Jan Twardowski
Zeszyt Mamusi
Rok jubileuszowy — 85—lecie urodzin
Poety
Opracowanie, posłowie, nota biograficzna i
noty o wierszach: Stanisław Grabowski
Skarga
Niech rozpacz się obudzi
na ściętych bólem wargach,
niech idzie między ludzi
żebracza, licha skarga.
Zgasł promyk jasnej chwały
i usechł liść wawrzynu,
tysiączne sny nie dały
jednego nawet czynu.
Na próżno było latać
w podniebną dal bez końca,
u samych szczytów świata
nie mogłem znaleźć słońca.
Strącony, pokonany
w bezdusznym ginę tłumie….
Ach, po co śniłem plany,
gdy snów nikt nie rozumie!
1926701356
Jasnem, gorącem spojrzeniem jak cyrklem
utkwiłem na niebie,
zataczam teraz półokrąg w zielonem świetle
księżyca
i w cyfrach chłodnych oznaczam samego siebie,
szukając liczby swych marzeń w logarytmicznych
tablicach.
Odmierzam w przestrzeni ekierką 45. Kąt ostry.
Wyprężam ramiona i w trójkąt z uśmiechem
przeradzam się teraz…
ważę 56 kilo, mam x centymetrów wzrostu,
serce w mych piersiach uderza jak stuk idącego
zegara.
Topiel
Nikły blask — żółty święty z wosku — wbił się w
warg twych krew i aksamit —
(w toni ciemnej, głębokiej jak błękit pachnie wiatr
chłodnemi włosami).
Nagle — krzyk — rzut wahadła ze stali w
kobaltową ciszę kolorów —
(O jak wolno zamykasz swe oczy pełne łez i pełne
wieczoru!)
O północy obudzą mnie kroki. — O jak ciemno
potem się stanie!
(księżyc — stożek jasnego laspisu — liczy drzewa
— strzały w kołczanie).
Któż po ostrzu pionów zielonych spłynie na dno
muzyką daleką…
(melodiami zakończą się w nocy twoje ręce białe
nad rzeką).
* * *
Odgłos mych butów zostanie po wieczne czasy na
schodach —
Księżyc i lustro nie ginie — wciąż dwoi się, troi w
mroku—
Ktoś wyjdzie — nagle usłyszy szmer jasny,
chłodny jak woda —
zrozumie treść mego życia, księżyca, lustra i
kroków.
Serce zapadnie się głębiej — stanie się ciche jak
pacierz —
we własny cień się otulę i wszystkich sobą zasmucę
—
Wieczorem na mnie spojrzyjcie i duszę moją
poznacie —
Wtedy gdy nic wam nie powiem — wtedy gdy
nigdy nie wrócę.
Wiersz do Cypriana Norwida
Zamknijcie oczy przed Jutrznią— nie czas się
Jutrzni spodziewać —
niech długo śnią się nam jeszcze spokojne noce i
drzewa.
Przeszłość skończyła się w słońcu. Przyszłość
nadchodzi jak burza—
zaklęty w fałdy kamienne tom się historii
zmarmurza.
Na twarzy łzy Ci zakrzepły gorące jak krople laku
—
umarłeś cichy i święty w zielonem świetle
katakumb
z wyciągniętemi rękami, z uporem rozwartych
źrenic —
w upale letnich poradni, w pożółkłych chłodach
jesieni —
Umarły wieszczu Cyprjanie — kto wskrzesi Twe
białe słowo —
Jutro ze snów się zbudziwszy — do snu
powróciwszy na nowo.
Człowiek
Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga —
potem w oczach strach nosisz i łzy —
na dalekich, nieznanych ci drogach —
ktoś się zgubił i płacze, jak ty.
Pachnie ze wsi kwitnącym jaśminem —
złote pole wśród zboża się śni —
kto cię zbudził? kim jesteś? gdzie płyniesz
w nieskończoność wieczorów i dni.
Nikt nie szuka cię dłońmi dobremi —
nikt nie mówi czy dobrze, czy źle —
tylko ziemia z grobami staremi
o tej ciszy słyszała i wie.
* * *
O dziwna moja tęsknoto — gdzie jesteś w
rozkwitłych ulewach —
zmęczony, spłakany i biedny nieznaną błąkam się
drogą—
o milę od nas jest przepaść i nikt się jej nie
spodziewa —
obudź się. Czekaj na Niego. Wszyscy czekamy na
Kogoś…
Żyję wbrew Bogu i niebu — umieram sobie na
przekór —
w ulicę wżarły się bramy… budzę się, wisząc w
przestworzach —
(czem prędzej pogrzeb mnie w grobie uśpiony
bracie — Człowieku —
ktoś oczy moje otworzył i ukrył w nie głębie
morza.)
O dziwna moja tęsknoto… gdzie jesteś w
rozkwitłych ulewach —
to prawda, co inni mówią, że nikt mnie jeszcze nie
kochał —
pamiętasz… ta sama pustka… te same, co dawniej
drzewa —
czerwona lampa na stole…. mamusiu… ktoś był.
tak szlochał….
Bądź pozdrowiona ziemio, prowadząca
zmęczonych w spokój —
ktoś woła…. Do czego płyniesz… do brzegu…
jakiego brzegu?
(…wiesz… to tak bardzo daleko, wiesz… stepy
kwitną w tym roku
na stacji konie czekają… w oczach garść ciszy jak
śniegu.)
KM 14, 1934 r.
Pierwsza klasa
Kiedy jutro się zbudzę… będę taki… będę taki…
przyrzekam…
…Karol May… Purpurowa Turnia… Nienawidzę
dziewczynek i bajek…
a nad ranem, jak to nad ranem: bułka z masłem,
filiżanka mleka…
i z tornistrem podróż do szkoły kolorowym,
śmiesznym
tramwajem.
Jakaś stara tablica pod ścianą i kawałek srebrzystej
kredy…
jakaś pierwsza odpowiedź na dwóję i milczenie w
klasie
głębokie
…a nie umiało się jednak rachunków… bo to
wczoraj…
bo to kiedyś…
(a na dworze kołysał się kasztan… Wołał kogoś…
kogo
wołał zza okien?
Jakieś dawno minione okresy i półrocze… jakieś
półrocze…
…pierwszy wiersz napisany do spółki… jakaś
przyjaźń
wieczna i święta…
…ktoś nas nagle przebudził i zaklął… ktoś
tęsknotę
zamknął nam w oczy…
…odejdź, odejdź. Nie pytaj, nie pytaj… kto o
chwilach
prześnionych pamięta…
Artur Oppman
tęsknota… tęsknota…
Dziś jest znowu tak samo jak wczoraj. Ten sam
smutek,
ten sam rynek z przed laty, z przed laty… tylko
inne
wspomnienia są w nas…
tylko w bramach noc ciszę odmawia starym
wierszem
jakiegoś Or–Ota
i rozplata w rozśpiewanej Wiśle ciche dłonie (ile w
nich
jest gwiazd).
Na Kanonji znów okna pogasły, znów jesienią
opadły
rolety…
tylko dzisiaj, kochana Warszawo, innych, lepszych,
poetów już znasz…
dawna wiosna i jakieś powstanie, jakieś zżółkłe o
Polsce
wersety…
tylko zegar rozdzwonił się łzami i ktoś wspomniał
jakąś,
jakąś twarz.
Czemu Solec się nocą nie pali? Liście zmarły…
dlaczego…
dlaczego…
ten sam rynek z przed laty, z przed laty i Łazienki
te
same i świat…
Dziś jest znowu tak samo, jak wczoraj. Znów jak
wczoraj
tęsknimy do czegoś,
tylko księżyc rozpłakał się wierszem i ktoś mówi:
tyle,
tyle lat.
Powrót
Na szyby, chłodne jesienią, godziny księżyca
spłyną—
czerwona lampa zagaśnie i srebrem w stół się
wpromieni —
firanki w oknach zaczęte zakończą się białym
jaśminem
(ktoś cieniem weśni się w ciszę i w oczach odbije
chłód
sieni…).
Rozplotą się w wieczór marzenia po dawno
umarłych
antenach —
strych stary pachnący sianem przypomni tysiące
przeżyć —
…pamiętasz maleńką Dorrit… pamiętasz baśń
Andersena—
szło się tym słowom naprzeciw i w wiersze chciało
się
wierzyć…
Światło rzuciło w mą północ — ostatnie
wspomnienie —
ciszę
może zrozumiesz mój smutek i z oczu wyczytasz
mi
wszystko…
… o smutku swym zeszłorocznym… o smutku…
o żalu piszę
(kim jesteś ty, co tak piszesz i moje nosisz
nazwisko?)
List czytelników do poetów
Przywarci błękitem do torów, do wiecznie tych
samych torów —
z tym samym na siatce niebieskiej — niezdarnym
ciężkim bagażem —
niesiecie nocą w swych oczach garść skradzionego
wieczoru
I w srebro okien zamkniętych — wieziecie
nieswoje twarze.
Tak. Miłość naszą wieziecie na białych szmatach
drukować —
łzy nasze znaczyć gorące zimnemi kroplami laku
—
najcichszą naszą tęsknotę w krzykliwe układać
słowa
i płacz nasz na zgłoski przeliczać w klekocie
swoich wiatraków.
Śmiejemy się wszyscy z tych wierszy, co w
pismach kwiatami rosną,
z tych jasnych stronic, przez które kołysze się
słońce na niebie
… czy chcemy tylko po cichu, czy chcemy jakoś
… tak prosto
w niewyszeptanych słowach odmawiać wciąż
samych siebie.
Wschód
Znowu noc się o lampy podarła — w srebrnych
kloszach
została gwiazda zieleni
znowu zegar godziny nawleka — plątają się
frendzle
obrusu —
tylko w oknach Newa się chwieje i zapada głębiej
w kamienie —
w krzyku fal narzucanych na łodzie —
przybijanych do
drzewa Chrystusów.
twardy wicher okrzyków i pieśni szedł po blokach
głów
się przewalać,
gwoździe krwi rozrzucone po brukach — ostre
linie
podniesionych skroni,
ulicami Pan Bóg się błąka i w źrenicach ludzi się
spala —
W równym marszu wyprężonych pleców, w
równym
rytmie zatrzaśniętych dłoni.
A na łąkach drzewa się chwieją, tak jak wczoraj,
jak
dawniej, jak w Rosji
leszczynami wieczory się plotą,… już nie
przyjdzie…
przecież nie ma… przecież znikąd…
a nocami krzyże złocone z cichych cerkwi
gałęziami
wyrosły
i schylają stawy przydrożne w srebrne twarze
rozpła–
kanych ikon.
Dni minionych, odczytanych niegdyś na szkle dłoni
wykreślona mapa —
cóż gdy w gąszczu myśli i zdarzeń odpowiedzi na
pytania nie ma —
tylko czasem zabłąkać się w kinie, konarami oczu
nie
zapaść —
szukać siebie — wyświetlonej kliszy — w cichym
śpiewie
nadchodzących przemian.
Odwiedziny
Zaplątana gdzieś tam na kresach
w starych sosen aż kilkanaście
rośnie dzikiem winem leśniczówka. Zanim w
liściach
zamknie i zaśnie.
aż raz (chyba wieczorem) jakiś powóz w ogród się
wpruł
i nić drogi zaczepioną o swe miasto stojąc
zwinął na ręce kół.
Z leśniczówki wyszedł gospodarz.
Kto przyjechał — przez okno zgadł.
Dobry wieczór, nareszcie, nareszcie,
zapomniałem już — tyle lat.
Gość z Warszawy był bardzo spragniony, więc
herbatę
zaczęto pić,
przewracając jak kartki rozcięte jakieś dawne,
jakieś
przeszłe dni.
— Wszyscy mówią, że już wierszy nie piszesz,
że już nawet drukowane nie są —
zapomniany na prowincji tu żyjesz —
taki wielki poeta, no, no…
Nie zrozumiał go chyba gospodarz,
tylko wazon co z kwiatami stał,
poprzez szklanki z herbatą — na ścianie, żółtym
krążkiem cytryny się chwiał.
— Ja nie byłem nigdy poetą, nie lubiłem poezji jak
snów —
tylko lęk swój przed śmiercią składałem w
skamieniałe
naręcza słów,
ale tutaj jest co innego —
w ciche liście rozdzwonione okno,
poprzez srebro strun naciągniętych — poprzez
szyby
mogę nocy się dotknąć.
W saloniku się potem zebrali. Papierosy palili, grali
w karty,
a dom został zaplątany w dzikie wino —
werandami w las jak w noc otwarty.
Opowiadanie o zmroku
Białe listy w niebieskich kopertach wędrujące
powoli
do domu —
uwięziony białych kwiatów szept w cichej głębi
niebieskich wazonów.
Kto je tylko brał kiedy na ręce zawsze mawiać do
siebie zwykł,
że z tych listów jak z muszli coś słychać.
Przygłuszony
daleki krzyk.
Ale dzisiaj już sama przyjedzie. Koła bryczki żłobią
miękki piach — o najdroższe matki spotkanie. Już
za chwilę
w półotwartych drzwiach.
Tutaj będzie na pewno ci dobrze i nikt żalu me
będzie miał —
za to wielkie twoje zwątpienie, za ten jeden
do siebie, strzał.
Znowu łóżko pościelę dla ciebie. Jak w
dzieciństwie
tak samo… tak samo…
i wiem jeszcze, że powiesz jak kiedyś „Jak mi
dobrze jest
z tobą mamą”.
Nie wierzyłaś, a jednak mówiłam. Matka czasem
potrzebna jest znów —
by sprowadzać dzieci stęsknione w cichą północ
najbielszych snów.
Z haftowanej serwety na stole w okna lampę
naftową podniosła —
oddalając pomaleńku noc przy spuszczonych
gwiazd najcichszych wiosłach.
Zarys ręki zatrzepotał w szybach, zarys ręki
zatrzepotał w szkłach —
kołysała się lampa w powietrzu bliżej szczytu
i bliżej dna.
Odsunęła niedopitą herbatę. Trzeba podejść,
otworzyć drzwi —
wchłonąć w siebie ciszę zasłuchania, co w
konarach
tych okien śpi.
Ktoś na ganku, na wietrze stał. W drzwi kuchenne
pukał z całej mocy
— proszę jutro pani powiedzieć, że Marysia
umarła w nocy.
O tej łzie, co na końcu padła
O najdroższa! Pod tej fary wieżą,
przy jabłoni siedem kroków w bok,
w szkłach rogowych księża nie dostrzegą,
jak ust blisko włosów twoich lok.
Wiatr z beretu krwawymi wstążkami
spadł na wieżę, w której dzwonu ptak:
o tajemni, nie wam pacierzami
ująć nocą umówiony znak.
Bo jeśli płacz: to ja, to ja —
twój dawny Janek z tobą jestem;
tak to mi z oczu srebrna łza
stanęła w wierszach z kart szelestem.
A jeśli uśmiech, to ty, to ty —
z niedobrych dziewcząt gorzką zmową;
znam kształt twych ust, co w moje sny
koroną wdarły się cierniową.
O najdroższa! Pod tą ciemną farą,
pod jabłonią, siedem kroków w bok,
w szkłach rogowych, z tamtych księży chmarą —
a ten beret, te wstążki a lok —
I wiatr ten sam po bibliach z jutrzniami,
ten sam w wieży uchwycony ptak —
o tajemni! Chyba z niewiastami
nie rozstawać się na zawsze tak —
Bo jeśli płacz: to ja, to ja —
twój dawny Janek z tobą jestem
tak to mi z oczu srebrna łza
stanęła w mszale kart szelestem.
A jeśli śmiech, to ty, to ty —
z niedobrych dziewcząt gorzką zmową;
znam dotyk rąk, co w czasie mszy
chcą rozpleść kaptur mi nad głową.
A jeśli śmierć — to on, to on —
orłem się czarnym w wieże zrywa;
tak to nam płacz, tak śmiech, tak zgon!
O wiedźmo z lokiem! O zdradliwa!
Różaniec
A jeśli wojna nowa, a jeśli się zasmucę
jak dziecko zapłakane w różaniec swój powrócę.
Będę go brać na ręce jak włosów ciemne sploty,
gdzie blask się świec zaplątał jak żuczek
szczerozłoty,
gdzie sny z krzyżykiem srebrnym i łzy i śpiew
poranny,
zerwanych moc przyrzeczeń i żal wciąż nieustanny,
modlitwy za rodziców, kolegów, prośby wieczne,
i jakieś umartwienia zabawne, niedorzeczne…
A jeśli wojna nowa, a jeśli niepokoje…
O rzewne, o tajemne paciorki czarne moje,
to na nich troski moje, radości ukochania,
i cały żar modlitwy późnego powołania.
I na nich pamięć dni tych, gdy późnym sennym
latem
biegliśmy z podchorążym płonącym
Mariensztadem,
a potem w noce długie na jezdni pod gwiazdami,
chwytałem was ukradkiem drżącymi wciąż
palcami.
Do Twoich snów się tulę, do Twoich snów się
łaszę,
na tych dziesiątkach licząc sierpniowe złudy nasze.
Kto wezwał? Kto przywołał? Skąd sny co tu
przygnały?
Przed własną tajemnicą przyklękam taki mały…
O siódmej przy kolacji, przy modlitw chłodnym
dźwięku,
o jaką burzę wspomnień przeważasz w swoim
ręku.
Bo jeśli wojna nowa, a jeśli niepokoje,
o rzewne, o tajemne, paciorki czarne moje.
O księżach smutnych
Pławią się w malwach koła,
nie cofnąć nie odwołać,
w powóz się głębiej schować.
Po orzechy chłopcy pną się w późny zachód
a cień rzęs im po nosach, to cień piór od ptaków.
Takiż to w oczach wtedy, w krwawych wstążkach
maków
kiedy chłopców i wróble bawią ręce strachów.
Jarzębiną pąsową biały dom ocieka,
konie rżą. W dzikim winie wołają; Przyjechał!
— Rozgość się w refektarzu, gdzie mrok świece
gmatwa,
nad herbatą, skąd cytryn powschodziły światła —
Tak ksiądz rektor go witał, o nic więcej nie pytał
bo z pasieką nie bardzo a ogród rozkwitał.
Nieraz po lekcjach lasy przechodzili ciemne,
zanurzali we wrzosy po pas,
myśli proste, słowa tajemne,
zachód w czarnych sutannach gasł.
— Rzęs–li to odblask taki, czy ptaków czarne
smugi?
Kokardy to, a ptaki u włosów chłodnej strugi.
— To tylko noc lipcowa,
na chłopców taka zmowa —
czarnam–ci wśród akacji, a urok to wakacji.
— Ust–li to odblask taki, czy ptaków czarne
smugi?
Co dręczy i co pali pod swetrem serce chore?
— To tylko taka pora,
na chłopców taka zmora —
słodkam–ci wśród owoców, a te upadną nocą —
We wrzosy zaplątani, o takiej późnej porze
o miłość zatroskani, mówili Matce Bożej —
O Matko snu pierwszego, o Matko sponad ptaków
zali to miłość tylko, czy straszna moc majaków —
Potem powrót w korytarze stare —
popod wieże, girlandę snów —
bo znużeni myśli szumem, gwiazd pogwarem
o poduszki studzą księża pożar głów.
Tam zimą, z białą sanną parskające konie,
drżą ręce, my na łyżwach, a czapki we szronie.
— Pewnie wichry nad dachem się burzą,
pewnie księża w bibliach oczy mrużą—
— O, młody, wesoły, weselny…
odbiegniesz wesołych, rówieśnych,
odbiegniesz rzeczy doczesnych,
w dalekie ulecisz strony —
— A te lampy płonące, a te sanie dzwoniące,
od płużyn czarnego boru szczęk psów,
te herbaty gorące, te mamusie płaczące, i tak byli
pełni ziemskich snów.
A młody niewesoły, czas mu się tylko dłuży —
to płacze, to ucieka,
z akacji wiosną wróży —
Niech wraca, mówi rektor,
a mówiąc oczy mruży
O Madame z kokiem czarnym
Płynie walczyk, fruwają spódnice
pod plafonem, na wysokim piętrze
otwórz w ogród czarne okiennice,
przy madame panny co gorętsze
Po tej wina dzikiego naręczy
opuścimy się w klasztorny sad —
gdzie przed bratem brat w opończy klęczy,
chyląc usta w twarde ciernie krat.
Za gorąco na spowiedź w kaplicy,
więc przypadli ku sobie wśród drzew —
a nad nimi z poza okiennicy,
panny w fiokach, kotylion i śpiew.
Po tej wina dzikiego naręczy
opadniemy aż po widma grusz,
gdzie przyklękli przed sobą, o ciemni!
Tak dalecy od spódnic i burz.
— O bracie smutny podejdź tu —
ktoś woła na nas z brzegu —
zali to reszta twego tchu,
czy biała garstka śniegu
Masz—li cierń w sercu, to go złóż —
rwie rzęsy czarna trwoga.
Pożar to tylko krwawych róż
czy ust bliskiego Boga —
— Wakacji dawnych jeszcze chłód
w altanie dawnym latem —
to twoja wina, tyś ją zwiódł
a czas się żegnać z światem.
— O bracie srogi! Co z tych słów
i ona zwiodła wzrokiem —
a teraz cieniem chłodnych głów
spadamy w mchy głębokie —
Płynie walczyk, fruwają spódnice
pod plafonem na wysokim piętrze
— zamknij w ogród czarne okiennice,
proszą madame panny co gorętsze.
Wykłuł chłopców kołnierzyk wysoki,
świece w czarnych lichtarzach noc mylą —
zwija madame pod poduszką fioki
razem z biustem sztucznym i szpilą.
O pod plafonem roztańczeni —
dolo najcichsza, dolo smutna —
spotkamy się z tą madame w ziemi
spowici w nocy chłodnej płótna.
Testament
Myślę, że takie być winno życie poety
wierszy z wszystkiego jak najmniej; drzew tylko
kilka
u okien
ptaków chór, rodzinne stare portrety
damy w różowych mantylach na szpilkach
srebrnych
z kokiem
ze śladem przebytych dróg żołnierskie buty
wysokie
I wierność, koniecznie wierność
wodzowi do ostatniego wystrzału
księdzu do ostatniej karty mszału
ojcu przez wszystkie sny
matce od łzy do łzy
siostrom do grobowej deski
niosąc jeszcze im kwiatek niebieski
I miłość, koniecznie miłość
do Panny w złotej sukience
co w ostrej bramie świeci
do wszystkich małych dzieci
I do kościelnej sieni
gdzie proszą zamyśleni o łaskę co odmieni
do babci pamiąteczek, albumów i wstążeczek
a jeszcze i do powstań, ułanów i jesieni
Spokojnie wojny witać
a w upał dla ochłody
wciąż o podróżnych pytać
wychodząc z kubkiem wody
Cieszyć się każdym szczęściem
modlić się z każdą różą
i zginąć zapomnianym najlepiej jakąś burzą
Pożegnanie
co było stary dworze, że tak swych dni spragnieni
byliśmy oddaleni niejednym chłodem sieni
co było kiedy jesień na okna się nawłóczy
a ty po kątach straszysz zwiniętym pękiem kluczy
azali z wiśń na usta śpiących
spłynęły białe kwiaty,
a malw naręcza a begonie a szałwij aromaty
azali panny znowu rzewne
jak zawsze u nas w maju —
a lampa jeszcze niedobita
rozkwita na Bugaju
a cmentarz czarnych maków książę
złożone dłonie z ziemią wiąże
pomnij pomnij na jabłka minione
prom zwodzony z krętą poręczą
bzy zielone, czapki zmoczone
kiedy było nad wiewiórką klęczą
przeminęło, odeszło w milczeniu
osty zgasły, wiatr firanki wzdyma
popatrz popatrz na chłodnym kamieniu
czy łzy jednej za twą siostrą nie ma.
Piosenki
Śpiewaj, śpiewaj na katarynce
mnie, żołnierzom i morskiej śwince
o cmentarzu i o dziewczynce.
… w ogród to jaki siostro miła
śpiącego mnie porzucisz
i choćbyś z lampą przychodziła
warkocz splatała i mówiła
— mój Janku — nie docucisz
Dudni wojsko po srebrnych mostach
chwyta ptaki czerwcowy las
a tu taka piosenka prosta
śpiewaj, śpiewaj ją jeszcze raz
— czarną sutannę chłopcze miły
taką to porą szyją
przy węglach co się rozpaliły
nić czarną panny wiją…
czarną sutannę z guzikami
na które łzy nawleką…
płynie płynie srebrnymi mostami
katarynka nad zapomnień rzeką
Przystanąłem za mostu tęczą
a tu panny żołnierzy wieńczą
ćmy po hełmach płonących brzęczą
piosnki grają… a mnisi klęczą.
Walc banalny
czy wiemy czy nie wiemy
z różańcem swym zaśniemy
do ziemi tuląc twarz
czy chcemy czy nie chcemy
pogasną chryzantemy
i panny jakie znasz
niech o żonach chłopcy marzą
pod topoli ciemnych strażą
kiedy w oknach nów
i tak szrony liście zwarzą
wrócą w łoża z chłodną twarzą
na popioły snów
niechaj chłopcy srebrne kłosy
wiją w panien złote włosy
w kujawiaków czas
coby smutne dały losy
wojny nowe czarne wrzosy
miłość zwiedzie nas
szli tak w cmentarz wędrować
pannę śpiącą pochować
my za nimi czarnymi schodami
ze snu takiej nie zwołać
choć i chłopcom całować
jak w walczyku tuż tuż nad rzęsami
* * *
jeszcze im pożar głów
dreszcz po brwiach burza słów
o młodzi nierozważni
tak po obręczach snów
wakacji chłodna zieleń
przewoźnik, Narwi nić
— a niech was wszyscy diabli
żeście tak na prom spadli —
a one tylko: — pić
Tak powoje róż chłodnych przewiązują rany
byle krew co je pali zmyć
a i wy po miłości spadacie na dzbany
byle usta przede mną skryć.
* * *
To wiersz tylko, więc księżyc świecił
ciągnąc szelest mieniącego się trenu —
taką porą zasypiają dzieci
do poduszek tuląc Andersenów.
Tak potrzeba, więc płyniemy znów
w powstający wolno zapach zboża,
zanurzeni w białe muszle snów,
z których słychać niedorzeczność morza.
* * *
Że właśnie taki dzień, że właśnie takie dnie
Że wrogów pełna sień, że cierń się czarny pnie —
że tuż za furtą kwiat na piękne rzęsy spadł
maleńki, opuszczony, w powstaniu obtłuczony
Pan Jezus zamyślony powtarza — Rzucisz mnie —
Że właśnie taki dzień, że właśnie takie dnie
zmęczenia w oczach cień, spokoju trochę w śnie
—
że wiśni pełen sad, że wolna droga w świat
maleńki, opuszczony, w powstaniu obtłuczony
Pan Jezus zamyślony powtarza — Rzucisz mnie —
W rocznicę powstania
Pomyśl, pomyśl znowu noc sierpniowa
lecz wakacje, owoce i chłód —
tylko wtedy tak bolała głowa —
granat ciążył, uwierał but.
Podaj ręką — ćmy sierpniowe lecą —
przejdziem mostem, zapadniemy w sad
przestań szeptać: pożarami świecą
w oczy Mietka co na Wiejskiej padł —
Popatrz dobrze — nad rzeką altana —
a nie z Leszna roztrzaskana sień —
a to róży gałąź odłamana —
a nie Wandy rozstrzelanej cień.
Zaginiemy po czoła w wikliny —
Przedpowstańczych dochowywać snów —
gdzieśmy nieraz przegadali godziny —
co poznamy jeszcze w życiu tu —
Śmierć na ulicach poznałeś, smak dzikiego wina
sen na bruku, płacz kobiet, roztańczonych kwiat —
wiesz jak uśmiech wygląda i łza i jeżyna
i krwi dziecka ogromny na Grzybowskiej ślad.
Podaj rękę, most przejdziemy stromy —
to nie szrapnel — to warkocz gwiazd —
to głóg tylko — nie Stach niewidomy
co wzrok stracił by nie zdradzić nas.
Dawne sierpnie przypomnijmy sobie —
z łodzią, z piłką, wędrówkami w las —
— Janku, Janku — na łączniczki grobie —
napis starł się, odblask lampki zgasł.
Piosenka o powstaniu
Powstanie chłopców pełne,
powstanie pełne snów…
i tamte pieśni rzewne,
i tamten pożar głów,
i ta naiwność wszędzie,
taka głupota w krąg…
i Polska, która wzejdzie
z serc tamtych, z tamtych rąk.
Rozkazy niezaradne,
i wielkiej złudy moc.
I tamte panny ładne,
idące na śmierć w noc.
I jeszcze tamte groby,
i tamtych Niemców śmiech
i jeszcze czas żałoby,
Londynu straszny grzech…
Co było? Jak to było,
o matko, powiedz mi!
Co tliło się, co śniło,
w te noce, w tamte dni?
Rozsądni to wyśmieją,
nikt z mądrych temu rad.
O Jurku, coś z nadzieją
na Starym Mieście padł.
O młode głowy chore!
O, pocoś wtedy szedł,
zaśmieją się wieczorem
spowici w ciepły pled.
Siostrzyczko, napięć wieńce,
poległym pacierz mów…
Zostanie brat w piosence
z tą piękną tęczą snów.
Wiersz banalny
Piszę gdy lampy półwiszące
gdy noc na czoła się przewija
i gdy mamusie płaczą śpiące —
o jakże miłość ziemska mija —
A o czym piszę, o tym nie wiem —
ktoś mi do ucha cicho szepce
o poświęceniu, o zegarach,
o trumnie srebrnej, o kolebce.
A komu piszę — pewnie tobie —
co po ulicach chodzisz rano
i na powstańca każdym grobie
gałązkę rzucasz odłamaną.
A jaki jestem — byś się śmiała,
śmiejąc się ze mnie — idź swą drogą—
są takie serca jak — nieszczęścia,
co nigdy inne być nie mogą.
Kolumna Zygmunta
O Zygmuncie z kolumny, o poważny panie,
skamieniały na zawsze w ust martwym okrzyku,
wyszedł z mody twój surdut i twe uczesanie,
pannom się nie spodobasz w sztywnym
kołnierzyku.
A wojna nam się dłuży i lata tak lecą,
ciemność w okna zapadła rolet czarną burzą,
więc gdy wiersze piszemy, krwawimy je świecą
i oczy nam się senne jak pod hełmem mrużą.
Pewnie znowu Łazienki rozkwitają bzami,
o kościół Panny Marii Wisła dzwoni łódką,
i ty, panie Zygmuncie z niemymi ustami,
w kołnierzyku zbyt sztywnym, zmruż oczy
cichutko.
Nad Warszawa zebrań tajemnych,
snów szalonych, gorących głów —
gdzie to naraz tyle matek rzewnych
Z nocy długich i nocy bezsennych
nad Warszawą zebrań tajemnych
jak we wrześniu dymiącej znów.
Gdzie to naraz tyle szmerów drżących,
szeptów w sieniach — to ty, to ty —
gdzie to naraz tyle serc płonących,
karbidówek w sufit strzelających
i tych za nas dzisiaj konających
— Anglio, Anglio — mówiących przez łzy.
* * *
Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga
potem w oczach strach nosisz i łzy —
na dalekich, rozstajnych gdzieś drogach —
ktoś się zbłąkał i płacze jak ty.
Pachnie we wsi kwitnącym jaśminem
złote zboże wśród pola się śni —
kto cię zbudził, kim jesteś, gdzie płyniesz
w nieskończoność wieczorów i dni.
Nikt nie szuka cię dłońmi dobrymi,
nikt nie mówi czy dobrze czy źle,
tylko ziemia z grobami starymi
o twej ciszy słyszała i wie.
Wiersz do Najświętszej Panny
Słów nie lubisz, bo cóż znaczą słowa —
więc poświęcam Twojej świętej pieczy —
celę, książki, notatki z wykładów,
inferiorów, w klęczniku rzeczy —
I jeszcze mszał w szufladzie —
mój Boże — mój Boże —
tę stronę znam na pamięć,
a tutaj się mylę —
tu wstążeczkę odgarnę
a tu grudki włożę —
tej ziemi co i w mojej zadźwięczy mogile.
I jeszcze moje serce —
( o nim nic nie powiem
bo nie pękło mi z bólu w płonącej Warszawie —
więc jak dawną manierkę porzucę je w rowie —
krzyżem tylko opatrzę i tak je zostawię)
A to jest moja śmieszność —
jak mi służy wiernie
we wszystkich moich wierszach, których nikt nie
zliczy
więc po mszale i sercu poświęcam Ci ciernie —
ogród pełen silentium i ziarnko goryczy.
Przebacz wiersze mi wszystkie łaskawie
zagaś we mnie sny czarnoleskie
i bez wierszy daj cichutko popatrzeć
w Twoje święte oczy niebieskie.
Index rerum
Garstkę śniegu co spadła,
gwiazdą jego co zbladła,
sutannę pełną chłodu
sztukowaną od spodu,
komżę jedną w klęczniku,
cztery łzy przy guziku —
co się z matką żegnając
brał na pociąg wsiadając,
tudzież gałązkę róży
w słowniku co go nuży,
buty trochę zniszczone,
książki żadnej — spalone,
miejsce jedno w kaplicy —
gdzie bracia jego klerycy
niebieskie oczy mrużą
co spokój z biblii wróżą.
Orzełek z czapki zdjęty
starannie owinięty —
za nieudane powstanie
w chusteczce niech zostanie.
Trochę listów i smutku
kałamarz z niezabudką…
Pisałem, spisywałem,
a przecież zapomniałem,
że ma niewielki kącik
za celą wśród tarasu —
gdzie mówi co dzień pacierz
za dawnych chłopców z lasu,
(tudzież po ojcu pióro,
fartuch z zaszytą dziurą,
trzy haftki przy pętelce —
i nieśmiałość i serce)
Święty Franciszku brązowy
z węzełkiem światła u głowy —
dziecięce Twe oczy, dziecięce
weź ten spis rzeczy na ręce.
Bywało — w łąki nas zabiorą
Bywało — w łąki nas zabiorą
łudząc to wstążki to tańcami —
niżeś pomyślał taką porą
że Jezus płynie chorągwiami.
A te wyprawy po owoce —
ze świecą z którą ćmy lipcowe —
niżeś pomyślał w takie noce
kapturem mnisim chłodzić głowę.
Raz — to w wakacje byłeś chory —
a ja u nóg twych z lampą dużą —
niżeś pomyślał w te wieczory
o celi tej pod dzwonu różą.
Niech cię okwitną jak czereśnie —
maków przy furcie krwawa straż —
a jeśli kiedy umrę we śnie —
o nie patrz w twarz, o nie patrz w twarz.
* * *
Czyś stukał kiedy we wrota drżące
w wieczór lipcowy
bo cię straszyły na wznak leżące
głowy umarłych —
Czyś szukał kiedy wody święconej
w klasztornej wnęce —
której nie znajdą na krzyż złożone
umarłych ręce.
A to mógł ślad być,
ścieżka niewielka, cichutka droga —
by świat odrzucić i spojrzeć w oczy
swojego Boga.
O jednym z pacierzy
A ja już wierny Tobie zostanę o Chryste, Chryste
bo wiem że oczy matce mej dałeś
jasne i czyste.
Kolegom moim — wstręt do krętactwa i komże
srebrne —
Mickiewiczowi wojnę powszechną
i sny podniebne.
Na Drugiej w sierpniu — w nocnym wypadzie
latarki w ręce —
łączniczce małej iskrę w warkoczu —
groszek w sukience.
Choćby wzbronili wierszy o Tobie
pięknych drukować —
na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze
wzbronione słowa.
* * *
Dobry Jezu z gwoździami ostrymi
raz piszący na świętej ziemi
że pisałeś a potem starłeś
krzyż podjąłeś, za nas umarłeś
niech Cię wielbią, kochają i słyszą
dużo milczą, króciutko piszą —
nad książkami wielkiemi, mądremi
spójrz jak w Piotra — niech płaczą w sieni.
O spacerze po cmentarzu wojskowym
Że też wtedy beze mnie
przewracali się w hełmie
lecąc twarzą bledziutką na bruk.
Jurku z Wojtkiem i Jankiem
klękam z lampką i wiankiem
z czarnym kloszem sutanny u nóg
Przeminęło, odeszło w milczeniu
jak pod kocem na wycieczce ziemia —
świecę lampkę rękoma obiema
gdzie pod hełmem dawnych oczu nie ma
Ludziom odlatującym
Już ci przyszło kochanie umierać —
a tu przyszło szkoły otwierać —
kościół budować wysoki —
żołnierskie ćwiczyć kroki —
bić mądralów z zadartą głową
co chcą wszystko na nowo, na nowo —
knotki przed Bogiem świecić —
uczyć mówić do dzieci —
tak jak niegdyś w szkole dawnej przyszło —
przy harmonii popłynąć Wisłą
kasztany w parku zbierać —
a tu przyszło umierać, umierać.
Wiersz dla dzieci
Przyszedł do klasy z wiosną
w mięciutkim kołnierzyku —
i uczył, stukał linią
— Nie lubię męczenników.
A tu tymczasem w lesie
świeżutka jeszcze zielona
rośnie mu, już dojrzewa
męczeńska jego korona.
Może nad Narwią urwistą
z tej wierzby, co chłodne listki
kładła mi w kieszeń rozdartą
skąd szkaplerz mi wypadł i gwizdki.
Może z tej gruszy nadwodnej
przy tamtym sadzie słodziutkim —
skąd psa braliśmy i strzelby —
naboje sypiąc do łódki.
O asyście kleryckiej
O moje smutne wiersze, o wiersze smutne moje
w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim
stoję.
Jankowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława
a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa.
O Jeży potłuczony, z tą szramą i z tą różą
na chłopców spójrz z Powiśla co do mszy przy nas
służą.
Niech jednym choć westchnieniem tradycje mi
powierzą.
Czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą.
Matko Boska Powstańcza
Bóg Ci słońca na dłonie Twoje nie żałował
ani ciszy na usta Twe zbyt mało dał —
broń bym zdobył dla Ciebie, o głodzie wędrował,
potajemnie orzechy na ołtarz Ci rwał.
Najświętsza, utracona, z rozkazami spalona —
w barykady równoczarnym strumieniu —
z Tobą twarz zapłakana, z Tobą bitwy do rana
i uśmiechy, i sen na kamieniu.
* * *
Babiego lata kruchą nić
ze szkolnej mej jesieni —
z Łazienek starych jeden liść
i szept w klasztornej sieni
kolędy, siostry jasną twarz —
z rączkami na obrusie —
może po wojnach jeszcze dasz,
maleńki mój Chrystusie.
Piosenka o rzeczach pięknych
Od wszystkich prac doktorskich, od mojej poezji,
od pierścienia na palcu — mój Boże, mój Boże —
piękniejszy jest różaniec, mszał i noc czerwcowa,
i żebrak błagający o buty na dworze.
Wiatr podnoszący z harcerzami łódki
cmentarz zmarłych dziewcząt, najwierniejszy
książę,
tysiąc zwykłych rzeczy, choćby taki plecak,
co się w boju ramionom omdlałym odwiąże.
Buty w marszach wytarte, a jeszcze węzełki
chusteczek gdzie dzieciństwa sekrety się złocą—
woda w czapce podana wrogowi rannemu —
i bezdomność i gwiazdy spadające nocą.
O mieszkańcu dwóch miast
A nad głową poduszka jak kwiaty —
a na oczach noc jak czarny puch —
i zaciągnął się kołdrą w zaświaty
zabłąkany mieszkaniec miast dwóch.
W nocy letniej pełnej krużganków
nietoperzy ślepnących i baszt
kogo szukasz zapomniany kochanku
gdy już księżyc wyciągnięto na maszt.
A nad głową poduszka jak kwiaty —
a na oczach noc jak czarny puch —
czy to prawda, że istnieją dwa światy
może jeden a nas tylko dwóch…
Do widzenia, miasto snów, odjeżdżasz stąd —
cień się chłodny po rękach łamie —
i przyjechał, miasto, okno, ląd —
kołatanie klamki w pustej bramie.
* * *
Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę,
a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak —
zakryj twarz mi rękawem, niech się nie rozpłaczę
że nie do mnie Ci mówić przez ognisty krzak.
Dzień był taki jak zawsze, codzienne sandały
i codzienna samotność i codzienny trud
i ręce, co mi komżę w zakrystii składały
cień ptaka sponad wieży rzucając na spód.
Jeszcze zadrżał w kielichach cichy tętent koni
i szum rzeki pobliskiej i skrzypiące drzwi —
więc poznał Ciebie żebrak i święty Antoni
nad kluczykiem zgubionym natrząsając brwi.
O braciach pytających się o samych siebie
Wyszli bracia — wiatr we włosach — co za czas!
w oczach gwiazdy i drzewa na spodzie —
pochyleni, zanurzeni w pas,
brodzą w nocy czerwcowej jak w wodzie.
Zatrzaśnięte na krzyż okiennice,
nie skoszony jeszcze zapach łąk —
— chodźmy prędzej, takie ciemne ulice
z tym księżycem, co dogasa u rąk.
— czy to życie jeszcze, czy już sen? —
pomyśl pierwszy, potem ja pomyślę —
i dziwili się, to tamten, to ten —
las się chwieje jak by stał na Wiśle.
Mamy umrzeć, czy żyć dalej — może wiesz —
rozważ pierwszy, potem ja rozważę —
a już wschodził powoli jak świt
odgłos dzwonów porannych na twarze.
O powrocie po studiach do domu rodzinnego
Choć się śmieją— dochowałeś wiary —
a ja na to — matczysko matczysko —
znów zobaczę na twej jasnej twarzy
łzę i uśmiech i spokój na wszystko.
Potem dzwonek i nagle w rozmowę
wpadnie siostra jak jabłko z ogrodu
w świece niosąc kokardy brązowe
— Choć się śmieją— dochowałeś wiary —
powracając czy masz serce czyste —
a ja patrzę jak wiatr z nieba kładzie
z gwiazd na siostrę kruszyny złociste.
— A z nauką? o nauce mowa —
a ja widzę przez sen i akacje
tę wiewiórkę, przed którą klękałem
chcąc ją złapać w umarłe wakacje.
— Czy pamiętasz tamte czółno na stawie —
a ja chwytam nagle siostrę za ręce,
by przypomnieć jeszcze kwiatki z procesji
co je niosła Jezusowi w sukience.
Nad mapą Ziemi Świętej
Ziemio Święta, co w moim atlasie budzisz się i
drżysz —
kiedy wieczór zakłada królestwo pająków,
długich cieni i zmierzchów wysnuwanych z kątów
—
Płyną Twoje tęsknoty — wąwozem wspomnienia
—
pierwszą pełnią księżyca —
pierwszym dniem stworzenia.
Uliczki ruin pełne i cedrowy las,
osły z flaszą na mirrę, posłuszne w rzemieniach —
upał pustyń, lęk psalmów i proroków wargi
śpiących z twarzą surową u wezgłowia Arki.
Ziemi Święta, co w moim atlasie budzisz się i
drżysz —
zapachem Tyberiady, kaktusowych lądów —
z Górą Czarcią sterczącą nad kamienny głaz,
z Betlejem nie zdziwionym wielbłądów najazdem.
Płyną Twoje tęsknoty wąwozem wspomnienia —
Miłość, chleb, wino w stągwiach — to śmiesznie
za mało.
Jest Bóg jeden na niebie, a wszystko się zmienia —
Z Sodomy i Gomory orszaków weselnych —
popiół i kość bogaczów przy uchu igielnym.
O nieuchronny!
Gorejącego krzewu ogrom
w rozzutych butach ognia brzask —
nieogarnięty — poznam, poznam
w kruchcie na klęczkach Twoją twarz
Powiędną usta, ścichnie krew
chorągwie porwiesz w strzępy snu —
i powiesz dosyć — minął czas
jak wypędzony w potop kruk.
Wołu umniejszysz kryjąc w mrok —
zapalisz w oczach strasznym źdźbłem —
o Nieuchronny — wiem ja wiem
że idziesz ku mnie nagląc krok.
* * *
Pokąd mnie gonisz płoszysz sny
wspomnieniem dręczysz Niepojęty —
nie wzejdzie siew, więc nie patrz w twarz
jak wóz ognisty z nieba zdjęty.
Dalekie lato. Chłód we drzwiach
hyzopem spływa. Nie patrz smutnie —
Bo może łotra dobra łza
ożyje na śmiertelnym płótnie.
Do Jezusa z warszawskiej katedry
Jezu z warszawskiej katedry
Jezu czarny i srebrny —
cierpiący — rzuć na ręce
niemego smutku więcej.
Jeszcze jedno cierpienie
jeszcze jedno rozstanie —
lampę jasną na stole
jak najmniejsze mieszkanie.
Bardziej gorzką niewdzięczność
pożegnania, powroty —
stułę taką by księżyc
dowiązywał się złoty.
Jeśli las to szumiący —
jeśli rzeki — urwiste —
a serce na złość ludziom
i naiwne i czyste.
O wierszu co się w pacierze wplątał
Powróć mi Panie, z dawnych lat
herbaty gorzkiej łyk w manierce
i umarłego ojca list,
sweter od siostry, matki serce
„Listy z podróży” Odyńcowe
spalone z Wilczą przez powstanie —
i wszystko czego życzę innym
a sam niestety nie dostanę
I spowiedź świętą z dawnych burz
gdy łzy ważyły dłonie Zbawcy —
i jeszcze jeden jakiś dzień
z dzieciństwa mego na ślizgawce.
Ten śnieg co mi na oczy spadł
i to com szeptał bezrozumnie —
a potem jak najcięższy mszał
postaw z kielichem mi na trumnie.
O wspomnieniach szkolnego mundurka
Co tam było, co się z tobą dzieje —
moja dawno poburzona szkoło —
w dawnych chłopcach pogasłe nadzieje
klamką stukasz dawno uciszoną.
Popaliły się okna i mapy
z Ziemią Świętą gdzie się Saul błąkał —
rzuć mi na twarz jak garść chłodnej ziemi
z klasy ósmej dźwięk zmarłego dzwonka.
Jaka myślisz jest pamięć twych uczniów
młodość krótka, głębokie groby —
założyłem po tobie w brewiarzu
w Completarium wstążeczkę żałoby.
Suplikacje
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —
iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną
—
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami —
Dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno i ciemno —
uśmiechnij się nade mną.
Do chorego w szpitalu
Piszę do ciebie list
w ten wieczór ciemniuteńki —
gdy schodzą się w mój kościół
postacie z Pańskiej Męki.
Cyrenejczyk — olbrzym pogodny
śpieszący ku pomocy —
Weronika unosząca z chustą
z łez otarte szafirowe oczy.
Cała w płaszczu, przez który słońce
zachodzące jak rana świeci —
Magdalena z wstążką w warkoczu
zapłakana o godzinie trzeciej.
Żołnierz z gąbką zanurzoną w occie
ku ochłodzie ust gorączką niemych —
i niewiasty z maleńkich uliczek
przynoszące mdlejącym śpiewy.
To co czyste, szlachetne i wzniosłe
ustrzeżone w najdroższym wspomnieniu
to co wyszło i nam wszystkim naprzeciw
naszym smutkom, naszym cierpieniom.
Opuszczającym świat
Nie przeminie wszystko, nie przeminie —
kwiaty nie pogasną —
choćby przyszło ręce nam złożyć
choćby przyszło na zawsze zasnąć.
Pamięć czystej przyjaźni zostanie
smutna cisza świętojańskich ulic —
po odlocie będziemy swą ziemię —
w utęsknieniu do ust jeszcze tulić.
Nasze biedne ludzkie zmęczenie —
serc poczciwych mądrą życzliwość,—
po odlocie będzie się jeszcze
coś ziemskiego na niebie śniło.
Żywy ogień w umarłym kominku —
co herbatę w czajniczku naparza —
i sukienki od pierwszej komunii
w jakich było siostrzyczkom do twarzy.
Popatrz w oczy, usiądź bliziutko
ukój w żalu rękami obiema —
bo nas zrzuci kołując zawrotnie
matka nasza — nieszczęsna ziemia.
Do sentymentalnego młodzieńca
Trud ciężki, żmudna praca niedospaną nocą
nad książką gdzie się lampa jak owad trzepoce.
Cierpienie co po czole bruzdy rylcem znaczy —
cierpliwość co liść morwy w jedwab przeinacza.
Dokładność w mapach wodzów, by z dalekich
bitew
wrócili wszyscy chłopcy pod namioty ciche.
Lecz, to co mija z uniesienia chwilką—
to mój najdroższy — chyba… miłość tylko.
* * *
To tylko noc czerwcowa
na chłopców taka zmowa —
słodkam ci wśród owoców,
a te opadną nocą.
W czeremchy zaplątani o tak spóźnionej porze —
zdziwieni, zatroskani, mówili Matce Bożej:
O Matko snu pierwszego, o Matko sponad ptaków
—
zali to miłość tylko — czy straszna moc majaków?
* * *
W miasteczku w którym ludzie wymieniają
uśmiechy —
gdzie nie ma nic niezwykłego —
w pokoiku o który kasztan się roztrąca —
gdy żyjesz poza sobą jak spadłe orzechy.
(mówiąc „Aniele Stróżu” — dodajesz co rano,
że jednak święty, to więcej niż anioł)
Nikt twych trudów nie liczy, a jeśli ocenia —
to słusznie, że ci przyjdzie umrzeć z przemęczenia.
Złóż swój żal do pamiątek.
I pomódl się ze mną,
o tę świętość zwyczajną, powszednią,
najprostszą.
Do poety piszącego zbyt dużo wierszy
A w życiu nieprawdziwym prawdziwego poety,
wierszy jest chyba mało.
Są za to drzewa u okien,
ptaków chorały,
portrety, strychy w półmroku
pokutujących dusz —
żołnierskie buty wysokie
z kurzem przebytych dróg.
I wierność — koniecznie wierność.
Wodzowi do ostatniego wystrzału —
Bogu do końca mszału —
ojcu przez gorzkie łzy —
siostrom do grobowej deski —
niosąc im jeszcze kwiatki niebieskie.
I miłość. Koniecznie miłość,
do Panny w srebrnej sukience
co na ołtarzach świeci —
i do kościelnej sieni,
gdzie płaczą w zamyśleniu o łaskę co odmienia.
Do choinki aż do sufitu —
gdy na stole przy lampie babcine nożyczki
kroją brody monarchom, pastuszkom trzewiczki.
Spokojnie lata witać —
a w upał dla ochłody —
wciąż o podróżnych pytać —
wynosząc w kubku wodę.
Cieszyć się każdym szczęściem —
modlić się z każdą różą — i zginąć zapomnianym
—
najlepiej…jakąś burzą.
Nad starą Biblią
Szukajcie pilnie w księgach Pańskich,
a czytajcie. Iz. 34. 16.
Z brewiarzem w ręku
1.
Skąd jestem? Z Ziemi Świętej, z tęsknoty gorącej,
znam proroctwa mesjańskie i księgi kabały —
a kasztany za oknem, storczyki tlejące —
to tylko garść jałmużny ojczyzny przybranej.
Figa cień mi przerzuca przez brewiarz jak potok,
budzi mnie płacz Kaina i oddech Cedronu —
A księżyc podwarszawski — tragiczny powstaniec
—
przybłęda z moich pustyń — gość w przybranym
domu.
Skąd jestem? Z Ziemi Świętej, gdzie jagody winne,
psalmy, jadło, napoje… i milczenie inne
A to gwiazdy siostrzyce znad jodeł Libanu
na postrach kurów nocnych. W mym przybranym
kraju.
Ogromne jak nieszczęścia. Służące ciekawie
spragnionemu pomiaru niezgłębionej sprawy —
2.
Obłoki z wełny tkane i córy Lotowe
zstępujące w mrok grzechu jak wargi pąsowe.
Potop huczący falą i proroków żale
podając jak widmo w uszy Jeruzalem.
Saulowy miecz w górach i Ruth złote rżysko
i Mojżesz pływający w trzcinowej kołysce —
Dawida pieśni, Rachab sprośnej burze —
wszystko to co mi Boga odsłania jak róże.
Dolina Josefata
Dolino Josefata, ku przedmieściu Ofel
hizopem ciemnym spływasz i trwożysz bóżnice —
wraził się w ciebie księżyc niby srebrny oścień
i przebiera w umarłych —jak w ziarnach gorczycy.
Rozrzuca sykle lśniące i poświatą kusi
przyjaciel głodnych smoków i pustynnych strusi.
Na czaszki zasypane, na dzbany skruszone
spada wiatr, piasek Syrii, puszczyki pluszowe.
Pójdziemy tam po zgonie miłości i sławy —
słyszysz jak drwią turkawki znad Morza Martwego
i skorpion z terebintu pochowany w trawie
i oczy turkusowe konika polnego.
Potop
Czy woda jeszcze rwie korabiem
jak burza ciemna i głęboka,
a On porywa w otchłań kruka —
nim łuk położy na obłokach?
To tylko siepie deszcz za oknem
i ślady walk jak kły na dworze —
a on czy jeszcze rozgniewany
na mnie i ciebie? Boże… Boże…
Niech nas wybawi, niech ocali —
topieli srebrnej arkę wydrze —
z lwem, z wilkiem burym, z bydląt chmarą,
z gołąbkiem śpiącym gdzieś na cytrze.
Morze Martwe
Spoza garbów wielbłądów surowych
wołam. Morze Martwe, straszliwe —
kłębią się w tobie larwy nieżywe,
tańce Sodomy, Gomory.
Na sromotną przyszły zabawę —
widma chłopców nocą nieśmiałe
w pożar co sroży pióra krwawe.
Przestań grzeszyć. Przy łożu stoi
pogorzelec z piołunem słów —
co zwęglił swój dziób i skrzydła
miasto, róże i sykomory.
ktoś z Sodomy jeden, z Gomory…
Wieża Babel
Kędyż twoje ruiny, kolebki i trumny —
nieszczęsna wieżo Babel, coś rosła tak dumnie.
Gdzie leżą twe sklepienia, wniebowzięte krokwie,
balkon co kosztował srebra tysiąc stągwi,
okno przez które wpadał po wstędze wieczoru
miesiąc jak białe widmo z jaskini Endoru…
Skąd z wyższych pięter nikły oliwkowe lądy,
niewiasty senearskie, włochate wielbłądy,
gdzie mistrze z Babilonu nanieśli na ściany
sydońskie karmazyny pięknie farbowane.
Runęłaś wznak, gdy głazy twe rozchwiała trwoga
—
że bodąc Niebo szczytem napotkałaś Boga.
Tren
…Glos na drogach słyszan
jest.
Płacz i krzyk synów
Izraelowych, że
nieprawą uczynili drogą
swoją —
zapomnieli Pana swego. Jer.
3, 21
Ziemio Święta z uczniowskiego atlasu
z Bibilii starej nagimi górami —
coś się stało od jakiegoś czasu
ze mną samym, z ludzkimi sercami.
Zapomniano o Bogu jedynym.
Gorejącym krzewie. Stróżu naszym.
Patrzaj. Ludzie teraz nieszczęśliwi
niepojęci jak kruk przy Eliaszu.
Kwiat libański na skroni uwiędnie —
źle nam wróżą judaszowe drzewa —
przyjaciółko, co nas spotka, co będzie
na pustyni kędy Boga nie ma.
Synogarlic przycicha wołanie,
drogi syjońskie świerszczami łkają —
przyjaciółko, co się z nami stanie
między ludźmi, którzy Boga nie znają.
Ewa
Pną się cedry ku ptakom. O Liban
dźwięczy potok lepszy od pocieszeń
po warkoczach czarnych wiatr przepływa
w jej bolesną wygnańczą jesień.
Patrz, zwierzęta płoszą się po skałach
zdumione twoim płaczem tu.
Nie płacz, burzy śpiewają chorały
do pierwszego poza rajem snu.
Dzień przekwita jabłonią. O ręce
blask się potknął jak ułudy ślad.
Matko. Twoje oczy dziewczęce
wypatrują mnie z zamierzchu lat.
Pieśń z domu niewoli
Deszcz ognisty nas wyrwał z wąwozów Jordanu,
z plantacji róż zbyt wonnych, z upojeń balsamu —
gdzie za lampą oliwną panny kryją w domach
krwawy odblask mandragor, kolendru aromat,
gdzie pasterzom na polach nocą chłodną śni się —
ogromne lwie łożysko, Bóg i góry rysie.
Gdzie tamaryszek rzewny, oliwka dojrzała
i dolina Rephaim w ostrowów pościeli
unosząca na wieczność popioły Racheli
Może teraz na Kanę spadły anemony
a drużba niesie młodym w ręku liść palmowy.
Może wyschła na orzech — pusta i brązowa
z mgłą upiętą w kokardy — droga Tobiaszowa.
A pustelnik z szarańczą, trwoży się co rano
że święty musi dreptać tam, gdzie fruwa anioł.
Dzieło rąk Kainowych
I poznał Kain żoną swoją i
zbudo—
wał miasto i nazwał imię
jego od
imienia syna swego.
Geneszis. 4. 17.
Ucałuję cię Biblio, bo w tobie są słowa
że Kain pierwsze miasto na ziemi zbudował —
stąd pewnie w miastach wszystkich, w miejskich strutych kwiatach —
w obłędzie ulic chodząc — widzę złego brata.
Wiejska parafio moja, pocieszny Żbikowie —
kto twe kaczki wychwali, twe stawy wypowie —
ławki, co przed domami, cmentarniane duchy,
pomidory na oknach, budy, psie łańcuchy…
(Azali twarze rzewne, jak zawsze u nas w maju
a lampa jeszcze nie rozbita
rozkwita przy ruczaju?
Azali już na brewiarz w sadzie
czeremchy spadły szaty…
a malw naręcza… a begonie., a szałwii
aromaty…?)
Jeremiada
Płacze prorok nad Tyrem, że matkom nie stanie
do lat dorosłych wychować panien,
bowiem groza już we drzwiach. Na miejske
uśpienie
spadną kopyta koni jak twarde krzemienie
i w popiół się rozsypie ulic wschodnich bajka
cytry, lutnie, wiole, bęben i piszczałka,
pod diaboliczną gwiazdą, która się rozpala
jak ziarno szczerozłote na rozwianych szalach.
Wyją śmigłe okręty, drżą grzbiety zjeżone
uzdy pianą rozkwitłe, grzywy uskrzydlone,
wiatr rzuca ponad wojska, szaleńcze, uparte,
szczepy malogranatów z cyprysem i nardem,
a żołnierz konający do drugiego rzecze:
lepiej wpaść w ręce Pańskie niż w szpony
człowiecze.
Błądzę po starym mieście. Jakże mnie
rozrzewniasz —
proroku mej Warszawy. Jeremiasz… Jeremiasz…
Jahwe
A wszystko się zmienia —
i sława goliatowa i ściana kryształu,
obraz łani biegnącej wzdłuż nurtu strumienia,
źrenice wiosny pełne ponad szkolną ławą.
Nie dźwięczy pieśń sydońska
w szałasach z bukszpanu,
zmarły skalne kozice i chmurne sokoły
i Abizag Dawida uśmiechem kusząca
przeminęła jak dziewczę z wianuszkiem w krąg
głowy.
Skruszały dawne kotły, cymbały, piszczałki
i słupce lichtarzowe, pióra, czasze, gałki,
drzewo Setim kwitnące rozpalonym latem
oliwa uchowana na przyprawę świateł.
Jeszcze wonne olejki roztrwaniane rano,
spikanard, szafran, kassja i cynamon
wojska uszykowane, jabłka granatowe
łoże słane miłością, zakony surowe.
Dzień nam z ramion opada niby płaszcz pasterski,
by toń czarną odsłonić co serca ukrywa —
Jeden Bóg trwa nad nami
pod nim wszystko mija —
jak noc w górskim schronisku
i młodość szczęśliwa.
Sulamitka
Pamiętam Cię, choć nie wiem kto snu twojego
strzeże.
Czy kaktusowy cień po rzęsach twych się łamie —
w ciężkim płaszczu nie spiętym, alabastrem
promiennym
ku miejskiej biegniesz bramie.
Wyjdziesz, obiegniesz rynek, a wichr, o co bije? —
o łoża opuszczone, o serca niczyje,
o lektyki królewskie i o twarze obce
ustawionych z mieczami między strachy nocne.
Ujarzmioną w trzewiczki, w płaszczu nie dopiętym
wraz z komentarzem świętym i brwi hebanami
w Biblii starej cię niosę
w „Pieśni nad pieśniami”.
Uriasz przeklinający uwodziciela
Bogdajże cię zgubiły srebrne onychiny
bisior i sierść koźlęcia i skóry fiołkowe
i cztery końce z czterech węgłów skrzyni
Przymierza — coś go zerwał w hiacynt strojąc
głowę.
Siedem lamp, ciężki lichtarz ukowany,
wonne rzeczy na maść, głóg biały
co Betsabei wyplatał sandały.
I będziesz tym, przed którym zapadł obłok
trupem jakich zabrakło pobielanym grobom.
Tak biegną poprzez wieczność czarne,
nieskończone,
krwią i myrrą nasiąkłe słowa Uriaszowe.
Posąg Dawida
Takim go w spiżu kuj
z odwianym skrzydłem czarnej brody —
z lutnią co łka
jak perła nad przepaścią wody.
Choć uschła trawa, opadł kwiat
na zegar Achazowy —
nic mu nie ujmuj z jego lat
z płomienia jego głowy.
Ani piorunów jego brwi
co srożą go jak duchy —
choć pod stopami srebro drży
zmienione w żużel głuchy.
Bo pieśniarz Boga trwa jak groza pustyń w lwach
Spokojny, triumfalny,
ze zbroją skuty w palmy.
Rozmowy z Nikodemem
Wieleż to nocy gorzkich jak dno Tyberiady,
woniejących sitowiem, sandałowym drzewem
otulało was ciszą—przy tajnych rozmowach
ciszą przed burzą, smutny Nikodemie.
Ileż iskier od słońca. Starcze ukochany
zadumany nad sławą Starego Zakonu —
a przecież wiem na pewno, że zmieniło ciebie
już pierwsze usłyszane Chrystusowe słowo.
To miasteczko wezbrane jak morze od trwogi,
plusk gałęzi co budzi spoza świata lecąc —
wie coś o tym. A ile to liści opadło
od jesieni czerwieńszych, w rozmowy nad świecą.
Do moich uczniów
Uczniowie moi, uczenniczki drogie
ze szkół dla umysłowo niedorozwiniętych,
com was uczył lat kilka, stracił nerwy swoje,
i wam niechaj poświęcę kilka wspomnień świętych.
Jurku z buzią otwartą, dorosły głuptasie —
gdzie się teraz podziewasz, w jakim obcym tłumie
czy ci znów dokuczają, na pauzie i w klasie —
i kto twe smutne oczy nareszcie zrozumie.
Janko Kasiarska z rączkami sztywnymi,
z noskiem, co się tak uparł, że został króciutki —
za oknem wiatr czerwcowy z ładnymi pannami —
a tobie kto daruje choć uśmiech malutki.
Pamiętasz tamtą lekcję, gdym o niebie mówił,
te łzy co w okularach na religii stają—
właśnie o robotnikach myślałem w winnicy,
co wołali na dworze — nikt nas nie chciał nająć.
Janku bez nogi prawej, z duszą pod rzęsami —
garbusku i jąkało — osowiały, niemy —
Zosiu, coś wcześnie zmarła, aby nóżki krzywe —
szybko okryć żałobnym cieniem chryzantemy.
Wojtku wiecznie płaczący i ty coś po sznurze
drapał się, by mi ukraść parasol, łobuzie,
Pawełku z wodą w głowie, niewdzięczniku stary,
coś mi żabę położył na szkolnym dzienniku.
Czekam na was, najdrożsi, z każdą pierwszą
gwiazdką —
ze srebrem betlejemskim, co w pudełkach świeci
—
z barankiem wielkanocnym. — Bez was świeczki
gasną —
i nie ma żyć dla kogo. Ten od głupich dzieci.
Prośba o dary
W świecie zimnym, nieczułym, z kamienia i śniegu,
gdy muchy ran szukają, a goni oszczerca —
żebrzę, jak trędowaty w sitowiu noclegu —
o bardzo prosty, zwykły — dar ludzkiego serca.
I jeszcze proszę o dar łez i śmiechu,
Ciebie, co czarną mrówkę na czarnych kamieniach
widzisz z nieba nocą czarniejszą od grzechu.
A na ostatek — o dar zapomnienia —
o grób w wiejskiej parafii — mijany w pośpiechu.
Do kaznodziei
Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —
bo po co?
Za oknami bór pachnie żywicą,
pszczoły z pasiek się złocą,
w abecadłach dzieci oczy mrużą…
Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,
oblubienic w kapeluszach modnych,
rozmodlonych przed — poślubną podróżą.
Mów o częstej komunii z Chrystusem —
złotych sercach bijących w ukryciu —
z katechizmu o cnotach najprościej
i że grzechy przeciwko nadziei
są tak ciężkie jak przeciw miłości.
Nie o śmierci mów z ambon. — O życiu.
O żonie szukającej z lampą
zagubionej igły w ciemny wieczór,
żeby mąż nie miał skarpet podartych —
wczesnej wiosny na piętach nie czuł.
Jak najwięcej o dobrych uczynkach,
o gościnnych domach, poświęceniu,
o Jezusie na ołtarzu złożonym,
tak samotnym w każdym podniesieniu.
I błogosław kaznodziejska dłonią —
babciom, starcom, młodzieńcom i pannom —
wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,
zimą tęskniąc za łyżwami i sanną.
Pożegnanie wiejskiej parafii
Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze,
zabrać biblię w tłumoczek, kazania gorętsze,
a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem,
strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem.
Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz
spada,
wart, bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada.
Odchodząc zajdę w kościół. Nie chciej tu mnie
widzieć,
bo ksiądz płacząc, sam siebie, jak grzechu się
wstydzi.
Jeszcze spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową,
jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową,
spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia
w czas, co na usługach i śmierci, i życia.
Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy,
patronów dobrej sławy, złej sowy na wieży.
Pora odejść, żal tając jak iskry niezgasłe,
że mnie ze wsi zabrali, by pokrzywdzić miastem.
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno
wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą,
las z dzięciołem, kukułkę uczącą w gęstwinie,
jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię,
przybłędę, co na rzece wywrócił się z łódką
i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką.
Żal szkoły, dzieci w ławkach, woźnej z pękiem
kluczy,
chociaż lepiej, że przyjdzie tu ktoś inny po mnie —
stopnie gorsze postawi, lecz czegoś nauczy.
Żal kulawych i głuchych, chorego w szpitalu,
bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu,
przygotowań do wilii, smutnej oczywiście,
gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście.
Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą, po kryjomu —
wiersz o świętej o Teresce dokończyć w tym domu
—
po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi
przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi.
Spowiedź
Wstyd mi Boże ogromnie, że jak grzesznik piszę,
że z czasem zapomniałem Tomasza z Akwinu,
że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę,
a jadąc do chorego — sławię dzikie wino,
obłoki, karpie w stawie, zimą — kiepskie sanie,
kominek, co mi do snu po łacinie gada —
i nagle myśl natrętna, straszna jak powstanie —
z uczynków? To zbyt mało. Z ran mnie
wyspowiadaj.
Ziemia Święta
Przez tęsknoty zawiłej pragnienie —
dla tysięcy lat spełnionych przeczuć —
Czemu ciągle przesłaniasz mi Ziemię —
jak miniony dzień przesłonił wieczór?
I dziś niebo nad miastem się łzawi
śmierć jednako i nas żywych łamie —
a ja Ciebie zobaczę jak Mojżesz
z łzą na sercu, w cmentarnej bramie.
Do anioła
O Aniele na ołtarzu stojący
w siódmym niebie, ze strasznymi trąbami
taki byłeś groźny, gorący
gdym cię we śnie dotykał ustami.
Rozum, wola, moje grzeszne ciało
jasno widzą wyroki odwieczne —
tylko serce — choćby w proch się sypało
nie uwierzy w sądy ostateczne.
O lasach
Poszedłem w lasy ogromne szukać
buków czerwieni
jeżyn dojrzałych, dzięciołów małych
rogów jelenich
jagód prawdziwych, wilg, piskląt żywych
mrowiska
i w oczy sarny — brązowej panny
popatrzeć z bliska
szyszek strąconych, tajemnic sowich
zająca
i strach mnie porwał
na myśl o Bogu
bez końca.
Proroctwa
Właśnie, że wcale się nie obawiam
twojej niewiary —
przeminie ona jak babski urok
i czary
tylko się nadmie, jak jeż napręży
napuszy —
i znajdzie łzy swe święty Augustyn
w twej duszy.
O świecie
Aż ciemno od tajemnic, strach ile ich było
ogień i krew na ziemi porytej kulami —
i nagle dobry księżyc i las z jagodami
i dziecko, co na wrzosach twarzyczkę złożyło.
Cóż to za świat, na którym nienawiść i miłość.
Tacka
Lubię chodzić w kościele z dużą srebrną tacą
słuchać jak dziwnie pieniądz o dno głucho stuka
gdy ktoś od nawy głównej przepychać się zaczął
babcia szpilą ukole, penitent ofuka
gdy ktoś pobożny posądzi o chciwość
a pani z parasolem obmówi, że żebrzę…
nareszcie mogę widzieć swą twarz nieszczęśliwą
odbitą kolorami na tackowym srebrze.
A czasem sobie marzę… z tego wzrosną wieże
kaplica, którą piękniej przebudować trzeba
a oni dalej sądzą, że proboszcz z wikarym
za chodzenie z tacami nie pójdą do nieba.
Do siostry zakonnej
Choć nie ma gwiazdy nad twoją głową
tej co w Betlejem —
niewidocznego w chlebie i cierniach
przyzywasz śpiewem.
choć własnej duszy nawet nie widzisz
swymi oczyma —
w obrazach tylko Matka Najświętsza
Dzieciątko trzyma.
swój dawny uśmiech dziecięcej twarzy
ukaż nade mną —
choć tak się nagle z Bogiem ukryłaś
w ogromną ciemność.
O św. Tomaszu i roztańczonych obłokach
Mądry św. Tomasz z Akwinu —
Ewangelia taka głęboka.
lecz czasami mocniej przemówi
bal wieczorny na ciemnych obłokach
płyną z marszem półzłote muśliny
walczyki cieni po niebieskich drogach ■
i po prostu bez kościelnej łaciny
bal się kończy wyznaniem Boga.
O młodzieńcach w piecu ognistym
Jak to było w piecu ognistym
co jak Wenus się krwawo rozżarzył —
czy młodzieńcy zziębnięci wyszli
łzy spod iskier unosząc na twarzy.
W Biblii sprawdzę. Teraz jeszcze nie wiem —
czy natchnienie proroka, czy trwoga —
Lepiej jednak od cudu ocaleć
i po prostu spłonąć dla Boga.
O małych i wielkich grzesznikach
Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo
w niepokoju gorących warg —
potem, niebo ich goni spadających gwiazd smugą
jak pożary Joannę d’Arc.
Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną
i wypłaczą się jednym tchem —
potem noc mają cichą i jak dobry łotr — świętą
byłem z nimi, klękałem, wiem.
Wróżby
Nie z akacji, nie z oczów… z chmur wróżą:
— List dostaniesz i jabłko duże —
— Ciebie czeka z chłopcem spotkanie
z gwiazdką miodu co w oczach ci stanie —
— Tobie żuczek się w warkocz powkręca
amarantem warszawskiego księstwa —
lub po prostu krwawym koralem
i zaświecisz mm z grabowych alej.
— Ciebie Cygan nastraszy za karę
że jak drachmę zgubiłaś wiarę —
— Tobie opowiem na ucho po cichu
że najpiękniej na zwykłym strychu —
gdzie się księżyc Matce Bożej spodziewa
Lourdes zbudować ze srebra i drzewa.
— A do ciebie, co nie wierzysz a szukasz —
przyjdzie w ranach, odnajdzie, zastuka —
sam Pan Jezus z najcichszej ulicy
i potoczysz się łzą po kaplicy.
O szukaniu Matki Bożej
Znam na pamięć jasnogórskie rysy
ostrobramskie, wileńskie srebro —
wiem po ciemku gdzie twarz Twa i koral
gdzie Twa rana, Dzieciątko i berło.
Ręką farby sukni odgadnę
złote ramy, cyprysowe drewno —
lecz dopiero gdzieś za swym obrazem
żywa jesteś i milczysz ze mną.
O łasce zdziwienia
Naucz się dziwić w kościele —
że Hostia Najświętsza tak mała
że w dłonie by Ją schowała
najniższa dziewczynka z bieli
a rzesza przed Nią upada
rozpłacze się, spowiada —
że chłopcy z językami czarnymi od jagód —
na złość babciom wylatując półnago —
w kościoła drzwiach uchylonych
milkną jak gawrony
bo ich kościół zadziwia powagą.
I pomyśl. Jakie to dziwne
że Bóg miał lata dziecinne
Matkę, osiołka, Betlejem…
Tyle tajemnic, judaszów
męczennic, koszyczków, kwiatów
i nowe wciąż nawrócenia
że można nie mówiąc pacierzy
po prostu w Niego uwierzyć
z tego wielkiego zdziwienia.
O małym ludzkim sercu pod wielkim baldachimem
Cóż, że albą przy ołtarzach jaśnieję
i ornatów grubo tkanych złotem
msza się kończy i znów się rozdzieję
będę szary, maleńki potem —
Cóż, że srebrny mi niosą baldachim
w dzwony hucząc w procesjach nad głową.
To dla Boga. Sam na sam zostanę
z swoim ludzkim sercem na nowo.
O łasce Bożej w brzydkim kościele
Kościółek był tak brzydki, że nie powiem który,
brzydota wprost się lała z każdej większej dziury.
Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną,
inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął.
Została po nim broda na pace przy murze,
wota i dwie donice na fikusy duże.
Barankowi z chorągwi popruły się żebra,
A za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra,
zwłaszcza o cmentarz dalej, gdzie już las wysoki
kolory czarnych jagód składał na obłoki.
W samym rogu świątyni, baldachim jak szczudło
łowił mole na frendzle, tuż ambony pudło.
I nagle cud się zdarzył, że w to straszne wnętrze
—
szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze —
i uniosły mą duszę nad rude aniołki
pod Matki Bożej oczów szafirowe pąki.
Wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele,
jak grzesznik co się zamknął w gotyckim kościele.
Świty
Świt jak złota pszczoła
spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych
jutrzniach
litery niby nóżki czarnego sokoła.
Ile razy wstawałem o tej właśnie porze
i szedłem we mszę świętą, jak we źródło srebrne!
Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła —
A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze
stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała
i aniołom swój ogon na pióra rozdawał
zostawiając dla siebie na czubku największe.
Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali —
dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali.
I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni
dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni.
Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy
zobaczę nieraz Venus niby globus z róży,
że mam czasem łzę wielką, jak Chopina w oku.
Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków.
O płaszczu Matki Boskiej
Wciąż płaszcz Matki Najświętszej gdzieś się przy
nas kryje.
Nikt nie zna jego kroju ani jego barwy,
święta Anna go jeszcze twardą igłą szyje
z kołnierzykiem, którego tanki nie podarły.
Może jest na Syberii, może przy nas leży,
czeka nas jak wakacje, jak kąpiel czerwcowa,
i zawsze ten, co stale mówi, że nie wierzy
po cichu go odnajdzie i swe łzy w nim schowa.
Skrupulatom
Jak często w naszej głowie jak w ZOO —
jastrzębie,
niekiedy zwykła świnka w nas swe metro ryje,
lecz to znowu nieprawda. Spójrz w nas trochę
głębiej,
zobaczysz czyste źródło, które jak w Lourdes bije.
A przy źródle jak zwykle mostek bez poręczy,
gliniany dzban przebity serca ciepłą strzałą
I taka wielka cisza jakby wszyscy święci
szli, by zabrać do nieba nasze grzeszne ciało.
Modlitwa
Każda myśl jasna, która sfruwa z głowy,
czysta jak święty Józef w najbliższym kościele,
biegnie w świat jak najbielszy gołąbek pocztowy,
jak anioł, co mi oddech położył na ciele.
O Jezu, daj mi we mszy głowę taką jasną,
bym ogarnął nią duszę grzesznika nieznaną,
niech mnie nigdy nie dojrzy, lecz idąc, zobaczy
małą świętą Agnieszkę płaczącą pod bramą.
Ze źródła
Żeby ludzie żyli w stanie łaski
nad głowami nieśli srebrne koła,
rząd, parlament, kominiarze warszawscy
nawet pełna łobuziaków szkoła.
Żeby serce jak radosne świerszczyki
wlokły nici ogromnej muzyki,
co się w niebie u Boga zaczyna
matką wzrusza, pacierz przypomina —
i grzeszników po niebie roztoczy —
niby smutne sarenki, co wśród leśnej udręki
wykąpały we źródłach swe oczy.
Do zatrwożonego ojca
Zaufaj mi mój Ojcze, że pod grudą błota
kryje się zawsze na dnie jeszcze gwiazdka złota,
którą nawet niemrawy anioł wydostanie
jak Traugutt, co z iskierek zapalał powstanie,
że spod polskich Volterów, rodzimej niewiary
skruszone twarze spojrzą. I łzy pełne łaski
spadną jak z Ostrej Bramy cudowne obrazki,
że wszystkie samotności nadęte jak pawie
rzuci mędrzec, by z dzieckiem śmiać się na
zabawie.
Nie twórz wielkich dramatów. Nie bój się o ciało,
że zmysłowe, że z gliny lepione zostało,
bo właśnie ludzkie ciało w srogich zawieruchach
niesione jest do Boga przez dobrego ducha
ponad wiatru fontanny, nad sosen organy
w same dłonie Jezusa świecące jak rany,
gdzie kazania nie brzęczą, a tylko wysoko
o czystości nam szepcą baranki obłoków,
a noc księżyc okrywa niby srebrną sarnę
w Magdaleny rozwiane, długie włosy czarne.
Wielkim gniewem się trzęsie twa uczona głowa
lecz mnie Matka Najświętsza z osłem w stajni
schowa.
Sama przyjdzie spowiadać. Uklęknę na ziemi.
Niech patrzy w grzeszną duszę oczami dobrymi.
Pod niebem Boga pełnym, z lotniska diablego
odlatuj — i spokojnie zostaw mnie samego.
Rekolekcje
Przynoszę Matko na Jasną Górę
kapłaństwo moje.
Stanąłem w samym kącie kaplicy —
podejść się boję.
Nie w łożach ojców,
z twarzą na wale klasztornym spałem.
Księżyc, jak czapla,
wciąż chodził po mnie srebrnym hejnałem.
Wiem, że Bóg wybrał, że mnie wyświęcił, zaufał,
obym nie broił,
nie knocił więcej,
jak szwedzka lufa.
Biję się w piersi, jak tłukły kule za Kordeckiego.
Weź me kapłaństwo na ręce swoje,
jak Syna swego.
Niechaj zaświeci święte i czyste w kaplicy,
a mnie niech zdepcą butami złymi pątnicy.
Zdjęcie z krzyża
Rozmaite „zdjęcia z krzyża” bywają
na przykład:
Zdjęcie z krzyża samotności.
Ktoś cię nagle odnajdzie, ugości,
mówi „na ty”, jak w Kanie zatańczy,
doda miodu, a ujmie szarańczy.
Albo
zdjęcie z krzyża choroby.
Stajesz z łoża jak Goliat młody —
I już jesteś do procy gotowy,
gotów guza nabić Dawidowi.
Ale są takie krzyże ogromne,
gdy kochając — za innych się kona —
To z nich spada się jak grona wyborne
w Matki Bożej otwarte ramiona.
To wszystko trwa jak Chopin
Co będzie z ludzką sztuką
przy strasznym końcu świata,
gdy trąba groźnie zabrzmi
Tra–tata–tra–ta–ta–ta?
Na przykład, co z Chopinem?
Gdy ogień — uczeń dziki —
popali jemu w nutach
bemole i krzyżyki?
Zagwiżdżą po muzeach
żywiołów szumne grzywy,
upadnie mi z klęcznika
Jezusik Frasobliwy.
Lecz myśli dzieł najprostsze
zrodzone w ludzkiej męce
nie zginą. W Bogu trwają
jak świateł pełne ręce.
To coś niewyrażone,
bez kształtu i bez słowa,
gdy próżno się trudziła
w proporcach bólu głowa.
Choć piórem nie zapiszesz,
maszyną nie wystukasz—
To wszystko trwa, jak Chopin,
którego Pan Bóg słucha.
O głupim sercu
Tylu aniołów odeszło,
tyle umarło gołębi,
lecz moje serce uparte
jeszcze się wcale nie ziębi.
Ni to ze złota, nr srebra,
nie płonie krwawym językiem,
pragnęło lec na ołtarzu,
lecz ktoś je strącił patykiem.
Upokorzone, wstydliwe,
nie sposób spojrzeć mu w oczy,
jak głupi Jasio szczęśliwe
pod Jasną Górę się toczy.
Rozmowa z Karmelem
Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić,
ja — ksiądz byle jaki.
— Proszę czekać. Już idzie z ogrodu,
chociaż nie chcą puścić jej ptaki.
Chyba ona. Nie widzę jej twarzy,
czy się modli, czy się uśmiecha,
za zjeżoną Karmelu kratą,
jak za łupiną orzecha.
— U nas wszystko tutaj dla Boga.
Nawet fartuch ogrodniczki niebieski,
nawet trepki z jednym rzemykiem,
jakby zdjęte ze świętej Tereski.
Czasem śnieg mamy mokry we włosach,
za oknami — zmarznięty sad.
— Karmelitanko Bosa
szedłem tu tyle lat.
Proszę ciebie o ufność
Nie pragnę twej miłości —
nie szukam przyjaźni —
to właśnie jest nie dla mnie
i wcale nie wzruszy.
Po prostu proszę ciebie o trochę ufności,
by oprzeć się na biednej
mej kapłańskiej duszy.
Nic więcej. Jej zaufać,
nawet zamknąć oczy,
i jak po Ziemi Świętej do Betlejem płynąć.
I wszystko to, co boli w Boga przeistoczyć,
Jak w ofierze na co dzień
zwykły chleb i wino.
Żeby móc tak nareszcie uprościć
Jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń, najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich —jasną nade wszystko.
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty.
Na słomce
Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
zostaną tylko buty jak serce przydeptane.
Lampka wieczna jak lizak czerwony
lub policzek żołnierza, który gra na trąbce.
Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma
jak niezdarną bańkę na słomce.
Pestka
Wszyscy łakną rozmnożenia chleba
paralityk cały w Lourdes się kąpie
nawet biskup chce się dostać do nieba
tak bez grzechu, wygodnie, porządnie
a ja spadam stale z pieca na łeb
jak słój z dżemem pękam na schodach
może znajdę, odszyfruję na dnie
co jak pestka ukryte w cierpieniu.
Jakby to była nieprawda
Ludzie dzisiaj tak piszą, mówią, słuchają
jakby to wszystko była nieprawda
że Bóg skrył się za wielka ciszą
za atlasem mórz i lądów
za ćmą i karawaną wielbłądów
za drapiącą uczniaka stalówką
za biedronką czyli boża krówką
za niewierzącym mędrcem
który ma tyle w sobie spokoju
za żabą zieloną w słoju
za cyrkiem, obrazem Picassa
sarną uśpioną w lasach
za szronem jak pierścionkami w trawie
za samotnością jak pawiem
za nagusami na rzece
za balonem tlenu w aptece
za płytą patefonu
za zeszytem w kratką
za błotnikiem roweru
za Laroussem z komarem na wierzchu
za zmęczonym policjantem
nadąsaną sową
za baru mlecznego storą
przy okienku na poczcie
i tuż właśnie przed tobą.
Zbawia przez
…
Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany
zbawia znów —
przez robotników dźwigających ciężkie kosze
przez odmrożone nogi
przez bóle głowy
przez okropne mieszkania
przez nowenny niewysłuchane
przez korkiem wykładaną ścianę
co wariatom zdrowie ochrania
przez zajączka nękanego ołowiem
który stanął ze strachu na głowie
przez śmieszne życie złamane
przez chorób niewyleczenie
choć tyle włożyłeś trudu
przez niespełnienie cudu
choć jak Maria prosiłeś w Kanie
przez heretyków bezradne szukanie
przez dziobatą twarz nieforemną
przez płacz dziecka zgubionego w pociągu
co upadło nosem w noc ciemną
przez twoje własne cierpienie
to ostatnie, co tak bolało
przez twoją krew i ciało
jaśnieje ramię krzyża
wyszła msza
Jezu przez pogan wyglądany —
przez wierzących jeszcze nieznany.
W labiryncie
Gdzie się teraz spotkamy
na przystanku
w zielonych płomykach drzew
gdzie tramwaje widzą w nocy jak sowy
na dworcu
gdzie pociągów deszcz
stuka o perony
w kościele
gdzie zbyt długie kazanie
oczy jak torby klei
przy skrzynkach pocztowych w sieni
przy karpiach w blaszanej wanience
przy nekrologu na murze
przy pikowanych kołdrach na wystawie
na odpuście przy szarlatanie
w każdym labiryncie
gdy Bernadeta
ze swoją świecą się zjawi.
Gorętszą od spojrzenia
…
Żeby nie być taką czcigodną osobą
której podają kapelusz
którą do Rzymu wysyłają
w telewizji jak srebrnym nieboszczykiem kręcą
przy gwiazdach filmowych wieszają
aby być np. chlebem
który krają
żywicą, którą z sosny na kadzidło skrobią
czymś takim, z czego radio robią
żeby choremu przy recepcie śpiewało
zegarem, który w samolocie
jak medalik ze świętym Krzysztofem świeci
żółtym balonem dla dzieci
a zawsze taką hostią małą
gorętszą od spojrzenia
co się w ofierze zmienia.
O wróblu
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
o zegarze co nas toczy —
o oknach które rzucają do wnętrza
motyle jak małe kolorowe okręty
o świecach co smolą jak czarne oddechy
o Oku Opatrzności
które widzi orzechy trudne od zgryzienia
ani o włosach aniołów całych z ciepłego wiatru
lecz o kimś skrytym w cieniu
co nagle od łez lekki, gorący jak lipiec
odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
i o tobie wróblu mały
co Łaską zdumiony —
wpadłeś na zbitą głowę do święconej wody.
Niech się goi
Modlitwy, jak z aniołem stróżem latawce
chóry we mszę świętą wnikają jak w krew
nawet parasol w ławce
okryty w śpiew
a ja klęcząc przy konfesjonale
słyszę:
— Idź, na świętym Józefie oparty jak na lasce
opatrunek nałożony
niech się goi
resztę zostawić Łasce.
Do piszącego wiersze religijne
Piszesz tak: Bóg, Panie Boże, o Bogu…
i wydaje ci się, że tworzysz wiersze religijne
a Boga chyba nie należy nazywać po imieniu
układać litanii nazw —
Bóg jest właśnie nie nazwany
bez przymiotników
jest
w sercu co się rozstukało
w ciepłej jesieni
w zapomnieniu tego co bolało
w rozgrzeszeniu
w rozłamanej kromce chleba
na ołtarzu
wtedy gdy narzekałeś nad podrapanym w dzieciństwie kolanem
po kazaniu gdy wyszedłeś na łąkę
a pasikonik urządził ci cyrk na nosie
w barze mlecznym przy talerzu ze szparagami
lepszym obiedzie biedaka
w ogóle wszędzie
literą nie objęta, słowem daleka — Osoba
i św. Magdalena z włosami jak ogień
św. Marta z koszem pełnym aniołów
Tereska z różami jak z zapałkami w fartuchu
Sebastian z kolorową strzałą w krtani
w wierszach religijnych
mogą być nie wspomniani
nie nazywani nie złoceni —
a czasem po prostu garstka cierni
szept dłoni
buty matczyne zdarte aż do krwi
więcej powiedzą o Nim
Wiem
Nie chodzę w białym fartuchu
nie mówię — wyciągnij język —
nie krajałem nieboszczyków w formalinie
a jednak znam twoją chorobę
wiem co cię boli
i kiedy tak się trzęsiesz
jak przy czołgach katedr gotyckich koronki
by zdjąć ci ból
jak kurz z hałaśliwej trąbki
wiem
to tylko twoich życzeń przewróciła się fura —
własnych złudzeń o sobie gruba bania —
stałeś się tym, co chciał wielbłąda poić
deserową łyżeczką od śniadania
Bóg który kieruje globem
i największym sputnikiem kręci jak małym
kasztanem
ma też swoje życzenia
swoje zdanie
Bez gotyckich madonn
Właśnie tutaj będziesz się modlił
gdzie nie ma żadnych nastrojów
gotyckich madonn
przy ciele gałęzi oberwanej z kory
gdzie deszcz całą noc
chlapał na wszystkich świętych
mokrymi podeszwami
aż im rany poodmywał z koloru
przy pace śmieci
gdzie księżyc ukląkł jak bałwan zimny
gdzie mrówki
roznoszą źdźbło po źdźble
igła po igle
biedny, ludzki ogród oliwny
Tam, gdzie procesja…
Tam, gdzie procesja przeszła po kościele
szukałem kwiatów rozsypanych w zielone koła
macierzanki, co już w koszu stała się zapachem
w okruchach świec zgaszonego blasku
wspomnień po butach
stokrotki oderwanej od dziewczęcego wianka
ciepłego cienia jak twarzyczki dziecka przy
organkach
brzęku klucza jak dzwonka owcy — na wysokich
górach
śpiewu co uderzył pod sufit i chodził po ziemi —
i dostrzegłem Jezusa,
broczył ranami krwawymi —
tłumaczył, że nie chciał złotego baldachimu
tylko bandaża z grubego płótna.
Litania
Kyrie Elejson, Chryste Elejson
zmiłuj się, Boże, nad nami —
daj nam pozdrawiać Matkę Najświętszą
polskimi inwokacjami
Smętna Dobrodziejko —
z krakowskich ołtarzy
z hejnałem jak srebrna trąbka
z pełnymi Polski oczami
módl się za nami
Madonno z Puszczy —
z Ostrowów Tuszowskich
Tarnowa bliska
pachnąca świerkami
cała w wiewiórkach
módl się za nami
Matko Serdeczna —
w sandomierskiej ziemi
Matko uczniaków — chroń przed wagarami
módl się za nami
Dzieweczko Lipska —
w lipowej Lubawie
co łzę z żywicy chronisz pod rzęsami
módl się za nami
O Świętogórska —
Panno z Gostynia
Panno nad Pannami
módl się za nami
Smagła Góralko —
z Rusinowej Polany
zimą zjeżdżają do Ciebie nartami
na Anioł Pański zadzwonią łyżwami
módl się za nami
Gwiazdo Jackowa z Przemyśla —
z którą polski święty
chodził na misje, sławiąc różańcami
módl się za nami
Bolesna —
w Staniątkach biednych
nad chlebem czarnym, mleka garnuszkami
módl się za nami
Nadmorska Pani —
Rybaczko Swarzewa
z grzechu nas wyłów swoimi sieciami
módl się za nami
Gosposiu Śląska z Piekar —
synowie węgiel przynoszą rękami
aby wciąż śpiewał psalm pod fajerkami
módl się za nami
Władczyni Zamku —
o Czerwińska Pani
tyle młodzieży już śpi pod gruzami
módl się za nami
Pocieszeń pełna —
w Warszawie, na Piwnej
Ty na Starówce przekłuta mieczami
módl się za nami
Tęskniąca —
za czym Ty tęsknisz w pociesznym Powsinie
uśmiech Jezusa był mi nabożeństwem
a wy straszycie smutnymi minami
módl się za nami
Mario na Piaskach —
do Której z pieśniami
szli karmelici skrzypiąc trzewiczkami
módl się za nami
Z Rzymu skradziona —
w Kodniu schowana
przed makaroniarzami
módl się za nami
Jak Ziarno Wyjęta z ziemi —
wina obmyta kroplami
Gidlewska Wieśniaczko
módl się za nami
Ciemna Cudzoziemko przy latarniach —
z dzieciątkiem na prawym ręku
chroniąca Warszawę nocami
módl się za nami
Zebrzydowska w Kalwarii —
między Męki Pańskiej stacjami
módl się za nami
W Studziannej na krześle siedząca
przy świecy, nad talerzami
módl się za nami
Śnieżno–Różańcowa —
Dominikanko Krakowska
wsławiona cudami
módl się za nami
Zasypiająca —
w drzewie rzeźbiona tysiącletnim
Wita Stwosza dłutami
módl się za nami
Flisaczko Dobrzyńska —
z chłodnymi od Wisły szatami
módl się za nami
Księżno Sieradzka —
co Swe jasne księstwo
zakładasz nawet pomiędzy cierniami
módl się za nami
Misjonarko Starowiejska —
z tuzinem świętych, z apostołami
módl się za nami
Madonno Inwałdzka —
Któraś skruszyła herszta ze zbójami
módl się za nami
Zielarko Przydonicka —
z paprocią, konwalią, jałowcem i borówkami
módl się za nami
Łaskawa ze Świętojańskiej w Warszawie
nad gniewu Bożego połamanymi strzałami
módl się za nami
Najpiękniejsza Pątniczko —
bez biżuterii wędrująca
polskimi drogami
módl się za nami
Co Jasnej bronisz Częstochowy —
łącz zakochanych
szczęścia obrączkami
módl się za nami
Baranku Boży, tak pokaleczony
pokłuty, biedny
usłysz nas uszkami
ocal, co święte
zmiłuj się nad nami
* * *
Odejść od siebie
od walizy zamykanej na kluczyk
od własnych wierszy potrzebnych jak dziura w
nylonie.
Być w zastrzyku na zawał — przełamanej ampułce
w naparstku, igle, szpulce
cerujących łachy.
Przy biednej, śmiesznej cioci, której się wstydzą
krewni
i nie proszą na mieszkanie —
choć nad głowami ciężkie meble chmur
i nawet serdeczny palec przestał kiwać z zimna w
rękawiczce
znieruchomiał, jak rodzinna pamiątka —
być wreszcie smoczkiem na wystawie
naprzeciw Poradni Swiadmego Macierzyństwa
w krzywej uliczce —
pod księżycem wystruganym z płaczu.
A kiedy wyrzucisz samego siebie
sikorom na drugie śniadanie —
nienazwany
bez fotografii własnej na biurku
znajdziesz się nagle w Ranie Jezusowej
— Świętej Czapce Niewidce.
Oda do głośnika, który zniekształca kazania
Cóżeś nawyrabiał z moimi kazaniami — głośniku.
Ryczałeś, piszczałeś, jak młodziutki Mojżesz w
koszyku.
Bywało, że umilkłeś, jak księżyc w uliczce —
zdziwione oko
powietrza —
Wtedy tak wyglądało, jakbym ciągnął kazanie
na długiej, głupiej nitce.
Duszę kładłem w mikrofon, dziesięć Bożych
Przykazań,
róże świętej Tereski —
a Ty hyclu kwiliłeś jakby wpadł w twoje uszko
niebieski samczyk.
Kiedyś, rzewnie mówiłem o sercu narzeczonego,
possałeś, tłumaczyłeś — na arkę Noego.
Gołąbek bywał w tobie, lekcja na głuchoniemych,
fiołek
na bruku —
a na Wszystkich Świętych — cały w Biblii
wieloryb
z Jonaszem w brzuchu.
Przebacz
Przebacz, Panie, że pisałem tak dużo
o pojedynczej kropli — zielonym kółku deszczu
o listku ognia,
zdejmowałem kropki z biedronki
przechodziłem przez ucho igielne
obierałem wiśnie z kruchych żyłek —
wyjmowałem gwizdki wiatru z szalika na szyi
podnosiłem śnieżynkę jak biały lichtarzyk
liczyłem ciche kroki krwi
strugałem włos na czworo —
a Ty —
krople łączyłeś w gardła deszczu żywe —
pocałunki z dwóch listów — w małżeństwo
szczęśliwe
listonoszów torby — w kołyskę.
Prośba o utratę pamięci
Święta Magdaleno od utraconej cnoty —
proszę Cię o utratę pamięci —
żebym zapomniał o własnych urazach, jak
o czajniczkach wrzątku —
o wspomnieniach —
o dawnej podejrzliwości (jeszcze od lat szkolnych),
kiedy
pisałem na bibule „Kto bibułę buchnie, niech mu
łapa
spuchnie”.
O umarłych, którzy odchylają zasuwy snów, żeby
powiedzieć, gdzie za życia poukrywali przed
najbliższymi pieniądze
o szczęściu, co się urywa, jak kogutek z choinki
o tym, że zawsze jest coś takiego, czego nie
można skleić, zgoić, zajodynować —
o ambicji, co biegnie po nerwach, jak nabój krwi
—
I wiem, kiedy się nałykam tej niepamięci —
zatrąbią mi do ucha „no nareszcie”
Najprzystojniejsi Święci.
O cierpieniu nagim
Żeby nie było o cierpieniu kazań
ani książek, ani teologii —
tylko po prostu cierpienie
zwykłe, tępe — bez credo, glorii.
Całkiem gołe, odarte z mistyki —
na złość zacnym szarytkom skrzywione —
nawet takie Matka Boska opatrzy,
jak powietrze pszczołą zranione.
O milczeniu
Gdyby nie było dowodów na istnienie Boga
św. Tomasza z pięcioma drogami —
Lourdes —
tylko taki zwariowany świat kręcący się w kółko
na niebiesko
niosący każdego z nas jak barana w przepaść do
góry
nogami —
z pułapką serca
lodówką śmierci —
zostałoby jeszcze samo milczenie —
spokój dziecka przy piersi.
O zbawieniu ciała
Zbaw nasze ciało
to — co się tak w biurze namęczyło
w maszyny nastukało
na krześle ukrzyżowane
O zmierzchu
w migających strzałkach okien tęskniące
w telewizor, jak w strusie jajo wpatrzone
kochało
pod łukiem triumfalnym deszczu się trzęsło —
w kolejkach stało po mięso —
w gniewie — jak piórko burzy
w miłości tkliwe
jak przedszkolanka w podróży
jak oczy świętej Agnieszki przemyte rumiankiem
— w szpitalu —
ze skaczącą małpką gorączki.
Prośba w noc betlejemską
Pomódlmy się w Noc Betlejemską,
w Noc Szczęśliwego Rozwiązania —
by wszystko się nam rozplatało,
węzły, konflikty, powikłania.
Oby się wszystkie trudne sprawy
porozkręcały jak supełki —
własne ambicje i urazy
zaczęły śmieszyć jak kukiełki.
I aby w nas złośliwe jędze
pozamieniały się w owieczki —
a w oczach mądre łzy stanęły
jak na choince barwnej świeczki.
By anioł podarł każdy dramat
aż do rozdziału ostatniego —
kładąc na serce pogmatwane
jak na osiołka — kompres śniegu.
Aby się wszystko uprościło —
było zwyczajne — proste sobie —
by szpak pstrokaty, zagrypiony
fikał koziołki nam na grobie.
Aby wątpiący się rozpłakał —
Na cud czekając w swej kolejce —
A Matka Boska — cichych, ufnych
jak ciepły pled wzięła na ręce.
O prostym pacierzu
Właśnie w Betlejem wjeżdżali
w groty niemalowane wrota —
osiołek zaczął się trząść jak w kokluszu —
zląkł się kapitalistycznego złota.
Święty Józef podniósł brwi —
w żłobie serce —jak strzała krwi.
Betlejem stało się pełne
mędrców
psychologów
astronomów
dogmatyków
kontemplatyków porwanych aż tak do siódmego
nieba —
że zapomnieli o imieninach mamusi
o języku w bucie
o kruszynie dla wróbli chleba.
Wielbłądy biły kopytami i zamieniły
Ziemię Świętą w grzechotkę —
wół się chwiał —jakby stał na biegunach —
a Matka Boska rzekła do św. Józefa —
Nie wpuszczaj.
Niech im księżyc przypnie po srebrnej łacie —
niech czekają— póki najmniejszy z pasterzy
skończy mówić zwykły pacierz.
Prośba
Panno Święta rysowana w zeszycie
dziecięcymi rączkami —
piękna jak jedna kreska
módl się za nami
żeby w kościołach nie było wyszywanych serwetek
katafalka z czarną kapą
aniołka z barokową łapką
z pędzelkami przy chorągwiach frędzli
stukających pieniędzy
ozdóbek z trupią główką
niepodobnych do siebie świętych
co nie mogą wyjść z nieswój ej twarzy.
Przychodzą do matki…
Przychodzą do matki i mówią — straciliśmy wiarę
—
wylatują na rakietach buntu
msza święta już im nie odsłania cierpliwej dłoni
światła
choinki z kolędami nie przypomina już pierwszy nagusek śniegu
mała święta Tereska stale im kaszle w gruzach
nieba
niepoprawna gruźliczka
aureole świętych drażnią jak grzebienie kogutów
męczy grzechotka kazań
szlachetni
czuli
nie dotknęli grzechu
tylko świat im się skrzywił
jak twarz w beczce śmiechu.
Pytanie
Jaka będzie przyszłość Kościoła —
niespokojni pytają uparcie? —
święty Józef tylko się uśmiecha
liczy dziury w dziurawym palcie.
Matka Boska z parasolką nieba —
wszyscy święci nie pojmują trwogi —
uśmiechniętym — stara obręcz ciernia
jak skakanka toczy się pod nogi.
O obrazach
Co jest nieprawdziwego w obrazach świętych?
spokój — którego nie mieli
złota farba — której unikali
ramy — które chcą zamknąć to, co się nie nadaje
do klatki
nieprawdziwe są również
biżuterie
tytuły i inne
kapitalistyczne dodatki
Co prawdziwego?
Ucho.
Każdy obraz święty słyszy —
nawet taki mały, który dostałem przed maturą od
matki
wyjęty wprost z łzy
z małej furtki pamięci —
trzymam go za włosek
jak trąbkę ciszy.
Żeby…
Żeby asceci nosili białe kapelusze
kolorowe krawaty
żeby klasztory budowano nie jak więzienia
ale z różowego plastyku
w każdym oknie ogonek muzyki
żeby pobożnych wprawiały w zachwycenia
bocianów czarne nogi
złote usta jelenia
spódniczki obłoków
żeby nie mówiono o mistykach
że to sakramenckie ofermy i łamagi
Niech im spada rano na łóżko
wprost przez okno nieba jabłuszko
z piórkiem liścia grającym na organkach świata
z armią cieni zielonych na klockach powietrza
I żeby każdą sekundę cierpienia
ceniono jak języczek konieczny u wagi.
Piosenka
Tak mi bez Ciebie źle o Boże
że już nie wiem —
czytałem o Tatianie Puszkina
a myślałem o kościelnym śpiewie
Patrzyłem na niebo w czerwonej sukni
lecz bez ciebie tak mi pusto, że nie wiem —
wyrzuć wiersze moje z gazetami
a mnie ustaw jak osiołka w Betlejem.
Preludium deszczowe
Daj rękę. Wejdźmy w kościół, jak w głąb tajemnicy
wiem o tym, że nie wierzysz…
Tu są główne drzwi
tam okno z drzewem szumiącym z ulicy
(teraz brzęczy jak beczka pełna strużyn wody
tak zawsze kiedy kwaśne jabłko niepogody).
Na ławce przy chorągwi naprzeciwko sieni
panie po pięćdziesiątce — królewny jesieni
bliżej panny we wdziankach z balonem urody
obok święty bez teki z srebrną szklanką brody
(może złoży nam na pierś order suchej nitki)
na razie wprost z potopu świecą mokre łydki.
W konfesjonał pod ścianą wrzucają zazdrości
kłamstwa, obierki grzechu, szkielety miłości.
Wiem o tym, że nie wierzysz…
Deszczu chytre kółka
toczą się nad nami jak łzy po laurkach.
Tu się choć nikt nie schlapie, skarpetek nie zmoczy
—
Właśnie święta Tereska z róż wyjmuje oczy
a w głębi sam Pan Jezus szuka Twego wzroku
waży twoją niewiarę. Nareszcie masz spokój.
Nie od razu płaczemy w łaski bożej deszczu
Nawrócenie — nie zając. Znów ten dzięcioł
deszczu.
O nawróceniach
W jaki sposób Bóg nawraca grzesznika?
Rozmaicie.
Często jak wiatr co pędzi stado kapeluszy
chwyta duszę wprost z miejsca i targa za uszy.
Niekiedy z uśmiechem, prawie że wesoło
świeci biorą za rękę i bawią się w koło.
A czasem — nie do wiary
nr z tego nr z owego
łzę zdejmujesz z swej twarzy
jak pieszczotę śniegu.
Na miejskim placu
Królów wiodła w Betlehem gwiazda przeogromna
tocząc złote obręcze na wielbłądzie głowy —
mnie ku Bogu zwróciła w poranek grudniowy
na miejskim brudnym placu — gwiazdka śniegu
drobna.
Spadła sobie — i nagle ta czystość i jasność i
ciepło…
a mróz mi kości lizał przez palto zimowe.
Jest
Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów
ślepnących świec
że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki —
a On przecież jest
w małej hostii jak w iskierce ciepła
w mocnych ścianach nadziei.
Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem
w tabernakulum umówionej alei —
w domkniętym milczeniu —
przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak
i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap
kolce lęku.
Stopka ze światła
Jaki masz program zajęć Matko Najświętsza
w taki, szary, zakasłany dzień —
kiedy chcemy z nudy popiszczeć
na zielonym grzebieniu powietrza —
Może cieszyć się dziewczynką, którą goni
drewniane kółko
a potem śpi przytulona do ucha —
może ponuraków poustawiać na słupach humoru
otrzeć męczenników z ostatniej kreski krwi
narzeczonym malować czerwone serduszko warg
rozmontować dudniącą gdzieniegdzie staroświecką karetkę łzy
psychopatów wykąpać w rumianku
rozmoczyć nakrochmalone gesty
pokłóconych małżonków nawracać ku sobie miotełką gwiazdy
podtrzymywać biegających po orbicie ziemi
grzesznikom pootwierać furtki ran
uśmiechnąć się do babci, która grzeje ręce nad
listem —
godzić chrześcijan rozłączonych
choć to sprawa niełatwa —
bombę atomową podeptać
stopka ze światła.
Jeśli…
Jeśli stracisz wiarę w to,
że Bóg jest staruszkiem z niedostrzyżoną brodą
że chrześcijanie wszystkich wyznań muszą kłócić się między sobą
że może być dobre drugie kazanie —
że może gorszyć obcas na szpilce —
że można pisać anonimy na sąsiadkę i czuć się
niewiniątkiem
w kąpiółce modlitwy
że jesteś w cierpieniu nagi i tylko sam
niepotrzebny jak w uchu ziarenko plaży —
że każdy święty zamykał oczy na kobiety jak głoszą święte plotki —
wtedy
zaczniesz niebo oglądać
przez rzęs wilgotne stokrotki.
* * *
Ile napisano pobożnych książek —
droga do siódmej twierdzy życia duchowego
komentarze do komentarzy
analiza ucha igielnego
matematyczny dowód na istnienie Boga z
wykresami
o artylerii łaski —
a Jezus myśli o nas, w liter ciemnym stuku
jak trudno w niebo wstąpić spod robactwa druku.
Wyjaśnienie
Nie przyszedłem Pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre
kazania
jestem od dawna obdarty z błyszczenia
nie będę Panu wiercić dziury w brzuchu
pytając co Pan sądzi o Mertonie
nie będę podskakiwał w dyskusji jak indor
z czerwoną kapką na nosie
nie zacznę Panu wlewać do ucha świętej teologii
łyżeczką
po prostu usiądę przy Panu
i zwierzę swój maleńki sekret
że ja, ksiądz
wierzę Panu Bogu jak dziecko.
Spostrzeżenie
Mój Boże, żeby patrząc na koncercie
na ludzkie ręce pąsowe od oklasków
po prostu zacząć się modlić —
bo to Ty rozdmuchujesz iskry we wszystkich słomkach serca artysty
aż bucha pożar łez —
a artysta onieśmielony
z przypiętą łatką recenzji —
kłaniający się swoim oklaskom
niziutko do samej ziemi —
w spienionej strudze oddechu —
może na razie zapomniał.
Z dzieciątkiem Jezus
Święty Józef, święty Stanisław Kostka, święty Antoni trzymając dziecko Jezus na
ręku
opiekunowie wzruszeń
przyzwyczaili do siebie,
ale kiedyś nocą, kiedy penitenci pookrywali już kołdrami uszy
a drzewa za oknem obejmowały się jak smoki
ktoś mi powiedział przez sen —
niech ksiądz weźmie dzieciątko Jezus
sam Je potrzyma na ręku
ustawi się pod filarem, blisko drzwi
serce mi zadrżało jak zielone, nieśmiałe nóżki traw
a potem lęk —jakby uciekały okulary —
ładne rzeczy — ksiądz z dzieckiem na ręku w
kościele —
jedni powiedzą— świeżo upieczony święty
buty lampkami obstawią
inni zaczną w maszynach do pisania ostrzyć
żądełka liter —
anonimem w kurii oparzą
skrupulaci rozpoczną cedzić w siteczku cień
sumienia
a Dziecko miało ślipka niebieskie
jak w Betlejem podstrzyżone włoski
bezbronne i jeszcze bez ran
ze wzruszenia na klęczkach mówiłem
coś bez sensu do Matki Boskiej.
Do Jezusa umęczonego organami
Panie Jezu chyba nie lubisz jak Cię męczą organami w kościołach
dość masz muzyki Bacha —
może chciałbyś posłuchać
jak skrzypi w Biblii na czarnych nóżkach hebrajska
litera
jak spowiadając trąbią w samo ucho sumienia
jak boli rosnąca aureola nad świętym
jak płaczą uciekające spojrzenia —
ciekną buty po deszczu na posadzce
jak spaceruje biedronka po brodzie świętego
Floriana
ziewa babcia nad litanią
skacze szczygiełek śniegu po tramwajowych
przystankach
piszczy nad świecą w lichtarzu
jedna płonąca zapałka.
Zdumienia pełna
Matko Najświętsza któraś się zdumiewała
o której nie powiedziano w litanii
Zdumienia Pełna
któraś dziwiła się
dlaczego Bóg urodził się w stajni
dlaczego musi uciekać na kopytkach osiołka
spraw — żebym ucząc religii
nie mówił. Już wiem. Rozumiem.
Mam na wszystko odpowiedź gotową.
Żebym umiał się z ludźmi dziwić
nie rozumieć właśnie
kiwać głową
mój Boże, ile tajemnic na jednej igiełce sekundy.
Chwaląc męczennika, żebym dodał
że skaleczony dmucham czule na krew żeby mniej
szczypało
nie głosić tylko, że jak się kocha to mniej boli
że przez dziurę łzy można zobaczyć więcej
lecz czasami nad tym wszystkim załamać ręce
mój Boże, jak pojąć serce śmierci.
* * *
Tak łatwo nad ołtarzem we Mszy się pochylić,
hostię lekką, drobną, niepozorną
zmienić w Ciało Chrystusa, unieść ponad głowy
w samotność Świętych Pańskich i w ciszę
ogromną.
Jak trudno jednak siebie, własne szare życie
uświęcić, przeistoczyć. W duszy karmić spokój.
Wiem to, i mimo wszystko, Jezu ufam Tobie,
bo masz taką zwyczajną, ludzką ranę w boku
* * *
Boże spraw, żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy kiedy ustawiasz pasjanse
gwiazd
nie tłumaczył stale cierpienia — niech ostanie jak
skała ciszy
nie spacerował po Biblii jak paw
nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
nie załamywał rąk nad Okiem Opatrzności —
żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi między niewiarą a ciepłem
nie pogubili się w worku łaciny
a zawsze wiedział, że nawet największego
świętego
niesie jak lichą słomkę — mrówka wiary
* * *
Papież wyfrunął z Rzymu
samolotem jak śnieg biały leci —
całuje prawosławnego, błogosławi żydowskie
dzieci
bez tronu
tylko łza — trzęsie się jak smyczek —
w wielu książkach topnieje zamarznięte słońce
cieknie w gardziołka ususzonych liter —
heretycy grzeją w ewangelii pogryzione nóżki
wydmuchują niebo na organkach
nadciąga kawaleria aniołów.
Tylko przedwojenny katolik
rozłożył papier —
skubie pióro jakby zaczepiał wronę
pisze skargę na Pana Boga.
* * *
Nie straszcie mnie kałużami kazań
nie poparzcie mi nóżek pretensjami, że źle
nie przemawiajcie z pozycji siły
nie opowiadajcie ciszy swoimi słowami
nie dotykajcie za bardzo sumień — nie odczytacie ich paluchami
odklejajcie złoto od wystrojonych świętych
wyjmijcie z sianka pazurek teologa —
mały Jezus prosi cichutko jak świerszcz
* * *
Dogmatycy hałasują po łacinie
moraliści brzęczą nad korytkiem ludzkiego
sumienia
apologeci skrzypią— porozpinani na krzyżu wiary
kaznodzieje reperują głośnik, żeby ich było lepiej
słychać
filozofowie mruczą na świętego Tomasza
ustawionego już
ze starymi rocznikami świętych — w archiwum
raju
męczennicy liczą na głos uderzenia w twarz
skrupułatom spadła nareszcie na głowę dynia
grzechu
organiści oblizują dźwięki —
wierni podzielili się na wojenne obozy
I tylko w szczerym polu
w oddechu zioła —
na klęczkach podziwiając zaspy nieba
można jeszcze znaleźć Ciszę
* * *
Nic mnie nie załamało
ani pustka po życzliwym spojrzeniu
ani zbieranie na tacę
ani to, że o mało nie zwichnąłem palca stukając w
konfesjonał
ani pytania osiemnastoletnich
ani anonimy, których koperty nawet syczą —
ani wierni, którzy się nienawidzą w tramwajach
ani obawa, że nie dam rady, nie dojdę
wywrócę się jeszcze przed płotem Królestwa
Niebieskiego
nic mnie nie załamało
bo wciąż widzę Ciebie Matko Najświętsza
wysoko na słoniu nieba
pod piórkami powiek
zamiast berła — trzymasz kłębek włóczki
cerujesz teologię
* * *
Już nie patrzyłem na to, że w oknie stanęła zielona papuga nieba
że na ołtarzu przeciągał się w ramionach nigdzie nie meldowany święty
z aureolą bez twarzy, uniknął męczeństwa,
tylko chustkę od nosa spalono mu na stosie
nie zwracałem uwagi na to, że zegar dobry pasterz liczył świecące sekundy jak
włoski śmierci
że narzeczonemu w kancelarii parafialnej zapaliły się uszy ze wzruszenia
a w konfesjonale zaczął się poranny spacer
grzechów —
że owady barwiły białą sukienkę na obrazie
mokre liście kasztana lizały kościół z zewnątrz —
że babcia na schodach otuliła się drewnianą
poręczą
karmiła różańcem zmarłego zakonnika po którym została cela jak klatka po kanarku
z wodą świeconą na czubkach palców
oddechem odgarniałem stronice brewiarza
chociaż coraz to nowe obrazki szumiały mi w
oczach
szukałem tylko jednego
z dawna wypisanym kleryckim czterowierszem
Matko Najświętsza daj mi
serce czyste i proste —
w kościele zimnym chuchać
tulić zmarzniętą hostię
* * *
Więc to Ty jesteś Jezu
zawsze ten sam
podpływasz jak tlen
toczą się koła ran
klęczę przy lufie okna
wezbrał mszał
komunia święta świeci jak gorąca zapałka śniegu
—
przy Pańskim Stole chwieję się jak na moście z
patyczków —
na szczęście mam jeszcze łzę —
ukrytą furtkę.
* * *
Jezu z huczącą jak pszczoła raną
z czerwoną ulotką wiecznej lampki
ja — ksiądz
wędrujący jak grzyb po deszczu
w epoce podróży kosmicznych na Księżyc
proszę Ciebie o zwykły młotek
żeby nim stukać
w kamień serca
* * *
Nie mówią o Tobie
nie piszą
oddalają w ciemność
przechodzą mimo
chcą zasłonić jednym palcem
zakładają okulary przeciwniebieskie
obcinają oczy świętym
niezadowoleni
jakby wiara stała na jednej krzywej nóżce
jakbyś miał usta z filmu niemego
klękam w świeżych ranach mszy
nigdy nie ogarnę duszą — Twoich zmęczonych
ramion
* * *
Aniele Stróżu mój
urodziłeś się już w czepku nieba
w błękitnych ogrodach tlenu —
dzwonisz mi przy twarzy jak śnieg
kiedy zasypiam nachyl się nade mną jak siwy krewny
odmuchaj z księżyca
zasłaniaj rękami przed grzechem —
opowiadaj
o mokrym ryjku gwiazdy
o Jezusowych butach do których napadało deszczu jak pierwszego płaczu
o kolanach świętej Tereski zmywającej podłogę
o tym, że niebo jest jeszcze całe
o gorliwcach, którzy pchają się do Boga za szybko
o porażonych żądłem zegara, którzy stale smarują coś w książkach zażaleń
o tym, że nawet teolog piszczy oparzony sercem
o papieżu, który ukląkł bosy na schodku łzy
o zgolonej aureoli
o tych, którym wypadły mleczne zęby wiary
o sakramencie uśmiechu
daj mi na starość
nie głosić kazań
wygrzewać pusty konfesjonał bez penitentów
a jeśli powiedzą, że jestem do niczego
skulić się jeszcze w kłębek
czuwać przy samych korzeniach kościoła
Prośby do trzech króli
Prośba do Króla, który przywiózł złoto
Królu coś przywiózł złoto dla Józefa i Najświętszej
Matki
gdy mojej mamie zbraknie na wydatki —
o betlejemski Królu mój
z pieniążkiem przy nas stój.
Prośba do Króla, który przywiózł mirrę
Królu, coś przywiózł mirrę — lecznicze, drogie
zioła —
spraw, żeby nie było anginy, grypy, kaszlu i
chrypki —
żeby tatuś był mocny jak wieloryb,
my z mamusią zdrowi jak rybki
strzeż gardła, ucha, brzucha mojego
broń od lekarstwa paskudnego
bez termometru przy nas stój —
chcę biec na łyżwy, Królu mój!
Prośba do Króla, który przywiózł kadzidło
Królu coś przywiózł kadzidło w koszyku
pachnącym
niech cały spłonę dla Boga
jak węgielek gorący.
Betlejemska prośba
Nie malujcie Matki Bożej w stajence betlejemskiej
stale tylko na niebiesko i różowo —
obowiązkowo w niebieskiej sukience
z niebieskimi oczami
takie nr to nr owo
Tyle było wtedy w Betlejem złotego nieba
aniołów białych w oknie
pstrokatych pastuszków za progiem
założę się, że ktoś świecę zapalił
przed żółtym żłobkiem
jak czerwoną lampkę przed Bogiem
Osiołek podskakiwał na złotych kopytach —
wół seplenił w fioletowym cieniu —
święty Józef proroków rudych kąpał
w srebrnym wspomnieniu.
Nim ci mamusiu — myślał Jezus
sprawią koronę —
dobrze ci teraz w tej szarej zwykłej bluzce
w kropki zielone.
Niewidoma dziewczynka
Matko Najświętsza — mówiła niewidoma dziewczynka
tuląc się do Jej obrazu
poznam Cię światełkami palców
Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie
są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu
to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno
słuchając szelestu Twoich włosów
idę chropowatym brzegiem Twej sukni
odkrywam gorące źródła rąk
pomarszczoną pończoszkę Twej skóry
szorstkie szczeliny twarzy
żwir zmarszczek
tkliwość obnażenia
sprawdzam szramę jak bliznę po miłości
zatrzymuję tu oddech w palcach
uczę się bólu na pamięć
zdrapuję dyskretnie to co przywarło ze świata — bezradne ludzkie życie
wydobywam puszystość rzęs
utykam na posłusznej ścieżce łez
zbieram nosem zapach nieba
odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem — na
Twym ręku —
Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością
kiedy dotykam
obraz stuka jak krew
klejnoty jęczą
robaczek piszczy w trzewiczku
sypie się szmerem czas
pachną korzonki farb
milknie ucho Opatrzności
Palce moje umieją się także uśmiechać
miętosząc Twój staroświecki szal
ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka
Odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu
żartuję że czuwając mrużysz lewe oko
stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak dłonie
przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie
myślę że Ty także nie widzisz
oddałaś wzrok w Wielki Piątek
stało się wtedy tak cicho
jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę
i już nie pasują do nas żadne poważne okulary
oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce
piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a
którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą
Tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne
że nie można poznać
To nic
wystarczy kochać wysłuchać i obejmować
mówiła niewidoma dziewczynka
Modlitwa
Wreszcie na szarym końcu
zbaw teologów
żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli
po ciemku
nie krajali ewangelii na plasterki
nie szarpali świętych za nerwy
me kłócili się między sobą
me zajeżdżali na słoniach łaciny
żeby się dziwili
że do nieba prowadzi
bezradny szczebiot wiary
O kościele
Kościele w którym wypadło mi pracować po raz pierwszy w życiu
pić ustami mszę
chować się do konfesjonału w samym środku ciszy
Kościele w którym Matka Najświętsza miała złotą koronę i bose nogi
w którym obraz św. Tereski służył latami za plażę dla much
drewniany św. Antoni spuszczał oczy jakby się wstydził
że miał drugą stronę niewypolerowaną
Kościele w którym słuchano milczenia otwartymi oczami
witraż w słońcu dygotał jak lampa w kieszeni
jedyny posąg spochmurniał jakby jakby ktoś mu odgryzł
uśmiech
Kościele z posadzką od pacierzy wytartą i krzywą
gdzie skrzypiały zabawnie każde buty
pluskało korytko wody święconej
szczekał czas
Kościele z amboną tak prostą że nie sposób było zakryć na niej żadnym
kazaniem swej własnej twarzy
gdzie brano w rękę przyspieszony oddech nieba
Kościele przed którym klękał las jak pobożny zawsze potwór zieleni
pachniało sianem
cichła skakanka żab a każda żaba ma wszędzie czkawkę
nawet jazzowy komar kładł na nosie źdźbło purpury
zimą trzaskały koła mrozu
parafianki rozbierały się ze śniegu
Kościele w którym zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką czyjegoś
płaczu
gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym
Najpiękniejszy kościele świata.
O maluchach
Tylko maluchom nie nudziło się w czasie kazania
stałe mieli coś do roboty
oswajali sterczące z ławek parasole ze srebrnymi łapkami
klękali nad upuszczonym przez babcię rozerwanym różańcem jak nad zarzuconą
siecią
dogmatykom pokazywali różowy język
czasami kładli się plackiem i wsadzali zadarty nos w dziurę od centralnego
ogrzewania
wielkich grzeszników drapali po wąsach sznurowadeł
dziwili się że ksiądz nosi spodnie
że ktoś zdjął koronkową rękawiczkę i ubrał chudą rękę w wodę święconą
liczyli nogi pań pobożnych jak słupy do czytania drobnych ogłoszeń
urządzali konkurs kto podniesie szpilkę za łepek
niuchali co w mszale piszczy
pieniądze na tacę odkładali na lody
tupali na zegar z którego rozchodzą się robaki minut co obżerają nas z czasu
wspinali się aby zobaczyć co się dzieje w górze pomiędzy twarzą a twarzą
wymawiali jak fonetyk szerokie okrągłe otwarte zdziwione O
kiedy ksiądz zacinał się na ambonie
słychać było długie systematyczne cykanie mózgu
Jezu
Jezu, mądrzejszy od teologii
bliższy od reguł życia wewnętrznego
przepisów na zbawienie
odwrotna strono rozpaczy
świecący nawet niewierzącym jak ogromne ciało
dobroci
ile razy klękam przed Tobą
z wszystkimi dowodami na istnienie Boga w torbie
mózgu
i bezradną mordką swej łzy
prosząc
abyś mnie nauczył
cierpienia bez pytań.
Ty
Ty, co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami
chroń mnie od pięknej, gładkiej wymowy kościelnej
od homiletyki na piątkę
naoliwionych zdań
proroczych ryków
zgrabnego szeptu
czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie
jąkać się —
potem słyszeć
znowu wyszedł, stał jak rura
czerwienił się przez mikrofon
wszystkie palce sterczały —jak uszy na ambonie.
O uśmiechu w kościele
W kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej, która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego, przy którym wiszą blaszane wota, jak murzyńskie maski
do skrupulata, który stale dmucha spowiednikowi w ucho jak w pompkę
do mizernego kleryka, którego karmią piersią teologii
do małżonków, którzy wchodząc do kruchty pluszcza
w kropielnicy obrączki jak złote rybki
do kazania, które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło
do filozofa, który trzyma w bezradnych rękach kalafior swego mózgu
do moralisty, który nawet w czasie adoracji chrupie kość dogmatu
do dzieci, które się pomyliły i zaczęły recytować:
Aniele Boży nie budź mnie niech jak najdłużej śpię
do nasrożonego biskupa, który siedząc na tronie prostuje swoje nerwy
do zakochanych, którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty, który jak rudy lisek przenosi
samotność z jednego miejsca na drugie
do łzy, która biega od konfesjonału do konfesjonału jak oswojona myszka
nawet do śmierci, jak nieomylnej wskazówki na zegarze.
Wizytacja
Dzieci usiadły na ławkach
ostrzono ołówki do religii
za oknami stukał trójwymiarowy choć ogładzony
deszcz
jakby przechodziła piechota wyćwiczonych
aniołów
ksiądz mądry jak sól
rozwiązywał spadochron mózgu
i liczył skorupki sumienia
wszystko byłoby jak najlepiej
tylko nagle weszła Matka Boska
załamała ręce nad sucharkiem katechizmu
Westchnienia
Broń mnie przed hasłem „smutny święty to żaden
święty”
czyli przed słodką krową uśmiechu na co dzień
przed nadzieją gwarantującą mój własny stan
posiadania
przed modlitwą o aureolę jak o bezpieczny daszek
nad głową
przed świętym kapitalizmem duszy
także
żebym nie szukał dziury zamiast mostu
nie kochał aż do znienawidzenia
nie zakładał ogródka podejrzeń
żebym się nie wzruszał tak sentymentalnym
i zemerytowanym osłem jakim jest księżyc
nie wyjadał ciepła z przedwojennych fotografii
nie ułatwiał sobie wszystkiego gładki jak sarnie
uszy
nie spowiadał na gumowej poduszce
nie podlizywał się wiernym tłumacząc że może być
nawet grzech pierworodny na miękko
Modlitwa
Któryś się modlił bo było Ci za ciasno w pacierzu
któryś rozgrzeszył Magdalenę nie słuchając jej grzechów tylko łez
któryś nie tłumaczył do końca cierpienia
który wygadanym kaznodziejom kładziesz do ust gąbkę ciszy
któryś widział na audiencji w Betlejem trzech monarchów na klepisku ziemi
jak trzy złote placki
który masz więcej niż pięć ran
który się nie gniewasz na ceremonie niewiary
Proszę Cię o kryjówkę
w cienkim kąciku Twych ludzkich rąk
przed zgrają formuł
Do spowiednika
Nie spowiadaj tylko w kościele
ale także pod miejskim zegarem co chrząka jak prosię
w zatłoczonym pociągu, w którym podróżują grzechy cienkie i grube
na cmentarzu gdzie zasłaniają prymulkami w doniczkach śmierć
gdzie przez okienka fotografii umarłych — podglądają życie pozagrobowe
na plaży
wszędzie gdzie niezależnie od przekonań dmuchają
jak jeden mąż na trąbie serca
nie płacz, że nie będą się do niczego przyznawać
wystarczy czasem że niemi zaczną ci chodzić po twarzy
ze stulonym ogonem sumienia
Postanowienie
Matko Najświętsza postanawiam pracować nad
tym
żeby się pozbyć
byka retoryki
wazeliny stylizacji
pauz
wypucowanej składni
lirycznego śmietnika
żeby zimą przyklęknąć
i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką
baranka śniegu
Jeszcze nie
Jeszcze nie umiesz być sam
jeszcze się trzymasz wspomnień jak pochyłej poręczy
jeszcze się czepiasz chudych moli pamiątek
jeszcze nie dajesz spokoju umarłemu, chcesz go przyciągnąć z drugiego świata za
guzik
jeszcze się rzucasz kukłom na szyję
jeszcze szukasz serca, żeby je doić jak kozę
ważny jak puzon
stukasz cierpliwym kopytkiem różańca
ostatecznie można ci postawić trójkę minus z
religii
Nie sądź
Mój ty w gorącej święconej wodzie kąpany
proszę cię nade wszystko
nie sądź przedwcześnie nikogo
ani
ascety który prowadzi sam siebie do nieba na
smyczy
ani
skrupulata który stale przepisuje swoje sumienie tam i z powrotem z czystego na
brudno
ani
szlachetnych a nadmuchanych
ani
ostrzących sztylet litości
ani
żmijki serca
ani stukających do nieba w kaloszach teologii
ani
tych
po których zostają ściereczki portretów
Zauważyła Matka Boska
Chodzą naokoło mnie na wysokich obcasach
metafor
cieniutkimi łzami piszczą na moich obrazach
przynoszą na wyciągniętych dłoniach lirykę jak
kurczaka
potem nawet na maszynie do pisania klękają
oczami
Proszę o prozę
żebyście sami nie darli się za włosy
nie podawali miłości jak jeża
w cierpieniu mówili dobranoc
nie zakładali tłumika na serce
żebym nie marzła z antologią wierszy o sobie
Prośba
Nie posypujcie cukrem religii
nie wycierajcie jej gumką
nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną
nie odsyłajcie z triumfem do fujarki komentarza
Nie przychodzę po pociechę jak po ciepłą zupkę
chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę
o głuchy kamień wiary
Rachunek sumienia
Czy nie przekrzykiwałem Ciebie
czy nie przychodziłem stale wczorajszy
czy nie tłumaczyłem: Teraz nie mogą, przecież kazanie otwiera mi usta
czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką,
czy nie kradłem Twojego czasu
czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia,
czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów,
czy nie właziłem do ciepłego kąta, broniąc swej
wrażliwości jak gęsiej skórki
czy nie byłem miękkim despotą
czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie
stróżem
czy klękałem, kiedy malałeś do szeptu
Do samego siebie
Żebym pisząc wiersze religijne nie wzywał imienia Pana Boga na daremno
nie tłumaczył Biblii na nie—Biblię
nie przychodził w wilczej skórze wtajemniczonych
nie polował na piękne słowa jak na płochliwego zająca wciągającego w puste pole
nie udowadniał — to znaczy nie zamęczał
nie był czysty i niepewny
nie sadzał sumienia jak spoconej babci na miękkim fotelu
(żebym nie patrzył w nie również jak w okrucieństwo pamięci)
nie odkładał milczenia na jutro
nie kochał poza miłością
nie usypiał jak siano —
a nade wszystko, żebym nie chował twarzy do rękawa
nie zamykał się w budce poezji —
kiedy trzeba mówić najprościej
o Matce Najświętszej
o cierpliwości sakramentów dłuższej niż życie
o ciepłym pomruku schodów po których niosą nadzieję chorym —
o śniegu, który padając na ręce — uczy chyba rozdawania
o Jezusie, który nieraz tak wygląda między nami
jakby chodził od nie swoich do obcych
Psalm
Nad pustą gazetą
kiedy plany nasze wywracają się do góry nogami
kiedy nazywają Ciebie Dobrym Ojcem a inni głuchym kamieniem
kiedy pozór wyskakuje jak Filip z konopi
w podziwie o wiele starszym od rozumu
w zwątpieniu, które także prowadzi w nieskończoność
kiedy tak mało barw a tak dużo kolorów
nad próżnią bez dna wciągającą świat
kiedy niepokój ryczy jak ósma chuda krowa
kiedy możemy się rzucić na szyję tylko Janowi XXIII na fotografii
biegnę do Ciebie jak po nitce do kłębka
O nawróceniu
Więc tyle razy musiałem stawać na uszach w konfesjonale
biegać po ambonie rękami
na rekolekcjach błyszczeć jak koński ząb
bębnić w kociołek sumienia —
żebyś się nawrócił najzwyczajniej
bez mojej dłoni wsuwającej się pod ramię —
przy lampie czerwonej jak marchew na stole
przy zegarze ogryzającym nas po trochu lecz systematycznie
nad własnym grzechem —jak dokładnie wywaloną dziurą
Cierpliwość
Modlę się do Ciebie o cierpliwość
ale nie o taką małą, w której się nie mogą pomieścić ciężkie grzechy czekania
na list
na kogoś kto wyszedł i zostawił klucz pod plastykiem
na oczy nieznajome lecz potrzebne
na wspomnienie szkolnych lat, które ugrzęzło w kredzie na tablicy
na Anioła Stróża, jak na protezę
na zmęczenie które także należy do miłości
na to gdy się nareszcie skończy ciemne nieporozumienie naszej choroby
ale o taką, która czeka tylko na Ciebie —
a Ty przychodzisz albo z kimś bliskim, albo sam
wtedy staje pomiędzy nami cisza jak goły piesek
wpuszczony bez kagańca i medalu — do nieba
nawet dziurawy parasol się wzrusza, że ma druty tak cienkie jak dla jaskółek
i nawet nie mamy pretensji
że Biblia jest nadal uparta
że łza wcale nie jest okrągła
tylko czasem jak szlafrok za długa
Odejść
Daj odejść od rzeczy okrągłych, zamieszanych uprzejmie kilka razy —
od tresury uśmiechu
od rękawiczek rozdających kwiaty
od laurki rozumu, który kopnął sam siebie
od oficjalnej mądrości, która preparuje, zestawia, wiesza na tabelce i robi każdego
na szaro
od przesolonej prawdy wygodnej tylko dla nas —
od tylko ludzkiej odpowiedzi na szczęście
O transcendentnym
Ile jest jeszcze świętego luzu
niespodzianek merdających ogonem —
ile tego co najprostsze a nie wyliczone
choćby różowego ślazu, pospolitej bylicy, białego krwawnika —
ile jeszcze miejsca na modlitwę
ile miejsca na pokorę —
ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle
ile dosłowności serca
ile komórek do wynajęcia —
pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią
pomiędzy rezedą, dziewanną na żółtej nodze — a botaniką
pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem
Uciekam
Uciekam od obrazkowych ikon —
mówiła Matka Boska —
od papierowej o mnie abstrakcji
od pań jak modnych lalek pozujących do moich portretów —
od kanonizowanej kosmetyki
Niech malują moją piękność dzieci
nieświadomie, z cudowną brzydotą
pośpiesznym kolorem
z nierównymi ze wzruszenia brwiami
z ustami od ucha do ucha
z rudą myszą zmęczenia
w okrągłych łzach jak w drucianych okularach
ręką w której tyle pierwszego zdziwienia
Mówił do duszy
Niebo jest niepoprawnie czarne
nad powietrzem udającym błękit —
gwiazdy z wierzchu najostrzejsze dmuchają na
rozpacz
a jeszcze tyle milczenia głębokiego jak bazalt
ponad zbyt pewnymi odpowiedziami na pytania —
mówił do duszy
skubanej jak ptasi rdest
nieruchomej jak żółty nocny kwiat zapylany przez
ćmę —
wahającej się jak ktoś co chciał wejść do kościoła
ale chodził w kapeluszu po klamce —
to co ciasne — przestrasza
to co wąskie — kaleczy
to co małe — poderżnie
to co wielkie — osłoni
to co wielkie — zrozumie
to co wielkie — rozgrzeszy
Na taryfie ulgowej
Ilu umundurowanych świętych
kanonizowanych bez poprawek
moralistów na twardych podeszwach
aniołów kipiących jak mleko
chyba ciężko będzie czekać po śmierci na swój sąd szczegółowy
ze łzą — jak za ostatnim osłem
ale Ty Matko Najświętsza — spod ciężkiej betlejemskiej gwiazdy
co otwierasz na nas oczy jak weneckie okna
co nie przemiękłaś w cierpieniu
przyjmiesz poza kolejką
wszystkich niepewnych którym się zdawało
że znak zapytania jest dłuższy od znaku krzyża
tych którzy niczego nie mają chociaż niczego nie oddali
wyczekujących w ogonkach
narzekających na lata coraz szybsze
wydeptujących na krzywych obcasach swoje zbawienie
nawet tak załatanych że nie mając czasu
modlili się na jednej nodze
Nie przestawał mówić
Do ostatniej chwili nie przestawał mówić
jakby chciał język wyciągnąć poza śmierć
klęcząc przy jego łóżku tłumaczyłem mu
tam słowa już nic nie znaczą
nie zawracają ludziom głowy
nie można za nie otrzymać żadnego honorarium
niemodne jak wiarus dzwoniący nogami
nie kłamią dłużej niż żyją
nieporadne jak nie oblizane jeszcze cielę
tłumaczyłem mu że czeka go
tylko jedno słowo które jest milczeniem
Niebo
Patrzał w niebo
bizantyjskie — z białej mozaiki
gotyckie — gołe i złote
renesansowe — błękitne
barokowe — brunatnowełniste
osiemnastowieczne — szafirowe
impresjonistyczne — pełne powietrza
secesyjne — ondulowane
kubistyczne — kanciaste
abstrakcyjne — nieprawdziwe
i chciał wierzyć w całkiem nowe
lekkie i niecałe —jeszcze nie używane
O Bogu
Napisał „Mój Bóg” ale przekreślił, bo przecież pomyślał
na tyle mój na ile jestem swój własny
napisał „Bóg rzymsko—katolicki” ale złapał się za głowę, że to grubo za mało
napisał „Bóg ludzkości” ale ugryzł się w język, bo przypomniał
sobie jeszcze aniołów i kamienie podobne w śniegu do królików
wreszcie napisał „Bóg”. Nic więcej.
O jednych i drugich
— Ach ci pastuszkowie — mówił
— bardziej dziecięcy niż dziecinni
posłuszni jak len na koszule
bardziej prości niż kanonizowani
sypią się pod sam próg jak grzeczne króliki
bezbronni i nie zapomniani jeszcze
bez myśli rosnącej jak ogromny krzyż
bez bólu głowy
porozstawiani w czterech kątach serca
bez problemów inteligenckich
spokojni że nie potrzebują ani niczego ukryć ani
dodać
gorzej z tymi trzema mędrcami
których wygoniło na pustynię zaglądanie do nieba
którzy wisieli na jednym włosku gwiazdy
sam na sam z długim nerwem rozumu
szukający po ciemku krzykiem sumienia
żeby to co proste — było głębokie
to co bliskie — najszersze
żeby to co jedyne — nie zamykało się w jednej
formułce
dla których odnalezienie staje się początkiem
którzy wracają zawsze inną drogą
którzy dopiero po kropce stawiają i
jak niebo idą dalej.
O stale obecnych
Mówiła że naprawdę można kochać umarłych
bo właśnie oni są uparcie obecni
nie zasypiają
mają okrągły czas więc się nie spieszą
spokojni ponieważ niczego nie wykończyli
nawet gdyby się paliło nie zrywają się na równe
nogi
nie połykają tak jak my przerażonego sensu
nie udają ani lepszych ani gorszych
nie wydajemy o nich tysiąca sądów
zawsze ci sami jak olcha do końcu zielona
znają nawet prywatny adres Pana Boga
nie deklamują o miłości
ale pomagają znaleźć zgubione przedmioty
nie starzeją się odmłodzeni przez śmierć
nie straszą pustką pełną erudycji
nie łączą świętości z apetytem
bliżsi niż wtedy kiedy odjeżdżali na chwilę
przechodzą obok z niepostrzeżonym ciałem
ocalili znacznie więcej niż duszę
Wierzę
Wierzę w Boga
z miłości do 15 milionów trędowatych
Do silnych jak koń dźwigających paki od rana o nocy
do 30 milionów obłąkanych
do ciotek którym włosy wybielały od długiej dobroci
do wpatrujących się tak zawzięcie w krzywdę żeby nie widzieć sensu
do przemilczanych — śpiących z trąbą archanioła pod poduszką
do dziewczynki bez piątej klepki
do wymyślających krople na serce
do pomordowanych przez białego chrześcijanina
do wyczekującego spowiednika z uszami na obie strony
do oczu schizofrenika
do radujących się z tego powodu że stale otrzymują i stale muszą oddawać
bo gdybym nie wierzył
osunęliby się w nicość.
Wiersz nietradycyjny
Już wzdychał na myśl o Bożym Narodzeniu o tym jak naprawdę było
zaczął się modlić do świętej rewolucji w Betlejem
od której liczymy czas
kiedy znowu zaczął merdać puszysty ogon tradycji
wprosiła się choinka
elegancko ubrana
mlaskały kluski z makiem
kura po wigilii spieszyła na rosół
potem milczenie większe niż żal i już na gwiazdkę szalik przytulny jak kotka
żeby się nie ubierać za cienko
i nie kasłać za grubo
zdrzemnął się na dwóch fotelach
wydawało mu się że słowo ciałem się stało — mieszkało poza nami
nawet usłyszał że za oknem
przyszedł Pan Jezus
prosty jak kościół z jedną tylko malwą
obdarty ze śniegu i polskich kolęd
za wcześnie za późno nie w porę
nacisnął na dzwonek dzwonek był nieczynny
Mędrcy
Odnajdziemy go — szeptali
pod niebem spadającym jak głębinowe żelazo
żadna z gwiazd nie jest pewna przed świtem
Złoto które wieziemy w bagażniku krzyczy jak
paw
mirra uklękła kadzidło protestuje że nie jest
motylem
wszystkie karmiące liście nie stały się kolcami
nie chwiejemy się już jak furtka na jednym zawiasie
byle tylko nie uczynić z niego grzecznej prawdy
tak ściśle udowodnionej że niepewnej
tak pocieszającej że tylko ludzkiej
Boję się Twojej miłości
Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
niebieskiego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak pięknie bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz, że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej litości
tej najprawdziwszej i innej
Do świętej Tereski
Ciemna pod powiekami święta Teresko
nie trzymaj stale róż
oklepanych arystokratek
sztywnych jak wiersze na imieniny
pokaż nam leśny, śnieżny zawilec
najmniejszy i nieostatni
jaskółcze ziele, co leczy kurzajki
żółty żarnowiec znad morza
czerwoną smółkę jak lep na owady
przylaszczkę, która z różowej staje się niebieska
wrotycz z zapachem na kilka metrów
białą rzeżuchę
bławatek jak wianek
nieustanny i krótki
wiosenną firletkę
polodowcowy siódmaczek
mlecze dla nie ogolonych królików
gotyckie rdzawe szczawie
storczyk, jak przystojnego pająka
i wszystkie inne jeszcze boże zielska
na liściach, których słońce staje się pokarmem
tyle tego, że się nie można połapać
przy nich nawet każdy uczony — niedouczony
Co zostało we mnie
Nie o grzechy mnie pytaj
co zostało we mnie?
ile szczerości tego, co już było dawno
ile uśmiechów wcześniejszych od myśli
niewinności jak długowłosego jamnika
snu od bólu głowy
serca widzącego bez okularów
kamienia wystrzelonego z procy, który nie doleciał jeszcze do ziemi
modlitwy szumiącej jak ogień
siostry przy rodzinnym stole
pokazującej mi język po drugiej stronie lampy
wierszy czujnych by nie uśpić krzywdy
sumienia tak wiernego jak anioł i zwierzę
i tego niewiadomego — co dalej
Wyzwanie
Zamykałem wiedzę w szufladkach
wymieniałem pajęczaki, stawonogi i kręgowce
myliłem na niebie gwiazdę pierwszą z ostatnią
nie rozumiejąc kamieni — nazywałem
notowałem w zeszycie spostrzeżenia
wiedziałem, że kiedy przylecą drozdy i żółte pliszki —
można już spać przy otwartym oknie —
że po wilgach i derkaczach przychodzi pierwsza burza
że słonka wędruje tylko w nocy, a wyżeł ma brwi nad oczami
poznawałem głuszca po zielonej piersi
dostrzegłem, że wiewiórka jest od spodu biała
słuchałem plotek
mówiono, że można szukać prawdopodobieństwa
i utracić prawdę
że prac doktorskich teraz się nie czyta, tylko sieje liczy
że króla najłatwiej uwieść, ale trudno się do niego dopchać
że więcej jest dowodów na istnienie Boga, niż na istnienie człowieka
że piekło to po prostu — życie bez sensu
czytałem na cmentarzu — „Tu leży Maria Dymek, ducha oddała — Bogu,
ziemi — ciało, jezuitom — domek. Dobrze się stało”
chwytałem się jeszcze teologii za rękę
pytałem, czy anioł spowiadający byłby do zniesienia
dzieliłem grzechy na śmiertelne — to znaczy — ciche i lekkie — inaczej hałaśliwe
—
podglądałem czystość po obu stronach śniegu
wreszcie wzruszyłem ramionami: przecież wszystkie słowa sprawiają,
że się widzi tylko połowę
Za szybko
Za szybko chcesz wiedzieć wszystko
już masz pretensję
do samego Boga, że odłożył słuchawkę —
do własnego Anioła Stróża, że nietypowy
nie biały, ale serdecznie rudy —
podobno na dwóch etatach
ponieważ fruwa — omija pytania
(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)
za prędko chcesz, żeby wszystko było tak proste
jak seter irlandzki
ze Świętym Franciszkiem w brązowych oczach
gdy łeb zwężony położy na kolanach
ofiarując ogon —
wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań
tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz
obłazi nas chude milczenie
wiedza wydaje się lizaniem
choć zawsze większa od odpowiedzi
skomli chłód porozumienia
wszystko, żeby nie widzieć jeszcze, a już wierzyć
Miałem udowadniać
Jezu na krzyżu od nieba do ziemi
miałem mówić
ale pomyślałem, że słowa umniejszają jak każda
czułość
miałem iść za postępem
ale powstrzymał mnie artykuł „Moda i życie
wewnętrzne”
miałem rozpaczać
ale sądziłem że czasem można się przedostać do
nieba
pomiędzy niepewnością wiedzy a pewnością wiary
pokazując jak bilet ulgowy — zapłakany policzek
miałem udowadniać
przeszkodziła mi śmierć —jak inna ojczyzna
więc trzymałem się tylko Ciebie za palec
Jeśli się kto nie narodzi na nowo…
Pochwalono chrześcijaństwo, że tak długo rosło
mój Boże, tyle wieków
nawet święci twoi co poczernieli ze starymi
deszczami
jak turkusy umierając zielenieją
a ono pobiegło do Matki Najświętszej
grającej małemu Jezusowi na laskowym orzechu
ubogiej —jak w grottgerowskiej burce
tak prawdziwej — że już bez powrotu
i skarżyło się do ucha,
że się jeszcze na dobre nie zaczęło.
Tłumaczył
Myślała, że został już tylko na fotografii
z twarzą bez oddechu
tymczasem w każdej chwili
kiedy zapalała światło
nakrywała do stołu w świecie tak małym w którym jest już wszystko
wiedząc że zmęczenie jest przynajmniej połową miłości
że kochać — to me znaczy iść w swą własną drogę
nieefektowną jak zielona cyranka bez połysku
wytrwała jak chory z urojenia, który ma w końcu rację
kiedy odkryła, że można się modlić mając tylko czyste sumienie
kiedy odchodziła żeby wrócić
z sercem nieskróconym przez oszczędność
tak znikoma, że prawdziwa
sama na wspólnej drodze
po obu stronach wiary
Tłumaczył
że wieczność jest tylko jedna
że już są razem, chociaż się nie widzą
że miałby ochotę nagadać jej serdecznie
choćby w przedpokoju ciepłym od ubrań
przecież tylko nieobecni są najbliżej
Dziękuję
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś Bogiem
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to że jesteś już odnaleziony i nieodnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci
chlapiemy językiem
Jak długo
Jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem
pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek
jak święci, co nie mają niczego do ukrywania
jak w promieniu miłości promień przyjaźni
podaj ręce, którymi odwiedzałeś
ani za późno, ani za daleko
nie daj nam tak długo
wierzyć
Do anioła stróża
Przez pamięć na tak długo nienawróconego Nikodema wychodzącego jak rak
wieczorem
ratuj
trzymających się oburącz trzeźwej rozpaczy
egoistów albo inaczej litujących się nad samym sobą
pytających — czy to prawda, że piękne kobiety wymyślili tylko mężczyźni
umierających niedbale
skąpych jak liść bezogonkowy
dostrzegających łatwiej głupstwo niż nikczemność
skrupulantów, którzy tak dokładnie sprawdzają czas, że nie wiedzą która godzina
myślących, że każda gorliwość jest miłością
odchodzących od pacierza na co dzień
Do świętego Piotra
Nie na początku kiedy zaczynamy wierzyć
wtedy chodzimy jeszcze jak borsuk na całej stopie
z nosem do góry
ale potem
kiedy milknie pobekiwanie świateł
ściemnia się, jakby katechizm mrużył oko
więdnie ultrafiolet jak hiacynt
niebo wydaje się grzeczne i niewskazane
na samym szarym końcu wiary
gdzie przystaje spocona teologia
kaznodzieja nie gimnastykuje języka
wtedy przyjdź
wprost z dziedzińca kaifaszowego
jeszcze bez kluczy
a już ze łzami które najdalej
prowadzą
Ankieta
Czy nie dziwi cię
mądra niedoskonałość
przypadek starannie przygotowany?
czy nie zastanawia cię
serce nieustanne
samotność, która o nic nie prosi i niczego nie
obiecuje
mrówka co może przenieść
wierzby, gajowiec żółty i przebiśniegi
miłość co pojawia się bez naszej wiedzy
spojrzenie z nieoczekiwanej strony
wiara starsza od najstarszych pojęć o Bogu
opieka drzew
przyjaźń zwierząt
zwątpienie podjęte z ufnością
radość głuchoniema
prawda nareszcie prawdziwa nie posiekana na
kawałki?
czy umiesz przestać pisać, żeby zacząć czytać?
* * *
Gdyby przyszli do Ciebie wtedy
w świętą noc
kiedy świeciła jedna czytelna gwiazda
dzisiejsi chrześcijanie
zwłaszcza ci, co uważają, że trzeba wszystko mieć, żeby nie przestać być
może chcieliby przykryć Cię wełnianą kołdrą
porozwieszać Ci firanki w stajni
sprawić świętemu Józefowi rękawiczki. Te najcieplejsze z jednym palcem
obmyślać centralne ogrzewanie
bardziej wpływowi pisaliby do Urzędu Kwaterunkoweg
o mieszkanie dla Ciebie z wygodami
żebyś nie mieszkał kątem
nieufni doszukiwaliby się w podskakującym ośle
kucyka trojańskiego z podejrzanym sumieniem
najodważniejsi zaczęliby protestować powołując się
na Deklarację praw człowieka i obywatela
i wszystkie dekrety o wolności wyznań
poeci ubieraliby Betlejem w liryczne dekoracje
malarze smarowaliby złotym pędzlem
bo inaczej nie wypada
w najlepszym wypadku modliliby się do ciebie jak do dziecka milionera
złożonego umyślnie na sianie
a Ty tłumaczyłbyś otwartymi oczami
ze zmarzniętą mamusią przy policzku
że nie chcesz takiego Bożego Narodzenia
że jesteś nagą tajemnicą
że wszystko oddajesz
wszystko możesz oddać
że właśnie będąc tylko oddawaniem
jesteś Bogiem
Samotność
Nie proszę Ciebie o tę samotność najprostszą
pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak pół wróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie
zegar przystanął, żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Ciebie o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz przeze mnie
a mnie nie ma
Wiem
Teraz wiem
że musisz być
przeraźliwie doskonały
wieczny i nieśmiertelny
nierozpoczęty i nieskończony
zbawiający bo umiejący słuchać
skoro nie lękałeś się umierać z miłości
skoro nie bałeś się być słabym
oddychać ciężko po każdym złudzeniu
być zbitym na kwaśne jabłko
Który
Który stworzyłeś
pasikonika jak szmaragd z oczami na przednich nogach
czerwoną trajkotkę z wąsami na głowie
bociana gimnastykującego się na łące
kruka niosącego brodę z dłuższych piór
barana znającego tylko drugą literę łacińskiego alfabetu
kolibra lecącego tyłem
słonia wstydzącego się umierać, może dlatego że taki duży
osła aż tak miłego, że głupiego
kowalika chodzącego do góry ogonem
zresztą wszystkich co nie wiedzą dlaczego, ale wiedzą jak
kanciaste orzeszki buku co pękają tylko na czworo
anioła po nieobecnej stronie — bez własnego pogrzebu z braku ciała
żabę grającą jak nakręcony budzik
nieśmiertelniki więdnące — więc prawidłowe i nieprawdziwe
dyskretną rozpacz jak pogodne krakanie
logiczną formułkę nad przepaścią
niezawinioną winę
psiaka z półopadniętym uchem
łzę jak skrócony rachunek
chyba jeszcze nie powstał na serio świat
jeszcze trwa Twój uśmiech niedokończony
Którędy
Którędy do Ciebie
czy tylko przez oficjalną bramę
ze świętymi bez przerwy
w sztywnych kołnierzykach
niosącymi przymusowy papier z pieczątką
może od innej strony
na przełaj
trochę naokoło
od tyłu
poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz
poprzez poczekalnię II i III klasy
z biletem w inną stronę
bez wiary, tylko z dobrocią jak na gapę
przez ratunkowe przejścia na wszelki wypadek
z zapasowym kluczem od samej Matki Boskiej
przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka
przez drogę niewybraną
przez biedne, pokraczne ścieżki
z każdego miejsca skąd wzywasz
nie umarłym nigdy sumieniem.
Sprawiedliwość
Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w
miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny
Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest
nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno, żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłódło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć, że każdy jest dla
wszystkich
i odczytywać całość.
Podziękowanie
Dziękuję Ci, że nie jest wszystko tylko białe albo czarne
za to że są krowy łaciate
bladożółta psia trawka
kijanki od spodu oliwkowozielone
dzięcioły pstre z czerwoną plamą pod ogonem
pstrągi szaroniebieskie
brunatnofioletowa wilcza jagoda
złoto co się godzi z każdym kolorem i nie przyjmuje cienia
policzki piegowate
dzioby nie tylko krótkie albo długie
przecież gile mają grube a dudki krzywe
za to
że niestałość spełnia swe zadanie
i ci, co tak kochają, że bronią błędów
tylko my chcemy być wciąż albo albo
i jesteśmy na złość stale w kratkę.
Anioł poważny i niepoważne pytania
Czy zostałeś aniołem dopiero po dłuższym namyśle
czy zamiast palca serdecznego masz tylko wskazujący
czy spowiadasz tylko z grzechów ciężkich bo lekkie trudno udźwignąć
czy klaszczesz w dłonie patrząc na konanie jak na sytuację przedbramkową
czy nigdy nie płaczesz, żeby się nigdy nie uśmiechać
czy umiesz uważnie bez powodu słuchać
czy nie przytulisz się żeby odejść
czy nie tęsknisz za ciałem
za ludzkim uśmiechem
za dłońmi złożonymi w kominek
za ziębą co we wrześniu opuszcza ogrody
za źrebakiem zamykającym powieki
za chrząszczem o nogach żółtoczerwonych
za każdą sekundą zawsze ostatnią
za tym co nietrwałe i dlatego cenne
O wierze
Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary
Bóg się rodzi, moc truchleje
W tę noc co nie wiedziała jeszcze, że jest święta
nie liżyłapy
nie pochlebcy
nie kandydaci na dygnitarzy
nie urzędnicy
nie spryciarze
nie chwalipięty „że tam byłem pierwszy”
nie reporterzy z telewizji ani dziennikarze
ale najbliżsi zawsze sobie krewni
analfabeci z bijącym sercem
i mędrcy — bo szukają
biegli niespokojni —
czy się nie przeziębił
czy gwiazda w ostatniej chwili go nie przestraszyła
czy miał suche pieluszki
czy przy pięknie śpiewającym aniele nie dostał chrypki
czy Go siano nie podrapało
czy wierzgający osioł nie uraził swojego zwierzchnika — dostojnego wołu
kiedy rozsądni się gorszyli
Bóg wszechmogący stał się ludzkim dzieckiem
z wyciągniętymi bezradnie rękami
i świat się wcale nie zawalił
ale zgarbiony uśmiechnął się i zaczął prostować.
* * *
Wszyscy tańczą w Kanie w koło,
wszyscy tupią na wesoło.
Babcia nawet podskakuje
myśląc — wina nie brakuje.
Tańczy panna z swym chłopczykiem,
Ziemia święta za lufcikiem:
Jeruzalem i Jerycho
uśmiechają się po cichu.
Wielbłąd zerka poprzez szybkę
jak z półmiska ciągną rybkę —
Gdybyśmy sami wymyślili
Gdybyśmy sami sobie Ciebie wymyślili
byłbyś bardziej zrozumiały i elastyczny
nie z brodą, ale starannie wygolony
albo tak doskonały że obojętny
albo tak kochający że niedoskonały
jak wytworni geniusze bądź źli bądź za dobrzy
wolnomyślny i liberalny
mielibyśmy etykę z winą ale bez grzechu
życie bez śmierci
miłość bez rozpaczy
ciało które zbawia duszę
nie byłoby
kołatania z lękiem do bramy
samotnego sumienia
dyżurnego anioła stróża czasem jak niewiernego kota
dzikich pretensji: mam za dobrą opinię o Bogu żeby w Niego uwierzyć
albo — nic nie wiem ale jestem tak smutny
jakbym wszystko już wiedział
musiałbyś się liczyć z nami i uważać na siebie
nie straszyć kiedy radość zaczyna się grzechem
spełniałbyś po kolei nasze życzenia
urodziłbyś się nie w Betlejem ale w Mądralinie
i dopiero byłbyś naprawdę niemożliwy
Bezdzietny anioł
Właśnie wtedy kiedy pomyślałeś że papugi żyją
dłużej
że jesteś okrutnie mały
niepotrzebny jak kominek na niby w stołowym
pokoju
jak bezdzietny anioł
lekki jak 20 groszy reszty
drugorzędnie genialny
kiedy obłożyłeś się książkami jak człowiek chory
nie wierząc w to, że z niewiary powstaje nowa
wiara
że ci odeszli jeszcze raz cię porzucą
święty i pełen pomyłek
właśnie wtedy wybrał ciebie ktoś większy niż ty
sam
który stworzył świat tak dobry że niedoskonały
i ciebie tak niedoskonałego że dobrego
Mrówko ważko biedronko
mrówko co nie urosłaś w czasie wieków
ćmo od lampy do lampy
na przełaj i najprościej
świetliku mrugający nieznany i nieobcy
koniku polny rozmawiający nogami
ważko nieważka
wesoło obojętna
biedronko nad którą zamyśliłby się nawet papież z policzkiem na ręku
człapię po świecie jak ciężki słoń
tak duży, że nic nie rozumiem
myślę jak uklęknąć
i nie zadrzeć nosa do góry
a życie nasze jednakowo
niespokojne i malutkie
Matka Boska Staroświecka
Matko Boska Staroświecka
z dawnego kościoła podobnego do zakochanego co osiwiał
której kłaniał się pan rejent z sygnetem i lakiem
karbowy narzekał na ziemiańską zaradność
wieśniacy klękali bez wdzięku jak tragarze
pokazując łydki czerwone zimą i latem
kiedy zwykła dobroć zasłaniała niedobrych
Matko, której nie pogryzły osy wszędobylskie
znowu spadają skrzydlaki jesionu
tak samo szczeka jamnik szorstko włosy ze szczotką na ogonie
ziewa po adoracji niewyspany święty
znowu kiedy się nie kocha — przedmioty stoją bez pożytku
stale maleńki i wypełniony — świat kobiety
w sierpniu młode bociany stają się samodzielne
teza i antyteza kończą się pobiciem i protezą
zimą trochę liści trzyma się na grabie
nawet łacina milczy, żeby wrócić
znowu najważniejsi nieważni
znowu można schudnąć z obżarstwa
stale kos dłuższy od szpaka
po dawnemu osioł zakochany uczy się fruwać
znowu nie mamy zielonego pojęcia umierając po raz pierwszy
tylko nam się w głowie poprzewracało
i chcemy wymyślić dzisiaj bez wczoraj
nowe bez starego
Spotkania
Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
tak dokładnie zwyczajny, że nie wiemy o tym
jak osioł co chciał zawyć i nie miał języka
lub chrabąszcz co swej nazwy nie zna po łacinie
będziemy się mijali nie wiadomo po co
spoglądali na siebie i sięgali w ciemność
myśleli o swym sercu że trochę zawadza
jak wciąż ta sama małpa w secesyjnej klatce
ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
jeśli mniej religijny — bardziej chrześcijański
wspomni coś od niechcenia, podpowie adresy
jak śnieg antypaństwowy co wzniosłe pomniki
z wyrazem niewiniątka zamienia w bałwany
niekiedy łzę urodzi ważniejszą od twarzy
co pomiędzy uśmiechem a uśmieszkiem kapie
ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
nagle zniknie — od razu przesadnie daleki
czy byliśmy prawdziwi — sprawdził mimochodem.
Dlatego
Nie dlatego, że wstałeś z grobu
nie dlatego, że wstąpiłeś do nieba
ale dlatego, że Ci podstawiono nogę
że dostałeś w twarz
że Cię rozebrano do naga
że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję
za to, że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga
bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie
że najchętniej nie modliłeś się pod sufitem
za to że miałeś oczy większe od wojny jak polegli w rowie z niezapominajką
dlatego że brudny od łez podnoszę Ciebie stale we mszy,
jak baranka wytarganego za uszy.
Spieszmy się
Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że raptem się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.
Nie bądź pewny że czas masz, bo pewność
niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
nawet rząd i ministrów nabija w butelkę
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
biedna ludzka pewności — atleto bez jąder
tak szybko stąd odchodzą, jak drozd milkną we
lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon.
Żeby widzieć naprawdę, zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno.
Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny,
spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą.
Posłowie
Niniejszy tom będzie stanowił zapewne niespodziankę zarówno dla wielu badaczy i
krytyków poezji księdza Jana Twardowskiego, jak i kochających jego wiersze
czytelników, których imię — legion. Będzie stanowił niespodziankę, gdyż nie jest
kolejną kompilacją tekstów księdza Jana, w których ilości zaczynają się gubić
najwytrwalsi.
To książka, która przynosi pierwodruki wierszy Jana Twardowskiego z lat 1932–
1971. Za dwa lata, a więc w roku 2002, będziemy obchodzili 70 rocznicę debiutu
Twardowskiego na łamach „Kuźni Młodych”! To ogólnopolskie pismo gimnazjalistów,
o którym pamiętają obecnie jedynie najstarsi harcerze, z pewnością należało do
udanych przedsięwzięć kulturalnych II Rzeczypospolitej. Wychodziło w latach 1931–
1936 dzięki pomocy Prezydenta RP, który łożył na nie z własnej kiesy. Zapewne
przydałoby się i dziś takie pismo dla młodzieży szkolnej, nad którym pieczę
sprawowałby Prezydent RP. Dodajmy jeszcze, iż w „Kuźni Młodych” zaczynała
artystyczną karierę czołówka twórców powojennej Polski związanych nie tylko z
literaturą.
Zamieszczonych w tomie kilkadziesiąt pierwodruków wierszy Jana Twardowskiego
to nie tylko dowód ewolucji jego twórczości, przykład twórczego zmagania się ze
słowem. To jednocześnie, wbrew zapewnieniom księdza Jana, iż nie czuje się poetą i
tylko od czasu do czasu pisze wiersze, przykład życia poświęconego całkowicie poezji
i… Bogu. Chyba nie napiszę herezji, gdy dodam, iż nie wiem co w długim życiu
księdza Twardowskiego jest dlań najważniejsze. To znaczy wiem: „Czuwać przy
samych korzeniach kościoła” z wiersza * * * (Aniele Stróżu mój…)]. Ale już Julian
Rogoziński stwierdził w numerze 7 „Poezji” z 1971 roku: „Kiedy …] Twardowski
pisze „wiara od najstarszych pojęć o Bogu”, myślę o poezji starszej od najstarszych
pojęć o Poezji, sformułowanie zaś „czuwać przy samych korzeniach kościoła” domaga
się również paraleli, narzuca ją nawet nieodparcie: czuwać przy samych korzeniach
poezji”.
Prezentowany tom pierwodruków zatytułowano Zeszyt Mamusi. Dlaczego?
Domowe raptularze, sztambuchy, pamiętniki i wszelkiego rodzaju epistolografia
znajdują się z pewnością w niejednej polskiej rodzinie. Sam podziwiałem
siedemnastowieczny raptularz zachowany w rodzinie dr. Marka Lamparskiego, w
którym po wieki zapisano ilość kopie zboża, długi u arendarza, kolejne urodziny
potomków i wiele innych wydarzeń.
Zeszyt to niewątpliwie forma scalająca ale i ocalająca. Zdradźmy, iż trudu
zachowania czasopiśmienniczej spuścizny syna podjęła się jego matka, Aniela Maria
Twardowska z domu Konderska.
Urodziła się w Warszawie, tu ukończyła pensję, której jedną z wychowawczyń była
Jadwiga Papi, pseud. Teresa Jadwiga (1843–1906), znana wówczas w środowisku
warszawskim autorka powieści obyczajowych i historycznych, nauczycielka i
redaktorka prasy dziecięcej, m.in. „Przyjaciela Dzieci”.
Po wyjściu za mąż za Jana Twardowskiego, absolwenta Szkoły Technicznej Drogi
Żelaznej Warszawsko–Wiedeńskiej z 1901 roku, poświęciła się domowi i wychowaniu
dzieci. Urodziła czworo dzieci: trzy córki i syna Jana, przyszłego duchownego i poetę.
Miała w swoim życiorysie m.in. przymusowy wyjazd wraz z rodziną do Rosji w 1915
roku oraz udział w powstaniu warszawskim połączony z exodusem, po którym
podobnie jak dziesiątki tysięcy warszawiaków, nie powróciła już na stałe do stolicy.
Osiedliła się w Katowicach, gdzie mieszkały również jej córki. Po latach najmłodsza
córka Maria (1920–1986), bibliotekarka, przypomniała warszawskie korzenie
Rodziców w inskrypcji na cmentarzu powązkowskim: „Najdroższym rodzicom Janowi
Twardowskiemu 24 X 1881 — 9 IX 1945 Anieli z Konderskich Twardowskiej 24 VIII
1890–7 XII 1971 urodzonym w Warszawie zmarłym pochowanym w Katowicach”.
Przez całe życie Janek był „oczkiem w głowie” Anieli Twardowskiej. Była dumna z
jego literackich zainteresowań, z wierszy drukowanych w prasie. Do specjalnego
zeszytu wpisywała lub wklejała wszystkie wiersze syna drukowane na łamach
czasopism. Doczekała też w 1959 roku jego powojennego debiutu książkowego, także
wydania głośnych Znaków ufności (1970).
Zmarła w grudniu 1971 roku nie doczekawszy jego międzynarodowej sławy,
uwielbienia przez dziesiątki tysięcy czytelników, wielu nagród, doktoratu honoris
causa, licznych tłumaczeń na języki obce, prac naukowych i monografii o poecie.
Zatem niech tytuł tego tomu przypomina o sile matczynej miłości, o matczynej
trosce o uchronienie wszystkich utworów Jana — gimnazjalisty, studenta wreszcie
księdza — przed zagubieniem lub zniszczeniem.
Aniela Twardowska nie była jedyną, która dokumentowała w zeszycie poetycką
twórczość Jana Twardowskiego. Ks. Waldemar Wojdccki zanotował taką informację o
ks. Zbigniewie Skiełczyńskim: „Do dziś zachował w swojej bibliotece zeszyt z
wczesną, powojenną poezją naszego Profesora (tj. ks. J. Twardowskiego — Wyd.) A
gdy w 1959 roku w Pallottinum ukazały się jego Wiersze, skrupulatnie porównywał,
czy tam jest to wszystko, co miał w zeszycie” (w: Na plebanii w Lesznie. Ksiądz Jan
Twardowski opowiada Ksiądz Waldemar Wojdecki notuje,1996) Podobne przykłady
można byłoby mnożyć.
W Zeszycie Mamusi znalazło się 14 wierszy wydrukowanych w „Kuźni Młodych”,
wiersz opublikowany w czasie wojny w krakowskim konspiracyjnym „Miesięczniku
Literackim”, ponadto powojenne wiersze z łamów „Odry”, „Tygodnika
Warszawskiego” oraz „Tygodnika Powszechnego”. To — jak się wydaje — jeszcze
jeden argument by utwory poetyckie księdza Jana wydać w pierwotnej wersji, czyli
najbardziej interesującej badaczy i historyków literatury, ale także tych czytelników,
którym nie wystarcza lektura i wygładzonych wersji tekstów. Na dodatek kilkanaście
wierszy pomieszczonych w Zeszycie Mamusi nie znalazło dotąd miejsca w żadnym z
wydanych tomów Poety.
Wiersze w Zeszycie… można podzielić na utwory z okresu „Kuźni Młodych”
(1932–1935), z lat wojny i okupacji, i twórczość powojenną drukowaną m.in. na
łamach wspomnianej katowickiej „Odry”, „Tygodnika Warszawskiego” oraz
„Tygodnika Powszechnego”. Incydentalnie do roku 1971 ich przedruki pojawiały się
też w „Słowie Powszechnym”, „Za i Przeciw”, „Przewodniku Katolickim”,
„Przemianach” i kilku innych czasopismach.
Gwoli ścisłości nie znalazł się w niniejszym Zeszycie… cykl wierszy zamieszczonych
w 1971 roku w londyńskich „Wiadomościach” dzięki pomocy Jerzego Pietrkiewicza,
gdyż stanowił przedruk ze Znaków ufności (1970).
Pominęliśmy też utwory z przedwojennego debiutu książkowego Twardowskiego
Powrót Andersena (1937), który ukazał się ponownie w 1999 roku jako druk
reprintowy wydany przez naszą oficynę i jest ogólnie dostępny.
Po śmierci matki ks. Jan w 1973 roku zadedykował jej własny Zeszyt w kratkę czyli
rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi, w którym wspomina swoją mamę szczególnie
często. Nigdy nie przestał o niej pisać. W wierszu z 1998 roku „Nie powiem” czytamy:
Ta filiżanka co pękła z hukiem
jakby ktoś strzelił w bramie
ci żołnierze co nie wrócili bo poszli na powstanie
kalendarz co miał być do stycznia
a umarł we wrześniu na ścianie
Udam że nie pamiętam
nie powiem nic a nic
chodzącej po niebie mamie
Utwory poetyckie księdza Jana Twardowskiego zamieszczone w Zeszycie Mamusi
były wiele razy przedrukowywane, cytowane i interpretowane. Początkowo
przedruków dokonywano na podstawie Wierszy (1959) i Znaków ufności (1970).
Później ich podstawę stanowił wydany w 1986 roku tom Nie przyszedłem pana
nawracać. Poza tomami autorskimi trafiły do wielu antologii, w ostatnich latach
wprowadzono je do podręczników szkolnych począwszy od I klasy szkoły
podstawowej. Nie istnieje dotąd pełna informacja, ile razy, gdzie i w jakim kształcie
były przedrukowane.
Noty o wierszach
Skarga
Debiut w „Kuźnia Młodych” 1932, nr 7–8 na rozkładówce w towarzystwie
Jana Kotta (Erotyk wiosenny), J Wilkowskiego (Naprzód), Tadeusza Zelenaya
(Kino nieme), R. Matuszewskiego (Na śmierć prezydenta Doumera) i
Ryszarda Kiersnowskiego (Czarne diamenty) Po wojnie nie
przedrukowywany
1926701356
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1933, nr 7. Wiersz nigdzie później nie
przedrukowywany.
Topiel
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1933, nr 18 Przedruk w Antologia
współczesnej poezji szkolnej, Warszawa, 1935. Po wojnie nie
przedrukowywany.
* * * (Odgłos mych butów zostanie po wieczne czasy na schodach…)
Pierwodruk w „Kuźnia młodych” 1934, nr 3.
Wiersz do Cypriana Norwida
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1934. nr 6. Przedruk w Antologia
współczesnej poezji szkolnej, Warszawa, 1935 Po wojnie nie
przedrukowywany.
Człowiek
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1934, nr 11 Przedruk z drobnymi
poprawkami w „Tygodnik Powszechny” 1946, nr 16. W późniejszym czasie
nie przedrukowywany.
* * * (O dziwna moja tęsknoto, gdzie jesteś w rozkwitłych ulewach…)
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1934, nr 14. Przedruk w Antologia
współczesnej poezji szkolnej, Warszawa, 1935.
Pierwsza klasa
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1934 nr 18. Po wojnie nie
przedrukowywany.
Artur Oppman
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1934, nr 19
Powrót
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1934, nr 19
List czytelników do poetów
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1935, nr 4
Wschód
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1935, nr 9
Odwiedziny
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1935, nr 12. Jedyny wiersz z
zamieszczonych w „Kuźni Młodych” przedrukowany ze zmianami w
debiutanckim tomie poety. Powrót Andersena, Warszawa, 1937
Opowiadanie o zmroku
Pierwodruk w „Kuźnia Młodych” 1935, nr 15.
O tej łzie, co na końcu padła
Pierwodruk w „Miesięcznik Literacki” 1943, maj Przedrukowany z drobnymi
zmianami m.in. w „Odia” 1946, nr 5 pod pseudonimem Antoniego Derkacza
Różaniec
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 4 Jedyny wiersz ogłoszony w „Odrze” pod
własnym nazwiskiem, pozostałe pod pseudonimem Antoni Derkacz
O księżach smutnych
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 5
O Madame z kokiem czarnym
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 9
Testament
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 31
Pożegnanie
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 32
Piosenki
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 36 Inna wersja Pt. „Wiersz o bardzo starej
piosence” w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 29.
Walc banalny
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 36
* * * (Jeszcze im pożar głów…)
Pierwodruk w „Odra” 1946, nr 36
* * * (To wiersz tylko, więc księżyc świecił…)
Tym wierszem poeta zadebiutował w „Tygodniku Warszawskim” 1946, nr 5
* * * (Ze właśnie taki dzień, ze właśnie takie dni…)
Pierwodruk w „Tygodnik Warszawski” 1946, nr 11.
W rocznicę powstania
Pierwodruk w „Tygodnik Warszawski” 1946, nr 31
Piosenka o powstaniu
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1946, nr 16
Wiersz banalny
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1946, nr 16
Kolumna Zygmunta
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1946, nr 16
* * * (Nocą klękasz i znaleźć chcesz Boga…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1946, nr 16
Wiersz do Najświętszej Panny
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947 nr 18
Index rerum
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 18
Bywało — w łąki nas zabiorą
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 18
* * * (Czyś stukał kiedy…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 18
O jednym z pacierzy
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 34
* * * (Dobry Jezu z gwoździami ostrymi…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 34
O spacerze po cmentarzu wojskowym
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1934, nr 34
Ludziom odlatującym
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 34
Wiersz dla dzieci
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 34
O asyście kleryckiej
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1947, nr 34
Matka Boska Powstańcza
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1948, nr 9
* * * (Babiego lata kruchą nić…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1948, nr 9
Piosenka o rzeczach pięknych
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1948, nr 52/53
O mieszkańcu dwóch miast
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 1
* * * (Już myślałem, ze Ciebie wielkiego zobaczę…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 3
O braciach pytających samych siebie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 15/16 Nowa wersja wiersza
„O braciach którzy pytali się samych siebie” (w Powrót Andersena, 1937,
1999)
O powrocie po studiach do domu rodzinnego
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 15/16
Nad mapą Ziemi Świętej
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 46
O nieuchronny
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950 nr 2
* * * (Pokąd mnie gonisz płoszysz sny…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 2
Do Jezusa z warszawskiej katedry
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 2
O wierszu co się w pacierze wplątał
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 2
O wspomnieniach szkolnego mundurka
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 2
Suplikacje
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 2
Do chorego w szpitalu
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 12
Opuszczającym świat
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 29
Do sentymentalnego młodzieńca
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 29
* * * (To tylko noc czerwcowa…)
Fragment wiersza „O księżach smutnych”, pierwodruk w „Odra” 1946, nr 5
W tym, wierszu zamiast „noc czerwcowa” jest „noc lipcowa” Druk w
„Tygodnik Powszechny” 1950, nr 29 Przedruk pt. Czerwcowe majaki m.in. w
Wiersze, 1959
249
* * * (W miasteczku, w którym ludzie wymieniają uśmiechy…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 29
Wiersz o bardzo starej piosence
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 29
Do poety piszącego zbyt dużo wierszy
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1950, nr 31
NAD STARĄ BIBLIĄ: Z brewiarzem w ręku, Dolina Josefata, Potop, Morze
Martwe, Wieża Babel, Tren, Ewa, Pieśni z domu niewoli, Dzieło rąk
kainowych, Jeremiada, Jahwe, Sulamitka, Uriasz przeklinający Uwodziciela,
Posąg Dawida, Rozmowy z Nikodemem.
Pierwodruk w .Tygodnik Powszechny” 1951, nr 11
Do moich uczniów
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1951, nr 31
Prośba o dary
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1951 nr 36
Do kaznodziei
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1951, nr 36
Pożegnanie wiejskiej parafii
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1952, nr 17
Spowiedź
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1952, nr 34
Ziemia Święta
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1952, nr 34
Do anioła
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny”, 1957, nr 14
O lasach
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny”, 1957, nr 14
Proroctwa
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O świecie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
Tacka
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
Do siostry zakonnej
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O św. Tomaszu i roztańczonych obłokach
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O młodzieńcach w piecu ognistym
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O małych i wielkich grzesznikach
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
Wróżby
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O szukaniu Matki Bożej
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O lasce zdziwienia
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O małym ludzkim sercu pod wielkim baldachimem
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 14
O łasce Bożej w brzydkim kościele
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Świty
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny’ 1957, nr 39
Modlitwa (Każda myśl jasna, która sfruwa z głowy…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
O płaszczu Matki Boskiej
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Skrupulatom
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Ze źródła
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Do zatrwożonego ojca
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Rekolekcje
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Zdjęcie z krzyża
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
To wszystko trwa jak Chopin
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
O głupim sercu
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Rozmowa z Karmelem
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Proszę Ciebie o ufność
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Żeby móc tak nareszcie uprościć
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1957, nr 39
Na słomce
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1958, nr 42
Pestka
Pierwodruk w ,Tygodnik Powszechny” 1958, nr 42. W wydaniach
książkowych nowy tytuł * * * (Wszyscy łakną rozmnożenia chleba…)
Jakby to była nieprawda
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1958 nr 42
Zbawia przez…
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1958, nr 42
W labiryncie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1958, nr 42
Gorętsza od spojrzenia…
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1958, nr 42
O wróblu
Pierwodruk w „Polonista” dwumiesięcznik Koła Polonistów Stud. KUL 1959
nr 5
Niech się goi
Pierwodruk w „Polonista”, dwumiesięcznik Kola Polonistów Stud. KUL
1959, nr 5 W wydaniach książkowych nowy tytuł „Siostry karmelitanki”
Do piszącego wiersze religijne
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1959, nr 46
Wiem
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1959, nr 46
Bez gotyckich madonn
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1959 nr 46
Tam, gdzie procesja…
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1959 nr 46
Litania
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960, nr 40
* * * (Odejść od siebie…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960, nr 44
Oda do głośnika, który zniekształca kazania
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960, nr 44
Przebacz
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960, nr 44
Prośba o utratę pamięci
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960, nr 44
O cierpieniu nagim
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960 nr 44
O milczeniu
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny”, 1960, nr 44
O zbawieniu ciała
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1960, nr 44
Prośba w Noc Betlejemską
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1960, nr 51/52
O prostym pacierzu
Pierwodruk w „Tygodniku Powszechnym” 1961, m 2
O szukających
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny”, 1961, nr 38
Prośba (Panno Święta rysowana w zeszycie…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961, nr 38 W J. Twardowski Miłość
miłości szuka 1999, z dopisanym zakończeniem żeby nie było /
sympatycznego gładko uczesanego Pana Jezusa / tylko dla porządnych ludzi
Przychodzą do matki…
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961, nr 38
Pytanie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961 nr 38
O obrazach
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961, nr 38 W J Twardowski Miłość
miłości szuka, 1999 utwór prawie całkowicie zmieniony pod nowym tytułem
„Malowani święci”
Żeby…
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961. nr 38
Piosenka
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961 nr 52
Preludium deszczowe
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961 nr 52
O nawróceniach
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1961, nr 52
Na miejskim placu
Pierwodruk w „Słowo Powszechne” 1961, nr 306/309
Jest (Mówią, ze modlimy się do głuchych obrazów )
Pierwodruk w Tygodnik Powszechny” 1962, nr 39
Stopka ze światła
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1962, nr 39
Jeśli…
Pierwodruk w .Tygodnik Powszechny” 1962, nr 39
* * * (Ile napisano pobożnych książek…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1962, nr 39
Wyjaśnienie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny ‘ 1963, nr 42
Spostrzeżenie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny’ 1963, nr 42
Z Dzieciątkiem Jezus
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny’ 1963, nr 42
Do Jezusa umęczonego organami
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1963, nr 42
Zdumienia pełna
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1963, nr 43
* * * (Tak łatwo nad ołtarzem we mszy się pochylić…)
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1964, nr 5
* * * (Boże spraw, żebym me zasłaniał sobą Ciebie…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964 nr 38
* * * (Papież wyfrunął z Rzymu…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964, nr 38. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Papież”.
* * * (Nie straszcie mnie kałużami kazań…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964 nr 38. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Szept”
* * * (Dogmatycy hałasują po łacinie…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964 nr 38
* * * (Nic mnie nie załamało…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964 nr 38
* * * (Już nie patrzyłem na to, że w oknie stanęła zielona papuga nieba…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964, nr 52 Przedruk po korekcie
autorskiej w J Twardowski Znaki ufności, 1970, Nie przyszedłem pana
nawracać, 1986 i inne wydania, J Twardowski, Miłość miłości szuka, 1999,
w tym ostatnim opuszczono pierwszych 20 linijek, tytuł zmieniony na * * * (Z
wodą święconą na czubkach palców…)
* * * (Więc to Ty jesteś Jezu…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964, nr 52 W wydaniach
książkowych utwór całkowicie przeredagowany pod nowym tytułem „Przy
stole pańskim”.
* * * (Jezu z huczącą jak pszczoła laną…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964, nr 52.
* * * (Nie mówią o Tobie…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964, nr 52.
* * * (Aniele Boży Stróżu mój…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1964, nr 52.
Prośby do Trzech Króli
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1965, nr 1
Betlejemska prośba
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1965, nr 1. W wydaniach książkowych
nowy tytuł „W kropki zielone”
Niewidoma dziewczynka
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 40.
Modlitwa (Wreszcie na szarym końcu…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 45. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Na szarym końcu”.
O kościele
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 45.
O maluchach
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 45.
Jezu (Jezu, mądrzejszy od teologu…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965 nr 45. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Wołanie”.
Ty
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 45. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Kaznodzieja”.
O uśmiechu w kościele
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1965, nr 45.
Wizytacja
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny ‘ 1966, nr 40.
Westchnienia (Broń mnie przed hasłem „Smutny święty to żaden święty”…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40.
Modlitwa (Któryś się modlił bo było Ci za ciasno w pacierzu…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40.
Do spowiednika
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40.
Postanowienie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40.
Jeszcze nie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40.
Nie sądź
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40.
Zauważyła Matka Boska
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Antologia”
Prośba (Nie posypujcie cukrem religii )
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1966, nr 40. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Nie”.
Rachunek sumienia
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1967 nr 41.
Do samego siebie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny ‘ 1967 nr 41.
Psalm
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1967, nr 41. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Nad pustą gazetą”.
O nawróceniu
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1967, nr 41.
Cierpliwość (Modlę się do Ciebie o cierpliwość…)
Pierwodruk w Tygodnik Powszechny” 1967 nr 41. Przedruk z dużymi
zmianami m.in. w J. Twardowski Znaki ufności, 1970.
Odejść (Daj odejść od rzeczy okrągłych zamieszanych uprzejmie kilka razy…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1967 nr 41.
O transcendentnym
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1967, nr 41. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Między gołębiem a ornitologią”.
Uciekam
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1967, nr 41.
Mówił do duszy
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny’ 1967, nr 41.
Na taryfie ulgowej
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1968 nr 21. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Poza kolejką”.
Nie przestawał mówić
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1968 nr 21. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Słowa”.
Niebo
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny’ 1968, nr 21.
O Bogu
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1968, nr 21.
O jednych i drugich
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1968, nr 51/52.
O stale obecnych
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1968, nr 21.
O szukających
Pierwodruk w „Przemiany” Przegląd myśli katolickiej Dwumiesięcznik Roma,
1968, nr 2
Wierzę (Wierzę w Boga…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1968, nr 21.
Wiersz nietradycyjny
Pierwodruk „Tygodnik Powszechny” 1968, nr 51/52.
Mędrcy
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1968, nr 51/52.
Boję się Twojej miłości
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 14/15.
Do świętej Tereski
Pierwodruk w Tygodnik Powszechny” 1969, nr 14/15.
Co zostało we mnie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 14/15.
Wyznanie (Zamykałem wiedzę w szufladkach )
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 14/15.
Za szybko
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 14/15.
Miałem udowadniać
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Niekoniecznie na pewno”.
Jeśli się kto nie narodzi na nowo…
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Tyle wieków”.
Tłumaczył
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „O nieobecnych”.
Dziękuję
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42. W wydaniach
książkowych nowy tytuł (* * * Dziękuję Ci po prostu za to, ze jesteś…)
Jak długo
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42
Do Anioła Stróża
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42. W wydaniach
książkowych nowy tytuł „Przez pamięć Nikodema”.
Do świętego Piotra
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 42.
Ankieta
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1969, nr 41.
Gdyby przyszli do Ciebie wtedy…
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1969, nr 52.
Samotność
Pieiwodiuk w „Tygodnik Powszechny ‘ 1970, nr 42.
Wiem
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
Który
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
Którędy
Pieiwodiuk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
Sprawiedliwość
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
Podziękowanie
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
Anioł poważny i niepoważne pytania
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
O wierze
Pierwodruk w .Tygodnik Powszechny” 1970, nr 42.
Bóg się rodzi, moc truchleje
Pierwodruk w „Przewodnik Katolicki” 1970, nr 52.
* * * (Wszyscy tańczą w Kanie w koło…)
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1970, nr 51/52. W opowiadaniu „O
oczach Matki Bożej”
Gdybyśmy sami wymyślili
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971, nr 43.
Bezdzietny anioł
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971, nr 43.
Mrówko, ważko, biedronko
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971 nr 43.
Matka Boska Staroświecka
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971 nr 43.
Spotkania (Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi )
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971, nr 43.
Dlatego
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971, nr 43.
Spieszmy się
Pierwodruk w „Tygodnik Powszechny” 1971 nr 43. Jeden z najbardziej
znanych wierszy ks. Jana Twardowskiego przedrukowany w wielu jego
książkach i antologiach, b często cytowany, obecny w nekrologach etc.
Nota biograficzna
Jan Jakub Twardowski urodził się 1 czerwca 1915 roku w Warszawie.
Po trzech latach przymusowej tułaczki wojennej rodzina Twardowskich wróciła do
kraju i zamieszkała w Warszawie przy ulicy Elektoralnej. W 1935 roku Twardowski
zdał maturę w gimnazjum matematyczno–przyrodniczym im Tadeusza Czackiego W
szkole średniej Twardowski rozwinął swoje zainteresowania humanistyczne. Już na
początku 1932 roku nawiązał współpracę z pismem młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia
Młodych”, w którym zamieścił kilkanaście wierszy, prowadził stałą rubrykę „Poradnik
literacki”, drukował też opowiadania, wywiady z pisarzami, artykuły i felietony Był to
ważny etap w jego poetyckim dojrzewaniu, choć poeta bagatelizuje dziś swoje
juwenilia.
Bezpośrednio po maturze Jan Twardowski rozpoczął studia polonistyczne na
Uniwersytecie Warszawskim im. Józefa Piłsudskiego, do wybuchu wojny uzyskał
absolutorium. Wcześniej, w 1937 roku, nakładem Księgarni F. Hoesicka wydał swój
debiutancki tomik wierszy Powrót Andersena Książka ukazała się w nakładzie 40
egzemplarzy i stanowi dziś biały kruk.
Po wybuchu wojny poeta pozostał w Warszawie i brał udział w konspiracji. W
powstaniu warszawskim walczył na Woli, został ranny, leczył się w powstańczym
szpitalu, a po klęsce, uczestniczył w popowstańczej tułaczce po okupowanym jeszcze
kraju. Przebywał m.in. w okolicach Radomia i tam ostatecznie postanowił, jak
świadczy o tym jego list do poety Jana B. Ożoga, poświęcić się służbie Bogu i
Kościołowi. Także z wiersza wydrukowanego w konspiracyjnym „Miesięczniku
Literackim” (1943, maj) można wywnioskować, że właśnie wówczas zacieśniły się
jego więzy z Kościołem.
Pod koniec wojny wstąpił do seminarium duchownego w Czubinie koło Błonia, a w
sierpniu 1945 roku, wraz z innymi alumnami, przeniósł się do Warszawskiego
Metropolitalnego Seminarium Duchownego im Jana Chrzciciela. Jednocześnie
rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W styczniu 1948 roku
obronił pracę magisterską poświęconą poematowi Godzina myśli Juliusza
Słowackiego, a 4 lipca, został wyświęcony na księdza.
Pracę duchownego rozpoczął jako wikary parafii w podwarszawskim Pruszkowie–
Żbikowie, gdzie przebywał trzy lata w seminarium i w Żbikowie, powstały utwory
poetyckie, które z czasem weszły do kanonu wierszy Poety, np cykl Nad starą Biblią
ogłoszony po raz pierwszy w numerze 11 „Tygodnika Powszechnego” z 1951 roku.
Rzadko, ale dość regularnie od 1946 roku drukował swe wiersze w „Tygodniku
Powszechnym” Bezpośrednio po wojnie ogłaszał też utwory poetyckie na łamach
katowickiej „Odry” (pierwszy wiersz podpisał własnym nazwiskiem, pozostałe
pseudonimem Antoni Derkacz) i „Tygodnika Warszawskiego”, zlikwidowanego przez
nową władzę w 1948 roku.
W 1951 roku ksiądz Jan wrócił do Warszawy. Był wikarym w kościele św.
Stanisława na warszawskim Żoliborzu następnie w kościele Matki Boskiej Nieustającej
Pomocy na Saskiej Kępie oraz w kościele Wszystkich Świętych przy placu
Grzybowskim. Od 1948 roku pełnił tez obowiązki prefekta w Pruszkowie w szkole
specjalnej i w Koszajcu w domu dziecka natomiast w Warszawie w gimnazjum im J
Sowińskiego, a później w liceum im św. Stanisława, nazwanym przez Kunę
Warszawską Wydziałem Przygotowawczym Wyższego Metropolitarnego Seminarium
Duchownego.
W 1959 toku został rektorem kościoła sióstr Wizytek i pozostał nim aż do
emerytury. Krakowskie Przedmieście 34 stało się do dziś jego adresem, na który
nadchodziły i nadchodzą listy od czytających jego wiersze, tam tez kierują swoje kroki
wszyscy przyjaciele i miłośnicy jego twórczości, która z czasem poszerzyła się o
komentarze ewangeliczne, homilie wstępy do książek poetyckich, artykuły i recenzje, a
nawet tłumaczenia.
W 1959 roku, dzięki pomocy Jerzego Zawieyskiego, została wydana pierwsza po
wojnie poetycka książka Jana Twardowskiego zatytułowana skromnie Wiersze, a
dokładniej ukazała się pod jedną obwolutą z wierszami innego księdza — Pawła
Heintscha.
Ten legendarny już tom, wydany przez poznańskich palotynów, zyskał sobie
pozytywne recenzje krytyki i uznanie czytelników. Początkowo było ich niewielu.
Państwowa cenzura pilnowała, by żadnego religijnego wiersza me ogłoszono na
łamach prasy kontrolowanej przez partyjny koncern Prasa–Ksiązka–Ruch. Przez długie
lata ksiądz Jan mógł drukować tylko w pismach katolickich, stąd należny rozgłos i
sława nie mogły mu towarzyszyć od początku.
W 1970 roku ukazały się Znaki ufności, które już po roku miały drugie wydanie,
ewenement w ówczesnych czasach. Był to dojrzały tom wierszy, herbertowski,
chciałoby się rzec, pozbawiony wad pierwszego zbioru. Tym tomem w poezji polskiej
XX wieku objawił się twórca bezbłędnie panujący nad środkami poetyckimi, a przede
wszystkim zdający sobie sprawę z tego, iż jego zadaniem jest „tworzyć nowy język
wiary”. Wiersze ks. Twardowskiego zaczęły znajdować miejsce w licznych antologiach
Poetę zapraszano do wypowiedzi, np. w miesięczniku „Poezja”, pojawiły się o nim
audycje radiowe.
Na początku lat siedemdziesiątych jego sława wychodzi poza granice Polski.
Pierwsze przekłady wierszy Twardowskiego ukazały się w antologii Karla Dedeciusa
Worte in dei Wüste, a po kilku latach Znaki ufności przetłumaczył ich entuzjasta dr
Alfred Loepfe.
Po tłumaczeniach niemieckich przyszły tłumaczenia na język angielski, a z czasem
na rosyjski, słowacki, albański, hebrajski, węgierski, francuski, włoski, holenderski,
fiński, esperanto i inne.
Od 1973 roku w środowisku katechetów i rodziców furorę robił autorstwa księdza
Jana Zeszyt u kratkę Rozumowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi. To lektura dla
wszystkich o Bogu, Matce Boskiej, Panu Jezusie wierze i modlitwie, lektura której
wartością jest także język. Tak o Zeszycie pisał Stanisław Zieliński „Przedziwna
książka, bo juz po kilku zdaniach zdumiewa i zadziwia jasnością myśli, prostotą zdań
celnością oszczędnie używanego słowa”.
W 1979 roku ukazały się nakładem LSW Poezje wybrane Jana Twardowskiego,
które otrzymały nagrodę Pen–Clubu. Wydany w 1982 roku Rachunek dla dorosłego
teżz przez LSW, poszerzył krąg miłośników poezji księdza Jana To był początek
czegoś, co po latach nazwano „istnym szaleństwem twardowszczyzny” I choć poeta w
dalszym ciągu miał kłopoty z cenzurą, czytelnicy cierpliwie czekali na jego nowe
wiersze, które od czasu do czasu można było odnaleźć w „Tygodniku Powszechnym”,
„Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, a także w „Literaturze”, „Poezji” i
„Twórczości”.
W 1986 roku ukazał się obszerny wybór utworów Jana Twardowskiego Nie
przyszedłem pana nawracać, który do 1999 roku miał bodaj dziesięć wydań (niełatwo
to sprawdzić). Wysokości nakładu Nie przyszedłem pana nawracać może zagrozić
książka dla dzieci Patyki i patyczki (I wyd. 1987) W latach następnych rodziły się
kolejne tomy ks. Jana Dzieci na drodze Krzyżowej, Kasztan dla milionera. Kubek z
jednym uchem, Ksiądz Jan Twardowski — dzieciom, Dwa osiołki
Rosnąca od kilkunastu lat popularność jego poezji kogoż dziwi najbardziej, jeśli nie
ich autora, duchownego najskromniejszego ze skromnych, tłumaczącego np., iż
„pisanie dla niego to jednak pewna anomalia i może sobie na to pozwolić tylko w
czasie odpoczynku”
Fenomen liryki księdza Jana Twardowskiego wymaga właściwie milczenia tej poezji
nie ma potrzeby objaśniać, należy po prostu za nurzać się w niej jak w krystalicznym
źródle.
Jak zmierzyć przesłanie twórcy, który kruszy serca zatwardziałych grzeszników, jak
przejść obojętnie wobec posłania najprostszego z najprostszych „Ja, ksiądz wierzę
Panu Bogu jak dziecko”?
Pan Bóg „po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty” nie poskąpił talentu poecie.
Anna Kamieńska nazwała go „nadwornym poetą Jana XXIII” Jednak czy nie wbrew
woli księdza Twardowskiego? Sam nazywa się duchownym, sługą ołtarza, katechetą,
kaznodzieją, spowiednikiem, a jeśli jest w dobrym humorze, twierdzi, ze czasami pisze
wiersze.
I pomyśleć, że nigdy nie dbał o oficjalne uznanie swojej twórczości, nie zapisywał
się do żadnego związku zaledwie kilka lat temu otrzymał legitymację ZPP, dopiero w
1994 roku przyjęto go do Zaiks.
Fenomen tej poezji bodaj pierwsi próbowali rozszyfrować żurnaliści szukający
zgrabnych tytułów do swoich tekstów Można byłoby z gazet wypisać ich sporo:
Najznakomitszy dziś poeta religijny, Poeta uśmiechniętego Chrystusa, Pierwszy wśród
księży poeta, Duszpasterz i poeta maluczkich, Niezrównany mistrz point, Jeden z
największych współczesnych poetów polskich Dobrodziej Liryki Polskiej, Wielki poeta
małych słów.
Tytuły przypisywane księdzu Janowi nie przybliżają nas zbytnio do tajemnicy jego
poezji me potrafią wyjaśnić, dlaczego dotychczas około dwóch milionów ludzi
przeróżnych profesji i w wieku nast. lat do stu kupiło jego poetyckie książki? Dlaczego
nagminnie ginęły w przeszłości z bibliotek, dlaczego były przepisywane przez
czytelników, krążyły między nimi w zaczytanych maszynopisach, dlaczego ich lektura
czy spotkanie z autorem w sutannie jednoczy wszystkich, bez względu na wiek,
wykształcenie i wyznanie?
Najważniejszy jest jak się wydaje wysoki artyzm tej poezji oraz jasny i czysty
kodeks wartości, który proponuje, tęsknota za nienaruszalnymi zasadami oraz fakt, że
pomiędzy postawą kapłana i poety a w tych rolach Jan Twardowski jest przede
wszystkim postrzegany, me ma sprzeczności
U księdza Jana, jak w Biblii „niech mowa twoja będzie tak–tak nie–nie”.
Jan Twardowski urodził się w epoce, w której słowo miało swoją wagę, kiedy „byli
szczęśliwi dawniejsi poeci”, obraz tylko słowo dopełniał, dożył epoki obrazkowej, w
której tylko najwięksi, jak np. Jan Paweł II, mogą nas słowem poruszyć.
A niełatwo było po wojnie, po „epoce pieców” zajmować się literaturą Jak pisać
wiersze po Oświęcimiu, pytał Tadeusz Różewicz. Zapewne i Twardowskiemu
uczestnikowi powstania warszawskiego to pytanie me było obce a jednak udało mu się
przezwyciężyć mit wojny i martyrologu, powrócić do świata wiary miłości i nadziei.
Czytelnicy zaufali jego liryce, jest takie piękne słowo, „zawierzyli”, od początku.
Stanowiła dla nich me tylko przygodę intelektualną ale i wsparcie moralne, podawała
dłoń. W życiu pozostał wierny tym ideom, które wpajała mu w dzieciństwie choćby
matka, o czym z taką czułością pisze np. w Zeszycie w kratkę.
Twardowski każdego czytelnika, nawet tego, który po raz pierwszy czyta jego
wiersze, zaskakuje bogactwem tematyki, niezwykłą szczerością i autentyzmem Potrafi
przyznawać się do wątpliwości i rozczarowań, nieobca mu jest autoironia Pokazuje
czytelnikom, skoro za nim podążają, jak za Pasterzem, ze droga do Boga me jest
wygodną autostradą, lecz pełną zakrętów i ostrych kamieni górską ścieżyną
Nieustannie przypomina, ze najważniejsza w życiu jest miłość, ze bez miłości me
istnieje wiara Bywa, że nie zgadzamy się z mm, ze pragniemy się sprzeczać, me
chcemy przyznać racji, zwłaszcza kiedy budzi w nas opór i chęć polemiki jego
niezwykła pokora, zawarta np. w słowach „Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
/ zostaną tylko buty jak przydeptane serce”
Istotą poezji Twardowskiego jest najogólniej Bóg i natura.
„Wierzę nie tyle w Kościół Święty, ile w Święty Kościół grzeszników”, czyli poeta
wskazuje nam, że jeśli znajdziemy się w kręgu boskiej obecności, nie musimy się
niczego bać. A gdzie jest Bóg? Poeta tak pisze „Juz myślałem, ze Ciebie wielkiego
zobaczę,/ a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak”.
Poezję, ale i prozę księdza Jana (np. Zeszyt w kratkę) poza „drzewami po kolei
wszystkimi niewierzącymi” i kwiatami, zaludnia także bestiarium tak obfite, ze moja
próba, by wypisać z niej wszystkie nazwy żuczków, ptaszków czy zwierząt, me mogła
się udać Ważniejsze jest chyba pytanie dlaczego poeta tak troskliwie nachyla się nad
światem przyrody? Co chce udowodnić przez swoją dokładność obserwacji, jak z
Miłosza „Nic nie można wyrazie inaczej niż poprzez szczegół Kiedy jest szczegół,
trzeba odkryć szczegół szczegółu” Niewątpliwie obecny w przyrodzie humor, jej
niesłychaną różnorodność, niepowtarzalność, ale i wynikające z tego przekonanie, iż
„Bóg jest tak wielki ze jest i Go nie ma”, to nie jedyny paradoks w tej liryce Ale trzeba
tez pamiętać, ze poeta mówił choćby na uroczystości otrzymania doktoratu honoris
causa KUL (1999) „Niektórzy widzą w nich (to znaczy w wierszach — S.G.) tylko
biedronki, sikorki i motyle. Ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”
Pisarz urodzony w „niewoli”, na którego oczach rodziły się przed wojną i po wojnie
szkoły i kierunki poetyckie, by następnie umrzeć śmiercią naturalną lub gwałtowną,
spogląda dziś z wielkim dystansem, jeśli nie ze sceptycyzmem, nie tylko na swoją
twórczą drogę, ale i na współczesną literaturę. Odrzuca metaforę, posługuje się
językiem wręcz ubogim, sprozaizowanym. Jak Starzy Poeci Staff czy Iwaszkiewicz,
jak inni twórcy, ci z panteonu. Daje nam dziś słowo okorowane z błyskotek, za którym
stoi całe doświadczenie mijającego stulecia, cała mądrość kapłana, ale i człowieka —
jednego z nas. A skoro zadało się tyle pytań i znalazło odpowiedzi, czyż nie pozostaje
powrocie do tego pytania, które przyniosła „Kuźnia Młodych” (1933) „Kim jesteś ty,
co tak piszesz i moje nosisz nazwisko?”
Wierny pozostaje tylko paradoksowi. O roli paradoksu ksiądz Jan wypowiadał się
wielokrotnie, np. „paradoksy po ludzku oddają wielkość Bożą, niemożliwość Często
pozorny nonsens wiedzie do Boga” Zacytujemy kilka przykładów rozsianych po jego
liryce. „Bo wiedzieć to nic nie wyjaśniać”, „Dokąd razem idziemy by umrzeć osobno”,
„Miłość to samotność co łączy najbliższych”.
Waldemar Smaszcz, jeden ze znawców poezji księdza Jana Twardowskiego, cytując
szwajcarskiego teologa („Miłość me potrafi inaczej, jak tylko mieć nadzieję na
pojednanie wszystkich ludzi w Chrystusie. Taka bezgraniczna nadzieja jest po
chrześcijańsku nie tylko dozwolona, ale również nakazana”) pisze „Jestem przekonany,
że takie właśnie widzenie spraw świata, człowieka i Boga, wiary, nadziei i miłości,
łaski i zbawienia zadecydowało o przyjęciu wierszy ks. Twardowskiego przez
najszersze grono czytelników”.