Literatura to nie żarty Z Grzegorzem Musiałem rozmawia Małgorzata Maniszewska

background image

Literatura to nie żarty

Z Grzegorzem Musiałem rozmawia Małgorzata Maniszewska

Małgorzata Maniszewska: - Dopiero niedawno zakończyła się wielka dyskusja

wywołana przez pana artykuł „Wielki Impresariat”, zamieszczony w styczniowym

numerze „Tygodnika Powszechnego”. Chodziło w nim o tzw. pokolenie „bruLionu” , ale

– jak myślę – również o postawę współczesnego pisarza.

Grzegorz Musiał: - Nigdy nie byłem zwolennikiem radykalizmu zamykającego się w hasłach:

pisarz-wychowawca, kapłan, czy co tam jeszcze. Uważam, że z samej definicji pisarz to po

prostu ktoś, kto ma warsztat, umożliwiający notowanie myśli i przetworzenie ich w

konstrukcję artystyczną. Jestem pisarzem, bo wymyślam opowieści i zapisuję je.

Czy to właśnie różni pana zasadniczo od „pokolenia ‘bruLionu’”?

- Myślę, że nie. Przekonanie, że jest się pisarzem, że ma się potrzebę pisania, łączy nas.

Stasiuk, Goerke, ja – opowiadamy historie, co wynika z absurdalnej być może potrzeby,

weryfikowanej przez czytelnika.

Ciekawe w tej dyskusji było to, co dotyczyło kontekstu kulturowego, w jakim odbywa się

wejście grupy „bruLionu”.

- Literatura przeszła z kręgów elitarnych do poziomu kultury masowej. Z piedestału pisarz

zszedł w szary tłum, obecny w knajpie czy na dworcu. Wprawdzie i wcześniej tak bywało

(Stachura, Hłasko), ale nigdy w tak krzykliwej oprawie. Powiedziałbym wręcz, że cały ten

„wielki impresariat” mniej mnie uraził z powodów merytorycznych, bardziej akustycznych.

Tymczasem, jak się okazało, niemal każdy, kto wziął udział w dyskusji, miał do

powiedzenia coś zupełnie nowego o sytuacji pisarza i literatury…

- Dowodzi to, w jak właściwym czasie i miejscu do owej dyskusji doszło. Dokonuje się

bowiem przewartościowanie nie tylko roli pisarza, ale i słowa, które zyskało potężnego

konkurenta w postaci obrazu. Pytanie, czy to będzie konkurencja komplementarna, czy nie –

to zasadnicze pytanie, które teraz warto zadawać. Od rysunków w pieczarach doszliśmy

jakoby do szczytów literatury artystycznej, by teraz tłumaczyć je znów na język obrazu.

„Wielki impresariat” był wyrazem niepokoju, spowodowanego również globalną rewolucją

informacyjną, której jesteśmy świadkami. Stąd niepokój i znaki zapytania w tekście.

Jednak niektórzy polemiści odnieśli wrażenie, że pański artykuł jest wyrazem frustracji.

Oto młodzi głośni, chwaleni, promowani… A ja? Z dorobkiem, nagrodami – nie jestem

pupilem mediów. Dlaczego nie?

background image

- Niejedną promocję mam już za sobą. Również moje pokolenie przeżywało dekady

zorganizowanej promocji. Weźmy stan wojenny, kiedy wystarczyło „łupnąć w czerwonego”,

by mieć zapewniony druk, bez względu na literacką jakość. To też był w pewnym sensie

„wielki impresariat”. By nie wspomnieć o latach 70., gdy „impresariatem” sterowano

centralnie i „urzędowo” z „wielkimi efektami”. Gdy zobaczyłem, jak niewiele dziś z tego

zostało, tym bardziej poczułem się uprawniony do zadania pewnych pytań. Moja niechęć do

hałasu w mediach ma jeszcze i inne korzenie. Muszę tu wspomnieć mego mistrza,

Gombrowicza. W Polsce międzywojennej był traktowany jako Dyzio-skandalista. Na

emigracji odsunięty kompletnie urzędnik bankowy…

Bardzo popularny w PRL przed 1989 r. Dzisiaj – już mniej.

- Niedawno miałem pacjenta, starszego pana, polonusa z Argentyny. Zwierzyłem mu się ze

swej admiracji wobec Gombrowicza, na co usłyszałem: - Rzeczywiście, był ktoś taki. I tak się

skończył, a tak się dobrze zapowiadał. Odnoszę wrażenie, że ten skrajny indywidualista i

prowokator był w głębi duszy człowiekiem przyhamowanym, nieśmiałym; i fatalnie odczuwał

każdą promocję, nie będącą jego własnym wyborem. To była walka ze sobą i o siebie…

Podobną postawę można odnaleźć w pana powieściach, „Stanie płynnym”, „Czeskiej

biżuterii”, „W ptaszarni”, czy wreszcie ostatniej, już skończonej w maszynopisie, „Al

fine”.

- Ta miła pani wyliczanka upewnia mnie w przekonaniu, że miałem prawo zabrać głos,

wszcząć dyskusję, a potem wystąpić trochę w roli tarczy strzelniczej, bo niektórzy z

adwersarzy nieźle się na mnie poobracali. Zaś co do tych książek, które pani przypomina, być

może w latach 80. niektóre odgrywały podobną rolę do dzisiejszych hitów młodej literatury,

choć tak niewiele wówczas sprzyjało ich promocji. Za to otrzymywałem zdumiewająco dużo

listów od czytelników.

W swych powieściach porusza pan cały szereg problemów, z których tylko jeden obecny

był w każdej powieści. Myślę o wątku homoseksualnym, o obcości i samotności

odmieńca.

- Jestem temu wątkowi wierny. Nie ukrywam, że na początku był to akt odwagi, ale też

konieczności mówienia o podstawowym pęknięciu, które jest raną. Poezja, twórczość, nie jest

kreśleniem pięknych wersów na serwetkach. Literatura to nie są żarty. Jest ujawnianiem rany,

wymagającej nieustannego zszywania.

Te wątki pojawiają się też w najnowszej powieści, „Al fine”…

- W dodatku nie potrafiłem tej powieści zbudować inaczej, jak w pewnym sensie –

rozdzierając ją. Zasadniczo istnieją w niej dwa wątki, uzupełniające się. Parzyste rozdziały są

background image

historią o lekarzu, który ginie w wypadku samochodowym, natomiast nieparzyste to list do

księdza, który wyjechał, uświadomiwszy sobie, że za swą odmienność będzie musiał zapłacić

bardzo wysoką cenę. Uciekł przed miłością niemożliwą, choć ucieczki nie ma.

Jest tam również wątek żydowski.

- Potrzebny był mi jako spoiwo, poszerzenie tła epickiego. Poważyłem się tu na próbę

ukazania dramatu naszego stulecia. Końca pewnej formacji, zagłady polskiej inteligencji i

holocaustu. Dzięki temu mógł się również w powieści pojawić wątek emigracyjny. Chciałem

się rozliczyć i z mijającym wiekiem, i własnym „wiekiem klęski”. Z rozstaniem ze

złudzeniami, bez rozdzierania szat, a z dystansem i smutkiem. Takim jednak, który nie

zamyka rozdziału.

Nie boi się pan posądzania o koniunkturalizm? Żydzi, Niemcy, homoseksualizm

wreszcie. To wszystko jest w tej chwili modne.

- Wydaje mi się, że człowiek w społeczeństwie tak monolitycznym, jak polskie. I tak

nietolerancyjnym, nie ma innego wyjścia jak stale bronić swego prawa do tego, kim jest. Musi

wciąż zadawać pytania – kim jestem i po co żyję. Dwa pytania, które są głównymi pytaniami

chrześcijaństwa. Myślę więc, że prowokując do ich zadawania, nie oddalam się zanadto od

świata wartości, w których mnie wychowano, nawet jeśli ceną będzie naruszenie tabu.

W Polsce niezbyt przyjemnie traktuje się tych, co naruszają tabu.

- Dlatego już mam nieprzyjemności, choć książka jeszcze się nie ukazała. Niektórzy na dość

wysokim szczeblu już protestują przeciw i „w imieniu”, co napawa mnie melancholią… Jest

to zjawisko chóru, chóru, który żąda jednoznacznego określenia się. Czym jest Polak, a nie

kim jest Polak. U nas nie pyta się, kim jestem, a czym jestem. Czy obywatelem, dobrym

lekarzem, czy spełniam to, co zbiorowość określa jako obowiązki wobec niej? Natomiast

rzadko pyta się o to, kim się jest. To bardzo różni nasze myślenie od myśli Zachodu, gdzie te

pytania zadaje się bez osłonek, często drastycznie i boleśnie.

Podobnie jest z pytaniem, czym jest polskość, zwłaszcza ta „prawdziwa”.

- Wydaje mi się, że to wszystko wynika z tęsknoty za światem mitycznym. W przypadku

Polski za krainą sienkiewiczowską, która byłą piękna, bogata, nobliwa, w dodatku własną

piersią broniła Europy. Mówię o tym bez cienia ironii. Jest to zrozumiały sposób samoobrony

społecznej przed gwałtowną zmianą oblicza naszej roli jako społeczeństwa i narodu.

Mówiliśmy o tabu. Może powinniśmy też porozmawiać o grzechu. Za naszej pamięci to

słowo wyparowało z języka codziennego.

- Używam słowa grzech. Wyraźnie mówię o sacrum i profanum. Uważam, że są to pojęcia,

bez których słowo „wolność” nie ma prawa istnieć. Wolność i jej ograniczenia muszą się

background image

pojawiać nieodłącznie od zadań, które sobie stawiają. Odwołam się do Simone Weil, która

pisze, że wolność czysta, pozbawiona przeszkód – staje się kaprysem,. Tak pojmowana, mija

się ze swoją definicją. Podobnie jak światło, nie może istnieć bez mroku, wolność nie może

istnieć bez ograniczeń. Pisałem o tym już w „Stanie płynnym”. Ograniczenia, przyjdźcie do

mnie. Otwarty umysł ich potrzebuje.

Pytanie tylko – skąd one pochodzą?

- Jeśli są nakazem, strukturą ustalaną przez gremia, opartą na tzw. demokratycznej

większości, stają się puste. Tymczasem powinny wynikać z głębi wolności, przekonania, że

zezwalamy na nie tak, jak ją gorąco kochamy. Wtedy są prawdziwym, mądrym

samoograniczeniem – utwierdzającym wolność.

Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
DRODZY RODACY NIE KUPUJCIE PRODUKTÓW Z NIŻEJ WYMIENIONYCH FIRM, PONIEWAŻ SĄ PRZEKLĘTE PRZEZ SATANIS
DRODZY RODACY NIE KUPUJCIE PRODUKTÓW Z NIŻEJ WYMIENIONYCH FIRM, PONIEWAŻ SĄ PRZEKLĘTE PRZEZ SATANIS
Małgorzata Wróblewska Nadwaga to nie tylko problem estetyczny
2019 02 08 Nie, to nie są żarty Wiedźmy na służbie Putina! Urządzono sabat w Moskwie, aby wzmocnić
CHCESZ SIĘ ODCHUDZIĆ TO NIE OGLĄDAJ TEGO !!!!!!!!!!
higiena to nie tylko czystośc ciała
Rak to nie choroba, Zdrowie
To nie jest żart
Homeopatia to nie czary
PET to nie zwierzatko
Zapisywanie liczb cyframi rzymskimi to nie problem, Dokumenty(1)
NIECH MÓWIĄ ŻE TO NIE JEST MIŁOŚĆ, PIOSENKI DLA GIMNAZJUM
Abp Życiński ofiary katastrofy, to nie męczennicy
Duży?kolt to nie zaproszenie do gwałtu
Halloween to nie zabawa, lecz pogaństwo!
Ale to nie wszystko
Baterie to nie wszystko
Korporacjonizm to nie kapitalizm
Modny klapek to nie wszystko

więcej podobnych podstron