Giuseppe Tomasi di Lampedusa
Opowiadania
(Przełożyła Jadwiga Bristiger)
2
Spis treści
Poranek don Batassana........................................3
Radość i prawo...................................................15
Profesor i syrena.................................................19
3
Poranek don Batassana
Plan posiadłości Ibba, sporządzony w skali l :5000, był pasem pergaminowego
papieru o długości dwu metrów, a szerokości osiemdziesięciu centymetrów. Nie
wszystko to, co pokazywała mapa, należało do rodziny: na południu widniała wąska
smużka morza, które na tym brzegu dzierganym rybackimi sieciami nie należało do
nikogo; na północy niegościnne góry, od których Ibbowie zawsze trzymali się z dala;
lecz przede wszystkim były tam liczne i wcale niemałe białe plamy wokół
cytrynowożółtej masy oznaczającej posiadłości rodziny: tereny, (których nigdy nie
udało się kupić, ponieważ ich właściciele byli bogaci; tereny oferowane, ale nie
kupione, jako zbyt mało wartościowe; tereny pożądane, lecz na razie pozostające w
rękach ludzi przypiekanych już wprawdzie na wolnym ogniu, ale wciąż jeszcze nie
dość skruszałych, aby dali się przełknąć. Były też, nieliczne zresztą, tereny niegdyś
żółte, które potem znów stały się białe: sprzedano je, by zakupić inne, lepsze, podczas
tych kilku złych lat, gdy brakowało bieżącej gotówki. Mimo tych plam (wszystkich na
skraju) żółty kompleks był imponujący: od wewnętrznego jajowatego rdzenia wokół
Gibilmonte, szeroki pazur wyciągał się na wschód, zwężał się, a potem znów
rozszerzał. Tu pojawiały się dwie macki: jedna zapuszczała się w stronę morza, do
którego docierała po krótkiej drodze, druga na północ, gdzie zatrzymywała się u
podnóża gór, stromych i jałowych. Po stronie zachodniej ekspansja przybrała jeszcze
większe rozmiary; były to tereny eks-kościelne, których podbój był krótki jak błysk
noża, noża zagłębiającego się w sadło świni: wioski San Giacinto i San Narciso zostały
zdobyte i pokonane przez lotne kolumny aktów wywłaszczenia; linia obronna na rzece
Favarotta opierała się długo, ale została przerwana, i dziś, 14 września 1901 roku,
przyczółek mostowy zepchnięto za rzekę, dzięki zakupieniu Pispisy, małego, lecz
pięknego lenna położonego na drugim brzegu.
Zakupiona posiadłość nie została pokolorowana na żółto, ale pędzelek i tusz
chiński oczekiwały już na biurku na interwencję Calcedonia, który, jedyny w całym
domu, umiał się nimi posługiwać we właściwy sposób. Sam don Batassano Ibba,
głowa rodziny i quasi-baron, spróbował to zrobić raz jeden dziesięć lat temu, po
wywłaszczeniu Sciddico, ale rezultat okazał się żałosny; żółciutkie morze rozlało się po
całej mapie i trzeba było wydać mnóstwo pieniędzy na sporządzenie drugiej.
Pozostała jednak wciąż ta sama buteleczka tuszu. Tym razem przecież don Batassano
4
nie ważył się nawet dotknąć jej palcem i zadowalał się spoglądaniem na miejsce
przeznaczone do pokolorowania tymi swoimi oczyma zuchwałego chłopa, myśląc
zarazem, że nawet na mapie całej Sycylii można by już dostrzec ziemie Ibbów, małe
jak pchła na bezmiarze wyspy, rozumie się, ale przecież dokładnie widoczne.
Don Batassano był zadowolony, lecz także i zirytowany: dwa stany ducha, które
u niego często występowały razem. Ten Ferrara, ten pełnomocnik księcia Saliny, który
przybył tu wczesnym rankiem z Palermo, aby podpisać akt sprzedaży, kluczył aż do
momentu podpisu, co mówię, do momentu podpisu! jeszcze potem! i żądał zapłaty w
osiemdziesięciu różowych biletach Banku Sycylijskiego, odmawiając przyjęcia skryptu
dłużnego, który był już przygotowany. On, don Batassano, musiał wejść po schodach,
i wyciągnąć: węzełek z tajnej szufladki w swoim biurku, a była to operacja
denerwująca, bo o tej porze Mariannina i Totò mogli kręcić się gdzieś w pobliżu. To
prawda, pełnomocnik dał się wyprowadzić w pole co do tej daniny na Fundusz
Religijny w wysokości osiemdziesięciu lirów rocznie i zgodził się na potrącenie
skapitalizowanej sumy tysiąca sześciuset lirów, chociaż don Batassano (a i notariusz)
dobrze wiedzieli, że reluicja ta. już raz, dziewięć lat temu, została uznana przez,
innego pełnomocnika Salinów. To nie miało znaczenia: jakikolwiek sprzeciw, choćby
najmniejszy, wobec jego woli, zwłaszcza gdy w grę wchodziły pieniądze, wyprowadzał
go z równowagi, “Są zmuszeni do sprzedaży, mają nóż na gardle, a jeszcze śmią
grymasić i doszukiwać się różnic między skryptem a banknotami!"
Była dopiero czwarta i do kolacji brakowało jeszcze pięciu godzin. Don
Batassano otworzył okno wychodzące na niewielkie podwórze. Duszne powietrze
wrześniowe przeniknęło do mrocznego pokoju. Na dole wąsaty staruszek nadziewał
jemiołę na trzcinowe pręty: przygotowywał rozrywkę dla paniczów.
— Giacomino, siodłaj konie, mojego i twojego. Już schodzę.
Chciał zobaczyć uszkodzone poidło w Sciddico. Tego ranka powiedziano mu, że
jacyś łobuziacy rozbili obmurowanie zbiornika; otwór zatkano już z grubsza żwirem i
zmieszanym ze słomą błotem, którego nie brak nigdy w pobliżu wodopoju; lecz Tano,
dzierżawca Sciddico, domagał się szybkiego dokonania prawdziwej naprawy. Ciągłe
zawracanie głowy, ciągle nowe wydatki; a jeśli sam nie obejrzy wszystkiego na
miejscu, robotnik na pewno przyniesie mu wygórowany rachunek. Sprawdził, czy
kabura z ciężkim smith-wessonem wisi u pasa: tak był do niego przyzwyczajony, że
już go nie czuł. Zeszedł na podwórze po kamiennych schodkach. Polowy kończył
5
siodłać konie. Dosiadł swego, posługując się trzema stopniami, specjalnie w tym celu
wmurowanymi przy jednej ze ścian, wziął bat podany mu przez chłopca, zaczekał, aż
Giacomino (bez pomocy pańskich schodków) wsiądzie na siodło. Syn polowego
otworzył na oścież opancerzoną bramę; popołudniowe słońce zalało podwórze i don
Baldassare Ibba wyjechał z gwardią przyboczną na Corso Maggiore w Gibilmonte.
Jechali tuż obok siebie, koń Giacomina tylko o pół głowy za koniem pana:
dwururka polowego wystawiała na pokaz, po obu stronach siodła, żelazny brzeg kolby
i wypolerowane lufy; kopyta zwierząt stukały, gubiąc rytm, po kamieniach stromych
uliczek. Kobiety siedzące przed drzwiami przy kołowrotkach nie pozdrawiały ich. “Z
drogi” — krzyczał od czasu do czasu Giacomino, kiedy jakieś dziecko, najczęściej
całkowicie gołe, toczyło się pod kopyta koni; proboszcz, kiwając się na krześle, oparty
plecami o ścianę kościoła, udawał, że śpi: patronat nie należał do bogacza Ibby, ale do
biednych i nieobecnych Santapau. Tylko brygadier karabinierów, stojący w koszuli na
balkonie koszar, wychylił się w pokłonie. Opuścili miasteczko, wjechali na stromą
drogę prowadzącą do wodopoju. Wiele wody wyciekło w nocy i wszystko dokoła stało
w szerokiej kałuży: zmieszana z gliną, z kawałkami słomy, z gnojem i uryną krów,
wydzielała ostry, amoniakalny odór. Lecz prowizoryczna naprawa okazała się
skuteczna; ze spojonych kamieni woda już nie spływała, sączyła się tylko, a cienki
strumyczek wytryskujący w czkawce z zardzewiałej rury wystarczał, aby przewyższyć
ubytek. Ten zabieg nie wymagający żadnych kosztów zadowolił don Batassana i kazał
mu zlekceważyć prowizoryczność naprawy.
— Co ten Tano wygaduje! Poidło jest w świetnym stanie! Nic mu więcej nie
trzeba. Powiedz raczej temu safandule, że jeśli jest naprawdę mężczyzną, to niech
raczej uważa, aby pierwszy lepszy łobuz nie niszczył moich rzeczy. Niech poszuka ich
ojców i każe im porozmawiać z tobą, jeśli sam nie potrafi dać sobie z nimi rady.
W drodze powrotnej wystraszony królik przebiegł przez ścieżkę i koń don
Batassana spłoszył się: wierzgnął parę razy, i magnat, który miał, owszem, piękne
angielskie siodło, ale zamiast strzemion używał pętli z postronków, wylądował na
ziemi. Nic sobie nie zrobił, a Giacomino, nauczony doświadczeniem, chwycił kobyłę za
uzdę i przytrzymał ją mocno; don Batassano, leżąc na ziemi, chłostał wściekle po
pysku, po uszach, po bokach zwierzę pokrywające się pianą i wstrząsane nieustannym
drżeniem. Kopniecie w brzuch dopełniło pedagogicznego zabiegu. Don Batassano
wsiadł i obaj powrócili do domu w zapadającym już zmierzchu.
6
Tymczasem rachmistrz Ferrara, nie wiedząc, że pan domu wyjechał, udał się do
kancelarii, a gdy znalazł ją pustą, usiadł, aby zaczekać. W pokoju był stelaż z dwiema
strzelbami, półka z niewielką ilością teczek (“Opłaty", “Tytuły własności",
“Gwarancje", “Pożyczki hipoteczne" głosiły etykietki nalepione na brązowym
kartonie), na biurku akt kupna-sprzedaży podpisany przed dwiema godzinami; z tyłu,
na ścianie, mapa.
Ferrara wstał, by popatrzeć na nią z bliska; z racji swoich znajomości
zawodowych, z racji tysiąca zasłyszanych niedyskrecji, wiedział dobrze, jak
powstawało to ogromne dziedzictwo ziemskie: była to epopeja krętactwa, braku
skrupułów, urągania prawom, bezwzględności, ale także szczęścia i odwagi. Ferrara
wyobraził sobie, jak bardzo byłby interesujący inny plan, wielobarwny, na którym, jak
w tekstach szkolnych poświęconych ekspansji Domu Sabaudzkiego we Włoszech,
różnymi kolorami zabarwione zostałyby kolejne zdobycze. Tu, w Gibilmonte, był
zalążek: parę skib ziemi, pół hektara winnicy i trzyizbowy domek, wszystko, co
odziedziczył ojciec don Batassana, Gaspare, genialny analfabeta. Jeszcze jako młody
chłopak uwiódł głuchoniemą córkę pewnego “burżuja", bardzo drobnego posiadacza,
ledwie, ledwie tylko mniej biednego niż on sam, i dzięki posagowi, otrzymanemu z
okazji wymuszonego ślubu, podwoił własny stan posiadania. Kaleka żona okazała się
godną partnerką męża: zachłanne oszczędzanie pozwoliło tej parze zgromadzić
kapitalik maleńki, lecz jakże cenny w takim kraju jak Sycylia, której gospodarka, jak w
antycznych miastach-państwach, opierała się w owych czasach wyłącznie na lichwie.
Udzielano pożyczek, bardzo przebiegłych, tych pożyczek o specyficznym
obliczu, udzielanych ludziom posiadającym ziemię, lecz nie mającym dochodów,
które by wystarczyły na płacenie odsetek. Bełkot Marty, żony Gaspara, krążącej po wsi
po zachodzie słońca i domagającej się cotygodniowych należności, wszedł w
przysłowie: “Kiedy Marta pochrząkuje, chałupa się rozsypuje." Po dziesięciu latach
wizyt pełnych gestykulacji, po dziesięciu latach wykradania pszenicy margrabiom
Santapau, których Gaspare był połownikiem, po dziesięciu latach przesuwania
ukradkiem miedzy, po dziesięciu latach zaspokajania głodu ziemi, majątek tej pary
wzrósł pięciokrotnie. On miał wówczas zaledwie dwadzieścia osiem lat, a obecny don
Batassano siedem. Był też okres burzliwy, kiedy to przedstawicielom burbońskiej
władzy zachciało się robić dochodzenia w sprawie jednego ze zwykłych trupów
znajdowanych od czasu do czasu w polu; Gaspare musiał trzymać się z dala od
Gibilmonte, a jego żona dawała do zrozumienia, że przebywa u swego kuzyna w
7
Adernò, gdzie zapoznaje się z uprawą morwy; w rzeczywistości nie było takiego
wieczoru, aby z pobliskich gór stęskniony Gaspare nie oglądał dymu z kuchni swego
szczęśliwego domku. Potem zjawili się ci z Tysiąca, zapanował bałagan, wszystkie
niedyskretne papiery zniknęły z kancelarii sądowych i Gaspare Ibba powrócił
oficjalnie do domu.
Wtedy sprawy potoczyły się lepiej. Gaspare wymyślił wówczas manewr szalony,
jak wszystko to, co jest genialne: jak Napoleon pod Austerlitz odważył się usunąć
własne garnizony z centrum, aby w zasadzkę dwu potężnych skrzydeł złowić austro-
rosyjskich głupców, tak on oddał w hipotekę wszystkie bez reszty swoje z trudem wy-
walczone skrawki ziemi, i z paru tysięcy lirów, uzyskanych w tej operacji, udzielił
bezprocentowej pożyczki margrabiemu Santapau, który znalazł się w kłopotach przez
swoje darowizny dla sprawy Burbonów. Wynik był taki: po dwu latach Santapau
stracili lenno Balate, którego zresztą nigdy nie widzieli na oczy i o którym sądzili ze
słyszenia, że jest nieurodzajne. Zniknęły hipoteki na dobrach Ibbów, Gaspare stał się
“don Gasparem", a w jego domu w soboty i niedziele jadało się baraninę. Gdy
pokonano dystans pierwszych stu tysięcy lirów, dalszy rozwój potoczył się z
doskonałością precyzyjnego mechanizmu: dobra kościelne, otrzymane po zapłaceniu
dwu pierwszych rat od sumy oszacowanej bardzo przystępnie, zostały nabyte za jedną
dziesiątą ich realnej wartości; zabudowania, źródła wody, znajdujące się na tych
terenach, przywiązane do nich prawa przejścia ułatwiły wspaniale zakup okolicznych
dóbr świeckich, zdewaluowanych; akumulacja poważnych zysków pozwoliła na kupno
lub też wywłaszczenie z innych, bardziej odległych terenów.
Gdy don Gaspare umarł, w młodym jeszcze wieku, jego posiadłości były jednak
zaledwie widoczne; jak ziemie pruskie w połowie wieku osiemnastego, składały się
one z dużych wysp oddzielonych od siebie obcymi posiadłościami. Synowi
Baldassarowi przypadło, jak Fryderykowi II, zadanie i chwała zjednoczenia najpierw
wszystkiego w jeden blok, a potem przesunięcia granic tego bloku w inne, bardziej
odległe okolice. Winnice, gaje oliwne i migdałowe, pastwiska i serwituty, lecz przede
wszystkim ziemie uprawne uległy aneksji, gładko przełknięte, a zyski z nich płynęły do
skromnej kancelarii w Gibilmonte, pozostawały tam krótko, opuszczały ją szybko,
niemal nienaruszone, aby znów przekształcić się w ziemię. Wiatr nieustannej fortuny
dął w żagle galery Ibbów; nazwisko to zaczęto wymawiać z szacunkiem na całym,
będącym w potrzebie, trójkącie wyspy. W tym czasie don Batassano ożenił się w wieku
lat trzydziestu, i to nie z jakąś kaleką jak jego czcigodna rodzicielka, lecz z krzepką
8
osiemnastolatką, Laurą, córką notariusza z Gibilmonte; w posagu wniosła mu swoje
zdrowie, niemałą gotówkę, cenne doświadczenie prawnicze ojca i uległość, która
okazała się absolutna, nawet gdy już zaspokojone zostały jej niemałe potrzeby
seksualne. Ośmioro dzieci było żywym dowodem stopnia tej uległości: szczęście
surowe i pozbawione światła panowało w domu Ibbów.
Rachmistrz Ferrara był człowiekiem łagodnych uczuć, reprezentując gatunek
ludzki niezmiernie rzadki na Sycylii. Jego ojciec zatrudniony był w administracji
Salinów w burzliwych czasach starego księcia Fabrizia; on sam, wychowany w
watowanej atmosferze tego domu, przywykł pragnąć życia bodaj przeciętnego, byleby
w spokoju; wystarczał mu własny kawałeczek książęcego sera do ogryzania. Te niecałe
dwa metry kwadratowe pergaminu uprzytamniały mu gwałtowność i uporczywość
walk, którymi brzydziła się jego dusza gryzonia raczej niż mięsożercy. Zdawało mu
się, że znów czyta zeszyty Historii Burbonów w Neapolu La Cecilii, które co sobotą
kupował jego ojciec, zapalony liberał; na dodatek tu, w Gibilmonte, brakowało
domniemanych orgii w Casercie, opisywanych w pamflecie: tutaj wszystko było
szorstkie, pozytywne, złe na sposób purytański. Przestraszył się i wyszedł z pokoju.
Wieczorem, przy kolacji, obecna była cała rodzina z wyjątkiem pierworodnego
syna, Gaspare, bawiącego w Palermo pod pretekstem przygotowywania się do
egzaminów maturalnych (miał już dwadzieścia lat). Podano do stołu z wiejską
prostotą: wszystkie dania, pożywne zresztą i obfite, zostały postawione na środku,
każdy wybierał, na co miał ochotę, a służący Toto i służąca Mariannina starali się
uparcie obsługiwać ich z prawej strony. Pani Laura była okazem zdrowia, które
osiągnęło swój szczyt rozkwitu, to jest absolutne otłuszczenie: kształtny podbródek,
delikatny nos, świadome małżeńskich rozkoszy oczy tonęły w obfitości sadła, świeżego
jeszcze, bujnego i apetycznego; rozlane kształty ciała obleczone były w czarny jedwab,
symbol stale ponawiającej się żałoby. Synowie: Melchiorre, Pietro i Ignazio, córki:
Marta, Franceschina, Assunte i Paolina tworzyli galerię dziwnych podobieństw,
ciekawej mieszaniny drapieżnych rysów ojca i dobrodusznych matki. Wszyscy nosili
stroje niewyszukane: dziewczęta — drukowane kretony (szare na białym tle), chłopcy
— stroje marynarskie, także i najstarszy z obecnych, Melchiorre, który z swymi
sypiącymi się wąsikami wyglądał jak rzeczywisty członek Królewskiej Floty.
Rozmowa, a ściśle mówiąc dialog, między don Batassanem a Ferrarą obracał
się wyłącznie wokół dwu tematów: cen ziemi w okolicach Palermo w porównaniu z
9
cenami w okolicach Gibilmonte oraz ciekawostek z życia palermitańskiej arystokracji.
Don Batassano uważał wszystkich szlachciców za “głodomorów", także i tych, którzy
w samych zbiorach antyków, nie mówiąc już o dochodach, posiadali majątek równy
jego. Zamknięty w swoim miasteczku, rzadko wyprawiając się do miasta powiatowego
i jeszcze rzadziej do Palermo, aby śledzić sprawy w Sądzie Kasacyjnym, nie znał
osobiście ani jednego z tych szlachciców i miał o nich wyobrażenie abstrakcyjne i
uproszczone, podobne temu, jakie tworzy sobie publiczność na temat Arlekina czy
kapitana Fracasse. Książę A. był utracjuszem, książę B. kobieciarzem, diuk C. despotą,
baron D. karciarzem, don Giuseppe E. pieniaczem, margrabia F. “estetykiem" (chciał
powiedzieć “estetą", a eufemizm ten w jego rozumieniu służył do określenia rzeczy
znacznie gorszych) i tak dalej: każdy z nich był wyciętą z papieru figurką godną
pogardy. Don Batassano przejawiał w tych swoich opiniach niezwykłe skłonności do
omyłek, i śmiało można powiedzieć, że nie istniał epitet, którego on nie przyłączyłby
błędnie do nazwiska, ani przywara, która by nie została bajecznie przesadzona, gdy
tymczasem rzeczywiste wady owych osób były mu nie znane: jego umysł wyraźnie
operował abstrakcjami i znajdował oczywistą przyjemność w uwypuklaniu czystości
Ibbów na zepsutym tle starej szlachty.
Ferrara znał te sprawy nieco lepiej, lecz i jego wiedza nie była wolna od luk,
stąd też, ilekroć próbował się przeciwstawić bardziej fantastycznym twierdzeniom,
wkrótce nie starczało mu argumentów; ponadto jego słowa budziły takie oburzenie
moralne don Batassana, że rychło zamilkł w ogóle; zresztą kolacja miała się już ku
końcowi.
Zdaniem Ferrary była ona wyborna; donna Laura nie zawierzała pindarowym
skrzydłom w kwestiach kulinarnych, kazała prowadzić kuchnię sycylijską podniesioną
do sześcianu zarówno pod względem ilości dań, jak obfitości przypraw, i w
konsekwencji zabójczą. Makarony pływały dosłownie w oliwie sosu i pokryte były
lawiną sera caciocavallo, mięsa były faszerowane palącą wieprzową kiełbasą, zuppe
in fretta zawierały potrójną w stosunku do przepisowej ilość likieru, cukru i zuccuty;
lecz to wszystko, jak już się rzekło, wydawało się Ferrarze wyśmienite, stanowiło w
jego oczach szczyt naprawdę dobrej kuchni; nieczęste obiady w domu Salina rozczaro-
wywały go zawsze z powodu mdłego smaku potraw. Jednak następnego dnia, po
powrocie do Palermo i po doręczeniu księciu Fabrizietto siedemdziesięciu tysięcy
dwustu lirów, opisał dania, którymi go częstowano, a ponieważ znał upodobanie
księcia do coulis de volaille Prę Catelana i timbales d'écrevisses Pruniera, przedstawił
10
jako ohydę to, co uważał za przysmaki. Sprawił tym dużą przyjemność Salinie, który
potem, w czasie “pokerka" w Klubie, opowiedział wszystko przyjaciołom, niezmiennie
żądnym wieści o legendarnych Ibbach; i wszyscy śmiali się aż do chwili, gdy
niewzruszony Peppino San Carlo oznajmił full damski.
Jak już się rzekło, ciekawość spraw rodziny Ibba drążyła środowiska
palermitańskiej szlachty. Ciekawość jest ponadto matką bajek i w owych latach
rodziły się z niej rzeczywiście setki fantazji na temat tej nagłej fortuny. Świadczyły one
nie tylko o wybujałej, dziecięcej wyobraźni klas wyższych, lecz także o podświadomym
zakłopotaniu na widok powstawania w początkach dwudziestego wieku wielkiego
majątku wyłącznie ziemskiego, odmiany bogactwa, która na mocy gorzkiego
doświadczenia każdego z tych panów stanowiła materiał nietrwały, nie nadający się
już do wznoszenia bogatych gmachów. Omi jako właściciele czuli, że ta nowoczesna
reinkarnacja w ziemię Ibbów bezkresnych zbożowych posiadłości Chiaramontów i
Ventimigliów z wieków ubiegłych, jest irracjonalna i dla nich samych niebezpieczna.
Odczuwali wobec niej głuchy sprzeciw nie tylko dlatego, że ta imponująca budowla po
większej części była wzniesiona z materiału, który niegdyś stanowił ich własność, lecz
także dlatego, że widzieli w nim przejaw permanentnego anachronizmu, będącego
hamulcem na kołach sycylijskiego wózka, anachronizmu, który wielu widzi, lecz od
którego nikt się nie uchyla i z którym czuje się zmuszony współdziałać.
Zakłopotanie to, powtarzam raz jeszcze, było ukryte w zbiorowej
podświadomości i uzewnętrzniało się tylko pod postacią blagi i dowcipów, właściwych
klasie odznaczającej się ubogim spożyciem pojęć ogólnych. Pierwszą i
najelementarniejszą formą blagi było wyolbrzymianie cyfr, które u nas zawsze są
elastyczne. Mimo możliwości łatwej kontroli, majątek Baldassarostwa Ibbów
obliczany był w dziesiątkach tuzinów milionów; jakiś śmiałek pewnego razu odważył
się wspomnieć o “prawie miliardzie", lecz, prawdę mówiąc, zakrzyczano go. Cyfra ta,
dzisiaj tak banalna, w 1901 roku nie miała prawie żadnego zastosowania i ludzie nie
wiedzieli na ogół, co ona w istocie oznacza, tak że w tych czasach lirów w złocie
powiedzieć “miliard lirów" znaczyło tyle samo, co powiedzieć nic. Na temat
pochodzenia tego majątku snuto zupełnie analogiczne fantazje: trudno było
przesadzać co do niskiego pochodzenia don Batassana (stary Corrado Finale, którego
matka była z rodu Santapau, dawał wprawdzie do zrozumienia, nie mówiąc jednak
tego jasno i wyraźnie, że był on jakoby synem pewnego jego kuzyna, który przez jakiś
11
czas przebywał w Gibilmonte; lecz ta historyjka nie znajdowała wielkiego posłuchu,
ponieważ wiedziano dobrze, że w zwyczajach Finale leżało przypisywanie sobie lub też
swoim najbliższym pokątnego ojcostwa każdej znakomitości, o której właśnie była
mowa: zwycięskiego generała czy też oklaskiwanej primadonny), jednak skromny
trup, który tyle kłopotów sprawił don Gasparowi, teraz mnożył się przez dziesięć,
przez sto i od trzydziestu lat nie zaistniał na Sycylii wypadek zabójstwa (a zdarzyło się
ich kilka), o który nie obwiniano by Ibbów, mimo że ich stosunki z prawem karnym
były zawsze bardziej niż nienaganne. Była to, choć mogłoby się to wydać zaskakujące,
najbardziej przychylna część legendy w owych czasach, gdy fakt przemocy, jeśli okazał
się bezkarny, stawał się przedmiotem poważania na Sycylii, gdzie nawet aureola
świętych jest krwawa.
Do tych pomysłów własnego chowu dołączyły się inne, przeszczepione:
pojawiała się więc na przykład otrzepana z kurzu historyjka opowiadana już przed stu
laty o Tastasecca, który podobno kazał wykopać kanalik, zgromadzić setki swoich
krów i tysiące owiec, wydoić je wszystkie jednocześnie i w ten sposób zgotował kró-
lowi Ferdynandowi IV to widowisko, że u jego stóp popłynął strumyk ciepłego i
spienionego mleka. Bajką tą, nie pozbawioną pasterskiej poetyczności i zdradzającą
chyba Teokrytejskie pochodzenie, został teraz obarczony don Batassano z prostym
podstawieniem Umberta I na miejsce króla Ferdynanda; i choć łatwo przyszłoby
stwierdzić, że ów monarcha nigdy nie postawił stopy na ziemi Ibbów, krążyła ona
uparcie i była nie do obalenia.
Z powodu tych uraz pomieszanych ze strachem, zdarzyło się, że kiedy dobiegł
końca “pokerek", rozmowa zeszła znów na temat Ibbów. Dziesięciu obecnych
członków Klubu rozsiadło się na tarasie położonym nad dziedzińcem pełnym ciszy i
ocienionym przez wysokie drzewo, z którego deszcz płatków lila opadał na tych
starszych przeważnie panów. Służba w czerwieni i błękicie krążyła z lodami i
napojami chłodzącymi. Z głębi wiklinowego fotela dobywał się wiecznie zirytowany
głos Santa Giulii:
— Ale w końcu, czy nie można się dowiedzieć, ile ziemi ma naprawdę ten
słynny Ibba?
— Niewątpliwie można. Czternaście tysięcy trzysta dwadzieścia pięć hektarów
— odpowiedział chłodno San Carlo.
— Tylko tyle? Myślałem, że więcej.
12
— Czternaście tysięcy? Bujda! Zdaniem osób, które były na miejscu, jest jej co
najmniej dwadzieścia tysięcy hektarów, tego można być pewnym jak śmierci. I
wszystko pola siewne, wysokiej jakości!
Generał Lascari, który wydawał się pogrążony w lekturze “Trybuny", odsunął
ze złością gazetę i odsłonił swoją twarz wątrobiarza, pokrytą siatką żółtych
zmarszczek, z których wyzierała bardzo biała rogówka, twarda i trochę okrutna, jak
oczy niektórych greckich brązów.
— Dwadzieścia osiem tysięcy, ni mniej, ni więcej; powiedział mi to mój kuzyn
spokrewniony z żoną tamtejszego prefekta. Tak jest, i koniec: nie ma już o czym
mówić.
Pippo Follonica, rzymianin goszczący tu przejazdem, roześmiał się:
— Jeśli to was tak interesuje, dlaczego nie poślecie kogoś do urzędu
katastralnego? Prawda jest poznawalna, w każdym razie taka prawda jak ta.
Racjonalność propozycji spotkała się z przyjęciem bardzo oziębłym. Follonica
nie pojmował natury tej dyskusji, której bazą były namiętności, a nie statystyka: ci
panowie przerzucali sobie jak piłkę swoje zawiści, urazy, lęki, wszystkie te uczucia,
których nie są w stanie uśmierzyć rejestry katastralne.
Generał wybuchnął gniewem.
— Jeżeli ja coś mówię, to niepotrzebne są ani katastry ani kontrakatastry! —
Potem jednak uprzejmość w stosunku do gościa wzięła górę: — Drogi książę, pan
sobie nie zdaje sprawy, co to są nasze katastry! Nikt nie wnosi do nich poprawek i
figurują tam jeszcze jako posiadacze ludzie, którzy dawno już wyzbyli się wszystkiego
i poszli z torbami.
Wobec tak bardzo okolicznościowej argumentacji, Follonica zmienił taktykę:
— Załóżmy więc, że ilość hektarów pozostanie nieznana; lecz można chyba
poznać wartość majątku tego prostaka, jeśli to was tak pasjonuje!
— To jest wiadome: osiem milionów na czysto.
— Bujda! — Był to początek nieodłączny każdego zdania Santa Giulii. — Bujda!
Dwanaście i ani centesima mniej!
— Na jakim wy świecie żyjecie? O niczym nie macie pojęcia! Dwadzieścia pięć
milionów ma tylko w ziemi. Do tego dochodzą serwituty, kapitały pożyczone i jeszcze
nie wliczone do majątku oraz wartość bydła. Co najmniej dalszych pięć milionów.
Generał odłożył gazetę, miotał się. Jego apodyktyczność od dawna już działała
na nerwy wszystkim członkom Klubu, gdyż każdy z nich chciał być tym jedynym,
13
który zawsze ma rację; tak więc przeciwko jego opinii natychmiast powstała koalicja
rozbudzonych antypatii i niezależnie od takiej czy innej prawdy faktycznej wartość
majątku Ibby poczęła spadać na łeb na szyję.
— To są wszystko poezje! Z pieniędzmi i szlachetnością zawsze się przesadza.
Jeżeli Baldassare Ibba ma całego majątku dziesięć milionów, to i tak dużo.
Cyfra była wzięta z powietrza, tak po prostu, żeby tylko coś powiedzieć, ale
skoro już została wymieniona i okazało się, że odpowiada ogólnym życzeniom,
uspokoiła wszystkich z wyjątkiem generała, który gestykulował w głębi swojego fotela,
bezsilny wobec dziewięciu przeciwników.
Wszedł lokaj z długim drewnianym drążkiem, na którego końcu płonął kłębek
waty umoczonej w spirytusie. Łagodne światło zachodu zastąpił surowy blask
gazowego żyrandola. Rzymianin bawił się dobrze; pierwszy raz znalazł się na Sycylii,
podczas swego pięciodniowego pobytu w Palermo był podejmowany w kilku domach i
zaczynał już zmieniać zdanie co do rzekomego prowincjonalizmu palermitańczyków:
posiłki były ładnie podane, salony piękne, panie urocze. Lecz teraz ten namiętny spór
na temat fortuny jakiegoś osobnika, którego nikt z dyskutantów ani nie znał, ani
nawet nie chciał znać, ta jawna przesada, ta konwulsyjna gestykulacja z błahego
powodu kazały mu znowu wrócić do poprzedniej opinii. Trochę za bardzo
przypominało mu to rozmowy, których musiał wysłuchiwać w Fondi lub w Palestrinie,
gdy przyjeżdżał tam we własnych sprawach majątkowych, a może nawet aptekę
Bésuqueta, o której zachował zabawne wspomnienie z czasów lektury Tartarina; i
kolekcjonował już sobie anegdotki do opowiadania przyjaciołom, kiedy za tydzień
powróci do Rzymu. Lecz nie miał racji: zbyt był człowiekiem światowym, aby mógł
nabrać zwyczaju zagłębiania się w swych dociekaniach pod powierzchnię rzucających
się w oczy pozorów, a to, co mu się ukazywało jako zabawny przejaw
prowincjonalizmu, było wszystkim, tylko nie komedią: były to tragiczne porywy klasy,
która patrzyła na zanikanie swojego prymatu jako właścicieli latyfundiów, a więc
swojej racji bytu i swojej ciągłości społecznej, i która szukała w wymuszonej
przesadzie i sztucznych pomniejszaniach ujścia dla swego gniewu i ulgi dla strachu.
Ponieważ nie można było dotrzeć do prawdy, rozmowa zmieniła kierunek:
niezmiennie krążyła wokół spraw związanych z Baldassarem Ibbą, lecz teraz zajęła się
jego życiem prywatnym.
14
— Żyje jak mnich. Wstaje o czwartej rano, idzie na plac, aby sam najmować
robotników, cały dzień zajmuje się zarządem majątku, je tylko chleb i jarzyny z oliwą,
a wieczorem już o ósmej jest w łóżku.
Salina zaprotestował:
— Mnich z żoną i ośmiorgiem dzieci, powiedzmy sobie. Jeden z moich
pracowników spędził dwadzieścia cztery godziny w jego domu: dom ten jest brzydki,
ale duży i wygodny, jednym słowem przyzwoity; żona musiała kiedyś być ładna; dzieci
są dobrze ubrane, jeden z chłopców jest nawet tu, w Palermo, uczy się; a przy jego
stole jada się ciężko, lecz obficie, jak już wam opowiedziałem.
Generał trzymał się mocno:
— Ty, Salina, wierzysz we wszystko, co ci mówią; lub też może chcieli zamydlić
oczy twojemu pracownikowi, który okazał się tęgim głupcem. Chleb, twaróg i lampka
oliwna to jest życie codzienne, prawdziwe życie Ibby. Jeżeli ktoś przybywa do niego z
Palermo, to jasne, że się wysila, aby nas olśnić. Ale łudzi się tylko, że to mu się udaje.
Santa Giulia, pod naporem wieści, które chciał zakomunikować, szamotał się w
swoim fotelu: starannie obute stopy uderzały o podłogę, ręce mu drżały, popiół z
papierosa sypał się po ubraniu:
— Panowie, to bujda! Wy nic nie wiecie, mylicie się kompletnie. Ja jeden wiem,
jak sprawy stoją: żona jednego z moich polowych pochodzi z Torrebella, dwa kroki od
Gibilmonte, i od czasu do czasu odwiedza tam swoją zamężną siostrę, od której
dowiedziała się wszystkiego. Zdaje się, że już nie można mieć wiadomości pewniej-
szych.
W oczach zebranych szukał potwierdzenia słuszności własnego przekonania, a
ponieważ wszyscy byli rozbawieni, znalazł je łatwo. Więc chociaż nie było tam
żadnego wstydliwego ucha, które należałoby uszanować, zniżył głos: bez tej
melodramatycznej przezorności rewelacje nie wypadłyby tak atrakcyjnie.
— Cztery kilometry od Gibilmonte don Baldassare kazał sobie wybudować
mały domek: wszystko, co tylko można sobie wyobrazić najbardziej luksusowego, z
meblami Salci i całą resztą. — Wspomnienia z lektury Catulle Mendésa, tęskne
reminiscencje z paryskich domów schadzek, pragnienia niezrealizowane, choć od
dawna żywione, owładnęły jego wyobraźnią. — Sprowadził z Paryża wielkiego malarza
Rochegrosse, który pokrył mu freskami wszystkie pokoje: siedział trzy miesiące w
Gibilmonte i kazał sobie płacić sto tysięcy lirów miesięcznie. (Rochegrosse był
rzeczywiście przed dwoma laty na Sycylii, bawił tam osiem dni z żoną i trojgiem dzieci
15
i wyjechał zwiedziwszy spokojnie Cappella Palatina, Segestę i latomie w Syrakuzach.)
Kosztowało to majątek! Ale cóż to są za freski! Mogłyby wskrzesić umarłego! Nagie
kobiety, zupełnie nagie, które tańczą, piją, łączą się z mężczyznami i miedzy sobą, we
wszystkich pozycjach, na wszystkie możliwe sposoby. Arcydzieła! Encyklopedia,
mówię wam, encyklopedia wszystkich rozkoszy! Zresztą każcie coś zrobić
paryżaninowi, i to za sto tysięcy lirów miesięcznie! Ibba przyjmuje tam dziesiątki
kobiet: Włoszki, Francuzki, Niemki, Hiszpanki. Także Oterò tam była, wiem to na
pewno. Don Batassano założył tam sobie swój Park Danieli jak Ludwik Szesnasty.
Tym razem Santa Giulii udało się naprawdę: wszyscy słuchali go z otwartymi
ustami. Nie, żeby mu wierzyli: ale uznali tę fantazję za wysoce poetyczną i każdy z
nich pragnął mieć miliony Ibby, aby i na jego konto wymyślano równie efektowne
historyjki. Pierwszym, który ocknął się z poetycznego czaru, był generał.
— A skąd ty to wiesz? Byłeś w tym domku? Jako odaliska czy jako eunuch?
Roześmieli się, śmiał się także Santa Giulia.
— Już wam powiedziałem: żona mojego polowego Antonia widziała te
malowidła.
— Brawo! Więc twój polowy jest rogaczem!
— Bujda! Żadnym rogaczem! Poszła tam zanieść prześcieradła, które wzięła do
prania. Nie wpuścili jej do środka, ale jedno okno było otwarte i zobaczyła wszystko.
Zamek z kłamstw był wyraźnie bardzo kruchy, ale tak piękny, cały zbudowany z
ud kobiecych, z nieprzyzwoitości nie do wiary, z wielkich malarzy i ze stutysięcznych
banknotów, że nikomu nie chciało się dmuchnąć, aby go przewrócić.
Salina wyjął zegarek:
— Boże mój! Już ósma! Muszę iść do domu, żeby się przebrać. Dziś wieczór w
Politeama dają Trawiatę i tego Amami Alfredo! Gemmy Bellincioni naprawdę szkoda
by było stracić. Do zobaczenia w loży!
Radość i prawo
Zaledwie wsiadł do autobusu, naraził się wszystkim.
Teczka napęczniała od cudzych papierów, ogromny pakunek unieruchamiający
mu lewą rękę, szyja opatulona szarym pluszowym szalikiem, parasol, który lada
chwila mógł się otworzyć, wszystko to utrudniało mu okazanie biletu powrotnego; był
zmuszony położyć paczkę na ladzie biletera, strącił lekkie monety, usiłował się schylić,
16
aby je pozbierać, wzbudził protesty wśród tych, którzy weszli za nim i których jego
opieszałość wprawiała w panikę, że drzwi automatyczne przytrzasną im poły płaszczy.
Zdołał wcisnąć się do ogonka ludzi uwieszonych w przejściu; był drobnej budowy, ale
ładunek rozszerzał jego wymiary do objętości zakonnicy wypchanej siedmioma
spódnicami. Podczas gdy ślizgał się po rzadkim błocie poprzez chaos nędznego
ludzkiego tłumu, fala niezadowolenia z powodu jego jakże niewłaściwego ogromu
rozeszła się wzdłuż całego pojazdu: deptał po nogach i jemu też deptali, ściągał na
siebie wymówki, a kiedy za plecami usłyszał nawet trzy sylaby, będące aluzją do jego
nieszczęsnych jakoby małżeńskich przypadków, honor nakazał mu odwrócić głowę i
żywić złudzenie, że pogróżka rozbłysła w zmęczonym wyrazie jego oczu.
Jechano tymczasem ulicami, na których pretensjonalne fasady w barokowym
stylu zasłaniały ohydne zaplecze, wyzierające i tak zza wszystkich rogów, mijano
żółtawe światła starych sklepów.
Kiedy znalazł się na swoim przystanku, nacisnął dzwonek, wysiadł, potknął się
o parasol i wreszcie był już sam, na własnym metrze kwadratowym chodnika.
Upewnił się pospiesznie co do obecności plastykowego portfelu. Teraz mógł
swobodnie sycić się swoim szczęściem.
W portfelu leżało trzydzieści siedem tysięcy dwieście czterdzieści pięć lirów.
Przed godziną odebrał trzynastą pensję, uwalniającą go od kilku cierni, którymi byli:
właściciel domu, tym bardziej natarczywy, im dłużej musiał czekać, a któremu był
winien komorne za dwa kwartały; jakże punktualny poborca rat za kurtkę żony, z
króliczego futra (“Wyglądasz w niej dużo lepiej niż w długim płaszczu, moja droga;
ona cię wyszczupla."); a również złe spojrzenia sprzedawcy ryb i zieleniarza. Te cztery
duże banknoty kładły także kres obawie o najbliższy rachunek za światło, smutnym
spojrzeniom na buciki dzieci, niespokojnemu obserwowaniu drgających płomyczków
gazu z butli. Nie obiecywały obfitości, co to, to nie, ale zapowiadały przynajmniej
przerwę w zmartwieniach, co samo jest już prawdziwą radością biedaków; będzie
można nawet przedłużyć na krótko żywot paru tysięcy lirów, aby potem na Boże
Narodzenie skonsumować je we wspaniałościach świątecznego posiłku.
Ale tych “trzynastych" miewał już zbyt wiele, aby kojarzyć przelotne
zadowolenie, przez nie wywoływane, z tą rozpierającą go teraz, niczym drożdże,
różową euforią. Różową, tak! Różową jak opakowanie słodkiego ciężaru, który mu
obezwładniał lewe ramię. Kiełkowała ona bowiem właśnie z siedmiokilowej
świątecznej babki, którą niósł ze sobą z biura. Nie dlatego, żeby przepadał za tą
17
szczególnie gwarantowaną i szczególnie wątpliwą mieszanką mąki, cukru, rodzynków
i jajek w proszku. W gruncie rzeczy to jej nawet nie lubił. Ale siedem kilo luksusowego
towaru na raz! Ograniczona wprawdzie, ale rzeczywista obfitość w domu, do którego
pożywienie przynoszono po dziesięć deka i w półlitrówkach! Znakomity produkt w
spiżarni, gdzie dotąd panowały jedynie trzeciorzędne etykiety! Co za radość dla Marii!
I te okrzyki dzieci, gdy przez dwa tygodnie będą poznawać ów całkiem nieznany,
niezbadany Dziki Zachód — podwieczorek!
To były jednak radości innych, radości materialne, zrodzone z wanilii, z
kolorowego kartonu, mówiąc krótko: z ciasta. Jego zaś osobiste szczęście było
zupełnie innego rodzaju, było to szczęście duchowe, mieszanina dumy i
rozrzewnienia. Tak, proszę państwa, duchowe.
Kiedy Kierownik jego biura rozdzielał niedawno koperty z pieniędzmi i
życzenia świąteczne z właściwą sobie wyniosłą dobrodusznością starego dostojnika,
powiedział również, że siedmiokilowa babka, przysłana w prezencie dla ich instytucji
przez Wielką Firmę Wytwórczą, została przeznaczona dla najbardziej zasłużonego
urzędnika. Prosi więc drogich współpracowników, aby zechcieli w sposób
demokratyczny (właśnie tak się wyraził) wskazać na tym zebraniu szczęśliwego
wybrańca.
Ciasto tymczasem stało tam, na środku biurka, ciężkie, szczelnie opakowane,
“brzemienne wróżbami", jakby powiedział ten sam Kierownik w mundurze
faszystowskim przed dwudziestu laty. Między kolegami krążyły śmiechy i szepty,
potem wszyscy, a Dyrektor pierwszy, zaczęli wykrzykiwać jego nazwisko. Ogromna
satysfakcja, pewność dalszej ciągłości pracy, jednym słowem — triumf. I nic nie było
w stanie zachwiać tego pokrzepiającego uczucia: ani trzysta lirów, które musiał wydać
w barze na dole, kiedy stawiał kolegom kawę w podwójnie sinym świetle burzliwego
zachodu i bladych neonów, ani ciężar zdobyczy, ani wyzwiska zasłyszane w autobusie,
nic, nawet przebłyski w głębi świadomości, że ze strony kolegów spotkał się z aktem
pogardliwej litości dla swojej biedy: był naprawdę zbyt ubogi na to, aby pozwalać
zielsku pychy kiełkować tam, gdzie nie należy.
Udał się w kierunku domu starą, walącą się ulicą, na której bombardowania
przed piętnastu laty wycisnęły ostateczne piętno. Dotarł na koszmarny placyk, gdzie w
głębi kulił się upiorny budynek.
Pozdrowił z werwą dozorcę Cosimo, który pogardzał nim wiedząc, że pensja
tego lokatora jest niższa od jego własnych zarobków. Dziewięć stopni, trzy stopnie,
18
dziewięć stopni: piętro, na którym mieszkał cavaliere Tizio. Ech, miał wprawdzie fiata
1100, lecz za to żonę starą, brzydką i ordynarną. Dziewięć stopni, trzy stopnie, po-
chyłość, dziewięć stopni: mieszkanie doktora Sempronio. Jeszcze gorzej! Syn
próżniak, szalejący na punkcie lambrett i vesp, a poczekalnia stale pusta. Dziewięć
stopni, trzy stopnie, dziewięć stopni: jego mieszkanie, mieszkanko człowieka lu-
bianego, zacnego, szanowanego, nagradzanego, nadzwyczajnego urzędnika.
Otworzył drzwi, wcisnął się do wąskiego korytarza, już w progu zatrzymany
zapachem duszonej cebuli, złożył na ławce-skrzyni, nie większej od koszyka, swą
ciężką paczkę, teczkę nabrzmiałą cudzymi sprawami, zawadzający szalik. Rozległ się
jego głos:
— Maria, chodź tutaj! Zobacz, co za cudo przyniosłem!
Z kuchni wyszła żona, w niebieskim szlafroku, na którym sadza z garnków
zostawiła swoje ślady; jej drobne ręce, zaczerwienione od zmywania, spoczywały na
brzuchu, zniekształconym przez porody. Zasmarkane dzieci z piskiem stłoczyły się
wokół różowego monumentu, nie śmiejąc go dotknąć.
— Doskonale! Ale pensję też przyniosłeś! Nie mam już ani grosza.
— Oczywiście, kochanie. Zostawiam sobie tylko drobne, dwieście czterdzieści
pięć lirów. Lecz patrz, co za łaska losu!
Maria była niegdyś ładna, a jeszcze kilka lat temu wesołe oczki rozjaśniały jej
bystrą twarzyczkę. Teraz głos jej ochrypł w kłótniach ze sprzedawcami, złe pożywienie
zniszczyło cerę, stałe wpatrywanie się w przyszłość, chmurną i pełną raf, zgasiło blask
spojrzenia. Przetrwała w niej tylko dusza, święta, a więc niezłomna i nie ulegająca
czułostkom, głęboka dobroć zmuszona do uzewnętrzniania się za pomocą zrzędzenia i
sprzeciwów, a także duma kastowa, pognębiona, lecz uparta. Maria była bowiem
wnuczką wielkiego kapelusznika z via Indipendenza i gardziła nierównie
skromniejszymi przodkami swego Girolama, którego zresztą uwielbiała, tak jak się
uwielbia dziecko głupie, lecz kochane.
Jej spojrzenie prześliznęło się obojętnie po ozdobnym kartonie.
— Bardzo dobrze. Jutro wyślemy ją mecenasowi Rismie, wobec którego mamy
zobowiązania.
Mecenas Risma dwa lata temu powierzył mu pewną skomplikowaną pracę
buchalteryjną, zapłacił za nią, a ponadto zaprosił ich oboje na obiad do swego
abstrakcyjnego i metalowego mieszkania, gdzie rachmistrz cierpiał niczym po-
tępieniec, z powodu butów kupionych specjalnie na tę okazję. I teraz dla tego
19
prawnika, który opływał we wszystko, jego Maria, jego Andrea, Saverio, mała
Giuseppina i on sam mieli wyrzec się jedynej żyły złota, do jakiej dokopali się po tylu
latach!
Pobiegł do kuchni, złapał nóż, porwał się do przecinania złotych sznurków,
którymi zręczna-robotnica mediolańska pięknie omotała pakunek; ale spierzchnięta
dłoń żony spoczęła ze znużeniem na jego ramieniu:
— Girolamp, nie, bądź dzieckiem! Wiesz przecież, że musimy zrewanżować się
Rismie.
Przemówiło Prawo, Prawo nieskazitelnych kapeluszników.
— Ależ, moja droga, to jest nagrodą, świadectwo moich zasług, dowód uznania!
— Daj spokój. Ci twoi koledzy i delikatne uczucia! Jałmużna, Giro, to tylko
jałmużna. — Nazywała go dawnym, pieszczotliwym imieniem, uśmiechała się do
niego oczyma, w których on jeden potrafił odnaleźć dawny wdzięk. — Jutro kupisz
inną, mniejszą babkę, dla nas wystarczy. I cztery czerwone karbowane świeczki, takie,
jakie są na wystawie w domu towarowym; to będzie wielkie święto.
Rzeczywiście, następnego dnia kupił zwyczajną babkę, nie cztery, ale dwie
zachwycające świeczki, a olbrzyma wysłał za pośrednictwem jednej z agencji
mecenasowi Rismie, co kosztowało go dalszych dwieście lirów.
Zresztą po Bożym Narodzeniu musiał kupić trzecią babkę i pokrojoną dla
niepoznaki w kawałki zanieść kolegom, którzy mu dokuczali, że nie zostawił im nawet
okruszyny ze swego wspaniałego łupu.
Mglista zasłona opadła na dalszy los pierworodnego ciasta.
Zgłosił reklamację w agencji “Błyskawica". Pokazano mu, z wyraźnym
lekceważeniem, rejestr doręczeń z widniejącym na odwrocie podpisem służącego
mecenasa. Po Trzech Królach jednak nadszedł bilet wizytowy z “gorącym podziękowa-
niem i życzeniami".
Honor był ocalony.
20
Profesor i syrena
Późną jesienią 1938 roku przechodziłem ostry kryzys mizantropii. Mieszkałem
wówczas w Turynie i razu pewnego, kiedy spałem, dziewczyna turyńska Nr l,
szperając mi po kieszeniach w poszukiwaniu pięćdziesięciolirowych banknotów, od-
kryła tam również liścik dziewczyny Nr 2, który nawet pomimo błędów
ortograficznych nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do charakteru łączących nas
stosunków.
Moje przebudzenie było nagłe i burzliwe. Mieszkanko przy via Peyron trzęsło
się od wybuchów żywego dialektu; groziło mi też wydrapanie oczu, czego uniknąłem
wykręcając nieco lewy nadgarstek mojego miłego dziewczęcia. Ta w pełni uza-
sadniona akcja obronna położyła kres wspomnianej scenie, lecz również i naszej
idylli. Dziewczyna ubrała się pospiesznie, wrzuciła do torebki puszek, kredkę,
chusteczkę, pięcdziesięciolirowy banknot (“tych nieszczęść przyczynę"), trzykrotnie
rzuciła mi w twarz: “świnia", i poszła sobie. Nigdy nie była tak urocza jak w tym
kwadransie furii. Z okna widziałem ją, jak wychodziła i oddalała się w porannej
mgiełce, wysoka, smukła, strojna w odzyskaną elegancję.
Nigdy jej już nie ujrzałem, tak jak nigdy nie zobaczyłem już mojego czarnego
wełnianego pulowera, na który wydałem majątek i który miał zaletę fatalną: fason
stosowny tak dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Pozostawiła mi tylko w łóżku dwie tak
zwane “niewidoczne" szpilki do włosów.
Tego samego popołudnia byłem umówiony z Nr 2 w pewnej cukierni na piazza
Carlo Felice. Jednak przy okrągłym stoliku w zachodnim, “naszym" rogu drugiej sali
zamiast kasztanowych loków dziewczyny, bardziej teraz pożądanej niż kiedykolwiek
przedtem, dostrzegłem chytrą twarz Tonina, jej dwunastoletniego braciszka, który
właśnie kończył pochłaniać czekoladę z podwójnym kremem. Gdy się zbliżyłem,
podniósł się z krzesła, jak przystoi grzecznemu turyńczykowi.
— Proszę pana — powiedział — Pinotta nie przyjdzie. Kazała dać panu ten bilet.
Do widzenia panu.
I wyszedł zabierając ze sobą dwa ciastka pozostałe jeszcze na talerzu. Na
bileciku koloru kości słoniowej otrzymałem absolutną odprawę, umotywowaną moją
21
nikczemnością i “południową nieuczciwością". Było jasne, że Nr l odszukała i
podjudziła Nr 2, a ja znalazłem się na lodzie.
W ciągu dwunastu godzin straciłem dwie dziewczyny, które wzajemnie
uzupełniały się jak najkorzystniej, i w dodatku pulower, na którym mi zależało;
ponadto musiałem zapłacić za konsumpcję piekielnego Tonina. Moja arcysycylijska
miłość własna została poniżona. Wyszedłem na durnia i postanowiłem na jakiś czas
odsunąć się od świata i jego blichtru.
Na ten okres izolacji nie można było wynaleźć lepszego miejsca od owej
kawiarni na via Po, gdzie teraz sam jak pies spędzałem wolne chwile, a zwłaszcza
wieczory po pracy w redakcji. Było to coś w rodzaju Hadesu zaludnionego przez
bezkrwiste cienie podpułkowników, sędziów i profesorów na emeryturze. Te
bezcielesne zjawy grały w warcaby lub domino, zanurzone w świetle przyćmionym
przez portyki i chmury za dnia, wieczorem zaś przez ogromne zielone abażury ży-
randoli, i nigdy nie podnosiły głosu, jakby w obawie, że nazbyt silny dźwięk przerwie
słaby wątek ich egzystencji. Prawdziwe Elizeum.
Ponieważ jestem zwierzęciem o raczej stałych przyzwyczajeniach, siadałem
zawsze w kącie przy tym samym stoliku, którego przemyślna konstrukcja zapewniała
klientowi maksimum niewygody. Po lewej stronie dwa widma wyższych oficerów
grały w trik-traka z dwoma duchami radców sądu apelacyjnego. Wojskowe i sądowe
kostki do gry wytaczały się bezszelestnie ze skórzanego kubka. Po prawej stronie
siadywał jakiś pan w podeszłym wieku, odziany w stary płaszcz z wyliniałym
karakułowym kołnierzem. Stale czytał pisma zagraniczne, palił toskańskie cygara i
często spluwał. Raz po raz przerywał lekturę i wydawało się, że ściga w kręgach dymu
jakieś swoje wspomnienie. Potem znów zaczynał czytać i spluwać. Miał bardzo
brzydkie ręce, żylaste, zaczerwienione, o paznokciach równo ściętych i nie zawsze
czystych. A przecież gdy spostrzegł kiedyś w jednym ze swych pism fotografię
archaicznego greckiego posągu, o szeroko rozstawionych oczach i zagadkowym
uśmiechu, te niekształtne palce ku memu zdziwieniu pogładziły wizerunek z
prawdziwie królewską delikatnością. Gdy zauważył, że go obserwuję, zaczął gniewnie
pochrząkiwać i zamówił jeszcze jedną kawę.
Stosunki nasze pozostałyby w tym stadium ukrytej wrogości, gdyby nie
szczęśliwy przypadek. Przynosiłem zwykle z redakcji kilka dzienników, między nimi
22
znalazł się raz “Giornale di Sicilia". Były to lata wzmożonej aktywności Minculpopa
*
i
wszystkie gazety wyglądały jednakowo; ów numer dziennika z Palermo był bardziej
jeszcze niż zwykle banalny i niczym innym nie różnił się od gazety mediolańskiej czy
rzymskiej, jak tylko niedoskonałością szaty graficznej; moja lektura tego pisma trwała
więc krótko i zaraz odłożyłem je na stolik. Ledwie przystąpiłem do kontemplacji
następnego wcielenia Minculpopa, gdy mój sąsiad zwrócił się do mnie:
— Przepraszam pana, czy mógłbym rzucić okiem na “Giornale di Sicilia"?
Jestem Sycylijczykiem i od lat nie miałem okazji oglądać gazety z moich stron.
Mówił głosem kulturalnym, akcent miał nienaganny, spojrzenie jego oczu
wyrażało powściągliwy dystans.
— Ależ proszę bardzo! Niechże pan sobie wyobrazi, że ja również jestem
Sycylijczykiem, i jeśli tylko pan sobie tego życzy, chętnie będę przynosił tę gazetę
codziennie.
— Dziękuję. Myślę, że to niepotrzebne. Uległem prostej ciekawości. Jeżeli
Sycylia jest taka jak za moich czasów, sądzę że nic się tam nie dzieje dobrego,
podobnie jak od trzech tysięcy lat.
Przejrzał gazetę, złożył ją i zwrócił, po czym pogrążył się w lekturze jakiegoś
dziełka. Opuszczając lokal, miał wyraźny zamiar wymknąć się bez pożegnania, ale ja
wstałem i przedstawiłem się; on mruknął przez zęby swoje nazwisko, którego nie
dosłyszałem, lecz nie podał mi ręki; na progu kawiarni odwrócił się jednak, uchylił ka-
pelusza i głośno zawołał:
— Ciao, ziomku!
Zniknął pod portykami, pozostawiając mnie w osłupieniu i wywołując szmer
dezaprobaty wśród cieni, które grały w kości.
Dokonałem obrzędów magicznych w celu zmaterializowania kelnera i
zapytałem wskazując na pusty stolik:
— Kto to był ten pan?
— Ten? — odpowiedział. — To senator Rosario la Ciura.
Nazwisko to przemawiało nawet do mojej dość fragmentarycznej kultury
dziennikarskiej: należało ono do jednego z pięciu czy sześciu Włochów o
niezaprzeczalnej światowej sławie, do najznakomitszego hellenisty naszych czasów.
Wyjaśniła mi się od razu lektura grubych czasopism i pieszczotliwe gładzenie
fotografii. A także jego nieprzystępność i dyskretna wytworność.
*
Ministero delia Cultura Popolare w okresie faszyzmu.
23
Nazajutrz przejrzałem w redakcji tę szczególną kartotekę, która zawiera
nekrologi in spe. Hasło “La Ciura" znajdowało się w niej zredagowane całkiem
poprawnie, raz na zawsze. Wyczytałem tam, że wielki człowiek urodził się w Aci-
Castello (Katania) w ubogiej drobnomieszczańskiej rodzinie; że dzięki
zdumiewającym zdolnościom, jakie przejawił podczas studiów nad greką, a także
dzięki stypendium i publikacjom naukowym, otrzymał w dwudziestym siódmym roku
życia katedrę literatury greckiej na uniwersytecie w Pawii; że potem powołano go na
uniwersytet w Turynie, gdzie pozostał aż do osiągnięcia wieku emerytalnego; że miał
wykłady w Oksfordzie i Tybindze i odbył wiele podróży, niejednokrotnie bardzo
dalekich, ponieważ senator z okresu przedfaszystowskiego i członek Akademii dei
Lincei był także doktorem honoris causa uniwersytetów w Yale, Harvard, Nowym
Delhi i Tokio, nie mówiąc naturalnie o najświetniejszych uniwersytetach europejskich
od Upsali do Salamanki. Wykaz jego publikacji był bardzo długi i wiele jego prac,
szczególnie o dialektach jońskich, uznano za podstawowe; wystarczy powiedzieć, że
był jedynym cudzoziemcem, któremu powierzono opracowanie teubnerowskiego
wydania Hezjoda i że wydanie to poprzedził naukowym wstępem łacińskim, ujętym
niezwykle głęboko. Wreszcie powód do największej sławy: nie był członkiem
Akademii Włoskiej. Wśród innych równie uczonych kolegów wyróżniał się zawsze
żywym, niemal zmysłowym odczuciem klasycznego antyku, co znalazło wyraz w
zbiorze esejów Ludzie i bogowie, cenionych jako dzieło pełne nie tylko wielkiej
erudycji, ale także i żywej poezji. Krótko mówiąc, był “chlubą narodu i pochodnią
wszystkich kultur", jak zakończył swą kompilację autor hasła w kartotece. Rosario La
Ciura miał siedemdziesiąt pięć lat i żył dostatnio, choć z dala od zbytku, z pensji
profesorskiej i gaży senatora. Nie był żonaty.
Trudno zaprzeczyć: my, Włosi, synowie z pierwszego łoża (albo ojcowie)
Renesansu, uważamy, że Wielki Humanista stoi ponad każdym innym
śmiertelnikiem. Możliwość bezpośredniego obcowania z najwyższym reprezentantem
tej subtelnej, niemal nekromantycznej i jakże bezinteresownej wiedzy pochlebiała i
niepokoiła zarazem; doświadczałem tych samych uczuć, jakich doznawałby młody
Amerykanin przedstawiony panu Gilette: był to lęk, respekt i jakaś szczególna forma
dość niewinnej zawiści.
Wieczorem zaszedłem do Hadesu w nastroju zupełnie innym niż w dniach
poprzednich. Senator był już na swoim miejscu i w odpowiedzi na mój pełen
uszanowania ukłon odmruknął coś przez zęby. Kiedy jednak skończył czytać artykuł i
24
wpisał swoje uwagi do notesu, odwrócił się w moją stronę i powiedział głosem
niezwykle melodyjnym:
— Ziomku, sposób, w jaki mnie powitałeś, upewnił mnie, że któraś z tutejszych
larw powiedziała ci, kim jestem. Zapomnij o tym. Zapomnij również, jeżeli się to
jeszcze nie stało, o aorystach wyuczonych w liceum. Powiedz mi raczej, jak się
nazywasz, bo wczoraj wieczorem, zamiast przedstawić się, wybełkotałeś coś nie-
wyraźnie, jak to zwykle bywa, a ja, gdybym chciał pójść za twoim przykładem,
bezskutecznie pytałbym innych o twoje nazwisko, ponieważ ciebie zapewne nikt tu nie
zna.
Mówił do mnie z góry, odczuwało się, że znaczyłem dla niego mniej od robaka.
Byłem najwyżej czymś w rodzaju drobnego pyłku wirującego bezwładnie w
promieniach słońca. Jednak spokojny głos, słowo precyzyjnie dobrane, użycie formy
“ty" stwarzały pogodny nastrój dialogu platońskiego.
— Nazywam się Paolo Corbèra, urodziłem się w Palermo, gdzie ukończyłem
prawo. Teraz pracuję tutaj w redakcji “La Stampa". Ażeby sprawę postawić jasno,
panie senatorze, dodam, że na maturze dostałem z greki ledwo dostatecznie i mam
pewne powody sądzić, że otrzymałem je zamiast noty niedostatecznej tylko dlatego, że
chciano wydać mi dyplom.
Uśmiechnął się z lekka.
— Dobrze, że się do tego przyznałeś. Nie lubię rozmawiać z ludźmi
przekonanymi, że posiedli wiedzę, od której w istocie są dalecy, jak na przykład moi
koledzy z uniwersytetu. Znają naprawdę jedynie zewnętrzne formy greki, jej
ekstrawagancje nieregularności. Żywy duch tego języka, tak głupio nazwanego
martwym, nigdy się im nie objawił. Nic im się właściwie nie objawiło. Biedni ludzie
zresztą: jakże mogliby poznać ducha tej mowy, skoro nigdy nie mieli okazji usłyszeć
żywej greki. .
Duma, owszem, jest niewątpliwie lepsza od fałszywej skromności, ale wydało
mi się, że senator trochę przesadza. Błysnęła mi nawet myśl, że może lata
rozmiękczyły nieco ten wyjątkowy mózg. Ci biedacy, jego koledzy, tyleż razy mieli
okazję słyszeć starożytną grekę -co i on, a więc nigdy.
— Paolo... — ciągnął dalej. — Masz szczęście nazywać się tak jak jedyny apostoł,
który miał trochę kultury i oglądy literackiej. Hieronim jednak byłoby lepiej. Inne
imiona, których wy, chrześcijanie, używacie, są naprawdę pospolite. Imiona
niewolników.
25
Rozczarowywał mnie coraz bardziej, zakrawał na uniwersyteckiego
antyklerykała, i do tego jeszcze z domieszką faszystowskiego nietzscheanizmu. Czyżby
tak było naprawdę?
Mówił dalej głosem dźwięcznym i pełnym siły, która być może płynęła z
długiego— okresu milczenia.
— Corbèra... Jeśli się nie mylę, to znane nazwisko sycylijskie! Przypominam
sobie, że mój ojciec wpłacał za nasz domek w Aci-Castello jakiś mały czynsz roczny do
zarządu domu Corbèra di Palina czy Salina, nie pamiętam już dobrze. Żartował nawet
za każdym razem, mówiąc, że jeżeli jest jakaś rzecz na świecie pewna, to ta właśnie, że
tych parę lirów nie trafi do kieszeni jego “suwerena", jak go nazywał. Czy jesteś może
jednym z tych właśnie Corbèrów, czy tylko pochodzisz od jakiegoś chłopa, który przy-
brał nazwisko swego pana?
Wyznałem, że byłem właśnie Corbèra di Salina, co więcej, że byłem jedynym
pozostałym egzemplarzem tego rodu. Wszystkie zbytki, wszystkie grzechy, wszystkie
naciągane czynsze, wszystkie długi nie popłacone, słowem wszystkie “lampartyzmy"
złączyły się we mnie. Senator nieoczekiwanie wydał się zadowolony.
— Dobrze, dobrze, bardzo cenię stare rody. Drzemie w nich jeszcze jakaś
pamięć, co prawda słaba, ale zawsze lepsza niż u innych. Są jedyną formą osiągnięcia
fizycznej nieśmiertelności, na jaką wy potraficie się zdobyć. Pomyśl o szybkim
ożenku, Corbèra. Biorąc pod uwagę, że wy wszyscy nie wymyśliliście nic lepszego dla
przedłużenia życia, jak tracenie własnego nasienia w najdziwniejszych miejscach.
Denerwował mnie wyraźnie. “Wy" i “wy"! Kto “wy"? Całe to pospolite stado,
które nie miało szczęścia być senatorem La Ciura? A czy on osiągnął tę
nieśmiertelność fizyczną? Trudno byłoby go o to posądzać patrząc na pokrytą
zmarszczkami twarz i na ociężałe ciało...
— Corbèra di Salina — ciągnął dalej niestrudzenie. — Nie obrazisz się, jeżeli w
dalszym ciągu będę mówił per ty, jakby do jednego z moich uczniaków, którzy
chwilowo są młodzi?
Wyznałem, że jestem nie tylko zaszczycony, ale i szczęśliwy, i tak było
naprawdę. Po przezwyciężeniu wreszcie sprawy nazwisk i protokołu rozmowa zeszła
na Sycylię. Od dwudziestu lat jego noga tam nie stanęła. A ostatnim razem, gdy był
tam “na dole" (tak mówił na sposób ludzi z Piemontu), zabawił tylko pięć dni w
Syrakuzach, ażeby przedyskutować z Paolem Orsi zawiłą kwestię dialogowania
chórów w sztukach antycznych.
26
— Przypominam sobie, że chciano zawieźć mnie autem z Katanii do Syrakuz;
zgodziłem się dopiero wówczas, kiedy się dowiedziałem, że w Auguście droga biegnie
z dala od morza, a kolej idzie brzegiem. Opowiedz mi coś o naszej wyspie! To piękna
ziemia, choć zaludniają ją osły. Niegdyś mieszkali na niej bogowie, a może przebywają
tam i nadal podczas tych sierpni, które się nie kończą? Jednak nie mów mi o waszych
czterech nowo odkrytych świątyniach. I tak jestem pewien, że nic z tego nie
rozumiesz.
Mówiliśmy więc o nieśmiertelnej Sycylii, o Sycylii jako zjawisku natury. O
zapachu rozmarynu na zboczach Nebrodi, o smaku miodu z Melilli, o falowaniu
kłosów na wietrze w dzień majowy, tak dobrze widocznym z Enny, o pustkowiach
dokoła Syrakuz, o falach zapachów, którymi okoliczne gaje pomarańczowe i
cytrynowe zalewają po prostu Palermo podczas tych szczególnych czerwcowych
zachodów słońca. Mówiliśmy o uroku letnich nocy, gdy człowiek leżąc na wznak
wśród drzew pistacjowych widzi zatokę Castellammare i gwiazdy odbijające się w
uśpionym morzu; jego dusza ginie wtedy w przestworzach, lecz ciało drży napięte w
pogotowiu, czując zbliżające się demony.
Choć senator opuścił wyspę przed pięćdziesięciu laty, to jednak zachował
nadzwyczaj dokładne wspomnienie niektórych nawet bardzo drobnych szczegółów.
— Morze, morze sycylijskie ma najpiękniejsze barwy, jest najbardziej
romantyczne ze wszystkich, jakie widziałem; to jedyna rzecz, której nie potraficie
zniszczyć, naturalnie tam, gdzie nie ma miast. Czy podają jeszcze w nadmorskich
trattoriach przepołowione jeże morskie? — Zapewniłem go, że tak, dodając jednak, że
mało kto je teraz jada, z obawy przed tyfusem. — A przecież to najwspanialsza rzecz,
jaką macie tam “na dole". Te krwiste chrząstki, te imitacje narządów kobiecych,
pachnące solą i algami. Tyfus? Jaki tyfus? Są równie niebezpieczne jak wszystkie dary
morza niosące śmierć, lecz zarazem i nieśmiertelność. Gdy byłem u Orsiego w
Syrakuzach, zażądałem ich kategorycznie. Co za smak! Co za boski widok!
Najpiękniejsze wspomnienie moich ostatnich pięćdziesięciu lat!
Byłem zmieszany i zafascynowany: człowiek tego pokroju pozwalał sobie na
metafory dość śliskie i przejawiał dziecinne łakomstwo wobec przeciętnych zresztą w
smaku jeży morskich!
Rozmawialiśmy jeszcze przez dłuższy czas, a on odchodząc uparł się zapłacić za
moją kawę, nie zmarnował przy tym okazji, aby zachować się gruboskórnie
(“Wiadomo, że dzieci z dobrych domów nie mają zwykle grosza w kieszeni."); roz-
27
staliśmy się jak przyjaciele, choć dzieliła nas pięćdziesięcioletnia różnica wieku, a
tysiące lat świetlnych dzieliły nasze kultury.
Nadal spotykaliśmy się co wieczór i chociaż opary mojej niechęci wobec
ludzkości zaczęły się rozwiewać, starałem się nigdy nie opuścić spotkania z senatorem
w Piekielnych Czeluściach na via Po; nie żebyśmy wiele czasu tracili na próżne
gadanie; nadal czytał i robił notatki zwracając się do mnie jedynie od czasu do czasu,
lecz jego mowa była zawsze harmonijnym potokiem dumy i wzgardy pomieszanej z
pełnymi melancholii aluzjami, mającymi w sobie coś z niezrozumiałej poezji. Spluwał
też w dalszym ciągu i w końcu spostrzegłem, że czynił to tylko podczas lektury. Myślę,
że on także nieco mnie polubił, lecz nie mam na ten temat złudzeń: jeżeli była to jakaś
sympatia, to w każdym razie nie taka, jaką “my wszyscy" (ażeby posłużyć się
terminologią senatora) możemy odczuwać do drugiej istoty ludzkiej. Była ona raczej
podobna do uczucia, jakie żywi stara panna do swego kanarka, w którego obecności
może wyrazić głośno swoje żale, mimo że wie, jak bardzo jest on płochy i niezdolny do
zrozumienia czegokolwiek. Biedne stworzenie nie bierze w tym wszystkim żadnego
udziału, a jednak jego brak odczułaby dotkliwie. I rzeczywiście, nie uszło mojej uwagi,
że kiedy się trochę spóźniałem, chmurne spojrzenie starca spoczywało na drzwiach.
Upłynął chyba miesiąc, zanim od rozważań, bardzo oryginalnych zawsze, lecz z
jego strony bądź co bądź ogólnikowych, przeszliśmy do tematów bardziej intymnych,
co różni właśnie rozmowy między przyjaciółmi od tych, które prowadzą zwyczajni
znajomi. To ja przejawiłem inicjatywę, jego częste spluwanie było dla mnie nieznośne.
(Dało się ono we znaki również stróżom Hadesu, którzy wreszcie postawili w pobliżu
jego miejsca spluwaczkę z połyskującego mosiądzu.) Tak więc pewnego wieczoru
ośmieliłem się zapytać go, dlaczego nie leczy swego przewlekłego kataru. Postawiłem
pytanie bez zastanowienia; od razu tego pożałowałem i oczekiwałem, że od
senatorskiego gniewu posypie się na mą głowę tynk z sufitu. Tymczasem dobiegł
minie głos zupełnie zrównoważony:
— Ależ, drogi Corbèra, ja wcale nie mam kataru. Ty, który masz taki dar
obserwacji, powinieneś był zauważyć, że nigdy przed splunięciem nie kaszlę. Moje
spluwanie nie jest znakiem choroby, wprost przeciwnie, świadczy o zdrowiu psy-
chicznym: pluję z obrzydzenia na te bzdury, które tutaj czytam. Jeżeli zadałbyś sobie
trud, aby obejrzeć ten oto przyrząd (wskazał spluwaczkę), spostrzeżesz, że zawiera
ona mało śliny i ani śladu śluzu. Moje splunięcia są symboliczne i wysoce kulturalne.
28
Jeśli ci się nie podobają, wracaj do swoich rodzinnych salonów, w których nie pluje
się nigdy, ponieważ jest w złym stylu mieć mdłości z jakiegokolwiek powodu.
Tę niezwykłą arogancję łagodziło jego spojrzenie, trochę nieobecne. A jednak
miałem ochotę podnieść się i zostawić go samego. Na szczęście po chwili namysłu
zreflektowałem się, że to ja zawiniłem przez swoją natarczywość. Zostałem, a
niewzruszony senator przeszedł szybko do kontrataku:
— A ty dlaczego uczęszczasz do tego Hadesu pełnego cieni i, jak mówisz,
katarów, do tego miejsca geometrycznego zwichniętych egzystencji? W Turynie nie
brak istot, które wam wszystkim wydają się tak godne pożądania, wystarczy spacer do
hotelu Castello, do Rivoli lub do Domu Zdrojowego Moncalieri, a szybko zaspokoicie
wasze niskie potrzeby.
Roześmiałem się słysząc, że z tych uczonych ust płynie niezwykle dokładna
wiedza o turyńskich lokalach rozrywkowych.
— Ależ, senatorze, skąd pan zna te adresy?
— Znam je, Carbèra, znam. Jeżeli się uczęszcza na zebrania akademickie i
polityczne, można się tam tego właśnie nauczyć, i tylko tego. Zechciej jednak łaskawie
przyjąć do wiadomości, że z takimi brudnymi przyjemnościami nigdy nie miał nic
wspólnego Rosario La Ciura.
Nie wątpiłem, że mówił prawdę. Zachowanie i słowa senatora “niedwuznacznie
znamionowały" (jak się to mówiło w 1938 roku) seksualną powściągliwość, która
bynajmniej nie wynikała z wieku.
— Mówiąc prawdę, senatorze, zacząłem tu przychodzić szukając chwilowego
azylu z dala od świata. Miałem kłopoty z dwiema takimi właśnie dziewczętami, jakie
pan słusznie napiętnował.
Odpowiedź była błyskawiczna i bezlitosna:
— Rogi, co, Corbèra? A może choroba?
— Ani jedno, ani drugie, lecz jeszcze gorzej: porzucenie.
I zrelacjonowałem zabawne wypadki sprzed dwóch miesięcy. Przedstawiłem je
w sposób śmieszny, ponieważ rany mojej miłości własnej już się zagoiły. Każdy inny
na miejscu tego przeklętego hellenisty albo by mnie wyśmiał, albo — w drodze
wyjątku — wyraziłby mi swoje współczucie. Piekielny starzec zachował się inaczej, on
się oburzył.
29
— Oto co się dzieje, Corbèra, gdy parzą się ze sobą istoty chore i nędzne! Tak
samo zresztą określiłbym ciebie w rozmowie z tymi dwoma puszczadłami, jeżeli
miałbym nieprzyjemność je spotkać.
— Chore, senatorze? Obydwie czuły się wspaniale: wystarczyło zobaczyć ich
apetyt, kiedy szliśmy na obiad do “Lustrzanej". A nędzne to już naprawdę nie. Były to
wspaniałe dziewczęta i całkiem eleganckie.
Senator splunął głośno jednym z tych swoich dezaprobujących splunięć.
— Chore, wiem, co mówię, rozpadną się za pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, a
może znacznie wcześniej, zatem już teraz są chore. Również nędzne: cóż to za
elegancja pochodząca z błyskotek, z kradzionych pulowerów i z kokieterii wyuczonej
w kinie? I ta szlachetność pozwalająca wyławiać banknoty z kieszeni kochanka
zamiast obdarowywać go, jak to potrafią inne, różowymi perłami i gałązkami koralu.
Oto na co się człowiek naraża w obcowaniu z tymi ucharakteryzowanymi
manekinami. I czy nie czuliście obrzydzenia, tak ty wobec nich, jak i one wobec ciebie,
obcałowując przyszłe wasze zwłoki na cuchnących prześcieradłach?
Odpowiedziałem głupawo:
— Ależ, senatorze, prześcieradła zawsze były czyste!
Rozzłościł się:
— Co mają do tego prześcieradła? To od was nieuchronnie zalatywało trupim
odorem. Pytam raz jeszcze: jak można wchodzić w konszachty z ludźmi takimi jak one
i jak ty także?
Ponieważ właśnie miałem na widoku uroczą cousette z Ventury, poczułem się
dotknięty.
—Przecież w końcu nie można iść do łóżka wyłącznie z księżniczkami!
— Kto ci mówi o księżniczkach? One też są tylko materiałem do trupiarni. Ale
ty, chłopcze, nie rozumiesz tych rzeczy. Niepotrzebnie ci o tym wszystkim mówię. To
okropne, że i ty, i twoje przyjaciółki pogrążacie się w trującym bagnie waszej brudnej
rozpusty. Ale nieliczni są ci, którzy zrozumieli.
Wzrok miał utkwiony w suficie i uśmiechał się z lekka; na twarzy jego pojawił
się wyraz ekstazy. Po chwili podał mi rękę i wyszedł.
Nie pokazał się przez trzy dni, czwartego dnia otrzymałem w redakcji telefon:
— Czy to pan Corbèra? Mówi Bettina, gospodyni pana senatora La Ciury.
Prosił, aby powiedzieć, że był silnie przeziębiony, lecz teraz czuje się lepiej i że
30
chciałby pana zobaczyć dziś wieczorem po kolacji. Proszę przyjść na via Bertola 18, o
godzinie dziewiątej, drugie piętro.
Połączenie apodyktycznie przerwano i zaproszenie stało się nieodwołalne.
Nr 18 na via Bertola okazał się starym domem, mocno już zrujnowanym, ale
mieszkanie senatora było obszerne i dobrze utrzymane, zapewne dzięki staraniom
Bettiny. Długie rzędy książek zaczynały się już w przedpokoju, a w trzech pokojach,
przez które przeszedłem, były ich tysiące, książek o skromnym wyglądzie i
niewyszukanej oprawie, takich, jakie się widzi w każdej żywej bibliotece. W czwartym
pokoju siedział senator odziany w szeroki szlafrok z wełny wielbłądziej, tak miękkiej i
delikatnej, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Później dowiedziałem się, że nie
był to wielbłąd, lecz cenna wełna jakiegoś peruwiańskiego zwierzęcia, dar senatu
Akademii w Limie. Senator nie raczył bynajmniej podnieść się, kiedy wszedłem, mimo
to przyjął mnie bardzo kordialnie; czuł się lepiej, nawet całkiem dobrze, i spodziewał
się wrócić do normalnego trybu życia, skoro tylko ustąpi fala mrozów, która w tych
dniach nawiedziła Turyn. Poczęstował mnie cypryjskim winem żywicowanym,
otrzymanym w darze od Włoskiego Instytutu w Atenach, strasznym różowym
rachatłukum, ofiarowanym przez misję archeologiczną w Ankarze, oraz — co było
bardziej rozsądne — słodyczami turyńskimi kupionymi przez przezorną Bettinę. Był w
tak dobrym nastroju, że wyraźnie uśmiechnął się aż dwa razy i posunął się nawet do
tego, że przepraszał za swoje wystąpienie w Hadesie. — Wiem, Corbèra, byłem
nieumiarkowany w słowach, lecz wierz mi, bardzo umiarkowany w sądach. Nie myśl
już o tym.
I rzeczywiście nie myślałem. Co więcej, odczuwałem głęboki respekt dla tego
starca, którego podejrzewałem o to, że pomimo swojej wspaniałej kariery jest bardzo
nieszczęśliwy. On zaś właśnie pożerał obrzydliwe rachatłukum mówiąc:
— Słodycze, Corbèra, powinny być słodkie i na tym koniec. Jeżeli mają jakiś
inny smak ponadto, są jak perwersyjne pocałunki. — I rzucał spore okruchy Bakowi,
dużemu bokserowi, który w pewnej chwili wszedł do pokoju. — Ten pies, Corbèra,
mimo swojej brzydoty, bardziej przypomina Nieśmiertelnych niż te twoje małe
złodziejki, tylko nie każdy może to zrozumieć. — Nie zgodził się pokazać mi swojej
biblioteki. — To są wszystko rzeczy klasyczne, które nie mogą zainteresować
człowieka takiego jak ty, moralnie oblanego z greki.
Pozwolił mi jednak obejrzeć pokój, w którym znajdowaliśmy się i który był, jak
się okazało, jego pracownią.
31
Książek było tam niewiele — zauważyłem między innymi Teatr Tirso de
Moliny, Ondynę La Motte-Fouqué, dramat Giraudoux o tym samym tytule i ku memu
zdumieniu dzieła H. G. Wellsa — lecz na ścianach wisiały ogromne fotografie greckich
archaicznych posągów wielkości naturalnej, i to nie takie zwykłe fotografie, jakie
wszyscy możemy sobie sprawić, lecz wspaniałe reprodukcje, zamówione
najoczywiściej przez człowieka mającego wielki autorytet i starannie wykonane przez
muzea całego świata. Były tam one wszystkie, te wspaniałe istoty: Rycerz z Luwru,
Siedząca Bogini z Tarentu, która jest teraz w Berlinie, Wojownik z Delf, Kora z
Akropolu, Apollo z Piombino, Kobieta z plemienia Lapitów, Febus z Olimpii, słynny
Auriga... Cały pokój był rozkołysany ich uśmiechami ekstatycznymi i ironicznymi za-
razem, uświetniony skamieniałą dumą ich gestów.
— Widzisz, Corbèra, co do nich, zgoda, proszę bardzo; ale dziewczynki — nie!
Na kominku stały amfory i kratery antyczne: Odyseusz przywiązany do masztu
i syreny z wysokiej skały rzucające się na rafy, aby śmiercią odpokutować za to, że
pozwoliły wymknąć się ofierze.
— To są bzdury, Corbèra, drobnomieszczańskie bzdury poetów. Nikt się nie
wymknie, a nawet jeśli komuś udałoby się uciec, syreny nie umierałyby z tak błahego
powodu. Zresztą, czy one mogą umrzeć?
Na stoliczku w skromnej ramce fotografia stara i wyblakła: dwudziestoletni,
niemal nagi chłopiec o rozwichrzonych, kręcących się włosach i o twarzy niezwykle
pięknej, z której biła młodzieńcza odwaga. Zatrzymałem się, zakłopotany: wydało mi
się, że zrozumiałem. Nic podobnego.
— A to, mój ziomku, był, jest i będzie (akcentował wyraźnie) Rosario La Ciura.
Biedny senator w domowym szlafroku był niegdyś młodym bogiem!
Potem rozmawialiśmy na inne tematy i zanim wyszedłem, pokazał mi pisany
po francusku list rektora uniwersytetu w Coimbra, zapraszający go do wzięcia udziału
w komitecie honorowym Kongresu Kultury Greckiej, który miał się odbyć w maju w
Portugalii.
— Jestem bardzo zadowolony; wsiądę na okręt “Rex" w Genui wraz z
uczestnikami Kongresu z Francji, Szwajcarii i Niemiec. Jak Odyseusz zatkam sobie
uszy, ażeby nie słuchać bzdur tych półgłówków, i nastaną piękne dni podróży: słońce,
błękit nieba, zapach morza.
Gdy wychodziłem i mijaliśmy szafę, w której znajdowały się dzieła Wellsa,
odważyłem się wyrazić zdziwienie, że je tu widzę.
32
— Masz rację, Corbèra, są naprawdę okropne, a szczególnie jedna powieść,
która jest tam między nimi. Gdybym ją przeczytał raz jeszcze, miałbym ochotę
spluwać przez cały miesiąc bez przerwy i znów zgorszyłbym ciebie, ty piesku salo-
nowy.
Po tej wizycie nasze stosunki stały się zdecydowanie serdeczne, przynajmniej z
mojej strony. Dołożyłem starań, aby sprowadzić z Genui naprawdę świeże jeże
morskie. Dowiedziawszy się, że mają nadejść, zaopatrzyłem się następnego dnia w
wino z Etny i wiejski chleb, po czym nieśmiało zaprosiłem senatora do mego małego
mieszkanka. Zgodził się chętnie, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu. Pojechałem po
niego moim fiacikiem i zataszczyłem go aż na via Peyron, a więc niemal tam, gdzie
diabeł mówi dobranoc. W aucie był nieco przestraszony i nie zdradzał wcale zaufania
do moich umiejętności jako kierowcy.
— Teraz znam cię, Corbèra! Trzeba tylko nieszczęścia, abyśmy spotkali którąś z
tych twoich maszkar w kiecce, a ty byłbyś zdolny odwrócić się natychmiast i obaj
wjechalibyśmy nosami prosto w mur.
Nie spotkaliśmy wszakże ani jednego godnego uwagi potwora w spódnicy i
przybyliśmy na miejsce zdrowi i cali.
Po raz pierwszy od chwili naszego poznania zobaczyłem, jak senator się śmieje.
Stało się to, kiedyśmy weszli do sypialni.
— A więc, Corbèra, tak wygląda teatr twoich brudnych przygód! — Obejrzał
moje nieliczne książki. — Dobrze, dobrze. Być może jesteś mniejszym ignorantem,
niżby się zdawało. — I biorąc do ręki mojego Szekspira dodał: — A to był człowiek,
który coś z tego zrozumiał. “A sea change into something rich and strange." “What
potions have I drunk of Syren tears?"
Kiedy zacna pani Garmagnola weszła do salonu niosąc wazę z jeżami
morskimi, cytryny i całą resztę, senator wpadł w zachwyt.
— Jak to? Pomyślałeś o nich? Skąd wiedziałeś, że właśnie to lubię najbardziej?
— Może pan jeść spokojnie, senatorze, dziś rano jeszcze pływały w morzu na
Riwierze.
— Tak, tak, wy wszyscy jesteście tacy sami. Ulegacie dekadencji i rozkładowi, a
uszy macie czujnie nastawione na najlżejszy szmer kroków śmierci. Biedacy! Dziękuję
ci, Corbèra. Okazałeś się dobrym famulusem. Szkoda, że te jeże nie pochodzą z
tamtego morza na Południu, że nie są owinięte w nasze algi; ich kolce na pewno nigdy
33
nie raniły bogów. Naturalnie zrobiłeś, co było możliwe, lecz są one niemal polarne, te
jeże drzemiące na zimnych skałach Nervi lub Arenzano.
Był oczywiście jednym z tych Sycylijczyków, dla których Wybrzeże Liguryjskie,
region tropikalny dla mieszkańców Mediolanu, jest już rodzajem Islandii. Pokrojone
jeże odsłaniały zranione mięso, krwawiące i dziwnie rozczłonkowane. Nigdy na to nie
zwróciłem uwagi, lecz teraz, po porównaniach senatora, wydały mi się rzeczywiście
efektem sekcji szczególnie delikatnych organów kobiecych. On zajadał je zachłannie,
lecz bez zadowolenia, skupiony, prawie smutny. Nie chciał nawet pokropić ich
cytryną.
— Te wasze ciągłe zestawienia smaków! Jeż powinien mieć także zapach
cytryny, cukier — czekolady, miłość — raju!
Gdy skończył, wypił trochę wina i zamknął oczy. Po chwili spostrzegłem, że
spod jego zwiędłych powiek spłynęły dwie łzy. Wstał, zbliżył się do okna, otarł
ukradkiem oczy. Potem się odwrócił.
— Czy byłeś ty kiedyś w Auguście, Corbèra?
— Byłem tam przez trzy miesiące jako rekrut. Kiedy wychodziliśmy na
przepustkę, braliśmy łódź na parę godzin i pływaliśmy po przezroczystych wodach
zatok.
Moją odpowiedź przyjął w milczeniu, po czym rzekł zirytowanym głosem:
— A czy wy, żołdacy, zapuszczaliście się kiedyś do tej małej wewnętrznej zatoki
powyżej Punta Izzo, za pagórkiem wznoszącym się nad solankami?
— Naturalnie; to jest najpiękniejsze miejsce na Sycylii, na szczęście jeszcze nie
odkryte przez turystów. Plaża jest tam dzika, prawda, senatorze? zupełnie
opustoszała, ani jednego domu, morze ma tam kolory pawia, a zaraz naprzeciw, po
drugiej stronie tych mieniących się fal, wznosi się Etna. Z tego szczególnego miejsca
morze wydaje się najpiękniejsze, spokojne, majestatyczne, naprawdę boskie. Jest to
jedno z tych miejsc, gdzie czuje się odwieczny sens tej wyspy, jej tak głupio
zmarnowane powołanie, aby służyć za pastwisko dla trzody Słońca.
Senator milczał. A potem rzekł:
— Jesteś dobrym chłopcem, Corbèra. Gdybyś nie był takim ignorantem, może
dałoby się coś z ciebie zrobić. — Zbliżył się do mnie i pocałował mnie w czoło. — Idź
teraz po swoją lokomobilę. Chciałbym wrócić do domu.
34
Przez kilka następnych tygodni kontynuowaliśmy nasze zwykłe spotkania.
Odbywaliśmy teraz nocne spacery. Najczęściej schodziliśmy w dół via Po i
przemierzaliśmy wojskowy plac Vittorio, aby popatrzeć na bystry nurt rzeki i na
wzgórze, wnoszące nieco fantazji do geometrycznego rygoru miasta. Nadchodziła
wiosna, ekscytująca pora roku, groźna dla młodzieży. Na brzegu rzeki pokazały się
pierwsze pierwiosnki, a niecierpliwe bezdomne pary nie gardziły wilgotną trawą.
— Tam “na dole" już od dawna pali słońce, kwitną algi, ryby muskają taflę
wody podczas księżycowych nocy, a wśród rozświetlonej piany błyskają ich mieniące
się kształty. Tymczasem my stoimy tutaj, nad tym strumieniem wody mdłej i martwej,
przy koszarach, wyciągniętych w szeregu niby żołnierze lub zakonnicy, i słuchamy, jak
te pary jęczą jakby w agonii. — Cieszył się jednak na myśl o przyszłej podróży mor-
skiej do Lizbony; data odjazdu była bliska. — Będzie przyjemnie. Powinieneś i ty
pojechać, ale niestety, kto się nie douczył greki, nie ma tam nic do roboty. Ze mną
mógłbyś jeszcze rozmawiać po włosku, ale jeżeli wobec Zuckmayera lub Van der
Voosa zdradziłbyś swą ignorancję w dziedzinie optatywów czasowników
nieregularnych, byłbyś spalony; chociaż być może czujesz grecką rzeczywistość lepiej
od nich, oczywiście nie dzięki kulturze, lecz dzięki zwierzęcemu instynktowi.
Dwa dni przed swym odjazdem do Genui zapowiedział, że nazajutrz nie
przyjdzie do kawiarni, i zaprosił mnie do siebie wieczorem o dziewiątej.
Ceremoniał był taki sam jak poprzednio; wizerunki bogów sprzed trzech
tysięcy lat promieniowały młodością, tak jak piec promieniuje żarem, wyblakła
fotografia młodego boga sprzed pięćdziesięciu lat wydawała się przerażona widokiem
własnej metamorfozy, posiwiałej i zagłębionej w fotelu.
Kiedy wino cypryjskie zostało wypite, senator zawezwał Bettinę i powiedział jej,
że nie będzie już potrzebna.
— Sam odprowadzę pana Corbèrę do wyjścia. Widzisz, Corbèra, jeżeli
zaprosiłem cię na dziś wieczór, ryzykując, że udaremnię ci jakieś niecne sprawki w
Rivoli, to dlatego, że potrzebuję ciebie. Wyjeżdżam jutro, a kiedy w moim wieku
wyrusza się w drogę, nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie pozostać daleko na
zawsze, zwłaszcza jeżeli wyrusza się na morze. Wiesz, w gruncie rzeczy bardzo cię
lubię. Twoja naiwność wzrusza mnie i bawią mnie twoje nie skrywane machinacje
życiowe. Ponadto odnoszę wrażenie, że udało ci się, jak niektórym najlepszym
Sycylijczykom, dokonać syntezy zmysłów i rozsądku. Nie chcę zostawić cię tak bez
35
słowa. Zasłużyłeś, żebym ci wyjaśnił, nim odjadę, przyczyny moich niektórych
dziwactw, niektórych zdań, które przy tobie powiedziałem i które z pewnością wydały
ci się godne wariata.
Zaprotestowałem słabo:
— Nie rozumiałem wielu rzeczy wypowiedzianych przez pana, lecz zawsze
przypisywałem to niższości mojego umysłu, nigdy zaś aberacji pańskiego.
— Zostaw, Corbèra, to wszystko jedno. Wam, młodym, wydaje się zawsze, że
my, starzy, jesteśmy wariatami, ale w rzeczywistości często bywa odwrotnie. Aby cię o
tym przekonać, opowiem ci moją przygodę, która jest doprawdy niezwykła.
Wydarzyła się, gdy byłem tym oto chłopcem — tu wskazał fotografię — a więc musimy
cofnąć się do 1887 roku, do czasów, które tobie wydadzą się prehistorią, ale dla mnie
nie są nią bynajmniej.
Podniósł się ze swego miejsca za biurkiem i usiadł obok mnie na tapczanie.
— Wiesz, będę mówił trochę ciszej. Ważnych słów nie można krzyczeć; krzyk
miłości lub nienawiści znajdujemy tylko w melodramatach albo u ludzi najbardziej
prymitywnych, co zresztą na to samo wychodzi. A więc w roku 1887 miałem
dwadzieścia cztery lata, wyglądałem tak jak na tej fotografii; od jakiegoś czasu miałem
już dyplom filologii klasycznej, wydałem dwie rozprawki o dialektach jońskich, które
nawet wywołały poruszenie na moim uniwersytecie, i od roku przygotowywałem się
do konkursu na uniwersytecie w Pawii. Poza tym nigdy jeszcze nie zbliżyłem się do
żadnej kobiety. Prawdę powiedziawszy, do kobiet nie zbliżyłem się ani dawniej, ani
nigdy później.
Byłem pewien, że moja twarz zachowała marmurową nieruchomość, ale
myliłem się.
— To twoje mruganie, Corbèra, jest niezwykle prostackie. To, co mówię, jest
prawdą i szczycę się nią. Wiem, uważa się, że my, Katańczycy, potrafimy zapłodnić
nawet nasze mamki, i to też prawda. Lecz jeśli chodzi o mnie, to nie. Kiedy nocą i
dniem obcuje się z boginkami i półboginkami jak ja w tym okresie, nie bardzo ma się
ochotę wydeptywać schody burdeli w San Berillio. Z drugiej znów strony,
powstrzymywały mnie wówczas skrupuły religijne. Corbèra, powinieneś naprawdę
nauczyć się panować nad swoimi powiekami. Zdradzają cię bez przerwy. Skrupuły
religijne, dobrze powiedziałem. Powiedziałem także “wówczas". Teraz już ich nie
mam, ale nie wpłynęło to u mnie na żadną zmianę pod tym względem.
36
Ty, Corbèruccio, dostałeś zapewne pracę w redakcji dzięki bilecikowi jakiegoś
dygnitarza i nie wiesz, co to znaczy przygotowywać się do konkursu na uniwersytecką
katedrę literatury greckiej. Przez dwa lata trzeba harować aż do otępienia. Na
szczęście od dawna już znałem język dość dobrze, tak właśnie, jak znam go teraz, a
wiesz, że nie mówię na wiatr. Ale reszta... Aleksandryjskie i bizantyjskie warianty
tekstów, fragmenty autorów łacińskich, cytowane zawsze źle, niezliczone związki
literatury greckiej z mitologią, historią, filozofią i nauką. Powtarzam, można oszaleć.
Studiowałem więc jak dziki osioł i poza tym udzielałem korepetycji licealistom, którzy
pooblewali egzaminy — aby opłacić stancję w mieście. Właściwie żywiłem się tylko
czarnymi oliwkami i kawą. Na domiar złego, tego lata 1887 roku nastąpiła katastrofa,
jedna z tych piekielnych katastrof, które od czasu do czasu wydarzają się tam “na
dole". Nocą Etna rzygała żarem słonecznym, magazynowanym za dnia przez
piętnaście godzin. Kto dotknął w południe poręczy balkonu, musiał biec na
pogotowie; wydawało się, że nawierzchnie z lawy lada chwila wrócą do stanu
płynnego i prawie codziennie sirocco biło cię w twarz lepkimi skrzydłami nietoperza.
Myślałem, że skonam. Uratował mnie jeden z przyjaciół. Spotkał mnie, gdy błądziłem
po ulicach mamrocząc wiersze greckie, których sens przestawałem już rozumieć.
Uderzył go mój wygląd. “Słuchaj, Bosario, jeśli tu dłużej zostaniesz, zwariujesz do
reszty, i koniec z konkursem. Wyjeżdżam do Szwajcarii (chłopak miał pieniądze), lecz
w Auguście mam trzypokojowy domek, dwadzieścia metrów od morza, zupełnie z dala
od ludzi. Pakuj manatki, zabieraj swoje książki i wybierz się tam na całe lato. Wstąp
do mnie za godziną po klucz. Zobaczysz, jest tam zupełnie inaczej. Na stacji pytaj o
dom Carobenów, znają go wszyscy. Ale naprawdę wyjedź, jeszcze dziś wieczorem."
Posłuchałem jego rady, wyjechałem tego samego wieczoru i następnego dnia
po przebudzeniu zamiast rur śmietników, które o świcie hałaśliwie pozdrawiały mnie
z podwórza, miałem przed sobą czysty bezmiar morza z rysującą się w głębi Etną,
teraz już przyjazną i owianą poranną mgiełką. Miejsce to było zupełnie bezludne (a
mówisz, że takie pozostało do dziś) i niezwykle piękne. W trzech zaniedbanych
pokoikach znalazłem tylko sofę, na której spędziłem noc, stół, trzy krzesła, parę
glinianych garnków i starą lampę. Za domem drzewo figowe i studnia. Prawdziwy raj.
Poszedłem do wsi, odszukałem chłopa pracującego na poletku Carobenów i
umówiłem się z nim, że co kilka dni będzie mi przynosił chleb, makaron, trochę jarzyn
i naftę. Oliwę miałem własną, domową, którą moja troskliwa mama przysłała mi do
Katanii. Wynająłem małą łódkę, którą zostawił mi po południu rybak razem z koszem
37
do łowienia ryb i kilkoma haczykami. Byłem zdecydowany pozostać tu co najmniej
dwa miesiące.
Carobene miał rację: to było naprawdę coś innego. Również i w Auguście upał
był gwałtowny, ale gdy nie odbijał się od murów, nie wywoływał zwierzęcego
otępienia, tylko jakieś ciche zadowolenie, a słońce nie miało już twarzy krwawego
oprawcy, lecz ograniczyło się do roli uśmiechniętego, choć zawsze jeszcze brutalnego
dawcy energii. Było także magiem, który wprawiał ruchome diamenty w każdą
najdrobniejszą zmarszczkę morza. Nauka przestała męczyć: gdy długie godziny
spędzałem w lekko kołyszącej się barce, książka nie była już przeszkodą do pokonania,
wydawała mi się kluczem otwierającym drogę do świata, którego kształt najbardziej
czarodziejski miałem właśnie przed oczami. Często się zdarzało, że pełnym głosem
skandowałem wiersze poetów, a zapomniane imiona nieznanych już prawie bogów
dotykały powierzchni morza, które niegdyś na sam ich dźwięk gwałtownie się burzyło
lub uspokajało łagodnie. Żyłem w absolutnej izolacji, przerywanej tylko odwiedzinami
wieśniaka, który co parę dni przynosił mi trochę pożywienia. Pozostawał najwyżej
pięć minut, bo widząc, jaki jestem podniecony i roztrzęsiony, musiał zapewne
przypuszczać, że znajduję się na skraju groźnego obłędu. I mówiąc prawdę, słońce,
samotność, noce spędzane pod krążącymi gwiazdami, cisza, skąpe posiłki, zagłębianie
się w sprawy tak dawne, wszystko to otoczyło mnie atmosferą oczarowania, która
usposabiała do rzeczy niezwykłych.
Stało się to rankiem, piątego sierpnia o szóstej. Dopiero co się zbudziłem i
zaraz wsiadłem do łodzi; kilka uderzeń wiosła oddaliło mnie od usianej kamykami
plaży. Dobiłem do skały, aby w jej cieniu znaleźć schronienie przed słońcem, które
podnosiło się już dysząc furią i zamieniało w złoto i lazur mleczną biel porannego
morza. Deklamowałem właśnie wiersze, gdy poczułem nagle, że łódź przechyla się na
prawą stronę, jak gdyby ktoś z tyłu za mną uchwycił się krawędzi i chciał wspiąć się,
by wejść do środka. Odwróciłem się i zobaczyłem ją: gładką twarz szesnastoletniej
dziewczyny wynurzającą się z morza i dwie małe ręce zaciśnięte na krawędzi barki.
Uśmiechała się rozchylając lekko blade wargi i ukazując ząbki białe i ostre jak u
młodego psiaka. Nie był to jednak uśmiech, jaki się spotyka u was, zawsze skażony
dodatkowym wyrazem, uprzejmości czy ironii, współczucia, okrucieństwa czy czegoś
tam jeszcze; wyrażał tylko siebie, to znaczy prawie zwierzęcą radość istnienia, pogodę
prawie boską. Ten uśmiech był pierwszym z czarów rzuconych na mnie i
odkrywających mi raje zapomnianej szczęśliwości. Ze splątanych włosów koloru
38
słońca woda morska spływała na szeroko otwarte zielone oczy i na twarz o rysach
czystych jak u dziecka.
Choć nasz przyćmiony umysł zdolny jest pojąć rzeczy cudowne, to jednak
wzdryga się przed tym, i w obliczu cudu odwołuje się do wspomnień zjawisk
banalnych. Toteż i ja, tak jakby zrobił to każdy inny na moim miejscu, wziąłem ją za
jakąś kąpiącą się dziewczynę, ostrożnie przesunąłem się w jej stronę, przechyliłem się
i wyciągnąłem ręce, żeby pomóc jej wejść. Ale ona, zdumiewająco zwinna, wynurzyła
się z wody aż do pasa, zarzuciła mi ręce na szyję, owiewając mnie nie znanym dotąd
zapachem, i pozwoliła wciągnąć się do barki. Poniżej pachwin i pośladków miała ciało
ryby, pokryte maleńkimi łuskami perłowymi i niebieskawymi, zakończone
rozwidlonym ogonem, który lekko trzepotał na dnie łodzi. To była syrena.
Leżała na wznak z rękami skrzyżowanymi pod głową i ze spokojnym
bezwstydem pokazywała delikatne włosy pod pachami, rozsunięte piersi, kształtny
brzuch, a emanowało z niej to, co tak źle nazwałem zapachem — jakiś magiczny aro-
mat morza, aromat budzącej się namiętności. My byliśmy w cieniu, lecz dwadzieścia
metrów od nas morze oddawało się słońcu i drżało z rozkoszy. Byłem niemal zupełnie
nagi i nic nie maskowało mego podniecenia.
Zaczęła mówić i tak jak przedtem zostałem oczarowany jej uśmiechem i
zapachem, teraz uległem trzeciemu, największemu jej urokowi: czarowi głosu. Był to
głos trochę gardłowy, matowy, bogaty w niezliczone barwy; na dnie słów słyszało się
leniwe przypływy morza w lecie, szum ostatnich pian morskich na brzegu, przejście
wiatru po falach w poświacie księżyca. Śpiew syren nie istnieje, Corbèra: muzyką, od
której nie ma ucieczki, jest tylko ich głos.
Mówiła po grecku i zrozumienie jej wymagało pewnego wysiłku. “Słyszałam, że
rozmawiałeś sam ze sobą językiem podobnym do mojego; podobasz mi się, weź mnie.
Jestem Ligea, córka Kaliopy. Nie wierz bajkom, które o nas opowiadają: nie zabijamy
nikogo, my tylko kochamy."
(Wiosłowałem pochylony nad nią i zapatrzony w jej roześmiane oczy.
Dobiliśmy do brzegu; wziąłem na ręce jej pachnące ciało, przeszliśmy z żaru do
gęstego cienia; sączyła mi w usta pożądanie, które tak się ma do waszego ziemskiego,
jak wino do mdłej wody. Senator opowiadał swoją historię półgłosem, a ja, który
przedtem zawsze przeciwstawiałem moje bogate doświadczenia z kobietami temu, co
on określał jako marność, i stąd czerpałem to głupie poczucie zmniejszonego między
nami dystansu, teraz poczułem się upokorzony: także na polu miłości dzieliła nas
39
niezmierzona odległość. Ani na chwilę jednak nie powstało we mnie podejrzenie, że to
wszystko może być zmyślone, i sądzę, że każdy, największy nawet sceptyk, przyjąłby
za najszczerszą prawdę słowa starego profesora.
— Tak zaczęły się te trzy tygodnie. Nie przystoi wchodzić w szczegóły, a poza
tym byłoby to zbyt okrutne wobec ciebie. Wystarczy powiedzieć, że w uściskach z nią
doznawałem zawsze najwyższych form rozkoszy duchowej połączonej z tą rozkoszą
elementarną, pozbawioną wszelkiego rezonansu społecznego, jakiej doświadczają sa-
motni pasterze łącząc się w górach ze swymi kozami. Jeżeli porównanie to budzi w
tobie odrazę, to tylko dlatego, że nie jesteś zdolny dokonać koniecznej transpozycji z
poziomu zwierzęcego do ponadludzkiego, a poziomy te w moim przypadku pokrywały
się ze sobą.
Weź pod uwagę to, czego Balzac nie ośmielił się powiedzieć w swojej Passion
dans le desert. Z jej nieśmiertelnego ciała wyzwalało się tyle sił życiowych, że straty
energii szybko były kompensowane, i to nawet z nadmiarem. W ciągu tych dni,
Corbèra, kochałem tyle, ile stu waszych donżuanów razem wziętych przez całe swoje
życie. I jaką miłością! Bez nakazów i zakazów, bez oburzenia Komandorów i
trywialności Leporellów, wolną od pretensji, od fałszywej ekstazy i udawanych
westchnień, które zawsze brukają wasze żałosne pocałunki. Prawdę mówiąc, zaraz
pierwszego dnia znalazł się pewien Leporello, który nam przeszkodził, ale to było
tylko raz. Około dziesiątej usłyszałem skrzypienie chłopskich butów na ścieżce
prowadzącej nad morze. Zdążyłem zaledwie przykryć prześcieradłem niezwykłe ciało
Ligei, a już stanął w drzwiach. Widząc jej głowę, szyję i nie okryte ramiona, Leporello
był przeświadczony, że chodzi o jakąś wulgarną miłostkę, co oczywiście wzbudziło w
nim nagły szacunek. Pozostał jeszcze krócej niż zwykle, odchodząc mrugnął lewym
okiem i obracając zaciśniętym kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki wykonał
ruch podkręcania w kąciku ust wyimaginowanego wąsa, po czym zniknął na ścieżce.
Mówiłem o spędzonych razem dwudziestu dniach, nie chciałbym jednak, abyś
przypuszczał, że te trzy tygodnie przeżyliśmy jak mąż z żoną, nierozłączni, dzieląc stół
i łoże. Ligea często mnie opuszczała: nie uprzedzając mnie wcale, zanurzała się w
morzu i znikała, nieraz na wiele godzin. Kiedy powracała, prawie zawsze wczesnym
rankiem, znajdowała mnie już w łodzi, a jeżeli jeszcze byłem w domu, na pół
wynurzona z wody przesuwała się na plecach po kamykach plaży, opierając się na
rękach i wzywając mnie, abym jej pomógł wydostać się na brzeg. “Sasa!" — wołała do
mnie, bo powiedziałem jej, że tak się zdrabnia moje imię. W swych ruchach, utrudnio-
40
nych właśnie przez tę część ciała, dzięki której tak zwinnie poruszała się w morzu,
wydawała mi się godna współczucia, jak zranione zwierzę, lecz szybko o tym
zapominałem patrząc w jej roześmiane oczy.
Jadła tylko żywe morskie stworzenia i często widziałem jej delikatne ciało
wynurzające się z morza w promieniach słońca, kiedy rozszarpywała zębami
srebrzystą rybę, która jeszcze trzepotała w jej rękach. Krew tryskała jej na brodę; po
paru kęsach odrzucała za siebie rozerwanego dorsza lub złotą rybkę, plamiąc przy tym
wodę na czerwono, po czym pokrzykiwała jak dziecko, oblizując zęby językiem.
Pewnego razu poczęstowałem ją winem. Nie umiała pić ze szklanki, musiałem
więc nalać go trochę na jej małą, zielonkawą dłoń. Wypiła je chłepcąc językiem jak
pies, a w jej oczach malowało się zdziwienie wywołane tym nieznanym smakiem.
Powiedziała, że było dobre, ale potem zawsze już odmawiała. Od czasu do czasu poja-
wiała się na brzegu z rękoma pełnymi ostryg i gdy ja usiłowałem otworzyć nożem
skorupkę, ona ją rozbijała kamieniem i wysysała drgającego małża wraz z odpryskami
muszli, na które nie zwracała uwagi.
Mówiłem ci już, Corbèra, że była zwierzęciem, ale zarazem i boginią. Szkoda, że
mówiąc o niej nie można stale dawać wyrazu tej syntezie, którą ona wyrażała z tak
absolutną prostotą swym własnym ciałem. Nie tylko w akcie cielesnym przejawiała
radość i delikatność zupełnie różną od ponurego zwierzęcego szału, lecz i jej sposób
mówienia odznaczał się tak ogromną bezpośredniością, z jaką spotkałem się tylko u
niektórych wielkich poetów. Nie na darmo była córką Kaliopy: nie tknięta kulturą,
nieświadoma mądrości, gardząca wszelkim przymusem moralnym, była jednak u
źródła wszelkiej kultury, wszelkiej mądrości, wszelkiej etyki i umiała wyrazić tę swoją
pierworodną wyższość w sposób pełen niepospolitego piękna. “Jestem wszystkim,
ponieważ jestem tylko strumieniem życia pozbawionego przypadkowości; jestem
nieśmiertelna, ponieważ wszystkie śmierci spływają do mnie, od śmierci dorsza
sprzed paru chwil aż do śmierci Zeusa, i we mnie złączone stają się znów życiem, lecz
już nie indywidualnym i określonym, ale żywiołowym, a zatem wolnym." I dalej
mówiła: “Jesteś piękny i młody. Powinieneś teraz pójść ze mną w morze, a uniknąłbyś
bólów i starości. Znalazłbyś się w mojej siedzibie pod ogromnymi górami wód
nieruchomych i ciemnych, gdzie wszystko jest spokojem i ciszą tak naturalną, że kto
ją osiągnie, nawet tego nie zauważy. Kochałam cię i pamiętaj o tym, że gdy poczujesz
się zmęczony, kiedy będziesz miał już naprawdę dosyć, wystarczy ci pochylić się nad
41
morzem i zawołać mnie: zawsze tam będę, ponieważ jestem wszędzie, i twoje pra-
gnienie snu zostanie zaspokojone."
Opowiadała mi o swym podwodnym życiu, o brodatych Trytonach, o
zielonkawych grotach, ale mówiła też, że są to tylko zjawiska pozorne i że prawdy
trzeba szukać znacznie głębiej — w ślepym i głuchym pałacu wód bezkształtnych,
odwiecznych, bez świateł, bez szmerów.
Kiedyś powiedziała mi, że odchodzi na dłużej, aż do następnego wieczoru.
“Muszę udać się daleko, tam gdzie znajdę dla ciebie podarunek." Powróciła
rzeczywiście ze wspaniałą gałązką purpurowego koralu, inkrustowanego muszlami i
morskimi porostami. Przechowywałem ją długo w szufladzie i co wieczór całowałem
miejsca, których dotknęły palce Darzącej Zapomnieniem, czyli Łaskawej. Jednak
pewnego razu Maria, gospodyni, która była tutaj przed Bettiną, ukradła mi ją i dała w
prezencie jakiemuś swojemu gachowi. Odnalazłem ją później sprofanowaną u jubilera
na Pointe Vecchio, oczyszczoną i wypolerowaną niemal nie do poznania. Wykupiłem
ją i nocą wrzuciłem do Arna: przeszła przez zbyt wiele brudnych rąk.
Opowiadała mi także o licznych ziemskich kochankach, których miała w swej
tysiącletniej młodości: rybakach, marynarzach greckich, sycylijskich, arabskich i
kapryjskich; byli wśród nich także rozbitkowie unoszeni przez prąd na zbutwiałych
szczątkach okrętów, którym ukazywała się przez chwilę w błyskawicach burzy, ażeby
zamienić w rozkosz ich przedśmiertne zmaganie. “Wszyscy przyjmowali moje
zaproszenie, powracali do mnie. Jedni od razu, inni po upływie czasu, bardzo dla nich
długiego. Tylko jeden nie pokazał się więcej; był to ładny chłopak o jasnej skórze i
rudych włosach, z którym kochałam się na dalekiej plaży, tam gdzie nasze morze łączy
się z wielkim Oceanem; pachniał czymś, co było mocniejsze od tego wina, którym
mnie kiedyś częstowałeś. Przypuszczam, że nie pokazał się więcej nie dlatego, że był
szczęśliwy, ale dlatego, że kiedy się spotykaliśmy, był tak pijany, że nic już nie
rozumiał; musiałam mu się wydać jedną z jego zwykłych rybaczek."
Te tygodnie w pełni lata przeszły szybko jak jeden poranek. Kiedy minęły,
spostrzegłem, że w rzeczywistości przeżyłem całe stulecia. Ta zmysłowa dziewczyna,
to okrutne zwierzątko, była także Matką pełną mądrości, która sama swoją obecnością
wykorzeniała wiary i rozwiewała metafizyki; delikatnymi, często zakrwawionymi pal-
cami pokazywała mi drogę ku prawdziwemu, wiecznemu wypoczynkowi, a także ku
ascetyzmowi życia pochodzącemu nie z rezygnacji, lecz z niemożności zgodzenia się
42
na inne, niższe przyjemności. Na pewno nie będę tym drugim, który nie usłuchał jej
wezwania. Nie wyrzeknę się tej łaski pogańskiej, która mi została udzielona.
Tamto lato, dlatego właśnie, że tak gwałtowne, było krótkie. Zaraz po
dwudziestym sierpnia zaczęły się gromadzić pierwsze nieśmiałe chmury i upadło kilka
pojedynczych kropel, ciepłych jak krew. Noce były jednym łańcuchem powolnych,
niemych błyskań, widocznych na dalekim horyzoncie, które wynikały jedno z
drugiego niby myśli jakiegoś boga. Rankiem morze koloru turkawki żałosnym głosem
turkawki wyrażało swój tajemny niepokój, a wieczorem marszczyło się, choć nie czuło
się żadnego powiewu, przybierając różne odcienie szarości dymnych, stalowych,
perłowych, bardziej subtelnych i miękkich od jasności z poprzedniego okresu.
Całkiem daleko strzępy mgły dotykały powierzchni wód: być może na wybrzeżach
greckich już padało. Także nastrój Ligei zmieniał barwę, przechodząc od promiennej
jasności do miękkości szarzyzny. Częściej milczała, spędzała całe godziny leżąc na
skale i patrząc na horyzont, który nie był już nieruchomy, mało się oddalała. “Chcę
zostać jeszcze z tobą. Jeśli teraz odpłynęłabym na pełne morze, moi morscy towa-
rzysze zatrzymaliby mnie. Czy słyszysz, jak mnie wzywają?" Czasem wydawało mi się
rzeczywiście, że słyszę między ostrym krzykiem mew głos odmienny, niższy od
tamtych, że widzę jakieś przelotne kształty migające pośród morskich skał. “Grają na
muszlach, wzywają Ligeę na święto burzy."
Burza zerwała się dwudziestego szóstego o świcie. Ze skały widzieliśmy, jak
wiatr kołysał dalekie wody. W pobliżu nas leniwe, ołowiane fale wzbierały szeroko.
Szybko dopadł nas huragan, gwizdał nam w uszy, łamał wysuszone rozmaryny. Morze
otworzyło się pod nami, przepłynęła pierwsza fala pokryta bielą.
— Żegnaj, Sasa. Nie. zapomnisz mnie nigdy.
Grzbiet fali rozbił się o skałę, syrena rzuciła się w tęczowy rozprysk wody; nie
widziałem, jak opadała w dół, wydawało się, że rozpłynęła się w pianie morskiej.
Następnego dnia rano senator wyjechał. Poszedłem na stację, ażeby go
pożegnać. Był opryskliwy i zaczepny jak zwykle, lecz gdy pociąg już ruszył, palce jego
dłoni wysuniętej przez okno dotknęły moich włosów.
Nazajutrz o świcie mieliśmy w redakcji telefon z Genui: senator La Ciura wpadł
w nocy do morza z pokładu okrętu “Rex" płynącego do Neapolu i chociaż natychmiast
spuszczono łodzie, ciała nie odnaleziono.
43
Po tygodniu otworzono jego testament. Bettinie przypadły pieniądze z banku i
meble. Bibliotekę odziedziczył uniwersytet w Katanii. W noszącym świeżą datę
uzupełnieniu do testamentu ja zostałem wymieniony jako spadkobierca greckiego
krateru z syrenami oraz wielkiej fotografii przedstawiającej Korę z Akropolu.
Oba te przedmioty wysłałem do mojego rodzinnego domu w Palermo. Potem
przyszła wojna i podczas gdy przebywałem w Marmarica, pijąc tylko pół litra wody
dziennie, liberatory zburzyły mój dom; kiedy powróciłem, fotografia była pocięta na
pasy, które służyły jako pochodnie nocnym rabusiom, a waza rozbita w kawałki; na
największym odłamku widoczne są nogi Ulissesa, przywiązanego do masztu.
Fragment ten przechowuję do dzisiaj. Książki zostały złożone w piwnicach
uniwersytetu, lecz ponieważ brak funduszów na regały, powoli porastają pleśnią.