Jan Twardowski
Jakby Go nie było
2001
28 VII 1955 W drodze powrotnej zaszedłem na Żoliborz do znakomitego poety, ks.
Twardowskiego. Czytał mi swoje wiersze, jeden z nich jest mnie dedykowany. Wiersze
są zadziwiające prostotą i pięknością. Jest w nich ogromny urok. Są autentyczną
poezją, bardzo dojrzałą, swoistą. Odkrywczość treści, wszystko jest nasycone realiami
życia kapłańskiego. To właśnie jest nowe i odkrywcze. Twardowski mówi
najzwyklejszym słowem o Bogu, mówi tak, jak się modli. Dlatego jego poezja jest
czymś, jak religia. […] Zetknięcie z nim jest wielkim przeżyciem. Zawsze zachodzę do
niego z poczuciem grzechów i win, lecz równocześnie z czymś radosnym, z ufnością
wobec Boga. I myślę też zawsze, że pięknie jest być księdzem.
Jerzy Zawieyski
Fragmenty dziennika
„Kierunki”. 1983, nr 46
Litania do uśmiechu
Uśmiechu w bólu głowy
uśmiechu w cierpieniu
uśmiechu gdy pieniędzy do jutra nie starczy
uśmiechu gdy dudek rozkłada swój czubek
bliźni przyszedł do kościoła i na bliźnich warczy
uśmiechu kiedy koza stanęła z zachwytu
ksiądz duszpasterz nie straszy bo wyciągnął nogi
kiedy niewierzący modli się po cichu
prezesowi rosną za uszami rogi
kiedy Ewa Adama wyprowadza z raju
ciemno coraz drożej niebo z komarami
uśmiechu Baranku Boży zmiłuj się nad nami
Wiersz do Najświętszej Panny
Słów nie lubisz; bo cóż znaczą słowa —
więc poświęcam Twojej świętej pieczy —
celę, książki, notatki z wykładów,
inferiorów, w klęczniku rzeczy —
I jeszcze mszał w szufladzie —
mój Boże — mój Boże —
tę stronę znam na pamięć,
a tutaj się mylę —
tu wstążeczkę odgarnę,
a tu grudkę włożę —
tej ziemi co i w mojej zadźwięczy mogile.
I jeszcze moje serce —
(o nim nic nie powiem
bo nie pękło mi z bólu w płonącej Warszawie —
więc jak dawną manierkę porzucę je w rowie —
krzyżem tylko opatrzę i tak je zostawię)
A to jest moja śmieszność
jak mi służy wiernie
we wszystkich moich wierszach, których nikt nie zliczy —
więc po mszale i sercu poświęcam Ci ciernie —
ogród pełen silentium i ziarnko goryczy.
Przebacz mi wiersze wszystkie łaskawie
zagaś we mnie sny czarnoleskie
i bez wierszy cichutko daj popatrzeć
w Twoje święte oczy niebieskie.
* * *
Czyś stukał kiedy we wrota drżące
w wieczór lipcowy
bo cię straszyły na wznak leżące
głowy umarłych —
Czyś szukał kiedy wody święconej
w klasztornej wnęce —
której nie znajdą na krzyż złożone
umarłych ręce.
A to mógł ślad być,
ścieżka niewielka, cichutka droga —
by świat odrzucić i spojrzeć w oczy
swojego Boga.
O jednym z pacierzy
A ja już wierny Tobie zostanę o Chryste, Chryste
bo wiem że oczy matce mej dałeś
jasne i czyste.
Kolegom moim — wstręt do krętactwa
i komże srebrne —
Mickiewiczowi wojnę powszechną
i sny podniebne.
Na Drugiej w sierpniu — w nocnym wypadzie
latarki w ręce —
łączniczce małej iskrę w warkoczu —
groszek w sukience.
Choćby wzbronili wierszy o Tobie
pięknych drukować —
na klęczkach będę szeptać Ci jeszcze
wzbronione słowa.
* * *
Dobry Jezu z gwoździami ostrymi
raz piszący na świętej ziemi
że pisałeś a potem starłeś
krzyż podjąłeś, za nas umarłeś
niech Cię wielbią, kochają i słyszą
dużo milczą, króciutko piszą —
nad książkami wielkiemi, mądremi
spójrz jak w Piotra — niech płaczą w sieni.
Prymicja
O wiersze smutne moje,
w tym stroju pełnym haftu przed krzyżem Pańskim stoję
Jurkowi na Powązkach wojskowa dźwięczy sława,
a mnie tasiemka alby zakwitła u rękawa
O Jezu potłuczony, z tą szramą i tą różą
na chłopców spójrz z Powiśla, co do mszy przy mnie służą
Niech jednym choć oddechem westchnienie mi powierzą
czupurnych rówieśników co pod gruzami leżą
O powrocie po studiach do domu rodzinnego
Choć się śmieją— dochowałeś wiary —
a ja na to — matczysko matczysko —
znów zobaczę na twej jasnej twarzy
łzę i uśmiech i spokój na wszystko.
Potem dzwonek i nagle w rozmowę
wpadnie siostra jak jabłko z ogrodu
w świece niosąc kokardy brązowe
— Choć się śmieją— dochowałeś wiary —
powracając czy masz serce czyste —
a ja patrzę jak wiatr z nieba kładzie
z gwiazd na siostrę kruszyny złociste.
— A z nauką? o nauce mowa —
a ja widzę przez sen i akacje
tę wiewiórkę, przed którą klękałem
chcąc ją złapać w umarłe wakacje.
— Czy pamiętasz tamte czółno na stawie —
a ja chwytam nagle siostrę za ręce,
by przypomnieć jeszcze kwiatki z procesji
co je niosła Jezusowi w sukience.
* * *
Własnego kapłaństwa się boję,
własnego kapłaństwa się lękam
i przed kapłaństwem w proch padam,
i przed kapłaństwem klękam
W lipcowy poranek mych święceń
dla innych szary zapewne —
jakaś moc przeogromna
z nagła poczęła się we mnie
Jadę z innymi tramwajem
biegnę z innymi ulicą —
nadziwić się nie mogę
swej duszy tajemnicą
[1948], 1959, 1986
Piosenka o rzeczach pięknych
Od wszystkich prac doktorskich, od mojej poezji,
od pierścienia na palcu — mój Boże, mój Boże —
piękniejszy jest różaniec, mszał i noc czerwcowa,
i żebrak błagający o buty na dworze.
Wiatr podnoszący z harcerzami łódki
cmentarz zmarłych dziewcząt, najwierniejszy
książę,
tysiąc zwykłych rzeczy, choćby taki plecak,
co się w boju ramionom omdlałym odwiąże.
Buty w marszach wytarte, a jeszcze węzełki
chusteczek gdzie dzieciństwa sekrety się złocą—
woda w czapce podana wrogowi rannemu —
i bezdomność i gwiazdy spadające nocą.
* * *
Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę,
a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak —
zakryj twarz mi rękawem, niech się nie rozpłaczę
że nie do mnie Ci mówić przez ognisty krzak.
Dzień był taki jak zawsze, codzienne sandały
i codzienna samotność i codzienny trud
i ręce, co mi komżę w zakrystii składały
cień ptaka sponad wieży rzucając na spód.
Jeszcze zadrżał w kielichach cichy tętent koni
i szum rzeki pobliskiej i skrzypiące drzwi —
więc poznał Ciebie żebrak i święty Antoni
nad kluczykiem zgubionym natrząsając brwi.
O nieuchronny!
Gorejącego krzewu ogrom
w rozzutych butach ognia brzask —
nieogarnięty — poznam, poznam
w kruchcie na klęczkach Twoją twarz
Powiędną usta, ścichnie krew
chorągwie porwiesz w strzępy snu —
i powiesz dosyć — minął czas
jak wypędzony w potop kruk.
Wołu umniejszysz kryjąc w mrok —
zapalisz w oczach strasznym źdźbłem —
o Nieuchronny — wiem ja wiem
że idziesz ku mnie nagląc krok.
* * *
We mszy świętej przed ołtarzem przyklęknąć
brać komunię ustami drżącymi —
lecz czy zawsze potem potrzeba
wóz ciernisty toczyć po ziemi —
drzwi przed samym nosem zatrzasną.
Jakże często w Betlejem ciemne —
za królami w węzełku niosę
apostolskie trudy daremne —
Betlejemski tak spokój i drzewa —
na osiołku — kruszyna nieba
i pastuszek mówiący po polsku
— proszę księdza — przecież tak trzeba.
[ok. 1950]
Kochanowskiego przekład psalmów
Powróć mi, Panie, z dawnych lat
herbaty gorzkiej łyk w manierce
i umarłego ojca list,
sweter od siostry, matki serce
Kochanowskiego przekład psalmów
spalony z Wilczą w czas powstania
i wszystko, czego życzę innym —
a sam niestety nie dostanę
I spowiedź świętą z dawnych burz,
gdy łzy ważyła ręka Zbawcy —
i jeszcze jeden jakiś dzień
z dzieciństwa mego na ślizgawce
Ten śnieg, co mi na oczy spadł,
i to, com szeptał bezrozumny —
a potem jak najcięższy mszał
postaw z kielichem mi na trumnie
1950, 1996
Do Jezusa z warszawskiej katedry
Jezu z warszawskiej katedry
Jezu czarny i srebrny —
cierpiący — rzuć na ręce
niemego smutku więcej.
Jeszcze jedno cierpienie
jeszcze jedno rozstanie —
lampę jasną na stole
jak najmniejsze mieszkanie.
Bardziej gorzką niewdzięczność
pożegnania, powroty —
stułę taką by księżyc
dowiązywał się złoty.
Jeśli las to szumiący —
jeśli rzeki — urwiste —
a serce na złość ludziom
i naiwne i czyste.
O kościele
Kościele w którym wypadło mi po raz pierwszy w życiu
pić ustami mszę
chować się do konfesjonału któremu stale odrastają uszy
w którym Matka Najświętsza miała złotą koronę i bose nogi
w którym obraz świętej Tereski służył latem za plażę dla much
drewniany święty Antoni oblazł z habitu
ciemny i czysty
Kościele w którym zieleniała miedź
zasłaniano sumienie listkiem brzozowym
kolor nieba wyleniał jak szelest
smutny jakby jaskółki umiały tylko chodzić
Kościele z posadzką od pacierzy wytartą i krzywą
gdzie skrzypiały obcasy
pluskało korytko wody święconej
szczekał zegar jak emerytowany ludożerca
z amboną tak prostą że nie sposób było zakryć
na niej żadnym kazaniem swej własnej twarzy
Kościele przed którym klękał las
krzyżodzioby otwierały szyszki
łaskotał zajęczy szczaw
cieszyło babie lato jak grzech za lekki
fikały żaby a każda żaba ma zawsze czkawkę
jesienią czerniały coraz mocniej szpaki
zimą sikory sypiały na mrozie
parafianki rozbierały się ze śniegu
gdzie zamykałem Jezusa w tabernakulum zawsze z cząstką czyjegoś płaczu
gdzie modliłem się żeby nigdy nie być ważnym
Modlitwa spowiednika
Aniele Boży, Stróżu mój,
spowiednik ze mnie lichy,
więc gdy spowiadam, wspomóż mnie,
jak na obrazkach cichy.
Jeśli przypadkiem która z dusz
przy stule mej uklęknie —
anielskie swoje ręce złóż,
modląc się przy nas pięknie.
I uproś, bym jej w końcu dał
to, co najbardziej drogie —
tak odszedł, aby mogła być
sam na sam z Panem Bogiem.
[ok. 1952], 1980
Do kaznodziei
Na rekolekcjach nie strasz śmiercią —
bo po co?
Za oknami bór pachnie żywicą,
pszczoły z pasiek się złocą,
w abecadłach dzieci oczy mrużą…
Nie dręcz babek, dziadków czcigodnych,
oblubienic w kapeluszach modnych,
rozmodlonych przed — poślubną podróżą.
Mów o częstej komunii z Chrystusem —
złotych sercach bijących w ukryciu —
z katechizmu o cnotach najprościej
i że grzechy przeciwko nadziei
są tak ciężkie jak przeciw miłości.
Nie o śmierci mów z ambon. — O życiu.
O żonie szukającej z lampą
zagubionej igły w ciemny wieczór,
żeby mąż nie miał skarpet podartych —
wczesnej wiosny na piętach nie czuł.
Jak najwięcej o dobrych uczynkach,
o gościnnych domach, poświęceniu,
o Jezusie na ołtarzu złożonym,
tak samotnym w każdym podniesieniu.
I błogosław kaznodziejska dłonią —
babciom, starcom, młodzieńcom i pannom —
wszystkim dzieciom, co się w berka gonią,
zimą tęskniąc za łyżwami i sanną.
Pożegnanie wiejskiej parafii
Pożegnać wikariatkę na niewielkim piętrze,
zabrać biblię w tłumoczek, kazania gorętsze,
a sad sobie zostanie z gęsiami i płotem,
strasząc konie proboszcza kasztanów bełkotem.
Niechaj memu następcy kwiatem w brewiarz
spada,
wart, bo lepszy ode mnie i mądrzej spowiada.
Odchodząc zajdę w kościół. Nie chciej tu mnie
widzieć,
bo ksiądz płacząc, sam siebie, jak grzechu się
wstydzi.
Jeszcze spojrzeć. Ten święty z pospolitą głową,
jakieś śmieszne serduszko z wstążeczką różową,
spośród wotów świecące jak żuczek z ukrycia
w czas, co na usługach i śmierci, i życia.
Pora odejść. Nie płoszyć myszy i pacierzy,
patronów dobrej sławy, złej sowy na wieży.
Pora odejść, żal tając jak iskry niezgasłe,
że mnie ze wsi zabrali, by pokrzywdzić miastem.
Tak smutno psy porzucać. Tak zapomnieć trudno
wodę w stawie mierzoną złocistą sekundą,
las z dzięciołem, kukułkę uczącą w gęstwinie,
jak śmiesznie jest powtarzać tylko własne imię,
przybłędę, co na rzece wywrócił się z łódką
i spoczywa pod krzyżem krzywym z niezabudką.
Żal szkoły, dzieci w ławkach, woźnej z pękiem
kluczy,
chociaż lepiej, że przyjdzie tu ktoś inny po mnie —
stopnie gorsze postawi, lecz czegoś nauczy.
Żal kulawych i głuchych, chorego w szpitalu,
bardzo dawnej paniusi w przedpowstańczym szalu,
przygotowań do wilii, smutnej oczywiście,
gdy opłatek od matki drży na poczcie w liście.
Jeszcze tu kiedyś wrócę. Nocą, po kryjomu —
wiersz o świętej o Teresce dokończyć w tym domu
—
po cmentarzu pobłądzę. Ty dłońmi dobrymi
przebacz wszystko. Pochowaj między najgorszymi.
Spowiedź
Wstyd mi Boże ogromnie, że jak grzesznik piszę,
że z czasem zapomniałem Tomasza z Akwinu,
że gdy w maju litania — słowika wciąż słyszę,
a jadąc do chorego — sławię dzikie wino,
obłoki, karpie w stawie, zimą — kiepskie sanie,
kominek, co mi do snu po łacinie gada —
i nagle myśl natrętna, straszna jak powstanie —
z uczynków? To zbyt mało.
Z ran mnie wyspowiadaj.
* * *
Pamięci Profesor Marii Dłuskiej
Święty Franciszku z Asyżu
nie umiem Cię naśladować —
nie mam za grosik świętości
nad Biblią boli mnie głowa
Ryby nie wyszły mnie słuchać —
nie umiem rozmawiać z ptakiem —
pokąsał mnie pies proboszcza
i serce mam byle jakie
Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz z wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę
Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców, bez kłosa
trawo — siostrzyczko moja
karmelitanko bosa
[ok. 1956], 1980, 1993
Komańcza
Kocham deszcz, który pada czasami w Komańczy,
nawet taki szorstki i chłodny,
gwiazdkę śniegu, co nieraz Mu w oknach zatańczy,
żeby był tak jak zawsze pogodny
Prostą lampę na stole. Wszystkie Jego książki,
brewiarz, zegar, wieczorną ciszę —
nawet taki najmniejszy z Matką Boską obrazek,
który komuś z wygnania podpisze
Krzyże żadne nie krwawią, gdy jest świętość i spokój,
gdy z wygnańcem po cichu drży Polska —
wszystko proste jak wiersze — brewiarz, lampa i pokój,
drzew warszawskich na niebie gałązka
[ok. 1956], 1986, 1993
O szukaniu Matki Bożej
Znam na pamięć jasnogórskie rysy
ostrobramskie, wileńskie srebro —
wiem po ciemku gdzie twarz Twa i koral
gdzie Twa rana, Dzieciątko i berło.
Ręką farby sukni odgadnę
złote ramy, cyprysowe drewno —
lecz dopiero gdzieś za swym obrazem
żywa jesteś i milczysz ze mną.
* * *
Tylko mali grzesznicy spowiadają się długo
w niepokoju gorących warg —
potem niebo ich goni spadających gwiazd smugą,
jak pożary Joannę d’Arc
Ale wielcy grzesznicy na błysk mały przyklękną
i wypłaczą się jednym tchem —
potem noc mają cichą i jak dobry łotr świętą —
byłem z nimi, klękałem, wiem
1957, 1986
O ludzkim sercu pod wielkim baldachimem
Cóż że albą przy ołtarzach jaśnieję
drży ornatów grubo tkanych złoto
Msza się kończy w zakrystii na klęczkach
będę szary maleńki potem
Cóż że wielki mi niosą baldachim
w dzwony hucząc w procesjach nad głową
To dla Boga. Sam na sam zostanę
z swoim ludzkim sercem na nowo
1957, 1980
Modlitwa
Każda myśl jasna, która sfruwa z głowy,
czysta jak święty Józef w najbliższym kościele,
biegnie w świat jak najbielszy gołąbek pocztowy,
jak anioł, co mi oddech położył na ciele.
O Jezu, daj mi we mszy głowę taką jasną,
bym ogarnął nią duszę grzesznika nieznaną,
niech mnie nigdy nie dojrzy, lecz idąc, zobaczy
małą świętą Agnieszkę płaczącą pod bramą.
Świty
Świt jak złota pszczoła
spadł mi w brewiarz i odkrył w Dawidowych jutrzniach
litery niby nóżki czarnego sokoła.
Ile razy wstawałem o tej właśnie porze
i szedłem we mszę świętą, jak we źródło srebrne!
Lampka wieczna jak listek krwawiący kościoła —
A nade mną na wieży, jak na siódmym piętrze
stał szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała
i aniołom swój ogon na pióra rozdawał
zostawiając dla siebie na czubku największe.
Niżej ludzie godzinki poranne śpiewali —
dzień już błyskał jak okręt wojenny ze stali.
I myślałem, co rano, do maryjnych pieśni
dorzucić kilka własnych, jak garstkę czereśni.
Przecież Ona to sprawia, że po nocnej burzy
zobaczę nieraz Venus niby globus z róży,
że mam czasem łzę wielką, jak Chopina w oku.
Nos cały — choć koziołka fiknąłem z obłoków.
O łasce Bożej w brzydkim kościele
Kościółek był tak brzydki, że nie powiem który,
brzydota wprost się lała z każdej większej dziury.
Dobry święty Antoni miał twarz wykrzywioną,
inny święty był lepszy, lecz przed wojną spłonął.
Została po nim broda na pace przy murze,
wota i dwie donice na fikusy duże.
Barankowi z chorągwi popruły się żebra,
A za oknem drżał deszczyk z jaskółek i srebra,
zwłaszcza o cmentarz dalej, gdzie już las wysoki
kolory czarnych jagód składał na obłoki.
W samym rogu świątyni, baldachim jak szczudło
łowił mole na frendzle, tuż ambony pudło.
I nagle cud się zdarzył, że w to straszne wnętrze
—
szły na mnie jakieś dłonie od winnic gorętsze —
i uniosły mą duszę nad rude aniołki
pod Matki Bożej oczów szafirowe pąki.
Wtedy sercem ukląkłem. I płakałem wiele,
Rekolekcje
Przynoszę Matko na Jasną Górę
kapłaństwo moje.
Stanąłem w samym kącie kaplicy —
podejść się boję.
Nie w łożach ojców,
z twarzą na wale klasztornym spałem.
Księżyc, jak czapla,
wciąż chodził po mnie srebrnym hejnałem.
Biję się w piersi, jak tłukły kule za Kordeckiego.
Weź me kapłaństwo na ręce swoje,
jak Syna swego.
Niechaj zaświeci święte i czyste w kaplicy,
a mnie niech zdepcą butami złymi pątnicy.
* * *
Żeby móc tak nareszcie uprościć
Jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń, najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich —jasną nade wszystko.
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty.
Rozmowa z Karmelem
Oto jestem. Chciałbym z siostrą pomówić,
ja — ksiądz byle jaki.
— Proszę czekać. Już idzie z ogrodu,
chociaż nie chcą puścić jej ptaki.
Chyba ona. Nie widzę jej twarzy,
czy się modli, czy się uśmiecha,
za zjeżoną Karmelu kratą,
jak za łupiną orzecha.
— U nas wszystko tutaj dla Boga.
Nawet fartuch ogrodniczki niebieski,
nawet trepki z jednym rzemykiem,
jakby zdjęte ze świętej Tereski.
Czasem śnieg mamy mokry we włosach,
za oknami — zmarznięty sad.
— Karmelitanko Bosa
szedłem tu tyle lat.
Zbawia przez…
Chrystus przez wierzących jeszcze nie poznany
zbawia znów —
przez robotników dźwigających ciężkie kosze
przez odmrożone nogi
przez bóle głowy
przez okropne mieszkania
przez nowenny niewysłuchane
przez korkiem wykładaną ścianę
co wariatom zdrowie ochrania
przez zajączka nękanego ołowiem
który stanął ze strachu na głowie
przez śmieszne życie złamane
przez chorób niewyleczenie
choć tyle włożyłeś trudu
przez niespełnienie cudu
choć jak Maria prosiłeś w Kanie
przez heretyków bezradne szukanie
przez dziobatą twarz nieforemną
przez płacz dziecka zgubionego w pociągu
co upadło nosem w noc ciemną
przez twoje własne cierpienie
to ostatnie, co tak bolało
przez twoją krew i ciało
jaśnieje ramię krzyża
wyszła msza
Jezu przez pogan wyglądany —
przez wierzących jeszcze nieznany.
Na słomce
Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
zostaną tylko buty jak serce przydeptane.
Lampka wieczna jak lizak czerwony
lub policzek żołnierza, który gra na trąbce.
Msza się dzieje. Matka Boska mnie trzyma
jak niezdarną bańkę na słomce.
Tam, gdzie procesja…
Tam, gdzie procesja przeszła po kościele
szukałem kwiatów rozsypanych w zielone koła
macierzanki, co już w koszu stała się zapachem
w okruchach świec zgaszonego blasku
wspomnień po butach
stokrotki oderwanej od dziewczęcego wianka
ciepłego cienia jak twarzyczki dziecka przy
organkach
brzęku klucza jak dzwonka owcy — na wysokich
górach
śpiewu co uderzył pod sufit i chodził po ziemi —
i dostrzegłem Jezusa,
broczył ranami krwawymi —
tłumaczył, że nie chciał złotego baldachimu
tylko bandaża z grubego płótna.
Bez przymiotników
Boga chyba nie należy nazywać po imieniu
układać litanii nazw —
Bóg jest właśnie nie nazwany
bez przymiotników
jest
w sercu co się rozstukało
w ciepłej jesieni
w zapomnieniu tego co bolało
w rozgrzeszeniu
w rozłamanej kromce chleba
na ołtarzu
wtedy gdy narzekałeś nad podrapanym w dzieciństwie kolanem
po kazaniu gdy wyszedłeś na łąkę
a pasikonik urządził ci cyrk na nosie
w barze mlecznym przy talerzu ze szparagami
lepszym obiedzie biedaka
w ogóle wszędzie
literą nie objęta, słowem daleka — Osoba
i święta Magdalena z włosami jak ogień
święta Marta z koszem pełnym aniołów
Tereska z różami jak z zapałkami w fartuchu
Sebastian z kolorową strzałą w krtani
w wierszach religijnych
mogą być nie wspomniani
nie nazwani nie złoceni —
a czasem po prostu garstka cierni
szept dłoni
buty matczyne zdarte aż do krwi
więcej powiedzą o Nim
O wróblu
Nie umiem o kościele pisać
o namiotach modlitwy znad mszy i ołtarzy
o zegarze co nas toczy —
o oknach które rzucają do wnętrza
motyle jak małe kolorowe okręty
o świecach co smolą jak czarne oddechy
o Oku Opatrzności
które widzi orzechy trudne od zgryzienia
ani o włosach aniołów całych z ciepłego wiatru
lecz o kimś skrytym w cieniu
co nagle od łez lekki, gorący jak lipiec
odchodzi przemieniony w czułe serce skrzypiec
i o tobie wróblu mały
co Łaską zdumiony —
wpadłeś na zbitą głowę do święconej wody.
Na obrazku miłosierdzia Bożego
Tak łatwo nad ołtarzem we Mszy się pochylić,
hostię lekką, drobną, niepozorną
zmienić w Ciało Chrystusa, unieść ponad głowy
w samotność Świętych Pańskich i w ciszę ogromną.
Jak trudno jednak siebie, własne szare życie
uświęcić, przeistoczyć. W duszy karmić spokój.
Wiem to, i mimo wszystko, Jezu, ufam Tobie,
bo masz taką zwyczajną, ludzką ranę w boku.
Laurka
Księdzu Andrzejowi Luftowi
Czego Ci życzyć, Księże Andrzeju,
w piękny dzień Twoich imienin? —
Chyba tego, by świat się odmienił
choćby ten Twój w Karczewiu.
Żeby chłopcy byli lepsi i prości,
dziewczęta nie schły z zazdrości,
żeby znali katechizm na pamięć —
nie dokuczali mamie,
a w tornistry swoje małe i duże —
kładli książki do religii jak róże,
by w Karczewiu było więcej słonka,
babciom nogi nie marzły w ogonkach,
by biedakom wywróżyła wróżka
w ostrą zimę najcieplejsze łóżka,
by złym pieskom nie przeszkadzał kaganiec,
ministranci mówili po łacinie,
kominiarczyk szeptał pacierz w kominie,
a pijacy odmawiali różaniec.
By w kościele piękniej śpiewali
karczewskiemu Jezusowi biednemu.
By król Dawid ożył w starej Biblii,
złych Goliatów powystrzelał procą,
by w pobliskim Otwocku chorzy
nie kasłali po ulepku nocą —
by ulicą księżyc płynął
zakochany, jak w szkockiej piosence,
aby wszyscy ludzie w procesji
prowadzili księdza pod ręce
Tyle życzyć chciałbym dzisiaj Tobie,
a tych życzeń miałbym jeszcze dużo —
by Cię święci z Twojego brewiarza
otoczyli jak ptaki przed burzą —
święty Marcin znad białego konia,
z częścią płaszcza, z połową guzików,
król Baltazar znad strasznego słonia,
wąchający kadzidło w koszyku,
i Twój patron — święty Andrzej surowy
z listopada, a taki grudniowy
Abyś bardzo kochał Biblię,
ładnie mówił, pięknie sumy śpiewał —
i jak dogmat, czy młody, czy stary,
był wciąż dobry i już się nie zmieniał
Wielkanocny pacierz
Nie umiem być srebrnym aniołem —
ni gorejącym krzakiem —
Tyle Zmartwychwstań już przeszło —
a serce mam byle jakie.
Tyle procesji z dzwonami —
tyle już alleluja —
a moja świętość dziurawa
na ćwiartce włoska się buja.
Wiatr gra mi na kościach mych psalmy —
jak na koślawej fujarce —
żeby choć papież spojrzał
na mnie — przez białe swe palce.
Żeby choć Matka Boska
przez chmur zabite wciąż deski —
uśmiech mi Swój zesłała
jak ptaszka we mgle niebieskiej.
I wiem, gdy łzę swoją trzymam
jak złoty kamyk z procy —
zrozumie mnie mały Baranek
z najcichszej Wielkiej Nocy.
Pyszczek położy na ręku —
sumienia wywróci podszewkę —
Serca mojego ocali
czerwoną chorągiewkę.
Piosenka
Tak mi bez Ciebie źle o Boże
że już nie wiem —
czytałem o Tatianie Puszkina
a myślałem o kościelnym śpiewie
Patrzyłem na niebo w czerwonej sukni
lecz bez ciebie tak mi pusto, że nie wiem —
wyrzuć wiersze moje z gazetami
a mnie ustaw jak osiołka w Betlejem.
Jest
Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów
ślepnących świec
że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki —
a On przecież jest
w małej hostii jak w iskierce ciepła
w mocnych ścianach nadziei.
Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem
w tabernakulum umówionej alei —
w domkniętym milczeniu —
przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak
i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap
kolce lęku.
Zdumienia pełna
Matko Najświętsza któraś się zdumiewała
o której nie powiedziano w litanii
Zdumienia Pełna
któraś dziwiła się
dlaczego Bóg urodził się w stajni
dlaczego musi uciekać na kopytkach osiołka
spraw — żebym ucząc religii
nie mówił. Już wiem. Rozumiem.
Mam na wszystko odpowiedź gotową.
Żebym umiał się z ludźmi dziwić
nie rozumieć właśnie
kiwać głową
mój Boże, ile tajemnic na jednej igiełce sekundy.
Chwaląc męczennika, żebym dodał
że skaleczony dmucham czule na krew żeby mniej
szczypało
nie głosić tylko, że jak się kocha to mniej boli
że przez dziurę łzy można zobaczyć więcej
lecz czasami nad tym wszystkim załamać ręce
mój Boże, jak pojąć serce śmierci.
* * *
Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd
nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy
nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją
nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
nie kochał długo i niepewnie
nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności
żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa
żebym nie palił grzesznika dla jego dobra
żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a
ciepłem
nie szczekał przez sen
a zawsze wiedział
że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę mrówka wiary
1964, 1986
* * *
Aniele Boży Stróżu mój
kiedy zasypiam nachyl się nade mną
odmuchaj z księżyca
zasłaniaj rękami przed złem
opowiadaj
o mokrym ryjku gwiazdy
o tym że niebo jest jeszcze całe
o gorliwcach, którzy pchają się do Boga za szybko
o porażonych żądłem zegara którzy stale smarują coś w książkach zażaleń
o leszczynie przez całą zimę ukrytej w pąkach
o tym że nawet teolog piszczy oparzony sercem
o tym że wszystko musi spadać niespodzianie
o papieżu, który ukląkł boso na schodku łzy
o zgolonej aureoli
o bitwie co porosła mchem
o żabie co kochając staje się niebieska
o tych którym wypadły mleczne zęby wiary
o sprzeczności w każdej prawdzie
o sakramencie uśmiechu
daj mi na starość
nie głosić kazań
wygrzewać pusty konfesjonał bez penitentów
a jeśli powiedzą że jestem do niczego
skulić się jeszcze w kłębek
czuwać przy samych korzeniach kościoła
* * *
Z wodą święconą na czubkach palców
z głową Jezusa na sumieniu
oddechem odgarniałem stronice brewiarza
szukałem tylko jednego
obrazka
z dawna wypisanym czterowierszem
Matko Najświętsza daj mi
serce czyste i proste
w kościele zimnym chuchać
tulić zmarzniętą hostię
Przy Stole Pańskim
Przy Stole Pańskim chwieję się jak na moście z patyków
zabolał mnie język od pytania
głęboki i niski
dlaczego ścinają kwiaty wczesnym rankiem
cały w sekrecie najświętszej niepewności
Na szczęście mam jeszcze łzę
ukrytą
Kaznodzieja
Ty co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami
chroń mnie od pięknej gładkiej wymowy kościelnej
od homiletyki na piątkę
naoliwionych zdań
proroczych ryków
zgrabnego szeptu
czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie
jąkać się —
chociaż powiedzą
znowu wyszedł stał jak rura
czerwienił się przez mikrofon
wszystkie palce sterczały — jak uszy na ambonie
Na szarym końcu
Wreszcie na szarym końcu
zbaw teologów
żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli po ciemku
nie bili róży po łapach
nie krajali ewangelii na plasterki
nie szarpali świętych słów za nerwy
nie wycinali trzcin na wędki
nie kłócili się między sobą
nie zajeżdżali na hipopotamie łaciny
żeby się nie dziwili
że do nieba prowadzi
bezradny szczebiot wiary
Niewidoma dziewczynka
Matko Najświętsza — mówiła niewidoma dziewczynka
tuląc się do Jej obrazu
poznam Cię światełkami palców
Korona Twoja zimna — ślizgam się po niej jak po gładkiej szybie
są kolory tak ciężkie że odstają od przedmiotu
to co złote chodzi swoimi drogami i żyje osobno
Słucham szelestu Twoich włosów
idę chropowatym brzegiem Twej sukni
odkrywam gorące źródła rąk
pomarszczoną pończoszkę Twej skóry
szorstkie szczeliny twarzy
żwir zmarszczek
tkliwość obnażenia
ciepłą ciemność
sprawdzam szramę jak bliznę po miłości
zatrzymuję tu oddech w palcach
uczę się bólu na pamięć
zdrapuję dyskretnie to co przywarło ze świata jak śmierć niegrzeczna
wydobywam puszystość rzęs odwracam łzę
utykam na posłusznej ścieżce łez
zbieram nosem zapach nieba
odgaduję wreszcie małego Jezusa z potłuczonym spuchniętym kolanem na Twym
ręku
Tyle tu wszędzie spokoju pomiędzy słowem a miłością
kiedy dotykam
obraz stuka jak krew
klejnoty jęczą
robaczek piszczy w trzewiczku
sypie się szmerem czas
pachną korzonki farb
milknie ucho Opatrzności
Palce moje umieją się także uśmiechać
miętosząc Twój staroświecki szal
ciągnąc rękaw jak ugłaskanego smoka
odsłaniam z włosów kryjówkę słuchu —
żartuję że czuwając mrużysz lewe oko
stopy masz bose — od spodu pomarszczone jak dłonie
przecież nie chodzisz w szpilkach po niebie
myślę że Ty także nie widzisz
oddałaś wzrok w Wielki Piątek
stało się wtedy tak cicho
jakbyś prostowała na zegarku ostatnią sekundę
i już nie pasują do nas żadne poważne okulary
oparłaś się na świętym Janie jak na białej kwitnącej lasce
piszesz dalszy ciąg Magnificat alfabetem Braille’a
którego nie znają teologowie bo za bardzo widzą
tak Cię sumiennie zasuwają na noc w jasnogórskie blachy pancerne
To nic
wystarczy kochać słuchać i obejmować
Postanowienie
Postanawiam pracować nad tym
żeby się pozbyć
byka retoryki
wazeliny stylizacji
galanteryjnych pauz
wypucowanej składni
lirycznego śmietnika
żeby zimą przyklęknąć
i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką
baranka śniegu
Nie
Nie posypujcie cukrem religii
nie wycierajcie jej gumą
nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną
nie odsyłajcie wiernych do fujarki komentarza
Nie przychodzę po pociechę jak po talerz zupy
chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę
o kamień wiary
1966, 1986
Wizytacja
Dzieci usiadły na ławkach
ostrzono ołówki do religii
za oknami stukał trójwymiarowy choć ogładzony deszcz
jakby przechodziła piechota wyćwiczonych aniołów
ksiądz mądry jak sól
rozwiązywał spadochron mózgu
i liczył skorupki sumienia
wszystko byłoby jak najlepiej
tylko nagle weszła Matka Boska
załamała ręce nad sucharkiem katechizmu
Do spowiednika
Nie spowiadaj tylko w kościele
ale także pod miejskim zegarem co chrząka jak prosię
w zatłoczonym pociągu, w którym podróżują grzechy cienkie i grube
na cmentarzu gdzie zasłaniają prymulkami w doniczkach śmierć
gdzie przez okienka fotografii umarłych — podglądają życie pozagrobowe
na plaży
wszędzie gdzie niezależnie od przekonań dmuchają
jak jeden mąż na trąbie serca
nie płacz, że nie będą się do niczego przyznawać
wystarczy czasem że niemi zaczną ci chodzić po twarzy
ze stulonym ogonem sumienia
Rachunek sumienia
Czy nie przekrzykiwałem Ciebie
czy nie przychodziłem stale wczorajszy
czy nie tłumaczyłem: Teraz nie mogą, przecież kazanie otwiera mi usta
czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką,
czy nie kradłem Twojego czasu
czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia,
czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów,
czy nie właziłem do ciepłego kąta, broniąc swej
wrażliwości jak gęsiej skórki
czy nie byłem miękkim despotą
czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie
stróżem
czy klękałem, kiedy malałeś do szeptu
Między gołębiem a ornitologią
Ile jest jeszcze świętego luzu
niespodzianek z nastawionym uchem
ile tego co najprostsze a nie wyliczone
choćby różowego ślazu pospolitej bylicy białego krwawnika orzeszków grabu
i żołędzi dla dzików
ile jeszcze miejsca na modlitwę
ile miejsca na pokorę —
ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle
ile dosłowności serca
ile komórek do wynajęcia —
pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią
pomiędzy kolorem czerwonym a pomidorowym
pomiędzy koniem jabłkowitym a jasnogniadym
pomiędzy rezedą dziewanną na żółtej nodze — a botaniką
pomiędzy świętą zasadą — a żywym sumieniem
pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem
Niebo
Patrzał w niebo
bizantyjskie — z białej mozaiki
gotyckie — gołe i złote
renesansowe — błękitne
barokowe — brunatnowełniste
osiemnastowieczne — szafirowe
impresjonistyczne — pełne powietrza
secesyjne — ondulowane
kubistyczne — kanciaste
abstrakcyjne — nieprawdziwe
i chciał wierzyć w całkiem nowe
lekkie i niecałe —jeszcze nie używane
Słowa
Do ostatniej chwili nie przestawał mówić
jakby chciał język wyciągnąć poza śmierć
klęcząc przy jego łóżku tłumaczyłem mu
tam słowa już nic nie znaczą
nie zawracają ludziom głowy
nie można za nie otrzymać żadnego honorarium
niemodne jak wiarus dzwoniący nogami
nie kłamią dłużej niż żyją
nieporadne jak nie oblizane jeszcze cielę
tłumaczyłem mu że czeka go
tylko jedno słowo które jest milczeniem
Wierzę
Wierzę w Boga
z miłości do 15 milionów trędowatych
Do silnych jak koń dźwigających paki od rana o nocy
do 30 milionów obłąkanych
do ciotek którym włosy wybielały od długiej dobroci
do wpatrujących się tak zawzięcie w krzywdę żeby nie widzieć sensu
do przemilczanych — śpiących z trąbą archanioła pod poduszką
do dziewczynki bez piątej klepki
do wymyślających krople na serce
do pomordowanych przez białego chrześcijanina
do wyczekującego spowiednika z uszami na obie strony
do oczu schizofrenika
do radujących się z tego powodu że stale otrzymują i stale muszą oddawać
bo gdybym nie wierzył
osunęliby się w nicość.
Wigilia
Już wzdychał na myśl o Bożym Narodzeniu
o tym jak naprawdę było
zaczął się modlić do świętej rewolucji w Betlejem
od której liczymy czas
kiedy znowu zaczął merdać puszysty ogon tradycji
wprosiła się choinka
elegancko ubrana
mlaskały kluski z makiem
kura po wigilii spieszyła na rosół
potem milczenie większe niż żal
i już na gwiazdkę szalik przytulny jak kotka
żeby się nie ubierać za cienko
i nie kasłać za grubo
zdrzemnął się na dwóch fotelach
wydawało mu się że słowo ciałem się stało — i mieszkało poza nami
nawet usłyszał że za oknem
przyszedł Pan Jezus
prosty jak kościół z jedną tylko malwą
obdarty ze śniegu i polskich kolęd
za wcześnie za późno nie w porę
nacisnął dzwonek, dzwonek był nieczynny
Boję się Twojej miłości
Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
niebieskiego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak pięknie bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz, że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej litości
tej najprawdziwszej i innej
* * *
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to, że jesteś już odnaleziony i nie odnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie
za to, że to czego pojąć nie mogę — nie jest nigdy złudzeniem
za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci
chlapiemy językiem
Jak długo
Jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem
pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek
jak święci, co nie mają niczego do ukrywania
jak w promieniu miłości promień przyjaźni
podaj ręce, którymi odwiedzałeś
ani za późno, ani za daleko
nie daj nam tak długo
wierzyć
Do świętego Piotra
Nie na początku kiedy zaczynamy wierzyć
wtedy chodzimy jeszcze jak borsuk na całej stopie
z nosem do góry
ale potem
kiedy milknie pobekiwanie świateł
ściemnia się, jakby katechizm mrużył oko
więdnie ultrafiolet jak hiacynt
niebo wydaje się grzeczne i niewskazane
na samym szarym końcu wiary
gdzie przystaje spocona teologia
kaznodzieja nie gimnastykuje języka
wtedy przyjdź
wprost z dziedzińca kaifaszowego
jeszcze bez kluczy
a już ze łzami które najdalej prowadzą
O wierze
Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary
Sprawiedliwość
Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny
Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno, żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłódło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć, że każdy jest dla wszystkich
i odczytywać całość.
Samotność
Nie proszę Ciebie o tę samotność najprostszą
pierwszą z brzega
kiedy zostaję sam jeden jak palec
kiedy nie mam do kogo ust otworzyć
nawet strzyżyk cichnie choć mógłby mi ćwierkać przynajmniej jak pół wróbla
kiedy żaden pociąg pośpieszny nie śpieszy się do mnie
zegar przystanął, żeby przy mnie nie chodzić
od zachodu słońca cienie coraz dłuższe
nie proszę Cię o tę trudniejszą
kiedy przeciskam się przez tłum
i znowu jestem pojedynczy
pośród wszystkich najdalszych bliskich
proszę Ciebie o tę prawdziwą
kiedy Ty mówisz przeze mnie
a mnie nie ma
Śpieszmy się
Annie Kamieńskiej
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że raptem się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.
Nie bądź pewny że czas masz, bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
nawet rząd i ministrów nabija w butelkę
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
biedna ludzka pewności — atleto bez jąder
tak szybko stąd odchodzą, jak drozd milkną we lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon.
Żeby widzieć naprawdę, zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć
kochamy wciąż za mało i stale za późno.
Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny,
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą.
Spotkania
Ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
tak dokładnie zwyczajny, że nie wiemy o tym
jak osioł co chciał zawyć i nie miał języka
lub chrabąszcz co swej nazwy nie zna po łacinie
będziemy się mijali nie wiadomo po co
spoglądali na siebie i sięgali w ciemność
myśleli o swym sercu że trochę zawadza
jak wciąż ta sama małpa w secesyjnej klatce
ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
jeśli mniej religijny — bardziej chrześcijański
wspomni coś od niechcenia, podpowie adresy
jak śnieg antypaństwowy co wzniosłe pomniki
z wyrazem niewiniątka zamienia w bałwany
niekiedy łzę urodzi ważniejszą od twarzy
co pomiędzy uśmiechem a uśmieszkiem kapie
ktokolwiek nas spotyka od Niego przychodzi
nagle zniknie — od razu przesadnie daleki
czy byliśmy prawdziwi — sprawdził mimochodem.
Dlatego
Nie dlatego, że wstałeś z grobu
nie dlatego, że wstąpiłeś do nieba
ale dlatego, że Ci podstawiono nogę
że dostałeś w twarz
że Cię rozebrano do naga
że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję
za to, że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga
bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie
że najchętniej nie modliłeś się pod sufitem
za to że miałeś oczy większe od wojny
jak polegli w rowie z niezapominajką
dlatego że brudny od łez podnoszę Ciebie
stale we mszy,
jak baranka wytarganego za uszy.
Dawna wigilia
Przyszła mi na wigilię, zziębnięta, głuchociemna,
z gwiazdą jak z jasną twarzą — wigilia przedwojenna,
z domem, co został jeszcze na cienkiej fotografii,
z sercem, co nigdy umrzeć porządnie nie potrafi,
z niemądrym bardzo piórem skrobiącym w kałamarzu,
z przedpotopowym świętym — z Piłsudskim w kalendarzu,
z mamusią, co od nieszczęść zasłonić chciała łzami —
podając barszcz czerwony, co śmieszył nas uszkami,
z lampą, z czajnikiem starym wydartym chyba niebu,
z całą rodziną jeszcze, to znaczy sprzed pogrzebów.
Nad stołem mym samotnym zwiesiła czułą głowę —
nad wszystkie figi z makiem — dziś już posoborowe.
Przyszła, usiadła sobie. Jak żołnierz pomilczała,
Jezusa z klasy pierwszej z opłatkiem mi podała.
Do ojca Pawła Dembińskiego
Tak mi się wszystko teraz przypomina
Twój głos, który na pamięć poznali klerycy
Twe oczy łaski pełne i Twój święty Paweł
Nawet Twój zwykły klęcznik pod ścianą w kaplicy
Tyle razy dzwoniły kościelne zegary
Prymicji tyle przeszło, biegły lata drogie
Uczyłeś nas po prostu świętego kapłaństwa
Bogu dziękować za to, że jest Bogiem
Choćbyś ukrył się głębiej w samej mysiej dziurze
Klęczał z różańcem w ręku, na samym dnie ciszy
Stale wszystko pamiętam, Twój uśmiech wciąż czysty
Twój cień na korytarzu, Twe serce co słyszy
Trędowaty — niewdzięczny, kameduła niemy
Nie odwiedzam, nie dzwonię, pisać nie potrafię
Tylko trzymam w brewiarzu między obrazkami
Tuż przy Magnificat Twoją fotografię —
Ścieżka
Modlę się żeby go nie ogłoszono świętym
nie malowano
nie wytykano palcami
nie oświecano życiorysem koniecznym i niepotrzebnym
bez fotografii tak dokładnej że nieprawdziwej
bez reklamy śmierci
bez wiary wygładzonego szkiełka
żeby był ścieżką jak życie drobną
schyloną jak kłosy
przez którą przebiegł Jezus
nieśmiały i bosy
Szukam
Szukam nie ogłoszonej jeszcze świętej
tak autentycznej że bez obrazka
patronki piękności nieprzydatnej
urody dla nikogo
przyjaźni zatrzymanej w listach na dnie szufladki
pantofli na sznurku
maskotki rozciągającej policzek w uśmiechu
futerka tak taniego że za drogo wyszło
spraw zawiązanych gdzieś tam poza nami
zdmuchniętego imienia
tuż przy Aniele Stróżu który się zamyślił
że strzeżonego Bóg właśnie nie strzeże
Wtedy
odnajduję dwunastoletnią Małgosię
co umarła w szpitalu
przy mojej stule
z jedną ściętą minutą przy sercu
Rozmowa z Matką Bożą
Czy lubisz podbiał żółty
lipce z koźlakami
konwalie w kłączach stulone pod ziemią
lubczyk co miłość przywraca a częściej nadzieję
księżyc chodzący za nami jak cielę
ceremonialny lecz bez rękawiczek
poziomki te najniższe kminek najpodlejszy
i lato półniebieskie gdy kwitną ostróżki
co przyjdą jak leniwa mądrość od niechcenia
żołędzie co się dłużą w październiku
zwykły chleb co wie zawsze ile bólu w hostii
kota niewiernego ale z zasadami
bo najpierw myje prawą nogę przednią
Ale Ty Matko nie myślisz źle o nas
zawsze tych co się potkną gotowa obronić
między prawdą a szczęściem najłatwiej nos rozbić
pragniesz spraw ostatecznych wybierasz najbliższe
i szukasz pewnie jednej mrówki w lesie
tak bardzo spracowanej jakby miała umrzeć
najzabawniej jak człowiek
wśród wszystkich osobno
Pewność niepewności
Dziękuję Ci za to
że niedomówionego nie domawiałeś
niedokończonego nie kończyłeś
nieudowodnionego nie udowadniałeś
dziękuję Ci za to
że byłeś pewny że niepewny
że wierzyłeś w możliwe niemożliwe
że nie wiedziałeś na religii co dalej
i łza Ci stanęła w gardle jak pestka
za to że będąc takim jakim jesteś
nie mówiąc
powiedziałeś mi tyle o Bogu
Nieobecny jest
Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma
tak wszechmogący że potrafi nie być
więc nieobecność Jego też się zdarza
stąd czasem ciemno i serce się tłucze
poskomli nawet jak pies niecierpliwy
nawet wierzący nie wierzą po cichu
i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia
choć tak niedawno wierzyli na pamięć
że całe życie czeka się na chwilę
lecz Bóg tak wielki że Go czasem nie ma
mózg jak tulipan chyli się zmęczony
i myśli biegną wspólną pustą drogą
tak jak biedronki co się razem schodzą
by przed rozpaczą ukryć się na zimę
tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze
i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi
a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą
i liść ostatni brzęczy wprost z topoli
że Nieobecny jest
bo więcej boli
Pan Jezus niewierzących
Pan Jezus niewierzących
chodzi między nami
trochę znany z Cepelii
trochę ze słyszenia
przemilczany solidnie
w porannej gazecie
bezpartyjny
bezbronny
przedyskutowany
omijany jak
stary cmentarz choleryczny
z konieczności szary
więc zupełnie czysty
Pan Jezus niewierzących
chodzi między nami
czasami się zatrzyma
stoi jak krzyż twardy
wierzących niewierzących
wszystkich nas połączy
ból niezasłużony
co zbliża do prawdy
Przeciw sobie
Pomódl się o to czego nie chcesz wcale
czego się boisz jak wiewiórka deszczu
przed czym uciekasz jak gęś coraz dalej
przed czym drżysz jak w jesionce bez podpinki zimą
przed czym się bronisz obiema szczękami
zacznij się wreszcie modlić przeciw sobie
o to największe co przychodzi samo
W okularach
Narysowałem Cię Matko Najświętsza w okularach
w grubych i ciężkich
taka jesteś w nich ludzka
jak urzędniczka na poczcie zmęczona naszymi listami
jak babcia nad pasjansem który nie wychodzi
jak przyszywana ciocia tak bliska że samotna
jak nauczycielka nad klasówką z zielonym kleksem
jak pewna niewierząca która dużo czyta i mniej widzi
czasami bezdomna jak popielata kukułka bez rodziców
teraz wymazuję okulary gumą i kawałkiem białego chleba
żeby nie było śladu
tylko tych łez to ja nie rysowałem
jak to się stało
Na wsi
Tu Pan Bóg jest na serio pewny i prawdziwy
bo tutaj wiedzą kiedy kury karmić
jak krowę doić żeby nie kopnęła
jak starannie ustawić drabinkę do siana
jak odróżnić liść klonu od liścia jaworu
tak podobne do siebie lecz różne od spodu
a liści nie zrozumiesz ani nie odmienisz
tu wiedzą że konie stają głowami do środka
że kos boi się bardziej w ogrodzie niż w lesie
że skowronek spłoszony raz jeszcze zaśpiewa
kukułka tutaj żywa a nie nakręcona
pszczoła wciąż się uwija raz w prawo raz w lewo
a mirt rozkwita tylko w zimnym oknie
ptaki też nie od razu wszystkie zasypiają
zresztą mogą się czasem serdecznie pomylić
jak ktoś kto bije żonę by zranić teściową
i wiadomo że sosny niebieskozielone
a dziurawiec to żółte świętojańskie ziele
tu Pan Bóg jest jak Pan Bóg pewny i prawdziwy
tylko dla filozofów garbaty i krzywy
Szukałem
Szukałem Boga w książkach
przez cud niedomówienia o samym sobie
przez cnoty gorące i zimne
w ciemnym oknie gdzie księżyc udaje niewinnego
a tylu pożenił głuptasów
w znajomy sposób
w ogrodzie gdzie chodził gawron czyli gapa
w polu gdzie w lipcu zboże twardnieje i żółknie
przez protekcję ascety który nie jadł
więc się modlił tylko przed zmartwieniem i po zmartwieniu
w kościele kiedy nikogo nie było
i nagle przyszedł nieoczekiwany
jak żurawiny po pierwszym mrozie
z sercem pomiędzy jedną ręką a drugą
i powiedział
dlaczego mnie szukasz
na mnie trzeba czasem poczekać
Przezroczystość
Modlę się Panie żebym nie zasłaniał
był byle jaki ale przezroczysty
żebyś widział przeze mnie kaczkę z płaskim nosem
żółtego wiesiołka co kwitnie wieczorem
wciąż od początku świata cztery płatki maku
serce co w liście wzruszenie rysuje
(chociaż serce chuligan bo bije po ciemku)
pióro co pisze krzywo kiedy ręka płacze
psa co rozpoczął już wyć do sputnika
mrówkę która widzi rzeczy tylko wielkie
więc nawet jej przyjemnie że jest taka mała
miłość jak odległość trudną do przebycia
zło z którym biegnie cierpienie niewinne
bliskich umarłych i nagle dalekich
jakby jechali bryczką w siwe konie
babcię co mówi do dziewczynki w parku
kiedy będziesz dorosła jeszcze mniej zrozumiesz
najkrótszą drogę co zawsze przy końcu
aby już Ciebie tylko było widać
Drzewa niewierzące
Drzewa po kolei wszystkie niewierzące
ptaki się zupełnie nie uczą religii
pies bardzo rzadko chodzi do kościoła
naprawdę nic nie wiedzą
a takie posłuszne
nie znają ewangelii owady pod korą
nawet biały kminek najcichszy przy miedzy
zwykłe polne kamienie
krzywe łzy na twarzy
nie znają franciszkanów
a takie ubogie
nie chcą słuchać mych kazań gwiazdy sprawiedliwe
konwalie pierwsze z brzegu bliskie więc samotne
wszystkie góry spokojne jak wiara cierpliwe
miłości z wadą serca
a takie wciąż czyste
Jakby Go nie było
Tak w Pana Boga naprawdę uwierzył
że mógł się modlić jakby Go nie było
i widzieć smutek ogromny na polu
pszenicę która nie zakwitła w czerwcu
i same tylko niewierzące dzieci
jakby Pan Jezus nie rodził się zimą
i nawet serce ludziom niepotrzebne
bo krew wariatka gdzie indziej pobiegła
wierzyć — to znaczy nawet się nie pytać
jak długo jeszcze mamy iść po ciemku
Żeby wrócić
Można mieć wszystko żeby odejść
czas młodość wiarę własne siły
świętej pamięci dom rodzinny
skrzynkę dla szpaków i sikorek
miłość wiadomość nieomylną
że nawet Pan Bóg niepotrzebny
potem już tylko sama ufność
trzeba nic nie mieć
żeby wrócić
Westchnienie
Duchu stale pobożny twardy i uparty
jesteś — a przecież nigdy cię nie widać
bo przez grzeczność udajesz że cię wcale nie ma
chociaż chcemy oglądać ręce oczy uszy
robić miny na pokaz żeby się podobać
żenić się by po kwiatkach kupować jarzyny
bądź już taki jak jesteś
lecz nie odchodź od nas
bo czas coraz prędszy
znów wiara niestała
od samego siebie najdalej do nieba
a ciało wciąż nie może uspokoić ciała
Ręce
Mówią że ręce Twoje błogosławią
wskazują drogę jak po ciemku światło
z karetki pogotowia chorego dźwigają
nigdy na maszynie wprost na ziemi piszą
mówią że słabną że są utrudzone
że przez lat dwa tysiące urlopu nie mają
jak deszcz stale zajęty
deszcz wciąż nie ma czasu
tyle kwiatów podlewać musi na cmentarzu
widzieli Twoje rany rysują Twe serce
żeby wierzyć naprawdę ktoś nie wierzyć zaczął
Pytam
Jak uprościć wszystko zapłakać
jak nie szukać innego siebie
jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo
ani trochę już i zupełnie
jak biedronkę osłonić ręką
jak patykiem rysować wzruszenie
jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim
którym dzisiaj zgłupiało sumienie
Wielka mała
Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka
szukają świętych co wiedzą na pewno
jak daleko odbiegać od swojego ciała
a ty góry przeniosłaś
chodziłaś po morzu
choć mówiłaś wierzącym
tyle jeszcze nie wiem
— wiaro malutka
Nie wiadomo komu
Daj się modlić nie wiedząc za kogo i o co
bo Ty wiesz najlepiej czego nam potrzeba
kto ma dzisiaj wyzdrowieć
a kogo ma stuknąć śmierć
lub inaczej piorun sympatyczny
komu zabrać masz urząd by przywrócić rozum
droga nie zna swej drogi
kwiat o sobie nie wie
słowik nie narzeka że nie sypia nocą
gęś się nawet nie dziwi że ma oczy z boku
stara małpa nie zgadnie czemu nie siwieje
święty śnieg bo spada nie wiadomo komu
święte to co przychodzi wciąż wbrew naszej woli
Głodny
Mój Bóg jest głodny
ma chude ciało i żebra
nie ma pieniędzy
wysokich katedr ze srebra
Nie pomagają mu
długie pieśni i świece
na pierś zapadłą
nie chce lekarstwa w aptece
Bezradni
rząd ministrowie żandarmi
tylko miłością
mój Bóg się daje nakarmić
Jeszcze nie umiesz
Ręce na krzyżu za słabe
nogi dawno omdlałe
serce zwyczajne jak serce
chodzę dokoła nie wiem
śpiewu dotykam w śpiewie
uczy mnie niska stokrotka:
jeszcze nie umiesz tak kochać
by się bez siebie spotkać
uklęknę w krzyż Twój zastukam
otworzysz oczy by słuchać
przynoszę Ci moją ranę
jakże mieć miłość całą
jeśli tu życie nie całe
Nie płacz
Nie płacz. To tylko krzyż
przecież tak trzeba
Nie drżyj. To tylko miłość
jak rana w przylepce chleba
i ty jak zabawny kos
co się korowej spodziewa
łatwiej kiedy się nie wie
Zamyślił się anioł
chciał zabrać głos
lecz poszedł do nieba
W szpitalu
Ni to staruszka ni dziewczynka
wyczesały się włosy
i został jeden chudy warkoczyk
może blizna po liściu
w szpitalu oczy tak smutne jak w haremie
w listopadzie kiedy chomik śmiesznie zasypia
już bez lekarza bo zląkł się prawdy
mówiłem o Bogu — nie mogła zrozumieć
pytałem o flirty — pozapominała
patrząc na mnie jak w nadmuchany kołnierz
prosiła tylko
abym umył jej ręce
usta twarz
bo chce umierać czysta
Anonim
Mój ty nieśmiały święty
biedny anonimie
nie szeptałeś mój Boże
nie wołałeś Pan Bóg
tak chciałeś Jemu służyć
by o tym nie wiedział
czemu krzyż swój ukryłeś
zataiłeś rany
nie udźwigniesz w sekrecie
wiary bez niewiary
Nie widać
Podpisujemy imieniem i nazwiskiem
wiersze książki obrazy
wdzięczni że nas dostrzegą
stawiamy sobie pomniki
zamawiamy grób z fotografią na wszelki wypadek
pokazujemy swój smutek jak wychudłą świnię
swoją miłość i rozpacz by grubiej śpiewały
Twoje dzieło największe bo Ciebie nie widać
Wiara zdziwienie
Boże broń wiary prostych ludzi
nie wyuczonej na lekcjach
nie przepytanej i sprawdzonej że w sam raz
rodzącej się jak lew na złość wszystkim innym kotom
od razu z otwartymi oczami
zdziwionej od początku do końca
jak psiak co nie wie dlaczego mówi ogonem
bez retoryki stukającej kopytkiem w piekle
takiej która nie sprawdza żeby rozumieć
ale wierzy żeby wiedzieć
ze świętym Antonim od zgubionego klucza
z gromnicą na wszelki wypadek
takiej która powtarza że jeden plus jeden to trzy
bo jak dwoje to musi być i Pan Jezus
Trudno
No widzisz — mówiła matka
wyrzekłeś się domu rodzinnego
kobiety
dziecka co stale biega bo chciałoby fruwać
wzruszenia kiedy miłość podchodzi pod gardło
a teraz martwi ciebie
kubek z niebieską obwódką
puste miejsce po mnie przy stole
trzewiki o których mówiłeś że są
tak jak wszystkie — do sprzedania
a nie do noszenia
zegarek co chodzi po śmierci
stukasz w niewidzialną szybę
patrzysz jak czapla w jeden punkt
widzisz jak łatwo się wyrzec
jak trudno utracić
Posłuchaj
Mertonie święty
Boga nazwałeś Ciszą Milczenia
To śnieg nakłamał
tak długo padał za oknem
to chłopiec zmylił
pewnie zbyt cicho
liczył króliki na palcach
Posłuchaj krzyża
rozpaczy serca
wszystko inaczej
bo nie jest ciszą
głazem
pytaniem
lecz płaczem
Proszę o wiarę
Stukam do nieba
Proszę o wiarę
ale nie o taką z płaczem na ramieniu
taką co liczy gwiazdy a nie widzi kury
taką jak motyl na jeden dzień
ale
zawsze świeżą bo nieskończoną
taką co biegnie jak owca za matką
nie pojmuje ale rozumie
ze słów wybiera najmniejsze
nie na wszystko ma odpowiedź
i nie przewraca się do góry nogami
jeżeli kogoś szlag trafi
Pisanie
Jezu który nie brałeś pióra do ręki
nie pochylałeś się nad kartką papieru
nie pisałeś ewangelii
dlaczego nie pisze się tak jak się mówi
nie pisze się tak jak się kocha
nie pisze się tak jak się cierpi
nie pisze się tak jak się milczy
pisze się trochę tak jak nie jest
Prośba
Matko łaskawa
zmiłuj się nade mną
spokój ma maskę ciemną
Miłość światło zapala
nadzieja uczy czekać pomaleńku
— Szturchnij czasem
po ciemku
Ciało
Ciało tak święte że trzeba je ukryć
przed wzrokiem naszym otoczyć milczeniem
jak smukłe palce czapli nad strumieniem
ciche posłuszne daje istnieć Bogu
jak szczęście krótkie i jak smutek stworzeń
jeśli się wstydzi utraciło wiarę
że miłość nawet golasa zrozumie
Stwarzał
Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie
stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna
żółta pliszka bo taką i o zmroku widać
jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi
ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły
koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny
lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy
nietoperz co składa skrzydła i opada szybko
zając co się odbija tylnymi nogami
księżyc jak rencista co wyszedł się martwić
gwiazda polarna co wskazuje biegun
ogromna kula ziemska i świat nieokrągły
jaskinie latem zimne, widzenie pod wodą
i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie
miłość lub inaczej wszystko i daleko
żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony
kariera na początku a mięta przy końcu
Bóg stwarzał świat i poznawał że jest wszechwiedzący
Nielogiczne
To co nielogiczne prowadzi do wiary
gwiazda co spadła z nieba dla nikogo
zając co ma tylko strach swój na obronę
miłość do połowy
szczęście nieszczęśliwe
kucyk nadziei
i brudas który przyszedł ażeby powiedzieć
tak zimno a Pan Jezus za lekko ubrany
róża pomarszczona
łabędź wiosłujący tylko jedną nogą
za wielki Pan Bóg żeby wszedł do głowy
Nie Anioł Stróż
Mojego Anioła Stróża nie widać
choć nie zazdrości archaniołom
nie strzeże nikogo jak na obrazku
przewraca kładkę po której idę
rzuca w przepaść na zbitą głowę
wyciąga za nogawki
pyta — jak leci
mówię mu nieprzyzwoity po łacinie banał
— Aniele tobie łatwo bo nie masz ciała
ale mnie sempiterna zabolała
nie rozumie strzeżonego Pan Bóg nie strzeże
do Boga idzie się na całego
przez kładkę skopaną
przez miłość która wyszła bokiem
przez rozpacz ze szczegółami
przez korek uliczny w którym ugrzęzło pogotowie z syreną
czasem jak stonoga co pomyliła nogi i stanęła jak noga
tłumaczył i ja tłumaczę
ale na obrazkach inaczej
Mówią
Rysuję Twoje ręce na krzyżu umyślnie za długie
niech ogarną ludzi najwięcej
rany grubsze stopy za ogromne
wciąż uciekam niech dobiegną do mnie
serce całe jak świętej wizytki
— Tak nie można — mówią
— za brzydki
Do świętego Antoniego
Szukam ewangelii z przedsoborowych tłumaczeń
spod gęsiego pióra Jakuba Wujka
w której czytano „onego czasu”
fruwały ptaki niebieskie
rósł kąkol nie ogolony
pacholę podawało koszyk na pustyni
dzień się nachylił
na Taborze Jezus jaśniał jak śnieg
martwił się o rentę nie rządca lecz włodarz
jedno słowo „maluczko” krzyczało szeptem
biegły po ciemku panny głupie
a ciało jak ciało było mdłe
szukam ewangelii
kiedy dzieciństwo było jak zawsze raz tylko
Święty Antoni Padewski Ratowniku Pośpieszny
Niech utyje chwała Twoja — niech się znajdzie zguba moja
Wiara
Biło serce w gardle
Już odszedł — beczałem
Ktoś nie wiedząc chwycił mnie za ucho
rzucił jak koc na ziemię —
— Ucz się wiary — krzyczał
Pokazałem mu język
bo wiara to nie nauka
— to doświadczenie
Bóg
Kto Boga stworzył
uczeń zapytał
ksiądz dał się przyłapać
poczerwieniał nie wie
A Bóg
chodzi jak po Tatrach w niebie
tak wszechmogący że nie stworzył siebie
Bez kaplicy
Jest taka Matka Boska
co nie ma kaplicy
na jednym miejscu pozostać nie umie
przeszła przez Katyń
chodzi po rozpaczy
spotyka niewierzących
nie płacze
rozumie
Odpowiedź
Ręce mi swoje podaj na dzień dobry
drogą krzyżową poprowadź w południe
gdy dzień jak młodość — pochyli się nisko
z katechizmu przepytaj wieczorem
potem do ucha powiedz na dobranoc
jaka mała odpowiedź na wszystko
Anioł
Są chwile kiedy się odchodzi
od Aniołów Stróżów nawet Cherubinów
od tych co wysoko
od tych co w pobliżu —
do Jezusa człowieka
niziutko na ziemi
Anioł nie zrozumie nie wisiał na krzyżu
i miłość zna łatwą
skoro nie ma ciała
Prostuje
Nie wiem co było nie wiem co się stało
wstyd mnie ogarnął
od łez w oczach ciemniej
i tyle grzechów razem zapłakało
jakby Bóg zstąpił
i ukrył się we mnie
potem już tylko pacierz
co prostuje wiarę
dziecko co tak kocha
że nic nie rozumie
Wierzę
Wierzę w radość ni z tego ni z owego
w anioła co spadł z nieba by bawić się w śniegu
w serce co chce wszystkiego i jeszcze cokolwiek
w uśmiech
że ktoś wymyślił sobie koniec końców
i jeszcze mówi po co i co dalej
w matkę co zniknęła za furtką ogrodu
w Boga prawdziwego bo już bez dowodów
takiego co nie lubi teorii o sobie
Jesteś
Jestem bo Jesteś
na tym stoi wiara
nadzieja miłość spisane pacierze
wielki Tomasz z Akwinu i Teresa Mała
wszyscy co na świętych rosną po kryjomu
lampka skrupulatka skoro Boga strzeże
łza po pierwszej miłości jak perła bez wieprza
życia ludzi i zwierząt za krótka choroba
śmierć co przeprowadza przez grób jak przez kamień
bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna
jestem bo Jesteś. Wierzy się najprościej
wiary przemądrzałej szuka się u diabła
Poznaję
Poznaję Ciebie bo masz swe humory
niebo obok czyśćca a piekło od zaraz
i Ty mnie zauważasz
bo mam krzywe serce
to znaczy wiele uczuć które mnie prowadzą
błądzimy grzeszymy
i trzaskamy drzwiami
gdy wady nam uciekną
to się nie poznamy
Zaczekaj
Kiedy się modlisz — musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
wiedzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione
dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwe spieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz
Boże
Boże którego nie widzę
a kiedyś zobaczę
przychodzę bezrobotny
przystaję w ogonku
i proszę Cię o miłość jak o ciężką pracę
Czekanie
Myślisz — znowu się spóźnia
zaraz się obrażasz
marudzisz jak sikorka ta brzydsza bez czubka
kto miłości nie znalazł już jej nie odnajdzie
a kto na nią wciąż czeka nikogo nie kocha
martwi się jak wdzięczność że pamięć za krótka
miłość dawno przybiegła i uklękła przy nas
spokojna bo szczęście porzuciła ciasne
spróbuj nie chcieć jej wcale
wtedy przyjdzie sama
Nie tylko my
Czytamy — Bóg tak umiłował świat…
a więc nie tylko ludzi
ale i pliszkę
odymioną pszczołę
jeża eleganta wprost spod igły
nawet muła ni to ni owo
bo ani to koń ani osioł
(żal że go człowiek stwarzał
żyje jak kawaler co się nie rozmnaża)
gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią
liście konwalii prawie bez ogonka
cielę co za matką się wlecze
a my tak czulimy się do Boga
jakby On miał nas tylko kochać na świecie
* * *
Janinie Haubenstock
Jaka to radość
pomagać
dźwigać
biec do chorego z wywieszonym językiem
własne swe serce nieść jak gorączkę
rozdawać
i wciąż się czuć
bezradnym
być niczym
by Pan Bóg mógł działać
wszystko jest wtedy
kiedy nic dla siebie
Nie do wiary
Ile tego dokoła
anioł co mnie krzyżykiem od diabła odgrodził
kamień najstarszy młodszy od milczenia
ten kto tego napotkał z kim musiał się spotkać
choć wyszedł boczną furtką trochę od niechcenia
barwinek co tak się zmarszczył że deszczu nie będzie
pani co dwa razy szaleje raz kiedy kocha raz kiedy siwieje
gwiazdy co zawsze razem bo całkiem z osobna
mól co cztery razy gryzie a potem ucieka
i wszystko wyznaczone nie dalej nie więcej
ciało włócznią przebite niewidoczne w chlebie
tyle nie do wiary by uwierzyć w Ciebie
On
Zatrzymał się
cień pod oknem
nade mną chmury wędrowne
udam że mnie nie ma
zapomnę
puka
znów nie otwieram
myślę: — Późno ciemno.
— Kto? — pytam wreszcie
— Twój Bóg zakochany
z miłością niewzajemną
Wiersz staroświecki
Zbudziłem czas przeszły dokonany
gwizdkiem znalezionym w szufladzie
sygnetem z herbem Ogończyk
chodzę teraz nad rzeką
zieloną jasną czarną
umarli są przy mnie żywi
istnieją skoro ich nie ma
mówią o ostatnich nowościach
Prusie Orzeszkowej
miłości Tetmajera
siadamy wszyscy na ławce
jak gdyby nigdy nic
pytam
— kim pan jest
— niewierzącym sprzed stu pięciu lat
a śmierć na śmierć nie umiera
Spór
Wielki spór o Boga w licealnej klasie
pytania chłopców twarde
a dziewcząt piskliwe
uśmiech przekory
jeszcze przed rozpaczą
także święty Augustyn miał kłopoty z wiarą
nawet szczęście nie wierzy że jest już szczęśliwe
jest krzyż wiary
jest i krzyż niewiary
wie o tym
Jezus
proszący o ciszę
zrozumie obejmie
rękami obiema
już wierzysz — kiedy cierpisz że Go nie ma
Prośba
Sam nic nie czyniłem dobrego
ani mniej ani więcej
to tylko anioł rozdawał
czasami przez moje ręce
kochać też nie umiałem
wiernie ani niewiernie
ktoś inny lepszy
kochał przeze mnie
dogmatów nie rozumiałem
rano w południe w nocy
ufam że wytłumaczysz
kiedy mi zamkniesz oczy
Ubogi
Kocham kościół ubogi
zagrożony
jak bocian na cienkiej nodze
w głodującej Afiyce
z dziewczynką do pierwszej Komunii
w cerowanej sukience
— nie bój się
święty Józef trzyma go jak golasa za ręce
kocham kościół nieśmiały
Boży
z tacą na której ktoś guzik położył
gdzie śpiewają modlą się o księży
a banan przy rozbieraniu pokazuje język
różne są serca kraje
gałgany ścierki szkarłaty
zgubił się Jezus na dobre
w kościele bogatym
Modlitwa
Święta dziewczynko z zapałkami
chroń nas przed staruchami
co płaczą że wszędzie zło
martwią się że nas okłamują
nie mówiąc nam o tym
a nas cieszy pole różowe
kiedy wschodzi zboże
nagietek który przekwita w październiku
pszczoły dokładnie złote
leszczyna co wydaje jednocześnie kwiaty i orzechy
spotykamy się z Matką Boską w ogrodzie
żyjemy z kundlem na co dzień
czujemy niewidzialne ręce
widzimy dalej
i więcej
Straciłem wiarę
Straciłem wiarę
w ostatnią lekcję i dzwonek
nie wierzę w ogóle w koniec
nie wierzę, że Matki Boskiej nie zobaczę
nie wierzę, że komunista nie płacze
nie wierzę już w bociana
nie wierzę, że głód jest mniej potrzebny od chleba
nie wierzę, że krowa zaginięta nie idzie do nieba
żeby naprawdę uwierzyć
w ile trzeba nie wierzyć
Ręce
Nie widziałem Twej twarzy
stóp sandałów włosów
ran zadanych
uśmiechów oczu
osła Twego co wybiegł jak najszybciej z Betlejem
już nocą
wiadomo: osioł wie najwięcej
czułem tylko że niosą mnie
Twe ręce
Skarżą się
Skarżą się na Boga że nie czuje nie wie
nawet kurczaki piszczą że wszystko Mu jedno
a On jako człowiek każdy ból udźwignął
na krzyżu z własną matką rozstawał się biedną
to czego nie chce jest na zawsze ważne
zanim sowy porzucą cholera zabierze
nie potęga
Twa słabość umocni mnie w wierze
Do Matki Bożej
Matką mi jesteś
bo matka bezbronna
każdego najpewniej obroni
choćby jednym palcem jak uśmiechem dłoni
zwykłym krzyżykiem zdjętym ze swojego ciała
Królową mi jesteś
gdy panujesz we mnie
gdy grzechy swe wyznam płacząc po kryjomu
uklęknę — zaproszę do siebie
byś tupała na diabła w całym moim domu
Przez piekło
Modlę się do Jezusa w cierniach
w przeziębionej kaplicy
do Jezusa z ludzką migreną
przy krzywej świecy
od Zmartwychwstałego odchodzą
chyba nieskory w potrzebie
czy może taki zrozumieć
któremu dobrze jest w niebie
majestatyczny i chłodny
z marmuru wykuli mu ręce
czy może taki usłyszeć
płaczące nad sobą serce
przyjdą podróżni z Katynia
przed Zmartwychwstałym uklękną
jak ludzki jest ten nieludzki
co trafił do nieba przez piekło
Siano
Bóg jak myszka zanurzył się w sianie
i do tej pory z bliska z daleka
każdy do siana z nas się uśmiecha
w kołdrach puchowych noc nie przespana
rzuć na bezsennych
garsteczkę siana
Pokochać
Pokochać człowieka by stać się samotnym
być przy najbliższym
by znaleźć się dalej
to nic
tak trzeba
bo taka jest droga
właśnie to szczęście
otworzą się oczy
miłości ludzkiej stacyjka uboga
kochać człowieka by zdążyć do Boga
Od końca
Zacznij od Zmartwychwstania
od pustego grobu
od Matki Boskiej Radosnej
wtedy nawet krzyż ucieszy
jak perkoz dwuczuby na wiosnę
anioł sam wytłumaczy jak trzeba
choć doktoratu z teologii nie ma
grzech ciężki staje się lekki
gdy się jak świntuch rozpłacze
— nie róbcie beksy ze mnie
mówi Matka Boska
to kiedyś
teraz inaczej
zacznij od pustego grobu
od słońca
ewangelie czyta się jak hebrajskie litery
od końca
Uratowani
Ratuje od rozpaczy woły składane w ofierze
cielaka co na ołtarz śmierć w ogonie wlecze
wróble co rozgłaszają dowcipy po świecie
kozę co odchodzi śmieszna byle jaka
choćby święty Roch w rzeźni się rozpłakał
odsuwa żabę gdy się bocian zbliża
cały w ranach Baranek przybity do krzyża
Wiem że nie wiem
Gdybym wiedział wszystko
wiara niepotrzebna
za drzwiami by stała
zostałby jak baran
tylko smutek ciała
Po zawale
Mam tylko dwie modlitwy
i już nie odmienię
psalm grzesznika
i Matki Bożej dziękczynienie
święty Jan się nie dziwi
Tomasz nie oniemiał
płacz — bo grzeszę
zachwyt — że Bóg dał mnie siebie
żebrak
już po zawale
na kredyt do nieba
mam dwie modlitwy
dwa kawałki chleba
Ku pamięci
Modlę się o to co wciąż niemożliwe
jakbym szukał jednej śliwki w zbożu
nawymyślał mi proboszcz
— kto dziś wiersze pisze
lecz pocieszył sam Jezus chodzący po morzu
Jan Paweł II
Tyle jest w Tobie
nasze polskie oczy
wiara matki uśmiech cierpienia
i taki zwykły nie za modny dzwonek
tak zagłuszany że budzi sumienia
W świecie
W świecie przemądrzałym
jak w obórce bez okna
chodzi tam i z powrotem
moja wiara samotna
czujna jak babcia
czasem trąbi do ucha
gdyby starczyło wiedzieć
byłaby tylko Nauka
choćbyś jak paw wrzeszczał
niemądry dumny ładny
kochać — to być po prostu
wszechmogącym bezradnym
Ogień
Bie chciej zatrzymać
rozejdą się drogi —
samotność łączy ciała a dusze cierpienie
ta jedna chwila
nie potrzeba więcej
to co raz tylko — zostaje najdłużej
Ogień
Patrzę Jezus na brzegu
wydawał się łatwy
taki do serca na co dzień
Mówił: — Przyjdź
czekam
tylko nie licz na cuda
do mnie się idzie przez ogień
Zdejmowanie z krzyża
Rozpoczynam od głowy
już nie pytam czy boli
śmierć nie znosi takich pytań bo po co
włosy teraz odgarniam spod za ciężkiej korony
co jak owce czarne się tłoczą
potem ciernie wyjmuję
po kolei całuję
liczę na głos pierwszy drugi trzeci
groźne zajadłe teraz smutne zabawne
jak czerwone kredki dla dzieci
teraz łzę zdejmuję Mu z twarzy
tę ostatnią co ostygła i parzy
wreszcie z gwoździ wyrywam nogi ręce
dalej nie wiem co dalej
choćby świat się zawalił modlę się do serca o serce
Tak
Pierwsza Komunia z białą kokardą
jak w śniegu z ogonem ptak
ufaj jak chłopiec z buzią otwartą
Bogu się mówi — tak
Nie rycz jak osioł nie drżyj jak żaba
wytrwaj choć nie wiesz jak
choćby się cały Kościół zawalił
Bogu się mówi — tak
Miłość zerwaną znieś jak gorączkę
z chusteczką do nosa w łzach
święte cierpienie pocałuj w rączkę
Bogu się mówi — tak
Porzucili wszystko i poszli za Nim
Ile trzeba rzeczy porzucić,
od ilu zajęć się oderwać,
odłożyć czytaną książkę,
zostawić w domu wierne psisko,
przerwać rozmowę z koleżanką —
gdy zegarek na Mszę woła,
trzeba porzucić dla niej wszystko.
Popielec
Od ciemnej grudki prochu, która smoli ręce,
z namaszczeniem rzucanej w Popielcową Środę —
radość rośnie jak balon. O, rzuć prochu więcej
na grzywkę panny Zuli, proboszczom na brody.
Nadzieja w ciemnej grudce — wiosna w drzwiach kościoła,
srebrne krewniaczki wierzby gawrony odsłonią,
ten, co nie chciał religii, jak Tomasz uwierzy
i zacznie beczeć ze szczęścia pod lampką czerwoną.
Będzie więcej spowiedzi i dobrych przyrzeczeń —
wiele rzeczy skradzionych podrzucą w czas krótki.
Rozpocznie się zwyczajnie i zawsze od Środy
Wielki Post, co krzyczy nawet na kotlet malutki.
Wiersz dydaktyczny
Niewinny bocian co połyka żabę
skowronek co po muchę jak po bułkę leci
niewinna sroka co morduje dzieci
nieświadomy nie grzeszy bo zła nie wybiera
a więc jest niewinność w dramacie istnienia
chcemy sami stworzyć moralniejszą srokę
lecz Ty co gwiazdy zapaliłeś wszystkie
pociesz nas psem z chorą łapą co ma serce czyste
Nota biograficzna
Nie mija festiwal twórczości poetyckiej księdza Jana Twardowskiego.
Ostatnio laur „Poety naszych czasów” przyznali mu czytelnicy miesięcznika „Poezja
dzisiaj”, z kolei wydawcy uhonorowali go wielce cenioną nagrodą Ikar 2000, a
czytelnicy „TeleRzeczy—pospolitej” obdarowali Złotą Odznaką, co krytyk
podsumował: „Kapłan poeta cieszący się większą popularnością — przynajmniej
wśród Czytelników «Rzeczypospolitej» — niż gwiazdy estrady i ekranu to fenomen,
który niełatwo będzie objaśnić socjologom, a przecież taki wybór dyktowało serce”.
Trudno też nie wspomnieć o Nagrodzie Wielkiej Fundacji Kultury przyznanej w
doborowym towarzystwie Magdaleny Abakanowicz i Wojciech Kilara (marzec 2001).
A ile ukazało się ostatnio podpisanych przez niego nowych książek? Po dwudziestym
tytule przestałem liczyć. Pojawiło się też kilka prac o poecie o charakterze krytycznym
czy wspomnieniowym, wywiady książkowe.
Rzesze jego wiernych czytelników to dziesiątki tysięcy ludzi, co w Polsce, w której
50 procent Polaków w ciągu roku nie kupuje ani jednej książki, jest zagadką sięgającą
metafizyki. Czym można wytłumaczyć powody tej niezwykłej popularności twórcy,
który po sławę sięgnął przecież już jako poetus emerytus?
Poezja księdza Twardowskiego w pierwszym czytaniu jest, można rzec… lekka,
łatwa i przyjemna. Dopiero każda nowa jej lektura odsłania przed czytelnikiem kolejne
warstwy. To poezja o Bogu, o naszych z nim relacjach, ale jednocześnie to liryka o
człowieku, o jego wahaniach, rozterkach, lękach, fascynacjach i uczuciach.
Jednocześnie ta poezja podsuwa nam dziesiątki pytań, na które nie może być
kategorycznych odpowiedzi.
Przypomnijmy, Jan Jakub Twardowski urodził się 1 czerwca 1915 roku w
Warszawie, w rodzinie kolejarskiej, jako syn Jana Twardowskiego i Anieli Marii
Konderskiej. W kilka tygodni później jego rodzinę zarządzeniem rosyjskich władz
kolejowych zmuszono, jak tysiące innych mieszkańców Królestwa Polskiego, do
wyjazdu do Rosji, toczyła się przecież pierwsza wojna światowa. Gdy opuszczali
stolicę na jej przedmieściu znajdowały się już pierwsze oddziały niemieckie.
Po trzech latach rodzina Twardowskich wróciła do kraju i zamieszkała w
Warszawie przy ulicy Elektoralnej. Po ukończeniu szkoły powszechnej mały Janek
rozpoczął w 1927 roku dalszą edukację w gimnazjum matematyczno–przyrodniczym
im. Tadeusza Czackiego. W 1935 roku uzyskał maturę. Profil szkoły średniej, może
dzięki temu że miał znakomitych polonistów, nie przeszkodził Twardowskiemu
rozwijać zainteresowań humanistycznych. Na początku 1932 roku nawiązał
współpracę z pismem młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”, w którym zamieścił
kilkanaście wierszy, prowadził stałą rubrykę „Poradnik literacki”, drukował też
opowiadania, wywiady z pisarzami, artykuły i felietony. Był to ważny etap w jego
poetyckim dojrzewaniu, choć poeta bagatelizuje dziś swoje juvenilia.
Bezpośrednio po maturze Jan Twardowski rozpoczął studia polonistyczne na
Uniwersytecie Warszawskim; do wybuchu wojny uzyskał absolutorium. Wcześniej, w
1937 roku, nakładem Księgarni F. Hoesicka wydał swój debiutancki tomik wierszy
Powrót Andersena. Książka ukazała się w nakładzie 40 egzemplarzy i stanowi dziś
biały kruk. Jej reprint wydany w 1999 roku przez LSW spotkał się z dużym
zainteresowaniem. Poeta wysoko ceniący poezję J. Czechowicza (sam o swoim
debiucie książkowym tak mówił: „To był tomik bardzo czechowiczowski”) wysłał do
niego debiutancki tomik, dzięki czemu w pośmiertnych papierach twórcy drugiej
awangardy odnaleziono wspomnianą wyżej recenzję jego wierszy pt. Spokój i niepokój
ogłoszoną przez Tadeusza Kłaka w Wyobraźni stwarzającej (1972).
Po wybuchu wojny poeta pozostał w Warszawie i brał udział w ruchu podziemnym,
co było możliwe dzięki postawie jego szwagra zaangażowanego w działalność AK. W
powstaniu warszawskim walczył na Woli, został ranny, leczył się w powstańczym
szpitalu, a po klęsce, jak dziesiątki tysięcy warszawiaków, uczestniczył w
popowstańczej tułaczce po okupowanym jeszcze kraju. Przebywał m.in. w okolicach
Radomia i tam ostatecznie postanowił, jak świadczy o tym np. jego list do poety Jana
B. Ożoga, poświęcić się służbie Bogu i Kościołowi. Z wiersza wydrukowanego w
konspiracyjnym „Miesięczniku Literackim” (1943, maj) można wywnioskować, że
właśnie wówczas zacieśniły się jego więzy z Kościołem.
Pod koniec wojny wstąpił do seminarium duchownego w Czubinie koło Błonia, a w
sierpniu 1945 roku wraz z innymi alumnami, przeniósł się do Metropolitarnego
Seminarium Duchownego im. Jana Chrzciciela w Warszawie. Jednocześnie rozpoczął
studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W styczniu 1948 roku obronił
pracę magisterską poświęconą poematowi Godzina myśli Juliusza Słowackiego, a w
kilku miesięcy później, 4 lipca, został wyświęcony na księdza.
Pracę duchownego rozpoczął jako wikary parafii w podwarszawskim Pruszkowie—
Żbikowie, gdzie przebywał trzy lata. Z pisaniem, zarówno w seminarium, jak i w
Żbikowie, nie zerwał. Napisał wówczas utwory poetyckie, które z czasem weszły do
kanonu jego wierszy, np. cykl Nad starą Biblią ogłoszony po raz pierwszy w numerze
11 „Tygodnika Powszechnego” z 1951 roku.
Trzeba podkreślić, że swoje wiersze, choć rzadko, to dość regularnie od 1946 roku
drukował właśnie w krakowskim „Tygodniku Powszechnym”. Bezpośrednio po wojnie
ogłaszał też utwory poetyckie na łamach katowickiej „Odry” (pierwszy wiersz podpisał
własnym nazwiskiem, pozostałe pseudonimem Antoni Derkacz) i „Tygodnika
Warszawskiego”, zlikwidowanego przez nową władzę w 1948 roku.
W 1951 roku ksiądz Jan wrócił do Warszawy. Był wikarym w kościele św.
Stanisława na warszawskim Żoliborzu, a następnie w kościele Matki Boskiej
Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie oraz w kościele Wszystkich Świętych przy
placu Grzybowskim. Od 1948 roku pełnił też obowiązki prefekta w Pruszkowie w
szkole specjalnej i w Koszajcu w domu dziecka, natomiast w Warszawie na Woli w
gimnazjum im. A. Sowińskiego, a później w liceum im. św. Stanisława nazwanym
przez Kurię Warszawską Wydziałem Przygotowawczym Wyższego Metropolitarnego
Seminarium Duchownego. W 1959 roku został rektorem kościoła sióstr Wizytek i
pozostał nim aż do emerytury. Krakowskie Przedmieście 34 stało się do dziś jego
adresem, na który nadchodziły i nadchodzą listy od czytających jego poezję, tam też
kierują swoje kroki wszyscy przyjaciele i miłośnicy jego twórczości, która z czasem
poszerzyła się o komentarze ewangeliczne, homilie, wstępy do książek poetyckich,
artykuły i recenzje, utwory dla dzieci, a nawet tłumaczenia.
W 1959 roku, dzięki pomocy Jerzego Zawieyskiego, została wydana pierwsza
poetycka książka Jana Twardowskiego zatytułowana skromnie Wiersze, a dokładniej
ukazała się pod jedną obwolutą z wierszami innego księdza — Pawła Heintscha.
Ten pierwszy legendarny już tom, wydany przez poznańskich palotynów, zyskał
sobie pozytywne recenzje krytyki, ale i uznanie zwykłych czytelników. Początkowo
było ich niewielu. Cenzura pilnowała, by religijnych wierszy nie ogłaszano na łamach
prasy kontrolowanej przez partyjny końcem Książka–Prasa–Ruch. Przez długie lata
ksiądz Jan mógł drukować tylko w katolickich pismach, stąd rozgłos i sława nie mogły
mu towarzyszyć od początku.
W 1970 roku ukazały się Znaki ufności, które wskutek nacisku czytelników po
roku miały drugi wydanie; ewenement w ówczesnych czasach. Był to dojrzały tom
wierszy, herbertowski, chciałoby się rzec, pozbawiony wad pierwszego zbioru. Tym
tomem w poezji polskiej XX wieku objawił się twórca bezbłędnie panujący nad
środkami poetyckimi, a przede wszystkim zdający sobie sprawę z tego, iż jego
zadaniem jest „tworzyć nowy język wiary”. Zaprzyjaźniona z poetą Anna Kamieńska
napisała po lekturze Znaków ufności: „Każdy poeta ma jakieś zadanie do spełnienia.
Wówczas, gdy zacznie to czynić, gdy odnajdzie swoje zadanie — natychmiast jego
poezja dynamizuje się i staje się autentyczna”. Coś takiego przytrafiło się ks.
Twardowskie—mu. Jego wiersze zaczęły znajdować miejsce w świeckich antologiach.
Poetę zapraszano do wypowiedzi, np. w miesięczniku „Poezja”, pojawiły się o nim
audycje radiowe.
Na początku lat siedemdziesiątych jego sława wychodzi poza granice Polski.
Pierwsze tłumaczenia wierszy Twardowskiego ukazały się w antologii Karla Dedeciusa
Worte in der Wuste, a po kilku latach Znaki ufności przetłumaczył ich entuzjasta dr
Alfred Loepfe. Po tłumaczeniach niemieckich przyszły tłumaczenia na język angielski,
a z czasem na rosyjski, białoruski, ukraiński, bułgarski, słowacki, albański, hebrajski,
węgierski, francuski, włoski, holenderski, fiński, esperanto i inne.
Od 1973 roku w środowisku katechetów i rodziców furorę robił autorstwa księdza
Jana Zeszyt w kratkę. Rozmowy z dziećmi i nie tylko z dziećmi, szybko ukazały się dwa
wydania tej książki, a w stanie wojennym trzecie, faksymilowe. To lektura dla
wszystkich o Bogu, Matce Boskiej, Panu Jezusie, wierze i modlitwie, której wartością
jest także język. Tak o Zeszycie… pisał Stanisław Zieliński: „Przedziwna książka, bo
już po kilku zdaniach zdumiewa i zadziwia jasnością myśli, prostotą zdań, celnością
oszczędnie używanego słowa”.
W 1979 roku ukazały się nakładem Ludowej Spółdzielni Wydawniczej Poezje
wybrane Jana Twardowskiego, które otrzymały nagrodę polskiego Pen–Clubu.
Wydany w 1982 roku Rachunek dla dorosłego, też przez LSW, przyniósł poecie
również nagrodę, ale i dalsze zainteresowanie. To był początek czegoś, co po latach
nazwano „istnym szaleństwem twardowszczyzny”. I choć poeta w dalszym ciągu miał
kłopoty z cenzurą, czytelnicy cierpliwie czekali na jego nowe wiersze, które od czasu
do czasu można było odnaleźć w „Tygodniku Powszechnym”, „Przewodniku
Katolickim”, „W drodze”, a także w „Literaturze”, „Poezji” i „Twórczości”.
W 1986 ukazał się obszerny wybór Jana Twardowskiego Nie przyszedłem pana
nawracać, który do 2000 roku miał bodaj dziesięć wydań (niełatwo to sprawdzić),
czyli dotąd rozeszło się przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy tego tomu!
Nawet nasi nobliści: Czesław Miłosz i Wisława Szymborska nie mogą liczyć na takie
nakłady. A wysokości nakładu pozycji Nie przyszedłem pana nawracać może zagrozić
tylko książka dla dzieci Patyki i patyczki (I wyd. 1987) autorstwa… księdza Jana.
Prefekt, wychowawca, katecheta, kaznodzieja dla dzieci… Ksiądz Jan zdobył bardzo
bogate doświadczenie w pracy katechetycznej z dziećmi i młodzieżą. Własne utwory
poetyckie i prozatorskie wielokrotnie mu w niej pomagały. Stąd rodziły się kolejne
książki: Dzieci na Drodze Krzyżowej, Patyki i patyczki, Kasztan dla milionera, Kubek
z jednym uchem, Ksiądz Jan Twardowski —dzieciom, Dwa osiołki, Nie tylko wrona
chodzi zdziwiona, Ile słońca w słoneczniku, powiedz, drogi mój chłopczyku?…
Rosnąca od kilkunastu lat popularność jego poezji kogóż dziwi najbardziej, jeśli nie
ich autora, duchownego najskromniejszego ze skromnych, tłumaczącego np., iż
„pisanie dla niego to jednak pewna anomalia i może sobie na to pozwolić tylko w
czasie odpoczynku”.
Jak zmierzyć przesłanie twórcy, który kruszy serca zatwardziałych grzeszników, jak
przejść obojętnie wobec posłania najprostszego z najprostszych: „Ja, ksiądz wierzę
Panu Bogu jak dziecko”?
Pan Bóg „po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty” nie poskąpił talentu poecie, ba,
Anna Kamieńska nazwała go „nadwornym poetą Jana XXIII”, jednak czy nie wbrew
woli księdza Twardowskiego? Sam nazywa się duchownym, sługą ołtarza, katechetą,
kaznodzieją, spowiednikiem, a jeśli jest w dobrym humorze twierdzi, że… czasami
pisze wiersze.
Fenomen tej poezji bodaj pierwsi próbowali rozszyfrować żurnaliści szukający
zgrabnych tytułów do swoich tekstów. Można byłoby znaleźć ich sporo:
„Najznakomitszy dziś poeta religijny”, , ,Poeta uśmiechniętego Chrystusa”, „Pierwszy
wśród księży poeta”, „Duszpasterz i poeta maluczkich”, „Niezrównany mistrz pointy”,
,Jeden z największych współczesnych poetów polskich”, „Dobrodziej Liryki Polskiej”,
„Wielki poeta małych słów”…
Jednakże i tytuły przypisywane księdzu Janowi nie przybliżają nas zbytnio do
tajemnicy jego poezji, nie mogą wyjaśnić, dlaczego dotychczas około dwóch milionów
ludzi przeróżnych profesji i w wieku od nastu lat do stu, kupiło jego poetyckie książki?
Dlaczego nagminnie ginęły w przeszłości z bibliotek, dlaczego były przepisywane
przez czytelników, krążyły między nimi w zaczytanych rękopisach lub maszynopisach,
dlaczego ich lektura, czy spotkanie z autorem w sutannie jednoczy wszystkich, bez
względu na wiek, wykształcenie i wyznanie?
Moim zdaniem najważniejszy jest wysoki artyzm tej poezji oraz jasny i czysty
kodeks wartości, który proponuje; tęsknota za nienaruszalnymi zasadami oraz fakt, że
pomiędzy postawą kapłana i poety, a w tych rolach Jan Twardowski jest przede
wszystkim dostrzegany, nie ma sprzeczności.
Ksiądz Jan idealnie wcielił się w te dwie niezwykle trudne i o ogromnych tradycjach
role. Zatem, jak mało kto, ma moralne prawo do obu szacownych tytułów. Wierzy się
w jego słowo bez zastrzeżeń, jako duchownemu i jako poecie. Czyli wolno mu
oceniać, ferować wyroki, ganić i chwalić, gdyż prawo do tego dało mu pracowite życie
poświęcone Bogu i ludziom, i piszę to z lękiem, także — literaturze, gdyż ksiądz Jan
bagatelizuje swoje sukcesy literackie, obca jest mu pycha artysty.
Co więcej. Ksiądz Twardowski nigdy nie musiał się wypierać tego, co napisał, nigdy
nie musiał np. powiedzieć „Przepraszam, pomyliłem się”. Niewielu jest we
współczesnej literaturze polskiej takich twórców, dla których dążenie do prawdy i
artyzmu były jedynymi kryteriami.
U księdza Jana, jak w Biblii: „Niech mowa twoja będzie tak — tak, nie — nie”.
Od wielu lat jego żywot duchownego, który od czasu do czasu pisze wiersze,
postrzegany jest jako żywot… świętego. Poeta, Czesław Mirosław Szczepaniak
zanotował o nim taką anegdotę opowiedzianą przez ks. Adama Bonieckiego: „Kiedyś
przed wielu laty, chyba nawet jeszcze nie byłem klerykiem, może byłem, nie pamiętam,
stałem na ulicy Krakowskie Przedmieście z księdzem Bozowskim, moim mistrzem
duchowym. Z szumem sutanny przejechał na rowerze ksiądz Twardowski, którego nie
znałem. I ksiądz Bozowski powiedział: «Popatrz, święty przejechał na rowerze»„.
W liście, jednym z tysięcy, jakie ksiądz otrzymał, pewna pani napisała: „W intencji
księdza noszę pokrzywy pod koszulą’”.
Z perspektywy lat łatwo też w jego postawie dostrzec coś, co można nazwać
heroiczną naiwnością, lub naiwnym heroizmem, który odnajdujemy np. w jego
słowach: „Żyję w pięknym świecie: grzesznicy żałują, ateusze chcą uwierzyć,
zakochani kochają, ludzie czytają…”.
Jednak owa naiwność i prostota Twardowskiego czasami bywają nieco przewrotne,
nie brakuje w nich cieniutkiej ironii, co można było zauważyć przed wojną np. w
„Poradniku literackim” drukowanym w”Kuźni Młodych”, a co zresztą poeta przez całe
życie zwalczał u siebie. Może dlatego nie lubi wracać np. do lektury porad udzielanych
przedwojennym adeptom poezji?
Ksiądz urodził się w epoce, w której słowo miało swoją wagę, kiedy „byli
szczęśliwi dawniejsi poeci”, obraz tylko słowo dopełniał; dożył epoki obrazkowej, gdy
tylko najwięksi mogą nas słowem poruszyć.
A niełatwo było po wojnie, po „epoce pieców” zajmować się literaturą. Jak pisać
wiersze po Oświęcimiu, pytał Tadeusz Różewicz. Zapewne i Twardowskiemu,
uczestnikowi powstania warszawskiego, to pytanie nie było obce, a jednak udało mu
się przezwyciężyć mit wojny i martyrologii i powrócić do świata wiary, miłości i
nadziei.
Twardowski każdego czytelnika, nawet tego, który po raz pierwszy czyta jego
wiersze, zaskakuje bogactwem tematyki, intensywnością, szczerością i autentyzmem.
Potrafi przyznawać się do wątpliwości i rozczarowań, nieobca mu jest autoironia.
Pokazuje czytelnikom skoro za nim podążają, jak za Pasterzem, że droga do Boga nie
jest wygodną autostradą, lecz pełną zakrętów i ostrych kamieni górską ścieżyną
Nieustannie przypomina, że najważniejsza w życiu jest miłość, że bez miłości nie
istnieje wiara. Bywa, że nie zgadzamy się z nim, że pragniemy się sprzeczać, nie
chcemy przyznać racji, zwłaszcza wtedy kiedy budzi w nas opór i chęć polemiki jego
niezwykła pokora zawarta np. w słowach: „Przygasnę przy ołtarzu iskierka po iskierce
/ zostaną tylko buty jak przydeptane serce”.
Prawdziwego poetę poznaje się też po obsesjach, stałych tematach, metaforyce,
słowach—kluczach. Tych ostatnich nie brakuje w liryce Jana Twardowskiego: Bóg,
Jezus Chrystus, Matka Boska, wiara, anioł, łza, sen, teologia, miłość, samotność,
przemijanie, śmierć, serce, uśmiech, fotografia… Pełna ich lista byłaby bardzo długa.
Zwrócę uwagę na Matkę Boską. Poeta należy do jej wielkich czcicieli. W jego
poezji to co święte (Matka Boska) zamienia się w to co ziemskie (matka każdego z
nas) w sposób doskonały, co świadczy o mistrzostwie poetyckim autora, jego
głębokich przemyśleniach dotyczących zarówno macierzyństwa matki Pana Jezusa, jak
i macierzyństwa każdej ziemskiej matki, która tu na ziemi dzięki swemu krzątaniu się
około rodzinnego domu na ogół dostępuje sacrum, chociaż nawet o tym nie wie.
Ostatnio Helen Whitney, autorka filmu dokumentalnego , Jan Paweł II. Papież
tysiąclecia” stwierdziła: „Obraz matki jest jednym z najpotężniejszych czynników
kształtujących naszą wyobraźnię. To dlatego Matka Boska jest najpowszechniej
wielbioną postacią, niezależnie od różnic ustrojowych i narodowych tradycji”.
Obszernie motywy maryjne u ks. Jana objaśnia Andrzej Sulikowski w swojej
monografii Świat poetycki księdza Jana Twardowskiego (1995).
Istotą poezji Twardowskiego jest najogólniej Bóg i natura.
„Wierzę nie tyle w Kościół Święty, ile w Święty Kościół grzeszników”, czyli poeta
wskazuje nam, że jeśli znajdziemy się w kręgu boskiej obecności nie musimy się
niczego bać. A gdzie jest Bóg? Poeta tak pisze: „Już myślałem, że Ciebie wielkiego
zobaczę, / a Tyś mignął mi w polu jak najprostszy mak”.
Poezję, ale i prozę księdza Jana (np. Zeszyt w kratkę) poza „drzewami po kolei
wszystkimi niewierzącymi” i kwiatami, zaludnia także bestiarium tak obfite, że moja
próba, by wypisać z nich wszystkie nazwy żuczków, ptaszków czy zwierząt nie mogła
się udać, ale ważniejsze jest chyba pytanie: dlaczego poeta tak troskliwie nachyla się
nad światem przyrody? Co chce udowodnić przez swoją dokładność obserwacji, jak z
Miłosza: „Nic nie można wyrazić inaczej niż poprzez szczegół. Kiedy jest szczegół,
trzeba odkryć szczegół szczegółu”. Na pewno obecny w przyrodzie humor,
niesłychaną różnorodność i niepowtarzalność natury, ale i wynikające z tego
przekonanie, iż „Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma”; to nie jedyny paradoks w tej
liryce. Ale trzeba też pamiętać, że poeta mówił choćby na uroczystości otrzymania
doktoratu honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1999): „Niektórzy
widzą w nich (to znaczy w wierszach J.T. — S.G.) tylko biedronki, sikorki i motyle.
Ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”. Napisał przecież także:
Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz ze wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę
Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców, bez kłosa
trawo — siostrzyczko moja
karmelitanko bosa.
„I wybiegłem na łąkę” czytamy w innym wierszu. A czyż łąka to nie synonim…
raju? Bez trudu możemy odnaleźć na niej to wszystko, co oglądali nasi biblijni
prarodzice: trawę, drzewa, kamienie, źródło wody, rośliny skąpane w blasku słońca,
kołysane wiatrem, rozkwitające wiosną i zamierające, kiedy przychodzi zima,
właściwie utajone, i bez większych kłopotów odradzające się znów w porze wiosennej,
żyjące w wiecznym ruchu, obecne w drganiach, szeptach, wołaniach. A wszystko to
najłatwiej zobaczyć poecie podczas letnich wywczasów w takich podwarszawskich
miejscowościach jak Głosków, Lipkowo, Loretto, Świnio—pas, Kamieńczyk.
Z wiejskim pejzażem (po szczegóły odsyłam np. do książki W. Smaszcza „Ksiądz
Jan w Płocku”) jest za pan brat od dzieciństwa, w którym „na wieży (kościelnej —
S.G.), jak na siódmym piętrze, / stoi szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała”.
Hasło „Miasto — Masa — Maszyna” zawsze było mu obojętne.
I jeszcze pytanie: w jaki sposób poeta wprawia w ruch cały ten świat natury, jak
zaludnia go postaciami np. ze świata Biblii, czyli jak organizuje poetyckie słowo?
Poeta, Marek Skwarnicki (Spodek z „Tygodnika Powszechnego”) pisał o poezji
Jana Twardowskiego: „Jest to wiersz wolny, nierymowany, niestroficzny, posługujący
się interpunkcją w sposób przypadkowy, najczęściej ją w ogóle pomijający, wiersz
często sprozaizowany, uderzająco jasny w swej rytmice kadencji prostych,
opierających się na zdaniach pełnych, nigdy nie wyginanych lub deformowanych
stylistycznie. Jest to więc wiersz, jak popularnie nazywają czytelnicy, «nowoczesny»,
jednocześnie brak w nim różnych zabaw i gier słownych, które cechują deformowaną
zazwyczaj mowę poezji współczesnej”.
Z kolei Andrzej Sulikowski zauważa, że Jan Twardowski posługuje się najczęściej
dwoma typami wiersza: suplikacyjnym i paralelnym, czyli tzw. wyliczanką. Nawiązując
do pradawnej tradycji modlitewnej, wprowadza jednak w kanon suplikacyjny motywy
nowe. Zanoszona jest przede wszystkim prośba prywatna, nie zbiorowa modlitwa–
westchnienie ważna najpierw dla poety, nabierająca dodatkowych sensów poprzez to
właśnie, że staje w opozycji do znanego czytelnikowi tekstu liturgicznego, dzięki
czemu odświeża się i zaskakuje. Bardzo znany przykład, który otwiera np. tom
Wierszy (1959) to Suplikacje rozpoczynające się od „Boże, po stokroć święty, mocny i
uśmiechnięty…”
Ową wyliczankę używaną, a nawet świadomie nadużywaną potwierdza Jan Błoński
pisząc, iż poeta „odwołuje się chętnie do […] wyliczenia lub bardziej uczenie — do
enumeracji. Wyliczenie to prawdziwy słowny kopciuszek! Lubią go tylko dzieci,
niezdary, słowni kalecy… Ale i oni wstydzą się trochę takiego gadania. Tymczasem
niesie ono w sobie mnóstwo nieoczekiwanych możliwości:
Jak daleko odszedłeś
od prostego kubka z jednym uchem
od starego stołu ze zwykłą ceratą
od wzruszenia na niby
od sensu
od podziwu nad światem
[…]
W sumie jedenaście powtórzeń zakończonych niespodziewanym ale niewątpliwym
«Ty stary koniu» (Rachunek dla dorosłego). […] Jego niezdarne — zdawałoby się —
wyliczanki mają w istocie dwa oblicza czy funkcje. Pierwsza, jak wspomniałem, jest
nieustanną adoracją, wzruszającą pochwałą stworzenia. Wszystko, co widzimy,
przeżywamy, cierpimy nawet, ma swoje miejsce w ekonomii zbawienia, i jako takie jest
dobre, a jeśli nawet nie, to przygotowuje lub umożliwia nadejście najwyższego Dobra.
Im lepiej to dobro rozpoznamy, bardziej przysłużymy się ludziom… i uwielbiamy
Boga”.
Pisarz urodzony w „niewoli”, na którego oczach rodziły się przed wojną i po wojnie
szkoły i kierunki poetyckie, by następnie zemrzeć śmiercią naturalną lub gwałtowną,
spogląda dziś z wielkim dystansem, jeśli nie ze sceptyzmem, nie tylko na swoją
twórczą drogę, ale i na współczesną literaturę. Odrzuca metaforę, posługuje się
językiem wręcz ubogim, sprozaizowanym, pełnym kolokwializmów. Jak Starzy Poeci:
Staff czy Iwaszkiewicz, jak najwięksi, ci z panteonu. Daje nam dziś słowo
oczyszczone, za którym stoi całe doświadczenie stulecia, które minęło, cała mądrość
kapłana, ale i człowieka — jednego z nas.
Wierny pozostaje tylko paradoksowi. O roli paradoksu ksiądz Jan wypowiadał się
wielokrotnie, np. „paradoksy po ludzku oddają wielkość Bożą, niemożliwość. Często
pozorny nonsens wiedzie do Boga”. Zacytujmy kilka przykładów rozsianych po jego
liryce: „Bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać”, „Dokąd razem idziemy by umrzeć
osobno”, „Miłość to samotność co łączy najbliższych”.
Konstanty Pieńkosz omawiając poezję ks. Jana zauważył: „Emocjonalny odbiór
liryki Jana Twardowskiego skazuje ją na pewne uproszczenie. Oglądamy wówczas
przedmioty, piękną polską przyrodę, a nie docieramy do ich funkcji i celów. W poezji
nawet nieobecny, lecz przywołany i zaprzeczony przedmiot odsłania swoją istotę i
własny obraz.
Wiersze Twardowskiego nie sugerują żadnego konkretnego wizerunku odbiorcy:
intelektualisty czy prostaka, wierzącego czy ateisty. Nie potrafiłbym wyraźnie określić
ich adresata. I to jest mocną stroną tej poezji, każdy może tu znaleźć coś dla siebie:
jedni — prostotę i franciszkanizm, drudzy — metafizykę i księgę przysłów”.
(„Literatura”, 1980, nr 9).