JADWIGA COURTHS-MAHLER
Podróż poślubna
I
— No już, Siddy! Teraz gałązki mirtu będą trzymać się mocno.
Wyglądasz prześlicznie w tej powiewnej bieli i ślubnym wianku. I
jak, podobasz się sobie?
Siddy uśmiechnęła się zakłopotana.
— Och, Margot! Najważniejsze, żebym się komuś spodobała.
— Wierzę, że masz na myśli wyłącznie przyszłego małżonka —
roześmiała się Margot.
— Jak doszłaś do tak mądrego wniosku, maleństwo?
— No cóż, jeśli się ma już prawie osiemnaście lat, a także
wielbiciela, który ciągle powtarza, że chętnie powiódłby Margot Jung
do ołtarza...
— I co na to odpowiada sama zainteresowana?
— Że jej serce dla nikogo jeszcze nie bije na tyle głośno i
wyraźnie, aby spieszyło się do mariażu. Ojciec zresztą powiada, że
dziewczyna może z tym spokojnie poczekać aż do pełnoletności,
kiedy w pełni dojrzeje do małżeństwa. Masz dwadzieścia jeden lat i
dwa miesiące, Siddy — ja też chciałabym cieszyć się tak długo
wolnością. Możemy teraz jeszcze trochę pogadać, zanim przyjdzie
Frank i porwie cię do ołtarza. Wiesz, wydaje mi się czymś bardzo
dziwnym, że już dwie godziny temu przedzierzgnęłaś się z panny
Jung na panią Nordau. No bo w myśl prawa stałaś się żoną Franka z
chwilą podpisania aktu ślubu w urzędzie stanu cywilnego. Powiedz,
jak czujesz się w nowej roli?
Siddy spojrzała z rozmarzeniem w swoje odbicie w lustrze.
— Nie umiem ci tego opisać, Margot.
— Chyba nie posiadasz się ze szczęścia, jeśli prawdą jest to, co
poeci piszą o miłości. Kochasz Franka, a on ciebie. Wasi rodzice nie
tylko dali chętnie swoje błogosławieństwo, ale wręcz pragną tego
związku, skoro wkrótce ma dojść do fuzji firmy Nordau z firmą Jung.
Wszystko między wami układało się pomyślnie i bez przeszkód od
pierwszej chwili, kiedy Frank wrócił zza granicy po długim wojażu.
Ty zresztą raczej mało Franka znałaś, bo spędziłaś rok u ciotki
Marthy, zanim on wyruszył w tę podróż. Więc kiedy spotkaliście się
po jego powrocie do kraju, spojrzałaś na niego zupełnie innymi
oczami. I pewnie wtedy z miejsca zakochaliście się w sobie, prawda?
— Muszę ci się do czegoś przyznać, Margot, ale obiecaj, że
nikomu o tym nie powiesz.
— Daję ci słowo, Siddy. Przecież mnie znasz.
— No więc wyznam ci, że kochałam się we Franku jeszcze zanim
przeniosłam się do ciotki Marthy. Właśnie dlatego tak ociągałam się z
wyjazdem, chociaż jestem do niej bardzo przywiązana i szczerze jej
współczuję, że jest taka osamotniona po śmierci męża i po utracie na
wojnie jedynego syna. Naszym moralnym obowiązkiem było
podtrzymać ją na duchu i jakoś pocieszyć. Ty byłaś za młoda, a poza
tym chodziłaś jeszcze do szkoły, więc wypadło na mnie, choć nie
uczyniłam tego chętnie.
— Więc kochasz Franka od tak dawna? Czy on domyślał się
tego?
— Skądże! Zresztą nie było okazji; widywaliśmy się wtedy
bardzo rzadko. Ale ja go kochałam, odkąd sięgam pamięcią — chyba
od pierwszego wejrzenia. Toteż byłam bardzo przygnębiona, kiedy
zetknęliśmy się ponownie po jego powrocie, a on nadal ledwie mnie
zauważał. Wiesz, nasze przyjaciółki nazywają go wrogiem kobiet, bo
on w ogóle nie zwraca uwagi na młode damy. Możesz więc sobie
wyobrazić, co czułam, kiedy nagle stracił swoją rezerwę i zaczął się o
mnie starać. Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. I zanim zdołałam
zastanowić się nad tym, czy on mnie kocha, oświadczył mi się, a ja
przyjęłam jego oświadczyny z radością; i wcale nie dlatego, że
rodzice czekali na to z utęsknieniem. Powiadasz, że wszystko między
nami przebiegało gładko. Owszem, jeśli nie liczyć tych lat
wypełnionych tęsknotą, wszystko potem poszło aż za gładko.
— Czy on teraz już wie, że kochasz go od dawna?
— Ach, nie! Nie odważyłabym się powiedzieć mu o tym.
Widzisz, jesteśmy sobie jeszcze dość obcy, a on jest w dodatku taki
poważny i powściągliwy, tak bardzo trzyma się na dystans. Mama
mówi, że są mężczyźni, którzy nigdy nie potrafią otworzyć się i
wstydliwie skrywają swoje najgłębsze doznania. To chyba odnosi się
również do Franka. Odczuwam zawsze coś w rodzaju obawy przed
jego powściągliwą naturą, ale jest mi drogi i kochany taki właśnie,
jaki jest. I jestem dumna i szczęśliwa, że jego wybór padł na mnie.
Margot słuchała siostry z lekkim zdziwieniem, a potem
pocałowała ją.
— Nie ma w tym niczego niezwykłego: żadna nie jest taka miła i
dobra jak ty. Frank wykazał w każdym razie dobry gust. A to, co
powiedziałaś o jego poważnym i powściągliwym usposobieniu,
pokrywa się również z moimi wrażeniami. Wiesz przecież, jak
swobodnie wygłaszam swoje opinie w obecności różnych ludzi,
tymczasem przy Franku czuję się onieśmielona. Mam wrażenie, że
znajduję się w towarzystwie jakiejś znakomitości, wobec której należy
szczególnie uważać i starannie dobierać słów. Wierzę jednak, że
będziesz z nim szczęśliwa, bo mimo spokoju i opanowania pojawia
się czasem w jego oczach coś, co zdradza bardzo czułą i gorącą
naturę.
Siddy spłonęła ciemnym rumieńcem i przytuliła policzek do
twarzy siostry.
— Ja wiem, Margot, że każda mogłaby mi pozazdrościć szczęścia
u jego boku; wiem, że Frank jest nie tylko mądrym, inteligentnym i
zdolnym człowiekiem, ale także mężczyzną honoru, któremu kobieta
może zawierzyć swój los.
— Jak to dobrze, że w końcu odnaleźliście się, bo w gruncie
rzeczy jesteście jakby sobie przeznaczeni. Cieszę się, a ojciec wręcz
promienieje. Los odmówił mu syna, ale przynajmniej obdarzył go
zięciem, który będzie mógł poprowadzić jego interesy, a pewnego
dnia stanie na czele obu naszych firm.
Przez twarz Siddy przemknął lekki cień.
— Ten wzgląd jest mi raczej przykry, bo wnosi do naszego
związku element interesowności i trzeźwej kalkulacji.
— Ależ Siddy, to nie powinno ci być przykre! Przecież to nie ma
nic wspólnego z waszą miłością.
— Nie, dzięki Bogu nie ma. Jestem przekonana, że Frank ani
myślał o tym, kiedy starał się o moją rękę, chociaż z pewnością był
zadowolony, że jego rodzice popierają nasz związek. Najchętniej
jednak wolałabym o tym wszystkim nie myśleć. Czy rozumiesz mnie,
Margot?
— Oczywiście, że cię rozumiem. A teraz powiedz mi: na jak
długo wyjeżdżacie? Zdaje się, że wasza podróż poślubna bardzo się
przeciągnie, skoro macie zamiar wyruszyć do Ameryki.
— Jak wiesz, Frank musi tam pojechać w interesach. Rodzice
jednak nie chcieli rozdzielać nas na tak długo zaraz po ślubie, ale że
wyjazd Franka za ocean jest pilny, postanowiono wysłać nas tam
razem. Wpierw zresztą pojedziemy na dwa tygodnie do Szwajcarii.
Przynajmniej te dni będą należeć wyłącznie do nas.
— No, na statku też nic nie będzie wam zakłócało sam na sam.
Siddy uśmiechnęła się.
— Mam nadzieję, że zostawią nas w spokoju. W czasie tej
podróży będę przebywać z Frankiem znacznie więcej, niż gdybyśmy
pozostali tu na miejscu. Poza załatwianiem spraw firmy będzie mógł
poświęcać cały czas tylko mnie.
— W każdym razie wasza podróż poślubna zapowiada się
wspaniale. To cudowne, że zobaczycie także Florydę. W tamtejszych
nadmorskich kąpieliskach panuje podobno światowy szyk i elegancja.
Cieszysz się z tego?
— Ach, Margot, przecież wiesz, że do takich spraw nie
przywiązuję wagi. A poza tym nie nęci mnie życie całymi miesiącami
w walizkach zamiast wśród wygód we własnym domu. Ale lepsze to.
niż samotne siedzenie w czterech ścianach, gdyby Frank sam wyjechał
do Ameryki.
— Na pewno! Potem zresztą będziecie mogli cieszyć się do syta
własnym domem. Wiesz co, ja też chciałabym pojechać w podróż
poślubną do Ameryki! No, ale zdaje się, że już najwyższy czas włożyć
suknię druhny. Frank będzie tu lada moment. Przed waszym
wyjazdem nie zdołamy już znaleźć dla siebie wolnej chwili i
porozmawiać bez świadków, więc pozwól, że już teraz cię pożegnam.
Bądź zdrowa, siostrzyczko! Życzę ci wiele szczęścia na nowej drodze
i do miłego zobaczenia po waszym powrocie!
— Bądź zdrowa, Margot! Kochaj mnie nadal i nie zapominaj o
mnie!
Siostry uścisnęły się, a Margot odparła śmiejąc się i ocierając łzy
wzruszenia:
— To raczej ty możesz o mnie zapomnieć wśród szczęścia i tylu
nowych wrażeń.
Jeszcze kilka całusów i uścisków i Margot wybiegła z pokoju,
żeby się przebrać. Sidonia Nordau patrzyła przez chwilę w ślad za
siostrą oczami wilgotnymi od łez; usta drżały jej ze wzruszenia.
Siostry kochały się bardzo, a rozstanie z Margot było ciężkim
przeżyciem mimo gorącej miłości do męża.
Do męża? Szkarłatny rumieniec ubarwił twarz Siddy. Ciągle
wydawało się jej czymś nieprawdopodobnym, że już od dwóch godzin
jest żoną Franka Nordaua i że za chwilę stanie z nim przed ołtarzem,
aby zawrzeć także ślub kościelny. Jakie to dziwne! Jeszcze trzy
miesiące temu nie śmiałaby marzyć o takim szczęściu. Frank Nordau
był początkowo wobec niej równie powściągliwy jak wobec innych
pań. I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, coś się w nim zmieniło: zaczął
usilnie zabiegać o jej względy, a pewnego wieczoru — kiedy znaleźli
się razem na jakimś towarzyskim spotkaniu — oświadczył się.
W tej krótkiej chwili, kiedy zostali sami, nie mógł wiele
powiedzieć. Zapytał tylko wprost, poważnie i spokojnie:
— Panno Sidonio, czy zechce pani zostać moją żoną?
Pobladła i na moment zamarło w niej serce. Spojrzała w
skupione, szare oczy Franka, czując, jak cała jej istota wyrywa się ku
niemu. Nie mogła i nie chciała zastanawiać się dłużej, chociaż te
oświadczyny całkowicie ją zaskoczyły. Frank ani słowem me
napomknął o miłości, więc i ona o tym nie mówiła, tylko wyraziła
swoją zgodę, uszczęśliwiona, kiedy potem wziął ją w objęcia i
pocałował.
— Dziękuję ci, Sidonio — powiedział jakby nieco skrępowany;
jej radosny nastrój wprawiał go najwyraźniej w zakłopotanie. —
Chciałbym uczynić wszystko, co w mej mocy, żebyś była szczęśliwa.
— Proszę, niech pan nazywa mnie Siddy; tak zwracają się do
mnie wszyscy bliscy.
Spojrzał na nią dziwnie, chcąc jeszcze coś powiedzieć, ale
przeszkodziła mu w tym grupka gości. Ujął więc tylko jej rękę i rzekł:
— Chodźmy do twoich rodziców, Siddy. Musimy im powiedzieć,
że jesteśmy zaręczeni.
Siddy nie zdziwiła się, że rodzice chętnie wyrazili zgodę, a jak
później stwierdziła — żaden młody człowiek nie byłby równie mile
przez nich widziany jak właśnie Frank Nordau. Obu współpracującym
ze sobą od lat seniorom rodów bardzo zależało bowiem, aby wreszcie
doprowadzić do fuzji swoich firm. Nie, Siddy nie dziwiła się; uważała
natomiast za cudowny dar losu, że zyskała serce Franka, w którym
ojciec upatrywał swego następcę i był mu bardziej rad niż każdemu
innemu mężczyźnie.
Nie miała pojęcia, że obaj ojcowie już od lat planowali ich
małżeństwo i że Nordau senior dopiero niedawno zażądał stanowczo
od syna, aby podjął starania o jej rękę. Frank był zbyt wytrawnym
człowiekiem interesu, żeby nie docenić pożytków płynących z tego
związku. Wprawdzie dotychczas nie myślał o małżeństwie, ale
ponieważ jego serce było chwilowo wolne, nie bronił się przed
spełnieniem ojcowskiego życzenia.
Odtąd zaczął poświęcać osobie Siddy więcej uwagi i wkrótce
przekonał się, że jest ona nie tylko piękną, ale również niezwykle
ujmującą dziewczyną. Nie deliberując zatem dłużej, ruszył do ataku, a
że Siddy przyjęła jego oświadczyny z wielkim spokojem, doszedł do
wniosku, iż ona także została odpowiednio urobiona przez swego
ojca. Nie zdawał sobie zupełnie sprawy z wrażenia, jakie zrobiły na
Siddy jego oświadczyny. Panowanie nad emocjami poczytał za brak
emocji i uwierzył, że Siddy, tak samo jak on, z pełną świadomością
godzi się na małżeństwo z rozsądku.
Ale kiedy później teść poprosił go, żeby nie wtajemniczał Siddy
w kulisy materialne zawartego dopiero co małżeństwa, Frank spojrzał
zdumiony:
— Czy Siddy nie orientuje się, z jakich względów i ty, i mój
ojciec życzyliście sobie naszego związku?
— Siddy na szczęście nic jeszcze na ten temat nie wie, z czego
jestem bardzo zadowolony, bo to dziewczyna z charakterem. Może
uprzedziłaby się do ciebie, gdyby zrozumiała, dlaczego tak
szczególnie zależy nam na połączeniu naszych rodzin. Młode
dziewczyny mają swoje ideały i nie należy im tego burzyć. Nie
dopuść więc, proszę, żeby Siddy zaczęła domyślać się czegoś. Mam
nadzieję, że twoje starania o jej rękę nie były podyktowane wyłącznie
chłodnym rozsądkiem. Uwierz mi, że nie przemawia przeze mnie
ojcowskie zaślepienie, ale Siddy jest typem kobiety, która może
uczynić swego męża człowiekiem szczęśliwym.
Frank był coraz bardziej zdumiony, ale odparł z powagą:
— Zrobię wszystko, co w mej mocy, żeby Siddy była szczęśliwa.
Chciałbym też zasłużyć na zaszczyt, który mi wyświadczyła, zostając
moją żoną.
Te słowa całkowicie zadowoliły Gustava Junga, który także
ożenił się przed laty z rozsądku, a mimo to jego małżeństwo okazało
się bardzo udane. Rzecz jasna, pani Jung nigdy nie dowiedziała się, że
mąż pokochał ją dopiero po ślubie.
Po tej rozmowie z teściem Frank odczuwał pewien rodzaj
skrępowania wobec narzeczonej. Zaczął ją baczniej obserwować i
czasem wydawało mu się, że odbiera jakieś ciepłe promienie
zapalające się w oczach Siddy. Dopiero teraz zaczął powoli odkrywać
wartościowe cechy jej charakteru i wielki urok osobisty, dopiero teraz
nabrał przekonania, że los obdarzy go towarzyszką życia, która warta
była tego, żeby wybrać ją tylko z miłości. I powoli jego serce zaczęło
tajać i otwierać się.
Na krótko przedtem, zanim ojciec skłonił go do podjęcia starań o
rękę Siddy, Frank Nordau uwikłany był w romans. Zakochał się
mianowicie w stenotypistce prowadzącej korespondencję w fabryce
ojca. Urodziwa Anny Frey oczarowała go fascynująco pięknymi
szarozielonymi oczami. Frank wpadł szybko w zastawione sieci, gdyż
Anny przy lada okazji znajdowała się niby przypadkiem na jego
drodze. Wkrótce tak go omotała, że zaczął całkiem serio rozważać,
czy by się z nią nie ożenić.
Ale kiedy była już absolutnie pewna swego, przestała się
maskować, ukazując za to coraz częściej swoje prawdziwe oblicze.
Frank zauważył, że Anny kokietuje również innych mężczyzn,
przyłapał ją na paru brzydkich kłamstwach, a także odkrył w niej inne
jeszcze wady charakteru. Jego uczucia uległy zmianie, i tak szybko,
jak kiedyś uległ jej czarowi, tak teraz równie szybko otrzeźwiał.
Zaczęły się nieporozumienia, wyrzuty, padły słowa o doznanym
zawodzie. Ostateczne zerwanie nastąpiło zaś pewnego wieczoru,
kiedy zastał ją w objęciach jakiegoś mężczyzny.
Anny Frey próbowała oczywiście odzyskać jego względy, ale im
bardziej się wysilała, próbując coraz ryzykowniejszych środków, tym
bardziej Frank stawał się chłodny i nieubłagany. Trudne do uniknięcia
spotkania na terenie firmy były mu nad wyraz przykre, niemniej nie
podjął żadnych kroków, żeby pozbawić ją pracy.
A potem nadszedł dzień zaręczyn z Siddy. Frank miał już
sumienie czyste, gdyż w końcu udało mu się zerwać wszelkie
kontakty z Anny Frey. Ona jednak pieniła się ze złości i wmawiała
sobie, że Frank porzucił ją dla innej jedynie z chęci bogatego ożenku.
Jak najdalsza od przypisania winy sobie i uznania, że między nią a
Frankiem wszystko skończone, szalała z gniewu i nurtujących ją
ponurych myśli o zemście.
Mimo upomnień ze strony bezpośredniego szefa zaniedbała
całkowicie swoje obowiązki w biurze i doprowadziła do tego, że
zwolniono ją z pracy na dwa dni przed ślubem Franka, który zresztą o
niczym nie wiedział. Zaabsorbowany przygotowaniami do spraw,
które miał załatwić w Ameryce, przesiadywał u siebie i nie pojawiał
się w tej części biura, gdzie pracowała Anny.
O wszystkich tych sprawach Siddy nie miała pojęcia i żadna
niepewność co do osoby narzeczonego nie mąciła jej spokoju; nie
wątpiła też ani na chwilę, że jego oświadczyny podyktowane były
miłością. Teraz, kiedy w napięciu czekała, że lada moment przyjdzie i
powiedzie ją do ołtarza, serce biło jej mocno i z uczuciem tak gorącej
tęsknoty, że niemal drgnęło bólem, gdy nagle stanął przed nią.
Frank poczuł się wzruszony i bardzo przejęty, kiedy zobaczył
Siddy całą w białych koronkach i obłokach tiulu. Od chwili zawarcia
ślubu w urzędzie stanu cywilnego nie byli ani na moment sami. Teraz
zobaczył ją z bliska, jak jej ładną, o delikatnych rysach twarz oblewa
rumieniec, a w brązowych, aksamitnych oczach, patrzących nieśmiało
i trochę niepewnie, pojawia się ciepły blask. Impulsywnie przyciągnął
ją do siebie i zaczął całować.
W okresie narzeczeństwa dochodziło między nimi do
pocałunków, ale dziś po raz pierwszy Frank całował ją z takim
zapamiętaniem. Poczuł, jak Siddy lekko drży w jego ramionach, i w
tym momencie dał sam sobie słowo, że nigdy nie dopuści do tego, aby
dowiedziała się prawdy o ich małżeństwie skojarzonym z rozsądku.
Ogarnęła go fala ciepła, Siddy zaś zauważyła w jego oczach błysk
namiętności, co było czymś zupełnie nowym i co ją bezgranicznie
uszczęśliwiło.
Ale po chwili uwolniła się nieśmiało z jego objęć, słysząc czyjeś
kroki na korytarzu. Do pokoju weszła matka Siddy.
— Dzieci, musicie już jechać! — powiedziała z nerwowym
pośpiechem. — Najwyższa pora!
Frank podał żonie ramię, nieznacznie przyciskając do siebie jej
dłoń. Jak każdy pan młody, on również czuł się niezbyt pewnie w
obliczu ślubnych ceremonii. Najchętniej chciałby mieć je już za sobą i
zostać z Siddy sam na sam. Nagle wydało mu się, że mają sobie wiele
do powiedzenia i wiele do zaofiarowania. Nieoczekiwanie dla siebie
zaczął też myśleć o czekającym go małżeństwie z radością,
przekonany, że Siddy będzie przemiłą i czarującą żoną. Dopiero teraz
w pełni ocenił jej urodę i subtelny czar.
Przez kilka następnych godzin Siddy i Frank nie mieli czasu
oprzytomnieć wśród uciążliwości ślubu i hucznego wesela: kroczyli
do
ołtarza
odprowadzani
spojrzeniami
ciekawskich
lub
współczujących oczu i przysięgli sobie wierność, a potem pojechali do
wytwornego hotelu, w którym odbywało się weselne przyjęcie,
odbierali życzenia szczęścia od wszystkich po kolei gości.
W końcu zasiedli na honorowych, oplecionych kwietnymi
girlandami miejscach i wzięli udział — na wpół obecni duchem — w
wykwintnej kolacji, słuchając cierpliwie toastów i okolicznościowych
przemówień. Trącali się kieliszkami i przepijali do biesiadników, coś
mówili, komuś odpowiadali i czuli się tak, jak większość
nowożeńców w podobnej sytuacji: jak ofiary obowiązujących
obyczajów.
Sądzić można, że wszyscy inni bawili się lepiej podczas tej
kolacji niż para głównych bohaterów. W pobliżu miejsca
zajmowanego przez Margot Jung było najweselej — druhny i
drużbowie mieli szampański nastrój. Peter Vahl, drużba Margot, nie
spuszczał oczu z jej uroczej, tryskającej życiem buzi. Na
dobrodusznym obliczu Petera malowało się błogie uwielbienie.
Znał Margot już od lat i od pierwszej chwili stracił dla niej głowę.
Ale ponieważ w niczym nie przypominał powieściowego bohatera, a
jego miła, lecz nieco okrągła twarz nie wyglądała zbyt interesująco i
poważnie, Margot odrzucała stanowczo jego pełną adoracji miłość.
On jednak nie zniechęcał się i twardo postanowił, że Margot zostanie
jego żoną, choć miał już lat trzydzieści, podczas kiedy ona miała ich
zaledwie osiemnaście.
Kiedy ukochana traktowała go czasem dość okrutnie, mówił
sobie: „To nic! Pewnego dnia zrozumie, że żaden nie jest jej tak
wierny i nie kocha jej tak gorąco jak ja. Zdobędę ja wytrwałością".
Peter był najwierniejszym adoratorem Margot, zawsze gotowym do
usług, cierpliwie czekającym czy to na rozegranie z nią partii tenisa,
czy też w jakimś umówionym miejscu spotkania. Posyłał jej kwiaty i
ulubione czekoladki, troszczył się o nią z niesłabnącą cierpliwością i
wytrwałością.
W końcu Margot musiała się z tym pogodzić, od czasu do czasu
uszczęśliwiała go jakimś miłym słówkiem podziękowania albo
figlarnym uśmiechem, a czasem wpadała w złość, kiedy Peter
zapewniał ją po raz nie wiadomo który: „Pewnego dnia i tak zostanie
pani moją żoną, panno Margot; wiem to na pewno".
I choć bardzo ją irytował, że zmierza do celu z taką niewzruszoną
pewnością, czegoś jej jednak brakowało, kiedy czasem nie było go
pod ręką, mimo że właśnie był potrzebny. Słuchał potem jej połajanek
uszczęśliwiony, patrząc na nią z oddaniem poczciwymi niebieskimi
oczami. Ten stan rzeczy trwał już od dwóch lat, a że szczęśliwym
trafem żaden mężczyzna niebezpieczny dla młodego serca Margot nie
stanął na jej życiowej drodze, Peter Vahl pozostał na placu jako
najwierniejszy wasal.
Z wykształcenia prawnik, wdrażał się do zawodu adwokata,
pracując w kancelarii swego ojca, po którym miał z czasem przejąć
praktykę. Peter był uosobieniem odpowiedzialności, więc już teraz
wielu klientów wolało powierzać prowadzenie swoich spraw raczej
jemu niż jego ciągle bardzo zajętemu ojcu.
Rodzice Margot patrzyli życzliwym okiem na młodego adwokata
zabiegającego o względy córki, ale nie wywierali na nią żadnego
nacisku, gdyż każda próba działania na korzyść Petera wzmagałaby
tylko opór dziewczyny.
Jedynie Siddy czasem trochę przekomarzała się z nią na temat
najwierniejszego wielbiciela, na co Margot, tupiąc energicznie nóżką,
dowodziła, że o wyjściu za mąż za Petera ani myśli, bo jest dla niej za
mało interesujący, a poza tym ma zadatki na brzuch i nosi niemożliwe
krawaty. Czy Siddy naprawdę wyobraża sobie, że ona miałaby ochotę
zostać żoną kogoś takiego?
Siddy odpowiadała na to śmiejąc się, że wyobraża to sobie
doskonale, bo żaden inny mężczyzna nie rozumie tak dobrze pragnień
i myśli jej siostrzyczki, jak właśnie on. Peter Vahl był wniebowzięty,
kiedy dowiedział się, że Margot będzie jego druhną. Przy pierwszej
nadarzającej się okazji oznajmił jej spokojnie i stanowczo, że gdyby
nie został jej drużbą, w ogóle nie przyszedłby na wesele, na co Margot
zapytała z pewną dozą kokieterii:
— Poczytuje to pan sobie za wyróżnienie, panie doktorze?
— Oczywiście — odparł z rozjaśnioną miną. — To jakby próba
generalna przed naszym własnym weselem.
— Niechże pan przestanie mówić niedorzeczności! —
wykrzyknęła groźnie.
Popatrzył na nią łagodnymi jak zawsze oczami, ale jego usta
przybrały jakiś dziwnie twardy, energiczny wyraz.
— To żadna niedorzeczność, bo ja po prostu nie dopuszczę do
pani żadnego innego. W końcu będzie pani musiała wybrać mnie, jeśli
nie chce pani w ogóle zrezygnować z zamążpójścia.
— Chciałabym wiedzieć, w jaki sposób przeszkodzi mi pan
wyjść za mąż za kogoś innego — odparła wzruszając drwiąco
ramionami.
— Och, całkiem zwyczajnie. Pobieram lekcje boksu i jeśli
spostrzegę kogoś, kto chciałby mi panią zabrać, to wymierzę mu taki
cios w podbródek, że bardzo straci na urodzie. A wtedy pani go nie
zechce i sprawa będzie załatwiona.
— I pan się uważa za dobrego człowieka? — roześmiała się.
— Wcale nie — brzmiała prostoduszna odpowiedź. — Ale przy
pani muszę być dobry i potulny jak jagnię. Tylko dzięki pani jestem
człowiekiem dobrym, a więc jest pani odpowiedzialna za to, żeby w
mojej piersi nie obudziła się dzika żądza mordu. Czy pani zdaje sobie
z tego sprawę?
— Absolutnie nie zdaję sobie z tego sprawy i mówię panu po raz
setny, że nie mam najmniejszego zamiaru zostać pańską żoną.
— Po raz sto jedenasty, panno Margot! Prowadzę dokładne
zapiski i czekam, aż mi to pani powtórzy po raz sto dwudziesty piąty.
Potem już nigdy więcej nie będę pani prosił o rękę.
Było to powiedziane tak poważnym tonem, że Margot przestała
— o dziwo! — szafować odmownymi odpowiedziami, a jeśli nie
mogła ich uniknąć, wówczas po cichu skrupulatnie doliczała kolejny
raz, nie mówiąc jednak o tym nikomu. W sumie do wesela siostry
nazbierało się tych odpowiedzi sto dwadzieścia.
To jednak nie przeszkadzało im obojgu dobrze się bawić tego
wieczoru. Czasem tylko Margot wpadała na chwilę w zadumę,
kierując spojrzenie w stronę siostry. A kiedy Siddy pod koniec
przyjęcia rzuciła jej z daleka pożegnalne spojrzenie, w oczach Margot
błysnęły łzy.
Zauważył to jedynie Peter, szybko wziął ją pod ,rękę i szepnął:
— Chodźmy stąd, panno Margot. Zaprowadzę panią do jakiegoś
bocznego pokoju, żeby nikt nie widział pani łez.
Pozwoliła się wyprowadzić, ale rzuciła gniewnie:
— Przecież ja wcale nie płaczę! Dlaczego miałabym płakać?
— Dlatego, że rozstanie z siostrą bardzo panią boli — odparł
łagodnym, uspokajającym tonem.
— Ach, cóż pan może o tym wiedzieć!
— Przecież znam panią i dobrze wiem, co pani przeżywa; wiem,
jak gorąco kocha pani swoją siostrę. A pani Nordau należy teraz do
męża i wyjeżdża na długo. Będzie pani czuła się bardzo osamotniona.
Margot zrobiło się miękko koło serca.
— A jednak jest pan dobrym człowiekiem, Peter! — powiedziała
tłumiąc szloch.
— Chciałbym panią choć trochę pocieszyć — odparł
rozpromieniony. — Może zagralibyśmy jutro po południu w tenisa?
Jestem wolny od piątej.
Skinęła głową, zmuszając się do spokoju.
— Dobrze, niech pan przyjdzie. Przed panem przynajmniej nie
będę musiała się wstydzić, jeśli znów zacznę beczeć.
— Z całą pewnością nie musi pani, ale dołożę starań, żeby do
tego nie dopuścić. A teraz, słyszy pani? Orkiestra zaczyna grać.
Chodźmy zatańczyć; ten taniec należy do mnie.
Margot wytarła ślady łez, wyciągnęła z torebki lusterko i
pospiesznie przypudrowała nos i policzki, a potem spojrzała na Petera.
— Czy jeszcze znać, że płakałam? — spytała swobodnie, bez
śladu zakłopotania.
Peter westchnął.
— Nie, nic już nie znać.
— Ale nos jest jeszcze mocno czerwony...
Westchnął jeszcze głębiej.
— Wszystko znikło pod pudrem.
— Czemu pan tak wzdycha, że kamień by zmiękł?
— Bo wreszcie dotarło do mnie, że jestem pani rzeczywiście
całkiem obojętny.
— Tak? Pojął pan to w końcu? Przecież nigdy tego nie
ukrywałam...
— Nie, ale teraz wiem, jak bardzo to było serio, panno Margot.
Spojrzała trochę niepewnie.
— Dlaczego właśnie teraz?
— Gdybym nie był pani całkowicie obojętny, nigdy nie
zwracałaby pani mojej uwagi na zaczerwieniony nos.
Roześmiała się mimo woli, ale Peter miał tak smutną minę, że
poczuła w sercu przykry ucisk żalu.
— Chodźmy wreszcie potańczyć! — zawołała, zdecydowana
bronić się przed tym uczuciem.
Skłonił się i ruszyli z powrotem do ogólnej sali. Tuż przy
drzwiach natknęli się na Franka Nordaua, przyglądającego się tańcom.
— Jeszcze jesteś tutaj, Frank? — zdziwiła się Margot. —
Przecież Siddy już wyszła, żeby się przebrać.
— Tak, ale ona potrzebuje na to więcej czasu niż ja. Dzięki temu
mogę się pożegnać z tobą, Margot.
— Bądź zdrów i raz jeszcze pozdrów Siddy ode mnie...
Ostatnie zdanie znowu wypowiedziane było łamiącym się
głosem, więc Peter Vahl szybko pociągnął Margot za sobą w krąg
tańczących.
II
Siddy opuściła salę bankietową i pospiesznie udała się na górę do
pokoju hotelowego, w którym przygotowana była dla niej garderoba
na podróż. Wyznaczona do pomocy pokojówka podeszła do niej na
korytarzu i powiedziała:
— Proszę wielmożnej pani, w pokoju czeka już od pół godziny
jakaś młoda dama. Powiedziała, że ma coś ważnego pani
zakomunikować i doręczyć. Pozwoliłam jej wejść, bo bardzo na to
nalegała, nie chcąc, żeby ją tu ktokolwiek widział.
Siddy weszła do pokoju i zobaczyła młodą, bardzo ładną kobietę
z oznakami silnego wzburzenia na bladej twarzy. Siddy instynktownie
pomyślała, że powinna nieznajomej natychmiast wskazać drzwi. Ale
kiedy tamta szybko podeszła, trzymając w ręce niewielki pakiet,
powściągnęła odruch. Prawdopodobnie nieznajoma miała jej w
czyimś imieniu doręczyć jeszcze jeden ślubny prezent.
— Łaskawa pani zechce mi wybaczyć, że przeszkadzam.
— Istotnie, mam bardzo mało czasu, bo muszę przygotować się
do wyjazdu.
— Wiem, łaskawa pani: w podróż poślubną.
— Z kim mam przyjemność? — zagadnęła Siddy, która nagle
poczuła się trochę nieswojo.
— Nazywam się Anny Frey, łaskawa pani. Chciałam
porozmawiać z panią jeszcze przed jej ślubem, ale nie udało mi się
dotrzeć do pani. Przychodzę więc dość późno, ale miejmy nadzieję, że
nie za późno. Chciałabym mianowicie wyświadczyć pani przysługę i
powiedzieć oraz przekazać to, co powinnam powiedzieć i przekazać.
Proszę przyjąć ten pakiet — są w nim listy miłosne pisane do mnie
przez pana Franka Nordaua. Byłam... jego kochanką od czasu jego
powrotu z ostatniej podróży zagranicznej.
Siddy silnie zbladła, wzdrygnęła się i mimowolnie cofnęła o
krok.
— Co to ma znaczyć?
— Dla pani może niewiele, ale dla mnie bardzo dużo. Przyszłam
tu, aby wyjaśnić, że Frank Nordau nie poślubił pani z miłości. Jego
uczucia skierowane są do mnie, ale ja jestem ubogą dziewczyną.
Byłam zatrudniona w firmie jego ojca, ale na dwa dni przed waszym
ślubem zwolniono mnie, ponieważ pan Nordau czuł się trochę
niezręcznie. Łudził mnie, że zostanę jego żoną, potem jednak pod
jakimś pretekstem zerwał ze mną i zaczął się starać o panią.
Mogę również wyjaśnić, dlaczego poprosił o pani rękę — to jego
ojciec przekonał go, że małżeństwo z panią jest konieczne ze względu
na planowaną fuzję firm Nordau i Jung oraz z uwagi na zamiar objęcia
z czasem przez pana Franka Nordaua szefostwa obu połączonych
przedsiębiorstw. Sama słyszałam, jak Frank odpowiedział ojcu, że dla
dobra firmy gotów jest zrezygnować z osobistej wolności.
Co wtedy czułam, nie muszę chyba pani mówić; zresztą to nie
jest dla pani interesujące. Ale dowiedziałam się przynajmniej, że dla
mnie nie ma już żadnych nadziei. Na szczęście znalazłam od razu
nową posadę. Jestem jednak tak rozgoryczona, że postanowiłam
zemścić się na nim. Tak, mówię poważnie: przyszłam do pani
powodowana chęcią zemsty. I chętnie zgodzę się na to, żeby pani
zrobiła użytek z tego, co powiedziałam.
Pod Siddy zaczęły dygotać kolana, kiedy słuchała tej opowieści
złożonej po części z prawdy, po części z kłamstw. Z najwyższym
wysiłkiem zdołała opanować się na tyle, żeby nie wybuchnąć
płaczem. Jej szczęście legło w gruzach, gdyż musiała dać wiarę
słowom Anny Frey. Teraz dopiero uświadomiła sobie, w jaki sposób
Frank starał się o jej rękę. Prawda! Przecież on ani razu nie
powiedział, że ją kocha; obiecał tylko zrobić wszystko, żeby była
szczęśliwa.
Szczęśliwa? Mój Boże, to było tylko pozorne szczęście! Podjął
starania o nią z zimnym wyrachowaniem. Teraz już wiadomo,
dlaczego wszystko poszło tak gładko! Najważniejszą sprawą była
fuzja obu przedsiębiorstw. Jej osoba była tu czymś podrzędnym.
Po plecach przeszedł jej dreszcz odrazy. Spojrzała martwym,
pustym wzrokiem w piękną twarz Anny Frey.
— Nic o tym wszystkim nie wiedziałam, panno Frey. Gdyby nie
to, na Boga, sprawy potoczyłyby się inaczej! Żal mi pani, chociaż pani
zemsta ugodziła także we mnie. Ale teraz, proszę, niech już pani idzie.
Zdaje się, że nie chciała pani, aby ją tu widziano. Mogę to zrozumieć.
Niech pani idzie... i zabierze ze sobą te listy. Na cóż mi one?
Anny Frey położyła jednak pakiecik na stoliku.
— Nie chcę ich mieć; nie przedstawiają już dla mnie żadnej
wartości. Może jednak będzie pani chciała przeczytać któryś z nich,
żeby przekonać się o prawdziwości moich słów. Ja nie mam już nic
więcej do dodania, łaskawa pani — zakończyła Anny Frey, ukłoniła
się i szybko opuściła pokój.
Siddy odprowadziła ją płonącym wzrokiem, a potem osunęła się
wyczerpana na krzesło, splatając ręce na kolanach. Oddychała z
wysiłkiem, gdyż wzburzenie tamowało jej oddech. Co stało się z jej
szczęściem? Myślała, że on ją kocha, a tymczasem była tylko
pionkiem w grze. Frak kochał inną, lecz zostawił ją bez skrupułów dla
korzystnego ożenku. A ona tymczasem ma z tą przygniatającą do
ziemi świadomością wyruszyć w podróż poślubną i miesiącami
przebywać w jego towarzystwie od rana do wieczora.
Czy ojciec wiedział, że Frank żeni się z nią tylko po to, żeby z
czasem zostać szefem firmy? Czy wiedział, że Frank jej nie kochał? A
matka... czy ona też...? A więc ma prawo stracić zaufanie do
obydwojga rodziców. Pozostaje Margot — tak, jedynie ona nie miała
pojęcia o niczym i nie kłamała.
Wielki Boże, jak spojrzeć Frankowi w oczy, mając świadomość,
że jest jego niekochaną żoną, którą po prostu był zmuszony
zaakceptować! Ocknęła się w niej duma. Co zrobić, żeby uniknąć
upokorzenia? Frank Nordau nie powinien nigdy dowiedzieć się, że
ona go kocha. Jak to dobrze, że przy całym swoim nieśmiałym
uszczęśliwieniu ani razu mu tego nie powiedziała. Tak samo zresztą
jak on. Należy utwierdzić go w przekonaniu, że ona również traktuje
ich małżeństwo jako związek z rozsądku — odpowiedzieć
upokorzeniem na upokorzenie, odpłacić mu taką samą monetą za
wyrządzone zło.
Ale jak powinna zachować się teraz? Głowiła się nad tym, nie
mogąc na nic się zdecydować. Spojrzała na zegarek i przestraszyła
się: należy czym prędzej zebrać się. Musi być gotowa, kiedy on
przyjdzie po nią. Był już po mu najwyższy czas. Podnosząc się
ociężale z miejsca, spostrzegła pakiet leżących przed nią listów.
Czytać tego, co było pisane do innej, nie chciała za nic.
Sięgnęła po nie gorączkowym ruchem i wrzuciła do podręcznego
neseseru z rzeczami niezbędnymi w czasie podróży — resztę bagażu
odwieziono już na dworzec. Miała wrażenie, że pakiet pali jej ręce.
Szybko wsunęła go między różne drobiazgi. Zawołała pokojówkę,
która pomogła jej w przebieraniu, dziwiąc się w duchu bladości i
smutkowi młodej oblubienicy. Szczęście, jak widać, nie zawsze jest
tam, gdzie być powinno.
Siddy skończyła z garderobą, kiedy mąż zapukał do drzwi. Zanim
zawołała „proszę!", wydała pokojówce jeszcze jakieś polecenie, chcąc
zatrzymać ją w pokoju. Frank Nordau wszedł i spojrzał na młodą żonę
z upodobaniem. Siddy jednak ominęła go wzrokiem — nie mogłaby
teraz znieść jego spojrzenia. Miała raczej chęć wykrzyczeć swój ból,
więc tylko zacisnęła usta i pochyliła się nad neseserem.
W końcu zmusiła się, żeby powiedzieć:
— Trochę jestem spóźniona, ale za chwilę będę gotowa.
Zamknęła neseser, wyprostowała się i wcisnęła na głowę mały
kapelusz, Frank pomyślał, że szkoda zakrywać takie piękne blond
włosy kapeluszem i chciał jej to nawet powiedzieć, ale nie byli w
pokoju sami. Żałował, że ze względu na obecność pokojówki nie
może wziąć żony w objęcia — właśnie teraz, kiedy serce miał tak
rozgorzałe, kiedy był taki szczęśliwy, że odnajduje w sobie tyle
uczucia dla niej. Nie podejrzewając niczego złego, nie przypatrywał
się Siddy zbyt uważnie, kiedy szli na dół, krótko przekazał jej ostatnie
pozdrowienia Margot.
Przed hotelowym wejściem stało auto, które miało odwieźć
młodą parę na dworzec. Siddy poleciła pokojówce, by jeszcze raz
najserdeczniej uzdrowiła w jej imieniu rodziców i siostrę. Zdołała już
na tyle się opanować, że na zewnątrz była spokojna. W głębi duszy
rzecz przedstawiała się znacznie gorzej.
Nieustannie rozważała, jak powinna zachować się wobec męża.
Najchętniej wyjechałaby teraz w świat sama, gdyż jego towarzystwo
znosiła z największym trudem. Z drugiej strony powrót do rodziców,
na których tak bardzo się zawiodła, również był wykluczony;
obawiała się po prostu, że jej nie zrozumieją. Była przecież żoną
Franka i jej miejsce było przy nim.
Jedno wszakże wiedziała na pewno: nie będąc przez niego
kochana, nie może żyć u jego boku jako żona. Trzeba postawić
sprawę jasno: on nie może żądać, aby dała mu do siebie prawa,
których lekkomyślnie sam się pozbawił. Wobec świata będzie
odgrywać rolę jego żony, ale nigdy nie weźmie na siebie żadnych
obowiązków poza oficjalnymi. To wiedziała na pewno.
Dlatego Frank powinien dowiedzieć się o wizycie Anny Frey. Za
żadną jednak cenę nie wolno jej zdradzić się, jak bardzo ją to
dotknęło, jak bardzo go kochała i jak — ku swej udręce — nadal go
kocha. Dobrze się stało, że mieli tak mało okazji do bycia sam na sam
i że w swej dziewczęcej nieśmiałości zawsze była wobec niego taka
powściągliwa. Teraz należy wpoić mu przekonanie, że jej rezerwa
brała się z uczuciowego chłodu oraz że ich małżeństwo z rozsądku
zostało także przez nią z góry zaakceptowane.
Podczas jazdy na dworzec, a potem już w przedziale wagonu,
kiedy Frank troskliwie pomagał jej zdjąć płaszcz i kapelusz, była już
całkiem zdecydowana i zachowywała się tak chłodno i sztywno, że
nie wiedział, co o tym myśleć. Co jakiś czas patrzył badawczo w jej
bladą twarz i uspokajał sam siebie, że to zapewne tylko dziewczęce
zakłopotanie.
Ta myśl go wzruszyła i nagle zrobiło mu się ciepło koło serca.
Chętnie pomógłby jej pozbyć się przykrego uczucia skrępowania,
wziął w ramiona i całował dopóty, dopóki by nie zniknął ten gorzki
wyraz wokół jej bladoróżowych ust. I bynajmniej nie musiałby w tym
celu przezwyciężać się! W końcu uwierzył przecież, że wyszła za
niego z miłości, skoro jej ojciec stanowczo twierdził, że Siddy nic nie
wie, dlaczego rodzice pragną go mieć za zięcia. Teraz jednak i on
zaczął czuć się trochę niepewnie i niezręcznie.
I tak mijała pierwsza część podróży. Siddy po pewnym czasie
skłoniła głowę na oparcie i przymknęła oczy — nie mogła już dłużej
wytrzymać pytającego wzroku Franka. Pomyślał, że jest senna,
podsunął jej poduszkę pod głowę i zachęcił, żeby się raczej położyła,
gdyż wygląda na zmęczoną. Nie otwierając oczu, odparła że owszem,
jest bardzo zmęczona i spróbuje zdrzemnąć się nieco.
Udawała, że zasypia, by móc w spokoju rozważyć sytuację,
obmyślić, jak powinna dalej postępować. Co wiedziała o
małżeństwie? Tyle, co nic! Jednego wszak była pewna: Frank nie
może domyślić się, że ona go kocha. Raczej musi udawać zimną,
zakłamaną kokietkę, niż pozwolić mu choćby na moment wniknąć w
stan jej uczuć.
Zajmowali we dwoje przedział w wagonie sypialnym, ale
posłania nie były jeszcze rozłożone. Siddy zapowiedziała bowiem
konduktorowi, że to zbyteczne, gdyż źle znosi jazdę w pozycji leżącej.
Frank milcząco zastosował się do jej życzenia, wierząc nadal, że jej
zachowanie wynika jedynie z zaambarasowania. Postanowił
przełamać je, zapewniając jej całkowitą swobodę i spokój.
Siddy uznała, że najlepiej udawać sen. Frank przez dłuższą
chwilę obserwował ją z ciepłym uczuciem. Oto naprzeciwko siedzi
jego młoda żona; przymknęła oczy i jest bardzo blada... Może czuje
się źle? To, że tak szybko zasnęła, jest z pewnością oznaką
wyczerpania. To przecież młoda dziewczyna, dopiero wchodząca w
małżeństwo, a spadło na nią tyle nowych wrażeń i niepokojów. Jest
śliczna — wygląda tak bezradnie i delikatnie.
Miał ochotę pogłaskać jej piękne, smukłe dłonie ale bał się, że ją
obudzi. Im bardziej się w nią wpatrywał, tym bardziej wzbierała w
jego sercu tkliwość. Ale w końcu i jego zmogło zmęczenie, zaszył się
więc w kącie, przymknął oczy i wkrótce zasnął.
Siddy spostrzegła to już po chwili, kiedy ostrożnie zerknęła w
jego stronę. Uśmiechnęła się gorzko. Zapewne jest zadowolony, że nie
potrzebuje zmuszać się do czułego tonu. To okropne, ale gdyby nie
ostrzeżenie dyszącej zemstą Anny Frey, przyjmowałaby te obłudne
gesty z naiwnym zaufaniem! A może byłoby lepiej zachować
złudzenia? Może byłaby szczęśliwsza, nie" wiedząc, że Frank jej nie
kocha?
Ach, nie! Przecież i tak zorientowałaby się, że jego czułość jest
udawaniem, a to całkowicie by ją załamało i unieszczęśliwiło. Teraz
może ją jeszcze chronić pancerz dumy. Ciekawe, co on zrobi, kiedy
się dowie, co ukryte jest w neseserze spoczywającym na półce. Na
chwilę ogarnął ją strach. Będzie musiała powiedzieć mu, kto przyniósł
te listy. Wzdrygnęła się z odrazy. To będzie najcięższe: patrzeć na
niego, jak zdejmuje z twarzy maskę.
Oby, tylko, na miłość boską, nie usiłował dalej brnąć w
kłamstwa; oby umiał otwarcie i szczerze stawić czoła prawdzie!
Niechby mogła przynajmniej zachować dla niego szacunek!
Dotychczas jej nie okłamywał — ani razu nie powiedział, że ją kocha,
a jako narzeczony rzadko jej okazywał sentymenty. Och, dopiero teraz
uświadomiła sobie, jaki był przy tym chłodny i oficjalny. Nie widziała
tego pochłonięta bez reszty własnym zakochaniem.
Westchnęła, a kiedy poruszyła się, chcąc zmienić pozycję na
wygodniejszą, zsunął jej się z kolan pled, którym Frank troskliwie ją
okrył. Teraz obudził się natychmiast, wstał po cichu i podniósł pled,
po czym bardzo ostrożnie otulił ją ponownie. Siddy tak była tym
poruszona, że z trudem powstrzymała łzy. Ze strachu zacisnęła mocno
powieki, żeby Frank myślał, iż pogrążona jest w głębokim śnie.
Tak minęła noc. W Bazylei obudzono ich podczas kontroli celnej.
Kiedy pociąg przejechał granicę i znów zostali sami, Frank pochylił
się nad żoną i położył lekko dłonie na jej ramionach.
— Czy czujesz się już lepiej, Siddy?
Wcisnęła się tak mocno w poduszkę, że dłonie Franka zsunęły się
z jej ramion, i odparła z największym spokojem, na jaki było ją stać:
— Czuję się ciągle bardzo wyczerpana.
— Bardzo mi przykro. Miałem nadzieję, że długi sen cię
wzmocni. Jeśli się mylę, spałaś przez całą noc, prawda?
— Owszem, ale spanie w pociągu to nie jest prawdziwy
wypoczynek.
Musnął lekko jej jasne, połyskujące złotem włosy, które tak
uroczo okalały delikatną twarzyczkę Siddy. Ona jednak zdrętwiała
pod tym pieszczotliwym gestem, a najchętniej natychmiast by uciekła.
W żadnym jednak wypadku nie wolno jej dopuścić do jakiejś
wyjaśniającej rozmowy tutaj, w pociągu, gdzie obok drzwi ich
przedziału stale przechodzą ludnie. Umknęła jego dłoniom, czyniąc
nieznaczny ruch.
To zaniepokoiło Franka.
— Czy mój dotyk jest ci niemiły, Siddy? — zapytał z lekkim
wyrzutem.
Konwulsyjnie przełknęła wzbierające łzy i odparła załamującym
się lekko głosem:
— Wybacz, boli mnie głowa.
Frank zasiadł więc znowu na swoim miejscu naprzeciwko,
myśląc, że Siddy nadal czuje się skrępowana. W duchu powiedział
sobie, że musi pozostawić ją w spokoju aż do chwili przybycia na
miejsce. Tak więc przez pozostałą część podróży oboje zachowywali
wyczekującą rezerwę.
Pokoje mieli zamówione w Caux, położonym powyżej Montreux,
hotelu „Palast". Po przybyciu na miejsce zaprowadzono ich od razu do
apartamentu, składającego się z dwóch połączonych ze sobą pokoi, z
cudownym widokiem na Jezioro Genewskie. Siddy poczuła nagle, że
ma serce w gardle. Najchętniej zatrzymałaby jeszcze kelnera, który
instalował ich w pokojach. Kiedy drzwi zamknęły się za nim ze
szczeknięciem zamka, odniosła takie wrażenie, jakby zwalił jej się na
piersi wielki głaz.
Frank pomógł żonie zdjąć płaszcz, ściągnął również z siebie
wierzchnie okrycie i powiesił rzeczy na swoim miejscu. Odwrócił się
do Siddy z uśmiechem i podszedł do niej, chcąc ją objąć. Siddy stała
jak kamień, a potem uczyniła jakiś obronny gest i cofnęła się.
— Zostaw mnie! — powiedziała zimno i szorstko.
Wzruszył ramionami i spojrzał na nią speszony.
— Ależ Siddy, nie możemy przecież być ze sobą wiecznie na
oficjalnej stopie, w końcu jesteśmy mężem i żoną — powiedział
łagodnie i uśmiechnął się, chcąc ją ułagodzić.
Zagryzła usta i przybrały chłodny, niedostępny wyraz twarzy.
— Nie zmuszaj się do odgrywania komedii, Frank. I mnie, i tobie
nie zależy na bliższych kontaktach między nami — odparła, siląc się
na spokój.
— Co to wszystko znaczy, Siddy? — zapytał zmieszany.
— To, że czas już skończyć z tą komedią. Jak powiedziałam, nie
musisz mi okazywać konwencjonalnych czułości. Możemy już
zachowywać się serio, skoro cel naszego związku został osiągnięty.
Poślubiłeś mnie z rozsądku, a ja wyszłam za ciebie za mąż, również
kierując się rozsądkiem. Nie jesteśmy więc sobie niczego winni
nawzajem. Chcę, żebyś wiedział, że zgodziłam się na to małżeństwo
na życzenie mego ojca.
Frank wpatrywał się zaskoczony w jej pobladłą, rozdygotaną
twarz.
— To, co mówisz, brzmi zagadkowo. Twój ojciec zapewniał
mnie przecież, że idziesz za głosem serca, a o tym, że nasz związek
ma widoku także inne cele — nic nie wiesz.
— Bądź, proszę, poważny i przyznaj, że nasz związek ma tylko
jeden cel: doprowadzić do pełnej fuzji przedsiębiorstw naszych
rodziców — odparła porywczo.
— Ale ty przecież o tym nie wiedziałaś! Twój ojciec dał mi na to
słowo i prosił, żebym się z tym przed tobą nie wygadał.
„Nie zaprzecza, że zawarł to małżeństwo z wyrachowania. A
zatem robienie mu o to wymówek mija się z celem". Pozbierała myśli,
wzruszyła lekko ramionami i powiedziała z wymuszonym
uśmiechem:
— Dobrze więc, muszę jak w kartach dodać do koloru i zdradzić
ci zasadniczy powód, dla którego zgodziłam się zostać twoją żoną.
Widzisz, ja... założyłam się ze swoimi przyjaciółkami, że oświadczysz
mi się w ciągu dwóch miesięcy. Uchodziłeś powszechnie za wroga
kobiet i trochę nas złościło, że poświęcasz nam tak mało uwagi.
Oczywiście, wtedy jeszcze nie wiedziałam, dlaczego zachowujesz się
z taką rezerwą...
Popatrzył na nią tak, jakby zobaczył ją po raz pierwszy w życiu.
To dziwne, ale zabolało go serce, że Siddy okazała się nagle zupełnie
inna niż myślał i że prowadziła tak ryzykowną grę. Została jego żoną,
żeby wygrać zakład? To absolutnie nie zgadzało się z jego opinią o
niej. Nagle uderzyły go jej ostatnie słowa.
— Co miałaś na myśli, mówiąc, że wtedy jeszcze nie wiedziałaś
dlaczego zachowuję się z rezerwą?
Siddy znów, niby obojętnie, wzruszyła ramionami.
— No bo o pewnych sprawach dowiedziałam się dopiero tuż
przed naszym wyjazdem, w hotelu, kiedy poszłam na górę przebrać
się. Koniec końców byłam zadowolona z tej rozmowy, bo trochę sobie
wyrzucałam i ten zakład, i to małżeństwo, a ta nieoczekiwana wizyta
rozwiała moje skrupuły. Otworzyła mi oczy, że ożeniłeś się ze mną
wyłącznie na żądanie twego ojca. Jesteśmy więc kwita.
— Kto złożył ci wizytę i co ci naopowiadał? — rzucił
gorączkową patrząc na nią wzburzony.
Siddy wyprostowała się dumnie.
— Twoja kochanka, panna Anny Frey! — padło z jej ust
spokojnie i wyraźnie.
Zbladł i cofnął się o krok, a potem gwałtownie zaprzeczył:
— Ona nie jest już moją kochanką!
— Ale była nią. Odprawiono ją, bo stała się niewygodna, kiedy
zgodnie z pragnieniem ojca, a może i moim, zacząłeś się o mnie
starać.
— Odprawiono ją? — zdziwił się Frank. — Czy to znaczy, że
zwolniono ją z pracy?
Jego zdziwienie było tak szczere, że Siddy w skrytości
odetchnęła. „A więc temu nie był winien" — pomyślała z ulgą, gdyż
ta okoliczność dyskredytowała go w jej oczach.
— Nie wiedziałeś? Na dwa dni przed naszym weselem dano jej
wymówienie.
— Daję ci słowo, że nic o tym nie wiedziałem; takie sprawy
należą do naszego szefa personalnego. Ale ona mogła uznać, że to na
skutek mojego polecenia.
— Tak właśnie myślała. Mogę cię jednak uspokoić, że już
otrzymała inną posadę.
— Dziękuję ci — powiedział poważnie. — Byłoby mi przykro,
gdyby nagle znalazła się bez środków do życia. Ja... ja nie przeczę, że
kiedyś... bardzo ją kochałem.
To wyznanie przeniknęło ją jak ostry, tnący ból. Kochał ją
kiedyś! Ach, więc można było mimo wszystko zazdrościć tej Anny
Frey.
— Ona wie, że porzuciłeś ją tylko dlatego, że chciałeś, czy też
musiałeś, starać się o mnie.
Frank wyprostował się.
— I tu poinformowano cię mylnie. Zerwałem z nią, zanim
zacząłem starać się o ciebie. A zerwałem dlatego, że... że mnie
zdradzała, a poza tym w ogóle kłamała. Wyparła się wszystkiego w
żywe oczy, chociaż zastałem ją z innym mężczyzną. Nigdy nie
obiecywałem jej małżeństwa wprost, choć przyznaję, iż mogła mieć
pewne podstawy do takich oczekiwań i nadziei. Zerwałem zaś z nią
całkowicie, kiedy poznałem jej prawdziwy charakter. I za to mnie
znienawidziła. Tak, ja doprowadziłem do zerwania, ale mimo to nie
czuję się w tym wypadku winny. Myślę, że to rozumiesz.
Wyznanie Franka głęboko zapadło jej w serce. Wierzyła mu, ale
tym boleśniej odczuwała to, że jej nie kocha. Przywołała na pomoc
całą swoją dumę i powiedziała cicho:
— Ona przedstawiła mi to inaczej, ale ja ci wierzę. To zresztą nie
zmienia wiele w naszych wzajemnych stosunkach. Cieszę się, rzecz
jasna że nadal mogę darzyć cię szacunkiem, a tego, że ożeniłeś się ze
mną na życzenie ojca, nie mogę poczytać ci za złe, bo ja również
wyszłam za ciebie za mąż bez miłości — tylko dlatego, że się
założyłam.
Spojrzał na nią tak posępnie, że się przestraszyła. Gorzki uśmiech
przemknął po jego surowych, energicznych ustach.
— Czy mogę wiedzieć, co było wygraną w tym zakładzie? —
spytał dotknięty do głębi, znacznie boleśniej niż Siddy przypuszczała i
on sam mógłby przypuszczać.
— Bombonierka — odparła niechętnie.
— Och, to rzeczywiście niewiele przy tak ważnej sprawie! —
wybuchnął ostrym śmiechem.
— Mnie chodziło tylko o to, żeby wygrać! — rzuciła w
odpowiedzi.
Przez chwilę rozważał coś w zamyśleniu, a potem spojrzał na nią
tak, jakby naszły go jakieś wątpliwości.
— Jak brzmiał wasz zakład? Że oświadczę ci się w ciągu dwóch
miesięcy?
Siddy skinęła głową i zaraz potem spłonęła ciemnym rumieńcem,
kiedy Frank, patrząc na nią przenikliwie, powiedział:
— Wygrałaś zakład już w chwili, gdy poprosiłem cię o rękę.
Żeby wygrać, nie potrzebowałaś w żadnym razie wyrażać zgody na
małżeństwo.
Na chwilę zamarło w niej serce; zaczęła gorączkowo szukać w
myślach jakiegoś wykrętu.
— Oczywiście, mogłam odmówić... Ale doszłam do wniosku,
że... że właściwie, czemu nie... skoro oboje stanowimy dla siebie
korzystną partię...
„Dzięki Bogu, jakoś wybrnęłam" — pomyślała z zadowoleniem.
Frank jednak nie spuszczał z niej oczu. Coś mu się tu nie zgadzało.
Siddy nie pozostawiła mu czasu na dociekania, tylko szybko
otworzyła neseser i wyjęła przekazane przez Anny Frey listy.
— Weź proszę! Nie czytałam ich, oczywiście; nie interesują
mnie.
Frankowi dała do myślenia ostentacyjna obojętność Siddy,
akcentowana każdym słowem i całym zachowaniem. Biorąc z jej rąk
pakiet listów, powiedział:
— Dziękuję. Gdybyś je przeczytała, byłoby mi nieprzyjemnie, bo
prawdopodobnie tchną głupotą. Kiedy je pisałem, upatrywałem w
pannie Frey swój ideał. Ale kiedy taki okres zaczadzenia ma się już za
sobą i czuje się oszukany, wtedy pozostaje wyłącznie uczucie wstydu.
Z jego słów Siddy wyłowiła tylko stwierdzenie, że tamto ,,już ma
za sobą". Ogarnął ją niepokój. Jeśli rzeczywiście nie kocha już Anny
Frey, jeśli jego serce jest wolne — to czy należy walczyć o jego
miłość?
Poczuła, że robi jej się gorąco, a Frank, który zauważył gorące
rumieńce na jej policzkach, zadał sobie w duchu pytanie, co je
wywołało. Chętnie by ją o to zapytał, ale poniechał tego zamiaru,
wiedząc, że i tak nie powie mu prawdy.
Siddy była już u kresu sił i wytrzymałości, powiedziała więc
prosząco:
— Będę ci bardzo zobowiązana, jeśli pozostawisz mnie teraz
samą. Chciałabym się położyć, bo podróż była jednak trochę męcząca.
— Będzie tak, jak sobie życzysz — powiedział składając
ceremonialny ukłon. — Prosiłbym tylko, żebyś mi powiedziała, jak
widzisz obecnie nasze małżeństwo w przyszłości — zakończył trochę
ironicznie.
Zarumieniła się ponownie, ale odpowiedziała opanowanym
tonem:
— To przecież jasne. Oboje wiemy, że nie pobraliśmy się z
miłości i nic do siebie nie czujemy.
Frank podniósł rękę.
— Przepraszam, w tej ostatniej sprawie nie wypowiadałem się.
Zadrżała lekko i unikając jego spojrzenia bynajmniej nie
wskazującego na obojętność, odparła:
— Ale oboje dobrze o tym wiemy, a to jest sprawą zasadniczą.
Nie będziemy nawzajem oszukiwać się, udając uczucia; to byłby brak
smaku, o który mnie chyba nie posądzasz. W innych okolicznościach
zaproponowałabym ci rozwód, ale przecież nasze małżeństwo
zawarte zostało dla ważnego, lecz zakulisowego powodu. Rozwód
wkrótce po ślubie wzbudziłby ogólną sensację. Przecież mamy dla
siebie nawzajem tyle szacunku, żeby móc żyć obok siebie jak para
dobrych przyjaciół. Więc jeśli ci to odpowiada, niech konsekwencje
naszego małżeństwa z rozsądku trwają.
Siddy usiłowała się mówić spokojnie, on jednak zauważył, że z
wysiłkiem starała się ukryć przed nim swoje wzburzenie. Jej osoba
wydawała mu się coraz bardziej zagadkowa.
— A jeśli... jeśli się na to nie zgodzę i będę dochodził swoich
praw małżonka?
— Liczę na to, że jesteś dżentelmenem i nie będziesz zmuszał
niekochanej kobiety, żeby była żoną niekochanego mężczyzny —
odparła, dygocąc z niepokoju.
— Nie wiesz, czego ode mnie żądasz; jesteś jeszcze bardzo
młoda i niedoświadczona — powiedział, patrząc na nią dziwnie
rozgorzałym wzrokiem.
— Och, będziesz miał całkowitą swobodę, tak jakbyś w ogóle nie
był żonaty. Musimy tylko zachować pozory.
Ciągle jeszcze nie spuszczał z niej badawczego spojrzenia, nie
zwracając jakby uwagi na jej pełne obawy napięcie.
— A więc zgadzasz się, żebym korzystał z wolności, robił, co
chciał i pozwalał sobie na wszystko?
Blada jak płótno potwierdziła zdecydowanie, że tak. Frank
podszedł do niej bliżej.
— A ty? — zapytał ochryple.
— Ja? — wyprostowała ramiona. — Och, ja wiem, co jestem
winna sobie, twojemu nazwisku i moim rodzicom; z mojej strony nie
musisz niczego się obawiać.
Potrząsnął głową uśmiechając się lekko. Jaka była jeszcze
niedoświadczona! Jak ona sobie to wszystko wyobrażała? Ile w niej
było lęku! A on miał uwierzyć, że została jego żoną tylko z powodu
jakiegoś zakładu? Nie! Jeżeli nawet nie wszystko było dla niego w tej
chwili jasne — bo sam był przecież też poruszony — nigdy w to nie
uwierzy. Nie mógłby uznać jej za kobietę płytką i lekkomyślną, która
odgrywa przy nim komedię. Cała jej istota przeczyła temu. Ale na
razie powinni udawać, że we wszystko uwierzył.
— A więc jeśli nie chcę pochopnie utracić twego szacunku,
muszę przyjąć twoje warunki. Zgoda! A teraz wychodzę, żebyś mogła
wreszcie położyć się. Czy pójdziesz potem ze mną coś zjeść?
Uspokojona, potrząsnęła głową, ledwo mogąc zdobyć się na
odpowiedź.
— Nie, dziękuję. Chciałabym wypocząć. Ale gdybyś mógł
zamówić mnie do pokoju herbatę i kilka tostów, byłabym ci
wdzięczna. Dzisiaj nie potrzebuję już nic więcej; chciałabym
porządnie wyspać się. Zobaczymy się jutro przy śniadaniu.
— Życzę dobrego wypoczynku. Zaraz przyniosą ci herbatę.
Powiem, że jesteś zbyt zmęczona, żeby zejść ze mną na posiłek. Pójdę
do jadalni sam.
— Dziękuję. Ja również życzę ci dobrego wypoczynku.
Wydało mu się całkowitą niedorzecznością, że zachowują się
wobec siebie tak ceremonialnie i nagle wyciągnął do niej rękę z
ciepłym uśmiechem.
— Jeśli mamy zostać dobrymi przyjaciółmi, możemy
przynajmniej uścisnąć sobie dłonie, no nie?
Podała mu rękę z pewnym wahaniem. Wzruszyło go, że ta
drobna, smukła dłoń jest taka chłodna i lekko drży. Co chodzi jej po
głowie? Czego się lęka? Czy sądzi, że będzie brutalnie dochodził
swoich praw? Co ją tak wzburzyło, że cała dygoce?
Rycersko pocałował ją w rękę, jeszcze raz ukłonił się i przeszedł
do swego pokoju. Usłyszała krótkie, energiczne stuknięcie drzwi.
Stała bez ruchu na środku pokoju, patrząc za nim w ślad płonącymi
oczami. A potem nagle rzuciła się na podłogę, jakby zupełnie opuściły
ją siły. Nareszcie była sama i nie musiała kryć się ze swym bólem,
nareszcie mogła pozbyć się nieugiętej maski. Wszystko między nimi
było już jasne. I odtąd będą przestawać ze sobą, zachowując chłodno
przyjacielski ton.
Na szczęście Frank nie był taki, jakim go Anny Frey
odmalowała! Ich wspólne życie ułoży się być może znośnie — nawet
jeśli nigdy nie zazna pełnego szczęścia, żeby móc poczuć się jego
żoną. Wszystkie udręki ma jeszcze przed sobą, jeśli on — zachowując
na zewnątrz pozory — zacznie korzystać z wolności. Zacisnęła
kurczowo zęby, żeby powstrzymać jęk rozpaczy.
Usłyszała pukanie do drzwi. Podniosła się ociężale. Kelner
wniósł tacę z herbatą i grzankami i postawił wszystko na stole.
Wmusiła w siebie filiżankę herbaty i kilka kęsów — nie chce przecież
całkiem opaść z sił i zachorować.
Siedziała potem jeszcze długo, patrząc na jezioro. Wokół lustra
wody powoli zapalały się światła — nadszedł wieczór. Od czasu do
czasu z zapartym tchem nadsłuchiwała odgłosów dobiegających z
pokoju Franka. Słyszała jak krząta się po cichu, chyba rozpakowując
walizkę i przebierając się. A potem usłyszała, że wychodzi. Dopiero
teraz, kiedy on nie mógł tego usłyszeć, odważyła się podejść do
łączących ich pokoi drzwi i zamknąć je na klucz.
W końcu zaczęła szykować się spoczynku, chociaż wiedziała, że
długo jeszcze nie będzie mogła zasnąć. A kiedy leżała już w łóżku,
wpatrując się w ciemność, ogarnęła ją na nowo fala żalu za utraconym
szczęściem. Płakała długo i rozpaczliwie. Dała upust łzom i żalowi,
wiedząc, że Frank tego nie słyszy, bo jeszcze nie było go obok.
III
Zamówiwszy dla Siddy herbatę, Frank siedział przez dłuższy czas
w swoim pokoju, patrząc przed siebie nieruchomym spojrzeniem.
Usiłował zgłębić zagadkowe zachowanie Siddy. Jak należy je sobie
tłumaczyć? W historyjkę o idiotycznym zakładzie nie mógł uwierzyć.
Siddy nie umiała kłamać, wykręcać się. Zdradzały ją rumieńce
oblewające jej twarz za każdym razem, kiedy przymuszał ją do
wyjaśniających odpowiedzi.
Próbował przypomnieć sobie wszystkie ich spotkania z okresu,
kiedy starał się o jej rękę. Wydawało mu się wtedy, że jest mu
przychylna — czyżby jego ocena była całkowicie błędna? Siddy
zachowywała dziewczęcą powściągliwość, ale był pewien, że jego
czułości nie są jej niemiłe. Kiedy brał ją w ramiona, przytulała się do
niego z lekkim drżeniem. Czy byłoby to możliwe, gdyby nic do niego
nie czuła — tak jak teraz usiłuje mu to wmówić?
Przecież jeszcze w dzień ślubu, kiedy szepnął jej pod koniec
kolacji, że już czas przebrać się do podróży, jej oczy miały taki ciepły
wyraz. A jak gorąco odwzajemniła jego ukradkowy uścisk ręki! Te
drobne dowody jej oddania wyrywały go ze stanu obojętności i coraz
bardziej rozgrzewały jego serce. A ona stwierdza poniewczasie, że
wyszła za niego za mąż w wyniku lekkomyślnej igraszki oraz na
skutek podjętej z zimną krwią decyzji! Nie! Im dłużej o tym myślał,
tym bardziej wydawało mu się to nieprawdopodobne.
Na jego czole pojawiła się niechętna zmarszczka —
przypomniały mu się listy Anny Frey. Z wewnętrznej kieszeni
marynarki wyciągnął i dokładnie obejrzał przewiązany niebieską
wstążką pakiet. Kokarda i węzeł wyglądały jak nowe; na pewno nikt
ich nie ruszał po zawiązaniu.
Siddy w żadnym razie nie mogła znać treści listów. Niemożliwe!
Po prostu dała się zwieść kłamliwym i tendencyjnie zniekształconym
informacjom Anny Frey i wyciągnęła z nich całkowicie opaczne
wnioski. I to było przyczyną zmiany w jej zachowaniu!
Nie wierzył już w ani jedno słowo, które mu powiedziała. Gdyby
prawdą było to, że — i w tym miejsce serce zabiło mu głośno i mocno
— kocha go, ale czuje się zawstydzona i oszukana po tym, co
usłyszała od tamtej, przepełnionej chęcią zemsty. To wyjaśniałoby
motywy jej postępowania. A bajeczkę o zakładzie wymyśliła, po to,
żeby nie stanąć przed nim jako ktoś ostatecznie upokorzony.
Zerwał się, chcąc natychmiast pospieszyć do niej i prosić, by
powiedziała prawdę, ale nagle zawahał się. Nie było sensu zwracać się
do niej teraz; nie uwierzy w jego uczucia.
Och, jego dawny chłód minął bezpowrotnie. Kochał ją! Tak,
kochał ją! Zdobyła jego serce, czego zupełnie się nie spodziewał;
oczarowała go ujmującym wdziękiem i wieloma zaletami, które w niej
odkrył. Nie zdawał sobie sprawy, jak z każdym dniem stawała mu się
coraz bardziej droga.
„Biedne, słodkie maleństwo — myślał z czułością — co mam
zrobić żeby wrócił ci spokój? Będę starał się odzyskać twoją miłość.
Ale muszę zabrać się do tego delikatnie; bardzo delikatnie i uważnie.
Trzeba mi najpierw zdobyć na nowo twoje zaufanie, pokonać twoje
obawy i błędne mniemanie, że poniżysz się, okazując mi miłość".
Pełen niespokojnych myśli wpatrywał się tęsknie w drzwi jej
pokoju. W hotelowej restauracji zjadł kolację, nie bardzo wiedząc, co
właściwie je. Potem przez portiera wysłał do domu telegram, w
którym zawiadamiał o swoim i Siddy pomyślnym przybyciu na
miejsce. Wrócił do pokoju po cichu, żeby jej nie budzić, jeśli już
zasnęła. Poruszał się tak ostrożnie, że Siddy nie usłyszała jego
powrotu.
Frank podszedł bezszelestnie do drzwi i wtedy usłyszał jej
bezradny, rozpaczliwy szloch, który ugodził go w samo serce.
Zrozumiał, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Teraz, kiedy sądziła, że jest
sama, odrzuciła chłodną dumę, którą zachowywała w jego obecności.
Ten płacz dał mu pewność, że Siddy kocha go, lecz czuje się oszukana
i upokorzona.
Owładnięty falą uczucia, już kładł rękę na klamce, żeby wejść do
jej pokoju i wszystko jej wyjaśnić, ale w ostatniej chwili powstrzymał
się. Jeśli chcą zyskać szansę na to, żeby odbudować swoje szczęście,
oparte na wzajemnej miłości i obopólnym zaufaniu, to nie wolno mu
teraz, gdy pogrążona jest w bólu, niepokoić jej wyznaniami, którym i
tak nie uwierzy. Powinien zjednywać ją sobie powoli i delikatnie;
przekonać ją o swej miłości nie słowami, lecz czynami. Przede
wszystkim jednak Siddy musi odzyskać spokój.
Nie mógł jej pogłaskać, więc pogłaskał tylko dzielące ich drzwi.
Potem rozebrał się, lecz zanim się położył, nastawił raz jeszcze uszu.
Siddy nadal płakała. Frank głośno otworzył i zamknął drzwi z
korytarza. Potem energicznym krokiem przemierzył kilkakrotnie
pokój.
Nagle przypomniał sobie o listach Anny Frey. Wyraz jego twarzy
stał się twardy i zacięty. Że też mógł kochać kogoś takiego jak ona i
tak późno poznać jej prawdziwy charakter — za późno, żeby
oszczędzić Siddy gorzkiego doświadczenia! Wyjął z kieszonki
zapalniczkę i zaczął powoli palić jeden list po drugim. A kiedy spalił
je wszystkie, wytrząsnął z wielkiej popielniczki to, co z nich zostało
— za okno, na pastwę wiatru. Niech nic nie przypomina mu osoby
Anny Frey.
Margot Jung spotkała się z Peterem Yahlem na kortach
tenisowych na drugi dzień po ślubie siostry. Była spokojniejsza i
bardziej milcząca niż zwykle. Kiedy Peter wręczył jej kilka
wyjątkowo pięknych róż, uśmiechnęła się blado.
— Wydał pan na te kwiaty majątek, panie doktorze.
— Czy sprawiły pani przyjemność, panno Margot?
— Oczywiście! Ogromnie lubię kwiaty, zwłaszcza róże.
— Wiem. Jeśli dały pani choćby odrobinę radości, spełniły swoje
życzenia. Jak zniosła pani wczorajszą uroczystość, panno Margot?
— Dziękuję, panie doktorze; dobrze.
— Och, czy nie zechciałaby pani zaniechać tego oficjalnego
nazywania mnie panem doktorem?
— A jak mam się do pana zwracać?
— Ciągle jeszcze nie chce pani mówić mi po prostu: Peter?
Tupnęła lekko nogą.
— Nie! — powiedziała z irytacją.
— No tak, dopiero wtedy, gdy zostanie pani moją żoną, a
przynajmniej narzeczoną...
— Niech pan przestanie z tymi głupstwami! Nie zostanę pańską
narzeczoną, ani żoną.
— To był właśnie sto dwudziesty pierwszy raz, panno Margot.
Mam nadzieję, że teraz pani również liczy. Proponuję zatem, aby
zwracała się pani do mnie pełnym imieniem i nazwiskiem, tak jak
pani już czasem czyniła, kiedy szczególnie się zasłużyłem.
Margot nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
— A więc dobrze, Peterze Vahl. Ale proszę wyświadczyć mi
grzeczność i nie zmuszać mnie do powtarzania w kółko, że nie
zostanę pańską żoną. Nie mogę ciągle liczyć, ile to już razy panu
powiedziałam.
— Będę panią wyręczał w liczeniu i zwracał pani za każdym
razem uwagę.
Zaczęli grać w tenisa. Klubowe korty były puste, więc mogli bez
skrępowania głośno przerzucać się żartami. W przerwie usiedli przy
stoliku w wygodnych trzcinowych fotelach i zamówili napoje
orzeźwiające. Margot opowiadała, jak bardzo odczuwa brak siostry.
Mieszkanie wydaje się jej teraz tak puste i wymarłe, że nie wie, jak
zdoła to znosić na stałe.
— Musi pani też wyjść za mąż — orzekł Peter.
— Jeśli nie ma pan dla mnie żadnej innej rady, to na pewno nie
— wzruszyła ramionami. — Ani myślę wychodzić za mąż po to tylko,
żeby codziennie irytować się na męża i mieć wieczne kłopoty.
— Ja usuwałbym z pani drogi wszelkie kłopoty.
— Ale ja...
Peter Vahl uniósł ręce w błagalnym geście.
— Proszę, nie! Niech pani nie kończy; to posuwa się zbyt szybko.
— Co takiego?
— Przecież musiałbym znowu doliczyć do rachunku. Zostały już
tylko cztery razy, a obawiam się, że pani jeszcze nie zastanowiła się
należycie. Czy mogę zamówić dla pani jeszcze porcję lodów?
— Dziękuję, ale nie. Zamroziłam sobie wczoraj żołądek podczas
uczty weselnej. Lody były pyszne.
— Waniliowe; pani ulubiony gatunek. Specjalnie poszedłem do
hotelowego kucharza i ustaliłem z nim, że podadzą właśnie te.
— Nieprawdopodobne! Jak pan na to wpadł?
— Bardzo prosto. Jeśli wiem, że ma pani jakieś życzenie, staram
się je spełnić. Niestety mogę tylko czasem coś podsłuchać, ale kiedy
zostanie pani moją żoną, będzie mi znacznie łatwiej.
Margot energicznie plasnęła dłonią w stół i już chciała zapewnić
Petera po raz sto dwudziesty drugi, że nie zostanie jego żoną, ale
ponieważ rzucił jej proszące spojrzenie, powiedziała tylko:
— Jako mąż będzie pan w takich razach równie opieszały jak
inni mężowie.
Zaprotestował gorąco, a potem, hamując wzburzenie, powiedział
załamującym się trochę głosem:
— Czy pani odpowie mi na jedno pytanie?
— To zależy od pytania.
— Czy pani ofiarowała już swe serce komuś innemu, panno
Margot?
— Niech Bóg broni! Na szczęście jestem jeszcze całkowicie
wolna i z nikim nie związana. Nie spotkałam jeszcze dotąd
mężczyzny, na widok którego serce zaczęłoby mi choć trochę żywiej
bić, co ponoć oznacza, że się jest zakochanym. Nie znajdę tak łatwo
kogoś, kto byłby dla mnie niebezpieczny. Może nigdy nie napotkam
swego ideału...
— Czy mogę wiedzieć, jakimi cechami musi odznaczać się pani
ideał?
Roześmiała się lekko i zmarszczyła czoło.
— Chwileczkę, muszę się zastanowić. A więc... powinien być
przynajmniej o głowę wyższy ode mnie, powinien mieć ciemne włosy
i ciemne oczy, szczupłą, rasową i interesującą twarz i wysportowaną
sylwetkę. Musiałby imponować mi pod każdym względem, być
człowiekiem dobrym, ale nie słabym, mieć szlachetny charakter, być
dzielnym, pracowitym i energicznym. Ale przede wszystkim —
musiałby mnie bardzo kochać.
Peter westchnął ciężko, z głębi piersi, gdyż szukał tych cech u
siebie niestety doszukał się ich niewiele.
— To ostatnie, owszem, zgadza się. Jestem także o głowę
wyższy. Ale poza tym? Włosy mogę ufarbować, ale oczy? Czy sądzi
pani, że nauka w dającym się przewidzieć czasie odkryje jakiś sposób
pozwalający nadać oczom dowolnie wybrany kolor?
— To będzie trudne! — roześmiała się Margot.
Peter machnął ręką zrezygnowany.
— Też w to nie wierzę. A szczupła, rasowa i w dodatku
interesująca twarz? Może jeśli przeprowadzę głodówkę, twarz mi
nieco schudnie ale czy będzie rasowa? — wyciągnął kieszonkowe
lusterko, przejrzał w nim z krytyczną miną i potrząsnął głową. — Nic
z tego. Także z wysportowanej sylwetki będą nici. I na dobitek ten
ideał ma pani imponować? Wykluczone! Pani mi nie pozwoli
zaimponować sobie. Szlachetny charakter? Mam nadzieję, że tym
dysponuję. Dzielny i pracowity — proszę bardzo, służę! Czy nie
mogłaby pani zrezygnować wielkodusznie z tych drobiazgów, których
mi brak, żebym mógł zostać pani ideałem?
— Niech pan przestanie! — rzuciła Margot porywczo. — Jest
pan taki, jaki jest: bardzo miły, i ja pana lubię. Z nikim nie rozmawia
mi się tak dobrze jak z panem, a pańska dobroć czasem mnie wzrusza,
ale niech pan nie zadręcza siebie i mnie swymi projektami
małżeńskimi. Pozostańmy dobrymi przyjaciółmi; na pewno będzie
nam z tym lepiej niż gdybyśmy zostali małżeńskim stadłem.
Potrząsnął głową ze smutkiem.
— Nigdy nie przestanę pragnąć, żeby została pani moją żoną i
nigdy nie mógłbym przestać panią pytać, czy nie zmieniła pani zdania.
Ale jak już mówiłem, kiedy zbiorę sto dwadzieścia pięć koszów od
pani, nigdy więcej nie będę się pani oświadczał, tylko usunę się z pani
życia. Teraz jeszcze mam nadzieję — kiedy ją stracę, nie będę mógł
pani widywać ani z panią rozmawiać.
Powiedział to tak poważnie i stanowczo, że zdumiona Margot
przestraszyła się.
— Ależ Peterze Vahl, drogi, miły Peterze Vahl, nie mówi pan
chyba serio? Przecież
zawsze możemy pozostać dobrymi
przyjaciółmi!
— Nie, ja nie mogę! — zaprzeczył energicznie.
Spojrzała na niego niemile zaskoczona. Jak wyglądać będzie
życie, jeśli nie będzie mogła prowadzić codziennych rozmów z
Peterem, grać z nim w tenisa, tańczyć, kłócić się i sprzeczać? Nie, tak
nie może być. Tego w ogóle nie umiała sobie wyobrazić. Spojrzała na
niego nadąsana.
— Więc nie chce pan zostać moim dobrym przyjacielem? —
spytała.
— Nie, nie chcę. To dla mnie za mało; wystarczy mi do sto
dwudziestego piątego kosza od pani. Potem już na pewno nie!
— Idę do domu! — zirytowana zerwała się z miejsca.
Podniósł się szybko, aby ją odprowadzić, ale właśnie pojawiło się
kilkoro młodych pań i panów, chcących pograć w tenisa. Wciągnęli
do rozmowy Margot i Petera, którzy zatrzymali się na trochę, żeby
popatrzyć na grę. Po chwili Margot niecierpliwie ruszyła z miejsca,
wiedząc, że matka czeka na nią w domu z utęsknieniem.
Peter dotrzymywał jej towarzystwa. Doszli w milczeniu do jego
samochodu, bo to, że odwiezie Margot do domu, rozumiało się samo
przez się. Również w czasie jazdy prawie że nie rozmawiali ze sobą.
Peter badawczo popatrywał na nią z boku. Zauważył, że jest dziwnie
skupiona i wygląda jakby trochę blado.
Jakże chętnie objąłby ją i powiedział: „Już dobrze, jeśli nie
chcesz inaczej, pozostanę twoim wiernym przyjacielem aż do końca
moich dni". Wiedział jednak, że nie mógłby dotrzymać tej obietnicy,
nie mógłby wytrwać w tej sytuacji na stałe. Już teraz tęsknota za tym,
żeby mieć ją tylko dla siebie, niemal odbierała mu rozsądek i
równowagę.
Samochód zatrzymał się przed domem rodziców Margot. Peter
wyskoczył z wozu, chcąc pomóc jej przy wysiadaniu. Dziewczyna
rzuciła mu niepewne spojrzenie.
— Wejdzie pan, żeby przywitać się z moją matką?
— A mogę? — uśmiechnął się radośnie.
— Oczywiście, mama ogromnie się ucieszy; ona tak pana lubi.
I rzeczywiście, pani Nora Jung powitała go bardzo serdecznie i
zatrzymała na kolacji. Tego wieczora Margot unikała docinków, które
mogłyby sprawić Peterowi przykrość. Rozmawiali więc w zgodzie i
spokoju, trochę razem żartowali, a potem oglądali fotografie z
podróży. Ich spojrzenia czasem spotykały się niespodziewanie — z
dziwnie niepewnym, spłoszonym wyrazem oczu.
Peter Vahl opuszczał tego wieczoru dom państwa Jungów w
melancholijnym nastroju i z niejaką nadzieją, gdyż zauważył, że
Margot dręczy myśl o możliwości utracenia jego przyjaźni. On zaś w
swej niezachwianej miłości upatrywał w tym pomyślnego znaku.
Pożegnali się mocnym uściskiem dłoni, umówieni na pojutrze
wieczorem do teatru — na premierę oczekiwanej z zainteresowaniem
sztuki, o której ostatnio wiele mówiono.
IV
Siddy obudziła się późno, bo aż po dziewiątej. Jej pierwsze
spojrzenie padło na drzwi Franka. Powiedziała mu wczoraj, że
zobaczą się przy śniadaniu, ale na to było chyba za późno — Frank z
pewnością jest już dawno po śniadaniu.
Wstała szybko i poszła do łazienki obok, a potem z największym
pośpiechem zaczęła się ubierać. Złapała się jednak na tym, że wybiera
garderobę zbyt starannie. Zirytowana sama na siebie, powiesiła z
powrotem
w
szafie
prześliczną,
bardzo
twarzową
suknię
poziomkowego koloru i sięgnęła pozornie na chybił trafił po inną.
Włożyła ją na siebie i stanęła przed lustrem.
W duchu musiała przyznać, że właśnie w tej jedwabnej toalecie
prezentuje się wyjątkowo korzystnie. Wyglądała w niej wprawdzie
trochę blado, ale nieokreślony kolor materiału, jakby w odcieniu
kreciego futerka, podkreślał subtelność rysów i delikatność cery. Nie
mając zamiaru niczego więcej podkreślać, poprzestała na ozdobieniu
dekoltu małym koronkowym kołnierzykiem. Na koniec zmieniła
pantofle na inne, lepiej zharmonizowane z suknią. Rzecz jasna,
przenigdy nie przyznałaby, że bardzo chce podobać się Frankowi, ale
w gruncie rzeczy to właśnie było bodźcem wszystkich tych
toaletowych poczynań.
Jeszcze przejrzała się w lustrze i wydało jej się, że jednak jest
blada. Pomyślała, czy by nie nałożyć trochę różu, ale ostatecznie
zrezygnowała z tego. A niech zobaczy, że jest blada! Może uzna, że to
efekt wczorajszego przemęczenia. Bo jeśli zauważy róż, gotów
pomyśleć, iż zależy jej na tym, żeby mu się podobać.
Kiedy weszła do pokoju śniadaniowego, Frank podniósł się od
stolika przy oknie i szybko ruszył jej naprzeciw. Pocałował ją w rękę,
którą podała mu z pewnym ociąganiem, i uprzejmie spytał, jak spała.
Zdobyła się na przekonujący ton, zapewniając go, że wypoczęła
znakomicie, bo zasnęła natychmiast i ku swemu przerażeniu obudziła
się dopiero koło dziewiątej.
— Mam nadzieję, że jesteś już po śniadaniu, Frank?
Frank był z zasady wrogiem każdego kłamstwa, które nie jest
konieczne; właśnie okoliczność, że Anny Frey tak lekko uciekała się
do kłamstw, zraziła go do niej. Wiedział, rzecz jasna, że Siddy w tej
właśnie chwili mija się z prawdą, ale przyjął to zupełnie inaczej,
rozumiejąc, że zmusiła ją do tego wyłącznie duma i wstyd. Udał więc,
że jej wierzy i powiedział:
— Cieszę się, że dobrze wypoczęłaś. A co do śniadania, to
jeszcze nie jadłem, bo umówiliśmy się, że zjemy je razem. I w miarę
możności zawsze powinniśmy się tego trzymać.
— Przykro mi, że musiałeś tak długo czekać.
Chętnie powiedziałby jej, że za żadne skarby świata nie zasiadłby
dziś do stołu bez niej, bo na to pierwsze wspólne małżeńskie śniadanie
cieszył się zupełnie wyjątkowo. Obawiając się jednak, że takie
wyznanie może na nowo ją zaniepokoić, powiedział więc:
— Nic na tym nie straciłem, Siddy, i chętnie poczekałem.
Zaprowadził ją do stolika i wtedy zobaczyła, że przy jej nakryciu
stoi bukiet czerwonych róż. Zarumieniła się. Czerwone róże? Dla
niej? To zakrawa na okrutną ironię! Czerwone róże ofiarowuje
kobiecie mężczyzna, który ją kocha, a więc jej się one nie należą.
Zacisnęła usta i przestawiła szklany wazon na środek stolika.
Frank zauważył to, ale nie skomentował ani jednym słowem.
Zgromadzeni w pokoju śniadaniowym goście hotelowi przypatrywali
się z mniej lub bardziej dyskretnymi uśmiechami urodziwej młodej
parze. Podróż poślubna! To nie ulegało wątpliwości. Tak uważnie i z
taką galanterią odnosi się do swej wybranki tylko młody żonkoś w
czasie podróży poślubnej.
Siddy od czasu do czasu oblewała się krwistym rumieńcem,
kiedy napotykała proszące spojrzenie szarych, pełnych wyrazu oczu.
Frank, nie chcąc wprawiać jej w zakłopotanie, zaczął swobodną
rozmowę na temat pięknego widoku na Jezioro Genewskie, potem
wskazał na żółte pola narcyzów, a na koniec zapytał, czy nie miałaby
ochoty jechać do Montreux, gdzie tego dnia rozpoczynało się święto
kwiatów. Siddy przystała na to, gdyż wszystko, co chroniło ją przed
sam na sam z Frankiem, było pożądane.
Zaproponował więc, żeby pojechać tam po południu, a teraz udać
się na mały spacer.
— Nie pójdziemy daleko, Siddy, żebyś się nie zmęczyła.
Najwyżej na jakąś godzinkę. Zgadzasz się?
— Oczywiście, jeśli nie wolisz pójść sam na dłuższy spacer.
— Nie, w żadnym razie, Siddy. Musisz pamiętać, że jesteśmy w
podróży poślubnej. Wszystkim by podpadło, gdybym zostawił swoją
młodą żonę samą. Będziesz musiała znosić moje towarzystwo, jeśli
nie chcesz wzbudzać sensacji.
Na jej twarzy znowu pojawiły się zdradzieckie rumieńce. Siddy
nie zdawała sobie sprawy, że wygląda wtedy prześlicznie i że jej mąż
jest wręcz oczarowany tą grą kolorów.
Tymczasem Frank Nordau był z godziny na godzinę coraz
bardziej zakochany w swojej młodej żonie i żałował bez końca, że ona
nie dałaby teraz wiary żadnym argumentom i nie uwierzyłaby w to, co
działo się w jego sercu. Teraz jeszcze nie, ale poprzysiągł sobie, że
prędzej czy później będzie musiała w to uwierzyć. Będzie jednak
potrzebował czasu, żeby ją na nowo pozyskać. Był na to
przygotowany, ale nie chciał ustawać w swych staraniach.
Narzucona sobie rezerwa ciążyła mu coraz bardziej. Z każdą
chwilą coraz bardziej — niech to policzone mu zostanie jako pokuta
za to, że odważył się podjąć bez miłości starania o względy kobiety
tak uroczej i wartościowej jak Siddy.
Na spacerze, przy słonecznej, wiosennej pogodzie, rozmawiali
początkowo całkiem swobodnie. Frank pokazywał Siddy różne piękne
miejsca widokowe. Pokryte śniegiem wyniosłe góry wznosiły się
wysoko aż pod niebo, na którym wisiały tylko lekkie obłoczki. Ich
śnieżna biel sprawiała, że błękit nieba wydawał się jeszcze bardziej
intensywny. Górujący nad innymi szczytami Dent du Midi jakby
przesyłał z daleka pozdrowienia.
Młoda para zachowywała się w stosunku do siebie z taką
uprzejmością, że mijający ich spacerowicze nie mogliby nic zarzucić
toczonej przez nich rozmowie. Oboje jednak ważyli starannie każde
słowo, zanim je wypowiedzieli. Ale podczas gdy wszystko, co mówił
Frank, brzmiało ciepło i serdecznie, wywołując na policzkach Siddy
ciągle nowe fale rumieńców, jej wypowiedzi były niezwykle oficjalne
i chłodne.
W pewnej chwili, gdy usiedli dla krótkiego odpoczynku na ławce
ustawionej w szczególnie pięknym miejscu, Frank powiedział z
dziwnie napiętym wyrazem oczu:
— Wybacz, że wrócę raz jeszcze do naszej wczorajszej rozmowy,
ale muszę to jednak uczynić, żeby uniknąć niejasności w naszych
obopólnych stosunkach. Jeśli zrozumiałem, chciałaś, żeby nasze
małżeństwo w ogóle nie było małżeństwem, lecz tylko swego rodzaju
związkiem przyjacielskim czy też koleżeńskim.
Na jej twarzy pojawił się wyraz udręki.
— No tak, przecież tak to ustaliliśmy.
Nie spuszczając z niej badawczego spojrzenia, odrzekł:
— Wybacz, ale trudno to nazwać ustaleniem. To ty postanowiłaś,
sprawy zaś mają się tak, że ja muszę się do tego zastosować.
Odwróciła od niego twarz i powiedziała niby od niechcenia:
— Nie warto tracić na to zbędnych słów; sprawia mi to
przykrość.
— Trzeba jednak wyjaśnić wszystko do końca, Siddy. Powiedz
mi zatem, proszę, czy zgodziłaś się na nasze małżeństwo z mocnym
postanowieniem unikania wszelkiej wspólnoty ze mną, czy też
zadecydowałaś o tym dopiero wtedy, kiedy dowiedziałaś się od Anny
Frey, że była moją kochanką i że starałem się o twoją rękę, nie
kochając cię?
Siddy pobladła silnie, ale odrzuciła dumnie głowę i powiedziała,
zachowując z trudem obojętny ton:
— Oczywiście, że zawarłabym z tobą tylko takie koleżeńskie
małżeństwo; nawet gdybym nigdy nie spotkała się z panną Frey.
Zwracając się w jego stronę, zdążyła zauważyć, że zacisnął silnie
szczęki, powstrzymując nerwowe drganie twarzy.
— I myślisz, że ja zgodziłbym się na takie koleżeńskie
małżeństwo?
W wyczekującym spojrzeniu, którym ją obrzucił, czaiło się
ogromne napięcie.
— Przecież mnie nie kochasz, ja ciebie też nie, więc wiedziałam,
że nie będę ci nic winna.
— Ale tego dowiedziałaś się dopiero od panny Frey —
powiedział, nie spuszczając z niej oczu. — A gdybym cię kochał i
dowiedział się od ciebie już po ślubie, że chcesz utrzymać nasze
małżeństwo wyłącznie na płaszczyźnie koleżeńskiej? Jak sądzisz: co
bym wtedy czuł i myślał?
Zacisnęła dłonie w bezradnym geście udręki.
— O tym... o tym nie pomyślałam.
— Nie uważasz, że to był z twojej strony brak serca?
Siddy wstrząsnęła się od nagłego dreszczu.
— Czy nie moglibyśmy porzucić tego tematu, Frank?
Oczywiście, teraz zdaję sobie sprawę z tego, że byłam bardzo
lekkomyślna.
— To zupełnie nie leży w twoim charakterze.
— Cóż ty wiesz o moim charakterze? — westchnęła lekko. —
Sam się przekonałeś, że jestem płytka i powierzchowna — dodała
znużonym głosem.
— Nie! Nie jesteś kobietą płytką; wręcz przeciwnie: należysz do
natur głęboko czujących — odparł z przekonaniem i rzucił jej ciepłe
spojrzenie.
— To bardzo szlachetnie z twojej strony, że starasz się podnieść
mnie na duchu, ale ja wiem, że zawiniłam w stosunku do ciebie.
Dlatego proszę cię o przebaczenie... i bardzo proszę nie mówmy już o
tym więcej.
— Och, Siddy — powiedział do głębi wzruszony — nie
rozsądzajmy, które z nas zawiniło bardziej względem drugiego. Ja
wybaczam ci z serca, jeśli zrobiłaś coś. co uważasz za swoją winę.
Obyś ty mogła mi z czasem darować to, że odważyłem się na
oświadczyny bez głębszego uczucia. To była z mojej strony
niegodziwość! Kobieta taka jak ty warta jest najgłębszej i najgorętszej
miłości. Nie, nie przerywaj mi. Wiem, że moje oświadczyny były
obrazą dla ciebie, i uwierz, że moim najgorętszym pragnieniem jest
naprawienie wyrządzonej ci krzywdy... A teraz pozwól, że po raz
ostatni powrócę do sprawy nieszczęsnego zakładu: czy mogłabyś mi
podać nazwiska tych dam, które wzięły w nim udział? Powiedz mi,
kto wie o mojej hańbie: że byłem obiektem zakładu młodych pań?
Zbladła i, przymknąwszy oczy, przechyliła głowę do tyłu.
— Wymienianie nazwisk nie ma sensu.
— Ależ tak, dla mnie ma sens. Powiedz, proszę! To dla mnie
bardzo ważne.
Potrząsnęła w milczeniu głową, ale on dalej nalegał:
— W takim razie ja ci powiem, kogo podejrzewam o udział w
zakładzie. Pewnie Margot?
— Nie! W żadnym wypadku! — zaprzeczyła gwałtownie.
— A więc Margot nie. Wierzę, bo ona nie pozwoliłaby ci
zakładać się tak niemądrze. A panna Jutta Brest? Była przecież twoją
najlepszą przyjaciółką, a także twoją druhną. Jesteście ze sobą tak
blisko, że mogłyście się bawić w takie zakłady.
Wiedział, że ją dręczy, ale musiał za wszelką cenę zbadać, czy
Siddy mówiła prawdę.
— Tak! — rzuciła porywczo, tylko po to, żeby uniknąć dalszych
indagacji. — Jutta Brest brała udział w tym zakładzie! Ale teraz,
proszę cię, ani słowa więcej na ten temat! Bądź rycerski i nie
przypominaj już o tej niechlubnej sprawie, której się wstydzę.
— Nie wierzę, żebyś kiedykolwiek zrobiła coś, czego musiałabyś
się wstydzić — powiedział serdecznie, całując ją w rękę.
Zaprzestał też dalszego drążenia tematu, kiedy usłyszał nazwisko,
które miało upewnić go w przekonaniu, że opowieść o zakładzie jest
zwykłą mistyfikacją.
Po chwili milczenia Siddy zaczęła mówić o czymś innym, on zaś,
żeby ją uspokoić, podjął obojętną rozmowę, a potem ruszyli w drogę
powrotną do hotelu. Siddy oznajmiła, że idzie do siebie, a Frank — że
musi napisać do Hamburga w sprawie zmiany rezerwacji kajuty na
statku. Poprzednio zamówił bowiem dla Siddy i dla siebie kajutę
dwuosobową, teraz jednak sprawy przybrały taki obrót, że należało to
zmienić.
Starał się wprawdzie wyjaśnić jej to w możliwie taktownie
sposób, ona jednak stanęła cała w pąsach. Pożegnała go szybko
mówiąc, że chce napisać do domu parę słów. Frank przypomniał jej
jeszcze, że o pierwszej idą na lunch i że będzie na nią czekał na
korytarzu.
Siddy była całkowicie wyczerpana, kiedy na koniec znalazła się
sama w swoim pokoju. Położyła się bardzo zmęczona na tapczanie i
ukryła twarz w dłoniach. Znajdowała się w niezwykle trudnej sytuacji,
a Frank w dodatku zachowywał się wobec niej rycersko i był taki
uważający! Gdyby nie wiedziała z całą pewnością, że jest mu
obojętna, mogłaby uwierzyć w jego miłość. Och, lepiej może było nie
poznać prawdy!
Frank poszedł do czytelni i najpierw napisał do Hamburga w
sprawie zmiany rezerwacji, a potem skreślił krótki list do panny Brest,
przeinaczając nieco fakty.
Wielce Szanowna, Łaskawa Panno Brest!
Moja żona poleciła mi przesłać Pani bombonierę, którą była Pani
winna w wyniku przegranego zakładu. Nie mam pojęcia, o co chodziło
w zakładzie, a także wyleciało mi z głowy, czy mam tę bombonierę
przesłać Pani czy też Pannie Walter. Myślę, że Pani mnie zrozumie: w
czasie podróży poślubnej człowiek bywa roztargniony. Jeśli więc
wygrana miała przypaść Pannie Walter, uprzejmie proszę zawiadomić
mnie o tym (nie chciałbym narazić się żonie swoim niedbalstwem), a
samą bombonierę proszę przyjąć jako dowód mojej wdzięczności.
Prosiłbym jednak bardzo o odwrotną odpowiedź, żebym mógł — jeśli
się pomyliłem — wysłać taką samą bombonierę Pannie Walter.
Odbieramy tu korespondencję na poste restante. Wystarczy napisać:
Montreux, poste restante, i moje nazwisko. Z góry dziękuję Pani za
trud.
Szczerze oddany Frank Nordau
Potem przywołał boya hotelowego, wręczył mu list, polecił kupić
bombonierę, o której pisał, i wysłać ją razem z listem. Boy gorliwie
obiecał załatwić wszystko jak należy, wietrząc suty napiwek. Frank
polecił mu jeszcze, żeby za każdym razem, kiedy będzie w Montreux,
dowiadywał się na poczcie, czy nie ma jakiegoś listu na nazwisko
Frank Nordau. Chłopak zobowiązał się i do tego, ale odchodząc zrobił
na boku domyślną minę. Bomboniera dla jakiejś kochanki! List na
poste restante, o którym młoda małżonka nie powinna wiedzieć! W
czasie podróży poślubnej? Wszystko razem nie wyglądało pięknie, ale
co go to w końcu obchodzi! Napiwek był adekwatny do fatygi, należy
sobie darować krytykę.
W ten sposób Frank naraził się na brzydkie podejrzenia, ale to
zdarzyło się już wielu innym przed nim.
Siddy wyszła z pokoju, żeby zejść do sali jadalnej na lunch, i od
razu natknęła się na czekającego pod drzwiami Franka. Przy jej
nakryciu znów stały czerwone róże, które przesunęła, tak jak
poprzednio, na środek stołu. Tym razem jednak Frank nie pominął
tego milczeniem, lecz spytał uprzejmie:
— Nie lubisz róż, Siddy? Zdradź mi więc, proszę, jakie są twoje
ulubione kwiaty.
Zaczerwieniła się mocno i unikając jego spojrzenia, odparła
szybko:
— To nie to, że nie lubię, ale wiem, że nie są przeznaczone dla
mnie; stanowią dekorację stołu.
— Nie, to ja kazałem postawić je przy twoim nakryciu. Rozejrzyj
się wokoło: wszystkie stoły udekorowane są narcyzami. Ale młodej
żonie w podróży poślubnej należą się czerwone róże.
Jej usta drgnęły bólem. Nie kontynuując tematu, zaczęła po
chwili mówić o czymś innym. Ale kiedy wróciła po posiłku do swego
pokoju, żeby przebrać się na wycieczkę do Montreux, zauważyła
bukiet czerwonych róż stojący na stoliku pęd oknem. Pochyliła się
nad kwiatami i nagle z jej oczu popłynęły łzy. Jak bardzo cieszyłaby
się tymi różami, gdyby Frank ją kochał! On jednak spłacał tym
kwietnym datkiem tylko zwykłe uprzejmości. Ale dlaczego ofiarował
jej właśnie czerwone róże? Przecież nie wybrał ich przypadkowo;
musiał wiedzieć, że czerwone róże są posłańcami miłości — tak samo
jak wiedział, że są atrybutem żony w czasie podróży poślubnej.
Szykując się do wyjścia, kurczowo powstrzymywała cisnące się
do oczu łzy a potem usiłowała zlikwidować ich ślady, przemywając
oczy zimną wodą i pudrując policzki. Frank jednak zorientował się, że
płakała, a także domyślił się, co było powodem płaczu.
Idąc z nim przez hall, powiedziała:
— Kazałeś wstawić kwiaty również do mojego pokoju. Proszę
cię, nie rób tego więcej. Tam nikt mnie nie obserwuje, więc nie
musisz zachowywać pozorów i świadczyć mi uprzejmości.
Spojrzał na nią poważnie.
— Nie myśl, że chodzi mi tylko o zachowanie pozorów; to, co
robię, jest wyrazem moich własnych potrzeb.
Wyprostowała się dumnie i odparła oschłym tonem:
— Mimo to proszę cię, żebyś nie przysyłał mi kwiatów do
pokoju. Ja... ja źle znoszę zapach kwiatów w sypialni.
— Jak sobie życzysz. Jeśli sprawiłem ci tym przykrość, to
znaczy, że minąłem się z celem.
Siddy pożałowała niemal natychmiast swojej szorstkości, widząc,
że Frank lekko przybladł i zmarszczył czoło jak gdyby w przypływie
nagłego bólu. Najchętniej cofnęłaby słowa, które padły z jej ust, ale że
było to niemożliwe, starała się przynajmniej zatrzeć ich wrażenie,
wprowadzając bardziej przyjazny ton do rozmowy. I ku swemu
cichemu zdumieniu spostrzegła, że Frank szybko się rozpogodził.
Czyżby rzeczywiście zależało mu na jej przychylności? Nie
byłaby kobietą, gdyby nie przeprowadziła w tym kierunku jakiejś
próby. Zmieniając kilkakrotnie ton, zauważyła, że Frank posępnieje,
kiedy była sztywna i niedostępna, rozpromieniał się zaś, gdy
rozmawiała z nim w miły sposób. Te obserwacje nie uspokoiły jej
jednak, ponieważ stanowiły nową zagadkę.
W Montreux poszli na spacer brzegiem jeziora. Wszędzie widać
powozy, a ozdobione girlandami kwiatów łódki sunęły po wodzie.
Wokół panował ożywiony ruch i nastrój zabawy, któremu jednak nie
ulegli.
Na promenadzie Frank spotkał swego przyjaciela z lat wczesnej
młodości, Kurta Hausmanna, który przyjechał do Montreux z żoną na
święto kwiatów. Siddy była ogromnie zadowolona, że może choć na
trochę uwolnić się od sam na sam z Frankiem, i starała się
zachowywać się jak najsympatyczniej. Żona Kurta, wesoła osoba o
żywym usposobieniu, szybko przylgnęła do Siddy.
Po spacerze cała czwórka poszła na herbatę do hotelu, w którym
zatrzymali się Hausmannowie. Obie młode pary tak sobie przypadły
do gustu, że rozstano się dopiero pod wieczór, a Hausmannowie
obiecali przyjechać na drugi dzień do Caux z rewizytą.
Beztroski nastrój zmienił się z chwilą, kiedy Siddy i Frank zostali
sami: Siddy, która ku radości Franka była w towarzystwie
Hausmannów ożywiona i rozmowna, teraz powróciła do zwykłej
rezerwy, stała się przygaszona i oficjalna. Frankowi zrobiło się w
dwójnasób ciężko na duszy. Próbował podtrzymać poprzedni pogodny
nastrój, bezskutecznie.
W hotelu Siddy skierowała się zaraz w stronę swego pokoju,
wymawiając się zmęczeniem. Frank musiał się do tego zastosować,
zapytał tylko, czy może przyjść, by zabrać ją na kolację, na co
otrzymał uprzejmą zgodę. I z tym się na razie rozstali.
— I to się nazywa podróż poślubna — mruknął do siebie, kiedy
Siddy zniknęła za drzwiami.
Z ciężkim westchnieniem ruszył do hotelowego baru, gdzie
zamówił sobie kieliszek koniaku. Siedział tam przez chwilę,
obserwując grupkę kilku niezwykle rozbawionych panów. Nie mogąc
wytrzymać tego dłużej, wyniósł się do hallu i przez jakiś czas
kontemplował różne drobiazgi wystawione w stoiskach.
Ale i to nie przykuło na dłużej jego uwagi. Ogarnęło go
niedorzeczne pragnienie, żeby pójść do Siddy i powiedzieć jej, jak
bardzo stała mu się droga. Wyobraził sobie jednak jej zdziwienie i
chłodne niedowierzanie, więc odwaga go opuściła. Nie, tak łatwo nie
przekona jej o swojej miłości. Ale że ją kocha — o wiele goręcej i
głębiej niż myślał, że kiedykolwiek będzie możliwe, niż kiedykolwiek
kochał inną kobietę — wiedział już od dawna. A teraz z utęsknieniem
czekał, żeby nareszcie nadszedł czas kolacji.
Tak minęło kilka dni. Frank i Siddy spotkali się jeszcze
parokrotnie z Kurtem Hausmannem i jego żoną i dobrze im się razem
rozmawiało. W gruncie rzeczy jednak byli zadowoleni, kiedy zostali
sami. Nawet jeśli łączyło się to z chwilami goryczy, odczuwali żywe
zadowolenie ze swego towarzystwa, oboje szukali ciągle od nowa
okazji do wymiany myśli, która by przezwyciężyła trudną do
zniesienia próżnię między nimi.
Nie zdając sobie z tego sprawy, bardzo się do siebie zbliżyli. W
trakcie rozmów odkryli, jak wiele ich łączy. Znali się przecież bardzo
krótko i w czasie krótkiego okresu narzeczeństwa mieli niewiele
okazji do rozmów. I chociaż Siddy dokładała starań, żeby sprawić
wrażenie chłodnej i sztywnej, a Frank usilnie zachowywał dystans,
rozmawiali z ożywieniem i zainteresowaniem na różne tematy.
Frank był zdumiony wiedzą Siddy, jej jasnym, zdecydowanym,
rozumnym spojrzeniem na sprawy i stosunki odległe z natury rzeczy
od zainteresowań młodej kobiety. Siddy natomiast przekonała się, że
Frank jest bardziej inteligentny, a jego sposób myślenia znacznie
głębszy niż sądziła. Zdała też sobie sprawę z tego, że dotąd bardziej
kochała w nim jego cechy zewnętrzne i że bardzo niewiele wiedziała
o jego prawdziwej wartości.
Tym sposobem mogliby się zżyć ze sobą w całkowitej harmonii,
gdyby nie tęsknota Franka i jego narastające pragnienie posiadania
Siddy, a z jej strony — ból, że go straci, nigdy do niego nie należąc.
Kiedy wieczorem po krótkim pożegnaniu każde z nich zostawało
samotnie w swoim pokoju, jakaś siła ciągnęła ich do siebie.
Wstrzymując oddech, wsłuchiwali się w ciszę zalegającą sąsiedni
pokój, dopóki Siddy nie kładła się na swym legowisku, tłumiąc cichy
szloch, a Frank, torturowany tęsknotą, nie zaczynał niespokojnie
rzucać się w pościeli.
Minął tydzień ich pobytu w Caux, kiedy Frank nareszcie
otrzymał niecierpliwie oczekiwany list od Jutty Brest. Gorączkowo
otworzył go swoim pokoju, gdzie nikt mu nie przeszkadzał, i
przeczytał, co następuje:
Wielce Szanowny Panie Nordau!
Pański list jak również wspaniałą bombonierę otrzymałam, ale
niestety musiał się pan pomylić — nigdy dotąd nie zakładałam się z
Siddy. Chcąc zaoszczędzić panu w podróży poślubnej zbytecznych
kłopotów, zapytałam od razu o zakład Lianę Walter, ale i jej nic na
ten temat nie wiadomo. Powiedziała natomiast, że kiedy raz chciała
założyć się z Siddy o to, czy jedna z naszych przyjaciółek uzyska w tym
sezonie prawo jazdy, Siddy odniosła się do tego niechętnie, gdyż jej
zdaniem „zakładanie się jest niemoralne”.
Zadzwoniłam również do kilku pań z naszego grona z zapytaniem,
czy którakolwiek z nich zakładała się o coś z Siddy, ale wszystkie
zaprzeczyły. Jestem zmartwiona, że nie mogę Panu pomóc — będzie
Pan musiał sam spytać Siddy, o kogo chodziło. Może Pan uczynić to
bez obaw, bo ona nie jest w stanie gniewać się na kogokolwiek o
zapominalstwo, a już najmniej na swego gorąco kochanego Męża.
Bombonierę podzieliłyśmy z Lianą Walter między siebie i bardzo
za nią dziękujemy — zawartość była wręcz niebiańska. Nie mogę
niestety przekazać pozdrowień dla Siddy, skoro nie powinna na razie
wiedzieć, że zasięgał Pan u mnie języka. Jednakże obie z Lianą
życzymy Wam obojgu wszelkiej pomyślności w dalszej podróży,
żałując bardzo, że w niczym nie mogłyśmy pomóc.
Z najserdeczniejszymi pozdrowieniami
Jutta Brest
Frank schował list z westchnieniem ulgi. „Wiedziałem, że ten
zakład nigdy nie istniał! To tylko duma podyktowała jej taki wybieg"
— pomyślał i wielki ciężar spadł mu z serca. Teraz nabrał pewności,
że Siddy wychodząc za niego za mąż kochała go. Najchętniej
poszedłby do niej natychmiast, ale wewnętrzny głos doradzał mu
ostrożność: wpierw powinien odzyskać jej zaufanie.
Na drugi dzień, przy śniadaniu, Siddy otrzymała list od Margot.
Nie otwierając koperty, położyła go obok filiżanki.
— Nie chcesz przeczytać listu, Siddy? Nie przeszkadzaj sobie,
proszę — powiedział Frank.
— To od Margot — odparła potrząsając głową — więc z
pewnością będzie bardzo obszerny. Przeczytam na górze, w pokoju.
Po śniadaniu poszli każde do siebie, żeby przebrać się na
wycieczkę. Siddy otwarła list, skoro tylko została sama.
Moja gorąco wytęskniona Siddy!
Twój kochany list otrzymaliśmy i cieszymy się, że zajechaliście
szczęśliwie do Caux. Mam przekazać Ci podziękowania od Rodziców
spragnionych korespondencji z Tobą. To oczywiście bardzo mnie
cieszy. Muszę Ci powiedzieć na wstępie: jeśli już do mnie piszesz, nie
pisz tak ogólnikowo! Rozumiem, że obecnie wszystko, co nie jest
związane z ukochanym Frankiem, jest Ci dość obojętne, niemniej
jednak swojej siostrze doniosłabyś przynajmniej, czy jesteś szczęśliwa;
czy Frank jest jako mąż tak samo godny uwielbienia jak jako Twój
narzeczony oraz czy Ty również go nie rozczarowałaś.
Jeśli o mnie chodzi, to znajduję się obecnie w szczególnym
stadium, od kiedy opuściłaś dom, jest mi dość nudno. Jeśli i ja znajdę
swój ideał, to z czystej rozpaczy zdecyduję się w końcu na
zadzierzgnięcie świętych węzłów małżeńskich. Ale coś mi się wydaje,
że mężczyzna, który mógłby być moim ideałem, w ogóle nie istnieje.
Więc co ze mną będzie?
Peter Vahl — który wie, że mój ideał musi mieć koniecznie czarne
oczy, powiedział, że zmieni sobie kolor oczu, jeśli zostanie
wynaleziony odpowiedni środek. W każdym razie włosy ufarbuje sobie
na pewno. A nawet jeśli jakimś cudem będzie miał czarne oczy i włosy,
to w jaki sposób ma stać się mężczyzną o rasowej i interesującej
powierzchowności, co również jest niezbędną cechą mego ideału?
Ach, Siddy, dlaczego wyjechałaś, dlaczego nie mogę rzucić się ze
wszystkimi moimi strapieniami w Twoje ramiona? Pomyśl tylko: jeśli
nie znajdę swego ideału, dokonam żywota jako stara panna! Peter
Vahl szczęśliwie obliczył, że otrzymał ode mnie kosza sto dwadzieścia
jeden razy. Chce dociągnąć jeszcze tylko do sto dwudziestego piątego,
a potem zniknąć z mojego życia i nigdy więcej nie widywać się ze mną.
Czy możesz to sobie wyobrazić? Co mam zrobić bez Petera, zwłaszcza
teraz, kiedy opuściła mnie moja jedyna, ukochana siostra?
Odkąd Peter powiedział mi o swoim niezłomnym postanowieniu,
wpadłam w głęboką rozterkę. Stało się dla mnie jasne, że raczej będę
mogła żyć bez mojego ideału niż bez Petera Vahla. On rozpuścił mnie
jak dziadowski bicz, nie mogę absolutnie wyobrazić sobie dalszej
egzystencji bez niego. Nie śmiej się ze mnie, ale to naprawdę straszny
dylemat. Tobie to dobrze — odnalazłaś we Franku swój ideał, a on
zapragnął Cię poślubić.
Wyobraziłam sobie jednak i taką okropność: oto spotykam mój
ideał, a on nie chce o mnie słyszeć! Widzisz więc, że mam powody do
rozterki i nie wiem doprawdy, co mam robić. Odkąd nie ma Cię w
domu, najchętniej również wyszłabym za mąż. Mama wzdycha za
Tobą całymi dniami, a ojciec ma nadal w głowie tylko sprawę fuzji
naszych przedsiębiorstw, która w tych dniach zakończona.
Co by to było, gdybym nie miała Petera Vahla! Wiesz przecież, że
przyjaźnie z dziewczętami nie są dla mnie atrakcyjne; chodzę
wprawdzie z obowiązku na różne herbatki, ale nudzę się przy tym
śmiertelnie i dziewczęta wydają mi się mało interesujące. Ty byłaś
jedyną, z którą można było rozsądnie pogadać, wszystkie inne nudzą
mnie.
Peter Vahl dla mnie zawsze najmilszym towarzyszem i wiem też,
że byłby rad, mogąc mi ofiarować gwiazdkę z nieba. Co zrobię, jeśli
go stracę? Wyjść za niego nie mogę — zbyt dobrze się znamy. Jestem
naprawdę w okropnej sytuacji.
Wiem, że to podłość z mojej strony wpadać tak ze swymi
problemami w niebiańską idyllę Waszego miodowego tygodnia, ale z
kim poza Tobą mogłabym o tym pomówić? Chociaż ostatecznie i Ty, i
Frank możecie chyba zrezygnować z jednego kwadransa na rzecz
twojej nieszczęśliwej siostry, którą należałoby podnieść na duchu.
Ach, Siddy, jak Tobie dobrze! To chyba bajeczne uczucie, jeśli można
poślubić swój ideał!
Muszę już kończyć. Słyszę właśnie zajeżdżający samochód Petera
Vahla — mamy pojechać na pola golfowe. Jego auto jest wspaniałe,
znacznie lepiej resorowane niż nasze. A więc na dzisiaj koniec, inaczej
Peter musiałby zbyt długo czekać. Postaraj się napisać do mnie
wyczerpujący, długi list — możesz po prostu wysłać Franka na kilka
godzin w góry albo wymyślić coś innego. Ale, oczywiście, do tego ani
Ty, ani on nie będziecie zdolni — nawet gdy w grę wchodzi
pocieszenie nieszczęść siostry.
Całuję, Siddy! Nie przejmuj się zbytnio moim strapieniem i
pozdrów ode mnie serdecznie Franka. Mogę zrozumieć, że go tak
szalenie kochasz, bo jest przecież wspaniałym facetem. Chciałabym
też kiedyś zakochać się do szaleństwa, żeby wiedzieć, jak to jest.
Nie zapomnij z kretesem o swej siostrze
Margot
Napisze Margot, żeby dobrze się zastanowiła, zanim odtrąci
Petera. Teraz szybko musi przygotować się do wyjścia — Frank
pewnie czeka już na nią na zewnątrz. Jest tak samo uważający i
troskliwy jak Vahl w stosunku do Margot, ale cóż — nie kocha jej!
List schowała do torebki: miała takie uczucie, jakby tym samym
była bliżej siostry. Jak dobrze byłoby mieć tę małą przy sobie! Jej
zwierzyłaby się ze swego cierpienia... Nie można jednak powierzać
tego korespondencji.
Podczas lektury tego listu Siddy na zmianę to śmiała się, to
płakała. Ach, gdyby Margot wiedziała, jak wygląda jej szczęście! To
przecież jej można zazdrościć wiernej i niezachwianej miłości Petera
Yahla. Należałoby bezzwłocznie, może jeszcze dziś wieczorem,
napisać do Margot.
VI
Następnego dnia przed południem Siddy odpisała siostrze.
Moja Malutka!
Nie myśl, że nie mam dla Ciebie czasu — nawet nie widujemy się
często ze spotkanymi tutaj przyjaciółmi Franka. Tu jest bardzo
pięknie, a święto kwiatów sprawiło mi wiele przyjemności. To, że nie
piszę Ci nic o swoim małżeństwie, powinnaś zrozumieć: o tym mogą
porozmawiać ze swoją siostrą w ciszy, o szarej godzinie, ale na papier
nie należy przelewać tego, co nas porusza.
Zewsząd atakuje człowieka wiele nowych, nieznanych i
niepojętych spraw, że uporanie się samemu ze nimi ogromnie
absorbuje. Ale żeby napisać do mojej ukochanej siostry długi list,
zawsze mam czas. Zmartwiło mnie to, co piszesz o swoim
osamotnieniu.
Wiem, Margot, że byłyśmy ze sobą bardziej związane, niż to
zazwyczaj bywa między siostrami. Nasi rodzice nie byli dla nas tym,
czym na ogół rodzice w innych rodzinach. Widzisz, Margot, ja dopiero
niedawno zrozumiałam, że nasi rodzice, a zwłaszcza ojciec, bardzo
mało nas zna. Być może Ty dojdziesz do tego wniosku nieco później.
Ja chciałam Ci to jednak uświadomić.
Nie doceniasz tego, co Peter Vahl może Ci zaofiarować. Wielka
miłość i oddanie są czymś tak idealnym, że w ogóle nie powinnaś
szukać jakiegoś ideału. I cóż z tego, że Peter ma jasne oczy i włosy, że
jego twarz nie jest ,,rasowa i interesująca", lecz dobra i rozumna?
Jeśli się jest kochaną, takie czysto zewnętrzne cechy nie mają
znaczenia.
A przecież jest bliski Twojemu sercu! Piszesz, że nie wyobrażasz
sobie życia bez niego — czy to nie dowód, że stał Ci się drogi? Usilnie
Cię proszę, żebyś dobrze się zastanowiła, zanim dasz temu
nieszczęśnikowi sto dwudziestego piątego kosza. Wierzę, że Peter
może urzeczywistnić swoje słowa i zniknąć z Twojego życia. Będzie
jednak bardzo nieszczęśliwy, o wiele bardziej, niż jesteś w stanie sobie
wyobrazić. I do tego nie powinnaś dopuścić.
Chciałabym na tym poprzestać, ale jeszcze jedno: najwyraźniej
nie doceniasz Petera Vahla. To świetny adwokat człowiek z głową na
karku, a poza tym szarmancki mężczyzna. Nie umiesz właściwie tego
ocenić, ponieważ Peter cierpi na kompleks niższości wynikający z jego
wielkiego uczucia do Ciebie. Jego zaniżona samoocena sprawia, że i
Ty oceniasz go nisko. Przyjrzyj mu się dokładnie jeszcze raz. Peter jest
wartościowym i przemiłym człowiekiem i mogę sobie całkiem dobrze
wyobrazić, że mógłby być moim męskim ideałem, gdyby nie to, że
kocham Franka i że w nim zobaczyłam swój ideał.
Moje kochanie, nie odpychaj od siebie szczęścia! Inaczej będziesz
któregoś dnia gorzko tego żałowała. Na dziś muszę już kończyć; nie
wvmagaj od świeżo upieczonej żony, żeby opowiadała Ci o swoim
szczęściu. Pozdrów serdecznie Rodziców i czuj się serdecznie przeze
mnie ucałowana.
Twoja Siddy
Frank serdecznie pozdrawia swoją Szwagiereczkę.
Siddy skończyła list, odchyliła się na oparcie krzesła i przez
chwilę siedziała z przymkniętymi oczami. Gdybyż mogła być tak
szczęśliwa, jak to sobie wyobrażała Margot! Co Margot
powiedziałaby, gdyby poznała całą prawdę?
Siddy głęboko westchnęła. Co będzie dalej? Jak iść przez życie,
toczyć ze sobą nieustanną walkę, mając ciągle dręczącą świadomość,
że gruncie rzeczy jest dla swego męża tylko ciężarem? Na zewnątrz
Frank będzie zawsze taktownym mężem, nie zapominającym nigdy,
co winien kobiecie noszącej jego nazwisko. Ale czy nie pozostanie
wobec niej obojętny? Czy nie musi oceniać jej nisko, uważając, że jest
lekkomyślna i ze tylko z powodu lekkomyślnego zakładu została jego
żoną.
Jest zbyt rycerski, żeby dać jej to odczuć. Kiedy samą siebie
określiła kobietą powierzchowną i płytką, powiedział nawet: „Nie
czuj się kobietą płytką; wręcz przeciwnie: należysz do natur głęboko
czujących. Zaraz, co powiedział jeszcze tego dnia? „Kobieta taka jak
ty warta jest najgłębszej i najgorętszej miłości". I dalej mówił jeszcze,
że jego najgorętszym pragnieniem jest naprawić krzywdę, którą jej
wyrządził, decydując się na małżeństwo z rozsądku, wyłącznie na
życzenia ojca.
Tak czyni przecież wielu mężczyzn, którym nikt nie poczytuje
tego za winę. Frank w gruncie rzeczy nic nie jest winien, że nie może
jej pokochać i że to ona go kocha. Jakie to wszystko rozpaczliwe i
beznadziejne!
Podczas
kiedy
Siddy
pogrążona
była
w
niewesołych
rozmyślaniach, Frank spacerował przed hotelem tam i z powrotem,
rzucając spojrzenia ku jej oknom. Był uradowany: Siddy nigdy nie
zawierała jakiegoś niegodziwego zakładu! Oto miał w ręku dowód
świadczący o czymś przeciwnym — dającym mu pewność, że
przynajmniej do chwili zawarcia małżeństwa Siddy go kochała.
Ach, Siddy! Jak to możliwe, że wcześniej ledwo ją zauważał i
dopiero po zaręczynach zaczął się nią interesować. Nie umiał sobie
tego wytłumaczyć, ale teraz już wiedział, że ta miłość zagarnęła go z
przemożną siłą.
Takie były myśli dwojga młodych, którzy byliby najszczęśliwsi,
gdyby mogli je przeniknąć i poznać swoje marzenia.
Ostatnie dni w Caux minęły na dyskretnych staraniach z jednej
strony, a z trudem udawanej obojętności — z drugiej. Kurt z żoną już
wyjechali, obiecując stawić się w Berlinie, kiedy Frank i Siddy
powrócą z amerykańskiej podróży. Hausmannowie mieszkali w
wielkim mieście w Saksonii, gdzie teść Kurta miał fabrykę, a że
doczekał się własnego syna, uczynił zięcia współwłaścicielem i
następcą.
Tymczasem Frank i Siddy zawarli kilka przelotnych znajomości,
przeważnie jednak byli skazani na siebie. Siddy proponowała
Frankowi wiele razy, żeby robił jakieś większe wycieczki, nie
zważając na nią, podkreślała stale, że nie chce ograniczać jego
swobody, ale on odmawiał, patrząc przy tym ze zdziwieniem.
— Chyba nie podejrzewasz mnie o taką bezwzględność, żebym
zostawić cię samą... chyba że moja obecność jest ci ciężarem — pilnie
patrzył jej w twarz.
Siddy zarumieniła się, jak zawsze przy takich okazjach, ale
odparła ze spokojem:
— O tym nie może być mowy. Po prostu nie chcę cię do niczego
zmuszać i narzucać swego towarzystwa. Przy naszych wzajemnych
układach byłoby to śmieszne.
— Co w tym śmiesznego, że kiedy nie absorbują mnie interesy,
chcę całkowicie poświęcić się swojej żonie?
Siddy w odpowiedzi znów spłonęła rumieńcem, co go
uszczęśliwiło i obudziło w nim nowe nadzieje. Ona jednak była
speszona swoimi rumieńcami, które przy tego rodzaju okazjach
zdradzały jej emocje. Bezwiednie jednak i ona czyniła wszystko, żeby
Frankowi było z nią miło. Oczywiście nigdy nie przyznałaby się sama
przed sobą, że we wszystkim, co czyni, przy każdej zmianie sukni,
przy każdym wypowiadanym do niego słowie zważa, aby sprawiało
mu to przyjemność.
Nie zdając sobie z tego sprawy, zabiegała o jego miłość, tak samo
jak on starał się pozyskać jej uczucia. Odkąd dowiedziała się, że jego
serce nie należy już do Anny Frey, drobny płomyk nadziei pozwalał
jej wierzyć, że może Frank ją pokocha.
I byłby to niemal cud, gdyby tych dwoje, którzy świadomie lub
nieświadomie chcieli się sobie podobać, nie wywarło na sobie
nawzajem głębokiego wrażenia.
Parowiec, na którym chcieli wyruszać do Ameryki, odpływał z
Hamburga osiemnastego maja, a więc z Caux należało wyjechać
szesnastego, żeby znaleźć się w Hamburgu o właściwym czasie. Tuż
przed wyjazdem Siddy otrzymała jeszcze jeden długi list od Margot,
który w gruncie rzeczy dotyczył znów osoby Petera Vahla.
Przeczytała go z uśmiechem, bo z każdej linijki wyłaniał się obraz
samej Margot.
Siddy odpisała natychmiast, prosząc o kierowanie dalszej
korespondencji już do Nowego Jorku, który był pierwszym dłuższym
przystankiem ich amerykańskiej podróży. Dalej trasa wiodła do
Filadelfii, Cincinnati, a potem do nadmorskich miejscowości na
Florydę.
Połączone firmy Nordau i Jung prowadziły rozległe interesy, a
teraz otwarły się widoki na zawarcie jeszcze większych kontraktów, i
do tego właśnie Frank miał doprowadzić swymi staraniami. Frank nie
rozmawiał dotychczas z żoną o interesach, ale teraz, w drodze do
Hamburga, skierował rozmowę na ten temat. Siddy śledziła uważnie
tok jego wywodów, co sprawiło mu wielką przyjemność,
zainteresowanie i chęć zrozumienia zawiłych handlowych spraw uznał
za jeszcze jedną zaletę swej młodej żony.
Zawsze podobało mu się, że Siddy odnosi się ze zrozumieniem
do każdego poruszanego w rozmowach zagadnienia. Nigdy nie
zbaczała bezmyślnie z tematu, a jeśli się z czymś nie zgadzała,
próbowała na różne sposoby zbadać sedno sprawy. Nie stosowała też
żadnych wybiegów, żeby odwieść go od czegoś, co go w jakikolwiek
sposób interesowało. Więc kiedy teraz znowu zamieniła się w słuch,
wtrąciwszy do jego wywodów tylko jakąś kwestię, Frank powiedział
nagle bardzo ciepłym tonem:
— To jest nadzwyczajne, Siddy, jak ty umiesz słuchać! Myślę, że
żadna kobieta nie odnosiłaby się z tak im zrozumieniem do tematu;
niektóre same w sobie muszą być jej obce. To się wyczuwa, że ty nie
udajesz zainteresowania, lecz rzeczywiście jesteś zainteresowana. A
to bardzo wiele znaczy dla mężczyzny... jeśli może wygadać się przed
żoną temat swej pracy.
Siddy poczuła, że się rumieni. Starając się zachować spokój i
wygląd, uciekła się — jak czyniła to często w podobnych sytuacjach
— do chłodnej ironii:
— Muszę przecież interesować się firmą Nordau i Jung, skoro
złożono mnie jej w ofierze.
Popatrzył smutno i nie odpowiedział ani słowem. Siddy czuła, że
zadała mu ból, ale nie miała pojęcia, jak wielki. Na chwilę zapadła
między nimi cisza, a potem Siddy powiedziała prosząco:
— Chciałeś mi opowiedzieć o tym, co musisz załatwić na
Florydzie.
Frank podchwycił temat, ona zaś powróciła do roli uważnej
słuchaczki. Na zakończenie dorzucił:
— Będzie ci trochę nudno wieść hotelowe życie w tych wielkich
miastach, kiedy ja będę chodził wokół interesów. Ale obiecuję, że
będę starał się możliwie szybko uwinąć ze wszystkim i natychmiast
do ciebie przylecieć.
— Och, moja osoba nie powinna być ci żadną zawadą, jako
kupiecka córka wiem dobrze, że interesy mają pierwszeństwo.
— Te konferencje nie będą pochłaniały wiele czasu. A za to
będziesz mogła korzystać do woli z eleganckich kąpielisk na
wybrzeżu w tych miejscowościach, kiedy znajdowały się jeszcze... w
stanie Iowy. Nawiązałem wtedy pierwsze kontakty z naszymi
zleceniodawcami, teraz chcę je rozszerzyć. Po fuzji naszych
przedsiębiorstw — w dwójnasób wydajni, więc mam nadzieję na
zawarcie intratnych transakcji... Możemy zatem z czystym sumieniem
być lekkomyślni. Zrobisz mi wielką przyjemność, jeśli zgodzisz się,
abym kupił ci w Hamburgu coś ładnego z biżuterii.
Siddy energicznie potrząsnęła głową.
— Nie! Proszę cię, nie! Chciałabym zachować niezależność także
pod tym względem. Przyjmowanie prezentów zobowiązuje.
Twarz Franka drgnęła pod wpływem przykrości.
— Jesteś przecież moją żoną — powiedział tak miękko i
delikatnie, że teraz Siddy zrobiło się przykro.
— Tylko z nazwiska i dla celów oficjalnych — wyjąkała.
— No dobrze, ale kobiecie, która nosi moje nazwisko, mogę
przecież
dawać
prezenty.
Chciałbym,
żebyś
wyglądała
reprezentacyjnie. Młode dziewczęta najczęściej nie noszą kosztownej
biżuterii, ale ty jesteś już mężatką, więc będę stopniowo obdarowywał
cię biżuterią stosowną do twej pozycji. Twoja odmowa sprawiłaby mi
przykrość.
Siddy nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy — jego ton był tak
miły i proszący. Ścisnęła mocno dłonie, próbując opanować drżenie.
— Nie chcę sprawiać ci przykrości ani martwić. Jeśli uważasz to
za konieczne, żebym dla reprezentacji firmy nosiła biżuterię, to
oczywiście zastosuję się do tego.
Całując jej dłoń, pochylił się w niskim ukłonie, żeby uniknąć jej
spojrzenia. A kiedy poczuł, że dłoń Siddy lekko drży w jego uścisku,
przeniknął go jakby elektryczny prąd. Pozostał w tym pochyleniu, z
ustami przywartymi do jej dłoni, przez chwilę znacznie dłuższą niż to
było konieczne dla wyrażenia podzięki.
Hamburgu udał się natychmiast po przyjeździe do jubilera i kupił
platynowy naszyjnik ze wspaniałym, niebieskawo połyskującym
akwamarynem otoczonym brylantami. W tym powinno być Siddy
dobrze i do twarzy i do jej złocistych włosów!
Zadowolony z zakupu wrócił do hotelu i zapukał do jej pokoju.
Frank dotychczas nigdy nie przekraczał progu jej pokoju, z wyjątkiem
tego wieczoru, kiedy przybyli do Caux. Siddy zawołała głośno
„proszę!", przekonana, że to ktoś ze służby hotelowej. Przebrana już
do kolacji, skończyła właśnie pisanie krótkiego listu do domu. Na
widok Franka spłoszyła się i bezwiednie zrobiła kilka kroków wstecz.
— Przepraszam, że przeszkadzam, Siddy. Chciałem tylko
przynieść ci to, co właśnie dla ciebie kupiłem. Będę rad, jeśli włożysz
ten naszyjnik na dzisiejszy wieczór. Chciałbym zobaczyć, jak w nim
wyglądasz, żeby móc go ewentualnie wymienić jutro rano, zanim
pojedziemy do portu.
Wydobył etui z wewnętrznej kieszeni marynarki, otworzył i
przesunął w jej stronę. Spojrzała z wahaniem. Naszyjnik był
przepiękny, ale nie to nią wstrząsnęło, tylko pewne przypomnienie.
Kiedyś, gdy była jeszcze narzeczoną Franka, powiedziała w jakiejś
rozmowie, że spośród wszystkich kamieni akwamaryny są
najpiękniejsze. A więc zapamiętał to...
Zadrżała i nagle z jej oczu popłynęły strumienie łez. Frank
przeraził się nie na żarty, widząc jak Siddy usiłuje zapanować nad
sobą.
— Co się stało, Siddy? — spytał zatroskany.
Nagle wpadło mu do głowy, że wybrał na prezent akwamaryny,
ponieważ Siddy kiedyś powiedziała mu, że to jej ulubiony i
przynoszący szczęście kamień. A potem pomyślał, że może Siddy
wzruszyła się jego pamięcią i stąd te łzy. I znów najchętniej wziąłby
ją w ramiona i całował, nie zważając na jej opór. Powiedział sobie
jednak, że ona uznałaby to tylko za chwilowy poryw zmysłów z jego
strony, a do tego w żadnym wypadku nie wolno mu było dopuścić.
Tymczasem Siddy całkowicie się już opanowała.
— Wybacz, to było głupie z mojej strony, ale właśnie napisałam
list pożegnalny do Margot, bo jutro przecież wyjeżdżamy. Dotychczas
nigdy nie rozstawałyśmy się z sobą ani na jeden dzień. A teraz jadę
tak daleko...
Udał, że wierzy w to wyjaśnienie nagłych łez. Jak rozkoszne
mogą być czasami takie kłamstewka i wybiegi! Od czasu ożenku
przekonywał się o tym niemal codziennie.
— Czy tylko rozstanie z Margot jest dla ciebie takie ciężkie? A z
rodzicami? — spytał, patrząc na nią z ciepłym uśmiechem.
Siddy odgarnęła włosy z czoła.
— Szczerze mówiąc, żadna z nas nigdy nie odczuwała zbyt
boleśnie jakiejś rozłąki z rodzicami. Oni nigdy nie mieli dla nas czasu.
Od maleńkości byłyśmy zdane na płatną opiekę, tak więc nie było
okazji do większej serdeczności i bliskości. Myślę, że matka była w
ogóle niezbyt zadowolona z naszego przyjścia na świat, bo tylko
przeszkadzałyśmy. Czułyśmy to obie z Margot i może dlatego tak
mocno i gorąco przylgnęłyśmy do siebie. Matka wprawdzie ostatnio
stała się dla nas serdeczniejsza i poświęca nam więcej czasu — może
dlatego, że postarzała się i nie uważa już posiadania dzieci za
przeszkodę, ale nie możemy już nawiązać z nią jakiegoś prawdziwie
bliskiego kontaktu. A ojciec? Ty chyba najlepiej potrafisz ocenić jego
uczucia do nas, jeśli pamiętasz, że potraktował mnie tylko jako środek
do urzeczywistnienia swoich planów. Przecież musiał wiedzieć, że
mnie nie kochasz, a jednak doprowadził do naszego małżeństwa.
Gdyby mnie choć trochę znał, musiałby wiedzieć... Ach, nie, po co o
tym mówić! Tego się już nie zmieni!
Powiedziała to tak gorzko i z taką udręką, że zrozumiał bez
reszty, jak bardzo cierpiała, że jej małżeństwo doszło do skutku w
takich okolicznościach.
Frank ujął jej dłoń.
— Siddy, może twój ojciec nie wiedział, jaki jest mój stosunek do
ciebie, ponieważ nigdy nie wahałem się z decyzją poślubienia ciebie.
Daję ci słowo, że nie miałem w tym względzie żadnych
wewnętrznych oporów. Moje serce było wolne, a Anny Frey nic mnie
już nie obchodziła. To prawda: oświadczyłem ci się bez miłości, ale
prawie cię nie znałem. Twojemu ojcu jednak o niczym nie mówiłem.
On zaś dał mi do zrozumienia, że nie powinnaś wiedzieć, iż nasz
związek jest poniekąd koniecznością ze względu na wspólne interesy.
Więc znał cię na tyle, żeby wiedzieć, co mogłoby cię zranić.
Słuchała jego słów, nie patrząc na niego; potem wyprostowała
się.
— Chciałam tylko odpowiedzieć na twoje pytanie, czy rozłąka z
rodzicami jest dla mnie trudna do zniesienia. Mój Boże, jeśli idzie o
Margot, to rozłąka z nią jest rzeczywiście ciężkim przeżyciem.
Poczekała, aż Frank pójdzie. Usłyszała tylko westchnienie i coś
jakby przesunięcie dłonią po drzwiach. Spłoszona cofnęła się w głąb
pokoju i zakryła dłońmi uszy, jak gdyby nie chcąc już niczego
słyszeć. Po chwili dobiegł ją odgłos jego cichych, powolnych ruchów
i otwierania zamka sąsiedniego pokoju. Nieodparta siła popchnęła ją
teraz do drzwi łączących ich pokoje. Cała zamieniła się w słuch, serce
tłukło się w niej jak szalone. Frank chodził tam i z powrotem po
pokoju, ale co znaczą te ciężkie westchnienia?
Krew napłynęła jej do twarzy. Stało się dla niej jasne, że Frank
był przygotowany na jej całkowitą odmowę wszelkiej bliskości,
wiedziała, że mężczyzna może pragnąć jakiejś kobiety nie kochając
jej i ta myśl o tym krew uderzała jej do głowy i falami spływała do
serca. Ogarnęła ją niedorzeczna obawa, że pewnego dnia Frank
zażąda od niej dopełnienia małżeńskich obowiązków.
Wolała raczej umrzeć niż ofiarować się mężczyźnie, który jej nie
kocha, ale którego ona kocha! Och, tak! Kocha go — kocha go z dnia
na dzień coraz goręcej i mocniej. Ta wzgardzona miłość, której się
wstydziła, wypełniała ją bez reszty. Obawiała się też, że któregoś dnia
Frank zdecyduje się na rozwód, jeśli będzie trwała w swej upartej
odmowie. Myśl, że musiałaby wyrzec się go, była nie do zniesienia.
Ogarniały ją także inne, jeszcze bardziej dręczące obawy. A jeśli
Frank skorzysta z tak obojętnie przyznanej mu przez nią wolności i
poszuka serca i zrozumienia gdzie indziej, to co wtedy? Za jakiś czas
dojdzie do tego z pewnością. Czy ma biernie na to czekać? I jak wtedy
znieść ogarniającą ją rozpacz?
Udręczona myślami nie spała i tej nocy, nadsłuchując tego, co
dzieje się za ścianą obok. W pewnej chwili wydało się jej, że Frank
podszedł do drzwi łączących ich pokoje, więc i ona podniosła się po
cichu przywarła do nich. I wtedy usłyszała wyraźnie jego niespokojny
oddech. Zadrżała, ale nie poruszyła się, dopóki nie usłyszała, że
odszedł w głąb pokoju i z westchnieniem ułożył się na łóżku.
Obezwładniona gwałtownym przypływem miłości Przytknęła
wargi do chłodnego drewna, nie wiedząc, że jej pocałunek wypadł
dokładnie w tym samym miejscu, w którym Frank przywarł usta po
drugiej stronie drzwi. Nie wiedzieli więc, że wymienili w ten sposób
najgorętszy pocałunek.
Nazajutrz zerwali się w ogromnym pośpiechu, ponieważ oboje
zaspali. Zjedli szybko śniadanie i pojechali do portu. Na statku
okazało się, że otrzymanie dwóch oddzielnych kajut nie jest możliwe,
a ich apartament składał się z sypialni i saloniku. Wtedy kiedy Frank
napisał w sprawie zmiany złożonego w Berlinie zamówienia,
wszystkie luksusowe kajuty były już zajęte. Z odpowiedzią jednak
zwlekano, licząc na to, że ktoś zrezygnuje i będą jakieś zmiany w
rezerwacjach pojedynczych kajut, ale tak się nie stało.
Siddy pobladła, usłyszawszy tę wiadomość. W pierwszej klasie w
ogóle już nie było wolnych miejsc. Frank spojrzał na nią niepewnie.
Nie odważył się na okazanie radości z tego zbiegu okoliczności, gdyż
Siddy wyglądała na przybitą. Rozejrzał się uważnie po obu
pomieszczeniach. W sypialni oprócz łóżek znajdowała się umywalka
z przyległościami. Steward stał z bezradną miną. Frank był już
zdecydowany.
— Proszę mi przygotować jakieś legowisko w saloniku na
dywanie: mojej żonie nic nie może przeszkadzać. Zajmiesz sypialnię
dla siebie, Siddy. Ja nie muszę korzystać z umywalki, bo i tak będę
chodził wcześnie rano na basen pływacki.
Siddy odetchnęła, a steward zapewnił, że wszystko zostanie
przeprowadzone zgodnie z życzeniem, jak tylko państwo opuszczą
apartament. Siddy poszła tymczasem do sypialni, ale wróciła
natychmiast i powiedziała z zakłopotaniem:
— Stamtąd nie ma drugiego wyjścia; jest tylko jedno, właśnie
przez salonik.
— Rzeczywiście, łaskawa pani — przytaknął steward.
Frank spojrzał bezradnie na żonę.
— To rzeczywiście krępujące, ale trzeba się z tym pogodzić. Co
wobec tego wybierasz: sypialnię czy salonik? I co wolisz: przechodzić
przez mój pokój, czy żebym to ja przechodził przez twój?
Siddy zdecydowała się szybko.
— Nie, nie! Wybieram sypialnię, jeśli nie masz nic przeciwko.
Przykro mi, że będziesz koczował w tak prymitywnych warunkach.
Wiedział, jak bardzo cała ta sprawa jest dla niej przykra dlatego
nie mógł cieszyć się, że będą teraz mieli więcej punktów stycznych.
Siddy, poniekąd uwięziona, będzie musiała przynajmniej przechodzić
przez jego pokój. Ale cichej radości z tego powodu nie wolno mu było
w żadnym wypadku okazać.
Siddy stanęła w drzwiach sypialni i obrzuciła spojrzeniem
salonik, w którym czekał Frank.
— To wszystko jest bardzo krępujące! — powiedziała nie patrząc
na niego, a tym samym nie widząc uśmiechu, który przewinął się
przez jego usta.
Rozumiał jednak, co się z nią dzieje, i dlatego zmusił się do
powagi. Siddy nie powinna zorientować się, że dla niego cała sprawa
nie jest przykra tak, jak dla niej. Powiedział zatem uspokajająco:
— Nie jest tak źle, Siddy. Jakby nie było, mamy dwa
pomieszczenia. Jedyna niedogodność polega na tym, że musisz
przechodzić przez mój pokój, ale jeśli będziesz sobie tego życzyła,
mogę na twoje pukanie natychmiast i o każdej porze znikać, żebyś nie
czuła się skrępowana, chcąc wyjść na zewnątrz.
Odetchnęła z ulgą i powiedziała uprzejmie:
— Przykro mi, że twoje locum jest takie prymitywne. Ja będę
korzystała z wszelkich wygód, których tu musiałeś się wyrzec.
Spojrzał na nią dziwnie, co zawsze wprawiało ją w niepokój i
powiedział tym miękkim tonem, który pogłębiał jej niepewność.
— Jestem szczęśliwy, że mogę choć w ten sposób coś dla ciebie
uczynić. Ale bardzo proszę — niech cię to nie niepokoi!
Siddy wycofała się w głąb sypialni. Przyniesiono właśnie bagaże.
Zdjęła kapelusz i płaszcz i zabrała się z pomocą stewardessy do
rozpakowania rzeczy. Frank zajął się tym samym ze stewardem.
Uwinął się szybciej, więc zawołał do Siddy, że idzie tymczasem na
pokład popatrzyć na odbijanie statku, a ona jak skończy
rozpakowywanie walizki, niech też tam przyjdzie; będzie na nią
czekał przy schodach.
Siddy przystała na tę propozycję, a kiedy Frank wyszedł, dała
stewardowi wskazówki, co powinien zrobić, żeby jej mężowi było w
miarę wygodnie i żeby mu na niczym nie zbywało. Dopiero potem
przygotowała się do wyjścia na pokład, gdzie Frank już jej oczekiwał.
— Czy trochę się uspokoiłaś, Siddy, już po tych irytacjach? —
spytał, kładąc rękę na jej ramieniu.
Popatrzyła na niego z nieśmiałym uśmiechem.
— Ach człowiek wpada od razu w zły humor, jeśli wszystko nie
idzie tak, jakby chciał. Ale teraz już wszystko załatwione. Mnie
niczego nie brakuje; tylko ty będziesz musiał ponosić ofiary.
— Pozwól mi na to, Siddy! — poprosił ciepło.
Chcąc ukryć zmieszanie, zwróciła jego uwagę na jakąś drobną
scenkę rozgrywającą się w pobliżu. Potem podeszli obydwoje do
relingu i patrzyli jak statek odbija od nabrzeża. Orkiestra zaczęła grać
i wielki parowiec powoli ruszył. Frank poczuł, że ramię Siddy lekko
dotyka jego ramienia. Ona pewnie tego nie zauważyła, ale jego
przeniknął dreszcz. Nie poruszył się jednak, żeby jej nie spłoszyć.
Siddy patrzyła w drugą stronę, dzięki czemu mógł bez przeszkód
podziwiać jej delikatny profil. Stali tak przez dłuższy czas w ciszy, z
której wyrwał ich dopiero dźwięk gongu wzywający na lunch.
VII
— Dała mi pani właśnie sto dwudziestego czwartego kosza,
panno Margot — stwierdził Peter Vahl ze smutkiem, kiedy
dziewczyna wyjaśniła mu z irytacją, że nie ma zamiaru zostać jego
żoną.
Margot otrzymała wprawdzie list od Siddy, w którym siostra
prosiła ją, żeby w sposób dojrzały zastanowiła się, zanim ostatecznie
odrzuci oświadczyny Petera, a to, co Siddy napisała o jego zaletach
bardzo ją obeszło, ale z tym większą przekorą broniła się przed myślą
o poślubieniu Petera Vahla. Teraz, pod wpływem jego słów, zmieniła
na twarzy.
— Dlaczego pan mnie prowokuje? Dlaczego w ogóle mówi pan o
tym, że powinniśmy się pobrać? Przecież byłoby znacznie milej,
gdybyśmy pozostali dobrymi przyjaciółmi.
— Nie, panno Margot, nie widzę w tym nic szczególnie miłego.
Pytam zaś panią ciągle od nowa o to samo, bo nie mogę znosić dłużej
tych męczarni — żyć w pani pobliżu bez widoków na to, że kiedyś
będzie pani moja. Skończyła dziś pani dziewiętnaście lat, toteż raz
jeszcze poprosiłem panią o rękę. Staram się o panią od około dwóch
lat; postanowiłem czekać, dopóki nie skończy pani dziewiętnastu. To
się właśnie stało, więc zapytam panią jeszcze tylko jeden raz. To
będzie ten ostatni — proszę to przemyśleć, panno Margot. Jeśli i
wtedy spotkam się z odmową, nie zobaczy mnie pani więcej.
Rozmowę tę toczyli, stojąc przy stole z prezentami Margot.
Znowu odmowa sfrunęła jej tak lekko z ust! Należało po prostu zbyć
to jakąś błahostką, wtedy mógłby długo czekać na tego ostatniego
kosza.
Margot wzięła się w garść i odparła z lekką niecierpliwością:
— Ależ pan uparty. Chce pan tym głupim małżeństwem
zniszczyć piękną przyjaźń. To brzydko z pana strony!
— Nie mogę inaczej, panno Margot — westchnął Peter. —
Chciałbym usłyszeć tę ostateczną decyzję możliwie jak najszybciej.
Tak nie może dłużej, być jak było!
— Boże, ale pan umie dręczyć! Chce mnie pan tylko nastraszyć,
przecież nie może pan opuścić Berlina, a jeśli pan pozostanie na
miejscu, będziemy widywać się tak jak przedtem.
Spojrzał na nią bardzo poważnie.
— Myli się pani. Na pewno opuszczę Berlin zaraz potem, jak da
mi pani ostatniego kosza. Przeniosę się do Lipska, gdzie
zaproponowano mi poważny syndykat. Rozstanie z ojcem nie
przyjdzie mi łatwo; miałem zresztą przejąć jego praktykę, bo pracy
dla nas obu jest dostatecznie dużo. Ale, jak już mówiłem, nie mogę
dalej żyć w pobliżu pani. A może miałbym jeszcze patrzyć na to, jak
pewnego dnia oddaje pani rękę innemu...? Nie, tego bym nie zniósł!
Do reszty zmieszana spojrzała w jego poważną twarz.
— Nigdy nie wyjdę za innego; tego nie musi się pan obawiać.
Ja... ja w ogóle nie wyjdę za mąż.
— Tak mówi pani teraz. Ale jak tylko spotka pani swój ideał,
zapomni pani o tych postanowieniach.
Powrót matki Margot, wywołanej na chwilę z pokoju, przerwał
dyskurs. Pani Nora Jung zaczęła bardzo uprzejmie rozmawiać z
Peterem Vahlem, którego nader chętnie widziałaby jako swego zięcia.
Należała ona do tych matek, które więcej myślą o sobie niż o swoich
dzieciach, a ponieważ Siddy była już zamężna, Margot zaś właśnie
skończyła dziewiętnaście lat, z radością wydałaby za mąż także drugą
córkę. Przy swoich czterdziestu pięciu latach była jeszcze urodziwą
kobietą — Siddy myliła się głęboko, sądząc, że matka czuje się staro.
Ostatnimi czasy troszczyła się wprawdzie trochę o córki, ale brało się
to stąd, że miała nadzieję ujrzeć je wkrótce na ślubnym kobiercu.
Piękna i elegancka gawędziła teraz z Peterem i Margot myślała,
że Siddy jest już w drodze do Ameryki i że czeka ją daleka i
interesująca podróż. Tymczasem zaczęli schodzić się goście z
życzeniami urodzinowymi dla Margot: przyjaciółki, znajomi,
przyjaciele rodziny. Peter chciał się pożegnać, ale pani Nora
uprzejmie poprosiła go, żeby został na przyjęciu, na które miało
jeszcze przyjść kilka osób. I Peter przyjął zaprosiny.
— Jak to miło z pańskiej strony — powiedziała Margot
podchodząc do niego — że zechciał pan zostać! Nie czułabym, że to
urodziny, gdyby pan wpadł tylko z krótką wizytą. Proszę mi pomóc
rozmieścić te wszystkie kwiaty w wazonach, bo są pomieszane bez
ładu i składu.
Poszedł za nią posłusznie, gotów jak zawsze do pomocy. Pani
Nora zajmowała się gośćmi w przyległym salonie, tak więc pozostali
znowu sami. Margot przyniosła jeszcze kilka wazonów i ze
znajomością rzeczy i gustem zaczęła układać kwiaty, a Peter pomagał
je rozmieszczać. Potem odłożyła kwiaty, które dostała dziś od niego:
wielki bukiet róż o długich gałązkach, i wyszukała odpowiedni
wazon. Delikatny kolor płatków stulistnej róży konkurował z
rumieńcami przejętej solenizantki. Margot wybrała cenny, pięknie
szlifowany wazon kryształowy. Paroma lekkimi ruchami ułożyła
ściśnięte kwiaty tak, żeby miały więcej miejsca.
— Te róże od pana są cudowne! Czy nie wyglądają pięknie w
tym wazonie?
— Wspaniale! — potwierdził Peter, ale patrzył przy tym tylko
Margot, która w koronkowej, kremowego koloru sukni sama
wyglądała jak rozkwitająca róża.
— Niech pan chwilę poczeka; zaniosę je do mojego pokoju. Są
zbyt piękne, żeby stały między innymi kwiatami.
Uśmiechnęła się do niego i wyniosła bukiet z pokoju, a gdy
wróciła, zauważył, że jedną z jego róż przymocowała do paska. Twarz
poczerwieniała mu z wrażenia, lecz w tej samej chwili również
Margot stanęła w pąsach, bo uchwyciła jego spojrzenie na różę przy
pasku. Peter Vahl nigdy dotąd nie widział, żeby Margot aż tak się
zmieszała w jego obecności. Zachowywała się zawsze z wielką
swobodą, był to znak, że coś utraciła ze swego zwykłego spokoju.
Peter nie powiedział na ten temat ani słowa, tylko wdał się w
swobodną rozmowę. A najchętniej dałby upust szaleńczej radości,
wiedział jednak, że nie wolno mu ani jednym słowem spłoszyć
Margot; mógłby łatwo utracić to wszystko, co dziś ośmielił się uznać
za swoją wygraną. Znał ją dobrze, widział, jak łatwo obudzić
przekorę, gdyby poczuła się przyłapana na drobnej słabości.
Tak więc mimo kołaczącego gwałtownie serca rozmawiał z nią
miło i sympatycznie, nie przestając porządkować wielkiej masy
kwiatów. Przy tym zajęciu ich dłonie stykały się od czasu do czasu i
nikt na świecie nie byłby w stanie ocenić, ile wysiłku Peter Vahl
włożył w to, żeby zachować spokój.
Kiedy wszystko było już uładzone, dołączyli do reszty
towarzystwa. Po chwili poproszono wszystkich do stołu, nie
wyznaczając przy tym żadnych miejsc. Każdy siadał tam, gdzie miał
ochotę, toteż Peter Vahl zajął miejsce obok Margot. Rozmawiali jak
zwykle z wielkim ożywieniem. Goście spełniali toasty za pomyślność
Margot, a stary przyjaciel domu wygłosił okolicznościową orację.
— Kiedy w zeszłym roku świętowaliśmy urodziny Margot była
jeszcze z nami nasza kochana Siddy, która teraz płynie ze swym
świeżo poślubionym mężem przez ocean. Kto wie zatem, co będzie w
przyszłym roku: dokąd będą biegły nasze myśli i serdeczne życzenia,
towarzyszące dzisiejszej solenizantce! — powiedział mówca między
innymi.
Przy tych ostatnich słowach Margot usłyszała z boku ciężkie
westchnienie. Przypomniało jej się nagle, co powiedział Peter Vahl,
składając jej dziś życzenia: że ma nadzieję, iż w przyszłym roku
Margot będzie obchodzić swoje urodziny już jako jego żona. Zerknęła
w jego stronę — Peter obserwował ją z napięciem. Odwróciła szybko
głowę, ale ruch sięgania po kieliszek był jakiś niezdarny.
Trąciła się z nim na samym końcu, kiedy już zdołała zapanować
nad lekkim zmieszaniem. Zauważyła, że Peter nadal się jej
przygląda i to natychmiast obudziło w niej ducha przekory.
— Można oszaleć! Co też ci starsi panowie niekiedy wygadują!
—zwróciła się do niego po cichu, poirytowanym tonem.
Peter nic na to nie odrzekł. Czując jej zdenerwowanie bał się, że
wszystko zaprzepaści jakąś niefortunną uwagą, szybko więc zmienił
temat.
— Zechce mi pani wybaczyć, panno Margot, jeśli pożegnam
zaraz po obiedzie. Mam jeszcze dziś bardzo ważną konferencję, czy
spotkamy się jutro na kortach?
— Oczywiście, już to przecież uzgodniliśmy.
— Będę więc w klubie punktualnie o piątej.
W chwilę potem wstano od stołu. Peter pożegnał się z panią i
panem domu i podszedł do Margot.
— Jeszcze raz najserdeczniejsze życzenia, panno Margot! Niech
wszystko, co najlepsze, będzie pani udziałem! — powiedział
wzruszony, trzymając oburącz jej dłoń.
— Dziękuję, mój drogi! Wiem, że życzy mi pan jak najlepiej;
nikt na świecie nie życzy mi tak dobrze! Jest pan moim najlepszym i
najwierniejszym przyjacielem — odparła Margot, trochę wytrącona z
równowagi.
Peter wyszedł, ona zaś przeszła do sąsiedniego pokoju i stanęła
przy oknie. Czuła się bardzo dziwnie. Na jej nastrój wywarł
niewątpliwie pewien wpływ list Siddy. Właściwie dlaczego nie
mogłaby uznać Petera Vahla za swój ideał? Przecież Siddy też uważa,
że on jest jakby stworzony do tego, żeby rozumieć kobietę. Dlaczego
przez głupi sentymentalizm marzy o jakimś ideale, którego zapewne
nigdy w spotka? Niewiele małżeństw doszłoby do skutku, gdyby
każda kobiet chciała poślubić tylko swój ideał. A mężczyźni? Ilu z
nich będzie ideałem także po ślubie? Peter jest dla niej taki dobry...
Co jest ważniejsze: czy żeby mężczyzna był dobry, czy żeby miał tych
kilka pozostałych cech ideału?
Zobaczyła, że Peter wyszedł z bramy i zmierza przez ogródek na
ulicę. Jego auto stało zaparkowane przy krawężniku. Margot
przyglądała mu się uważnie: wyglądał bardzo elegancko, szedł
sprężystym krokiem. Jego ruchy były spokojne, zdecydowane. Na
spokojnej, mało ruchliwej ulicy bawiła się grupka dzieci. Margot
zastanowiło, dlaczego Peter, zamiast wsiąść do samochodu, wpatruje
się z wyciągniętą szyją w głąb ulicy.
Nagle krzyknął coś do szofera i skoczył na sam środek jezdni:
jakieś auto nadjechało niepewnym ruchem, chybocząc się na boki.
Margot wychyliła się z okna i wtedy spostrzegła, że kierowca auta
opadł w przód na kierownicy. O, Boże! Poruszający się bezwładnie
samochód jechał prosto na grupkę dzieci, nie słyszących żadnego
sygnału ostrzegawczego i całkowicie pochłoniętych zabawą.
Margot krzyknęła, widząc, że Peter Vahl skacze na stopień
pojazdu i otwiera drzwiczki, a potem siada na miejsce obok kierowcy
i jednym szarpnięciem zatrzymuje samochód.
Na okrzyk Margot zebrani goście rzucili się do okien i zobaczyli,
że przerażone dzieci rozpierzchły się na wszystkie strony. Szofer
Petera Vahla podbiegł do unieruchomionego wozu, żeby pomóc
swemu chlebodawcy w usadowieniu nieprzytomnego kierowcy na
wolnym miejscu. Peter zamienił z szoferem kilka słów, wsiadł do
zatrzymanego wozu, ponownie go uruchomił i szybko odjechał.
Szofer popatrzył za nim i wrócił do swego auta. Tymczasem
ojciec Margot pobiegł na dół, żeby dowiedzieć się, co zaszło.
— Kierowca tamtego samochodu był nieprzytomny i pewnie
najechałby na te dzieci, ale pan doktor nie stracił głowy, tylko
wskoczył do auta i zahamował. Pojechał teraz z tamtym na pogotowie,
a mnie kazał zaraz przyjechać, bo ma jeszcze dzisiaj jakąś ważną
konferencję, na której musi być obecny.
— Mój Boże, przecież jemu samemu mogło się coś stać! —
powiedział pan Gustav Jung.
— Oczywiście, że mogło, wielmożny panie! Ale jak chodzi o to,
żeby komuś pomóc, pan doktor nie zastanawia się, tylko szybko działa
— odparł szofer.
— Proszę pozdrowić pana doktora ode mnie i poprosić go, żeby
zatelefonował i dał znać, czy nie ma jakichś kłopotów w związku z tą
historią.
— Tak jest wielmożny panie — powiedział szofer i odjechał.
Gustav Jung powtórzył podekscytowanemu towarzystwu
wszystko, czego dowiedział się od szofera. Margot stała blada na
środku pokoju i słuchała relacji ojca. Drżała jeszcze z przerażenia, bo
dobrze widziała z okna, że samochód zatrzymał się o włos od
bawiących się dzieci. Kiedy zobaczyła Petera wskakującego do auta,
wszystko w niej zamarło. Teraz przycisnęła ukradkiem ręce do serca.
Chwała Bogu, że Peter wyszedł z tego bez szwanku — kochany, miły,
dobry Peter! Gotów jak zawsze do pomocy, do tego odwiózł chorego
na pogotowie...
Podczas gdy inni głośno komentowali wydarzenie, Margot
siedziała w milczeniu i wsłuchiwała się w siebie. Odwaga i energia
Petera wywarła na niej ogromne wrażenie. „Peter Vahl jest bohaterem
— ależ tak, bohaterem!' — myślała wstrząśnięta, przepraszając go w
głębi duszy za wszystkie lekceważenie i przykrości, których mu nie
szczędziła. Peter stał się dla niej nagle kimś zupełnie innym. Niewielu
mężczyzn na a jego miejscu umiałoby tak skutecznie zadziałać,
wykazując przy tym tyleż śmiałości, co rozwagi. Z uniesieniem
właściwym każdej młodości, umacniała się coraz bardziej w podziwie
dla bohaterskiego wyczynu Petera.
Kiedy jednak trochę ochłonęła i była w stanie znów spokojnie
myśleć, zaczęła bronić się przed tym wrażeniem, próbując spojrzeć na
to wszystko trzeźwymi oczami. Dziewczęca przekora wobec własnych
odczuć stawiała opór. No dobrze, postąpił tak, jakby na pewno
zachował się każdy inny mężczyzna. Jest miłym, dobrym człowiekiem
który nie waha się przyjść z pomocą, chroniąc kogoś przed
nieszczęściem. Ale to śmieszne z jej strony, żeby w uniesieniu uznać
go zaraz za bohatera. Poczciwy Peter z twarzą jak księżyc w pełni!
Sam by się z tego śmiał, gdyby wiedział, że czyni go herosem!
Niemniej czekała z wielką niecierpliwością na wiadomość od
niego. Ojciec powiedział, że za pośrednictwem szofera prosił go o
telefoniczną wiadomość. W każdych innych warunkach Peter
spełniłby prośbę natychmiast, ale dzisiejsza konferencji zatrzymała go
widać w dłużej.
Tymczasem Peter Vahl odstawił nieszczęsnego kierowcę na
pogotowie, gdzie stwierdzono, że pacjent nie jest nieprzytomny, lecz
martwy; zmarł zaś na atak serca. W samochodzie jego stopa naciskała
na pedał gazu, dlatego wóz jechał dalej, dopóki nie został zatrzymany
przez Petera. Sam Peter absolutnie nie zdawał sobie sprawy, jakiego
brawurowego wyczynu dokonał. Był jedynie zadowolony, że udało
mu się zapobiec dalszym nieszczęściom.
W końcu jednak musiał z pośpiechem udać się na ową ważną
konferencje. Ta zaś ciągnęła się i ciągnęła. Szofer przekazał mu
prośbę pana Junga, więc domyślił się, że o najważniejszym państwo
Jungowie już wiedzą. Była godzina siódma wieczorem, kiedy
nareszcie mógł zadzwonić. Margot, która już od paru godzin
niecierpliwie warowała przy aparacie, natychmiast podniosła
słuchawkę.
— Czy to pan Peter Vahl?
—
Ja, panno Margot!
— Mój Boże, czekam tak długo na pański telefon! Rodzice
musieli wyjść z domu...
— To świetnie! Mam teraz czas, więc możemy chwilę pogadać.
Nie mogłem zadzwonić wcześniej, bo dopiero teraz wróciłem z tej
konferencji do domu.
— Proszę mi powiedzieć, czy nie poniósł pan jakiegoś szwanku
w tym wypadku?
— Ja? Ależ skąd! Ja tylko wskoczyłem do środka, żeby złapać za
hamulec.
Mimo tych zapewnień i mimo pokpiwania z siebie, że nazwała
Petera bohaterem, Margot czuła serce w gardle. Wzburzona, rzuciła
porywczo:
— Ale gdyby pan przy tym upadł i gdyby coś się panu stało, to
byłoby okropne!
Zabrzmiało to niemal jak wyrzut. Peter milczał przez chwilę, a
potem powiedział rozgorączkowanym tonem:
— Czy to sprawiłoby pani przykrość, panno Margot?
— Co za głupie pytanie! Przecież jest pan moim najlepszym
przyjacielem. A czy pan w ogóle pomyślał o mnie?
Westchnął głęboko.
— Czy mam odpowiedzieć uczciwie?
— Oczywiście, że uczciwie, tak jak pan to zawsze czyni.
— No więc, kiedy zobaczyłem, że ten kierowca nie panuje nad
samochodem, i że trzeba go w jakikolwiek sposób zatrzymać, to był to
jeden z tych nielicznych momentów, kiedy nie myślałem o pani.
Myślałem tylko o tym, jak zatrzymać ten wóz, żeby uratować dzieci.
Nie umiała zdobyć się na natychmiastową odpowiedź — jej serce
podniosło bunt. „Jak to dobrze — pomyślała — że on znajduje się z
drugiej strony; inaczej, dalibóg!, pocałowałabym go". Jej przyjaciel
Peter Vahl, był bohaterem!
— Panno Margot, czy pani jeszcze tam jest? — zaniepokoił się
Peter.
— Tak, oczywiście — odparła cicho.
— Czy jest pani zła, że to powiedziałem? Chciała pani, żebym jej
dał uczciwą odpowiedź. Mogłem jednym miłym kłamstewkiem
zyskać przychylność; powiedzieć na przykład: udało mi się zatrzymać
ten samochód tylko dlatego, że myślałem o pani... Ale cóż… jestem
pechowcem — kiedy raz wreszcie mogę skłamać na swoją korzyść nie
robię tego.
— Czy poza tym pan kłamie? — roześmiała się.
— A widziała pani adwokata, który nie kłamie? Przecież musimy
czynić to z urzędu.
— Muszę to zapamiętać i być trochę ostrożniejsza.
— Och, nie musi pani. Takie prawdziwe kłamstwo wobec pani
nie przeszłoby mi przez gardło.
— Niech mi pan teraz opowie, co stało się temu kierowcy, że
stracił przytomność.
— Niestety, on nie był nieprzytomny; miał atak serca i zmarł w
tym aucie.
— To okropne!... A pan na pewno w niczym nie ucierpiał, nic
pana nie zabolało?
— Owszem, musiałem złożyć w ofierze dwa piękne paznokcie.
Poza tym na mojej marynarce zrobiła się dziurka. Oddam
przyodziewek do cerowni artystycznej, bo jako przyszły solidny
małżonek muszę być oszczędny.
— Peterze Vahl!
— Co takiego, panno Margot?
— Nic dalej o tym! Proszę...
— Dobrze. Jeden kosz dziennie w zupełności mi wystarczy.
— Bardzo się o pana martwiłam. Siedzę tu prawie od dwóch
godzin przy telefonie i czekam, żeby pan zadzwonił.
— Złota, uwielbiana solenizantko! Naprawdę? Martwiła się pani
o mnie choćby troszeczkę?
— No tak, przecież to przyjacielska powinność.
— Ach tak... Tylko z przyjacielskiej powinności? — westchnął
Peter.
— Oczywiście! Więc umawiamy się na jutro o piątej, w klubie,
przy kortach.
— Będzie pani miała auto do dyspozycji czy raczej po panią
przyjechać?
— Nasze auto jest wolne. Nie chcę pana fatygować.
— Ależ zrobię to bardzo chętnie. Niech pani zostawi swój
samochód w domu. Dla mnie to tylko nadłożenie małego kawałka.
— No dobrze. Zgadzam się, zwłaszcza że mi pan dziś udowodnił,
że świetnie jest pan obznajomiony z samochodami.
— A więc za dziesięć piąta zajadę przed pani dom. Świetnie! Jak
minęły pani urodziny? Przyszli jeszcze jacyś goście z życzeniami?
— Nie, wszyscy byli przed południem
— A jak spędzi pani dzisiejszy wieczór?
— Prawdopodobnie bardzo nudno... — westchnęła Margot. —
Matka ma dziś u siebie swoje kółko do brydża, a ojciec jest w klubie.
Będę wiec kibicować i świadczyć starszym państwu różne
grzeczności. I to się nazywa wieczór urodzinowy!
Przez chwilę panowała cisza. Peter Vahl coś rozważał, po czym
powiedział szybko:
— To niesłychane! Musi pani przy tym asystować?
— Nie, nie muszę. Ale co mam począć? Nie mogę przecież kłaść
się do łóżka o ósmej wieczorem.
— Ale może pani pójść ze mną do opery. Przypadkowo dostałem
od naszego klienta dwa bilety, z których on nie mógł dziś skorzystać.
Miałem właśnie zadzwonić do jednego z moich przyjaciół i
zaproponować mu ten drugi bilet. A może by pani z niego
skorzystała? Jest siódma. Ma pani akurat tyle czasu, żeby się przebrać,
zanim po panią przyjadę.
— To byłoby czarujące zakończenie urodzin! Jednak jest pan
ciągle moim najlepszym przyjacielem! Niech pan poczeka chwilę;
słyszę właśnie, że matka wróciła do domu. Pójdę i spytam, czy
dostanę wychodne. Proszę, niech pan nie odchodzi od telefonu.
Margot wypadła z pokoju. Pozwolenie uzyskała bez trudności, bo
jeśli chodzi o pewne rzeczy, tylko by matce przeszkadzała: w
obecności młodych trzeba zawsze bardzo uważać na to, co się mówi.
Margot podbiegła do aparatu.
— Jest pan tam jeszcze?
— Oczywiście, panno Margot.
— Mam już pozwolenie. A jakie miejsca mamy?
Tu Peter Vahl poczuł, że zaplątał się we własne sieci, gdyż nie
miał żadnych biletów, Chciał jedynie złapać okazję i spędzić z Margot
wieczór. Zreflektowała się jednak szybko.
— To nie jest zresztą ważne. Na jaką operę idziemy?
Znów moment zacukania.
— Jeszcze nie sprawdziłem... Jeśli pani chce, mogę to zaraz
zrobić, ale mamy mało czasu.
— Nie, nie trzeba. Wszystko mi jedno. Najważniejsze, że nie
muszę siedzieć w domu. A więc do widzenia! Muszę się szybko
przebrać.
— Do zobaczenia panno Margot! Ja wprawdzie nie mam dziś
urodzin, ale czuję się tak świątecznie, jakbym miał.
Peter Vahl zadzwonił najpierw do kasy opery i spytał, czy są
jeszcze bilety.
— Proszę je zarezerwować na nazwisko doktora Vahla.
Uff! Peter odłożył słuchawkę, łamiąc oddech. Teraz jak
najszybciej coś przekąsić i przebrać się, a przede wszystkim wysłać
szofera po bilety. Uwinął się ze wszystkim sprawnie i o właściwym
czasie z biletami w kieszeni, zajechał po Margot, która gotowa już
była do wyjścia. Gdy siedzieli w samochodzie, Peter powiedział z
uznaniem:
— To jeszcze jedna z pani wielkich zalet, że jest pani zawsze
punktualna. Żona adwokata musi koniecznie posiadać tę cnotę.
— Peterze Vahl! — krzyknęła ostrzegawczo i błagalnie.
— Co pani rozkaże.
— Żeby mi pan nie popsuł pięknego wieczoru!
— Nie ma obawy. Jestem taki szczęśliwy, że mi go pani
ofiarowała!
— Czy już pan wie, na jaką operę idziemy?
Spojrzał na nią zaskoczony.
— Nie wiem, doprawdy; jeszcze nie sprawdziłem. Wiem tylko,
że to bilety do opery i że mamy miejsca w loży.
— Wspaniale! Więc ja panu zdradzę, na co idziemy: grają dziś
„Carmen".
— Lubi pani tę operę?
— Bardzo. A pan też?
— To mało ważne. Najważniejsze jest to, że jest pani przy mnie.
Z tego, co będzie się działo na scenie, i tak niewiele zauważę.
Spojrzała karcąco. Peter skulił się.
— Nie kłóćmy się, panno Margot! Miałem przecież mówić
zawsze tylko prawdę.
— Mój Boże, skąd ta nagła a gorliwość w mówieniu prawdy?
— Tylko w rozmowach z panią…
— Wolałabym nie sprawdzać tego.
— Bardzo proszę, poddam się bez wahania każdej próbie.
Margot przeczuwała, że przy tej okazji doszłoby do kolejnych
oświadczyn, a sto dwudziestki piątki zaczęła obawiać się panicznie.
To zła liczba, wręcz obrzydliwa! Podjęła więc szybko jakiś o obojętny
temat i tak mile gawędząc zajechali przed gmach opery.
Peter okazywał jej tyle względów i świadczył uprzejmości, które
tylko zakochany mężczyzna może wymyślić. Kiedy potem zasiedli w
loży, obserwowała z boku jego o twarz — rzecz jasna tylko wtedy,
gdy Peter przypadkiem nie był w nią wpatrzony — i w duchu sama
siebie strofowała: „Jesteś wstrętną dziewczyną, Margot, że
wyśmiewasz się z Petera. Rzeczywiście, jego fizys jest trochę zbyt
okrągła w porównaniu z tym, czego oczekujesz po swoim ideale. Ale
on bynajmniej nie jest nijaki czy pospolity, jak myślisz. Ma
charakterystyczne rysy i energiczną linię wokół ust... zresztą tak
ładnych i pełnych wyrazu, jak tylko męskie usta mogą być. Czoło —
wysokie, ładnie sklepione, a o jego miłych oczach w ogóle nie
potrzeba mówić. Nie wolno ci więcej myśleć, że jest pyzaty. Poza tym
wygląda inteligentnie, jest pogodny, spokojny i stanowczy".
Podczas kiedy Margot czyniła sobie wyrzuty, Peter nagle spojrzał
na nią lekko zdziwiony.
— Dlaczego patrzy pani na mnie tak badawczo?
Margot spłoszyła się, ale zaraz przybrała wojowniczą minę.
— Skąd pan wie, że patrzyłam na pana badawczo?
Spojrzenie, którym ją obrzucił, wprawiło ją w lekkie drżenie.
— Czuję, kiedy pani oczy na mnie spoczywają. To przenika aż do
serca — dodał cicho.
Zarumieniła się mocno i chcąc ukryć zmieszanie, odparła kpiąco.
— Widać ma pan wyjątkowo czułe nerwy.
— Na panią reagują jak precyzyjny aparat, chociaż ja sam jestem
dość odporny nerwowo i mało skomplikowany.
— Niech mi pan da jeszcze na chwilę program — zmieniła
szybko temat i zagłębiła się w studiowaniu obsady.
Peter Vahl nie mylił się, sadząc, że Margot nie jest w jego
obecność, tak spokojna i obojętna jak kiedyś. To było bardzo
ekscytujące. Zacisnął usta, chcąc zmusić się do spokoju, ale oczy mu
płonęły. Trzymane na wodzy uczucie do tej jasnowłosej, siedzącej
obok niego dziewczyny groziło każdej chwili wybuchem.
Margot podniosła ku niemu oczy i wzdrygnęła się, widząc jego
pełną pasji, bladą i nagle zwężoną twarz — w jednej chwili zmienioną
nie do poznania. Na szczęście zaczęła się uwertura i Margot uspokoiła
się. Ilekroć jednak Peter odwracał się od niej na moment, studiowała
ciągle od nowa jego twarz, odkrywając coraz to inne pozytywy.
W wyniku tych obserwacji Margot doszła do pewnej konkluzji:
„Stanowczo go nie doceniałam. On mógłby mi się nawet podobać,
gdyby... gdyby tylko nie chciał żenić się ze mną!"
Od chwili, gdy Peter Vahl wyczuł z całym uwrażliwieniem
człowieka zakochanego, że Margot straciła wobec niego poprzednią
swobodę, w jego serce wstąpiła nadzieja. Czyżby wieloletnia
wytrwałość miała doprowadzić go do celu, a niezłomna wierność —
zostać nagrodzona? Jeśli tak, to warto było wytrzymać wszystkie
udręki. Spozierał co chwila na pełną uroku twarz dziewczyny, jak
gdyby starając się poddać jej myśl o zaniechaniu oporu i wysłuchaniu
go.
Tak więc z samej opery nie wynieśli wielu wrażeń, ale mimo to
delektowali się w skupieniu wspólnie spędzonym wieczorem. W
drodze powrotnej, kiedy siedzieli obok siebie w aucie, Peter zapytał,
czy podobało jej się przedstawienie. Skinęła głową rozmarzona i
odparła z zadumą:
— Tak, było bardzo piękne.
W domu nie mogła zaraz udać się na spoczynek, bo w salonie
grano jeszcze w brydża. Postanowiła napisać do Siddy i opowiedzieć
jej o wszystkich wydarzeniach dnia. Wiele miejsca w tym
sprawozdaniu zajęło opisanie bohaterskiego czynu Petera. Na
zakończenie Margot napisała:
Masz rację, Siddy, twierdząc, że Peter Vahl w żadnym razie nie
jest tuzinkowym. Myślę, że on ma wiele różnych zalet, z którymi się
kryje. W głębi jest więcej, niż chce okazać. Obiecuję Ci, że zastanowię
się poważnie, zanim powiem ostatnie słowo. Swego ideału jeszcze
długo nie spotkam; wszyscy mężczyźni wydają mi się mało
interesujący, a bohaterów znaleźć można tylko w powieściach lub na
scenie. Choć właściwie Peter Vahl dowiódł dziś, że jest bohaterem —
temu nie można zaprzeczyć.
W tym miejscu Margot przerwała pisanie i przeczytała list od
początku, a potem dopisała energicznie:
Ale w żadnym wypadku nie wyjdę za niego za mąż!
List ten wysłała do Nowego Jorku na podany przez Franka adres.
A potem długo jeszcze rozmyślała, czy przez cały ten czas nie
krzywdziła Petera Vahla. On naprawdę zasłużył na coś lepszego;
powinna być dla niego milsza. Oczywiście, temu, że traktowała
odmownie jego prośby, sam był sobie winien — dlaczego nie dawał
jej spokoju z tymi planami małżeńskimi? I dlaczego ją ciągle straszy,
że odejdzie, kiedy po raz sto dwudziesty piąty dostanie od niej kosza?
To naprawdę jest głupie z jego strony!
VIII
Siddy miała różne kłopoty związane z rozkładem ich kajut na
statku. Począwszy od stewardesy; ta musiała przechodzić do niej
przez salonik Franka. Frank zdecydowanie zaprzeczał, przecież nie
mogło mu nie przeszkadzać przechodzenie przez salonik, stewardesa
zaś przywykła do tego i też nie miała nic przeciwko temu. Dla Siddy
sytuacja była krępująca i wprawiała ją w zakłopotanie, Franka
natomiast skrycie cieszyła.
Tryb życia na statku okazał się bardzo interesujący.
Zgromadzenie składało się z sympatycznych ludzi, z którymi wielu
było zamożnych i obytych, a cała atmosfera podróży sprawiała, że
Frank i Siddy nie mogli wyłączyć się z towarzystwa. Zajęci byli
właściwie przez cały dzień.
Poznali pewną młodą, niedawno poślubioną parę pochodzenia
niemieckiego. Pan Partmann, jako kupiec pracujący z firmą Nordau i
Jung, służył Frankowi wieloma cennymi radami, a ten rewanżował mu
się pożytecznymi informacjami, co dawało obopólną korzyść.
Obie młode panie zaprzyjaźniły się ze sobą, a im bardziej
rozwijała się ich znajomość, tym pani Partmann przy zamkniętej w
sobie Siddy — stawała się rozmowniejsza. Swobodnie gawędząc o
różnych intymnych sprawach ze swojego świeżego małżeństwa,
wprawiała Siddy w ogromne zakłopotanie. Tak długo jak były same,
bez mężów, jakoś to szło. Ale kiedy młoda dama dotykała tych
tematów, choćby w formie najlżejszej aluzji, w obecności obu panów,
sytuacja stawała się dla Siddy niezmiernie krępująca. Młody żonkoś,
pan Partmann, śmiał się potem głośno z zaambarasowania Siddy i
trochę się z nią droczył.
Pewnego razu powiedział do Franka:
— Pańska żona jest o wiele bardziej wstydliwa niż moja.
Frank nie mógł oczywiście wyjaśniać niecodziennego charakteru
związku z Siddy, więc wyjaśnił krótko:
— Państwo jesteście już od wielu tygodni po ślubie i, jak pan
wspomniał, zatrzymywaliście się na dłuższy czas u różnych
krewnych, a więc jesteście znacznie dłużej małżeństwem niż my. A
poza tym moja żona jest ponad miarę delikatna. Dlatego proszę, żeby
zechciał pan to wziąć pod uwagę. Ją można bardzo łatwo wprawić w
zakłopotanie.
— Oczywiście postaram się na przyszłość uważać, chociaż
pańska żona jest w tym swoim zakłopotaniu szczególnie urocza.
W ten sposób sprawa została zażegnana, a Frank był zadowolony,
ze mógł zaoszczędzić Siddy przykrości.
Ale Frank musiał również staczać walki całkiem innej natury.
Mianowicie uroda Siddy wzbudziła niejakie poruszenie wśród paru
nieżonatych panów, którzy narzucali się młodej parze ze swoim
towarzystwem, nie czyniąc zgoła żadnej tajemnicy ze swego
uwielbienia dla Siddy. Ona zaś znosiła spokojnie różne rycerskie
uprzejmości, zachowując jednak wyraźnie pewną granicę, której
nikomu nie pozwalała przekroczyć.
Mimo to Frank cierpiał męki zazdrości. Właśnie dlatego, że
ciągle jeszcze nie mógł otwarcie wyznać swoich uczuć, każdy z
młodych mężczyzn wydawał mu się faworyzowany przez nią.
Ponieważ Siddy nadal nic nie wiedziała o jego zakochaniu, nie
pomyślała się również jego zazdrości. Franka tymczasem każde
życzliwe spojrzenie, którym kogoś obdarzała, każdy uśmiech i każde
miłe słowo, przyprawiało o katusze. Spokojnie znosił w jej pobliżu
jedynie obecność pana Partmanna, ponieważ był on gorąco zakochany
we własnej żonie.
Podczas tańców najchętniej nie wypuszczałby Siddy z objęć,
żeby nikt inny jej nie dotykał. Oczywiście nie mógł się ośmieszać,
zabraniając jej tańczenia z innymi, zwłaszcza że pani Partmann wiele
tańczyła z różnymi partnerami. Jej mąż nie przepadał za kręceniem się
po parkiecie i tańczył bardzo mało — czasem prosił żonę lub, zupełnie
wyjątkowo, Siddy — ale nie odmawiał żonie przyjemności tańczenia
z innymi. A pani Partmann tańczyła chętnie i dobrze.
Frank cierpiał męki, widząc Siddy w ramionach obcych
mężczyzn ale nie mógł oderwać od niej oczu, zachwycony jej
powabem. Sam zaś tańczył bardzo elegancko i tak jak on obserwował
Siddy z tajonym zachwytem, tak samo ona podziwiała jego. Ale
podczas gdy Siddy balowała z wieloma panami, Frank nie prosił do
tańca żadnej innej damy poza panią Partmann.
Jednakże mężczyzna o takiej prezencji jak Frank nie może
trzymać się bezkarnie z dala od pań i wiele kobiecych oczu słało ku
niemu gorące i zachęcające spojrzenia. Wszystkie panie kokietowały
go i tęsknie czekały, żeby z nimi zatańczył. Siddy widziała to dobrze i
— jak można było przewidzieć — również w jej sercu zakiełkowała
zazdrość. Serce biło jej mocno, kiedy patrzyła, jak inne przypuszczają
do niego szturm. Lecz chociaż bacznie obserwowała męża, nic nie
wskazywało na to, że interesuje się którąkolwiek; żadnej też nie
poprosił do tańca.
Pewnego dnia jednej z tych pań powiodło się jednak tak zręcznie
pokierować sprawą, że Frank musiał ją do tańca poprosić, jeśli nie
chciał być nieuprzejmy. Bo chociaż nic nie wskazywało na to, że nosi
się z takim zamiarem i że reaguje na jej kuszące spojrzenia, dama owa
szybko wstała i tak nagle przecięła mu drogę, że niechcący lekko ją
potrącił. Przepraszając za incydent, Frank ukłonił się, ona zaś udała,
że przyjmuje to za zaproszenie do tańca i ochoczo wtuliła się w jego
ramiona.
Siddy nie zauważyła sprytnego manewru, gdyż na chwilę poszła
po coś do swej kajuty. Kiedy powróciła, zobaczyła ową bardzo piękną
młodą damę przesuwającą się obok w tańcu z Frankiem i rzucającą
znad jego ramienia triumfujące spojrzenia. Frank nie zauważył ani
tych spojrzeń, ani nagłej bladości Siddy. Zachowując się w stosunku
do swojej partnerki bardzo oficjalnie, odsunął ją nieco od siebie, gdy
spostrzegł, że przytula się do niego bardziej niż to było konieczne.
— Och, proszę, niech mnie pan mocniej obejmie, panie Nordau;
wtedy tańczy się lepiej i pewniej;— powiedziała młoda dama,
próbując mocniej do niego przywrzeć.
— Proszę się nie obawiać; trzymam panią tak mocno, jak to jest
konieczne.
— Znakomicie pan tańczy! Cieszę się, że wreszcie mogłam z
panem zatańczyć — jakoś dotąd nie miałam okazji. Pana żona jest
pewnie zazdrosna i nie pozwala panu tańczyć z innymi kobietami?
Frank spojrzał na nią spokojnie i chłodno, nie zmniejszając ani o
centymetr dzielącego ich dystansu.
— Jest pani w błędzie. Moja żona absolutnie nie jest zazdrosna;
nie ma do tego powodu.
Panna Weidner, córka wielkiego przemysłowca, towarzysząca
ojcu w podróży w interesach, rzuciła mu płomienne, uwodzicielskie
spojrzenie. Żyła dotąd w przekonaniu, że każdy mężczyzna ległby u
jej stóp, gdyby sobie tego życzyła. I właśnie dlatego, że Frank trzymał
się na dystans, szczególnie mocno zapragnęła przykuć go do swego
zwycięskiego rydwanu.
W duchu irytowała się, że Siddy jest kobietą piękną i elegancką,
budzącą zachwyt wszystkich panów na statku. Chciała bowiem
wszędzie być najpiękniejszą, a dzięki bogactwu ojca roiło się wokół
niej od wielbicieli, co tylko wzmagało jej próżność. Nie brała pod
uwagę tego, że nadskakują jej przede wszystkim jako córce bogacza;
wolała wyobrażać sobie, że po prostu należy do zwycięskich natur.
To, że na statku musiała grać drugie skrzypce po Siddy,
doprowadzało ją do furii. Również i z tego powodu od samego
początku rzucała powłóczyste spojrzenia Frankowi, który nie zwracał
na nią uwagi.
— Mam nadzieję, że przedstawi mnie pan swojej żonie. Ona
bardzo mi się podoba i jest na tym statku jedyną kobietą, którą
chciałabym poznać.
Frank uznał zachowanie tej bogatej i pięknej panny wprawdzie za
niemiłe i natrętne, ale nie mógł odmówić jej prośbie. Toteż gdy taniec
się skończył, zaprowadził ją do żony i powiedział:
— Pozwól, Siddy, panna Weidner chciała cię poznać.
Siddy nie miała pojęcia, jak do tego doszło, że Frank wbrew
dotychczasowym obyczajom zatańczył z obcą damą. Panna Weidner
nie zrobiła na niej już przedtem miłego wrażenia z powodu swego
wyzywającego zachowania, a także czynionych Frankowi bez cienia
żenady awansów. Kiedy więc teraz zobaczyła ją tańczącą z Frankiem,
nabrała przekonania, że tamta dopięła swego i zwróciła jego uwagę.
Rozbudzone uczucie zazdrości było w jej sytuacji podwójnie
bolesne. Żyjąc w ciągłej obawie, że Frank znajdzie następczynię Anny
Frey, pamiętała zarazem, że dając mu całkowitą swobodę, musi
godzić się na wszystko. Triumfujące spojrzenie panny Weidner
ugodziło ją w samo serce. Była jednak tak przyzwyczajona do
panowania nad sobą, że sprostała i tej sytuacji. Spokojnie przywitała
pannę Weidner, a gdy tamta bezceremonialnie wyraziła chęć wypicia
w jej towarzystwie herbaty, uprzejmie zrobiła jej miejsce przy pani
Partmann, która wraz z mężem siedziała przy wspólnym stole.
W ten sposób panna Weidner osiągnęła to, na czym jej zależało,
to jest możność przebywania w bezpośredniej bliskości Franka. Kiedy
Frank przyniósł brakujące krzesło, odsunęła się na bok tak, żeby
między nią a panem Partmannem powstała wolna przestrzeń.
Jednakże ku jej irytacji Frank, nie zwracając na to uwagi, postawił
krzesło między żoną a panią Partmann. Twarz pannicy zatrzęsła się ze
złości, Siddy natomiast zarumieniła się, ale nie uznała zachowania
Franka za wyraz dezaprobaty, lecz raczej za niechęć do publicznego
afiszowania się z panną Weidner.
Rozmowa w tym wesołym zazwyczaj gronie stała się dziwnie
sztywna i oficjalna. Pani Partmann poczuła żywiołową niechęć do
przybyłej, zrażona jej narzucaniem się i bezceremonialnością. Pan
Partmann odniósł podobne wrażenia; zresztą już kiedyś wyrwało mu
się pod jej adresem parę nieprzychylnych słów. Oboje więc nie byli
uradowani tym nagłym powiększeniem się towarzystwa. Frank
również był milczący i powściągliwy i jedynie Siddy zmuszała się do
podtrzymywania konwersacji.
Za to panna Weidner była niezwykle rozmowna. Brylowała,
rzucała błyskotliwe powiedzonka, posyłała Frankowi kokietujące
spojrzenia, rozwodziła się nad tym, że pan Nordau świetnie tańczy,
absolutnie nie dostrzegając, iż jest w tym gronie ledwie tolerowana.
Prawiła Siddy toporne komplementy, zapewniając ją, jak bardzo jest
szczęśliwa, że nareszcie mogła ją poznać — ją, która jest
najelegantszą i najbardziej zachwycającą kobietą na statku. A kiedy w
pewnym momencie pojawił się nagle stary pan Weidner, który
właśnie rozglądał się za córką, przywołała go do siebie.
— Znalazłam czarujące, wspaniałe towarzystwo, papo! Jeśli
będziesz miły, możesz się do nas przysiąść. Państwo pozwolą,
prawda?
Po czym zapoznała obie pary ze swoim ojcem, który oczywiście
dosiadł się do nich. Pan Weidner był mężczyzną dobrodusznym,
niezmiernie dumnym ze swej pięknej córki, odgadującym w lot
wszystkie jej życzenia. Teraz jednak, kiedy próbował wciągnąć obu
panów do rozmowy o politycznym położeniu Europy, Marianne
Weidner, bardzo z tego niezadowolona, powiedziała, krzywiąc nosek:
— Polityka to brzydka rzecz, panowie! Może lepiej zmieńmy
temat. Jaki jest punkt docelowy pańskiej podróży, panie Nordau?
Zagadnięty wprost Frank musiał rad nie rad odpowiedzieć na jej
pytanie.
— Najpierw Nowy Jork, proszę pani — odparł grzecznie, ale
krótko.
— Ach, my też zatrzymamy się z papą w Nowym Jorku. Mam
nadzieję, że się tam spotkamy.
Prowadząc dalej indagację, dowiedziała się, że przypadkowo
mają zamiar stanąć w tym samym hotelu, co ona z ojcem. Potem
obcesowo wypytała o dalszą trasę podróży i klasnęła w ręce jak
dziecko, kiedy okazało się, że szczęśliwym trafem znajdzie się na
Florydzie w tym samym czasie, co Nordauowie. Panna Weidner
zdawała się przy tym najzupełniej ignorować fakt, że tych informacji
udzielano jej niezbyt chętnie. Natychmiast bowiem zaproponowała
różne spotkania, tkwiąc niewzruszenie przy stole, dopóki nie nadszedł
czas przebrania się do kolacji.
W końcu wyciągnął ją stamtąd ojciec. Żegnając się przesadnie
uprzejmie z Siddy i resztą towarzystwa, poprosiła z filuternym
uśmiechem:
— Zarezerwujcie państwo dla nas kawałek miejsca przy waszym
stole! Z wami jest tak miło i zabawnie! Papa i ja nie poznaliśmy na
tym statku równie sympatycznego towarzystwa. Czy przyjmiecie nas
do swego grona?
Na takie słowa można było tylko wyrazić zgodę. Przyzwolenie
wypadło wprawdzie bardzo blado, ale Marianne Weidner znów jakby
tego nie zauważyła. Pomachała ręką na pożegnanie jak rozbrykane
dziecko i zniknęła.
Pan Partmann ciężko westchnął i zapytał śmiejąc się:
— Ciekawe, czym zasłużyliśmy sobie na tyle łask i względów?
Uważa pan, że warto było burzyć naszą dotychczasową harmonię dla
tej pani? Jak pan w ogóle wpadł na pomysł, żeby zafundować nam tę
znajomość? — zwrócił się do Franka.
Zanim jednak Frank zdołał cokolwiek odpowiedzieć, Siddy
wtrąciła szybko:
— Ta młoda dama jest przecież bardzo miła i zabawna.
Wypowiedzenie tej pochwały kosztowało ją bardzo wiele, gdyż
była piekielnie zazdrosna o pannę Weidner, ale za nic nie chciała się z
tą zazdrością zdradzić, a przede wszystkim pragnęła oszczędzić
mężowi zakłopotania.
Ale Frank roześmiał się niefrasobliwie.
— Drogi panie Partmann, zapewniam, że nie jestem winny.
Panna Weidner tak zdecydowanie poprosiła, żebym ją przedstawił
mojej żonie, że musiałem spełnić jej życzenie.
Pan Partmann — który nie miał pojęcia o osobliwych więzach
łączących Franka ż żoną i sądził, że zazdrość między nimi jest
wykluczona, bo są tak samo szczęśliwi, jak on ze swoją żoną —
przekomarzał się dalej:
— No cóż, jeśli życzenie poparte jest spojrzeniem pięknych oczu,
to mężczyzna jest bezsilny. I to się nazywa należeć do silniejszej
części ludzkiego rodzaju!
Jego żona pociągnęła go za ucho.
— Tylko nie odgrywaj tu Don Juana; i tak nikt ci w to nie
uwierzy!
Frank zerknął na Siddy. Zauważył, że jest blada i że drżą jej
wargi. Co ją tak poruszyło? Czyżby zazdrość, którą chciała
zamaskować słowami uznania dla tamtej? A więc... a więc ona go
kocha! Już chciał wyjaśnić, w jaki sposób panna Weidner niejako
przymusiła go do tańca i narzuciła zawarcie znajomości, ale po chwili
wstrzymał się.
Pomyślał, że może ta zazdrość pozwoli mu zbliżyć się do Siddy.
Widocznie postanowiła zmusić się do miłych słów o pannie Weidner,
gdyż to, że nie mogła darzyć jej sympatią, uznał za pewnik. Delikatna,
dystyngowana Siddy i nachalna, obcesowa Marianne stanowczo nie
pasowały do siebie.
— Jest mi bardzo przykro, że ci państwo zakłócili naszą idyllę.
Boleję nad tym, ale niczego nie jestem w stanie zmienić. Będziemy
musieli robić dobrą minę do złej gry — powiedział Frank, a zwracając
się do żony, dodał: — A może wolisz, Siddy, żebyśmy się ich
pozbyli? Możemy dać im do zrozumienia, że są niepożądani... Myślę
zresztą, że już to zamanifestowaliśmy bardzo wyraźnie naszym
chłodnym zachowaniem.
Siddy uderzyła krew do głowy. Wyprostowała się i rzuciła
cierpko:
— Myślę, że ta pani została potraktowana dobrze i we właściwy
sposób.
Siddy sądziła najwidoczniej, że Frank robi jej wymówki z
powodu mało serdecznego przyjęcia panny Weidner, natomiast uszło
jej uwagi, że reszta towarzystwa nie okazała tamtej cienia
przychylności, więc słowa Franka wzięła wyłącznie do siebie.
— Ależ nie, Siddy! Źle mnie zrozumiałeś! Ja chciałem tylko
całkowicie zastosować się do twojej woli.
Siddy dumnie odrzuciła głowę.
— Ja dostosuję się do reszty towarzystwa.
Na tym zakończono rozmowę i wszyscy rozeszli się, żeby się
przebrać. Frank i Siddy zostali sami.
— A mnie się wydaje, Siddy — zaczął Frank od niechcenia, ale
pilnie obserwując jej twarz — że panna Weidner jest ci
niesympatyczna...
Siddy znów odrzuciła głowę.
— Co tobie nie powinno przeszkodzić w uznaniu jej za
sympatyczną!
Frankowi drgnęły usta — Siddy zdradziła się tymi słowami.
Serce uderzyło mu głośno i szybko, a kiedy znaleźli się razem w
kajucie, najchętniej wziąłby ją w objęcia i powiedział: „Siddy,
kochanie! Możesz być spokojna: panna Weidner jest mi co najmniej
tak samo niesympatyczna jak tobie". Opanował się jednak i
powiedział:
— To ładna dziewczyna i chyba niegłupia. ale o sympatii nie ma
mowy. Zobaczymy, jak się ta znajomość dalej rozwinie. Tak czy
inaczej, jej ojciec jest znanym człowiekiem interesu, a ja chętnie uczę
się wszędzie tam, gdzie mogę.
To Siddy rozumiała, ale raz obudzona zazdrość podszeptywała jej
co innego: „On tylko nie chce zrezygnować ze znajomości z panną
Weidner! A ja nie mogę mieć mu za złe, że tęskni za miłością kobiety.
Mimo wszystko godzien jest uznania, że okazuje mi tyle względów".
Kiedy znalazła się sama w swojej kajucie, przycisnęła obie dłonie do
serca i zapatrzyła przed siebie. Czy panna Weidner jest tym
niebezpieczeństwem, którego tak się bała?
Podeszła do lustra, próbując porównać się z Anny Frey i
Marianne, zwierciadło ukazało jej tak czarujące odbicie, że odetchnęła
głęboko. Z całą pewnością nie była brzydsza niż tamte dwie
dziewczyny. Czy powinna zatem bez walki patrzyć na to, jak panna
Weidner robi, co może, żeby zdobyć Franka? Czy tamta wyczuwa, że
on nie kocha swojej żony? Że ich małżeństwo to zwykła transakcja
handlowa? Ach, to wyłącznie wina ojca, który posłużył się nią jak
środkiem do osiągnięcia celu!
Była jednak wciąż żoną Franka, przynajmniej w obliczu prawa i
w oczach ludzi, i wolno jej było walczyć o swego męża. Nie, nie może
i nie chce oddać go bez walki tej antypatycznej kobiecie! Jeśli była
bezsilna wobec Franka, to nie była bezsilna wobec tamtej!
Starannie przejrzała swoje suknie. Na szczęście była zaopatrzona
w zestaw bardzo gustownych i pięknych toalet, stanowiących
właściwą oprawę dla jej urody. Uroda? Czy naprawdę była ładna, czy
też mówiono jej to tylko z grzeczności? Ale tylu panów ją adorowało i
podziwiało... Czemu Frank do nich nie należy?
Nie wiedziała, jak bardzo mu się podoba i jak jest nią
zauroczony. Tego wieczoru oniemiał z wrażenia, kiedy nagle stanęła
przed nim w sukni, której nie znał, zarezerwowanej na specjalne
okazje. Siddy wyglądała w niej urzekająco pięknie. Policzki
zaróżowiły się jej lekko z emocji, oczy jaśniały słonecznym światłem.
— Wyglądasz w tej sukni przepięknie, Siddy! — zawołał na jej
widok.
Przyjęła te słowa jako dobry znak, świadczący, że w walce z
panną Weidner ma szansę. Uśmiechnęła się do niego z lekkim jak
tchnienie odcieniem kokieterii.
— Podoba ci się? — spytała obojętnym tonem.
Frank z trudem doszedł do równowagi.
— Tak, ta suknia... bo...
Chciał powiedzieć: ,,bo to ty ją nosisz", ale zachował to dla
siebie, głośno zaś powiedział:
— ...bo jest ci w niej wyjątkowo dobrze.
W sali jadalnej zastali już przy stole Partmannów i pana
Weidnera z córką. Jej oczy błysnęły nienawiścią, kiedy wszystkie
spojrzenia spoczęły na pani Nordau. Marianne, ubrana w bardzo
efektowną, wysmakowaną toaletę, posłała Frankowi uwodzicielski
uśmiech, ale on, zajęty wyłącznie żoną, skłonił się tylko
ceremonialnie i natychmiast znów zwrócił się do Siddy.
Od tego wieczoru zaczęła się cicha, lecz zawzięta rywalizacja
między obiema młodymi paniami, o której poza nimi żywa dusza nie
wiedziała. Na pole walki wyprowadzono wszelką dostępną broń i
każda ze stron starała się pobić drugą. Marianne miała również dużo
eleganckich i kosztownych toalet, ale ponadto o wiele więcej cennej
biżuterii niż Siddy, która tylko przy szczególnych okazjach nosiła
swój naszyjnik z akwamarynem.
Marianne zaś, błyskając perłami i brylantami, prezentowała jeden
cenny klejnot po drugim. Ale choć wyglądała bardzo pięknie,
brakowało jej tego, co rozstrzyga o ostatecznym wrażeniu:
zniewalającego uroku kobiety czystej i dumnej, która przy wszystkich
uprzejmościach i miłym obejściu nigdy nie przekracza granicy
szlachetnej kobiecości, będącej jej największym czarem.
Frank był bezapelacyjnie oczarowany własną żoną, a Marianne
Weidner przegrała kampanię, zanim ją zaczęła, ale o tym wiedziała
równie mało jak Siddy.
Tego wieczoru rozmowa była trochę mniej sztywna i
wymuszona. Partmannowie odzyskali dobry humor, odkąd wiedzieli,
że Nordauowie również uważają powiększenie grona biesiadników za
dopust boski, lecz że nie mają zamiaru dać sobie zepsuć nastroju.
Stary pan Weidner okazał się zresztą przy bliższym poznaniu całkiem
miłym kompanem — cechował go zdrowy humor i bawił całe
towarzystwo swoimi konceptami. Ku cichej irytacji córki obsypywał
Siddy najpiękniejszymi, nieco patriarchalnymi komplementami i
gratulował Frankowi ślicznej i czarującej żony, która nieustannie
wciągał do rozmowy.
Prawdopodobnie Marianne miałaby to ojcu jeszcze bardziej za
złe, gdyby nie dawało to jej zarazem okazji do anektowania Franka.
On zaś znosił to z wisielczym humorem, ale cały czas nie spuszczał
oka z żony, która tego wieczoru świadomie walczyła o jego podziw.
Po kolacji całe towarzystwo poszło razem do baru, a potem do
salonu dla muzykujących, gdzie Marianne odegrała Rapsodię Liszta, a
ponieważ grała nie z nut, lecz z pamięci, cały czas wpatrzona była we
Franka. Siddy stwierdziła jednak, że Frank nie mógł tego widzieć,
gdyż siedział za skrzydłem fortepianu, a poza tym w ogóle nie patrzył
na Marianne.
Wieczór się kończył i nadszedł moment pożegnań. Marianne
urządziła się tak sprytnie, że została z Frankiem na stronie.
— Podobała się panu moja gra? Jest pan jedynym, który nie
powiedział na ten temat ani słowa.
Frank skłonił się i rzekł uprzejmie, aczkolwiek z lekką nutą
ironii:
— Najwyższe uznanie jest nieme.
Spojrzała na niego kusząco.
— Czy pan jest muzykalny?
— W sposób czynny — słabo; w sposób bierny — żarliwie,
łaskawa pani.
— A czy pana żona jest również muzykalna?
Frank zawahał się. Nie miał pojęcia, czy Siddy jest muzykalna.
Dotąd nie zastanawiał się nad tym, ale do tego nie mógł się przyznać.
— Tak, oczywiście, na domowy użytek — odparł szybko.
Marianne wywnioskowała z tego, że przynajmniej w tej
dziedzinie nie musi obawiać się rywalki. Sama uważała się za bardzo
dobrą pianistkę, bo jej gra zawsze spotykała się z uznaniem.
Postanowiła zatem pognębić Siddy przy następnym spotkaniu w
salonie muzycznym.
Frank jak zawsze odprowadził żonę do drzwi jej pokoju,
pocałował ją w rękę i życzył dobrej nocy. Siddy pożegnała go
uśmiechem, który tego wieczoru nie był tak chłodny jak zawsze. Na to
Frank ponownie złożył pocałunek na jej dłoni — tym razem bardzo
gorący i trwający dłużej niż zwykle.
Siddy zarumieniła się i szybko zniknęła za drzwiami.
IX
Następnego wieczoru Marianne Weidner zręcznie zaaranżowała
kolejne spotkanie w salonie muzycznym. Postanowiła najpierw sama
zabłysnąć grą na fortepianie, a potem sprowokować Siddy do
występu, gdyż była pewna, że jej umiejętności w tej dziedzinie są
nader mierne.
Kiedy więc poproszono pannę Weidner, żeby coś zagrała, zdjęła
z uśmiechem bransolety z rąk i zasiadła do fortepianu. Zaczęła od
nokturnu i Walca minutowego Chopina, a zakończyła Zaproszeniem
do tańca Webera. Siddy słuchała jej z prawdziwym uznaniem, bo jeśli
nawet w grze Marianne brak było głębi, godne podziwu było to, że
grała bez nut. Po występie podziękowała słuchaczom za burzliwy
aplauz i podeszła do Siddy.
— A teraz na panią kolej! Pan Nordau zdradził mi, że jest pani
ogromnie muzykalna.
Siddy rzuciła mężowi pytające spojrzenie. Zaintrygowało ją,
kiedy panna Weidner miała okazję rozmawiać z Frankiem na ten
temat — w jej obecności nigdy nie było o tym mowy; tego była
pewna — a poza tym, skąd Frank w ogóle wiedział cokolwiek o jej
umuzykalnieniu. Przy nim przecież nigdy ani nie grała, ani nie
śpiewała. Siddy była bowiem nie tylko dobrą pianistką, mimo że
prawie nie grywała z pamięci, ale także dobrze wyszkoloną
pieśniarką. Swoje muzyczne talenty kultywowała jednak prawie
wyłącznie w ścisłym gronie rodzinnym — nie lubiła mieć wielu
słuchaczy, gdyż musiała wtedy pokonywać swoje zahamowania.
Frank był najwyraźniej zaambarasowany jej pytającym
spojrzeniem, ona jednak wytłumaczyła sobie jego niepewność czym
innym. Pomyślała, że spotkał się z panną Weidner potajemnie i wtedy
rozmowa zeszła na temat muzycznych zamiłowań jego żony. Łowiła
jego wzrok, szukając potwierdzenia domysłów. Instynktownie
wyczuwała, że Marianne szykuje się do zadania jej ciosu. To jednak
tylko rozbudziło w niej wolę walki. Panna Weidner zdziwi się!
Nadeszła chwila, w której Siddy mogła pokazać, na co ją stać.
Spokojnie zwróciła się do męża:
— Co wolisz: żebym coś zagrała, czy zaśpiewała?
Frank zdumiał się, ale zanim zdobył się na odpowiedź, reszta
towarzystwa jednogłośnie orzekła:
— Prosimy o jedno i o drugie!
Frankowi pozostało tylko skłonić się na znak aprobaty i czekać w
napięciu na to, co nastąpi. Zorientował się od razu, że Siddy mogła
wytłumaczyć sobie słowa panny Weidner całkiem opacznie,
podejrzewając ich o spotkanie na osobności; domyślił się też, że
panna Weidner chce, żeby Siddy poniosła porażkę. Zrozumiał
ponadto, że Siddy może być o tamtą zazdrosna. Frank nie był
zarozumialcem, ale postępowanie panny Weidner przekonało go, że
jest obiektem, którym pragnie ona zawładnąć. Należało więc okazać
maksymalną powściągliwość, żeby utrzymać ją w koniecznych
ryzach.
Siddy odpowiedziała miłym uśmiechem na tę ogólną zachętę i
zanim Frank zebrał się w sobie, żeby podprowadzić ją do fortepianu,
uprzedził go w tym pewien młody człowiek, który należał do grona jej
najbardziej zagorzałych admiratorów. Siddy czuła, że ma serce w
gardle, ale przyjęła ramię młodego człowieka, który również
zaofiarował się akompaniować jej do śpiewu. Podziękowała
młodzieńcowi i wertując nuty, powiedziała:
— Najpierw coś zagram, a potem będę bardzo wdzięczna, jeśli
zechce mi pan akompaniować do kilku pieśni.
— Łaskawa pani, to ja jestem wdzięczny i dumny, że obdarzyła
mnie pani zaufaniem.
Siddy wybrała nuty, usiadła przy fortepianie i zwróciła się do
siedzącej nieopodal Marianne:
— Bierze pani całkowitą odpowiedzialność za mnie, jeśli poniosę
fiasko — powiedziała z uśmiechem.
Frank, który słyszał te słowa, wyczuł w nich zapowiedź walki.
Spojrzał w twarz żony — była trochę blada, ale z jej oczu bił blask.
Zajął miejsce, z którego widział dobrze Siddy, a jednocześnie mógł
obserwować Marianne, i z ogromnym napięciem oczekiwał występu.
Siddy położyła delikatnie dłonie na klawiaturze i odczekała
chwilę, dopóki się nie uciszyło, a potem zaczęła grać. Najpierw
zagrała pełne słodyczy Allegro moderato Schumanna, które
natychmiast podbiło słuchaczy i przykuło ich uwagę. Marianne
Weidner, która siedziała z drwiąco-współczującą miną, wyprostowała
się raptownie i wpatrzyła w Siddy.
Ale najbardziej zafascynowany był Frank, który przeżywał
kolejne zaskoczenie. Zanim zaręczył się z Siddy, uważał jej
osobowość za mało wyrazistą, ale potem był szczerze zdumiony,
kiedy przekonał się, że jest inteligentna, rozumna i pełna uroku. Teraz
z kolei odkrył, że jest na wskroś muzykalna i wykazuje godne
podziwu zrozumienie muzyki, a jej gra jest głęboko uduchowiona.
Frank był coraz bardziej zdumiony. Nie uszło przy tym jego
uwagi, że gra Siddy była dla Marianne jawnie niemiłym
zaskoczeniem, ale potem przestał ją obserwować. Nie spuszczając
teraz oczu z Siddy, chłonął całą duszą dźwięki fortepianu. Jeszcze
mocniej pogrążył się w słuchaniu Sonaty księżycowej Beethovena,
którą Siddy zagrała po entuzjastycznym przyjęciu pierwszego utworu.
Frank nie mógł wyjść z podziwu, jak znakomicie Siddy
opanowała to dzieło wielkiego kompozytora. Pod jej palcami
fortepian jak gdyby zanosił się żalem i skargą, potem dźwięki sonaty
rozbrzmiały błaganiem i pokusą, aż wreszcie w głębokim spokoju
przeszły w pełne harmonii zakończenie.
Frank siedział bez ruchu jak zaczarowany, tylko jego oczy
płonęły, wpatrując się w skupioną twarz żony, która w tym momencie
wydawała mu się dojrzalsza, bardziej surowa. Miał wrażenie, że są na
tej sali zupełnie sami i że ona przemawia swą muzyką tylko do niego.
I w tym był bardzo bliski prawdy. Siddy grała tylko dla niego,
wyzwalała w dźwiękach fortepianu wszystkie udręki, których on był
przyczyną, żarliwie o jego miłość, której sama nie mogła mu okazać.
I tak jak Frank ocknęła się niby ze snu, kiedy rozległy się oklaski.
Zasypano ją mnóstwem miłych, serdecznych komplementów, a
młodzieniec, który zaofiarował się akompaniować jej do śpiewu,
wprost nie znajdował słów, żeby wyrazić swój podziw. Frank pozostał
na swoim miejscu, nie podszedł do Siddy. Serce miał ciężkie i czuł, że
w danym momencie nie włada sobą.
Marianne Weidner przeżywała porażkę, gdyż aplauz, który
zgotowano Siddy, był o wiele gorętszy i serdeczniejszy niż ten, z
którym ona się spotkała.
Do Siddy ponownie podszedł akompaniator i razem zaczęli
przeglądać wybrane przez nią nuty. Wymienili przy tym
przyciszonym tonem parę zdań, co wywołało nagły niepokój Franka.
Siddy zauważyła, że mąż nie wyraził jej swego uznania ani jednym
słowem. Co to oznaczało? Obojętność czy też irytację, że panna
Weidner pozostała w cieniu? Siddy pewna była, że w grę wchodzi
osoba rywalki; odruch zazdrości, któremu uległa, skierował jej
podejrzenia na fałszywy trop.
Trzeba jednak było skoncentrować się na występie. Siddy stanęła
w niewymuszonej, pełnej wdzięku pozie obok fortepianu i lekkim
skinieniem głowy dała znak akompaniatorowi, że jest gotowa. Już po
pierwszych taktach, które wyszły spod palców młodzieńca, można
było poznać, że jest to doskonały muzyk, umiejący dostosować się do
solisty.
Siddy zaczęła śpiewać Pieśń Sohejgi Griega z takim
wewnętrznym żarem, że Franka przeszył dreszcz, a pragnienie jej
miłości stało się wręcz bolesne. Kiedy zaś w pewnej chwili przy
słowach: „I wiernie trwam, zawsze twoja", spojrzała na niego
przelotnie, miał uczucie, że zamarło w nim serce. Siddy nie zdawała
sobie sprawy, że zdradziły ją oczy i że w tym krótkim jak mgnienie
spojrzeniu zawarte było błaganie.
Frank nie wiedział, co się z nim dzieje; miał ochotę podbiec do
niej, porwać ją w objęcia i nie zważając na otaczających ich ludzi,
krzyknąć głośno: „Tak, jesteś moja, tylko moja! Kocham cię,
najmilsza, ubóstwiana dziewczyno!" A tymczasem siedział jak
sparaliżowany i nie spuszczając z niej oka, razem z cudownymi
tonami pieśni chłonął jej rozświetlony obraz.
I znowu Siddy zebrała gorące, długotrwałe oklaski, za które
podziękowała ciepłym uśmiechem. Na zakończenie zaśpiewała
jeszcze Dedykację Schumanna. Ta pieśń była jej kolejnym wielkim
triumfem. Mimo nalegań i próśb wybroniła się od bisowania, gdyż na
tym chciała zakończyć dzisiejszy występ.
Kiedy ogólne poruszenie trochę się uspokoiło, podeszła do niej
Marianne Weidner.
— Łaskawa pani zaskoczyła mnie swoim występem. Nie miałam
pojęcia, że jest pani taką wielką artystką — powiedziała z
wymuszonym uśmiechem.
Siddy pomyślała, że gdyby panna Weidner z góry o tym
wiedziała, z całą pewnością nie zaprosiłaby jej do muzykowania.
Przemilczała to jednak wielkodusznie i odparła uprzejmie:
— Zawstydza mnie pani, nazywając wielką artystką.
— Ale jest nią pani! Znam się na tyle na muzyce, żeby móc to
ocenić — odparła panna Weidner porywczo. — Nie oczekiwaliśmy
tego, gdyż pan Nordau zapewniał mnie, że jest pani muzykalna w
stopniu wystarczającym na domowy użytek.
W jej oczach było przy tym tyle złośliwości, że Siddy nie mogła
powstrzymać się od repliki:
— Gdyby nie to, zapewne nie zapraszałaby mnie pani tak usilnie,
prawda? Ale żeby uspokoić panią co do opinii mego męża, muszę
wyznać, że nie miał on dotąd żadnej okazji do słuchania mojej gry i
śpiewu. Zresztą muzykuję wyłącznie w ścisłym gronie rodzinnym, a
od dnia zaręczyn nie miałam jeszcze na to czasu.
— To bardzo interesujące! A zatem małżonek miał radosną
niespodziankę, słuchając pani dzisiaj!
— Tak. I do tej niespodzianki bardzo się pani przyczyniła. Pytała
go pani wczoraj, czy jestem muzykalna, on zaś nie chciał zapewne
zdradzić się z tym, że dotychczas jeszcze nie mógł ocenić moich
muzycznych uzdolnień — wyjaśniła Siddy, chcąc w dyplomatyczny
sposób dowiedzieć się, kiedy Frank rozmawiał z panną Weidner na jej
temat.
— Rzeczywiście, spytałam go o to wczoraj wieczorem, kiedy
wszyscy wychodziliśmy stąd, a on mówił mi różne miłe rzeczy o
mojej grze.
Siddy poczuła, że wzbiera w niej ból. Tamtej więc prawił
komplementy, a jej nie powiedział ani słowa...
— Zasłużyła pani na wszystkie słowa uznania. Uważam za rzecz
bajeczną, że gra pani z pamięci; ja tego nie potrafię — odparła
uprzejmie.
W tym miejscu pan Weidner przerwał im rozmowę, mówiąc do
córki, że chciałby już udać się na spoczynek. Raz jeszcze wyraził
Siddy wdzięczność za cudowny wieczór i pożegnał całe towarzystwo,
które powoli zaczęło się rozchodzić.
Frank i Siddy też w końcu wyszli. Kiedy znaleźli się już u siebie
Frank przystąpił do niej, ujął jej dłoń i powiedział całkowicie podbity
i pokonany:
— Siddy, dlaczego nic nie wiedziałem, że jesteś wspaniałą
artystką? Dlaczego dane mi było przekonać się o tym dopiero dzisiaj,
razem z tymi wszystkimi obojętnymi ludźmi? Uwierz mi, byłem tak
zbity z tropu, że nie mogłem wydobyć z siebie słowa; nie umiałem
powiedzieć ci, co czułem podczas twego występu. Twój sposób
muzykowania jest zachwycający i całkowicie zgadza się z moim
pojmowaniem muzyki. Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo
poruszyła mnie twoja gra i twój śpiew. Czy mogę ci za to
podziękować, skoro nareszcie jesteśmy sami?
Siddy mieniła się na twarzy, a jej dłoń drżała w jego rękach.
— Cieszę się, że mój występ nie był ci niemiły i uciążliwy, czego
się obawiałam, bo nie powiedziałeś mi po zakończeniu ani słowa.
— Nie mogłem; nie byliśmy sami. Chciałbym częściej czerpać
radość z twojej gry i śpiewu... najlepiej, gdybyśmy mogli być wtedy
całkiem sami.
Siddy stanęła w płomieniach.
— Musisz mi tylko powiedzieć, że chcesz mnie posłuchać; bez
zachęty nigdy nie gram ani nie śpiewam.
— Będę o tym pamiętał.
— Dobranoc, Frank — pożegnała go skinieniem. — Chciałabym
już pójść i odpocząć.
Frank przytrzymał jej dłoń.
— Siddy, czy między nami nie może być wszystko dobrze? —
spytał nagle i spojrzał na nią rozpłomieniony.
Jak zawsze, kiedy serdeczność Franka zaczynała przełamywać jej
opory, obudziła się w Siddy obawa, że przemawia przez niego jedynie
poryw zmysłów. Nie odpowiadając na pytanie, wyrwała się i spiesznie
weszła do swego pokoju.
— Już dobrze, Frank! Dobranoc! — zawołała zamykając drzwi.
Spojrzał zniechęcony i ciężko westchnął, nie podejrzewając, że
Siddy jak zwykle słucha z wytężoną uwagą i uchem przyciśniętym do
drzwi. Jak ją przekonać o swej miłości, skoro każdą najmniejszą próbę
odrzuca z taką dumą i niechęcią? Na energiczniejsze działania nie
mógł się zdobyć, choć czasem myślał, że najlepiej byłoby objąć ją
mocno, pocałować i powiedzieć: „Kocham cię i wiem, że ty też mnie
kochasz. Zapomnijmy o wszystkim, co było, mając tę szczęśliwą
pewność". Służył jej przecież tak wiernie i z takim oddaniem! Kiedy
nareszcie zauważy, jak bardzo przeobraziły się jego uczucia?
Położył się na swoim legowisku, a wtedy znów naszło go
wspomnienie śpiewanych przez nią pieśni. Na myśl o jej spojrzeniu
przy słowach Solvejgi: „I wiernie trwam, zawsze twoja", krew
uderzyła mu do głowy. Tym spojrzeniem Siddy się odsłoniła. On więc
także powinien wiernie trwać mimo przykrości i upokorzeń.
Postanowił cierpliwie czekać i zrobić wszystko, żeby na nowo
obdarzyła go zaufaniem.
Nazajutrz, kiedy Frank wrócił z basenu kąpielowego, drzwi od
pokoju Siddy były otwarte — znak, że już wyszła i czeka przy
śniadaniu. Szybko doprowadził się do porządku i parę minut później
wszedł do jadalni. Przy ich stole stał kapitan statku. Frank zauważył
po drodze, że morze jest niespokojne, a niebo pokryte grubą warstwą
chmur.
Pozdrowiwszy żonę i kapitana, spytał:
— Jak tam, panie kapitanie? Chyba pogoda się nam psuje,
prawda?
— Właśnie mówiłem pańskiej żonie, że wkrótce możemy
oczekiwać burzy. To zapowiada zawsze sztorm i niepogodę, ale
trwają one na ogół krótko. Pańska żona obiecała mi, że będzie bardzo
dzielna. No, nie przeszkadzam państwu dłużej. Niech pan dla
pewności zje solidne śniadanie, bo potem apetyt może panu trochę nie
dopisać. A przy okazji: wiele słyszałem od pasażerów o wspaniałym
koncercie łaskawej pani; bardzo żałuję, że nie mogłem na nim być.
Po odejściu kapitana Frank powiedział śmiejąc się do żony:
— Sama widzisz, Siddy, że stałaś się na statku sławą.
Uśmiechnęła się swobodnie i odparła:
— Wiem dobrze, co myśleć o tego rodzaju komplementach; to
takie miłe towarzyskie kłamstewka, którymi często sami się
posługujemy. Panna Weidner może oczekiwać takiego samego
uznania.
— Na miły Bóg — zaprotestował gorąco — nie porównuj swojej
sztuki z jej bezdusznymi, brawurowymi kawałkami!
Spojrzała na niego uważnie i zbuntowała się wewnętrznie.
Uważał tak rzeczywiście czy też nie chciał dać po sobie poznać, że
podziwia grę panny Weidner?
— Mimo wszystko nawet takie brawurowe kawałki, jak je
nazywasz, wymagają ogromnej wprawy i dla nikogo nie byłoby łatwe
dorównać jej w tym.
Te słowa uznania wymogło na Siddy jej wrodzone poczucie
sprawiedliwości.
— Być może. Pewnie nie umiem tego ocenić. W każdym razie
twoja gra bardziej chwyta za serce. Ale ja tak czy owak zblamowałem
się przed panną Weidner. Kiedy pytała mnie przedwczoraj wieczorem,
dlaczego nie powiedziałem ani słowa o jej grze, chciałem jakoś
naprawić ten brak uprzejmości i powiedziałem, że najwyższe uznanie
odbiera mowę. No bo co można odpowiedzieć na takie wytknięcie
winy z zaniechania? Ja naprawdę nie uważam jej gry za tak piękną,
żebym sam z siebie obsypywał ją pochwałami.
Ale najgorsze nastąpiło potem, kiedy zapytała mnie, czy ty
również jesteś muzykalna. Możesz sobie wyobrazić, w jakich byłem
opałach. W ogóle nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Chciałem
wykręcić się jakąś zdawkową uwagą i w końcu powiedziałem, że
grasz wystarczająco dobrze na domowe potrzeby. Tak więc po twoim
wczorajszym sukcesie panna Weidner musiała mnie uznać za
skończonego kołtuna.
W tej chwili na sali pojawił się pan Weidner z córką. Marianne
wyglądała na bardzo niezadowoloną: cierpiała jeszcze z powodu
wczorajszej przegranej, której nie mogła Siddy wybaczyć, a poza tym
była podenerwowana nadciągającą burzą. Ale zobaczyła Franka i
mina jej się rozjaśniła, a kiedy powitał ją jak zawsze grzecznie i
uprzejmie, rzuciła mu zaborcze spojrzenie, które mogło utwierdzić
Siddy w przekonaniu, że między nią a Frankiem istnieje potajemne
porozumienie. Siddy odwróciła twarz, a Frank w ogóle nie zauważył
spojrzenia panny Weidner.
Ona wszakże zauważyła nagle zaróżowienie czoła Siddy i
przeżyła chwilę triumfu. Jeśli nie będzie mogła zdobyć Franka
Nordaua dla siebie, chciałaby przynajmniej zniszczyć szczęście
młodej pary! Ale na razie nie rezygnowała z niczego! Jak zawsze, gdy
czegoś nie mogła mieć, jej pragnienie tylko wzrastało, i dlatego z dnia
na dzień była coraz bardziej we Franku zakochana.
Teraz wciągnęła go w jakąś rozmowę, rzucając mu coraz bardziej
porozumiewawcze spojrzenia, co nie mogło ujść uwadze Siddy ale
czego Frank i tym razem nie zauważył, wpatrzony ponad głową
Marianne w okno, za którym widać było zbierające się na niebie
ciemne chmury.
Siddy jednak sądziła, że Frank musi widzieć te spojrzenia, i
boleśnie urażona zastanawiała się, czy on odpowiada na nie w równie
konspiracyjny sposób.
— Wyjdę na pokład — powiedziała tak spokojnie, jak było to
możliwe, po czym pożegnawszy towarzystwo lekkim skinieniem,
ruszyła w stronę wyjścia.
Ale Frank dogonił ją, zanim dotarła do drzwi.
— Przecież nie możesz wyjść w tej lekkiej sukni, Siddy!
Zwróciła ku niemu pobladłą twarz.
— Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
— Więc zostań tu i poczekaj, dopóki nie przyniosę ci ciepłego
płaszcza.
Powiedział to tak spokojnie i stanowczo, że stanęła posłusznie
przy schodkach na korytarzu. Zajrzała przez okno do sali jadalnej i
stwierdziła, że Marianne znów wygląda na poirytowaną i rozstrojoną.
Sprawiło jej to pewną satysfakcję.
Kiedy Frank wrócił, była już całkiem opanowana. On zaś
troskliwie otulił ją płaszczem i wziął jej dłoń pod pachę, gdyż w tym
właśnie momencie statek tak gwałtownie zakołysał się na falach, że
Siddy straciła równowagę.
— Może być bardzo ruchliwie, Siddy. Będziesz dzielna?
— W każdym razie mam taki zamiar — odparła uśmiechając się.
— Miejmy nadzieję, że nie będzie tak źle. Nie przeżyłaś jeszcze
nigdy sztormu?
— Nie, to moja pierwsza podróż morzem.
— Lękasz się?
W pierwszym odruchu chciała odpowiedzieć: „Nie, bo jesteś przy
mnie", ale to nie przeszłoby jej przez usta.
— Na razie jeszcze nie. To kołysanie wydaje mi się nawet
przyjemne, bo przypomina huśtawkę, moją ulubioną zabawę w
dzieciństwie.
Wyszli na pokład, gdzie wiatr ogarnął ich z taką siłą, że Siddy
frunęła w objęcia Franka.
— Hopla! Tu rzeczywiście jest ruchliwie! — Siddy chciała
obrócić swoje zakłopotanie w żart.
Frank skwapliwie wykorzystał wspaniałą okazję i objął ją
ramieniem, prowadząc w stronę relingu. Oparli się oboje o burtę i
wpatrzyli w coraz wyższe fale. Błyskawice zaczęły rozdzierać
chmury.
Na pokładzie pojawili się Partmannowie.
— Dzień dobry państwu! Zapowiada się chyba wesoły dzionek!
— zawołał pan Partmann, usiłując przekrzyczeć wiatr.
Cała czwórka zaczęła wśród śmiechów balansować po pokładzie.
Nie trwało to jednak długo, gdyż morze robiło się coraz bardziej
niespokojne i wkrótce Partmannowie oddali pole. Statek kołysał się na
falach niczym zabawka. Siddy nigdy by nie przypuszczała, że taki
kolos może być miotany w różne strony na zmianę. Ale było to
zarazem wspaniałe widowisko, gdy zwały chmur powoli opuszczały
się na coraz wyżej wznoszące się fale. Z daleka dochodziły odgłosy
grzmotów.
— Może też wolałabyś wrócić do środka, Siddy? — spytał Frank
troskliwie.
— Raczej nie. Chętnie jeszcze zostanę. Tu jest tak pięknie! —
westchnęła. — Oczywiście, jeśli tobie nie zrobi to różnicy.
Frank roześmiał się.
— Przy takiej pogodzie wolę być na pokładzie. Tutaj
przynajmniej jest swobodnie.
Pozostali więc oboje, a że mieli na sobie nieprzemakalne
płaszcze, mogli stawić czoła wietrznej pogodzie. Zrobiło się nawet
zabawnie, gdy przechyły statku przeganiały ich z jednego miejsca na
drugie. Frank był poza tym uszczęśliwiony, że może ciągle trzymać
Siddy w objęciach.
Na chwilę wychynęła na pokład także panna Weidner pod opieką
ojca. Z wściekłością popatrzyła na Franka i Siddy opartych o reling,
dokąd właśnie zagnał ich kolejny podmuch wiatru. Frank obejmował
przy tym żonę serdecznym gestem, więc Marianne postanowiła
podejść do nich i zakłócić im te czułości. Do tego jednakże nie doszło,
gdyż gwałtowne uderzenie wiatru rzuciło ją z powrotem w opiekuńcze
ramiona ojca. A kiedy zaraz potem zalała ją fala wody, Marianne dała
za wygraną i — poszkodowana nieco przez żywioły — umknęła.
Morze robiło się groźne. Sztorm uderzał coraz zacieklej, w końcu
także Frank i Siddy musieli opuścić pokład. Frank podziwiał z całego
serca żonę, gdyż tylko niewiele kobiet zachowałoby się w tej sytuacji
równie dzielnie i odważnie jak ona. Większa część pasażerów
cierpiała już na morską chorobę i kiedy młoda para szła do siebie
korytarzem, śmiejąc się i zataczając na boki pan Weidner właśnie
prowadził córkę, zmuszoną do złożenia trybutu Neptunowi.
Siddy zapomniała o niechęci do rywalki i chciała jej jakoś
pomóc, ale pan Weidner podziękował. Również Frank popatrzył ze
współczuciem, gdyż prawdziwy mężczyzna nie umie spokojnie
przejść obok, kiedy kobieta cierpi. Siddy pochwyciła to spojrzenie i w
duchu zadała sobie pytanie: „Którą z nas ratowałby wpierw w razie
niebezpieczeństwa — ją czy mnie?", ale natychmiast zawstydziła się.
Pytanie wydało jej się idiotyczne, niemniej jednak długo nie dawało
jej spokoju.
Sztorm był coraz gwałtowniejszy. W ciągu dnia przybrał na sile,
a pod wieczór, kiedy burza już mijała, uderzał najmocniej. Pokład
zasypał grad. Tylko niewielu pasażerów oparło się morskiej chorobie i
przychodziło na posiłki do jadalni — między nimi zaś Frank i Siddy,
którym sztorm nie zaszkodził.
W nocy zrobiło się spokojniej, a rano pokazało się słońce.
Pojawiało się też coraz więcej pasażerów. Większość z nich
wyglądała mizernie, była niewyspana i nie miała apetytu podczas
śniadania, w ciągu dnia jednak wszyscy przyszli do siebie. Po
południu zjawiła się na herbacie także panna Weidner. Dobrała
starannie toaletę i nałożyła trochę różu, ponieważ uznała, że wygląda
bardzo kiepsko. Wsparta na ramieniu ojca podeszła do siedzących
przy stole Nordauów i Partmannów i zajęła swoje miejsce.
Towarzystwo pytało ją o samopoczucie i uprzejmie wyrażało
swoje ubolewanie. Kiedy jednak Marianne zorientowała się, że ani
Frank, ani Siddy nie ucierpieli od morskiej choroby, a przeciwnie: są
rozbawieni sztormowym kołysaniem, ogarnęła ją złość. Uznała
zapewne, że odporność Siddy na morskie przypadłości jest jej
bezprawnym przywilejem.
Postanowiła zemścić się na niej i po wypiciu herbaty zwróciła się
do Franka z prośbą, aby trochę z nią pospacerował.
— Papa jest wykończony. Niech pan się poświęci, proszę, i
pójdzie mną na górę, jeśli pańska żona pozwoli.
Frank spojrzał w stronę Siddy i zauważył, że zmieniła się na
twarzy, ale szybko zapanowała nad sobą i powiedziała obojętnie:
— Jeśli ma to ode mnie zależeć, panno Weidner, to nie mam nic
przeciwko temu.
Frankowi nie pozostało nic innego, jak wstać i zaofiarować
pannie Weidner ramię. Pan Weidner zaczął wprawdzie dowodzić, że
czuje się już całkiem dobrze i może sam pójść z córką, ale Frank
uprzejmie zaprotestował, nie zdając sobie sprawy, że zadał tym Siddy
ból.
Marianne rzuciła na odchodnym triumfujące spojrzenie w stronę
Siddy, którą kosztowało sporo wysiłku, żeby pozostać na miejscu i
prowadzić spokojną rozmowę z resztą towarzystwa. Z bijącym
niespokojnie sercem patrzyła, jak panna Weidner, ciasno przytulona
do boku Franka, mówi coś do niego z ożywieniem i ciągle zerka
wstecz, jak gdyby chcąc się upewnić, że Siddy nie podsłuchuje. W ten
sposób Marianne dawała wszystkim do zrozumienia, że między nią a
Frankiem panuje szczególnie poufna atmosfera.
Nikt jednak nie zwracał na to uwagi, a Frank oczywiście też nie
miał pojęcia, na jakie męki zazdrości wystawia żonę. Podczas kiedy
on chcąc nie chcąc towarzyszył pannie Weidner, odpierając w
zdecydowany sposób czynione mu znów niedwuznaczne awanse, do
Siddy podszedł jej akompaniator z przedwczorajszego koncertu.
Młody człowiek spytał ją uprzejmie, jak się czuje, czy bardzo
cierpiała podczas sztormu, a także czy można mieć nadzieję, że znów
coś zaśpiewa. Siddy odparła, że nie wie, czy wśród znajdujących się
na miejscu nut są jeszcze jakieś z jej repertuaru.
— Może zatem moglibyśmy pójść do salonu muzycznego i
przejrzeć razem nuty? — spytał usłużnie.
— Tak, tak! Niech nam pani zrobi przyjemność i zaśpiewa coś
wieczorem! — prosili na wyprzódki Partmannowie.
Pan Weidner również dołączył się do próśb, więc Siddy w
towarzystwie akompaniatora poszła do salonu. Znaleźli tam sporo nut
różnych utworów odpowiednich do pełnego, łagodnego mezzosopranu
Siddy. Młody człowiek, który zdążył jej powiedzieć mnóstwo
gorących komplementów na temat jej śpiewu i gry na fortepianie,
odłożył nuty wybrane na dzisiejszy wieczór i odprowadził Siddy do
jadalni.
Tymczasem Frank wrócił już z Marianne i z niezadowoleniem
stwierdził, że Siddy gdzieś znikła.
— Pyta pan o nią z takim lękiem, jakby ktoś mógł ukraść panu
żonę ze statku — powiedziała Marianne z przekąsem, zirytowana
chłodnym traktowaniem jej przez Franka.
Ledwo słysząc, co do niego mówi, zaczął rozglądać się dokoła.
Pani Partmann, widząc jego niepokój, powiedziała ze śmiechem:
— Zaraz wróci; jest w salonie muzycznym. Jej akompaniator
prosił, żeby coś zaśpiewała wieczorem, my dołączyliśmy się do tej
prośby, więc poszła szukać potrzebnych nut.
Frank z ociąganiem usiadł na swoim miejscu. Ten młody
człowiek wykorzystywał każdą okazję, żeby być w pobliżu Siddy, a w
dodatku był bardzo przystojny i elegancki.
Kiedy Siddy, wsparta na ramieniu młodzieńca, nareszcie pojawiła
się w sali, Marianne powiedziała drwiąco:
— Pańska żona właśnie wraca ze swym rycerzem u boku.
Uwaga miała być żartobliwa, ale Frank miał ochotę odpowiedzieć
na nią jakąś impertynencją. Stało się dla niego jasne, że panna
Weidner
chciała
go
podrażnić.
Niewątpliwie
była
osobą
niebezpieczną, mogącą narobić wiele złego, której należało się strzec.
Zmusił się do spokoju, żeby nie dać jej satysfakcji.
Siddy zajęła swoje miejsce, a młody człowiek z przejęciem
opowiedział, co Siddy wybrała na dzisiejszy wieczór, obiecując sobie
i wszystkim obecnym wiele przyjemności. Frank musiał wszystkiego
wysłuchać z pogodną miną, chociaż miał ochotę złapać i wyrzucić za
burtę tego wyraźnie oczarowanego osobą Siddy młodziana.
Marianne była wściekła, że przez cały czas rozmawiano
wyłącznie o grze i śpiewie Siddy, a nikomu nie wpadło do głowy, że
przecież ona również świetnie na fortepianie. Wymyślała sobie w
duchu od idiotek, że zachęciła Siddy do występu. Czuła się jak uczeń
czarnoksiężnika, który nie umie okiełznać rozpętanego przez siebie
żywiołu.
Im bardziej młody akompaniator entuzjazmował się talentami
Siddy, tym bardziej Frank był niespokojny. Uznawał wprawdzie, że
wszystkie te pochwały są w pełni uzasadnione, ale najchętniej nie
pozwoliłby nikomu słuchać śpiewu i gry Siddy — ona powinna
śpiewać i grać tylko dla niego! Ogarniała go coraz większa zazdrość,
ale był bezradny.
Siddy powiedziała ze śmiechem, że dziś wieczorem będzie
śpiewać tak długo, jak długo słuchacze będą chcieli jej słuchać. W
końcu zwróciła się do Marianne przyjaźnie:
— Jestem pewna, że i pani wesprze nas małym koncertem.
Reszta towarzystwa też poprosiła o współdziałanie, ale panna
Weidner była wściekła, że dopiero dzięki Siddy zwrócono na nią
uwagę. Głos zabrał teraz pan Weidner, który zawsze i wszędzie był
przede wszystkim człowiekiem interesu.
— Proszę państwa, proponuję, żeby potraktować ten koncert jako
imprezę dobroczynną z określonym celem. Kto będzie chciał przyjść i
posłuchać, niech zapłaci za wstęp; dochód można by przeznaczyć dla
załogi statku i okazać jej w ten sposób swoje uznanie. Co państwo o
tym myślą?
Wszyscy ochoczo przyklasnęli pomysłowi. Pan Weidner
zobowiązał się — dla wspólnego dobra — wziąć w swoje ręce stronę
organizacyjną imprezy, a pan Partmann zaofiarował pomoc, po czym
natychmiast zaczęli działać. Pan Partmann sporządził listę, na której
poszczególni pasażerowie mieli zadeklarować, ile zapłacą za wejście
na koncert na rzecz słusznej sprawy. Obchodząc po kolei kajuty, obaj
panowie zwracali pasażerom uwagę, że załoga statku przeprowadziła
wszystkich w dobrym stanie przez groźny sztorm. Lista zapełniła się
deklarowanymi kwotami.
Przy okazji kilka osób zadeklarowało wystąpienia na koncercie:
akompaniator Siddy obiecał zagrać na skrzypcach, ktoś inny — na
lutni, a pewna pani zadeklarowała się zaśpiewać kilka pieśni
francuskich. Pospiesznie ułożono program, przepisano go w kilku
egzemplarzach na maszynie i rozwieszono w różnych miejscach.
Ten koncert, który w ogóle nie był przygotowywany, zapowiadał
się wyjątkowo świetnie. Zacząć się miał po kolacji. Wszyscy pojawili
się w wieczorowych strojach, a panowie Weidner i Partmann
przekazali kapitanowi pokaźną kwotę na rzecz załogi statku.
Siddy obserwowała rozwój wydarzeń pełna obaw. Kiedy po
kolacji wróciła z mężem do ich apartamentu, żeby się przebrać na
występ, Frank zapytał:
— No i jak, Siddy, cieszysz się, że twoje pieśni znów będą robić
furorę?
Spojrzała na niego niepewnie.
— Ach, żebyś wiedział, jaka jestem nieswoja! Oczywiście, nie
chciałabym pozbawiać załogi miłej niespodzianki; słuszny cel
powinien dodawać mi odwagi, ale ja czuję się ogłuszona.
Przedwczoraj śpiewałam jedynie dla kilku ludzi, których zresztą już
trochę znałam. Dziś zejdą się prawie wszyscy pasażerowie pierwszej
klasy. Nigdy nie występowałam przed tak licznym i obcym gronem.
Boję się, że będę mieć tremę i nie wydobędę z siebie głosu.
— Bądź spokojna, Siddy. Jestem pewien, że będziesz wspaniała i
odniesiesz kolejny sukces, a ja będę z ciebie bardzo dumny. Chociaż
gdyby to ode mnie zależało, nie pozwoliłbym żadnemu człowiekowi
słuchać twojego śpiewu... Chciałbym, żebyś grała i śpiewała tylko dla
mnie!
Powiedział to z taką pasją, że Siddy spłonęła krwistym
rumieńcem. To nie był tylko uprzejmy komplement! I ten rozdygotany
głos, płonące oczy...
— Musimy szybko być gotowi — powiedziała z wysiłkiem i
zniknęła w swoim pokoju.
Zamknęła za sobą drzwi i opadła bez sił na krzesło. Co to miało
znaczyć? Co takiego było w słowach Franka, że trafiły one wprost do
jej serca? Ach, wtedy chciałaby śpiewać jak najpiękniej i tylko dla
niego, walczyć pieśniami o jego miłość, wyznać w nich to wszystko,
co musiała przed nim taić.
„Spraw, dobry Boże, żeby mi się powiodło, żeby jego serce
otwarło się dla mnie. Nie dopuść, żeby zdobyła go tamta; ona nie jest
dobra, chce przykuć go do siebie dla przelotnej zabawy i żeby zadać
mi ból. mieć nade mną przewagę. A ja... ja byłabym jeszcze bardziej
nieszczęśliwa niż jestem teraz. Pomóż mi, litościwy Ojcze w
niebiesiech!"
Siddy modliła się żarliwie, a potem szybko zerwała się i zaczęła
przygotowania. Dziś musiała zrobić wszystko, żeby wyglądać pięknie,
tak pięknie jak nigdy. Postanowiła walczyć o swego męża, którego
kochała ponad wszystko.
Ten wieczór był znowu wielkim triumfem Siddy. Zebrała
wszystkie siły i skupiła całą wolę, żeby śpiewać najpiękniej, bo tym
razem chodziło o jej miłość. Sukces odniosła już grą na fortepianie.
Jako pierwsza wystąpiła jednak panna Weidner, która zagrała
błyskotliwie kilka swoich popisowych numerów, za co nagrodzono ją
hucznymi oklaskami.
Siddy zagrała później — po bardzo dobrze przyjętym solo
skrzypcowym swego młodego akompaniatora, któremu towarzyszył
kapelmistrz miejscowej orkiestry. Wykonane przez Siddy utwory
Griega, Mendelsohna i Schumanna wywołały taki burzliwy aplauz, że
Marianne pobladła z gniewu.
Potem jeden z panów zaśpiewał z towarzyszeniem lutni kilka
prześlicznych pieśni, którymi całkowicie s oczarował słuchaczy.
Punktem szczytowym programu był jednak ponowny występ Siddy,
który wywołał burzę oklasków. Na początek zaśpiewała pieśń
Brahmsa, po niej — jedną z pieśni Schumnanna, a na zakończenie
pieśń Griega, którą śpiewała wyłącznie z myślą o Franku, gdyż była
ona wyznaniem.
Jesteś mą myślą, mym bytem, istnieniem,
mojego serca największą błogością —
kocham cię, miły, każdym moim tchnieniem,
jesteś mi chwilą i całą wiecznością.
Siddy śpiewała z takim miłosnym zapamiętaniem, że pieśń
zrobiła na słuchaczach ogromne wrażenie, ale najbardziej wstrząsnęła
jej mężem, który z desperacją i wzruszeniem zadawał sobie pytanie,
czy kiedykolwiek zdobędzie miłość tej wspaniałej dziewczyny. Gdyby
mu się to powiodło, byłby człowiekiem, któremu cały świat mógłby
zazdrościć. I kiedy wokół huczało od oklasków, on od nowa
zastanawiał się, czy Siddy kochała go kiedyś, czy została jego żoną z
miłości, czy też z innego powodu. I dalej rozmyślał nad tym, czy jej
miłość — jeśli w ogóle istniała — zamarła wskutek jego obojętności
oraz czy uda mu się znów ją rozbudzić.
Z tych rozmyślań wyrwała go dopiero cisza, która nastąpiła po
grzmiących oklaskach. Obok fortepianu pojawiła się teraz młoda
dama która miała na zakończenie koncertu zaśpiewać kilka pieśni
francuskich.
Frank podniósł się po cichu i stanął tuż za krzesłem Siddy —
dumny ze swej żony, a zarazem głęboko zawstydzony, że nie poznał
się od razu na szlachetnym kamieniu, którym obdarzył go los. Siddy
instynktownie wyczuła jego obecność. On zaś stał i patrzył na jej
złociście połyskujące włosy, na pięknie zarysowany kark i ramiona,
na małe, zaróżowione uszy. Delikatnie położył dłonie na oparciu
krzesła Siddy, po to tylko, żeby choć trochę być bliżej niej.
Po chwili Siddy przechyliła się w stronę oparcia i jej kark zetknął
się z dłońmi Franka. Drgnęła i zastygła na moment — bezwolna,
jakby sparaliżowana, czując fluidy płynące z jego rąk jak
magnetyczne strumienie. Przymknęła oczy i na tę jedną chwilę
wyłączyły się całkowicie jej mechanizmy obronne, na co w głębi
serca dała sobie przyzwolenie. Ale potem zebrała się w sobie i
pochyliła nad torebką, uwalniając się tym samym od jego dotyku.
Tym gestem wprowadziła go w błąd — Frank nie zorientował się,
że Siddy czuła jego dotyk; żałował tylko, że nie odchyliła się z
powrotem na oparcie, lecz siedziała sztywno wyprostowana. Oboje
nic nie słyszeli z ładnych, dowcipnych pieśni francuskich, które
spotkały się z żywym przyjęciem. Na tym koncert się skończył, a
kapitan w imieniu załogi podziękował zarówno wykonawcom, jak i
słuchaczom za okazaną życzliwość.
Po koncercie zorganizowano jeszcze małą potańcówkę i Frank
mógł nareszcie znowu wziąć żonę w objęcia.
— Mam nadzieję, Siddy, że nie weźmiesz mi za złe, jeśli i dziś
nie powiem ci ani słowa o twoim występie.
Spojrzała na niego przelotnie i zarumieniła się.
— Ależ to nie jest przecież konieczne.
— Tak uważasz? Czy ty wiesz, jak to wszystko na mnie działa?
Śpiewałaś cudownie i nic dziwnego, że wszyscy są tobą oczarowani. I
wszyscy mi zazdroszczą takiej żony, a nikt nie wie, jak niewiele
można mi zazdrościć.
Zabrzmiało to tak gorzko, że Siddy stropiła się i nie wiedziała, co
o tym sądzić.
— Przykro mi, że nie jesteś zadowolony z istniejącego stanu
rzeczy, Frank; ale niestety nie można tu niczego zmienić.
Zatrzymał się w tańcu i stojąc przed nią, zapytał z hamowanym
wzburzeniem:
— Czy rzeczywiście niczego nie można zmienić, Siddy?
Ominęła go wzrokiem, nie mając odwagi spojrzeć mu teraz w
oczy — nagle ogarnął ją strach, że Frank zażąda od niej wolności. Czy
on chce być wolny po to, żeby móc związać się z Marianne Weidner?
Jak inaczej można tłumaczyć sobie jego słowa?
Nie wiedziała, że on tęskni za tym, żeby wziąć ją w ramiona
całować jej usta i wyznać, jak bardzo ją kocha i jak gorąco pragnie jej
miłości. Upłynęło przecież zaledwie kilka tygodni, kiedy powiedział
jej wprost, że poślubił ją nie żywiąc do niej żadnego uczucia.
Co powinna zrobić, żeby go zatrzymać? Oddać mu się ze
świadomością, że przywiodły go do niej tylko zmysły, podczas gdy
jego serce wyrywa się do innej? Czuła, że Marianne Weidner nie
udało się jeszcze całkiem go pozyskać, ale należało się z tym liczyć,
że może to nastąpić każdego dnia. A jeśli nie Marianne, to może
pojawić się jakaś inna, która da mu to, czego ona w swej dumie
musiała mu odmówić. Czy mogła należeć do niego ze świadomością,
że nie jest kochana, lecz co najwyżej pożądana? Miał do niej wszelkie
prawa, a jeśli mu tych praw odmawiała, mógł szukać innej kobiety. I
chyba takie było znaczenie jego słów.
— Gdybyś mógł zdobyć się na cierpliwość, Frank, może
moglibyśmy obydwoje przezwyciężyć tę sytuację. Teraz jednak nie
stawiaj mnie wobec konieczności podjęcia decyzji — powiedziała
nagle.
Nie chciała i nie mogła całkiem z niego zrezygnować, dlatego
spróbowała zatrzymać go, grając na zwłokę. Frank wziął ją za rękę.
— Będę czekał, Siddy, jeśli tylko mogę mieć nadzieję, że
pewnego dnia staniesz się naprawdę moją żoną, tak jak teraz jesteś nią
tylko z nazwiska — powiedział wzburzony.
Siddy w dalszym ciągu nie odważyła się podnieść na niego oczu
więc nie zobaczyła, z jaką miłością i czułością na nią patrzył. I tak
umocniła się w przekonaniu, że Frank jej pragnie, ale nie dlatego, że
ją kocha, lecz dlatego, że widzi w niej kobietę, do której ma prawo.
Musiała przyznać, że Frank nie dochodził prawa w sposób brutalny
czy bezwzględny — jego zachowanie było ciągle w najwyższym
stopniu rycerskie. Na swoje utrapienie musiała go i za to coraz goręcej
i mocniej kochać.
W tym momencie ich głębokiego wzburzenia podszedł jakiś pan i
poprosił Siddy do tańca. Poszła z nim zadowolona, że nie musi dalej
prowadzić z Frankiem rozmowy na drażliwy temat. On zaś powiódł za
nią gorącym spojrzeniem, nie wiedząc, że nic nie stanęłoby na jego
drodze do szczęścia, gdyby otwarcie i szczerze powiedział swojej
żonie, że kocha ją z całego serca i z całej duszy.
XI
Od tamtego wieczoru Siddy jeszcze bardziej niż przedtem unikała
męża, skoro tylko zostawali sami. W obecności innych osób była dla
niego przyjacielska i serdeczna, co prawda bardziej jako dobry kolega
niż kochająca żona. W tej drugiej roli występowałaby znacznie
chętniej, gdyby nie obawa, że mógłby z jej zachowania wyciągnąć
mylne wnioski. Siddy czyniła jednak wszystko, co było w jej mocy i
na co pozwalała jej duma, żeby wydać mu się kobietą miłą i
wartościową.
Frank polegał na jej słowach i powtarzał sobie, że cierpliwym
czekaniem dotrze w końcu do celu. Teraz miał przynajmniej nadzieję
na szczęśliwe zakończenie i nadrabiał ochoczo swoje zaniedbania z
okresu przed oświadczynami. Wszystkie panie na statku zazdrościły
Siddy męża tak pełnego galanterii, ale najbardziej zazdrościła jej
Marianne Weidner.
Ta zimna z natury kokietka wbiła sobie do głowy wielką
namiętność — uczucie całkowicie obce jej płytkiej, powierzchownej
naturze. Z każdym dniem coraz bardziej nienawidziła Siddy i
rozmyślała tylko nad tym, w jaki sposób zadać jej ból i jak
przyciągnąć do siebie Franka. Z instynktem zakochanej kobiety
wyczuła, że między młodą parą coś nie jest tak, jak być powinno. Nie
stroniąc od poplotkowania od czasu do czasu ze służbą, kiedy zależało
jej na tym, żeby dowiedzieć się czegoś interesującego, zaczęła
wypytywać stewardesę na temat państwa Nordau.
Dobroduszna, lecz zbyt gadatliwa dziewczyna paplała więc ze
śmiechem, jak to strachliwa pani Nordau pilnuje, żeby małżonek
nigdy nie wszedł do jej sypialni, jak to pan Nordau musiał urządzić
sobie legowisko w saloniku, który zawsze opuszcza, idąc rano na
basen, zanim małżonka odważy się wyjść ze swego pokoju. A pani
Nordau musi być bardzo wstydliwa w stosunku do swego męża, bo
wychodzi ze swej sypialni dopiero wtedy, kiedy jest całkowicie
ubrana, chociaż posiada taką ładną bieliznę i szlafroki. I tu stewardesa
opisała ze znawstwem bieliznę, halki i piżamy Siddy.
Niemal każdego dnia, kiedy stewardesa przebywała w jej kajucie,
Marianne zręcznie kierowała rozmowę na wiadomy temat.
Dziewczyna wiedziała już, że panna Weidner bardzo interesuje się
młodą parą i że zawsze może liczyć na suty napiwek, jeśli przyniesie
jakąś nowinę. Dzięki temu stewardesa zwracała szczególną uwagę na
wszystko, co dotyczyło tamtych państwa.
Któregoś ranka, parskając śmiechem, opowiedziała Marianne, że
widziała, jak pan Nordau podniósł koronkową chusteczkę, którą
zgubiła jego żona przechodząc przez salonik. Po prostu ukradł tę
chusteczkę, przycisnął do ust i schował pod poduszkę. Jednakże
ścieląc łóżka stewardesa stwierdziła, że chusteczka zniknęła.
Pomyślała, że widocznie pan Nordau odniósł ją żonie do jadalni. Ale
potem pani Nordau zapytała ją, czy nie znalazła takiej to a takiej
chusteczki. Dziewczyna zaprzeczyła i nie zdradziła, kto znalazł zgubę.
Marianne wysłuchiwała tych relacji, trzęsąc się ze złości, ale na
zewnątrz udawała rozbawioną. Nie wiedziała, czym sobie
wytłumaczyć zachowanie młodej pary, ale jednego była pewna: coś tu
nie grało. Nie traciła zatem nadziei nawet wówczas, gdy stewardesa
powiedziała jej ze śmiechem, że pan Nordau nosi tę koronkową
chusteczkę w portfelu na piersi. Nie, na pewno nie myli się: kiedy pan
Nordau któregoś dnia zmieniał marynarkę i położył na stole portfel,
wystawały z niego koronkowe rogi.
Marianne mogłaby po wszystkich tych oznakach łatwo
zorientować się, że Frank kocha swoją żonę, ale na to nie pozwalała
jej zarozumiałość. W swojej zapalczywości uważała, że mężczyzna,
którego ona pragnie, musi odwzajemniać jej pragnienia, a
okoliczność, że dotychczas nie zrobił nic, żeby się do niej zbliżyć,
tłumaczyła sobie wyłącznie brakiem dostatecznej odwagi z jego
strony. Marianne była zbyt zarozumiała, żeby dopuścić myśl, iż
jakikolwiek mężczyzna mógłby nią wzgardzić.
Statek zbliżał się do Nowego Jorku i pasażerowie powoli
pakowali już walizki. Zaczęły się ogólne pożegnania, wymiana
adresów w celu korespondencji i obietnice ponownego spotkania, o
czym już najdalej w godzinę po rozstaniu całkowicie zapominano.
Partmannowie wszakże umówili się z Frankiem i Siddy w sposób
niezobowiązujący, zapraszając ich do siebie, a także planując wspólne
spędzenie wieczoru w hotelu, w którym Nordauowie mieli zamówione
pokoje. Należało się także liczyć z tym, że przy tej okazji dojść może
do spotkania z panną Weidner i jej ojcem, ale z tym towarzystwo już
się pogodziło. Partmannowie dobrze wiedzieli, ile trudu zadawała
sobie Marianne, żeby złapać Franka w swoje sieci, ale równie dobrze
orientowali się, że Frank nie ma żadnej ochoty dać się złapać.
Oboje nie mieli wątpliwości, że Frank bardzo kocha swoją żonę i
że ona w pełni odwzajemnia jego miłość, chociaż oboje zawsze
zachowywali się bardzo powściągliwie i nie uzewnętrzniali swoich
uczuć. Ale o tym, że nigdy ich sobie nawzajem nie wyznali,
Partmannowie nie mieli oczywiście pojęcia.
Po przybyciu do Nowego Jorku wszyscy stracili się z oczu w
ogólnym rozgardiaszu przy załatwianiu formalności związanych z
przyjazdem. Frank i Siddy pojechali natychmiast do hotelu i zajęli
dwa sąsiadujące ze sobą pokoje, położone tak wysoko, jak Siddy
nigdy jeszcze nie mieszkała. Z lekkim zawrotem głowy spojrzała z
okna na ruchliwą ulicę.
Jednocześnie przybyła do hotelu panna Weidner z ojcem.
Natychmiast zasięgnęła języka, gdzie znajdują się pokoje państwa
Nordau, i tak sprytnie pokierowała sprawą, że otrzymała pokoje dla
siebie i ojca tuż obok, przy czym pan Weidner absolutnie w niczym
się nie spostrzegł. Potem zadała hotelowemu służącemu podchwytliwe
pytanie i ustaliła, który pokój zajmuje Frank. Od stewardesy na statku
wiedziała bowiem, że Nordauowie zajmują oddzielne sypialnie.
W hotelu tym wszystkie pokoje można było łączyć ze sobą lub
oddzielać od siebie, korzystając z podwójnej pary rozsuwanych drzwi.
Tak więc kiedy Marianne została wreszcie sama, zajęła się przede
wszystkim drzwiami między pokojem Franka a swoim. Otworzyła po
cichu te od swojej strony — przesunęły się bezgłośnie po prowadnicy
— i przyłożyła ucho do tych drugich.
Usłyszała jakieś szmery: znak, że Frank był jeszcze w pokoju.
Bez cienia zażenowania zajrzała przez dziurkę od klucza, ale niczego
nie zobaczyła. Prawdopodobnie w drzwiach Franka, tak samo jak po
jej stronie, tkwił klucz. Cicho zasunęła drzwi i zaczęła urządzać się i
rozpakowywać rzeczy. Już niemal z tym skończyła, kiedy usłyszała,
że Frank wyszedł na korytarz i puka do pokoju żony. Po chwili
dobiegł ją odgłos otwierania i zamykania drzwi od pokoju Siddy, a
potem usłyszała rozmowę małżonków idących korytarzem do windy.
— Zjedzmy teraz coś naprędce i chodźmy powłóczyć się po
mieście, a na diner wrócimy do hotelu.
— To mi odpowiada, Frank — odpowiedziała Siddy.
Marianne wiedziała zatem, że Nordauowie przyjdą na kolację do
hotelowej sali jadalnej. Przebrała się i kiedy ojciec zapukał do drzwi,
była gotowa do wyjścia. Nie był to jej pierwszy pobyt w Nowym
Jorku; mieli tu z ojcem nawet znajomych, którym pragnęli złożyć
wizytę. Marianne zaproponowała ojcu, żeby jednak wpierw zajrzeć do
Sali jadalnej, a ponieważ pan Weidner miał jeszcze coś załatwić z
portierem, ofiarowała się pójść tam sama i wyszukać stolik.
Kelner zaprowadził ją do wielkiej sali, gdzie w długich rzędach
stały nakryte stoliki. W tej chwili nikt przy nich nie siedział, sala była
pusta. Marianne zagadnęła kelnera dyplomatycznie:
— Jeśli się nie mylę, przed chwilą byli tu nasi znajomi, państwo
Nordau, żeby zarezerwować stolik?
Podstęp okazał się skuteczny.
— Tak jest, milady. Mister Nordau zamówił na dwie osoby
tamten mały stolik przy oknie.
— Doskonale. Niech pan, proszę, zarezerwuje dla mnie i dla
mego ojca stolik obok. Nie będziemy mogli siedzieć z naszymi
znajomymi razem, bo stoliki są za małe, ale przynajmniej będziemy
blisko siebie.
I wielce z siebie zadowolona wróciła do hallu, żeby wyjść z
ojcem i złożyć planowaną wizytę.
Frank i Siddy zajęli wieczorem w jadalni swoje miejsca bez
żadnych podejrzeń, nie troszcząc się o to, kto będzie siedział przy
sąsiednim stoliku. Ale nie zdążyli nawet rozpocząć kolacji, kiedy
obok pojawił się pan Weidner, prowadząc pod ramię córkę. Marianne
zamarkowała wielkie zaskoczenie i podeszła do Siddy z wyciągniętą
ręką.
— No, nie! To czarujące, że już spotkaliśmy się!
Siddy przybladła. Wiedziała, że Weidnerowie też mieli zamiar tu
zamieszkać, ale z uwagi na ogrom amerykańskich hoteli, nie obawiała
się bliższych kontaktów. Tymczasem ta tak bardzo jej niesympatyczna
pannica wynurzyła się nagle tuż obok i bez wątpienia znów będzie
chciała zaanektować Franka. Serce Siddy drgnęło nagle przykrym
podejrzeniem: czy Frank wiedział, że Weidnerowie mają miejsca
obok nich? A może wszystko zostało ukartowane?
Gdyby wiedziała, jak bardzo Frank zirytował się tym spotkaniem,
uspokoiłaby się natychmiast. Chcąc nie chcąc musiał jednak nie tylko
udawać radosne zdziwienie, ale także wyrazić zgodę, kiedy Marianne
z filuterną minką i przesadną wesołością zaproponowała:
— Może zsuniemy nasze stoliki? Będzie nam się lepiej
rozmawiało.
Siddy z wielkim trudem udało się nie okazać niezadowolenia z
pojawienia się Weidnerów. Zanim zdążyła ochłonąć, oba stoliki
zostały już zestawione i wszyscy zasiedli razem.
Frank spojrzał ukradkiem na żonę, nagle milczącą i zgaszoną.
Podczas przechadzki po mieście była niezwykle ożywiona i wesoła.
Powiedziała Frankowi, że w recepcji czekał już na nią list od Margot,
i zrelacjonowała jego treść. Na Franka również czekała poczta od
połączonych firm, zawierająca różne dyrektywy w sprawach
handlowych. Opowiedział żonie o wszystkim, co mogło ją
zainteresować, i przekazał pozdrowienia od swych rodziców i jej ojca.
W czasie tej długiej wędrówki po Nowym Jorku rozmawiali z
wielkim ożywieniem, a teraz nagle Siddy umilkła i siedziała dziwnie
osowiała. Pojawienie się Weidnerów i dla niego było bardzo
nieprzyjemne. Cieszył się, że choć tutaj będzie z Siddy sam, skoro
żadne z nich nie wchodziło do pokoju drugiego. A tu tymczasem...
Frank podejrzewał oczywiście, że Marianne trochę dopomogła
„przypadkowi" i to natręctwo popsuło mu humor. Jednakże nie można
jej było obrazić, nie obrażając zarazem jej ojca, który był przecież
miłym starszym panem. To on zresztą głównie podtrzymywał
rozmowę przy stole, Marianne bowiem ograniczała się do rzucania
Frankowi upojnych spojrzeń, a czasem zwracała się do Siddy z „miłą"
uwagą, zawierającą przeważnie jakąś ukrytą złośliwość. Siddy
odpowiadała na to banalnym, nic nie mówiącym frazesem. Frank wdał
się w końcu w dyskusję z panem Weidnerem o interesach, żeby jak
najmniej mieć do czynienia z Marianne, której spojrzenia irytowały go
w najwyższym stopniu.
Po kolacji pan Weidner zaproponował, żeby przejść do westybulu
i posłuchać tam koncertu, a może potem młodsi nabiorą ochoty trochę
potańczyć. Frank jednak — wiedząc, że Siddy na tym nie zależy —
szybko odmówił, tłumacząc, że oboje z żoną są zmęczeni, bo od
wczesnego rana na nogach. Marianne nie tracąc czasu przejęła
inicjatywę i poleciła kelnerowi zarezerwować ten stół na cztery osoby
także na jutrzejszy diner, po czym również wyraziła chęć udania się
na spoczynek.
Nie przyszło jej przy tym na myśl, żeby zapytać, czy Nordauowie
zgadzają się na wspólne zjedzenie kolacji jutro, a Frank i Siddy nie
odważyli się temu sprzeciwić: Siddy dlatego, że myślała, iż Frankowi
na tym zależy, a Frank dlatego, że bezceremonialność panny Weidner
po prostu odjęła mu mowę.
Kiedy wszyscy razem wysiedli z windy, Marianne udała wielkie
zdziwienie:
— Ach, państwo też mieszkają na tym piętrze?
— Na to wygląda, proszę pani — odparł Frank sucho.
Przez głowę Siddy znów przemknęło podejrzenie, że również ten
„przypadek" był z góry zaplanowany przez Franka i tamtą. Kiedy w
dodatku okazało się, że pokój Marianne przylega do pokoju Franka,
ogarnęły ją takie niedobre myśli, że tylko z najwyższym wysiłkiem
zdołała opanować się i spokojnie pożegnać.
Frank niechcąco umacniał Siddy w złym nastroju — zirytowany i
zaskoczony zachowywał się tak niepewnie i nienaturalnie, że omal się
nie rozpłakała. Swobodny pozostał jedynie pan Weidner, który zrobił
nawet jakąś żartobliwą uwagę na temat kolejnego szczęśliwego
przypadku. Marianne rzuciła w stronę Siddy zwycięskie spojrzenie,
które tylko potwierdziło jej najgorsze przypuszczenia.
Frank podniósł do ust jej drobną, chłodną dłoń, życząc dobrej
nocy, po czym Siddy natychmiast weszła do swego pokoju. Frank
wiedział wprawdzie, że żona patrzy nieufnie na czynione mu przez
pannę Weidner awanse i że kolejne „przypadki" nie sprawiły jej
przyjemności, ale że sam był całkowicie uodporniony na uroki
Marianne, do głowy mu nie przyszło, że Siddy może być serio o nią
zazdrosna.
Pożegnawszy pana Weidnera i jego córkę, poszedł do siebie i
niebawem usłyszał Marianne śpiewającą czułą pieśń miłosną.
Potrząsnął głową coraz bardziej rozeźlony. Tego już za wiele! Co ona
właściwie sobie wyobraża! Energicznie przysunął do ich wspólnych
drzwi kufer i zawiesił na nich pled podróżny, podejrzewając, że panna
Weidner jest zdolna nawet do podglądania przez dziurkę od klucza.
Upewnił się też, czy jego drzwi są zamknięte. Nie wiedział, że
Marianne odsunęła w swoich drzwiach zasuwkę i że gdyby i on
otworzył drzwi od swojej strony, oba pokoje zyskałyby połączenie.
Nie wiedział również, że jego młoda żona chodzi tam i z
powrotem po swoim pokoju dręczona zazdrością.
XII
Następnego dnia Frank miał zacząć załatwianie spraw firmy. Przy
śniadaniu zapytał więc Siddy, jak ma zamiar spędzić dzień.
— Żałuję, ale w ogóle nie mogę ci powiedzieć, kiedy będę wolny
i będę mógł poświęcić ci czas. Na wszelki wypadek wynająłem auto
do twojej dyspozycji; wystarczy, że powiesz portierowi, o której
godzinie mają po ciebie przyjechać. Może odwiedzisz dziś panią
Partmann? Obiecywała, że zatroszczy się o ciebie, kiedy ja będę
zajęty interesami. To może trwać do piątej po południu, a nawet
jeszcze dłużej.
— Nie kłopocz się o mnie, Frank. Wiem, jak sobie wypełnić
dzień. A do pani Partmann dziś nie pójdę, bo nie będzie miała jeszcze
czasu. Może odwiedzę ją jutro. Zjem lunch w hotelu, a potem wybiorę
się na mały objazd po mieście.
— Dobrze, Siddy, ale pojedź tylko autem przeze mnie
wynajętym, żebym był spokojny. Mógłbym poprosić pana Weidnera,
żeby się tobą zaopiekował, ale sądzę, że osoba panny Weidner nie jest
ci zbyt miła.
Siddy zaczerwieniła się. Chętnie wypowiedziałaby swoje zdanie
na temat panny Weidner, ale, nie wiedziała, czy stała się ona
Frankowi na tyle droga, że mogłoby go to dotknąć. Ograniczyła się
przeto do stwierdzenia:
— Nie, to absolutnie zbyteczne! Pan Weidner będzie
prawdopodobnie równie zaabsorbowany interesami jak ty.
— No to mogłabyś umówić się z panną Weidner; ona chyba
chętnie przyłączyłaby się do ciebie.
Siddy patrzyła w talerz. W jakim celu było to powiedziane?
Zależało mu na tym, żeby miała towarzystwo, czy też chciał przez to
coś powiedzieć? A może sam się z nią umówił i mają zamiar gdzieś
się spotkać? Bo o tym, że ta młoda dama byłaby nie od tego, Siddy
była przekonana. A Frank? Czy mógłby to zrobić? Serce
podpowiadało jej, że nie, ale rozum mówił, że nie może wziąć
Frankowi za złe, gdyby chciał zbliżyć się do innej kobiety. Przecież
sama zwróciła mu wolność, a on — był mężczyzną.
Zabolało ją serce, ale zebrała się w sobie i powiedziała spokojnie:
— Panna Weidner nie jest mi na tyle sympatyczna, żebym
dobrowolnie szukała jej towarzystwa.
— Jasne. A więc umówmy się, że o piątej będę na pewno w
hotelu i wypijemy razem herbatę.
— Dobrze, ja też będę o piątej.
Frank pożegnał żonę jak zawsze z galanterią, a ona życzyła mu
pomyślnego załatwienia spraw. I z tym się rozstali. Frank wyszedł, a
Siddy pojechała na górę do swego pokoju. Wysiadając z windy,
natknęła się na pannę Weidner.
— Ach, dzień dobry pani! Już tak wcześnie na nogach?
— Jak pani widzi. Zamierza pani wyjść?
Pytanie to zadała Siddy z wewnętrznym niepokojem: czy tamta
wybiera się już na spotkanie z Frankiem?
— Nie, najpierw zjem z papą śniadanie. Pani już jadła?
— Właśnie wracam z jadalni.
— A małżonek jeszcze tam został?
Dla Siddy było oczywiste, że Marianne ma ogromną ochotę
zobaczyć Franka, toteż z prawdziwą satysfakcją odparła:
— Nie, mój mąż musiał wyjść na krótko załatwić pewien interes,
ale zaraz potem mamy się spotkać.
— Ach, te nieszczęsne interesy! Tutaj jest z tym jeszcze gorzej
niż na miejscu w domu. Ja także rzadko tu widuję papę. Będzie pani
musiała mnie wziąć trochę na hol, żebym nie była zupełnie sama.
Jakie plany macie państwo na dzisiaj?
Siddy była już pewna, że podejrzewanie Franka o ciche rendez-
vous z Marianne było niesłuszne i w duchu przeprosiła go za to ze
skruchą. Wiedziała jednak, że to nie zasługa Marianne, która chętnie
by się zgodziła na randkę. Siddy postanowiła wyprowadzić ją w pole.
— Jeszcze nie ustaliliśmy. Ja muszę teraz szybko, przed
powrotem męża, napisać list do domu.
— Ach, świetnie! W takim razie na pewno się spotkamy. O
pierwszej, prawda?
Siddy z uśmiechem skinęła głową.
— Tak jest, o pierwszej.
Panie rozstały się, a Siddy pomyślała z satysfakcją, że panna
Weidner będzie srodze rozczarowana, gdy Frank nie pojawi się w
południe. W nastroju lekkiego rozbawienia poszła do swego pokoju.
Za cenę pewności, że panna Weidner nie jest z Frankiem na mieście,
chętnie zniesie jej towarzystwo w czasie lunchu.
Uspokojona zabrała się do korespondencji. Napisała długi list do
Margot, krótszy do matki i kilka widokówek do przyjaciółek. Treść tej
korespondencji była pogodna, tak żeby nikt nie domyślił się ciężkiego
położenia Siddy. Adresaci powinni być przekonani, że te serdeczne
pozdrowienia przesyła im szczęśliwa młoda żona.
Potem siedziała jeszcze przez chwilę przy oknie, obserwując
uliczny ruch. I nagle zobaczyła po drugiej stronie ulicy pannę
Weidner oglądającą wystawy i najwidoczniej znudzoną bezcelowym
pałętaniem się. Siddy zrobiło się całkiem lekko na sercu.
Przygotowała się do wyjścia na lunch i po chwilce zjechała windą.
Przy stole, przy którym jadła wczoraj kolację z Frankiem i
Weidnerami, siedziała samotnie Marianne.
— Jest pani sama? — zapytała Siddy. — Czy ojciec pani jeszcze
nie wrócił?
— Nie. I można wątpić, czy zdąży wrócić na lunch. Po jego
wyjściu postanowiłam przejść się po najbliższych ulicach, żeby
zobaczyć wystawy. Myśli pani, że sklepy w Nowym Jorku mają coś
szczególnego do zaoferowania? Wszystko, co widziałam, mamy
również w Berlinie, i to o wiele taniej. Okropnie się wynudziłam.
Jestem zadowolona, że będę mogła choć przez godzinkę pogawędzić z
panią i pani mężem.
Po ustach Siddy przemknął ledwie dostrzegalny kpiący uśmiech.
— Muszę panią niestety rozczarować — powiedziała ze
skrywaną satysfakcją. — Będzie pani musiała zadowolić się moim
towarzystwem. Mój mąż nie wróci na lunch i w ogóle nie wiem, kiedy
skończy dziś załatwiać swoje sprawy.
Marianne Weidner nawet nie próbowała ukryć swego
niezadowolenia.
— Och, ten Nowy Jork! Business pożera tutaj wszystko! Więc
mamy tak siedzieć same, bez męskiego towarzystwa?
— Nic innego nam nie pozostaje.
— Pozwolę sobie jednak zauważyć, że ja nie pozwoliłabym
mojemu mężowi, żeby w trakcie podróży poślubnej zostawiał mnie
samą na tak długo — powiedziała Marianne kwaśno.
Siddy robiło się coraz lżej na sercu.
— Jestem z kupieckiej rodziny, tak samo zresztą jak pani, i wiem,
że sprawy firmy są ważniejsze niż przyjemności. Mój mąż na pewno
wolałby być teraz ze mną.
Twarz Marianne przybrała złośliwy wyraz.
— I pani w to wierzy? Chętnie poznałabym takiego niezwykłego
mężczyznę! Każdy z nich jest zadowolony, jeśli może znów poczuć
się wolny, bez krępujących więzów... nawet w czasie podróży
poślubnej.
Siddy nie mogła powstrzymać się od uwagi:
— Zabrzmiało to tak, jakby miała już pani za sobą najgorsze
doświadczenia.
— Nie ja, na szczęście, ale inne. Żaden mężczyzna nie jest
wierny.
Siddy zmusiła się do uśmiechu.
— Tak pani myśli?
— Nie mam co do tego cienia wątpliwości! Wychodząc za mąż,
nie będę miała żadnych iluzji do stracenia. Człowiek nowoczesny jest
dobrze poinformowany. Żaden mężczyzna niczego mi nie wmówi.
Dlatego chcę zachować wolność tak długo, jak się da. My, dziewczęta
z bogatych domów, ciągle jeszcze jesteśmy poślubiane przede
wszystkim z powodów majątkowych. A może wierzy pani, że została
pani wybrana wyłącznie z miłości?
Na twarzy Siddy pojawił się ciemny rumieniec, serce drgnęło jej
bólem.
— To pytanie pozostawiam bez odpowiedzi. Ale to bardzo
smutne, że żywi pani takie przekonania. Czego będzie pani oczekiwać
od małżeństwa!
Marianne roześmiała się drwiąco.
— Ach, pani jest jeszcze bardzo oderwana od życia. U rodowitej
berlinianki, jak pani; to istny dziw. Ja widzę świat wyraźnie, a kiedy
wyjdę za mąż, zażądam takich samych praw, jakie przyznają sobie
mężczyźni. A poza tym zanim się z kimś zwiążę, nie będę siedzieć w
kącie za piecem ani zamykać oczu, lecz dobrze rozejrzę się dookoła,
żeby znaleźć mężczyznę, który mi się spodoba. A potem nie będę
skubać kwiatków, drżeć z niepewności i cierpieć katuszy; wręcz
przeciwnie: nie będę robić tajemnicy z tego, co czuję, tylko otwarcie
przyznawać się do tego, że ktoś mnie pociąga. Jest pani zaszokowana?
Niewątpliwie był to właśnie szok, ale Siddy za nic nie
przyznałaby się do tego. Nieskrępowana niczym zuchwałość
Marianne wprawiła ją w osłupienie.
— Czy to ma znaczyć, że będzie pani czynić awanse mężczyźnie,
który się pani spodoba?
— Oczywiście, inaczej nie będzie wiedział, że mi się podoba.
— A jeśli... ten mężczyzna nie będzie wolny, jeśli będzie należał
do innej kobiety?
Marianne wzruszyła ramionami.
— Wtedy będzie mógł zdecydować, która mu bardziej
odpowiada: ja czy tamta.
— Byłaby pani w stanie odebrać jakiejś kobiecie męża? —
spytała Siddy do głębi wzburzona.
— A dlaczego nie? Jeśli mi się coś podoba, wyciągam po to i
rękę — oznajmiła Marianne, błysnąwszy złośliwym spojrzeniem.
— Ależ panno Weidner!
Marianne roześmiała się i zapaliła papierosa.
— To panią szokuje?
— Myślę, że takim samym prawem kieruje się złodziej,
wyciągający rękę po cudzą własność.
Marianne miała drwiącą minę.
— Nonsens! Człowiek nigdy nie może być nieograniczoną
własnością drugiego człowieka. Uczucia zmieniają się. Jeśli dziś
spodoba mi się mężczyzna innej kobiety, dojdzie do walki między nią
a mną. Jeśli wygram — ona musi się poddać; wygra ona — ja będę
musiała zrezygnować.
Siddy kurczowo ścisnęła ukryte pod stołem dłonie.
— A jeśli... wyjdzie pani za mąż i będzie kochała męża, a on
stanie się potem obiektem takiej, jak to pani nazywa, walki, w której
wygra ta inna, to co wtedy?
— Będę się oczywiście bronić ze wszystkich sił i zrobię
wszystko, co w mej mocy, żeby przekonać mego męża, że kocham go
co najmniej tak mocno jak tamta. Będę starała się pokonać moją
rywalkę na wszelkie sposoby. A jeśli to nie pomoże, wtedy adieu. I
wówczas postaram się jak najszybciej poszukać innego, żeby się w
nim zakochać.
Siddy była skonsternowana.
— To nie jest takie łatwe!
Marianne uśmiechnęła się kpiąco.
— Jeśli ten mężczyzna roztaczał jakiś szczególny urok, to
zapewne nie będzie to zbyt łatwe. Ale zawsze lepiej jest znaleźć tego
drugiego niż przywdziać włosiennicę i posypać głowę popiołem.
— Mówi pani bardzo dziwnie. Wszystko, co pani powiedziała,
wydaje mi się czymś niebywałym. Nie rozumiem pani.
— Wierzę w to! Ja od razu panią właściwie oceniłam i zawsze
pani trochę współczułam — odparła Marianne sarkastycznie.
Siddy wyprostowała się.
— Nie ma żadnej potrzeby, żeby mi współczuć.
W oczach Marianne pojawił się niebezpieczny błysk.
— Tego nie może pani wiedzieć.
— Owszem, wiem!
— Wykluczone! Może właśnie w tej chwili mąż zdradza panią z
jakąś kobietą, która ma na to ochotę. A jeśli nie dziś, to jutro albo
pojutrze, za tydzień lub za rok. Pewien poeta powiedział kiedyś, że w
przeznaczeniu kobiety bardziej nieuchronne jest to, że zostanie
zdradzona, niż to, że umrze. I ja myślę, że on miał rację. Dlaczego
więc my, kobiety, nie możemy zgotować mężczyznom takiego
samego losu?
Marianne Weidner chciała swymi wywodami pognębić i
zaniepokoić Siddy i powiodło jej się to aż za dobrze. W duszy Siddy
ciągle jeszcze dźwięczały okrutne słowa o zdradzie bardziej
nieuchronnej niż śmierć. Czy nie był w nich zawarty również jej los?
Czy nie siedziała naprzeciwko kobiety, która taki właśnie los chciała
jej zgotować? Jakie poglądy miała ta dziewczyna! Jak śmiało, bez
zahamowań je wypowiadała! Jeśli rzeczywiście Frank jej się
spodobał, to wyjdzie naprzeciw jego pragnieniom przy najdrobniejszej
nadarzającej się okazji.
Siddy wyprostowała się i odparła chłodno, nie dając po sobie
poznać, jak głęboko czuje się dotknięta:
— Lepiej skończmy tę rozmowę, panno Weidner. Nie mogę
zgodzić się z panią ani wypowiadać na ten lemat.
Marianne raz jeszcze zaciągnęła się papierosem, a potem zgniotła
niedopałek w popielniczce, patrząc na Siddy z wyraźną ironią.
— Pani zapewne sądzi, że namiętność można zgasić tak jak
ogieniek tego papierosa. Jest pani mężatką, ale sprawia pani wrażenie
kobiety jeszcze całkowicie niedoświadczonej. Zapewne wyglądałoby
to inaczej, gdyby pani małżeństwo nie rozgrywało się w dwóch
oddzielnych sypialniach.
Siddy drgnęła. Co Marianne Weidner chciała przez to
powiedzieć? Czyżby wiedziała o jej małżeństwie więcej niż Siddy
przypuszczała? A od kogo mogłaby dowiedzieć się jakichś
szczegółów, jak nie od Franka... Czy między nim a tą dziewczyną
doszło już do takiej bliskości, że powierzył jej tajemnicę swojego
małżeństwa?
Siddy nie domyśliła się oczywiście, że Marianne przeprowadziła
śledztwo — najpierw na statku, a potem tu, w hotelu — z którego
wynikało, że młoda para sypia w oddzielnych pokojach. Czując ucisk
w sercu, Siddy mocno przygryzła wargi, żeby powstrzymać zbierające
się łzy. Świadomość, że panna Weidner tylko na to czyha, pomogła
Siddy opanować się. Podniosła się i powiedziała spokojnie:
— Muszę panią teraz pożegnać. Nie sądzę, żebyśmy miały sobie
jeszcze do powiedzenia coś, co dla nas obu byłoby interesujące, gdyż
nasze poglądy są absolutnie rozbieżne.
W oczach Marianne znów pojawił się złośliwy błysk.
— Kto wie, czy to jest takie pewne: może mamy podobny gust?
Na przykład ta suknia, którą ma pani na sobie, podoba mi się tak
dalece, że chętnie bym ją nosiła.
Siddy zbladła. Aluzja była przejrzysta. Nie suknię miała
Marianne na myśli, lecz mężczyznę. Siddy uznała jej zachowanie za
bezwstydne, lecz nawet nie mogła przeciwko temu zaprotestować,
gdyż tamta skwitowałaby to tylko drwiącym śmiechem.
Zebrawszy się na odwagę, Siddy odparła:
— Przykro mi, ale nie oddam pani tej sukni. Zresztą... chyba nie
chciałaby pani nosić czegoś używanego.
— Naprawdę chce mnie pani już opuścić? — spytała Marianne z
grzecznym ubolewaniem, jak gdyby nic między nimi nie zaszło.
Siddy skinęła głową na pożegnanie i wyszła z jadalni. Pojechała
windą na górę i dopiero w swoim pokoju rozpłakała się. W jej pamięci
ożyły teraz wszystkie słowa Marianne — te jednoznaczne i te
dwuznaczne — a kiedy przypomniała jej się uwaga na temat
oddzielnych sypialni, zadała sobie raz jeszcze pytanie: czy panna
Weidner wiedziała o tym od Franka?
Ale doszedłszy w swych rozmyślaniach do tego miejsca, Siddy
zerwała się nagle i potrząsnęła głową. Nie! Tego Frank nigdy by nie
zrobił, nawet gdyby był bardzo blisko z jakąś kobietą! Na pewno nie
wyjawiłby nikomu ich tajemnicy. Marianne Weidner wyszpiegowała
w jakiś sposób, że jej małżeństwo z Frankiem nie jest właściwie
małżeństwem. Niejeden raz zdradzała się ze swą skłonnością do
Frania, a dzisiaj przedstawiła Siddy swój pozbawiony skrupułów
pogląd na problem małżeńskiej zdrady. A więc to nie zasługa
Marianne, że Frank zachowywał się wobec niej tak powściągliwie.
Siddy wstrząsnęła się ze zgrozy. Jak młoda dziewczyna może
obnosić się z podobnymi poglądami! Nie, nie można bez walki oddać
Franka tej kobiecie! Marianne Weidner wypowiedziała jej
bezpardonową walkę — dobrze, ona ją podejmie.
Siddy doprowadziła się do porządku, przemyła zapłakane oczy,
odświeżyła się wodą kolońską. Było pół do czwartej — niebawem
wróci Frank. Nie powinien poznać, że płakała. Przypudrowała lekko
twarz, a potem stanęła przy oknie i wyjrzała na ulicę. Tam w dole
mijają się w nieustannym pośpiechu jacyś ludzie. Mają swoje udręki i
cierpienia, ale tłumią je codzienną krzątaniną, pokonywaniem
codziennych trosk. Ona też musi ukryć swój ból.
Pośród tych rozmyślań usłyszała, że w pokoju Franka skrzypnęły
otwierane drzwi. Nastawiła uszu — czyżby już wrócił? I wtedy
usłyszała pukanie do drzwi wewnętrznych.
— Jesteś tam, Siddy?
— Tak, Frank. Wróciłeś?
— Och, nie było mnie aż nadto długo! Martwiłem się o ciebie.
— Nic mi się nie stało. Niepotrzebnie się niepokoiłeś.
— Muszę się teraz trochę odświeżyć. Czy mogę przyjść po ciebie
i zabrać cię na herbatę?
— Chętnie, Frank. Daj znać, jak będziesz gotowy.
Na twarzy Siddy błysnął nagle uśmiech. Jak mogła bać się i
choćby przez moment wierzyć, że Frank wygadał się z ich
małżeńskimi problemami! I nagle olśniło ją, skąd Marianne wie o ich
oddzielnych sypialniach: z pewnością słyszała ze swego pokoju, jak
Frank rano zapukał do Siddy z zapytaniem, czy dobrze wypoczęła.
Ależ oczywiście! Ta bezczelna dziewczyna po prostu blefowała!
Podejrzewanie Franka było głupotą! On był w każdym calu
dżentelmenem i nigdy nie powiedziałby ani słowa, które mogłoby
sprawić Siddy przykrość.
Pół godziny później Frank siedział z żoną w hotelowej
herbaciarni i — bardzo zadowolony ze swych poczynań — opowiadał
o tym, co zdziałał w ciągu dnia. Szczęśliwie udało mu się załatwić o
wiele więcej niż zakładał. Jutro przed południem będzie miał znowu
konferencję, ale popołudnie ma wolne i rezerwuje je dla niej.
— Czy bardzo się nudziłaś, Siddy? Jak spędziłaś dzień? —
spytał, patrząc na nią z przyjemnością i chłonąc jej bliskość, której
przez tyle godzin był pozbawiony.
Siddy opowiedziała o tym, co robiła, a kiedy Frank usłyszał, że
jadła lunch w towarzystwie panny Weidner, zmarszczył lekko czoło.
— Nie jestem zadowolony, Siddy, że wchodzisz z nią w bliższe
kontakty — powiedział stanowczym tonem.
Siddy popatrzyła z uwagą.
— Mogę wiedzieć, dlaczego?
— Uwierz mi, to nie jest dla ciebie towarzystwo.
— Nigdy go też nie szukałam. To raczej ona się narzuca; tak mi
się przynajmniej wydaje.
Frank roześmiał się twardo.
— Mnie też się tak wydaje! Pół biedy, jeśli mogę ci towarzyszyć,
ale kiedy zostajesz sama, postaraj się ją jakoś wymijać.
— Och, chętnie! — odetchnęła Siddy z ulgą.
— Zabrzmiało to tak, jakbyś miała już kiedyś złe
doświadczenia...
Siddy zmusiła się do spokoju.
— Ja... ja myślę, że bardzo różnimy się poglądami.
— I chwała Bogu! Jestem o tym przekonany! — powiedział
Frank energicznie.
Siddy zarumieniła się. Nie wiedziała, co myśleć o jego słowach.
Czyżby Frank nie był dobrego mniemania o pannie Weidner? Ale w
duchu usłyszała znów drwiący głos Marianne: „W przeznaczeniu
kobiety bardziej nieuchronne jest to, że zostanie zdradzona, niż to, że
umrze". Te słowa będą się jej zawsze przypominały, kiedy w jej serce
zacznie wkradać się nieśmiała nadzieja. A może on wyraził się o
Marianne tak ujemnie, żeby zataić swoje zainteresowanie nią — żeby
ukryć to, że jej pragnie?
Siddy postanowiła mimo wszystko podjąć walkę.
— Czy mogę cię o coś poprosić, Frank?
Spojrzał jej w oczy z taką czułością, że w Siddy zamarło serce.
— Uczynisz mnie szczęśliwym, jeśli będę mógł spełnić twoje
życzenie.
Siddy zaczerpnęła tchu.
— Chciałabym pójść z tobą do teatru dziś wieczorem, a potem na
kolację — gdziekolwiek, byle nie tu. Wyznam otwarcie, że
wolałabym, jeśli to możliwe, uniknąć spotkania z panną Weidner,
nawet w większym gronie.
Przez chwilę patrzył uważnie w jej pobladłą nagle twarz.
Wyczuwał instynktownie, że prośba Siddy miała jakieś szczególne
podłoże. Czyżby Marianne próbowała zrobić coś niegodziwego? Nie
dopytując o nic, powiedział skwapliwie:
— Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, co jednak nie
oznacza, że spełnienie go przychodzi mi ciężko. Przeciwnie:
odgadujesz moje myśli. Nie lubię widzieć cię w towarzystwie panny
Weidner, a poza tym wydaje mi się, że pokazała ci się dzisiaj z dość
niekorzystnej strony. Będziemy unikać spotkań z nią.
Skinęła mu głową, przepełniona wdzięcznością, ale w duchu
zadawała sobie pytanie: „Czy on nie chce mnie widzieć z nią razem i
nie życzy sobie kontaktów między nami dlatego, że pragnie uczynić z
niej swoją kochankę?" Ta myśl była istną udręką.
Frank obserwował Siddy z pewnym niepokojem. Wydawała mu
się zmieniona. Z pewnością coś zaszło między nią a panną Weidner.
Dowodziła tego również jej prośba, żeby nie spotykać się dziś
wieczorem z Weidnerami. Nie chciał jednak dalej badać, co zaszło,
żeby nie komplikować sprawy.
Zmieniając temat, poinformował Siddy, że sprawy handlowe w
Nowym Jorku zdoła załatwić w ciągu najdalej dziesięciu-dwunastu
dni.
— Potem wyjedziemy i w ogóle nie będziesz musiała stykać się z
panną Weidner — powiedział na zakończenie.
— Zapominasz, że Weidnerowie wybierają się w tym samym
czasie, co my na Florydę. Przecież chcą nawet spotkać się z nami w
Miami.
— Ach, prawda! Zupełnie o tym zapomniałem. Ale może
moglibyśmy zapobiec temu spotkaniu. Zdaje się, że powiedzieliśmy
im, w którym hotelu mamy zamiar zatrzymać się. W Miami jest
więcej dobrych hoteli, więc możemy zmienić plany i zamieszkać
gdzie indziej. Nie chciałbym, rzecz jasna, urazić starszego pana, ale na
jego użytek znajdę jakąś wymówkę i wyjaśnię, dlaczego wybraliśmy
inny hotel.
Siddy przygryzła usta. To, co mówił o Marianne, dowodziło, że
jest mu obojętna. Chyba że... tylko udawał obojętność, aby
wprowadzić żonę w błąd. Nie, trzeba się z tego wyłączyć, uporać się z
tymi podejrzeniami!
— Mam nadzieję, że jakaś wymówka się znajdzie. A pana
Weidnera też nie chciałabym urazić. On jest bardzo miły.
Frank uśmiechnął się dobrotliwie.
— Ale panna Weidner jest twoją antypatią, prawda?
Odrzuciła głowę wojowniczym ruchem i spojrzała hardo.
— W każdym razie kontakty z nią uważam za nieprzyjemne.
Frank pochylił się w przód i popatrzył badawczo.
— Chyba nie wyrządzała ci niczego złego?
Oczy Siddy lekko zwilgotniały. Pomyślała, jak bardzo Marianne
wydręczyła ją dzisiaj. Dlaczego Frank tak na mnie patrzy?
Zawstydziła się jego dobrych, czystych oczu. Czuła, że wieczny strach
o Franka czyni ją podejrzliwą i niedobrą. Tak, wydała się sobie bardzo
niedobra z tą wiecznie czujną nieufnością, przyprawiającą ją o palącą,
dręczącą zazdrość.
— Nie, nie zrobiła mi niczego złego, ale wypowiadała poglądy,
które uniemożliwiają moje dalsze stosunki z nią. Chciałabym jej
unikać, jak tylko się da.
Frank pocałował ją nagle w rękę i spojrzał poważnie w oczy.
— Tak różne charaktery, jak wasze w żadnym razie nie mogłyby
się zgodzić. To byłoby niemożliwe! Nie trap się tym więcej. Załatwię
sprawę w taki sposób, że nie będziesz więcej nagabywana.
Siddy była uszczęśliwiona, że Frank nie pytając o nic, zgodził się
spełnić jej życzenie.
Ten wspólny wieczór był cudowny. Frank nigdy nie widział
Siddy tak ożywionej i wesołej i zupełnie stracił dla niej głowę.
Słuchając jej śmiechu, miał ochotę porwać ją w ramiona. Zauważył,
że Siddy stara się go oczarować, a to nie przyczyniało się bynajmniej
do uspokojenia jego euforycznego nastroju.
Po teatrze poszli do lokalu znanego z doskonałej kuchni. Było im
ze sobą coraz lepiej. Siddy ukazała mu się w pełni swego kobiecego
czaru. Postanowiła bowiem tak zafascynować swego męża, żeby
będąc przy niej, nie myślał o innej kobiecie, a nie będąc przy niej...
również nie zaprzątał swych myśli inną. Żadna inna nie powinna
wydać mu się godna pożądania!
Siddy zauważyła, z jakim zachwytem Frank na nią patrzy, i
błysnęła jej cicha nadzieja, że może zdoła go pozyskać — takiego,
jakiego pragnęła. Nie chciała owładnąć tylko jego zmysłami, ale także
zdobyć jego miłość. I w czasie tych szczęśliwych, cudownych godzin
wieczornych nie wydawało się jej to niemożliwe.
XIII
Marianne Weidner pojawiła się wieczorem w sali jadalnej
przyodziana we wspaniałą toaletę. Kiedy zajmowała miejsce przy
zarezerwowanym stoliku, kelner podał jej ojcu bilecik. Marianne
spojrzała niespokojnie.
— Od kogo? — zapytała gorączkowo.
— Od pana Nordaua. Jaka szkoda! Przeprasza, że nie będą z nami
na kolacji, ale zostali oboje zaproszeni na ten wieczór.
Starszy pan żałował oczywiście, że nie doszło do spotkania z
młodą parą, ale nie był tak srodze rozczarowany jak jego córka.
Marianne zbladła i zaczęła nerwowo szarpać chusteczkę, aż w końcu
rozdarła delikatną koronkę. Z wściekłością cisnęła chustkę pod stół i
przydeptała. Rozsadzał ją gniew, a w oczach pojawiły się
niebezpieczne błyski.
Nie wątpiła ani przez chwilę, że Siddy Nordau podjęła wyzwanie
i postanowiła usunąć ją z pola widzenia Franka. Widać nie wzięła pod
uwagę, z kim ma do czynienia: Marianne Weidner nie pozwoli
wyeliminować się w taki sposób z gry. Zwłaszcza teraz nie! Już ona
pokaże tej mało ważnej osóbce, że Marianne Weidner zawsze osiąga
to, czego chce! A tego mężczyzny pragnie ze wszystkich sił — tak jak
jeszcze żadnego nie pragnęła. Musi zdobyć go za wszelką cenę. I żeby
nie wiedzieć co miało nastąpić!
Ten wieczór Marianne spędziła w nastroju trudnym do opisania.
Nie bardzo wiedziała, co je ani o czym rozmawia. Jej płonące oczy
wpatrzone były w próżnię, nie widząc nikogo i na nic nie zwracając
uwagi. Jej myśli krążyły tylko wokół osoby Franka Nordaua, który
powinien należeć do niej.
Razem ze wzmagającym się pożądaniem narastała jej nienawiść
do Siddy. Tyleż satysfakcji sprawiłoby jej zawładnięcie Frankiem, co
pognębienie jego żony. Nie miała zamiaru rozbijać ich małżeństwa.
Na tym jej me zależało. Ale Frank Nordau powinien leżeć u jej stóp
tak długo, jak ona będzie tego chciała!
Po kolacji posiedziała z ojcem jeszcze przez chwilę w westybulu,
obserwując przychodzących i wychodzących gości, a potem, pod
pretekstem zmęczenia, wróciła do swego pokoju. Zdjęła futrzaną
zarzutkę, usiadła przy biurku i w gorączkowym pośpiechu napisała
krótki list:
Muszę koniecznie porozmawiać z Panem jeszcze tej nocy —
chodzi o ważną sprawę. Drzwi wewnętrzne do mojego pokoju są
otwarte. Pokój ojca oddzielony jest od mojego łazienką, a więc
będziemy mogli porozmawiać bez przeszkód. Z tego też względu
zdecydowałam się prosić Pana do siebie.
Marianne
Włożyła kartkę do koperty i spojrzała niezdecydowanie na drzwi
do pokoju Franka. Gdyby można je było otworzyć na chwilę i
zostawić tam list! Z pośrednictwa służby hotelowej wolała nie
korzystać. Podeszła do wewnętrznych drzwi, nacisnęła klamkę: były
zamknięte.
Ale zaraz! Przypomniało jej się, że wczoraj przez szparę nad
podłogą widziała smugę światła. Schyliła się, próbując wsunąć list
dołem. Szpara była na tyle duża, że pchnięta z rozmachem koperta
frunęła po podłodze w głąb pokoju Franka. Podniosła się, biorąc
głęboki oddech. A więc stało się! Nie miała cienia wątpliwości, że
Frank przyjdzie. A jak już będzie w jej pokoju, reszta pójdzie gładko.
Wiedziała, jak postępować z mężczyznami. Wypróbowała to
niejeden raz i była pewna swego, wiedząc, jak są słabi i jak nie
potrafią oprzeć się ładnej kobiecie i pokusie. Dominującą cechą
Marianne Weidner była zarozumiałość. Uważała się za kobietę o
wielkiej urodzie i nieodpartym uroku, przy czym przeceniała znacznie
jedno i drugie. Była też wolna od jakichkolwiek hamulców i
skrupułów. Chciała zdobyć Franka Nordaua dlatego, że go pragnęła, a
przede wszystkim dlatego, że nienawidziła Siddy, którą przyrzekła
sobie upokorzyć, nie mogąc jej darować swej porażki w występach na
statku.
Zapaliła nerwowo papierosa i rzuciła się na otomanę. Jak długo
przyjdzie jej czekać na Franka? Och, jak pragnęła zobaczyć jego
twarz, kiedy będzie czytał jej list! Wtedy wiedziałaby natychmiast,
czy wygrała, czy też przegrała...
Jak to: przegrała? Żadna kobieta nie przegra, jeśli postawi na
męską próżność i słabość. Marianne była o tym najgłębiej przekonana
Co prawda mężczyźni, których dotychczas znała, były to przeważnie
nikczemne indywidua, zainteresowane głównie jej bogactwem lub
polujące na łatwe przygody dla zabicia czasu.
Właściwie Marianne należałoby raczej współczuć. Dorastając w
latach, w których na skutek wojny następowało gwałtowne
przeobrażanie się wszelkich zasad moralnych; w czasach, w których
każdy zagarniał, co tylko mógł zagarnąć, nie pytając, czy to
sprawiedliwe, czy nie; wychowywana bez matki, która by ją strzegła i
chroniła, wyrosła na dziewczynę skrajnie samolubną. Nie mając
względów dla innych, nie miała ich również dla własnej reputacji.
Dopóki była spadkobierczynią swego bogatego ojca, mogła
pozwalać sobie na wszystko, co jej sprawiało przyjemność. A kiedy
dostatecznie się wyszumi — jak to ona nazywała — zawsze jeszcze
znajdzie sobie męża, który swym nazwiskiem przywróci jej cześć. O
tym, że powinna również liczyć się z osobą ojca, nigdy nie pomyślała.
Ten dobry, lecz całkowicie jej ulegający starszy człowiek,
odgadujący w lot wszystkie życzenia, miał dla niej znaczenie tylko
jako ktoś, kto dostarcza pieniędzy. Poza tym nie wiązały Marianne z
ojcem żadne inne zainteresowania — umysłowe czy duchowe —
gdyby w ogóle je posiadała. Wiedziała jednak bardzo dobrze, że
cokolwiek zrobi, na jakikolwiek wybryk sobie pozwoli, on zawsze
wszystko osłoni ojcowską miłością. Nie odpłacając mu uczuciem,
ograniczała się jedynie do przymilnych słówek, kiedy chciała coś
osiągnąć.
Przy każdym odgłosie jadącej z cichym szumem windy Marianne
nastawiała uszu, czy na korytarzu nie słychać zbliżających się
kroków, tłumionych przez gruby chodnik. Robiło się coraz później.
Wstała i wyjrzała na ulicę: ludzie wyglądali z góry jak poruszające się
marionetki.
Przed hotel zajechało auto. Wychyliła się z okna i zlustrowała je
bystrym wzrokiem. Tak, to oni! Frank Nordau wysiadł pierwszy, a
teraz pomaga żonie. Marianne zamknęła okno. Zmierzyła się
krytycznym spojrzeniem przed lustrem. Miała jeszcze na sobie
elegancką suknię wieczorową, w której wystąpiła do kolacji. Chciała
pokazać się w niej Frankowi, ale teraz toaleta wydała jej się zbyt
oficjalna i wyjściowa.
Otworzyła wbudowaną w ścianę szafę i wyjęła lekką, spływającą
w długich fałdach szatę, która znakomicie uwydatniała kształty
Marianne, tylko pozornie je okrywając, ale właśnie dlatego
właścicielka ogromnie ją ceniła. Marianne zamieniła się w słuch.
Winda stanęła na piętrze; teraz słychać było lekkie kroki, które
zatrzymały się bardzo blisko. Marianne szybko zgasiła światło i
bezszelestnie otworzyła drzwi na korytarz, pozostawiając wąską
szparę.
Frank i Siddy stali w odległości kilku kroków, życząc sobie po
cichu dobrej nocy. Potem Frank pocałował żonę w rękę, Siddy
przemknęła się do swego pokoju, a on wszedł do swojego. Marianne
zapaliła światło i podkradła się teraz do drzwi wewnętrznych — te od
jej strony były już na oścież otwarte, wystarczyło więc przyłożyć ucho
do tych drugich i słuchać. Jaśniejąca u dołu szpara wskazywała, że u
Franka się świeci.
Słychać było, jak chodzi po pokoju, gdy nagle zatrzymał się w
miejscu. Pewnie wreszcie odkrył jej list! Marianne usłyszała teraz
całkiem wyraźnie szelest rozdzieranego papieru. Niemal widziała
Franka wyjmującego list z koperty. Potem do jej uszu dobiegło coś
jakby stłumiony okrzyk, którego nie zrozumiała.
Frank istotnie znalazł jej list, przeczytał, zmiął papier z irytacją i
rzucił półgłosem:
— Tego już za wiele!
Marianne jednak nie dosłyszała tych słów. Wstrzymując oddech,
czekała, kiedy Frank wejdzie do jej pokoju. Na razie jednak nic się nie
działo. Pomyślała, że Frank chce poczekać, dopóki Siddy nie położy
się spać. Słychać też było, że jest czymś zajęty, a po chwili wydało
jej się, że słyszy przytłumiony kobiecy głos. W istocie to Siddy
zawołała do męża ze swego pokoju:
— Proszę cię, zapukaj do mnie jutro rano o ósmej, żebym nie
zaspała!
Frank odpowiedział, że musi jutro wcześnie wyjść, ale ona może
przecież pospać dłużej, na co Siddy śmiejąc się odparła, że chce zjeść
z nim śniadanie i dlatego woli mieć pewność, iż nie zaśpi.
Marianne usłyszała teraz głośną odpowiedź Franka:
— Zapukam punktualnie o ósmej! Dobranoc, Siddy!
Marianne przycisnęła dłonie do piersi. A więc stewardesa mówiła
prawdę: oni rzeczywiście nie odwiedzają się w swoich sypialniach!
Co to za dziwne małżeństwo! Od tej chwili czekała z jeszcze
większym napięciem na to, co nastąpi. Znów stanęła przed lustrem,
przypudrowała twarz, poprawiła włosy, nasuwając je bardziej na czoło
i obejrzała się ze wszystkich stron bardzo z siebie zadowolona.
Ponownie podkradła się do wewnętrznych drzwi i drgnęła:
usłyszała całkiem wyraźnie, że Frank podszedł do nich z drugiej
strony i poruszył klucz. Cofnęła się rozgorączkowana na środek
pokoju, czekając na jego wejście. Ale... drzwi pozostały zamknięte.
Frank jedynie sprawdził, czy klucz jest przekręcony, i położył się do
łóżka, nie mając zamiaru składać Marianne wizyty. Jeśli ma coś
ważnego do powiedzenia, może uczynić to w obecności jego żony.
Podejrzewał, że Marianne chce sprowokować sytuację, której
następstwa mogłyby okazać się fatalne. A Siddy była dziś wieczorem
taka czarująca i kochana, że patrzył z nadzieją w przyszłość. Jego
myśli były tylko przy niej. Panna Weidner okazała się jednak osobą
bardziej niebezpieczną niż przypuszczał. Należy się pilnować i nie
wchodzić z nią w żadne układy.
Cała sprawa była jednak irytująca. Frank rozważał, jak zerwać
stosunki towarzyskie z Weidnerami, nie wywołując nieprzyjemnych
zgrzytów. Najchętniej zaraz rano zmieniłby hotel. Nie wiedział, że
sprawiłby tym Siddy wielką radość. Zdawał sobie jednak sprawę z
tego, że żona pragnie o ile możności schodzić tamtej z drogi. Co
takiego zaszło między nimi dziś przed południem?
Już prawie zasypiał, gdy nagle usłyszał lekkie pukanie. Usiadł na
łóżku, chcąc zorientować się, skąd ono dochodzi. Pukanie powtórzyło
się — wyraźnie od strony drzwi Marianne. „Co za nieostrożność! Czy
ta dziewczyna zupełnie nie dba o swoją opinię? — pomyślał i ułożył
się z powrotem, nie reagując na dalsze stukanie.
Marianne czekała coraz bardziej wzburzona i niecierpliwa. Co to
znaczy? Dlaczego poszedł spać, nie reagując na jej list? Przecież
znalazł go i przeczytał — słyszała wyraźnie, jak rozdzierał kopertę.
Czyżby zlekceważył jej prośbę? Może obawiał się, że żona coś
usłyszy? A może nią wzgardził? Ta myśl tak ją wzburzyła, że nie
zważając już na nic, zaczęła od nowa stukać do jego drzwi. Chciała
bodaj zmusić go do rozmowy, uzyskać jakąś odpowiedź.
Kiedy Frank w dalszym ciągu nie reagował, zastukała jeszcze raz,
nie dbając, że Siddy może w końcu to usłyszeć. Ale po tamtej stronie
nadal było cicho. Marianne z wściekłością zerwała z siebie ubranie i z
głośnym tupotaniem zaczęła kręcić się po pokoju. Potem rzuciła się na
łóżko, przygryzając wargi do krwi. Gorycz klęski i cierpienie kobiety
odrzuconej przekształciły się w nienawiść i gniew, które w osobliwy
sposób przeniosły się na osobę Siddy. Nagromadzona furia i chęć
zemsty były tak silne, że Marianne najchętniej wpadłaby teraz do
pokoju rywalki i udusiła ją.
W końcu uspokoiła się. Postanowiła rozmówić się rano z
Frankiem i dowiedzieć się, czemu nie przyszedł. Musiała również w
jakiś sposób wyjaśnić, dlaczego chciała rozmawiać z nim w środku
nocy. Jeśli jednak rzeczywiście Frank nią wzgardził, należało dać mu
nauczkę — tak samo jak tej jego cnotliwej gąsce!
Marianne niewiele spała tej nocy, a mimo to wstała o czasie.
Obmyśliła już stosowny wykręt, który miał oszczędzić jej
upokorzenia, wyjaśniając wczorajsze zachowanie — co prawda w
sposób mało przekonujący. Ubrała się i zaczęła nadsłuchiwać. Frank
już wstał i właśnie pukał do pokoju żony.
— Już ósma, Siddy! O wpół do dziewiątej czekam na ciebie na
korytarzu!
Marianne zabrała się do uwiarygodnienia wymyślonej w nocy
historyjki. Wydobyła z walizki materiały opatrunkowe i owinęła
nadgarstek bandażem. Potem pomazała go w jednym miejscu swoją
kredką do ust i kapnęła wodą kolońską. Teraz bandaż wyglądał jak
przesiąknięty krwią. Obejrzała swe dzieło z zadowoleniem, choć
ciągle z gniewem w oczach. Przed pół do dziewiątej wyszła na
korytarz, czekając na Franka.
— Na miłość boską, co też pani... — powiedział cicho i cofnął się
przerażony na widok Marianne stojącej przy jego drzwiach.
— Czy pan nie znalazł mojego listu? — spytała ostro.
— Owszem. Ale proszę rzecz rozważyć: nie mógłbym wystawić
na szwank pani reputacji.
— Ach, więc tylko dlatego pan nie przyszedł?
Spojrzał na nią poważnie.
— Nie. I tak nie przyszedłbym.
Obrzuciła go takim wzrokiem, że się przeraził.
— Więc niech mi pan przynajmniej zwróci mój list! — rzuciła
porywczo.
Frank szybko wyjął z kieszeni list, który i bez tego miał zamiar
jej oddać. W tym momencie Siddy stanęła w drzwiach i zobaczyła, że
jej mąż wręcza jakiś papier stojącej przed nim bladej i wzburzonej
Marianne Weidner. Frank nie zauważył jeszcze żony, ale Marianne ją
widziała i dlatego szybko, niby z zakłopotaniem, wsunęła list za
dekolt sukni, sugerując, że to bilecik wręczony jej ukradkiem.
Z zadowoleniem stwierdziła wrażenie, jakie scena ta zrobiła na
Siddy, która impulsywnie chciała nawet wycofać się do swego
pokoju. Ale Marianne śmiejąc się z udawanym zmieszaniem,
powstrzymała ją:
— Dzień dobry pani! Mam nadzieję, że spała pani lepiej niż ja.
Proszę spojrzeć: skaleczyłam się w nocy zamkiem u walizki.
Chciałam poprosić pani męża, żeby pomógł mi założyć bandaż — do
ojca nie zwracałam się z tym, bo by się śmiertelnie wystraszył. Ale
pan Nordau chyba mocno spał lub też miał jakieś opory. Nikt mi nie
pomógł i w końcu musiałam sama założyć sobie prowizoryczny
opatrunek.
Spojrzała na Franka i zwróciła się teraz wprost do niego:
— Widzi pan, miał pan możność zrobić dobry uczynek jako
miłosierny Samarytanin, ale pan wolał spać.
To powiedziawszy, wyciągnęła przed siebie zabandażowaną rękę,
co w sumie wyglądało dość groźnie, ale natychmiast ją cofnęła, żeby
żadne z nich nie mogło przyjrzeć się dokładniej.
Siddy była zdruzgotana. Czy to, co na wstępie zobaczyła, nie
potwierdzało jej najgorszych przypuszczeń? Czy zakłopotanie
Marianne a także Franką nie świadczyło wymownie o ich winie?
Mimo wszystko Siddy przemogła się i zapytała:
— Czy mogłabym zabandażować pani rękę, tak żeby opatrunek
trzymał się lepiej?
— Dziękuję, ale w tej chwili trzyma się dobrze. Muszę tylko
naciągnąć coś na siebie, żeby papa się nie wystraszył. Proszę, nie
zdradźcie mnie państwo, że się zraniłam. A teraz nie chciałabym
zatrzymywać państwa dłużej. Za chwilę spotkamy się na dole przy
śniadaniu.
Marianne odnotowała z satysfakcją, że Siddy ma zmienioną
twarz. W ten sposób za jednym zamachem zaspokoiła chęć zemsty i
znalazła dobry wykręt. Pani Nordau będzie teraz przeżywała męki
zazdrości, wierząc, że jej mąż potajemnie zabawia się w listowne
wyznania. I tak też się stało; wszystkie marzenia Siddy rozsypały się
jak domek z kart.
Frank był nie tylko wściekły na Marianne za jej niesłychane
zuchwalstwo, bo w bajeczkę o zranionej ręce nie uwierzył — ale także
głęboko zmartwiany tym, że Siddy była świadkiem tych manipulacji z
listem. Jak jej wytłumaczyć, nie demaskując zarazem panny Weidner,
że nie ma z tym świstkiem nic wspólnego? Frank był dżentelmenem i
kompromitowanie kobiety sprzeciwiało się jego zasadom.
Do śniadania zasiedli w bardzo złym nastroju. Przez jakiś czas
nie byli w stanie prowadzić rozmowy. Dopiero kiedy podano im
kawę, Frank opanował się i zaczął mówić o sprawach, które miał tego
dnia załatwić. Siddy starała się podtrzymywać rozmowę, ale żadne z
nich nie umiało trafić we właściwy ton i przywrócić atmosfery
wczorajszego wieczoru.
Siddy była zadowolona, kiedy Frank wyszedł, bo wreszcie mogła
wypłakać się w samotności swego pokoju. Straciła wszelką nadzieję
na wspólne szczęście z tym porankiem. Najbardziej gorzkie było przy
tym przeświadczenie, że to ona przez swoją dumę i powściągliwość,
wepchnęła go w ramiona kochanki. Do panny Weidner powzięła
jednak głęboką pogardę — Marianne była zbyt otwarcie bezwstydna,
żeby mogła jej wybaczyć. Siddy kochała męża także i teraz, kiedy
była już przekonana o jego niewierności.
Myślała przy tym z prawdziwą zgrozą, że Marianne odebrała jej
Franka całkowicie rozmyślnie i bez skrupułów. Należało przywołać
na pomoc dumę i starannie, na zawsze, ukryć przed Frankiem miłość,
gdyż rywalizowanie z kimś takim jak Marianne Weidner było poniżej
jej godności. Dziś czuła się niemal jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż
w dniu swego ślubu — po wynurzeniach Anny Frey.
Dla Franka i Siddy nadeszły teraz dni pozbawione wszelkiej
radości. Ich wzajemne stosunki stały się nagle znów napięte. Siddy
była poważna i małomówna. Frank co jakiś czas zauważał, że kiedy
wraca do hotelu po dłuższej nieobecności, jej oczy noszą ślady płaczu.
Sprawy firmy pochłaniały mu tyle czasu, że musiał ją zostawiać samą
na całe godziny. Obydwoje jednak, jakby za milczącym
porozumieniem, unikali spotkań z Weidnerami.
Siddy odwiedziła któregoś dnia panią Partmann i odtąd obie
zaprzyjaźnione panie spędzały razem dużo czasu. Tak więc Siddy
przebywała niemal równie często poza hotelem jak jej mąż. Tkwiąc w
błędnym przekonaniu, że Marianne Weidner jest kochanką Franka,
zaniechała walki o jego miłość — na to było już, jej zdaniem, za
późno.
Frank był zdesperowany. Co tak nagle odmieniło Siddy po
tamtym wieczorze który obudził w nim tyle nadziei? Czy zrozumiała,
że nie jest mu obojętna, że on ją po prostu kocha i dlatego stała się
chłodna i powściągliwa? To by znaczyło, że nie odwzajemnia jego
uczuć i że chce pozostać z nim tylko na stopie koleżeńskiej.
Wśród tych uczuciowych rozterek zachowywali się oboje coraz
bardziej niemądrze, a uczucie skrępowania tylko pogłębiało obopólne
wątpliwości i obawy.
Marianne próbowała na wszelkie sposoby zobaczyć się z
Frankiem na osobności, ale mimo jej wysiłków nie udało jej się ani to,
ani nawet spotkanie z Siddy. Nordauowie wychodzili z hotelu
wcześnie rano, a wracali wieczorem, po kolacji z Partmannami - u
nich w domu lub w jakiejś restauracji. W hotelowej jadali bardzo
rzadko. Pan Weiner dziwił się, że państwo Nordau nie pokazują się.
Nawet zagadnął na ten temat Franka, kiedy potkał go przypadkiem
wyjątkowo któregoś dnia. Frank zadał sobie nieco trudu, by spokojnie
wyjaśnić starszemu panu, że oboje z żoną są zasypani zaproszeniami i
ich wolny czas wypełniony jest towarzyskimi obowiązkami, które
pochłaniają ich całkowicie.
Pan Weidner zaś stwierdził, że w takim razie pozostaje tylko
mieć nadzieję, iż ma nadzieję na dalsze spotkania. Frank odparł, że
również ma nadzieję, że będzie więcej okazji do częstszych spotkań
na Florydzie, ale obawia się, iż również tam będą bardzo
zaabsorbowani. Po czym z prośbą po przekazaniu paniom ukłonów i
wyrazów najgłębszego szacunku obaj panowie pożegnali się.
Dla Franka ciągle jeszcze sytuacja nieustannej ucieczki przed
Marianne była obrzydliwa. Jeszcze nie miał pojęcia, że Siddy
widziała, jak wręczał Marianne list i jak tamta chowała go
ukradkowym ruchem za dekolt, oraz że ta zaobserwowana scena jest
przyczyną zmiany w zachowaniu Siddy.
Kiedy później zauważył, że Siddy podziękowała, kiedy
przekazywał jej pozdrowienia pana Weidnera, ale nie zadawała
żadnych pytań. Frank unikał mówienia o Marianne w przekonaniu, że
denerwuje Siddy, więc Siddy coraz bardziej utwierdzała się w
przekonaniu, że Frank spotyka się z nią potajemnie.
— Nie powiedziałem mu, że będziemy mieszkać w innym hotelu.
W każdym razie nie mogłem wymyślić żadnego sensownego powodu.
Uważam, że będzie lepiej, jeśli odseparujemy się od nich, prawda,
Siddy?
Popatrzyła na niego i odparła chłodno, patrząc na niego
przelotnie z pustym, martwym wyrazem oczu:
— Mam rację.
Dni w Nowym Jorku minęły bardzo szybko i Siddy była
zadowolona, że wyjeżdżają. Któregoś popołudnia Frank oznajmił jej,
że nazajutrz wyjeżdżają, gdyż wszystkie interesy nowojorskie zostały
pomyślnie zakończone. Kiedy opuścili hotel, nie spotkawszy się
więcej z Weidnerami, zrobiło się jej lżej na sercu, gdyż wiedziała, że
pozostaną oni w Nowym Jorku przez cały czas jej dalszej podróży na
Florydę.
W Filadelfii, a także w innych miastach na ich trasie, wszystkie
interesy zostały pomyślnie przeprowadzone. W ciągu tych tygodni
Siddy czuła się bardzo osamotniona, ale mogła przynajmniej
swobodnie oddychać, bez obsesyjnych myśli, że podczas gdy ona jest
sama, jej mąż spotyka się z tamtą.
Frank często zabierał ją do domów swoich partnerów
handlowych, Siddy budziła tyle uznania i sympatii, że mógł być z niej
dumny. Było mu jednak ciężko na duszy, że nie udaje mu się zbliżyć
do Siddy. Odkąd opuścili Nowy Jork, była wprawdzie trochę mniej
oficjalna i chłodna, lecz ciągle tkwiło w niej owo nieokreślone ,,nie
dotykaj mnie", które stale udaremniało jego próby przełamania lodów.
Siddy korespondowała w tym czasie regularnie z Margot, ale
również jej z niczym się nie zwierzała. Bo i po co? Margot nie mogła
jej pomóc, a tylko by się zamartwiała, wiedząc, że siostra jest
nieszczęśliwa. Tak więc Siddy cierpiała w całkowitym osamotnieniu.
Nie łudziła się już, że zdobędzie Franka, a myśl, że mogłaby
kiedykolwiek zostać następczynią Marianne Weidner, po prostu ją
paraliżowała, ale także pozwalała zachować dumę.
Ku jej udręce miłość do Franka nie stawała się przez to mniej
mocna i głęboka, tylko o wiele, wiele boleśniejsza.
XIV
Margot Jung i Peter Vahl nadal spędzali ze sobą wiele czasu. W
klubie tenisowym i na polu golfowym pojawiali się zawsze razem, tak
więc wszystkim innym wydawało się oczywiste, że tych dwoje należy
do siebie i żaden mężczyzna nawet nie próbował zbliżyć się do
Margot.
Dziewczyna pilnowała się teraz, żeby nie dać Peterowi kosza,
gdyż to byłby ten ostatni, najostatniejszy — pamiętała o tym. Nie
mogła i nie chciała stracić dobrego, wypróbowanego przyjaciela, ale
zarazem ciągle jeszcze nie chciała zostać jego żoną. Od czasu historii
z autem zyskał wprawdzie w jej oczach, jednakże do jej ideału było
mu jeszcze daleko.
Peter Vahl, który tak długo był cierpliwy, teraz absolutnie nie
mógł zapanować nad sobą. Margot robiła się z dnia na dzień coraz
bardziej czarująca, a nad dziecięcą stroną jej natury, która zawsze
obligowała go do cierpliwości, zaczęła górować kobiecość. Próbował
doprowadzić do jakichś rozstrzygnięć, gdyż nie mógł już dłużej
czekać, ale Margot sprytnie omijała wszelkie jego pytania i
napomknięcia, by nie dopuścić do sto dwudziestego piątego kosza.
Peter zauważył, że dziewczyna nie jest tak pewna siebie i
beztroska jak przedtem. Nie umiała już spokojnie i swobodnie patrzyć
mu w oczy; czasem pod wpływem jego spojrzenia nagle rumieniła się,
a potem z reguły była bardziej szorstka niż zwykle. Te zmiany
uszczęśliwiały go.
Ale z tym wszystkim nie był ani trochę spokojniejszy. Jego słowa
stały się bardziej natarczywe, agresywne, jego oczy błagały o miłość,
tak samo jak czułe brzmienie głosu i wszystko, co dla niej czynił.
Nadal jednak nie mógł jej zrozumieć. Margot udawała, że nie i
odpowiadała jakąś niedorzecznością.
Peter Vahl nie wytrzymywał tego i poprzysięgał sobie, że przy
następnym spotkaniu Margot będzie musiała wyjawić, co myśli.
Któregoś dnia pojechali jak zwykle do klubu tenisowego. Pojawił się
tam dość wcześnie — poza nimi nie było jeszcze nikogo, nawet
chłopców podających piłki. Usiedli więc przy białym stoliku i czekali.
To Peter tak pokierował sprawą, żeby przyjść tu wcześniej, bo na tym
opierał się jego plan. Miał teraz przed sobą dobre pół godziny,
podczas której nikt nie będzie im przeszkadzał.
Przechylił się nagle w jej stronę i wziął ją za rękę, patrząc z
czułością, a mimo to poważnie i stanowczo.
— Panno Margot, ja celowo przyjechałem dziś z panią wcześniej
niż zwykle, bo chciałem porozmawiać z panią w cztery oczy. Otóż...
ja nie mogę dłużej żyć obok pani w tej chłodno przyjacielskiej aurze.
Margot spojrzała z przestrachem.
— Peter, mój drogi, miły, niech pan nie mówi dalej! Niech pan
będzie dobry i rozsądny! — prosiła, usiłując jednocześnie uwolnić
rękę.
— Nie, panno Margot! — odparł, nie puszczając jej dłoni. —
Koniec z rozsądkiem. Zbyt długo byłem rozsądny. Teraz chcę
usłyszeć od pani ostateczne słowo; teraz zaraz. Nie wolno pani
stosować dalej uników. I proszę mnie posłuchać: jeśli chce mnie pani
zmusić do milczenia jakimś frazesem, potraktuję to jako odmowę.
Muszę i chcę otrzymać teraz od pani odpowiedź, czy zostanie pani
moją żoną, czy też nie. Kocham panią tak bardzo, że odmowa będzie
dla mnie nieszczęściem. Ale wolę raczej być nieszczęśliwy niż żyć tak
dłużej obok pani. Margot, całe szczęście mojego życia zależy od pani.
Czy chce pani zostać moją żoną?
Margot zbladła i poczerwieniała. W odruchu obronnym obudziła
się w niej cała dziewczęca przekora — właśnie dlatego, że miała
ochotę rzucić mu się na szyję. Opierała się zaś dlatego, że zapędził ją
w ciasną uliczkę, że nie pozostawił jej ani chwili czasu, nalegając,
żeby zdecydowała się właśnie teraz.
Wydarła mu się resztką sił, skoczyła na równe nogi i krzyknęła ze
złością:
— Nie, nie i jeszcze raz nie! Nie chcę zostać pańską żoną!
Peter silnie pobladł, jego niebieskie oczy przesłonił cień, a wokół
ust pojawiła się gorzka rysa. Podniósł się ociężale i powiedział:
— Muszę na tym poprzestać. Proszę mi wybaczyć, że się
naprzykrzałem. Życzę pani szczęścia!
Ukłonił się, zabrał leżącą na stoliku rakietę i szybko odszedł, nie
oglądając się ani razu za siebie.
Margot stała bez ruchu i patrzała za nim w ślad, a w miarę, jak się
oddalał, robiło jej się coraz ciężej na sercu. Ciągle jeszcze miała
nadzieję, że odwróci się i przybiegnie z powrotem, ale tak się nie stało
— Peter szedł dalej i dalej aż do wyjścia z kortów. Margot poczuła się
nagle osamotniona i do głębi serca przerażona. Nie mogła i nie chciała
uwierzyć, że Peter Vahl, jej najlepszy przyjaciel, odszedł.
A kiedy zniknął jej z oczu, z całej siły przycisnęła kostki palców
do zębów.
— Peter Vahl! Peter, kochany! — krzyknęła jak przerażone
dziecko, pozostawione same w ciemnym pokoju.
Ale Peter nie wrócił. Rozejrzała się dookoła, jakby obudzona z
ciężkiego snu. Jak to możliwe? Zostawił ją. Miał takie smutne oczy,
ale jednocześnie był taki stanowczy. Nie obejrzał się za nią ani razu.
Była teraz sama, zupełnie sama.
— To nie w porządku z jego strony! Jak mógł zrobić coś takiego!
— powiedziała do siebie i łzy puściły się jej z oczu.
Margot poczuła się nagle śmiertelnie nieszczęśliwa. A potem
ogarnął ją lęk, że za chwilę pojawią się znajomi i trzeba będzie z nimi
rozmawiać. To było niemożliwe; teraz mogła tylko płakać —
beznadziejnie, rozpaczliwie płakać. Musi stąd pójść, nikogo nie chce
widzieć!
Powoli, niepewnie ruszyła w stronę wyjścia. Wpadło jej nagle do
głowy, że nie ma pieniędzy na tramwaj — miała przecież wrócić
samochodem razem z Peterem. Jakie to dziwne uczucie, że nie ma
Petera, który się o nią troszczył, chronił przed wszelkimi
niedogodnościami, załatwiał za nią wszystko, tak jakby to rozumiało
się samo przez się.
Ostatecznie może pójść pieszo… Nie to przecież było najgorsze,
to, że Peter odszedł! I że nie wróci. Wyjedzie z Berlina, żeby więcej
jej nie widywać. Wierzyła, że to zrobi i że straciła go ostatecznie. Na
myśl o tym przystanęła i oparła się o drzewo, gdyż nogi odmówiły jej
posłuszeństwa.
— Peterze, mój dobry, kochany... przecież ja... przecież ja cię
kocham i nie mogę żyć bez ciebie! — zaszlochała głośno.
I nagle zrozumiała, że kocha Petera Vahla, że zawsze go kochała
nic o tym nie wiedząc. A ten niedorzeczny ideał to było głupie
dziewczyńskie fantazjowanie. To przecież Peter był najbardziej przez
nią kochanym człowiekiem. Życie bez niego nie miało sensu. Na
miłość boską, on nie może wyjechać!
Pobiegła do wyjścia i głęboko odetchnęła: samochód Petera stał
na swoim miejscu! Pewnie siedzi w środku i czeka na nią. W
przypływie zadziorności pomyślała, że tylko chciał ją nastraszyć. To
szkaradne z jego strony! Nie wsiądzie do jego samochodu, bo to
byłoby upokarzające! Wyprostowała się dumnie, chcąc energicznym
krokiem przejść obok auta. Ale wewnątrz wozu nikogo nie było, nikt
na nią nie czekał.
Margot poczuła, że rozpacz ogarnia ją na nowo. I w tym
momencie wyłonił się obok niej szofer Petera.
— Proszę jaśnie panienki, kazano mi powiedzieć, że auto jest do
jej dyspozycji. Pan doktor pojechał tramwajem, żebym mógł odwieźć
jaśnie panienkę do domu.
Margot zrobiła wszystko, aby się opanować.
— Jest mi przykro, że pan doktor pojechał tramwajem. Gdyby..
gdyby zaczekał na mnie parę minut... — wyjąkała.
— Pan doktor nie miał niestety czasu; miał ważny telefon
wzywający go do Lipska, więc musiał pojechać do domu, żeby
przygotować się do podróży. Ja mam tylko odwieźć jaśnie panienkę
do domu, a potem wrócić się po pana doktora i zawieźć go na
Dworzec Anhalcki.
Margot zobaczyła nadchodzącą grupkę młodych ludzi z rakietami
tenisowymi. Szybko wsiadła do auta i szofer zatrzasnął drzwiczki.
Wsunęła się głęboko na tylne siedzenie, żeby znajomi nie zauważyli
jej. Na szczęście weszli na teren kortów, nie troszcząc się o stojący
przy wejściu samochód. Szofer włączył silnik i wóz ruszył.
W oczach Margot znów błysnęły łzy. Jaki dobry, jaki kochany
jest Peter, że pomyślał o zostawieniu jej samochodu! Więc
rzeczywiście chce wyjechać! Tak spieszno mu do tego Lipska?
Prawdopodobnie podpisze zaraz kontrakt angażujący go tam do pracy.
Ogarnęła ją całkowita rozpacz. Co tu zrobić? Przecież nie może mu
pozwolić wyjechać!
Wtedy na pewno nigdy go już nie zobaczy. Wtedy wszystko się
skończy, a ona zostanie sama — ze złamanym sercem i tęsknotą za
Peterem. Nie, do tego nie wolno dopuścić. Przede wszystkim trzeba
zapobiec jego wyjazdowi, bo to jedyna szansa uratowania jej
szczęścia, które tak głupio i lekkomyślnie naraziła na szwank.
Och, teraz wie, że zachowywała się w stosunku do Petera
obrzydliwie. Jak bardzo wydręczyła biedaka! Zrozumiała to dopiero
teraz, kiedy sama zakosztowała cierpienia z jego powodu. Trzeba go
zatrzymać; on nie może wyjechać do Lipska. Jego ojciec też byłby
nieszczęśliwy, gdyby Peter przeniósł się tam. Ale co ona może zrobić,
żeby go zatrzymać?
Zastanawiała się przez chwilę, potem wyprostowała się, otarła
oczy i opuściła szybę oddzielającą miejsce kierowcy od tylnej części
wozu.
— Przypomniało mi się, że muszę jeszcze powiedzieć coś
ważnego panu doktorowi, więc zamiast do mnie, proszę, aby pan od
razu pojechał do niego do domu. Poczekam w samochodzie, aż
zejdzie, żeby pojechać na dworzec.
— Bardzo proszę, jaśnie panienko!
Marnot odetchnęła. W ten sposób Peter nie wyjedzie, zanim
jeszcze raz z nią nie porozmawia. Jaką minę zrobi, kiedy zobaczy ją w
aucie? Czy się ucieszy? A może jest na nią taki rozgoryczony, że w
ogóle nie będzie chciał jej wysłuchać? Margot pełna była obaw. Może
Peter przestał już ją kochać? Ach, nie, to niemożliwe! Pewnie będzie
trochę zły, że niepotrzebnie pakował walizkę...
Wypłakała raz jeszcze z serca wszystkie obawy i wytarła oczy.
Wyciągnęła z torebki puderniczkę i przypudrowała się. Wielkie nieba,
jak ona wygląda! I z taką zapłakaną twarzą chce odzyskać Petera?
Pudrowała i pudrowała — nic nie pomagało: ślady płaczu ciągle były
widoczne.
A niech zostaną! Niech zobaczy, ile przez niego wycierpiała, jak
ją dręczył — jej Peter, kochany, dobry, głupi, szalony Peter! Myślał,
że ona pozwoli mu odejść. Jej bohater, jej ukochany bohater i... jej…
tak jest, to właśnie on stał się jej ideałem! Nikt nie był taki dobry i
kochany jak on, ani taki silny i wierny, ani taki dzielny i niezawodny.
Końcową część drogi przebyła śmiejąc się i popłakując na
zmianę. Samochód zatrzymał się przed bramą willi, w której Peter
mieszkał z ojcem. Szofer wysiadł, zadzwonił i zameldował, że
samochód czeka. Margot wcisnęła się najgłębiej jak mogła w kąt auta,
żeby nie rzucać się od razu w oczy. Czekała dość długo, zanim
pojawił się służący, który przyniósł walizkę i położył ją na miejscu
obok szofera, nie dziwiąc się obecności Margot. Widywał ją często w
samochodzie młodszego pana Vahla, więc uznał, że widać są
umówieni.
W końcu nadszedł Peter — blady i bardzo poważny.
— Czy panna Jung wyszła już z klubu tenisowego? — zagadnął
stojącego obok samochodu szofera. — Odwiózł ją pan do domu?
— Nie, panie doktorze! Jaśnie panienka siedzi w samochodzie,
bo ma panu coś ważnego powiedzieć.
Peter znieruchomiał, potem zajrzał w głąb auta, otworzył
drzwiczki i skinął na szofera, że można ruszać. Opadł na miejsce obok
Margot i wziął ją za rękę.
— Co pani chce mi jeszcze powiedzieć, Margot?
Niemądre łzy znowu puściły się jej z oczu.
— Peter... mój kochany, to wszystko było bez sensu! Przecież ja
nie mogę bez pana żyć! I... i kocham pana jak nikogo na świecie. Jak
mógł mnie pan tak zostawić?
Wziął ją w ramiona i głęboko, z całej piersi odetchnął. Na
szczęście jechali pustymi uliczkami, na których prawie nie było widać
przechodniów, ale gdyby nawet było inaczej, Peter nie zwracałby na
nic uwagi. Objął głowę Margot i z największą miłością zajrzał jej w
oczy.
— Margot, czy chcesz zostać moją żoną?
Skinęła głową i mocno zarumieniła się pod jego spojrzeniem.
— Tak, Peter. Nie mogę bez ciebie żyć.
Zaczął ją całować jak oszalały, do utraty tchu.
— Moja najukochańsza, Bogu niech będą dzięki, że nareszcie
przestałaś się opierać. Nie bój się zostać moją żoną. Kocham cię i
będę nosił na rękach.
— I nie pojedziesz do Lipska, dobrze?
Roześmiał się radosnym, szczęśliwym śmiechem.
— Wykluczone! Natomiast objadę teraz z tobą kawałek Berlina,
dalej się zobaczy. Powiedz, naprawdę mnie kochasz?
Spojrzała na niego rozpromieniona.
— Ja wcale nie wiedziałam, że cię kocham. Zrozumiałam to
nagle, kiedy zostałam sama tam, na kortach. Na myśl, że mogłabym
cię utracić, poczułam się strasznie nieszczęśliwa. Potrzebuję cię,
Peter... kocham cię.
Wzruszony i szczęśliwy zaczął ją znów całować, a potem
przytulił do piersi jej głowę i zapytał cicho:
— A co z twoim ideałem, kochanie?
Pogłaskała go po ręce.
— Nareszcie go znalazłam, Peterlein.
— Jak to? — zdziwił się. — I mimo to chcesz zostać moją żoną?
Zerknęła na niego z filuterną minką, pogrążając go do reszty w
zachwycie.
— A owszem. Wyobraź sobie, że kiedy wszystko rozważyłam,
okazało się, że to ty jesteś moim ideałem. No bo jesteś dobry, silny i
wielkoduszny, jesteś odpowiedzialny, wierny, dzielny, no i... jesteś
bohaterem. A przede wszystkim kochasz mnie tak, jak chciałam być
kochaną.
Peter aż poczerwieniał z zakłopotania i roześmiał się tak po
chłopięcemu, że Margot musiała go pocałować.
— Ale nie mam ciemnych oczu ani ciemnych włosów, a
schudnąć też nie schudłem.
Margot prychnęła rozbawiona.
— Wiesz, Peterlein, ta kolorystyka niewiele znaczy, jeśli serce
jest czarne.
Peter zabierał się znów do pocałunków, ale wjechali niestety w
bardziej ludną okolicę, w związku z czym musieli siedzieć grzecznie
obok siebie. Ale nie spuszczali z siebie uszczęśliwionych oczu. Mieli
sobie tak dużo do powiedzenia. Margot skarżyła się, że ją tak
straszliwie przeraził swoim odejściem.
— Czy ty naprawdę nie chciałeś mnie już więcej widzieć?
Ścisnął oburącz jej dłoń.
— Nie mogłem już tego wytrzymać, Margot. Nie potrafiłem
dłużej żyć obok ciebie — spokojny i opanowany. Tęsknota, gorące
pragnienie, żeby choć cię pocałować, odbierały mi rozum.
To powiedziawszy, pocałował ją szybko, korzystając z tego, że
akurat nikt nie przechodził ulicą.
Dojechali do Dworca Anhalckiego i szofer już zamierzał oddać
walizkę bagażowemu, gdy Peter powstrzymał go:
— Proszę zostawić walizkę. Panna Jung przekazała mi właśnie
wiadomość, że nie muszę natychmiast jechać do Lipska; był w tej
sprawie jeszcze jeden telefon. Ale niech pan skręci za róg, gdzie nie
będziemy tamowali ruchu, i pójdzie dowiedzieć się, kiedy odchodzi
pierwszy poranny pociąg do Lipska. To na wypadek, jeśli jednak będę
musiał rano pojechać.
Szofer podjechał i wysiadł, a Margot spojrzała niespokojnie.
— Chcesz jednak pojechać do Lipska?
— Nie — uśmiechnął się Peter. — Musiałem tylko jakoś
uzasadnić szoferowi, że mimo twego poselstwa zajechaliśmy przed
dworzec. Inaczej gotów pomyśleć, że cała ta jazda była bezcelowa.
— Ach, jaki mądry Peter! — roześmiała się.
— Wystarczająco jak na berlińskiego adwokata. Ale co teraz
będziemy robić? Dokąd pojedziemy?
— Przypuszczam, że odwieziesz mnie do domu, bo chyba
będziesz chciał porozmawiać z moimi rodzicami.
— Jasne! Ale ponieważ twoją zgodę już mam, nie musimy gnać
na łeb, na szyję. Zresztą twojego ojca i tak nie ma teraz w domu, więc
mamy dla siebie jeszcze jakąś godzinkę. Takie potajemne zaręczyny
wydają mi się czymś wręcz cudownym. Jeśli o mnie chodzi, chętnie
bym się jeszcze tym stanem podelektował. Czy masz coś przeciwko
temu, żebyśmy trochę pojeździli autem?
— Absolutnie nie! — powiedziała rozbawiona.
W tym momencie wrócił szofer z informacją o godzinie odjazdu
pierwszego porannego pociągu do Lipska.
— Dobrze — powiedział Peter — wracajmy teraz do domu, żeby
zostawić tam walizkę. Potem musi nas pan zawieźć ponownie do
klubu tenisowego, bo zapomniałem tam czegoś, a stamtąd ruszymy do
domu państwa Jung.
— Ależ Peter, to będzie trwało co najmniej godzinę!
— Nie szkodzi! Dla mnie z pewnością nie będzie to za długo,
najważniejsze, że będziemy przejeżdżali przez słabo zaludnione
okolice.
Ta jazda z paroma przystankami wcale nie wydała im się za
długa. Kiedy na koniec dotarli pod dom Margot, nie mogli się
nadziwić, że tak szybko minął im czas. W ciągu tej godzinnej jazdy
zdążyli sobie jednak powiedzieć to wszystko, co mają sobie do
powiedzenia narzeczem, a w słabo zaludnionych okolicach nadarzały
się okazje, żeby wzmocnić wypowiadane kwestie pocałunkami.
Weszli do rodzicielskiego mieszkania Margot, gdzie ku swej
cichej radości dowiedzieli się, że pani Jung jeszcze nie ma, ale lada
moment powinna wrócić do domu. Tak więc parze narzeczonych dane
było jeszcze krótkie sam na sam.
W końcu jednak starsi państwo przyszli — najpierw matka, po
niej ojciec — i dalej wszystko wynikło samo z siebie. Margot życzyła
sobie, żeby zaręczyny odbyły się dopiero po powrocie Siddy i Franka
z podróży poślubnej. Do tego terminu pozostało jeszcze kilka tygodni,
ale Margot i Peter uznali, że taki potajemny okres narzeczeński ma o
wiele więcej uroku niż oficjalny.
Peter błagał jednak, żeby potem nie odkładać ślubu na dłużej.
Ustalono zatem, że zaręczyny odbędą się we wrześniu, kiedy Siddy
już będzie na miejscu, a datę ślubu wyznaczono na drugiego grudnia.
XV
Marianne nie posiadała się ze złości, kiedy dowiedziała się, że
Nordauowie wyjechali. Przepełniał ją szaleńczy gniew na Siddy, gdyż
była pewna, że to z jej winy Frank wyjechał bez pożegnania. Ojciec
chcąc ją uspokoić, opowiedział, jak to spotkał Franka Nordaua, który
wyraził nadzieję, że w Miami będą mieli na pewno więcej okazji do
spotkań.
Z tych słów Marianne wywnioskowała, że Frank tylko przez
ostrożność unikał bliższych kontaktów z nią. Prawdopodobnie jego
żona w jakiś sposób dała upust przepełniającej ją zazdrości. To, co
Frank jakoby powiedział jej ojcu, potraktowała jako tajemne
przesłanie. Uspokoiła się jako tako i następne tygodnie w Nowym
Jorku spędziła trawiona gorączką oczekiwania.
Czas jej się dłużył, mijał zbyt wolno, toteż wymogła na ojcu
wcześniejszy wyjazd na Florydę. Kiedy więc Frank Nordau zjechał z
żoną do Miami, Weidnerowi bawili już tam od tygodnia. W hotelu, w
którym zatrzymała się z ojcem, Marianne zadbała o to, żeby pokoje
sąsiadujące z ich apartamentem, pozostały wolne. Poleciła mianowicie
zarezerwować je dla Nordauów, nic nie wiedząc, że Frank tymczasem
zamówił już locum gdzie indziej.
Ku swemu całkowitemu zadowoleniu Frank pozałatwiał już
wszystkie interesy poza zaprzyjaźnioną firma w Miami.
— Kiedy wrócimy do Berlina — powiedział z uśmiechem do
Siddy — będziesz musiała pójść do jubilera i wyszukać sobie jakąś
wyjątkowo piękną rzecz; te nowo nawiązane stosunki handlowe
pozwolą nam na to z naddatkiem.
Jego słowa nie wywołały u Siddy ani cienia uśmiechu. Nie
zależało jej na biżuterii ani żadnych błyskotkach. Uczynić ją
szczęśliwą mogła tylko miłość męża. Kiedy jechali do Miami, ogarnął
ją na nowo strach, że Frank będzie się tam spotykał z Marianne
Weidner, a później zapewne również będą się widywać. Nigdy nie
pozbędzie się tego bolesnego ucisku w sercu, nawet wtedy, kiedy
Marianne nie będzie już kochanką Franka.
Siddy nie wierzyła, żeby ten romans mógł trwać długo —
któregoś dnia Frank pozna jej charakter. Ale po Marianne będzie
zapewne jakaś inna. Co za różnica? Między nią a Frankiem nigdy nie
będzie prawdziwego porozumienia — pozostanie tylko oficjalna
koegzystencja. I ta świadomość była dla Siddy niewypowiedzianie
bolesna.
W hotelu w Miami wskazano im zamówione przez Franka
pokoje. Z okien roztaczał się wspaniały widok na morze, przy
panował ożywiony ruch. Frank miał do załatwienia w Miami tylko
jedną sprawę, a mianowicie sfinalizowanie bardzo obiecującej umowy
z pewną wielką firmą budowlaną. Poza tym planował spędzić tu z
żoną dwa tygodnie na wypoczynku.
Warunki pobytu były w pełni luksusowe. Przebywający w Miami
goście paradowali wprawdzie przez cały dzień w strojach plażowych,
ale wieczorem obowiązywała elegancja i wykwintne toalety życie
toczyło się jednak głównie na plaży i dlatego Siddy obawiała się, że
spotkanie z Marianne jest nieuniknione mimo zamieszkania w innym
hotelu.
I rzeczywiście: kiedy następnego dnia po śniadaniu wybrała się z
Frankiem na plażę, ujrzała idących im naprzeciw Weidnerów.
Marianne miała na sobie kokieteryjny kostium plażowy, a na to
narzucony elegancki kąpielowy płaszcz. Siddy zbladła na jej widok i
zrobiło jej się zupełnie słabo. Z uczuciem zazdrości musiała przyznać,
że Marianne jeszcze nigdy nie prezentowała się tak powabnie jak
teraz. I w dodatku wiedziała, jak ukazać w pełni urok swej pięknej,
smukłej sylwetki.
Zobaczywszy Franka i Siddy, odetchnęła głęboko, jakby
uwolniona od przewlekłego bólu. Oczekiwała spotkania z Frankiem z
największą niecierpliwością, a teraz była dodatkowo zadowolona ze
swego wyglądu. Z wyciągniętą dłonią i promiennym uśmiechem
ruszyła w stronę młodej pary.
— Ach, nareszcie się spotykamy! Kiedy państwo przyjechali?
Siddy nie mogła uniknąć powitania i zetknięcia się na moment z
czubkami palców swego wroga, mając przy tym uczucie, że
kamienieje od środka. Frank skłonił się ceremonialnie przed Marianne
i podał rękę jej ojcu.
— Przyjechaliśmy wczoraj wieczorem.
— Co, już wczoraj wieczorem? Nic mi o tym nie powiedziano w
hotelu. No, ale czy nie postąpiłam ładnie, że zarezerwowałam dla
państwa pokoje z widokiem na morze? Wiedzieliśmy przecież, że
przyjedziecie w tych dniach i zatrzymacie się w tym samym hotelu.
Frank był nieco zakłopotany.
— To rzeczywiście bardzo miłe ze strony łaskawej pani; niestety
nic o tym nie wiedziałem. A ponieważ słyszałem, że w tym hotelu nie
ma już wolnych pokoi z widokiem na morze, zamówiłem kwaterę
gdzie indziej. Dlatego nie mogła pani wiedzieć o naszym przybyciu.
Marianne ściągnęła się mina. Rzuciła Siddy nienawistne
spojrzenie, które mówiło: „To mam tobie do zawdzięczenia!"
Pan Weidner usiłował ratować sytuację, mówiąc ze śmiechem:
— Widzisz, Marianne, działaliśmy zbyt pochopnie. Będę musiał
zaraz odwołać rezerwację.
— Ależ to niemożliwe, papo! — wybuchnęła Marianne. — Ja
zamówiłam te pokoje i gdyby nie moje zapewnienia, zostałyby
wynajęte komuś innemu. Chyba zgodzą się państwo, że najlepiej
będzie, jeśli przeniesiecie się do naszego hotelu.
Frank spojrzał na żonę, zauważył jej bladość i zaciśnięte usta.
Zebrał się w sobie i powiedział stanowczo, choć pełnym ubolewania
tonem:
— Niezmiernie mi przykro, ale to niemożliwe, łaskawa pani. My
też zamówiliśmy nasze pokoje z góry, i to na cały nasz pobyt tutaj.
Poza tym mamy w naszym hotelu umówione już różne konferencje w
sprawach firmy, no i nie chciałbym zmieniać adresu.
— To oczywiste, interesy mają pierwszeństwo — oświadczył pan
Weidner wyrozumiale. — A jeśli chodzi o te zarezerwowane pokoje,
to niech cię o to głowa nie boli, Marianne — sam załatwię sprawę z
dyrekcją hotelu. Odstąpią je od ręki komuś innemu, bo to dobre
pokoje, z pięknym widokiem. Byłoby bardzo miło, rzecz jasna,
gdybyśmy mogli mieszkać bliżej siebie, ale przecież i tak będzie wiele
okazji do spotkań.
Ta uwaga trochę pocieszyła Marianne, choć nadal była wściekła,
że wszystko poszło nie po jej myśli, tylko tak jak chciała ta „cnotliwa
gąska". Pani Nordau była najwidoczniej o nią zazdrosna. I bardzo
dobrze! Powinna być! Marianne postanowiła odpłacić jej z nawiązką
za wszystkie irytacje i rozczarowania. Popatrzyła Frankowi
wymownie w oczy i powiedziała cicho, korzystając z tego, że jej
ojciec szedł z Siddy o kilka kroków przed nimi:
— Bardzo na pana czekałam i cieszę się, że nareszcie pan
przyjechał.
Wiatr doniósł te słowa do uszu Siddy, która musiała pokonać
wzbierający w niej szloch, żeby usłyszeć, co Frank na to odpowie. Ale
choć nadstawiała uszu, nie zrozumiała jego odpowiedzi.
— To miło z pani strony — odparł Frank lekkim tonem.
— Musimy się tutaj częściej spotykać; myślę, że mamy sobie
wiele do powiedzenia — ciągnęła dalej z tęsknym wyrazem oczu.
Frank zesztywniał i popatrzył na nią ostro.
— Wydaje mi się, że łaskawa pani trwoni swoje zainteresowania,
skupiając je na niewłaściwym obiekcie.
— Och, czyżby żona nie pozwalała panu spotykać się z jakąś
inną istotą płci żeńskiej? Bierze pana pod pantofel?
— Ani jedno, ani drugie — odparł z irytacją, a czoło silnie mu
poczerwieniało.
Marianne wiedziała doskonale, że żaden mężczyzna nie zniesie
łatwo podejrzenia o pantoflarstwo. Śmiejąc się w sposób, który miał
go podburzyć, ciągnęła dalej:
— Och, wy nieszczęśni żonkosie z podciętymi skrzydłami! Ale ja
nie zrezygnuję z tego, żeby je panu trochę poluzować. Przede
wszystkim jednak musimy porozmawiać w cztery oczy; myślę, że
mamy sobie to i owo do powiedzenia, a do tego nie potrzeba nam
świadków.
Frank zmarszczył czoło.
— A ja myślę, łaskawa pani, że lepiej będzie, jeśli tego
poniechamy.
Rzuciła mu jedno ze swych niebezpiecznych, uwodzicielskich
spojrzeń.
— Tak bardzo się pan mnie boi?
— Bynajmniej. Jeśli — to o panią. Proszę pozwolić sobie
wiedzieć, że prowadzi pani niebezpieczną grę.
Marianne zagruchała kuszącym śmiechem, licząc na to, że sprawi
w ten sposób przykrość Siddy.
— Lubię niebezpieczną grę, a pan byłby w niej nader pożądanym
partnerem.
Frank obawiał się, żeby coś z tych słów nie doleciało do uszu
Siddy i to czyniło go tak niepewnym, że Marianne już uwierzyła w
swoją wygraną. Spojrzał zatroskany w stronę żony, która przystanęła
z panem Weidnerem, czekając na nich.
— Proszę zrezygnować z mojego partnerstwa, łaskawa pani a
także proszę pomyśleć o swojej reputacji. Więcej nie chcę i nie mogę
pani powiedzieć.
— Obstaję przy tym, żebyśmy porozmawiali w cztery oczy, gdyż
nie myślę ani o mojej reputacji, ani o niczym innym, tylko o tym, że
kocham pana do szaleństwa.
— To nie ma sensu! Niech pani będzie rozsądna!
Roześmiała się dźwięcznie.
— Rozsądna będę, mając osiemdziesiąt lat. Proszę, niech mnie
pan nie drażni; ja jestem zdolna do wszystkiego. Muszę choć raz z
panem porozmawiać — tylko raz! Zastanowię się jeszcze, jak to
urządzić, żeby pańska żona nie dowiedziała się. Zresztą w pana żyłach
płynie chyba krew, a nie woda, a małżeński żywot, jaki pan prowadzi,
nie może mężczyzny takiego jak pan uczynić szczęśliwym. A więc —
jeszcze porozmawiamy!
Frank i Marianne znaleźli się tak blisko pierwszej pary, że Siddy
usłyszała ostatnie słowa, a przede wszystkim zauważyła wielkie
zakłopotanie i niepewność męża oraz wzburzenie tamtej.
Frank nie wiedział, w jaki sposób wywinąć się pannie Weidner.
Pomyślał, że może istotnie najlepszym rozwiązaniem będzie spotkać
się z nią sam na sam po to, żeby powiedzieć jej bez ogródek, iż
wyprasza sobie dalsze naprzykrzanie się z jej strony. Zrozumiał, że ta
dziewczyna nie uznaje żadnych absolutnie hamulców i nie zostawi go
w spokoju, dopóki wyraźnie nie wyjaśni jej swego stanowiska.
Jego serce należało bez reszty do Siddy. Miał też nadzieję, że
tutaj, w Miami, ich stosunki nareszcie jakoś się ułożą, bo będzie mógł
święcić jej więcej czasu, nie mając już na głowie interesów firmy.
Stan obecny znosił z największym trudem, toteż postanowił
nieodwołalnie wszystko otwarcie przedstawić Siddy. Dlatego też
jakiekolwiek gierki z panną Weidner absolutnie nie wchodziły w
rachubę.
Marianne stawała mu się coraz bardziej niesympatyczna, gdyż nie
cierpiał kobiet, które w stosunkach z mężczyznami przejmowały
inicjatywę. Żadna zresztą z dotychczas mu znanych kobiet nie
zachowywała się tak agresywnie. Trzeba więc będzie pozbyć się jej w
sposób energiczny, i to tak, żeby zrozumiała wszystko właściwie.
— Dobrze, jeszcze porozmawiamy! — odparł ostro i
zdecydowanie.
Siddy usłyszała i to, a także zauważyła błysk triumfu w oczach
Marianne. Poczuła w sercu bolesny skurcz. Czy musi znosić tego
rodzaju spojrzenia tej dziewczyny, która bez cienia żenady kokietuje
Franka na jej oczach?
Wyprostowała się dumnie i powiedziała stanowczym tonem:
— Wracam teraz do hotelu.
Frank natychmiast stanął przy niej.
— Będzie tak, jak sobie życzysz, Siddy.
— Ale ma pani posłusznego męża! — zawołała Marianne
szyderczo.
Pan Weidner roześmiał się dobrodusznie.
— Tego by brakowało, żeby mąż nie był posłuszny żonie w
czasie podróży poślubnej! Czyż nie tak, łaskawa pani? — zażartował,
zwracając się do Siddy.
Siddy kiwnęła głową, przymuszając się do uśmiechu, potem
pożegnała Marianne lekkim, sztywnym ukłonem i odeszła. Frank też
się pożegnał i ruszył razem z żoną.
Marianne popatrzyła za nimi z ironią.
— O, Boże, ależ to nudna gęś!
Pan Weidner spojrzał zdumiony.
— Chyba nie masz na myśli tej czarującej pani Nordau,
Marianchen?
— Właśnie ją mam na myśli, ojcze! — rzuciła z wściekłością.
— Ależ to przemiła, urocza osóbka!
— Och, papo! Wy, mężczyźni, jak tylko zobaczycie ładną buzię,
to razu myślicie, że przypisane są do niej wszystkie inne uroki. To
nudna, głupia gęś, w dodatku — zazdrosna! Czy nie widzisz, że
chciałaby tego swego mężusia owinąć w watę i wsadzić pod klosz,
żeby nic do niego nie docierało, żeby w ogóle nie wiedział, jak
wygląda życie, bo sama pozbawiona jest życia i temperamentu.
Biedny Nordau, należy mu tylko współczuć! On bardzo chętnie trochę
by pobrykał, ale co, skoro musi zaraz wracać pod ten klosz.
Marianne święcie wierzyła w to, co mówi. Była przekonana, że
przy niej i za jej sprawą Frank natychmiast by „odżył". Grunt, że
zgodził się na spotkanie — teraz już nie ucieknie przed nią więcej!
Panna Weidner spalała się w pragnieniu zdobycia Franka, nie mając
wątpliwości, że jej się to uda. Bo kiedy kobieta jak ona zagnie na
mężczyznę parol, żaden się nie oprze!
XVI
Frank i Siddy szli przez chwilę w milczeniu, oboje pogrążeni w
przykrych myślach. W końcu Frank powiedział:
— Ta panna Weidner to zbyt uciążliwe i nieprzyjemne
towarzystwo.
Siddy podniosła głowę i obrzuciła go przygaszonym spojrzeniem.
— Również dla ciebie, Frank? — spytała z dziwną intonacją.
Frank nastawił uszu, doszukując się w tych słowach śladów
zazdrości.
— Myślę, że dla mnie więcej niż dla ciebie — odparł z pewnym
rodzajem wisielczego humoru.
Siddy zacisnęła usta. Czyżby sprawy zaszły tak daleko, że
miłostka Marianne zaczęła mu ciążyć? To można było łatwo sobie
wyobrazić, bo panna Weidner nie mogła mężczyźnie pokroju Franka
zaofiarować prawdziwych wartości. A więc pociągnęło go do niej
tylko przelotne upodobanie. Nawet jeśli to odurzenie wkrótce minie,
Frank zniszczył i zburzył wszystko, co było istotą jej uczucia. Nigdy
już nie znajdzie w sobie odwagi, żeby wyjść mu naprzeciw i walczyć
o jego miłość; odtąd zawsze będzie się bała, że zanim pokona swoje
zahamowania, inna znów zdobędzie jego względy.
Frank zastanawiał się, co skłoniło Siddy do postawienia takiego
pytania. I dlaczego nagle stała się znów milcząca i przygnębiona? Od
chwili wyjazdu z Nowego Jorku wydawała się trochę bardziej
ożywiona, dlaczego więc teraz tak nagle znów posmutniała?
O, Boże, przecież to chyba nie ma związku z Marianne Weidner?
A jeśli tak? Czy jej osoba wywiera na Siddy — podobnie jak na jego
zachowanie — jakiś destruktywny wpływ? Trzeba to koniecznie
zbadać. Tamtego wieczora w Nowym Jorku, kiedy Siddy była taka
czarująca i miła, wydawało mu się, że próbuje ona pokonać dzielący
ich dystans. Jej głos był przedziwnie miękki i ciepły, a w oczach kryła
się czułość. Jedynie tamtego wieczoru, który rozniecił w nim tyle
słodkich nadziei, Siddy była uwodzicielska i czarująco miła. A
następnego dnia wszystko się zmieniło —już od samego rana, kiedy to
Marianne czyhała na niego pod drzwiami z żądaniem zwrotu
podrzuconego mu listu.
Wszystko to było bardzo zagadkowe i dłużej nie do zniesienia.
Należało rozmówić się z Marianne, wybadać, czy wywierała na Siddy
jakąś presję. Po ostatnich doświadczeniach zdolny był uwierzyć w
każdą nikczemność panny Weidner. Nie uznając żadnych wartości
moralnych, nie oszczędziłaby niczego i nikogo, kto stanąłby w
poprzek jej pragnieniom.
W hotelu na oboje czekała poczta z Niemiec: dla Siddy był list od
Margot, dla Franka listy w sprawach handlowych firmy. Ich pokoje
miały wspólny, osłonięty markizą balkon, na którym ustawiono stolik
i krzesła. Siddy zasiadła na balkonie zaraz po przyjściu, a w chwilę
później zjawił się Frank.
— Czy nie będzie ci przeszkadzało, Siddy, jeśli przejrzę tu listy i
trochę nacieszę się widokiem na morze?
— Ależ skąd, Frank! Ja mam do przeczytania tylko list od
Margot.
— Mam nadzieję, że w domu wszystko dobrze. Popatrz, jak
pięknie wygląda morze w słońcu! Właściwie to nonsens, żeby
przebywać całymi godzinami tam na dole. Stąd mamy najpiękniejszy
widok, a poza tym nie jesteśmy narażeni na niepożądane towarzystwo.
Spojrzała na niego z uwagą. Czy miał na myśli Marianne
Weidner? Na to wyglądało. Więc nie marzy o częstszym widywaniu
jej? Mimo wszystko ta myśl sprawiła jej przyjemność.
— Ja też bardzo chętnie pozostanę tu na górze.
— Oby tylko nie było ci zbyt nudno.
— Mnie? Z pewnością nie, ale tobie może być nudno.
Spojrzał na nią gorąco.
— W twoim towarzystwie — nigdy.
Czując z niepokojem zdradzieckie rumieńce na twarzy, szybko
otwarła list od Margot.
Moja kochana, kochana Siddy!
Proszę Cię, usiądź mocno, bardzo mocno, zanim zabierzesz się do
czytania tego listu, żebyś z wrażenia nie padła. Siddy — zaręczyłam
się! Masz to czarno na białym. Jeśli spytasz: z kim? — odpowiem: z
moim ideałem! Wyobraź sobie, Siddy, że odkryłam całkiem
nieoczekiwanie, iż moim ideałem jest Peter Vahl — kochany, dobry
Peterlein!
Właśnie w tym momencie, kiedy po otrzymaniu sto dwudziestego
piątego kosza odszedł ode mnie — na zawsze, jak powiedział, i z
mocnym postanowieniem zerwania wszelkiej znajomości — właśnie w
tym momencie zrozumiałam, że to on, i tylko on, jest moim ideałem, że
nie mogę bez niego żyć i że będę totalnie nieszczęśliwa, jeśli zostanę
sama.
Ach, Siddy, zachowałam się strasznie nie po kobiecemu, bo w
przerażeniu, że on zostawi mnie samą na zawsze, pojechałam za nim i
na szczęście udało mi się go dogonić. Co było dalej, właściwie nie
pamiętam.
Wiem tylko, że było bosko i że mój Peterlein jest kochany i
uroczy, a ja jako jego narzeczona jestem nieprzytomna ze szczęścia.
On nadal mnie uwielbia, odgaduje wszystkie moje życzenia i z
nadmiaru szczęścia nie wie, jakie jeszcze głupstwo mógłby popełnić.
To jest cudowne uczucie, kiedy można uczynić kochanego człowieka
szczęśliwym! Zresztą nie muszę Cię o tym przekonywać — przeżywasz
to sama każdego dnia.
Dopiero teraz zrozumiałam, co przeżywałaś w dzień swego ślubu.
Pamiętasz, o czym rozmawiałyśmy, kiedy przypinałam Ci mirtowy
wianek? Powiedziałaś mi, że pokochałaś Franka od pierwszego
wejrzenia, chociaż on nie zwracał na Ciebie uwagi. I o tym, jaka byłaś
szczęśliwa, kiedy powrócił po długiej podróży i nagle zainteresował
się Tobą, a wkrótce potem — oświadczył.
Widzisz, u nas było na odwrót: Peter pokochał mnie od chwili,
kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy, a ja, głupia, nie zwracałam na
niego uwagi i w ogóle nie chciałam słyszeć o małżeństwie. A przy tym
musiałam go widać od dłuższego czasu kochać. To się poznaje jednak
dopiero później, ale za to bardzo gwałtownie. I potem ta miłość jest
już u mnie zakotwiczona. Z Twoim Frankiem było tak jak ze mną, a z
Tobą — jak z Peterem.
Najważniejsze jest jednak to, że oboje jesteśmy bardzo szczęśliwi;
tak szczęśliwi, jak Ty z Frankiem — albo prawie tak samo, bo jeszcze
trochę nam do szczęścia brakuje. Ale to nadejdzie dopiero po ślubie,
kiedy nareszcie będziemy mogli być sami. Na razie zdarza nam się to
bardzo rzadko. Nasze oficjalne zaręczyny odbędą się dopiero po
Waszym przyjeździe, bo bez mojej Siddy nie chcę o niczym słyszeć.
Ślub jest wyznaczony na początek grudnia. Ach, Siddy, jakie życie jest
piękne.
Muszę kończyć, bo Peter zaraz przyjdzie i nie będę mieć czasu. A
więc wracaj do domu! Pozdrów Twojego tak gorąco kochanego Męża
od nas obojga. Tysiące całusów!
Twoja szaleńczo szczęśliwa Margot.
Kiedy Siddy doszła do miejsca, w którym Margot pisała o ślubie
z Frankiem, łzy nagle trysnęły z jej oczu. Siedziała bardzo cicho i bez
ruchu, żeby Frank niczego nie zauważył, ale jedna łza spadła na
trzymany przez nią arkusik. Frank zerknął w stronę Siddy, ale nie
zauważyła tego. Zapatrzona nieruchomo przed siebie walczyła ze
łzami.
Pomyślał, że Siddy chce ukryć przed nim swoje wzruszenie i
dlatego poniechał pytania, które cisnęło mu się na usta. Ale
obserwował ją nadal. Wiedział, że z trudem stara się opanować i że
schowała list siostry do małego pudełka z szyciem, które przyniosła ze
sobą na balkon. Ukradkiem wyciągnęła chusteczkę i osuszyła oczy.
Frank siedział jak sparaliżowany. Dlaczego Siddy płakała,
starając się to ukryć przed nim? Gdyby otrzymała jakąś złą
wiadomość, nie kryłaby się z nią. Co było w tym liście, czego on nie
powinien wiedzieć, a co ją przyprawiło o taki smutek? Nie chciał
przynaglać jej do zwierzeń. Dlatego pozornie zagłębił się w lekturze
swoich listów, wyczekując chwili, kiedy Siddy się uspokoi.
Po chwili Siddy wzięła do ręki jakieś drobne szycie i pochyliła
się nad nim, żeby uniknąć jego wzroku. List Margot leżał złożony w
pudełku. Frank spojrzał na żonę i odłożył na bok swoją
korespondencję. Siddy wydawała się już na tyle spokojna, że zwrócił
się do niej z pytaniem:
— No i co, Siddy, jakie wiadomości od Margot? — spytał
swobodnie.
Nie podnosząc oczu znad roboty, odparła:
— Och, najlepsze, jakie mogą być. Wyobraź sobie, że moja mała
Margot zaręczyła się. Przyjęła nareszcie oświadczyny swego wiernego
adoratora, Petera Vahla. Będą czekać z ogłoszeniem zaręczyn do
naszego powrotu, a z początkiem grudnia wezmą ślub.
— To mnie cieszy. Doktor Vahl jest wspaniałym człowiekiem,
szlachetnym i godnym zaufania. Czy on się od dawna o nią starał?
— Tak. Margot dała mu sto dwadzieścia pięć razy kosza —
wyjaśniła Siddy, zmuszając się do wesołości.
— Sto dwadzieścia pięć? To się nazywa wytrwałość!
— On ją bardzo, bardzo kocha — powiedziała cicho.
Frank znowu zaczął zastanawiać się, dlaczego Siddy płakała nad
tym listem. Przecież te zaręczyny to była radosna wiadomość. A może
Siddy sama była zakochana w Peterze i musiała z niego zrezygnować
ze względu na siostrę? Zawsze mówiła o nim bardzo ciepło i
serdecznie...
Frank poczuł nagle, że serce przeszył mu ostry ból. Czy to
możliwe? Może Siddy ciągle jeszcze kocha Petera i płacze gorzko
dlatego, że zaręczył się z jej siostrą?
Zerknął ukradkiem na list Margot leżący w pudełku. Gdyby mógł
wiedzieć, co w nim jest! W trakcie rozważań, czy by nie poprosić
Siddy o pozwolenie przeczytania listu, ktoś wywołał ją z pokoju:
chodziło o zamówione przez nią pantofle kąpielowe, których bogaty
wybór przysłano właśnie do hotelu.
Frank nie mógł dłużej zdzierżyć, wydobył list i zaczął czytać.
Wyznanie miłosne Margot poruszyło go — z każdej linijki listu biło
szczęście. A potem doszedł do miejsca, w którym Margot wspominała
rozmowę z Siddy w dniu jej ślubu i wpatrując się w list jak urzeczony,
czytał bez tchu: „Powiedziałaś mi, że pokochałaś Franka od
pierwszego wejrzenia, chociaż on nie zwracał na Ciebie uwagi. I o
tym, jaka byłaś szczęśliwa, kiedy powrócił po długiej podróży i nagle
zainteresował się Tobą, a wkrótce potem — oświadczył".
Wstrząśnięty do głębi czytał ten fragment listu raz po raz. I nagle
wszystko stało się jasne. Siddy kochała go od pierwszego wejrzenia i
była szczęśliwa, kiedy zaczął starania o nią. Szczęśliwa i pewna jego
miłości była jeszcze w chwili ślubu i podczas weselnego przyjęcia —
teraz wiedział to na pewno. A potem zjawiła się Anny Frey i zdarła jej
zasłonę z oczu: wyjawiła, że była jego kochanką i że on poślubił ją
tylko na życzenie ich rodzin.
Jakie to musiało być dla niej straszne, mój Boże! Nie widziała
żadnego wyjścia z tej upokarzającej sytuacji i żeby ratować twarz
wymyśliła tę niepoważną historyjkę o zakładzie z przyjaciółkami. Za
tą mistyfikacją ukryła się ze swoją wzgardzoną miłością i upokorzoną
dumą. A więc jego domysły były słuszne!
Frank odetchnął głęboko i odłożył list na miejsce. Z głębi pokoju
dochodził go głos Siddy przymierzającej kąpielowe pantofle i
rozmawiającej ze sprzedawczynią. Zapatrzył się przed siebie. Teraz
już wiedział, dlaczego Siddy płakała: list przypomniał jej dzień ślubu,
ten dzień, który przyniósł jej tyle bólu i cierpienia. Dobry Boże, czy to
znaczy, że ona kocha go nadal, że jej serce nie zobojętniało po tych
przeżyciach? Szczęście Margot, którą Siddy bardzo kocha, i jej
własny los wywołały nową falę bólu.
Teraz też zrozumiał, dlaczego była zazdrosna o pannę Weidner!
Instynkt ostrzegł ją, że Marianne na niego poluje; może zresztą
zauważyła coś, co stało się pożywką dla podejrzeń. Jakkolwiek by się
rzecz miała, zdobył przynajmniej pewność, że Siddy go kochała. Ta
miłość nie mogła jeszcze zginąć — i nie można pozwolić, żeby
zginęła!
Być może przesadził z tą rycerską powściągliwością wobec niej;
może należało powiedzieć jej o swoich uczuciach. To uparte
trzymanie się od niej z daleka było błędem, absolutnym błędem! Skąd
mogła wiedzieć, że pokochał ją i że nie może już dłużej znieść tego
dystansu i ich życia obok siebie!
Jakim był głupcem, dręcząc tak bardzo i ją, i siebie! To należy
zmienić. Trzeba z nią szczerze porozmawiać — i tak jak on musi jej
wyznać, jakie żywi do niej uczucia, tak ona powinna mu powiedzieć,
jaki jest obecnie stan jej serca.
Usłyszał, że sprzedawczyni wychodzi, więc podniósł się szybko i
wszedł do jej pokoju.
— I jak, Siddy, dobrałaś coś odpowiedniego? — zagadnął z
pozornym spokojem.
Siddy spojrzała na niego niepewnie, trzymając w ręku zakupioną
parę pantofli. Frank dotychczas jak najściślej przestrzegał układu,
który zawarli w Caux, a dziś po raz pierwszy przekroczył próg jej
pokoju. Patrzył przy tym na nią w ten szczególnie gorący sposób,
który zawsze wzbudzał w niej lęk.
— Tak, te pantofle pasują — powiedziała niby obojętnie i
uczyniła ruch, jak gdyby chciała go wyminąć i przejść na balkon.
Frank zastąpił jej drogę.
— Chwileczkę, Siddy! Chciałbym cię o coś zapytać i proszę
bardzo usilnie o szczerą odpowiedź.
Krew odpłynęła jej z twarzy, ale przystanęła, patrząc na niego
poważnie.
— O co chcesz mnie zapytać, Frank?
— O to, dlaczego zostałaś moją żoną.
Zadrżała lekko i spuściła wzrok. Co to znaczy? Czy to pytanie
miało być wstępem do rozmowy o konieczności rozstania się i
zwrócenia sobie wolności?
— Ja... przecież już ci powiedziałam... wtedy w Caux. Chodziło o
ten głupi zakład...
— Nie, Siddy! Ja chciałbym poznać prawdę. Zorientowałem się
od razu, że to był zwykły wykręt z twojej strony. Ty nie jesteś zdolna
do kłamstw, a ja już wtedy wiedziałem, że dziewczyna taka jak ty, nie
wychodzi za mąż tylko z powodu niemądrego zakładu i to za kogoś,
kogo nie kocha.
— Jednak doszło do zawarcia tego zakładu! Nie mówmy już o
tym więcej; wstydzę się bardzo tej głupiej sprawy.
— Ani ty nie brałaś nigdy udziału w takim zakładzie, ani Jutta
Brest i twoje pozostałe przyjaciółki. Wiem, że w ogóle uważasz
wszelkie zakładanie się za niemoralne. Żeby ci oszczędzić trudu
dalszych zaprzeczeń, dodam, że z Caux napisałem do Juty Brest list z
prośbą o wyjaśnienie. Wysłałem nawet — uśmiechnął się lekko Frank
— bombonierę dla poparcia swej prośby.
I dalej z całą swobodą poinformował Siddy, jaką otrzymał
odpowiedź. Siddy stała przed nim zaczerwieniona po uszy, nie mając
odwagi spojrzeć mu w oczy.
— To niedobrze, że mnie sprawdzałeś. Powinien był wystarczyć
ci powód, który ja podałam — powiedziała cicho.
— Nie, Siddy! Ten powód nie wystarczał mi już wtedy, a teraz
— w żadnym wypadku.
— Ale dlaczego? Pozwól, żeby sprawy toczyły się swoim
własnym torem. Ja nie wnikam w twoje tajemnice, nie śledzę, co
robisz, nie dociekam, o czym myślisz. Wszystko to jest mi obojętne. I
tak samo tobie powinno być obojętne wszystko to, co wykracza poza
nasze oficjalne wspólne życie.
Frank widział, że Siddy usiłuje pokryć swój strach dumą. Ujął jej
dłonie i mocno przytrzymał, chociaż usiłowała się uwolnić.
— Nic nie jest mi obojętne, co dotyczy ciebie, Siddy, i mam
nadzieję, że i tobie nie jest wszystko jedno, co ja robię.
Jej strach przed nim i przed samą sobą narastał. Tracąc resztki
spokoju i opanowania, rzuciła gwałtownie:
— Czy mam cię może wypytywać o twoją kochankę, Marianne
Weidner?
Wzdrygnął się zaskoczony.
— Co ci przyszło do głowy, Siddy? Jak wpadłaś na tę
niedorzeczną myśl?
Powiedział to tak poważnym tonem i z takim spokojnym,
pewnym wyrazem oczu, że w sercu Siddy obudziło się nagle jakieś
dziwne, trudne do nazwania uczucie, a w spojrzeniu pojawiło się
wahanie.
— Przecież ona wyraźnie dała mi do zrozumienia, że chce mi
ciebie odebrać. A przy tym naigrawała się z naszych oddzielnych
sypialni... Szydziła ze mnie, mówiąc, że w przeznaczeniu kobiety
bardziej pewna jest zdrada niż śmierć. Nie pozostawiła mi cienia
wątpliwości, że zrobi wszystko, żeby zostać twoją kochanką. Może
zresztą była nią już wtedy... Powiedziała mi to wszystko tego dnia,
kiedy razem jadłyśmy lunch. Prosiłam cię potem, żebyś zabrał mnie
do teatru, bo nawet jeśli uznałam twoje prawo do całkowitej swobody,
nie chciałam siedzieć przy jednym stole z kobietą, która jest twoją
kochanką. Tamtego wieczoru co prawda nie sądziłam, że to się już
stało... miałam nadzieję, że można temu jeszcze zapobiec...
— Ach, i dlatego byłaś wtedy taka kochana i czarująca, dlatego
poznałem cię z zupełnie innej strony niż dotąd?
Frank zadał to pytanie z sercem przepełnionym radością, bo
zrozumiał, że Siddy chciała go oczarować tamtego wieczoru i
zniweczyć wpływ Marianne.
Spłonęła rumieńcem i wyjąkała:
— Ja... ja nie wierzyłam, żeby... no, żeby ona mogła zapewnić ci
szczęście, bo... bo ona tak obrzydliwie o tym wszystkim mówiła. Ale
na drugi dzień zrozumiałam, że już jest za późno. Wychodząc z
pokoju, zobaczyłam, że ona chowa list, który jej dałeś. Pomyślałam,
że nic tu nie da się zmienić i należy pozostawić rzecz jej własnemu
biegowi.
To ostatnie zdanie znów zabrzmiało dumnie i chłodno. Frank
nadal jednak trzymał ją mocno za ręce.
— A więc tak, pozwalasz sprawie toczyć się dalej, a mnie chcesz
zostawić na pastwę komuś takiemu jak Marianne Weidner?
Siddy przejął drżeniem ton, w jakim Frank wypowiedział te
słowa.
— Może jednak pozostawimy ten temat w spokoju? Ja nie czynię
ci przecież wyrzutów. Jesteś wolny; możesz czynić, co chcesz. Nie
chciałam o tym mówić ani oczywiście wprawiać cię w
zaambarasowanie. A teraz puść, proszę, moje ręce; to mnie boli.
Ostatnie słowa miały usprawiedliwić łzy, które znowu popłynęły
z jej oczu. Frank wydobył z wewnętrznej kieszeni koronkową
chusteczkę, o której stewardesa opowiadała Marianne i którą ciągle
nosił przy sobie. Wypuścił z uchwytu tylko jedną rękę Siddy,
wycisnąwszy na niej przedtem gorący pocałunek, a potem delikatnie,
z czułością osuszył jej łzy i powiedział cicho:
— Przypatrz się tej chusteczce, Siddy: to własność mojej
ukochanej żony, słodkiej, cudownej dziewczyny, której urok
poznałem — beznadziejny głupiec! — dopiero po ślubie. Ale od
pewnego czasu kochałem ją wiernie i gorąco, a ponieważ nie chciała o
mnie słyszeć, ukradłem tę chusteczkę, żeby mieć cokolwiek, co
należało do niej.
Moja żona ciągle odprawiała mnie od siebie dumnie i zimno... za
karę, że oświadczyłem jej się bez miłości, do czego szczerze się
przyznałem. Wtedy nie miałem jeszcze tej pewności, co teraz: że ją
kocham. Ona wkradła się niepostrzeżenie do mojego serca i tak się
tam zadomowiła, że żadna kobieta na świecie nie zdołałaby jej
stamtąd wyrugować, a już najmniej niejaka panna Weidner.
Tamtego dnia w Caux należało wszystko to wyznać, ale zabrakło
mi odwagi: obawiałem się posądzenia, że chcę w podstępny sposób
dochodzić swoich praw. Moja słodka żona jest bardzo płochliwa, a ja
chciałem pozyskać ją w sposób delikatny i rycerski. Wystawałem pod
jej drzwiami i słyszałem jak płacze. Tak, Siddy, czaiłem się jak szpieg
i podsłuchiwałem, bo chciałem wiedzieć, czy mogłabyś pokochać
mnie na nowo. A w ten głupi zakład w ogóle nie wierzyłem.
Przed chwilą przeczytałem ukradkiem list od Margot... Moja
przemiła szwagierka potwierdziła nareszcie to, o czym marzyłem: że
jej siostra Siddy kochała mnie od dawna. Powziąłem do siebie
niechęć, odkąd stało się dla mnie jasne, jak bardzo raniłem twoje
uczucia. A teraz wiem, że nie wolno mi dłużej zwlekać i że muszę
nareszcie powiedzieć ci, jak bardzo cię kocham. Żadna kobieta nie
znaczyła dla mnie tak wiele, jak ty Siddy. Nic ci nie mówiąc,
walczyłem o ciebie każdym spojrzeniem każdą myślą, li byłem bardzo
nieszczęśliwy, że tak zimno odrzucasz moje starania.
Zapewne widziałaś je w innym świetle. Siddy, powiedz mi,
proszę, czy utraciłem raz na zawsze twoją miłość? Czy nie możesz mi
przebaczyć, że kiedyś przeszedłem obok ciebie jak ślepiec? Kocham
cię, moje najmilsze, słodkie stworzenie! Uwierz mi, że odkąd jesteś
moją żoną, żadnej innej kobiecie nie poświęciłem ani jednej myśli.
Byłem ci absolutnie wierny.
Siddy słuchała uszczęśliwiona, upajała się jego słowami, drżała
od ich wewnętrznego żaru, ale ciągle nie mogła w nie uwierzyć. A
kiedy skończył mówić, uchwycił jej spojrzenie, które wstrząsnęło
nim, odsłaniając ogrom jej cierpienia.
— Nie, to nie może być prawdą. Wszystko, co mi teraz
powiedziałeś, bierze się ze współczucia. Ty jesteś dobry, nie chcesz,
żebym cierpiała, i dlatego tak mówisz!
Objął jej ramiona i przyciągnął ją mocno do siebie.
— Spojrzyj na mnie, Siddy — powiedział poważnie. — Sądzisz,
że gram jakąś komedię... ze współczucia? Popatrz w moje oczy: co w
nich widzisz? Jestem bardzo nieszczęśliwy, że zadałem ci tyle bólu;
uwierz mi, że cierpię z tego powodu. Ale teraz żadne z nas nie zniesie
dłużej fałszu. Dosyć oboje wycierpieliśmy przez nasze źle pojmowane
względy, fałszywie pojmowaną delikatność i chęć oszczędzania się
nawzajem. Teraz wszystko między nami będzie jasne i klarowne.
Uwierz mi, Siddy, że kocham cię z całego serca i z całej duszy. Proszę
cię gorąco, porzuć wreszcie dumę i powiedz szczerze, czy mnie
kochasz.
Oparła głowę na jego ramieniu i wyszeptała, tłumiąc łzy:
— Och, żebyś wiedział, jak bardzo cię kocham! Mój Boże, nie
mogę uwierzyć, że to wszystko prawda. Że ty mnie kochasz.
— Spojrzyj mi w oczy; czy one nie powiedzą ci tego bardziej
wyraźnie niż moje słowa?
Tak, jego oczy płonęły szczęściem, ale Siddy dręczyła jeszcze
jedna myśl:
— Frank... co to było wtedy z Marianne Weidner? Widziałam,
jak dawałeś jej list... Ona przedtem mówiła bez obsłonek, bez
żenady... Tak chciałabym ci wierzyć!
W jej głosie zabrzmiała bolesna skarga. Frank ujął jej głowę w
dłonie.
— Rozwieję wszystkie twoje wątpliwości. Nie mogę już dłużej
osłaniać Marianne Weidner, bo chodzi nie tylko o moje, ale również o
twoje szczęście. Jednak zanim ci po kolei wyjaśnię, proszę, żebyś mi
wierzyła i nigdy we mnie nie wątpiła. Powiedziałem ci w Caux
całkiem otwarcie, że oświadczyłem się o twoją rękę, nie kochając cię,
ale od jakiegoś czasu czułem, że w moich uczuciach następuje
zmiana. Daję przy tym słowo, że byłem ci wierny każdą myślą i
pragnieniem. Jeśli mówię, że cię kocham i że pozostałem ci wierny,
musisz mi wierzyć bez żadnego innego dowodu. Dobrze?
Objęła go za szyję i spojrzała z bezgraniczną miłością.
— O, Boże, tak! Wierzę ci! I to czyni mnie szczęśliwą —
szepnęła.
Zamknął jej usta pocałunkiem i od tej chwili Siddy nabrała
pewności, że wszystkie udręki kończą się, a ona jest ukochaną żoną
Franka. Pocałunek trwał długo, a potem było patrzenie sobie w oczy i
nowe pocałunki. Frank szeptał gorące słowa miłości, Siddy
odpowiadała nieśmiało krótkimi, czułymi słówkami.
Stali tak przytuleni do siebie długo, zapominając o wszystkim, co
ich otacza. Z zewnątrz dochodziły nawoływania, śmiechy i gwar
rozmów, ale oni tego nie słyszeli. Kiedy na koniec ocknęli się ze
swego odurzenia, Frank usadowił żonę obok siebie na otomanie i ujął
jej dłonie.
— A teraz posłuchaj, Siddy, jak doszło do tego, że podawałem
Marianne list. Potem ty opowiesz mi, co ona nagadała ci podczas tego
lunchu, bo wszystko między nami musi być jasne. Ona jest osobą
niebezpieczną, pozbawioną skrupułów i kierującą się wyłącznie
własnymi zachciankami. Nie możemy dopuścić, żeby zmąciła choćby
tchnieniem nasze z trudem odzyskane szczęście.
Frank opowiedział Siddy o wszystkim: o słówkach, które mu
rzucała na stronie, o treści listu, który znalazł w swoim pokoju; nie
zataił i tego, że później dwukrotnie jeszcze pukała do jego drzwi,
zakończył zaś relacją sceny z odbieraniem listu.
— Jak mogłem ci wyjawić, co wydarzyło się przedtem, nie
burząc do reszty twego spokoju? Marianne Weidner nie kieruje się
zresztą żadnymi rozumowymi przesłankami. Dzisiaj także kładła mi w
głowę, że musi za wszelką cenę porozmawiać ze mną w cztery oczy.
W końcu zgodziłem się na to, żeby uciąć sprawę. Inaczej będzie ci na
wszelkie sposoby zatruwać spokój. Chciałem też wydobyć z niej, w
jaki sposób udało jej się tak wpłynąć na zmianę twojego zachowania.
Dlatego powiedziałem, że jestem gotów raz jeden spotkać się z nią. I
tej obietnicy dotrzymam.
Siddy zaniepokoiła się.
— Och, Frank, ona będzie próbowała wszystkiego, byle złowić
cię w swoje sieci.
Ucałował ją gorąco.
— To się jej nie uda, bo postawię na straży tej sieci moją
ukochaną żonę. Chcę, żebyś dla własnego spokoju była niewidocznym
świadkiem naszej rozmowy, bo z nią nigdy nic nie wiadomo; nie
sposób przewidzieć, do czego jest zdolna. Przypuszczam, że wkrótce
da mi znać, kiedy i gdzie chce się ze mną spotkać. Ja ze swej strony
zaproponuję takie miejsce, żebyś mogła wszystko słyszeć, a potem
wkroczyć i zakończyć nasze spotkanie, kiedy uznasz za stosowne.
Myślę, że to podziała skuteczniej niż moja ewentualna próba
przerwania tej rozmowy. A teraz chciałbym dowiedzieć się, co ona ci
powiedziała.
Siddy powtórzyła słowo w słowo rozmowę z Marianne i wyznała
— zarumieniona po uszy i zakłopotana — jak chciała wtedy walczyć
o jego uczucia, ale następnego dnia doszła do wniosku, że na to jest
już za późno, bo Marianne jest jego kochanką.
Te wyznania Siddy dały pretekst do nowych pieszczot i czułości.
Młoda para nareszcie znalazła swoje utracone szczęście. Ile mieli
sobie do powiedzenia, ile do wypytywania! Dzień wydał im się za
krótki, żeby wszystko wyrzucić z siebie.
Wśród czynionych sobie wyznań tamte przeszłe cierpienia
zmieniły się w pełną szczęścia radość. Oboje przyznali się do częstego
wystawania po drugiej stronie drzwi i pełnego tęsknoty
podsłuchiwania, a także do zazdrości o każde słowo i każde
spojrzenie, które przypadło komuś innemu. Frank przyznał się, że z
zazdrości miał ochotę wyrzucić za burtę statku młodego
akompaniatora Siddy.
Teraz nie ukrywali przed sobą niczego i to całkowite zaufanie
wydało im się czymś wspaniałym. Dzień minął im jak pełen
cudowności sen. Cieszyli się każdą chwilą, mając głębokie poczucie
przeżywanego szczęścia. Nic nie zamąciło im tego dnia całkowitej
bliskości i przynależności do siebie.
Bezchmurne niebo roztaczało swoje błękity, morze szumiało
kojąco, a beztroska plażowiczów dopełniała harmonii. W gruncie
rzeczy Frank i Siddy dopiero tego dnia rozpoczęli swoje weselne
święto.
XVII
Nazajutrz, kiedy oboje promieniejąc szczęściem siedzieli przy
śniadaniu, kelner zameldował, że do pana Nordaua przyszedł boy
hotelowy z wiadomością. Frank spojrzał znacząco na Siddy.
— To posłaniec od Marianny Weidner. Przepraszam cię na
chwilę.
W hallu podszedł do Franka boy i podał mu list.
— Jeśli to możliwe, chciałbym od razu zabrać odpowiedź —
powiedział.
Frank otworzył wąską kopertę i przeczytał:
Czy odpowiada Panu godzina czwarta dziś po południu. Oczekuję
Pana w swoim pokoju w hotelu. Będę sama, gdyż mój Ojciec pojechał
na Key West. A może wolałby Pan spotkać się gdzie indziej i o innej
porze?
M.W.
Frank podszedł do pulpitu, wziął papier listowy z nadrukiem
hotelu i napisał:
Wielce Szanowna i Łaskawa Pani!
Proponowana przez Panią godzina odpowiada mi. Wolałby
jednak, ze względów oczywistych, nie pojawiać się u Pani w hotelu.
Śmiem prosić, żeby pofatygowała się Pani do mojego hotelu; moja
żona będzie o tej porze na plaży. Proszę kazać zaprowadzić się do jej
pokoju, co będzie mniej krępujące. Pozwalam sobie przypomnieć, że
zgodziłem się na to spotkanie tylko na skutek Pani nalegań. Byłbym
zadowolony, gdyby Pani z niego zrezygnowała — ze względu na
Panią.
Jeśli jednak obstaje Pani przy swoim zamiarze, czekam o
godzinie czwartej w pokoju mojej żony, to jest pod numerem 22.
Oddany
Frank Nordau
— Proszę chwilę poczekać; muszę jeszcze coś dodać — zwrócił
się do posłańca, skończywszy pisanie.
Wrócił do pokoju śniadaniowego i w milczeniu położył przed
Siddy list Marianne.
Przeczytała i spojrzała z niepokojem w oczach.
— Co masz zamiar zrobić?
Podał jej napisany przed chwilą bilet.
— Przeczytaj, proszę, jeszcze i to, co odpisałem.
Siddy ogarnęło coś jakby współczucie dla tamtej kobiety. Teraz,
kiedy tak bardzo cieszyła się swoim szczęściem, mogła pozwolić
sobie na wspaniałomyślność.
— Czy nie możesz jej oszczędzić upokorzenia, Frank?
Wokół jego ust pojawił się jakiś twardy wyraz.
— Ta kobieta dręczyła cię i poniżała; intrygowała w sposób
niebywały jak na kobietę, a mnie wpędzała w takie sytuacje, które
mogły zniszczyć twoje i moje szczęście, gdyby niebiosa nie zrządziły
inaczej. Powinna otrzymać nauczkę, że nie wolno jej obchodzić się z
ludźmi wedle swoich zachcianek. Chcę tylko zapewnić nam spokój z
jej strony, dlatego twoje współczucie jest nie na miejscu. Okazałem jej
wystarczająco dużo względów, radząc, żeby była rozsądna. To nie
poskutkowało, więc musi ponieść konsekwencje. Zrobiłem wszystko,
co było można, dla ratowania jej reputacji, co prawda nie tyle ze
względu na nią, bo ona na żadne względy nie zasługuje, ile z sympatii
do jej ojca.
Siddy pozostawiła mu w końcu wolną rękę i Frank przekazał list
posłańcowi. Zaraz potem poszli oboje na plażę zażyć kąpieli. W
błogim zadowoleniu zapomnieli niemal o osobie panny Weidner,
której na szczęście nie spotkali.
Marianne czekała w hotelu na odpowiedź Franka. Odebrała jego
list i przeczytała u siebie w pokoju. W jej oczach błysnął triumf. Miała
w rękach jego pisemną zgodę. To było dużo. Była pewna swej władzy
nad mężczyznami i przekonana, że osiągnie swój cel.
Poświęciła cały dzień na przygotowania do umówionego rendez-
vous. Przez kilka godzin przymierzała wszystkie swoje toalety, żeby
wybrać tę najbardziej twarzową i kuszącą. Nie odczuwała żadnego
niepokoju i nic sobie nie robiła z tego, że ma spotkać Franka właśnie
w pokoju jego żony. Nie bała się, że Siddy może zaskoczyć ich w
trakcie schadzki. Przeciwnie: gdyby do tego doszło, związałaby
Franka jeszcze mocniej z sobą. „Cnotliwa gąska" rozwiedzie się z
nim, a Frank będzie całkowicie należał do niej, do Marianne — tak
długo oczywiście, jak ona będzie go chciała.
Tymczasem młodzi małżonkowie omówili na plaży, jak należy
zainscenizować spotkanie z Marianne. Siddy zaczęło ze strachu przed
nią bić niespokojnie serce. Frank siedział obok żony na piasku i
głaskał ją uspokajającym gestem.
— Właśnie dlatego, że się jej boisz, muszę cię od tego uwolnić.
— Ale ja jej również współczuję, Frank. Jestem taka szczęśliwa,
że mogę być wspaniałomyślna.
— Jak już mówiłem, twoja wspaniałomyślność jest nie na
miejscu. Daję jej jeszcze jedną szansę przyzwoitego wyplątania się z
tej afery: ty pojawisz się dopiero wtedy, kiedy nie będę mógł pozbyć
się jej w żaden godziwy sposób. Sama sobie będzie winna, jeśli spotka
ją upokorzenie; może zresztą byłoby to dla niej zbawienną kuracją.
Krótko przed czwartą Siddy przeszła do pokoju męża, podczas
gdy on zasiadł w jej pokoju; drzwi łączące ich pokoje były otwarte na
oścież. Siddy zajęła miejsce w łazience za kotarą, skąd mogła słyszeć
każde słowo, a także obserwować przez szparę w zasłonie tę część
pokoju, gdzie Frank chciał usadowić pannę Weidner w czasie wizyty.
Marianne zjawiła się punktualnie. Miała na sobie kosztowną
letnią kreację, uwydatniającą jej ponętną figurę. Trzymany w ręku
kapelusz i śliczną parasolkę od słońca zaraz odłożyła na stojący na
środku pokoju okrągły stół.
— Dzień dobry, Frank! — powiedziała, stanąwszy bardzo blisko
niego.
— Dzień dobry pani! A więc nie dała się pani odwieść od tego
ryzykownego poniekąd kroku!
Marianne rzuciła się na stojący tuż obok fotel, założyła ręce i
posłała Frankowi namiętne, zdobywcze spojrzenie.
— Jak pan widzi. Chyba zresztą nie oczekiwał pan tego serio. Od
dawna marzyłam o takim spotkaniu sam na sam z panem.
— Łaskawa pani, zwracam uwagę, że to sam na sam będzie
bardzo krótkie, gdyż moja żona niebawem wraca.
Marianne roześmiała się na swój gruchający sposób.
— A niech wraca! Ach, Frank, żeby pan wiedział, jakie mi to jest
obojętne! A właściwie nie! Nie tylko nie jest mi obojętne, ale wręcz
pożądane. Jeśli pańska żona zastanie mnie tutaj, nie będę wypierała
się, że umówiłam się z panem na randkę i że przyszłam tutaj na pana
życzenie. To zachwycające, że spotykamy się właśnie w jej pokoju,
który ta zimnokrwista kobieta zamykała przed panem! I właśnie dla
mnie, z mojego powodu, przekroczył pan te progi. Ach, Frank, mój
drogi, czy zdaje pan sobie sprawę z tego, jak bardzo pana kocham, jak
bardzo za panem tęsknię?
Chwyciła go za rękę i przyłożyła ją do rozpalonego policzka, ale
on wyszarpnął dłoń i cofnął się.
— Niechże pani przestanie, panno Weidner! Niech się pani
opamięta i pomyśli o tym, co wyrządza pani swojemu ojcu! Proszę
także nie zapominać, że jestem żonaty i że kocham swoją żonę. Ona
też mnie kocha i nie ma między nami miejsca dla tej trzeciej —
powinna pani była zauważyć to już dawno. A jeśli o mnie chodzi,
chyba nigdy nie okazywałem tego, że pani mniej lub bardziej wyraźne
awanse nie robią na mnie żadnego wrażenia.
— Pan się tylko boi, Frank! Obawia się pan jakichś dalszych
konsekwencji. Zupełnie niepotrzebnie! Nie chcę pana przykuć do
siebie, ale otwarcie i szczodrze obdarować swoją miłością. Ja nie
wierzę w pańską miłość do żony, do kogoś tak nijakiego, o rybim
temperamencie. Czemu miałby pan odrzucać kobietę taką jak ja?
— Dosyć! Niech pani nie poniża się jeszcze bardziej. Te
wszystkie manewry nie mają sensu i są bezcelowe. Zgodziłem się na
pani przyjście tylko po to, żeby panią zapytać, co pani uczyniła mojej
żonie podczas tego wspólnego lunchu w Nowym Jorku.
Spojrzała na niego ze złością.
— A ja nie przyszłam tu po to, żeby rozmawiać o pańskiej żonie.
Ale chcę panu wyznać, że nienawidzę jej właśnie dlatego że jest pana
żoną, i że dręczyłam ją z niejakim upodobaniem. Nie powinna być
taka pewna swego szczęścia. Czym ona mnie przewyższa? Bytnością
w urzędzie stanu cywilnego i metryką ślubu? Według mnie są to
rzeczy nieistotne. W czym poza tym jest lepsza ode mnie?
— Nie będę z panią debatował na temat zalet mojej żony, bo
byłoby to dla niej obraźliwe. Wiem już, że świadomie chciała pani
zniszczyć nasze małżeństwo. Dowiedziałem się tego, co chciałem. Nie
mamy już dalej o czym rozmawiać. Chciałbym panią pożegnać.
Marianne rzuciła się nagle w jego stronę i objęła go z taką
nieoczekiwaną gwałtownością, że Frank się zatoczył. Trzymając go w
mocnym uścisku, jęknęła:
— Och, Frank, kocham cię, ginę z tęsknoty za tobą!
Opanował się szybko, chwycił jej ręce i uwolnił się z jej objęć, a
potem, trzymając ją mocno za dłonie, powiedział głośno i wyraźnie:
— Właśnie nadchodzi moja żona!
Było to hasło dla Siddy, która obserwowała z drżeniem całą
scenę. Jej uczucia wahały się między zgrozą, oburzeniem i
współczuciem. Teraz jednak była zadowolona, że może swoim
wejściem zakończyć przykre zajście. Zatrzaskując z hałasem drzwi
łazienki, co miało zamarkować wchodzenie z zewnątrz, przeszła przez
pokój Franka i stanęła przed nimi blada i wzburzona.
Przez chwilę żadne z nich nie mogło wymówić ani słowa. Frank
puścił ręce Marianne, która przez ramię spojrzała nienawistnie na
Siddy i nagle rzuciła się Frankowi na pierś, mówiąc z czułością:
— Nie obawiaj się, ukochany! Twoja żona musi zrozumieć, że
nic nie jest w stanie nas rozdzielić. Nie zaprzeczaj, że się kochamy! Ja
przyznaję się z dumą do mojej miłości, do tego, że cię kocham!
Marianne chciała przypieczętować to wyznanie pocałunkiem, ale
tego Frankowi było już za dużo. Złapał ją mocno za ramiona i
przemocą wcisnął w fotel.
— Pani jest szalona! Niech się pani opamięta! I niech pani nie
liczy na to, że moja żona da się nabrać na tę komedię. Ona na
szczęście nie wątpi w moją miłość i wierność. Chciała pani zasiać
niepokój i podejrzenia w duszy mojej żony, ale to się nie powiodło.
Oczy Marianne ciskały błyskawice. Zerwała się, chcąc rzucić się
w przystępie pasji na Siddy. Frank był jednak szybszy i silniejszy:
usadowił ją znowu w fotelu, a potem stanął u boku Siddy i opiekuńczo
otoczył ją ramieniem.
Siddy patrzyła na Marianne poważnie i współczująco.
— Niech pani idzie, panno Weidner... Zapomnijmy o wszystkim,
co się tutaj wydarzyło. Pani jest chora; musi się pani uspokoić —
powiedziała spokojnie i stanowczo.
I stała się rzecz osobliwa — w tej jednej chwili Marianne
zrozumiała, że ta młoda, jasnowłosa kobieta ma nad nią przewagę.
Podniosła się, jakby pod działaniem jakiejś niewidocznej siły,
zgarnęła kapelusz i parasolkę i spojrzała na Siddy.
— No cóż, wydałam pani walkę i przegrałam... ale ja dotrzymuję
słowa. Spróbuję zakochać się w kimś innym najszybciej, jak będzie
można. Gdybym ja wygrała, pani musiałaby ustąpić; stało się jednak
inaczej. Życzę powodzenia! Nie musi mi pani współczuć; nie należę
do tych słabych kobieciątek, które potrzebują pociechy.
Rzuciła ostatnie spojrzenie Frankowi, wzruszyła ramionami i
wyszła. Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Siddy rzuciła się w ramiona
męża i rozpłakała się. Ten płacz uwolnił ją od ucisku, który ją dławił,
odkąd Marianne weszła do jej pokoju. Frank pocieszał żonę z taką
czułością, że wkrótce się uspokoiła.
Rano Frank spotkał pana Weidnera, który powiedział, że już jutro
wyjeżdża z córką, której klimat Miami jakoś nie służy. Frank wyraził
ubolewanie z tego powodu, życzył szybkiego polepszenia i polecał się
względom łaskawej pani.
Weidnerowie rzeczywiście wyjechali następnego dnia i odtąd
żadna chmurka nie mąciła szczęścia młodej pary. Rozkoszowali się w
pełni ostatnimi dniami w Miami, a gdy Frank doprowadził do
pomyślnego końca sprawy firmy, powrócili do Niemiec.
Zaraz po ich powrocie do domu odbyły się uroczyste zaręczyny
Margot z Peterem, a drugiego grudnia Margot została panią Vahl.
Dopiero kiedy i Margot wróciła ze swojej podróży poślubnej, obie
siostry mogły zasiąść razem w przytulnym domu Siddy i
porozmawiać o tym, co im leżało na sercu. Wtedy też Margot
dowiedziała się, jak osobliwie przebiegała podróż poślubna Siddy.
Peter Vahl przyszedł po zamknięciu biura do szwagrostwa, żeby
zabrać żonę do domu, a tymczasem musiał zostać z nią na kolacji, bo
Frank za nic nie chciał jej wypuścić. Obie młode pary spędziły ten
wieczór w niezwykle miłym nastroju, a patrząc na nich, trudno byłoby
orzec, kto spośród tych czworga jest najszczęśliwszy.