Desmond Bagley
Odwet
Przekład: Jerzy ebrowski
2
Rozdział 1
Le ała na łó ku w niedbałej pozie, nie wiadoma ju obecno ci rosłych
m czyzn zapełniaj cych pokój, którzy sprawiali, e wydawał si on jeszcze
mniejszy ni był w rzeczywisto ci. Uleciało z niej ycie, a słusznego wzrostu
panowie przyjechali stwierdzi , dlaczego tak si stało - nie z czystej ciekawo ci,
lecz z przyczyn zawodowych. Byli bowiem policjantami.
Detektyw - inspektor Stephens nie zwracał uwagi na ciało. Rzucił na nie tylko
okiem, a potem zainteresował si pokojem, zauwa aj c tanie, zdezelowane meble
i wytarty dywan, który był zbyt mały, aby ukry zakurzone deski. Brakowało
szafy, a rzeczy dziewczyny le ały bezładnie porozrzucane, niektóre na oparciu
krzesła, inne na podłodze obok łó ka. Ona sama była naga jak opustoszała
muszla. Martwe ciało nie budziło po dania.
Stephens wzi ł z krzesła sweter i zauwa ył ze zdziwieniem, jak bardzo jest
mi kki. Spojrzawszy na metk z nazw firmy zmarszczył brwi, a potem podał go
sier antowi Ipsleyowi.
- Było j sta na dobre rzeczy. Co z ustaleniem to samo ci?
- Betts rozmawia z wła cicielk domu.
Stephens wiedział, ile to warte. Mieszka cy jego rewiru niech tnie rozmawiali
z policj .
- Niewiele mu to da. Dostanie tylko jakie nazwisko i to zapewne fałszywe.
Widział pan strzykawk ?
- Trudno było nie zauwa y , sir. My li pan, e to narkotyki?
- Mo liwe. - Stephens odwrócił si w stron komody z jasnego surowego
drewna i poci gn ł za jedn z gałek. Szuflada otworzyła si na szeroko cala, a
potem zaci ła si . Uderzył w ni kantem dłoni. - Czy zjawił si ju policyjny
lekarz?
- Pójd si dowiedzie , sir.
- Nie ma problemu. Przyjdzie we wła ciwym czasie. - Stephens odwrócił głow
w stron łó ka. - Poza tym jej si tak bardzo nie pieszy. - Szarpn ł szuflad ,
która znów si zaci ła. - Co za cholera!
Umundurowany policjant pojawił si w drzwiach, zamykaj c je za sob .
- Nazywała si Hellier, sir. June Hellier. Mieszkała tu od tygodnia.
Przyjechała w zeszł rod . Stephens wyprostował si .
- To niewiele nam daje, Betts. Widział pan j ju kiedy na swoim terenie?
Betts spojrzał w stron łó ka i pokr cił głow .
- Nie, sir.
- Czy wła cicielka domu znała j wcze niej?
- Nie, sir. Przyszła z.ulicy i poprosiła o pokój. Zapłaciła z góry.
- Inaczej by go nie dostała - stwierdził Ipsley. - Znam t star j dz - nie za
darmo, a za sze pensów niewiele.
- Czy miała jakich przyjaciół, znajomych? - zapytał Stephens. - Rozmawiała
z kim ?
- Nic mi o tym nie wiadomo, sir. Wygl da na to, e wi kszo czasu sp dzała w
pokoju.
3
Niski m czyzna z zaokr glonym brzuszkiem wcisn ł si mi dzy nich.
Podszedł do łó ka i poło ył torb .
- Przepraszam za spó nienie, Joe. Te cholerne korki s coraz gorsze.
- W porz dku, doktorze. - Stephens zwrócił si ponownie do Bettsa: - Niech
pan tu jeszcze pow szy i spróbuje si czego dowiedzie . - Podszedł do doktora,
stoj cego w nogach łó ka i spojrzał z góry na ciało dziewczyny. - Chodzi, jak
zwykle, o czas i przyczyn zgonu.
Doktor Pomray zmierzył go wzrokiem.
- Podejrzewa pan co ? Stephens wzruszył ramionami.
- Na razie nic nie wiem. - Wskazał na strzykawk i szklank , które le ały na
nocnej szafce z bambusa. - To mogły by narkotyki. Mo e przedawkowała.
Pomray pochylił si nad szklank i ostro nie j pow chał. Na dnie wida było
cieniutk warstw wilgoci. Ju miał j dotkn , gdy Stephens powiedział:
- Prosz tego nie robi , doktorze. Chciałbym, eby najpierw sprawdzono
odciski.
- To nie ma wi kszego znaczenia - odparł Pomray. - Jasne, e była
narkomank . Niech pan spojrzy na jej uda. Chciałem tylko sprawdzi , czym si
truła.
Stephens zauwa ył ju wcze niej lady ukłu i wyci gn ł własne wnioski,
stwierdził jednak:
- Mo e miała cukrzyc .
Pomray zdecydowanie pokr cił głow .
- S lady zakrzepu ylnego i zaka enia skóry. aden lekarz nie dopu ciłby do
tego u pacjenta z cukrzyc . - Pochylił si i ucisn ł jej skór . - S te pocz tki
ółtaczki. Oznacza to uszkodzenia w troby. Powiedziałbym, e to narkomania i
typowa beztroska w obchodzeniu si z igł . Ale dopiero po sekcji b dziemy mie
pewno .
- W porz dku, zostawiam to panu. - Stephens odwrócił si do Ipsleya i
powiedział jakby od niechcenia: - Mo e pan otworzy t szuflad , sier ancie?
- Jeszcze jedno - dorzucił Pomray. - Przy swoim wzro cie ma spor
niedowag . To kolejny dowód. - Wskazał na popielniczk zasypan niedopałkami
papierosów. - I bardzo du o paliła.
Stephens zobaczył, jak Ipsley delikatnie uj wszy kciukiem i wskazuj cym
palcem gałk komody, bez trudu otwiera szuflad . Odwrócił wzrok od jego
twarzy, na której malował si wyraz triumfu i stwierdził:
- Ja te du o pal , doktorze. To niewiele oznacza. - Pasuje do klinicznego
obrazu - przekonywał Pomray.
Stephens skin ł głow . - Chciałbym wiedzie , czy zmarła na tym łó ku.
Pomray wydawał si zaskoczony.
- Ma pan powody przypuszcza , e było inaczej? Stephens lekko si
u miechn ł.
- Bynajmniej. Po prostu jestem ostro ny.
- Zobacz , czego zdołam si dowiedzie - stwierdził Pomray.
W szufladzie znale li niewiele: torebk , trzy po czochy, par wymagaj cych
uprania majtek, p k kluczy, szmink , pas do po czoch i strzykawk ze złaman
4
igł . Stephens odkr cił szmink i zajrzał do rodka. Była zupełnie zu yta, a lady
wskazywały na to, e dziewczyna próbowała wykorzysta j do ko ca, co
potwierdziło odnalezienie w szczelinie szuflady starej zapałki z zabarwionym na
czerwono ko cem. Stephens specjalizuj cy si w interpretowaniu takich
szczegółów, wywnioskował, e June Hellier była w finansowych tarapatach.
Majtki miały z przodu dwie czerwonobr zowe plamy. W podobny sposób
zaplamiona była górna cz jednej z po czoch. Wygl dało to na zaschni t krew
i było zapewne efektem zrobionego nieumiej tnie zastrzyku w udo. Na
metalowym kółku znajdowały si trzy klucze, w tym jeden od stacyjki
samochodu. Stephens zwrócił si do Ipsleya:
- Niech pan pójdzie sprawdzi , czy dziewczyna miała samochód.
Drugi klucz pasował do luksusowej i wytwornej walizki, któr znalazł w
k cie; zajrzał do rodka - była pusta. Stephens chciał kiedy kupi podobn w
prezencie dla ony, ale zrezygnował z powodu ceny.
Trzeciego klucza nie potrafił do niczego dopasowa , zaj ł si wi c torebk ,
zrobion z mi kkiej skóry. Zamierzał j wła nie otworzy , gdy wrócił Ipsley.
- Nie ma samochodu, sir.
- Doprawdy? - Stephens zacisn ł wargi. Otworzył zatrzask torebki i - zajrzał
do jej wn trza. Papiery, bibułki, jeszcze jedna doszcz tnie zu yta szminka, trzy
szylingi i cztery pensy w drobnych, adnych banknotów.
- Prosz uwa nie posłucha , sier ancie - powiedział. - Przyzwoita torebka,
przyzwoita walizka, kluczyki do stacyjki, ale bez wozu, przyzwoite ciuchy, z
wyj tkiem po czoch, które s tanie, w szufladzie szminka w złotej oprawie, w
torebce szminka od Woolwortha - obie zu yte. Co pan o tym wszystkim my li?
- Musiała zbiednie , sir.
Stephens skin ł głow , tr caj c wskazuj cym palcem kilka monet. Nagle
zapytał:
- Mo e mi pan powiedzie , doktorze, czy ona była dziewic ?
- Nie była, ju to sprawdziłem - odparł Pomray.
- Mo e yła na kredyt - podsun ł Ipsley.
- Mo liwe - stwierdził Stephens. - Dowiemy si , je li b dzie trzeba.
Pomray wyprostował si .
- Na pewno zmarła na tym łó ku. S na to dowody. Wi cej nic tu nie
zdziałam. Mo na gdzie umy r ce?
- Na ko cu korytarza jest łazienka - odparł Ipsley. - Ale niezbyt tam czysto.
Stephens porz dkował niewielki plik papierów.
- Jaki był powód zgonu, doktorze?
- Powiedziałbym, e przedawkowanie narkotyku, ale dopiero sekcja wyka e,
co to było.
- Przypadkowe czy celowe? - zapytał Stephens.
- Z tym te trzeba poczeka do sekcji - odparł Pomray. - Je eli
przedawkowanie było naprawd spore, mo na wła ciwie mie pewno , e to nie
przypadek. Narkoman z reguły wie dokładnie, ile ma wzi . Je li przedawkowała
tylko troch , mogło si to sta przypadkowo.
- A wi c je eli to nie przypadek, mamy do wyboru samobójstwo albo
morderstwo - stwierdził z zadum Stephens.
5
- My l , e morderstwo mo e pan miało wykluczy - stwierdził Pomray. -
Narkomani nie lubi , eby inni wbijali im igły. - Wzruszył ramionami. - Ale
wska nik samobójstw jest wysoki w ród tych, którzy s ju na dnie.
Stephens mrukn ł cicho, natrafiaj c na wizytówk jakiego lekarza. Jego
nazwisko wydało mu si dziwnie znajome.
- Co pan wie o doktorze Nicholasie Warrenie? Czy to specjalista od
narkotyków?
Pomray przytakn ł.
- A wi c była jedn z jego dziewczyn, tak? - zapytał z zainteresowaniem. - Co
to za lekarz? Ma czyste r ce? Pomray zareagował gwałtownie.
- Mój Bo e! Nick Warren ma nieskaziteln opini . To jeden z najlepszych
fachowców w bran y. Nie jest adnym szarlatanem, je li o to panu chodzi.
- Z ró nymi ma si do czynienia - powiedział pojednawczo Stephens. - Sam
pan to dobrze wie. - Podał wizytówk Ipsleyowi. - To niedaleko st d. Niech pan
spróbuje go odnale , sier ancie. Nie zidentyfikowali my jeszcze tej dziewczyny.
- Tak jest, sir - powiedział Ipsley i ruszył do drzwi.
- Aha, sier ancie - zawołał Stephens. - Prosz mu nie mówi , e dziewczyna
nie yje.
Ipsley szeroko si u miechn ł.
- Nie powiem.
- Prosz posłucha - odezwał si Pomray. - Je eli spróbuje pan przyciska
Warrena, czeka pana spora niespodzianka. To twardy facet.
- Nie lubi lekarzy, którzy rozdaj narkotyki - odparł ponuro Stephens.
- Cholernie dobrze pan wie, jak to jest - burkn ł Pomray. - A lekarskiej etyce
Nicka Warrena nie zdoła pan niczego zarzuci . Je eli zastosuje pan tak taktyk ,
da panu nie le popali .
- Zobaczymy. Radziłem ju sobie z twardzielami. Pomray wyszczerzył nagle
z by w u miechu.
- Chyba zostan i popatrz sobie. Warren wie o narkotykach i narkomanach
tyle samo, co najlepszy specjalista w tym kraju, a mo e i wi cej. Ma na tym
punkcie lekkiego bzika. Nie przypuszczam, eby wiele pan z niego wyci gn ł.
Wróc , jak tylko domyj si w tej zafajdanej łazience.
Stephens spotkał si z Warrenem w ciemnym korytarzu przy wej ciu do
pokoju dziewczyny. Chciał wykorzysta psychologiczn przewag , któr uzyskał
nie informuj c doktora o mierci dziewczyny. Je eli zdziwiło go, e Warren
przyjechał tak szybko, nie okazał tego, lecz obserwował id cego po korytarzu
m czyzn z zawodow rezerw .
Warren był człowiekiem wysokim, o delikatnej, ale dziwnie nieruchomej
twarzy. Mówił zawsze z namysłem, robi c nieraz długie przerwy, zanim udzielił
odpowiedzi. Stephens odnosił wra enie, e Warren go nie słyszy albo nie zwraca
uwagi na zadawane pytanie, ale w chwili gdy zamierzał je powtórzy , Warren
zawsze odpowiadał. Ta pow ci gliwo dra niła Stephensa, chocia starał si tego
nie okazywa .
- Ciesz si , e pan przyjechał - powiedział. - Mamy pewien problem,
doktorze. Zna pan młod danie o nazwisku June Hellier?
6
- Znam - odparł lakonicznie Warren.
Stephens czekał z nadziej , e Warren powie co wi cej, ale ten tylko mu si
przygl dał. Tłumi c irytacj zapytał:
- Czy to jedna z pa skich pacjentek?
- Tak - odparł Warren.
- Na co chorowała, doktorze?
Warren odpowiedział dopiero po dłu szej chwili:
- To sprawa mi dzy pacjentem a lekarzem i nie chc o tym rozmawia .
Stephens poczuł, jak Pomray porusza si niespokojnie za jego plecami.
Odezwał si chłodno:
- To sprawa dla policji, doktorze.
Warren znowu zamilkł, patrz c spokojnie na Stephensa. W ko cu powiedział:
- Wydaje mi si , e je eli panna Hellier potrzebuje pomocy lekarskiej, tracimy
czas stoj c tutaj.
- Nie b dzie potrzebowała pomocy - rzekł oboj tnie Stephens. Pomray znów
si poruszył.
- Ona nie yje, Nick.
- Rozumiem - odparł Warren. Wydawał si nieporuszony. Stephens był zły, e
Pomray wtr cił si do rozmowy, ale bardziej zainteresował go brak reakcji ze
strony Warrena.
- Nie jest pan zaskoczony, doktorze.
- Nie - odparł krótko Warren.
- Dostarczał pan jej narkotyki?
- Dawałem jej recepty. To było kiedy .
- Na jakie narkotyki?
- Na heroin .
- Czy to było konieczne?
Warren był nieporuszony jak zawsze, ale w jego oczach pojawił si wyraz
niech ci, gdy powiedział:
- Nie mam zamiaru rozmawia z osob postronn na temat kuracji moich
pacjentów.
Stephensa ogarn ł gniew.
- Ale jej mier pana nie zaskoczyła. Czy była umieraj ca? miertelnie chora?
Warren spojrzał na Stephensa z namysłem i powiedział:
- Współczynnik miertelno ci w ród narkomanów jest jakie dwadzie cia
osiem razy wy szy ni w ród ogółu ludno ci. Oto dlaczego jej mier mnie nie
dziwi.
- Brała heroin ?
- Tak.
- A pan j zaopatrywał?
- Tak.
- Rozumiem - podsumował Stephens. Spojrzał na Pomraya, a potem zwrócił
si ponownie do Warrena: - Nie powiem, eby mi si to podobało.
- Mało mnie obchodzi pa skie zdanie - stwierdził spokojnie Warren. -
Chciałbym zobaczy moj pacjentk . B dzie panu potrzebne wiadectwo zgonu.
Lepiej, ebym ja je wystawił.
7
,,Co za cholerny tupet" - pomy lał Stephens. Odwrócił si gwałtownie i
otworzył drzwi do sypialni.
- Prosz t dy - powiedział szorstko.
Warren min ł go i wszedł do pokoju, a za nim pod ył Pomray. Stephens
zdecydowanym ruchem głowy nakazał sier antowi Ipsleyowi, eby wyszedł, po
czym zamkn ł drzwi za jego plecami. Kiedy zbli ył si do łó ka, Warren i
Pomray byli ju zaj ci rozmow , z której rozumiał co czwarte słowo.
Prze cieradło, którym doktor Pomray przykrył ciało dziewczyny, zostało
odsuni te i wida było znów nag June Hellier. Stephens wtr cił si do rozmowy:
- Doktorze Warren, kiedy zasugerowałem, e te lady ukłu mog wiadczy o
cukrzycy, doktor Pomray powiedział, e dziewczyna miała zaka enie i e aden
lekarz nie dopu ciłby do tego u swojego pacjenta.,Ona była pa sk pacjentk .
Jak pan to wyja ni?
Warren spojrzał na Pomraya i k ciki ust zadrgały mu lekko, jakby si
u miechał.
- Nie musz niczego wyja nia - odparł. - Ale zrobi to. Lek przeciw cukrzycy
wstrzykuje si w zupełnie odmiennych warunkach ni heroin . Dzieje si to w
innej atmosferze, a cz sty po piech mo e powodowa zaka enia.
Zwracaj c si do Pomraya, dorzucił:
- Nauczyłem j posługiwa si igł , ale, jak wiesz, oni nie przejmuj si
szczególnie higien . Stephens był oburzony.
- Nauczył j pan posługiwa si igł ?! Bo e, dziwne ma pan poj cie o etyce!
Warren spojrzał na niego beznami tnie i powiedział z niezwykłym
opanowaniem:
- Panie inspektorze, je li w tpi pan w moj etyk , prosz to zakomunikowa
stosownym władzom. Ch tnie słu adresem, gdyby pan nie wiedział, gdzie si
uda . - Odwrócił si od Stephensa w niemal obra liwy sposób i rzekł do Pomraya:
- Podpisz wiadectwo zgonu razem z patologiem. Tak b dzie lepiej.
- Tak. Mo e tak b dzie lepiej - stwierdził z namysłem Pomray.
Warren podszedł do wezgłowia łó ka i stał tam przez chwil , przygl daj c si
zmarłej dziewczynie. Potem bardzo powoli nasun ł prze cieradło na martwe
ciało. W tym powolnym ruchu było co , co zaintrygowało Stephensa. Wygl dało
to na gest... czuło ci.
Zaczekał, a Warren podniesie wzrok, po czym zapytał:
- Wie pan co na temat jej rodziny?
- Wła ciwie nic. Narkomani nie lubi , kiedy si ich wypytuje - wi c nie pytam.
- Wiadomo coso jej ojcu?
- Tylko tyle, e go miała. Wspominała o nim par razy.
- Kiedy przyszła do pana po narkotyki?
- Zgłosiła si do mnie na leczenie jakie półtora roku temu. Na leczenie,
inspektorze.
- Oczywi cie - odparł ironicznie Stephens, wyjmuj c z kieszeni zło on kartk
papieru. - Mo e zechce pan na to spojrze . Warren wzi ł kartk i rozło ył j ,
zauwa aj c, e jest zmi ta. - Sk d pan to ma?
- Z jej torebki.
8
Był to list napisany na maszynie efektown czcionk , na dobrej jako ci
papierze z wytłoczonym nagłówkiem: REGENT FILMS COMPANY i adresem z
Wardour Street. Nosił dat sprzed sze ciu miesi cy i zawierał tak oto tre :
Droga panno Hellier,
pisz z polecenia pani ojca, aby zawiadomi , e nie mo e si z pani spotka w
przyszły pi tek, poniewa tego samego popołudnia wyje d a do Ameryki. Nie
b dzie go zapewne przez jaki czas. Nie potrafi w tej chwili okre li , jak długo.
Zapewnia pani , e napisze, gdy tylko załatwi najpilniejsze sprawy i ma
nadziej , e swoj nieobecno ci nie sprawia pani nadmiernej przykro ci.
Z powa aniem,
D. L. Waiden
- To wiele wyja nia -powiedział cicho Warren, podnosz c wzrok. - Czy
napisał?
- Nie wiem - odparł Stephens. - Tu niczego nie ma. Warren postukał palcem w
list.
- Nie przypuszczam. Skoro June zachowała taki niewiele znacz cy list, tym
bardziej nie zniszczyłaby tamtego. - Spojrzał na okryte prze cieradłem ciało. -
Biedna dziewczyna.
- Niech pan lepiej pomy li o sobie, doktorze - powiedział uszczypliwie
Stephens. - Prosz spojrze na skład zarz du w nagłówku tego listu.
Warren rzucił okiem: „Sir Robert Hellier, prezes". Z grymasem na twarzy
podał kartk Pomrayowi.
- Maj Bo e! - powiedział Pomray. - To ten Hellier!
- Tak, ten Hellier - potwierdził Stephens. - My l , e b dzie z tego mierdz ca
sprawa. Prawda, doktorze Warren? - Powiedział to z nie ukrywan satysfakcj ,
obrzucaj c Warrena pełnym niech ci spojrzeniem.
Warren siedział przy biurku w swoim gabinecie. Czekaj c na kolejnego
pacjenta wykorzystywał cenne minuty, aby nadrobi zaległo ci w papierkowej
robocie, do której zmuszał go system ubezpiecze . Jak ka dy lekarz nie cierpiał
biurokracji w medycynie, poczuł wi c dziwn ulg , gdy prac przerwał mu
telefon. Uczucie to wkrótce go jednak opu ciło, kiedy usłyszał słowa telefonistki:
- Panie doktorze, chce z panem rozmawia sir Robert Hellier. Warren
westchn ł. Spodziewał si tego telefonu.
- Poł cz go, Mary.
Usłyszał trzask i w słuchawce pojawił si nowy sygnał.
- Mówi Hellier.
- Tu Nicholas Warren.
Nawet brz czenie na linii nie zdołało zagłuszy rozkazuj cego tonu w głosie
Helliera.
- Chc si z panem zobaczy , Warren.
- Spodziewałem si tego, sir Robert.
- B d dzi w biurze o wpół do trzeciej po południu. Wie pan, gdzie to jest?
9
- To zupełnie niemo liwe - odparł zdecydowanie Warren. - Jestem bardzo
zaj ty. Proponuj panu spotkanie w moim gabinecie.
Zaległa pełna niedowierzania cisza, a potem głos w słuchawce wykrztusił:
- Niech pan posłucha...
- Przykro mi, sir Robert - przerwał mu Warren. - Proponuj , eby przyszedł
pan do mnie dzi o pi tej. Powinienem by wtedy wolny. Hellier podj ł decyzj :
- Dobrze - odparł opryskliwie. Warren skrzywił si na odgłos rzuconej na
widełki słuchawki. Odło ył delikatnie swój jednocz ciowy telefon i wł czył
interkom.
- Mary, o pi tej przychodzi do mnie sir Hellier. Mo e b dzie trzeba
poprzestawia par spotka . Spodziewam si długiej wizyty, wi c musi by
ostatnim pacjentem.
- W porz dku, panie doktorze.
- Aha, Mary. Gdy tylko przyjdzie sir Robert, jeste wolna.
- Dzi kuj panu.
Warren zwolnił przycisk i w zamy leniu patrzył w przestrze , ale po krótkiej
chwili wrócił do swojej papierkowej roboty.
Sir Robert Hellier był dobrze zbudowanym m czyzn , a nosił si tak, by
robi wra enie jeszcze pot niejszego. Subtelny garnitur z Savile Row nie łagodził
ci ko ci jego ruchów, za głos wiadczyło tym, e nie jest przyzwyczajony do
znoszenia sprzeciwu. Zaledwie wszedł do pokoju Warrena, powiedział krótko i
bez wst pów:
- Wie pan, dlaczego tu jestem.
- Tak. Przyszedł pan w sprawie córki. Mo e zechce pan usi
? Hellier zaj ł
krzesło po drugiej stronie biurka.
- Przejd do rzeczy. Moja córka nie yje. Policja przekazała mi informacj , w
któr nie mog uwierzy . Mówi , e była narkomank . Brała heroin .
- To prawda.
- Heroin , któr pan jej dostarczał.
- Heroin , któr jej zapisywałem - poprawił Warren. Hellier był przez chwil
zbity z tropu.
- Nie oczekiwałem, e tak łatwo pan to potwierdzi.
- Dlaczego nie? - odparł Warren. - Leczyłem pa sk córk .
- Ale z pana tupeciarz! - wybuchn ł Hellier. Pochylił si do przodu, a jego
pot ne ramiona zgarbiły si pod marynark . - TO ha ba, eby lekarz
przepisywał silne narkotyki młodej dziewczynie.
- Moim zdaniem...
- Wsadz pana do wi zienia! - rykn ł Hellier.
- ...ona niezb dnie potrzebowała tych recept.
- Jest pan zwykłym handlarzem narkotyków!
Warren wstał, a jego lodowaty glos przerwał tyrad Helliera:
- Je eli powtórzy pan to zdanie poza tym gabinetem, oskar pana o
zniesławienie. Skoro nie chce pan posłucha , co mam do powiedzenia, prosz st d
wyj , bo dalsza rozmowa z panem nie ma sensu. A je eli nie podoba si panu
10
moja etyka, musi pan pój na skarg do Komisji Dyscyplinarnej przy Izbie
Lekarskiej.
Hellier ze zdumieniem podniósł wzrok.
- Chce pan przez to powiedzie , e Izba Lekarska usprawiedlłwiłaby takie
post powanie?
- Wła nie - odparł Warren z przek sem i ponownie usiadł. - Brytyjski rz d
tak e. Wydali w tej sprawie ustaw . Hellier wydawał si zupełnie zbity z tropu.
- No dobrze - powiedział niepewnie. - Zapewne powinienem posłucha , co ma
pan mi do zakomunikowania. Po to tu przyszedłem. Warren przypatrywał mu si
badawczo.
- June zjawiła si u mnie jakie osiemna cie miesi cy temu. Brała ju wtedy
heroin prawie od dwóch lat. Hellier znowu wybuchn ł.
- To niemo liwe!
- Niby dlaczego?
- Wiedziałbym o tym.
- W jaki sposób?
- No có , rozpoznałbym... objawy.
- Rozumiem. A jakie s te objawy, sir Robert? Hellier zacz ł mówi , potem
opanował si i zamilkł.
- Wie pan - odezwał si Warren - narkomana, który bierze heroin , nie
poznaje si po dr eniu r k. Objawy sa o wiele trudniejsze do uchwycenia, a
narkomani umiej tnie je ukrywaj . Mógł pan jednak co zauwa y . Prosz mi
powiedzie , czy wygl dało wtedy na to, e córka ma kłopoty finansowe?
Hellier przypatrywał si swoim dłoniom.
- Nie przypominam sobie, eby kiedykolwiek ich nie miała - odparł pogr ony
w my lach. - Zaczynało mnie to ju m czy i w ko cu ostro si sprzeciwiłem.
Powiedziałem jej, e nie została wychowana na rozrzutn pró niaczk . - Podniósł
wzrok. - Znalazłem jej prac , załatwiłem mieszkanie i zmniejszyłem o połow
kieszonkowe.
- Rozumiem - powiedział Warren. - Jak długo miała t prac ? Hellier pokr cił
głow .
- Nie wiem. Wiem tylko, e j straciła. - Zacisn ł dłonie na kraw dzi biurka,
a zbielały mu kostki palców. - Wie pan, ona mnie okradła. Okradła własnego
ojca.
- Jak to si stało? - zapytał ostro nie Warren.
- Mam wiejski dom w Berkshire - odparł Hellier. - Pojechała na wie i
spl drowała go - dosłownie spl drowała. Było tam, mi dzy innymi, sporo
georgia skich sreber. Miała czelno zostawi kartk z informacj , e to zrobiła.
Podała mi nawet nazwisko kupca, któremu sprzedała towar. Odzyskałem
wszystko, ale kosztowało mnie to cholernie du o pieni dzy.
- Podał j pan do s du?
- Niech pan nie b dzie głupcem - odparł ostro Hellier. - Musz dba o
reputacj . Ładnie wypadłbym w gazetach, oskar aj c o kradzie własn córk . I
tak mam ju do problemów z pras .
- Mo e byłoby dla niej lepiej, gdyby j pan zaskar ył - stwierdził Warren. -
Nie zadał pan sobie pytania, dlaczego pana okradła? Hellier westchn ł.
11
- My lałem, e zeszła zupełnie na zł drog , e odziedziczyła to po matce. -
Wyprostował ramiona. - Ale to osobna historia.
- Oczywi cie - odparł Warren. - Wi c jak mówi , kiedy June zgłosiła si do
mnie na leczenie, a wła ciwie po heroin , była ju prawie od dwóch lat
narkomank . Tak powiedziała i stan jej organizmu to potwierdzał.
- Co pan ma na my li - zapytał Hellier - e zgłosiła si po heroin , a nie na
leczenie?
- Narkoman traktuje lekarza jako ródło zaopatrzenia - odparł Warren nieco
znu onym głosem. - Narkomani nie chc by leczeni. Boj si tego.
Hellier patrzył na Warrena t pym wzrokiem.
- Ale to potworne. Dawał jej pan heroin ?
- Tak.
- I nie leczył jej pan?
- Nie od razu. Nie mo na leczy pacjenta, który tego nie chce, a angielskie
prawo nie pozwala na stosowanie przymusu.
- Ale przez pana uzale niała si jeszcze bardziej. Pan dostarczał jej heroin .
- Wolałby pan, ebym tego nie robił? Miałem jej pozwoli wyj na ulice, eby
zdobywała heroin z nielegalnego ródła, po czarno-rynkowej cenie i
zanieczyszczon Bóg wie jakim wi stwem? Narkotyki, które przepisywałem,
były przynajmniej czyste i odpowiadały normom brytyjskiej farmakopei, co
zmniejszało prawdopodobie stwo zapalenia w troby.
Hellier jakby si skurczył.
- Nie rozumiem - wymamrotał, kr c c głow . - Po prostu nie rozumiem.
- Istotnie - przyznał Warren. - Zastanawia si pan, co si stało z lekarsk
etyk . Pó niej o tym pomówimy. - Zł czył dłonie czubkami palców. - Po miesi cu
zdołałem przekona June, e powinna si leczy . Istniej kliniki zajmuj ce si
takimi przypadkami. Była w szpitalu przez dwadzie cia siedem dni. - Mierzył
Helliera surowym spojrzeniem. - W tpi , czy na jej miejscu wytrzymałbym
tydzie . June była dzieln dziewczyn , sir Robert.
- Nie bardzo wiem, jak wygl da... hm... samo leczenie.
Warren otworzył szuflad biurka i wyj ł pudełko papierosów. Wyci gn ł
jeden, a potem, najwyra niej zreflektowawszy si , pchn ł otwarte pudełko na
drug stron biurka.
- Przepraszam, pali pan?
- Dzi kuj - odparł Hellier i si gn ł po papierosa. Warren nachylił si i
posłu ył mu swoj zapalniczk , po czym sam z niej skorzystał.
Przygl dał si Hellierowi przez chwil , a nast pnie podniósł do góry papieros.
- Wie pan, to tak e narkotyk, ale nikotyna nie jest szczególnie silna. Powoduje
psychiczne uzale nienie. Ka dy, kto ma wystarczaj co siln wol , mo e rzuci
palenie. - Pochylił si do przodu. - Heroina to co innego. Uzale nia w sposób
fizjologiczny. Potrzebuje jej organizm i rozum ma tu niewiele do powiedzenia.
Ponownie odchylił si do tyłu.
- Kiedy pozbawi si narkomana heroiny, obserwowane u niego fizjologiczne
objawy maj takie nasilenie, e szans prze ycia s jak jeden do pi ciu. Lekarz
musi si nad tym dobrze zastanowi , zanim rozpocznie kuracj .
Hellier pobladł.
12
- Czy ona cierpiała?
- Owszem - odparł chłodno Warren. - Bardzo chciałbym móc powiedzie , e
nie, ale byłoby to kłamstwo. Oni wszyscy cierpi . Cierpi tak bardzo, e mo e
jednemu na stu udaje si przej kuracj . June wytrzymała ile potrafiła, a potem
wyszła. Nie mogłem jej zatrzyma - prawo tego nie przewiduje.
Papieros w dłoni Helliera wyra nie dr ał. Warren stwierdził:
- Potem do długo jej nie widziałem. Wróciła pół roku temu. Oni zwykle
wracaj . Chciała dosta heroin , ale nie mogłem da jej recepty. Zmieniło si
prawo. Wszystkim narkomanom przepisuje si teraz narkotyki w specjalnych
klinikach, które zorganizował rz d. Doradzałem jej leczenie, ale nie chciała o tym
słysze , zabrałem j wi c do szpitala. Poniewa znalem jej przypadek - i poniewa
obchodził mnie jej los - mogłem pełni rol konsultanta. Zanim nie umarła,
dostawała recepty na heroin - najmniejsze mo liwe dawki.
- A jednak zmarła z przedawkowania.
- Nie - zaoponował Warren. - mier spowodowała dawka heroiny
rozpuszczonej w roztworze metyloamfetaminy, a to ju zbyt ostra mieszanka. Nie
miała zapisanej amfetaminy - musiała zdoby j gdzie indziej.
Hellier cały si trz sł.
- Podchodzi pan do tego bardzo spokojnie, Warren - powiedział niepewnym
głosem. - Jest pan cholernie opanowany. Na mój gust - a do przesady.
- Musz by opanowany - stwierdził Warren. - Lekarz, który zanadto si
przejmuje, szkodzi sobie i swoim pacjentom.
- Có za pi kna, pozbawiona emocji postawa profesjonalisty - szydził Hellier.
- Ale to zabiło moj córk . - Podsun ł Warrenowi pod nos dr cy palec. - Dobior
si panu do skóry, Warren. Mam swoje wpływy. Zniszcz pana.
Warren obdarzył Helliera niech tnym spojrzeniem.
- Nie mam zwyczaju w takich sytuacjach pogn bia zbolałych rodziców -
powiedział dobitnie - ale sam pan si tego dopomina. Prosz mnie nie
prowokowa .
- Prowokowa ! - U miech Helliera pozbawiony był wesoło ci. - Ja pana
pogrzebi , jak powiedział ten Rosjanin.
Warren wstał.
- W porz dku. Prosz mi wi c powiedzie , czy ma pan zwyczaj kontaktowa
si z dzie mi przez osoby trzecie, zlecaj c sekretarce pisanie do nich listów?
- O co panu chodzi?
- Pół roku temu, tu przed pa skim wyjazdem do Ameryki, June chciała si z
panem zobaczy . A pan, na Boga, zbył j urz dowym listem, który napisała
pa ska sekretarka!
- Byłem wtedy bardzo zaj ty. Miałem na głowie du transakcj .
- Potrzebowała pa skiej pomocy. Nie uzyskała jej, wi c zjawiła si u mnie.
Obiecał pan napisa z Ameryki. I co?
- Byłem zaj ty - odparł Hellier cicho. - Miałem napi ty program: mnóstwo
podró y, konferencji...
- A wi c pan nie napisał. Kiedy pan wrócił?
- Przed dwoma tygodniami.
13
- Po prawie sze ciu miesi cach. Czy wiedział pan, gdzie przebywa pa ska
córka? Czy próbował pan si tego dowiedzie ? Wtedy jeszcze yła, prosz pana.
- Wielki Bo e, musiałem uporz dkowa tutaj ró ne sprawy. Kiedy mnie nie
było, wszystko zacz ło si wali !
- Istotnie - przyznał Warren lodowatym tonem. - Mówi pan, e znalazł pan
June prac i załatwił jej mieszkanie. W tej wersji nawet ładnie to brzmi, ale ja
powiedziałbym, e pan j wyrzucił. Czy par lat wcze niej próbował pan dociec,
dlaczego si zmieniła? Dlaczego potrzebowała coraz wi cej pieni dzy? Prawd
mówi c, chciałbym wiedzie , jak cz sto widywał pan córk . Czy kontrolował pan
jej post powanie? Czy sprawdzał pan, w jakim towarzystwie si obraca? Czy
wywi zywał si pan z roli ojca?
Hellier był szary na twarzy.
- O Bo e!
Warren usiadł i powiedział cicho:
- Teraz naprawd sprawi panu ból, panie Hellier. Córka nie znosiła
pa skiego elaznego charakteru. Sama mi to powiedziała, cho nie miałem
poj cia, kim pan jest. Zachowała na pami tk ten cholernie protekcjonalny w
tonie list od pa skiej sekretarki, eby podsycał jej nienawi - i trafiła w ko cu do
n dznego pensjonatu w Notting Hill, maj c w kieszeni trzy szylingi i cztery pensy.
Gdyby pół roku temu zechciał pan po wi ci córce kwadrans swojego bezcennego
czasu, nie byłaby teraz martwa.
Pochylił si nad biurkiem i powiedział chrapliwym głosem:
- Niech mi pan teraz powie, panie Hellier, kto odpowiada za mier pa skiej
córki?
Twarz Helliera wyra ała gł bokie przygn bienie. Warren oparłszy si z
powrotem o krzesło, przygl dał mu si niemal ze współczuciem. Wstydził si , e w
tak niegodny profesjonalisty sposób dał si ponie emocjom. Widz c, e Hellier
si ga po chusteczk , wstał i podszedłszy do kredensu si gn ł po buteleczk , z
której wysypał dwie tabletki.
Potem wrócił do biurka i rzekł:
- Prosz je wzi . To pomo e. - Hellier przyj ł tabletki bez protestu, popijaj c
je szklank wody. Uspokoiwszy si , zacz ł mówi cichym rw cym si głosem:
- Helen... to znaczy moja ona... matka June... moja była ona... wie pan,
rozwiodłem si z ni . June miała wtedy pi tna cie lat. Helen była zł kobiet ,
bardzo zł . Zadawała si z innymi m czyznami... Miałem ju tego do . Robiła
ze mnie głupca. June została ze mn , z własnej woli. Bóg wiadkiem, e Helen nie
chciała jej mie przy sobie.
Z trudem zaczerpn ł powietrza.
- Oczywi cie, June chodziła wtedy jeszcze do szkoły. A ja miałem swoj prac ,
moj firm , która stawała si coraz wi ksza i nawi zy-
wala coraz wi cej kontaktów. Nie ma pan poj cia, jakie to mo e przybra
rozmiary i jak staje si skomplikowane. Rozumie pan, działalno na
mi dzynarodow skal . Du o podró owałem. -Zamy lił si nad przeszło ci . - Nie
zdawałem sobie sprawy...
- Wiem - wtr cił cicho Warren. Hellier podniósł wzrok.
14
- W tpi , doktorze. - Zamrugał oczami napotkawszy opanowane spojrzenie
Warrena i ponownie spu cił głow . - A mo e si myl . Pewnie miał ju pan do
czynienia z takimi cholernymi głupcami jak ja.
Warren powiedział stonowanym głosem, staraj c si okaza Hellierowi
zrozumienie:
- Trudno znale z młodymi wspólny j zyk, nawet je eli trzyma si ich przy
sobie. Maj jakby inny sposób my lenia, inne ideały.
Hellier westchn ł.
- Ale mogłem przynajmniej spróbowa . - Zacisn ł mocno dłonie. - Ludzie z
mojej sfery my l na ogół, e zaniedbywanie obowi zków rodzicielskich i
przest pczo młodzie y to przywilej ni szych klas. Wielki Bo e!
- Dam panu na dzisiejsz noc jaki rodek nasenny - powiedział zdecydowanie
Warren. Hellier pokr cił głow .
- Nie, doktorze, dzi kuj . Musz przełkn t gorzk pigułk . - Podniósł na
niego wzrok. - Czy pan wie, jak to si zacz ło? W jaki sposób ona...? Jak
mogła...?
Warren wzruszył ramionami.
- Niewiele mi powiedziała. Miała dosy bie cych problemów. Ale s dz , e jej
przypadek był typowy. Najpierw konopie - dla zgrywy albo eby si popisa ,
potem mocniejsze narkotyki, a w ko cu heroina i jeszcze silniejsze odmiany
amfetaminy. Zwykle wszystko si zaczyna od nieodpowiedniego towarzystwa.
Hellier pokiwał głow .
- Brak kontroli ze strony rodziców - powiedział z gorycz . - Sk d oni bior to
wi stwo?
- W tym tkwi cały problem. Sporo kradzie y w magazynach dokonuj
przest pcy maj cy gotowy rynek zbytu. No i oczywi cie istnieje przemyt. Tu, w
Anglii, gdzie w klinikach przepisuje si heroin w sposób kontrolowany
narkomanom zarejestrowanym w MSW, nie jest tak le jak w Stanach. Tam,
poniewa jest to całkowicie zabronione, istnieje rozbudowany czarny rynek, co
oznacza pot ne zyski i zorganizowany nielegalny handel. Ocenia si , e w samym
Nowym Jorku jest około czterdziestu tysi cy narkomanów bior cych heroin , gdy
w całym Zjednoczonym Królestwie jest ich około dwóch tysi cy. Ale i tak
niedobrze si u nas dzieje, bowiem liczba podwaja si co szesna cie miesi cy. A
policja nic nie mo e poradzi na nielegalny handel narkotykami - rzekł Hellier.
- Przypuszczam, e inspektor Stephens wszystko panu o mnie powiedział -
odpari ironicznie Warren.
- Całkowicie si mylił - wymamrotał Hellier i poruszył si niespokojnie.
- W porz dku, jestem do tego przyzwyczajony. Policja ma do tej sprawy
mniej wi cej taki sam stosunek jak całe społecze stwo, ale prze ladowanie
narkomana, który ju wpadł w nałóg, jest bez sensu. Daje to tylko wi ksze zyski
handlarzom, bo wygłodniały narkoman musi za wszelk cen dosta swoj porcj
prochów. Wzrasta w ten sposób przest pczo , gdy jest mu wszystko jedno, sk d
zdob dzie pieni dze na narkotyki. - Warren obserwował Helliera, który wyra nie
si uspokajał. Uznał, e ich akademicka dyskusja zadziałała w tym samym
stopniu, co rodek uspokajaj cy, wi c ci gn ł dalej:
15
- Narkomani to ludzie chorzy i policja powinna zostawi ich w spokoju -
stwierdził. - My si nimi zajmujemy. Policja powinna likwidowa ródła
nielegalnego handlu.
- Czy tego nie robi?
- To nie takie proste. Problem ma mi dzynarodowy charakter. Poza tym
trudno jest zdoby informacje. To nielegalne transakcje i dlatego ludzie nie chc
mówi . - U miechn ł si . - Narkomani nie lubi policji, wi c policja niewiele z
nich wyci ga. Z kolei ja, chocia nie lubi narkomanów, bo to trudni pacjenci, z
którymi wi kszo lekarzy nie chce mie do czynienia, rozumiem ich i dowiaduj
si ró nych rzeczy. Mam pewnie wi cej informacji o tym, co si dzieje, ni
oficjalne ródła policyjne.
- Czemu wi c nie powie pan tego policji? - zapytał z naciskiem Hellier.
Głos Warrena stał si nagle szorstki.
- Gdyby który z moich pacjentów dowiedział si , e nadu yłem jego zaufania
i wygadałem si przed policj , straciłbym wszystko. Pacjenci, zwłaszcza gdy
chodzi o narkomanów, musz bezwzgl dnie ufa lekarzowi, inaczej nie zgłosz si
na leczenie. Je eli nie maj do zaufania - przerzucaj si na czarny rynek.
Dostaj zanieczyszczon heroin z doków, po wy rubowanych cenach, albo
aseptyczn od którego z moich kolegów, pozbawionego skrupułów i nie stosu-
j cego adnej kuracji. W medycznym wiatku mamy par czarnych owiec.
Inspektor Stephens ch tnie to panu opowie.
Hellier siedział przygarbiony i w zamy leniu wpatrywał si w biurko..
- Jaka wi c jest odpowied ? Nic pan nie mo e zrobi ?
- Ja? - zdziwił si Warren. - A có ja mógłbym zrobi ? ródło dostaw le y
poza Angli , na Bliskim Wschodzie. Nie jestem awanturnikiem z powie ci
przygodowej, panie Hellier. Jestem lekarzem, który ma swoich pacjentów - i
jako wi
koniec z ko cem. Nie mog tak po prostu wyskoczy do Iranu, eby
prze y szale cz przygod .
- By mo e miałby pan mniej pacjentów, gdyby był pan wystarczaj co szalony
- mrukn ł Hellier, podnosz c si z krzesła. - Przepraszam, doktorze Warren, e
wchodz c tutaj zachowałem si niestosownie. Wyja nił mi pan wiele spraw,
których nie rozumiałem. Wytkn ł mi pan moje bł dy. Zapoznał mnie pan ze
swoj etyk . Wskazał pan te , jak mo na by rozwi za problem, ale nie chce pan
do tego przyło y r ki. Jakie wi c pan popełnia bł dy, doktorze Warren i jak to
si ma do pa skiej etyki?
Ruszył ci kim krokiem do drzwi.
- Prosz mnie nie odprowadza , doktorze. Sam trafi .
Kiedy za Hellierem zamkn ły si drzwi, Warren zaskoczony jego uwag , nie
mógł si pozbiera . Wrócił powoli do stoj cego za biurkiem krzesła i usiadł.
Zapalił papierosa i przez kilka minut trwał w gł bokim zamy leniu, po czym
potrz sn ł głow z rozdra nieniem, jakby chciał odp dzi natr tn much .
„To absurd! Kompletny absurd!" - pomy lał.
Ale ziarno w tpliwo ci zostało zasiane i nie umiał pozby si tej my li, chocia
bardzo si starał.
Tego wieczoru przeszedł si po Piccadilly i Soho, mijaj c restauracje, nocne
lokale i kluby, ulubione miejsca wi kszo ci jego pacjentów. Zobaczył kilku z nich.
16
Machali do niego, a on odpowiadał automatycznie tym samym gestem i szedł
dalej, prawie nie zdaj c sobie sprawy, gdzie jest, a dotarł na Wardour Street, w
s siedztwo biur Regent Films Company.
Spojrzał na budynek i powiedział gło no:
- To absurd!
Sir Robert Hellier równie miał ci k noc. Wrócił do swego mieszkania w
dzielnicy St. James, prawie wcale nie zdaj c sobie sprawy, jak tam dotarł. Szofer
zauwa ył jego zaci ni te wargi i spuszczony wzrok, zanim wi c odstawił
samochód, na wszelki wypadek zadzwonił z gara u do mieszkania.
- Stary jest w kiepskim nastroju, Harry - oznajmił Hutchinsowi, słu cemu
Helliera. - Lepiej trzymaj si od niego z daleka i miej si na baczno ci.
Kiedy wi c Hellier wszedł do swego luksusowego mieszkania. Hutchins
przygotował whisky i znikn ł. Hellier nie zauwa aj c ani obecno ci whisky, ani
nieobecno ci Hutchinsa, zagł bił si we wspaniałym fotelu i pogr ył w my lach.
Dr czyło go poczucie winy. Nie pami tał ju , kiedy po raz ostatni kto o mielił
si „podsun mu lustro", w którym mógłby si „przejrze ". Wra enie było
piorunuj ce. Nienawidził samego siebie, a Warrena nienawidził by mo e jeszcze
bardziej za to, e wtykał nos w dra liwe dla niego sprawy. Ale w gruncie rzeczy
był uczciwy i w pewnej chwili miał wiadomo , e słowa, które wypowiedział
przed wyj ciem i po piesznym opuszczeniem gabinetu Warrena to efekt
uzmysłowienia sobie, i pragnie zmusi doktora, by naruszył swoje zasady
moralne; chciał znale jego słaby punkt i sprowadzi go do własnego, n dznego
poziomu.
A June? Jakie miejsce zajmowała jego córka? Pomy lał, jaka była kiedy :
wesoła, pogodna i beztroska. Jego córka mogła mie wszystko: najlepsze szkoły,
modne stroje, przyj cia, zagraniczne wakacje i pod ka dym wzgl dem dostatnie
ycie.
„Miała wszystko, tylko nie mnie" - pomy lał z wyrzutem.
A potem, w którym momencie jego wypełnionego prac ycia,
niepostrze enie co si zmieniło. June ogarn ła niezaspokojona dza pieni dzy.
Wygl dało na to, e nie chodzi o rzeczy, które mo na za nie kupi , lecz o
pieni dze jako takie. Hellier doszedł do maj tku o własnych siłach, przeszedł
trudn szkoł ycia i uwa ał, e młodzi powinni samodzielnie dorabia si .
Zacz ło si od spokojnych rozmów z June, ale stopniowo zamieniły si one w cał
seri awantur, a w ko cu stracił panowanie nad sob i wtedy si rozstali.
Warren mówił prawd : wyrzucił córk z domu, nie próbuj c docieka , dlaczego
tak si zmieniła.
Kradzie sreber z domu utwierdziła go jedynie w przekonaniu, e córka
zeszła na zł drog i martwił si głownie o to, by sprawa nie nabrała rozgłosu i by
nie dowiedziała si o niczym prasa. Ze wstydem u wiadomił sobie nagle, e odk d
ujrzał inspektora Stephensa najbardziej dr czyła go my l, jak le b d o nim
pisa w zwi zku ze ledztwem.
Jak do tego doszło? Jak to si stało, e utracił najpierw on , a potem córk ?
Pracował ci ko, Bo e, jak ci ko! Wdarł si na sam szczyt w bran y, gdzie
najskuteczniej włada si sztyletem. Obracał milionami. Na przykład ta podró do
17
Ameryki: dobrał si do skóry tym cholernym, przebiegłym jankesom, ale za jak
cen ? Rezultatem tych sze ciu miesi cy był wrzód, podwy szone ci nienie, które
wcale nie podobało si lekarzowi, oraz wypalane nerwowo trzy paczki papierosów
dziennie... I martwa córka.
Rozejrzał si po swym apartamencie, popatrzył na wietlistego Renoira na
przeciwległej cianie i na bł kitnego Picassa na ko cu pokoju. Symbole sukcesu.
Znienawidził je nagle. Przesiadł si na inne krzesło, eby mie je za plecami i móc
patrze na panoram Londynu, na el bieta skie zwie czenia pałacu St. James.
Po co tyle pracował? Pocz tkowo robił to dla June, dla małej June i dzieci,
które miały dopiero si urodzi . Ale Helen nie chciała mie dzieci i June została
jedynaczk . Czy to wła nie wtedy praca stała si dla niego nałogiem, a mo e
raczej rodkiem uspokajaj cym? Wci gn ł go bez reszty dziwny wiat wytwórni
filmowych, w którym nie wiadomo, co jest wa niejsze: pieni dze czy sztuka. A dla
ony nie było ju miejsca w jego sercu.
Mo e dlatego, e j zaniedbywał, Helen zmuszona była szuka innych
m czyzn, najpierw potajemnie, potem ju otwarcie. Zm czyła go w ko cu ta
dwuznaczna sytuacja i doprowadził do rozwodu.
Ale jakie, na Boga, miejsce zajmowała w tym wszystkim Helen? Miał prac ,
któr nale ało wykona . Musiał podejmowa decyzje -nikt by tego nie zrobił za
niego. A ka da cholerna decyzja poci gała za sob nast pne, wypełniaj c mu czas
i ycie, a nie było ju miejsca na nic poza prac . Rozprostował dłonie i przyjrzał
si im. „Jestem tylko maszyn . Mam umysł, który słu y do podejmowania wła-
ciwych decyzji i r ce do podpisywania stosownych czeków" - pomy lał z
niech ci .
I gdzie po drodze stracił June, swoj córk . Ogarn ł go nagle potworny
wstyd na my l o li cie, o którym mówił Warren. Przypomniał sobie, jak do tego
doszło. To był fatalny tydzie . Przygotowywał si do podró y do Ameryki i
wszystko szło le, miał wi c mas roboty. Pami tał, jak panna Waiden, jego
sekretarka, zast piła mu drog na korytarzu w biurze.
- Sir Robert, mam dla pana list od panny Hellier. Chciałaby spotka si z
panem w pi tek.
Przystan ł nieco zaskoczony, pocieraj c rozpaczliwie podbródek. Chciał
załatwi swoje sprawy, ale zarazem chciał zobaczy si z June.
- Niech to diabli. Na pi tek rano jestem umówiony z Matchetem, a to oznacza
tak e wspólny obiad. Co z popołudniem, panno Waiden?
Nie nale ała do tych sekretarek, które musz zagl da do terminarza.
Wła nie dlatego j zatrudniał.
- Pa ski samolot odlatuje o wpół do czwartej. B dzie pan musiał wcze nie
sko czy obiad.
- Hm... Poprosz pani o co , panno Waiden. Niech pani napisze do mojej
córki i wyja ni sytuacj . Prosz j powiadomi , e odezw si ze Stanów, gdy
tylko b d mógł.
I wszedł do gabinetu, a potem do nast pnego i nast pnego, a sko czył si
dzie - osiemnastogodzinny dzie pracy. Dwa dni pó niej był pi tek, narada z
Matchetem i kosztowny obiad, konieczny, aby go udobrucha . Potem szybka
jazda samochodem na Heathrow - i w mgnieniu oka znalazł si w Nowym Jorku,
18
gdzie oczekiwali go Hewling i Morrin ze swoimi zdradliwymi ofertami i
propozycjami.
Potem trzeba było lecie nagle do Los Angeles i pobi hollywoodzkich
magnatów na ich własnej ziemi. Gdy wrócił do Nowego Jorku, Morrin namówił
go na wycieczk do Miami i na wyspy Bahama. Była to niewybredna próba
przekupienia go pozorami go cinno ci. Ale pokonał ich wszystkich i prze ywał
szczyt swej kariery, przywo c do Anglii owoce zwyci stwa. Na miejscu zastał
"jednak jeden wielki bałagan, poniewa nikt nie był wystarczaj co silny, eby
kontrolowa Matcheta. Przez cały ten czas ani razu nie pomy lał o swojej córce.
Zapadaj cy mrok ukrywał szaro jego twarzy, gdy zastanawiał si nad t
odpychaj c prawd . Próbował szuka usprawiedliwienia, ale go nie znalazł.
Wiedział, e było co jeszcze gorszego. Wiedział, e nigdy nie dał June okazji, by
mogła si z nim zwyczajnie, po ludzku, porozumie . Była w jego yciu czym
drugoplanowym. Wła nie czym , a nie kim . wiadomo tego najbardziej go
dr czyła. Hellier wstał i przechadzał si niespokojnie po pokoju, my l c o tym
wszystkim, co mówił Warren. Warren najwyra niej traktował narkomani jako
co zwyczajnego, normalne zjawisko, z którym trzeba sobie jako radzi . I cho
nie powiedział tego wprost, mo na było wywnioskowa , e jego zadaniem było
likwidowanie skutków zaniedba takich ludzi jak Hellier. Ale z pewno ci win
ponosił kto inny. Czy nie ci, którzy czerpi z tego zyski? Handlarze narkotyków?
Hellier przystan ł, czuj c jak ogarnia go gniew, gniew, którego po raz pierwszy
nie kierował przeciw sobie samemu. Zgrzeszył zaniedbaniem, i nie mo na było
tego bagatelizowa . Ale ci, którzy grzeszyli uczynkiem, wiadomie dostarczaj c
narkotyki młodym ludziom, aby osi gn zysk, popełniali rzecz potworn . On
sam okazał si po prostu nierozwa ny, natomiast handlarze narkotyków byli
uosobieniem zła. Jego gniew narastał i w ko cu miał wra enie, e go rozsadzi, ale
wtedy wiadomie si opanował, aby móc logicznie my le . Podobnie jak nie
dopu cił, by emocje wzi ły w nim gór , gdy prowadził negocjacje z Matchetem,
Hewlingiem i Morrinem, i tym razem starał si , by jego niebagatelny intelekt nie
napotkał przeszkód w rozwi zywaniu nowego problemu. Hellier, jak wydajna
maszyna, zaczynał powoli sprawnie funkcjonowa .
Najpierw pomy lał o Warrenie, który jako znawca tematu był niew tpliwie
kluczow postaci . Hellier zwykł uwa nie obserwowa ludzi, z którymi miał do
czynienia, poniewa drobne szczegóły zachowania ujawniały ich słabe i mocne
strony. Starał si przypomnie sobie dokładnie, co i w jaki sposób mówił Warren.
Skoncentrował si na tych dwóch kwestiach. Był pewien, e Warren wie co
wa nego. Musiał jednak mie pewno , e wybrany klucz nie złamie mu si w
r ce. Podniósł zdecydowanie słuchawk telefonu i wykr cił numer. W chwil
potem mówił:
- Tak, wiem, e jest pó no. Czy mamy jeszcze adres tej firmy
detektywistycznej? Pomogli nam w sprawie Lowreya... Dobrze! Chc , eby
sprawdzili doktora Nicholasa Warrena. Prosz powtórzy . Trzeba to zrobi
dyskretnie. Wszystko, co mo na zdoby na jego temat, do cholery! Jak
najszybciej... raport w ci gu trzech dni... Och, do diabla z kosztami! Zapiszcie to
na mój prywatny rachunek.
Si gn ł machinalnie po karafk z whisky.
19
- I jeszcze jedno. Niech dział informacji zdob dzie, co si da, na temat
przemytu narkotyków. Chodzi w ogóle o nielegalny handel narkotykami. Ten
raport te ma by gotowy za trzy dni... Tak, nie artuj .. Z tego mo e by niezły
film. - Przerwał na moment. - I ostatnia sprawa: niech ludzie z działu informacji
nie zbli aj si do doktora Warrena... Tak, wiem, e to prawdopodobne, ale
musz trzyma si od niego z daleka, zrozumiano? To dobrze!
Odło ył słuchawk telefonu i z pewnym zdziwieniem spojrzał na karafk .
Postawił j ostro nie, po czym wszedł do sypialni. Po raz pierwszy od lat
zrezygnował ze zwyczaju starannego wieszania swoich rzeczy, pozostawiaj c je
rozrzucone na podłodze.
Gdy tylko znalazł si w łó ku, opu ciło go napi cie i poczuł fizyczne
odpr enie. Dopiero wtedy jego organizm poddał si rozpaczy i przyszło
załamanie. Ciałem tego pi dziesi cioletniego m czyzny wstrz sn ł szloch i
poduszka zrobiła si mokra od łez.
20
Rozdział 2
Warren był i zarazem nie był zaskoczony, e Hellier ponownie si odezwał.
Zastanawiał si usilnie, o co mu mo e chodzi i miał wła ciwie ochot nie zgodzi
si na spotkanie. Wiedział z do wiadczenia, e gdy krewni ofiar rozpami tuj
zbyt długo mier swych bliskich, na dłu sz met nikomu nie przynosi to
po ytku. Efekt jest taki, e ich poczucie winy zamienia si w pogodzenie z losem,
on za jako człowiek wyznaj cy okre lone zasady moralne uwa ał, i winowajcom
nale y si kara, a najsurowiej karzemy siebie sami.
Ale gdzie w zakamarkach wiadomo ci czaiła si nadal niepokoj ca
w tpliwo , któr zaszczepiły w nim słowa wypowiedziane na po egnanie przez
Helliera. Tak wi c, troch ku własnemu zaskoczeniu, przyj ł zaproszenie do
mieszkania w dzielnicy St. James. Tym razem, o dziwo, nie miał nic przeciwko
temu, by spotka si z Hellierem na jego terenie. Bitw i tak ju wygrał.
Hellier przywitał go konwencjonalnym „Ciesz si , e pan przyszedł,
doktorze" i poprowadziwszy do du ego, luksusowego pokoju o przyjemnym
wystroju, wskazał uprzejmie fotel.
- Czego panu nala ? - zapytał. - A mo e pan nie pije? Warren u miechn ł si .
- Nie jestem pozbawiony zwykłych wad. Poprosz szkock .
Po chwili popijał tak dobr whisky, e było niemal zbrodni rozcie cza j
wod , i trzymał w r ku papieros z monogramem Helliera.
- My, ludzie filmu, jeste my malownicz gromad - powiedział z przek sem
Hellier. - Skłonno do autoreklamy to jedna z naszych najwi kszych wad.
Warren spojrzał na splecione złote litery RH, wytłoczone na papierosie
r cznej roboty. Podejrzewał, e nie był to zwykły styl Helliera, e z
wyrachowaniem dostosowywał si on do konformistycznych wymogów swojej
bran y. Czekał w milczeniu, a gospodarz zagai rozmow w sensowniejszy
sposób.
- Przede wszystkim musz przeprosi za t scen w pa skim gabinecie -
powiedział Hellier.
- Ju pan to zrobił - odparł z powag Warren. - A zreszt nie ma pan powodu
przeprasza .
Hellier usadowił si w fotelu naprzeciwko Warrena i postawił szklank na
niskim stoliku.
- Słysz , e cieszy si pan, w swoim rodowisku znakomit opini . Warren
uniósł brew.
- Doprawdy?
- Zbierałem informacje na temat handlu narkotykami. Wydaje mi si , e
zdobyłem tego sporo.
- W ci gu trzech dni? - zapytał Warren z ironi w głosie.
- W przemy le filmowym, ze wzgl du na jego charakter, musimy posiada
ogromny zasób wiedzy na ró ne tematy. Mój dział informacji jest niemal równie
dobry jak, powiedzmy, biuro prasowe. Je eli do jakiej sprawy przydzieli si
wystarczaj co du grup ludzi, mo na w trzy dni wiele zdziała .
Warren pozostawił to bez komentarza i tylko skin ł głow .
21
- Moi informatorzy stwierdzili, e co trzecia spo ród indagowanych osób
radziła im zwróci si do pana jako czołowego specjalisty.
- Ale nie zrobili tego - stwierdził lakonicznie Warren. Hellier u miechn ł si .
- Nie, bo im zabroniłem. Sam pan powiedział, e jest bardzo zaj ty. Nie
chciałem panu przeszkadza .
- Pewnie powinienem podzi kowa - odparł Warren z udan powag .
Hellier wyprostował plecy.
- Doktorze Warren, sko czmy te potyczki. Wyło wszystkie karty na stół.
Poprosiłem równie , aby zebrano informacje na pana temat.
Warren popijał whisky, spokojnie przygl daj c si Hellierowi znad szklanki.
- Za du o pan sobie pozwala - zauwa ył ogl dnie. - Powinienem chyba
zapyta , czego si pan dowiedział. Hellier uniósł dło .
- Samych dobrych rzeczy, doktorze. Cieszy si pan godn pozazdroszczenia
opini jako człowiek i jako lekarz, a prócz tego jest pan wybitnym specjalist w
dziedzinie narkomanii.
- Chciałbym kiedy przeczyta swoje dossier - stwierdził drwi co Warren. -
Przypominałoby to lektur własnego nekrologu. Niewielu z nas ma tak szans . -
Odstawił szklank . - A czemu maj słu y te... te wysiłki z pa skiej strony?
- Chciałem uzyska pewno , e jest pan odpowiednim człowiekiem - odparł
powa nie Hellier.
- Mówi pan zagadkami - zniecierpliwił si Warren. - Chce pan mi
zaproponowa prac ? - zapytał rozbawiony. - Mo e mam by doradc przy
kr ceniu filmu?
- Mo e - odparł Hellier. - Pozwoli pan, e zadam jedno pytanie. Rozwiódł si
pan z on . Dlaczego?
Warren był oburzony, zdziwiony i zaszokowany. Oburzył go charakter
pytania. Zdziwiło to, e układny Hellier je zadał, a zaszokował fakt, i zasi gał o
nim a tak szczegółowych informacji.
- To moja sprawa - odpowiedział chłodno.
- Niew tpliwie. - Helłier przygl dał si Warrenowi przez moment. - Powiem
panu, dlaczego ona si z panem rozwiodła. Nie podobały si jej pa skie kontakty
z narkomanami.
Warren oparł dłonie o por cze fotela, zamierzaj c wsta , ale Hellier
powiedział stanowczo:
- Siadaj, człowieku. Wysłuchaj, co mam do powiedzenia.
- Niech to b dzie co sensownego - odparł Warren, uspokajaj c si . - Takie
rozmowy działaj mi na nerwy. Hellier zgasił papierosa i zapalił nast pnego.
- Ten fakt mówi mi wi cej o panu ni o pa skiej onie, która mnie nie
obchodzi. Dowodzi mianowicie, e sprawy zawodowe s dla pana wa niejsze ni
ycie osobiste. Wie pan, e uwa aj pana za fanatyka w dziedzinie narkotyków?
- Ju mi na to zwracano uwag - rzekł chłodno Warren. Hellier pokiwał
głow .
- Jak sam pan wspomniał - a potwierdza to mój pobie ny raport
- narkomani nie nale do najłatwiejszych pacjentów. S zarozumiali,
agresywni, zakłamani, zło liwi, przebiegli - pasuj do nich wszelkie pejoratywne
22
okre lenia. A jednak pan mimo wszystko uporczywie stara si im pomóc. Nawet
za cen rozstania z on . Na mój gust wiadczy to o wielkim zaanga owaniu.
- Te co ! - achn ł si Warren. - Taki ju jest charakter tej pracy. Wszystkie
ujemne cechy, które pan wymienił, stanowi objawy typowego zespołu
uzale nienia. Narkomani zachowuj si w ten sposób z powodu nałogu i nie
mo na pozostawi ich własnemu losowi tylko dlatego, e nie podoba nam si ich
sposób bycia. - Pokr cił głow . - Brosz przej do rzeczy. Nie zjawiłem si tu,
eby by podziwianym - zwłaszcza przez pana.
Hellier zrobił si czerwony na twarzy.
- W pewnym sensie powiedziałem ju , o co chodzi - stwierdził. -Ale przejd do
sedna sprawy. Kiedy byłem w pa skim gabinecie, powiedział pan, e cała rzecz w
tym, by powtrzyma nielegalny dopływ narkotyków. Powiedział pan te , e to
problem mi dzynarodowy. I stwierdził pan natychmiast, e nie jest
przygotowany, by wyskoczy do Iranu i prze y tam szale cz przygod . -
Wymierzył w niego wyprostowany palec. -My l , e pan co wie. doktorze
Warren, i to co bardzo konkretnego.
- Mój Bo e! - odrzekł Warren. - Wyci ga pan pochopne wnioski.
- Jestem do tego przyzwyczajony - odparł spokojnie Hellier. - Mam spore
do wiadczenie - i na ogół si nie myl . Za to mi płac i to sporo. A wi c dlaczego
Iran? Heroin wyrabia si z opium, a opium pochodzi z wielu miejsc. Mo e
pochodzi z Dalekiego Wschodu, z Chin albo Birmy, ale pan stwierdził, e
problem nielegalnych dostaw ma swoje ródło na Bliskim Wschodzie. Dlaczego
Bliski Wschód? I dlaczego akurat Iran? To opium mogłoby pochodzi z
któregokolwiek z kilku krajów od Afganistanu po Grecj , a pan bez namysłu
wymienia Iran. - Odstawił szklank , która delikatnie brz kn ła. -Pan wie co
konkretnego, doktorze Warren. Warren poruszył si w fotelu.
- Sk d to nagłe zainteresowanie?
- Poniewa postanowiłem co z tym zrobi - odparł Hellier. Za miał si
krótko, widz c wyraz twarzy Warrena. - Nie, nie oszalałem ani nie mam manii
wielko ci. Sam pan mi podsun ł t my l. Po jakiego diabła leczy tych cholernych
idiotów, skoro mog wyj na ulic i za najbli szym rogiem dosta nast pn
porcj narkotyku? Gdyby przerwa nielegalne dostawy, miałby pan o wiele
łatwiejsz prac .
- Na Boga! - wybuchn ł Warren.-Pracuj nad tym setki policjantów na całym
wiecie. Niby dlaczego pan miałby by od nich lepszy?
Hellier wycelował w niego palec.
- Poniewa posiada pan informacje, których nie chce pan przekaza policji ze
znanych sobie powodów - jestem pewien, e najzupełniej etycznych.
- A które przeka panu, czy o to chodzi?
- No, nie - odparł Hellier. - Mo e je pan zatrzyma dla siebie, je li pan chce. -
Raz jeszcze wymierzył palec w kierunku Warrena. -Widzi pan, to pan załatwi t
spraw .
- Teraz ju wiem, e pan oszalał - stwierdził z niesmakiem War-ren. - Panie
Hellier, my l , e jest pan wytr cony z równowagi. Chce pan odby jak
dziwaczn ekspiacj i próbuje mnie pan do tego wci gn . - Skrzywił si . - To
23
przypomina zamykanie drzwi do stajni, kiedy ko ju z niej uciekł. Nie chc bra
w tym udziału.
Hellier nie przejmuj c si jego słowami, zapalił kolejnego papierosa, na co
Warren powiedział nagle:
- Za du o pan pali.
- Jest pan ju drugim lekarzem, który mi to mówi w ci gu ostatnich dwóch
tygodni - Hellier machn ł r k . - Widzi pan, nawet teraz nie przestaje pan
wykonywa swego zawodu. Kiedy poprzednio si widzieli my, powiedział pan co
jeszcze: „Jestem lekarzem, który jako wi e koniec z ko cem". - Roze miał si . -
To fakt, znam co do grosza stan pa skiego konta. Przypu my jednak, e
dysponowałby pan praktycznie nieograniczonymi funduszami, a do tego informa-
cjami, które moim zdaniem pan posiada, bo nawiasem mówi c wcale pan temu
nie przeczy. Co wtedy?
Warren odezwał si bez namysłu:
- Jeden człowiek sobie z tym nie poradzi.
- Kto powiedział, e chodzi o jednego człowieka? Niech pan dobierze sobie
ludzi - nalegał Hellier. Warren wpatrywał si w niego.
- Zdaje si , e mówi pan powa nie - stwierdził ze zdziwieniem.
- W mojej bran y wymy la si dla ludzi bajki - powiedział powa nie Hellier -
ale na własny u ytek tego nie robi . Mówi jak najbardziej powa nie.
Warren wiedział, e si nie omylił. mier córki naprawd wytr ciła Helliera
z równowagi. Zawsze d ył w yciu do jednego celu, a teraz zboczył z kursu i
skoncentrował si całkowicie na nowym zadaniu. I trudno byłoby go
powstrzyma .
- Chyba nie zdaje pan sobie sprawy, o jak chodzi stawk - powiedział.
- Nie obchodzi mnie to - odparł oboj tnie Hellier. - Chc załatwi tych drani.
Chc krwi!
- Czyjej krwi? Mojej? - zapytał cynicznie Warren. - Wybrał pan
nieodpowiedniego człowieka. Zreszt chyba nikt odpowiedni nie istnieje.
Potrzebny panu kto po redni mi dzy wi tym Jerzym a Jamesem Bondem.
Jestem lekarzem, a nie pogromc gangsterów.
- Ma pan potrzebn wiedz i kwalifikacje - powiedział z naciskiem Hellier.
Zdawał sobie spraw , e za chwil mo e Warrena utraci , dodał wi c spokojnie: -
Niech pan nie podejmuje pochopnej decyzji, doktorze. Prosz to przemy le . -
Jego głos nabrał ostrego tonu. - I prosz nie zapomina o etyce. - Spojrzał na
zegarek. - A teraz mo e co przek simy?
Warren opuszczał mieszkanie Helliera najedzony do syta, ale pełen
niepokoju. Id c po Jermyn Street w kierunku Piccadilly Circus rozwa ał
wszystkie aspekty jego dziwnej propozycji. Bez w tpienia Hellier mówił serio, ale
nawet w połowie nie miał poj cia, w co si pakuje. W wyst pnym wiatku
handlarzy narkotyków nie znano lito ci. Gra szła o zbyt du stawk .
Przeciskaj c si przez szemrz cy tłum na Piccadilly Circus, skr cił w Soho.
Przystan ł obok pubu, spojrzał na zegarek i wszedł do rodka. Było tam tłoczno,
ale kto usłu nie zrobił mu miejsce w rogu baru, zamówił wi c szkock i
trzymaj c szklank w r ce, rozejrzał si wokół. Po drugiej stronie sali siedziało
24
przy stoliku trzech jego chłopaków. Przyjrzał si im badawczo i uznał, e
niedawno musieli si szprycowa . Zachowywali si swobodnie i prowadzili
o ywion rozmow . Jeden z nich spojrzał znad stolika i pomachał do niego r k .
Warren pozdrowił go, unosz c dło .
Aby dotrze do swoich pacjentów i mimo wszelkich trudno ci zdoby ich
zaufanie, Warren przebywał w ród nich i w ko cu go zaakceptowali. Walczył z
uporem, eby stosowali czyste strzykawki i wod destylowan . Zbyt wielu z nich
nie miało najmniejszego poj cia o higienie. Dzielił z nimi ycie w przest pczym
pół wiatku, o którym nawet prostytutki z Soho wyra ały si z pogard , uwa aj c,
e narkomani psuj opini całej okolicy. Człowiek miał ochot si mia - albo
płaka .
Warren nie poddawał ocenie ich post powania. Dla niego był to problem
społeczny i medyczny. Nie obchodziła go bezpo rednio wrodzona człowiekowi
słabo , która doprowadzała ludzi do za ywania heroiny. Wiedział jedynie, e
gdy kto raz popadł w nałóg, nie miał ju wyj cia. Na tym etapie adne
oskar enia nie miały sensu, gdy do niczego nie prowadziły. Był tylko chory
człowiek, który potrzebował pomocy i Warren pomagał mu, maj c przeciw sobie
całe społecze stwo, policj , a nawet samego narkomana.
Wła nie w tym pubie i w podobnych miejscach dowiedział si trzech
niepodwa alnych faktów i usłyszał tysi ce pogłosek, składaj cych si na t
wyj tkow wiedz , któr Hellier usiłował z niego wydoby . Zadaj c si z
narkomanami miał do czynienia ze wiatem przest pczym. Na pocz tku w jego
obecno ci byli małomówni, ale potem, kiedy przekonali si , e mo na liczy na
jego dyskrecj , zacz li rozmawia z nim bardziej swobodnie. Wiedzieli, kim jest i
co robi, ale akceptowali to, chocia dla cz ci z nich był po prostu Jeszcze jednym
„napalonym samarytaninem", który nie powinien wtyka nosa w cudze sprawy.
Wi kszo jednak go zaakceptowała.
Odwrócił si w stron baru i zacz ł wpatrywa w szklank . „Nick Warren
jako Bond-amator!" - pomy lał. Hellier jest niesamowity. Problem polegał na
tym, e nie zdawał sobie sprawy, na co si porywa. Był milionerem, ale przy
cenach obowi zuj cych w handlu narkotykami nawet Hellier mógł si wydawa
biedakiem, a gdy gra idzie o takie pieni dze, ludzie nie wahaj si zabija .
Czyja ci ka r ka waln ła go po plecach tak, e a si zakrztusił.
- Cze , doktorku. Topisz smutki? Warren odwrócił si .
- Cze , Andy. Napij si .
- Bardzo ch tnie - odparł Andrew Tozier.- Ale na mój rachunek. - Wyci gn ł
portfel i z grubego pliku wyłuskał pojedynczy banknot.
- Nie przyszłoby mi to do głowy - powiedział chłodno Warren. -Jeste wci
bez pracy. - Odszukał wzrokiem barmana i zamówił dwie porcje whisky.
- Taaak... - odparł Tozier, chowaj c portfel. - Na mój gust, na wiecie robi si
zbyt spokojnie.
- Chyba nie czytasz gazet - zauwa ył Warren. - Rosjanie znowu rozrabiaj , a
w Wietnamie, jak słyszałem, dalej jest gor co.
- Ale to wielki biznes - stwierdził Tozier. - Dla takich drobnych
przedsi biorców jak ja, nie ma miejsca. Wsz dzie to samo - du e firmy niszcz
nas, nic nie znacz cych facetów. - Wzi ł do r ki szklank . - Zdrowie!
25
Warren przygl dał mu si z nagłym zainteresowaniem. Major Andrew
Tozier. Zawód: najemnik. Płatny zabójca. Andy nie strzeliłby do kogokolwiek - to
byłoby morderstwo. Ale gotów był na zlecenie jakiego nowego rz du zap dzi do
szeregu pułk na wpół wyszkolonych czarnoskórych ołnierzy i poprowadzi ich
do boju. Stanowił yw ilustracj ogarni tego schizofreni wiata.
- Zdrowie! - powiedział machinalnie Warren. W głowie kł biły mu si szalone
my li.
Tozier wskazał głow na drzwi.
- Twój gabinet si zapełnia, doktorku. - Warren obejrzał si i zobaczył
wchodz cych wła nie czterech młodych m czyzn. Trzej byli jego pacjentami, ale
czwartego nie znał. - Nie rozumiem, jak mo esz znie tych mierdzieli -
stwierdził Tozier.
- Kto musi si nimi zajmowa - odparł Warren. - Kim jest ten nowy?
Tozier wzruszył ramionami.
- Jeszcze jedna przekl ta dusza w drodze dopiekła. - Jego słowa zabrzmiały
do makabrycznie. - Spotkasz go zapewne, jak b dzie chciał si szprycowa .
Warren pokiwał głow .
- A wi c w twojej robocie zastój.
- Całkowity.
- Mo e dasz wygórowanych stawek? Przypuszczam, e to kwestia poda y i
popytu, jak w ka dej innej bran y.
- Stawki nigdy nie s wygórowane - odparł Tozier nieco sm tnie. - Jak cen
wyznaczyłby za własn skór , doktorku?
- Wła nie dano mi to pytanie - w po redni sposób - rzekł Warren, my l c o
Hellierze. - A jaka wła ciwie obowi zuje stawka?
- Pi set miesi cznie plus cholernie wysoka premia po wykonaniu zadania. -
Tozier u miechn ł si . - Chcesz zacz wojn ? Warren popatrzył mu w oczy.
- Niewykluczone. Tozier przestał si u miecha . Przyjrzał si Warrenowi
uwa nie. Sposób, w jaki to powiedział, zrobił na nim wra enie.
- Wielki Bo e! Chyba mówisz serio - rzekł. - Z kim chcesz si zmierzy ? Ze
stołeczn policj ? - U miechn ł si ponownie, tym razem jeszcze szerzej.
- Nigdy nie pracowałe tak naprawd na prywatne zlecenie, prawda? - zapytał
Warren. - Chodzi mi o to czy brałe udział w jakiej prywatnej, a nie publicznej
wojnie.
Tozier pokr cił głow .
- Zawsze trzymałem si prawa, a przynajmniej polityki. Zreszt niełatwo o
ludzi, którzy finansuj rozróby z własnej kieszeni. Rozumiem, e nie chodzi o
noszenie spluwy za jakim wa niakiem z Soho, który dorabia si mozolnie
prywatnego imperium? Ani o osobist ochron ?
- Nic z tych rzeczy - odparł Warren. Zastanawiał si , jaki jest Andrew Tozier.
Miał swoje zalety. Niedawno Warren spytał go, dlaczego nie skorzystał z
konfliktu w jednym z krajów Ameryki Południowej.
Tozier okazał zjadliw pogard .
- Na Boga! Tam bij si o władz dwa gangi awanturników z wy szych sfer.
Nie mam ochoty powystrzela Bogu ducha winnych, pieprzonych wie niaków,
26
którzy przypadkiem znajd si na linii ognia. - Patrzył na Warrena w skupieniu. -
Sam decyduj o tym, gdzie mam walczy - stwierdził.
Warren pomy lał, e gdyby podj ł idiotyczne wyzwanie Helliera, Andy Tozier
byłby dla niego odpowiednim towarzyszem. Ale nie brał tego powa nie.
Tozier pomachał r k na kelnera i uniósł w gór dwa palce. Potem odwrócił
si do Warrena i rzekł:
- Masz jaki problem, doktorku. Kto wywiera na ciebie presj ?
- W pewnym sensie - odparł kwa no Warren. Pomy lał, e Hellier tak
naprawd jeszcze nie zacz ł. Nast pnym etapem b dzie moralny szanta .
- Podaj mi jego nazwisko - zaproponował Tozier. - Troch go przycisn . Nie
b dzie ci si wi cej naprzykrzał. Warren u miechn ł si .
- Dzi ki, Andy. To innego rodzaju presja. Tozier najwyra niej poczuł ulg .
- W takim razie w porz dku. My lałem, e zmówili si przeciw tobie ci twoi
szprycownicy. Szybko bym ich przywołał do porz dku. - Poło ył na kontuarze
jednofuntowy banknot i zabrał reszt . - No to, oby nam si ...!
- Przypu my, e to ja potrzebowałbym ochrony - zacz ł ostro nie Warren. -
Czy podj łby si tego za normaln cen ? Tozier roze miał si na głos.
- Nie byłoby ci sta . Ale popracowałbym za darmo, gdyby ta robota nie
trwała zbyt długo. - Na czole pojawiły mu si zmarszczki. -Ciebie naprawd co
gryzie, doktorku. Lepiej powiedz mi, o co chodzi.
- Nie - odparł stanowczo Warren. Je eli - a stało to pod cholernie du ym
znakiem zapytania - miał gł biej wchodzi w t spraw , nie mógł nikomu ufa ,
nawet Andy'emu Tozierowi, który wydawał si do uczciwy. - Je li w ogóle do
tego dojdzie - powiedział powoli - cała rzecz potrwa, powiedzmy, par miesi cy i
dotyczy b dzie Bliskiego Wschodu. Dostałby swoich pi setek miesi cznie plus
premi .
Tozier ostro nie odstawił szklank .
- I nie chodzi o polityk ?
- O ile mi wiadomo, nie - odparł Warren w zamy leniu.
- I mam ochrania ciebie"? - Tozier wydawał si zaskoczony. Warren
u miechn ł si szeroko.
- Mo e b dzie troch przepychanki.
- Bliski Wschód i adnej polityki. Mo na i tak - powiedział Tozier z zadum ,
kr c c głow . - Lubi zwykle wiedzie dokładniej, w co si pakuj , - Posłał
Warrenowi przenikliwe spojrzenie.- Ale tobie mog zaufa . Daj zna , kiedy b d
potrzebny.
- Mo e nigdy do tego nie doj - ostrzegł Warren. - Nie ma adnych
zobowi za .
- W porz dku - odparł Tozier. - Powiedzmy, e jestem do usług. -
Ostentacyjnie opró nił szklank i odstawił j z hałasem, patrz c wyczekuj co na
Warrena. - Teraz twoja kolejka. Je eli kogo sta na wynaj cie mnie, mo e
postawi mi drinka.
Wróciwszy do domu, Warren przez długi czas siedział w fotelu wpatruj c si
w przetrze . Mimo tego, co usłyszał od niego Andy Tozier, w jaki trudny do
okre lenia sposób czuł si zaanga owany w spraw . Ju samo spotkanie z tym
27
człowiekiem nasun ło mu ró ne pomysły, pomysły zupełnie szalone, ale z ka dym
tykni ciem zegara coraz bardziej realne i konkretne. W pewnej chwili nerwowo
wstał z fotela i przeszedł przez pokój.
- A niech ci diabli, Hellier! - powiedział na głos.
Podszedł do biurka, wyj ł kartk papieru i zacz ł co skrz tnie zapisywa .
Wpół godziny pó niej miał zanotowanych około dwudziestu nazwisk. Przejrzał
uwa nie list i zacz ł wykre la niektóre z nich. Gdy min ł kolejny kwadrans,
spis zawierał tylko pi nazwisk:
ANDREW TOZIER
JOHN FOLLET
DAN PARKER
BEN BRYAN
MICHAEL ABBOT
Dom pod numerem dwudziestym trzecim na ulicy Akacjowej był schludnym
bli niakiem, podobnym do setek innych w okolicy. War-ren pchn ł drewnian
furtk , po czym mijaj c male ki przydomowy ogródek przeszedł kilka kroków
dziel cych go od frontowych drzwi i nacisn ł dzwonek. Otworzyła mu zadbana
kobieta w rednim wieku, witaj c go z rado ci .
- O, doktor Warren! Dawno pana nie widzieli my. - Na jej twarzy pojawiło si
zaniepokojenie. - Chyba nie chodzi znów o Jimmy'ego, prawda? Nie wpakował
si w nowe kłopoty?
Warren u miechn ł si uspokajaj co.
- Nic mi o tym nie wiadomo, pani Parker. Czuł, jak sprawiło jej to ulg .
- Och! - westchn ła. - No to i dobrze. Chce pan zobaczy si z Jimmy'm? Nie
ma go w domu. Poszedł do klubu.
- Przyszedłem do Dana na przyjacielsk pogaw dk - wyja nił Warren.
- Ale jestem roztrzepana - zreflektowała si pani Parker. - Trzymam pana w
drzwiach. Prosz wej , doktorze. Dan wła nie wrócił. Myje si na górze.
Warren doskonale wiedział, e Dan Parker dopiero co wrócił. Nie chciał si z
nim spotyka w warsztacie, w miejscu pracy, czekał wi c w swoim samochodzie i
pojechał za nim do domu. Pani Parker wprowadziła go do pokoju, którego okno
wychodziło na ulic .
- Powiem mu, e pan przyszedł - oznajmiła.
Warren rozejrzał si po niewielkim pokoiku. Zobaczył na cianie trzy gliniane
kaczki, a na kredensie zdj cia dzieci i fotografi młodego jeszcze Dana Parkera w
mundurze. Nie musiał czeka długo. Parker wszedł do pokoju i wyci gn ł do
niego r k .
- Có za nieoczekiwana przyjemno , doktorze. - ciskaj c mu dło , Warren
poczuł twardo zgrubiałego naskórka. -Którego dnia mówiłem wła nie do Sally,
e byłoby dobrze cz ciej pana widywa .
- Mo e tak jest lepiej - odparł Warren z odrobin alu. - Obawiam si , e
wła nie przestraszyłem pani Parker.
- Taak - powiedział z powag Parker. - Wiem, o czym pan my li. Ale mimo
wszystko chcieliby my pana widywa . Tak po przyjacielsku. - W jego głosie nadal
28
pobrzmiewał miły akcent z Lancaster, chocia Parker od wielu lat mieszkał w
Londynie. - Niech pan siada, doktorze. Sally przyniesie zaraz herbat .
- Przyszedłem do pana... w interesach.
- Ach, tak - odparł ze spokojem Parker. - Zajmiemy si tym po podwieczorku,
zgoda? Sally i tak musi wyj . Jej młodsza siostra niezbyt dobrze si czuje, wi c
pomaga jej troch przy dziecku.
- Przykro mi to słysze - powiedział Warren. - A co u Jimmy'ego?
- Teraz ju w porz dku - odparł Parker. - Sprowadził go pan ze złej drogi,
doktorze. Postraszył go pan jak nale y, a ja staram si dopilnowa , eby dalej
miał bat nad głow .
- Nie byłbym dla niego zbyt surowy.
- Tyle, ile trzeba - stwierdził bezkompromisowo Parker. - Nie b dzie si ju
głupio zabawiał. - Westch ł ci ko. - Co te dzieciaki teraz wyprawiaj . Kiedy
byłem młody, to si nie zdarzało. Gdybym zrobił to, co Jimmy, ojciec złoiłby mi
pasem skór . A miał ci k r k ten mój stary. - Pokr cił głow . - Ale nam co
takiego nawet by nie przyszło do głowy.
Warren wysłuchiwał tych staromodnych rodzicielskich utyskiwa bez cienia
u miechu.
-Tak - zgodził si z cała powag . - Wiele si zmieniło.
Sally Parker wniosła podwieczorek. Była to skromniejsza, południowa
odmiana posiłku, jaki jada si tradycyjnie w północnej cz ci kraju. Namawiała
Warrena na domowe ciasteczka i ro ki, nalegała te , by wypił drug fili ank
herbaty. Warren dyskretnie przygl dał si Parkerowi, próbuj c si zorientowa ,
jak zacz rozmow na delikatny temat, aby mo liwie najskuteczniej skłoni go
do współpracy.
Daniel Parker miał czterdzie ci lat. W ostatnich miesi cach wojny wst pił do
marynarki i postanowił w niej pozosta . Podczas pokoju pi ł si uparcie do góry,
mimo e awanse, sił rzeczy, nast powały rzadko. Walczył na wodach Korei, a po
zako czeniu konfliktu był ju podoficerem z szansami na stopie oficerski. Ale w
1962 roku torpeda stoczyła mu si na nog i taki był koniec jego kariery w
marynarce. Wyszedł z wojska pozbawiony stopy, z rent inwalidzk i bez pracy.
Brakiem zaj cia si nie martwił, wiedz c, e ma talent w r kach. Od 1963 roku
pracował jako mechanik samochodowy i War-ren był zdania, e jego pracodawca
ma piekielne szcz cie.
Pani Parker spojrzała na zegarek i zawołała:
- Och, spó ni si . Musi mi pan wybaczy , doktorze.
- Oczywi cie, pani Parker - odparł Warren wstaj c.
- Id , złotko -powiedział Parker. -Pozbieram ze stołu i porozmawiamy sobie
spokojnie z doktorem. - Kiedy ona wyszła, Parker wyci gn ł p kat fajk i
zacz ł j napełnia . -Wspomniał pan, e ma do mnie jaki interes, doktorze -
spojrzał na niego z zaciekawieniem, a potem si u miechn ł. - Mo e potrzebny
panu nowy wóz?
- Nie - odparł Warren. - Jak tam w warsztacie, Dan? Parker wzruszył
ramionami.
- Jak zwykle. Czasem robi si troch nudno, ale teraz mam ciekawe zaj cie
przy mini-cooperze. - U miechn ł si wolna. - Najcz ciej wybawiam z kłopotów
29
damy. Którego dnia przyszła taka jedna i powiedziała, e samochód za du o pali.
Sprawdziłem, wszystko było w porz dku, wi c go jej oddałem. Ale niedługo
potem wróciła z t sam spraw . - Zapalił zapałk . - Znowu niczego nie
stwierdziłem, wi c mówi do niej: „Panno Hampton, przejad si z pani jeszcze
raz na prób ". No i ruszamy. A ona wyci ga ssanie, eby powiesi sobie torebk .
Była przekonana, e wła nie do tego słu y. - Pokr cił głow zdegustowany.
Warren za miał si .
- Marynarka to ju odległa przeszło , Dan.
- Tak, to prawda - odparł Parker troch sm tnie. - Wie pan, ci gle mi tego
brak. Ale có mo na poradzi ? - bezwiednie potarł okaleczon nog . - Mo e tak
jest lepiej dla Sally i dzieciaków, chocia nigdy nie miała nie przeciwko temu, e
nie było mnie w domu.
- Czego najbardziej panu brak, Dan? Parker z namysłem pykał z fajki.
- Trudno powiedzie . Chyba okazji do obsługiwania dobrego sprz tu. Przy
tym łataniu fabrycznych wozów człowiek si nie rozwija. Dlatego lubi dostawa
co nowego, jak ten mini-cooper, nad którym teraz pracuj . Kiedy sko cz , sam
Issigonis by go nie rozpoznał.
- Przypu my, e miałby pan okazj zaj si znowu czym z dziedziny
marynarki - zacz ł ostro nie Warren. - Podj łby si pan tego?
Parker wyj ł fajk z ust.
- Do czego pan zmierza, doktorze?
- Potrzebuje kogo , kto zna si na torpedach - powiedział Warren prosto z
mostu.
Parker zmru ył oczy.
- Chyba znam si na nich lepiej ni ktokolwiek, ale nie pojmuj ... - przerwał w
pół zdania i patrzył na Warrena zaskoczony.
- Niech pan posłucha. Powiedzmy, e chce przemyci do kraju, który graniczy
z morzem co stosunkowo lekkiego i maj cego du warto . Czy mo na to zrobi
za pomoc torpedy?
Parker podrapał si po głowie.
- Nigdy nie wpadłem na ten pomysł - powiedział, szeroko si u miechaj c. -
Ale to cholernie dobra my l. Co chce pan szmuglo-wa ? Szwajcarskie zegarki?
- A co by pan powiedział na heroin ? - zapytał cicho Warren.
Parker zesztywniał i wpatrywał si w Warrena tak, jakby temu wyrosły nagle
rogi i ogon. Fajka wypadła mu z r ki, ale nie zwracał na ni uwagi.
- Mówi pan powa nie? - zapytał. - Nigdy bym w to nie uwierzył.
- Wszystko w porz dku, Dan - odparł Warren. - Mówi powa nie, ale w
innym sensie ni pan s dzi. Tylko czy dałoby si to zrobi ? Dopiero po dłu szej
chwili Parker si gn ł po fajk .
- Jak najbardziej - powiedział. - Starego typu torpeda Mark XI miała w
głowicy ładunek o wadze ponad siedmiuset funtów. Mo na by tam wpakowa
cholernie du o heroiny.
- A co z zasi giem?
- Maksymalnie pi i pół tysi ca jardów, gdyby wcze niej rozgrza baterie -
odparł Parker bez namysłu.
30
- Cholera! - Warren był zawiedziony. - To za mało. Wspomniał pan o
bateriach. To torpeda z elektrycznym nap dem?
- Tak. Idealna do przemytu. No wie pan, nie pozostawia za sob p cherzyków
powietrza.
- Ale ma zdecydowanie za mały zasi g - odparł Warren zniech cony. - A to był
taki dobry pomysł...
- W czym problem? - zapytał Parker, zapalaj c zapałk .
- My lałem o tym, eby wystrzeli torped na brzeg ze statku płyn cego poza
wodami terytorialnymi Stanów Zjednoczonych. To jakie dwana cie mil - ponad
dwadzie cia jeden tysi cy jardów.
- Du a odległo - stwierdził Parker, pykaj c z fajki. Nie paliła si , musiał
wi c u y nast pnej zapałki i dopiero po jakim czasie tyto roz arzył si jak
nale y. - Ale mo e dałoby si co zrobi .
Warren na nowo odzyskał nadziej i spojrzał na niego z uwag .
- Naprawd ?
- Torped typu Mark XI skonstruowano w 1944 roku, a od tamtego czasu
wiele si zmieniło - powiedział Parker zamy lony, po czym podniósł wzrok. - A w
ogóle sk d by j pan wzi ł?
- Jeszcze si nad tym nie zastanawiałem - odparł Warren. - Ale nie powinno
by problemu. W Szwajcarii mieszka pewien Amerykanin, który ma
wystarczaj ce zapasy broni, eby uzbroi cał brytyjsk armi . Powinien mie te
torpedy.
- A wi c b dzie to typ Mark XI - odpal Parker. - Albo ich niemiecki
odpowiednik. W tpi , eby co nowocze niejszego trafiło ju na wolny rynek. -
ci gn ł wargi. - To ciekawa sprawa. Widzi pan, torpeda typu Mark XI ma
baterie ołowiowo-kwasowe. Pi dziesi t dwie sztuki. Ale od wojny sporo si
zmieniło i teraz mo na ju dosta co lepszego. Wyrzuciłbym te stare baterie i
zast pił je rt ciowymi, o du ej mocy. - Popatrzył w sufit rozmarzonym wzrokiem.
- Trzeba by zaprojektowa od nowa wszystkie obwody i cholernie du o by to
kosztowało, ale my l , e bym sobie poradził.
Pochylił si do przodu, postukał fajk o kominek, eby opró ni j z popiołu,
po czym wbił w Warrena stanowcze spojrzenie.
- Tyle, e nie ma mowy o przemycaniu narkotyków.
- W porz dku, Dan. Nie zmieniłem pogl dów. - Warren potarł dłoni
podbródek. - Chc panu zaproponowa wspóln robot . Zarobi pan dwa razy
tyle, co w warsztacie, a na koniec b dzie du a premia. Gdyby potem nie chciał
pan do warsztatu wraca , ma pan zagwarantowan stał prac na jak długo pan
zechce.
Parker wydmuchał dług smug dymu.
- Co mi tu nieładnie pachnie, doktorze. Wygl da to na nielegaln robot .
- Nie jest nielegalna - odparł po piesznie Warren. - Ale mo e by
niebezpieczna.
Parker zastanawiał si .
- Ile by to potrwało?
- Nie wiem. Mo e trzy miesi ce, mo e pół roku. Poza tym nie chodzi o Angli .
Pojechałby pan na Bliski Wschód. - I mo e by niebezpiecznie.
31
- W jakim sensie?
Warren zdecydował si postawi spraw uczciwie:
- No có , je eli zrobi pan niewła ciwy krok, mog pana zastrzeli . Parker
poło ył fajk na kominku.
- Czy aby nie za du o pan da? Mam on i troje dzieci, a pan przychodzi tu
z dziwaczn ofert , która mierdzi na odległo i dowiaduj si w dodatku, e
mog mnie zastrzeli . Dlaczego wła ciwie zwraca si pan do mnie?
- Potrzebuj specjalisty od torped, a nie znam adnego oprócz pana. - Na
ustach Warrena pojawił si ledwie widoczny u miech. -W pa skiej bran y nie roi
si od fachowców.
Parker skin ł głow potakuj co.
- To fakt. Nie chc si chwali , ale nie znam innego człowieka, który zrobiłby
to, czego pan oczekuje. Trzeba by si przy tym nie le nagimnastykowa , co?
Pchn to stare cygaro na odległo ponad dwudziestu tysi cy jardów - no, no!
Warren wstrzymał oddech, obserwuj c, jak Parker walczy z pokus , a potem
westchn ł, gdy ten pokr cił głow , mówi c:
- Nie, nie mógłbym tego zrobi . Co by powiedziała Sally?
- Wiem, e to niebezpieczna robota, Dan.
- Nie tym si martwi . Nie chodzi o mnie. Mogłem zgin w Korei. Problem w
tym, e... No có , nie mam wysokiego ubezpieczenia, a co ona pocznie z trójk
dzieciaków, gdyby co mi si stało?
- Powiem panu tylko tyle, Dan - odparł Warren. - Nie przypuszczam, eby
doszło do najgorszego, ale gdyby tak si zdarzyło, dopilnuj , eby Sally dostała
do ywotni rent równ pa skim obecnym zarobkom. Bez adnych warunków - i
mog to panu da na pi mie.
- Widz , e szasta pan pieni dzmi. A mo e nie s pa skie? - spytał rzeczowo
Parker.
- Niewa ne, sk d pochodz . Chodzi o słuszn spraw . Parker westchn ł.
- Na tyle mog panu zaufa . Wiem, e nigdy nie stan łby pan po niewła ciwej
stronie. Kiedy ma si zacz ta heca?
- Nie wiem - odparł Warren. - Mo e w ogóle si nie zacznie. Jeszcze si nie
zdecydowałem. Ale je eli wystartujemy, to w przyszłym miesi cu.
Parker gryzł cybuch fajki, najwyra niej nie zdaj c sobie sprawy, e dawno
zgasła. Wreszcie spojrzał na Warrena z błyskiem w oczach.
- Dobrze, zgadzam si . Sally zrobi mi pewnie piekieln awantur . -
U miechn ł si szeroko. - Najlepiej nic jej nie mówi , doktorze. Wymy l jak
bajeczk . - Podrapał si w głow . - Musz spotka si z kumplami z marynarki i
zdoby instrukcj do torpedy Mark XI Gdzie si jaka musiała uchowa . B dzie
mi potrzebna, eby przerobi obwody.
- Prosz si tym zaj . Mo e lepiej panu powiem o co chodzi - powiedział
Warren.
- Nie ! - zaprotestował Parker. - Mam ju ogólne poj cie. Je eli to ma by
niebezpieczne, im mniej wiem, tym lepiej dla pana. Kiedy nadejdzie pora, powie
mi pan, co robi , a ja to zrobi - o ile b d umiał.
- Czy mo e si nie uda ? - zapytał Warren bez ogródek.
32
- Mo e. Ale je eli dostan wszystko, o co poprosz , chyba da si to zrobi .
Mark XI to wietny sprz t. Nietrudno z jego pomoc zrobi co niewykonalnego.
- U miechn ł si szczerze. - Co pana do tego skłoniło? Ma pan do leczenia
kolejnych narkomanów?
- Co w tym rodzaju - skwitował pytanie Warren.
Opuszczaj c Parkera, który z zadowoleniem mruczał co do siebie na temat
baterii i obwodów, ostrzegł go, e rozmowa jest na razie niezobowi zuj ca, A
jednak, podkre laj c z naciskiem wst pny charakter wszelkich uzgodnie ,
wiedział, e anga uje si w spraw coraz bardziej.
Warren zatelefonował do Andrew Toziera.
- Mog liczy dzi wieczorem na twoje wsparcie, Andy?
- Jasne, doktorku. Moralne czy fizyczne?
- Mo liwe, e jedno i drugie. Zobaczymy si w Howard Club. Wiesz, gdzie to
jest?
- Wiem - odparł Tozier. - Mógłby wybra lepsze miejsce, je eli chcesz traci
pieni dze, doktorku. To pierwszej wody szulernia.
- Uprawiam hazard, Andy - stwierdził Warren. - Ale nie chodzi o pieni dze.
Trzymaj si z boku, dobrze? Poprosz ci , gdyby był potrzebny. Zjawi si tam o
dziesi tej.
- Rozumiem. Potrzebujesz ubezpieczenia.
- Wła nie - przytakn ł Warren i odło ył słuchawk .
Howard Club mie cił si w Kensington, ukryty dyskretnie w jednym ze
starych wiktoria skich domów w szeregowej zabudowie. W odró nieniu od
klubów w Soho, nie było tam błyskaj cych neonów, które reklamowałyby gr w
oko i ruletk , gdy lokal nie nale ał do tanich. W Howard Club nie kupowało si
etonów za pół korony.
Tu po dziesi tej Warren przeszedł przez sal gry w kierunku baru. Miał
pełn wiadomo , e jego wizyta wzbudziła zainteresowanie personelu. Kiedy si
pojawił, portier podniósł słuchawk wewn trznego telefonu i wiadomo dotarła
szybko do jego zwierzchników. Warren przygl dał si przez chwil ruletce i
pomy lał drwi co: „Gdybym był Jamesem Bondem, rozbiłbym bank".
Przy barze zamówił szkock , a kiedy barman postawił j przed nim, usłyszał
beznami tny głos, mówi cy z ameryka skim akcentem:
- To b dzie na koszt firmy, doktorze Warren. Odwróciwszy si , ujrzał za sob
Johna Folleta, szefa klubu.
- Co pan porabia tak daleko na Zachodzie? - zapytał Follet. -Je eli szuka pan
której ze swoich zagubionych owieczek - to tu jej pan nie znajdzie. Nie
przepadamy za nimi.
Warren zrozumiał bardzo dobrze, e to ostrze enie. Zdarzało si ju , e
niektórzy z jego pacjentów próbowali dorobi si szybko fortuny, eby móc
zaspokaja narkotyczny głód. Nie udawało im si to, oczywi cie, a kiedy tracili
panowanie nad sob , wszystko ko czyło si awantur . Zarz d Howard Club nie
lubił awantur - psuły atmosfer szacownego lokalu - poradzono wi c Warrenowi,
eby pilnował swoich chłopców
33
U miechn ł si do Folleta.
- Tylko si rozgl dam, Johnny. - Wzi ł do r ki szklank . - Napijesz si ze
mn ?
Follet skin ł na barmana i stwierdził:
- W ka dym razie, milo pana widzie .
„Wkrótce zmieni zdanie" - pomy lał Warren, gło no za powiedział:
- Mówisz o pacjentach, Johnny. To chorzy ludzie. Nie rz dz nimi. Nie jestem
przywódc ani nikim w tym rodzaju.
- Mo liwe - odparł Follet. - Ale kiedy ci pana narwa cy dostaj pary, mog
narobi niewiarygodnie wiele szkód. A tylko pan potrafi utrzyma ich w ryzach.
- Rozgłosiłem wsz dzie, e nie s tu mile widziani - odparł War-ren. - I to
wszystko, co mog zrobi .
Follet odpowiedział lekkim skinieniem głowy.
- Rozumiem, doktorze. To mi w zupełno ci wystarczy. Warren rozejrzał si po
sali i zobaczył, e Andrew Tozier stoi przy najbli szym stoliku do gry w oko.
- Nie le si wam powodzi - powiedział zdawkowo. Follet prychn ł
pogardliwie.
- W tym zwariowanym kraju nikomu nie mo e si dobrze powodzi . Musimy
gra w ruletk bez zera, a to jest nie do przyj cia. aden klub nie mo e
funkcjonowa nie maj c forów.
- No, nie wiem - stwierdził Warren. - Klient i klub maj równe szans , wi c
jest to uczciwe. Poza tym macie dochód ze składek członkowskich, z baru i
restauracji.
- Czy pan oszalał? - naskoczył na niego Follet. - To nie działa w ten sposób. W
ka dej grze, która stwarza równe szans , bogaty szcz ciarz zawsze bije na głow
szcz ciarza bez forsy. Stwierdził to ju w 1713 roku Bernoulli. To tak zwany
paradoks z Sankt Petersburga. - Wskazał r k na stół z ruletk . - To koło
przynosi pi dziesi t tysi cy funtów. A na ile wycenia pan naszych klientów?
Jeste my zmuszeni gra , przy równych szansach, przeciwko wszystkim. Mo na
wiec uzna , e nasz przeciwnik dysponuje nieograniczonymi funduszami. Na
dłu sz met dostajemy w ko i to nie le.
- Nie wiedziałem, e tak dobrze znasz si na matematyce - zauwa ył Warren.
- Je eli kto w tej bran y si na niej nie zna, szybko bankrutuje -odparł Follet.
- I najwy sza pora, eby w waszym brytyjskim prawodawstwie zatrudniono, paru
matematyków. - Rzucił Warrenowi gniewne spojrzenie. - To nie wszystko.
We my gr w oko. Kiedy była zakazana, bo nazywano j „gra przypadku".
Teraz, kiedy takie gry zalegalizowano, znów chc jej zabroni , poniewa dobry
gracz ma w niej mo liwo pokona złego. Sami nie wiedz , czego chc , do
cholery.
- Czy dobry gracz mo e wygra w oko? - zainteresował si War-ren. Follet
przytakn ł.
- Wymaga to fenomenalnej pami ci i elaznych nerwów, ale jest mo liwe.
Szcz cie dla klubu, e niełatwo o takich facetów. Przy grze w oko mo emy
ryzykowa , ale w ruletce musimy mie przewag . -
Wpatrywał si sm tnie w dno szklanki. - A nie widz na to wi kszej szansy,
przynajmniej przy aktualnych przepisach.
34
- Wsz dzie jest ci ko - stwierdził Warren, nie okazuj c współczucia. - Mo e
powiniene wróci do Stanów.
- Nie, jeszcze troch si tu pokr c . - Follet opró nił szklank .
- Nie odchod - zatrzymał go Warren. - Nie przyszedłem bez powodu.
Chciałem z tob pogada .
- Je eli chodzi o datek dla pa skiej kliniki, ju figuruj w ksi gach. Warren
u miechn ł si .
- Tym razem chc tobie da pieni dze.
- Tego warto posłucha - zainteresował si Follet. - Niech pan mówi dalej.
- Planuj zorganizowa mała ekspedycj - wyja nił Warren. -Zapłata nie jest
wysoka - powiedzmy dwie cie pi dziesi t miesi cznie, przez pół roku. Ale je eli
wszystko dobrze pójdzie, na koniec b dzie premia.
- Dwie cie pi dziesi t miesi cznie! - Follet roze miał si . -Niech si pan
rozejrzy i zobaczy, ile zarabiam. Prosz wymy li co lepszego, doktorze.
- Nie zapominaj o premii - powiedział ze spokojem Warren.
- No dobrze. Ile wynosi premia? - zapytał Follet, u miechaj c si .
- To pozostaje do uzgodnienia, ale powiedzmy, e tysi c.
- Umr ze miechu, panie Warren, naprawd . Niesamowite, z jak powag na
twarzy opowiada pan dowcipy. - Zacz ł zbiera si do odej cia. - Do zobaczenia,
doktorze.
- Zosta , Johnny. Jestem przekonany, e si do mnie przył czysz. Widzisz,
wiem, co przydarzyło si przed paroma miesi cami owemu Argenty czykowi - i
wiem, jak do tego doszło. Obrobili cie go na ponad dwie cie tysi cy funtów,
prawda?
Follet stan ł jak wryty i odwróciwszy głow , powiedział przez rami :
- A sk d pan o tym wie?
- Takie opowiastki si rozchodz . Ty i Kostas byli cie bardzo sprytni.
Follet wrócił do Warrena i rzekł powa nie:
- Doktorze Warren, na pa skim miejscu byłbym bardzo ostro ny z
wypowiadaniem takich opinii - zwłaszcza na temat argenty skich milionerów.
Mo e si panu co przytrafi .
- Nie w tpi - zgodził si Warren. - Tobie te mo e si co przytrafi , Johnny.
Gdyby Argenty czyk dowiedział si , na przykład, jak go urz dzono, zrobiłby si
smród, prawda? Z pewno ci poszedłby na policj . Co innego przegra , a co
innego zosta oszukanym, wi c poszedłby na policj . - Poklepał Folleta po torsie. -
A policja zjawiłaby si u ciebie, Johnny. W najlepszym razie zostałby
deportowany. Wsadziliby ci na statek do Stanów. A mo e to nie byłoby
najlepsze? Jak słysz , Johnny Follet woli trzyma si teraz z daleka od Ameryki.
Chodzi o jakich ludzi, którzy maj dobr pami .
- Cholernie du o pan słyszy - odezwał si chłodno Follet.
- Bywam w wielu miejscach - stwierdził Warren, u miechaj c si skromnie.
- Na to wygl da. Nie b dzie pan chyba próbował tego wykorzysta , prawda?
- Mo na to tak okre li . Follet westchn ł.
- Panie Warren, wie pan, jak to jest. Mam w tym lokalu pi tna cie procent
udziału. Nie jestem szefem. To Kostas tak urz dził tego Argenty czyka. Pewnie,
35
e wszystko widziałem, ale nie ja wymy liłem ten numer. Nie maczałem w tym
palców i nie miałem z tego adnych korzy ci. Wszystko załatwiał Kostas.
- Wiem - stwierdził Warren. - Jeste czysty jak nieg. Ale to nie b dzie miało
wi kszego znaczenia, kiedy wsadz ci do VC-10 i odstawi do Stanów. - Zamilkł,
a potem dodał zamy lony: - Mo e dałoby si nawet zorganizowa komitet
powitalny na lotnisku Kennedy'ego.
- Wcale mi si to nie podoba - powiedział zdenerwowany Follet. - A gdybym
tak powiedział Kostasowi, e ma pan za długi j zyk - jak pan my li, co by si z
panem stało? Nigdy nic do pana nie miałem i nie rozumiem, dlaczego pan to robi.
Radz by ostro nym.
Kiedy si odwracał, Warren powiedział:
- Przykro mi, Johnny. Co mi si zdaje, e przed ko cem miesi ca wrócisz do
Stanów.
- Dosy tego - odparował z w ciekło ci Follet. - Kostasowi nie warto wchodzi
w drog . Niech si pan ma na baczno ci, Warren. -Strzelił palcami. Podpieraj cy
cian m czyzna stał si nagle czujny i podszedł do baru. - Doktor Warren
wła nie wychodzi - oznajmił Follet.
Warren spojrzał w kierunku Andy'ego Toziera i uniósł w gór palec. Tozier
podszedł powoli i odezwał si grzecznie:
- Dobry wieczór wszystkim.
- Johnny Follet chce mnie st d wyrzuci - powiedział Warren.
- Naprawd ? - spytał Tozier z zainteresowaniem. - A jak zamierza to zrobi ?
Pytam zreszt z czystej ciekawo ci.
- Co to za facet, do cholery? - warkn ł Follet.
- Och, jestem przyjacielem doktora Warrena - odparł Tozier. -Ładny ma pan
lokal, panie Follet. To byłoby ciekawe zadanie.
- O czym pan mówi? Jakie zadanie?
- Och, mo na by sprawdzi , jak szybko da si rozebra ten lokal na kawałki.
Znam paru krzepkich sier antów, którzy w pół godziny by si z tym uporali.
Jedyny problem, e miałby pan potem cholernie du o roboty ze zło eniem
wszystkiego do kupy. - Jego głos nabrał ostrego tonu. - Niech pan posłucha mojej
rady. Je eli doktor Warren chce z panem porozmawia , prosz poło y po sobie
swoje kosmate uszy i słucha .
Follet nabrał gł boko powietrza i wyd ł policzki.
- W porz dku, Steve. Sam to załatwi - powiedział do stoj cego obok
m czyzny. - Ale trzymaj si w pobli u. Mo esz mi by pilnie potrzebny. -
M czyzna skin ł głow i wrócił na swoje miejsce pod cian .
- Napijmy si wspólnie czego na uspokojenie - zaproponował Tozier.
- Nic z tego nie rozumiem - zaprotestował Follet. - Dlaczego pan si mnie
czepia, Warren? Niczego panu nie zrobiłem.
- I niczego nie zrobisz - zauwa ył Warren. - A zwłaszcza nie powiesz o niczym
Kostasowi, bo gdyby co mi si stało, wszelkie informacje, które posiadam, dotr
bezpo rednio tam, gdzie oka si najbardziej przydatne.
- Nie wiem, o co tu chodzi - wtr cił Tozier - ale je eli doktorowi Warrenowi
co si przytrafi, niejaki Johnny Follet b dzie ałował, e w ogóle si urodził, bez
wzgl du na to, co w ogóle si z nim stanie.
36
- Dlaczego si na mnie uwzi li cie, do diabła? - zapytał z rozpacz Follet.
- Nie wiem - odparł Tozier. - Dlaczego si na niego uwzi li my, doktorku?
- Chodzi tylko o to, eby zrobił sobie urlop, Johnny - wyja nił Warren. -
Pojedziesz ze mn na Bliski Wschód, pomo esz przy pewnej robocie, a potem
wrócisz tutaj. I wszystko b dzie po staremu. Osobi cie nie obchodzi mnie, na ile
forsy naci gasz argenty skich milionerów. Chc tylko mie wykonan robot .
- Ale dlaczego wybrał pan wła nie mnie? - dopytywał si Follet.
- Wcale ci nie wybierałem - odparł Warren zm czonym głosem. - Po prostu
nie mam nikogo innego, do cholery! Wpadłem na pomysł, e przydałby mi si
facet z takimi zdolno ciami jak twoje, wi c na ciebie wypadło. I nie masz za wiele
do powiedzenia. Nie odwa yłby si zaryzykowa , e wy l ci z powrotem do
Stanów. Jeste hazardzi-st , ale nie a do tego stopnia.
- Dobra, wi c wrobili cie mnie - stwierdził Follet z przek sem. -Co to za
interes?
- Załatwiam to ha zasadzie „dowiesz si w swoim czasie". Nie musisz niczego
wiedzie , musisz tylko działa - a ja ci powiem kiedy.
- Zaraz, jedn chwileczk , do cholery...
- Tak to funkcjonuje - doko czył beznami tnie Warren. Follet pokr cił głow
z niedowierzaniem.
- Njgdy w yciu nie przytrafiło mi si nic równie idiotycznego.
- Je li ci to pocieszy, bracie Jonatanie, ja tak e nie mam poj cia, o co chodzi -
stwierdził Tozier, przygl daj c si Warrenowi z namysłem. - Ale nasz doktorek
wczuł si najwyra niej w rol szefa, wi c przypuszczam, e nim jest.
- No to wydam ci rozkaz. - W u miechu Warrena wida było zm czenie. -
Przesta , na miło bosk , nazywa mnie „doktorkiem". W - przyszło ci to mo e
by wa ne.
- W porz dku, szefie - odparł Tozier, zachowuj c twarz pokerzysty.
Warren nie musiał szuka Mike'a Abbota, poniewa Mike Abbot sam si u
niego zjawił. Wychodz c z gabinetu po szczególnie pracowitym dniu spotkał go
pod drzwiami.
- Ma pan mi co do powiedzenia, doktorze? - zapytał.
- Nic szczególnego - odparł Warren. - A co ci interesuje?
- Jak zwykle - brudny wiat narkotyków. - Abbot szedł obok Warrena,
dotrzymuj c mu kroku. - Na przykład, co z t córk Hellie-ra?
- Czyj ? - spytał oboj tnie Warren.
- Sir Roberta Helliera, magnata przemysłu filmowego. I niech pan nie próbuje
udawa pokerzysty. Wie pan, o kim mówi . Ze ledztwa wynikn ło cholernie
niewiele. Stary zamkn ł wszystkim usta. Zadziwiaj ce, jak wiele mo na załatwi ,
maj c par milionów funciaków. To był wypadek czy samobójstwo - a mo e kto
j do tego nakłonił?
- Dlaczego mnie pytasz? - odparł Warren. - Sensacje to twoja specjalno .
Abbot szeroko si u miechn ł.
- Wiem tylko to, o czym pisz do gazet. Ale musz sk d zdobywa
informacje. Sk d albo od kogo . Tym razem tym kim jest pan.
- Przykro mi, Mike. Nie mam nic do powiedzenia.
37
- No có , przynajmniej spróbowałem - stwierdził filozoficznie Abbot. -
Dlaczego omijamy ten pub? Wejd my, postawi panu drinka.
- W porz dku - zgodził si Warren. - Nie odmówi . Miałem ci ki dzie .
Otworzywszy drzwi, Abbot powiedział:
- S dz c z tego, ile pan ostatnio pije, ma pan same ci kie dni. -Kiedy dotarli
do baru, zapytał: - Co dla pana?
- Szkock - odparł Warren. - Co, u diabła, miała znaczy ta uwaga?
- Nic złego - odrzekł Abbot, podnosz c w gór r ce, jakby si poddawał. - To
jeden z moich kiepskich dowcipów. Po prostu widziałem ze dwa razy, jak pan
zdrowo tankował. W pubie w Soho, a kilka dni pó niej w Howard Club.
- ledziłe mnie? - dopytywał si Warren.
- Na Boga, nie! - zaprotestował Abbot. - To był przypadek. -Zamówił co do
picia. - W ka dym razie obraca si pan w trunkowym towarzystwie. Zadaj sobie
pytanie: co ł czy lekarza z zawodowym szulerem i najemnym ołnierzem? I wie
pan co? Nie znajduj odpowiedzi.
- Którego pi knego dnia kto ci obetnie ten przydługi nos - ostrzegł Warren,
rozcie czaj c whisky wod .
- Lepsze to ni utrata twarzy - stwierdził Abbot. - Zarabiam na swoj opinie,
zadaj c wła ciwe pytania. Na przykład, o co ogromnie szanowany doktor Warren
pokłócił si z Johnny'm Folletem? Wie pan, to si rzucało w oczy.
- Sam rozumiesz, jak to jest - odparł Warren znu onym głosem. - Niektórzy z
moich pacjentów wszczynali burdy w Howard Club. Johnny'emu si to nie
podobało.
- I musiał pan korzysta z prywatnej obstawy, eby pana ubezpieczała? -
zastanawiał si Abbot. - Prosz wymy li inn bajeczk . -Barman patrzył na
niego wyczekuj co, zapłacił mu wi c, po czym dodał odwróciwszy si do
Warrena:
- W porz dku, doktorze. Wypijmy jeszcze po jednym. To na rachunek firmy.
- Widz - skwitował oschle Warren. Wci jeszcze nie był zdecydowany, czy
przyj propozycj Helliera. Poczynił zaledwie wst pne przygotowania i to
jedynie po to, eby si upewni , czy w razie potrzeby zdoła skompletowa
potrzebny zespół ludzi. Mike Abbot był jednym z potencjalnych kandydatów -
miało to zale e od decyzji Warrena - ale wszystko wskazywało, e tak czy inaczej
sam wprasza si do udziału w przedsi wzi ciu.
- Wiem, e dziennikarzowi nie zadaje si takich idiotycznych pyta - zacz ł. -
Ale na ile potrafisz dochowa tajemnicy? Abbot uniósł brew.
- W niewielkim stopniu. Na pewno nie na tyle, by pozwoli komu odebra
sobie temat. Wie pan, jakimi prawami rz dzi si Fleet Street.
Warren skin ł głow .
- Ale na ile jeste niezale ny? Chodzi o to, czy musisz składa komu ze swojej
gazety sprawozdania na temat uzyskanych informacji? Na przykład naczelnemu?
- Zazwyczaj tak - potwierdził Abbot. - W ko cu to on mi płaci. -B d c
specjalist od przeprowadzania wywiadów, czekał, by Warren kontynuował. Ale
Warren nie wł czył si do gry. Powiedział tylko „Szkoda" i zamilkł.
- No nie! - podj ł rozmow Abbot. - Nie mo e pan tak po prostu tego zostawi .
O co chodzi?
38
- Chciałbym, eby mi pomógł - ale pod warunkiem, e nie b dzie o tym
gło no w redakcji. Wiesz, w jakim plotkarskim wiatku si obracasz. Powiem ci, o
jak stawk idzie gra, ale nikt inny nie mo e si tego dowiedzie - w przeciwnym
razie le ymy.
- Nie s dz , eby mój naczelny to kupił - zauwa ył Abbot. - To przypomina za
bardzo owego faceta z firmy South Sea, który sprzedawał udziały spółki: „Byle
tylko nikt nie wiedział, co to za akcje". Domy lam si , e chodzi o narkotyki?
- Wła nie - potwierdził Warren. - Trzeba b dzie pojecha na Bliski Wschód.
Abbot rozpromienił si .
- Brzmi interesuj co. - Zab bnił palcami o bar. - Czy to jaka grubsza
sprawa?
- Owszem. Mo e nawet bardzo.
- I dostan wył czno ?
- Tak - odparł Warren. - Wszelkie prawa.
- Ile czasu to potrwa?
- Tego nie wiem. - Warren popatrzył mu w oczy. - Nie wiem nawet, czy w
ogóle si zacznie. Jest wiele niewiadomych. Powiedzmy, e trzy miesi ce.
- Cholernie długo - skwitował Abbot i przez chwil był pogr ony w my lach.
- Wkrótce mam urlop - stwierdził w ko cu. - Mógłbym pogada z naczelnym i
powiedzie mu, e chc w wolnym czasie popracowa troch na własny rachunek.
Je eli b dzie warto, zostan przy tej robocie, kiedy sko czy mi si urlop. Mo e si
zgodzi.
- Nie wymieniaj mojego nazwiska - ostrzegł Warren.
- Jasne. - Abbot opró nił szklank . - Tak, my l , e si zgodzi. Wiadomo , e
chc pracowa w czasie urlopu b dzie dostatecznie szokuj ca. - Odło ył szklank
na kontuar. - Ale najpierw musi pan przekona mnie.
Warren zamówił jeszcze dwa drinki.
- Usi d my przy stoliku, a opowiem ci wystarczaj co du o, by nabrał
apetytu.
Lokal mie cił si przy Dean Street, a staranny, złocony napis głosił:
O RODEK TERAPEUTYCZNY W SOHO. Poza tym nic nie wskazywało, do
czego słu ył. Wygl dał jak wszystkie inne lokale przy Dean Street, z t tylko
ró nic , e okna miał zamalowane zielon farb , o przyjemnym odcieniu, nie
mo na wi c było zajrze do rodka.
Warren otworzył drzwi i nie zobaczywszy nikogo, przeszedł do pokoju na
zapleczu, w którym urz dzono biuro. Przy biurku siedział rozgor czkowany,
młody człowiek, przetrz saj c szuflady, wyci gaj c wszystko i wykładaj c na
wierzch stert papierów. Na widok Warrena powiedział:
- Gdzie si podziewałe , Nick? Próbowałem ci złapa . Warren lustrował
biurko.
- W czym problem, Ben?
- Nigdy by mi nie uwierzył na słowo - odparł Ben Bryan, grzebi c w
papierach. - B d musiał ci to pokaza . Gdzie to si podziało, do diabła?
Warren zmiótł z krzesła stert ksi ek i usiadł.
- Tylko spokojnie - powiedział. - Co nagle, to po diable.
39
- Spokojnie? Poczekaj, a sam zobaczysz. Nie b dziesz taki spokojny jak
teraz. - Bryan szperał dalej, rozrzucaj c papiery.
- Mo e lepiej po prostu mi powiedz - zasugerował Warren.
- No dobrze... nie, ju mam. Czytaj!
Warren rozło ył pojedyncz kartk papieru. Zapisana na niej informacja
była zwi zła i brutalnie jednoznaczna.
- Wyrzuc ci ?! - Warren czuł, jak wzbiera w nim gniew. - Nas wyrzuc ? -
Podniósł wzrok znad kartki. - Czy mo e tak po prostu wypowiedzie nam
dzier aw ?
- Mo e - i zrobi to - odparł Bryan. - W umowie jest zapisana drobnym
drukiem klauzula, której nasz adwokat nie zauwa ył, niech go szlag trafi.
Warren w ciekły, jak jeszcze nigdy w yciu, odezwał si zdławionym głosem:
- Gdzie pod t kup mieci jest telefon - wydosta go.
- To nic nie da - odparł Bryan. - Ju z nim rozmawiałem. Mówi, e nie zdawał
sobie sprawy, e z tego miejsca b d korzysta narkomani. Twierdzi, e inni
najemcy si skar . Uwa aj , e cierpi na tym ich reputacja.
- Bo e Wszechmog cy! - rykn ł Warren. - Jeden ma nocny lokal ze strip-
teasem, a drugi sklep porno. Na co si mog uskar a , do cholery?! Co za
mierdz ca hipokryzja!
- Stracimy naszych chłopców, Nick. Je eli nie b d mieli dok d przychodzi ,
utracimy ich wszystkich.
Ben Bryan był psychologiem, specjalist w dziedzinie narkomanii. Wspólnie z
Warrenem i kilkoma studentami medycyny zało ył O rodek Terapeutyczny w
Soho, aby w ten sposób dotrze do narkomanów. Mogli oni porozmawia tam z
lud mi, którzy rozumieli ich problemy, a wielu dostawało skierowanie do kliniki
Warrena. Mieli miejsce, - w którym mogli si odpr y , nie włócz c si po
ulicach, higieniczne warunki do zrobienia zastrzyku przy u yciu wody desty-
lowanej i aseptycznych strzykawek.
- Znowu pójd na ulic - stwierdził Bryan. - B d si szprycowa w toaletach
na Piccadilly, a gliniarze b d si za nimi ugania po całym West Endzie.
Warren skin ł potakuj co głow .
- A potem nast pi kolejna epidemia zapalenia w troby. Dobry Bo e, tego
najmniej by my sobie yczyli.
- Próbowałem znale inne miejsce - tłumaczył Bryan. - Cały wczorajszy dzie
sp dziłem przy telefonie. Nasze kłopoty nikogo nie obchodz . Wiadomo ci ju si
rozeszły i chyba jeste my na czarnej li cie. A wiesz, e to musi by w tym rejonie.
Warren nagle si przełamał.
- I b dzie - rzekł zdecydowanie. - Ben, co by powiedział na naprawd dobry
lokal tutaj, w Soho? W pełni wyposa ony, bez liczenia si z kosztami, nawet z
krz taj c si słu b ?
- Zadowoliłbym si tym, co mamy teraz - odparł Bryan. Warren czuł, e
ogarnia go podniecenie.
- A ten twój pomysł, Ben, eby zorganizowa o rodek grupowej terapii na
zasadach samorz dnej wspólnoty, takiej jak w Kalifornii? Co by na to
powiedział?
40
- Odbiło ci? - zapytał Bryan. - Do tego potrzebny jest dom na wsi. Sk d
wzi liby my pieni dze?
- Dostaniemy je - stwierdził z przekonaniem Warren. - Wydob d ten telefon.
Podj ł decyzj i pozbył si wszelkich skrupułów. Zm czyło go borykanie si z
ludzk głupot , której pojedynczym zaledwie przejawem były zastrze enia
ograniczonego wła ciciela lokalu. Skoro mógł dopi swego tylko jako James
Bond w pigułce, przedzierzgnie si w t posta .
Ale b dzie to kosztowało Helliera kup forsy.
41
Rozdział 3
Kiedy Warren zdołał si wreszcie przedrze przez kordon sekretarek, z
których ka da była wa niejsza i zgrabniejsza od poprzedniej, został
wprowadzony do gabinetu Helliera przy Wardour Street. Trafił w ko cu do
wi tego przybytku i Hellier przywitał go słowami:
- Nie oczekiwałem wła ciwie pa skiej wizyty, doktorze. Przypuszczałem, e
b d musiał pana szuka . Prosz usi
. Warren natychmiast przeszedł do rzeczy.
- Wspomniał pan o nieograniczonych funduszach, ale rozumiem, e była to
tylko metafora. Na ile s nieograniczone?
- Całkiem nie le mi si powodzi - odparł Hellier z u miechem. -Ile panu
potrzeba?
- Dojdziemy do tego. Najpierw przedstawi problem w ogólnym zarysie, eby
miał pan poj cie o jego rozmiarach. Kiedy to do pana dotrze, mo e si okaza , e
dysponuje pan zbyt skromnymi zasobami.
- Zobaczymy - odparł Hellier, u miechaj c si coraz szerzej. Warren poło ył
teczk .
- Nie mylił si pan mówi c, e posiadam specjalne informacje, ale ostrzegam,
e nie jest tego wiele. Dwa nazwiska, jedno miejsce -reszta to tylko pogłoski. -
U miechn ł si cierpko. - To nie zasady etyczne powstrzymywały mnie od pój cia
na policj , tylko najzwyklejszy brak konkretnych faktów.
- Pozostawmy na boku te trzy, o których pan wspomniał. Interesuj mnie
pogłoski. Na ich podstawie podejmowałem w yciu cholernie wa ne decyzje, a jak
ju panu wspomniałem, płacami, ebym si przy tym nie mylił.
Warren wzruszył ramionami.
- To wszystko jest niezbyt jasne. Nasłuchałem si ró nych rzeczy w Soho.
Sp dzam tam sporo czasu, głownie w West Endzie. Kr ci si tam wi kszo moich
pacjentów. Nocne apteki na Piccadilly nie maj powodów do narzeka - dodał
drwi co.
- Widziałem, jak ustawiaj si w kolejce - stwierdził Hellier.
- W 1968 roku zlikwidowano we Francji gang handlarzy narkotyków. Była to
du a grupa. Powinien pan wiedzie , e heroina docieraj ca do Wielkiej Brytanii
to tylko niewielkie przecieki z przynosz cego o wiele znaczniejsze zyski handlu w
Ameryce. Gang, o którym mowa, zajmował si przemytem du ych ilo ci towaru
do Stanów, ale kiedy został rozbity, skutki tego odczuli my tutaj. Chłopcy biegali
jak kurczaki z odr banymi głowami. Nielegalny handel zupełnie zamarł.
- Chwileczk - wtr cił Hellier. - Chce pan przez to powiedzie , e aby
przerwa dopływ narkotyków do Wielkiej Brytanii, trzeba by zrobi to samo w
Stanach?
- Tak nale ałoby rozumowa , chc c przypu ci atak na ródło dostaw, co
byłoby najlepszym rozwi zaniem. Sił rzeczy trzeba bra pod uwag i ten drugi
rynek. Mówiłem panu, e to problem na du skal .
- Ma wi kszy zasi g ni przypuszczałem - przyznał Hellier. - Nie jestem
bynajmniej szowinist - dodał wzruszaj c ramionami. - Jak sam pan powiedział,
to problem mi dzynarodowy.
42
Hellier nie wydawał si na razie zmartwiony potencjalnymi kosztami
przedsi wzi cia, wi c Warren ci gn ł dalej:
- Chyba najlepiej wyja ni panu kr
ce pogłoski, je eli przedstawi
problem, e tak powiem, od ko ca, czyli zaczynaj c od Ameryki. Typowy
nowojorski narkoman kupuje „szesnastk ", to znaczy jedn szesnast uncji, u
po rednika. Musi korzysta z jego usług, bo nie mo e dosta narkotyków legalnie,
jak w Anglii. Podbija to cen , szesnastka b dzie go wi c kosztowała jakie sze ,
siedem dolarów. A w ci gu dnia potrzebuje przeci tnie dwóch zastrzyków.
Było niemal wida , jak Hellier intensywnie my li. Po chwili stwierdził:
- Do Stanów musi wi c dociera cholernie du o heroiny.
- Nie tak du o - odparł Warren. - Nie s to ilo ci hurtowe. Powiedziałbym, e
w ci gu roku trafiaj tam nielegalnie ze dwie, trzy tony towaru. Widzi pan,
heroina, któr kupuje narkoman, jest zmieszana z oboj tn rozpuszczaln
substancj wypełniaj c , zazwyczaj laktoz , czyli cukrem mlecznym. W
zale no ci od tego, czy go oszukuj - a na ogół tak jest - dostaje od pół procenta
do dwóch czystej heroiny. My l , e mo na by przyj rednio jeden procent.
Hellier znowu przyst pił do kalkulacji. Wyci gn ł kartk papieru i zacz ł
liczy .
- Je eli jeden zastrzyk zawiera szesna cie setnych uncji czystej heroiny, a
narkomani płac , powiedzmy, sze i pół dolara... - Zamilkł raptownie. - Do
diabła, wychodzi ponad dziesi tysi cy dolarów za uncj !
- Bardzo intratne zaj cie - zgodził si Warren. - Robi si na tym du e interesy.
Funt heroiny sprzedawanej konsumentowi wart jest około stu siedemdziesi ciu
tysi cy dolarów. Oczywi cie, nie cała ta suma stanowi zysk. Problem w tym, jak
dostarczy narkotyk do konsumenta. Heroin wyrabia si z maku gatunku
Papaver somniferum, który z oczywistych powodów nie jest uprawiany w
Stanach. Cykl
produkcyjny wygl da w ten sposób, e z maku uzyskuje si surowe opium, z
opium morfin , a z morfiny heroin .
- Ile kosztuje naprawd jej wytworzenie? - spytał Hellier.
- - Niewiele - odparł Warren. - Ale nie w tym rzecz. Funt heroiny
sprzedawanej konsumentowi w Stanach wart jest sto siedemdziesi t tysi cy
dolarów. U ameryka skiego hurtownika wewn trz kraju kosztuje pi dziesi t
tysi cy. Poza granicami Stanów jest wart dwadzie cia tysi cy. A je eli pójdzie si
tym tropem do samego ródła, na Bliskim Wschodzie mo na kupi nielegalnie
surowe opium za pi dziesi t dolarów za funt.
- Nasuwaj mi si dwa wnioski - powiedział z namysłem Hellier.
- Ka dy po rednik mo e sporo zarobi , a cena towaru na poszczególnych
etapach zale y bezpo rednio od ryzyka, jakie wi e si z jego szmuglowaniem.
- Wła nie - zgodził si Warren. - Jak dot d handel był rozdrobniony, ale
kr
pogłoski, e ma si to zmieni . Zlikwidowanie gangu we Francji
pozostawiło pró ni , któr ju kto wypełnia - i to działaj c w inny sposób. Zdaje
si , e nowa organizacja chce wykluczy po redników. Sami zajm si wszystkim,
poczynaj c od uprawy maku, a ko cz c na dostawach niewielkich ilo ci towaru
do dowolnego miasta wewn trz Stanów. Powinno im to gwarantowa pi dziesi t
43
tysi cy dolarów netto za funt, po odliczeniu kosztów. Ostatni etap -dostarczanie
towaru do Stanów - jest najbardziej ryzykowny.
- Integracja pionowych struktur - stwierdził powa nie Hellier. - Ci ludzie ucz
si od wielkiego biznesu. Pełna kontrola nad produktem.
- Je eli to si uda i zdołaj wej na ameryka ski rynek, mo emy si
spodziewa wzmo onego napływu towaru do Wielkiej Brytanii. Zyski s tu o
wiele mniejsze, ale istniej , a ci ludzie nie omieszkaj skorzysta z okazji. -
Warren uczynił lekcewa cy gest. - Ale to tylko domysły. Wyci gam wnioski na
podstawie setek zasłyszanych pogłosek.
Hellier poło ył dłonie na blacie biurka.
- Przejd my wi c do faktów - powiedział z powag .
- Nie wiem, czy zasługuj na to miano - odparł Warren znu onym głosem. -
Dwa nazwiska i pewne miejsce. George Speering, farmaceuta o podejrzanej
reputacji. W ubiegłym roku był uwikłany w spraw o narkotyki i towarzystwo
farmaceutyczne dobrało mu si do skóry. Miał szcz cie, e unikn ł wiezienia.
- Zakazali mu... eee... uprawiania zawodu?
- Wła nie. Tym facetom b dzie potrzebny chemik. Słyszałem, jak wymieniano
jego nazwisko. Jest jeszcze w Anglii. Staram si mie go na oku, ale spodziewam
si , e wkrótce wyjedzie za granic .
- Dlaczego wkrótce? I jak szybko?
Warren postukał palcem w stoj cy na biurku kalendarz.
- Zbiory opium jeszcze si nie zacz ły i nie zaczn si przez najbli szy miesi c.
Ale morfin uzyskuje si najlepiej ze wie ego opium, wi c jak tylko gang
zdob dzie je w wystarczaj cych ilo ciach, Speering b dzie miał zaj cie.
- Mo e powinni my dokładniej go obserwowa ? Warren skin ł głow .
- Wygl da na to, e na razie jest na sporym luzie. I ma fors , wi c pewnie
dostał zaliczk . Zgadzam si , e trzeba mie go na oku.
- A to drugie nazwisko? - spytał Hellier.
- Jeanette Delorme. Nigdy przedtem o niej nie słyszałem. Bardzo mo liwe, e
jest Francuzk , ale na Bliskim Wschodzie niewiele to oznacza, a podobno tam
zamieszkuje. Nawet tego nie wiem na pewno. Wła ciwie nic o niej nie wiem. Tyle,
e jej nazwisko pojawiło si w rozmowie na temat Speeringa.
Hellier zanotował co na kartce papieru.
- Jeanette Delorme - powtórzył i podniósł wzrok. - Wspominał pan o jakim
miejscu?
- To Iran - odparł lakonicznie Warren. Hellier wydawał si rozczarowany.
- Có , to niewiele.
- A czy twierdziłem, e jest inaczej? - Warren był rozdra niony. -My lałem,
eby pój z tym na policj , ale, na dobr spraw , co miałem im powiedzie ?
- Mogli przekaza informacj do Interpolu. Mo e tamci by co zdziałali.
- Kr ci pan za du o filmów dla telewizji - stwierdził Warren nieuprzejmym
tonem. - A w dodatku wierzy pan w ich scenariusze! Interpol stanowi tylko
o rodek informacji i nie podejmuje adnych działa . Przypu my, e
dowiedziałaby si o całej sprawie ira ska policja. W adnym kraju policja nie jest
nieprzekupna, a za gliniarzy z Bliskiego Wschodu nie dałbym złamanego grosza.
Chocia , z tego co wiem, z Ira czykami nie jest jeszcze najgorzej.
44
- Doceniam pa ski punkt widzenia. - Hellier milczał przez chwil . - Wygl da
na to, e najlepiej byłoby postawi na Speeringa.
- Chce si pan wi c anga owa w spraw w oparciu o t gar informacji,
które posiadam? Hellier okazał zdziwienie.
- Ale oczywi cie!
- Warren wzi ł do r ki kilka przyniesionych ze sob arkuszy papieru.
- Mo e zmieni pan zdanie po obejrzeniu tego. W gr wchodzi spora suma.
Powiedział pan, e mog dobra sobie ludzi. Poczyniłem w pa skim imieniu
zobowi zania, z których b dzie pan musiał si wywi za . - Pchn ł dwie kartki
papieru na drug stron biurka. -Znajdzie pan tam szczegółowe informacje - kim
s ci ludzie, jakich daj honorariów - i gar danych biograficznych na ich
temat.
Hellier przejrzał szybko papiery i powiedział szorstko:
- Zgadzam si na te stawki. Zgadzam si te na premi w wysoko ci pi ciu
tysi cy funtów na osob po pomy lnym wykonaniu zadania. - Podniósł wzrok znad
kartki. - W razie niepowodzenia nie b dzie premii. Czy to uczciwe warunki?
- Uczciwe - w zale no ci od tego, co uwa a pan za niepowodzenie.
- Chce, eby ten gang został zlikwidowany - odparł Hellier chrapliwym
głosem. - eby przestał istnie .
- To zrozumiałe, je eli w ogóle mamy podj si takiego zadania - stwierdził z
przek sem Warren. Pchn ł na przeciwległa stron biurka nast pn kartk
papieru. - Ale nie doszli my jeszcze do proponowanej przeze mnie ceny.
Hellier wzi ł papier do r ki i po chwili powiedział:
- Hm... Po diabła panu lokal w Soho? S cholernie drogie. Warren wyja nił z
przej ciem, w jakich tarapatach znalazł si ich o rodek terapeutyczny. Hellier
za miał si cicho.
- Tak, ludzie s cholernymi hipokrytami. Pewnie sam bym tak kiedy
post pił... no có , niewa ne. - Wstał i podszedł do okna. - Czy lokalizacja przy
Wardour Street panu odpowiada?
- Byłoby nie le.
- Spółka ma budynek dokładnie po drugiej stronie ulicy. Mieli my tam
magazyn, ale ju go nie u ywamy. Stoi teraz pusty i jest troch zniszczony, ale
powinien panom odpowiada . - Wrócił do biurka. - Zamierzali my go sprzeda ,
ale przeka go panu tanio w dzier aw , zapewniaj c spółce zwrot kosztów z
własnych funduszy.
Warren, który bynajmniej jeszcze nie sko czył, skin ł tylko głow i podsun ł
na drug stron biurka kolejn kartk papieru.
- A oto moja premia w wypadku pomy lnego wykonania zadania.
- Z celow ironi zaakcentował to samo słowo, co Hellier.
Hellier spojrzał na zapisany na kartce tekst i o mało nie wybuchn ł.
- Wiejska rezydencja z dwudziestoma sypialniami?! Co to jest, do cholery? -
Przeniósł wzrok na Warren . - Bardzo si pan ceni, doktorze.
- Chce pan krwi - odparł Warren. - To kosztowny towar. Kiedy podejmiemy
si tego zadania, wejdziemy natychmiast w konflikt z gangiem, który nie
zrezygnuje z walki, poniewa osi ga milionowe zyski. My l , e w którym
45
momencie polej si krew - po ich stronie albo po naszej. Je li chce pan tej krwi,
musi pan za ni zapłaci .
- Mianuj c pana feudałem na wło ciach? - zapytał cynicznie Hellier.
- Nie mnie, tylko niejakiego Bena Bryana. Chce zało y samorz dn
wspólnot dla narkomanów, eby na pocz tek wył czy ich z obiegu, »potem
nauczy odpowiedzialnego zachowania. W Stanach ten pomysł nie le si
sprawdził.
- Rozumiem - powiedział cicho Hellier. - W porz dku, zgadzam si .
Zabrał si do czytania krótkich biografii członków grupy, tymczasem Warren
rzekł zdawkowo:
- aden z tych ludzi nie wie naprawd , w co si anga uje. Przypu my, e
zdob dziemy na przykład sto funtów heroiny - to kupa pieni dzy. Nie wiem, czy
Andy Tozier byłby wtedy godny zaufania -zapewne nie. Z cał pewno ci nie
ufałbym Johnny'emu Folletowi.
Hellier odwrócił kartk i po chwili podniósł głow .
- Mówi pan serio? Wybrał pan tych wła nie ludzi? Dobry Bo e, połowa z nich
to typy spod ciemnej gwiazdy, a druga połowa nie wiadomo sk d si tu wzi ła.
- A jakich ludzi si pan spodziewał? - zapytał Warren. - Tej sprawy nie
załatwi powiewaj cy sztandarami wi ci. adna z tych osób nie robi tego dla
pieni dzy - wyj tkiem jest Andy Tozier. Wszyscy maj swoje osobiste powody. -
Patrz c krytycznie na własne post powanie, pomy lał o Follecie. - Odkrywam w
sobie nieoczekiwane zdolno ci do szanta owania i wymuszania.
- Rozumiem, e wybrał pan Tozièra - to zawodowy ołnierz - stwierdził
Hellier. - Ale Follet? Po co panu hazardzista?
- Johnny ma rozmaite zdolno ci. Jest hazardzista, ale potrafi te znakomicie
wyłudza pieni dze. Szybciej wynajdzie sposób, eby wydosta fors z pa skiej
kieszeni ni pan zd y si zastanowi , jak go powstrzyma . My l , e taki talent
mo na wykorzysta nie tylko w sprawach finansowych.
- Pa skie rozumowanie brzmi do rozs dnie - odparł Hellier bez
przekonania. - Ale ten Abbot, jest przecie dziennikarzem. Do diabła! Na to si
nie zgodz !
- Owszem - powiedział oboj tnie Warren. - I tak si do nas przyczepi, a wol ,
z by był z nami ni przeciw nam. Miałem go wcze niej na li cie, ale teraz sam si
wprosił i odmawiaj c mu - za wiele by my ryzykowali. Ma lepszego nosa ni
niejeden detektyw, a tego nam trzeba.
- Zapewne wi c to tak e ma sens - stwierdził ponuro Hellier. -Nie wiem tylko,
po co nam ten Parker. Nie widz , do czego miałby si przyda .
- Dan to jedyny uczciwy człowiek w tym całym towarzystwie -odparł Warren i
roze miał si . - Poza tym jest moj polis ubezpieczeniow .
Hellier zrobił Warrenowi wykład na temat obowi zuj cej w przemy le
filmowym filozofii.
- W wi kszo ci krajów - zwłaszcza tych ubo szych - lubi filmowców. Faceci u
władzy darz nas sympati , bo nie oszcz dzamy na łapówkach. Zwykli ludzie
lubi nas, poniewa na planie płacimy wystrojonym kolorowo statystom, jak na
46
miejscowe warunki, wyj tkowo dobrze. Nie mamy nic przeciwko temu, bo w
sumie stawki s i tak o wiele ni sze ni u nas w kraju.
Wa ył w r kach wielk ksi g formatu A3 w eleganckiej oprawie.
- To scenariusz, który od pewnego czasu le y u nas na półce. Mniej wi cej
połowa akcji dzieje si w Iranie. Zdecydowałem, e nie powinien si zmarnowa .
Zrobimy z niego film. Zatrudnimy pana i pa skich ludzi. B dziecie stanowi
ekip , któr wy lemy do Iranu na rozpoznanie terenu, eby poszukała
odpowiednich miejsc do zdj . Maj c taki pretekst mo ecie pojawi si w
dowolnym miejscu. Odpowiada to panu?
- Bardzo - odparł Warren. - To dobra osłona.
- Dostaniecie samochody i cały ekwipunek, jaki zabiera zwykle grupa
rozpoznawcza - wyja nił Hellier. - Niech mi pan dostarczy list wszystkich rzeczy,
których mo ecie potrzebowa . - Przerzucił kartki scenariusza. - Kto wie, mo e
nawet nakr cimy ten film -stwierdził drwi co.
Andy Tozier podszedł do Warrena.
- Za wiele przede mn ukrywasz - powiedział niezadowolony. - Chciałbym
wiedzie , w co si pakuj . Nie mam poj cia, do czego si przygotowywa .
- Przygotuj si na najgorsze - odparł Warren, niczego nie wyja niaj c.
- To nie jest odpowied , do cholery! Czy to ma by operacja wojskowa?
- Powiedzmy, e paramilitarna - stwierdził ostro nie Warren.
- Rozumiem. Akcja policyjna, ze strzelanin .
- Tyle, e nieoficjalna - wyja nił Warren.- A do strzelaniny mo e doj .
Tozier potarł dłoni szcz k .
- Nie podoba mi si ta „nieoficjalno ". A skoro ju maj do mnie strzela ,
chciałbym mie co por cznego, eby móc si broni . Jak to załatwimy?
- Nie wiem - przyznał Warren. - My lałem, e ty si tym zajmiesz. Jeste
specjalist . - Tozier odburkn ł co , a Warren dodał: - Nie wiem, czego wła ciwie
mamy si tam spodziewa . Wszystko jest troch skomplikowane.
Tozier zastanowił si .
- Jakie samochody nam daj ?
- Dwa nowe land-rovery. Polec z nami do Iranu. Tam potrzebne s wozy
terenowe.
- A wyposa enie, które dostajemy? Z czego si składa?
- To nasz parawan. Aparaty fotograficzne z całym mnóstwem obiektywów,
dwie kamery szesnastomilimetrowe, zestaw wideo i cholernie du o sprz tu,
którego nie potrafi nazwa .
- Czy do kamer s statywy? - Warren potwierdził skinieniem głowy. - To
dobrze - ci gn ł dalej Tozier. - Chciałbym dosta jak najszybciej te land-rovery i
cały sprz t. By mo e trzeba b dzie wprowadzi tam par ulepsze .
- Jutro wszystko dostaniesz.
- Chciałbym te troch szmalu z tej kopalni, któr odkryłe . Przynajmniej
tysi c funtów. Moje ulepszenia drogo kosztuj .
- Powiedzmy, e równie jutro dam ci dwa tysi ce - powiedział Warren
pojednawczo.
47
- Johnny Follet mo e by potrzebniejszy ni my lałem - stwierdził z namysłem
Tozier. - Umie posługiwa si broni ; był w Korei.
- Naprawd ? W takim razie Dan Parker i on b d si dobrze rozumieli.
Tozier potrz sn ł głow .
- A kto to jest Dan Parker? Warren szeroko si u miechn ł.
- Kiedy go poznasz - obiecał.
- Zabieram si z wami - oznajmił Ben Bryan, kiedy Warren wyja nił mu, co
si dzieje.
- A po co niby nam psychiatra? - spytał Warren. Bryan szeroko si
u miechn ł.
- eby zaaplikowa wam odrobin zdrowego rozs dku. To najbardziej
szalony pomysł, o jakim słyszałem.
- Je eli do nas doł czysz, b dziesz takim samym szale cem. Ale mo esz si
przyda . - Przyjrzał si Bryanowi z namysłem, a potem stwierdził: - Chyba
powiniene by w głównej grupie. Mike Abbot mo e jecha z Parkerem.
- Co b dzie robił?
- Jest naszym koniem troja skim - o ile uda si nam odnale t Delorme, a
b dzie to chyba cholernie trudne. Ludzie Helliera przegl daj w Pary u ksi gi
urodze , szukaj c osób o nazwisku Jeanette Delorme i staraj c sieje
zlokalizowa . Znale li ich ju osiem. Poniewa istnieje prawdopodobie stwo, e
urodziła si w Szwajcarii, Hellier ma i tam swoj ekip .
- A je eli pochodzi z Martyniki? - zapytał Bryan.
- Na pocz tek mo emy sprawdzi tylko najbardziej oczywiste poszlaki -
odparł Warren. - Hellier ma dobrych wywiadowców. Wiem, bo zebrali dla niego
sporo na mój temat. Poza tym wydaje pieni dze, jakby miał własn mennic .
Mamy ju u niego siedemdziesi t tysi cy funtów. - Wyszczerzył z by w u miechu.
- A to zaledwie tyle, ile wydaje w ci gu dwóch lat na utrzymanie jachtu.
- Nigdy nie słyszałem, eby bogacz rozstawał si ch tnie ze swoimi pieni dzmi
- rzekł Bryan. - Musiałe nie le nim wstrz sn . Zmusiłe go, eby dobrze si
sobie przyjrzał, a to, co zobaczył, wcale
nie przypadło mu do gustu. Chciałbym móc post pi tak samo z niektórymi
pacjentami. Mo e powiniene zmieni zawód.
- Ju to zrobiłem. Zajmuj si naborem ludzi do prywatnej armii.
Wiele rzeczy rozgrywało si równocze nie. Dzi ki szcz ciu, a mo e dobrze
zorganizowanemu dochodzeniu, natrafiono na lad osoby o nazwisku Delorme.
Nie zawdzi czali tej informacji skrupulatnemu przegl daniu ksi g urodze , lecz
kontaktom z francusk słu b bezpiecze stwa. Zdaje si , e Mike Abbot miał
znajomego, którego znajomy...
Hellier rzucił Warrenowi akta.
- Prosz przeczyta i powiedzie mi, co pan o tym s dzi. Warren zagł bił si w
fotelu i otworzył teczk .
Jeanette Veronique Delorme. Urodzona 12 kwietnia 1937 roku w Chalons.
Rodzice...
48
Opu cił podstawowe dane, eby przej do tre ci raportu:
...w 1955 roku trzy miesi ce wi zienia za drobne oszustwa; w 1957 - sze
miesi cy wi zienia za udział w przemycie na granicy francusko-hiszpa skiej;
wyjechała z Francji w 1958 roku.
Dalej nast powało co w rodzaju całej serii hipotez:
Podejrzana o udzial w przemycie z Tangeru do Hiszpanii w latach 1958-1960, w
przemycie broni do Algierii w latach 1961-1963 oraz w przemycie narkotyków do
Wioch i Szwajcarii w latach 1963-1967. Podejrzana o współudział w zabójstwach,
których ofiarami byli: Henry Rowe (Amerykanin), 1962; Kurt Schlesinger
(Niemiec), Ahrned ben Bonza (Algierczyk) i Jean Fouget (Francuz), 1963; Kameer
Osman (Liba czyk) i Pietro Fuselli (Wioch), 1966.
Charakterystyka metod działania: wykazuje zdolno ci organizatorskie i
umiej tno przewodzenia du ym grupom; jest. bezwzgl dna i nie toleruje bł dów;
stara si nie bra osobi cie udziału w przemycie, ale mo liwe, e kierowała du ymi
akcjami kradzie y bi uterii na południu Francji w 1967 roku. S to jednak nie
potwierdzone informacje..
Obecne miejsce pobytu: Bejrut, Liban.
Obecna sytuacja - prawna: na terenie Francji nie jest poszukiwana za
popełnienie przest pstwa.
Dwa niewyra ne zdj cia, którym kopiowanie stanowczo nie wyszło na dobre,
ukazywały blondynk w trudnym do okre lenia wieku. Warren wyd ł policzki.
- Ale z niej musi by diablica. - Postukał palcami w teczk . -My l , e to ona.
Wszystko pasuje.
- Te tak uwa am - zgodził si Hellier. - Kazałem zaprzesta poszukiwa i
skoncentrowa si na niej. Do Bejrutu poleciał ju człowiek, który maj
zlokalizowa .
- Mam nadziej , e kto mu powiedział, eby był ostro ny - rzekł Warren.
- Ma tylko ustali , gdzie mieszka i... hm... jaka jest jej pozycja w rodowisku.
To nie powinno by zanadto ryzykowne. Potem on si wycofuje, a panowie
wchodz do akcji.
- Gdy tylko dowiemy si czego konkretnego, wy l tam Dana Parkera. Mike
Abbot b dzie mu pomagał. Nie jestem pewien, czy Dan poradziłby sobie sam.
Sprawa mo e okaza si delikatna. Aha, mamy ochotnika: Ben Bryan doł czy do
grupy, która leci do Iranu.
- Miło słysze , e pan Bryan chce zarobi na swoj rezydencj na wsi -
stwierdził Hellier nieco zgry liwie. - Ten pa ski Speering na razie nic nie robi.
- Niedługo si ruszy - powiedział z przekonaniem Warren. Był tego tym
bardziej pewien, e dossier Jeanette Delorme tak znakomicie pasowało do obrazu
sytuacji.
- No có , zajmiemy si nim w ten sam sposób. Przez cał drog kto b dzie go
ledził. Je eli zdecyduje si lecie , nasz agent wsi dzie prawdopodobnie do tego
samego samolotu. A potem kolej na panów.
49
Speering wyruszył w drog dwa dni pó niej, a po upływie dwunastu godzin
Warren, Tozier, Follet i Bryan wzbijali si w powietrze na pokładzie
czarterowego samolotu, który transportował równie dwa land-rovery. Parker i
Abbot zmierzali ju w kierunku Libanu.
W Teheranie padał nieg.
Follet zadr ał z zimna, gdy poczuł przez kurtk ostry powiew wiatru.
- My lałem, e tu jest zawsze gor co. - Spojrzał poza płyt lotniska na stromy
masyw gór Elburs, a potem na zimne, szare niebo, z którego opadały nie ne
płaty. - I to ma by Bliski Wschód? - spytał z pow tpiewaniem.
- Jak najbardziej - odparł Tozier. - Tyle e jest marzec i znajdujemy si
prawie pi tysi cy stóp nad poziomem morza. Follet postawił kołnierz, osłaniaj c
szyj .
- Gdzie, do cholery, podziewa si Warren?
- Załatwia odpraw celn samochodów i sprz tu. - Tozier u miechn ł si
złowieszczo. Udoskonalił land-rovery w taki sposób, e gdyby podczas odprawy
celnej to odkryto, rozp tałoby si istne piekło, a Warren i Bryan zostaliby bez
adnej dyskusji wtr ceni do wi zienia. Nie powiedział jednak Warrenowi, na
czym te udoskonalenia polegały, i dobrze si stało. Kiedy prze wietla człowieka
wzrok do wiadczonego celnika, prawdziwa niewinno jest lepsza od udawanej.
Mimo wszystko Tozier odetchn ł swobodniej, gdy Follet dotkn ł jego
ramienia i, wskazuj c na co r k , powiedział: „Jad ". Zobaczył z ulg , e zbli a
si do nich jeden z łand-roverów. Z boku miał gustowny napis: REGENT FILMS
COMPANY. ROZPOZNANIE TERENU. Toziera opu ciło napi cie.
Warren wychylił głow przez boczne okienko.
- Ben jedzie tu za mn - oznajmił. - Niech jeden z was wsiada.
- Miałe jakie problemy? - zapytał Tozier.
- Absolutnie adnych. - Warren wydawał si zaskoczony. Tozier u miechn ł
si bez słowa. Obszedł samochód i pogładził dłoni jeden z metalowych
wsporników, podtrzymuj cych plandek .
- Niech mi pan da wsi
i schroni si przed tym cholernym wiatrem -
powiedział Follet. - Dok d jedziemy?
- Mamy rezerwacj w hotelu Royal Hilton w Teheranie. Nie wiem, gdzie to
jest, ale nietrudno b dzie trafi . - Wskazał na zapełniaj cy si pasa erami
mikrobus z wypisan z boku nazw hotelu. -Wystarczy pojecha za nim.
Follet wsiadł i zatrzasn ł drzwi. Spojrzał pos pnie na obcy krajobraz i nagle
zapytał:
- Co my tu, do cholery, wła ciwie robimy, panie Warren? Warren rzucił
okiem we wsteczne lusterko i zobaczył, e nadjechał ju drugi land-rover.
- ledzimy pewnego człowieka.
- Jezu, jest pan tak samo małomówny jak ten pa ski goryl. A mo e on te o
niczym nie wie?
- Rób tylko to, co ci ka , Johnny, a wszystko b dzie w porz dku - poradził
mu Warren.
- Czułbym si o niebo lepiej, gdybym wiedział, czego si ode mnie oczekuje -
narzekał Follet.
50
- Przyjdzie na to czas.
Follet niespodziewanie si roze miał.
- Zabawny z pana facet, Warren. Co panu powiem. Lubi pana. Naprawd .
Miał mnie pan w gar ci. Zaproponował mi pan tysi c funtów wiedz c, e
zgodziłbym si na ka d sum . Potem podniósł pan premi do pi ciu tysi cy,
chocia wcale pan nie musiał. Dlaczego pan to zrobił?
Warren u miechn ł si .
- Fachowiec jest wart dobrej ceny. Zasłu ysz na ten zarobek.
- Mo e i tak, ale nie wiem jeszcze, w jaki sposób. W ka dym razie chciałem
powiedzie , e doceniam pa ski gest. Mo e pan na mnie polega - oczywi cie w
granicach rozs dku - dodał po piesznie. -Tozier wspominał o jakich bzdurach -
na przykład, e maj do nas strzela ...
- Powiniene był przywykn do tego w Korei.
- Wie pan, e nigdy mi si to nie udało - odparł Follet. - Do pewnych rzeczy
człowiek nie mo e si jako przyzwyczai . Zabawne, prawda?
Hotel Royal Hilton w Teheranie znajdował si na peryferiach miasta. Był to
karawanseraj, zaprojektowany specjalnie dla nafciarzy i ludzi interesu,
napływaj cych tłumnie do Iranu wskutek gospodarczego boomu, który
spowodowały reformatorskie rz dy Mohammada Rezy Pahlavi, Króla Królów i
wiatło ci Aryjczyków. Jazda z lotniska nie nale ała do najłatwiejszych, gdy
miejscowi kierowcy mieli skłonno do traktowania jezdni jako toru
wy cigowego. Kilkakrotnie Warren był o włos od powa nej kolizji i kiedy dotarli
do hotelu, pomimo zimna spływał z niego pot.
Zameldowali si , a na Warrena czekała ju wiadomo . Dopiero gdy znalazł
si u siebie, rozdarł kopert i przeczytał krótk , tajemnicz notatk : W pa skim
pokoju o 19.30. Lane. Spojrzał na zegarek i stwierdził, e akurat wystarczy mu
czasu, eby si rozpakowa .
O siódmej dwadzie cia dziewi rozległo si dyskretne pukanie. Otworzył
drzwi i jaki człowiek powiedział:
- Pan Warren? Byłem z panem umówiony. Nazywam si Lane.
- Prosz wej , panie Lane - odparł Warren, otwieraj c szerzej drzwi.
Przygl dał si , jak Lane zdejmuje płaszcz. Wygl dał zupełnie przeci tnie i mógł
równie dobrze pracowa w ka dym zawodzie, co w przypadku prywatnego
detektywa stanowiło niew tpliw zalet .
- Pa ski człowiek mieszka tutaj, w hotelu Hilton - poinformował Lane, kiedy
ju usiadł. - Zarezerwował pokój na tydzie . Jest teraz na miejscu, gdyby go pan
potrzebował.
- Ufam, e nie jest sam - stwierdził Warren.
- Wszystko w porz dku, panie Warren. Zajmuj si nim dwie osoby. Jest pod
obserwacj . - Lane wzruszył ramionami. - Ale i tak si nie ruszy. Lubi mie pod
r k butelki.
- Du o pij ?
- Nie jest mo e alkoholikiem, ale zdrowo poci ga. Dopóki nie zamkn baru,
sp dza tam cały czas, a potem posyłaj mu butelk do pokoju.
Warren skin ł głow ze zrozumieniem.
51
- Co jeszcze mo e mi pan powiedzie na temat Speeringa? Lane wyj ł z
kieszeni notes.
- Był w paru miejscach. Mam tu szczegółowe notatki i dostanie je pan, ale w
pi minut mog wszystko powiedzie . - Otworzył notes. -
Na lotnisku czekał na niego kto st d - my l , e to Ira czyk - i zawiózł go do
hotelu. Tego Ira czyka nie byłem w stanie zidentyfikowa . Dopiero
przyjechali my i nie mieli my sprz tu - stwierdził przepraszaj co.
- W porz dku.
- W ka dym razie ju go potem nie widzieli my. Nast pnego dnia Speering
odwiedził pewne miejsce na Mowlavi, koło stacji kolejowej. Mam tutaj adres.
Odjechał stamt d samochodem, a ci lej bior c, ameryka skim d ipem. To nie
jest wóz z wypo yczalni. Próbowałem sprawdzi numer rejestracyjny, ale w tym
dziwnym mie cie s z tym trudno ci.
- Tak, z pewno ci - przytakn ł Warren.
- Potem pojechał do firmy farmaceutycznej - ma.pan zapisan jej nazw i
adres - i sp dził tam półtorej godziny. Nast pnie wrócił do hotelu Hilton i
przebywał w nim przez reszt dnia. To było wczoraj. Dzi rano kto go odwiedził
- Amerykanin, niejaki Jack Eastman. Spotkali si w pokoju. Eastman został
przez cały ranek - trzy godziny. Potem jedli obiad w hotelowej restauracji.
- Wie pan co na temat Eastmana? Lane pokr cił głow .
- eby móc kogo bez przerwy ledzi , potrzeba w zasadzie czterech ludzi.
Nas jest tylko dwóch. Próbuj c zaj si Eastmanem, mogli my zgubi Speeringa.
A mieli my instrukcj , eby si go trzyma . - Lane ponownie zajrzał do notesu. -
Eastman wyszedł wkrótce po obiedzie, a Speering nie ruszył si od tamtej pory.
Jest teraz na dole, w barze. To wszystko, panie Warren.
- My l , e bior c pod uwag okoliczno ci nie le si pan spisał - powiedział
Warren. - Jestem tu z kilkoma przyjaciółmi. Chciałbym, eby przyjrzeli si
Speeringowi i wiedzieli, jak wygl da. Da si to załatwi ?
- Nic prostszego - odparł Lane. - Wystarczy pój na drinka. -Wyj ł kopert i
wr czył j Warrenowi. - To wszystko, co mamy na temat Speeringa: numer
rejestracyjny jego d ipa, nazwy i adresy miejsc, które odwiedzał w Teheranie. -
Zamilkł na chwil . - Rozumiem, e na tym nasze zadanie si ko czy - jak tylko
wska panu tego człowieka.
- Zgadza si . Nie chodziło o nic wi cej. Lane najwyra niej odetchn ł z ulg .
- Nie było to proste - przyznał. - W Londynie takie zlecenie nie sprawia mi
adnych trudno ci. Pracowałem te w Pary u i w Rzymie. Ale tutaj, w niektórych
cz ciach miasta Europejczyk cholernie rzuca si w oczy, a to utrudnia ledzenie
kogokolwiek. Kiedy chce pan zobaczy Speeringa?
- Mo e od razu? - powiedział Warren. - Zbior chłopaków.
Zanim zeszli do baru, Warren zatrzymał si i oznajmił:
- Jeste my tu słu bowo. Pan Lane wska e nam dyskretnie człowieka, którego
mamy zobaczy . Podkre lam: zobaczy . Przyjrzyjcie mu si dobrze, eby cie
mogli wsz dzie go rozpozna , ale zróbcie to ostro nie. Rzecz w tym, eby widzie
nie b d c zauwa onym. Proponuj si rozdzieli .
Przeszli przez foyer do baru. Warren natychmiast dostrzegł Speeringa i
zmienił kierunek, by na niego nie wpa . Spotkali si kilka razy w Londynie i
52
chocia nie przypuszczał, by Speering go poznał, wolał mie pewno , e nie jest
obserwowany. Usiadł tyłem do sali, oparł si o bar i zamówił co do picia.
Siedz cy obok m czyzna obrócił si w jego stron , mówi c „Cze !"
Warren uprzejmie skin ł głow .
- Dobry wieczór.
- Jest pan z IMEG? - Nieznajomy był Amerykaninem.
- IMEG?..,
M czyzna roze miał si .
- Widz , e nie. Zauwa yłem, e jest pan Brytyjczykiem i my lałem, e mo e
pracuje pan dla IMEG.
- Nawet nie wiem, co to takiego - stwierdził Warren. Spojrzał w lustro za
barem i zobaczył, e Tozier siedzi przy stoliku i zamawia drinka.
- Nie było chyba niczego wa niejszego w dziejach tego n dznego kraju -
powiedział Amerykanin, troch ju wstawiony. - Przeci gamy przez jego rodek
czterdziestocalowy gazoci g - z Abadanu do rosyjskiej granicy. Jest wart ponad
sze set milionów dolców. Forsa płynie jak... jak forsa. - Za miał si .
- Naprawd ? - odparł Warren, nie okazuj c szczególnego zainteresowania.
- IMEG nadzoruje cały interes. To wy, Brytyjczycy. A ja... pracuj dla firmy
Williams Brothers, która jest od czarnej roboty. Nazwie pan to sprawiedliwym
podziałem pracy?
- Zdaje si , e to spore przedsi wzi cie -powiedział wymijaj co Warren.
Zmienił pozycj i przy drugim ko cu baru zobaczył Folleta.
- Najwi ksze. -Amerykanin poci gn ł łyk ze szklanki. -Ale cała mietanka
przypadnie Ruskim. Bo e, co za genialna kombinacja! B d dostawali ira ski
gaz, płac c niecałe dwa centy za jednostk ciepln , a poniewa zbudowali
gazoci g do Triestu, mog sprzedawa rosyjski gaz Włochom za ponad trzy
centy. Nie powie mi pan, e ci skubani bolszewicy nie s dobrymi kapitalistami. -
Tr cił Warrena łokciem. - Mo e si pan napije?
- Nie, dzi kuj -odparł Warren. - Czekam na znajomego.
- Ech, do diabła! - Amerykanin spojrzał na zegarek. - Zreszt i tak musz co
zje . Do zobaczenia.
Kiedy sobie poszedł, przy barze zjawił si Tozier ze szklank w r ce.
- Kim jest twój przyjaciel? -
- To samotny pijaczyna.
- Widziałem tego twojego faceta - stwierdził Tozier. - Te wygl da na pijaka.
Co teraz?
- Postaramy si nie straci go z oczu.
- A potem?
Warren wzruszył ramionami.
- A potem si zobaczy.
Tozier milczał przez chwil . Wyj ł papiero nic , zapalił papierosa i
wydmuchał dług smug dymu.
- To nie wystarczy, Nick. Nie lubi porusza si po omacku.
- Przykro mi to słysze .
- B dzie ci jeszcze bardziej przykro, kiedy jutro si wynios . -Warren
gwałtownie odwrócił głow , a Tozier dodał: - Nie wiem, do czego zmierzasz, ale
53
nie mo esz prowadzi tej akcji trzymaj c wszystko w tajemnicy. Jak mam, do
cholery, wykona zadanie, je eli nie wiem, co wła ciwie robi ?
- Przykro mi, e tak to odbierasz, Andy. Nie masz do mnie zaufania?
- Och, mam! Problem w tym, e to ty mi nie ufasz. A wi c wycofuj si , Nick.
Jutro wieczorem b d z powrotem w Londynie. Masz jaki haczyk na Johnny'ego
Folleta, Ben Bryan te mo e co mie na sumieniu; o ile si orientuj . Ale ja
jestem czysty, Nick. Zaanga owałem si w cał spraw z uczciwych powodów -
wył cznie dla pieni dzy.
- Wi c zosta i zarób je. Tozier powoli pokr cił głow .
- Musz wiedzie , w co si pakuj - i dlaczego. Powiedziałem ci kiedy , e lubi
mie pod r k jak bro . kiedy do mnie strzelaj . Lubi te wiedzie , dlaczego
kto strzela. Do diabła, mo e mie powody, z którymi b d skłonny si zgodzi .
Mo e nawet byłbym po jego stronie, gdybym wiedział, o co walczy.
- Warren zacisn ł dło na szklance. Zmuszano go do podj cia decyzji.
- Andy, płac ci za ró ne rzeczy. Czy przemycałby narkotyki dla pieni dzy?
- Nigdy si nad tym nie zastanawiałem - powiedział Tozier z namysłem. - Nikt
mi czego takiego nie proponował. Czy to oferta, Nick?
- Czy wygl dam na handlarza narkotyków? - odparł Warren z niesmakiem.
- Nie wiem - stwierdził Tozier. - Nie wiem, jak oni si zachowuj . Ale wiem, e
najuczciwsi nawet ludzie łami si pod wpływem napi cia. A ty yjesz w napi ciu
od dłu szego czasu, Nick. Obserwuj , jak si z tym borykasz. - Opró nił szklank .
- Skoro ju padło to pytanie - dodał - odpowied brzmi „nie". Nie przemycałbym
narkotyków dla pieni dzy. I uwa am, e jest z ciebie kawał skurwysyna, Nick.
Próbowałe mnie w to wrobi , ale ci si nie udało, co?
Warren wyd ł policzki i odetchn ł z wyra n ulg . Przepełniała go rado .
U miechn ł si do Toziera.
- le mnie zrozumiałe , Andy. Opowiem ci wszystko - chod my w k t, eby
Speering nas nie widział.
Wzi ł Toziera pod rami , poprowadził do stolika i w ci gu pi ciu minut
wyja nił mu pokrótce, o co chodzi. Tozier słuchał, a na jego twarzy pojawiło si
lekkie zdumienie.
- I tylko na tym si opierasz? - zapytał. - Zwariowałe ?
- Niewiele tego - przyznał Warren. - Ale nie mamy nic wi cej. Nieoczekiwanie
Tozier zachichotał.
- To na tyle wariacki pomysł, e brzmi interesuj co. Przykro mi, e le ci
oceniłem, Nick, ale byłe tak cholernie tajemniczy. -Pokiwał głow ze smutkiem. -
Rozumiem, w jakim poło eniu si znalazłe . W tej sprawie nie mo esz nikomu
ufa . Dobra, jestem z tob .
- Dzi ki, Andy - odparł cicho Warren. Tozier zawołał kelnera i zamówił co do
picia.
- Przejd my do rzeczy - powiedział. - Pod jednym wzgl dem miałe racj :
Johnny Follet nie powinien si dowiedzie , co jest grane. Gdy chodzi o pieni dze,
Johnny b dzie chciał uszczkn co dla siebie, nie przebieraj c w rodkach. Z
drugiej strony takiego faceta jak on warto mie pod r k i dopóki potrafisz
trzyma go krótko, mo e okaza si po yteczny. Jaki wła ciwie masz na niego
haczyk?
54
- Czy to istotne?
Tozier wzruszył ramionami.
- Chyba nie. A co s dzisz o Speeringu?
- Przyjechał tu wyrabia morfin z opium - odparł Warren. -Jestem o tym
przekonany. To dlatego odwiedził wczoraj te zakłady farmaceutyczne. Zamawiał
towar.
- Czego mógł potrzebowa ?
- Wysokiej jako ci wapnia, które stosuje si w farmacji, chloro-metanu,
benzenu, alkoholu amylowego, kwasu chlorowodorowego i pewnej ilo ci szkła
laboratoryjnego. - Warren zamilkł na chwil . - Nie wiem, czy ma zamiar
przerabia morfin na heroin tutaj. Je li tak, b dzie potrzebował tak e kwasu
octowego.
Tozier zmarszczył brwi.
- Nie bardzo rozumiem. Czym ró ni si morfina od heroiny? Przyniesiono
drinki. Warren nie odpowiadał, dopóki kelner nie odszedł.
- Morfina to alkaloid, który wyodr bnia si z opium za pomoc stosunkowo
prostej reakcji chemicznej. Heroina jest morfin , której struktura molekularna
uległa zmianie wskutek jeszcze prostszej reakcji. - U miechn ł si cierpko. - Do
tej roboty wystarczy dobrze wyposa ona kuchnia.
- Ale na czym polega ró nica?
- Có , heroina jest syntetyczna pochodn morfiny. W odró nieniu od niej
rozpuszcza si w wodzie, rozchodzi si wi c szybciej w organizmie, a poniewa
ludzkie ciało składa si w wi kszo ci z wody, pewne wła ciwo ci narkotyku
ulegaj wzmocnieniu i uzale nienie nast puje o wiele szybciej ni w przypadku
morfiny.
Tozier odchylił si do tyłu.
- A wi c Speering b dzie zajmował si ekstrakcj morfiny. Ale gdzie? Tutaj,
w Iranie? I w jaki sposób morfina albo heroina dotrze na wybrze e? Gdzie na
południe od Zatoki Perskiej? A mo e przez Irak i Syri do Morza ródziemnego?
Musimy dowiedzie si cholernie wielu rzeczy, Nick.
- Tak - przyznał Warren z ponur min . - Poza tym istnieje pewien spory
problem, z którym zupełnie nie mog sobie poradzi . Co , czego nawet nie
omawiałem z Hellierem.
- O! Wi c lepiej wydu to z siebie.
- W Iranie nie ma opium - stwierdził Warren beznami tnym głosem.
Tozier wpatrywał si w niego.
- S dziłem, e na całym Bliskim Wschodzie jest tego od cholery.
- Zgadza si . W Iranie za poprzedniego szacha było tak samo. Ale ten nowy
jest reformatorem. - Warren oparł łokcie o stolik. - Za starego szacha wszystko
si waliło. Rz dził Iranem jak rzymskim imperium. eby zjedna sobie ludno ,
utrzymywał na nienaturalnie niskim poziomie ceny zbo a. Polityka ta okazała si
zgubna, poniewa farmerzy stwierdzili, e nie wy yj z uprawy zbó i zacz li sia
mak, przynosz cy o wiele wi ksze zyski. W ten sposób zbo a było coraz mniej, a
opium coraz wi cej. - Skrzywił si - Stary szach nie miał nic przeciwko temu,
poniewa stworzył opiumowy monopol. Rz d pobierał podatek od zbiorów, a on
otrzymywał prowizj od ka dego funta.
55
- Urocza historyjka.
- To zaledwie pocz tek. W 1936 roku Iran wytwarzał l 350 ton opium.
wiatowe zapotrzebowanie na opium stosowane w lecznictwie wynosiło wtedy 400
ton.
Tozier obruszył si .
- To znaczy, e ten dra je przemycał?
- Nie musiał - odparł Warren. - Nie było zakazu. W Iranie to on ustalał prawa.
Po prostu sprzedawał towar ka demu, kto miał pieni dze, eby za niego zapłaci .
Nie le mu szło, ale wszystko, co dobre, kiedy si ko czy. Zbytnio zaufał swemu
szcz ciu i musiał abdykowa . Powołano na krótko rz d tymczasowy, a potem
przej ł władz obecny szach. Okazało si , e to m dry go . Chciał wzi swój
nieszcz sny kraj za kark i wprowadzi go w dwudziesty wiek, ale stwierdził, e
nie da si rozwija przemysłu tam, gdzie siedemdziesi t pi procent ludno ci to
narkomani. A wi c błyskawicznie i zdecydowanie przykr cił rub . W tpi , czy
dzisiaj znajdziesz w całym kraju cho by uncj nielegalnego opium. Tozier
wydawał si zbity z tropu.
- Wi c co Speering tu robi?
- W tym cały problem - odparł spokojnie Warren. - Nie zamierzam jednak
pyta go o to wprost.
- No jasne - powiedział Tozier zamy lony. - Ale musimy depta mu po pi tach.
Podszedł kelner i odezwał si z obcym akcentem:
- Pan Warren?
- To ja.
- Wiadomo dla pana, sir,
- Dzi kuj . - Wr czaj c kelnerowi napiwek, Warren spojrzał na _ Tozìera i
znacz co uniósł brwi. W minut pó niej oznajmił: - To od Lane'a. Speering
odwołał rezerwacj . Jutro wyje d a. Lane nie wie dok d, ale jego d ip miał
przegl d, a na tył załadowano kanistry z wod . Jak my lisz, co to oznacza?
- Wyje d a z Teheranu - powiedział z przekonaniem Tozier. -Lepiej wróc
sprawdzi samochody. Chc si upewni , czy maj sprawne radia. Wyjdziemy
osobno. Daj mi pi minut.
Warren czekał niecierpliwie, a upłynie ustalony czas, a potem wstał i odszedł
od baru. Mijaj c Speeringa o mało nie przystan ł ze zdumienia. Zobaczył, e
siedzi przy nim Johnny Follet i obaj graj w monety.
Speering jechał drog w kierunku Qazvin na północny zachód od Teheranu.
- Wyprzed go, a ja zostan - z tyłu - powiedział Tozier do Warrena.
- B dziemy go mieli w gar ci. Je eli zboczy z drogi, dam ci zna przez radio.
Przez cał noc mieli na oku d ipa, ale okazało si to niepotrzebne.
- Speering zjadł bez po piechu niadanie i nie opu cił Teheranu przed
dziesi t . Towarzyszył mu kierowca, Ira czyk o wyrazistych rysach. Wlekli si za
d ipem przez miasto w sznurze samochodów, a kiedy wyjechali na główn drog ,
Warren dodał gazu, wyprzedził Speeringa i zwolnił dopiero po pewnym czasie,
aby trzyma si w dogodnej od niego odległo ci. Follet siedział obok i z uwag
patrzył w tył, korzystaj c z dodatkowego wstecznego lusterka, które było jednym
z udoskonale wprowadzonych przez Toziera.
56
Na prawo wznosiły si o nie one szczyty gór Elburs, ale wokół rozpo cierała
si jednostajna równina, piaszczysta i monotonna.
Zdaniem Warrena droga nie nale ała do najlepszych, ale poniewa miał
wy sze wymagania ni ira scy kierowcy, pomy lał, e według miejscowych
kryteriów uchodziła zapewne za znakomit . W ko cu była to główna autostrada
prowadz ca do Tebriz.
Kiedy oswoił si ju z prowadzeniem land-rovera, powiedział szorstko do
Folleta:
- Rozmawiałe wczoraj wieczorem ze Speeringiem. Na jaki temat?
- Po prostu gaw dzili my - odparł swobodnie Follet.
- Nie popełnij bł du, Johnny - powiedział cicho - Warren. - Mo esz sobie
zaszkodzi , i to bardzo.
- Do diabla, nic si nie stało - zaprotestował Follet. - Nawet nie ja zacz łem.
Podszedł do mnie, wi c co miałem zrobi , nie odzywa si ?
- O czym rozmawiali cie?
- O wszystkim po trochu. O pracy. Powiedziałem mu, e pracuj dla Regent
Films. No wie pan, powtórzyłem te brednie na temat filmu, który kr cimy.
Opowiedział mi, e pracuje w przemy le naftowym. - Follet roze miał si . - Poza
tym oskubałem go troch z forsy.
- Zauwa yłem - skomentował z przek sem Warren. - Miałe monet z orłem
po obu stronach?
Follet podniósł r ce udaj c przera enie.
- Bóg mi wiadkiem, e go nie oszukałem. Wie pan, e to nie w moim stylu.
Zreszt nie musiałem. Był kompletnie zalany. - Spojrzał w lusterko. - Prosz
troch zwolni . Tracimy go z oczu.
Z Teheranu do Qazvin było prawie sto mil i dochodziła pierwsza, kiedy
zbli yli si do peryferii miasta. Gdy przez nie przeje d ali, zatrzeszczał gło nik:
- Regent Dwa, zgło si . Regent Dwa, zgło si . Odbiór. Follet wzi ł do r ki
mikrofon i pstrykn ł przeł cznikiem.
- Słysz ci dobrze, Regent Jeden. Odbiór.
Docieraj cy do nich głos Toziera był słaby i zniekształcony.
- Nasz człowiek zatrzymał si w hotelu. Pewnie si posila. Odbiór.
- To cholernie dobry pomysł. Te jestem głodny - stwierdził Follet i unosz c
brew spojrzał na Warrena.
- Zjedziemy z drogi za miastem - odrzekł Warren. - Powiedz mu to. -
Kontynuował jazd , dopóki przedmie cia Qazvin nie zostały daleko za nimi i
dopiero wtedy zatrzymał wóz na poboczu. - Z tyłu jest kosz z jedzeniem -
oznajmił. - Mianowałem Bena kwatermistrzem. Zobaczmy, jak si spisał.
Po zjedzeniu kanapek z kurczakiem i wypiciu gor cej kawy z termosu
Warren poczuł si lepiej, natomiast Follet był wyra nie przygn biony.
- Co za n dzny kraj - stwierdził. - Przejechali my sto mil, a te przekl te góry
ani troch si nie zmieniły. - Wskazał na id ce rz dem wzdłu drogi objuczone
wielbł dy. - Zało si , e wyl dujemy w ko cu na grzbietach tych stworze .
- Mo e by jeszcze gorzej - odparł z namysłem Warren. - Co mi si zdaje, e
jak na nasz tajn misj te land-rovery troch za bardzo rzucaj si w oczy. -
Wzi ł do r ki map . - Ciekawe, dok d jedzie Speering.
57
Follet zajrzał mu przez rami .
- Nast pne miasto to Zand an - znowu sto przekl tych mil. -Rozejrzał si
wokół. - Bo e, czy to nie potworny kraj? Gorzej ni w Arizonie.
- Byłe tam?
- Pochodz stamt d, do cholery. Prysn łem, jak tylko troch podrosłem. W
gł bi duszy jestem chłopakiem z miasta. Lubi blask neonów. - Zanucił kawałek
„Melodii z Broadwayu", a potem si gn ł na półk obok tablicy rozdzielczej i
wzi ł do r ki tali kart. - A skoro tam wracam, nie mog wychodzi z wprawy.
Warren usłyszał szmer tasowanych kart i zerkaj c na bok zobaczył, jak Follet
z niebywał zr czno ci przerzuca cał tali . Nie przypominało to bynajmniej
niezdarnych amatorskich sztuczek.
- Mówiłe chyba, e nie oszukujesz.
- Nie, ale potrafi to robi , gdyby zaszła potrzeba. Całkiem nie le radz sobie
z kartami, kiedy chc . - U miechn ł si ujmuj co. - To jest tak - je li posiada si
takie kasyno jak moje w Londynie, nie musi si oszukiwa - o ile lokal ma fory w
grze. Widzi pan, licz si fory. Nie przypuszcza pan chyba, e Monte Carlo
prosperuje dzi ki oszustwom, prawda?
- Z zało enia to uczciwa gra.
- Uczciwa w stu procentach - stwierdził stanowczo Follet. - Dopóki rachunek
prawdopodobie stwa przemawia na nasz korzy , wszystko jest w porz dku i
nie ma potrzeby oszukiwa . Poka panu, co mam na my li, bo czuj , e wła nie
dopisze mi szcz cie. W ci gu godziny mijamy na tej drodze około dwudziestu
samochodów. Zało si z panem, e w ród tych, które miniemy przez nast pn
godzin , b d dwa z identyczn kombinacj ko cowej pary cyfr na tablicy
rejestracyjnej. To taka zabawa dla zabicia czasu.
Warren zastanowił si . Istniało sto mo liwych kombinacji, od 00 do 99. Skoro
Follet ograniczył je do dwudziestu samochodów, wygl dało na to, e szans
Warrena s wi ksze.
- Zakładamy si o pierwsz dwudziestk - powiedział ostro nie Warren.
- O sto funtów - stwierdził Follet ze spokojem. - Je eli wygram, dorzuci je pan
do mojej premii. Oczywi cie pod warunkiem, e wygram. Zgoda?
Warren westchn ł ci ko, a potem powiedział:
- W porz dku.
Jednostajny szum w gło niku zakłóciła napływaj ca fala. Usłyszeli, jak Ben
Bryan mówi:
- Regent Dwa, zgło si . Nasz człowiek szykuje si do odjazdu. Odbiór.
Warren wzi ł do r ki mikrofon.
- Dzi kuj , Regent Jeden. Ruszamy powoli i poczekamy, a nas dogoni. arcie
było niezłe, Ben. B dziesz naszym stałym dostawc . Wył czam si .
Z gło nika rozległy si nieprzyjemne trzaski, a potem zapadła cisza. Warren
u miechn ł si szeroko i nacisn ł samoczynny rozrusznik.
- Patrz w tył, Johnny i daj mi zna , kiedy poka e si Speering. Follet wyj ł
pióro.
- Niech pan podaje liczby, a ja b d zapisywa . Prosz si nie obawia .
Upilnuj Speeringa.
58
Dzi ki rywalizacji czas upływał szybciej. Jazda była monotonna, droga
równie i Warren miał si przynajmniej czym zaj . Poniewa Follet pilnował
tego, co działo si z tyłu, Warrenowi pozostawało tylko prowadzenie wozu. Na
polecenie Folleta przy pieszał lub zwalniał, aby utrzyma bezpieczny dystans od
jad cego za nimi Speeringa. Poza tym za kierownic stawał si senny, a zabawa
zmuszała go do czujno ci.
Odczytywał liczby z tablic rejestracyjnych nadje d aj cych samochodów, a
Follet je notował. Warren spostrzegł, e kieruj c prawie cał uwag na
Speeringa, Follet co jaki czas sprawdzał jednak podawane numery. U miechn ł
si . Ten facet nigdy nikomu nie ufał. Kiedy w ród pi tnastu zanotowanych liczb
adna si nie powtórzyła, Warren zacz ł mie wielk nadziej , e wygra te sto
funtów i jego zainteresowanie zabaw wzrosło. To nie było ju tylko zabijanie
czasu.
Przy osiemnastej pozycji Follet powiedział nagle:
- No prosz , numer pi ty i osiemnasty s takie same! Liczba trzydzie ci
dziewi . Przegrał pan, Warren. Moja premia zwi ksza si o sto funtów. -
Wsadził pióro z powrotem do kieszeni koszuli. - To było tak zwane podpuszczenie
albo inaczej frajerski zakład. Nie miał pan wi kszych szans.
- Nie bardzo rozumiem - odparł Warren. Follet roze miał si .
- To dlatego, e w matematyce jest pan ignorantem. Wyliczył pan, e przy stu
mo liwych rozwi zaniach i wyborze tylko dwudziestu z nich, pa skie szans
wygranej s czterokrotnie wi ksze i uznał pan, e jestem durniem, skoro uwa am
je za wyrównane. Ale to pan okazał si durniem, poniewa tak naprawd
przewaga była po mojej stronie, i to w stosunku co najmniej siedem do jednego.
Warto zna si na matematyce.
- Nadal nie rozumiem - stwierdził po namy le Warren.
- Prosz spojrze na to z innej strony. Gdybym si zało ył, e w pierwszej
dwudziestce pojawi si dwukrotnie jaka konkretna liczba, byłbym głupcem. Ale
tego nie zrobiłem. Powiedziałem, e dowolne dwie liczby spo ród pierwszych
dwudziestu b d identyczne.
Warren zmarszczył brwi. Ci gle nie wiedział, w czym rzecz, ale zawsze był
słaby w matematyce.
- Podpuszczanie polega na tym - powiedział Follet - e zakład wydaje si
korzystny dla frajera, ale w rzeczywisto ci przewag ma cwaniak, który mu go
proponuje. Wystarczy poszpera troch w zakamarkach matematyki, zwłaszcza
w teorii prawdopodobie stwa, eby znale dziesi tki pomysłów, na które
naiwniak zawsze si nabierze.
- Ze mn ju ci si nie uda - stwierdził Warren. Follet stłumił miech.
- Mo e si zało ymy? To zadziwiaj ce, jak cz sto frajerzy ponownie próbuj
szcz cia. Andy Tozier te dał si wykiwa . I nabior go jeszcze raz. Zanim
sko czymy akcj , odbior mu cał premi . -Zerkn ł w lusterko. - Niech pan
zwolni, dobrze? Droga robi si kr ta.
Jechali dalej, a dotarli do Zandzan.
- Mam tego d ipa na oku - oznajmił Follet. - Chyba jedzie w naszym
kierunku.
W dwie minuty pó niej powiedział:
59
- Zgubiłem go.
Z radia odezwał si głos, zakłócony trzaskami, spowodowanymi zapewne
przez wyładowania atmosferyczne nad górami na zachodzie.
- ...skr cił w lewo... hotelu... jed cie... zrozumieli cie? Odbiór. Follet pstrykn ł
przeł cznikiem.
- Speering skr cił w lewo koło hotelu. Czy chcesz, eby my jechali za nim?
Czy o to chodzi, Andy? Odbiór.
- Tak... szybko... Wył czam si . Warren zatrzymał wóz.
- Teraz ja poprowadz - powiedział Follet. - Wygl da pan na zm czonego.
- W porz dku - odparł Warren. Zamienili si miejscami. Warren przeci gn ł
si i rozsiadł wygodnie w fotelu obok kierowcy. Jechał przez cały dzie , a land-
rovera prowadziło si nieco trudniej ni jego limuzyn . Wrócili do Zandzan,
znajduj c obok hotelu drog wiod c na zachód. Na drogowskazach były
arabskie napisy, których Warren nie potrafił odczyta . Follet gwałtownie skr cił i
Warren musiał przytrzyma mapy.
Droga pogarszała si z ka d chwil , a poniewa prowadziła w góry, była
coraz bardziej kr ta i niebezpieczna: Follet jechał nieco szybciej ni powinien,
staraj c si dogoni Toziera i Bryana, wóz trz sł si wi c i podskakiwał. W ko cu
zobaczyli przed sob tuman kurzu.
- To chyba Andy - stwierdził Follet, a po chwili dodał: - Tak, to on. -
Zmniejszył nieco pr dko . - Zwolni troch , eby my nie łykali przez cał drog
tego przekl tego kurzu.
Kiedy wjechali gł biej w góry, jazda stała si powolniejsza. Droga była bardzo
zła, pełna kolein, na których trz sło jak wszyscy diabli i rozmyta w miejscach,
gdzie przepływały wezbrane potoki. Zbocza stawały si coraz bardziej strome, a
zakr ty coraz ostrzejsze, tak e Follet musiał korzysta ze specjalnego niskiego
biegu, w który wyposa ony jest land-rover. Dzie miał si ju ku ko cowi.
Warren trzymał na kolanach spi ty zestaw map, obserwuj c równocze nie
kompas. Jechali cały czas na zachód. Sprawdziwszy ponownie map , powiedział:
- To droga do Kurdystanu.
Wiedział, e t tras przemycano od lat opium z Iranu do Syrii i Jordanii.
Nabrał jeszcze gł bszego przekonania, e si nie myli - to ju nie mógł by
wył cznie przypadek.
Follet pokonał kolejny zakr t i zjechał w dół jednym z niewielu prostych
odcinków drogi. W tym miejscu biegła ona wzdłu zbocza góry. Na prawo
wznosiła si pionowo skalna ciana, a na lewo znajdowała si nie mniej stroma
przepa .
- Niech pan patrzy - powiedział Follet, wskazuj c głow w dół.
Droga przecinała dolin i pi ła si znowu zboczem góry po drugiej stronie. W
oddali p dz cy samochód wzniecał czerwony tuman kurzu, wyra nie widoczny w
promieniach sło ca.
- To Speering - powiedział Follet. - Andy nie wyjechał jeszcze z doliny. Skoro
widzimy Speeringa, to i on nas widzi. Musiałby by lepy albo zalany w trupa,
eby nie zauwa y , e go ledzimy.
- Nic si na to nie poradzi - stwierdził ponuro Warren. - Tak ju jest.
60
- Niech mi pan powie jedn rzecz - zagadn ł Follet. - Co b dzie po zachodzie
sło ca? Pomy lał pan o tym?
Warren rzeczywi cie si nad tym zastanawiał i bardzo go to martwiło.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, e została im niecała godzina.
- B dziemy jecha , jak długo si da - odparł pozbawionym emocji głosem.
Nie zajechali zbyt daleko. W pół godziny pó niej natrafili na drugiego land-
rovera, zaparkowanego przy drodze. Ben Bryan zatrzymał ich machni ciem r ki.
Tu za nim stał Tozier, obserwuj c góry. Follet zahamował, a Warren wychylił
si przez okno.
- Co si dzieje, Ben?
Z by Bryana l niły biel na tle pokrytej kurzem twarzy, a górski wiatr
rozwiewał mu włosy.
- Przegrali my, Nick. Podejd tam, gdzie stoi Andy. Warren wysiadł z wozu i
poszedł za nim w kierunku Toziera, który odwrócił si i rzekł:
- Mo e ty mi powiesz, któr dy pojechał.
Na szczycie skalistego płaskowy u drogi rozchodziły si w pi ciu kierunkach.
- Pi mo liwo ci - oznajmił Tozier. - Powiedz, któr wybrał.
- Nie zostawił adnych ladów?
- Nawet tam, gdzie nie ma litej skały, ziemia jest twarda. -Tozier rozejrzał si
wkoło. -Wygl da to na skrzy owanie głównych dróg, ale na mapie nie jest
zaznaczone.
- Tej drogi, któr jechali my, te tam nie ma - zauwa ył Warren. Przykucn ł,
opieraj c sobie map na kolanie. - Przypuszczam, e jeste my gdzie tutaj. -
Zaznaczył na mapie niewielki krzy yk. -Jakie trzydzie ci mil w gł b
Kurdystanu. - Wyprostował si , przeszedł na skraj drogi i popatrzył na zachód,
gdzie zni aj ce si sło ce o wietlało co jaki czas burzowe chmury nad
czerwonymi szczytami. - Speering mo e jecha prosto do irackiej granicy.
- Dzisiaj tam nie dotrze - odparł Tozier. - Po takich górskich drogach nie da
rady. Co robimy, Nick?
- A co mo emy robi , do cholery? - zdenerwował si Warren. -Zgubili my go
ju na samym pocz tku. Mamy jedn szans na cztery, e wybierzemy wła ciw
drog . Jak przy frajerskim zakładzie. -Opanował bezcelowy gniew. - Teraz
niewiele na to poradzimy. Ju prawie ciemno, wi c lepiej rozbi obóz.
Tozier skin ł głow .
- W porz dku. Ale zróbmy to tak, eby nie było go wida z adnej z tych dróg.
- Dlaczego? O co ci chodzi?
- Wła ciwie o nic. - Tozier wzruszył ramionami. - Przestrzegam
podstawowych zasad bezpiecze stwa. Weszło mi to w krew.
Oddalił si w kierunku samochodów, pozostawiaj c Warrena w podłym
nastroju.
"Sknocili my robot " - pomy lał Warren. „W Bogu nadzieja, e Mike i Dan
maj wi cej szcz cia".
Nie miał jednak ochoty si o to zakłada . Byłby to kolejny zakład frajera.
61
Rozdział 4
- To jest ycie - stwierdził Michael Abbot. Popijał co z wysokiej szklanki z
matowego szkła, przygl daj c si z wyra nym zainteresowaniem efektownej
dziewczynie w nader sk pym bikini, która weszła wła nie na trampolin .
Ugi wszy nogi w kolanach znieruchomiała na chwil , a potem mign ła w
powietrzu, wykonuj c po mistrzowsku jaskółk i nurkuj c gładko - w Morzu
ródziemnym.
Dan Parker pozostał niewzruszony.
- Tracimy tylko czas - powiedział.
- Nie mo na niczego przy piesza - odparł Abbot. Omawiał to ju wcze niej z
Parkerem i Dan zgodził si , aczkolwiek niech tnie, e lepsze rozwi zanie nie
istnieje. Mieli dwa wyj cia. Mogli działa w sposób bezpo redni -to znaczy
przedstawi si pannie Delorme jako potencjalni sojusznicy. Kłopot polegał na
tym, e gdyby im si nie powiodło, ponie liby totaln kl sk i nie mieli adnych
innych mo liwo ci. Rozwi zanie po rednie polegało na tym, eby nakłoni jako
Delorme, by sama do nich przyszła. Gdyby w rozs dnie krótkim czasie si to nie
udało, zastosuj wariant bezpo redni.
Abbot pochylił si do przodu, eby popatrze na dziewczyn , która
wychodziła wła nie z wody.
- Zd ymy na czas.
- Mamy wi c przesiadywa w tym szykownym hotelu, a ty b dziesz wlewa w
siebie kolejne drinki. Czy o to chodzi? - Parker był rozdra niony. Dobrze
wiedział, e hotel Saint-Georges nie jest dla niego odpowiednim miejscem.
- Spokojnie, Dan - powiedział cicho Abbot. - To dopiero pocz tek. Je eli nie
zdołamy do niej dotrze , b dziemy musieli si dowiedzie , w jakim towarzystwie
si obraca - i po to tu jeste my.
Jeanette Delorme nale ała w Libanie do towarzyskiej mietanki. Mieszkała w
Hammana, w luksusowej willi w górach i sta j było na to, by jada przez dwa
dni z rz du w hotelu Saint-Georges. Problem polegał na tym, jak j podej .
Musieli znale sposób, eby si do niej zbli y . Abbot pomy lał, e przypomina
to podchodzenie do grzechotnika. Czytał ju jej dossier.
Uwa ał, e jedynie mogli dowiedzie si , kim s jej wspólnicy - ci najbardziej
podejrzani - a potem zało y jak solidn przyn t . Musiało to zaj sporo czasu
- zdaniem Dana Parkera zbyt du o - ale nie było innego wyj cia. Siedzieli wi c w
hotelu Saint-Georges, trzymaj c si dyskretnie na uboczu, a tymczasem panna
Delorme jadła obiad z jakim znajomym, którego personalia zostan sprawdzone,
gdy tylko si z ni rozstanie. Poprzedni dzie miał podobny przebieg - i nic nie
osi gn li. Jej towarzysz okazał si otyłym liba skim bankierem o
nieposzlakowanej reputacji i zdecydowanie nie był łajdakiem, jakiego
potrzebowali.
Abbot przygl dał si dziewczynie, która wchodziła znów na trampolin .
- Wiesz, Dan, dlaczego ten hotel nazywa si Saint-Georges? -zapytał
nieoczekiwanie.
- Nie. - Ton lakonicznej odpowiedzi Parkera wiadczył, e zupełnie go to nie
obchodzi.
62
Abbot zakołysał zamaszy cie trzyman w r ce szklank .
- Wła nie w Bejrucie wi ty Jerzy zabił smoka. Tak mi przynajmniej
mówiono. Stało si to podobno tutaj, nad Zatok wi tego Jerzego. Zawsze
my lałem, e chrze cijanie podkradli ten w tek z mitologii greckiej - no wiesz, z
historii o Perseuszu i Andromedzie. - Wskazał dziewczyn na trampolinie. - Sam
bym ch tnie zabił smoka, gdyby ona była nagrod .
Parker poruszył si niespokojnie na krze le, a Abbot pomy lał, e b dzie
musiał znale mu jakie zaj cie. Dan był w porz dku, kiedy miał co robi z
r kami, ale to obce otoczenie działało mu na nerwy.
- Co ci gryzie, Dan? - zapytał.
- Nadal uwa am, e tracimy czas. - Parker wyj ł chusteczk i otarł pot z czoła.
- Ch tnie napiłbym si piwa. Wiele bym teraz dał za du y kufel.
- Nie widz powodu, eby sobie odmawiał - stwierdził Abbot, rozgl daj c si
za kelnerem. - Dlaczego jeszcze go nie zamówiłe ?
- Co? Tutaj? - Parker był zaskoczony. Angielskie piwo kojarzyło mu si z
londy skim pubem i kuflami z czasów króla Edwarda, albo z niskim,
drewnianym sklepieniem wiejskiej gospody. - Nie s dziłem, e w takim
eleganckim miejscu mog podawa piwo.
- Zarabiaj na ycie, oferuj c to, czego ycz sobie klienci - stwierdził sucho
Abbot. - Ten jankes za nami popija budweisera, nie widz wi c powodu, dlaczego
miałby nie dosta swojego kufla. - Przywołał wzrokiem kelnera, który
natychmiast si zjawił. - Ma pan jakie angielskie piwo?
- Oczywi cie, prosz pana. Jakie pan sobie yczy? Bass, worthington,
watney...
- Niech b dzie watney - odparł Parker.
- A dla mnie jeszcze raz to samo. - Abbot patrzył w lad za odchodz cym
kelnerem. - Widzisz, Dan, jakie to proste?
- Nigdy bym nie przypuszczał - zdziwił si Dan.
- Kiedy zjawia si tutaj angielski milioner i nie mo e dosta ulubionego
trunku, robi karczemn awantur , a to nie sprzyja interesom - stwierdził Abbot. -
Zapewne b dziemy musieli zapłaci słony rachunek, ale to i tak idzie na konto
starego.
Dan zdziwił si jeszcze bardziej, kiedy przyniesiono mu cynowy kufel.
Pogr ył si w nim natychmiast, a gdy wynurzył si dla zaczerpni cia powietrza,
miał pian pod nosem.
- Takie wła nie lubi - oznajmił. - Zimne i w dobrym gatunku.
- Mo e poprawi ci humor - rzekł Abbot. Rzucił okiem na rachunek, skrzywił
si i odwrócił go na drug stron , aby Dan nie zobaczył zapisanej tam kwoty.
Zepsułoby mu to na pewno cał przyjemno , nawet je eli Hellier za wszystko
płacił. Popatrzył z ukosa na Parkera i stwierdził, e znajomy smak piwa wyra nie
go rozlu nił. - Jeste pewien, e nie mylisz si co do tej torpedy? Znaczy, e to si
da zrobi ?
- Ale tak. Dam sobie rad . Potrafi nauczy je ró nych sztuczek.
- Nie chodzi nam o adne sztuczki. Chcemy tylko, eby torpeda mogła dotrze
na cholernie du odległo . Pi razy dalej ni przewiduje jej konstrukcja.
63
- O to si nie martw - powiedział uspokajaj co Dan. - Poradz sobie.
Chciałbym tylko wiedzie , czy ci ludzie zdob d torped . Wiesz, e nie jest o nie
tak łatwo.
Abbot podzielał jego niepokój, cho si do tego nie przyznawał. Warren
wpadł na zwariowany pomysł, eby wykorzysta do przemytu torped , ale
wprowadzenie jego pomysłu w czyn było ju osobn spraw . Je eli Delorme nie
zdob dzie torpedy, cały plan we mie w łeb.
- Pomartwimy si o to w swoim czasie - stwierdził.
Zaj li si lu n rozmow , a Abbot z min kalifa na targu niewolnic odbierał
równocze nie defilad skacz cych z trampoliny dziewcz t. Miał jednak na oku
wej cie do restauracji i w pół godziny pó niej powiedział cicho:
- To ona. Ko cz piwo, Dan.
Parker wlewał w siebie zawarto drugiego ju kufla ze swobod wskazuj c
na wieloletni praktyk .
- A wi c tak samo jak wczoraj?
- Zgadza si . Jedziemy za tym facetem. Wiadomo, gdzie j mo na znale . -
Abbot płacił rachunek, a Parker pod ył wolno ladem Jeanette Delorme i jej
towarzysza. Kiedy Abbot dogonił Parkera, ten otwierał wła nie drzwiczki wozu.
- To czwarty samochód - wyja nił Parker. - Chyba nie b dzie z nim
problemów. Mam tylko nadziej , e ten facet nie oka e si jeszcze jednym
pieprzonym bankierem.
- Ja poprowadz - powiedział Abbot i wsun ł si za kierownic . Zaczekał, a
wielki mercedes ruszy, a potem wrzucił bieg i wł czył si do ruchu trzy wozy za
nim. - Nie przypuszczam, eby to był bankier. Przede wszystkim nie ma brzucha.
I z pewno ci nie wygl da na Liba czyka.
- Zauwa yłem, jak przygl dałe si tym wszystkim gołym panienkom, które
paradowały przed hotelem - rzekł Parker. - A co my lisz o tej przed nami?
- O naszej Jeanette? - Abbot w skupieniu wyprowadzał wóz z rue Minetel
Hosn. - Jako nie my lałem o niej w tych kategoriach -stwierdził drwi co. - Jakby
si nad tym zastanowi , jest całkiem niebrzydka, ale nie miałem nigdy okazji
popatrze sobie na ni czule i bez po piechu. Troch trudno oceni urod kobiety,
kiedy nie pozwalaj ci si jej przygl da .
- Nie gadaj bzdur - achn ł si Parker.
- No ju dobrze. Jest dla mnie troch za stara. - Abbot miał dwadzie cia sze
lat. - Ale szykowna, bardzo szykowna. wietnie nadaje si do łó ka. - Skrzywił
si . - Tyle e, moim zdaniem, równie dobrze mo na by i do łó ka z modliszk .
- O czym ty mówisz, do cholery?
- Nie wiesz, e modliszki zjadaj swoich partnerów, kiedy si ju z nimi
zabawi ? - Skr cił w avenue Bliss, jad c w dyskretnej odległo ci za mercedesem.
Gdy mijali Uniwersytet Ameryka ski, powiedział: - Zastanawiam si , po co t dy
jad . U wylotu tej drogi jest ju tylko morze.
- Wkrótce si przekonamy - odrzekł flegmatycznie Parker. Avenue Bliss
przeszła w rue Manarah, a mercedes jechał dalej. Za zakr tem ukazało si morze.
- Uwa aj! - ostrzegł Parker. - Zatrzymuje si . Abbot przejechał obok
mercedesa, staraj c si usilnie nie patrze na boki. Skr cił za róg i zaparkował
wóz na Corniche.
64
- To był hotel - powiedział i zacz ł si zastanawia . W ko cu podj ł decyzj . -
Pójd tam. Je eli ten mercedes ruszy, a facet b dzie w rodku, jed za nim. Nie
czekaj na mnie.
- W porz dku - odparł Parker.
- I pami taj, Dan - działaj dyskretnie.
- To i ciebie dotyczy-stwierdził Parker. Patrzył, jak Abbot skr ca za róg w rue
Manarah, a potem zawrócił samochód na miejsce, z którego mógł lepiej
obserwowa wej cie do hotelu i równocze nie, w razie potrzeby, ruszy za
zaparkowanym wci na ulicy mercedesem. Delorme i towarzysz cy jej
m czyzna wyszli wła nie z chłopcem hotelowym, który pakował do samochodu
całe mnóstwo baga y.
Mercedes ruszył mi kko, a Parker pojechał za nim i niebawem znalazł si na
znajomej drodze. Min li Uniwersytet Liba ski i lotnisko Khaldeh, kieruj c si do
Hammana. Kusiło go, eby zawróci , ale przejechał cał tras , towarzysz c
Jeanette Delorme i jej go ciowi a do samego domu. Potem udał si z powrotem
do Bejrutu, przedzieraj c si w drodze do hotelu przez uliczne korki.
Kiedy Parker wszedł do pokoju, Abbot Je ał do góry brzuchem.
- Gdzie si podziewałe tyle czasu, Dan?
- O tej porze jest cholerny ruch na drodze - odparł z rozdra nieniem Parker. -
Zabrała go do siebie, a wiesz, jak wygl da teraz wyjazd z miasta. Wzi ła go do
domu, z baga ami i ze wszystkim. Wygl da na to, e jest jej go ciem. -
Wyszczerzył z by w u miechu. -Je eli on zniknie, b dziesz wiedział, e to
naprawd modliszka. Udało ci si czego dowiedzie ?
- Owszem - przytakn ł Abbot. - Jedna z panienek w hotelu uległa mojemu
słynnemu urokowi i dzi ki temu wiem ju , e facet jest Amerykaninem, nazywa
si Jack Eastman i przyleciał wczoraj z Teheranu. Słyszałe , Dan? Z Teheranu!
Odkryli my pierwsze ogniwo.
Mo liwe, e było to pierwsze ogniwo, ale nie ostatnie, gdy Eastman okazał si
niemal tak samo nieprzyst pny, jak panna Delorme.
- Ci przemytnicy narkotyków strasznie zadzieraj nosa - zauwa ył Abbot. -
Nie zadaj si z pospólstwem.
Zastosowali wi c wobec Eastmana star taktyk . Obserwowanie go i
demaskowanie jego wspólników było potwornie czasochłonne. Zrezygnowaliby z
tego, gdyby nie mieli pewno ci, e s na wła ciwym tropie. Abbot dostał bowiem
list od Helliera, który pełnił rol ich o rodka informacji.
- Wiadomo ci s dobre i złe - stwierdził Abbot po zapoznaniu si z tre ci
przesyłki.
- Zacznijmy od tych złych - stwierdził. Parker. - Mo e b d potrzebowa
pocieszenia, kiedy je usłysz .
- Warren stracił z oczu Speeringa. Rozpłyn ł si im gdzie w centrum
Kurdystanu. Teraz wszystko w naszych r kach, Dan. Zało si , e Nick jest
w ciekły jak diabli - dodał w zadumie.
- My te nie posun li my si zbyt daleko - powiedział ponuro Parker.
- Wprost przeciwnie. To jest wła nie ta dobra wiadomo . Spe-ering zwiał
Nickowi, ale dzie wcze niej spotkał si z Eastmanem. To ł czy go bezpo rednio z
65
pann Delorme. Uzyskujemy w ten sposób pierwszy konkretny dowód. Wszystko
inne to były tylko domysły Nicka Warrena.
Parker rozpromienił si .
- No, skoro tak, to bierzmy si do roboty.
I rzeczywi cie, wzi li si do roboty, ale upłyn ło jeszcze sporo czasu, zanim
Abbot zdecydował:
- To jest odpowiedni człowiek. Zarzucimy na niego przyn t i miejmy
nadziej , e sowicie si to opłaci.
- Picot?
Picot był tylko plotk . Znał faceta, który znal kogo , kto znal Eastmana.
Łatwo było do niego dotrze i Abbot miał nadziej , e oka e si otwarty na nowe
pomysły, je li mu si je odpowiednio poda. Bystre i wnikliwe oko dostrzegało
równie , e jest oszustem, co zwi kszało jeszcze bardziej nadzieje Abbota.
- Jak go podejdziemy? - zapytał Parker.
- Przede wszystkim musimy przenie si do ta szego hotelu. - Przyjrzał si
Parkerowi z uwag . - Nie mamy nadmiaru gotówki, ale i nie jeste my
kompletnymi bankrutami. Faceci dni forsy, ale ostro ni. Mamy co do
sprzedania i chcemy dosta najwy sz cen , wi c nie decydujemy pochopnie.
Rozumiesz?
Parker sm tnie si u miechn ł.
- Najłatwiej b dzie mi udawa brak gotówki. Nigdy nie miałem za wiele forsy.
Jak podsuniemy Picotowi temat do rozmowy?
- B dziemy improwizowa - odparł spokojnie Abbot.
Picot odwiedzał cz sto kawiarni na starym mie cie w pobli u portu. Kiedy
Abbot i Parker znale li si tam nast pnego dnia wieczorem, siedział wła nie przy
stoliku, czytaj c gazet . Abbot wybrał stolik obok. Usiadł przy nim razem z
Parkerem, marszcz c nos na widok ladów jedzenia na jadłospisie, po czym zło ył
zamówienie dla dwóch osób.
Parker rozejrzał si wokół i powiedział zni aj c głos:
- Co teraz?
- Spokojnie - odparł cicho Abbot. - Niech to wyniknie spontanicznie. -
Odwrócił si i spojrzał na plik gazet i czasopism, le cych na stoliku Picota i
przeznaczonych najwyra niej dla klientów. Odezwał si po angielsku:
- Przepraszam, monsieur. Czy mo na? Picot podniósł wzrok i skin ł głow .
- Prosz bardzo.
Jego angielszczyzna była dziwnie zabarwiona francuskim i ameryka skim
akcentem.
Abbot wzi ł jakie czasopismo i przegl dał je od niechcenia, dopóki nie zjawił
si kelner, który postawił na stoliku całe mnóstwo talerzy, dwa drinki i dzbanek z
wod . Abbot nalał sobie do szklanki troch wody, powoduj c zm tnienie napoju.
- Twoje zdrowie, Dan.
Parker poszedł niezdecydowanie w jego lady, napił si i prychn ł.
- Co to jest? - zawołał uderzaj c szklank o stół. - Lekarstwo na kaszel?
- To arak, miejscowy trunek. Parker badał j zykiem podniebienie.
66
- Nie próbowałem czego takiego od dzieci stwa. - Ze zdziwieniem dokonał
odkrycia. - Ziarenka any u! - Pow chał zawarto szklanki. - To nie jest napój
dla m czyzny. Nie maj tu watneya?
Abbot szeroko si u miechn ł.
- W tpi . Je eli chcesz napi si piwa, masz do wyboru liba skie francuskie i
liba skie niemieckie.
- Niech b dzie niemieckie - zdecydował Parker. Abbot zło ył zamówienie na
henninger byblos, a odwróciwszy si zobaczył, jak Parker przygl da si
podejrzliwie zawarto ci talerzy.
- Na miło bosk , Dan, przesta zachowywa si jak turysta! -powiedział ze
zło ci . - Czego si tu spodziewałe , ryby z frytkami?
- Lubi wiedzie , co jem - stwierdził nieporuszony Parker.
- To „mezza" - powiedział gło no Abbot. - Niewiele kosztuje i wystarczy, eby
si naje . Je eli chcesz czego lepszego, id do Saint-Georges'a, ale nie ja b d
płaci rachunek. Zaczynam mie ciebie do . Jeszcze troch , a wszystko odwołam.
Parker wygl dał na zaskoczonego, ale uspokoił si , gdy Abbot do niego
mrugn ł. Przyniesiono piwo. Parker spróbował je, po czym odstawił szklank .
- Chyba mo e by .
- Czy my lisz, e mógłby si tym... hm... zala ? - zapytał cicho Abbot.
Parker prztykn ł palcem w szklank .
- Taka słabizna nie wystarczy.
- Ale mógłby si postara , prawda? Mo e nawet zacz łby by niedyskretny.
- To zamów mi nast pne piwo - stwierdził Parker i jednym pot nym haustem
opró nił szklank .
Abbot jadł z apetytem, natomiast Parker przebierał w talerzu i pił
najwyra niej wi cej ni powinien. Mówił coraz gło niej, coraz bardziej bełkotał i
zaczynał uskar a si na swój los.
- Chcesz ze wszystkiego zrezygnowa ? A nie pomy lałe o tym, co ja czuj ? To
był mój pomysł - cholernie dobry pomysł - i jak go wykorzystujesz? Siedzisz na
tym swoim arystokratycznym tyłku i nic nie robisz.
- Uspokój si , Dan! - nalegał Abbot.
- Wcale si nie uspokoj ! Tych twoich pretensji te zaczynam mie ju do . -
Zacz ł mówi przedrze niaj cym tonem: „Nie rób tego Dan. - Nie rób tamtego
Dan. - Zamykaj usta przy jedzeniu Dan". Za kogo ty si uwa asz, do cholery?
- Och, na miło bosk ! - wtr cił Abbot.
- Powiedziałe , e mo esz mi pomóc w załatwieniu tej sprawy - i co zrobiłe ?
Gówno!
- Trzeba czasu, eby nawi za kontakty - odparł ze znu eniem Abbot.
- Mówiłe , e masz kontakty - stwierdził zjadliwie Parker.
- Na co ty wła ciwie narzekasz? - powiedział Abbot podniesionym głosem. -
Nie płacisz za to, prawda? Gdyby nie ja, siedziałby dalej na tyłku w Londynie,
grzebał si w pogruchotanych wozach i marzył o tym, jak szybko zrobi maj tek.
Wyło yłem ju prawie tysi c funtów, Dan. Czy to si w ogóle nie liczy?
- Nie obchodzi mnie, czyje to pieni dze. Ci gle nic nie robisz i trac tylko czas.
- Parker wskazał zamaszystym gestem otwarte drzwi: - W porcie jest pełno
statków i zało e si , e polowa z nich bierze udział w przemycie. Wezm to, co
67
mam im do zaoferowania i dobrze mi zapłac . Mówisz, e siedz na tyłku - a
czemu ty swojego nie ruszysz?
Abbot próbował bezskutecznie uciszy Parkera.
- Zamknij si , na Boga! Chcesz, eby wszystko si wydało? Sk d wiesz, czy tu
nie roi si od policji? Parker z trudem stan ł na nogi.
- A, do cholery! - Rozejrzał si wokoło zamglonym wzrokiem. -Gdzie tu jest
toaleta?
Abbot patrzył na niego z rezygnacj .
- Tam - powiedział wskazuj c drzwi w gł bi kawiarni. - Tylko nie rozmawiaj z
obcymi. - Patrzył, jak Parker odchodzi chwiejnym krokiem od stolika, po czym
wzruszył ramionami i wzi ł do r ki gazet .
- Monsieur? - odezwał si głos za jego plecami. Odwróciwszy si zobaczył, e
Picot bacznie mu si przygl da,
- Słucham?
- Czy myliłbym si twierdz c, e pan i pa ski przyjaciel szukacie... pracy?
- Owszem - odparł krótko Abbot i odwrócił si . Zawahał si wyra nie, po
czym znowu spojrzał na Picota. - Dlaczego pan tak uwa a?
- Pomy lałem, e mo e szukacie roboty. Jeste cie marynarzami?
- Czy ja wygl dam na marynarza?- spytał Abbot. Picot u miechn ł si .
- Nie, monsieur. Ale pa ski przyjaciel... - - To jego sprawa.
- A nie pa ska, monsieur? - Picot uniósł brwi. - Wi c zdecydowanie nie
szukacie panowie pracy?
- Jakiego rodzaju?
- Ka dy, kto ma błyskotliwe pomysły, a zwłaszcza marynarz... zawsze co
odpowiedniego si dla niego znajdzie.
- Nie jestem marynarzem. Mój przyjaciel był nim w przeszło ci. Ale i dla mnie
musiałoby si znale miejsce. Jeste my serdecznymi przyjaciółmi. Rozumie pan,
nigdy si nie rozstajemy.
Picot z u miechem przygl dał si swoim paznokciom.
- Rozumiem, monsieur. Wiele zale e b dzie od tego, co pa ski przyjaciel
wymy lił. Gdyby zechciał mi pan to wyja ni , na pewno pan nie po ałuje.
- Je eli panu powiem, b dzie pan wiedział tyle, co ja, prawda? -powiedział
chytrze Abbot. - Nic z tego. Poza tym nie wiem, kim pan jest. Nie lubi robi
transakcji z nieznajomymi.
- Nazywam si Jules Fabre - przedstawił si Picot, zachowuj c powag na
twarzy.
Abbot pokr cił głow .
- To mi nic nie mówi. Mo e pan by równie dobrze grub ryb albo n dznym
oszustem.
- Nie zabrzmiało to ładnie, monsieur - powiedział z wyrzutem Picot.
- Bo i wcale nie miało - odparł Abbot.
- Utrudnia pan spraw - stwierdził Picot. - Nie spodziewa si pan chyba, e
kupi kota w worku. To aden interes. Wcze niej czy pó niej b dzie mi pan
musiał powiedzie .
- Nie martwi si tym za bardzo. Tego, co wymy lił Dan - mój przyjaciel - nie
dokona nikt inny. On jest specjalist .
68
- A pan?
Abbot wyszczerzył z by w impertynenckim u miechu.
- Mo na powiedzie , e jestem jego mened erem. Poza tym, wło yłem w to na
razie swoje pieni dze. - Zmierzył Picota obra liwym spojrzeniem. - A skoro
mowa o pieni dzach - to, co mamy do sprzedania, b dzie kosztowało kup forsy,
a nie przypuszczam, eby taki drobny kanciarz jak pan je miał, wi c niech pan
nie zabiera mi czasu. - Powiedziawszy to, znów si odwrócił.
- Chwileczk - powstrzymał go Picot. - Ile spodziewa si pan dosta za t
swoj tajemnic ?
Abbot zrobił obrót i zmierzył Picota wzrokiem.
- Pół miliona dolarów ameryka skich. Ma pan tyle? - zapytał ironicznie.
Picot ci gn ł usta i zni ył głos:
- I chodzi o przemyt?
- A o czym niby cały czas rozmawiali my, do cholery? - spytał Abbot.
Picot wyra nie si o ywił.
- Chce pan skontaktowa si z kim u góry? Mog panu pomóc, monsieur, ale
to b dzie kosztowało. - Znacz co potarł kciuk o wskazuj cy palec, wzruszaj c
ramionami. - Ja te mam swoje wydatki, monsieur.
Abbot zawahał si , ale zaraz potem pokr cił głow .
- Nic z tego. Nasza oferta jest tak dobra, e góra zapłaci za to, eby nas pan
znalazł. Po co miałbym dawa panu w łap ?
- Bo je eli pan nie da, góra nigdy o was nie usłyszy. Staram si tylko zarobi
na ycie, monsieur.
Parker wrócił i usiadł ci ko na krze le. Wzi ł do r ki pust butelk i uderzył
ni o stół.
- Chc jeszcze jedno piwo.
Abbot obrócił si na krze le i powiedział ze zło ci : - - No to sobie kup.
- Nie mam forsy - stwierdził Parker. - Poza tym - dodał wojowniczo - to ty
jeste bankierem.
- Och, na lito bosk ! - Abbot si gn ł po portfel, wyłuskał z cienkiego zwitka
pojedynczy banknot i rzucił go na stolik. - Kup sobie całe wiadro piwa i wyk p si
w nim. Je li o mnie chodzi,
mo esz si nawet utopi . - Odwrócił si do Picota: - No dobrze, ile za to
chcesz, cholerny kr taczu?
- Tysi c funtów. Liba skich.
- Polowa teraz, a reszta po nawi zaniu kontaktu. - Odliczył banknoty i rzucił
je Picotowi przed nos. - W porz dku? Picot wyci gn ł r k i ostro nie zabrał
pieni dze.
- W porz dku, monsieur. Jak pan si nazywa i gdzie mog pana znale ?
- Moje nazwisko jest bez znaczenia. B d tu prawie co wieczór - oznajmił
Abbot. - To wystarczy. Picot skin ł głow .
- Wierz , e nie marnujecie czasu - ostrzegł. - Ten facet nie toleruje głupców.
- B dzie zadowolony z tego, co mamy do zaoferowania - powiedział z
przekonaniem Abbot.
- Mam nadziej . - Picot spojrzał na Parkera, który siedział z nosem w
szklance. - Pa ski przyjaciel za du o pije - i za gło no mówi. To niedobrze.
69
- Jest w porz dku. Zrobił si tylko dra liwy z powodu długiego czekania, nic
wi cej. W ka dym razie potrafi nim pokierowa .
- Doskonale pana rozumiem - stwierdził oschle Picot. Zaraz potem wstał. -
Wkrótce si zobaczymy.
Abbot popatrzył w lad za nim, a po chwili powiedział:
- Byłe znakomity, Dan. Scena straciła wielkiego aktora. Parker odstawił
szklank i przygl dał si jej bez entuzjazmu.
- Grałem kiedy nie le w amatorskim teatrze - powiedział z zadowoleniem. -
Wypłaciłe mu co . Ile tego było?
- Ma dosta tysi c funtów. Dałem mu połow . - Abbot roze miał si . -
Spokojnie, Dan. To funty liba skie. Ka dy wart jest około pół korony.
Parker odchrz kn ł i zabełtał piwo w szklance.
- To i tak za du o. Daj tu straszn lur . Chod my gdzie napi si czego
przyzwoitego i wtedy mi wszystko opowiesz.
Nast pnego dnia nic si nie wydarzyło. Wieczorem znale li si w kawiarni o
tej samej porze, ale nie zastali tam Picota, zjedli wi c co , pogaw dzili troch i
wyszli. Abbot był pewny swego, a jednak zastanawiał si , czy Picot nie blefował i
czy nie zapłacił sze dziesi ciu funtów zr cznemu naci gaczowi, którego nigdy
wi cej nie zobaczy.
Nast pnego wieczoru mieli wła nie i do kawiarni, gdy rozległo si pukanie
do drzwi. Abbot uniósł brwi, spogl daj c ze zdziwieniem na Parkera i poszedł
otworzy .
- Kto tam?
- Fabre. Otworzył drzwi.
- Sk d pan wiedział, gdzie nas szuka ?
- To bez znaczenia, panie Abbot. Chciał pan z kim rozmawia . Ta osoba
tu jest. - Pokazał wzrokiem w bok. - To b dzie kosztowało pi set funtów.
Abbot rzucił okiem w mroczny korytarz, gdzie stał jaki wysoki m czyzna.
- Niech mnie pan nie próbuje nabra , Fabre. Sk d mam wiedzie , e to facet,
którego szukam? To mo e by jedno z pa skich szachrajstw. Najpierw z nim
pogadam, a potem dostanie pan pieni dze.
- W porz dku - zgodził si Picot. - B d jutro tam gdzie zwykle.
Odszedł korytarzem, a Abbot czekał przy drzwiach. Wysoki m czyzna ruszył
z miejsca, a gdy jego twarz wyłoniła si z mroku, Abbot wiedział, e trafił w
dziesi tk . Był to Eastman. Usun ł si na bok, eby pozwoli mu przej , a
Eastman odezwał si z bezbarwnym akcentem człowieka ze rodkowego
Zachodu:
- Czy Picot próbował pana naci ga ? Abbot zamkn ł drzwi.
- Kto? - spytał oboj tnie. - Powiedział, e nazywa si Fabre.
- Nazywa si Picot i jest z niego kawał hochsztaplera - oznajmił Eastman bez
cienia zło liwo ci.
- Skoro mowa o nazwiskach - powiedział Abbot - to Dan Parker, a ja jestem
Mike Abbot. A pan nazywa si ...? - zawiesił pytaj co głos.
- Eastman.
Abbot u miechn ł si .
70
- Prosz usi
, panie Eastman. Dan, dostaw sobie fotel i przył cz si do
zgromadzenia.
Eastman usiadł sztywno na podsuni tym mu fotelu.
- Podobno chcecie mi panowie co sprzeda . Przejd my do rzeczy.
- Ja zaczn , Dan - powiedział Abbot. - Mo esz si wtr ci , kiedy dojdziemy do
kwestii technicznych. - Spojrzał na Eastmana. - Podobno w tym rejonie istnieje
du y przemyt. Dan i ja mamy pewien pomysł. Dobry pomysł. Kłopot w tym, e
nie posiadamy kapitału, eby go zrealizowa , oczekujemy wi c propozycji -
oczywi cie na zasadach partnerstwa.
- Nie dostaniecie ani centa, dopóki nie dowiem si , o co chodzi.
- W tym miejscu rozmowa staje si trudna - stwierdził Abbot. -Dan jest
jednak zdania, e nawet gdy pozna pan nasz tajemnic , nie b dzie to miało
wi kszego znaczenia. Uwa a, e tylko on wie, jak zrealizowa swój pomysł.
Oczywi cie, nic z tego nie wyjdzie przy zbyt du ym obci eniu. Co chciałby pan
przemyca ? Eastman zawahał si przez moment.
- Powiedzmy, e złoto.
- Powiedzmy - zgodził si Abbot. - Dan, ile mógłby tego przerzuci - bior c
na wag ?
- Do pi ciuset funtów.
- Interesuje to pana? - spytał Abbot.
- Niewykluczone. Co to za cudo?
- Mo liwo przemytu od strony morza. Za pomoc torpedy. -Abbot patrzył
na Eastmana, jakby oczekiwał oklasków.
Eastman westchn ł i poło ył dłonie na stole, jak gdyby zamierzał wsta .
- Nara a mnie pan na strat czasu - stwierdził. - Bardzo mi przykro.
- Chwileczk - zatrzymał go Abbot. - Dlaczego uwa a pan, e to strata czasu?
Eastman zmierzył go wzrokiem i sm tnie pokr cił głow .
- Ju tego próbowano, z miernym skutkiem. Nie macie szcz cia, chłopcy.
- Mo e u ywali cie nieodpowiednich torped.
- Mo liwe. - Eastman spojrzał na Abbota, okazuj c znowu zainteresowanie. -
A jakie pan ma?
- Je eli pan mi powie, co jest potrzebne, mo e dojdziemy do porozumienia.
Eastman lekko si u miechn ł.
- W porz dku, wchodz do gry. Mam jeszcze dziesi minut. Torpeda
sprawdziła si tylko raz. Było to na granicy austriacko-włoskiej. Kilku
cwaniaczków-amatorów zdobyło torped i zabrali si za przemyt przez jedno z
tamtejszych jezior. W jedn stron przerzucali alkohol, w drug tyto . Celnicy
dostawali szału i nie mogli doj , jak to działa. A potem jaki głupek zacz ł za
du o gada i wszystko si sko czyło.
- A wi c to działało, prawda? - spytał Abbot.
- Owszem, ale tylko przez jakie pieprzone jeziorko. Torpeda ma dla mnie za
mały zasi g.
- A mo e pan j zdoby ?
- Pewnie, ale po co? Te, do których jest dost p, docieraj na zbyt mał
odległo , a te, które by si nadały, s na tajnych listach. Bo e, gdybym mógł
71
dosta jeden z tych nowoczesnych, zdalnie sterowanych podwodnych pocisków,
byłbym bogatym człowiekiem.
- Jakiego rodzaju torped mo e pan zdoby ? - wtr cił si Parker. Eastman
wzruszył ramionami.
- Jedn z tych, które s dost pne na mi dzynarodowym rynku broni. Modele
z lat czterdziestych i pi dziesi tych. Nic szczególnie nowoczesnego.
- A model brytyjski, Mark XI?
- Na pewno te mo na je dosta . Maj zasi g maksymalnie do trzech mil. Na
co by si zdały, do diabła?
- Przy podgrzanych bateriach pokonaj pi i pół tysi ca jardów - poprawił
go Parker. Abbot u miechn ł si .
- My l , e powiniene mu wszystko powiedzie , Dan. - - Mog wypu ci
torped Mark XI na odległo pi tnastu mil - rzekł z naciskiem Parker.
Eastman wyprostował si w fotelu.
- Mówi pan serio?
- Tak - potwierdził Abbot. - Nasz Danny sprawi, e Mark XI stanie na wodzie
i b dzie robił sztuczki. Przedstawiam pana Parkera, najlepszego podoficera,
jakiego miała kiedykolwiek Królewska Marynarka, i specjalist od torped.
- Zaciekawia mnie pan - powiedział Eastman. - Jest pan pewien tych pi tnastu
mil?
Parker z wolna si u miechn ł.
- Naładuj torped tak energi , e b dzie pan mógł wystrzeli j w kierunku
brzegu z pr dko ci trzydziestu w złów, pozostaj c bezpiecznie poza
dwunastomilowym pasem wód terytorialnych. Nie pozostawi nawet ladu
p cherzyków powietrza.
- I uniesie ładunek pi ciuset funtów?
- Wła nie.
Eastman zastanawiał si .
- A co z dokładno ci ?
- To zale y od egzemplarza, który dostan . Urz dzenia steruj ce s czasem
nieco prymitywne. Ale mog je usprawni , je eli da mi pan zrobi próby na
morzu. - Parker potarł szcz k . - Zakładam, e mógłbym zagwarantowa
dokładno trzech cali na sto jardów, co przy odległo ci pi tnastu mil oznacza
ewentualne odchylenie o niecałe siedemdziesi t jardów w jedn lub drug stron .
- Mój Bo e! - odezwał si Eastman. - Całkiem nie le.
- Chyba znajdzie pan dostatecznie du , spokojn pla - stwierdził Abbot. -
Musi łagodnie opada w gł b morza, ale z tym nie powinno by wi kszych
problemów.
- Chwileczk - wtr cił si Parker. - Mówi o dokładno ci samej torpedy, ale
osobn spraw s pr dy. Je eli na nie natrafi, zboczy z kursu, a niech pan nie
zapomina, e b dzie w wodzie przez pół godziny. Przy bocznym pr dzie o
pr dko ci zaledwie pół w zła torped zniesie o pi set jardów. Mo na to jednak
uwzgl dni i wzi odpowiedni poprawk albo w ogóle unikn problemu,
wybieraj c spokojne wody.
- Tak, z tym daliby my sobie rad . - Eastman z namysłem przygryzał kciuk. -
Jest pan, zdaje si , bardzo pewny, e wszystko si uda.
72
- Owszem - odparł Parker. - Ale b dzie to pana cholernie du o kosztowało.
Potrzebna jest przede wszystkim torpeda, a do niej wyrzutnia. Trzeba kupi
wysokiej mocy ogniwa rt ciowe, które te nie s tanie. Poza tym...
- ...nasze usługi równie kosztuj - wtr cił gładko Abbot. - I to niemało.
- Je eli wam si uda, potrafimy o was zadba - powiedział Eastman, - Je li nie,
zadbamy tak e, tylko w inny sposób. - Zmierzył ich lodowatym spojrzeniem.
Parker zachował całkowity spokój.
- Na pocz tek udowodni panu, e to si da zrobi . Urz dzimy próby na
morzu.
- W porz dku - zgodził si Eastman. - Ale najpierw musz pogada o
wszystkim z szefem. - Z szefem? - zdziwił si Abbot. - My lałem, e to pan nim
jest!
- Jeszcze wielu rzeczy pan nie wie - stwierdził Eastman. - Prosz by w
pobli u. - Podniósł si z fotela. - Sk d panowie jeste cie?
- Z Londynu - odrzekł Abbot. Eastman skin ł głow .
- Dobrze. Wkrótce si zobaczymy.
- Nie chc wyj na natr ta - odezwał si Abbot - ale co z naszym anga em?
Mówi c inaczej, nabył pan wła nie prawo do naszych usług, za które nale y si
zaliczka, prawda?
- Ma pan tupet. - Eastman wydobył portfel. - Na ile naci gn ł was Picot?
- Tysi c liba skich funtów. Połowa teraz, reszta potem.
- W porz dku. Macie tu dwa pi set. To daje ju dwa tysi ce czystego zysku -
zanim cokolwiek zrobili cie. Gdyby Picot upominał si o drug pi setk ,
ode lijcie go do mnie. - U miechn ł si nieznacznie. - Ale nie zrobi tego. -
Odwrócił si gwałtownie i wyszedł z pokoju.
Abbot usiadł powoli i odezwał si do Parkera:
- W Bogu nadzieja, e sobie poradzisz. Mamy ich wreszcie w gar ci, ale oni
nas tak e. Je eli nam si nie uda, wpadniemy w tarapaty.
Parker z całkowitym spokojem napełnił fajk .
- Dostan to, czego chc , a mo e i wi cej. - Zamilkł na chwil . -My lisz, e on
b dzie zasi gał o nas informacji w Londynie?
- Z cał pewno ci . Jeste czysty, Dan. W twojej przeszło ci nic go nie
zaniepokoi. - Abbot przeci gn ł si . - A co do mnie, tu przed wyjazdem zrobiłem
naczelnemu karczemn awantur . Specjalnie j zaaran owałem. Zało si , e na
Fleet Street do dzisiaj jest o tym gło no. - U miechn ł si szeroko. - Wylali mnie,
Dan. Zostałem na własnym garnuszku za zachowanie niegodne dziennikarza i
d entelmena. Mam tylko nadziej , e Eastmana i spółk to zadowoli.
Eastman nie kazał im długo czeka . W trzy dni pó niej zadzwonił i oznajmił:
- Dzie dobry, panie Abbot. Prosz wło y na siebie co ekstra. Dzi
wieczorem wychodz panowie do miasta.
- Dok d?
- Do Paon Rouge. Je eli nie macie przyzwoitych strojów, skorzystajcie z forsy,
któr wam dałem.
- Kto stawia kolacje? - zapytał Abbot, graj c konsekwentnie rol faceta, który
dopiero ma si wzbogaci .
73
- Wszystko b dzie zapłacone - odparł Eastman. - Macie spotka si z szefem.
Zachowujcie si jak nale y. O wpół do dziesi tej przy l po was samochód.
Abbot powoli odło ył słuchawk i odwrócił si do Parkera, który z
zainteresowaniem mu si przygl dał.
- Masz smoking, Dan? Parker skin ł głow .
- Na wszelki wypadek go zapakowałem.
- Dzi wieczorem b dzie ci potrzebny. Mamy zaproszenie do Paon Rouge.
- A wi c wło go ju po raz trzeci - stwierdził Parker. Dotkn ł r k brzucha.
- Mo e by troch ciasny. Co to jest Paon Rouge?
- Nocny klub w hotelu Fenicja. Mamy spotka si z szefem, a je eli to ta
osoba, o której my l , dopi li my swego. Dano nam wła nie delikatnie do
zrozumienia, eby my si ogolili i ładnie umyli z by.
- Hotel Fenicja... Czy by to był ten stylowy lokal koło Saint-Georges?
- Wła nie. Wiesz, co to jest hotel pi ciogwiazdkowy, Dan? Parker zmru ył
oczy.
- Saint-Georges? - odpowiedział na chybił trafił.
- Zgadza si ! A do sklasyfikowania hotelu Fenicja brakuje w informatorze
gwiazdek. Przemyt narkotyków musi si opłaca .
Liba czyk, który zawiózł ich czarnym mercedesem do hotelu Fenicja, okazał
si małomówny. Parker był cały nieszcz liwy, gdy potwierdziły si jego obawy
co do wieczorowego stroju. Kołnierzyk koszuli uciskał mu gardło, dusz c go
powoli, a spodnie uwierały go okrutnie w pasie i w kroku. Postanowił, e zacznie
si gimnastykowa , eby pozby si typowego dla pana w rednim wieku
brzuszka.
Kiedy tylko wymienili nazwisko Eastmana, ubrany w imponuj cy strój
majordomus z godn podziwu skwapliwo ci zaprowadził ich do jego stolika. W
Paon Rouge, jak przystało na nocny klub, panował stosowny półmrok, nie było
jednak na tyle ciemno, by Abbot nie mógł dostrzec swej zdobyczy. Eastman
siedział obok Jeanette Delorme. Gdy podeszli, podniósł si z miejsca.
- Rad jestem, e mogli cie si panowie zjawi - przywitał ich konwencjonalnie.
- Cala przyjemno po mojej stronie, panie Eastman - odparł Abbot. Spojrzał
na siedz c kobiet . - Czy szefem jest ta pani? Eastman u miechn ł si .
- Sam si pan przekona; je li wejdzie jej pan w drog . - Odwrócił si do
kobiety. - Panowie Abbot i Parker. Pozwalam sobie przedstawi pann Delorme.
Abbot przyjrzał si jej, skłaniaj c głow . Miała na sobie prost narzutk ,
ledwie osłaniaj c jej ramiona i piersi. Wygl dała najwy ej na dwadzie cia pi
lat. Wiedział z cał pewno ci , e ma trzydzie ci dwa, ale pieni dze potrafi
zdziała cuda. Panna Delorme była bardzo kosztownym k skiem.
Skin ła na niego palcem.
- Pan usi dzie tutaj.
Powstało małe zamieszanie, gdy lokaje musieli poprzestawia krzesła, po
czym Abbot, z kieliszkiem szampana w r ce, znalazł si obok panny Delorme i
naprzeciwko Parkera. Panna Delorme przygl dała - si Parkerowi przez
moment, a potem o wiadczyła:
74
- Je eli to, co mówi Jack, jest zgodne z prawd , mo e b d chciała pana
zatrudni . Potrzebuj jednak dowodów.
Mówiła doskonał angielszczyzn , pozbawion niemal obcego akcentu.
- B dzie je pani miała - stwierdził Abbot. - Dan ich pani dostarczy.
- Wsz dzie wokoło jest morze - powiedział Parker. - Mo emy zrobi próby.
- Jaka torpeda byłaby najodpowiedniejsza?
- To wła ciwie bez znaczenia - odparł Parker. - Byleby miała elektryczny
nap d.
Obracała powoli w palcach kieliszek.
- Mam pewnego znajomego - powiedziała. - Był podczas wojny kapitanem
niemieckiej łodzi podwodnej. Nie miał wysokiego mniemania o brytyjskich
torpedach. Twierdził, e połowa z nich po odpaleniu zbaczała z kursu. - Jej głos
zabrzmiał agresywnie. - To byłoby niedopuszczalne.
- Na Boga, nie! - odezwał si Eastman. - Nie mo emy straci torpedy z
ładunkiem, który ma zawiera . To by cholernie du o kosztowało.
- Och, mówi pani o brytyjskich torpedach starego typu - stwierdził Parker. -
Model Mark XI to co innego. Pani znajomy kapitan miał całkowit racj .
Pierwsze brytyjskie torpedy były fatalne, ale Mark XI to chi ska wersja modelu
niemieckiego. Kiedy weszła do u ytku w czterdziestym czwartym, okazała si
bardzo dobra. Podkradli my j szkopom, a jankesi nam. Ka da z tych torped
mogłaby si nada , ale osobi cie wol model Mark XI. Po prostu lepiej go znam.
W sumie s bardzo podobne i ró ni si tylko szczegółami.
- W jaki sposób chce pan j udoskonali ?
- Prosz posłucha - powiedział Parker, z przej ciem pochylaj c si do
przodu. - Torped Mark XI skonstruowano w czterdziestym czwartym roku.
Miała baterie ołowiowo-kwasowe. Innych wtedy nie znano. W ci gu ostatnich
dwudziestu pi ciu lat wiele si zmieniło. Nowego typu ogniwa potasowe - to tlenek
rt ci z cynkiem - maj bez porównania wi ksz moc, któr da si wykorzysta na
dwa sposoby. Mo na zwi kszy zasi g torpedy albo jej pr dko .
Zaprojektowałem odpowiednie obwody dla obu wariantów.
- Nas interesuje wi kszy zasi g - stwierdził Eastman. Parker skin ł głow .
- Wiem. B dzie to kosztowało kup forsy - ostrzegł. - Ogniwa rt ciowe nie s
tanie.
- Ile? - zapytała Delorme. Parker podrapał si po głowie.
- Przy ka dym odpaleniu torpedy sama energia b dzie pani kosztowa ponad
tysi c.
Spojrzała na Eastmana, który wyja nił:
- To znaczy tysi c funtów szterlingów. Abbot wypił łyk szampana.
- Wszystko dro eje - zauwa ył chłodno.
- Fakt - odparł z u miechem Parker. - A w czterdziestym czwartym całe to
cholerne cygaro kosztowało zaledwie sze set funciaków. Nie mam poj cia, jak
teraz maj cen .
- Tysi c pi set funtów - oznajmił Eastman. - Po tyle chodz na wolnym
rynku.
75
- No prosz - powiedział Parker. - Nast pny tysi c b dzie kosztowała próba i
tysi c wykonanie zadania plus, powiedzmy, pi set za przeróbki. Podstawowy
koszt wyniesie wi c cztery tysi ce. Do tego dochodzi nasz udział.
- A jaki jest panów udział? - zapytała Jeanette Delorme.
- Procent od zysków - oznajmił Abbot. Odwróciła si w jego stron .
- Doprawdy? A na czym polega pa ska rola? Wygl da na to, e cał robot
wykonuje pan Parker. Abbot u miechn ł si szczerze.
- Powiedzmy, e jestem jego mened erem.
- W naszej organizacji nie ma zb dnych ludzi - powiedziała bez cienia emocji.
- Mike i ja jeste my kumplami - wtr cił si Parker. - Pójd tam, gdzie on, i
odwrotnie. Poza tym postaram si , eby miał co robi -sam wszystkiemu nie
podołam.
- Jak pani widzi, to sprzeda wi zana - stwierdził Abbot. - A o interesach
trzeba mówi ze mn .
- Zyski z przemytu złota nie s zbyt wysokie - powiedziała z pow tpiewaniem.
- Och, niech pani da spokój - odezwał si z niesmakiem Abbot. - Nie
przemycacie przecie złota, tylko narkotyki. Popatrzyła na Eastmana, a potem
znów na Abbota.
- A sk d pan o tym wie? - zapytała cicho.
- Potrafi logicznie my le . Po Londynie kr yły ró ne pogłoski. Dlatego tu
przyjechali my.
- Za wiele tych pogłosek - powiedziała oschle. Abbot u miechn ł si .
- Nie martwiłbym si szczególnie z tego powodu. Wysłuchiwałem ich jako
zawodowiec. To był czysty przypadek i jechali my tutaj zupełnie w ciemno. -
Wzruszył ramionami. - Ale si opłaciło.
- Jeszcze nie - rzuciła uszczypliwie. - Ile chcecie dosta ?
- Dwadzie cia procent - odparł bez namysłu Abbot. Delorme roze miała si .
- Och, co za głupiec nam si trafił. Nie uwa asz, Jack? - Eastman u miechn ł
si szeroko, a Delorme o wiadczyła powa nie: - Dostanie pan jeden procent i
b dzie pan bardzo bogaty, monsieur Michael Abbot.
- Mo e jestem głupi - stwierdził Abbot - ale nie na tyle szalony, eby zgodzi
si na jeden procent.
- Moim zdaniem sam fakt, e spodziewa si pan procentowego udziału,
wiadczy o szale stwie - powiedział Eastman. - W ten sposób nie dojdziemy do
porozumienia.
- No dobrze - oznajmiła Delorme. - Damy panu okre lon sum za cał robot .
Co by pan powiedział na sto tysi cy dolarów ameryka skich?
Abbot uniósł brwi.
- Dla ka dego z nas? Zawahała si przez moment.
- Oczywi cie.
- Powiedziałbym, e si nie zgadzam - odparł Abbot, kr c c głow . - Chcemy
co najmniej dwa razy tyle. My li pani, e nie wiem, jakie zyski osi ga si w tej
robocie?
Eastman za miał si chrapliwie.
- Jeste cie obaj głupcami i szale cami. Do cholery, i tak ju zdradzili cie nam
swój pomysł. Co nas powstrzyma, eby zrealizowa go bez waszego udziału?
76
- I kto tu jest głupcem? - spytał Abbot. - Niełatwo znale mechanika
znaj cego si na torpedach - dodał wskazuj c na Parkera. - Jeszcze trudniej o
takiego, który potrafi dokona potrzebnych w tym przypadku przeróbek. A
mechanika skłonnego przemyca narkotyki szukaliby cie ze wiec . Bez nas nie
dacie rady i dobrze o tym wiecie.
- Wi c uwa acie, e macie nas w gar ci? - stwierdził ironicznie Eastman. -
Posłuchaj no, tydzie temu nie wiedzieli my nawet o waszym istnieniu. Nie
jeste cie nam do niczego potrzebni!
- Pomysł jest jednak niezły, Jack - powiedziała z namysłem Delorme. - Mo e
pan Abbot pójdzie na ugod . - Odwróciła si do niego.
- To ostateczna propozycja. Zgodzi si pan albo nie. Trzysta tysi cy dolarów
dla was obu. Sto tysi cy zdeponuj w miejscowym banku po pomy lnym
zako czeniu prób. Reszt dostaniecie po wykonaniu zadania.
- Co o tym my lisz, Dan? - spytał Abbot.
Parker siedział z otwartymi ustami. Zamkn ł je, a potem odrzekł:
- To ty masz głow do interesów. Zdaj si na ciebie, Mike - stwierdził i z
trudem przełkn ł lin . Abbot długo si zastanawiał.
- W porz dku. Zgadzamy si .
- Dobrze! - odparła Delorme, promiennie u miechni ta. - Zamów jeszcze
szampana, Jack. Abbot mrugn ł do - Parkera.
- Jeste zadowolony, Dan?
- Bardzo si ciesz - powiedział Parker słabym głosem.
- My l , e honorarium uzale nione od rezultatów to najlepsze rozwi zanie -
stwierdził Abbot i zerkn ł na Eastmana. - Gdyby my upierali si przy udziale
procentowym, Jack zdarłby z nas skór . Na pewno nie chciałby pokaza nam
ksi g.
Eastman u miechn ł si ,
- Jakich ksi g? - Uniósł palec i natychmiast podbiegł do nich kelner.
- Chciałabym zata czy - o wiadczyła Delorme. Patrzyła na Abbota, wi c ten
zacz ł podnosi si z miejsca, ona rzekła jednak: -Poprosz chyba... pana
Parkera.
Abbot usiadł, przygl daj c si , jak panna Delorme pozwala zaprowadzi si
na parkiet zupełnie ogłupiałemu Parkerowi. Na jego ustach pojawił si zło liwy
u miech.
- A wi c ona jest szefem. Tego si nie spodziewałem.
- Je eli trafnie odgaduj pa skie my li, prosz pozby si złudze - doradził
Eastman. - Jeanette nie jest dziewczyn , która pozwoli wodzi si za nos.
Wolałbym raczej rzuci si z gołymi r kami na pił tarczow . - Skin ł głow w
kierunku parkietu. - Czy Parker jest tak dobry, jak twierdzi?
- Da sobie rad . Jaki to ma by towar? Eastman zawahał si przez moment, a
potem powiedział:
- Pewnie i tak si dowiecie. To heroina.
- Pełny ładunek? Całych pi set funtów?
- Tak.
Abbot gwizdn ł cicho, dokonał szybkiej kalkulacji, po czym stwierdził z
u miechem:
77
- To warte w przybli eniu co najmniej dwadzie cia pi milionów dolarów.
Tak czy inaczej, udało mi si przekroczy ten jeden procent, który proponowała
Jeanette.
- Ma pan fart - powiedział Eastman. - Prosz jednak nie zapomina , e jest
pan tylko facetem, którego wynaj ła. -Zapalił papierosa.
- Te pogłoski, które słyszał pan w Londynie... sk d pochodziły? Abbot
wzruszył ramionami.
- Wie pan, jak to jest. Słyszy si tu i tam ró ne rzeczy. Kiedy je zło y do
kupy, uzyskuje si pewien obraz. Mam w tym do wiadczenie. Byłem kiedy
reporterem.
- Wiem - powiedział spokojnie Eastman. - Sprawdzano pana. Za to na temat
Parkera nic na razie nie mamy. - Zmierzył Abbota przenikliwym spojrzeniem. -
Radz , eby teraz przestał pan ju bawi si w reportera, Abbot.
- Nie mógłbym dosta roboty nawet w prowincjonalnej gazecie -stwierdził z
gorycz Abbot. - Mam zaszargan opini . Je eli mnie pan sprawdzał, to pan wie,
e wylali mnie na zbity pysk. Wła nie dlatego postanowiłem wzi udział w tej
aferze i zarobi troch gotówki.
- Okazał si pan prawie szanta yst - przyznał Eastman.
- Niczego nie mogli mi udowodni -bronił si Abbot.
- Niech pan tylko nie narobi sobie kłopotów pracuj c dla nas - doradził
Eastman. - No dobrze, a co nam pan mo e powiedzie na temat Parkera? Szefowa
chce, eby i jego sprawdzi . Bardzo dba o bezpiecze stwo.
Abbot zapoznał go skwapliwie z yciorysem Parkera, trzymaj c si wył cznie
znanych faktów. Nie mogło to w niczym zaszkodzi , gdy w tym przypadku
wła nie prawdziwe informacje najlepiej słu yły ich celom. Sko czył w momencie,
gdy Jeanette i Parker wrócili do stolika. Parker był ró owy na twarzy.
- Dan ma chyba niecz sto do czynienia z nowoczesnymi ta cami - stwierdziła
Jeanette. - A pan, panie Abbot? Abbot wstał od stolika.
- Chce mnie pani wypróbowa ?
W odpowiedzi wyci gn ła do niego r ce. Zabrzmiały wła nie pierwsze takty
muzyki. Abbot wyst pił naprzód. Grano wolny i do staromodny kawałek, obj ł
j wi c i kiedy tylko znale li si na parkiecie, zapytał: - Co taka miła dziewczyna
jak pani robi w tym interesie?
- Lubi pieni dze - odparła.-Tak jak pan.
- Musi pani mie ich sporo - stwierdził w zamy leniu. - Nie ka dy ma pod r k
sto tysi cy dolarów w gotówce. Tyle dostajemy za udan prób , gdyby pani
przypadkiem nie pami tała. Zakładam, e nie sko czy si na jednym razie?
- A jakie to ma znaczenie?
- Lubi by tam, gdzie s pieni dze. Nie miałbym nic przeciwko osi ganiu w
ten sposób regularnych dochodów. Przysun ła si do niego bli ej.
- Dlaczego by nie. Musi pan tylko robi swoje i nie puszcza pary z ust. To
dwa podstawowe warunki zachowania dobrego zdrowia.
- Czy by to była gro ba? - zapytał beztrosko Abbot. Przylgn ła do niego
całym ciałem.
- Owszem. Mnie nikt nie robi kawałów, monsieur Abbot.
78
- Nie mam takiego zamiaru - stwierdził Abbot, którego przeraził kontrast
miedzy jej słowami a zachowaniem. Widział dossier panny Delorme i pasowało
ono dokładnie do słów Eastmana. Wspominał o pile tarczowej. Ka dy, kto
próbowałby dobra si do panny Delorme albo którego z jej podejrzanych
przedsi wzi , sko czyłby w najlepszym razie z obci t dłoni . A lista sze ciu
osób ró nych narodowo ci dowodziła, e mogło by jeszcze gorzej. Obejmuj c w
ta cu sto sze dziesi t pi centymetrów kobiecego ciepła, które lgn ło do niego
nami tnie, Abbot pomy lał, e mo e jednak panna Delorme jest modliszk .
- Bardzo dobrze ta czysz, Mike - szepn ła mu do ucha. Skrzywił si , gdy
przygryzła je delikatnie z bami.
- Dzi ki, ale nie ma potrzeby a tak si emocjonowa - stwierdził oschle.
- Dan był zaszokowany - powiedziała chichocz c. - Ci gle mówił o onie i
dzieciach. Naprawd ma on i dzieci?
- Oczywi cie. Chyba troje.
- To typ wie niaka - stwierdziła. - Ma rozum w r kach. Ty jeste inny.
Abbot za miał si w duchu, wyobra aj c sobie oburzenie Parkera, gdyby
usłyszał, e kto okre la go jako wie niaka.
- W jakim sensie jestem inny?
- Dobrze wiesz - odparła. - Witamy w organizacji, Mike. Postaramy si , eby
był szcz liwy. U miechn ł si w półmroku.
- Czy Jack Eastman si pod tym podpisze?
- Nie przejmuj si nim - odparła nieoczekiwanie ostrym tonem. - Jack zrobi
to, co mu ka . On nie jest... - Zamilkła i w owym ruchem przywarła piersiami
do jego torsu. - B dziesz szcz liwy ze mn - wyszeptała.
Muzyka przestała gra , ale Jeanette odsun ła si od niego dopiero po dłu szej
chwili. Odprowadził j do stolika. Zdawało mu si , e w oczach Eastmana
dostrzegł drwi cy błysk.
- Nie jestem jeszcze zm czona - oznajmiła panna Delorme. - Miło mie do
towarzystwa trzech m czyzn. Chod , Jack.
Eastman zabrał j z powrotem na parkiet, a Abbot opadł na krzesło obok
Parkera. Stwierdził, e troch si poci. „To pewnie z powodu upału" - pomy lał,
bior c do r ki napełniony ponownie kieliszek szampana.
Parker przygl dał si tłumowi na parkiecie.
- Ta kobieta mnie przera a - stwierdził ponuro.
- Co zrobiła? Próbowała zgwałci ci w ta cu?
- Cholera, niewiele brakowało. - Parker zrobił si znów ró owy na twarzy. -
Bo e, gdyby moja stara mnie zobaczyła, jutro byłby rozwód. - Rozlu nił
kołnierzyk koszuli. - To prawdziwy ludojad.
- Zdaje si , e mamy dokładny podział zada - stwierdził Abbot. - Ty
zajmujesz si torped , a ja Jeanette. - Wypił łyk szampana. - A raczej ona
zajmuje si mn , o ile dobrze zrozumiałem.
U wiadomił sobie, e si u miecha.
Zostali w Paon Rouge do długo, jedz c kolacj i ogl daj c kabaret. Wyszli
około drugiej nad ranem. Mercedes czekał na zewn trz. Eastman usiadł z przodu
79
obok kierowcy, a Abbot znalazł si koło ubranej w błyszcz c srebrn peleryn
Jeanette, która ocierała si o niego ramieniem i udem.
Samochód ruszył. Po chwili Abbot popatrzył przez okno na morze i
stwierdził:
- Byłoby dobrze wiedzie , dok d jedziemy.
- Dowiesz si - odparła Jeanette, otwieraj c papiero nic . - Daj mi ognia.
Pstrykn ł zapalniczk i zobaczył, e Parker siedzi z drugiej strony obok
Jeanette, rozlu niaj c ciasny kołnierzyk.
- Ty tu jeste szefem.
Samochód jechał dalej bez przeszkód drog prowadz c z Bejrutu do
Trypolisu. Zastanowiło go, dok d ich wiezie - i po co. Nie my lał o tym jednak
długo, gdy w tej samej chwili wóz skr cił i zatrzymał si przed drewnianymi
wrotami, które otworzył jaki Arab. Mercedes wjechał na du y dziedziniec i
stan ł.
Kiedy wysiedli, Abbot rozejrzał si wokół. Było ciemno, ale na ile zdołał si
zorientowa , znajdowali si w jakiej fabryce. Na tle mrocznego nieba majaczyły
kontury du ej szopy, a jeszcze dalej skrzyło si na powierzchni morza wiatło
ksi yca.
- T dy -powiedział Eastman i Abbot pod ył za nim do biura. Pierwsz
rzecz , któr ujrzał, gdy tylko rozbłysło wiatło, była stoj ca pod cian jego
własna walizka.
- Go u diabła...?
- Zostajecie panowie tutaj - oznajmił Eastman. - W s siednim po,koju stoj
dwa łó ka. Niestety, nie ma łazienki, ale jest umywalka. - Spojrzał na Jeanette, a
potem ponownie na Abbota. - Powinno panom by całkiem wygodnie - stwierdził
drwi co. - Ali b dzie wam gotował.
- Zostaniecie tutaj do zako czenia prób z torped - oznajmiła Jeanette. - Od
was samych zale y, ile czasu to potrwa. - U miechn ła si i dodała beztrosko: -
Ale b d was odwiedzała. Cz sto. - Odwróciła si do Parkera i zapytała nagle: -
Ile czasu zabior przeróbki?
Parker wzruszył ramionami.
- Dwa tygodnie, je eli dostan odpowiedni sprz t. Bez niego potrwa to
cholernie długo albo w ogóle si nie uda. Ale najpierw musze mie torped .
Skin ła głow .
- Chod cie ze mn .
Wyszli za ni z biura i pod yli przez podwórze do wielkiej szopy. Ali wyj ł
du y klucz i otworzył drzwi, a potem stan ł z boku, pozwalaj c im wej . Szopa
miała dwa poziomy. Znale li si na pode cie, z którego wida było główny
warsztat. Drewniane schody prowadziły na dół.
Abbot spojrzał przez barierk i powiedział:
- A niech mnie diabli! Musiała by bardzo pewna, e si dogadamy, co?
W mdłym wietle połyskiwała uło ona na kozłach mierciono na torpeda.
L niła dzi ki pokrywaj cej j cienkiej warstwie ochronnego smaru. Abbot
odniósł wra enie, e jest ogromna. Natychmiast za witało mu pytanie: jak, do
cholery, w ci gu zaledwie trzech dni ta suka zdobyła torped ?
80
Rozdział 5
Warren przegl dał ponownie mapy, zaznaczaj c piórem przebyt dotychczas
tras . Dwa tygodnie, które sp dzili w Kurdystanie zostały zmarnowane, ale jego
zdaniem nie mogli post pi inaczej. Istniała szansa, cho z pewno ci niewielka,
e natkn si na Speeringa i nie nale ało jej marnowa . Dwa tygodnie okazały si
jednak bezowocne.
Wrócili zatem do Teheranu w nadziei, e co odkryj , cho nie miał poj cia
co. Wiedział jedynie, e doznał pora ki, i to dotkliwej. Za ka dym razem, gdy
musiał pisa do Helliera i przyznawa si do niepowodzenia, w ciekał si i
przeklinał. Pocieszaj ce było jedynie to, e Abbot i Parker najwyra niej nie le
sobie radzili w Libanie. Jego „polisa ubezpieczeniowa" mogła okaza si
zbawienna. Na razie jednak znikn li mu z oczu i nie wiedział, co o tym my le .
Johnny Follet przyjmował wszystko ze spokojem. Nie miał poj cia, czego
Warren tak wytrwale szuka i nie obchodziło go to specjalnie, dopóki mu płacono.
Ju dawno przestał odnosi si do Warrena z niech ci . Czuł si w Teheranie
całkiem dobrze i traktował pobyt tam jako miłe egzotyczne wakacje. Przechadzał
si po ulicach, ogl dał widoki, znalazł sobie nawet odpowiednie towarzystwo.
Niepokoił si natomiast Ben Bryan, cho nie a tak, jak Warren, by mo e
dlatego, e nie na nim spoczywała odpowiedzialno za powodzenie akcji. l czeli
razem nad mapami północno-zachodniego Iranu, próbuj c odgadn , gdzie mógł
si ukry Speering.
- To bez sensu - stwierdził Ben. - Gdyby my mieli brytyjskie mapy sztabowe,
mo na by jeszcze na co liczy , ale połowa tych cholernych dróg nie jest tu w
ogóle z-aznaczona.
- Wi c co robimy? - spytał Warren.
Ben nie potrafił odpowiedzie . Sprawy nie posuwały si naprzód.
Andy Tozier miał pewien problem - niewielki co prawda, ale jednak. Bardzo
był złego powodu zmartwiony. Johnny Follet pozbawiał go powoli pieni dzy, a
Andy nie potrafił si zorientowa , na czym polega sztuczka. Bior c pod uwag
liczb rozgrywek nie stracił tak du o, ale powolny ubytek gotówki wyra nie go
dra nił.
Wspomniał o tym Warrenowi.
- Na oko bior c gra jest uczciwa. Nie rozumiem, jak on to robi.
- Nie uwierzyłbym, e Johnny gra uczciwie - stwierdził Warren. - O co chodzi
tym razem?
- No wi c tak. Ka dy z nas ma monet . Porównujemy je ze sob . Nie rzucamy
ich, wi c odpada tu element przypadku. Sami decydujemy, czy pokaza orła czy
reszk . Jasne?
- Na razie tak - odparł ostro nie Warren.
- W porz dku - powiedział Tozier. - A wi c je eli ja pokazuj orła, a on
reszk , płaci mi trzydzie ci funtów. Je eli pokazuj reszk , a on orła, płaci mi
dziesi funtów.
Warren zastanowił si .
- To dwie z czterech potencjalnych mo liwo ci.
81
- Wła nie! - odparł Tozier. - Pozostaj dwa orły lub dwie reszki. W ka dym z
tych przypadków ja płac mu dwadzie cia funtów.
- Chwileczk - powiedział Warren, notuj c co na kawałku papieru. - Przy
czterech potencjalnych mo liwo ciach w dwóch przypadkach wygrywa on, a w
dwóch ty. Skoro przyjmiemy wszystkie za równie prawdopodobne - bo tak jest -
w razie ich zaistnienia wygrasz czterdzie ci funtów - i on tak e. Wygl da to na
uczciw gr . -Wygl dało mu to równie na dziecinad , ale tego ju nie powiedział.
- Wi c dlaczego wygrywa, do cholery? - dopytywał si Tozier. -Jestem ju
prawie sto funtów do tyłu.
- Chcesz powiedzie , e zawsze przegrywasz?
- No nie. Czasem wygrywam ja, czasem on - tyle e on cz ciej. To
przypomina hu tawk . Wa y jakby wi cej ni ja i moja forsa toczy si w jego
kierunku. Nie mog si zorientowa , na czym polega sztuczka i to doprowadza
mnie do szału.
- Mo e lepiej przesta gra .
- Dopiero kiedy si dowiem, jak on to robi - stwierdził Tozier z determinacj . -
Dr czy mnie jedna sprawa. Nie mo e przecie podstawia monety z podwójnym
awersem - to by mu nie pomogło. Do diabła, nawet by mu zaszkodziło, bo wtedy
wiedziałbym, co wypadnie i jak powinienem post pi . - U miechn ł si szczerze. -
Mam zamiar po wi ci jeszcze stów , eby rozwikła t zagadk . Ta gra przynosi
zysk. Sam mógłbym z niej korzysta , gdybym wiedział, w jaki sposób.
- Zdaje si , e b dziesz miał na to du o czasu - stwierdził z przek sem
Warren. - Na razie stoimy w miejscu.
- Zastanawiałem si nad tym - powiedział Tozier. - Przyszło mi co do głowy.
Co z tymi zakładami farmaceutycznymi, w których Speering zamawiał towar?
Musz go gdzie dostarczy , prawda? Powinni wi c mie w swoich ksi gach jaki
adres. Trzeba go tylko stamt d wydosta .
Warren przygl dał mu si ze znu eniem.
- Proponujesz zrobi włamanie?
- Co w tym stylu.
- Te brałem to pod uwag - przyznał Warren. - Ale powiedz mi jedno. Jak,
do cholery, znajdziemy to, czego szukamy, nawet je eli tam b dzie? Ci ludzie
prowadz ksi gi po persku -w j zyku, którego jiie znamy, a w dodatku u ywaj
arabskiego zapisu, wi c aden z nas go nie odczyta. Poradzisz sobie z tym, Andy?
- Cholera, wyleciało mi to z głowy - stwierdził Andy. - Mog jako tako
dogada si po arabsku, ale czyta nie potrafi . - Podniósł wzrok na Warrena. -
Pozwolisz mi porozmawia o tym z Johnnym?
Warren zawahał si .
- Ale nie mów mu o szczegółach. Nie chc , eby za du o wiedział.
- Nie powiem mu wi cej ni trzeba. Pora ju zagoni go do roboty. Jest z niego
niezły kanciarz, skoro wi c nie mo emy zdoby informacji w inny sposób, mo e
oszustwa Johnny'ego nani pomog .
Tak wi c Tozier wyja niał Johnny'emu Folletowi, w czym rzecz, a Johnny
słuchał.
82
- W porz dku - powiedział w ko cu. - Dajcie mi par dni. Zobaczymy, co
mo na załatwi .
Ruszył w miasto, znikaj c im z oczu i nie widzieli go przez cztery dni. Kiedy
wrócił, oznajmił Tozierowi:
- Da si zrobi . B dzie to wymagało troch zachodu, ale jest do załatwienia.
Mo ecie mie informacje za niecały tydzie .
Plan Folleta był tak szata ski, e Warrenowi włosy stan ły d ba.
- Siedzi w tobie diabeł, Johnny - stwierdził.
- Chyba tak - odparł beztrosko Follet. - Ka dy znajdzie dla siebie rol . Im nas
b dzie wi cej, tym lepiej si zabawimy. Ale, na lito bosk , podejd cie do tego
powa nie! Wszystko musi wygl da prawdziwie i przekonywaj co.
- Powiedz mi co wi cej o tym facecie.
- Jest zast pc kierownika działu sprzeda y w firmie. Oznacza to, e realizuje
zamówienia na towary i prowadzi ksi gowo . Ten facet b dzie miał informacje,
których potrzebujecie - albo przynajmniej potrafi je zdoby . adne pieni dze nie
wchodz w rachub , bo nigdy nie ma z nimi do czynienia. Wszystko załatwia
centrala. Wła ciwie szkoda, bo tracimy szans , eby go naprawd wrobi .
- A dlaczego nie da mu łapówki? - zapytał Tozier.
- Dlatego, e to uczciwy facet - albo przynajmniej dobrze si maskuje.
Przypu my, e spróbujemy go przekupi , a on odmówi? Zawiadomiłby swoich
szefów i nasze informacje znikn łyby z biura firmy w takim tempie, e ju by my
do nich nie dotarli. Poza tym mogliby zawiadomi policj , a to by nas naraziło na
kłopoty.
- Mo liwe, e nie daliby zna policji - stwierdził Warren. - Nie wiemy, jak
blisko firma współpracuje ze Speeringiem, ale domy lam si , e we wszystkim si
orientuj . Z cała pewno ci . Ka da firma, która dostarcza okre lonego sprz tu i
odczynników cholernie dobrze wie, do czego maj słu y . Moim zdaniem oni
wszyscy siedz w tym po uszy.
- W czym? - zaniepokoił si Follet.
- Niewa ne, Johnny, mów dalej. Follet wzruszył ramionami.
- Ten Javid Raqi to bystry chłopak. Mówi dobrze po angielsku, jest
wykształcony i ambitny. Domy lam si , e jego szef nie zagrzeje długo stołka, je li
Javid depcze mu po pi tach. Ma tylko jedn wad : lubi hazard.
Tozier u miechn ł si .
- To tak e twoja wada, Johnny?
- Niezupełnie - odparł szybko Follet. - On naci ga frajerów. Co nie znaczy
zreszt , e jest głupcem. Nauczył si gra w pokera od facetów pracuj cych przy
budowie gazoci gu. Jest dobrym graczem. Sam si przekonałem, bo pozbawił
mnie cz ci gotówki i wcale nie musiałem mu w tym pomaga . Oskubał mnie jak
zawodowiec. Oznacza to jednak, e mo na mu si dobra do skóry. Da si złapa .
A maj c chłopaka w gar ci, przyci niemy go jak nale y.
Warren z odraz zmarszczył nos.
- Wolałbym załatwi to inaczej.
83
- Oszustowi nie nale y nigdy dawa równych szans - stwierdził Follet, po czym
zwrócił si do Toziera: - Powodzenie całego planu zale y od magnetowidu. Na ile
jest sprawny?
- Mam go w pokoju. Działa bardzo dobrze.
- Musz sam si przekona - powiedział Follet. - Chod my tam. Poszli na gór
do pokoju Toziera, który wł czył telewizor i wskazał r k magnetowid.
- Oto on. Jest ju podł czony.
Urz dzenie przypominało zwykły magnetofon, jakby nieco bardziej masywny.
Ta ma miała jednak cal szeroko ci, a rolki były bardzo du e. Follet pochylił si ,
ogl daj c z zainteresowaniem cały sprz t.
- eby nie było nieporozumie . To urz dzenie zarejestruje wszystko, obraz i
d wi k, czy tak?
- Zgadza si - odparł Tozier.
- A co z jako ci ?
- Przy korzystaniu z kamery wideo obraz jest troch zamazany, zwłaszcza w
ruchu, ale kiedy nagrywa si z telewizji, kopia prawie nie ró ni si od oryginału. -
Rzucił okiem na ekran telewizora. - Zaraz ci to zademonstruj .
Z ekranu przemawiał jaki człowiek. Usłyszeli go, gdy Tozier nastawił gło niej
odbiór. Mówił w obcym dla Warrena j zyku. Nadawano chyba wiadomo ci, gdy
spiker nagle znikn ł, a zamiast niego pojawił si obraz ulicy, cho głos słycha
było nadal. Tozier pochylił si i pstrykn ł jakim przeł cznikiem. Rolki zacz ły
si obraca o wiele szybciej ni w normalnym magnetofonie.
- Ju si nagrywa.
- Ta ma przesuwa si do szybko - zauwa ył Follet. - Na ile jej starczy?
- Na godzin .
- O cholera, to sporo. - Wpatrywał si przez chwil w ekran telewizora, po
czym powiedział: - No dobrze, zróbmy powtórk .
Tozier przewin ł ta m , przeł czaj c telewizor na wybrany uprzednio wolny
kanał. Zatrzymał magnetowid, nastawił go na odtwarzanie i wcisn ł klawisz. Na
ekranie pojawiły si ogl dane wcze niej sceny z ulicy. Usłyszeli te głos spikera.
Follet pochylił si do przodu, obserwuj c obraz krytycznym okiem.
- No, no, jako jest całkiem dobra. Dorównuje oryginałowi, tak jak
powiedziałe . To powinno si uda . - Wyprostował si i dodał: -A teraz
posłuchajcie. W sobot zaczynamy akcj i nie mo ecie niczego sknoci . Musicie
uwa a nie tylko na to, co mówicie, ale i w jaki sposób. adnych fałszywych
tonów. - Zmierzył ich wzrokiem. - Jeste cie amatorami w tej grze, zrobimy wi c
par prób. Wyobra cie sobie, e wystawiamy sztuk , a ja j re yseruj . Zagracie
tylko dla jednoosobowej widowni.
- Nie potrafi gra - przyznał si Bryan.- Nigdy mi to nie wychodziło.
- Nie ma sprawy. Mo esz obsługiwa sprz t. Co do pozostałych: ja zagram
faceta na luzie, Andy twardziela, a Warren szefa. - Follet roze miał si szczerze,
widz c wyraz twarzy Warrena. - Mówi pan niewiele i zawsze spokojnie. Uwa am,
e im mniej b dzie pan grał, tym lepiej. W pewnych sytuacjach nawet zwykły ton
rozmowy mo e brzmie wystarczaj co gro nie. - Rozejrzał si po pokoju. - Gdzie
b dzie Ben z magnetowidem?
Tozier podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na zewn trz.
84
- Chyba przeci gn kabel do twojego pokoju, Johnny. Ben mo e tam siedzie .
- Dobra - zgodził si Follet, po czym klasn ł w dłonie i dodał: - W porz dku,
zaczynamy pierwsz prób . Amatorzy na scen .
W sobot o wpół do pierwszej czekali w salonie, przylegaj cym do foyer
hotelu. Nie byli wła ciwie ukryci, ale te nie rzucali si specjalnie w oczy. W
pewnej chwili Follet tr cił Warrena łokciem.
- To on. Powiedziałem mu, eby zaczekał na mnie w barze. Wchodzi pan
pierwszy, Andy da panu czas na załatwienie sprawy, a ja wł cz si zaraz potem.
Prosz i .
Kiedy Warren si oddalił, Follet powiedział nieco zmartwiony do Toziera:
- Mam nadziej , e Ben nie nawali z tym telewizorem.
Warren przeszedł przez foyer i znalazłszy si w barze zamówił co do piciä.
Javid Raqi siedział przy stoliku. Wygl dał na zdenerwowanego, cho z pewno ci
bardziej denerwował si Warren, zbieraj cy siły, by odegra w przedstawieniu
sw rol . Raqi liczył sobie około dwudziestu pi ciu lat i ubrany był elegancko od
stóp do głów na europejsk modł . Miał tajemnicz urod Rudolfa Valentine i
czekała go zapewne wielka przyszło . Warrenowi zrobiło si go al.
Tozier pojawił si w drzwiach, trzymaj c na ramieniu przerzucon niedbale
marynark . Kiedy przechodził obok Raqiego, co wyleciało mu z kieszeni i upadło
tamtemu pod nogi. Był to gruby portfel z br zowej skóry. Raqi zerkn ł na
podłog , schylił si , a potem wyprostował, trzymaj c w r ku portfel. Popatrzył w
lad za Tozierem, który szedł dalej nie zwalniaj c kroku i po chwili Raqi pod ył
za nim do baru.
Warren usłyszał cich wymian zda , a potem gło niejsze słowa Toziera:
- Có , bardzo dzi kuj . Ale jestem roztrzepany! Pozwoli pan zaprosi si na
drinka?
Johnny Follet był ju w barze i brał Raqiego w obroty.
- Cze , Javid. Nie wiedziałem, e si znacie - stwierdził ze zdziwieniem.
- Nie znamy si , panie Follet - powiedział Raqi.
- A wi c to jest ten człowiek, o którym opowiadałe , Johnny? -powiedział
Tozier. - Pan Raqi - tak si pan nazywa, prawda? Wła nie zwrócił mi portfel. -
Otworzył go, pokazuj c gruby plik banknotów. -A mógł wszystko zabra , wcale
ze mn nie wygrywaj c.
Follet stłumił miech.
- Pewnie i tak dasz mu t fors . To pierwszorz dny pokerzysta. -Rozejrzał si
wokoło. - Jest Nick. B dzie nas czterech, Javid. Czy to ci odpowiada?
- W porz dku, panie Follet - odparł troch nie miało Raqi.
- Do diabła z panem Folletem! Jeste my przecie przyjaciółmi. Mam na imi
Johnny, to jest Andy Tozier, a to Nick Warren. Panowie, oto Javid Raqi,
najlepszy pokerzysta, jakiego spotkałem w Teheranie. Wcale nie artuj .
Warren u miechn ł si do Raqiego zdawkowo, mrucz c pod nosem jak
powitaln formułk .
- Nie zamawiaj niczego, Andy - powiedział Follet. - Chod my tam, gdzie
b dzie si co działo. Mam ju wszystko przygotowane, alkohol i zagrych .
85
Poszli razem na gór do pokoju Toziera, w którym telewizor został
przesuni ty pod okno. Follet przygotował całe przyj cie: kurczaki na zimno,
ró ne gatunki kiełbas, sałatki i kilka zamkni tych jeszcze butelek whisky.
Szykowała si dłu sza nasiadówka. Warren spojrzał dyskretnie na zegarek, który
wskazywał, e min ła wła nie dwunasta. Oznaczało to dokładnie półgodzinne
opó nienie. Zastanawiał si , w jaki sposób Follet dobierze si bez wiedzy Raqiego
do kosztownie wygl daj cego zegarka, który tamten nosił na szczupłym
przegubie niadej r ki.
Follet otworzył szuflad i rzucił na stół zapakowan tali kart.
- Masz, Javid. Rozdajesz pierwszy. To przywilej nowego gracza, ale nie
pozostaniesz nim długo. Nie dolewaj mi za du o wody, Nick.
Warren napełnił cztery szklanki i przyniósł je do stolika. Raqi tasował karty.
Robił to chyba do fachowo, chocia Warren nie czuł si kompetentny, by go
ocenia . Był natomiast pewien, e Follet jest w tym lepszy.
Follet zmierzył wzrokiem siedz cych przy stole m czyzn.
- Panowie, ograniczymy si do czystego pokera. adnych sztuczek. To
powa na gra dla powa nych graczy. Zaczynamy. Raqi rozdał ka demu po pi
kart i powiedział cicho:
- Otwieraj walety albo wy sze.
Warren spojrzał na swoje karty. Nie był dobrym pokerzyst , chocia
orientował si w zasadach gry. Follet przekonywał go, e to bez znaczenia, bo i
tak nie ma wygrywa . Zrobił mu jednak krótkie intensywne szkolenie.
W ci gu pierwszej godziny przegrał około czterech tysi cy riali, czyli jakie
dwadzie cia dwa funty. Tozier tak e troch stracił, ale o wiele mniej. Follet był na
niewielkim plusie, ale Raqi okazał si najlepszy, wygrywaj c około pi ciu tysi cy
riali.
- A nie mówiłem? - stwierdził jowialnie Follet, tasuj c karty. - Ten chłopak
potrafi gra w pokera. Jaki masz ładny zegarek, Javid. Mog zobaczy ?
Raqiego przepełniało tak wielkie poczucie triumfu, e jego pocz tkowa
nie miało i zdenerwowanie prawie zupełnie znikn ły.
- Oczywi cie -powiedział beztrosko, ci gaj c zegarek z przegubu.
Kiedy Follet wzi ł go do r ki, Warren powiedział:
- Mówisz bardzo dobrze po angielsku, Javid. Gdzie si tego nauczyłe ?
- Miałem angielski w szkole, Nick. Potem chodziłem na kursy wieczorowe. -
U miechn ł si . - A teraz wicz graj c w pokera.
- wietnie ci to idzie.
Tozier przeliczył pieni dze i odezwał si :
- Grajcie, bo jestem na minusie. Follet u miechn ł si szelmowsko.
- Ostrzegałem, e Javid opró ni ci portfel. - Zegarek, trzymany na
wskazuj cym palcu, z jakiego powodu wy lizn ł mu si z r ki i upadł na
podłog . Follet odsun ł krzesło do tyłu. Rozległ si charakterystyczny chrz st. -
Niech to cholera! - zawołał ze zło ci , schylaj c si , by go podnie . - P kło
szkiełko. Ale chodzi - stwierdził, przykładaj c zegarek do ucha. Raqi wyci gn ł
r k .
- To nie ma znaczenia, Johnny.
86
- Dla mnie ma - stwierdził Follet. - Dam ci go do naprawy. -Wrzucił zegarek
do kieszeni koszuli. - Nie, nie - bronił si przed naleganiami Raqiego - pozwól mi
to zrobi . Zepsułem go, wi c zapłac za napraw . Kto rozdaje? - Raqi przestał si
upiera .
Grali dalej i Raqi ci gle wygrywał. Na ile Warren mógł si zorientowa , był to
urodzony pokerzysta, przypuszczalnie wi c Follet nie musiał mu wcale dyskretnie
pomaga . Nie znal si na tym jednak na tyle dobrze, by mie całkowita pewno .
Wiedział jedynie, e sam ci gle przegrywa, chocia starał si gra jak najlepiej.
Tozier odrobił pocz tkowe straty i wyszedł na zero. Follet natomiast zacz ł mie
zł pass .
W pokoju zrobiło si g sto od papierosowego dymu i Warren poczuł lekki ból
głowy. Nie był to jego ulubiony sposób sp dzania sobotniego wieczoru. Zerkn ł
na zegarek i zobaczył, e wskazuje drug trzydzie ci. W s siednim pokoju Ben
Bryan powinien był nagrywa wła nie program z telewizji.
Za kwadrans trzecia Tozier podniósł r k , demonstruj c rozdra nienie.
- Hej! - powiedział zaniepokojony. - Załatw lepiej ten telefon. Follet popatrzył
na zegarek.
- O Bo e, byłbym zapomniał. Ju za kwadrans trzecia. Wstał i podszedł do
telefonu.
- My lałem, e jest pó niej - stwierdził Raqi z pewnym zdziwieniem.
Warren odsłonił tarcz swojego zegarka i podsun ł mu go pod nos.
- Nie, jest wła nie ta godzina. Ale dla nas mo e ju by troch za pó no.
Follet podnosił wła nie słuchawk telefonu, kiedy Tozier odezwał si szorstko:
- Nie st d, Johnny. Zadzwo z holu. - Znacz cym ruchem głowy wskazał na
Raqiego.
- Javid jest w porz dku - stwierdził beztrosko Follet.
- Powiedziałem, eby dzwonił z holu.
- Nie b d taki zasadniczy, Andy. Facet okazał si na tyle uczciwy, e oddał ci
portfel wcale nie wiedz c, kim jeste . Dlaczego mamy go wył cza ?
- Zawsze miałe trudny charakter, Andy - powiedział cicho Warren.
Raqi patrzył na ich twarze, nie rozumiej c, co si dzieje. Tozier z niech ci
wzruszył ramionami.
- Nie moja sprawa. My lałem, e chcecie zachowa to w tajemnicy.
- Niewa ne - powiedział oboj tnie Warren. - Javid jest w porz dku. Wszyscy
to wiemy. Zadzwo , Johnny. Robi si pó no. Je eli b dziemy dłu ej dyskutowa ,
spó nimy si na pocz tek gonitwy.
- W porz dku - odparł Follet i zaczai wykr ca numer, zasłaniaj c ciałem
telefon. Nast piła chwila ciszy. - To ty, Jamshid? ... Tak, wiem. Wsz dzie s
problemy. ... Tym razem wygram, obiecuj . ... Zd
jeszcze obstawi gonitw o
trzeciej. Powiedzmy, dwadzie cia tysi cy riali na Al Fahkri. - Odwrócił si ,
wyszczerzaj c z by do Raqiego. - Tak, dokładnie... I postaw jeszcze dwa tysi ce
dla mojego znajomego.
- Zakład stoi, chłopcy - oznajmił, odkładaj c słuchawk . - Płac osiem do
jednego. Postawiłem za ciebie dwa tysi ce, Jayid.
- Ale , Johnny, ja nie gram na wy cigach - zaprotestował Raqi. -Dwa tysi ce
riali to kupa pieni dzy!
87
- Zagrasz na rachunek firmy - stwierdził wielkodusznie Follet. -Andy opłaci
zakład, eby odpokutowa za swoje winy. Prawda, Andy? .
- Id do diabła - achn ł si Tozier.
- Przesta si martwi , Javid - stwierdził Follet. - Ja stawiam. Niech chłopak
zostanie i obejrzy gonitw - powiedział do Warrena. - Nikt z nas nie mówi
tutejsz gwar , wi c powie nam, gdyby my nie zrozumieli, który ko wygrał.
- Mo e by si tak zamkn ł? - odezwał si Tozier, wyprowadzony z
równowagi.
- Nie ma sprawy, Andy - powiedział Warren. - Johnny jest w porz dku. Ale z
ciebie niewdzi cznik! Ile forsy miałe w portfelu, kiedy ci wypadł?
- Jakie sto tysi cy riali - odparł niech tnie Tozier. Follet był oburzony.
- I uparłe si , eby nie da chłopakowi nagrody? - krzykn ł. - W dodatku nic
ci to nie kosztuje, do cholery. Za wszystko zapłaci Jamshid. - Zwrócił si do
Raqiego. - Znasz Jamshida, chłopcze?
Raqi lekko si u miechn ł. Czuł si niezr cznie, b d c z niezrozumiałych dla
siebie powodów tematem rozmowy.
- W Teheranie wszyscy go znaj . Ka dy, kto gra na wy cigach, idzie do
Jamshida.
- Tak, cieszy si spor sław - przyznał Follet. - Szybko wypłaca wygrane, ale
niech Bóg ci ma w opiece, je eli nie zapłacisz mu równie szybko, kiedy
przegrywasz. To twardy facet.
- Mo e popatrzymy sobie, jak wygrywa nasz ko ? - zaproponował Warren.
Skin ł głow na telewizor. - Gonitwa powinna si zaraz zacz .
- Tak - potwierdził Follet, podchodz c do odbiornika. Warren zacisn ł kciuki
z nadziej , e Ben wykonał zadanie. Znał ju zwyci zc gonitwy z godziny trzeciej
i przekazał t wiadomo Folletowi podczas jego rzekomej rozmowy z
Jamshidem. Je eli jednak sknocił nagranie, cały plan we mie w łeb.
Z telewizora popłyn ły coraz gło niej wypowiadane po persku słowa, po czym
na ekranie pojawił si zgromadzony na wy cigach tłum Follet spojrzał
krytycznym okiem na obraz i stwierdził: - Zostało jeszcze około pi ciu minut.
Warren pozwolił sobie na dyskretne westchnienie ulgi.
- Co on mówi? - zapytał Tozier.
- Podaje informacje o koniach - wyja nił Raqi i nasłuchiwał przez chwil słów
komentatora. - To Al Fahkri - wasz ko . Numer pi .
- Nasz wspólny ko , Javid - stwierdził jowialnym tonem Follet. - Ty te
bierzesz w tym udział. - Wstał i podszedł do zaimprowizowanego na kredensie
baru. - Napełni szklanki, eby to obla . Ta gonitwa nie potrwa długo.
- Zdaje si , e jeste pewny wygranej - zauwa ył Raqi. Follet odwrócił si i
mrugn ł do niego porozumiewawczo:
- Za słabo powiedziane. To murowany typ. Stuprocentowy - oznajmił, bez
po piechu napełniaj c szklanki.
- Wychodz na start, Johnny - powiedział Tozier.
- Dobrze, dobrze. To przecie bez znaczenia, prawda?
Sprawozdawca komentował rozpocz t gonitw coraz bardziej podniesionym
głosem i Warren pomy lał, e nawet nie rozumiej c j zyka nie mo na było
88
pomyli wy cigów konnych z niczym innym. Raqi obserwował w napi ciu, jak Al
Fahkri wysuwa si do przodu, biegn c tu za prowadz cym koniem.
- Ma szans - stwierdził.
- Nawet wi cej - powiedział niewzruszonym tonem Follet. - On wygra.
Al Fahkri wyszedł na prowadzenie, wygrywaj c o dwie długo ci. Warren
wstał i wył czył telewizor.
- No i ju po wszystkim - stwierdził ze spokojem.
- Masz, chłopcze. Napij si za zdrowie Jamshida - powiedział Follet, wciskaj c
Raqiemu szklank do r ki. -Za uczciwego bukmachera, który nigdy nie kantuje.
Jeste teraz troch bogatszy ni byłe rano.
Raqi przygl dał si po kolei ka demu z nich. Warren wyj ł notes i zapisywał
systematycznie jakie liczby. Tozier zbierał rozrzucone na stole karty. Follet
wprost tryskał dobrym humorem.
- Czy ta gonitwa była... zaaran owana? - zapytał niepewnie Raqi.
- Była kupiona, chłopcze. Opłacili my paru dobrych d okejów. Mówiłem ci, e
to stuprocentowa inwestycja.
„Raczej stuprocentowy kant" - pomy lał Warren.
Follet wyj ł portfel z le cej na oparciu krzesła marynarki i przeliczył
banknoty.
- Nie musisz czeka na wypłat od Jamshida - powiedział. -Wezm od niego te
pieni dze, kiedy b d brał nasze. - Rzucił Raqiemu na stół zwitek banknotów. -
Było osiem do jednego. Masz tu swoich szesna cie tysi cy: - U miechn ł si
szeroko. - Puli ci nie zwracam, bo nie była twoja. W porz dku, chłopcze?
Raqi wzi ł pieni dze i ze zdumieniem si im przygl dał.
- miało - zach cał Follet. - We je. S twoje.
- Dzi ki - powiedział Raqi, szybko je chowaj c.
- Grajmy dalej w pokera - odezwał si lakonicznie Tozier.
- To jest my l - stwierdził Follet. - Mo e odbierzemy Javidowi tych szesna cie
tysi cy. - Zaj ł miejsce, a Warren odło ył na bok notes. - Ile mamy na razie,
Nick?
- Troch poni ej dwóch milionów - odparł Warren. - My l , e powinni my na
jaki czas spasowa .
- Kiedy tak dobrze nam idzie? Chyba oszalałe !
- Jamshid zacznie si niepokoi - rzekł Warren. - Fakt, e sprytnie to
rozegrali my - nie wie, e we trzech stanowimy zespół - ale mo e si zorientowa ,
je eli nie b dziemy ostro ni. Znaj c Jamshida wolałbym do tego nie dopu ci .
Chciałbym jeszcze troch po y .
- W porz dku - odparł z rezygnacj Follet. - W przyszł sobot ko czymy -
przynajmniej na razie. Ale mo e by tak zrobi jaki naprawd du y numer?
- Nie! - zaprotestował gwałtownie Tozier.
- Dlaczego nie? Załó my, e postawimy sto tysi cy na dziesi do jednego.
Zgarniemy kolejny milion. - Follet rozło ył r ce. - Ułatwi nam to zreszt
obliczenia. Wypadnie po milionie na głow .
- Za bardzo ryzykujemy - upierał si Warren.
89
- Zaraz, mam pomysł - powiedział z przej ciem Follet - Jamshid nie zna
Javida. Dlaczego Javid nie miałby postawi za nas zakładu? Opłaci si i nam, i
jemu. Mo e doło y własn fors i te si obłowi . Co ty na to, Javid?
- No, sam nie wiem... - odparł niepewnie Raqi. Tozier okazał zainteresowanie.
- To całkiem mo liwe - powiedział z namysłem.
- Stałby si bogatym człowiekiem, Javid - stwierdził Follet. -Zamieniłby tych
szesna cie tysi cy, które teraz wygrałe , na sto sze dziesi t. Czyli tyle, ile
wygrali my dzisiaj we trzech. Nie mo e ci si nie uda - i to jest pi kne.
Raqi chwycił przyn t jak pstr g much .
- W porz dku - zdecydował si nagle. - Zrobi to.
- No dobrze. - Warren dał za wygran . - Ale niech to b dzie ostatni raz w tym
roku. Jasne?
Follet skin ł głow , a Tozier powiedział:
- Grajmy w pokera.
- Tylko do szóstej - oznajmił Warren. - Mam dzi wieczorem spotkanie. Bez
wzgl du na wynik ko czymy o szóstej.
Przez reszt popołudnia odrobił wi kszo strat. Zawdzi czał to cz ciowo
zgarni ciu du ej puli po bezczelnym blefie, ale i w ogóle lepiej mu szło. O szóstej
przegrywał ju tylko tysi c riali. Zd ył te nastawi dyskretnie zegarek na
wła ciw godzin .
- No dobrze - powiedział Follet. - Zobaczymy si w przyszłym tygodniu, Javid.
- Mrugn ł do niego znacz co. - B dziesz miał swój wielki dzie .
Kiedy Raqi wyszedł, Warren wstał i przeci gn ł si .
- Có to za sposób sp dzania czasu - stwierdził.
- Nasz mały był szcz liwy - powiedział Follet. - Wspi ł si na sam szczyt i nie
kosztowało go to ani centa. Zobaczmy, ile jest nam winien. Jak du o pan
przegrał, Warren?
- Około tysi ca, do cholery.
- A ty, Andy?
- Jakie trzy tysi ce. On umie gra w pokera.
- Rzeczywi cie - stwierdził Follet. - Po gonitwie musiałem go troch
przystopowa . Nie chciałem by my lał, e graj c w pokera mo e zarobi wi cej
ni na wy cigach. - Spojrzał na Warrena. - Pan nie nadaje si na pokerzyst . No
dobrze, zobaczmy. Ja przegrałem tysi c, wi c wzi ł w sumie dwadzie cia jeden
tysi cy, wliczaj c fors , któr dałem mu za wy cigi. Za tydzie na pewno wróci.
- dny jeszcze wi kszego szmalu - powiedział Tozier. -Mówiłe , zdaje si , e
jest uczciwy.
- W ka dym z nas drzemi złodziejskie skłonno ci - odparł Follet. - Wielu
porz dnych obywateli uwa a, e oszukiwanie bukmachera to nic nagannego -
podobnie jak przemycanie przez granic butelki whisky. - Wzi ł do r ki tali kart
i zacz ł je tasowa . - Faceci wyłudzaj cy fors maj takie stare powiedzenie:
uczciwego nie oszukasz. Gdyby Javid był naprawd uczciwy, nasz plan by si nie'
powiódł. Ale on nie jest inny ni wi kszo ludzi.
- Naprawd potrafisz go ogra w pokera? - zapytał Warren. - Od tego wiele
zale y.
90
- Ju to dzisiaj robiłem, prawda? - zauwa ył Follet. - Sam pan powinien
najlepiej wiedzie . Nie zacz ł pan przecie wygrywa dzi ki swojej dobrej grze. -
Podsun ł Warrenowi tali . - Prosz wzi górn kart . Warren odkrył j . Była to
dziewi tka karo.
Follet nadal trzymał tali w r ce.
- Prosz poło y j z powrotem. Teraz ta górna karta trafi w rozdaniu na stół.
Niech pan uwa nie patrzy. - Wzi ł do r ki le c na wierzchu kart , rzucaj c j
wprawnym ruchem przed Warrena. -Prosz j odwróci .
Warren odkrył asa trefl.
Follet roze miał si .
- Nie le sobie radz z wyci ganiem drugiej karty. Dałem panu drug z kolei,
nie t z wierzchu, a pan tego nie zauwa ył. - Podniósł w gór dło . - Je eli zobaczy
pan faceta, który trzyma karty w ten sposób, prosz z nim nie gra . To chwyt
szulera. B dzie wyci gał drug albo ostatni kart z talii i opró ni panu kieszenie.
Javid Raqi nie ma ze mn szans.
Tydzie wlókł si niemiłosiernie. Warren rozumiał, e ich bezczynno jest
uzasadniona, a jednak był rozdra niony. Tozier i Follet grali bez ko ca w
monety. Tozier stale przegrywał i bardzo go to denerwowało.
- Znajd rozwi zanie, cho bym miał pa trupem - o wiadczył, co Folleta
wyra nie rozbawiło.
Warren nie pojmował, dlaczego Toziera tak bardzo wci gn ła ta gra.
Wygl dało to na dziecinad , chocia pozostawało pytanie, dlaczego Follet ci gle
wygrywał, maj c na oko równe szans i nie mog c oszukiwa .
Bryan niecierpliwił si nie mniej od Warrena.
- Czuj si zupełnie zb dny - powiedział. - Jakbym był pi tym kołem ü wozu.
Mam wra enie, e niczego nie robi i zmierzam donik d.
- Nie tylko ty tak si czujesz - stwierdził z rozdra nieniem War-ren.
- Owszem, ale wy trzej dobrze si bawili cie, kiedy ja tkwiłem przy tym
cholernym magnetowidzie.
- To było najwa niejsze, Ben.
- Mo liwe. Ale ju si sko czyło. Tym razem wideo nie b dzie wam potrzebne.
Wi c co mam robi - siedzie z zało onymi r kami? Follet podniósł na niego
wzrok.
- Zaczekaj: - Przygl dał si Benowi z namysłem. - Zdaje si , e przeoczyli my
pewn szans . Chyba mo emy ci wykorzysta , Ben, ale musiałby troch
po wiczy ze mn i z Andym. Byłoby to zreszt wa ne zadanie. Miałby ochot
zaryzykowa ?
- Jasne - odparł z entuzjazmem Bryan. Poszli wi c we trzech do pokoju
Folleta.
- Pan nie musi si o nic martwi , Nick - oznajmił Follet. - Najlepiej, eby pan
nie wiedział, co si stanie. I tak kiepski z pana aktor, a chc , eby to była
naprawd niespodzianka.
Nadeszła sobota. Javid Raqi zjawił si wcze nie. Follet zadzwonił do niego i
zaproponował, eby zacz li rano i pograli dłu ej. Raqi ch tnie na to przystał.
91
- Musimy mie czas, eby oskuba tego cwaniaczka - stwierdził cynicznie
Follet.
Zacz li gr w pokera o wpół do jedenastej i pocz tkowo Raqi wygrywał,
podobnie jak tydzie wcze niej. Potem jednak szcz cie jakby go opu ciło.
Warren pobił trzema asami jego trzy króle, ful nie wystarczył mu przeciwko
czterem trójkom Toziera, a sekwens z asem okazał si za słaby przy fulu Folleta.
Nie było tych sytuacji tak wiele, ale zdarzały si przy wysokiej grze i Raqi
przegrywał du e sumy. Stałe niedu e wygrane nie zrekompensowały kilku
powa nych wpadek.
Do południa miał ju pusty portfel i si gn ł niezdecydowanie po kopert .
Rozerwał j niecierpliwym ruchem, wysypuj c na stół plik banknotów.
- Jeste pewien, e chcesz to zrobi ? - spytał delikatnie Follet.
- Mam jeszcze pieni dze. Du o pieni dzy - odparł Raqi, wyra nie
zdenerwowany.
- Nie chciałem ci obrazi -powiedział Follet, zbieraj c karty. -Chyba sam
wiesz, co robisz. Jeste ju dorosły. - Rozdał karty. Javid Raqi znowu przegrał.
O drugiej po południu Raqi był niemal zupełnie spłukany. Trzymał si jeszcze
przez jakie pół godziny, a le ce przed nim pieni dze - około tysi ca riali -
kr yły po stoliku, pozostaj c jednak w grze. Warren domy lił si , e Follet to
wszystko aran uje i poczuł lekkie mdło ci. Nie podobała mu si ta zabawa w
kotka i myszk .
W ko cu Tozier spojrzał na zegarek.
- Zajmijmy si lepiej ko mi - powiedział. - Zostało niewiele czasu.
- Jasne - zgodził si Follet. -Wyłó fors , Nick. Jeste bankierem. Wiesz, co
masz robi , Javid? Raqi jakby nieco pobladł.
- Po prostu zadzwoni - powiedział oboj tnie, gdy Warren przeliczał na stole
banknoty o du ych nominałach.
- Nie, do cholery! - krzykn ł Follet. - Powy ej dwudziestu pi ciu tysi cy
Jamshid nie przyjmuje zakładów na kredyt, a we trzech stawiamy cał setk .
Musisz to wpłaci u Jamshida - gotówk na stół. Ile chcesz postawi , Javid? »Raqi
przełkn ł lin .
- Nie wiem - powiedział wskazuj c bezradnie na stół. - Ja... wszystko
przegrałem - oznajmił z rozpacz .
- Fatalnie - stwierdził oboj tnie Tozier. - Mo e nast pnym razem ci si
poszcz ci.
Warren zło ył banknoty do kupy.
- Sto tysi cy - oznajmił, popychaj c stert pieni dzy na drug stron stołu.
- Tak czy inaczej, postawisz je za nas, prawda? - zapytał Follet, podsuwaj c
fors Raqiemu. - Obiecałe , e to zrobisz.
Raqi skin ł głow . Zawahał si przez moment, a potem zapytał:
- Czy... czy mogliby cie... eee... po yczy mi troch do ko ca gonitwy?
Follet spojrzał na niego z politowaniem.
- Słuchaj, chłopcze. Jak jeste na szczycie, musisz korzysta z własnej forsy.
Tam, gdzie gra si o marne grosze, mo na si nimi wymienia , ale nie tutaj.
Pogardliwy ton Toziera najwyra niej zbił Raqiego z tropu. Cofn ł si , jakby
kto go uderzył.
92
- Ale... ale...- wyj kał. Warren pokr cił głow .
- Przykro mi, Javid. S dziłem, e to rozumiesz. Tutaj ka dy odpowiada za
siebie. - Zamilkł na chwil . - Mo na by rzec, e zaci ganie po yczek jest le
widziane - nie nale y do dobrego tonu.
Raqi był zlany potem. Spostrzegłszy, e dr mu r ce, wło ył je do kieszeni.
Przełkn ł lin , po czym zapytał:
- Kiedy musze i do Jamshida?
- Zanim konie podejd na start - stwierdził Follet. - Chcieliby my jednak
wpłaci t fors jak najszybciej. Nie mo emy straci tej. gonitwy - to wyj tkowa
okazja.
- Mog wyj na par minut? - zapytał Raqi.
- Byleby wrócił na czas - odparł Follet. - Jak powiedziałem, to wyj tkowa
okazja. Raqi podniósł si .
- Zaraz b d z powrotem - odezwał si przez ci ni te gardło. - Najpó niej za
pół godziny. - Wyszedł, potykaj c si w progu.
Follet zaczekał, a zamkn ły si za nim drzwi, po czym powiedział cicho:
- Mamy go w gar ci.
- Ale czy na pewno wróci? - zapytał Warren.
- Wróci. Podpuszczony frajer zawsze wraca - stwierdził Follet z cynicznym
przekonaniem.
- Ile przegrał? - zapytał Tozier.
Follet przeliczył pieni dze i zrobił kalkulacj .
- Moim zdaniem, nieco ponad czterdzie ci osiem tysi cy. Musiał wyci gn
oszcz dno ci, eby si obłowi , ale zd yli my mu si do nich dobra . B dzie teraz
zachodził w głow , sk d wzi fors .
- Gdzie j zdob dzie? - zapytał Warren.
- Czy to wa ne? Sk d j wydostanie, to pewne. Wie, e trafia mu si nie lada
okazja i nie przepu ci jej. Nie b dzie mógł oprze si pokusie oszukania
Jamshida, wi c jako znajdzie pieni dze.
W oczekiwaniu na powrót Raqiego - owcy przeznaczonej na rze - Tozier i
Follet grali w monety i tym razem Follet przegrywał.
- Niewa ne - wzruszył ramionami. - Statystycznie i tak jestem gór .
- Szkoda, e nie wiem dlaczego - stwierdził zjadliwie Tozier. - Ale kiedy to
rozszyfruj . Chyba jestem bliski rozwi zania. Rozległo si dyskretne pukanie do
drzwi.
- To nasz chłopak - powiedział Tozier.
Kiedy Follet otworzył, Javid Raqi wszedł po cichu do pokoju. Zbli ył si do
stołu, na którym le ało sto tysi cy riali. Spojrzał na pieni dze, ale nie próbował
nawet ich ruszy .
- Wszystko w porz dku, Javid? - upewnił si Warren. Raqi si gn ł powoli po
plik banknotów.
- Tak - odparł. - Jestem gotowy. - Nagle odwrócił si do Folleta i zapytał z
naciskiem: - Czy ten ko jest pewny? Czy wygra?
- Wielki Bo e! - odpowiedział Follet. -Trzymasz w r ku nasze sto tysi cy i
zadajesz takie pytania? Oczywi cie, e wygra! Wszystko jest załatwione.
- Wi c mog ju i - stwierdził Raqi, chowaj c szybko pieni dze.
93
- Pójd z tob - powiedział Follet z szerokim u miechem. - Nie chodzi o to, e
ci nie ufamy, ale nie chciałbym, eby jaki cwaniaczek załatwił ci , kiedy masz
przy sobie nasz fors . Mo esz mnie uwa a za ochron . - Wło ył marynark . -
Wrócimy obejrze gonitw - powiedział wychodz c razem z Raqim.
- al mi tego chłopaka - westchn ł Warren.
- Mnie te - przyznał Tozier. - Ale Johnny miał racj : gdyby był uczciwy,
nigdy by mu si to nie przydarzyło.
- Zapewne - zgodził si Warren i zamilkł. Po chwili poruszył si i zapytał: - A
je eli ten ko wygra?
- Nie wygra - odparł z przekonaniem Tozier. - Wybrali my z Johnny'm
najn dzniejsz szkap , jak udało nam si znale . Mogłaby wygra - przyznał -
gdyby wszystkie inne konie połamały nogi.
- A je eli jednak zwyci y? - dopytywał si Warren, wyra nie tłumi c miech.
- Kto musi przecie na niego stawia .
- Wtedy wygramy kup forsy - i Raqi tak e, w zale no ci od tego, ile udało mu
si zebra . Musieliby my od nowa bra go w obroty. Ale to si nie zdarzy.
Zacz ł gra sam ze sob w monety, a Warren przechadzał si tymczasem
nerwowo po pokoju. Follet i Raqi do długo nie wracali. Zjawili si akurat w
momencie, gdy Warren wł czył telewizor, by obejrze gonitw . Raqi - cichy i
niepozorny - usiadł na swoim miejscu przy stole.
- Javid jest kł bkiem nerwów - odezwał si jowialnym tonem Follet. -
Powtarzam mu, e wszystko b dzie okej, a on ci gle si martwi. Zaryzykował
troch gotówki. Zdaje si , e kosztuje go to za wiele emocji.
- Ile postawiłe ? - zapytał z zainteresowaniem Tozier. Raqi nie odpowiedział,
za to Follet wybuchn ł miechem.
- Pi dziesi t tysi cy - oznajmił. - Płac pi tna cie do jednego. Nasz chłopak
zarobi siedemset pi dziesi t tysi cy riali. Powtarzam mu, e wszystko jest w
porz dku, ale najwyra niej mi nie wierzy.
Tozier gwizdn ł cicho. Siedemset pi dziesi t tysi cy riali oznaczało około
czterech tysi cy funtów. Dla młodego ira skiego urz dnika była to fortuna.
Nawet pi dziesi t tysi cy, które postawił, stanowiło niemał sum – jakie
dwie cie sze dziesi t funtów, czyli spor cz rocznych zarobków Raqiego.
- Sk d wzi łe a tyle forsy? - zapytał. - Rozbiłe domow skarbonk ?
- Zamknij si ! - powiedział opryskliwie Warren. - Zaraz zacznie si gonitwa.
- Napełni szklanki, eby to uczci -oznajmił Follet, podchodz c do kredensu.
- Mo ecie mi gratulowa , chłopcy. Ten ko nazywa si Nuss el-leil.
- Nic mi to nie mówi - stwierdził Tozier. - Co to znaczy?
- Północ - odpowiedział Raqi, nie odrywaj c oczu od ekranu. Miał zupełnie
zbielałe wargi.
- Dobra nazwa dla czarnego konia- zauwa ył Tozier. -Ju ruszyli.
Warren popatrzył k tem oka na Raqiego, który siedział w napi ciu na
kraw dzi krzesła. Bł kitna po wiata z telewizora odbijała si w jego oczach.
Zaciskał tak mocno zł czone dłonie, e a zbielały mu kostki.
- Do diabła, gdzie podziewa si ten ko ? - zdenerwował si Tozier. - Widzisz
go, Javid?
94
- Jest na czwartej pozycji - oznajmił Raqi. W chwil pó niej powiedział: -
Spadł na pi t ... nie, na szóst . - R ce zacz ły mu dr e .
- Co ten przekl ty d okej wyprawia? - irytował si Tozier. - Wszystko
zmarnuje, do cholery!
W pi tna cie sekund pó niej gonitwa si sko czyła. Nuss el-leil nie został
nawet sklasyfikowany.
Follet stał oniemiały obok kredensu.
- Ten karzeł nas przechytrzył - wyszeptał. W porywie gniewu cisn ł pełn
szklank whisky o cian . Rozleciała si na kawałki. - Ju ja go urz dz ! - rykn ł.
Warren wył czył telewizor.
- Uspokój si , Johnny. Mówiłem ci, e to nie mo e trwa wiecznie.
- Owszem, ale nie wyobra ałem sobie, e sko czy si w ten sposób - stwierdził
wojowniczo Follet. - Jamshid mógł si w którym momencie zorientowa , ale nie
przypuszczałem, e okantuje mnie taki kurdupel. Niech ja go tylko dostan w
swoje r ce!
- Masz zostawi go w spokoju - rozkazał Warren, po czym dodał bardziej
pojednawczym tonem: - Stracili my sto tysi cy - to tylko pi procent
dotychczasowych zysków. Jeste my do przodu. - Usiadł przy stole i pozbierał
karty. - Kto ma ochot zagra ?
- Moim zdaniem Johnny ma racj - powiedział stanowczo Tozier. - Nie
powinni my pu ci tego płazem. Mo esz by pewny, e aden d okej nie b dzie
wystawiał mnie do wiatru. Je eli mu płac , to nie na darmo, do cholery!
- Zapomnijcie o tym - stwierdził lakonicznie Warren. - Ta gra ju si
sko czyła, przechodzimy do nast pnej. Powiedziałem, e robimy to po raz
ostatni, prawda? - Spojrzał przez rami . - Na miło bosk , Johnny, chod tu i
usi d . wiat si jeszcze nie sko czył. Poza tym masz teraz rozdawa .
Follet westchn ł, zajmuj c miejsce.
- No dobrze, ale nie uwa am, eby to było w porz dku. Naprawd . Có , ty tu
decydujesz. - Potasował tali kart i przesun ł j na drug stron stołu. - Przełó .
Javid Raqi siedział w zupełnym bezruchu.
- Hej! - odezwał si Follet. - O co chodzi, chłopcze? Wygl dasz, jakby
zobaczył ducha.
Raqiemu pociekły z oczu dwie wielkie łzy i spłyn ły po policzkach.
- Na lito bosk ! - powiedział z niesmakiem Tozier. - Mamy pod opiek
płacz ce niemowl !
- Zamknij si , Andy! - rozkazał stanowczo Warren.
- Co si stało, Javid? - zapytał Follet. - Za du o postawiłe ? Nie było ci sta
na tych pi dziesi t tysi cy?
Raqi gapił si w przestrze , jakby miał przed oczami jak straszliw scen .
Jego oliwkowa cera przybrała brudnozielony odcie . Dr ał na całym ciele, nie
mog c si opanowa . Oblizał wargi i wyszeptał:
- To nie były moje pieni dze.
- O, to niedobrze - powiedział współczuj co Follet. - Ale pami tasz, co ci
mówiłem? Powiniene zawsze gra za własn fors . Powtarzałem ci to - i Nick
równie .
95
- Wyrzuc mnie z pracy - stwierdził Raqi z rozpacz w głosie. - Co powie
moja ona? Co ona powie? - Głos mu si załamał. Zacz ł mamrota co po persku
i aden z nich nie rozumiał, co mówi.
Follet nagłym ruchem wymierzył Raqiemu policzek, przywołuj c go do
porz dku.
- Przepraszam, Javid, ale zaczynałe wpada w histeri . Uspokój si i mów do
rzeczy. Sk d wzi łe fors ?
- Z biura - odparł Raqi, z trudem przełykaj c lin . - Kierownik ma sejf, a ja
mam do niego klucz. Trzyma tam pieni dze na bie ce wydatki. Wróciłem do
biura i... i...
- Ukradłe fors - stwierdził Tozier oboj tnym tonem. Raqi skin ł głow
zrozpaczony.
- Zorientuje si w poniedziałek, jak tylko otworzy sejf. B dzie wiedział, e...
- Spokojnie, chłopcze - powiedział Follet. - Jeszcze nie wsadzili ci do
wi zienia.
O tym Raqi dotychczas nie pomy lał. Wpatrywał si teraz w Folleta z jeszcze
wi kszym przera eniem.
- Mo e zdołamy ci pomóc - oznajmił Follet.
- Na mnie nie liczcie - powiedział bezpardonowo Tozier. - Nie b d płaci za
nieopierzonego smarkacza, który eruje na innych. Niech nie włazi do kuchni, jak
mu tam za gor co. Nie powinno si go w ogóle dopuszcza do gry. Od razu wam
to mówiłem.
Warren spojrzał na Folleta, który wzruszył tylko ramionami i stwierdził:
- Chyba ma racj . Musisz si uczy na własnych bł dach, chłopcze. Je eli
teraz ci z tego wyci gniemy, kiedy znowu wpadniesz.
- Och, nie! Obiecuj ! Naprawd ! - Raqi szeroko rozło ył r ce na stole,
płaszcz c si przed Folletem. - Pomó cie mi... prosz ... Obiecuj , e...
- Na miło bosk , wsta i b d m czyzn ! - warkn ł Tozier. Raqi podniósł
si . - Nie znosz takich scen. Wychodz .
- Chwileczk - zatrzymał go Follet. - Zdaje si , e mam pomysł. -Wycelował
palec w Toziera. - Nie wspominałe mi przypadkiem, e jaki facet potrzebuje
czego z firmy, w której pracuje ten chłopak? Informacji o jakich
odczynnikach?
Tozier zastanowił si przez chwil , a potem skin ł głow .
- No i co z tego?
- Ile by za to zapłacił?
- Sk d mam wiedzie , do cholery? - odparł Tozier zbolałym głosem. - Facet
zajmował si sprawami, które mnie nie interesuj .
- Zawsze mo esz go spyta . Masz tu telefon.
- A niby dlaczego? Co mi z tego przyjdzie?
- Na miło bosk , nie mógłby cho raz w yciu okaza odrobiny ludzkich
uczu ? - zapytał Follet tonem rozpaczy.
- Zadzwo , Andy - odezwał si Warren spokojnym, ale nie znosz cym
sprzeciwu głosem.
- No ju dobrze. - Tozier si gn ł po marynark . - Chyba mam gdzie tutaj ten
numer.
96
Follet poklepał Raqiego po ramieniu.
- Głowa do góry, Javid. Jako ci z tego wyci gniemy. - Usiadł obok i zacz ł z
nim cicho rozmawia .
Tozier mamrotał co do słuchawki. W ko cu odło ył j i przeszedł przez
pokój z kartk papieru w r ce.
- Facet chce wiedzie , kto zamawiał te odczynniki - i w jakich ilo ciach. Chce
wiedzie , gdzie je wysłano. Potrzebuje te informacji o wszelkich transakcjach, w
których brał udział niejaki... - spojrzał na kartk - ...Speering. To wszystko. -
Potarł dłoni szcz k . - Naci gn łem go na czterdzie ci tysi cy, ale wi cej za t
informacj nie da.
- Po co mu s potrzebne? - zainteresował si Warren.
- Przypuszczalnie chodzi o szpiegostwo gospodarcze. Follet wzi ł od Toziera
kartk papieru.
- Czy to istotne? Byle tylko Javid mógł mu je dostarczy . - Podał kartk
Raqiemu. - Mo esz to zdoby ?
Raqi wytarł oczy r k , popatrzył uwa nie, po czym skin ł głow i szepn ł:
- Tak mi si zdaje. To wszystko jest w ksi gach.
- Ale facet nie da wi cej ni czterdzie ci tysi cy, diabli by go wzi li - stwierdził
Follet. - Niech tam, jestem gotów doło y cz tej brakuj cej sumy.
- Na mnie nie liczcie - powiedział ponuro Tozier. - Ju swoje zrobiłem.
- Nick?
- W porz dku, Johnny. We miemy to na siebie. - Warren odliczył z le cych
na stole pieni dzy pi tysi cy riali i podał je Folletowi.
- Jak widzisz, Javid, mamy tu dziesi tysi cy. Wystarczy, e wrócisz do biura,
a zarobisz pozostałe czterdzie ci. Masz klucz?
Raqi skin ł głow i z pomoc Folleta podniósł si z krzesła.
- To troch potrwa - stwierdził.
- Masz pół godziny. Tyle czasu potrzebowałe , eby obrobi sejf-powiedział
brutalnie Tozier.
Follet odprowadził Raqiego do drzwi, ostro nie je zamkn ł, po czym odwrócił
si i oznajmił:
- Jeste my prawie u celu. Pozostaje do załatwienia jeszcze tylko jedna sprawa.
- Chyba nie mo emy ju zrobi nic gorszego - westchn ł Warren. - Co to ma
by ?
- Pan jest wył czony, wi c prosz si niczym nie przejmowa - stwierdził
Follet. -Teraz pozostaje nam tylko czeka . Pójd zobaczy si z Benem. Wracam
za dziesi minut.
Oczekiwanie na powrót Raqiego dłu yło si Warrenowi w niesko czono .
Powoli mijały minuty. Zastanawiał si , jaki wpływ wywiera na niego ta szale cza
przygoda. Nie do , e szanta ował Folleta, to jeszcze przyczynił si do
sprowadzenia na zł drog młodego człowieka, który dot d był bez skazy. Co
prawda Follet twierdził, e uczciwego si nie oszuka, ale ten, kto proponuje trzy-
dzie ci srebrników, winien jest tak samo jak ten, kto je przyjmuje.
97
Ponownie rozległo si oczekiwane pukanie do drzwi i Follet poszedł je
otworzy . Raqi wzi ł si ju troch w gar i nie wygl dał na zrozpaczonego. Jego
policzki nabrały znów koloru i nie był tak zbolały, jak wówczas, gdy wychodził.
- No i co, chłopcze?- spytał Follet.- Masz to? Raqi skin ł głow .
- Spisałem te rachunki po angielsku. Pomy lałem, e tak b dzie lepiej.
- Z pewno ci - odparł Follet, który zd ył zapomnie , e istnieje tego rodzaju
problem, - Poka mi to.
Raqi podał mu trzy kartki papieru, a Follet przekazał je Tozierowi.
- Postaraj si , Andy, eby to dotarło, gdzie trzeba. - Tozier skin ł głow , Follet
za wr czył Raqiemu plik banknotów. - Masz tu swoich pi dziesi t tysi cy,
Javid. Włó je jak najszybciej z powrotem do sejfu.
Raqi chował wła nie pieni dze do kieszeni, kiedy z łoskotem otworzyły si
drzwi. Stan ł w nich m czyzna z chust na twarzy i automatem w r kach.
- Nie rusza si - to nikomu nic si nie stanie - powiedział przytłumionym
głosem.
Warren patrzył z niedowierzaniem, jak nieznajomy robi krok do przodu.
Zastanawiał si , kim, u diabła, jest i co zamierza. M czyzna machn ł luf ,
mówi c rozkazuj cym tonem: „Przejd cie tam". Raqi i Follet ruszyli posłusznie
przez pokój, doł czaj c do Warrena.
Kiedy Tozier chciał pój w ich lady, nieznajomy rzeki:
- Ty nie. Zosta na miejscu. - Podszedł do Toziera i wyrwa! mu z r ki papiery.
- Chc tylko tego.
- Id do diabla! - zawołał Tozier, rzucaj c si na niego. Rozległ si huk
wystrzału i Tozier stan ł w miejscu, jakby natrafił na kamienny mur. Na jego
twarzy pojawił si t py grymas. Ugi ły si pod nim kolana. Powoli, jak powalone
drzewo, osun ł si na ziemi , a kiedy upadł, z ust popłyn ła mu stru ka krwi.
Za nieznajomym zamkn ły si z trzaskiem drzwi. W powietrzu unosił si lekki
sw d prochu.
Pierwszy otrz sn ł si Follet. Rzucił si w kierunku Toziera i ukl kn ł przy
nim. Po chwili podniósł zdumiony wzrok.
- Bo e wielki! On nie yje!
Warren, wiedziony instynktem lekarza, błyskawicznie znalazł si obok, ale
Follet powstrzymał go ruchem r ki.
- Nie dotykaj go, Nick. Zaplamisz si krwi .
Powiedział to tak dziwnym tonem, e Warren zatrzymał si .
Raqi dr ał jak osika na wietrze. Patrzył z przera eniem na poplamiony krwi
r kaw marynarki, a z jego ust dobywał si j k. Nie były to słowa, lecz
powtarzaj ce si w kółko gło ne posapywanie. Follet chwycił go za rami i
potrz sn ł nim.
- Javid! Javid, przesta ! Słyszysz mnie? Raqi jakby oprzytomniał.
- Ja... Nic mi... nie jest.
- Wi c posłuchaj uwa nie. Nie ma potrzeby, eby był we wszystko
zamieszany. Nie wiem, co to za cholerna historia, ale je eli si po pieszysz, mo esz
si z tego wykaraska .
- Niby jak? - oddech Raqiego stał si spokojniejszy. Follet spojrzał na ciało
Toziera.
98
- Nick pomo e mi si go pozby . Biedaczysko. Był z niego kawał drania, ale
nie yczyłem mu a tak le. Ta informacja, której potrzebował jego znajomy,
musiała by naprawd wa na. - Odwrócił si do Raqiego. - Je eli dbasz o własn
skór , wyno si st d i nie puszczaj pary z ust. Id do biura, włó fors z
powrotem do sejfu, a potem wracaj do domu i nikomu nic nie mów. Rozumiesz?
Raqi skin ł głow .
- No wi c ruszaj - rozkazał Follet. - I nie biegnij, tylko id . Bez nerwów.
Raqi czmychn ł z pokoju, wydaj c zdławiony okrzyk. Drzwi zatrzasn ły si
za nim z hałasem.
Follet westchn ł i potarł dłoni kark.
- Biedny Andy - stwierdził. - Kawał „rycerskiego" sukinsyna. Dobra, mo esz
si ju podnie . Wsta , Łazarzu.
Tozier otworzył oczy i mrugn ł porozumiewawczo, po czym podparł si na
łokciu.
- Jak to wygl dało?
- Doskonale. Ju my lałem, e Ben naprawd ci r bn ł.
Warren podszedł do Folleta.
- Czy to przedstawienie było naprawd konieczne? - zapytał chłodno.
- Owszem - odparł oboj tnie Follet. - Przypu my, e nie załatwiliby my go w
ten sposób. Za par dni zacz łby si zastanawia , zło yłby wszystko do kupy i nie
musiałby by geniuszem, eby si zorientowa , e został wykiwany. Wie pan, ten
chłopak nie jest wcale głupi. Ale zmusili my go do po piechu. Nie dali my mu
czasu, eby spokojnie wszystko przemy lał.
- I co z tego?
- To, e teraz ju nigdy nie b dzie zdolny pomy le spokojnie o tym, co si
stało. Widok czyjej nagłej mierci działa na ludzi w ten sposób. Do ko ca ycia
nie b dzie w stanie doj , co si naprawd wydarzyło. Nigdy si nie dowie, kto
zastrzelił Andy'ego - i z jakiego powodu, bo to do niczego nie pasuje. B dzie wi c
siedział cicho, eby nie by zamieszanym w zabójstwo. Dlatego wła nie
musieli my go załatwi za pomoc kurzego p cherza.
- Czego?
- Kurzego p cherza. - Follet skin ł na Toziera: - Poka mu, Andy. Tozier
wypluł na dło co , co trzymał w ustach. - O mało tego cholerstwa nie
połkn łem.
Wyprostował r k , pokazuj c zabarwiony na czerwono kawałek mi kkiej
gumy.
- To tylko kauczukowy woreczek wypełniony krwi kurcz cia -tak zwany
kurzy p cherz. Korzysta si z niego do cz sto, eby pozby si ró nych durniów,
kiedy przestaj by potrzebni. -Za miał si ze zło liw satysfakcj . - To jeden z
dwóch wła ciwych sposobów wykorzystania prezerwatywy.
Do pokoju wszedł Ben Bryan, u miechaj c si z zadowoleniem.
- Jak wypadłem, Johnny?
- Znakomicie, Ben. Gdzie s te papiery? - Wzi ł je od Bryana i wcisn ł
Warrenowi do zwiotczałej dłoni. - Tego pan chciał.
- Tak - powiedział z gorycz Warren. - Tego chciałem.
99
- Wi c dostał pan, co trzeba - powiedział z naciskiem Follet. -Prosz zrobi z
tego u ytek. Tylko niech pan nie udaje przede mn wi toszka, Warren. Nie jest
pan lepszy od innych.
Odwrócił si na pi cie i wyszedł z pokoju.
100
Rozdział 6
Jechali znów po stromych i kr tych drogach przez brunatnoczerwone góry
Kurdystanu. Warren dzi kował Bogu, e s na przedzie. Tozier i Follet byli
gdzie za nimi w drugim land-roverze, niewidoczni w tumanie kurzu. Wcale im
nie zazdro cił. Bryan prowadzi! wóz, a Warren go pilotował, próbuj c znale
drog do miejsca zaznaczonego na mapie. Okazało si to trudniejsze ni
pocz tkowo s dzili. Warren czuł si chwilami, jakby był z Alicj po drugiej
stronie lustra, gdy nie pozaznaczane na mapie drogi wiły si i zakr cały
gwałtownie i cz sto wygl dało na to, e najlepszym sposobem dotarcia do
jakiego miejsca jest jazda w przeciwnym kierunku.
Poza tym samo uznanie tych górskich traktów za drogi wymagało sporego
wysiłku wyobra ni. Były to pełne wybojów, kamieniste, wypłukane przez wod i
biegn ce cz sto po litej skale szlaki, wydeptywane od setek, a mo e i tysi cy lat
przez niezliczone pokolenia wielbł dów. Przemierzał te góry Aleksander
Macedo ski, prowadz c swe heterie na podbój Persji oraz Indii. Warren
przypuszczał, e od tamtego czasu nikt tych dróg nie naprawiał.
Kilkakrotnie mijali grupy koczowniczych Kurdów, którzy szukali
prawdopodobnie bardziej zielonych pastwisk, chocia Warren nie miał poj cia,
gdzie mogliby je znale . Wokół rozci gała si kamienna pustynia, a z jałowej
ziemi wyrastały jedynie nieliczne, najbardziej odporne ro liny. Pojawiały si z
rzadka w szczelinach skalistych zboczy, wiotkie, ale nad podziw ywotne. Cała
ro linno była brunatna i wyschni ta. Nie widziało si ani ladu zieleni.
Spojrzał ponownie na map , a potem podniósł j , odsłaniaj c trzy kartki
papieru, które Javid Raqi z tak wielkim po wi ceniem wydostał z biura. Zdobyte
informacje dawały Warrenowi od samego pocz tku powód do zmartwienia.
Spodziewał si znale zamówienia na jakie rozs dne ilo ci odczynników -
wystarczaj ce do uzyskania z surowego opium najwy ej stu funtów morfiny. To,
co zobaczył, było zupełnie bez sensu.
Chodziło o nieprawdopodobnie du e partie towaru. Zamawianego
chlorometanu, benzenu, alkoholu amylowego, kwasu chlorowodorowego i
farmaceutycznego wapnia wystarczyłoby do uzyskania co najmniej dwóch ton
morfiny. Dwie tony! Na sam my l przechodziły go ciarki. Taka ilo heroiny
nasyciłaby na ponad rok czarny rynek w Stanach Zjednoczonych. Gdyby trafiła
do sprzeda y, handlarze mieliby pełne r ce roboty i pojawiłoby si mnóstwo
nowych narkomanów.
- Sprawdziłem jeszcze raz te liczby, Ben - powiedział - i wydaj mi si
pozbawione sensu.
Bryan zwolnił, zbli aj c si do niebezpiecznego zakr tu.
- S zaskakuj ce. - przyznał.
- Zaskakuj ce? - powtórzył jak echo Warren. - S cholernie mało
prawdopodobne. Posłuchaj, Ben. To by oznaczało dwadzie cia ton czystego
opium. Na miło bosk , dwadzie cia ton! Taka ilo opium kosztowałaby na
czarnym rynku prawie milion funtów. My lisz, e Delorme dysponuje a tak
du ym kapitałem?
Bryan za miał si .
101
- Gdybym miał tyle forsy, przestałbym pracowa . - Skr cił kierownic . -
Wła nie przyszło mi do głowy, e Raqi mógł z wra enia co pokr ci . Pami taj, e
przekładał orientalne pismo na zapis łaci ski. Mo e popełniał konsekwentnie
jaki bł d, zwi kszaj c liczby o stały współczynnik.
Warren przygryzł warg .
- Ale jaki to był współczynnik? Powiedzmy, e pomylił si o dziesi .
Dawałoby to około czterystu funtów morfiny. Te cholernie du o, ale brzmi ju o
wiele rozs dniej.
- Ile miałaby z tego Delorme? - spytał Bryan.
- Jakie dwadzie cia milionów dolarów, ulokowanych w Stanach.
- Tak - powiedział powa nie Bryan. - To chyba rozs dna suma. -Zredukował
bieg, gdy zacz li zje d a w dół. -Jak daleko jeszcze do tego... jak on si nazywa?
- Szejk Fahrwaz. - Warren rzucił okiem na map . - Je li wszystko dobrze
pójdzie - to znaczy lepiej ni dotychczas - za godzin powinni my tam dotrze .
Land-rover z rykiem silnika pi ł si na szczyt górskiej przeł czy. Kiedy tam
dotarli, Bryan zwolnił. Warren spogl daj c przez zakurzon przedni szyb ,
nagle znieruchomiał.
- Zawracaj, Ben - powiedział zdecydowanie. - Schowaj si za wzgórze, szybko.
Bryan, któremu udzieliło si podniecenie Warrena, wrzucił gwałtownie
wsteczny bieg. Land-rover kilka razy podskoczył i zatrzymał si .
- Biegnij z powrotem drog - rozkazał Warren. - Le najdalej, jak si da i
zatrzymaj Andy'ego. Niech tu do mnie podejdzie. I nie trzaskaj drzwiami, kiedy
b dziesz wysiada .
Otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemi . Biegn c na szczyt przeł czy,
zboczył w stron grupy skał, za którymi mógł si ukry . Dotarł na gór zdyszany,
bardziej jednak z przej cia ni z wysiłku. Przykucn ł za skałami, a potem
ostro nie podniósł głow , eby przyjrze si le cej poni ej dolinie.
Po jej drugiej stronie, na tle typowej scenerii spalonych sło cem wzgórz,
rozci gały si połacie zielonej uprawnej ziemi, poci tej szachownicami pól, a na
rodku znajdował si kompleks niskich budynków o płaskich dachach - niewielka
osada albo spora farma. W tym miejscu zamieszkiwał szejk Fahrwaz - człowiek,
który zamówił ogromne ilo ci nie stosowanych w rolnictwie substancji chemi-
cznych i tam wła nie Warren miał nadziej znale Speeringa.
Usłyszał za plecami odgłos kroków na kamieniach i odwróciwszy głow
zobaczył zbli aj cego si Toziera, a tu za nim Folleta. Dał im r k znak, eby si
pochylili. Podeszli bli ej, zachowuj c wi ksz ostro no i zacz li razem z nim
przygl da si dolinie.
- Wi c to tutaj - odezwał si po chwili Tozier. - I co teraz?
- Ci ludzie mieli du e kłopoty - stwierdził nagle Follet.
- Sk d ci to przyszło do głowy? - zapytał Warren, spogl daj c w dół.
- Nie widzi pan? - odpowiedział pytaniem Follet. - Prosz spojrze na te leje
po bombach. Przecinaj cał dolin . Jedna bomba o mało nie trafiła w ten du y
budynek. Kto atakował naszych chłopców z powietrza.
Wygl dało na to, e Follet ma racj . Leje ci gn ły si szeregiem wzdłu
doliny, od miejsca, w którym stali a do zabudowa i jeszcze dalej. Tozier si gn ł
po lornetk .
102
- Kto chciałby ich bombardowa ? Chyba, e było to ira skie lotnictwo. -
Nastawił ostro . - Nie bardzo im si zreszt udało. Ten budynek pozostał nie
tkni ty. Na cianie obok leja nie wida adnych ladów reperacji.
- Jeste pewien, e to leje po bombach? - zapytał Warren. M czyły go jakie
niejasne skojarzenia.
- Widziałem ich sporo w Korei - odparł Follet.
- Tak, to na pewno leje - potwierdził Tozier. - Po niezbyt du ych bombach.
Stanowiło to nowy element sytuacji, a dla Warrena kolejny powód do
zmartwienia. Pozostawiaj c ten problem na pó niej, zapytał:
- Wi c co robimy? Doł czył do nich Bryan.
- Pojed my tam - powiedział wskazuj c głow na stoj ce z tyłu pojazdy. -
Mamy wystarczaj co dobry kamufla i powinno nam si uda . Nawet ci ludzie
musieli słysze o przemy le filmowym.
Tozier skin ł głow :
- Pojedzie tylko połowa grupy - oznajmił, koryguj c Bryana. - Jeden
samochód. Drugi wóz zostanie tu w ukryciu, na nasłuchu radiowym.
- Co robimy? - zapytał Warren. Nie miał złudze co do swoich mo liwo ci i
wiedział, e Tozier, jako zawodowiec, zna si lepiej od niego na tego rodzaju
akcjach. Był gotów słucha jego rozkazów.
Tozier spojrzał w dolin .
- Kiedy przetrz sałem wiele spokojnych z pozoru wiosek, głównie w
poszukiwaniu ukrytej broni. Ale szli my tam wtedy uzbrojeni po z by, jako
patrol wojskowy. Tutaj nie mo emy tego zrobi . Je eli ci ludzie maj czyste
sumienia, potraktuj nas jak przyjaciół. Je eli s winni, b d udawali go cinno .
Musimy zajrze do ka dego budynku, a gdyby co przed nami ukrywali,
wystawi sobie złe wiadectwo. Potem zobaczymy, co da si zrobi . Jedziemy.
- Tylko my dwaj - oznajmił Warren. - Ben i Johnny zostaj tutaj.
Kr t drog jechało si do yznej oazy w dolinie, gdzie zielona ro linno
wygl dała niewiarygodnie wie o. Cz ziemi le ała odłogiem, zaorana płytko
prymitywnymi pługami, ale na wi kszo ci pól wida było uprawy. Tozier zapytał
zza kierownicy:
- Rozpoznałby ten mak, z którego wytwarza si opium? Mo e tu rosn .
- Na razie nic takiego nie widz - odparł Warren. - Czekaj. Mo esz pojecha
t dy? - powiedział wskazuj c kierunek r k .
- Czemu nie - Tozier skr cił kierownic . Land-rover zjechał z trasy i pomkn ł
przez szczere pole. Nie odczuli szczególnej ró nicy: trz sło nimi i telepało
dokładnie tak samo. Poj cie drogi było czysto umowne. - Dok d jedziemy?
- Chc popatrze na te leje - powiedział Warren. - Przypuszczenie, e kto
zrzucał tu bomby, nie daje mi spokoju - to zupełnie bez sensu.
Tozier podjechał do najbli szego lej , pozostawiaj c wł czony silnik. Wysiedli
z wozu i popatrzyli na le c w dolinie osad . Leje usytuowane w równych
odst pach co pi dziesi t jardów, ci gn ły si szeregiem w kierunku zabudowa .
Tozier spojrzał na najbli szy z nich i stwierdził:
- Je eli to nie jest lej po bombie, to ja jestem baletnic . Zobacz t wyrzucon
na zewn trz ziemi .
103
- Przypatrzmy si dokładniej - powiedział Warren i ruszył naprzód. Wspi ł
si po mi kkiej kraw dzi leja, zajrzał do rodka i zacz ł si mia . - A wi c jeste
baletnic , Andy. Spójrz.
- Niech mnie diabli! - powiedział Tozier. - To tylko wykop. -Wszedł do rodka,
chwycił kamie i wrzucił go w otwór. Po dłu szej chwili rozległ si cichy plusk.
Wyprostował si i ze zdumieniem popatrzył na szereg lejów, a raczej wykopów.
- To jeszcze bardziej idiotyczne. Po jak choler kto miałby kopa co
pi dziesi t jardów a tyle gł bokich studni, i w dodatku w idealnym szeregu?
Warren strzelił palcami.
- Ju wiem! O mało nie domy liłem si ju wtedy, gdy Follet nam je pokazał,
ale nie mogłem si jako skupi . To qanat.
- Co takiego?
- Qanat. Podziemny kanał. - Odwrócił si , spogl daj c na wzgórza. - Zbiera
wod z tamtych zboczy i sprowadza j do wioski. Zanim tu przyjechali my
interesowałem si troch Iranem i czytałem o tych kanałach. Przecinaj wzdłu i
wszerz cały kraj. Maj w sumie prawie dwie cie tysi cy mil długo ci.
Tozier podrapał si w głow .
- Dlaczego nie buduj kanałów na powierzchni, tak jak wszyscy?
- Chodzi o zaopatrzenie w wod - wyja nił Warren. - Dzi ki podziemnym
kanałom traci si jej mniej wskutek parowania. To bardzo stary system. Persowie
stosuj go od trzech tysi cy lat. -U miechn ł si z ulg . - To nie leje po bombach,
tylko szyby wentylacyjne. S niezb dne, eby robotnicy, którzy dokonuj
napraw, nie udusili si .
- Wi c ten problem mamy z głowy - stwierdził Tozier. - Jedziemy.
Ruszyli znowu, najpierw z powrotem na drog , a potem w kierunku
zabudowa . Były one typowe, podobne do tych, jakie widywali ju w innych
miejscach. Miały ciany z utwardzonej ziemi i płaskie dachy. Były to wył cznie
parterowe budynki, co mogło ułatwi im poszukiwania. Podjechawszy bli ej
zobaczyli kozy, pas ce si pod czujnym okiem małego chłopca. Pomachał do nich
r k , gdy go mijali. Wje d aj c na dziedziniec przed najwi kszym z budynków
spłoszyli stado wychudzonych kurcz t.
Tozier zatrzymał wóz.
- Gdyby chciał mi co powiedzie , zaczekaj, a b dziemy sami. Ci ludzie
mog zna angielski lepiej ni nam si wydaje. Na razie musz przyzna , e jest tu
całkiem spokojnie.
Warren nie podzielał jednak jego zdania, gdy nieoczekiwanych go ci
otoczyła nagle chmara małych chłopców, którzy pl sali w tumanach kurzu i
robili przera liwy hałas. Znajduj ce si w pobli u kobiety znikały gdzie jak
duchy, zakrywaj c chustami twarze i chowaj c si po piesznie za drzwiami w
którym z kilkunastu pomieszcze .
- Cholernie tu du o tych pokoi do sprawdzenia - zauwa ył War-ren. - A je eli
Fahrwaz ma harem, b d problemy. Wyszli z wozu, otoczeni przez grup
chłopców.
- Zamknij lepiej wszystko, bo ub dzie nam sprz tu - powiedział gło no Tozier.
W tym momencie czyj równie dono ny glos wydał stanowcz komend i
chłopcy rozbiegli si , p dz c przez podwórze, jakby gonił ich diabeł. Na
104
dziedzi cu pojawił si wysoki m czyzna, bogato ubrany i postawny, cho w sile
wieku. R koje tkwi cego za szarf zakrzywionego no a l niła klejnotami,
pojedynczy kamie przypi ty do turbana skrzył si , a pier cienie na palcach
równie l niły. M czyzna miał szczupł , surow twarz i siw brod .
Odwrócił si i powiedział co cicho do swego towarzysza, który odezwał si - o
dziwo - po angielsku:
- Szejk Fahrwaz wita panów. Jego dom jest waszym domem. - Zamilkł na
chwil , po czym dodał drwi co: - Nie brałbym tego zbyt dosłownie - to tylko
metafora.
Warren okazał si na tyle przytomny, by odpowiedzie :
- Dzi kujemy. Nazywam si Nicholas Warren, a to jest Andrew Tozier.
Poszukujemy planów zdj ciowych do filmu. - Wskazał napis na boku land-
rovera. - Pracujemy dla wytwórni Regent Films z Londynu.
- Znale li si , panowie, z dala od ucz szczanych szlaków. Nazywam si
Ahmed, a to mój ojciec. - Odezwał si do starca. Szejk pokiwał powa nie głow ,
mrucz c co w odpowiedzi. - Jeste cie tu mile widzianymi go mi - kontynuował
Ahmed - chocia ojciec nie pochwala tego, co robicie. To prawdziwy muzułmanin,
a nasze prawo nie pozwala nikogo portretowa . - U miechn ł si . - Mnie tam
wszystko jedno. Nie musz panowie zamyka samochodu. Nic panom nie zginie.
Warren u miechn ł si .
- To do ... hm... zaskakuj ce, eby spotka na tym odludziu kogo , kto mówi
po angielsku.
Ahmed u miechn ł si troch drwi co.
- Uwa a pan, e na D ebel Ramadi powinno si umie ci du y napis:
MÓWIMY PO ANGIELSKU? -Uczynił zapraszaj cy gest: - Mój ojciec pragnie,
by panowie weszli do jego domu.
- Dzi kujemy - powiedział Warren. - Bardzo dzi kujemy. - Spojrzał na
Toziera. - Chod , Andy.
Wprowadzono ich do du ego pomieszczenia. Na podłodze le ały rozpostarte
owcze skóry, a ciany obwieszone były gobelinami. Otwart przestrze na rodku
pokoju zdobił pi kny perski dywan, a wokół niego stało kilka niskich sof.
Wnoszono wła nie kaw na mosi nych tacach.
- Prosz siada - powiedział Ahmed, sadowi c si dystyngowanie na jednej z
sof. Warren taktownie zaczekał, a szejk Fahrwaz zajmie swoje miejsce, a potem
usiadł, staraj c si na ladowa dziwn nieco pozycj Ahmeda, w której tamtemu
było najwyra niej całkiem wygodnie. Tozier zrobił to samo i Warren usłyszał, jak
trzeszcz mu stawy.
- Miewali my ju go ci z Europy - stwierdził Ahmed. - Mój ojciec jest
tradycjonalist , zwykle wi c informuj przyjezdnych o naszych zwyczajach.
Ojciec cieszy si , gdy post puj tak, jak uwa a za stosowne, a nikomu przecie
nie przynosi to szkody. - U miechn ł si ujmuj co. -Pó niej pójdziemy do mnie i
wypijemy du o whisky.
- Bardzo pan uprzejmy - stwierdził Warren. - Prawda, Andy?
- Nie odmówiłbym jakiego trunku - przyznał Tozier. Ahmed powiedział co
do ojca, a potem wyja nił:
105
- Napijemy si teraz kawy. To cała ceremonia, ale nie potrwa długo. Mój
ojciec pragnie wiedzie , od kiedy, przebywaj panowie w Kurdystanie.
- Od niedawna - odparł Warren. - Przyjechali my z Gilan dwa dni temu.
Ahmed przetłumaczył to ojcu, a nast pnie powiedział:
- Mosi n fili ank bierze si do prawej r ki. Kawa jest bardzo gor ca i
słodka - mo e zbyt słodka dla waszego podniebienia. Czy s panowie w
Kurdystanie po raz pierwszy?
Warren uwa ał, e lepiej mówi prawd . Niepotrzebne kłamstwa mogły
okaza si niebezpieczne. Uniósł fili ank i obj ł j dłoni .
- Byli my tu ju przed paroma tygodniami - przyznał. - Nie mieli my szcz cia
w poszukiwaniach, wrócili my wi c do Teheranu, eby troch odpocz .
- To prawda - stwierdził Ahmed. - Kurdystan nie jest spokojnym miejscem -
Zwracaj c si do szejka Fahrwaza wyrzucił z siebie potok słów, a potem rzekł: -
Prosz wypi od razu cał kaw i poło y na tacy odwrócon fili ank . Zrobi si
bryja, ale to bez znaczenia. Jaki film b dzie pan kr cił, panie Warren?
- Nie robi filmu - odparł Warren. - Wyszukuj tylko miejsca, jakich wymaga
scenariusz. - Wypił kaw . Była gor ca i obrzydliwie słodka, a połow obj to ci
zajmowały fusy, które odsuwał j zykiem. Odstawił fili ank i odwrócił j na tacy
do góry dnem. Stary szejk Fahrwaz u miechn ł si yczliwie.
- Rozumiem - powiedział Ahmed. - Jeszcze tylko dwie fili anki i b dziemy
ko czy . Sprawiaj panowie wielk rado mojemu ojcu, wykazuj c zrozumienie
dla naszej kurdyjskiej go cinno ci. - Wypił kaw , jakby znajdował w tym
przyjemno . - Czy pan jest ... hm... szefem, panie Warren?
- Tak. - Warren poszedł za przykładem Ahmeda i wzi ł do r ki drug
fili ank . - Andy - to znaczy pan Tozier - jest od spraw technicznych. Zajmuje si
ustawianiem kamer i tak dalej. - Warren nie wiedział, co wła ciwie robi ekipa
rozpoznawcza i miał jedynie nadziej , e nie za bardzo si sypie.
- I s panowie tylko we dwójk ?
- Och, nie - odparł uprzejmie Warren. - Jest nas czterech, w dwóch
samochodach. Tamci dwaj złapali gum i zatrzymali si , eby zmieni koło.
- Ach, wi c musimy zaprosi tak e pa skich przyjaciół. Zbli a si noc.
Warren pokr cił głow .
- To zbyteczne. Maj wszystko, czego potrzeba do rozbicia obozu.
- Jak pan uwa a - odparł Ahmed, po czym odwrócił si do ojca.
Kiedy po trzeciej i ostatniej fili ance ceremoniał picia kawy dobiegł ko ca,
szejk Fahrwaz wstał i wygłosił uroczyst , przydług mow . Ahmed stre cił j
krótko:
- Mój ojciec upowa nia panów do korzystania tej nocy z jego domu.
Warren spojrzał k tem oka na Toziera, a ten prawie niezauwa alnie skin ł
głow .
- B dziemy zachwyceni. Chciałbym tylko zabra par rzeczy z land-rovera -
przybory do golenia i tak dalej.
- Przynios je - zaofiarował si Tozier.
- No, panie Tozier - odezwał si Ahmed tonem wymówki - zaczynałem ju
s dzi , e odj ło panu mow - stwierdził, popisuj c si znajomo ci potocznej
angielszczyzny.
106
- Od mówienia jest szef - odparł z u miechem Tozier.
- Mog panowie, oczywi cie, wyj - powiedział Ahmed - ale dopiero po moim
ojcu. Taki jest zwyczaj.
Szejk Fahrwaz ukłonił si i znikn ł w.drzwiach w gł bi pokoju. Tozier
wyszedł na dziedziniec. Si gn ł do kabiny wozu, zdj ł z zaczepu mikrofon i rzucił
go niedbale na tył pojazdu. Na szcz cie przewód był wystarczaj co długi. Wspi ł
si na tył land-rovera. Rozpinaj c walizk , nacisn ł równocze nie przeł cznik i
powiedział cicho:
- Regent Dwa, zgło si . Regent Dwa, zgło si . Odbiór. Głos Folleta, który
popłyn ł z konsoli na przedzie, słycha było niepokoj co dobrze.
- Tu Johnny. Wszystko w porz dku? Odbiór.
- Mów ciszej to wszystko b dzie dobrze. Zostajemy tu na noc. B d cie na
nasłuchu na wypadek, gdyby co si działo. Odbiór.
- Nie mog wł czy radia na cała noc - powiedział ju ciszej Follet. -
Wyczerpi si baterie. Odbiór.
- Wi c b d cie na nasłuchu przez dziesi minut o ka dej pełnej godzinie.
Zrozumiałe ? Odbiór.
- Zrozumiałem. Powodzenia. Wył czam si .
Tozier wypakował wszystko, czego mogli z Warrenem potrzebowa i ukrył
mikrofon. Kiedy wszedł z powrotem do budynku, zastał Warrena i Ahmeda na
pogaw dce.
- Pan Ahmed opowiadał mi wła nie, jak nauczył si angielskiego
- wyja nił Warren. - Przez siedemna cie lat mieszkał w Anglii.
- O, to ciekawe - zainteresował si Tozier. - Jak to si stało? Ahmed uczynił
uprzejmy gest.
- Porozmawiamy o tym przy szklaneczce. Chod cie, przyjaciele. -Poprowadził
ich przez dziedziniec do pomieszcze , w których niew tpliwie zamieszkiwał,
umeblowanych w cało ci po europejsku. Otworzył szafk i zapytał: - Whisky?
- Ch tnie - odparł grzecznie Warren. - Bardzo to ładnie z pana strony.
Kiedy Ahmed nalewał do szklanek, Warren zauwa ył, e pij chivas regal.
- Ojciec tego nie pochwala, ale kiedy jestem u siebie, robi to, na co mam
ochot . -Podał Warrenowi szklank . - Prorokzabrania picia alkoholu, ale czy Bóg
pozwoliłby nam go produkowa , gdyby był zakazany? -Podniósł butelk i
powiedział artem: - A je eli grzesz , przynajmniej jest to grzech najwy szej
jako ci. Panie Tozier, pa ska szklanka.
- Dzi kuj .
Ahmed nalał sobie solidn porcj whisky.
- Poza tym samo słowo „alkohol" jest pochodzenia arabskiego. Musz
przyzna , e kiedy byłem w Anglii, zagustowałem w szkockiej whisky. Usi d cie,
panowie. My l , e b dzie wam tu wygodniej ni u mojego ojca.
- Jak znalazł si pa w Anglii? - zapytał z zainteresowaniem Warren.
- O, to długa historia - odrzekł Ahmed. - Czy du o pan wie o polityce
Kurdystanu?
- Zupełnie nic. A ty, Andy?
- Słyszałem o problemie Kurdów, ale nigdy nie miałem poj cia, o co tam
chodzi - przyznał Tozier. Ahmed za miał si .
107
- My, Kurdowie, wolimy nazywa go problemem ira skim, irackim albo
tureckim. Nie postrzegamy siebie jako problemu, ale to zupełnie naturalne. -
Poci gn ł łyk ze szklanki. - Jak panowie wiedz , w czasie wojny południe Iranu
było okupowane przez was, Brytyjczyków, a północ przez Rosjan. Kiedy
okupacja si sko czyła, Rosjanie rozegrali spraw po swojemu i pozostawili za
sob „pi t kolumn ". Próbowali wykorzysta do tego Kurdów. Proklamowano
w Mahabadzie popieran przez Rosjan Republik Kurdyjsk , nie przetrwała
jednak długo i upadła, gdy tylko nowy rz d Iranu wysłał armi na północ. -
Podniósł szklank . - Działo si to w roku 1946, kiedy miałem pi lat. Mój ojciec
był zaanga owany w spraw i podobnie jak mullah Mustafa Barzani schronił si
w Rosji. - Ahmed uderzył si w pier . - Ale mnie wysłał do Anglii i mieszkałem
tam do 1963 roku. Mój ojciec jest m drym człowiekiem. Nie chciał, eby cała
rodzina była w Rosji. Wy, Anglicy, mówicie, e nie nale y wkłada wszystkich
jajek do jednego koszyka. Mnie wysłano do Anglii, a mojego starszego brata do
Francji. To wszystko wyja nia, prawda?
- Ten mullah czy jak mu tam - kto to taki? - zapytał Tozier.
- Mullah Mustafa Barzani? To jeden z naszych kurdyjskich przy wódców.
Nadal yje. - Ahmed za miał si cicho. - Jest w Iraku z armi dwudziestu tysi cy
ludzi. Sprawia Irakijczykom sporo kłopotów. Ja te nale do Barzaniego, to
znaczy jestem członkiem szcze pu, któremu przewodzi mullah. Podobnie, rzecz
jasna, jak mój ojciec.
- Jak pana ojciec wrócił do Iranu? - zapytał Warren.
- Ogłoszono co w rodzaju amnestii - odparł Ahmed - i pozwolono mu wróci .
Oczywi cie jest ledzony. Ale dotyczy to w zasadzie wszystkich Kurdów. Ojciec
jest ju stary i nie zajmuje si polityk . A mnie nigdy ona nie interesowała. ycie
w Anglii uczy człowieka... łagodno ci.
Warren spojrzał na nó , który Ahmed miał zatkni ty za szarf . Ciekaw był,
czy nosi go jedynie dla ozdoby.
- Co maj z tym wspólnego Irakijczycy i Turcy? - zapytał Tozier.
- Z problemem Kurdów? Najlepiej wyja ni to na mapie. Chyba mam tu
jaka . - Ahmed podszedł do biblioteczki i wyj ł co , co wygl dało na stary szkolny
atlas. Przerzucił kartki i powiedział: -Prosz , tutaj jest Bliski Wschód. Na
północy Turcja, na wschodzie Iran, a na zachodzie Irak. - Wykre lił palcem lini
na południe od gór we wschodniej Turcji, wzdłu granicy iracko - ira skiej.
- Oto ojczyzna Kurdów. Jeste my podzielonym narodem, zamieszkuj cym
trzy ró ne kraje i w ka dym z nich stanowimy mniejszo - uciskan mniejszo ,
je li pan woli. Jeste my podzieleni pod rz dami Persów, Irakijczyków i Turków.
Przyzna pan, e to mo e prowadzi do konfliktu.
- Tak, to zrozumiałe -powiedział Warren. - I mówi pan, e doszło do tego w
Iraku?
- Barzani walczy tam o autonomi dla Kurdów - wyja nił Ahmed.
- To m dry człowiek i dobry ołnierz. Irakijczycy znale li si w sytuacji bez
wyj cia. Nie byli w stanie go pokona , cho dysponuj samolotami, czołgami i
ci k artyleri , wi c teraz prezydent Bakr został zmuszony do negocjacji. -
U miechn ł si . - Barzani triumfuje. - Zamkn ł atlas. -Ale dosy ju tej polityki.
Nalej panom jeszcze whisky i porozmawiamy o Anglii.
108
Nast pnego ranka Warren i Tozier wstali do pó no. Ahmed był ujmuj co
go cinny, natomiast szejk Fahrwaz ju si nie pokazał. Ahmed opowiadał im do
pó nej nocy o swoim yciu w Anglii i zasypywał pytaniami na temat tego, co si
tam aktualnie dzieje. Rano, po niadaniu zapytał:
- Chcieliby panowie zobaczy farm ? To typowe kurdyjskie gospodarstwo. -
U miechn ł si czaruj co. - Mo e jeszcze kiedy zobacz farm ojca na ekranie.
Ahmed zaprowadził ich w ka dy zak tek - i był wyj tkowo m cz cy.
Pokazywał im wszystko, a towarzyszył temu nieprzerwany komentarz. Dopiero
po jedenastej byli gotowi do drogi.
- Dok d panowie teraz jad ? - zapytał. Tozier zerkn ł na zegarek.
- Johnny jeszcze si nie pokazał. Mo e ma jakie kłopoty. Powinni my chyba
wróci i odszuka go. Nie uwa asz, Nick?
- Mo e masz racj - odparł Warren. - Ale zało yłbym si , e pojechał z
powrotem jeszcze raz rzuci okiem na to obozowisko,
którym si tak zachwycał. Lepiej ruszajmy w pogo . - U miechn ł si do
Ahmeda. - Dzi kujemy za go cin . Był pan bardzo miły.
- Typowo po kurdyjsku - odparł pogodnie Ahmed.
Wymienili jeszcze kilka grzeczno ciowych formułek, a potem odjechali.
Ahmed po egnał ich słowami „Niech was Bóg prowadzi" i pomachał im r k .
Kiedy jechali wyboist drog z powrotem w kierunku przeł czy, Warren zapytał:
- No i co o tym my lisz? Tozier fukn ł z pogard :
- Na mój gust to wszystko jest zbyt pi kne, eby było prawdziwe. Facet za
bardzo nam nadskakiwał.
- Fakt, e zaj ł si nami bardzo troskliwie - stwierdził Warren. -„Typowa
kurdyjska go cinno " - powtórzył słowa Ahmeda.
- W dupie mam tak go cinno - powiedział wulgarnie Tozier. -Zauwa yłe ,
e wprowadził nas do ka dego budynku i do wszystkich pokoi? Jak by chciał
udowodni , e nie ma nic do ukrycia. Dobrze spałe ?
- Jak zabity - odparł Warren. - Nie ałował tego swojego chivas regal.
Wróciłem do pokoju na mi kkich nogach.
- Ja te - przyznał Tozier. - Zwykle szkocka tak na mnie nie działa. - Zamilkł
na chwil . - Czy by odurzyli nas t morfin , której szukamy? Czy to mo liwe?
- Owszem - powiedział Warren. - Musz przyzna , e dzi rano czułem si
troch niewyra nie.
- A ja mam niejasne wra enie, e w nocy był tu spory ruch -stwierdził Tozier.
-Pami tam jakie wchodz ce i wychodz ce wielbł dy. Kłopot w tym, e nie wiem,
czy działo si to naprawd , czy tylko mi si niło.
Wjechali na szczyt przeł czy i Warren obejrzał si . Osada wygl dała
spokojnie i niewinnie - urocza sielankowa sceneria. „Typowo kurdyjska",
pomy lał z ironi . A jednak szejk Fahrwaz był odbiorc tych cholernych
odczynników.
- Zobaczyli my tam wszystko, co chcieli my, a wi c nie maj nic do ukrycia -
stwierdził Warren. - Chyba e...
- Chyba e co?
109
- Chyba e wszystko jest doskonale zamaskowane i Ahmed był pewien, e
niczego nie zauwa ymy.
- Ile miejsca zajmowałoby to laboratorium Speeringa? Warren przypomniał
sobie absurdalne ilo ci odczynników, o których informował ich Javid Raqi.
- Od dwudziestu do dwustu metrów kwadratowych.
- No to tam go nie ma - stwierdził stanowczo Tozier. - Musieliby my je
zauwa y .
- Jeste pewien? - zastanawiał si Warren. - Wspominałe o poszukiwaniu w
wioskach ukrytej broni. Gdzie j zwykle znajdowali cie?
- Och, na lito bosk , oczywi cie, e pod ziemi ! - odparł Tozier, uderzaj c ze
zło ci w kierownic . - Ale tamta bro była rozło ona na cz ci, które le ały
oddzielnie. Nie chodziło nigdy o adne du e pomieszczenie, jak w tym przypadku.
- Nie byłoby to takie trudne. Dno doliny nie ma skalistego podło a. Warstwa
gleby le y na czerwonej glinie, która jest zupełnie mi kka.
- Wi c uwa asz, e powinni my tam wróci i rozejrze si ? To b dzie trudne i
ryzykowne.
- Przedyskutujemy spraw we czterech. Jest Ben.
Bryan dał im znak r k , eby zjechali z drogi w niewielk dolin , która była
wła ciwie w wozem. Kiedy przeje d ali obok, wskoczył na stopie samochodu.
Dwie cie jardów dalej w wóz zakr cał pod k tem prostym. Zobaczyli stoj cy tam
drugi wóz, przed którym siedział na ziemi Follet. Gdy si zatrzymali, spojrzał na
nich i zapytał:
- Jakie kłopoty?
- Na razie nie - odparł lakonicznie Tozier. Podszedł do Folleta. -Co tam masz?
- Zdj cia doliny. Zrobiłem kilkana cie uj swoim polaroidem.
- Mog si przyda . Musimy tam wróci - zachowuj c dyskrecj . Poka je,
Johnny. Wszystkie.
Follet rozło ył fotografie na masce land-rovera. Po chwili Tozier oznajmił:
- Nie ma si z czego cieszy . Zauwa ka dego, kto w ci gu dnia b dzie
schodził w dolin , a zało si , e j obserwuj . Od podnó a przeł czy do osady s
cztery mile - osiem w obie strony. Daleko jak na nocn przechadzk . A kiedy
dotrzemy na miejsce, b dziemy musieli szuka po omacku czego , co wcale nie
musi si tam znajdowa . Nie bardzo to sobie wyobra am.
- Czego pan szuka? - zapytał Follet.
- Ukrytego pod ziemi pomieszczenia - odparł Warren. Follet skrzywił si .
- Jak pan je chce znale , do cholery?
- Nie wiem, jak je znajdziemy - odrzekł Warren nieco znu onym głosem.
Bryan pochylił si i wzi ł do r ki jedno ze zdj .
- Andy bardziej martwi si tym, jak dotrze potajemnie do osady - powiedział.
- Musi by jaki sposób. - Pokazał palcem szereg „lejów". - Powiedz mi co wi cej
na temat tego podziemnego kanału.
- Po prostu ci ga wod z gór i doprowadza j w dolin .
- Jakiej jest wielko ci? Czy człowiek mo e si w nim porusza ? Warren skin ł
głow .
- Na pewno. - Próbował sobie przypomnie , co czytał na temat owych
kanałów. - Posyłaj tam ludzi, którzy je konserwuj ,
110
- No wła nie - stwierdził Bryan. - Nie trzeba bł dzi po omacku. To jak
autostrada, która prowadzi wprost do osady. Mo na wej do dziury w jednym
miejscu i wyj w innym, jak królik.
Tozier przygl dał mu si przez chwil .
- To takie proste - powiedział z wyra n ironi . - Jaki tam jest k t nachylenia,
Nick?
- Niewielki. Wystarczaj cy, by zapewni przepływ wody.
- A gł boko ?
- Te chyba niedu a. Mo e trzydzie ci centymetrów. - Warrena ogarn ła
rozpacz. - Słuchaj, Andy. Niewiele wiem na ten temat. Tylko tyle, co
przeczytałem.
Tozier nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Jakie tam jest podło e? Płaskie?
Warren przymkn ł oczy, próbuj c przypomnie sobie ogl dane ilustracje.
- Chyba tak - powiedział w ko cu. Tozier spojrzał na fotografie.
- O zmroku zejdziemy w dolin . Dostaniemy si szybem do kanału. Je eli da
si nim i , powinni my robi dwie mile na godzin . W dwie godziny
dotarliby my do osady. Podchodzimy mo liwie najbli ej i prawie do witu mamy
czas na poszukiwania. Pó niej wskakujemy z powrotem do naszej dziury i
wracamy pod ziemi , nie zauwa eni przez nikogo. Zaryzykujemy wej cie na
przeł cz przy dziennym wietle. Mamy tam wystarczaj c osłon . To wszystko
zaczyna wygl da realnie.
- Realnie? - achn ł si Follet. - Moim zdaniem to szale stwo. Na miło
bosk , mamy zapuszcza si pod ziemi ?
- Powiedzmy, e da si skorzysta z kanału - stwierdził Warren. -W tpi w to,
ale gdyby zało y tak mo liwo , w jaki sposób przeszukamy osad , eby nikt
nas nie nakrył?
- Zawsze trzeba próbowa szcz cia - stwierdził Tozier. - A zreszt , mo esz
zaproponowa inne rozwi zanie?
- Nie, do cholery - odparł Warren. - Nie mog .
Tozier nadzorował przygotowania. Wyci gn ł z land-roverów takie ilo ci lin,
e Warren nie podejrzewał nawet, i tyle ich wioz . Były to wła ciwie lekkie
nylonowe linki o du ej odporno ci na zerwanie. Ze skrzynki na narz dzia wyj ł
raki.
- Zej do szybu b dzie łatwo - powiedział. - Spu cimy si na linie. Z
wychodzeniem mo e by gorzej. Te raki b d nam potrzebne.
Wyci gn ł elektryczne latarki o du ej mocy i no e, które mieli wetkn sobie
za pas. Kiedy jednak zacz ł rozkłada jeden ze statywów do kamer, Warren
zapytał ze zdziwieniem:
- Co robisz?
Tozier przerwał na chwil .
- Załó my, e znajdziemy to laboratorium - co masz zamiar z nim zrobi ?
- Zniszczy je - odparł bez namysłu Warren.
- W jaki sposób?
- My lałem, eby je spali czy co w tym rodzaju.
111
- Pod ziemi to mo e si nie uda - orzekł Tozier, zabieraj c si ponownie do
rozkładania statywu. Zdj ł okr głe aluminiowe nó ki i wytrz sn ł z nich kilka
br zowych lasek. - Ale to nam pomo e. Do zniszczenia stosunkowo niewielkiej
instalacji wystarczy mała ilo dynamitu.
Warren- otworzył usta ze zdumienia, patrz c jak Tozier układa laski
dynamitu w zgrabn wi zk i owija je ta m izolacyjn .
- Przecie kazałe mi si zaj przygotowaniami do walki, pami tasz? -
zapytał z u miechem Tozier.
- Pami tani - odparł Warren.
Potem Tozier zrobił co jeszcze bardziej zaskakuj cego. Wzi ł rubokr t i
wymontował z tablicy rozdzielczej zegar.
- Jest ju gotowy do akcji - powiedział. - Widzisz to ostrze z tyłu? To zapalnik.
Wystarczy wetkn go w jedn z tych lasek dynamitu i mo emy z
dwunastogodzinnym wyprzedzeniem nastawia czas eksplozji. - Roze miał si . -
Sztuka wojenna polega na tym, eby by na wszystko przygotowanym.
- Masz jeszcze jakie niespodzianki? - zapytał oschle Warren. Tozier przyjrzał
mu si z powag i wskazał kciukiem w kierunku osady.
- Ci faceci to gangsterzy i b d u ywa wła ciwej sobie broni - no y i
pistoletów. W tym kraju mo e równie strzelb. Ale ja jestem ołnierzem i lubi
ołnierski sprz t. - Poklepał bok land-rovera. - Te pojazdy ró ni si od modeli
fabrycznych. Firma Rover nie rozpoznałaby wielu cz ci, które w nich
zamontowałem. Celnicy, na szcz cie, tak e.
- I co z tego?
- Wiesz, jak wygl da karabin? Warren z konsternacj pokr cił głow .
- Ma luf , spust, kolb ...
- Wła nie - potwierdził Tozier. Podszedł do land-rovera od tyłu i zacz ł
demontowa jeden ze wsporników, podtrzymuj cych plandek . Kiedy go wyj ł,
plandeka opadła, ale tylko troch . - Oto i lufa -oznajmił wpychaj c j Warrenowi
w r ce. - Teraz potrzebny nam jest mechanizm zamka.
Zacz ł wymontowywa z pojazdu ró ne dziwne kawałki metalu. Zapalniczka
z tablicy rozdzielczej została rozebrana na cz ci składowe, wytłoczona z metalu
popielniczka okazała si wykonanym precyzyjnie suwadłem, w skrzynce z
narz dziami znalazły si spr yny i w ci gu dziesi ciu minut Tozier miał zło ony
karabin.
- A teraz kolba - powiedział, ci gaj c przymocowan do boku land-rovera
łopat . Jednym ruchem dłoni rozkr cił j na dwie cz ci. R koje łopaty została
wmontowana w karabin, umo liwiaj c oparcie go o rami . - No i gotowe -
oznajmił Tozier. - Automatyczna bro maszynowa. W samochodzie jest tyle
metalowych cz ci, e drobnych elementów nikt nie rozró nia, a du e trzeba
zamaskowa . - Pokazał trzyman w r ce bro . - Z czym takim nie przeszliby my
zwyczajnie przez granic , prawda?
- Nie - odparł Warren, wyra nie zafascynowany. - Ile tego masz?
- Dwie takie zabawki i do porz dny, chłodzony powietrzem kaem, który
mocuje si na jednym z trójnogów. Problem tylko z amunicj - nie daje si
zamaskowa jako co innego, wi c nie mamy jej za wiele. - Znacz co wskazał
112
kciukiem za siebie. - Ka da z tych zapiecz towanych puszek z nie na wietlon
klisz mie ci stosowny ładunek.
- Bardzo pomysłowe.
- Poza tym jest mo dzierz - dodał od niechcenia Tozier. - Nigdy nie wiadomo,
kiedy mo e si przyda troch lekkiej artylerii.
- Nie! - rzekł z nagłym niedowierzaniem Warren. - W to ju nie uwierz .
- Prosz bardzo - powiedział Tozier, wskazuj c na land-rovera. -Je eli go
znajdziesz, dostaniesz moj premi - albo przynajmniej tyle, ile mi z niej zostawi
Johnny Follet.
Gdy odszedł, Warren zacz ł ogl da samochód z nowym zainteresowaniem.
Mo dzierz musiał mie spore rozmiary. Mimo dokładnych poszukiwa nie mógł
znale niczego, co by cho w przybli eniu go przypominało. Nie znalazł te
adnych pocisków, które same w sobie musiały by do du e. Pomy lał, e chyba
jednak Tozier z niego zakpił.
Zako czywszy przygotowania wjechali na szczyt przeł czy i zaparkowali
land-rovery za głazami obok drogi. O zachodzie sło ca zacz li schodzi w dolin .
Nie okazało si to szczególnie trudne. Było jeszcze na tyle jasno, e widzieli drog
na kilka metrów przed sob , ale wystarczaj co ciemno, by nikt ich z daleka nie
zobaczył. Od szczytu przeł czy do pierwszego szybu wentylacyjnego qanat mieli
do przebycia nieco ponad mil i dotarliby tam prawie po ciemku, gdyby nie
wzeszedł wła nie ksi yc.
Tozier spojrzał na niebo.
- O tym nie pomy lałem - stwierdził. - Kiedy tam dotrzemy, mo e by
niebezpiecznie. Mamy cholerne szcz cie, e istnieje ten podziemny korytarz -
je eli tylko si nada. - Zacz ł rozwija lin .
- Zaczekaj - powstrzymał go Warren. - Nie ten szyb. - Wła nie co sobie
przypomniał. - Tu jest zapewne główna studnia - na dole b dzie gł boka woda.
Spróbujmy w nast pnym.
Przeszli około pi dziesi ciu jardów wzdłu linii kanału a dotarli do
nast pnego szybu. Tozier zdj ł z ramienia lin .
- Jak gł bokie s te szyby, Nick?
- Nie mam poj cia.
Tozier podniósł kamyk i wrzucił go do wykopu, mierz c na zegarku czas
spadania.
- Niecałe sto stóp. To nie najgorzej. Mo liwe, e b dziemy musieli szybko tedy
wychodzi . - Podał Bryanowi jeden koniec liny.
- Masz, Ben. Przy wi j do czego - i upewnij si , e to co si nie przesunie.
Bryan rozejrzał si i znalazł mocno osadzony w ziemi głaz. Okr cił wokół
niego lin i mocno j zawi zał. Tozier sprawdził silnym poci gni ciem, czy dobrze
trzyma, po czym wrzucił jej drugi koniec do szybu i podał Warrenowi swój
automat.
- Zejd pierwszy. Je eli tam na dole b dzie wszystko w porz dku, błysn trzy
razy latark . - Usiadł na kraw dzi szybu z opuszczonymi swobodnie nogami, po
czym odwrócił si na brzuch i zacz ł zje d a po linie. - Do zobaczenia na dole -
szepn ł, a jego głos zabrzmiał niesamowicie z ciemnej otchłani.
113
Spuszczał si powoli, zapieraj c si kolanami o ciany szybu, który miał około
trzech stóp rednicy. Natrafiał na kolejne skrawki materiału, przywi zane do liny
co dziesi stóp. Mógł w ten sposób oceni przebyt odległo . Kiedy min ł
poziom dziewi dziesi ciu stóp, uderzył butami o twarde podło e i poczuł
powy ej kostek pr d wody.
Spojrzał w gór i zobaczył ciemne niebo, którego obraz nagle lekko zamigotał,
domy lił si wi c, e kto zagl da do szybu. Si gn ł po latark , trzykrotnie
błysn ł wiatłem w tamtym kierunku, a potem po wiecił wokół siebie i wzdłu
kanału. Był szeroki na trzy stopy i wysoki na sze . Ci gn ł si daleko w gł b, o
wiele dalej ni si gało wiatło latarki. ciany wykopanego w ziemi tunelu były
zawilgocone, a przepływaj ca woda miała gł boko około dziewi ciu cali.
Poczuł drgni cie liny, gdy kto zacz ł schodzi w gł b szybu. Na głow
posypała mu si ziemia. Odsun ł si na bok i wkrótce zobaczył obok siebie
Warrena, który z trudem chwytał oddech. Odebrał od niego bro i powiedział:
- Tak to wygl da, Nick. - O wietlił latark ziemne sklepienie tunelu. - Niech
Bóg ma nas w opiece, je li si to co zawali.
- Nie powinno - stwierdził Warren. - Tam, gdzie istnieje takie zagro enie,
wzmacnia si ziemi wielkimi, glinianymi obr czami. Nie zapominaj, e do
regularnie pracuj tu ludzie, którzy zapewniaj swobodny przepływ wodzie. Oni
te nie maj ochoty gin . -Nie wspomniał Tozierowi, e robotnicy pracuj cy w
tych podziemnych kanałach wymy lili dla nich bardzo trafn i obrazow nazw -
nazywali je „mordercami".
- Jak my lisz, ile ten tunel ma lat? - zapytał Tozier.
- Nie wiem. Mo e dziesi , a mo e tysi c albo i wi cej, Czy to wa ne?
- Chyba nie.
Doł czył do nich Bryan, a zaraz potem Follet.
- Szyb, przez który chcemy wychodzi , jest trzydziesty pi ty z kolei -
powiedział Tozier.
- Trzydziesty czwarty - poprawił go cicho Warren,
- No tak. Zapomniałem, e pierwszy omin li my. Na wszelki wypadek
b dziemy wszyscy liczy . Gdyby my nie byli zgodni, zadecyduje zdanie
wi kszo ci. I zachowujmy si cicho, bo nie wiem, jak w tych szybach rozchodzi si
głos. Mam bro , wi c pójd przodem, za mn Nick, potem Ben, a na ko cu
Johnny z automatem jako tylna stra . Ruszajmy.
Trasa okazała si miesznie łatwa. Szli o wiele szybciej ni przewidywał
Warren - co najmniej trzy mile na godzin . Jak powiedział Bryan, była to
autostrada prowadz ca wprost na farm . Twarde podło e nie okazało si wcale
błotniste ani liskie, szło si wi c po nim nawet łatwiej ni wzdłu strumienia w
Anglii. Woda nie była na tyle gł boka, by zanadto utrudnia im marsz, a silna
latarka Toziera dawała du o wiatła.
Tylko raz natrafili na drobn przeszkod . Gł boko wody wzrosła nagle do
dwóch, a potem trzech stóp. Tozier kazał im si zatrzyma i poszedł naprzód,
eby rozwali nog zapor z mi kkiej ziemi, która powstała wskutek osuni cia si
niewielkiego fragmentu sklepienia. Spi trzona woda popłyn ła swobodnie,
opadaj c szybko do normalnego poziomu około dziewi ciu cali.
114
Mimo wszystko marsz był jednak m cz cy i Warren poczuł ulg , kiedy Tozier
podniósł r k , ka c im si zatrzyma . Odwróciwszy si powiedział cicho:
- To trzydziesty trzeci szyb. Jeste my co do tego zgodni? - Nikt nie miał
zastrze e . - Teraz uwaga - powiedział. - Pami tajcie, e osada jest tu nad nami.
Zachowajmy cisz .
Szli dalej w ciemno ciach, a Tozier bardzo ostro nie stawiał ka dy krok.
Nagle zatrzymał si i Warren o mało na niego nie wpadł.
- Słyszycie co ? - zapytał ciszonym głosem.
Warren nasłuchiwał, ale słyszał jedynie delikatny plusk wody. Odpowiedział
przecz co i w tej samej chwili dotarł do jego uszu warkot, który szybko ucichł.
Zachowywali milczenie, ale nie usłyszeli ju niczego wi cej.
- Chod my - odezwał si w ko cu Tozier. - Zostało nam tylko dwadzie cia
jardów. -Brn ł dalej, a przystan ł pod szybem. Odwrócił si nagle i wyszeptał: -
Na górze pali si wiatło. Rzu okiem i powiedz mi, co to mo e by .
Warren przecisn ł si obok niego i spojrzał w gór . Wysoko nad głow
zobaczył blady kr g nieba, ale nieco ni ej, na cianie wida było inne ja niejsze
wiatło, wychodz ce jakby z boku samego szybu. Ocenił, e znajduje si w
odległo ci około pi dziesi ciu stóp.
Cofn ł si i rzeki cicho:
- Szukali my czego , co jest pod ziemi , prawda? Moim zdaniem to wła nie to.
Musz doprowadza tam jako powietrze, wykorzystuj wi c jeden z szybów
kanału. A ten le y najbli ej farmy.
Głos Toziera był pełen niedowierzania.
- My lisz, e tak od razu trafili my w dziesi tk ?
- Ka dy ma kiedy szcz cie - odezwał si z ciemno ci Follet. -Dlaczego nie
miałoby trafi na nas?
Usłyszeli jaki odgłos. Było to dochodz ce z daleka, ale wyra ne kaszlni cie.
- Kto si obudził - wyszeptał Tozier. - Na razie nie mo emy nic zrobi . -
Wyjrzał przez szyb. - Je eli w ogóle si kład , zgasz to wiatło. Zostan na
stra y. A wy cofnijcie si jakie sto jardów. I b d cie cicho.
W ten sposób zacz ło si jedno z najbardziej nieprzyjemnych do wiadcze w
yciu Warrena. Min ły prawie trzy godziny, zanim Tozier dał im znak latark .
Warren wiedział, w jakim stanie zobaczy swoje stopy, gdy zdejmie buty. B d
białe jak brzuch ryby i pomarszczone jak dłonie pomywaczki. Zanotował w
pami ci, e kiedy - i je li - wróc , musi rozda wszystkim chirurgiczny spirytus,
bo inaczej odciski zupełnie ich unieruchomi .
Ucieszył si wi c bardzo, gdy na sygnał Toziera mógł wreszcie ruszy dalej i
rozprostowa zdr twiałe ko czyny.
- Wszystko w porz dku?
- wiatło nie pali si ju prawie od godziny. Przed chwil słyszałem chyba
jakie chrapanie, wi c miejmy nadziej , e ten kto jeszcze pi. Wejd na gór i
rozejrz si . B dziecie musieli mnie podsadzi .
- Tylko spokojnie.
- Nie ma obawy - odparł zgry liwie Tozier. - Przygl dałem si temu wiatłu,
zanim zgasło. Domy lam si , e jest tam główne wej cie do ich kryjówki.
Zaczynajmy. Rzuc wam lin .
115
Warren, Bryan i Follet utworzyli yw drabin , po której Tozier mógł si
wspi . Podci gn ł si w gór , wymacał r kami ciany szybu, a potem podniósł
nog i wbił kolce buta w glin . Wyprostowawszy si z wysiłkiem, wkopał w ziemi
drug stop . Nie było to szczególnie trudne. Wspinał si ju w gorszych
warunkach, ale nigdy w takich ciemno ciach. Zmierzał powoli ku górze, o jedn
cian opieraj c plecy, a od drugiej odpychaj c si nogami. Tej kominowej
techniki wspinaczki nauczył si kiedy w szkółce alpinistycznej.
Zatrzymał si w połowie drogi, by przez par minut odpocz , po czym ruszył
dalej. Czuł, e złapał wła ciwy rytm i coraz lepiej sobie radzi, dzi ki czemu druga
połowa wspinaczki poszła mu o wiele szybciej ni pierwsza. Dotarł w ko cu do
wykopanej w cianie szybu niszy, wystarczaj co przestronnej, aby w niej stan .
Zaryzykował zapalenie na moment latarki i zobaczywszy podpieraj cy sklepienie
słup, przywi zał do niego mocno jeden z ko ców zdj tej z ramienia liny, rzucaj c
j potem w gł b szybu.
Jako nast pny dotarł na gór Warren. Miał ze sob automat, który Tozier
odebrał i odbezpieczył, powoduj c metaliczny trzask. Potem zjawił si Bryan, a
tu za nim Follet. Wszyscy czterej zmie cili si w w skiej niszy. Gdy Tozier
błysn ł latark , ujrzeli jakie drzwi. Ostro nie je pchn ł. Otworzyły si
bezgło nie, wszedł wi c do rodka, z gotow do strzału broni .
Za Tozierem pod ył Follet, gdy i on był uzbrojony, a tu za nimi trzymali
si Warren i Bryan. Tozier wł czył latark . Snop wiatła omiótł całe
pomieszczenie, odbijaj c si od ustawionych na ławach; szklanych pojemników,
po czym skoncentrował si na łó ku, na którym spał jaki człowiek. Kiedy ten
poruszył si niespokojnie, Tozier szepn ł :
- Zajmij si nim, Johnny.
Follet ruszył tam, gdzie padało wiatło latarki. Pokonał trzema krokami
dziel c przestrze , po czym uniósł r k , trzymaj c w niej jaki czarny
przedmiot. Kiedy opadła, rozległo si głuche uderzenie, a potem stłumiony j k.
Tozier przeszukał z pomoc latarki całe pomieszczenie, staraj c si
sprawdzi , czy nie pi tam kto jeszcze, ale nikogo nie znalazł,
- Zamknij drzwi, Ben - powiedział. - Johnny, zapal t lamp .
Jej jaskrawe wiatło wystarczyło, aby Warren nabrał przekonania, e
odnale li wła ciwe miejsce. Było tam tylko jedno pomieszczenie, wy łobione w
osadowej glinie, ze sklepieniem z surowego drewna. Przypominało mu bardzo
widywane na filmach okopy z czasów pierwszej wojny wiatowej. Było ciasne,
gdy prawie połow powierzchni zajmowały skrzynie, a reszt zawalone sprz tem
ławy.
- Rozejrzyj si , Nick - powiedział Tozier. - Czy tego szukałe ?, Warren
popatrzył fachowym okiem na ustawiony na ławach sprz t.
- Na miły Bóg, owszem! - Pow chał zawarto kilku otwartych butelek, a
potem znalazł jaki biały proszek i dotykaj c ostro nie oblepiony palec czubkiem
j zyka, skrzywił si . - To jest z cał pewno ci to.
Bryan wyprostował si , stoj c nad łó kiem.
- Jest nieprzytomny. Czym go r bn łe , Johnny?
Follet u miechn ł si , pokazuj c p kat skórzan pałk .
- To na pewno Speering - stwierdził Bryan. - Zapu cił brod , ale poznaj go.
116
- Niemo liwe, eby pracował sam -powiedział Tozier. Warren szukał czego
mi dzy ławami.
- Na pewno potrzebował paru pomocników, ale kiedy miał ju gotow
instalacj , prac mogli wykonywa pod jego nadzorem ludzie bez kwalifikacji.
Przypuszczam, e byli to nasi go cinni Kurdowie. - Rozejrzał si wokół i zobaczył
termos do kawy, brudne talerze i puste butelki po whisky. - Widz , e Ahmed nie
daje mu chivas regal. Chyba przez cały czas tu siedzi. Nie pozwoliliby mu
spacerowa po osadzie, eby ich nie zdradził.
Zacz ł przygl da si skrzyniom i sprawdziwszy zawarto jednej z nich,
która była otwarta, powiedział: „Wielki Bo e!"
Tozier popatrzył mu przez rami na przedmioty o cylindrycznym kształcie.
- Co to, sery?
- To opium - odparł Warren. - W dodatku tureckie, jak mi Bóg miły! Wcale
nie ira skie.
- Sk d wiesz, e tureckie?
- Spójrz na ten kształt - tylko Turcy pakuj je w ten sposób. -Cofn ł si o
krok, przygl daj c si stercie skrzy . - Je eli wszystkie s pełne, musi tu tego by
z dziesi ton.
Tozier sprawdził ci ar kilku wybranych przypadkowo skrzy .
- Z cała pewno ci s pełne.
Warren pomy lał, e Raqi podał im jednak prawdziwe dane. Znalazł k t, w
którym przechowywano odczynniki i zacz ł porównywa pozostałe tam zapasy z
dostarczon im list . Po chwili stwierdził:
- Wygl da na to, e zu ył je mniej wi cej w połowie. Ale gdzie jest morfina?
Follet wydał stłumiony okrzyk, gdy Tozier podnosz c prostok tn bryłk ,
zapytał:
- Co to?
Warren wzi ł j do r ki i poskrobał po powierzchni paznokciem.
- Opium zawini te w li cie maku. Przypuszczam, e z Afganistanu. ci gaj
chyba towar z całego Bliskiego Wschodu. - Rzucił bryłk na ław . - Ale to mnie
nie interesuje. Chc znale morfin .
- Jak ona wygl da?
- To miałki biały proszek. Jak sól kuchenna albo cukier puder. I powinno tego
by cholernie du o.
Przeszukiwali starannie cale pomieszczenie i w pewnej chwili Follet zapytał z
przej ciem „Co to?", podnosz c wielki szklany g sior, wypełniony do połowy
białym proszkiem.
Warren spróbował ostro nie, jaki ma smak.
- To jest to. Morfina.
- Czysta czy z domieszk ?
- Czysta - przynajmniej na tyle, na ile to mo liwe w tak prymitywnych
warunkach.
Follet gwizdn ł cicho.
- A wi c tego pan szukał. Skrz tnie pan to ukrywał, prawda, panie Warren? -
Sprawdził, ile wa y g sior. - Jezu! Musi tu by e dwadzie cia funtów. To jest
warte z pół miliona dolców.
117
- Lepiej nic nie kombinuj, Johnny - ostrzegł Tozier. Warren nadal w szył.
- Dwadzie cia funtów! Spodziewam si znale sto razy tyle!
- Mówi pan serio? - Follet przypatrywał mu si z niedowierzaniem. - Na
pewno pan artuje, doktorze.
- To nie temat do artów - powiedział z pasj Warren, wskazuj c wyci gni t
r k na stoj ce pod cian skrzynie z opium. - Z tego mo na wyprodukowa ton
morfiny. Speering zu ył połow odczynników, mo emy wi c zało y , e wykonał
połow roboty. Jest tu dostatecznie długo, eby, korzystaj c z pomocy,
wyprodukowa ton morfiny. Wielko laboratorium te by si zgadzała. Wi c
gdzie ona jest, do cholery? - Mówił coraz bardziej podniesionym głosem.
- Nie tak gło no - ostrzegł Tozier. Skin ł głow w kierunku łó ka, sk d
dochodził chrapliwy oddech Speeringa. - Mo e jego spytamy?
- Tak - przyznał Follet. - eby tylko nie podniósł krzyku, kiedy b dziemy to
robi .
- Wi c zabierzemy go ze sob - zaproponował Tozier. - Pójdzie z nami
kawałek. - Odwrócił si do Warrena. - Co chcesz zrobi z tym laboratorium?
- Chc je zniszczy - odparł chłodno Warren. - Całkowicie.
- Pół miliona dolców - westchn ł Follet, tr caj c nog szklany g sior. -
Kosztowna eksplozja.
- Czy by miał jaki inny pomysł? - zapytał cicho Tozier.
- Nie, do cholery! - odrzekł Follet. - To nie moja działka. Przestrzegam prawa
- chocia musz przyzna , e ta eskapada wymaga odst pstw od niektórych zasad.
- W porz dku, wi c spu Speeringa do szybu. Nick, mo esz mi pomóc zało y
ładunki.
Follet podarł na kawałki prze cieradło i zacz ł wi za Speeringa, wtykaj c
mu na koniec knebel do ust.
- To na wypadek, gdyby si ockn ł, kiedy b dzie zje d ał w dół. Pomó mi,
Ben.
Owi zali bezwładne ciało Speeringa lin , wywlekli go przez drzwi i zacz li
opuszcza w gł b szybu. Kiedy lina straciła napr enie, wiedzieli, e znalazł si na
dole i Follet zacz ł przygotowywa si do zej cia. Podszedł do Toziera i oznajmił:
- Ben i ja ju schodzimy.
- W porz dku. Zaczekajcie tam na Nicka i na mnie. - Tozier spojrzał na
zegarek. - Eksplozja nast pi za trzy godziny. Powinni my mie do czasu, eby
spokojnie si st d wynie .
Follet wyszedł, a Tozier sko czył zakłada ładunki. Na koniec nastawił
ostro nie zegar i bardzo delikatnie przesun ł niewielk d wigni .
- Gotowe - powiedział. - To budzik dla Ahmeda. Chod , Nick, wynosimy si
st d w choler . Uzbrojone ładunki zawsze działaj mi na nerwy.
Warren wszedł do mrocznego szybu i schodził po linie, dopóki jego stopy nie
znalazły si w wodzie.
- T dy - wyszeptał Bryan i Warren ruszył w gór strumienia.
- Nasz przyjaciel dochodzi do siebie - oznajmił Follet, wiec c Speeringowi
przed nosem latark . Ten przewracał dziko oczami, a z jego zakneblowanych ust
wydobywał si stłumiony bełkot. Zobaczył tu przy twarzy długi nó , od którego
ostrza odbijało si wiatło. -Jak narobisz hałasu, poder n ci gardło.
118
Speering nagle umilkł.
Od strony szybu dobiegło głuche uderzenie i plusk wody.
- W porz dku - powiedział Tozier. - Zabierajmy si st d szybko. Czy Speering
mo e i ?
- Niech si lepiej postara - zagroził Follet. - B d z tym skalpelem tu za nim. -
O wietlił latark stopy Speeringa i rozci ł mu wi zy. - Podnie si , skurwielu.
Wstawaj i ruszaj naprzód.
Mimo e Speering był dla nich przeszkod , szybko posuwali si w gór
kanału. Tozier szedł przodem, tu za nim pod ał Speering, któremu dodawał sił
strach przed Folletem i jego no em, za Bryan i Warren zamykali pochód.
Poniewa Speering miał zwi zane r ce, z trudem utrzymywał równowag .
Zataczał si w kanale i obijał o ciany, padaj c czasem na kolana. Follet d gał go
bezlito nie no em i zmuszał kopniakami, by si podniósł.
Po trzech kwadransach morderczego marszu Tozier dał znak, eby si
zatrzymali.
- Pora na odpoczynek - oznajmił. - Poza tym chcemy pogada ze Speeringiem,
prawda? Tu powinno by wystarczaj co bezpiecznie. -Po wiecił w gór latark . -
Jeste my mi dzy szybami. Wyci gnij mu knebel, Johnny.
Follet przytkn ł Speeringowi nó do twarzy.
- Masz by cicho, rozumiesz? - Speering skin ł głow , a Follet wło ył ostrze
pod szmat , która trzymała knebel i przeci ł j . -Wypluj to, kanalio.
Speering, krztusz c si i kaszl c, wyrzucił z ust gałgan. Po policzku płyn ła
mu krew, plami c brod , gdy Follet zranił go przy usuwaniu knebla. Przełkn ł
gwałtownie lin i wyszeptał:
- Kim jeste cie?
- Nie zadawaj pyta , tylko odpowiadaj - oznajmił Tozier. - Zaczynaj, Nick.
- Ile morfiny pan wyprodukował, panie Speering? I gdzie ona jest?
Speering nie odzyskał jeszcze tchu. Oddychaj c z trudem, pokr cił głow .
- Mój Bo e! - odezwał si Follet. - Rozmawiamy z nieboszczykiem.
Tozier zareagował gwałtownie i z w ciekło ci . Unosz c błyskawicznie r k ,
trzasn ł Speeringa z obu stron w twarz.
- Mój przyjaciel ma racj - powiedział cicho. - Odpowiadaj na pytania albo
b dzie po tobie.
- Ile morfiny pan wyprodukował, Speering? - powtórzył spokojnie Warren.
- Oni mnie zabij - wykrztusił Speering. - Nie znacie ich.
- Kto?
- Fahrwaz i Ahmed. - Speering był przera ony. - Nie wiecie, jacy s li.
- A ty nie wiesz, jacy my jeste my li - powiedział rozs dnie Follet. - Wybieraj
- mo esz umrze teraz albo pó niej. - Przytkn ł Speeringowi nó do gardła. -
Odpowiedz na pytanie: ile było tej morfiny?
Speering wygi ł si w tył, próbuj c unikn no a.
- Ty... tysi c kilogramów. Tozier zerkn ł na Warrena.
- Niewiele si pomyliłe . To dwa tysi ce dwie cie funtów. No dobrze, Speering
- gdzie jest ta morfina? Speering gwałtownie pokr cił głow .
- Nie wiem. Przysi gam, e nie wiem.
- Kiedy j wywie li?
119
- Wczoraj. Zabrali wszystko o północy.
- Pewnie wtedy, kiedy tam byli my - powiedział w zamy leniu Tozier. -
Sprz tn li nam towar sprzed nosa. Dok d z nim pojechali?
- Nie wiem.
- Ale mo e si domy lasz - nalegał Follet, dociskaj c odrobin mocniej ostrze
no a. Po szyi Speeringa popłyn ła stru ka krwi. -Zało si , e potrafisz to nie le
odgadn .
- Do Iraku - wybuchn ł Speering. - Powiedzieli, e towar ma dotrze do Iraku.
- Jeste my jakie trzydzie ci mil od irackiej granicy - stwierdził Tozier. -
Wszystko zaczyna si zgadza . Przysi głbym, e minionej nocy słyszałem
wielbł dy. Czy wywie li towar na ich grzbietach?
Speering próbował skin głow , ale trafił gardłem na czubek no a,
powiedział wi c cicho „Tak".
- Dlaczego nie przerabiał pan morfiny tutaj? - zapytał Warren. - Gdzie maj
zamiar zamieni j na heroin ?
- Chciałem zrobi to tutaj - odparł Speering - ale oni zmienili zdanie. Wczoraj
w nocy zabrali towar. Nic wi cej nie wiem. Tozier spojrzał na Warrena.
- Czy Speering nie jest im do tego potrzebny?
- Niekoniecznie. Nie tak trudno to zrobi . Zdaje si , e nap dzili my
Ahmedowi strachu. Chyba w trosce o bezpiecze stwo pozbył si przedwcze nie
towaru.
- Jak wida , miał racj - powiedział zgry liwie Tozier. - Gdyby tego nie zrobił,
zgarn liby my wszystko. A tak stracili my okazj . O tej porze towar jest ju
pewnie w Iraku. - Odwrócił si do Speeringa: - Czy na pewno nie wiesz, dok d
mieli tam z nim jecha ? Lepiej powiedz prawd .
Speering niespokojnie rozgl dał si na boki.
- No, chłopcze - zach cał go Follet. - To ju ostatnie pytanie. Speering poddał
si .
- Dokładnie nie wiem, ale gdzie w okolice As-Sulajmanija. Tozier sprawdził
czas.
- Zaknebluj go jeszcze raz, Johnny. Droga do Iraku prowadzi obok farmy
Fahrwaza. Musimy zd y na fajerwerki.
- Co zrobimy ze Speeringiem? - zapytał Warren.
- A có mo emy z nim zrobi ? Zostawimy go tutaj. Ze zwi zanymi r kami i
kneblem w ustach niewiele zdziała. Po piesz si , Johnny.
W trzy minuty pó niej wyruszyli znowu w drog , ju bez Speeringa. Kiedy
odchodzili, Warren odwrócił si i po wiecił latark w gł b kanału. Speering był
oparty o cian w pozycji, w jakiej go pozostawili, potem jednak przekr cił si i
poku tykał w przeciwnym kierunku. Warren napotkał wzrokiem spojrzenie Bena
Bryana.
- No dobrze, Ben, chod my.
Bryan zawahał si przez ułamek sekundy, a potem ruszył w lad za
Warrenem, który starał si dogoni b d cych ju daleko w przedzie towarzyszy.
Warren zastanawiał si intensywnie nad znaczeniem uzyskanych informacji.
Góry Kurdystanu stanowiły cz istniej cego od stu lat szlaku przemytników.
Fahrwaz i Ahmed musieli dobrze je zna , nie miał wi c w tpliwo ci, e mogli bez
120
trudu przeszmuglowa morfin do Iraku. W adnym rejonie Kurdystanu prawo
nie działało skutecznie, a w jego irackiej cz ci, od której siły rz dowe trzymały
si z daleka, zupełnie przestało istnie .
Warren pod ał bezwiednie za Folletem, zastanawiaj c si , jak u diabła teraz
post pi . Tozier najwyra niej nie miał co do tego w tpliwo ci. Oznajmił, e droga
do Iraku prowadzi obok farmy Fahrwaza i uznał za oczywiste, e tam pojad .
Warren zazdro cił mu uporu i nieust pliwo ci.
1
Rozmy lania te przerwał Ben
Bryan, klepi c go po plecach.
- Poczekaj. Powiedz Tozierowi, eby si zatrzymał. Warren przekazał to do
przodu i Tozier przystan ł.
- O co chodzi?
- Speering nie prze yje - oznajmił Bryan. - Kiedy ostatnio go widziałem, szedł
w przeciwnym kierunku ni my. Je eli nie zginie wskutek wybuchu, przywali go
sklepienie tunelu. A wi c umrze.
- Mo e wyj przez szyb - powiedział Follet.
- Maj c zwi zane z tyłu r ce?
- No wi c czeka go mier - stwierdził oboj tnie Tozier. - I co z tego?
- Ale eby umiera w taki sposób? - powiedział z rozpacz Bryan. - Potykaj c
si w mroku z zawi zanymi r kami?
- Nie uwa asz, e na to zasłu ył?
- Nikomu nie yczyłbym takiego ko ca. Zawracam.
- Na lito bosk ! - zaprotestował Tozier. - Nie mamy czasu. Musimy wróci
do samochodów i ruszy w drog , zanim b dzie wybuch. Kiedy to podziemne
laboratorium wyleci w powietrze, na
farmie zrobi si rojno jak w mrowisku. Chc by ju wtedy po drugiej stronie.
- Id cie dalej - powiedział Bryan, - Dogoni was.
- Chwileczk , Ben - odezwał si Warren. - Co masz zamiar zrobi ?
- Rozwi za mu r ce i kaza i w przeciwnym kierunku - odparł Bryan. - To
mu da szans .
- Szans , eby narobi cholernego rabanu - zauwa ył z przek sem Follet.
- Nic mnie to nie obchodzi. Zawracam - oznajmił Bryan, odł czaj c si od
grupy. Warren po wiecił latark i zobaczył, jak oddala si szybko w gł b
mrocznego kanału.
- Przekl ty głupiec - powiedział ponuro Tozier.
- Co robimy? - zapytał niepewnie Warren.
- Ja si st d wynosz - odparł Follet. - Nie b d nara a ycia dla takiego,
faceta jak Speering.
- Johnny ma racj - przyznał Tozier. - Nie ma sensu tu zostawa . ci gniemy
samochody z przeł czy i podjedziemy po Bena. Ruszajmy.
Wygl dało to na najlepsze rozwi zanie. Warren przez chwil si zastanawiał,
ale potem poszedł w lady pozostałych, brn c w wodzie za Folletem. Tozier,
przekonany, e maj przed sob woln drog i wiadomy zbli aj cej si
nieuchronnie eksplozji za plecami, narzucił im mordercze tempo marszu. Z
monotonn regularno ci mijali kolejne szyby, a Warren zliczał je w pami ci.
Wreszcie Tozier zatrzymał si .
- To tutaj.
121
- Niemo liwe - powiedział Warren, z trudem łapi c oddech. -Naliczyłem ich
dopiero trzydzie ci jeden.
- Mylisz si - stwierdził z przekonaniem Tozier. - Trzymam w r kach lin . Im
szybciej wydostaniemy si wszyscy na powierzchni , tym bardziej b d si
cieszy .
Wspi ł si na gór , a za nim Warren, który upadł bez sił na kraw d szybu, z
trudem chwytaj c powietrze. Tozier pomógł si wydosta Folletowi, a potem
powiedział:
- Pójdziemy z Johnny'm po samochody. Wy zosta cie tutaj i dajcie nam znak
latark , jak usłyszycie warkot silników.
Znikn li w mroku i tylko chrz st kamieni pozwalał zorientowa si , dok d
poszli.
Warren spojrzał w niebo. Ksi yc zachodził za górami, nadal jednak rzucał
blask, a nawet wiatło na skalisty pejza , widział wi c w oddali dachy zabudowa .
Czekał przez jaki czas w zupełnej ciszy, po czym nachylił si w gł b szybu i
zawołał:
- Ben! Ben, gdzie jeste ?
Jego głos odbił si głucho o ciany studni, ale odpowiedzi nie było. Przygryzł
warg . Niew tpliwie Ben post pił głupio, ale czy nie miał racji? Warren odczuwał
wewn trzny niepokój. Nigdy dot d nie prze ywał takiego konfliktu mi dzy
ideałami a troska, o własne interesy. Z wahaniem chwycił lin , gotów spu ci si ,
w gł b szybu, ale potem zrezygnował, zastanawiaj c si , czy jednak post piłby
słusznie. Co stanie si z pozostałymi? Czy id c po Bryana nie narazi ich
wszystkich na mier ?
Pu cił lin i usiadł zrozpaczony na brzegu szybu, tocz c wewn trzn walk .
Zaraz potem usłyszał cichy warkot silnika i ostro nie po wiecił w tamtym
kierunku latark , staraj c si osłoni j dłoni , aby w osadzie nie dostrze ono
adnego błysku. Z ciemno ci wyłonił si nagle land-rover. Kiedy stan ł, jego
silnik zacz ł pracowa cicho na wolnych obrotach. Tozier wysiadł z wozu i
podszedł do szybu.
- Wrócił?
- Nie - odparł z rozpacz Warren.
- Cholerni ideali ci! - zakl ł Tozier. - Zawsze działaj mi na nerwy.
- Jego praca polega na ratowaniu ycia - stwierdził Warren. -Trudno to tak
nagle zmieni . Co robimy?
Tozier zerkn ł na fosforyzuj ce wskazówki swego zegarka, który nosił na
przegubie tarcz do wewn trz.
- Za trzydzie ci minut nast pi wybuch. Miałem nadziej by ju wtedy po
drugiej stronie osady. -Westchn ł z irytacj . -Ten cholerny gówniarz wszystko
zepsuł.
- Wy ju jed cie - powiedział Warren. - Ja zaczekam na Bena.
- Nie - zaoponował Tozier.- Ja zaczekam. Ty ruszaj z Johnny'm w kierunku
osady. Kiedy b dzie wybuch, spróbujcie si przedrze . W zamieszaniu powinno
si wam to uda . Zaczekajcie na mnie po drugiej stronie. Je eli usłyszycie
strzelanin , wró cie i wydosta cie nas.
- Nie wiem, czy to jest... - zacz ł Warren.
122
- Na miło bosk , ruszajcie - ponaglił go Tozier. - Wiem, co robi i mam
wi ksze do wiadczenie. W drog .
Warren podbiegł do drugiego land-rovera i wyja nił Folletowi, co si dzieje.
- Niech pan lepiej siada za kierownic - powiedział Follet, podnosz c luf
automatu. - B d mógł swobodnie strzela .
Warren wsiadł do wozu i ruszył, staraj c si robi jak najmniej hałasu.
Jechali po wyboistym dnie doliny w kierunku osady z pr dko ci poni ej
dziesi ciu mil na godzin . Follet cały czas z niepokojem spogl dał na zegarek. W
ko cu Warren ostro nie przyhamował. Zobaczył przed sob w wietle ksi yca
pierwsze niskie zabudowania o płaskich dachach, ale cała sceneria pozostawała w
bezruchu. Jedynym d wi kiem był cichy równomierny warkot silnika.
- Niecała minuta - szepn ł Follet.
Zaledwie to powiedział, rozległ si głuchy grzmot, jakby zakasłał gwałtownie
jaki olbrzym. Ziemia zadr ała im pod nogami. Z le cego najbli ej osady szybu
qanat - tego, który stanowił tajne wej cie do podziemnego laboratorium -
wystrzeliła w niebo chmura pyłu. Unosiła si coraz wy ej, przybieraj c kształt
pier cienia, skł biona i błyszcz ca w wietle ksi yca, jakby olbrzym wydmuchał
w powietrze kółko dymu. W widocznej na horyzoncie linii dachów zaszła jaka
zmiana, była ona jednak tak niezauwa alna, e Warren nie potrafił okre li , co
si tam stało. Follet waln ł go po ramieniu.
- Jazda, człowieku, jazda! wiatła!
Land-rover ruszył z du ym przy pieszeniem do przodu, rozja niaj c
reflektorami zabudowania. Silnik wył przy szybkich zmianach biegów. Warren
czuł, jak lizgaj si koła, kiedy za mocno naciskał na gaz, a potem zacz ła si
szale cza jazda po wertepach, która na zawsze pozostała mu w pami ci.
Postrzegał jedynie szybko , ruch i pojawiaj ce si nagle pojedyncze obrazy,
wydobywane z mroku przez jaskrawe wiatła reflektorów: spłoszone stado kur,
brutalnie obudzonych ł przera onych wybuchem, ogorzała twarz w jednym z
okien, z oczami zmru onymi z powodu o lepiaj cego blasku, człowieka, który
rozpostarłszy ramiona przywarł do muru, aby uchroni si przed rozp dzonym
pojazdem.
Nagle Follet wrzasn ł „Uwaga!" i Warren nadepn ł z całej siły na pedał
hamulca. P kni ta ciana jednego z budynków, który mieli przed sob , zacz ła si
nagle rozpada i run ła na drog . Wyostrzone zmysły Warrena odbierały to
wszystko jak w zwolnionym tempie. Rozległ si huk i land-rover wpadł w
skł bion chmur pyłu, zatrzymuj c si ze zgrzytem hamulców. Kurz wdarł si
do kabiny i Warren, maj c go pełno w ustach, zaczai gwałtownie kaszle .
- Co za cholernie prymitywne budownictwo - utyskiwał Follet.
Warren wrzucił wsteczny bieg i zacz ł szybko cofa . Kiedy kurz opadł
okazało si , e droga przed nimi jest zupełnie zablokowana. Z daleka słycha było
stłumiony huk wystrzałów.
- Lepiej si st d wynosi - powiedział Follet. - Mo e znajdziemy jaki objazd.
Warren jechał ci gle na wstecznym biegu, nie maj c gdzie zawróci . Przy
pierwszej okazji skr cił i zacz ł rozgl da si za wyjazdem, który prowadziłby
mniej wi cej we wła ciwym kierunku. Padło jeszcze kilka strzałów, ale adna z
kul ich nie dosi gła.
123
- Niech pan spróbuje t dy - zawołał Follet, wskazuj c drog . -Szybciej, na
Boga!
Kiedy Warren skierował land-rover w w sk uliczk , co uderzyło w bok
wozu. Follet wysun ł przez boczne okienko automat i nacisn ł spust, opró niaj c
do połowy magazynek. Towarzyszył temu d wi k przypominaj cy prucie
tkaniny.
- To powinno ich powstrzyma ! - krzykn ł.
Land-rover p dził ulic , która jakby coraz bardziej si zw ała i w pewnej
chwili otarł si ze zgrzytem o mur. Z przodu wyskoczył jaki człowiek, mierz c do
nich z karabinu. Warren odruchowo schylił głow i nacisn ł mocniej na gaz.
Wóz szarpn ł i pop dził naprzód.
Rozległo si głuche stukniecie, a potem zobaczyli tylko dwie wyrzucone
rozpaczliwie w gór r ce i znikaj cy w mroku karabin.
Wreszcie wyjechali z ulicy i znale li si po drugiej stronie osady, maj c przed
sob jedynie ciemno . Follet chwycił Warrena za rami .
- Niech pan wył czy wiatła, eby nas nie widzieli. - Spojrzał w tył. - Ciekawe,
jak radzi sobie Andy?
Kiedy nast pił wybuch, Tozier patrzył w kierunku osady. Zobaczył
wzbijaj c si w niebo chmur pyłu, a zaraz potem ziemia zadr ała mu pod
nogami na skutek wstrz su i usłyszał odgłos eksplozji. Poczuł na twarzy nagły
podmuch powietrza z wylotu szybu. Trwało to tylko chwil , po czym doszły go
jakie hałasy, których nie mógł rozpozna .
Nachylił si i krzykn ł „Ben!" Nie było odpowiedzi.
Wahał si , przygryzaj c nerwowo warg , ale w ko cu chwycił lin i opu cił si
w gł b szybu. Znalazłszy si na dole po wiecił wokół latark . Wygl dało na to, e
nic si nie stało, zawołał wi c jeszcze raz. W tym momencie od sklepienia oderwał
si kawałek ziemi i spadł z pluskiem do wody.
Skierował snop wiatła w dół i zmarszczył brwi, widz c gł boko strumienia.
Z cał pewno ci przedtem było tu płycej. Wyj ł nó i wbił go w cian qanat tu
nad lustrem wody. Gdy zobaczył, jak jej poziom stopniowo si podnosi,
zakrywaj c trzonek no a, zas pił si jeszcze bardziej.
Ruszył naprzód, wiec c latark w gł b kanału, ale niczego nie zauwa ył.
Kiedy przeszedł sto jardów i min ł dwa szyby, woda si gała mu ju do ud. I
wtedy zobaczył zapadni te sklepienie, które całkowicie zablokowało qanat.
Prymitywny, pozbawiony stempli tunel nawet w tej odległo ci nie był w stanie
oprze si pot nej sile eksplozji. Zastanawiał si , jak du y odcinek kanału uległ
zniszczeniu.
Był zupełnie bezsilny, zawrócił wi c, a kiedy dotarł do liny, płyn ca z
podziemnego górskiego ródła woda si gała mu ju do piersi. Wyszedł na
powierzchni przemoczony i rozdygotany z powodu nocnego zimna, ruszył
jednak biegiem, nie ogl daj c si na mierteln pułapk , - która pogrzebała
Bryana i Speeringa. W jego fachu mier była czym zwyczajnym i nale ało si z
ni pogodzi . W aden sposób nie mógł ju pomóc Bryanowi, a musiał si jeszcze
sporo napracowa , by ocali własn skór .
124
Podjechał ostro nie na skraj osady i zatrzymał si , wył czaj c silnik, aby
lepiej wszystko słysze . Słycha było sporo - krzyki i zgiełk głosów, pojawiły si
te wiatła, gdy Ahmed i jego ludzie próbowali ustali rozmiary szkód. Tozier
u miechn ł si cynicznie, słysz c, e całe zamieszanie przemieszcza si coraz
bardziej w lewo, w kierunku qanatu.
Zdj ł z automatu wspornik na rami , odbezpieczył bro i poło ył obok siebie
na siedzeniu, aby mie j pod r k . Potem wł czył ponownie silnik i nie zapalaj c
wiateł zanurzył si w ciemno . Przyszedł czas na spryt, a nie brawur . Ludzie
Ahmeda byli ju na nogach i nie przedarłby si przez osad , jak radził zrobi
Warrenowi.
Przejechał powoli obok pierwszych zabudowa , ale gdy znalazł si na
otwartej przestrzeni, zauwa ono go. Rozległ - si krzyk, kto wystrzelił z
karabinu, a z daleka odpowiedział nast pny strzał i odległe, podniesione głosy.
Kiedy próbował przeło y bieg, strzelono ponownie. Dostrzegł przed sob w
mroku błysk z lufy karabinu, wł czył wi c wiatła, eby przekona si , co go
czeka.
Land-rover nabierał szybko ci. Tozier zobaczył przed sob trzech ludzi,
zasłaniaj cych oczy przed o lepiaj cym wiatłem reflektorów. Si gn ł po le c
na siedzeniu bro i zd ył j akurat podnie , gdy jeden z m czyzn wskoczył na
stopie wozu, jednym szarpni ciem otworzył drzwi i wyci gn ł r k w jego
kierunku. Tozier podniósł bro i dwukrotnie wystrzelił, Rozległ si zdławiony
krzyk. Kiedy mógł na chwil oderwa wzrok od drogi, rozejrzał si ostro nie i
spostrzegł, e napastnik znikn ł.
Rzucił okiem we wsteczne lusterko i zobaczył za sob w ciemno ciach błysk
wystrzału z karabinu. Obraz znikn ł raptownie, gdy obok głowy przemkn ł mu
pocisk, rozbijaj c lusterko na kawałki. Obrócił kierownic , aby skr ci za róg i
si gn ł r k do czoła, próbuj c zetrze z oczu lepk plam krwi, s cz cej si z
gł bokiej rany.
Potem nagle zahamował, natrafiaj c na ten sam zwalony mur, na który
natkn li si Follet i Warren. Zakl ł, wrzucaj c wsteczny bieg i pochylił si , gdy
kul trafiła w bok karoserii. Krótka, ostra salwa kilku strzelaj cych
równocze nie karabinów sprawiła, e chwycił automat, przeł czył go na ogie
ci gły i wypruł cały magazynek mierciono nych pocisków w kierunku
znajduj cych si za nim niewidocznych postaci.
Follet przysłuchiwał si w napi ciu dochodz cym z osady coraz gło niejszym
odgłosom strzelaniny. Kiedy usłyszał terkot automatu, powiedział:
- Andy jest otoczony. Trzeba go wydosta .
Warren, który zd ył ju zawróci wóz, aby by przygotowanym na t chwil ,
przyst pił do akcji i natychmiast ruszyli z powrotem.
- My l , e osaczyli go w tym samym miejscu, gdzie o mało i nas nie dostali -
stwierdził Follet. - Wie pan, dok d jecha .
Warren pop dził w sk uliczk , mijaj c skr cone ciało człowieka, którego
wcze niej przejechał. Za rogiem natkn li si na grup Kurdów, kryj cych si
przed ogniem Toziera i zaskoczonych niespodziewanym atakiem od tyłu. Follet
wychylił si przez okno i nacisn ł spust, zmuszaj c ich do ucieczki. Jednemu si
125
nie udało. Potykaj c si jakby o jaki niewidzialny przedmiot, upadł i le ał
nieruchomo.
- Prosto! - krzykn ł Follet. - A potem w bok.
Zapiszczały opony, gdy Warren ze zbyt du pr dko ci wprowadził land-
rovera w ostry zakr t. W wietle reflektorów zobaczyli drugi wóz. Follet wychylił
si i krzykn ł:
- Jazda, Andy, na co czekasz, do cholery!
Tozier raptownie cofn ł land-rovera, wykorzystuj c wolny teren i pop dził
w sk uliczk , maj c tu za sob Warrena. Follet wystrzeliwał tymczasem w tył
regularne serie, by powstrzyma ewentualny po cig. Warren siedział cały czas
Tozierowi na kole i w ten sposób wynikn li si z osady, zatrzymuj c si dopiero
całe trzy mile dalej, na szczycie góruj cej nad dolin przeł czy.
Follet popatrzył na wiatła w dole, ale adne z nich si nie poruszało.
- Nie jad za nami - stwierdził. - Nie cigaliby nas po ciemku.
Warren czuł ucisk w oł dku i pustk . Pierwszy raz w yciu kto chciał go
zastrzeli . Podniósł dr ce dłonie, po czym spojrzał w kierunku drugiego wozu.
- Nie widziałem Bena - powiedział.
Usłyszał skrzypienie butów na wirze i w oknie po jego stronie ukazała si
zakrwawiona twarz Toziera.
- Ben nie przyjdzie - powiedział cicho. - Ju po nim.
- Sam sobie winien, do cholery - odezwał si podniesionym głosem Follet.
- Tak - przyznał ze smutkiem Warren. - Sam sobie winien. Jeste tego pewien,
Andy?
- Całkowicie - odparł zdecydowanie Tozier. Obejrzał si , patrz c w dolin . -
Lepiej ju jed my. Chc by za irack granic , zanim Ahmed zda sobie spraw ,
co si naprawd stało.
Odszedł i po chwili Warren usłyszał trza niecie drzwiczek. Oba pojazdy
powoli ruszyły w drog .
126
Rozdział 7
Dan Parker z lubo ci przesun ł r k po gładkiej powierzchni torpedy. Na
dłoni została mu warstwa lepkiego smaru.
- Stary Mark XI... - powiedział. - Nie s dziłem, e znowu go zobacz .
- Radz , eby wszystko grało - ostrzegł Eastman. - Te rzeczy kosztuj sporo
forsy.
- Zanim sko cz , wydacie o wiele wi cej - odparł spokojnie Parker. - B d
potrzebował troch sprz tu. - Rozejrzał si po pustej szopie. - Jest tu dosy
miejsca.
- Co b dzie potrzebne? - zapytała Jeanette Delorme.
- Przede wszystkim troch maszyn: obrabiarka, niewielka frezarka - najlepiej
ogólnego u ytku - i pionowa wiertarka. Tak e całe mnóstwo drobnych narz dzi,
kluczy i temu podobnych - przygotuj ich wykaz.
- We to zaraz od niego, Jack - rozkazała. - Daj mu wszystko, czego chce. Jad
do domu.
- A ja? - zapytał Eastman.
- Złap taksówk - powiedziała i wyszła.
Abbot u miechn ł si do Eastmana.
- Rzeczywi cie ona tu rz dzi. To od razu wida .
- Obejd si bez pa skich uwag - powiedział Eastman z kwa n min , po
czym zwrócił si do Parkera: - Co jeszcze?
- O, tak - odparł Parker, przygl daj c si z uwag tej cz ci torpedy, która
miała posłu y do robienia interesów. - To jest głowica. Mam nadziej , e pusta.
- Tak zamawiali my.
- Oddycham z ulg . Trotyl to cholernie niepewny materiał. Zreszt i tak ta
torpeda mi nie wystarczy.
- Co do diabła...?
- Spokojnie - odparł Parker. - Nic si nie stało. Je eli jednak chcecie
sprawdzi , czy wszystko działa, b dzie mi potrzebna dodatkowo próbna głowica.
Gdyby wystrzeli t torped , zaton łaby ko cz c bieg, a to by wam nie
odpowiadało. Próbna głowica ma komor pływakowa, dzi ki której torpeda i
wiatło umo liwiaj ce jej odszukanie, nie tonie. Zdob dziecie j w tym samym
miejscu, gdzie dostali cie to - poklepał korpus torpedy. - Gdziekolwiek si ono
znajduje.
- W porz dku. B dzie pan miał próbn głowic . Co jeszcze?
- Oczywi cie baterie. S do istotne, prawda? Wpisz je tak e na list -
jakiego typu i ile sztuk. Wydacie na nie kup forsy. -Przygl dał si torpedzie. -
B d chciał robi tu próby, wi c musimy w jaki sposób j umocowa . Dwa
betonowe słupy z odpowiednimi zaciskami. - Podniósł wzrok. - Ten mechanizm
ma cholernie wysokie obroty, a nie chcemy przecie , eby torpeda latała po całej
szopie. - Poklepał dłoni okaleczon nog . - Wła nie z tego powodu sko czyła si
moja słu ba w marynarce.
Abbot odliczał krokami długo torpedy.
- Jest wi ksza ni my lałem. Nie s dziłem, e s a tak du e.
127
- rednica dwadzie cia jeden cali - powiedział Parker. - Dwadzie cia dwie
stopy plus pi i cztery pi te cala długo ci. Ci ar uzbrojonej torpedy: trzy
tysi ce sze set trzydzie ci jeden funtów. -Poklepał r k głowic . - I mie ci tutaj
cholernie du y ładunek: siedemset osiemna cie funtów trotylu.
- Mo emy tam załadowa ponad siedemset funtów towaru? - zapytał z
o ywieniem Eastman. Parker pokr cił głow .
- Powiedziałem pi set to pi set. Mam zamiar wło y do głowicy par baterii.
Zastanawiał si pan, w jaki sposób odpali t torped ?
- To pan jest ekspertem - odparł Eastman. - Prosz mi powiedzie .
- S trzy sposoby. Mo na j wystrzeli z wyrzutni umieszczonej pod wod , jak
na okr cie podwodnym, z wyrzutni nad woda, jak na niszczycielu, albo z
samolotu. Tego ostatniego bym nie polecał, kiedy chodzi o cenny ładunek. System
naprowadzania mo e ulec uszkodzeniu.
- W porz dku - zgodził si Eastman. - Samolot odpada. A pozostałe
mo liwo ci?
- Nie przypuszczam, eby cie mogli zdoby niszczyciel - powiedział z zadum
Parker. - A zainstalowane gdzie indziej wyrzutnie torped s jakby troch nie na
swoim miejscu, je li rozumie pan, co mam na my li. Chyba najlepiej b dzie
wystrzeli je spod wody - sprawnie i dyskretnie. Oznacza to jednak, e
potrzebujemy statku o du ej wyporno ci.
Eastman skin ł głow .
- Podoba mi si pa skie rozumowanie. Brzmi logicznie.
- Tam, gdzie załatwił pan t torped , powinien pan te dosta wyrzutni , z
jakich korzystaj okr ty podwodne. Do odpalenia ładunku mog wykorzysta
butle z powietrzem.
- B dzie pan miał t wyrzutnie - obiecał Eastman. Parker ziewn ł i oznajmił:
- Jestem zm czony. Zrobi panu wykaz na jutro.
- Szefowa kazała dzisiaj - zauwa ył Eastman.
- Wi c b dzie musiała poczeka , do cholery - odburkn ł Parker.
- Jestem tak zm czony, e nie mog my le . To nie b dzie robota od r ki i
osiem godzin niczego nie zmieni.
- Przeka jej pa skie słowa - powiedział drwi co Eastman.
- Zrób to, kolego - odparł Parker. - Ustalmy od razu zasady współpracy,
dobrze? - popatrzył Eastmanowi w oczy. - Je li chce pan, ebym si pieszył -
prosz bardzo, ale nie r cz za efekty. Kiedy pracuj po swojemu, daj
gwarancj . - U miechn ł si . -Nie chcieliby cie straci tej torpedy z pełnym
ładunkiem narkotyków, prawda?
- Nie, do diabła! - na sam my l o tym Eastman mimo woli si wzdrygn ł.
- No wła nie - powiedział Parker, odprawiaj c go ruchem dłoni.
- Niech pan teraz st d zje d a i wróci rano, około dziesi tej. Wtedy wykaz
b dzie gotowy. Wiemy ju , gdzie mamy spa .
- W porz dku - odparł Eastman. - Wróc jutro. - Przeszedł przez szop i
zacz ł wchodzi po drewnianych schodach. Kiedy dotarł na gór , odwrócił si . -
Jeszcze jedno. Niech nikt z was si st d nie oddala. Ali ma tego dopilnowa . To
kawał drania, kiedy si go rozdra ni, wi c uwa ajcie.
128
- B dziemy na niego uwa a - stwierdził Abbot. Eastman u miechn ł si
jowialnie.
- Nie to miałem na my li, ale wiecie, o co chodzi. - Otworzył drzwi ł usłyszeli,
jak mówi co ciszonym głosem. Kiedy znikn ł, pojawił si Ali. Nie zszedł po
schodach, lecz stał oparty o por cz i obserwował ich.
Abbót spojrzał na Parkera.
- Troch go przydusiłe , co?
- Musiałem sobie zapewni swobod ruchów - odparł Parker, szeroko si
u miechaj c. - Spotykałem ju takich typów, kiedy byłem podoficerem. W
marynarce jest wielu zadufanych oficerów, którzy próbuj ci zgnoi . Ale dobry
fachowiec zawsze da im popali . Trzeba tylko przycisn ich na tyle mocno, eby
to poczuli. Zorientuj si w mig, o co chodzi.
- Mam nadziej , e si nie przeliczysz - powiedział Abbot i spojrzał na
torped . - Błyskawicznie to załatwili. Zastanawiam si , jakim cudem zdobyli j
tak szybko. Cholernie sprawnie działaj . My l , e b dziemy musieli bardzo na
siebie uwa a . - Popatrzył z namysłem na stoj cego na schodach Araba.
- Wcale nie artowałem, e jestem zm czony - stwierdził Parker.
- Poza tym chc zrzuci z siebie ten idiotyczny strój, bo mnie dobija. Chod my
ju spa , do diabła!
Otrzymawszy wykaz Eastman załatwił wszystko bardzo sprawnie. W ci gu
dwóch dni zainstalowano wi kszo potrzebnego sprz tu. Torpeda została na ten
czas ukryta, aby nie zobaczył jej nikt z robotników. Mieli odnie wra enie, e
wyposa aj jedynie niewielki warsztat.
Potem zacz ła si praca przy samej torpedzie. Abbot był zdumiony
zło ono ci jej konstrukcji i patrzył na Parkera z coraz wi kszym podziwem.
Kto , kto zna si na tak skomplikowanym urz dzeniu i obchodzi si z nim nader
swobodnie, zasługuje na najwy szy szacunek.
Wyj li ołowiowo-kwasowe baterie - pi dziesi t dwie sztuki - i uło yli je w
stos w k cie szopy.
- B d mi pó niej potrzebne do przetestowania silnika - oznajmił Parker. -
Nie ma sensu zu ywa tych drogich. Ale potem trzeba je zatopi w morzu. Byle
marynarz zorientuje si od razu, co to jest i mo e by wpadka.
Eastman zanotował to sobie, Abbot pomy lał za , e Parker jakby za bardzo
wczuwa si w swoj rol . Powiedział mu to, kiedy zostali sami.
- Musimy si postara , eby to dobrze wygl dało, prawda? - odparł z
u miechem Parker. - Liczy si ka dy drobiazg. Eastman powoli si z nami
zaprzyja nia. Mo emy na tym skorzysta . - Abbot musiał przyzna mu racj .
Parker wymontował silnik, eby go wyczy ci .
- Jest w dobrym stanie - powiedział, poklepuj c go niemal z czuło ci . -
Pi kna robota. Taki mały, a ma dziewi dziesi t osiem koni mechanicznych.
Konstruuj prawdziwe cuda, eby je potem wysadza w powietrze. - Pokr cił
głow . - yjemy w dziwnym wiecie.
Demontował ostro nie torped , a tymczasem Abbot pomagał mu we
wszystkim i czy cił mniej wa ne cz ci. Parker zamówił - i dostał - specjalne oleje
i smary do uszczelniania dławików oraz kosztowne kable do zmodernizowanych
129
obwodów. Nowe baterie rt ciowe te warte były fortun . Parker, niczym
ewangelista, głosił słowo „perfekcja".
- Nic nie jest dla niej za dobre - twierdził stanowczo. - To b dzie najlepsza
torpeda, jaka kiedykolwiek lizgała si po wodzie.
I bardzo mo liwe, e si nie mylił. adnej torpedy nie otaczano dot d w
marynarce tak niepodzieln i serdeczn trosk . Abbot doszedł do wniosku, e
podobne emocje mógł wzbudza jedynie prototyp, hołubiony przed ostatnimi
próbami przez zdenerwowanych konstruktorów.
Eastman szybko poj ł sens nieprzejednanej postawy Parkera. Zobaczył, e
Parker naprawd bardzo si stara i udzielał mu ch tnie wszelkiej pomocy. Abbot
pomy lał, e wła ciwie trudno si temu dziwi , skoro głowic torpedy miały
wypełni narkotyki warte dwa-dzie cia pi milionów dolarów.
Najwi cej czasu zaj ł Parkerowi system naprowadzania, nad którym trz sł
si jak kwoka nad kurcz ciem.
- Je eli co tu nawali, stracicie wszystko - wyja nił Eastmanowi.
- Lepiej, eby do tego nie doszło - odparł Eastman ponuro.
- Nie ma obawy - powiedział spokojnie Parker.
- Do czego to słu y?
- Utrzymuje kurs torpedy - bez wzgl du na okoliczno ci - stwierdził Parker. -
Kiedy wspomniałem o trafianiu z dokładno ci trzech cali na sto jardów,
pozwoliłem sobie na pewien margines bł du. Dzi ki dobremu mechanikowi Mark
XI mo e trafia prawie tak samo celnie jak pocisk z karabinu - z dokładno ci ,
powiedzmy, jednego cala na sto jardów. Oczywi cie, zwykła torpeda tego typu ma
mały zasi g, a wi c je eli została prawidłowo wystrzelona - nawet w skrajnym
przypadku zboczy z kursu najwy ej o sze stóp. Ale to cacko ma pokona
cholernie du odległo , zamierzam wi c ustanowi nowy rekord. Staram si ,
eby odchylenie wynosiło najwy ej pół cala na sto jardów. To prawie
niewykonalne, ale robi , co mog .
Eastman odchodził wyra nie uszcz liwiony.
- Po wi casz sporo czasu i energii czemu , co ma by wysadzone w powietrze -
zauwa ył Abbot. Parker wzruszył ramionami.
- Ka dy specjalista od torped miewa czasem podobne uczucie. Dostajesz do
r ki takie wspaniałe urz dzenie i uzyskujesz wyniki, o jakich nie marzył nawet
jego konstruktor. A potem rozbijasz je o burt okr tu i wszystko rozpada si na
kawałki. To tak e pewnego rodzaju sabota , prawda?
- Mo na by tak powiedzie . Ale torpedy wła nie do tego słu . Parker skin ł
głow .
- Wiem, e trzeba b dzie j w ko cu zniszczy , ale czekaj nas jeszcze próby
na morzu i wtedy musi by sprawna. - Spojrzał na Abbota i rzekł powa nie: -
Wiesz, ju dawno nie czułem si tak cholernie szcz liwy. Odk d rozstałem si z
marynark i zacz łem dłuba w cudzych samochodach, cały czas czego mi
brakowało, a nie wiedziałem czego. - Wymownym gestem wskazał na
zdemontowan torped . - Teraz ju wiem. Brakowało mi tych licznotek.
- Tylko za bardzo si nie rozczulaj - doradził Abbot. - Pami taj, e jak
przyjdzie co do czego, ta torpeda musi nawali .
130
- I nawali - powiedział sm tnie Parker. Twarz mu st ała. - Ale najpierw
poka e, co potrafi. - Poklepał Abbota po torsie. - Je eli s dzisz, Mike, e to prosta
sprawa, całkowicie si mylisz. Próbuj przez cały czas zrobi co prawie
niewykonalnego. Mark XI nie miał nigdy pokonywa dystansu pi tnastu mil i nie
b dzie łatwo go do tego przystosowa . Ale zrobi to z wielk przyjemno ci , bo
mam ostatni w yciu okazj , eby popracowa przy torpedzie. Bierzmy si do
roboty.
Wszystkie daj ce si rozł czy metalowe elementy zostały rozebrane,
dokładnie obejrzane i starannie zło one z powrotem. Kawałek po kawałku
zmontowano ponownie cał torped , a nadszedł czas, by umocowa j i podda
próbom. Abbot przekonał si , po co potrzebne s zaciski. Ju po wł czeniu
zaledwie jednej czwartej mocy stało si oczywiste, e gdyby torpedy do czego nie
przytwierdzi , miotałaby si po całej szopie.
Parker okazał zadowolenie i zwrócił si do Eastmana:
- Co z wyrzutni ? Zrobiłem ju przy torpedzie wszystko, co mogłem.
- W porz dku - odparł Eastman. - Prosz za mn .
Poprowadził ich kawałek wzdłu brzegu, do niewielkiej stoczni i pokazał
sfatygowan łajb o wyporno ci około trzech tysi cy ton, u ywan do eglugi
przybrze nej.
- To ten statek. Nazywa si „Orestes". Zarejestrowany w Panamie, pływa pod
greck bander .
Parker przygl dał si statkowi podejrzliwie.
- Chce pan na tym przepłyn Atlantyk?
- Owszem - i to razem z panem - o wiadczył Eastman. - Ten statek kursował
ju t tras i zrobi to raz jeszcze. Tylko jeden raz - potem zaginie na morzu. -
U miechn ł si . - Jest ubezpieczony poni ej swej warto ci, a i tak nie zamierzamy
stara si zbyt usilnie o odszkodowanie. Nie chcemy, eby ktokolwiek zacz ł
w szy , co mu si przytrafiło. Skoro chce pan zainstalowa podwodn wyrzutni ,
trzeba b dzie wyci dziur w kadłubie. Jak ma pan zamiar to zrobi ?
- Przyjrzyjmy mu si z bliska - powiedział Parker, weszli wi c na statek.
Sp dził sporo czasu pod pokładem i na dziobie, a nast pnie sporz dził szkic. -
Zrobimy kaseton. Niech go przygotuj i przyspawaj od zewn trz do kadłuba,
tak jak zaznaczyłem. Potem b d mógł wyci od rodka otwór i zainstalowa
rur wyrzutni. Maj c to urz dzenie mo na odpala torped . B dziecie musieli
znale nurka, który umie zachowa milczenie. W stoczni nie robi si zwykle
takich rzeczy.
Eastman u miechn ł si .
- Stocznia nale y do nas - powiedział cicho.
Tak wi c Parker wzi ł si za instalowanie wyrzutni torped, co zaj ło mu
kolejny tydzie . Po wi cił sporo czasu na pomiary, by precyzyjnie umie ci rur
mi dzy dziobem a ruf .
- Musicie teraz tylko dokładnie ustawi statek - powiedział. - I mo emy
zaczyna próby.
Jeanette Delorme nie pokazywała si od pewnego czasu, co martwiło Abbota,
poniewa chciał mie j na oku. W zaistniałych warunkach byli z Parkerem
131
praktycznie uwi zieni i odci ci od reszty zespołu. Nie wiedział, co robi Warren,
ani nie miał mo liwo ci skontaktowania si z Hellierem, eby zawiadomi go o
sytuacji. Przy takim braku ł czno ci sprawy mogły przybra fatalny obrót.
- Pana szefowa nie okazuje nam specjalnego zainteresowania - powiedział do
Eastmana. - Nie widziałem jej od naszego pierwszego spotkania.
- Ona nie zadaje si z wyrobnikami - odparł Eastman. - Sam wszystkiego
dogl dam. - Zmierzył Abbota drwi cym spojrzeniem. - Prosz pami ta , co panu
o niej mówiłem. Na pa skim miejscu trzymałbym si od niej z daleka.
Abbot wzruszył ramionami.
- My l o pieni dzach. Jeste my gotowi do prób, a pan nie ma chyba
upowa nienia, eby podpisywa czeki.
- O fors niech si pan nie martwi - stwierdził z u miechem Eastman. - Prosz
si pomartwi o wynik próby. Jest wyznaczona na jutro. Ona tam b dzie - i niech
Bóg ma pana w opiece, je eli co nie wyjdzie. - Po namy le dodał: - Była wła nie
w Stanach, eby pozałatwia tam sprawy.
Czarny mercedes przyjechał wczesnym rankiem, aby zabra Abbota, który z
niepokojem stwierdził, e chc go rozdzieli z Parkerem.
- Gdzie b dzie Dan?
- Na „Orestesie" - odparł Eastman.
- A ja?
- Niech pan pojedzie i sam si przekona - stwierdził Eastman. Był wyra nie w
złym humorze.
Abbot wsiadł wi c niech tnie do mercedesa, eby pojecha tam, dok d
zamierzano go zawie - jak si okazało, do centrum Bejrutu. Kiedy samochód
mijał biura wydawanego po angielsku dziennika „Daily Star", Abbot dotkn ł
schowanej w kieszeni koperty i zacz ł si zastanawia , jak mógłby
niepostrze enie dosta si do budynku redakcji. Ustalili z Hellierem system
przekazywania sobie w nagłych wypadkach wiadomo ci, wygl dało jednak na to,
e nie b dzie miał szansy z niego skorzysta .
Dojechał samochodem do przystani jachtów, a tam wyszedł mu na spotkanie
starannie ubrany marynarz.
- Pan Abbot? - zapytał, a gdy Abbot skin ł głow , tamten powiedział „Prosz
t dy" i zaprowadził go do zacumowanej przy schodach szybkiej motorówki.
- Dok d płyniemy? - zapytał Abbot, kiedy odbili gładko od brzegu.
- Do jachtu „Stella del Mare" - marynarz wskazał r k kierunek. - Tam.
Abbot obejrzał sobie dokładnie ów jacht, gdy si do niego zbli ali. Był typow
na Morzu ródziemnym zabawk dla bogaczy. Miał około dwustu ton
wyporno ci i wyposa ono go zapewne we wszelkie mo liwe wygody oraz
przyrz dy nawigacyjne, umo liwiaj ce upłyni cie kuli ziemskiej.
Prawdopodobnie nigdy jednak w taki rejs nie wyruszy, co równie było typowe.
Owe jachty - pływaj ce rezydencje bogaczy - stały zwykle przycumowane całymi
tygodniami w Nicei, Cannes, Bejrucie i innych ulubionych miejscach ludzi z
wy szych sfer. Wida było coraz wyra niej, e przemyt heroiny to intratne
zaj cie.
132
U góry powitał Abbota kolejny okr towy lokaj w marynarskim uniformie,
który zaprowadził go na pokład słoneczny. Wspinaj c si po schodkach Abbot
usłyszał brz k ła cucha kotwicznego i wibracj silników. Wygl dało na to, e
„Stella del Mare" czekała tylko na niego.
Na pokładzie słonecznym spotkał Jeanette Delorme. Opalała si , wyci gni ta
na wznak i ubrana w taki sposób, by wystawi na sło ce jak najwi ksz
powierzchni skóry. Miała na sobie najbardziej sk pe bikini, jakie widział w
yciu: niedu y trójk cik na biodrach i stanik, zakrywaj cy tylko sutki. Ogl dał
co podobnego jedynie w nocnym lokalu na Soho. W tpił, czy cały kostium wa y
wi cej ni ósm cz uncji. Z pewno ci był l ejszy od ciemnych okularów, przez
które si w niego wpatrywała.
Powitała go leniwie unosz c dło .
- Cze , Mike. To jest Youssif Fuad.
Abbot niech tnie oderwał od niej wzrok, by spojrze na siedz cego obok
m czyzn . Jego łysina, ciemna jak u jaszczurki skóra i oczy gada stanowiły na
pewno mniej przyjemny widok. Ukłonił mu si , mówi c „Dzie dobry, panie
Fuad". Widział ju tego człowieka. Był to ów liba ski bankier, z którym Delorme
jadła obiad i do którego nie próbowali podej , bo wydał im si zbyt porz dny.
Dowodziło to jedynie, jak bardzo mo na si pomyli . Z pewno ci nie wzgl dy
zdrowotne skłoniły Fuada do wybrania si na wycieczk w morze w dniu, gdy
testowali torped .
Pokr cił gwałtownie głow , zupełnie jak ptak i powiedział z rozdra nieniem:
- Dlaczego on tu jest?
- Bo ja tego chc - odparła Jeanette. - Siadaj, Mike.
- Mówiłem chyba wyra nie, e masz mnie nie wpl tywa ... - Fuad przerwał i
jeszcze raz pokr cił głow . - Nie podoba mi si to.
Abbot, który wła nie zamierzał usi
, ponownie si wyprostował.
- Rozumiem, e nie jestem tu mile widziany. Prosz wezwa motorówk , to
zejd , ze statku.
- Usi d , Mike - powiedziała Jeanette tak rozkazuj cym tonem, e Abbot
poczuł, jak nogi same uginaj mu si w kolanach. - Youssif zawsze si denerwuje.
Boi si utraty reputacji. - W jej głosie pobrzmiewała drwina.
- Zawarli my umow - przypomniał rozgniewany Fuad.
- Wi c jej nie dotrzymałam - odparła Jeanette. - Co na to poradzisz? -
U miechn ła si . - Nie przejmuj si tak bardzo, Youssif. Zadbam o ciebie.
Rozgrywało si mi dzy nimi co , co Abbotowi nie przypadło do gustu.
Najwyra niej nie powinien był wiedzie o istnieniu Fuada, który chciał pozosta
w cieniu. Mike Abbot mógł znale si w niebezpiecze stwie, gdyby Fuad
postanowił zrobi ze wszystkim porz dek. Wygl dał na faceta, który zdolny jest
popełni morderstwo, nie mrugn wszy nawet tym swoim okiem bazyliszka.
Abbot przeniósł wzrok na pann Delorme i przygl daj c si jej z o wiele wi ksz
przyjemno ci u wiadomił sobie, e i ona bez zmru enia oka post piłaby tak, jak
Fuad.
- Co porabiałe , Mike? - zapytała Jeanette, u miechaj c si do niego.
- Cholernie dobrze wiesz, co robiłem - odparł bez ogródek Abbot.
- Chyba e Eastman marnował czas.
133
- Jack powiedział mi wszystko, co wie - przyznała. - Ale to niewiele. Nie zna
si na technice. -Jej głos nabrał ostrego tonu. - Czy ta torpeda b dzie działa ?
- Ja te nie znam si na technice - powiedział Abbot. - Ale Dan Parker jest
pewny swego. - Potarł dłoni szcz k . - My l , e przed wieczorem b dziesz nam
winna sto tysi cy dolarów.
- Youssif przygotował ju czek. Mam nadziej , e go dostaniecie
- to dla waszego dobra.
To niedwuznaczne ostrze enie przed kar za nieudan prób sprawiło, e
Abbotowi wyst piły na czole krople potu. Przypomniał sobie stwierdzenie
Parkera, e czeka go prawie niewykonalne zadanie. Zaczerpn wszy tchu, zmusił
si , by zapyta niefrasobliwie: „Dok d płyniemy? Jakie s plany?" - Potem
odwrócił głow i popatrzył w kierunku oddalaj cego si l du, nie tyle ze wzgl du
na ciekawe widoki, ile po to, by unikn spojrzenia Jeanette, przygl daj cej mu
si zza ciemnych okularów. Spo ród tych dwojga osobników, z którymi miał do
czynienia, samica była z cał pewno ci bardziej jadowita ni samiec.
Podniosła si nagle, poprawiaj c kusy stanik, który przy zmianie Pozycji
niebezpiecznie si osun ł.
- Podpłyniemy do „Orestesa". Jest na morzu, z dala od ucz szczanych
szlaków. Mamy te par motorówek, eby zapewni sobie spokój. To przypomina
morskie manewry.
- Ile czasu b dziemy tam płyn ?
- Dwie godziny, mo e dłu ej.
- Powiedzmy, e trzy godziny w jedn stron - stwierdził Abbot. - I Bóg raczy
wiedzie , ile zajmie nam sama próba. To potrwa cały dzie . Ju zaczynam
odczuwa mdło ci. Nigdy nie lubiłem okr tów.
- Mam pewien sposób na chorob morsk - oznajmiła Jeanette, przesuwaj c
czubkiem j zyka po górnej wardze. - Zapewniam, e jest niezawodny. Nie s dz ,
Mike, eby miał czas chorowa .
Kiedy poło yła r ce za głow i wypr yła piersi w jego kierunku, był skłonny
jej uwierzy . Rzucił okiem na Fuada, który równie wpatrywał si w ni jak
bazyliszek, ale w jego martwym gadzim spojrzeniu nie było ladu po dania.
„Orestes", widoczny ju wyra nie na horyzoncie, sun ł oci ale na spotkanie
po spokojnej tego ranka powierzchni morza. Parker wspi ł si po schodkach na
mostek i uniósł w gór kciuk.
- Wszystko w porz dku. Rozgrzej teraz baterie. Eastman przytakn ł, a
potem wskazał znacz co głow na oficera z otoczk ple ni na wygniecionej
czapce.
- Kapitan nie jest zachwycony. Mówi, e statek stracił stabilno .
- A czego si spodziewał, skoro na samym rodku dziobu jest ta cholernie
wielka dziura? - zdenerwował si Parker. - W ko cu si przyzwyczai.
- Pewnie tak - powiedział z namysłem Eastman. - Mo e byłoby dobrze wyci
te otwór po drugiej stronie?
- Mo liwe - powiedział ostro nie Parker. - To by zapewniło lepsz równowag .
- O co chodzi z tym rozgrzewaniem baterii? Nie wiedziałem, e pan to robi.
134
- Rozgrzana bateria wydziela energi szybciej i łatwiej ni zimna. Przy
ró nicy trzydziestu stopni Fahrenheita mo na o jedn trzeci zwi kszy zasi g
torpedy, a chcemy, eby był on maksymalnie du y. - Parker wyj ł fajk . -
Nastawiłem gł boko na dwana cie stóp. Przy mniejszej kołysałaby si zapewne
na fałach i wyskakiwała z wody. Taki brak stateczno ci mógłby wytr ci j z
kursu. Kiedy sko czy bieg, wypłynie na powierzchni gładko jak korek, a dzi ki
wiatłu Holmesa da si łatwo zlokalizowa .
- B dzie pan na miejscu, eby j odszuka .
- My lałem, e mam pomóc przy jej odpalaniu.
- Zrobi pan jedno i drugie - stwierdził Eastman. - Motorówka zabierze pana
tam, gdzie trzeba. Parker zapalił zapałk .
- Musi by cholernie szybka, eby wyprzedzi torped .
- Mamy odpowiedni sprz t. Czy pr dko czterdziestu pi ciu w złów
wystarczy?
- Wystarczy - przyznał Parker, wydmuchuj c wst g niebieskiego dymu.
Eastman z odraza zmarszczył nos i ustawił si z wiatrem.
- Co pan pali? Stare skarpetki?
- Ju łapi pana mdło ci? - zapytał z szerokim u miechem Parker, ponownie
si zaci gaj c. - Gdzie podziewa si od rana Mike? Eastman wpatrywał si w
horyzont.
- Szefowa chciała si z nim widzie - odparł ponuro.
- Po co? - zapytał ze zdziwieniem Parker.
- Niech pan zgaduje. Do trzech razy sztuka - powiedział Eastman
uszczypliwym tonem. - Ta dziwka lubi ci ga majtki.
- Nieładnie tak mówi o swojej szefowej - zauwa ył z dezaprobat Parker. -
My li pan, e... hm... e ona i Mike...?
- Dałbym głow , e s teraz w łó ku - powiedział z pasj Eastman, wal c
pi ci w reling.
- No, no, zdaje si , e Jack jest zazdrosny... - stwierdził Parker, tłumi c
miech.
- Gówno prawda - powiedział twardo Eastman. - Nie obchodzi mnie, co ten
kociak robi ze swoim ostentacyjnie pokazywanym tyłkiem, ale nie powinna
miesza rozrywki z interesami. Mo e nam wszystkim przysporzy kłopotów. Nie
powinna była...
Zamilkł nagle, a Parker zapytał niewinnie:
- Czego nie powinna...?
- Niewa ne - odparł szorstko Eastman. Poszedł na mostek i zacz ł rozmawia
tam cicho z kapitanem.
Abbot zapi ł koszul i wychylił si ze zmi tej po cieli, aby wyjrze przez
iluminator. „Czego to ja nie robi dla sprawy" - pomy lał spogl daj c na
zegarek. Byli na morzu od ponad dwóch godzin. Słyszał plusk wody, gdy
Jeanette brała prysznic w kabinie przylegaj cej do kajuty. Zjawiła si po chwili,
mokra i naga. Rzuciła mu r cznik i rozkazała, by j wytarł.
Zabrawszy si do tego energicznie, nie mógł oprze si wspomnieniom z
dzieci stwa, kiedy bywał cz sto w stadninie dziadka, a stary Benson, główny
135
stajenny, uczył go sztuki obchodzenia si z ko mi. Mimo woli pogwizdywał przez
z by, tak jak robił to Benson, gdy czesał wierzchowca. Zastanawiał si , co
staruszek pomy lałby o tej klaczy.
- Prawie wcale si nie pokazywała - powiedział. - Miałem nadziej cz ciej ci
widywa .
- Widziałe ju wszystko.
- Co robiła w Stanach? Poczuł, jak lekko zesztywniała.
- Sk d wiesz, e tam byłam?
- Eastman mi powiedział.
- Jack za du o mówi. - Po chwili dodała: - Robiłam to, czego si pewnie
domy lasz - załatwiałam ró ne sprawy.
- Z powodzeniem?
- Jak najbardziej. - Wy lizn ła mu si z r k. - Zarobi mnóstwo pieni dzy.
Abbot u miechn ł si szeroko.
- Wiem. Zastanawiałem si , w jaki sposób mógłbym wykroi wi cej dla siebie.
Przygl dał si Jeanette, kiedy szła przez kajut . Jej smukłe ciało było
równomiernie opalone, bez ladu białych plam. Najwyra niej kuse bikini, które
miała na sobie rano, stanowiło ust pstwo na rzecz czyjej skromno ci. Nie
wyobra ał sobie tylko - czyjej. Czy by Fu-ada? Czysta kpina.
Odwróciła si do niego i u miechn ła.
- Je eli próba si uda, mo esz dosta wi cej. - Wło yła kuse figi i zapytała: -
Co s dzisz o Jacku Eastmanie?
- Robi wra enie twardziela - odparł z namysłem Abbot. - Nie jest mi czakiem.
- Mógłby si z nim zaprzyja ni ?
- Chyba tak. To zale y te od niego. Skin ła głow .
- Mo e dałoby si co zrobi - powiedziała zapinaj c stanik. - Nawet gdyby cie
nie doszli do porozumienia, mo na by to jako załatwi - o ile byłby gotów
pomóc.
„Bo e, co za diablica!" - pomy lał. Było oczywiste, jak kusz c ofert mu
podsuwa. Pozbywszy si Eastmana mógł zaj jego miejsce, ale nie miał złudze ,
o co w tym wszystkim chodzi. Zapewne eliminuj c z pomoc Abbota swego
wspólnika, Jeanette zarobiłaby jeszcze wi cej pieni dzy. Ale znalazłszy si na
miejscu Eastmana -niebezpiecznym miejscu - stanowiłby cel dla nast pnego
frajera ze spluw , który chciałby wej w jej wypełnione tanim seksem ycie.
Pomy lał o spisie zamordowanych m czyzn w dossier Jeanette. Ciekawe, ilu z
nich było jej kochankami. Modliszka po eraj ca samców.
Obdarzył j ujmuj cym u miechem.
- To jest my l. A co ma z tym wszystkim wspólnego nasz przyjaciel Fuad?
- Teraz ty za du o mówisz - odparła z wyrzutem, zapinaj c bluzk .
- Ciebie to nie dotyczy.
- Ale tak. On trzyma kas , prawda? Usiadła przy toaletce i zacz ła si
malowa .
- Za pr dko wyci gasz wnioski - stwierdziła. - Ale nie mylisz si .
- Jej oczy patrzyły na niego z lustra. - Jeste bystry, Mike. O wiele bardziej
ni Jack. Nie przypuszczam, eby miał z nim jakie problemy.
- Dzi ki za wotum zaufania.
136
- Skoro jeste taki m dry, mo e co mi wyja nisz. Co wiesz o Regent Films?
Abbot zdawał sobie spraw , e go obserwuje, chocia była odwrócona plecami
i miał nadziej , e zdołał zachowa niewzruszon twarz.
- To angielska, a wła ciwie brytyjska - wytwórnia filmowa. Całkiem du a.
- Kto jest jej szefem?
- Niejaki Hellier - sir Robert Hellier. Odwróciła si do niego.
- No wi c wyja nij mi, dlaczego angielski szlachcic przeszkadza mi w
interesach?
Abbot z trudem stłumił miech.
- Załó my, e starego Helliera mo na nazwa szlachcicem. Naprawd ci
przeszkadza?
- Jego firma - i to bardzo. Narazili mnie na du e straty.
Abbot zachował niewzruszon twarz, cho miał ochot krzycze z rado ci. A
wi c Warren ze swoj ira sk grup wbili jej sztylet w ten portfel, który nosiła
zamiast serca. Wzruszył ramionami.
- Niewiele wiem o Hellierze. To nie moja działka - nie interesowały mnie filmy
ani plotki. Moim zdaniem prowadzi całkiem szacown firm . Robi niezłe filmy.
Niektóre widziałem.
Rzuciła z łoskotem grzebie .
- Przez tych facetów z Regent Films straciłam wi cej forsy ni jeste sobie w
stanie wyobrazi . Oni s ... - przerwała, gdy zadzwonił telefon. Podniosła
słuchawk . - Tak? W porz dku.
Abbot wyjrzał przez iluminator i zobaczył, e „Orestes" jest ju blisko.
- Chod , Mike - powiedziała Jeanette. - Musimy wyj na pokład. Przenosimy
si na drugi statek.
Kiedy znale li si na pokładzie, Abbot zobaczył grup marynarzy zaj tych
spuszczaniem łodzi. „Stella del Mare" stan ła i kołysała si niespokojnie na
falach, a „Orestes" znajdował si na jej trawersie w odległo ci około dwustu
jardów.
Fuad nie wyszedł na pokład, ale Abbot zauwa ył, e ukrywa si w salonie.
Wygl dało na to, e Youssif Fuad chciał zatai swoje powi zania z ich podejrzan
operacj i dlatego sprzeciwiał si obecno ci Abbota na statku. Jeanette zale ało
natomiast wyra nie, aby Fuad został bardziej uwikłany w cała spraw . Abbot
zastanawiał si , czy nie da si tego wykorzysta przeciw niemu.
Zszedł za Jeanette do motorówki, która leniwie zatoczyła koło i popłyn ła w
kierunku „Orestesa". Kiedy panna Delorme wspi ła si na pokład sfatygowanego
statku, zrobiła si nagle bardzo oficjalna.
- W porz dku, Jack, ruszamy. Jest pan gotowy, Parker? Parker u miechn ł
si beztrosko.
- Jak najbardziej.
Odpowiedziała mu zdawkowym u miechem.
- Oby si udało. Jack mówił mi zreszt , e dobrze pan pracuje. Zabrz czał
telegraf, pokład zadr ał przy zwi kszonych obrotach silników i „Orestes" ruszył
z miejsca.
- Jak mamy marszrut ? - zapytał Abbot.
137
- Popłyniemy jeszcze pi tna cie mil - wyja nił Eastman. - Potem zawrócimy
statek i wystrzelimy torped . Zostawiamy po drodze par łodzi, na wypadek,
gdyby za pr dko si wynurzyła, ale tak czy inaczej b dziemy j ledzi . Powinna
wypłyn gdzie w pobli u jachtu - je eli zdołamy uzyska odpowiedni zasi g.
Abbot roze miał si i powiedział do Parkera:
- eby tylko nie okazał si za dobry, Dan. Byłby niezły kawał, gdyby r bn ł
torped w „Stella del Mare". Parker chrz kn ł.
- Bez głowicy nie wyrz dziłaby wi kszych szkód. Ale nadawałaby si na złom,
a tego wolałbym unikn .
- Ja tak e - przyznał Eastman. Rzucił Abbotowi złowrogie spojrzenie i
powiedział chłodnym tonem: - Nie podoba mi si pa skie poczucie humoru.
- Mnie równie - stwierdził Abbot, nadal si u miechaj c. - Dan i ja mamy w
tej torpedzie sto tysi cy dolarów.
„Orestes" pruł fale, płyn c na zachód. Jeanette wzi ła Eastmana pod r k i
poszli na drugi koniec pokładu, pogr eni w rozmowie.
- Nie jest ju tak przyja nie nastawiony, jak kiedy - powiedział Abbot.
Parker nie mógł opanowa miechu.
- Mo e jest zazdrosny. Czy ma powody, Mike?
- Chodzi ci o mnie i pann Delorme? - Abbot zrobił kwa n min . - Nie wiem,
czy jest zazdrosny, ale powinien mie cholernego stracha. Ta dziwka chce, ebym
go stukn ł, jak tylko nadarzy si okazja. Mieli my mał przyjacielsk
pogaw dk .
- Zało si , e nie poprzestałe na rozmowie - zauwa ył zgry liwie Parker. -
Chcesz powiedzie , e zaproponowała ci zabicie Eastmana?
- Mo e nie dosłownie, ale poruszyła ten temat. I jeszcze jedno: Warren zadał
jej w Iranie dotkliwy cios. Jest w ciekła jak diabli. Pytała mnie o Regent Films.
- Dobrze wiedzie - stwierdził Parker. - Co jej powiedziałe ?
- Udawałem idiot i poprzestałem na ogólnikach. Mo e Warren zdoła sam
załatwi spraw i uwolni nas z opresji.
- Nie da rady - powiedział Parker. - Jeste my jak robak wij cy si na haczyku.
Sami b dziemy musieli si z tego wypl ta . Zejd na dół. Chc sprawdzi torped .
Abbot zmarszczył brwi. Zdawało mu si , e dostrzegł u Parkera cie
zdenerwowania. Nigdy dot d tego nie zauwa ył. Wolał nie my le , co mogłoby si
sta , gdyby próba si nie powiodła. Parkera martwiło jednak co innego: co
b dzie, je eli próba si uda. Warto było si nad tym zastanowi .
Kiedy przyjdzie pora na wykonanie zadania, b d zapewne musieli razem z
Parkerem przepłyn na „Orestesie" Atlantyk i odpali torped w kierunku
jakiej samotnej pla y. Tyle tylko, e torpeda nigdy tam nie dotrze - Parker ju o
to zadba. Nietrudno było przewidzie , co zrobi wtedy Jeanette - jedynie szczegóły
pozostawały do wyja nienia. Prawdopodobnie podzieliłby z Parkerem betonow
trumn na dnie Morza Karaibskiego. Była to nieprzyjemna perspektywa.
Nale ało raczej zaczeka a głowica zostanie napełniona heroin , a potem
zatopi torped w takich okoliczno ciach, eby obaj mogli uciec. Kłopot polegał
na tym, e wszystko zale ało od decyzji Delorme - sam nie mógł podj adnego
działania. Musieli po prostu czeka i obserwowa , co si dzieje.
138
Oparł si o reling i spogl dał pos pnie w morze, zatopiony w my lach. Potem
westchn ł ci ko, a kiedy si odwrócił, zobaczył Jeanette przytulon do
Eastmana. Opowiadała mu zapewne, co załatwiła w Stanach. Du o by dał, eby
podsłucha ich rozmow . Gdyby wiedział, dok d chc przerzuci heroin ,
ameryka ski gang mógłby wpa w pułapk . Torpeda zostałaby przechwycona
na pla y, a Parker i on byliby czy ci.
Rozmy lania te przerwało brz czenie dzwonka telegrafu i nagły spadek
wibracji. Parker wrócił na gór i wyjrzał przez burt .
- Jeste my na miejscu - oznajmił. - Patrz, co tam płynie. Abbot zobaczył
szybk motorówk , poruszaj c si swobodnie po wodzie. Zjawił si Eastman i
powiedział:
- Ma nas zabra z powrotem na jacht. Jak zamierza pan to rozegra , Parker?
- Mamy z motorówki ł czno ze statkiem?
- Oczywi cie. Przez radio.
- Wi c prosz pogada z kapitanem. Obok kolumny busoli jest przeł cznik.
Niech go naci nie, kiedy kompas wska e północ. Chciałbym by w motorówce,
eby widzie start torpedy. Kapitan b dzie musiał tylko obserwowa kompas i
wł czy przycisk. Wolałbym, eby sam trzymał ster.
- Przeka mu to - obiecał Eastman i udał si na mostek.
Wydano polecenia, po czym wsiedli do motorówki, która stała przy burcie.
Najpierw zeszli Jeanette i Eastman, potem Abbot i Parker. Silniki wydały głuchy
pomruk, co oznaczało, e pracuj na małych obrotach. Zacz li oddala si od
„Orestesa", który zatoczył szeroki kr g, by popłyn w przeciwnym kierunku.
Parker obserwował statek.
- Niech mi pan da lornetk i powie kapitanowi, e mo e odpala , kiedy b dzie
gotowy. Gdy dam znak, ruszamy. Odległo nieco ponad trzydzie ci w złów.
Kurs dokładnie na północ. Wszyscy niech patrz za ruf .
Eastman powiedział co do mikrofonu, a potem oznajmił:
- Odpali torped , kiedy znajdzie si na wła ciwej pozycji. Lada chwila.
Parker przytkn ł do oczu lornetk i wpatrywał si w dziób „Ore-stesa".
Zaległo milczenie, po czym Eastman powiedział: „Odpalił!" i równocze nie
Parker krzykn ł:
- Ju leci! Ruszamy! - Zobaczył wydobywaj ce si spod dziobu „Orestesa"
ba ki powietrza, które przykrył natychmiast kilwater.
Przy otwartych przepustnicach cichy pomruk silników przeszedł nagle w
ogłuszaj cy ryk, a gwałtowne przy pieszenie przyparło na chwil Abbota do
siedzenia. Parker wpatrywał si w wod .
- Nie wyskoczyła! - zawołał triumfalnie. - Troch si o to martwiłem. Chyba
dobrze leci.
- Co pan ma na my li? - krzykn ł Eastman.
- Wyrzutnia jest zaledwie sze stóp pod wod , a torped nastawiłem na
dwana cie stóp. Balem si , e mo e zanurkowa , a potem wyskoczy nagle na
powierzchni . Ale ta licznotka nie zrobiła tego. - Parker pochylił si do przodu. -
Niech pan powie sternikowi, eby starał si utrzymywa pr dko trzydziestu
jeden w złów i płyn cały czas prosto.
139
Była to szale cza gonitwa i Abbot miał wra enie, e nigdy si nie sko czy.
Morze było spokojne, ale nawet na niewielkich falach motorówka podskakiwała i
leciała przez ułamek sekundy w powietrzu, zanim opadła z trzaskiem na
powierzchni wody. Dotkn ł w ko cu ramienia Parkera i zapytał:
- Ile czasu to potrwa?
- Jakie pół godziny. Torpeda robi trzydzie ci w złów, powinni my wi c by
troch przed ni . Patrz uwa nie za ruf . Przy odrobinie szcz cia jeszcze przez
jaki czas niczego nie zobaczymy.
Abbot wpatrywał si w morze za motorówk i w kipiel, któr za sob
pozostawiała, pruj c, jak mu si wydawało, z niesamowit pr dko ci . Po
pewnym czasie stwierdził, e ten widok go hipnotyzuje i przyprawia o mdło ci,
odwrócił wi c głow i spojrzał na pozostałych, mru c oczy od wiatru.
Jeanette siedziała równie spokojnie jak swego czasu w Paon Rouge, trzymaj c
si jedn r k metalowego relingu. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy i przyciskał
do ciała bluzk . Eastman szczerzył z by jakby w wymuszonym u miechu. Od
czasu do czasu mówił co do trzymanego w r ce mikrofonu, Abbot nie wiedział
jednak, z kim si kontaktuje. Zapewne informował „Stell del Mare", e s w
drodze. Parker był na luzie i spogl dał za ruf z błyskiem podniecenia w oczach i
szerokim u miechem na twarzy. Prze ywał swój wielki dzie .
Motorówka p dziła bez ko ca po wodzie. Po dziesi ciu minutach przemkn li
obok innej du ej łodzi, która kr yła leniwie w kółko. Eastman podniósł si i
pomachał r k . Była to jedna z łodzi pilnuj cych szlaku. Eastman przysiadł
raptownie, gdy ich motorówka podskoczyła nagle, przecinaj c raz i drugi
pozostawiony przez tamtych lad na wodzie. P dzili naprzód, oddalaj c si coraz
bardziej od kr
cej lodzi.
Abbot pomy lał o torpedzie, która - o ile Parker si nie mylił - znajdowała si
pod wod gdzie za nimi. Chocia widział j rozebran na cz ci, z trudem
potrafił sobie uzmysłowi , e mknie tam w dole z du pr dko ci , nie zbaczaj c z
kursu. Popatrzył w przód na barczystego m czyzn przy sterze i zobaczył, jak
napina ramiona i plecy, staraj c si utrzyma kurs motorówki. Dało mu to
poj cie o tym, czego podj ł si Parker - zredukowa odchylenie do połowy cala na
sto jardów, na dystansie wielu mil.
Min li nast pn kr
c łód , podskakuj c znowu na pozostawionej przez ni
fali i pr dko si od niej oddalaj c. Eastman zerkn ł na zegarek.
- Jeszcze dziesi minut - krzykn ł, u miechaj c si do Parkera. -
Pokonali my dziesi mil - zostało pi . Parker energicznie skin ł głow .
- Prosz zmniejszy pr dko o jeden w zeł, je li to mo liwe. Nie powinni my
jej za bardzo wyprzedza .
Eastman odwrócił si , by powiedzie co do ucha sternika i ryk silników
minimalnie osłabł. Abbot nie odczuł adnej zmiany pr dko ci. Motorówka
pozostawiała za sob spieniony lad, równie pr dko kre l c idealnie prost lini
na bł kitnej powierzchni morza. Coraz bardziej ogarniały go mdło ci. Hałas był
ogłuszaj cy, a ruch motorówki działał mu le na oł dek. Wiedział, e je li
wkrótce si nie zatrzymaj , zwymiotuje za burt . Ten rodzaj sportów wodnych
stanowczo mu nie odpowiadał.
140
Po chwili Jeanette przerwała milczenie, wstała i pokazuj c co r k ,
powiedziała: -,,Stella del Mare".
Abbot poczuł ulg - jego m czarnie dobiegały ko ca. Parker odwrócił si i
spojrzał na jacht, po czym skin ł na Eastmana:
- Nie zatrzymujmy si tutaj. Płyniemy dalej tym samym kursem. Chodzi o
torped , a nie o ten przekl ty jacht.
Eastman pokiwał głow i znowu powiedział co sternikowi. Przemkn li obok
„Stelli del Mare" i mieli teraz przed sob ju tylko faluj cy horyzont.
- Niech wszyscy patrz za ruf ! - krzykn ł Parker. - Zobaczycie j z dziobem
nad wod , jak wystaj cy z morza ogromny słup. B dzie wida wiatło i troch
dymu.
Wszyscy rozgl dali si , ale widzieli jedynie oddalaj c si sylwetk „Stelli del
Mare". W miar upływu czasu Abbot był coraz bardziej przygn biony. Spojrzał
na zegarek i zauwa ył, e min ły ju trzydzie ci trzy minuty, odk d zacz li t
szale cz gonitw po Morzu ródziemnym. Obliczył w pami ci, e przebyli co
najmniej szesna cie mil, a mo e nawet wi cej. Co mogło zawie ?
Przypomniał sobie słowa Parkera, e torpeda odpalona na gł boko ci sze ciu
stóp ma potem zej na dwana cie. Parker martwił si , czy nie grozi jej
wynurzenie, ale co b dzie, je eli po prostu opadła na dno morza? Z tego, co mu
opowiadał, wynikało, e gdyby znalazła si na gł boko ci poni ej sze dziesi ciu
stóp, zmia d yłoby j ci nienie wody i nigdy wi cej by jej nie zobaczyli.
Spojrzał na Jeanette, której twarz nie wyra ała adnych uczu . Jak si
zachowa? Mógł si domy la , e zareaguje gwałtownie. Parker wpatrywał si z
napi ciem w morze za ruf . Nie u miechał si ju , a zmarszczki w k cikach oczu
stały si bardziej widoczne.
Trzydzie ci cztery minuty - i nic. Trzydzie ci pi minut - nadal nic. Abbot
próbował napotka wzrok Parkera. ale ten koncentrował cał uwag na morzu.
„Wszystko przepadło" - pomy lał z rozpacz .
Nagle Parker podskoczył.
- Wypływa! - krzykn ł z podnieceniem. - Z prawej burty. Wył czcie te
przekl te silniki!
Abbot patrzył w morze, dzi kuj c Bogu, e silniki przestały pracowa .
Torpeda wynurzała si w oddali dokładnie w taki sposób, jak opisał to Parker. W
silnym blasku sło ca wida było dym i nikły ółty płomie . Motorówka skr ciła i
popłyn ła w tym kierunku. Parker dosłownie ta czył z rado ci.
- Gdzie jest bosak? - pytał. - Musimy j zaczepi .
- Co to za płomie ? - zainteresował si Eastman.
- wiatło Holmesa - wyja nił Parker. - Zasilane sodem - im wi ksza wilgo ,
tym intensywniej si pali.
- Zr czna sztuczka - stwierdził Eastman.
Parker odwrócił si do niego i powiedział uroczy cie:
- To drobiazg wobec faktu, e ta torpeda w ogóle tu jest. Przypuszczam, e
zrobiła osiemna cie mil. To ju nie sztuczka, tylko prawdziwy cud. Jeste cie
zadowoleni?
Eastman u miechn ł si i spojrzał na Jeanette.
- Chyba tak.
141
- Spodziewamy si teraz czeku - powiedział Abbot do Jeanette. Odpowiedziała
mu promiennym u miechem.
- Dostan go od Youssifa, gdy tylko wrócimy na jacht.
Wrócili do Bejrutu na pokładzie „Stelli del Mare", pozostawiaj c „Orestesa",
aby odczepił torped od motorówki, do której była przymocowana. Parker
przyrzekał wieczne pot pienie ka demu, kto okazałby si na tyle nieostro ny, by
j uszkodzi . Kiedy znale li si w luksusowym salonie, Eastman otworzył barek.
- Chyba wszyscy musimy si czego napi .
Abbot opadł bez sił na fotel. Tym razem Eastman okazał si wyrazicielem jego
uczu . W ci gu minionej godziny zaznał tylu emocji, e wystarczyłoby ich na cale
ycie i miał ochot na jaki mocny trunek. Towarzystwo dobrze si bawiło.
Eastman miał znakomity humor, Parker, który upajał si sukcesem, nie musiał
poprawia sobie nastroju alkoholem, Jeanette była wesoła i ol niewaj ca, nawet
Youssif Fuad udobruchał si na tyle, e na jego twarzy pojawił si przez moment
ulotny u miech. Abbot odczuwał jedynie ulg .
Jeanette pstrykn ła palcami na Fuada, który wyj ł z kieszeni zło ony kawałek
papieru i podał go jej.
- To pierwsza rata, Mike - powiedziała przekazuj c papier Abbotowi. - Potem
b dzie wi cej.
- Oby było ich jak najwi cej - powiedział.
Rozło ył czek i zobaczył, e Fuad wystawił go we własnym banku na sum stu
tysi cy dolarów ameryka skich. Pomy lał, co by si stało, gdyby próbował go
zrealizowa , zanim torpeda wykona swoje zadanie na wybrze u Stanów. Nie
pozwolił sobie jednak na aden komentarz. Nie powinien przecie wiedzie , e
Fuad jest bankierem.
Eastman wzniósł toast:
- Za najlepszego mechanika, jakiego miałem szcz cie spotka . Wypili
zdrowie Parkera, który a si zarumienił.
- Szkoda, e nie organizuj wy cigów torped - stwierdził Eastman. - Miałby
pan zapewnion prac , Dan. Nie widziałem czego równie podniecaj cego, odk d
byłem w Hialeah. - U miechn ł si do Jeanette. - Tyle, e na tym mo na chyba
zarobi o wiele wi cej ni wygrałem kiedykolwiek na wy cigach.
- To dopiero pocz tek - powiedział Parker. - Teraz, zaczn si nast pne
problemy.
Jeanette pochyliła si naprzód.
- Jakie problemy? - zapytała ostro. Parker zamieszał drinka w szklance.
- Torpeda typu Mark XI ma zwykle niewielki zasi g - nieco ponad trzy mile.
Wida to, do czego si strzela. Nawet głupiec zobaczy statek z odległo ci trzech
mil. W waszym przypadku jest inaczej. Chcecie celowa w co , co jest za
horyzontem.
- Nie powinno by z tym problemu - stwierdził Eastman. Sami widzieli cie,
jaki kawał drogi przepłyn li my. Je eli jeszcze ma si dobrego nawigatora, który
wie, gdzie si znajduje...
- Nawet najlepszy nawigator na wiecie nie potrafi okre li pozycji statku na
otwartym morzu z dokładno ci do jednej czwartej mili - powiedział stanowczo
142
Parker. - Chyba, e miałby inercyjny system naprowadzania, na który nie byłoby
was sta , nawet gdyby marynarka zechciała wam go sprzeda . Takich rzeczy nie
kupuje si na wolnym rynku.
- Jakie mamy wyj cie? - zapytała Jeanette.
- Ten wielki bom na „Orestesie" jest około pi dziesi ciu stóp nad wod -
odparł Parker. - Gdyby umie ci tam człowieka w czym w rodzaju bocianiego
gniazda, widziałby horyzont o ponad osiem mil
dalej. Musieliby cie na tej samej wysoko ci, albo nawet wy ej, zapa li na
brzegu wiatło i je li tylko b dzie wystarczaj co jasno, nasz obserwator powinien
je dostrzec z odległo ci szesnastu mil od l du. Ale trzeba by to robi noc .
- Takie było zało enie - stwierdził Eastman. Parker skin ł głow .
- Wszystko wymaga jeszcze doszlifowania, ale w ogólnym zarysie tak to
wygl da. - Przerwał na chwil . - Na brzegu mo e si pali wi cej wiateł, wi c
musicie znale jaki sposób, eby rozpozna to wła ciwe. Mo na wybra jaki
okre lony kolor, albo lepiej wł czy do obwodu przerywacz i nadawa sygnał.
Człowiek w bocianim gnie dzie na „Orestesie" powinien mie teleskop -
wystarczy taki, jakich u ywaj strzelcy wyborowi. I niech b dzie solidnie
umocowany, jak celownik teleskopowy. Gdy tylko zobaczy w nim wiatło,
naci nie guzik i odpali torped . Byłoby dobrze, gdyby miał kontakt ze sternikiem
przez interkom.
- Widz , e ma pan du o błyskotliwych pomysłów - powiedział z podziwem
Eastman.
- Staram si tylko zasłu y na zarobek - powiedział skromnie Parker. - W
ko cu mam w tym swój udział.
- Taaak - stwierdził Eastman. - Kolejnych dwie cie tysi cy dolców.
Zapracowuje pan na nie.
- Mo e dostanie pan nawet wi cej, Parker - o wiadczyła Jeanette, u miechaj c
si słodko do Fuada. - Youssif nie jest ani biedny, ani sk py.
Fuad zmru ył oczy. Jego twarz była sztywna i napi ta. Abbot odniósł
wra enie, e jest tak samo hojny jak kto , komu udało si wła nie obrabowa
ko cieln skarbonk na datki dla ubogich.
Kiedy wrócili do przystani jachtów, samochód Jeanette nadal ich oczekiwał.
- Chce wam co pokaza - powiedziała do Abbota i Parkera. - Wsi d cie do
wozu. - Potem zwróciła si do Eastmana:
- Ty zostaniesz z Youssifem i sprawdzicie to, o co prosiłam. Zobaczymy, czy
który z was znajdzie tam jakie luki.
Wsiadła do wozu, zajmuj c miejsce obok Abbota. Samochód ruszył. Abbot
szukał okazji, eby porozmawia na osobno ci z Parkerem, który - upojony
sukcesem - troch za du o gadał. Musiał mu o tym powiedzie .
- Dok d jedziemy? - powiedział, zwracaj c si do Jeanette.
- Z powrotem na miejsce, z którego zabrali my was rano.
- Nic mnie tam nie zaskoczy - stwierdził. - Wszystko ju obejrzałem.
U miechn ła si tylko, nic nie mówi c. Samochód opu cił majestatycznie
Bejrut i jad c szos w kierunku Trypolisu dotarł do szopy.
143
w której znajdowała si torpeda. Kiedy skr cił na dziedziniec, Jeanette
powiedziała:
- Zajrzyjcie do rodka, a jak wrócicie, to porozmawiamy.
Wysiedli obaj i poszli w kierunku szopy. Zanim otworzyli drzwi, Abbot
powiedział:
- Zaczekaj chwileczk , Dan. Chc z tob pogada . Chyba nie powiniene
mówi im za du o, tak jak dzisiaj w powrotnej drodze. Je eli tej diablicy
przyjdzie do głowy, e ju nas nie potrzebuje, mo emy mie kłopoty.
Parker u miechn ł si zuchwałe.
- Jeste my im potrzebni - powiedział z przekonaniem. - Kto wło y do torpedy
nowe baterie? Eastman nie wiedziałby przede wszystkim, jak to zrobi . B dziemy
bezpieczni a do ko ca, Mike. - Twarz mu nagle spowa niała. - Nie wiem tylko,
do cholery, co si stanie potem. Wejd my tam i zobaczmy, co to za wielka
niespodzianka.
Weszli do szopy. Parker zapalił wiatło i stan ł osłupiały na szczycie schodów.
- A niech mnie diabli! - wybuchn ł. - Z cał pewno ci b d nas potrzebowa !
Na dole stały na kozłach a trzy torpedy. Abbot poczuł nagle, e zaschło mu w
gardle.
- Jeszcze trzy! To oznacza cholern ilo heroiny.
Odczuł nieodpart potrzeb , eby przekaza informacj na ten temat komu ,
kto mógłby je z po ytkiem wykorzysta . Ale jak miał to zrobi , u diabła? Ka dy
jego krok, ka de posuni cie było pod obserwacj .
- Je eli my l , e zaczn tu sam ta mow produkcj , to grubo si myl -
zrz dził Parker.
- Dan, uspokój si , na miło bosk ! - zganił go Abbot. - Staram si co
wymy li . - Po chwili dodał: - Spróbuj wystawi t dziwk do wiatru. Musisz mi
pomóc. Pami taj tylko, e miałe ci ki dzie i marzysz o tym, eby si poło y .
Opu ciwszy szop poszedł przez podwórze do oczekuj cego samochodu.
Nachylił si i powiedział:
- To spora niespodzianka. Czy wszystkie chcecie załadowa i odpali
równocze nie?
- Jack nazywa to pul - odparła Jeanette. - Oczywi cie i wy wi cej w ten
sposób zarobicie.
- Jasne - przyznał Abbot. - B dziemy musieli wszystko omówi , ale po co robi
to tutaj? Mo e we miemy Dana i pójdziemy gdzie si zabawi , powiedzmy do
Paon Rouge. - U miechn ł si szelmowsko. - Zapraszam. Mog ju sobie na to
pozwoli .
Parker odezwał si za jego plecami:
- Na mnie nie liczcie. Jestem za bardzo zm czony. Marz tylko, eby si
wyspa .
- No có , to chyba bez znaczenia, prawda? Pozwolisz mi załatwi za ciebie
sprawy finansowe z Jeanette?
- Oczywi cie. Zrobisz, co trzeba. - Parker przesun ł dłoni po twarzy. - Id si
poło y . Dobranoc. Kiedy odszedł, Abbot powiedział:
144
- No i co, Jeanette? Mam ju do siedzenia tutaj. Chc rozprostowa
skrzydła i troch sobie polata . - Wskazał r k w kierunku szopy. - B dzie tam
sporo roboty. Chciałbym rozerwa si nieco, zanim zaczniemy.
- Ale nie pójd do Paon Rouge w tym stroju - oznajmiła Jeanette, dotykaj c
ubrania.
- W porz dku - powiedział Abbot. - Daj mi tylko chwil , ebym si przebrał, a
potem pojedziemy do ciebie. Zało ysz co i lecimy do miasta. Prosta sprawa.
U miechn ła si niezdecydowanie.
- Tak, to mo e by niezły pomysł. Jak radzisz sobie w roli pokojówki? Dałam
swojej dziewczynie wychodne.
- To dobrze - powiedział Abbot z o ywieniem. - Za chwil b d gotowy.
W pi minut pó niej obracał w r ce szklank brandy i mówił: „ - Ci ko si z
tob targowa , moja mała Jeannie, ale umowa stoi. Kupiła nas za bezcen. Mam
nadziej , e o tym wiesz.
- Mike, czy by obchodziły ci tylko pieni dze? - odparła z uraz .
- W zasadzie tak - przyznał, popijaj c brandy. - Ty i ja jeste my do siebie
podobni. - Dał znak kelnerowi, aby do nich podszedł.
- Tak, chyba masz racj . Czuj , e jeste mi bardziej bliski ni biedny Jack.
Abbot ze zdziwieniem uniósł brew.
- Dlaczego biedny?
Usiadła wygodniej na krze le.
- Zło cił si , e byłe dzisiaj na „Stelli". Chyba robi si zazdrosny. Je eli
zostaniesz z nami - ze mn - trzeba b dzie jako to załatwi . Raz na zawsze. -
U miechn ła si . - Biedny Jack.
- On z tob mieszka, prawda? - zapytał Abbot. - Zdawało mi si . e widziałem
w szafie jego rzeczy.
- No prosz , chyba ty te jeste zazdrosny - zawołała uradowana.
Poczuł na karku zimny dreszcz, wyobra aj c sobie, jak Jeanette le y z
tamtym w łó ku i podsuwa mu my l, e niejaki Jack Eastman mógłby załatwi
niejakiego Michaela Abbota. Ta diablica była zdolna gra na dwie strony.
Uznawała teori doboru naturalnego. Kto prze yje, otrzyma główn nagrod - jej
gi tkie, nienasycone ciało. Nagroda była niezła - byle tylko poradzi sobie z
konkurencj . Problem polegał na tym, e przyjmuj c jej zasady gry, trzeba by
walczy w niesko czono .
Zmusił si do u miechu.
Lubi ciebie i pieni dze mniej wi cej w tym samym stopniu. A je li chodzi o
Jacka Eastmana, proponuj , eby my odło yli t spraw na pó niej. Mo e si
jeszcze przyda .
Oczywi cie - przyznała. - Ale nie zwlekaj z tym za bardzo.
- Przepraszam - powiedział, odsuwaj c krzesło. - Musz pój na stron .
Zaraz wracam.
Przeszedł pr dko przez foyer do jednego z nielicznych miejsc w hotelu
Fenicja, gdzie panna Delorme nie mogła mu towarzyszy . Zanikn ł si w kabinie,
wyj ł z kieszeni kopert i sprawdził tekst na umieszczonej w rodku pojedynczej
145
kartce papieru. Nast pnie wło ył j z powrotem, zakleił kopert i starannie
zaadresował.
Odszukawszy boya, który ze słu alcz gorliwo ci otrzepał mu marynark ,
powiedział:
- Chciałbym, eby natychmiast dor czono ten list do redakcji „Daily Star".
Chłopak wydawał si niezdecydowany, ale o ywił si od razu, gdy usłyszał
delikatny szelest banknotów.
- Tak, sir. Dopilnuj tego.
- Chodzi o wa n spraw - podkre lił Abbot. - Musi dotrze tam jeszcze dzi . -
Dorzucił kolejny banknot. - Chciałbym mie pewno , e b dzie na miejscu w
ci gu godziny.
Potem rozprostował ramiona i wrócił tam, gdzie oczekiwała go modliszka.
Sir Robert Hellier siedział za biurkiem i przegl dał gazet . Był to wydawany
po angielsku bejrucki dziennik „Daily Star", który regularnie dostarczano mu
samolotem do Londynu. Omin ł bie ce wiadomo ci i koncentruj c si na dziale
ogłosze , przemierzał palcem kolejne kolumny. Od wielu tygodni robił to co rano.
Nagle chrz kn ł, zaprzestał poszukiwa i wzi ł do r ki pióro, aby zakre li
kółko na jednym z ogłosze . Brzmiało ono nast puj co:
Gospodarstwo rolno-hodowlane w pobli u, Zahli. Dwa tysi ce akrów urodzajnej
ziemi, du a winnica, zabudowania w dobrym stanie, bydło, narz dzia. Skr. poczt 192.
Odetchn ł z ulg . Ju od wielu tygodni nie miał kontaktu z Abbotem i
Parkerem i bardzo go to martwiło. Poczuł si lepiej wiedz c, e nic im si nie
stało. Ponownie przeczytał ogłoszenie i marszcz c brwi si gn ł po pióro.
W pi minut pó niej poczuł, e oblewa go zimny pot. Musiał popełnił bł d w
obliczeniach. Pomylił si gdzie po drodze o par zer. Wspomniana w ogłoszeniu
liczba dwóch tysi cy akrów oznaczała, e Delorme miała zamiar przemyci dwa
tysi ce funtów heroiny. To stanowiło punkt wyj cia. Zacz ł od pocz tku i
dokładnie wszystko sprawdził. Ko cowy wynik był niewiarygodny.
Przyjrzał mu si ponownie i nadal nie mógł si otrz sn . Trzysta czterdzie ci
milionów dolarów. Tyle zapłac za dwa tysi ce funtów heroiny konsumenci,
narkomani, których ka dy zastrzyk kosztuje od siedmiu do o miu dolarów.
Zanotował jeszcze jedn liczb : sto milionów dolarów.
Tyle dostanie Delorme, je eli uda jej si dostarczy te narkotyki na
ameryka ski rynek. Podejrzewał, e sprawa b dzie załatwiana na zasadach
kredytu Nawet mafii nie byłoby sta na zgromadzenie takiego kapitału przy
jednej transakcji. Ukryj towar i b d go wydawa w kilkufuntowych porcjach,
po pi dziesi t tysi cy dolarów za funt, a Delorme zbierze cala mietank .
Zorganizowała wszystko, poczynaj c od uprawy maku na Bliskim Wschodzie,
wzi ła na siebie ogromne ryzyko i teraz doczeka si kolosalnych zysków.
Podniósł dr c r k słuchawk telefonu.
- Panno Walden, prosz na czas nieokre lony odwoła wszystkie moje
spotkania, zarezerwowa mi jak najszybciej lot do Bejrutu, a na miejscu hotel
Saint-Georges albo Fenicja. Wszystko w mo liwie najkrótszym terminie.
146
Siedział i wpatrywał si w ogłoszenie, maj c w Bogu nadziej , e ten, kto
składał je do druku, popełnił bł d i mo e jego podró oka e si zb dna.
Miał te nadziej na jakie wiadomo ci od Warrena, gdy i on, i towarzysz cy
mu trzej m czy ni gdzie znikn li.
147
Rozdział 8
Z wjechaniem do Iraku nie było szczególnych problemów. Mieli wizy na
wszystkie kraje Bliskiego Wschodu, do których mogli trafi w pogoni za celem,
poza tym Hellier zaopatrzył ich w nader cenne dokumenty i listy polecaj ce. Na
przej ciu granicznym iracki oficer wyraził jednak zdziwienie, e wje d aj od
strony Kurdystanu, tak daleko na północy, i okazał niepo dane zainteresowanie.
Tozier wygłosił pełn pasji mow , dobywaj c z gardła chrapliwe arabskie
d wi ki i dopiero to, ł cznie z ich listami uwierzytelniaj cymi, umo liwiło
przekroczenie granicy. W pewnej chwili Warren widział ju jednak oczami
wyobra ni wi zienie w irackim Kurdystanie, a nie jest to miejsce, z którego
mo na by łatwo zadzwoni do adwokata.
Uzupełnili na granicy zapasy paliwa i wody, po czym pr dko odjechali, nie
czekaj c, a oficer zmieni zdanie. Tozier ruszył przodem, a Follet z Warrenem za
nim. W południe Tozier zjechał na pobocze i zaczekał, a dogoni go drugi wóz.
Wyci gn ł szybkowar i stwierdził:
- Pora co przek si .
Follet otworzył puszki i zauwa ył:
- Zupełnie jak w Iranie. Nie powiem, ebym był szczególnie głodny - najadłem
si kurzu.
Tozier szeroko si u miechn ł i spojrzał na jałowy pejza . Drogi były tu tak
samo pełne kurzu, a góry równie ponure, jak po drugiej stronie granicy.
- Do As-Sulajmanija ju niedaleko, ale nie wiem, co zrobimy, kiedy tam
dotrzemy. Pewnie trzeba b dzie zda si na przypadek.
Warren wlał wod do szybkowara i zacz ł j gotowa . Potem spojrzał na
Toziera i powiedział:
- Nie mieli my jeszcze okazji porozmawia . Co tam si wydarzyło?
- W qanat"!
- Wła nie - potwierdził cicho Warren.
- Zawalił si tunel, Nick. Nie mogłem si przedosta .
- Ben nie miał szansy? Tozier pokr cił głow .
- To musiało si sta bardzo pr dko.
Twarz Warrena była ci gni ta ze zgryzoty. Nie mylił si mówi c Hellierowi,
e poleje si krew, ale nie oczekiwał takiego obrotu sprawy.
- Nie miej wyrzutów, Nick - powiedział Tozier. - Ben sam postanowił
zawróci . Wiedział, czym ryzykuje. Post pił zreszt cholernie głupio. O mało nie
załatwił nas wszystkich.
- Tak - przyznał Warren. -To było bardzo głupie. - Pochylił głow , aby
pozostali nie mogli widzie jego twarzy. Czuł si tak, jakby wbito mu w brzuch
zimny sztylet. Byli obaj lekarzami, powołanymi do ratowania ycia. Kto okazał
si lepszy: Ben Bryan przy całym swoim naiwnym idealizmie, czy Nicholas
Warren, który przywiózł go na pustyni i doprowadził do jego mierci? Warren
wolał nie roztrz sa tego nieprzyjemnego dylematu.
Byli w połowie lunchu, kiedy Tozier zauwa ył jakby od niechcenia:
- Mamy go ci. Radz nie robi adnych gwałtownych ruchów. Zaniepokojony
Warren odruchowo si rozejrzał. Follet pewn r k nalewał dalej kaw .
148
- Gdzie oni s ? - zapytał.
- Dwóch jest na wzgórzu nad nami - oznajmił Tozier. - Trzech albo czterech
podchodzi z drugiej strony. Okr aj nas.
- Mamy szans si przedrze ?
- Nie s dz , Johnny. Nie damy rady si gn teraz po bro . Je eli ci faceci -
kimkolwiek s - nie artuj , zablokowali z obu stron szos . Pieszo daleko nie
zajdziemy. B dziemy musieli zaczeka , a dowiemy si , co jest grane. - Przyj ł od
Folleta fili ank kawy. - Podaj mi cukier, Nick.
- Co?
- Podaj cukier - powtórzył cierpliwie Tozier. - Nie ma powodu robi
zamieszania. Mo e to tylko w cibscy Kurdowie.
- Mog okaza si za bardzo w cibscy - stwierdził Follet. - Pami taj, e Ahmed
jest Kurdem. - Wstał powoli i przeci gn ł si . - Idzie do nas poselstwo.
- Kto znajomy?
- Trudno powiedzie . Maj na sobie burnusy. Warren usłyszał za plecami
łoskot kamieni.
- Tylko spokojnie - ostrzegł Tozier. - Wsta i rób dobre wra enie. Podniósł si
i odwrócił, a pierwszym człowiekiem, którego ujrzał, był Ahmed, syn szejka
Fahrwaza.
- Strzał w dziesi tk ! - zauwa ył Tozier. Ahmed wyst pił naprzód.
- No có , panie Warren, panie Tozier - jak e miło znów panów spotka !
Prosz mi przedstawi swojego koleg . -U miechał si , ale Warren wyczytał z jego
twarzy, e nie ma ochoty na arty.
- To pan Follet. Nale y do mojej grupy - odparł w podobnym tonie.
- Miło mi pana pozna - oznajmił rado nie Ahmed. - Ale czy kogo nie
brakuje? Nie powiecie mi panowie chyba, e zgubili cie koleg ? - przyjrzał si im
z uwag . - Nie macie nic do powiedzenia? Na pewno zdajecie sobie spraw , e nie
spotykamy si przypadkowo. Szukałem panów.
- A z jakiego powodu? - zainteresował si Tozier.
- Czy musi pan o to pyta ? Mój ojciec ma obawy, czy nie grozi panom
niebezpiecze stwo - wskazał r k otaczaj ce góry. - Nie uwierzyliby cie, jacy
straszni ludzie kr c si w tej okolicy. Polecił mi zaprowadzi panów w
bezpieczne miejsce. Zauwa yli cie na pewno, e otacza nas eskorta, która ma
panów... hm... chroni .
- Przed nami samymi - skomentował ironicznie Warren. - Nie zboczył pan
czasem z drogi, Ahmedzie? Czy rz d iracki wie, e jest pan w ich kraju?
- Rz d iracki nie wie o bardzo wielu rzeczach - stwierdził Ahmed. - Proponuj
jednak rusza w drog . Moi ludzie zapakuj wszystko z powrotem do
samochodów. B d je tak e prowadzi , eby zaoszcz dzi panom zb dnego
wysiłku. Wszystko w ramach naszych usług.
Warren czuł si bardzo nieswojo widz c uzbrojonych w karabiny ludzi
Ahmeda i maj c wiadomo , e cała okolica została otoczona. Zerkn ł na
Toziera, który wzruszył ramionami, mówi c:
- W porz dku!
149
- Znakomicie - pochwalił go Ahmed. - Pan Tozier niewiele mówi, ale okazuje
rozs dek. - Strzelił palcami i jego ludzie ruszyli naprzód. - Nie tra my czasu. Mój
ojciec nie mo e si doczeka , eby z panami... pomówi .
Warrenowi zupełnie nie przypadł do gustu ton tej uwagi.
Cał trójk wepchni to na tył jednego z land-roverów. Z przodu siedział
kierowca i jaki odwrócony cz ciowo w ich stron człowiek, który trzymał
nieruchomo pistolet. Czasem gdy wóz podskakiwał, Warren zastanawiał si , czy
bro nie jest odbezpieczona, gdy nieznajomy dotykał zgi tym palcem spustu i
wystarczył niewielki wstrz s, by wcisn ł go do ko ca. Gdyby wystrzelił w tył
wozu, który z m czyzn stłoczonych mi dzy fotograficznym sprz tem, na pewno
by ucierpiał.
O ile zdołał si zorientowa , zawrócili na wschód, prawie do granicy z
Iranem, a potem skierowali si na północ, wje d aj c
gł biej w góry. Oznaczało to, e omin li As-Sulajmanija, zostawiaj c je za
sob . Jechali za ci arówk , pot n maszyn , która wygl dała jakby zbudowano
j dla wojska. Kiedy udawało mu si spojrze w tył, widział od czasu do czasu
drugiego land-rovera w chmurze wszechobecnego pyłu.
Uzbrojony m czyzna nie zabraniał im rozmawia , Warren był jednak
ostro ny. Dobra brytyjska wymowa, któr tak zaskoczył ich Ahmed, stanowiła
ostrze enie, e złowrogi i obcy wygl d nie musi wcale oznacza nieznajomo ci
angielskiego.
- Wszystko w porz dku? - zapytał Warren.
- B dzie całkiem nie le, gdy kto zabierze łokie z mojego brzucha - stwierdził
Follet i dodał: - A wi c to był Ahmed! Taki sympatyczny facet!
- Chyba nie powinni my mówi za wiele o interesach - ostrzegł Warren. - Ci
chłopcy mog mie długie uszy. Follet spojrzał na faceta z pistoletem.
- Długie i włochate - powiedział z odraz . - A oprócz tego brudne. Słyszałe
kiedy o wodzie, chłopie?
Nieznajomy popatrzył na niego bez wyrazu, a Tozier stwierdził:
- Przesta , Johnny. Nick ma racj .
- Chciałem tylko co sprawdzi - bronił si Follet.
- Mogło ci to drogo kosztowa . Nigdy nie miej si z faceta z broni - mo e
mie zabójcze poczucie humoru.
Jechali bardzo długo.
Z zapadni ciem zmroku wł czono reflektory i posuwano si wolniej, nadal
jednak zapuszczali si w góry, gdzie - o ile Warren przypominał sobie ogl dan
map - nie było w ogóle dróg. Zapewne si nie mylił s dz c z tego, jak samochód
chwiał si i kołysał.
O północy Warren usłyszał, jak warkot silnika odbija si echem od skalistego
w wozu i podniósł si na łokciu, eby popatrze przed siebie. Na wprost ukazała
si w wietle reflektorów skalna ciana i kierowca land-rovera skr cił o
dziewi dziesi t stopni, a potem robił to jeszcze wielokrotnie, gdy w wóz biegł
serpentynami i coraz bardziej si zw ał. Nagle znale li si na otwartej
przestrzeni, sk d wida było usiane wiatłami zbocze i tam si zatrzymali. Gdy
150
otworzyły si tylne drzwiczki, wypeł li z wozu, ponaglani przez człowieka z
broni . Otoczyły ich jakie ciemne postacie i usłyszeli szmer głosów. Warren
przeci gn ł si z ulg , prostuj c zdr twiałe ko czyny, po czym rozejrzał si
wokół po stromych, wyrastaj cych naokoło zboczach. Niebo rozja niała pełnia
ksi yca, dzi ki czemu wida było, jakie urwiska otaczaj zewsz d t niewielk
dolin .
Tozier pomasował udo, spojrzał w gór na wiatła na zboczu i rzekł drwi co:
- Witajcie w Shangrila.
- Dobrze powiedziane - odezwał si z mroku głos Ahmeda. - I zapewniam,
e równie trudno si tu dosta . Pozwólcie panowie za mn .
„A je li nie pozwol ?" - pomy lał z przek sem Warren, nie próbował
jednakiego sprawdzi . Przeszli po piesznie po dnie w wozu do podnó a urwiska,
gdzie poczuli pod stopami w sk i kret cie k , która prowadziła stromo pod
gór . Była zapewne na tyle szeroka, e w ci gu dnia mogły po niej i obok siebie
dwie osoby, ale w ciemno ciach wydawała si niebezpieczna. W połowie
wysoko ci urwiska wychodziła na skaln półk i Warren przekonał si , e wiatło
pada z wykutych w skale jaski .
Zajrzał tam, gdy przechodzili obok i stwierdził, e mieszka w nich sporo ludzi.
Ocenił na oko, e w całej wspólnocie było co najmniej dwustu m czyzn. Nie
zauwa ył adnych kobiet.
Kazano im si zatrzyma przed jedn z wi kszych jaski . Była jasno
o wietlona i kiedy Ahmed wszedł do rodka, Warren zobaczył wysok posta
szejka Fahrwaza, który podniósł si z sofy. Tozier wydał stłumiony okrzyk i tr cił
łokciem Warrena, który zapytał szeptem:
- O co chodzi?
Tozier wpatrywał si w gł b jaskini i w tym momencie Warren zobaczył, co
przykuło jego uwag . Obok Fahrwaza stał ubrany po europejsku niski, szczupły,
ale muskularny m czyzna. Podniósł r k na powitanie Ahmeda, a potem
trzymał si z boku, gdy tamten rozmawiał z Fahrwazem.
- Znam tego człowieka - wyszeptał Tozier.
- Kto to jest?
- Powiem ci pó niej - je eli b d mógł. Ahmed ju wraca.
Wyszedłszy z jaskini Ahmed dał znak, by poprowadzono ich dalej wzdłu
urwiska. Znikn li Fahrwazowi z oczu, przeszli około dwudziestu jardów i
zatrzymali si przed drzwiami, wmurowanymi w skaln cian . Kto otworzył je,
brz cz c kluczami, po czym Ahmed oznajmił:
- Mam nadziej , e to miejsce nie oka e si zanadto niewygodne. Przy l
panom jedzenie. Staramy si bez potrzeby nie głodzi naszych go ci...
Czyje r ce wepchn ły Warrena przez drzwi. Potkn ł si i upadł, a zaraz
potem kto znalazł si na nim. Kiedy pozbierali si jako w ciemno ciach, drzwi
zostały zatrza ni te i zamkni te na klucz.
- Co za nieokrzesane chamy! - powiedział Follet, z trudem łapi c oddech.
Warren podci gn ł nogawk i obmacuj c gole poczuł pod palcami lepk
krew. Zapalniczka Toziera zaiskrzyła si par razy, a potem wybuchn ła
płomieniem, rzucaj c groteskowe cienie, kiedy uniósł j w gór . W tylnej cz ci
jaskini panowała ciemno i jej odleglejsze zak tki były zupełnie niewidoczne.
151
Warren dostrzegł jakie skrzynie i worki, uło one pod jedn ze cian, ale niewiele
poza tym, gdy Tozier zagl dał w ró ne miejsca i wiatło, podobnie jak cienie,
cały czas pl sały.
- O, tego nam potrzeba! - odezwał si Tozier z zadowoleniem. Płomie stał si
nagle wi kszy i ja niejszy, gdy przytkn ł go do kawałka wiecy.
Follet rozejrzał si wokół.
- To pewnie areszt - stwierdził. - S dz c z wygl du tak e magazyn, ale przede
wszystkim areszt. W wojsku zawsze jest niezb dny - takie s prawa natury.
- W wojsku? - zdziwił si Warren.
- Tak - potwierdził Tozier. - To obóz wojskowy. Troch prymitywny - pewnie
partyzancki - ale z pewno ci stacjonuje tu jaki oddział. Nie widziałe broni? -
zapytał stawiaj c wiec na skrzyni.
- Tego si nie spodziewałem - przyznał Warren. - Nie pasuje mi jako do
narkotyków.
- Tak samo jak Metcalfe - stwierdził Tozier. - To ten człowiek, który był z
Fahrwazem. Zupełnie mnie zaskoczył. Rozumiałbym, gdyby chodziło o bro -
kojarzy si z ni w tak oczywisty sposób, jak jajka z bekonem. Ale Metcalfe i
narkotyki? To nieprawdopodobne!
- Dlaczego? Kim on jest?
- Metcalfe... có , to po prostu Metcalfe. Jest łajdakiem, jak wszyscy w jego
bran y, ale słynie z jednego - nie chce mie nic wspólnego z narkotykami. To
bystry facet i dostawał sporo ró nych ofert, ale zawsze je odrzucał - czasem w
brutalny sposób. Ma jaki uraz na tym punkcie.
- Powiedz mi o nim co wi cej - poprosił Warren, sadowi c si na skrzyni.
Tozier przewrócił papierowy worek i spojrzał na umieszczony z boku napis.
W rodku był sztuczny nawóz. Ustawił go i usiadł na nim.
- Robił to samo, co ja. Tak si poznali my.
- Był najemnikiem? Tozier skin ł głow .
- W Kongo. Ale on nie trzyma si jednego zaj cia. Przystaje na ró ne oferty -
im bardziej s szalone, tym lepiej. Zdaje si , e wyrzucono go z Południowej
Afryki, bo był zamieszany w jak afer z diamentami. Wiem, e organizował
przemyt z Tangeru, kiedy był tam jeszcze otwarty port - zanim przej li go
Maroka czycy.
- Co przemycał?
Tozier wzruszył ramionami.
- Papierosy do Hiszpanii, antybiotyki - wtedy było ich brak. Słyszałem te , e
szmuglował bro dla powsta ców w Algierii.
- Czy by? - zainteresował si Warren. - Zupełnie jak Jeanette Delorme.
- Słyszałem pogłoski, e był zamieszany w przemyt cholernie du ych ilo ci
złota z Włoch, ale chyba nic z tego nie wyszło. W ka dym razie nie wzbogacił si .
Mówi ci to wszystko, eby wiedział, jakim
jest człowiekiem. Namówisz go na ka d robot , z wyj tkiem jednego -
narkotyków. I nie pytaj mnie o powód, bo sam tego nie wiem.
- Wi c co on tu robi?
- Jest wojskowym. To jeden z najlepszych dowódców partyzanckich, jakich
znam. W regularnym wojsku nigdy specjalnie si nie wyró nił, ale w partyzantce
152
nie ma sobie równych. Mog si tylko domy la , o co chodzi. Wiemy, e Kurdowie
chc zada cios Irakijczykom - mówił nam o tym Ahmed. Sprowadzili Metcalfe'a,
eby im pomógł.
- A co z narkotykami, których podobno nie lubi? Tozier milczał przez chwil .
- Mo e o nich nie wie.
Warren pogr ył si w rozmy laniach, zastanawiaj c si , w jaki sposób
mo na by to wykorzysta . Miał wła nie zamiar si odezwa , gdy w zamku
zazgrzytał klucz i otworzyły si drzwi. Wszedł jaki Kurd z gotowym do strzału
pistoletem i stan ł plecami do skalnej ciany. Za nim pojawił si Ahmed.
- Powiedziałem, e nie głodzimy naszych go ci. Oto i posiłek. Mo e nie b dzie
odpowiadał waszym europejskim podniebieniom, ale to naprawd dobre jedzenie.
Wniesiono dwie du e, mosi ne tace, przykryte obrusami.
- Ach, panie Tozier - powiedział Ahmed - zdaje si , e mamy wspólnego
znajomego. Nie widz powodu, by nie mógł pan pó niej pogaw dzi sobie z
panem Tomem Metcalfem. Po posiłku.
- Ch tnie znowu go zobacz - odparł Tozier.
- Tak przypuszczałem. - Ahmed odwrócił si i dodał po chwili milczenia: -
Aha, panowie, jeszcze jedna sprawa. Mój ojciec potrzebuje pewnych informacji.
Kto mógłby mu ich udzieli ? - przygl dał si Warrenowi z lekkim u miechem na
ustach. - Pana Warrena nie da si chyba łatwo przekona . Pana Toziera tym
bardziej. Uwa nie panów obserwowałem, kiedy widzieli my si ostatnio.
Skierował wzrok na Folleta.
- Pan jest Amerykaninem, panie Follet.
- Tak - odparł Follet. - Jak pan zobaczy ameryka skiego konsula, prosz mu
powiedzie , e chciałbym si z nim widzie .
- To bardzo chwalebna postawa - zauwa ył z westchnieniem Ahmed. -
Obawiam si , e b dzie pan tak samo uparty, jak pa scy przyjaciele. Ojciec yczy
sobie... hm... porozmawia z panami osobi cie, ale to starszy człowiek i o tej porze
potrzebuje snu. Macie wi c panowie szcz cie, bo pozostało wam jeszcze kilka
godzin. - Powiedziawszy to wyszedł, ubezpieczany przez stra nika. Drzwi
zatrzasn ły si za nimi z łoskotem.
Tozier wskazał lamp naftow , stoj c na jednej z tac.
- Był na tyle miły, e nam j zostawił.
- Ciepły posiłek - stwierdził Follet, podnosz c obrus. Tozier odsłonił tak e
drug tac .
- Chyba warto by co zje . To nie jest wcale takie złe - kuskus i kurczak, a na
deser kawa.
Follet nadgryzł kurze udko. po czym spojrzał na nie z obrzydzeniem i
stwierdził:
- Ten kurczak musiał mie atletyczn budow . Warren wzi ł do r ki talerz.
- Jak my lisz, gdzie jeste my?
- Gdzie w pobli u tureckiej granicy - odparł Follet. - Tak mi si wydaje. I
niedaleko od granicy z Iranem.
- W samym sercu Kurdystanu - zauwa ył Tozier. - To mo e co znaczy - albo
zupełnie nic. - Zmarszczył brwi. - Pami tasz, Nick, o czym Ahmed mówił nam w
153
Iranie? Chodziło o sytuacj polityczn Kurdów. Wymienił jakie nazwisko.
Kogo , kto trzymał w szachu irack armi .
- Barzani - powiedział Warren. - Mullah Mustafa al-Barzani.
- Wła nie. Ahmed mówił, e posiada własn armi . Zastanawiam si , czy ci
ludzie do niej nie nale .
- Mo liwe. Nie wiem tylko, co nam to daje.
- Bóg pomaga tym, którzy nie s bierni - stwierdził rzeczowo Follet.
Trzymaj c w r ce kurze udko, wstał, wzi ł wiec i zacz ł zagl da w najdalsze
zakamarki jaskini. Usłyszeli jego dudni cy glos. - Niewiele tu jest.
- A co chciałby znale w celi? - zapytał Tozier. -W ka dym razie nie
zaszkodzi sprawdzi , czym dysponujemy. Co jest w tej skrzyni, na której siedzisz,
Nick?
- Jest pusta.
- A ja siedz na nawozie - powiedział z obrzydzeniem Tozier. -Masz co
jeszcze, Johnny?
- Niewiele. Te troch pustych skrzy , jakie cz ci od samochodów -
wszystkie zardzewiałe, pół puszki oleju nap dowego, całe mnóstwo ró nych rub i
sworzni, dwa worki słomy - to chyba wszystko.
Tozier westchn ł. Follet wrócił, odło ył wiec , a potem podniósł lamp i
potrz sn ł ni przy uchu.
- W rodku jest troch nafty, a tam mamy słom - mo e dałoby si co zrobi .
- Nie spal jaskini, Johnny. Tylko by my si udusili. - Tozier podszedł do
drzwi. - Wymagałyby sporego zachodu - maj ze cztery cale grubo ci. - Przechylił
głow na bok. - Uwaga. Kto idzie. - Oddalił si od drzwi i usiadł.
Do otwartej celi wszedł człowiek nazwiskiem Metcalfe. Otrzepał si i odwrócił
głow , słysz c za plecami łoskot zatrzaskiwanych drzwi. Potem spojrzał na
Toziera i powiedział, wcale si nie u miechaj c:
- Cze , Andy. Dawno si nie widzieli my.
- Cze , Tom.
Metcalfe podszedł i wyci gn ł r k , a Tozier j u cisn ł.
- Co tu robisz, u diabła?
- Długo by trzeba mówi - odparł Tozier. - To jest Nick Warren, a to Johnny
Follet.
- Gdybym powiedział „miło mi", min łbym si z prawd - stwierdził
ironicznie Metcalfe. Obrzucił Warrena od stóp do głów przenikliwym
spojrzeniem, a potem popatrzył na Toziera. - Jeste tu w interesach, Andy?
- W pewnym sensie. Nie przyjechali my z własnej woli. - Widziałem, jak
chłopcy was prowadzili. Nie wierzyłem własnym oczom. To do ciebie niepodobne,
eby da si tak łatwo złapa .
- Spocznij sobie, Tom - powiedział Tozier. - Co wolisz - nawóz czy skrzynk ?
- Tak, prosz zosta na chwil z nami - zach cał Follet.
- Usi d na skrzyni - powiedział skromnie Metcalfe. - Jest pan jankesem.
prawda?
- Tem, sk d pechodzem, majem tredrioszci z mówieniem - odparł,
przedrze niaj c akcent południowców. - Mo e i uredziłem si w Arezonie, ale me
stary beł z D ord y.
154
Metcalfe przygl dał mu si z namysłem przez dłu sz chwil .
- Ciesz si , e nie opuszcza pana optymizm. Oby go tylko nie zabrakło. Zdaje
si , e słu ył pan w wojsku.
- Dawno temu - odparł Follet. - W Korei.
- Aha - Metcalfe u miechn ł si , a jego z by zal niły biel na tle opalonej
twarzy. - Prawdziwy ołnierz. A pan, panie Warren?
- Jestem lekarzem.
- Ach, tak! A dlaczego to lekarz w druje po Kurdystanie z takim
podejrzanym typem jak Andy Tozier? Tozier poci gn ł go za ucho.
- Masz aktualnie jak robot , Tom?
- Wła nie ko cz - odparł Metcalfe.
- Jeste dowódc ?
Metcalfe wydawał si zaskoczony.
- Dowódc ? - Po chwili rozchmurzył si i roze miał. - Chodzi ci o to, czy
szkol tych chłopców? To my mogliby my si od nich uczy , Andy. Walcz ju od
trzydziestu pi ciu lat. Przywiozłem tylko towar, nic wi cej. Za dwa dni
wyje d am.
- Co za towar?
- A jak my lisz, u diabła? Oczywi cie bro . Czego innego mogliby
potrzebowa ? - U miechn ł si . - Ale to ja mam zadawa pytania, a nie wy. Stary
Fahrwaz po to mnie tu przysłał. Ahmed nie był zachwycony. Chciał was
natychmiast po wiartowa , ale staruszek uwa ał, e mo e uda mi si załatwi
spraw bez uciekania si do radykalnych rodków. - Jego twarz była powa na. -
Tym razem paskudnie wpadłe , Andy.
- Czego chce si dowiedzie ? - zapytał Warren. Metcalfe podniósł wzrok.
- Wszystkiego, co mo na. Zdaje si , e narazili cie go na jakie kłopoty, ale nie
wdawał si ze mn w szczegóły. Uwa a, e skoro znam
Andy'ego, mog zdoby wasze zaufanie. - Pokr cił głow . - Schodzisz na psy,
Andy, je eli naprawd pracujesz dla filmu. Moim zdaniem to tylko kamufla - i
Fahrwaz my li tak samo.
- A co s dzi Barzani? - zapytał Tozier.
- Barzani? - Metcalfe był szczerze zdziwiony. - Sk d mam wiedzie , do
cholery, co on s dzi? - Nagle klepn ł si po kolanie. -Naprawd my lałe , e
Fahrwaz jest jednym z ludzi Barzaniego? A to ci dopiero!
- U miałem si do rozpuku - stwierdził kwa no Follet.
- Pora na wykład o sytuacji politycznej Kurdów - stwierdził Metcalfe z
pedagogicznym zaci ciem. - Fahrwaz współpracował kiedy z Barzanim. Byli
razem, gdy Rosjanie próbowali w 1946 roku proklamowa na terenie Iranu
Republik Kurdyjsk w Mahabadzie. Kiedy upadła, udali si nawet wspólnie na
wygnanie. Byli wielkimi przyjaciółmi. Potem Barzani przyjechał tu, do Iraku,
zdobył sobie zwolenników i od tamtej pory daje si Irakijczykom we znaki.
- A Fahrwaz?
- Nale y do PEJ MERGA - odparł Metcalfe, jakby nazwa ta wszystko
wyja niała.
- To oznacza samoofiar - przetłumaczył Tozier, pogr ony w my lach. - No i
co?
155
- Członkowie PEJ MERGA tworzyli trzon organizacji i Barzani mógł zawsze
na nich polega , ale wszystko si zmieniło, odk d zacz ł pertraktowa z
prezydentem Bakrem na temat utworzenia autonomicznej prowincji Kurdów w
Iranie. Fahrwaz jest jastrz biem i uwa a, e Irakijczycy nie dotrzymaj umowy. I
wcale nie musi si myli . Co wa niejsze, ani on, ani wi kszo członków PEJ
MERGA nie chc adnej Republiki Kurdyjskiej w Iranie. Nie ycz sobie, eby
Kurdystan został podzielony mi dzy Irak, Iran i Turcj . Chc zjednoczenia
narodu kurdyjskiego, bez adnych pół rodków.
- Całkiem jak w Irlandii - zauwa ył Tozier. - Fahrwaz i PEJ MERGA pełni
tu rol IRA.
- Wła nie. Fahrwaz uwa a, e Barzani zdradza naród kurdyjski, daj c
posłuch Bakrowi, ale Barzani cieszy si szacunkiem, gdy przez całe lata walczył z
Irakijczykami, kiedy Fahrwaz siedział na tyłku w Iranie. Gdyby Barzani zawarł z
Irakijczykami porozumienie, Fahrwaz zostanie na lodzie. Dlatego tak po piesznie
gromadzi bro .
- A pan mu j dostarcza - stwierdził Warren. - Po czyjej pan jest stronie?
Metcalfe wzruszył ramionami.
- Kurdów od stuleci le traktowano - powiedział. - Je eli Barzani porozumie
si z Irakijczykami, a potem nic z tego nie wyjdzie, b d potrzebowali jakiego
zabezpieczenia. Wła nie to im zapewniam. Bakr doszedł do władzy wskutek
zamachu stanu i pod jego rz dami wcale nie jest tak ró owo. Rozumiem punkt
widzenia Fahrwaza. -Potarł szcz k . - Co nie znaczy, e go lubi . Na mój gust
troch za du o w nim fanatyzmu.
Kto go popiera? Sk d ma pieni dze?
Nie wiem. - Metcalfe szeroko si u miechn ł. - Póki mi płaci, nie obchodzi
mnie, sk d bierze pieni dze.
- Mo e ci to jednak zainteresuje - powiedział cicho Tozier. - W jaki sposób
dostarczyłe bro ?
- Dobrze wiesz, e nie zadaje si takich pyta . To tajemnica handlowa, mój
stary.
- Co st d zabierasz?
- Nic - odparł Metcalfe ze zdziwieniem. - Płac mi przez bank w Bejrucie. Nie
my lisz chyba, e włócz si po Bliskim Wschodzie z kieszeniami wypchanymi
złotem. Nie jestem taki głupi.
- Uwa am, e powiniene mu o wszystkim powiedzie , Nick - stwierdził
Tozier. - Sprawa zaczyna by do oczywista, prawda?
- Najpierw chciałbym o co zapyta - odparł Warren. - Kto zgłosił si do pana,
eby zamówi dostaw broni? Komu przyszło do głowy, e byłoby dobrze zawie
wszystkie karabiny do Fahrwaza? Kto je dostarczył?
Metcalfe u miechn ł si i zerkn ł na Toziera.
- Twój przyjaciel jest zbyt w cibski, by mogło mu to wyj na zdrowie. Takie
sprawy równie obejmuje tajemnica handlowa.
- Czy t osob nie była przypadkiem Jeanette Delorme? - zagadn ł Warren.
Metcalfe szeroko otworzył oczy.
- Zdaje si , e sporo pan wie. Nic dziwnego, e Fahrwaz jest zaniepokojony.
156
- Ty te powiniene si pomartwi - stwierdził Tozier. - Kiedy zapytałem, czy
co st d zabierasz, miałem na my li narkotyki. Metcalfe nagle znieruchomiał.
- A sk d ci to przyszło do głowy? - zapytał głosem pełnym napi cia.
- Poniewa gdzie w pobli u le y tona czystej morfiny - powiedział Warren. -
Poniewa Fahrwaz sprzedaje narkotyki, eby mie pieni dze na swoj rewolucj .
Poniewa panna Delorme płaci za nie broni , a teraz siedzi wła nie w Bejrucie i
zamierza wysła parti heroiny do Stanów.
Na twarzy Metcalfe'a pojawiły si gł bokie bruzdy.
- Trudno mi w to uwierzy .
- Och, przesta by dzieckiem, Tom! - odezwał si Tozier. - Zrobili my
porz dek w rezydencji Fahrwaza w Iranie. Sam zniszczyłem dziesi ton opium,
wysadzaj c je w powietrze. Ten ko cisty staruch siedzi w tym po szyj .
Metcalfe powoli stan ł na nogi.
- Dajesz słowo, Andy?
- O ile tylko co dla ciebie znaczy - odparł Tozier. - Znasz mnie, Tom.
- Nie pozwol si wykorzystywa - powiedział Metcalfe zduszonym głosem. -
Jeanette wie, e nie lubi narkotyków. Je eli mnie w
to wpl tała, zabij t suk - przysi gam. - Odwrócił si do Warrena: - O jakiej
ilo ci morfiny pan mówił?
- Około tony. Przypuszczani, e przed wysyłk przetworz j na heroin .
Je eli ta ilo heroiny znajdzie si jednorazowo na czarnym rynku, wol nie
my le o konsekwencjach.
- Ton ł - wyszeptał Metcalfe z niedowierzaniem.
- Mogło jej by dwukrotnie wi cej - stwierdził Tozier. - Ale zniszczyli my
laboratorium. Twoja przyjaciółka starannie wszystko przygotowywała. To jeden
z najwi kszych przemytów w historii.
Metcalfe zastanawiał si .
- Nie przypuszczam, eby towar był tutaj - powiedział powoli. -Zaraz po moim
przyje dzie pojawiła si karawana wielbł dów. Było mnóstwo gadania na ich
temat, wszystko w wielkiej tajemnicy. Kiedy przenosili towar do ci arówki,
nikogo do niej nie dopuszczano. Odjechała o wicie.
- Wi c co zamierzasz zrobi , Tom? - zapytał od niechcenia Tozier.
- Słuszne pytanie - Metcalfe gł boko wci gn ł powietrze.- Przede wszystkim
trzeba was st d wydosta - a to wymaga niemal cudu -u miechn ł si ironicznie. -
Nic dziwnego, e Fahrwaz cały si gotuje.
- Mo esz nam dostarczy jak bro ? Poczułbym si lepiej, maj c w r ku
spluw .
Metcalfe pokr cił głow .
- Nie ufaj mi a na tyle. Zrewidowali mnie, kiedy tu wchodziłem. Na
zewn trz stoi przez cały czas dwóch stra ników. Tozier wysun ł wskazuj cy
palec.
- Musimy wyj tymi drzwiami, bez wzgl du na stra ników. -Podniósł si
raptownie i worek z nawozem osun ł mu si na nog . Od niechcenia odepchn ł go
butem, a potem przystan ł i zacz ł mu si przygl da . Po chwili zapytał, my l c o
czym intensywnie: - Czy mógłby załatwi dla nas par kawałków w gla, Tom?
157
- W giel w Kurdystanie? - Metcalfe był tym wyra nie ubawiony. Pow drował
oczami za spojrzeniem Toziera, a potem schylił si , aby przeczyta napis na
worku. - Ach, rozumiem. Sztuczka z Mwanza? -Wyprostował si . - Wystarczy
w giel drzewny?
- Czemu nie. Nie potrzebujemy go du o. Ile oleju jest w tej puszce, któr
znalazłe , Johnny?
- Około kwarty. A bo co?
- Wysadzimy te drzwi z zawiasów. B dzie nam potrzebny detonator. Tom, jak
podejdziesz do land-roverów, zobaczysz, e w jednym z nich jest zegar. Odkr
go i przynie tutaj, razem z w glem.
- A niby jak mam go tu przemyci ?
- Znajdziesz jaki sposób. Id ju , Tom.
Metcalfe zastukał do drzwi i został wypuszczony. Kiedy si za nim zamkn ły,
Warren zapytał:
- My lisz, e on... nie stanowi zagro enia?
- Dla nas nie - odparł Tozier. - Dla Fahrwaza - tak. Znam Toma Metcalfe'a
bardzo dobrze. Wpada w szal, kiedy tylko kto wspomni o
narkotykach. Je eli wyjdziemy z tego cało, b dzie mi cholernie al panny
Delorme - obedrze j ze skóry. - Schylił si i zacz ł otwiera worek z nawozem.
Masz zamiar wysadzi te drzwi za pomoc nawozu - stwierdził beznami tnie
Follet. - Naprawd tak powiedziałe , czy ju mi si wszystko miesza?
- Tak powiedziałem - zapewnił go Tozier. - Tom i ja byli my razem w Kongo.
W pobli u Mwanza nieprzyjaciel wysadził skały i zablokował drog , eby nasze
ci arówki nie mogły przejecha . Brakowało nam amunicji i materiałów
wybuchowych, ale mieli my tajna bro - faceta z Południowej Afryki o nazwisku
van Niekerk, który był kiedy górnikiem w Witwatersrand.
Wsadził r k do worka i wyj ł z niego gar białego proszku.
- To sztuczny nawóz - azotan amonowy. Skutecznie wzbogaca gleb w azot.
Al van Niekerk wiedział o nim co wi cej. Je eli we mie si sto funtów tego
proszku, trzy kwarty ropy, dwa funty pyłu w glowego i zmiesza si to wszystko,
powstaje co w rodzaju czterdziestoprocentowego dynamitu. Zapami tałem to na
zawsze. Van Niekerk nap dził mi strachu - przyrz dzał t mikstur w betoniarce.
- Czy ten nawóz b dzie dobry? - zapytał z niedowierzaniem Follet.
- Nie potrzebujemy go tak du o - odparł Tozier. - Nie wiem tylko, czy nadadz
si zast pcze składniki. Ale jak wszystko wyjdzie, b dzie bombowo. - U miechn ł
si . - To cholernie nieprzyjemna gra słów. Van Niekerk twierdził, e w kopalniach
złota w Południowej Afryce cz sto wysadza si w ten sposób skały. Stwierdzili, e
przygotowywanie mieszanki na miejscu jest bezpieczniejsze - i mniej kosztowne -
ni magazynowanie dynamitu.
- Ale b dzie nam potrzebny w giel - przypomniał Warren.
- I detonator. Mo emy wła ciwie odpocz , dopóki nie wróci Tom.
„O ile w ogóle wróci" - pomy lał Warren. Usiadł na skrzyni i popatrzył
ponuro na worek z nawozem. Swego czasu powiedział w Londynie Hellierowi, e
jad wła ciwie na wojn . Al z by rozgrywa j , cholera, w taki sposób!
158
Metcalfe wrócił w ci gu godziny. Wszedł pal c cygaro i lekko utykaj c. Kiedy
tylko zamkn ły si drzwi, oderwał z cygara arz c si ko cówk i wr czył j
Tozierowi.
- To kawałek w gla drzewnego - oznajmił. - Kiedy mnie rewidowali,
przekładałem cygaro z r ki do r ki. W butach mam tego w gla du o wi cej.
- A detonator? - zapytał z niepokojem Tozier.
Metcalfe rozpi ł pasek i zacz ł grzeba w spodniach. Wyj ł zegar z jakiego
tajemniczego schowka i podał mu go. Szpic detonatora wystawał pod k tem
prostym z tylnej cianki.
- Jak mogli tego nie znale , kiedy pana przeszukiwali? - zapytał nieco
podejrzliwie Follet. Metcalfe skrzywił si :
- Wsadziłem sobie ten detonator w tyłek i przez cały czas szedłem sztywno.
Zało si , e zaczn mi si robi hemoroidy.
- To wszystko dla sprawy - powiedział ze zjadliwym u miechem Tozier. -
Miałe jakie problemy, Tom?
- adnych. Opowiedziałem Fahrwazowi w miar prawdziw historyjk ,
zostawiaj c w niej jednak troch luk. Przysłał mnie z powrotem, eby je
uzupełni . Ustalmy lepiej, co robimy. Przez jaki czas zostawi was w spokoju.
Staruszek powiedział, e jest zm czony i kładzie si spa . - Zerkn ł na zegarek. -
Za trzy godziny b dzie witało.
- Mo e lepiej ucieka noc - zaproponował Tozier. Metcalfe zdecydowanie
pokr cił głow .
- W nocy nie mieliby cie szans. Złapi was, zanim znajdziecie wyj cie.
Najlepiej ucieka o brzasku, bo wtedy b dzie wida drog . Poza tym zyskam trzy
godziny czasu. Mam par pomysłów, jak odwróci ich uwag . Z jak
dokładno ci mo esz nastawi ten zegar?
- Do jednej minuty.
- To wystarczy. Nastaw na pi t trzydzie ci. O tej porze b dzie si sporo
działo. - Metcalfe przykucn ł i zacz ł rysowa co na piaszczystym dnie jaskini. -
Wasze land-rovery s tutaj, z kluczykami w stacyjkach - sprawdziłem to. Tu jest
wyj cie. Przy wysadzaniu drzwi stra nicy zgin albo cholernie si przestrasz . W
obu wypadkach nie musicie si ich obawia , je eli b dziecie działa pr dko. Po
wydostaniu si z jaskini skierujcie si w lewo - nie tam, sk d was przyprowadzili.
O jakie dziesi jardów dalej schodzi ze skalnej półki w dolin cholernie stroma
cie ka.
- Na ile stroma?
- Dacie sobie rad - zapewnił Metcalfe. - A teraz posłuchajcie. Z doliny jest
tylko jedno wyj cie - przez w wóz. Dostaniecie si do samochodów, wjedziecie do
w wozu i staniecie przy pierwszym ostrym zakr cie. B d jechał tu za wami
jedn z ci arówek Fahrwaza, a potem unieruchomi j i zostawi na drodze.
Je eli uda nam si zablokowa w wóz, mamy szans uciec. Tylko, na lito bosk ,
zaczekajcie na mnie!
- W porz dku, Tom.
Metcalfe zdj ł buty i wytrz sn ł z nich na kupk czarny proszek, wyjmuj c
nast pnie ze skarpetek laski w gla drzewnego.
159
- Mam nadziej , e to si nada - stwierdził z pow tpiewaniem. - Bo jak nie,
b dziemy w opałach.
- To nasza jedyna szansa - zauwa ył Tozier. -Nie ma si nad czym
zastanawia . - Spojrzał na Metcalfe'a i powiedział: - Dzi ki za wszystko, Tom.
- Czego si nie robi dla starego kumpla - odparł niefrasobliwie Metcalfe. -
Powinienem ju i . Pami taj - pi ta trzydzie ci. Stra nik wypu cił go z celi, a
Warren zapytał z namysłem:
- Jak my lisz. Andy - czy Metcalfe pomógłby staremu kumplowi, gdyby nie
chodziło o narkotyki?
- Dobrze, e nie musz tego sprawdza - powiedział oschle To-zier. -
Najemnik, tak jak polityk, jest dobry wtedy, gdy dochowuje wierno ci temu, kto
go opłaca. Walczyłem po tej samej stronie, co Tom Metcalfe, i po przeciwnej.
Całkiem mo liwe, e kiedy do siebie strzelali my. My l , e gdyby nie chodziło o
narkotyki, musieliby my liczy tylko na siebie. Mamy cholerne szcz cie, e
poczuł si oszukany.
- I e nam uwierzył - stwierdził Follet.
- To prawda - przyznał Tom. - Inna sprawa, e znamy si z Tomem jak łyse
konie. aden z nas nigdy drugiego nie okłamał, wi c nie ma powodu, by mi nie
ufał. No dobrze, bierzmy si do roboty.
Follet i Warren mieli uciera nawóz na miałki proszek, u ywaj c misek jako
mo dzierzy, a ły ek jako tłuczków.
- Nie mog pozosta adne grudki.
- Czy to bezpieczne? - dopytywał si zdenerwowany Follet.
- To tylko nawóz - uspokoił go Tozier. - Nawet gdy go zmieszamy, do eksplozji
niezb dny b dzie detonator. - Zacz ł oblicza ilo i wag poszczególnych
składników, a potem zabrał si za tłuczenie w gla drzewnego. Po chwili poszedł w
gł b jaskini, poszperał w skrzynce, w której le ały cz ci silnika i wrócił z
zaszpuntowan z jednej strony rurk . - Wła nie tego nam potrzeba. Kompletne
wyposa enie dla anarchisty-amatora. Robiłe ju kiedy bomby, Nick?
- To chyba mało prawdopodobne, nie uwa asz?
- Pewnie. To nie twoja działka. Ale ja ju miewałem z tym do czynienia. Kiedy
jest si po stronie przegrywaj cych, zaczyna zwykle brakowa pieni dzy i sporo
rzeczy trzeba łata . Zło yłem kiedy z sze ciu wraków całkiem sprawny czołg. -
U miechn ! si . - Ale ta robota przypomina mi za bardzo histori o Moj eszu -
wyrabianie cegieł bez słomy.
Wyczy cił dzbanek do kawy i starannie go wytarł, a potem wsypał do rodka
utarty nawóz i cały czas mieszaj c, dodawał stopniowo sproszkowany w giel.
Kiedy uznał, e proporcje s ju wła ciwe, podał dzbanek Folletowi.
- Mieszaj dalej - przynajmniej nie b dziesz si nudził. Podniósł puszk z
olejem nap dowym i popatrzył na ni bez przekonania.
- W przepisie jest mowa o ropie. Nie wiem, czy to si nada. Ale nie dowiemy
si , dopóki nie spróbujemy, wi c trzeba wszystko zmiksowa . - Wlał troch oleju
do trzymanego w wyci gni tej r ce dzbanka. - Mieszaj, Johnny. Nie mo na
dolewa za du o, eby nie zrobiła si z tego pasta. Masa musi by na tyle
wilgotna, by si nie kruszyła, kiedy ci nie si j w r ce.
- ciskaniem zajmij si sam-stwierdził Follet - Ja ciskam tylko dziewczyny.
160
Tozier roze miał si .
- S tak samo wybuchowe, je eli nieodpowiednio si do nich podejdzie. Daj mi
to. - Spróbował ugnie mas w r ce, a potem dolał jeszcze troch oleju. Okazało
si , e za du o i trzeba było wyrówna proporcje, dodaj c nawozu i w gla.
Dopiero po pewnym czasie doszedł do wniosku, e wszystko jest jak nale y i
powiedział: - W porz dku. Teraz zrobimy bomb .
Wzi ł rurk , sprawdził, czy jest dobrze zaszpuntowana, po czym zacz ł
napełnia j z drugiego ko ca mieszank wybuchow , któr wpychał do rodka
długim pr tem. Follet przygl dał si temu przez chwil i nagle powiedział
nerwowo:
- Andy, zostaw to. Tozier znieruchomiał.
- O co chodzi?
- To.rurka ze stali, prawda? - zapytał Follet.
- No i co?
- I upychasz mas stalowym pr tem. Na miło bosk , nie zrób iskry!
Tozier wypu cił powietrze z płuc.
- Postaram si - stwierdził i zacz ł du o ostro niej porusza pr tem. Napełnił
cał rurk mas , starannie j upychaj c, a potem wzi ł do r ki zegar, nastawił go
i wcisn ł trzpie detonatora w koniec rurki. - W gł bi jaskini le y par kawałków
blachy, a skrzynia, na której siedzi Warren, jest skr cona rubami. Dzi ki temu
b dziemy mogli przymocowa rurk do drzwi.
Potrwało to bardzo długo, gdy musieli pracowa w ciszy, obawiaj c si , by
stra nicy nie zwrócili na nich uwagi. Zanim sko czyli, mały scyzoryk Toziera,
którego u ywali jako prowizorycznego rubokr ta, miał połamane wszystkie
ostrza. Tozier przyjrzał si krytycznie bombie, a potem popatrzył na zegarek.
- Zaj ło nam to wi cej czasu ni przypuszczałem. Jest ju prawie pi ta.
Zostało niewiele ponad pół godziny.
- Nie chc wyj na zrz d - stwierdził Follet-ale siedzimy teraz zamkni ci w
jaskini z bomb , która zaraz wybuchnie. Pomy lałe o tym drobiazgu? -
- Je eli poło ymy si z tyłu, za tamtymi skrzyniami, powinni my by
bezpieczni.
- Dobrze, e jest z nami lekarz - powiedział Follet. - Mo e pan si okaza
potrzebny, Nick, je eli ta petarda naprawd zadziała. Id znale sobie jaki
bezpieczny k t.
Warren i Tozier poszli za nim w gł b jaskini i zbudowali tam prowizoryczn
barykad ze skrzy , a potem poło yli si , u ywaj c worków ze słom jako
materacy. Przez nast pne pół godziny czas bardzo si dłu ył. Warren był
zdumiony, bo w pewnej chwili poczuł, e usypia. miałby si , gdyby kto mu
powiedział, e co podobnego mo e si zdarzy w tak krytycznej sytuacji. Nie było
w tym jednak wła ciwie nic dziwnego, bior c pod uwag , e nie spał ju drug
dob .
Tozier obudził go kuksa cem.
- Zostało pi minut. B d gotowy.
Warrenowi kł biło si w głowie mnóstwo pyta . Czy ta idiotyczna bomba
Toziera zadziała? Je eli tak, czy oka e si wystarczaj co skuteczna? A mo e a za
bardzo? Follet wyraził ju swoje obawy na ten temat.
161
- Cztery minuty - oznajmił Tozier, wpatruj c si w zegarek. - Johnny, ruszasz
pierwszy, potem Nick. Ja biegn na ko cu.
Mijały sekundy i Warren obserwował, jak ogarnia go coraz wi ksze napi cie.
Zaschło mu w gardle i odczuwał dziwne ssanie w oł dku, jakby był bardzo
głodny. Jaki zak tek jego wiadomo ci odnotowywał beznami tnie te objawy.
„A wi c to jest uczucie przera enia" - pomy lał.
- Trzy minuty - oznajmił Tozier, a zaledwie to powiedział, od strony drzwi
rozległy si jakie odgłosy. - Niech to szlag! -wyszeptał. - Kto wchodzi.
- W cholernie dobrym momencie - mrukn ł Follet.
Zaskrzypiały otwierane drzwi, a kiedy Tozier uniósł ostro nie głow , zobaczył
w szarym wietle poranka sylwetki jakich m czyzn. Drwi cy glos Ahmeda odbił
si echem od kamiennych cian:
- Có to, wszyscy pi ? Nikogo nie m cz wyrzuty sumienia? Tozier podniósł
si na łokciu i przeci gn ł si , jakby wła nie go obudzono.
- Czego pan znowu chce, do cholery? - zapytał opryskliwym tonem.
- Chc z kim porozmawia - odparł Ahmed. - Któ to mógłby by ? Jak pan
my li, panie Tozier, kogo powinni my zabra najpierw?
Tozier próbował zyska na czasie. Spojrzał na zegarek i powiedział:
- Na mój gust, za wcze nie pan zaczyna. Prosz wróci za godzin . Albo niech
pan lepiej w ogóle nie wraca. Jeszcze półtorej minuty. Ahmed rozło ył r ce.
- ałuj , e nie mog spełni pa skiej pro by. Mój ojciec le sypia - to starszy
człowiek. Wła nie si obudził i bardzo si niecierpliwi.
- W porz dku - odparł Tozier. - Ej, wy dwaj, obud cie si ! Za minut macie
by na nogach. Słyszycie? Za minut !
Warren poj ł wypowiedziane z naciskiem słowa i przylgn ł do podłogi.
- O co chodzi, Andy? - odezwał si . - Jestem zm czony.
- A, pan Warren - powiedział Ahmed. - Mam nadziej , e dobrze pan spał. -
Jego głos nabrał ostrego tonu: - Wstawa , wszyscy. A mo e mam kaza was st d
wyci gn ? Ojciec czeka ju , eby wam pokaza , jak wygl da typowa kurdyjska
go cinno - oznajmił i roze miał si .
Tozier zd ył na niego spojrze , zanim rzucił si na ziemi . Ahmed jeszcze si
miał, kiedy nast piła eksplozja. Wyrwane z zawiasów drzwi poleciały z impetem
na roze mianego człowieka, przygniataj c go do skalnej ciany. Podniósł si
tuman kurzu, a w oddali słycha było czyj krzyk.
- Naprzód! - wrzasn ł Tozier.
Zgodnie z planem Follet pierwszy znalazł si za drzwiami. Zrobił skr t w
lewo, potkn ł si o le ce na skalnej półce ciało i o mało nie spadł z kraw dzi
urwiska. Warren, który biegł tu za nim, błyskawicznie wyci gn ł r k i uchronił
go przez upadkiem.
Follet szybko si pozbierał i pop dził wzdłu skalnej półki. Tam, gdzie
zaczynała si cie ka, stał stra nik. Rozdziawił ze zdumienia usta i próbował
po piesznie zdj karabin. Follet dopadł go, zanim tamten mógł skorzysta z
broni i dał mu pi ci w twarz. Wewn trz pi ci miał du y stalowy pr t i Warren
wyra nie usłyszał chrz st mia d onej szcz ki. Stra nik wydał zdławiony j k i
upadł. Prowadz ca w dolin w ska cie ka była wolna.
162
Follet zbiegał po niej niebezpiecznie szybko, lizgaj c si i potykaj c. Spod
jego butów osuwały si lawiny kurzu i kamieni. Warren zawadził nog o skał i
poleciał do przodu, my l c przez ułamek sekundy, e upadnie, ale Tozier chwycił
go sw pot n dłoni za pasek i przytrzymał. To były jedyne trudno ci, jakie
napotkali schodz c w dolin .
Tymczasem w okolicy zacz ły si dzia ró ne rzeczy. Wybuchła strzelanina,
przy czym jazgot r cznej broni przeplatał si z powa niej brzmi cymi odgłosami
wybuchaj cych granatów. Jedna z odleglejszych jaski wyleciała z hukiem w
powietrze, a cz skalnej półki osun ła si nagle w dolin . Metcalfe „odwracał
uwag przeciwnika", wywołuj c co w rodzaju małej wojny.
Biegli w kierunku land-roverów w nikłym wietle poranka. Jaki człowiek z
przetr conym kr gosłupem le ał, wij c si z bólu, poni ej jaskini, w której ich
wi ziono i Warren domy lił si , e wybuch bomby Toziera zdmuchn ł go ze
skalnej półki. Przeskoczył przez poruszaj ce si jeszcze ciało i pop dził za
Folletem. Za sob słyszał miarowy stukot butów Toziera.
Nagły hałas spłoszył niewielkie stado przywi zanych w pobli u wielbł dów.
Niektóre z nich zacz ły si szarpa , powyrywały słupki i pop dziły wzdłu doliny,
powoduj c jeszcze wi ksze zamieszanie. Warrenowi bzykn ło co koło ucha,
potem usłyszał ostry brzd k i wist kuli odbijaj cej si od skały. Poj ł, e w ród
ogólnego popłochu kto zd ył oprzytomnie ju na tyle, by do nich strzela . Nie
miał jednak czasu zamartwia si z tego powodu. Koncentrował uwag wył cznie
na tym, by jak najszybciej dosta si do land-roverów.
Miał do przebycia sto jardów. Oddech wi zł mu w gardle, gdy wyt ał płuca,
a jeszcze bardziej gdy napinał nogi. Z przodu pojawiło si nagle przed pojazdami
trzech Kurdów i jeden z nich przykl kał ju z podniesionym karabinem, gotów
wystrzeli z bliskiej odległo ci. Wygl dało na to, e nie mo e chybi , ale kula
trafiła przebiegaj cego wła nie wielbł da. Follet uskoczył w prawo,
wykorzystuj c słaniaj ce si zwierze jako osłon . Inny szalej cy wielbł d powalił
drugiego z Kurdów.
Follet skoczył na niego, z całej siły wbijaj c mu w gardło czubek buta. Si gn ł
po le cy karabin i zacz ł strzela w biegu, pr dko, lecz niedokładnie.
Niespodziewany grad kul wystarczył jednak, aby dwaj przeciwnicy rzucili si do
ucieczki i droga była wolna.
Pozostawiali za sob jeden wielki chaos, gdy rozszalałe wielbł dy wyrywały
si , kopały i coraz wi cej zwierz t, uwolniwszy si z p t, uciekało w dolin .
Warren pomy lał pó niej, e jedynie to ich uratowało. aden ze znajduj cych si
w pobli u Kurdów nie mógł w tym zamieszaniu celnie strzela i kule trafiały w
powietrze. Dobiegł do najbli szego land-rovera, jednym szarpni ciem otworzył
drzwiczki i wskoczył do rodka.
Przekr ciwszy kluczyk w stacyjce zobaczył, e drugi land-rover rusza,
buksuj c kołami, a Tozier biegnie obok. Wskoczył do wozu dopiero wtedy, gdy
Follet otworzył mu drzwiczki. Kule wzbiły fontanny piasku w miejscu, gdzie
jeszcze przed chwil były nogi Toziera, ale on siedział ju bezpiecznie w kabinie.
Warren, przerzucaj c ostro biegi, ruszył za Folletem z nadziej , e tamten
pami ta drog do w wozu.
163
Rzucił okiem w boczne lusterko i zobaczył, e z tyłu jedzie wielka ci arówka.
To zapewne Metcalfe starał si zablokowa w wóz. Ruchoma przednia szyba
ci arówki była podniesiona i Warren zobaczył z daleka opalon twarz i błysk
białych z bów. Metcalfe po prostu si miał! Rzut oka wystarczył te Warrenowi,
by zorientowa si , e z ci arówk co jest nie w porz dku. Ci gn ła za sob
g st chmur czarnego dymu, który kł bił si i płyn ł w kierunku doliny. Nagle
gdzie z tyłu rozległy si dwa krótkie głuche uderzenia i boczne lusterko land-
rovera w jednej chwili rozpadło si na kawałki.
Warren gwałtownie nacisn ł gaz i pop dził za Folletem, który wje d ał
wła nie do w wozu. Pami tał jak przez mgł , e o sto jardów dalej jest ostry
zakr t, ale pojawił si on nadspodziewanie pr dko, musiał wi c błyskawicznie
hamowa , aby nie wpa na Folleta.
Słysz c za plecami gło ny huk, odwrócił głow , aby si obejrze . Metcalfe
zjechał w bok i uderzył ci arówk w cian w wozu, całkowicie blokuj c
przejazd. Gramolił si wła nie przez przedni szyb , a z ci arówki wydobywał
si nadal g sty czarny dym. Warrenowi przyszło na my l, e było to celowe.
Metcalfe mógł postawi zasłon dymn , eby ukry ich ucieczk w kierunku
w wozu.
Metcalfe przybiegł, wymachuj c automatem, pokiwał do Folleta, który
siedział w pierwszym wozie i krzykn ł: - Jedziemy! - Potem wskoczył na fotel
obok Warrena i powiedział zdyszany: - Zaraz b dzie tu piekielna eksplozja. Ta
ci arówka, która tak ładnie si pali, jest pełna pocisków od mo dzierzy.
Follet ruszył, a Warren pojechał za nim. Zaledwie znale li si za zakr tem, w
płon cej ci arówce nast pił pierwszy wybuch, któremu towarzyszyły takie
odgłosy, jakby pułk piechoty odbywał wiczenia na strzelnicy.
- Otworzyłem par skrzynek z amunicj i troch tego porozrzucałem -
wyja nił Metcalfe. - Przez najbli sze pół godziny przechodzenie obok tej
ci arówki b dzie cholernie ryzykowne. Warren stwierdził, e nie potrafi
opanowa dr enia r k na kierownicy i jad c przez pełen zakr tów w wóz czynił
rozpaczliwe wysiłki, aby si uspokoi .
- Czy mo emy napotka tu jaki opór? - zapytał.
- To cholernie prawdopodobne - odparł Metcalfe, odbezpieczaj c automat.
Zobaczywszy mikrofon, wzi ł go do r ki. - Działa? Jest podł czony?
- B dzie działał, je eli si go uruchomi. Nie wiem tylko, czy Andy jest na
podsłuchu.
- Na pewno - stwierdził z przekonaniem Metcalfe, pstrykaj c przeł cznikami.
- Taki stary wyga, jak on, nie zaniedbuje ł czno ci. - Podniósł mikrofon do ust. -
Cze , Andy. Słyszysz mnie? Odbiór.
- Słysz ci , Tom - odezwał si metaliczny głos Toziera. - Znakomicie wszystko
zorganizowałe . Odbiór.
- Jestem do usług - odparł Metcalfe. - Mo emy jeszcze napotka opór.
Fahrwaz ma przyczółek po drugiej stronie w wozu. Najwy ej kilkunastu ludzi,
ale uzbrojonych w karabin maszynowy. Masz jaki pomysł? Odbiór.
Z gło nika rozległ si stłumiony okrzyk, po czym Tozier zapytał:
- Ile mamy czasu? Odbiór.
164
- Około dwudziestu minut. Najwy ej pół godziny. Odbiór. Gło nik zaszumiał,
a potem lekko zatrzeszczał.
- Sta my gdzie na uboczu - powiedział Tozier. - Chyba sobie poradzimy.
Wył czam si .
Metcalfe odło ył mikrofon na miejsce.
- Andy to dobry chłopak - powiedział beznami tnie. - Ale tym razem musi si
okaza cholernie dobry. - Przekr cił przewieszon na ramieniu torb , aby móc j
rozpi , po czym wskazał kciukiem w tył pojazdu. - Id tam, ale zaraz wróc .
Wspi ł si na tył land-rov ra i Warren, zerkaj c we wsteczne lusterko,
zobaczył, e co pewien czas podnosi r k , jakby co wyrzucał. Kiedy wrócił na
swoje miejsce, cisn ł przez okno pust torb .
- Co pan tam wyrzucał? - zapytał zaintrygowany Warren.
- Kotwiczki. Przebijaj opony - odparł Metcalfe z u miechem. -Zawsze
upadaj w taki sposób, e jeden kolec sterczy w gór . Kurdowie cz sto z nich
korzystaj , kiedy cigaj ich irackie patrole z wozami pancernymi. Nie widz
powodu, by nie mogli raz sami na nie wjecha .
Warrenowi przestały si trz
r ce. Rzeczowo i opanowanie tego człowieka
podziałały na niego uspokajaj co. Zwolnił przed nast pnym ostrym zakr tem i
zapytał:
- Jak pan zorganizował t cała hec w dolinie?
- Wznieciłem po ar w składzie amunicji - oznajmił wesoło Met-calfe - i
podło yłem ładunek z opó nionym zapalnikiem w magazynie z pociskami do
mo dzierzy. Przywi załem te sznurki do całego mnóstwa granatów, mocuj c je z
drugiej strony do ci arówki. Kiedy ruszyła, poci gn ła za wszystkie zawleczki i
granaty - zacz ły wybucha . Mo e staruszek Fahrwaz ma jeszcze karabiny, które
mu przywiozłem, ale nie b dzie miał czym z nich strzela .
Daleko za nimi rozległy si kolejne eksplozje, których odgłos stłumiły skaliste
ciany w wozu. Metcalfe u miechn ł si z zadowoleniem, a Warren zapytał:
- Jak daleko jeszcze?
- Jeste my mniej wi cej w połowie drogi. - Wzi ł mikrofon i poło ył go sobie
na kolanach. Po chwili zbli ył go do ust i powiedział: - Doje d amy, Andy.
Zatrzymaj si za nast pnym zakr tem. Odbiór.
- W porz dku, Tom. Bez odbioru.
Kiedy Follet zacz ł zwalnia , Warren zatrzymał wóz. Metcalfe zeskoczył na
ziemi i podszedł do Toziera, który zapytał:
- Jak mamy sytuacj ? Metcalfe wskazał głow na drog .
- W wóz ko czy si zaraz za tym zakr tem. Jest tam niewysokie skaliste
wzgórze - w Południowej Afryce mówimy na nie „kopje". Góruje nad wej ciem
do w wozu, a nasi chłopcy s na jego szczycie.
- Jak to daleko st d? Metcalfe zadarł głow .
- Jakie czterysta jardów. - Wskazał r k cian w wozu. - Je eli si tam
wdrapiesz, sam si przekonasz.
Tozier spojrzał w gór , kiwn ł głow i odezwał si do Warrena:
- Nick, pomo esz Johnny'emu. Najpierw wyjmij zapasowe koło. I zrób to
ostro nie - bez adnych metalicznych odgłosów.
165
- Zapasowe koło...? - powtórzył Warren, marszcz c brwi. Ale Tozier zd ył
si ju oddali i rozmawiał z Folletem. Warren wzruszył tylko ramionami i
wyci gn ł korb , aby odkr ci ruby mocuj ce zapasowe koło.
Metcalfe i Tozier zacz li si wspina po zboczu w wozu, Follet za przyszedł
pomóc Warrenowi. Wyj li zapasowe koło i Follet toczył je po ziemi, jakby szukał
dla niego jakiego specjalnego miejsca. Wreszcie ostro nie je poło ył i wrócił do
Warrena.
- Niech pan wyci gnie lewarek - powiedział i, ku zaskoczeniu Warrena,
wsun ł si po land-rover, ciskaj c w r ce klucz.
Warren znalazł lewarek i poło ył go na ziemi. Follet powiedział stłumionym
głosem: „Prosz mi pomóc", wi c Warren przykl kn ł i zobaczył, e tamten
pracowicie zdejmuje z rury wyd nowej tłumik. Wzi wszy go do r ki, przekonał
si , e jest zaskakuj co ci ki i tylko troch nagrzany. Kiedy wymontowali
tłumik, Follet odkr cił jeszcze par rub i ci gn ł przymocowane do niego
przegrody.
- Niech pan zaniesie go tam - powiedział, wskazuj c głow w kierunku koła.
Johnny sam wzi ł lewarek i skrzynk z narz dziami. Warren rzucił tłumik obok
koła i zapytał:
- Co my wła ciwie robimy?
- Składamy mo dzierz - wyja nił Follet. - Koło posłu y za podstaw . Dzi ki
Kryzie opiera si mocno o ziemi . Tłumik b dzie luf . Nie przypuszczał pan, e do
land-roverów produkuje si takie tłumiki, prawda? - Zacz ł si pieszy . - Te
uchwyty mocuje si tutaj, do koła. Prosz mi pomóc.
Uchwyty pasowały idealnie do naci w kole. Follet przeci gn ł pr t przez
rz d otworów.
- Ten lewarek zast pi mechanizm podno nika - wyja nił. - Montuje si go w
ten sposób, e kiedy obraca si korb , lufa podnosi si albo opada. Prosz tylko
dokr ci te ruby, dobrze?
Pobiegł z powrotem do wozów, pozostawiaj c Warrena oniemiałego ze
zdumienia, nie na tyle jednak, by zapomniał, e trzeba si pieszy . Po chwili
Follet wrócił i rzucił na ziemi zwykł ekierk z przezroczystego plastiku.
- Trzeba j przykr ci do podno nika. S ju tam wywiercone otwory.
Warren przymocował ekierk w odpowiednim miejscu i zobaczył, e słu y
jako prosty dalmierz.
Metcalfe i Tozier obserwowali tymczasem z wysoka skaliste wzgórze. Le ało
rzeczywi cie w odległo ci około czterystu jardów. Widzieli wyra nie kilku
stoj cych na szczycie m czyzn.
- Czy Fahrwaz ma z nimi kontakt przez telefon albo co w tym rodzaju? -
zapytał Tozier.
Metcalfe przechylił głow , nasłuchuj c odległego grzmotu.
- W tej sytuacji nie jest mu potrzebny - stwierdził. - Ci chłopcy doskonale
słysz , co si dzieje. Zaczynaj si ju niepokoi . Spójrz na nich.
Ludzie na wzgórzu obserwowali wej cie do w wozu, ywo gestykuluj c.
Tozier wyj ł niewielki kompas i starannie go ustawił.
- Mamy mo dzierz - oznajmił. - Johnny Follet wła nie go składa. Mamy te
lekki karabin maszynowy. Je eli go tu wci gniemy, b dziesz mógł ostrzela szczyt
166
wzgórza i sprowokowa ich ogie . -Odwrócił si i spojrzał ponownie na
mo dzierz. - Jak tylko si dowiemy, gdzie maj cekaem, załatwimy go pociskami
z mo dzierza.
- Ale z ciebie podst pna kanalia, Andy - powiedział czule Metcalfe. - Zawsze
to powtarzam i Bóg mi wiadkiem, e mam racj .
- Nasz kaem nie ma ta my ani b bna, tylko lejek, do którego wrzuca si
pojedyncze naboje. Powiniene sobie z nim poradzi .
- To mi przypomina japo skie „nambu". Dam sobie rad .
- B dziesz te naszym zwiadem artyleryjskim - dodał Tozier. -Postrzelamy z
dołu na o lep. Pami tasz sygnały, których u ywali my w Kongo?
- Pami tam - odparł Metcalfe. - Wci gnijmy ten kaem na gór . Nie zdziwi
si , je eli ci chłopcy zejd do w wozu, eby sprawdzi , co si dzieje.
Kiedy znale li si na dole, Warren dokr cał w mo dzierzu ostatni rub .
Metcalfe popatrzył z niedowierzaniem:
- Co za obł dna maszyneria! To naprawd działa?
- Działa - odparł lakonicznie Tozier. - Sprawd , jak Johnny radzi sobie z
kaemem. Zostało niewiele czasu.
Przykl kn ł na jedno kolano, sprawdził, czy mo dzierz jest dobrze
zmontowany, a potem zacz ł go ustawia zgodnie ze wskazaniami kompasu.
- Damy zasi g czterystu jardów - powiedział. - I oby si udało.
- Nie wierzyłem ci, kiedy mówiłe , e mamy mo dzierz - przyznał Warren. - A
co z pociskami?
- To s bomby - poprawił go Tozier. - Mamy ich zaledwie kilka. Zauwa yłe
mo e, e jeste my nie le zaopatrzeni w ga nice. Jedna le y pod mask obok
silnika, jedna pod desk rodzielcz i jedna z tyłu. W obu wozach jest ich w sumie
sze - i tyle wła nie mamy bomb. Pomó mi je wyci gn .
Metcalfe wspi ł si po cianie w wozu z powrotem na swoje stanowisko,
wlok c za sob lin . Kiedy ju si tam ulokował, wci gn ł do góry kaem, napełnił
lejek nabojami i poło ył bro przed sob , opieraj c j mocno na nó kach.
Starannie wymierzył celownik w niewielk grup na wzgórzu, po czym odwrócił
głow i pomachał r k .
Tozier odpowiedział mu i skin ł na Folleta.
- We ten rozpylacz, który przyniósł Tom, i le z powrotem do najbli szego
zakr tu. Je li tylko co si tam poruszy, strzelaj. Follet wskazał na mo dzierz.
- A co z tym?
- Nick i ja damy sobie rad . Nie b dzie adnej kanonady - mamy tylko sze
pocisków. Id ju . Chciałbym by spokojny, e kto mnie od tyłu ubezpiecza.
Follet skin ł głow , wzi ł do r ki erkaem i po piesznie si oddalił. Tozier
odczekał dwie minuty, po czym dał znak Metcalfe'owi. Ten wykonał kilka ruchów
ramionami, eby je rozlu ni , przyło ył policzek do kolby i spojrzał przez
celownik. Zobaczył wyra nie pi ciu m czyzn. Nacisn ł delikatnie spust i
mierciono ne pociski pomkn ły w kierunku wzgórza z pr dko ci dwóch i pół
tysi cy stóp na sekund . Z tej odległo ci nie mógł chybi . Przesuwał powoli kara-
bin, kosz c gradem kul wierzchołek wzgórza i w pewnej chwili nie ujrzał ju tam
nikogo.
167
Przerwał ogie i czekał, a co si zdarzy. Poruszaj c si bardzo wolno,
wysun ł r k i wrzucił do lejka gar naboi. Ta pierwsza długa seria kosztowała
go ogromn ilo amunicji. Zlustrował uwa nie wzgórze, nie dostrzegł tam
jednak adnego ruchu.
Dwukrotnie rozległ si wystrzał z karabinu, ale obie kule chybiły. Kto
strzelał na o lep. Cekaem ustawiono na przyczółku w taki sposób, eby
kontrolował otwart przestrze przed wej ciem do w wozu. Najwyra niej nikt
nie wzi ł pod uwag , e atak mo e nast pi od tyłu, potrzebowali wi c troch
czasu na reorganizacj . U miechn ł si ze zło liw satysfakcj na my l o
szale czych wysiłkach, jakie niew tpliwie czyniono po drugiej stronie wzgórza.
Przera enie tych ludzi te musiało by niemałe.
Karabin znowu wypalił dwa razy z rz du i Metcalfe doszedł do wniosku, e
strzelaj dwie ró ne osoby. Miał ci gn na siebie ogie , postanowił wi c
podra ni przeciwnika. Ponownie nacisn ł spust i wypu cił oszcz dn krótk
seri pi ciu pocisków. Tym razem odpowiedział mu ci gły ogie cekaemu i grad
kul, uderzaj cych o skały na lewo od niego, trzydzie ci jardów w bok i dziesi w
dół.
Nie zauwa ył, sk d strzelano, wypu cił wi c kolejn krótk seri , która
ponownie wywołała odzew. Tym razem ich zlokalizował. Przenie li cekaem na
drug stron wzgórza i ukryli go za stosem kamieni, mniej wi cej w połowie
wysoko ci zbocza. Dał znakTozierowi, który pochylił si , aby nastawi mo dzierz.
Tozier poci gn ł za sznur i mo dzierz wypalił. Warren zobaczył na tle nieba
cienk smug dymu, kiedy pocisk zatoczył łuk i znikn ł z pola widzenia,
natomiast Tozier patrzył ju w kierunku Metcalfe'a, aby dowiedzie si o wynik
próbnego strzału.
Mrukn ł z niezadowoleniem, gdy Metcalfe pokazał mu r k jakie
skomplikowane znaki.
- O trzydzie ci jardów za blisko - i dwadzie cia bardziej w lewo. - Zmienił k t
podniesienia i lekko przesun ł mo dzierz, po czym ponownie go załadował. -
Teraz powinno by lepiej. - Mo dzierz wystrzelił po raz drugi.
Kolejna bomba eksplodowała dokładnie na linii stanowiska cekaemu, ale za
daleko. Jaki człowiek rzucił si do ucieczki i Metcalfe z zimn krwi powalił go
krótk seri na ziemi , po czym dał znak Tozierowi, by zredukował odległo .
„S ju na pewno ogłupiali z przera enia" - pomy lał, ale natychmiast zmienił
zdanie, gdy cekaem odezwał si ponownie, i tu pod jego stanowiskiem, jak za
dotkni ciem czarodziejskiej ró d ki, wystrzeliły w gór fontanny ziemi, a nad
głow przeleciały mu ze wistem odłamki skał. Musiał szuka schronienia, gdy
miejsce, w którym przed chwil si znajdował, zasypał grad ołowiu, a uderzenia
kul wytr ciły mu z r ki bro .
Ale trzecia bomba była ju wówczas w powietrzu. Usłyszał jej wybuch i ogie
cekaemu raptownie umilkł. Podniósł si i wyjrzał ostro nie w kierunku wzgórza.
Delikatna smuga dymu unosz cego si nad ziemi w ten bezwietrzny poranek
wyznaczała miejsce upadku bomby - dokładnie na stanowisku cekaemu. Usłyszał
za plecami przygłuszony huk, gdy mo dzierz ponownie wystrzelił i jeszcze jedna
bomba upadła niemal w tym samym miejscu.
168
Odwrócił si i krzykn ł: - Wystarczy! Ju oberwali! - Potem zacz ł schodzi
po zboczu, po lizn ł si i zjechał na dół, w ko cu stan ł jednak na nogi. Podbiegł
do mo dzierza i powiedział zdyszany: -Ruszajmy w drog , póki si nie otrz sn .
Rozpieprzyli mi to twoje cacko, Andy.
- Ju si wysłu yło - stwierdził Tozier, wło ył w usta dwa palce i zagwizdał
ostro jak uliczny włócz ga: - Johnny powinien to usłysze .
Warren pobiegł do land-rovera i wł czył silnik, a Metcalfe wskoczył na
siedzenie obok niego.
- Ten Andy jest niesamowity - zagadn ł. - Co za wspaniała kanonada! -
Warren ruszył tak ostro, e Metcalfe'owi odskoczyła do tyłu głowa. - Ostro nie,
bo zrobi mi pan krzywd !
Oba land-rovery z rykiem silników wyjechały z w wozu i min ły wzgórze,
które spowijała nadal lekka mgiełka dymu. Follet siedział z tyłu pierwszego wozu,
maj c przygotowan bro , okazało si to jednak zbyteczne. Nikt do nich nie
strzelał, nie dostrzegli te adnego ruchu. Warren zobaczył jedynie na skalistym
zboczu trzy kupki łachmanów.
Metcalfe zdj ł mikrofon.
- Przepu nas, Andy. Znam drog . Lepiej si po pieszy , zanim Ahmed
odblokuje przejazd. Odbiór.
- Nie zrobi tego - stwierdził Tozier. - Nie yje. Zderzył si z drzwiami. Odbiór.
- Niesamowite! - powiedział ze zdumieniem Metcalfe. - To był ukochany syn
starego. Tym bardziej nale y si pieszy . Fahrwaz b dzie dny zemsty. Im
szybciej wydostaniemy si z tego kraju, tym lepiej. A to znaczy, e musimy p dzi
do Mosulu na mi dzynarodowe lotnisko. Zjed cie na bok - wyprzedzamy was.
Bez odbioru.
Odło ył mikrofon i powiedział:
- Doktorze, je eli chce pan jeszcze leczy ludzi, zamiast ich zabija , niech si
pan modli, eby ten gruchot nie nawalił, zanim miniemy As-Sulajmanija.
Naprzód, doktorze - i to pr dko!
169
Rozdział 9
Dwa dni pó niej wyl dowali na mi dzynarodowym lotnisku Khaldeh w
Libanie i pojechali taksówk do Bejrutu. Land-rovery pozostały w Mosulu pod
opiek jednego podejrzanych przyjaciół Metcalfe'a. Wysłu yły si ju i nie były
im wi cej potrzebne.
- Bejrut to nasza ostatnia szansa - stwierdził Tozier. Kiedy zameldowali si w
hotelu. Warren oznajmił:
- Zadzwoni do Londynu. Hellier powinien nas poinformowa , co si tu dzieje.
B dzie wiedział, gdzie znale Mike'a i Dana. Potem postanowimy, co robi dalej.
- Chciałbym teraz mocno zacisn r ce na pi knej szyi Jeanette - powiedział
brutalnie Metcalfe.
Warren spojrzał na Toziera i uniósł brwi. Tozier odezwał si cicho:
- Jeste nadal po naszej stronie, Tom?
- Jestem. Mówiłem ci, e nie lubi , jak mnie wykorzystuj . Mo na mnie kupi
- tak jak ciebie - ale na moich warunkach. A to zawsze oznacza: adnych
narkotyków.
- Wi c proponuj , eby zostawił pann Delorme w spokoju - powiedział
Tozier. - Ona si teraz nie liczy. Chodzi nam o heroin . Kiedy ju j zniszczymy,
zajmiesz si t kobiet .
- Z wielk przyjemno ci - stwierdził Metcalfe.
- W porz dku - odezwał si ponownie Tozier. - Johnny, wynajmij samochód -
albo lepiej dwa. Musimy si swobodnie porusza . Jak tylko Nick skontaktuje si z
Hellierem, bierzemy si do roboty.
Kiedy jednak Warren zadzwonił do Londynu, panna Walden oznajmiła mu,
e Hellier jest w Bejrucie. Wystarczył szybki telefon do hotelu Saint-Georges i w
pół godziny pó niej siedzieli wszyscy w apartamencie Helliera, przedstawiaj c mu
Metcalfe'a.
- Doł czył do nas w najbardziej odpowiednim momencie. Hellier rozejrzał si
wkoło.
- Gdzie jest Bryan?
- Powiem panu pó niej - je li naprawd chce pan wiedzie - odparł Warren.
Zaczynał odnosi si do Helliera z niech ci . Facet twierdził, e jest dny krwi,
ale jak dot d nie nara ał na szwank własnej skóry, a w Londynie sprawy
przedstawiały si zupełnie inaczej ni na Bliskim Wschodzie. Hellier wyj ł z
teczki jakie papiery.
- Abbot co pokr cił. Przekazał mi informacj , e Delorme przemyca dwa
tysi ce funtów heroiny. Moim zdaniem to bzdura, ale nie mog znale Abbota,
eby te dane zweryfikowa .
- Potwierdzam, e s prawdziwe - oznajmił Warren. - Gdyby nie Andy i
Johnny, byłyby tego dwie tony, zamiast jednej.
- Niech mi pan wszystko opowie - poprosił Hellier. Warren spełnił jego
pro b , niczego nie opuszczaj c. Kiedy doszedł do tego, jaki los spotkał Bena
Bryana, stwierdził z gorycz :
- Post pił cholernie głupio. Mam wyrzuty sumienia, e pozwoliłem mu
zawróci .
170
- Bzdura! - zaprotestował Follet. - Ben sam dokonał wyboru. Warren
zrelacjonował ich kolejne przygody, a kiedy sko czył, Hellier był bardzo blady.
- To mniej Wi cej wszystko - stwierdził Warren bez entuzjazmu. - Przez cały
czas nam nie wychodziło. Hellier b bnił palcami po stole.
- Chyba nie mo emy ci gn tego dalej. To sprawa dla policji -niech si ni
zajm . Mamy ju teraz wystarczaj co du o dowodów. Głos Toziera zabrzmiał
stanowczo:
- Policja nie mo e si o tym dowiedzie . Niech pan nie zapomina, w jaki
sposób zdobyli my dowody. - Odwrócił si do Warrena: -Nikogo nie zabiłe ,
Nick?
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł Warren, rozumiał jednak, co Tozier
mana my li.
- Czy by? A co zdarzyło si w Iranie na farmie Fahrwaza, tej nocy gdy
wysadzili my laboratorium? Johnny jest przekonany, e przejechali cie
człowieka.
- Stukn li my go tak, e nie miał szans - przyznał Follet. - Poza tym le ał
jeszcze na drodze, kiedy tamt dy wracali my.
- Ten człowiek do nas strzelał - powiedział ze zło ci Warren.
- Powiedz to ira skiej policji - stwierdził pogardliwie Tozier. - Co do mnie, nie
b d owija w bawełn , e w czasie tej ekspedycji zabijałem ludzi. Ahmed zgin ł
od bomby, któr pomógł mi zrobi Warren. Par nast pnych osób załatwili my z
mo dzierza. Na mój gust, spowodowali my we dwóch mier kilkunastu ludzi. -
Pochylił si naprzód. - Zwykle jestem kryty - pracuj dla rz du, co upowa nia
mnie do zabijania. Ale tym razem jest inaczej i zgodnie z prawem cywilnym mog
zawisn na szubienicy. Dotyczy to nas wszystkich. -Wycelował w Helliera
wskazuj cy palec. - Pana tak e. Jest pan tak samo winny - brał pan udział w
planowaniu przest pstwa, wi c prosz dobrze si zastanowi , zanim wezwie pan
gliny.
Hellier achn ł si .
- Naprawd pan s dzi, e cigano by nas za zabicie jakich m tów? - spytał z
pogarda.
- Nic pan nie rozumie, prawda? - stwierdził Tozier. - Wytłumacz temu
kretynowi, Tom.
Metcalfe u miechn ł si pod nosem.
- Rzecz w tym, e tutejsi ludzie s czuli na punkcie swojej narodowej dumy.
We my na przykład Irakijczyków. Nie przypuszczam, eby prezydent Bakr ronił
łzy z powodu mierci paru Kurdów - w ko cu sam próbuje si z nimi rozprawi -
ale aden rz d nie pozwoli na to, by jacy cudzoziemcy wdzierali si do jego kraju
i wszczynali burdy, cho by nawet ich motywy były najbardziej chwalebne. Andy
ma całkowit racj : je eli wezwiemy teraz policj , zacznie si afera
dyplomatyczna na tak skal , e nie wiadomo, czym si to wszystko sko czy.
Nawet si nie obejrzymy, jak Rosjanie oskar Johnny'ego, e jest agentem CIA,
a z pana zrobi tajnego szefa brytyjskiego wywiadu. I trzeba b dzie cholernie
g sto si tłumaczy .
- adnej policji - o wiadczył Follet nie znosz cym sprzeciwu tonem.
171
Hellier milczał przez chwil , nie mog c przełkn tej pigułki. Wreszcie
powiedział:
- Rozumiem, co pan ma na my li. Naprawd uwa a pan, e pa ska
działalno w Kurdystanie mo e by uznana za mieszanie si w wewn trzne
sprawy innego pa stwa?
- Ale tak, na Boga! - odparł zdecydowanie Tozier. - A jak by pan to okre lił,
do cholery?!
- Musz przyzna , e mnie pan przekonał - powiedział ze skruch Hellier. -
Chocia nadal uwa am, e mogliby my liczy na pobła anie. - Spojrzał na
Metcalfe'a. - Przynajmniej niektórzy z nas. Przemyt broni to osobna sprawa.
- Mam w gł bokim powa aniu pa skie opinie na temat mojej osoby -
stwierdził spokojnie Metcalfe. - Sam odpowiadam za to, co robi . A skoro mam
tutaj pozosta , prosz zachowa dla siebie wymysły tego pa skiego tłustego łba.
Hellier zaczerwienił si .
- Nie powiem, eby podobało mi si takie zachowanie.
- Mało mnie to obchodzi - odparł Metcalfe, po czym zwrócił si do Toziera. -
Czy ten facet naprawd istnieje, czy kto go wymy lił?
- Dosy tego! - powiedział stanowczo Warren. - Niech pan si zamknie,
Hellier. Za mało pan wie, eby si wypowiada . Je eli Metcalfe chciał dostarcza
bro Kurdom, to jego sprawa.
Metcalfe wzruszył ramionami.
- Wybrałem po prostu niewła ciwych Kurdów - to bł d, który nie wpływa
jednak na zmian moich pogl dów. Ci chłopcy doznaj od Irakijczyków wielu
krzywd i kto musi im pomóc.
- A przy okazji zarobi - szydził Hellier.
- Robotnik zasługuje na zapłat - stwierdził Metcalfe. - Nara am własn
skór .
Tozłer wstał i spojrzał na Helliera z niech ci . - Chyba nic tu po nas, Tom.
Zrobiło si za du o smrodu.
- Taaak - zgodził si Follet, odsuwaj c krzesło. - Troch tu duszno.
- Siadajcie na miejsca - rozkazał Warren, a potem powiedział do Helliera: -
My l , e jest pan komu winien przeprosiny, sir Robert,
Hellier, spu ciwszy z tonu, wymamrotał:
- Nie miałem zamiaru pana urazi , panie Metcalfe. Prosz o wybaczenie.
Metcalfe odpowiedział skinieniem głowy, a Tozier ponownie usiadł.
- Przejd my do rzeczy - odezwał si Warren. - Andy, jak twoim zdaniem,
mo emy odnale Abbota i Parkera?
- Odszukaj pann Delorme, a ona ci do nich zaprowadzi - odparł bez
namysłu Tozier.
- Sporo my lałem o tej kobiecie - stwierdził Warren. - Znasz j najlepiej,
Tom. Mo esz nam powiedzie co , czego nie wiemy?
- Te si nad tym zastanawiałem - przyznał Metcalfe. - Jest w niej sporo
sprzeczno ci. Jeanette nie le sobie radzi, ale nigdy nie odnosiła błyskotliwych
sukcesów. Wszystko, za co si bierze, przynosi zyski, ale wydaje przy tym tyle
pieni dzy, e w tpi , by zgromadziła wi kszy kapitał. Odk d j znam, zawsze
trwoniła pieni dze.
172
- I jaki st d wniosek? - zapytał Hellier.
- Ile opium zgromadził w Iranie Fahrwaz?
- Dwadzie cia ton albo wi cej - odparł Warren.
- No wła nie - stwierdził Metcalfe. - To kosztuje cholernie du o szmalu. Sk d
go miała?
- Nie potrzebowała pieni dzy - zauwa ył Tozier. - Załatwiała transakcje w
inny sposób. Wymieniała towar bezpo rednio na bro . Nie musiała wykłada
gotówki na opium - robił to Fahrwaz, a na ojczystej ziemi i przy posiadanych
kontaktach nie musiał płacie szczególnie du o.
- Fakt, e to była transakcja wymienna - powiedział z rozdra nieniem
Metcalfe. - Ale dostarczyłem Fahrwazowi towaru za pół miliona funtów. I nie po
raz pierwszy robiłem dostaw do Kurdystanu. Sk d Jeanette wzi łaby pół
miliona?
- Chwileczk - powiedział Hellier i zaczai szpera w teczce. - W jednym z
pierwszych raportów Abbota była mowa o jakim bankierze. - Przerzucił kartki.
- Jest. Jadła obiad z człowiekiem o nazwisku Fuad, który - jak si okazało -
pracuje w Inter-East Bank. - Podniósł słuchawk telefonu. - Zasi gn o nim
informacji. Mam tam dobre kontakty.
- Prosz zrobi to w miar dyskretnie - ostrzegł Warren. Hellier obdarzył go
pełnym wy szo ci u miechem.
- Niech mi pan wierzy, e znam si na swojej robocie. To zwykły wywiad
finansowy - rutynowa praktyka.
Powiedział co do telefonu, a potem przez dłu szy czas tylko słuchał. W ko cu
znowu si odezwał:
- Tak, bardzo prosz . Interesuj mnie wszelkie informacje na jego temat.
Zwłaszcza lista przedsi biorstw i tak dalej. Bardzo dzi kuj . Tak, my l , e
wpadn pod koniec tygodnia - kr cimy tutaj film. Zadzwoni , jak tylko załatwi
najpilniejsze sprawy. Musimy zje razem obiad. Przy le mi pan zaraz to dossier
Fuada? wietnie.
Odło ył słuchawk telefonu i zawadiacko si u miechn ł:
- S dziłem, e Fuad mo e by dyrektorem banku Inter-East, ale nie - jest jego
wła cicielem. To zaczyna wygl da interesuj co.
- Dlaczego? - zapytał Warren.
Na twarzy Helliera pojawił si jowialny u miech:
- Ma pan konto w Midland Bank, prawda? Kiedy ostatnio jadł pan obiad z
prezesem tego banku? Warren skrzywił si .
- Nigdy. W tpi , czy wie o moim istnieniu. Obracam za mał gotówk , eby
wzbudza zainteresowanie tak wysokich sfer.
- Zdaniem Metcalfe'a panna Delorme te nie ma jej za wiele, a jednak jada
obiady z Fuadem, który jest wła cicielem banku Inter-East. - Hellier zetkn ł
dłonie czubkami palców. - Liba skie banki funkcjonuj w taki sposób, e
finansi ci z londy skiego City dostaliby apopleksji. Od czasu spektakularnego
krachu w Intrabanku rz d liba ski stara si odzyska finansow wiarygodno ,
ale ten Fuad swobodnie sobie poczyna z zalecanym kodeksem post powania. Jego
zasady działania s uznawane za normalne w atmosferze tolerancji, jaka panuje
na Bliskim Wschodzie, oznacza to jednak, e ka dy, kto podaje mu r k ,
173
powinien zaraz potem sprawdzi , ile ma palców. Znajomy, z którym
rozmawiałem wła nie przez telefon, zbiera na bie co informacje na temat
poczyna Fuada - dla własnego bezpiecze stwa. Zaraz je nam pode le.
- My li pan wi c, e finansuje cał transakcj - stwierdził War-ren.
- Bardzo mo liwe - przyznał Hellier. - Dowiemy si , kiedy przejrz jego
dossier. Zadziwiaj ce, jak wiele mówi o człowieku lista przedsi biorstw, którymi
zarz dz .
- To jedna sprawa, któr trzeba si zaj - stwierdził Tozier. - Ale jest co
jeszcze. Morfin musi by przerobiona na heroin . Co o tym s dzisz, Nick?
- Gdzie musz to robi . Zało yłbym si , e tutaj, w Bejrucie.
- Bez Speeringa?
- S inni chemicy, a nie jest to takie trudne. Łatwiejsze ni wytwarzanie
morfiny z opium. Przeprowadza si acetylacj morfiny i zmienia zasad w
chlorowodorek. Potrzeba jedynie du ej ilo ci plastikowych wiader i wiedzy,
zdobytej na lekcjach chemii w szóstej klasie.
Rozmawiali o tym przez jaki czas, nie doszli jednak do adnego
konstruktywnego wniosku. Heroina mogła by wytwarzana praktycznie wsz dzie,
a nie byli przecie w stanie przetrz sn całego Bejrutu czy tym bardziej Libanu.
Warren przypomniał o znikni ciu Abbota i Parkera.
- Je eli Delorme dala si namówi na sztuczk z torped , Parker ma pełne
r ce roboty. My l , e dlatego znikn li nam z oczu.
- Jeanette nie powinna mie trudno ci ze zdobyciem torpedy -zauwa ył
Metcalfe. - Od wielu lat handluje broni w całym rejonie Morza ródziemnego.
Ale oznacza to co jeszcze - b dzie jej potrzebny statek. Zaw a to obszar naszych
poszukiwa do wybrze a i portów.
- Niewielka pociecha - stwierdził Follet. - Statków tu nie brakuje.
Zadzwonił telefon i Hellier podniósł słuchawk .
- Prosz przysła go na gór - powiedział. Po chwili rozległo si delikatne
pukanie do drzwi. Hellier poszedł otworzy i wrócił zaraz z grub kopert . - To
dossier Fuada - oznajmił. - Zobaczmy, co tu mamy.
Wyci gn ł plik zapisanych na maszynie kartek i uwa nie je przejrzał. Po
chwili stwierdził z odraz :
- Ten człowiek kieruje si zasadami kupca z bizantyjskiego bazaru. Zarabia
mas pieni dzy. Ma nawet jacht - „Stella del Mare". -Przerzucił par stron. -
S dz c z tej listy przedsi biorstw, macza palce w ró nego rodzaju działalno ci:
hotele, restauracje, winnice, kilka farm, stocznia... - Podniósł wzrok znad kartki. -
Mo e w kontek cie naszej rozmowy warto by si ni zainteresowa .
Zanotował co i czytał dalej:
- Fabryka przypraw i marynat, warsztat samochodowy, zakład mechaniki
ogólnej, firma budowlana...
- Prosz to powtórzy - przerwał mu Warren.
- O firmie budowlanej?
- Nie. Co na temat fabryki marynat. Hellier ponownie to sprawdził.
- Tak, wytwórnia sosów i marynat. Kupił j niedawno. I co z tego?
174
- Powiem panu - odparł z namysłem Warren. - Acetylacja morfiny powoduje
potworny smród. Dokładnie taki sam zapach spotyka si w fabryce marynat. To
kwas octowy. mierdzi po prostu jak ocet.
- No to ju co mamy - stwierdził z satysfakcj Tozier.- Proponuj si
rozdzieli . Nick zajmie si wytwórni marynat - najlepiej si na tym zna. Johnny
przypilnuje panny Delorme, a ja w razie potrzeby przyjd mu z pomoc . Tom
zajrzy do stoczni. - Odwrócił si do Metcalfe'a. - Trzymaj si lepiej od Jeanette z
daleka. Fahrwaz pała dz zemsty i dziewczyna wie ju na pewno o twoim
udziale w całej akcji.
- W porz dku - zgodził si Metcalfe. - Ale pó niej dobior si jej do skóry.
- Dostaniesz j - powiedział ponuro Tozier. - Sir Robert mo e dalej zgł bia
dossier Fuada. Ju nam to przyniosło korzy ci, a mo e opłaci si jeszcze
bardziej. B dzie te pełnił rol sztabu. Zostanie tu przy telefonie, eby kierowa
akcj .
Parker nucił sobie wesoło, przygotowuj c do przeróbki ostatni torped .
Pracował całymi godzinami, marnie jadał i od dłu szego czasu skazany był na
przebywanie w szopie lub w jej s siedztwie, przepełniało go jednak uczucie
szcz cia, gdy zajmował si prac , któr najbardziej lubił. ałował z dwóch
powodów, e zbli a si ona do finału: ko czyło si to, co przyjemne, a zaczynał
naprawd niebezpieczny etap. W tym momencie nie my lał jednak o tym, co si
zdarzy po drugiej stronie Atlantyku, lecz był skoncentrowany na demontowaniu
głowicy.
Abbot odczuwał coraz wi ksze rozdra nienie. Nie potrafił wydoby z Jeanette
niczego na temat przebiegu operacji w Stanach. Chciał koniecznie zna czas i
miejsce akcji, nie podzieliła si z nim jednak t cenn informacj . Przypuszczał,
e Eastman równie nic nie wie. Delorme trzymała karty bardzo blisko swych
pi knych piersi.
Od owej nocy, gdy zabrał j do Paon Rouge, skazany był, podobnie jak
Parker, na przebywanie w szopie. Wpadła mu w r ce gazeta, dzi ki czemu
wiedział, e udała si sztuczka z ogłoszeniem, nie miał jednak poj cia, co z tego
wyniknie. Zmarszczył gniewnie brwi i odwróciwszy głow zobaczył, e Ali, oparty
o por cz na szczycie schodów, przygl da mu si nieruchomymi ciemnymi oczami.
To był kolejny problem - poczucie, e jest si stale pod obserwacj .
W pewnym momencie u wiadomił sobie, e w warsztacie zaległa cisza.
Spojrzał na Parkera, który ze spuszczon głow wpatrywał si w głowic torpedy.
- Co si dzieje?
- Podejd tu - powiedział cicho Parker.
Abbot stan ł obok niego i popatrzył na głowic . Parker odło ył narz dzie,
które trzymał w lekko dr cych r kach.
- Nie wpadaj w panik - powiedział. - Nie rób niczego, co zwróciłoby uwag
tego cholernego Araba. Ta torpeda jest pełna.
- Pełna czego? - zapytał bez sensu Abbot.
- Trotylu, cholerny głupcze. A czego mo e by pełna głowica? Jest go tu dosy ,
eby wysadzi cał t bud na mil w powietrze. Abbot gło no przełkn ł lin .
- Ale Eastman twierdził, e torpedy b d puste.
175
- Wi c ta trafiła tu przez pomyłk - wywnioskował Parker. - Co wi cej, ma
detonator. Nale y tylko mie nadziej , e nie jest uzbrojony. To mało
prawdopodobne, ale w zasadzie nie powinno go tu w ogóle by - podobnie jak
trotylu. Uwa aj, dopóki go nie wyjm .
Abbot wpatrywał si w głowic jak zahipnotyzowany, a Parker
przeprowadzał ostro nie niezb dn operacj . Wreszcie poło ył detonator na
ławie.
- Teraz jest ju troch lepiej - ale tylko troch . Nie mam poj cia, dlaczego
wcze niej nie wybuchła. To zbrodnia zostawia detonator w głowicy. Po prostu
zbrodnia.
- Tak - przyznał Abbot, czuj c, e si poci. - Dlaczego mówisz, e jest tylko
troch lepiej?
- Trotyl dziwnie si zachowuje - wyja nił Parker. - Kwa nieje z czasem i
wtedy nie jest ju stabilny. Staje si tak wra liwy, e mo e samoczynnie
wybuchn . - Spojrzał na Abbota spod oka. - Lepiej, eby si do niego nie
zbli ał, Mike.
- Nie ma obawy, nie b d . - Abbot wyci gn ł machinalnie z kieszeni paczk
papierosów, ale wystarczyło spojrzenie Parkera, by si zreflektował. -
Przypuszczam, e pali te nie wolno. Co z tym zrobimy?
- Wszystko wyjmiemy. W marynarce wypieprzyliby to za burt , ale mnie
mo e si jeszcze przyda . I nie chc , eby Ali o tym wiedział.
- Raczej nie ma obawy - stwierdził Abbot. - Nie zna si na technice. Ale gdyby
przyszedł Eastman, mógłby si zorientowa , co robimy. Po co ci ten trotyl, Dan?
- Moim zdaniem torpedy powinny eksplodowa - powiedział Parker. - Do tego
słu i nie widz powodu, by miało by inaczej. Kiedy je odpalimy, chc , eby
wyleciały w powietrze. To dla mnie zrz dzenie Opatrzno ci, e ta głowica jest
pełna trotylu.
Abbot pomy lał o czterech torpedach, z których ka da ma mie ci ładunek
heroiny wart dwadzie cia pi milionów dolarów, a wszystkie eksploduj na
wybrze u Ameryki, wprawiaj c w zdumienie oczekuj cy tam komitet powitalny.
Byłby to niezły numer.
- A co z obci eniem? Ci gle marudzisz, e nie mo e by za du e. Parker
znacz co mrugn ł okiem.
- Nigdy nie nale y mówi całej prawdy. Zachowałem co nieco w rezerwie.
- Masz tylko jeden detonator.
- Dobry rzemie lnik - zawsze sobie poradzi - oznajmił Parker. -Ale całkiem
mo liwe, e obaj wylecimy w powietrze, kiedy b d to wi stwo wyci gał, wi c
zostawmy ten problem na pó niej. Mo e si okaza nieaktualny. - Przyjrzał si
bacznie głowicy. - B d mi potrzebne mosi ne narz dzia. Pójd je przygotowa .
Tak te uczynił. Abbot przygl dał si jeszcze przez chwil głowicy, po czym
tak e si oddalił, zachowuj c maksymaln ostro no .
W cztery dni pó niej Eastman z satysfakcj ogl dał torpedy. - A wi c twierdzi
pan, e jeste my gotowi, Dan?
- Całkowicie - odparł Parker. - Trzeba tylko napełni głowice ładunkiem.
Potem mo na wsadza torpedy do wyrzutni i odpala .
176
- Zamontowanie na „Orestesie" drugiej wyrzutni poprawiło sterowno -
stwierdził Eastman. - Kapitan mówi, e statek ju si tak nie chybocze.
Parker u miechn ł si .
- To dzi ki wyrównaniu turbulencji. Je eli macie ju towar, jestem gotów do
rozpocz cia załadunku.
- Szefowa troch si niepokoi - powiedział Eastman. - Chce zrobi to sama -
dla wszelkiej pewno ci.
- Nie ma mowy - stwierdził stanowczo Parker. - To nie takie proste. Musz -
dopilnowa , eby rodek ci ko ci wypadł w odpowiednim miejscu, bo w
przeciwnym razie nie gwarantuj , jak zachowa si torpeda. Musi by idealnie
wywa ona.
Najmniej yczył sobie tego, by kto majstrował przy głowicach.
- Mo e sta przy mnie i patrze , co robi - powiedział w ko cu. -Na to mog
si zgodzi .
- Dan wspominał mi, e przy niewła ciwym wywa eniu torpeda mo e opa na
dno - odezwał si Abbot.
- Miałoby to te wpływ na ich sterowno - dodał Parker. -Byłyby cholernie
niedokładne.
- W porz dku, w porz dku! - przerwał mu Eastman, podnosz c w gór obie
r ce. - Przekonał mnie pan - jak zwykle. Jeanette b dzie tu zaraz z ładunkiem do
jednej torpedy. Zobaczymy, czy j potrafi pan przekona .
Wymagało to sporego wysiłku, w ko cu jednak Jeanette zgodziła si ,
ust puj c wobec pot gi technicznej wiedzy, któr emanował Parker.
- Pod warunkiem, e b d przy załadunku, a głowica zostanie zaplombowana
- o wiadczyła.
- Tak bardzo nam ufasz - stwierdził z przek sem Abbot.
- Zgadza si - odparła chłodno. - Pomó Jackowi przynie towar.
Abbot pomógł Eastmanowi wci gn do szopy du e kartonowe pudło. Znie li
je po schodach i poszli po nast pne. Jeanette delikatnie postukała w karton
zgrabnie obut stop i powiedziała:
- Otwórz je.
Parker wzi ł do r ki nó i rozci ł pokryw pudła. Było pełne plastikowych
woreczków z białym proszkiem.
- S pakowane po pół kilo - wyja niła. - Pi set sztuk - akurat na jedn
torped .
Parker wyprostował si .
- To nie jest w porz dku. Powiedziałem pi set funtów, a nie dwie cie
pi dziesi t kilogramów. Nie wiem, czy dam rad - to o pi dziesi t funtów za
du o.
- Załaduj wszystko - rozkazała.
- Pani nie rozumie - stwierdził z irytacj . - Wywa yłem te torpedy na ładunek
pi ciuset funtów. Zwi kszaj c obci enie przy samym dziobie o dziesi procent
zakłóca si równowag d wigni – rodek ci ko ci ulega przesuni ciu. - Potarł
palcem nos. - Mo e i da si to zrobi - powiedział bez przekonania.
- Za nast pnych sto tysi cy dolarów? - zapytała. - Tylko dla ciebie. Abbotowi
nic nie powiem.
177
- W porz dku - zgodził si . - Spróbuj . - Chciał, eby w torpedach znalazło si
jak najwi cej heroiny, a na ich wywa enie nie miało to w istocie wi kszego
wpływu. Spierał si z Jeanette, zgrywał si przed ni i szafował naukowymi
wywodami po to tylko, by nie wzbudza podejrze . - Za dodatkowych sto tysi cy
dolarów mog to dla pani zrobi .
- Tak przypuszczałam - stwierdziła z u miechem.
Pomy lał, e niewiele j to kosztuje. Za dodatkowe dwie cie funtów heroiny o
warto ci dziesi ciu milionów dolarów płaci zaledwie sto tysi cy - o ile w ogóle da
mu te pieni dze. U diabła, ale to dochodowy interes!
Eastman i Abbot wrócili z kolejn parti towaru, a Parker zacz ł bardzo
ostro nie upycha pakunki do głowicy.
- G sto materiału te ma swoje znaczenie - wyja nił. - Trotyl jest bardziej
zbity. Ten proszek zajmuje wi cej miejsca, zwłaszcza w plastikowych
opakowaniach.
- Jeste pewien, e głowica jest wodoszczelna? - dopytywała si Jeanette.
- O to nie musi si pani martwi - uspokoił j Parker. - Jest szczelna jak kaczy
kuper.
Jeanette wygl dała na zaskoczon . Eastman, tłumi c miech, zainteresował
si ław , na której walały si narz dzia i kawałki metalu. Wzi ł do r ki jaki
przedmiot i zacz ł mu si przygl da . Abbot zamarł widz c, e to jeden z
detonatorów, które zmajstrował Parker.
- Co to? - zapytał Eastman.
Parker popatrzył i odparł od niechcenia:
- Przerywacz do obwodu B. Poprzedni był niesprawny, wi c zrobiłem nowy.
Eastman podrzucił go w gór , pochwycił i poło ył z powrotem na ław .
- Ma pan złote r ce, Dan. Chyba mógłbym panu znale w Stanach dobr
robot .
- Nie miałbym nic przeciwko temu - odparł Parker. - Je li zarabiałbym tyle,
co tutaj... - Przez dłu szy czas pracował w milczeniu, a Jeanette stała nad nim,
zagl daj c mu przez rami . W ko cu powiedział: - To ostatnia paczka. Jestem
naprawd zaskoczony. Nie przypuszczałem, e to wszystko si zmie ci. Dokr c
głowic i b dzie pani mogła j zaplombowa , je li pani chce.
Sprawdził posmarowan grub warstw smaru uszczelk i przymocował
niewielk pokryw , po czym powiedział:
- Mike, przygotuj blok. Zamontujemy głowic do korpusu torpedy i b dzie
ju mo na przetransportowa j na „Orestesa".
Głowica, kołysz c si na bloku, pow drowała do korpusu torpedy i Parker
solidnie j tam umocował.
- Prosz bardzo, panienko - powiedział. - Jest pani zadowolona? Czuj , e
powinienem poprosi o pokwitowanie, ale w tpi , czy bym je dostał.
- Jestem zadowolona - odparła Jeanette. - Jack, niech dzi wieczorem wezm
t torped na „Orestesa". Jutro b dzie nast pny ładunek, panie Parker.
„Orestes" wypływa pojutrze rano. - U miechn ła si do Abbota i dodała: - To
b dzie dla nas wszystkich przyjemny rejs.
178
Warren był przybity, kiedy spotkali si w apartamencie Helliera, aby
porówna notatki. Miał za sob bezowocny dzie .
- Wytwórnia marynat jest zamkni ta na cztery spusty. Na zewn trz jest
informacja, e z powodu remontu.
- A sk d pan to wie? - zapytał Metcalfe. - Napis był chyba po arabsku?
- Kto przetłumaczył mi go na francuski - wyja nił Warren znu onym głosem.
- W okolicy pachniało troch octem, ale nie za bardzo. Nie zauwa yłem, eby
ktokolwiek wchodził czy wychodził. To był stracony dzie .
- Ja widziałem kogo , kto tam wchodził - wtr cił nieoczekiwanie Follet. -
ledziłem pann Delorme. Weszła do fabryki od tyłu. Był z ni jaki facet - chyba
Amerykanin. Sp dzili tam około godziny.
- Wszystko zaczyna si zgadza - stwierdził Hellier, patrz c na Folleta z
uznaniem. -To oznacza, e Delorme ma na pewno powi zania z Fuadem. A co ze
stoczni ?
- Jest niedu a - odparł Metcalfe. - Nie ma szans, eby dosta si tam
niepostrze enie. W ogóle nie widziałem Jeanette. Wynaj łem łód i przyjrzałem
si tej stoczni od strony morza. Jest tam zakotwiczony jacht Fuada i jaka stara
łajba, pływaj ca pod panamsk ; bander - nazywa si „Orestes". To wszystko.
Sama stocznia wygl da na mocno zaniedban . Mało kto tam pracuje, za to przy
głównej bramie kr ci si mnóstwo goryli.
- Mo e te zamkn li j z powodu remontu - stwierdził ironicznie Tozier. -
Je eli przerzucaj przez Bejrut heroin warto ci wielu milionów dolarów, b d
cholernie uwa a , eby w punktach przeładunkowych nikt ich nie podpatrzył.
Całkiem mo liwe, e „Orestes" jest tym statkiem, którego szukamy. Dałby rad
przepłyn przez Atlantyk?
- Czemu nie? - powiedział Metcalfe. - Ma około trzech tysi cy ton wyporno ci.
Ale jest co jeszcze. Dzi po południu pojawiła si tam ci arówka z bardzo dług
przyczep . Nie widziałem, co wiozła, bo wszystko zakrywała plandeka, ale mogła
to by torpeda.
- Nie jestem taki pewny, czy si na ni zdecydowali - stwierdził Warren. -
Parker mówił mi, e torpeda mo e przenie tylko pi set funtów ładunku, a
wiemy, e maj do przemycenia cał ton . - Zmarszczył brwi. - Gdyby nawet
Abbot i Parker zatopili pierwsz parti towaru, pozostanie jeszcze siedemset
pi dziesi t kilogramów Heroiny. Je eli torpeda zostanie zniszczona, Delorme i
jej gang gdzie si zadekuj i znajdziemy si w jeszcze gorszej sytuacji ni teraz.
- Skoro Jeanette potrafi zdoby jedn torped , a wiem, e potrafi, zdob dzie i
cztery - stwierdził Metcalfe. - Znam j . Idzie zawsze na cało i je eli b dzie
przekonana, e torpeda załatwi spraw , zrobi wszystko, eby j mie .
- Bardzo dobrze - powiedział Warren - ale nie wiemy nawet, czy Parker
przekonał j do swojego pomysłu.
- Mam jeszcze co - kontynuował Metcalfe. - ledziłem t ci arówk z
przyczep , kiedy opu ciła stoczni . Pojechała w pewne miejsce nad morzem,
które te jest zamkni te na cztery spusty i cholernie trudne do obserwowania.
Zapłaciłem kup forsy za mo liwo korzystania z poddasza i widziałem stamt d
mniej wi cej jedn czwart terenu po drugiej stronie muru. Był tam jaki Arab,
179
chyba dozorca, a oprócz niego niewysoki facet, szeroki w ramionach i bardzo
muskularny, który lekko utyka...
- To Parker! - wykrzykn ł Warren.
- ...i młody wysoki blondyn. Czy to Abbot? Warren skin ł głow .
- Opis si zgadza.
- Pojawił si tam jaki samochód, stal przez par minut, a potem odjechał.
Przywiózł wysokiego m czyzn z haczykowatym nosem i łysin na skroniach.
- Wygl da na faceta, który towarzyszy Delorme - stwierdził Follet. - Czy to
był czarny mercedes?
Metcalfe przytakn ł, a Hellier oznajmił:
- Nie ulega chyba w tpliwo ci, e posuwamy si we wła ciwym kierunku.
Pozostaje tylko pytanie, co dalej?
- My l , e Parker i Abbot s w bardzo niebezpiecznej sytuacji -stwierdził
Warren.
- To za mało powiedziane - achn ł si Metcalfe. - Załó my, e statek
wypłynie, a torpedy zawiod , poniewa Parker je zniszczy. Jeanette b dzie
w ciekła jak osa. Nikt nie przyj łby spokojnie straty takiej sumy pieni dzy, a ona
zawsze była porywcza. Parker i Abbot dostan za swoje - wyl duj za burt
„Orestesa" i nikt wi cej o nich nie usłyszy. - Metcalfe zamy lił si gł boko. -
Prawd mówi c, mog zgin nawet gdyby torpedy sprawiły si jak nale y.
Jeanette ma obsesj na punkcie zacierania ladów.
- Nick, obawiam si , e popełniłe bł d - stwierdził Tozier. - Ten pomysł z
torped jest sam w sobie niezły, ale nie przemy lałe go do ko ca. W porz dku,
mamy okazj zniszczy heroin , ale co si stanie z Abbotem i Parkerem?
- My l , e sprawa jest oczywista - oznajmił Hellier. - Pozostaje decyzja, czy
atakujemy fabryk marynat czy statek?
- Na pewno nie fabryk - odparł bez namysłu Warren. - Przypu my, e
wywie li ju stamt d cz heroiny. Gdyby my nawet zaatakowali fabryk , cz
towaru pozostanie gdzie na zewn trz. Optuj za statkiem. B dziemy mieli szans
zgarn wszystko.
- A przy okazji uratowa Parkera i Abbota - zauwa ył Hellier.
- Czyli musimy zaatakowa statek, zanim wypłynie w morze, a nie wiemy,
kiedy to nast pi - stwierdził z namysłem Tozier.
- Ani czy wyruszy z całym ładunkiem - dodał Metcalfe. - Wci mamy za mało
informacji.
- Gdybym tak mógł porozmawia z Abbotem cho by przez pi minut -
powiedział Warren. Metcalfe strzelił palcami.
- Wspomniał pan, e Parker słu ył w marynarce. Czy jest szansa, e zna
alfabet Morse'a?
- To mo liwe - odparł Warren. - Nawet do prawdopodobne.
- Z tego poddasza, na którym byłem, wida zachód sło ca - powiedział
Metcalfe. - Miałem fataln widoczno , bo wieciło mi w oczy. Ale otwiera to
przed nami pewne mo liwo ci. Potrzebuj tylko lusterka. Mog wysyła sygnały.
Warren zacisn ł usta.
- Mam nadziej , e dyskretne.
- Postaram si - stwierdził z powag Metcalfe.
180
Narada dobiegła ko ca. Warren miał wesprze Metcalfe'a, a Tozier i Follet
skoncentrowa si na stoczni, aby znale tam jaki słaby punkt. Hellierowi
pozostała rola koordynatora.
Warren omówił z Metcalfe'm plan akcji, a potem powiedział:
- Chciałbym zada panu osobiste pytanie.
- W porz dku, byle tylko nie oczekiwał pan uczciwej odpowiedzi.
- Zastanawia mnie pan, Metcalfe. Nie wierzy pan w prawo i porz dek,
prawda? A jednak jest pan zaciekłym wrogiem narkotyków. Dlaczego?
Metcalfe przestał si u miecha .
- To nie pa ska sprawa - odparł chłodno.
- W zaistniałych okoliczno ciach mam chyba prawo wiedzie -powiedział
ostro nie Warren.
- Mo e i tak - przyznał Metcalfe. - Boi si pan, e mógłbym prysn z fors i
wykiwa was wszystkich. - U miechn ł si pod nosem. - Zrobiłbym to, gdyby nie
chodziło o narkotyki. Stawk jest przecie kupa szmalu. Powiedzmy, e miałem
kiedy młodszego brata i niech to wystarczy, dobrze?
- Rozumiem - powiedział powoli Warren.
- Mo e i tak. Andy wspominał, e jest pan z bran y. A je li chodzi o prawo i
porz dek, wierz w nie tak samo, jak ka dy, skoro jednak ci nieszcz ni
Kurdowie chc walczy o to, by y jak ludzie, jestem gotów dostarcza im bro .
- Zdaje si , e podziela pan pogl dy Andy'ego Toziera.
- Dobrze si rozumiemy - stwierdził Metcalfe. - Ale niech pan posłucha mojej
rady, Nick. Lepiej nie zadawa nikomu osobistych pyta - zwłaszcza na wschód
od Marsylii. Łatwo narazi si na utrat zdrowia - i to na zawsze.
Dan Parker siedział na stołku obok ławy i przygl dał si ostatniej torpedzie.
Szopa sk pana była w popołudniowych promieniach sło ca. Dan sko czył ju
wła ciwie prac . Dwie wypełnione ładunkiem torpedy zabrano tego ranka, a
ostatnia miała opu ci szop ju za kilka godzin. Czuł si zm czony i nieco
przygn biony. Niepokoił go bardzo nast pny etap ich przygody.
Pozostawił w Londynie on i synów. Zastanawiał si , czy jeszcze kiedy ich
zobaczy. Nie miał złudze co do tego, co stanie si po drugiej stronie Atlantyku,
gdy cztery torpedy eksploduj u spokojnych wybrze y i ogromna fortuna ulegnie
zniszczeniu. Po prostu go zabij i nie widział sposobu, by tego unikn . Zdarzało
mu si ju ryzykowa yciem, ale tylko w przypadkowych sytuacjach, jakie zda-
rzaj si na wojnie. Tym razem mógł zosta zamordowany z zimn krwi .
Zmru ył oczy, gdy na ławie zamigotał jaki przypadkowy promie wiatła.
Zastanawiał si , jak wybrn z rozpaczliwego poło enia, w jakim znale li si z
Abbotem. Próba ucieczki z Bejrutu nie wchodziła w rachub , gdy byłby to
sygnał, e z torpedami co jest nie w porz dku i cała ryzykowna operacja
poszłaby na marne. Delorme odrobiłaby straty i powróciła do swoich
poprzednich planów. Nie pozostawało wi c nic innego, jak tylko wej nast pnego
dnia na pokład „Orestesa" i mie nadziej , e wszystko dobrze si uło y.
W pewnej chwili zacz ła go nurtowa jaka my l, której nie potrafił na razie
sprecyzowa . Miało to co wspólnego z nim samym, z jego własnym...
nazwiskiem? Zmarszczył brwi i próbował si skoncentrowa . Co to było? Jakie
181
znaczenie mogło mie nazwisko Parker? Na ławie znowu zamigotało wiatło. Stał
si nagle czujny, u wiadomiwszy sobie, e kto literuje w ten sposób jego
nazwisko, w kółko je powtarzaj c.
Podniósł si oboj tnie i podszedł do Alego, który przycupn ł u podnó a
schodów.
- Hej, Ali, ty cholerny kundlu, id do biura i przynie mi papierosy.
Rozumiesz? Papierosy. - Pokazuj c na migi, jak si je zapala, wskazał na schody.
- Mam tu jakie , Dan - odezwał si Abbot.
- Tych nie lubi - odparł krótko Parker, nie odwracaj c głowy. - Rusz si , ty
poga skie nasienie!
Ali przytakn ł i zacz ł i po schodach. Kiedy tylko znikn ł za drzwiami
szopy, Parker powiedział po piesznie:
- Wejd na gór i zatrzymaj go tam. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale nie
pozwól mu wej do szopy! Niech ci chwyci na dziedzi cu atak kolki albo co w
tym rodzaju. - Abbot skin ł głow i pobiegł po schodach. Nie znosz cy sprzeciwu
ton głosu Parkera sprawił, e po piesznie wykonał jego polecenie, nie zadaj c dal-
szych pyta . Nie miał poj cia, o co chodzi, ale bez w tpienia sprawa była pilna.
Parker podszedł z powrotem do ławy, na której nadal migotało wiatło i chwil
mu si przygl dał. Potem powiódł wzrokiem w kierunku okna, przez które
padały promienie. Kiedy si schylił, wiatło za wieciło mu prosto w oczy i
znieruchomiało, zupełnie go o lepiaj c. Osłonił twarz r k , w znacz cym ge cie
unosz c w gór kciuk, a potem odsun ł si na bok.
wiatło zamarło przez chwil na lawie, po czym zacz ło znowu migota ,
literuj c powoli słowa alfabetem Morse'a:
Tu Warren... b d zadawa pytania... odpowied tak jeden błysk... nie dwa
błyski... czy to jasne...
Parker wzi ł lamp z długim kablem, ustawił j przodem do okna i wł czył na
krótk chwil . Wpadaj ce przez okno wiatło zamarło na moment na ławie, po
czym znów zacz ło miga :
...czy torpeda działa...
Parker zawahał si . Chodziło chyba o to, czy u yj do przemytu torpedy.
Błysn ł wiatłem jeden raz.
...ile... jedna...
Dwa błyski.
...cztery...
Pojedynczy błysk.
... na Orestesie...
Jeden błysk.
...kiedy... wprzyszlym tygodniu...
Dwa błyski.
...jutro...
Jeden błysk.
Metcalfe, siedz c na poddaszu, sprawdzał przygotowany uprzednio zestaw
pyta , które bardzo starannie przemy lał. Skorzystał z nazwiska Warrena,
poniewa sam był Parkerowi nie znany, a nie chc c go nara a na
niebezpiecze stwo musiał w jak najkrótszym czasie uzyska maksimum
182
informacji. Przypominało to gr w „dwadzie cia pyta ". Nast pne było
szczególnie wa ne.
...czy wszystkie narkotyki b d na statku... powtarzam... czy wszystkie...
Pojedynczy błysk.
...czy pani Abbot płyniecie...
Jeden błysk.
...czy oczekujecie pomocy...
Nikłe wiatło w szopie zamigotało gwałtownie i Metcalfe domy lił si , e
Parker próbuje nadawa alfabetem Morse'a. Sygnały były nieczytelne, gdy
lampa wieciła za słabo, a w dodatku sło ce raziło w oczy. Metcalfe trzymał
lusterko w bezruchu, dopóki Parker nie przestał sygnalizowa , a potem zawahał
si , widz c, e z biura wyłania - si Arab. Poczuł ulg , gdy Abbot ruszył naprzód i
zast pił tamtemu drog . Odwrócił jego uwag od szopy, po czym weszli razem do
biura.
Metcalfe nastawił lusterko:
...prosz sprawdzi gdzie jestem... czy mo e pan w nocy nadawa Morsem...
Jeden błysk.
... b dziemy tu ca ł noc... powodzenia...
wiatło ponownie znieruchomiało na ławie, a potem nagle znikn ło. Parker
zdj ł r k z przeł cznika i westchn ł. Podszedł do okna i spojrzał na odległy
budynek, z którego nadawano sygnały. Zachodz ce sło ce odbijało si czerwon
łun w pojedynczym okienku na dachu. Przestał si martwi . Nie byli ju z
Abbotem osamotnieni.
Wszedł po schodach i otworzywszy drzwi szopy, wrzasn ł:
- Gdzie s te cholerne papierosy?
Hellier wynaj ł szybki motorowy jacht, który stał teraz na przystani. Zebrali
si tam wczesnym rankiem na narad . Follet pomógł Metcalfe'owi wnie na
pokład ci k walizk , a potem wszyscy usiedli wokół stołu w salonie.
- Tom, jeste pewien, e „Orestes" ma wypłyn o dziewi tej? - zapytał
Tozier.
- Tak wynika z informacji Parkera. Do długo sobie pogaw dzili my.
- Co ci przekazał? - dopytywał si Tozier.
- Nie chce, eby my uwalniali ich z szopy. W razie potrzeby mog z Abbotem
wydosta si sami - ogłusz tylko tego Araba i zwiej . Ale to by zniweczyło cał
akcj .
Tozier zerkn ł na zegarek.
- Jest siódma. Trzeba pr dko podj decyzj . Czy atakujemy statek w stoczni,
zanim wypłynie, czy ju na morzu?
- Musimy to zrobi zanim wypłynie - powiedział z przekonaniem Metcalfe. -
Na morzu nie damy rady dosta si na pokład. Kapitan nie zatrzyma statku i nie
poło y nam pod nogi czerwonego dywanu, kiedy Eastman b dzie si wszystkiemu
przygl dał.
- Wyja nijmy spraw dokładnie - powiedział Hellier. - Eastman płynie z
Parkerem i Abbotem na „Orestesie". Delorme zostaje w Bejrucie, czy tak?
183
- Nie na długo - odparł Warren. - Parker twierdzi, e Delorme i Fuad
wybieraj si w rejs jachtem - oficjalnie na Karaiby. Uwa a, e zatopi
„Orestesa", kiedy pozb dzie si torped. Te wyrzutnie na statku stanowi
oczywisty dowód, wi c nie odwa si wpłyn nim do portu, gdzie celnicy
poddaliby go kontroli. „Stella del Mare" we mie załog na pokład.
- By mo e - stwierdził cynicznie Metcalfe. - Albo tylko cz załogi.
Wspominałem panu, e Jeanette lubi zaciera lady.
- A wi c uderzamy na stoczni - powiedział Tozier. - Proponuj to zrobi ,
zanim „Orestes" wyruszy w rejs. Przejmiemy statek, wypłyniemy nim w morze i
tam zatopimy torpedy. Potem przybijemy do jakiej spokojnej pla y i znikniemy.
- Powinni by zaskoczeni - stwierdził Metcalfe. - Pojawimy si od morza. To
typowe szczury l dowe i trzymaj stra przy wej ciu, od strony brzegu. Trzeba
jednak działa pr dko i sprawnie. - Dał znak Folletowi: - Otwórz walizk ,
Johnny.
Follet otworzył walizk i zacz ł wykłada jej zawarto na stół.
- Skontaktowałem si z kumplami - mówił Metcalfe, gdy na blacie pojawiały
si kolejne sztuki broni. - Pomy lałem, e b dziemy tego potrzebowa . Nie tylko
Jeanette ma dost p do arsenałów. -U miechn ł si do Helliera. - Rachunki
dostanie pan pó niej.
Tozier wzi ł do r ki erkaem.
- To co dla mnie. Jak stoimy z amunicj ?
- Wystarczy, o ile nie b dziecie strzela w powietrze, ale byłoby najlepiej,
gdyby my w ogóle nie musieli korzysta z broni. Robi du o hałasu, a nie chcemy
ci gn sobie na kark portowej policji. -Wskazał r k na stół. - Na co pan ma
ochot , Nick?
Warren wpatrywał si w kolekcj broni.
- Chyba na nic - powiedział powoli. - Nigdy nie strzelałem z pistoletu. Pewnie i
tak bym nie trafił.
Follet wzi ł bro do r ki i zacz ł ni manipulowa .
- Lepiej niech pan co dla siebie znajdzie, cho by tylko po to, eby móc do
kogo wymierzy . W przeciwnym razie b dzie pan nosił dup na temblaku.
- Wezm to - powiedział Hellier, wyci gaj c r k . - Te nie mam specjalnego
do wiadczenia. Słu yłem w artylerii, w dodatku bardzo dawno.
Metcalfe ze zdziwieniem uniósł brwi.
- Idzie pan z nami?
- Oczywi cie - powiedział spokojnie Hellier. - A dlaczego nie? Metcalfe
wzruszył ramionami.
- W porz dku. My lałem, e zostanie pan na tyłach. Hellier spojrzał na
Warrena.
- Abbot i Parker znale li si tam, gdzie s , cz ciowo z mojej winy.
Powiedziałem kiedy Warrenowi, e chc krwi. Jestem gotów osobi cie za ni
zapłaci .
Warren zerkn ł na ostatni pozostawiony na stole pistolet.
- Poka e panu, jak si nim posługiwa - powiedział Follet. -B dziemy mieli
dosy czasu na szkolenie.
184
Warren wyci gn ł powoli r k i si gn ł po bro . Metal, który poczuł w dłoni,
był nadspodziewanie ci ki.
- W porz dku, Johnny - stwierdził. - Poka mi, jak to działa.
185
Rozdział 10
W krajach le cych na obszarze Bliskiego Wschodu wzrosła wyra nie liczba
sporz dzanych raportów. Jeden z nich studiował wła nie w Teheranie pułkownik
Mirza Davar.
W pobli u granicy irackiej, w prowincji Kurdystan doszło do silnej eksplozji.
Wybuchy nie były w Iranie rzecz po dan , szczególnie w tak newralgicznym
rejonie. Poza tym wygl dało na to, e w spraw zamieszany jest Fahrwaz, co nie
napawało Davara szczególnym entuzjazmem. Pułkownik Mirza Davar był szefem
wywiadu prowincji północno-zachodnich.
Do drzwi zapukała sekretarka.
- Przyszedł kapitan Muktarri.
- Niech wejdzie.
S dz c po jego zewn trznym wygl dzie, kapitan Muktarri miał za sob ci k
i szybk jazd w trudnym terenie. Pułkownik przyjrzał mu si i zapytał:
- I czego si pan dowiedział, kapitanie?
- To była eksplozja, sir. Bardzo silna. Qanat został całkowicie zniszczony.
Pułkownik usiadł wygodniej w krze le.
- Posprzeczali si o wod - stwierdził. Sprawa była wi c błaha, a w dodatku
nie dotyczyła jego prowincji. Powinna si tym zaj miejscowa policja.
- Te tak my lałem, sir - powiedział Muktarri - dopóki nie znalazłem tego. -
Poło ył na biurku niewielk prostok tn brył .
Pułkownik wzi ł j do r ki, poskrobał paznokciem i ostro nie pow chał.
- Opium. - Teraz sprawa wygl dała ju powa niej, cho nadal bezpo rednio
go nie dotyczyła. - Znaleziono to na farmie Fahrwaza?
- Tak, sir. W ród zgliszcz pozostałych po eksplozji. Fahrwaza tam nie było -
ani jego syna. Mieszka cy osady twierdz , e o niczym nie wiedzieli.
- Jasne. - Pułkownik był nieporuszony. - Niech si tym zajm spece od
narkotyków. - Przysun ł do siebie telefon.
W Bagdadzie inny pułkownik wywiadu studiował kolejny raport. Co
dziwnego działo si w pobli u tureckiej granicy. Miała tam miejsce jaka
potyczka, ale intensywne ledztwo wykazało, e irackie wojsko nie brało w niej
udziału. Ciekawa sprawa. Wygl dało na to, e Kurdowie zaczynaj si bi mi dzy
sob .
Si gn ł po mikrofon i zaczai nagrywa na ta m ostatnie uwagi.
- Jak powszechnie wiadomo, przywódca rebeliantów, Al Fahrwaz, który
zamieszkuje w Iranie, ma baz na naszym terenie. Nasuwa si nieodparty
wniosek, e Mustafa Barzani próbował usun Fahrwaza, zanim rozpoczn si
dalsze negocjacje z rz dem irackim. Według nie potwierdzonych doniesie
Ahmed ben Fahrwaz zgin ł w walce. Szczegóły w nast pnych komunikatach.
Nie wiedział, jak bardzo si myli.
O niecałe dwie cie jardów dalej, na tej samej ulicy Bagdadu wy szy oficer
policji konfrontował z map jeszcze jeden raport. Ismail Al-Khalil pracował od
wielu lat w wydziale do spraw narkotyków i znał si na swojej robocie. Raport
186
dotyczył eksplozji, która zniszczyła podziemne laboratorium w Iranie. Znaleziono
potłuczone szkło, ogromne ilo ci opium, a tak e mnóstwo odczynników, które
zostały szczegółowo opisane. Doskonale wiedział, co to oznacza.
Wykre lił palcem lini z Iranu do północnego Iraku, a stamt d do Syrii.
Potem wrócił do biurka i powiedział do swego towarzysza:
- Ira czycy s przekonani, e towar znalazł si za granic . -Wzruszył
ramionami. - Przy obecnej sytuacji politycznej Kurdystanu nic na to nie
poradzimy. Lepiej napisz raport. Trzeba wysła kopie do Syrii, Jordanii i
Libanu.
Al-Khalil usiadł i zanim zacz ł dyktowa tekst raportu, stwierdził
mimochodem:
- Ira czycy uwa aj , e chodzi o przemyt a pi ciuset kilogramów morfiny
albo heroiny. Kto tam si nie popisał. -Pokr cił głow ze smutkiem.
Raportów było coraz wi cej i jeden z nich trafił na biurko Jamila Hassana z
bejruckiego urz du do spraw narkotyków. Przeczytał go, a kiedy przyst pił do
działania, liba ski pół wiatek zacz ł prze ywa ci kie chwile. Jedn z
zatrzymanych osób był drobny oszust, niejaki Andrew Picot, podejrzany o udział
w przemycie narkotyków. Przesłuchiwano go przez wiele godzin, ale bez
rezultatu.
Stało si tak z dwóch powodów: nie do , e on sam niewiele wiedział,
przesłuchuj cy go ludzie wiedzieli za mało, by zadawa wła ciwe pytania. Tak
wi c tu przed dziewi t rano, po całonocnej sesji, której jedynym efektem było
to, e od jaskrawego wiatła lamp rozbolały Picota oczy, zwolniono go do domu.
A szkoda.
Dziesi minut przed dziewi t wynaj ty motorowy jacht kołysał si łagodnie
na bł kitnych falach Morza ródziemnego. Jeden z silników pracował na wolnych
obrotach, zapewniaj c statkowi minimum sterowno ci. Hellier siedział w
kokpicie, najwyra niej koncentruj c cał uwag na trzymanej w r kach w dce,
Tozier był natomiast w salonie i bacznie obserwował przez lornetk „Orestesa".
Smuga dymu unosz cego si w niebo z pojedynczego komina, dowodziła, e
napalono ju pod kotłami i statek przygotowywał si do odpłyni cia.
Warren siedział w salonie w pobli u drzwi i przygl dał si Metcalfe'owi, który
trzymał ster. - Pomy lał, e wietnie sobie radzi i nie omieszkał mu tego
powiedzie . Metcalfe szeroko si u miechn ł.
- Przeszedłem tward szkoł . Par lat temu przemycałem papierosy z Tangeru
do Hiszpanii z pewnym jankesem, który nazywał si Krupke. Mieli my du y
statek - typu Fairmile, z demobilu. Zmieniłem w nim silnik, eby nie da si
dogoni hiszpa skim kutrom patrolowym. Je eli w takich warunkach człowiek
nie nauczy si kierowa łodzi , to ju nigdy nie b dzie umiał tego robi .
Pochylił si i zajrzał do salonu.
- Jest co nowego, Andy?
- Bez zmian - odparł Tozier, nie odrywaj c oczu od lornetki. - Zaczynamy za
dziesi minut.
Metcalfe wyprostował si i powiedział przez rami :
187
- Musimy zostawi t łajb , sir Robert. Jej wła cicielom si to nie spodoba.
B dzie pan miał spraw w s dzie.
- Mog sobie na to pozwoli - mrukn ł rozbawiony Hellier.
Warrena uciskał tkwi cy za paskiem pistolet. Było mu niewygodnie, wi c
lekko go przesun ł. Metcalfe spojrzał na niego i powiedział:
- Niech si pan nie denerwuje, Nick, wszystko b dzie dobrze. Prosz tylko
wspi si po linie i trzyma si moich wskazówek.
Warrenowi zrobiło si głupio, e Metcalfe zauwa ył jego zdenerwowanie.
- Przejdzie mi, jak zaczniemy - stwierdził lakonicznie.
- Oczywi cie - odparł Metcalfe. - Na tym etapie wszyscy mamy trem . -
Westchn ł ci ko. - Przez całe ycie daj si wci ga w takie sprawy. Ale ze mnie
głupiec.
Warren usłyszał za sob metaliczny d wi k i odwróciwszy głow zobaczył, jak
Follet ładuje pełny magazynek do kolby pistoletu.
- Ka dy z nas reaguje po swojemu - stwierdził Metcalfe. - Johnny te jest
zdenerwowany i dlatego ci gle sprawdza bro . Nigdy nie ma pewno ci, czy jest
gotowa do strzału - zupełnie jak ta staruszka, która jad c na urlop zastanawia si
ci gle, czy wył czyła gaz.
Warren znowu poprawił pistolet i powiedział cicho:
- Wchodzimy na pokład tego statku z broni gotow do strzału. A mo e jego
załoga o niczym nie wie?
- Wykluczone - powiedział drwi co Metcalfe. - Nie da si zainstalowa
wyrzutni torped na statku tej wielko ci tak, by załoga o tym nie wiedziała. S we
wszystko wtajemniczeni. Nie b dzie zreszt adnej strzelaniny - chyba, e sami
zaczn . - Popatrzył na „Orestesa". -Mo liwe, e załoga jest nieliczna -to
ułatwiłoby nam spraw . Jeanette zadbała na pewno, eby o wszystkim wiedziało
jak najmniej osób.
- Nie rozumiem, dlaczego by nie zacz ju teraz - powiedział Tozier. - Statek
jest całkowicie przygotowany i my tak e. Nie mo emy czeka , a b d podnosi
kotwice.
- W porz dku - odparł Metcalfe. Obrócił lekko ster i powiedział przez rami :
- Niech pan udaje w dkarza, sir Robert. - Zwi kszył nieco obroty silnika i jacht
zacz ł szybciej posuwa si po wodzie. Mrugn ł do Warrena i stwierdził: - Rzecz
w tym, eby zachowywa si spokojnie. Nie b dziemy podpływa do nich z
rykiem silników. Zbli ymy si powoli, jakby nigdy nic, wi c nawet je li nas
zauwa , nie b d mieli poj cia, co si za tym kryje. A zanim si zorientuj ,
b dzie ju za pó no. Mam nadziej .
Tozier odło ył lornetk i zabrał si do roboty. Przewiesił sobie przez rami
erkaem i sprawdził, czy na linie nie ma zb dnych w złów. Do jednego z jej
ko ców przymocowana była trójz bna kotwiczka, owini ta tak, by nie robiła
hałasu. Upewnił si , czy jest mocno uwi zana, a potem poklepał Warrena po
ramieniu.
- Cofnij si i daj my liwemu zobaczy zdobycz - powiedział. War-ren pozwolił
mu przej .
Obserwator na l dzie mógł odnie wra enie, e jacht podpływa
niebezpiecznie blisko „Orestesa", który, b d co b d , najwyra niej zbierał si do
188
drogi. Gdyby ruba zacz ła si obraca , mogło doj do paskudnego wypadku.
Takiego bł du w sztuce nawigacji nie usprawiedliwiał fakt, e pot ny gruby
Anglik złapał wła nie co na w dk i jego podniecenie odwróciło uwag sternika.
Hellier wyci gał ryb z morza. Kupił j rano na targu w Suq des Orfdrvres.
Był to naprawd pi kny okaz. Follet, mistrz podst pu, wpadł na ten pomysł w
ostatniej chwili. Hellier tak zrecznie poruszał link , e ryba wygl dała jak ywa.
Przy odrobinie szcz cia mogli dzi ki tej sztuczce podpłyn bezkarnie do
„Orestesa" o dziesi jardów bli ej.
Jacht był w coraz mniejszej odległo ci od statku. Metcalfe skin ł na Toziera i
powiedział zdecydowanie: „Teraz!", zwi kszaj c obroty silnika i obracaj c ster,
aby podpłyn do rufy „Orestesa". Jacht ukryty za kadłubem statku, był nadal
niewidoczny z brzegu.
Tozier skoczył do kokpitu i dwukrotnie zakr cił w powietrzu kotwiczk , po
czym rzucił j w kierunku relingu na rufie. Kiedy si tam zahaczyła, Hellier dał
sobie spokój z wyci ganiem ryby i pochwycił lin , napr aj c j i przyci gaj c
jacht do burty statku. Metcalfe przeł czył tymczasem silnik na jałowe obroty.
Tozier wspinał si ju po linie i po chwili Warren usłyszał, jak stukn ł butami o
pokład.
Metcalfe odszedł od steru i ruszył za nim, Warren za patrzył z niepokojem za
burt na wysuni t ruf „Orestesa". ruba statku była zanurzona jedynie w
dwóch trzecich, gdy nie miał on pełnego 'obci enia i gdyby kapitan dał rozkaz
do wypłyni cia, niewielki jacht padłby niechybnie ofiar turbulencji.
Follet pchn ł Warrena, sycz c: „No, dalej!" Doktor chwycił lin i zacz ł si
wspina . Nie robił tego od gimnazjalnych czasów, gdy nauczyciel wuefu,
trzymaj c w r ce palik do krykieta, zmuszał go do wicze . Warren nigdy nie był
wysportowany. Dotarł jednak na gór , gdzie czyja r ka chwyciła go za kark i
wci gn ła przez reling.
Nie było czasu na odpoczynek. Z trudem łapi c oddech, pod ył za
Metcalfem. Tozier znikn ł z pola widzenia, kiedy - jednak Warren odwrócił
głow , zobaczył za sob Helliera. Wygl dał komicznie w kolorowej koszuli w
kwiaty i krótkich spodenkach, które postanowił nało y , by uchodzi za
w dkarza. Za to bro , któr trzymał w pot nej dłoni, wcale nie wydawała si
mieszna.
Pokład zadr ał im pod stopami i Metcalfe uniósł r k w ostrzegawczym
ge cie. Kiedy Warren podszedł bli ej, powiedział do niego cicho:
- Zd yli my na czas. Wła nie odpływa. - Wskazał r k kierunek. - Tam s
schody na mostek. Idziemy:
Pobiegł ostro nie naprzód i zacz ł wchodzi na gór . Warren pod ył za nim,
nie mog c si nadziwi , e nikt ich jeszcze nie zauwa ył. Teraz musiało jednak
doj do konfrontacji. Nie mo na wtargn na mostek, nie nara aj c si na
protesty kapitana.
Metcalfe dotarł na gór pierwszy i równocze nie - jakby zgodnie z
opracowanym wcze niej planem - z drugiej strony pojawił si Tozier. Na mostku
było czterech łudzi: kapitan, dwóch oficerów i sternik. Kapitan spojrzał z
niedowierzaniem na trzymany przez To-ziera erkaem, a kiedy si odwrócił,
zast pił mu drog Metcalfe. Nie pozwalaj c kapitanowi doj do słowa,
189
powiedział oschle: „Arretez!", po czym dodał na wszelki wypadek po arabsku:
„Ukaf!"
Ruch, który wykonał broni , był zrozumiały we wszystkich j zykach, wi c
kapitan zamilkł. Tozier luf erkaemu nakazał oficerom ustawi si z boku, a
Metcalfe w ten sam sposób zatrzymał w miejscu sternika. Warren stał na szczycie
schodów, trzymaj c w r ce pistolet. Spojrzał w dół na Helliera, który trzymał
stra przy wej ciu na mostek. Follet robił zapewne to samo po drugiej stronie.
Statek powoli odpływał i wida było coraz szerszy pas wody, który dzielił go
od nabrze a. Metcalfe chwycił mosi n r czk telegrafu, którym przekazywano
sygnały do siłowni i polecił nastawi turbiny na połow mocy. D wi k dzwonka
potwierdził wykonanie rozkazu. Sternik gorliwie skin ł głow , gdy Metcalfe
wskazał mu palcem kierunek, przystawiaj c bro do pleców. Pokr cił sterem i
nabrze e zacz ło oddala si coraz szybciej.
Nagle nast pił zgrzyt. Z kabiny na mostku wyszedł Eastman i zd biał widz c,
co si dzieje. Si gn ł r k pod marynark i w mgnieniu oka wyci gn ł bro .
Warren wymierzył ze swojego pistoletu i przez drobny ułamek sekundy obaj
trwali w bezruchu. Potem Eastman krzykn ł, gdy kto uderzył go od tyłu w r k
stalowym dr giem. Bro wystrzeliła. Usłyszeli metaliczny d wi k i wist kuli,
która odbita rykoszetem poleciała gdzie w morze. Eastman nadal trzyma- -j
pistolet, odwrócił si w kierunku Dana Parkera, który stał tu za nim ze stalowym
dr giem. Trzymał go tak kurczowo, jakby przyrósł mu do r ki.
Eastman grzmotn ł Parkera łokciem w oł dek i ten zwin ł si z bólu,
upuszczaj c stalowy dr g, który z łoskotem upadł na pokład. Potem Eastman
uciekł co sił w nogach i Warren usłyszał odgłos zatrzaskiwanych gdzie drzwi.
Metcalfe pierwszy ruszył si z miejsca. Podbiegł na skraj mostku, spojrzał na
brzegi zobaczył, e zapanowało tam poruszenie i wszyscy wpatruj si w
odpływaj cy statek.
- Usłyszeli hałas - powiedział i dodał podniesionym głosem: -Johnny, podejd
tutaj. - Potem zwrócił si do Toziera, załoga te musiała to usłysze : - Mo esz
zosta na mostku, dopóki Johnny i ja nie załatwimy Eastniana.
- Nie ma sprawy - odparł Tozier. - Nick, przyprowad na gór Helliera, a
potem zajmij si naszym przyjacielem, który przykłada elaznym dr giem. -
Odwrócił si do oficerów: - Kto z panów mówi po angielsku? - zapytał swobodnie.
- Mówi całkiem dobrze - odezwał si kapitan.
- Wi c si dogadamy. Prosz wzi megafon i poleci załodze, eby zebrała si
na dziobie. Ale najpierw powie mi pan, gdzie jest kabina radiowa.
Kapitan wci gn ł gł boko powietrze, jakby zbierał siły, by odmówi , ale
pr dko zrezygnował, gdy Tozier gro nie potrz sn ł broni . Wskazał głow w
kierunku, gdzie Warren pomagał wła nie Parkerowi stan na nogach.
- Jest tam - oznajmił.
- Prosz go przypilnowa - powiedział Tozier do Helliera i pr dko si oddalił.
Kiedy wrócił, kapitan krzyczał co do megafonu pod czujnym okiem Helliera, a
załoga była ju na pokładzie. Tak jak przypuszczał, stanowiło j zaledwie paru
ludzi. Statek nie miał pełnej obsady.
- Wiele bym dał, eby wiedzie , czy to ju wszyscy - stwierdził, przygl daj c
si im z góry.
190
W tym momencie podszedł do niego Warren w towarzystwie Parkera.
- To Dan Parker. Mo e nam wszystko powie. Tozier u miechn ł si .
- Miło mi pana pozna .
- Ja ciesz si nawet bardziej - powiedział Parker, po czym spojrzał na pokład.
- To ju wszyscy. Nie widz tylko ludzi z siłowni. Je eli zatrzymaj silniki, b dzie
po nas.
- Nie mogli usłysze strzału, ale zaraz si przekonamy - Tozier nadał przez
telegraf sygnał: „Cała naprzód" - i po chwili dzwonek potwierdził wykonanie
rozkazu. - Nikt im jeszcze nie powiedział - oznajmił.
- Je eli ich stamt d wydostaniemy, poradz sobie z turbinami - stwierdził
Parker. Potem rozejrzał si wokół i zapytał: - Gdzie jest Mike?
- Nie widziałem go - odparł Warren. - A gdzie był?
- Chyba w swojej kabinie.
- Znajdziemy go pó niej - powiedział zniecierpliwiony Tozier. - Co zrobimy z
załog ? Przede wszystkim musimy zapewni sobie bezpiecze stwo na statku.
- Mamy pust ładowni - oznajmił Parker. - B d tam wystarczaj co
bezpieczni.
- Nick, we Helliera i Parkera i zajmijcie si tym. Ich te zabierzcie. - Tozier
wskazał na oficerów. - Nie sprawi wam kłopotów. Kiepsko wygl daj . -
Przygryzł z namysłem doln warg . - Mam tylko nadziej , e Tom dobrze sobie
radzi.
Warren pomógł zwi za członków załogi i wsadził ich do ładowni. Potem we
trzech zaj li siłowni . Zostawił tam Parkera i Helliera, doł czył trójk
mechaników do reszty załogi i zajrzał z dołu na mostek. Tozier wychylił si przez
reling i powiedział:
- Przyjd tu, mamy pewien problem.
- A co z t gromadk ?
- Po l tam Abbota. Ju go znale li my. Daj mu swój pistolet. Abbot zszedł na
dół i u miechn ł si promiennie do Warrena.
- Niezła zabawa - stwierdził. - Fajnie, e zjawiła si cała banda. Warren dał
mu bro .
- Ładna zabawka. W czym problem?
- Chłopcy na górze wszystko panu powiedz . Warren wszedł na mostek i
zastał Folleta przy sterze. Tozier, który stał obok, powiedział bez wst pów:
- Mamy Eastmana w pułapce, ale sytuacja jest patowa. Tom pilnuje na dole,
eby si nie wymkn ł, oznacza to jednak dla nas pewien problem. Eastman jest
tam, gdzie torpedy, wi c nie mo emy pozby si heroiny, póki go stamt d nie
wykurzymy.
- Chce uratowa fors - stwierdził Follet. - Pewnie spodziewa si pomocy.
Załoga jest bezradna, ale Delorme ma jacht Fuada i mo e nas ciga .
Warren odrzucił t mo liwo .
- W jaki sposób maj by wystrzelone torpedy?
- Te dwa przyciski koło steru - powiedział Tozier, wskazuj c je palcem. -
Wystarczy nacisn , eby odpali dwie torpedy. Warren skin ł głow .
- Mo emy si pozby połowy heroiny - stwierdził, robi c krok do przodu.
191
Tozier chwycił go za r k .
- Spokojnie. Ten twój Parker bardzo si napracował. Wszystkie torpedy s
uzbrojone. Znalazł ładunki wybuchowe. W ka dej głowicy jest sto osiemdziesi t
funtów trotylu.
- Je li nie liczy bomby wodorowej, b dzie to najkosztowniejsza eksplozja w
historii - odezwał si Follet. Warren był zdezorientowany.
- Ale na czym polega problem?
- Na Boga, człowieku! - powiedział Tozier, przygl daj c mu si . - Na Morzu
ródziemnym nie mo na tak sobie odpala uzbrojonych torped - zwłaszcza
takich. Abbot twierdzi, e maj zasi g osiemnastu mil. - Wskazał na horyzont. -
Sk d mamy wiedzie , do cholery, co tam jest? Na odległo osiemnastu mil nic nie
wida .
Follet za miał si wesoło.
- Podobno jest w tych stronach ameryka ska Szósta Flota. Je eli r bniemy w
jeden z lotniskowców wuja Sama, b dzie całkiem niezły pretekst do trzeciej
wojny.
Warren zacz ł si zastanawia .
- Mo e s tu bezludne wyspy? Albo skały czy mielizny, jakie miejsce, w które
mo na by wystrzeli , zabijaj c co najwy ej ryby?
- To dobry sposób, eby sprowokowa mi dzynarodowy konflikt - stwierdził
Tozier. - Wystarczy rozwali torpedami skały na terytorium którego z pa stw
arabskich, by Izrael znalazł si w tarapatach. Sytuacja jest bardzo delikatna i
par eksplozji w tym rejonie mo e naprawd do czego doprowadzi .
- A nam i tak zostałaby jeszcze połowa towaru - powiedział Follet. - Albo
nawet cały. Je eli Eastman jest dostatecznie sprytny mógł przeci przewody.
- Wi c musimy go stamt d wykurzy - oznajmił Warren. - My l , e Parker
powinien nam pomóc - zna statek.
- Chwileczk - przerwał mu Follet. - Tkwi ci gle przy tym przekl tym sterze,
wi c mo e kto mi powie, dok d płyniemy?
- Czy to wa ne? - zapytał zniecierpliwiony Tozier.
- Metcalfe uwa a, e tak - odparł Follet. - Kiedy odpływali my, widział na
molo Jeanette Delorme - a ona widziała jego. Dojdzie do wniosku, e
uprowadzili my statek i Tom twierdzi, e popłynie za nami uzbrojona po z by.
- Wi c co mamy robi ?
- Mo emy trzyma si brzegu albo wypłyn na pełne morze. Ona ma do
wyboru te same mo liwo ci. Co by proponował?
- Wolałbym trzyma si brzegu - stwierdził Tozier. - Gdyby dopadła nas na
pełnym morzu, gdzie mo e strzela sobie do woli, mieliby my nikłe szans ,
zwłaszcza, je eli ten jej jacht b dzie pełen zbirów.
- Nie pomy lałe , e przewidzi takie wła nie rozumowanie i popłynie wzdłu
wybrze a, eby nas złapa ? Zało si , e nawet teraz nas obserwuje.
- Sk d mam wiedzie , u diabła, co my li Delorme? - wybuchn ł Tozier. - Albo
jakakolwiek kobieta?
- Jest na to sposób - powiedział Follet. - We ster. - Odszedł na bok, wyjmuj c
pióro i notes. - Je eli popłyniemy wzdłu brzegu, a ona b dzie nas szuka na
morzu, mamy stuprocentowe szans prze ycia, zgadza si ?
192
- Dopóki nas nie dogoni - zauwa ył Warren.
- Mo e uda nam si uciec -przekonywał Follet. -To samo dotyczy odwrotnej
sytuacji - gdyby my my popłyn li na morze, a ona wzdłu brzegu. Andy, jakie
dawałby nam szans , gdyby dopadła nas na morzu?
- Niewielkie - stwierdził Tozier. - Powiedzmy: dwadzie cia pi procent.
Follet zanotował t liczb .
- A gdyby dogoniła nas przy brzegu?
- To brzmi lepiej - nie mogłaby robi za wiele hałasu. My l , e mieliby my
spore szans wyj z tego cało - jakie siedemdziesi t pi procent.
Follet zacz ł szybko co notowa . Warren, zagl daj c mu przez rami ,
zauwa ył, e najwyra niej wylicza jaki matematyczny wzór. Kiedy sko czył,
oznajmił:
- Oto, co zrobimy. Wło ymy do czapki cztery losy. Jeden b dzie oznakowany.
Je eli go wyci gniemy, płyniemy na morze. Je eli nie, trzymamy si brzegu.
- Oszalałe ? - zawołał Tozier. - Pozostawiłby tak decyzj przypadkowi?
- Po prostu jestem wariat - stwierdził Follet. - Ile wygrałem z tob w monety?
- Prawie tysi c funtów - ale co to ma do rzeczy? Follet wyci gn ł z kieszeni
gar monet i rzucił je Tozierowi pod nos.
- Prosz . Jest tutaj osiem monet. Trzy z nich z roku tysi c dziewi set
sze dziesi tego. Kiedy grali my, wyci gałem z kieszeni któr kolwiek. Je eli była
na niej data 1960, mówiłem „orzeł" - je li nie, „reszka". To wystarczyło, ebym
miał statystycznie wi ksze szans . I zupełnie nic nie mogłe zrobi . - Zwracaj c
si do Warrena, dodał: - To wynika z teorii gier. Okre la si w sposób
matematyczny prawdopodobie stwo zaistnienia pewnej sytuacji w tych trudnych
przypadkach, gdy maj c co zrobi przewidujemy, e kto tego wła nie si po nas
spodziewa, post pujemy wiec inaczej, gdy znamy tok jego rozumowania, i tak w
kółko. Teoria ustala nawet nasze szans - w tym przypadku na nieco ponad
osiemdziesi t jeden procent. Tozier spojrzał na Warrena z konsternacj .
- Co o tym s dzisz, Nick?
- Fakt, e ci gle przegrywałe - stwierdził Warren. - Mo e Johnny ma racj .
- Oczywi cie, e mam. - Follet schylił si i podniósł z pokładu marynarsk
czapk , do której wrzucił cztery monety. - Niech pan wybierze jedn , Nick. Je eli
b dzie z 1960 roku, płyniemy na morze, je li nie - trzymamy si brzegu.
Kiedy jednak podsun ł Warrenowi czapk , ten si zawahał.
- Niech pan spojrzy na to z innej strony - rzekł powa nie Follet. - Teraz, póki
jeszcze nie wyci gn ł pan monety, nie wiemy, dok d b dziemy płyn c - a skoro
my nie wiemy, jak, u diabła, ma to odgadn Delorme? Przypadkowy zestaw
monet w czapce daje nam najwi ksze szans , bez wzgl du na jej decyzj . -
Zamilkł na chwil . -Musimy jednak przestrzega jednej zasady: post pimy tak,
jak zadecyduje los, adnych waha . To działa tylko w ten sposób.
Warren si gn ł po monet i poło ył j na wierzchu dłoni, rewersem do góry.
Tozier przyjrzał si jej i powiedział z westchnieniem:
- Rok tysi c dziewi set sze dziesi ty. Wypływamy w morze. Niech Bóg
czuwa nad nami.
Obrócił ster i skierował si dziobem na zachód.
193
Tozier pozostawił Warrena i Folleta na mostku i zszedł do siłowni, aby
naradzi si z Parkerem. Zobaczył, jak przechadza si z puszk oleju w ród
l ni cych, poruszaj cych si nieustannie stalowych tłoków, co nie wygl dało na
zbyt bezpieczne zaj cie. Hellier stał w pobli u telegrafu.
Tozier skin ł na Parkera, który odstawił puszk i podszedł do niego.
- Mo e pan st d na chwil wyj ? - zapytał Tozier.
- Brakuje nam r k do pracy - odparł Parker. - Ale je eli nie potrwa to długo,
nic si tu nie stanie. O co chodzi?
- Pa ski przyjaciel, Eastman, zabarykadował si w torpedowni na dziobie.
Próbujemy go stamt d wydosta . Parker zmarszczył brwi.
- B dzie to troch skomlikowane. Kazałem tam zamontowa wodoszczeln
przegrod , na wypadek awarii wyrzutni. Je eli si za ni ukrył, b dzie cholernie
trudno si do niego dobra .
- Mo e ma pan jaki pomysł? Zamkn ł si tam i nie mo emy w aden sposób
dosta si do heroiny.
- Chod my zobaczy - stwierdził krótko Parker.
Metcalfe siedział przykucni ty na ko cu w skiego korytarza o metalowych
cianach, który zamykały z drugiej strony dokładnie zaryglowane stalowe drzwi.
- Tam si schował - wyja nił. - Gdyby kto chciał spróbowa , dałoby si te
drzwi otworzy , ale postrzał gwarantowany. On nie mo e chybi .
Tozier wyjrzał na korytarz.
- Nie, dzi kuj . Nie ma si gdzie schowa .
- Poza tym drzwi s kuloodporne - stwierdził Metcalfe. - Próbowałem par
razy strzela , ale kule odbijaj si tu od cian w taki sposób, e bardziej to
niebezpieczne dla mnie ni dla niego.
- Próbowałe z nim rozmawia ? Metcalfe skin ł głow .
- Nie słyszy mnie albo nie ma ochoty odpowiada .
- Co pan na to, Parker?
- Mo na tam wej tylko jedn drog - odparł Parker. - Wła nie przez te
drzwi.
- A wi c pat - podsumował Tozier. Metcalfe zrobił kwa n min .
- Powiem wi cej. Je eli uda mu si nas przetrzyma do czasu, gdy statek
zostanie odbity, odniesie zwyci stwo.
- Chyba troch za bardzo si tym przejmujesz. Delorme musi nas najpierw
odnale i wcale łatwo si nie poddamy. Co ci tak niepokoi? Metcalfe odwrócił
si na pi cie.
- Z partii towaru, który dostarczyłem Fahrwazowi, zostało co nieco - na
przykład dwa cekaemy.
- To niedobrze - powiedział cicho Tozier.
- Jest co gorszego. Delorme próbowała wcisn Fahrwazowi cztery 40-
milimetrowe działka, ale za nic nie chciał ich kupi . Uznał, e zu ywaj za du o
amunicji, wi c zostawił j z tym towarem. Je eli okazała si do sprytna i wzi ła
jedno z tych działek na jacht, wystarczy jej czasu, eby zainstalowa je na
pokładzie. B dzie potrzebowała tylko troch stali i spawark , a w stoczni ma tych
rzeczy pod dostatkiem.
- My lisz, e mogłaby to zrobi ?
194
- Ta dziwka jest zdolna do wszystkiego - odparł gwałtownie Metcalfe. -
Powiniene był mi pozwoli załatwi j jeszcze w Bejrucie.
- Wtedy straciliby my heroin . Musimy pozby si tych narkotyków. Nie
mo na pozwoli , eby dostały si w jej r ce. Metcalfe wskazał kciukiem w gł b
korytarza.
- Prosz bardzo - otwórz te drzwi.
- Mam pewien pomysł - odezwał si Parker. - Mo e uda nam si go stamt d
wykurzy .
- Pewnie chce pan zatopi cała komor - stwierdził Tozier. - Czy to si da
zrobi ?
- Nie my lałem o wodzie - odparł Parker. Podniósł głow i spojrzał w gór . -
Tu nad nami, na pokładzie dziobowym, znajduje si wci garka kotwicy. Jest
nap dzana par z kotła. My l , e mógłbym podł czy si do której z rur.
- I co by to dało?
- Na statku jest system urz dze do przeprowadzania deratyzacji .- eby
pozby si szczurów. Do ka dej komory dochodzi przewód gazowy i, na mój gust,
ten którego potrzebujemy, powinien by otwarty. Sprawdz tylko, gdzie si
ko czy i podł cz tam własn instalacj . Starczy troch gor cej pary, eby Jack
Eastman wyleciał stamt d jak z procy.
- Ma pan sympatyczne pomysły - stwierdził Metcalfe. - I bardzo ludzkie. Ile
czasu to zajmie?
- Nie wiem. Godzin , mo e dwie. Zale y, co zastan na górze.
- No to do roboty - powiedział Metcalfe.
Jamil Hassan był człowiekiem systematycznym, ale niestety zbiu-
rokratyzowana instytucja, w której pracował, działała opieszale i składała si ze
zbyt wielu wydziałów. Informacja o tym, co zaszło, w ogóle nie dotarła do jego
biura i dowiedział si o wszystkim tylko dlatego, e postanowił wypi rano
fili ank kawy.
Przechodz c obok biurka dy urnego oficera, zapytał z przyzwyczajenia:
- Jest co nowego?
- Nic specjalnego, sir. To, co zwykle. Była tylko jedna dziwna wiadomo -
meldunek o strzelaninie na statku, który wypływał ze stoczni El-Gamhurija.
Młody policjant, który pisał obok jaki raport, wyt ył słuch.
- Co w tym dziwnego? - zapytał Hassan.
- Zanim otrzymali my meldunek i posłali my tam kogo , statek opu cił ju
nasze wody terytorialne. - Oficer dy urny wzruszył ramionami. - Nie mogli my
nic na to poradzi .
Młody policjant zerwał si z krzesła.
- Sir!
- Słucham? - powiedział Hassan, mierz c go wzrokiem.
- Wczoraj w nocy przesłuchiwano niejakiego Andrew Picota -zgodnie z
pa skim rozkazem, sir.
- I co z tego?
Młody człowiek był troch podenerwowany.
195
- Chodzi o to, e... e trzy dni temu widziałem, jak Picot wychodził ze stoczni
El-Gamhurija. Mo e to nie jest...
Hassan uciszył go gestem r ki, porz dkuj c w my lach fakty, jak komputer. Z
Iranu wywieziono na zachód du e ilo ci heroiny; przesłuchanie Picota
podejrzanego o przemyt, nie dało rezultatu; widziano go w stoczni El-Gamhurija;
w tej samej stoczni kto strzelał na jakim statku; statek opu cił po piesznie wody
terytorialne Libanu. Były to okruchy informacji, ale wystarczaj co wa ne.
Podniósł słuchawk telefonu, wykr cił numer i powiedział:
- Sprowad cie Andrew Picota na przesłuchanie. I prosz o samochód.
W pół godziny pó niej stał na nabrze u w stoczni, zadaj c pytania oficerowi,
który zajmował si spraw .
- I kiedy padł strzał, statek odpłyn ł?
- Tak, sir.
- Jak si nazywał?
- „Orestes".
Hassan przygl dał si pustemu nabrze u.
- I nie było tu adnych innych statków? To dziwne.
- Niezupełnie, sir. Był jeszcze jacht. Odpłyn ł dopiero przed pi cioma
minutami. - Pokazał na morze. - Jest tam.
Hassan osłonił oczy od sło ca i spojrzał we wskazanym kierunku.
- I pu cił go pan? Czy wła ciciel jachtu był tutaj, kiedy zdarzył si ten
incydent?
- Tak, sir. Mówi, e niczego nie widział ani słyszał. Członkowie załogi tak e.
Hassan spogl dał na jacht.
- To bardzo wygodne. Kim on jest?
- Nazywa si Fuad, sir. Mówił, e płynie na Karaiby.
- Wielki Bo e! - powiedział z przej ciem Hassan. - Naprawd ? A co tam le y
na rufie?
Oficer wyt ył wzrok, staraj c si odgadn .
- Jakie brezentowe plandeki...?
- Jedna brezentowa plandeka, która co przykrywa - poprawił go Hassan. -
Potrzebny mi telefon.
W dwie minuty pó niej wdał si w sprzeczk z wyj tkowo t pym oficerem
sztabowym z dowództwa marynarki w Bejrucie.
„Orestes" pruł fale, płyn c nowym kursem. Zarys l du za ruf znikn ł i
wida było jedynie mgliste kontury w miejscu, gdzie wznosiły si Góry Liban.
Warren, nie marnuj c czasu, odszukał kuchni i przygotował posiłek: wołowin z
puszek i płaskie bochny arabskiego chleba, które trzeba było popija kiepskim
kwa nym winem.
Pracuj c zastanawiał si , co ł czy Metcalfe'a i Toziera. Nale eli do tego
samego gatunku ludzi, ludzi o silnej woli i wygl dało na to, e bardzo zgodnie ze
sob współpracuj i ka dy z nich czuje instynktownie, i jego partner w razie
potrzeby zrobi, co trzeba. Ciekawe, który z nich byłby gór , gdyby doszło do
konfliktu.
196
Zdecydował w ko cu, e postawiłby na Metcalfe'a. Tozier post pował
ostro niej i chciał, by jego działalno miała przynajmniej pozory legalno ci.
Metcalfe był amoralnym awanturnikiem, do pewnego stopnia pozbawionym
skrupułów i nader biegłym w sztuce podst pów. Warren pomy lał, e gdyby
doszło mi dzy nimi do starcia, Tozier mógłby niebezpiecznie si zawaha , a
Metcalfe by tego nie zrobił. Miał jednak nadziej , e nigdy nie dojdzie do
sprawdzenia tych prognoz.
Sko czył przygotowania i zaniósł jedzenie na mostek. Metcalfe znaj cy si
najlepiej na statkach i morzu, przej ł teraz dowodzenie, a Tozier pilnował
Eastmana. Follet był w siłowni, trzymaj c pod broni dwóch wypuszczonych na
wolno mechaników, którzy nerwowo obsługiwali maszyny. Parker i Abbot
pracowali na pokładzie dziobowym przy wci garce kotwicy, a Hellier trzymał
stra koło ładowni.
Metcalfe zawołał Abbota, aby przyszedł po jedzenie, wezwał równie na
mostek Helliera.
- Wszystko w porz dku? - zapytał.
- adnych problemów - zapewnił go Hellier. - Siedz cicho. Metcalfe
pocz stował go kanapk , a kiedy Hellier j ugryzł, stwierdził z jowialnym
u miechem:
- Dodał pan teraz do listy swoich wykrocze piractwo, sir Robert. W Anglii
mo na za to wisie .
Hellier zakrztusił si suchym kawałkiem chleba i z ust poleciały mu okruchy.
- Nie przypuszczam, eby Delorme wniosła oskar enie - stwierdził Warren. -
Zwłaszcza bior c pod uwag materiał dowodowy, który mamy na statku. - Rzucił
Metcalfe'owi porozumiewawcze spojrzenie. - Ciekawe, co ona teraz my li.
- Na pewno nic dobrego - odparł Metcalfe. - Bardziej martwi si jednak o to,
co zrobi. Z pewno ci nie b dzie siedziała na tym swoim zgrabnym tyłku. Kiedy
Jeanette wpada w szał, staje si bardzo aktywna. - Skin ł głow w stron dziobu:
-Jak radzi sobie Parker?
- Twierdzi, e musi mie jeszcze godzin - powiedział Abbot.
- Zanios mu co do arcia i sprawdz , czy potrzebuje pomocy -oznajmił
Warren.
Metcalfe przytrzymywał jedn r k ster, a drug jadł kanapk .
- Co za krypa! Gdyby było z górki, robiłaby dziewi w złów. - Spojrzał w
niebo. - Co to za konstrukcja tam, na bomie?
- To jeden z pomysłów Dana - odparł Abbot, wyja niaj c kombinacj ze
wiatłem na brzegu i człowiekiem w bocianim gnie dzie.
- Sprytne - podsumował Metcalfe. - Wejd tam i sprawd , co wida .
Abbot wdrapał si na bom i usadowił na górze, trzymaj c si teleskopu
celowniczego, który był solidnie przymocowany. Na tej wysoko ci, pi dziesi t
stóp nad wod , odczuwał podmuchy wiatru, który wichrzył jego jasne włosy, a
powolne kołysanie „Orestesa" jakby si pot gowało.
- S tu jeszcze dwa przyciski - krzykn ł. - Eastman chciał mie podwójny
zestaw.
- Nie ruszaj ich. Co tam wida ?
Abbot spojrzał w kierunku dziobu.
197
- Przed nami płynie jaki statek. Widz dym. - Obrócił si powoli, obserwuj c
horyzont. - Za nami te jest jeden. Metcalfe okazał zaniepokojenie.
- Zbli a si ?
- Trudno powiedzie - krzykn ł Abbot. Milczał przez chwil , a potem dodał: -
Chyba tak. Widz fal przy dziobie.
Metcalfe odszedł od steru, mówi c do Helliera: - Prosz mnie zast pi . - Nie
zwalniaj c kroku pochwycił lornetk i wspi ł si na bom jak małpa na palm . U
góry stan ł tak, by kołysanie statku nie pozbawiło go równowagi i skierował
lornetk w stron rufy.
- To jacht Fuada. P dzi jak szalony.
- S daleko?
Metcalfe oszacował odległo .
- Jakie sze mil st d. Maj radar. Na pewno ju nas zlokalizowali. - Podał
lornetk Abbotowi. - Zosta tu i miej ich na oku.
Zszedł z bomu z powrotem na mostek, gdzie si gn ł po telefon i zadzwonił do
siłowni.
- Johnny, pogo troch tych swoich chłopaków - musimy płyn szybciej...
Wiem o tym, ale Jeanette siedzi nam na ogonie. Kiedy rzucił słuchawk , Hellier
spojrzał na niego spod oka.
- Ile mamy czasu?
- Ta zardzewiała krypa wyci gnie mo e z osiem w złów, jak si j dobrze
przydusi. Jacht robi trzyna cie albo czterna cie. Mamy około godziny. - Metcalfe
poszedł na skraj mostku i spojrzał za ruf . - St d go nie wida . Jest jeszcze za
horyzontem. - Odwrócił si z kwa nym u miechem. - Byłem ju kiedy w
podobnej sytuacji - po zachodniej stronie Morza ródziemnego. Płyn łem razem
z niejakim Krupke na łodzi typu Fairmile. Ale wtedy to my my kogo cigali.
- I kto wygrał? - spytał Hellier.
U miech Metcalfe'a stał si jeszcze bardziej ponury.
- Ja!
- Co mog zrobi , je eli nas dogoni ? Przecie nie wejd na pokład.
- Mog nas powystrzela . - Metcalfe spojrzał na zegarek. - Za godzin na tej
łajbie nie b dzie zbyt bezpiecznie.
- Mamy tu sporo stalowych płyt, za którymi mo na si ukry . W głosie
Metcalfe'a pobrzmiewała pogarda, gdy powiedział z niesmakiem:
- Płyty ze stali! - Kopn ł w mostek, z którego posypały si pordzewiałe płaty
metalu. -Niklowane kule przebija to jak tektur . Był pan w artylerii, wi c
powinien pan wiedzie . Mo e mi pan powie, co zrobi z tym mostkiem 40-
milimetrowe działko?
Pozostawił Helliera z t niepokoj c my l i poszedł na dziób, gdzie Parker i
Warren pracowali przy wci garce.
- Niech si pan po pieszy - płyn za nami. Ile to jeszcze potrwa, na Boga?
Parker nie przerywał pracy, równomiernymi ruchami dokr caj c przewód.
- Powiedziałem, e godzin .
- Nie b dzie pan miał ani chwili wi cej - stwierdził Metcalfe. -Potem radz nie
wystawia głowy. Warren podniósł wzrok.
198
- Dan mówił mi, o co pan podejrzewa Delorme. Czy naprawd b dzie do nas
strzela ?
To wystarczyło, by Parker oderwał si od pracy.
- Jak tylko zobaczyłem t bab , wiedziałem co z niej za ziółko -oznajmił. - Nie
rozumiem, jak Mike mo e j znie . Zabije nas wszystkich, a potem wróci na
parkiet i przeta czy cał noc, niczym si nie przejmuj c. - Zaj ł si znów
przewodem wci garki i dodał: -Tu ju wszystko gotowe. Teraz musimy zej pod
pokład.
- Je eli mógłbym w czym pomóc, eby przy pieszy robot , prosz mnie
zawoła - powiedział Metcalfe. - Zejd na dół, eby zapozna Andy'ego z sytuacj .
- Sprawdził, jak radzi sobie Tozier, odwiedził w siłowni Folleta, a kiedy wrócił na
pokład, jacht „Stella del Mare" był ju widoczny daleko na horyzoncie.
Natychmiast udał si na ruf , eby co zobaczy , a potem poszedł na mostek i
powiedział do Helliera:
- B d celowa przede wszystkim w miejsce, gdzie pan stoi - ka dy, kto si tu
znajdzie, zginie.
- Kto musi trzyma ster - odparł spokojnie Hellier.
- Tak, ale nie w tym miejscu. Na rufie jest stanowisko awaryjne. - Metcalfe
spojrzał w gór na bom. - Mike, zejd stamt d i przejmij ster.
Poszli z Hellierem na ruf i wyci gn li ze schowka zapasowe koło, mocuj c je
tu nad sterem. Metcalfe popatrzył i stwierdził:
- Troch za bardzo je wida . Trzeba zrobi zasłon z brezentu. Nie zatrzyma
kul, ale mo e nie b d ostrzeliwa rufy, je eli tu nikogo nie zobacz .
Otoczyli ster brezentow zasłon , po czym Metcalfe powiedział do Helliera:
- Prosz na razie tu zosta . ci gn Abbota z mostku - b dzie mi potrzebny.
Pokieruje pan statkiem, dopóki pana nie zluzuj .
Znowu pop dził przed siebie, my l c po drodze, e pokonuje w ten sposób na
nogach wcale niemałe odległo ci. Kazał Abbotowi pu ci ster i patrzył, czy
„Orestes" nie zmienia kursu. Pocz tkowo troch zboczył, ale potem popłyn ł
dalej swoj drog , a koło na mostku obracało si powoli i równomiernie tam i z
powrotem, jakby poruszała nim jaka niewidzialna istota.
- Skocz do kajut oficerskich - powiedział do Abbota - i przynie poduszki,
prze cieradła, kurtki, czapki - chc zrobi kilka manekinów.
Naci gn li uniformy na poduszki, przytwierdzaj c do nich marynarskie
czapki zabranymi z kuchni szpilkami do rolad. Zrobili trzy kukły, które zwisały z
sufitu sterówki, sprawiaj c nieprzyjemne wra enie powieszonych ludzi. Z
wi kszej odległo ci musiały jednak wygl da do przekonywaj co. Kołysały si
lekko i ich ruchy wydawały si zupełnie naturalne.
Metcalfe wyszedł na skraj mostku i spojrzał za ruf .
- Szybko nas dogania. Ma jeszcze około mili - jakie dziesi minut. Lepiej si
st d zabieraj, Mike. Zobacz , co robi Parker.
- Tam płynie jaki statek - oznajmił Abbot, wskazuj c za praw burt . Statek
zmierzał w przeciwnym kierunku i był mniej wi cej o dwie mile od nich. -
My lisz, e mamy szans na pomoc?
- Chyba e chcesz zobaczy prawdziw masakr - stwierdził Metcalfe z
napi ciem. - Podpływaj c do tamtego statku, zwi kszyliby my tylko ilo ofiar.
199
- Czy to znaczy, e zabiłaby te jego załog ?
- Sto milionów dolarów posiada zabójcz moc. W okolicznych portach nie
brakuje facetów, którzy załatwi ka dego, kogo im wska esz, za pi tysi cy
dolarów i zało si , e ten jacht jest nimi wypełniony. - Wzruszył nerwowo
ramionami. - Bierzmy si do roboty.
Parker i Warren byli zm czeni i mieli podły nastrój.
- Pi minut - powiedział Parker, ponaglany przez Metcalfe'a. - To ju ostatni
kawałek przewodu.
- Gdzie wł cza si par ?
- Na pokładzie, koło wci garki jest zawór - odparł Parker. -Łatwo go
zauwa y .
- Id tam - oznajmił Metcalfe. - Prosz krzykn , kiedy trzeba b dzie go
przekr ci . I niech kto pójdzie zawiadomi Andy'ego, co si dzieje. Mo e
potrzebowa pomocy, chocia nie bardzo w to wierz .
Kiedy znalazł si znów na pokładzie, jacht „Stella del Mare" zbli ał si od
lewej burty. Zmniejszył pr dko , eby zrówna si z „Orestesem" i zatrzymał si
o dwie cie jardów od nich. Metcalfe przykucn ł za wci gark , przygl daj c si
jachtowi. Abbot odezwał si za jego plecami:
- Spójrz na ruf . Co to takiego?
- Nie wychylaj si - skarcił go Metcalfe. Popatrzył na nietrudne do
rozpoznania kontury czego , co okrywała tylko powierzchownie brezentowa
plandeka i poczuł, e robi mu si niedobrze. - To działko. Pociski lec z niego tak
strug jak woda z gumowego w a. -Zamilkł na chwil . - Na dziobie maj chyba
jeden karabin maszynowy, a drugi na ródokr ciu, na pokładzie łodziowym. To
pływaj ca puszka Pandory.
- Na co oni czekaj ? - zapytał Abbot niemal z rozdra nieniem.
- Chc , eby odpłyn ł tamten statek. Jeanette woli nie mie wiadków.
Zaczeka, a zniknie za horyzontem, zanim spróbuje cokolwiek zrobi . - Ocenił,
jak daleko jest zawór, który znajdował si na otwartej przestrzeni. - W ka dym
razie mam tak nadziej .
Czekaj c na sygnał b bnił palcami o metal wci garki. W ko cu usłyszał
wołanie Warrena:
- W porz dku, Tom. Dan mówi, eby odkr ci zawór na trzy minuty - to
powinno wystarczy .
Metcalfe wyszedł zza wci garki, stan ł przy zaworze i odkr cił go. Miał pełn
wiadomo , e z pokładu "Stelli del Mare" dokładnie go wida i czuł
nieprzyjemne kłucie mi dzy łopatkami. Para uchodziła z gwałtownym sykiem
przez le zamocowane zł cze.
Na dole Tozier czekał ju z gotowym do strzału erkaemem. Parker stał tu za
nim, podpieraj c cian w oczekiwaniu na bieg wydarze . Nie miał w tpliwo ci,
e co musi si zdarzy . Nikt nie wytrzyma długo w stalowej klatce, do której
wpuszcza si pod ci nieniem gor c par . Skin ł tylko głow , gdy Tozier
wyszeptał:
- Porusza si rygiel.
Tozier zlitowałby si mo e nad Eastmanem i dał mu szans , ale ten otworzył
gwałtownie drzwi i wyskoczył w obłoku pary, strzelaj c na o lep, Tozier nacisn ł
200
spust i potworny łoskot erkaemu wypełnił zamkni t przestrze , nie zdołał
jednak zagłuszy przera liwego wistu uchodz cej pod ci nieniem pary. Kule
dosi gn ły Eastmana, zanim ten zd ył zrobi dwa kroki. Siła uderzenia
odrzuciła go do tyłu i le ał teraz w otwartych drzwiach torpedowni.
Gwizd pary ustał.
- Wytrzymał dwie minuty - stwierdził Parker. - Dłu ej ni przypuszczałem.
Zobaczmy, czy czego tam nie uszkodził. Tozier opu cił bro .
- Tak, pozb d my si tego piekielnego ładunku. Parker nagle przystan ł.
- U diabła, fakt, e jest piekielny - powiedział z naciskiem. - Przecie to bro .
Mo emy z niej skorzysta .
Tozierowi opadła szczeka.
- Na Boga, ma pan racj . e te o tym nie pomy lałem! Niech pan sprawdzi
torpedy, Dan. Musz wszystko zorganizowa . - Pobiegł korytarzem i zacz ł
wspina si po drabinkach na dziób. Miał wła nie wyj na pokład, gdy kto
chwycił go za rami .
- Uwa aj, bo mo esz oberwa - ostrzegł Metcalfe, - Spójrz tam. Tozier wyjrzał
ostro nie zza framugi drzwi i zobaczył, e „Stella del Mare" jest ju bardzo
blisko. Schował głow , mówi c:
- Niech to szlag! S obok nas.
- W pobli u przepływa jaki statek, ale oddala si z ka d chwil . Jeanette
czeka, a zniknie za horyzontem.
- Parker wpadł na pomysł - oznajmił Tozier. - Chce j storpedowa . -
U miechn ł si widz c wyraz twarzy Metcalfe'a. - Słu ył kiedy w marynarce - to
dla niego oczywiste rozwi zanie.
- Te powinienem był o tym pomy le - stwierdził Metcalfe ze złowrogim
błyskiem w oku. - Chyba zluzuj Helliera - nie zna si a tak dobrze na
kierowaniu statkiem. Czy Parker potrzebuje pomocy?
- Na pewno. Powiedz lepiej Hellierowi, eby do niego poszedł. A ja dam zna
Johnny'emu.
Kiedy Tozier zszedł do siłowni, Follet siedział przy telegrafie z broni w r ku i
obserwował mechanika, który sprawdzał wskazania przyrz dów. Tozier musiał
podnie głos, aby Follet go usłyszał.
- A to sukinsyn! - powiedział z podziwem Follet. - To znaczy, e storpedujemy
jacht?
- Spróbujemy.
Follet spojrzał na zroszon blach . Za t cienk stalow powłok było morze.
- W razie czego - gdyby były jakie problemy - daj mi zna -poprosił. - Nie le
pływam, ale chciałbym mie okazj to udowodni . Tozier u miechn ł si ponuro.
- Jakie dajesz nam teraz szans , Johnny?
- Koniec z zakładami - stwierdził Follet. - Ale post pili my słusznie, tego
jestem pewien. Nawet gdy si ma statystyczn przewag , nie zawsze mo na
wygra .
Tozier postukał go lekko po ramieniu zaci ni t dłoni .
- Dopilnuj, eby to elastwo było na chodzie. Tom b dzie manewrował
statkiem.
201
Skierował si do torpedowni, lecz zanim tam wszedł, odci gn ł na bok ciało
Eastmana.
- Zdaje si , e wszystko w porz dku - stwierdził Parker. - Eastman niczego tu
nie zepsuł. - Poklepał korpus jednej z torped. - B d przy nich potrzebował
pomocy. Dwie s ju w wyrzutniach, ale tych sam nie rusz .
- Zaraz przyjdzie Hellier - powiedział Tozier.- Ma najwi cej siły. - Odwrócił
si . - O, ju jest. Dan, eby nie było nieporozumie : mamy tylko wdusi te
przyciski, tak?
Parker skin ł głow .
- Jeden zestaw jest na mostku, a drugi w bocianim gnie dzie. Mo na
wykorzysta którykolwiek z nich. Bocianie gniazdo jest o tyle lepsze, e ma
teleskop celowniczy.
- Wróc na gór - stwierdził Tozier. - Zaraz zacznie si zabawa. Wyszedł,
egnaj c Helliera skinieniem głowy.
- Co mam robi ? - zapytał Hellier.
- Na razie nic - odparł ze stoickim spokojem Parker. - Mo emy tylko czeka . -
Po chwili podniósł wzrok i dodał:
- Je li jest pan wierz cy, mo e si pan pomodli .
Tozier znalazł Abbota i Warrena na rufie. Abbot le ał na pokładzie,
przygl daj c si ostro nie zza nadbudówki jachtowi „Stella del Mare". Cofn ł
si , gdy Tozier dotkn ł jego ramienia.
- Szykuj tam co na rufie - powiedział.
Tozier zaj ł jego miejsce. Trzech albo czterech m czyzn uwijało si na
tylnym pokładzie jachtu, ci gaj c brezentow plandek z podłu nej lufy działa.
Jeden z nich usadowił si na siodełku i gdy kr cił korb , lufa unosiła si albo
opadała. Drugi równie usiadł i obrócił działo, a nast pnie przyło ył oko do
celownika. Tozier oddałby dusz diabłu za dobry karabin. Mógłby powystrzela
ich wszystkich, zanim zd yliby uciec.
Nieco dalej pozostali m czy ni przygptowywali karabiny maszynowe.
Widział wyra nie, jak montuj b ben z amunicj . Cofn ł si i spojrzał za ruf .
Statek, który min li, był ju jedynie plam na horyzoncie, a nad ni unosiła si
smuga dymu. Tozier wstał i zawołał gło no:
- Tom, wchodzimy do akcji!
- Tak jest, sir! - padła przytłumiona odpowied zza brezentowej zasłony.
Tozier odci gn ł Warrena i Abbota na bok:
- Na lewej burcie nie b dzie od tej chwili zbyt bezpiecznie. Najlepiej poło y
si na pokładzie z prawej strony, gdzie za mostkiem. Spróbujemy ich
storpedowa . Tom przej ł dowodzenie, bo musi naprowadzi statek na cel.
- Ale przyciski do odpalania torped s na mostku - zauwa ył Warren.
- Tak - odparł Tozier. - I na tym polega cała zabawa. Mike, zostaniesz tutaj i
b dziesz w kontakcie z Tomem - dasz zna , kiedy zechce atakowa . Ty, Nick,
pójdziesz ze mn . Jak dostaniesz sygnał, pobiegniesz na mostek i spróbujesz
dotrze do przycisków.
Warren skin ł głow i zastanawiał si przez moment, jakie zadanie Tozier
przeznaczył dla siebie. Dowiedział si tego niebawem, gdy Andy wskazał na bom.
202
- Drugi zestaw przycisków jest tam, na górze. To b dzie zadanie dla mnie,
gdyby nie mógł si dosta na mostek.
Warren spojrzał na niczym nie osłoni te bocianie gniazdo i zwil ył wargi.
- A je eli ci si nie uda?.
- Wtedy przestan si tym przejmowa - odparł beztrosko Tozier. - Kto inny
b dzie musiał spróbowa szcz cia. Chod my si schowa .
Ukryli si z Warrenem w pobli u prawej burty i czekali. Kanonada
rozpocz ła si nagle i z zaskakuj c gwałtowno ci .
Ze swej kryjówki Warren widział tyln cz mostku, który - przy
akompaniamencie serii wybuchów - zacz ł si rozpada . Pociski działa
eksplodowały z brutaln sił , wzniecaj c jaskrawe błyski i ze sterówki pozostały
w jednej chwili n dzne szcz tki.
Usłyszał nad głow głuche uderzenie i spojrzawszy w gór zobaczył ze
zdumieniem wbity w drewnian listw kawałek szkła. Wyrzucone sił wybuchu z
rozbitej sterówki, pomkn ło niczym mierciono ny pocisk w jego kierunku,
wbijaj c si ostr jak brzytwa kraw dzi na gł boko jednego cala w twarde
tekowe drewno. Gdyby trzymał głow o par cali wy ej, byłoby ju po nim.
Zd ył schowa si ponownie akurat w chwili, gdy działo zacz ło ostrzeliwa
ruf . Pociski wybuchały na pokładzie i ze wszystkich stron sypały si kawałki
desek. Jeden z nich rozci ł mu kurtk , pozostawiaj c wystrz pion dziur .
Oprócz głuchego grzmotu działa dał si słysze terkot karabinów maszynowych.
Kule przeszywały nadbudówk , jakby jej ciany były zrobione z papieru. Warren
przylgn ł mocno do pokładu i wygl dało na to, e próbuje si w nim zakopa .
Kanonad usłyszał w odległo ci czterech mil na zachód młody kapitan
liba skiej łodzi patrolowej, na której płyn ł Jamil Hassan. Odwrócił si do niego
i powiedział:
- Strzelaj ! Hassan odpowiedział ponaglaj cym gestem.
- Szybciej! Niech si pan po pieszy!
Warren ostro nie uniósł głow , gdy potworny hałas ustał i znów zaległa
cisza. Słycha było tylko jednostajne dudnienie silników i plusk fali przy dziobie.
Spojrzał na mostek, zauwa aj c z przera eniem rozmiary zniszcze . Wyobraził
sobie nagle, jak zrobione przez Metcalfe'a kukły ta czyły na sznurkach niby
marionetki, a kule i pociski przelatywały przez nie i pomi dzy nimi tak długo, a
nie zapadł si dach.
„Orestes" zacz ł - powoli zbacza w lewo, jakby zabrakło r ki trzymaj cej
ster.
- Zmieniam kurs, eby statek niby przypadkowo obrócił si dziobem do
jachtu - krzykn ł Metcalfe. - Mo e uda nam si ich zmyli . Niech Andy b dzie
gotowy.
Abbot pochylaj c si nisko, pomkn ł naprzód, aby przekaza wiadomo .
Tozier popatrzył na rozbity doszcz tnie mostek i pokr cił głow .
- Biegnij, Nick, ale uwa aj. Zaczekaj, a jacht b dzie na linii strzału, zanim
naci niesz guzik. Je eli nie b dziesz mógł odpali , krzyknij.
Warren stwierdził, e cały si trz sie. Nie był stworzony do takich zada i
dobrze o tym wiedział. Podbiegł do stopni prowadz cych na mostek i pr dko si
po nich wspi ł. Gdy znalazł si na górze, natychmiast schował głow i poło ył si
203
na brzuchu. Dopiero po chwili rozejrzał si po sterówce. Jej przednia cz
wyleciała w powietrze i niewiele z niej pozostało. Nie było steru, kolumny
kompasu, telegrafu ani małej skrzynki z dwoma przyciskami. Mostek
praktycznie przestał istnie .
Krzykn ł: - Nic z tego, Andy! - i w obawie przed nast pn kanonad odwrócił
si szybko, aby pobiec z powrotem. Nie usiłował nawet schodzi po stopniach,
tylko zeskoczył na dół i upadł ci ko na pokład, kryj c si za szcz tkami mostku.
Zobaczył, jak Tozier mija go i p dzi wzdłu pokładu na otwart przestrze
ródokr cia. Biegł zygzakiem w taki sposób, by nigdy nie robi wi cej ni trzech
kroków w jednym kierunku. Kiedy znikn ł za osłon maszynerii u podnó a
bomu, Warren spojrzał w gór . Po tym wszystkim, co zaszło, wydawało si
niemo liwe, by ktokolwiek był w stanie tam si wspi .
Metcalfe patrzył na bom, przygl daj c si równocze nie jachtowi. Zobaczył,
jak Tozier pnie si w gór i obrócił ster, by „Orestes" nie schodził z kursu. Tozier
dotarł do bocianiego gniazda i pochylił si , eby przyło y oko do celownika, ale
jacht schodził mu z pola widzenia, cho Metcalfe dokładał stara , by mie go na
linii dziobu.
Nagła zmiana kursu obu statków zdezorientowała cekaemistów na jachcie.
Przedni karabin maszynowy stał si zupełnie bezu yteczny, a strzały ze
ródokr cia chybiały. Za to działko było doskonale ustawione - obróciło si
gładko, otwieraj c ogie . Obok Toziera przeleciał grad kul i wydawało si
nieprawdopodobne, by adna go nie dosi gn ła. Za ruf „Orestesa" wytrysn ła z
morza cala seria fontann, gdy przelatuj ce nad statkiem pociski eksplodowały w
wodzie na przestrzeni jednej mili, nie czyni c adnych szkód.
Tozier wdusił z całej siły przyciski i dwie torpedy, warte ł cznie pi dziesi t
milionów dolarów, zostały odpalone.
Potem najszybciej jak mógł, zacz ł schodzi z bomu. Znalazłszy si dziesi
stóp nad pokładem, skoczył w dół. Działo przestało strzela i Warren usłyszał od
strony burty czyj radosny okrzyk, f Zastanawiał si , z czego Metcalfe tak bardzo
si cieszy. Jedno było pewne: torpedy chybiły. Na morzu nie nast piła adna
eksplozja, a karabin maszynowy nadal grał swoje staccato.
Kiedy pociski wystrzelone z działa ze wistem przelatywały nad statkiem,
Metcalfe próbował na ladowa ółwia, wtulaj c głow w ramiona, jakby w ten
sposób mógł j ocali . Gdyby luf ustawiono troch ni ej, cały tył „Orestesa"
poszedłby w diabły, a Tom Metcalfe
razem z nim. Gdy wi c działko przestało strzela , wyjrzał przez dziur w
brezentowej zasłonie i zacz ł gło no wiwatowa .
Załoga „Stelli del Mare" miała jakie kłopoty. Na pokładzie rufowym zrobiło
si zamieszanie, a długa lufa sterczała w gór pod nienaturalnym k tem.
Zaimprowizowana podstawa nie wytrzymała nieustannego naporu działa, które
wyrzucało z siebie grad pocisków. Teraz nie nadawało si ju do u ytku. Z jachtu
dochodził odległy cichy j k, jakby kto został ranny.
Metcalfe miał wi c powody do rado ci.
Ni ej, na dziobie Parker i Hellier usłyszeli syk spr onego powietrza, gdy
torpedy wylatywały z wyrzutni. Hellier chciał zaczeka i posłucha , czy
dosi gn ły celu, ale Parker zamykał ju zewn trzne włazy, przygotowuj c
204
nast pny ładunek. Otworzył wewn trzne drzwiczki i usun ł si na bok, gdy
wytrysn ła przez nie woda, a potem sprawnym ruchem zwolnił zaciski, które
mocowały torped ustawion na kozłach przy lewej burcie.
- No, dalej! - krzykn ł. - Wepchnijmy to dra stwo do rodka!
Z całych sił napierali z Hellierem na torped , która sun ła powoli na rolkach
w kierunku otwartej wyrzutni. Była bardzo ci ka i pocz tkowo przesun ła si
zaledwie o ułamek cala, kiedy jednak wzmogli nacisk, nabrała rozp du i w ko cu
weszła gładko do rodka. Parker zatrzasn ł właz i zakr cił koło zamka.
- Teraz druga - powiedział, z trudem łapi c powietrze.
- My li pan, e tamte trafiły? - zapytał Hellier.
- Nie wiem - odparł Parker, ci gle czym zaj ty. - Raczej nie. S dz c z
zamieszania na górze, musieli by zupełnie blisko. Na lito bosk , wsu my t
torped , do rodka!
Warren rozgl dał si za Tozierem, ale nigdzie go nie dostrzegł. Wystawił
głow zza mostku i spojrzał na „Stell del Mare". Gdy „Orestes" zmienił kurs,
jacht uczynił to samo i płyn ł nadal równolegle, trzymaj c si ich lewej burty.
Cekaem ze ródokr cia strzelał ci gle krótkimi seriami. Równie karabin na
dziobie ponownie otworzył ogie i oba koncentrowały si najwyra niej na
przednim pokładzie statku.
Po chwili zobaczył, dlaczego. Tozier ukrywał si za zniszczon nadbudówk
na dziobie, siedz c tam z wywini t do tyłu nog . Była dziwnie wygi ta w
miejscu, gdzie nie ma adnego stawu. Nawet z tej odległo ci Warren mógł
stwierdzi , e jest złamana. Zobaczył, jak Dan Parker wybiega z drzwi
nadbudówki, próbuj c dotrze do Toziera. Nie zrobił nawet dwóch kroków, kiedy
dosi gn ła go kula. Zatoczył si i run ł na pokład. Le ał tam teraz, daj c nikłe
oznaki ycia.
Dla Warrena tego było ju za wiele. Wypadł z kryjówki i pobiegł na pokład,
nie zwa aj c na niebezpiecze stwo. W tej samej chwili od strony rufy rozległo si
dono ne wołanie:
- Okr aj nas, eby zaatakowa z prawej burty! Przepłyn nam przed
dziobem. B d cie gotowi do odpalenia torped!
Warren usłyszał te słowa, ale nie poj ł ich sensu, my l c wył cznie o tym, by
dotrze do Parkera i Toziera. U wiadomił sobie jednak z ulg , e ogie
karabinów maszynowych ustał. „Stella del Mare" zacz ła zawraca przed
dziobem „Orestesa" i strzelanina stała si bezcelowa. Dzi ki temu zdołał dotrze
do Parkera nawet nie dra ni ty.
Pochylił si i chwyciwszy Dana pod pachy, wci gn ł go do nadbudówki. Nie
silił si na delikatno , nie maj c ani chwili do stracenia, na szcz cie jednak
Parker był nieprzytomny. Potem wrócił po Toziera, który podniósł na niego
wzrok, u miechn ł si blado i stwierdził:
- Oberwałem w nog .
- Mo esz stan na drugiej - powiedział Warren i pomógł mu si podnie .
- Na miło bosk ! - krzykn ł Metcalfe. - Niech kto wdrapie si na ten
cholerny bom!
Warren obejrzał si niezdecydowanie, czuj c ci ar opieraj cego si na nim
Toziera. Zobaczył, e Abbot biegnie w kierunku bomu, znikaj c - podobnie jak
205
wcze niej Tozier - za osłon maszyny i pojawiaj c si w połowie wysoko ci bomu,
na który wspinał si tak pr dko, jakby gonił go diabeł.
Metcalfe miał z rufy doskonały widok. „Stella del Mare" przepływała im
przed dziobem w odległo ci trzystu jardów. Kiedy Abbot pojawił si na.bomie,
karabiny maszynowe ponownie otworzyły ogie , bezlito nie zasypuj c
„Orestesa" gradem kul. Abbot nie próbował nawet korzysta z celownika. Z całej
siły wdusił r k przeł czniki i w tej samej chwili przeszyła go seria z cekaemu,
pozostawiaj c na piersi krwawe lady. Run ł w tył, szeroko rozpostarłszy r ce i
spadł na pokład z wysoko ci trzydziestu stóp.
Zaraz potem jacht, trafiony torpedami, zadr ał i stracił rozp d, a kiedy w
jego wn trzu eksplodowało ponad trzysta pi dziesi t funtów trotylu, wyleciał w
powietrze. Nie był to okr t wojenny, którego konstrukcja pozwala na przyj cie
takiego ciosu. Wybuch rozerwał go w kawałki. ródokr cie uległo całkowitemu
zniszczeniu i jacht rozpadł si na pół. Dziób zaton ł po upływie paru sekund, a
rufa szybko wypełniała si wod .
Zanim pogr yła si w morskiej kipieli, wyskoczyło z niej kilka drobnych
postaci. Metcalfe wyszczerzył z by w ponurym u miechu. „Orestes" pruł fale,
sun c w kierunku unosz cych si na morzu szcz tków jachtu i Metcalfe zobaczył
w wodzie biał twarz, długie jasne włosy i r k , rozpaczliwie wzywaj c pomocy.
Powoli i z najwi ksz staranno ci skr cił ster w taki sposób, by „Orestes"
obrócił si ruf w kierunku Jeanette Delorme i powstaj cy przy rubie wir
wci gn ł j w gł bin . Z nie mniejsz precyzj Metcalfe wyprowadził „Orestesa"
na wła ciwy kurs, nie ogl daj c si na to, co mogło si wyłoni za statkiem.
Metcalfe stal oparty o reling, spogl daj c po raz drugi ju tego dnia w
przepastn luf szybkostrzelnego działka. Wycelowano je w „Orestesa" z
liba skiej łodzi patrolowej, która kołysała si spokojnie na falach o sto jardów od
lewej burty statku, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przedtem znajdowała
si „Stella del Mare". Wszystko wygl dało podobnie, tyle e silniki „Orestesa"
zostały zatrzymane, spuszczono drabink , a w pobli u cumowała niewielka
motorówka z dwoma marynarzami i młodszym oficerem liba skiej marynarki.
- Niech mi pan pomo e, Tom - zawołał Warren.
Metcalfe odwrócił si i podszedł do miejsca, gdzie Warren banda ował
Parkerowi rami . Pochylił si i przytrzymał opatrunek, aby doktor mógł go
zawi za .
- Jak si pan czuje? - zapytał.
- Nie le - odparł Parker. - Mogło by gorzej. Nie mam powodów si skar y .
Metcalfe przykuen ł i powiedział do Warrena:
- Ten cywil, który wszedł na pokład, nie wygl da mi na oficera marynarki.
- Nawet nie wiedziałem, e Liban ma flot wojenn - stwierdził Warren.
- Bo nie ma. Jest tylko par okr tów obrony wybrze a. - Metcalfe wskazał na
łód patrolow . - Zwiewałem ju tym chłopcom wiele razy. - Zmarszczył brwi. -
Jak pan my li, o czym Hellier tak długo z nim rozprawia? Dyskutuj ju chyba z
godzin .
- Sk d mam wiedzie - odparł lakonicznie Warren. Jego my li zaprz tali
Mike Abbot i Ben Bryan - dwóch poległych z pi cioosobowej grupy. Czterdzie ci
206
procent strat to wysoka cena, a nie obejmowała ona jeszcze rannych, którzy
stanowili drugie tyle.
Tozier le ał w pobli u z unieruchomion nog , rozmawiaj c z Folletem.
- Do cholery! Wyja ni ci to jeszcze raz - powiedział Follet, brz cz c
trzymanymi w r kach monetami.
- Dobra, wierz ci - stwierdził Tozier. - Musz , no nie? W ko cu wyci gn łe
ode mnie cał fors . Sprytna sztuczka. - Spojrzał na przykryte brezentem ciało,
le ce przy wej ciu na statek. - Szkoda, e pó niej si nie sprawdziła.
- Wiem, co masz na my li, ale to było najlepsze wyj cie - powiedział z uporem
Follet. - Jak mówiłem, nie mo na zawsze wygrywa . - Podniósł wzrok. - Idzie do
nas Hellier.
Hellier przeszedł przez pokład, zmierzaj c w ich kierunku. Metcalfe podniósł
si i zapytał, wskazuj c głow na czekaj cego przy relingu Hassana:
- Czy ten facet jest z marynarki?
- Nie - odparł Hellier. - To policjant.
- Co pan mu powiedział?
- Wszystko - stwierdził Hellier. - Cał histori . Metcalfe wyd ł policzki.
- No to wpadli my po uszy - zauwa ył. - B dziemy mieli szcz cie, je eli na
najbli sze dwadzie cia pi lat nie wsadz nas do paki. Był pan kiedy w
wi zieniu na Bliskim Wschodzie, sir Robert?
Hellier u miechn ł si :
- O pa skim handlu broni wspomniałem do mgli cie. To go zreszt nie
interesowało. Chce z nami porozmawia .
Odwrócił si do Hassana, który podszedł do nich trzymaj c r ce w
kieszeniach. Przygl dał si im przez chwil z zaci ni tymi ustami i nagle
powiedział:
- Nazywam si Jamil Hassan. Jestem oficerem policji. Zdaje si , e prowadz
panowie prywatn wojn i to cz ciowo na terytorium Ldbanu. Jako oficer policji
musz uzna takie post powanie za nielegalne. - Jego twarz stała si w tym
momencie mniej surowa. -Jestem jednak bezsilny, gdy obszar morza poza
wodami terytorialnymi Libanu nie podlega mojej jurysdykcji. Wi c co mam
zrobi ?
- Niech pan nam to powie, przyjacielu - powiedział z u miechem Metcalfe.
Hassan pu cił t uwag mimo uszu.
- Oczywi cie, jestem nie tylko oficerem policji, lecz równie oby- watelem
Libanu. Wyst puj c w tej roli pozwol sobie podzi kowa panom za to, co
panowie zrobili. Radziłbym jednak w przyszło ci pozostawi podobne sprawy
kompetentnym władzom. – U miechn ł si z przek sem. - Fakt, e w tym
przypadku nie okazały si szczególnie kompetentne. Tak czy inaczej, pozostaje
odpowied na pytanie: co mam z panami zrobi ?
- Mamy rannych - stwierdził Warren. - Potrzebuj szpitalnej opieki. Mógłby
ich pan zabra t swoj łodzi z powrotem do Bejrutu.
- Nie jest moja - poprawił go Hassan. - Pan nazywa si chyba Warren? - Gdy
doktor skin ł głow , Hassan ci gn ł dalej: - Gdyby który z panów wrócił na tej
łodzi do Bejrutu, trafiłby niechybnie do wi zienia. W naszej niewielkiej flocie nie
ma angielskiego zwyczaju przymykania oczu. Nie, panowie zostan tutaj, a ja
207
wróc do Bejrutu, przy l kogo , eby panów st d zabrał i dyskretnie wysadził
gdzie na l dzie. Rozumiej panowie, e organizuj to wył cznie jako pry- watna
osoba, a nie oficer policji.
Metcalfe odetchn ł z wyra n ulg . Hassan obdarzył go ironicz- nym
spojrzeniem i powiedział:
- Kraje arabskie ci le ze sob współpracuj i bardzo łatwo o ekstradycj .
Mieli my doniesienia o mi dzynarodowym gangu, który grasuje na Bliskim
Wschodzie, dokonuje zabójstw, korzysta z wojsko-wego sprz tu i - tu przeszył
wzrokiem Metcalfe'a - podejmuje inne działania na szkod pa stwa, zwłaszcza w
Iraku. Bior c pod uwag zaistniałe okoliczno ci, opuszcz panowie Liban
mo liwie szybko. Dostan panowie w hotelu bilety lotnicze i skorzystaj z nich.
Mam nadziej , e si rozumiemy.
- A co z załog ? - zapytał Tozier. - Siedzi nadal w ładowni.
- Zwolnicie ich, zanim zejdziecie ze statku. - Hassan u miechn ł si
zdawkowo. - Je eli kiedykolwiek zawin tu do portu, b d musieli odpowiedzie
na par kłopotliwych pyta . W tej sytuacji nie przypuszczam, eby my jeszcze
ich zobaczyli.
- Dzi kuj - powiedział Hellier. - Jeste my wdzi czni, e rozumie pan nasze
poło enie.
Hassan skin ł lekko głow i odwrócił si . W połowie drogi do zej cia
zatrzymał si i zapytał jeszcze:
- Ile było tej heroiny?
- Dokładnie tysi c kilogramów - odparł Parker. - Cała tona. Hassan pokiwał
głow .
- Dzi kuj , panowie. - Nieoczekiwanie u miechn ł si i dodał: - My lałem, e
wiem ju wszystko o przemycie - ale torpedy!... - Pokr cił głow , a potem
spowa niał, widz c załoni te ciało Abbota. -Proponuj pochowa tego dzielnego
człowieka w morzu - powiedział i zszedł za burt do oczekuj cej go motorówki.
- Có , Nick, ju po wszystkim - odezwał si Tozier. - Szli my z nimi łeb w łeb,
ale udało nam si wygra .
Warren oparł si o pokryw luku. Poczuł si nagle bardzo zm czony.
- Tak, udało nam si . Przynajmniej niektórym.
Tyle, e Ben Bryan nigdy nie zostanie panem na wło ciach, cho Warren
zamierzał dopilnowa , by Hellier dotrzymał obietnicy i zorganizował o rodek
leczenia narkomanów. Nigdy nie spotka ju te u swoich drzwi Mike'a Abbota,
poluj cego na sensacyjne nowinki ze wiata narkotyków.
Popatrzył na Helliera - człowieka, który był dny krwi. Miał nadziej , e jest
zadowolony. Czy ci ludzie nie zgin li na pró no? Pewna liczba osób, w wi kszo ci
Amerykanów, y b dzie dłu ej i zapewne szcz liwiej, nie zdaj c sobie sprawy,
e zawdzi cza dodatkowe lata ycia czyjej mierci. A za rok albo dwa pojawi si
kolejny Eastman albo nast pna Delorme i cały ten cholerny, brudny interes
rozkr ci si od nowa.
Warren zmru ył oczy od sło ca. „Ale wtedy niech walczy ju z nimi kto inny"
- pomy lał. - „Zwykłego lekarza kosztuje to za du o zdrowia."