Zabili mnie we wtorek

background image
background image

Wydawnictwo Otwarte Kraków 2008

CZĘSC PIERWSZA

Zwłoki

Jest zimno. Powiększone, wilgotne źrenice patrzą pionowo do góry.

W mrok. Mokra mżawka. Leżący oddycha spokojnie i głęboko. Odzywają
się głosy ludzi. W życiu nie przyszło mu do głowy, że zabiją go właśnie
we wtorek. Najparszywszy dzień tygodnia. Jest szewski poniedziałek, jest
lany poniedziałek, jest środa popielcowa, jest Wielki Czwartek, jest piątek
przedweekendowej radości i korków na drodze, wreszcie sobota, potem
leniwa niedziela - każdy dzień tygodnia ma coś, co go wyróżnia, coś
specjalnego, coś fajnego. Wtorek nie ma nic. Jest nudny, nijaki i
beznadziejny. Dlaczego wtorek!?

Czuje coś mokrego pod kurtką, coś ciepłego po nim spływa. W piersi

pojawia się lekkie drżenie, coś jak niewielka trema, jak drobne przejęcie,
które już dawno nauczył się opanowywać. Jednak drżenie nie mija. Kątem
oka widzi, jak ludzie na parkingu powoli wychylają się zza samochodów.
Patrzą na niego przerażeni. Na siebie patrzą zaciekawieni, dumni, że w ich
nudnym życiu zdarzyło się w końcu coś tak mrożącego krew w żyłach,

background image

coś, o czym kiedyś opowiedzą wnukom, a te z kolei swoim wnukom, i
pójdzie w świat legenda zwielokrotniona ludzką skłonnością do
kolorowania i przesady, pójdzie legenda, jak to zabili go we wtorek na
parkingu hipermarketu na warszawskim Ursynowie.

Mimo tego wszystkiego, co wydarzyło się przed kilkudziesięcioma

sekundami, jego myśli są jasne, precyzyjne i konkretne.

W kieszeni kurtki ma komórkę, na karcie SIM nie ma żadnego

zapamiętanego telefonu, a więc to nie problem, w schowku w lexusie jest
jeszcze jedna komórka. Też czysta. Robi mu się zimno. Zauważa, że
powoli wokół niego, wokół otwartego na oścież samochodu, wokół plamy
krwi rosnącej pod nim na mokrym asfalcie gęstnieje wianuszek ludzi.
Patrzą na to tak, jak się patrzy na film. Patrzą na zupełnie nierzeczywistą
sytuację, na coś, co zobaczyli po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w
swoim zwykłym, nudnym, banalnym życiu.

Myśli o portfelu. Jest tam trochę kasy, ale przecież to nie grzech mieć

kasę. Nagle przypomina sobie o puzderku. To jest problem. To jest duży
problem. Za chwilę zjedzie się tu policja z całego miasta, a on w
złoconym, płaskim puzderku ma co najmniej pięć gramów
pierwszorzędnej kokainy. Tak, to jest problem.

Tymczasem parking żyje własnym życiem. Przyjeżdżają nowi ludzie

spragnieni tanich zakupów w hipermarkecie. Patrzą na zbiegowisko wokół
srebrnego lexusa. Może to promocja, myślą, może nowy model
samochodu, może jakaś loteria, a może po prostu stłuczka. Co ciekawsi
podchodzą, zaglądają, pytają innych. Co to, film kręcą? Dopiero po chwili
chaotycznych, spiesznych opowieści zaczynają rozumieć, że człowiek
leżący przy samochodzie właśnie został postrzelony.

- Przepraszam, przepraszam, jestem lekarzem - jakiś facet przeciska

się przez tłum gapiów. Jest młody, zdenerwowany, skołowany. Widać, że
nie bardzo wie, co ma robić. Na twarzy zarysował mu się nierównomierny
wilgotny rumieniec. Ale ponieważ jest lekarzem, brnie w tę bezsensowną
sytuację bez wyjścia, tym bardziej że rozdygotana młoda kobieta obok to
pewnie jego żona. Lekarz podchodzi do leżącego. Lekko trzęsą mu się
ręce, może z zimna. Niewielka kropelka błyska mu spod nosa. Stara się
przykryć leżącego kocem.

- Proszę się nie ruszać, karetka już jest w drodze. Może pan mówić?
Nagle lekarz czuje, jak pod kocem ranny mężczyzna łapie go za rękę.

Chwyt jest pewny i mocny. Dłoń rannego jest twarda i chłodna.

- Chcesz mi pomóc? - Ranny patrzy lekarzowi prosto w oczy.
Nie jest łatwo wytrzymać to spojrzenie. Mężczyzna wciska

background image

lekarzowi coś niewielkiego, metalowego w rękę pod kocem.

- Wyrzuć to gdzieś. Nie powinni tego przy mnie znaleźć. Młody

lekarz jest wyraźnie zdenerwowany.

- Ale ja nie mogę...
Za późno. Już ma to coś w ręce. Ręka już nie jest pod kocem. Teraz

to już jego problem. Chwila paniki. Mechaniczny, szybki ruch - do
kieszeni. Rozbiegany wzrok wystraszonego maminsynka - czy ktoś to
widział? Czy ktoś powie jadącej już policji, że ranny mu coś podał!? Boże,
co teraz będzie!? Co jest w tym niewielkim pudełeczku, które parzy go w
kieszeni? Nagłe spojrzenie na żonę - ona widziała. W każdym razie
zobaczyła jego krótką, szybko zamaskowaną panikę.

Lekarz prostuje się. Rozgląda się niepewnie wokoło. Otwarty

samochód, leżący facet, spora dziura od kuli w okolicy serca, krew. Z
oddali dobiega odgłos syreny. Już jadą. Jeszcze jedno spojrzenie na
rannego - widać, że to bogaty gość. Jest młody, najwyżej trzydzieści pięć
lat. Ubrany drogo, modnie, sam zegarek wart jest pewnie tyle co używany
seat lekarza. „Czy to gangster?”, przebiega lekarzowi przez myśl.

- Gdzie jest Cycek?
- Słucham? - lekarz nie dosłyszał chrapliwego pytania rannego.
- Widzisz gdzieś Cycka? Byłem z nim. Też dostał?
Lekarz rozgląda się. Nie widzi Cycka. Nie wie nawet, o kogo chodzi.

Słychać, jak karetka reanimacyjna skręca w stronę hipermarketu.

- Nie ma tu innego rannego, proszę pana, proszę się nie ruszać i nic

nie mówić, karetka już jest blisko.Patrzą sobie w oczy, z rannym jest coraz
gorzej, z trudnością oddycha, jest blady, co chwila wstrząsają nim krótkie
dreszcze. Widać, że chce coś powiedzieć. Lekarz nachyla się nad nim.
Słyszy słaby, chrapliwy szept.

- Nie mów nikomu...
Po czym ranny traci przytomność.

Cycek

Zaczyna mu brakować tchu. Czuje, jak krew pulsująca w czole coraz

mocniej napiera na oczy. Cały się trzęsie. Prawie frunie przez kręte
osiedlowe ścieżki Ursynowa, byle dalej, byle uciec, byle go nie złapali. W
życiu tak nie uciekał, w życiu nie biegł tak szybko. W końcu jednak
obszerne płuca przestają dostarczać tkance mięśniowej wystarczającą ilość
tlenu. Cycek musi się zatrzymać, musi znaleźć odpowiednie miejsce na
króciutki odpoczynek.

background image

Jest! Ten śmietnik będzie dobry. Szybki skręt. Skok przez krzaki i już

jest w środku. Ciemno.

- O kurwa... o kurwa...
Cycek oddycha głęboko. Każdy oddech to kolejne „o kurwa”. Powoli

bledną mu kolorowe plamy przed oczyma. Zaczyna wracać do
rzeczywistości. Nagle słyszy ochrypły bas:

- Co jest!? Co jest!? Wypierdalaj stąd, młody! Już!
Teraz włącza się u Cycka precyzyjnie wytrenowany ciąg odruchów

warunkowych. Obrót, lokalizacja zagrożenia, ocena sytuacji, w tym
samym czasie wydobycie broni, przygotowanie jej do użycia,
unieruchomienie napastnika, przyłożenie mu przeładowanego pistoletu do
głowy. Trwa to ułamek sekundy. Na szczęście Cycek nie wykonuje
ostatniego elementu tej dziesiątki razy powtarzanej sekwencji. Nie pociąga
za spust. Bezdomny śmieciarz leży nieruchomo, przygnieciony kolanem
Cycka. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi.

Wpatruje się czujnym okiem w matową stal Cyckowego heckler und

kocha P30.

- Nie, panie... nie.
Cycek zaczyna rozumieć, kogo ma pod lufą. Błąd! Błąd! Błąd! Po

jakiego chuja wyjmował broń!? Szybko kalkuluje - zabić czy pozwolić
odejść. Jest prawie pewne, że dziad zaraz poleci do psów i za marną
paczkę fajek z filtrem sprzeda Cycka. Jeżeli Cycek go skasuje, zyska
najwyżej te parę minut na złapanie oddechu. Nie, kasować się nie opłaca.
Wstaje i pewnym chwytem podnosi śmierdzącego dziada na równe nogi.

- Idziesz stąd i nikomu ani słowa, jasne!?
- Jasne.
Widać, że rozumie. Minę ma taką, jakby zobaczył przewodniczącego

Sądu Ostatecznego.

- Idziesz stąd!
Dziad wychodzi ze śmietnika. Dopiero teraz Cycek uświadamia

sobie, jak facet śmierdział. Dobra, teraz ma parę minut na podjęcie
decyzji, jak dalej żyć. Bo co do tego, że dotychczasowe dobre życie się
skończyło, nie ma wątpliwości. Co ich, kurwa, podkusiło, żeby jechać do
tego hipermarketu! Spokojnie, spokojnie...

Musieli za nimi jechać. Śledzili lexusa na pewno od samego

centrum. Jak to się stało, że Cycek tego nie zauważył? Jest tylko jedno
wytłumaczenie - to nie był byle cyngiel. To był ktoś.

Wskazuje na to również to, co się stało potem. Przecież facet mógł

zabić ich obu, dlaczego strzelał tylko do Bankiera? Dlaczego strzelał z tak

background image

dużej odległości? Dlaczego oddał tylko dwa szybko następujące po sobie
strzały? Dlaczego nie używał tłumika? Dlaczego skurwiel był tak pewny
swego? Niestety wszystkie te pytania utwierdzają Cycka w przekonaniu,
że jest bardzo niedobrze. Niestety wszystkie prawdopodobne odpowiedzi
na te pytania prowadzą do jednego strasznego wniosku. To nie był byle
cyngiel. To nie był byle łoś po amfie, którego ktoś wynajął, żeby
przewietrzył trochę miasto.

Cycek widział takich kozaków, niewielu, ale widział. W wojsku.

Strzelał do Bankiera, bo tylko na niego miał zlecenie, strzelał z dużej
odległości, bo wiedział, że strzela dużo, dużo lepiej od Cycka i że nawet
gdyby Cyckowi udało się sięgnąć po pistolet, to z tej odległości miałby
kłopoty ze skuteczną obroną. Facet oddał dwa strzały, jeden po drugim, bo
strzelał w serce, wiedział, że jest świetnym strzelcem, że trafi i że ofiara
nie będzie mieć żadnej szansy na przeżycie. Nie używał tłumika, bo
zależało mu na sile ognia, a nie na dyskrecji. Nie bał się, bo robił to już
wiele razy i dawno pozbył się tremy.

Płuca i serce Cycka powoli się uspokajają. Zaczyna oddychać

miarowo, zaczyna wracać do sił, niestety minimalne drżenie gdzieś płytko
pod skórą nie mija. W miarę jak dokonuje wstępnej i pośpiesznej analizy
sytuacji, to dziwne drżenie nawet się nasila.

Bez wątpienia Bankier nie przeżył. Bez wątpienia ludzie z parkingu

już zeznają policji, że zastrzelony wychodził z hipermarketu w
towarzystwie wysokiego, przystojnego, krótko ostrzyżonego młodzieńca.
Bez wątpienia policja bardzo chce Cycka dostać. Niestety nie jest
wykluczone, że napastnik też chciałby Cycka spotkać.

Do stacji metra już niedaleko. Tam jest szansa wmieszania się w

tłum. Syreny radiowozów nie milkną. Trzeba iść. Póki trwa zamieszanie.
Trzeba iść.

Cycek wychodzi ze śmietnika. Chłodno. Mżawka wciąż nie daje za

wygraną. Szybkim, ale spokojnym krokiem Cycek rusza chodnikiem.
Skręt. Tu jest dużo jaśniej. Jest więcej latarni. Na szczęście Cyckowa bluza
ma kaptur.

Mija pierwszych przechodniów. Już widać ulicę Komisji Edukacji

Narodowej. Pełno samochodów. Ludzie wracają z pracy.Przeciągły gwizd
policyjnych syren nasila się. Przez sznur wolno jadących samochodów
przebija się cywilny opel Vectra z niebieskim kogutem na dachu. Cycek
nie patrzy na niego zbyt długo. Widzi już wejście do metra. Jeszcze tylko
kupi w kiosku bilet, kupi też jakąś gazetę komputerową, wsiądzie do
wagonu i będzie udawał, że czyta. Będzie udawał, że interesują go

background image

najnowsze karty graficzne, twarde dyski i sieci bezprzewodowe. Tak
naprawdę będzie myślał tylko o jednym, tylko dwa słowa będzie miał w
głowie. Dwa słowa zakończone nieprzewidywalnym i denerwującym
znakiem zapytania: „Co dalej?”.

Prezes

Prezes Motyka ma pięćdziesiąt pięć lat, wystający brzuszek, którego

nie lubi, i bardzo klarowne podejście do seksu. Dziewczyna musi być
młoda, zdrowa i umyta. Niekoniecznie ładna, zgrabna czy inteligentna.
Powinna mieć od szesnastu do osiemnastu lat, nie musi udawać, starać się
ani być aktywna.

Dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki wieczorem, kiedy już biuro

pustoszało, asystent prezesa przywoził dziewczynę do gabinetu i zamykał
drzwi na piętnaście minut. Prezes Motyka robił swoje, dziewczyna
dostawała przyzwoitą zapłatę, potem krótki szum wody w umywalce i
można było wracać do pracy. Ten mechanizm zawsze działał prawidłowo,
bo w firmach prezesa Motyki wszystko zawsze działało prawidłowo. Tym
razem jednak miało być inaczej.

Dziewczyna była tu już kilkakrotnie, prezes Motyka przypomina ją

sobie. Mężczyzna jest bez spodni, białą jedwabną koszulę ma rozpiętą.
Dziewczyna jest naga, wypina się do prezesa na brzegu skórzanej kanapy.
Prezes na stojąco, rytmicznie i bez pośpiechu robi swoje. Dziewczyna od
czasu do czasu pojękuje cicho. Prezes stara się odprężyć. Rytmiczne,
niezbyt silne pchnięcia zawsze wprawiały go w refleksyjny nastrój.
Zastanawia się, co kupi żonie na urodziny. W przyszłym tygodniu Ania
kończy pięćdziesiąt dwa lata. Myślał o samochodzie, ten nowy fikuśny
mercedes bardzo jej się podoba. Nie jest jednak pewien, czy to dobry
pomysł. Może lepiej coś z biżuterii...

Motyka spogląda na zegarek. Nie będzie dzisiaj zostawał do późna.

Jutro ma spotkanie z radą nadzorczą, potem lunch z Bireckim, potem
jeszcze kilka spotkań, dzisiaj odpocznie, może nawet zatrzyma tę małą na
jeszcze jeden numerek.

Prezes Motyka czuje już gdzieś z oddali zbliżającą się ejakulację.

Nie zaburza to jednak spokojnego rytmu jego ruchów. Dziewczyna wydaje
się niewzruszona. Myśli na pewno o tym, jakie ładne spodnie sobie kupi,
tym bardziej że zarobionych pieniędzy starczy nie tylko na spodnie. Nagle
pukanie do drzwi. Motyka nieruchomieje. Nie może uwierzyć własnym
uszom. Nigdy nic podobnego się nie wydarzyło.

background image

- O co chodzi!?
- Bardzo ważna sprawa, panie prezesie. Przyszedł pan Birecki.
To stłumiony przez obite drzwi głos asystenta prezesa Motyki.

Rzeczywiście musiało się stać coś ważnego. Z Bireckim było umówiony
na jutro. Nigdy nie spotykali się bez uprzedniego umówienia.

- Niech poczeka na mnie w konferencyjnym, zaraz tam przyjdę.
Motyka, patrząc w dół na wypiętą dziewczynę, chwilę się waha -

dokończyć czy dać sobie spokój? To może być rzeczywiście coś ważnego.
Wychodzi z dziewczyny, idzie do łazienki, szum wody w umywalce,
wraca, zapinając spodnie. Dziewczyna ubiera się. Nie jest specjalnie ładna.

- Tamten pan ci zapłaci.
Motyka wychodzi z gabinetu. O tej porze w biurach firmy nie ma już

nikogo. Bez słowa mija asystenta i wchodzi do konferencyjnego.

Pokój jest duży, na środku stoi wielki drewniany stół otoczony

miękkimi krzesłami. Birecki stoi oparty rękoma o krzesło. Wygląda na to,
że rzeczywiście coś się stało.

- Słucham pana, panie Birecki.
Birecki patrzy przez chwilę niepewnie. Podchodzi do Motyki blisko,

tak blisko, że prezes odruchowo robi krok w tył. Krótkie spojrzenie prosto
w oczy. Motyka rozumie, że Birecki chce mu coś powiedzieć na ucho.
Zbliżają się. Prezes Motyka czuje się dziwnie, rzadko jest tak blisko z
drugim mężczyzną, przez jego szyję przebiega lekki dreszcz. Czuje zarost
tamtego na swoim uchu, zwietrzałą po całym dniu wodę toaletową, jego
ciepły oddech i ledwo wyczuwalny zapach potu.

- Zabili Bankiera - szept Bireckiego jest cichy i drżący.
Prezes Motyka czuje krótką falę mrozu we wszystkich

zakończeniach nerwowych. Prawy kącik ust zaczyna mu lekko drgać.

- Coś więcej?
- Dwadzieścia minut temu na parkingu przed Leclerkiem na

Ursynowie.

- Był bez ochrony?
- Był z ochroną. Ochroniarz zniknął. Nic więcej nie wiem. Ale

dowiem się. Na razie jest zamieszanie, blokada dróg, wzmocnienie patroli,
takie tam...

- Dziękuję panu. Proszę już iść.
Birecki bez słowa wychodzi z pokoju konferencyjnego. Prezes

Motyka siada na jednym z krzeseł. Siedzi nieruchomo, a szybkie ruchy
gałek ocznych wskazują, że jego mózg dokonuje kompleksowej oceny
położenia, w jakim nagle i nieoczekiwanie znalazł się jeden z

background image

najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju.

Zabójca

Kryty prowadzi spokojnie i zgodnie z przepisami. Powoli pali

papierosa, co pewien czas uważnie spogląda we wsteczne lusterko. Już
niedaleko. Zawsze w stresie smakuje mu tytoń. Na co dzień właściwie nie
pali, nawet nie nosi ze sobą papierosów. Jak wie, że szykuje się lekki
stresik, zawsze najpierw kupuje paczkę czerwonych marlboro. Teraz pali
już trzeciego i smakuje mu. Kiedyś palił dużo częściej, ale to było na
wojnie, stres był permanentny, zawsze coś mogło się stać, zawsze
zagrażali snajperzy, w każdej chwili mogły się odezwać moździerze albo
jakiś zabłąkany amerykański samolot. Te bohaterskie wspomnienia za
każdym razem go trochę rozczulają, szczególnie Bałkany. Może to z
powodu kobiet. Wprawdzie zawsze było ich pod dostatkiem i w Afryce
Zachodniej, i w Sudanie, nawet na Kaukazie, choć tam było ich najmniej.
Zawsze jednak podobały mu się rosłe, jasne Chorwatki, z którymi mógł
robić, co tylko chciał. Dawne czasy.

Znowu korek. Mimo że Kryty ma dopiero czterdziestkę, pamięta

czasy, kiedy ulice Warszawy były puste i tylko z rzadka przejeżdżał nimi
jakiś samotny samochód. Szczególnie o tej porze.

Zastanawia się, kim mógł być chłopak, którego przed chwilą

zastrzelił. Wyglądał bardzo niegroźnie. Bogaty, trzydziesto-paroletni,
kurewsko z siebie zadowolony biznesmenek w butach wartych kilkanaście
średnich krajowych.

Dlaczego wymuskany bidulek musiał umrzeć, dlaczego zapłacono za

niego tyle kasy i wynajęto kogoś takiego jak Kryty? Przecież mógł to
zrobić byle dres z bazarową pukawką za jedną dziesiątą tej ceny. Tym
bardziej że ochroniarz pięknisia na parkingu nawet nie sięgnął po broń.
Dlaczego Kryty? A właściwie dlaczego nie. Krytego nic nie dziwi. W jego
zwartym umyśle nie ma miejsca na zdziwienie.

Dojeżdża do stacji metra Wilanowska. Zatrzymuje się gdzieś z boku.

Ciekawe, ile zajmie policji znalezienie tego samochodu. Kryty ostatni raz
taksuje spojrzeniem wnętrze kradzionego peugeota 406 i wysiada. Na
zewnątrz zdejmuje skórzane rękawiczki i szybkim ruchem wrzuca je pod
auto. Po chwili jest już na schodach do metra. Kasuje kupiony wcześniej
bilet i wchodzi na peron. Jest tu parę osób. Kryty jak zwykle nie wyróżnia
się. Ma to wrodzone.

Za chwilę będzie metro, Kryty wsiądzie do pierwszego wagonu i

background image

pojedzie aż do stacji Ratusz. Tam ma drugi samochód i prostą drogę do
Wisłostrady, a potem dalej na północ.

Ciekawe, co by się stało, gdyby Kryty wiedział, że w ostatnim

wagonie siedzi lekko trzęsący się rosły chłopak w kapturze, przeglądający
nerwowo miesięcznik komputerowy. Ciekawe, jak by to było, gdyby
przyszło im jechać jednym wagonem. Ciekawe, kto kogo pierwszy by
zauważył, kto kogo pierwszy by rozpoznał. Bo przecież się widzieli,
widzieli się całkiem dobrze i Cycek nigdy nie zapomni tej twarzy. Kryty
zresztą też. Cały czas czuje gdzieś głęboko świdrujący go wyrzut
sumienia: dlaczego nie skasował ochroniarza? Dlaczego pozwolił mu
uciec? Dziwne. I choć w umyśle Krytego nie ma miejsca na zdziwienie, to
jest miejsce na świdrowanie. I to świdrowanie wyraźnie mu się nasila.

Turek

Mężczyzna nazywa się Al Selim Suliman i jest niskim, otyłym

sześćdziesięciolatkiem z wiecznie spoconą twarzą, wiecznie śmierdzącymi
skarpetkami i wielkim brylantem na małym palcu prawej ręki. Przyjechał
do Polski sześć lat temu i od razu rozsmakował się w polskim jedzeniu,
polskiej wódce, polskich prostytutkach i polskim bezprawiu. Nigdy jednak
nie kupił mieszkania w Warszawie. O nie! To byłaby przesada. To nie
mieściło się w jego rozumieniu słowa „ostrożność”. Zawsze, kiedy
przylatuje, mieszka w tym samym apartamencie w hotelu Bristol i bardzo
mu się to podoba.

Teraz jednak zupełnie o tym nie myśli. Teraz myśli tylko o jednym -

uciekać. Biega nerwowo po swoim hotelowym apartamencie, zbiera
rzeczy, wrzuca je bezładnie do walizek. Jest bardzo zdenerwowany, bardzo
spocony i bardzo śmierdzą mu skarpetki. Wystarczył jeden krótki telefon
od osoby zaufanej, dwa ciche słowa: „Zabili Bankiera”, i wszystkie
obiecujące plany związane z inwestowaniem pieniędzy w Polsce,
wszystkie wspaniałe kalkulacje, spodziewane krociowe zyski, wszystkie
lukratywne manipulacje walutowe - wszystko to zupełnie straciło
znaczenie.

Teraz dla Sulimana ważne jest tylko jedno. Uciekać! Pakuje

wyłącznie rzeczy najpotrzebniejsze, tylko to, co ważne, tylko to, bez czego
nie może się obejść - laptop, dokumenty, segregatory, notatki, telefon, parę
koszul, bieliznę, dużo skarpetek na zmianę.

Mimochodem jego precyzyjny, kompleksowo myślący mózg

matematyka dokonuje analizy strat, jakie spowoduje ta nagła i

background image

nieprzewidziana ucieczka. Niestety jest to analiza druzgocąca. Dlatego
Suliman stara się o tym nie myśleć. Stara się teraz nie rozpraszać i skupić
wyłącznie na ratowaniu własnej skóry. To jest ważniejsze od tej góry
pieniędzy, które właśnie zaczynają powoli wyparowywać, znikać i
zamieniać się w kwaśny, drażniący, długotrwały smak porażki.

Stara się myśleć o żonie, która mieszka sobie spokojnie w Ankarze, o

szóstce dorosłych już dzieci, o dziewiątce ukochanych wnucząt, o słońcu,
cieple, znajomych twarzach, znajomych barach, o wszystkim, co jest inne
od tego polskiego chłodu, wilgoci, zachmurzenia, brudu i bałaganu. Przez
ostatnie sześć lat stał się wielkim miłośnikiem tego kraju, to było odkrycie
jego życia, zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia, z każdym rokiem
znał go coraz lepiej i sam stawał się znany tam, gdzie powinien być znany.

Teraz wystarczyło kilkanaście sekund, kilka suchych słów rzuconych

do słuchawki w którejś z warszawskich budek telefonicznych, potem
miękki trzask rozłączenia, długa chwila tępego zaskoczenia i
wsłuchiwania się w pulsujący sygnał hotelowej centrali, by Suliman
odkochał się w Polsce i zaraz potem zapalał szczerą nienawiścią do tego
bandyckiego kraju, który ośmielił się tak go potraktować.

Nagły sygnał telefonu gwałtownie stymuluje akcję jego mocno już

nadwerężonego serca. Suliman siada na łóżku. Dyszy ciężko, prawą ręką
masując energicznie okolice mostka. Podnosi słuchawkę. Taksówka już
czeka. Ulga. To dobrze. To bardzo dobrze. Wstaje. Maca paszport. Jest.
Maca drugi. Jest. Poleci na niemieckim, będzie bezpieczniej. Marynarka.
Płaszcz. Kapelusz. Ostatnie spojrzenie na pokój, w którym tyle się stało w
ciągu tych sześciu lat. Wychodzi.

Na zewnątrz mżawka. Wilgotno, ciemno, chłodno i śmierdzące Nos

Sulimana nigdy nie przywykł do zapachu wszechobecnej chłodnej wilgoci
i to, co dla mieszkańca północy jest świeżym zapachem deszczu, dla
Sulimana jest zapachem nieprzyjemnym i drażniącym. Trzaśniecie
drzwiami. W samochodzie jest lepiej, Suliman lubi samochodowe zapachy.
Taksówkarz na szczęście nie ma ochoty na bezsensowną konwersację.
Wymieniają kilka niezbędnych zdań i biały mercedes rusza. Na Okęcie.

Karetka

Z dalekiego Ursynowa do Szpitala Bielańskiego jedzie się przez całą

Warszawę. To długa i niełatwa droga. Tym bardziej dla karetki
reanimacyjnej na sygnale, tym bardziej w wieczornym szczycie i w
gęstniejącej, uporczywej, chłodnej mżawce. Jeden Pan Bóg wie, dlaczego

background image

skierowano karetkę właśnie do tego szpitala, ale w Polsce już dawno
karetki i ich poplątane losy przestały kogokolwiek dziwić..

Doktor Fogel czuje, jak kropelki potu zaczynają spływać mu spod

włosów, przesuwać się szybko po twarzy i zawisać, dygocząc rytmicznie,
na nosie, brodzie, wargach i grdyce. Nie daje jednak za wygraną. Masuje
już tego trupa od piętnastu minut i będzie to robił aż do skutku, dopóki
starczy sił, tak rozumie swoje miejsce we wszechświecie.

Od kiedy po raz setny odstawił alkohol, bardzo się poci. Ogólna

wydolność organizmu wyraźnie się poprawiła, jednak ceną był smród.
Prysznic trzy razy dziennie nie pomaga. Wystarczy niewielka plama potu
pod pachą i zaczyna śmierdzieć jak z piłkarskiej szatni. Trudno. Może
gdyby doktor Fogel nie znał tego mechanizmu, miałby pretensje do losu,
że doświadcza go tak haniebnie, że pokuta jest tak niesmaczna. On jednak
dobrze wie, co to jest. Był zbyt dobrym studentem, zbyt wielu książek
nauczył się na pamięć, zbyt wiele rozumiał, by teraz narzekać. Wiedział
też mniej więcej, ile ten smród potrwa. Miesiąc, dwa, najwyżej trzy. U
każdego trochę inaczej, u niego właśnie tyle. Zbyt wiele razy rozstawał się
definitywnie z wódą, żeby tego nie wiedzieć.

- Gdzie jesteśmy, Wiciu? Ile jeszcze?
- Zaraz centrum, jeszcze z dziesięć minut przy dobrych wiatrach,

doktorze.

- Bardzo się śpieszymy!
- Jasna sprawa, doktorze.
Wicio lubi takie wytyczne. Lubi adrenalinę za kierownicą. Jeździ

karetką od dwudziestu lat i wciąż mu się podoba. Szczególnie jak Fogel
wypowiada sakramentalne „bardzo się śpieszymy” - to Wicio lubi
najbardziej. Czasami czeka na to tygodniami. Śnią mu się po nocach te
trzy słowa zwiastujące dobrą zabawę, jedyną rzecz, jaka Wicia jeszcze
podnieca. Tym bardziej że ma teraz porządną brykę i mocnego,
doładowanego diesla pod pedałem. Pierwsze uderzenie adrenaliny wpycha
mu lekko koniuszek języka między przednie zęby, rozszerza źrenice i
wstrzymuje mruganie powiek. Teraz oprócz monotonnej syreny często
korzysta z wysokiego, natarczywego klaksonu. Uwielbia, jak cały świat
rozstępuje się przed Wiciem, uwielbia, jak wszyscy stoją, a on jedzie.

Fogel uparcie nie przestaje. Dwóch nijakich, bezbarwnych

sanitariuszy patrzy na swojego lekarza bez zainteresowania, bardziej
obchodzi ich teraz stan hamulców, układu kierowniczego karetki i
dyspozycja Wicia. Martwy pacjent ich nie interesuje. Fogel natomiast
dziwnie czuje, że wentylacja i masaż tego nieboszczyka ma jednak sens.

background image

Chłopak jest młody, ładny, bardzo zadbany i najprawdopodobniej jest
największym skurwysynem na świecie. Nie obchodzi to doktora Fogla.
Kimkolwiek by był ten modnie ubrany, świetnie pachnący byczek - dla
Fogla jest jasne, że ma jakieś szanse. Oczywiście nie z medycznego
punktu widzenia. Tutaj dawno mamy do czynienia ze zwłokami. Fogel
jednak jest za dobrym lekarzem, żeby wierzyć w medycynę. Jest też zbyt
trzeźwy, żeby wierzyć w Boga. Doktor Fogel wierzy tylko w siebie. Zbyt
wiele razy upadał i zbyt wiele razy się podnosił, żeby nie zauważyć, że w
człowieku jest tylko jedna siła - on sam. I Fogel ma tę siłę, choć nie
zawsze w życiu z niej korzysta. Ma ją również masowany byczek.
Przynajmniej tak się teraz doktorowi wydaje.

Przejeżdżając przez kolejne zatłoczone rondo w centrum miasta,

Wicio naciska swój ulubiony klakson. Za każdym razem wraz z
rozdzierającym dźwiękiem klaksonu przebiega mu po plecach krótki,
przyjemny dreszcz. Nie zwraca uwagi na to, co dzieje się za nim. Nie
obchodzi go, co robi doktor Fogel, nie zwraca uwagi na miny sanitariuszy,
nie interesuje go, kogo wiezie, nie chce wiedzieć, jakie ten ktoś ma szanse.
Wicio kieruje i tylko to się liczy.

Tymczasem na rondzie stoi biały mercedes sieci Super Taxi, a w

środku spocony starszy pan o bliskowschodnich rysach. Denerwuje go ta
karetka. Śpieszy się na lotnisko i ma w dupie, że ktoś jest chory. Nie
przychodzi mu jakoś do głowy, że pasażerem karetki może być jego dobry
znajomy i partner w interesach.

Jakoś nie przechodzi Sulimanowi przez myśl, że cały jego kłopot,

przyczyna jego ucieczki, popłochu i przerażenia leży teraz bez
wyczuwalnego tętna w karetce reanimacyjnej, potrząsana silnymi
ramionami doktora Fogla.

Lila

Jej dwudziestotrzyletnie ciało znajduje się w absolutnym szczycie

formy. To największy kapitał tej dziewczyny i jeśli dodać do tego fakt, że
Lila ma doskonale opanowanych tych kilka prostych umiejętności
posługiwania się nim, można bez pudła stwierdzić, że Lila to majątek.

Uwielbia to solarniane ciepełko. Gdyby miała trochę więcej

samozaparcia, nauczyłaby się jakiegoś obcego języka i wyjechała do
ciepłych krajów na stałe. Na razie jednak jej Floryda, Lazurowe Wybrzeże
i Copacabana razem wzięte są tutaj, w Warszawie. Rozlega się ciche
brzęczenie i moc światła spada o połowę. Jeszcze tylko chwila. Lila

background image

bardzo oszczędnie korzysta z solarium. Zbyt wiele idiotek spalonych tanim
ultrafioletem widziała w swoim życiu.

Gdzieś w oddali słychać jadącą karetkę. Lila tego nie słyszy. To nie

są dźwięki jej świata. Karetki, choroby, szpitale, nieszczęścia zdarzają się
biedocie, ludziom brzydkim, starym, niemodnym, śmierdzącym i
beznadziejnym. Lila taka nie jest i nigdy nie będzie.

Znowu brzęczenie, lampy gasną. Lila staje przed lustrem. Cieszy ją

to, co widzi. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że każda gwiazda
filmowa dałaby miliony dolarów, żeby tak wyglądać nago. Cóż, nic z tego.

Uśmiecha się do siebie zadowolona i delikatnie pociąga paznokciami

za sutki. Wystarczy chwila i już stoją. Jeszcze kilka min, kilka póz
podpatrzonych w „Playboyu” czy „Hustlerze” - taki trening nago przed
lustrem zawsze się jej podobał, a tych kilka dobrze wytrenowanych min i
póz zarobiło dla niej sporo kasy.

Lila szybko się ubiera, wychodzi do recepcji, płaci kartą i gotowe.

Teraz już może obchodzić ich drobną rocznicę, ich słodkie pół roku
znajomości, ich sześć miesięcy, z których każdy kosztował go prawdziwy
majątek. Ale Lila jest pewna, że Maciek nie żałuje. To, co Lila jest w
stanie dać spragnionemu mężczyźnie, jest warte każdych pieniędzy. Nigdy
nie miała co do tego wątpliwości.

Zjeżdża windą na najniższy poziom. Parking.
Zawsze miała kłopoty z orientacją w tych podziemnych parkingach,

zawsze trochę się ich bała. Teraz też czujnie rozgląda się wokoło. Pusto.
Samochodów też niewiele. Już widzi swoją alfę. Przycisk przy kluczyku.
Samochód grzecznie odpowiada. Lila wsiada.

Nagle ktoś błyskawicznie otwiera tylne drzwi i wskakuje na tylne

siedzenie. Chwila paniki, po czym zdziwienie. To Cycek! Serce Liii telepie
się pod biustem jak małe dzikie zwierzątko.

- O kurwa, Cycek, co ty wyprawiasz!?
- Nie patrz na mnie, wyjeżdżaj jakby nigdy nic.
Cycek kładzie się na tylnym siedzeniu. Lila nie może opanować

idiotycznego rozwarcia ust spowodowanego bezbrzeżnym i całkowicie
szczerym zdumieniem.

- Co się dzieje? Zwariowałeś!? Gdzie Maciek!?
Cycek milczy. Lila w końcu zauważa, że chłopak jest mocno

przestraszony. Nigdy takiego Cycka nie widziała.

- Cycek, powiedz mi, co się, kurwa, stało!
- Zastrzelili Maćka... mnie udało się uciec...
Lila zatrzymuje samochód z piskiem. Słyszy, co mówi Cycek, i nie

background image

wie, jak ma zareagować, nie wie, jaką minę ma zrobić. Zmartwić się?
Popłakać?

- ... Odwoziłem go do ciebie, chciał ci zrobić niespodziankę, chciał

upiec polędwicę, zapalić świeczki, poczekać na ciebie, wstąpiliśmy do
hipermarketu po jakieś dobre wino i jak wychodziliśmy...

Lila jest zdumiona, jak mało znaczy dla niej to, co mówi Cycek. Jak

mało ją obchodzi Maciek i to, co się z nim stało. Nie kochała go, on też jej
nie kochał, nigdy nie udawali, że jest inaczej, choć dla Cycka mogło to
różnie wyglądać. Teraz myśli tylko o sobie. Boi się. Zastrzelili Maćka,
gonią Cycka, robi się gorąco i Lila chce być od tego jak najdalej. Jak
najdalej!

- ... Widziałem faceta, który strzelał, wyglądał groźnie, nie mogłem

Maćka obronić, uwierz mi... Boże, po prostu mnie sparaliżowało...

- Wysiadaj z samochodu!
Cycek przestaje mówić. Jego grdyka wykonuje jeden płynny ruch z

dołu do góry i od razu na dół.

- Cycek, wyłaź z mojego samochodu!
- Myślałem, że wywieziesz mnie tylko z Warszawy... możesz mnie

wyrzucić gdzieś za miastem... złapię jakiś pociąg...

- Nie, Cycek, wysiadaj.
Co z tego, że Cycek jest uzbrojonym, dobrze wyszkolonym

ochroniarzem. Co z tego, że mógłby zmusić Lilę do wszystkiego, mógłby
ją pobić, zabić, zgwałcić, zjeść. Dla niego Lila jest dziewczyną Maćka i
musi wykonywać jej polecenia. Niestety ona też ma tę świadomość. Cycek
wysiada. Alfa z piskiem rusza i odjeżdża. Czego właściwie się
spodziewał?

Redaktorzy

Redaktor Danuta Zawratyńska pracuje w dziale miejskim i to ją

denerwuje. Zawsze chciała pracować w kulturze, zawsze uważała, że zna
się na tym lepiej od innych, zawsze uważała, że jest kobietą ładną,
błyskotliwą, seksowną, pełną uroku i delikatnego, unikalnego kobiecego
czaru. Problem polegał na tym, że tylko ona tak uważała. Teraz dobiega
pięćdziesiątki i dokuczliwe uderzenia gorąca jasno dają jej do
zrozumienia, że koniec tej autoiluzji jest bliski.

Zawratyńska wszystko denerwuje. Denerwuje ją mżawka, denerwuje

ją to, że siedzi w redakcji do późna, denerwuje ją ta młoda stażystka z
cyckami jak na sprężynach, za którą oglądają się wszyscy szacowni

background image

redaktorzy, denerwuje ją komputer, którego nie rozumie i który jej nie
słucha, denerwuje ją uderzenie gorąca, które właśnie nadchodzi, a nade
wszystko denerwuje ją ta idiotyczna, całkowicie pospolita i banalna
strzelanina pod hipermarketem na Ursynowie.

Właśnie teraz! Właśnie dzisiaj! Właśnie na jej dyżurze! Kogo, do

cholery, interesują jeszcze takie kwiatki!? Kto jeszcze chce przeczytać, że
jakiś gangster strzelił do innego gangstera pod sklepem!? Przecież to już
było! To już było setki razy! Mogłaby napisać o jakimś nowym filmie,
mogłaby kompetentnie zrecenzować premierę w Rozmaitościach, mogłaby
pójść na jakiś wernisaż, mogłaby... O, jest ta mała cycata zdzira!

- Pani Danusiu, pani Danusiu... - stażystka aż trze kolanami z

podniecenia.

Denerwuje Zawratyńską ta mała! Wpada zziajana, mokra, w

zabłoconych butach i nawet kurtki nie zdejmie!

- Pani Danusiu, ja tam byłam! To znaczy nie widziałam samej

strzelaniny, ale byłam chwilę potem, widziałam zbiegowisko, widziałam
tego zabitego, to znaczy nie wiadomo, czy zabitego, bo zabrała go karetka,
przecież normalnie zabitych nie wozi się karetkami, zostają na miejscu
zbrodni i potem odwozi ich karawan, tego zabrała karetka, to chyba
znaczy, że jeszcze żył, no i proszę sobie wyobrazić, że miałam dyktafon,
zawsze go mam w kieszeni, no i pogadałam z ludźmi, znaczy z
bezpośrednimi świadkami, pogadałam z lekarzem, który tam się
przypadkowo znalazł, przyjechał na zakupy z żoną, potem nawet z policją
pogadałam, bo na szczęście legitymację też miałam...

- Z mordercą też gadałaś?
Stażystka usiłuje sobie przypomnieć, ale po chwili dociera do niej

złośliwość tego pytania. Już ma odpowiedzieć: „Mordercę zostawiłam dla
pani”, ale czujnie rezygnuje z tej celnej riposty. Wie, że kobiety takie jak
Zawratyńską źle reagują na dobry refleks stażystek.

- Po pierwsze, moja kochana, kogo tam postrzelono? - Zawratyńską

widziała w swoim życiu setki takich stażystek i ta nuta jasno pobrzmiewa
w jej pytaniu.

- No właśnie... właśnie tego jednego nie wiem. - Niewinna minka,

którą teraz wykonuje stażystka, niestety nie da się przełożyć na sensowny
komunikat prasowy.

- To co ty mi, kochana, zawracasz tu dupę - Zawratyńską triumfuje. -

Informacja, że kogoś, nie wiadomo kogo, postrzelono pod sklepem, jest
nic niewarta. Naszego czytelnika interesuje, kto został postrzelony i
dlaczego. Masz coś na ten temat?

background image

Dziewczyna jest kompletnie zbita z tropu. Jeszcze kilka chwil temu

była pewna swojej błyskawicznej i spektakularnej kariery w mediach,
teraz nerwowo się rozgląda po prawie opustoszałym newsroomie w
poszukiwaniu pomocy.

Podczas tej krótkiej wymiany zdań żadna z kobiet nie zauważyła

schodzącego spokojnie po schodach w kierunku wyjścia pana Zygmunta
Bireckiego. Birecki złożył krótką, niezapowiedzianą wizytę redaktorowi
naczelnemu. Zresztą nie pierwszą dzisiaj i nie ostatnią. Birecki odwiedzał
dziś wszystkie media - w zależności od znaczenia albo robił to osobiście,
albo telefonował.

Zawsze po jego wizycie odwiedzona osoba, nieważne czy był to

naczelny, wydawca, prezes czy szef rady nadzorczej, przez dłuższą chwilę
nie mogła opanować zdenerwowania. Birecki był bezczelny, to prawda,
był też bystry, twardy, obcesowy, bezwzględny i pozbawiony zasad.
Jednak największą jego zaletą było to, że działał z polecenia prezesa
Motyki. Jego przesłanie było proste, krótkie i jasne. Motyka, jego spółki,
jego zaprzyjaźnieni kontrahenci i przyjaciele jego kontrahentów mają do
wydania w tym i przyszłym roku tyle to a tyle milionów złotych na
reklamę. Kto wymieni w jakimkolwiek kontekście, w jakiejkolwiek
informacji, artykule, felietonie, dowcipie czy nawet krzyżówce nazwisko
prezesa Motyki, od dzisiaj przez najbliższe trzy miesiące, ten nie dostanie
ani grosza. To był bardzo prosty komunikat i wszyscy go doskonale
przyswajali. Tym bardziej że nie mieli pojęcia, o co w tych trzech
miesiącach ciszy chodzi. Czasami tylko kogoś zakłuła podrażniona duma,
ale to ani prezesa Motyki, ani tym bardziej pana Zygmunta Bireckiego
zupełnie nie obchodziło.

Urzędnicy

Normalnie szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Jerzy Zimoń

byłby już dawno w domu. Teraz jednak zbliżają się wybory i ABW ma
sporo roboty. Tak przynajmniej ma to wyglądać dla tych, którzy tu
Zimonia kiedyś postawili i którym teraz zaczyna się palić grunt pod
nogami. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że rządzący te wybory
przegrają. Trwa więc gorączka szukania szalup na tonącym okręcie.
Szalup jednak jest bardzo mało i na pewno dla wszystkich nie starczy.
Zimoń swoją szalupę ma już od dawna. Nie martwi się. Nigdy się niczym
nie martwi.

Dzwoni bezpieczna linia. To Krzywicki z Centralnego Biura

background image

Śledczego. Nie lubią się z Zimoniem i nigdy specjalnie tego przed sobą nie
ukrywali. Teraz jednak nie liczą się prywatne animozje. Teraz liczą się
tylko szalupy ratunkowe. Co ciekawe, Krzywicki nie dzwoni w sprawie
szalup.

- Słuchaj, Jurek, czy mówi ci coś nazwisko Szuman? Maciej

Szuman. Facet ma trzydzieści sześć lat, przystojny, bogaty, to jakiś
biznesmen? Gangster? Wywiad?

- A bo co? - Jurek Zimoń z ABW gra na zwłokę, bo tak się dziwnie

składa, że nie zna nazwiska Maciej Szuman i trochę go to niepokoi.

- Facet został ciężko postrzelony czterdzieści minut temu na

Ursynowie. Wygląda to na fachową robotę, ale niestety nikt gościa nie zna,
ani kryminalna, ani PG, ani przestępczość zorganizowana, ani my,
pomyślałem, że może ty kojarzysz faceta.

Zimoń zastanawia się chwilę, co to wszystko może znaczyć, kto go

sprawdza, o co tu biega, co to za Maciej Szuman, do kurwy nędzy!? W
końcu wahanie trwa za długo i Zimoń musi mówić.

- Prześlij mi jego dokładne dane, zdjęcie i wszystko, co tam macie,

sprawdzimy go. Cześć.

Zimoń wstaje i zaczyna przechadzać się po gabinecie. Dlaczego coś

się dzieje, a on o tym nie wie!? Dlaczego ktoś wykonuje egzekucję, a
Zimoń nie wie, w jakiej sprawie ta egzekucja!? Co to, kurwa, jest!? Nigdy
wcześniej nic podobnego się nie stało. To znaczy oczywiście egzekucje się
zdarzały, zdarzają i będą zdarzać, ale zawsze było wiadomo już na
pierwszy rzut oka, kto, za co i od kogo dostaje kulę.

Zimoń jest skołowany. Niedobrze! To bardzo niedobry moment na

zaskoczenia i brak dokładnych informacji o tym, co się dzieje na mieście.
Maciej Szuman... Maciej Szuman... A może to pomyłka? Tak, to pomyłka!
Chodziło pewnie o kogoś innego, zabójca się pomylił, za chwilę znajdzie
właściwego, skasuje go i wszystko się wyjaśni. Tak, Zimoń bardzo by
chciał, żeby tak właśnie było. Niestety coś mu mówi, że to tylko pobożne
życzenia. Ktoś zaczął jakąś rozgrywkę i szef ABW Jerzy Zimoń nic o tym
nie wie. Jego szalupa nagle znikła. Pierwszy raz od wielu lat czuje się
nieswojo. Co za fatalne uczucie.

Pośrednik

Rura wydechowa tego starego, mocno tuningowanego escorta jest o

wiele za gruba. Jej odymione głęboką czernią brzegi są już mocno
wystrzępione rdzą. Wydech trzęsie się miarowo, wydając z siebie niskie,

background image

głębokie charczenie wolnych obrotów. Z rury spada co chwila drżąca
kropelka, tworząc na mokrym asfalcie całkiem sporą kałużę tęczowo
opalizującej cieczy. Facet w escorcie siedzi mocno pochylony nad
kierownicą i wygląda, jakby jakaś zła wróżka zamieniła go w kamień.

Parking zbudowano w szczerym polu. Jest to bardzo duży,

wyasfaltowany plac, z jednej strony przylegający do niewielkiej,
nowocześnie urządzonej stacji Orlenu. Kilka tirów parkuje w pobliżu
stacji. Szyby w kabinach mają zaparowane i zasłonięte grubymi
zasłonami. Kierowcy śpią po całym dniu drogi.

Jest ciemno. Latarnie świecą tylko w pobliżu stacji. Na samej stacji

rzęsiste czerwono-białe oświetlenie walczy z gęstą mżawką. O tej porze
droga pustoszeje i tankujących jest już niewielu. Obsługa stacji wpatruje
się w niewielki telewizor pod sufitem i w biegające po zielonej murawie
czerwone kropki piłkarzy.

Kryty skręca z drogi gdańskiej na stację Orlenu. Patrzy uważnie w

stronę stacji. Pusto. Mija ją i wjeżdża na monstrualnie rozległy parking.
Kilka uśpionych tirów. Dalej nic. Po chwili z wilgotnego mroku wyłania
się zaparkowany na skraju placu stary escort. To pośrednik.

Kryty zawsze korzysta z pośredników. Ma ich kilku rozsianych po

całej Europie. To zazwyczaj kryminaliści, byli komandosi, ochroniarze po
jakiejś aferze, emerytowani cyngle. Krótko mówiąc, wszelkiego rodzaju
śmiecie w stanie spoczynku. Ich zadaniem jest zbieranie zleceń, udawanie,
że to oni wykonają robotę, wszelkie kontakty ze zleceniodawcą,
kasowanie zapłaty, robienie piorunującego wrażenia i przekazywanie całej
roboty wraz z dziewięćdziesięcioma procentami zapłaty w ręce Krytego.
Wielu płatnych zabójców tak funkcjonuje. Szczególnie ci lepsi. Kryty
działa przez pośredników od początku i chwali sobie ten sposób pracy. Raz
tylko się zdarzyło, że musiał zabić nieuczciwego pośrednika. Zazwyczaj
jednak wszystko chodziło jak w zegarku.

Tym razem Krytego coś niepokoi. Ustawia samochód tak, żeby objąć

światłami dymiącego escorta. Na moment zmienia na długie i wyraźnie
widzi nieruchomego pośrednika opartego głową o kierownicę.

Szybko chwyta niewielkie poręczne uzi z siedzenia obok. Zawsze

przy przekazaniu drugiej raty ubezpiecza się bronią automatyczną. Musi
być gotowy do ewentualnej odpowiedzi dużą siłą ognia. Nigdy do tej pory
nie musiał tego robić, ale teraz już widzi, że sprawa jest poważna.

Kryty zatrzymuje samochód. Rozgląda się. Krótkie wahanie. Może

po prostu uciekać!? Po co ma to oglądać!? Nie! Musi zobaczyć. Musi
wiedzieć, co się stało, jak to wygląda i co to mogło być.

background image

Wysiada. Pistolet maszynowy trzyma przy ciele, żeby ewentualny

obserwator z daleka nie mógł rozpoznać, co ma w ręku.

Podchodzi do escorta. Szyba w drzwiach od strony kierowcy jest

całkiem opuszczona. Wszędzie pełno krwi. Pośrednik opiera się twarzą o
kierownicę. Zamiast lewego oka ma sporą osmaloną dziurę. Po przeciwnej
stronie głowy wielka parująca wyrwa. Zawartość czaszki oblepia całe
wnętrze samochodu grudkowatą, pstrokatą kaszą.

Kryty już wie, co się tu stało, po konsystencji krwi na kierownicy

poznaje też, że było to bardzo niedawno. Nie dalej niż pół godziny temu
pośrednik otworzył okno, bo przyjechał ten, co miał przyjechać. Zamiast
jednak pękatej koperty z kasą ten ktoś miał w ręku pistolet z tłumikiem.
Mocnym i zdecydowanym pchnięciem wsadził pośrednikowi tłumik w
oczodół i strzelił. Oczodół przytrzymał wylot tłumika i strzelający miał
stuprocentową pewność, że nie spudłuje i że lufa w ostatnim momencie nie
odbije się od głowy ofiary. Ten ktoś już to wcześniej robił i wiedział, jak to
się robi.

Kryty odwraca się i po chwili jest już w swoim samochodzie.

Wyjeżdża z parkingu. Czuje, że musi zapalić. Na szczęście ma przy sobie
marlboro. Pierwsze zaciągnięcie się dymem przynosi ulgę.

A więc to tak miało być. Piękniś pod hipermarketem miał zginąć, ale

ponieważ był kimś ważnym, jego zabójca też musiał umrzeć. Znaczy to, że
zleceniodawcą też był ktoś ważny. Ciekawe kto? I ciekawe kim był
piękniś.

Kryty wie jednak, że to nie jest dobry moment na tego typu pytania.

Teraz musi dotrzeć do Gdańska. Rano ma prom do Szwecji. Tam z promu
ma dwie i pół godziny samochodem do domu. W domu ma swoją
szwedzką żonę Ingrid i swoje szwedzkie dzieci Karla i Muni, psa Klossa i
dużo czasu, żeby to wszystko przemyśleć, wybadać i ewentualnie
zaplanować powrót.

Kryty lubi wracać do starego kraju. I w tej sprawie na pewno tu

wróci. Tym bardziej że zabójca pośrednika jest zdaje się pewien, iż wraz z
zabiciem zleceniobiorcy sprawa jest zamknięta. Niedługo się przekona, jak
bardzo się myli.

Kalifornijczyk

Za te majtki dał w Paryżu prawie sześćset euro i bardzo lubi w nich

paradować po swoim dwustumetrowym krakowskim mieszkaniu.
Szczególnie lubi swoje bose stopy na renesansowej dębowej podłodze,

background image

swoje odbicie w ciemnym szesnastowiecznym lustrze w hallu i widok z
okna w gabinecie. Taki widok ma w tym kraju tylko on. Po lewej fragment
Sukiennic, w środku Mickiewicz, nad nim lekko na prawo Bazylika
Mariacka, a wysoko w górze złota kropka hejnalisty co godzina.

Teraz jest pusto, ciemno i zaczyna prószyć leciutki, delikatny,

pierwszy tej jesieni śnieg. I kto, kurwa, ma lepiej!? Jeszcze jeden łyk
czerwonego wina z wielkiego pękatego kielicha. I wraca do swojej
bezcelowej przechadzki po wielkim, starym, pustym mieszkaniu.

Lubi te wieczorne spacery w majtkach, lubi przeglądać się w

szybach, lustrach, telewizorze, lubi patrzeć na rosłego blondyna, na jego
regularne rysy, pełne, szerokie usta, gęste włosy, wydatną muskulaturę,
płaski brzuch. Lubi siebie w ruchu, lubi patrzeć, jak chodzi, lubi te mocne
błyski w swoich jasnogranatowych oczach. Lubi swoje czterdzieści pięć
lat. Lubi ten zimny, dziwny kraj, do którego przyjechał gnany interesami z
nudnej, suchej i nijakiej Kalifornii. Lubi łatwe pieniądze, jakie tu zarabia, i
dreszczyk emocji towarzyszący temu zarabianiu. W jego kraju ten
dreszczyk już prawie nie występuje. Tutaj jest go pod dostatkiem,
szczególnie jeśli robi się to, co on.

Jake Bradley kończy swój wieczorny narcystyczny taniec w

majtkach krótką, energiczną masturbacją w łazience. Wraca odmieniony.
W jego ruchach nie ma już tanecznej miękkości, brzuch nie jest już tak
płaski, plecy lekko się garbią, spojrzenie staje się chłodne, rzeczowe i
pozbawione naiwnego entuzjazmu. Wraca w chińskim szlafroku, kapciach
i eleganckich połówkowych okularach na czubku nosa.

Patrzy na zegarek, wzdycha krótko, otwiera laptop, klikają klawisze

kursorów, parę razy enter i już wszystko wie. Miał zadzwonić do Maćka
Szumana. Dzwonienie do Maćka to sama przyjemność, nie dość, że się
lubią, to jeszcze wspólne interesy idą bardzo dobrze.

Przysuwa telefon. Głośne wybieranie. Nikt się nie zgłasza. Kiedy

włącza się automatyczna sekretarka, Jake rozłącza się szybko i
natychmiast wybiera inny numer. Czekanie. Pulsujący sygnał. Głos Maćka
z automatu. Jake rozłącza się i odsuwa telefon. Trudno, złapie Maćka
innym razem.

Kilka sprawnych ruchów białą strzałeczką po ekranie i już jest w

arkuszu kalkulacyjnym. Kolumny niewielkich cyferek wypełniają bez
reszty niewielkie szkła jego okularów. Jake Bradley jest bardzo skupiony i
uważny. Pracuje. Właściwie jeszcze powinien zadzwonić do Ala Selima
Sulimana, ale zrobi to jutro, ten stary turecki pierdoła pewnie już śpi.

background image

Blok operacyjny

Kiedy zadzwoniła komórka tego przywiezionego, salowa właśnie

zmywała krew z podłogi. Wszędzie niewielkie czerwone kropki. Skąd się
tyle tego w człowieku bierze? Cały korytarz, cała śluza, cały blok,
przedsionek sali operacyjnej, wszędzie czerwone kropki. Nie zwróciła na
dzwoniący telefon specjalnej uwagi. Dwadzieścia lat tu pracuje i niejedno
już widziała. Widziała wielu takich chłopców przywożonych tu w agonii,
kiedyś to były prawie zawsze ofiary wypadków, teraz coraz częściej
zdarzały się postrzelenia, rany od noża czy ciężkie pobicia. Zazwyczaj nie
przeżywali. Zazwyczaj pani Maria kierowana jakimś dziwnym
przeczuciem, jakimś węchem i intuicją wiedziała od razu, jak będzie.
Wystarczyło tylko, że zobaczyła chłopaka na noszach, zobaczyła go
podczas rozcinania na nim odzieży czy układania na stole operacyjnym.
Już wiedziała. Nigdy tego nikomu nie mówiła, nigdy nie zdradziła się
miną czy nawet spojrzeniem. Ale wiedziała.

Teraz też wie. Dla kogoś tam ten przystojny chłopak żyje, ktoś do

niego dzwoni, może to jakaś kobieta, może żona, może matka. Dzwoni, bo
nie wie, że chłopaka już nie ma. Nie przeżyje. Coś tam jeszcze w nim
drga, coś tam jeszcze się tli. Widziała zmęczonego i spoconego doktora
Fogla, wiedziała, że dał z siebie wszystko, widziała, z jaką energią
profesor Śliwiecka wzięła się do operowania, ale tak było zawsze. I
zawsze pani Maria wiedziała pierwsza. Teraz też wie.

Pani Maria musi trochę odsapnąć. Przechodzi do ciemnego

pomieszczenia z boku. Pomieszczenie od sali operacyjnej oddziela wielka
szyba. Pani Maria wszystko widzi. Widzi anestezjologa, widzi
instrumentariuszki, widzi profesor Śliwiecką i dwóch asystujących jej
chirurgów, widzi okrwawione chusty, widzi wielkie krople potu ocierane
przez pielęgniarkę z czoła Śliwieckiej, wie, że potrwa to jeszcze długo.

Asystujący chirurdzy będą wychodzić na szybkiego papierosa, będą

popijali red bulle, będą się słaniać na nogach i dziwić profesor Śliwieckiej,
skąd ma tyle siły. Jest od nich starsza, jest kobietą, jest chuda i sucha. Skąd
ma siłę? Pani Maria też ją podziwia. To najlepszy chirurg, jakiego
spotkała, a spotkała ich naprawdę wielu. Jeśli kiedykolwiek musiałaby
leżeć tu na stole i oddać swoje życie w ręce lekarza, chciałaby, żeby to
były ręce doktor Śliwieckiej.

Teraz jednak pani Maria wie, że cały ten wysiłek pójdzie na marne.

Szkoda, bo chłopak był ładny, czysty, zadbany i zdrowy. Szkoda, bo
pewnie był złym człowiekiem i czeka go potępienie. Nie dostał czasu na

background image

poprawę. Trafi do piekła, bo kula przerwała jego złe życie, nim się
zorientował, że jest grzesznikiem. Tak to już jest, że dziś od kul giną
głównie grzesznicy. Pani Maria wyjmuje z kieszeni różaniec i zaczyna
cicho odmawiać kolejne zdrowaśki. To jej ulubiona modlitwa. Lubi sobie
tu siedzieć w ciemnym pomieszczeniu przy sali i mówić różaniec za duszę,
która już niedługo stanie przed Panem Bogiem i niewiele dobrego będzie
miała do opowiedzenia.

Samolot

Niewielki boeing 737 startuje gładko z Okęcia i zadzierając dziób

ostro w górę, zaczyna wznosić się w ciemne, mokre, zachmurzone niebo.
Po chwili pilot stabilizuje wysokość i zaczyna pochylać maszynę do
ostrego zwrotu. Prostuje nad Służewiem, jeszcze trochę wznoszenia i
znowu skręt nad ciemną plamą Lasu Kabackiego.

Choć Turek Al Selim Suliman dostał miejsce przy oknie, stara się w

nie nie patrzeć. Odsuwa się od niego i udaje, że go nie ma. Zupełnie jakby
się bał, że ktoś, kto go goni, za chwilę ukaże się w tym oknie, wsadzi
przez nie do samolotu swoją silną łapę, chwyci Sulimana za gardło i
wywlecze na zewnątrz, na chłód i mżawkę. Albo że wprawny snajper z
ziemi trafi przez to okno prosto w spocone czoło Sulimana. Albo że ten
sam bandyta, który zabił Maćka Szumana, przyczaił się na dachu samolotu
podczas startu i teraz wybije kopem okno, wpadnie do środka i jednym
silnym ruchem skręci Sulimanowi kark.

Zimna drgawka przelatuje przez plecy Sulimana. Turek ostrożnie

spogląda w okno. Już chmury. Jak dobrze. Nie chce już widzieć tego
bandyckiego miasta. Uspokaja się trochę. We Frankfurcie na lotnisku
pójdzie do restauracji i zamówi wielki stek z argentyńskiej wołowiny. Tak
zrobi. W dupie ma lekarzy. Dzisiaj żaden lekarz go nie powstrzyma. I
napije się wódki. Tak!

Jak dobrze jest żyć, jak dobrze jest oddychać, jeść, pocić się, mieć

gazy, jak wspaniale... Suliman czuje ulgę. Udało się. Uciekł.

Boeing już nie tak gwałtownie jak przed chwilą, ale wciąż się

wznosi. Nad Natolinem przelatuje nad mieszkaniem młodego lekarza,
który teraz wraz ze swą młodą żoną wpatruje się przerażony w niewielkie
złote puzderko wypełnione białą jak śnieg andyjską kokainą.

Potem samolot leci nad dużym sklepowym parkingiem, na którym

wciąż pracuje ekipa śledcza. Zbierają pracowicie ślady ze srebrnego
lexusa, kończą ustalanie personaliów naocznych świadków, sprawdzają,

background image

skąd przed chwilą dzwoniono na komórkę ofiary w samochodzie.

Potem 737 wznosi się nad Pragą, gdzie Cycek właśnie zbliża się do

swojego mieszkania i zastanawia się, czy powinien do niego wejść, czy
raczej powinien uciekać gdzie pieprz rośnie. Cycek trzęsie się z zimna,
gdzieś w górze słyszy niski pomruk samolotu, przecież musi zabrać parę
rzeczy, nie może uciec tak, jak stoi, przecież w oknach się nie świeci,
zresztą kto tak szybko może tam na niego czekać. Trzech policjantów w
ciemnym mieszkaniu Cycka też słyszy samolot. Zastanawiają się, czy
facet wróci do domu, czy czekają tu na próżno. Kiedy odgłos samolotu
cichnie, w oddali słyszą cichutkie chrobotanie klucza w zamku.

W bloku operacyjnym Szpitala Bielańskiego raczej nie słyszą

samolotu, który właśnie przelatuje w górze. Mają tu ważniejsze sprawy.
Poza tym sala operacyjna jest całkiem dobrze izolowana. Chyba tylko pani
Maria go słyszy. Przerywa na chwilę odmawianie różańca i wsłuchuje się
w dalekie dudnienie. Po chwili znowu jest cicho. Gdzieś tam ludzie sobie
latają, gdzieś tam ludzie żyją zupełnie inaczej niż pani Maria. Ale ona lubi
swoje skromne życie. Lubi blok operacyjny. Lubi ciemne, nieużywane
pomieszczenie z wielką szybą, przez którą widać salę operacyjną. Lubi
patrzeć, sama nie będąc widziana. Lubi odmawiać różaniec za tych, którzy
są tak blisko spotkania z Panem Bogiem i którzy tak bardzo są na to
spotkanie niegotowi.

Zwierzęta

Stadion jest duży. Nie ma w Polsce takiego stadionu, nie ma obiektu

takich rozmiarów i tej klasy. Stadion szumi. Stadion huczy jak tropikalna
burza. Tłum faluje, śpiewa, wyje. Powiewają flagi, dudnią bębny, migocą
wielkie podniebne telebimy. Ogromne wieże oświetleniowe dźwigające na
sobie setki tysięcy watów światła kołyszą się niezauważalnie w rytm
skandowanych przez tłum okrzyków. Na ciemnym, gorącym niebie
wysoko nad parującym stadionem latają błyskające kolorowo helikoptery.
Gdzieś w oddali na ciemnym horyzoncie eksplodują błyszczące fontanny
sztucznych ogni. Z wysoka stadion wygląda jak kosztowny, misternie
zdobiony klejnot, mieni się tęczą barw, opalizuje, drga i błyszczy. Zieleń
murawy jest niewyobrażalna. Krótko przycięte, grube i miękkie źdźbła
trawy odbijają białe światło padające z góry z czterech rogów stadionu.

Na środku tej murawy stoi stół operacyjny. Na stole leży Maciek

Szuman. Jest nagi. Klatkę piersiową i brzuch ma otwarte długim cięciem
przez środek. Podobnie ma otwarte ręce i nogi. Skórę odchylają i

background image

przytrzymują specjalne chirurgiczne chwytaki. Widać wszystko, co pod
skórą. Widać jelita, żołądek, wątrobę, płuca, bijące wciąż serce, widać
wiązki żył biegnące w kierunku szyi i ramion. Pod odsłoniętą skórą ramion
i nóg widać ścięgna, tętnice i czerwone pękate mięśnie.

Nagle gwar stadionu się nasila. Po chwili stadion wybucha. Ludzie

zrywają się z miejsc. Wszystkie oczy zwrócone są na wielkie kanały
biegnące spod widowni wprost na murawę. Tymi kanałami zaczynają
wychodzić zwierzęta. Ludzie z wielkim napięciem wpatrują się w
telebimy. Zwierzęta podchodzą powoli do leżącego Maćka. Pacjent ma
otwarte oczy. Widzi je, jak się zbliżają. Wie, że tak musi być. Wie również,
że większość tego stadionu jest przeciwko niemu. Kibice chcą, żeby
Maciek przegrał. Jedyną nadzieją są zwierzęta.

Pierwsze podchodzą niewielkie afrykańskie dzikie psy (kiedyś je

oglądał na Discovery). Pochylają się nad wnętrznościami Maćka i
zaglądają ciekawie, co też je tu czeka. Węszą. W końcu jeden z psów
wsadza pysk między jelita. Zaczyna je delikatnie wylizywać. Pozostałe
psy dołączają do niego. Liżą jelita, żołądek, śledzionę. Ich miękkie ciepłe
pyski sprawiają Maćkowi dziwną przyjemność. Podchodzi więcej
zwierząt. Wielka lwica wsadza swój aksamitny nos między płuca, jej
szorstki język liże czarną krew w ranie, którą zrobiły pociski. Reszta
zwierząt obsiada ręce i nogi Maćka. Są tu pawiany, szczury, sroki, koty,
sarny. Zwierzęta delikatnie wylizują cały brud, całą złą krew, wszystkie
złogi tego, co się nazbierało i co już dłużej nie pozwalało mu żyć. Liżą
białe kości, okrągłe stawy, naprężone ścięgna, granatowe żyły i czerwone
mięśnie schowane za delikatną przezroczystą błoną.

Mimo ryku nieprzychylnej mu publiczności Maciek słyszy sapanie

zwierząt, mlaskanie ich języków, ciche pomruki towarzyszące tej
smakowitej uczcie. Ogarnia go błogość. Intensywnie czuje istnienie
każdego swojego kawałeczka. Do tej pory nie wiedział, jak odpowiada
lizana wątroba, nie wiedział, jak to jest, gdy ktoś dotyka jelita cienkiego,
gdy lśniący długi język niedźwiedzia zagłębia się w okolice nerek, gdy
lwica zapamiętale wylizuje okolice serca, gdy sroki wydziobują stary
reumatyzm z lewego kolana (przewrócił się na rowerze w wieku trzynastu
lat). Czuje rozkosz i jest to rozkosz zupełnie inna od erotycznej. Cały jest
czuciem. Każdy milimetr Maćka zdolny do odczuwania teraz właśnie
odczuwa. Doznanie jest tak głębokie i tak jednostajne, że Maciek zamyka
oczy. Chce mu się spać. Chce, żeby tak było zawsze.

Kiedy Maciek już śpi, przychodzi bocian. Pochyla się nad jego

klatką piersiową, chwilę przygląda się czemuś uważnie, kręci głową to w

background image

jedną, to w drugą stronę, pokazuje lewy profil, prawy profil. Kilka
energicznych, głębokich pchnięć ostrym czerwonym dziobem i lwica
wraca do wylizywania świeżej krwi wypływającej z poruszonej rany.
Bocian przełyka dwa ołowiane pociski pistoletowe, otrzepuje pióra,
rozkłada skrzydła i odlatuje. Na stadionie zapada cisza. Słychać tylko bicie
Maćkowego serca.

Miła

Musi go zobaczyć. Po prostu wchodziła jak zwykle rano przez

portiernię do szpitala i dowiedziała się, że wczoraj przywieziono faceta ze
strzelaniny. Jak bardzo chciała, żeby to nie był on. Leżał na oddziale
intensywnej opieki medycznej. Był po sześciogodzinnej operacji. Żył.
Cała drżała. Chciała puścić się pędem po schodach, chciała biec, chciała
krzyczeć: Maciek! Maciuś! Chciała dobiec do oiomu i przekonać się, że to
nie on. Że to nie Maciek. Coś jednak mówiło jej, że to on. Coś jej mówiło,
że zobaczy go tu po pół roku i że tak właśnie spełnią się wszystkie jej
obawy, czarne myśli, przewidywania, że tak urealni się główny powód, dla
którego pół roku temu z nim zerwała, zabroniła dzwonić, zabroniła
przychodzić, płakała, płakała, wciąż płacze.

Nie biegnie jednak na oiom. Spokojnie jak co dzień wjeżdża windą

na położnictwo, wita się z personelem, wymienia kilka uprzejmości z
przypadkowo spotkanymi na korytarzu pacjentkami, potem przebiera się w
codzienną lekarską biel, zmienia obuwie, pyta kolegę, czy chce coś z
bufetu, bo właśnie tam idzie, nic nie chce, ale może gazetę, dobrze, kupi
gazetę, wychodzi.

Nie jedzie windą. Potrzebuje przestrzeni i samotności. Schody są

szerokie i skrzypią. Jedno piętro. Drugie. Jest na intensywnej terapii.
Przechodzi przez śluzę. Nagle się zatrzymuje. Co powie? Po co tu jest? Po
co przyszła? Zastanawia się. Zaraz, kogo stąd zna? Baśka! Zapyta o Baśkę,
może akurat ma dyżur. Czyli idzie na poranną kawkę z ploteczkami, jak to
w szpitalu.

Nikt jednak nie pyta. Na korytarzu jest pusto. W głównym

pomieszczeniu siedzi dyżurna pielęgniarka, coś czyta. Lekarza nie widać.
Przebiega szybko wzrokiem po leżących pacjentach. Nie ma go. Idzie w
kierunku izolatki. Szklana ściana między głównym oiomem a izolatką jest
zasłonięta białą tkaniną. Szklanych drzwi na szczęście nie zasłonili. Nagle
widzi Maćka. To on. Jednak. Boże...

Opiera się bezwiednie ręką o szklane drzwi. Miała nadzieję, że już

background image

go nie kocha, że to minęło. Tak bardzo się starała, żeby to minęło. Ostatnie
pół roku to był właściwie odwyk. Odwyk od niego, od jego wariackiej
miłości, jego pocałunków, jego fantazji, jego wygłupów, jego napadów
melancholii, jego niezwykłości. Nie udało się. Owszem, może o nim i
zapomniała, ale wcale nie przestała go kochać.

Zaczęło się jak w bajce o Kopciuszku i pięknym księciu, Ludmiła

poszła z koleżanką na szykowną imprezę do Sheratona, poszła jako osoba
towarzysząca, szkoda było nie iść, szkoda zmarnować zaproszenie, które
dziwnym trafem spadło Ewce z nieba. Poszła zobaczyć, jak się bawi
bogata Warszawa, jak wyglądają na żywo ci, których zna z telewizji i z
kolorowych gazet.

Włożyła na siebie, co miała najlepszego, godzinę stała przed lustrem

przekonana, że wygląda jak uboga krewna z prowincji, nie chciała tak iść,
wyobrażała sobie te kreacje kosztujące tyle, ile przez rok zarabiała w
szpitalu, wyobrażała sobie te spojrzenia kobiet, uśmieszki, przecież takie
torebki nosiło się rok temu, zobacz, jakie ma buty, spójrz na nią, spójrz.
Postanowiła nie iść. Przekonała ją oczywiście Ewka, zobaczysz, będzie
super, wyglądasz zajebiście, myślisz, że oni się dobrze ubierają, przecież
Warszawka to bezguście, przyjdą się nażreć i napić za darmo, a my sobie
na to popatrzymy, wolisz siedzieć w domu, może kogoś poznamy.

Kogo!? Ludmiła była wtedy pół roku po rozwodzie i wciąż się czuła,

jakby ją ktoś okradł. Okradł z czterech lat życia, z całkiem miłych
wspomnień, których już nie była w stanie wspominać, z kilku pękatych
albumów zdjęć, których już nie mogła oglądać, z planów, których już nie
ma jak zrealizować, i nadziei, które zamieniły się w mdłą gorycz
samotnych wieczorów przed telewizorem w wynajmowanym mieszkanku
na Bemowie.

Nie miała jeszcze trzydziestki, a już czuła, że życie ma właściwie za

sobą. Nie potrafiła jak Ewa umawiać się z facetami na niezobowiązujące
randeczki, na niby to radosny seks w prezerwatywie bez ciągu dalszego,
wydzwaniać do kilku kolegów po kolei, by sprawdzić, który ma właśnie
ochotę na spędzenie wspólnego wieczoru, zabicie nudy, rozerwanie się,
wyładowanie, powiedzenie kilku zdawkowych komplementów i sprawną
ewakuację w odpowiednim momencie. Samotny ranek w skotłowanej
pościeli pachnącej mężczyzną był dla Ludmiły porażką.

Zobaczyli się na tej nadętej imprezie w Sheratonie, Maciek podszedł,

przedstawił się i wszystko wskazywało na to, że Ewka przeżyje kolejny
płomienny romans z pięknym nieznajomym, o którym będzie potem latami
opowiadać wpatrzonym w nią podnieconym koleżankom z biura. Maciek

background image

jednak wcale nie zwracał uwagi na Ewkę. Interesowała go Ludmiła, od
razu zresztą nazwał ją Miła, a jej się to spodobało. Nikt do tej pory tak się
do niej nie zwracał, nikt do tej pory nie był tak zainteresowany tym, co
mówiła, nikt nie patrzył jej w oczy tak głęboko.

Zadzwonił po dwóch dniach, nie spodziewała się, że zadzwoni.

Zaczęli się spotykać, nie spodziewała się, że zaczną. Po miesiącu okazało
się, że Maciek był wszystkim, czego właśnie potrzebowała, zupełnie tak,
jakby nagle ktoś w jej ciemnym życiu zapalił światło. Wszystko stało się
jasne, wszystko widziała wyraźnie, wszystko zobaczyła na właściwym
miejscu. Zakochała się.

Zaraz potem przyszły pytania. Kim właściwie jest Maciek? Dlaczego

nigdy nie rozmawiają o nim, zawsze o niej? Skąd ma tyle pieniędzy?
Czym się zajmuje, przecież właściwie nie pracuje? Z kim wciąż rozmawia
przez telefon raz po angielsku, raz po niemiecku, raz po włosku? Im dłużej
Maciek pozostawiał te pytania bez wiarygodnej odpowiedzi, tym większy
strach ogarniał Ludmiłę. Wiedziała, że Maciek nie należy do jej świata, do
świata normalnych ludzi wstających rano do pracy. Wiedziała, że ma
ochronę, że jest bardzo bogaty, że zna wielu ludzi z pierwszych stron
gazet, że często wyjeżdża do Poznania, Krakowa, Gdańska, Wiednia. Ale
po co? Jak nazywa się jego firma? W jakiej branży pracuje? I w końcu
kiedyś, kiedy Maciek zasnął, zrobiła coś, czego wciąż się wstydzi i czego
nigdy by się po sobie nie spodziewała. Przeszukała jego ubranie. Znalazła
dwie rzeczy.

Niewielkie złote puzderko z białym jak śnieg proszkiem. Była

pediatrą, neonatologiem i nigdy wcześniej nie zetknęła się z narkotykami
ani służbowo, ani prywatnie. Nie wiedziała, czy to jest heroina, kokaina,
amfetamina czy coś jeszcze innego. Wiedziała jednak, że to narkotyk.

Drugą rzeczą, którą znalazła, był mały foliowy woreczek

zawierający dwanaście plastikowych listków wielkości paznokcia. Długo
się temu przyglądała, aż w końcu przypomniała sobie, że tak właśnie
wyglądają te śmieszne małe karty, które zaraz po zakupie telefonu
komórkowego trzeba do niego włożyć.

Tylko po co Maćkowi dwanaście kart SIM?
W oczach Miłej pojawiły się łzy. Będzie musiała zerwać z Maćkiem.

Jak najszybciej, raz na zawsze, definitywnie. Ale dlaczego, do cholery,
dlaczego!? Właśnie teraz, kiedy spotkała człowieka, w którym się
zakochała!? Dlaczego!? Co złego zrobiła, że los tak dotkliwie ją
doświadcza!? Dlaczego człowiek, w którym się właśnie zakochała,
okazuje się... Bala się nawet pomyśleć to słowo. Bo niby kim okazał się

background image

Maciek w wyniku jej nieoczekiwanego znaleziska?

Bała się pomyśleć to słowo. Widziała takich ludzi tylko na filmach,

nigdy w rzeczywistości. Na pewno nie chciała, by łączyło ją z takim
człowiekiem coś tak ważnego, pięknego i nierozerwalnego jak miłość.

Zerwała z nim szybko, chłodno i stanowczo. Nigdy nie zapomni jego

miny, kiedy mu o tym powiedziała. Nie zapomni łez w jego oczach. Nigdy
nie sądziła, że potrafi być tak silna i tak okrutna.

Teraz Maciek leży tu, na oiomie w jej szpitalu. Z jego ust, które tak

dobrze zna, wychodzi gruba rurka. Respirator pracuje miarowo.
Nieubłaganie. Maciek jest blady, oczy ma zamknięte, w oba ramiona
wpięte wenflony, kroplówki jednostajnie wtłaczają płyny do jego żył.

Dlaczego miał zginąć? Kto tego chciał? Znowu pytania, znowu Miła

nie ma na nie odpowiedzi. Nagle pojawia się pytanie, od którego doktor
Ludmile Kamińskiej przechodzą ciarki po plecach. Jeżeli ktoś chciał
Maćka zabić i nie udało mu się, to czy nie przyjdzie tu, do szpitala, żeby
doprowadzić swój zamysł do końca? Czy Maćkowi wciąż grozi śmiertelne
niebezpieczeństwo!? Miła rozgląda się dokoła. Pusto. Oiom pracuje jak
zwykle. W ciszy.

Kaltestrasse 8

Przy Kaltestrasse pod numerem ósmym jest niewielka, stara

cukiernia. Pogoda jak na tę porę roku jest w Berlinie nadspodziewanie
ładna. Po blisko tygodniu szarówki wyszło słońce, a Berlin bardzo ładnie
wygląda w słońcu. Starszy mężczyzna zamawia kawę i pączka z
advocatem, młodszy tylko kawę. Starszy zapala papierosa i czeka chwilę,
aż kelner oddali się od ich stolika.

- Do jakiego szpitala go zawieźli?
- Do Bielańskiego.
- Przeżyje?
- Nie wiem.
Starszy zaciąga się papierosem i długo patrzy w oczy młodszemu.

Młodszy ucieka wzrokiem, boi się. Starszy próbuje gorącą kawę.

- Co mam im powiedzieć?
- Że sprawa będzie załatwiona.
- Co to znaczy „będzie załatwiona”? Jak?
- Wyślę kogoś do szpitala.
- Kogo?
Młodszy milczy. Zbiera się w sobie, w końcu wybucha.

background image

- Przecież, kurwa, to nie moja wina, że cyngiel chybił!
- Zamknij się!
- Przepraszam.
Młodszy kończy kawę. Przy odkładaniu filiżanki na spodek nie

potrafi ukryć, że ręka mu drży.

- Co im powiesz?
Starszy gasi papierosa, zastanawia się, odzywa się cicho.
- Powiem im, że Bankiera już nie ma. Tak jak miało być. Twoja

sprawa, jak to zrobisz. Byle szybko.

- Dzięki.
- Spierdalaj.
Młodszy wstaje i wychodzi na słoneczną Kaltestrasse. Nabiera w

płuca spory haust chłodnego berlińskiego powietrza i znika za rogiem.

Starszy zapala kolejnego papierosa. Patrzy na swojego nietkniętego

pączka z advocatem i zamyśla się.

Budzenie

- Kokaina go uratowała.
Młoda pani anestezjolog spogląda na profesor Sliwiecką spłoszona.

Jak kokaina może kogoś uratować? Przecież to nielegalne.

- To panią szokuje?
- Nie.
Młoda anestezjolog odczytuje parametry z aparatury, do której

podłączony jest Maciek, coś notuje, udaje, że zgadza się w kwestii kokainy
z profesor Sliwiecką. Maciek leży na łóżku, wygląda jak zwykle dobrze,
jest nieprzytomny. Sliwiecką patrzy na niego. Jest w jej spojrzeniu coś
mało lekarskiego, coś kobiecego, macierzyńskiego nawet.

- Ładny chłopak. Dorodny.
Pani anestezjolog znowu rzuca starszej pani spłoszone spojrzenie,

wyraźnie nie radzi sobie z frywolnością pani ordynator w takich
sytuacjach.

- Wydaje się, że wszystkie parametry są w normie, pani ordynator.

Możemy zacząć wybudzanie.

- Proszę zaczynać.
Młoda anestezjolog zmienia kroplówkę, szamocze się chwilę z

dozownikiem, poprawia wenflon w dłoni Maćka. Kap, kap, kap, kolejny
przezroczysty płyn wchodzi gładko w jego żyły.

Sliwiecką patrzy na dziewczynę chłodno, zna ten typ, kolejna

background image

lekareczka, która do wszystkiego musi dochodzić ciężką pracą, kolejna
smutna kujonka, która na starość stwierdzi, że niczego tak naprawdę nie
osiągnęła i życie przejechało jej za oknami biblioteki, nawet nie zdążyła
się na nie napatrzeć, a co dopiero coś przeżyć.

Sliwiecką była inna, wszystko przychodziło jej łatwo, pogardzała

ciężką pracą i zawsze uważała, że medycyna nie ma nic wspólnego z
nauką. Dla niej to była sztuka i wymagała przede wszystkim natchnienia.
A natchnienie czerpała z mężczyzn, z alkoholu, z papierosów i z
wszystkiego, z czego zazwyczaj czerpią je artyści. Bo profesor Sliwiecką
jest artystką, a przed nią leży jej dzieło sztuki - młody, piękny mężczyzna.
Gdyby nie ona, nie byłoby go tu. Nie żyłby już.

Pierwszego wołania Maciek nie słyszy. Drugiego też nie. Trzecie

wołanie burzy nieruchomą czerń w jego głowie.

- Budzimy się, proszę pana...
Czerń zaczyna falować, robi się coraz bielsza, Maciek słyszy głos

swojej matki.

- Budzimy się, halo...
Musi wstawać do szkoły, nie, jeszcze nie, jeszcze chwilę, mamo,

jeszcze chwileczkę, chce mi się spać, jestem taki zmęczony, jeszcze nie,
proszę, nie pójdę na pierwszą lekcję...

W końcu biel w jego głowie robi się tak biała, że musi otworzyć

oczy. Otwiera. Mamy nie ma, jest kobieta po pięćdziesiątce w białym
fartuchu.

- Bardzo dobrze, otwieramy oczy, dobrze, starczy tego spania...
Po chwili Maciek zauważa drugą kobietę w fartuchu, młodszą i

brzydszą od tamtej. Nic go nie boli, nie czuje swojego ciała, nie może nim
poruszać, nie jest jego. Nagle w jego głowie pojawia się słowo, słowo
rośnie, pęcznieje i kiedy jest już tak duże, że nie może być większe,
Maciek porusza ustami.

- Zwierzęta...
Profesor Śliwiecka pochyla się nad Maćkiem.
- Słucham?
- Gdzie są zwierzęta?

Pani komisarz

W pierwszej chwili komisarz Lidka Nowakowska ucieszyła się, gdy

dostała tę sprawę. Zawsze marzyła o samodzielnym kierowaniu
śledztwem, ale nie sądziła, że stanie się to akurat teraz, zaraz po powrocie

background image

z urlopu macierzyńskiego. Pierwsze wątpliwości złapały ją na schodach,
gdy wracała od szefa. Potem zaszyła się w pokoju przesłuchań i zaczęła
ściągać pokarm dla małego Adasia. Ściągacz ją uspokajał, wymuszał
rytmiczny oddech i przepędzał emocje. Lidka siedziała w półmroku,
opróżniała pierś ściągaczem i myślała.

Dlaczego dali jej sprawę strzelaniny na Ursynowie? Przecież

nadkomisarz Pater był pierwszy na miejscu zdarzenia, to jeden z
najlepszych oficerów śledczych w komendzie stołecznej, ma ogromne
doświadczenie, świetne wyniki. Dlaczego sprawę odebrano jemu i dano
jej? Dlaczego ktoś zdecydował, że ma to być jej pierwsze samodzielne
śledztwo? Mleko cieniutką strużką sączyło się z jej piersi do butelki, a ona
zastanawiała się nad tym nieoczekiwanym szczęściem, które na nią spadło.

Może w końcu ktoś uznał, że jest dobra, w końcu szefostwo doceniło

jej pilność, jej oddanie, jej ambicję i upór. Nie, to niemożliwe. Może
chodzi o zbliżające się wybory. A może ma jakiegoś cichego wielbiciela
wśród przełożonych. Nie, to też niemożliwe, wyczułaby coś.

A może po prostu chodzi o to, żeby śledztwo utknęło, żeby nikt nic

nie znalazł, żeby ukręcić łeb całej sprawie. Dlatego postanowili wziąć do
tego najgorszego oficera śledczego. Nie, to niemożliwe. W oczach
komisarz Lidki Nowakowskiej błysnęły dwie wielkie jak fasola łzy. To
znaczy, że jestem tu najgorsza!?

Mleko przestało lecieć. Lidka zakręciła butelkę, schowała do torebki

i rozpłakała się. Tak bardzo potrzebowała, żeby ją teraz ktoś przytulił!
Ktokolwiek. Nic z tego. Płakała z dziesięć minut. W końcu, kiedy zaczęła
dochodzić do wniosku, że płacz nie ma żadnego sensu, odezwała się jej
komórka. Dzwonili ze szpitala, facet ranny w strzelaninie na Ursynowie
właśnie odzyskał przytomność.

Major Jasiński

W drodze powrotnej do Warszawy z berlińskiego spotkania w

cukierence przy Kaltestrasse 8 z pułkownikiem Florkiem major Jasiński
długo się zastanawiał, kogo powinien posłać do Szpitala Bielańskiego. W
końcu zdecydował, że sam pójdzie ostatecznie wyeliminować Bankiera.
Sprawa jest zbyt poważna, żeby ktoś znowu miał ją spieprzyć. Teraz
została mu już tylko decyzja co do sposobu wykonania tego zadania. Broń
palna z oczywistych względów odpada, uduszenie też może okazać się
kłopotliwe, odłączenie od aparatury niekoniecznie musi doprowadzić do
natychmiastowej śmierci. Pozostaje wstrzyknięcie trucizny albo nóż.

background image

Major Jasiński woli nóż - jako dobrze wyszkolony, doświadczony oficer
wywiadu wojskowego lubi sprawdzone, proste i niezawodne sposoby
działania.

Pozostaje jeszcze kwestia kamuflażu. Major Jasiński wybiera

sutannę. To dobry kamuflaż, idealnie pasujący do charakteru miejsca, w
którym przyjdzie mu działać. Jeszcze tylko peruka, doklejana broda i w
lustrze widzi uśmiechniętego dobrodusznego księżula, których tylu kręci
się po szpitalach. Lubi sutannę, nie pierwszy raz używa tego kamuflażu.
Jeszcze tylko pistolet na wszelki wypadek, dwa noże bojowe, jeden w
nogawce, drugi pod pachą, i już można jechać do szpitala.

W autobusie miejskim czuje, jak powoli rośnie mu tętno. Lubi to

uczucie, lubi czuć się jak prawdziwy żołnierz, choć to, co zaraz zrobi, nie
ma nic wspólnego z dobrem kraju.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków. Amen - odpowiada major Jasiński. Biedni ludzie

wierzą w te brednie. Jasiński jest silny i Jezus Chrystus nie jest mu do
niczego potrzebny.

- Szczęść Boże.
- Szczęść Boże. - Kolejna miła starsza pani zachwycona spotkanym

w miejskim autobusie księdzem. Czy gdyby zobaczyła, co ma pod
sutanną, uwierzyłaby, kim major Jasiński jest naprawdę i co zaraz zrobi?

Jasiński nie może powstrzymać uśmiechu. Bogobojne bydło z

grzbietem nawykłym do bata. A bat trzyma major Jasiński, pułkownik
Florek i im podobni. Zawsze w przyrodzie tak było. Zawsze wąska grupa
gotowych na wszystko drapieżników terroryzowała milionowe stada
trawożernych idiotów. Zawsze małe, zwarte, dobrze zorganizowane
gromady lwów szły za bezkresnymi stadami antylop gnu i zawsze garstka
lwów wygrywała z tysiącami kopytnych kretynów. Antylopy mogły tylko
patrzeć swoimi wielkimi, szklistymi oczyma, jak lwy zjadają ze smakiem
kolejne sztuki z ich stada. I major Jasiński zawsze należał do
drapieżników, zawsze trzymał z lwami, zawsze zjadał, nigdy nie był
zjadany.

Wysiada przystanek wcześniej i dalej idzie pieszo. Po chwili widzi

już w oddali bryłę szpitala. Stara się nie myśleć o czekającym go zadaniu,
stara się nic nie planować, nic nie układać. Nie przygotowuje wariantów
na wypadek zaistnienia takich czy innych okoliczności. Major Jasiński
zamierza improwizować, zamierza całkowicie zaufać swojemu
instynktowi. Pamięta, czego go uczyli dużo bardziej doświadczeni i
zaprawieni w boju żołnierze - planowanie to czas stracony. Chociaż na

background image

początku wydawało mu się to nierozsądne, w praktyce okazało się
niezwykle pomocne. Trzeba umieć działać zawsze, w każdych warunkach
i być gotowym na wszystko.

Pokonuje schody i jest już w szpitalu. Mija szatnię i wchodzi w

korytarz. Po chwili jest w pustawej klatce schodowej. Idzie po
skrzypiących schodach na trzecie piętro, wchodzi na oddział intensywnej
opieki medycznej. Mija go jakaś pielęgniarka.

- Szczęść Boże.
- Szczęść Boże.
Idiotka, nawet się księdzem nie zainteresowała, pierwszy raz go tu

widzi, nie zna faceta i tak po prostu pozwala mu łazić po oiomie. Nigdy w
tym kraju nie będzie dobrze, co do tego akurat Jasiński nie ma złudzeń.

Major Jasiński mija salę ogólną i kieruje się w stronę izolatek, tam

musi leżeć Bankier. Po chwili zauważa go za przeszklonymi drzwiami. To
on, pamięta tę twarz ze zdjęcia, które dał mu w Berlinie pułkownik Florek.

Niestety Bankier nie jest sam. Jest u niego jakaś baba. Bankier jest

przytomny, to niedobrze. Nie ma więcej czasu na obserwację. Ksiądz mija
drzwi izolatki i znika za zakrętem korytarza. Poczeka chwilę, szpital jest
duży, zaszyje się gdzieś, zaczeka, aż Bankier zostanie sam, i wtedy go
zabije.

Przesłuchanie

Komisarz Lidia Nowakowska jest poważna, stanowcza i twarda,

przynajmniej takie wrażenie usilnie stara się zrobić na rannym
mężczyźnie. Jak na tak ciężki postrzał facet wygląda nadspodziewanie
dobrze. Jest przytomny i ma ten szczególny błysk w oku świadczący o
pełnej jasności umysłu.

Lidka zdaje sobie sprawę, że ostre zadawanie pytań właśnie teraz, tu,

na intensywnej terapii może być jedyną okazją do wyciągnięcia czegoś od
rannego. Jego słabość jest teraz jej siłą. Komisarz Nowakowska nie ma
wątpliwości co do tego, że ranny mężczyzna nie jest przypadkową ofiarą
zabłąkanej kuli.

- Panie Szuman, proszę mi powiedzieć, czym się pan zajmuje.
Maciek chwilę zwleka z odpowiedzią, stara się udawać bardziej

chorego, niż jest naprawdę. Mówi cicho, lekko charczącym głosem, cały
czas zastanawiając się, do czego może mu się przydać ta niezbyt udana
policjantka.

- Jestem inwestorem giełdowym.

background image

- Jak pan sądzi, co mogło być powodem zamachu na pana życie?
Maciek milczy.
- Ma pan jakichś wrogów?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Jak pan mi wytłumaczy fakt, że w pańskim samochodzie

znaleźliśmy dwa telefony komórkowe, a w pańskiej kieszeni dwanaście
kart SIM do tych telefonów?

- Lubię rozmawiać przez komórkę.
- Rozumiem - komisarz Lidka Nowakowska patrzy na Maćka

przenikliwie.

Maciek wytrzymuje spojrzenie.
- Kokainę też pan lubi. Maciek milczy.
- Dlaczego pan nie mówi prawdy? Dlaczego pan nie chce

współpracować? Mogę panu pomóc, mogę zapewnić ochronę tu, w
szpitalu, przecież ten, co do pana strzelał, może wrócić.

- Złapcie go, od tego jesteście.
- Bez pańskiej pomocy to może być trudne. Teraz Maciek udaje

szczere zdziwienie.

- O co pani chodzi!?
Lidka chwilę myśli, jakby nie była pewna, czy dobrze robi, w końcu

siada przy łóżku Maćka na stalowym taborecie i zaczyna szeptem:

- Otóż mam pewną teorię, a ty mi powiesz, czy jest prawdziwa.

Badanie twojej krwi wykazało obecność kokainy. W mieszkaniu
mężczyzny, który był z tobą wtedy wieczorem na parkingu, znaleźliśmy
prawie pół kilo czyściutkiej jak śnieg kolumbijskiej koki, zatrzymaliśmy
go. Nie jesteś wcale inwestorem giełdowym, bo do takich się nie strzela.
Jesteś handlarzem narkotyków. Nie obracasz akcjami, tylko kokainą,
dlatego ktoś do ciebie strzelał. I dlatego teraz musisz współpracować.
Jestem twoją szansą, oni wrócą, a ja mogę cię ochronić. Ochrona za
sypanie, prosty handel.

Ale wykombinowała. Chociaż właściwie z jej policyjnego punktu

widzenia to może tak wyglądać. Gdyby usłyszała prawdę, pewnie
zsikałaby się w majtki. Powiedziała jednak coś ważnego. Mają Cycka.
Dobrze wiedzieć. Oczywiście Cyceknic nie powie, bo niewiele wie, ale tak
szybkie jego zatrzymanie dobrze świadczy o policji. Ciekawe, co jeszcze
mają.

Milczenie Maćka trwa już za długo, musi coś powiedzieć.
- Czy jestem aresztowany?
- Nie, nie jesteś aresztowany - Lidka z nadzieją czeka na ciąg dalszy.

background image

- To proszę mnie zostawić w spokoju.
Nie takiego ciągu dalszego się spodziewała.

Stażystka

Egzekucja pod Leclerkiem nie dawała jej spokoju. Justyna wiedziała,

że to dla niej szansa, wiedziała, że na tym może wypłynąć, że na tym może
zrobić karierę, zadziwić świat i dostać Pulitzera. Tym bardziej że tam była.
To nie mógł być przypadek, to był znak, znak od Boga. Koniec z nudnymi
konferencjami prasowymi w ratuszu, koniec z pisaniem o nowym
wodociągu czy pladze psich gówien na chodnikach. Pan Bóg wyznaczył
Justynie nowe zadanie, wskazał, czym teraz ma się zajmować, i żadna
podstarzała redaktorka na etacie jej w tym nie przeszkodzi. To jest jej
temat, nie może go zostawić, była świadkiem, jak strzelano do człowieka.
Czy można sobie wyobrazić lepszy początek dziennikarskiej kariery?

Dlatego teraz tu jest. Kręci się po Szpitalu Bielańskim już od

godziny i nie sprawiło jej zbyt wiele trudności dowiedzenie się
wszystkiego o przywiezionym wczoraj facecie. Justyna już wie, kto go
operował, wie, jak facet się nazywa, jakie są rokowania i gdzie teraz leży.
Oczywiście nie podała się za dziennikarkę, taka głupia nie jest. Trochę
nakłamała, trochę poprzewracała oczami i już idzie schodami w kierunku
oiomu. Teraz ma tylko jeden problem. Jak tam wejść? Jak nie dać się
stamtąd wyrzucić?

Po prostu wchodzi. Idzie. Pewnie, zdecydowanym krokiem. W końcu

go widzi. To on. Pamięta tę twarz. Jest przytomny.

Nagle naprzeciwko widzi księdza. Justyna przyśpiesza i wchodzi do

izolatki Maćka. Kątem oka widzi, jak ksiądz się waha, spogląda na nią
dziwnie i odchodzi niepewnie w stronę wyjścia. Chciał ją wyrzucić, to
jasne. Rozpanoszyli się klechy wszędzie, po szpitalach, w szkołach, nawet
do urzędów włażą jak do siebie. Ale teraz to nieważne, jest u niego w
izolatce. I co dalej?

- Dzień dobry. - Cały tupet i pewność siebie nagle Justynę

opuszczają. - Pan Maciek Szuman?

Maciek patrzy na nią niepewnie i milczy. Dziewczyna widzi, że jego

wzrok zsuwa się z niej i kieruje gdzieś dalej, za szybę izolatki.
Dziewczyna ogląda się. Wraca ksiądz. Cholera jasna. Zaraz ją wyrzuci.
Justyna widzi, że Maciek czujnie patrzy na księdza.

- Ja tam byłam, widziałam, jak do pana strzelał. Ksiądz powoli mija

drzwi izolatki i znika za zakrętem korytarza. Maciek znowu przenosi

background image

wzrok na dziewczynę.

- Kim pani jest?
- Ja... - Justyna nie wie, czy to dobry moment na kłamstwo. - Ja

jestem dziennikarką.

Maciek jeszcze raz spogląda w kierunku korytarza, w którym zniknął

ksiądz.

- Niech pani siada.
Justyna siada i wyjmuje notes, długopis, stara się zachowywać jak

dziennikarka. Maciek oczywiście zauważa drżenie jej rąk.

- Co pani widziała?
- No, widziałam, jak do pana strzelił, akurat byłam w tamtej okolicy,

mam tam koleżankę, poszłam na zakupy do Leclerca i byłam na parkingu,
widziałam tego mężczyznę, widziałam, jak strzelił, jak pan upadł,
wszystko widziałam.

- I co?
- Jak to „i co?” - Justyna wyraźnie nie wie, jak poprowadzić tę

rozmowę, wyraźnie denerwuje ją to, że jest zdenerwowana. Maciek jest
spokojny. Mówi powoli swoim miękkim, mruczącym głosem.

- Rozmawiała pani z policją?
- Nie.
- I proszę tego nie robić. To niebezpieczne.
W oczach dziewczyny zapalają się iskierki podniecenia.
- Ale... jak to niebezpieczne, dlaczego?
- Proszę zrobić, jak pani radzę.
Chwilę trwa cisza. Justyna przygląda się Maćkowi, przygląda się

rurkom i przewodom, które łączą go z aparaturą podtrzymującą. Rozgląda
się po pustym oiomie, pustym korytarzu.

- Pan tu nie ma żadnej ochrony?
- Teraz pani jest moją ochroną - Maciek uśmiecha się lekko.
Dziewczyna jeszcze raz się rozgląda i poważnieje. Zaczyna do niej

docierać to, co przed momentem usłyszała.

- Kim pan jest?
- A jak pani myśli?
Maciek gra na zwłokę, im dłużej ona tu siedzi, tym większe szanse,

że ten dziwny ksiądz nie wróci. Widział go już tu trzy razy, to może być
przypadek, ale musi być ostrożny. Tym bardziej że nie ma zbyt wielu
atutów, właściwie teraz ma tylko jeden. Tę dziewczynę. Musi podtrzymać
rozmowę i nie spłoszyć jej.

- Przecież jeśli pani jest prawdziwą dziennikarką, to już coś pani o

background image

mnie wie. Chyba przygotowała się pani jakoś na to spotkanie.

- Tak, chociaż szczerze mówiąc, bardzo niewiele udało mi się

ustalić...

Justyna rozgląda się niepewnie, jakby jej strach narastał. Maciek

patrzy na nią wyczekująco.

- Wiem, że nazywa się pan Maciej Szuman, wiem, że inwestuje pan

pieniądze na giełdzie i w ogóle w finansach, wiem, że współpracował pan
z Januszem Kłosem, właścicielem Wrocławskiego Banku Inwestycyjnego,
reszta to już tylko plotki.

- Jakie plotki?
- Podobno obraca pan nieruchomościami na dużą skalę, ma udziały

w kilku towarzystwach leasingowych i... mówi się, że to za pana pieniądze
powstał Inwestycyjny Bank Wzajemnego Wsparcia, który po głośnym
upadku dwa lata temu został przejęty przez konsorcjum Waldemara
Motyki.

- I co z tego?
- Co z tego!? Dlaczego nigdy nie napisała o panu żadna gazeta?

Dlaczego o wszystkich piszą, a o panu nie ma nic? Nic! Mówiło się, że
Bank Wzajemnego Wsparcia to bank mafijny, że jego upadek ma jakiś
związek z działalnością służb specjalnych, że transferowano przez niego
ogromne sumy z handlu bronią, gazety napisały o tym mnóstwo artykułów,
i nigdzie nie ma o panu słowa! Podobno obraca pan gigantycznymi
sumami, a nikt o panu nic nie wie.

Maciek patrzy na dziewczynę spokojnie. Dobra jest. W każdym

normalnym kraju zrobiłaby karierę w dziennikarstwie, tutaj szybko ją
uciszą.

- To wszystko nieprawda.
Justyna patrzy Maćkowi w oczy. Umie to robić. Bezczelności jej nie

brakuje.

- A to, że do pana strzelano, to też nieprawda? To, że wciąż się pan

obawia o swoje życie, to też nieprawda?

Teraz dopiero dziewczyna zauważa, że Maciek jest przystojny. Stan

silnego osłabienia tylko dodaje mu uroku.

- Jak pani ma na imię?
- Justyna.
- Czego pani chce, pani Justyno?
- Chcę o panu napisać. Jako pierwsza w tym kraju. Chcę napisać, bo

czuję, że to ważne.

Maciek wzdycha ciężko, powoli czuje się zmęczony tą rozmową,

background image

patrzy na korytarz, w którym zniknął ksiądz, patrzy na podekscytowaną
młodą kobietę. Jest ładna, choć nie w jego typie. Nawet sobie bidulka nie
zdaje sprawy, że igra ze światem, którego nie zna i oby nigdy nie poznała.

- Powiem ci coś, słonko, szczerze. Już dawno nie byłem z nikim tak

szczery jak teraz z tobą. Wiesz, jak to będzie? Znajdą coś na ciebie.
Marihuanę w torebce, resztki cracku w kredensie, a jak to nie pomoże, to
cię nastraszą, pobiją ci dziecko, a jak nie masz dziecka, to przewrócą ci na
schodach matkę, jak to się okaże niewystarczające, to wrzucą ci kogoś w
nocy pod koła i już będziesz ich albo podpalą ci mieszkanie, a jak dalej nie
będziesz się słuchać, to ci wstrzykną taki płyn, od którego się dostaje
zawału, i karetka nie zdąży, bo będzie miała nie zdążyć, bo będą korki albo
coś tam, i sekcja niczego nie wykaże, bo ten płyn, co ci wstrzyknęli, jest
nie do wykrycia, i niewielu zapłacze nad grobikiem młodej zdolnej
dziennikareczki, która w tak młodym wieku przekręciła się na serce.

Maciek nie może dalej mówić, jest wyczerpany, zmęczony i zaczyna

mu być wszystko jedno. Dziewczyna patrzy w niego jak zahipnotyzowana,
teraz już wie, że to TEMAT, że złapała Pana Boga za nogi, że dostanie
Pulitzera, Oscara, Nobla i będzie czczona na ołtarzykach we wszystkich
redakcjach jako największa dziennikarka w dziejach wszechświata.

- Chcesz mnie przestraszyć?
Maciek patrzy na nią bezradnie. Jednak niestety jest idiotką. Nie

chce skorzystać z jego szczerości.

- Chcę cię ocalić.
Maciek zamyka oczy. Nie ma już siły.

Korytarze

Major Jasiński wciąż chodzi po szpitalnych korytarzach, wciąż nie

przyszedł dobry moment na wykonanie zadania, wciąż trzeba czekać. Nie
denerwuje go to, czekanie to w jego fachu stan normalny. Mógł oczywiście
zlikwidować Bankiera wraz z towarzyszącą mu kobietą, ale byłoby to
zupełnie niepotrzebne ryzyko. Bankier jeszcze długo tu poleży, jeszcze
przyjdzie moment, że będzie sam, niepilnowany w swojej zacisznej
izolatce, może nawet będzie wtedy spał, tego momentu Jasiński na pewno
nie przegapi, w każdym razie nigdy mu się nie zdarzyło przegapić takiego
momentu.

Teraz chodzi po szpitalnych korytarzach i udaje księdza. Co za syf tu

panuje. Właściwie nawet nie jest brudno, ale panuje tu syf ludzki. Major
Jasiński jest uczulony na ludzkie odpady, na choroby, na starość, na zapach

background image

śmierci tak bardzo podobny do zapachu szczyn. Pod bogobojnym
uśmiechem Jasińskiego kryje się wstręt. Bardzo szybko by tu zrobił
porządek, szybko wyleczyłby tych żałosnych niby-ludzi szybkim strzałem
w tył głowy. Pastylka z ołowiu najskuteczniej leczy choroby.

Ciekawe, że nikt go dotąd nie zaczepił. Nikt nie poprosił księżula o

posługę. Chętnie by ją spełnił, umie spowiadać, umie pocieszać
strapionych, może nawet mógłby udzielić ostatniego namaszczenia.

Jasiński wchodzi do windy. Jedzie na parter. Ciepły zaduch choroby

rozpływa się w świeżym, chłodnym powietrzu płynącym z głównego
wejścia. Idzie do bufetu. Wszędzie te same zbolałe twarze, chorzy,
odwiedzający, rodzina, bydło, syf.

Bierze kawę. Przynajmniej kawa jest jaka taka. Prawdę mówiąc,

nigdy wcześniej nie spotkał Bankiera, nie bardzo nawet wie, kto to jest.
Gdzieś z Dachu Świata przyszło zlecenie, pułkownik Florek przekazał je
jemu, a on zorganizował wynajęcie cyngla. Drogiego cyngla, sam Jasiński
mógłby załatwić faceta trzy razy taniej. I niestety ten kosztowny cyngiel
zawiódł. Tak bywa. Zawiódł i już za to zapłacił. Teraz major Jasiński musi
poprawić. Gówniana robota. Dopija kawę. Patrzy na zegarek. Spróbuje
jeszcze raz, ale najpierw pójdzie do kibla, odsika się i poprawi brodę.

Przemyślenia

Maciek jest sam. Ma zamknięte oczy, ale nie śpi. Czuje się

zmęczony, najchętniej by zasnął, ale nie może, musi trochę pomyśleć,
musi się zastanowić nad sytuacją, w której się znalazł. Myśli krążą
chaotycznie i Maciek nie może ich schwycić, nie potrafi ich spowolnić,
uporządkować, poukładać, a czuje, że to teraz jest niezbędne. Ktoś do
niego strzelał, a on nie ma pojęcia kto, gorsze jest jednak to, że nie
domyśla się, z czyjego polecenia. A przecież wszystko tak dobrze szło,
interesy kręciły się świetnie, nie miał żadnych niespłaconych zaległości,
kontakty z wszystkimi kontrahentami miał doskonałe, z jego usług chcieli
korzystać wciąż nowi, był już znany w całej Europie, wyrobił sobie markę,
był ceniony wśród tych, którzy powinni go cenić, wszyscy mieli o nim
bardzo dobre zdanie. Po co od razu strzelać!? Przecież można najpierw
pogadać, kazać wyjechać, zniknąć, zapaść się pod ziemię. O co tu może
chodzić!?

Uchyla na chwilę powieki. Pusto. Aparatura na oiomie szumi

jednostajnie. Chcą, żebym nie żył. Chcą mnie zawinąć, bo za dużo wiem,
bo mogę zagrozić... No właśnie, komu? Przecież to, że dużo wiem, to moja

background image

zaleta, to mój kapitał, im więcej wiem, tym więcej jestem wart, zawsze tak
było. Chyba że... chyba że idzie zmiana. Tak, ktoś montuje zmianę układu,
dlatego jestem niebezpieczny! Kurwa mać! I teraz jestem tu jak roślina,
nie mogę się ruszyć, nie mogę się odlać, nie mogę spać, wszystko mnie
boli... to koniec, kurwa, koniec. I tak długo pożyłem, większość nie
dożywa trzydziestki, a ja już mam prawie trzydzieści sześć. Co ja pierdolę,
Boże, co ja pierdolę! Zabiją mnie tu! Skurwysyny nie zrezygnują! A ten
księżulo ze zbyt ciemną brodą to niby kto!? Przechodził, spoglądał,
uśmiechał się, ale to nie był uśmiech księdza, to nie były oczy księdza, to
nie był krok księdza! O kurwa, nie, tylko nie wpadać w panikę! Boże...
mamo... dlaczego? Jeśli już mam zdechnąć, to przynajmniej bez tego
pierdolonego czekania!

Otwiera oczy. Spokojnie! Spokojnie! Nikogo nie ma. Oddycha

ciężko, czuje, jak wali mu serce. Włącza się cichy alarm aparatury
monitorującej, zbyt wysokie tętno, wzrasta ciśnienie. Po chwili słyszy
zbliżające się kroki.

- Panie Maćku, co się dzieje?
Pierdolona pielęgniarka! Może to właśnie ona ma mnie zabić!?
- Nieee!!! - Mimo słabości krzyk Maćka brzmi potężnie. - Nie

podchodź!!! Ratunku!!!

- Proszę się uspokoić, panie Maćku, to ja, proszę nie krzyczeć...
Pielęgniarka jest trochę wystraszona i mocno zdziwiona, ale robi

swoje, przytrzymuje Maćka, poprawia mu odlepiony wenflon.

Maciek jest cały rozdygotany, żyły na szyi mu nabrzmiały,

poczerwieniał, patrzy na dziewczynę szeroko otwartymi oczami dzikiego
zwierzęcia.

- Skurwysyny!!! Skurwysynyyy!!! Maciek traci przytomność.

Kobiety

Majora Jasińskiego zaczyna już denerwować ta sutanna. Szczególnie

denerwuje go na schodach. Nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, jak
można w czymś takim chodzić przez całe życie. Schody na szczęście są
puste. Znowu wspina się na trzecie piętro, na oiom. Najlepiej by było mieć
to już za sobą, Jasiński nie ma ochoty tu wracać jutro, ale oczywiście jak
będzie trzeba, to wróci. Wróci jutro, pojutrze, za tydzień, musi wykonać to
zadanie.

Otwiera drzwi z mlecznego szkła. Na razie wszystko wygląda

obiecująco, nie ma żadnego upierdliwego personelu przeszkadzającego w

background image

wykonaniu zadania. Zrobi to błyskawicznie, doskok, dobycie noża,
pchnięcie w wątrobę, obrót ostrza, pchnięcie w serce, obrót ostrza, ocena
efektu na tętnicy szyjnej, wyjście.

Na oiomie cicho. Coś mu mówi, że teraz się uda. Skręca w kierunku

izolatek. Czuje pod pachą intensywną obecność stali w skórzanej pochwie.

Niestety w izolatce Bankiera ktoś jest. Dwie kobiety.

Najprawdopodobniej personel medyczny. Przemyka mu przez głowę, że
może to być zakamuflowana ochrona, ale po baczniejszym przyjrzeniu się
kobietom porzuca to podejrzenie. Bankier nie ma ochrony, Bankier ma
szczęście. Major Jasiński uśmiecha się przymilnie do jednej z kobiet, która
akurat go zauważyła. Bankier ma zamknięte oczy, druga z kobiet, ta
starsza, właśnie go bada.

Jasiński zatrzymuje się, ma okazję, żeby przyjrzeć się dokładnie

temu miejscu, może mu się to przydać jutro, może nawet wróci tu w nocy.

- Szczęść Boże, neurologia to jest gdzieś na tym piętrze?
- Szczęść Boże, piętro wyżej, proszę księdza. - Pielęgniarka

przygotowuje kolejną butelkę glukozy do kroplówki. - Pójdzie ksiądz tam,
w prawo, do windy i na czwarte piętro.

- Dziękuję bardzo, trochę zabłądziłem, dziękuję. - Ksiądz idzie we

wskazanym przez pielęgniarkę kierunku.

Maciek słyszał całą rozmowę, nie otwiera oczu, wciąż udaje

nieprzytomnego. Nie ma już wątpliwości, że ten brodaty ksiądz był tu z
jego powodu. Profesor Śliwiecka sprawdza kolejne czujniki aparatury
monitorującej. Maciek poddaje się tym czynnościom bezwładnie. Jego
umysł pracuje jasno i szybko. To był dobry pomysł z tym niby-atakiem,
wystarczyło trochę pokrzyczeć i już uwaga wszystkich na oddziale
skierowała się na niego. Dopóki ktoś przy nim jest, dopóty jest bezpieczny.
Teraz tylko trzeba utrzymać ten stan, trzeba jak najdłużej absorbować ich
swoim cierpieniem, w końcu do niego strzelano, może być po tym trochę
nerwowy. Ciekawe tylko, kiedy wróci ksiądz, bo że wróci, nie ulega
żadnej wątpliwości. Tym bardziej że zbliża się noc.

- Pani Małgosiu, zna pani tego księdza? Pierwszy raz go tu widzę. -

Profesor Śliwiecka skończyła właśnie badać Maćka.

- Już go dzisiaj widziałam.
- No tak, ale w ogóle, widziała go pani wcześniej?
- Nie, wcześniej chyba nie. A co?
Kroplówka znowu działa, pielęgniarka poprawia rękę Maćka z

wenflonem na pościeli.

- Proszę zwracać większą uwagę na osoby postronne, w końcu

background image

jesteśmy na oiomie. - Śliwiecka kieruje się do wyjścia.

- Dobrze, pani ordynator.
- I proszę mnie poinformować, jak odzyska przytomność.
- Oczywiście.
Profesor Śliwiecka wychodzi. Pielęgniarka chwilę krząta się po

niewielkiej izolatce i również wychodzi. Maciek leży bez ruchu. Po
dłuższej chwili ostrożnie otwiera oczy. Kobiet nie ma, znowu słychać
miarowy szum klimatyzacji i aparatury podtrzymującej.

Co teraz!? Sytuacja jest fatalna. Wciąż chcą go zabić, a on jest tak

beznadziejnie bezbronny. Postanawia sprawdzić, czy może się ruszać.
Prawa ręka, palce. Działają. Teraz dłoń. Porusza dłonią. Oczywiście o
mocnym uścisku nie ma mowy, ale porusza dłonią. Próbuje uruchomić
całą rękę. Ogromnym wysiłkiem podnosi ramię dziesięć centymetrów nad
pościel.

- Aaa... szlag by to... - słyszy jęczący warkot wydobywający się z

własnego gardła.

A lewa ręka? Usiłuje nią poruszyć. Nic. Nie jest w stanie, ręka go nie

słucha. Nóg w ogóle nie czuje, więc nie ma co próbować. Tylko na tyle go
teraz stać. Na lekkie uniesienie prawej ręki nad pościel. W takiej sytuacji
nawet średnio przeszkolone dziecko mogłoby go wysłać na tamten świat.

Co może zrobić? Może krzyczeć, już to przetrenował. Może prawą

ręką zerwać elektrody od EKG z piersi, na pewno wywoła to alarm
aparatury monitorującej. Na razie tylko tyle może. Ach, gdybym miał
komórkę! I co? Co byś zrobił, idioto? Do kogo byś zadzwonił? Skąd
wiesz, kto jest jeszcze z tobą, a kto już przeciwko tobie!? Teraz musisz
zdrowieć, musisz wydobrzeć i nie dać się zabić. Przetrwać noc.

Areszt

Areszt śledczy przy Rakowieckiej jest duży, stary, ciasny,

przeludniony i duszny. Komisarz Lidka Nowakowska szczególnie nie
lubiła tej męskiej duchoty. Było w niej wszystko - pot, ślina, sperma,
bieda, skarpetki, nieświeże oddechy, resztki jedzenia, kibel, tanie mydło,
tytoń i wszystko doprawione tym szczególnym aromatem nieszczęścia.
Tego ostatniego setki skazanych miały tu akurat pod dostatkiem.

Pora wizyty jest dość niecodzienna jak na oficera śledczego, do

zgaszenia światła w celach zostały niespełna dwie godziny. Czynności
śledcze zwykle wykonuje się dużo wcześniej. Ale Lidkę przycisnęło.
Szczególnie po wizycie w szpitalu u ciężko rannego Macieja Szumana.

background image

Postanowiła, że jeszcze dziś musi porozmawiać z jego ochroniarzem,
który był z nim wtedy pod Leclerkiem.

- Niezły kozak z tego waszego ochroniarza. - Klawisz idzie przy niej,

miarowo pobrzękując kluczami. - Dwóch osadzonych tak oklepał, że leżą
teraz na izbie chorych i nie wiedzą, jak się nazywają.

- Co się stało? Dlaczego się bili?
- To się stało, że grypsujący do niego przyszurali, a on za kratami

pierwszy raz, i od słowa do słowa zrobiła się sprawa. A że chłopak jest
szybki i odważny, to dał se radę. Krata!

Warczenie elektrycznego zamka i kolejne zakratowane drzwi

otwierają się przed komisarz Lidką Nowakowską. Po chwili zamykają się
z trzaskiem. Wchodzi coraz głębiej w kolejne kręgi piekieł. Zawsze, będąc
tu, zastanawia się, co by było, gdyby akurat teraz wybuchł bunt, gdyby
więźniowie opanowali budynek i wzięli ją jako zakładniczkę. Tłum
wyposzczonych, bezwzględnych, brutalnych recydywistów i ona jedna,
młoda policjantka, nie za ładna (co do tego nie miała już złudzeń), ale
jednak kobieta. Spogląda na klawisza.

- Naczelnik zamierza wyciągać jakieś konsekwencje po tej bójce?
Klawisz spogląda na nią zdziwiony. Kroczy korytarzem spokojnie,

dostojnie, jak król.

- A po co? To grzeczny chłopak. Tamtych dwóch to świry, nie

pierwszy raz robią problemy, chłopak ich naprostował i już, teraz on
rządzi.

Lidka dobrze wiedziała, że tak naprawdę rządzą tu klawisze. Oni są

tu królami i od nich zależy los ich poddanych. Jeśli nie zamierzają karać
Cycka za udział w bójce, to tylko dlatego, że mieli kłopoty z tamtymi.

Wielkim kluczem otwiera drzwi pustej celi. Tu zwykle oficerowie

śledczy albo prokuratorzy spotykają się z osadzonymi. W niskiej celi jest
tylko biurko i dwa twarde krzesła po obu stronach.

- Pani komisarz poczeka, zaraz go przyprowadzę. - Klawisz zamyka

drzwi i odchodzi.

Komisarz Lidka Nowakowska zostaje w celi sama. Tyle razy tu była

i wciąż czuje w środku to denerwujące drżenie. To strach. Dobrze o tym
wie. Może po prostu nie nadaje się do tej roboty. Może lepiej by jej było w
drogówce albo w prewencji, gdzieś w biurze. Spokojnie, osiem godzin za
biurkiem, kawka, radyjko, ploteczki i znowu kawka. Teraz znajduje się w
miejscu, gdzie nienawiść do policjanta przybiera rozmiary monstrualne.
Czuje tę nienawiść przez ściany, wlewa się przez dziurkę od klucza, przez
brudny wywietrznik pod sufitem. Nienawiść do policji jest tu tak

background image

konkretna, zgęstniała i namacalna, że można ją kroić nożem jak masło.
Dlaczego zdecydowała się na takie życie? Dlaczego chce być tak blisko
zła, skoro zło ją przeraża? Nie potrafi sobie odpowiedzieć na to pytanie. W
jej rodzinie nie ma tradycji mundurowych, jej mąż jest inżynierem od
szerokopasmowych transmisji światłowodowych, mają małe dziecko, a
ona uparła się, żeby być na pierwszej linii walki z całym złem tego świata.
Właśnie teraz tego żałuje. Wie, że to potrwa krótko, że za chwilę wróci jej
zapał do policyjnej roboty, ale teraz, tutaj, w tym naszpikowanym
nieszczęściem miejscu tego żałuje.

Drzwi się otwierają. Klawisz popycha lekko Cycka do środka.
- Poproszę nie za długo, pani komisarz, za półtorej godziny gasimy.
- Dobrze.
Drzwi znowu się zamykają. Lidka zostaje z Cyckiem sama. Widzi

zasiniony prawy policzek i mocno pokiereszowane kostki na dłoniach.
Widać, że się bił, i widać, że wygrał.

- Siadaj.
Cycek siada. Nowakowska stara się zrobić na nim wrażenie

groźniejszej, niż na to wygląda.

- Jakieś problemy? - Lidka patrzy znacząco na jego zasinioną kość

policzkową.

- Już po problemie. Cycek się nie boi.
- Wiesz, co klawisze robią tutaj z takimi, co wszczynają bójki?
Cycek patrzy na nią uważnie, ale widać, że nie jest ciekawy.
- Biorą ich na ślepy korytarzyk. To taki ciemny korytarz, w piwnicy,

którym nigdzie nie można dojść, bo jest zamurowany z jednej strony.
Biorą tam klienta w pięciu, sześciu i spuszczają mu łomot.

Cycek patrzy na nią z kamienną twarzą, nie zrobiła na nim żadnego

wrażenia.

- Mogę załatwić, że cię to ominie, ale potrzebuję informacji.
Lidka wstaje, robi kilka kroków, wraca, wyjmuje z torebki papierosy

i częstuje Cycka. Numer stary jak świat, a wciąż działa i wciąż bije na
głowę swoją skutecznością wszystkie te nowoczesne,
pseudopsychologiczne metody przesłuchiwania. Cycek zaciąga się
dymem. Lidka chwilę czeka, pierwsze uderzenie nikotyny jeszcze nie
dotarło do mózgu, jeszcze endorfiny nie wylały się do krwi, powodując
rozluźnienie i leciutką euforię.

- Jak długo znasz Macieja Szumana?
- Pięć lat.
Lidka patrzy na chłopaka i nie ma pojęcia, czy mówi prawdę, czy

background image

kłamie. Rzadko jej się to zdarza, zazwyczaj potrafi wyczuć kłamcę, tym
bardziej że bandyci nie są na ogół zbyt lotni i rozwinięci intelektualnie. Na
twarzy Cycka nie maluje się nic, jest poważna, pusta i nieruchoma.

- Na czym polegała twoja praca u niego?
- Byłem ochroniarzem, kierowcą, chłopakiem na posyłki,

załatwiałem różne sprawy.

- Kokainę załatwiałeś?
- Jak się ma kasę, to kokaina się sama załatwia.
- Czym zajmował się Maciek Szuman?
- Spotykał się z ludźmi.
- Co robił?
- Dużo spotykał się z ludźmi. Jeździł ze spotkania na spotkanie,

spędzał tak całe tygodnie, często też wyjeżdżaliśmy za granicę.

- Gdzie za granicę?
- Berlin, Wiedeń, Mediolan, Londyn, różne miejsca, krótkie wizyty.
- Skąd miałeś w domu pół kilo kokainy?
- Kupiłem. Lubię mieć zapas na własne potrzeby.
- Gdzie kupiłeś?
- Na mieście. Nie wie pani, że to można kupić wszędzie o każdej

porze?

- To, co się kupuje na mieście o każdej porze, to zazwyczaj

zanieczyszczony syf dla frajerstwa, więcej tam tynku niż koki, a twój
towar był pierwszej jakości.

- Znam się na tym.
- Nie wątpię. Handlowaliście tym.
- Nie.
Lidka milknie na chwilę. Patrzy w nieruchomą twarz chłopaka.

Wciąż nie wie, czy kłamie, czy mówi prawdę, chociaż to drugie wydaje jej
się coraz bardziej prawdopodobne.

- Maciek Szuman załatwiał ilości hurtowe, po to wyjeżdżał, a ty

zajmowałeś się detalem, tak było?

Cycek patrzy na Lidkę trochę zdziwiony. Nawet ładna ta policjantka,

chociaż żeby dojść do tego wniosku, trzeba jej się trochę poprzyglądać.
Zastanawia się chwilę, co jej powiedzieć. Może i bajeczka o handlowaniu
prochami ma jakiś sens. Może w końcu by się od Cycka odczepili, policji
się nie bał, bał się innych służb, które na pewno się w końcu pojawią.
Potrzebuje teraz chwili spokoju, musi przemyśleć sytuację, w której się
znalazł, musi poukładać sobie parę spraw w głowie. Maciek nie był dla
niego tylko szefem, ochranianą osobą, źródłem utrzymania. Maciek był dla

background image

niego wzorem, autorytetem i przyjacielem. Tak to przynajmniej wyglądało
ze strony Cycka. Nie wiedział, czy Maciek traktował go jak przyjaciela,
wiedział jednak, że on go tak traktował. Maciek był dla Cycka jedynym
przyjacielem, jakiego miał. Zresztą teraz nie ma to już znaczenia. Maciek
Szuman nie żyje, Cycek jest za kratami z poważnym zarzutem
prokuratorskim i trzeba teraz wymyślić, co dalej robić.

Cycek gasi papierosa. Patrzy chwilę na komisarz Nowakowską. W

jego spojrzeniu pojawia się smutek, nie jest już twardym, obojętnym
młodym mężczyzną gotowym stawić czoło bezwzględnej, ostro blefującej
policjantce. Lidka po raz pierwszy podczas tej rozmowy czuje, że zaczyna
być górą, że rozbiła kamienną skorupę pokrywającą obojętną twarz
chłopaka.

- Czego pani ode mnie chce?
Lidka milczy, patrzy Cyckowi w oczy i wie, że nie może przegrać

tego pojedynku na spojrzenia. W końcu chłopak spuszcza wzrok.

- Znaleźliście u mnie cały towar, zamknęliście mnie tutaj, możecie ze

mną zrobić, co tylko chcecie. Czego pani chce? Mam się przyznać?

Komisarz Lidka Nowakowska mogłaby przysiąc, że widziała przed

chwilą błysk łez w oczach Cycka. Nawet jeśli to nie była łza, to już
nadszedł dobry moment na najważniejsze pytanie.

- Chciałabym wiedzieć, kim jest Maciek Szuman. Analiza tego

zdania potrwała w Cyckowym mózgu tylko ułamek sekundy i już wie, że
opłaciło się udawać smutnego, smutni faceci działają na kobiety.
Policjantka powiedziała: „Kim JEST Maciek Szuman”, użyła słowa
„JEST”, użyła czasu teraźniejszego, a więc Maciek JEST, nie BYŁ. Ta
informacja uderzyła Cycka jak rozpędzona ciężarówka i teraz robił
wszystko, żeby nie dać tego po sobie poznać.

Maciek żyje!!! A on już go pochował, on już go pożegnał, już

zmuszał się, by przywyknąć, że go już nigdy nie zobaczy. Maciek żyje!!! A
jeśli baba się przejęzyczyła, jeśli chlapnęła to bezmyślnie, bez
zastanowienia, jeśli to tylko takie słówko, które się wymsknęło,
zadźwięczało, zagrało w zdaniu, bo akurat było zgrabniejsze od BYŁ!?
Trzeba to zaraz sprawdzić!

- Chce pani wiedzieć, kim jest Maciek Szuman? Dlaczego sama go

pani nie spyta?

- Pytałam. Teraz pytam ciebie. - Lidka jest prawie pewna, że Cycek

zacznie mówić.

Cycek jednak milczy. A więc Maciek żyje. Ta wiadomość zmienia

wszystko. Teraz już Cycek wie, że nic jej nie może powiedzieć, że do

background image

niczego mu się ta policjantka nie przyda. Teraz już wie, że pierwsza i
najważniejsza rzecz, jaką musi zrobić, to jak najszybciej uciec z tego
więzienia.

Nocny gość

Zaczęło padać gdzieś tak o wpół do dziewiątej wieczorem. Na

dworze od dawna było już ciemno. Przez szpitalne okno Maciek
przypatrywał się chłodnemu listopadowemu deszczowi, lekko
opalizującemu w pomarańczowym świetle ulicznych latarni. Wiedział, że
nie może zasnąć, wiedział, że nie może dać się uśpić szumowi deszczu i
dzwonieniu kropel o szpitalny parapet. Na oiomie w Szpitalu Bielańskim
jak zwykle było spokojnie i cicho. Teraz jest wpół do jedenastej i jest
jeszcze ciszej. Przestał padać deszcz i jasne skłębione chmury
podświetlone od dołu światłami Warszawy biegną po niebie, znikając w
ciemnościach na wschodzie.

Maciek śpi. Jego gałki oczne szybko poruszają się pod zamkniętymi

powiekami, co chwila mężczyzna lekko rusza głową, raz w lewo, raz w
prawo. Śni mu się, że czuwa, że nie śpi, że udało mu się nie zasnąć. Śni
mu się, że dzielnie trwa na posterunku, że w każdej chwili jest gotów
zauważyć i uprzedzić ewentualnego napastnika. Śni mu się, że trzyma rękę
na elektrodach od EKG, że wystarczy niewielki ruch dłonią i zerwane
elektrody wywołają alarm aparatury monitorującej, i uratują go przed
fałszywym księdzem czającym się w ciemnościach.

Jednocześnie gdzieś niżej, u samych podstaw tego snu usytuował się

żal, wielki, nieruchomy, uporczywy, niedający się opanować. Żal, że tak to
wszystko wyszło, że tak to wszystko się kończy, że tego nie przewidział,
że nie wymknął się z tej pułapki. Zwykle w życiu się wymykał, zwykle
umiał sprawnie manewrować między niebezpieczeństwami, teraz zderzył
się ze śmiercią czołowo i wciąż nie wiedział, czy z tego zderzenia wyjdzie
cało. Mógł żyć inaczej, miał wybór i miał pełną świadomość tego wyboru,
wielokrotnie mógł wszystko zmienić, wielokrotnie go kusiło i zazwyczaj
było go finansowo stać na zmianę.

Każda kolejna kobieta, którą interesował się dłużej niż jedną noc,

wywoływała na chwilę chęć ustatkowania się, powrotu do świata
normalnych ludzi, gdzie istnieją jakieś zasady. Każdy krajobraz, który go
zachwycał, był powodem, żeby szukać właściciela tego terenu, planować
kupno ziemi, budowę domu, ucieczkę od złego świata, zniknięcie raz na
zawsze, zaszycie się w domu z ulubionym krajobrazem za oknem. Te

background image

chwile słabości jednak zawsze mijały, zmieniała się kobieta, zmieniał się
krajobraz, zmieniał się nastrój i Maciek wracał na swoje miejsce.
Pociągało go ryzyko, pociągało go to, że był lepszy od innych, że żył poza
prawem, poza moralnością, że mógł wszystko. Teraz nie może nic. Teraz
rośnie w nim żal, którego nie może kontrolować, który go rozsadza.

W zamkniętych, śpiących oczach Maćka pojawia się łza, drży chwilę

na rzęsach, odrywa się i spływa po policzku.

- Nie... nie... - szept majaczącego Maćka ledwo przebija się przez

szum aparatury stojącej przy łóżku.

Maciek otwiera oczy. Leży chwilę, wpatrując się zdziwionym

wzrokiem w szeroką, nierówną czerń pod sufitem. W końcu kiedy
zdziwienie znika, Maciek rozgląda się czujnie po swojej izolatce. Nagle
słyszy szelest. Spogląda w głąb oiomu. Szelest powtarza się. Krótko
skrzypią drzwi. Maciek czuje, jak serce zaczyna mu przyspieszać. Słychać
kroki, wolne, coraz bliższe.

Maciek szuka dłonią elektrod od EKG, widzi już cień postaci

zbliżający się do jego izolatki. Pociąga dłonią za kabel elektrody. Nie chce
się oderwać. Maciek jest za słaby, plastry na piersiach trzymają mocno.
Szarpie jeszcze raz. Nic z tego.

Do izolatki podchodzi kobieta, jest w lekarskim fartuchu, patrzy

przez szybę na Maćka, w ciemnościach ledwo można dostrzec jej rysy.
Maciek czuje, że wszystkie siły, którymi teraz dysponuje, skierowały się
do jego oczu. Patrzy intensywnie w twarz nocnej zjawy stojącej przed
przeszklonymi drzwiami jego izolatki. To niemożliwe. Maciek czuje
dreszcz strachu przebiegający po karku. To Miła. Skąd się tu wzięła? Jak
go znalazła? Dlaczego go znalazła?

Doktor Ludmiła Kamińska otwiera drzwi Maćkowej izolatki i

wchodzi do środka. Maciek nie śpi. Patrzy na nią, ale nie są to oczy, które
zna i w których tak bardzo się kiedyś zakochała. Teraz są to oczy dzikiego
zwierzęcia konającego we wnykach, z których nie można się wyplątać.
Ludmiła patrzy chwilę na Maćka i nie może powstrzymać łez, nie może
powstrzymać tego, co teraz do niej wraca, tego, co chwilę trwało między
nimi i co tak starannie starała się zabić i pogrzebać.

Miła siada na taborecie przy łóżku Maćka. Powoli, jakby bezwiednie

szuka ręką jego dłoni, dotyka jej. Jego ręka jest chłodna i szorstka.

- Maciek... nie śpisz?
- Nie.
- Jak się czujesz?
- Pracuję tu od niedawna i... taki zbieg okoliczności.

background image

- Zbieg okoliczności...
Patrzą na siebie chwilę w milczeniu. Żadna kobieta nie skrzywdziła

nigdy Maćka tak jak Miła. Żadnej kobiety tak nie kochał i o żadnej tak
bardzo nie chciał zapomnieć. Co ma jej teraz powiedzieć? To, że Miła tu
jest, nie może być zbiegiem okoliczności. Spodziewał się mordercy, a
przyszła ona, takie zbiegi okoliczności się nie zdarzają. Nic się nie
zmieniła, delikatna, szczupła, wielkie ciemne oczy. Widzi w nich łzy.
Ostatni raz, kiedy rozmawiali, też tam były.

- Jak mnie stąd nie zabierzesz, to mnie zabiją.
Miła wzdycha krótko i spogląda w okno. Zdejmuje rękę z dłoni

Maćka. Wyciera dłonią policzek, usiłuje wziąć się w garść, chce
odbudować dystans, jaki powinien dzielić całkiem w końcu obcych sobie
ludzi. Po co tu przyszła?

- Miła, jak mnie stąd zaraz nie zabierzesz, to mnie zabiją. Miła

spogląda na Maćka. Nie może już dłużej powstrzymać płaczu.

Park narodowy Tyresta, Szwecja

Las jest biały. Śniegu wprawdzie jeszcze nie jest dużo, ale wystarczy

go, by przykryć to, co w lesie zostało po jesieni. Jest jasny, cichy poranek.
Ścieżka biegnie łagodnie od jednego szerokiego łuku do drugiego, z
jednego niewielkiego wzniesienia na drugie.

W lesie, dwadzieścia parę metrów od ścieżki, wisi zielona puszka po

heinekenie. Wisi na sznurku, przywiązana do gałęzi na wysokości trochę
ponad półtora metra. Na puszce widać kilka śladów po pociskach, które
przebiły na wylot delikatną aluminiową blachę. Dalej przy ścieżce można
dostrzec następną wiszącą puszkę, podobnie pokiereszowaną kulami jak
pierwsza. W sumie puszek jest pięć.

W oddali na ścieżce widać jakiś ruch, coś szybko przemyka między

drzewami, po chwili słychać zbliżający się szum. Zza łagodnego łuku
wyłania się postać na rowerze górskim. Jedzie szybko, najwyraźniej umie i
lubi to robić. Rower na świeżym śniegu zachowuje się bardzo pewnie,
amortyzatory wybierają nierówności, przyciskając koła do śliskiego
podłoża. Rowerzysta ma na twarzy okulary i specjalną windstoperową
maseczkę zabezpieczającą twarz przed mroźnym wiatrem, na plecach ma
niewielki podłużny rowerowy plecak.

Kiedy rower zbliża się do pierwszej wiszącej puszki po piwie,

rowerzysta sprawnym ruchem wyjmuje z plecaka pistolet z tłumikiem i w
pełnym pędzie strzela do puszki. Strzału właściwie nie słychać, za to

background image

trafiona puszka odpowiada metalicznym odgłosem. Kolejna puszka,
kolejny strzał i znowu puszka trafiona, następna również, następna
również. Niestety ostatnia puszka nie odpowiada dzwonieniem.

Rowerzysta hamuje ostro. Jest zmęczony, oddycha ciężko.
- Kurwa! - Zdejmuje maseczkę z twarzy, w końcu nic nie

przeszkadza mu oddychać.

To Kryty.
Głębokie, następujące po sobie oddechy. Normalnie za nietrafienie

do jednej z pięciu puszek grozi mu piętnastokilometrowa runda karna, po
której znowu musi trafić celnie pięć razy. Dzisiaj jednak sobie odpuści, jest
trochę zimno i ma już w nogach czterdzieści pięć kilometrów. Sprawdza
broń, cztery pociski w magazynku. Z pozycji stojącej podnosi pistolet i
strzela szybko cztery razy do oddalonej o grubo ponad czterdzieści metrów
puszki.

Bank! Bank! Bank! Bank! Wszystkie trafione, puszka zadźwięczała.
Kryty chowa pistolet do plecaczka, zakłada maskę na twarz, wsiada

na rower i rusza. Do swojego domu w Lyckebyn ma dwadzieścia minut
jazdy leśnymi ścieżkami z prędkością dwadzieścia pięć kilometrów na
godzinę. Jest dziewiąta, Karl i Muni są już w szkole, Ingrid właśnie
wyjeżdża do pracy do Sztokholmu, Kryty będzie miał trochę czasu dla
siebie.

Właściwie cała ta Szwecja trafiła się Krytemu całkowicie przez

przypadek i zupełnie niechcący. Musiał pilnie uciekać z Bałkanów po
swoich wojennych przygodach w byłej Jugosławii. Sporo tam zarobił i
nakradł, ale sporo też i narozrabiał, samo bandyckie snajperowanie w
oblężonym Sarajewie mogło mu zapewnić czapę albo w najlepszym
wypadku celę do końca życia. Ktoś mu polecił cichą, odległą, chłodną
Szwecję, nie wahał się ani minuty. Przepłynął Bałtyk na łotewskim kutrze
rybackim, zapłacił rybakowi gotówką wyjętą ze sporego plecaka.
Ciekawe, co by było, gdyby rybak się dowiedział, co jeszcze było w
plecaku. Myślał, że wiezie biednego studenta z Polski do pracy w Szwecji,
a biedny student miał przy sobie ponad trzysta tysięcy dolarów i prawie
kilogram złoto-platynowo-diamentowej biżuterii zrabowanej w Bośni i nie
tylko.

W Sztokholmie Kryty poznał Ingrid. Była ładną trzydziestoparoletnią

blondynką, rozwódką z dwójką dzieci. Jej mąż zasmakował w tajlandzkim
tanim seksie i jeszcze tańszym alkoholu i postanowił pójść za głosem
serca. Zostawił Ingrid z dwójką małych dzieci, bez środków do życia.
Kiedy pojawił się Kryty, Ingrid wychodziła już na prostą, miała niezłą

background image

pracę u dilera Mazdy na przedmieściach Sztokholmu i kilka przelotnych
romansów bez szans na cokolwiek stałego. Krytemu spodobało się, że jest
spokojna, nie zadaje pytań i chce z nim być. Po raz pierwszy spotkał
kobietę, która chciała z nim być. Tak go to rozczuliło, że ożenił się z Ingrid
i został ojcem jej dzieci. Opowiedział jej bajeczkę, że jest specjalistą od
ochrony i systemów alarmowych i pracuje dla wielkich korporacji, których
filie rozrzucone są po całym świecie. Ingrid nie miała żadnych pytań.
Wystarczało jej to, że z nią jest, że kupił im niewielki domek w Lyckebyn
pod Sztokholmem na obrzeżach parku narodowego Tyresta, że dzieciaki
go polubiły i że wreszcie mogą mieć psa, którego również kupił Kryty.
Nazwał go, nie wiedzieć czemu, Kloss.

Ich małżeństwo było ciche, spokojne i chłodne, jak to w Szwecji.

Raz w tygodniu w sobotę uprawiali seks bez większych udziwnień, w
niedzielę jedli obiad w którejś ze sztokholmskich restauracji i robili
większe zakupy. Codziennie rano jedli wspólne śniadanie, Ingrid odwoziła
dzieci do szkoły, a Kryty siadał do komputera, przecież pracował przez
Internet dla wielkich międzynarodowych koncernów.

Jakieś dwa miesiące po ślubie skontaktował się z Krytym jego stary

znajomy z Bośni, pułkownik Slavko Danić. Miał kłopot i był gotów sporo
zapłacić za usunięcie tego kłopotu. Kryty zgodził się. Kłopot mieszkał w
Hamburgu i miał całkiem niezłą ochronę. Kryty znał się bardzo dobrze na
ochronie i zdecydował się na strzał z dziewięciuset metrów. Niewielu
strzelcom udaje się taka sztuka, posłać pocisk po torze balistycznym
prosto w ucho faceta. Przez dłuższą chwilę ochroniarze na zatłoczonej
hamburskiej ulicy myśleli, że ich szef zasłabł, że zemdlał, uderzył się w
głowę, upadając, i stąd ta krew z ucha.

Był to debiut Krytego w naprawdę wielkim stylu. Szybko rozeszła

się fama o genialnym strzelcu do zadań specjalnych i od tej pory Kryty
miał zlecenia. Jeździł kilka razy w roku w różne miejsca i eliminował
kłopoty, za co ktoś był w stanie słono płacić. Ingrid nie zadawała żadnych
pytań. Była zachwycona ich zielonym ogrodem w Lyckebyn, uwielbiała
rowerowe eskapady po parku narodowym Tyresta, który rozciągał się za
płotem, patrzyła uśmiechnięta, jak Karl i Muni bawią się z biało-rudym
owczarkiem szkockim o dziwnym imieniu Kloss, znowu miała prawdziwą
rodzinę i była szczęśliwa.

Kryty już wyjeżdża z lasu, w oddali widzi swój dom. W sierpniu

1999 roku w wielkim pożarze lasu spłonęło blisko cztery i pół kilometra
kwadratowego parku Tyresta - dziesięć procent całej powierzchni. Ceny
nieruchomości wokół parku dość drastycznie spadły i Kryty kupił to

background image

gospodarstwo. Było idealne, kilkanaście kilometrów od Sztokholmu, las za
płotem, cisza, daleko od wścibskich sąsiadów, choć podobno w Szwecji
nie ma wścibskich sąsiadów.

Kryty zostawia rower w garażu, Kloss szaleje ze szczęścia, Kryty

wchodzi do domu, rozbiera się, szybki, gorący prysznic, potem jeszcze
bardziej gorąca kawa i już siedzi przy komputerze. W poczcie nic
ważnego. Popija łyk kawy, czegoś mu brakuje. Papierosy. Wczoraj nie
palił ani jednego, skąd dzisiaj ta ochota? Czuje w mięśniach pięćdziesiąt
kilometrów po śniegu z całkiem dobrą średnią prędkością. A niech tam,
należy mu się. Czerwone marlboro są w szufladzie. Pstryk zapalniczką i
zaciąga się dymem. Mniej więcej po trzecim głębokim wdechu przychodzi
ukojenie. Nic dziwnego, że tytoń od zawsze uważany był za roślinę
bogów.

Teraz prasówka. Lubi czytać polską prasę w Internecie. W

„Rzeczpospolitej” nic ciekawego, w PAP-ie też nic, w „Wyborczej” nuda,
doraźna, zjadliwa publicystyka mało go interesuje. Bez nadziei na
cokolwiek przechodzi na strony „Dziennika”. Nic. Nuda. To, co zawsze. W
tym beznadziejnym kraju zawsze już będzie to samo.

Zaraz! Niewielki tekścik, małe literki. „Porwany ze szpitala”. Kryty

klika na link. „Mężczyzna przywieziony we wtorek do Szpitala
Bielańskiego, ciężko ranny w strzelaninie pod ursynowskim Leclerkiem,
został dzisiejszej nocy uprowadzony...”. Kryty czuje coraz mocniejsze
bicie serca, i to wcale nie z powodu nikotyny. „Pobita pielęgniarka
dyżurująca w nocy na oiomie nie widziała twarzy porywaczy, było ich co
najmniej dwóch, byli zamaskowani. Kobieta została obezwładniona, a
następnie uderzona w głowę tępym narzędziem...”

Papieros zaczyna parzyć Krytego w palce. Gasi go szybko. „Szef

ochrony Szpitala Bielańskiego, zawieszony przez dyrekcję szpitala,
przyznaje, że za tak małe pieniądze, jakie szpital przeznacza na ochronę,
nie jest w stanie skutecznie pełnić swojej służby. Innego zdania jest
dyrekcja, u ochroniarza pełniącego służbę na tyłach szpitala przy wejściu
technicznym stwierdzono 1,2 promila alkoholu w wydychanym powietrzu,
mężczyzna ten najprawdopodobniej spał w swoim pomieszczeniu przez
całą nocną zmianę...”

Kryty wypija łyk kawy. Coś się dzieje! Jego sprawa posuwa się do

przodu. „Rzecznik stołecznej policji przyznaje, że postrzelony mężczyzna
mógł być związany ze światem przestępczym, nie było jednak na to
żadnych dowodów, nie było też przesłanek, by policja zapewniła temu
człowiekowi ochronę. Trwają intensywne czynności operacyjno-śledcze

background image

mające ustalić okoliczności porwania i ewentualnych sprawców...”

- Gówno ustalicie!
Kryty wstaje od komputera. Coś go rozsadza, jakaś wewnętrzna

energia każe mu chodzić po pokoju. Po pięćdziesięciu kilometrach na
rowerze nie powinno być w nim zbyt wiele energii. A jednak! Sprawa tego
zlecenia wciąż żyje, wciąż się coś dzieje. Najpierw Kryty przypadkiem
pozwolił facetowi przeżyć, potem ginie pośrednik Krytego, teraz rannego
faceta ktoś porywa ze szpitala.

Kryty chodzi po pokoju i ogania się od pytań nagle atakujących go

ze wszystkich stron. Kim naprawdę jest facet, do którego strzelał pod
hipermarketem? Kto stoi za tym zleceniem? Dlaczego wydano na niego
wyrok? Kto go porwał? Czy porwano go ze szpitala, żeby go ratować, czy
żeby go zabić, a jeśli tak, to dlaczego nie zabito go od razu? Może facet
coś ważnego wie i za pomocą tortur ktoś chce od niego te informacje
wyciągnąć? Ale kto!?

Zaraz, zaraz, zaraz! Spokojnie! Trzeba się uspokoić. Kryty siada z

powrotem do komputera, dopija kawę i bierze jeszcze jednego papierosa.
Zapala. Zaczyna myśleć wolniej i precyzyjniej. W tej sprawie od początku
było dużo pytań bez odpowiedzi. Tak naprawdę może chodzić tylko o
dwie sprawy: o władzę i o pieniądze. W zasadzie oba te zagadnienia ściśle
się łączą. I oba zawsze mocno interesowały Krytego. Nigdy przed sobą nie
udawał, że bycie morderczo skutecznym, świetnie wyszkolonym
najemnikiem jest zwieńczeniem tego, kim chce w życiu być. Chce
znacznie więcej. Tym bardziej że czuje już w kościach zbliżającą się
emeryturę. W jego fachu niewielu dożywa czterdziestki. Może już czas na
zmiany? Może właśnie nadarza się okazja? Musi to sprawdzić.

Władza i pieniądze, te dwie najzupełniej podstawowe sprawy,

wzywają go teraz do kraju, w którym się urodził. Na szczęście nie jest to
daleko od Lyckebyn. Kryty już nawet wie, jak się tam dostanie.
Oczywiście nie promem, oczywiście nie zgodnie z prawem, po co ktoś ma
wiedzieć, że przyjechał. Ma znajomego łotewskiego szypra na niewielkim
kutrze, za kasę jest w stanie przerzucić przez Bałtyk nawet samego diabła.
Pojedzie samochodem na wybrzeże w pobliże Ystad, zostawi wóz na
parkingu i na rano będzie już w Polsce. A tam? Tam się trochę rozejrzy.
Już najwyższy czas.

Poranna prasa w Krakowie

Jake Bradley w zasadzie oficjalnie nie zna polskiego. W interesach z

background image

Polakami rozmawia po angielsku i bardzo lubi patrzeć, jak się męczą ze
swoją słabą na ogół znajomością tego języka. Podczas swojego
kilkunastoletniego (z przerwami) pobytu w Polsce Jake zauważył, że lepiej
jest z Polakami mówić po angielsku. Bardziej cię szanują, gdy nie znasz
ich języka, i są mocno dowartościowani tym, że w ogóle ktoś z obszaru
anglojęzycznego chce z nimi rozmawiać. Zasada ta działa właściwie na
wszystkich zadupiach cywilizacji, niezależnie od kontynentu i kultury
mieszkańców. Niemożliwe by było na przykład we Francji życie i
prowadzenie dość rozległych interesów bez znajomości francuskiego. W
Polsce jest to jak najbardziej możliwe. Oczywiście Jake Bradley zna język
polski, biegłe czyta i rozumie, trochę gorzej mówi, ale ponieważ mówienie
po polsku nie jest mu potrzebne, nie trenuje tej umiejętności.

Jake siedzi przy stole w kuchni swojego pięknego krakowskiego

mieszkania i przegląda polskie gazety. Dwudziestokilkuletnia, bardzo
zgrabna dziewczyna ubrana tylko w za duży podkoszulek Jake’a z napisem
„LA Lakers” kończy parzyć kawę. Jake dzieli swą uwagę między tytuły
prasowe i szczupłe uda dziewczyny. Sporo go już kosztowała ta mała i nie
żałuje tego. Ona zresztą też nie. Kupił jej kawalerkę niedaleko Rynku,
płaci za jej utrzymanie, studia są darmowe, więc na szczęście nie musi
płacić, często wyjeżdżają razem w różne miejsca, za wyjazdy oczywiście
płaci Jake, do tego prezenty (biżuteria, kosmetyki, ciuchy) oraz rachunki w
restauracjach i klubach. Do jej obowiązków należy tylko jedno: udawanie,
że kocha Jake’a. I trzeba przyznać, że dziewczyna robi to świetnie. Im
więcej dostaje prezentów, tym bardziej go kocha. Układ działa stabilnie od
ponad dwóch lat. I jak tu nie wierzyć w miłość.

Jake dostaje kawę i natychmiast zastyga z filiżanką zawieszoną w

pół drogi do ust. „Porwany ze szpitala”, czyta tytuł w gazecie, krótki tekst
pod spodem pochłania w ułamku sekundy. Chwilę myśli. Łyk kawy.

- Coś się stało? - dziewczyna patrzy na niego z umiarkowanym

zainteresowaniem.

Jake milczy.
- Jake, co jest? - zainteresowanie dziewczyny nieznacznie wzrasta.
- Co? Nie, nic, nic, zamyśliłem się.
- Muszę lecieć, o dziesiątej mam zajęcia.
- Okej.
Dziewczyna wychodzi z kuchni. Za chwilę ubierze się i wyjdzie. I

dobrze. Jake musi zostać sam. Od czterech dni dzieją się dziwne rzeczy, a
on jeszcze nie wszystko przemyślał, jeszcze nie poukładał sobie tego w
głowie. Jest powolny, nie lubi się spieszyć, lubi mieć czas na dokładne

background image

przemyślenie sytuacji, w której aktualnie się znajduje. Niech ona już idzie.
Jake popija kawę.

Dziewczyna jest już ubrana, odkłada pustą filiżankę po kawie, całuje

Jake’a i wychodzi.

Jake podchodzi do okna. Na krakowskim Rynku pierwszy śnieg

zamienił się w pierwsze tej zimy błoto. Jake wraca, bierze kawę i siada w
fotelu. Najpierw ktoś do Maćka strzela, potem ciężko rannego ktoś porywa
ze szpitala. Co to może znaczyć?

Maciek Szuman dyskretnie reprezentował interesy różnych

organizacji, pracował i z Włochami, i z Nickiem Stefano ze Środkowego
Zachodu, i z Samem Epsteinem z Nowego Jorku. W sumie obracał dość
pokaźną sumą 200-300 milionów dolarów, bardzo brudnych dolarów, ma
się rozumieć.

W Maćka rękach te pieniądze w magiczny sposób stawały się czyste

i solidnie pomnożone wracały w pełni legalnymi transferami do
właścicieli. Przez Turka Ala Selima Sulimana Maciek pracował też dla
jakichś bliżej nieustalonych, ale bogatych klientów z Bliskiego Wschodu.
W ostatnich dniach Turek zniknął. Czy tylko przestraszył się postrzelenia
Maćka, czy może to on za tym zamachem stoi? Kolejne pytania bez
odpowiedzi pojawiają się w wolno, ale precyzyjnie pracującym umyśle
Jake’a Bradleya.

Jak w momencie zamachu naprawdę wyglądały rozliczenia Maćka z

jego partnerami? O ilu rozliczeniach Maćka Jake nie miał pojęcia? Ile
pieniędzy Szuman wisi mafii włoskiej, ile Amerykanom, ile inwestorom z
Bliskiego Wschodu? Czy w tym porwaniu chodzi właśnie o te rozliczenia?
Czy porwali go ci sami, którzy wcześniej próbowali go zabić?

Wszystko to jest bardzo dziwne i Jake zaczyna rozumieć swój błąd.

A błąd polega na tym, że czekał. Że nic do tej pory nie zrobił. Nikogo nie
poinformował o kłopotach w Polsce. Nikt z inwestorów nie wie, że polska
część ich bezpiecznych europejskich inwestycji, niewielka, ale znacząca,
znalazła się w niespodziewanym kłopocie.

Może Jake Bradley czekał przez sentyment do Maćka. Lubili się.

Jake wciąż wierzył, że Maciek żyje, że jakimś cudem ocaleje.
Podświadomie dawał mu czas na pozbieranie się, na rozliczenie z
inwestorami. Teraz coraz częściej nachodzi go obawa, że Maćka już nie
ma, że jego cudowne ocalenie jest coraz mniej prawdopodobne.

Niestety Jake ma bardzo ograniczone możliwości działań

operacyjnych. Właściwie jego funkcja od lat sprowadzała się do audytu
księgowego i sprawdzania, czy Maciek nie okrada swoich klientów. Nie

background image

okradał. Wręcz przeciwnie, zarabiał dla nich, i to zarabiał bardzo dobrze.
Prał brudną kasę do czysta w jednej z najlepszych pralek w Europie, w
szybko rozwijającej się, wczesnokapitalistycznej Polsce.

Maciek był świetny w swoim fachu. Meyer Lansky, człowiek, który

na początku dwudziestego wieku wymyślił nowoczesne pranie brudnych
pieniędzy, nie powstydziłby się takiego ucznia. Tym bardziej że Lansky,
jeden z najsłynniejszych amerykańskich mafiosów w historii, też
pochodził z Polski, mieli ze sobą wiele wspólnego i Maciek zawsze
uważał tego niepozornego polskiego Żyda, wspólnika i przyjaciela
Lucky’ego Luciano i Bugsy’ego Siegela, za swojego mistrza i swoją
inspirację.

Teraz nagle taki kłopot! Jake musi działać. Po pierwsze, powinien

zacząć zawiadamiać inwestorów. Po drugie, dowiedzieć się, ile się da, o
porwaniu Maćka. W końcu ma paru swoich ludzi w polityce, ma w
prokuraturze, ma w policji. Nadszedł czas, żeby ich uruchomić.

Poranna prasa w Berlinie

Pułkownik Florek trzyma w ręku niewielką karteczkę z trzema

numerami telefonów komórkowych majora Jasińskiego. To bezpieczne,
anonimowe telefony i pułkownik wie, że dzwoniąc na te numery, można
spokojnie rozmawiać. Kłopot polega na tym, że Jasiński żadnego z tych
telefonów nie odbiera. Pułkownik Florek jest cierpliwy, wie, że w końcu
się dodzwoni. Musi się dodzwonić.

Podchodzi do okna swojego berlińskiego mieszkania. Zrobiło się

dość mroźno, a mimo to w porannych korkach widać sporo rowerzystów
jadących do pracy. Taka moda. Pułkownik Florek nigdy nie zrozumie, jak
można wsiąść w taką pogodę na rower, mając w garażu ciepły niemiecki
samochód. Wraca po swoją komórkę i jeszcze raz wybiera numer majora
Jasińskiego. Tym razem po kilku sygnałach słyszy zaspany głos
mężczyzny.

- Tak, słucham.
- Cześć, to ja.
- Cześć.
- Co to za pomysł z tym porwaniem? Gdzie go masz? - Co?
- Nie miałeś nikogo porywać, miałeś zakończyć tę sprawę!
- Poczekaj, poczekaj...
Mówiący od rzeczy major Jasiński i jego nieprzytomny głos

wzbudzają w pułkowniku gwałtowną irytację.

background image

- Obudź się, kurwa, i odpowiadaj na moje pytania!
- O jakie porwanie ci chodzi?
- O jakie porwanie mi chodzi!?
Przez sześćdziesięciodwuletnie ciało pułkownika przebiega potężny

dreszcz zakończony nagłym wypływem zimnego potu na kark. Pułkownik
nie sądził, że w tym wieku jeszcze będą mu się zdarzać takie dreszcze.

- To nie ty porwałeś Bankiera!?
- Ktoś go porwał!?
- Tak, kurwa twoja mać!!! Ktoś go porwał ze szpitala! Jest o tym w

dzisiejszej gazecie!

W słuchawce robi się cicho. Dla Florka ta przeciągająca się cisza jest

dobrą okazją, żeby spróbować trochę ochłonąć.

- Jesteś tam, pijaczyno?
- Jestem.
- I co mi powiesz?
- Byłem w szpitalu, ale cały czas ktoś przy nim był, miałem

spróbować dzisiaj, właśnie...

- Posłuchaj mnie!
- No, słucham.
Pułkownik bierze głęboki wdech.
- Masz zakończyć tę sprawę! Masz się dowiedzieć, kto stoi za

porwaniem, odnaleźć wszystkich i ZAKOŃCZYĆ tę sprawę. Jak tego nie
zrobisz, to sam będziesz zakończony!

Znowu cisza w słuchawce.

Porwany

Mieszkanie jest niewielkie, dwupokojowe, skromnie, funkcjonalnie

umeblowane. Wnętrze nie wyróżnia się właściwie niczym niezwykłym,
nie ma tu ani zbyt wielu książek, ani zbyt wielu obrazów, ani żadnych
antyków czy przedmiotów świadczących o jakimś nadzwyczajnym hobby
właściciela. Zwykłe, schludne, ciasne mieszkanie w bloku.

W mniejszym pokoju na rozkładanej wersalce leży Maciek Szuman.

Nad nim, na stojącym za głową drewnianym wieszaku na ubrania, wiszą
dwie kroplówki. Jedna z glukozą, druga z antybiotykiem. Dalej za głową
śpiącego Maćka widać za oknem padający wolno śnieg. Maciek wygląda
dobrze. Oddycha miarowo, jego skóra nabrała już właściwego koloru, a
nawet pooperacyjną, szarą bladość zastąpił lekki rumieniec. W mieszkaniu
oprócz Maćka nie ma nikogo. Co jakiś czas dobiega odległy szum

background image

kursującej windy.

Nagle słychać zbliżające się po korytarzu kroki. Chrobot klucza w

zamku, do mieszkania wchodzi doktor Ludmiła Kamińska. W niewielkiej
torbie ma podstawowe poranne zakupy. Rozbiera się cicho. Strzepuje
świeży śnieg z włosów i zagląda do śpiącego Maćka. Wszystko w
porządku. Idzie do kuchni, nastawia wodę, wypakowuje zakupy, robi
kawę. Siada z gorącym kubkiem w dłoniach i wpatruje się w śnieg za
oknem. Powinna zjeść śniadanie, ale jak to zrobić po tym wszystkim, co
się wydarzyło tej nocy? Do tej pory cała się trzęsie, do tej pory nie może
opanować tego dziwnego drżenia, które pojawiło się w niej, gdy tylko
wpadła na ten szalony pomysł. Kubek kawy parzy ją w palce. Dobrze,
niech parzy, potrzebuje teraz takich bodźców, potrzebuje tego bolesnego
kontaktu z rzeczywistością. To, co zrobiła, było tak dalekie od
wszystkiego, co do tej pory przydarzyło jej się w życiu, że wciąż nie ma
pewności, czy to wszystko nie jest snem.

Czy zaraz do jej drzwi zadzwoni policja? Co im powie? Ile lat

więzienia dostanie za to, co zrobiła? A co będzie, jak policja nie zadzwoni?
Jak nikt się nie zorientuje? Co będzie, jak Maciek po prostu umrze? Tutaj,
u niej w mieszkaniu! Jak można opiekować się kimś tak ciężko rannym jak
Maciek w warunkach domowych, bez całego oiomowego zaplecza
technicznego? Bez leków, kroplówek, diagnostyki! Czy przypadkiem nie
zwariowała? Co się z nią dzieje!? Co powiedzieliby na to jej rodzice?

Mila patrzy na foliową torbę, w której przyniosła zakupy. Dlaczego

kupiłam papierosy?

Nie paliła od studiów. Jest wrogiem tytoniu w jakiejkolwiek postaci.

Jest lekarzem i wie, jak tytoń działa na organizm człowieka, wie, jak jest
szkodliwy. Pamięta również, jak papierosy pomagały jej w czasie sesji,
pamięta, jak ją uspokajały, jaką dawały jej odporność na stres. Paliła tylko
w czasie sesji i właściwie nigdy się nie uzależniła. Teraz gorączkowo
szuka zapałek. Ale przecież u niej w mieszkaniu nie ma zapałek.
Elektryczną zapalarką zapala gaz i odpala papierosa od gazu. Uchyla okno.
Zaciąga się. Czuje drapanie w płucach, nie czuje potrzeby kaszlenia, czuje
potrzebę zaciągania się, chce łykać dym, chce się pozbyć drżenia, które
zagnieździło się gdzieś głęboko w jej ciele i nie zamierza go opuścić.

Wpadła na ten szalony pomysł chwilę po tym, jak zdecydowała, że

zostawi Maćka na tym oiomie, że nigdy już do niego nie pójdzie, że nie
chce go widzieć, znać, a właściwie już go nie zna i nigdy nie znała.
Przecież stało się dokładnie to, co przewidziała i co było powodem ich
zerwania. Stało się z nim to, co dzieje się z większością gangsterów,

background image

przestępców, ludzi żyjących poza prawem i moralnością. Kiedy zobaczyła
go ledwo żywego w izolatce, przepełniło ją poczucie triumfu, miała rację,
zrobiła dobrze, zrywając tę znajomość i wyrzucając Maćka ze swojego
życia! Zaraz potem wyszła ze łzami w oczach z oiomu i zatrzymała się
dopiero na ciemnych schodach Szpitala Bielańskiego.

Płakała. Siedziała i płakała w ciemnościach. I nagle zdała sobie

sprawę, że musi mu pomóc. Zdała sobie sprawę, że nigdy sobie nie
wybaczy tego, że mu nie pomogła, że go tu zostawiła, że nie zawalczyła o
niego, że nie skorzystała z tego dziwnego zbiegu okoliczności, tej szansy,
która niespodziewanie nie wiadomo dlaczego się pojawiła. I nagle
przestała płakać. Nawet jeśli z tego, co kiedyś wybuchło między nimi, nic
teraz nie zostało, nawet jeśli Maciek nie zdecyduje się na całkowitą
zmianę swojego życia, nawet jeśli okaże się, że jest niewdzięczny, głupi i
zły... to Miła go uratuje. Zabierze go z tego szpitala, gdzie na pewno nie
jest bezpieczny. Schowa go przed tymi, którzy życzą mu śmierci. Da mu
szansę na życie, może nawet na życie z nią.

I właśnie wtedy pojawił się pomysł. Przecież nie mogła go oficjalnie

przenieść do siebie, nie mogła go nawet potajemnie wykraść. Musiała go
porwać. Musiała zmylić wszystkich.

Miła gasi papierosa w zlewie i wypija łyk kawy. Łamie bułkę,

otwiera hermetycznie zamknięty żółty ser, może w końcu znajdzie siłę,
żeby zjeść śniadanie. Za oknem wciąż pada śnieg. Miła ma dzisiaj wolne,
noc też ma wolną, dopiero jutro rano idzie do szpitala.

Jak to będzie? Wróci tam jak gdyby nigdy nic po tym, co zrobiła tej

nocy!? Pamięta wszystko dokładnie, minuta po minucie.

Najpierw poszła do siebie na oddział i na lekarski kitel założyła

płaszcz. Potem wróciła na oiom. Tam znalazła niewielki stalowy taboret i
zaczaiła się z nim w ciemnym korytarzyku prowadzącym do zaplecza
socjalnego pielęgniarek. Twarz zamaskowała szalikiem. W nocy na
dyżurze była tylko jedna pielęgniarka i lekarz. Lekarz oczywiście spał.
Pielęgniarkę znała z widzenia. Kiedy w końcu kobiecie zachciało się napić
ciepłej herbaty, Miła zaczęła działać. Uderzyła taboretem raz. Dość
mocno. Pielęgniarka straciła przytomność.

Miła działała jak w transie. Ułożyła nieprzytomną wygodnie na

podłodze, sprawdziła jej puls, w porządku. Szybko znalazła łóżko do
przewożenia pacjentów między oddziałami. Zdjęła płaszcz i szalik z
twarzy. Pojechała do izolatki Maćka. Był przytomny. Nic nie mówił,
wszystko rozumiał.

Z wielkim trudem przełożyła go na jeżdżące łóżko. Jeszcze nigdy nie

background image

widziała tyle wdzięczności w spojrzeniu pacjenta. Zabrała
najpotrzebniejsze kroplówki i pędem popchnęła łóżko do windy
towarowej. Windą, już jako lekarka i pacjent, pojechali na sam dół, do
pralni. Tam ukryła Maćka w jednym z pomieszczeń. Pralnia była
bezpieczna, bo nie pracowała w nocy. Miła przebrała się w cywilne ciuchy
i poszła na parking po swoją corollę. Podjechała pod rampę towarową na
zapleczu szpitala. Ochroniarz spał. Złożyła tylną kanapę w samochodzie.
Odnalazła Maćka w pralni. Był cały czas przytomny. Nic nie mówił.

Pojechała na rampę i tam zorientowała się, że będzie musiała Maćka

przenieść do samochodu. Ale jak!? Ważył na pewno około osiemdziesięciu
kilo, co gorsza był po ciężkiej operacji, nie mogła go sobie po prostu
zarzucić na plecy jak worek kartofli. Pomógł jej koc. Wpadła na ten
pomysł błyskawicznie, zupełnie nie wiadomo dlaczego. Nigdy nikogo tak
nie nosiła, nigdy nie widziała, żeby kogoś tak niesiono. Położyła koc na
betonowej podłodze pralni, Maćka ułożyła na kocu, pochyliła się nad nim i
zawiązała sobie przez plecy dwa przeciwległe rogi koca. Wstała. O dziwo,
wstała! Na jej piersiach zawinięty w szpitalny koc wisiał mężczyzna. Był
to największy ciężar, jaki kiedykolwiek niosła. Nie była jakimś
szczególnym chucherkiem, ważyła prawie sześćdziesiąt kilo, ale nie
przypuszczała, że jest aż taka silna. Nie przypuszczała również, że te parę
kroków z Maćkiem na piersiach tak ją wykończy. Była spocona i nie
mogła złapać tchu. Maciek leżał w powiększonym bagażniku toyoty.
Ostatkiem sił przykryła go kocem i zamknęła bagażnik.

Musiała ukryć łóżko. Nie mogło zostać na rampie. Schowała je w

pralni. Kiedy wracała do samochodu, cała drżała. Ręce tak jej się trzęsły,
że uruchomienie i prowadzenie samochodu wydawały się niemożliwe. Na
nogach trzymała ją jedna myśl: udało się!

Już w samochodzie, na pustych ulicach Warszawy dotarło do niej,

jakie to było proste. Jak łatwo jest wykraść chorego ze szpitala. Znała
dobrze ten szpital, znała jego wady i zalety, to prawda. Ale mimo wszystko
zbyt łatwo jej poszło! Teraz jednak czekała ją druga część zadania. Trzeba
było Maćka wtaszczyć do mieszkania.

Miła pogryza żółty ser i w jej oczach pojawiają się łzy. Nie jest w

stanie ich kontrolować, nie jest w stanie ich powstrzymać. Płyną po
policzkach, zatrzymują się w okolicach brody i kap, kap, kap, odrywają
się, spadają na kolana.

Uderzyła pielęgniarkę stalowym taboretem w głowę!
Nigdy czegoś takiego nie zrobiła, nigdy nikogo nie uderzyła, nigdy

nie pozbawiła nikogo przytomności. Przecież mogła ją zabić! Gdyby

background image

uderzyła za mocno, gdyby uderzyła w złe miejsce, mogła zabić człowieka.
To było dla niej najtrudniejsze. Musiała użyć przemocy, a przemoc ją
przerażała. Nie popierała przemocy, brzydziła się nią.

Jeszcze jeden kawałek żółtego sera. Miła jest głodna, dopiero teraz to

czuje. Ociera łzy z policzków. Jak ona się ma? Jak czuje się ta biedna
dziewczyna, którą Miła tak bezpardonowo potraktowała w nocy? Szkoda,
że nie kupiła porannych gazet, może coś napisali. Miła kończy jedzenie,
odruchowo sprząta po sobie, lubi, jak jest czysto, chociaż jakie to ma teraz
znaczenie. Siada na taborecie i znowu spogląda na paczkę papierosów.

Rację mają ci, którzy mówią, że dopiero wtedy czujesz, że żyjesz,

gdy zrobisz coś szalonego. Mila czuje, że żyje. Czuje każdy bolący zakwas
w mięśniach, czuje mocno kłujący wyrzut sumienia, czuje drapanie w
gardle po papierosie, na którego znowu ma ochotę, czuje drżenie gdzieś w
środku, które wcale nie mija. Czuje, że żyje. Już prawie zapomniała, jakie
to uczucie.

Zapala kolejnego papierosa. Trudno, najwyżej umrze.
Nocą przez Warszawę jechało się spokojnie i bezpiecznie. Maciek się

nie odzywał. Słyszała tylko jego ciężki oddech. Było po trzeciej w nocy.
Zastanawiała się, jak to zrobić, żeby nikt nie zauważył, jak wprowadza
ciężko rannego Maćka do mieszkania. Czy wszyscy sąsiedzi już śpią? Co
będzie, jak kogoś spotka na korytarzu, w windzie, na parkingu? Jak
przeniesie Maćka do domu? Na pewno już nie jest w stanie go udźwignąć.
W końcu skręciła w prawo, jeszcze raz w prawo i wjechała na parking pod
blokiem. Podjechała jak najbliżej schodów. Po chwili szybkiego namysłu
już wiedziała, jak przetransportuje Maćka do mieszkania. Na kocu.

Ułożyła koc na ziemi, na nim na plecach ułożyła Maćka i ciągnąc za

rogi koca od strony nóg, posuwała się do przodu. Całkiem szybko się
posuwała. Po chwili była już w windzie. Z windy do mieszkania było
niedaleko, Maciek przejechał tę drogę na kocu. Kiedy byli już w
mieszkaniu, popatrzyli na siebie. Nic nie powiedzieli, nie trzeba było nic
mówić. Zostawiła Maćka na podłodze w przedpokoju i poszła
przeparkować toyotę. Postawiła ją pod samą bramą, nie mogła tam stać.
Kiedy wróciła, Maciek spał.

Miła patrzy na wolno padający śnieg. Papieros zaczyna parzyć ją w

palce. Gasi go pod kranem. Co teraz będzie? Jeszcze wczoraj jej życie
było poukładane, nudne i przewidywalne aż do bólu. Dzisiejszej nocy to
nudne życie legło w gruzach, postąpiła jak lekarz, uratowała pacjentowi
życie. Niebawem zapewne się dowie, czy było warto.

Idzie do pokoju, gdzie położyła Maćka. Uchyla drzwi. Maciek nie

background image

śpi. Jest przytomny. Patrzą na siebie chwilę w milczeniu. W końcu odzywa
się Miła.

- Tu jesteś bezpieczny. Przynajmniej na razie.
- Dziękuję.
Miła poprawia mu poduszkę, sprawdza wenflon wpięty w ramię,

patrzy na kapiące wolno kroplówki.

- Zdaje się, że czuję dym z papierosów. Mógłbym pociągnąć? Jeden

raz?

- Nie. Nie mógłbyś. Na razie lekarz ci nie pozwala.

Pokój komendanta

W pokoju komendanta jest jeden mężczyzna, którego komisarz

Lidka Nowakowska nie zna. Poza tym mężczyzną obecni są komendant
stołecznej policji inspektor Żabiński i szef Centralnego Biura Śledczego
Krzywicki. Wszyscy mężczyźni, łącznie z szefem Agencji Bezpieczeństwa
Wewnętrznego Zimoniem, właśnie tym, którego Lidka nie zna, patrzą na
nią, jakby to ona była winna tego, że ktoś porwał Maćka Szumana ze
szpitala.

- O czym rozmawiała pani z Szumanem podczas wizyty w szpitalu? -

pytanie Krzywickiego brzmi jak pytanie zadane oskarżonemu.

- Było to rutynowe przesłuchanie w związku z postrzeleniem

Macieja Szumana pod ursynowskim Leclerkiem. - Lidka jest
podenerwowana całą tą rozmową, pocą jej się dłonie.

- Nagrała pani może tę rozmowę? - teraz z kolei pyta Zimoń.
- A kto pyta? Nie pamiętam, żeby się pan przedstawił.
- Pani komisarz, proszę odpowiadać na pytania - inspektor Żabiński

stara się zachować spokój w tej mocno niezręcznej dla niego sytuacji.

Lidka lubi swojego szefa i widzi, jak słabo znosi prawie niewidoczne

upokorzenia ze strony wyższych rangą funkcjonariuszy, którzy zachowują
się w jego gabinecie, jakby byli u siebie.

- Nie, nie nagrałam tej rozmowy.
Krzywicki z CBŚ odchodzi od okna i opiera się tyłem o biurko

inspektora. Zdaje się, że ma zamiar poprowadzić to przesłuchanie.

- Wiedział, kto do niego strzelał?
- Nie sądzę.
- Na jakiej podstawie pani nie sądzi?
- Mogę sobie sądzić i nie sądzić bez żadnej podstawy. Tak to po

prostu odczułam z naszej rozmowy.

background image

- Bał się?
- Tak, myślę, że tak.
- Wspominał coś o ochronie na czas jego pobytu w szpitalu?
- Nie. Ja wspominałam. Powiedziałam, że mogę mu ją zapewnić w

zamian za zeznanie.

- Jakie zeznanie?
- Pełne i szczere. Przecież nic o tym człowieku nie wiemy.
- Jak rozumiem, nie przystał na tę propozycję.
- Nie.
Chwila ciszy, po której włącza się szef ABW Zimoń.
- Pani komisarz, czy do pewnego stopnia nie czuje się pani winna

tego, co się stało w szpitalu, tego, że Macieja Szumana porwano?

- To nie ja go porwałam, uprzedzę pańskie następne pytanie - Lidka

powoli przestaje nad sobą panować.

Tym gorzej dla niej.
- Może jednak trzeba było postawić policjanta przy ciężko rannym.
Chyba na twój koszt, skurwysynu, bo na pewno nie na koszt

podatnika, myśli Lidka, a mówi:

- Nie było podstaw prawnych.
Zimoń robi minę w stylu: „Nie mam więcej pytań do tej idiotki” i

usiłuje wymienić porozumiewawcze spojrzenie z pozostałymi
mężczyznami. Inspektor Żabiński stara się na niego nie patrzeć.

- Proszę nam jeszcze streścić, jakie są ustalenia dotyczące samego

porwania. - Żabiński nerwowo pstryka sfatygowanym długopisem.

Zimoń z ABW patrzy na Lidkę z rozbawionym politowaniem.
- Ustaliła pani coś, pani komisarz?
Cisza przeciąga się. Komisarz Lidka Nowakowska zderza się

wzrokiem kolejno z każdym mężczyzną obecnym w pokoju szefa.

- Tak, ustaliłam. Mam nawet podejrzanego. Zdumieni panowie cali

zamieniają się w słuch.

Lidka wyjmuje z papierowej koperty niewyraźne zdjęcie

przedstawiające księdza.

- To zdjęcie zostało zrobione przez jedną z kamer w hallu Szpitala

Bielańskiego w przeddzień porwania.

Mężczyźni pochylają się nad zdjęciem. Nie wytrzymuje Krzywicki z

CBŚ.

- Kto to jest?
Zimoń z ABW już wie, kto to jest, i niezbyt fachowo stara się tę

wiedzę ukryć za poważną miną. Lidka zauważa to staranie.

background image

- To jest major Jasiński, były oficer Wojskowych Służb

Informacyjnych, rok temu przeniesiony do cywila po negatywnym wyniku
weryfikacji. Były podobno poważne przesłanki, by łączyć Jasińskiego z
rosyjskimi służbami specjalnymi...

- Zaraz! Skąd pani to wie!? - nie wytrzymuje Zimoń.
- Jestem oficerem policji, proszę pana, wiedzieć to mój zawód.
Inspektor Żabiński jest zachwycony swoją podwładną, Zimoń wręcz

przeciwnie.

- Czy pani ma certyfikat bezpieczeństwa!? To są informacje ściśle

tajne!

- Pan zna majora Jasińskiego? Może pan wyjaśni, co ściśle tajny

Jasiński robił w Szpitalu Bielańskim przebrany za księdza.

Teraz Lidka przegięła i wszyscy dobrze o tym wiedzą. Lidka

ryzykuje nie tylko karierę, ale nawet postępowanie prokuratorskie w
sprawie nielegalnego dostępu do danych niejawnych. Ale z drugiej strony
dowaliła Zimoniowi, co bardzo spodobało się pozostałym panom. Gdyby
była facetem, zostałaby zniszczona w tydzień. Ale jest kobietą, a kobiecie
łatwiej wybacza się bezczelność.

- Na jakiej podstawie podejrzewa pani tego człowieka? Czy może

kamery zarejestrowały samo porwanie? - pyta Krzywicki z CBŚ.

- Niestety nie mamy samego porwania. W szpitalu jest bardzo mało

kamer, zaledwie kilka, nie stać ich na więcej. W tym wypadku zastanowiła
mnie sama obecność tego człowieka przebranego w sutannę.

Zimoń z ABW chce jak najszybciej zakończyć to spotkanie.
- Dobrze, myślę, że możemy już pani komisarz podziękować. -

Patrzy na inspektora Żabińskiego, który w końcu się odzywa.

- Tak. Dziękujemy, pani komisarz. Oczekuję szczegółowego raportu

jutro do dwunastej w południe. Ze śledztwa w tej sprawie jest pani
zwolniona, zajmą się nim inne służby. Może pani odejść.

Komisarz Lidka Nowakowska wstaje i wychodzi. Gdy tylko weszła

dziś do tego pokoju, przeczuwała, że odbiorą jej to śledztwo. I odebrali.
Ale to nie znaczy, że przestanie się nim interesować. Zaczyna się jej
klarować pewna odważna hipoteza i nie ma zamiaru się nią dzielić z tymi
kretynami w swoim raporcie.

Pytania i odpowiedzi

- Kiedy wyzdrowieję? Kiedy będę na tyle sprawny, żeby wstać z

łóżka i poruszać się o własnych siłach?

background image

Miła patrzy na Maćka i nie bardzo wie, co mu odpowiedzieć.
- Dwa, trzy tygodnie. Może miesiąc. Jesteś po ciężkiej operacji. To

cud, że jesteś przytomny, do wstawania jeszcze bardzo daleko.

- Nie możemy tu zostać.
- Co!?
- Musimy się gdzieś przenieść, nie możemy zostać w tym

mieszkaniu.

- Co to znaczy musimy? Jacy my!? Może sam się przenieś, jak ci tu

nie odpowiada!

- Jeśli tu zostaniemy, grozi nam niebezpieczeństwo. Przecież w

końcu się dowiedzą, że to ty mnie wywiozłaś ze szpitala. Nie tak trudno
się dowiedzieć, że jakiś czas temu miałem półroczny romans z lekarką ze
Szpitala Bielańskiego, nietrudno to skojarzyć z moim rzekomym
porwaniem z tego samego szpitala, nie jest też trudno w końcu tu trafić.

- Maciek, kim ty do cholery jesteś!? Dlaczego ktoś tak bardzo chce

cię zabić!?

Milczenie. Maciek odwraca wzrok, patrzy w okno, wodzi wzrokiem

po pokoju, jakby szukał możliwości ucieczki.

- Nie uważasz, że skoro cię uratowałam, skoro narażam się dla

ciebie, przywiozłam cię do swojego mieszkania, to należą mi się jakieś
wyjaśnienia? Nigdy cię o nic nie pytałam, teraz już nie mogę nie pytać.

- Nie pytałaś mnie o nic, tylko mnie po prostu zostawiłaś. Z dnia na

dzień kazałaś mi się wynosić ze swojego życia, pamiętasz?

- Tak. Pamiętam. Uważasz, że to był błąd? Przeczuwałam, co się

może stać, i stało się!

Ciężkie, gęste milczenie. Za oknem już ciemno. W pokoju świeci się

tylko mała nocna lampka. Maciek jest słaby i widać, że ta nerwowa
rozmowa go męczy.

- Musimy zmienić mieszkanie - mówi cicho.
Miła milczy. Jest urażona i wściekła. Wstaje. Wychodzi z pokoju.
Teraz Maciek gorączkowo stara się znaleźć jakąś wymówkę, jakiś

wykręt, żeby tylko nie mówić prawdy, żeby nie mówić o sobie. Ale czy
może teraz kłamać, czy może po prostu usprawiedliwić się słabością,
chorobą, po raz kolejny Miłą oszukać, zostawić w nieświadomości?
Przecież go uratowała, przecież naraziła się dla niego, przecież nie ma
nikogo innego. Teraz ma tylko ją.

Miła wraca po chwili do pokoju z papierosem i popielniczką

zrobioną z zakrętki od słoika. Uchyla lekko okno i zapala papierosa.
Patrzy Maćkowi w oczy.

background image

- No, słucham.
Miła domaga się wyjaśnień. Stanowczo domaga się wyjaśnień.

Maciek czuje, że nie ma wyjścia. Jest ciężko chory, ktoś chce go zabić, jest
bezradny i słaby. Musi teraz powiedzieć prawdę jedynej osobie, która
może go ocalić.

- Nazywam się Maciek Szymański. Nazwisko Szuman wymyśliłem

dawno temu, bo było bardziej międzynarodowe, łatwe do wymówienia dla
ludzi z zagranicy, poza tym byłem w takiej sytuacji, że musiałem szybko
wymyślić jakieś nazwisko do fałszywego paszportu. Pochodzę z Polanicy,
mój ojciec był tam lekarzem w uzdrowisku, teraz razem z matką są na
emeryturze. Też miałem być lekarzem, ale się nie dostałem. Nie chciałem
się dostać na medycynę. Nie miałem ochoty robić tego, co kazał ojciec.
Zdałem na ekonomię do Wrocławia. Poznałem parę osób, wybuchł
kapitalizm i po dwóch latach rzuciłem studia.

- Dlaczego rzuciłeś studia?
- Bo zostałem gangsterem - Maciek uśmiecha się krótko,

wypowiadając to słowo. - Zajmowaliśmy się głównie przemytem,
handlowaliśmy kradzionymi samochodami, sprowadzaliśmy spirytus,
rabowaliśmy tiry. Miałem dwadzieścia lat i było jak na filmach.

- Zabiłeś kogoś?
- Nie. Nie byłem od zabijania. Byłem od handlowania, od liczenia

kasy. Byłem w tym dobry. Potem pojawiła się policja i trzeba było na
chwilę zniknąć. Wyjechałem na trzy lata do Włoch.

- Tam znowu poznałeś pewnych ludzi?
- Tak. Tam przestałem być gangsterem. Zacząłem być inwestorem.

Wróciłem do kraju i zacząłem inwestować pieniądze.

- Jakie pieniądze?
- Włoskie. W Polsce rodził się kapitalizm, ale nie było kapitału. We

Włoszech było sporo kapitału, ale nie można go było tam inwestować.

- Dlaczego?
- Bo to były brudne pieniądze. Działałem bardzo dyskretnie.

Wchodziłem w ciche spółki, pożyczałem na procent, kupowałem na
podstawionych ludzi prywatyzowane firmy, nieruchomości, potem
sprzedawałem z zyskiem. Znowu poznałem parę osób. Powierzali mi coraz
więcej pieniędzy na inwestycje. W latach dziewięćdziesiątych Polska była
rajem dla inwestorów.

- Szczególnie z brudną kasą - w oczach Miłej pojawiają się łzy.
Maciek oddycha ciężko, na jego czole połyskują kropelki potu.
- Od piętnastu lat nie widziałem rodziców. Mam starszą siostrę. Jej

background image

też nie widziałem. Wiem, że ma męża i dwójkę dzieci. Mieszkają w
Kłodzku. Ojciec ma prawie siedemdziesiąt lat. Nie mieliśmy z sobą
łatwego życia, matka starała się trzymać ze mną, była między młotem a
kowadłem, wierzyła we mnie, kochała mnie.

Milczenie.
- Przeszukałam kiedyś twoje ubranie. Znalazłam dwanaście kart

SIM, takich do telefonu, i trochę białego proszku. Nie byłam nawet w
stanie zapytać, po co ci to było.

- Musiałem być bardzo dyskretny. Cały czas działałem przez

podstawionych ludzi, całą księgowość prowadziłem w głowie, ze
wszystkimi kontaktowałem się przez komórkę. Nie mogłem ryzykować
podsłuchu.

- A proszek?
- Kokaina.
- Jesteś uzależniony?
- Nie. Potrafię panować nad swoimi nałogami.
Miła gasi papierosa, chociaż jeszcze nie dopalił się do końca.
- A ostatnio? Czym się ostatnio zajmowałeś?
Maciek oddycha ciężko. Miła przeciera mu gazą spocone czoło.
- Tym samym, tylko na większą skalę. Miałem więcej klientów,

więcej pieniędzy. Czasy się zmieniły, musiałem być jeszcze ostrożniejszy,
ale wciąż inwestowałem, brałem dla siebie dobrą prowizję, zarabiałem
pieniądze dla klientów, legalizowałem je, transferowałem za granicę. Nie
masz pojęcia, ile rzeczy w tym kraju powstało za moje pieniądze.

- Pieniądze z narkotyków, z handlu bronią, z handlu żywym

towarem, z prostytucji... nie przeszkadza ci to?

- Nie. Taki właśnie jest świat. Nigdy nie miałem ambicji, żeby go

zmieniać. Świat, który znasz z gazet, który oglądasz w mediach, trochę
różni się od rzeczywistości. Dziś brudnymi pieniędzmi wielkie światowe
korporacje płacą łapówki skorumpowanym politykom. A biorą te
pieniądze ode mnie. W tak zwanym legalnym biznesie jest dziś więcej
brudnej kasy niż w narkotykach czy złodziejstwie. Bronią handlują
głównie rządy, mafie są kontrolowane przez służby specjalne, lokalne
wojny finansuje się z narkotyków sprzedawanych na innym kontynencie.
Zajmowałem się po prostu inwestowaniem pieniędzy... i nigdy nikogo nie
oceniałem.

Miła nic nie mówi. Widzi, że cała ta rozmowa jest ponad Maćka siły.

Nie może go tak męczyć, bo w razie kryzysu mogłaby sobie nie poradzić
w warunkach domowych. Maciek cały lekko drży. Ta rozmowa jest dla

background image

niego trudna nie tylko dlatego, że jest bardzo słaby. Dawno z nikim tak
szczerze nie rozmawiał. Dawno nikomu nie mówił, kim tak naprawdę jest.
Mówienie prawdy było w jego życiu zakazane. Do teraz.

- Nie możemy tu zostać. Musimy podjechać w jedno miejsce, mam

tam ukryte pieniądze, musimy się schować, musimy się dobrze schować...

- Schowamy się. Teraz już nic nie mów. Odpoczywaj. Patrzą na

siebie w milczeniu.

Zabrnęła już tak daleko, że nie może się wycofać. Zresztą wcale nie

chce się wycofywać. Czuje podniecenie, które pamięta jeszcze z
dzieciństwa. Z czasów, kiedy jeździła na obozy harcerskie, kiedy każdy
następny dzień był wielką niewiadomą i mógł przynieść wiele
niezapomnianych przygód. I były przygody. Czasami wydawało się jej, że
doba trwa miesiąc, tak wiele się działo. Teraz też się jej tak wydaje. I wie,
że Maciek ma rację. Muszą się schować.

Hotel Maria

Pociąg z Wybrzeża do Warszawy wlókł się niemiłosiernie. Im bliżej

Warszawy, tym bardziej się wlókł. Wydawało się, że przeprawa łotewskim
kutrem przez rozhuśtany, zimny Bałtyk trwała krócej niż podróż
pociągiem z Gdyni do stolicy. Kryty siedział sam w przedziale pierwszej
klasy i myślał o tym, jak mało wie, jak mało ma punktów zaczepienia.
Właściwie miał tylko jeden taki punkt. Znał pseudonim człowieka, który
zlecił mu zabójstwo pod Leclerkiem. Mówili na niego Szafa i podobno był
związany z gangiem mokotowskim. To właściwie Krytemu wystarczyło.
Przez całą drogę do Warszawy układał sobie w głowie plan działania, a w
przerwach patrzył przez okno pociągu.

Zmienił się ten kraj. Bardzo się zmienił. Szkoda, że trzeba być

przyjezdnym, żeby to do człowieka w pełni dotarło. Miejscowi tego nie
widzą, nie zauważają, że w ciągu kilkunastu lat pokonali
kilkudziesięcioletnie zapóźnienie cywilizacyjne. A może wcale nie
pokonali, może to tylko pozory, niewiele znacząca zewnętrzność. Może w
środku, w ludzkich głowach wciąż trwa polskie zacofanie, ciemnota i ta
fatalna, dziedziczona od pokoleń zacietrzewiona głupota. Kryty nie był już
stąd i szczerze mówiąc, niewiele go ten kraj obchodził, to zresztą było
dość typowe dla Polaków, którzy trochę liznęli świata. Polska przestawała
ich interesować.

Z Dworca Centralnego wziął taksówkę i pojechał na Wolę do

małego, kameralnego hotelu Maria. Taksówkarz usiłował nawiązać

background image

rozmowę, ale Kryty wolał patrzeć na szybko rosnące w śródmieściu
wieżowce. Zameldował się w recepcji jako Bohumil Krska, obywatel
Czech, przebywający w Warszawie na delegacji służbowej. Miał kilka
fałszywych paszportów, czeski był jednym z jego ulubionych. Nigdy nie
wzbudzał żadnych podejrzeń. Na zachodzie Europy czy w Stanach
niewiele osób w ogóle wiedziało, gdzie leżą Czechy, mało kto zdawał
sobie sprawę z istnienia takiego kraju. Ci, którzy wiedzieli, kojarzyli ten
kraik wyłącznie z piękną, zabytkową Pragą, dobrym piwem, knedlikami,
pisarzami Hrabalem, Haszkiem, Havlem i Kafką. Czyli nic groźnego ani
podejrzanego.

Dostał niewielki, przyzwoity pokój, wziął gorący prysznic i przejrzał

broń, którą zabrał z domu. Dwie sztuki broni krótkiej i szwajcarski
karabinek snajperski SIG-Sauer SSG 3000. Nigdy nie wiadomo, co się
może przydać. Najwyżej jak będzie potrzebował czegoś mocniejszego, to
kupi albo zdobędzie w inny sposób.

Teraz dochodzi dziesiąta wieczorem. Kryty leży na łóżku i

bezmyślnie przełącza kanały w telewizorze. W końcu gasi go. Zastanawia
się, co robić. Możliwości jest kilka. Można po prostu pójść spać, można
pójść spać po uprzednim napiciu się jakiegoś alkoholu w barze na dole,
można też pójść spać po uprzednim skorzystaniu z usług prostytutki, która
jest w Warszawie jeszcze łatwiejsza do zdobycia niż alkohol. Można też
nie iść spać, tylko od razu zabrać się do poszukiwań człowieka, na którego
mówią Szafa.

Kryty patrzy na zegarek. Szkoda czasu na zabawę, tym bardziej że

nie przyjechał się tu bawić. Niewielki rewolwer z krótką lufą chowa do
kabury pod pachą, nóż wsuwa do pochwy na prawej goleni. Przejedzie się
po knajpach, popyta o Szafę, Warszawa to w gruncie rzeczy małe miasto.
Może przy okazji wypije parę lufek. Może nawet spotka jakąś prostytutkę,
która choć na chwilę zawróci mu w głowie.

Schodzi do recepcji i zamawia taksówkę. Po chwili jedzie

wygodnym mercedesem ulicami miasta. Jest ciemno, chłodno i mokro. To
dobrze. Kryty lubi taką pogodę.

Szafa

Szafa otwiera oczy. Widzi nad sobą wielkiego, gołego, łysego

pięćdziesięciolatka leżącego na wznak na szerokim łóżku i patrzącego na
Szafę, jakby zobaczył coś mrożącego krew w żyłach. Po jaką cholerę
zamontował to lustro na suficie!? Na początku sprawiało mu frajdę

background image

patrzenie na odbijające się w nim dziwki, które go na tym wyrku
ujeżdżały. Teraz im więcej pił, tym mniej kobiet zapraszał do ujeżdżalni.
Kompromitacja w tej kwestii byłaby dla niego nie do zniesienia. A
kompromitacji przy jego piciu nie dało się uniknąć.

Kupił ten dwustupięćdziesięciometrowy apartament pięć lat temu

jako lokatę kapitału. I wciąż właściwie nie ma tu żadnych mebli. Łóżko,
trzymetrowe lustro nad nim, dwa fotele, plazma na podłodze i kuchnia.
Żadnych półek, żadnych szaf. W kuchni wielka lodówka, w której
przechowuje głównie wódkę. Gdyby nie to, że w apartamencie jest
garderoba, ubrania trzymałby na podłodze.

Szafa nie może już dłużej patrzeć na swoje odbicie. Wstaje z łóżka.

Po wczorajszym świat wciąż lekko wiruje w łysej głowie Szafy. Musi
ograniczyć picie. Koniecznie. Jeśli tego nie zrobi, to się zmarnuje. To w
ogóle cud, że w jego fachu dożył pięćdziesiątki, tym bardziej musi się
wziąć za siebie, musi o siebie dbać. Tylu chłopaków, tylu kumpli Szafy
leży pod piachem z ołowiem w głowie, tylu fajnych chłopaków się
zmarnowało. Szafa żyje. Nie wiadomo dlaczego.

Siada na muszli i długo sika. W jego stanie sikanie na stojąco, po

męsku byłoby ryzykowne i niehigieniczne. Teraz dopiero do niego dociera,
jak bardzo zaschło mu w gardle. Idzie do kuchni, nalewa sobie szklankę
wody z kranu i wypija za jednym przyłożeniem. Nalewa drugą i wypija
pół. Bierze szklankę, papierosy, siada w skórzanym fotelu i zapala westa.
Gdyby tak jeszcze ktoś mu zrobił kawy. Ale kto? Od matki wyprowadził
się pięć lat temu i kupił to mieszkanie w Rezydencji pod Orłem. Szykowne
miejsce, szykowni sąsiedzi, piękny widok z piętnastego piętra. W końcu na
swoim, w końcu nikt mu nie będzie mówił, jak ma żyć, z kim ma spać i
czego ma nie pić. A jednak mamy mu brakowało. Musi do niej pojechać.
Pojedzie do niej na śniadanie. Jeszcze tylko jedna fajka.

Zapala kolejnego papierosa. Dociera do niego, że jest goły. Ubiera

się. Dopija wodę ze szklanki. Musi zjeść dobre śniadanie. Ma dzisiaj sporo
roboty. Musi się przejechać po mieście i pozbierać dolę od dilerów, musi
się spotkać z dostawcą, zamówić kolejną dostawę towaru. Biznes Szafy
musi się kręcić. Stali klienci są na głodzie i Szafa nie może ich zawieść.
Tym bardziej że ma swoje finansowe zobowiązania wobec góry.

Wkłada buty, glocka chowa za pasek, zakłada skórę, ciemne okulary,

bierze komórkę, klucze od meśka i po chwili supercicha, szybka winda
Kone wiezie go do podziemnego garażu. Do stanowiska, na którym
parkuje swojego sel 500, ma kawałek. Idzie, pobrzękując kluczami, w
głowie świat wciąż lekko się kołysze.

background image

Nagle gaśnie światło. W podziemnym garażu robi się całkiem

ciemno.

Szafa czeka chwilę na włączenie się oświetlenia awaryjnego, ale

awaryjne się nie włącza. W ciemności słyszy jakieś szmery.

- Co jest, kurwa!?
Nagle czuje potężne uderzenie w tył głowy i traci przytomność.

Droga do skarbu

- Za skrętem na Zalesie jest skrzyżowanie. Skręcisz w prawo.

Przejedziesz przez wieś. Kiedy zacznie się las, po lewej stronie zobaczysz
tabliczkę „Chojnowski Park Krajobrazowy”. Skręcisz w najbliższą leśną
drogę w prawo...

- Nigdzie nie pojadę! - Miła przerywa zdecydowanie.
- Musisz pojechać. Nie mamy pieniędzy. Musimy się schować. Jak

chcesz się schować bez pieniędzy!?

- Nie pojadę do żadnego lasu po twoje brudne pieniądze!
Wyraz twarzy kobiety jest zdecydowany i nie pozostawia cienia

wątpliwości co do tego, co Miła myśli o pomyśle Maćka. Maciek leży na
swoim łóżku, wygląda zaskakująco dobrze, wraca do formy w
ekspresowym tempie.

- To nie są brudne pieniądze. To są pieniądze, które dawno temu

schowałem na czarną godzinę. Teraz właśnie przyszła ta czarna godzina!

Cisza. Miła chyba trochę mięknie, oczy zaczynają jej się lekko

szklić.

- Nie. Umrę tam sama ze strachu. Nie dam rady tego wykopać...
- Przecież jest jasno, środek dnia, to piękna, spokojna okolica,

nikogo tam nie będzie.

Miła milczy. Maciek wyczuwa, że już całkiem niewiele zostało, żeby

ją przekonać.

- Dzięki tym pieniądzom będziemy mogli zacząć nowe życie,

będziemy mogli wyjechać, zniknąć, zacząć wszystko od nowa gdzieś w
ciepłym kraju, daleko stąd...

- Chcesz zacząć od nowa? Maciek nie odpowiada.
- Co to znaczy od nowa? - Miła nie daje za wygraną. Skoro poruszyli

ten temat, chce go doprowadzić do końca.

Maciek zastanawia się. Szuka słowa.
- To znaczy, że życie, jakie do tej pory prowadziłem, się skończyło...

ktoś je skończył. Przypadkiem jednak żyję. Mogę zacząć wszystko od

background image

nowa. Inaczej. Pomóż mi to zrobić.

- Inaczej to znaczy jak?
Maciek znowu szuka słowa. Nagle zupełnie niespodziewanie

wzrusza się, w jego oczach pojawiają się łzy.

- To znaczy spokojnie.
Miła milczy. Widzi wzruszenie Maćka i czuje, że jest ono szczere.

Może on rzeczywiście chce się zmienić, może rzeczywiście chce
wykorzystać tę szansę, którą mu daje los.

- Dobrze, pojadę tam.
Maciek nie patrzy na nią. Wstydzi się swojego wzruszenia, chce nad

nim zapanować, chce się uspokoić. Czuje, że w jego życiu dzieje się coś
ważnego, dlatego się wzrusza. Wcześniej rzadko mu się to zdarzało.
Wcześniej jednak nikt nigdy do niego nie strzelał. Nigdy nie zdarzyło mu
się być tak blisko śmierci i tak dramatycznie od niej uciekać. Spotkanie z
dwoma ołowianymi pociskami na parkingu ursynowskiego Leclerca było
najważniejszym spotkaniem w jego życiu. Po tym spotkaniu wszystko się
zmieniło.

- Zakopałem tam cztery słoiki. Poradził mi to taki kolega... już nie

żyje... nie był dobrym człowiekiem. Poradził mi, żebym zakopał trochę
grosza w lesie pod Warszawą. Mówił, że różne rzeczy mogą się zdarzyć.
Warto mieć coś na czarną godzinę schowane w ustronnym miejscu. Sam
też miał, ale jemu nie pomogło...Maciek patrzy w oczy Miłej.

- Jest tego sto pięćdziesiąt tysięcy franków szwajcarskich. Dzięki

temu przeżyjemy. Zakopane to jest jakiś metr pod ściółką. Jak mi dasz
kartkę i coś do pisania, to narysuję ci dokładną mapę.

Miła wychodzi bez słowa. Po chwili wraca z kartką i długopisem.
- Masz coś do kopania? Jakąś łopatę, szpadel, saperkę? - pyta

Maciek.

- Nie mam. Po drodze, przy Puławskiej jest Auchan, kupię coś.

Chojnowski Park Krajobrazowy

Szafa czuje, że coś zimnego cieknie mu za koszulę, spływa po

plecach i po brzuchu. Że leży na boku na czymś, co go kłuje. Potem czuje
silny ból w potylicy. Otwiera oczy.

Jest w lesie. Gdzieniegdzie widać ślady niedawnego śniegu. Jest

chłodno, w koronach bezlistnych drzew szumi wiatr. Szafa leży na
prawym boku na ściółce. Ręce ma związane ciasno na plecach i powiązane
z równie ciasno skrępowanymi stopami. Nie może się ruszyć, leży na

background image

ziemi zasznurowany jak baleron, kawał tłustego miecha, bez szans.

Dopiero teraz czuje zapach benzyny. Jest cały mokry. Jest cały

oblany benzyną.

- Zadam ci kilka pytań i oczekuję szczerych odpowiedzi. Jeśli

uznam, że odpowiedzi nie są szczere, zapalę zapałkę i podpalę cię. Na
razie masz na sobie mało benzyny, więc nie zginiesz od razu. Będziesz
mocno poparzony, ale będziesz żył. Wtedy znowu zadam ci te same
pytania i tak aż do skutku. Czy to, co mówię, jest dla ciebie jasne?

Szafa zaczyna się trząść. Nie wie, do kogo należy ten spokojny,

twardy, beznamiętny głos. W końcu ogląda się i zauważa za sobą postać.
Mężczyzna jest szczupły, średniego wzrostu, ubrany w dżinsy i kurtkę z
kapturem. Na twarzy ma dziecinną maskę przedstawiająca królika Bugsa.

To Kryty. Wygląda w tej masce dość upiornie.
- Cześć, Szafa. Nie znamy się i, jak widzisz, nie pokazuję ci swojej

twarzy, stąd ta głupia maska, tylko takie były. Masz szansę z tego wyjść,
bo nie chodzi tu o ciebie. Bądź rozsądny i mów prawdę. Inaczej zdejmę
maskę i już nie będzie dla ciebie ratunku.

W kroku spodni Szafy pojawia się mokra plama. Plama rozszerza się.

Mężczyzna cały się trzęsie.

- Będę rozsądny.
Kryty zapala papierosa. Szafa zaczyna trząść się jeszcze bardziej.
- Jakiś czas temu złożyłeś zlecenie i zapłaciłeś za zabicie faceta.

Chodzi mi o tego pod Leclerkiem. Kto to był?

- Nie wiem... znaczy nie znałem go, znaczy... mówili na niego

Bankier, nazywał się Maciej Szuman, ale nic więcej nie wiem, przysięgam.

- Dlaczego wydałeś na niego wyrok, skoro go nie znasz?
- Musiałem... znaczy, no takie dostałem polecenie, właściwie byłem

pośrednikiem...

- Pośrednikiem. Czyim pośrednikiem?
- Co?
- Kto ci kazał znaleźć cyngla na Bankiera?
- Dzida. Dzida kazał.
- Kto to jest Dzida?
- No, Dzida to... szef Mokotowa. Szyszka. Prawie cala Warszawa jest

jego.

- No i jak to było? Opowiedz. Ile dałeś, w ilu ratach, gdzie było

przekazanie, tylko szczerze, nie jestem z policji.

Szafa głośno przełyka ślinę.
- Połowa przed robotą, połowa po robocie. Dziesięć tysięcy papierów

background image

przed, dziesięć po.

- Drogi cyngiel.
- Bardzo drogi, ale takie było życzenie Dzidy. Chciał Krytego, bo

jest podobno dobry, i dostał Krytego.

- Ty płaciłeś Krytemu?
- Tak. Na parkingu, przy stacji Orlenu w kierunku na Gdańsk.

Podjechał takim starym escortem.

- Drugą ratę też tam?
- Też. Wziął kasę i pojechał. Dopiero potem się okazało, że Bankier

żyje. A umowa była, że miał nie żyć.

- No i co?
- No i nic. Kryty zniknął. Przecież nie będę go szukał. Kryty

wzdycha ciężko. Wyrzuca papierosa. Wyciąga zza drzewa półtoralitrową
plastikową butelkę po wodzie mineralnej wypełnioną żółtą cieczą.
Podchodzi do Szafy i powoli polewa benzyną jego nogi. Szafa zaczyna się
szarpać.

- Co, kurwa! Co!? Prawdę powiedziałem! Odpierdol się!
- Zaczniemy od nóg, są ci najmniej potrzebne, i tak mi nigdzie nie

uciekniesz.

Kryty zapala zapałkę.
- Nie, kurwa! Nie!!! Powiem! Powiem, jak było!
Szafa zaczyna dmuchać jak opętany w kierunku zapałki Krytego. W

końcu zapałka gaśnie.

Nagle Kryty rozpędza się i z dużym zamachem kopie Szafę w twarz.

Ze złamanego nosa tryska krew.

- Pierwsze ostrzeżenie.
Kryty czeka, aż jęczący i charczący Szafa dojdzie do siebie.
- Kto załatwił cyngla przy przekazywaniu drugiej raty?
- Nie ja!
- Kto!?
Szafa milknie. Patrzy tylko spokojnie na Krytego. Całą twarz ma we

krwi.

- Nie mogę powiedzieć, zabiją mnie.
Kryty grzechocze zapałkami i patrzy na Szafę wymownie.
- Major Jasiński. To on zlecił likwidację Bankiera. - Szafa

zrezygnował już z kręcenia. Widać to wyraźnie. Kryty chowa zapałki do
kieszeni.

- Kto to jest major Jasiński?
- Mój oficer prowadzący, wywiad wojskowy.

background image

- Wywiad wojskowy? Po co wywiadowi wojskowemu taki śmieć jak

ty?

- Na przykład do wynajmowania cyngli.
- Często to robiłeś?
- Zdarzało się. Różne rzeczy dla nich robiłem.
- Coś więcej o majorze Jasińskim. Szafa patrzy na królika Bugsa

błagalnie.

- Zabiją mnie.
- Coś więcej o majorze Jasińskim!
- Od trzech lat jest poza wojskiem. Nie przeszedł jakiejś weryfikacji

czy coś takiego. Ale wciąż pracuje. Jest oficerem operacyjnym, to cwany
skurwiel... i to on mnie zabije.

- Gdzie go znajdę?
- Nie wiem.
- Jak się kontaktowaliście?
Szafa zaczyna płakać. Kompletnie się rozkleja.
- Co ty robisz... co ty mi robisz... kim ty, kurwa, jesteś!?
- Spokój, Szafa.
Szafa oddycha ciężko, powietrze świszczy mu w płucach i złamanym

nosie. Kryty kuca przy nim.

- Muszę porozmawiać z majorem Jasińskim. Powiedz, gdzie go

znajdę, i cię puszczam.

Szafa chwilę myśli. Oddycha ciężko.
- Wiem, gdzie mieszka. Powiem ci, ale nie może się dowiedzieć, że

wiesz to ode mnie.

- Nie dowie się.
- Żurawieckiego osiem mieszkania dwadzieścia cztery.
- I ostatnie pytanie. Kto zabrał Bankiera ze szpitala? Szafa robi

najgłupszą ze swoich głupich min.

- Ktoś go zabrał ze szpitala!? Nic o tym nie wiem! Kryty bez słowa

wyjmuje nóż i przecina więzy Szafie.

Podaje mu paczkę chusteczek higienicznych. Szafa nie bardzo może

uwierzyć, że jego gehenna się kończy. Kryty rzuca mu kluczyki od
mercedesa.

- Idź w tamtą stronę, na leśnej drodze znajdziesz swój samochód.
Kryty podaje Szafie jego pistolet.
- Jest pusty, wyjąłem pestki. Jesteś rozsądnym bandziorem i

zapomnisz o naszym spotkaniu, prawda?

- Zapomnę. - Szafa wstaje niezgrabnie z ziemi.

background image

- I nikomu o nas nie powiesz?
- Nikomu.
- Spadaj.
Szafa niezgrabnym truchtem rusza przez krzaki w kierunku

pokazanym przez Krytego. Kryty po chwili biegnie w inną stronę.

Chojnowski Park Krajobrazowy - całkiem niedaleko

Miła ma w ręku dużą sportową torbę. Idzie między drzewami z

kartką w ręku. Rozgląda się. W końcu jej spojrzenie zatrzymuje się na
sporym buku stojącym w niewielkim zagłębieniu terenu. Pod drzewem
leży śnieg, nie stopniał po ostatnim deszczu.

Miła otwiera torbę i wyjmuje nowiutką saperkę. Wybiera miejsce i

zaczyna kopać. Nie idzie jej to zbyt sprawnie. Klęka na kolanach i z całej
siły wbija saperkę w ziemię. Gdyby jeszcze kilka dni temu ktoś jej
powiedział, że będzie w Chojnowskim Parku Krajobrazowym pod
Warszawą szukać czterech słoików wypełnionych frankami szwajcarskimi,
parsknęłaby śmiechem. Ona, wzorowa studentka medycyny, pediatra ze
specjalnością neonatologia, kobieta spokojna, można powiedzieć nawet
nudna, kobieta, która już właściwie pogodziła się z tym, że w jej życiu nie
zdarzy się nic ekscytującego. Pani doktor Ludmiła Kamińska szuka
gangsterskiego skarbu. Szuka go, bo musi uciekać. Z ciężko rannym
gangsterem. Co powiedziałaby jej matka? Co powiedziałby jej ojciec? Jak
na to wszystko zareagowałyby jej koleżanki z pracy, dla których
najbardziej emocjonującym wydarzeniem w życiu jest nieoczekiwany
zwrot akcji w telewizyjnym serialu?

Miła przestaje kopać. Jest jej gorąco. Czuje, że się spociła. Zdejmuje

kurtkę i wiesza ją na gałązce pobliskiego krzaka.

Jest zdyszana, udało jej się dokopać gdzieś tak na głębokość

trzydziestu centymetrów. Jeszcze jej trochę zostało. Chwilę odpoczywa.
Rozgląda się po lesie. Pusto. W chłodny, listopadowy dzień nie powinna tu
nikogo spotkać. Mimo to jednak czuje drżenie. Znowu gdzieś w środku jej
ciała małe zalęknione zwierzątko zaczęło się trząść. Może to tylko od
nagłego wysiłku fizycznego.

Faktem jest, że bez pieniędzy nie mają szans. Maciek potrzebuje

lekarstw, oboje potrzebują pewnego, bezpiecznego schronienia, muszą
zniknąć. A ona ma w banku tylko debet. Ani grosza. Tak wygląda stan
majątkowy lekarza z powołania, który nie bierze łapówek, nie kombinuje,
nie leczy prywatnie, ciągle się dokształca i myśli wyłącznie o dobru

background image

swoich małych pacjentów. Ale Miła jest ostatnią osobą, która skłonna jest
narzekać na swój los. Zawsze chciała być lekarzem, zawsze chciała być
pediatrą i pracować z noworodkami. Zawsze chciała mieć własne dzieci,
co najmniej dwoje. To ostatnie jej się jak na razie nie udało. A czas leci.
Czasami zdaje jej się, że słyszy ten okrutny zegar ukryty w brzuchu każdej
kobiety. Tik-tak, tik-tak, mija czas, ulatuje czas, twój czas się kończy.

Zaczyna znowu kopać. A jak to nie tutaj? A jak pomyliła miejsce?

Jak źle obliczyła odległość? A jak się okaże, że będzie musiała przekopać
pół lasu?

Kopie. Zaciska zęby. Nie zważa już na zabłocone buty, brudne

kolana i dłonie. Kopie. Stara się nie myśleć o nieznośnym głodzie
nikotynowym, który niespodziewanie się w niej odzywa. Musi kopać.
Zapali sobie w następnej przerwie.

Nagle Miła coś słyszy. Przestaje kopać. Nasłuchuje. Szmer dochodzi

zza niewielkiego pagórka. Miła ostrożnie idzie w tamtym kierunku.
Wychodzi na szczyt wzniesienia. Widzi ścieżkę. Po chwili na ścieżce
pojawia się biegnąca postać. To mężczyzna. Ubrany w dżinsy i kurtkę z
kapturem. Jest raczej niepozorny, szczupły i wygląda jak biegacz albo
zwykły spacerowicz. Miła nie ma pojęcia, że to Kryty, najgroźniejszy
człowiek, jakiego mogłaby tu teraz spotkać.

Kryty nie zwraca uwagi na niewielki pagórek, za którym kryje się

Miła. Biegnie szybko i sprężyście przed siebie. Musi się z kimś spotkać.

Kiedy mężczyzna znika za zakrętem ścieżki, Miła odczekuje chwilę i

zapala papierosa. Czyli jednak są tu jacyś ludzie. Musi się pośpieszyć.
Musi kopać jeszcze szybciej. Musi znaleźć to, czego szuka, i wracać do
samochodu zaparkowanego przy szosie. Musi wracać do Maćka.

Gasi papierosa i zaczyna znów kopać. Teraz kopie szybciej. Z całej

siły wbija saperkę w miękki piasek Chojnowskiego Parku
Krajobrazowego. Czuje, że jest już cała mokra. Czuje, że zakwasy nie
dadzą jej spać przez najbliższe noce. Mimo to kopie.

Nagle zgrzyt.
Natrafia na coś saperką. Odgrzebuje to miejsce ostrożnie. Widzi

metalową zakrętkę dużego słoika. Jest!

Po chwili Miła wydobywa słoik. Po nim następny i jeszcze dwa. W

środku widzi ciasno zwinięte banknoty. Wkłada słoiki i saperkę do
sportowej torby. Patrzy chwilę na wykopaną w ziemi dziurę. Nie będzie jej
zasypywać. Nie ma na to czasu. Musi wracać.

Wiadomość do pułkownika Florka

background image

Pułkownik Stanisław Florek wyjechał z kraju na rozkaz swojego

dowództwa w 1982 roku. Najpierw został przerzucony do Hamburga,
gdzie głęboko zakonspirowany przebywał prawie osiem lat. Potem po
zjednoczeniu Niemiec został ulokowany w Berlinie i siedzi tu do dziś.
Nigdy nie nosił munduru. Nigdy oficjalnie nie był w Ludowym Wojsku
Polskim. Przeszedł kilka bardzo gruntownych szkoleń. Był szkolony
zarówno przez specjalistów polskich, jak i rosyjskich. Zresztą jako oficer
peerelowskiego wywiadu wojskowego bardzo ściśle współpracował z
KGB. Po zmianie ustroju w kraju współpraca z KGB stała się o wiele
ważniejsza. Jego zadaniem w Niemczech było koordynowanie pracy
tajnych agentów i dowodzenie sporą ich siatką, jaką od zawsze
dysponowało tu KGB. Oficjalnie jako oficer polskiego wywiadu
wojskowego Florek był już dawno na emeryturze. Faktycznie zaś był zbyt
cenny zarówno dla polskich towarzyszy, jak i dla towarzyszy z KGB, by
prowadzić spokojne życie emeryta. Tym bardziej że Florek nie chciał być
emerytem. Bardzo mu się nie podobało to, co zaszło w 1989 roku w
Polsce. W ogóle bardzo mu się nie podobał kierunek, w jakim zmierzał
świat. Podobało mu się jednak to, że dobrze zarabiał, był kimś i miał spory
wpływ na bieg różnych spraw.

Pułkownik Florek bardzo się zdziwił, kiedy dostał rozkaz

zlikwidowania działającego na terenie Polski inwestora Macieja Szumana.
Nie do końca rozumiał, dlaczego to właśnie on ma zorganizować tę prostą
skądinąd operację. Nie działał już od dawna na terenie kraju. Dowództwo
miało wystarczające siły i środki na miejscu, żeby z powodzeniem
wykonać to zadanie. Z jakiegoś jednak powodu rozkaz dostał on.
Wytłumaczenie mogło być tylko jedno: ważna była całkowita dyskrecja w
działaniu. Dlatego musiał to zrobić ktoś z daleka. Stanisław Florek zlecił
to majorowi Jasińskiemu i nawet przez myśl mu nie przeszło, że tak
szybko tego pożałuje. Jasiński, jego najzdolniejszy wychowanek, zawiódł.
Maciej Szuman żyje i, co gorsza, nie wiadomo, gdzie teraz przebywa.

Pułkownik Florek gasi papierosa, dopija kawę i woła kelnera.

Rozgląda się krótko po starej secesyjnej kawiarence. Nic podejrzanego,
nikt na niego nie patrzy, sami starzy bywalcy. Przychodzi kelner,
pułkownik Florek płaci, uśmiecha się i wychodzi.

Ma stąd do domu cztery przecznice, ale oczywiście pójdzie naokoło,

zajrzy jeszcze do księgarni na rogu Griiningstrasse, poudaje, że przegląda
nowości, podczas gdy uważnym spojrzeniem obrzuci szybę wystawową i
ulicę za nią. Musi być czujny. Taką ma pracę. Pewność, że nie jest się

background image

śledzonym, to podstawa. Obszedł dzisiaj wszystkie skrzynki kontaktowe i
miał w teczce kilka zaszyfrowanych informacji. W końcu wychodzi z
księgarni i kieruje się w stronę kamienicy, w której mieszka.

W domu rozbiera się szybko i bez zbędnych ceregieli zabiera się do

odszyfrowywania wiadomości. Jedna jest z dowództwa i ta będzie
pierwsza. Informacje od agentów mogą poczekać.

Niestety wiadomość od dowództwa jest zła. Major Jasiński został

zdekonspirowany. Interesuje się nim policja w Warszawie, a szczególnie
pewna policjantka. Komisarz Lidia Nowakowska. Sposób działania w
zaistniałej sytuacji dowództwo pozostawia w gestii pułkownika Florka.

No tak! On nabałaganił i on musi posprzątać. Dowództwo umywa

ręce. Pułkownik Florek wstaje i podchodzi do szafki w kuchni. Wyjmuje
butelkę koniaku, szklankę i nalewa sobie pół. Pociąga łyk. A niech to jasny
szlag trafi!

Jest kilka wyjść z tej sytuacji, ale niestety żadne nie jest dobre.

Pierwszym, najbardziej oczywistym wyjściem jest szybka likwidacja
majora Jasińskiego. Drugim, zdecydowanie najgorszym, jest likwidacja tej
policjantki. Tę opcję z oczywistych względów pułkownik Florek od razu
odrzuca. Można zorganizować szybką ewakuację majora Jasińskiego, ale
przecież nie jest on nikim ważnym, a tego typu ewakuacja jest kosztowna.
Pułkownik Florek nie ma na nią środków. Jest jeszcze czwarte wyjście,
najbardziej ryzykowne. Pełne powiadomienie Jasińskiego o fakcie
zdekonspirowania i doprowadzenie całej misji do końca po powtórnym,
głębokim zakonspirowaniu majora. To wyjście wydaje się
najsensowniejsze. Co będzie jednak, jak policja aresztuje Jasińskiego? Co
będzie, jak w to wszystko wmieszają się media? Szlag by to jasny trafił!

Florek przechyla szklankę z koniakiem i wypija do dna.

Wstawanie

Maciek postanowił wstać jakieś dwadzieścia minut temu. Wciąż

jednak leży w łóżku. Musi wstać, a jednocześnie boi się tego. Boi się
swojej słabości, boi się, że otworzy się świeża rana, którą ma na piersi, boi
się, że serce, którego obecności w swoim organizmie nigdy specjalnie nie
zauważał, nagle odmówi mu posłuszeństwa.

Co się z nim dzieje? Co się stało z jego życiem? Co będzie dalej? Od

tego typu pytań huczy mu w głowie. Nigdy nie miał na takie pytania
czasu, nigdy nawet nie przyszło mu na myśl, żeby tego typu pytania sobie
zadawać. Teraz czasu i sposobności ma aż za dużo. Czuje, że w tym, co się

background image

dzieje, jest jakiś sens, jakaś ukryta myśl, jakiś zamiar. Czyj zamiar? Kto to
wszystko tak ułożył, kto tak wymyślił? Nigdy nie był religijny, ale teraz
przestawał wierzyć, że wydarzenia ostatnich dni to tylko zwykły
przypadek.

Najpierw półroczny romans z biedną, uroczą lekareczką, w której

zakochał się niespodziewanie, bez pamięci, jak uczniak. Potem nagłe
zerwanie, po którym ledwo się pozbierał. Teraz dwie kule w pierś, które
niezwykle skutecznie przystopowały pęd, w jakim żył. I znowu spotkanie
z Miłą, połączone z cudownym ocaleniem. Co to wszystko znaczy? Co to
znaczy dla niego, Maćka Szumana, człowieka w zasadzie pozbawionego
moralności, cwanego hedonisty żyjącego z dnia na dzień,
niezastanawiającego się nad skutkami swoich czynów, przestępcy
działającego tak, jakby prawa i policji w ogóle nie było? Czy dopadła go
inna sprawiedliwość? Jaka?

Od wyjścia Miłej minęły już ponad trzy godziny. Musi wstać. Musi

wracać do zdrowia. Rozgląda się za czymś, czego mógłby się złapać,
widzi parapet, półkę, wiszące na drewnianym wieszaku na ubrania
kroplówki połączone plastikową rurką z wenflonem wbitym w rękę.

Łapie się parapetu. Drugą ręką chwyta półkę. Podciąga się, czuje jak

serce zaczyna przyśpieszać. Po chwili siedzi. Siedzi na łóżku. Uśmiecha
się do siebie. Sukces! Nie jest z nim tak źle. Może nawet zaraz uda się
wstać, może uda się dotrzeć do kuchni i odnaleźć papierosy, które paliła
rano Miła. Teraz musi ruszyć nogi. Musi położyć stopy na podłodze.
Nigdy nie myślał, że wstawanie z łóżka jest tak skomplikowaną
czynnością, nigdy nie przypuszczał, że można mieć z tym takie problemy.
Najpierw lewa noga. Potem prawa. Czuje, jak po twarzy cieknie mu pot.
Kiedy już obie stopy dotykają chłodnej podłogi, Maciek spogląda na zegar.
Dwadzieścia minut. Zmiana pozycji z leżącej na siedzącą zajęła mu
dwadzieścia minut. Nie ma szans na wstanie z łóżka. Teraz nie da rady
tego zrobić.

Maciek siedzi na łóżku i czuje, jak świat wiruje mu w głowie.

Ostatni raz miał głowę w pozycji pionowej przed nagłym spotkaniem z
dwoma ołowianymi pociskami pod Leclerkiem. Było to dawno temu. W
innym życiu. Teraz, kiedy udało mu się znowu podnieść do pionu, już wie,
że nie chce wracać do tamtego życia. Przynajmniej na razie.

Zawroty głowy wolno ustępują, serce się uspokaja. Kupią szybko

jakiś niedrogi i nierzucający się w oczy samochód w autokomisie i pojadą
do Szwajcarii. Był tam parę razy i zawsze mu się podobało. Zaszyją się
gdzieś w Alpach i zostaną trochę. Jak Maciek wydobrzeje, pojedzie na

background image

jeden dzień do Genewy, załatwi coś w jednym z banków i pojadą dalej.
Jeszcze nie zdecydował gdzie. Może do Ameryki Południowej, może do
RPA. Będzie jeszcze czas, żeby to dobrze przemyśleć, będzie czas, żeby to
wszystko sensownie zaplanować. Na razie tęsknił do Alp, szwajcarskiego
spokoju i szwajcarskiego niewtykania nosa w nie swoje sprawy.
Potrzebuje kilku tygodni, żeby dojść do siebie. Jak wyzdrowieje, będzie
lepiej wiedział, co robić.

Nagle słyszy chrobot klucza w zamku. Wraca Miła. Ma zabłocone

buty. Kładzie sportową torbę na podłodze.

- Nie powinieneś wstawać.
- Kocham cię - mówi cicho Maciek.
Miła milczy. Nie spodziewała się takiego wyznania w tym

momencie. Chwilę stoi, nie wiedząc, co z tym zrobić. W końcu schyla się i
otwiera sportową torbę. Wyjmuje z niej cztery słoiki wypełnione ciasno
banknotami i stawia je na stoliku.

- I co teraz? - pyta Miła.
- Chciałem zrobić coś na obiad, ale nie udało mi się dojść do kuchni -

Maciek próbuje się uśmiechnąć.

Miła nie ma ochoty na uśmiechy. Patrzą chwilę na siebie w

milczeniu. Miła zdejmuje kurtkę, potem buty. Siada obok Maćka na łóżku.
Za oknem znowu zaczyna prószyć śnieg.

Miła patrzy Maćkowi w oczy. Jest poważna. Powoli przysuwa swoją

twarz do jego twarzy. Maciek szuka jej dłoni, jest chłodna. W końcu ich
usta dotykają się. Tyle na to czekali, tak bardzo chcieli, żeby to się znowu
stało, i tak długo było to niemożliwe.

Miła ostrożnie pomaga Maćkowi się położyć. Widać, że siedzenie go

mocno wyczerpało. Jeszcze raz całuje go w usta.

- Nie powinieneś wstawać - szepcze. - Jeszcze za wcześnie.

Spacer

Spacer zaczął się zaledwie dziesięć minut temu. Strażnik wprowadził

na mniejszy spacerniak czterech osadzonych, w tym Cycka. Zamknął
spacerniak i poszedł po następnych złodziei do sąsiedniego spacerniaka.
Krzyk się podniósł już po chwili. Dzikie męskie wrzaski mieszały się z
kurwami, chujami i tym podobnymi słowami wykrzykiwanymi z
wściekłością i zawziętością, jakiej dawno tu nie słyszano. Wkrótce
odezwały się sąsiednie spacerniaki, po chwili huczało już całe więzienie.
Walono taboretami w podłogę, tłuczono blaszanymi kubkami w kraty,

background image

pojawiły się gwizdy i przeraźliwe wycie. Trwało to bardzo krótko. Kilka
minut wściekłego łoskotu wypełniło poranną ciszę na Mokotowie w
okolicach Rakowieckiej. Śpieszący do pracy ludzie nawet na to nie
zwrócili uwagi. Ranek był chłodny, mokry i pochmurny.

Oddział uderzeniowy straży więziennej w sile sześciu ludzi w

kaskach, z pleksiglasowymi tarczami i długimi pałkami wpadł na
spacerniak dwie i pół minuty po wybuchu hałasu. Z wielkim impetem i
bezwzględną brutalnością przycisnęli tarczami trzech osadzonych do
betonowych ścian.

Czwarty osadzony leży w kącie spacerniaka w plamie

ciemnobordowej krwi. To Cycek. Areszt przy Rakowieckiej powoli
cichnie. Jeden ze strażników podchodzi do leżącej, nieruchomej postaci.
Przykłada dłoń do tętnicy szyjnej Cycka. Sprawdza tętno.

- Żyje.
Na spacerniak wchodzi szef ochrony aresztu. To skupiony młody

chłopak o chłodnym, rzeczowym spojrzeniu. Właśnie kończy jeść jabłko.

- Tych trzech do piwnicy.
Wyprowadzają szybko trzech więźniów. Szef ochrony czeka, aż

opuszczą spacerniak. Nikomu specjalnie się nie śpieszy, by ratować
pobitego. Szef ochrony podchodzi do Cycka. Odwraca go twarzą do góry.
Cycek jest nieprzytomny, twarz ma całą zakrwawioną.

- No i się doigrał. Kto pilnował spaceru?
- Gryboń.
Szef ochrony kończy jabłko i niewielki ogryzek wyrzuca w kąt

spacerniaka. Wyciera ręce w chusteczkę.

- Za pięć minut ma być u mnie - patrzy jeszcze raz na leżącego

Cycka. - A tego do lekarza.

- Tak jest!

Ogon

Odkąd dla majora Jasińskiego stało się całkiem jasne, jak bardzo

spieprzył sprawę Bankiera, zaczął działać szybko i bez właściwej sobie
ostrożności. Zniknięcie Bankiera ze Szpitala Bielańskiego było jego
osobistą, bardzo dotkliwą porażką. Nie był przyzwyczajony do takich
porażek. Nigdy się one majorowi Jasińskiemu nie zdarzały. Najgorszy
jednak nie był sam fakt porażki, najgorsza była świadomość tego, jakie to
wszystko może mieć konsekwencje. A konsekwencje dla Jasińskiego mogą
być fatalne. Jego kariera w tajnych strukturach była mocno zagrożona,

background image

bardzo możliwe, że było także zagrożone jego życie. Jedno było pewne,
teraz nie mógł już sobie pozwolić na błąd. Musiał działać szybko,
zdecydowanie i skutecznie. Teraz nie było już miejsca na ostrożność.

Major Jasiński jest gotowy do wyjścia ze swojego mieszkania przy

ulicy Żurawieckiego. Zamykając drzwi wejściowe, zakłada sprytną
mikropułapkę z włosa na framudze. Musi wiedzieć, czy podczas jego
nieobecności w mieszkaniu ktoś był. Nie jest wykluczone, że będzie
śledzony, nie jest wykluczone, że góra już zaczęła jakieś działania
przeciwko niemu.

Zbiega szybko po schodach. Zrezygnował z kamuflażu i wzmocnił

uzbrojenie osobiste. Teraz wszystko się już może zdarzyć i musi być na to
gotowy. Wychodzi z bramy. Rozgląda się i rusza chodnikiem. Na
wspomnienie tego, że leżał pijany we własnym łóżku tej nocy, kiedy
porywano ze szpitala Bankiera, krótki, nerwowy grymas przechodzi przez
jego twarz. Jak można się było upić w takim momencie!?

Kryty, stojący w sporej odległości od bramy, w której mieszka major

Jasiński, nie ma wątpliwości, że mężczyzna wychodzący właśnie z
budynku to ten, którego szuka. Kryty potrafi wyczuć żołnierza na kilometr
- charakterystyczna postawa, charakterystyczny krok, konkretność gestu,
czujność spojrzenia, rodzaj fryzury, gładkość golenia. Tym bardziej że ten
żołnierz niespecjalnie stara się zamaskować swoją sprężystość i
determinację. Idzie gdzieś w jakiejś sprawie. Kryty zamierza się
dowiedzieć, gdzie i po co idzie major Jasiński.

Kryty miał sporo czasu, żeby przemyśleć plan działania wobec

Jasińskiego. Oczywiście mógł od razu wejść do jego mieszkania i
torturami wyciągnąć z niego wszystko, co się da, ale na to zawsze jest
czas. Przede wszystkim trzeba było Jasińskiego trochę pośledzić. Ten facet
jest dla Krytego jedynym sensownym punktem zaczepienia i musi go
trochę poszanować. Kłopot jednak polega na tym, że śledzenie fachowca
w rodzaju Jasińskiego jest zadaniem trudnym, a Kryty w śledzeniu nie jest
najmocniejszy. Dobrze chociaż, że zdaje sobie z tego sprawę.

Kryty rusza za majorem Jasińskim. Stara się utrzymać spory dystans.

Na szczęście Jasiński nie wydaje się szczególnie czujny. W każdym razie
nie stosuje standardowych procedur wykrywających ewentualny ogon, nie
kluczy, nie zatrzymuje się, nawet się za siebie nie ogląda.

Po chwili major Jasiński staje na przystanku autobusowym. A więc

będziemy jechać. Kryty na szczęście to przewidział i kupił kilka biletów
komunikacji miejskiej. Musi się niestety zbliżyć do śledzonego obiektu.
Musi stanąć na tym przystanku i poczekać wraz z Jasińskim na autobus.

background image

Kryty nie ma wątpliwości, że śledzenie w pojedynkę oficera wywiadu
wojskowego prędzej czy później musi skończyć się dekonspiracją
śledzącego. Ale nie jest to problem dla Krytego. Ciekawi go, co będzie po
tej dekonspiracji. Ciekawi go, co zrobi Jasiński, gdy już zorientuje się, że
jest śledzony. Tym bardziej, że od tej pory wszystkie atuty będzie miał w
ręku Kryty. Jest lepiej uzbrojony, lepiej zna się na działaniach
ofensywnych i ma w tym duże doświadczenie. Czy Jasiński zdecyduje się
na ucieczkę, czy zdecyduje się zaatakować? Tak czy inaczej, Kryty już go
ma i na pewno nie pozwoli mu się wymknąć.

Podjeżdża autobus. Major Jasiński wsiada środkowymi drzwiami.

Kryty wsiada tylnymi. W autobusie sporo ludzi. To dobrze. Kryty może
obserwować Jasińskiego, sam nie będąc widziany. Ciekawe teraz, gdzie
Jasiński wysiądzie.

Obiad

Maciek długo nalegał na dwie sprawy i w końcu udało mu się Miłą

przekonać. Po pierwsze - musiał zjeść na obiad mięso, po drugie - musiał
je zjeść w kuchni. Musiał wstać z łóżka, dojść do kuchni, usiąść przy stole
i zjeść to, co zwykle jadał, gdy był normalnym, zdrowym mężczyzną.
Musiał zjeść mięso. Miła długo nie dawała się przekonać, w końcu uległa.
Wyszła do pobliskiego sklepu, kupiła schab, udusiła go na miękko w sosie,
po czym pomogła Maćkowi przejść do kuchni.

Teraz Maciek siedzi w kuchni przy stole, bardzo powoli kończy

obiad i kombinuje, jak przekonać Miłą to tego, by po jedzeniu na deser
dała mu papierosa. Intuicyjnie czuje, że żeby wyzdrowieć, żeby dojść do
pełni sił, musi robić to, co robił, gdy był zdrowy. Musi dobrze jeść, musi
się poruszać, musi zacząć funkcjonować normalnie. Wtedy siły wrócą.
Maciek w to wierzy, wie, że to jedyna droga szybkiego dojścia do siebie.

- Pojadę dzisiaj do szpitala, mam sporo zaległego urlopu, wezmę

dwa tygodnie - mówi Miła, kończąc jeść.

- Nie możesz tego załatwić przez telefon? Musimy jak najszybciej

wyjechać.

- Jak ty chcesz wyjechać w takim stanie?
- Czuję się dużo lepiej - Maciek je bardzo powoli, jeszcze nie dotarł

do połowy swojej porcji, a już czuje się najedzony.

- Nie mogę zostawić tak po prostu szpitala i nagle zniknąć, mogą

zacząć coś podejrzewać.

- Załatw to przez telefon. Nie wiem, powiedz, że jesteś chora, że

background image

wypadła ci jakaś sprawa rodzinna, wymyśl coś. Nie powinnaś tam teraz
iść.

Miła wstaje od stołu i odkłada swój talerz do zlewu. Maciek

przerywa jedzenie. Jest zmęczony.

- Dzisiejszej nocy powinniśmy wyjechać. Najdalej jutro, gdyby

dzisiaj nie udało ci się kupić żadnego sensownego samochodu.

- Dlaczego nie możemy pojechać moją corollą?
Maciek milczy, powoli wyciera sobie usta papierową serwetką. W

końcu się odzywa.

- Będzie bezpieczniej. Obcym samochodem będzie bezpieczniej.
Chwilę milczą.
- Poproszę papierosa - cicho mówi Maciek.
Miła patrzy na niego chwilę z powagą. Po czym wyjmuje z torebki

papierosa, zapala go i podaje Maćkowi.

- Proszę. Myślisz, że dzięki temu szybciej dojdziesz do siebie?
Maciek zaciąga się ostrożnie papierosem. Jest słaby.
- Już jestem prawie zdrowy - uśmiecha się do Miłej. - Proszę cię,

wyjedźmy dzisiejszej nocy, jutro będziemy już daleko.

- Ale moją corollą. Nie umiem kierować innymi samochodami.
Maciek znowu się zaciąga, tym razem odważniej. Miła zabiera mu

papierosa i wciąga dym głęboko do płuc.

- Dobrze. Pojedziemy twoją corollą, ale dzisiaj.
- Zadzwonię do szpitala. - Miła oddaje Maćkowi papierosa i

wychodzi z kuchni.

Dyrektorek

Dyrektor Szpitala Bielańskiego doktor Ireneusz Grajec jest niskim,

łysiejącym okulistą ze sporą nadwagą, którą ma od wieku niemowlęcego i
całkiem ją lubi. Niedawno skończył pięćdziesiąt lat i doszedł do wniosku,
że ponad dwadzieścia lat jego lekarskiej praktyki było w zasadzie
pomyłką. Administrowanie szpitalem jest dużo bardziej ekscytujące. W
każdym razie doktor Grajec woli to od przepisywania pacjentom okularów.
Cieszył się, że w końcu odkrył swoje prawdziwe powołanie, i zamierzał
zrobić wszystko, żeby dyrektorować w tym szpitalu jak najdłużej. Teraz
jednak zdarzyła się rzecz straszna. Całe to porwanie, które miało miejsce
na oiomie, to dziwne nocne zniknięcie faceta z ciężkim postrzałem,
wszystko to postawiło pod wielkim znakiem zapytania świetnie
rozwijającą się karierę dyrektora Grajca. Czegoś takiego nie przewidział

background image

nawet w najstraszniejszych koszmarach, które czasami nie wiedzieć czemu
miewał. W jego szpitalu węszyła policja, pojawili się złośliwi
dziennikarze, o całej sprawie mówiono, pisano, plotkowano i dziwnym
trafem największym bohaterem tej pożałowania godnej afery stał się on,
doktor nauk medycznych Ireneusz Grajec.

Ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. Pije właśnie piątą już tego

dnia kawę i zastanawia się, czy w Ministerstwie Zdrowia już dyskutują na
temat jego skromnej osoby. Może już coś postanowili, może już jest na
wylocie i jeszcze nic o tym nie wie. Oczywiście dowie się ostatni. Zawsze
tak jest. Dadzą mu dzień na zabranie swoich rzeczy z gabinetu i dostanie
zawału. Nie zniesie tych złośliwych uśmieszków, tej nieskrywanej
satysfakcji, tych fałszywych „jak mi przykro, stary” i tego, że szpital,
który podniósł z ruin i doprowadził do rozkwitu, teraz przypadnie komuś
innemu. Pukanie do drzwi. Wchodzi sekretarka.

- Panie dyrektorze, jest tu pan z policji.
- Niech wejdzie.
„Kurwa, znowu ta policja”, myśli dyrektor Grajec i uśmiecha się

przyjaźnie na widok mężczyzny po cywilnemu.

Major Jasiński wchodzi do gabinetu dyrektora Grajca jak do

swojego. Musi grać va banque, teraz już nie ma czasu na pieszczoty.
Czeka chwilę z grobową miną, aż sekretarka zamknie za sobą drzwi.
Kiedy zostają z dyrektorem Grajcem sami, zaczyna twardym,
nieprzyjaznym głosem.

- Właściwie ta pani nieściśle mnie zaanonsowała. Nie jestem z

policji. Jestem z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pan wie, co to
jest?

- Tak, wiem - w słabym głosie Grajca wyraźnie pobrzmiewa nutka

rozpaczy.

Major Jasiński pokazuje dyrektorowi szpitala legitymację.
- Nazywam się Aleksander Nikiel i mam do pana w imieniu mojej

agencji kilka pytań. Usiądziemy?

- Tak, oczywiście.
Siadają. Major Jasiński wbija w dyrektora chłodne spojrzenie.
- Panie Grajec, pan rozumie, że większość działalności ABW to

zadania niejawne o wysokim znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa.
Chciałbym, żeby nasza rozmowa również pozostała poufna. Czy to
możliwe?

- Tak, oczywiście, naturalnie.
- Dobrze. Jak pan się zapewne domyśla, interesuje mnie sprawa

background image

nagłego zniknięcia jednego z pacjentów tego szpitala...

- Ale ja już wszystko powiedziałem policji, wszystko opisałem w

raporcie do ministerstwa, nic nowego nie zaszło, nie mam nic do dodania!

- Dlaczego się pan tak denerwuje, panie Grajec?
- Ja się nie denerwuję, ja po prostu nie mam nic więcej do dodania!
- Czy mogę zobaczyć raport, o którym pan mówi?
- Tak, oczywiście.
Dyrektor Grajec wstaje, podchodzi do biurka, grzebie drżącymi

rękami w papierach. Po dłuższej chwili wyjmuje dwie spięte spinaczem
kartki i podaje je Jasińskiemu, dzielnie grającemu rolę funkcjonariusza
ABW.

- Pan pozwoli, że teraz się z tym zapoznam?
- Tak, proszę bardzo. Ja mogę na chwilę wyjść, jeśli pan sobie tego

życzy.

- Nie, proszę zostać.
Dyrektor Grajec zostaje. Siada za swoim biurkiem i nie bardzo wie,

co ze sobą zrobić. Zerka co chwila na pogrążonego w lekturze mężczyznę.
Pierwszy raz widzi kogoś z ABW i ten widok go przeraża. Właściwie nie
wiadomo dlaczego. Policjanci, z którymi się spotykał, nie robili na nim
takiego wrażenia. Ten facet jednak jest inny. Jest w nim coś twardego,
zimnego i bezlitosnego.

Major Jasiński kończy czytać wyczerpujący raport dyrektora Grajca i

zamyśla się na chwilę. Patrzy w okno, patrzy w podłogę, patrzy na
dyrektora.

- Czy mogę dostać od pana listę pracowników szpitala, którzy w

ciągu ostatniego tygodnia poszli na zwolnienie lekarskie, wnioskowali o
urlop bądź zwolnili się z pracy?

Cisza. Dyrektor Grajec zaczyna powoli chwytać, o co może

mężczyźnie chodzić.

- Pan myśli, że w to zniknięcie może być zamieszany któryś z

pracowników szpitala?

- Nie, po prostu musimy sprawdzić wszystkie ewentualności. To

bardzo poważna sprawa dla ABW, niestety nie mogę panu powiedzieć
dlaczego.

- Rozumiem. Proszę poczekać, muszę pójść do kadr.
- Pójdę z panem, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Dyrektor

Grajec patrzy na majora Jasińskiego zdziwiony.

- Oczywiście, możemy iść razem. Proszę. Mężczyźni wstają i

wychodzą z gabinetu.

background image

Róże

Kryty stoi pod Szpitalem Bielańskim i zapala kolejnego papierosa.

Po co major Jasiński tu przyszedł? Czyżby tylko po to, żeby zgubić ogon?
Wszedł głównym wejściem, ale mógł już dawno wyjść którymś z wyjść
bocznych. Kryty nie jest w stanie wszystkich pilnować. Poza tym to jest
ten szpital, z którego zniknął ranny facet. Czego Jasiński tu chce?

Na wszelki wypadek Kryty kupił niewielki bukiet róż, zawsze lepiej

wygląda facet z kwiatami czekający pod szpitalem niż facet bez kwiatów.
Teraz, na przemian wąchając róże i zaciągając się papierosem, zerka co
chwila w stronę głównych drzwi szpitala.

Do tej pory Kryty myślał, że to Jasiński porwał rannego z oiomu. To

by było logiczne. Zlecił jego zabicie, egzekucja się nie udała, porwał
faceta ze szpitala, żeby go dobić gdzieś w spokojnym miejscu i dobrze
ukryć zwłoki. Teraz jednak ta dość prosta hipoteza Krytego zaczęła się
chwiać. Po co Jasiński miałby wracać do szpitala i siedzieć w nim już
prawie pół godziny? Zaciera ślady? Usuwa świadków? W środku dnia?
Bez sensu. A może było inaczej? Owszem, Jasiński zlecił zabicie faceta,
facet jakimś cudem przeżył, ale już ze szpitala porwał go ktoś inny. I teraz
Jasiński usiłuje się dowiedzieć kto. Jako doświadczony oficer wywiadu
wojskowego ma na to swoje sposoby i nie boi się przychodzić tu oficjalnie
w biały dzień. Ta druga hipoteza zaczyna się Krytemu podobać. To tylko
umacnia go w przekonaniu, że musi Jasińskiego śledzić, musi go śledzić
jak najdłużej i jak najostrożniej.

Kryty wyrzuca papierosa, za dużo tu pali, za bardzo mu tu smakują

papierosy, to przez adrenalinę. Rozgląda się. Jest chłodny listopadowy
dzień. Cieszy się, że tu przyjechał, cieszy się, że postanowił pójść za
głosem intuicji. Ten zmysł go jeszcze nigdy nie zawiódł. Tu się musi kroić
coś interesującego. Zbadanie tego jest zawsze ciekawsze od siedzenia w
szwedzkim lesie i czekania na kolejne zlecenie.

Nagle znajoma postać pojawia się w głównym wejściu szpitala. To

major Jasiński. Mężczyzna rozgląda się krótko i rusza szybko przed siebie.
Kryty patrzy na niego ze sporej odległości. Znowu Jasiński wygląda, jakby
miał coś strasznie ważnego i pilnego do załatwienia. Znowu w Krytym
budzi się dzika ciekawość, co to takiego. Kiedy dystans między nimi jest
już odpowiedni, Kryty zaczyna śledzić majora. Do tej pory Jasiński nie
zauważył, że jest śledzony, to dziwne, może wcale nie jest taki dobry, na
jakiego wygląda.

background image

Przechodząc koło kosza na śmieci, Kryty wyrzuca bukiet róż. Nie

będą mu na razie potrzebne.

Palcem po mapie

Maciek Szuman leży w swoim pokoju i przegląda sfatygowany

samochodowy atlas Europy. Już w zasadzie wybrał trasę. Pojadą przez
Czechy. Z Warszawy na Wrocław, potem Kłodzko, Kudowa. Zatrzymuje
na chwilę palec jadący wzdłuż krajowej ósemki. Miną Polanicę.

Patrzy na padający za oknem deszcz ze śniegiem. Nie zobaczy

swojego rodzinnego miasta. Po pierwsze, będzie ciemno, po drugie, z
ósemki Polanicy nie widać. Trzeba by zboczyć z głównej drogi. Ale nie
będą zbaczać. Po co? Zostawił to miasteczko dawno temu, wykreślił je ze
swoich planów, właściwie nawet już o nim zapomniał. Mógłby wstąpić do
rodziców, zajechać do siostry, ale co by im powiedział? To by było zbyt
trudne po tylu latach i po tym wszystkim, co się stało. Bardzo dobrze, że
miną szybko Polanicę. Bardzo dobrze, że nie będzie nic widać.

Palec Maćka rusza dalej, do przejścia granicznego Kudowa-Słone.

Przez Czechy przemkną szybko, w środku nocy ruch będzie minimalny.
Granicę z Niemcami przekroczą w czeskim Rozwadowie, przejście o tej
porze jest puste. Miła na pewno będzie już zmęczona prowadzeniem
samochodu. Maciek nie będzie mógł jej zmienić. Po niemieckiej stronie
znajdą jakiś skromny nocleg. Rano ruszą dalej. W stronę Alp, w stronę
Szwajcarii.

Maciek słyszy Milą krzątającą się po mieszkaniu. Pakuje się.

Wybiera ze swoich rzeczy te najpotrzebniejsze, te, z którymi nie potrafi się
rozstać. Maciek nie ma już żadnych rzeczy. Wszystko, co miał, zostawił w
miejscach, do których już nie wróci. Nie wróci do swojego luksusowego
mieszkania na Starym Mieście, do swojego supersamochodu, do
mieszkania Lilki, w którym też miał sporo swoich rzeczy. Ciekawe, że
dopiero teraz po raz pierwszy pomyślał o Lilce. Spotykał się z nią pół roku
i dopiero teraz pojął, jak niewiele dla niego znaczyła. Była tylko zabawką,
pluszakiem, którego lubił przytulać i z którym sypiał, to wszystko.
Większe znaczenie miała dla niego maszynka do golenia, którą zostawił u
niej w łazience, niż ona sama. Takie właśnie życie prowadził. Życie mało
znaczące, życie właściwie samotne, bez zobowiązań, bez nikogo ważnego,
bez sensu.

Może jednak powinni przejechać przez Polanicę. Będą tak blisko.

Przecież mogą w środku nocy podjechać cicho pod dom, w którym

background image

mieszkał, w którym spędził dzieciństwo. Chociaż popatrzy, nie muszą
nawet wysiadać z samochodu. Popatrzy w ciemne okna, za którymi będą
spać jego rodzice, pogodzeni ze starością i z faktem, że nie mają już syna,
że o nich zapomniał dawno temu, że są mu niepotrzebni. Popatrzy na
ulice, którymi jeździł z kolegami na rowerach, popatrzy na park zdrojowy,
przez który chodził codziennie do szkoły, popatrzy na miejsca, w których
spędził swoje szczęśliwe, beztroskie, spokojne dzieciństwo.

Matka na pewno ucieszyłaby się na jego widok. Wybaczyłaby mu

wszystko w ułamku sekundy, nawet gdyby się zjawił w domu w środku
nocy, przejazdem, na chwilę, z nieznaną kobietą i z dziurą po postrzale w
klatce piersiowej. Co innego ojciec. Stałby pewnie jak zwykle milczący i
poważny, nieprzystępny i dumny, stałby i nie odezwałby się słowem.
Dopiero potem usiadłby w ciemnej kuchni i siedział tak do rana, ocierając
wilgotne oczy i wspominając syna, którego stracił na długo przed tym, jak
Maciek opuścił definitywnie rodzinny dom.

Po co są wspomnienia? - myśli Maciek. Dlaczego bolą? Dlaczego nie

można po prostu zapomnieć? Z drugiej strony, kim by był, gdyby
zapomniał? Co by mu zostało? A może coś jeszcze można naprawić? Jak
definitywnie wyjadą, jak schowają się gdzieś na końcu świata, to już nigdy
nie wróci do domu. Nigdy nie zobaczy matki, nigdy nie pogodzi się z
ojcem. Nawet nie będzie miał okazji, żeby im wyjaśnić, na czym polegało
jego życie, dlaczego było takie, a nie inne, dlaczego na tak długo o nich
zapomniał.

Maciek zamyka atlas i odkłada go na półkę przy łóżku. Jeszcze parę

dni temu starzejący się rodzice byli ostatnią rzeczą, o której mógłby
pomyśleć. Teraz nagle okazują się ważni. Może nawet najważniejsi.
Dlaczego? Jak to jest, że dwie małe porcje ołowiu mogą tak bardzo
zmienić sposób myślenia? Może te dwa ołowiane pociski były po prostu
dowodem na to, że ojciec zawsze miał rację. Że jego twarde wymagania
wobec syna nie były tylko manifestacją władzy rodzicielskiej czy
bezsensownym znęcaniem się srogiego ojca nad krnąbrnym synem. Może
ojciec po prostu miał rację. Potem zresztą tak samo rację miała Miła, kiedy
nagle postanowiła zerwać znajomość z człowiekiem, który za mocno igrał
z losem.

Wchodzi Miła.
- Już. Spakowałam się. Wymyśliłeś, którędy pojedziemy?
- Tak, pojedziemy przez Czechy.
- Chcesz wstąpić do Polanicy?
Maciek patrzy na Miłą, udając zdziwienie. Czy to możliwe, żeby

background image

wiedziała, o czym myślał przed chwilą?

- Chcę...
Miła siada na łóżku. Przysuwa się do Maćka, obejmuje go. Kładzie

się obok niego i całuje go krótko w usta. Wiele razy tak obok siebie leżeli i
były to te momenty, które Maciek lubił najbardziej. Lubił czuć jej zapach,
jej ciepło, lubił obejmować jej delikatne ramiona, lubił jej włosy. Miła
wspiera się na łokciu i patrzy Maćkowi w oczy.

- Powinieneś do nich pojechać. Dawno cię nie widzieli.
Chyba właśnie za to ją tak kochał.

Kręcenie się po mieście

Od kilku godzin major Jasiński wraz z Krytym idącym za nim jak

cień kręcili się po mieście. Jasiński cały czas poruszał się komunikacją
miejską i jeździł z jednego końca Warszawy na drugi. Zaczął od
Mokotowa, wszedł do bramy starej kamienicy przy Stępińskiej, wyszedł
po dziesięciu minutach. Pojechali na Ursynów i Jasiński znowu wszedł na
dziesięć minut do jednego z bloków przy Ciszewskiego. Potem był Służew
i blok przy Bacha, tam major Jasiński był bardzo krótko, tylko wszedł i
wyszedł. Potem poszedł do McDonalda na rogu Puławskiej i Wałbrzyskiej
i zamówił big maca w zestawie.

Kryty został na zewnątrz i zastanawiał się, o co w tym wszystkim

chodzi. Zerkał czasem przez szybę na jedzącego łapczywie Jasińskiego.
Przecież to niemożliwe, żeby nie zorientował się, że jest śledzony,
niemożliwe, żeby Kryty był aż takim specjalistą od śledzenia, a major
Jasiński aż takim ciamajdą.

Kryty wyciąga papierosa i zapala. Jest zimno, mokro i pochmurno.

Kryty cały przemarzł i prawdę mówiąc, też już by coś zjadł. Woli jednak
śmierć głodową niż żarcie z McDonalda.

Zastanawia się, co dalej robić. Co robić, jeśli po posiłku Jasiński

znowu zacznie zachowywać się jak inkasent albo jak listonosz? Po co on
łazi do tych mieszkań, dlaczego tak się śpieszy? Może pora przerwać ten
rajd po mieście i poważnie z Jasińskim porozmawiać? A może lepiej
poczekać, jeszcze za nim pochodzić? Może Jasiński sprawdza po kolei
jakichś ludzi z listy? Jakiej listy!? Nagle przez głowę Krytego przemyka
krótka, ale bardzo wyraźna myśl: będzie musiał Jasińskiego zabić. Tak, to
raczej nieuniknione. Trudno. Najpierw jednak Jasiński musi mu
powiedzieć wszystko, co wie. Wszystko.

Jasiński jest już w połowie swojego zestawu. Smakuje mu. Był

background image

bardzo głodny. Bierze wielki haust coca-coli z dużego kubka, na pewno
nie da rady wypić wszystkiego. Czujnym, krótkim spojrzeniem wynajduje
za oknem znajomą postać niepozornego, szczupłego mężczyzny z
papierosem. Jest! Idzie za nim od samego szpitala. Jest ostrożny i całkiem
nieźle mu wychodzi to śledzenie. Major Jasiński nie ma wątpliwości, że to
facet wysłany przez pułkownika Florka. Stary sprawdza, jak idzie
Jasińskiemu robota, i major w pełni rozumie tę troskę. Mógłby zgubić ten
ogon setki razy. Nie zrobił tego jednak. Niech Florek wie, że Jasiński
działa, niech wie, że poszukiwania Bankiera idą na pełnych obrotach. Lista
osób, którą dostał od dyrektora Grajca, nie jest zbyt długa i zostały mu już
do sprawdzenia tylko trzy nazwiska. Dwa w Śródmieściu i jedno na
Bemowie.

Na ten pomysł wpadł w gabinecie dyrektora szpitala, czytając jego

raport dla Ministerstwa Zdrowia. Pomysł Jasińskiego jest genialnie prosty.
Bankierowi musiał pomóc ktoś z pracowników szpitala. Bankier jest
facetem sprytnym i myślącym, wiedział, że bez ochrony grozi mu w
szpitalu śmiertelne niebezpieczeństwo, wiedział, że jego jedyną szansą jest
jak najszybciej zniknąć ze szpitala. I tak zrobił. Nie mógł jednak zrobić
tego sam. Przekupił któregoś z pracowników. Czego jak czego, ale akurat
amatorów przekupywania w szpitalu nie brakuje. Znalazł kogoś, jakiegoś
sanitariusza, pielęgniarkę, lekarza, zapłacił mu solidne pieniądze i ten ktoś
wywiózł go nocą ze szpitala. Teraz należało tylko sprawdzić wszystkich
pracowników szpitala, którzy nagle poprosili o urlop, zwolnienie
zdrowotne czy złożyli niespodziewane wypowiedzenie. Musi zadziałać!

Major Jasiński kończy jedzenie, resztki zostawia na tacy, wstaje od

stolika, czujne spojrzenie na faceta za oknem. Pewnie też by coś zjadł. No
dobra, idziemy dalej, kolego. Do Śródmieścia pojedziemy metrem. Dobrze
by było jeszcze dzisiaj dostać Bankiera, dobrze by było jeszcze dzisiaj
zamknąć sprawę przy użyciu coraz bardziej ciążącej Jasińskiemu pod
pachą beretty.

Jasiński wychodzi na mokrą i chłodną ulicę. Za dużo zjadł.

Niepotrzebnie. Rusza Wałbrzyską w stronę przystanku metra Służew. Po
chwili Kryty rusza za nim, zastanawiając się, dokąd teraz pojadą.

Nieprzytomni

O dziewiątej szesnaście lekarz więzienny Bogumił Sztaba po

zbadaniu rannego stwierdził silne wstrząśnienie mózgu, pęknięcie
podstawy czaszki i bardzo prawdopodobny krwiak powstały na skutek

background image

silnego uderzenia w obrębie pnia mózgu. Cycek był wciąż nieprzytomny,
odruchy były zaburzone, oddech płytki, co jakiś czas jego ciałem
wstrząsały silne epileptyczne drgawki. W takiej sytuacji trzeba było
pobitego przewieźć do szpitala na badania neurologiczne. Lekarz
więzienny Bogumił Sztaba nie dawał pobitemu większych szans. Jego stan
określił jako bardzo ciężki. Rokowania raczej beznadziejne.

O dziesiątej trzydzieści karetka zabrała wciąż nieprzytomnego Cycka

do Szpitala Czerniakowskiego w asyście dwóch funkcjonariuszy straży
więziennej.

O dziesiątej pięćdziesiąt pięć byli już pod szpitalem. Karetka

zatrzymała się i funkcjonariusz straży więziennej Gralicki otworzył tylne
drzwi. Uderzenie nogą w twarz, jakie otrzymał z wnętrza samochodu, było
tak silne, że odrzuciło funkcjonariusza na odległość prawie trzech metrów
od karetki. Gralicki stracił przytomność, zanim jeszcze uderzył głową o
chodnik.

Jego kolega, funkcjonariusz Markowski, właśnie sięgał do pasa po

gaz paraliżujący, kiedy nagle został powalony silnym uderzeniem pięści.
Nie stracił jednak przytomności, już chciał zacząć krzyczeć, ale bardzo
mocne kopnięcie w twarz pozbawiło go świadomości.

Kierowca karetki i sanitariusz nie mieli ochoty brać udziału w całym

zdarzeniu i udawali, że nic nie widzą.

O dziesiątej pięćdziesiąt osiem Cycek biegł szybko bocznymi

ulicami Mokotowa, coraz bardziej oddalając się od karetki pogotowia,
którą tu przyjechał. Nie wyglądał na chorego.

O jedenastej pięć zadzwoniono ze szpitala na policję. Przyjechali już

po piętnastu minutach. Funkcjonariusz Gralicki wciąż był nieprzytomny,
jego kolega Markowski wolno dochodził do siebie. Drogą radiową
zawiadomiono wszystkie patrole w mieście, na ulice Mokotowa wyszło
dodatkowo czterdziestu policjantów prewencji z rysopisem zbiega.

O czternastej trzydzieści trzy o ucieczce Cycka dowiedziała się

komisarz Lidka Nowakowska. Właśnie zabierała się do swojego długo
oczekiwanego dewolaja z frytkami w niewielkim barze przy alei
Solidarności, kiedy zadzwoniła jej komórka. Dzwonił nadkomisarz Pater.
Informował ją nieoficjalnie, po koleżeńsku. Wiedział, że odebrano jej
śledztwo w sprawie strzelaniny pod Leclerkiem, wiedział też, że
potraktowała to bardzo osobiście i że wciąż się tą sprawą żywo interesuje.
Uznał po prostu, że powinna wiedzieć o tej ucieczce.

Teraz komisarz Lidka Nowakowska siedzi i wpatruje się w

stygnącego dewolaja.

background image

Co to wszystko znaczy?
To znaczy, że sprawa egzekucji pod Leclerkiem jeszcze się nie

skończyła. Ta sprawa wciąż trwa i wszystko dzieje się bez wiedzy policji.
To niedobrze. Za mało wiedzą, i co najgorsze, nie mają pojęcia, co jeszcze
może się wydarzyć. A komisarz Nowakowska przeczuwa, że jeszcze
niejedno się wydarzy.

Ucieszył ją ten telefon od Patera. Juliusz Pater był jej

niedoścignionym wzorem jeszcze w szkole oficerskiej. Rasowy detektyw,
prawdziwy fachowiec od najtrudniejszych zabójstw. Zawsze małomówny,
zawsze zamyślony, elegancki mężczyzna w sile wieku, zawsze trochę
obok, warszawski Sherlock Holmes, jak mówili o nim złośliwi. Palił fajkę
i nigdy nie nosił broni, miał już niespełna dwa lata do emerytury i wciąż
był najlepszy. Zadzwonił do niej prywatnie, jak kolega do kolegi. Kochany
facet, tyle lat w gliniarni i wciąż ma klasę. Nieczęsto to się zdarza.

Lidka patrzy na swojego dewolaja. Musi jeść. Nie wiadomo, co się

jeszcze dzisiaj wydarzy.

Czekanie na noc

Czekanie na noc w środku listopada nie jest specjalnie wyczerpujące

i nie wymaga wielkiej cierpliwości. Zmierzchać zaczęło się już po
czwartej. O piątej było całkiem ciemno.

Miłej i Maćkowi cały dzień upłynął na pakowaniu, leżeniu obok

siebie na łóżku, ćwiczeniach w chodzeniu po mieszkaniu, na co bardzo
nalegał Maciek, przeglądaniu atlasu samochodowego i znowu leżeniu na
łóżku, przytulaniu się.

Około piątej po południu Miła zrobiła sobie kawę i pozwoliła wypić

Maćkowi kilka łyków. Pozwoliła mu się też zaciągnąć parę razy
papierosem. Postanowili, że wyjadą między ósmą a dziewiątą wieczorem.
Na ulicach będzie już w miarę pusto i wyjazd z Warszawy będzie
łatwiejszy. Miła chciała ruszać, gdy tylko się ściemni, ale Maciek wolał
jechać później. Na początku w ogóle uważał, że najlepsza pora na jazdę
zaczyna się po północy. Miła jednak nie chciała jechać tak późno, stanęło
więc na tym, że wyruszą między ósmą a dziewiątą. Byli spakowani,
przygotowani do jazdy. Jedyne, co im pozostało, to czekać.

I czekają. Leżą przytuleni u Maćka na łóżku i czekają.
- Maciek.
- Miałaś się zdrzemnąć, przed tobą cała noc za kółkiem.
- Nie mogę spać w dzień.

background image

- Jaki dzień? Jest całkiem ciemno.
- Ale na zegarze jest dzień.
Patrzą sobie w oczy. Leżą obok siebie i szepczą jak para kochanków

po udanym seksie. Żadnego seksu oczywiście nie było, ale oboje
wyobrażają sobie, że był, że jest, że jest tak jak dawniej, że właściwie nic
się nie stało, jest tak jak kiedyś przez prawie pół roku, jak we śnie. Wcale
nie wyglądają na ludzi, którzy muszą się ukrywać, którzy uciekają.

- Maciek, co będzie?
Maciek patrzy w sufit, patrzy w ciemne okno nad łóżkiem, też

nurtuje go to pytanie.

- Nie wiem, co będzie. Myślę, że będzie dobrze.
- Dobrze? Jak dobrze?
- Nie bój się, strach to teraz najgorsze, co się nam może przydarzyć.
- Ty już uciekałeś, ja jeszcze nigdy.
- Mam nadzieję, że to moja ostatnia ucieczka.
- I co? Co zamierzasz robić, żeby już nie musieć uciekać? Maciek

zamyśla się, Miła wspiera się na łokciu i patrzy na Maćka.

- Poproszę ciebie o pomoc - mówi Maciek i uśmiecha się. Chwilę

trwa cisza.

- Nigdy już tu nie wrócimy? - pyta Miła.
Maciek nie bardzo wie, co odpowiedzieć, bo odpowiedź niestety

brzmi „nie”.

Nagle słychać dzwonek do drzwi. Miła zrywa się na równe nogi.
- O Boże!
Maciek natychmiast gasi lampę stojącą obok łóżka, w mieszkanku

robi się ciemno.

Znowu dzwonek, natarczywy, uparty.
- Kto to może być? - pyta szeptem Maciek.
- Nie mam pojęcia. - Mila cała się trzęsie.
- Podejdź cicho do drzwi i sprawdź przez wizjer. Tylko pamiętaj,

cicho.

- Boję się...Dzwonek!
- Proszę cię, Miła, idź. Sprawdź cichutko, kto to dzwoni. Miła rusza

na palcach w kierunku drzwi. Z każdym krokiem serce bije jej coraz
głośniej. Przykłada oko do wizjera. Dzwonek!

Miła widzi przed drzwiami majora Jasińskiego. Nie zna tego

mężczyzny, nigdy go nie widziała. Wstrzymując oddech, patrzy na
skupioną twarz, chłodne oczy, zaciśnięte w prostą kreskę usta. Major
Jasiński jeszcze raz naciska na dzwonek. Zbliża głowę do drzwi i

background image

nasłuchuje. Miła jest teraz bardzo blisko mężczyzny, dzielą ich tylko
cienkie sklejkowe drzwi.

Nagle klamka się porusza. Miła czuje, jak serce podchodzi jej do

gardła, w jednej chwili jej ciało ogarnia fala mrozu. Dziewczyna zaczyna
dygotać.

Jasiński sprawdza, czy drzwi są zamknięte. Niestety są.
Miła wpatruje się w klamkę, która odskakuje do góry. Słyszy za

drzwiami oddalające się kroki. Szybko zbliża oko do wizjera. Pusto.

Bingo!

Major Jasiński wychodzi szybkim krokiem z bramy. Rzuca w górę

dyskretne spojrzenie. Okno jest ciemne. Czyli tak jak przypuszczał, ktoś
jest w tym mieszkaniu. Przed wejściem do bramy również spojrzał w to
okno, łatwo było na podstawie adresu wyliczyć pozycję okna w prostym
jak klocek bloku. Świeciło się. Wniosek jest oczywisty. Major Jasiński
trafił pod właściwy adres. Bardzo go to cieszy.

Odchodzi kawałek i zatrzymuje się w cieniu pobliskiego śmietnika

przy parkingu pełnym samochodów. Stąd może bezpiecznie obserwować
bramę.

Teraz Jasiński rozgląda się w poszukiwaniu swojego anioła stróża.

Nie widzi jednak mężczyzny. Czyżby zrezygnował? Jeszcze niedawno tu
był. No trudno, nie to jest teraz najważniejsze. Teraz trzeba obserwować.
Trzeba zakończyć tę sprawę.

Nagle w oknie doktor Ludmiły Kamińskiej zapala się światło.

Jasiński uśmiecha się do siebie. Miał rację. Doktor Kamińska poprosiła
dzisiaj szpital o dwa tygodnie urlopu, bo ma coś do ukrycia. Właściwie
kogoś, poprawia się major. Bo dlaczego nie otworzyła dzwoniącemu do
drzwi Jasińskiemu? Dlaczego się bała? Dlaczego zgasiła światło?
Oczywiście można by przyjąć, że kobieta jest okropną histeryczką, która
nikomu nie otwiera i zawsze zaciemnia mieszkanie na dźwięk dzwonka,
jednak major Jasiński nie jest w nastroju do żartów i w ogóle nie przepada
za hipotezami tak mało prawdopodobnymi.

Należało szybko rozważyć możliwe warianty działania. Przede

wszystkim - wchodzić do mieszkania teraz czy czekać? To pytanie
pulsowało w głowie Jasińskiego. Z łatwością mógł przecież sforsować
drzwi i wejść do środka.

Zapala się światło w sąsiednim oknie, to najprawdopodobniej

kuchnia Kamińskiej.

background image

Coś tam się dzieje. Zdaje się, że jego pojawienie się pod drzwiami

wzbudziło małą panikę. Może lepiej poczekać na zewnątrz? Jasiński nie
jest zdecydowany. Czuje, że jest blisko, czuje świeżą krew i najchętniej
rozwaliłby te drzwi paroma kopami, wpadł do środka i spacyfikował
mieszkanie doktor Kamińskiej, nie zostawiając tam nikogo przy życiu. Z
drugiej jednak strony jest rozsądek. A ten mu mówi: czekaj, obserwuj, zrób
porządne rozpoznanie, przygotuj się do działania, zapewnij sobie
bezpieczny odwrót, teraz już nie możesz tego spieprzyć.

Gdzie, do cholery, jest facet, który łaził za nim cały dzień!? Jasiński

rozgląda się, przeczesuje wzrokiem teren w okolicy bloku doktor
Kamińskiej. Po facecie, który go śledził, nie zostało ani śladu.

Ucieczka

Gdy tylko dzwonienie do drzwi ustało, Maciek ostrożnie wstał i

zbliżył się do okna. Patrzył, kto wyjdzie z bramy. Po chwili wyszedł
mężczyzna. Nie znał go. Mężczyzna udał się szybkim krokiem w kierunku
zaparkowanych nieopodal samochodów i zniknął w ciemności. Wszystko
to niestety wyglądało bardzo źle. Czego chciał nieznajomy? Kim był?
Dlaczego nie zawahał się chwycić za klamkę? Skąd ta śmiałość i
determinacja?

I Ludmiła, i Maciek pierwszy raz widzieli go na oczy. Jedyne, co im

w tej sytuacji pozostało, to natychmiastowa ucieczka. Nie ma już na co
czekać.

Miła wynosi do przedpokoju dwie pękate torby sportowe, to

wszystko, co zamierzają ze sobą zabrać.

- Zniosę te torby i podjadę samochodem bliżej bramy. - Miła jest

rozdygotana, trzęsą jej się ręce. - Poczekasz tu na mnie?

- Chodź do mnie. - Maciek siedzi na łóżku, jest już ubrany. Miła nie

miała w domu żadnych męskich rzeczy, musiała mu coś kupić, zabrała
Maćka ze szpitala w samej szpitalnej piżamie.

Miła podchodzi do Maćka. Obejmują się. Mocno. Dziewczyna

bardzo teraz tego potrzebuje.

- Uspokój się - szepcze Maciek. - Wszystko będzie dobrze. Facet

poszedł. Za chwilę już będziemy daleko.Miła wstaje, wychodzi do
przedpokoju, spogląda krótko przez wizjer w drzwiach, bierze torby i
cicho wychodzi na korytarz, zamyka Maćka na klucz.

Na dole chłodne, wilgotne powietrze trochę Miłą uspokaja. Torby są

dość ciężkie. Dziewczyna szybko idzie w kierunku zaparkowanej spory

background image

kawałek od bramy corolli. Nie widzi obserwującego ją bacznie majora
Jasińskiego.

To na pewno doktor Ludmiła Kamińska, myśli Jasiński, właśnie

wybiera się na urlop. Dlaczego tak się śpieszy? Chętnie by ją zapytał, ale
instynkt i doświadczenie każą mu nie ujawniać na razie swojej obecności.
Kobieta wsadza dwie torby do bagażnika i wsiada za kierownicę toyoty.

Jasiński nie może jej pozwolić odjechać. Sięga szybko pod pachę,

wyjmuje z kabury berettę i sprawnie ją przeładowuje. Szybki rzut oka na
okno, światło się pali. Czyżby ktoś jeszcze był w mieszkaniu? Ciekawe
kto?

Kobieta uruchamia samochód. Gdyby chciała wyjechać z parkingu,

musi przejechać obok ukrytego za śmietnikiem Jasińskiego. Nie będzie
miał problemu z jej zatrzymaniem, nawet gdyby musiał użyć broni.

Kobieta jednak nie wyjeżdża z parkingu. Wycofuje samochód i

podjeżdża nim powoli pod bramę, z której przed chwilą wyszła. Wysiada z
corolli i znika w bramie. To dobrze. Teraz pewnie zejdzie do samochodu z
Bankierem. Major woli go zastrzelić tu, przed domem, niż w mieszkaniu.
Łatwiej mu będzie zniknąć zaraz po wykonaniu zadania.

Jasiński rozgląda się rzeczowo. Musi przejść bliżej bramy. Będzie

strzelał, gdy tylko oboje wsiądą do samochodu. Podejdzie blisko i odda
kilka celnych strzałów. Będzie strzelał w głowę. Musi zabić ich oboje, nie
może zostawić przy życiu świadka. Przechodzi szybko przez osiedlowy
parking i chowa się w ciemnym załomie muru tuż przy bramie.

Maciek jest w nadspodziewanie dobrej kondycji. Sam wstał z łóżka.

Sam doszedł do drzwi. Miła pomogła mu tylko na krótkim odcinku między
drzwiami a windą. Zgasili w mieszkaniu światło i Miła zamknęła je na
klucz. Klucz ukryła pod wycieraczką. Za kilka tygodni zadzwoni do
właścicielki, od której wynajmowała to mieszkanie, i zrezygnuje z
wynajmu.

W windzie Maciek opiera się o ścianę, uśmiechają się do siebie

blado, mijają kolejne piętra. Jest w końcu parter. Na klatce schodowej jest
ciemno. Idą do bramy.

Pierwszy łyk świeżego listopadowego powietrza powoduje u Maćka

lekki zawrót głowy. Parę dni już czegoś takiego nie wdychał i bardzo mu
tego brakowało. Zatrzymuje się na chwilę na schodach. Rozgląda się. Miła
patrzy na niego pytająco. Przed blokiem na szczęście nie ma nikogo. Jest
chłodno, ludzie siedzą w domach. Ruszają w stronę zaparkowanej przed
bramą toyoty.

Majorowi Jasińskiemu wystarczy tylko jedno spojrzenie. To Bankier!

background image

Ależ ma szczęście! Teraz już nie można tego spieprzyć. Widzi, jak
podchodzą do samochodu. Kobieta otwiera Bankierowi drzwi od strony
pasażera. Widać, że Bankier jest osłabiony, porusza się wolno i z
wyraźnym wysiłkiem. To dobrze. Zaraz major Jasiński skróci jego
cierpienia. Kobieta zamyka drzwi samochodu za Bankierem i idzie do
drzwi od strony kierowcy.

Kobieta wsiada.
„Teraz jest ten moment!”, myśli Jasiński, ale nie rusza do ataku.
- Torebka! - Miła szuka wokół siebie torebki.
- Co!?
- Zostawiłam w domu torebkę. W kuchni na stole. Są tam nasze

paszporty.

- Idź, poczekam tutaj na ciebie - Maciek jest czujny i spokojny.
Kobieta wysiada z samochodu. Idzie szybko w stronę bramy.

Najwyraźniej czegoś zapomniała. I tak przez standardową babską głupotę
ocali życie. Major Jasiński nie będzie musiał jej zabić. Zabije tylko
Bankiera.

Doktor Kamińska znika w ciemnej bramie.
Jasiński wychodzi szybkim krokiem zza załomu muru. Staje przy

samochodzie jakieś dwa i pół metra od siedzącego na siedzeniu pasażera
Maćka Szumana. Major szybkim ruchem wyjmuje spod płaszcza pistolet i
wycelowuje go w głowę Bankiera.

Maciek zauważa postać i wycelowaną w siebie broń. Nie ma szans.
Nagle Jasiński słyszy dziwnie znajomy, krótki świst. Po ułamku

sekundy pocisk trafia go w tchawicę. Uderzenie jest bardzo mocne, twarde
i bolesne. Skurwysyn, anioł stróż...

Nie ma już siły nacisnąć na spust, jego siły gdzieś ulatują. Nie może

utrzymać się na nogach. Nagle kolejny świst. Tym razem potężne
uderzenie ołowiu roztrzaskuje majorowi Jasińskiemu głowę. Mężczyzna
pada na chodnik.

Maciek Szuman patrzy na całe zdarzenie jak zaczarowany.
W kierunku corolli od strony parkingu biegnie szybko postać z

bronią w ręku.

Drzwi od strony kierowcy otwierają się i wsiada mężczyzna. Jest

uzbrojony. Maciek spotyka się z nim wzrokiem. Już go gdzieś widział i ta
myśl pozbawia go na chwilę tchu.

Już widział tego faceta! Widział go na parkingu pod Leclerkiem!
- Cześć. Nie rób głupstw. Właśnie uratowałem ci życie - mówi cicho

Kryty.

background image

Przekręca kluczyk w stacyjce i corolla szybko odjeżdża spod bloku.

CZĘSC DRUGA

Dwa tygodnie

Grudzień w Polanicy zaczął się od śniegu. Zaczęło prószyć w nocy.

Padało równo, wolno i gęsto. Rano śnieg przestał padać, bo wszystko już
było białe. Maciek wyszedł z domu rano, było po dziewiątej. To był
dopiero jego drugi samodzielny spacer. Poszedł oczywiście w kierunku
parku zdrojowego. W kiosku kupił papierosy i paczkę zapałek. Śnieg
chrupał cicho pod butami. Lekki mróz dodawał powietrzu rześkości i
pieprzu. Powietrze w Polanicy nigdy nie było łagodne. Nawet w lecie było
w nim coś ostrego i kłującego. Maciek bardzo to lubił. Lubił wdychać to
dziwne, leśne powietrze i smakować je płucami, którymi podobno niczego
smakować się nie da.

Maciek siedzi na ławce między wysokimi, białymi, bezlistnymi

drzewami w parku zdrojowym i odwleka chwilę, kiedy zapali pierwszego
dzisiaj papierosa. Dookoła jest niemal pusto. Czasami tylko daleko między
drzewami widać jakąś postać śpieszącą do pracy albo do szkoły. Maciek
jest tu właściwie sam. Park zdrojowy odpoczywa po całorocznym tłumie
spacerowiczów, kuracjuszy i gości. W zimie park zapada w zimowy sen i
Maciek o tym dobrze wie. Stara się nie przerywać tego snu.

Zapala papierosa. Dwa tygodnie, od kiedy już tu jest, mijały bardzo

powoli. To najdłuższe dwa tygodnie w jego życiu. To również
najdziwniejsze dwa tygodnie. Ojciec nie odezwał się do niego ani razu.
Mimo to jednak spełniał swoje lekarskiepowinności względem syna
wzorowo i niezwykle skutecznie. Matka za to mówiła dużo. Zadawala
pytania, na które Maciek nie mógł odpowiedzieć. Często płakała cicho,
widząc syna, któremu skupiony ojciec zmieniał opatrunki na ranie
postrzałowej, patrząc na kroplówki kapiące nieubłaganie w jego żyły i na
miarowo poruszającą się pierś, kiedy spał. Znowu go miała. Znowu był jej
Maciusiem, jej synkiem, jej szczęściem. Znowu była mu potrzebna.
Znowu jej opieka była nieodzowna.

Dla Maćka był to dziwny czas. Czuł, jak jego ciało intensywnie

pracuje, żeby wrócić do pełni sił, czuł wibracje w każdym centymetrze, w
każdym mięśniu, w każdym zagłębieniu skóry. Jednocześnie jego umysł
pogrążał się w bezruchu. Całymi dniami nie myślał. Całymi dniami jego
mózg jakby zatrzymywał się na jakiejś przypadkowej stop-klatce i nie

background image

chciał ruszyć dalej. Nie musiał, Maćkowi odpowiadał ten stan. Czuł, że
cofa się do dzieciństwa, bardzo wczesnego dzieciństwa, kiedy chorował,
przechodząc pierwsze dziecięce infekcje, kiedy opiekowano się nim,
przytulano go i pieszczono.

Największą radość sprawiały mu najprostsze i najbardziej

elementarne doznania zmysłowe. Zapachy rodzinnego domu, które nie
zmieniły się od trzydziestu lat, ciepły dotyk matki, służbowy dotyk ojca,
smak żółtego sera na śniadanie, zapach świeżo parzonej kawy zbożowej,
skrzypienie desek w drewnianej podłodze. Każde, nawet delikatne
podrażnienie któregoś ze zmysłów sprawiało mu dużą radość. Czekał na
znany mu już dobrze zapach, odgłos czy smak.

W końcu zaczął chodzić. Najpierw po domu, potem ubierał się i

wychodził na chwilę do ogrodu. Wreszcie wyszedł na ulicę. Sam. Matka
oczywiście była przeciwna, ojciec oczywiście się nie odezwał, ale Maciek
czuł, że już może. Że już jest prawie zdrowy.

Maciek gasi papierosa. Jeśli każdy dzień zimy miałby wyglądać jak

ten dzisiaj, chciałby, żeby zima trwała cały rok. Biel świeżego śniegu była
olśniewająca. Świat wygląda pięknie zakryty taką bielą. Im mniej go było
spod niej widać, tym było lepiej.

Starał się nie wracać myślami do tej dziwnej nocy sprzed dwóch

tygodni, kiedy z Miłą chcieli uciec z kraju. Starał się jak najmniej myśleć
o swoim mordercy spod Leclerca, który nagle pojawił się tylko po to, żeby
go uratować i wieźć całą noc toyotą Miłej aż na Dolny Śląsk. Wciąż nie
rozumiał, co właściwie wydarzyło się tamtej nocy. Kim był facet
zastrzelony przez Krytego? Czego tak naprawdę chce od niego Kryty?
Dlaczego podczas długiej drogi samochodem Maciek w ogóle z nim
rozmawiał i dlaczego był aż taki szczery? Dużo Krytemu powiedział.
Powiedział o swoim rodzinnym domu, w którym może się bezpiecznie
ukryć, powiedział o Miłej, powiedział trochę o sobie. Dlaczego? Dlaczego
zaufał zawodowemu mordercy?

A co miał zrobić? Co może zrobić człowiek po ciężkim postrzale,

wykradziony z oddziału intensywnej terapii, z niezagojoną głęboką raną w
klatce piersiowej? Co może zrobić ktoś, kto bez stałego podawania
środków przeciwbólowych i osłonowych antybiotyków umarłby w ciągu
kilku dni? Maciek był w ciężkim stanie i potrzebował lekarza. Jedynym,
jakiego teraz znał, był jego ojciec. Jedynym człowiekiem, który mógł go
tam teraz dowieźć, był Kryty. Tak, był jego mordercą, ale jednocześnie
właśnie uratował Maćkowi życie. Chwilowo było to trudne do pojęcia,
jednak Maciek nie miał zbyt wiele czasu na kombinowanie. Chciał

background image

przeżyć. Dom rodzinny w Polanicy był kryjówką najbezpieczniejszą z
możliwych. Maciek nigdy nie używał swojego prawdziwego nazwiska,
nikt nie wiedział, że pochodzi z Polanicy, uciekł z tego miasteczka dawno
temu i zawsze mówił, że jest z Wrocławia. Nikt nigdy nie wpadłby na
pomysł, żeby go szukać w małym uzdrowisku zagubionym pośród lasów
Dolnego Śląska.

Teraz o jego kryjówce wiedział tylko Kryty. Maciek nie miał pojęcia,

co Kryty zamierza zrobić z tą wiedzą, jaki ma plan, nie wiedział nawet,
czy niebezpieczeństwo z jego strony minęło. Wiedział jednak, że się udało,
że wraca do zdrowia, że ojciec lekarz mu pomógł, że chwilowo znowu
żyje i ma czas na zastanowienie się, co dalej.

Dziwne, ale Maciek nie bał się Krytego. Wyczuwał to intuicyjnie,

nagłe pojawienie się jego niedawnego zabójcy w roli wybawiciela jest tak
niezwykłe i nieprawdopodobne, że nie może nieść w sobie prostego
zagrożenia. Przecież gdyby Kryty chciał Maćka dobić, mógł to zrobić bez
trudu na sto sposobów.

Wtedy, w nocy w samochodzie, od razu coś między nimi zaiskrzyło.

Są w podobnym wieku. Kryty jest inteligentny i szybko myśli. Maciek
bardzo lubi ludzi szybko myślących. Jechali razem w małej toyocie osiem
godzin. Zrobili sobie w środku nocy dwa długie postoje na odludziu.
Wypalili prawie paczkę papierosów. Cały czas rozmawiali, mimo że
Maciek nie był w najlepszej formie. W końcu Kryty zostawił Maćka pod
jego rodzinnym domem w Polanicy i poczekał, aż ten zniknie w środku.
Obiecał, że wróci. Wróci za dwa tygodnie, gdy Maciek całkiem
wyzdrowieje. Nie powiedział, po co chce wrócić, a Maciek nie zapytał.
Prosił Maćka, żeby nie robił żadnych głupstw, żeby z nikim się nie
kontaktował, nawet z Miłą. To może być dla niego śmiertelnie
niebezpieczne. Maciek już nie miał siły zastanawiać się, skąd ta troska i
opiekuńczość u Krytego. Ta noc była dla ciężko rannego Maćka o wiele za
długa. Kiedy stanął na progu domu swoich rodziców w Polanicy, chciało
mu się już tylko spać, leżeć, odpoczywać, nie myśleć, zamknąć oczy...

Maciek wstaje z ławki. Przejdzie się jeszcze trochę. Zapali może

jeszcze jednego papierosa i wróci do domu. Rodzice się pewnie niepokoją.

Kilka słów ołówkiem

Jeszcze nigdy się tak nie bała. Nigdy nie zdarzyło jej się odczuć fali

strachu tak silnego, że odbierał oddech, paraliżował, pozbawiał władzy w
kolanach. Nigdy Miłej nie zdarzyło się odczuć przerażenia tak

background image

namacalnego, tak konkretnego i tak przytłaczającego. Nie zapomni tego do
końca życia.

Wjechała wtedy windą na górę. Torebka leżała w kuchni, tak jak

myślała. Była zła na siebie, że o niej zapomniała. Zabrała ją szybko, nie
zapalając światła, i zamknęła drzwi. Zjechała windą z torebką w ręku.
Szybkim krokiem ruszyła ciemnym korytarzem do bramy. Kiedy ją
otworzyła i stanęła na szczycie krótkich schodów wiodących na chodnik,
znieruchomiała.

Na chodniku, dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stała

jej toyota, leżał mężczyzna. Nie ruszał się. Wokół jego głowy połyskiwała
czarno spora kałuża krwi. Nad plamą unosiła się delikatna mgiełka sinej
pary. Krew szybko stygła w chłodzie listopadowego wieczoru.

Miła stała tak kilkanaście sekund, nie rozumiejąc, co się wydarzyło.

Strach zupełnie odebrał jej możliwość trzeźwej oceny sytuacji. W końcu
instynkt kazał jej się rozejrzeć. Było pusto, jej toyota zniknęła, Maćka nie
było, żadnych przechodniów. Miła wróciła do mieszkania.

Zamknęła drzwi wejściowe na wszelkie możliwe zamki i po prostu

osunęła się na podłogę. Nie straciła przytomności, nie zemdlała, oczy
miała cały czas otwarte, dudniło jej w skroniach, w mieszkaniu było
ciemno, w ręku wciąż ściskała torebkę, po kilkunastu minutach usłyszała
gdzieś z oddali zbliżającą się syrenę policyjną.

Kiedy syrena była już całkiem blisko, na ciemnych ścianach

mieszkania doktor Ludmiły Kamińskiej zatańczyły niebieskie refleksy i
zajączki policyjnych kogutów. Wtedy odezwała się jeszcze jedna syrena,
trochę inna od tej pierwszej, potem jeszcze następna. Samochody
zajeżdżały pod jej okno jeden po drugim, słychać było jakieś głosy, trzask
policyjnych radiostacji, dzwoniące telefony komórkowe.

Strach nie mijał. Wręcz przeciwnie, nasilał się, Miła zaczęła się cała

trząść. Gdzieś głęboko jednak obudziła się w niej chęć wyjrzenia przez
okno. W końcu przezwyciężyła paraliżujący dygot i wstała. Jak najciszej,
wciąż nie zapalając światła, doszła do okna. Wyjrzała, delikatnie muskając
czołem firankę.

Na dole pod bramą było pełno policji. Widziała ich wyraźnie.

Mundurowi plastikową taśmą odgradzali miejsce przed bramą od reszty
parkingu. Dwóch w czarnych mundurach pochylało się nad zwłokami
nieznajomego. Co chwila błyskał flesz aparatu fotograficznego.
Zauważyła starszego, postawnego mężczyznę, który wydawał się tu
najważniejszy, wszyscy do niego podchodzili, słuchali jego poleceń,
mężczyzna coś pokazywał palcem, rozglądał się, pochylał nad trupem.

background image

Po kilku minutach podjechał jeszcze jeden cywilny samochód.

Wysiadła z niego kobieta, niewysoka, skromnie ubrana, dość ładna.
Rozmawiała z postawnym mężczyzną, również oglądała zwłoki. W
pewnym momencie postawny mężczyzna wyjął z kieszeni fajkę i
wypuszczając kilka sporych chmur siwego dymu, zapalił ją. Wciąż
rozmawiał z niewysoką kobietą.

Miła odsunęła się od okna. Co teraz będzie? Czy przyjdą po nią?
Poszła do kuchni, siadła na taborecie i poszukała w torebce

papierosów. Zapaliła. Było jej wszystko jedno, co się stanie. Nic już z tego
nie rozumiała. Nie rozumiała, jak mogła pozwolić, by to wszystko
wydarzyło się w jej życiu. Była zła na siebie, że przez ostatnie dni
wywróciła swoje dobre, spokojne życie do góry nogami. Czego się
spodziewała, do jasnej cholery!? Dopiero teraz przyszedł płacz. Trwał
krótko. Przerwała go jedna prosta myśl, która nagle pojawiła się w głowie
pani doktor.

Może powinna zejść na dół i opowiedzieć o wszystkim policji?
Wahanie trwało sporą chwilę. Papieros w tym czasie palił się sam.

Kiedy zaczął parzyć w palce, Miła wrzuciła go do zlewu. Nie zejdzie na
dół. Nie powie nic policji. Chyba że sami do niej przyjdą.

Wstała, wyjęła z kredensu tabletki nasenne, których nigdy wcześniej

nie używała, a które, nie wiedzieć czemu, chyba z lekarskiego obowiązku,
miała w swojej apteczce. Połknęła podwójną dawkę, poszła do swojego
pokoju i położyła się na łóżku. Zasnęła od razu. Nie słyszała energicznego
pukania do jej drzwi godzinę później. To dwóch funkcjonariuszy komendy
stołecznej. Dokonywali rutynowych przesłuchań okolicznych
mieszkańców w sprawie zabójstwa na chodniku przed blokiem. Pukali i
dzwonili dłuższą chwilę, w końcu uznali, że w mieszkaniu nie ma nikogo,
i poszli dalej.

Następnego dnia Miła zbudziła się około południa. Spała w ubraniu.

Wyjrzała przez okno. Parking na dole był taki jak zwykle. Nie było śladu
po policyjnych samochodach i plastikowych taśmach, nie było nawet śladu
po plamie krwi. Może to wszystko jej się śniło?

Szybko przeniosła wzrok na miejsce, gdzie zwykle parkowała swój

samochód. Toyoty nie było. Więc to nie był sen.

Cały dzień doktor Ludmiła Kamińska spędziła w swoim mieszkaniu.

Nigdzie nie wychodziła. Wykąpała się, zmieniła pościel, nastawiła pranie,
posprzątała w kuchni, nie miała w domu nic do jedzenia, więc nic nie
jadła. Wypaliła tylko parę papierosów, patrząc bezmyślnie w taboret i
popijając ze szklanki wodę z czajnika. Położyła się spać przed dziesiątą i

background image

zasnęła od razu. Tabletki nasenne działały niezawodnie.

Rano zbudził ją gwałtowny strach. Była siódma i strach minął zaraz,

jak tylko Miła otworzyła oczy. Tym razem już spała w piżamie w czystej,
pachnącej, zmienionej pościeli. Znowu wróciło do niej uczucie, że
wszystko to, co się w jej życiu w ostatnich tygodniach wydarzyło, było
tylko snem. Teraz ten sen minął i wszystko wracało do swojej zwykłej,
nudnej, zwyczajnej normalności.

Postanowiła wyjść do sklepu i kupić coś do jedzenia. Ubrała się.

Zamknęła mieszkanie i zjechała windą na dół. Wyszła z bramy jak gdyby
nigdy nic. Nie spojrzała nawet na miejsce, gdzie w jej śnie leżał zabity
nieznajomy mężczyzna w kałuży krwi. Musiała przejść przez parking
przed blokiem, żeby dojść do osiedlowego sklepu.

Nagle Miła dostrzegła swój samochód.
Toyota corolla stała zaparkowana na wolnym miejscu przy

śmietniku. Miła nigdy jej tam nie parkowała. Nie lubiła śmietników. Pani
doktor podeszła bliżej. Nie było żadnych wątpliwości, to jej samochód.
Sięgnęła do klamki. Drzwi otworzyły się. Zajrzała do środka. Wnętrze
toyoty wyglądało jak zwykle, czysto i schludnie. Miła wsiadła i rozejrzała
się. W stacyjce nie było kluczyków. Zauważyła, że trzęsą jej się ręce.
Położyła je na kierownicy i postanowiła posiedzieć tak chwilę, by się
uspokoić.

W końcu pomyślała o schowku. Sięgnęła ręką i otworzyła go.

Zauważyła kluczyki i leżący pod nimi skrawek papieru. Na papierze było
napisane kilka słów ołówkiem.

„Maciek żyje. Jest bezpieczny. Nie mów nic nikomu. Czekaj”.
Miłej napłynęły łzy do oczu. Maciek żyje!

Agent Cezar

Willem van Brummelen jest blisko sześćdziesięcioletnim,

przystojnym, doskonale zarabiającym, zadbanym mężczyzną o bardzo
holenderskim wyglądzie. Ma jasne, starannie przystrzyżone włosy,
kosztowne prostokątne okulary bez oprawek, błękitne, wiecznie
uśmiechnięte oczy i złoty rolex na lewym nadgarstku. Jest wicedyrektorem
do spraw kadrowych w RKG, dużym europejskim koncernie spożywczym
działającym w Polsce od ponad piętnastu lat.

Van Brummelen mija właśnie Konstancin i skręca swoim terenowym

audi q7 w lewo, w stronę Obór. W cichym, przytulnym, pachnącym dobrą
skórą wnętrzu auta słychać delikatne dźwięki muzyki poważnej. Van

background image

Brummelen patrzy na roleksa. Ma jeszcze dziesięć minut. Zdąży.

Sęk w tym, że Willem van Brummelen jest postacią wymyśloną, jest

całkowitą nieprawdą, jest tylko teatralnym kostiumem.

W rzeczywistości sześćdziesięcioletni elegancki mężczyzna w

wartym prawie osiemdziesiąt tysięcy euro audi q7 nazywa się Giennadij
Siergiejewicz Ławrow i jest głęboko zakonspirowanym oficerem
rosyjskiego wywiadu. Trzydzieści dwa lata temu młody Giennadij cudem
uciekł na Zachód i jako bohaterski uchodźca z komunistycznego Związku
Sowieckiego trafił do wolnej Holandii. Tam KGB stworzyło mu nową
tożsamość i porucznik Ławrow pozostawał w uśpieniu przez pięć lat. W
tym czasie oswoił się ze zgniłym Zachodem, opanował język, pozbył się
rosyjskiego akcentu i awansował o jeden stopień. Podobała mu się
Holandia, uwielbiał naiwność, prostoduszność, ufność i zupełny brak
czujności ludzi Zachodu. Nigdy nie mógł zrozumieć, jak to jest, że wielka
matuszka Rossija jeszcze nie podbiła tych kretynów.

Kiedy w końcu kapitan Giennadij Ławrow zaczął działać, jego

służba szybko przerodziła się w pasmo sukcesów. Zajmował się głównie
szpiegostwem przemysłowym. Jako Willem van Brummelen każdego roku
dostarczał swojemu krajowi technologii wartych miliony dolarów. Nagle,
zupełnie niespodziewanie, po upadku Związku Radzieckiego przerzucono
go do Polski i dano awans na majora. No cóż, może być Polska, Giennadij
Ławrow nie miał w zwyczaju pytać o cokolwiek swoje dowództwo.
Widocznie uznano, że Polska jest teraz ważniejsza niż Holandia. Potem
KGB rozwiązano i teraz Ławrow pracował dla SWR - rosyjskiego
wywiadu zagranicznego. Jak zwał, tak zwał.

Terenowe audi parkuje w szczerym polu przy wąskiej, bocznej

asfaltowej drodze. Van Brummelen już dawno przestał stosować środki
bezpieczeństwa, konspirację i normalne w szpiegowskim fachu procedury
kontaktowania się z tajnymi agentami. W tym uroczym kraju kontrwywiad
właściwie nie istniał, służby specjalne były albo sterowalne, albo w
rozsypce. Nie musiał się niczego obawiać, odkąd szczęśliwie udało się
Polakom wmówić, że obcy wywiad, wrogie służby specjalne, tajni agenci
to tylko naiwna teoria spiskowa niegodna uwagi światłych,
wykształconych, europejskich umysłów.

Willem van Brummelen jeszcze raz patrzy na zegarek. Jego agent o

pseudonimie Cezar powinien już tu być.

Giennadij z czasem polubił Polskę, dużo bardziej przypominała mu

jego ukochaną Rosję, Polacy to jednak Słowianie, w odróżnieniu od
beznadziejnie niesłowiańskich Holendrów.

background image

Dużo łatwiejsza też tutaj była jego służba, w końcu Polska

znajdowała się w rosyjskiej strefie wpływów od przeszło dwustu lat z
małymi przerwami. Tradycje rosyjskiej agentury były tu bogate i sięgały
pokoleń. Polacy byli niegroźni, Polki urodziwe, wódka lepsza niż w Rosji,
znowu odnosił sukcesy w pracy. Nie narzekał.

Grudniowy zmierzch jest szybki i niezawodny. W prawie

całkowitych ciemnościach na bocznej, mało uczęszczanej wiejskiej drodze
pojawiają się samotne światła. Po chwili stary volkswagen passat parkuje
obok terenowego audi.

Wysoki kierowca passata szybko wysiada, podchodzi do audi i

wsiada na miejsce pasażera.

To nadkomisarz Juliusz Pater ze stołecznej policji kryminalnej.
- Cześć.
- Cześć, jak się masz? - Dziwne, ale Willem van Brummelen mówi

po polsku z akcentem holenderskim, nie rosyjskim. Musiał się pewnie tego
długo uczyć.

- Czułbym się lepiej, gdybym mógł tu zapalić, ale ponieważ wiem,

że nie mogę, to przynajmniej poudaję - nadkomisarz Pater bierze do ust
pustą fajkę.

- Jak tam śledztwo w sprawie majora Jasińskiego?
- Które śledztwo, oficjalne czy nasze?
- Najpierw oficjalne.
- Oficjalnie to sprawa jest już prawie zamknięta. Jasiński zginął na

skutek porachunków w warszawskim świecie przestępczym, są dowody na
jego współpracę z Dzidą, szefem gangu mokotowskiego, widziano ich
razem wiele razy. Jak tylko nadarzy się sposobność, to capniemy jakiegoś
gnojka z tego środowiska i przy okazji innych rzeczy przyzna się do
zabicia Jasińskiego. Tyle.

- A nasza wersja?
Nadkomisarz Pater patrzy na van Brummelena poważnie i wzdycha

ciężko.

- Tu jest trudniej. Niestety wygląda to na robotę zawodowca.
- No nie wyobrażam sobie, żeby któregoś z naszych sprzątnął

amator.

- Wiem, że bezpośrednio przed zabójstwem Jasiński był w Szpitalu

Bielańskim, rozmawiał z dyrektorem, podał się za funkcjonariusza AB W.

- Szukał Bankiera?
- Na to wygląda. Mało tego. Myślę, że go znalazł. W każdym razie

wpadł na jego ślad.

background image

- Myślisz, że to Bankier mógł zabić Jasińskiego?
- Nie wiem. Myślę, że Jasiński zginął, bo był już bardzo blisko.
- Co to znaczy?
- Bankier zniknął ze szpitala, bo pomógł mu ktoś ze szpitalem

związany, ktoś, kto być może tam pracuje.

- Dowiedz się kto.
- Dowiem się.
Mężczyźni chwilę milczą. W końcu odzywa się Willem van

Brummelen.

- Czy nikt z waszych nic nie podejrzewa, nie domyśla się? W tej

sprawie trzeba zachować daleko posuniętą dyskrecję.

Juliusz Pater chwilę się zastanawia. Wpatruje się przez moment w

swoją fajkę. W końcu zaczyna niepewnie:

- Jest jedna dziewczyna. Młoda policjantka. Okazała się bystrzejsza,

niż się wszystkim wydawało, ale poradzę sobie z nią.

- Na pewno? Może załatwić jej szybki awans gdzieś na prowincję?
- Nie, poradzę sobie.
- Dobra, to będziemy w kontakcie.
Van Brummelen uważa spotkanie za zakończone. Nadkomisarz Pater

najwyraźniej jeszcze nie.

- Poczekaj. Czego ty właściwie ode mnie oczekujesz?
- Co?
- Chcesz zabójcę majora Jasińskiego czy chcesz Bankiera?
- To to samo. To się wiąże. Rób swoje. Jak detektyw. Idź za

Jasińskim. Nad Bankierem pracuje już wystarczająco dużo ludzi. Jak coś
będziesz miał, dawaj znać. Cześć.

Nadkomisarz Pater przesiada się do swojego passata i odjeżdża. Audi

Willema van Brummelena chwilę stoi w ciemnościach, po czym rusza i
oddala się w stronę jaśniejącej na horyzoncie Warszawy.

Przygotowania

Kryty nie miał pojęcia, czy cały ten plan, który właśnie rodził się w

jego głowie, ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Tym bardziej że plan
jeszcze nie był gotowy. Niektóre elementy powstawały na bieżąco jako
żywiołowa reakcja na dziejące się wydarzenia, inne elementy planu
niespodziewanie się zmieniały pod wpływem nieoczekiwanych
przemyśleń, pomysłów i przeczuć. Kryty jednak wiedział jedno. Musi się
przygotować. Musi się przygotować na wszystko. Plan był ryzykowny, był

background image

skomplikowany i kompleksowy. W tej sytuacji najważniejsze było wcale
nie to, żeby śmiały plan się powiódł. Najważniejsze było, żeby nie dać się
zabić.

Kluczowym elementem tego planu był Maciek Szuman. Był on osią

tego planu, jego napędem i sercem. Dlatego Maciek nie będzie miał
wyjścia. Nawet jeśli Kryty będzie zmuszony użyć siły, by skłonić
Szumana do uczestnictwa w swoim planie. Zrobi to.

Trwające blisko dwa tygodnie przygotowania były już na

ukończeniu. Kryty wynajął dwa mieszkania w apartamentowcu na
Kabatach. Mieszkania były tak usytuowane, że z jednego było dobrze
widać, co się dzieje w drugim. W podziemnym garażu stał już kupiony
przez Krytego w komisie niepozorny, używany ford mondeo z mocnym,
dwuipółlitrowym silnikiem pod maską. Okablowanie większego z
wynajętych mieszkań i założenie w nim podsłuchu zajęło Krytemu jeden
dzień. Cztery dni zajęło mu uzupełnienie i skompletowanie potrzebnej
broni, amunicji i materiałów wybuchowych. Miał jeszcze na szczęście w
Polsce kilka dobrych, pewnych kontaktów w tej branży.

Kupił kilka starych telefonów komórkowych, GPS i porządny, mało

używany laptop. Kupił dużą lornetkę i dobry rosyjski noktowizor.
Uzupełnił brakującą garderobę, szczególnie tę maskującą, bojową i do
działań w warunkach nocnych. W ostatniej chwili parę dni temu olśniło go
- motocykl! Kupił w komisie używany dziewięcioletni kawasaki w
dobrym stanie i postawił na parkingu strzeżonym niedaleko
apartamentowca, w którym wynajął mieszkania. Zaczynała się zima, nie
najlepszy czas na jazdę na motocyklu. Kawasaki jednak może się przydać,
Kryty dobrze jeździł i wiedział, że może mu być potrzebny pojazd, na
którym będzie w stanie poruszać się po drogach dużo szybciej od innych.

I to właściwie było już wszystko, czego potrzebował.
Teraz brakowało mu tylko jednego. Musiał sprowadzić tu Maćka

Szumana i spowodować, żeby Maciek zaczął współpracować.

Koniec sprawy

Informację o znalezieniu zwłok majora Jasińskiego pułkownik

Florek dostał cztery dni po całym wydarzeniu. Późno. Zaszyfrowana
informacja przyszła z dowództwa, była szczegółowa i wyczerpująca,
musiała pochodzić wprost od agenta siedzącego wysoko w warszawskiej
policji. Agent nadmieniał, że śledztwo jak na razie nie przynosi żadnych
rezultatów i można być spokojnym, raczej nie przyniesie. Informację

background image

zamykała wyraźna instrukcja dla Florka, że rzecz uważa się za zakończoną
i pułkownik ma przerwać wszelkie działania operacyjne w tej sprawie.

A więc koniec sprawy Bankiera. Florek oczywiście nie jest taki

głupi. Dobrze wie, że ta sprawa dopiero się zaczęła. Niestety zaczęła się
źle, zaczęła się od fuszerki. Jego fuszerki. Teraz zajmie się tym kto inny.
Ciekawe kto?

Przez ostatnie dni pułkownik Florek dużo myślał o tej sprawie. I

wciąż uderzało go to, jak mało z tego wszystkiego rozumie. Przede
wszystkim nie rozumiał najważniejszego: dlaczego Bankier musiał
zginąć? Zazwyczaj takie sprawy i takich ludzi załatwia się zupełnie
inaczej. Fizyczna likwidacja to środek stosowany w ostateczności i na ogół
w stosunku do ludzi zupełnie innego gatunku. Likwiduje się zdrajców z
własnych szeregów, płatnych cyngli, tajnych agentów ze sfery podziemia
gangsterskiego, czasami przewerbowanych agentów operacyjnych.
Bankier na pierwszy rzut oka nie należał do żadnej z tych kategorii.
Związany był z finansami i gospodarką, a takich ludzi się nie likwiduje,
takich ludzi się po prostu bierze pod but i zmusza do posłuszeństwa. Są na
to odpowiednie metody. Nie zarzyna się kur znoszących złote jajka.

Jeszcze jedna sprawa nie dawała pułkownikowi Florkowi spokoju.

Dlaczego tak mało wiadomo o Bankierze. Uruchomił spore środki
operacyjne w kraju, żeby dowiedzieć się o facecie jak najwięcej, i nie
dowiedział się niczego. Było to zdumiewające. Niepokojący był też
sposób, w jaki Bankier uratował się z zamachu i został ewakuowany z
kraju. Florek nie ma wątpliwości, że to była fachowa ewakuacja. Kto za
nią stoi? Komu tak naprawdę służył Bankier i jakie wykonywał w kraju
zadania?

Pułkownik Florek wiele by dał, żeby poznać odpowiedzi na te

pytania. Tymczasem jednak sprawa była zakończona i pułkownik Florek
musiał zająć się czym innym. Dostał zadanie gruntownego rozpracowania
tureckiego biznesmena przebywającego właśnie w Niemczech. Facet
nazywa się Al Selim Suliman i jest tu od niedawna. Dowództwo chce się o
nim dowiedzieć jak najwięcej i jeśli to możliwe, wziąć go na swoją smycz.

Zapłakana

Tramwaj jest dla Justyny kolejną okazją do przemyśleń i do płaczu.

Na ulicy dziewczyna jest w stanie szybkim, energicznym marszem
odpędzić napływające do oczu łzy. W pustawym, wolno sunącym
stalowym mostem nad Wisłą tramwaju powstrzymywanie łez nie jest już

background image

takie proste.

Dziewczyna wciąż nie może uwierzyć, że tak ją potraktowali.

Harowała na stażu jak wół, latała po mieście, pisała po sześć tekstów
dziennie, łaziła na konferencje prasowe, na które nie przychodził pies z
kulawą nogą, siedziała w redakcji dzień i noc, świątek - piątek...
Skurwysyny! Oczywiście nie liczyła od razu na etat, nie liczyła na to, że z
miejsca ją przyjmą i zrobią z niej pełnowymiarową dziennikarkę
najbardziej prestiżowego dziennika w Polsce. Ale dlaczego nawet nie
zaproponowali jej współpracy? Tego Justyna nie może pojąć.

Może chodzi o sprawę Bankiera?
Pracowała nad tym tekstem dwa tygodnie, cyzelowała go po nocach,

w dzień mozolnie zbierała materiały, wyszło jej prawie dwadzieścia
tysięcy znaków. Nigdy jeszcze nie napisała tak wielkiego i ważnego
tekstu. W swoim dziennikarskim śledztwie wciąż obijała się o ścianę
milczenia, już po pierwszym jej pytaniu ludzie nabierali wody w usta, nikt
nic nie wiedział, najczęstszą odpowiedzią na jej pytania było zdumienie,
że w ogóle o takie rzeczy pyta.

Jednak napisała ten tekst. Wiedziała, że był za długi, zbyt

emocjonalny i domysły przeważały w nim nad udokumentowanymi
faktami. Jednak był to pierwszy tekst o sprawie Bankiera, pierwszy tekst o
Maćku Szumanie, o tym, kim może być ten człowiek, o tym, czym mógł
się zajmować w przeszłości, o poszlakach łączących go z różnymi
ważnymi ludźmi we współczesnej Polsce.

Prawie frunęła po korytarzach, niosąc wydruk do samego sekretarza

redakcji. Jego opinia o tekście była jak uderzenie obuchem między oczy. Z
właściwą sobie pychą i cynizmem facet powiedział jej, że to stek
domysłów, pomówień i fantazji mocno podlany zupełnie niezrozumiałą
egzaltacją. Dwa dni potem dowiedziała się, że redakcja nie zamierza
podjąć z nią współpracy po zakończonym już stażu.

Od razu poszła do konkurencji i tam ku swemu zdumieniu usłyszała

to samo. Że tekst jest zbyt słabo udokumentowany, że słabo napisany, już
nasi najlepsi dziennikarze opracowują ten temat, nie jesteśmy
zainteresowani. Właśnie od nich wraca.

Natychmiast postanowiła, że opublikuje tekst w Internecie.

Zastanawiała się tylko gdzie. Musiała go zamieścić gdzieś, gdzie ktoś go
zauważy, musiała poszukać odpowiedniego serwera, musiała znaleźć
odpowiedni portal.

Jeszcze będą żałować, że ją tak potraktowali, jeszcze będą ją błagać,

żeby do nich przyszła, żeby do nich pisała, żeby publikowała na ich

background image

łamach!

Justyna wyciera ostatnią łzę, pociąga mocno nosem i wchodzi do

starej praskiej kamienicy przez ciężkie, drewniane, przedwojenne drzwi.
Klatka schodowa pachnie starym moczem i zatęchłą, kwaśną wilgocią.
Justyna wynajmuje tu maleńką, tanią kawalerkę na czwartym piętrze. Jeśli
wkrótce nie znajdzie jakiejś roboty, to nawet na to nie będzie jej stać.

Noga za nogą dochodzi skrzypiącymi schodami na czwarte piętro.

Nagle zauważa duże wystrzępione drzazgi na krawędzi drewnianych drzwi
do swojego mieszkania.

Nie, to niemożliwe! Justyna zatrzymuje się i zaskoczona patrzy na

pokiereszowane drzwi.

Włamanie!? Nagle pojawia się strach i dziewczyna nie wie, co ma

zrobić. Może złodzieje wciąż są w środku!?

Długą chwilę nasłuchuje. Ale nie słyszy nic niepokojącego. W końcu

lekko popycha drzwi i ostrożnie wchodzi do mieszkania.

Pierwsze, co widzi, to bałagan. Mała kawalerka wygląda, jakby

wybuchła w niej bomba. Justyna nie miała zbyt wielu rzeczy i od razu
zauważa brak laptopa. Niewielkiego taniego aparatu cyfrowego też nie ma.
Znowu łzy napływają jej do oczu. Wiedziała, że na Pradze zdarzają się
włamania, ale nie przypuszczała, że przydarzy się to właśnie jej.

Justyna zagląda do niewielkiej łazienki. Na zbitym lustrze nad

umywalką widzi przyklejoną białą kartkę formatu A4. Na kartce grubym
flamastrem ktoś napisał: „Zostaw sprawę Bankiera, bo zginiesz!”.

Dziewczyna zaczyna się trząść. Nie potrafi opanować paraliżującego

strachu, który teraz atakuje ją ze wszystkich stron. Boże, co to znaczy!?
Kto tu był!?

I nagle przypomina sobie, co wtedy w szpitalu mówił jej Maciek

Szuman. Dokładnie przewidział, co się stanie, ostrzegał ją przed tym. Nie
posłuchała go. Myślała, że jest odważna, że jest twardzielką.

Nie jest. Teraz już wie, że nie jest. Nagła panika prawie odbiera jej

oddech, serce mało nie wyskoczy jej z piersi, ledwo trzyma mocz i chce
uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ktoś chciał ją nastraszyć i świetnie mu się to
udało. Justyna nie chce kłopotów, a już na pewno nie takich kłopotów.

Rozgląda się szybko po niewielkiej kawalerce, w której spędziła

ostatnie trzy lata. Posprząta tu i odda klucze właścicielce. Nikt się nie
dowie o tym włamaniu. Wróci do rodzinnego Tarnobrzega i zastanowi się,
co dalej. Na pewno nie ma zamiaru ginąć za sprawę Bankiera.

EnEuro wchodzi w gaz

background image

Maciek stoi przed lustrem w łazience i patrzy w swoje odbicie. Nie

golił się już od dawna. Broda dodaje mu fantazji i lat. Ciekawe, co u Miłej.
Często o niej myśli. Jak dziewczyna znosi ich nagłe rozstanie? Co o tym
wszystkim myśli? Co myśli teraz o nim? Maciek ucieka wzrokiem od
własnego spojrzenia w lustrze. Myje ręce, wyciera je i wychodzi z
łazienki. Ciężko mu myśleć o Miłej.

W końcu ma tu czas na czytanie gazet. Przez wiele lat poranny rytuał

czytania prasy był czymś nieodzownym, był najważniejszym punktem
dnia, był prawdziwym sensem jego pracy. W czytaniu między wierszami
Maciek był prawdziwym mistrzem. Kupował codziennie wszystkie
dzienniki i co tydzień wszystkie tygodniki. Czytał pisma według tematów,
nie tytułów. Porównywał, co poszczególne gazety piszą o danej sprawie,
porównywał, co poszczególni redaktorzy sądzą na dany temat. Wiedział, z
kim każdy z tych ludzi jest powiązany, wiedział, jakich mniej więcej mają
informatorów, wiedział, jakie mają poglądy, z kim piją wódkę. Z tego
codziennego, wnikliwego i dogłębnego śledztwa przy porannej kawie
wyłaniał się obraz świata, który mocno doprawiony najświeższymi
ploteczkami z miasta, z giełdy, z firm, z klubów i pijanych warszawskich
imprez dawał coś w rodzaju prawdy.

W tę prawdę wierzył Maciek, jej oceną kierował się w interesach.

Dawno już się przekonał, że nie ma trudniejszej pracy niż docieranie do w
miarę prawdziwego zestawu informacji o tym, co się właśnie dzieje. Te
informacje były bezcenne i Maciek bardzo dobrze nauczył się do nich
dochodzić przez gąszcz półprawd, plotek, nachalnej propagandy, czyichś
sądów, celowych przekłamań, naiwnych rojeń czy po prostu zwykłych
kłamstw.

Tym razem jednak Maciek jest bezsilny. Nigdy nie miał tylu

ważnych pytań odnośnie do otaczającej go rzeczywistości i nigdy nie
otrzymywał tak mało odpowiedzi. Kto wydał na niego wyrok? Dlaczego
Maciek ma umrzeć? Kim był facet, którego zabił Kryty pod bramą Miłej?
Dlaczego Kryty wrócił i odszukał Maćka? Kim tak naprawdę jest Kryty?

Oczywiście Maciek byłby idiotą, gdyby spodziewał się znaleźć

odpowiedź na te pytania w gazetach. Czuł jednak intuicyjnie, że wyrok na
niego nie był przypadkiem, pomyłką czy też sprawą najzupełniej
prywatną. Maciek czuł, że ten wyrok jest częścią większej, globalnej
układanki.

Zbliżały się wybory. Już po pobieżnej analizie prasy można się było

z dużą dozą pewności zorientować, kto je wygra. Czy to ma coś

background image

wspólnego z Maćkiem? Bardzo prawdopodobne, ale w jaki sposób?
Maciek nigdy nie angażował się bezpośrednio w politykę, ale już
zarządzane przez niego pieniądze - owszem. Sporo dużych łapówek dla
ważniaków na wysokich stanowiskach zostało zapłaconych jego
pieniędzmi. To normalne, nikt na świecie nie płaci łapówek legalnymi
pieniędzmi. Maciek sporo też wiedział o ustawianych prywatyzacjach
różnych przedsiębiorstw, o wypompowywaniu kasy ze spółek
państwowych, o lipnych kredytach, które nigdy nie miały być spłacone.

Maciek sporo wiedział. Ale ludzi, którzy wiedzą w Polsce o takich

rzeczach, jest bardzo dużo. Maciek nie był jedynym, który wiedział, jakim
bagnem jest jego kraj. Dlaczego właśnie do niego strzelano?

Maciek siedzi w pokoju przy oknie i przegląda kolejną gazetę.

Rodzice wyszli na zakupy i Maciek jest w domu sam. Uwielbia tę poranną
ciszę po śniadaniu, przy czarnej kawie i powolnym tykaniu zegara w
przedpokoju. Zaraz ubierze się i wyjdzie do ogrodu zapalić. Jeszcze tylko
jeden dziennik, zacznie od stron gospodarczych, jak zwykle.

Nagle Maciek widzi niepozorny tytuł u dołu strony: „EnEuro

wchodzi w gaz”. W kilka sekund pochłania krótką informację. Polsko-
niemiecka spółka EnEuro przystępuje do negocjacji z Rosjanami w
sprawie budowy gazociągu łączącego Rosję i Polskę z niemiecką i
europejską siecią gazową. Maciek odkłada gazetę. Teraz jest dobry
moment na pierwszego dzisiaj papierosa, będzie miał o czym myśleć w
ogrodzie.

Na zewnątrz jest chłodno. Śnieg już nie pada, ale wciąż się

utrzymuje. W niewielkim starym ogrodzie przy domu rodziców Maćka jest
biało i przytulnie. Jest lekki mróz i wiszące tuż nad czubkami sosen
mleczno-brudne chmury zapowiadają kolejne opady.

Maciek zaciąga się papierosem. Dlaczego tylko jedna gazeta o tym

napisała? Dlaczego napisała tak zdawkowo o tak istotnym wydarzeniu
gospodarczym? EnEuro to jedna z wielu spółek kontrolowanych
dyskretnie przez Waldemara Motykę, w tekście o tym nie wspomniano, bo
bardzo niewielu o tym wie. Waldek zawsze bardzo dbał, żeby nikt nie
wiedział, co tak naprawdę posiada i czym zarządza.

Maciek zna Waldka Motykę jeszcze z pionierskich czasów przełomu

lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy sprzedawał mu po
dobrych cenach towar z rabowanych tirów. Potem ich drogi na chwilę się
rozeszły, bo Maciek musiał uciekać z kraju. Motyka w tym czasie sporo
zarobił na dużych ilościach tandetnej elektroniki ściąganej na początku lat
dziewięćdziesiątych do kraju z Dalekiego Wschodu. Potem Maciek wrócił

background image

i ich drogi znowu się skrzyżowały. Maciek miał sporo gorącej gotówki do
wyprania, a Motyka nie miał pomysłu, co dalej po tym, jak rynek nasycił
się już tajwańską elektroniką.

I zaczęło się. Motyka został frontmanem Maćka, jego twarzą, jego

najlepszym figurantem. Przez ponad sześć lat działali w tandemie. Maciek
w głębokim cieniu, Waldemar Motyka na widoku. Maciek dostarczał dużą
i bardzo brudną kasę, Motyka dawał tej kasie twarz i brał na siebie bycie
najzdolniejszym rekinem wrocławskiego biznesu. Szybko zresztą wyrósł
daleko poza Wrocław. Szybko stał się gwiazdą ogólnopolską. Brał nagrody
dla najbardziej przedsiębiorczych ludzi biznesu, udzielał wywiadów,
bywał na rosnących jak grzyby po deszczu biznesowych salonach,
spotykał się z politykami, w końcu wszedł na gazetowe listy
najbogatszych Polaków i już z nich nie schodził.

Wszystko dzięki Maćkowi, wszystko dzięki tajemniczemu

kapitałowi, którego Maciek zawsze miał pod dostatkiem. Motyka nie był
jedynym Maćka figurantem, ale na pewno był frontmanem najbardziej
spektakularnym, najbogatszym i najbardziej obnoszącym się ze swoim
sukcesem. Maćkowi nawet trochę to przeszkadzało. W tej delikatnej
branży najważniejsze było nierzucanie się w oczy. Motyka jednak
uwielbiał media, uwielbiał swoje zdjęcia w kolorowej prasie, lubił kamery
i sławę polskiego króla Midasa, która zaczęła go otaczać. W końcu
Motyka usamodzielnił się do tego stopnia, że Maciek ze swoimi mafijnymi
pieniędzmi przestał mu być potrzebny.

Szczerze mówiąc, obaj już mieli dosyć tej współpracy. Rozstali się

po cichu, w przyjaźni, po skrupulatnym rozliczeniu się ze wszystkich
wzajemnych zobowiązań. Na odchodne Motyka dostał od Maćka
doskonale prosperujący Inwestycyjny Bank Wzajemnego Wsparcia i byli
kwita. Czy na pewno?

Nie, to niemożliwe, żeby za wyrokiem na Maćka stał Waldemar

Motyka. Nie ma żadnego sensownego powodu, żeby tak było. Maciek gasi
papierosa w starej doniczce. Motyka powinien postawić mu pomnik, bo to
Maciek go stworzył. Na pewno nie ma żadnego interesu w tym, żeby
ryzykować wynajęcie płatnego zabójcy. To zresztą nigdy nie były metody
Waldka. Motyka jest biznesmenem, nie gangsterem. Od momentu
rozstania nigdy nie wchodzili sobie w drogę, bywało nawet, że się po
cichu wspierali. Wykluczone! To nie mógł być Motyka.

Jednak malutka ostra szpileczka wciąż nie daje Maćkowi spokoju i

wciąż kłuje go gdzieś głęboko pod czaszką. Jeśli Motyka angażuje się tak
poważnie w przemysł surowcowo-energetyczny z Rosjanami, to może to

background image

świadczyć tylko o jednym. Rosyjskie służby specjalne mu na to pozwoliły.
Maciek nie ma wątpliwości, że gazem i ropą rządzą w Rosji służby
specjalne. Nie da się wejść w ten biznes z zewnątrz bez zapewnienia sobie
dużej przychylności tych służb. Co to znaczy? To znaczy, że jednak
Waldek musiał zaangażować się w politykę. Zmienił się. Zawsze bał się
polityki, zawsze mówił, że polityka go nie interesuje. Może to polityka
zainteresowała się nim? Może coś na niego mają i dlatego odpowiada im
taki partner? Czy może to mieć coś wspólnego z zamachem na Maćka?
Czy Maciek zabrnął za daleko w swoich domysłach? Chyba tak.

Maciek wchodzi do domu. Zdejmuje kurtkę. Znowu cisza, zapach

kawy i powolne tykanie starego zegara. Nagle słychać klakson. Krótki,
głośny, bliski, nieczęsto spotykany dźwięk w spokojnej bocznej uliczce
Polanicy wypełnionej starymi poniemieckimi willami. Szczególnie o tej
porze.

Maciek idzie do drzwi frontowych. Patrzy przez okno w

przedsionku. Na uliczce przed domem, w pewnej odległości od furtki stoi
zaparkowany stalowoszary ford mondeo. Za kierownicą siedzi Kryty.
Spojrzenia mężczyzn spotykają się. A więc Kryty wrócił. Ciekawe po co.

Trzy szyszki

Pojechali drogą na Wambierzyce, po jakimś czasie skręcili w lewo, w

stronę porośniętych lasem gór. Na szczęście śniegu nie było dużo. Droga
była wąska i biała, ale mondeo powinno przejechać. Kryty chciał pogadać
w jakimś ustronnym miejscu, więc Maciek postanowił pojechać tam, gdzie
jako chłopak często jeździł z kumplami na rowerze.

Kiedy Kryty zaparkował forda na poboczu, poczuli się trochę jak w

bajce o Królowej Śniegu. Otoczyły ich góry obsypane białym puchem,
przemykające szybko nisko wiszące chmury, szeroka panorama mocno
pofałdowanych Sudetów, wysokie sosny szumiące stałym,
kwadrofonicznym „szszsz”, jak morze.

Kryty chwilę milczy, przechadzając się po śniegu i patrząc na

wspaniały krajobraz. W końcu odzywa się.

- Pięknie tu masz.
Maciek opiera się tyłem o maskę stalowoszarego forda i zapala

papierosa. Nic nie mówi.

- Wyzdrowiałeś? Jak się czujesz?
- Dobrze. Dawno już się tak dobrze nie czułem.
Teraz Kryty zapala papierosa. Robi to powoli, gra na czas, chce

background image

przeciągnąć to spotkanie jak najdłużej. Maciek tymczasem przygląda się
mu. Pierwszy raz widzi tego niepozornego człowieka w świetle dziennym,
pierwszy raz może go sobie dokładnie obejrzeć.

- Masz pewnie masę pytań - Kryty wydmuchuje dym w chłodne,

górskie powietrze. - Ale zanim je zadasz, pozwól na jedno moje pytanie.

Maciek patrzy na Krytego wyczekująco.
- Jakie masz teraz plany? - pyta Kryty.
Maciek zastanawia się chwilę. W końcu odpowiada.
- Muszę wyjechać.
- Dokąd?
- Jak najdalej. Zdaje się, że nie mam innego wyjścia. Kryty chwilę

milczy. W końcu patrzy Maćkowi prosto w oczy i mówi:

- Masz. Masz inne wyjście.
- Tak? A jakie?
- Spółka. Ze mną.
Maciek przeczuwał, że taka propozycja może paść, nie miał tylko

pojęcia, o jaką spółkę może chodzić. Musiał zapytać.

- Jaka spółka?
- Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę, wtedy, w nocy w samochodzie?

Dużo rozmawialiśmy, ale niewiele tak naprawdę sobie powiedzieliśmy.
Mówiłeś, że zajmujesz się pieniędzmi powierzonymi ci przez różnych
ludzi, że inwestujesz, że pomnażasz. Myślę, że to nie jest cała prawda.

Maciek milczy. Kryty jest pewny swego, widać, że wszystko dobrze

przemyślał.

- Myślę, że twoja rozległa wiedza o różnych sprawach i moje

zamiłowanie do pewnych działań mogą nam przynieść sporo pieniędzy.
Nie potrzebujesz pieniędzy na nową drogę życia?

- Chodzi ci o szantaż?
- Tak. Szantaż, zastraszenie, wymuszenie, groźby, może nawet

tortury. Chodzi mi o numer życia. Taki, po którym już nigdy nie będę się
musiał martwić o pieniądze.

- Dlaczego właśnie mnie wybrałeś na numer życia? Dlaczego

wróciłeś po naszym pierwszym spotkaniu pod Leclerkiem i mnie
odszukałeś?

- Wiesz dlaczego? Dlatego że wierzę w znaki. Kryty pstryknięciem

wyrzuca papierosa w śnieg.

- Jesteś pierwszym, który przeżył. Pierwszym, który uciekł mi spod

lufy. To znak. Musiałem pójść za tym znakiem i dowiedzieć się, o co
chodzi.

background image

- I o co chodzi?
- Chodzi o to, że z jakiegoś powodu jesteś bardzo ważny. Z jakiegoś

powodu bardzo wysoko postawieni ludzie chcą twojej śmierci. Dlaczego?

- Sam się zastanawiam.
- Bo coś wiesz.
- I zamierzasz mnie trochę potorturować, żeby wydusić ze mnie tę

wiedzę?

- Nie. Zamierzam ci zaoferować swoje usługi. Zamierzam pomóc ci

się zemścić na tych, co wydali na ciebie wyrok.

Kryty zawiesza na chwilę głos, sprawdzając, jakie wrażenie robi na

Maćku to, co mówi.

- I zamierzam zgarnąć połowę zysku - dodaje rzeczowo. Maciek nie

może opanować uśmiechu. Po chwili Kryty też się uśmiecha.

- A co będzie, jak się nie zgodzę? - pyta Maciek.
Kryty patrzy Maćkowi w twarz i milczy. Jest spora siła w tym

spojrzeniu. Maciek jednak nie boi się silnych spojrzeń. Po kilkunastu
sekundach Kryty przerywa milczenie.

- Pokażę ci coś.
Kryty otwiera bagażnik forda i wyjmuje z niego lornetkę. Patrzy

przez nią chwilę na góry na horyzoncie, czegoś szuka. W końcu znajduje.
Podaje Maćkowi lornetkę i wskazuje palcem przed siebie.

- Tam, ta samotna sosna niedaleko szczytu, na czubku wiszą trzy

duże szyszki. Widzisz? Od góry.

Maciek szuka lornetką wskazanej sosny. Znajduje.
- Widzę. Trzy szyszki.
Kryty wraca do bagażnika i wyjmuje z niego swojego ulubionego

sig-sauera, niewielki, nowoczesny karabin snajperski.Szybko go
przeładowuje, staje za samochodem, opiera karabin o dach.

- Patrz uważnie. Strzał! Szyszka spada. Strzał! Druga spada.
Strzał! Trzecia szyszka spada.
Echo trzech szybkich karabinowych wystrzałów obija się chwilę

bezładnie o pobliskie góry. Kryty podnosi karabin, zabezpiecza go i
szybko chowa do bagażnika.

- Widziałeś?
Maciek milczy. Widział. Co ma powiedzieć? W życiu nie był

świadkiem takiego popisu.

Kryty pochyla się za samochodem i sprawnie podnosi ze śniegu trzy

ciepłe łuski. Chowa je do kieszeni.

- Na twoje oko jaki to dystans? - pyta Kryty.

background image

- Kilometr?
- Niecały. Osiemset pięćdziesiąt, dziewięćset metrów. Rozumiesz

już, kim jestem i o co mi chodzi?

- Do mnie też zamierzasz strzelić? Już raz to zrobiłeś.
- Nie zamierzam do nikogo strzelać. Zamierzam nastraszyć i zmusić

do zapłacenia nam paru złotych za święty spokój. Taki mam plan. Ty mi
musisz tylko wskazać kilku złych, bogatych ludzi. Najlepiej tych, którzy
wydali na ciebie wyrok.

Maciek już rozumie i niestety przez moment podoba mu się ten

pomysł.

- Muszę się zgodzić? - pyta spokojnie. Kryty częstuje Maćka

papierosem. Zapalają.

- Wiesz, kim był facet, którego zastrzeliłem wtedy w nocy pod

blokiem? To on zlecił twoją likwidację. Wiesz, kim był?

- Nie mam pojęcia.
- Byłym oficerem wywiadu wojskowego. Nazywał się Jasiński,

major Jasiński. Znasz go? Pracowałeś kiedyś dla wojska?

- Nie.
- A ja tak. Znasz się trochę na wojsku?
- Nie.
- A ja się znam. Kilka wojen przegrałem, kilka wygrałem, nieważne.

Bardzo dobrze znam się na wojsku - Kryty zaciąga się głęboko, patrzy
Maćkowi w oczy i kontynuuje. - Ktoś ważny chce twojej głowy i w końcu
musi ją dostać. Beze mnie masz małe szanse.

Maciek milczy. Zastanawia się. Patrzy na swoje góry. Patrzy na

miejsce swoich beztroskich chłopięcych zabaw, na polanę, na której
pierwszy raz palili z chłopakami ognisko i ukradzione któremuś z ojców
papierosy, na stromy zjazd, na którym nieraz sypnął się na rowerze i na
sankach.

Jakie dziwne koło zatoczyło jego życie.

Od nowa

Miła wstała wcześnie. Zaparzyła sobie kawy i usiadła na taborecie w

kuchni. Co ma teraz robić?

Siedzi tak już od godziny nad pustą filiżanką i wymyśliła tylko jedną

odpowiedź na to proste pytanie. Odpowiedź oczywistą i naturalną: musi
wrócić do szpitala. Dni bohaterskich skoków adrenaliny, dni szalonych,
zupełnie nieodpowiedzialnych, romantycznych decyzji i uniesień, których

background image

nigdy się po sobie nie spodziewała, te dni dobiegły już końca. Ludmiła jest
pediatrą, musi wracać do swoich małych pacjentów. Tam jest jej miejsce,
tam jest jej sens życia.

Opowie w szpitalu jakąś bajeczkę o urlopie, jak to było fajnie w

Egipcie, jak było ciepło, jak się kąpała, jak oglądała piramidy, jak jeździła
na wielbłądzie. Obieca nawet, że przyniesie zdjęcia, ale oczywiście za
każdym razem będzie o nich zapominała i w końcu oni zapomną, że miała
je pokazać, zapomną o jej urlopie i wszystko wróci do normalnej, nudnej,
regularnej, codziennej szpitalnej rutyny. Uwierzą jej. Nie ma powodu,
żeby nie uwierzyli.

Tymczasem cały urlop, całe długie dwa tygodnie spędziła w domu.

Wychodziła mało i tylko wtedy, gdy było to bezwzględnie konieczne.
Dopiero po tygodniu odstawiła środki nasenne, nie oglądała telewizji, nie
czytała, nie patrzyła przez okno. Kupiła sobie krem samoopalający i
stopniowo nabierała coraz ciemniejszej, egipskiej opalenizny. Stopniowo
też przestawała się bać i postanowiła, że musi zacząć o tym wszystkim
zapominać. Musi zapomnieć. Musi zapomnieć, żeby nie zwariować.

Miła nie ma siły jeść śniadania. Jej siły gdzieś uleciały, cała jej

energia gdzieś znikła. Jest zmęczona, a jednocześnie cieszy się, że jeszcze
dziś wróci do szpitala, do siebie, do swoich.

Wstaje z taboretu, idzie do łazienki. Szybki, podstawowy makijaż,

proste uczesanie. Ubiera się, zjeżdża windą na dół. Wsiada do swojej
toyoty. Czy to ta sama toyota, która jeszcze niedawno była świadkiem tych
wszystkich niesamowitych wydarzeń? A może nie było żadnych
wydarzeń? Może to wszystko działo się tylko w jej wyobraźni? Musi
wrócić do szpitala, musi żyć tak jak dawniej, musi być znowu normalnie,
nudno i przewidywalnie. Powrót do szpitala będzie dla Miłej dowodem, że
nie oszalała. Bardzo takiego dowodu teraz potrzebuje.

Na ulicach miasta poranny szczyt właśnie się skończył. Mila jedzie

sprawnie, pewnie, zna tę drogę, jeździła nią setki razy. Jej stałe miejsce
parkingowe pod Szpitalem Bielańskim jest zajęte, więc parkuje gdzie
indziej.

Wysiada z samochodu. Wciąga do płuc zimne, trzeźwiące,

grudniowe powietrze. Idzie do wejścia głównego. Zaraz się zacznie
uśmiechanie, odkłanianie, dzień dobry pani doktor, dzień dobry. Jak jej
tego brakowało! Jak mogła w ogóle dopuścić myśl o ucieczce z tego
bezpiecznego świata?

Doktor Ludmiła Kamińska znika w wejściu głównym Szpitala

Bielańskiego. Nie zauważa nawet mężczyzny, który ze sporej odległości

background image

bacznie się jej przygląda.

To Cycek.
Na głowie ma ciemną bejsbolówkę z daszkiem nasuniętym na oczy,

ubrany jest w ciepłą kurtkę z napisami i dżinsy.

Cycek czekał tu na nią od kilku dni. Przychodził co rano i kręcił się

wokół szpitala, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi. W końcu
doktor Ludmiła Kamińska się pojawiła. Poczeka na nią, tyle czekał, więc
poczeka jeszcze parę godzin. Musi z nią porozmawiać.

Tymczasem pod szpitalem pojawia się jeszcze jeden mężczyzna.

Nadkomisarz Juliusz Pater właśnie wysiada z cywilnego policyjnego
peugeota. Poprawia płaszcz, spogląda na zwalistą fasadę przed sobą i
pewnym krokiem wchodzi do środka.

Nie w tę stronę

Wyruszyli rano, minęli Kłodzko, Złoty Stok, Paczków, droga była

sucha, pola białe, widoczność dobra. Mimo to Kryty prowadził
stalowoszarego forda mondeo bardzo powoli. Stosował się do wszystkich
przepisów, do wszystkich mocno przesadzonych ograniczeń prędkości.
Kiedy w okolicach Nysy Sudety na horyzoncie zaczęły maleć, Maciek
poczuł się nieswojo.

Jedzie w złą stronę! Jedzie w złym kierunku! Powinien uciekać z

tego kraju, powinien z niego wyjeżdżać jak najdalej. On tymczasem jedzie
do stolicy, jedzie w paszczę lwa, do jaskini zbójców, tych samych, którzy
bez mrugnięcia okiem postanowili, że Maciek Szuman musi umrzeć, i
wykonali na nim wyrok śmierci. Jedzie do stolicy w towarzystwie swojego
zabójcy!

Kryty nic nie mówi. Spogląda od czasu do czasu na milczącego

Maćka, rejestruje jego niepokój, jego gorączkowe spojrzenia w stronę
oddalających się gór, jego nerwowe bawienie się palcami i to, że unika
wzroku Krytego.

- Czego się boisz? - pyta Kryty zupełnie obojętnym tonem.
Maciek spogląda na swojego kierowcę pierwszy raz od dłuższej

chwili. Nic nie mówi. Kryty zapala papierosa, uśmiecha się do Maćka. Jest
w tym uśmiechu coś ujmującego, coś ciepłego, tylko wielokrotni,
wyrachowani zabójcy potrafią się tak uśmiechać.

- Twój czas w tym kraju się skończył, Maciek. Dobrze to

wyczuwasz. Dostałeś czerwoną kartkę, bo czasy się zmieniają,
prawidłowo to oceniasz. Z jednym tylko wyjątkiem. Za mało w tobie

background image

wkurwienia - Kryty zaciąga się marlboro i znowu uśmiecha się do siebie.

- Wystraszyli cię - ciągnie dalej Kryty, wpatrując się w drogę przed

sobą. - Dałeś się wystraszyć. A strach jest najgorszym z możliwych
doradców. Lepiej być głupim niż przestraszonym. Wiem coś o tym,
możesz mi wierzyć, różne rzeczy w życiu widziałem.

Kryty chwilę milczy, po czym zaczyna znowu.
- Masz też dowód na to, że nie pieniądz rządzi światem. Bardzo w to

wierzyłeś, nie? Myślałeś, że jesteś nie do ruszenia, bo masz pieniądze
ważnych ludzi. Ale to nie kasa rządzi i dlatego teraz się boisz. Unieważnili
twój pogląd na świat, a to boli.

Maćka coraz bardziej irytuje to filozoficzne pieprzenie Krytego.

Zapala papierosa. Patrzy w okno.

- To nie kasa rządzi, Maciek. Światem rządzi przemoc, rządzi ten,

kto jest lepiej uzbrojony, kto jest bardziej okrutny i bezwzględny, kto ma
mniej skrupułów, kto się nie waha, kto potrafi zabijać bez mrugnięcia
okiem. Rządzi ten, kto jest lepszym mordercą, wszystko inne jest ścierną
dla motłochu, jest teatrzykiem dla naiwnych, jest pozorem dla tych, którzy
kochają pozory.

- Skąd ty, kurwa, masz takie przemyślenia!? - nie wytrzymuje w

końcu Maciek.

- To nie są przemyślenia. Ja to wszystko widziałem. Chwilę trwa

cisza. Maciek się uspokaja. Trudno niestety odmówić słuszności Krytemu,
jak się spojrzy z odpowiedniej perspektywy.

- Nie masz jeszcze czterdziestki, nie wkurwia cię, że już cię zabili?
Takiego pytania się Maciek nie spodziewał.
- Nie chciałbyś, żeby teraz oni się ciebie trochę pobali? - nie

odpuszcza Kryty.

- Jacy oni?
- No właśnie, Maciek. Jacy oni? Ty to najlepiej wiesz.
- Nic nie wiem! Nie mam pojęcia o żadnych „onych”! Nie mam

pojęcia, kto mógł wydać na mnie wyrok!

- Pomyśl. Pomyśl, ilu ważnych ludzi w tym kraju stworzyłeś. Ilu

wspaniałych, godnych naśladowania biznesmenów zaczynało od zera pod
twoją kuratelą, za twoje brudne pieniądze. Myślisz, że teraz ci ludzie z
sentymentem i z łezką w oku wspominają tamte pionierskie lata, ciebie,
twoją cichą pomoc finansową? Myślisz, że chętnie pamiętają, jak ich
majątki, firmy, spółki, holdingi rodziły się w smrodzie kasy pochodzącej z
narkotyków, prostytucji i handlu bronią? Pomyśl, Maciek. Co by było,
gdyby teraz ktoś im to wyciągnął, gdyby przedstawił dowody? Co by było

background image

z ich fundacjami dobroczynnymi, z ich wywiadami w kolorowych
pismach, z ich miejscami w rankingach najbogatszych, z ich balami w
klubach biznesu, z ich partyjkami golfa w Rajszewie?

- Ale mówiłeś, że zabójstwo zlecił oficer służb specjalnych!
- To tylko pośrednik. Tych pośredników było kilku, tak jest

bezpieczniej, ale zamówienie urodziło się gdzie indziej. Tam, gdzie był
motyw.

Chwilę milczą. Do Maćka powoli dociera to, co mówi Kryty.

Właściwie Maciek to przeczuwał, podejrzewał, że tak może być, ale z
jakiejś przyczyny nie chciał dopuścić do siebie takiej myśli.

- Rozejrzyj się. Zobacz, jak szybko ten kraj się zmienia. Zatrzymałeś

się w miejscu. Tak samo zresztą jak ja. Ale oni poszli dalej. Mają dużo
większe pieniądze niż te, którymi ty obracasz. Mają w kieszeni polityków,
mają interesy za granicą, handlują z cywilizowanym światem, bywają na
europejskich salonach, dbają o swój wizerunek w mediach, zresztą dużą
część mediów też mają w kieszeni. Jedynym ich problemem jesteś ty. Bo
tylko ty wiesz, kim są naprawdę, tylko ty wiesz, jak zaczynali. Dlatego cię
usunęli.

Kryty spogląda na milczącego Maćka kątem oka.
- Jeśli to, co mówię, nie trzyma się kupy, to mnie popraw.
Maciek milczy. Nie poprawia Krytego.
- A wiesz, kim ja jestem?
Maciek patrzy na Krytego, nie wie, co odpowiedzieć.
- Ja jestem teraz twoim najlepszym przyjacielem.

Mistrz czekania

Cały dzień w szpitalu minął Miłej jak zwykle. Nic ważnego, nic

niecodziennego się nie wydarzyło. Nawet nikt specjalnie nie wypytywał o
urlop. Kilka zdawkowych „jak było”, kilka „ale jesteś opalona”, kilka
rzeczowych pytań o cenę wczasów i jakość usług w hotelu. Miła kłamała
jak z nut, nie przypuszczała, że jest w tym taka dobra. Nikt nawet nie
zagadnął o zdjęcia. Na pediatrii był taki ruch, że z radością przyjęto jej
nieoczekiwany powrót. Z wielką ulgą Miła rzuciła się w wir czekających
ją pilnych lekarskich obowiązków.

Teraz właśnie Miła wychodzi ze szpitala. Jest zmęczona i uwielbia to

zmęczenie. Na zewnątrz już od dawna jest ciemno. Prószy lekki śnieg.
Parking pod szpitalem jest już mocno przerzedzony.

Miła podchodzi do samochodu, otwiera go i wsiada.

background image

Nagle widzi kątem oka podbiegającą postać. Mężczyzna otwiera

drzwi od strony pasażera i wskakuje do środka. To Cycek.

- Poznaje mnie pani?
Zaskoczona kobieta chwilę milczy. W końcu przypomina sobie

Cycka.

- Tak, pamiętam pana, to znaczy ciebie, bo zdaje się byliśmy na ty.

Byłeś kierowcą Maćka Szumana.

- Właśnie.
Patrzą chwilę na siebie, nie wiedząc, co powiedzieć. Cycek nerwowo

rozgląda się na boki, widać, że nie chce być przez nikogo zauważony.
Nagłość tego spotkania, zachowanie Cycka, jego niedbały ubiór, poobijana
twarz, natrętnie powracające wspomnienia - wszystko to na chwilę odbiera
im mowę. Cieszą się na swój widok, a jednocześnie czują, że to dziwne
spotkanie może się źle skończyć.

- Dobrze wyglądasz - pierwszy przerywa milczenie Cycek.
- Czego chcesz? - spojrzenie Miłej odzyskuje chłód i rzeczowość.
Cycek odwraca na chwilę wzrok.
- Czy wiesz może, gdzie jest Maciek?
- Nie, nie wiem.
- A czy żyje?
- Dlaczego uważasz, że to właśnie ja znam teraz odpowiedź na te

pytania?

- Bo myślę, że to ty mu pomogłaś uciec ze szpitala. Zalega cisza,

dosyć długa i kłopotliwa. W końcu Miła decyduje się powiedzieć prawdę.

- Pomogłam mu uciec ze szpitala, bo groziło mu tam śmiertelne

niebezpieczeństwo. Ale teraz nie wiem, gdzie jest.

- Jak to nie wiesz? - Cycek nie jest w stanie ukryć bezbrzeżnego

zdziwienia.

- Nie wiem. Maciek zniknął. Może nie chce, żeby ktokolwiek

wiedział, gdzie jest - znowu chłodne oczy Miłej patrzą spokojnie w twarz
chłopaka.

- Ale Maciek żyje.
- Tak, żyje. Myślę nawet, że już doszedł do siebie po postrzale. To

wszystko, czego chciałeś się dowiedzieć?

Cycek wzdycha ciężko, nie bardzo radzi sobie z tą rozmową i z

chłodem, jaki nagle zaczął bić od doktor Ludmiły Kamińskiej. Zapamiętał
ją jako osobę bardzo ciepłą i przyjacielską. Lubił ją i na swój sposób
przeżył jej nagłe rozstanie z Maćkiem.

- Muszę się z nim skontaktować. Dzwoniłem do niego, wysłałem mu

background image

maila na wszystkie znane mi adresy, byłem nawet w jego mieszkaniu...
Pomóż mi go znaleźć.

- Maciek zniknął. Nie wiem, gdzie jest. Nie kontaktujemy się. A teraz

wysiądź, bo muszę jechać.

- Grozi ci niebezpieczeństwo. Nagle Miła wybucha.
- Dajcie mi już raz wszyscy święty spokój!!!
W jej oczach pojawiają się łzy, trzęsą jej się dłonie.
Cycek patrzy na nią poważnie, po czym szybko wyjmuje niewielki

notesik i długopis. Zapisuje coś na kartce, wyrywa ją i wciska karteczkę w
dłoń Miłej.

- To moja komórka. Gdyby się coś działo, zadzwoń. Pomogę ci, w

końcu jestem ochroniarzem. Cześć.

Cycek rozgląda się szybko i wysiada z samochodu. Trzaśniecie drzwi

i chłopak znika w ciemnościach.

Miła siedzi chwilę bez ruchu. Patrzy bez sensu przed siebie. Wielkie

i ciężkie łzy płyną jej po policzkach. Czuje, że nie będzie potrafiła
opanować nadchodzącego szlochu. Jedyne, co ją może teraz uratować, to
papieros.

Zapala. Po chwili magiczna siła zaklęta w niebieskawym dymie

uspokaja ją. Dlaczego Maciek się do niej nie odzywa? Może już nie żyje?
Może żyje, ale po prostu ma ją gdzieś? Może to wszystko, co między nimi
teraz było, było tylko udawaniem? Zależało mu na jej pomocy, więc
udawał, wykorzystał ją, a teraz, kiedy już przestała mu być potrzebna,
nawet się nie odezwie, nie da znaku życia! Czy wyzdrowiał? Czy doszedł
do siebie? Czy wie, że grozi jej niebezpieczeństwo? Czy go to obchodzi?
Minęły już dwa tygodnie! Nie dawała sobie z tym wszystkim rady.

Miła sięga po kluczyki. Uruchamia toyotę. Ostrożnie wyjeżdża z

parkingu. Ulice Warszawy są jasnoszare i roziskrzone. Śnieg prószy
spokojnie. Jest ślisko. Miła chce być jak najszybciej w domu. Tam będzie
bezpieczna.

Kobieta nie ma pojęcia, że w starym, przyprószonym śniegiem

passacie na parkingu pod jej bramą czeka na nią wysoki mężczyzna.
Nadkomisarz Pater jest zupełnie nieruchomy. Siedzi za kierownicą i pyka
miarowo wiszącą mu z ust fajkę. Patrzy w ciemność przed sobą i czeka.
Czekania uczył się w policji całe życie i jest w tym prawdziwym
mistrzem.

Cyprian znowu nadaje

background image

Dotarli na warszawskie Kabaty późnym wieczorem. Padał śnieg.

Kryty zaparkował samochód na podziemnym parkingu pod
apartamentowcem i poszli do jednego z wynajętych przez niego mieszkań.

- To twoja kwatera, ja będę niedaleko - powiedział cicho Kryty. -

Przez jakiś czas będziemy tu bezpieczni. Tam masz komputer, komórkę, w
komórce mój numer. Wyśpij się, jutro się jakoś ogarniemy i przygotujemy
szczegółowy plan.

Popatrzyli sobie w oczy. Kryty dobrze wiedział, że Maciek jest

sprytny i może stąd łatwo uciec. Wciąż nie był pewien, czy udało mu się
Maćka przekonać do swojego pomysłu. A bez jego dobrowolnego
współdziałania Kryty niewiele mógł zrobić.

Kryty odwrócił się i zrobił kilka kroków w kierunku drzwi. Tam się

zatrzymał.

- Maciek, nie oszukasz mnie, prawda?
- Powiem ci, jak będę miał taki zamiar - odparł sucho Maciek.
- Pamiętaj, że dużo wiem. Jakby co, wiem, gdzie znaleźć twoich

rodziców. Nie przeżyją, jak mnie oszukasz.

- Nie musiałeś tego mówić, nie jestem aż takim kretynem.
- Do jutra.
I Kryty wyszedł.
Teraz Maciek stoi na środku swojej nowej kryjówki i zastanawia się,

co dalej. Nie zamierza uciekać, nie zamierza oszukać Krytego. W jego
głowie zaczyna się rodzić plan. Kryty zaraził go chęcią zemsty, jednak
Maciek czuje, że to nie będzie takie proste, jak wyobraża sobie Kryty.

Teraz dopiero Maciek czuje, że wraca do rzeczywistości, czuje, jak

kolejne sekcje jego pogrążonego dotąd w uśpieniu, precyzyjnie myślącego
mózgu zaczynają się włączać. Znowu jest w Warszawie, znowu jest
zdrowy, znowu rzeczywistość zaczyna go żywo interesować.

Mieszkanie jest duże, nowe i ładnie rozplanowane. Wyposażono je w

podstawowe sprzęty i widać, że ktoś je przygotował specjalnie na
wynajem. Maciek bierze szybki gorący prysznic i zaparza sobie kawę.
Kryty na pewno jest blisko, pilnuje go, obserwuje, może nawet
podsłuchuje.

Maciek podchodzi do okna. Pada śnieg. Spogląda przez rozchylone

żaluzje na pogrążony w mroku dziedziniec apartamentowca. Miła okolica.
Dzielnica tych, którym się jakoś powiodło, którzy potrafili utrzymać się na
powierzchni życia i są w stanie płacić raty dużych bankowych kredytów
hipotecznych. Kryty to dobrze wykombinował. Ciężko pracujący sąsiedzi
nie będą się nimi interesować, bo mają mało czasu i mnóstwo własnych

background image

zmartwień na głowie.

Maciek zapala papierosa i wypija łyk kawy. Nie zamierza kłaść się

spać, choć przed Krytym udawał zmęczonego. Musi myśleć, musi wrócić
do formy w myśleniu, to zawsze był jego atut, na tym zawsze polegała
jego moc. Od zamachu nie miał zbyt wielu sposobności i chęci, żeby
myśleć, żył jak w letargu, jak w zimowym śnie, poza światem. Teraz ma
dla siebie całą noc. Całą noc, żeby wrócić do myślenia. Kawy i
papierosów mu nie zabraknie.

Spogląda na laptop leżący na stole i na biały ethernetowy kabelek

wychodzący z komputera i wijący się po podłodze aż do niewielkiej
wtyczki w ścianie.

Maciek siada przy komputerze. Wszystko na szczęście działa jak

powinno, łącznie z Internetem. Przez ponad dwa tygodnie nie sprawdzał
swoich licznych skrzynek e-mailowych. Zacznie właśnie od tego. Swoją
drogą to ładnie ze strony Krytego, że zapewnił mu dostęp do Internetu, to
wyraźny dowód zaufania i Maciek docenia ten gest. Wynika z tego, że
Kryty chce współpracy, że nie chce Maćka do niczego zmuszać.
Przynajmniej na razie.

Kursor śmiga po ekranie sprawnie i precyzyjnie. Maciek po kolei

wpisuje skomplikowane kilku wyrazowe hasła do kolejnych darmowych
serwisów pocztowych rozsianych na serwerach po całym świecie. Ma
dużo nowej poczty, głównie biznesowej, niewiele go to na razie interesuje.
Nagle widzi temat wiadomości, który powoduje krótki atak euforii i
przyspieszone bicie serca.

„Cyprian znowu nadaje”.
Sama wiadomość jest już zaszyfrowana. To Cycek. Czyli wygrzebał

się jakoś z kłopotów. Cyprian to jego prawdziwe imię i od niego właśnie
pochodzi ten jego śmieszny pseudonim. Maciek szybko ściąga darmowy
program szyfrujący PGP, za pomocą którego Cycek przytomnie
zaszyfrował wiadomość. Po chwili program jest już zainstalowany na
laptopie i Maciek może wiadomość rozszyfrować.

„Cześć. Długo się nie odzywałem, bo nie miałem jak. Zamknęli mnie

do pierdla, ale już się wypuściłem:-) Byłem u ciebie w mieszkaniu.
Wydaje się nietknięte. Co się z tobą dzieje? Gdzie jesteś? Odezwij się!
Możesz na tego maila, to anonimowy serwis w Australii, sprawdzam
pocztę raz na kilka dni z kafejki internetowej. Mam też nową komórkę,
mój numer 0501645342. Pozdrawiam. Cyprian Gródecki”.

W pierwszym odruchu Maciek chce natychmiast złapać za telefon i

zadzwonić do Cycka. Szybko jednak się reflektuje. Mieszkanie może być

background image

na podsłuchu. Na razie Kryty nie powinien wiedzieć, że Maciek kontaktuje
się ze swoim człowiekiem. Maciek szybko wystukuje esemesa.

„Jestem już w Warszawie. Wszystko OK. Odezwę się. M.”
Maciek sięga po papierosa i zapala z uśmiechem. Wraca! Maciek

wraca do żywych! Cycek może mu się bardzo przydać.

Sygnał esemesa. Jest odpowiedź.
„Zajebiście. Czekam. Widziałem się dzisiaj z lekarką. Była smutna.

Pzdr. C.”

Miła! Czy Maciek o niej zapomniał!?
Mógł przecież do niej zadzwonić, dać znak życia, przez cały pobyt u

rodziców w Polanicy się nad tym zastanawiał. Nie zdecydował się jednak.
Bał się, że Miła może być podsłuchiwana. Bał się, że przez nią go
namierzą. To najpowszechniejszy błąd popełniany przez ukrywających się
ludzi - kontaktowanie się z bliskimi. Maciek już raz ukrywał się we
Włoszech, tam wbili mu to do głowy raz na zawsze. Jeśli się ukrywasz, nie
kontaktuj się z bliskimi! Tak właśnie zrobił Maciek w przypadku Miłej.
Teraz tego żałuje, teraz nagle czuje, że popełnił błąd i że jak najszybciej
musi go naprawić. Musi skontaktować się z Miłą!

Maciek wstaje i zaczyna nerwowo chodzić po mieszkaniu. Miła jest

smutna. Co ona musi przeżywać! Jak bardzo się boi! Co myśli o nim, o
człowieku, którego uratowała, dla którego poniosła takie ryzyko, a który
teraz nawet nie raczy dać znać, że żyje, że wyzdrowiał, że ją wciąż kocha!

Maciek łapie za komórkę. Chwilę trzyma aparat w ręku i przygląda

się kolorowemu ekranikowi. Oddech ma przyśpieszony, oczy szeroko
otwarte. Odkłada telefon. Nie! Nie może tego zrobić.

Nigdy nie kontaktuj się z bliskimi!
W każdym razie nie bezpośrednio. Skontaktuje się przez Cycka.

Cycek uciekł z więzienia, na pewno dobrze zadbał o swoje
bezpieczeństwo i starannie się ukrył. Jest świetnie wyszkolonym
komandosem, wie, jak to się robi. Miła nie ma pojęcia o konspiracji.
Bezpośredni kontakt z nią może być dla Maćka śmiertelnie niebezpieczny.

Powoli emocje opadają. Powoli w Maćku górę bierze rozum,

chłodna, precyzyjna kalkulacja. Maciek znowu siada. Uspokaja się. Nie
może ulegać emocjom. Emocje mogą być teraz dla niego wyrokiem
śmierci.

Emeryt

Mieszkanie Krytego jest mniejsze od mieszkania Maćka. To

background image

właściwie duża, przestronna kawalerka ze sporym salonem i niewielką
wnęką kuchenną w rogu. Jest też skromniej wyposażone. Krytemu to nie
przeszkadza. Ważne, że okna umożliwiają obserwację okien Maćka.
Ważne, że aparatura podsłuchowa działa i Kryty może trzymać rękę na
pulsie.

W mieszkaniu Krytego nie pali się światło. Kryty stoi przy jednym z

okien i lustruje za pomocą lornetki mieszkanie Maćka. Sporo widzi.
Maciek niedokładnie pozakręcał żaluzje. Z niewielkiego komputerowego
głośnika podłączonego do przekaźnika radiowego leżącego na podłodze
słychać odgłosy z mieszkania Maćka. Nie są to jednak odgłosy wiele
mówiące. Jedynym cennym dźwiękiem był sygnał przychodzącego
esemesa po tym, jak Maciek wziął prysznic i zaparzył sobie kawę.

Co to był za esemes!?
Niepokoi to Krytego. Czyżby Maciek był na tyle głupi, żeby

kontaktować się z rodzicami, czyżby był jeszcze głupszy, żeby
skontaktować się z kobietą, z którą chciał niedawno uciec za granicę? A
może Maciek coś kombinuje? Może chce wezwać jakąś pomoc, chce
oszukać Krytego i po prostu uciec gdzie pieprz rośnie?

Kryty dobrze wie, że najbliższe dni będą rozstrzygające dla ich

współpracy. Nie jest w stanie zatrzymać Maćka, gdyby ten chciał mu
uciec, nie może go całkowicie kontrolować, nie zdoła tak naprawdę siłą
zmusić go do współdziałania. Może go tylko przekonywać. I musi się do
tego mocno przyłożyć.

Kryty odkłada lornetkę i zastanawia się, jakich jeszcze może użyć

argumentów. Na pewno źle się stało, że musiał zabić majora Jasińskiego.
Jego dogłębne przesłuchanie mogłoby pewnie sporo rozjaśnić. Niestety nie
było wyjścia, major zabrnął za daleko.

Kryty nalewa sobie wody z butelki i wypija od razu całą szklankę.

Zaraz potem nalewa sobie na dno szklanki trochę wódki. Wypija, krzywi
się potężnie i zapala papierosa. Wciąż nie włącza światła w mieszkaniu.
Siedzi po ciemku.

Plan jest prosty i powinien być przeprowadzony możliwie szybko.

Wszystko powinno trwać tydzień, góra dwa tygodnie. Trzeba wybrać kilka
odpowiednich osób z szerokiego grona tych, którzy współpracowali z
Bankierem w ciągu ostatnich dziesięciu lat i dorobili się pieniędzy. Trzeba
te osoby ostro zaszantażować, trzeba je przestraszyć zapowiedzią brutalnej
przemocy, która może im grozić, w razie gdyby nie chcieli spełnić żądań
szantażystów. Trzeba zainkasować w bezpieczny sposób kasę od
szantażowanych. Trzeba zniknąć z Polski i rozpłynąć się w szerokim

background image

świecie. Proste.

Marzeniem Krytego była Ameryka Południowa. Według jego

szacunków może z tej całej hecy wyciągnąć jakieś kilka milionów euro.
Tyle by mu wystarczyło, żeby się urządzić gdzieś w Argentynie, Kolumbii
albo Chile. Tyle by mu wystarczyło na spokojną, dostatnią wcześniejszą
emeryturę w ciepłym, egzotycznym, dyskretnym kraju. Tylko musi się
udać.

Kryty wstaje, gasi papierosa i podnosi do oczu lornetkę. U Maćka się

nie świeci. Albo poszedł spać, albo już go tam nie ma. Kryty nie ma
pojęcia, czy jego plany emerytalne jeszcze mają jakiś sens. Pójdzie do
Maćka rano i wtedy się dowie.

Gorąca herbata

Miła zrobiła komisarzowi Paterowi gorącej herbaty. Nie bała się i

trochę ją to nawet dziwiło. Mężczyzna podszedł do niej, gdy wchodziła do
bramy. Przedstawił się, pokazał policyjną odznakę i poprosił o chwilę
rozmowy. Miła zaprosiła go na górę, do mieszkania, zaproponowała
herbatę i postanowiła, że powie prawdę. Była pewna, że chodzi o
rutynowe przesłuchanie w sprawie niedawnego zabójstwa pod jej blokiem.
Niewiele o tym wiedziała.

Nadkomisarz Juliusz Pater siedzi w niewielkim pokoju i rozgląda się

uważnie po jego skromnym wnętrzu. Gorąca herbata dobrze mu zrobi.
Wchodzi Miła. Stawia dymiącą szklankę na ławie przed mężczyzną, drugą
stawia przed sobą i siada. Starają się na siebie na razie nie patrzeć i herbata
jest do tego dobrym pretekstem. W końcu jednak cisza trwa za długo.
Zaczyna Pater, zaczyna spokojnym głosem, od niechcenia, jakby to wcale
nie była ich pierwsza rozmowa, jakby się już znali i wiedzieli o sobie
całkiem sporo.

- Od kiedy zna pani Macieja Szumana, pani doktor?
Nie spodziewała się takiego pytania, nie sądziła, że policja wie aż

tyle. Skoro tyle już wiedzą, to powie im wszystko. I Miła zaczyna swoją
opowieść. Opowiada o spotkaniu z Maćkiem na imprezie w Sheratonie, o
niespodziewanym zakochaniu, o blisko półrocznej romantycznej
znajomości, o nagłych wątpliwościach, o haniebnym przeszukaniu
kieszeni Maćka, o pytaniach, które pozostawił bez odpowiedzi, i w końcu
o nagłym zerwaniu.

Nadkomisarz Pater siedzi i słucha, siorbiąc gorącą herbatę.
Miła kontynuuje. Mówi o niespodziewanym spotkaniu w szpitalu, o

background image

przypływie dawnych uczuć, o śmiertelnym zagrożeniu czekającym na
Maćka na niechronionym oiomie, o jej heroicznej nocnej akcji
wywiezienia Maćka ze szpitala, o planach Maćka ucieczki za granicę i w
końcu o feralnej nocy, kiedy to pod jej bramą zginął nieznajomy
mężczyzna, a Maciek zniknął bez wieści.

Im bliżej końca swojej opowieści jest Miła, tym większą ulgę jej to

sprawia. W końcu może to komuś opowiedzieć, w końcu może to
wyrzucić, może skonfrontować swoje niezwykłe przeżycia ze światem
zewnętrznym. Nie potrafi tego dłużej trzymać w sobie, nie da rady tego
dłużej ukrywać, bo zwariuje. Mało ją obchodzi, że siedzący przed nią
mężczyzna jest policjantem, mało ją obchodzi, że może jej grozić
odpowiedzialność karna, że może stracić pracę, a nawet dostać zakaz
wykonywania zawodu lekarza. Mówienie o tym przynosi jej ulgę, a
mężczyzna, któremu to opowiada, wcale nie zachowuje się jak policjant.
Nie zadaje pytań, uważnie słucha, rozumie ją, wyraźnie jest jej życzliwy.

Kiedy w końcu Miła dochodzi do końca swojej opowieści, w jej

oczach pojawiają się łzy. Wyciera je wstydliwie wierzchem dłoni. Chwilę
milczą.

- Nie będzie panu przeszkadzało, jak zapalę?
- Nie, oczywiście że nie.
Miła wychodzi na chwilę do kuchni i wraca z paczką papierosów.

Zapala jednego. Już opanowała wzruszenie, już w jej oczach prawie nie
ma łez.

- Czy od tamtej pory Maciek kontaktował się z panią?
- Nie - Miła nie ma zamiaru mówić mężczyźnie ani o kartce

znalezionej w odstawionym na miejsce samochodzie, ani o Cycku, z
którym rozmawiała pod szpitalem.

- Była pani świadkiem zabójstwa, dlaczego od razu nie zgłosiła się

pani na policję?

Miła chwilę milczy.
- Bałam się. Bałam się, że mnie też ktoś może zabić. Nie

wychodziłam z domu. Nie podchodziłam do okna. Poza tym nie widziałam
samego momentu zabójstwa, nie widziałam sprawcy, byłam wtedy tu, w
mieszkaniu, albo w windzie, albo na korytarzu, nie słyszałam nawet
strzału.

- Czy sądzi pani, że Macieja Szumana uprowadzono z zamiarem

pozbawienia go życia?

- Tak. Tak sądzę - Miła gładko skłamała i teraz zastanawia się

dlaczego. Dlaczego to powiedziała? Czy naprawdę tak myślała?

background image

Nadkomisarz Pater milczy przez chwilę. Kończy herbatę. Wstaje i

zaczyna powoli chodzić po pokoju.

- Pani doktor... nie będę nadawał tej sprawie biegu urzędowego.

Sama pani rozumie, że gdybym to zrobił, mogłaby pani mieć spore
nieprzyjemności. Nie będę też na razie nikogo informował o tym, co tutaj
od pani usłyszałem. To wszystko zostanie tylko między nami - Pater
zawiesza głos i uważnie patrzy Miłej w oczy.

- Proszę mi jednak obiecać, że jeżeli Maciek się z panią w

jakikolwiek sposób skontaktuje, to niezwłocznie mnie pani o tym
poinformuje.

- Myśli pan, że on jeszcze żyje? - Miła intuicyjnie zadała pytanie,

którego nigdy by się po sobie nie spodziewała.

- Szczerze mówiąc, nie wiem. Wiem, że ktoś bardzo chce jego

śmierci. Ale może udało mu się ujść cało z wydarzeń tamtej nocy. Myślę,
że mogę go ochronić. Pani i ja możemy mu pomóc. Musi mi pani tylko dać
znać, gdy Maciek Szuman się do pani odezwie.

Chwilę wpatrują się w siebie z przejęciem. Pater jest poważny,

spokojny i dobrze wie, jaką miną wzbudzić zaufanie przestraszonej
kobiety.

- A ja? - pyta drżącym głosem Miła. - Co będzie ze mną?
- Proszę się nie bać. Myślę, że nic pani nie grozi - Pater uśmiecha się

ciepło i przyjaźnie. Zbyt ciepło i przyjaźnie. - Dziękuję pani doktor za
szczerość i za doskonałą herbatę.

Nadkomisarz Pater żegna się z Miłą i wychodzi z jej mieszkania.

Mila wraca do pokoju, wyciera resztki łez, dopija herbatę i przestaje grać
smutną, rozbitą, śmiertelnie przestraszoną kobietkę.

Coś tu było nie tak. Miła nie zna się zbytnio na policyjnej robocie,

ale zachowanie tego faceta było arcydziwne. „Nie będę nadawał tej
sprawie biegu urzędowego”. Jak to!? Znalazł najważniejszego świadka w
sprawie o zabójstwo i po prostu sobie poszedł!? Wypił spokojnie herbatę i
zostawił ją w spokoju!? Wątpliwości zaczęły huczeć w jej głowie.
Dlaczego w ogóle nie rozmawiali o zamordowanym mężczyźnie i jego
zabójcy? Czego tak naprawdę ten policjant od niej chciał? Jakie miał w
stosunku do niej życzenie? Chciał, żeby doprowadziła go do Maćka. Ale
po co!?

Miła gwałtownie wstaje, biegnie do przedpokoju i zaczyna

gorączkowo przeszukiwać torebkę. W końcu znajduje. Mała, zmięta kulka
papieru z zapisanym numerem telefonu Cycka. Jakie szczęście, że jej nie
wyrzuciła! Natychmiast wystukuje numer na klawiaturze swojej komórki.

background image

Po chwili Cycek odbiera.
- Słucham.
- Cześć, to ja.
- Jaka „ja”?
- Miła.
- Stało się coś!?
- Chyba tak. Muszę się z tobą zobaczyć.

Nowy

Kryty budzi się gwałtownie z nieznośnym i natrętnym przekonaniem,

że spał za długo. Wyskakuje szybko z łóżka. Jest prawie wpół do
dziewiątej rano. Kurwa!

Z irracjonalnym, trzepoczącym się bezładnie w piersiach niepokojem

podbiega do okna i przykłada do oczu lornetkę. Żaluzje w oknach Maćka
nie zmieniły położenia od zeszłego wieczoru. Kryty sprawdza urządzenie
podsłuchowe. Działa. Działało całą noc.

Słucha chwilę.
Nic. W podsłuchiwanym mieszkaniu jest całkiem cicho.
Kryty spał w ubraniu, więc nie musi się ubierać. Zakłada szybko

buty, zarzuca kurtkę i wychodzi z mieszkania.

Po chwili jest już pod drzwiami mieszkania Maćka Szumana. Słucha

chwilę. Cisza. Otwiera ostrożnie drzwi dorobionym wcześniej kluczem.
Wchodzi do mieszkania. Zamyka za sobą drzwi na klucz.

W mieszkaniu nie ma nikogo. Na stole stoi uśpiony laptop. Łóżko

jest zaścielone i wygląda, jakby wcale nie było używane. Kryty rozgląda
się chwilę po mieszkaniu i w końcu siada na krześle. Zapala papierosa. Co
to wszystko znaczy? Maciek uciekł? W Krytym narasta złość. Ma ochotę
wstać i kilkoma gwałtownym ruchami zdemolować to mieszkanie. Ma
ochotę strzelać. Ma ochotę puścić to wszystko z dymem. Ma ochotę
samemu sobie dać po mordzie.

Jak, do ciężkiej cholery, mógł na to pozwolić!? Jak mógł do tego

dopuścić!? Jak mógł tego nie przewidzieć!? Dał się zwieść! Dał się
oszukać temu cwaniakowi jak dziecko!

Spokojnie. Kryty musi zebrać myśli. Musi się uspokoić. Gdzie mógł

uciec Maciek? Jaki może mieć plan tej ucieczki? Kryty musi zacząć
myśleć tak jak on. Musi się w niego wczuć. Musi zgadnąć, co Szuman
chce zrobić. Musi go złapać i przestać się z nim cackać. Zabije go, zabije
jego starych, zabije tę jego babę! Teraz to już nieuniknione. Zabije go, ale

background image

najpierw wyciągnie z niego wszystkie potrzebne informacje. W końcu ma
poważne plany emerytalne i jakiś śmieć w rodzaju Maćka Szumana nie
może ich tak po prostu pokrzyżować!

Nagle słychać kroki na korytarzu. Kryty zamiera. Po chwili słychać

chrobotanie klucza w zamku. Kryty błyskawicznie wyjmuje broń i
kilkoma susami dopada ciemnej łazienki. Chowa się.

Drzwi się otwierają i do mieszkania wchodzi Maciek Szuman. W

foliowej torbie ma zakupy spożywcze, a pod pachą gruby plik gazet.
Maciek wchodzi do kuchni i kładzie zakupy na blacie. Odwraca się i rzuca
gazety na stół. Nagle kątem oka zauważa postać wchodzącą do
pomieszczenia. Kryty porusza się powoli i bezszelestnie. W obu dłoniach
trzyma wycelowany w Maćka pistolet. Mężczyźni przez dłuższą chwilę
mierzą się wzrokiem.

- Gdzie byłeś? - głos Krytego jest cichy i twardy.
- W dupie. - Maciek nie wygląda na przestraszonego, wręcz

przeciwnie, jest rozluźniony i pewny siebie.

- Nie pozwoliłem ci wychodzić - Kryty nie odpuszcza. Cały czas

celuje w głowę Maćka.

- Bawisz się w wojnę czy po prostu wpadłeś na kawę?
- Nie wkurwiaj mnie!!!
- Posłuchaj, słonko, odłóż tę pukawkę i rozluźnij pośladki, bo się

spocisz. Jeżeli jeszcze do tego nie doszedłeś, to ci wyjaśnię sytuację. Ja tu
mam konfitury i ja tu jestem szefem. Jak chcesz trochę moich konfitur, to
bądź grzeczny i słuchaj, co się do ciebie mówi. Jakbym chciał ci uciec, to
już dawno byłbym daleko i miałbyś nikłe szanse, żeby mnie znaleźć. Jeżeli
tu jeszcze jestem, to nie dlatego że się ciebie bardzo przestraszyłem, tylko
dlatego że mam tu coś ważnego do załatwienia. Odłóż broń!

Ostatnie zdanie Maćka zabrzmiało jak rozkaz. Kryty powoli chowa

pistolet za pasek. Nie spodziewał się takiej postawy Maćka. Nie sądził, że
Maciek potrafi być twardy.

- Kawy? - Maciek podchodzi do blatu w kuchni i włącza czajnik.
Kryty siada przy stole. Zapala papierosa.
- Śniadania też pewnie nie jadłeś. - Maciek zabiera się do smażenia

jajek, sprawnie porusza się po kuchni, widać, że robienie jajek na bekonie
ma opanowane do perfekcji. Dłuższą chwilę trwa milczenie. W końcu na
stole przed Krytym pojawia się gorąca kawa, talerz smażonych jajek i
chrupiący bekon.

- Jedz.
Maciek, nie czekając na Krytego, zabiera się do jedzenia. Po chwili

background image

Kryty też zaczyna jeść. Jedzą w milczeniu, starając się na siebie nie
patrzeć. Kiedy kończą, Maciek wstaje bez słowa, odkłada swój talerz do
zlewu, wraca i rzuca na stół paczkę papierosów.

- Deser.
Maciek zapala papierosa. Kryty właśnie kończy jeść. Wypija łyk

kawy.

- Janusz Nowak. Znasz? Kryty kręci przecząco głową.
- Kiedyś miał ksywę Nowy, ale to dawne dzieje, nikt już tego nie

pamięta. Oprócz mnie. Zaczynał od handlowania walutą, tupał na mrozie
pod peweksami, potem okazało się, że jest ambitny i zaczął piąć się w
górę. W 1992 jakiś chuligan podłożył bombę pod samochód Nowego i
srebrne bmw poleciało do nieba. Janusz bardzo się przestraszył. Niewiele
tam wtedy brakowało, by poleciał do nieba razem ze swoim samochodem.
Odsunął się od brudnych interesów, zerwał kontakty z dawnymi kolegami
i zaczął się interesować polityką.

- I wtedy spotkał ciebie? - Kryty wydaje się zaciekawiony.
- Nie. Już się znaliśmy. Kiedy Nowy nagle postanowił się

zalegalizować, przyszedł do mnie. I ja mu pomogłem. Bardzo mu
pomogłem. Mając w kieszeni moją brudną kasę, Nowak dokleił się do
polityków i dobrze na tym wyszedł. Na załatwianych na lewo
zamówieniach publicznych zawsze dobrze się wychodzi.

- Co robi teraz?
- Wciąż to samo. Daje łapówki, dostaje zamówienia, wygrywa

przetargi, wykonuje zlecenia, bierze kasę i jest hojny dla swoich kolegów.
Ma żonę, trójkę dzieci, jest ostrożny i nie obnosi się ze swoimi pieniędzmi.

- Masz jakiś pomysł, jak go podejść?
- To już podobno twoja działka - Maciek uśmiecha się niewinnie i

gasi papierosa.

Kryty nie odzywa się. Myśli.
- Trzeba go zastraszyć, zagrozić dzieciom, powiedzieć, że prawda o

jego nielegalnej przeszłości dotrze do prasy i będzie spalony...

Kryty nie kończy, bo widzi, że Maciek patrzy na niego sceptycznie.
- Co? - Kryty ma niepewną minę.
- Wiesz, na ile teraz szacuję majątek Janusza Nowaka? Na sto, sto

pięćdziesiąt milionów euro. Jak chcesz go nastraszyć? W sekundę
wynajmie armię najlepszych ochroniarzy w Polsce, zamknie się z rodziną
w twierdzy nie do zdobycia albo wywiezie ich gdzie pieprz rośnie i będzie
się z nas śmiał.

Cisza. Rzeczywiście Kryty chyba nie do końca przemyślał swój

background image

świetny plan.

- Wygląda na to, że nie zdajesz sobie sprawy ze skali całego

przedsięwzięcia - Maciek patrzy na Krytego poważnie.

- Może nie potrzebujemy aż tak bogatych ludzi, może trzeba się

zająć średniakami, bojącymi średniakami, na pewno takich znasz.

- Potrzebujemy bogatych, Kryty. Potrzebujemy bardzo bogatych i

bardzo złych ludzi. I ja takich właśnie znam. Janusz Nowak jest idealny na
początek. Ale musimy to zrobić po mojemu.

Spacer nad Wisłą

W pierwszej chwili komisarz Lidka Nowakowska była zawiedziona i

rozdrażniona. Prośba nadkomisarza Patera była rzeczywiście dość dziwna.
Miała obserwować mieszkanie doktor Ludmiły Kamińskiej, miała ją
śledzić, miała wykonywać zadania, z których już dawno wyrosła. Teraz
była oficerem śledczym, byli prawie równi stopniem, dlaczego miała dla
niego wykonywać proste zadania obserwacyjno-wywiadowcze? Ale
Juliusz Pater ją przekonał. Potrzebował dyskretnej, zaufanej, fachowej
osoby. Tylko Nowakowska spełniała te kryteria. Była blisko sprawy, sporo
wiedziała. Pater musi działać bardzo dyskretnie, bo węszą tu inne służby.
Policja nie może dać się odsunąć od sprawy Bankiera, to kwestia prestiżu i
ambicji. Dlatego właśnie poprosił Lidkę o pomoc. Pomoc nieoficjalną,
pomoc poza służbą, pomoc fachową i przede wszystkim dyskretną. Nikt
nie powinien wiedzieć, czym właśnie zajmują się Lidka i Pater.

Jest chłodno. Na ulicach leżą resztki śniegu, a mocny, mroźny wiatr

nie może się zdecydować, z której strony wiać. Komisarz Lidia
Nowakowska siedzi w swoim samochodzie przed domem Milej i myśli o
swoim dziecku. Adaś ma prawie osiem miesięcy i uciekają jej jego
najlepsze chwile. Uciekają jej sprzed nosa jego nieoczekiwane uśmiechy,
jego pierwsze gaworzenia, jego przytulanie się, kiedy jest śpiący.
Rezygnuje z tych wszystkich wspaniałych chwil w domowym zaciszu,
żeby siedzieć tu teraz w wyziębionym aucie i obserwować mieszkanie
jakiejś obcej kobiety. Przecież mogłaby nie pracować. Mogłaby siedzieć w
domu z synkiem, być świadkiem tego, jak rośnie, jak się bawi, jak zmienia
się z zaspanego bezbronnego zwierzaczka w myślącego i czującego
małego człowieka, który właśnie poczuł gwałtowną potrzebę poznawania
otaczającego go świata.

Ona powinna mu ten świat pokazywać. Powinna być z nim. Powinna

być świadkiem tego cudu, który codziennie ma miejsce w jej mieszkaniu.

background image

Tymczasem małym Adasiem zajmuje się opiekunka. Obca kobieta z
dalekiej, nieznanej Ukrainy. Co za ironia losu. Dziadek Lidki sześćdziesiąt
lat temu walczył z ukraińskimi nacjonalistami, pewnie sporo z nich zabił,
stracił tam cały dobytek, upowcy zabili mu brata. Teraz sympatyczna,
wykształcona, młoda Ukrainka wychowuje jego wnuka. A przecież stać
ich na to, żeby Lidka nie pracowała. Jej mąż ma dobrą pracę i przyzwoicie
zarabia. Byłby zachwycony, gdyby Lidka przynajmniej na parę lat została
z Adasiem w domu. Dlaczego tak panicznie się tego boi? Nie potrafi sobie
teraz odpowiedzieć na to pytanie. Jest dla niej za trudne.

Lidka spogląda na bramę, w której mieszka doktor Ludmiła

Kamińska. Nic się nie dzieje. Nic ważnego, nic przyciągającego uwagę.
Nieliczni przechodnie przemykają pustym, przedpołudniowym
chodnikiem, walcząc z wiatrem uporczywie wdzierającym się pod kurtki.
Siedzi tu już trzecią godzinę. Dlaczego Patera interesuje właśnie ta
kobieta? Tego jej nie powiedział. Jego zdaniem doktor Ludmiła Kamińska
może „mieć coś wspólnego” z zabójstwem majora Jasińskiego, którego
krew wciąż widać na chodniku przed bramą. Może też „mieć coś
wspólnego” ze zniknięciem Bankiera. Skąd Pater to wie? Tego jej nie
mógł powiedzieć. Dziwne. Wszystko to jest bardzo dziwne, tym bardziej
że oficjalne śledztwo w sprawie śmierci Jasińskiego podążyło zupełnie
innym tropem.

Nagle z bramy szybkim krokiem wychodzi młoda kobieta. Lidka

przygląda jej się uważnie. Nie widziała nigdy doktor Kamińskiej i musi
polegać na szczegółowym opisie nadkomisarza Patera. Kobieta podchodzi
do zaparkowanej na parkingu toyoty. To ona. Pasuje do rysopisu.
Komisarz Lidka Nowakowska uruchamia silnik i powoli rusza za
samochodem Miłej.

Wyjeżdżają z osiedla. Lidka trzyma się w przepisowej odległości od

śledzonego samochodu. Robiła to wiele razy. Śledziła dużo groźniejszych i
o wiele bardziej czujnych przestępców niż Miła.

Po kilkunastominutowej spokojnej jeździe ulicami Warszawy doktor

Kamińska parkuje samochód w pobliżu Wisłostrady. Przechodzi
przejściem podziemnym w stronę Wisły. Zatrzymuje się na wale i długo
patrzy na betonowe nabrzeża, jakby kogoś szukała.

O tej porze na nadwiślańskich bulwarach jest prawie pusto. Kilku

zatwardziałych wędkarzy nieczułych na pogodę. Kilku dzielnie
walczących z wiatrem rowerzystów. Jakiś samotny, niechlujnie ubrany
młodzieniec wpatrzony w burą wodę.

Do tego właśnie młodzieńca rusza Miła. Komisarz Lidka

background image

Nowakowska nie może podejść za blisko. Musi utrzymać spory dystans,
nie może się zdekonspirować, nie może spłoszyć śledzonej.

Miła podchodzi do chłopaka i siada przy nim na betonowym stopniu.

Rozmawiają.

Lidka jest za daleko. Nie widzi twarzy chłopaka. Nie wzięła lornetki

i teraz tego żałuje. Nie sądziła, że może jej być potrzebna. Trudno,
podejdzie bliżej. Pani komisarz odwraca się plecami do Wisły, nasuwa
wełnianą czapkę głęboko na oczy, podnosi szalik prawie na wysokość
nosa. Przy tym wietrze spacerowiczka nad Wisłą ma prawo być tak
opatulona. Lidka rusza w kierunku śledzonego obiektu.

Kiedy jest na tyle blisko, by móc rozpoznać twarz chłopaka,

zatrzymuje się. Podziwia szeroką, majestatycznie płynącą rzekę. Jeden
rzut oka i wszystko staje się jasne.

To Cycek. Ten sam, z którym jeszcze niedawno rozmawiała przy

Rakowieckiej. I ten sam, który z tego aresztu uciekł. Nie uciekł widać
daleko. Czyli Pater miał rację. Doktor Ludmiła Kamińska ma coś
wspólnego ze sprawą Bankiera, ma coś wspólnego z zabójstwem majora
Jasińskiego i ma coś wspólnego z poszukiwanym listem gończym
Cyprianem Gródeckim vel Cyckiem.

Lidka wiele by dała, żeby usłyszeć, o czym rozmawiają. Tak blisko

jednak podejść nie może.

Zmarznięty

Dzisiejsze uroczyste otwarcie kolejnego odcinka autostrady Al w

okolicy Radziejowic było mocno przedwczesne i wszyscy o tym
doskonale wiedzieli. To, że droga jest niegotowa, dało się dostrzec gołym
okiem. Mimo to jednak uroczyście ją otwarto.

Było zwyczajowe przecięcie wstęgi, były media, byli miejscowi

oficjele, był biskup, który w modlitewnym skupieniu poświęcił nową
autostradę, i był minister infrastruktury. Premier niestety nie mógł
przyjechać i tego Janusz Nowak najbardziej żałował. Tak naciskali, tak się
śpieszyli, żeby tuż przed wyborami ogłosić kolejny spektakularny sukces
koalicji rządzącej, a zabrakło na otwarciu premiera. Nowak tego nie
rozumiał. Jedna z jego firm była głównym wykonawcą tego odcinka i
zapewne wybuduje jeszcze wiele innych odcinków, ale akurat dzisiaj,
akurat przy tym otwarciu premier powinien być.

Janusz Nowak wysiada właśnie ze swojego bmw przed szykownym

nowym biurowcem, na którego dwudziestym czwartym piętrze mieści się

background image

jego warszawskie biuro. Kierowca grzecznie odprowadza bmw na parking,
a Nowak szybkim krokiem zmierza do windy.

Prezes Janusz Nowak to niewysoki pięćdziesięcioparoletni

mężczyzna wyglądający dziesięć lat starzej. Może to wina jego krótkich,
siwych włosów, a może po prostu Nowak chce wyglądać starzej. Nie
interesują go nowoczesne mody i wszechobecny infantylny kult młodości.
Jedyna ekstrawagancja w garderobie, na jaką sobie pozwala, to niewielki
złoty sygnet ze sporym szmaragdem na małym palcu.

„Premiera w ostatniej chwili zatrzymały ważne sprawy urzędowe”.

Szlag by ich wszystkich trafił z takim tłumaczeniem! Po jaką cholerę
otwierać odcinek wymagający jeszcze co najmniej dwóch miesięcy
intensywnych robót, jeśli media nie pokażą premiera? I to na pięć minut
przed wyborami. Nowak zdejmuje skórzaną rękawiczkę ze zmarzniętej
dłoni i wyciska na klawiaturze windy dwadzieścia cztery. Przecież te
wybory jeszcze można wygrać! Do dupy z sondażami! Nie ma się co nimi
przejmować! Trzeba walczyć! Czy te głąby tego nie rozumieją!? Janusz
Nowak jest zdenerwowany. Przemarzł na kość na tym wygwizdowie i
teraz marzy tylko o tym, żeby się ogrzać w swoim przytulnym gabinecie.

Zamaszyście wchodzi do sekretariatu. Trzy młode dziewczyny stają

na baczność.

- Przez najbliższą godzinę nie ma mnie dla nikogo! I proszę mi

zrobić gorącej herbaty.

Nowak otwiera drzwi do swojego gabinetu i zatrzaskuje je ze złością.

Szybko zdejmuje płaszcz, ustawia klimatyzację na grzanie, nalewa sobie
ogromną lampę koniaku i siada w skórzanym fotelu. Po trzecim łyku
zaczyna się uspokajać. Z drugiej strony trzeba być realistą, trzeba spojrzeć
prawdzie w oczy. Oni przegrają te wybory. Przegrają je z kretesem. I co
wtedy? Trzeba się będzie po raz kolejny wkupywać w łaski nowych panów
i sporo to będzie kosztowało. Po każdych kolejnych wyborach kosztuje to
coraz drożej. Po cholerę w ogóle te wybory? Przecież cała ta demokracja
to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Jego pieniędzy!

Piąty łyk koniaku kończy sprawę i trzeba znowu nalać. Nalewa.

Czuje, jak gorąco z żołądka rozpływa mu się po całym ciele. Jest coraz
lepiej, coraz cieplej i coraz mniej nerwowo.

Drugie rozlanie jest równie pokaźne jak pierwsze. W dupie ma

wybory! W dupie ma tych nadętych, pyszałkowatych, zakochanych w
sobie z wzajemnością sprzedajnych kretynów! Wszystko ma w dupie!
Jakoś zawsze sobie radził, więc teraz też sobie poradzi. Nie ma zamiaru
odpuszczać.

background image

Wchodzi przerażona dziewczyna z herbatą, stawia ją na

mahoniowym biurku i ucieka. W tym samym momencie słychać sygnał
esemesa. Nowak jest trochę zdziwiony. To jego ściśle prywatna komórka,
numer zna tylko rodzina i kilkoro najbliższych przyjaciół, zazwyczaj nie
używają esemesów, jak mają jakiś interes, to po prostu dzwonią. Nowak
zakłada okulary i zagląda w ekranik. Nieznany numer. Otwiera
wiadomość.

„Dzisiaj o ósmej czekam na ciebie na parkingu pod Leclerkiem.

Znasz dobrze to miejsce. Bądź sam. Bankier”.

Janusz Nowak zaczyna się cały trząść. Czyta tę wiadomość jeszcze

raz. I ponownie. I jeszcze raz. I znowu robi mu się zimno.

Jeszcze siedmiu

Maciek odkłada telefon komórkowy i podchodzi do okna swojego

apartamentu. Lekko drżą mu ręce. Zaczęło się.

Czy naprawdę myśli, że zlecenie wyszło od Janusza Nowaka? Sęk w

tym, że tego nie wie. Musi blefować. W mieszkaniu jest sam. Kryty
poszedł się przygotować do dzisiejszej akcji. Maciek ocenia, że cała
sprawa nie może potrwać dłużej niż czterdzieści osiem godzin.
Najważniejsza jest tutaj jednoczesność posunięć, szybkość działania i
element zaskoczenia.

Sięga dłonią po papierosa. Na moment się waha. Za dużo pali.

Zapala i zaciąga się. Rzuci, jak to wszystko się skończy, jak już pomści
swoją przedwczesną śmierć.

Spogląda na kartkę leżącą na stole. Jest tam osiem nazwisk. Pierwsze

jest nazwisko Janusza Nowaka. Jego już załatwił. Teraz kolej na
następnych. Ciekawe, który z nich zlecił jego zabójstwo. Znał ich dobrze,
wszystkich ośmiu. Kwiat polskiego kapitalizmu, bogaci ludzie sukcesu
godni naśladowania, filantropi i bywalcy warszawskich salonów. Wszyscy
zaczynali z nim i wszyscy byli jak najbardziej zdolni do zlecenia
zabójstwa.

Teraz dla Maćka Szumana ważne jest tylko jedno pytanie. Kto? Kto

kazał go zabić?

Może zleceniodawca jego zabójstwa znajduje się na tej liście, może

nie. Ile w tym całym pomyśle jest chęci dowiedzenia się, kto stał za
zamachem, a ile zwykłej ludzkiej zemsty na oślep? Tego Maciek nie jest
pewien. Cały ten gigantyczny blef jest jakimś desperackim pożegnaniem z
dawnym życiem, pożegnaniem z dawnymi kumplami, dawnymi

background image

interesami, również pożegnaniem z Krytym, który pierwszy poddał
Maćkowi myśl o zemście.

Nie może bez tego wyjechać. Nie może uciec po cichu bez

sprawienia, żeby go popamiętali na długie lata za to, co mu zrobili.

Nie zależało mu na pieniądzach, nigdy nie był pazerny. Teraz

pieniądze mogły być znakiem, który wskaże mordercę. Spotka się z
każdym z nich. Odegra przedstawienie cudem ocalonego ze śmiertelnego
zamachu i wyrazi swoją pewność, że zna zleceniodawcę. Jako
zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy i zadane rany zażąda pieniędzy
i poda numer konta w szwajcarskim banku. Zagrozi krwawą zemstą w
razie niezapłacenia odszkodowania w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Każdy z wytypowanej ósemki dostanie w tym samym czasie podobną
propozycję, będzie myślał, że tylko jemu ją złożono, nie będzie wiedział o
pozostałych siedmiu. Czy ten, który zapłaci, będzie winny? Czy wpłatą na
tajne numeryczne konto w Szwajcarii przyzna się do winy? To wcale nie
musiało być takie proste.

Będą wpłacać te pieniądze ze strachu, nie z poczucia winy. Będą

płacić, żeby Maciek się od nich odczepił, żeby dał im spokój, będą sobie
kupowali pewność, że będzie milczał o tym, jacy kiedyś byli. Wybrał
najgorszych spośród tych, których kiedyś znał. Nawet jeśli to nie oni
zlecili jego zamordowanie, to i tak byli winni i należała im się kara. I to
Maciek ich ukarze. Kryty będzie batem.

Maciek swoją karę już odebrał, czuje ją w piersiach przy każdym

oddechu. Dopiero gdy dokona się jego zemsta, będzie mógł zniknąć.
Dopiero wtedy będzie mógł spokojnie pomyśleć o swoim nowym życiu
gdzieś daleko stąd.

Drżenie rąk nie znika. Maciek jest podekscytowany i przejęty. Nigdy

by się na coś takiego nie zdecydował bez należytej ochrony. Tę zbrojną
ochronę miał zapewnić Kryty. Pytanie tylko, czy da radę. Maciek musi
wierzyć, że da. W ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin będzie co
najmniej osiem razy ryzykował życie. Bez Krytego i jego niezwykłych
umiejętności nie ma szans wyjść z tego cało.

Maciek gasi papierosa i spogląda na kartkę z nazwiskami leżącą na

stole. Jeszcze siedmiu. Zostało jeszcze siedem nazwisk. Nagle słychać
sygnał esemesa. Maciek niecierpliwie chwyta za telefon.

„Musimy się spotkać. Chodzi o Miłą. Namierzyli ją. Cycek”.

Wycieczka

background image

Tak jak Kryty przypuszczał, jego świeżo kupione kawasaki się

przydało. Jest wprawdzie chłodno i jazda na motocyklu nie sprawia żadnej
przyjemności, ale Kryty nie zamierza jeździć teraz dla przyjemności.
Wystarczy, że drogi w Warszawie są suche, można się nimi szybko
przemieszczać. Znacznie szybciej niż skazanym na nieuchronne korki
samochodem.

Kryty skręca z ulicy Komisji Edukacji Narodowej i po chwili

wjeżdża na rozległy parking przy ursynowskim Leclercu. Parkuje
motocykl i rozgląda się. O tej porze w dzień powszedni nie ma tu tłoku.
Mniej więcej jedna trzecia parkingu jest zajęta przez samochody klientów
hipermarketu. Kryty zna dobrze to miejsce. Już tu był. Całkiem niedawno
strzelał tu do Maćka Szumana. Całkiem niedawno miała tu miejsce jedna z
jego największych klęsk.

A może nie? Może to nie była klęska? Może teraz dzięki ich

wariackiemu, straceńczemu planowi będzie to jego największy triumf?
Triumf finansowy oczywiście, bo w sensie fachowym pudlo pozostanie
pudłem.

Kryty nie zdejmuje kasku, nie chce pokazywać twarzy

monitoringowi sklepu. Musi szybko nauczyć się topografii tego miejsca,
musi wybrać punkt, w którym nastąpi spotkanie, musi wymyślić, skąd
najlepiej osłaniać Maćka, musi zaplanować skuteczną strategię tej osłony.
Od razu wyklucza użycie taktyki snajperskiej. To duży otwarty teren i nie
bardzo jest gdzie się schować z karabinem. Kryty postanawia, że będzie
blisko. Będzie dobrze uzbrojony i gdyby coś nagle Maćkowi zagroziło
podczas wieczornego spotkania z Januszem Nowakiem, będzie mógł
zareagować szybko, skutecznie i z zaskoczenia.

Musi mieć tutaj broń automatyczną, co do tego nie ma wątpliwości.

Bardzo by się również przydała kamizelka kuloodporna. Niestety ma tylko
jedną, swoją, i zamierza ją oddać Maćkowi. To on będzie bardziej
narażony na bezpośredni atak, poza tym w kamizelce będzie czuł się
pewniej. Kryty jakoś sobie poradzi. Nieraz musiał sobie radzić bez
kamizelki w bezpośrednim starciu i zawsze to jakoś wychodziło. Szczerze
mówiąc, nie lubi kamizelki, bez niej działa sensowniej i nie wystawia się
na niepotrzebne ryzyko. Poza tym brak kamizelki to czynnik mobilizujący.

Kryty uruchamia swoje kawasaki i wolno rusza. Okrąża cały parking,

bacznie mu się przyglądając. Mija miejsce, gdzie leżał ciężko ranny
Maciek, i wyjeżdża z parkingu. Teraz pojedzie w stronę miasta. Tak ustalili
z Maćkiem miejsca poszczególnych spotkań, że będą przesuwać się na
północ, w stronę wylotu na Gdańsk. Co godzina jedno spotkanie. Każde w

background image

innym miejscu. Ostatnie wypadnie nad ranem na parkingu przy stacji
Orlenu, gdzie Kryty znalazł ciało swojego pośrednika w starym fordzie
escorcie.

Przed Krytym długa wycieczka przez nieświadomą niczego, żyjącą

własnym, nerwowym życiem Warszawę. Musi odwiedzić każde z tych
miejsc i przygotować się na każdą możliwą ewentualność. To, że
dzisiejszej nocy ktoś spróbuje zabić Maćka, jest więcej niż pewne.

Nieczynna fontanna w parku Saskim

Terenowe audi q7 musiało chwilę krążyć wokół Teatru Wielkiego,

zanim znalazło miejsce, na którym można było zaparkować. Willem van
Brummelen wyłącza silnik i wysiada z ciepłego samochodu. Dopina
wełniany płaszcz, robi minę wyraźnie świadczącą o tym, że dzisiejszy
chłód go denerwuje, i rusza szybkim krokiem w stronę parku Saskiego. Po
chwili mija Grób Nieznanego Żołnierza, obrzuca dwóch wyprostowanych
jak struna wartowników krótkim, chłodnym spojrzeniem. Za nieczynną
fontanną na ławce w oddali już widzi człowieka, z którym ma się tu
spotkać.

Nadkomisarz Juliusz Pater też już widzi zbliżającego się van

Brummelena. Nie lubi go. Nigdy go nie lubił. Ale teraz już nie ma wyjścia.
Płaci za błąd młodości.

Za każdym razem, gdy o tym pomyśli, coś głęboko w piersiach

zaczyna go kłuć. Jakaś siła ściska nagle jego serce, które zaczyna
nerwowo trzepotać, i złapanie głębokiego oddechu staje się pilną
koniecznością.

Tak, zabił kiedyś niewinnego człowieka, zabił milicjanta, kolegę z tej

samej komendy. Zabił go z premedytacją, zabił go z zimną krwią. Chciał
go zabić. I niespodziewanie plutonowy Juliusz Pater zostaje przez nich
ocalony. Wtedy, pod koniec lat siedemdziesiątych, kary śmierci pewnie by
za to nie dostał, ale na pewno poszedłby siedzieć na długie lata. Młody
milicjant skazany na długoletnie więzienie, to by dopiero była w
kryminale zabawa.

I wtedy pojawili się oni, mili, inteligentni, pełni zrozumienia.

Podpisał. Wszystko zostało odkręcone, dostał przeniesienie do stolicy,
zaczął awansować, mógł bez żadnych przeszkód zajmować się swoją
ukochaną robotą kryminalną, mógł być detektywem.

Pomagali mu potem wielokrotnie, zawsze dyskretnie, fachowo,

skutecznie. Bardzo skutecznie. Ta skuteczność przerażała Patera.

background image

Przerażało go, jak daleko sięgała w Polsce władza tych ludzi. Z czasem
jednak Pater pogodził się z tym. Powoli przestawało mu to przeszkadzać.
Doszedł do wniosku, że najważniejszy jest on sam. Tylko on się liczy,
tylko jego życie jest ważne, musi myśleć o sobie, musi pracować dla
siebie, musi dbać tylko o siebie. Taką wypracował sobie filozofię i nagle
współpraca z tymi ludźmi zaczęła do tego pasować. Pomagali mu, on im
pomagał, nie było to ani trudne, ani specjalnie ryzykowne. Był idealnym
tajnym agentem, bo myślał tylko o sobie. O niczym więcej.

Major Giennadij Ławrow siada na ławce obok nadkomisarza Patera.

Pater zaciąga się głęboko dymem z fajki, mimo że fajka wcale nie służy do
zaciągania się. Giennadij Ławrow patrzy na to z dezaprobatą. Na chwilę
przestaje być dobrze wychowanym, cywilizowanym, łagodnym
Holendrem. Na chwilę przestaje grać tę rolę. Teraz jest sobą, majorem
Giennadijem Ławrowem spod Tuły i jego prosta, zacięta mina wyraźnie na
to wskazuje.

- To nie jest najlepsze miejsce.
- Wiem, ale mam coś ważnego. Poza tym tu mogę palić - Pater

uśmiecha się krótko.

Ławrow nie odwzajemnia uśmiechu. Omiata okolicę skupionym,

rzeczowym spojrzeniem doświadczonego konspiratora.

- Mów.
- Mam pod obserwacją dziewczynę, lekarkę ze Szpitala

Bielańskiego, nazywa się Ludmiła Kamińska i mieszka w tej samej
bramie, pod którą zastrzelono Jasińskiego. To ona wyprowadziła Bankiera
ze szpitala.

Brwi Ławrowa lekko podnoszą się ze zdziwienia i zaraz wracają na

swoje stałe miejsce.

- Dlaczego to zrobiła?
- Myślę, że go kocha. To jakiś układ damsko-męski. Mieli romans

czy coś takiego.

- Kto zabił Jasińskiego?
- Tego jeszcze nie wiem. Ale ta lekarka spotkała się niedawno z

Cyprianem Gródeckim. To ochroniarz Bankiera. Po zamachu
aresztowaliśmy go za posiadanie narkotyków, ale on uciekł z aresztu.
Zresztą całkiem dobrze mu ta ucieczka poszła.

- Co o nim wiesz?
- Były komandos. Wyrzucony z wojska za narkotyki. Dobrze

wyszkolony. Najprawdopodobniej uzbrojony i potrafiący zrobić użytek z
broni.

background image

- To on zabił Jasińskiego?
- Wszystko na to wskazuje.
- Masz go pod obserwacją?
- Nie. Nie mam tylu ludzi, żeby wszystkich dla ciebie obserwować.
Giennadij Ławrow patrzy na Patera wyraźnie zawiedziony.
- Jak to nie masz ludzi!? Przecież nie musisz wtajemniczać tych

swoich psów, dajesz rozkaz i obserwują, nieważne w jakiej sprawie.

- Muszę być ostrożny, nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy. Nie

wiadomo, kto tu jeszcze zginie.

Chwilę milczą. Przechodzi obok nich starsza, tęga pani z

nowoczesnym, drogim wózkiem. Noworodek w wózku płacze żałośnie.
Mężczyźni spoglądają na siebie krótko, nie wiadomo po co.

- To gdzie jest teraz Bankier? - zaczyna Rosjanin cicho.
- Blisko. Jeśli oni tu są, to on tu też gdzieś musi być. Ławrow znowu

się zamyśla. W jego głowie zaczyna świtać pewien plan. Patrzy na
nieczynną o tej porze roku fontannę. Plan jest dobry, musi tylko domyśleć
szczegóły. Z zamyślenia wyrywa go głos nadkomisarza Patera.

- Po co w ogóle wam ten Bankier?
- Nie twoja sprawa. Pilnuj tej dziewczyny. Będziemy w kontakcie.
Teraz major Giennadij Ławrow w ułamku sekundy zmienia się w

Willema van Brummelena. Patrzy na zegarek, choć dobrze wie, która
godzina. Uśmiecha się grzecznie do Patera i odchodzi.

W lesie

O tej porze roku wczesnym popołudniem w Lesie Kabackim jest

prawie pusto. Maciek siedzi na samotnej ławce przy jednej z bocznych
ścieżek i zastanawia się, czy zapalić kolejnego papierosa. Patrzy w górę na
bezlistne wierzchołki drzew i na sinoszare chmury przelatujące szybko
ponad nimi. Jest tutaj sam, dookoła niego szumi las. Chociaż jest tak
blisko mieszkania, gdzie się schował, tak blisko Warszawy, której się boi,
czuje się, jakby był gdzieś daleko, gdzieś w bezpiecznym, odległym
miejscu. Czuje się tak, jakby to wszystko, co przyprawia go o szybsze
bicie serca, co powoduje, że jego dłonie drżą, jakby to wszystko się nie
działo. Jakby było tylko nocnym koszmarem. Dotyka ręką niewielkiego
opatrunku na piersiach. Wciąż go tam ma, wciąż go musi nosić, rana po
postrzale jeszcze się dobrze nie zabliźniła.

Maciek zapala papierosa. Esemes od Cycka spowodował u niego

nagły atak paniki.

background image

„Namierzyli ją”.
Co to, do cholery, znaczy!? Kto ją namierzył!? Jak ją namierzył!? Co

tak naprawdę teraz Miłej grozi!?

Niestety Maciek dobrze wie, że może jej grozić najgorsze. Ci, którzy

wydali na niego wyrok, widać nie zrezygnowali. Wciąż działają. Wciąż
chcą go dopaść. Oddałby teraz wszystko, co ma, co miał i co będzie miał,
żeby spotkać się z Miłą, przytulić ją mocno i wyszeptać, że wszystko
będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze, najdroższa, ukryjemy się, zabiorę
cię w najbezpieczniejsze miejsce na świecie, daleko, daleko stąd...

Nie może tego zrobić. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie dzisiaj. Nagle

Maciek uświadamia sobie, że jest wtorek. Znowu wtorek! A może
namierzyli też Cycka? Może przyciągnie za sobą ogon i tu, w pustym
lesie, zabiją ich obu. Dogodniejszych warunków do dyskretnego zabijania
nie można sobie wymarzyć. Tym bardziej że znowu jest wtorek.

Maciek wkłada rękę pod kurtkę. Dotyka sporego, ciepłego kawałka

metalu w wewnętrznej kieszeni. To rewolwer. Dostał go od Krytego. Na
wszelki wypadek.

W oddali na ścieżce pojawia się jakaś postać. Zauważa Maćka

siedzącego na ławce i zaczyna biec w jego kierunku. Po chwili Maciek
rozpoznaje Cycka. Chłopak w końcu dobiega do ławki i siada, ciężko
dysząc.

- Spokojnie, nikt mnie nie śledził. Kluczyłem jak głupi po całej

Warszawie, żeby się upewnić.

Chwilę milczą. Widzą się pierwszy raz od zamachu pod Leclerkiem.

Tyle się od tamtej pory wydarzyło. Tyle chcieliby sobie opowiedzieć. Nie
ma jednak na to czasu. Obaj mają tego świadomość.

- Dobrze wyglądasz, Maciek - Cycek nie stara się nawet ukryć, jak

się cieszy z tego spotkania. - Bałem się, że już po tobie.

Nagle Cycek poważnieje.
- Przepraszam, że wtedy... że wtedy nie dałem rady, że nic nie

zrobiłem... przepraszam.

Maciek nic nie mówi, ale widać, że nie ma zamiaru wyrzucać teraz

Cyckowi rażącego niedopełnienia jego ochroniarskich obowiązków.

- Gdzie jest Miła? - pyta Maciek.
- Jest w domu, ale coś dziwnego się wokół niej dzieje.
I Cycek opowiada Maćkowi wszystko to, co opowiedziała mu Miła

nad Wisłą. Maciek słucha skupiony. Rzeczywiście zachowanie komisarza
policji kryminalnej było bardzo dziwne.

Ale co to znaczy? Czy za zamachem na jego życie stoi policja!?

background image

Maćkowi w tej chwili wydaje się to zupełnie niedorzeczne.

- I co o tym myślisz? - pytanie Cycka wyrywa Maćka z zamyślenia.
- Myślę, że powinniśmy schować Miłą.
- Czy to możliwe, że to policja ustawiła zamach na ciebie?
- Nie, to niemożliwe. Ale nie wiemy, dla kogo jeszcze ten komisarz

pracuje.

Patrzą na siebie chwilę. Maciek ma rację i Cycek tę trzeźwość

myślenia zawsze podziwiał w nim najbardziej.

- Maciek, dlaczego jeszcze tu jesteś? Dlaczego nie uciekasz? Wciąż

cię szukają. Chcą cię zabić.

- Już mnie zabili. Chcesz zobaczyć ślady po kulach? Cycek odwraca

głowę. Patrzy w pusty, bezlistny las. Nie chce oglądać Maćkowych ran.
Już je raz widział. Dobrze pamięta, gdzie trafiły kule.

- Muszę się dowiedzieć, kto i dlaczego. Rozumiesz, Cycek? Nie

mogę tego tak zostawić.

- Po co ci ta wiedza? Co chcesz zrobić?
Maciek patrzy na Cycka, potem na las. Nic nie odpowiada. Wyjmuje

z kieszeni dwa grube pliki banknotów zawinięte w przezroczysty foliowy
worek. Daje pieniądze Cyckowi.

- Zaopiekuj się nią. Wywieź ją z Warszawy i dobrze się ukryjcie.

Czekajcie na sygnał ode mnie. Potrzebuję jeszcze paru dni. Potem się
odezwę.

- A jak nie będzie chciała ze mną pojechać?
- To jej pilnuj. Masz broń?
- Mam. Ale, Maciek, może ty powinieneś z nią pogadać, przekonać

ją, uspokoić, ciebie posłucha...

Maciek wstaje z ławki.
- Powiedz Miłej, że ją kocham. Bardzo ją kocham.
Maciek podaje Cyckowi rękę na pożegnanie. Przez moment patrzą

sobie w oczy. Potem Maciek odwraca się i odchodzi.

Zabawa w podchody

Miła przyjechała do szpitala dużo wcześniej, niż powinna. Często tak

robiła, lubi szpital. Najbardziej lubi go w nocy, na nocnym dyżurze, który
właśnie się zaczynał. Lubi tę pustkę i ciszę, lubi spokój wypełniony
obecnością chorych ludzi, którzy jej potrzebują.

Miła włącza niewielki telewizor w pokoju lekarskim, zaparza sobie

kawę, siada na wyleżanej wersalce i wsłuchuje się w szum otaczającego ją

background image

szpitala. Jeszcze wcześnie, jeszcze szpital żyje, huczy, wydaje odgłosy.
Jest pełen ludzi, pełen życia, pełen ruchu. Ale już niedługo zaśnie i ten
moment Miła lubi najbardziej. To stopniowe przejście do spokoju,
półmroku i ciszy. To nagłe wyludnienie, puste korytarze, zwolnione ruchy
personelu. Szpital jak wielkie mrowisko zaśnie i będzie spał spokojnie do
rana. A Miła będzie strażniczką tego snu.

Kobieta obejmuje dłońmi ciepły kubek z kawą i upija łyk. Przełącza

kanały w telewizorze i trafia na prognozę pogody. Ogląda chwilę z uwagą.
Zapowiadają śnieg, duże opady śniegu na całym Mazowszu, może być
kłopot z porannym powrotem do domu, nie wiadomo, czy zdążą
odśnieżyć. Miła podchodzi do okna. Już prawie ciemno. Ani śladu śniegu.
Niskie, szare chmury przesuwają się bezgłośnie nad szpitalem i oddalają
gdzieś na wschód.

Może powinna pójść na oiom? Może będzie ta pielęgniarka, którą

wtedy w nocy uderzyła taboretem. Chociaż zobaczy, czy dziewczyna żyje,
czy nic jej nie jest. Zobaczy izolatkę Maćka. Przypomni sobie te krótkie
chwile, które spędzili razem. Miła wypija łyk kawy i odwraca się od okna.
Szybko ociera pięścią łzę, która niespodziewanie i zupełnie bez powodu
pojawiła się na powiece.

Dlaczego nie może przestać o tym myśleć!? Czy już zawsze tak

będzie!? Czy wspomnienia zawsze będą do niej wracać nagle i
niespodziewanie, wywołując to denerwujące, kłopotliwe, niedające się
odgonić wzruszenie!?

Miła wychodzi z pokoju lekarskiego na korytarz. Musi się przejść,

musi uciec od myśli, które ją nachodzą, których nie chce, które są jej teraz
zupełnie niepotrzebne.

Trafia na klatkę schodową. Idzie schodami w górę, mija ją jakiś

pacjent, mija ją salowa, jacyś ludzie. Idzie schodami w górę, unikając
wzroku mijanych osób. Jest już blisko oiomu, na którym leżał Maciek.
Jeszcze tylko jedno piętro. Zatrzymuje się. Wyjmuje papierosy, uchyla
okno, po to tu przyszła. Tylko po to! I nie pójdzie ani schodka wyżej.

Ta przeszłość jest już zamknięta. Jest poza nią. Ta przeszłość już jej

nie interesuje. Zaciąga się papierosem. Spogląda przez okno korytarza.
Zaczął padać drobny, rzadki śnieg. Pada powoli, leniwie i spokojnie. Szare
chmury już nie pędzą. Zatrzymują się nad Warszawą i odbijając światła
miasta, pokrywają się od spodu brudnym, fosforyzującym różem. Miła
patrzy na bezlistne, obsypane delikatną bielą drzewa. Już ciemno. Nie
obchodzi jej to, co było, nie obchodzi jej to, co będzie, to, co jest, też ją
teraz niespecjalnie interesuje. I znowu na powiekę Miłej wypływa łza.

background image

Mała, uparta, wibrująca kropelka słonej wody.

Z tego okna Miła nie może zobaczyć szpitalnego parkingu i

stojącego tam samochodu komisarz Lidki Nowakowskiej. Lidka, która
śledziła Miłą od samego domu, właśnie dzwoni do nadkomisarza Patera.
Prosi o zwolnienie z całonocnego czuwania pod szpitalem. Pani doktor
poszła na dyżur, nic się nie dzieje, nie ma sensu tu sterczeć w padającym
śniegu całą noc. Jutro podejmie obserwację, gdy Ludmiła Kamińska
skończy dyżur. Pater niechętnie, ale się zgadza. Rzeczywiście nic
ciekawego się raczej nie wydarzy, a zaangażowanie pani komisarz jest
zbyt cenne, żeby je z głupiego powodu stracić. Rozłączają się. Lidka
uruchamia silnik i wolno wyjeżdża z parkingu.

Mija stojącą przed szpitalem dużą, ciemną furgonetkę. Nie ma

pojęcia, że dwóch młodych, milczących, krótko ostrzyżonych mężczyzn w
furgonetce jest tutaj w tej samej sprawie co ona. Interesują się panią
doktor. I wcale nie zamierzają stąd odjechać. Czeka ich długa, śnieżna noc.
Pilnowali Miłej od samego domu i będą to robić dalej. Takie dostali
zadanie.

Na korytarzu Miła, trochę już uspokojona, gasi papierosa. Słyszy

sygnał esemesa. Wyjmuje komórkę. To Cycek.

„Gdzie jesteś? Muszę się z tobą pilnie zobaczyć”.
Miła szybko odpisuje.
„Jestem zajęta. Zobaczymy się jutro”.
Wysyła esemesa, chowa komórkę i schodzi schodami na swój

oddział. Dosyć ma już Cycka i tej całej jego zabawy w podchody.

Nagle jej telefon zaczyna dzwonić. To Cycek. Łatwo nie daje za

wygraną. Miła chwilę stoi, zastanawiając się, czy odebrać. W końcu
odbiera i zaraz tego żałuje.

- O co chodzi? - chłód w jej głosie jest przeszywający.
- Słuchaj, Miła, to bardzo ważne, muszę się z tobą pilnie zobaczyć.

Gdzie jesteś?

- A co takiego się stało, że musimy się zobaczyć? Przecież niedawno

się widzieliśmy.

- Nie mogę mówić przez telefon.
- Posłuchaj, Cycek! Jak nie możesz mówić, to po co dzwonisz!

Jestem zajęta i nie mam ochoty na zabawę w podchody.

- Jesteś w szpitalu? Zaraz tam będę. Wyjdź do mnie za chwilę!
Nagle Miłą trafia szlag. Cycek zawsze był trochę namolny, ale teraz

Miła nie może już tego wytrzymać.

- Nie! - krzyczy do słuchawki, patrząc czujnie na schody wokół, czy

background image

nikt jej nie słyszy. - Nie wyjdę do ciebie! Wyobraź sobie, że jestem na
dyżurze i nie mam czasu na spacery z tobą po śniegu. Jutro, po dyżurze,
proszę bardzo! Teraz nie!

W słuchawce zalega krótka, lekko zaszumiona, pełna bezradności

cisza. W końcu słychać stłumiony głos Cycka.

- Widziałem się z nim. Mam ci od niego coś przekazać. Miła

zamiera. Myśl o Maćku na chwilę ją paraliżuje. A więc żyje! Wszystko z
nim dobrze! Nagle kolejna fala chłodu zalewa głos Miłej.

- Słucham, mów.
- Nie mogę przez telefon...
Miła się rozłącza. Po prostu. Przerywa połączenie, chowa telefon do

kieszeni fartucha. Opiera się obiema rękami o drewnianą poręcz schodów i
nabiera głęboko powietrza. Czuje w oczach łzy, dużo łez.

Skurwysyn! Zobaczył się z Cyckiem, nie z nią! Ona była na drugim

miejscu, była mniej ważna! Ochroniarz Cycek jest dla Maćka ważniejszy
niż Miła! Pani doktor nie potrafi zapanować nad emocjami, które nagle nią
targnęły. Całe szczęście że klatka schodowa jest pusta.

Zmiany

Kryty wrócił z miasta późno. Był mocno poirytowany padającym

śniegiem. Niestety użycie motocykla do dzisiejszej operacji w takich
warunkach stało się niemożliwe. Będą się musieli poruszać samochodem,
o ile w ogóle będzie można się po Warszawie poruszać. Śnieg gęstniał,
płatki były coraz większe, coraz bardziej mięsiste i wszechogarniająca biel
pokrywała miasto coraz grubszą warstwą.

Maciek się nie odzywa. Boi się tej nocy, boi się tego, co może się

stać. Zaczyna żałować, że to wszystko wymyślił, że się zgodził, że nie
uciekł gdzieś w bezpieczne miejsce. Zaczyna żałować, że nie uciekł
Krytemu.

Maciek stoi w łazience przed szerokim lustrem i zastanawia się, jak

powinien dziś wyglądać. Powinien wyglądać całkiem inaczej niż zwykle,
inaczej, niż go pamiętają ci, z którymi się zaraz spotka. A pamiętają go
eleganckiego. Zawsze o to dbał, zawsze był modnie, drogo ubrany, zawsze
był bardzo zadbany, dobrze ostrzyżony, gładko ogolony. W jego fachu
robienie na ludziach wrażenia za pomocą wyglądu było może nie
podstawowe, ale na pewno bardzo ważne. I takiego Maćka Szumana
pamiętają. Dlatego dzisiaj będzie odwrotnie. Muszą zobaczyć, jak
dramatyczną zmianę wywołali swoim zamachem, jak bardzo Maćka

background image

zniszczyli. Będzie miał krzaczastą, niewyrównaną brodę, za długie, brudne
włosy, będzie ubrany niechlujnie i przypadkowo, jak bezdomny. Pobrudzi
sobie dłonie ziemią z doniczki i specjalną kredką namaluje niewielką,
starą, rozdrapaną ranę na czole.

Reszta będzie już czystym aktorstwem. Muszą zobaczyć w nim

potwora, muszą zobaczyć dygoczącego zombie, który nie wiadomo
dlaczego wstał z grobu, gdzie go tak ochoczo zapakowali, i który nagle
domaga się odszkodowania za poniesione niewygody. Musi ich
przestraszyć, musi zrobić na nich piorunujące wrażenie, musi być jak z
koszmarnego snu.

Maciek powoli i metodycznie zabiera się do swojej charakteryzacji.

Do pierwszego spotkania nie pozostało już wiele czasu. Ze wszystkich sił
stara się nie myśleć o Miłej. Stara się nie myśleć o tym, że coś jej może
grozić, że ktoś być może właśnie teraz na nią czyha. Cycek ją ochroni,
zaopiekuje się nią, ta myśl trochę Maćka uspokaja.

A co by było, gdyby Miła dowiedziała się, co Maciek teraz robi, co

zamierza, jakie mają z kolegą plany na dzisiejszy wieczór? Nie
pochwaliłaby tego, to pewne. Jak ma się to, do czego się właśnie
przygotowuje, do tego, co całkiem niedawno ze łzami w oczach jej
obiecywał? Tak pięknie i przekonująco opowiadał jej o nowym, innym
Maćku, o tym, że się zmieni, nigdy już nie będzie musiał uciekać, skończy
z życiem poza prawem i wyciągnie wszystkie wnioski z ostrzeżenia, które
dostał od opatrzności w postaci dwóch ołowianych pocisków
wystrzelonych przez Krytego wtedy na parkingu pod Leclerkiem. I co?

Czy Miła nadal chciałaby uciec na koniec świata z takim Maćkiem,

jakiego widać teraz w lustrze? Którego Maćka tak naprawdę kocha Miła? I
czy w ogóle jeszcze któregoś kocha?

Maciek Szuman patrzy na swoje odbicie w lustrze. Niechlujny, obcy

mężczyzna o dzikim spojrzeniu w niczym nie przypomina zadbanego
Maćka Szumana sprzed zamachu. Czy rzeczywiście potrafi się zmienić?
Czy potrafi się zmienić dla Miłej? Nie był tego pewien i ta niepewność
była dla niego najgorsza. Gorsza od strachu przed dzisiejszą akcją, gorsza
od świadomości, że dzisiejsza noc może się dla niego okazać ostatnią.

Do przestronnej łazienki wchodzi Kryty. W pierwszej chwili jest

zaskoczony dziwnym wyglądem Maćka, szybko jednak pojmuje sens tej
zmiany.

- Świetnie wyglądasz. Masz jeszcze to - Kryty podaje Maćkowi

kamizelkę kuloodporną. Maciek jest trochę zaskoczony.

- Masz dwie kamizelki?

background image

- Nie, ja sobie poradzę, a tobie może się przydać.
Przez moment patrzą na siebie jak przyjaciele. Czy to możliwe? To

pytanie lekko płoszy ich obu.

- Pośpiesz się. Zaraz musimy jechać. Sporo śniegu napadało - mówi

sucho Kryty i wychodzi z łazienki.

Maciek stoi przed lustrem z kamizelką kuloodporną w ręku.

Charakteryzacja już właściwie skończona. Co ja, do cholery, robię!? -
myśli Maciek, wkładając ciasną, kewlarową kamizelkę pod kurtkę.

Początek nocy cudów

Na parking pod Leclerkiem przyjechali za dwadzieścia ósma. Było

sporo samochodów, ale parking nie był pełny. Ludzie robili wieczorne
zakupy po pracy. Maciek szybko wysiadł z forda mondeo i poszedł między
samochody. Kryty został w aucie. Z miejsca, w którym je zaparkował,
mógł obserwować wjeżdżających pod hipermarket, miał stąd widok na
cały teren.

Teraz jest za siedem ósma i Kryty widzi, jak Maciek zapala

kolejnego papierosa. Wygląda, jakby na kogoś czekał, wygląda
zwyczajnie, nie powinien wzbudzić niczyich podejrzeń. Ciekawe, jak się
czuje w miejscu, gdzie jeszcze całkiem niedawno leżał w kałuży krwi.

A Maciek cały się trzęsie. I nie jest to dygot wynikający ze strachu.

Właściwie się nie boi, nie myśli o potencjalnym niebezpieczeństwie, nie
zastanawia się, co może mu tu grozić. Po prostu się trzęsie. Pali kolejnego
już papierosa i zastanawia się, w którym miejscu wtedy leżał. Nie pamięta.
Nie pamięta, gdzie wtedy zaparkowali lexusa, a podobno leżał przy nim.
Też był wtorek, też było ciemno, tylko śniegu nie było.

Teraz pada gęsty śnieg i kaptur Maćka zrobił się całkiem biały.

Niepokoi go pustka, która wypełniła jego głowę. Nie ma pojęcia, co ma
powiedzieć Januszowi Nowakowi, kiedy ten w końcu się zjawi. Nie
pamięta już, co sobie powymyślał, jaki ma być, jaką rolę ma odegrać.
Pamięta tylko o tym, że nie powinno go tu być. Nie powinno go tu być już
od dawna. Nie powinien tu nigdy wracać.

Na parking przy ursynowskim Leclercu wjeżdża duże, ciemne bmw.

Za kierownicą siedzi Janusz Nowak, tym razem nie skorzystał z usług
kierowcy. Nowak jedzie wolno przez parking, nerwowo rozglądając się na
boki. Jest ciemno i w gęsto sypiącym śniegu niewiele można zobaczyć. W
końcu parkuje na jednym z wolnych miejsc. Siedzi chwilę w samochodzie,
jest całkiem niedaleko stojącego Maćka. Nie rozpoznaje go jednak.

background image

Maciek łapie kontakt wzrokowy z siedzącym w samochodzie Krytym.
Kryty nasuwa czapkę bardziej na oczy, podnosi golf na usta i wysiada z
mondeo. Obchodzi samochód i otwiera bagażnik. Udaje, że czegoś tam
szuka, w rzeczywistości cały czas obserwuje Maćka, parking i samochód
Nowaka. Przed sobą w bagażniku ma broń automatyczną z trzydziestoma
nabojami w magazynku. Jest w stanie jej użyć w ułamku sekundy, gdyby
coś niedobrego zaczęło się dziać.

Nagle drzwi bmw się otwierają. Janusz Nowak wysiada, a nad nim

wystrzeliwuje w niebo czarny, wielki, automatyczny parasol. Nowak
zamyka samochód, odchodzi parę kroków. Jest sam. Nie ma co do tego
wątpliwości. Parasol Nowaka w jednej chwili pokrywa się bielą.
Mężczyzna niepewnie rozgląda się po parkingu.

Maciek w końcu decyduje się podejść.
- Cześć, Nowy. Poznajesz mnie? Poznaje.
Twarz Janusza Nowaka gdzieś zgubiła swój zwykły, pewny siebie

wyraz, uleciała też cała siła i szorstkość, z których słynął w kontaktach z
ludźmi. Nowak stoi i dygocze, patrząc w twarz dawno niewidzianego
kolegi. Jego dłoń w drogiej rękawiczce z cielęcej skóry zaciska się mocno
na rączce ciężkiego parasola.

- Co, zimno ci? - Maciek doskonale gra rolę bezwzględnego,

gotowego na wszystko mściciela. Jest w uderzeniu, atakuje i Nowy widzi
to aż za dobrze w jego błyszczących oczach. - Mnie też było zimno. Tam
leżałem, na asfalcie, widzisz, tam! - Maciek wskazuje miejsce gestem. -
Straciłem dwa i pół litra krwi, dwadzieścia minut czekałem na karetkę, już
widziałem długi, ciemny tunel ze światełkiem na końcu - w Maćkowych
oczach błyska szaleństwo. - Nie wierzysz mi!? Byłem, kurwa, już w tym
tunelu! Już tam byłem!!! Nowak w końcu musi się odezwać.

- Wierzę ci, wierzę...
Maciek milczy. Jego oczy cały czas szukają kontaktu z panicznie

miotającymi się po zaśnieżonym parkingu, załzawionymi z zimna oczami
Nowaka. Ta cisza zaczyna trwać za długo i Nowak nie potrafi już tego
znieść.

- Bankier, czego ty chcesz ode mnie?
- Chcę cię zniszczyć. Proste. Tak jak ty zniszczyłeś mnie. Najpierw

sprzedam pismakom wszystko, co o tobie wiem, a wiem sporo, ucieszą się
przed wyborami. Sekundę potem sprzedam to samo prokuraturze i cię
zamkną. A jak już będziesz w pierdlu, to wynajmę za drobne pieniądze
jakiegoś łachudrę wyrokowca i powiesi cię pod celą na kracie. Że niby
załamałeś się, nie wytrzymałeś, nerwy ci puściły. To standard w

background image

więzieniach, co chwila ktoś się wiesza. Palisz?

Nowak nie bierze papierosa, zamarł w bezruchu i gwałtownie

zastanawia się, co ma robić.

- A ja zapalę - Maciek szybko wyciąga papierosa.
- Maciek, to nie ja!
- A kto?
- No, kurwa, nie ja!!!
- A ja wiem, że ty. I jakbym ci powiedział, od kogo to wiem, to

przestałbyś tu przeklinać i stanął na baczność.

- Od kogo!?
- No właśnie. Tego się już nie dowiesz. Dałem słowo. Janusz Nowak

już poczuł, że atmosfera zrobiła się jakby luźniejsza dzięki palonemu
przez Maćka papierosowi.

Zaczyna myśleć trzeźwiej, zaczyna zabierać się do ratowania

sytuacji.

- Bankier, może po prostu jakoś ci pomogę, masz trudny okres,

widzę, że nie jest z tobą najlepiej...

- Milion euro - przerywa Maciek rzeczowo.
Janusz Nowak przyjmuje tę kwotę z dużym, starannie skrywanym

bólem. Chętnie by się potargował, ale Maciek nie czeka na jego
odpowiedź.

- To odszkodowanie za poniesione straty, dwie rany postrzałowe,

pobyt w szpitalu, rekonwalescencję, trwały uszczerbek na zdrowiu i
oczywiście straty moralne. Nie jest to wygórowane odszkodowanie,
przyznasz. Milion euro i znikam.

Janusz Nowak zastanawia się chwilę, jakby chodziło o jedną z

łapówek, których rozdał już setki. W końcu zaczyna nieśmiało.

- A jaką mam pewność...
- Nie masz żadnej pewności. Chyba że znowu zlecisz komuś, żeby

mnie zastrzelił.

- Ale to nie ja... - Nowak jęczy z rezygnacją, jednak bez przekonania.
Maciek podaje mu zadrukowaną cyferkami karteczkę wielkości

wizytówki.

- To jest moje konto w Szwajcarii. Zrób przelew w ciągu dwudziestu

czterech godzin i będziemy kwita. Masz moje słowo, Nowy - Maciek
poważnie patrzy mu w oczy.

Umie blefować, to nie ulega wątpliwości.
Nowak bierze karteczkę z numerem. W tym momencie Maciek

odwraca się na pięcie i szybkim krokiem odchodzi w padający gęsto śnieg.

background image

Skręca kilka razy między zaparkowanymi samochodami i już go nie
widać.

Janusz Nowak stoi z ciężkim od śniegu parasolem w jednej ręce,

karteczką w drugiej i nie jest pewien, czy właśnie spotkał ducha, czy
faceta, który kiedyś, dawno temu, pomógł mu zostać powszechnie
podziwianym człowiekiem sukcesu.

Kumple z dawnych lat

Maciek prawie w biegu wsiadł do wyjeżdżającego spod Leclerca

forda mondeo. Trzasnął drzwiami i strzepał z siebie śnieg. Już się nie
trząsł. Obejrzał się za siebie i dostrzegł wciąż stojącego pod parasolem
Nowaka. Spotkanie nie trwało nawet dziesięciu minut i było owocne,
Maciek czuje to intuicyjnie.

- I co? Jak było? - pyta Kryty, uważnie patrząc na drogę.
- Dobrze. Wystraszył się. Nowy zawsze był strachliwy.
- Ale powiedział coś? To on wystawił zlecenie na ciebie? Maciek

chwilę milczy. Patrzy na Krytego, na białą drogę, na wolno sunące w
śniegu samochody, na świecące w ciemności miasto.

- Nie wiem, czy to on, czy to nie on. Milion euro to dla niego drobna

suma. Zawdzięcza mi znacznie więcej. Gdzie mamy następne spotkanie?

- Pod McDonaldem na Wałbrzyskiej. Facet nazywa się Zenon

Makowiecki, ksywa z dawnych lat Makowa - Kryty czyta to z niewielkiej
kartki, na której ma zapisane poszczególne spotkania.

- Makowa... - powtarza Maciek, patrząc nieruchomym wzrokiem na

zaśnieżoną dolinkę służewiecką.

- Powiedz coś o nim. Kto to jest?
Maciek nic nie mówi, patrzy w prawo na wysokie bloki Służewia, na

rozpalone światłem okna, na mieszkania ludzi, którzy wybrali spokojne,
nudne, biedne, bezpieczne życie bez nadziei na zmianę. Patrzą teraz w
telewizor, oglądają wiadomości, pogodę, potem serial, potem drugi serial,
potem program publicystyczny o tym, jak to w Polsce jest źle, potem
krótkie mycie i zasną pogodzeni z losem. A jutro wszystko od nowa.
Dlaczego nie wybrał takiego życia, dlaczego tak bardzo uciekał od
wszystkiego, co spokojne, przewidywalne i ustabilizowane? Teraz za to
ponosi karę. Chciał emocji, ma emocje, chciał, żeby się coś działo, i dzieje
się.

- To bez sensu, Kryty. To, co robimy, to szaleństwo. Kryty patrzy na

niego bez słowa.

background image

- Nie mamy żadnej pewności, że to oni. Odgrywam jakąś żałosną

komedię. A jak to nie oni? Jak po prostu mnie oleją i nie zapłacą ani
grosza?

- Zapłacą - Kryty zawiesza na chwilę głos. Myśli. Zmienia bieg. Po

chwili ciągnie znowu: - Nie ma żadnego znaczenia, czy to któryś z nich
zlecił twoją śmierć. Zapłacą z tego samego powodu, dla którego mogliby
cię chcieć zabić.

Maciek patrzy na Krytego pytająco.
- Znasz ich tajemnicę, znasz ich słaby punkt, znasz ich przeszłość,

ich początki, masz ich w garści. Chyba że są czyści jak łza, wtedy nie
zapłacą.

- Żaden nie jest czysty jak łza - mówi Maciek. Wjeżdżają wolniutko

na Puławską. Ruch nieznacznie gęstnieje. Jest ślisko. Maciek zaczyna
opowiadać Krytemu o Makowie.

- Makowa dorobił się na prywatyzacji. Zaczynał jako nastolatek pod

koniec lat osiemdziesiątych od zwykłej, ordynarnej gangsterki. Przemyt,
wymuszenia, kradzieże samochodów, heroina, amfetamina, ale okazał się
mądrzejszy od kumpli. Jak tylko zrobiło się niebezpiecznie, Makowa
zrezygnował z bycia gangsterem. Miał trochę uciułanego grosza, zaczynał
się czas prywatyzowania państwowych zakładów, Makowa zdjął dres,
założył garnitur i w to wszedł. Okazało się, że ma do tego smykałkę, i
wtedy pojawiłem się ja. Teraz Makowa jest inwestorem na europejską
skalę, jest królem warszawskiej giełdy, kupuje, restrukturyzuje, sprzedaje.
Pan, władca i pracodawca tysięcy dusz.

Kryty parkuje forda w miejscu, które sobie wcześniej upatrzył. W

przypadku Makowy nie spodziewa się większego ryzyka.

- Już jest, widzisz, to on, ten wysoki gość w płaszczu - mówi cicho

Maciek, wskazując mężczyznę palącego papierosa przed McDonaldem.

- Dobra, idź. Będę cię osłaniał.
Maciek wychodzi z samochodu i bez większych ceregieli podchodzi

do Makowy.

Poszło łatwo. Tak samo łatwo jak z Nowakiem. Makowa był spięty,

przestraszony. Dostał od Maćka karteczkę z numerem konta w Szwajcarii i
dwudziestoczterogodzinny termin wpłaty. Mężczyzna chwilę stał, nie
mogąc uwierzyć w to, co się przed momentem wydarzyło.

Noc mijała im szybko. Maciek miał wrażenie, że to wszystko jest

snem, że z zawrotną szybkością odwiedza upiory z własnych wspomnień.
Pamiętali go dobrze, on też ich pamiętał. Byli kompletnie zaskoczeni jego
niespodziewanym powstaniem z martwych, jego wyglądem, jego agresją,

background image

jego desperacją. Maciek był zaskoczony tym, że jego strach gdzieś uleciał,
zniknął, rozpłynął się w ciemnym, mroźnym powietrzu. Napawał się
zemstą, rozkoszował się ich strachem. Był dla nich groźnym wariatem i to
szaleństwo przerażało ich najbardziej. Maciek zatracał się w blefie, grał
jak najlepszy aktor, czasami tylko żałował, że nie ma go kto oklaskiwać.

Kolejne spotkanie pod Silver Screenem na Puławskiej odbyło się bez

kłopotu, następne na placu Zbawiciela też. Schemat tych spotkań był
identyczny i za każdym razem się sprawdzał.

Śnieg wciąż padał, ruch na mieście był coraz mniejszy. Facet

umówiony nad Wisłą przyjechał z dwoma grubymi, pozbawionymi szyi
ochroniarzami. Kryty założył na twarz czarną kominiarkę i poszedł z
Maćkiem. Pokazał facetom automatyczne uzi, zapewnił o pokojowych
zamiarach i kazał spierdalać. Ochroniarze odeszli i spotkanie odbyło się
bez kłopotu. No, może było tylko trochę bardziej nerwowe niż poprzednie.

Spotkanie z piątym facetem na liście Maćka nie odbyło się. Czekali z

Krytym pod mostem Gdańskim, gdzie byli umówieni, i mężczyzna się nie
zjawił. Później się zastanowią, co z nim zrobić.

Na następnym spotkaniu Kryty musiał użyć broni.
Miejsce było wybrane dobrze. Było to pod jedną z estakad na trasie

toruńskiej po praskiej stronie. Tutaj Kryty zamierzał osłaniać Maćka z
dużej odległości za pomocą karabinu snajperskiego z tłumikiem. Kiedy
pojawił się mężczyzna umówiony przez Maćka, nic nie zapowiadało
kłopotów. Po chwili jednak zajechały dwa terenowe samochody i wysiadło
z nich pięciu uzbrojonych w broń krótką mężczyzn.

Maciek i Kryty spodziewali się, że to może być

najniebezpieczniejsze z serii spotkań tej nocy. Mężczyzna nazywał się
Witold Brakarz i był ostatnim z wielkich bossów mafii paliwowej na
wolności. Był sprytny i bezwzględny, zastraszał świadków, a tego, którego
nie udało się ani zastraszyć, ani przekupić, po prostu usuwał.

Kiedy zajechały terenówki i wyskoczyło z nich pięciu facetów, Kryty

poczuł nagły przypływ adrenaliny. Gdy stało się jasne, że Maciek jest w
niebezpieczeństwie, Kryty zaczął strzelać. Trafiał pod nogi mężczyzn,
celował kilka centymetrów od ucha, tak by wyraźnie słyszeli świst kuli,
jednemu strzelił w lufę pistoletu trzymanego w dłoni. Strzelał na postrach,
na razie nie chciał nikogo trafić.

I zadziałało. Uzbrojeni mężczyźni grzecznie schowali się do

terenówek i odjechali. Maciek zażądał od Brakarza dodatkowego miliona
euro za niewłaściwe zachowanie i dał mu papierek z numerem konta w
Genewie. Facet był tak zdenerwowany, że musiał wziąć nitroglicerynę.

background image

Po tym wydarzeniu humory im się trochę zepsuły. Mieli przed sobą

jeszcze tylko dwa spotkania, ale już padły strzały i Maciek nie był tak
pewny siebie jak wcześniej. Było groźnie i nie wiadomo, co jeszcze mogło
się wydarzyć. Kryty robił wszystko, żeby Maćka uspokoić. Ten jednak był
coraz bardziej milczący i coraz bardziej zrezygnowany.

Dwa ostatnie spotkania minęły bez większych problemów. Schemat

był ten sam co zwykle, występ Maćka, zrobienie piorunującego wrażenia
na koledze z dawnych lat, potem rzeczowe zażądanie odszkodowania i
karteczka z numerem konta. Odbywało się to szybko i było tak
surrealistyczne, że zdawało się odnosić pożądany skutek.

Po ostatnim spotkaniu Maciek ziewnął. Było dwadzieścia po

czwartej nad ranem, śnieg wciąż padał, było zimno, a on czul, że jego
nerwy są w strzępach. Nagle zabrakło w jego krwi adrenaliny i Maciek
zupełnie stracił zainteresowanie dla świata. Nie miał nawet siły, żeby
walczyć z ociężałymi powiekami i ze snem, który zaatakował go
niespodziewanie z powalającą siłą.

Teraz jadą samochodem do domu. Warszawa jest biała, pusta i cicha.

Jadą przez całe miasto w stronę Kabat. Nie rozmawiają. Maciek długo nie
zapomni tej dziwnej nocy. Obaj nawet nie przypuszczają, że lada chwila
będą miały miejsce wydarzenia, które całkowicie pokrzyżują ich śmiałe
plany.

Uliczna latarnia

Nocny dyżur doktor Ludmiły Kamińskiej dobiegał końca. Nic

nieoczekiwanego się nie wydarzyło, dyżur był spokojny, senny i
zwyczajny. Miła nawet się trochę zdrzemnęła i był to sen, który bardzo jej
pomógł. Wypoczęła, zapomniała o łzach, którymi zaczęła dyżur,
wzmocniła się i uspokoiła.

Nad pokrytą śniegiem Warszawę powoli nadciąga świt. O szóstej

przychodzi zmienniczka Miłej. Kobiety witają się, wymieniają uwagami
na temat pacjentów i tego, co się ostatnio wydarzyło na oddziale. W końcu
Miła ubiera się, żegna ze zmienniczką i wychodzi z pokoju lekarskiego.

Na zewnątrz szpitala jest szaro. Miła podchodzi do swojego

samochodu i zaczyna odśnieżać zasypaną toyotę. Miasto jeszcze śpi,
szpital też jest wciąż cichy i milczący, choć już widać pierwsze sygnały
nadchodzącego przebudzenia. Miła pojedzie do domu, wykąpie się i
spróbuje jeszcze zasnąć.

Kiedy toyota jest już z grubsza omieciona ze śniegu, Miła wsiada i

background image

uruchamia silnik, włącza ogrzewanie i kieruje je na przednią szybę, za
chwilę powinna rozmarznąć i widoczność się polepszy. Miła nie znosi
skrobać szyby skrobaczką, jest w tym dla niej coś przerażającego, coś zbyt
gwałtownego, coś, co sprawia, że podczas skrobania ciarki przechodzą jej
po plecach i robi jej się strasznie żal skrobanej szyby. Miła wie, że to
dziecinada, ale woli metodę opartą na ciepłym powietrzu z nawiewu,
spryskiwaczach i wycieraczkach. Trwa to dłużej, niszczy wycieraczki, ale
nie powoduje nieprzyjemnych ciarek.

W końcu przez przednią szybę widać tyle, że Miła decyduje się

wyjechać z parkingu. O tej porze na mieście nie ma jeszcze dużego ruchu i
reszta szyby odmarznie po drodze.

Komisarz Lidka Nowakowska przyjechała z domu pod Szpital

Bielański zaledwie piętnaście minut temu. Nie wjeżdżała nawet na
parking, postanowiła poczekać na obserwowany obiekt, parkując na
chodniku przy ulicy w znacznej odległości od bramy. Teraz widzi toyotę
doktor Kamińskiej wyjeżdżającą z parkingu. Lidka uruchamia silnik i
rusza za śledzonym samochodem. Nie ma większych nadziei na coś
ciekawego. Lekarka jest pewnie zmęczona po nocnym dyżurze, pojedzie
do siebie odpocząć i znowu czeka Lidkę sterczenie pod jej domem w
oczekiwaniu nie wiadomo na co.

Bez sensu jest ta cała robota. Bez sensu, że zgodziła się śledzić tę

nudną panią doktor na prośbę nadkomisarza Patera. Swoją drogą, co go tak
w tej Kamińskiej interesuje? Przecież zawsze można ją przesłuchać,
mocno postraszyć, użyć starych, sprawdzonych policyjnych metod i
kobieta wyśpiewa ze łzami w oczach wszystko jak na pierwszej spowiedzi.
Po co jej tak ściśle pilnować?

Pani komisarz jest niewyspana, zziębnięta i głodna. Denerwuje ją, że

musiała zostawić ciepłe mieszkanie, żeby teraz jeździć po zaśnieżonej,
pustej Warszawie za jakąś babą, która właśnie skończyła pracę i za chwilę
będzie w ciepełku.

Skręcają. Komisarz Nowakowska musi się trzymać w sporej

odległości od śledzonej, żeby nie wzbudzić jej podejrzeń. Ulice są prawie
puste, pani doktor mogłaby się zainteresować tym, że jedyny samochód w
pobliżu uporczywie za nią jedzie.

Toyota doktor Kamińskiej zbliża się do świateł. Kobieta ostrożnie

hamuje, bo właśnie włącza się czerwone. Policjantka również hamuje, ale
w sporej odległości. Lidka czuje pod nogą lekkie chrobotanie ABS-u.

Nagle lewym pasem oba samochody wyprzedza duża ciemna

furgonetka. Zatrzymuje się tuż przy stojącej przed światłami toyocie pani

background image

doktor. Z bocznych, rozsuwanych drzwi furgonetki wyskakuje mężczyzna
w kominiarce. W ręku trzyma pistolet.

Wszystko trwa dosłownie ułamki sekund, tak to przynajmniej widzi

komisarz Lidka Nowakowska.

Napastnik silnym szarpnięciem otwiera drzwi toyoty po stronie

kierowcy. Zaczyna się szarpanina. Mężczyzna stara się wyciągnąć doktor
Kamińska z samochodu.

Lidka słyszy zdławiony krzyk kobiety. Lekarka próbuje się wyrwać

napastnikowi, ale jest to już niemożliwe. Mężczyzna jest silny. Wciąga
kobietę do furgonetki i zatrzaskuje zasuwane drzwi.

Wszystko trwa tak krótko, że policjantka nie ma nawet czasu, żeby

jakoś zareagować. Co powinna teraz zrobić, do cholery!?

Ciemna furgonetka gwałtownie rusza, nie czekając na zielone

światło. Komisarz Nowakowska bez namysłu jedzie za samochodem
porywaczy. Zaczyna się chaotyczny pościg po śliskich jak lodowisko
ulicach Warszawy.

Policjantka, kurczowo trzymając się jedną ręką kierownicy,

wyszarpuje spod kurtki pistolet. Odbezpiecza go i wsadza między kolana,
musi mieć do niego szybki dostęp, gdyby nagle okazał się potrzebny.

Na długiej prostej furgonetka przyśpiesza. Lidka, niewiele myśląc,

naciska na gaz.

Powinna ściągnąć posiłki, powinna zarządzić normalny policyjny

pościg, trzeba gdzieś ustawić błokadę, trzeba ostrzec patrole, że porywacze
są uzbrojeni!

Nagle Lidka widzi, jak z bocznego okna furgonetki po stronie

pasażera wysuwa się facet w kominiarce. Odwraca się do tyłu, patrzy
wprost na nią. W ręku ma pistolet. Zaczyna strzelać w stronę policjantki.

„Jeszcze nikt do mnie nie strzelał...”, ta krótka myśl przelatuje

szybko przez głowę Lidki i zaraz potem zalewa ją potężna fala paniki.

Pierwsza kula trafia w zderzak. Wysoki odgłos metalicznego

rykoszetu.

Druga przebija przednią szybę. Mała dziurka z pęknięciami jak

promienie rysowanego dziecięcą ręką słoneczka. Gdyby komisarz Lidka
Nowakowska miała pasażera, dostałby prosto w głowę.

Trzecia kula trafia w chłodnicę. Głośny syk.
Czwarta kula idzie w niebo dziesięć centymetrów nad dachem

samochodu policjantki. Lidka słyszy wyraźnie jej świst.

Piąta idzie jeszcze wyżej. Słabszy świst.
Szósta kula trafia w lewe przednie koło.

background image

Opona strzela głośno i Lidka czuje silne szarpnięcie kierownicy,

która nagle postanowiła wyrwać jej się z rąk. Kontruje z całej siły. Naciska
na hamulec.

Żadnego efektu hamowania. Jest za ślisko.
Samochód zaczyna jechać bokiem.
Ostatnie, co widzi komisarz Lidka Nowakowska, to szybko

zbliżająca się do niej metalowa latarnia uliczna z ponaklejanymi drobnymi
ogłoszeniami.

Huk uderzenia samochodu w latarnię jest ogłuszający.

Za późno

Cycek patrzy na zegarek. Jest siedem po ósmej rano. Miła powinna

już dawno wrócić z dyżuru, powinna już dawno być w domu. Naciska
jeszcze raz przycisk dzwonka. Słyszy dochodzące z mieszkania Miłej
ciche dzwonienie. Nic ponadto. Czeka chwilę, nasłuchuje, znowu dzwoni.
Znowu nic.

Cycek odwraca się i wchodzi do windy. Poczeka na zewnątrz. Może

Miła wyszła na zakupy, może dyżur w szpitalu się przedłużył, może...

Cycek czuje jednak, że to wszystko lipa. Czuje, że zawalił sprawę.

Trzeba było od razu do niej pojechać, zaraz po rozmowie w Lesie
Kabackim powinien jechać do Miłej i wykonać to, czego chciał od niego
Maciek. Pilnować jej! Ochronić ją i schować! Nie wysyłać esemesa, nie
dzwonić, nie przekonywać. Powinien był pojechać do szpitala i po prostu
ją stamtąd zabrać, nawet wbrew jej woli. Powinien był to zrobić bez
względu na to, jak bardzo ryzykowne byłoby nagłe pojawienie się
poszukiwanego zbiega z więzienia w dużym warszawskim szpitalu pełnym
ludzi.

Kurwa mać!
Winda zatrzymuje się na parterze i Cycek wychodzi z klatki

schodowej. Biel zasypanego śniegiem zimowego poranka na chwilę
pozbawia go wzroku. Oczy muszą się przyzwyczaić i Cycek zatrzymuje
się na schodach przed bramą. Ma złe przeczucia i bardzo go to denerwuje.
Nie wyobraża sobie, jak spojrzałby Maćkowi w oczy, gdyby Miłej coś się
stało.

Jeszcze raz przygląda się uważnie parkingowi przed domem Miłej,

szuka jej samochodu. Nie ma. Ani śladu grafitowej toyoty corolli. Nie
pozostaje mu nic innego, jak czekać i mieć nadzieję, że jego złe przeczucia
się nie sprawdzą.

background image

Nagle czuje wibrującą w kieszeni komórkę. Wyjmuje ją i patrzy na

ekranik. Widzi numer Miłej. No, nareszcie!

Odbiera.
- Cześć, kolego, pani doktor dała nam twój numer. Mamy ją i

chcemy porozmawiać o tym z Bankierem.

Pod Cyckiem uginają się nogi. To na pewno nie jest głos Miłej, to

niski, męski głos kogoś nawykłego do wydawania rozkazów.

- Zaraz, z kim rozmawiam? Proszę się przedstawić - Cycek nie

potrafi na poczekaniu wymyślić bardziej błyskotliwej riposty.

- Posłuchaj, kolego, bo nie lubię powtarzać dwa razy. Mamy panią

doktor Kamińska. Chcemy się w tej sprawie skontaktować z Bankierem, to
go bardzo zainteresuje. Daj mu szybko znać, bo dziewczynie coś się
stanie, a szkoda by było. Jeszcze zadzwonimy. Pa.

Mężczyzna się rozłącza.
Cycka trafia szlag. Ma ochotę rzucić komórką o ziemię, ma ochotę

gryźć, strzelać i mordować. Tymczasem stoi na ośnieżonym parkingu
przed domem Miłej i nie potrafi sobie poradzić z głupią miną, która
właśnie wymalowała się na jego twarzy i nie zamierza stamtąd zniknąć.

Wiewiórka

Maćkowi znowu śniły się zwierzęta. Był w górach. W swoich

górach. Były to okolice Polanicy, wyraźnie poznawał ścieżki znane z
chłopięcych wypraw z kolegami. Było dużo śniegu, dokładnie tak jak teraz
w Warszawie, tylko w Sudetach wyglądało to dużo bardziej malowniczo.

Goniły go lwy. Dobrze słyszał za sobą ich basowe porykiwania.

Momentami widział je biegnące w oddali między pokrytymi białym
puchem sosnami. Śnieg był głęboki i Maciek z trudem brnął przez wysoki
łas, zapadając się po kolana. Lwy również poruszały się wolno, szurały
zwisającymi brzuchami po śniegu, zatrzymywały się co jakiś czas i ze
smakiem oblizywały sobie pokrwawione pyski. Całkiem niedawno kogoś
zjadły. Maciek nie wiedział tylko kogo.

Lwów było sześć, cztery samice i dwa grzywiaste samce. Na

początku Maćkowi wydawało się, że nie ma żadnych szans na ucieczkę.
Miał tylko dwie nogi, poruszał się wolniej, był sam, śnieg mocno utrudniał
jego bieg. Jednak lwy się nie przybliżały. Dystans między Maćkiem a
stadem był wciąż taki sam.

Kiedy Maciek wybiegł na szeroką polanę u stóp stromego

sosnowego zbocza, zauważył na białym niebie trzy krążące bociany.

background image

Wyraźnie go obserwowały. Nie krążyły po prostu nad polaną, krążyły nad
nim. Śledziły go. Maciek mógłby przysiąc, że widział znaki, którymi ptaki
porozumiewały się z goniącymi go lwami.

A więc były w zmowie! Znały się pewnie z Afryki, spotykały się

tam, może nawet to tam uknuły spisek i wyruszyły w daleką drogę, by
złapać Maćka. Ale dlaczego? Co on im takiego zrobił? Czy to możliwe, że
przybyły z dalekiej Afryki przez pół świata tylko po to, by skosztować
Maćkowego mięsa!? Tylko po to!?

Maciek był coraz słabszy, miał coraz mniej siły, chciało mu się palić.

Znowu wbiegł między drzewa, szedł do góry stromym zboczem, byle
wyżej, byle dalej od goniących go lwów.

Nagle wysoko na drzewie zauważył dziuplę. Zaczął się do niej

wspinać. Kiedy w końcu znalazł się w jej wnętrzu, poczuł się bezpiecznie.
Usiadł w ciepłym, suchym półmroku pod sosnową ścianą dziupli i wyjął
papierosy. Zapalił od razu dwa. Nawet specjalnie go nie zdziwiło to, że
paliły się zupełnie bez dymu, smakowały dobrze. Jednego trzymał w
jednej ręce, drugiego w drugiej.

Kiedy już jego oczy przyzwyczaiły się do panującego w dziupli

półmroku, Maciek zauważył, że nie jest sam. W rogu śpi spokojnym,
głębokim snem wielka szara wiewiórka. Maciek podchodzi do niej bliżej.
Wiewiórka jest prawie jego wielkości.

Na jej szyi Maciek widzi wygodną, miękką obrożę. Do obroży

przyczepiony jest mały nadajnik z niebieską, migającą diodą. Na
nadajniku widać logo telewizji Animal Planet.

Czy wiewiórka też jest z nimi w zmowie? - myśli Maciek.
W tym momencie w dziupli dzwoni telefon komórkowy i Maciek się

budzi. Patrzy na zegarek, jest dwadzieścia trzy po ósmej, więc spał
niewiele ponad cztery godziny. Dobre i to. Bierze do ręki swój telefon
komórkowy i sprawdza, czy dzwoniąca komórka była jawą, czy snem. Nie
ma żadnych nieodebranych połączeń, więc to był tylko sen.

Maciek wstaje i idzie do łazienki. Chwilę sika, myje ręce, myje

twarz, patrzy w lustro, trzeba będzie zgolić brodę, przyciąć maszynką
włosy i może zafarbować je na blond. A może zostawi sobie wąsy. Jeszcze
nigdy nie miał wąsów.

Wychodzi z łazienki i idzie do kuchni. Sypie dwie kopiaste łyżeczki

kawy do kubka, włącza czajnik i zaczyna się zastanawiać, co mu się przed
chwilą śniło. Maciek pamięta tylko sygnał telefonu komórkowego i to był
jego sygnał, jest tego pewien. Ma również silne przekonanie, że śniło mu
się coś jeszcze, ale zupełnie nie pamięta co.

background image

Na wodę trzeba chwilę poczekać. Maciek podchodzi do okna.
Co ja tutaj jeszcze robię? Po co wróciłem? Dlaczego nie uciekłem

Krytemu? Dlaczego zgodziłem się na ten jego wariacko-bandycki plan?

Maciek patrzy na puste, zaśnieżone podwórko apartamentowca i nie

może zrozumieć swojego postępowania z ostatnich dni.

Powinienem już być daleko. Powinienem wyjechać wtedy z

Polanicy, od rodziców, jak tylko poczułem się trochę lepiej. Powinienem
wyjechać sam. Zapomnieć o Miłej, zapomnieć o rodzicach, zapomnieć o
kraju, w którym wydano na mnie wyrok. Powinienem być już w
Wenezueli albo w Belize, w Kostaryce, w Panamie albo w Urugwaju.
Powinienem mieć już nowe dokumenty, nowe nazwisko, nowe życie. Tak
żeby nikt mnie nie znalazł, tak żeby nie znalazł mnie Kryty. Dlaczego nie
uciekłem!?

Woda właśnie zaczęła wrzeć i Maciek nie ma czasu, żeby sobie

odpowiedzieć na to proste pytanie. Zaparza sobie kawę. Kuchnia wypełnia
się egzotycznym zapachem Ameryki Południowej. Maciek uśmiecha się
krótko sam do siebie. Nawet poranna kawa mówi mu, gdzie teraz
powinien być.

Bierze gorący kubek w dłonie i znowu podchodzi do okna. Przed

domem obok eleganckiego krytego śmietnika zauważa jakieś zwierzątko
skaczące po śniegu. To mała, szara wiewiórka. Przyszła do śmietnika na
śniadanie. Dlaczego jeszcze nie zapadła w zimowy sen? Maciek patrzy
chwilę na wiewiórkę. Kiedy zwierzątko znika w śmietniku, dzwoni Maćka
komórka.

Maciek patrzy na ekranik. To Cycek. Ciekawe, czego chce. Maciek

naciska przycisk z zieloną słuchawką i podnosi telefon do ucha.

Głośne trzaskanie drzwiami

Na miejsce wypadku zajechała z impetem cywilna octavia z

doczepianym na magnes niebieskim kogutem na dachu. Nadkomisarz
Pater wyskoczył z samochodu i siarczyście trzasnął drzwiami.

Wyglądało to fatalnie i Pater się przeraził, że komisarz Lidka

Nowakowska może tego nie przeżyć. Jej samochód dosłownie okręcił się
wokół stalowego trzonu latarni ulicznej, która mocno wykrzywiona wciąż
stała twardo na swoim miejscu przy krawężniku.

W samochodzie wystrzeliły wszystkie poduszki i poszły wszystkie

szyby. Drogówka już od jakiegoś czasu pracowała na miejscu zdarzenia.
Pater bał się ich zapytać, w jakim stanie znaleźli kierowcę samochodu.

background image

Wcześniej przez radio dowiedział się tylko, że żyje i że odwieziono ją do
szpitala. Nie wiedział nic o ranach, jakie odniosła, nie wiedział, czy była
przytomna, nie wiedział, jakie miała szanse. Sądząc po skręconym,
zmiażdżonym i roztrzaskanym wraku samochodu, można się było
spodziewać najgorszego.

Pater uważnie obejrzał samochód Lidki. Znalazł ślad po kuli na

przednim zderzaku. Ledwo zdołał opanować falę złości, jaka go w tym
momencie zalała. Innych śladów po kulach nie znalazł. Rzucił jeszcze
okiem na wnętrze wraku i tu zauważył krew. Nie było jej dużo, ale była
dobrze widoczna. Nie mógł dłużej na to patrzeć.

Pożegnał się z oficerem drogówki, wsiadł do samochodu i pojechał

dwa skrzyżowania dalej, gdzie inny patrol drogówki opisywał grafitową
corollę porzuconą zaraz przed światłami. Pater rzucił kilka zdawkowych
uprzejmości kolegom z drogówki, uważnie obejrzał samochód doktor
Ludmiły Kamińskiej i wysłuchał, co zeznali drogówce nieliczni
świadkowie. Wszystko było jasne. Pater już wiedział, co się tu niedawno
wydarzyło.

Teraz Pater stoi wpatrzony nieruchomym wzrokiem w otwartą toyotę

Miłej i zastanawia się, czy jechać do szpitala, zobaczyć Lidkę na własne
oczy, czy tylko tchórzliwie zadzwonić i zapytać o stan jej zdrowia. Jak on
to wszystko odkręci? Co powie przełożonym? Co powie Lidce?
Nadkomisarza Patera ogarnia panika. Nie znosi tego. Nie znosi sytuacji, w
której jest przypierany do muru, nie znosi sytuacji bez wyjścia. A teraz tak
właśnie to wygląda.

W końcu wsiada do samochodu i znowu głośno trzaska drzwiami.

Wycofuje, zawraca i odjeżdża.

Przez dziesięć minut w samochodzie Pater nie myśli o niczym. Po

prostu prowadzi, patrzy na drogę, zmienia biegi, twarz ma chłodną,
zaciętą, bez wyrazu. Kiedy zajeżdża pod Szpital Bielański, przelatuje mu
przez głowę, że to jakiś ponury, makabryczny żart. W tym samym szpitalu,
w którym operowano Bankiera, w tym samym, w którym pracuje doktor
Kamińska, w tym szpitalu teraz leży komisarz Lidka Nowakowska. Leży
tu przez niego!

Nadkomisarz Pater trzaska drzwiami samochodu i wchodzi do

szpitala. Pokazuje w informacji odznakę, pyta o Lidkę, zostaje skierowany
na oiom do lekarza dyżurnego.

Na oiom! Ten sam, na którym leżał Bankier i z którego został przez

Miłą wykradziony w nocy. Juliusz Pater nie znosi zbiegów okoliczności i
dziwnych, irracjonalnych znaczeń, które ludzie tym zbiegom przypisują.

background image

Kieruje się na schody, nie lubi wind. Na korytarzu prowadzącym na oiom
spotyka młodego, przystojnego mężczyznę. Wie, kto to jest. To mąż Lidki
Nowakowskiej.

Mężczyźni spoglądają na siebie i domyślają się, kto jest kim. Mąż

Lidki powoli wstaje z krzesła. Pater jest w pułapce. Nie może się ani
wycofać, ani udać, że się nie rozpoznają.

- Dzień dobry - mówi niepewnie Pater.
- Dzień dobry - odpowiada młody mężczyzna.
- Jak ona się czuje?
- Teraz to pana interesuje!? - w drżącym głosie męża Lidki czuć

gotowość do walki.

Pater nic nie odpowiada, nie chce walczyć.
- Przeżyje - odzywa się mężczyzna spokojniej. - Ma złamaną nogę,

pękniętą śledzionę i sporo potłuczeń. Jest przytomna i nie sądzę, żeby
chciała pana widzieć. Tym bardziej że odchodzi z policji. Tak mi przed
chwilą powiedziała.

- Rozumiem - mówi cicho Pater. - Proszę ją ode mnie pozdrowić i

powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Nie
chciałem tego.

Pater jeszcze coś chce dodać, ale rezygnuje. Odwraca się i odchodzi.
Mężczyzna nie patrzy nawet za nim. Siada z powrotem na krześle i

wbija wzrok w podłogę.

Nadkomisarz Juliusz Pater szybkim krokiem wraca na szpitalną

klatkę schodową i po pokonaniu zaledwie jednego półpiętra natyka się na
trzech mężczyzn, na których najmniej chciałby się teraz natknąć. To jego
przełożony inspektor Żabiński, Krzywicki z CBŚ i Zimoń z ABW.

„Kurwa, co za pech!!! - myśli Pater. - Przyszedłem tu do Lidki, a

zamiast niej spotykam najpierw jej zapłakanego męża, a teraz tych trzech
palantów!”

- Cześć, jak ona się czuje? - zaczyna inspektor Żabiński z mocno

przesadzoną powagą w głosie.

- Potłuczona. Ale nic jej nie grozi - Pater stara się mówić podobnym,

podniosłym tonem.

- Rozmawiał pan z nią? - w głosie Zimonia z ABW pobrzmiewa

nutka niepokoju.

- Nie. Rozmawiałem z mężem. Lidka powinna odpoczywać.
- No, my musimy z nią porozmawiać - tym razem to Krzywicki z

CBŚ. - Strzelano do niej. Poważna sprawa.

- Tak. Poważna sprawa - wzdycha Pater jak leśne echo.

background image

„Ciekawe, czy do każdego policjanta, do którego ktoś strzelał, będą

latać we trójkę do szpitala?” - tej uwagi oczywiście Pater nie wypowiada
głośno.

Niezręcznie kiwają do siebie głowami i bez słowa się rozchodzą.

Trzech mężczyzn na górę, Pater na dół.

Co im Lidka powie? Ile im powie? Jeśli rzeczywiście zdecydowała,

że odchodzi z policji, to powie im niewiele. Nie będzie chciała mieć z całą
sprawą nic wspólnego. A jeśli ją przycisną?

Dobrze. Niech cisną. Pater sobie poradzi. A jeśli nawet sobie nie

poradzi, to przecież jego kariera w policji nie musi trwać wiecznie. Są
ważniejsze sprawy od policji.

Pater szybko wychodzi z dusznego szpitala na zewnątrz. Potrzebuje

świeżego powietrza. Potrzebuje też broni. Od dawna jej już nie nosi i teraz
będzie musiał specjalnie po nią pojechać na komendę. Musi coś załatwić i
broń jest mu teraz nagle bardzo potrzebna.

Wsiada do samochodu, głośno trzaska drzwiami i odjeżdża spod

Szpitala Bielańskiego.

Wchodzi Kryty

- Co on tutaj robi!?
Kryty czeka chwilę na odpowiedź, ale nie uzyskuje żadnej.
- Od dawna się z nim kontaktujesz!? Dlaczego ja nic o tym nie

wiem!? Po jaką cholerę powiedziałeś mu, gdzie nas szukać!? Skąd on się
tu, kurwa, wziął!?

Kryty znowu czeka na odpowiedź i znowu na próżno. Maciek i

Cycek milczą. Siedzą przy stole w Maćkowym apartamencie i prezentują
Krytemu swoje smutne, zatroskane miny.

Maciek gasi papierosa i spogląda na Krytego spokojnym, chłodnym

wzrokiem.

- Porwali Miłą.
- Gówno mnie to obchodzi! Co ten gnojek tu robi!? - Kryty jeszcze

raz wskazuje palcem na Cycka.

- Zamkniesz się czy ja mam cię zamknąć? - Cycek podnosi się z

krzesła i robi się groźnie. Idzie powoli w kierunku Krytego, w jego oczach
wyraźnie widać, że ma z nim na pieńku nie od dzisiaj i że jest gotów teraz
wyrównać rachunki.

Kryty sprawnie wyjmuje zza paska pistolet, przeładowuje i

wycelowuje Cyckowi w twarz. Ochroniarz Maćka zatrzymuje się, ale jego

background image

mina nie wskazuje na to, żeby wycelowana w niego broń robiła na nim
jakiekolwiek wrażenie. Chwilę trwa cisza.

W końcu odzywa się Maciek.
- Kryty, odłóż broń. Kryty ani drgnie.
- Kryty, proszę, odłóż broń. Nie denerwuj mnie teraz. Kryty po

chwili opuszcza pistolet. Cycek wraca na swoje krzesło. Wciąż jednak nie
spuszczają z siebie oka.

- Mają Miłą i to zmienia wszystko - mówi Maciek po chwili

namysłu.

- Kto ją porwał? - pyta Kryty.
- Krasnoludki... - szybko odcina się Cycek.
- Zamknij się! - syczy cicho Maciek.
Po chwili wyjmuje kolejnego papierosa i zapala.
- Nie wiem, kto ją ma, wiem, że chcą mnie - Maciek patrzy na

Krytego poważnie, widać, że znalazł się w bardzo ciężkiej sytuacji. - I
dostaną mnie. Uderzyli w Miłą, nie mogli trafić celniej.

- Kontaktowali się już z tobą? - pyta przytomnie Kryty.
- Tak - odpowiada Maciek. - I teraz są dwie możliwości. Pierwsza

jest taka, że się rozchodzimy. Dostaniesz połowę tego, co spłynie do banku
w Genewie, dyspozycję wydam zaraz telefonicznie na wypadek, gdybym...
- przerywa na chwilę i zaraz się poprawia - gdyby coś mi się stało.

- A druga możliwość? - pyta Kryty.
- Że nam pomożesz. Zapłacę ci oczywiście.
Wyraźnie widać, że Maćkowi bardziej odpowiada ta druga

możliwość. Wpatruje się w Krytego w oczekiwaniu na odpowiedź. Cycek
siedzi w milczeniu i patrzy w stół. Chętnie zabiłby Krytego, ale jeszcze nie
bardzo wie, jak to zrobić.

- Poproszę o szczegóły wariantu drugiego - Kryty zabezpiecza

pistolet i chowa go z powrotem za pasek.

- Chcą się dzisiaj ze mną spotkać - mówi Maciek. - Dzisiaj

wieczorem, po zmroku. Mają zadzwonić i podać dokładne miejsce.

- Czego dokładnie chcą? Co ci powiedzieli?
- Chcą porozmawiać. Facet powiedział, że chcą tylko pogadać, a

Miła jest zabezpieczeniem tej rozmowy. Żebym na pewno był.

- O czym chcą rozmawiać?
- Tego nie powiedzieli.
- Pytałeś?
- Pytałem, nie odpowiedzieli - mówi tym razem Cycek. - Ja z nimi

gadam.

background image

- Kontaktują się na jego numer, mają go od Miłej. Mojego numeru

nie mają - dodaje Maciek.

- Masz tę komórkę przy sobie? - pyta Kryty Cycka.
- Nie jestem kretynem, jeśli o to ci chodzi. Komórka jest w

bezpiecznym miejscu, nie loguję się z niej do sieci, jak jestem w pobliżu
Maćka.

Chwilę trwa cisza. Wyczerpały się pytania, które wymagały

niezwłocznej odpowiedzi. Kryty wstaje i zaczyna się przechadzać powoli
po pokoju.

- Chcą cię zabić - zatrzymuje się i wbija w Maćka rzeczowe, pewne

siebie spojrzenie.

- Może nie. Może rzeczywiście chcą tylko pogadać.
- Zaryzykujesz życie dla tej dziewczyny?
- Ona dla mnie zaryzykowała.
Kryty wzdycha ciężko, on by nie zaryzykował swojego życia dla

nikogo. Szczególnie w tak jednoznacznie beznadziejnej sytuacji.

- Zabiją was oboje - mówi Kryty obojętnym, chłodnym tonem, jakby

dokładnie znał najbliższą przyszłość z jakiegoś pewnego źródła.

- Co ty byś zrobił na moim miejscu? - pyta Maciek, niepewny tego,

co właściwie powinien zrobić.

- Nic - odpowiada bez wahania Kryty, a Cycek znowu ma ochotę go

udusić.

Impet

Nadkomisarz Pater podjeżdża z impetem przed eleganckie wejście

do nowoczesnego biurowca Focus niedaleko ronda Jazdy Polskiej.
Zatrzymuje się z piskiem na samym środku podjazdu, wysiada z
samochodu, nie zamykając za sobą drzwi. Jest wzburzony, zdenerwowany
i gotowy na wszystko. Szybkim krokiem kieruje się do dużego,
przestronnego hallu. Za sobą słyszy tylko: „Proszę pana, tu nie wolno
parkować...”.

W dupie to ma. Niech go tylko ochroniarze spróbują zatrzymać.

Zimna stal jego starej, niezawodnej tetetki uwiera nieprzyjemnie za
paskiem spodni. Niech tylko ktoś spróbuje go zatrzymać, to jego tetetka
zaśpiewa jak dawniej. Nie zawaha się jej użyć. Teraz już jest mu wszystko
jedno.

W dupie ma architektoniczną doskonałość przestronnego lobby.

Gówno go teraz obchodzi monumentalność schodów i przemyślne,

background image

ultranowoczesne rozplanowanie przestrzeni. Nie idzie do windy. Winda
zatrzymałaby jego impet, a teraz właśnie tym impetem się napawa, impet
go podnieca i powoduje stały, lekko oszałamiający wylew adrenaliny do
krwi. Idzie schodami, przeskakuje po kilka stopni. Mijani biuraliści w
modnych, drogich ciuchach patrzą na starszego pana z zazdrością, oni w
jego wieku będą pielęgnowali długo hodowaną miażdżycę z nadwagą i
zaawansowaną wieńcówką. Pater jest silny, sprężysty, wie, czego chce, i
nic go nie zatrzyma.

Na drugim piętrze mieszczą się eleganckie biura koncernu RKG.

Nadkomisarz Juliusz Pater jak wiosenna burza przemyka przez recepcję z
zaspaną panienką za biurkiem. Zagłębia się w pokręcone korytarze,
szybko czyta mosiężne tabliczki na ciemnych drewnianych drzwiach. W
końcu znajduje właściwą: „Willem van Brummelen, Head of Human
Resources”.

Pater łapie za klamkę i wpada do gabinetu.
Pusto.
W przestronnym, bogato i modnie wyposażonym gabinecie nie ma

van Brummelena. Pater na moment zatrzymuje się na środku
pomieszczenia i czuje, jak jego ukochany impet powolutku traci na sile.

Nagle do gabinetu niezgrabnie wbiega zasapana panienka z recepcji.

Ma za wysokie szpilki i za wąską spódnicę na bieganie za Paterem po
biurowych korytarzach.

- Co pan robi!? Tu nie wolno wchodzić bez umówienia...
- Gdzie jest Willem van Brummelen!?
Ton tego pytania sprawia, że panienka zaczyna się jeszcze bardziej

trząść.

- Ale... kim pan jest!? Zaraz zawołam ochronę!
- Policja! - Pater miga jej przed oczami odznaką.
Mina panienki wskazuje, że dziewczyna chyba właśnie ma zawał.
- Gdzie on jest!? - wrzeszczy Pater.
- Jest na cotygodniowym spotkaniu z zarządem...
- Gdzie!
Panienka się dusi, przełyka resztki śliny, które zostały w jej suchych

ustach.

- Tam, na końcu korytarza, na lewo jest sala konferencyjna, ale...
Znowu dziewczynie nie dane jest skończyć zdania, Pater wypada z

gabinetu van Brummelena i czując, jak jego impet przyjemnie narasta,
biegnie we wskazanym kierunku.

Pchnięte przez Patera ciężkie ciemne drzwi sali konferencyjnej walą

background image

w ścianę z głośnym, tępym hukiem. Osiem par oczu do tej pory skrzętnie
śledzących kolorowe słupki na leżących na owalnym stole laptopach nagle
kieruje się na niespodziewanego gościa. Pater ma w dupie te panicznie
przestraszone, wytrącone z normalnej codziennej pychy spojrzenia.

Widzi Willema van Brummelena przy stole i nie zwlekając, do niego

kieruje swoje kroki. Wyciąga zza paska pistolet i przeładowuje go. Siedem
osób wydaje z siebie głośny jęk przerażenia. Willem van Brummelen
siedzi jak skamieniały i powoli, mimowolnie zaczyna zmieniać się w
majora Giennadija Ławrowa.

- Wszyscy wyjść! Policja!
Członkowie zarządu w ciszy czym prędzej wstają i przeciskają się

przez drzwi, byle dalej od koszmaru, jakiego nie spodziewaliby się w
swoich najkoszmarniejszych snach.

- Ty zostajesz - mówi Pater spokojniej do Ławrowa.
W końcu w drzwiach sali konferencyjnej jest już tylko przerażona

panienka z recepcji, która nie bardzo wie, co ma teraz zrobić.

- Zamknij drzwi, kochana, i pilnuj, żeby nam teraz nikt nie

przeszkadzał!

Dziewczyna posłusznie wykonuje polecenie Patera. Teraz w sali

konferencyjnej robi się cicho i przytulnie jak zawsze.

Szef działu Humań Resources międzynarodowego koncernu

spożywczego RKG Willem van Brummelen już zakończył swoją szybką
przemianę w prostego oficera rosyjskiego wywiadu majora Giennadija
Siergiejewicza Ławrowa spod Tuły.

- Co ty, kurwa twoja mać, wyprawiasz!? - cedzi cicho przez zęby do

Patera.

- Zamknij się! Będziesz mówił, jak cię zapytam, i będziesz mówił

grzecznie! Ta pukawka raz mi już sama wystrzeliła w stronę jednego
skurwysyna, może wystrzelić drugi raz, więc uważaj.

Ławrow milczy. Widać, że groźba Patera wydaje się majorowi

zupełnie realna.

- Popełniłeś błąd. Trzeba było mi powiedzieć, że zamierzasz porwać

tę lekarkę. Podczas porwania była śledzona przez mojego człowieka. Twoi
strzelali do mojego człowieka! Rozumiesz!? Strzelali! Teraz mój człowiek
jest poważnie ranny i leży w szpitalu. I bardzo mi się to wszystko, kurwa,
nie podoba!!!

Ławrow słucha przemowy Patera z kamienną twarzą. Nie ma

żadnych argumentów, nie ma broni, nic nie może zrobić.

- Dlatego kończymy naszą współpracę i równiutko o niej

background image

zapominamy. W ciągu tygodnia masz wyjechać z Polski i nigdy tu nie
wracać. Poniatno!?

Ławrow milczy, kiwa głową. Co ma powiedzieć? Zrozumiał.
- Jak nie znikniesz, to po prostu cię zastrzelę. Zastrzelę cię jak psa i

w dupie mam, co się potem ze mną stanie.

Pater bierze głęboki wdech. Wreszcie powiedział to, co chciał już od

dawna powiedzieć. Rozładowuje tetetkę, sprawdza komorę nabojową.
Pusta. Chowa pistolet za pasek.

- Wolny jesteś! Wypierdalaj!
Ławrow posłusznie wstaje i cichutko, bez słowa wychodzi z sali

konferencyjnej.

Pater czuje, jak jego ulubiony impet zaczyna powoli gdzieś ulatywać.

Siada przy owalnym stole, nalewa sobie soku pomarańczowego i za
jednym przyłożeniem wypija całą szklankę. Dobry!

Ludzie interesu

Cycek od rana warował przy komórce w swoim tymczasowym

mieszkanku na Pradze, podczas gdy po drugiej stronie Warszawy Kryty
pilnował Maćka. Teraz już wiedział, że nie może go spuścić z oczu.
Wiedział, że musi wciąż przy nim być albo może zapomnieć o swoich
ambitnych planach emerytalnych. Przeniósł Maćka do siebie, bał się, że
ten gnojek, jak mówił o Cycku, mógł, albo nawet wciąż może, przywlec
ogon i sytuacja za bardzo się skomplikuje. Kryty nie lubił
skomplikowanych sytuacji. Lubił sytuacje jasne i klarowne, w których to
on zawsze był górą.

Maciek przez cały dzień był milczący. Przygasł, z jego oczu zniknęły

dawne ciepłe błyski. Siedział w kuchni i palił papierosa za papierosem,
szklanym wzrokiem wpatrując się w wydmuchiwany dym. Widać było, że
porwanie tej dziewczyny bardzo go przybiło. „To musi być miłość”,
pomyślał Kryty. To uczucie nie było mu całkowicie obce. Kochał w życiu
jeden raz, jedną osobę. Swoją matkę. Kiedy umarła, nic już nie było takie
jak dawniej. Wszystko mocno pociemniało, zupełnie tak, jakby ktoś zbił
jedyną w jego życiu żarówkę. Kryty miał wtedy dwanaście lat i jego
prosty świat zawalił się jednej nocy. Musiał sobie stworzyć nowy świat,
musiał go odbudować, jeśli miał dalej żyć. A przecież musiał żyć, wtedy
nie widział dla siebie innego wyjścia. Nigdy jednak Krytemu nie zdarzyło
się pokochać kogoś obcego, dlatego nie rozumiał Maćka. Myślał nawet, że
może to być blef, że wymyślili to, żeby zwiać Krytemu z kasą, żeby go

background image

oszukać, właśnie teraz, kiedy jest już tak blisko swojej wymarzonej,
dostatniej emerytury w tropikach.

Musiał być czujny, musiał pilnować Maćka, musiał mieć oko na tego

gnojka ochroniarza, którego najchętniej by zabił bez zbędnych ceregieli. A
przede wszystkim musiał wyciągnąć od Maćka dostęp do konta w
Genewie, na które w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin miały
spłynąć pieniądze z szantażu. Maciek może się dać zabić, jeśli chce i jeśli
sprawi mu to radość. Kryty musi jednak mieć pełny dostęp do swoich
ciężko zarobionych pieniędzy. Wszystko inne nic go teraz nie obchodzi.

Kryty spędził czas na czyszczeniu i przeglądzie broni. Najwięcej

uwagi poświęcił karabinowi snajperskiemu, który, jak przypuszczał, może
mu się dzisiaj wieczorem najbardziej przydać. Wszystko zależało od tego,
gdzie porywacze wyznaczą miejsce spotkania. Przejrzał też i sprawdził
noktowizor. Na szczęście na razie śnieg nie padał, ale mogło zacząć sypać
w każdej chwili i to by mocno ograniczyło możliwości obserwacji Maćka
podczas spotkania z porywaczami.

W końcu Kryty idzie do Maćka, wciąż tkwiącego w kuchni, dosiada

się do stołu i zapala papierosa. Maciek milczy, jakby nie zauważył jego
obecności.

- Musisz mi dać dostęp do konta w Genewie. Jak już cię zabiją, nie

chciałbym zostać na lodzie bez kasy.

Maciek bez słowa wyjmuje z kieszeni niewielką kartkę. Widać, że

jest na to przygotowany. Podaje ją Krytemu. Ten wpatruje się chwilę w
kilka rzędów nic niemówiących cyfr. Odwraca kartkę i widzi napisane
drukowanymi literami nazwę i adres banku w Genewie. Patrzy na Maćka
pytająco, nie bardzo wie, jak tą karteczką się posłużyć. W końcu Maciek
budzi się z letargu.

- To numeryczne, tajne konto w banku ATD Credit Geneva w

Genewie. Z jednej strony masz nazwę i adres banku, z drugiej jest
numeryczny kod klienta i numeryczne hasło dostępu do salda.

- Nazwisko, identyfikacja, dokumenty, odcisk palca nie są

potrzebne?

- Nie - Maciek uśmiecha się smutno. - To klasyczne złodziejskie

konto, oficjalnie ten bank nie świadczy takich usług. Ale oczywiście
nieoficjalnie świadczy usługi, jakie chcesz. Konto jest anonimowe, na
okaziciela. Każdy, kto się do nich zgłosi i przeczyta z kartki „Sezamie,
otwórz się”, dostanie dostęp do salda.

Kryty patrzy na Maćka i nie potrafi ukryć zdumienia.
- I tak po prostu mi to dajesz?

background image

Maciek chwilę milczy. Zapala kolejnego papierosa.
- A co? Zamierzasz mnie okraść?
- No nie... ale jestem trochę zdziwiony, że...
- Ze tak łatwo poszło - Maciek znowu uśmiecha się krótko do

Krytego. - Robienie interesów bez choćby niewielkiej ilości zaufania jest
niemożliwe. A my przecież robimy interes, nie?

- Chyba tak.
- Niezależnie od tego, ile jutro czy pojutrze będzie na tym koncie, to

połowa należy do mnie, połowa do ciebie. Taka była umowa. Za dzisiejszą
usługę, to znaczy za ochronę, bierzesz dwadzieścia pięć procent mojej
doli, czyli jedną czwartą mojej połówki salda. Jeśli mnie nie ochronisz i
mnie zabiją, nie dostajesz tych dwudziestu pięciu procent, tylko swoją
połówkę salda z szantażu. Pasuje ci to?

- Tak.
Kryty uwielbia robić interesy z Maćkiem. Uwielbia jego precyzję,

jego rzeczowość i umiejętność chłodnej, błyskawicznej kalkulacji. Do tego
jeszcze uważa, że robi świetny interes z czysto finansowego punktu
widzenia. Nagle jednak w jego głowie rodzi się denerwująca wątpliwość.

- A skąd wiem, że mnie nie dymasz? Skąd wiem, że te kody są

prawdziwe, że to jest to konto, na które wpłynie kasa? Przecież nie mam
żadnej pewności, że nie sprzedajesz mi teraz jakiejś bajki dla naiwnych
tylko po to, żeby zgarnąć całą dolę i zostawić mnie na lodzie.

Maciek znowu wpatruje się smutno w wydmuchiwany przez siebie

tytoniowy dym. W końcu mówi:

- A pamiętasz jeszcze, co przed chwilą mówiłem o zaufaniu? Parę

razy już mi ocaliłeś życie, ufam, że dzisiaj też mnie uratujesz. Widzisz,
ufam ci. Dlaczego ty miałbyś mi nie ufać?

- Bo ja nikomu nie ufam - wypala bez zastanowienia Kryty i zaraz

tego żałuje.

- To twój problem, gówno mnie on obchodzi - mówi chłodno Maciek

i wstaje od kuchennego stołu.

Podchodzi do zlewu i nalewa sobie szklankę wody.
Kryty siedzi, obraca w palcach karteczkę z kodami do banku i nie

bardzo wie, co powiedzieć. Maciek popija wolno wodę z kranu, jakby to
było coś naprawdę smacznego. Mężczyźni patrzą na siebie przez chwilę.

- Nie rób tego, Maciek. Nie idź do nich dzisiaj - mówi cicho Kryty.
Maciek tylko uśmiecha się krótko i wbija wzrok w trzymaną w ręku

szklankę. Za oknem już szarzeje, za piętnaście minut będzie całkiem
ciemno. Wieczór zbliża się szybko i nieubłaganie. Najgorsze jest to, że nie

background image

wiadomo, co ze sobą przyniesie.

Nagle słychać sygnał esemesa w Maćkowej komórce. Maciek na

chwilę wychodzi z kuchni. Kiedy wraca, jest trochę bledszy niż przed
chwilą.

- Porywacze się odezwali. Wyznaczyli mi spotkanie na dziesiątą

wieczorem.

Odludzie

Instrukcje co do miejsca i sposobu przeprowadzenia spotkania

przekazane przez porywaczy były bardzo konkretne i precyzyjne.
Bocznymi drogami trzeba było dojechać samochodem do sporego lasu w
okolicach Góry Kalwarii. Potem od skrzyżowania przy drewnianym
krzyżu będącym starym pomnikiem powstańców styczniowych Maciek
miał iść pieszo. Miał skierować się polną drogą wzdłuż linii lasu i iść
około kilometra. Na następnym skrzyżowaniu polnych dróg, na otwartej
przestrzeni z trzech stron otoczonej gęstym, młodym lasem, przy
drewnianej myśliwskiej ambonie miało nastąpić spotkanie. Maciek miał
być sam, miał być nieuzbrojony i miał dotrzeć na miejsce dokładnie o
dziesiątej wieczorem.

Kryty znad mapy, którą właśnie pilnie studiował w kuchni, widział

kątem oka, jak Maciek się trzęsie. Drżały mu dłonie, drżały mu usta, był
niespokojny i spięty. Kryty nie dziwił się temu. Miejsce wybrane przez
porywaczy wyraźnie wskazywało na cel tego spotkania. Chcieli Maćka
zabić, Kryty nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Cycek opiera się o kuchenny blat w tymczasowym mieszkaniu

Krytego na Kabatach i czeka, kiedy będzie mógł spojrzeć na mapę
Krytego. Jest siódma wieczorem i właśnie zaczyna delikatnie prószyć
drobny śnieg.

- Tam musi być pełno śniegu. Samo przejście kilometra polną,

zaśnieżoną drogą zabierze ci dobrze ponad pół godziny - mówi Cycek nie
wiadomo po co.

Kryty od razu rzuca mu krótkie, agresywne spojrzenie, mówiące

wyraźnie i dobitnie, co o nim myśli.

- No co się patrzysz! To ważne! Nie wjedzie tam teraz żaden

samochód, jeśli Maciek będzie na piechotę, to znaczy, że ci goście też.
Przecież helikopterem tam nie przylecą!

- Mogą przyjechać na kładach, nie pomyślałeś? - to oczywiście

Kryty.

background image

- Żaden kład nie przejedzie przez półmetrowy śnieg - to oczywiście

Cycek.

Cisza. Mężczyźni milczą. Co to wszystko znaczy, do cholery?

Dlaczego wyznaczyli spotkanie w tak niedostępnym miejscu? Jeśli chcą
tylko pogadać, to mogli się umówić w kawiarni na placu Zbawiciela.

- Może po prostu odstrzelą go po drodze pod tę ambonę - zaczyna

rzeczowo Kryty. - Polna droga idzie skrajem lasu. Wystarczy się zaczaić
między drzewami i bez problemu masz w zasięgu strzału każdego idącego
drogą.

- A może to wcale nie tak?
Kryty i Cycek patrzą na Maćka, który odezwał się pierwszy raz od

dobrej godziny.

- Oni nie chcą mnie zabić. Oni się boją.
- Co? - Cycek nie wytrzymuje, czyżby Maciek z nerwów zaczynał

wariować?

- Boją się mnie - ciągnie dalej Maciek. - Po pierwsze, boją się, że stoi

za mną ktoś ważny, o dużej możliwości działania. W końcu przeżyłem,
uciekłem ze szpitala, skutecznie się ukrywam już od paru tygodni, ktoś
ważny musi mi pomagać. A po drugie, boją się, że miałem czas na
przygotowanie kwitów.

- Jakich kwitów? - oczy Krytego wypełniają się nowym, żywszym

blaskiem.

- Dokumenty, opisy, zeznania, dowody, stare umowy, billingi, maile,

wszystko, co może pogrążyć moich dawnych wspólników, przecież
mogłem to wszystko pozbierać, przygotować i schować u jakiegoś starego
przyjaciela, który w razie mojej nagłej śmierci zaniesie to do pierwszej
lepszej redakcji, a najlepiej do kilku redakcji jednocześnie. Co by wtedy
było?

- Masz takie papiery? - w pytaniu Krytego błyska iskierka nadziei na

jeszcze milszą emeryturę w jeszcze cieplejszych tropikach.

Maciek tylko uśmiecha się tajemniczo.
- Oni myślą, że mam. I dobrze. Niech myślą.
Chwilę nic się nie dzieje. Mężczyźni myślą nad tym, co powiedział

Maciek. W końcu Kryty wstaje i bez słowa podaje mapę zaskoczonemu
Cyckowi.

- To niestety wszystko jest gówno prawda - mówi chłodno Kryty. - I

wiesz, co powinienem zrobić?

Maciek nie wie.
- Powinienem wyjąć spluwę, wziąć cię na muszkę i przykuć teraz

background image

kajdankami do kaloryfera. Tego tutaj.

Cycek patrzy na Krytego czujnie znad mapy. Kryty zauważa to

spojrzenie.

- A ty, gnojek, powinieneś mi w tym pomóc, bo za chwilę twój

kolega Maciek Szuman będzie stygł w ciemnym lesie na śniegu z paroma
dziurami po kulach w różnych miejscach.

Kryty szybko zapala papierosa.
- Skąd w ogóle wiesz, że ona jeszcze żyje?
- Zamknij się! - rzuca Cycek cicho znad mapy do Krytego. Kryty nie

zwraca na niego uwagi.

- Skąd wiesz, jak i gdzie ją wypuszczą? Masz pewność, że ją

zobaczysz w tym lesie? Przyprowadzą ją tam w nocy przez półmetrowe
zaspy? Mówili coś w ogóle o tej dziewczynie?

- Mówili, że ją wypuszczą - odzywa się znowu Cycek. Maciek

milczy. Kryty puszcza mięsiste, wibrujące kółko z papierosowego dymu.

- Zwariowałeś, Maciek. Zwariowałeś. Nie powinieneś tam iść -

Kryty gasi ledwo zapalonego papierosa w zlewie i wychodzi z kuchni z
grobową miną.

Maciek z Cyckiem zostają w obszernej, świeżo umeblowanej kuchni

sami. Cycek nie może się powstrzymać i musi teraz spojrzeć na Maćka.
Nie podnosząc głowy znad mapy, udając, że pilnie przygląda się miejscu
wieczornego spotkania, kieruje wzrok na Maćka.

Maciek spokojnie stoi przy oknie i patrzy na opustoszałą, przysypaną

śniegiem ulicę. Nie ma żywego ducha. Ludzie siedzą w ciepłych domach i
delektują się centralnym ogrzewaniem. Nikomu nawet na myśl nie
przyjdzie, żeby jechać teraz gdzieś do ośnieżonego, gęstego lasu za Górą
Kalwarią, iść kilometr w głębokim śniegu, szukać drewnianej ambony,
czekać na jakichś obcych ludzi, którzy są gotowi na wszystko.

Gdzie jest teraz Miła? Czy bardzo się boi? Czy nic jej nie jest? Czy

dostała chociaż gorącej herbaty? Te pytania bolą Maćka bardziej od dwóch
ołowianych stożków, które parę tygodni temu zostały mu wstrzelone
między żebra przez Krytego.

Co teraz Miła o mnie myśli? Czy jest w stanie jeszcze mnie kochać?

Czy...

Do kuchni wchodzi Kryty i Maciek przestaje się katować pytaniami,

na które nie da się teraz sensownie odpowiedzieć. Kryty zabiera mapę i
kładzie na stole przed Cyckiem niewielkie automatyczne uzi.

- Umiesz się tym posługiwać?
Cycek przez chwilę jest mocno zdziwiony, potem łapie pistolet

background image

maszynowy i dokonuje niezwykle wprawnej prezentacji swojego obycia z
bronią. Sprawdza komorę nabojową, pusta, rozładowuje, sprawdza
zawartość magazynka, pełny, naciąga sprężynę, pociąga za spust, suche
kliknięcie, jednym ruchem zakłada magazynek i zabezpiecza broń.
Wszystko to trwa parę sekund i upewnia Krytego, że chłopak jest dobrze
przeszkolony w używaniu tego rodzaju zabawek.

- Masz drugi magazynek? - pyta rzeczowo Cycek.
- Mam. Dostaniesz - równie rzeczowo odpowiada Kryty i spogląda

na stojącego przy oknie Maćka.

- Plan jest taki, że spróbujemy nie dać cię zabić. - Kryty zabiera ze

stołu automat i z powrotem kładzie na nim mapę okolicy Góry Kalwarii. -
Jest dwadzieścia cztery minuty po siódmej, nie mamy zbyt wiele czasu.
Pojedziemy tam wcześniej, zostawimy cię pod pomnikiem powstańców, a
sami spróbujemy się tam jakoś rozlokować. - Kryty zawiesza na chwilę
głos. Patrzy na Cycka, patrzy na Maćka. - Musimy się ciepło ubrać.

Ciemność

Jechali wolno, ale najszybciej, jak się w takich warunkach dało.

Droga na Górę Kalwarię była biała i śliska. Forda mondeo prowadził
Kryty, Cycek zajmował miejsce obok niego, Maciek siedział z tyłu i cały
czas patrzył przez boczną szybę w ciemność, która połknęła już dawno
cały świat z wyjątkiem ich przytulnego samochodu.

Kiedy wjechali w las, Kryty zwolnił i częściej rozglądał się na boki.

W końcu uznał, że jest w miejscu, które wymyślił sobie nad mapą.
Zatrzymał samochód i spojrzał wymownie na Cycka.

- Idziesz, jak najszybciej się da, w tamtym kierunku po skosie przez

las. Kiedy dojdziesz do krawędzi drzew, zatrzymujesz się i czekasz na
Maćka, który nadejdzie polną drogą od twojej prawej. Potem osłaniasz go,
idąc lasem równolegle do drogi. Nikt nie może wiedzieć, że tam jesteś.
Jasne?

- Jasne - Cycek odwraca się i spogląda na Maćka.
Ich spojrzenia spotykają się. Twarz Maćka nie wyraża nic. Jest pusta

i dziwnie pociągła. Cycek ma niepokojące wrażenie, że widzą się ostatni
raz w życiu, i z tym wrażeniem wysiada z samochodu.

Mondeo ostrożnie rusza. Cycek chwilę patrzy na czerwono

oświetlony tył auta, po czym poprawia uwierające go pod kurtką uzi z
dwoma pełnymi magazynkami i wchodzi w mrok.

Po dłuższej chwili Maciek i Kryty zajeżdżają pod stary, stojący na

background image

odludziu pomnik powstańców styczniowych. Pomnik składa się z dużego
głazu narzutowego przywleczonego tu kiedyś przez lodowiec, na głazie
jest tablica pamiątkowa z brązu, a w pewnej odległości od głazu stoi duży,
drewniany krzyż.

Kryty zatrzymuje samochód. Odwraca się do Maćka.
- Postój tu chwilę, poobserwuj, ponasłuchuj, tylko ostrożnie i nie na

widoku. Potem idź powoli w tamtym kierunku, to jest ta polna droga, na
końcu znajdziesz drewnianą ambonę.

Maciek siedzi ze spuszczoną głową na tylnym siedzeniu i ani drgnie.
- Myślę, że uda mi się podejść na jakieś siedemset, góra pięćset

metrów od ambony. Na tym dystansie mój karabin snajperski może cię
skutecznie ochronić. Tylko pamiętaj, kiedy się pojawią, jak najdłużej
trzymaj dystans między sobą a nimi. Wybadaj, czego chcą, wybadaj
sytuację. Jak wyczujesz, że to egzekucja, po prostu podnieś obie ręce do
góry. Zabiję ich wszystkich.

- Wszystko będzie dobrze - Maciek podnosi głowę i spogląda

Krytemu w oczy.

Nie są przyjaciółmi, to pewne. Są ludźmi z dwóch światów

odległych od siebie tak bardzo, że aż trudno to sobie wyobrazić. Kryty jest
Maćka mordercą i wybawicielem, jest jego złym duchem, jest jego
krótkim, niespodziewanym, niechcianym opętaniem. Teraz życie Maćka
znowu zależy od Krytego.

- Wszystko będzie dobrze - powtarza Maciek, jakby to było tajemne

zaklęcie, które uchroni go od złego.

- Miło było cię poznać - mówi Kryty z uśmiechem, który niewielu

widziało na jego twarzy.

Maciek otwiera drzwi i wysiada w mroźną ciemność.
Kryty wrzuca jedynkę i ostrożnie zawraca na pokrywającej się wciąż

świeżym śniegiem drodze. Po chwili widać już tylko dwa czerwone
punkciki w gęstniejącym śniegu.

Maciek schodzi z drogi i zatrzymuje się na skraju lasu, między

drzewami. Zapala papierosa, starając się, żeby jasny płomień zapalniczki
był jak najmniej widoczny w spowijających las ciemnościach. Powinien tu
poczekać jakieś pół godziny. Tyle powinno wystarczyć Cyckowi na
dotarcie do skraju lasu, tyle też powinno zabrać Krytemu dotarcie na jego
pozycję.

Jest cicho, słychać delikatny szum spadających na drzewa płatków

śniegu. Ciemność wokół Maćka jest idealna. Żadne, najmniejsze nawet
światełko nie mąci tej otaczającej go czerni. Maciek ma pół godziny dla

background image

siebie, pół godziny przebywania tylko ze sobą. Jest w tym coś tak
przyjemnego i intymnego, że Maciek chętnie zamieniłby te marne pół
godziny w kilka godzin, całą noc, może nawet jeszcze dłużej.

Co się wydarzy? Co go czeka pod drewnianą myśliwską amboną?

Czy warto w ogóle teraz o tym myśleć? Czy warto zakłócać swoje
półgodzinne sam na sam z ciemnością takimi pytaniami?

W tym Maćkowym przyczajeniu na skraju lasu, w padającym śniegu

i gęstych ciemnościach jest coś najzupełniej nierzeczywistego. Maciek ma
wrażenie, że jest sam we wszechświecie, że otacza go czarna, bezkresna
przestrzeń kosmiczna, że jest poza światem, poza czasem, poza
wszystkim. I jeszcze ten stary kamień, zimny pomnik dawnych rzezi.

Ciekawe, czy są tu jakieś duchy, myśli Maciek, ale zaraz zapomina o

tym głupim, niestosownym i banalnym pytaniu. Padający śnieg wciąż
gęstnieje, płatki robią się większe i cięższe, a ich biel lekko rozprasza
panoszącą się grudniową noc.

Maciek patrzy na zegarek. Pół godziny minęło. Trzeba iść.
Mniej więcej po dziesięciu minutach Cycek zauważa między

drzewami brnącego mozolnie przez głęboki śnieg Maćka. Tak jak było
umówione, Maciek pojawia się z prawej strony, idzie zaśnieżoną polną
drogą wzdłuż lasu. Tu, w lesie, gdzie stoi Cycek, śniegu jest jeszcze
więcej.

Cycek rusza między choinki i stara się dotrzymać Maćkowi kroku.

Gdyby atak nastąpił na drodze, Cycek jest w stanie obronić Maćka. Jest w
stanie przynajmniej spróbować to zrobić.

Mozolna walka Maćka i Cycka z grząskim śniegiem trwa następne

pół godziny. W końcu Maciek dociera do sporej otwartej przestrzeni, tu, na
środku, powinna stać drewniana ambona. Jest zbyt ciemno, by z tej
odległości mógł ją zobaczyć.

Kryty natomiast już widzi i Maćka, i ambonę. Gdyby śnieg nie padał

tak gęsto, Kryty widziałby Maćka bardzo dobrze. Niestety noktowizor w
takich warunkach daje obraz niewyraźny i zamazany. Widać tylko
postrzępione, niknące co chwila kontury postaci Maćka i oddalonej od
niego o sto pięćdziesiąt metrów wysokiej drewnianej konstrukcji. Kryty
nie jest pewien, czy w ogóle będzie mógł oddać jakikolwiek sensowny
strzał przy takiej widoczności.

I Kryty, i Cycek zauważają płomień Maćkowej zapalniczki. Widzą,

jak Maciek zapala papierosa i zaczyna brnąć powoli w stronę ambony.
Kryty patrzy na zegarek. Jest za cztery dziesiąta. I nic się nie dzieje.

Kiedy Kryty następny raz spogląda na zegarek, jest już sześć po

background image

dziesiątej. Dalej nic się nie dzieje. Maciek już dotarł do myśliwskiej
ambony. Stoi pod nią i czeka. Cycek czający się na skraju lasu już go nie
widzi.

Nagle ledwo słyszalny szum padającego śniegu przerywa jakiś

dziwny, wysoki dźwięk. Słyszą go wszyscy, i Maciek, i Cycek, i Kryty.
Dźwięk szybko się zbliża. Słychać go gdzieś z głębi lasu dokładnie po
przeciwnej stronie pozycji Krytego.

Po chwili wszyscy trzej mężczyźni rozpoznają ten dźwięk jako

odgłos silnika spalinowego pracującego na stałych, wysokich obrotach.

Kryty czuje nagły przypływ adrenaliny.
Cycek, zdenerwowany, że nic nie widzi, ma ogromną ochotę wyjść

spomiędzy swoich choinek. Serce mu przyśpiesza i cały wpada w lekki
dygot.

W końcu narastający dźwięk robi się nieznośny. Teraz już z całą

pewnością brzmi to jak motocykl. „Ale przecież w tak głębokim śniegu to
niemożliwe”, myśli szybko Kryty.

Nagle z lasu wyłania się skuter śnieżny. Porusza się szybko, jest

zwrotny, silny i bez problemu radzi sobie ze śniegiem.

Kryty przyciska do ramienia kolbę karabinu snajperskiego, a prawe

oko wbija w okular noktowizora. Niewiele widzi.

Skuter śnieżny podjeżdża do drewnianej ambony, mocno zwalnia,

robi pętlę wokół niej, wzbijając chmurę sypkiego puchu, i znowu silnik
rozwija pełne obroty. Skuter rusza w tym samym kierunku, z którego się
pojawił. Kryty widzi w noktowizorze tylko zieloną, nieostrą mgłę
padającego śniegu. Szybko kieruje noktowizor z powrotem na ambonę.
Maćka nie ma.

Skuter śnieżny kilkoma gwałtownymi skokami przelatuje przez

zaspy na skraju lasu, po czym niknie między drzewami. Teraz jego
niepokojący odgłos zaczyna się szybko oddalać. Po chwili już go prawie
nie słychać. Po kolejnej chwili Kryty i Cycek znowu słyszą tylko delikatny
szum padającego śniegu.

CZĘŚĆ TRZECIA

Nigdy tu nie wrócę

Wczesnym grudniowym rankiem niewielki przydrożny motel pięknie

położony między podkrakowskimi pagórkami wygląda jak kadr z
rysunkowej bajki dla dzieci. Padający całą noc śnieg właśnie skończył

background image

swoją robotę i drewniany budynek w stylu podhalańskim pokrywają
fantazyjnie zaokrąglone, grube bulwy białego puchu. Głęboka, chropowata
szarość zimowego poranka powoli się rozjaśnia. W jednym z okien motelu
widać słabe, żółte światło żarówki. Na niewielkim zaśnieżonym parkingu
stoi tylko jeden samochód. Jest to piękna, wypieszczona, amerykańska
corvetta z lat siedemdziesiątych. Wolno nadchodzący świt powoduje, że
czerwień tego coupe na białym śniegu zdaje się lekko świecić.

Pobliska droga jest pusta. Jest zbyt wcześnie i zbyt biało, żeby ktoś

miał teraz ochotę na jazdę samochodem. Kilka zgrabnych, niewielkich,
zaśnieżonych choinek przed motelem wygląda, jakby zastygło w
spokojnej, niemej stop-klatce, jak pocztówka.

Na drewnianych, rzeźbionych w motywy roślinne drzwiach motelu

widać sporą kartkę ze starannie wykaligrafowanym napisem:

„W dniach 8-15 grudnia motel nieczynny z powodu zamkniętej

imprezy okolicznościowej. Przepraszamy”.

Drogą w stronę motelu wolno nadjeżdża czarne, zaśnieżone,

terenowe bmw x5. Przed zjazdem do motelu samochód mocno zwalnia,
skręca w zjazd i po chwili, chrzęszcząc śniegiem pod szerokimi oponami,
zajeżdża pod wejście do drewnianego budynku.

Tylnymi drzwiami z bmw wysiada Maciek Szuman. Jest bez kurtki,

przeciąga się i prostuje, jak to zwykli robić ludzie po zbyt długim
siedzeniu w samochodzie. Oddycha kilka razy głęboko rześkim
podkarpackim powietrzem i patrzy na stylową fasadę motelu.

Drzwi motelu się otwierają i wychodzi z nich Jake Bradley w

góralskim wełnianym swetrze. Amerykanin uśmiecha się do Maćka
szeroko i mocno przytula go do siebie, klepiąc siarczyście po plecach.
Mężczyźni nic nie mówią podczas tego przyjacielskiego powitania. Nic tu
nie musi być mówione.

W końcu Jake puszcza Maćka i podchodzi do czarnego bmw x5. Z

przodu siedzi dwóch facetów. To ci sami mężczyźni, którzy z ciemnej
furgonetki obserwowali Miłą pod szpitalem, oni również ją porwali, oni
przywieźli tu Maćka z odludnego lasu pod Górą Kalwarią.

- Dzięki za wszystko. Rozliczymy się jak zwykle. Odezwę się.

Trzymajcie się - mówi do dwóch mężczyzn w samochodzie Amerykanin.

- Na razie - odpowiada kierowca i uruchamia silnik. Samochód

bezszelestnie, nie licząc chrupania śniegu pod oponami, opuszcza parking
przed motelem. Po chwili oddala się drogą w stronę Krakowa.

Maciek i Jake Bradley zostają pod motelem sami. Nad pobliskimi

zaokrąglonymi pagórkami już widać pierwsze, różowe promienie słońca.

background image

- I co? Jak się czujesz? - pyta swoją niezgrabną polszczyzną Jake.
- Gdzie ona jest? - w głosie Maćka drży niepewność.
- Jest w pokoju. Chyba jeszcze śpi.
- Jak to zniosła?
- Na początku była przerażona, potem, jak się dowiedziała, że to

wszystko twoja sprawka, wpadła w nerwy i chciała wyjeżdżać, wracać,
trochę się pokłóciliśmy.

- Pokłóciliście się?
- Tak, musiałem ją zamknąć na klucz. Ale już chyba się uspokoiła.

Chodź, bo zimno. Napijemy się herbaty.

Jake Bradley obejmuje Maćka ramieniem i wprowadza w ciepły

półmrok motelu. Pachnie tu sosnową żywicą i zimnym węglem z grilla.
Wchodzą do ciemnej restauracji. Oprócz nich i śpiącej na górze Miłej w
motelu nie ma nikogo.

- Siadaj. Może wolisz kawę, nie herbatę?
- Wolę kawę - mówi Maciek, podchodząc do baru.
Jake wchodzi za bar, zapala światło i zaczyna walczyć z dużym,

starym, włoskim ekspresem do kawy.

- Chłopcy mi mówili po drodze, że były jakieś problemy podczas

porwania - zaczyna Maciek.

- No były. Miła była śledzona. Oni się przestraszyli, że może się nie

udać, że ktoś może chcieć ją zabić albo co. I postanowili zatrzymać
śledzący samochód, parę razy strzelili, ale tak, żeby nikogo nie trafić.
Samochód wylądował na latarni. Okazało się, że to jakaś policjantka. Nic
jej się poważnego nie stało. Myślisz, że mogła być przekupiona?

- Nie wiem, ale na pewno policja w tej sprawie zachowywała się

bardzo dziwnie.

- Byli kupieni, proste. Fuck, nie dam rady z tym ekspresem!
Maciek wstaje zza baru i idzie pomóc Jake’owi. Okazuje się, że

obsługa ekspresu jest dla Maćka zupełnie oczywista. Po chwili maszyna
zaczyna sapać i syczeć. Dwie czarne parujące kawy w białych filiżankach
lądują na sosnowym blacie baru.

Jake wyjmuje dwa paszporty z tylnej kieszeni dżinsów i również

kładzie je na barze.

- To dla was. Nie mówiłeś, jakie mają być, to załatwiłem ci duńskie.

Nazywasz się Jess Eltang, Miła ma na imię Inge i jesteście małżeństwem z
Randers. Takie miasto w Danii. Samochód wziąłem ci z Avisa na twój
paszport, jest tu, w garażu, oddasz go na jakimś lotnisku - Jake wypija
trochę kawy. - Mmm, dobra. We Włoszech się nauczyłeś?

background image

- Tak - rzuca Maciek, z uwagą przeglądając swój nowy paszport. Jest

doskonale zrobiony. Tylko Jake Bradley potrafi załatwić takie dokumenty.

- Kiedy chcecie jechać?
- Zaraz. Jak najszybciej.
- Musisz z nią porozmawiać.
Maciek zastyga na chwilę w zamyśleniu. Tak. To najtrudniejsze, co

go dzisiaj czeka. Sięga po papierosa i zapala.

- Znowu palisz?
- Już niedługo. Skończy się nerwowe życie, skończy się palenie.
Jake nic nie mówi, tylko się uśmiecha. Nie bardzo wierzy, że nerwy

Maćka wkrótce się skończą.

- Jak zamierzacie jechać? Do Frankfurtu? - pyta Jake, wypijając

kolejny łyk kawy.

- Nie. Pojedziemy przez Cieszyn do Czech, potem przez Alpy do

Włoch, do Mediolanu. A dalej już samolotem.

- A gdzie wylądujecie? Maciek zastanawia się chwilę.
- Jeszcze nie wiem.
- I nigdy tu nie wrócisz? - pyta Amerykanin ze smutkiem, którego

wcale przed Maćkiem nie kryje.

Maciek nic nie mówi. To zbyt trudne pytanie.
- Okay - wzdycha Jake. - Jesteś mi winny pięćdziesiąt tysięcy euro.

Koszty i prowizja chłopaków, furgonetka, skuter śnieżny, ten motel,
musiałem wysłać Antka, właściciela, z rodziną na tygodniowy urlop do
Egiptu, wynajęcie samochodu masz zapłacone, dokumenty, moja prowizja,
razem pięćdziesiąt tysięcy i nie chce być inaczej.

Mężczyźni uśmiechają się do siebie. Zbyt dobrze się znają i zbyt

długo robią razem interesy, żeby się teraz targować. Tym bardziej że dla
Maćka to uczciwa cena za wolność.

- Przeleję ci pieniądze najszybciej, jak się da.
- Najszybciej, jak się da - powtarza Amerykanin z uśmiechem

świadczącym o tym, że nie wierzy w to „najszybciej, jak się da”. - Nie pali
się, poczekam - mruczy ciepło.

Dopijają kawę. Maciek gasi papierosa. Nie smakował mu,

niepotrzebnie go zapalił.

- Idź do niej. Jest w siódemce, to najlepszy pokój w tej budzie - Jake

Bradley kładzie na barze klucz od siódemki i wstaje ze stołka. - Będę w
pobliżu.

Jake wychodzi, zostawiając Maćka samego w pustej restauracji, do

której zaczynają już zaglądać pierwsze promienie wschodzącego słońca.

background image

Jess i Inge Eltang

Maciek najostrożniej i najciszej, jak tylko potrafi, przekręca klucz w

zamku pokoju numer siedem. Drzwi puszczają gładko i Maciek na palcach
wchodzi do środka. Niewielkie okna przysłonięte są ciemnymi zasłonami i
w obszernym pokoju panuje przyjemny, brązowy półmrok. Jest to
właściwie spory apartament złożony z salonu i dużej sypialni z szerokim,
dwuosobowym łożem.

Maciek przechodzi przez salon i staje na progu sypialni. Doktor

Ludmiła Kamińska śpi na lewym boku po lewej stronie wielkiego łóżka.
Maciek podchodzi bliżej, siada na rzeźbionej drewnianej skrzyni pod
oknem i usiłuje zapanować nad wzruszeniem, które właśnie chwyciło go
za gardło.

Widzi ją. Jest cała i zdrowa. Jest bezpieczna. Śpi wtulona w ciepłą,

puchową pościel daleko od wszystkiego, co mogłoby jej zagrozić. I on jest
przy niej. Są znowu razem.

Co mam teraz zrobić? Mam cię zbudzić, mam ci przerwać ten

spokojny, bezpieczny sen? Co mam ci powiedzieć? Maciek czuje, że jego
serce bije szybciej i szybciej. Jak mam wytłumaczyć się twojej
niezachwianej, dziewczęcej uczciwości z tego, co zrobiłem? Z tego, jakie
było moje życie, jak się skończyło i co było dalej? Jak mam ci
opowiedzieć o tym, w jakiej poplątanej matni się znalazłem? Czy jesteś w
stanie zrozumieć i wybaczyć mi to, że wynająłem ludzi, żeby cię porwali?
Że to był jedyny sposób na nasze ocalenie? Że przeze mnie groziło ci
niebezpieczeństwo tak samo śmiertelne jak to, które groziło mnie? I to
brutalne porwanie było jedynym sposobem, żeby uciec! Uciec od moich
prześladowców, od tych, którzy śledzili ciebie, od Krytego,
bezwzględnego mordercy, po którym nigdy nie było wiadomo, czego się
można spodziewać. Wreszcie od tego złego życia, które się skończyło i
które trzeba było w końcu zostawić za sobą.

Uwierzysz mi? Uwierzysz, że się zmieniłem, że wyciągnąłem

wnioski z wydarzeń pewnego wtorku, które raz na zawsze skończyły
pewien etap i obudziły mnie ze złego snu? A czy uwierzysz, że to
przebudzenie zaczęło się o wiele wcześniej, wtedy kiedy cię poznałem,
kiedy byliśmy razem, kiedy pewnego dnia powiedziałaś mi, że odchodzisz
i nie chcesz mnie więcej znać? Już wtedy zrozumiałem, że nie chcę żyć
życiem, w którym nie mogę być z tobą. Brakowało tylko siły, by się
zmienić. Dwa strzały Krytego na parkingu hipermarketu dały mi tę siłę.

background image

Potem już tylko się ratowałem, ratowałem ciebie, ratowałem swoje nowe
życie, które miało szansę się zacząć.

Maciek wyciera dużą łzę, która powoli spływa mu po policzku.

Kiedyś łzy mu się nie zdarzały. Miła śpi spokojnie, oddycha miarowo.

Czy masz pojęcie, że wciąż nie wiem, dlaczego mnie zabito!? Wciąż

nie wiem, za co! Wciąż nie wiem, kto! Czy myślisz, że mogłem się nie
zgodzić na propozycję Krytego, który wiedział o tobie, o moich rodzicach
i bez wahania mógł tę wiedzę brutalnie wykorzystać, żeby mnie zmusić do
realizacji swojego bandyckiego planu?

Musisz mi pokazać, jak mam teraz żyć. Musisz ze mną być. Znowu

musisz mi pomóc!

To wszystko Maciek chce teraz powiedzieć Miłej, ale nie ma pojęcia,

jak to zrobić. Raz już ją stracił. Co będzie, gdy straci ją teraz? Co wtedy
zrobi?

Miła powoli odwraca się na wznak, przeciąga się, układa wygodnie

na poduszce i otwiera oczy.Patrzą na siebie chwilę spłoszeni tym nagłym,
spokojnym przebudzeniem. Miła podnosi się na łokciu. Siada. Wyciąga
powoli ręce do Maćka w geście, który oznaczać może tylko jedno:
„Chodź!”

Maciek siada na łóżku i bierze Miłą w ramiona. Dziewczyna przytula

się do niego mocno. Tak mocno, jak tylko potrafi.

Cisza

Ostatnie trzy dni były dla nadkomisarza Juliusza Patera bardzo

dziwne. Szefostwo komendy stołecznej pośpiesznie wysłało go na
dwutygodniowy zaległy urlop i od tamtej pory nastała cisza. Nikt go o nic
nie pytał. Nikt nie interesował się tym, co tak naprawdę wydarzyło się z
komisarz Lidką Nowakowską, nikt specjalnie nie pytał o wtargnięcie z
bronią do warszawskiego biura koncernu RKG. Uznano po prostu, że Pater
musi odpocząć, i wysłano go do domu.

Juliusz Pater nie pamięta, kiedy ostatnio był na urlopie. Kiedyś,

jeszcze przed rozwodem, jeździli z żoną nad morze, bywali w Jastarni,
Jastrzębiej Górze, opalali się, chodzili na dancingi. Odkąd Krystyna
odeszła, Pater stracił ochotę na morze. Stracił właściwie ochotę na
wszystko. Została mu tylko praca. I teraz nagle nastała cisza.

Spacerował po mieście, chociaż w połowie grudnia Warszawa słabo

nadaje się do spacerów. Zaglądał do barów i kawiarni, które znał ze
starych czasów. Cały czas wypatrywał ogona, cały czas kluczył i zakładał

background image

sprytne pułapki na tych, którzy na pewno cały czas go śledzą. Nikt go nie
śledził.

Powoli, stopniowo i nieubłaganie narastała w nim panika. Co teraz

będzie? Jak będzie żył? Jeśli tak ma wyglądać emerytura, jeśli po całym
życiu spędzonym w policji teraz ma ogarnąć go ta wstrętna, kleista, sina
cisza, to woli się zastrzelić.Nie da rady żyć w ciszy. Dlaczego nic się nie
dzieje? Przecież narozrabiał na wszystkich frontach, dlaczego nie rodzi to
żadnych konsekwencji? Co się tu, do cholery, dzieje!?

Dzisiaj Pater też spacerował. Pogoda trochę się poprawiła, wyjrzało

słońce, na niebie pojawiły się skrawki błękitu i miasto trochę wyładniało.
Zaczął od Nowego Miasta, potem Barbakan, Starówka, na placu
Zamkowym wypił pierwszą kawę i pogapił się trochę na ludzi za oknem
kawiarni. Potem Krakowskie Przedmieście i na Nowym Świecie usiadł
znowu. Poczuł się zmęczony, parę razy zakręciło mu się w głowie.
Dziwne. Zmęczenie i zawroty głowy raczej mu się nie zdarzały. Tym
razem wziął herbatę i pączka. Zawroty głowy nie mijały. Poprosił o
kieliszek koniaku do rachunku. Kiedy Pater znowu wyszedł na zalany
niskim słońcem Nowy Świat, poczuł, że bije mu serce. Znowu się zdziwił,
bo serce nigdy specjalnie nie absorbowało go swoim istnieniem.

Wieczorem w mieszkaniu próbował czytać, ale nie szło mu za

dobrze. Pooglądał trochę telewizję i w końcu zorientował się, że jest cały
mokry. Nie było mu zimno, nie miał dreszczy, nie był nawet osłabiony,
zawroty głowy ustały, tylko serce wciąż biło. Miał nawet wrażenie, że bije
coraz szybciej.

Nadkomisarz Juliusz Pater wstaje z fotela i podchodzi do okna. Noc.

Wielki, jasny, zimowy księżyc przepycha się energicznie między bladymi,
postrzępionymi, biegnącymi jak zwykle na wschód chmurami.

„Co się dzieje? Grypa? A może się czymś strułem? Może kieliszek

czystej wódki coś tu pomoże...”

Nagle Pater czuje silne, twarde uderzenie głęboko w okolicy mostka.

Traci na chwilę oddech. Odwraca się do fotela i robi krok w jego kierunku.
Znowu uderzenie i ból, jakiego sobie nawet nie wyobrażał. Wraz z bólem
mężczyzna czuje nagły ciężar wypełniający mu klatkę piersiową jak
płynny ołów.

Leży na podłodze. Nawet nie zauważył upadku. Nie potrafi się już

poruszyć. Kątem oka zauważa wielki, biały księżyc zaglądający mu do
okna. Mógłby przysiąc, że widzi kpiący uśmieszek na księżycowej twarzy.

„Musieli mi coś wsypać do kawy...”
Ta ostatnia myśl błyska szybko w głowie nadkomisarza Patera,

background image

zanim mężczyzna zapadnie się w śliską, lepką, wszechogarniającą ciszę.

Trzy i pół godziny później Willem van Brummelen zamawia kawę w

barku na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo. Jest jak zwykle
nienagannie ubrany i zupełnie nie zwraca uwagi na okrągły księżyc
zaglądający do pustawej o tej porze hali odlotów. Za godzinę ma samolot
do Londynu i jak dobrze pójdzie, to jutro przed południem będzie u siebie
w Warszawie. Zawsze lata naokoło, taką ma pracę. Te dwa dni spędzone u
matki w Tule dobrze mu zrobiły. Lubi się czasem oderwać i odpocząć od
tego całego syfu, w którym siedzi na co dzień. Tym bardziej że mama się
ucieszyła. Kobiecina ma osiemdziesiąt dziewięć lat i niespodziewane
odwiedziny ukochanego synka są dla niej zawsze wielkim wydarzeniem.

Van Brummelen rozluźnia węzeł jedwabnego krawata i pociąga

niewielki łyk gęstego jak smoła espresso. Lubi lotniska w środku nocy.
Lubi tę dziwną ciszę w miejscach, gdzie ciszy zazwyczaj nie ma. Nagle
odzywa się jego komórka. To dobrze. Van Brummelen czeka na tego
esemesa.

„OK”.
Major Giennadij Siergiejewicz Ławrow patrzy na dwie literki

przysłane mu właśnie z Warszawy i uśmiecha się kpiąco. Koniec, panie
Pater. I po co to panu było? Jeden mały problem z głowy. Teraz trzeba się
zająć większym problemem. Major Giennadij Ławrow pociąga drugi łyk
kawy. Zazwyczaj małe espresso pije trzema łykami. Został mu jeszcze
ostatni.

Po powrocie do Warszawy zajmie się pewnym dziwnym

Amerykaninem mieszkającym w Krakowie. Wiele wskazuje na to, że
niejaki Jake Bradley jest blisko Bankiera. Może w końcu uda mu się
zakończyć tę sprawę. Ta heca z Bankierem i tak już trwa stanowczo za
długo.

Początek

Zaraz po przylocie na Filipiny zatrzymali się w hotelu Manila.

Podobało im się to miejsce. Stary hotel zbudowany w 1912 roku w
przepięknym zakątku starej Manili nad samą zatoką był często wybierany
przez młode pary jako idealne miejsce na spędzenie miodowego miesiąca.
Na Boże Narodzenie do Manili zjeżdżało mnóstwo turystów z całego
świata i młode małżeństwo z Danii nikomu nie rzucało się w oczy.

Wzięli skromny pokój w cenie trzystu dolarów za dobę i mogli się do

woli rozkoszować bajecznymi zachodami słońca nad Zatoką Manilską.

background image

Miła była zachwycona. Maciek zresztą też. Po trwającej blisko cztery dni
podróży w końcu mogli odpocząć. Zamierzali tu zostać tydzień, góra dwa,
a potem ruszyć dalej w poszukiwaniu jakiegoś spokojnego miejsca na
ziemi, które im się spodoba.

Z Krakowa jechali wynajętą przez Jake’a Bradleya hondą civic w

bardzo trudnych warunkach. Drogi były zasypane śniegiem, było ślisko i
niebezpiecznie. Szczególnie w górach. Postanowili nie jechać do
Mediolanu. Pojechali do Wiednia. Zostawili hondę w Avisie na lotnisku i
kupili bilety do Londynu. W Londynie śniegu nie było wcale. Przespali
noc w lotniskowym hotelu i następnego dnia polecieli do Bangkoku. Tam
od razu wsiedli w samolot do Pekinu. Potem do Hongkongu. Aż w końcu
wylądowali w Manili. Podróż mogła trwać znacznie krócej, ale Maciek
miał swoje sposoby podróżowania zygzakiem i oboje dobrze wiedzieli
dlaczego.

Byl to już ich piąty dzień pobytu na Filipinach i bardzo im się tu

podobało. Najbardziej podobał im się klimat. Było ciepło, wilgotno, a
gładkiej jak szyba powierzchni zatoki nie marszczyła żadna fala.

Zjedli porządne śniadanie w przepięknie zdobionej hotelowej

restauracji na dole i Miła zapowiedziała, że idzie na zakupy. Maciek
pozwolił jej iść samej, bo musiał załatwić parę spraw na mieście. Kiedy
wyszedł z hotelu, uderzyła w niego ściana wilgotnego gorąca. Po paru
krokach koszula zaczęła lepić mu się do pleców. Nie brał taksówki. Miał
ochotę się przejść.

Ruszył przez przylegający do hotelu, wiecznie zielony Rizal Park,

minął pomnik José Rizala, zamordowanego w dziewiętnastym wieku przez
Hiszpanów bojownika o niepodległość Filipin, i po chwili szybkiego
marszu znalazł się na bulwarze Roxas. Tutaj trochę zwolnił. Po prawej
miał gładką zatokę ze statkami, łodziami i jachtami kołyszącymi się
spokojnie na wodzie. Po lewej huczało miasto, za którym w oddali widać
było sinozielone góry. Lubił tędy spacerować, lubił chodzić pod palmami
w tłumie spacerowiczów tak jak on cieszących się ciepłym dniem i prostą,
klarowną, azjatycką urodą tego bulwaru. Celem Maćka była niewielka
kafejka internetowa niedaleko Manila Diamond Hotel.

Kiedy Maciek wchodzi do kafejki, Miguel, właściciel tego

przybytku, wita go tak, jakby znali się od wieków. Maciek jest tu zaledwie
trzeci raz. Płaci za godzinę przy komputerze i cappuccino. Czeka chwilę
na kawę, a kiedy jest już gotowa, siada z nią przed monitorem.

Zaczyna od wiadomości ze świata, sprawdza podstawowe notowania

z kilku najważniejszych giełd, sprawdza ceny surowców i metali

background image

szlachetnych, po czym zabiera się do poczty. W jednej ze swoich
szyfrowanych skrzynek znajduje informację od zaufanego bankiera z ATD
Credit Geneva. Na numeryczne konto Maćka w ostatnich dniach wpłynęło
pięć milionów euro, trzy wpłaty po milionie, jedna dwa miliony. Dwa dni
temu saldo pomniejszyło się o dwa i pół miliona euro. Drugie dwa i pół
miliona zostało na koncie.

Czyli Kryty odebrał swoją dolę. Ciekawe, czy takiej kwoty się

spodziewał. Jeśli chodzi o wpłaty, to oczywiście nie zapłacili wszyscy i to
Maciek przewidział. Ciekawe jednak, czy ci, którzy zapłacili, zrobili to ze
strachu, czy rzeczywiście to oni zlecili jego zabójstwo. Postanowił teraz
się nad tym nie zastanawiać. W drodze powrotnej do hotelu, na
nadmorskim bulwarze, będzie miał sporo czasu i sposobności, by myśleć o
starych czasach. Za tydzień, może dwa, skontaktuje się z Cyckiem i
przeleje mu na konto trochę grosza. I to będzie już ostatni kontakt Maćka z
jego przeszłością.

Nagle czuje ogromną ochotę, żeby zapalić papierosa. Kilka osób

siedzących przy komputerach obok niego pali, idiotyczny zakaz palenia w
kawiarniach jeszcze tu nie dotarł, Maciek czuje zapach dymu. Od blisko
tygodnia nie miał w ustach papierosa, tak sobie uroczyście przyrzekli z
Miłą, ale teraz nagle dopada go nikotynowy głód.

Maciek przeciąga się, prostuje, rozgląda się szybko po ciasnej

kawiarence, wypija duży łyk kawy z mlekiem i wraca do przeglądania
poczty.

Następny godny uwagi mail przyszedł z Krakowa od Jake’a

Bradleya. Jest jak zwykle krótki, lakoniczny i bardzo treściwy. Maciek
czeka chwilę, aż wiadomość zostanie odszyfrowana, po czym szybko ją
czyta. Po chwili już wie, że będzie musiał zapalić papierosa. Nie ma
innego wyjścia.

Maciek szybko dopija kawę, wylogowuje się z serwerów, na których

był zalogowany, wstaje, podchodzi do blatu, kupuje u Miguela paczkę
cameli i rusza do drzwi.

Znowu uderza w niego fala mokrego gorąca, znowu koszula robi się

lepka. Maciek wychodzi na bulwar Roxas, siada na murku pod palmą
twarzą do morza, zapala camela i zaczyna się zastanawiać nad tym, co
napisał mu Jake.

W Polsce właśnie jest po wyborach i znane są już wyniki. Tak jak

wszyscy się spodziewali, rządzący przegrali te wybory, ale opozycja
wygrała je nie dość wysoko, żeby rządzić samodzielnie. Trwają więc
koalicyjne targi i Jake Bradley dzięki swoim wysoko postawionym

background image

wtykom zna już ich rezultat. Otóż zaraz po świętach Bożego Narodzenia
zostanie ogłoszone, że kraj potrzebuje rządu fachowców, że potrzeba
zgody narodowej, że nie ma sensu marnować energii na kłótnie. Na czele
rządu fachowców stanie niewątpliwy fachowiec, geniusz ekonomii
praktycznej Waldemar Motyka. Podobno sprawa jest już ustawiona,
najważniejsze posady są już porozdzielane, ci, których chciwość miała
zostać zaspokojona, już są syci, wszyscy czekają tylko na dobry moment,
żeby to ogłosić narodowi. Bradley ma człowieka, który osobiście
uczestniczył w tajnych nocnych negocjacjach między partiami, wygląda na
to, że za Motyką stoją jakieś bardzo poważne siły, bo z jego nagłą
kandydaturą na premiera nie było najmniejszych problemów.

A więc to Waldek Motyka!
Maciek zaciąga się camelem, patrzy na spokojną Zatokę Manilską i

zaczyna się zastanawiać, dokąd dzisiaj kupi bilety lotnicze dla siebie i
Miłej.

Na długo przed wyborami wszystko było już wymyślone, na długo

przed tą całą niby-demokratyczną szopką dla ubogich było postanowione,
że superbiznesmen Motyka będzie premierem. Nieważne, jak ludzie
zagłosują. Władza jest zbyt cenna, żeby o nazwiskach decydował motłoch.
Trzeba było tylko usunąć Waldkowi wszystkie przeszkody, trzeba było
zadbać, żeby jego śmierdząca przeszłość nie miała szansy nagle wypłynąć
na pierwsze strony gazet. Trzeba było stworzyć i rozpropagować bajkę o
dobrym, zdolnym, hojnym, miłującym swój kraj i swoich rodaków
miliarderze, który ciężką pracą wspiera kraj w jego cywilizacyjnym i
kulturalnym rozwoju. Trzeba było zabić Bankiera, bo najlepiej wiedział,
kim naprawdę jest Waldemar Motyka.

Maciek pstryka niedopałkiem do wody. Zna już prawdę i wcale nie

zrobiło mu się lepiej. Jeśli sprawa jest aż tak poważna, to muszą się z Miłą
lepiej schować. Reprezentacyjny hotel w centrum stolicy Filipin nie jest
już bezpieczny.

Swoją drogą ciekawe, czy pomysł pozbycia się Bankiera wyszedł od

samego Motyki, czy wymyślili go ci, którzy za nim stoją. Maciek nie ma
już wątpliwości, kim są ci ludzie i jak potrafią być groźni. Poszczególne
elementy tej układanki nagle zaczęły do siebie pasować. Niestety jest
bardzo prawdopodobne, że Waldek Motyka jest tylko ich zakładnikiem,
znowu jest czyimś frontmanem, znowu jest tylko figurantem. Mały, słaby
człowiek mielony przez tryby brutalnego świata, w którym najważniejsze
są tylko dwie proste rzeczy - gaz i ropa.

Maciek przechodzi na drugą stronę ulicy i macha na taksówkę. Po

background image

dziesięciu minutach jazdy jest już w swoim hotelu. Pyta w recepcji o Miłą.
Okazuje się, że pani Inge Eltang zrezygnowała z zakupów, bo stwierdziła,
że jest zbyt parno. Teraz jest gdzieś przy basenie.

Maciek wychodzi na obszerne hotelowe patio. Na leżaku przy

dużym, lazurowym basenie widzi Miłą. Dziewczyna siedzi wygodnie i
popija białe martini z szerokiego kieliszka. Kiedy go zauważa, macha do
niego i uśmiecha się radośnie.

To dopiero początek naszego uciekania, myśli Maciek, ruszając

wolno przez wypełnione tropikalnymi kwiatami patio hotelu Manila.

To dopiero początek naszego nowego życia i teraz już tego nie

zepsuję.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wereśniak Piotr Zabili mnie we wtorek
Zabili mnie we wtorek Piotr Weresniak(1)
Zabili mnie we wtorek Piotr Weresniak
ODPOWIEDZI NA ZAGADANIENIA Z KONSTYTUCJI NA EGZAMIN WE WTOREK 29-01-2008, Konstytucyjny system organ
przerwa energetyczna cholerne sprawozdanie robione jak zwykle we wtorek w nocy
WE WTOREK PO SEZONIE
We wtorek po sezonie
Przyjdź do mnie we śnie
Gdy coś we mnie umiera, Fan Fiction, Dir en Gray
WYPEŁNIŁA SIĘ WE MNIE WOLA BOŻA
BÓG SIĘ GDZIEŚ RODZI-scenariusz, BÓG SIĘ GDZIEŚ RODZI, CZEMU NIE WE MNIE
To jest we mnie, Fan Fiction, Dir en Gray
1455 Obudź we mnie venus Sixteen (2)
Stwórz serce czyste we mnie
Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie ?łagan?finicyjny, W Szymborska,
Piekło jest we mnie
Inuaki gad który mieszka we mnie

więcej podobnych podstron