Trepka Andrzej Totem leśnych ludzi

background image

ANDRZEJ TREPKA


TOTEM LEŚNYCH LUDZI

background image
background image

1

Wsamym sercu kongijskich puszcz u zbiegu rzek Ituri i Lenda, w miejscu ongiś podziwianym
przez Stanley'a czas płynął dostojnie jak zawsze, odmierzany krokami dni identycznie długich jak
noce. Olbrzymie drzewa dorastały swego wieku, a waląc się z łomotem, ustępowały z drogi ku
ś

wiatłu nowym hufcom zieleni.

Po ciepłym, jasnym ranku, pogoda zaczęła się psuć.
Niebo było jeszcze widne, wszakże już nie takie charakterystyczne dla pory suchej w tropikach - na
którym słońce wygląda jak bańka białego lśnienia tak bliska, że ręką dosięgnąć. Nad polaną snuł
się matowiejący błękit, a dalekie pohukiwanie grzmotów targało powietrzem.
Siedząc przed swym szałasem, Rarrra patrzył w coraz bledsze słońce. Nie raziło jego małych,
jakby przyćmionych oczu, ledwie odcinających się od szaroniebieskich płytek pancerza, który
szczelnie pokrywał trójgraniastą, pozornie bezustną głowę. Wiedział, że skończyły się dobre
miesiące, kiedy jego światłożerny organizm miał co dzień zapewniony świeży promienisty pokarm.
Zaczynał się czas słoty. Oby przynajmniej na krótko chciał spoza chmur spozierać pożywny ogień
niebios wtedy, gdy około południa płynie nad polaną, nie przesłonięty drzewami!
Rarrra machnął szerokim mięsistym ogonem, jak gdyby chciał strzepnąć i kurz i natrętne owady, i
w ogóle wszystko cokolwiek utrudnia mu chłonąć świetlistą strawę, dopóki jeszcze sączy się z
nieba.
Na ten widok trzej mali czekoladowobrązowi ludzie przerwali pracę, z nabożną czcią wpatrując się
w swojego patrona. - Może ma jakieś życzenie - Zaraz jednak wrócili do uszczelniania szałasu.
Nawet weszli do jego wnętrza (co czynili rzadko i z pewnym zalęknieniem), aby się upewnić, czy
poprzez kilka warstw uplecionych z wielkich liści mongongo nie przeziera światło. Przyjdą
deszcze, lecz żadna kropla wody nie śmie tędy przecieknąć. Tabu!
Pigmeje przywykli do obecności przybysza z gwiezdnej dali, który tkwił na tym miejscu jak
głęboko sięgała ich pamięć, pamięć ich ojców i dziadów. Nie podkpiwali (jak ich pobratymcy z
innych grup łowieckich), że "ludzie z wiosek", czyli Murzyni, posiadają totemy - bo mieli własny
totem, żywy dotykalny, z pewnością bardziej boski od tamtych. Ograniczali więc zasięg wędrówek
po lesie na tyle, by nie stracić czujnej więzi ze Świętą Polaną. Rarrra potrzebował aby doglądali
jego szałasu. A oni potrzebowali jego obecności. Na jego oczach rodzili się i umierali od kilku
pokoleń.
Stróże i wielbiciele Rarrry byli jedynym odłamem Pigmejów, nie wydziwiającym dlaczego
Murzyni są podzieleni na plemiona. Jakże mogliby siebie samych nie uznawać za odmienny szczep
natury, skoro ich przodek, żyjący, odwieczny jak ta wesoła polana w mateczniku nieskończonej
puszczy świata - tak całkowicie zrósł się z ich leśnym bytem. A właściwie - byt zrósł się z nim. To
on bowiem stworzył Pigmejów. I ten lass kipiący zielenią, który użycza wilgotnej ochłody,
dobrotliwą matkę-puszczę pełną zwierza, grzybów, jagód, rozmaitych miodnych Pszczół i czystych
strumieni - także on stworzył, wyłącznie dla nich.
Sam go nie potrzebował: był synem Słońca, z blaskowej słonecznej krasy czerpał swoją moc i
chwałę i nieśmiertelność.
jeśli ktoś spoza maleńkiego światka leśnych opiekunów
Rarrry widział go na własne oczy - to jedynie inne grupy łowieckie Pigmejów, koczujące w
dżungli. Przyszli, popatrzyli w nieludzkie oblicze boga trochę z zadziwieniem, trochę z lękiem
przed czymś niezmiernie obcym, nawet wydzielającym woń osobliwą - i szli dalej. Nie wracali aby
powtórnie go obejrzeć, nie pielgrzymowali do cudzego, choć pigmejskiego totemu - bo po co
Mięsem łownym nie był, a jego boskość wyznawali wielbiąc boską pusz‡zę-rodzicielkę, składając
jej dziękczynienia tańcem, śpiewem i świętym zewem trąb molimo.
Docierając do wiosek na rozległych karczowiskach, gdzie za "daninę" z mięsa albo miodu brali od
swych Bakpara - murzyńskich patronów, płody upraw bądź wyroby rzemiosł, nieśli gędźbę o
leśnym dziwie poza swój macierzysty świat. A choć Murzyni przywykli do mitotwórstwa
Pigmejów i przyjmowali ich bajania za sprytny żarcik ludu puszczy - ta jedna opowieść zbyt
natarczywie przypominała o sobiewcoraz tonowych relacjach,aby jązlekceważyć.

background image

Takim sposobem pogwarki o pielęgnowanym przez
Pigmejów żywym totemie ze Świętej Polany przeciekały poza subkontynent drzew. Wydostawszy
się z leśnej głuszy, na drogach wszystkich murzyńskich migracji kolorowo stroiły się legendą - nim
opuściły Czarny Ląd, by podniecić wyobraźnię obieżyświatów. łowców sensacji i poszukiwaczy
przygód.
Rarrra sądził, że cała Ziemia jest zaludnioną puszczą.
Napatrzył się do woli tej orgii zieleni z inwersją czerwonych, pomarańczowych i białych
jaskrawości, z przepychem stawania się - gdzie rozrost gwałtowny, ponawianie się, pięcie i połysk
sił idzie o lepsze z rozpieraniem się wszerz i wzwyż, z tłamszeniem form słabszych przez silnieJsze
albo lepiej przystosowane do walki o światło, o wilgoć, o wczepienie korzeni w glebę bądź w
tkankę innej rośliny.
Tuż po wylądowaniu, właśnie to zielone szaleństwo obfitości było najbardziej przejmującym
wrażeniem kosmicznego przybysza. Dlatego nie mógłby sobie wyobrazić, że ta kipiel życia
darowała gdziekolwiek rozległym połaciom gruntu, zostawiając w spokoju step, pustynię albo nagi
wierch. Co prawda wszystko to pod jakąś zbliżoną postacią istniało w jego ojczyźnie, lecz
przesycone umiarem i spokojem. Tu przyroda rządziła się innymi regułami. Na
Cyrkoli brakowało warunków dla takiego rozpasania żywotności jak tropikalny las.
Tuż obok szałasu Cyrkolita widział skały tarasami opadające ku rzece. Jednak i one grzęzły w tej
nawałnicy roślinnej bójności. Nie omijały ich drzewa chlebowe i drobnolistne mirty. a
spokrewnione z groszkiem i łubinem różne gatunki motylkowych tu wyrastały na rekordowe
olbrzymy puszczy. W węższe szczeliny wciskały się wachlarze drzewiastych paproci, mnóstwo
rosłych bylin i skromniejszych ziół. Nawet wielkie kamienne bloki były niewidoczne spod
płożących się winorośli, rotangów i w ogóle licznych lian, które splotami grubymi jak ramię bądź
wspinały się na okoliczne pnie, bądź gmatwaniną kolumienek i frędzli zwisały z gałęzi,
pomieszane z powietrznymi korzeniami, z opadającymi wstęgami poroślowych widłaków, z liśćmi
albo kwiatami storczyków.
Rarrra nie wyobrażał sobie płaszczyzn uprawnych pól choć słyszał kiedyś, że ludzie gdzieś dalej
wycięli skrawki lasu i sadzą na nich jadalne rośliny lub wypasają oswojone zwierzęta. W myślach
przymierzał to do swej polanki : takie, albo podobne, tylko sztucznie oczyszczone z drzew.
Nie podejrzewał istnienia oceanów. Jak Kant, który spędziwszy długi żywot w Królewcu, ponoć
nigdy się nie przekonał naocznie, że jego miasto leży nad morzem Cyrkolita, nie znający większej
wody niż strugi deszczu ściekające przed szałasem, przez sto lat nie zszedł nad Ituri : mierziła go
sama wizja obfitości wód.
Donioślejsze sprawy zaprzątały jego bystry umysł z roku na rok, z dziesięciolecia w
dziesięciolecie. Bardzo już dawno temu ukończył wstępny rozdział swych dociekań: Nikt z
Pigmejów nie uwierzyłby teraz, że niegdyś ich boski totem nie spoczywał tak dostojnie, jak
przywykli go widzieć - przed szałasem podczas pogody, a w jego wnętrzu w porze deszczowej.
Wonczas Rarrra myszkował wszędzie, czuł się tropicielem rzeczy, zjawisk i wydarzeń.
Ś

wietnie do tego przysposobiony, mógł wchłonąć nieporównanie więcej doznań, dokonać

obserwacji i doświadczeń, niż najambitniejszy ziemski badacz.
Patrząc na psychozoa nieruchomo spoczywającego w postawie wpółwyprostowanej, z
podkurczonymi tylnymi nogami krótszymi od przednich - łatwo można by go uznać za istotę
powolną jak żółw. Tymczasem przy swym beczkowatym, szczelnie opancerzonym tułowiu, z
przodu zakończonym spiczastą głową, a z tyłu grubym walcowatym ogonem, przy czterech
metrach długości oraz prawie dwustu kilogramach wagi - Rarrra wprawdzie nie galopował, ale
wyciągniętym truchtem mógł prześcignąć każdego Pigmeja. Nigdy tego nie czynił, gdyż nie
musiał, a sport był mu zupełnie obcy.
Z górą sto lat wcześniej wylądował w miejscu, które wydawało mu się typowe dla całego globu.
Obraz nie był podobny do niczego, co oglądał w ojczyźnie. Widoczność nie sięgała rzutu
kamieniem. Zewsząd otaczał go zwarty las. Rarrra rozumiał, że zetknął się twarzą w twarz z
czymś, co w życiu planet znał z dedukcji kosmograficznej: sposobu rozumienia Wszechświata,

background image

wzniesionego przez jego rodzimą kulturę na wyżyny wirtuozerii. Przybysz wiedział i przedtem, że
takie skupisko roślin może być wystarczająco gęste, aby nie przepuścić słonecznego promienia.
Ale co innego wiedzieć, a co innego widzieć. Analizował każdy szczegół, dotykowymi
wypustkami macek trącał zioła, grzyby, pnie drzew i porośla na gałęziach, wąchał otoczenie
wysunięciem rurki smakowej z ukrytych pod pancerzem ust i nacelowaniem na wybrany liść, kwiat
lub owoc.
W pewnym oddaleniu, wtłoczony w cienistą gęstwę spoczywał statek, którym tu przyleciał.
Lądując, wypalił laserowym miotaczem korytarz pośród niższych drzew, by szarawą plastykową
kulę tak wcielić w puszczę, że nie mogła być dostrzeżona z góry. Dodatkowo otoczył swój pojazd
potem niewidzialności: to miejsce, oglądane z zewnątrz, sprawiało teraz wrażenie szerokiej
pionowej studni.
Gwiazdolot nadawał się do startu nawet za tysiąclecia.
Tak zabezpieczywszy go przed czyjąkolwiek ingerencją.
a nadto przed ruchami górotwórczymi - kosmiczny zwiadowca ruszyłw drogę. Parł ku jedynej w
okolicy, niewielkiej polanie, którą dojrzał schodząc do lądowania. Była wtedy jaśniejszą kropką na
nie kończącym się wzorzystym hafcie zielonej planety.
Niewiele zobaczył wędrując przez puszczę. Nie był to splątany gąszcz, w którym człowiek
przerąbuje sobie drogę maczetą. Cyrkolicie jednak, nie obeznanemu z żadnym lasem, ter‚n
wydawał się tak uciążliwy, że skupiał myśli na omijaniu przeszkód, nawet jeśli to były kępy
niskich krzewinek bądź kłody oblepione białymi gąbczakami roztoczowych grzybów - tak
zbutwiałe, że rozsypywały się za lada potrąceniem. Zaziemski gość uważnie obchodził wielkie jak
melony, różowe bulwy pasożytniczo wyrastające wprost z korzeni żywiciela, czasami przystrojone
w skórzastobrązowe kwiaty. W gęstszym poszyciu musiał jednak łamać swym ciężarem krzewy
gardenii, paprocie i niskie palemki. Gdzieniegdzie wyrwał przeszkodę z korzeniami, nawet
obydwoma poszóstnymi pękami macek jednocześnie, czego Rarrrowie starannie unikali. Nie
napotkał żadnych zwierząt prócz owadów. Drobne fruwające skrzydłaki - bardziej podobne do
znanych mu organizmów niż drzewa i zioła - upewniły go, że całe tutejsze życie opiera się na
białku zanurzonym w wodzie. Było to coś z jego świata, a zarazem sygnał, iż na Ziemi można by
zamieszkać.
Skoro dostrzegł prześwit, żwawo pospieszył w tamtą stronę.
Przybysza pożerała ciekawość, jak wygląda tu jasny dzień.
Przed wylądowaniem jego statek zanurzył się w zwarty gąszcz obłoków. Płynęły wszechobecne,
jak horyzont długi i szeroki.
Gnębiło go, czy chmury stale i wszędzie otulają planetę.
Nazajutrz spadł deszcz, co było dla Rarrry potężnym szokiem. Pierwszy raz w życiu przemókł,
pierwszy raz widział tyle wody. Miał jednak szczęście, bo właśnie nastawała pora sucha.
Niebawem zaświeciło słońce i stwierdził z satysfakcją, że jego promienie są bardziej pożywne niż
każdej z trzech dziennych gwiazd Cyrkoli. To był drugi, o wiele poważniejszy dowód na
przydatność Ziemi do skolonizowania. Kosmita uznał, że zniesie figle egzotycznej aury - byle słota
nadmiernie się nie przeciągała. i byle znów nie padał deszcz; płytki pancerza drgały mu nerwowo
na samo wspomnienie. Intensywne promieniowanie ziemskiego słońca ratowało go również z tego
względu, że polanka, której nie zamierzał porzucić była nasłoneczniona tylko cztery godziny
dziennie.
Typowe dla wyżynnych rejonów kongijskiej puszczy małe gołoborze powstało dzięki
wykrystalizowaniu się soli ze skał. Na takim miejscu usychają drzewa. Natomiast zwierzęta
przychodzą tam lizać sól. Nie uchodzi to uwagi
Pigmejów, którzy te polanki nazywają idu. Zapamiętują je pilnie jako stanowiska łowieckie.
Dopiero teraz Rarrra się przekonał, jak bardzo urozmaicone jest leśne życie. Musiał szybko dociec,
czy jakieś zwierzęta są zdolne mu zagrażać. Był to dla niego zupełnie nowy problem. Organizmy z
Cyrkoli różniły się od ziemskich nie tylko wyglądem, ale znacznie gruntowniej fizjologią.
Wszelka wojna życia przeciwko życiu o przetrwanie jednostek i gatunków była tam wyłącznie
obroną przed zbytnim zagęszczeniem. Nikt nikogo nie pożerał. Wszystkie organizmy karmiły się

background image

ś

wiatłem, którego nie brakowało w układzie potrójnej gwiazdy, gdzie zachodom jednego słońca

sekundowały wschody drugiego albo trzeciego; i tak w kółko. Rzadkie chwile, kiedy nic nie
ś

wieciło na niebie dały się porównać z urokami białych nocy polarnych na Ziemi. Cokolwiek

biegało, pełzało, fruwało, było zmuszone od czasu do czasu uzupełnić dopływ energii, sięgając
do'produktów procesów biochemicznych u form wrośniętych w podłoże - ale nie wyrządzając im
krzywdy.
W pewnym stopniu odpowiadało to spijaniu nektaru kwiatów przez pszczoły albo kolibry, a jeszcze
bardziej mikoryzie świerka z borowikiem. Również w tym wypadku, partnerzy symbiozy czerpali
wzajemne korzyści.
Jednym z pierwszych ssaków poznanych przez Rarrrę była cyweta. Wyszedłszy na polankę
przystanęła, a nie widząc czegoś przydatnego na łup ani też nie wietrząc niebezpieczeństwa -
powoli, płynnie przesunęła się pod ścianą zieleni i zniknęła w gąszczu.
Obserwując ją, Rarrra szukał porównań z ojczystą fauną.
Zaczął od różnic. Puszyste futerko, szare w czarno-brązowe cętki - wcale nie zgadzało się z jego
wyobrażeniami o zwierzętach. Sierść zamiast twardej rogowej okrywy !
Włosy szczelnie obrastając‚ korpus i nogi, nawet głowę, a na ogonie dłuższe i bardziej puszyste; i
to w tak wilgotnym klimacie! Ciarki przeszły mu pod pancerzem na nieprzyjemną myśl, jak on by
przeżył w tej lichej ochronie ciała kataklizm deszczu ; tych strug wody przeciekających nawet
przez rozłożyste gałęzie drzewa bawełnianego na skraju polany, pod którym zwykł się chronić.
Wysmukły tułów cywety uznał za pocieszny, ale to mogło ułatwiać zwinne poruszanie się w
zaroślach.
A podobieństwa Przede wszystkim czworonóg - jak on sam i pokaźna część rodzajów
zamieszkujących Cyrkolię, zwłaszcza dużych. Oglądane zwierzę wielkości lisa wydało mu się
ogromne w zestawieniu z tym, co znał. W jego świecie tylko dwa gatunki z grupy rogopancernych
- do której i on należał - osiągały takie rozmiary. Wąska mordka cywety, charakterystyczna dla
łaszowatych, przypominała jego trójgraniastą głowę. Zadumał się. Był w innym położeniu niż
ludzie, przywykli mieć bliskich kuzynów w szympansach i gorylach: zoologiczny pień, z którego
wywodzili się Rarrrowie, już od setek milionów lat nie wydał zwycięskich odrośli. A te konary,
które odłączyły się wcześniej - zrodziły formy niepodobne, małe jak wiewiórki, o głowie tak
pionowo ściętej, że ledwo wyodrębniała się z tułowia. Stożkowaty kształt czaszki był na Cyrkoli
wyłącznie przywilejem jej gospodarzy; użyczał zgoła nowych możliwości pofałdowania zwojów
mózgowych. Przez krótką chwilę Rarrra zastanawiał się nawet, czy obejrzany zwierz nie jest
właśnie rozumnym Ziemianinem.
Wraz z upływem czasu, przybysz z dalekich stron gromadził coraz więcej doświadczeń, starając się
zrozumieć puszczę Już na początku zwróciły jego uwagę szerokie, białe kapelusze grzybów na
wysokim trzonku, wybijające się ponad runo czerwonych jagód. Potem poznał wiele innych, nieraz
ukrytych w gnijącym listowiu; ciekawiły go jako okazy zarodnikowe, bo właśnie takimi były
wszystkie osiadłe formy życia na Cyrkoli. Natomiast zdumiewał się różnorodnością roślinnych
pasożytów, od pokrytych liśćmi form spokrewnionych z jemiołą, nieraz o kwiatach tak jaskrawych,
ż

e łudzą wizją płomienia na gałęzi, poprzez białawe nitkowate twory przypominające kaniankę na

koniczynie - aż do takich, które całkowicie wrastają w tkanki żywiciela, tylko kwiat wypuszczając
na zewnątrz.
Studiował też społeczeństwa owadzie. Zaczęło się od termitiery która na kształt warownego
zamczyska, pełnego baszt, krużganków i wieżyc, wysterczała na skraju polany.
W dziupli przysadzistego figowca, o koronie pokiereszowanej uderzeniem pioruna, znalazł pszczeli
rój. Owady były doskonale widoczne na tle jasnej kory.
Większe zwierzęta najczęściej uciekały przed Rarrrą w leśną gęstwinę, zanim zdążył je wypatrzyć.
Wyjątek stanowiły rozwrzeszczane małpy, nawykłe do obecności nowego lokatora puszczy.
Ponieważ nie umiał wspinać się na drzewa, tym bezczelniej płatały mu rozmaite figle, bacząc aby
nie podejść zbyt blisko. Czasami Rarrra chwycał splotem macek jakiś grzyb albo owoc i niby
pociskiem z procy ciskał w stado przedrzeźniających go koczkodanów, ale z uwagą, by nie
skrzywdzić psotników.

background image

Pewnego dnia zadumał się nad wyglądem gerezy białobrodej. - Po co jej taki strojny płaszcz z
bardzo długich białych włosów, który podczas skoków unosi się jak spadochron nad karkiem i
grzbietem, by kokieteryjnie opaść na połyskliwie czarne boki zwierzęcia Czyżby doczepiona
ozdoba - Cyrkolitę zaintrygował także fakt, że w przeciwieństwie do innych małp, jakie poznał, nie
posiada ona kciuka u rąk. Rychło przekonał się, że i ten trop poszukiwania Rozumu prowadzi
donikąd: Pewnego razu usłyszał dochodzące z puszczy trąbienie tak donośne, ż‚ wydało mu się
dźwiękiem jakiejś maszyny.
Nie spostrzegł jednak żadnych oznak niepokoju. Świerszcze nie przerwały poćwierkiwań, cykady
ś

piewały na wysoką nutę, para zielonych papużek nierozłączek nadal beztrosko siedziała na lianie

oplatającej pień drzewa kauczukowego, kilka jaskrawo upierzonych czepig wesoło pofruwywało z
gałęzi na gałąź, barwne wikłacze robiły taki sam jazgot jak przedtem, uwijając się wysoko pośród
kolonii swoich kunsztownie splecionych gniazd.
Dopiero kiedy Rarrra podążył w stronę, skąd dobiegł tamten tajemniczy głos - nagle odczuł, że
ziemia zadrżała.
Rozległ się głuchy, dudniący tętent, trzaski łamanych gałęzi i pomniejszych drzew. Jednak lata
miały upłynąć, zanim Cyrkolita ujrzał pierwszego słonia. Na razie nie wyobrażał sobie tak
masywnych zwierząt. Byłby jeszcze bardziej zdumiony, gdyby się dowiedział, że często
baraszkujące przed nim pocieszne. góralki są dość blisko spokrewnione ze słoniami.
Ale nie tylko owe zwierzątka, podobne do świstaków, każdego dnia odwiedzały polankę Rarrry.
Kręciło się tam sporo rozmaitego drobiazgu. Częstego bywalca, jeżozwierza Cyrkolita podziwiał za
jego długie biało-czarne kolce; wydawały mu się rozsądniejszą ochroną ciała niż futro.
Zaprzyjaźnił się z ichneumonem; który obwąchiwał go dociekliwie. Czasami zachodził tam szczur
trzcinowy podobny do nutrii. Spośród większych ssaków, prym wiodły rozmaite antylopy: jedne
pasły się głównie o świtaniu, inne pod wieczór. Nieraz przebiegało polanę stadko ogromnych świń
leśnych. Spotkanie z parą bawołów, które o brzasku przyszły lizać sól, wzbudziło przeświadczenie
Rarrry, że muszą to być najpotężniejsze zwierzęta Planety
Puszcz.
Przybysz oglądał także nocne życie lasu, nastawiając wzrok na podczerwień. Nawet w zupełnej
ciemności organizmy stałocieplne jarzyły się w jego oczach, jakby emanowały aureolę. Mógł więc
ś

ledzić takie zwierzęta, które w porze dziennej tylko jakieś zagrożenie zdolne jest wypłoszyć z

legowisk. Dlatego nie zdziwiłaby go wiadomość, że aż cztery piąte gatunków ssaków
zamieszkujących glob pędzi nocny tryb życia - co uświadamia sobie mało kto prócz zoologów. Nad
Cyrkolitą bezgłośnie przelatywały rudawki - okazałe owocożerne nietoperze; równie cicho biegały
spokrewnione z hienami protele myszkujące za termitami, oraz mniejsi i więksi rabusie. A w
mrocznym gąszczu nie ustawała kakofonia tajemniczych dźwięków.
Każdy przyrodnik pozazdrościłby kosmicznemu zwiadowcy częstych obserwacji ratela,
największego drapieżcy wśród łaszowatych. którego zwyczaje znane są dość powierzchownie.
Także okapi. tylko przez nielicznych Europejczyków oglądana w naturalnym środowisku, była dla
Rarrry czymś pospolitym. Jedno ze spotkań z tą żyrafoszyją mieszkanką puszcz nad Ituri pobudziło
wyobraźnię przybysza. Minęła północ, dokuczał mu chłód. Dawno ustał wieczorny powiew wiatru,
a ciszę łamały tylko bujne głosy dżungli.
Dorodna okapi wysunęła się z kępy bananowców i zaczęła spokojnie objadać z liści zwisające
gałązki drzew. Nagle, jak spod ziemi, gibkie cętkowane cielsko skoczyło jej do gardła i zawisło,
pazurami tylnych łap rozszarpując brzuch ofiary.
Wchwilę później lampart rwał zębami kawały ciepłego mięsa.
Nie był to pierwszy wypadek oglądania przez Rarrrę walki o byt w jej najbrutalniejszej formie.
nieznanej na Cyrkoli: mordowania jednych zwierząt przez inne. Widywał rozmaite dzięcioły
wydziobujące czerwie i poczwarki w załomach kory, przypatrywał się rozbójniczym wypadom
modliszek, polujących na zdobycz większą od siebie. Raz blisko niego ichneumon wypatrzył
grzejącą się w słońcu mambę zieloną i w śmiałym doskoku wtopił w jej kark spiczaste zęby ; choć
ofiara była trzykrotnie dłuższa od rabusia - po wyczerpującej, akrobatyczn‚j walce napastnik
pokonał jadowitego węża i spokojnie przystąpił do uczty.

background image

Codziennie Cyrkolita śledził pojedynki na śmierć i życie, podchody i ucieczki, walki o
wyrównanych szansach i bez szans ocalenia. Czasami zwyciężał silniejszy, innym razem
decydowała zwinność albo przebiegłość: Przybysz podziwiał mistrzowskie chwyty ewolucji, które
upodobniły wiele organizmów do podłoża bądź też do innych, nie spokrewnionych blisko
gatunków - czy to niebezpiecznych, czy odrażających w smaku i zapachu. Poznał u pewnych
motyli zbawczą rolę krzykliwych barw, kiedy znienacka odsłonią oka na tylnych skrzydłach,
drgające tęczą, albo dziwaczny deseń, albo jaskrawość odwłoka - zastraszając bądź dezorientując
prześladowcę.
Atak lamparta nie był dla Rarrry zaskoczeniem, chociaż dotychczas nie spotkał tak srogiego
drapieżnika. Łowy w świecie wielkich zwierząt, logiczne tam gdzie wzajemne pożeranie się
reguluje harmonię w przyrodzie - zaostrzały problem, który nurtował go od dawna: jacy są ONI.
Czy rozumni Ziemianie także pożerają - jeśli nie siebie nawzajem, to w takim razie swoich
zwierzęcych krewniaków Uparcie odtrącał tę myśl - choć wiedział z dedukcji kosmograficznej, iż
nieogarnione bogactwo form i zjawisk we Wszechświecie musiało gdzieś zrodzić nawet zupełnie
odrażające cywilizacje: takie, które wyniszcz ją
się bratobójczo, i to z powodów mniej usprawiedliwiających niż doraźny fizjologiczny głód.
Zaziemski zwiadowca właśnie nad tym rozważał, tok myśli telepatując do opracowania
komputerowi w ukrytym statku - kiedy tuż przed nim pojawiło się monstrum.
Widywał rozmaite węże lecz nie bywały one dłuższe niż pęk jego własnych wici. Stwór, który
podpełzał ku niemu, sylwetką przypominał tamte gady, ale zadziwiał ogromem.
Nagle Rarrra odczuł, że dzieje się coś wstrząsającego: zwierz skręcił się w sobie, tworząc z
grubych plamistych splotów ciała foremne koło, podniósł małą głowę o przyćmionych, jakby
zamazanych oczach, wysunął z paszczy rozwidlony język... i zasyczał.
Cyrkolita zareagował błyskawicznie. Może wpłynęły na to przerwane refleksje, kim są i jak
wyglądają Ziemianie ..
Rozemocjonowany, postąpił o krok, zniżył głowę tuż przed zwiniętym w kłąb potworem, wpatrzył
się w niego i przemówił serią długich modulowanych syków. Był to pierwszy głos, jaki wydał na
Planecie Puszcz.
Pyton, ufny w siebie jak ktoś, przed kim wszyscy trwożnie ustępują, opuścił łeb na skłębione
zwoje i z ciekawością przyglądał się nieznanej postaci. Potem, napiąwszy mięśnie rozwinął spiralę
i bez pośpiechu podążył ku najbliższej kępie paproci.
Przybysz nie wyzwolił się spod mamiącego skojarzenia, iż na Cyrkoli zwierzęta wydają
najróżniejsze dźwięki ale syczą wyłącznie Rarrrowie. Zdał sobie sprawę, iż jeśli ma przed sobą
Ziemianina; nie porozumie się z nim mową z innej planety. Tymczasem pyton wsuwał się już w
gęste chaszcze. Cyrkolita dopędził go w mig, na końcu warkocza splecionych wici rozcapierzył
promieniście wszystkie sześć macek, aby mocno i pewnie ścisnąć ogon gada, a zaparłszy się
nogami, ciągnął ku sobie. Wąż szarpnął tak gwałtownie, że kosmita się przewrócił. Wstając
posłyszał szelest niepokojąco bliski -jakby coś się działo w nim samym.
Było to tarcie pokrytych łuskami giętkich splotów, owijających się wokół pancerza Rarrry.
Obaj wyszli z tej przygody bez szwanku. Pyton nie był w stanie udusić domniemanego
prześladowcy, a ten zostawił w spokoju zwierza, który zsunąwszy się z niego, podążył w puszczę.
Mijały dni pozbawione emocji znaczniejszych odkryć.
Rarrra właśnie wpatrywał się w łukowato zgiętą sylwetkę małej jaszczurki, która śpiąc
przypłaszczona do pnia drzewa, wspólnie z korą tworzyła mozaikę bezbłędnie dopasowanych
deseni. Odnotowawszy kolejny przykład ochronnego przystosowania się gatunku do otoczenia -
pomyślał, że skądś zna to zwierzątko. Tak, widywał je nocą.
Był to jeden z gekkonów, typowych dla tropików.
Nagle uwagę kosmicznego zwiadowcy przykuły intrygujące dźwięki. Nie było to pokaszliwanie
lamparta ani szczekanie pawianów, wycie hien, albo szakali ani ujadanie stada pstrych likaonów.
Odgłosy dobiegały zróżnicowane - i rozproszone.

background image

Kiedy wrzawa przybrała na sile, Cyrkolita opuścił swe zwykłe miejsce, wchodząc w las. Po
drugiej stronie polanki puszcza aż zanosiła się potężniejącym wrzaskiem. Dochodziły do tego
tajemnicze stukania, jakby uderzenia drewna o drewno.
Bardzo silne podniecenie, ciekawość pomieszana z nieuchwytnym, ledwo uświadomionym lękiem,
ogarnęła Rarrrę, jak nigdy na Ziemi i nigdy dotąd w jego długim, urozmaiconym życiu. Wyraźnie
mu się zdawało, że dźwięki przechodzące w orgię krzyków, coraz bliższe - nie tylko są
modulowane, ale powtarzają się w nich zespoły kilku lub kilkunastu prostych jednostek
głoskowych. Czyżby mowa artykułowana Właśnie otrzymał odpowiedź jednego z komputerów na
wyniki najświeższych badań, jakie telepatował przed kwadransem: hipotezę, iż Ziemianie dawno
temu opuścili ojczyznę, a zawiadują jej gospodarkę z zewnątrz, zasiedlając sztuczne ciała
kosmiczne: rodzaj wielopoziomowych, hermetycznych kul-planetoid.
Stosując bezprzewodowy transfer energii, czerpią ją z urządzeń pracujących w puszczy, w głębiach
skał albo na sąsiednich planetach.
Kiedy indziej Rarrra zbagatelizowałby tę sugestię. Tym razem przestrzegała go przed nowym
pochopnym domniemaniem, że spotkał rozumnych gospodarzy planety.
Kosmita nie mógł jednak nie zauważyć wzrastającego niepokoju w przyrodzie. Był to silny jakby
wszechobecny nastrój zagrożenia, któremu nie poddawały się tylko owady. Nad polaną mignęło
kolorowe stadko turaków.
PoJedyńczo przelatywały inne ptaki śpiewające. Bekas złocisty koszącym lotem zapadł opodal w
gęstwinę, rzadki paw kongijski przeciął gołoborze typowym dla kuraków ciężkim biciem
skrzydłami. Sygnałem alarmowym była rozpierzchająca się grupka nietoperzy, zdezorientowanych
blaskiem słonecznym.
Rarrra znał wszystki‚ te ptaki, a nietoperze oglądał każdej nocy. Nigdy jednak mieszkańcy lasu nie
defilow…li przed nim tak gremialnie. Przybysz wiedział, że bujne leśne życie dobrze się
konspiruje.
Polanę przebiŠgła zwinnymi susami zorilla - podobny do skunksa nocny drapieżnik, ozdobnie
umaszczony białymi cętkami i pasami na długiej czarnej sierści. Cyrkolita chciał mu się baczniej
przyjrzeć - gdy nagle ujrzał nosorożca który cwałował prosto na niego. Zachwycony tym widokiem
ogromnego zwierza, cofał się nie przestając telepatować swych spostrzeżeń na statek.Nagle wydało
mu się, że wczepił ogon w kępę traw. Nie chcąc spuścić z oczu nosorożca, który zatrzymał się na
moment sam pchnął się do tyłu, aby stargać niespodziewaną pułapkę. Ale teraz nogi mu się
zaplątały. Gruboskórca zawrócił i zniknął pośród drzew.
Tymczasem niewielka leśna antylopa o rudawej sierści zamaszystymi skokami wbiegła do lasu.
Mijając Cyrkolitę, zatrzymała się raptownie, jakby ją przygwoździła do miejsca niewidzialna siła.
Zaraz potem upadła, tłukąc się i szamocząc bezradnie. Kosmiczny przybysz usiłował podejść do
niej.
Wtedy przezroczysta zasłona owinęła mu się wokół głowy.
Ruchy miał bardzo utrudnione. Mimo to, próbował błyskawicznie porządkować niezwykłe
wrażenia. Zdał sobie sprawę, że krzyki spotworniały w niesamowity rwetes. Posiadając zmysł
dokładnego lokalizowania źródła dźwięku - wiedział, iż najbliższe głosy pochodzą z odległości
kilkunastu kroków. Spojrzał na polanę. Roiła się od wyprostowanych dwunogów biegnących
naprzeciw. Uderzyło go, że te dziwne postaci - trochę podobne do szympansów, które znał mają
skórę zupełnie nagą, nie pokrytą sierścią ani łuską, ani kolcami, a tylko wierzch głowy porasta im
kędzierzawe futerko. Nieśli jakieś wydłużone przedmioty w przednich kończynach, nie służących
im do podpierania się.
Wówczas Rarrra rozejrzał się by zbadać, co krępuje mu ruchy i )ak temu przeciwdziałać. Dostrzegł
omotujące go zewsząd cienkie włókna, splecione na krzyż w tysiące małych kwadratów.
Dwóch osobników dopadło tarzające) się w trawie antylopy i powtarzając radosny okrzyk:
"Sondu"! - wbiło w nią lśniące ostrza, zatknięte na długich drzewcach. Zwierzę uczyniło parę
gwałtownych ruchów potem już tylko konwulsyjne drgawki przeszły po jego skórze.
Rozglądając się, łowcy dostrzegli kosmitę. Osłupieli do tego stopnia, że jeden upuścił dzidę.

background image

Rarrra wyzbył się jakichkolwiek wątpliwości. A więc zdarzyło się to, o czym marzył od chwili
wylądowania.
Stali przed nim ONI. Któż inny mógłby sporządzać sieci łowieckie, wykuwać zaostrzoną broń,
nosić ozdoby z tworzyw sztucznych i przep ski biodrowe z tkaniny, wreszcie
- okrzyknąć upolowane zwierzę jego imieniem Od tego dnia minęło dziewięćdziesiąt jeden lat.
Polana w puszczy, przez Pigmejów nazwana Apa Rarrra - Obóz
Rarrry, tak samo każdego pogodnego południa zbierała ożywcze ciepło. Zamieszkali ją ludzie, a
zami…st dzikich zwierząt - myśliwskie psy tropiły po niej z nosem przy ziemi. W samym środku,
gdzie słońce świeciło najdłużej stał szałas Cyrkolity, wytworniejszy od innych i tak pieczołowicie
wypleciony warstwami liści mongongo że nie przepuszczały wody nawet podczas ulewy. Zwartym
kręgiem ubezpieczały go na obrzeżu lasu mniejsze, choć podobne, zielone schronienia Pigmejów.
Rarrra miał swój własny, niebagatelny udział we wszystkim, co wypełniało tok życia
najmniejszych ludzi świata.
Dla niego nie byli zresztą ani drobni, ani rośli, gdyż nie znał innych Ziemian. Udzielał
błogosławieństwa już kilku pigmejskim pokoleniom. Uczestniczył w każdym nkumbi - uroczystym
wtajemniczeniu chłopców, i w równie rozśpiewanych elima - świętach dojrzewających dziewcząt.
Paradnie defilowały przed nim orszaki weselne i snuły się żałobne kondukty rozedrgane spazmami.
Nic ważnego w życiu ludzi puszczy nie mogło obyć się bez tego niezwykłego patrona. Każdego
noworodka okręcał prawym warkoczem i - delikatnie obejmując mackami - unosił w górę, ku
słońcu. Chłopców, których przyjmowano w poczet pełnoprawnych członków gromady z
przywilejami i obowiązkami dorosłych mężczyzn - musi ł
symbolicznie wychłostać, nowożeńców spętać obydwoma splotami wici na wspólny los, a
zmarłych przed złożeniem w leśną ziemię naznaczyć z obu stron czoła poszóstnym znamieniem
przylg na swoich mackach, aby ich wcielić w niepojęte dalsze losy puszczy.
W Apa Rarrra obozie dość licznym, gdzie wszyscy byli spokrewnieni bądź skoligaceni, mogli
mieszkać - oprócz zamężnych dziewcząt, drogą wymiany włączonych do społeczności z innych
grup pigmejskich - jedynie potomkowie tych, którzy na tamtym pamiętnym polowaniu odkryli
swój totem. Wówczas, inteligentnie wyplątawszy się z sieci łowieckiej, wyprowadził ich na
gołoborze, wskazując wymownym gestem pęków wici, że przybył z nieba.
Kiedy swój przeciągły modulowany syk zakończył bulgotem przypominającym warczenie - jeden
ze starych myśliwych, odrzuciwszy włócznię, począł się klepać pod pachami z miną wielce
uradowaną a naśladując przybysza wykrzyknął z całych sił: "Rarrra! ' Zawołanie po chwyciła
gromada; odtąd stało się ono imieniem żywego boga.
Rarrrowie wydawali ten głos niezmiernie rzadko. Był swoistą, nieprzetłumaczalną reakcją, czymś
podobnym do euforycznej radości - niby uśmiech w otwierającą się przyszłość dobrą albo złą, ale
niepodobną do niczego poznanego. Potem już nigdy nie zaintonował tego dźwięku : tamta
wyczekiwana przyszłość stała się jego teraźniejszością.
Wiele jej zasłon opadło, ukazując Ziemian w kręgu świata puszczy i świata ich marzeń - choć
niejedno należało jeszcze odkryć i zrozumieć.
Stulecie nie było dla Rarrry okresem wyjątkowo długim.
Zamierzał jeszcze tu pozostać, czasami nawet z trudem sobie wyobrażał nieunikniony dzień, kiedy
naciśnie dźwigienkę gwiazdolotu i wedrze się w niebo. Wciąż brakowało mu rozwiązań ważnych
zagadek, wyjaśnienia niepewności, aby mógł sprawiedliwie zadecydować o losie Ziemi i jej
gospodarzy.
Nadszedł czas miodobrania, owe najszczęśliwsze dwa miesiące w roku kiedy do wszystkich
dobrodziejstw, jakimi puszcza obdziela swój leśny ludek - dołącza słodki dar, ceniony przez
Pigmejów najwyżej. Od dwóch tygodni obóz drgał śpiewem, huczał trąbieniem, wibrował tańcem -
a Rarrra weselił się wraz ze swoją rozbawioną, swawolną czeredką. Zespolenie się Pigmejów z
ż

ywiołem pierwotnej puszczy nie było dlań wcale zaskakujące. Nastrojem takiej swojskości upajał

się niegdyś na wiecznie jasnych równinach planety spod znaku trzech słońc.

background image

Kiedy chłopcy bawiący się w szperaczy przynieśli pierwszy plaster miodu, twardy pełen pszczół, a
także gąsienic uwięzionych w tej przypadkowej pułapce - dorośli jęli krzykliwie dyskutować nad
dalszymi poszukiwaniami.
Każdy normalny obóz pigmejski rozprasza się co roku przy tej okazji na mniejsze grupki
nasłuchujące brzęczenia pszczół, aby drzewa miodnego urodzaju okręcać zieloną lianą - znakiem
prawa własności do nich. Ale Święta Polana nie pustoszała nigdy. Tylko niewielka część mężczyzn
- każdego dnia inni - szła polować, łowić ryby albo szukać miodu. Kobiety stale zbierały grzyby,
owoce i leśne jagody, nie oddalając się zbytnio od Apa Rarrra. Gromada czuła się zbyt silnie
przywiązana do swego żywego totemu, aby odstępować od niego na długo. Pojmowali to bardziej
jako nieustającą adoracyjną wartę niźli ochronę. Nic mu przecież nie mogło zagrażać. Wszystko, co
z puszczy, było dobre, szlachetne i opiekuńcze dla nich - a cóż dopiero dla niego, świętego
symbolu jej siły żywotnej i wiecznego trwania!
Pigmeje darzyli swój cienisty, rodzicielski las serdecznością ludzi umiejących radować się życiem.
Miłowali puszczę jak najczulszą kochankę, śpiewali jej pochwałę każdego dnia, a jeśli dotknęło ich
jakieś nieszczęście - przez wiele ranków i wieczorów dźwiękami trąb molimo budzili las, by na
powrót tak samo troskliwie opiekował się swoimi dziećmi. Rarrry budzić nie potrzebowali: życie
na Cyrkoli charakteryzowała powolna, za to bezustanna aktywność, nie przerywana okresami snu.
Leśni ludzie nie wznosili do swojego totemu błagalnych modłów - tak samo jak nigdy nie prosili
puszczy o orędownictwo w poczynaniach trudnych lub niebezpiecznych, o ratunek w bólach czy
zwątpieniach. Chociaż nie uprawiali filozofii, głęboko tkwiło w nich heraklitejskie
przeświadczenie, że bogowie, o których śmiertelni niczego bliższego nie wiedzą - żyją sobie
szczęśliwie w innym świecie, a zuchwalstwem byłoby przypisywać im kłopoty zajmowania się
ludzkimi losami. Rarrra zstąpił z zaczarowanego matecznika cudownych drzew pomiędzy
Pigmejów, ale zachował ten przywilej nieśmiertelnych. Zatrzymał swoją boską naturę, o czym
ś

wiadczyło najdobitniej, że nie mając postaci człowieka - mimo to olśniewał niŠpojętym rozumem.

Ci, którzy szukali pszczelego daru, czynili to ze zdwojonym zapałem. Kiedy zbliżała się pora
deszczowa - ich patron, pozbawiony jadła słonecznych promieni, musiał to sobie czymś
powetować. Nie wystarczyło muspijanie nektaru kwiatów, co traktował od niechcenia, raczej jako
przyjęcie hołdu od swych leśnych dzieci które składały przed nim cokolwiek najpiękniejszego
zakwitło w ich świecie. W pochmurne dni gorliwie wpijał wysuwaną z niewidocznych ust trąbkę w
kwiatowe korony, wysysał co soczystsze owoce - ale i tego było za mało. Wtedy ratował go miód -
jedyny stały pokarm, którym nie gardził.
Gdzieś w dali złowrogo pohukiwała burza, przedsmak złych czasów dla Cyrkolity. Nieprzyjaźnie
pociemniało, choć słońce jeszcze nie zaszło.
jak zwykle w takich wypadkach, kilku Pigmejów uważnie śledziło niebo, nasłuchuJąc poszumu
wiatru i innych zwiastunów bliskiego deszczu. Nim spadnie pierwsza kropla, dwóch gwardzistów
skrzyżuje gęsto ulistnione gałęzie nad głową Rarrry, tym baldachimem osłaniając swój totem,
zanim zdąży on wsunąć się do namiotu. Ani jedna kropla wody nie śmie go zmoczyć. Tabu !
Na razie nie padało. Rarrra spoczywał nieruchomo przed swoim szałasem, a płomienie
kumamolimo - ogniska molimo-odbijały się krwawymi podblaskami włuskach jego pancerza.
Spora grupa Pigmejów siedziała opodal - jedni na zrąbanych pniakach, inni wprost na ziemi.
Młodzi żwawo kręcili się niedaleko. Niewidoczni za zieloną kotarą lasu, ożywiali go całą orkiestrą
dźwięków, czasami tajemniczych groźnych albo śpiewnych - ale zawsze wstrząsających pięknem
głosów puszczy. Był w nich i rozgniewany pomruk zbudzonego lamparta, i żałosne hukanie
gołębia ześlizgujące się po stopniach coraz cichszych tonów aż do końcowego jęknięcia, nawet
głuche porykiwanie afrykańskich żab.
Zdaleka odpowiadało wycie hien, przejmujące w swej grozie. Rychło jednak ten niemiły dźwięk
ustąpił nawoływaniom innych mieszkańców lasu. Coraz weselsze tony przedzierzgnęły się w
melodie brzmiące baśniowo, jak zew z wieczności.
Nagle stało się coś wstrząsającego. Pienia i trąbienia, głosy boskie i zwierzęce wyczarowane przez
ludzi, zrodzone z ich najwierniejszej miłości do puszczy - zgasły raptownie, jak nożem uciął.

background image

Odpowiadało to wrażeniu umilknięcia w bitwie wszystkich armat naraz - kiedy wódz małoduszny
wywiesi białą chorągiew ponad głowami obrońców, którzy radzi by walczyć do upadłego.
Starzy, zgrupowani przed swoim bogiem wokół płomieni ogniska, poruszyli się niespokojnie.
Niektórzy patrzyli trwożnie w korony drzew i wyżej w okno nieba, pełne szarych gęstniejących
chmur. Na polankę, po której płożył się dym, jednocząc się z subtelną wieczorną mgiełką parującej
dżungli, ostrożnie wychodziły żony i córki łowców ubrane w przepaski lędźwiowe z łyka
spreparowanego na wiotki materiał, kokieteryjną szarfą opadające do ziemi na kształt ogona.
Kobiety mogły teraz opuścić szałasy, skoro umilkło molimo - "zwierzę z lasu' , którego nie wolno
im było zobaczyć.
Jak pamięć sięga, Pigmeje nie walczyli pomiędzy sobą, atakże nikt ich nie napadał. Dlatego nie
przywykli rozstawiać czujek wokół obozu. Tylko w Apa Rarrra - uświęconym tradycją zwyczajem
- na czterech dość bliskich stanowiskach dzień i noc, w skwar i niepogodę czuwali młodzieńcy
uzbrojeni w dzidy i łuki z zapasem zatrutych strzał, jakimi zazwyczaj razili ptaki i małpy. Była to
właściwie straż honorowa. Tylko najstarsi przypominali sobie wydarzenie z dzieciństwa, kiedy
dwóch zadyszanych wartowników przybiegło z wieścią, że zbliża się stado słoni.
Cyrkolita pierwszy raz zobaczył te olbrzymy, jak zrujnowały kilka szałasów. Skoro po
kunsztownych podchodach udało się Pigmejom jednego odłączyć od stada i zabić sukces łowiecki
przypisali boskiej woli swego totemu.
Ciosów nie sprzedali Murzynom, tylko zawiesili je nad wejściem do szałasu Rarrry.
Historia sprzed lat powtórzyła się teraz, chociaż tym razem bez słoni. Znowu blady strach padł na
obóz pielęgnujący najświętszy ekstrakt puszczy. Dzieci poczęły płakać, psy szczekać przeraźliwie,
starcy przed ogniskiem wstali, cisnąc się do zwartej masy Pigmejów, którzy otoczyli wartowników
przybyłych co sił w nogach. W tej ciżbie brązowych półnagich ciał, owianych niebieskawym
dymem kumamolimo, okrytych przedzmierzchowym cieniem puszczy -: gesty rąk, głów; nawet
nóg i tułowi, nad wyraz plastyczne, niepokojąco kontrastowały z przyciszeniem rozmów,
stonowanych prawie do szeptu. Chociaż mówili wszyscy, nerwowo, jeden przez drugiego - nikt nie
usiłował nikogo przekrzyczeć.
Kilkunastu zbrojnych podążyło nad brzeg Ituri, naprzeciw spodziewanemu niebezpieczeństwu.
Pigmeje nigdy nie mieli wodzów, sędziów ani prawodawców. Wysoko jednak cenili doświadczenie
- skarb owocujący starością. Więc i teraz, w godzinie trudnej próby, wzrok młodszych mężczyzn i
kobiet spoczął na tych, którzy przerwali zasłużony wiekiem odpoczynek przy ognisku.
Zmarszczone latami twarze, pochylone sylwetki starców szanowanych za mądrość życia - skupiły
na sobie oczekiwanie gromady. Słynący z przemyślności i łowieckiej odwagi Manyalibo, dziadek
licznych wnuków, istny Odys puszczy - spojrzał smutno w ciemnoszar‚ niebo nad polaną; potem
rozejrzał się wokoło, podszedł pewnym krokiem do świętego ognia, ponad którym młodzież
dopiero co ochoczo przeskakiwała w tańcu - i uczynił gest, który wzbudził gremialny, choć
stłumiony okrzyk przer żenia.
- Więc aż do tego doszło - spytała trwożnie jedna zkobiet.
Starzec wskazał ruchem głowy Rarrrę, jakby pragnął się przed nim usprawiedliwić. Nie chciał
gadulstwem pokryć dr matu, który rozgrywał się w jego duszy. Inni też myśleli
podobnie.
Parę kobiet podeszło z twardymi, niepalnymi liśćmi, w których zwykły przenośić gorący węgielek
drzewny na nowe obozowisko. Zbliżyły się do ognia, bez patosu i bez lęku należnego rzeczom
ś

więtym. Szybkimi ruchami dłoni odrzuciły kilka parzących grudek, które matowiały u ich stóp.

Okręciwszy zarzewia liśćmi, wycofały się, unosząc zawiniątka. Teraz wiele par rąk, zdarłszy
zielsko i darnie z ubitej ziemi rzucało ją garściami w płomień. Po chwili ognisko osypała ciemna
skorupa; z daleka było podobne do kopczyka termitów.
- Dym szedł w stronę rzeki - zauważył jeden z Pigmejów. - Niedobrze. Bardzo niedobrze.
Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Dym, trąbienia iśpiewy, snucie gawęd o leśnym życiu i o
przeszłości, głośne rozmowy - zdradzały istnienie obozu na znaczną odległość, szczególnie teraz w
wilgotnej ciszy wieczoru.

background image

Ciemniało nagłym tropikalnym zmierzchem kiedy od strony Ituri dały się słyszeć intrygujące
dźwięki. Dopiero one wyostrzyły czujność Rarrry. Nawet kiedy tak niespodziewanie zasypano
ognisko - jeszcze podejrzewał, że to może być improwizowany zbiorowy popis, związany z
odtwarzaniem kolejnej bajki.
Znał umiejętność Pigmejów naśladowania rozlicznych głosów puszczy, ale teraz chodziło o coś
innnego: była to ludzka mowa, wszakże jakaś odrębna... Wydało mu się niedorzeczne, aby
jacykolwiek Ziemianie posługiwali się językiem odmiennym niż ten, który poznał wraz z
poznaniem Pigmejów. Mowa Rarrrów nigdy nie dzieliła się na języki narodowe - bo nie znali
pojęcia narodów. A potoczne słownictwo było na tyle intelektualne, że rugowało potrzebę
odrębności języka nauki.
Na polanę wkraczał dziwny orszak. Przodem szły cztery rosłe postaci, ukryte w ubraniach
osłaniających całe ciało oprócz twarzy o czarnej, lśniącej skórze. W oczach Cyrkolity musiały
uchodzić za stylizowane rzeźby wyobrażające
Ziemian. Tego sugestywnego wrażenia ani trochę nie umniejszał fakt, że szły naśladując dwunożny
chód ludzi.
Analogicznie wyglądała wszelka plastyka na Cyrkoli, nie znająca płaskich malowideł ani
statycznych posągów.
Właściwie cała planeta była nieograniczoną sceną plenerowego teatru-muzeum, po której
przesuwały się sztuczne postacie - Rarrrów, zwierząt, inteligentnych robotów i mniej
skomplikowanych maszyn. Wzywany telepatycznie - taki tłumek zgodnie z każdym doraźnym
ż

yczeniem improwizował złożone kompozycje, pełne ruchu i ekspresji. Wyolbrzymione figury

imitowały swoje naturalne pierwowzory.
Kosmiczny zwiadowca coraz wnikliwiej obserwował rozwój wypadków. Polanę zapełniło mrowie
sylwetek wprawdzie zindywidualizowanych, ale mających wspólne cechy anatomicznej budowy
Ziemianina. Nie znalazł wszakże aktorów odzwierciedlających prawdziwych ludzi - pobratymców
swych drobnych, harmonijnie zbudowanych leśnych opiekunów.
Zapadł głęboki mrok. Zwykle o tej porze Rarrra nastawiał swoje zmienne oczy na nocne widzenie,
gdyż inaczej nie dostrzegłby niczego prócz zamazanych skojarzeń ruchu i niepewnych kształtów.
Teraz intruzi niespodziewanie ustawili w krąg pod ścianą puszczy silne reflektory.
W tle jasnych smug Cyrkolita śledził ciekawie, jak jego obóz z minuty na minutę zmieniał się nie
do poznania.
Najbardziej uderzało go, iż niezgrabne, karykaturalnie wydłużone postacie Ziemian zachowywały
się tak, jakby na leśnej idu mieli więcej do powiedzenia niż gospodarze.
Kosmita wciąż jeszcze nie pojmował dramatycznych treści tego, co się wokół rozgrywało. W
ojczyźnie napatrzył się bez liku dekoracyjnych scenek, które jeśli demonstrowały coś ważnego, to
jedynie w kategoriach artystycznych. Obecne widowisko odbierał jak rozrywkową abstrakcję z
gatunku tych lubianych na Cyrkoli, które tylko zarysowują jakąś koncepcję, każąc widzowi
dotworzyć w myślach co mu się żywnie podoba.
Rarrra zdawał sobie sprawę z różnorakości pięciu stref klimatycznych na Planecie Puszcz.
Rozumiał, że czymkolwiek jest przyroda okolic odsuniętych daleko za północny i południowy
zwrotnik, nie może to być swoisty tropikalny las. Ale poza nim nie wyobrażał sobie innej ostoi
Ziemian.
Wynikało to z zapewnień Pigmejów: lekceważąc Murzynów, a nie mając kontaktów z białymi - w
stosunkach ze swoim totemem przywykli ignorować wszystko, cokolwiek może dziać się poza
puszczą.
Snop światła padał na kępę chaszczy, która drgnęła niespokojnie. Zza ostrożnie rozchylonych
gałęzi drzewa kopalowego przez moment mignęły piwne, patrzące uczciwie i otwarcie, teraz
zatroskane oczy człowieka. Ciemna zieleń lśniącyh, jakby polakierowanych liści wtuliła ten
migawkowy obrazek. Obok przy jednym z pigmejskich szałasów, kilka czarnoskórych sylwetek
krzątało się, ustawiając masywną aparaturę. Szałas był pusty; podobnie jak z innych - jego
mieszkańcy przenieśli swój skromny dobytek w zarośla. Rarrra obserwował ruchliwe rzeźby
Ziemian, niezgrabnie wysokie, o rysach twarzy zdeformowanych stylem, panującym tu widocznie

background image

w sztuce. Zastanawiał się, dlaczego ludzie opuścili potulnie swe siedziby, w których - o dziwo! -
rządziły się jak na własnym podwórku kukły o mięsistych, silnie wywiniętych wargach.
Nawet uprzątały wnętrza, jakby sposobiąc je do nowego przeznaczenia.
Dla Rarrry różnorodnością i pięknem otaczającego świata były przede wszystkim kolory.
Postrzegając barwy dość podobnie do ludzkiego widzenia - znacznie mocniej odczuwał nastrój ich
natężenia, odcieni, zestawień. Sztuczne postaci - zarówno wizyjne, jak imitujące przyrodę które
teatralnie zdobiły krajobrazy Cyrkoli, były najbardziej urozmaicone od strony kolorystycznej.
Dlatego zdumiało zaziemskiego przybysza, jak niewiele polotu miał reżyser tego przedstawienia.
Skoro odrzucił naturalną, czekoladową barwę ludzkiego ciała - czemu zadowolił się użyciem tylko
czerni na tworzywo aktorów Rarrra spostrzegł jedyne odstępstwo od tej sztampy: wyrażał je
białawy spód dłoni. To problematyczne upiększenie widocznie kryło symboliczny sens - skoro inne
postaci, mniej liczne, były wytworzone Jednolicie w podobnej tonacji. Kostiumolog też nie
przejawił zbytniej inwencji : czarnym sylwetkom dał prawie jednakowe okrycia, banalne,
brudnoszare, zaś podobizny jasnych Ziemian ustroił na biało. Wystarczyło choć trochę podpatrzyć
rozrzutność przyrody, która tu aż krzyczała wyszukaną jaskrawością kwiatów, nierzadko i liści,
przepychem nieprzeliczonych zieleni, przeważnie ciemnych ale wciąż innych, jakby
wymalowanych nowo odkrytymi farbami. kontrastujących z takim samym bogactwem jasnych pni,
z dziwacznością grzybów i porośli. Ileż wyrażają rozpasane kolorami motyle i ptaki, chrząszcze,
gąsienice. nawet duże zwierzęta!
A cóż powiedzieć o tych niepowtarzalnych refleksach słońca, błyskawic, księżyca, kiedy ostre
bicze światła, odbijając się od wielkich liści, skórzastych bądź sprawiających wrażenie
wykroJonych z ciemnozielonej blachy wyczyniają tak niedorzeczne harce, że głównie dzięki nim
las tropików jest niemożliwy do oddania ani w opisie, ani w obrazie, ani w fotografii !
Najstarszy obóz pigmejski pierwszy raz przestał być sobą. Mali ludkowie powyłazili z szałasów -
jedni w puszczę zawsze opiekuńczą, a inni zgromadzili się obok Rarrry; przed nim, za nim, po
bokach. Wyrostek w czapce z futra cywety, parę dni temu upolowanej, usiadł na grzejącym
kopczyku i z siłą najpierwotniejszej ufności patrzył w matowe oczy kosmicznego wędrowca
przyćmione jak u węży i dla człowieka właściwie nieczytelne. Inni kucnęli opodal, a nagie ich
pięty, nieruchome, lśniły w świetle.
Wtem wokół Cyrkolity zakotłowało się, pośród jasności i milczenia kołysanego echem dalekich
grzmotów. Kilka gibkich, małych postaci płynnym ruchem dosiadło grzbietu
Rarrry, kładąc się na twardym pancerzu i otulając go zwartą pokrywą brunatnych ciał.
Nie sprawiał wrażenia zdziwionego, bo usłyszał pierwsze krople deszczu. Zwinąwszy pod głową
pęki wici w dwie poskręcane ślimacznice tyłem wszedł do namiotu. Otwór był tak wąski, że choć
Pigmeje przypłaszczyli się jak mogli, potrącili daszek z kory. Spoczywające na nim ciosy słoniowe
zachwiały się i mniejszy z nich, spadaJąc, dotkliwie skaleczył w głowę skuloną pod szałasem
dziewczynę.
Momentalnie jeden z białolicych Ziemian zbliżył się do leżącej, ale jakby nie zauważając jej
niedoli - tylko podniósł gładkie, ciężkie trofeum, obejrzał, wskazał ręką drugi cios, który utrzymał
się na daszku i zaczął coś przedkładać czarnym postaciom. Te z kolei przetłumaczyły żądanie
Pigmejom. Rarrra spostrzegł przerażenie malujące się w oczach swoich przyjaciół, a potem
gestykulacJę, która wyrażała rozpaczliwy protest.
Cyrkolita natężył uwagę pospiesznie telepatując zadania komputerom w statku. Teraz podeszła
następna białoskóra sylwetka i ponad jego głową zdecydowanym ruchem chwyciła oburącz drugi
cios słoniowy. Na policzku leżącej dziewczyny rozmazał się w ciemne znamię upuszczony w locie
przez nietoperza czarny owoc gardenii - taki sam, jakiego sokiem towarzyszki miały ją za kilka lat
pomalować w esowate wzory na uroczystość zaślubin. Obok tej plamy, wzdłuż nosa spływała
wąska strużka krwi. Deszcz padał coraz mocniej, tkając firanki ze świetlnych smug.


2

background image

Dzień był pogodny i skwarny, w samym środku południowoafrykańskiego lata. Zwarty tłum
białych, wśród nich wielu starców z patriarchalnymi brodami, mającymi przypominać czasy
pionierów, zapełnił uprzywilejowane wzgórze opodal Pretorii. Właśnie tu burscy nacjonaliści, do
doszedłszy do władzy w roku 1948, natychmiast zbudowali jeden z tych pomników, jakie w
czasach nowożytnych ludzie wznieśli po to, aby uczcić najgorszych spośród siebie. Sześcian z
szarych bloków skalnych, wewnątrz wyłożony marmurami z czterech stron świata, wypełniony
mnóstwem zbiorowych scen na płaskorzeźbach, pełen zastygłych w kamieniu surowych postaci
zdobywców przywodził na myśl starożytności Asyrii czy Babilonu, a jeszcze bardziej świątynię
Abu Simbel, ten faraoński monument oszalałej pychy, który Ramzes II postawił samemu sobie;
gdzie Amon, bóg słońca, wschodząc świetlistą barką na nubijskie niebo każdego ranka wnikał do
sanktuarium, by olśnić siebie i równego sobie króla - twardych w głazie, wystawionych wiekom na
posłuch władzy i poniżenie ludzi.
Tutaj, tysiące kilometrów bardziej na południe, wprawdzie nie oddawano boskiej czći królom, ale
przybytek ten był równie rzeczywistą świątynią, postawioną voortrekkerom - holenderskim
najeźdźcom, którzy z biblią w ręku przerąbali mieczem ten kraj dla potomnych.
Nastał szesnasty grudnia, Dingaan Dag. najbardziej uroczysty dzień w Afryce Południowej,
rocznica zwycięstwa oddziałów Andriesa Pretoriusa nad Zulusami w roku 1838.
W tym dniu, punktualnie w południe, promień słoneczny wpada przez otwór w dachu, poprzez
odsłonięte sklepienie krypty. Nie oświetla - jak w Abu Simbel za czasów przed zalaniem Nubii
potopem Tamy Asuańskiej - faraońskiej pychy i faraońskiej władzy, lecz pychę świeższą
doświadczeniem epok, władzę zbrutalizowaną i zmądrzałą w nurcie trzydziestu trzech stuleci.
Wtedy na symbolicznym sarkofagu najeźdźców igra w padającym świetle promienia jaskrawy
napis; Ons vir on, Suid Afrika" - My za Ciebie, Afryko Południowa. Jeśli ten dzień święta
przydarzy się pochmurny - przesądni
Burowie przyjmują to za najgorszą wróżbę i dopiero pociesza ich w nieszczęściu tubalny głos
któregoś z apostołów apatrheidu, czytającego sakramentalnie zawsze ten sam werset ze Starego
Testamentu: "Gdy cię wwiedzie
Pan, Bóg twój do tej ziemi, do której wchodzisz abyś ją posiadł, a wygładzi wiele narodów przed
tobą i gdy je
Pan Bóg twój, podda tobie, wybijesz je do szczętu. Nie wejdziesz z nimi w przymierze ani się
zlitujesz nad nimi, ani się małżeństwami z nimi łączyć będziesz".
Tym razem wszystko było w największym porządku.
Nacjonaliści nie potrzebowali patrzeć na zegarki, bo smuga blasku dała znać, kiedy mają upaść na
kolana i modlić się do wykutych w granicie ponurych postaci przodków, którzy kładli kamień
węgielny pod ich mocarstwowość opartą na przemocy i jej kulcie. Przed nimi, w niszy z
czerwonego marmuru, krwawo płonął znicz cywilizacji.
Kiedy minął ten szczytowy moment, kiedy w amfiteatrze przed pomnikiem-mauzoleum
przebrzmiały napuszone mowy sławiące przeszłość burską i życzące narodowi panów tak samo
jurnych epok jutra, kiedy butnie przemaszerowały już kolumny chłopców i dziewcząt z organizacji
Voortrekker Scout, a premier Daan van Klerk odjechał w historycznym powozie pierwszego
prezydenta, Paula
Kr gera - napuszony fanatyzm ustąpił atmosferze więk-
szej zwyczajności. Ludzie poczęli się rozchodzić, by w swoich domach mówić i marzyć o dniach
jeszcze bardziej brutalnych, światowo-mocarstwowych dla Afryki Południowej ; o przyszłości
bogactwa Burów, przygniatającego resztę planety.
Pomiędzy tysiącami samochodów, ustawionych w rzędy na rozległym parkingowym półkolu u
stóp wzgórza, podążało trzech mężczyzn w sile wieku. Postawni, trochę przesadnie wyprostowani,
nawet w wyrazie twarzy mieli coś jednakowego, niemal teatralnie wspólnego w tym dniu
wszystkim Burom - jakby czuli się, jeszcze bardziej niż codziennie rycerzami nadrasy, w sposób
oczywisty i jedyny pasowanymi przez Boga. Najwyższy wzrostem
Hendrik van Louv miał przebiegły uśmiech i chłodny wzrok tępego afrykanerskiego polityka; w
istocie, nie pragnął rozumieć niczego, co wykraczało poza kodeks moralny wypracowany przez

background image

kilka rządzących pokoleń nacjonalistów oraz "Myśli" premiera Daana van Klerka, będące prawem i
sumieniem Burów. Szedł przodem - ale dziś wyłącznie dlatego, że chciał poprowadzić gości do
swego wozu. Starał się nie akcentować wobec nich pozycji, jaką dawała mu teka ministra do spraw
apartheidu.
Idący z nim dwaj Afrykanerzy zdawali sobie sprawę z tej sytuacji i stwarzali pozory, że nie
zamierzają jej wykorzystywać. Hendrik van Louv był autorytetem politycznym nadzorującym ich
pracę - z racji profesorskich stanowisk jakie piastowali w SABRA, instytucie rządowym, który
stanowił trust mózgów kierujących ideologią apartheidu.
Stąd wychodziły projekty dyskryminacyjnych rozporządzeń tu powstawały elaboraty usiłujące za
każdą cenę, choćby oczywistego absurdu, dać naukowe i filozoficzne uzasadnienie
wprowadzonych już w życie rozlicznych segregacyjnych ustaw, nakazów i zakazów. Był to jedyny
urząd w Burskiej Republice Apartheidu, gdzie komputery nie odgrywały znaczniejszej roli. Po
prostu nie wierzono w możność skonstruowania maszyn o tak wykrętnej argumentacji, do jakiej
potrafią się wyćwiczyć tępi fanatycy idei.
Jak wielu czołowych pracowników SABRA - obaj towarzyszący ministrowi wykładali na
uniwersytecie w Stellenbosch eksponowanej uczelni, z której murów wychodzili niemal wszyscy
pol‹tyczni przywódcy. Kolegowali tam ongiś z Hendrikiem van Louvem co ich upoważniało być
po imieniu z tym dygnitarzem. Starszy z nich, Hans Swart, zdobył wykształcenie medyczne, a
zajmował się antropologią ludów Bantu oraz tworzeniem filozoficznych uzasadnień rzekomej
konieczności oddzielenia Murzynów nieprzekraczalnym murem od wszystkiego, co choćby o ton
mniej czarne. Jasnowłosy Willem du Plessis był paleontologiem i genetykiem. W Stellenbosch
kierował katedrą kopalnych kręgowców Czarnego Lądu. Ponieważ na terenie SABRA ta
specjalność nic nie znaczyła - zajmował się tam prahistorią Bantu, z której wysnuwał karkołomne
rasistowskie uogólnienia.
Kiedy minister odszukał swój samochód i zasiadł za kierownicą - Swan zaproponował aby
pojechali do niego.
Przejechawszy całą Pretorię, kilkunastoma spośród sławnych czterystu kilometrów jej ulic
wysadzanych palisandrami, znaleźli się na rozległym willowym przedmieściu, zbudowanym jako
luksusowa dzielnica białych po ogłoszeniu w roku 1958 ustawy o Group Areas: rasowo
wydzielonych partiach miast.
W tym getcie panów - dom Swarta, piętrowy, z tarasem na dachu, zbudowany solidnie ze starej
holenderskiej cegły, wtulał się w pieczołowicie utrzymany park, który w ciągu siedemdziesięciu lat
porósł wysokimi drzewami.
Przy podtrzymujących bramę plastykowych słupach, ustrojonych bluszczem, stały uformowane
romboidalnie dwa krzewy ligustru, ciemne i sztywne jak strażnicy tego obejścia. Strzegły go
ciężkie kute w żelazie lwy, tworzące masywną bramę, oraz gruba kratownica wokół posiadłości, u
góry zabezpieczona imitującymi kwiaty ozdobami z listw ostrych jak brzytwy. Cały system
dzwonków alarmowych i urządzeń włączających prąd elektryczny w razie otwarcia furtki przez
kogoś niepowołanego - został tak obmyślony, że nawet zdobywszy klucz do patentowego zamka,
nikt obcy nie zdołałby tam wtargnąć. Znacznie prościej mogły spełnić tę rolę komputery, ale już na
przełomie tysiącleci ustaliła się w Afryce Południowej moda używania ich w prywatnych domach
jedynie do nadzorowania i doraźnego karania służby murzyńskiej.
Swart otworzył wrota sezamu i zapraszającym gestem wprowadził gości na starannie
wygracowaną alejkę. Coś zaszeleściło w niskim żywopłocie bukszpanu obok przechodzącego
ministra, który uskoczył w obawie przed wężem. Była to jednak zwykła mysz; spłoszona, z trudem
przemykała niziutko przystrzyżonym trawnikiem, podob nym do puszystego dywanu. Czerwono-
brunatny motyl w białe cętki, zwany tu afrykańską królową, usiadł na żółtych kwiatach kaprifolium
oplatających smukłe tęczowe tralki wiodące na werandę, i przez nią do hallu pozbawionego drzwi,
gdzie po wypukłościach hebanowych boazerii ślizgały się długie wiotkie pędy pnączy z gankowej
balustrady, a niektóre nawet z kolumn ażurowego daszka pergoli, wiodącej do altany z drzew,
krzewów i kwitnących ziół, z okrągłym wejściem wystrzyżonym w listowiu tak, aby trzeba było
przez nie się przeciskać.

background image

Widziany z bawialni na piętrze, ten właśnie ciemny otwór ziejący w różnobarwnej zieleni,
szczególnie się odznaczał.
Zauważył to minister i rzucił swobodnie, byle zagaić czymś zdawkowym zanim przejdą do
poważnych rozmów: - Wygląda to jak dziura, przez którą dzioborożec karmi małżonkę, gdy
zamurował ją w dziupli na okres lęgowy.
-Istotnie - odparł gospodarz. - Ja tam wprawdzie nikogo nie zamurowuję, ale chętnie zaglądam do
tego mocnego cienia, gdy skwar dokucza. Znudziło mi się stale korzystać z klimatyzacji w
pokojach; w altance bije zimne źródełko, a mogę je jeszcze zamrażać.
Z przypominającym kwiat pomarańczy silnym zapachem gardenii, której białe kielichy podobne
do jaśminu zaglądały przez okno, zmieszała się aromatyczna woń koniaku. Obok, w jadalni, dwóch
służących nakrywało do stołu.Trzeci uwijałsięztacami przekąsek; kiedy przeszedł przez salon w
drodze do kuchni, Hendrik van Louv zauważył z przejęciem: - Pożera mnie ciekawość.
Napomknęliście, moi mili, bardzo obiecująco o finale waszej egzotycznej misji. Niestety, w tych
warunkach - obrzucił wzrokiem drzwi wejściowe - można mówić tylko o zwyczajnych sprawach ;
o pogodzie, albo wczorajszej pacyfikacji w Osiedlu Wolności.
- Jasne - odparł Swart. - Temat nie nadaje się dla uszu tych czarnuchów.
- To co Odłożymy rozmowę na później - spytał du Plessis.
Minister przecząco poruszył głową.
- Za trzy godziny mamy audiencję u premiera. Wprawdzie trzeba mu szczerze przedstawić nasz
sukces, ale - tu jakoś zagadkowo się uśmiechnął - musimy ujednolicić opinie.
Dobrze rozumieli, że obecność niepożądanych świadków jest wykluczona. Nie chcieli mówić po
angielsku, gdyż byłaby to kapitulacja przed Murzynami. A ponadto - jak co roku - nawet prasa
wychodząca w języku angielskim .nawoływała, by w tym uroczystym dniu naród mówił wyłącznie
po afrykanersku. Byli rzecznikami wszystkiego co aż wrzeszczało burską pychą, więc w
pierwszym rzędzie właśnie ich obowiązywało to patriotyczne przykazanie.
Minister połączył się przez radio ze swym przyjacielem, komendantem wojskowej uczelni i
zamówił dwóch zaufanych kadetów. Skoro przyjechali, Swart poinstruował ich co mają podać i w
jakiej kolejności, zapoznał z wyposażeniem podręcznego kredensu-chłodni i zaprowadził do kuchni
- aby, broń Boże, nie zhańbili munduru zasięganiem informacji od Murzynów.
Teraz trzej biesiadnicy bez obaw popuścili wodze językowi. Nawiązali do tego, co stanowiło
genezę ich triumfu: historii wyprawy w głuszę kongijskich puszcz. Swart i du Plessis byli jej
uczestnikami, chociaż wahali się długo nad wzięciem udziału w tej ryzykownej eskapadzie.
Zniechęcały ich też opory w rządzie. Zwłaszcza minister skarbu długo sprzeciwiał się
wydatkowaniu znacznej sumy na tak niepewne przedsięwzięcie. Również Hendrik van Louv
uważał wtedy całą sprawę za marnotrawienie środków, czemu dał wyraz na jednej z debat w
parlamencie. Teraz za nic w świecie nie przyznałby się do tego. Starczyło mu siły i znaczenia, aby
przypisać sobie zasługę dojścia tej misji do skutku, usuwając w cień rzeczywistych jej
projektodawców, organizatorów i orędowników.
Ani trochę się nie dziwił, że nie był wtedy dość przewidujący. Bądź co bądź, pierwszą podnietę
działania stanowiły zwykłe plotki. Niejedna spośród ekspedycji, które z różnych pobudek
penetrowały centralne obszary Afryki w dorzeczu Konga, aż do masywu Ruwenzori i Jeziora
Tanganika - spotykała się z pogłoskami, że w głębi dżungli przebywa niesamowity stwór, otoczony
boską czcią Murzynów.
Początkowo ta informacja trafiła do opisów animistycznych wierzeń, baśni, legend i
przekazywanych ustną tradycją opowieści plemiennych. Z coraz liczniejszych reportaży, esejów i
szkiców afrykanistycznych - sylwetka tajemniczej istoty przenikała do opracowań naukowych.
Tymczasem znawcy przedmiotu zaczęli sobie nawzajem wytykać sprzeczności, spłycenia,
czerpanie z niepewnych źródeł i przenoszenie wiary w tajemniczego smoka" z jednych plemion na
inne, nieraz bardzo odległe.
Sprawa skomplikowała się nieoczekiwanie, gdy paru etnografów doszło do przekonania, że
ź

ródłem wszystkich opisów są relacje Pigmejów. Z wielu względów wydawało się to

background image

nieprawdopodobne. Zamiast odpowiadać na zarzuty oponentów, uczeni nabrali wody w usta z
obawy przed kompromitacją.
Mit "totemu Pigmejów", już głośny w świecie, szybko stał się przedmiotem żartów przedzierzgnął
się w symbol czegoś niepoważnego, przenikał powiedzonka i porzekadła.
Wzmianki o nim zaczęto skwapliwie usuwać z prac naukowych i podręczników.
Ośmieszony w dziedzinie kulturowych i religioznawczych badań ludów Czarnej Afryki -
"kongijski smok" nagle zaabsorbował przyrodników, choć autorytety zwlekały z wypowiedzeniem
się.
Umiejscawiano to dziwo przeważnie na północ od olbrzymiego łuku, jaki zakreśla rzeka Kongo w
ś

rodkowym biegu - co przywodziło na myśl wypatrywanie igły w stogu siana. Ta pierwotna

puszcza, jedna z najrozleglejszych na Ziemi, od niepamiętnych czasów była ostoją leśnych
koczowników: Pigmejów. Pyszniła się rzadkimi okazami zwierząt, gdzie u schyłku dziewiętnastego
wieku odkrywano jak w rogu obfitości nieznane gatunki ssaków i ptaków, a na przełomie stuleci
oczom Europejczyków objawiła się tam okapi poprzedzona nurtem opowieści, którym mało kto
chciał zawierzyć.
Nie omieszkano tego przypomnieć teraz, zwracając uwagę, że sławna wylęgarnia odkryć
zoologicznych w puszczach nad Ituri zapewne ukrywa jeszcze zdumiewające niespodzianki.
Dlaczego nie miałaby przechować w swoim opiekuńczym cieniu posłańca pradziejów życia,
jakiegoś brontozaura czy iguanodona.
Dobrze pamiętano, iż w dwudziestym wieku w tym rejonie świata, w Kanale Mozambickim,
wyłowiono po raz pierwszy latimerię rybę z grupy trzonopłetwych, poczytywaną za wymarłą
właśnie równocześnie z wielkimi gadami ery mezozoicznej, siedemdziesiąt milionów lat temu.
Powszechny rozgłos zdobyła wyprawa dwóch francuskich dziennikarzy w poszukiwaniu
kongijskiego dziwu.
Wątpiąc w ich sukces, komplikacje przedsięwzięcia porównywano z odnalezieniem Livingstone'a
przez Stanley'a nad jeziorem Tanganika sto sześćdziesiąt lat wcześniej.
Podniosła się jeszcze większa wrzawa skoro słuch o Francuzach zaginął - gdyż informacje, jakie
zdążyli przekazać ze szlaku, dolewały oliwy do ognia.
Kiedy reporterzy dopłynęli w górę Konga powyżej bagien ciągnących się aż do Lisali, ich notesy
pęczniały od łapczywie spisywanych rewelacJi. Chociaż były sprzeczne i ukwiecone ozdóbkami
pasującymi do przygód Gilgamesza czy Odysa, cechował je istotny wspólny rys: wszystkie te
drogowskazy celowały na wschód. Ponieważ koryto rzeki już stamtąd lekko wygina się ku
południu - wypłynęli w niewielki jej dopływ, Rubi, a potem przedostali się na wody znaczniejszej,
także równoleżnikowo płynącej UeIe.
Podejrzewali, iż upragnione miejsce znajduje się gdzieś w okolicy Dungu. Liczyli na pomoc
fachowców z pobliskiego Parku Narodowego.
Nie widziano ich wszakże nawet w leżącym wcześniej na tym trakcie osiedlu Niangara. W rejonie
poprzedzających je dwóch groźnych katarakt i mniejszych progów skalnych szukano szczątków
łodzi, ale daremnie.
Mit począł blednąć, gdy wojskowa ekspedycja kongiJsk ,
wysłana dla odnalezienia niefortunnych Francuzów, zgromadziła przy sposobności taki balast
sensacyjnych relacji, że trudno było spodziewać się wyłowienia z niego choćby ziarenka prawdy.
Początkowo wzmagała się ilość poszlak, co tak podnieciło uczestników wyprawy, iż kiedy główne
jej zadanie spaliło na panewce - w uzgodnieniu ze swym rządem postanowili dotrzeć do źródła
legend, które wywołało tyle szumu w świecie.
Przebadali, myszkując tu i tam, rozległe leśne rewiry aż po granice Rwandy i Burundi. Daremnie!
Legendarny smok jakby się zapadł we wszechobecną zieleń, szydząc z ludzkich trudów.
Poszukiwaczy gnębił nastrój zmowy milczenia - być może związanej z bliskością celu. Kiedy
brnęli przez dżunglę, Pigmeje na trasie znikali jak kamfora- i ci obozujący tradycyjnie,w puszczy, i
ci nieliczni, namówieni do pracy na specjalnie utworzonych plantacjach.
Przybywających nie witał ludzki głos i tylko wiatr gwarzył nad ich głowami : zastawali ciepły
jeszcze popiół, czasami nie dogotowaną strawę. Wcześniej w ludniejszej okolicy mogli się upajać

background image

ż

niwem swoich indagacji. Była to jednak radość zaprawiona zwątpieniem. Murzyni z wiosek na

leśnych wyrębach chętnie częstowali ich w oratorskim zapale mrowiem opowieści barwnych jak
greckie mity.
Uparcie powtarzała się wersja o zwierzęciu jedynym w swoim rodzaju które od lat przesiaduje pod
rozrosłym drzewem bawełnianym niby pomnik samego siebie, a Pigmeje dniem i nocą wielbią je
pieśniami jako boga puszczy.
Rzadziej spotykani przedstawiciele lokalnej administracji nieliczni czarni i biali chrześcijańscy
księża, lekarze i kupcy, niewiele trzeźwiejszym okiem patrzyli na tę sprawę. Przeważnie traktowali
rdzeń legendy jak rudę, z której każdy wedle osobistych wyobrażeń wytapiał postać nie budzącą
krzty zaufania. Poetycki obraz żywego boga pod świętym drzewem niektórzy komentowali w ten
sposób, że Pigmeje od dawna przyzwyczajeni do spotykania w puszczy wielkich drapieżnych
zwierząt nie znanych nauce - jedno z nich schwytali i udomowili tak, iż karmią je z ręki, a czczą po
to by jego pobratymcy przestali ich pożerać. W niektórych wersjach oswojony potwór miał być
bardzo starym, dwunastometrowym krokodylem, jakie jeszcze sto pięćdziesiąt lat wcześniej
spotykali europejscy odkrywcy Czarnego Lądu.
Moda na smoka niebawem przeżyła się, a ludzie, opanowani przez własne kłopoty w coraz
bardziej obłędnie wirującej karuzeli cywilizacji, mieli dość swoich małych codziennych
problemików. Kogo było stać jeszcze na luksus posiadania szerszych horyzontów, śledził pierwsze
lądowanie kosmonautów w układzie Saturna, budowę wielkiej jak świat kriotronowej centrali
cybernetycznej na
Amaltei - wewnętrznym księżycu jowisza, bądź wyniki wierceń płaszcza Ziemi do głębokości stu
kilkudziesięciu kilometrów. Tylko czasami, w okresie kanikuły, obok klasycznego repertuaru
takich sensacji jak potwór z Loch
Ness albo Uranidzi z latających spodków, gdzieś przez kogoś podpatrzeni - na równych prawach
wynurzał się z owego gąszczu totemiczny smok Pigmejów.
W tym czasie w Afryce Południowej znalazła się grupa ludzi przeświadczonych, że kongijskie
dziwo nie jest czczym wymysłem. Wprawdzie i oni opierali się na zasłyszanych opowieściach, ale
uważali je za wystarczające, by podjąć trudy i koszty solidnie przygotowanej wyprawy.
Miała ona za wszelką cenę odsłonić przed światem źródło, z którego zaczerpnęła moc życia ta
zwiewna, tęczowa mgiełka fantazji, która przez kilkadziesiąt lat - jak błędna fatamorgana -
podniecała wyobraźnię. Nie uwierzono w jej prawdziwość, a mimo to zapadła w serca, zapłodniła
wiele głośnych dzieł malarstwa i rzeźby, stworzyła dwie znane w świecie opery, a co
najistotniejsze - wskrzesiła uważaną za nie do uratowania tradycję wielkich bohaterskich eposów,
by pod piórem najświetniejszego poety swego czasu opowieścią o Goreusie przeniknąć ciałem i
krwią w krąg tej literatury, której przeznaczone wieczne życie.
Odtąd nie dbano o personalia smoka - tak samo jak drobne buzie od dziesięciu pokoleń kraszone
uśmiechem nad kartkami "Robinsona Crusoe" za nic by miały zgłębianie, kim był naprawdę ich
bohater.
Kiedy burska ekspedycja wreszcie wyruszyła, badaczy przepojonych mieszanymi uczuciami
ż

egnały ironiczne słowa podobne do tych, które Schliemannowi udającemu się odszukać Troję

ziemią przysypaną - radziły, aby za wierzchowca wziął sobie Pegaza. Nim jednak do tego doszło,
Afrykanerzy musieli zwalczyć mur niechęci, a często i wrogości. Teraz, pragnąc to powetować,
pozowali na bohaterów narodowych. Uśmiechnął się do nich przypadek, że negocjacje z Rarrrą,
postacią z innego świata, aż dziwnie współbrzmiały z przygodami Goreusa, przerzuconego ponad
przepaścią tysiącleci z zatopionej Atlantydy w afrykański ocean ciemnozielonej kniei.
U źródeł tej wielkiej akcji tkwiły zarówno ambicje osobiste jak chęć przysporzenia laurów
ojczyźnie, która fajerwerkami znamienitych odkryć, wynalazków, rzadziej arcydzieł sztuki - mogła
chwilowo zyskać jaką taką, choćby iluzoryczną przeciwwagę wobec tych przekleństw, które z
wszystkich trybun Ziemi kierowały się ku południowemu cyplowi afrykańskiego kontynentu.
Ostatni na planecie bastion jawnej tyranii, jedyne państwo, które wyznawało rasizm, na całym
ś

wiecie zgodnie odrzucony w nauce, pogardzany w filozofii, napiętnowany przez historię -

uczyniło z tej zbrodniczej doktryny biblię wierzeń i kodeks postępowania. W dość unormowanej

background image

globalnej sytuacji geopolitycznej był to wrzód nienawistny i groźny - tym bardziej, że Burska
Republika Apartheidu, jak przemianowano Republikę Południowej Afryki, nie zamierzała
poprzestać na tym co osiągnęła. Jej apetyty szły dwoma torami: wyniszczyć u siebie resztę
Murzynów, w miarę zastępowania maszynami rąk ludzkich, a następnie zawojować kontynent.
Afrykanerzy pragnęli wykorzystać słabości Czarnego Lądu, który wprawdzie od dawna poza
granicami BRA wyzwolił się z przeżytków kolonializmu, ale wyczerpany wojnami plemiennymi,
przewrotami, kryzysami, a także nadmiarem klęsk żywiołowych, nie raz zawinionych przez
rabunkową gospodarkę - pod wieloma względami niŠ nadążał za resztą świata.
Istniał jeszcze jeden nurt tych niewybrednych marzeń, ale o nim mówiono szeptem i wyłącznie w
zaufanym gronie, gdyż tak nakazywały niedawne dramatyczne doświadczenia światowej polityki.
Był to burski sen o brutalnej potędze, zaczepiony korzeniami o rzeź Pretoriusa nad Krwawą
Rzeką - Blood River, sen pomny, w czasach o wiele późniejszych, wieców i kazań sławiących
niemieckie ludobójstwo jako ideał do naśladowania, chociaż ówczesny Związek Południowej
Afryki, będąc jeszcze członkiem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, uczestniczył w ostatniej wojnie
ś

wiatowej po stronie sprzymierzonych. W Muzeum Zasług dla BRA, ufundowanym przez premiera

Daana van Klerka, wiele uwagi poświęcono cytatom z wypowiedzi ówczesnych ministrów,
wyrażających sympatię i moralne poparcie dla hitleryzmu. Wśród plansz obrazujących
prześladowanie
Burów ze strony Anglików, jedna głosiła, że internowano za działalność nazistowską tych
patriotycznie nastawionych księży burskich, którzy odmawiali chrzczenia dzieci żołnierzy. Na
honorowym miejscu świeciły złotymi literami w czarnym marmurze słowa księdza J.W. Vorstera,
wypowiedziane na wiecu studentów w Kapsztadzie w roku 1940:" "Mein Kampf' Hitlera wskazuje
drogę do wielkości, drogę Afryki Południowej. Musimy iść za jego przykładem, bo tylko przez taki
ś

więty fanatyzm naród Burów może wypełnić swe powołanie".

Nie ostudziła tych bałamutnych rojeń nawet najświeższa przestroga historii, którą van Klerk przez
ostrożność pominął w swoim muzeum. Te wydarzenia pochodziły z innego rejonu świata i
zakończyły się upadkiem czołowego mocarstwa zachodniej półkuli. Wyczerpawszy swe siły
zbrojnymi interwencjami oraz wszelkimi knowaniami wywiadu i dyplomacji na różnych
kontynentach - Stany
Zjednoczone poszukiwały, z pomocą komputerów w dużym stopniu zawiadujących aparatem
państwowym. nowocześniejszych sposobów zdławienia wszelkich przejawów liberalnego ducha
ludzkości. Z unifikacji kilku wpływowych gangów, w oparciu o Ku-Klux-Klan i pokrewne
zbrodnicze ugrupowania powstała rozgałęziona na cały świat organizacja terrorystyczna pod nazwą
Klubu Rewolwerowców. Ofiarami mordów kapturowych padali teraz w różnych krajach nie tylko
mężowie stanu oraz postępowi ideolodzy, lecz ludzie wszelkich zawodów. Raz po raz ginęli głośni
intelektualiści, którzy nawoływali do postawienia tamy szerzącemu się złu "made in USA". Coraz
ś

mielej podnosiły się głosy przerażonej ludzkości za fizycznym zdławieniem wściekłego potwora.

Jedynym krajem, skąd wzrokiem pełnym aprobaty przyglądano się bezprawiu rozciągającemu
macki na całą planetę - była Afryka Południowa. Wyraziło się to nawet w uchwale parlamentu o
udzielaniu azylu amerykańskim rewolwerowcom. Rozzuchwaleni przykładem zza oceanu, rasiści
jeszcze zaostrzyli reżim, co uwidoczniło się w prowokacyjnej zmianie nazwy państwa.
Niebagatelną częścią dochodu narodowego, którego wskaźnik na głowę białej ludności był tam
najwyższy w świecie - wsparto wywiad zaczepny we wszystkich kraj…ch afrykańskich, szkolenie
zamachowców oraz ćwiczenia spadochroniarzy wzorowanych na hitlerowskich bojówkach SA.
Kiedy program opanowywania Afryki miał już być wcielony w życie - potęga amerykańskiego
strażnika przemocy zachwiała się i wkrótce potem runęła. Pod egidą
ONZ rozczłonkowano niebezpiecznego kolosa, każdemu z jego stanów nadając status
samodzielnego państwa, bez prawa wiązania się jakimkolwiek sojuszem z sąsiadami.
Te wypadki bezpośrednio poprzedziły ekspedycję w puszcze nad Ituri, zorganizowaną przez grupę
politykujących uczonych, którzy pod naporem przeszkód stracili do niej serce. Gdy w końcu
uzyskała aprobatę i fundusze, pokierowali nią Swart oraz du Plessis, obaj przedtem tylko
współdziałający w opracowywaniu metod i programu badań.

background image

Hendrik van Louv przypomniał sobie teraz gorączkową atmosferę tamtych dni, ekwipowanie
wyprawy i jej odlot samolotami do Konga, co zresztą znał tylko z prasy. Przełknąwszy kęs skalara
w sosie kaparowym, zapatrzony w rozłożystą gałąź figowca ocierającą się o pancerną szybę
otwartego okna, z zaciekawieniem słuchał opowieści lekarza o tym, jak zabezpieczywszy
samochody i część wyposażenia, z wynajętą kolumną tragarzy zapuścili się pieszo w dżunglę.
- Szkoda, że nie byłem tam z wami - przerwał. - Marzyłem o wzięciu udziału w tej porywającej
epopei, której z taką pasją patronowałem - kłamał jak z nut. - Cóż.
obowiązki członka rządu... Zresztą - tu zdobył się na szczerość - gdybym opuścił ministerstwo na
kilka miesięcy, nie miałbym już tam czego szukać. Co gorsza, może mój następca nie doceniłby
znaczenia tych zapobiegawczych dekretów, które właśnie uchwaliłem i gorączkowo wcielałem w
czyn. W naszym kraju trzeba się spieszyć ze wszystkim, żeby potem nie było za późno. Kuć żelazo
póki gorące - jak to ze świetną przenikliwością nasz premier aż trzy razy powtórzył w
przykazaniach dla narodu.
- Nie masz czego żałować - odparł Swart. - Wielu rzeczy byś nie wytrzymał, a wtedy upadłoby
całe przedsięwzięcie.
Du Plessis, widząc nieprzyjemnie zdziwiony wzrok van Louva, szybko wyjaśnił : - Hans ma rację.
I to jest komplement pod twoim adresem. Chcę sobie wyobrazić ciebie, podającego rękę tuzinowi
czarnuchów!
- Czyś zwariował Lekarz i paleontolog blado uśmiechnęli się do wspomnień niedawnych przeżyć.
Minister powiedział z powagą: - Nie posądzam was, rzeczników apartheidu, o czulenie się z
Murzynami, choćby na obczyźnie.
- Przed wyruszeniem sądziliśmy tak samo. W Kongo wszystko się pokiełbasiło, Nagle
uświadomiliśmy sobie, że mamy do wyboru: zawrócić, albo pójść na kompromitujące ustępstwa.
Tercium non datur. Zacisnęliśmy zęby i pomyśleliśmy: cel uświęca środki. To także maksyma z
.,MYśli naszego premiera. Dopiero teraz potrafimy ocenić, że wycofując się - bylibyśmy
zaprzepaścili niepowtarzalną szansę dla narodu Burów. Kto wie, może za kilka lat rozwścieczony
ś

wiatowy liberalizm dobrałby się nam do skóry tak samo, jak rozprawił się z Ameryką walczącą o

rzecz najbardziej naturalną: o przyrodzone prawo silnego do panowania nad słabym. Barbarzyńcy
nawet się nie zastanowili, co niszczą; nie struchleli, że przecież sam Bóg ustanowił taki porządek
na Ziemi. Ale co dla nich Bóg... Równość, demokracja - to ich biblia. W tym szale równości
gotowi wszystko zniżać, zniżać... aż do poziomu zwierząt.
Mocno to uzasadniłem w jednej ze swoich rozpraw. Ale cóż, na szerokim świecie nikt nas nie chce
czytać; nawet ci, których traktujemy jako sprzymierzeńców i popieramy - dokończył ze smutkiem.
Hendrik van Louv zastanowił się.
- Teraz pojmuję. Mój pradziadek, minister spraw zagranicznych w rządzie Verwoeda w latach
sześćdziesiątych po powrocie z jakiejś sesji ONZ dał taką wypowiedź w wywiadzie, który
zamieścił "Star" - cytuję dosłownie z jego pamiętników: "Cieszę się, że wróciłem po trzech
miesiącach ocierania się o Syjamczyków, Hindusów, Rosjan i Bóg wie kogo". Z pewnością w tej
podróży niejednemu kolorowemu z obrzydzeniem musiał podać rękę, chociaż ze względów
wychowawczych i prestiżowych nie mógł o tym napisać.
- No właśnie - zakonkludował gospodarz. - Byliśmy na cudzej ziemi, w kraju rządzonym przez
Murzynów.
Zaraz po przekroczeniu granicy, kiedy powitała nas delegacja władz - na nic się zdały wyniki
moich badań o rodzajach moralnych i fizycznych szkód, jakie ponosi lekkomyślny biały podczas
ś

ciskania czarnej łapy.

- Wiem - odparł van Louv. - Kontakt przez pory skóry. Czytałem twoją publikację.
Kiedy doszło do opisu spotkania i pierwszych dni pobytu w Apa Rarrra, minister wtrącił: - To
znam z waszych meldunków radiowych. Dziwiło mnie wtedy, że mówicie tylko o sprawach
powierzchownych. Czy obawialiście się, że obcy wywiad przechwyci szyfrogramy - Ani trochę -
odparł Swart. - Początkowo mogliśmy wyłącznie opisywać sceny, które rzucały się w oczy.
Oczywiście medytowaliśmy nad tym szalonym spotkaniem, ale były to tylko subiektywne sugestie
uczestników wyprawy, swego rodzaju nie sprawdzone spekulacje myślowe.

background image

Ten roboczy materiał zaciekawiłby raczej tamtego códaka: jakimi drogami mózg ludzki docieka
prawdy Kiedy przezwyciężaliśmy pierwsze ogromne trudności, ty spędzałeś urlop na jachcie.
- A co robiły.wasze komputery
Lekarz uśmiechnął się blado.
- Doprowadzały nas do szału. "Boy'a" miałem szczerą ochotę rozwalić.
Hendrik von Louv zrobił zdziwioną minę.
"Boy'a" Konstruktorzy uważają go za najbardziej udaną z przenośnych maszyn myślących.
- I słusznie - zauważył du Plessis.
- Właśnie dlatego tak skutecznie psuł nam nerwy.
Choć nie jestem cybernetykiem, wiem, że budując komputer przeznacza się go do określonych
zadań. W sytuacjach nie przewidzianych kiedy on musi wyjść poza swoje ramy - jego sprawność
działania wielokrotnie się obniża.
Wtedy analityczny rzeczoznawca bajdurzy. Twórcy "Boy'a" zapatrzyli się w hipotezę Willema, że
zastaniemy w puszczy jakiegoś mezozoicznego gada, prawdopodobnie iguanodona.
- Co za szczęście, że się pomyliłem! - wyznał paleontolog.
- O tak, należy ci się order - rzucił minister z uśmiechem pełnym aprobaty. - Gdybyś był twierdził,
jak niektórzy, że to obłaskawiony przez Pigmejów olbrzymi krokodyl - parlament nie
zaakceptowałby kosztownej wyprawy. Bo po co Wiedza "czysta" jest nic nie warta. Naukowe
badania winny służyć nam i przywrócić utraconą hegemonię białych na kontynencie. Pośrednio
osiągają ten cel już wtedy, gdy budzą podziw świata dla osiągnięć burskich mózgów. Argumentują
naszą rasową wyższość.
Wracając do sedna sprawy - podjął lekarz - "Boy" nie był przysposobiony do opracowywania
istoty rozumnej. Oprócz swej inteligencJi, stanowił kompendium wiedzy paleontologicznej z
naciskiem na mezozoik. Nikt nie wtłoczył do magazynów jego pamięci podstaw dla erudycji
egzobiologicznej. Był na tyle giętki, że dostosowując się do okoliczności sobie nie znanych, sam
stwarzał wiedzę o nich, klasyczną metodą prób i błędów. Łatwo pojąć. jak przyjemnie było mieć do
czynienia z takim jego "mózgowym przedszkolem". Tym razem, materiał do studiów nad
samokształceniem robotów. A nas zżerało pragnienie wykorzystania tej wielkiej szansy -
najprostszą drogą i w najkrótszym czasie.
Minister dyskretnie spojrzał na zegarek. Zauważywszy to, Swart przystąpił do decydujących
wyjaśnień.
- Osiągnęliśmy jednak wkrótce cel, jaki nam przyświecał. Zresztą - dorzucił, siląc się na
skromność istotna w tym zasługa nie nasza, lecz idei, która nas uskrzydla. Choć ten stwór
wyprzedza - o jakiś bardzo długi, wielowiekowy odcinek drogi - ludzki poziom rozumienia i
wykorzystywania świata, musiał uznać wyższość naszego ducha, naszego statusu pomazańców
bożych. Oceniamy go tak, jak Bura żyjącego, powiedzmy, za tysiąc lat, ale pozbawionego i tytułu
do władania obcymi narodami, i nawet - tu się wzdrygnął na bluźnierczą fantazję - nieśmiertelnej
burskiej duszy.
- Dobrze to określiłeś - przytaknął du Plessis. - Ja bym powiedział, że Rarrra - to niby-Murzyn,
który jakimś niepojętym sposobem okazał się mądrzejszy i pozornie nawet bardzieJ wartościowy
od białego. W niczym by to jednak nie umniejszyło faktu, że jest czarnuchem. Rarrra, to typ
psychozoa o mózgu tak sprawnym, że musiał w lot zrozumieć nadrzędną pozycję człowieka we
Wszechświecie, a na Ziemi - uprzywilejowanie Bura nad innymi ludźmi.
- Macie dowody - rzeczowo spytał minister. Czując na sobie zgorszony wzrok obu rozmówców,
wyjaśnił: - Nam wystarczy wiedza i wiara, że taki jest porządek nieba i ziemi. Ale zgódźmy się, że
tuż za granicami BRA prawie nikt nie chce słyszeć o naszej wyższości. W ten sposób rozumują nie
tylko komuniści. Na północy nawet biali księża stale tłumaczą Murzynom, że Bóg jednakowo
kocha wszystkich ludzi i że wszystkim rasom użyczył tych samych uprawnień nie tylko po śmierci
ale nawet tu, na Ziemi.
Jeśli przemocą nie rzucimy ludzkości na kolana, z własnej chęci nikt przed nami nie uklęknie.
- Rzucimy ludzkość na kolana - powiedział Swart z głębokim przekonaniem. - A potem
klęczących dobijemy. On to obiecał. I na pewno dotrzyma. Nie uwierzę, że przyszedłby nam z

background image

pomocą gdyby nie rozumiał, że jest od nas niższy; że jest tylko narzędziem Opatrzności, mającym
wypełnić burskie posłannictwo, burskie prawo do całej planety.
Perliczki na przenośnym rożnie wyzłociły się jak należy iSwart dał znak kadetom, aby je podali.
Przy okazji napełnili kieliszki. Van Louv miał zadowoloną minę. Był tu pierwszy raz, przypadło
mu do gustu śniadanie i urządzenie domu. Chciał ucieszyć gospodarza jakimś słowem uznania, ale
ten go ubiegł dalszymi rozważaniami : - Istnieje w filozofii zasada, którą nazywamy "brzytwą
Oekhama' - "Nie tworzyć dodatkowych bytów, ponad niezbędną konieczność" - wyrecytował
minister.
- Właśnie. Gdybym się z tym nie zgadzał, mógłbym spekulować w najrozmaitszy sposób.
Komputery

podsuwały

wiele

hipotez,

czasami

opatrując

je

znacznym

stopniem

prawdopodobieństwa. Wszystkie odrzuciłem. Uważam bowiem, że moc i siła naszej rasy - podniósł
głos, a miał na myśli tylko Burów - jest tym szczytem dostojeństwa, do którego winniśmy
sprowadzić wszystko inne.
Nasza ideologia użycza nam najwyższej mądrości. Gdybym był liberałem. słabeuszem wierzącym
w równość i w tym podobne dyrdymałki - rozpatrywałbym stosunek Rarrry do ludzi jako coś
równorzędnego; jako wzajemne poznanie się dwóch pełnoprawnych kultur. Wtedy bylibyśmy
partnerami.
- Mówiliście mu wręcz o swojej wyższości - spytał van Louv.
- Bez ogródek - odparł paleontolog.
- Jakże inaczej Za żadną cenę nie zhańbiłbym godności ludzkiej.
- Co on na to - zainteresował się minister.
- On Uznał odwieczny porządek rzeczy. Pewnie czuł się szczęśliwy i zaszczycony, że trafił akurat
na Ziemię, planetę ludzi. Uświadomiliśmy go i przekonali o posłannictwie, którym Bóg obdarzył
Burów.
- Co on wiedział o Bogu - niespodziewanie spytał van Louv.
Po chwili milczenia, du Plessis odparł, rozkładając ręce: - Tego nie wiemy.
- Jak to Nie mieliście sposobności zapytać go o to - Chyba pytaliśmy - odparł lekarz. - Nie
pamiętam dokładnie. Ale wiesz, jego odpowiedzi można było różnie tłumaczyć. Ich opracowanie
wymagało dużego skupienia, wysiłku myślowego, pochłaniało czas komputerom. My.
Burowie, nigdy zbytnio nie trudziliśmy się nawracaniem
Murzynów; tak samo mnie osobiście nie zależało na jego wierzeniach, ani co by sądził o naszej
biblii kalwińskiej, gdybyśmy go z nią zaznajomili. Wprawdzie nie wiem, po co Bóg go stworzył,
ale na pewno nie nobilitował go duszą.
Zgoła niepodobny do człowieka, więc tym samym nie może być podobny do Stwórcy.
- To jasne, po co został stworzony - zapalił się du
Plessis. - Ma nam oddać Ziemię we władanie. Moglibyśmy też skolonizować jego planetę, gdyby
nie była tak odległa.
- Skąd przybył - spytał minister.
- Czy ja wiem... - odparł Swart. - Twierdzi, że z trasy trzynastu lat świetlnych. Jego statek
pokonuje tę przestrzeń w niespełna trzy dziesięciolecia.
Minister zasępił się.
- Długo. śe też nie może lecieć z prędkością podświetlną...
- A jednak to lepiej - zauważył Swart. - Cóż z tego, że on by leciał znacznie krócej, ale na Ziemi
upłynęłyby długie stulecia Relatywistyczny aspekt względności czasu.
Nieubłagane prawo przyrody...
- Czy jesteście pewni, że on przybył sto lat temu spytał van Louv po chwili milczenia: - Tak.
Ponad sto lat.
- śe też wtedy go nie odkryliśmy...
- Nas jeszcze nie było. Nie było BRA, ani nawet RPA.
Stanowiąc Związek Południowej Afryki, należący do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, dopiero
toczyliśmy świętą walkę o niepodzielne władztwo Burów na własnej ziemi.

background image

Kto wie, może Rarrrę odkryliby wtedy Anglicy, wykorzystując go do własnych celów..: Bóg
ustrzegł swój naród.
Nie w smak było ministrowi, że drugi raz z rzędu palnął głupstwo. Chcąc zatuszować swą
niezręczność spytał: - Powiedzcie mi, moi mili, dlaczego Rarrra przez sto lat nie wytknął nosa poza
rejon wylądowania - On nie ma nosa - drwiąco uśmiechnął się du Plessis.
Odczytawszy niezadowolenie na twarzy przełożonego, szybko dodał : - Mówiąc poważnie, z
początku wydawało się to nam najbardziej intrygujące. Potem wyłoniły się inne problemy, ważkie
dla ojczyzny i przyszłości.
Hendrik van Louv nie dał za wygraną.
- Ale co prywatnie o tym sądzicie? Mnie to pasjonuje.
Nie-człowiek, nie ma duszy - zgoda. Ale rozumny. Nad czym on medytował tyle czasu ? Ekologia
puszczy tak go zafascynowała?
- I ja to podejrzewałem z początku - odrzekł Swart.
- Dopatrywałem się w tym nawet jakiejś formy obłędu, może wywołanego kosmicznymi
wpływami długotrwałej podróży, samotności, zagrożeniem albo czymś jeszcze, o czym nie
wiemy... Dziś patrzę inaczej. To wyjątkowo złożony problem. Zahacza zresztą o wszystkie ważne
dla nas aspekty spotkania. Dlatego mamy wyrobiony sąd o tej sprawie.
- Odpowiedz choćby pobieżnie - nalegał van Louv.
Po krótkim namyśle i wzniesieniu toastu za przylot
Rarrrów na burską ziemię Swart rozpoczął: - Zafascynowanie puszczą? Chyba także. Przyroda
Ziemi musiała go zaskoczyć. O ile przekład jednej z konsultacji jest poprawny - jego planeta, którą
wedle systemu transkrypcji syków tego potwora na afrikaans nazywamy Danbig, w ogóle nie
posiada szaty roślinnej. A więc glob pustynny, suchy, nieciekawy. Podobnie wyglądałby Mars,
gdyby miał gęstszą atmosferę.
- Zanim porozumieliśmy się z nim samym - ciągnął - zrobiliśmy wywiad u Pigmejów...
- Muszą być zabawni - przerwał van Louv. - śadnego nie widziałem na oczy. Takie głupie,
prymitywne krasnoludki.
Trochę mniejsi od Buszmenów - wtrącił du Plessis.
-Lepiej obejrzeć szympansa w Zoo, przynajmniej nie pnie się do godności człowieka.
- Szympans stworzenie boże, i karzeł też - sentencjonalnie stwierdził minister. - Czy tłumacz
dobrze ich rozumiał?
- Jako tako. On znał język innej grupy Pigmejów. Ci mówią podobnie do murzyńskiego plemienia
Balese z wschodniego Sudanu. Ale dogadali się, to przecież jeden i ten sam świat czarnych. Z
kosmitą szło stokroć oporniej.
- Pigmeje zapewniali - ciągnął Swart, - że Rarrra siedzi na tej polanie odkąd istnieje puszcza. To
mnie zdumiało, gdyż inne ich wyobrażenia o tym bydlaku okazały się zgodne z przewidywaniami.
Uważają go za bożka albo świętego, składają mu ofiary, honorują go śpiewem. Zastaliśmy ich
właśnie przy tym śpiewaniu i dzikim trąbieniu; robili więcej hałasu niż stado słoni. Dalszą
prawidłowością powinna być legenda, jak on stworzył świat, albo przynajmniej w jaki sposób
pojawił się między nimi. Na przykład arizońscy Indianie w pobliżu Canion Diablo, wielkiego
krateru meteorytowego sprzed pięciu tysięcy lat, głoszą twardo, że dawno, niezmiernie dawno
temu, w tym miejscu ognisty bóg spadł z nieba.
- A co Rarrra mówił o swoim pobycie w lesie? - indagował van Louv.
- NaJcenniejsze jest to, że zdobyłem mocne argumenty za wyjątkowością człowieka we
Wszechświecie. Bo przecież są tacy, wśród nich jeden laureat Nobla, którzy bezwstydnie głoszą, że
ludzkość jest tylko jedną z wielu cywilizacji rozsianych po galaktyce i podobnych wyspach
gwiezdnych; że nie jest najdoskonalsza, ani w ogóle niczym nie góruje nad innymi. Ja im teraz
pokażę! Jeśli mało im tego, że posiadanie rozumu nie przeszkadza mieć opancerzony ogon,
mackami opatrzone pęki wici zamiast rąk, nawet oczy bez żadnego wyrazu - niech się zastanowią:
jaka uduchowiona postać wytrzymałaby siedzenie przez sto lat w jednym miejscu, urozmaicone
tylko chowaniem się do szałasu przed deszczem!
- On nie zwiedzał okolicy? - zdumiał się minister.

background image

- Zdaje się, że nie: - A czy coś badał? Chociażby puszczę?
- Zrozumiał ją gruntowniej niż zoologowie, botanicy, geolodzy...
- Jak to możliwe?
- Zagadkę rozpracowują nasze komputery. Jest pasjonująca, ale dla nas nie najważniejsza. Istotne,
ż

e Rarrrowie przybędą za sześćdziesiąt lat z wyposażeniem potrzebnym aby oddać świat Burom we

władanie. Może załatwią to we własnym zakresie i nawet nie będziemy wiedzieli jak.
Minister zamyślił się.
- Czy można ufać temu opancerzonemu mądrali?
- Można. To nie jest zaufanie do niego, tylko do nas samych, do naszej burskiej ideologii. Cóż ona
byłaby warta, gdyby nie wprawiła w uniżony podziw tego przybłędę?
- A czemu on nie wyłożył wszystkiego, na przykład swoich metod badawczych ?
- Wyjaśniam to - odparł Swart bardzo poważnie wyższością ludzi nad nim. Jego myślenie jest w
każdym calu inne. Rarrra posiada ogromną wiedzę, ale to mądrość hermetyczna. Nie mam
pewności, czy on sam wie, w jaki sposób ją zdobywa.
Van Louv zrobił zdziwioną minę.
- Pomyśl: w miliardach miliardów komórek twojego ciała dzieją się w tej sekundzie procesy
bardziej zawiłe niż we wszystkich zakładach przetwórczych kuli ziemskiej. Gdybyś musiał
ś

wiadomie sterować całą swoją fizjologią, aż do poziomu molekularnego - wątpię, czy

wystarczyłby ci mózg wielkości planetoidy. To wszystko odbywa się samo, bez twojej ingerencji.
- Jak sprawdziłeś rzetelność jego wiedzy o puszczy!
Mówisz, że tłumaczenia komputerów zawodziły.
- Najwierniejsze były przy operowaniu konkretami.
Zapytany o skład chemiczny bambusa, którego żerdź tkwiła w szkielecie namiotu - Rarrra podał go
natychmiast wyliczając całą tablicę Mendelejewa prócz transuranowców. Komputer połączył się z
Centralną Informacją
Naukową w Kapsztadzie. Błędów nie było. Natomiast nie wiemy, czy bambus rzeczywiście
zawiera kilkadziesiąt atomów technetu w kubiku. Ale Jeśli zgadzało się tamto, miejmy zaufanie do
takich szczegółów, których nie wykrywają dzisiejsze technologie.
- Co on sądził o Pigmejach, zanim was poznał? - spytał minister.
Swart zastanowił się.
- Parokrotnie zmieniałem pogląd na tę bardzo ważną sprawę - pod wpływem wypowiedzi Rarrry, a
także zachowania się leśnych karzełków. Oni nam dopomogli.
Kosmita przekonał się, jak nieodpowiedzialni są ludzie gorszej rasy. Dla uproszczenia,
przedstawiłem mu ich jako zwierzęta puszczy, inteligentniejsze od szympansów.
Nawet znalazłem zgodny z prawdą argument, że niegdyś belgijska administracja Konga
pozostawiała Pigmejów w
Parkach Narodowych, obok innej fauny.
- Mam czyste sumienie - ciągnął. = Z początku zdawało mi się, chyba niesłusznie, że ten cudak
traktuje na równi wszystko, cokolwiek chodzi na dwóch nogach i używa artykułowanych
dźwięków. Wyobrażasz sobie, jak mnie to oburzyło! Później starałem się spojrzeć obiektywnie, od
strony jego wylądowania, kontaktów z Pigmejami i złośliwego wprowadzenia go w błąd przez tych
karłów.
Wyobraź sobie, oni przyjęli za święty obowiązek zataić przed nim istnienie czegokolwiek poza ich
zdechłą puszczą! Puszcza- to świat; oni- to ludzie. Kropka.
- Za święty obowiązek? - zdziwił się minister. - Co im strzeliło do głowy?
- Każda bzdura może się zalęgnąć jak wesz w czarnej łepetynie - rzucił du Plessis.
Lekarz kontynuował: - To nie jedyne tabu, jakie wymyślili w związku z tym kosmitą. Najbardziej
mnie ubawiło tabu przeciwalkoholowe. Pod koniec naszego pobytu w dżungli jeden z tragarzy
dowiedział się, że uchwalili zakaz picia wódki, wina palmowego, nawet piwa w obecności Rarrry.
Mało tego zabronili sobie pokazywania mu się przez dwa dni po wypiciu trunku !
- Także to było wodą na nasz młyn - ciągnął Swart. Przysłowie mówi, że skoro Pan Bóg chce
kogoś szczególnie ukarać, to mu rozum odbiera: Daleko mi do alkoholika, ale pomyślcie: jak

background image

bardzo wódka może ułatwić niektóre finezyjne pertraktacje! Pigmeje byli zbyt głupi aby
wykorzystać, że Rarrra. nie mogąc przyjmować stałych pokarmów, właśnie wchłania płyny.
Pochlebiam sobie, iż jego zgodę na udzielenie nam wszelkiej pomocy osiągnęliśmy w chwilę po
tym, kiedy na moje usilne nalegania zgodził się wypić kieliszek koniaku. Przy drugim i ostatnim,
wzniosłem toast za wygubienie wszystkich nie-Burów. Wiedziałem, że stawiam na tę śmiałą kartę
powodzenie misji i z przyzwyczajenia wpatrywałem się w jego małe oczka, dla nas absolutnie bez
wyrazu. Nie zapomnę tych pięknych sekund kiedy on powoli, jakby z namaszczeniem, pocierając
trąbką ścianki kieliszka, zlizywał zawartość do ostatniej kropelki.
Powtórzyli ten sam toast, po czym Swart ciągnął: - Jakże trudno człowiekowi wczuć się w
wewnętrzne doznania nie-człowieka! Dlatego psychologia zwierząt drepcze w miejscu, wciąż nie
potrafi nam przedstawić najprostszego obrazu: co znaczy - być świerszczem, ptakiem albo
krokodylem; jakie to uczucie, jak się wtedy odbiera zadowolenie, przestrach, nieszczęście? Nie
sądź, że łatwo było ogarnąć choćby powierzchownie świat przeżyć i wyobrażeń Rarrry. Dla dobra
sprawy musiałem się skupić nad tym zagadnieniem, wycinkowo dawać je komputerom do
rozpracowania, zestawiać ich wnioski i hipotezy, przebierać, szacować,-zdawać się na intuicję.
Potrzebowałem wiedzieć o nim więcej niż on sam chciał przekazać, i niż jego podopieczni potrafili.
Swart westchnął.
- Chcąc poznać stosunek Rarrry do Pigmejów, uważałem za najsłuszniejsze zacząć od relacji: on a
puszcza. Przy tej sposobności musiałem głęboko zastanawiać się jakie czynniki w nas samych
tworzą nasze właściwe człowieczeństwo; co zawdzięczamy posiadaniu duszy, a co wiąże się z
rozumem i wychowaniem. Potrzebowałem oddzielić esencję duchową od tego, co może być
wspólne rozmaitym psychozom. Nie ma czasu na przytaczanie tych rozważań. Wspomnę, że samo
zainteresowanie światem, niedosyt poznawania nowego - stwierdziliśmy nawet u wyższych
zwierząt. Rarrrę cechuje ta ciekawość; chyba nie opuszczała go przez cały czas pobytu w puszczy.
Sądzę, że już piękny zielony las mu zaimponował. Mam podstawy do przypuszczeń, iż na jego
rodzinnej Danbig wszystko Jest szare, banalne, pozbawione tej iskry twórczego talentu, którą Bóg
tchnął w przyrodę Ziemi, pragnąc ją błogosławić na siedlisko człowieka. Tam nie miał dla kogo się
wysilać. Rarrra, istota bardzo inteligentna, musiał odczuć to przy pierwszym zetknięciu z
bogactwem drzew, ziół i kwiatów. Później poznał ciekawe zwierzęta i pokracznych Pigmejów.
Analizował otoczenie, wyciągał wnioski, a także - co bardzo istotne - nabierał emocjonalnego
stosunku do obcej, oszałamiająco pięknej krainy.
Na tym tle - rażąca brzydota Pigmejów pozwoliła mu pojąć, że ten czarowny świat nie został
stworzony dla nich. Na nic się zdały matactwa leśnych karłów, którzy w przystępie euforyczneJ
pychy przedstawili mu się samozwańczo jako gospodarze planety.
- Czy masz dowody, że przejrzał to oszustwo zanim was zobaczył? - spytał minister.
- Niejeden - chełpliwie odparł lekarz. - Przytoczę najważniejszy : on maltretował Pigmejów!
- W jaki sposób?
- Łajać ich nie mógł, bo nie rozumieli jego syków...
Musiał więc czynnie ich znieważać. Robił to przy lada okazji, aż ustanowił pewien rytuał. śadna
ogólna uroczystość, żadna rodzinna feta na Świętej Polanie, jak Pigmeje nazwali tę spłacheć wolną
od puszczy - nie mogły się obyć bez jego zniewag, dotkliwych i jakże bolesnych.
Minister parsknął śmiechem.
- Widzę to tak: młodzi biorą ślub, a on ich w mordę!
Zaniósł się obleśnym chichotem.
- Ani trochę się nie mylisz - wtrącił du Plessis. - Ba, nikt z nas nie wyobraża sobie, co to znaczy
być obitym splotami jego wici. Gdyby Danbig była bliżej, minister policji kazałby używać tych
rarrrowskich elastycznych biczysk zamiast batogów, z którymi gruboskórni Bantu zdążyli tak się
oswoić, że je czasami lekceważą.
- A co Pigmeje? Znosili to?
- Jak najlepiej. Mało tego, co mówiłem : on nawet umarłych okładał razami.
Minister rozpromienił się.

background image

- To jest w bardzo dobrym stylu. My zachowujemy więcej umiaru, chyba niesłusznie. Policja ma
przykazane, że jeśli któryś z czarnuchów nie wytrzyma śledztwa nad zwłokami już nie wolno się
natrząsać. Zostawia się je w spokoju, często nawet oddaje rodzinie.
- Pigmeje opowiadali tłumaczowi, że każdy trup grzebany w ziemi miał z dwóch stron czoła po
sześć czerwonych znaków - piętno przylg Rarrry. Mówili to zupełnie naturalnie, jakby właśnie tak
musiało być. Przy tym wszystkim, uważali go za swój totem, za przodka całej grupy tworzącej
obóz Rarrry.
- Jak to wyjaśnić? - spytał minister.
- Z pozycji kosmicznegostwora-świadczytodobrze o jego inteligencji. Przyrównując do stosunków
ludzkich -jest on takim samym rasistą jak my. Kiedy doszedłem do tego wniosku, przez moment
pożałowałem go, że nie jest człowiekiem...
Minister zatarł ręce z uciechy.
- To wspaniałe. A więc uzyskaliśmy zupełnie nowy, aż kosmiczny argument dla naszej doktryny:
co we
Wszechświecie głęboko rozumne, musi być rasistowskie!
- Uwzględniłem to już w moich pracach - odparł
Swart bez namysłu. - Z drugiej strony, Pigmeje sami kładą głowę pod gilotynę: są tak przekonani o
swej niższości, że nawet nie-człowiekowi dają się spotwarzać...
- Z tym argumentem bądź ostrożny. Rzecz jasna, że leśne karły stanowią dno ludzkich ras. Ale
cokolwiek bym odczuwał prywatnie - nie porównywałbym ich z Rarrra.
Ś

liski temat. Nie zapominaj, że dość modne w zeszłej dekadzie odmawianie Murzynom duszy

nieśmiertelnej spotkało się ze sprzeciwem Narodowego Synodu Kalwińskiego BRA. Nie
wywarłem nacisku aby temu zapobiec.
Zbyt wielu kłopotów dostarczyłby problem kolorowych przeróżnych mieszańców, konieczność
arbitralnego orzekania kto ma duszę a kto jej nie ma, wypadki wątpliwe... Co za tym idzie: kogo
chrzcić, kogo grzebać na poświęconej ziemi, komu dać znak krzyża w nekrologu. Nam zupełnie
wystarczy orzekać kogo tu, na tym świecie, uzna= jemy za swojego.
Zabrzmiał sygnał wizofonu. Spostrzegłszy na małym polowym ekranie twarz swego sekretarza,
Hendrik van
Louv wstał od stołu i nacisnął guzik.
- Szczęśliwie, że odszukałem szefa - odezwał się cichy, bardzo wyraźny głos. - Premier
przyspieszył audiencję.
- Kiedy nas oczekuje? - spytał van Louv zaskoczony.
- Za kwadrans.
Kadeci skończyli obkładanie cieniutkich naleśników plasterkami cytryn i pomarańcz. Właśnie
mieli je polać arakiem i zapalić ale Swart kazał im się zbierać do wyjścia.
Du Plessis pożądliwie spojrzał na suflet jabłeczny z bitą śmietaną, który miał na talerzu, wszakże
nie zdążył już go skosztować.


3

Parlamentariusz z daleka, gość nigdy nie zaproszony przez Ziemian - prawym poszóstnym splotem
swoich wici uczepił się statku ; przylgami na zakończeniach macek mocno przywarłszy do
wypukłej ściany kuli, na pozór wszędzie jednakiej - rozsunął ją i wszedł do wnętrza.
Nie spojrzawszy za siebie, bezchwili namysłu zczepił otwór; tak odgrodzony od wielkiej zieleni
masywną płytą.
szaroniebieską jak pancerz na jego ciele - uruchomił lampę pokarmową.
Świat deszczu, teJ największej zmory trapiącej Cyrkolitę, był poza nim. Pomyślał, że zmókł jak
nikt z Rarrrów, ale ludzie miast także i za to zapłacą najwyższą cenę. Włączył klimatyzacyjny
wywietrznik, który osuszył go natychmiast. Teraz patrzył z lubością w lampę i zaspokajał głód.

background image

Przeżycia ubiegłych miesięcy zmąciły u Rarrry stuletni marazm bytowania w roli boga-
stworzyciela pośród Świętej
Polany. Dojmująco czuł, jak ogarnia go niecierpliwość działania. Nie doznawał jej aż tak mocno
nawet wówczas, gdy opuszczał swoich w zaszczytnej misji galaktycznego zwiadowcy oko w oko z
samotnością kosmicznych pustkowi.
Znów dobiegała kresu pora sucha. Rokrocznie Cyrkolita zżymał się w oczekiwaniu, kiedy chmury
na długo zaciągną niebo, urągając mu głodem słońca. Obrócił masywny grzbiet pod żywiące go
strugi blasku i cieszył się dla siebie, chyba pierwszy raz od przybycia na Planetę Puszcz. Wiedział,
ż

e z nastaniem deszczów nie dozna już przekleństwa wilgoci, które nie istniało w jego ojczyźnie.

Choć utwierdził się w postanowieniu odlotu - miał czas; mnóstwo czasu. W myślach wyłaniał mu
się bliski i dobrze pamiętny - obraz tego, co przeżywał z górą sto lat temu.
Gdy wtargnął w Układ Słoneczny zdążył ustalić, że pod względem temperatury tylko trzecia
planeta jest obiektem nie do pogardzenia. Skierował się prosto ku niej. Stwierdził, iż atmosfera nie
ma gazów trujących, natomiast obfituje w tlen w nadmiernym stężeniu. Oglądana z bliska, Ziemia
kryła w oparach chmur i zamgleń swoje prawdziwe oblicze. Rarrra nie wiedział, że był to dzień
wyjątkowo słotny, zwłaszcza w tropikach. Chwilami zdawał się dostrzegać tu i ówdzie nagi grunt,
tonowany od żółci do ciemnego brązu - ale później skomentował to jako różną lub zmienną barwę
lasów.
A gospodarze globu ?
Już znacznie wcześniej sądził, że istnieją. Z odległości paru lat świetlnych mierząc natężenie
radiowego promieniowania Słońca, stwierdził obok niego słabe radioźródło, które przemieszczało
się wraz z trzecią planetą. Jeśli tamtejsze zwierzęta dysponują zmysłem radiowym - rozważał -
może to być emisja całej biosfery. Prostszym wyjaśnieniem wydawały mu się sztuczne radiostacje.
Zbliżywszy się na kilka miliardów kilometrów, już odróżniał audycje poszczególnych rozgłośni.
Trzydzieści lat później doszła do tego - nasilająca się z roku na rok - lawina metrowych fal
radiowych, stosowanych w telewizji. Przez wiek cały ta sprawa nadal pozostawała dla przybysza
zagadką, gdyż Pigmeje, nie korzystający z radiofonii, udawali że nic nie wiedzą na ten temat. Co
było poza puszczą, było już poza światem. Tabu!
Rarrra odkrył więc Ziemian zanim wylądował. Nie znał ich kultury, nie przeczuwał czy go
zachwycą, czy też rozczarują. Wiedział, że będzie bacznie rejestrował i kojarzył f kty. Racja stanu
jego społeczeństwa kazała typować do
kolonizacji każdą nadającą się planetę - o ile nie posiadała dostatecznie rozumnych gospodarzy.
Owo "dostatecznie" było trudne, wręcz niemożliwe do uściślenia. Tymczasem on miał ocenić ludzi
i skorzystać z przywileju zadecydowania o ich losie. Na miejscu zorientował się, że
Rarrrowie i Ziemianie - to zbyt odrębne szczepy przyrody, by mogły żyć w plenerze na wspólnym
gospodarstwie.
Cyrkolita sądził tak według swoich doznań: klimat wyraźnie go męczył. Tlen w takim stężeniu był
toksyczny dla jego organizmu, a dwutlenku węgla mu brakowało. Najdotkliwiej odczuwał głód
ś

wiatła. Gdyby lądując nie wypatrzył terenu tak osłoniętego, że przynajmniej w pogodne południe

mógłby pławić się w promieniach Słońca - wróciłby na statek, aby wzlecieć jeszcze raz i szukać
dogodniejszego miejsca. Nie wiedział, czy dużo jest takich wesołych światłem polanek na Planecie
Puszcz. Było to dla jego misji o tyle obojętne, że osiedlenie się Rarrrów nie mogło oznaczać
przycupnięcia kilku spośród nich to tu, to tam, na Jakichś wolnych skrawkach gleby czy skały w
rozrośniętym, wrogim żywiole wszechobecnej zieleni.
Trzeba by także zmienić panujące ciśnienie i chemiczny skład atmosfery. Wprawdzie on sobie z
tym radził od biedy, stosując rozmaite terapie, ale co innego zwiadowca, który nieraz musi się
poświęcić, a co innego tysiące
Rarrrów,mających założyć na Ziemi nową społeczność.
Mijały tygodnie. Przybysz zdążył nabrać pewności, że przekształcenie planety na modłę Cyrkoli
pociągnęłoby hekatombę zwierząt. A spotykał ich każdego dnia więcej, poznawał wciąż ciekawsze
okazy; coraz częściej patrzył ze smutkiem na ten bujny świat- bardziej ruchliwy i zróżnicowany niż

background image

w jego oJczyźnie - jak na arenę, przez którą ma powiać śmierć. Jedyne, co mogło go powstrzymać
od zgładzenia biosfery Ziemi - to uznanie gospodarzy globu za równorzędnych partnerów.
Cyrkolita nie od razu zdał sobie sprawę, że wśród fauny jego puszczy inteligencją wyróżniały się
ssaki. Najpierw położył nacisk na stratygrafię i klimatologię. Potem badał kopiec termitów.
Wyższe zwierzęta z początku tylko podziwiał; miał przecież w perspektywie mnóstwo czasu. To
sprawiało, że w pytonie mógł dopatrywać się Rozumu.
Zachwyt Rarrry nad leśnymi zwierzętami Ziemi i szczera sympatia rosnąca w miarę, jak je lepiej
poznawał - miały głębokie psychologiczne uzasadnienie. Na Cyrkoli istniała brutalna przepaść
pomiędzy Rarrrami a całą fauną. Chociaż pochodzili ze wspólnego pnia - konar mający wystrzelić
ś

wiatłem intelektu oddzielił się pół miliarda lat temu, a wszystkie jego odrośle dawno obumarły.

Najbardziej rozwinięte zwierzę cyrkoliczne dorównywało inteligencją zaledwie żółwiom.
Rarrrowie odbierali tę sytuację nie najlepiej. W swej ojczyźnie dojmująco odczuwali coś w rodzaju
dostojeństwa wielkiej pustki ; było to smutne wywyższenie samotnością.
Jedyny raz odwiedził Rarrra planetarny matecznik wysoko rozwiniętych zwierząt - Protachię,
którą jego rodacy milion lat temu potraktowali jako rezerwat przyrodniczy.
ś

ycie nie wytworzyło tam form rozumnych i glob zostałby skolonizowany gdyby nie to, że był

zbyt zimny. Nawet pod równikiem zdarzały się nocne przymrozki, co dla zmiennocieplnych
Cyrkolitów stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie nęciło ich budowanie sztucznych siedzib,
gdyż w tym okresie swej historii przestawiali się na nieustające obcowanie z przyrodą. Gremialnie
opuszczali miasta na rzecz odsłoniętych naturalnych parków, zdobnych pseudoroślinnością, a
technikę celowali głównie ku zaspokojeniu głodu piękna, ciesząc się, że nie potrzebują produkować
ani żywności ani odzieży. Tym wciąż rosnącym wymaganiom estetycznym oraz intelektualnym
miała również służyć Protachia, jako teren rekreacji oraz indywidualnych badań naukowych.
Chociaż w późniejszych epokach dostosowanie jej do życiowych potrzeb Rarrrów było wykonalne
poniechano tego przez wzgląd na decyzję z zamierzchłych czasów, zwyczajem tego społeczeństwa
traktowaną jako testament przodków.
Tymczasem najbardziej reprezentatywna grupa zwierząt protachijskich wytworzyła aż dwa
gatunki, zdolne- przy sprzyjających okolicznościach - przekroczyć próg psychozoicznej inteligencji
już w toku nadchodzących kilkuset tysięcy lat. Chociaż nikt z współczesnych nie miał tego
doczekać - snuto prognozy i czyniono zakłady do rozstrzygnięcia odległym pokoleniom. Przeważał
pogląd, że zwycięstwo jednego gatunku odetnie drugiemu tę błogosławioną szansę.
Chodząc w skafandrze po uroczyskach Protachii przed trzystu laty - Rarrra fascynował się tym
pytaniem po swojemu: brał je za punkt wyjścia dla dalekosiężnych wniosków filozoficznych.
Obojętne, który z konkurujących do
Rozumu, monol czy też karada, obejmie władzę nad planetą - chciałby znaleźć się w jego skórze.
Wcale nie przerażała go obcość tych istot. Upajał się myślą jak przyjemnie byłoby spotykać o krok
bliższych i dalszych kuzynów, na tyle podobnych, że przypominaliby własny rodowód, własny
triumf w maratonie przyrody. Wiodąca gromada oljotów była bowiem na Protachii młodym i
prężnym gronem ewolucji.
Od kiedy Cyrkolici zarzucili przemysłowy charakter swej cywilizacji na korzyść ustroju
naturalnego - biegunowo zmieniła się rola ich samych w nowym społeczeństwie. Przestało być
potrzebne zarządzanie wielkimi przetwórniami, a także inne zawody straciły rację bytu. Nie miało
już sensu szkolnictwo które dotąd przygotowywało do najrozmaitrzych zajęć. Wtedy zbudowano
odpowiednie centrale cybernetyczne, magazynujące wiedzę wszystkich pokoleń Rarrrów.
Konieczne wykształcenie każdego Cyrkolity polegało teraz na opanowaniu systemu korzystania z
tych banków informacji.
Zdobywszy tę umiejętność w młodości - Rarrra kształcił umysł wedle osobistych chęci. Wyróżniał
się bystrością. więc tym mocniej parła go chęć dorzuceni włas-
nych osiągnięć do skarbnicy ojczystej kultury. Mając nieskrępowany wybór prac twórczych -
zwrócił swe zainteresowanie ku filozofii, z pietyzmem nazywanej na Cyrkoli królową sztuk.

background image

W tym duchowo wysoko rozwiniętym społeczeństwie pola filozofii były tak rozmyte, że co krok
zlewały się z nurtami wiedzy i życia, które ją wspomagały i które ona wspomagała - podobnie jak
to się działo w starożytnej Grecji.
Jeszcze ściślej niż u ludzi, rarrrowska filozofia przenikała wszelką sztukę, jej pałace i jej
zakamarki. Wiązało się to z także nieostrą granicą sposobów utrwalania myśli.
Zanim Rarrrowie stworzyli cybernetykę, która ujednoliciła zapis informacji - czynili to w różny
sposób, niekoniecznie wymową dzieł literackich i naukowych. Pisma nie uważali za jedyną ani
wyróżnioną formę notowania osiągnięć i rozważań. Najwcześniej czynili to w plastyce, później w
muzyce i architekturze, wreszcie w śpiewie będącym syczeniem, który nie dawał się tłumaczyć
bezpośrednio na język mówiony, ale mógł wyrażać treści jeszcze bogatsze. Rarrrowie dobrze
wiedzieli, że świadome uprawianie sztuki było tym, co ongiś wyniosło ich ponad zwierzęcy
poziom instynktu. śywili więc dla niej bezgraniczny sentyment i mieli ją za jedyną godną
psychozoa formę utrwalania wszelkich treści, nawet abstrakcji matematycznych. Nie zarzucili tego
poglądu i wówczas, kiedy komputery, najprzód zaliczone do nowego przejawu działalności
artystycznej jako swoista hipertrofia kojarzenia i komasowania różnych osiągnięć, poglądów i
przemyśleń - stały się wielkimi zbiorami informacji, a także źródłem uogólnień wiedzy i piękna.
Filozoficzne ambicje parły Cyrkolitę do zrozumienia istoty i sensu nieprzeliczonych cywilizacji,
które rodzą się, bujają i umierają we Wszechświecie. Osłuchał się z mniemaniem że poszczególne
gniazda życia - samorodne wyspy oddzielone bezkresem galaktycznej pustki - z racji odrębnych
dróg rozwojowych nie mają właściwie żadnych punktów stycznych; że nic ich nie łączy, a
wszystko dzieli; że zwodnicze jest uwydatnianie wspólnego im lśnienia intelektem - tak samo jak
nie ma sensu podkreślać podobieństwa wszelkich ciał kosmicznych tylko z tej racji; że składają się
z jednakowych pierwiastków.
Rarrra podejrzewał, iż psychiką jakichkolwiek istot myślących rządzą pewne prawidłowości, może
wcale nie rzucające się w oczy, niemniej na tyle ważne, iż wykrycie ich pozwoli wnikliwiej
spojrzeć w głąb życia jako ogólnego procesu warunkującego rozwój Wszechświata. Zdawał sobie
jednak sprawę, że brakuje mu przekonujących elementów. Daremnie szukałby potwierdzenia
swych tez na
Cyrkoli. Wizyta na Protachii dała mu wiele materiałów do przemyśleń ; wskazała kierunki
poszukiwań. Za milion lat ten glob może nadawałby się dla badań, wszakże to nie stanowiło żadnej
pociechy. Nie mógł studiować praw rządzących intelektem, który dopiero miał się narodzić.
Cyrkolita uznał, że powinien znaleźć taką planetę, gdzie dość młoda cywilizacja współistnieje z
blisko spokrewnionymi gatunkami zwierząt bądź prawie psychozoów.
Chciał najpierw przebadać wzajemne relacje form życia zamieszkujących ten sam teren - z których
jedna zawładnęła planetą, inne zaś, niezbyt odległe od niej pochodzeniem ale przegrane w wyścigu
ewolucji, muszą teraz bytować w warunkach sztucznych przekształceń środowiska przyrodniczego
i są coraz bardziej uzależnione od łaski lub niełaski gospodarzy. Ponieważ Rarrrowie nigdy nie
mieli takich doświadczeń ani z pozycji władania ani też niewoli - zadał sobie trud zasięgnięcia
opinii wielu swych rodaków o tym, jak czuliby się i zachowywali w takiej uprzywilejowanej
sytuacji. Zebrawszy plon ankiety, nakazał komputerowi sporządzenie wypadkowej; wynik
opublikował przed odlotem do układu Słońca. Wnioskując z pośrednich danych oraz
statyztycznych prognoz, był to obiecujący teren dla jego poszukiwań. W związku z uchwaleniem
przez Radę Planetarną dokonania tam rekonesansu kolonizacyjnego, postarał się aby misja
przypadła właśnie jemu.
Upłynęły lata pobytu na Ziemi, zanim kosmiczny odkrywca przekonał się, jak szczęśliwy był
wybór miejsca badań. Puszcza przemówiła doń życiem bogatym i różnorodnym. Jego wstręt do
wody sprawił, że tylko o rybach nic nie wiedział - aż Pigmeje zaczęli przynosić je z rzeki i gotować
sobie na strawę w naczyniach z tykw. Już wcześniej Cyrkolita uznał, że jeśli Ziemianie wchodzą w
skład którejś z poznanych przez niego gromad - muszą być ssakami. W sytuacji ziemskiej biosfery
nie wydawało się prawdopodobne, aby szczep Rozumu powstał z jakiejś innej linii rozwojowej i na
ś

cieżkach swej genealogii potracił wszystkich krewni ków - jak to się przydarzyło Rarrrom.

background image

Dysponując metodami dedukcyjnych analiz, o jakich ludziom jeszcze się nie śniło, przybysz
ustalał stopień pokrewieństwa poszczególnych gatunków, a nadto wyprowadził domniemany ich
rodowód - wstecz z dużą dokładnością, a w przyszłości jako pęk prawdopodobnych modeli,
uzależnionych od rozmaitych zmiennych. Wszystkie zwierzęta, jakie zbadał, zbyt dobrze
przystosowały się do prowadzonego trybu życia, by mogły bez sztucznej zmiany informacji
dziedzicznej stać się istotami myślącymi.
Szczególnie dotyczyło to małp. Rozwój mózgu tej grupy posunął się najdalej spośród znanych mu
ssaków. Kiedy z niewielkich , czarno-białych kolobusów, których stadko nieraz krzykliwie
buszowało w gałęziach nad jego głową, przeniósł badania na szympansy - doznał olśnienia.
Wydało mu się, że znalazł właściwą drogę do tajemnicy intelektu na planecie.
Choć to przejście nie wyprowadzało wprost na krużganki cywilizacji, gra była warta świeczki.
Rarrra zstępował w rozumowaniach w głęboki szyb: w otchłanie milionleci. Pierwsze, drugie,
trzecie... dziewiąte... Na osiemnastym zatrzymał go model zwierzęcia wielkości pawiana.
Była to małpa, od której ze względu na jej budowę i tryb życia, można było wyprowadzić aż do
naszych czasów wiele odrębnych linii rozwojowych.
Niektóre z nich znacznie odbiegały od modelu szympansa. Cyrkolita skojarzył to z niedawnym
spotkaniem w dżungli, które dobitnie wraziło mu się w pamięć.
Natrafił wtedy na olbrzymią małpę, może jemu dorównującą ciężarem, która wychynęła z zarośli, a
zobaczywszy dziwnego stwora stanęła na tylnych łapach i bijąc się w piersi zaciśniętymi pięściami,
wydała donośny ryk. Nie zaatakowana, śpiesznie wycofała się, łamiąc gałęzie. Później już nigdy
nie ujrzał goryla, który wzbudził w nim wiele refleksji. - Czy jest inteligentniejszy od szympansa?
Przybysz wiedział, że tam, w osiemnastym milionleciu, odnalazł wspólnego protoplastę tych obu
gatunków. Czy z tego praźródła dotrwały jeszcze inne formy? - jedną z nich mogli być właśnie
Ziemianie. Wśród rozmaitych ich modeli, Rarrra uznał za najprawdopodobniejszą sylwetkę
wielkości szympansa, trochę masywniejszej budowy, o wyprostowanej postawie i pionowo
wysklepionej czaszce. Nie wykluczał także postaci wzrostu goryla, lecz w jego schemacie małpiej
ewolucji dążność do gigantyzmu niŠ sprzyjała powstaniu udanej istoty rozumnej.
Spotkanie Cyrkolity z Ziemianami zaszło w okolicznościach tak szokujących, że pierwszą myślą
przybysza było poniechać dalszych badań zwariowanej planety i odlecieć do swoich. Niech
skolonizują Ziemię! Nie żałował ludzi : wszak zaprezentowali mu się jako mordercy. Nie wiedział,
czy zabijają z głodu. Radosne okrzyki przy dźganiu dzidami bezbronnej leśnej antylopy
sugerowały, że ta czynność ich podnieca i raduje. Jeśli, mimo wszystko, ostała się wtedy w
Cyrkolicie więź sympatii do tego obcego świata - był nią zachwyt nad urodą zwierząt, drzew,
puszczy jako takiej, błękitu nieba i strzępiastych obłoków. Nie potrafił pochopnie się zdecydować
na zagładę tych cudowności.
Kiedy jego myśli, telepatycznym łączem wzmocnione przez komputer na statku kłębiły się wokół
Ziemian i ich krwawego dzieła - raptownie dostrzegł w tym dramacie nowy wątek: skupił całą
uwagę na chudych, parchatych psach Pigmejów. Jeszcze okrutniejsze od swoich panów, chciwie
chłeptały ciepłą krew i usiłowały szarpać trzewia dogorywającego zwierzęcia, ale Ziemianie serią
brutalnych kopnięć odpędzali je od swej zdobyczy.
Gościowi ze świata wielkiego umiaru niełatwo było przywyknąć do faktu, że tutaj podstawowym
obyczajem jest zjadanie słabszego. Rarrra musiał jednak uciszyć głos serca: dobrze już wiedział, że
właśnie taki jest obieg materii na Ziemi - proces kołowy, nieodłączny od specyfiki powstania i
rozwoju życia w przyrodzie tej niepojętej planety. Na tych samych prawach, co lamparty i inne
drapieżniki = gospodarze globu zabijali, aby móc żyć.
Te same przepisy natury sięgnęły do państwa roślinnego.
Wyuzdane piękno niektórych storczyków służyło właśnie mordowaniu zwierząt: jaskrawe szpony-
pułapki kwiatowe zwierały się pewnie i nieustępliwie, kiedy jakiś niebaczny owad wtargnął do ich
wnętrza.
Symptomatyczne dla okrutnej walki, toczonej na Ziemi, były w oczach Rarrry te pnącza z rodzaju
fikusów, które duszą swoje podpory. Zaraz po wyjściu ze statku zauważył smukły kauczukowiec,
ginący w objęciach roślinnego dusiciela. Dolna część pnia żyła Jeszcze, ściskana zwartymi

background image

obręczami korzeni liany. ale góra próchniała w dławiącym uścisku. Później spotykał fikusy,
których sploty i pierścienie pozrastały się wokół uśmierconej podpory i wytworzyły własny zwarty
pień tylko po zgrubieniach i smugach na jego powierzchni Cyrkolita wnioskował, że ma przed sobą
osobliwą roślinę, która za młodu była poroślem wykiełkowanym na liściu, później pnączem, aż
przekształciła się w normalne drzewo.
Mijały dziesięciolecia. Rarrrą targały mieszane uczucia dla leśnych ludzi, z których codziennością
zbratał kawał własnego życia. Mocno odczuwał przywiązanie Pigmejów do swojej osoby; ich
przyjaźń, głęboką i rzetelną, uważał za absolutnie bezinteresowną, początkowo nie zdając sobie
sprawy z moralnych korzyści posiadania żywego totemu. Ponieważ Cyrkolita sprowadzał każdą
kwestię do zgodności z naturą - musiał uznać, że Pigmeje polują aby żyć, więc trudno ich obwiniać
o brak względów dla zdobyczy. Ich pogardę wobec zwierząt, a zwłaszcza grubiańskie traktowanie
łowczych psów, oceniał jako'wulgarną cechę ludzkiego charakteru. Wątpił jednak, by istniał jakiś
gatunek psychozoów , będący w odczuciach Rarrrów etycznym ideałem. Natomiast zachwycały go
przymioty
Pigmejów związane z ich życiem społecznym: łagodność życzliwość i gościnność, dobry humor, a
zwłaszcza serdeczność i wyrozumiałość wobec dzieci.
Te wartościowe cechy ludzi rzetelnie analizował, ważąc w swym sumieniu, czy patriotyzm
pozwala mu przyznać
Ziemianom immunitet nieingerencji. Od kiedy stwierdzono, że jedno z trzech słońc Cyrkoli zacznie
się rozrastać już za sto tysięcy lat, czyniąc planetę zbyt gorącą dla organizmów białkowych -
podjęto dramatyczne poszukiwania dogodnych terenów osiedleńczych. Wytypowano kilka globów
o rozmaitym stopniu przydatności. Najatrakcyjniejszy był nieosiągalny ze względu na wysoki
intelekt gospodarzy. Nadto stawiliby oni zacięty opór, a jeśli słuszne były domniemania o
wygórowanej dumie tych istot, w razie klęski groził Cyrkoli bezwzględny i okrutny odwet.
Natomiast Ziemianie byliby dla Rarrrów tym, czym zając wobec myśliwego. Cyrkolita zżymał się
na myśl o zgładzeniu bezbronnych. Jednakże nie mógł lekceważyć racji stanu własnej ojczyzny.
Sprawa Ziemi przedstawiała się bardziej zawile niż Protachii - uznanej za rezerwat przyrodniczy,
co nie było decyzją bezinteresowną. A daleka
Ziemia nie mogła służyć systematycznym badanion naukowym ; turystyka odpadała tym bardziej.
Nadto, w ramach ruchów własnych gwiazd układ planetarny, do którego należała Protachia,
przybliżał się ku Cyrkoli i za siedemnaście tysięcy lat miał dotrzeć w jej najbliższe sąsiedztwo.
Natomiast System Słoneczny oddalał się w każdej sekundzie o trzydzieści dziewięć kilometrów.
Dla ewentualnej decyzji oszczędzenia planety - fakt istnienia ludzi nie był mocniejszym
argumentem niż perspektywa powstania psychozoów na Protachii za tysiące wieków. Wręcz
przeciwnie w pojęciu Rarrrów uzasadniona szansa narodzin inteligentnego gatunku stwarzała
więcej skrupułów moralnych niż społeczność już istniejąca: nie sposób było wykluczyć, że zalśni
ona takimi wartościami, jakie nie przypadły w udziale tamtej poznanej i sprawdzonej. już okrzepłej
kulturze. Nauka i filozofia Rarrrów wzierały w taką panoramę zdarzeń, na której rozdzielanie
przeszłości od przyszłości miało poważne ograniczenia.
Wiązało się to nie z względnością czasu dla różnych ciał kosmicznych - ale z innym, niezależnym
zagadnieniem : jedności czasu w‚ Wszechświecie. Ten pułap sięgał daleko poza ludzkie rozumienie
przyrody w dwudziestym pierwszym stuleciu. Kiedy Rarrra zaczerpnął od Afrykanerów opisy
kosmogoniczne, oparte dopiero na wnioskach z teorii Einsteina - wreszcie wyjaśnił sobie
intrygujący fakt z gruntu fałszywego stawiania przez Ziemian wielu pytań, w rodzaju : czy
Wszechświat powstał. jak powstał, czy grozi mu kiedyś śmierć cieplna, albo skurczenie się w
kolejneJ pulsacji - do nadgęstego "atomu pierwotnego"?... pojął też, w jego odczuciach wręcz
maniakalne, wzbranianie się uczonych przed rozpatrywaniem licznych, zupełnie konkretnych
zagadnień, które walkowe.
rem odstępowali metafizycznym spekulacjom, a nawet religianckim dysputom. Dla Cyrkolity
operowanie chronologią traciło wszelki sens, ilekroć była mowa o Kosmosie jako całości.
Rarrra zżył się z tą świetną kipielą zieleni, która go otaczała. To była jego puszcza. już nie mógł
uważać się tu za obcego. Każdy nerw tego dźwięcznego, kolorowego świata miał w odczuciach

background image

kosmicznego wędrowca wyraz bliski i przyjazny. Znał puls przyrody tak dobrze, jak może go
rozumieć tylko ktoś umiejący określać wszystko, cokolwiek go otacza, aż do najniższych pięter:
komórek, drobin, atomów. Metodyka badań, jaką dysponował dzięki zmysłowi telepatii,
zwielokrotnionemu przez dostrojenie do niego komputerów w statku - dawała mu olbrzymią
przewagę nad ziemskimi uczonymi.
Chociaż Cyrkolita wrósł w ten świat, choć jako stary jego lokator nabył prerogatyw zasiedziałożci
- nie było to wszystko, o czym marzył. Mógł być tutaj obserwatorem, szperaczem bogiem puszczy.
Z ludźmi mógł żyć w przyjaźni ale była to przyjaźń podobna do tej, która łączy człowieka i psa.
Nieuchwytne ale nieubłagane rafy, za którymi w mgłach rozpłyniona inność, będąca ekstraktem
obcości opierała się telepatii Rarrry i umiejętnościom analizy kosmograficznej - odgradzały od
siebie dwa niezawisłe państwa emocji. W zaborczym władztwie jego myśli oznaczało to
niezrozumienie, więc i nienasycenie.
Duszny przeddeszczowy zmrok, który wniknął do pigmejskich klechd jako Bardzo Zły Wieczór -
otworzył oczy kosmicznego zwiadowcy na zupełnie nowe obszary rozumienia Ziemi i jej spraw.
Skoro tylko się upewnił, że to nie jest aktorska maskarada, postanowił jak najspieszniej
wykorzystać wizytę jasnolicych Ziemian dla zaokrągl‚nia swojego obrazu ludzkiej kultury. - Czas
już zakończyć stuletni rekonesans! - Uświadomił sobie, jak nienawistnie doskwiera mu nawrót
pory deszczowej.
Zrazu nie dostrzegł cywilizacyjnej wyższości Afrykanerów nad Pigmejami, a tylko przypuszczał,
iż podróżują zwiększym rozmachem niż Ziemianie z jego obozu. Niebawem stwierdził, że istotnie
przybyli z daleka Poznał też mnóstwo innych spraw, z których wynikało, że Ziemia nie jest Planetą
Puszcz.
Porozumiewanie się Rarrry z PigmeJami było dalekie od doskonałości. Niemniej z upływem
dziesięcioleci potrafił nagiąć zmysł telepatii do stosunków z Ziemianami, a mowę ich także
rozumiał, choć nie jako dźwięk, tylko wyraz oczu i twarzy, w mniejszym stopniu - poruszenia
warg. Pigmeje podświadomie zdali sobie z tego sprawę dość wcześnie; żyjący członkowie Apa
Rarrra byli pewni, iż tabu zwracania się do swego totemu z twarzą silnie w niego wpatrzoną i z
pozycji dobrze naświetlonej - jest tak stare jak puszcza, bóg lasu i Pigmeje.
Słowa wydawały się Cyrkolicie jeszcze trudniejsze do odróżnienia niż Pigmejom syczące
monologi - które ponawiał codziennie jakby w obawie że zapomni tradycyjną, zresztą nie używaną
na co dzień, mowę ojczystą.
Wysykiwał teksty telepatowane komputerom, choć one przejmowały wyłącznie jego myśli: Plenery
Cyrkoli najdobitniej charakteryzowała cisza, owiana przemożnym spokojem i nutką melancholii.
Zwierzęta najczęściej porozumiewały się telepatycznie, a Rarrrowie syczeli raczej od święta.
Dlatego gwar lasu, ten koncert niezliczonych tonów wciąż zmienny, zależnie od pory dnia i pogody
- urzekał przybysza swoją oryginalnością. Pogwarki, śpiewy i trąbienia Pigmejów, nie mówiące mu
więcej niż trzaskanie polan w ognisku, też odbierał bardzo przyjemnie i wespół ze wszystkimi
dźwiękami obozu, z odgłosami kroków czy gotującej się strawy, włączał w orkiestralny zew
puszczy. Ten pulsujący hałas był dla niego głosem planety, tak nieodłącznie z nią związanym jak
Słońce, którego promieniami się karmił, i powietrze, którym oddychał.
Świat roztętniony życiem, radosny a gniewny w ekspresji stawania się osz łamiał Cyrkolitę.
Czasami marzyciel-
sko sobie wyobrażał, iż ta wykwintna obfitość dojrzewania jest wielkim, bijącym sercem przyrody,
które otula go sobą, bo on sam gości w tym owocu urodzajnego piękna.
Język afrykanerski nie mógł być dla Rarrry ani brzydszy, ani ładniejszy od języka Pigmejów.
Obydwa odbierał jak szum o modulowanej tonacji. Wkrótce jednak zaszło doniosłe wydarzenie:
jasnoskórzy parlamentariusze pierwsi wyciągnęli rękę do przełamania bariery wzajemnego
niezrozumienia. Koleopterami lądującymi na Świętej Polanie, uprzątniętej z pigmejskich szałasów,
sprowadzili sprzęt elektroniczny, sztuczne mózgi wraz z obsługującym je personelem, a także
speca od kontaktów z psychozoami.

background image

Taki bieg spraw był dla Cyrkolity bardzo wygodny. On sam nie zaangażowałby swoich
komputerów, bo nie mając zaufania do wysokich jasnoskórych Ziemian - postanowił nie zdradzić
im ani posiadania statku, ani możliwości związanych z jego wyposażeniem.
W miarę jak środki kontaktu, przebrnąwszy przez ścisły krąg pojęć matematycznych, zaczęły
wybiegać w dziedziny związane z obydwoma kulturami, z ich bytowaniem na
Ziemi i na Cyrkoli - szybko wyrastał mur olbrzymich trudności, niepewnych ocen, wątpliwego
rozumienia takich spraw, które dla strony nadającej były oczywiste.
Coraz więcej problemów ujawniało swoją umowność i partykularyzm, ograniczając ich wartość
oraz sens do jednej jedynej społeczności, w której powstały.
Znajomość Rarrry z przybyszami z Południa była zbyt świeża, aby od razu mógł telepatią
dopomóc w tłumaczeniach. A ludzie ani nie posiadali tej umiejętności, ani nie podejrzewali jej u
kosmicznego zwiadowcy. Dobrze to rozumiejąc - Cyrkolita za wszelką cenę starał się dostroić swój
zmysł telepatii do przeniknięcia psychiki partnerów wielkiego dialogu; do czytania w ich oczach,
do przejmowania ich myśli.
Tymczasem bytność wyprawy z Burskiej Republiki Apartheidu w puszczy nad Ituri przedłużała
się. Afrykanerzy uczynili ze Świętej Polany swe obozowisko, ustawiwszy nadmuchiwane domki w
kształcie struktur geodezyjnych.
To leśne biwakowanie uprzyjemnili sobie komfortem, do jakiego przywykli na co dzień. Cyrkolita
uparł się pozostać w dawnym namiocie, choć i jemu chciano wznieść elegancki apartament.
Dla Rarrry nie byłby to żaden luksus. Stylowe przyćmione lampy, jakie Ziemianie zainstalowali w
swych pomieszczeniach. sączyły poświatę zbyt delikatną, aby mógł się nią nakarmić. Widok
wanny napawał go przerażeniem ; tymczasem goście z Południa właśnie ciepłą kąpiel uważali za
oznakę wygody i kulturalnego stylu życia. Nieprzemakalny szałaz, pieczołowicie wypleciony
wielkimi liśćmi mongongo przez wypróbowanych przyjaciół Cyrkolity, wciąż odnawiany i
przebudowywany, dobrze mu służył sto lat. Przywykł do swego domu i nie zamieniłby go na żaden
inny; zwłaszcza teraz, kiedy - bardziej niż w spo kojnej codzienności pigmejskiego obozu,
okrzykniętego
Jego imieniem - czuł własną odrębność i tymczasowość w zielonym, buzującym kotle obcej
przyrody. Nadal fascynowało go piękno Ziemi, ale teraz inaczej; był to nastrój urzeczenia
wzpaniałym płótnem, które warto obejrzeć w galerii sztuki podumać przed nim w zachwyceniu ale
po to, by wrócić do domu podniesionym na duchu. Ziemia stawała się dla Rarrry genialnym
dziełem rtyzmu,
wartym podziwiania raz w życiu.
Tymczasem kosmiczny zwiadowca przyswajał sobie rzeczy trudne i bardzo dziwne. Gdyby nie
konsultacje z komputerami na ztatku - często byłby w kropce, co brać poważnie, a co potraktować
jako żart; co powinno naprawdę go oburzać. a co jest niegodziwe tylko z pozoru.
jednak coraz więcej dylematów przekraczało granicę poza którą myślące maszyny nie mogły mu
pomóc Była to przepastna kraina etycznego wartościowania spraw. Mimo podnoszonych czasami
kontrowersji, Rarrrowie wzbraniali się przed tworzeniem filozofujących maszyn; oceny mo= ralne i
estetyczne zawarowali wyłącznie dla siebie.
Pierwszym wstrząsem było dla przybysza stwierdzenie, że Ziemianie rozpadli się na odrębne
formacje etniczne.
U Rarrrów nie doszło do tego w ciągu miliona lat. Nie zn ł takich pojęć jak naród, plemię, szczep.
Obcy był mu
również podział na zawody oraz funkcje w społeczeństwie, z których wynikała uprzywilejowana
pozycja jednych w stosunku do drugich. To był pierwszy punkt, w którym widział zdecydowaną
wyższość społecznych stosunków pigmejskiej grupy łowieckiej nad przedstawicielami rozwiniętej
cywilizacji.
Cyrkolicie przyszło jednak trochę poczekać na prawdziwy szok, który stał się punktem zwrotnym
w jego ocenie
Ziemian; w przeciwstawieniu Pigmejów - intruzom z Południa. Siedząc teraz w swoim statku, od
stóp do głów napromieniowany lampą pokarmową, spokojny już i psychicznie gotów opuścić

background image

Ziemię - gość z Kosmosu drgnął na myśl o tamtej niedawnej chwili. Właśnie wtedy uświadomił
sobie nagle pewne charakterystyczne właściwości ludzkich cywilizacji dosadniej, niż dzięki
lawinie komputerowych opracowań przefaszerowanych inwokacjami o religii siły. ideologii siły,
polityce z pozycji siły, nawet o burskim posłannictwie wygubienia słabszych narodów przez naród
silny, bogaty, bezwzględny - naród z łaski Boga Białego Człowieka wybrany do władzy nad
wszystkimi krajami i nad wszystkimi ludźmi.


4

Pora deszczowa rozpanoszyła się wówczas na całego.
Pigmeje, ilekroć im szczęście łowieckie dopisywało, ze śpiewami dźwigali zdobycz do nowego
obozowiska, zgodnie z obyczajem obdzielając nią krewnych i powinowatych oraz czcigodnych
starców; każdy wiedział, która część tuszy jemu przypadnie w udziale. Natomiast Afrykanerzy,
cierpiąc niedosyt świeżego mięsa, z odrazą odrzucali puszki najwymyślniejszych frykasów.
Tymczasem leśni ludkowie, zepchnięci na tarasowate zbocze doliny
Ituri - uzurpatorom Świętej Polany wzbraniali się ofiarowywać bądź sprzedawać ubitą zwierzynę.
Burowie nie odważyli się zmusić ich do tego, bo przebywali w obcym państwie rządzonym przez
Murzynów. Rarrra, poznawszy te kłopoty jasnolicych Ziemian - dorastające w ich oczach do rangi
dramatu - wielce się zdziwił, dlaczego nie rozkażą podwładnym coś upolować. Niesamowitym
szokiem było dla niego stwierdzenie, że szefowie wyprawy nigdy nie pozwalali służbie ani
tragarzom brać do rąk broni palnej. - Czyżby się bali?
W takim nastroju wstał w puszczy słotny dzień, przemoczony mżawką, ponury i ciemny. Zły
humor Afrykanerów jeszcze pogłębił ich komputer, który zaciął się w momencie, kiedy
przedkładali kosmicznemu parlamentariuszowi kolejną propozycję, jedną z ważniejszych:
wezwanie o pomoc w zgładzeniu ludności ościennych państw murzyńskich.
Dochodziło południe, na obiad miał być kawior i pieczone perliczki z konserw. Nagle jeden z
tragarzy przybiegł oznajmiając, że w pobliżu Pigmeje tropią dwa bawoły.
Swart, du Plessis oraz rozmawiający z nimi cybernetyk skrzyknęli kilkunastu Murzynów i niosąc
sztucery zagłębili się w las. Nawykli polować wśród rozległych stepów, tylko gdzieniegdzie
porośniętych kępami buszu - myśliwi stracili głowę w gęstym poszyciu puszczy i nie potrafili
należycie rozwinąć nagonki. Spotkawszy pigmejskich łowców, kazali im zmykać. Wkrótce
zobaczyli raptownie bawoły w najbardziej niespodziewanej sytuacji, kiedy tuż obok zaszarżował na
naganiacza. Jedynie Swart nie stracił zimnej krwi i zrobił użytek ze swej broni - ale tak
niefortunnie, że postrzelił Murzyna, który obskakując pień kauczukowca chronił się przed rogami
byka. Tętent uciekającego zwierzęcia rozwiał nadzieje upragnionej pieczeni.
Rarrra uważnie obserwował myśliwych powracających do obozu. Szczelnie otuleni
przezroczystymi płaszczami, szli przez polanę wprost ku niemu. Z ich twarzy emanowała złość, coś
pokrzykiwali - może przekleństwa, których
Cyrkolita nie rozumiał. Nagonka trzymała się w pewnej odległości.
Trzej biali przystanęli kilka kroków od kosmity, którego dziwiło czemu nie idą przebrać się i
wypocząć. Tymczasem, sądząc z ich gestykulacji, uradzali coś ważnego. Swart wydawał rozkazy
czarnym boyom. Machaniem rąk Afrykanerzy przywołali inżyniera obsługującego komputer,
naprawiony w czasie ich pechowego polowania. Przenośną jego aparaturę, podłączoną do urządzeń
zasilających, Murzyni ustawili obok Rarrry. Seans rozpoczął się, jak zwykle, od określenia o czym
będzie mowa. W pierwszej chwili przypominało to anonsowanie tematu wykładu.
Opracowana przez specjalistę od kontaktów z psychozoami - metoda ta była skuteczna, gdyż
wprowadzała w sedno sprawy widzianej oczami ludzi, a także w jej powiązania z przyjętymi
normami bycia, upodobaniami, tradycją, techniką, historią, wartościowaniem dobrych i złych stron
poruszanego zjawiska. Wachlarz dygresji i skojarzeń zaokrąglał i spajał ten obraz, ułatwiając
zrozumienie go komuś nie obeznanemu ani z duchem języka, ani w ogóle z kulturowym kręgiem

background image

Ziemian. Bardzo się tu przydawała zdolność umysłu Rarrry do równoczesnego chłonięcia wielu
wątków i błyskawicznego syntetyzowania tych informacji.
Awaria komputerowego tłumacza Ziemian była dla Cyrkolity nader wygodna. Zyzkując na czasie,
mógł spokojnie rozważyć, jakie stanowisko ma zająć wobec natarczywych coraz bardziej
zdumiewających roszczeń ludzi miast - bo tak zaczął określać jasnoskórych przybyszów z
Południ ,
w odróżnieniu od , swoich" ludzi lasu. Za namową cybernetycznych doradców ze statku, których
opinię podzielał, postanowił w dalszym ciągu nie zdradzać się ani ze swą moralną oceną
morderczych zamierzeń Rarrrów, ani z oczywistością nie mieszania się R rrrów do wojen na obcej
planecie. Sądząc, że naprawiony tłumacz nawiąże do przerwanych indagacji o udzielenie przez
Cyrkolę technicznej pomocy w zgładzeniu narodów murzyńskich - Rarrra miał przygotowaną
kolejną wypowiedź, równie wymijającą jak poprzednie. Wtedy ludzie miast zaskoczyli go
niekonsekwencją, która w jego poczuciu ładu graniczyła z obłędem. Był to raptowny przezkok z
jednego, nie dokończonego tema tu. na zupełnie inny.
Alkohol... to pojęcie padło wtedy pierwszy raz w dialogu z Ziemianami. Cyrkolita wi‚dział już
wcześniej. że
Afrykanerzy przy różnych okazjach wchłaniają napoje wyskokowe większej mocy. Dobrze
pamiętał, jak kiedyś
Swart, zdrowo sobie podchmieliwszy, nieopatrznie wykrzykiwał, że skoro tylko Rarrrowie spełnią
burskie marzenia o wielkich podbojach - oni, panowie światów jako ludzie i panowie ludzi jako
Burowie, zamkną takie pokraki w specjalnym rezerwacie. Lekarz nie był aż tak pijany, by tę
przechwałkę dać komputerom do tłumaczenia, lecz kosmicie niespodziewanie udało się ją przejąć,
co uznał za wielki sukces w dostrojeniu swojej telepatii do rozumienia ludzi miast.
Rarrra już dawniej zdawał sobie sprawę z oddziaływania trunków na ustrój żywy. W jego
ojczyźnie chemiczne przetwórnie destylowały alkohole, lecz nikomu nie postało w myśli pić coś
takiego. Cyrkolita pamiętał zasłyszaną hipotezę o psychozoach wsączających w siebie
rozcieńczony spirytus w charakterze źródła kalorii. Wrażenie, jakie na nim wywarła, jeszcze
wzmocniła wręcz anegdotyczna sugestia, że może gdzieś indziej istoty rozumne spożywające bądź
gazy z atmosfery, czy nawet organiczne pokarmy raczą się alkoholem, by wpadać w trans
podekscytowanego oszołomienia. Choć znał żelazną regułę, że w nieskończonym Wszechświecie
nie tylko może, ale nawet musi dziać się wszystko, co nie koliduje z prawami przyrody nie potrafił
się skłonić do traktowania tej supozycji inaczej niż jako humoreskę wymyśloną w konwencji
absurdu.
śachnął się, że trzeba było przylecieć na Ziemię, tę najbardziej zwariowaną planetę, by zostać
zaproszonym do spełnienia toastu szklaneczką mocnego alkoholu. Oczywiście mógł odmówić. Nie
odmówił. Wyssał piekącą ciecz aż do dna, jak tego chcieli. Jeszcze raz powtórzył tę wstrętną
ceremonię, bez ociągania się. Potem demonstracyjnie uniósł kieliszek w górę, na całą długość pęku
wici, którymi go obejmował.
Dla Rarrry ten wódczany toast był, od początku do końca, znaną tylko jemu odpowiedzią na
wcześniejsze i późniejsze petycje. których szczytowa faza dotyczyła wytępienia ludności Afryki
poza granicami BRA, z zachowaniem kontynentu w stanie zdatnym do zasiedlenia przez Burów i
eksploatacji bogactw.
Była to odpowiedź diaboliczna, lecz w odczuciach Cyrkolity usprawiedliwiona moralnie. Ostatnio
gnębiła go słabość rozterki: nie potrafił się zmusić do rozstrzygnięcia losu Ziemi. A był to zarazem
problem jego samego ta więź bolesna, która przytrzymywała go w obcym świecie. Potrzebował
mocnego uderzenia z zewnątrz. Kiedy wykwintnym koniakiem uchodzącym tu za coś
wyrafinowanie dobrego, spełnił toast sojuszu z jednymi gospodarzami planety przeciwko innej
grupie tubylców - mimo fizycznej odrazy, jaką wzbudził w nim alkohol, poczuł się wewnętrznie
oczyszczony, wolny od resztek skrupułów wobec jasnolicej odmiany wyższych wzrostem Ziemian,
owych krwiożerczych ludzi miast, co sami siebie uważają za sól ziemi i pępek świata. Był na tyle
egoistą, że bezwzględność wobec intruzów z Południa wolał oprzeć na własnej krzywdzie niż na
ich ludobójczych marzeniach.

background image




5

Pozornie nic się nie działo za szeroką, lekko wypukłą szybą wkomponowaną w pancerz statku,
która oddzielała
Rarrrę od puszczy, na zielono parującej wilgocią. Liście ziół, krzewów i lian połyskiwały mokrym
przycieniem, pękate kropelki na pajęczynie rozciągniętej pośród dzikiego bananowca wyglądały
jak przydymione perły. Wysoko nad lasem niebo chwilowo rozpogodniało; w dole lepiła się
milcząca parność.
Gdyby R rrra nie dbał o swój pojazd, bujna roślinność
bardzo szybko wchłonęłaby go w zaborczy gąszcz. Dlatego raz w roku zdalnie włączał działko
ultradźwiękowe, które omiatało sąsiedztwo, żłobiąc wyrwę ogołoconą z wszystkiego, co zdążyło
narosnąć.
Kilka metrów od obserwacyjnego stanowiska Cyrkolity pleniła się liściasta zapora, tworząc niszę
wokół gwiazdolotu - od ziemi zwartą i harmonijną jak wklęsło przystrzyżony szpaler, a wyżej
pełną mrocznych dziur zionących wiecznością puszczy.
Ucho człowieka daremnie wschłuchiwałoby się w tętno życia lasu ; mogłoby najwyżej uchwycić
plaśnięcie zapóźnionej kropli wody, spadającej z podniebnych pięter.
Rarrra też nie słyszał nic szczególnego. Za to natężył swój najcenniejszy zmysł tak silnie, że aż
poczuł w mózgu ucisk półprzewodnikowych płytek krzemowych, których setki tysięcy tworzyły
nadawczo-odbiorczy system telepatycznej więzi z niektórymi przejawami zewnętrznego świata.
Chociaż żaden listek kotary nie został rozchylony tak nieostrożnie. aby to mogło wzbudzić
podejrzenie i pod stąpnięciami wytrawnych leśnych szperaczy nie trzasnęła zeschnięta gałązka, a
niczyj szept nie podniósł się o ton za wysoko - głusza otaczająca kosmiczny pojazd była
przepojona ludzkim życiem, pełna przemyśleń i troski o przyszłość. Wielkim cieniem skrywała
pigmejski obóz- milczący, zatajony, jakiego nigdy dotąd nie oglądała knieja.
W miejscu ani przedtem wytypowanym, ani odpowiednim do tego celu - stanął pod naporem
dramatycznych zdarzeń.
Działo się tó po tamtym deszczowym dniu, kiedy Pigmeje klęli na czym świat stoi, że owe
niezdarne łamagi, nie umiejące chodzić po lesie, zepsuły im łowy i obraziły puszczę wypłaszając
bawoły, zamiast je zabić na ucztę. Potem patrzyli szeroko otwartymi oczami, jak uzurpatorzy Apa
Rarrra nie tylko pili wódkę przed obliczem boskiego totemu Pigmejów, ale nawet - o zgrozo! - jego
samego namówili, aby wypił. Zawrzało świętym oburzeniem na stokach rzecznej doliny. Zdjęci
trwogą wobec tak bezczelnego pogwałcenia tabu, leśni ludzie gwarzyli do późnego wieczoru, pełni
najgorszych przeczuć.
Zły los nie kazał na siebie długo czekać. Tej nocy Rarrra zniknął jak kamfora. Z nastaniem świtu,
kiedy Afrykanerzy jeszcze spali błogo, murzyńska służba spostrzegła nieobecność Cyrkolity. Biali
szefowie podnieśli raban. Nie byli zgodni co do'dalszych swoich poczynań. Po przeanalizowaniu
rozmaitych projektów zarządzili poszukiwania.
Totemiczni synowie Rarrry, wyzuci z piędzi twardej śródleśnej ziemi, która im, ich dziadom i
pradziadom owocowała błogosławieństwami, bo określała ich miejsce w świecie, rangę i sens
ż

ycia, pozbawieni teraz obcowania twarzą w twarz ze swoim bogiem puszczy, uszczelniania jego

namiotu, znoszenia mu w hołdzie najurodziwszych kwiatów i najsmakowitszych owoców - pełnili
straż w ukryciu. Z zielonych gąszczy dniem i nocą wpatrzeni w nowe życie polany, wielbili Rarrrę
serdecznym śpiewem, ściszonym aby nie rozdrażnić intruzów; przy wiecznym ogniu snuli
opowieści o dobrych czasach puszczy, które znowu nastaną, kiedy ich żywy totem przywróci
dawny szczęśliwy ład.
Nawykli do podchodów i zasadzek, tropienia leśnej antylopy lub omijania milczkiem legowiska
ś

piącego lamparta, umiejący wykryć i odczytać wszelki puls życia puszczy - Pigmeje, obsadziwszy

skalne tarasy poniżej polany, mieli ją ustawicznie na oku. Afrykanerzy byli widoczni i głośni.

background image

Każdej ich czynności towarzyszyło dużo ruchu i przygotowań, krzątania się służby, gromkie
wydawanie poleceń. Mali, zwinni obserwatorzy usadowili się wysoko w rozgałęzieniu wielkiego
kauczukowca - skąd, niby z myśliwskiej ambony, widzieli jak na dłoni obóz wyprawy, a także
wejście do namiotu swojego totemu. Dumni z roli opiekunów puszczy - zwiad sprawowali ci
młodzieńcy, którzy dawniej pełnili straż honorową na ścieżkach wiodących do Apa Rarrra. Ponadto
ś

cisły grzebień chaszczy na szczycie skarpy, miejscami jeszcze bardziej zbity kępami wielkich liści

mongongo i wachlarzami paproci sprzyjał podpatrywaniu całego obejścia. Nigdy nie brakło tam
wielu par oczu skierowanych w prześwit gołoborza.
Dzieci uznały to za świetną zabawę i co chwila znosiły starszym sensacje. W tych warunkach
ż

adne wydarzenie w królestwie Rarrry, anektowanym przez najeźdźców z Południa, nie mogło ujść

uwagi zepchniętych ku rzece leśnych ludzi.
Również tamtej nocy, która po złamaniu tabu trzeźwości przez Afrykanerów zdawała się w swojej
mokrej ciemni skrywać najgorsze wróżby- pigmejskie czaty ani na chwilę nie zeszły z
ociekających wodą stanowisk. Dzieci już spały. Czuwali tylko odpowiedzialni strażnicy. Uznawszy
sytuację za wyjątkową, Pigmeje wzmocnili warty. Kilku przyczołgało się aż na skraj polany.
W blaskach reflektorów, których nie gaszono do świtu, parowały delikatne mgły. Obóz spał
twardym snem. Wtedy zaszło coś, czego nie pamiętali najstarsi ludzie: Rarrra wysunął się na
deszcz i cichym, elastycznym truchcikiem ruszył przed siebie. Wyminąwszy rozstawione
urządzenia oraz namioty, zniknął w gąszczu.
W chwilę później rozbudziła się cała brać pigmejska.
W nastroiu konspiracji szeptem radzono co czynić.
Wyczulony instynkt dzieci przyrody mówił im nieomylnie, że zaszło coś bardzo ważnego. Nie
stawiali sobi‚ zbędnych pytań. Wystarczyło, że ich bóg działa sam, niewymuszenie. On, wcielona
mądrość puszczy, przecież wie co robi. Należało tylko - wypróbowaną dewizą tych silnych
duchem, co w różnych czasach i pod rozmaitym niebem szkodzili tyranom swoim biernym oporem
- w niczym nie pomóc gwałcicielom spokoju i praw puszczy. Toteż kiedy nazajutrz Pigmeje
stwierdzili słuszność domysłów, że bóg lasu wyniósł się bez uprzedzenia kogokolwiek - nie znęciła
ich ogromna zapłata, jaką Afrykanerzy oferowali za odszukanie go. Biali intruzi dobrze wiedzieli,
ż

e w puszczy kongijskiej tylko Pigmej odnajdzie każdy ślad. Jednak i dalsze obietnice nie

poskutkowały.
Skoro w trzy dni później zwinięto obóz wyprawy, leśni ludzie rozbili szałasy w gęstwinie
otaczającej bezkresny szyb, który zdawał się prowadzić aż do środka Ziemi.
To najdziwniejsze uroczysko nazwali Czeluścią Rarrry.
Dowiedzieli się o nim tamtej pamiętnej nocy, kiedy dwaj tropiciele - Njobo i jego zięć Ekianga, szli
po śladach boskiego totemu. Kierując się wskazaniami zdeptanych liści bądź połamanych gałęzi, a
jeśli te symptomy zawodziły - węchem, dostrzegli subtelne świecenie powietrza. Nie było w tym
obrazie ani deszczu, ani mgły. Rozpierzchły blask nie spływał z żadnego kierunku, nie oświetlał
niczego.
Pośród żywiołu dżungli otwierał próżnię, która w dół i wgórę zdawała się wyrażać nieskończoność.
Za dnia Czeluść Rarrry wyglądała inaczej. Leciutka, przezroczysta mgiełka wypełniała pionowy
walec przestrzeni, bez dna pod stopami, bez nieba nad głową. Dojścia wzbraniało naelektryzowanie
gruntu, szybko wzrastające blisko krawędzi - tam, gdzie rozpraszał się znajomy świat puszczy.
Leśni ludzie wiedzieli, że właśnie tu Cyrkolita zakończył wędrówkę, kiedy opuścił Świętą Polanę.
Więc i oni poniechali wiernego stróżowania u jego stóp na tarasach nadrzecznej skarpy. Nie
powrócili już na Apa Rarrra- teraz bezludną, nikomu nieprzydatną, zwyczajną idu w lesie. Stąd
wypromieniowała kultura ich małej społeczności - jedynej pigmejskiej grupy, która dzięki
posiadaniu totemu odczuwała swoją plemienną odrębność. Ponieważ nie byli fetyszystami i wagę
przywiązywali tylko do treści spr w, lekceważąc formę - nawet nie pomyśleli, jak
uczcić miejsce opróżnione przez boga puszczy. Został po nim szałas, ograbiony tylko z ciosów
słoniowych - ale ich nie obchodził, gdyż był pusty. Gromadnie otoczyli Czeluść
Rarrry - "dziurę świata" tajemniczą i niezrozumiałą, ale serdecznie im bliską.

background image

Tu stanął nowy obóz. Podczas przygotowań do jego budowy, ścinania żerdzi bambusów, zrywania
w pęki liści mongongo na poszycie dachów - wypłoszona mała antylopa płynnymi susami
pomknęła wprost na urwisko zwodniczej, bezdennej przepaści. Kiedy raptownie zawróciła,
dosięgła ją dzida.
Przyglądający się temu Njobo, obyty z wróżebnym tłumaczeniem wydarzeń leśnego życia, godnie
wypiąwszy pierś oznajmił cicho, jak oni wszyscy czynili w tym uświęconym ostępie : - Puszcza
ofiarowała nam świeże mięso, zanim rozbiliśmy szałasy. To będzie syty, dobry, bardzo dobry obóz.
Wyjątkowo uroczysty ton zabrzmiał w słowach leśnego wygi, znającego knieję i jej prawa tak, jak
może znać tylko ten kto nigdy nie widział bezdrzewnej przestrzeni dość rozległej; aby kamienia nie
przerzucić ponad nią.
Oglądając stawianie obozu, potem okrzepnięcie do jakiej takiej zwyczajności, dniem i nocą
okrążanie przez starych i młodych "przegrody z niczego", dodatkowo podkreślonej obwodem
elektrycznym - Rarrra snuł swe rozważania, od spraw planety odseparowany gwiazdolotem, który
każdej chwili mógł go unieść do swoich.
Póki Cyrkolita obcował z Pigmejami - sądził, że zdoła ` bezpośrednio poznać ludzkość. Dopiero
najście Burów podważyło to jego przeświadczenie. Komputerowy dialog ukazał mu, że większość
cech związanych z ludzką psychiką nie posiada analogii u Rarrrów.
Spośród problemów nurtujących Ziemian, docierały do przybysza wyłącznie te, o których
Afrykanerzy chcieli go poinformować. Rarrra szybko przejrzał ten kunsztownie spreparowany
melanż prawdy i kłamstwa. Nie usiłował zgłębić, czy grupa jasnych Ziemian pragnie przedstawić
mu się w gorszym, czy w lepszym świetle. Za to obchodziło go, do jakiego stopnia odrębna jest
psychika ludzi lasu i ludzi miast. Od tego zależała treść postanowień, które chciał powziąć przed
odlotem.
W pojęciu Rarrrów, krąg kulturowy jakichkolwiek psychozoów trwa wyłącznie w ich duchowym
wnętrzu i wcale nie musi sprawdzać się w działaniu. Jedynym materialnym jego pomnikiem jest
informacja dziedziczna. Dlatego kiedy jedna z wypraw odkryła glob pełen znamion cywilizacji
wymarłej od milionów lat - uczeni tylko opisali i zanalizowali te pamiątki Rozumu, nie próbując
odtworzyć władztwa myśli ich budowniczych.
Przez długie dziesięciolecia kosmiczny wędrowiec znał jeden odosobniony ziemski krajobraz:
puszczę, dzieło natury: Pigmej‚ rozumieli ją, wielbili, korzystali z jej dobrodziejstw. Nie
deformowali tutaj niczego, nie wpływali na charakter lasu. Byli jego częścią, tak samo jak dzikie
zwierzęta, pszczoły, kwiaty, skały. Cyrkolita właśnie w tym widział prawdziwą ich mądrość - tę
samą, do której doszli i jego rodacy.
Dopiero przybysze z Południa odsłonili przed nim na barwnych stereoskopowych filmach wielkie
metropolie i centra przemysłów, autostrady, wiszące mosty przerzucone nad górami, porty -
morskie, lotnicze i komunikacji międzyplanetarnej. Pokazali mu wspaniale wyposażone instytuty
naukowe, wykwintne parki, ogrody zoologiczne i botaniczne, komfortowe sanatoria na sztucznych
satelitach, gdzie leczono terapią nieważkości. Zobaczył również zbytkowne osiedla bogaczy na
wodzie i pod wodą, a w jednym z nich dumę Burskiej Republiki Apartheidu: niedawno ukończone
w pobliżu Kapsztadu głębinowe oceanarium o tak olbrzymich basenach, że pływały w nich nawet
kaszaloty i większe od nich walenie fiszbinowe, z ryb - rekiny wielorybie, a spośród głowonogów -
kałamarnice dwudziestometrowej długości.
Burom nie wystarczyło chwalić się własnymi sukcesami.
Młody ich kraj zwłaszcza w sztuce nie mógł konkurować z ekstremalnymi kreacJami piękna.
Najprzód włączyli do rodzimej afrykanerskiej historii arcydzieła swych europejskich przodków,
zwłaszcza niderlandzkiego i flamandzkiego baroku, mimochodem dokonując tego typu szalbierstw,
ż

e "Polowanie na Iwy" Rubensa przenieśli w swoim komentarzu na pustynię Kalahari. Jednak i to

służyło im ledwie za preludium do ukazania siebie w szczytowej reprezentacji ludzkości. Chcąc
zachwycić kosmicznego parlamentariusza, sobie przypisali wszystkie światowe lśnienia piękna - od
starożytności po czasy najnowsze.
Przedstawiając kolekcje Luwru, Ermitażu bądź British

background image

Museum - umieszczali je w Burskiej Republice Apartheidu, zaś eksponaty anektowali dla burskiej
kultury.
Cyrkolicie nie zaimponowali. Mimo długich, choć mętnych tłumaczeń, nie rozumiejąc na czym
mogłaby się zasadzać wyższość białej rasy wśród ludzi oraz wyjątkowość
Burów w panteonie narodów - Rarrra nie przejął się twórczością ludzi miast, choć niektóre
zaprezentowane dzieła przypadły mu do gustu. Co więcej, nie dostrzegał jakiejkolwiek supremacji
ich intelektu nad wiedzą małych mieszkańców puszczy. Natomiast był bezwarunkowo
przeświadczony o moralnej niższości przerafinowanych modnisiów - jak w myślach nazywał
rzeczników kultury zdegenerowanej zbytkiem i nieróbstwem.
Rarrra był synem cywilizacji bardzo starej, która milion lat temu przyswoiła sobie taki kunszt
rozpracowywania przyrody i takie rozwiązania techniczne, że dalsze wspinanie się po tej
stromiźnie musiałoby wywieść na drogi, o których myślał ze zgrozą.
Wiadomości uzyskane od Afrykanerów nasunęły mu wniosek, że ludzie miast dotarli właśnie na
ten ryzykowny zakręt, z którego ongiś Rarrrowie wycofali się w spokojność natury. Dostrzegł to w
symptomach pewnych działań. Z powodzi statystycznych informacji zapamiętał, że przed stuleciem
ludzką wiedzę pomnażało dwadzieścia tysięcy uczonych, po siedemdziesięciu latach liczba ich
osiągnęła iuż cztery miliony, a do okresu, kiedy to notował, potroiła się jeszcze. Cyrkolici umieli
ongiś temu zapobiec: prócz katastrofalnego wzrostu zapotrzebowania na energię, za taki sam
dzwon alarmowy potraktowali nieokiełznaną progresję zamówień na wciąż nowe, ściślejsze,
bardziej specjalistyczne pojmowania dynamiki otaczającego świata.
O tym, iż ludzie miast nie są warci immunitetu nietykalności - Rarrra był już przekonany na tyle,
ż

e przestał się wahać, jaki los ma im zgotować. Gnębiło go, co począć z Pigmejami - ludźmi

właściwymi, jak ich nazywał.
Wytypowanie odkrytego globu do kolonizacji było szczytowym marzeniem każdego
cyrkolicznego zwiadowcy i zapewniało mu miejsce w historii. Rarrra strawił kawał życia w tej
kosmicznej podróży, więc z całego serca rad był otworzyć przed rodakami arenę przyszłej
ekspansji.
Nie mógł jednak powziąć takiej decyzji za wszelką cenę.
W jego społeczeństwie inspiracją jakichkolwiek działań była zgodność z etyką, która w filozofii
Rarrrów zajmowała pozycję pryncypialną. Wyłoniona z długiej ewolucji myśli, ich moralność nie
zawsze pokrywała się z podstawowymi kryteriami ugruntowanymi wśród ludzi.
Ponadto Cyrkolita czuł ciążącą nad nim odpowiedzialność - tak wielką, jaka na Ziemi tylko
niegdyś była udziałem samodzierżnych władców głoszących, że ze swych czynów zdają rachunek
przed Bogiem i historią. Rarrrowie pielęgnowali tradycyjny zwyczaj, iż odkrywca planety miał głos
decydujący w stanowieniu o jej losie. Nie mógł wprawdzie żądać skolonizowania globu, jeśli
przedsięwzięcie było nieopłacalne, ale mógł go wyłączyć z planowanej działalności osiedleńczej
lub gospodarczej. Choćby go uznano za pomyleńca, szkodnika lub zdrajcę - nikt nie wywarłby
nawet presji moralnej, aby zmienił swój werdykt. Wyrażało się w tym głębokie poszanowanie
Cyrkolitów dla zasług jednostki, w prostej linii wypływające z ich założeń filozoficznych.
Olbrzymia wiedza Rarrrów opierała się na wnikliwej metodyce badań najsubtelniejszych struktur i
procesów materii. Osiągali to przy pomocy synchrotronowych rozruszników inteligencji, w oparciu
o sztuczną hodowlę informacji. Nic więc dziwnego, że ludzkie sukcesy wydawały się Cyrkolicie
zaledwie niemrawym raczkowaniem.
Było to jednak bez znaczenia. Kulturę planetarną jako taką
Rarrrowie oceniali po swojemu, wcal‚ nie według ciężaru gatunkowego naukowych osiągnięć i
technicznych dokonań.
Bardzo istotne dla -Rarrry, zbadanie stopnia przystosowań do naturalnego środowiska -
niwelowało jaskrawą w ziemskim pojęciu różnicę wiedzy oraz poziomu życia rozwiniętych
społeczeństw i koczujących pigmejskich gromad. Nie dostrzegał przepaści pomiędzy wyzwalaniem
energii nuklearnej a przenoszeniem gorącego węgielka w żaroodpornych liściach na miejsce
nowego obozu.

background image

Drugie kryterium oceny społeczeństwa było wartościowaniem etycznym: dotyczyło pojmowania
własnej pozycji w łonie przyrody, a także rozumienia celu i zadań rozkwitania na różnych
planetach, to tu, to tam, biologicznych soczewek materii rozumiejącej siebie; istot
uprzywilejowanych intelektem, w których lustrzanym odbiciu podziwia siebie Wszechświat, sam
siebie odczuwa, spełnia swój byt nieograniczony w continuum czasoprzestrzeni. Takie szerokie
ujęcie miało dać wyraz kosmologicznej ideologii badanych istot. Wyjściowe spojrzenie Rarrry było
jednak znacznie skromniejsze: dotyczyło stosunku człowieka do człowieka. Na tym wstępnym
progu trudności Afrykanerzy zdyskredytowali siebie, wraz pogrążając wszystkie cywilizowane
narody, których wielką rodzinę w oczach kosmicznego przybysza reprezentowali, odcinając się od
prymitywnych leśnych ludzi.
Dla Cyrkolity tak samo oczywista była zbrodniczość uśmiercania zwierząt, jak bombardowania
ludzkich siedzib. Pigmejskie polowania uważał za zło konieczne, podobnie jak łowy lamparta. Te
akcje potępiał w czambuł i określał je zapożyczonym od ludzi mianem wojny, która w jego
odczuciu wyrażała bezceremonialne niszczenie życia. Pchnięcie do tego celu specjalnie
wydoskonalonych metod technicznych uważał za ewolucyJną degradację podstawowych wartości.
Wszystkich mięsożerców nazywał zbójami z natury, dziedzicznie obciążonymi. A
najwszechstronniejszym, najbardziej wyrafinowanym drapieżnikiem był człowiek.
Tymczasem pojęcia Ziemianina nie traktował jako coś jednolitego. Nie chodziło mu o sam
wygląd. Gdyby zarówno biali Jak Pigmeje identycznie postępowali w życiu miałby ich za tych
samych gospodarzy planety, na modelu których zaważyły ekologiczne warunki regionu. Różnice
sięgały jednak w głąb, w sam miąższ działań określających kulturowy zrąb społeczeństwa. Na tej
podstawie uważał białych za gatunek - mimo, iż pochodzący w prostej linii od Pigmejów -
duchowo tak zdegenerowany, że nazwał ich quasi-ludźmi. Mniej zajmował się problemem
Murzynów. Wprawdzie i słyszał, i widział na własne oczy, jak bezwzględnie są podporządkowani
Burom, ale wobec pogardy, jaką okazywali leśnym koczownikom - zaliczał ich do przewrotnego
gatunku ludzi miast. Wiedział o nierówności panującej w ucywilizowanym społeczeństwie
Ziemian.
Dlatego sądził, że Murzyni stanowią tam kastę, przez dzierżców władzy zepchniętą do
pośledniejszych robót i posług.
U źródeł odrębności ludzi lasu i ludzi miast Rarrra postrzegał niejednakowe sukcesy w
przystosowaniu siebie do środowiska. W pojęciu Cyrkolitów, synchronizacja ze światem
zewnętrznym stanowiła podstawowy, niezbędny warunek uchronienia się gatunku od generalnej
klęski.
To jeden z tych kanonów biologicznych, które dotyczą życia na wszystkich piętrach, od wirusa do
psychozoa.
Pigmeje byli cząstką puszczy, naturalną i najzupełniej zrozumiałą. Nie wyodrębniali się z tła, nie
podważali praw rządzących tą potężną zieloną krainą. Nie pragnęli tu niczego zmieniać, niczym
komenderować. Tak samo jak dla innych mieszkańców lasu - był on ich domem, protektorem,
wychowawcą. śywił ich, chronił i cieszył.
Biegunowo różne stanowisko zajęli rośli jasnoskórzy przybysze z Południa. Rarrra odniósł
wrażenie, iż wysilili całą inwencję i umiejętności na bezwzględne odcięcie się od przyrody, która
ich stworzyła. Budowali komfortowe siedziby mieszkalne, nieraz o kilkudziesięciu kondygnacjach
- gdzie wszystko urządzali wbrew naturze, począwszy od klimatyzacji oraz zimnej i gorącej wody,
doprowadzanej z odległych miejsc, a kończąc na tysiącu drobiazgów, które wynaturzały ich
samych, od podstaw wykoślawiały prostą, niezafałszowaną radość iztnienia Chcąc utrzymać się na
tym poziomie, uruchomili gigantyczne przemysły, nieobliczalnie dewastując zasoby planety.
Zachciewało się im jeszcze więcej : wygodzie życia i złudnym pozorom własnej beztroski
podporządkowywali trud innych, także rozumnych współmieszkańców globu.
Mało tego: najbardziej wpływowa grupa ludzkości - za jaką Rarrra uznawał Afrykanerów na
podstawie ich wypowiedzi - skupiwszy w swym ręku bogactwa. wysoką technikę i strategię
uciskania drugich, poczuła się dostatecznie groźna, by słabszych współplemieńców traktować jak
rzecz, niszczoną z całą obojętnością skoro tylko przestanie być potrzebna właścicielowi.

background image

Wprawdzie Cyrkolita nie znał ukutej gdzie indziej sentencji: ...Murzyn zrobił swoje, murzyn może
odejść" - ale tu sprawy przebiegały o wiele bardziej drastycznie. Rarrra wiedział, że pacyfikacje
Bantustanów i slumsów biedoty przycupniętych u podwoi strojnych metropolii, oraz inne
przedsięwzięcia eksterminacyjne wobec nie-Burów - bywały codziennym zajęciem policji.
Wiedział także, iż siewcy terroru tylko wyczekiwali sposobnej chwili, aby metody zarządzania
wypracowane w swoim państwie przenieść poza granice
Burskiej Republiki Apartheidu, porazić nimi kontynent, a później - jeśli się powiedzie - cały
ziemski świat.
Znał te ich apetyty z pierwszego źródła: jego samego znieważyli przecież petycją o wykonanie
takiej katowskiej roboty.
Na marginesie całej ohydy tej propozycji, której cierpki smak najpełniej mógł odczuć syn
cywilizacji nie posiadającej w całej swej historii ani jednej morderczej rozprawy na ojczystej
planecie - Rarrra podziwiał przenikliwość ludzi. Zastanawiało go, w jaki sposób wyrozumowali, że
jego wojna nie miałaby nic wspólnego z armatami ani z gazami bojowymi, z chemią i
bakteriologią, czy nawet z bombami nuklearnymi. Tworzenie sztabów opracowujących strategiczne
plany, rozdymanie potężnych przemysłów zbrojeniowych, wreszcie przymusowa służba wojskowa
i wielkie armie-w oczach Rarrry miały posmak fanfaronady. Gdyby on wojował, przebudziłby od
podstaw siły i żywioły przyrody; wulkany bluzgałyby lawą i zatruwały powietrze kłębami gazów,
oceany szarpane podwodnymi wstrząsami zatapiałyby lądy, wiry atmosferyczne zdzierałyby glebę i
wszystko na niej, aż do litej skały.
Tak rozmyślając w gwiazdolocie, Cyrkolita przerzucił główną uwagę na obóz pigmejski, który i
przedtem obserwował telepatyczną metodą.
Dużo się tam wydarzyło od czasu, kiedy leśny zwiad dotarł po śladach totemu na skraj
zdumiewającej przeszkody, najdziwniejszej, jaką Pigmej kiedykolwiek napotkał. Czas płynął,
zmieniały się zwyczaje w tym szczególnym obozie, który nazwali tak jak poprzedni, imieniem
boga puszczy. Czuli jego kojącą obecność, spierając się czy stąd wzleciał do nieba, czy też w tej
próżni niepojętej mieszka przy nich lśnieniem czystym, takim zwiewnym oddechem puszczy jak
duchy ich przodków. Wybudowali mu szałas podobny do ich własnych, tylko solidniejszy i
przestronniejszy, aby wygodnie w nim zamieszkał, kiedy wróci do swoich dzieci i będzie
błogosławił las.
Deszcze nie ustawały, więc solidnie wypletli dach i czuwali nad suchością wnętrza. Nie straciły
mocy obowiązującej także inne tabu, związane z istotą totemu, niektóre nawet obostrzono. Wino
palmowe i piwo Pigmeje przestali pić w ogóle, nawet z dala od świętego miejsca.
Chcąc mocniej rozkoszować się duchową bliskością
Cyrkolity, złagodzili zakaz mówienia o nim na co dzień.
ś

ycie leśnych ludzi upływało w podniosłym nastroju rozpamiętywania tego, co zaszło w ostatnich

miesiącach.
Coraz częściej trafiały się, w obozie rzeczy niezwyczajne, wystąpienia zgoła niespodziane. Raz
ktoś z młodzieży napomknął, że gdyby znali pismo - wielkie przeżycia, jakie ich nawiedziły,
utrwaliliby dla wnuków, prawnuków i pra-pra-pra, aż po kres istnienia puszczy i kres Pigmejów.
Tęsknota za słowem pisanym nie zrodziła się dotąd w światku najmniejszych ludzi. Skutecznie
opierali się każdej próbie uczenia ich - gdyż w tym, i w innych nowinkach spoza puszczy, widzieli
zagrożenie swojego stylu życia.
Przecież kochali las ojczysty i rozumieli go, jak nikt inny.
Cóż nadto potrzebowali do szczęścia? Więc i teraz starzy skarcili młodzika, którego dopiero w tym
roku zaliczono w poczet dorosłych mężów; Amabosu, zabójca słoni i bajarz niezrównany,
powiedział szorstko a dobrotliwie jak to w przedziwny sposób potrafią Pigmeje: - Na cóż by się
zdało nam tutaj, w lesie, umieć. spisywać historie dobre i złe na ubitych płachtach kory, na liściu
albo innym nietrwałym materiale? Albo byśmy to po gubili, albo wiatr by rozwiał. ogień strawił,
zamoczył deszcz i pobieliła pleśń. Gdybyśmy w sercach nie pielęgnowali pamięci żywej i wiernej o
tym, co się działo za naszych dziadów i dawno przed nimi - jakże ciężko byłoby żyć...

background image

Westchnął głęboko. Trąba molimó zagrała gdzieś w gąszczu, bardzo blisko. Z naprzeciwka
zawtórował jej śpiew, echem odbijając refren pochwały puszczy: "Jeśli ciemność istnieje, ciemność
jest dobrem." Amabosu zaczął opowiadać: - Kiedy chmury zasnuły niebo i nadciągał pierwszy
deszcz a niczego srogiego nie spodziewaliśmy się, nadszedł Bardzo Zły Wieczór. Biali ludzie z
dalekiej krainy, którym źle z oczu patrzyło na dziesięć rzutów dzidą, naprowadzeni przez swoich
murzyńskich przewodników (też nie lepszych, oby ich lampart pożarł!) - butnym krokiem, jak
gdyby byli u siebie, wmaszerowali na Świętą
Polanę. Spadły pioruny, zagniewała się puszcza. Zagniewała się nie na jeden dzień. Zwierzyna
łowna uszła gdzieś daleko, jak przed zarazą, nasze kobiety przestały rodzić.
a drzewa wydaw ć owoce, grzyby pochowały się do ziemi,
pszczoły wyniosły się w inne strony...
Mówiłby-tak jeszcze długo, ale uderzyło go nadzwyczajne poruszenie w obozie. Grupka
chłopców, dla których przeznaczył tę opowieść, nagle zapatrzyła się w coś za jego plecami; któryś
z nich wydał krótki okrzyk, ale śpiesznie zakrył usta dłonią - jakby w strachu, że pogwałcił należną
ciszę. Dziewczyna niosąca wodę do szałasu upuściła naczynie z tykwy, rozdziawił… usta i siadła
na ziemi, nieruchomo wpatrzona w to samo miejsce, gdzieś za nim.
Amabosu odwrócił się: Pomyślał, że śni. Nic innego nie przychodziło mu do głowy, bo Pigmeje
nie wierzą w czary.
Czeluść Rarrry zniknęła. Tuż przed nim, gdzie dopiero co zionęła tamta zagadkowa próżnia,
nieskończona w górę i i w dół - rosła trawa i niskie zioła. śadnej przegrody.
- Nie, to nie może być prawdą! - Amabosu przetarł oczy, potem przygryzł język. Bajeczny widok
trwał. Na polance, doskonale okrągłej, spoczywała wielka szaroniebieska kula. Nigdy nie słyszał o
czymś takim. Nie miał pojęcia co to jest, komu i do czego służy. Stał jak urzeczony nie śmiąc
postąpić kroku.
Szałas, do którego Pigmeje zaprosili swój totem, nie różnił się niczym od poprzedniego. Tyle
tylko, że tkwił w cieniu drzew, niby wielka termitiera. Leśni ludzie świętowali jak umieli
najwznioślej radość spełnionych wyroczni serc. Wieczysty zielony matecznik, zawsze hojny i
łaskawy dla ludu puszczy - wydał im się teraz jeszcze weselszy, jeszcze bardziej szczodrobliwy. Z
dziecięcą ufnością patrzyli w przyćmione nieczytelne oczy stworzyciela; starali się rozumieć go tak
jak wyłącznie pierwotna mądrość, nie przerafinowana filtrami cywilizacji, jest zdolna wchłaniać
sens świata. Wierzyli, że kiedy on powrócił, aby zbudzić las do pełni sił - życie potoczy się bardzo
szczęśliwie. Obozem zawładnął taki nastrój wesela, jakiego nikt nie pamiętał. Plemię synów Rarrry
skupiło się wokół swego boga do tego stopnia, że zaniedbywali łowy, a jedynie rankiem kobiety na
krótko rozbiegały się, aby uzbierać nieco grzybów. Dorośli i dzieci wydeptywali ścieżki ku
gąszczom, gdzie można było znaleźć najpiękniejsze kwiaty ; inny zwiad odszukiwał wysoko w
konarach te storczyki, których mięsiste, fantazyjnie rozwzorowane korony Rarrra dawniej
szczególnie upodobał sobie do wysysania nektaru.
Znosili mu też soczyste owoce i radowali się myślą, że pszczoły coraz śmielej polatują nad
obozem. Pierwszy raz od wielu mi‚sięcy zjawił się miodojad. Tylko czekać, kiedy ten mały ptaszek
charakterystycznym podfruwywaniem i upartym świergotem naprowadzi Pigmejów na pszczele
roje, by mieć zasłużony udział w biesiadzie. Znów nadejdą szczęśliwe dni miodobrania i leśny bóg
będzie chciwie sączył słodki dar kniei, gdy dokuczy mu niepogoda.
Tylko Rarrra wiedział, że już wkrótce pożegna Ziemię.
Przedtem chciał uzupełnić pewne dane, by zaokrąglić swój obraz Planety. Do tego nie wystarczyło
mu jednostronne telepatyczne porozumienie z pupilami. Nadto musiał ich nakłonić, aby zwinęli
obóz przed startem, kiedy gwiazdolot wytworzy własne pole elektrograwitacyjne.
Wykorzystując doświadczenie zdobyte przy łączności zAfrykanerami, Rarrra dostroił jeden z
komputerów do transponowania swoich myśli na ludzki głos. Z mową Pigmejów oswoił się na tyle,
ż

e choć bezpośrednio nie rozumiał słów, potrafił dźwięki przyporządkować poruszeniom warg,

wyrazowi oczu, prądom elektrycznym mózgu - odbieranym z dużą wprawą. Sam rozgościł się w
szałasie, przed którym ustawił aparaturę ze statku.

background image

Nie żałował lat spędzonych w puszczy. Ani w czasie krótszym, ani w jakikolwiek inny sposób nie
mógłby zgłębić tego, co rarrrowska filozofia przyrody mieniła nastrojem pla nety. Ludzi i quasi-
ludzi także nie potrafiłby przejrzeć, gdyby kontaktował się z nimi ad hoc i w okolicznościach
narzuconych im przez siebie.
Do raportu, jaki miał złożyć rodakom, właściwie nie brakowało mu niczego. Od Afrykanerów
dostał mnóstwo szczegółowych danych, będących swoistym kompendium zarówno historii kultury
materialnej Ziemian, jak też właściwości globu, który zamieszkiwali. Jednostronność otrzymanych
informacji wcale go nie przerażała. Cywilizatorzy odsłonili przed nim swoje prawdziwe oblicze
pod tymi względami, na podstawie których ocenił wartość gatunku ludzi miast. Droga dziejowa i
wszystkie okoliczności, które uczyniły ich takimi, jakimi są - mogły być pouczające, ale stanowiły
oderwane zagadnienie. Trudna przeszłość nie rehabilitował dnia dzisiejszego. Dla Rarr-
rów liczyła się u psychozoów jedynie wewnętrzna treść: duchowe bogactwo i zróżnicowanie chęci.
Dialog z przybyszami z Południa dał Cyrkolicie tylko mgliste pojęcie o tych sprawach. Sądził, że z
pomocą komputerów potrafi jedne problemy odtworzyć dość przekonująco, inne zaś pozostaną w
kręgach domysłów i nieugruntowanych hipotez. Właściwości klimatu Ziemi, jej topografia,
specyfika różnych regionów, rozmieszczenie wód i lądów - były bardzo ważne dla ekip mających
tu przybyć. Jednak dopiero ci pionierzy rozproszą niejasności, już w toku przeprowadzanych
zmian, brutalnie rujnuiących dotychczasową harmonię w przyrodzie- na rzecz nowego ładu. Rarrra
zgromadził ogólne, niepodważalne dowody, że Ziemię można przystosować do życiowych
wymogów jego pobratymców. Zadanie zwiadowcy nie wykraczało poza takie stwierdzenie.
Informacje, które chciał wysondować od Pigmejów były potrzebne tylko jemu osobiście. Leśni
ludzie opowiadali mu dużo, jeden przez drugiego. Tymczasem kosmiczny gość znowu uświadomił
sobie. że jest skazany na wiadomości niepewne, często nawet zmyślone. Wprawdzie skłonił ich do
anulowania tabu, które zabraniało powiadamiać totem o wszystkim, co się dzieje poza puszczą.
jakaż mogła być wszakże dokładność relacji o świecie, którego sami nie znali - spędziwszy całe
ż

ycie przy nim, w sanktuarium jego imienia?

Rarrra bolał nad tym. Chętnie polatałby teraz tuż nad powierzchnią Ziemi, nad jej kontynentami,
wodami i archipelagami wysp. zatrzymywał się w powietrzu oglądając ciekawsze miejsca, tu i tam
lądował zwiedzał krajobrazy niepodobne do tropikalnej kniei, której zieloną twarz przez sto lat brał
za portret globu.
Wiedział, iż się nie ujawni. Pomarzył więc tylko, że gdyby podjął taki rekonesans i mógł do woli
sycić się oso
bliwościami egzotycznej planety - to omijałby Ziemian, ich siedziby i kręgi wzmożonej ich
działalności. Ci spośród nich, których sobie upodobał - ludzie właściwi, otaczali go teraz.
Z ucywilizowaną resztką nie chciał mieć nic wzpólnego.
Tym serdeczniej ujmował się za przyrodą. Jak Achilles woła do Lykaona: - Przyjacielu ! - zadając
mu cios śmierci, tak Cyrkolita chciał jasno ogarnąć i trzeźwo sobie uświadomić zasięg swojego
ponurego dzieła. W powziętym programie zniszczenia ostro widział zło, równie ogromne jak
konieczne. Ten wyrok chciał zpełnić z otwartymi oczami, bez jakichkolwiek samouzprawiedliwień.
Tylko w jednym nie postrzegał zła: w zgładzeniu rasy cywilizatorów, którzy zdegradowali się
niegodziwościami wobec samych siebie. Również nie traktował zagłady quasi-ludzi w kategoriach
kary. Obce było Rarrrom pojęcie wymiaru sprawiedliwości: uważali, iż wymuszanie dobra jest
także bezprawiem. To upodabniało ich mentalność do
Pigmejów, którzy nigdy nie mieli wodzów.
W odczuciach Cyrkolity - wygubieni‚ tysięcy, a może nawet milionów gatunków, jedynych i
niepowt rzalnych,
byłoby barbarzyństwem i wobec nauki i wobec harmonii
Wszechświata. Jego rodacy, gdzie tylko mogli, konsekwentnie ocalali od zagłady wszelkie, nawet
efemeryczne dzieła niezliczonych prób ewolucji, które ona bądź wytępiła bezpotomnie, bądź z
nurtem epok przekształciła w formy pochodne. Do takich zabiegów nie musieli na żadnej planecie
tworzyć Arki Noego. Z jednej komórki, pobranej z dowolnej części ciała, odtwarzali gatunek
powielając potrzebną ilość egzemplarzy. W wypadku Ziemi - nie rugowało to wszakże dramatu

background image

przepadnięcia biosfery nawet w sensie odtwórczości informacji genetycznej, zresztą wiernej na
równi z dziedzicznością naturalną. Mogły się ostać tylko okruchy wspaniałego zróżnicowania form
biologicznych.
Pomijając trudność zaopiekowania się tak nieprzeliczonym mrowiem śycia - humanitaryzm
Rarrrów wymagał, aby proces przetwarzania klimatu Ziemi trwał bardzo krótko. Był to wzgląd na
psychozoów - jedyny w naturze szczebel organizacji żywej świadom swego losu, świadom
powszechności śmierci osobników i śmierci gatunków. Nie godzi się torturować skazańców.
Nie tylko z tej przyczyny fauna i flora Ziemi przykuwały uwagę kosmicznego zwiadowcy. Nade
wszystko ciekawił go świat przyrody w jej najszerszym ujęciu, od atomu do galaktyki, od kryształu
do białka, poprzez patos , mocy tkwiących w samej materii - od hoylowskiego pola tworzenia aż po
szczyty - po wymiar śycia, rozkwitający realną wiecznością w puli treści istnienia.
Takie ujęcie świata wyrastało z samych korzeni rarrrowskiej kosmogonii, która - odmiennie od
ludzkich przemyśleń - opierała się na estetyce.
Filozofia Cyrkolitów miała imponujący żywot przeszło miliona lat. Nie rodziła się z kulturowo
izolowanych, odrębnych ognisk myśli, nie wstrząsnęły nią te wszystkie, dobrze znane na Ziemi, z
reguły krótkotrwałe zrywy, uniesienia i upadki; nikt nie forsował jej przemocą, uniknęła także
prześladowań, gdyż nie mogła służyć władzy bądź zagrażać porządkowi przez nią ustanowionemu;
nigdy nie wspierała ani dogmatycznej religii, ani arbitralnej polityki - pojęć obcych temu
społeczeństwu. Za to przewodziła i nauce i jednostkowemu życiu - w sposób zupełnie naturalny,
wynikający z umysłowości Cyrkolitów.
W odległych pradziejach u Rarrrów, mieszkańców nasłonecznionych równin-istot jeszcze
pierwotnych, a swo bodnych i beztroskich - na czoło wszystkich doznań , starań i uwielbień
wysunęło się chłonięcie piękna: W epokach swej dojrzałości, naznaczonej pismem opartym o
alfabet barw, doskonalonej nauką, rękodziełem, później techniką - badawczą, przemysłową,
komunikacyjną, nie strącali oczarowania pięknem na służebne pozycje luksusowego hobby.
Przeciwnie, jako zmysł gustu uznali je za naturalny fundament postrzegań, doznań i światopoglądu.
Najpierwsi mędrcy na Cyrkoli, podobnie jak myśliciele
Hellady, poszukiwali czegoś, co byłoby pewnego rodzaju esencją - arche świata. U kolebki
europejskiej filozofii rozgorzały spory, z czego powstał świat: z wody? ziemi?
powietrza? ognia? liczby? Nigdy nie uzyskano zgody, a czasy późniejsze odgrodziły się od tych
rozważań, spychając je do lamusa historii myśli; szacownego, ale skostniałego skarbca.
Więcej szczęścia miał ojciec filozofii Rarrrów. Był nim twórca kosmogonii piękna, postać jak
najbardziej autentyczna, ale tak porosła legendą, że przypisano mu w ciągu miliona lat wszelkie
możliwe i niemożliwe zasługi, nazywając go po prostu Wielkim - jedyny raz w całej historii
Rarrrów, nieskłonnych do panegirycznych egzaltacji. To on za arche świata uznał piękno. Potomni
nigdy nie zeszli z tej drogi: wyjaśnienie patosu, myśli w patosie wszechrzeczy odnosili do tej
prawdy, rozwijając ją twórczo.
W uogólnieniu zupełnym, kosmologicznym - Rarrrowie utożsamiali piękno z różnorodnością.
Brzydota polegałaby na monotonii identycznych obrazów i dokonań, powielających się stale w
czasie i w przestrzeni. A tego nie obserwuje się nigdzie. U samej podstawy, w mikrostrukturach,
wieczny ruch burzy każdy obraz w miliardowych częściach sekundy; fundamentalne prawo
przemian nie zanika na żadnym szczeblu : ani kosmicznej wielkości, ani skomplikowania
biologicznych procesów. Piękno jest więc wyrazem wszystkiego co trwa.
Z tak obranej postawy rozkwitła specyfika rarrrowskich gustów - żywych w sztuce w
zamiłowaniach, w spojrzeniu na rzeczy i zjawiska. Ich filozofia owocowała kultem piękna
pojmowanego w ten sposób, że pięknem jest każdy przejaw świata. Ponieważ niełatwo byłoby
wielbić wszystko - szczytowy zachwyt Cyrkolitów skupiał się na sprawach i obrazach szczególnie
osobliwych. A cóż może silniej zaciekawiać i wzruszać niż misterium rodzenia się biosfer, grup i
gatunków taniec najbardziej zawiłych procesów, potem zgiełk głosów, rytm gestów, czarodziejska
księga trwań i przemijań przeistaczających się w nowe trwania, jeszcze bardziej zdumiewające?
Stąd wywodziła się głęboka wrażliwość Rarrrów na przyrodę żywą, urzeczenie każdym jej
drgnieniem, każdym oddechem. Fauna ich ojczyzny była dość uboga, a flora ograniczała się do

background image

karłowatych form ni to mchów, ni poroztów, albo pękatych kształtów wyrastających jak gąbczaste
narośla wprost ze skał. Dlatego odkrywanie cudzoziemskich gniazd życia dostarczało Cyrkolitom
przejmujących emocji. Nie inaczej też patrzył Rarrra na ziemskie zwierzęta. Podziwiał je
wszystkie, od muszek aż po słonia - mocarza zielonej dżungli. Również drobnoustroje dopełniały
egzotycznej urody planety. W soczystej roślinnej oprawie - ta pyszna bujność eksplodowała taką
krasą drgających barw, pulsujących zapachów, niespodzianych kształtów, istnień i znaczeń, jakiej
Rarrra nigdy przedtem nie widział i nie spodziewał się ujrzeć. Nawet Protachia, ińtensywna
dorodnym życiem, musiała się zdać wypłowiała w zestawieniu z Ziemią.
Cyrkolita bolał, że nie wchłonął piękna innych okolic.
tak samo ciekawego choćby przez swoją przyrodniczą wyjątkowość. Pocieszał się, iż wylądowanie
w puszczy było nadzwyczaj szczęśliwym trafem. Dzięki temu odkrył jedyny na planecie matecznik
ludzi właściwych - wartościowego reliktu rasy ongiś zapewne szeroko rozprzestrzenionej, która
wszędzie indziej, może pod wpływem mniej korzystnego środowiska naturalnego zdegenerowała
się duchowo.
Ponadto, znośny był dla niego tutejszy klimat. Mało gdzie wytrzymałby w różnych porach dnia i
roku bez skafandra, którego noszenie wydawało mu się torturą. Nie mógłby przemierzyć
ośnieżonej tundry syberyjskiej lub
Antarktydy, ani trawersować alpejskich lodowców. Mierziła go sama myśl o zanurzeniu się pod
wodę. Nawet Saharę uznałby za zdradziecką, bo zdarzają się tam nocne przymrozki, których nie
wytrzymywał jego zmiennocieplny organizm.
Było już za późno. by pomieszkać gdzieś w buszu, na pustyni albo górskim stoku, i dopiero
poznawać nowe otoczenie. Kosmiczny zwiadowca sposobił się do odlotu.
W ostatnich tygodniach Pigmeje opowiedzieli mu, co mogli, o faunie innych rejonów. Była to
poniekąd sztuka dla sztuki: Cyrkolita słusznie podejrzewał, że w tym bujnym zwierzyńcu nie
brakowało nawet okazów całkiem zmyślonych. Inne, o których istnieniu wiedział, zostały
zmitologizowane.
Pigmeje, nie przeczuwający jeszcze żadnej złej odmiany, zaczęli powracać do zwykłego trybu
ż

ycia. Polowali, łowili ryby, szukali pszczelich rojów, bacząc tylko - podobnie jak w dawnym Apa

Rarrra - by nie oddalać się zbytnio.
Przynajmniej połowa dorosłych mężczyzn zostawała w obozie, a wojownicy czuwali na leśnych
ś

cieżkach. Z tym większym przerażeniem przyjęli nagłe żądanie boga puszczy, aby zabrawszy

rodziny i dobytek usunęli się na odległość trzech rzutów kamieniem - poza obręb strefy
niebezpiecznej w chwili startu.
Zbliżyła się pora deszczowa. Wtedy uszczelnianie poszycia szałasu totemu bywało zadaniem
najważniejszym zawsze, jak tylko sięgała pamięć. Grupa młodzieży przyniosła naręcza liści
mongongo, intonując nieskomplikowaną pieśń, w której synowie Rarrry wielbili puszczę i jego
samego, owej puszczy kwiat nieśmiertelny... Raptownie umilkli, wyczuwając nastrój podniecenia
w obozie.
Kiedy usłyszeli straszną wieść, że boski patron ma zaraz odlecieć swoim statkiem - upuścili wiązki
liści, bezładnie, każdy w miejscu na którym się zatrzymał.
Powoli wysunęła się na przód Kamaikan - ta sama którą w pamiętny Bardzo Zły Wieczór zranił w
głowe cios słoniowy, strącony z daszku szałasu Rarrry. Szeroka blizna aż po środek czoła odcinała
się jaśniejszym refleksem.
Kamaikan kucnęła na trawie tuż przed Rarrrą, błagalnie wpatrując się w niego. O krok dalej stanął
jej mąż. młody
Ageronge, łucznik nad łucznikami. Nieruchomy, tak samo milczący, uosabiał dramatyczne
wyczekiwanie.
Ludziom wydawało się. że małe, przyćmione oczy Cyrko lity nie wyrażały niczego. A on z
serdeczną troską patrzył ostatni raz na przyjaciół, wśród których spędził stulecie.
Rozważał, co ma im jeszcze powiedzieć.
Pigmeje zaczęli gromadzić się coraz większymi grupkami, rozprawiając nerwowo, ale tak cicho,
ż

e łatwiej było ich dyskusje obserwować aniżeli słyszeć. Dzieci przerwały zwykłe zabawy. Te,

background image

które kołysały się na huśtawkach z pnączy, zeszły i posmutniałe zbiły się w gromadkę. Psy
odtrącone przez swych panów rozbiegały się, a kilka przysiadło pod wielką kulą gwiazdolotu,
skomląc przejmująco.
Tymczasem zapełniał się lilipuci ocieniony placyk przed
Rarrrą, powstały z usunięcia poszycia i paru drobniejszych drzewek. Popychali się i gnietli w
gęstniejącym ścisku weterani życia i myśliwi w kwiecie sprawności, kobiety z dziećmi przy piersi,
wyrostki i dziewczęta na wydaniu. Nie zabrakło nawet pełniących świętą straż młodzieńców,
których przywołano.
Cyrkolita przewidział, że cześć dla boga puszczy, uwznioślona wzruszeniem i nieszczęściem
rozstania, nie pozwoli
Pigmejom na ich zwykłą wylewność ani szczodrą wymowę.
Komputerom telepatował myśli, przechwycone ze zgrupowania rosnącego przy nim w coraz
ciaśniejsze półkole.
Z rojowiska nie wymówionych modlitewnych pytań, życzeń i próśb wyłuskiwał te, na które chciał
odpowiedzieć.
Rychło pojął, że górowała nad wszystkim przemożna chęć odlotu ze swoim bogiem. Nie do nieba -
bo cóż by tam robili leśni ludzie? - ale w jego puszczę, która przecież musi rosnąć za tamtym
nieciekawym, i mdłym niebem, reklamowanym przez białych księży. W tej puszczy nad puszczami
nigdy nie zachodzi słońce; które on kocha, i nigdy nie pada deszcz, znienawidzony przez niego. A
zwierzęta zawsze wychodzą z gąszczu, na pieczyste dla Pigmejów.
Bóg puszczy wyjaśnił swym dzieciom, dobrotliwie a stanowczo, że musi odlecieć sam.
Tuż przed Rarrrą płonęło ognisko, wplatając białawe warkocze dymu w konary, które obsiedli
spóźnieni. Z prześwitu polany wokół gwiazdolotu sączył się blask słonecznego dnia.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
@Lato leśnych ludzi Spis
SIEKIEREZADA albo zima lesnych ludzi (2)
Lato lesnych ludzi
Drzewiński Andrzej Zapomiany przez ludzi
zupa leśnych ludzi
Zagrozenia zwiazane z przemieszczaniem sie ludzi
Prezentacje, Spostrzeganie ludzi 27 11
Prawa ludzi starszych
OCENIANIE I SPOSTRZEGANIE LUDZI
Przeciwciała katalityczne u zdrowych ludzi i pacjentów z
Zwierzęta cenniejsze od ludzi
operator maszyn lesnych 833[02] o1 03 n
Hillsong – piewca I naganiacz ludzi do katolicyzmu

więcej podobnych podstron