zginął?
Mama odpłynęła myślami w dal, zapominając o mojej obecności.
—
Byłam strasznie nieszczęśliwa — powiedziała.
—
Czy zastanawiałaś się, z jakiego powodu wpadł na to drzewo? — zapytałem. — Mówią...
—
Toby, dlaczego zadajesz mi te pytania? — burknęła szorstko.
Podeszła do stołu i zaczęła szatkować na mniejsze kawałki paprykę, którą dopiero co pokroiłem.
—
To się stało dawno temu.
—
Po prostu byłem ciekawy. Zastanawiałem się, czy zdarzało ci się o nim myśleć.
Przez kilka minut mama milczała. Wytarła blat kuchenny. Zajrzała do piekarnika, żeby
sprawdzić, czy ziemniaki się już upiekły. Wyjęła śmietanę. Nawet pokroiła szczypiorek do
posypania ziemniaków.
Gdy wreszcie przemówiła, jej głos był tak napięty, jakby z trudem wydobywała go z zaciśniętego
gardła. Znów zaczęła znęcać się nad papryką. Tym razem z biednego warzywa zrobiła się zielona
papka.
—
Powiedziałam, że nie wierzę w duchy. I tak jest. Ale
śmierć Buddy'ego mnie... prześladuje.
—
Prześladuje cię? — powtórzyłem. Dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie.
—
Dlaczego?
Mama wpatrywała się w błyszczące ostrze noża.
—
Bo zabił się przeze mnie.
To wszystko, co mogłem z niej wydusić. Powiedziała, że więcej nie chce na ten temat
rozmawiać. I że nie powinna mi w ogóle o tym mówić. Potem stwierdziła, że już nie potrzebuje
pomocy i zaproponowała, żebym poczekał na obiad w swoim pokoju.
Martwiłem się... i byłem przerażony. Czy Chi Chi, moja mama, rzeczywiście przyczyniła się do
śmierci Buddy'ego? Co miała na myśli, oskarżając się o to? Czyżby była aż tak na niego
wściekła, że majstrowała przy hamulcach? Mama świetnie znała się na mechanice
samochodowej. Może wcale nie chciała, żeby się zabił. Może zamierzała go tylko nastraszyć.
72
73
Potrząsnąłem głową, żeby pozbyć się głupich myśli. To niemożliwe. Mama nie potrafiłaby mścić
się na kimkolwiek.
Ale ja znałem Charlene Bemus. Nie wiedziałem, do czego była zdolna Chi Chi Forester. Co zrobi
Buddy, gdy się dowie, że ukochana Chi Chi w jakiś sposób spowodowała jego śmierć?
Zatrzymałem się przed drzwiami mojego pokoju. Byłem pewien, że Buddy jest w środku.
Odczuwałem jego pełną wyczekiwania obecność. Nawet na korytarzu śmierdziało. Wiedziałem,
że duch nie cofnie się przed niczym, żeby się zemścić.
14
LICEALNY HORROR
Tej nocy nie spałem zbyt dobrze. Spróbujcie zdrzemnąć się, przebywając w jednym pokoju ze
śmierdzącym i chrapiącym nieboszczykiem.
Torturowałem się wizjami tego, co Buddy mógłby zrobić mamie, gdyby się dowiedział, że była
winna jego śmierci. Wysłałby ją do Kręgu Ciemności? Powiesiłby na dachu głową w dół?
Straszył krwią kapiącą ze ścian i piosenką „Nie bądź okrutna" płynącą z głośników?
W szkole nie było wcale lepiej niż poprzedniego dnia. Brian mnie ignorował. Nie chciał ze mną
rozmawiać, mimo że zaproponowałem mu pół kanapki z tuńczykiem i całą paczkę chipsów.
Na boisku też nikt się do mnie nie odzywał. Wszyscy byli wściekli za zrobienie bałaganu w
szatni i za to, że o mało co cała klasa nie została ukarana z mojej winy.
Ucieszyłem się, gdy zadzwonił ostatni dzwonek. Zauważyłem, że Brian ociągał się z wyjściem ze
szkoły. Stał przy drzwiach i udawał, że mocuje się z paskiem plecaka, ale najwyraźniej była to
tylko gra. Czekał na mnie! Chciał się ze mną pogodzić!
Pędziłem do niego, lecz nagle poczułem zimny podmuch. Tuż po nim obrzydliwy smród zawitał
do mojego nosa.
Drzwi do składzika z pomocami szkolnymi były uchylone. Zajrzałem do środka. Buddy stał
oparty o ścianę. Leniwie wyciągnął rękę, złapał mnie za kołnierz i wciągnął do małego
pomieszczenia.
75
—
Sie masz, mały. Gotowy do pracy?
—
Nie.
—
Świetnie. Idziemy do liceum, do biblioteki. Powinni tam mieć Album z roku'62 —
powiedział Buddy. — Prowadzą też spis absolwentów, z uaktualnianymi na bieżąco
informacjami.
—
Po co ci on?
—
Bo nadszedł czas — odparł Buddy. — Jestem gotowy, by odnaleźć Chi Chi.
Tak się już przyzwyczaiłem do W i S, że pomysł udania się do biblioteki w ogóle mnie nie
przerażał. Zresztą byłem zbyt zajęty przejmowaniem się, co będzie, kiedy Buddy odkryje, że Chi
Chi nazywa się teraz pani Bemus.
Drzwi do liceum były jeszcze otwarte. Ostrożnie wsunąłem się do środka. Korytarze ziały pustką.
Wszędzie panowała cisza. Starałem się przybrać minę niewyrośniętego pierwszoklasisty, wątłego
członka klubu szachowego.
—
Tym korytarzem do końca, potem w prawo — szepnął
mi Buddy do ucha.
Poszedłem zgodnie z jego wskazówkami.
—
Teraz na górę — kierował. — Biblioteka jest na ostatnim
piętrze, naprzeciwko schodów. W ogóle się tu nie zmieniło.
Wbiegłem na stopnie. Dziwnie się czułem w liceum. Za dwa lata, kilka centymetrów wyższy,
przynajmniej mam taką nadzieję, codziennie będę wchodził po tych schodach. Oczywiście jeśli
zdołam przeżyć szóstą klasę.
Drzwi biblioteki były zamknięte. Usłyszałem czyjeś kroki.
—
Buddy, nie znikaj — szepnąłem. — Wpuść mnie natych
miast do środka.
Głos Buddy'ego zabrzmiał zza drzwi.
—
Przekręć gałkę w lewo. Ruszaj nią delikatnie w obie stro
ny i popchnij drzwi.
Drzwi otworzyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wszedłem do biblioteki i
zamknąłem je za sobą. Buddy pojawił się z upiornym uśmiechem na twarzy.
—
Jak to zrobiłeś? — sapnąłem. .
—
Zepsuty zamek - odparł. - Przypuszczam, że nigdy nawet nie próbowali go naprawić.
Spotykałem się tutaj z Chi Chi.
—
Aha Lepiej szybko zabierzmy się do szukania tego albumu.
—
Cóż to za śmiałek mi towarzyszy? - zapytał Buddy kpiąco. — Chyba już gdzieś o nim
słyszałem.
—
Może go nawet spotkałeś — burknąłem.
Nerwowo zacząłem przeglądać półki z książkami. Buddy zniknął między regałami.
Znalazłem albumy. Były poustawiane tuż przy biurku bibliotekarki. Na samym końcu stał spis
absolwentów. Wyciągnąłem go błyskawicznie i drżącymi rękami wsunąłem za wielki słownik
leżący na następnej półce.
—
Hej, Buddy — zawołałem. — Mam album.
Położyłem go na biurku.
Buddy pojawił się obok mnie. Kartki zaczęły się same przewracać. Zatrzymały się na zdjęciu
maturalnym Buddy ego.
—
Ale przystojny koleś — powiedział.
Potem przerzucił kilka stron, aż do miejsca ze zdjęciami z balu absolwentów.
—
Co to była za noc! — mruknął.
—
Znalazłeś coś? — zapytałem nerwowo.
Buddy nie odpowiedział. Przyglądał się zdjęciom przez dłuższy czas. Potem wskazał palcem na
fotografię, której przedtem nie zauważyłem. Mama tańcząca z Gerrym Delaneyem.
—
Chi Chi zatańczyła z nim pewnie wtedy, gdy wyszedłem — wymamrotał.
—
Chodźmy już — poprosiłem.
—
A co ze spisem absolwentów?
—
Nie mogłem znaleźć - skłamałem. - Prawdopodob-
76
77
nie już go nie prowadzą. Szkoły mają teraz bardzo mało pieniędzy, a komputery są drogie.
—
Komputery? — zapytał Buddy zdezorientowany.
Na korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Usłyszałem dziewczęcy śmiech.
—
Pospieszmy się — popędzałem.
Ostrożnie otworzyłem drzwi biblioteki. Buddy nie usiłował mnie powstrzymać. Wyjrzałem na
korytarz. Jakieś uczennice zniknęły za rogiem. Popędziłem po schodach w dół, a potem
korytarzem do wyjścia. Ale gdy dopadłem do drzwi, okazało się, że są zamknięte.
—
Tylko nie to! — jęknąłem.
Czy wydostać się na zewnątrz jest równie łatwo, jak włamać się do środka?
—
Zamykają je o czwartej — powiedział Buddy. — Zapom
niałem o tym. Nie panikuj. Możemy wyjść przez salę gimnastycz
ną. Chodź za mną.
Poszedłem za duchem przez korytarze liceum. Zeszliśmy do sutereny i znaleźliśmy się przed salą
gimnastyczną. Usłyszałem czyjeś głosy. Buddy przystanął.
Zerknąłem do sali. Elsie Toomer z innymi paniami rozpakowywały pudełka. Zapomniałem, że na
zapleczu sali gimnastycznej przechowywały fanty na festiwalową loterię.
Jedna z nich, pani Fenton, wyciągnęła ze schowka długą plisowaną spódnicę obszytą futerkiem.
—
Pamiętacie to, dziewczyny? — zapytała.
Pozostałe kobiety roześmiały się.
—
Przypominacie sobie nasz bal absolwentów? — podchwyciła pani Restivo. — Poszłam na
niego z Gerrym Dela-neyem. Ale on przez cały czas wodził wzrokiem za Chi Chi. To znaczy,
może powinnam powiedzieć, za Charlene. Buddy był taki zazdrosny!
—
Buddy, proszę cię, chodźmy już — denerwowałem się.
—
Za chwilę — odparł.
—
Biedna Chi Chi — powiedziała pani Fenton. — Śmierć Buddy'ego zupełnie ją
wykończyła.
Buddy westchnął.
—
Proszę cię... — szepnąłem.
Elsie Toomer wyszarpnęła z paczki obrus. Powąchała go.
—
Wykończyła? Nic w tym dziwnego. Spójrzmy prawdzie
w oczy, dziewczęta.
Pochyliła się do przodu z błyszczącymi oczami.
—
Przecież wszyscy o tym wiemy. Ona go zabiła!
78
15
WITAJCIE W MOIM KOSZMARZE
Mama zabiła Buddy'ego? Nie mogłem w to uwierzyć. Nagle tuż obok nas, w kantorku
nauczycieli WF-u, skrzypnęło krzesło.
—
Musimy się stąd wydostać — syknąłem i pognałem do
drzwi prowadzących na boisko.
Otworzyłem je i wreszcie znalazłem się na zewnątrz. Byłem bezpieczny.
Ale czy moja mama była bezpieczna?
Buddy stał oparty o ścianę liceum. Jego twarz przybrała jeszcze bardziej ziemistoszary kolor niż
zwykle. Wbił we mnie swe przerażające oczy.
—
Nie słuchaj tej Elsie Toomer — powiedziałem. — To
największa plotkara w mieście. Zawsze obgaduje ludzi, zmyśla
jąc jakieś niestworzone historyjki.
—
Wiem. Już za młodu się tak zachowywała — powiedział.
Jego głos zabrzmiał wesoło i odlegle. Tak jakby myślał
o czymś innym. Jak gdyby próbował poskładać okruchy wspomnień. Może zastanawiał się, czy
Chi Chi była na niego aż tak zła, żeby pragnąć jego śmierci.
Następnego dnia w szkole, podczas lekcji, rozmyślałem nad swoim problemem. Był dla mnie
zbyt wielki. Sam nie mogłem sobie z nim poradzić.
Postanowiłem powiedzieć Brianowi o Buddym. W końcu był
moim najlepszym przyjacielem. A ja znalazłem się w tarapatach. Gdyby Brian był na moim
miejscu, na pewno chciałbym mu pomóc. A raczej on by chciał, żebym mu pomógł. O rany,
poplątało mi się zupełnie. Chciałby mi pomóc.
Zadzwonił ostatni dzwonek. Szybko wrzuciłem książki do plecaka. Postanowiłem zaczepić
Briana, kiedy będzie wychodził ze szkoły.
Stojąc przed klasą, zakładałem szalik, gdy nagle ktoś mocno pociągnął mnie za niego. Zrobiłem
kilka kroków do tyłu. Buddy!
Usłyszałem znajomy, głupawy rechot. To Craig Rawley.
—
Gdzie tak pędzisz, Kurza Wątróbko? — zapytał.
Wyszarpnąłem szalik i odwróciłem się. Craig, Jeff i Marty
stali w otoczeniu grupki dzieciaków z mojej klasy. Nawet Brian był z nimi, rozglądając się
nerwowo.
—
Organizujemy specjalne zawody i chcielibyśmy, żebyś wziął w nich udział, Tobe-er-roni
— zaskrzeczał Craig, mrugając złośliwie małymi świńskimi oczkami.
—
Świetnie — odparłem. — Ale nie liczcie na mnie.
—
To z okazji Festiwalu Zimowego — dodał.
—
Tym gorzej. Jestem uziemiony. Nie mogę pójść w tym roku na festiwal.
—
Och, nie może wyjść z domku — zaśmiał się Craig. — Musi słuchać mamusi. Boi się, że
mamusia mu złoi tyłek!
—
Nie przejmuj się, Bemus — powiedział Jeff Fingerhut.
—
Zawsze możesz założyć nakolanniki.
Craig i jego świta wybuchnęli śmiechem.
—
Ruszamy na Sekretny Podbój Wzgórza Kurzej Wątróbki
—
dodał Craig. — Kto nie pójdzie z nami, zostanie Największą
Kurzą Wątróbką Wszech Czasów. I otrzyma pęczek kości z Fer
my Drobiowej.
Craig rozejrzał się po twarzach zgromadzonych. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie.
—
Kto idzie ze mną?
80
6 — Duch ze Wzgórza.
81
Zacząłem się wycofywać. Nie ma mowy, żebym dał się w to wciągnąć. Miałem dość zmartwień
na głowie.
Craig obracał się, zatrzymując wzrok na każdym.
—
Chodźcie. Chyba nie jesteście Kurzymi Wątróbkami, jak
dzidziuś Bemus? — prychnął.
Jeden za drugim chłopcy zaczęli podnosić ręce. Nawet niektóre dziewczyny się zgłosiły. To
zmusiło jeszcze kilku innych chłopców do podniesienia rąk. W końcu pozostał tylko Brian i
Chester Van Owen. Obaj byli zbyt mądrzy, żeby słuchać takiego idioty jak Craig Rawley.
Stałem z brzegu kręgu. Właśnie zamierzałem się wycofać i pójść do domu, kiedy niewidzialne
ręce złapały mnie za łokcie. Zostałem z powrotem wepchnięty w tłum i wylądowałem na samym
przodzie. Poczułem, że moja ręka się podnosi i macha tuż przed nosem Craiga.
—
Hej, popatrzcie, Kurza Wątróbka Bemus jest gotowa jesz
cze raz się zbłaźnić — zaryczał Craig.
—
Na oczach całej klasy! — zaśmiał się Marty Lazar.
Jeff Hngerhut zagdakał.
Wspaniale. Tym razem Buddy naprawdę przesadził. Musiałem stawić czoło*"Wzgórzu Kurzej
Wątróbki, robiąc z siebie publiczne pośmiewisko.
Wszyscy zaczęli się powoli rozchodzić. Czułem, że Buddy też sobie poszedł. Zwykre znika na
kilka godzin po tym, jak spłata jakiegoś figla. Brian ruszył do wyjścia. Jego jaskrawopomarań-
czowy plecak podskakiwał na zielonej kurtce.
—
Brian, poczekaj!
Pobiegłem za nim.
Zatrzymał się, ale widziałem, że robi to z niechęcią.
—
Dlaczego się zgłosiłeś, Toby? — zapytał. — Ciągle pozwalasz Craigowi włazić sobie na
głowę. A to po prostu wielki bęcwał.
—
Wiem — odparłem. — Ale...
—
Zawsze dajesz się wciągnąć w jakieś głupie historie, bo
nie chcesz, żeby pomyśleli, że jesteś mięczakiem.
Twarz Briana była blada i poważna.
—
Toby, spójrz prawdzie w oczy — powiedział. — Jesteś mię
czakiem. Ja też. Życie szkolne bywa trudne dla chłopców takich
jak my. Ale przynajmniej jesteśmy inteligentni. Kiedyś zostaniemy
prawnikami, pisarzami albo senatorami. A Craig Rawley spędzi
życie na stacji benzynowej, czekając cały tydzień na poniedział
kowy mecz w telewizji. Będzie smutny i samotny jak Ray Ebsen.
Słysząc o Rayu Ebsenie, przypomniałem sobie, dlaczego zatrzymałem Briana.
—
Rzecz w tym — zacząłem — że ja nie zgłosiłem się na
zawody Craiga.
—
Jak to nie? Przecież widziałem, że podniosłeś rękę.
—
Ktoś mnie wepchnął do grupy ochotników i podniósł moją
rękę.
—
Daj spokój, Toby — powiedział Brian. — Nikogo nie
widziałem.
—
No właśnie! — zawołałem. — Nie mogłeś nikogo do
strzec. Posłuchaj, wiem, że to zabrzmi dziwnie. Ale to był duch.
Duch ze Wzgórza Kurzej Wątróbki. Nazywa się Buddy. Nawie
dza mnie. Zrozum...
Brian zaczął się ode mnie odsuwać, potrząsając głową. Nie wyglądał na zdenerwowanego ani
przerażonego. Był zły.
—
Chyba ci odbiło — sapnął wściekle. — Jesteś komplet
nym palantem. Nie musisz się wysilać, zmyślając te brednie. Jeśli
nie chcesz się już ze mną przyjaźnić, powiedz mi to.
—
Brian, posłuchaj, ja mówię prawdę!
—
Prawdę? Że nawiedza cię duch o imieniu Buddy? — zadrwił. — Przestań wciskać mi kit.
O co chodzi? Masz nowego przyjaciela? A może zacząłeś chodzić z jakąś dziewczyną?
Chciałem zaprzeczyć i powiedzieć, że chodzę z upiorem. Ale Brian był zbyt wściekły.
82
83
—
Brian, potrzebuję pomocy — błagałem. — Naprawdę
prześladuje mnie duch.
Brian spojrzał mi w oczy.
—
Nie ma mowy. Na mnie nie licz — odparł. I odszedł.
W nocy szalała burza. Grad bębnił w szyby. Zasnąłem natychmiast.
Gdy się przebudziłem, było jeszcze ciemno. Deszcz przestał padać. Miałem wrażenie, że ktoś
mnie podnosi, ale nie wiedziałem kto. Chciałem zapytać, co się dzieje, lecz byłem zbyt senny, by
móc cokolwiek powiedzieć. Potem zacząłem znowu opadać. Nie wróciłem jednak do łóżka. Coś
zgrzytnęło, stuknęło i zapadła głębsza ciemność.
Wyciągnąłem dłoń i dotknąłem czegoś miękkiego. Pomacałem palcami i zorientowałem się, że
jestem otoczony atłasem. Sięgnąłem ręką w górę. Poczułem nad głową drewno.
Ogarnęło mnie przerażenie. Byłem w trumnie.
Zacząłem walić pięściami w wieko. Krzyczałem. Lecz drewno było grube i wiedziałem, że nikt
nie usłyszy mojego głosu. Mimo wszystko nadal zdzierałem sobie gardło i z całej siły łomotałem
w ściany trumny. Pochowano mnie za życia!
Puk. Puk. Puk. Ktoś stukał w wieko, dając mi znaki. To na pewno mama! Wie, że nie umarłem!
—
Mamo? Mamo! — zawołałem.
Otworzyłem oczy. Był dzień. Mama stała w drzwiach, trzymając kupkę upranych ubrań.
Prawdopodobnie pukała do pokoju i to mnie obudziło. Podeszła i usiadła na łóżku.
—
Śniło ci się coś złego, kochanie? Poderwałem się z pościeli.
—
Mamo, co ty tu robisz?!
Zerknąłem na podłogę przy łóżku. Uff. Nie ma Buddy'ego.
—
Przyniosłam ci czyste rzeczy, głuptasie — odparła. —
Dobrze się czujesz?
84
Skinąłem twierdząco. Ale kręciło mi się w głowie. Koszmarny sen był tak bardzo rzeczywisty.
Mama wygładziła koc.
—
Chciałam z tobą porozmawiać, zanim wyjdę kończyć przygotowania do Zimowego
Festiwalu. Przemyślałam to, Toby. Byłam zbyt surowa. Czekałeś na festiwal od wielu miesięcy.
Możesz tam dzisiaj pójść.
—
Ależ mamo, to było w porządku — zaprotestowałem. — Wcale nie muszę oglądać
festiwalu.
Nie chciałem iść. Gdybym poszedł, Buddy na pewno by mi towarzyszył i zobaczyłby Chi Chi, to
znaczy mamę.
—
Chcę, żebyś poszedł — nalegała mama. — Wiem, że ci
przykro z powodu tych wybryków w szkole. To zachowanie było
zupełnie do ciebie niepodobne. Powinieneś dzisiaj bawić się
z przyjaciółmi.
Z jakimi przyjaciółmi? — pomyślałem z goryczą.
—
Naprawdę, mamo — upierałem się. — Zostanę w do
mu. Zasłużyłem na to.
Zmarszczyła brwi.
—
Młody człowieku, chcę, żebyś się dziś dobrze bawił —
powtórzyła. — Koniec dyskusji. Chodź na śniadanie. Ugotowa
łam owsiankę.
—
Dobrze — wybąkałem. Położyła na biurku stos czystych ubrań.
—
Gdzie jest Słodka Pie? — zapytała.
—
Pewnie poszła na dół — odparłem. — Zaraz jej poszukam.
—
W porządku. Pośpiesz się.
Ponownie zajrzałem pod łóżko. Ani śladu Buddy'ego. Dziwne. Przynajmniej nie będę się
martwić, że widział mamę. Muszę coś wymyślić, żeby trzymać go dziś od niej z daleka.
Głowiłem się nad tym, jedząc owsiankę. Mama przyszła do kuchni ubrana w płaszcz i szalik.
Trzymała w jednej ręce pudełko
85
babeczek, które upiekła na festiwal, a w drugiej siatkę pełną rozmaitych rupieci. Miała zamiar
zanieść je na festiwalową loterię.
—
Muszę lecieć, Toby. Spotkamy się na festiwalu. Zatrzymaj
się przy straganie z wypiekami.
Pocałowała mnie w czubek głowy i wyszła. Skończyłem jeść. W chwili kiedy wkładałem miskę
do zlewu, mama wróciła do kuchni. Wyglądała na załamaną.
—
Cholerny samochód — wybuchnęła. — Naprawiałam
go i wyregulowałam zaledwie miesiąc temu. Ale zawsze kiedy
jest zimno, mam kłopoty z rozrusznikiem. Muszę wezwać tak
sówkę.
Zostawiłem ją marudzącą i wykręcającą numer jedynej w mieście agencji taksówkowej.
Poszedłem na górę upewnić się, że Buddy nie kręci się w pobliżu. Nigdzie jednak nie mogłem go
znaleźć. To było niepokojąco dziwne.
Kilka minut później usłyszałem dźwięk klaksonu.
—
Wychodzę, kochanie! — zawołała mama.
—
Cześć! — odkrzyknąłem i wyjrzałem przez okno mojego pokoju.
Mama szła po zaśnieżonej dróżce, objuczona paczkami. Taksówkarz nie ruszył się, żeby jej
pomóc. Siedział za kierownicą z wzrokiem wbitym w przednią szybę. Mama wepchnęła pakunki
na tylne siedzenie i wśliznęła się do samochodu.
Zawarczał silnik. Kierowca odwrócił głowę i spojrzał prosto w moje okno. Gdy mnie zobaczył,
uśmiechnął się.
Nawet z dużej odległości rozpoznałem te błyszczące oczy. To był Buddy! Odjeżdżał z mamą!
16
SZTUCZKI I KOŚCI
Zacząłem walić w szybę i krzyczeć, lecz mama tego nie usłyszała. Taksówka ruszyła i zniknęła
za rogiem. Patrzyłem, jak mama odjeżdża samochodem prowadzonym przez ducha. Dokąd on ją
zawiezie? Czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczę?
Błyskawicznie wskoczyłem w ubranie, narzuciłem na siebie kurtkę i szalik. Nie zapomniałem
nawet o rękawiczkach. Festiwal rozpocznie się na placu przed kościołem. Jeśli mamy tam nie
będzie, przeszukam całe miasto. A potem... jeszcze nie wiedziałem, co zrobię. Ale coś wymyślę.
Złapię Buddy'ego za kościstą szyję i zmuszę go, żeby mi powiedział, gdzie jest mama.
Było zbyt zimno, żeby pojechać rowerem, więc biegłem, dopóki starczyło mi tchu. Gdy dotarłem
do Ash Lane, prowadzącej do Main Street, dyszałem jak parowóz. Musiałem zwolnić. Szedłem
szybkim krokiem, powtarzając w myślach: Proszę, żeby tylko tam była. Proszę, żeby była.
Skręciłem w Main Street. Kościół znajdował się już tylko cztery przecznice dalej. Ruszyłem
znów biegiem, wypatrując jasnoczerwonej kurtki mamy.
Jest! Wypakowywała pudełka z ciastkami z samochodu Bub-by Parisi. Podbiegłem do niej.
—
Mamo! Nic ci się nie stało?
—
Nie. Czuję się świetnie. Wyglądała na rozbawioną.
—
A co mi się mogło stać?
87
—
Eee... dobrze ci się jechało tą taksówką?
—
Pewnie. A nie powinno? Nagle poczułem się zakłopotany.
—
Eee... po prostu byłem ciekawy. Do zobaczenia później.
—
Mam dla ciebie babeczkę żurawinową — powiedziała,
wpychając mi ciastko do kieszeni.
Odszedłem. Dlaczego Buddy chciał mnie przestraszyć w taki sposób? Może miał zamiar zrobić
mamie coś złego, ale potem zmienił zdanie? Czy to było ostrzeżenie?
Okrążając kościół, dotarłem na teren małego cmentarzyka, założonego w osiemnastym wieku. Na
niewielkiej żelaznej ławce siedział ktoś odwrócony do mnie plecami. Pomyślałem, że musi mu
być tam strasznie zimno. Przy takiej temperaturze nawet krew może chyba zamarznąć. Żaden
człowiek... eee. No tak.
Podszedłem bliżej.
—
Cześć, Buddy.
Odwrócił się do mnie. Wyglądał okropnie. Szara skóra zwisała na kościach jak worek. Jego oczy
przypominały ślepia zdechłej fladry.
—
Domyśliłem się, mały, że coś przede mną ukrywasz.
—
Dopiero teraz się o tym dowiedziałem — skłamałem. — Dlaczego przyjechałeś po nią?
Przestraszyłeś mnie śmiertelnie. — Spojrzałem mu w oczy. — Ją też pewnie przeraziłeś.
—
Nie poznała mnie. Widziała to, co chciała zobaczyć. — Buddy odwrócił wzrok. —
Zwykłego taksówkarza. Powiedziała nawet, że kogoś jej przypominam.
—
Buddy! — wybuchnąłem. — Czy ty naprawdę uważasz, że moja mama cię zabiła?
—
Tego wieczoru była na mnie wściekła — powiedział powoli. — Chi Chi świetnie się
znała na mechanice samochodowej. Może to ona przecięła linkę hamulcową.
—
Niemożliwe! — zawołałem, zdając sobie sprawę, że to jednak mogła być prawda.
—
Za kogo wyszła za mąż? — zapytał cicho Buddy. — Kto był twoim tatą?
—
Nathan Bemus — odparłem. — Był od niej znacznie starszy. Miał sklep z narzędziami.
—
Nathan Bemus!
Buddy potrząsnął głową z niedowierzaniem.
—
Ten nudziarz! Nie mogę uwierzyć, że Chi Chi zadawała się z takim ciemniakiem. I co
było dalej?
—
W jego czterdzieste piąte urodziny mama zrobiła mu niespodziankę, organizując przyjęcie
w gospodzie. Uciekł stamtąd z kelnerką. Nigdy więcej się nie pokazał. Zabrał z banku wszystkie
oszczędności, kupił czerwonego kabrioleta i wyjechał ze swoją lubą do Kalifornii.
—
No widzisz? Zupełny idiota. A ona zasłużyła na to. Pokarało ją, bo o mnie zapomniała —
powiedział Buddy ponuro.
—
Wyszła za niego dopiero w wiele lat po twojej śmierci — zauważyłem. — A może miała
się zamknąć w szafie i pogrążyć w rozpaczy do końca życia?
—
Nie — mruknął Buddy. — Ale gdybym nie zginął, zaoszczędziłoby to jej wielu łez.
—
Chyba nie wierzysz w to, że mama, że Chi Chi...
Spojrzał na mnie lodowato.
—
Dziś się tego dowiemy — odparł. — Specjalnie na tę
okazję trzymam w rękawie kilka sztuczek.
Mówiąc to, podciągnął rękaw. Tam, gdzie powinno być przedramię, znajdowała się tylko kość.
Wybuchnął śmiechem mrożącym krew w żyłach.
—
Do biegu, gotowi, start — szepnął.
Dość szybko dowiedziałem się, jakie „sztuczki" Buddy miał na myśli. Koło południa na placu
przed kościołem zrobiło się tłoczno. Miałem wrażenie, że przyszli tam wszyscy mieszkańcy
miasta.
88
89
Buddy zaczął działać, kiedy przyjechał komendant Toomer. Snuł się po placu ubrany w
granatowy mundur, zamieniając po kilka słów z każdym, kogo spotkał. Zupełnie, jakby to on
kierował całą imprezą. W końcu przystanął przy stoliku z ciastami, obżerając się babeczkami,
które upiekła moja mama.
Nagle u jego stóp niewidzialna ręka zaczęła rysować na śniegu litery.
O-S-Z... Szef policji wpakował do ust następną babeczkę żurawinową. Przeżuwając, mruczał z
zadowolenia. U-S...
Wziął kubek parującej kawy.
Spojrzał w dół w chwili, gdy na śniegu pojawiła się litera T. Podskoczył zdumiony. Poruszając
ustami, przeczytał cały wyraz.
Oszust!
Zakrztusił się i parsknął kawą. Chlusnęła z jego ust na śnieg, zamazując napis. Chrząknął i
spłoszony rozejrzał się wokół.
Nieopodal zatrzymał się samochód Raya Ebsena. Na zaparowanej szybie niewidzialna ręka
pisała: Z-Ł-O-D-Z-I-E-J.
Złodziej!
Ray popatrzył na nabazgrolone litery. Wściekłość wykrzywiła mu twarz. Błyskawicznie przetarł
rękawem okno samochodu.
Ruszyłem do stoiska z ciastami. Elsie Toomer przyozdabiała torciki z dyni bitą śmietaną
wyciskaną z tuby. Odłożyła ją na bok, żeby ukroić komuś kawałek szarlotki. Tuba uniosła się w
powietrzu. Na gładkiej powierzchni świeżego torcika chmurki bitej śmietany ułożyły się w napis:
P-L-O-T-K-A-R-A.
Plotkara!
Elsie odwróciła się, zobaczyła torcik i wrzasnęła.
Mama podniosła głowę znad stołu, przy którym dekorowała babeczki lukrowymi literkami.
Postawiła torbę z literkami i pobiegła pomóc Elsie. Torba przechyliła się i różnokolorowe literki
wysypały się na blat stołu. Powoli, tak że nikt tego nie zauważył, uformowały serce, a w nim
zdanie: Gerry kocha Chi Chi!
Pan Delaney siedział przy sąsiednim stoliku, sprzedając losy
na loterię. Po chwili dostrzegł układankę z lukrowych literek. Zaczerwienił się i podał jakiemuś
zdziwionemu dzieciakowi pełną garść losów.
Mama wróciła do swojego stoiska. Zobaczywszy serce, zerknęła na pana Delaneya. Jej twarz
zrobiła się równie purpurowa jak jego.
Przykucnąłem za drzewem. Spostrzegł mnie Craig Rawley i podszedł.
—
Próbujesz się ukryć?
—
Słucham?
—
Nie licz na to, Bemus. Czas na podbój Kurzej Wątróbki. Wszyscy są już na stoku.
—
Eee... zapomniałem zabrać z domu sanki — skłamałem.
—
Nie ma sprawy! — Pociągnął mnie za ramię. — Pożyczymy ci.
Powlokłem się za Craigiem na wzgórze. Kiedy dotarliśmy na
szczyt, Jeff Fingerhut siedział już na sankach, przygotowany do zjazdu. Brian stał z Daniełlą i jej
koleżankami. Ja zatrzymałem się po przeciwnej stronie stoku, w cieniu sosny, z daleka od
wszystkich.
Jeff odepchnął się. Od samego początku było jasne, że padający ubiegłej nocy deszcz pokrył
zbocze skorupą lodu i jazda na sankach będzie trudniejsza niż zwykle. Jeff musiał być bardzo
zdenerwowany, bo kiedy wiatr zwiał mu czapkę, wyciągnął po nią obie ręce i spadł z sanek.
Sanki pomknęły same w dół i uderzyły w stary wiąz.
Innym nie wiodło się lepiej. Wszyscy bali się nabierać dużej prędkości i dojeżdżali w najlepszym
razie do linii Meduzy. Crai-gowi udało się dotrzeć do granicy Ninjy, ale zaraz za nią się
wywrócił. Po tym jak Greg Callan stracił panowanie nad sankami i wyrżnął w płot, rozbijając
sobie nos, reszta dzieciaków starała się zeskakiwać tuż za linią Meduzy.
—
O rany! — mruknąłem przekonany, że zostanę Naj
większą Kurzą Wątróbką Wszech Czasów. Pęczek kości przy
padnie właśnie mnie.
90
91
Skoro o kościach mowa, Buddy wyłonił się z cienia i stanął obok mnie.
—
Boisz się?
—
Zgadłeś.
—
Pomogę ci — powiedział Buddy. — Zdaj się na mnie.
—
Na ciebie? Chyba żartujesz.
—
A tak przy okazji, co to właściwie jest Terminator? — zapytał Buddy.
—
Toby-Wan Kenobi! — zawołał Craig. — Twoja kolej!
Siadłem na sanki. Spojrzałem przed siebie. Oblodzona ścieżka biegła stromo w dół. Widać było
miejsce, gdzie Greg rozbił sobie nos. Na śniegu czerwieniły się plamy krwi.
Poczułem na ramionach czyjeś ręce.
—
Buddy? — szepnąłem.
—
Więcej ufności, mały — powiedział mi do ucha. — Jazda. Ktoś, prawdopodobnie Craig,
nas popchnął. W następnej
chwili mknęliśmy w dół jak strzała. Nigdy w życiu nie jechałem na sankach z taką prędkością.
Lodowaty wiatr smagał mi twarz, wyciskając z oczu łzy. Nic dziwnego, że nikomu nie udało się
długo tego wytrzymać.
Rany! Minęliśmy linię Meduzy. Kiedy skręciłem, wymijając rozwalony płot, usłyszałem
dobiegające ze szczytu okrzyki.
Znajdowaliśmy się na terytorium Ninjy! Pokonałem Craiga!
Na stoku rozległy się piski dziewczyn i wrzaski chłopaków. Byłem gotowy wywrócić sanki.
Ale nie mogłem się poruszyć. Buddy siedział mi na ramionach! Jego ciężar przygniatał mnie do
dołu. Dotarłem już dalej niż chłopaki z ósmej klasy!
—
Buddy! — sapnąłem. — Złaź! Jesteśmy prawie na obszarze Terminatora! Zaraz rąbniemy
w wiąz!
—
Zaufaj mi!
Po karku przebiegł mi lodowaty dreszcz. Przejechaliśmy granicę Terminatora i pędziliśmy prosto
na drzewo.
17
TERMINATOR
—
Buddy! — wrzasnąłem.
Ale duch milczał.
Pień drzewa wyrósł tuż przed moimi oczami. Nie zdążymy się wywrócić. Roztrzaskamy się w
drobny mak!
Nagle sanki zaczęły się przechylać. Zacisnąłem na nich kurczowo ręce. Jechaliśmy na jednej
płozie. Druga, uniesiona w powietrzu, musnęła drzewo, aż sypnęły się z niego drzazgi.
Na stoku rozległy się piski i wiwaty, nie miałem jednak czasu się nimi nacieszyć. Nadal
pędziliśmy z zawrotną prędkością, niemalże lecąc nad ziemią.
Przemknęliśmy przez park i wpadliśmy na parking. Sanki jeszcze bardziej przyspieszyły na
oblodzonej drodze. Zmierzaliśmy prosto na plac przed kościołem, gdzie odbywała się teraz
loteria fantowa! Zgromadzeni ludzie odwrócili głowy i widząc mnie, rozpierzchli się w popłochu.
Poleciały na bok babeczki, ciasta i plastikowe kubki z kawą.
Gdy wjechałem na asfalt, spod płóz trysnęły iskry. Siła gwałtownego hamowania zrzuciła mnie z
sanek. Uderzyłem w stół z fantami na loterię i przewróciłem go.
Zakręciło mi się w głowie i klapnąłem na ziemię pośród spadających fantów. Małe, pokryte
niebieską emalią pudełko zawirowało w powietrzu i upadło mi prosto do rąk.
Elsie Toomer przepchnęła się przez tłum gapiów.
—
Nie dotykaj tego, Toby Bemus! — pisnęła. — To moje!
93
Obrazy wirowały mi nadal przed oczami. Potrząsnąłem głową.
—
To należy do mnie! Nie ofiarowałam tego na loterię! —
warknęła ze złością. — Jak się to znalazło na stole z fantami?
Spojrzała na męża.
—
Czy to ty je tutaj przyniosłeś?
—
Nigdy przedtem tego nie widziałem — powiedział szef policji.
Mama pochyliła się nade mną.
—
Nic ci się nie stało? — zapytała.
Pokręciłem głową. Odetchnęła z ulgą, ale zaraz wybuchnęła gniewem.
—
Skąd się tu wziąłeś? Ze wzgórza? Tylko mi nie mów, że
zjeżdżałeś z tego stoku na sankach!
Zanim zdążyłem otworzyć usta, Elsie złapała mamę za ramię.
—
Ty to zrobiłaś, Charlene! Wzięłaś pudełko tego dnia, kie
dy zabierałyśmy paczki ode mnie z domu!
Mama wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.
—
Dlaczego miałabym brać jakieś twoje pudełko?
Elsie przygryzła wargę.
—
No bo... bo... to jest szkatułka z moimi pamiątkami. Mu
szę ją odzyskać. Oddaj mija, młody człowieku!
Sięgnęła i próbowała wyrwać mi pudełko z ręki. Chciałem je oddać, ale coś zacisnęło na nim
moje palce. Buddy! Twarz Elsie zrobiła się czerwona.
—
Puszczaj!
Szarpnęła mocniej. Niebieska szkatułka wyleciała mi z ręki. Upadając na asfalt otworzyła się i
wypadły z niej „skarby" Elsie.
Zasuszona róża, tubka brylantyny, niedopałek papierosa i srebrna bransoletka.
Wygrawerowane na niej imię błysnęło w słońcu. BUDDY.
—
To bransoletka Buddy'ego! — zawołałem.
—
Tak, to ona — powiedziała mama. Podniosła wzrok. — Skąd ją masz, Elsie?
—
No właśnie, Elsie — wtrącił się komendant Toomer. — W jaki sposób znalazła się u
ciebie?
—
Buddy mi ją podarował — odparła wyzywająco.
Ale gdy wszyscy nadal patrzyli na nią z niedowierzaniem, złamała się.
—
No, niezupełnie — bąknęła. — Charlene rzuciła nią
w Buddy'ego, aja ją podniosłam. Chciałam ją zatrzymać! — wy
buchnęła. — Byłam w nim zakochana!
Pochyliła się, by pozbierać resztę pamiątek. Włożyła do pudełka zasuszoną różę.
—
Buddy zostawił ją któregoś ranka na twojej ławce. Wzię
łam ją. Zbierałam wszystko, czego dotknął.
Popatrzyła z wrogością na mamę.
—
A ty go zabiłaś! Słyszałam wszystkie te okropne rzeczy,
które mu powiedziałaś. Nie kochałaś go. Zraniłaś go tak mocno,
że wjechał na to drzewo!
Pan Delaney wysunął się do przodu.
—
Dość tego, Elsie — powiedział ostro. — Charlene nie jest winna śmierci Buddy'ego. To
był wypadek.
—
To była moja wina — przemówiła nagle mama. — Rzuciłam w niego bransoletką, którą
mi kiedyś dał. — Odwróciła się do pana Delaneya. — Powiedziałam mu, że ty odwieziesz mnie
do domu po balu. Stwierdziłam, że nigdy do niczego nie dojdzie, że nie ma przed sobą żadnej
przyszłości.
—
To nieprawda, Chi Chi — powiedział Buddy. — Kochałem cię.
Mama spojrzała do góry. Położyła rękę na sercu i rozejrzała się.
—
Mówiłeś coś? — szepnęła do mnie drżącym głosem.
—
Nie — odparłem.
Buddy był z nami, przysłuchując się każdemu słowu. Mama wyglądała na zmieszaną, ale chyba
się nie przestraszyła.
—
Buddy Parker popełnił samobójstwo — warknął komen
dant Toomer. — To był zupełny nieudacznik.
94
95
—
Skoro o nieudacznikach mowa — wtrącił Ray Ebsen —
może nam powiesz, T.C, jak ci się udało zaliczyć egzamin koń
cowy z chemii?
Usłyszałem cichy śmiech Buddy'ego. Mama podskoczyła przestraszona.
—
Kto by pamiętał. To było tak dawno. — Szef policji wzruszył ramionami.
—
Nie powinieneś być dopuszczony do matury, a jednak ją zdawałeś — przypomniał Ray.
— Dzięki Buddy'emu.
Toomer ruszył w stronę Raya.
—
A więc ty napisałeś to na śniegu — wycedził przez zaciś
nięte zęby.
Ray popatrzył na niego z osłupieniem.
—
Co napisałem?
—
Już ty dobrze wiesz — mruknął policjant.
—
Nie ma się o co kłócić — przerwała Elsie z wymuszoną swobodą. — Przecież mamy
festiwal.
—
No właśnie — poparł ją mąż. — Dość gadania o Bud-dym Parkerze. Sam wjechał na to
drzewo. I to wszystko.
—
Niezupełnie — zaprotestował Ray. — Buddy nie miał wcale zamiaru się zabić. Mam na
to dowód.
To z powrotem przyciągnęło uwagę zgromadzonych.
—
Tego dnia na zajęciach technicznych uczyliśmy się o hamulcach. Potrzebny nam był
samochód, na którym moglibyśmy poćwiczyć. Buddy jak zwykle zerwał się z tej lekcji.
Zaproponowałem jego samochód. Przypuszczam, że ktoś sknocił robotę, grzebiąc przy
hamulcach.
—
Może ktoś zrobił to celowo — przerwała Elsie Toomer. Spojrzała na Raya. — Ktoś, kto
chciał odbić mu Chi Chi.
—
Nie przerywaj mi — burknął Ray nerwowo.
Komendant policji położył rękę na przytroczonej do pasa ka
burze rewolweru.
—
Poczekajcie chwilę — powiedział spokojnie pan Dela^
ney. — Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Ray musiał wyjść w połowie lekcji, bo dostał
wiadomość, że jego mama jest w szpitalu. Pamiętasz, Ray? Ray skinął twierdząco głową.
—
Nigdy tego nie zapomnę.
—
A potem ogłoszono alarm przeciwpożarowy — ciągnął pan Delaney. — Kiedy
wróciliśmy do pracowni, był już koniec lekcji.
Rozejrzał się po twarzach zgromadzonych.
—
Nie rozumiecie? Nie skończyliśmy pracy. Rozłożyliśmy hamulce na części i nie
złożyliśmy ich z powrotem. Tego wieczoru Buddy pojechał samochodem bez hamulców!
—
Nie wiedział o tym — dodała mama. — Na bal zawieźli nas Elsie i T.C. Gdy Buddy
wsiadał do swojego samochodu, myślał, że wszystko jest w porządku.
—
Nikt z nas nie jest za to odpowiedzialny — podsumował pan Delaney. — Buddy nie
powinien był brać samochodu ze szkolnego warsztatu. To był idiotyczny zbieg okoliczności.
—
A więc to nie moja wina — wymamrotała mama.
—
Nikomu nawet przez myśl to nie przeszło, Charlene — zapewnił pan Delaney, kładąc jej
rękę na ramieniu.
—
Nikomu — powtórzył Buddy.
Mama rozejrzała się dookoła, a potem zerknęła na mnie.
—
Dlaczego pytałeś mnie, czy wierzę w duchy? — szepnęła.
—
Tak sobie — skłamałem.
Pokiwała głową. Zamyśliła się. Przez chwilę sprawiała wrażenie nieobecnej.
—
Nigdy więcej nie zjeżdżaj z tego wzgórza na sankach — powiedziała niespodziewanie.
—
Nie będę — obiecałem. — Możesz być tego pewna.
96
7 — Duch ze Wzgórza.
18
ŻEGNAJ, BUDDY!
Kiedy prawda wyszła na jaw, dorośli zaczęli się nawzajem przepraszać. Elsie Toomer
wybuchnęła płaczem i uściskała mamę. Komendant Toomer podał rękę Rayowi Ebsenowi. Pan
Delaney z zawadiackim uśmieszkiem na ustach nie odstępował mamy ani na krok.
To wszystko wyglądało tak żałośnie, że nawet nie jestem w stanie tego opisać.
Gdy dorośli oddawali się wspomnieniom z młodości, ruszyłem z powrotem na Wzgórze Kurzej
Wątróbki. Brian stał tam nadal, gadając z dziewczynami. Jemu też należały się jakieś
wyjaśnienia.
Ze szczytu wszystko wydawało się niesamowicie odległe. Ludzie zgromadzeni na placu przed
kościołem przypominali karzełki. Dostrzegłem Słodką Pie, biegnącą przez parking w kierunku
stołów z jedzeniem. Nawet tutaj słychać było jej radosne szczekanie.
Mama i pan Delaney wymknęli się z tłumu. Nalali sobie gorącej czekolady. Stali, popijając ją i
rozmawiając. Świetnie. Jeszcze tylko tego brakowało. Czy teraz mama zacznie się umawiać z
moim wychowawcą? To mogłoby być gorsze niż towarzystwo ducha.
—
Wielkie dzięki, Buddy — mruknąłem.
—
Nie ma sprawy, mały — powiedział niespodziewanie Buddy.
Podskoczyłem.
98
—
Przestań zjawiać się tak nagle!
Ku mojemu zdziwieniu, Buddy wyglądał znowu tak, jak za pierwszym razem, gdy go
zobaczyłem. Nie znaczy to jednak, że prezentował się świetnie. Ale przynajmniej przypominał
zwykłego, normalnego ducha, a nie rozkładające się zwłoki.
Buddy odwrócił się, żebym mógł podziwiać go także z profilu.
—
Podoba ci się? — zapytał.
—
Jak to zrobiłeś? Co się stało? Dlaczego nie jesteś taki, eee... paskudny jak ostatnio?
—
Po prostu chciałem cię trochę przycisnąć — odparł. — Teraz pomyślałem, że może już
polubiłeś moje towarzystwo.
—
O, tak. Uwielbiam z tobą przebywać — zakpiłem. — No, może niezupełnie.
Buddy roześmiał się i spojrzał w dół, na plac przed kościołem.
—
Banda palantów — mruknął. — Nic się nie zmienili.
—
Chwileczkę, Buddy — powiedziałem. — To ty postawiłeś pudełko z pamiątkami Elsie
Toomer między fantami na loterię?
—
Zawsze mówiłem, że masz głowę na karku — odrzekł. — Co prawda trochę za wolno
myślisz, ale robisz postępy.
—
Dlaczego? — zapytałem. — Skoro wiedziałeś, że Elsie wzięła twoją bransoletkę,
musiałeś też wiedzieć, że to ona podsłuchiwała rozmowę... Zaraz, zaraz. Przypuszczałeś, że Elsie
majstrowała przy hamulcach twojego samochodu? Żeby osłaniać T.C.? Albo dlatego, że była
zazdrosna o Chi Chi, to znaczy o mamę? — Podrapałem się w głowę. — Jestem kompletnie
skołowany. Czemu w takim razie mówiłeś mi, że podejrzewasz komendanta Toomera o
popełnienie morderstwa?
—
Nigdy nie twierdziłem, że ktoś mnie zamordował.
—
Słucham?
—
Nic takiego nie powiedziałem. Ty to podsunąłeś.
—
Ale tłumaczyłeś mi, że wróciłeś tu, żeby uporządkować pewne sprawy.
99
—
No właśnie. — Buddy wskazał grupkę ludzi zgromadzonych na placu. — Odwaliłem
kawał dobrej roboty, nie uważasz?
—
Przecież powiedziałeś, że sam nie przeciąłeś linki hamulcowej.
—
Bo tego nie zrobiłem. Wiedziałem, że majstrowali przy moim samochodzie na zajęciach
technicznych. Nauczyciel, pan Zambezi, zawiadomił mnie o tym. Tylko zapomniałem. To moja
wina, że wjechałem na drzewo. Nie zrobiłem tego jednak celowo! I bardzo nie podobało mi się,
że wszyscy uważali mnie za samobójcę. Może nie miałem za dużo oleju w głowie, ale nigdy nie
byłem aż takim tępakiem.
—
Chwileczkę — przerwałem. — Na pewno powiedziałeś mi, że wróciłeś się zemścić.
—
Naprawdę? No to troszkę przesadziłem. Moja wina, moja bardzo wielka wina.
Buddy uderzył się w pierś i odsłaniając białe dziąsła, wykrzywił usta w grymasie, który zapewne
uważał za uśmiech.
—
Powiedziałem też, że ktoś nie dawał mi odpoczywać
w spokoju. I to prawda. Tak się zadręczała wyrzutami sumienia,
że przez całe życie bała się postąpić niewłaściwie. Myślała, że za
każdym rogiem czyha na nią nieszczęście.
—
Mówisz o mojej mamie? Buddy kiwnął głową.
—
Od początku wiedziałeś, że Chi Chi to moja mama? Wzruszył ramionami.
—
I wróciłeś, żeby jej pomóc? Przytaknął.
—
I żeby oczyścić moje dobre imię. Wyciągnął brodę w stronę placu przed kościołem.
—
Gerry nie jest jej wart, ale spójrzmy prawdzie w oczy, tylko ja byłbym dla niej
najlepszym partnerem. Nie sądzę jednak, żeby twoja mama była zachwycona tym, że się tu kręcę.
—
Nie tylko ona — mruknąłem.
—
Wiesz, mały? Masz naprawdę okropny charakter.
—
No cóż — odparłem. — Przyznaję, że powinieneś był wrócić. Ale nie musiałeś aż tak
mnie straszyć.
—
Na tym polega moja praca — zażartował. — Zresztą nie przypominam sobie, żebyś
kiedykolwiek stchórzył.
Zastanowiłem się.
—
Chyba nie — odrzekłem z namysłem. — Wydaje mi się, że nie.
—
Właśnie dlatego trafiłeś do Kręgu Ciemności. Nie każdy może tam wytrzymać, a tobie się
udało.
Dostrzegłem, że Brian brnie przez śnieg w naszą stronę.
—
Uważaj! — szepnąłem do Buddy'ego. — Brian idzie.
—
Nie ma sprawy, mały. Nadszedł radosny czas pożegnania. To będzie proste. Zniknę jak
kamfora. Opiekuj się dobrze mamą. Trzymaj się, Toby Bernardzie Bemus.
Bernard. Przecież Buddy tak miał na imię!
—
Hej! — zawołałem. — Czy mama dała mi to imię na
pamiątkę...
Buddy tylko się uśmiechnął i rozpłynął w powietrzu. Chwilę potem Brian minął sosnę i podszedł
do mnie.
—
Cześć! — powiedziałem.
—
Co to był za chłopak?
—
Jaki chłopak?
—
Ten, z którym rozmawiałeś. W czarnej skórzanej kurtce. Nie było mu zimno? Nie miał
czapki ani rękawiczek. Dokąd poszedł? — zapytał Brian, rozglądając się. Na stoku nie było
jednak śladu żywej duszy.
—
Widziałeś go? Widziałeś Buddy'ego?
Brian zmarszczył brwi.
—
Proszę cię, Toby. Tylko nie zaczynaj znów tej gadki. Nie
znudziło ci się robienie mnie w balona przez cały tydzień?
Do moich uszu dobiegł śmiech. Charakterystyczny, odbijający się echem chichot ducha.
700
101
Piegi na twarzy Briana przybrały intensywniejszy kolor.
—
Słyszałeś? — zapytał.
Skinąłem twierdząco głową.
—
Chwileczkę — powiedział Brian. Wyglądał na przerażonego. Słońce skryło się za
chmurą. Zadrżał. — Nie brzmiało to jak wycie wiatru.
—
Masz rację. To Buddy się śmiał. Posłuchaj, Brian. Jak ci się wydaje, czy zdołałbym
zjechać na sankach obok tego drzewa? Przecież wiesz, że jestem Kurzą Wątróbką. Zrobiłem to
dzięki Buddy'emu.
Brian ciężko klapnął na śnieg.
—
Nie mogę uwierzyć, że w to wierzę — wymamrotał. Przetarł twarz rękawiczką. — Już
sam nie wiem, w co mam uwierzyć. W duchy? Przecież to szaleństwo.
—
I tak już po wszystkim — odparłem. — Buddy właśnie się ze mną pożegnał.
Wyciągnąłem rękę, żeby pomóc Brianowi wstać. Gdy jest się ubranym w dwa swetry i kurtkę
narciarską, czasem przydaje się pomocna dłoń. Zaczęliśmy schodzić ze Wzgórza Kurzej
Wątróbki.
—
Teraz już nigdy nie poznam prawdy — powiedział żałoś
nie Brian.
Nagle usłyszałem w uchu głos.
—
Hej, mały, w drodze powrotnej przejdźcie koło domu Wil-
kersona — szepnął Buddy. — Stary Wilkerson pięćdziesiąt lat
temu spadł ze schodów i skręcił sobie kark. Do dziś nie może się
z tym pogodzić.
Buddy znów zachichotał.
Brian stanął jak wryty i rozejrzał się.
—
Dziwne — mruknął.
—
Pamiętaj, Toby — dodał Buddy. — Krąg Ciemności zawsze jest tuż obok.
Po tych słowach zniknął na dobre. Nie mam pojęcia, skąd o tym wiedziałem, ale byłem pewien.
—
Chodźmy do domu — zaproponował Brian, wzdrygając się. — Robi się ciemno.
—
Dobra — odparłem. — Ale mam pomysł. Przejdźmy koło domu starego Wilkersona...
102
SPIS TREŚCI
1.
Stok strachów
5
2.
Włamywacze!
11
3.
Spotkanie z duchem
16
4.
Upiorna wycieczka
21
5.
Lekcja pierwsza: W i S
26
6.
Toby Bemus — poszukiwany przestępca . . 30
7.
W pułapce!
35
8.
Nigdy nie zabierajcie ducha do szkoły ...
41
9.
Im dalej, tym gorzej
47
10.
Wielkie kłopoty
53
11.
Słodka Pie w zaświatach
58
12.
Wielka niespodzianka
65
13.
Tajemnica Chi Chi
70
14.
Licealny horror
75
15.
Witajcie w moim koszmarze
80
16.
Sztuczki i kości
87
17.
Terminator
93
18.
Żegnaj, Buddy!
98