1777

background image

Desmond Bagley

Odwet

Przekład: Jerzy ebrowski

background image

2

Rozdział 1

Le ała na łó ku w niedbałej pozie, nie wiadoma ju obecno ci rosłych

m czyzn zapełniaj cych pokój, którzy sprawiali, e wydawał si on jeszcze

mniejszy ni był w rzeczywisto ci. Uleciało z niej ycie, a słusznego wzrostu

panowie przyjechali stwierdzi , dlaczego tak si stało - nie z czystej ciekawo ci,

lecz z przyczyn zawodowych. Byli bowiem policjantami.

Detektyw - inspektor Stephens nie zwracał uwagi na ciało. Rzucił na nie tylko

okiem, a potem zainteresował si pokojem, zauwa aj c tanie, zdezelowane meble

i wytarty dywan, który był zbyt mały, aby ukry zakurzone deski. Brakowało

szafy, a rzeczy dziewczyny le ały bezładnie porozrzucane, niektóre na oparciu

krzesła, inne na podłodze obok łó ka. Ona sama była naga jak opustoszała

muszla. Martwe ciało nie budziło po dania.

Stephens wzi ł z krzesła sweter i zauwa ył ze zdziwieniem, jak bardzo jest

mi kki. Spojrzawszy na metk z nazw firmy zmarszczył brwi, a potem podał go

sier antowi Ipsleyowi.

- Było j sta na dobre rzeczy. Co z ustaleniem to samo ci?

- Betts rozmawia z wła cicielk domu.

Stephens wiedział, ile to warte. Mieszka cy jego rewiru niech tnie rozmawiali

z policj .

- Niewiele mu to da. Dostanie tylko jakie nazwisko i to zapewne fałszywe.

Widział pan strzykawk ?

- Trudno było nie zauwa y , sir. My li pan, e to narkotyki?

- Mo liwe. - Stephens odwrócił si w stron komody z jasnego surowego

drewna i poci gn ł za jedn z gałek. Szuflada otworzyła si na szeroko cala, a

potem zaci ła si . Uderzył w ni kantem dłoni. - Czy zjawił si ju policyjny

lekarz?

- Pójd si dowiedzie , sir.

- Nie ma problemu. Przyjdzie we wła ciwym czasie. - Stephens odwrócił głow

w stron łó ka. - Poza tym jej si tak bardzo nie pieszy. - Szarpn ł szuflad ,

która znów si zaci ła. - Co za cholera!

Umundurowany policjant pojawił si w drzwiach, zamykaj c je za sob .

- Nazywała si Hellier, sir. June Hellier. Mieszkała tu od tygodnia.

Przyjechała w zeszł rod . Stephens wyprostował si .

- To niewiele nam daje, Betts. Widział pan j ju kiedy na swoim terenie?

Betts spojrzał w stron łó ka i pokr cił głow .

- Nie, sir.

- Czy wła cicielka domu znała j wcze niej?

- Nie, sir. Przyszła z.ulicy i poprosiła o pokój. Zapłaciła z góry.

- Inaczej by go nie dostała - stwierdził Ipsley. - Znam t star j dz - nie za

darmo, a za sze pensów niewiele.

- Czy miała jakich przyjaciół, znajomych? - zapytał Stephens. - Rozmawiała

z kim ?

- Nic mi o tym nie wiadomo, sir. Wygl da na to, e wi kszo czasu sp dzała w

pokoju.

background image

3

Niski m czyzna z zaokr glonym brzuszkiem wcisn ł si mi dzy nich.

Podszedł do łó ka i poło ył torb .

- Przepraszam za spó nienie, Joe. Te cholerne korki s coraz gorsze.

- W porz dku, doktorze. - Stephens zwrócił si ponownie do Bettsa: - Niech

pan tu jeszcze pow szy i spróbuje si czego dowiedzie . - Podszedł do doktora,

stoj cego w nogach łó ka i spojrzał z góry na ciało dziewczyny. - Chodzi, jak

zwykle, o czas i przyczyn zgonu.

Doktor Pomray zmierzył go wzrokiem.

- Podejrzewa pan co ? Stephens wzruszył ramionami.

- Na razie nic nie wiem. - Wskazał na strzykawk i szklank , które le ały na

nocnej szafce z bambusa. - To mogły by narkotyki. Mo e przedawkowała.

Pomray pochylił si nad szklank i ostro nie j pow chał. Na dnie wida było

cieniutk warstw wilgoci. Ju miał j dotkn , gdy Stephens powiedział:

- Prosz tego nie robi , doktorze. Chciałbym, eby najpierw sprawdzono

odciski.

- To nie ma wi kszego znaczenia - odparł Pomray. - Jasne, e była

narkomank . Niech pan spojrzy na jej uda. Chciałem tylko sprawdzi , czym si

truła.

Stephens zauwa ył ju wcze niej lady ukłu i wyci gn ł własne wnioski,

stwierdził jednak:

- Mo e miała cukrzyc .

Pomray zdecydowanie pokr cił głow .

- S lady zakrzepu ylnego i zaka enia skóry. aden lekarz nie dopu ciłby do

tego u pacjenta z cukrzyc . - Pochylił si i ucisn ł jej skór . - S te pocz tki

ółtaczki. Oznacza to uszkodzenia w troby. Powiedziałbym, e to narkomania i

typowa beztroska w obchodzeniu si z igł . Ale dopiero po sekcji b dziemy mie

pewno .

- W porz dku, zostawiam to panu. - Stephens odwrócił si do Ipsleya i

powiedział jakby od niechcenia: - Mo e pan otworzy t szuflad , sier ancie?

- Jeszcze jedno - dorzucił Pomray. - Przy swoim wzro cie ma spor

niedowag . To kolejny dowód. - Wskazał na popielniczk zasypan niedopałkami

papierosów. - I bardzo du o paliła.

Stephens zobaczył, jak Ipsley delikatnie uj wszy kciukiem i wskazuj cym

palcem gałk komody, bez trudu otwiera szuflad . Odwrócił wzrok od jego

twarzy, na której malował si wyraz triumfu i stwierdził:

- Ja te du o pal , doktorze. To niewiele oznacza. - Pasuje do klinicznego

obrazu - przekonywał Pomray.

Stephens skin ł głow . - Chciałbym wiedzie , czy zmarła na tym łó ku.

Pomray wydawał si zaskoczony.

- Ma pan powody przypuszcza , e było inaczej? Stephens lekko si

u miechn ł.

- Bynajmniej. Po prostu jestem ostro ny.

- Zobacz , czego zdołam si dowiedzie - stwierdził Pomray.

W szufladzie znale li niewiele: torebk , trzy po czochy, par wymagaj cych

uprania majtek, p k kluczy, szmink , pas do po czoch i strzykawk ze złaman

background image

4

igł . Stephens odkr cił szmink i zajrzał do rodka. Była zupełnie zu yta, a lady

wskazywały na to, e dziewczyna próbowała wykorzysta j do ko ca, co

potwierdziło odnalezienie w szczelinie szuflady starej zapałki z zabarwionym na

czerwono ko cem. Stephens specjalizuj cy si w interpretowaniu takich

szczegółów, wywnioskował, e June Hellier była w finansowych tarapatach.

Majtki miały z przodu dwie czerwonobr zowe plamy. W podobny sposób

zaplamiona była górna cz jednej z po czoch. Wygl dało to na zaschni t krew

i było zapewne efektem zrobionego nieumiej tnie zastrzyku w udo. Na

metalowym kółku znajdowały si trzy klucze, w tym jeden od stacyjki

samochodu. Stephens zwrócił si do Ipsleya:

- Niech pan pójdzie sprawdzi , czy dziewczyna miała samochód.

Drugi klucz pasował do luksusowej i wytwornej walizki, któr znalazł w

k cie; zajrzał do rodka - była pusta. Stephens chciał kiedy kupi podobn w

prezencie dla ony, ale zrezygnował z powodu ceny.

Trzeciego klucza nie potrafił do niczego dopasowa , zaj ł si wi c torebk ,

zrobion z mi kkiej skóry. Zamierzał j wła nie otworzy , gdy wrócił Ipsley.

- Nie ma samochodu, sir.

- Doprawdy? - Stephens zacisn ł wargi. Otworzył zatrzask torebki i - zajrzał

do jej wn trza. Papiery, bibułki, jeszcze jedna doszcz tnie zu yta szminka, trzy

szylingi i cztery pensy w drobnych, adnych banknotów.

- Prosz uwa nie posłucha , sier ancie - powiedział. - Przyzwoita torebka,

przyzwoita walizka, kluczyki do stacyjki, ale bez wozu, przyzwoite ciuchy, z

wyj tkiem po czoch, które s tanie, w szufladzie szminka w złotej oprawie, w

torebce szminka od Woolwortha - obie zu yte. Co pan o tym wszystkim my li?

- Musiała zbiednie , sir.

Stephens skin ł głow , tr caj c wskazuj cym palcem kilka monet. Nagle

zapytał:

- Mo e mi pan powiedzie , doktorze, czy ona była dziewic ?

- Nie była, ju to sprawdziłem - odparł Pomray.

- Mo e yła na kredyt - podsun ł Ipsley.

- Mo liwe - stwierdził Stephens. - Dowiemy si , je li b dzie trzeba.

Pomray wyprostował si .

- Na pewno zmarła na tym łó ku. S na to dowody. Wi cej nic tu nie

zdziałam. Mo na gdzie umy r ce?

- Na ko cu korytarza jest łazienka - odparł Ipsley. - Ale niezbyt tam czysto.

Stephens porz dkował niewielki plik papierów.

- Jaki był powód zgonu, doktorze?

- Powiedziałbym, e przedawkowanie narkotyku, ale dopiero sekcja wyka e,

co to było.

- Przypadkowe czy celowe? - zapytał Stephens.

- Z tym te trzeba poczeka do sekcji - odparł Pomray. - Je eli

przedawkowanie było naprawd spore, mo na wła ciwie mie pewno , e to nie

przypadek. Narkoman z reguły wie dokładnie, ile ma wzi . Je li przedawkowała

tylko troch , mogło si to sta przypadkowo.

- A wi c je eli to nie przypadek, mamy do wyboru samobójstwo albo

morderstwo - stwierdził z zadum Stephens.

background image

5

- My l , e morderstwo mo e pan miało wykluczy - stwierdził Pomray. -

Narkomani nie lubi , eby inni wbijali im igły. - Wzruszył ramionami. - Ale

wska nik samobójstw jest wysoki w ród tych, którzy s ju na dnie.

Stephens mrukn ł cicho, natrafiaj c na wizytówk jakiego lekarza. Jego

nazwisko wydało mu si dziwnie znajome.

- Co pan wie o doktorze Nicholasie Warrenie? Czy to specjalista od

narkotyków?

Pomray przytakn ł.

- A wi c była jedn z jego dziewczyn, tak? - zapytał z zainteresowaniem. - Co

to za lekarz? Ma czyste r ce? Pomray zareagował gwałtownie.

- Mój Bo e! Nick Warren ma nieskaziteln opini . To jeden z najlepszych

fachowców w bran y. Nie jest adnym szarlatanem, je li o to panu chodzi.

- Z ró nymi ma si do czynienia - powiedział pojednawczo Stephens. - Sam

pan to dobrze wie. - Podał wizytówk Ipsleyowi. - To niedaleko st d. Niech pan

spróbuje go odnale , sier ancie. Nie zidentyfikowali my jeszcze tej dziewczyny.

- Tak jest, sir - powiedział Ipsley i ruszył do drzwi.

- Aha, sier ancie - zawołał Stephens. - Prosz mu nie mówi , e dziewczyna

nie yje.

Ipsley szeroko si u miechn ł.

- Nie powiem.

- Prosz posłucha - odezwał si Pomray. - Je eli spróbuje pan przyciska

Warrena, czeka pana spora niespodzianka. To twardy facet.

- Nie lubi lekarzy, którzy rozdaj narkotyki - odparł ponuro Stephens.

- Cholernie dobrze pan wie, jak to jest - burkn ł Pomray. - A lekarskiej etyce

Nicka Warrena nie zdoła pan niczego zarzuci . Je eli zastosuje pan tak taktyk ,

da panu nie le popali .

- Zobaczymy. Radziłem ju sobie z twardzielami. Pomray wyszczerzył nagle

z by w u miechu.

- Chyba zostan i popatrz sobie. Warren wie o narkotykach i narkomanach

tyle samo, co najlepszy specjalista w tym kraju, a mo e i wi cej. Ma na tym

punkcie lekkiego bzika. Nie przypuszczam, eby wiele pan z niego wyci gn ł.

Wróc , jak tylko domyj si w tej zafajdanej łazience.

Stephens spotkał si z Warrenem w ciemnym korytarzu przy wej ciu do

pokoju dziewczyny. Chciał wykorzysta psychologiczn przewag , któr uzyskał

nie informuj c doktora o mierci dziewczyny. Je eli zdziwiło go, e Warren

przyjechał tak szybko, nie okazał tego, lecz obserwował id cego po korytarzu

m czyzn z zawodow rezerw .

Warren był człowiekiem wysokim, o delikatnej, ale dziwnie nieruchomej

twarzy. Mówił zawsze z namysłem, robi c nieraz długie przerwy, zanim udzielił

odpowiedzi. Stephens odnosił wra enie, e Warren go nie słyszy albo nie zwraca

uwagi na zadawane pytanie, ale w chwili gdy zamierzał je powtórzy , Warren

zawsze odpowiadał. Ta pow ci gliwo dra niła Stephensa, chocia starał si tego

nie okazywa .

- Ciesz si , e pan przyjechał - powiedział. - Mamy pewien problem,

doktorze. Zna pan młod danie o nazwisku June Hellier?

background image

6

- Znam - odparł lakonicznie Warren.

Stephens czekał z nadziej , e Warren powie co wi cej, ale ten tylko mu si

przygl dał. Tłumi c irytacj zapytał:

- Czy to jedna z pa skich pacjentek?

- Tak - odparł Warren.

- Na co chorowała, doktorze?

Warren odpowiedział dopiero po dłu szej chwili:

- To sprawa mi dzy pacjentem a lekarzem i nie chc o tym rozmawia .

Stephens poczuł, jak Pomray porusza si niespokojnie za jego plecami.

Odezwał si chłodno:

- To sprawa dla policji, doktorze.

Warren znowu zamilkł, patrz c spokojnie na Stephensa. W ko cu powiedział:

- Wydaje mi si , e je eli panna Hellier potrzebuje pomocy lekarskiej, tracimy

czas stoj c tutaj.

- Nie b dzie potrzebowała pomocy - rzekł oboj tnie Stephens. Pomray znów

si poruszył.

- Ona nie yje, Nick.

- Rozumiem - odparł Warren. Wydawał si nieporuszony. Stephens był zły, e

Pomray wtr cił si do rozmowy, ale bardziej zainteresował go brak reakcji ze

strony Warrena.

- Nie jest pan zaskoczony, doktorze.

- Nie - odparł krótko Warren.

- Dostarczał pan jej narkotyki?

- Dawałem jej recepty. To było kiedy .

- Na jakie narkotyki?

- Na heroin .

- Czy to było konieczne?

Warren był nieporuszony jak zawsze, ale w jego oczach pojawił si wyraz

niech ci, gdy powiedział:

- Nie mam zamiaru rozmawia z osob postronn na temat kuracji moich

pacjentów.

Stephensa ogarn ł gniew.

- Ale jej mier pana nie zaskoczyła. Czy była umieraj ca? miertelnie chora?

Warren spojrzał na Stephensa z namysłem i powiedział:

- Współczynnik miertelno ci w ród narkomanów jest jakie dwadzie cia

osiem razy wy szy ni w ród ogółu ludno ci. Oto dlaczego jej mier mnie nie

dziwi.

- Brała heroin ?

- Tak.

- A pan j zaopatrywał?

- Tak.

- Rozumiem - podsumował Stephens. Spojrzał na Pomraya, a potem zwrócił

si ponownie do Warrena: - Nie powiem, eby mi si to podobało.

- Mało mnie obchodzi pa skie zdanie - stwierdził spokojnie Warren. -

Chciałbym zobaczy moj pacjentk . B dzie panu potrzebne wiadectwo zgonu.

Lepiej, ebym ja je wystawił.

background image

7

,,Co za cholerny tupet" - pomy lał Stephens. Odwrócił si gwałtownie i

otworzył drzwi do sypialni.

- Prosz t dy - powiedział szorstko.

Warren min ł go i wszedł do pokoju, a za nim pod ył Pomray. Stephens

zdecydowanym ruchem głowy nakazał sier antowi Ipsleyowi, eby wyszedł, po

czym zamkn ł drzwi za jego plecami. Kiedy zbli ył si do łó ka, Warren i

Pomray byli ju zaj ci rozmow , z której rozumiał co czwarte słowo.

Prze cieradło, którym doktor Pomray przykrył ciało dziewczyny, zostało

odsuni te i wida było znów nag June Hellier. Stephens wtr cił si do rozmowy:

- Doktorze Warren, kiedy zasugerowałem, e te lady ukłu mog wiadczy o

cukrzycy, doktor Pomray powiedział, e dziewczyna miała zaka enie i e aden

lekarz nie dopu ciłby do tego u swojego pacjenta.,Ona była pa sk pacjentk .

Jak pan to wyja ni?

Warren spojrzał na Pomraya i k ciki ust zadrgały mu lekko, jakby si

u miechał.

- Nie musz niczego wyja nia - odparł. - Ale zrobi to. Lek przeciw cukrzycy

wstrzykuje si w zupełnie odmiennych warunkach ni heroin . Dzieje si to w

innej atmosferze, a cz sty po piech mo e powodowa zaka enia.

Zwracaj c si do Pomraya, dorzucił:

- Nauczyłem j posługiwa si igł , ale, jak wiesz, oni nie przejmuj si

szczególnie higien . Stephens był oburzony.

- Nauczył j pan posługiwa si igł ?! Bo e, dziwne ma pan poj cie o etyce!

Warren spojrzał na niego beznami tnie i powiedział z niezwykłym

opanowaniem:

- Panie inspektorze, je li w tpi pan w moj etyk , prosz to zakomunikowa

stosownym władzom. Ch tnie słu adresem, gdyby pan nie wiedział, gdzie si

uda . - Odwrócił si od Stephensa w niemal obra liwy sposób i rzekł do Pomraya:

- Podpisz wiadectwo zgonu razem z patologiem. Tak b dzie lepiej.

- Tak. Mo e tak b dzie lepiej - stwierdził z namysłem Pomray.

Warren podszedł do wezgłowia łó ka i stał tam przez chwil , przygl daj c si

zmarłej dziewczynie. Potem bardzo powoli nasun ł prze cieradło na martwe

ciało. W tym powolnym ruchu było co , co zaintrygowało Stephensa. Wygl dało

to na gest... czuło ci.

Zaczekał, a Warren podniesie wzrok, po czym zapytał:

- Wie pan co na temat jej rodziny?

- Wła ciwie nic. Narkomani nie lubi , kiedy si ich wypytuje - wi c nie pytam.

- Wiadomo coso jej ojcu?

- Tylko tyle, e go miała. Wspominała o nim par razy.

- Kiedy przyszła do pana po narkotyki?

- Zgłosiła si do mnie na leczenie jakie półtora roku temu. Na leczenie,

inspektorze.

- Oczywi cie - odparł ironicznie Stephens, wyjmuj c z kieszeni zło on kartk

papieru. - Mo e zechce pan na to spojrze . Warren wzi ł kartk i rozło ył j ,

zauwa aj c, e jest zmi ta. - Sk d pan to ma?

- Z jej torebki.

background image

8

Był to list napisany na maszynie efektown czcionk , na dobrej jako ci

papierze z wytłoczonym nagłówkiem: REGENT FILMS COMPANY i adresem z

Wardour Street. Nosił dat sprzed sze ciu miesi cy i zawierał tak oto tre :

Droga panno Hellier,

pisz z polecenia pani ojca, aby zawiadomi , e nie mo e si z pani spotka w

przyszły pi tek, poniewa tego samego popołudnia wyje d a do Ameryki. Nie

b dzie go zapewne przez jaki czas. Nie potrafi w tej chwili okre li , jak długo.

Zapewnia pani , e napisze, gdy tylko załatwi najpilniejsze sprawy i ma

nadziej , e swoj nieobecno ci nie sprawia pani nadmiernej przykro ci.

Z powa aniem,

D. L. Waiden

- To wiele wyja nia -powiedział cicho Warren, podnosz c wzrok. - Czy

napisał?

- Nie wiem - odparł Stephens. - Tu niczego nie ma. Warren postukał palcem w

list.

- Nie przypuszczam. Skoro June zachowała taki niewiele znacz cy list, tym

bardziej nie zniszczyłaby tamtego. - Spojrzał na okryte prze cieradłem ciało. -

Biedna dziewczyna.

- Niech pan lepiej pomy li o sobie, doktorze - powiedział uszczypliwie

Stephens. - Prosz spojrze na skład zarz du w nagłówku tego listu.

Warren rzucił okiem: „Sir Robert Hellier, prezes". Z grymasem na twarzy

podał kartk Pomrayowi.

- Maj Bo e! - powiedział Pomray. - To ten Hellier!

- Tak, ten Hellier - potwierdził Stephens. - My l , e b dzie z tego mierdz ca

sprawa. Prawda, doktorze Warren? - Powiedział to z nie ukrywan satysfakcj ,

obrzucaj c Warrena pełnym niech ci spojrzeniem.

Warren siedział przy biurku w swoim gabinecie. Czekaj c na kolejnego

pacjenta wykorzystywał cenne minuty, aby nadrobi zaległo ci w papierkowej

robocie, do której zmuszał go system ubezpiecze . Jak ka dy lekarz nie cierpiał

biurokracji w medycynie, poczuł wi c dziwn ulg , gdy prac przerwał mu

telefon. Uczucie to wkrótce go jednak opu ciło, kiedy usłyszał słowa telefonistki:

- Panie doktorze, chce z panem rozmawia sir Robert Hellier. Warren

westchn ł. Spodziewał si tego telefonu.

- Poł cz go, Mary.

Usłyszał trzask i w słuchawce pojawił si nowy sygnał.

- Mówi Hellier.

- Tu Nicholas Warren.

Nawet brz czenie na linii nie zdołało zagłuszy rozkazuj cego tonu w głosie

Helliera.

- Chc si z panem zobaczy , Warren.

- Spodziewałem si tego, sir Robert.

- B d dzi w biurze o wpół do trzeciej po południu. Wie pan, gdzie to jest?

background image

9

- To zupełnie niemo liwe - odparł zdecydowanie Warren. - Jestem bardzo

zaj ty. Proponuj panu spotkanie w moim gabinecie.

Zaległa pełna niedowierzania cisza, a potem głos w słuchawce wykrztusił:

- Niech pan posłucha...

- Przykro mi, sir Robert - przerwał mu Warren. - Proponuj , eby przyszedł

pan do mnie dzi o pi tej. Powinienem by wtedy wolny. Hellier podj ł decyzj :

- Dobrze - odparł opryskliwie. Warren skrzywił si na odgłos rzuconej na

widełki słuchawki. Odło ył delikatnie swój jednocz ciowy telefon i wł czył

interkom.

- Mary, o pi tej przychodzi do mnie sir Hellier. Mo e b dzie trzeba

poprzestawia par spotka . Spodziewam si długiej wizyty, wi c musi by

ostatnim pacjentem.

- W porz dku, panie doktorze.

- Aha, Mary. Gdy tylko przyjdzie sir Robert, jeste wolna.

- Dzi kuj panu.

Warren zwolnił przycisk i w zamy leniu patrzył w przestrze , ale po krótkiej

chwili wrócił do swojej papierkowej roboty.

Sir Robert Hellier był dobrze zbudowanym m czyzn , a nosił si tak, by

robi wra enie jeszcze pot niejszego. Subtelny garnitur z Savile Row nie łagodził

ci ko ci jego ruchów, za głos wiadczyło tym, e nie jest przyzwyczajony do

znoszenia sprzeciwu. Zaledwie wszedł do pokoju Warrena, powiedział krótko i

bez wst pów:

- Wie pan, dlaczego tu jestem.

- Tak. Przyszedł pan w sprawie córki. Mo e zechce pan usi

? Hellier zaj ł

krzesło po drugiej stronie biurka.

- Przejd do rzeczy. Moja córka nie yje. Policja przekazała mi informacj , w

któr nie mog uwierzy . Mówi , e była narkomank . Brała heroin .

- To prawda.

- Heroin , któr pan jej dostarczał.

- Heroin , któr jej zapisywałem - poprawił Warren. Hellier był przez chwil

zbity z tropu.

- Nie oczekiwałem, e tak łatwo pan to potwierdzi.

- Dlaczego nie? - odparł Warren. - Leczyłem pa sk córk .

- Ale z pana tupeciarz! - wybuchn ł Hellier. Pochylił si do przodu, a jego

pot ne ramiona zgarbiły si pod marynark . - TO ha ba, eby lekarz

przepisywał silne narkotyki młodej dziewczynie.

- Moim zdaniem...

- Wsadz pana do wi zienia! - rykn ł Hellier.

- ...ona niezb dnie potrzebowała tych recept.

- Jest pan zwykłym handlarzem narkotyków!

Warren wstał, a jego lodowaty glos przerwał tyrad Helliera:

- Je eli powtórzy pan to zdanie poza tym gabinetem, oskar pana o

zniesławienie. Skoro nie chce pan posłucha , co mam do powiedzenia, prosz st d

wyj , bo dalsza rozmowa z panem nie ma sensu. A je eli nie podoba si panu

background image

10

moja etyka, musi pan pój na skarg do Komisji Dyscyplinarnej przy Izbie

Lekarskiej.

Hellier ze zdumieniem podniósł wzrok.

- Chce pan przez to powiedzie , e Izba Lekarska usprawiedlłwiłaby takie

post powanie?

- Wła nie - odparł Warren z przek sem i ponownie usiadł. - Brytyjski rz d

tak e. Wydali w tej sprawie ustaw . Hellier wydawał si zupełnie zbity z tropu.

- No dobrze - powiedział niepewnie. - Zapewne powinienem posłucha , co ma

pan mi do zakomunikowania. Po to tu przyszedłem. Warren przypatrywał mu si

badawczo.

- June zjawiła si u mnie jakie osiemna cie miesi cy temu. Brała ju wtedy

heroin prawie od dwóch lat. Hellier znowu wybuchn ł.

- To niemo liwe!

- Niby dlaczego?

- Wiedziałbym o tym.

- W jaki sposób?

- No có , rozpoznałbym... objawy.

- Rozumiem. A jakie s te objawy, sir Robert? Hellier zacz ł mówi , potem

opanował si i zamilkł.

- Wie pan - odezwał si Warren - narkomana, który bierze heroin , nie

poznaje si po dr eniu r k. Objawy sa o wiele trudniejsze do uchwycenia, a

narkomani umiej tnie je ukrywaj . Mógł pan jednak co zauwa y . Prosz mi

powiedzie , czy wygl dało wtedy na to, e córka ma kłopoty finansowe?

Hellier przypatrywał si swoim dłoniom.

- Nie przypominam sobie, eby kiedykolwiek ich nie miała - odparł pogr ony

w my lach. - Zaczynało mnie to ju m czy i w ko cu ostro si sprzeciwiłem.

Powiedziałem jej, e nie została wychowana na rozrzutn pró niaczk . - Podniósł

wzrok. - Znalazłem jej prac , załatwiłem mieszkanie i zmniejszyłem o połow

kieszonkowe.

- Rozumiem - powiedział Warren. - Jak długo miała t prac ? Hellier pokr cił

głow .

- Nie wiem. Wiem tylko, e j straciła. - Zacisn ł dłonie na kraw dzi biurka,

a zbielały mu kostki palców. - Wie pan, ona mnie okradła. Okradła własnego

ojca.

- Jak to si stało? - zapytał ostro nie Warren.

- Mam wiejski dom w Berkshire - odparł Hellier. - Pojechała na wie i

spl drowała go - dosłownie spl drowała. Było tam, mi dzy innymi, sporo

georgia skich sreber. Miała czelno zostawi kartk z informacj , e to zrobiła.

Podała mi nawet nazwisko kupca, któremu sprzedała towar. Odzyskałem

wszystko, ale kosztowało mnie to cholernie du o pieni dzy.

- Podał j pan do s du?

- Niech pan nie b dzie głupcem - odparł ostro Hellier. - Musz dba o

reputacj . Ładnie wypadłbym w gazetach, oskar aj c o kradzie własn córk . I

tak mam ju do problemów z pras .

- Mo e byłoby dla niej lepiej, gdyby j pan zaskar ył - stwierdził Warren. -

Nie zadał pan sobie pytania, dlaczego pana okradła? Hellier westchn ł.

background image

11

- My lałem, e zeszła zupełnie na zł drog , e odziedziczyła to po matce. -

Wyprostował ramiona. - Ale to osobna historia.

- Oczywi cie - odparł Warren. - Wi c jak mówi , kiedy June zgłosiła si do

mnie na leczenie, a wła ciwie po heroin , była ju prawie od dwóch lat

narkomank . Tak powiedziała i stan jej organizmu to potwierdzał.

- Co pan ma na my li - zapytał Hellier - e zgłosiła si po heroin , a nie na

leczenie?

- Narkoman traktuje lekarza jako ródło zaopatrzenia - odparł Warren nieco

znu onym głosem. - Narkomani nie chc by leczeni. Boj si tego.

Hellier patrzył na Warrena t pym wzrokiem.

- Ale to potworne. Dawał jej pan heroin ?

- Tak.

- I nie leczył jej pan?

- Nie od razu. Nie mo na leczy pacjenta, który tego nie chce, a angielskie

prawo nie pozwala na stosowanie przymusu.

- Ale przez pana uzale niała si jeszcze bardziej. Pan dostarczał jej heroin .

- Wolałby pan, ebym tego nie robił? Miałem jej pozwoli wyj na ulice, eby

zdobywała heroin z nielegalnego ródła, po czarno-rynkowej cenie i

zanieczyszczon Bóg wie jakim wi stwem? Narkotyki, które przepisywałem,

były przynajmniej czyste i odpowiadały normom brytyjskiej farmakopei, co

zmniejszało prawdopodobie stwo zapalenia w troby.

Hellier jakby si skurczył.

- Nie rozumiem - wymamrotał, kr c c głow . - Po prostu nie rozumiem.

- Istotnie - przyznał Warren. - Zastanawia si pan, co si stało z lekarsk

etyk . Pó niej o tym pomówimy. - Zł czył dłonie czubkami palców. - Po miesi cu

zdołałem przekona June, e powinna si leczy . Istniej kliniki zajmuj ce si

takimi przypadkami. Była w szpitalu przez dwadzie cia siedem dni. - Mierzył

Helliera surowym spojrzeniem. - W tpi , czy na jej miejscu wytrzymałbym

tydzie . June była dzieln dziewczyn , sir Robert.

- Nie bardzo wiem, jak wygl da... hm... samo leczenie.

Warren otworzył szuflad biurka i wyj ł pudełko papierosów. Wyci gn ł

jeden, a potem, najwyra niej zreflektowawszy si , pchn ł otwarte pudełko na

drug stron biurka.

- Przepraszam, pali pan?

- Dzi kuj - odparł Hellier i si gn ł po papierosa. Warren nachylił si i

posłu ył mu swoj zapalniczk , po czym sam z niej skorzystał.

Przygl dał si Hellierowi przez chwil , a nast pnie podniósł do góry papieros.

- Wie pan, to tak e narkotyk, ale nikotyna nie jest szczególnie silna. Powoduje

psychiczne uzale nienie. Ka dy, kto ma wystarczaj co siln wol , mo e rzuci

palenie. - Pochylił si do przodu. - Heroina to co innego. Uzale nia w sposób

fizjologiczny. Potrzebuje jej organizm i rozum ma tu niewiele do powiedzenia.

Ponownie odchylił si do tyłu.

- Kiedy pozbawi si narkomana heroiny, obserwowane u niego fizjologiczne

objawy maj takie nasilenie, e szans prze ycia s jak jeden do pi ciu. Lekarz

musi si nad tym dobrze zastanowi , zanim rozpocznie kuracj .

Hellier pobladł.

background image

12

- Czy ona cierpiała?

- Owszem - odparł chłodno Warren. - Bardzo chciałbym móc powiedzie , e

nie, ale byłoby to kłamstwo. Oni wszyscy cierpi . Cierpi tak bardzo, e mo e

jednemu na stu udaje si przej kuracj . June wytrzymała ile potrafiła, a potem

wyszła. Nie mogłem jej zatrzyma - prawo tego nie przewiduje.

Papieros w dłoni Helliera wyra nie dr ał. Warren stwierdził:

- Potem do długo jej nie widziałem. Wróciła pół roku temu. Oni zwykle

wracaj . Chciała dosta heroin , ale nie mogłem da jej recepty. Zmieniło si

prawo. Wszystkim narkomanom przepisuje si teraz narkotyki w specjalnych

klinikach, które zorganizował rz d. Doradzałem jej leczenie, ale nie chciała o tym

słysze , zabrałem j wi c do szpitala. Poniewa znalem jej przypadek - i poniewa

obchodził mnie jej los - mogłem pełni rol konsultanta. Zanim nie umarła,

dostawała recepty na heroin - najmniejsze mo liwe dawki.

- A jednak zmarła z przedawkowania.

- Nie - zaoponował Warren. - mier spowodowała dawka heroiny

rozpuszczonej w roztworze metyloamfetaminy, a to ju zbyt ostra mieszanka. Nie

miała zapisanej amfetaminy - musiała zdoby j gdzie indziej.

Hellier cały si trz sł.

- Podchodzi pan do tego bardzo spokojnie, Warren - powiedział niepewnym

głosem. - Jest pan cholernie opanowany. Na mój gust - a do przesady.

- Musz by opanowany - stwierdził Warren. - Lekarz, który zanadto si

przejmuje, szkodzi sobie i swoim pacjentom.

- Có za pi kna, pozbawiona emocji postawa profesjonalisty - szydził Hellier.

- Ale to zabiło moj córk . - Podsun ł Warrenowi pod nos dr cy palec. - Dobior

si panu do skóry, Warren. Mam swoje wpływy. Zniszcz pana.

Warren obdarzył Helliera niech tnym spojrzeniem.

- Nie mam zwyczaju w takich sytuacjach pogn bia zbolałych rodziców -

powiedział dobitnie - ale sam pan si tego dopomina. Prosz mnie nie

prowokowa .

- Prowokowa ! - U miech Helliera pozbawiony był wesoło ci. - Ja pana

pogrzebi , jak powiedział ten Rosjanin.

Warren wstał.

- W porz dku. Prosz mi wi c powiedzie , czy ma pan zwyczaj kontaktowa

si z dzie mi przez osoby trzecie, zlecaj c sekretarce pisanie do nich listów?

- O co panu chodzi?

- Pół roku temu, tu przed pa skim wyjazdem do Ameryki, June chciała si z

panem zobaczy . A pan, na Boga, zbył j urz dowym listem, który napisała

pa ska sekretarka!

- Byłem wtedy bardzo zaj ty. Miałem na głowie du transakcj .

- Potrzebowała pa skiej pomocy. Nie uzyskała jej, wi c zjawiła si u mnie.

Obiecał pan napisa z Ameryki. I co?

- Byłem zaj ty - odparł Hellier cicho. - Miałem napi ty program: mnóstwo

podró y, konferencji...

- A wi c pan nie napisał. Kiedy pan wrócił?

- Przed dwoma tygodniami.

background image

13

- Po prawie sze ciu miesi cach. Czy wiedział pan, gdzie przebywa pa ska

córka? Czy próbował pan si tego dowiedzie ? Wtedy jeszcze yła, prosz pana.

- Wielki Bo e, musiałem uporz dkowa tutaj ró ne sprawy. Kiedy mnie nie

było, wszystko zacz ło si wali !

- Istotnie - przyznał Warren lodowatym tonem. - Mówi pan, e znalazł pan

June prac i załatwił jej mieszkanie. W tej wersji nawet ładnie to brzmi, ale ja

powiedziałbym, e pan j wyrzucił. Czy par lat wcze niej próbował pan dociec,

dlaczego si zmieniła? Dlaczego potrzebowała coraz wi cej pieni dzy? Prawd

mówi c, chciałbym wiedzie , jak cz sto widywał pan córk . Czy kontrolował pan

jej post powanie? Czy sprawdzał pan, w jakim towarzystwie si obraca? Czy

wywi zywał si pan z roli ojca?

Hellier był szary na twarzy.

- O Bo e!

Warren usiadł i powiedział cicho:

- Teraz naprawd sprawi panu ból, panie Hellier. Córka nie znosiła

pa skiego elaznego charakteru. Sama mi to powiedziała, cho nie miałem

poj cia, kim pan jest. Zachowała na pami tk ten cholernie protekcjonalny w

tonie list od pa skiej sekretarki, eby podsycał jej nienawi - i trafiła w ko cu do

n dznego pensjonatu w Notting Hill, maj c w kieszeni trzy szylingi i cztery pensy.

Gdyby pół roku temu zechciał pan po wi ci córce kwadrans swojego bezcennego

czasu, nie byłaby teraz martwa.

Pochylił si nad biurkiem i powiedział chrapliwym głosem:

- Niech mi pan teraz powie, panie Hellier, kto odpowiada za mier pa skiej

córki?

Twarz Helliera wyra ała gł bokie przygn bienie. Warren oparłszy si z

powrotem o krzesło, przygl dał mu si niemal ze współczuciem. Wstydził si , e w

tak niegodny profesjonalisty sposób dał si ponie emocjom. Widz c, e Hellier

si ga po chusteczk , wstał i podszedłszy do kredensu si gn ł po buteleczk , z

której wysypał dwie tabletki.

Potem wrócił do biurka i rzekł:

- Prosz je wzi . To pomo e. - Hellier przyj ł tabletki bez protestu, popijaj c

je szklank wody. Uspokoiwszy si , zacz ł mówi cichym rw cym si głosem:

- Helen... to znaczy moja ona... matka June... moja była ona... wie pan,

rozwiodłem si z ni . June miała wtedy pi tna cie lat. Helen była zł kobiet ,

bardzo zł . Zadawała si z innymi m czyznami... Miałem ju tego do . Robiła

ze mnie głupca. June została ze mn , z własnej woli. Bóg wiadkiem, e Helen nie

chciała jej mie przy sobie.

Z trudem zaczerpn ł powietrza.

- Oczywi cie, June chodziła wtedy jeszcze do szkoły. A ja miałem swoj prac ,

moj firm , która stawała si coraz wi ksza i nawi zy-

wala coraz wi cej kontaktów. Nie ma pan poj cia, jakie to mo e przybra

rozmiary i jak staje si skomplikowane. Rozumie pan, działalno na

mi dzynarodow skal . Du o podró owałem. -Zamy lił si nad przeszło ci . - Nie

zdawałem sobie sprawy...

- Wiem - wtr cił cicho Warren. Hellier podniósł wzrok.

background image

14

- W tpi , doktorze. - Zamrugał oczami napotkawszy opanowane spojrzenie

Warrena i ponownie spu cił głow . - A mo e si myl . Pewnie miał ju pan do

czynienia z takimi cholernymi głupcami jak ja.

Warren powiedział stonowanym głosem, staraj c si okaza Hellierowi

zrozumienie:

- Trudno znale z młodymi wspólny j zyk, nawet je eli trzyma si ich przy

sobie. Maj jakby inny sposób my lenia, inne ideały.

Hellier westchn ł.

- Ale mogłem przynajmniej spróbowa . - Zacisn ł mocno dłonie. - Ludzie z

mojej sfery my l na ogół, e zaniedbywanie obowi zków rodzicielskich i

przest pczo młodzie y to przywilej ni szych klas. Wielki Bo e!

- Dam panu na dzisiejsz noc jaki rodek nasenny - powiedział zdecydowanie

Warren. Hellier pokr cił głow .

- Nie, doktorze, dzi kuj . Musz przełkn t gorzk pigułk . - Podniósł na

niego wzrok. - Czy pan wie, jak to si zacz ło? W jaki sposób ona...? Jak

mogła...?

Warren wzruszył ramionami.

- Niewiele mi powiedziała. Miała dosy bie cych problemów. Ale s dz , e jej

przypadek był typowy. Najpierw konopie - dla zgrywy albo eby si popisa ,

potem mocniejsze narkotyki, a w ko cu heroina i jeszcze silniejsze odmiany

amfetaminy. Zwykle wszystko si zaczyna od nieodpowiedniego towarzystwa.

Hellier pokiwał głow .

- Brak kontroli ze strony rodziców - powiedział z gorycz . - Sk d oni bior to

wi stwo?

- W tym tkwi cały problem. Sporo kradzie y w magazynach dokonuj

przest pcy maj cy gotowy rynek zbytu. No i oczywi cie istnieje przemyt. Tu, w

Anglii, gdzie w klinikach przepisuje si heroin w sposób kontrolowany

narkomanom zarejestrowanym w MSW, nie jest tak le jak w Stanach. Tam,

poniewa jest to całkowicie zabronione, istnieje rozbudowany czarny rynek, co

oznacza pot ne zyski i zorganizowany nielegalny handel. Ocenia si , e w samym

Nowym Jorku jest około czterdziestu tysi cy narkomanów bior cych heroin , gdy

w całym Zjednoczonym Królestwie jest ich około dwóch tysi cy. Ale i tak

niedobrze si u nas dzieje, bowiem liczba podwaja si co szesna cie miesi cy. A

policja nic nie mo e poradzi na nielegalny handel narkotykami - rzekł Hellier.

- Przypuszczam, e inspektor Stephens wszystko panu o mnie powiedział -

odpari ironicznie Warren.

- Całkowicie si mylił - wymamrotał Hellier i poruszył si niespokojnie.

- W porz dku, jestem do tego przyzwyczajony. Policja ma do tej sprawy

mniej wi cej taki sam stosunek jak całe społecze stwo, ale prze ladowanie

narkomana, który ju wpadł w nałóg, jest bez sensu. Daje to tylko wi ksze zyski

handlarzom, bo wygłodniały narkoman musi za wszelk cen dosta swoj porcj

prochów. Wzrasta w ten sposób przest pczo , gdy jest mu wszystko jedno, sk d

zdob dzie pieni dze na narkotyki. - Warren obserwował Helliera, który wyra nie

si uspokajał. Uznał, e ich akademicka dyskusja zadziałała w tym samym

stopniu, co rodek uspokajaj cy, wi c ci gn ł dalej:

background image

15

- Narkomani to ludzie chorzy i policja powinna zostawi ich w spokoju -

stwierdził. - My si nimi zajmujemy. Policja powinna likwidowa ródła

nielegalnego handlu.

- Czy tego nie robi?

- To nie takie proste. Problem ma mi dzynarodowy charakter. Poza tym

trudno jest zdoby informacje. To nielegalne transakcje i dlatego ludzie nie chc

mówi . - U miechn ł si . - Narkomani nie lubi policji, wi c policja niewiele z

nich wyci ga. Z kolei ja, chocia nie lubi narkomanów, bo to trudni pacjenci, z

którymi wi kszo lekarzy nie chce mie do czynienia, rozumiem ich i dowiaduj

si ró nych rzeczy. Mam pewnie wi cej informacji o tym, co si dzieje, ni

oficjalne ródła policyjne.

- Czemu wi c nie powie pan tego policji? - zapytał z naciskiem Hellier.

Głos Warrena stał si nagle szorstki.

- Gdyby który z moich pacjentów dowiedział si , e nadu yłem jego zaufania

i wygadałem si przed policj , straciłbym wszystko. Pacjenci, zwłaszcza gdy

chodzi o narkomanów, musz bezwzgl dnie ufa lekarzowi, inaczej nie zgłosz si

na leczenie. Je eli nie maj do zaufania - przerzucaj si na czarny rynek.

Dostaj zanieczyszczon heroin z doków, po wy rubowanych cenach, albo

aseptyczn od którego z moich kolegów, pozbawionego skrupułów i nie stosu-

j cego adnej kuracji. W medycznym wiatku mamy par czarnych owiec.

Inspektor Stephens ch tnie to panu opowie.

Hellier siedział przygarbiony i w zamy leniu wpatrywał si w biurko..

- Jaka wi c jest odpowied ? Nic pan nie mo e zrobi ?

- Ja? - zdziwił si Warren. - A có ja mógłbym zrobi ? ródło dostaw le y

poza Angli , na Bliskim Wschodzie. Nie jestem awanturnikiem z powie ci

przygodowej, panie Hellier. Jestem lekarzem, który ma swoich pacjentów - i

jako wi

koniec z ko cem. Nie mog tak po prostu wyskoczy do Iranu, eby

prze y szale cz przygod .

- By mo e miałby pan mniej pacjentów, gdyby był pan wystarczaj co szalony

- mrukn ł Hellier, podnosz c si z krzesła. - Przepraszam, doktorze Warren, e

wchodz c tutaj zachowałem si niestosownie. Wyja nił mi pan wiele spraw,

których nie rozumiałem. Wytkn ł mi pan moje bł dy. Zapoznał mnie pan ze

swoj etyk . Wskazał pan te , jak mo na by rozwi za problem, ale nie chce pan

do tego przyło y r ki. Jakie wi c pan popełnia bł dy, doktorze Warren i jak to

si ma do pa skiej etyki?

Ruszył ci kim krokiem do drzwi.

- Prosz mnie nie odprowadza , doktorze. Sam trafi .

Kiedy za Hellierem zamkn ły si drzwi, Warren zaskoczony jego uwag , nie

mógł si pozbiera . Wrócił powoli do stoj cego za biurkiem krzesła i usiadł.

Zapalił papierosa i przez kilka minut trwał w gł bokim zamy leniu, po czym

potrz sn ł głow z rozdra nieniem, jakby chciał odp dzi natr tn much .

„To absurd! Kompletny absurd!" - pomy lał.

Ale ziarno w tpliwo ci zostało zasiane i nie umiał pozby si tej my li, chocia

bardzo si starał.

Tego wieczoru przeszedł si po Piccadilly i Soho, mijaj c restauracje, nocne

lokale i kluby, ulubione miejsca wi kszo ci jego pacjentów. Zobaczył kilku z nich.

background image

16

Machali do niego, a on odpowiadał automatycznie tym samym gestem i szedł

dalej, prawie nie zdaj c sobie sprawy, gdzie jest, a dotarł na Wardour Street, w

s siedztwo biur Regent Films Company.

Spojrzał na budynek i powiedział gło no:

- To absurd!

Sir Robert Hellier równie miał ci k noc. Wrócił do swego mieszkania w

dzielnicy St. James, prawie wcale nie zdaj c sobie sprawy, jak tam dotarł. Szofer

zauwa ył jego zaci ni te wargi i spuszczony wzrok, zanim wi c odstawił

samochód, na wszelki wypadek zadzwonił z gara u do mieszkania.

- Stary jest w kiepskim nastroju, Harry - oznajmił Hutchinsowi, słu cemu

Helliera. - Lepiej trzymaj si od niego z daleka i miej si na baczno ci.

Kiedy wi c Hellier wszedł do swego luksusowego mieszkania. Hutchins

przygotował whisky i znikn ł. Hellier nie zauwa aj c ani obecno ci whisky, ani

nieobecno ci Hutchinsa, zagł bił si we wspaniałym fotelu i pogr ył w my lach.

Dr czyło go poczucie winy. Nie pami tał ju , kiedy po raz ostatni kto o mielił

si „podsun mu lustro", w którym mógłby si „przejrze ". Wra enie było

piorunuj ce. Nienawidził samego siebie, a Warrena nienawidził by mo e jeszcze

bardziej za to, e wtykał nos w dra liwe dla niego sprawy. Ale w gruncie rzeczy

był uczciwy i w pewnej chwili miał wiadomo , e słowa, które wypowiedział

przed wyj ciem i po piesznym opuszczeniem gabinetu Warrena to efekt

uzmysłowienia sobie, i pragnie zmusi doktora, by naruszył swoje zasady

moralne; chciał znale jego słaby punkt i sprowadzi go do własnego, n dznego

poziomu.

A June? Jakie miejsce zajmowała jego córka? Pomy lał, jaka była kiedy :

wesoła, pogodna i beztroska. Jego córka mogła mie wszystko: najlepsze szkoły,

modne stroje, przyj cia, zagraniczne wakacje i pod ka dym wzgl dem dostatnie

ycie.

„Miała wszystko, tylko nie mnie" - pomy lał z wyrzutem.

A potem, w którym momencie jego wypełnionego prac ycia,

niepostrze enie co si zmieniło. June ogarn ła niezaspokojona dza pieni dzy.

Wygl dało na to, e nie chodzi o rzeczy, które mo na za nie kupi , lecz o

pieni dze jako takie. Hellier doszedł do maj tku o własnych siłach, przeszedł

trudn szkoł ycia i uwa ał, e młodzi powinni samodzielnie dorabia si .

Zacz ło si od spokojnych rozmów z June, ale stopniowo zamieniły si one w cał

seri awantur, a w ko cu stracił panowanie nad sob i wtedy si rozstali.

Warren mówił prawd : wyrzucił córk z domu, nie próbuj c docieka , dlaczego

tak si zmieniła.

Kradzie sreber z domu utwierdziła go jedynie w przekonaniu, e córka

zeszła na zł drog i martwił si głownie o to, by sprawa nie nabrała rozgłosu i by

nie dowiedziała si o niczym prasa. Ze wstydem u wiadomił sobie nagle, e odk d

ujrzał inspektora Stephensa najbardziej dr czyła go my l, jak le b d o nim

pisa w zwi zku ze ledztwem.

Jak do tego doszło? Jak to si stało, e utracił najpierw on , a potem córk ?

Pracował ci ko, Bo e, jak ci ko! Wdarł si na sam szczyt w bran y, gdzie

najskuteczniej włada si sztyletem. Obracał milionami. Na przykład ta podró do

background image

17

Ameryki: dobrał si do skóry tym cholernym, przebiegłym jankesom, ale za jak

cen ? Rezultatem tych sze ciu miesi cy był wrzód, podwy szone ci nienie, które

wcale nie podobało si lekarzowi, oraz wypalane nerwowo trzy paczki papierosów

dziennie... I martwa córka.

Rozejrzał si po swym apartamencie, popatrzył na wietlistego Renoira na

przeciwległej cianie i na bł kitnego Picassa na ko cu pokoju. Symbole sukcesu.

Znienawidził je nagle. Przesiadł si na inne krzesło, eby mie je za plecami i móc

patrze na panoram Londynu, na el bieta skie zwie czenia pałacu St. James.

Po co tyle pracował? Pocz tkowo robił to dla June, dla małej June i dzieci,

które miały dopiero si urodzi . Ale Helen nie chciała mie dzieci i June została

jedynaczk . Czy to wła nie wtedy praca stała si dla niego nałogiem, a mo e

raczej rodkiem uspokajaj cym? Wci gn ł go bez reszty dziwny wiat wytwórni

filmowych, w którym nie wiadomo, co jest wa niejsze: pieni dze czy sztuka. A dla

ony nie było ju miejsca w jego sercu.

Mo e dlatego, e j zaniedbywał, Helen zmuszona była szuka innych

m czyzn, najpierw potajemnie, potem ju otwarcie. Zm czyła go w ko cu ta

dwuznaczna sytuacja i doprowadził do rozwodu.

Ale jakie, na Boga, miejsce zajmowała w tym wszystkim Helen? Miał prac ,

któr nale ało wykona . Musiał podejmowa decyzje -nikt by tego nie zrobił za

niego. A ka da cholerna decyzja poci gała za sob nast pne, wypełniaj c mu czas

i ycie, a nie było ju miejsca na nic poza prac . Rozprostował dłonie i przyjrzał

si im. „Jestem tylko maszyn . Mam umysł, który słu y do podejmowania wła-

ciwych decyzji i r ce do podpisywania stosownych czeków" - pomy lał z

niech ci .

I gdzie po drodze stracił June, swoj córk . Ogarn ł go nagle potworny

wstyd na my l o li cie, o którym mówił Warren. Przypomniał sobie, jak do tego

doszło. To był fatalny tydzie . Przygotowywał si do podró y do Ameryki i

wszystko szło le, miał wi c mas roboty. Pami tał, jak panna Waiden, jego

sekretarka, zast piła mu drog na korytarzu w biurze.

- Sir Robert, mam dla pana list od panny Hellier. Chciałaby spotka si z

panem w pi tek.

Przystan ł nieco zaskoczony, pocieraj c rozpaczliwie podbródek. Chciał

załatwi swoje sprawy, ale zarazem chciał zobaczy si z June.

- Niech to diabli. Na pi tek rano jestem umówiony z Matchetem, a to oznacza

tak e wspólny obiad. Co z popołudniem, panno Waiden?

Nie nale ała do tych sekretarek, które musz zagl da do terminarza.

Wła nie dlatego j zatrudniał.

- Pa ski samolot odlatuje o wpół do czwartej. B dzie pan musiał wcze nie

sko czy obiad.

- Hm... Poprosz pani o co , panno Waiden. Niech pani napisze do mojej

córki i wyja ni sytuacj . Prosz j powiadomi , e odezw si ze Stanów, gdy

tylko b d mógł.

I wszedł do gabinetu, a potem do nast pnego i nast pnego, a sko czył si

dzie - osiemnastogodzinny dzie pracy. Dwa dni pó niej był pi tek, narada z

Matchetem i kosztowny obiad, konieczny, aby go udobrucha . Potem szybka

jazda samochodem na Heathrow - i w mgnieniu oka znalazł si w Nowym Jorku,

background image

18

gdzie oczekiwali go Hewling i Morrin ze swoimi zdradliwymi ofertami i

propozycjami.

Potem trzeba było lecie nagle do Los Angeles i pobi hollywoodzkich

magnatów na ich własnej ziemi. Gdy wrócił do Nowego Jorku, Morrin namówił

go na wycieczk do Miami i na wyspy Bahama. Była to niewybredna próba

przekupienia go pozorami go cinno ci. Ale pokonał ich wszystkich i prze ywał

szczyt swej kariery, przywo c do Anglii owoce zwyci stwa. Na miejscu zastał

"jednak jeden wielki bałagan, poniewa nikt nie był wystarczaj co silny, eby

kontrolowa Matcheta. Przez cały ten czas ani razu nie pomy lał o swojej córce.

Zapadaj cy mrok ukrywał szaro jego twarzy, gdy zastanawiał si nad t

odpychaj c prawd . Próbował szuka usprawiedliwienia, ale go nie znalazł.

Wiedział, e było co jeszcze gorszego. Wiedział, e nigdy nie dał June okazji, by

mogła si z nim zwyczajnie, po ludzku, porozumie . Była w jego yciu czym

drugoplanowym. Wła nie czym , a nie kim . wiadomo tego najbardziej go

dr czyła. Hellier wstał i przechadzał si niespokojnie po pokoju, my l c o tym

wszystkim, co mówił Warren. Warren najwyra niej traktował narkomani jako

co zwyczajnego, normalne zjawisko, z którym trzeba sobie jako radzi . I cho

nie powiedział tego wprost, mo na było wywnioskowa , e jego zadaniem było

likwidowanie skutków zaniedba takich ludzi jak Hellier. Ale z pewno ci win

ponosił kto inny. Czy nie ci, którzy czerpi z tego zyski? Handlarze narkotyków?

Hellier przystan ł, czuj c jak ogarnia go gniew, gniew, którego po raz pierwszy

nie kierował przeciw sobie samemu. Zgrzeszył zaniedbaniem, i nie mo na było

tego bagatelizowa . Ale ci, którzy grzeszyli uczynkiem, wiadomie dostarczaj c

narkotyki młodym ludziom, aby osi gn zysk, popełniali rzecz potworn . On

sam okazał si po prostu nierozwa ny, natomiast handlarze narkotyków byli

uosobieniem zła. Jego gniew narastał i w ko cu miał wra enie, e go rozsadzi, ale

wtedy wiadomie si opanował, aby móc logicznie my le . Podobnie jak nie

dopu cił, by emocje wzi ły w nim gór , gdy prowadził negocjacje z Matchetem,

Hewlingiem i Morrinem, i tym razem starał si , by jego niebagatelny intelekt nie

napotkał przeszkód w rozwi zywaniu nowego problemu. Hellier, jak wydajna

maszyna, zaczynał powoli sprawnie funkcjonowa .

Najpierw pomy lał o Warrenie, który jako znawca tematu był niew tpliwie

kluczow postaci . Hellier zwykł uwa nie obserwowa ludzi, z którymi miał do

czynienia, poniewa drobne szczegóły zachowania ujawniały ich słabe i mocne

strony. Starał si przypomnie sobie dokładnie, co i w jaki sposób mówił Warren.

Skoncentrował si na tych dwóch kwestiach. Był pewien, e Warren wie co

wa nego. Musiał jednak mie pewno , e wybrany klucz nie złamie mu si w

r ce. Podniósł zdecydowanie słuchawk telefonu i wykr cił numer. W chwil

potem mówił:

- Tak, wiem, e jest pó no. Czy mamy jeszcze adres tej firmy

detektywistycznej? Pomogli nam w sprawie Lowreya... Dobrze! Chc , eby

sprawdzili doktora Nicholasa Warrena. Prosz powtórzy . Trzeba to zrobi

dyskretnie. Wszystko, co mo na zdoby na jego temat, do cholery! Jak

najszybciej... raport w ci gu trzech dni... Och, do diabla z kosztami! Zapiszcie to

na mój prywatny rachunek.

Si gn ł machinalnie po karafk z whisky.

background image

19

- I jeszcze jedno. Niech dział informacji zdob dzie, co si da, na temat

przemytu narkotyków. Chodzi w ogóle o nielegalny handel narkotykami. Ten

raport te ma by gotowy za trzy dni... Tak, nie artuj .. Z tego mo e by niezły

film. - Przerwał na moment. - I ostatnia sprawa: niech ludzie z działu informacji

nie zbli aj si do doktora Warrena... Tak, wiem, e to prawdopodobne, ale

musz trzyma si od niego z daleka, zrozumiano? To dobrze!

Odło ył słuchawk telefonu i z pewnym zdziwieniem spojrzał na karafk .

Postawił j ostro nie, po czym wszedł do sypialni. Po raz pierwszy od lat

zrezygnował ze zwyczaju starannego wieszania swoich rzeczy, pozostawiaj c je

rozrzucone na podłodze.

Gdy tylko znalazł si w łó ku, opu ciło go napi cie i poczuł fizyczne

odpr enie. Dopiero wtedy jego organizm poddał si rozpaczy i przyszło

załamanie. Ciałem tego pi dziesi cioletniego m czyzny wstrz sn ł szloch i

poduszka zrobiła si mokra od łez.

background image

20

Rozdział 2

Warren był i zarazem nie był zaskoczony, e Hellier ponownie si odezwał.

Zastanawiał si usilnie, o co mu mo e chodzi i miał wła ciwie ochot nie zgodzi

si na spotkanie. Wiedział z do wiadczenia, e gdy krewni ofiar rozpami tuj

zbyt długo mier swych bliskich, na dłu sz met nikomu nie przynosi to

po ytku. Efekt jest taki, e ich poczucie winy zamienia si w pogodzenie z losem,

on za jako człowiek wyznaj cy okre lone zasady moralne uwa ał, i winowajcom

nale y si kara, a najsurowiej karzemy siebie sami.

Ale gdzie w zakamarkach wiadomo ci czaiła si nadal niepokoj ca

w tpliwo , któr zaszczepiły w nim słowa wypowiedziane na po egnanie przez

Helliera. Tak wi c, troch ku własnemu zaskoczeniu, przyj ł zaproszenie do

mieszkania w dzielnicy St. James. Tym razem, o dziwo, nie miał nic przeciwko

temu, by spotka si z Hellierem na jego terenie. Bitw i tak ju wygrał.

Hellier przywitał go konwencjonalnym „Ciesz si , e pan przyszedł,

doktorze" i poprowadziwszy do du ego, luksusowego pokoju o przyjemnym

wystroju, wskazał uprzejmie fotel.

- Czego panu nala ? - zapytał. - A mo e pan nie pije? Warren u miechn ł si .

- Nie jestem pozbawiony zwykłych wad. Poprosz szkock .

Po chwili popijał tak dobr whisky, e było niemal zbrodni rozcie cza j

wod , i trzymał w r ku papieros z monogramem Helliera.

- My, ludzie filmu, jeste my malownicz gromad - powiedział z przek sem

Hellier. - Skłonno do autoreklamy to jedna z naszych najwi kszych wad.

Warren spojrzał na splecione złote litery RH, wytłoczone na papierosie

r cznej roboty. Podejrzewał, e nie był to zwykły styl Helliera, e z

wyrachowaniem dostosowywał si on do konformistycznych wymogów swojej

bran y. Czekał w milczeniu, a gospodarz zagai rozmow w sensowniejszy

sposób.

- Przede wszystkim musz przeprosi za t scen w pa skim gabinecie -

powiedział Hellier.

- Ju pan to zrobił - odparł z powag Warren. - A zreszt nie ma pan powodu

przeprasza .

Hellier usadowił si w fotelu naprzeciwko Warrena i postawił szklank na

niskim stoliku.

- Słysz , e cieszy si pan, w swoim rodowisku znakomit opini . Warren

uniósł brew.

- Doprawdy?

- Zbierałem informacje na temat handlu narkotykami. Wydaje mi si , e

zdobyłem tego sporo.

- W ci gu trzech dni? - zapytał Warren z ironi w głosie.

- W przemy le filmowym, ze wzgl du na jego charakter, musimy posiada

ogromny zasób wiedzy na ró ne tematy. Mój dział informacji jest niemal równie

dobry jak, powiedzmy, biuro prasowe. Je eli do jakiej sprawy przydzieli si

wystarczaj co du grup ludzi, mo na w trzy dni wiele zdziała .

Warren pozostawił to bez komentarza i tylko skin ł głow .

background image

21

- Moi informatorzy stwierdzili, e co trzecia spo ród indagowanych osób

radziła im zwróci si do pana jako czołowego specjalisty.

- Ale nie zrobili tego - stwierdził lakonicznie Warren. Hellier u miechn ł si .

- Nie, bo im zabroniłem. Sam pan powiedział, e jest bardzo zaj ty. Nie

chciałem panu przeszkadza .

- Pewnie powinienem podzi kowa - odparł Warren z udan powag .

Hellier wyprostował plecy.

- Doktorze Warren, sko czmy te potyczki. Wyło wszystkie karty na stół.

Poprosiłem równie , aby zebrano informacje na pana temat.

Warren popijał whisky, spokojnie przygl daj c si Hellierowi znad szklanki.

- Za du o pan sobie pozwala - zauwa ył ogl dnie. - Powinienem chyba

zapyta , czego si pan dowiedział. Hellier uniósł dło .

- Samych dobrych rzeczy, doktorze. Cieszy si pan godn pozazdroszczenia

opini jako człowiek i jako lekarz, a prócz tego jest pan wybitnym specjalist w

dziedzinie narkomanii.

- Chciałbym kiedy przeczyta swoje dossier - stwierdził drwi co Warren. -

Przypominałoby to lektur własnego nekrologu. Niewielu z nas ma tak szans . -

Odstawił szklank . - A czemu maj słu y te... te wysiłki z pa skiej strony?

- Chciałem uzyska pewno , e jest pan odpowiednim człowiekiem - odparł

powa nie Hellier.

- Mówi pan zagadkami - zniecierpliwił si Warren. - Chce pan mi

zaproponowa prac ? - zapytał rozbawiony. - Mo e mam by doradc przy

kr ceniu filmu?

- Mo e - odparł Hellier. - Pozwoli pan, e zadam jedno pytanie. Rozwiódł si

pan z on . Dlaczego?

Warren był oburzony, zdziwiony i zaszokowany. Oburzył go charakter

pytania. Zdziwiło to, e układny Hellier je zadał, a zaszokował fakt, i zasi gał o

nim a tak szczegółowych informacji.

- To moja sprawa - odpowiedział chłodno.

- Niew tpliwie. - Helłier przygl dał si Warrenowi przez moment. - Powiem

panu, dlaczego ona si z panem rozwiodła. Nie podobały si jej pa skie kontakty

z narkomanami.

Warren oparł dłonie o por cze fotela, zamierzaj c wsta , ale Hellier

powiedział stanowczo:

- Siadaj, człowieku. Wysłuchaj, co mam do powiedzenia.

- Niech to b dzie co sensownego - odparł Warren, uspokajaj c si . - Takie

rozmowy działaj mi na nerwy. Hellier zgasił papierosa i zapalił nast pnego.

- Ten fakt mówi mi wi cej o panu ni o pa skiej onie, która mnie nie

obchodzi. Dowodzi mianowicie, e sprawy zawodowe s dla pana wa niejsze ni

ycie osobiste. Wie pan, e uwa aj pana za fanatyka w dziedzinie narkotyków?

- Ju mi na to zwracano uwag - rzekł chłodno Warren. Hellier pokiwał

głow .

- Jak sam pan wspomniał - a potwierdza to mój pobie ny raport

- narkomani nie nale do najłatwiejszych pacjentów. S zarozumiali,

agresywni, zakłamani, zło liwi, przebiegli - pasuj do nich wszelkie pejoratywne

background image

22

okre lenia. A jednak pan mimo wszystko uporczywie stara si im pomóc. Nawet

za cen rozstania z on . Na mój gust wiadczy to o wielkim zaanga owaniu.

- Te co ! - achn ł si Warren. - Taki ju jest charakter tej pracy. Wszystkie

ujemne cechy, które pan wymienił, stanowi objawy typowego zespołu

uzale nienia. Narkomani zachowuj si w ten sposób z powodu nałogu i nie

mo na pozostawi ich własnemu losowi tylko dlatego, e nie podoba nam si ich

sposób bycia. - Pokr cił głow . - Brosz przej do rzeczy. Nie zjawiłem si tu,

eby by podziwianym - zwłaszcza przez pana.

Hellier zrobił si czerwony na twarzy.

- W pewnym sensie powiedziałem ju , o co chodzi - stwierdził. -Ale przejd do

sedna sprawy. Kiedy byłem w pa skim gabinecie, powiedział pan, e cała rzecz w

tym, by powtrzyma nielegalny dopływ narkotyków. Powiedział pan te , e to

problem mi dzynarodowy. I stwierdził pan natychmiast, e nie jest

przygotowany, by wyskoczy do Iranu i prze y tam szale cz przygod . -

Wymierzył w niego wyprostowany palec. -My l , e pan co wie. doktorze

Warren, i to co bardzo konkretnego.

- Mój Bo e! - odrzekł Warren. - Wyci ga pan pochopne wnioski.

- Jestem do tego przyzwyczajony - odparł spokojnie Hellier. - Mam spore

do wiadczenie - i na ogół si nie myl . Za to mi płac i to sporo. A wi c dlaczego

Iran? Heroin wyrabia si z opium, a opium pochodzi z wielu miejsc. Mo e

pochodzi z Dalekiego Wschodu, z Chin albo Birmy, ale pan stwierdził, e

problem nielegalnych dostaw ma swoje ródło na Bliskim Wschodzie. Dlaczego

Bliski Wschód? I dlaczego akurat Iran? To opium mogłoby pochodzi z

któregokolwiek z kilku krajów od Afganistanu po Grecj , a pan bez namysłu

wymienia Iran. - Odstawił szklank , która delikatnie brz kn ła. -Pan wie co

konkretnego, doktorze Warren. Warren poruszył si w fotelu.

- Sk d to nagłe zainteresowanie?

- Poniewa postanowiłem co z tym zrobi - odparł Hellier. Za miał si

krótko, widz c wyraz twarzy Warrena. - Nie, nie oszalałem ani nie mam manii

wielko ci. Sam pan mi podsun ł t my l. Po jakiego diabła leczy tych cholernych

idiotów, skoro mog wyj na ulic i za najbli szym rogiem dosta nast pn

porcj narkotyku? Gdyby przerwa nielegalne dostawy, miałby pan o wiele

łatwiejsz prac .

- Na Boga! - wybuchn ł Warren.-Pracuj nad tym setki policjantów na całym

wiecie. Niby dlaczego pan miałby by od nich lepszy?

Hellier wycelował w niego palec.

- Poniewa posiada pan informacje, których nie chce pan przekaza policji ze

znanych sobie powodów - jestem pewien, e najzupełniej etycznych.

- A które przeka panu, czy o to chodzi?

- No, nie - odparł Hellier. - Mo e je pan zatrzyma dla siebie, je li pan chce. -

Raz jeszcze wymierzył palec w kierunku Warrena. -Widzi pan, to pan załatwi t

spraw .

- Teraz ju wiem, e pan oszalał - stwierdził z niesmakiem War-ren. - Panie

Hellier, my l , e jest pan wytr cony z równowagi. Chce pan odby jak

dziwaczn ekspiacj i próbuje mnie pan do tego wci gn . - Skrzywił si . - To

background image

23

przypomina zamykanie drzwi do stajni, kiedy ko ju z niej uciekł. Nie chc bra

w tym udziału.

Hellier nie przejmuj c si jego słowami, zapalił kolejnego papierosa, na co

Warren powiedział nagle:

- Za du o pan pali.

- Jest pan ju drugim lekarzem, który mi to mówi w ci gu ostatnich dwóch

tygodni - Hellier machn ł r k . - Widzi pan, nawet teraz nie przestaje pan

wykonywa swego zawodu. Kiedy poprzednio si widzieli my, powiedział pan co

jeszcze: „Jestem lekarzem, który jako wi e koniec z ko cem". - Roze miał si . -

To fakt, znam co do grosza stan pa skiego konta. Przypu my jednak, e

dysponowałby pan praktycznie nieograniczonymi funduszami, a do tego informa-

cjami, które moim zdaniem pan posiada, bo nawiasem mówi c wcale pan temu

nie przeczy. Co wtedy?

Warren odezwał si bez namysłu:

- Jeden człowiek sobie z tym nie poradzi.

- Kto powiedział, e chodzi o jednego człowieka? Niech pan dobierze sobie

ludzi - nalegał Hellier. Warren wpatrywał si w niego.

- Zdaje si , e mówi pan powa nie - stwierdził ze zdziwieniem.

- W mojej bran y wymy la si dla ludzi bajki - powiedział powa nie Hellier -

ale na własny u ytek tego nie robi . Mówi jak najbardziej powa nie.

Warren wiedział, e si nie omylił. mier córki naprawd wytr ciła Helliera

z równowagi. Zawsze d ył w yciu do jednego celu, a teraz zboczył z kursu i

skoncentrował si całkowicie na nowym zadaniu. I trudno byłoby go

powstrzyma .

- Chyba nie zdaje pan sobie sprawy, o jak chodzi stawk - powiedział.

- Nie obchodzi mnie to - odparł oboj tnie Hellier. - Chc załatwi tych drani.

Chc krwi!

- Czyjej krwi? Mojej? - zapytał cynicznie Warren. - Wybrał pan

nieodpowiedniego człowieka. Zreszt chyba nikt odpowiedni nie istnieje.

Potrzebny panu kto po redni mi dzy wi tym Jerzym a Jamesem Bondem.

Jestem lekarzem, a nie pogromc gangsterów.

- Ma pan potrzebn wiedz i kwalifikacje - powiedział z naciskiem Hellier.

Zdawał sobie spraw , e za chwil mo e Warrena utraci , dodał wi c spokojnie: -

Niech pan nie podejmuje pochopnej decyzji, doktorze. Prosz to przemy le . -

Jego głos nabrał ostrego tonu. - I prosz nie zapomina o etyce. - Spojrzał na

zegarek. - A teraz mo e co przek simy?

Warren opuszczał mieszkanie Helliera najedzony do syta, ale pełen

niepokoju. Id c po Jermyn Street w kierunku Piccadilly Circus rozwa ał

wszystkie aspekty jego dziwnej propozycji. Bez w tpienia Hellier mówił serio, ale

nawet w połowie nie miał poj cia, w co si pakuje. W wyst pnym wiatku

handlarzy narkotyków nie znano lito ci. Gra szła o zbyt du stawk .

Przeciskaj c si przez szemrz cy tłum na Piccadilly Circus, skr cił w Soho.

Przystan ł obok pubu, spojrzał na zegarek i wszedł do rodka. Było tam tłoczno,

ale kto usłu nie zrobił mu miejsce w rogu baru, zamówił wi c szkock i

trzymaj c szklank w r ce, rozejrzał si wokół. Po drugiej stronie sali siedziało

background image

24

przy stoliku trzech jego chłopaków. Przyjrzał si im badawczo i uznał, e

niedawno musieli si szprycowa . Zachowywali si swobodnie i prowadzili

o ywion rozmow . Jeden z nich spojrzał znad stolika i pomachał do niego r k .

Warren pozdrowił go, unosz c dło .

Aby dotrze do swoich pacjentów i mimo wszelkich trudno ci zdoby ich

zaufanie, Warren przebywał w ród nich i w ko cu go zaakceptowali. Walczył z

uporem, eby stosowali czyste strzykawki i wod destylowan . Zbyt wielu z nich

nie miało najmniejszego poj cia o higienie. Dzielił z nimi ycie w przest pczym

pół wiatku, o którym nawet prostytutki z Soho wyra ały si z pogard , uwa aj c,

e narkomani psuj opini całej okolicy. Człowiek miał ochot si mia - albo

płaka .

Warren nie poddawał ocenie ich post powania. Dla niego był to problem

społeczny i medyczny. Nie obchodziła go bezpo rednio wrodzona człowiekowi

słabo , która doprowadzała ludzi do za ywania heroiny. Wiedział jedynie, e

gdy kto raz popadł w nałóg, nie miał ju wyj cia. Na tym etapie adne

oskar enia nie miały sensu, gdy do niczego nie prowadziły. Był tylko chory

człowiek, który potrzebował pomocy i Warren pomagał mu, maj c przeciw sobie

całe społecze stwo, policj , a nawet samego narkomana.

Wła nie w tym pubie i w podobnych miejscach dowiedział si trzech

niepodwa alnych faktów i usłyszał tysi ce pogłosek, składaj cych si na t

wyj tkow wiedz , któr Hellier usiłował z niego wydoby . Zadaj c si z

narkomanami miał do czynienia ze wiatem przest pczym. Na pocz tku w jego

obecno ci byli małomówni, ale potem, kiedy przekonali si , e mo na liczy na

jego dyskrecj , zacz li rozmawia z nim bardziej swobodnie. Wiedzieli, kim jest i

co robi, ale akceptowali to, chocia dla cz ci z nich był po prostu Jeszcze jednym

„napalonym samarytaninem", który nie powinien wtyka nosa w cudze sprawy.

Wi kszo jednak go zaakceptowała.

Odwrócił si w stron baru i zacz ł wpatrywa w szklank . „Nick Warren

jako Bond-amator!" - pomy lał. Hellier jest niesamowity. Problem polegał na

tym, e nie zdawał sobie sprawy, na co si porywa. Był milionerem, ale przy

cenach obowi zuj cych w handlu narkotykami nawet Hellier mógł si wydawa

biedakiem, a gdy gra idzie o takie pieni dze, ludzie nie wahaj si zabija .

Czyja ci ka r ka waln ła go po plecach tak, e a si zakrztusił.

- Cze , doktorku. Topisz smutki? Warren odwrócił si .

- Cze , Andy. Napij si .

- Bardzo ch tnie - odparł Andrew Tozier.- Ale na mój rachunek. - Wyci gn ł

portfel i z grubego pliku wyłuskał pojedynczy banknot.

- Nie przyszłoby mi to do głowy - powiedział chłodno Warren. -Jeste wci

bez pracy. - Odszukał wzrokiem barmana i zamówił dwie porcje whisky.

- Taaak... - odparł Tozier, chowaj c portfel. - Na mój gust, na wiecie robi si

zbyt spokojnie.

- Chyba nie czytasz gazet - zauwa ył Warren. - Rosjanie znowu rozrabiaj , a

w Wietnamie, jak słyszałem, dalej jest gor co.

- Ale to wielki biznes - stwierdził Tozier. - Dla takich drobnych

przedsi biorców jak ja, nie ma miejsca. Wsz dzie to samo - du e firmy niszcz

nas, nic nie znacz cych facetów. - Wzi ł do r ki szklank . - Zdrowie!

background image

25

Warren przygl dał mu si z nagłym zainteresowaniem. Major Andrew

Tozier. Zawód: najemnik. Płatny zabójca. Andy nie strzeliłby do kogokolwiek - to

byłoby morderstwo. Ale gotów był na zlecenie jakiego nowego rz du zap dzi do

szeregu pułk na wpół wyszkolonych czarnoskórych ołnierzy i poprowadzi ich

do boju. Stanowił yw ilustracj ogarni tego schizofreni wiata.

- Zdrowie! - powiedział machinalnie Warren. W głowie kł biły mu si szalone

my li.

Tozier wskazał głow na drzwi.

- Twój gabinet si zapełnia, doktorku. - Warren obejrzał si i zobaczył

wchodz cych wła nie czterech młodych m czyzn. Trzej byli jego pacjentami, ale

czwartego nie znał. - Nie rozumiem, jak mo esz znie tych mierdzieli -

stwierdził Tozier.

- Kto musi si nimi zajmowa - odparł Warren. - Kim jest ten nowy?

Tozier wzruszył ramionami.

- Jeszcze jedna przekl ta dusza w drodze dopiekła. - Jego słowa zabrzmiały

do makabrycznie. - Spotkasz go zapewne, jak b dzie chciał si szprycowa .

Warren pokiwał głow .

- A wi c w twojej robocie zastój.

- Całkowity.

- Mo e dasz wygórowanych stawek? Przypuszczam, e to kwestia poda y i

popytu, jak w ka dej innej bran y.

- Stawki nigdy nie s wygórowane - odparł Tozier nieco sm tnie. - Jak cen

wyznaczyłby za własn skór , doktorku?

- Wła nie dano mi to pytanie - w po redni sposób - rzekł Warren, my l c o

Hellierze. - A jaka wła ciwie obowi zuje stawka?

- Pi set miesi cznie plus cholernie wysoka premia po wykonaniu zadania. -

Tozier u miechn ł si . - Chcesz zacz wojn ? Warren popatrzył mu w oczy.

- Niewykluczone. Tozier przestał si u miecha . Przyjrzał si Warrenowi

uwa nie. Sposób, w jaki to powiedział, zrobił na nim wra enie.

- Wielki Bo e! Chyba mówisz serio - rzekł. - Z kim chcesz si zmierzy ? Ze

stołeczn policj ? - U miechn ł si ponownie, tym razem jeszcze szerzej.

- Nigdy nie pracowałe tak naprawd na prywatne zlecenie, prawda? - zapytał

Warren. - Chodzi mi o to czy brałe udział w jakiej prywatnej, a nie publicznej

wojnie.

Tozier pokr cił głow .

- Zawsze trzymałem si prawa, a przynajmniej polityki. Zreszt niełatwo o

ludzi, którzy finansuj rozróby z własnej kieszeni. Rozumiem, e nie chodzi o

noszenie spluwy za jakim wa niakiem z Soho, który dorabia si mozolnie

prywatnego imperium? Ani o osobist ochron ?

- Nic z tych rzeczy - odparł Warren. Zastanawiał si , jaki jest Andrew Tozier.

Miał swoje zalety. Niedawno Warren spytał go, dlaczego nie skorzystał z

konfliktu w jednym z krajów Ameryki Południowej.

Tozier okazał zjadliw pogard .

- Na Boga! Tam bij si o władz dwa gangi awanturników z wy szych sfer.

Nie mam ochoty powystrzela Bogu ducha winnych, pieprzonych wie niaków,

background image

26

którzy przypadkiem znajd si na linii ognia. - Patrzył na Warrena w skupieniu. -

Sam decyduj o tym, gdzie mam walczy - stwierdził.

Warren pomy lał, e gdyby podj ł idiotyczne wyzwanie Helliera, Andy Tozier

byłby dla niego odpowiednim towarzyszem. Ale nie brał tego powa nie.

Tozier pomachał r k na kelnera i uniósł w gór dwa palce. Potem odwrócił

si do Warrena i rzekł:

- Masz jaki problem, doktorku. Kto wywiera na ciebie presj ?

- W pewnym sensie - odparł kwa no Warren. Pomy lał, e Hellier tak

naprawd jeszcze nie zacz ł. Nast pnym etapem b dzie moralny szanta .

- Podaj mi jego nazwisko - zaproponował Tozier. - Troch go przycisn . Nie

b dzie ci si wi cej naprzykrzał. Warren u miechn ł si .

- Dzi ki, Andy. To innego rodzaju presja. Tozier najwyra niej poczuł ulg .

- W takim razie w porz dku. My lałem, e zmówili si przeciw tobie ci twoi

szprycownicy. Szybko bym ich przywołał do porz dku. - Poło ył na kontuarze

jednofuntowy banknot i zabrał reszt . - No to, oby nam si ...!

- Przypu my, e to ja potrzebowałbym ochrony - zacz ł ostro nie Warren. -

Czy podj łby si tego za normaln cen ? Tozier roze miał si na głos.

- Nie byłoby ci sta . Ale popracowałbym za darmo, gdyby ta robota nie

trwała zbyt długo. - Na czole pojawiły mu si zmarszczki. -Ciebie naprawd co

gryzie, doktorku. Lepiej powiedz mi, o co chodzi.

- Nie - odparł stanowczo Warren. Je eli - a stało to pod cholernie du ym

znakiem zapytania - miał gł biej wchodzi w t spraw , nie mógł nikomu ufa ,

nawet Andy'emu Tozierowi, który wydawał si do uczciwy. - Je li w ogóle do

tego dojdzie - powiedział powoli - cała rzecz potrwa, powiedzmy, par miesi cy i

dotyczy b dzie Bliskiego Wschodu. Dostałby swoich pi setek miesi cznie plus

premi .

Tozier ostro nie odstawił szklank .

- I nie chodzi o polityk ?

- O ile mi wiadomo, nie - odparł Warren w zamy leniu.

- I mam ochrania ciebie"? - Tozier wydawał si zaskoczony. Warren

u miechn ł si szeroko.

- Mo e b dzie troch przepychanki.

- Bliski Wschód i adnej polityki. Mo na i tak - powiedział Tozier z zadum ,

kr c c głow . - Lubi zwykle wiedzie dokładniej, w co si pakuj , - Posłał

Warrenowi przenikliwe spojrzenie.- Ale tobie mog zaufa . Daj zna , kiedy b d

potrzebny.

- Mo e nigdy do tego nie doj - ostrzegł Warren. - Nie ma adnych

zobowi za .

- W porz dku - odparł Tozier. - Powiedzmy, e jestem do usług. -

Ostentacyjnie opró nił szklank i odstawił j z hałasem, patrz c wyczekuj co na

Warrena. - Teraz twoja kolejka. Je eli kogo sta na wynaj cie mnie, mo e

postawi mi drinka.

Wróciwszy do domu, Warren przez długi czas siedział w fotelu wpatruj c si

w przetrze . Mimo tego, co usłyszał od niego Andy Tozier, w jaki trudny do

okre lenia sposób czuł si zaanga owany w spraw . Ju samo spotkanie z tym

background image

27

człowiekiem nasun ło mu ró ne pomysły, pomysły zupełnie szalone, ale z ka dym

tykni ciem zegara coraz bardziej realne i konkretne. W pewnej chwili nerwowo

wstał z fotela i przeszedł przez pokój.

- A niech ci diabli, Hellier! - powiedział na głos.

Podszedł do biurka, wyj ł kartk papieru i zacz ł co skrz tnie zapisywa .

Wpół godziny pó niej miał zanotowanych około dwudziestu nazwisk. Przejrzał

uwa nie list i zacz ł wykre la niektóre z nich. Gdy min ł kolejny kwadrans,

spis zawierał tylko pi nazwisk:

ANDREW TOZIER

JOHN FOLLET

DAN PARKER

BEN BRYAN

MICHAEL ABBOT

Dom pod numerem dwudziestym trzecim na ulicy Akacjowej był schludnym

bli niakiem, podobnym do setek innych w okolicy. War-ren pchn ł drewnian

furtk , po czym mijaj c male ki przydomowy ogródek przeszedł kilka kroków

dziel cych go od frontowych drzwi i nacisn ł dzwonek. Otworzyła mu zadbana

kobieta w rednim wieku, witaj c go z rado ci .

- O, doktor Warren! Dawno pana nie widzieli my. - Na jej twarzy pojawiło si

zaniepokojenie. - Chyba nie chodzi znów o Jimmy'ego, prawda? Nie wpakował

si w nowe kłopoty?

Warren u miechn ł si uspokajaj co.

- Nic mi o tym nie wiadomo, pani Parker. Czuł, jak sprawiło jej to ulg .

- Och! - westchn ła. - No to i dobrze. Chce pan zobaczy si z Jimmy'm? Nie

ma go w domu. Poszedł do klubu.

- Przyszedłem do Dana na przyjacielsk pogaw dk - wyja nił Warren.

- Ale jestem roztrzepana - zreflektowała si pani Parker. - Trzymam pana w

drzwiach. Prosz wej , doktorze. Dan wła nie wrócił. Myje si na górze.

Warren doskonale wiedział, e Dan Parker dopiero co wrócił. Nie chciał si z

nim spotyka w warsztacie, w miejscu pracy, czekał wi c w swoim samochodzie i

pojechał za nim do domu. Pani Parker wprowadziła go do pokoju, którego okno

wychodziło na ulic .

- Powiem mu, e pan przyszedł - oznajmiła.

Warren rozejrzał si po niewielkim pokoiku. Zobaczył na cianie trzy gliniane

kaczki, a na kredensie zdj cia dzieci i fotografi młodego jeszcze Dana Parkera w

mundurze. Nie musiał czeka długo. Parker wszedł do pokoju i wyci gn ł do

niego r k .

- Có za nieoczekiwana przyjemno , doktorze. - ciskaj c mu dło , Warren

poczuł twardo zgrubiałego naskórka. -Którego dnia mówiłem wła nie do Sally,

e byłoby dobrze cz ciej pana widywa .

- Mo e tak jest lepiej - odparł Warren z odrobin alu. - Obawiam si , e

wła nie przestraszyłem pani Parker.

- Taak - powiedział z powag Parker. - Wiem, o czym pan my li. Ale mimo

wszystko chcieliby my pana widywa . Tak po przyjacielsku. - W jego głosie nadal

background image

28

pobrzmiewał miły akcent z Lancaster, chocia Parker od wielu lat mieszkał w

Londynie. - Niech pan siada, doktorze. Sally przyniesie zaraz herbat .

- Przyszedłem do pana... w interesach.

- Ach, tak - odparł ze spokojem Parker. - Zajmiemy si tym po podwieczorku,

zgoda? Sally i tak musi wyj . Jej młodsza siostra niezbyt dobrze si czuje, wi c

pomaga jej troch przy dziecku.

- Przykro mi to słysze - powiedział Warren. - A co u Jimmy'ego?

- Teraz ju w porz dku - odparł Parker. - Sprowadził go pan ze złej drogi,

doktorze. Postraszył go pan jak nale y, a ja staram si dopilnowa , eby dalej

miał bat nad głow .

- Nie byłbym dla niego zbyt surowy.

- Tyle, ile trzeba - stwierdził bezkompromisowo Parker. - Nie b dzie si ju

głupio zabawiał. - Westch ł ci ko. - Co te dzieciaki teraz wyprawiaj . Kiedy

byłem młody, to si nie zdarzało. Gdybym zrobił to, co Jimmy, ojciec złoiłby mi

pasem skór . A miał ci k r k ten mój stary. - Pokr cił głow . - Ale nam co

takiego nawet by nie przyszło do głowy.

Warren wysłuchiwał tych staromodnych rodzicielskich utyskiwa bez cienia

u miechu.

-Tak - zgodził si z cała powag . - Wiele si zmieniło.

Sally Parker wniosła podwieczorek. Była to skromniejsza, południowa

odmiana posiłku, jaki jada si tradycyjnie w północnej cz ci kraju. Namawiała

Warrena na domowe ciasteczka i ro ki, nalegała te , by wypił drug fili ank

herbaty. Warren dyskretnie przygl dał si Parkerowi, próbuj c si zorientowa ,

jak zacz rozmow na delikatny temat, aby mo liwie najskuteczniej skłoni go

do współpracy.

Daniel Parker miał czterdzie ci lat. W ostatnich miesi cach wojny wst pił do

marynarki i postanowił w niej pozosta . Podczas pokoju pi ł si uparcie do góry,

mimo e awanse, sił rzeczy, nast powały rzadko. Walczył na wodach Korei, a po

zako czeniu konfliktu był ju podoficerem z szansami na stopie oficerski. Ale w

1962 roku torpeda stoczyła mu si na nog i taki był koniec jego kariery w

marynarce. Wyszedł z wojska pozbawiony stopy, z rent inwalidzk i bez pracy.

Brakiem zaj cia si nie martwił, wiedz c, e ma talent w r kach. Od 1963 roku

pracował jako mechanik samochodowy i War-ren był zdania, e jego pracodawca

ma piekielne szcz cie.

Pani Parker spojrzała na zegarek i zawołała:

- Och, spó ni si . Musi mi pan wybaczy , doktorze.

- Oczywi cie, pani Parker - odparł Warren wstaj c.

- Id , złotko -powiedział Parker. -Pozbieram ze stołu i porozmawiamy sobie

spokojnie z doktorem. - Kiedy ona wyszła, Parker wyci gn ł p kat fajk i

zacz ł j napełnia . -Wspomniał pan, e ma do mnie jaki interes, doktorze -

spojrzał na niego z zaciekawieniem, a potem si u miechn ł. - Mo e potrzebny

panu nowy wóz?

- Nie - odparł Warren. - Jak tam w warsztacie, Dan? Parker wzruszył

ramionami.

- Jak zwykle. Czasem robi si troch nudno, ale teraz mam ciekawe zaj cie

przy mini-cooperze. - U miechn ł si wolna. - Najcz ciej wybawiam z kłopotów

background image

29

damy. Którego dnia przyszła taka jedna i powiedziała, e samochód za du o pali.

Sprawdziłem, wszystko było w porz dku, wi c go jej oddałem. Ale niedługo

potem wróciła z t sam spraw . - Zapalił zapałk . - Znowu niczego nie

stwierdziłem, wi c mówi do niej: „Panno Hampton, przejad si z pani jeszcze

raz na prób ". No i ruszamy. A ona wyci ga ssanie, eby powiesi sobie torebk .

Była przekonana, e wła nie do tego słu y. - Pokr cił głow zdegustowany.

Warren za miał si .

- Marynarka to ju odległa przeszło , Dan.

- Tak, to prawda - odparł Parker troch sm tnie. - Wie pan, ci gle mi tego

brak. Ale có mo na poradzi ? - bezwiednie potarł okaleczon nog . - Mo e tak

jest lepiej dla Sally i dzieciaków, chocia nigdy nie miała nie przeciwko temu, e

nie było mnie w domu.

- Czego najbardziej panu brak, Dan? Parker z namysłem pykał z fajki.

- Trudno powiedzie . Chyba okazji do obsługiwania dobrego sprz tu. Przy

tym łataniu fabrycznych wozów człowiek si nie rozwija. Dlatego lubi dostawa

co nowego, jak ten mini-cooper, nad którym teraz pracuj . Kiedy sko cz , sam

Issigonis by go nie rozpoznał.

- Przypu my, e miałby pan okazj zaj si znowu czym z dziedziny

marynarki - zacz ł ostro nie Warren. - Podj łby si pan tego?

Parker wyj ł fajk z ust.

- Do czego pan zmierza, doktorze?

- Potrzebuje kogo , kto zna si na torpedach - powiedział Warren prosto z

mostu.

Parker zmru ył oczy.

- Chyba znam si na nich lepiej ni ktokolwiek, ale nie pojmuj ... - przerwał w

pół zdania i patrzył na Warrena zaskoczony.

- Niech pan posłucha. Powiedzmy, e chce przemyci do kraju, który graniczy

z morzem co stosunkowo lekkiego i maj cego du warto . Czy mo na to zrobi

za pomoc torpedy?

Parker podrapał si po głowie.

- Nigdy nie wpadłem na ten pomysł - powiedział, szeroko si u miechaj c. -

Ale to cholernie dobra my l. Co chce pan szmuglo-wa ? Szwajcarskie zegarki?

- A co by pan powiedział na heroin ? - zapytał cicho Warren.

Parker zesztywniał i wpatrywał si w Warrena tak, jakby temu wyrosły nagle

rogi i ogon. Fajka wypadła mu z r ki, ale nie zwracał na ni uwagi.

- Mówi pan powa nie? - zapytał. - Nigdy bym w to nie uwierzył.

- Wszystko w porz dku, Dan - odparł Warren. - Mówi powa nie, ale w

innym sensie ni pan s dzi. Tylko czy dałoby si to zrobi ? Dopiero po dłu szej

chwili Parker si gn ł po fajk .

- Jak najbardziej - powiedział. - Starego typu torpeda Mark XI miała w

głowicy ładunek o wadze ponad siedmiuset funtów. Mo na by tam wpakowa

cholernie du o heroiny.

- A co z zasi giem?

- Maksymalnie pi i pół tysi ca jardów, gdyby wcze niej rozgrza baterie -

odparł Parker bez namysłu.

background image

30

- Cholera! - Warren był zawiedziony. - To za mało. Wspomniał pan o

bateriach. To torpeda z elektrycznym nap dem?

- Tak. Idealna do przemytu. No wie pan, nie pozostawia za sob p cherzyków

powietrza.

- Ale ma zdecydowanie za mały zasi g - odparł Warren zniech cony. - A to był

taki dobry pomysł...

- W czym problem? - zapytał Parker, zapalaj c zapałk .

- My lałem o tym, eby wystrzeli torped na brzeg ze statku płyn cego poza

wodami terytorialnymi Stanów Zjednoczonych. To jakie dwana cie mil - ponad

dwadzie cia jeden tysi cy jardów.

- Du a odległo - stwierdził Parker, pykaj c z fajki. Nie paliła si , musiał

wi c u y nast pnej zapałki i dopiero po jakim czasie tyto roz arzył si jak

nale y. - Ale mo e dałoby si co zrobi .

Warren na nowo odzyskał nadziej i spojrzał na niego z uwag .

- Naprawd ?

- Torped typu Mark XI skonstruowano w 1944 roku, a od tamtego czasu

wiele si zmieniło - powiedział Parker zamy lony, po czym podniósł wzrok. - A w

ogóle sk d by j pan wzi ł?

- Jeszcze si nad tym nie zastanawiałem - odparł Warren. - Ale nie powinno

by problemu. W Szwajcarii mieszka pewien Amerykanin, który ma

wystarczaj ce zapasy broni, eby uzbroi cał brytyjsk armi . Powinien mie te

torpedy.

- A wi c b dzie to typ Mark XI - odpal Parker. - Albo ich niemiecki

odpowiednik. W tpi , eby co nowocze niejszego trafiło ju na wolny rynek. -

ci gn ł wargi. - To ciekawa sprawa. Widzi pan, torpeda typu Mark XI ma

baterie ołowiowo-kwasowe. Pi dziesi t dwie sztuki. Ale od wojny sporo si

zmieniło i teraz mo na ju dosta co lepszego. Wyrzuciłbym te stare baterie i

zast pił je rt ciowymi, o du ej mocy. - Popatrzył w sufit rozmarzonym wzrokiem.

- Trzeba by zaprojektowa od nowa wszystkie obwody i cholernie du o by to

kosztowało, ale my l , e bym sobie poradził.

Pochylił si do przodu, postukał fajk o kominek, eby opró ni j z popiołu,

po czym wbił w Warrena stanowcze spojrzenie.

- Tyle, e nie ma mowy o przemycaniu narkotyków.

- W porz dku, Dan. Nie zmieniłem pogl dów. - Warren potarł dłoni

podbródek. - Chc panu zaproponowa wspóln robot . Zarobi pan dwa razy

tyle, co w warsztacie, a na koniec b dzie du a premia. Gdyby potem nie chciał

pan do warsztatu wraca , ma pan zagwarantowan stał prac na jak długo pan

zechce.

Parker wydmuchał dług smug dymu.

- Co mi tu nieładnie pachnie, doktorze. Wygl da to na nielegaln robot .

- Nie jest nielegalna - odparł po piesznie Warren. - Ale mo e by

niebezpieczna.

Parker zastanawiał si .

- Ile by to potrwało?

- Nie wiem. Mo e trzy miesi ce, mo e pół roku. Poza tym nie chodzi o Angli .

Pojechałby pan na Bliski Wschód. - I mo e by niebezpiecznie.

background image

31

- W jakim sensie?

Warren zdecydował si postawi spraw uczciwie:

- No có , je eli zrobi pan niewła ciwy krok, mog pana zastrzeli . Parker

poło ył fajk na kominku.

- Czy aby nie za du o pan da? Mam on i troje dzieci, a pan przychodzi tu

z dziwaczn ofert , która mierdzi na odległo i dowiaduj si w dodatku, e

mog mnie zastrzeli . Dlaczego wła ciwie zwraca si pan do mnie?

- Potrzebuj specjalisty od torped, a nie znam adnego oprócz pana. - Na

ustach Warrena pojawił si ledwie widoczny u miech. -W pa skiej bran y nie roi

si od fachowców.

Parker skin ł głow potakuj co.

- To fakt. Nie chc si chwali , ale nie znam innego człowieka, który zrobiłby

to, czego pan oczekuje. Trzeba by si przy tym nie le nagimnastykowa , co?

Pchn to stare cygaro na odległo ponad dwudziestu tysi cy jardów - no, no!

Warren wstrzymał oddech, obserwuj c, jak Parker walczy z pokus , a potem

westchn ł, gdy ten pokr cił głow , mówi c:

- Nie, nie mógłbym tego zrobi . Co by powiedziała Sally?

- Wiem, e to niebezpieczna robota, Dan.

- Nie tym si martwi . Nie chodzi o mnie. Mogłem zgin w Korei. Problem w

tym, e... No có , nie mam wysokiego ubezpieczenia, a co ona pocznie z trójk

dzieciaków, gdyby co mi si stało?

- Powiem panu tylko tyle, Dan - odparł Warren. - Nie przypuszczam, eby

doszło do najgorszego, ale gdyby tak si zdarzyło, dopilnuj , eby Sally dostała

do ywotni rent równ pa skim obecnym zarobkom. Bez adnych warunków - i

mog to panu da na pi mie.

- Widz , e szasta pan pieni dzmi. A mo e nie s pa skie? - spytał rzeczowo

Parker.

- Niewa ne, sk d pochodz . Chodzi o słuszn spraw . Parker westchn ł.

- Na tyle mog panu zaufa . Wiem, e nigdy nie stan łby pan po niewła ciwej

stronie. Kiedy ma si zacz ta heca?

- Nie wiem - odparł Warren. - Mo e w ogóle si nie zacznie. Jeszcze si nie

zdecydowałem. Ale je eli wystartujemy, to w przyszłym miesi cu.

Parker gryzł cybuch fajki, najwyra niej nie zdaj c sobie sprawy, e dawno

zgasła. Wreszcie spojrzał na Warrena z błyskiem w oczach.

- Dobrze, zgadzam si . Sally zrobi mi pewnie piekieln awantur . -

U miechn ł si szeroko. - Najlepiej nic jej nie mówi , doktorze. Wymy l jak

bajeczk . - Podrapał si w głow . - Musz spotka si z kumplami z marynarki i

zdoby instrukcj do torpedy Mark XI Gdzie si jaka musiała uchowa . B dzie

mi potrzebna, eby przerobi obwody.

- Prosz si tym zaj . Mo e lepiej panu powiem o co chodzi - powiedział

Warren.

- Nie ! - zaprotestował Parker. - Mam ju ogólne poj cie. Je eli to ma by

niebezpieczne, im mniej wiem, tym lepiej dla pana. Kiedy nadejdzie pora, powie

mi pan, co robi , a ja to zrobi - o ile b d umiał.

- Czy mo e si nie uda ? - zapytał Warren bez ogródek.

background image

32

- Mo e. Ale je eli dostan wszystko, o co poprosz , chyba da si to zrobi .

Mark XI to wietny sprz t. Nietrudno z jego pomoc zrobi co niewykonalnego.

- U miechn ł si szczerze. - Co pana do tego skłoniło? Ma pan do leczenia

kolejnych narkomanów?

- Co w tym rodzaju - skwitował pytanie Warren.

Opuszczaj c Parkera, który z zadowoleniem mruczał co do siebie na temat

baterii i obwodów, ostrzegł go, e rozmowa jest na razie niezobowi zuj ca, A

jednak, podkre laj c z naciskiem wst pny charakter wszelkich uzgodnie ,

wiedział, e anga uje si w spraw coraz bardziej.

Warren zatelefonował do Andrew Toziera.

- Mog liczy dzi wieczorem na twoje wsparcie, Andy?

- Jasne, doktorku. Moralne czy fizyczne?

- Mo liwe, e jedno i drugie. Zobaczymy si w Howard Club. Wiesz, gdzie to

jest?

- Wiem - odparł Tozier. - Mógłby wybra lepsze miejsce, je eli chcesz traci

pieni dze, doktorku. To pierwszej wody szulernia.

- Uprawiam hazard, Andy - stwierdził Warren. - Ale nie chodzi o pieni dze.

Trzymaj si z boku, dobrze? Poprosz ci , gdyby był potrzebny. Zjawi si tam o

dziesi tej.

- Rozumiem. Potrzebujesz ubezpieczenia.

- Wła nie - przytakn ł Warren i odło ył słuchawk .

Howard Club mie cił si w Kensington, ukryty dyskretnie w jednym ze

starych wiktoria skich domów w szeregowej zabudowie. W odró nieniu od

klubów w Soho, nie było tam błyskaj cych neonów, które reklamowałyby gr w

oko i ruletk , gdy lokal nie nale ał do tanich. W Howard Club nie kupowało si

etonów za pół korony.

Tu po dziesi tej Warren przeszedł przez sal gry w kierunku baru. Miał

pełn wiadomo , e jego wizyta wzbudziła zainteresowanie personelu. Kiedy si

pojawił, portier podniósł słuchawk wewn trznego telefonu i wiadomo dotarła

szybko do jego zwierzchników. Warren przygl dał si przez chwil ruletce i

pomy lał drwi co: „Gdybym był Jamesem Bondem, rozbiłbym bank".

Przy barze zamówił szkock , a kiedy barman postawił j przed nim, usłyszał

beznami tny głos, mówi cy z ameryka skim akcentem:

- To b dzie na koszt firmy, doktorze Warren. Odwróciwszy si , ujrzał za sob

Johna Folleta, szefa klubu.

- Co pan porabia tak daleko na Zachodzie? - zapytał Follet. -Je eli szuka pan

której ze swoich zagubionych owieczek - to tu jej pan nie znajdzie. Nie

przepadamy za nimi.

Warren zrozumiał bardzo dobrze, e to ostrze enie. Zdarzało si ju , e

niektórzy z jego pacjentów próbowali dorobi si szybko fortuny, eby móc

zaspokaja narkotyczny głód. Nie udawało im si to, oczywi cie, a kiedy tracili

panowanie nad sob , wszystko ko czyło si awantur . Zarz d Howard Club nie

lubił awantur - psuły atmosfer szacownego lokalu - poradzono wi c Warrenowi,

eby pilnował swoich chłopców

background image

33

U miechn ł si do Folleta.

- Tylko si rozgl dam, Johnny. - Wzi ł do r ki szklank . - Napijesz si ze

mn ?

Follet skin ł na barmana i stwierdził:

- W ka dym razie, milo pana widzie .

„Wkrótce zmieni zdanie" - pomy lał Warren, gło no za powiedział:

- Mówisz o pacjentach, Johnny. To chorzy ludzie. Nie rz dz nimi. Nie jestem

przywódc ani nikim w tym rodzaju.

- Mo liwe - odparł Follet. - Ale kiedy ci pana narwa cy dostaj pary, mog

narobi niewiarygodnie wiele szkód. A tylko pan potrafi utrzyma ich w ryzach.

- Rozgłosiłem wsz dzie, e nie s tu mile widziani - odparł War-ren. - I to

wszystko, co mog zrobi .

Follet odpowiedział lekkim skinieniem głowy.

- Rozumiem, doktorze. To mi w zupełno ci wystarczy. Warren rozejrzał si po

sali i zobaczył, e Andrew Tozier stoi przy najbli szym stoliku do gry w oko.

- Nie le si wam powodzi - powiedział zdawkowo. Follet prychn ł

pogardliwie.

- W tym zwariowanym kraju nikomu nie mo e si dobrze powodzi . Musimy

gra w ruletk bez zera, a to jest nie do przyj cia. aden klub nie mo e

funkcjonowa nie maj c forów.

- No, nie wiem - stwierdził Warren. - Klient i klub maj równe szans , wi c

jest to uczciwe. Poza tym macie dochód ze składek członkowskich, z baru i

restauracji.

- Czy pan oszalał? - naskoczył na niego Follet. - To nie działa w ten sposób. W

ka dej grze, która stwarza równe szans , bogaty szcz ciarz zawsze bije na głow

szcz ciarza bez forsy. Stwierdził to ju w 1713 roku Bernoulli. To tak zwany

paradoks z Sankt Petersburga. - Wskazał r k na stół z ruletk . - To koło

przynosi pi dziesi t tysi cy funtów. A na ile wycenia pan naszych klientów?

Jeste my zmuszeni gra , przy równych szansach, przeciwko wszystkim. Mo na

wiec uzna , e nasz przeciwnik dysponuje nieograniczonymi funduszami. Na

dłu sz met dostajemy w ko i to nie le.

- Nie wiedziałem, e tak dobrze znasz si na matematyce - zauwa ył Warren.

- Je eli kto w tej bran y si na niej nie zna, szybko bankrutuje -odparł Follet.

- I najwy sza pora, eby w waszym brytyjskim prawodawstwie zatrudniono, paru

matematyków. - Rzucił Warrenowi gniewne spojrzenie. - To nie wszystko.

We my gr w oko. Kiedy była zakazana, bo nazywano j „gra przypadku".

Teraz, kiedy takie gry zalegalizowano, znów chc jej zabroni , poniewa dobry

gracz ma w niej mo liwo pokona złego. Sami nie wiedz , czego chc , do

cholery.

- Czy dobry gracz mo e wygra w oko? - zainteresował si War-ren. Follet

przytakn ł.

- Wymaga to fenomenalnej pami ci i elaznych nerwów, ale jest mo liwe.

Szcz cie dla klubu, e niełatwo o takich facetów. Przy grze w oko mo emy

ryzykowa , ale w ruletce musimy mie przewag . -

Wpatrywał si sm tnie w dno szklanki. - A nie widz na to wi kszej szansy,

przynajmniej przy aktualnych przepisach.

background image

34

- Wsz dzie jest ci ko - stwierdził Warren, nie okazuj c współczucia. - Mo e

powiniene wróci do Stanów.

- Nie, jeszcze troch si tu pokr c . - Follet opró nił szklank .

- Nie odchod - zatrzymał go Warren. - Nie przyszedłem bez powodu.

Chciałem z tob pogada .

- Je eli chodzi o datek dla pa skiej kliniki, ju figuruj w ksi gach. Warren

u miechn ł si .

- Tym razem chc tobie da pieni dze.

- Tego warto posłucha - zainteresował si Follet. - Niech pan mówi dalej.

- Planuj zorganizowa mała ekspedycj - wyja nił Warren. -Zapłata nie jest

wysoka - powiedzmy dwie cie pi dziesi t miesi cznie, przez pół roku. Ale je eli

wszystko dobrze pójdzie, na koniec b dzie premia.

- Dwie cie pi dziesi t miesi cznie! - Follet roze miał si . -Niech si pan

rozejrzy i zobaczy, ile zarabiam. Prosz wymy li co lepszego, doktorze.

- Nie zapominaj o premii - powiedział ze spokojem Warren.

- No dobrze. Ile wynosi premia? - zapytał Follet, u miechaj c si .

- To pozostaje do uzgodnienia, ale powiedzmy, e tysi c.

- Umr ze miechu, panie Warren, naprawd . Niesamowite, z jak powag na

twarzy opowiada pan dowcipy. - Zacz ł zbiera si do odej cia. - Do zobaczenia,

doktorze.

- Zosta , Johnny. Jestem przekonany, e si do mnie przył czysz. Widzisz,

wiem, co przydarzyło si przed paroma miesi cami owemu Argenty czykowi - i

wiem, jak do tego doszło. Obrobili cie go na ponad dwie cie tysi cy funtów,

prawda?

Follet stan ł jak wryty i odwróciwszy głow , powiedział przez rami :

- A sk d pan o tym wie?

- Takie opowiastki si rozchodz . Ty i Kostas byli cie bardzo sprytni.

Follet wrócił do Warrena i rzekł powa nie:

- Doktorze Warren, na pa skim miejscu byłbym bardzo ostro ny z

wypowiadaniem takich opinii - zwłaszcza na temat argenty skich milionerów.

Mo e si panu co przytrafi .

- Nie w tpi - zgodził si Warren. - Tobie te mo e si co przytrafi , Johnny.

Gdyby Argenty czyk dowiedział si , na przykład, jak go urz dzono, zrobiłby si

smród, prawda? Z pewno ci poszedłby na policj . Co innego przegra , a co

innego zosta oszukanym, wi c poszedłby na policj . - Poklepał Folleta po torsie. -

A policja zjawiłaby si u ciebie, Johnny. W najlepszym razie zostałby

deportowany. Wsadziliby ci na statek do Stanów. A mo e to nie byłoby

najlepsze? Jak słysz , Johnny Follet woli trzyma si teraz z daleka od Ameryki.

Chodzi o jakich ludzi, którzy maj dobr pami .

- Cholernie du o pan słyszy - odezwał si chłodno Follet.

- Bywam w wielu miejscach - stwierdził Warren, u miechaj c si skromnie.

- Na to wygl da. Nie b dzie pan chyba próbował tego wykorzysta , prawda?

- Mo na to tak okre li . Follet westchn ł.

- Panie Warren, wie pan, jak to jest. Mam w tym lokalu pi tna cie procent

udziału. Nie jestem szefem. To Kostas tak urz dził tego Argenty czyka. Pewnie,

background image

35

e wszystko widziałem, ale nie ja wymy liłem ten numer. Nie maczałem w tym

palców i nie miałem z tego adnych korzy ci. Wszystko załatwiał Kostas.

- Wiem - stwierdził Warren. - Jeste czysty jak nieg. Ale to nie b dzie miało

wi kszego znaczenia, kiedy wsadz ci do VC-10 i odstawi do Stanów. - Zamilkł,

a potem dodał zamy lony: - Mo e dałoby si nawet zorganizowa komitet

powitalny na lotnisku Kennedy'ego.

- Wcale mi si to nie podoba - powiedział zdenerwowany Follet. - A gdybym

tak powiedział Kostasowi, e ma pan za długi j zyk - jak pan my li, co by si z

panem stało? Nigdy nic do pana nie miałem i nie rozumiem, dlaczego pan to robi.

Radz by ostro nym.

Kiedy si odwracał, Warren powiedział:

- Przykro mi, Johnny. Co mi si zdaje, e przed ko cem miesi ca wrócisz do

Stanów.

- Dosy tego - odparował z w ciekło ci Follet. - Kostasowi nie warto wchodzi

w drog . Niech si pan ma na baczno ci, Warren. -Strzelił palcami. Podpieraj cy

cian m czyzna stał si nagle czujny i podszedł do baru. - Doktor Warren

wła nie wychodzi - oznajmił Follet.

Warren spojrzał w kierunku Andy'ego Toziera i uniósł w gór palec. Tozier

podszedł powoli i odezwał si grzecznie:

- Dobry wieczór wszystkim.

- Johnny Follet chce mnie st d wyrzuci - powiedział Warren.

- Naprawd ? - spytał Tozier z zainteresowaniem. - A jak zamierza to zrobi ?

Pytam zreszt z czystej ciekawo ci.

- Co to za facet, do cholery? - warkn ł Follet.

- Och, jestem przyjacielem doktora Warrena - odparł Tozier. -Ładny ma pan

lokal, panie Follet. To byłoby ciekawe zadanie.

- O czym pan mówi? Jakie zadanie?

- Och, mo na by sprawdzi , jak szybko da si rozebra ten lokal na kawałki.

Znam paru krzepkich sier antów, którzy w pół godziny by si z tym uporali.

Jedyny problem, e miałby pan potem cholernie du o roboty ze zło eniem

wszystkiego do kupy. - Jego głos nabrał ostrego tonu. - Niech pan posłucha mojej

rady. Je eli doktor Warren chce z panem porozmawia , prosz poło y po sobie

swoje kosmate uszy i słucha .

Follet nabrał gł boko powietrza i wyd ł policzki.

- W porz dku, Steve. Sam to załatwi - powiedział do stoj cego obok

m czyzny. - Ale trzymaj si w pobli u. Mo esz mi by pilnie potrzebny. -

M czyzna skin ł głow i wrócił na swoje miejsce pod cian .

- Napijmy si wspólnie czego na uspokojenie - zaproponował Tozier.

- Nic z tego nie rozumiem - zaprotestował Follet. - Dlaczego pan si mnie

czepia, Warren? Niczego panu nie zrobiłem.

- I niczego nie zrobisz - zauwa ył Warren. - A zwłaszcza nie powiesz o niczym

Kostasowi, bo gdyby co mi si stało, wszelkie informacje, które posiadam, dotr

bezpo rednio tam, gdzie oka si najbardziej przydatne.

- Nie wiem, o co tu chodzi - wtr cił Tozier - ale je eli doktorowi Warrenowi

co si przytrafi, niejaki Johnny Follet b dzie ałował, e w ogóle si urodził, bez

wzgl du na to, co w ogóle si z nim stanie.

background image

36

- Dlaczego si na mnie uwzi li cie, do diabła? - zapytał z rozpacz Follet.

- Nie wiem - odparł Tozier. - Dlaczego si na niego uwzi li my, doktorku?

- Chodzi tylko o to, eby zrobił sobie urlop, Johnny - wyja nił Warren. -

Pojedziesz ze mn na Bliski Wschód, pomo esz przy pewnej robocie, a potem

wrócisz tutaj. I wszystko b dzie po staremu. Osobi cie nie obchodzi mnie, na ile

forsy naci gasz argenty skich milionerów. Chc tylko mie wykonan robot .

- Ale dlaczego wybrał pan wła nie mnie? - dopytywał si Follet.

- Wcale ci nie wybierałem - odparł Warren zm czonym głosem. - Po prostu

nie mam nikogo innego, do cholery! Wpadłem na pomysł, e przydałby mi si

facet z takimi zdolno ciami jak twoje, wi c na ciebie wypadło. I nie masz za wiele

do powiedzenia. Nie odwa yłby si zaryzykowa , e wy l ci z powrotem do

Stanów. Jeste hazardzi-st , ale nie a do tego stopnia.

- Dobra, wi c wrobili cie mnie - stwierdził Follet z przek sem. -Co to za

interes?

- Załatwiam to ha zasadzie „dowiesz si w swoim czasie". Nie musisz niczego

wiedzie , musisz tylko działa - a ja ci powiem kiedy.

- Zaraz, jedn chwileczk , do cholery...

- Tak to funkcjonuje - doko czył beznami tnie Warren. Follet pokr cił głow

z niedowierzaniem.

- Njgdy w yciu nie przytrafiło mi si nic równie idiotycznego.

- Je li ci to pocieszy, bracie Jonatanie, ja tak e nie mam poj cia, o co chodzi -

stwierdził Tozier, przygl daj c si Warrenowi z namysłem. - Ale nasz doktorek

wczuł si najwyra niej w rol szefa, wi c przypuszczam, e nim jest.

- No to wydam ci rozkaz. - W u miechu Warrena wida było zm czenie. -

Przesta , na miło bosk , nazywa mnie „doktorkiem". W - przyszło ci to mo e

by wa ne.

- W porz dku, szefie - odparł Tozier, zachowuj c twarz pokerzysty.

Warren nie musiał szuka Mike'a Abbota, poniewa Mike Abbot sam si u

niego zjawił. Wychodz c z gabinetu po szczególnie pracowitym dniu spotkał go

pod drzwiami.

- Ma pan mi co do powiedzenia, doktorze? - zapytał.

- Nic szczególnego - odparł Warren. - A co ci interesuje?

- Jak zwykle - brudny wiat narkotyków. - Abbot szedł obok Warrena,

dotrzymuj c mu kroku. - Na przykład, co z t córk Hellie-ra?

- Czyj ? - spytał oboj tnie Warren.

- Sir Roberta Helliera, magnata przemysłu filmowego. I niech pan nie próbuje

udawa pokerzysty. Wie pan, o kim mówi . Ze ledztwa wynikn ło cholernie

niewiele. Stary zamkn ł wszystkim usta. Zadziwiaj ce, jak wiele mo na załatwi ,

maj c par milionów funciaków. To był wypadek czy samobójstwo - a mo e kto

j do tego nakłonił?

- Dlaczego mnie pytasz? - odparł Warren. - Sensacje to twoja specjalno .

Abbot szeroko si u miechn ł.

- Wiem tylko to, o czym pisz do gazet. Ale musz sk d zdobywa

informacje. Sk d albo od kogo . Tym razem tym kim jest pan.

- Przykro mi, Mike. Nie mam nic do powiedzenia.

background image

37

- No có , przynajmniej spróbowałem - stwierdził filozoficznie Abbot. -

Dlaczego omijamy ten pub? Wejd my, postawi panu drinka.

- W porz dku - zgodził si Warren. - Nie odmówi . Miałem ci ki dzie .

Otworzywszy drzwi, Abbot powiedział:

- S dz c z tego, ile pan ostatnio pije, ma pan same ci kie dni. -Kiedy dotarli

do baru, zapytał: - Co dla pana?

- Szkock - odparł Warren. - Co, u diabła, miała znaczy ta uwaga?

- Nic złego - odrzekł Abbot, podnosz c w gór r ce, jakby si poddawał. - To

jeden z moich kiepskich dowcipów. Po prostu widziałem ze dwa razy, jak pan

zdrowo tankował. W pubie w Soho, a kilka dni pó niej w Howard Club.

- ledziłe mnie? - dopytywał si Warren.

- Na Boga, nie! - zaprotestował Abbot. - To był przypadek. -Zamówił co do

picia. - W ka dym razie obraca si pan w trunkowym towarzystwie. Zadaj sobie

pytanie: co ł czy lekarza z zawodowym szulerem i najemnym ołnierzem? I wie

pan co? Nie znajduj odpowiedzi.

- Którego pi knego dnia kto ci obetnie ten przydługi nos - ostrzegł Warren,

rozcie czaj c whisky wod .

- Lepsze to ni utrata twarzy - stwierdził Abbot. - Zarabiam na swoj opinie,

zadaj c wła ciwe pytania. Na przykład, o co ogromnie szanowany doktor Warren

pokłócił si z Johnny'm Folletem? Wie pan, to si rzucało w oczy.

- Sam rozumiesz, jak to jest - odparł Warren znu onym głosem. - Niektórzy z

moich pacjentów wszczynali burdy w Howard Club. Johnny'emu si to nie

podobało.

- I musiał pan korzysta z prywatnej obstawy, eby pana ubezpieczała? -

zastanawiał si Abbot. - Prosz wymy li inn bajeczk . -Barman patrzył na

niego wyczekuj co, zapłacił mu wi c, po czym dodał odwróciwszy si do

Warrena:

- W porz dku, doktorze. Wypijmy jeszcze po jednym. To na rachunek firmy.

- Widz - skwitował oschle Warren. Wci jeszcze nie był zdecydowany, czy

przyj propozycj Helliera. Poczynił zaledwie wst pne przygotowania i to

jedynie po to, eby si upewni , czy w razie potrzeby zdoła skompletowa

potrzebny zespół ludzi. Mike Abbot był jednym z potencjalnych kandydatów -

miało to zale e od decyzji Warrena - ale wszystko wskazywało, e tak czy inaczej

sam wprasza si do udziału w przedsi wzi ciu.

- Wiem, e dziennikarzowi nie zadaje si takich idiotycznych pyta - zacz ł. -

Ale na ile potrafisz dochowa tajemnicy? Abbot uniósł brew.

- W niewielkim stopniu. Na pewno nie na tyle, by pozwoli komu odebra

sobie temat. Wie pan, jakimi prawami rz dzi si Fleet Street.

Warren skin ł głow .

- Ale na ile jeste niezale ny? Chodzi o to, czy musisz składa komu ze swojej

gazety sprawozdania na temat uzyskanych informacji? Na przykład naczelnemu?

- Zazwyczaj tak - potwierdził Abbot. - W ko cu to on mi płaci. -B d c

specjalist od przeprowadzania wywiadów, czekał, by Warren kontynuował. Ale

Warren nie wł czył si do gry. Powiedział tylko „Szkoda" i zamilkł.

- No nie! - podj ł rozmow Abbot. - Nie mo e pan tak po prostu tego zostawi .

O co chodzi?

background image

38

- Chciałbym, eby mi pomógł - ale pod warunkiem, e nie b dzie o tym

gło no w redakcji. Wiesz, w jakim plotkarskim wiatku si obracasz. Powiem ci, o

jak stawk idzie gra, ale nikt inny nie mo e si tego dowiedzie - w przeciwnym

razie le ymy.

- Nie s dz , eby mój naczelny to kupił - zauwa ył Abbot. - To przypomina za

bardzo owego faceta z firmy South Sea, który sprzedawał udziały spółki: „Byle

tylko nikt nie wiedział, co to za akcje". Domy lam si , e chodzi o narkotyki?

- Wła nie - potwierdził Warren. - Trzeba b dzie pojecha na Bliski Wschód.

Abbot rozpromienił si .

- Brzmi interesuj co. - Zab bnił palcami o bar. - Czy to jaka grubsza

sprawa?

- Owszem. Mo e nawet bardzo.

- I dostan wył czno ?

- Tak - odparł Warren. - Wszelkie prawa.

- Ile czasu to potrwa?

- Tego nie wiem. - Warren popatrzył mu w oczy. - Nie wiem nawet, czy w

ogóle si zacznie. Jest wiele niewiadomych. Powiedzmy, e trzy miesi ce.

- Cholernie długo - skwitował Abbot i przez chwil był pogr ony w my lach.

- Wkrótce mam urlop - stwierdził w ko cu. - Mógłbym pogada z naczelnym i

powiedzie mu, e chc w wolnym czasie popracowa troch na własny rachunek.

Je eli b dzie warto, zostan przy tej robocie, kiedy sko czy mi si urlop. Mo e si

zgodzi.

- Nie wymieniaj mojego nazwiska - ostrzegł Warren.

- Jasne. - Abbot opró nił szklank . - Tak, my l , e si zgodzi. Wiadomo , e

chc pracowa w czasie urlopu b dzie dostatecznie szokuj ca. - Odło ył szklank

na kontuar. - Ale najpierw musi pan przekona mnie.

Warren zamówił jeszcze dwa drinki.

- Usi d my przy stoliku, a opowiem ci wystarczaj co du o, by nabrał

apetytu.

Lokal mie cił si przy Dean Street, a staranny, złocony napis głosił:

O RODEK TERAPEUTYCZNY W SOHO. Poza tym nic nie wskazywało, do

czego słu ył. Wygl dał jak wszystkie inne lokale przy Dean Street, z t tylko

ró nic , e okna miał zamalowane zielon farb , o przyjemnym odcieniu, nie

mo na wi c było zajrze do rodka.

Warren otworzył drzwi i nie zobaczywszy nikogo, przeszedł do pokoju na

zapleczu, w którym urz dzono biuro. Przy biurku siedział rozgor czkowany,

młody człowiek, przetrz saj c szuflady, wyci gaj c wszystko i wykładaj c na

wierzch stert papierów. Na widok Warrena powiedział:

- Gdzie si podziewałe , Nick? Próbowałem ci złapa . Warren lustrował

biurko.

- W czym problem, Ben?

- Nigdy by mi nie uwierzył na słowo - odparł Ben Bryan, grzebi c w

papierach. - B d musiał ci to pokaza . Gdzie to si podziało, do diabła?

Warren zmiótł z krzesła stert ksi ek i usiadł.

- Tylko spokojnie - powiedział. - Co nagle, to po diable.

background image

39

- Spokojnie? Poczekaj, a sam zobaczysz. Nie b dziesz taki spokojny jak

teraz. - Bryan szperał dalej, rozrzucaj c papiery.

- Mo e lepiej po prostu mi powiedz - zasugerował Warren.

- No dobrze... nie, ju mam. Czytaj!

Warren rozło ył pojedyncz kartk papieru. Zapisana na niej informacja

była zwi zła i brutalnie jednoznaczna.

- Wyrzuc ci ?! - Warren czuł, jak wzbiera w nim gniew. - Nas wyrzuc ? -

Podniósł wzrok znad kartki. - Czy mo e tak po prostu wypowiedzie nam

dzier aw ?

- Mo e - i zrobi to - odparł Bryan. - W umowie jest zapisana drobnym

drukiem klauzula, której nasz adwokat nie zauwa ył, niech go szlag trafi.

Warren w ciekły, jak jeszcze nigdy w yciu, odezwał si zdławionym głosem:

- Gdzie pod t kup mieci jest telefon - wydosta go.

- To nic nie da - odparł Bryan. - Ju z nim rozmawiałem. Mówi, e nie zdawał

sobie sprawy, e z tego miejsca b d korzysta narkomani. Twierdzi, e inni

najemcy si skar . Uwa aj , e cierpi na tym ich reputacja.

- Bo e Wszechmog cy! - rykn ł Warren. - Jeden ma nocny lokal ze strip-

teasem, a drugi sklep porno. Na co si mog uskar a , do cholery?! Co za

mierdz ca hipokryzja!

- Stracimy naszych chłopców, Nick. Je eli nie b d mieli dok d przychodzi ,

utracimy ich wszystkich.

Ben Bryan był psychologiem, specjalist w dziedzinie narkomanii. Wspólnie z

Warrenem i kilkoma studentami medycyny zało ył O rodek Terapeutyczny w

Soho, aby w ten sposób dotrze do narkomanów. Mogli oni porozmawia tam z

lud mi, którzy rozumieli ich problemy, a wielu dostawało skierowanie do kliniki

Warrena. Mieli miejsce, - w którym mogli si odpr y , nie włócz c si po

ulicach, higieniczne warunki do zrobienia zastrzyku przy u yciu wody desty-

lowanej i aseptycznych strzykawek.

- Znowu pójd na ulic - stwierdził Bryan. - B d si szprycowa w toaletach

na Piccadilly, a gliniarze b d si za nimi ugania po całym West Endzie.

Warren skin ł potakuj co głow .

- A potem nast pi kolejna epidemia zapalenia w troby. Dobry Bo e, tego

najmniej by my sobie yczyli.

- Próbowałem znale inne miejsce - tłumaczył Bryan. - Cały wczorajszy dzie

sp dziłem przy telefonie. Nasze kłopoty nikogo nie obchodz . Wiadomo ci ju si

rozeszły i chyba jeste my na czarnej li cie. A wiesz, e to musi by w tym rejonie.

Warren nagle si przełamał.

- I b dzie - rzekł zdecydowanie. - Ben, co by powiedział na naprawd dobry

lokal tutaj, w Soho? W pełni wyposa ony, bez liczenia si z kosztami, nawet z

krz taj c si słu b ?

- Zadowoliłbym si tym, co mamy teraz - odparł Bryan. Warren czuł, e

ogarnia go podniecenie.

- A ten twój pomysł, Ben, eby zorganizowa o rodek grupowej terapii na

zasadach samorz dnej wspólnoty, takiej jak w Kalifornii? Co by na to

powiedział?

background image

40

- Odbiło ci? - zapytał Bryan. - Do tego potrzebny jest dom na wsi. Sk d

wzi liby my pieni dze?

- Dostaniemy je - stwierdził z przekonaniem Warren. - Wydob d ten telefon.

Podj ł decyzj i pozbył si wszelkich skrupułów. Zm czyło go borykanie si z

ludzk głupot , której pojedynczym zaledwie przejawem były zastrze enia

ograniczonego wła ciciela lokalu. Skoro mógł dopi swego tylko jako James

Bond w pigułce, przedzierzgnie si w t posta .

Ale b dzie to kosztowało Helliera kup forsy.

background image

41

Rozdział 3

Kiedy Warren zdołał si wreszcie przedrze przez kordon sekretarek, z

których ka da była wa niejsza i zgrabniejsza od poprzedniej, został

wprowadzony do gabinetu Helliera przy Wardour Street. Trafił w ko cu do

wi tego przybytku i Hellier przywitał go słowami:

- Nie oczekiwałem wła ciwie pa skiej wizyty, doktorze. Przypuszczałem, e

b d musiał pana szuka . Prosz usi

. Warren natychmiast przeszedł do rzeczy.

- Wspomniał pan o nieograniczonych funduszach, ale rozumiem, e była to

tylko metafora. Na ile s nieograniczone?

- Całkiem nie le mi si powodzi - odparł Hellier z u miechem. -Ile panu

potrzeba?

- Dojdziemy do tego. Najpierw przedstawi problem w ogólnym zarysie, eby

miał pan poj cie o jego rozmiarach. Kiedy to do pana dotrze, mo e si okaza , e

dysponuje pan zbyt skromnymi zasobami.

- Zobaczymy - odparł Hellier, u miechaj c si coraz szerzej. Warren poło ył

teczk .

- Nie mylił si pan mówi c, e posiadam specjalne informacje, ale ostrzegam,

e nie jest tego wiele. Dwa nazwiska, jedno miejsce -reszta to tylko pogłoski. -

U miechn ł si cierpko. - To nie zasady etyczne powstrzymywały mnie od pój cia

na policj , tylko najzwyklejszy brak konkretnych faktów.

- Pozostawmy na boku te trzy, o których pan wspomniał. Interesuj mnie

pogłoski. Na ich podstawie podejmowałem w yciu cholernie wa ne decyzje, a jak

ju panu wspomniałem, płacami, ebym si przy tym nie mylił.

Warren wzruszył ramionami.

- To wszystko jest niezbyt jasne. Nasłuchałem si ró nych rzeczy w Soho.

Sp dzam tam sporo czasu, głownie w West Endzie. Kr ci si tam wi kszo moich

pacjentów. Nocne apteki na Piccadilly nie maj powodów do narzeka - dodał

drwi co.

- Widziałem, jak ustawiaj si w kolejce - stwierdził Hellier.

- W 1968 roku zlikwidowano we Francji gang handlarzy narkotyków. Była to

du a grupa. Powinien pan wiedzie , e heroina docieraj ca do Wielkiej Brytanii

to tylko niewielkie przecieki z przynosz cego o wiele znaczniejsze zyski handlu w

Ameryce. Gang, o którym mowa, zajmował si przemytem du ych ilo ci towaru

do Stanów, ale kiedy został rozbity, skutki tego odczuli my tutaj. Chłopcy biegali

jak kurczaki z odr banymi głowami. Nielegalny handel zupełnie zamarł.

- Chwileczk - wtr cił Hellier. - Chce pan przez to powiedzie , e aby

przerwa dopływ narkotyków do Wielkiej Brytanii, trzeba by zrobi to samo w

Stanach?

- Tak nale ałoby rozumowa , chc c przypu ci atak na ródło dostaw, co

byłoby najlepszym rozwi zaniem. Sił rzeczy trzeba bra pod uwag i ten drugi

rynek. Mówiłem panu, e to problem na du skal .

- Ma wi kszy zasi g ni przypuszczałem - przyznał Hellier. - Nie jestem

bynajmniej szowinist - dodał wzruszaj c ramionami. - Jak sam pan powiedział,

to problem mi dzynarodowy.

background image

42

Hellier nie wydawał si na razie zmartwiony potencjalnymi kosztami

przedsi wzi cia, wi c Warren ci gn ł dalej:

- Chyba najlepiej wyja ni panu kr

ce pogłoski, je eli przedstawi

problem, e tak powiem, od ko ca, czyli zaczynaj c od Ameryki. Typowy

nowojorski narkoman kupuje „szesnastk ", to znaczy jedn szesnast uncji, u

po rednika. Musi korzysta z jego usług, bo nie mo e dosta narkotyków legalnie,

jak w Anglii. Podbija to cen , szesnastka b dzie go wi c kosztowała jakie sze ,

siedem dolarów. A w ci gu dnia potrzebuje przeci tnie dwóch zastrzyków.

Było niemal wida , jak Hellier intensywnie my li. Po chwili stwierdził:

- Do Stanów musi wi c dociera cholernie du o heroiny.

- Nie tak du o - odparł Warren. - Nie s to ilo ci hurtowe. Powiedziałbym, e

w ci gu roku trafiaj tam nielegalnie ze dwie, trzy tony towaru. Widzi pan,

heroina, któr kupuje narkoman, jest zmieszana z oboj tn rozpuszczaln

substancj wypełniaj c , zazwyczaj laktoz , czyli cukrem mlecznym. W

zale no ci od tego, czy go oszukuj - a na ogół tak jest - dostaje od pół procenta

do dwóch czystej heroiny. My l , e mo na by przyj rednio jeden procent.

Hellier znowu przyst pił do kalkulacji. Wyci gn ł kartk papieru i zacz ł

liczy .

- Je eli jeden zastrzyk zawiera szesna cie setnych uncji czystej heroiny, a

narkomani płac , powiedzmy, sze i pół dolara... - Zamilkł raptownie. - Do

diabła, wychodzi ponad dziesi tysi cy dolarów za uncj !

- Bardzo intratne zaj cie - zgodził si Warren. - Robi si na tym du e interesy.

Funt heroiny sprzedawanej konsumentowi wart jest około stu siedemdziesi ciu

tysi cy dolarów. Oczywi cie, nie cała ta suma stanowi zysk. Problem w tym, jak

dostarczy narkotyk do konsumenta. Heroin wyrabia si z maku gatunku

Papaver somniferum, który z oczywistych powodów nie jest uprawiany w

Stanach. Cykl

produkcyjny wygl da w ten sposób, e z maku uzyskuje si surowe opium, z

opium morfin , a z morfiny heroin .

- Ile kosztuje naprawd jej wytworzenie? - spytał Hellier.

- - Niewiele - odparł Warren. - Ale nie w tym rzecz. Funt heroiny

sprzedawanej konsumentowi w Stanach wart jest sto siedemdziesi t tysi cy

dolarów. U ameryka skiego hurtownika wewn trz kraju kosztuje pi dziesi t

tysi cy. Poza granicami Stanów jest wart dwadzie cia tysi cy. A je eli pójdzie si

tym tropem do samego ródła, na Bliskim Wschodzie mo na kupi nielegalnie

surowe opium za pi dziesi t dolarów za funt.

- Nasuwaj mi si dwa wnioski - powiedział z namysłem Hellier.

- Ka dy po rednik mo e sporo zarobi , a cena towaru na poszczególnych

etapach zale y bezpo rednio od ryzyka, jakie wi e si z jego szmuglowaniem.

- Wła nie - zgodził si Warren. - Jak dot d handel był rozdrobniony, ale

kr

pogłoski, e ma si to zmieni . Zlikwidowanie gangu we Francji

pozostawiło pró ni , któr ju kto wypełnia - i to działaj c w inny sposób. Zdaje

si , e nowa organizacja chce wykluczy po redników. Sami zajm si wszystkim,

poczynaj c od uprawy maku, a ko cz c na dostawach niewielkich ilo ci towaru

do dowolnego miasta wewn trz Stanów. Powinno im to gwarantowa pi dziesi t

background image

43

tysi cy dolarów netto za funt, po odliczeniu kosztów. Ostatni etap -dostarczanie

towaru do Stanów - jest najbardziej ryzykowny.

- Integracja pionowych struktur - stwierdził powa nie Hellier. - Ci ludzie ucz

si od wielkiego biznesu. Pełna kontrola nad produktem.

- Je eli to si uda i zdołaj wej na ameryka ski rynek, mo emy si

spodziewa wzmo onego napływu towaru do Wielkiej Brytanii. Zyski s tu o

wiele mniejsze, ale istniej , a ci ludzie nie omieszkaj skorzysta z okazji. -

Warren uczynił lekcewa cy gest. - Ale to tylko domysły. Wyci gam wnioski na

podstawie setek zasłyszanych pogłosek.

Hellier poło ył dłonie na blacie biurka.

- Przejd my wi c do faktów - powiedział z powag .

- Nie wiem, czy zasługuj na to miano - odparł Warren znu onym głosem. -

Dwa nazwiska i pewne miejsce. George Speering, farmaceuta o podejrzanej

reputacji. W ubiegłym roku był uwikłany w spraw o narkotyki i towarzystwo

farmaceutyczne dobrało mu si do skóry. Miał szcz cie, e unikn ł wiezienia.

- Zakazali mu... eee... uprawiania zawodu?

- Wła nie. Tym facetom b dzie potrzebny chemik. Słyszałem, jak wymieniano

jego nazwisko. Jest jeszcze w Anglii. Staram si mie go na oku, ale spodziewam

si , e wkrótce wyjedzie za granic .

- Dlaczego wkrótce? I jak szybko?

Warren postukał palcem w stoj cy na biurku kalendarz.

- Zbiory opium jeszcze si nie zacz ły i nie zaczn si przez najbli szy miesi c.

Ale morfin uzyskuje si najlepiej ze wie ego opium, wi c jak tylko gang

zdob dzie je w wystarczaj cych ilo ciach, Speering b dzie miał zaj cie.

- Mo e powinni my dokładniej go obserwowa ? Warren skin ł głow .

- Wygl da na to, e na razie jest na sporym luzie. I ma fors , wi c pewnie

dostał zaliczk . Zgadzam si , e trzeba mie go na oku.

- A to drugie nazwisko? - spytał Hellier.

- Jeanette Delorme. Nigdy przedtem o niej nie słyszałem. Bardzo mo liwe, e

jest Francuzk , ale na Bliskim Wschodzie niewiele to oznacza, a podobno tam

zamieszkuje. Nawet tego nie wiem na pewno. Wła ciwie nic o niej nie wiem. Tyle,

e jej nazwisko pojawiło si w rozmowie na temat Speeringa.

Hellier zanotował co na kartce papieru.

- Jeanette Delorme - powtórzył i podniósł wzrok. - Wspominał pan o jakim

miejscu?

- To Iran - odparł lakonicznie Warren. Hellier wydawał si rozczarowany.

- Có , to niewiele.

- A czy twierdziłem, e jest inaczej? - Warren był rozdra niony. -My lałem,

eby pój z tym na policj , ale, na dobr spraw , co miałem im powiedzie ?

- Mogli przekaza informacj do Interpolu. Mo e tamci by co zdziałali.

- Kr ci pan za du o filmów dla telewizji - stwierdził Warren nieuprzejmym

tonem. - A w dodatku wierzy pan w ich scenariusze! Interpol stanowi tylko

o rodek informacji i nie podejmuje adnych działa . Przypu my, e

dowiedziałaby si o całej sprawie ira ska policja. W adnym kraju policja nie jest

nieprzekupna, a za gliniarzy z Bliskiego Wschodu nie dałbym złamanego grosza.

Chocia , z tego co wiem, z Ira czykami nie jest jeszcze najgorzej.

background image

44

- Doceniam pa ski punkt widzenia. - Hellier milczał przez chwil . - Wygl da

na to, e najlepiej byłoby postawi na Speeringa.

- Chce si pan wi c anga owa w spraw w oparciu o t gar informacji,

które posiadam? Hellier okazał zdziwienie.

- Ale oczywi cie!

- Warren wzi ł do r ki kilka przyniesionych ze sob arkuszy papieru.

- Mo e zmieni pan zdanie po obejrzeniu tego. W gr wchodzi spora suma.

Powiedział pan, e mog dobra sobie ludzi. Poczyniłem w pa skim imieniu

zobowi zania, z których b dzie pan musiał si wywi za . - Pchn ł dwie kartki

papieru na drug stron biurka. -Znajdzie pan tam szczegółowe informacje - kim

s ci ludzie, jakich daj honorariów - i gar danych biograficznych na ich

temat.

Hellier przejrzał szybko papiery i powiedział szorstko:

- Zgadzam si na te stawki. Zgadzam si te na premi w wysoko ci pi ciu

tysi cy funtów na osob po pomy lnym wykonaniu zadania. - Podniósł wzrok znad

kartki. - W razie niepowodzenia nie b dzie premii. Czy to uczciwe warunki?

- Uczciwe - w zale no ci od tego, co uwa a pan za niepowodzenie.

- Chce, eby ten gang został zlikwidowany - odparł Hellier chrapliwym

głosem. - eby przestał istnie .

- To zrozumiałe, je eli w ogóle mamy podj si takiego zadania - stwierdził z

przek sem Warren. Pchn ł na przeciwległa stron biurka nast pn kartk

papieru. - Ale nie doszli my jeszcze do proponowanej przeze mnie ceny.

Hellier wzi ł papier do r ki i po chwili powiedział:

- Hm... Po diabła panu lokal w Soho? S cholernie drogie. Warren wyja nił z

przej ciem, w jakich tarapatach znalazł si ich o rodek terapeutyczny. Hellier

za miał si cicho.

- Tak, ludzie s cholernymi hipokrytami. Pewnie sam bym tak kiedy

post pił... no có , niewa ne. - Wstał i podszedł do okna. - Czy lokalizacja przy

Wardour Street panu odpowiada?

- Byłoby nie le.

- Spółka ma budynek dokładnie po drugiej stronie ulicy. Mieli my tam

magazyn, ale ju go nie u ywamy. Stoi teraz pusty i jest troch zniszczony, ale

powinien panom odpowiada . - Wrócił do biurka. - Zamierzali my go sprzeda ,

ale przeka go panu tanio w dzier aw , zapewniaj c spółce zwrot kosztów z

własnych funduszy.

Warren, który bynajmniej jeszcze nie sko czył, skin ł tylko głow i podsun ł

na drug stron biurka kolejn kartk papieru.

- A oto moja premia w wypadku pomy lnego wykonania zadania.

- Z celow ironi zaakcentował to samo słowo, co Hellier.

Hellier spojrzał na zapisany na kartce tekst i o mało nie wybuchn ł.

- Wiejska rezydencja z dwudziestoma sypialniami?! Co to jest, do cholery? -

Przeniósł wzrok na Warren . - Bardzo si pan ceni, doktorze.

- Chce pan krwi - odparł Warren. - To kosztowny towar. Kiedy podejmiemy

si tego zadania, wejdziemy natychmiast w konflikt z gangiem, który nie

zrezygnuje z walki, poniewa osi ga milionowe zyski. My l , e w którym

background image

45

momencie polej si krew - po ich stronie albo po naszej. Je li chce pan tej krwi,

musi pan za ni zapłaci .

- Mianuj c pana feudałem na wło ciach? - zapytał cynicznie Hellier.

- Nie mnie, tylko niejakiego Bena Bryana. Chce zało y samorz dn

wspólnot dla narkomanów, eby na pocz tek wył czy ich z obiegu, »potem

nauczy odpowiedzialnego zachowania. W Stanach ten pomysł nie le si

sprawdził.

- Rozumiem - powiedział cicho Hellier. - W porz dku, zgadzam si .

Zabrał si do czytania krótkich biografii członków grupy, tymczasem Warren

rzekł zdawkowo:

- aden z tych ludzi nie wie naprawd , w co si anga uje. Przypu my, e

zdob dziemy na przykład sto funtów heroiny - to kupa pieni dzy. Nie wiem, czy

Andy Tozier byłby wtedy godny zaufania -zapewne nie. Z cał pewno ci nie

ufałbym Johnny'emu Folletowi.

Hellier odwrócił kartk i po chwili podniósł głow .

- Mówi pan serio? Wybrał pan tych wła nie ludzi? Dobry Bo e, połowa z nich

to typy spod ciemnej gwiazdy, a druga połowa nie wiadomo sk d si tu wzi ła.

- A jakich ludzi si pan spodziewał? - zapytał Warren. - Tej sprawy nie

załatwi powiewaj cy sztandarami wi ci. adna z tych osób nie robi tego dla

pieni dzy - wyj tkiem jest Andy Tozier. Wszyscy maj swoje osobiste powody. -

Patrz c krytycznie na własne post powanie, pomy lał o Follecie. - Odkrywam w

sobie nieoczekiwane zdolno ci do szanta owania i wymuszania.

- Rozumiem, e wybrał pan Tozièra - to zawodowy ołnierz - stwierdził

Hellier. - Ale Follet? Po co panu hazardzista?

- Johnny ma rozmaite zdolno ci. Jest hazardzista, ale potrafi te znakomicie

wyłudza pieni dze. Szybciej wynajdzie sposób, eby wydosta fors z pa skiej

kieszeni ni pan zd y si zastanowi , jak go powstrzyma . My l , e taki talent

mo na wykorzysta nie tylko w sprawach finansowych.

- Pa skie rozumowanie brzmi do rozs dnie - odparł Hellier bez

przekonania. - Ale ten Abbot, jest przecie dziennikarzem. Do diabła! Na to si

nie zgodz !

- Owszem - powiedział oboj tnie Warren. - I tak si do nas przyczepi, a wol ,

z by był z nami ni przeciw nam. Miałem go wcze niej na li cie, ale teraz sam si

wprosił i odmawiaj c mu - za wiele by my ryzykowali. Ma lepszego nosa ni

niejeden detektyw, a tego nam trzeba.

- Zapewne wi c to tak e ma sens - stwierdził ponuro Hellier. -Nie wiem tylko,

po co nam ten Parker. Nie widz , do czego miałby si przyda .

- Dan to jedyny uczciwy człowiek w tym całym towarzystwie -odparł Warren i

roze miał si . - Poza tym jest moj polis ubezpieczeniow .

Hellier zrobił Warrenowi wykład na temat obowi zuj cej w przemy le

filmowym filozofii.

- W wi kszo ci krajów - zwłaszcza tych ubo szych - lubi filmowców. Faceci u

władzy darz nas sympati , bo nie oszcz dzamy na łapówkach. Zwykli ludzie

lubi nas, poniewa na planie płacimy wystrojonym kolorowo statystom, jak na

background image

46

miejscowe warunki, wyj tkowo dobrze. Nie mamy nic przeciwko temu, bo w

sumie stawki s i tak o wiele ni sze ni u nas w kraju.

Wa ył w r kach wielk ksi g formatu A3 w eleganckiej oprawie.

- To scenariusz, który od pewnego czasu le y u nas na półce. Mniej wi cej

połowa akcji dzieje si w Iranie. Zdecydowałem, e nie powinien si zmarnowa .

Zrobimy z niego film. Zatrudnimy pana i pa skich ludzi. B dziecie stanowi

ekip , któr wy lemy do Iranu na rozpoznanie terenu, eby poszukała

odpowiednich miejsc do zdj . Maj c taki pretekst mo ecie pojawi si w

dowolnym miejscu. Odpowiada to panu?

- Bardzo - odparł Warren. - To dobra osłona.

- Dostaniecie samochody i cały ekwipunek, jaki zabiera zwykle grupa

rozpoznawcza - wyja nił Hellier. - Niech mi pan dostarczy list wszystkich rzeczy,

których mo ecie potrzebowa . - Przerzucił kartki scenariusza. - Kto wie, mo e

nawet nakr cimy ten film -stwierdził drwi co.

Andy Tozier podszedł do Warrena.

- Za wiele przede mn ukrywasz - powiedział niezadowolony. - Chciałbym

wiedzie , w co si pakuj . Nie mam poj cia, do czego si przygotowywa .

- Przygotuj si na najgorsze - odparł Warren, niczego nie wyja niaj c.

- To nie jest odpowied , do cholery! Czy to ma by operacja wojskowa?

- Powiedzmy, e paramilitarna - stwierdził ostro nie Warren.

- Rozumiem. Akcja policyjna, ze strzelanin .

- Tyle, e nieoficjalna - wyja nił Warren.- A do strzelaniny mo e doj .

Tozier potarł dłoni szcz k .

- Nie podoba mi si ta „nieoficjalno ". A skoro ju maj do mnie strzela ,

chciałbym mie co por cznego, eby móc si broni . Jak to załatwimy?

- Nie wiem - przyznał Warren. - My lałem, e ty si tym zajmiesz. Jeste

specjalist . - Tozier odburkn ł co , a Warren dodał: - Nie wiem, czego wła ciwie

mamy si tam spodziewa . Wszystko jest troch skomplikowane.

Tozier zastanowił si .

- Jakie samochody nam daj ?

- Dwa nowe land-rovery. Polec z nami do Iranu. Tam potrzebne s wozy

terenowe.

- A wyposa enie, które dostajemy? Z czego si składa?

- To nasz parawan. Aparaty fotograficzne z całym mnóstwem obiektywów,

dwie kamery szesnastomilimetrowe, zestaw wideo i cholernie du o sprz tu,

którego nie potrafi nazwa .

- Czy do kamer s statywy? - Warren potwierdził skinieniem głowy. - To

dobrze - ci gn ł dalej Tozier. - Chciałbym dosta jak najszybciej te land-rovery i

cały sprz t. By mo e trzeba b dzie wprowadzi tam par ulepsze .

- Jutro wszystko dostaniesz.

- Chciałbym te troch szmalu z tej kopalni, któr odkryłe . Przynajmniej

tysi c funtów. Moje ulepszenia drogo kosztuj .

- Powiedzmy, e równie jutro dam ci dwa tysi ce - powiedział Warren

pojednawczo.

background image

47

- Johnny Follet mo e by potrzebniejszy ni my lałem - stwierdził z namysłem

Tozier. - Umie posługiwa si broni ; był w Korei.

- Naprawd ? W takim razie Dan Parker i on b d si dobrze rozumieli.

Tozier potrz sn ł głow .

- A kto to jest Dan Parker? Warren szeroko si u miechn ł.

- Kiedy go poznasz - obiecał.

- Zabieram si z wami - oznajmił Ben Bryan, kiedy Warren wyja nił mu, co

si dzieje.

- A po co niby nam psychiatra? - spytał Warren. Bryan szeroko si

u miechn ł.

- eby zaaplikowa wam odrobin zdrowego rozs dku. To najbardziej

szalony pomysł, o jakim słyszałem.

- Je eli do nas doł czysz, b dziesz takim samym szale cem. Ale mo esz si

przyda . - Przyjrzał si Bryanowi z namysłem, a potem stwierdził: - Chyba

powiniene by w głównej grupie. Mike Abbot mo e jecha z Parkerem.

- Co b dzie robił?

- Jest naszym koniem troja skim - o ile uda si nam odnale t Delorme, a

b dzie to chyba cholernie trudne. Ludzie Helliera przegl daj w Pary u ksi gi

urodze , szukaj c osób o nazwisku Jeanette Delorme i staraj c sieje

zlokalizowa . Znale li ich ju osiem. Poniewa istnieje prawdopodobie stwo, e

urodziła si w Szwajcarii, Hellier ma i tam swoj ekip .

- A je eli pochodzi z Martyniki? - zapytał Bryan.

- Na pocz tek mo emy sprawdzi tylko najbardziej oczywiste poszlaki -

odparł Warren. - Hellier ma dobrych wywiadowców. Wiem, bo zebrali dla niego

sporo na mój temat. Poza tym wydaje pieni dze, jakby miał własn mennic .

Mamy ju u niego siedemdziesi t tysi cy funtów. - Wyszczerzył z by w u miechu.

- A to zaledwie tyle, ile wydaje w ci gu dwóch lat na utrzymanie jachtu.

- Nigdy nie słyszałem, eby bogacz rozstawał si ch tnie ze swoimi pieni dzmi

- rzekł Bryan. - Musiałe nie le nim wstrz sn . Zmusiłe go, eby dobrze si

sobie przyjrzał, a to, co zobaczył, wcale

nie przypadło mu do gustu. Chciałbym móc post pi tak samo z niektórymi

pacjentami. Mo e powiniene zmieni zawód.

- Ju to zrobiłem. Zajmuj si naborem ludzi do prywatnej armii.

Wiele rzeczy rozgrywało si równocze nie. Dzi ki szcz ciu, a mo e dobrze

zorganizowanemu dochodzeniu, natrafiono na lad osoby o nazwisku Delorme.

Nie zawdzi czali tej informacji skrupulatnemu przegl daniu ksi g urodze , lecz

kontaktom z francusk słu b bezpiecze stwa. Zdaje si , e Mike Abbot miał

znajomego, którego znajomy...

Hellier rzucił Warrenowi akta.

- Prosz przeczyta i powiedzie mi, co pan o tym s dzi. Warren zagł bił si w

fotelu i otworzył teczk .

Jeanette Veronique Delorme. Urodzona 12 kwietnia 1937 roku w Chalons.

Rodzice...

background image

48

Opu cił podstawowe dane, eby przej do tre ci raportu:

...w 1955 roku trzy miesi ce wi zienia za drobne oszustwa; w 1957 - sze

miesi cy wi zienia za udział w przemycie na granicy francusko-hiszpa skiej;

wyjechała z Francji w 1958 roku.

Dalej nast powało co w rodzaju całej serii hipotez:

Podejrzana o udzial w przemycie z Tangeru do Hiszpanii w latach 1958-1960, w

przemycie broni do Algierii w latach 1961-1963 oraz w przemycie narkotyków do

Wioch i Szwajcarii w latach 1963-1967. Podejrzana o współudział w zabójstwach,

których ofiarami byli: Henry Rowe (Amerykanin), 1962; Kurt Schlesinger

(Niemiec), Ahrned ben Bonza (Algierczyk) i Jean Fouget (Francuz), 1963; Kameer

Osman (Liba czyk) i Pietro Fuselli (Wioch), 1966.

Charakterystyka metod działania: wykazuje zdolno ci organizatorskie i

umiej tno przewodzenia du ym grupom; jest. bezwzgl dna i nie toleruje bł dów;

stara si nie bra osobi cie udziału w przemycie, ale mo liwe, e kierowała du ymi

akcjami kradzie y bi uterii na południu Francji w 1967 roku. S to jednak nie

potwierdzone informacje..

Obecne miejsce pobytu: Bejrut, Liban.

Obecna sytuacja - prawna: na terenie Francji nie jest poszukiwana za

popełnienie przest pstwa.

Dwa niewyra ne zdj cia, którym kopiowanie stanowczo nie wyszło na dobre,

ukazywały blondynk w trudnym do okre lenia wieku. Warren wyd ł policzki.

- Ale z niej musi by diablica. - Postukał palcami w teczk . -My l , e to ona.

Wszystko pasuje.

- Te tak uwa am - zgodził si Hellier. - Kazałem zaprzesta poszukiwa i

skoncentrowa si na niej. Do Bejrutu poleciał ju człowiek, który maj

zlokalizowa .

- Mam nadziej , e kto mu powiedział, eby był ostro ny - rzekł Warren.

- Ma tylko ustali , gdzie mieszka i... hm... jaka jest jej pozycja w rodowisku.

To nie powinno by zanadto ryzykowne. Potem on si wycofuje, a panowie

wchodz do akcji.

- Gdy tylko dowiemy si czego konkretnego, wy l tam Dana Parkera. Mike

Abbot b dzie mu pomagał. Nie jestem pewien, czy Dan poradziłby sobie sam.

Sprawa mo e okaza si delikatna. Aha, mamy ochotnika: Ben Bryan doł czy do

grupy, która leci do Iranu.

- Miło słysze , e pan Bryan chce zarobi na swoj rezydencj na wsi -

stwierdził Hellier nieco zgry liwie. - Ten pa ski Speering na razie nic nie robi.

- Niedługo si ruszy - powiedział z przekonaniem Warren. Był tego tym

bardziej pewien, e dossier Jeanette Delorme tak znakomicie pasowało do obrazu

sytuacji.

- No có , zajmiemy si nim w ten sam sposób. Przez cał drog kto b dzie go

ledził. Je eli zdecyduje si lecie , nasz agent wsi dzie prawdopodobnie do tego

samego samolotu. A potem kolej na panów.

background image

49

Speering wyruszył w drog dwa dni pó niej, a po upływie dwunastu godzin

Warren, Tozier, Follet i Bryan wzbijali si w powietrze na pokładzie

czarterowego samolotu, który transportował równie dwa land-rovery. Parker i

Abbot zmierzali ju w kierunku Libanu.

W Teheranie padał nieg.

Follet zadr ał z zimna, gdy poczuł przez kurtk ostry powiew wiatru.

- My lałem, e tu jest zawsze gor co. - Spojrzał poza płyt lotniska na stromy

masyw gór Elburs, a potem na zimne, szare niebo, z którego opadały nie ne

płaty. - I to ma by Bliski Wschód? - spytał z pow tpiewaniem.

- Jak najbardziej - odparł Tozier. - Tyle e jest marzec i znajdujemy si

prawie pi tysi cy stóp nad poziomem morza. Follet postawił kołnierz, osłaniaj c

szyj .

- Gdzie, do cholery, podziewa si Warren?

- Załatwia odpraw celn samochodów i sprz tu. - Tozier u miechn ł si

złowieszczo. Udoskonalił land-rovery w taki sposób, e gdyby podczas odprawy

celnej to odkryto, rozp tałoby si istne piekło, a Warren i Bryan zostaliby bez

adnej dyskusji wtr ceni do wi zienia. Nie powiedział jednak Warrenowi, na

czym te udoskonalenia polegały, i dobrze si stało. Kiedy prze wietla człowieka

wzrok do wiadczonego celnika, prawdziwa niewinno jest lepsza od udawanej.

Mimo wszystko Tozier odetchn ł swobodniej, gdy Follet dotkn ł jego

ramienia i, wskazuj c na co r k , powiedział: „Jad ". Zobaczył z ulg , e zbli a

si do nich jeden z łand-roverów. Z boku miał gustowny napis: REGENT FILMS

COMPANY. ROZPOZNANIE TERENU. Toziera opu ciło napi cie.

Warren wychylił głow przez boczne okienko.

- Ben jedzie tu za mn - oznajmił. - Niech jeden z was wsiada.

- Miałe jakie problemy? - zapytał Tozier.

- Absolutnie adnych. - Warren wydawał si zaskoczony. Tozier u miechn ł

si bez słowa. Obszedł samochód i pogładził dłoni jeden z metalowych

wsporników, podtrzymuj cych plandek .

- Niech mi pan da wsi

i schroni si przed tym cholernym wiatrem -

powiedział Follet. - Dok d jedziemy?

- Mamy rezerwacj w hotelu Royal Hilton w Teheranie. Nie wiem, gdzie to

jest, ale nietrudno b dzie trafi . - Wskazał na zapełniaj cy si pasa erami

mikrobus z wypisan z boku nazw hotelu. -Wystarczy pojecha za nim.

Follet wsiadł i zatrzasn ł drzwi. Spojrzał pos pnie na obcy krajobraz i nagle

zapytał:

- Co my tu, do cholery, wła ciwie robimy, panie Warren? Warren rzucił

okiem we wsteczne lusterko i zobaczył, e nadjechał ju drugi land-rover.

- ledzimy pewnego człowieka.

- Jezu, jest pan tak samo małomówny jak ten pa ski goryl. A mo e on te o

niczym nie wie?

- Rób tylko to, co ci ka , Johnny, a wszystko b dzie w porz dku - poradził

mu Warren.

- Czułbym si o niebo lepiej, gdybym wiedział, czego si ode mnie oczekuje -

narzekał Follet.

background image

50

- Przyjdzie na to czas.

Follet niespodziewanie si roze miał.

- Zabawny z pana facet, Warren. Co panu powiem. Lubi pana. Naprawd .

Miał mnie pan w gar ci. Zaproponował mi pan tysi c funtów wiedz c, e

zgodziłbym si na ka d sum . Potem podniósł pan premi do pi ciu tysi cy,

chocia wcale pan nie musiał. Dlaczego pan to zrobił?

Warren u miechn ł si .

- Fachowiec jest wart dobrej ceny. Zasłu ysz na ten zarobek.

- Mo e i tak, ale nie wiem jeszcze, w jaki sposób. W ka dym razie chciałem

powiedzie , e doceniam pa ski gest. Mo e pan na mnie polega - oczywi cie w

granicach rozs dku - dodał po piesznie. -Tozier wspominał o jakich bzdurach -

na przykład, e maj do nas strzela ...

- Powiniene był przywykn do tego w Korei.

- Wie pan, e nigdy mi si to nie udało - odparł Follet. - Do pewnych rzeczy

człowiek nie mo e si jako przyzwyczai . Zabawne, prawda?

Hotel Royal Hilton w Teheranie znajdował si na peryferiach miasta. Był to

karawanseraj, zaprojektowany specjalnie dla nafciarzy i ludzi interesu,

napływaj cych tłumnie do Iranu wskutek gospodarczego boomu, który

spowodowały reformatorskie rz dy Mohammada Rezy Pahlavi, Króla Królów i

wiatło ci Aryjczyków. Jazda z lotniska nie nale ała do najłatwiejszych, gdy

miejscowi kierowcy mieli skłonno do traktowania jezdni jako toru

wy cigowego. Kilkakrotnie Warren był o włos od powa nej kolizji i kiedy dotarli

do hotelu, pomimo zimna spływał z niego pot.

Zameldowali si , a na Warrena czekała ju wiadomo . Dopiero gdy znalazł

si u siebie, rozdarł kopert i przeczytał krótk , tajemnicz notatk : W pa skim

pokoju o 19.30. Lane. Spojrzał na zegarek i stwierdził, e akurat wystarczy mu

czasu, eby si rozpakowa .

O siódmej dwadzie cia dziewi rozległo si dyskretne pukanie. Otworzył

drzwi i jaki człowiek powiedział:

- Pan Warren? Byłem z panem umówiony. Nazywam si Lane.

- Prosz wej , panie Lane - odparł Warren, otwieraj c szerzej drzwi.

Przygl dał si , jak Lane zdejmuje płaszcz. Wygl dał zupełnie przeci tnie i mógł

równie dobrze pracowa w ka dym zawodzie, co w przypadku prywatnego

detektywa stanowiło niew tpliw zalet .

- Pa ski człowiek mieszka tutaj, w hotelu Hilton - poinformował Lane, kiedy

ju usiadł. - Zarezerwował pokój na tydzie . Jest teraz na miejscu, gdyby go pan

potrzebował.

- Ufam, e nie jest sam - stwierdził Warren.

- Wszystko w porz dku, panie Warren. Zajmuj si nim dwie osoby. Jest pod

obserwacj . - Lane wzruszył ramionami. - Ale i tak si nie ruszy. Lubi mie pod

r k butelki.

- Du o pij ?

- Nie jest mo e alkoholikiem, ale zdrowo poci ga. Dopóki nie zamkn baru,

sp dza tam cały czas, a potem posyłaj mu butelk do pokoju.

Warren skin ł głow ze zrozumieniem.

background image

51

- Co jeszcze mo e mi pan powiedzie na temat Speeringa? Lane wyj ł z

kieszeni notes.

- Był w paru miejscach. Mam tu szczegółowe notatki i dostanie je pan, ale w

pi minut mog wszystko powiedzie . - Otworzył notes. -

Na lotnisku czekał na niego kto st d - my l , e to Ira czyk - i zawiózł go do

hotelu. Tego Ira czyka nie byłem w stanie zidentyfikowa . Dopiero

przyjechali my i nie mieli my sprz tu - stwierdził przepraszaj co.

- W porz dku.

- W ka dym razie ju go potem nie widzieli my. Nast pnego dnia Speering

odwiedził pewne miejsce na Mowlavi, koło stacji kolejowej. Mam tutaj adres.

Odjechał stamt d samochodem, a ci lej bior c, ameryka skim d ipem. To nie

jest wóz z wypo yczalni. Próbowałem sprawdzi numer rejestracyjny, ale w tym

dziwnym mie cie s z tym trudno ci.

- Tak, z pewno ci - przytakn ł Warren.

- Potem pojechał do firmy farmaceutycznej - ma.pan zapisan jej nazw i

adres - i sp dził tam półtorej godziny. Nast pnie wrócił do hotelu Hilton i

przebywał w nim przez reszt dnia. To było wczoraj. Dzi rano kto go odwiedził

- Amerykanin, niejaki Jack Eastman. Spotkali si w pokoju. Eastman został

przez cały ranek - trzy godziny. Potem jedli obiad w hotelowej restauracji.

- Wie pan co na temat Eastmana? Lane pokr cił głow .

- eby móc kogo bez przerwy ledzi , potrzeba w zasadzie czterech ludzi.

Nas jest tylko dwóch. Próbuj c zaj si Eastmanem, mogli my zgubi Speeringa.

A mieli my instrukcj , eby si go trzyma . - Lane ponownie zajrzał do notesu. -

Eastman wyszedł wkrótce po obiedzie, a Speering nie ruszył si od tamtej pory.

Jest teraz na dole, w barze. To wszystko, panie Warren.

- My l , e bior c pod uwag okoliczno ci nie le si pan spisał - powiedział

Warren. - Jestem tu z kilkoma przyjaciółmi. Chciałbym, eby przyjrzeli si

Speeringowi i wiedzieli, jak wygl da. Da si to załatwi ?

- Nic prostszego - odparł Lane. - Wystarczy pój na drinka. -Wyj ł kopert i

wr czył j Warrenowi. - To wszystko, co mamy na temat Speeringa: numer

rejestracyjny jego d ipa, nazwy i adresy miejsc, które odwiedzał w Teheranie. -

Zamilkł na chwil . - Rozumiem, e na tym nasze zadanie si ko czy - jak tylko

wska panu tego człowieka.

- Zgadza si . Nie chodziło o nic wi cej. Lane najwyra niej odetchn ł z ulg .

- Nie było to proste - przyznał. - W Londynie takie zlecenie nie sprawia mi

adnych trudno ci. Pracowałem te w Pary u i w Rzymie. Ale tutaj, w niektórych

cz ciach miasta Europejczyk cholernie rzuca si w oczy, a to utrudnia ledzenie

kogokolwiek. Kiedy chce pan zobaczy Speeringa?

- Mo e od razu? - powiedział Warren. - Zbior chłopaków.

Zanim zeszli do baru, Warren zatrzymał si i oznajmił:

- Jeste my tu słu bowo. Pan Lane wska e nam dyskretnie człowieka, którego

mamy zobaczy . Podkre lam: zobaczy . Przyjrzyjcie mu si dobrze, eby cie

mogli wsz dzie go rozpozna , ale zróbcie to ostro nie. Rzecz w tym, eby widzie

nie b d c zauwa onym. Proponuj si rozdzieli .

Przeszli przez foyer do baru. Warren natychmiast dostrzegł Speeringa i

zmienił kierunek, by na niego nie wpa . Spotkali si kilka razy w Londynie i

background image

52

chocia nie przypuszczał, by Speering go poznał, wolał mie pewno , e nie jest

obserwowany. Usiadł tyłem do sali, oparł si o bar i zamówił co do picia.

Siedz cy obok m czyzna obrócił si w jego stron , mówi c „Cze !"

Warren uprzejmie skin ł głow .

- Dobry wieczór.

- Jest pan z IMEG? - Nieznajomy był Amerykaninem.

- IMEG?..,

M czyzna roze miał si .

- Widz , e nie. Zauwa yłem, e jest pan Brytyjczykiem i my lałem, e mo e

pracuje pan dla IMEG.

- Nawet nie wiem, co to takiego - stwierdził Warren. Spojrzał w lustro za

barem i zobaczył, e Tozier siedzi przy stoliku i zamawia drinka.

- Nie było chyba niczego wa niejszego w dziejach tego n dznego kraju -

powiedział Amerykanin, troch ju wstawiony. - Przeci gamy przez jego rodek

czterdziestocalowy gazoci g - z Abadanu do rosyjskiej granicy. Jest wart ponad

sze set milionów dolców. Forsa płynie jak... jak forsa. - Za miał si .

- Naprawd ? - odparł Warren, nie okazuj c szczególnego zainteresowania.

- IMEG nadzoruje cały interes. To wy, Brytyjczycy. A ja... pracuj dla firmy

Williams Brothers, która jest od czarnej roboty. Nazwie pan to sprawiedliwym

podziałem pracy?

- Zdaje si , e to spore przedsi wzi cie -powiedział wymijaj co Warren.

Zmienił pozycj i przy drugim ko cu baru zobaczył Folleta.

- Najwi ksze. -Amerykanin poci gn ł łyk ze szklanki. -Ale cała mietanka

przypadnie Ruskim. Bo e, co za genialna kombinacja! B d dostawali ira ski

gaz, płac c niecałe dwa centy za jednostk ciepln , a poniewa zbudowali

gazoci g do Triestu, mog sprzedawa rosyjski gaz Włochom za ponad trzy

centy. Nie powie mi pan, e ci skubani bolszewicy nie s dobrymi kapitalistami. -

Tr cił Warrena łokciem. - Mo e si pan napije?

- Nie, dzi kuj -odparł Warren. - Czekam na znajomego.

- Ech, do diabła! - Amerykanin spojrzał na zegarek. - Zreszt i tak musz co

zje . Do zobaczenia.

Kiedy sobie poszedł, przy barze zjawił si Tozier ze szklank w r ce.

- Kim jest twój przyjaciel? -

- To samotny pijaczyna.

- Widziałem tego twojego faceta - stwierdził Tozier. - Te wygl da na pijaka.

Co teraz?

- Postaramy si nie straci go z oczu.

- A potem?

Warren wzruszył ramionami.

- A potem si zobaczy.

Tozier milczał przez chwil . Wyj ł papiero nic , zapalił papierosa i

wydmuchał dług smug dymu.

- To nie wystarczy, Nick. Nie lubi porusza si po omacku.

- Przykro mi to słysze .

- B dzie ci jeszcze bardziej przykro, kiedy jutro si wynios . -Warren

gwałtownie odwrócił głow , a Tozier dodał: - Nie wiem, do czego zmierzasz, ale

background image

53

nie mo esz prowadzi tej akcji trzymaj c wszystko w tajemnicy. Jak mam, do

cholery, wykona zadanie, je eli nie wiem, co wła ciwie robi ?

- Przykro mi, e tak to odbierasz, Andy. Nie masz do mnie zaufania?

- Och, mam! Problem w tym, e to ty mi nie ufasz. A wi c wycofuj si , Nick.

Jutro wieczorem b d z powrotem w Londynie. Masz jaki haczyk na Johnny'ego

Folleta, Ben Bryan te mo e co mie na sumieniu; o ile si orientuj . Ale ja

jestem czysty, Nick. Zaanga owałem si w cał spraw z uczciwych powodów -

wył cznie dla pieni dzy.

- Wi c zosta i zarób je. Tozier powoli pokr cił głow .

- Musz wiedzie , w co si pakuj - i dlaczego. Powiedziałem ci kiedy , e lubi

mie pod r k jak bro . kiedy do mnie strzelaj . Lubi te wiedzie , dlaczego

kto strzela. Do diabła, mo e mie powody, z którymi b d skłonny si zgodzi .

Mo e nawet byłbym po jego stronie, gdybym wiedział, o co walczy.

- Warren zacisn ł dło na szklance. Zmuszano go do podj cia decyzji.

- Andy, płac ci za ró ne rzeczy. Czy przemycałby narkotyki dla pieni dzy?

- Nigdy si nad tym nie zastanawiałem - powiedział Tozier z namysłem. - Nikt

mi czego takiego nie proponował. Czy to oferta, Nick?

- Czy wygl dam na handlarza narkotyków? - odparł Warren z niesmakiem.

- Nie wiem - stwierdził Tozier. - Nie wiem, jak oni si zachowuj . Ale wiem, e

najuczciwsi nawet ludzie łami si pod wpływem napi cia. A ty yjesz w napi ciu

od dłu szego czasu, Nick. Obserwuj , jak si z tym borykasz. - Opró nił szklank .

- Skoro ju padło to pytanie - dodał - odpowied brzmi „nie". Nie przemycałbym

narkotyków dla pieni dzy. I uwa am, e jest z ciebie kawał skurwysyna, Nick.

Próbowałe mnie w to wrobi , ale ci si nie udało, co?

Warren wyd ł policzki i odetchn ł z wyra n ulg . Przepełniała go rado .

U miechn ł si do Toziera.

- le mnie zrozumiałe , Andy. Opowiem ci wszystko - chod my w k t, eby

Speering nas nie widział.

Wzi ł Toziera pod rami , poprowadził do stolika i w ci gu pi ciu minut

wyja nił mu pokrótce, o co chodzi. Tozier słuchał, a na jego twarzy pojawiło si

lekkie zdumienie.

- I tylko na tym si opierasz? - zapytał. - Zwariowałe ?

- Niewiele tego - przyznał Warren. - Ale nie mamy nic wi cej. Nieoczekiwanie

Tozier zachichotał.

- To na tyle wariacki pomysł, e brzmi interesuj co. Przykro mi, e le ci

oceniłem, Nick, ale byłe tak cholernie tajemniczy. -Pokiwał głow ze smutkiem. -

Rozumiem, w jakim poło eniu si znalazłe . W tej sprawie nie mo esz nikomu

ufa . Dobra, jestem z tob .

- Dzi ki, Andy - odparł cicho Warren. Tozier zawołał kelnera i zamówił co do

picia.

- Przejd my do rzeczy - powiedział. - Pod jednym wzgl dem miałe racj :

Johnny Follet nie powinien si dowiedzie , co jest grane. Gdy chodzi o pieni dze,

Johnny b dzie chciał uszczkn co dla siebie, nie przebieraj c w rodkach. Z

drugiej strony takiego faceta jak on warto mie pod r k i dopóki potrafisz

trzyma go krótko, mo e okaza si po yteczny. Jaki wła ciwie masz na niego

haczyk?

background image

54

- Czy to istotne?

Tozier wzruszył ramionami.

- Chyba nie. A co s dzisz o Speeringu?

- Przyjechał tu wyrabia morfin z opium - odparł Warren. -Jestem o tym

przekonany. To dlatego odwiedził wczoraj te zakłady farmaceutyczne. Zamawiał

towar.

- Czego mógł potrzebowa ?

- Wysokiej jako ci wapnia, które stosuje si w farmacji, chloro-metanu,

benzenu, alkoholu amylowego, kwasu chlorowodorowego i pewnej ilo ci szkła

laboratoryjnego. - Warren zamilkł na chwil . - Nie wiem, czy ma zamiar

przerabia morfin na heroin tutaj. Je li tak, b dzie potrzebował tak e kwasu

octowego.

Tozier zmarszczył brwi.

- Nie bardzo rozumiem. Czym ró ni si morfina od heroiny? Przyniesiono

drinki. Warren nie odpowiadał, dopóki kelner nie odszedł.

- Morfina to alkaloid, który wyodr bnia si z opium za pomoc stosunkowo

prostej reakcji chemicznej. Heroina jest morfin , której struktura molekularna

uległa zmianie wskutek jeszcze prostszej reakcji. - U miechn ł si cierpko. - Do

tej roboty wystarczy dobrze wyposa ona kuchnia.

- Ale na czym polega ró nica?

- Có , heroina jest syntetyczna pochodn morfiny. W odró nieniu od niej

rozpuszcza si w wodzie, rozchodzi si wi c szybciej w organizmie, a poniewa

ludzkie ciało składa si w wi kszo ci z wody, pewne wła ciwo ci narkotyku

ulegaj wzmocnieniu i uzale nienie nast puje o wiele szybciej ni w przypadku

morfiny.

Tozier odchylił si do tyłu.

- A wi c Speering b dzie zajmował si ekstrakcj morfiny. Ale gdzie? Tutaj,

w Iranie? I w jaki sposób morfina albo heroina dotrze na wybrze e? Gdzie na

południe od Zatoki Perskiej? A mo e przez Irak i Syri do Morza ródziemnego?

Musimy dowiedzie si cholernie wielu rzeczy, Nick.

- Tak - przyznał Warren z ponur min . - Poza tym istnieje pewien spory

problem, z którym zupełnie nie mog sobie poradzi . Co , czego nawet nie

omawiałem z Hellierem.

- O! Wi c lepiej wydu to z siebie.

- W Iranie nie ma opium - stwierdził Warren beznami tnym głosem.

Tozier wpatrywał si w niego.

- S dziłem, e na całym Bliskim Wschodzie jest tego od cholery.

- Zgadza si . W Iranie za poprzedniego szacha było tak samo. Ale ten nowy

jest reformatorem. - Warren oparł łokcie o stolik. - Za starego szacha wszystko

si waliło. Rz dził Iranem jak rzymskim imperium. eby zjedna sobie ludno ,

utrzymywał na nienaturalnie niskim poziomie ceny zbo a. Polityka ta okazała si

zgubna, poniewa farmerzy stwierdzili, e nie wy yj z uprawy zbó i zacz li sia

mak, przynosz cy o wiele wi ksze zyski. W ten sposób zbo a było coraz mniej, a

opium coraz wi cej. - Skrzywił si - Stary szach nie miał nic przeciwko temu,

poniewa stworzył opiumowy monopol. Rz d pobierał podatek od zbiorów, a on

otrzymywał prowizj od ka dego funta.

background image

55

- Urocza historyjka.

- To zaledwie pocz tek. W 1936 roku Iran wytwarzał l 350 ton opium.

wiatowe zapotrzebowanie na opium stosowane w lecznictwie wynosiło wtedy 400

ton.

Tozier obruszył si .

- To znaczy, e ten dra je przemycał?

- Nie musiał - odparł Warren. - Nie było zakazu. W Iranie to on ustalał prawa.

Po prostu sprzedawał towar ka demu, kto miał pieni dze, eby za niego zapłaci .

Nie le mu szło, ale wszystko, co dobre, kiedy si ko czy. Zbytnio zaufał swemu

szcz ciu i musiał abdykowa . Powołano na krótko rz d tymczasowy, a potem

przej ł władz obecny szach. Okazało si , e to m dry go . Chciał wzi swój

nieszcz sny kraj za kark i wprowadzi go w dwudziesty wiek, ale stwierdził, e

nie da si rozwija przemysłu tam, gdzie siedemdziesi t pi procent ludno ci to

narkomani. A wi c błyskawicznie i zdecydowanie przykr cił rub . W tpi , czy

dzisiaj znajdziesz w całym kraju cho by uncj nielegalnego opium. Tozier

wydawał si zbity z tropu.

- Wi c co Speering tu robi?

- W tym cały problem - odparł spokojnie Warren. - Nie zamierzam jednak

pyta go o to wprost.

- No jasne - powiedział Tozier zamy lony. - Ale musimy depta mu po pi tach.

Podszedł kelner i odezwał si z obcym akcentem:

- Pan Warren?

- To ja.

- Wiadomo dla pana, sir,

- Dzi kuj . - Wr czaj c kelnerowi napiwek, Warren spojrzał na _ Tozìera i

znacz co uniósł brwi. W minut pó niej oznajmił: - To od Lane'a. Speering

odwołał rezerwacj . Jutro wyje d a. Lane nie wie dok d, ale jego d ip miał

przegl d, a na tył załadowano kanistry z wod . Jak my lisz, co to oznacza?

- Wyje d a z Teheranu - powiedział z przekonaniem Tozier. -Lepiej wróc

sprawdzi samochody. Chc si upewni , czy maj sprawne radia. Wyjdziemy

osobno. Daj mi pi minut.

Warren czekał niecierpliwie, a upłynie ustalony czas, a potem wstał i odszedł

od baru. Mijaj c Speeringa o mało nie przystan ł ze zdumienia. Zobaczył, e

siedzi przy nim Johnny Follet i obaj graj w monety.

Speering jechał drog w kierunku Qazvin na północny zachód od Teheranu.

- Wyprzed go, a ja zostan - z tyłu - powiedział Tozier do Warrena.

- B dziemy go mieli w gar ci. Je eli zboczy z drogi, dam ci zna przez radio.

Przez cał noc mieli na oku d ipa, ale okazało si to niepotrzebne.

- Speering zjadł bez po piechu niadanie i nie opu cił Teheranu przed

dziesi t . Towarzyszył mu kierowca, Ira czyk o wyrazistych rysach. Wlekli si za

d ipem przez miasto w sznurze samochodów, a kiedy wyjechali na główn drog ,

Warren dodał gazu, wyprzedził Speeringa i zwolnił dopiero po pewnym czasie,

aby trzyma si w dogodnej od niego odległo ci. Follet siedział obok i z uwag

patrzył w tył, korzystaj c z dodatkowego wstecznego lusterka, które było jednym

z udoskonale wprowadzonych przez Toziera.

background image

56

Na prawo wznosiły si o nie one szczyty gór Elburs, ale wokół rozpo cierała

si jednostajna równina, piaszczysta i monotonna.

Zdaniem Warrena droga nie nale ała do najlepszych, ale poniewa miał

wy sze wymagania ni ira scy kierowcy, pomy lał, e według miejscowych

kryteriów uchodziła zapewne za znakomit . W ko cu była to główna autostrada

prowadz ca do Tebriz.

Kiedy oswoił si ju z prowadzeniem land-rovera, powiedział szorstko do

Folleta:

- Rozmawiałe wczoraj wieczorem ze Speeringiem. Na jaki temat?

- Po prostu gaw dzili my - odparł swobodnie Follet.

- Nie popełnij bł du, Johnny - powiedział cicho - Warren. - Mo esz sobie

zaszkodzi , i to bardzo.

- Do diabla, nic si nie stało - zaprotestował Follet. - Nawet nie ja zacz łem.

Podszedł do mnie, wi c co miałem zrobi , nie odzywa si ?

- O czym rozmawiali cie?

- O wszystkim po trochu. O pracy. Powiedziałem mu, e pracuj dla Regent

Films. No wie pan, powtórzyłem te brednie na temat filmu, który kr cimy.

Opowiedział mi, e pracuje w przemy le naftowym. - Follet roze miał si . - Poza

tym oskubałem go troch z forsy.

- Zauwa yłem - skomentował z przek sem Warren. - Miałe monet z orłem

po obu stronach?

Follet podniósł r ce udaj c przera enie.

- Bóg mi wiadkiem, e go nie oszukałem. Wie pan, e to nie w moim stylu.

Zreszt nie musiałem. Był kompletnie zalany. - Spojrzał w lusterko. - Prosz

troch zwolni . Tracimy go z oczu.

Z Teheranu do Qazvin było prawie sto mil i dochodziła pierwsza, kiedy

zbli yli si do peryferii miasta. Gdy przez nie przeje d ali, zatrzeszczał gło nik:

- Regent Dwa, zgło si . Regent Dwa, zgło si . Odbiór. Follet wzi ł do r ki

mikrofon i pstrykn ł przeł cznikiem.

- Słysz ci dobrze, Regent Jeden. Odbiór.

Docieraj cy do nich głos Toziera był słaby i zniekształcony.

- Nasz człowiek zatrzymał si w hotelu. Pewnie si posila. Odbiór.

- To cholernie dobry pomysł. Te jestem głodny - stwierdził Follet i unosz c

brew spojrzał na Warrena.

- Zjedziemy z drogi za miastem - odrzekł Warren. - Powiedz mu to. -

Kontynuował jazd , dopóki przedmie cia Qazvin nie zostały daleko za nimi i

dopiero wtedy zatrzymał wóz na poboczu. - Z tyłu jest kosz z jedzeniem -

oznajmił. - Mianowałem Bena kwatermistrzem. Zobaczmy, jak si spisał.

Po zjedzeniu kanapek z kurczakiem i wypiciu gor cej kawy z termosu

Warren poczuł si lepiej, natomiast Follet był wyra nie przygn biony.

- Co za n dzny kraj - stwierdził. - Przejechali my sto mil, a te przekl te góry

ani troch si nie zmieniły. - Wskazał na id ce rz dem wzdłu drogi objuczone

wielbł dy. - Zało si , e wyl dujemy w ko cu na grzbietach tych stworze .

- Mo e by jeszcze gorzej - odparł z namysłem Warren. - Co mi si zdaje, e

jak na nasz tajn misj te land-rovery troch za bardzo rzucaj si w oczy. -

Wzi ł do r ki map . - Ciekawe, dok d jedzie Speering.

background image

57

Follet zajrzał mu przez rami .

- Nast pne miasto to Zand an - znowu sto przekl tych mil. -Rozejrzał si

wokół. - Bo e, czy to nie potworny kraj? Gorzej ni w Arizonie.

- Byłe tam?

- Pochodz stamt d, do cholery. Prysn łem, jak tylko troch podrosłem. W

gł bi duszy jestem chłopakiem z miasta. Lubi blask neonów. - Zanucił kawałek

„Melodii z Broadwayu", a potem si gn ł na półk obok tablicy rozdzielczej i

wzi ł do r ki tali kart. - A skoro tam wracam, nie mog wychodzi z wprawy.

Warren usłyszał szmer tasowanych kart i zerkaj c na bok zobaczył, jak Follet

z niebywał zr czno ci przerzuca cał tali . Nie przypominało to bynajmniej

niezdarnych amatorskich sztuczek.

- Mówiłe chyba, e nie oszukujesz.

- Nie, ale potrafi to robi , gdyby zaszła potrzeba. Całkiem nie le radz sobie

z kartami, kiedy chc . - U miechn ł si ujmuj co. - To jest tak - je li posiada si

takie kasyno jak moje w Londynie, nie musi si oszukiwa - o ile lokal ma fory w

grze. Widzi pan, licz si fory. Nie przypuszcza pan chyba, e Monte Carlo

prosperuje dzi ki oszustwom, prawda?

- Z zało enia to uczciwa gra.

- Uczciwa w stu procentach - stwierdził stanowczo Follet. - Dopóki rachunek

prawdopodobie stwa przemawia na nasz korzy , wszystko jest w porz dku i

nie ma potrzeby oszukiwa . Poka panu, co mam na my li, bo czuj , e wła nie

dopisze mi szcz cie. W ci gu godziny mijamy na tej drodze około dwudziestu

samochodów. Zało si z panem, e w ród tych, które miniemy przez nast pn

godzin , b d dwa z identyczn kombinacj ko cowej pary cyfr na tablicy

rejestracyjnej. To taka zabawa dla zabicia czasu.

Warren zastanowił si . Istniało sto mo liwych kombinacji, od 00 do 99. Skoro

Follet ograniczył je do dwudziestu samochodów, wygl dało na to, e szans

Warrena s wi ksze.

- Zakładamy si o pierwsz dwudziestk - powiedział ostro nie Warren.

- O sto funtów - stwierdził Follet ze spokojem. - Je eli wygram, dorzuci je pan

do mojej premii. Oczywi cie pod warunkiem, e wygram. Zgoda?

Warren westchn ł ci ko, a potem powiedział:

- W porz dku.

Jednostajny szum w gło niku zakłóciła napływaj ca fala. Usłyszeli, jak Ben

Bryan mówi:

- Regent Dwa, zgło si . Nasz człowiek szykuje si do odjazdu. Odbiór.

Warren wzi ł do r ki mikrofon.

- Dzi kuj , Regent Jeden. Ruszamy powoli i poczekamy, a nas dogoni. arcie

było niezłe, Ben. B dziesz naszym stałym dostawc . Wył czam si .

Z gło nika rozległy si nieprzyjemne trzaski, a potem zapadła cisza. Warren

u miechn ł si szeroko i nacisn ł samoczynny rozrusznik.

- Patrz w tył, Johnny i daj mi zna , kiedy poka e si Speering. Follet wyj ł

pióro.

- Niech pan podaje liczby, a ja b d zapisywa . Prosz si nie obawia .

Upilnuj Speeringa.

background image

58

Dzi ki rywalizacji czas upływał szybciej. Jazda była monotonna, droga

równie i Warren miał si przynajmniej czym zaj . Poniewa Follet pilnował

tego, co działo si z tyłu, Warrenowi pozostawało tylko prowadzenie wozu. Na

polecenie Folleta przy pieszał lub zwalniał, aby utrzyma bezpieczny dystans od

jad cego za nimi Speeringa. Poza tym za kierownic stawał si senny, a zabawa

zmuszała go do czujno ci.

Odczytywał liczby z tablic rejestracyjnych nadje d aj cych samochodów, a

Follet je notował. Warren spostrzegł, e kieruj c prawie cał uwag na

Speeringa, Follet co jaki czas sprawdzał jednak podawane numery. U miechn ł

si . Ten facet nigdy nikomu nie ufał. Kiedy w ród pi tnastu zanotowanych liczb

adna si nie powtórzyła, Warren zacz ł mie wielk nadziej , e wygra te sto

funtów i jego zainteresowanie zabaw wzrosło. To nie było ju tylko zabijanie

czasu.

Przy osiemnastej pozycji Follet powiedział nagle:

- No prosz , numer pi ty i osiemnasty s takie same! Liczba trzydzie ci

dziewi . Przegrał pan, Warren. Moja premia zwi ksza si o sto funtów. -

Wsadził pióro z powrotem do kieszeni koszuli. - To było tak zwane podpuszczenie

albo inaczej frajerski zakład. Nie miał pan wi kszych szans.

- Nie bardzo rozumiem - odparł Warren. Follet roze miał si .

- To dlatego, e w matematyce jest pan ignorantem. Wyliczył pan, e przy stu

mo liwych rozwi zaniach i wyborze tylko dwudziestu z nich, pa skie szans

wygranej s czterokrotnie wi ksze i uznał pan, e jestem durniem, skoro uwa am

je za wyrównane. Ale to pan okazał si durniem, poniewa tak naprawd

przewaga była po mojej stronie, i to w stosunku co najmniej siedem do jednego.

Warto zna si na matematyce.

- Nadal nie rozumiem - stwierdził po namy le Warren.

- Prosz spojrze na to z innej strony. Gdybym si zało ył, e w pierwszej

dwudziestce pojawi si dwukrotnie jaka konkretna liczba, byłbym głupcem. Ale

tego nie zrobiłem. Powiedziałem, e dowolne dwie liczby spo ród pierwszych

dwudziestu b d identyczne.

Warren zmarszczył brwi. Ci gle nie wiedział, w czym rzecz, ale zawsze był

słaby w matematyce.

- Podpuszczanie polega na tym - powiedział Follet - e zakład wydaje si

korzystny dla frajera, ale w rzeczywisto ci przewag ma cwaniak, który mu go

proponuje. Wystarczy poszpera troch w zakamarkach matematyki, zwłaszcza

w teorii prawdopodobie stwa, eby znale dziesi tki pomysłów, na które

naiwniak zawsze si nabierze.

- Ze mn ju ci si nie uda - stwierdził Warren. Follet stłumił miech.

- Mo e si zało ymy? To zadziwiaj ce, jak cz sto frajerzy ponownie próbuj

szcz cia. Andy Tozier te dał si wykiwa . I nabior go jeszcze raz. Zanim

sko czymy akcj , odbior mu cał premi . -Zerkn ł w lusterko. - Niech pan

zwolni, dobrze? Droga robi si kr ta.

Jechali dalej, a dotarli do Zandzan.

- Mam tego d ipa na oku - oznajmił Follet. - Chyba jedzie w naszym

kierunku.

W dwie minuty pó niej powiedział:

background image

59

- Zgubiłem go.

Z radia odezwał si głos, zakłócony trzaskami, spowodowanymi zapewne

przez wyładowania atmosferyczne nad górami na zachodzie.

- ...skr cił w lewo... hotelu... jed cie... zrozumieli cie? Odbiór. Follet pstrykn ł

przeł cznikiem.

- Speering skr cił w lewo koło hotelu. Czy chcesz, eby my jechali za nim?

Czy o to chodzi, Andy? Odbiór.

- Tak... szybko... Wył czam si . Warren zatrzymał wóz.

- Teraz ja poprowadz - powiedział Follet. - Wygl da pan na zm czonego.

- W porz dku - odparł Warren. Zamienili si miejscami. Warren przeci gn ł

si i rozsiadł wygodnie w fotelu obok kierowcy. Jechał przez cały dzie , a land-

rovera prowadziło si nieco trudniej ni jego limuzyn . Wrócili do Zandzan,

znajduj c obok hotelu drog wiod c na zachód. Na drogowskazach były

arabskie napisy, których Warren nie potrafił odczyta . Follet gwałtownie skr cił i

Warren musiał przytrzyma mapy.

Droga pogarszała si z ka d chwil , a poniewa prowadziła w góry, była

coraz bardziej kr ta i niebezpieczna: Follet jechał nieco szybciej ni powinien,

staraj c si dogoni Toziera i Bryana, wóz trz sł si wi c i podskakiwał. W ko cu

zobaczyli przed sob tuman kurzu.

- To chyba Andy - stwierdził Follet, a po chwili dodał: - Tak, to on. -

Zmniejszył nieco pr dko . - Zwolni troch , eby my nie łykali przez cał drog

tego przekl tego kurzu.

Kiedy wjechali gł biej w góry, jazda stała si powolniejsza. Droga była bardzo

zła, pełna kolein, na których trz sło jak wszyscy diabli i rozmyta w miejscach,

gdzie przepływały wezbrane potoki. Zbocza stawały si coraz bardziej strome, a

zakr ty coraz ostrzejsze, tak e Follet musiał korzysta ze specjalnego niskiego

biegu, w który wyposa ony jest land-rover. Dzie miał si ju ku ko cowi.

Warren trzymał na kolanach spi ty zestaw map, obserwuj c równocze nie

kompas. Jechali cały czas na zachód. Sprawdziwszy ponownie map , powiedział:

- To droga do Kurdystanu.

Wiedział, e t tras przemycano od lat opium z Iranu do Syrii i Jordanii.

Nabrał jeszcze gł bszego przekonania, e si nie myli - to ju nie mógł by

wył cznie przypadek.

Follet pokonał kolejny zakr t i zjechał w dół jednym z niewielu prostych

odcinków drogi. W tym miejscu biegła ona wzdłu zbocza góry. Na prawo

wznosiła si pionowo skalna ciana, a na lewo znajdowała si nie mniej stroma

przepa .

- Niech pan patrzy - powiedział Follet, wskazuj c głow w dół.

Droga przecinała dolin i pi ła si znowu zboczem góry po drugiej stronie. W

oddali p dz cy samochód wzniecał czerwony tuman kurzu, wyra nie widoczny w

promieniach sło ca.

- To Speering - powiedział Follet. - Andy nie wyjechał jeszcze z doliny. Skoro

widzimy Speeringa, to i on nas widzi. Musiałby by lepy albo zalany w trupa,

eby nie zauwa y , e go ledzimy.

- Nic si na to nie poradzi - stwierdził ponuro Warren. - Tak ju jest.

background image

60

- Niech mi pan powie jedn rzecz - zagadn ł Follet. - Co b dzie po zachodzie

sło ca? Pomy lał pan o tym?

Warren rzeczywi cie si nad tym zastanawiał i bardzo go to martwiło.

Spojrzał na zegarek i stwierdził, e została im niecała godzina.

- B dziemy jecha , jak długo si da - odparł pozbawionym emocji głosem.

Nie zajechali zbyt daleko. W pół godziny pó niej natrafili na drugiego land-

rovera, zaparkowanego przy drodze. Ben Bryan zatrzymał ich machni ciem r ki.

Tu za nim stał Tozier, obserwuj c góry. Follet zahamował, a Warren wychylił

si przez okno.

- Co si dzieje, Ben?

Z by Bryana l niły biel na tle pokrytej kurzem twarzy, a górski wiatr

rozwiewał mu włosy.

- Przegrali my, Nick. Podejd tam, gdzie stoi Andy. Warren wysiadł z wozu i

poszedł za nim w kierunku Toziera, który odwrócił si i rzekł:

- Mo e ty mi powiesz, któr dy pojechał.

Na szczycie skalistego płaskowy u drogi rozchodziły si w pi ciu kierunkach.

- Pi mo liwo ci - oznajmił Tozier. - Powiedz, któr wybrał.

- Nie zostawił adnych ladów?

- Nawet tam, gdzie nie ma litej skały, ziemia jest twarda. -Tozier rozejrzał si

wkoło. -Wygl da to na skrzy owanie głównych dróg, ale na mapie nie jest

zaznaczone.

- Tej drogi, któr jechali my, te tam nie ma - zauwa ył Warren. Przykucn ł,

opieraj c sobie map na kolanie. - Przypuszczam, e jeste my gdzie tutaj. -

Zaznaczył na mapie niewielki krzy yk. -Jakie trzydzie ci mil w gł b

Kurdystanu. - Wyprostował si , przeszedł na skraj drogi i popatrzył na zachód,

gdzie zni aj ce si sło ce o wietlało co jaki czas burzowe chmury nad

czerwonymi szczytami. - Speering mo e jecha prosto do irackiej granicy.

- Dzisiaj tam nie dotrze - odparł Tozier. - Po takich górskich drogach nie da

rady. Co robimy, Nick?

- A co mo emy robi , do cholery? - zdenerwował si Warren. -Zgubili my go

ju na samym pocz tku. Mamy jedn szans na cztery, e wybierzemy wła ciw

drog . Jak przy frajerskim zakładzie. -Opanował bezcelowy gniew. - Teraz

niewiele na to poradzimy. Ju prawie ciemno, wi c lepiej rozbi obóz.

Tozier skin ł głow .

- W porz dku. Ale zróbmy to tak, eby nie było go wida z adnej z tych dróg.

- Dlaczego? O co ci chodzi?

- Wła ciwie o nic. - Tozier wzruszył ramionami. - Przestrzegam

podstawowych zasad bezpiecze stwa. Weszło mi to w krew.

Oddalił si w kierunku samochodów, pozostawiaj c Warrena w podłym

nastroju.

"Sknocili my robot " - pomy lał Warren. „W Bogu nadzieja, e Mike i Dan

maj wi cej szcz cia".

Nie miał jednak ochoty si o to zakłada . Byłby to kolejny zakład frajera.

background image

61

Rozdział 4

- To jest ycie - stwierdził Michael Abbot. Popijał co z wysokiej szklanki z

matowego szkła, przygl daj c si z wyra nym zainteresowaniem efektownej

dziewczynie w nader sk pym bikini, która weszła wła nie na trampolin .

Ugi wszy nogi w kolanach znieruchomiała na chwil , a potem mign ła w

powietrzu, wykonuj c po mistrzowsku jaskółk i nurkuj c gładko - w Morzu

ródziemnym.

Dan Parker pozostał niewzruszony.

- Tracimy tylko czas - powiedział.

- Nie mo na niczego przy piesza - odparł Abbot. Omawiał to ju wcze niej z

Parkerem i Dan zgodził si , aczkolwiek niech tnie, e lepsze rozwi zanie nie

istnieje. Mieli dwa wyj cia. Mogli działa w sposób bezpo redni -to znaczy

przedstawi si pannie Delorme jako potencjalni sojusznicy. Kłopot polegał na

tym, e gdyby im si nie powiodło, ponie liby totaln kl sk i nie mieli adnych

innych mo liwo ci. Rozwi zanie po rednie polegało na tym, eby nakłoni jako

Delorme, by sama do nich przyszła. Gdyby w rozs dnie krótkim czasie si to nie

udało, zastosuj wariant bezpo redni.

Abbot pochylił si do przodu, eby popatrze na dziewczyn , która

wychodziła wła nie z wody.

- Zd ymy na czas.

- Mamy wi c przesiadywa w tym szykownym hotelu, a ty b dziesz wlewa w

siebie kolejne drinki. Czy o to chodzi? - Parker był rozdra niony. Dobrze

wiedział, e hotel Saint-Georges nie jest dla niego odpowiednim miejscem.

- Spokojnie, Dan - powiedział cicho Abbot. - To dopiero pocz tek. Je eli nie

zdołamy do niej dotrze , b dziemy musieli si dowiedzie , w jakim towarzystwie

si obraca - i po to tu jeste my.

Jeanette Delorme nale ała w Libanie do towarzyskiej mietanki. Mieszkała w

Hammana, w luksusowej willi w górach i sta j było na to, by jada przez dwa

dni z rz du w hotelu Saint-Georges. Problem polegał na tym, jak j podej .

Musieli znale sposób, eby si do niej zbli y . Abbot pomy lał, e przypomina

to podchodzenie do grzechotnika. Czytał ju jej dossier.

Uwa ał, e jedynie mogli dowiedzie si , kim s jej wspólnicy - ci najbardziej

podejrzani - a potem zało y jak solidn przyn t . Musiało to zaj sporo czasu

- zdaniem Dana Parkera zbyt du o - ale nie było innego wyj cia. Siedzieli wi c w

hotelu Saint-Georges, trzymaj c si dyskretnie na uboczu, a tymczasem panna

Delorme jadła obiad z jakim znajomym, którego personalia zostan sprawdzone,

gdy tylko si z ni rozstanie. Poprzedni dzie miał podobny przebieg - i nic nie

osi gn li. Jej towarzysz okazał si otyłym liba skim bankierem o

nieposzlakowanej reputacji i zdecydowanie nie był łajdakiem, jakiego

potrzebowali.

Abbot przygl dał si dziewczynie, która wchodziła znów na trampolin .

- Wiesz, Dan, dlaczego ten hotel nazywa si Saint-Georges? -zapytał

nieoczekiwanie.

- Nie. - Ton lakonicznej odpowiedzi Parkera wiadczył, e zupełnie go to nie

obchodzi.

background image

62

Abbot zakołysał zamaszy cie trzyman w r ce szklank .

- Wła nie w Bejrucie wi ty Jerzy zabił smoka. Tak mi przynajmniej

mówiono. Stało si to podobno tutaj, nad Zatok wi tego Jerzego. Zawsze

my lałem, e chrze cijanie podkradli ten w tek z mitologii greckiej - no wiesz, z

historii o Perseuszu i Andromedzie. - Wskazał dziewczyn na trampolinie. - Sam

bym ch tnie zabił smoka, gdyby ona była nagrod .

Parker poruszył si niespokojnie na krze le, a Abbot pomy lał, e b dzie

musiał znale mu jakie zaj cie. Dan był w porz dku, kiedy miał co robi z

r kami, ale to obce otoczenie działało mu na nerwy.

- Co ci gryzie, Dan? - zapytał.

- Nadal uwa am, e tracimy czas. - Parker wyj ł chusteczk i otarł pot z czoła.

- Ch tnie napiłbym si piwa. Wiele bym teraz dał za du y kufel.

- Nie widz powodu, eby sobie odmawiał - stwierdził Abbot, rozgl daj c si

za kelnerem. - Dlaczego jeszcze go nie zamówiłe ?

- Co? Tutaj? - Parker był zaskoczony. Angielskie piwo kojarzyło mu si z

londy skim pubem i kuflami z czasów króla Edwarda, albo z niskim,

drewnianym sklepieniem wiejskiej gospody. - Nie s dziłem, e w takim

eleganckim miejscu mog podawa piwo.

- Zarabiaj na ycie, oferuj c to, czego ycz sobie klienci - stwierdził sucho

Abbot. - Ten jankes za nami popija budweisera, nie widz wi c powodu, dlaczego

miałby nie dosta swojego kufla. - Przywołał wzrokiem kelnera, który

natychmiast si zjawił. - Ma pan jakie angielskie piwo?

- Oczywi cie, prosz pana. Jakie pan sobie yczy? Bass, worthington,

watney...

- Niech b dzie watney - odparł Parker.

- A dla mnie jeszcze raz to samo. - Abbot patrzył w lad za odchodz cym

kelnerem. - Widzisz, Dan, jakie to proste?

- Nigdy bym nie przypuszczał - zdziwił si Dan.

- Kiedy zjawia si tutaj angielski milioner i nie mo e dosta ulubionego

trunku, robi karczemn awantur , a to nie sprzyja interesom - stwierdził Abbot. -

Zapewne b dziemy musieli zapłaci słony rachunek, ale to i tak idzie na konto

starego.

Dan zdziwił si jeszcze bardziej, kiedy przyniesiono mu cynowy kufel.

Pogr ył si w nim natychmiast, a gdy wynurzył si dla zaczerpni cia powietrza,

miał pian pod nosem.

- Takie wła nie lubi - oznajmił. - Zimne i w dobrym gatunku.

- Mo e poprawi ci humor - rzekł Abbot. Rzucił okiem na rachunek, skrzywił

si i odwrócił go na drug stron , aby Dan nie zobaczył zapisanej tam kwoty.

Zepsułoby mu to na pewno cał przyjemno , nawet je eli Hellier za wszystko

płacił. Popatrzył z ukosa na Parkera i stwierdził, e znajomy smak piwa wyra nie

go rozlu nił. - Jeste pewien, e nie mylisz si co do tej torpedy? Znaczy, e to si

da zrobi ?

- Ale tak. Dam sobie rad . Potrafi nauczy je ró nych sztuczek.

- Nie chodzi nam o adne sztuczki. Chcemy tylko, eby torpeda mogła dotrze

na cholernie du odległo . Pi razy dalej ni przewiduje jej konstrukcja.

background image

63

- O to si nie martw - powiedział uspokajaj co Dan. - Poradz sobie.

Chciałbym tylko wiedzie , czy ci ludzie zdob d torped . Wiesz, e nie jest o nie

tak łatwo.

Abbot podzielał jego niepokój, cho si do tego nie przyznawał. Warren

wpadł na zwariowany pomysł, eby wykorzysta do przemytu torped , ale

wprowadzenie jego pomysłu w czyn było ju osobn spraw . Je eli Delorme nie

zdob dzie torpedy, cały plan we mie w łeb.

- Pomartwimy si o to w swoim czasie - stwierdził.

Zaj li si lu n rozmow , a Abbot z min kalifa na targu niewolnic odbierał

równocze nie defilad skacz cych z trampoliny dziewcz t. Miał jednak na oku

wej cie do restauracji i w pół godziny pó niej powiedział cicho:

- To ona. Ko cz piwo, Dan.

Parker wlewał w siebie zawarto drugiego ju kufla ze swobod wskazuj c

na wieloletni praktyk .

- A wi c tak samo jak wczoraj?

- Zgadza si . Jedziemy za tym facetem. Wiadomo, gdzie j mo na znale . -

Abbot płacił rachunek, a Parker pod ył wolno ladem Jeanette Delorme i jej

towarzysza. Kiedy Abbot dogonił Parkera, ten otwierał wła nie drzwiczki wozu.

- To czwarty samochód - wyja nił Parker. - Chyba nie b dzie z nim

problemów. Mam tylko nadziej , e ten facet nie oka e si jeszcze jednym

pieprzonym bankierem.

- Ja poprowadz - powiedział Abbot i wsun ł si za kierownic . Zaczekał, a

wielki mercedes ruszy, a potem wrzucił bieg i wł czył si do ruchu trzy wozy za

nim. - Nie przypuszczam, eby to był bankier. Przede wszystkim nie ma brzucha.

I z pewno ci nie wygl da na Liba czyka.

- Zauwa yłem, jak przygl dałe si tym wszystkim gołym panienkom, które

paradowały przed hotelem - rzekł Parker. - A co my lisz o tej przed nami?

- O naszej Jeanette? - Abbot w skupieniu wyprowadzał wóz z rue Minetel

Hosn. - Jako nie my lałem o niej w tych kategoriach -stwierdził drwi co. - Jakby

si nad tym zastanowi , jest całkiem niebrzydka, ale nie miałem nigdy okazji

popatrze sobie na ni czule i bez po piechu. Troch trudno oceni urod kobiety,

kiedy nie pozwalaj ci si jej przygl da .

- Nie gadaj bzdur - achn ł si Parker.

- No ju dobrze. Jest dla mnie troch za stara. - Abbot miał dwadzie cia sze

lat. - Ale szykowna, bardzo szykowna. wietnie nadaje si do łó ka. - Skrzywił

si . - Tyle e, moim zdaniem, równie dobrze mo na by i do łó ka z modliszk .

- O czym ty mówisz, do cholery?

- Nie wiesz, e modliszki zjadaj swoich partnerów, kiedy si ju z nimi

zabawi ? - Skr cił w avenue Bliss, jad c w dyskretnej odległo ci za mercedesem.

Gdy mijali Uniwersytet Ameryka ski, powiedział: - Zastanawiam si , po co t dy

jad . U wylotu tej drogi jest ju tylko morze.

- Wkrótce si przekonamy - odrzekł flegmatycznie Parker. Avenue Bliss

przeszła w rue Manarah, a mercedes jechał dalej. Za zakr tem ukazało si morze.

- Uwa aj! - ostrzegł Parker. - Zatrzymuje si . Abbot przejechał obok

mercedesa, staraj c si usilnie nie patrze na boki. Skr cił za róg i zaparkował

wóz na Corniche.

background image

64

- To był hotel - powiedział i zacz ł si zastanawia . W ko cu podj ł decyzj . -

Pójd tam. Je eli ten mercedes ruszy, a facet b dzie w rodku, jed za nim. Nie

czekaj na mnie.

- W porz dku - odparł Parker.

- I pami taj, Dan - działaj dyskretnie.

- To i ciebie dotyczy-stwierdził Parker. Patrzył, jak Abbot skr ca za róg w rue

Manarah, a potem zawrócił samochód na miejsce, z którego mógł lepiej

obserwowa wej cie do hotelu i równocze nie, w razie potrzeby, ruszy za

zaparkowanym wci na ulicy mercedesem. Delorme i towarzysz cy jej

m czyzna wyszli wła nie z chłopcem hotelowym, który pakował do samochodu

całe mnóstwo baga y.

Mercedes ruszył mi kko, a Parker pojechał za nim i niebawem znalazł si na

znajomej drodze. Min li Uniwersytet Liba ski i lotnisko Khaldeh, kieruj c si do

Hammana. Kusiło go, eby zawróci , ale przejechał cał tras , towarzysz c

Jeanette Delorme i jej go ciowi a do samego domu. Potem udał si z powrotem

do Bejrutu, przedzieraj c si w drodze do hotelu przez uliczne korki.

Kiedy Parker wszedł do pokoju, Abbot Je ał do góry brzuchem.

- Gdzie si podziewałe tyle czasu, Dan?

- O tej porze jest cholerny ruch na drodze - odparł z rozdra nieniem Parker. -

Zabrała go do siebie, a wiesz, jak wygl da teraz wyjazd z miasta. Wzi ła go do

domu, z baga ami i ze wszystkim. Wygl da na to, e jest jej go ciem. -

Wyszczerzył z by w u miechu. -Je eli on zniknie, b dziesz wiedział, e to

naprawd modliszka. Udało ci si czego dowiedzie ?

- Owszem - przytakn ł Abbot. - Jedna z panienek w hotelu uległa mojemu

słynnemu urokowi i dzi ki temu wiem ju , e facet jest Amerykaninem, nazywa

si Jack Eastman i przyleciał wczoraj z Teheranu. Słyszałe , Dan? Z Teheranu!

Odkryli my pierwsze ogniwo.

Mo liwe, e było to pierwsze ogniwo, ale nie ostatnie, gdy Eastman okazał si

niemal tak samo nieprzyst pny, jak panna Delorme.

- Ci przemytnicy narkotyków strasznie zadzieraj nosa - zauwa ył Abbot. -

Nie zadaj si z pospólstwem.

Zastosowali wi c wobec Eastmana star taktyk . Obserwowanie go i

demaskowanie jego wspólników było potwornie czasochłonne. Zrezygnowaliby z

tego, gdyby nie mieli pewno ci, e s na wła ciwym tropie. Abbot dostał bowiem

list od Helliera, który pełnił rol ich o rodka informacji.

- Wiadomo ci s dobre i złe - stwierdził Abbot po zapoznaniu si z tre ci

przesyłki.

- Zacznijmy od tych złych - stwierdził. Parker. - Mo e b d potrzebowa

pocieszenia, kiedy je usłysz .

- Warren stracił z oczu Speeringa. Rozpłyn ł si im gdzie w centrum

Kurdystanu. Teraz wszystko w naszych r kach, Dan. Zało si , e Nick jest

w ciekły jak diabli - dodał w zadumie.

- My te nie posun li my si zbyt daleko - powiedział ponuro Parker.

- Wprost przeciwnie. To jest wła nie ta dobra wiadomo . Spe-ering zwiał

Nickowi, ale dzie wcze niej spotkał si z Eastmanem. To ł czy go bezpo rednio z

background image

65

pann Delorme. Uzyskujemy w ten sposób pierwszy konkretny dowód. Wszystko

inne to były tylko domysły Nicka Warrena.

Parker rozpromienił si .

- No, skoro tak, to bierzmy si do roboty.

I rzeczywi cie, wzi li si do roboty, ale upłyn ło jeszcze sporo czasu, zanim

Abbot zdecydował:

- To jest odpowiedni człowiek. Zarzucimy na niego przyn t i miejmy

nadziej , e sowicie si to opłaci.

- Picot?

Picot był tylko plotk . Znał faceta, który znal kogo , kto znal Eastmana.

Łatwo było do niego dotrze i Abbot miał nadziej , e oka e si otwarty na nowe

pomysły, je li mu si je odpowiednio poda. Bystre i wnikliwe oko dostrzegało

równie , e jest oszustem, co zwi kszało jeszcze bardziej nadzieje Abbota.

- Jak go podejdziemy? - zapytał Parker.

- Przede wszystkim musimy przenie si do ta szego hotelu. - Przyjrzał si

Parkerowi z uwag . - Nie mamy nadmiaru gotówki, ale i nie jeste my

kompletnymi bankrutami. Faceci dni forsy, ale ostro ni. Mamy co do

sprzedania i chcemy dosta najwy sz cen , wi c nie decydujemy pochopnie.

Rozumiesz?

Parker sm tnie si u miechn ł.

- Najłatwiej b dzie mi udawa brak gotówki. Nigdy nie miałem za wiele forsy.

Jak podsuniemy Picotowi temat do rozmowy?

- B dziemy improwizowa - odparł spokojnie Abbot.

Picot odwiedzał cz sto kawiarni na starym mie cie w pobli u portu. Kiedy

Abbot i Parker znale li si tam nast pnego dnia wieczorem, siedział wła nie przy

stoliku, czytaj c gazet . Abbot wybrał stolik obok. Usiadł przy nim razem z

Parkerem, marszcz c nos na widok ladów jedzenia na jadłospisie, po czym zło ył

zamówienie dla dwóch osób.

Parker rozejrzał si wokół i powiedział zni aj c głos:

- Co teraz?

- Spokojnie - odparł cicho Abbot. - Niech to wyniknie spontanicznie. -

Odwrócił si i spojrzał na plik gazet i czasopism, le cych na stoliku Picota i

przeznaczonych najwyra niej dla klientów. Odezwał si po angielsku:

- Przepraszam, monsieur. Czy mo na? Picot podniósł wzrok i skin ł głow .

- Prosz bardzo.

Jego angielszczyzna była dziwnie zabarwiona francuskim i ameryka skim

akcentem.

Abbot wzi ł jakie czasopismo i przegl dał je od niechcenia, dopóki nie zjawił

si kelner, który postawił na stoliku całe mnóstwo talerzy, dwa drinki i dzbanek z

wod . Abbot nalał sobie do szklanki troch wody, powoduj c zm tnienie napoju.

- Twoje zdrowie, Dan.

Parker poszedł niezdecydowanie w jego lady, napił si i prychn ł.

- Co to jest? - zawołał uderzaj c szklank o stół. - Lekarstwo na kaszel?

- To arak, miejscowy trunek. Parker badał j zykiem podniebienie.

background image

66

- Nie próbowałem czego takiego od dzieci stwa. - Ze zdziwieniem dokonał

odkrycia. - Ziarenka any u! - Pow chał zawarto szklanki. - To nie jest napój

dla m czyzny. Nie maj tu watneya?

Abbot szeroko si u miechn ł.

- W tpi . Je eli chcesz napi si piwa, masz do wyboru liba skie francuskie i

liba skie niemieckie.

- Niech b dzie niemieckie - zdecydował Parker. Abbot zło ył zamówienie na

henninger byblos, a odwróciwszy si zobaczył, jak Parker przygl da si

podejrzliwie zawarto ci talerzy.

- Na miło bosk , Dan, przesta zachowywa si jak turysta! -powiedział ze

zło ci . - Czego si tu spodziewałe , ryby z frytkami?

- Lubi wiedzie , co jem - stwierdził nieporuszony Parker.

- To „mezza" - powiedział gło no Abbot. - Niewiele kosztuje i wystarczy, eby

si naje . Je eli chcesz czego lepszego, id do Saint-Georges'a, ale nie ja b d

płaci rachunek. Zaczynam mie ciebie do . Jeszcze troch , a wszystko odwołam.

Parker wygl dał na zaskoczonego, ale uspokoił si , gdy Abbot do niego

mrugn ł. Przyniesiono piwo. Parker spróbował je, po czym odstawił szklank .

- Chyba mo e by .

- Czy my lisz, e mógłby si tym... hm... zala ? - zapytał cicho Abbot.

Parker prztykn ł palcem w szklank .

- Taka słabizna nie wystarczy.

- Ale mógłby si postara , prawda? Mo e nawet zacz łby by niedyskretny.

- To zamów mi nast pne piwo - stwierdził Parker i jednym pot nym haustem

opró nił szklank .

Abbot jadł z apetytem, natomiast Parker przebierał w talerzu i pił

najwyra niej wi cej ni powinien. Mówił coraz gło niej, coraz bardziej bełkotał i

zaczynał uskar a si na swój los.

- Chcesz ze wszystkiego zrezygnowa ? A nie pomy lałe o tym, co ja czuj ? To

był mój pomysł - cholernie dobry pomysł - i jak go wykorzystujesz? Siedzisz na

tym swoim arystokratycznym tyłku i nic nie robisz.

- Uspokój si , Dan! - nalegał Abbot.

- Wcale si nie uspokoj ! Tych twoich pretensji te zaczynam mie ju do . -

Zacz ł mówi przedrze niaj cym tonem: „Nie rób tego Dan. - Nie rób tamtego

Dan. - Zamykaj usta przy jedzeniu Dan". Za kogo ty si uwa asz, do cholery?

- Och, na miło bosk ! - wtr cił Abbot.

- Powiedziałe , e mo esz mi pomóc w załatwieniu tej sprawy - i co zrobiłe ?

Gówno!

- Trzeba czasu, eby nawi za kontakty - odparł ze znu eniem Abbot.

- Mówiłe , e masz kontakty - stwierdził zjadliwie Parker.

- Na co ty wła ciwie narzekasz? - powiedział Abbot podniesionym głosem. -

Nie płacisz za to, prawda? Gdyby nie ja, siedziałby dalej na tyłku w Londynie,

grzebał si w pogruchotanych wozach i marzył o tym, jak szybko zrobi maj tek.

Wyło yłem ju prawie tysi c funtów, Dan. Czy to si w ogóle nie liczy?

- Nie obchodzi mnie, czyje to pieni dze. Ci gle nic nie robisz i trac tylko czas.

- Parker wskazał zamaszystym gestem otwarte drzwi: - W porcie jest pełno

statków i zało e si , e polowa z nich bierze udział w przemycie. Wezm to, co

background image

67

mam im do zaoferowania i dobrze mi zapłac . Mówisz, e siedz na tyłku - a

czemu ty swojego nie ruszysz?

Abbot próbował bezskutecznie uciszy Parkera.

- Zamknij si , na Boga! Chcesz, eby wszystko si wydało? Sk d wiesz, czy tu

nie roi si od policji? Parker z trudem stan ł na nogi.

- A, do cholery! - Rozejrzał si wokoło zamglonym wzrokiem. -Gdzie tu jest

toaleta?

Abbot patrzył na niego z rezygnacj .

- Tam - powiedział wskazuj c drzwi w gł bi kawiarni. - Tylko nie rozmawiaj z

obcymi. - Patrzył, jak Parker odchodzi chwiejnym krokiem od stolika, po czym

wzruszył ramionami i wzi ł do r ki gazet .

- Monsieur? - odezwał si głos za jego plecami. Odwróciwszy si zobaczył, e

Picot bacznie mu si przygl da,

- Słucham?

- Czy myliłbym si twierdz c, e pan i pa ski przyjaciel szukacie... pracy?

- Owszem - odparł krótko Abbot i odwrócił si . Zawahał si wyra nie, po

czym znowu spojrzał na Picota. - Dlaczego pan tak uwa a?

- Pomy lałem, e mo e szukacie roboty. Jeste cie marynarzami?

- Czy ja wygl dam na marynarza?- spytał Abbot. Picot u miechn ł si .

- Nie, monsieur. Ale pa ski przyjaciel... - - To jego sprawa.

- A nie pa ska, monsieur? - Picot uniósł brwi. - Wi c zdecydowanie nie

szukacie panowie pracy?

- Jakiego rodzaju?

- Ka dy, kto ma błyskotliwe pomysły, a zwłaszcza marynarz... zawsze co

odpowiedniego si dla niego znajdzie.

- Nie jestem marynarzem. Mój przyjaciel był nim w przeszło ci. Ale i dla mnie

musiałoby si znale miejsce. Jeste my serdecznymi przyjaciółmi. Rozumie pan,

nigdy si nie rozstajemy.

Picot z u miechem przygl dał si swoim paznokciom.

- Rozumiem, monsieur. Wiele zale e b dzie od tego, co pa ski przyjaciel

wymy lił. Gdyby zechciał mi pan to wyja ni , na pewno pan nie po ałuje.

- Je eli panu powiem, b dzie pan wiedział tyle, co ja, prawda? -powiedział

chytrze Abbot. - Nic z tego. Poza tym nie wiem, kim pan jest. Nie lubi robi

transakcji z nieznajomymi.

- Nazywam si Jules Fabre - przedstawił si Picot, zachowuj c powag na

twarzy.

Abbot pokr cił głow .

- To mi nic nie mówi. Mo e pan by równie dobrze grub ryb albo n dznym

oszustem.

- Nie zabrzmiało to ładnie, monsieur - powiedział z wyrzutem Picot.

- Bo i wcale nie miało - odparł Abbot.

- Utrudnia pan spraw - stwierdził Picot. - Nie spodziewa si pan chyba, e

kupi kota w worku. To aden interes. Wcze niej czy pó niej b dzie mi pan

musiał powiedzie .

- Nie martwi si tym za bardzo. Tego, co wymy lił Dan - mój przyjaciel - nie

dokona nikt inny. On jest specjalist .

background image

68

- A pan?

Abbot wyszczerzył z by w impertynenckim u miechu.

- Mo na powiedzie , e jestem jego mened erem. Poza tym, wło yłem w to na

razie swoje pieni dze. - Zmierzył Picota obra liwym spojrzeniem. - A skoro

mowa o pieni dzach - to, co mamy do sprzedania, b dzie kosztowało kup forsy,

a nie przypuszczam, eby taki drobny kanciarz jak pan je miał, wi c niech pan

nie zabiera mi czasu. - Powiedziawszy to, znów si odwrócił.

- Chwileczk - powstrzymał go Picot. - Ile spodziewa si pan dosta za t

swoj tajemnic ?

Abbot zrobił obrót i zmierzył Picota wzrokiem.

- Pół miliona dolarów ameryka skich. Ma pan tyle? - zapytał ironicznie.

Picot ci gn ł usta i zni ył głos:

- I chodzi o przemyt?

- A o czym niby cały czas rozmawiali my, do cholery? - spytał Abbot.

Picot wyra nie si o ywił.

- Chce pan skontaktowa si z kim u góry? Mog panu pomóc, monsieur, ale

to b dzie kosztowało. - Znacz co potarł kciuk o wskazuj cy palec, wzruszaj c

ramionami. - Ja te mam swoje wydatki, monsieur.

Abbot zawahał si , ale zaraz potem pokr cił głow .

- Nic z tego. Nasza oferta jest tak dobra, e góra zapłaci za to, eby nas pan

znalazł. Po co miałbym dawa panu w łap ?

- Bo je eli pan nie da, góra nigdy o was nie usłyszy. Staram si tylko zarobi

na ycie, monsieur.

Parker wrócił i usiadł ci ko na krze le. Wzi ł do r ki pust butelk i uderzył

ni o stół.

- Chc jeszcze jedno piwo.

Abbot obrócił si na krze le i powiedział ze zło ci : - - No to sobie kup.

- Nie mam forsy - stwierdził Parker. - Poza tym - dodał wojowniczo - to ty

jeste bankierem.

- Och, na lito bosk ! - Abbot si gn ł po portfel, wyłuskał z cienkiego zwitka

pojedynczy banknot i rzucił go na stolik. - Kup sobie całe wiadro piwa i wyk p si

w nim. Je li o mnie chodzi,

mo esz si nawet utopi . - Odwrócił si do Picota: - No dobrze, ile za to

chcesz, cholerny kr taczu?

- Tysi c funtów. Liba skich.

- Polowa teraz, a reszta po nawi zaniu kontaktu. - Odliczył banknoty i rzucił

je Picotowi przed nos. - W porz dku? Picot wyci gn ł r k i ostro nie zabrał

pieni dze.

- W porz dku, monsieur. Jak pan si nazywa i gdzie mog pana znale ?

- Moje nazwisko jest bez znaczenia. B d tu prawie co wieczór - oznajmił

Abbot. - To wystarczy. Picot skin ł głow .

- Wierz , e nie marnujecie czasu - ostrzegł. - Ten facet nie toleruje głupców.

- B dzie zadowolony z tego, co mamy do zaoferowania - powiedział z

przekonaniem Abbot.

- Mam nadziej . - Picot spojrzał na Parkera, który siedział z nosem w

szklance. - Pa ski przyjaciel za du o pije - i za gło no mówi. To niedobrze.

background image

69

- Jest w porz dku. Zrobił si tylko dra liwy z powodu długiego czekania, nic

wi cej. W ka dym razie potrafi nim pokierowa .

- Doskonale pana rozumiem - stwierdził oschle Picot. Zaraz potem wstał. -

Wkrótce si zobaczymy.

Abbot popatrzył w lad za nim, a po chwili powiedział:

- Byłe znakomity, Dan. Scena straciła wielkiego aktora. Parker odstawił

szklank i przygl dał si jej bez entuzjazmu.

- Grałem kiedy nie le w amatorskim teatrze - powiedział z zadowoleniem. -

Wypłaciłe mu co . Ile tego było?

- Ma dosta tysi c funtów. Dałem mu połow . - Abbot roze miał si . -

Spokojnie, Dan. To funty liba skie. Ka dy wart jest około pół korony.

Parker odchrz kn ł i zabełtał piwo w szklance.

- To i tak za du o. Daj tu straszn lur . Chod my gdzie napi si czego

przyzwoitego i wtedy mi wszystko opowiesz.

Nast pnego dnia nic si nie wydarzyło. Wieczorem znale li si w kawiarni o

tej samej porze, ale nie zastali tam Picota, zjedli wi c co , pogaw dzili troch i

wyszli. Abbot był pewny swego, a jednak zastanawiał si , czy Picot nie blefował i

czy nie zapłacił sze dziesi ciu funtów zr cznemu naci gaczowi, którego nigdy

wi cej nie zobaczy.

Nast pnego wieczoru mieli wła nie i do kawiarni, gdy rozległo si pukanie

do drzwi. Abbot uniósł brwi, spogl daj c ze zdziwieniem na Parkera i poszedł

otworzy .

- Kto tam?

- Fabre. Otworzył drzwi.

- Sk d pan wiedział, gdzie nas szuka ?

- To bez znaczenia, panie Abbot. Chciał pan z kim rozmawia . Ta osoba

tu jest. - Pokazał wzrokiem w bok. - To b dzie kosztowało pi set funtów.

Abbot rzucił okiem w mroczny korytarz, gdzie stał jaki wysoki m czyzna.

- Niech mnie pan nie próbuje nabra , Fabre. Sk d mam wiedzie , e to facet,

którego szukam? To mo e by jedno z pa skich szachrajstw. Najpierw z nim

pogadam, a potem dostanie pan pieni dze.

- W porz dku - zgodził si Picot. - B d jutro tam gdzie zwykle.

Odszedł korytarzem, a Abbot czekał przy drzwiach. Wysoki m czyzna ruszył

z miejsca, a gdy jego twarz wyłoniła si z mroku, Abbot wiedział, e trafił w

dziesi tk . Był to Eastman. Usun ł si na bok, eby pozwoli mu przej , a

Eastman odezwał si z bezbarwnym akcentem człowieka ze rodkowego

Zachodu:

- Czy Picot próbował pana naci ga ? Abbot zamkn ł drzwi.

- Kto? - spytał oboj tnie. - Powiedział, e nazywa si Fabre.

- Nazywa si Picot i jest z niego kawał hochsztaplera - oznajmił Eastman bez

cienia zło liwo ci.

- Skoro mowa o nazwiskach - powiedział Abbot - to Dan Parker, a ja jestem

Mike Abbot. A pan nazywa si ...? - zawiesił pytaj co głos.

- Eastman.

Abbot u miechn ł si .

background image

70

- Prosz usi

, panie Eastman. Dan, dostaw sobie fotel i przył cz si do

zgromadzenia.

Eastman usiadł sztywno na podsuni tym mu fotelu.

- Podobno chcecie mi panowie co sprzeda . Przejd my do rzeczy.

- Ja zaczn , Dan - powiedział Abbot. - Mo esz si wtr ci , kiedy dojdziemy do

kwestii technicznych. - Spojrzał na Eastmana. - Podobno w tym rejonie istnieje

du y przemyt. Dan i ja mamy pewien pomysł. Dobry pomysł. Kłopot w tym, e

nie posiadamy kapitału, eby go zrealizowa , oczekujemy wi c propozycji -

oczywi cie na zasadach partnerstwa.

- Nie dostaniecie ani centa, dopóki nie dowiem si , o co chodzi.

- W tym miejscu rozmowa staje si trudna - stwierdził Abbot. -Dan jest

jednak zdania, e nawet gdy pozna pan nasz tajemnic , nie b dzie to miało

wi kszego znaczenia. Uwa a, e tylko on wie, jak zrealizowa swój pomysł.

Oczywi cie, nic z tego nie wyjdzie przy zbyt du ym obci eniu. Co chciałby pan

przemyca ? Eastman zawahał si przez moment.

- Powiedzmy, e złoto.

- Powiedzmy - zgodził si Abbot. - Dan, ile mógłby tego przerzuci - bior c

na wag ?

- Do pi ciuset funtów.

- Interesuje to pana? - spytał Abbot.

- Niewykluczone. Co to za cudo?

- Mo liwo przemytu od strony morza. Za pomoc torpedy. -Abbot patrzył

na Eastmana, jakby oczekiwał oklasków.

Eastman westchn ł i poło ył dłonie na stole, jak gdyby zamierzał wsta .

- Nara a mnie pan na strat czasu - stwierdził. - Bardzo mi przykro.

- Chwileczk - zatrzymał go Abbot. - Dlaczego uwa a pan, e to strata czasu?

Eastman zmierzył go wzrokiem i sm tnie pokr cił głow .

- Ju tego próbowano, z miernym skutkiem. Nie macie szcz cia, chłopcy.

- Mo e u ywali cie nieodpowiednich torped.

- Mo liwe. - Eastman spojrzał na Abbota, okazuj c znowu zainteresowanie. -

A jakie pan ma?

- Je eli pan mi powie, co jest potrzebne, mo e dojdziemy do porozumienia.

Eastman lekko si u miechn ł.

- W porz dku, wchodz do gry. Mam jeszcze dziesi minut. Torpeda

sprawdziła si tylko raz. Było to na granicy austriacko-włoskiej. Kilku

cwaniaczków-amatorów zdobyło torped i zabrali si za przemyt przez jedno z

tamtejszych jezior. W jedn stron przerzucali alkohol, w drug tyto . Celnicy

dostawali szału i nie mogli doj , jak to działa. A potem jaki głupek zacz ł za

du o gada i wszystko si sko czyło.

- A wi c to działało, prawda? - spytał Abbot.

- Owszem, ale tylko przez jakie pieprzone jeziorko. Torpeda ma dla mnie za

mały zasi g.

- A mo e pan j zdoby ?

- Pewnie, ale po co? Te, do których jest dost p, docieraj na zbyt mał

odległo , a te, które by si nadały, s na tajnych listach. Bo e, gdybym mógł

background image

71

dosta jeden z tych nowoczesnych, zdalnie sterowanych podwodnych pocisków,

byłbym bogatym człowiekiem.

- Jakiego rodzaju torped mo e pan zdoby ? - wtr cił si Parker. Eastman

wzruszył ramionami.

- Jedn z tych, które s dost pne na mi dzynarodowym rynku broni. Modele

z lat czterdziestych i pi dziesi tych. Nic szczególnie nowoczesnego.

- A model brytyjski, Mark XI?

- Na pewno te mo na je dosta . Maj zasi g maksymalnie do trzech mil. Na

co by si zdały, do diabła?

- Przy podgrzanych bateriach pokonaj pi i pół tysi ca jardów - poprawił

go Parker. Abbot u miechn ł si .

- My l , e powiniene mu wszystko powiedzie , Dan. - - Mog wypu ci

torped Mark XI na odległo pi tnastu mil - rzekł z naciskiem Parker.

Eastman wyprostował si w fotelu.

- Mówi pan serio?

- Tak - potwierdził Abbot. - Nasz Danny sprawi, e Mark XI stanie na wodzie

i b dzie robił sztuczki. Przedstawiam pana Parkera, najlepszego podoficera,

jakiego miała kiedykolwiek Królewska Marynarka, i specjalist od torped.

- Zaciekawia mnie pan - powiedział Eastman. - Jest pan pewien tych pi tnastu

mil?

Parker z wolna si u miechn ł.

- Naładuj torped tak energi , e b dzie pan mógł wystrzeli j w kierunku

brzegu z pr dko ci trzydziestu w złów, pozostaj c bezpiecznie poza

dwunastomilowym pasem wód terytorialnych. Nie pozostawi nawet ladu

p cherzyków powietrza.

- I uniesie ładunek pi ciuset funtów?

- Wła nie.

Eastman zastanawiał si .

- A co z dokładno ci ?

- To zale y od egzemplarza, który dostan . Urz dzenia steruj ce s czasem

nieco prymitywne. Ale mog je usprawni , je eli da mi pan zrobi próby na

morzu. - Parker potarł szcz k . - Zakładam, e mógłbym zagwarantowa

dokładno trzech cali na sto jardów, co przy odległo ci pi tnastu mil oznacza

ewentualne odchylenie o niecałe siedemdziesi t jardów w jedn lub drug stron .

- Mój Bo e! - odezwał si Eastman. - Całkiem nie le.

- Chyba znajdzie pan dostatecznie du , spokojn pla - stwierdził Abbot. -

Musi łagodnie opada w gł b morza, ale z tym nie powinno by wi kszych

problemów.

- Chwileczk - wtr cił si Parker. - Mówi o dokładno ci samej torpedy, ale

osobn spraw s pr dy. Je eli na nie natrafi, zboczy z kursu, a niech pan nie

zapomina, e b dzie w wodzie przez pół godziny. Przy bocznym pr dzie o

pr dko ci zaledwie pół w zła torped zniesie o pi set jardów. Mo na to jednak

uwzgl dni i wzi odpowiedni poprawk albo w ogóle unikn problemu,

wybieraj c spokojne wody.

- Tak, z tym daliby my sobie rad . - Eastman z namysłem przygryzał kciuk. -

Jest pan, zdaje si , bardzo pewny, e wszystko si uda.

background image

72

- Owszem - odparł Parker. - Ale b dzie to pana cholernie du o kosztowało.

Potrzebna jest przede wszystkim torpeda, a do niej wyrzutnia. Trzeba kupi

wysokiej mocy ogniwa rt ciowe, które te nie s tanie. Poza tym...

- ...nasze usługi równie kosztuj - wtr cił gładko Abbot. - I to niemało.

- Je eli wam si uda, potrafimy o was zadba - powiedział Eastman, - Je li nie,

zadbamy tak e, tylko w inny sposób. - Zmierzył ich lodowatym spojrzeniem.

Parker zachował całkowity spokój.

- Na pocz tek udowodni panu, e to si da zrobi . Urz dzimy próby na

morzu.

- W porz dku - zgodził si Eastman. - Ale najpierw musz pogada o

wszystkim z szefem. - Z szefem? - zdziwił si Abbot. - My lałem, e to pan nim

jest!

- Jeszcze wielu rzeczy pan nie wie - stwierdził Eastman. - Prosz by w

pobli u. - Podniósł si z fotela. - Sk d panowie jeste cie?

- Z Londynu - odrzekł Abbot. Eastman skin ł głow .

- Dobrze. Wkrótce si zobaczymy.

- Nie chc wyj na natr ta - odezwał si Abbot - ale co z naszym anga em?

Mówi c inaczej, nabył pan wła nie prawo do naszych usług, za które nale y si

zaliczka, prawda?

- Ma pan tupet. - Eastman wydobył portfel. - Na ile naci gn ł was Picot?

- Tysi c liba skich funtów. Połowa teraz, reszta potem.

- W porz dku. Macie tu dwa pi set. To daje ju dwa tysi ce czystego zysku -

zanim cokolwiek zrobili cie. Gdyby Picot upominał si o drug pi setk ,

ode lijcie go do mnie. - U miechn ł si nieznacznie. - Ale nie zrobi tego. -

Odwrócił si gwałtownie i wyszedł z pokoju.

Abbot usiadł powoli i odezwał si do Parkera:

- W Bogu nadzieja, e sobie poradzisz. Mamy ich wreszcie w gar ci, ale oni

nas tak e. Je eli nam si nie uda, wpadniemy w tarapaty.

Parker z całkowitym spokojem napełnił fajk .

- Dostan to, czego chc , a mo e i wi cej. - Zamilkł na chwil . -My lisz, e on

b dzie zasi gał o nas informacji w Londynie?

- Z cał pewno ci . Jeste czysty, Dan. W twojej przeszło ci nic go nie

zaniepokoi. - Abbot przeci gn ł si . - A co do mnie, tu przed wyjazdem zrobiłem

naczelnemu karczemn awantur . Specjalnie j zaaran owałem. Zało si , e na

Fleet Street do dzisiaj jest o tym gło no. - U miechn ł si szeroko. - Wylali mnie,

Dan. Zostałem na własnym garnuszku za zachowanie niegodne dziennikarza i

d entelmena. Mam tylko nadziej , e Eastmana i spółk to zadowoli.

Eastman nie kazał im długo czeka . W trzy dni pó niej zadzwonił i oznajmił:

- Dzie dobry, panie Abbot. Prosz wło y na siebie co ekstra. Dzi

wieczorem wychodz panowie do miasta.

- Dok d?

- Do Paon Rouge. Je eli nie macie przyzwoitych strojów, skorzystajcie z forsy,

któr wam dałem.

- Kto stawia kolacje? - zapytał Abbot, graj c konsekwentnie rol faceta, który

dopiero ma si wzbogaci .

background image

73

- Wszystko b dzie zapłacone - odparł Eastman. - Macie spotka si z szefem.

Zachowujcie si jak nale y. O wpół do dziesi tej przy l po was samochód.

Abbot powoli odło ył słuchawk i odwrócił si do Parkera, który z

zainteresowaniem mu si przygl dał.

- Masz smoking, Dan? Parker skin ł głow .

- Na wszelki wypadek go zapakowałem.

- Dzi wieczorem b dzie ci potrzebny. Mamy zaproszenie do Paon Rouge.

- A wi c wło go ju po raz trzeci - stwierdził Parker. Dotkn ł r k brzucha.

- Mo e by troch ciasny. Co to jest Paon Rouge?

- Nocny klub w hotelu Fenicja. Mamy spotka si z szefem, a je eli to ta

osoba, o której my l , dopi li my swego. Dano nam wła nie delikatnie do

zrozumienia, eby my si ogolili i ładnie umyli z by.

- Hotel Fenicja... Czy by to był ten stylowy lokal koło Saint-Georges?

- Wła nie. Wiesz, co to jest hotel pi ciogwiazdkowy, Dan? Parker zmru ył

oczy.

- Saint-Georges? - odpowiedział na chybił trafił.

- Zgadza si ! A do sklasyfikowania hotelu Fenicja brakuje w informatorze

gwiazdek. Przemyt narkotyków musi si opłaca .

Liba czyk, który zawiózł ich czarnym mercedesem do hotelu Fenicja, okazał

si małomówny. Parker był cały nieszcz liwy, gdy potwierdziły si jego obawy

co do wieczorowego stroju. Kołnierzyk koszuli uciskał mu gardło, dusz c go

powoli, a spodnie uwierały go okrutnie w pasie i w kroku. Postanowił, e zacznie

si gimnastykowa , eby pozby si typowego dla pana w rednim wieku

brzuszka.

Kiedy tylko wymienili nazwisko Eastmana, ubrany w imponuj cy strój

majordomus z godn podziwu skwapliwo ci zaprowadził ich do jego stolika. W

Paon Rouge, jak przystało na nocny klub, panował stosowny półmrok, nie było

jednak na tyle ciemno, by Abbot nie mógł dostrzec swej zdobyczy. Eastman

siedział obok Jeanette Delorme. Gdy podeszli, podniósł si z miejsca.

- Rad jestem, e mogli cie si panowie zjawi - przywitał ich konwencjonalnie.

- Cala przyjemno po mojej stronie, panie Eastman - odparł Abbot. Spojrzał

na siedz c kobiet . - Czy szefem jest ta pani? Eastman u miechn ł si .

- Sam si pan przekona; je li wejdzie jej pan w drog . - Odwrócił si do

kobiety. - Panowie Abbot i Parker. Pozwalam sobie przedstawi pann Delorme.

Abbot przyjrzał si jej, skłaniaj c głow . Miała na sobie prost narzutk ,

ledwie osłaniaj c jej ramiona i piersi. Wygl dała najwy ej na dwadzie cia pi

lat. Wiedział z cał pewno ci , e ma trzydzie ci dwa, ale pieni dze potrafi

zdziała cuda. Panna Delorme była bardzo kosztownym k skiem.

Skin ła na niego palcem.

- Pan usi dzie tutaj.

Powstało małe zamieszanie, gdy lokaje musieli poprzestawia krzesła, po

czym Abbot, z kieliszkiem szampana w r ce, znalazł si obok panny Delorme i

naprzeciwko Parkera. Panna Delorme przygl dała - si Parkerowi przez

moment, a potem o wiadczyła:

background image

74

- Je eli to, co mówi Jack, jest zgodne z prawd , mo e b d chciała pana

zatrudni . Potrzebuj jednak dowodów.

Mówiła doskonał angielszczyzn , pozbawion niemal obcego akcentu.

- B dzie je pani miała - stwierdził Abbot. - Dan ich pani dostarczy.

- Wsz dzie wokoło jest morze - powiedział Parker. - Mo emy zrobi próby.

- Jaka torpeda byłaby najodpowiedniejsza?

- To wła ciwie bez znaczenia - odparł Parker. - Byleby miała elektryczny

nap d.

Obracała powoli w palcach kieliszek.

- Mam pewnego znajomego - powiedziała. - Był podczas wojny kapitanem

niemieckiej łodzi podwodnej. Nie miał wysokiego mniemania o brytyjskich

torpedach. Twierdził, e połowa z nich po odpaleniu zbaczała z kursu. - Jej głos

zabrzmiał agresywnie. - To byłoby niedopuszczalne.

- Na Boga, nie! - odezwał si Eastman. - Nie mo emy straci torpedy z

ładunkiem, który ma zawiera . To by cholernie du o kosztowało.

- Och, mówi pani o brytyjskich torpedach starego typu - stwierdził Parker. -

Model Mark XI to co innego. Pani znajomy kapitan miał całkowit racj .

Pierwsze brytyjskie torpedy były fatalne, ale Mark XI to chi ska wersja modelu

niemieckiego. Kiedy weszła do u ytku w czterdziestym czwartym, okazała si

bardzo dobra. Podkradli my j szkopom, a jankesi nam. Ka da z tych torped

mogłaby si nada , ale osobi cie wol model Mark XI. Po prostu lepiej go znam.

W sumie s bardzo podobne i ró ni si tylko szczegółami.

- W jaki sposób chce pan j udoskonali ?

- Prosz posłucha - powiedział Parker, z przej ciem pochylaj c si do

przodu. - Torped Mark XI skonstruowano w czterdziestym czwartym roku.

Miała baterie ołowiowo-kwasowe. Innych wtedy nie znano. W ci gu ostatnich

dwudziestu pi ciu lat wiele si zmieniło. Nowego typu ogniwa potasowe - to tlenek

rt ci z cynkiem - maj bez porównania wi ksz moc, któr da si wykorzysta na

dwa sposoby. Mo na zwi kszy zasi g torpedy albo jej pr dko .

Zaprojektowałem odpowiednie obwody dla obu wariantów.

- Nas interesuje wi kszy zasi g - stwierdził Eastman. Parker skin ł głow .

- Wiem. B dzie to kosztowało kup forsy - ostrzegł. - Ogniwa rt ciowe nie s

tanie.

- Ile? - zapytała Delorme. Parker podrapał si po głowie.

- Przy ka dym odpaleniu torpedy sama energia b dzie pani kosztowa ponad

tysi c.

Spojrzała na Eastmana, który wyja nił:

- To znaczy tysi c funtów szterlingów. Abbot wypił łyk szampana.

- Wszystko dro eje - zauwa ył chłodno.

- Fakt - odparł z u miechem Parker. - A w czterdziestym czwartym całe to

cholerne cygaro kosztowało zaledwie sze set funciaków. Nie mam poj cia, jak

teraz maj cen .

- Tysi c pi set funtów - oznajmił Eastman. - Po tyle chodz na wolnym

rynku.

background image

75

- No prosz - powiedział Parker. - Nast pny tysi c b dzie kosztowała próba i

tysi c wykonanie zadania plus, powiedzmy, pi set za przeróbki. Podstawowy

koszt wyniesie wi c cztery tysi ce. Do tego dochodzi nasz udział.

- A jaki jest panów udział? - zapytała Jeanette Delorme.

- Procent od zysków - oznajmił Abbot. Odwróciła si w jego stron .

- Doprawdy? A na czym polega pa ska rola? Wygl da na to, e cał robot

wykonuje pan Parker. Abbot u miechn ł si szczerze.

- Powiedzmy, e jestem jego mened erem.

- W naszej organizacji nie ma zb dnych ludzi - powiedziała bez cienia emocji.

- Mike i ja jeste my kumplami - wtr cił si Parker. - Pójd tam, gdzie on, i

odwrotnie. Poza tym postaram si , eby miał co robi -sam wszystkiemu nie

podołam.

- Jak pani widzi, to sprzeda wi zana - stwierdził Abbot. - A o interesach

trzeba mówi ze mn .

- Zyski z przemytu złota nie s zbyt wysokie - powiedziała z pow tpiewaniem.

- Och, niech pani da spokój - odezwał si z niesmakiem Abbot. - Nie

przemycacie przecie złota, tylko narkotyki. Popatrzyła na Eastmana, a potem

znów na Abbota.

- A sk d pan o tym wie? - zapytała cicho.

- Potrafi logicznie my le . Po Londynie kr yły ró ne pogłoski. Dlatego tu

przyjechali my.

- Za wiele tych pogłosek - powiedziała oschle. Abbot u miechn ł si .

- Nie martwiłbym si szczególnie z tego powodu. Wysłuchiwałem ich jako

zawodowiec. To był czysty przypadek i jechali my tutaj zupełnie w ciemno. -

Wzruszył ramionami. - Ale si opłaciło.

- Jeszcze nie - rzuciła uszczypliwie. - Ile chcecie dosta ?

- Dwadzie cia procent - odparł bez namysłu Abbot. Delorme roze miała si .

- Och, co za głupiec nam si trafił. Nie uwa asz, Jack? - Eastman u miechn ł

si szeroko, a Delorme o wiadczyła powa nie: - Dostanie pan jeden procent i

b dzie pan bardzo bogaty, monsieur Michael Abbot.

- Mo e jestem głupi - stwierdził Abbot - ale nie na tyle szalony, eby zgodzi

si na jeden procent.

- Moim zdaniem sam fakt, e spodziewa si pan procentowego udziału,

wiadczy o szale stwie - powiedział Eastman. - W ten sposób nie dojdziemy do

porozumienia.

- No dobrze - oznajmiła Delorme. - Damy panu okre lon sum za cał robot .

Co by pan powiedział na sto tysi cy dolarów ameryka skich?

Abbot uniósł brwi.

- Dla ka dego z nas? Zawahała si przez moment.

- Oczywi cie.

- Powiedziałbym, e si nie zgadzam - odparł Abbot, kr c c głow . - Chcemy

co najmniej dwa razy tyle. My li pani, e nie wiem, jakie zyski osi ga si w tej

robocie?

Eastman za miał si chrapliwie.

- Jeste cie obaj głupcami i szale cami. Do cholery, i tak ju zdradzili cie nam

swój pomysł. Co nas powstrzyma, eby zrealizowa go bez waszego udziału?

background image

76

- I kto tu jest głupcem? - spytał Abbot. - Niełatwo znale mechanika

znaj cego si na torpedach - dodał wskazuj c na Parkera. - Jeszcze trudniej o

takiego, który potrafi dokona potrzebnych w tym przypadku przeróbek. A

mechanika skłonnego przemyca narkotyki szukaliby cie ze wiec . Bez nas nie

dacie rady i dobrze o tym wiecie.

- Wi c uwa acie, e macie nas w gar ci? - stwierdził ironicznie Eastman. -

Posłuchaj no, tydzie temu nie wiedzieli my nawet o waszym istnieniu. Nie

jeste cie nam do niczego potrzebni!

- Pomysł jest jednak niezły, Jack - powiedziała z namysłem Delorme. - Mo e

pan Abbot pójdzie na ugod . - Odwróciła si do niego.

- To ostateczna propozycja. Zgodzi si pan albo nie. Trzysta tysi cy dolarów

dla was obu. Sto tysi cy zdeponuj w miejscowym banku po pomy lnym

zako czeniu prób. Reszt dostaniecie po wykonaniu zadania.

- Co o tym my lisz, Dan? - spytał Abbot.

Parker siedział z otwartymi ustami. Zamkn ł je, a potem odrzekł:

- To ty masz głow do interesów. Zdaj si na ciebie, Mike - stwierdził i z

trudem przełkn ł lin . Abbot długo si zastanawiał.

- W porz dku. Zgadzamy si .

- Dobrze! - odparła Delorme, promiennie u miechni ta. - Zamów jeszcze

szampana, Jack. Abbot mrugn ł do - Parkera.

- Jeste zadowolony, Dan?

- Bardzo si ciesz - powiedział Parker słabym głosem.

- My l , e honorarium uzale nione od rezultatów to najlepsze rozwi zanie -

stwierdził Abbot i zerkn ł na Eastmana. - Gdyby my upierali si przy udziale

procentowym, Jack zdarłby z nas skór . Na pewno nie chciałby pokaza nam

ksi g.

Eastman u miechn ł si ,

- Jakich ksi g? - Uniósł palec i natychmiast podbiegł do nich kelner.

- Chciałabym zata czy - o wiadczyła Delorme. Patrzyła na Abbota, wi c ten

zacz ł podnosi si z miejsca, ona rzekła jednak: -Poprosz chyba... pana

Parkera.

Abbot usiadł, przygl daj c si , jak panna Delorme pozwala zaprowadzi si

na parkiet zupełnie ogłupiałemu Parkerowi. Na jego ustach pojawił si zło liwy

u miech.

- A wi c ona jest szefem. Tego si nie spodziewałem.

- Je eli trafnie odgaduj pa skie my li, prosz pozby si złudze - doradził

Eastman. - Jeanette nie jest dziewczyn , która pozwoli wodzi si za nos.

Wolałbym raczej rzuci si z gołymi r kami na pił tarczow . - Skin ł głow w

kierunku parkietu. - Czy Parker jest tak dobry, jak twierdzi?

- Da sobie rad . Jaki to ma by towar? Eastman zawahał si przez moment, a

potem powiedział:

- Pewnie i tak si dowiecie. To heroina.

- Pełny ładunek? Całych pi set funtów?

- Tak.

Abbot gwizdn ł cicho, dokonał szybkiej kalkulacji, po czym stwierdził z

u miechem:

background image

77

- To warte w przybli eniu co najmniej dwadzie cia pi milionów dolarów.

Tak czy inaczej, udało mi si przekroczy ten jeden procent, który proponowała

Jeanette.

- Ma pan fart - powiedział Eastman. - Prosz jednak nie zapomina , e jest

pan tylko facetem, którego wynaj ła. -Zapalił papierosa.

- Te pogłoski, które słyszał pan w Londynie... sk d pochodziły? Abbot

wzruszył ramionami.

- Wie pan, jak to jest. Słyszy si tu i tam ró ne rzeczy. Kiedy je zło y do

kupy, uzyskuje si pewien obraz. Mam w tym do wiadczenie. Byłem kiedy

reporterem.

- Wiem - powiedział spokojnie Eastman. - Sprawdzano pana. Za to na temat

Parkera nic na razie nie mamy. - Zmierzył Abbota przenikliwym spojrzeniem. -

Radz , eby teraz przestał pan ju bawi si w reportera, Abbot.

- Nie mógłbym dosta roboty nawet w prowincjonalnej gazecie -stwierdził z

gorycz Abbot. - Mam zaszargan opini . Je eli mnie pan sprawdzał, to pan wie,

e wylali mnie na zbity pysk. Wła nie dlatego postanowiłem wzi udział w tej

aferze i zarobi troch gotówki.

- Okazał si pan prawie szanta yst - przyznał Eastman.

- Niczego nie mogli mi udowodni -bronił si Abbot.

- Niech pan tylko nie narobi sobie kłopotów pracuj c dla nas - doradził

Eastman. - No dobrze, a co nam pan mo e powiedzie na temat Parkera? Szefowa

chce, eby i jego sprawdzi . Bardzo dba o bezpiecze stwo.

Abbot zapoznał go skwapliwie z yciorysem Parkera, trzymaj c si wył cznie

znanych faktów. Nie mogło to w niczym zaszkodzi , gdy w tym przypadku

wła nie prawdziwe informacje najlepiej słu yły ich celom. Sko czył w momencie,

gdy Jeanette i Parker wrócili do stolika. Parker był ró owy na twarzy.

- Dan ma chyba niecz sto do czynienia z nowoczesnymi ta cami - stwierdziła

Jeanette. - A pan, panie Abbot? Abbot wstał od stolika.

- Chce mnie pani wypróbowa ?

W odpowiedzi wyci gn ła do niego r ce. Zabrzmiały wła nie pierwsze takty

muzyki. Abbot wyst pił naprzód. Grano wolny i do staromodny kawałek, obj ł

j wi c i kiedy tylko znale li si na parkiecie, zapytał: - Co taka miła dziewczyna

jak pani robi w tym interesie?

- Lubi pieni dze - odparła.-Tak jak pan.

- Musi pani mie ich sporo - stwierdził w zamy leniu. - Nie ka dy ma pod r k

sto tysi cy dolarów w gotówce. Tyle dostajemy za udan prób , gdyby pani

przypadkiem nie pami tała. Zakładam, e nie sko czy si na jednym razie?

- A jakie to ma znaczenie?

- Lubi by tam, gdzie s pieni dze. Nie miałbym nic przeciwko osi ganiu w

ten sposób regularnych dochodów. Przysun ła si do niego bli ej.

- Dlaczego by nie. Musi pan tylko robi swoje i nie puszcza pary z ust. To

dwa podstawowe warunki zachowania dobrego zdrowia.

- Czy by to była gro ba? - zapytał beztrosko Abbot. Przylgn ła do niego

całym ciałem.

- Owszem. Mnie nikt nie robi kawałów, monsieur Abbot.

background image

78

- Nie mam takiego zamiaru - stwierdził Abbot, którego przeraził kontrast

miedzy jej słowami a zachowaniem. Widział dossier panny Delorme i pasowało

ono dokładnie do słów Eastmana. Wspominał o pile tarczowej. Ka dy, kto

próbowałby dobra si do panny Delorme albo którego z jej podejrzanych

przedsi wzi , sko czyłby w najlepszym razie z obci t dłoni . A lista sze ciu

osób ró nych narodowo ci dowodziła, e mogło by jeszcze gorzej. Obejmuj c w

ta cu sto sze dziesi t pi centymetrów kobiecego ciepła, które lgn ło do niego

nami tnie, Abbot pomy lał, e mo e jednak panna Delorme jest modliszk .

- Bardzo dobrze ta czysz, Mike - szepn ła mu do ucha. Skrzywił si , gdy

przygryzła je delikatnie z bami.

- Dzi ki, ale nie ma potrzeby a tak si emocjonowa - stwierdził oschle.

- Dan był zaszokowany - powiedziała chichocz c. - Ci gle mówił o onie i

dzieciach. Naprawd ma on i dzieci?

- Oczywi cie. Chyba troje.

- To typ wie niaka - stwierdziła. - Ma rozum w r kach. Ty jeste inny.

Abbot za miał si w duchu, wyobra aj c sobie oburzenie Parkera, gdyby

usłyszał, e kto okre la go jako wie niaka.

- W jakim sensie jestem inny?

- Dobrze wiesz - odparła. - Witamy w organizacji, Mike. Postaramy si , eby

był szcz liwy. U miechn ł si w półmroku.

- Czy Jack Eastman si pod tym podpisze?

- Nie przejmuj si nim - odparła nieoczekiwanie ostrym tonem. - Jack zrobi

to, co mu ka . On nie jest... - Zamilkła i w owym ruchem przywarła piersiami

do jego torsu. - B dziesz szcz liwy ze mn - wyszeptała.

Muzyka przestała gra , ale Jeanette odsun ła si od niego dopiero po dłu szej

chwili. Odprowadził j do stolika. Zdawało mu si , e w oczach Eastmana

dostrzegł drwi cy błysk.

- Nie jestem jeszcze zm czona - oznajmiła panna Delorme. - Miło mie do

towarzystwa trzech m czyzn. Chod , Jack.

Eastman zabrał j z powrotem na parkiet, a Abbot opadł na krzesło obok

Parkera. Stwierdził, e troch si poci. „To pewnie z powodu upału" - pomy lał,

bior c do r ki napełniony ponownie kieliszek szampana.

Parker przygl dał si tłumowi na parkiecie.

- Ta kobieta mnie przera a - stwierdził ponuro.

- Co zrobiła? Próbowała zgwałci ci w ta cu?

- Cholera, niewiele brakowało. - Parker zrobił si znów ró owy na twarzy. -

Bo e, gdyby moja stara mnie zobaczyła, jutro byłby rozwód. - Rozlu nił

kołnierzyk koszuli. - To prawdziwy ludojad.

- Zdaje si , e mamy dokładny podział zada - stwierdził Abbot. - Ty

zajmujesz si torped , a ja Jeanette. - Wypił łyk szampana. - A raczej ona

zajmuje si mn , o ile dobrze zrozumiałem.

U wiadomił sobie, e si u miecha.

Zostali w Paon Rouge do długo, jedz c kolacj i ogl daj c kabaret. Wyszli

około drugiej nad ranem. Mercedes czekał na zewn trz. Eastman usiadł z przodu

background image

79

obok kierowcy, a Abbot znalazł si koło ubranej w błyszcz c srebrn peleryn

Jeanette, która ocierała si o niego ramieniem i udem.

Samochód ruszył. Po chwili Abbot popatrzył przez okno na morze i

stwierdził:

- Byłoby dobrze wiedzie , dok d jedziemy.

- Dowiesz si - odparła Jeanette, otwieraj c papiero nic . - Daj mi ognia.

Pstrykn ł zapalniczk i zobaczył, e Parker siedzi z drugiej strony obok

Jeanette, rozlu niaj c ciasny kołnierzyk.

- Ty tu jeste szefem.

Samochód jechał dalej bez przeszkód drog prowadz c z Bejrutu do

Trypolisu. Zastanowiło go, dok d ich wiezie - i po co. Nie my lał o tym jednak

długo, gdy w tej samej chwili wóz skr cił i zatrzymał si przed drewnianymi

wrotami, które otworzył jaki Arab. Mercedes wjechał na du y dziedziniec i

stan ł.

Kiedy wysiedli, Abbot rozejrzał si wokół. Było ciemno, ale na ile zdołał si

zorientowa , znajdowali si w jakiej fabryce. Na tle mrocznego nieba majaczyły

kontury du ej szopy, a jeszcze dalej skrzyło si na powierzchni morza wiatło

ksi yca.

- T dy -powiedział Eastman i Abbot pod ył za nim do biura. Pierwsz

rzecz , któr ujrzał, gdy tylko rozbłysło wiatło, była stoj ca pod cian jego

własna walizka.

- Go u diabła...?

- Zostajecie panowie tutaj - oznajmił Eastman. - W s siednim po,koju stoj

dwa łó ka. Niestety, nie ma łazienki, ale jest umywalka. - Spojrzał na Jeanette, a

potem ponownie na Abbota. - Powinno panom by całkiem wygodnie - stwierdził

drwi co. - Ali b dzie wam gotował.

- Zostaniecie tutaj do zako czenia prób z torped - oznajmiła Jeanette. - Od

was samych zale y, ile czasu to potrwa. - U miechn ła si i dodała beztrosko: -

Ale b d was odwiedzała. Cz sto. - Odwróciła si do Parkera i zapytała nagle: -

Ile czasu zabior przeróbki?

Parker wzruszył ramionami.

- Dwa tygodnie, je eli dostan odpowiedni sprz t. Bez niego potrwa to

cholernie długo albo w ogóle si nie uda. Ale najpierw musze mie torped .

Skin ła głow .

- Chod cie ze mn .

Wyszli za ni z biura i pod yli przez podwórze do wielkiej szopy. Ali wyj ł

du y klucz i otworzył drzwi, a potem stan ł z boku, pozwalaj c im wej . Szopa

miała dwa poziomy. Znale li si na pode cie, z którego wida było główny

warsztat. Drewniane schody prowadziły na dół.

Abbot spojrzał przez barierk i powiedział:

- A niech mnie diabli! Musiała by bardzo pewna, e si dogadamy, co?

W mdłym wietle połyskiwała uło ona na kozłach mierciono na torpeda.

L niła dzi ki pokrywaj cej j cienkiej warstwie ochronnego smaru. Abbot

odniósł wra enie, e jest ogromna. Natychmiast za witało mu pytanie: jak, do

cholery, w ci gu zaledwie trzech dni ta suka zdobyła torped ?

background image

80

Rozdział 5

Warren przegl dał ponownie mapy, zaznaczaj c piórem przebyt dotychczas

tras . Dwa tygodnie, które sp dzili w Kurdystanie zostały zmarnowane, ale jego

zdaniem nie mogli post pi inaczej. Istniała szansa, cho z pewno ci niewielka,

e natkn si na Speeringa i nie nale ało jej marnowa . Dwa tygodnie okazały si

jednak bezowocne.

Wrócili zatem do Teheranu w nadziei, e co odkryj , cho nie miał poj cia

co. Wiedział jedynie, e doznał pora ki, i to dotkliwej. Za ka dym razem, gdy

musiał pisa do Helliera i przyznawa si do niepowodzenia, w ciekał si i

przeklinał. Pocieszaj ce było jedynie to, e Abbot i Parker najwyra niej nie le

sobie radzili w Libanie. Jego „polisa ubezpieczeniowa" mogła okaza si

zbawienna. Na razie jednak znikn li mu z oczu i nie wiedział, co o tym my le .

Johnny Follet przyjmował wszystko ze spokojem. Nie miał poj cia, czego

Warren tak wytrwale szuka i nie obchodziło go to specjalnie, dopóki mu płacono.

Ju dawno przestał odnosi si do Warrena z niech ci . Czuł si w Teheranie

całkiem dobrze i traktował pobyt tam jako miłe egzotyczne wakacje. Przechadzał

si po ulicach, ogl dał widoki, znalazł sobie nawet odpowiednie towarzystwo.

Niepokoił si natomiast Ben Bryan, cho nie a tak, jak Warren, by mo e

dlatego, e nie na nim spoczywała odpowiedzialno za powodzenie akcji. l czeli

razem nad mapami północno-zachodniego Iranu, próbuj c odgadn , gdzie mógł

si ukry Speering.

- To bez sensu - stwierdził Ben. - Gdyby my mieli brytyjskie mapy sztabowe,

mo na by jeszcze na co liczy , ale połowa tych cholernych dróg nie jest tu w

ogóle z-aznaczona.

- Wi c co robimy? - spytał Warren.

Ben nie potrafił odpowiedzie . Sprawy nie posuwały si naprzód.

Andy Tozier miał pewien problem - niewielki co prawda, ale jednak. Bardzo

był złego powodu zmartwiony. Johnny Follet pozbawiał go powoli pieni dzy, a

Andy nie potrafił si zorientowa , na czym polega sztuczka. Bior c pod uwag

liczb rozgrywek nie stracił tak du o, ale powolny ubytek gotówki wyra nie go

dra nił.

Wspomniał o tym Warrenowi.

- Na oko bior c gra jest uczciwa. Nie rozumiem, jak on to robi.

- Nie uwierzyłbym, e Johnny gra uczciwie - stwierdził Warren. - O co chodzi

tym razem?

- No wi c tak. Ka dy z nas ma monet . Porównujemy je ze sob . Nie rzucamy

ich, wi c odpada tu element przypadku. Sami decydujemy, czy pokaza orła czy

reszk . Jasne?

- Na razie tak - odparł ostro nie Warren.

- W porz dku - powiedział Tozier. - A wi c je eli ja pokazuj orła, a on

reszk , płaci mi trzydzie ci funtów. Je eli pokazuj reszk , a on orła, płaci mi

dziesi funtów.

Warren zastanowił si .

- To dwie z czterech potencjalnych mo liwo ci.

background image

81

- Wła nie! - odparł Tozier. - Pozostaj dwa orły lub dwie reszki. W ka dym z

tych przypadków ja płac mu dwadzie cia funtów.

- Chwileczk - powiedział Warren, notuj c co na kawałku papieru. - Przy

czterech potencjalnych mo liwo ciach w dwóch przypadkach wygrywa on, a w

dwóch ty. Skoro przyjmiemy wszystkie za równie prawdopodobne - bo tak jest -

w razie ich zaistnienia wygrasz czterdzie ci funtów - i on tak e. Wygl da to na

uczciw gr . -Wygl dało mu to równie na dziecinad , ale tego ju nie powiedział.

- Wi c dlaczego wygrywa, do cholery? - dopytywał si Tozier. -Jestem ju

prawie sto funtów do tyłu.

- Chcesz powiedzie , e zawsze przegrywasz?

- No nie. Czasem wygrywam ja, czasem on - tyle e on cz ciej. To

przypomina hu tawk . Wa y jakby wi cej ni ja i moja forsa toczy si w jego

kierunku. Nie mog si zorientowa , na czym polega sztuczka i to doprowadza

mnie do szału.

- Mo e lepiej przesta gra .

- Dopiero kiedy si dowiem, jak on to robi - stwierdził Tozier z determinacj . -

Dr czy mnie jedna sprawa. Nie mo e przecie podstawia monety z podwójnym

awersem - to by mu nie pomogło. Do diabła, nawet by mu zaszkodziło, bo wtedy

wiedziałbym, co wypadnie i jak powinienem post pi . - U miechn ł si szczerze. -

Mam zamiar po wi ci jeszcze stów , eby rozwikła t zagadk . Ta gra przynosi

zysk. Sam mógłbym z niej korzysta , gdybym wiedział, w jaki sposób.

- Zdaje si , e b dziesz miał na to du o czasu - stwierdził z przek sem

Warren. - Na razie stoimy w miejscu.

- Zastanawiałem si nad tym - powiedział Tozier. - Przyszło mi co do głowy.

Co z tymi zakładami farmaceutycznymi, w których Speering zamawiał towar?

Musz go gdzie dostarczy , prawda? Powinni wi c mie w swoich ksi gach jaki

adres. Trzeba go tylko stamt d wydosta .

Warren przygl dał mu si ze znu eniem.

- Proponujesz zrobi włamanie?

- Co w tym stylu.

- Te brałem to pod uwag - przyznał Warren. - Ale powiedz mi jedno. Jak,

do cholery, znajdziemy to, czego szukamy, nawet je eli tam b dzie? Ci ludzie

prowadz ksi gi po persku -w j zyku, którego jiie znamy, a w dodatku u ywaj

arabskiego zapisu, wi c aden z nas go nie odczyta. Poradzisz sobie z tym, Andy?

- Cholera, wyleciało mi to z głowy - stwierdził Andy. - Mog jako tako

dogada si po arabsku, ale czyta nie potrafi . - Podniósł wzrok na Warrena. -

Pozwolisz mi porozmawia o tym z Johnnym?

Warren zawahał si .

- Ale nie mów mu o szczegółach. Nie chc , eby za du o wiedział.

- Nie powiem mu wi cej ni trzeba. Pora ju zagoni go do roboty. Jest z niego

niezły kanciarz, skoro wi c nie mo emy zdoby informacji w inny sposób, mo e

oszustwa Johnny'ego nani pomog .

Tak wi c Tozier wyja niał Johnny'emu Folletowi, w czym rzecz, a Johnny

słuchał.

background image

82

- W porz dku - powiedział w ko cu. - Dajcie mi par dni. Zobaczymy, co

mo na załatwi .

Ruszył w miasto, znikaj c im z oczu i nie widzieli go przez cztery dni. Kiedy

wrócił, oznajmił Tozierowi:

- Da si zrobi . B dzie to wymagało troch zachodu, ale jest do załatwienia.

Mo ecie mie informacje za niecały tydzie .

Plan Folleta był tak szata ski, e Warrenowi włosy stan ły d ba.

- Siedzi w tobie diabeł, Johnny - stwierdził.

- Chyba tak - odparł beztrosko Follet. - Ka dy znajdzie dla siebie rol . Im nas

b dzie wi cej, tym lepiej si zabawimy. Ale, na lito bosk , podejd cie do tego

powa nie! Wszystko musi wygl da prawdziwie i przekonywaj co.

- Powiedz mi co wi cej o tym facecie.

- Jest zast pc kierownika działu sprzeda y w firmie. Oznacza to, e realizuje

zamówienia na towary i prowadzi ksi gowo . Ten facet b dzie miał informacje,

których potrzebujecie - albo przynajmniej potrafi je zdoby . adne pieni dze nie

wchodz w rachub , bo nigdy nie ma z nimi do czynienia. Wszystko załatwia

centrala. Wła ciwie szkoda, bo tracimy szans , eby go naprawd wrobi .

- A dlaczego nie da mu łapówki? - zapytał Tozier.

- Dlatego, e to uczciwy facet - albo przynajmniej dobrze si maskuje.

Przypu my, e spróbujemy go przekupi , a on odmówi? Zawiadomiłby swoich

szefów i nasze informacje znikn łyby z biura firmy w takim tempie, e ju by my

do nich nie dotarli. Poza tym mogliby zawiadomi policj , a to by nas naraziło na

kłopoty.

- Mo liwe, e nie daliby zna policji - stwierdził Warren. - Nie wiemy, jak

blisko firma współpracuje ze Speeringiem, ale domy lam si , e we wszystkim si

orientuj . Z cała pewno ci . Ka da firma, która dostarcza okre lonego sprz tu i

odczynników cholernie dobrze wie, do czego maj słu y . Moim zdaniem oni

wszyscy siedz w tym po uszy.

- W czym? - zaniepokoił si Follet.

- Niewa ne, Johnny, mów dalej. Follet wzruszył ramionami.

- Ten Javid Raqi to bystry chłopak. Mówi dobrze po angielsku, jest

wykształcony i ambitny. Domy lam si , e jego szef nie zagrzeje długo stołka, je li

Javid depcze mu po pi tach. Ma tylko jedn wad : lubi hazard.

Tozier u miechn ł si .

- To tak e twoja wada, Johnny?

- Niezupełnie - odparł szybko Follet. - On naci ga frajerów. Co nie znaczy

zreszt , e jest głupcem. Nauczył si gra w pokera od facetów pracuj cych przy

budowie gazoci gu. Jest dobrym graczem. Sam si przekonałem, bo pozbawił

mnie cz ci gotówki i wcale nie musiałem mu w tym pomaga . Oskubał mnie jak

zawodowiec. Oznacza to jednak, e mo na mu si dobra do skóry. Da si złapa .

A maj c chłopaka w gar ci, przyci niemy go jak nale y.

Warren z odraz zmarszczył nos.

- Wolałbym załatwi to inaczej.

background image

83

- Oszustowi nie nale y nigdy dawa równych szans - stwierdził Follet, po czym

zwrócił si do Toziera: - Powodzenie całego planu zale y od magnetowidu. Na ile

jest sprawny?

- Mam go w pokoju. Działa bardzo dobrze.

- Musz sam si przekona - powiedział Follet. - Chod my tam. Poszli na gór

do pokoju Toziera, który wł czył telewizor i wskazał r k magnetowid.

- Oto on. Jest ju podł czony.

Urz dzenie przypominało zwykły magnetofon, jakby nieco bardziej masywny.

Ta ma miała jednak cal szeroko ci, a rolki były bardzo du e. Follet pochylił si ,

ogl daj c z zainteresowaniem cały sprz t.

- eby nie było nieporozumie . To urz dzenie zarejestruje wszystko, obraz i

d wi k, czy tak?

- Zgadza si - odparł Tozier.

- A co z jako ci ?

- Przy korzystaniu z kamery wideo obraz jest troch zamazany, zwłaszcza w

ruchu, ale kiedy nagrywa si z telewizji, kopia prawie nie ró ni si od oryginału. -

Rzucił okiem na ekran telewizora. - Zaraz ci to zademonstruj .

Z ekranu przemawiał jaki człowiek. Usłyszeli go, gdy Tozier nastawił gło niej

odbiór. Mówił w obcym dla Warrena j zyku. Nadawano chyba wiadomo ci, gdy

spiker nagle znikn ł, a zamiast niego pojawił si obraz ulicy, cho głos słycha

było nadal. Tozier pochylił si i pstrykn ł jakim przeł cznikiem. Rolki zacz ły

si obraca o wiele szybciej ni w normalnym magnetofonie.

- Ju si nagrywa.

- Ta ma przesuwa si do szybko - zauwa ył Follet. - Na ile jej starczy?

- Na godzin .

- O cholera, to sporo. - Wpatrywał si przez chwil w ekran telewizora, po

czym powiedział: - No dobrze, zróbmy powtórk .

Tozier przewin ł ta m , przeł czaj c telewizor na wybrany uprzednio wolny

kanał. Zatrzymał magnetowid, nastawił go na odtwarzanie i wcisn ł klawisz. Na

ekranie pojawiły si ogl dane wcze niej sceny z ulicy. Usłyszeli te głos spikera.

Follet pochylił si do przodu, obserwuj c obraz krytycznym okiem.

- No, no, jako jest całkiem dobra. Dorównuje oryginałowi, tak jak

powiedziałe . To powinno si uda . - Wyprostował si i dodał: -A teraz

posłuchajcie. W sobot zaczynamy akcj i nie mo ecie niczego sknoci . Musicie

uwa a nie tylko na to, co mówicie, ale i w jaki sposób. adnych fałszywych

tonów. - Zmierzył ich wzrokiem. - Jeste cie amatorami w tej grze, zrobimy wi c

par prób. Wyobra cie sobie, e wystawiamy sztuk , a ja j re yseruj . Zagracie

tylko dla jednoosobowej widowni.

- Nie potrafi gra - przyznał si Bryan.- Nigdy mi to nie wychodziło.

- Nie ma sprawy. Mo esz obsługiwa sprz t. Co do pozostałych: ja zagram

faceta na luzie, Andy twardziela, a Warren szefa. - Follet roze miał si szczerze,

widz c wyraz twarzy Warrena. - Mówi pan niewiele i zawsze spokojnie. Uwa am,

e im mniej b dzie pan grał, tym lepiej. W pewnych sytuacjach nawet zwykły ton

rozmowy mo e brzmie wystarczaj co gro nie. - Rozejrzał si po pokoju. - Gdzie

b dzie Ben z magnetowidem?

Tozier podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał na zewn trz.

background image

84

- Chyba przeci gn kabel do twojego pokoju, Johnny. Ben mo e tam siedzie .

- Dobra - zgodził si Follet, po czym klasn ł w dłonie i dodał: - W porz dku,

zaczynamy pierwsz prób . Amatorzy na scen .

W sobot o wpół do pierwszej czekali w salonie, przylegaj cym do foyer

hotelu. Nie byli wła ciwie ukryci, ale te nie rzucali si specjalnie w oczy. W

pewnej chwili Follet tr cił Warrena łokciem.

- To on. Powiedziałem mu, eby zaczekał na mnie w barze. Wchodzi pan

pierwszy, Andy da panu czas na załatwienie sprawy, a ja wł cz si zaraz potem.

Prosz i .

Kiedy Warren si oddalił, Follet powiedział nieco zmartwiony do Toziera:

- Mam nadziej , e Ben nie nawali z tym telewizorem.

Warren przeszedł przez foyer i znalazłszy si w barze zamówił co do piciä.

Javid Raqi siedział przy stoliku. Wygl dał na zdenerwowanego, cho z pewno ci

bardziej denerwował si Warren, zbieraj cy siły, by odegra w przedstawieniu

sw rol . Raqi liczył sobie około dwudziestu pi ciu lat i ubrany był elegancko od

stóp do głów na europejsk modł . Miał tajemnicz urod Rudolfa Valentine i

czekała go zapewne wielka przyszło . Warrenowi zrobiło si go al.

Tozier pojawił si w drzwiach, trzymaj c na ramieniu przerzucon niedbale

marynark . Kiedy przechodził obok Raqiego, co wyleciało mu z kieszeni i upadło

tamtemu pod nogi. Był to gruby portfel z br zowej skóry. Raqi zerkn ł na

podłog , schylił si , a potem wyprostował, trzymaj c w r ku portfel. Popatrzył w

lad za Tozierem, który szedł dalej nie zwalniaj c kroku i po chwili Raqi pod ył

za nim do baru.

Warren usłyszał cich wymian zda , a potem gło niejsze słowa Toziera:

- Có , bardzo dzi kuj . Ale jestem roztrzepany! Pozwoli pan zaprosi si na

drinka?

Johnny Follet był ju w barze i brał Raqiego w obroty.

- Cze , Javid. Nie wiedziałem, e si znacie - stwierdził ze zdziwieniem.

- Nie znamy si , panie Follet - powiedział Raqi.

- A wi c to jest ten człowiek, o którym opowiadałe , Johnny? -powiedział

Tozier. - Pan Raqi - tak si pan nazywa, prawda? Wła nie zwrócił mi portfel. -

Otworzył go, pokazuj c gruby plik banknotów. -A mógł wszystko zabra , wcale

ze mn nie wygrywaj c.

Follet stłumił miech.

- Pewnie i tak dasz mu t fors . To pierwszorz dny pokerzysta. -Rozejrzał si

wokoło. - Jest Nick. B dzie nas czterech, Javid. Czy to ci odpowiada?

- W porz dku, panie Follet - odparł troch nie miało Raqi.

- Do diabła z panem Folletem! Jeste my przecie przyjaciółmi. Mam na imi

Johnny, to jest Andy Tozier, a to Nick Warren. Panowie, oto Javid Raqi,

najlepszy pokerzysta, jakiego spotkałem w Teheranie. Wcale nie artuj .

Warren u miechn ł si do Raqiego zdawkowo, mrucz c pod nosem jak

powitaln formułk .

- Nie zamawiaj niczego, Andy - powiedział Follet. - Chod my tam, gdzie

b dzie si co działo. Mam ju wszystko przygotowane, alkohol i zagrych .

background image

85

Poszli razem na gór do pokoju Toziera, w którym telewizor został

przesuni ty pod okno. Follet przygotował całe przyj cie: kurczaki na zimno,

ró ne gatunki kiełbas, sałatki i kilka zamkni tych jeszcze butelek whisky.

Szykowała si dłu sza nasiadówka. Warren spojrzał dyskretnie na zegarek, który

wskazywał, e min ła wła nie dwunasta. Oznaczało to dokładnie półgodzinne

opó nienie. Zastanawiał si , w jaki sposób Follet dobierze si bez wiedzy Raqiego

do kosztownie wygl daj cego zegarka, który tamten nosił na szczupłym

przegubie niadej r ki.

Follet otworzył szuflad i rzucił na stół zapakowan tali kart.

- Masz, Javid. Rozdajesz pierwszy. To przywilej nowego gracza, ale nie

pozostaniesz nim długo. Nie dolewaj mi za du o wody, Nick.

Warren napełnił cztery szklanki i przyniósł je do stolika. Raqi tasował karty.

Robił to chyba do fachowo, chocia Warren nie czuł si kompetentny, by go

ocenia . Był natomiast pewien, e Follet jest w tym lepszy.

Follet zmierzył wzrokiem siedz cych przy stole m czyzn.

- Panowie, ograniczymy si do czystego pokera. adnych sztuczek. To

powa na gra dla powa nych graczy. Zaczynamy. Raqi rozdał ka demu po pi

kart i powiedział cicho:

- Otwieraj walety albo wy sze.

Warren spojrzał na swoje karty. Nie był dobrym pokerzyst , chocia

orientował si w zasadach gry. Follet przekonywał go, e to bez znaczenia, bo i

tak nie ma wygrywa . Zrobił mu jednak krótkie intensywne szkolenie.

W ci gu pierwszej godziny przegrał około czterech tysi cy riali, czyli jakie

dwadzie cia dwa funty. Tozier tak e troch stracił, ale o wiele mniej. Follet był na

niewielkim plusie, ale Raqi okazał si najlepszy, wygrywaj c około pi ciu tysi cy

riali.

- A nie mówiłem? - stwierdził jowialnie Follet, tasuj c karty. - Ten chłopak

potrafi gra w pokera. Jaki masz ładny zegarek, Javid. Mog zobaczy ?

Raqiego przepełniało tak wielkie poczucie triumfu, e jego pocz tkowa

nie miało i zdenerwowanie prawie zupełnie znikn ły.

- Oczywi cie -powiedział beztrosko, ci gaj c zegarek z przegubu.

Kiedy Follet wzi ł go do r ki, Warren powiedział:

- Mówisz bardzo dobrze po angielsku, Javid. Gdzie si tego nauczyłe ?

- Miałem angielski w szkole, Nick. Potem chodziłem na kursy wieczorowe. -

U miechn ł si . - A teraz wicz graj c w pokera.

- wietnie ci to idzie.

Tozier przeliczył pieni dze i odezwał si :

- Grajcie, bo jestem na minusie. Follet u miechn ł si szelmowsko.

- Ostrzegałem, e Javid opró ni ci portfel. - Zegarek, trzymany na

wskazuj cym palcu, z jakiego powodu wy lizn ł mu si z r ki i upadł na

podłog . Follet odsun ł krzesło do tyłu. Rozległ si charakterystyczny chrz st. -

Niech to cholera! - zawołał ze zło ci , schylaj c si , by go podnie . - P kło

szkiełko. Ale chodzi - stwierdził, przykładaj c zegarek do ucha. Raqi wyci gn ł

r k .

- To nie ma znaczenia, Johnny.

background image

86

- Dla mnie ma - stwierdził Follet. - Dam ci go do naprawy. -Wrzucił zegarek

do kieszeni koszuli. - Nie, nie - bronił si przed naleganiami Raqiego - pozwól mi

to zrobi . Zepsułem go, wi c zapłac za napraw . Kto rozdaje? - Raqi przestał si

upiera .

Grali dalej i Raqi ci gle wygrywał. Na ile Warren mógł si zorientowa , był to

urodzony pokerzysta, przypuszczalnie wi c Follet nie musiał mu wcale dyskretnie

pomaga . Nie znal si na tym jednak na tyle dobrze, by mie całkowita pewno .

Wiedział jedynie, e sam ci gle przegrywa, chocia starał si gra jak najlepiej.

Tozier odrobił pocz tkowe straty i wyszedł na zero. Follet natomiast zacz ł mie

zł pass .

W pokoju zrobiło si g sto od papierosowego dymu i Warren poczuł lekki ból

głowy. Nie był to jego ulubiony sposób sp dzania sobotniego wieczoru. Zerkn ł

na zegarek i zobaczył, e wskazuje drug trzydzie ci. W s siednim pokoju Ben

Bryan powinien był nagrywa wła nie program z telewizji.

Za kwadrans trzecia Tozier podniósł r k , demonstruj c rozdra nienie.

- Hej! - powiedział zaniepokojony. - Załatw lepiej ten telefon. Follet popatrzył

na zegarek.

- O Bo e, byłbym zapomniał. Ju za kwadrans trzecia. Wstał i podszedł do

telefonu.

- My lałem, e jest pó niej - stwierdził Raqi z pewnym zdziwieniem.

Warren odsłonił tarcz swojego zegarka i podsun ł mu go pod nos.

- Nie, jest wła nie ta godzina. Ale dla nas mo e ju by troch za pó no.

Follet podnosił wła nie słuchawk telefonu, kiedy Tozier odezwał si szorstko:

- Nie st d, Johnny. Zadzwo z holu. - Znacz cym ruchem głowy wskazał na

Raqiego.

- Javid jest w porz dku - stwierdził beztrosko Follet.

- Powiedziałem, eby dzwonił z holu.

- Nie b d taki zasadniczy, Andy. Facet okazał si na tyle uczciwy, e oddał ci

portfel wcale nie wiedz c, kim jeste . Dlaczego mamy go wył cza ?

- Zawsze miałe trudny charakter, Andy - powiedział cicho Warren.

Raqi patrzył na ich twarze, nie rozumiej c, co si dzieje. Tozier z niech ci

wzruszył ramionami.

- Nie moja sprawa. My lałem, e chcecie zachowa to w tajemnicy.

- Niewa ne - powiedział oboj tnie Warren. - Javid jest w porz dku. Wszyscy

to wiemy. Zadzwo , Johnny. Robi si pó no. Je eli b dziemy dłu ej dyskutowa ,

spó nimy si na pocz tek gonitwy.

- W porz dku - odparł Follet i zaczai wykr ca numer, zasłaniaj c ciałem

telefon. Nast piła chwila ciszy. - To ty, Jamshid? ... Tak, wiem. Wsz dzie s

problemy. ... Tym razem wygram, obiecuj . ... Zd

jeszcze obstawi gonitw o

trzeciej. Powiedzmy, dwadzie cia tysi cy riali na Al Fahkri. - Odwrócił si ,

wyszczerzaj c z by do Raqiego. - Tak, dokładnie... I postaw jeszcze dwa tysi ce

dla mojego znajomego.

- Zakład stoi, chłopcy - oznajmił, odkładaj c słuchawk . - Płac osiem do

jednego. Postawiłem za ciebie dwa tysi ce, Jayid.

- Ale , Johnny, ja nie gram na wy cigach - zaprotestował Raqi. -Dwa tysi ce

riali to kupa pieni dzy!

background image

87

- Zagrasz na rachunek firmy - stwierdził wielkodusznie Follet. -Andy opłaci

zakład, eby odpokutowa za swoje winy. Prawda, Andy? .

- Id do diabła - achn ł si Tozier.

- Przesta si martwi , Javid - stwierdził Follet. - Ja stawiam. Niech chłopak

zostanie i obejrzy gonitw - powiedział do Warrena. - Nikt z nas nie mówi

tutejsz gwar , wi c powie nam, gdyby my nie zrozumieli, który ko wygrał.

- Mo e by si tak zamkn ł? - odezwał si Tozier, wyprowadzony z

równowagi.

- Nie ma sprawy, Andy - powiedział Warren. - Johnny jest w porz dku. Ale z

ciebie niewdzi cznik! Ile forsy miałe w portfelu, kiedy ci wypadł?

- Jakie sto tysi cy riali - odparł niech tnie Tozier. Follet był oburzony.

- I uparłe si , eby nie da chłopakowi nagrody? - krzykn ł. - W dodatku nic

ci to nie kosztuje, do cholery. Za wszystko zapłaci Jamshid. - Zwrócił si do

Raqiego. - Znasz Jamshida, chłopcze?

Raqi lekko si u miechn ł. Czuł si niezr cznie, b d c z niezrozumiałych dla

siebie powodów tematem rozmowy.

- W Teheranie wszyscy go znaj . Ka dy, kto gra na wy cigach, idzie do

Jamshida.

- Tak, cieszy si spor sław - przyznał Follet. - Szybko wypłaca wygrane, ale

niech Bóg ci ma w opiece, je eli nie zapłacisz mu równie szybko, kiedy

przegrywasz. To twardy facet.

- Mo e popatrzymy sobie, jak wygrywa nasz ko ? - zaproponował Warren.

Skin ł głow na telewizor. - Gonitwa powinna si zaraz zacz .

- Tak - potwierdził Follet, podchodz c do odbiornika. Warren zacisn ł kciuki

z nadziej , e Ben wykonał zadanie. Znał ju zwyci zc gonitwy z godziny trzeciej

i przekazał t wiadomo Folletowi podczas jego rzekomej rozmowy z

Jamshidem. Je eli jednak sknocił nagranie, cały plan we mie w łeb.

Z telewizora popłyn ły coraz gło niej wypowiadane po persku słowa, po czym

na ekranie pojawił si zgromadzony na wy cigach tłum Follet spojrzał

krytycznym okiem na obraz i stwierdził: - Zostało jeszcze około pi ciu minut.

Warren pozwolił sobie na dyskretne westchnienie ulgi.

- Co on mówi? - zapytał Tozier.

- Podaje informacje o koniach - wyja nił Raqi i nasłuchiwał przez chwil słów

komentatora. - To Al Fahkri - wasz ko . Numer pi .

- Nasz wspólny ko , Javid - stwierdził jowialnym tonem Follet. - Ty te

bierzesz w tym udział. - Wstał i podszedł do zaimprowizowanego na kredensie

baru. - Napełni szklanki, eby to obla . Ta gonitwa nie potrwa długo.

- Zdaje si , e jeste pewny wygranej - zauwa ył Raqi. Follet odwrócił si i

mrugn ł do niego porozumiewawczo:

- Za słabo powiedziane. To murowany typ. Stuprocentowy - oznajmił, bez

po piechu napełniaj c szklanki.

- Wychodz na start, Johnny - powiedział Tozier.

- Dobrze, dobrze. To przecie bez znaczenia, prawda?

Sprawozdawca komentował rozpocz t gonitw coraz bardziej podniesionym

głosem i Warren pomy lał, e nawet nie rozumiej c j zyka nie mo na było

background image

88

pomyli wy cigów konnych z niczym innym. Raqi obserwował w napi ciu, jak Al

Fahkri wysuwa si do przodu, biegn c tu za prowadz cym koniem.

- Ma szans - stwierdził.

- Nawet wi cej - powiedział niewzruszonym tonem Follet. - On wygra.

Al Fahkri wyszedł na prowadzenie, wygrywaj c o dwie długo ci. Warren

wstał i wył czył telewizor.

- No i ju po wszystkim - stwierdził ze spokojem.

- Masz, chłopcze. Napij si za zdrowie Jamshida - powiedział Follet, wciskaj c

Raqiemu szklank do r ki. -Za uczciwego bukmachera, który nigdy nie kantuje.

Jeste teraz troch bogatszy ni byłe rano.

Raqi przygl dał si po kolei ka demu z nich. Warren wyj ł notes i zapisywał

systematycznie jakie liczby. Tozier zbierał rozrzucone na stole karty. Follet

wprost tryskał dobrym humorem.

- Czy ta gonitwa była... zaaran owana? - zapytał niepewnie Raqi.

- Była kupiona, chłopcze. Opłacili my paru dobrych d okejów. Mówiłem ci, e

to stuprocentowa inwestycja.

„Raczej stuprocentowy kant" - pomy lał Warren.

Follet wyj ł portfel z le cej na oparciu krzesła marynarki i przeliczył

banknoty.

- Nie musisz czeka na wypłat od Jamshida - powiedział. -Wezm od niego te

pieni dze, kiedy b d brał nasze. - Rzucił Raqiemu na stół zwitek banknotów. -

Było osiem do jednego. Masz tu swoich szesna cie tysi cy: - U miechn ł si

szeroko. - Puli ci nie zwracam, bo nie była twoja. W porz dku, chłopcze?

Raqi wzi ł pieni dze i ze zdumieniem si im przygl dał.

- miało - zach cał Follet. - We je. S twoje.

- Dzi ki - powiedział Raqi, szybko je chowaj c.

- Grajmy dalej w pokera - odezwał si lakonicznie Tozier.

- To jest my l - stwierdził Follet. - Mo e odbierzemy Javidowi tych szesna cie

tysi cy. - Zaj ł miejsce, a Warren odło ył na bok notes. - Ile mamy na razie,

Nick?

- Troch poni ej dwóch milionów - odparł Warren. - My l , e powinni my na

jaki czas spasowa .

- Kiedy tak dobrze nam idzie? Chyba oszalałe !

- Jamshid zacznie si niepokoi - rzekł Warren. - Fakt, e sprytnie to

rozegrali my - nie wie, e we trzech stanowimy zespół - ale mo e si zorientowa ,

je eli nie b dziemy ostro ni. Znaj c Jamshida wolałbym do tego nie dopu ci .

Chciałbym jeszcze troch po y .

- W porz dku - odparł z rezygnacj Follet. - W przyszł sobot ko czymy -

przynajmniej na razie. Ale mo e by tak zrobi jaki naprawd du y numer?

- Nie! - zaprotestował gwałtownie Tozier.

- Dlaczego nie? Załó my, e postawimy sto tysi cy na dziesi do jednego.

Zgarniemy kolejny milion. - Follet rozło ył r ce. - Ułatwi nam to zreszt

obliczenia. Wypadnie po milionie na głow .

- Za bardzo ryzykujemy - upierał si Warren.

background image

89

- Zaraz, mam pomysł - powiedział z przej ciem Follet - Jamshid nie zna

Javida. Dlaczego Javid nie miałby postawi za nas zakładu? Opłaci si i nam, i

jemu. Mo e doło y własn fors i te si obłowi . Co ty na to, Javid?

- No, sam nie wiem... - odparł niepewnie Raqi. Tozier okazał zainteresowanie.

- To całkiem mo liwe - powiedział z namysłem.

- Stałby si bogatym człowiekiem, Javid - stwierdził Follet. -Zamieniłby tych

szesna cie tysi cy, które teraz wygrałe , na sto sze dziesi t. Czyli tyle, ile

wygrali my dzisiaj we trzech. Nie mo e ci si nie uda - i to jest pi kne.

Raqi chwycił przyn t jak pstr g much .

- W porz dku - zdecydował si nagle. - Zrobi to.

- No dobrze. - Warren dał za wygran . - Ale niech to b dzie ostatni raz w tym

roku. Jasne?

Follet skin ł głow , a Tozier powiedział:

- Grajmy w pokera.

- Tylko do szóstej - oznajmił Warren. - Mam dzi wieczorem spotkanie. Bez

wzgl du na wynik ko czymy o szóstej.

Przez reszt popołudnia odrobił wi kszo strat. Zawdzi czał to cz ciowo

zgarni ciu du ej puli po bezczelnym blefie, ale i w ogóle lepiej mu szło. O szóstej

przegrywał ju tylko tysi c riali. Zd ył te nastawi dyskretnie zegarek na

wła ciw godzin .

- No dobrze - powiedział Follet. - Zobaczymy si w przyszłym tygodniu, Javid.

- Mrugn ł do niego znacz co. - B dziesz miał swój wielki dzie .

Kiedy Raqi wyszedł, Warren wstał i przeci gn ł si .

- Có to za sposób sp dzania czasu - stwierdził.

- Nasz mały był szcz liwy - powiedział Follet. - Wspi ł si na sam szczyt i nie

kosztowało go to ani centa. Zobaczmy, ile jest nam winien. Jak du o pan

przegrał, Warren?

- Około tysi ca, do cholery.

- A ty, Andy?

- Jakie trzy tysi ce. On umie gra w pokera.

- Rzeczywi cie - stwierdził Follet. - Po gonitwie musiałem go troch

przystopowa . Nie chciałem by my lał, e graj c w pokera mo e zarobi wi cej

ni na wy cigach. - Spojrzał na Warrena. - Pan nie nadaje si na pokerzyst . No

dobrze, zobaczmy. Ja przegrałem tysi c, wi c wzi ł w sumie dwadzie cia jeden

tysi cy, wliczaj c fors , któr dałem mu za wy cigi. Za tydzie na pewno wróci.

- dny jeszcze wi kszego szmalu - powiedział Tozier. -Mówiłe , zdaje si , e

jest uczciwy.

- W ka dym z nas drzemi złodziejskie skłonno ci - odparł Follet. - Wielu

porz dnych obywateli uwa a, e oszukiwanie bukmachera to nic nagannego -

podobnie jak przemycanie przez granic butelki whisky. - Wzi ł do r ki tali kart

i zacz ł je tasowa . - Faceci wyłudzaj cy fors maj takie stare powiedzenie:

uczciwego nie oszukasz. Gdyby Javid był naprawd uczciwy, nasz plan by si nie'

powiódł. Ale on nie jest inny ni wi kszo ludzi.

- Naprawd potrafisz go ogra w pokera? - zapytał Warren. - Od tego wiele

zale y.

background image

90

- Ju to dzisiaj robiłem, prawda? - zauwa ył Follet. - Sam pan powinien

najlepiej wiedzie . Nie zacz ł pan przecie wygrywa dzi ki swojej dobrej grze. -

Podsun ł Warrenowi tali . - Prosz wzi górn kart . Warren odkrył j . Była to

dziewi tka karo.

Follet nadal trzymał tali w r ce.

- Prosz poło y j z powrotem. Teraz ta górna karta trafi w rozdaniu na stół.

Niech pan uwa nie patrzy. - Wzi ł do r ki le c na wierzchu kart , rzucaj c j

wprawnym ruchem przed Warrena. -Prosz j odwróci .

Warren odkrył asa trefl.

Follet roze miał si .

- Nie le sobie radz z wyci ganiem drugiej karty. Dałem panu drug z kolei,

nie t z wierzchu, a pan tego nie zauwa ył. - Podniósł w gór dło . - Je eli zobaczy

pan faceta, który trzyma karty w ten sposób, prosz z nim nie gra . To chwyt

szulera. B dzie wyci gał drug albo ostatni kart z talii i opró ni panu kieszenie.

Javid Raqi nie ma ze mn szans.

Tydzie wlókł si niemiłosiernie. Warren rozumiał, e ich bezczynno jest

uzasadniona, a jednak był rozdra niony. Tozier i Follet grali bez ko ca w

monety. Tozier stale przegrywał i bardzo go to denerwowało.

- Znajd rozwi zanie, cho bym miał pa trupem - o wiadczył, co Folleta

wyra nie rozbawiło.

Warren nie pojmował, dlaczego Toziera tak bardzo wci gn ła ta gra.

Wygl dało to na dziecinad , chocia pozostawało pytanie, dlaczego Follet ci gle

wygrywał, maj c na oko równe szans i nie mog c oszukiwa .

Bryan niecierpliwił si nie mniej od Warrena.

- Czuj si zupełnie zb dny - powiedział. - Jakbym był pi tym kołem ü wozu.

Mam wra enie, e niczego nie robi i zmierzam donik d.

- Nie tylko ty tak si czujesz - stwierdził z rozdra nieniem War-ren.

- Owszem, ale wy trzej dobrze si bawili cie, kiedy ja tkwiłem przy tym

cholernym magnetowidzie.

- To było najwa niejsze, Ben.

- Mo liwe. Ale ju si sko czyło. Tym razem wideo nie b dzie wam potrzebne.

Wi c co mam robi - siedzie z zało onymi r kami? Follet podniósł na niego

wzrok.

- Zaczekaj: - Przygl dał si Benowi z namysłem. - Zdaje si , e przeoczyli my

pewn szans . Chyba mo emy ci wykorzysta , Ben, ale musiałby troch

po wiczy ze mn i z Andym. Byłoby to zreszt wa ne zadanie. Miałby ochot

zaryzykowa ?

- Jasne - odparł z entuzjazmem Bryan. Poszli wi c we trzech do pokoju

Folleta.

- Pan nie musi si o nic martwi , Nick - oznajmił Follet. - Najlepiej, eby pan

nie wiedział, co si stanie. I tak kiepski z pana aktor, a chc , eby to była

naprawd niespodzianka.

Nadeszła sobota. Javid Raqi zjawił si wcze nie. Follet zadzwonił do niego i

zaproponował, eby zacz li rano i pograli dłu ej. Raqi ch tnie na to przystał.

background image

91

- Musimy mie czas, eby oskuba tego cwaniaczka - stwierdził cynicznie

Follet.

Zacz li gr w pokera o wpół do jedenastej i pocz tkowo Raqi wygrywał,

podobnie jak tydzie wcze niej. Potem jednak szcz cie jakby go opu ciło.

Warren pobił trzema asami jego trzy króle, ful nie wystarczył mu przeciwko

czterem trójkom Toziera, a sekwens z asem okazał si za słaby przy fulu Folleta.

Nie było tych sytuacji tak wiele, ale zdarzały si przy wysokiej grze i Raqi

przegrywał du e sumy. Stałe niedu e wygrane nie zrekompensowały kilku

powa nych wpadek.

Do południa miał ju pusty portfel i si gn ł niezdecydowanie po kopert .

Rozerwał j niecierpliwym ruchem, wysypuj c na stół plik banknotów.

- Jeste pewien, e chcesz to zrobi ? - spytał delikatnie Follet.

- Mam jeszcze pieni dze. Du o pieni dzy - odparł Raqi, wyra nie

zdenerwowany.

- Nie chciałem ci obrazi -powiedział Follet, zbieraj c karty. -Chyba sam

wiesz, co robisz. Jeste ju dorosły. - Rozdał karty. Javid Raqi znowu przegrał.

O drugiej po południu Raqi był niemal zupełnie spłukany. Trzymał si jeszcze

przez jakie pół godziny, a le ce przed nim pieni dze - około tysi ca riali -

kr yły po stoliku, pozostaj c jednak w grze. Warren domy lił si , e Follet to

wszystko aran uje i poczuł lekkie mdło ci. Nie podobała mu si ta zabawa w

kotka i myszk .

W ko cu Tozier spojrzał na zegarek.

- Zajmijmy si lepiej ko mi - powiedział. - Zostało niewiele czasu.

- Jasne - zgodził si Follet. -Wyłó fors , Nick. Jeste bankierem. Wiesz, co

masz robi , Javid? Raqi jakby nieco pobladł.

- Po prostu zadzwoni - powiedział oboj tnie, gdy Warren przeliczał na stole

banknoty o du ych nominałach.

- Nie, do cholery! - krzykn ł Follet. - Powy ej dwudziestu pi ciu tysi cy

Jamshid nie przyjmuje zakładów na kredyt, a we trzech stawiamy cał setk .

Musisz to wpłaci u Jamshida - gotówk na stół. Ile chcesz postawi , Javid? »Raqi

przełkn ł lin .

- Nie wiem - powiedział wskazuj c bezradnie na stół. - Ja... wszystko

przegrałem - oznajmił z rozpacz .

- Fatalnie - stwierdził oboj tnie Tozier. - Mo e nast pnym razem ci si

poszcz ci.

Warren zło ył banknoty do kupy.

- Sto tysi cy - oznajmił, popychaj c stert pieni dzy na drug stron stołu.

- Tak czy inaczej, postawisz je za nas, prawda? - zapytał Follet, podsuwaj c

fors Raqiemu. - Obiecałe , e to zrobisz.

Raqi skin ł głow . Zawahał si przez moment, a potem zapytał:

- Czy... czy mogliby cie... eee... po yczy mi troch do ko ca gonitwy?

Follet spojrzał na niego z politowaniem.

- Słuchaj, chłopcze. Jak jeste na szczycie, musisz korzysta z własnej forsy.

Tam, gdzie gra si o marne grosze, mo na si nimi wymienia , ale nie tutaj.

Pogardliwy ton Toziera najwyra niej zbił Raqiego z tropu. Cofn ł si , jakby

kto go uderzył.

background image

92

- Ale... ale...- wyj kał. Warren pokr cił głow .

- Przykro mi, Javid. S dziłem, e to rozumiesz. Tutaj ka dy odpowiada za

siebie. - Zamilkł na chwil . - Mo na by rzec, e zaci ganie po yczek jest le

widziane - nie nale y do dobrego tonu.

Raqi był zlany potem. Spostrzegłszy, e dr mu r ce, wło ył je do kieszeni.

Przełkn ł lin , po czym zapytał:

- Kiedy musze i do Jamshida?

- Zanim konie podejd na start - stwierdził Follet. - Chcieliby my jednak

wpłaci t fors jak najszybciej. Nie mo emy straci tej. gonitwy - to wyj tkowa

okazja.

- Mog wyj na par minut? - zapytał Raqi.

- Byleby wrócił na czas - odparł Follet. - Jak powiedziałem, to wyj tkowa

okazja. Raqi podniósł si .

- Zaraz b d z powrotem - odezwał si przez ci ni te gardło. - Najpó niej za

pół godziny. - Wyszedł, potykaj c si w progu.

Follet zaczekał, a zamkn ły si za nim drzwi, po czym powiedział cicho:

- Mamy go w gar ci.

- Ale czy na pewno wróci? - zapytał Warren.

- Wróci. Podpuszczony frajer zawsze wraca - stwierdził Follet z cynicznym

przekonaniem.

- Ile przegrał? - zapytał Tozier.

Follet przeliczył pieni dze i zrobił kalkulacj .

- Moim zdaniem, nieco ponad czterdzie ci osiem tysi cy. Musiał wyci gn

oszcz dno ci, eby si obłowi , ale zd yli my mu si do nich dobra . B dzie teraz

zachodził w głow , sk d wzi fors .

- Gdzie j zdob dzie? - zapytał Warren.

- Czy to wa ne? Sk d j wydostanie, to pewne. Wie, e trafia mu si nie lada

okazja i nie przepu ci jej. Nie b dzie mógł oprze si pokusie oszukania

Jamshida, wi c jako znajdzie pieni dze.

W oczekiwaniu na powrót Raqiego - owcy przeznaczonej na rze - Tozier i

Follet grali w monety i tym razem Follet przegrywał.

- Niewa ne - wzruszył ramionami. - Statystycznie i tak jestem gór .

- Szkoda, e nie wiem dlaczego - stwierdził zjadliwie Tozier. - Ale kiedy to

rozszyfruj . Chyba jestem bliski rozwi zania. Rozległo si dyskretne pukanie do

drzwi.

- To nasz chłopak - powiedział Tozier.

Kiedy Follet otworzył, Javid Raqi wszedł po cichu do pokoju. Zbli ył si do

stołu, na którym le ało sto tysi cy riali. Spojrzał na pieni dze, ale nie próbował

nawet ich ruszy .

- Wszystko w porz dku, Javid? - upewnił si Warren. Raqi si gn ł powoli po

plik banknotów.

- Tak - odparł. - Jestem gotowy. - Nagle odwrócił si do Folleta i zapytał z

naciskiem: - Czy ten ko jest pewny? Czy wygra?

- Wielki Bo e! - odpowiedział Follet. -Trzymasz w r ku nasze sto tysi cy i

zadajesz takie pytania? Oczywi cie, e wygra! Wszystko jest załatwione.

- Wi c mog ju i - stwierdził Raqi, chowaj c szybko pieni dze.

background image

93

- Pójd z tob - powiedział Follet z szerokim u miechem. - Nie chodzi o to, e

ci nie ufamy, ale nie chciałbym, eby jaki cwaniaczek załatwił ci , kiedy masz

przy sobie nasz fors . Mo esz mnie uwa a za ochron . - Wło ył marynark . -

Wrócimy obejrze gonitw - powiedział wychodz c razem z Raqim.

- al mi tego chłopaka - westchn ł Warren.

- Mnie te - przyznał Tozier. - Ale Johnny miał racj : gdyby był uczciwy,

nigdy by mu si to nie przydarzyło.

- Zapewne - zgodził si Warren i zamilkł. Po chwili poruszył si i zapytał: - A

je eli ten ko wygra?

- Nie wygra - odparł z przekonaniem Tozier. - Wybrali my z Johnny'm

najn dzniejsz szkap , jak udało nam si znale . Mogłaby wygra - przyznał -

gdyby wszystkie inne konie połamały nogi.

- A je eli jednak zwyci y? - dopytywał si Warren, wyra nie tłumi c miech.

- Kto musi przecie na niego stawia .

- Wtedy wygramy kup forsy - i Raqi tak e, w zale no ci od tego, ile udało mu

si zebra . Musieliby my od nowa bra go w obroty. Ale to si nie zdarzy.

Zacz ł gra sam ze sob w monety, a Warren przechadzał si tymczasem

nerwowo po pokoju. Follet i Raqi do długo nie wracali. Zjawili si akurat w

momencie, gdy Warren wł czył telewizor, by obejrze gonitw . Raqi - cichy i

niepozorny - usiadł na swoim miejscu przy stole.

- Javid jest kł bkiem nerwów - odezwał si jowialnym tonem Follet. -

Powtarzam mu, e wszystko b dzie okej, a on ci gle si martwi. Zaryzykował

troch gotówki. Zdaje si , e kosztuje go to za wiele emocji.

- Ile postawiłe ? - zapytał z zainteresowaniem Tozier. Raqi nie odpowiedział,

za to Follet wybuchn ł miechem.

- Pi dziesi t tysi cy - oznajmił. - Płac pi tna cie do jednego. Nasz chłopak

zarobi siedemset pi dziesi t tysi cy riali. Powtarzam mu, e wszystko jest w

porz dku, ale najwyra niej mi nie wierzy.

Tozier gwizdn ł cicho. Siedemset pi dziesi t tysi cy riali oznaczało około

czterech tysi cy funtów. Dla młodego ira skiego urz dnika była to fortuna.

Nawet pi dziesi t tysi cy, które postawił, stanowiło niemał sum – jakie

dwie cie sze dziesi t funtów, czyli spor cz rocznych zarobków Raqiego.

- Sk d wzi łe a tyle forsy? - zapytał. - Rozbiłe domow skarbonk ?

- Zamknij si ! - powiedział opryskliwie Warren. - Zaraz zacznie si gonitwa.

- Napełni szklanki, eby to uczci -oznajmił Follet, podchodz c do kredensu.

- Mo ecie mi gratulowa , chłopcy. Ten ko nazywa si Nuss el-leil.

- Nic mi to nie mówi - stwierdził Tozier. - Co to znaczy?

- Północ - odpowiedział Raqi, nie odrywaj c oczu od ekranu. Miał zupełnie

zbielałe wargi.

- Dobra nazwa dla czarnego konia- zauwa ył Tozier. -Ju ruszyli.

Warren popatrzył k tem oka na Raqiego, który siedział w napi ciu na

kraw dzi krzesła. Bł kitna po wiata z telewizora odbijała si w jego oczach.

Zaciskał tak mocno zł czone dłonie, e a zbielały mu kostki.

- Do diabła, gdzie podziewa si ten ko ? - zdenerwował si Tozier. - Widzisz

go, Javid?

background image

94

- Jest na czwartej pozycji - oznajmił Raqi. W chwil pó niej powiedział: -

Spadł na pi t ... nie, na szóst . - R ce zacz ły mu dr e .

- Co ten przekl ty d okej wyprawia? - irytował si Tozier. - Wszystko

zmarnuje, do cholery!

W pi tna cie sekund pó niej gonitwa si sko czyła. Nuss el-leil nie został

nawet sklasyfikowany.

Follet stał oniemiały obok kredensu.

- Ten karzeł nas przechytrzył - wyszeptał. W porywie gniewu cisn ł pełn

szklank whisky o cian . Rozleciała si na kawałki. - Ju ja go urz dz ! - rykn ł.

Warren wył czył telewizor.

- Uspokój si , Johnny. Mówiłem ci, e to nie mo e trwa wiecznie.

- Owszem, ale nie wyobra ałem sobie, e sko czy si w ten sposób - stwierdził

wojowniczo Follet. - Jamshid mógł si w którym momencie zorientowa , ale nie

przypuszczałem, e okantuje mnie taki kurdupel. Niech ja go tylko dostan w

swoje r ce!

- Masz zostawi go w spokoju - rozkazał Warren, po czym dodał bardziej

pojednawczym tonem: - Stracili my sto tysi cy - to tylko pi procent

dotychczasowych zysków. Jeste my do przodu. - Usiadł przy stole i pozbierał

karty. - Kto ma ochot zagra ?

- Moim zdaniem Johnny ma racj - powiedział stanowczo Tozier. - Nie

powinni my pu ci tego płazem. Mo esz by pewny, e aden d okej nie b dzie

wystawiał mnie do wiatru. Je eli mu płac , to nie na darmo, do cholery!

- Zapomnijcie o tym - stwierdził lakonicznie Warren. - Ta gra ju si

sko czyła, przechodzimy do nast pnej. Powiedziałem, e robimy to po raz

ostatni, prawda? - Spojrzał przez rami . - Na miło bosk , Johnny, chod tu i

usi d . wiat si jeszcze nie sko czył. Poza tym masz teraz rozdawa .

Follet westchn ł, zajmuj c miejsce.

- No dobrze, ale nie uwa am, eby to było w porz dku. Naprawd . Có , ty tu

decydujesz. - Potasował tali kart i przesun ł j na drug stron stołu. - Przełó .

Javid Raqi siedział w zupełnym bezruchu.

- Hej! - odezwał si Follet. - O co chodzi, chłopcze? Wygl dasz, jakby

zobaczył ducha.

Raqiemu pociekły z oczu dwie wielkie łzy i spłyn ły po policzkach.

- Na lito bosk ! - powiedział z niesmakiem Tozier. - Mamy pod opiek

płacz ce niemowl !

- Zamknij si , Andy! - rozkazał stanowczo Warren.

- Co si stało, Javid? - zapytał Follet. - Za du o postawiłe ? Nie było ci sta

na tych pi dziesi t tysi cy?

Raqi gapił si w przestrze , jakby miał przed oczami jak straszliw scen .

Jego oliwkowa cera przybrała brudnozielony odcie . Dr ał na całym ciele, nie

mog c si opanowa . Oblizał wargi i wyszeptał:

- To nie były moje pieni dze.

- O, to niedobrze - powiedział współczuj co Follet. - Ale pami tasz, co ci

mówiłem? Powiniene zawsze gra za własn fors . Powtarzałem ci to - i Nick

równie .

background image

95

- Wyrzuc mnie z pracy - stwierdził Raqi z rozpacz w głosie. - Co powie

moja ona? Co ona powie? - Głos mu si załamał. Zacz ł mamrota co po persku

i aden z nich nie rozumiał, co mówi.

Follet nagłym ruchem wymierzył Raqiemu policzek, przywołuj c go do

porz dku.

- Przepraszam, Javid, ale zaczynałe wpada w histeri . Uspokój si i mów do

rzeczy. Sk d wzi łe fors ?

- Z biura - odparł Raqi, z trudem przełykaj c lin . - Kierownik ma sejf, a ja

mam do niego klucz. Trzyma tam pieni dze na bie ce wydatki. Wróciłem do

biura i... i...

- Ukradłe fors - stwierdził Tozier oboj tnym tonem. Raqi skin ł głow

zrozpaczony.

- Zorientuje si w poniedziałek, jak tylko otworzy sejf. B dzie wiedział, e...

- Spokojnie, chłopcze - powiedział Follet. - Jeszcze nie wsadzili ci do

wi zienia.

O tym Raqi dotychczas nie pomy lał. Wpatrywał si teraz w Folleta z jeszcze

wi kszym przera eniem.

- Mo e zdołamy ci pomóc - oznajmił Follet.

- Na mnie nie liczcie - powiedział bezpardonowo Tozier. - Nie b d płaci za

nieopierzonego smarkacza, który eruje na innych. Niech nie włazi do kuchni, jak

mu tam za gor co. Nie powinno si go w ogóle dopuszcza do gry. Od razu wam

to mówiłem.

Warren spojrzał na Folleta, który wzruszył tylko ramionami i stwierdził:

- Chyba ma racj . Musisz si uczy na własnych bł dach, chłopcze. Je eli

teraz ci z tego wyci gniemy, kiedy znowu wpadniesz.

- Och, nie! Obiecuj ! Naprawd ! - Raqi szeroko rozło ył r ce na stole,

płaszcz c si przed Folletem. - Pomó cie mi... prosz ... Obiecuj , e...

- Na miło bosk , wsta i b d m czyzn ! - warkn ł Tozier. Raqi podniósł

si . - Nie znosz takich scen. Wychodz .

- Chwileczk - zatrzymał go Follet. - Zdaje si , e mam pomysł. -Wycelował

palec w Toziera. - Nie wspominałe mi przypadkiem, e jaki facet potrzebuje

czego z firmy, w której pracuje ten chłopak? Informacji o jakich

odczynnikach?

Tozier zastanowił si przez chwil , a potem skin ł głow .

- No i co z tego?

- Ile by za to zapłacił?

- Sk d mam wiedzie , do cholery? - odparł Tozier zbolałym głosem. - Facet

zajmował si sprawami, które mnie nie interesuj .

- Zawsze mo esz go spyta . Masz tu telefon.

- A niby dlaczego? Co mi z tego przyjdzie?

- Na miło bosk , nie mógłby cho raz w yciu okaza odrobiny ludzkich

uczu ? - zapytał Follet tonem rozpaczy.

- Zadzwo , Andy - odezwał si Warren spokojnym, ale nie znosz cym

sprzeciwu głosem.

- No ju dobrze. - Tozier si gn ł po marynark . - Chyba mam gdzie tutaj ten

numer.

background image

96

Follet poklepał Raqiego po ramieniu.

- Głowa do góry, Javid. Jako ci z tego wyci gniemy. - Usiadł obok i zacz ł z

nim cicho rozmawia .

Tozier mamrotał co do słuchawki. W ko cu odło ył j i przeszedł przez

pokój z kartk papieru w r ce.

- Facet chce wiedzie , kto zamawiał te odczynniki - i w jakich ilo ciach. Chce

wiedzie , gdzie je wysłano. Potrzebuje te informacji o wszelkich transakcjach, w

których brał udział niejaki... - spojrzał na kartk - ...Speering. To wszystko. -

Potarł dłoni szcz k . - Naci gn łem go na czterdzie ci tysi cy, ale wi cej za t

informacj nie da.

- Po co mu s potrzebne? - zainteresował si Warren.

- Przypuszczalnie chodzi o szpiegostwo gospodarcze. Follet wzi ł od Toziera

kartk papieru.

- Czy to istotne? Byle tylko Javid mógł mu je dostarczy . - Podał kartk

Raqiemu. - Mo esz to zdoby ?

Raqi wytarł oczy r k , popatrzył uwa nie, po czym skin ł głow i szepn ł:

- Tak mi si zdaje. To wszystko jest w ksi gach.

- Ale facet nie da wi cej ni czterdzie ci tysi cy, diabli by go wzi li - stwierdził

Follet. - Niech tam, jestem gotów doło y cz tej brakuj cej sumy.

- Na mnie nie liczcie - powiedział ponuro Tozier. - Ju swoje zrobiłem.

- Nick?

- W porz dku, Johnny. We miemy to na siebie. - Warren odliczył z le cych

na stole pieni dzy pi tysi cy riali i podał je Folletowi.

- Jak widzisz, Javid, mamy tu dziesi tysi cy. Wystarczy, e wrócisz do biura,

a zarobisz pozostałe czterdzie ci. Masz klucz?

Raqi skin ł głow i z pomoc Folleta podniósł si z krzesła.

- To troch potrwa - stwierdził.

- Masz pół godziny. Tyle czasu potrzebowałe , eby obrobi sejf-powiedział

brutalnie Tozier.

Follet odprowadził Raqiego do drzwi, ostro nie je zamkn ł, po czym odwrócił

si i oznajmił:

- Jeste my prawie u celu. Pozostaje do załatwienia jeszcze tylko jedna sprawa.

- Chyba nie mo emy ju zrobi nic gorszego - westchn ł Warren. - Co to ma

by ?

- Pan jest wył czony, wi c prosz si niczym nie przejmowa - stwierdził

Follet. -Teraz pozostaje nam tylko czeka . Pójd zobaczy si z Benem. Wracam

za dziesi minut.

Oczekiwanie na powrót Raqiego dłu yło si Warrenowi w niesko czono .

Powoli mijały minuty. Zastanawiał si , jaki wpływ wywiera na niego ta szale cza

przygoda. Nie do , e szanta ował Folleta, to jeszcze przyczynił si do

sprowadzenia na zł drog młodego człowieka, który dot d był bez skazy. Co

prawda Follet twierdził, e uczciwego si nie oszuka, ale ten, kto proponuje trzy-

dzie ci srebrników, winien jest tak samo jak ten, kto je przyjmuje.

background image

97

Ponownie rozległo si oczekiwane pukanie do drzwi i Follet poszedł je

otworzy . Raqi wzi ł si ju troch w gar i nie wygl dał na zrozpaczonego. Jego

policzki nabrały znów koloru i nie był tak zbolały, jak wówczas, gdy wychodził.

- No i co, chłopcze?- spytał Follet.- Masz to? Raqi skin ł głow .

- Spisałem te rachunki po angielsku. Pomy lałem, e tak b dzie lepiej.

- Z pewno ci - odparł Follet, który zd ył zapomnie , e istnieje tego rodzaju

problem, - Poka mi to.

Raqi podał mu trzy kartki papieru, a Follet przekazał je Tozierowi.

- Postaraj si , Andy, eby to dotarło, gdzie trzeba. - Tozier skin ł głow , Follet

za wr czył Raqiemu plik banknotów. - Masz tu swoich pi dziesi t tysi cy,

Javid. Włó je jak najszybciej z powrotem do sejfu.

Raqi chował wła nie pieni dze do kieszeni, kiedy z łoskotem otworzyły si

drzwi. Stan ł w nich m czyzna z chust na twarzy i automatem w r kach.

- Nie rusza si - to nikomu nic si nie stanie - powiedział przytłumionym

głosem.

Warren patrzył z niedowierzaniem, jak nieznajomy robi krok do przodu.

Zastanawiał si , kim, u diabła, jest i co zamierza. M czyzna machn ł luf ,

mówi c rozkazuj cym tonem: „Przejd cie tam". Raqi i Follet ruszyli posłusznie

przez pokój, doł czaj c do Warrena.

Kiedy Tozier chciał pój w ich lady, nieznajomy rzeki:

- Ty nie. Zosta na miejscu. - Podszedł do Toziera i wyrwa! mu z r ki papiery.

- Chc tylko tego.

- Id do diabla! - zawołał Tozier, rzucaj c si na niego. Rozległ si huk

wystrzału i Tozier stan ł w miejscu, jakby natrafił na kamienny mur. Na jego

twarzy pojawił si t py grymas. Ugi ły si pod nim kolana. Powoli, jak powalone

drzewo, osun ł si na ziemi , a kiedy upadł, z ust popłyn ła mu stru ka krwi.

Za nieznajomym zamkn ły si z trzaskiem drzwi. W powietrzu unosił si lekki

sw d prochu.

Pierwszy otrz sn ł si Follet. Rzucił si w kierunku Toziera i ukl kn ł przy

nim. Po chwili podniósł zdumiony wzrok.

- Bo e wielki! On nie yje!

Warren, wiedziony instynktem lekarza, błyskawicznie znalazł si obok, ale

Follet powstrzymał go ruchem r ki.

- Nie dotykaj go, Nick. Zaplamisz si krwi .

Powiedział to tak dziwnym tonem, e Warren zatrzymał si .

Raqi dr ał jak osika na wietrze. Patrzył z przera eniem na poplamiony krwi

r kaw marynarki, a z jego ust dobywał si j k. Nie były to słowa, lecz

powtarzaj ce si w kółko gło ne posapywanie. Follet chwycił go za rami i

potrz sn ł nim.

- Javid! Javid, przesta ! Słyszysz mnie? Raqi jakby oprzytomniał.

- Ja... Nic mi... nie jest.

- Wi c posłuchaj uwa nie. Nie ma potrzeby, eby był we wszystko

zamieszany. Nie wiem, co to za cholerna historia, ale je eli si po pieszysz, mo esz

si z tego wykaraska .

- Niby jak? - oddech Raqiego stał si spokojniejszy. Follet spojrzał na ciało

Toziera.

background image

98

- Nick pomo e mi si go pozby . Biedaczysko. Był z niego kawał drania, ale

nie yczyłem mu a tak le. Ta informacja, której potrzebował jego znajomy,

musiała by naprawd wa na. - Odwrócił si do Raqiego. - Je eli dbasz o własn

skór , wyno si st d i nie puszczaj pary z ust. Id do biura, włó fors z

powrotem do sejfu, a potem wracaj do domu i nikomu nic nie mów. Rozumiesz?

Raqi skin ł głow .

- No wi c ruszaj - rozkazał Follet. - I nie biegnij, tylko id . Bez nerwów.

Raqi czmychn ł z pokoju, wydaj c zdławiony okrzyk. Drzwi zatrzasn ły si

za nim z hałasem.

Follet westchn ł i potarł dłoni kark.

- Biedny Andy - stwierdził. - Kawał „rycerskiego" sukinsyna. Dobra, mo esz

si ju podnie . Wsta , Łazarzu.

Tozier otworzył oczy i mrugn ł porozumiewawczo, po czym podparł si na

łokciu.

- Jak to wygl dało?

- Doskonale. Ju my lałem, e Ben naprawd ci r bn ł.

Warren podszedł do Folleta.

- Czy to przedstawienie było naprawd konieczne? - zapytał chłodno.

- Owszem - odparł oboj tnie Follet. - Przypu my, e nie załatwiliby my go w

ten sposób. Za par dni zacz łby si zastanawia , zło yłby wszystko do kupy i nie

musiałby by geniuszem, eby si zorientowa , e został wykiwany. Wie pan, ten

chłopak nie jest wcale głupi. Ale zmusili my go do po piechu. Nie dali my mu

czasu, eby spokojnie wszystko przemy lał.

- I co z tego?

- To, e teraz ju nigdy nie b dzie zdolny pomy le spokojnie o tym, co si

stało. Widok czyjej nagłej mierci działa na ludzi w ten sposób. Do ko ca ycia

nie b dzie w stanie doj , co si naprawd wydarzyło. Nigdy si nie dowie, kto

zastrzelił Andy'ego - i z jakiego powodu, bo to do niczego nie pasuje. B dzie wi c

siedział cicho, eby nie by zamieszanym w zabójstwo. Dlatego wła nie

musieli my go załatwi za pomoc kurzego p cherza.

- Czego?

- Kurzego p cherza. - Follet skin ł na Toziera: - Poka mu, Andy. Tozier

wypluł na dło co , co trzymał w ustach. - O mało tego cholerstwa nie

połkn łem.

Wyprostował r k , pokazuj c zabarwiony na czerwono kawałek mi kkiej

gumy.

- To tylko kauczukowy woreczek wypełniony krwi kurcz cia -tak zwany

kurzy p cherz. Korzysta si z niego do cz sto, eby pozby si ró nych durniów,

kiedy przestaj by potrzebni. -Za miał si ze zło liw satysfakcj . - To jeden z

dwóch wła ciwych sposobów wykorzystania prezerwatywy.

Do pokoju wszedł Ben Bryan, u miechaj c si z zadowoleniem.

- Jak wypadłem, Johnny?

- Znakomicie, Ben. Gdzie s te papiery? - Wzi ł je od Bryana i wcisn ł

Warrenowi do zwiotczałej dłoni. - Tego pan chciał.

- Tak - powiedział z gorycz Warren. - Tego chciałem.

background image

99

- Wi c dostał pan, co trzeba - powiedział z naciskiem Follet. -Prosz zrobi z

tego u ytek. Tylko niech pan nie udaje przede mn wi toszka, Warren. Nie jest

pan lepszy od innych.

Odwrócił si na pi cie i wyszedł z pokoju.

background image

100

Rozdział 6

Jechali znów po stromych i kr tych drogach przez brunatnoczerwone góry

Kurdystanu. Warren dzi kował Bogu, e s na przedzie. Tozier i Follet byli

gdzie za nimi w drugim land-roverze, niewidoczni w tumanie kurzu. Wcale im

nie zazdro cił. Bryan prowadzi! wóz, a Warren go pilotował, próbuj c znale

drog do miejsca zaznaczonego na mapie. Okazało si to trudniejsze ni

pocz tkowo s dzili. Warren czuł si chwilami, jakby był z Alicj po drugiej

stronie lustra, gdy nie pozaznaczane na mapie drogi wiły si i zakr cały

gwałtownie i cz sto wygl dało na to, e najlepszym sposobem dotarcia do

jakiego miejsca jest jazda w przeciwnym kierunku.

Poza tym samo uznanie tych górskich traktów za drogi wymagało sporego

wysiłku wyobra ni. Były to pełne wybojów, kamieniste, wypłukane przez wod i

biegn ce cz sto po litej skale szlaki, wydeptywane od setek, a mo e i tysi cy lat

przez niezliczone pokolenia wielbł dów. Przemierzał te góry Aleksander

Macedo ski, prowadz c swe heterie na podbój Persji oraz Indii. Warren

przypuszczał, e od tamtego czasu nikt tych dróg nie naprawiał.

Kilkakrotnie mijali grupy koczowniczych Kurdów, którzy szukali

prawdopodobnie bardziej zielonych pastwisk, chocia Warren nie miał poj cia,

gdzie mogliby je znale . Wokół rozci gała si kamienna pustynia, a z jałowej

ziemi wyrastały jedynie nieliczne, najbardziej odporne ro liny. Pojawiały si z

rzadka w szczelinach skalistych zboczy, wiotkie, ale nad podziw ywotne. Cała

ro linno była brunatna i wyschni ta. Nie widziało si ani ladu zieleni.

Spojrzał ponownie na map , a potem podniósł j , odsłaniaj c trzy kartki

papieru, które Javid Raqi z tak wielkim po wi ceniem wydostał z biura. Zdobyte

informacje dawały Warrenowi od samego pocz tku powód do zmartwienia.

Spodziewał si znale zamówienia na jakie rozs dne ilo ci odczynników -

wystarczaj ce do uzyskania z surowego opium najwy ej stu funtów morfiny. To,

co zobaczył, było zupełnie bez sensu.

Chodziło o nieprawdopodobnie du e partie towaru. Zamawianego

chlorometanu, benzenu, alkoholu amylowego, kwasu chlorowodorowego i

farmaceutycznego wapnia wystarczyłoby do uzyskania co najmniej dwóch ton

morfiny. Dwie tony! Na sam my l przechodziły go ciarki. Taka ilo heroiny

nasyciłaby na ponad rok czarny rynek w Stanach Zjednoczonych. Gdyby trafiła

do sprzeda y, handlarze mieliby pełne r ce roboty i pojawiłoby si mnóstwo

nowych narkomanów.

- Sprawdziłem jeszcze raz te liczby, Ben - powiedział - i wydaj mi si

pozbawione sensu.

Bryan zwolnił, zbli aj c si do niebezpiecznego zakr tu.

- S zaskakuj ce. - przyznał.

- Zaskakuj ce? - powtórzył jak echo Warren. - S cholernie mało

prawdopodobne. Posłuchaj, Ben. To by oznaczało dwadzie cia ton czystego

opium. Na miło bosk , dwadzie cia ton! Taka ilo opium kosztowałaby na

czarnym rynku prawie milion funtów. My lisz, e Delorme dysponuje a tak

du ym kapitałem?

Bryan za miał si .

background image

101

- Gdybym miał tyle forsy, przestałbym pracowa . - Skr cił kierownic . -

Wła nie przyszło mi do głowy, e Raqi mógł z wra enia co pokr ci . Pami taj, e

przekładał orientalne pismo na zapis łaci ski. Mo e popełniał konsekwentnie

jaki bł d, zwi kszaj c liczby o stały współczynnik.

Warren przygryzł warg .

- Ale jaki to był współczynnik? Powiedzmy, e pomylił si o dziesi .

Dawałoby to około czterystu funtów morfiny. Te cholernie du o, ale brzmi ju o

wiele rozs dniej.

- Ile miałaby z tego Delorme? - spytał Bryan.

- Jakie dwadzie cia milionów dolarów, ulokowanych w Stanach.

- Tak - powiedział powa nie Bryan. - To chyba rozs dna suma. -Zredukował

bieg, gdy zacz li zje d a w dół. -Jak daleko jeszcze do tego... jak on si nazywa?

- Szejk Fahrwaz. - Warren rzucił okiem na map . - Je li wszystko dobrze

pójdzie - to znaczy lepiej ni dotychczas - za godzin powinni my tam dotrze .

Land-rover z rykiem silnika pi ł si na szczyt górskiej przeł czy. Kiedy tam

dotarli, Bryan zwolnił. Warren spogl daj c przez zakurzon przedni szyb ,

nagle znieruchomiał.

- Zawracaj, Ben - powiedział zdecydowanie. - Schowaj si za wzgórze, szybko.

Bryan, któremu udzieliło si podniecenie Warrena, wrzucił gwałtownie

wsteczny bieg. Land-rover kilka razy podskoczył i zatrzymał si .

- Biegnij z powrotem drog - rozkazał Warren. - Le najdalej, jak si da i

zatrzymaj Andy'ego. Niech tu do mnie podejdzie. I nie trzaskaj drzwiami, kiedy

b dziesz wysiada .

Otworzył drzwiczki i zeskoczył na ziemi . Biegn c na szczyt przeł czy,

zboczył w stron grupy skał, za którymi mógł si ukry . Dotarł na gór zdyszany,

bardziej jednak z przej cia ni z wysiłku. Przykucn ł za skałami, a potem

ostro nie podniósł głow , eby przyjrze si le cej poni ej dolinie.

Po jej drugiej stronie, na tle typowej scenerii spalonych sło cem wzgórz,

rozci gały si połacie zielonej uprawnej ziemi, poci tej szachownicami pól, a na

rodku znajdował si kompleks niskich budynków o płaskich dachach - niewielka

osada albo spora farma. W tym miejscu zamieszkiwał szejk Fahrwaz - człowiek,

który zamówił ogromne ilo ci nie stosowanych w rolnictwie substancji chemi-

cznych i tam wła nie Warren miał nadziej znale Speeringa.

Usłyszał za plecami odgłos kroków na kamieniach i odwróciwszy głow

zobaczył zbli aj cego si Toziera, a tu za nim Folleta. Dał im r k znak, eby si

pochylili. Podeszli bli ej, zachowuj c wi ksz ostro no i zacz li razem z nim

przygl da si dolinie.

- Wi c to tutaj - odezwał si po chwili Tozier. - I co teraz?

- Ci ludzie mieli du e kłopoty - stwierdził nagle Follet.

- Sk d ci to przyszło do głowy? - zapytał Warren, spogl daj c w dół.

- Nie widzi pan? - odpowiedział pytaniem Follet. - Prosz spojrze na te leje

po bombach. Przecinaj cał dolin . Jedna bomba o mało nie trafiła w ten du y

budynek. Kto atakował naszych chłopców z powietrza.

Wygl dało na to, e Follet ma racj . Leje ci gn ły si szeregiem wzdłu

doliny, od miejsca, w którym stali a do zabudowa i jeszcze dalej. Tozier si gn ł

po lornetk .

background image

102

- Kto chciałby ich bombardowa ? Chyba, e było to ira skie lotnictwo. -

Nastawił ostro . - Nie bardzo im si zreszt udało. Ten budynek pozostał nie

tkni ty. Na cianie obok leja nie wida adnych ladów reperacji.

- Jeste pewien, e to leje po bombach? - zapytał Warren. M czyły go jakie

niejasne skojarzenia.

- Widziałem ich sporo w Korei - odparł Follet.

- Tak, to na pewno leje - potwierdził Tozier. - Po niezbyt du ych bombach.

Stanowiło to nowy element sytuacji, a dla Warrena kolejny powód do

zmartwienia. Pozostawiaj c ten problem na pó niej, zapytał:

- Wi c co robimy? Doł czył do nich Bryan.

- Pojed my tam - powiedział wskazuj c głow na stoj ce z tyłu pojazdy. -

Mamy wystarczaj co dobry kamufla i powinno nam si uda . Nawet ci ludzie

musieli słysze o przemy le filmowym.

Tozier skin ł głow :

- Pojedzie tylko połowa grupy - oznajmił, koryguj c Bryana. - Jeden

samochód. Drugi wóz zostanie tu w ukryciu, na nasłuchu radiowym.

- Co robimy? - zapytał Warren. Nie miał złudze co do swoich mo liwo ci i

wiedział, e Tozier, jako zawodowiec, zna si lepiej od niego na tego rodzaju

akcjach. Był gotów słucha jego rozkazów.

Tozier spojrzał w dolin .

- Kiedy przetrz sałem wiele spokojnych z pozoru wiosek, głównie w

poszukiwaniu ukrytej broni. Ale szli my tam wtedy uzbrojeni po z by, jako

patrol wojskowy. Tutaj nie mo emy tego zrobi . Je eli ci ludzie maj czyste

sumienia, potraktuj nas jak przyjaciół. Je eli s winni, b d udawali go cinno .

Musimy zajrze do ka dego budynku, a gdyby co przed nami ukrywali,

wystawi sobie złe wiadectwo. Potem zobaczymy, co da si zrobi . Jedziemy.

- Tylko my dwaj - oznajmił Warren. - Ben i Johnny zostaj tutaj.

Kr t drog jechało si do yznej oazy w dolinie, gdzie zielona ro linno

wygl dała niewiarygodnie wie o. Cz ziemi le ała odłogiem, zaorana płytko

prymitywnymi pługami, ale na wi kszo ci pól wida było uprawy. Tozier zapytał

zza kierownicy:

- Rozpoznałby ten mak, z którego wytwarza si opium? Mo e tu rosn .

- Na razie nic takiego nie widz - odparł Warren. - Czekaj. Mo esz pojecha

t dy? - powiedział wskazuj c kierunek r k .

- Czemu nie - Tozier skr cił kierownic . Land-rover zjechał z trasy i pomkn ł

przez szczere pole. Nie odczuli szczególnej ró nicy: trz sło nimi i telepało

dokładnie tak samo. Poj cie drogi było czysto umowne. - Dok d jedziemy?

- Chc popatrze na te leje - powiedział Warren. - Przypuszczenie, e kto

zrzucał tu bomby, nie daje mi spokoju - to zupełnie bez sensu.

Tozier podjechał do najbli szego lej , pozostawiaj c wł czony silnik. Wysiedli

z wozu i popatrzyli na le c w dolinie osad . Leje usytuowane w równych

odst pach co pi dziesi t jardów, ci gn ły si szeregiem w kierunku zabudowa .

Tozier spojrzał na najbli szy z nich i stwierdził:

- Je eli to nie jest lej po bombie, to ja jestem baletnic . Zobacz t wyrzucon

na zewn trz ziemi .

background image

103

- Przypatrzmy si dokładniej - powiedział Warren i ruszył naprzód. Wspi ł

si po mi kkiej kraw dzi leja, zajrzał do rodka i zacz ł si mia . - A wi c jeste

baletnic , Andy. Spójrz.

- Niech mnie diabli! - powiedział Tozier. - To tylko wykop. -Wszedł do rodka,

chwycił kamie i wrzucił go w otwór. Po dłu szej chwili rozległ si cichy plusk.

Wyprostował si i ze zdumieniem popatrzył na szereg lejów, a raczej wykopów.

- To jeszcze bardziej idiotyczne. Po jak choler kto miałby kopa co

pi dziesi t jardów a tyle gł bokich studni, i w dodatku w idealnym szeregu?

Warren strzelił palcami.

- Ju wiem! O mało nie domy liłem si ju wtedy, gdy Follet nam je pokazał,

ale nie mogłem si jako skupi . To qanat.

- Co takiego?

- Qanat. Podziemny kanał. - Odwrócił si , spogl daj c na wzgórza. - Zbiera

wod z tamtych zboczy i sprowadza j do wioski. Zanim tu przyjechali my

interesowałem si troch Iranem i czytałem o tych kanałach. Przecinaj wzdłu i

wszerz cały kraj. Maj w sumie prawie dwie cie tysi cy mil długo ci.

Tozier podrapał si w głow .

- Dlaczego nie buduj kanałów na powierzchni, tak jak wszyscy?

- Chodzi o zaopatrzenie w wod - wyja nił Warren. - Dzi ki podziemnym

kanałom traci si jej mniej wskutek parowania. To bardzo stary system. Persowie

stosuj go od trzech tysi cy lat. -U miechn ł si z ulg . - To nie leje po bombach,

tylko szyby wentylacyjne. S niezb dne, eby robotnicy, którzy dokonuj

napraw, nie udusili si .

- Wi c ten problem mamy z głowy - stwierdził Tozier. - Jedziemy.

Ruszyli znowu, najpierw z powrotem na drog , a potem w kierunku

zabudowa . Były one typowe, podobne do tych, jakie widywali ju w innych

miejscach. Miały ciany z utwardzonej ziemi i płaskie dachy. Były to wył cznie

parterowe budynki, co mogło ułatwi im poszukiwania. Podjechawszy bli ej

zobaczyli kozy, pas ce si pod czujnym okiem małego chłopca. Pomachał do nich

r k , gdy go mijali. Wje d aj c na dziedziniec przed najwi kszym z budynków

spłoszyli stado wychudzonych kurcz t.

Tozier zatrzymał wóz.

- Gdyby chciał mi co powiedzie , zaczekaj, a b dziemy sami. Ci ludzie

mog zna angielski lepiej ni nam si wydaje. Na razie musz przyzna , e jest tu

całkiem spokojnie.

Warren nie podzielał jednak jego zdania, gdy nieoczekiwanych go ci

otoczyła nagle chmara małych chłopców, którzy pl sali w tumanach kurzu i

robili przera liwy hałas. Znajduj ce si w pobli u kobiety znikały gdzie jak

duchy, zakrywaj c chustami twarze i chowaj c si po piesznie za drzwiami w

którym z kilkunastu pomieszcze .

- Cholernie tu du o tych pokoi do sprawdzenia - zauwa ył War-ren. - A je eli

Fahrwaz ma harem, b d problemy. Wyszli z wozu, otoczeni przez grup

chłopców.

- Zamknij lepiej wszystko, bo ub dzie nam sprz tu - powiedział gło no Tozier.

W tym momencie czyj równie dono ny glos wydał stanowcz komend i

chłopcy rozbiegli si , p dz c przez podwórze, jakby gonił ich diabeł. Na

background image

104

dziedzi cu pojawił si wysoki m czyzna, bogato ubrany i postawny, cho w sile

wieku. R koje tkwi cego za szarf zakrzywionego no a l niła klejnotami,

pojedynczy kamie przypi ty do turbana skrzył si , a pier cienie na palcach

równie l niły. M czyzna miał szczupł , surow twarz i siw brod .

Odwrócił si i powiedział co cicho do swego towarzysza, który odezwał si - o

dziwo - po angielsku:

- Szejk Fahrwaz wita panów. Jego dom jest waszym domem. - Zamilkł na

chwil , po czym dodał drwi co: - Nie brałbym tego zbyt dosłownie - to tylko

metafora.

Warren okazał si na tyle przytomny, by odpowiedzie :

- Dzi kujemy. Nazywam si Nicholas Warren, a to jest Andrew Tozier.

Poszukujemy planów zdj ciowych do filmu. - Wskazał napis na boku land-

rovera. - Pracujemy dla wytwórni Regent Films z Londynu.

- Znale li si , panowie, z dala od ucz szczanych szlaków. Nazywam si

Ahmed, a to mój ojciec. - Odezwał si do starca. Szejk pokiwał powa nie głow ,

mrucz c co w odpowiedzi. - Jeste cie tu mile widzianymi go mi - kontynuował

Ahmed - chocia ojciec nie pochwala tego, co robicie. To prawdziwy muzułmanin,

a nasze prawo nie pozwala nikogo portretowa . - U miechn ł si . - Mnie tam

wszystko jedno. Nie musz panowie zamyka samochodu. Nic panom nie zginie.

Warren u miechn ł si .

- To do ... hm... zaskakuj ce, eby spotka na tym odludziu kogo , kto mówi

po angielsku.

Ahmed u miechn ł si troch drwi co.

- Uwa a pan, e na D ebel Ramadi powinno si umie ci du y napis:

MÓWIMY PO ANGIELSKU? -Uczynił zapraszaj cy gest: - Mój ojciec pragnie,

by panowie weszli do jego domu.

- Dzi kujemy - powiedział Warren. - Bardzo dzi kujemy. - Spojrzał na

Toziera. - Chod , Andy.

Wprowadzono ich do du ego pomieszczenia. Na podłodze le ały rozpostarte

owcze skóry, a ciany obwieszone były gobelinami. Otwart przestrze na rodku

pokoju zdobił pi kny perski dywan, a wokół niego stało kilka niskich sof.

Wnoszono wła nie kaw na mosi nych tacach.

- Prosz siada - powiedział Ahmed, sadowi c si dystyngowanie na jednej z

sof. Warren taktownie zaczekał, a szejk Fahrwaz zajmie swoje miejsce, a potem

usiadł, staraj c si na ladowa dziwn nieco pozycj Ahmeda, w której tamtemu

było najwyra niej całkiem wygodnie. Tozier zrobił to samo i Warren usłyszał, jak

trzeszcz mu stawy.

- Miewali my ju go ci z Europy - stwierdził Ahmed. - Mój ojciec jest

tradycjonalist , zwykle wi c informuj przyjezdnych o naszych zwyczajach.

Ojciec cieszy si , gdy post puj tak, jak uwa a za stosowne, a nikomu przecie

nie przynosi to szkody. - U miechn ł si ujmuj co. -Pó niej pójdziemy do mnie i

wypijemy du o whisky.

- Bardzo pan uprzejmy - stwierdził Warren. - Prawda, Andy?

- Nie odmówiłbym jakiego trunku - przyznał Tozier. Ahmed powiedział co

do ojca, a potem wyja nił:

background image

105

- Napijemy si teraz kawy. To cała ceremonia, ale nie potrwa długo. Mój

ojciec pragnie wiedzie , od kiedy, przebywaj panowie w Kurdystanie.

- Od niedawna - odparł Warren. - Przyjechali my z Gilan dwa dni temu.

Ahmed przetłumaczył to ojcu, a nast pnie powiedział:

- Mosi n fili ank bierze si do prawej r ki. Kawa jest bardzo gor ca i

słodka - mo e zbyt słodka dla waszego podniebienia. Czy s panowie w

Kurdystanie po raz pierwszy?

Warren uwa ał, e lepiej mówi prawd . Niepotrzebne kłamstwa mogły

okaza si niebezpieczne. Uniósł fili ank i obj ł j dłoni .

- Byli my tu ju przed paroma tygodniami - przyznał. - Nie mieli my szcz cia

w poszukiwaniach, wrócili my wi c do Teheranu, eby troch odpocz .

- To prawda - stwierdził Ahmed. - Kurdystan nie jest spokojnym miejscem -

Zwracaj c si do szejka Fahrwaza wyrzucił z siebie potok słów, a potem rzekł: -

Prosz wypi od razu cał kaw i poło y na tacy odwrócon fili ank . Zrobi si

bryja, ale to bez znaczenia. Jaki film b dzie pan kr cił, panie Warren?

- Nie robi filmu - odparł Warren. - Wyszukuj tylko miejsca, jakich wymaga

scenariusz. - Wypił kaw . Była gor ca i obrzydliwie słodka, a połow obj to ci

zajmowały fusy, które odsuwał j zykiem. Odstawił fili ank i odwrócił j na tacy

do góry dnem. Stary szejk Fahrwaz u miechn ł si yczliwie.

- Rozumiem - powiedział Ahmed. - Jeszcze tylko dwie fili anki i b dziemy

ko czy . Sprawiaj panowie wielk rado mojemu ojcu, wykazuj c zrozumienie

dla naszej kurdyjskiej go cinno ci. - Wypił kaw , jakby znajdował w tym

przyjemno . - Czy pan jest ... hm... szefem, panie Warren?

- Tak. - Warren poszedł za przykładem Ahmeda i wzi ł do r ki drug

fili ank . - Andy - to znaczy pan Tozier - jest od spraw technicznych. Zajmuje si

ustawianiem kamer i tak dalej. - Warren nie wiedział, co wła ciwie robi ekipa

rozpoznawcza i miał jedynie nadziej , e nie za bardzo si sypie.

- I s panowie tylko we dwójk ?

- Och, nie - odparł uprzejmie Warren. - Jest nas czterech, w dwóch

samochodach. Tamci dwaj złapali gum i zatrzymali si , eby zmieni koło.

- Ach, wi c musimy zaprosi tak e pa skich przyjaciół. Zbli a si noc.

Warren pokr cił głow .

- To zbyteczne. Maj wszystko, czego potrzeba do rozbicia obozu.

- Jak pan uwa a - odparł Ahmed, po czym odwrócił si do ojca.

Kiedy po trzeciej i ostatniej fili ance ceremoniał picia kawy dobiegł ko ca,

szejk Fahrwaz wstał i wygłosił uroczyst , przydług mow . Ahmed stre cił j

krótko:

- Mój ojciec upowa nia panów do korzystania tej nocy z jego domu.

Warren spojrzał k tem oka na Toziera, a ten prawie niezauwa alnie skin ł

głow .

- B dziemy zachwyceni. Chciałbym tylko zabra par rzeczy z land-rovera -

przybory do golenia i tak dalej.

- Przynios je - zaofiarował si Tozier.

- No, panie Tozier - odezwał si Ahmed tonem wymówki - zaczynałem ju

s dzi , e odj ło panu mow - stwierdził, popisuj c si znajomo ci potocznej

angielszczyzny.

background image

106

- Od mówienia jest szef - odparł z u miechem Tozier.

- Mog panowie, oczywi cie, wyj - powiedział Ahmed - ale dopiero po moim

ojcu. Taki jest zwyczaj.

Szejk Fahrwaz ukłonił si i znikn ł w.drzwiach w gł bi pokoju. Tozier

wyszedł na dziedziniec. Si gn ł do kabiny wozu, zdj ł z zaczepu mikrofon i rzucił

go niedbale na tył pojazdu. Na szcz cie przewód był wystarczaj co długi. Wspi ł

si na tył land-rovera. Rozpinaj c walizk , nacisn ł równocze nie przeł cznik i

powiedział cicho:

- Regent Dwa, zgło si . Regent Dwa, zgło si . Odbiór. Głos Folleta, który

popłyn ł z konsoli na przedzie, słycha było niepokoj co dobrze.

- Tu Johnny. Wszystko w porz dku? Odbiór.

- Mów ciszej to wszystko b dzie dobrze. Zostajemy tu na noc. B d cie na

nasłuchu na wypadek, gdyby co si działo. Odbiór.

- Nie mog wł czy radia na cała noc - powiedział ju ciszej Follet. -

Wyczerpi si baterie. Odbiór.

- Wi c b d cie na nasłuchu przez dziesi minut o ka dej pełnej godzinie.

Zrozumiałe ? Odbiór.

- Zrozumiałem. Powodzenia. Wył czam si .

Tozier wypakował wszystko, czego mogli z Warrenem potrzebowa i ukrył

mikrofon. Kiedy wszedł z powrotem do budynku, zastał Warrena i Ahmeda na

pogaw dce.

- Pan Ahmed opowiadał mi wła nie, jak nauczył si angielskiego

- wyja nił Warren. - Przez siedemna cie lat mieszkał w Anglii.

- O, to ciekawe - zainteresował si Tozier. - Jak to si stało? Ahmed uczynił

uprzejmy gest.

- Porozmawiamy o tym przy szklaneczce. Chod cie, przyjaciele. -Poprowadził

ich przez dziedziniec do pomieszcze , w których niew tpliwie zamieszkiwał,

umeblowanych w cało ci po europejsku. Otworzył szafk i zapytał: - Whisky?

- Ch tnie - odparł grzecznie Warren. - Bardzo to ładnie z pana strony.

Kiedy Ahmed nalewał do szklanek, Warren zauwa ył, e pij chivas regal.

- Ojciec tego nie pochwala, ale kiedy jestem u siebie, robi to, na co mam

ochot . -Podał Warrenowi szklank . - Prorokzabrania picia alkoholu, ale czy Bóg

pozwoliłby nam go produkowa , gdyby był zakazany? -Podniósł butelk i

powiedział artem: - A je eli grzesz , przynajmniej jest to grzech najwy szej

jako ci. Panie Tozier, pa ska szklanka.

- Dzi kuj .

Ahmed nalał sobie solidn porcj whisky.

- Poza tym samo słowo „alkohol" jest pochodzenia arabskiego. Musz

przyzna , e kiedy byłem w Anglii, zagustowałem w szkockiej whisky. Usi d cie,

panowie. My l , e b dzie wam tu wygodniej ni u mojego ojca.

- Jak znalazł si pa w Anglii? - zapytał z zainteresowaniem Warren.

- O, to długa historia - odrzekł Ahmed. - Czy du o pan wie o polityce

Kurdystanu?

- Zupełnie nic. A ty, Andy?

- Słyszałem o problemie Kurdów, ale nigdy nie miałem poj cia, o co tam

chodzi - przyznał Tozier. Ahmed za miał si .

background image

107

- My, Kurdowie, wolimy nazywa go problemem ira skim, irackim albo

tureckim. Nie postrzegamy siebie jako problemu, ale to zupełnie naturalne. -

Poci gn ł łyk ze szklanki. - Jak panowie wiedz , w czasie wojny południe Iranu

było okupowane przez was, Brytyjczyków, a północ przez Rosjan. Kiedy

okupacja si sko czyła, Rosjanie rozegrali spraw po swojemu i pozostawili za

sob „pi t kolumn ". Próbowali wykorzysta do tego Kurdów. Proklamowano

w Mahabadzie popieran przez Rosjan Republik Kurdyjsk , nie przetrwała

jednak długo i upadła, gdy tylko nowy rz d Iranu wysłał armi na północ. -

Podniósł szklank . - Działo si to w roku 1946, kiedy miałem pi lat. Mój ojciec

był zaanga owany w spraw i podobnie jak mullah Mustafa Barzani schronił si

w Rosji. - Ahmed uderzył si w pier . - Ale mnie wysłał do Anglii i mieszkałem

tam do 1963 roku. Mój ojciec jest m drym człowiekiem. Nie chciał, eby cała

rodzina była w Rosji. Wy, Anglicy, mówicie, e nie nale y wkłada wszystkich

jajek do jednego koszyka. Mnie wysłano do Anglii, a mojego starszego brata do

Francji. To wszystko wyja nia, prawda?

- Ten mullah czy jak mu tam - kto to taki? - zapytał Tozier.

- Mullah Mustafa Barzani? To jeden z naszych kurdyjskich przy wódców.

Nadal yje. - Ahmed za miał si cicho. - Jest w Iraku z armi dwudziestu tysi cy

ludzi. Sprawia Irakijczykom sporo kłopotów. Ja te nale do Barzaniego, to

znaczy jestem członkiem szcze pu, któremu przewodzi mullah. Podobnie, rzecz

jasna, jak mój ojciec.

- Jak pana ojciec wrócił do Iranu? - zapytał Warren.

- Ogłoszono co w rodzaju amnestii - odparł Ahmed - i pozwolono mu wróci .

Oczywi cie jest ledzony. Ale dotyczy to w zasadzie wszystkich Kurdów. Ojciec

jest ju stary i nie zajmuje si polityk . A mnie nigdy ona nie interesowała. ycie

w Anglii uczy człowieka... łagodno ci.

Warren spojrzał na nó , który Ahmed miał zatkni ty za szarf . Ciekaw był,

czy nosi go jedynie dla ozdoby.

- Co maj z tym wspólnego Irakijczycy i Turcy? - zapytał Tozier.

- Z problemem Kurdów? Najlepiej wyja ni to na mapie. Chyba mam tu

jaka . - Ahmed podszedł do biblioteczki i wyj ł co , co wygl dało na stary szkolny

atlas. Przerzucił kartki i powiedział: -Prosz , tutaj jest Bliski Wschód. Na

północy Turcja, na wschodzie Iran, a na zachodzie Irak. - Wykre lił palcem lini

na południe od gór we wschodniej Turcji, wzdłu granicy iracko - ira skiej.

- Oto ojczyzna Kurdów. Jeste my podzielonym narodem, zamieszkuj cym

trzy ró ne kraje i w ka dym z nich stanowimy mniejszo - uciskan mniejszo ,

je li pan woli. Jeste my podzieleni pod rz dami Persów, Irakijczyków i Turków.

Przyzna pan, e to mo e prowadzi do konfliktu.

- Tak, to zrozumiałe -powiedział Warren. - I mówi pan, e doszło do tego w

Iraku?

- Barzani walczy tam o autonomi dla Kurdów - wyja nił Ahmed.

- To m dry człowiek i dobry ołnierz. Irakijczycy znale li si w sytuacji bez

wyj cia. Nie byli w stanie go pokona , cho dysponuj samolotami, czołgami i

ci k artyleri , wi c teraz prezydent Bakr został zmuszony do negocjacji. -

U miechn ł si . - Barzani triumfuje. - Zamkn ł atlas. -Ale dosy ju tej polityki.

Nalej panom jeszcze whisky i porozmawiamy o Anglii.

background image

108

Nast pnego ranka Warren i Tozier wstali do pó no. Ahmed był ujmuj co

go cinny, natomiast szejk Fahrwaz ju si nie pokazał. Ahmed opowiadał im do

pó nej nocy o swoim yciu w Anglii i zasypywał pytaniami na temat tego, co si

tam aktualnie dzieje. Rano, po niadaniu zapytał:

- Chcieliby panowie zobaczy farm ? To typowe kurdyjskie gospodarstwo. -

U miechn ł si czaruj co. - Mo e jeszcze kiedy zobacz farm ojca na ekranie.

Ahmed zaprowadził ich w ka dy zak tek - i był wyj tkowo m cz cy.

Pokazywał im wszystko, a towarzyszył temu nieprzerwany komentarz. Dopiero

po jedenastej byli gotowi do drogi.

- Dok d panowie teraz jad ? - zapytał. Tozier zerkn ł na zegarek.

- Johnny jeszcze si nie pokazał. Mo e ma jakie kłopoty. Powinni my chyba

wróci i odszuka go. Nie uwa asz, Nick?

- Mo e masz racj - odparł Warren. - Ale zało yłbym si , e pojechał z

powrotem jeszcze raz rzuci okiem na to obozowisko,

którym si tak zachwycał. Lepiej ruszajmy w pogo . - U miechn ł si do

Ahmeda. - Dzi kujemy za go cin . Był pan bardzo miły.

- Typowo po kurdyjsku - odparł pogodnie Ahmed.

Wymienili jeszcze kilka grzeczno ciowych formułek, a potem odjechali.

Ahmed po egnał ich słowami „Niech was Bóg prowadzi" i pomachał im r k .

Kiedy jechali wyboist drog z powrotem w kierunku przeł czy, Warren zapytał:

- No i co o tym my lisz? Tozier fukn ł z pogard :

- Na mój gust to wszystko jest zbyt pi kne, eby było prawdziwe. Facet za

bardzo nam nadskakiwał.

- Fakt, e zaj ł si nami bardzo troskliwie - stwierdził Warren. -„Typowa

kurdyjska go cinno " - powtórzył słowa Ahmeda.

- W dupie mam tak go cinno - powiedział wulgarnie Tozier. -Zauwa yłe ,

e wprowadził nas do ka dego budynku i do wszystkich pokoi? Jak by chciał

udowodni , e nie ma nic do ukrycia. Dobrze spałe ?

- Jak zabity - odparł Warren. - Nie ałował tego swojego chivas regal.

Wróciłem do pokoju na mi kkich nogach.

- Ja te - przyznał Tozier. - Zwykle szkocka tak na mnie nie działa. - Zamilkł

na chwil . - Czy by odurzyli nas t morfin , której szukamy? Czy to mo liwe?

- Owszem - powiedział Warren. - Musz przyzna , e dzi rano czułem si

troch niewyra nie.

- A ja mam niejasne wra enie, e w nocy był tu spory ruch -stwierdził Tozier.

-Pami tam jakie wchodz ce i wychodz ce wielbł dy. Kłopot w tym, e nie wiem,

czy działo si to naprawd , czy tylko mi si niło.

Wjechali na szczyt przeł czy i Warren obejrzał si . Osada wygl dała

spokojnie i niewinnie - urocza sielankowa sceneria. „Typowo kurdyjska",

pomy lał z ironi . A jednak szejk Fahrwaz był odbiorc tych cholernych

odczynników.

- Zobaczyli my tam wszystko, co chcieli my, a wi c nie maj nic do ukrycia -

stwierdził Warren. - Chyba e...

- Chyba e co?

background image

109

- Chyba e wszystko jest doskonale zamaskowane i Ahmed był pewien, e

niczego nie zauwa ymy.

- Ile miejsca zajmowałoby to laboratorium Speeringa? Warren przypomniał

sobie absurdalne ilo ci odczynników, o których informował ich Javid Raqi.

- Od dwudziestu do dwustu metrów kwadratowych.

- No to tam go nie ma - stwierdził stanowczo Tozier. - Musieliby my je

zauwa y .

- Jeste pewien? - zastanawiał si Warren. - Wspominałe o poszukiwaniu w

wioskach ukrytej broni. Gdzie j zwykle znajdowali cie?

- Och, na lito bosk , oczywi cie, e pod ziemi ! - odparł Tozier, uderzaj c ze

zło ci w kierownic . - Ale tamta bro była rozło ona na cz ci, które le ały

oddzielnie. Nie chodziło nigdy o adne du e pomieszczenie, jak w tym przypadku.

- Nie byłoby to takie trudne. Dno doliny nie ma skalistego podło a. Warstwa

gleby le y na czerwonej glinie, która jest zupełnie mi kka.

- Wi c uwa asz, e powinni my tam wróci i rozejrze si ? To b dzie trudne i

ryzykowne.

- Przedyskutujemy spraw we czterech. Jest Ben.

Bryan dał im znak r k , eby zjechali z drogi w niewielk dolin , która była

wła ciwie w wozem. Kiedy przeje d ali obok, wskoczył na stopie samochodu.

Dwie cie jardów dalej w wóz zakr cał pod k tem prostym. Zobaczyli stoj cy tam

drugi wóz, przed którym siedział na ziemi Follet. Gdy si zatrzymali, spojrzał na

nich i zapytał:

- Jakie kłopoty?

- Na razie nie - odparł lakonicznie Tozier. Podszedł do Folleta. -Co tam masz?

- Zdj cia doliny. Zrobiłem kilkana cie uj swoim polaroidem.

- Mog si przyda . Musimy tam wróci - zachowuj c dyskrecj . Poka je,

Johnny. Wszystkie.

Follet rozło ył fotografie na masce land-rovera. Po chwili Tozier oznajmił:

- Nie ma si z czego cieszy . Zauwa ka dego, kto w ci gu dnia b dzie

schodził w dolin , a zało si , e j obserwuj . Od podnó a przeł czy do osady s

cztery mile - osiem w obie strony. Daleko jak na nocn przechadzk . A kiedy

dotrzemy na miejsce, b dziemy musieli szuka po omacku czego , co wcale nie

musi si tam znajdowa . Nie bardzo to sobie wyobra am.

- Czego pan szuka? - zapytał Follet.

- Ukrytego pod ziemi pomieszczenia - odparł Warren. Follet skrzywił si .

- Jak pan je chce znale , do cholery?

- Nie wiem, jak je znajdziemy - odrzekł Warren nieco znu onym głosem.

Bryan pochylił si i wzi ł do r ki jedno ze zdj .

- Andy bardziej martwi si tym, jak dotrze potajemnie do osady - powiedział.

- Musi by jaki sposób. - Pokazał palcem szereg „lejów". - Powiedz mi co wi cej

na temat tego podziemnego kanału.

- Po prostu ci ga wod z gór i doprowadza j w dolin .

- Jakiej jest wielko ci? Czy człowiek mo e si w nim porusza ? Warren skin ł

głow .

- Na pewno. - Próbował sobie przypomnie , co czytał na temat owych

kanałów. - Posyłaj tam ludzi, którzy je konserwuj ,

background image

110

- No wła nie - stwierdził Bryan. - Nie trzeba bł dzi po omacku. To jak

autostrada, która prowadzi wprost do osady. Mo na wej do dziury w jednym

miejscu i wyj w innym, jak królik.

Tozier przygl dał mu si przez chwil .

- To takie proste - powiedział z wyra n ironi . - Jaki tam jest k t nachylenia,

Nick?

- Niewielki. Wystarczaj cy, by zapewni przepływ wody.

- A gł boko ?

- Te chyba niedu a. Mo e trzydzie ci centymetrów. - Warrena ogarn ła

rozpacz. - Słuchaj, Andy. Niewiele wiem na ten temat. Tylko tyle, co

przeczytałem.

Tozier nie zwrócił uwagi na jego słowa.

- Jakie tam jest podło e? Płaskie?

Warren przymkn ł oczy, próbuj c przypomnie sobie ogl dane ilustracje.

- Chyba tak - powiedział w ko cu. Tozier spojrzał na fotografie.

- O zmroku zejdziemy w dolin . Dostaniemy si szybem do kanału. Je eli da

si nim i , powinni my robi dwie mile na godzin . W dwie godziny

dotarliby my do osady. Podchodzimy mo liwie najbli ej i prawie do witu mamy

czas na poszukiwania. Pó niej wskakujemy z powrotem do naszej dziury i

wracamy pod ziemi , nie zauwa eni przez nikogo. Zaryzykujemy wej cie na

przeł cz przy dziennym wietle. Mamy tam wystarczaj c osłon . To wszystko

zaczyna wygl da realnie.

- Realnie? - achn ł si Follet. - Moim zdaniem to szale stwo. Na miło

bosk , mamy zapuszcza si pod ziemi ?

- Powiedzmy, e da si skorzysta z kanału - stwierdził Warren. -W tpi w to,

ale gdyby zało y tak mo liwo , w jaki sposób przeszukamy osad , eby nikt

nas nie nakrył?

- Zawsze trzeba próbowa szcz cia - stwierdził Tozier. - A zreszt , mo esz

zaproponowa inne rozwi zanie?

- Nie, do cholery - odparł Warren. - Nie mog .

Tozier nadzorował przygotowania. Wyci gn ł z land-roverów takie ilo ci lin,

e Warren nie podejrzewał nawet, i tyle ich wioz . Były to wła ciwie lekkie

nylonowe linki o du ej odporno ci na zerwanie. Ze skrzynki na narz dzia wyj ł

raki.

- Zej do szybu b dzie łatwo - powiedział. - Spu cimy si na linie. Z

wychodzeniem mo e by gorzej. Te raki b d nam potrzebne.

Wyci gn ł elektryczne latarki o du ej mocy i no e, które mieli wetkn sobie

za pas. Kiedy jednak zacz ł rozkłada jeden ze statywów do kamer, Warren

zapytał ze zdziwieniem:

- Co robisz?

Tozier przerwał na chwil .

- Załó my, e znajdziemy to laboratorium - co masz zamiar z nim zrobi ?

- Zniszczy je - odparł bez namysłu Warren.

- W jaki sposób?

- My lałem, eby je spali czy co w tym rodzaju.

background image

111

- Pod ziemi to mo e si nie uda - orzekł Tozier, zabieraj c si ponownie do

rozkładania statywu. Zdj ł okr głe aluminiowe nó ki i wytrz sn ł z nich kilka

br zowych lasek. - Ale to nam pomo e. Do zniszczenia stosunkowo niewielkiej

instalacji wystarczy mała ilo dynamitu.

Warren- otworzył usta ze zdumienia, patrz c jak Tozier układa laski

dynamitu w zgrabn wi zk i owija je ta m izolacyjn .

- Przecie kazałe mi si zaj przygotowaniami do walki, pami tasz? -

zapytał z u miechem Tozier.

- Pami tani - odparł Warren.

Potem Tozier zrobił co jeszcze bardziej zaskakuj cego. Wzi ł rubokr t i

wymontował z tablicy rozdzielczej zegar.

- Jest ju gotowy do akcji - powiedział. - Widzisz to ostrze z tyłu? To zapalnik.

Wystarczy wetkn go w jedn z tych lasek dynamitu i mo emy z

dwunastogodzinnym wyprzedzeniem nastawia czas eksplozji. - Roze miał si . -

Sztuka wojenna polega na tym, eby by na wszystko przygotowanym.

- Masz jeszcze jakie niespodzianki? - zapytał oschle Warren. Tozier przyjrzał

mu si z powag i wskazał kciukiem w kierunku osady.

- Ci faceci to gangsterzy i b d u ywa wła ciwej sobie broni - no y i

pistoletów. W tym kraju mo e równie strzelb. Ale ja jestem ołnierzem i lubi

ołnierski sprz t. - Poklepał bok land-rovera. - Te pojazdy ró ni si od modeli

fabrycznych. Firma Rover nie rozpoznałaby wielu cz ci, które w nich

zamontowałem. Celnicy, na szcz cie, tak e.

- I co z tego?

- Wiesz, jak wygl da karabin? Warren z konsternacj pokr cił głow .

- Ma luf , spust, kolb ...

- Wła nie - potwierdził Tozier. Podszedł do land-rovera od tyłu i zacz ł

demontowa jeden ze wsporników, podtrzymuj cych plandek . Kiedy go wyj ł,

plandeka opadła, ale tylko troch . - Oto i lufa -oznajmił wpychaj c j Warrenowi

w r ce. - Teraz potrzebny nam jest mechanizm zamka.

Zacz ł wymontowywa z pojazdu ró ne dziwne kawałki metalu. Zapalniczka

z tablicy rozdzielczej została rozebrana na cz ci składowe, wytłoczona z metalu

popielniczka okazała si wykonanym precyzyjnie suwadłem, w skrzynce z

narz dziami znalazły si spr yny i w ci gu dziesi ciu minut Tozier miał zło ony

karabin.

- A teraz kolba - powiedział, ci gaj c przymocowan do boku land-rovera

łopat . Jednym ruchem dłoni rozkr cił j na dwie cz ci. R koje łopaty została

wmontowana w karabin, umo liwiaj c oparcie go o rami . - No i gotowe -

oznajmił Tozier. - Automatyczna bro maszynowa. W samochodzie jest tyle

metalowych cz ci, e drobnych elementów nikt nie rozró nia, a du e trzeba

zamaskowa . - Pokazał trzyman w r ce bro . - Z czym takim nie przeszliby my

zwyczajnie przez granic , prawda?

- Nie - odparł Warren, wyra nie zafascynowany. - Ile tego masz?

- Dwie takie zabawki i do porz dny, chłodzony powietrzem kaem, który

mocuje si na jednym z trójnogów. Problem tylko z amunicj - nie daje si

zamaskowa jako co innego, wi c nie mamy jej za wiele. - Znacz co wskazał

background image

112

kciukiem za siebie. - Ka da z tych zapiecz towanych puszek z nie na wietlon

klisz mie ci stosowny ładunek.

- Bardzo pomysłowe.

- Poza tym jest mo dzierz - dodał od niechcenia Tozier. - Nigdy nie wiadomo,

kiedy mo e si przyda troch lekkiej artylerii.

- Nie! - rzekł z nagłym niedowierzaniem Warren. - W to ju nie uwierz .

- Prosz bardzo - powiedział Tozier, wskazuj c na land-rovera. -Je eli go

znajdziesz, dostaniesz moj premi - albo przynajmniej tyle, ile mi z niej zostawi

Johnny Follet.

Gdy odszedł, Warren zacz ł ogl da samochód z nowym zainteresowaniem.

Mo dzierz musiał mie spore rozmiary. Mimo dokładnych poszukiwa nie mógł

znale niczego, co by cho w przybli eniu go przypominało. Nie znalazł te

adnych pocisków, które same w sobie musiały by do du e. Pomy lał, e chyba

jednak Tozier z niego zakpił.

Zako czywszy przygotowania wjechali na szczyt przeł czy i zaparkowali

land-rovery za głazami obok drogi. O zachodzie sło ca zacz li schodzi w dolin .

Nie okazało si to szczególnie trudne. Było jeszcze na tyle jasno, e widzieli drog

na kilka metrów przed sob , ale wystarczaj co ciemno, by nikt ich z daleka nie

zobaczył. Od szczytu przeł czy do pierwszego szybu wentylacyjnego qanat mieli

do przebycia nieco ponad mil i dotarliby tam prawie po ciemku, gdyby nie

wzeszedł wła nie ksi yc.

Tozier spojrzał na niebo.

- O tym nie pomy lałem - stwierdził. - Kiedy tam dotrzemy, mo e by

niebezpiecznie. Mamy cholerne szcz cie, e istnieje ten podziemny korytarz -

je eli tylko si nada. - Zacz ł rozwija lin .

- Zaczekaj - powstrzymał go Warren. - Nie ten szyb. - Wła nie co sobie

przypomniał. - Tu jest zapewne główna studnia - na dole b dzie gł boka woda.

Spróbujmy w nast pnym.

Przeszli około pi dziesi ciu jardów wzdłu linii kanału a dotarli do

nast pnego szybu. Tozier zdj ł z ramienia lin .

- Jak gł bokie s te szyby, Nick?

- Nie mam poj cia.

Tozier podniósł kamyk i wrzucił go do wykopu, mierz c na zegarku czas

spadania.

- Niecałe sto stóp. To nie najgorzej. Mo liwe, e b dziemy musieli szybko tedy

wychodzi . - Podał Bryanowi jeden koniec liny.

- Masz, Ben. Przy wi j do czego - i upewnij si , e to co si nie przesunie.

Bryan rozejrzał si i znalazł mocno osadzony w ziemi głaz. Okr cił wokół

niego lin i mocno j zawi zał. Tozier sprawdził silnym poci gni ciem, czy dobrze

trzyma, po czym wrzucił jej drugi koniec do szybu i podał Warrenowi swój

automat.

- Zejd pierwszy. Je eli tam na dole b dzie wszystko w porz dku, błysn trzy

razy latark . - Usiadł na kraw dzi szybu z opuszczonymi swobodnie nogami, po

czym odwrócił si na brzuch i zacz ł zje d a po linie. - Do zobaczenia na dole -

szepn ł, a jego głos zabrzmiał niesamowicie z ciemnej otchłani.

background image

113

Spuszczał si powoli, zapieraj c si kolanami o ciany szybu, który miał około

trzech stóp rednicy. Natrafiał na kolejne skrawki materiału, przywi zane do liny

co dziesi stóp. Mógł w ten sposób oceni przebyt odległo . Kiedy min ł

poziom dziewi dziesi ciu stóp, uderzył butami o twarde podło e i poczuł

powy ej kostek pr d wody.

Spojrzał w gór i zobaczył ciemne niebo, którego obraz nagle lekko zamigotał,

domy lił si wi c, e kto zagl da do szybu. Si gn ł po latark , trzykrotnie

błysn ł wiatłem w tamtym kierunku, a potem po wiecił wokół siebie i wzdłu

kanału. Był szeroki na trzy stopy i wysoki na sze . Ci gn ł si daleko w gł b, o

wiele dalej ni si gało wiatło latarki. ciany wykopanego w ziemi tunelu były

zawilgocone, a przepływaj ca woda miała gł boko około dziewi ciu cali.

Poczuł drgni cie liny, gdy kto zacz ł schodzi w gł b szybu. Na głow

posypała mu si ziemia. Odsun ł si na bok i wkrótce zobaczył obok siebie

Warrena, który z trudem chwytał oddech. Odebrał od niego bro i powiedział:

- Tak to wygl da, Nick. - O wietlił latark ziemne sklepienie tunelu. - Niech

Bóg ma nas w opiece, je li si to co zawali.

- Nie powinno - stwierdził Warren. - Tam, gdzie istnieje takie zagro enie,

wzmacnia si ziemi wielkimi, glinianymi obr czami. Nie zapominaj, e do

regularnie pracuj tu ludzie, którzy zapewniaj swobodny przepływ wodzie. Oni

te nie maj ochoty gin . -Nie wspomniał Tozierowi, e robotnicy pracuj cy w

tych podziemnych kanałach wymy lili dla nich bardzo trafn i obrazow nazw -

nazywali je „mordercami".

- Jak my lisz, ile ten tunel ma lat? - zapytał Tozier.

- Nie wiem. Mo e dziesi , a mo e tysi c albo i wi cej, Czy to wa ne?

- Chyba nie.

Doł czył do nich Bryan, a zaraz potem Follet.

- Szyb, przez który chcemy wychodzi , jest trzydziesty pi ty z kolei -

powiedział Tozier.

- Trzydziesty czwarty - poprawił go cicho Warren,

- No tak. Zapomniałem, e pierwszy omin li my. Na wszelki wypadek

b dziemy wszyscy liczy . Gdyby my nie byli zgodni, zadecyduje zdanie

wi kszo ci. I zachowujmy si cicho, bo nie wiem, jak w tych szybach rozchodzi si

głos. Mam bro , wi c pójd przodem, za mn Nick, potem Ben, a na ko cu

Johnny z automatem jako tylna stra . Ruszajmy.

Trasa okazała si miesznie łatwa. Szli o wiele szybciej ni przewidywał

Warren - co najmniej trzy mile na godzin . Jak powiedział Bryan, była to

autostrada prowadz ca wprost na farm . Twarde podło e nie okazało si wcale

błotniste ani liskie, szło si wi c po nim nawet łatwiej ni wzdłu strumienia w

Anglii. Woda nie była na tyle gł boka, by zanadto utrudnia im marsz, a silna

latarka Toziera dawała du o wiatła.

Tylko raz natrafili na drobn przeszkod . Gł boko wody wzrosła nagle do

dwóch, a potem trzech stóp. Tozier kazał im si zatrzyma i poszedł naprzód,

eby rozwali nog zapor z mi kkiej ziemi, która powstała wskutek osuni cia si

niewielkiego fragmentu sklepienia. Spi trzona woda popłyn ła swobodnie,

opadaj c szybko do normalnego poziomu około dziewi ciu cali.

background image

114

Mimo wszystko marsz był jednak m cz cy i Warren poczuł ulg , kiedy Tozier

podniósł r k , ka c im si zatrzyma . Odwróciwszy si powiedział cicho:

- To trzydziesty trzeci szyb. Jeste my co do tego zgodni? - Nikt nie miał

zastrze e . - Teraz uwaga - powiedział. - Pami tajcie, e osada jest tu nad nami.

Zachowajmy cisz .

Szli dalej w ciemno ciach, a Tozier bardzo ostro nie stawiał ka dy krok.

Nagle zatrzymał si i Warren o mało na niego nie wpadł.

- Słyszycie co ? - zapytał ciszonym głosem.

Warren nasłuchiwał, ale słyszał jedynie delikatny plusk wody. Odpowiedział

przecz co i w tej samej chwili dotarł do jego uszu warkot, który szybko ucichł.

Zachowywali milczenie, ale nie usłyszeli ju niczego wi cej.

- Chod my - odezwał si w ko cu Tozier. - Zostało nam tylko dwadzie cia

jardów. -Brn ł dalej, a przystan ł pod szybem. Odwrócił si nagle i wyszeptał: -

Na górze pali si wiatło. Rzu okiem i powiedz mi, co to mo e by .

Warren przecisn ł si obok niego i spojrzał w gór . Wysoko nad głow

zobaczył blady kr g nieba, ale nieco ni ej, na cianie wida było inne ja niejsze

wiatło, wychodz ce jakby z boku samego szybu. Ocenił, e znajduje si w

odległo ci około pi dziesi ciu stóp.

Cofn ł si i rzeki cicho:

- Szukali my czego , co jest pod ziemi , prawda? Moim zdaniem to wła nie to.

Musz doprowadza tam jako powietrze, wykorzystuj wi c jeden z szybów

kanału. A ten le y najbli ej farmy.

Głos Toziera był pełen niedowierzania.

- My lisz, e tak od razu trafili my w dziesi tk ?

- Ka dy ma kiedy szcz cie - odezwał si z ciemno ci Follet. -Dlaczego nie

miałoby trafi na nas?

Usłyszeli jaki odgłos. Było to dochodz ce z daleka, ale wyra ne kaszlni cie.

- Kto si obudził - wyszeptał Tozier. - Na razie nie mo emy nic zrobi . -

Wyjrzał przez szyb. - Je eli w ogóle si kład , zgasz to wiatło. Zostan na

stra y. A wy cofnijcie si jakie sto jardów. I b d cie cicho.

W ten sposób zacz ło si jedno z najbardziej nieprzyjemnych do wiadcze w

yciu Warrena. Min ły prawie trzy godziny, zanim Tozier dał im znak latark .

Warren wiedział, w jakim stanie zobaczy swoje stopy, gdy zdejmie buty. B d

białe jak brzuch ryby i pomarszczone jak dłonie pomywaczki. Zanotował w

pami ci, e kiedy - i je li - wróc , musi rozda wszystkim chirurgiczny spirytus,

bo inaczej odciski zupełnie ich unieruchomi .

Ucieszył si wi c bardzo, gdy na sygnał Toziera mógł wreszcie ruszy dalej i

rozprostowa zdr twiałe ko czyny.

- Wszystko w porz dku?

- wiatło nie pali si ju prawie od godziny. Przed chwil słyszałem chyba

jakie chrapanie, wi c miejmy nadziej , e ten kto jeszcze pi. Wejd na gór i

rozejrz si . B dziecie musieli mnie podsadzi .

- Tylko spokojnie.

- Nie ma obawy - odparł zgry liwie Tozier. - Przygl dałem si temu wiatłu,

zanim zgasło. Domy lam si , e jest tam główne wej cie do ich kryjówki.

Zaczynajmy. Rzuc wam lin .

background image

115

Warren, Bryan i Follet utworzyli yw drabin , po której Tozier mógł si

wspi . Podci gn ł si w gór , wymacał r kami ciany szybu, a potem podniósł

nog i wbił kolce buta w glin . Wyprostowawszy si z wysiłkiem, wkopał w ziemi

drug stop . Nie było to szczególnie trudne. Wspinał si ju w gorszych

warunkach, ale nigdy w takich ciemno ciach. Zmierzał powoli ku górze, o jedn

cian opieraj c plecy, a od drugiej odpychaj c si nogami. Tej kominowej

techniki wspinaczki nauczył si kiedy w szkółce alpinistycznej.

Zatrzymał si w połowie drogi, by przez par minut odpocz , po czym ruszył

dalej. Czuł, e złapał wła ciwy rytm i coraz lepiej sobie radzi, dzi ki czemu druga

połowa wspinaczki poszła mu o wiele szybciej ni pierwsza. Dotarł w ko cu do

wykopanej w cianie szybu niszy, wystarczaj co przestronnej, aby w niej stan .

Zaryzykował zapalenie na moment latarki i zobaczywszy podpieraj cy sklepienie

słup, przywi zał do niego mocno jeden z ko ców zdj tej z ramienia liny, rzucaj c

j potem w gł b szybu.

Jako nast pny dotarł na gór Warren. Miał ze sob automat, który Tozier

odebrał i odbezpieczył, powoduj c metaliczny trzask. Potem zjawił si Bryan, a

tu za nim Follet. Wszyscy czterej zmie cili si w w skiej niszy. Gdy Tozier

błysn ł latark , ujrzeli jakie drzwi. Ostro nie je pchn ł. Otworzyły si

bezgło nie, wszedł wi c do rodka, z gotow do strzału broni .

Za Tozierem pod ył Follet, gdy i on był uzbrojony, a tu za nimi trzymali

si Warren i Bryan. Tozier wł czył latark . Snop wiatła omiótł całe

pomieszczenie, odbijaj c si od ustawionych na ławach; szklanych pojemników,

po czym skoncentrował si na łó ku, na którym spał jaki człowiek. Kiedy ten

poruszył si niespokojnie, Tozier szepn ł :

- Zajmij si nim, Johnny.

Follet ruszył tam, gdzie padało wiatło latarki. Pokonał trzema krokami

dziel c przestrze , po czym uniósł r k , trzymaj c w niej jaki czarny

przedmiot. Kiedy opadła, rozległo si głuche uderzenie, a potem stłumiony j k.

Tozier przeszukał z pomoc latarki całe pomieszczenie, staraj c si

sprawdzi , czy nie pi tam kto jeszcze, ale nikogo nie znalazł,

- Zamknij drzwi, Ben - powiedział. - Johnny, zapal t lamp .

Jej jaskrawe wiatło wystarczyło, aby Warren nabrał przekonania, e

odnale li wła ciwe miejsce. Było tam tylko jedno pomieszczenie, wy łobione w

osadowej glinie, ze sklepieniem z surowego drewna. Przypominało mu bardzo

widywane na filmach okopy z czasów pierwszej wojny wiatowej. Było ciasne,

gdy prawie połow powierzchni zajmowały skrzynie, a reszt zawalone sprz tem

ławy.

- Rozejrzyj si , Nick - powiedział Tozier. - Czy tego szukałe ?, Warren

popatrzył fachowym okiem na ustawiony na ławach sprz t.

- Na miły Bóg, owszem! - Pow chał zawarto kilku otwartych butelek, a

potem znalazł jaki biały proszek i dotykaj c ostro nie oblepiony palec czubkiem

j zyka, skrzywił si . - To jest z cał pewno ci to.

Bryan wyprostował si , stoj c nad łó kiem.

- Jest nieprzytomny. Czym go r bn łe , Johnny?

Follet u miechn ł si , pokazuj c p kat skórzan pałk .

- To na pewno Speering - stwierdził Bryan. - Zapu cił brod , ale poznaj go.

background image

116

- Niemo liwe, eby pracował sam -powiedział Tozier. Warren szukał czego

mi dzy ławami.

- Na pewno potrzebował paru pomocników, ale kiedy miał ju gotow

instalacj , prac mogli wykonywa pod jego nadzorem ludzie bez kwalifikacji.

Przypuszczam, e byli to nasi go cinni Kurdowie. - Rozejrzał si wokół i zobaczył

termos do kawy, brudne talerze i puste butelki po whisky. - Widz , e Ahmed nie

daje mu chivas regal. Chyba przez cały czas tu siedzi. Nie pozwoliliby mu

spacerowa po osadzie, eby ich nie zdradził.

Zacz ł przygl da si skrzyniom i sprawdziwszy zawarto jednej z nich,

która była otwarta, powiedział: „Wielki Bo e!"

Tozier popatrzył mu przez rami na przedmioty o cylindrycznym kształcie.

- Co to, sery?

- To opium - odparł Warren. - W dodatku tureckie, jak mi Bóg miły! Wcale

nie ira skie.

- Sk d wiesz, e tureckie?

- Spójrz na ten kształt - tylko Turcy pakuj je w ten sposób. -Cofn ł si o

krok, przygl daj c si stercie skrzy . - Je eli wszystkie s pełne, musi tu tego by

z dziesi ton.

Tozier sprawdził ci ar kilku wybranych przypadkowo skrzy .

- Z cała pewno ci s pełne.

Warren pomy lał, e Raqi podał im jednak prawdziwe dane. Znalazł k t, w

którym przechowywano odczynniki i zacz ł porównywa pozostałe tam zapasy z

dostarczon im list . Po chwili stwierdził:

- Wygl da na to, e zu ył je mniej wi cej w połowie. Ale gdzie jest morfina?

Follet wydał stłumiony okrzyk, gdy Tozier podnosz c prostok tn bryłk ,

zapytał:

- Co to?

Warren wzi ł j do r ki i poskrobał po powierzchni paznokciem.

- Opium zawini te w li cie maku. Przypuszczam, e z Afganistanu. ci gaj

chyba towar z całego Bliskiego Wschodu. - Rzucił bryłk na ław . - Ale to mnie

nie interesuje. Chc znale morfin .

- Jak ona wygl da?

- To miałki biały proszek. Jak sól kuchenna albo cukier puder. I powinno tego

by cholernie du o.

Przeszukiwali starannie cale pomieszczenie i w pewnej chwili Follet zapytał z

przej ciem „Co to?", podnosz c wielki szklany g sior, wypełniony do połowy

białym proszkiem.

Warren spróbował ostro nie, jaki ma smak.

- To jest to. Morfina.

- Czysta czy z domieszk ?

- Czysta - przynajmniej na tyle, na ile to mo liwe w tak prymitywnych

warunkach.

Follet gwizdn ł cicho.

- A wi c tego pan szukał. Skrz tnie pan to ukrywał, prawda, panie Warren? -

Sprawdził, ile wa y g sior. - Jezu! Musi tu by e dwadzie cia funtów. To jest

warte z pół miliona dolców.

background image

117

- Lepiej nic nie kombinuj, Johnny - ostrzegł Tozier. Warren nadal w szył.

- Dwadzie cia funtów! Spodziewam si znale sto razy tyle!

- Mówi pan serio? - Follet przypatrywał mu si z niedowierzaniem. - Na

pewno pan artuje, doktorze.

- To nie temat do artów - powiedział z pasj Warren, wskazuj c wyci gni t

r k na stoj ce pod cian skrzynie z opium. - Z tego mo na wyprodukowa ton

morfiny. Speering zu ył połow odczynników, mo emy wi c zało y , e wykonał

połow roboty. Jest tu dostatecznie długo, eby, korzystaj c z pomocy,

wyprodukowa ton morfiny. Wielko laboratorium te by si zgadzała. Wi c

gdzie ona jest, do cholery? - Mówił coraz bardziej podniesionym głosem.

- Nie tak gło no - ostrzegł Tozier. Skin ł głow w kierunku łó ka, sk d

dochodził chrapliwy oddech Speeringa. - Mo e jego spytamy?

- Tak - przyznał Follet. - eby tylko nie podniósł krzyku, kiedy b dziemy to

robi .

- Wi c zabierzemy go ze sob - zaproponował Tozier. - Pójdzie z nami

kawałek. - Odwrócił si do Warrena. - Co chcesz zrobi z tym laboratorium?

- Chc je zniszczy - odparł chłodno Warren. - Całkowicie.

- Pół miliona dolców - westchn ł Follet, tr caj c nog szklany g sior. -

Kosztowna eksplozja.

- Czy by miał jaki inny pomysł? - zapytał cicho Tozier.

- Nie, do cholery! - odrzekł Follet. - To nie moja działka. Przestrzegam prawa

- chocia musz przyzna , e ta eskapada wymaga odst pstw od niektórych zasad.

- W porz dku, wi c spu Speeringa do szybu. Nick, mo esz mi pomóc zało y

ładunki.

Follet podarł na kawałki prze cieradło i zacz ł wi za Speeringa, wtykaj c

mu na koniec knebel do ust.

- To na wypadek, gdyby si ockn ł, kiedy b dzie zje d ał w dół. Pomó mi,

Ben.

Owi zali bezwładne ciało Speeringa lin , wywlekli go przez drzwi i zacz li

opuszcza w gł b szybu. Kiedy lina straciła napr enie, wiedzieli, e znalazł si na

dole i Follet zacz ł przygotowywa si do zej cia. Podszedł do Toziera i oznajmił:

- Ben i ja ju schodzimy.

- W porz dku. Zaczekajcie tam na Nicka i na mnie. - Tozier spojrzał na

zegarek. - Eksplozja nast pi za trzy godziny. Powinni my mie do czasu, eby

spokojnie si st d wynie .

Follet wyszedł, a Tozier sko czył zakłada ładunki. Na koniec nastawił

ostro nie zegar i bardzo delikatnie przesun ł niewielk d wigni .

- Gotowe - powiedział. - To budzik dla Ahmeda. Chod , Nick, wynosimy si

st d w choler . Uzbrojone ładunki zawsze działaj mi na nerwy.

Warren wszedł do mrocznego szybu i schodził po linie, dopóki jego stopy nie

znalazły si w wodzie.

- T dy - wyszeptał Bryan i Warren ruszył w gór strumienia.

- Nasz przyjaciel dochodzi do siebie - oznajmił Follet, wiec c Speeringowi

przed nosem latark . Ten przewracał dziko oczami, a z jego zakneblowanych ust

wydobywał si stłumiony bełkot. Zobaczył tu przy twarzy długi nó , od którego

ostrza odbijało si wiatło. -Jak narobisz hałasu, poder n ci gardło.

background image

118

Speering nagle umilkł.

Od strony szybu dobiegło głuche uderzenie i plusk wody.

- W porz dku - powiedział Tozier. - Zabierajmy si st d szybko. Czy Speering

mo e i ?

- Niech si lepiej postara - zagroził Follet. - B d z tym skalpelem tu za nim. -

O wietlił latark stopy Speeringa i rozci ł mu wi zy. - Podnie si , skurwielu.

Wstawaj i ruszaj naprzód.

Mimo e Speering był dla nich przeszkod , szybko posuwali si w gór

kanału. Tozier szedł przodem, tu za nim pod ał Speering, któremu dodawał sił

strach przed Folletem i jego no em, za Bryan i Warren zamykali pochód.

Poniewa Speering miał zwi zane r ce, z trudem utrzymywał równowag .

Zataczał si w kanale i obijał o ciany, padaj c czasem na kolana. Follet d gał go

bezlito nie no em i zmuszał kopniakami, by si podniósł.

Po trzech kwadransach morderczego marszu Tozier dał znak, eby si

zatrzymali.

- Pora na odpoczynek - oznajmił. - Poza tym chcemy pogada ze Speeringiem,

prawda? Tu powinno by wystarczaj co bezpiecznie. -Po wiecił w gór latark . -

Jeste my mi dzy szybami. Wyci gnij mu knebel, Johnny.

Follet przytkn ł Speeringowi nó do twarzy.

- Masz by cicho, rozumiesz? - Speering skin ł głow , a Follet wło ył ostrze

pod szmat , która trzymała knebel i przeci ł j . -Wypluj to, kanalio.

Speering, krztusz c si i kaszl c, wyrzucił z ust gałgan. Po policzku płyn ła

mu krew, plami c brod , gdy Follet zranił go przy usuwaniu knebla. Przełkn ł

gwałtownie lin i wyszeptał:

- Kim jeste cie?

- Nie zadawaj pyta , tylko odpowiadaj - oznajmił Tozier. - Zaczynaj, Nick.

- Ile morfiny pan wyprodukował, panie Speering? I gdzie ona jest?

Speering nie odzyskał jeszcze tchu. Oddychaj c z trudem, pokr cił głow .

- Mój Bo e! - odezwał si Follet. - Rozmawiamy z nieboszczykiem.

Tozier zareagował gwałtownie i z w ciekło ci . Unosz c błyskawicznie r k ,

trzasn ł Speeringa z obu stron w twarz.

- Mój przyjaciel ma racj - powiedział cicho. - Odpowiadaj na pytania albo

b dzie po tobie.

- Ile morfiny pan wyprodukował, Speering? - powtórzył spokojnie Warren.

- Oni mnie zabij - wykrztusił Speering. - Nie znacie ich.

- Kto?

- Fahrwaz i Ahmed. - Speering był przera ony. - Nie wiecie, jacy s li.

- A ty nie wiesz, jacy my jeste my li - powiedział rozs dnie Follet. - Wybieraj

- mo esz umrze teraz albo pó niej. - Przytkn ł Speeringowi nó do gardła. -

Odpowiedz na pytanie: ile było tej morfiny?

Speering wygi ł si w tył, próbuj c unikn no a.

- Ty... tysi c kilogramów. Tozier zerkn ł na Warrena.

- Niewiele si pomyliłe . To dwa tysi ce dwie cie funtów. No dobrze, Speering

- gdzie jest ta morfina? Speering gwałtownie pokr cił głow .

- Nie wiem. Przysi gam, e nie wiem.

- Kiedy j wywie li?

background image

119

- Wczoraj. Zabrali wszystko o północy.

- Pewnie wtedy, kiedy tam byli my - powiedział w zamy leniu Tozier. -

Sprz tn li nam towar sprzed nosa. Dok d z nim pojechali?

- Nie wiem.

- Ale mo e si domy lasz - nalegał Follet, dociskaj c odrobin mocniej ostrze

no a. Po szyi Speeringa popłyn ła stru ka krwi. -Zało si , e potrafisz to nie le

odgadn .

- Do Iraku - wybuchn ł Speering. - Powiedzieli, e towar ma dotrze do Iraku.

- Jeste my jakie trzydzie ci mil od irackiej granicy - stwierdził Tozier. -

Wszystko zaczyna si zgadza . Przysi głbym, e minionej nocy słyszałem

wielbł dy. Czy wywie li towar na ich grzbietach?

Speering próbował skin głow , ale trafił gardłem na czubek no a,

powiedział wi c cicho „Tak".

- Dlaczego nie przerabiał pan morfiny tutaj? - zapytał Warren. - Gdzie maj

zamiar zamieni j na heroin ?

- Chciałem zrobi to tutaj - odparł Speering - ale oni zmienili zdanie. Wczoraj

w nocy zabrali towar. Nic wi cej nie wiem. Tozier spojrzał na Warrena.

- Czy Speering nie jest im do tego potrzebny?

- Niekoniecznie. Nie tak trudno to zrobi . Zdaje si , e nap dzili my

Ahmedowi strachu. Chyba w trosce o bezpiecze stwo pozbył si przedwcze nie

towaru.

- Jak wida , miał racj - powiedział zgry liwie Tozier. - Gdyby tego nie zrobił,

zgarn liby my wszystko. A tak stracili my okazj . O tej porze towar jest ju

pewnie w Iraku. - Odwrócił si do Speeringa: - Czy na pewno nie wiesz, dok d

mieli tam z nim jecha ? Lepiej powiedz prawd .

Speering niespokojnie rozgl dał si na boki.

- No, chłopcze - zach cał go Follet. - To ju ostatnie pytanie. Speering poddał

si .

- Dokładnie nie wiem, ale gdzie w okolice As-Sulajmanija. Tozier sprawdził

czas.

- Zaknebluj go jeszcze raz, Johnny. Droga do Iraku prowadzi obok farmy

Fahrwaza. Musimy zd y na fajerwerki.

- Co zrobimy ze Speeringiem? - zapytał Warren.

- A có mo emy z nim zrobi ? Zostawimy go tutaj. Ze zwi zanymi r kami i

kneblem w ustach niewiele zdziała. Po piesz si , Johnny.

W trzy minuty pó niej wyruszyli znowu w drog , ju bez Speeringa. Kiedy

odchodzili, Warren odwrócił si i po wiecił latark w gł b kanału. Speering był

oparty o cian w pozycji, w jakiej go pozostawili, potem jednak przekr cił si i

poku tykał w przeciwnym kierunku. Warren napotkał wzrokiem spojrzenie Bena

Bryana.

- No dobrze, Ben, chod my.

Bryan zawahał si przez ułamek sekundy, a potem ruszył w lad za

Warrenem, który starał si dogoni b d cych ju daleko w przedzie towarzyszy.

Warren zastanawiał si intensywnie nad znaczeniem uzyskanych informacji.

Góry Kurdystanu stanowiły cz istniej cego od stu lat szlaku przemytników.

Fahrwaz i Ahmed musieli dobrze je zna , nie miał wi c w tpliwo ci, e mogli bez

background image

120

trudu przeszmuglowa morfin do Iraku. W adnym rejonie Kurdystanu prawo

nie działało skutecznie, a w jego irackiej cz ci, od której siły rz dowe trzymały

si z daleka, zupełnie przestało istnie .

Warren pod ał bezwiednie za Folletem, zastanawiaj c si , jak u diabła teraz

post pi . Tozier najwyra niej nie miał co do tego w tpliwo ci. Oznajmił, e droga

do Iraku prowadzi obok farmy Fahrwaza i uznał za oczywiste, e tam pojad .

Warren zazdro cił mu uporu i nieust pliwo ci.

1

Rozmy lania te przerwał Ben

Bryan, klepi c go po plecach.

- Poczekaj. Powiedz Tozierowi, eby si zatrzymał. Warren przekazał to do

przodu i Tozier przystan ł.

- O co chodzi?

- Speering nie prze yje - oznajmił Bryan. - Kiedy ostatnio go widziałem, szedł

w przeciwnym kierunku ni my. Je eli nie zginie wskutek wybuchu, przywali go

sklepienie tunelu. A wi c umrze.

- Mo e wyj przez szyb - powiedział Follet.

- Maj c zwi zane z tyłu r ce?

- No wi c czeka go mier - stwierdził oboj tnie Tozier. - I co z tego?

- Ale eby umiera w taki sposób? - powiedział z rozpacz Bryan. - Potykaj c

si w mroku z zawi zanymi r kami?

- Nie uwa asz, e na to zasłu ył?

- Nikomu nie yczyłbym takiego ko ca. Zawracam.

- Na lito bosk ! - zaprotestował Tozier. - Nie mamy czasu. Musimy wróci

do samochodów i ruszy w drog , zanim b dzie wybuch. Kiedy to podziemne

laboratorium wyleci w powietrze, na

farmie zrobi si rojno jak w mrowisku. Chc by ju wtedy po drugiej stronie.

- Id cie dalej - powiedział Bryan, - Dogoni was.

- Chwileczk , Ben - odezwał si Warren. - Co masz zamiar zrobi ?

- Rozwi za mu r ce i kaza i w przeciwnym kierunku - odparł Bryan. - To

mu da szans .

- Szans , eby narobi cholernego rabanu - zauwa ył z przek sem Follet.

- Nic mnie to nie obchodzi. Zawracam - oznajmił Bryan, odł czaj c si od

grupy. Warren po wiecił latark i zobaczył, jak oddala si szybko w gł b

mrocznego kanału.

- Przekl ty głupiec - powiedział ponuro Tozier.

- Co robimy? - zapytał niepewnie Warren.

- Ja si st d wynosz - odparł Follet. - Nie b d nara a ycia dla takiego,

faceta jak Speering.

- Johnny ma racj - przyznał Tozier. - Nie ma sensu tu zostawa . ci gniemy

samochody z przeł czy i podjedziemy po Bena. Ruszajmy.

Wygl dało to na najlepsze rozwi zanie. Warren przez chwil si zastanawiał,

ale potem poszedł w lady pozostałych, brn c w wodzie za Folletem. Tozier,

przekonany, e maj przed sob woln drog i wiadomy zbli aj cej si

nieuchronnie eksplozji za plecami, narzucił im mordercze tempo marszu. Z

monotonn regularno ci mijali kolejne szyby, a Warren zliczał je w pami ci.

Wreszcie Tozier zatrzymał si .

- To tutaj.

background image

121

- Niemo liwe - powiedział Warren, z trudem łapi c oddech. -Naliczyłem ich

dopiero trzydzie ci jeden.

- Mylisz si - stwierdził z przekonaniem Tozier. - Trzymam w r kach lin . Im

szybciej wydostaniemy si wszyscy na powierzchni , tym bardziej b d si

cieszy .

Wspi ł si na gór , a za nim Warren, który upadł bez sił na kraw d szybu, z

trudem chwytaj c powietrze. Tozier pomógł si wydosta Folletowi, a potem

powiedział:

- Pójdziemy z Johnny'm po samochody. Wy zosta cie tutaj i dajcie nam znak

latark , jak usłyszycie warkot silników.

Znikn li w mroku i tylko chrz st kamieni pozwalał zorientowa si , dok d

poszli.

Warren spojrzał w niebo. Ksi yc zachodził za górami, nadal jednak rzucał

blask, a nawet wiatło na skalisty pejza , widział wi c w oddali dachy zabudowa .

Czekał przez jaki czas w zupełnej ciszy, po czym nachylił si w gł b szybu i

zawołał:

- Ben! Ben, gdzie jeste ?

Jego głos odbił si głucho o ciany studni, ale odpowiedzi nie było. Przygryzł

warg . Niew tpliwie Ben post pił głupio, ale czy nie miał racji? Warren odczuwał

wewn trzny niepokój. Nigdy dot d nie prze ywał takiego konfliktu mi dzy

ideałami a troska, o własne interesy. Z wahaniem chwycił lin , gotów spu ci si ,

w gł b szybu, ale potem zrezygnował, zastanawiaj c si , czy jednak post piłby

słusznie. Co stanie si z pozostałymi? Czy id c po Bryana nie narazi ich

wszystkich na mier ?

Pu cił lin i usiadł zrozpaczony na brzegu szybu, tocz c wewn trzn walk .

Zaraz potem usłyszał cichy warkot silnika i ostro nie po wiecił w tamtym

kierunku latark , staraj c si osłoni j dłoni , aby w osadzie nie dostrze ono

adnego błysku. Z ciemno ci wyłonił si nagle land-rover. Kiedy stan ł, jego

silnik zacz ł pracowa cicho na wolnych obrotach. Tozier wysiadł z wozu i

podszedł do szybu.

- Wrócił?

- Nie - odparł z rozpacz Warren.

- Cholerni ideali ci! - zakl ł Tozier. - Zawsze działaj mi na nerwy.

- Jego praca polega na ratowaniu ycia - stwierdził Warren. -Trudno to tak

nagle zmieni . Co robimy?

Tozier zerkn ł na fosforyzuj ce wskazówki swego zegarka, który nosił na

przegubie tarcz do wewn trz.

- Za trzydzie ci minut nast pi wybuch. Miałem nadziej by ju wtedy po

drugiej stronie osady. -Westchn ł z irytacj . -Ten cholerny gówniarz wszystko

zepsuł.

- Wy ju jed cie - powiedział Warren. - Ja zaczekam na Bena.

- Nie - zaoponował Tozier.- Ja zaczekam. Ty ruszaj z Johnny'm w kierunku

osady. Kiedy b dzie wybuch, spróbujcie si przedrze . W zamieszaniu powinno

si wam to uda . Zaczekajcie na mnie po drugiej stronie. Je eli usłyszycie

strzelanin , wró cie i wydosta cie nas.

- Nie wiem, czy to jest... - zacz ł Warren.

background image

122

- Na miło bosk , ruszajcie - ponaglił go Tozier. - Wiem, co robi i mam

wi ksze do wiadczenie. W drog .

Warren podbiegł do drugiego land-rovera i wyja nił Folletowi, co si dzieje.

- Niech pan lepiej siada za kierownic - powiedział Follet, podnosz c luf

automatu. - B d mógł swobodnie strzela .

Warren wsiadł do wozu i ruszył, staraj c si robi jak najmniej hałasu.

Jechali po wyboistym dnie doliny w kierunku osady z pr dko ci poni ej

dziesi ciu mil na godzin . Follet cały czas z niepokojem spogl dał na zegarek. W

ko cu Warren ostro nie przyhamował. Zobaczył przed sob w wietle ksi yca

pierwsze niskie zabudowania o płaskich dachach, ale cała sceneria pozostawała w

bezruchu. Jedynym d wi kiem był cichy równomierny warkot silnika.

- Niecała minuta - szepn ł Follet.

Zaledwie to powiedział, rozległ si głuchy grzmot, jakby zakasłał gwałtownie

jaki olbrzym. Ziemia zadr ała im pod nogami. Z le cego najbli ej osady szybu

qanat - tego, który stanowił tajne wej cie do podziemnego laboratorium -

wystrzeliła w niebo chmura pyłu. Unosiła si coraz wy ej, przybieraj c kształt

pier cienia, skł biona i błyszcz ca w wietle ksi yca, jakby olbrzym wydmuchał

w powietrze kółko dymu. W widocznej na horyzoncie linii dachów zaszła jaka

zmiana, była ona jednak tak niezauwa alna, e Warren nie potrafił okre li , co

si tam stało. Follet waln ł go po ramieniu.

- Jazda, człowieku, jazda! wiatła!

Land-rover ruszył z du ym przy pieszeniem do przodu, rozja niaj c

reflektorami zabudowania. Silnik wył przy szybkich zmianach biegów. Warren

czuł, jak lizgaj si koła, kiedy za mocno naciskał na gaz, a potem zacz ła si

szale cza jazda po wertepach, która na zawsze pozostała mu w pami ci.

Postrzegał jedynie szybko , ruch i pojawiaj ce si nagle pojedyncze obrazy,

wydobywane z mroku przez jaskrawe wiatła reflektorów: spłoszone stado kur,

brutalnie obudzonych ł przera onych wybuchem, ogorzała twarz w jednym z

okien, z oczami zmru onymi z powodu o lepiaj cego blasku, człowieka, który

rozpostarłszy ramiona przywarł do muru, aby uchroni si przed rozp dzonym

pojazdem.

Nagle Follet wrzasn ł „Uwaga!" i Warren nadepn ł z całej siły na pedał

hamulca. P kni ta ciana jednego z budynków, który mieli przed sob , zacz ła si

nagle rozpada i run ła na drog . Wyostrzone zmysły Warrena odbierały to

wszystko jak w zwolnionym tempie. Rozległ si huk i land-rover wpadł w

skł bion chmur pyłu, zatrzymuj c si ze zgrzytem hamulców. Kurz wdarł si

do kabiny i Warren, maj c go pełno w ustach, zaczai gwałtownie kaszle .

- Co za cholernie prymitywne budownictwo - utyskiwał Follet.

Warren wrzucił wsteczny bieg i zacz ł szybko cofa . Kiedy kurz opadł

okazało si , e droga przed nimi jest zupełnie zablokowana. Z daleka słycha było

stłumiony huk wystrzałów.

- Lepiej si st d wynosi - powiedział Follet. - Mo e znajdziemy jaki objazd.

Warren jechał ci gle na wstecznym biegu, nie maj c gdzie zawróci . Przy

pierwszej okazji skr cił i zacz ł rozgl da si za wyjazdem, który prowadziłby

mniej wi cej we wła ciwym kierunku. Padło jeszcze kilka strzałów, ale adna z

kul ich nie dosi gła.

background image

123

- Niech pan spróbuje t dy - zawołał Follet, wskazuj c drog . -Szybciej, na

Boga!

Kiedy Warren skierował land-rover w w sk uliczk , co uderzyło w bok

wozu. Follet wysun ł przez boczne okienko automat i nacisn ł spust, opró niaj c

do połowy magazynek. Towarzyszył temu d wi k przypominaj cy prucie

tkaniny.

- To powinno ich powstrzyma ! - krzykn ł.

Land-rover p dził ulic , która jakby coraz bardziej si zw ała i w pewnej

chwili otarł si ze zgrzytem o mur. Z przodu wyskoczył jaki człowiek, mierz c do

nich z karabinu. Warren odruchowo schylił głow i nacisn ł mocniej na gaz.

Wóz szarpn ł i pop dził naprzód.

Rozległo si głuche stukniecie, a potem zobaczyli tylko dwie wyrzucone

rozpaczliwie w gór r ce i znikaj cy w mroku karabin.

Wreszcie wyjechali z ulicy i znale li si po drugiej stronie osady, maj c przed

sob jedynie ciemno . Follet chwycił Warrena za rami .

- Niech pan wył czy wiatła, eby nas nie widzieli. - Spojrzał w tył. - Ciekawe,

jak radzi sobie Andy?

Kiedy nast pił wybuch, Tozier patrzył w kierunku osady. Zobaczył

wzbijaj c si w niebo chmur pyłu, a zaraz potem ziemia zadr ała mu pod

nogami na skutek wstrz su i usłyszał odgłos eksplozji. Poczuł na twarzy nagły

podmuch powietrza z wylotu szybu. Trwało to tylko chwil , po czym doszły go

jakie hałasy, których nie mógł rozpozna .

Nachylił si i krzykn ł „Ben!" Nie było odpowiedzi.

Wahał si , przygryzaj c nerwowo warg , ale w ko cu chwycił lin i opu cił si

w gł b szybu. Znalazłszy si na dole po wiecił wokół latark . Wygl dało na to, e

nic si nie stało, zawołał wi c jeszcze raz. W tym momencie od sklepienia oderwał

si kawałek ziemi i spadł z pluskiem do wody.

Skierował snop wiatła w dół i zmarszczył brwi, widz c gł boko strumienia.

Z cał pewno ci przedtem było tu płycej. Wyj ł nó i wbił go w cian qanat tu

nad lustrem wody. Gdy zobaczył, jak jej poziom stopniowo si podnosi,

zakrywaj c trzonek no a, zas pił si jeszcze bardziej.

Ruszył naprzód, wiec c latark w gł b kanału, ale niczego nie zauwa ył.

Kiedy przeszedł sto jardów i min ł dwa szyby, woda si gała mu ju do ud. I

wtedy zobaczył zapadni te sklepienie, które całkowicie zablokowało qanat.

Prymitywny, pozbawiony stempli tunel nawet w tej odległo ci nie był w stanie

oprze si pot nej sile eksplozji. Zastanawiał si , jak du y odcinek kanału uległ

zniszczeniu.

Był zupełnie bezsilny, zawrócił wi c, a kiedy dotarł do liny, płyn ca z

podziemnego górskiego ródła woda si gała mu ju do piersi. Wyszedł na

powierzchni przemoczony i rozdygotany z powodu nocnego zimna, ruszył

jednak biegiem, nie ogl daj c si na mierteln pułapk , - która pogrzebała

Bryana i Speeringa. W jego fachu mier była czym zwyczajnym i nale ało si z

ni pogodzi . W aden sposób nie mógł ju pomóc Bryanowi, a musiał si jeszcze

sporo napracowa , by ocali własn skór .

background image

124

Podjechał ostro nie na skraj osady i zatrzymał si , wył czaj c silnik, aby

lepiej wszystko słysze . Słycha było sporo - krzyki i zgiełk głosów, pojawiły si

te wiatła, gdy Ahmed i jego ludzie próbowali ustali rozmiary szkód. Tozier

u miechn ł si cynicznie, słysz c, e całe zamieszanie przemieszcza si coraz

bardziej w lewo, w kierunku qanatu.

Zdj ł z automatu wspornik na rami , odbezpieczył bro i poło ył obok siebie

na siedzeniu, aby mie j pod r k . Potem wł czył ponownie silnik i nie zapalaj c

wiateł zanurzył si w ciemno . Przyszedł czas na spryt, a nie brawur . Ludzie

Ahmeda byli ju na nogach i nie przedarłby si przez osad , jak radził zrobi

Warrenowi.

Przejechał powoli obok pierwszych zabudowa , ale gdy znalazł si na

otwartej przestrzeni, zauwa ono go. Rozległ - si krzyk, kto wystrzelił z

karabinu, a z daleka odpowiedział nast pny strzał i odległe, podniesione głosy.

Kiedy próbował przeło y bieg, strzelono ponownie. Dostrzegł przed sob w

mroku błysk z lufy karabinu, wł czył wi c wiatła, eby przekona si , co go

czeka.

Land-rover nabierał szybko ci. Tozier zobaczył przed sob trzech ludzi,

zasłaniaj cych oczy przed o lepiaj cym wiatłem reflektorów. Si gn ł po le c

na siedzeniu bro i zd ył j akurat podnie , gdy jeden z m czyzn wskoczył na

stopie wozu, jednym szarpni ciem otworzył drzwi i wyci gn ł r k w jego

kierunku. Tozier podniósł bro i dwukrotnie wystrzelił, Rozległ si zdławiony

krzyk. Kiedy mógł na chwil oderwa wzrok od drogi, rozejrzał si ostro nie i

spostrzegł, e napastnik znikn ł.

Rzucił okiem we wsteczne lusterko i zobaczył za sob w ciemno ciach błysk

wystrzału z karabinu. Obraz znikn ł raptownie, gdy obok głowy przemkn ł mu

pocisk, rozbijaj c lusterko na kawałki. Obrócił kierownic , aby skr ci za róg i

si gn ł r k do czoła, próbuj c zetrze z oczu lepk plam krwi, s cz cej si z

gł bokiej rany.

Potem nagle zahamował, natrafiaj c na ten sam zwalony mur, na który

natkn li si Follet i Warren. Zakl ł, wrzucaj c wsteczny bieg i pochylił si , gdy

kul trafiła w bok karoserii. Krótka, ostra salwa kilku strzelaj cych

równocze nie karabinów sprawiła, e chwycił automat, przeł czył go na ogie

ci gły i wypruł cały magazynek mierciono nych pocisków w kierunku

znajduj cych si za nim niewidocznych postaci.

Follet przysłuchiwał si w napi ciu dochodz cym z osady coraz gło niejszym

odgłosom strzelaniny. Kiedy usłyszał terkot automatu, powiedział:

- Andy jest otoczony. Trzeba go wydosta .

Warren, który zd ył ju zawróci wóz, aby by przygotowanym na t chwil ,

przyst pił do akcji i natychmiast ruszyli z powrotem.

- My l , e osaczyli go w tym samym miejscu, gdzie o mało i nas nie dostali -

stwierdził Follet. - Wie pan, dok d jecha .

Warren pop dził w sk uliczk , mijaj c skr cone ciało człowieka, którego

wcze niej przejechał. Za rogiem natkn li si na grup Kurdów, kryj cych si

przed ogniem Toziera i zaskoczonych niespodziewanym atakiem od tyłu. Follet

wychylił si przez okno i nacisn ł spust, zmuszaj c ich do ucieczki. Jednemu si

background image

125

nie udało. Potykaj c si jakby o jaki niewidzialny przedmiot, upadł i le ał

nieruchomo.

- Prosto! - krzykn ł Follet. - A potem w bok.

Zapiszczały opony, gdy Warren ze zbyt du pr dko ci wprowadził land-

rovera w ostry zakr t. W wietle reflektorów zobaczyli drugi wóz. Follet wychylił

si i krzykn ł:

- Jazda, Andy, na co czekasz, do cholery!

Tozier raptownie cofn ł land-rovera, wykorzystuj c wolny teren i pop dził

w sk uliczk , maj c tu za sob Warrena. Follet wystrzeliwał tymczasem w tył

regularne serie, by powstrzyma ewentualny po cig. Warren siedział cały czas

Tozierowi na kole i w ten sposób wynikn li si z osady, zatrzymuj c si dopiero

całe trzy mile dalej, na szczycie góruj cej nad dolin przeł czy.

Follet popatrzył na wiatła w dole, ale adne z nich si nie poruszało.

- Nie jad za nami - stwierdził. - Nie cigaliby nas po ciemku.

Warren czuł ucisk w oł dku i pustk . Pierwszy raz w yciu kto chciał go

zastrzeli . Podniósł dr ce dłonie, po czym spojrzał w kierunku drugiego wozu.

- Nie widziałem Bena - powiedział.

Usłyszał skrzypienie butów na wirze i w oknie po jego stronie ukazała si

zakrwawiona twarz Toziera.

- Ben nie przyjdzie - powiedział cicho. - Ju po nim.

- Sam sobie winien, do cholery - odezwał si podniesionym głosem Follet.

- Tak - przyznał ze smutkiem Warren. - Sam sobie winien. Jeste tego pewien,

Andy?

- Całkowicie - odparł zdecydowanie Tozier. Obejrzał si , patrz c w dolin . -

Lepiej ju jed my. Chc by za irack granic , zanim Ahmed zda sobie spraw ,

co si naprawd stało.

Odszedł i po chwili Warren usłyszał trza niecie drzwiczek. Oba pojazdy

powoli ruszyły w drog .

background image

126

Rozdział 7

Dan Parker z lubo ci przesun ł r k po gładkiej powierzchni torpedy. Na

dłoni została mu warstwa lepkiego smaru.

- Stary Mark XI... - powiedział. - Nie s dziłem, e znowu go zobacz .

- Radz , eby wszystko grało - ostrzegł Eastman. - Te rzeczy kosztuj sporo

forsy.

- Zanim sko cz , wydacie o wiele wi cej - odparł spokojnie Parker. - B d

potrzebował troch sprz tu. - Rozejrzał si po pustej szopie. - Jest tu dosy

miejsca.

- Co b dzie potrzebne? - zapytała Jeanette Delorme.

- Przede wszystkim troch maszyn: obrabiarka, niewielka frezarka - najlepiej

ogólnego u ytku - i pionowa wiertarka. Tak e całe mnóstwo drobnych narz dzi,

kluczy i temu podobnych - przygotuj ich wykaz.

- We to zaraz od niego, Jack - rozkazała. - Daj mu wszystko, czego chce. Jad

do domu.

- A ja? - zapytał Eastman.

- Złap taksówk - powiedziała i wyszła.

Abbot u miechn ł si do Eastmana.

- Rzeczywi cie ona tu rz dzi. To od razu wida .

- Obejd si bez pa skich uwag - powiedział Eastman z kwa n min , po

czym zwrócił si do Parkera: - Co jeszcze?

- O, tak - odparł Parker, przygl daj c si z uwag tej cz ci torpedy, która

miała posłu y do robienia interesów. - To jest głowica. Mam nadziej , e pusta.

- Tak zamawiali my.

- Oddycham z ulg . Trotyl to cholernie niepewny materiał. Zreszt i tak ta

torpeda mi nie wystarczy.

- Co do diabła...?

- Spokojnie - odparł Parker. - Nic si nie stało. Je eli jednak chcecie

sprawdzi , czy wszystko działa, b dzie mi potrzebna dodatkowo próbna głowica.

Gdyby wystrzeli t torped , zaton łaby ko cz c bieg, a to by wam nie

odpowiadało. Próbna głowica ma komor pływakowa, dzi ki której torpeda i

wiatło umo liwiaj ce jej odszukanie, nie tonie. Zdob dziecie j w tym samym

miejscu, gdzie dostali cie to - poklepał korpus torpedy. - Gdziekolwiek si ono

znajduje.

- W porz dku. B dzie pan miał próbn głowic . Co jeszcze?

- Oczywi cie baterie. S do istotne, prawda? Wpisz je tak e na list -

jakiego typu i ile sztuk. Wydacie na nie kup forsy. -Przygl dał si torpedzie. -

B d chciał robi tu próby, wi c musimy w jaki sposób j umocowa . Dwa

betonowe słupy z odpowiednimi zaciskami. - Podniósł wzrok. - Ten mechanizm

ma cholernie wysokie obroty, a nie chcemy przecie , eby torpeda latała po całej

szopie. - Poklepał dłoni okaleczon nog . - Wła nie z tego powodu sko czyła si

moja słu ba w marynarce.

Abbot odliczał krokami długo torpedy.

- Jest wi ksza ni my lałem. Nie s dziłem, e s a tak du e.

background image

127

- rednica dwadzie cia jeden cali - powiedział Parker. - Dwadzie cia dwie

stopy plus pi i cztery pi te cala długo ci. Ci ar uzbrojonej torpedy: trzy

tysi ce sze set trzydzie ci jeden funtów. -Poklepał r k głowic . - I mie ci tutaj

cholernie du y ładunek: siedemset osiemna cie funtów trotylu.

- Mo emy tam załadowa ponad siedemset funtów towaru? - zapytał z

o ywieniem Eastman. Parker pokr cił głow .

- Powiedziałem pi set to pi set. Mam zamiar wło y do głowicy par baterii.

Zastanawiał si pan, w jaki sposób odpali t torped ?

- To pan jest ekspertem - odparł Eastman. - Prosz mi powiedzie .

- S trzy sposoby. Mo na j wystrzeli z wyrzutni umieszczonej pod wod , jak

na okr cie podwodnym, z wyrzutni nad woda, jak na niszczycielu, albo z

samolotu. Tego ostatniego bym nie polecał, kiedy chodzi o cenny ładunek. System

naprowadzania mo e ulec uszkodzeniu.

- W porz dku - zgodził si Eastman. - Samolot odpada. A pozostałe

mo liwo ci?

- Nie przypuszczam, eby cie mogli zdoby niszczyciel - powiedział z zadum

Parker. - A zainstalowane gdzie indziej wyrzutnie torped s jakby troch nie na

swoim miejscu, je li rozumie pan, co mam na my li. Chyba najlepiej b dzie

wystrzeli je spod wody - sprawnie i dyskretnie. Oznacza to jednak, e

potrzebujemy statku o du ej wyporno ci.

Eastman skin ł głow .

- Podoba mi si pa skie rozumowanie. Brzmi logicznie.

- Tam, gdzie załatwił pan t torped , powinien pan te dosta wyrzutni , z

jakich korzystaj okr ty podwodne. Do odpalenia ładunku mog wykorzysta

butle z powietrzem.

- B dzie pan miał t wyrzutnie - obiecał Eastman. Parker ziewn ł i oznajmił:

- Jestem zm czony. Zrobi panu wykaz na jutro.

- Szefowa kazała dzisiaj - zauwa ył Eastman.

- Wi c b dzie musiała poczeka , do cholery - odburkn ł Parker.

- Jestem tak zm czony, e nie mog my le . To nie b dzie robota od r ki i

osiem godzin niczego nie zmieni.

- Przeka jej pa skie słowa - powiedział drwi co Eastman.

- Zrób to, kolego - odparł Parker. - Ustalmy od razu zasady współpracy,

dobrze? - popatrzył Eastmanowi w oczy. - Je li chce pan, ebym si pieszył -

prosz bardzo, ale nie r cz za efekty. Kiedy pracuj po swojemu, daj

gwarancj . - U miechn ł si . -Nie chcieliby cie straci tej torpedy z pełnym

ładunkiem narkotyków, prawda?

- Nie, do diabła! - na sam my l o tym Eastman mimo woli si wzdrygn ł.

- No wła nie - powiedział Parker, odprawiaj c go ruchem dłoni.

- Niech pan teraz st d zje d a i wróci rano, około dziesi tej. Wtedy wykaz

b dzie gotowy. Wiemy ju , gdzie mamy spa .

- W porz dku - odparł Eastman. - Wróc jutro. - Przeszedł przez szop i

zacz ł wchodzi po drewnianych schodach. Kiedy dotarł na gór , odwrócił si . -

Jeszcze jedno. Niech nikt z was si st d nie oddala. Ali ma tego dopilnowa . To

kawał drania, kiedy si go rozdra ni, wi c uwa ajcie.

background image

128

- B dziemy na niego uwa a - stwierdził Abbot. Eastman u miechn ł si

jowialnie.

- Nie to miałem na my li, ale wiecie, o co chodzi. - Otworzył drzwi ł usłyszeli,

jak mówi co ciszonym głosem. Kiedy znikn ł, pojawił si Ali. Nie zszedł po

schodach, lecz stał oparty o por cz i obserwował ich.

Abbót spojrzał na Parkera.

- Troch go przydusiłe , co?

- Musiałem sobie zapewni swobod ruchów - odparł Parker, szeroko si

u miechaj c. - Spotykałem ju takich typów, kiedy byłem podoficerem. W

marynarce jest wielu zadufanych oficerów, którzy próbuj ci zgnoi . Ale dobry

fachowiec zawsze da im popali . Trzeba tylko przycisn ich na tyle mocno, eby

to poczuli. Zorientuj si w mig, o co chodzi.

- Mam nadziej , e si nie przeliczysz - powiedział Abbot i spojrzał na

torped . - Błyskawicznie to załatwili. Zastanawiam si , jakim cudem zdobyli j

tak szybko. Cholernie sprawnie działaj . My l , e b dziemy musieli bardzo na

siebie uwa a . - Popatrzył z namysłem na stoj cego na schodach Araba.

- Wcale nie artowałem, e jestem zm czony - stwierdził Parker.

- Poza tym chc zrzuci z siebie ten idiotyczny strój, bo mnie dobija. Chod my

ju spa , do diabła!

Otrzymawszy wykaz Eastman załatwił wszystko bardzo sprawnie. W ci gu

dwóch dni zainstalowano wi kszo potrzebnego sprz tu. Torpeda została na ten

czas ukryta, aby nie zobaczył jej nikt z robotników. Mieli odnie wra enie, e

wyposa aj jedynie niewielki warsztat.

Potem zacz ła si praca przy samej torpedzie. Abbot był zdumiony

zło ono ci jej konstrukcji i patrzył na Parkera z coraz wi kszym podziwem.

Kto , kto zna si na tak skomplikowanym urz dzeniu i obchodzi si z nim nader

swobodnie, zasługuje na najwy szy szacunek.

Wyj li ołowiowo-kwasowe baterie - pi dziesi t dwie sztuki - i uło yli je w

stos w k cie szopy.

- B d mi pó niej potrzebne do przetestowania silnika - oznajmił Parker. -

Nie ma sensu zu ywa tych drogich. Ale potem trzeba je zatopi w morzu. Byle

marynarz zorientuje si od razu, co to jest i mo e by wpadka.

Eastman zanotował to sobie, Abbot pomy lał za , e Parker jakby za bardzo

wczuwa si w swoj rol . Powiedział mu to, kiedy zostali sami.

- Musimy si postara , eby to dobrze wygl dało, prawda? - odparł z

u miechem Parker. - Liczy si ka dy drobiazg. Eastman powoli si z nami

zaprzyja nia. Mo emy na tym skorzysta . - Abbot musiał przyzna mu racj .

Parker wymontował silnik, eby go wyczy ci .

- Jest w dobrym stanie - powiedział, poklepuj c go niemal z czuło ci . -

Pi kna robota. Taki mały, a ma dziewi dziesi t osiem koni mechanicznych.

Konstruuj prawdziwe cuda, eby je potem wysadza w powietrze. - Pokr cił

głow . - yjemy w dziwnym wiecie.

Demontował ostro nie torped , a tymczasem Abbot pomagał mu we

wszystkim i czy cił mniej wa ne cz ci. Parker zamówił - i dostał - specjalne oleje

i smary do uszczelniania dławików oraz kosztowne kable do zmodernizowanych

background image

129

obwodów. Nowe baterie rt ciowe te warte były fortun . Parker, niczym

ewangelista, głosił słowo „perfekcja".

- Nic nie jest dla niej za dobre - twierdził stanowczo. - To b dzie najlepsza

torpeda, jaka kiedykolwiek lizgała si po wodzie.

I bardzo mo liwe, e si nie mylił. adnej torpedy nie otaczano dot d w

marynarce tak niepodzieln i serdeczn trosk . Abbot doszedł do wniosku, e

podobne emocje mógł wzbudza jedynie prototyp, hołubiony przed ostatnimi

próbami przez zdenerwowanych konstruktorów.

Eastman szybko poj ł sens nieprzejednanej postawy Parkera. Zobaczył, e

Parker naprawd bardzo si stara i udzielał mu ch tnie wszelkiej pomocy. Abbot

pomy lał, e wła ciwie trudno si temu dziwi , skoro głowic torpedy miały

wypełni narkotyki warte dwa-dzie cia pi milionów dolarów.

Najwi cej czasu zaj ł Parkerowi system naprowadzania, nad którym trz sł

si jak kwoka nad kurcz ciem.

- Je eli co tu nawali, stracicie wszystko - wyja nił Eastmanowi.

- Lepiej, eby do tego nie doszło - odparł Eastman ponuro.

- Nie ma obawy - powiedział spokojnie Parker.

- Do czego to słu y?

- Utrzymuje kurs torpedy - bez wzgl du na okoliczno ci - stwierdził Parker. -

Kiedy wspomniałem o trafianiu z dokładno ci trzech cali na sto jardów,

pozwoliłem sobie na pewien margines bł du. Dzi ki dobremu mechanikowi Mark

XI mo e trafia prawie tak samo celnie jak pocisk z karabinu - z dokładno ci ,

powiedzmy, jednego cala na sto jardów. Oczywi cie, zwykła torpeda tego typu ma

mały zasi g, a wi c je eli została prawidłowo wystrzelona - nawet w skrajnym

przypadku zboczy z kursu najwy ej o sze stóp. Ale to cacko ma pokona

cholernie du odległo , zamierzam wi c ustanowi nowy rekord. Staram si ,

eby odchylenie wynosiło najwy ej pół cala na sto jardów. To prawie

niewykonalne, ale robi , co mog .

Eastman odchodził wyra nie uszcz liwiony.

- Po wi casz sporo czasu i energii czemu , co ma by wysadzone w powietrze -

zauwa ył Abbot. Parker wzruszył ramionami.

- Ka dy specjalista od torped miewa czasem podobne uczucie. Dostajesz do

r ki takie wspaniałe urz dzenie i uzyskujesz wyniki, o jakich nie marzył nawet

jego konstruktor. A potem rozbijasz je o burt okr tu i wszystko rozpada si na

kawałki. To tak e pewnego rodzaju sabota , prawda?

- Mo na by tak powiedzie . Ale torpedy wła nie do tego słu . Parker skin ł

głow .

- Wiem, e trzeba b dzie j w ko cu zniszczy , ale czekaj nas jeszcze próby

na morzu i wtedy musi by sprawna. - Spojrzał na Abbota i rzekł powa nie: -

Wiesz, ju dawno nie czułem si tak cholernie szcz liwy. Odk d rozstałem si z

marynark i zacz łem dłuba w cudzych samochodach, cały czas czego mi

brakowało, a nie wiedziałem czego. - Wymownym gestem wskazał na

zdemontowan torped . - Teraz ju wiem. Brakowało mi tych licznotek.

- Tylko za bardzo si nie rozczulaj - doradził Abbot. - Pami taj, e jak

przyjdzie co do czego, ta torpeda musi nawali .

background image

130

- I nawali - powiedział sm tnie Parker. Twarz mu st ała. - Ale najpierw

poka e, co potrafi. - Poklepał Abbota po torsie. - Je eli s dzisz, Mike, e to prosta

sprawa, całkowicie si mylisz. Próbuj przez cały czas zrobi co prawie

niewykonalnego. Mark XI nie miał nigdy pokonywa dystansu pi tnastu mil i nie

b dzie łatwo go do tego przystosowa . Ale zrobi to z wielk przyjemno ci , bo

mam ostatni w yciu okazj , eby popracowa przy torpedzie. Bierzmy si do

roboty.

Wszystkie daj ce si rozł czy metalowe elementy zostały rozebrane,

dokładnie obejrzane i starannie zło one z powrotem. Kawałek po kawałku

zmontowano ponownie cał torped , a nadszedł czas, by umocowa j i podda

próbom. Abbot przekonał si , po co potrzebne s zaciski. Ju po wł czeniu

zaledwie jednej czwartej mocy stało si oczywiste, e gdyby torpedy do czego nie

przytwierdzi , miotałaby si po całej szopie.

Parker okazał zadowolenie i zwrócił si do Eastmana:

- Co z wyrzutni ? Zrobiłem ju przy torpedzie wszystko, co mogłem.

- W porz dku - odparł Eastman. - Prosz za mn .

Poprowadził ich kawałek wzdłu brzegu, do niewielkiej stoczni i pokazał

sfatygowan łajb o wyporno ci około trzech tysi cy ton, u ywan do eglugi

przybrze nej.

- To ten statek. Nazywa si „Orestes". Zarejestrowany w Panamie, pływa pod

greck bander .

Parker przygl dał si statkowi podejrzliwie.

- Chce pan na tym przepłyn Atlantyk?

- Owszem - i to razem z panem - o wiadczył Eastman. - Ten statek kursował

ju t tras i zrobi to raz jeszcze. Tylko jeden raz - potem zaginie na morzu. -

U miechn ł si . - Jest ubezpieczony poni ej swej warto ci, a i tak nie zamierzamy

stara si zbyt usilnie o odszkodowanie. Nie chcemy, eby ktokolwiek zacz ł

w szy , co mu si przytrafiło. Skoro chce pan zainstalowa podwodn wyrzutni ,

trzeba b dzie wyci dziur w kadłubie. Jak ma pan zamiar to zrobi ?

- Przyjrzyjmy mu si z bliska - powiedział Parker, weszli wi c na statek.

Sp dził sporo czasu pod pokładem i na dziobie, a nast pnie sporz dził szkic. -

Zrobimy kaseton. Niech go przygotuj i przyspawaj od zewn trz do kadłuba,

tak jak zaznaczyłem. Potem b d mógł wyci od rodka otwór i zainstalowa

rur wyrzutni. Maj c to urz dzenie mo na odpala torped . B dziecie musieli

znale nurka, który umie zachowa milczenie. W stoczni nie robi si zwykle

takich rzeczy.

Eastman u miechn ł si .

- Stocznia nale y do nas - powiedział cicho.

Tak wi c Parker wzi ł si za instalowanie wyrzutni torped, co zaj ło mu

kolejny tydzie . Po wi cił sporo czasu na pomiary, by precyzyjnie umie ci rur

mi dzy dziobem a ruf .

- Musicie teraz tylko dokładnie ustawi statek - powiedział. - I mo emy

zaczyna próby.

Jeanette Delorme nie pokazywała si od pewnego czasu, co martwiło Abbota,

poniewa chciał mie j na oku. W zaistniałych warunkach byli z Parkerem

background image

131

praktycznie uwi zieni i odci ci od reszty zespołu. Nie wiedział, co robi Warren,

ani nie miał mo liwo ci skontaktowania si z Hellierem, eby zawiadomi go o

sytuacji. Przy takim braku ł czno ci sprawy mogły przybra fatalny obrót.

- Pana szefowa nie okazuje nam specjalnego zainteresowania - powiedział do

Eastmana. - Nie widziałem jej od naszego pierwszego spotkania.

- Ona nie zadaje si z wyrobnikami - odparł Eastman. - Sam wszystkiego

dogl dam. - Zmierzył Abbota drwi cym spojrzeniem. - Prosz pami ta , co panu

o niej mówiłem. Na pa skim miejscu trzymałbym si od niej z daleka.

Abbot wzruszył ramionami.

- My l o pieni dzach. Jeste my gotowi do prób, a pan nie ma chyba

upowa nienia, eby podpisywa czeki.

- O fors niech si pan nie martwi - stwierdził z u miechem Eastman. - Prosz

si pomartwi o wynik próby. Jest wyznaczona na jutro. Ona tam b dzie - i niech

Bóg ma pana w opiece, je eli co nie wyjdzie. - Po namy le dodał: - Była wła nie

w Stanach, eby pozałatwia tam sprawy.

Czarny mercedes przyjechał wczesnym rankiem, aby zabra Abbota, który z

niepokojem stwierdził, e chc go rozdzieli z Parkerem.

- Gdzie b dzie Dan?

- Na „Orestesie" - odparł Eastman.

- A ja?

- Niech pan pojedzie i sam si przekona - stwierdził Eastman. Był wyra nie w

złym humorze.

Abbot wsiadł wi c niech tnie do mercedesa, eby pojecha tam, dok d

zamierzano go zawie - jak si okazało, do centrum Bejrutu. Kiedy samochód

mijał biura wydawanego po angielsku dziennika „Daily Star", Abbot dotkn ł

schowanej w kieszeni koperty i zacz ł si zastanawia , jak mógłby

niepostrze enie dosta si do budynku redakcji. Ustalili z Hellierem system

przekazywania sobie w nagłych wypadkach wiadomo ci, wygl dało jednak na to,

e nie b dzie miał szansy z niego skorzysta .

Dojechał samochodem do przystani jachtów, a tam wyszedł mu na spotkanie

starannie ubrany marynarz.

- Pan Abbot? - zapytał, a gdy Abbot skin ł głow , tamten powiedział „Prosz

t dy" i zaprowadził go do zacumowanej przy schodach szybkiej motorówki.

- Dok d płyniemy? - zapytał Abbot, kiedy odbili gładko od brzegu.

- Do jachtu „Stella del Mare" - marynarz wskazał r k kierunek. - Tam.

Abbot obejrzał sobie dokładnie ów jacht, gdy si do niego zbli ali. Był typow

na Morzu ródziemnym zabawk dla bogaczy. Miał około dwustu ton

wyporno ci i wyposa ono go zapewne we wszelkie mo liwe wygody oraz

przyrz dy nawigacyjne, umo liwiaj ce upłyni cie kuli ziemskiej.

Prawdopodobnie nigdy jednak w taki rejs nie wyruszy, co równie było typowe.

Owe jachty - pływaj ce rezydencje bogaczy - stały zwykle przycumowane całymi

tygodniami w Nicei, Cannes, Bejrucie i innych ulubionych miejscach ludzi z

wy szych sfer. Wida było coraz wyra niej, e przemyt heroiny to intratne

zaj cie.

background image

132

U góry powitał Abbota kolejny okr towy lokaj w marynarskim uniformie,

który zaprowadził go na pokład słoneczny. Wspinaj c si po schodkach Abbot

usłyszał brz k ła cucha kotwicznego i wibracj silników. Wygl dało na to, e

„Stella del Mare" czekała tylko na niego.

Na pokładzie słonecznym spotkał Jeanette Delorme. Opalała si , wyci gni ta

na wznak i ubrana w taki sposób, by wystawi na sło ce jak najwi ksz

powierzchni skóry. Miała na sobie najbardziej sk pe bikini, jakie widział w

yciu: niedu y trójk cik na biodrach i stanik, zakrywaj cy tylko sutki. Ogl dał

co podobnego jedynie w nocnym lokalu na Soho. W tpił, czy cały kostium wa y

wi cej ni ósm cz uncji. Z pewno ci był l ejszy od ciemnych okularów, przez

które si w niego wpatrywała.

Powitała go leniwie unosz c dło .

- Cze , Mike. To jest Youssif Fuad.

Abbot niech tnie oderwał od niej wzrok, by spojrze na siedz cego obok

m czyzn . Jego łysina, ciemna jak u jaszczurki skóra i oczy gada stanowiły na

pewno mniej przyjemny widok. Ukłonił mu si , mówi c „Dzie dobry, panie

Fuad". Widział ju tego człowieka. Był to ów liba ski bankier, z którym Delorme

jadła obiad i do którego nie próbowali podej , bo wydał im si zbyt porz dny.

Dowodziło to jedynie, jak bardzo mo na si pomyli . Z pewno ci nie wzgl dy

zdrowotne skłoniły Fuada do wybrania si na wycieczk w morze w dniu, gdy

testowali torped .

Pokr cił gwałtownie głow , zupełnie jak ptak i powiedział z rozdra nieniem:

- Dlaczego on tu jest?

- Bo ja tego chc - odparła Jeanette. - Siadaj, Mike.

- Mówiłem chyba wyra nie, e masz mnie nie wpl tywa ... - Fuad przerwał i

jeszcze raz pokr cił głow . - Nie podoba mi si to.

Abbot, który wła nie zamierzał usi

, ponownie si wyprostował.

- Rozumiem, e nie jestem tu mile widziany. Prosz wezwa motorówk , to

zejd , ze statku.

- Usi d , Mike - powiedziała Jeanette tak rozkazuj cym tonem, e Abbot

poczuł, jak nogi same uginaj mu si w kolanach. - Youssif zawsze si denerwuje.

Boi si utraty reputacji. - W jej głosie pobrzmiewała drwina.

- Zawarli my umow - przypomniał rozgniewany Fuad.

- Wi c jej nie dotrzymałam - odparła Jeanette. - Co na to poradzisz? -

U miechn ła si . - Nie przejmuj si tak bardzo, Youssif. Zadbam o ciebie.

Rozgrywało si mi dzy nimi co , co Abbotowi nie przypadło do gustu.

Najwyra niej nie powinien był wiedzie o istnieniu Fuada, który chciał pozosta

w cieniu. Mike Abbot mógł znale si w niebezpiecze stwie, gdyby Fuad

postanowił zrobi ze wszystkim porz dek. Wygl dał na faceta, który zdolny jest

popełni morderstwo, nie mrugn wszy nawet tym swoim okiem bazyliszka.

Abbot przeniósł wzrok na pann Delorme i przygl daj c si jej z o wiele wi ksz

przyjemno ci u wiadomił sobie, e i ona bez zmru enia oka post piłaby tak, jak

Fuad.

- Co porabiałe , Mike? - zapytała Jeanette, u miechaj c si do niego.

- Cholernie dobrze wiesz, co robiłem - odparł bez ogródek Abbot.

- Chyba e Eastman marnował czas.

background image

133

- Jack powiedział mi wszystko, co wie - przyznała. - Ale to niewiele. Nie zna

si na technice. -Jej głos nabrał ostrego tonu. - Czy ta torpeda b dzie działa ?

- Ja te nie znam si na technice - powiedział Abbot. - Ale Dan Parker jest

pewny swego. - Potarł dłoni szcz k . - My l , e przed wieczorem b dziesz nam

winna sto tysi cy dolarów.

- Youssif przygotował ju czek. Mam nadziej , e go dostaniecie

- to dla waszego dobra.

To niedwuznaczne ostrze enie przed kar za nieudan prób sprawiło, e

Abbotowi wyst piły na czole krople potu. Przypomniał sobie stwierdzenie

Parkera, e czeka go prawie niewykonalne zadanie. Zaczerpn wszy tchu, zmusił

si , by zapyta niefrasobliwie: „Dok d płyniemy? Jakie s plany?" - Potem

odwrócił głow i popatrzył w kierunku oddalaj cego si l du, nie tyle ze wzgl du

na ciekawe widoki, ile po to, by unikn spojrzenia Jeanette, przygl daj cej mu

si zza ciemnych okularów. Spo ród tych dwojga osobników, z którymi miał do

czynienia, samica była z cał pewno ci bardziej jadowita ni samiec.

Podniosła si nagle, poprawiaj c kusy stanik, który przy zmianie Pozycji

niebezpiecznie si osun ł.

- Podpłyniemy do „Orestesa". Jest na morzu, z dala od ucz szczanych

szlaków. Mamy te par motorówek, eby zapewni sobie spokój. To przypomina

morskie manewry.

- Ile czasu b dziemy tam płyn ?

- Dwie godziny, mo e dłu ej.

- Powiedzmy, e trzy godziny w jedn stron - stwierdził Abbot. - I Bóg raczy

wiedzie , ile zajmie nam sama próba. To potrwa cały dzie . Ju zaczynam

odczuwa mdło ci. Nigdy nie lubiłem okr tów.

- Mam pewien sposób na chorob morsk - oznajmiła Jeanette, przesuwaj c

czubkiem j zyka po górnej wardze. - Zapewniam, e jest niezawodny. Nie s dz ,

Mike, eby miał czas chorowa .

Kiedy poło yła r ce za głow i wypr yła piersi w jego kierunku, był skłonny

jej uwierzy . Rzucił okiem na Fuada, który równie wpatrywał si w ni jak

bazyliszek, ale w jego martwym gadzim spojrzeniu nie było ladu po dania.

„Orestes", widoczny ju wyra nie na horyzoncie, sun ł oci ale na spotkanie

po spokojnej tego ranka powierzchni morza. Parker wspi ł si po schodkach na

mostek i uniósł w gór kciuk.

- Wszystko w porz dku. Rozgrzej teraz baterie. Eastman przytakn ł, a

potem wskazał znacz co głow na oficera z otoczk ple ni na wygniecionej

czapce.

- Kapitan nie jest zachwycony. Mówi, e statek stracił stabilno .

- A czego si spodziewał, skoro na samym rodku dziobu jest ta cholernie

wielka dziura? - zdenerwował si Parker. - W ko cu si przyzwyczai.

- Pewnie tak - powiedział z namysłem Eastman. - Mo e byłoby dobrze wyci

te otwór po drugiej stronie?

- Mo liwe - powiedział ostro nie Parker. - To by zapewniło lepsz równowag .

- O co chodzi z tym rozgrzewaniem baterii? Nie wiedziałem, e pan to robi.

background image

134

- Rozgrzana bateria wydziela energi szybciej i łatwiej ni zimna. Przy

ró nicy trzydziestu stopni Fahrenheita mo na o jedn trzeci zwi kszy zasi g

torpedy, a chcemy, eby był on maksymalnie du y. - Parker wyj ł fajk . -

Nastawiłem gł boko na dwana cie stóp. Przy mniejszej kołysałaby si zapewne

na fałach i wyskakiwała z wody. Taki brak stateczno ci mógłby wytr ci j z

kursu. Kiedy sko czy bieg, wypłynie na powierzchni gładko jak korek, a dzi ki

wiatłu Holmesa da si łatwo zlokalizowa .

- B dzie pan na miejscu, eby j odszuka .

- My lałem, e mam pomóc przy jej odpalaniu.

- Zrobi pan jedno i drugie - stwierdził Eastman. - Motorówka zabierze pana

tam, gdzie trzeba. Parker zapalił zapałk .

- Musi by cholernie szybka, eby wyprzedzi torped .

- Mamy odpowiedni sprz t. Czy pr dko czterdziestu pi ciu w złów

wystarczy?

- Wystarczy - przyznał Parker, wydmuchuj c wst g niebieskiego dymu.

Eastman z odraza zmarszczył nos i ustawił si z wiatrem.

- Co pan pali? Stare skarpetki?

- Ju łapi pana mdło ci? - zapytał z szerokim u miechem Parker, ponownie

si zaci gaj c. - Gdzie podziewa si od rana Mike? Eastman wpatrywał si w

horyzont.

- Szefowa chciała si z nim widzie - odparł ponuro.

- Po co? - zapytał ze zdziwieniem Parker.

- Niech pan zgaduje. Do trzech razy sztuka - powiedział Eastman

uszczypliwym tonem. - Ta dziwka lubi ci ga majtki.

- Nieładnie tak mówi o swojej szefowej - zauwa ył z dezaprobat Parker. -

My li pan, e... hm... e ona i Mike...?

- Dałbym głow , e s teraz w łó ku - powiedział z pasj Eastman, wal c

pi ci w reling.

- No, no, zdaje si , e Jack jest zazdrosny... - stwierdził Parker, tłumi c

miech.

- Gówno prawda - powiedział twardo Eastman. - Nie obchodzi mnie, co ten

kociak robi ze swoim ostentacyjnie pokazywanym tyłkiem, ale nie powinna

miesza rozrywki z interesami. Mo e nam wszystkim przysporzy kłopotów. Nie

powinna była...

Zamilkł nagle, a Parker zapytał niewinnie:

- Czego nie powinna...?

- Niewa ne - odparł szorstko Eastman. Poszedł na mostek i zacz ł rozmawia

tam cicho z kapitanem.

Abbot zapi ł koszul i wychylił si ze zmi tej po cieli, aby wyjrze przez

iluminator. „Czego to ja nie robi dla sprawy" - pomy lał spogl daj c na

zegarek. Byli na morzu od ponad dwóch godzin. Słyszał plusk wody, gdy

Jeanette brała prysznic w kabinie przylegaj cej do kajuty. Zjawiła si po chwili,

mokra i naga. Rzuciła mu r cznik i rozkazała, by j wytarł.

Zabrawszy si do tego energicznie, nie mógł oprze si wspomnieniom z

dzieci stwa, kiedy bywał cz sto w stadninie dziadka, a stary Benson, główny

background image

135

stajenny, uczył go sztuki obchodzenia si z ko mi. Mimo woli pogwizdywał przez

z by, tak jak robił to Benson, gdy czesał wierzchowca. Zastanawiał si , co

staruszek pomy lałby o tej klaczy.

- Prawie wcale si nie pokazywała - powiedział. - Miałem nadziej cz ciej ci

widywa .

- Widziałe ju wszystko.

- Co robiła w Stanach? Poczuł, jak lekko zesztywniała.

- Sk d wiesz, e tam byłam?

- Eastman mi powiedział.

- Jack za du o mówi. - Po chwili dodała: - Robiłam to, czego si pewnie

domy lasz - załatwiałam ró ne sprawy.

- Z powodzeniem?

- Jak najbardziej. - Wy lizn ła mu si z r k. - Zarobi mnóstwo pieni dzy.

Abbot u miechn ł si szeroko.

- Wiem. Zastanawiałem si , w jaki sposób mógłbym wykroi wi cej dla siebie.

Przygl dał si Jeanette, kiedy szła przez kajut . Jej smukłe ciało było

równomiernie opalone, bez ladu białych plam. Najwyra niej kuse bikini, które

miała na sobie rano, stanowiło ust pstwo na rzecz czyjej skromno ci. Nie

wyobra ał sobie tylko - czyjej. Czy by Fu-ada? Czysta kpina.

Odwróciła si do niego i u miechn ła.

- Je eli próba si uda, mo esz dosta wi cej. - Wło yła kuse figi i zapytała: -

Co s dzisz o Jacku Eastmanie?

- Robi wra enie twardziela - odparł z namysłem Abbot. - Nie jest mi czakiem.

- Mógłby si z nim zaprzyja ni ?

- Chyba tak. To zale y te od niego. Skin ła głow .

- Mo e dałoby si co zrobi - powiedziała zapinaj c stanik. - Nawet gdyby cie

nie doszli do porozumienia, mo na by to jako załatwi - o ile byłby gotów

pomóc.

„Bo e, co za diablica!" - pomy lał. Było oczywiste, jak kusz c ofert mu

podsuwa. Pozbywszy si Eastmana mógł zaj jego miejsce, ale nie miał złudze ,

o co w tym wszystkim chodzi. Zapewne eliminuj c z pomoc Abbota swego

wspólnika, Jeanette zarobiłaby jeszcze wi cej pieni dzy. Ale znalazłszy si na

miejscu Eastmana -niebezpiecznym miejscu - stanowiłby cel dla nast pnego

frajera ze spluw , który chciałby wej w jej wypełnione tanim seksem ycie.

Pomy lał o spisie zamordowanych m czyzn w dossier Jeanette. Ciekawe, ilu z

nich było jej kochankami. Modliszka po eraj ca samców.

Obdarzył j ujmuj cym u miechem.

- To jest my l. A co ma z tym wszystkim wspólnego nasz przyjaciel Fuad?

- Teraz ty za du o mówisz - odparła z wyrzutem, zapinaj c bluzk .

- Ciebie to nie dotyczy.

- Ale tak. On trzyma kas , prawda? Usiadła przy toaletce i zacz ła si

malowa .

- Za pr dko wyci gasz wnioski - stwierdziła. - Ale nie mylisz si .

- Jej oczy patrzyły na niego z lustra. - Jeste bystry, Mike. O wiele bardziej

ni Jack. Nie przypuszczam, eby miał z nim jakie problemy.

- Dzi ki za wotum zaufania.

background image

136

- Skoro jeste taki m dry, mo e co mi wyja nisz. Co wiesz o Regent Films?

Abbot zdawał sobie spraw , e go obserwuje, chocia była odwrócona plecami

i miał nadziej , e zdołał zachowa niewzruszon twarz.

- To angielska, a wła ciwie brytyjska - wytwórnia filmowa. Całkiem du a.

- Kto jest jej szefem?

- Niejaki Hellier - sir Robert Hellier. Odwróciła si do niego.

- No wi c wyja nij mi, dlaczego angielski szlachcic przeszkadza mi w

interesach?

Abbot z trudem stłumił miech.

- Załó my, e starego Helliera mo na nazwa szlachcicem. Naprawd ci

przeszkadza?

- Jego firma - i to bardzo. Narazili mnie na du e straty.

Abbot zachował niewzruszon twarz, cho miał ochot krzycze z rado ci. A

wi c Warren ze swoj ira sk grup wbili jej sztylet w ten portfel, który nosiła

zamiast serca. Wzruszył ramionami.

- Niewiele wiem o Hellierze. To nie moja działka - nie interesowały mnie filmy

ani plotki. Moim zdaniem prowadzi całkiem szacown firm . Robi niezłe filmy.

Niektóre widziałem.

Rzuciła z łoskotem grzebie .

- Przez tych facetów z Regent Films straciłam wi cej forsy ni jeste sobie w

stanie wyobrazi . Oni s ... - przerwała, gdy zadzwonił telefon. Podniosła

słuchawk . - Tak? W porz dku.

Abbot wyjrzał przez iluminator i zobaczył, e „Orestes" jest ju blisko.

- Chod , Mike - powiedziała Jeanette. - Musimy wyj na pokład. Przenosimy

si na drugi statek.

Kiedy znale li si na pokładzie, Abbot zobaczył grup marynarzy zaj tych

spuszczaniem łodzi. „Stella del Mare" stan ła i kołysała si niespokojnie na

falach, a „Orestes" znajdował si na jej trawersie w odległo ci około dwustu

jardów.

Fuad nie wyszedł na pokład, ale Abbot zauwa ył, e ukrywa si w salonie.

Wygl dało na to, e Youssif Fuad chciał zatai swoje powi zania z ich podejrzan

operacj i dlatego sprzeciwiał si obecno ci Abbota na statku. Jeanette zale ało

natomiast wyra nie, aby Fuad został bardziej uwikłany w cała spraw . Abbot

zastanawiał si , czy nie da si tego wykorzysta przeciw niemu.

Zszedł za Jeanette do motorówki, która leniwie zatoczyła koło i popłyn ła w

kierunku „Orestesa". Kiedy panna Delorme wspi ła si na pokład sfatygowanego

statku, zrobiła si nagle bardzo oficjalna.

- W porz dku, Jack, ruszamy. Jest pan gotowy, Parker? Parker u miechn ł

si beztrosko.

- Jak najbardziej.

Odpowiedziała mu zdawkowym u miechem.

- Oby si udało. Jack mówił mi zreszt , e dobrze pan pracuje. Zabrz czał

telegraf, pokład zadr ał przy zwi kszonych obrotach silników i „Orestes" ruszył

z miejsca.

- Jak mamy marszrut ? - zapytał Abbot.

background image

137

- Popłyniemy jeszcze pi tna cie mil - wyja nił Eastman. - Potem zawrócimy

statek i wystrzelimy torped . Zostawiamy po drodze par łodzi, na wypadek,

gdyby za pr dko si wynurzyła, ale tak czy inaczej b dziemy j ledzi . Powinna

wypłyn gdzie w pobli u jachtu - je eli zdołamy uzyska odpowiedni zasi g.

Abbot roze miał si i powiedział do Parkera:

- eby tylko nie okazał si za dobry, Dan. Byłby niezły kawał, gdyby r bn ł

torped w „Stella del Mare". Parker chrz kn ł.

- Bez głowicy nie wyrz dziłaby wi kszych szkód. Ale nadawałaby si na złom,

a tego wolałbym unikn .

- Ja tak e - przyznał Eastman. Rzucił Abbotowi złowrogie spojrzenie i

powiedział chłodnym tonem: - Nie podoba mi si pa skie poczucie humoru.

- Mnie równie - stwierdził Abbot, nadal si u miechaj c. - Dan i ja mamy w

tej torpedzie sto tysi cy dolarów.

„Orestes" pruł fale, płyn c na zachód. Jeanette wzi ła Eastmana pod r k i

poszli na drugi koniec pokładu, pogr eni w rozmowie.

- Nie jest ju tak przyja nie nastawiony, jak kiedy - powiedział Abbot.

Parker nie mógł opanowa miechu.

- Mo e jest zazdrosny. Czy ma powody, Mike?

- Chodzi ci o mnie i pann Delorme? - Abbot zrobił kwa n min . - Nie wiem,

czy jest zazdrosny, ale powinien mie cholernego stracha. Ta dziwka chce, ebym

go stukn ł, jak tylko nadarzy si okazja. Mieli my mał przyjacielsk

pogaw dk .

- Zało si , e nie poprzestałe na rozmowie - zauwa ył zgry liwie Parker. -

Chcesz powiedzie , e zaproponowała ci zabicie Eastmana?

- Mo e nie dosłownie, ale poruszyła ten temat. I jeszcze jedno: Warren zadał

jej w Iranie dotkliwy cios. Jest w ciekła jak diabli. Pytała mnie o Regent Films.

- Dobrze wiedzie - stwierdził Parker. - Co jej powiedziałe ?

- Udawałem idiot i poprzestałem na ogólnikach. Mo e Warren zdoła sam

załatwi spraw i uwolni nas z opresji.

- Nie da rady - powiedział Parker. - Jeste my jak robak wij cy si na haczyku.

Sami b dziemy musieli si z tego wypl ta . Zejd na dół. Chc sprawdzi torped .

Abbot zmarszczył brwi. Zdawało mu si , e dostrzegł u Parkera cie

zdenerwowania. Nigdy dot d tego nie zauwa ył. Wolał nie my le , co mogłoby si

sta , gdyby próba si nie powiodła. Parkera martwiło jednak co innego: co

b dzie, je eli próba si uda. Warto było si nad tym zastanowi .

Kiedy przyjdzie pora na wykonanie zadania, b d zapewne musieli razem z

Parkerem przepłyn na „Orestesie" Atlantyk i odpali torped w kierunku

jakiej samotnej pla y. Tyle tylko, e torpeda nigdy tam nie dotrze - Parker ju o

to zadba. Nietrudno było przewidzie , co zrobi wtedy Jeanette - jedynie szczegóły

pozostawały do wyja nienia. Prawdopodobnie podzieliłby z Parkerem betonow

trumn na dnie Morza Karaibskiego. Była to nieprzyjemna perspektywa.

Nale ało raczej zaczeka a głowica zostanie napełniona heroin , a potem

zatopi torped w takich okoliczno ciach, eby obaj mogli uciec. Kłopot polegał

na tym, e wszystko zale ało od decyzji Delorme - sam nie mógł podj adnego

działania. Musieli po prostu czeka i obserwowa , co si dzieje.

background image

138

Oparł si o reling i spogl dał pos pnie w morze, zatopiony w my lach. Potem

westchn ł ci ko, a kiedy si odwrócił, zobaczył Jeanette przytulon do

Eastmana. Opowiadała mu zapewne, co załatwiła w Stanach. Du o by dał, eby

podsłucha ich rozmow . Gdyby wiedział, dok d chc przerzuci heroin ,

ameryka ski gang mógłby wpa w pułapk . Torpeda zostałaby przechwycona

na pla y, a Parker i on byliby czy ci.

Rozmy lania te przerwało brz czenie dzwonka telegrafu i nagły spadek

wibracji. Parker wrócił na gór i wyjrzał przez burt .

- Jeste my na miejscu - oznajmił. - Patrz, co tam płynie. Abbot zobaczył

szybk motorówk , poruszaj c si swobodnie po wodzie. Zjawił si Eastman i

powiedział:

- Ma nas zabra z powrotem na jacht. Jak zamierza pan to rozegra , Parker?

- Mamy z motorówki ł czno ze statkiem?

- Oczywi cie. Przez radio.

- Wi c prosz pogada z kapitanem. Obok kolumny busoli jest przeł cznik.

Niech go naci nie, kiedy kompas wska e północ. Chciałbym by w motorówce,

eby widzie start torpedy. Kapitan b dzie musiał tylko obserwowa kompas i

wł czy przycisk. Wolałbym, eby sam trzymał ster.

- Przeka mu to - obiecał Eastman i udał si na mostek.

Wydano polecenia, po czym wsiedli do motorówki, która stała przy burcie.

Najpierw zeszli Jeanette i Eastman, potem Abbot i Parker. Silniki wydały głuchy

pomruk, co oznaczało, e pracuj na małych obrotach. Zacz li oddala si od

„Orestesa", który zatoczył szeroki kr g, by popłyn w przeciwnym kierunku.

Parker obserwował statek.

- Niech mi pan da lornetk i powie kapitanowi, e mo e odpala , kiedy b dzie

gotowy. Gdy dam znak, ruszamy. Odległo nieco ponad trzydzie ci w złów.

Kurs dokładnie na północ. Wszyscy niech patrz za ruf .

Eastman powiedział co do mikrofonu, a potem oznajmił:

- Odpali torped , kiedy znajdzie si na wła ciwej pozycji. Lada chwila.

Parker przytkn ł do oczu lornetk i wpatrywał si w dziób „Ore-stesa".

Zaległo milczenie, po czym Eastman powiedział: „Odpalił!" i równocze nie

Parker krzykn ł:

- Ju leci! Ruszamy! - Zobaczył wydobywaj ce si spod dziobu „Orestesa"

ba ki powietrza, które przykrył natychmiast kilwater.

Przy otwartych przepustnicach cichy pomruk silników przeszedł nagle w

ogłuszaj cy ryk, a gwałtowne przy pieszenie przyparło na chwil Abbota do

siedzenia. Parker wpatrywał si w wod .

- Nie wyskoczyła! - zawołał triumfalnie. - Troch si o to martwiłem. Chyba

dobrze leci.

- Co pan ma na my li? - krzykn ł Eastman.

- Wyrzutnia jest zaledwie sze stóp pod wod , a torped nastawiłem na

dwana cie stóp. Balem si , e mo e zanurkowa , a potem wyskoczy nagle na

powierzchni . Ale ta licznotka nie zrobiła tego. - Parker pochylił si do przodu. -

Niech pan powie sternikowi, eby starał si utrzymywa pr dko trzydziestu

jeden w złów i płyn cały czas prosto.

background image

139

Była to szale cza gonitwa i Abbot miał wra enie, e nigdy si nie sko czy.

Morze było spokojne, ale nawet na niewielkich falach motorówka podskakiwała i

leciała przez ułamek sekundy w powietrzu, zanim opadła z trzaskiem na

powierzchni wody. Dotkn ł w ko cu ramienia Parkera i zapytał:

- Ile czasu to potrwa?

- Jakie pół godziny. Torpeda robi trzydzie ci w złów, powinni my wi c by

troch przed ni . Patrz uwa nie za ruf . Przy odrobinie szcz cia jeszcze przez

jaki czas niczego nie zobaczymy.

Abbot wpatrywał si w morze za motorówk i w kipiel, któr za sob

pozostawiała, pruj c, jak mu si wydawało, z niesamowit pr dko ci . Po

pewnym czasie stwierdził, e ten widok go hipnotyzuje i przyprawia o mdło ci,

odwrócił wi c głow i spojrzał na pozostałych, mru c oczy od wiatru.

Jeanette siedziała równie spokojnie jak swego czasu w Paon Rouge, trzymaj c

si jedn r k metalowego relingu. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy i przyciskał

do ciała bluzk . Eastman szczerzył z by jakby w wymuszonym u miechu. Od

czasu do czasu mówił co do trzymanego w r ce mikrofonu, Abbot nie wiedział

jednak, z kim si kontaktuje. Zapewne informował „Stell del Mare", e s w

drodze. Parker był na luzie i spogl dał za ruf z błyskiem podniecenia w oczach i

szerokim u miechem na twarzy. Prze ywał swój wielki dzie .

Motorówka p dziła bez ko ca po wodzie. Po dziesi ciu minutach przemkn li

obok innej du ej łodzi, która kr yła leniwie w kółko. Eastman podniósł si i

pomachał r k . Była to jedna z łodzi pilnuj cych szlaku. Eastman przysiadł

raptownie, gdy ich motorówka podskoczyła nagle, przecinaj c raz i drugi

pozostawiony przez tamtych lad na wodzie. P dzili naprzód, oddalaj c si coraz

bardziej od kr

cej lodzi.

Abbot pomy lał o torpedzie, która - o ile Parker si nie mylił - znajdowała si

pod wod gdzie za nimi. Chocia widział j rozebran na cz ci, z trudem

potrafił sobie uzmysłowi , e mknie tam w dole z du pr dko ci , nie zbaczaj c z

kursu. Popatrzył w przód na barczystego m czyzn przy sterze i zobaczył, jak

napina ramiona i plecy, staraj c si utrzyma kurs motorówki. Dało mu to

poj cie o tym, czego podj ł si Parker - zredukowa odchylenie do połowy cala na

sto jardów, na dystansie wielu mil.

Min li nast pn kr

c łód , podskakuj c znowu na pozostawionej przez ni

fali i pr dko si od niej oddalaj c. Eastman zerkn ł na zegarek.

- Jeszcze dziesi minut - krzykn ł, u miechaj c si do Parkera. -

Pokonali my dziesi mil - zostało pi . Parker energicznie skin ł głow .

- Prosz zmniejszy pr dko o jeden w zeł, je li to mo liwe. Nie powinni my

jej za bardzo wyprzedza .

Eastman odwrócił si , by powiedzie co do ucha sternika i ryk silników

minimalnie osłabł. Abbot nie odczuł adnej zmiany pr dko ci. Motorówka

pozostawiała za sob spieniony lad, równie pr dko kre l c idealnie prost lini

na bł kitnej powierzchni morza. Coraz bardziej ogarniały go mdło ci. Hałas był

ogłuszaj cy, a ruch motorówki działał mu le na oł dek. Wiedział, e je li

wkrótce si nie zatrzymaj , zwymiotuje za burt . Ten rodzaj sportów wodnych

stanowczo mu nie odpowiadał.

background image

140

Po chwili Jeanette przerwała milczenie, wstała i pokazuj c co r k ,

powiedziała: -,,Stella del Mare".

Abbot poczuł ulg - jego m czarnie dobiegały ko ca. Parker odwrócił si i

spojrzał na jacht, po czym skin ł na Eastmana:

- Nie zatrzymujmy si tutaj. Płyniemy dalej tym samym kursem. Chodzi o

torped , a nie o ten przekl ty jacht.

Eastman pokiwał głow i znowu powiedział co sternikowi. Przemkn li obok

„Stelli del Mare" i mieli teraz przed sob ju tylko faluj cy horyzont.

- Niech wszyscy patrz za ruf ! - krzykn ł Parker. - Zobaczycie j z dziobem

nad wod , jak wystaj cy z morza ogromny słup. B dzie wida wiatło i troch

dymu.

Wszyscy rozgl dali si , ale widzieli jedynie oddalaj c si sylwetk „Stelli del

Mare". W miar upływu czasu Abbot był coraz bardziej przygn biony. Spojrzał

na zegarek i zauwa ył, e min ły ju trzydzie ci trzy minuty, odk d zacz li t

szale cz gonitw po Morzu ródziemnym. Obliczył w pami ci, e przebyli co

najmniej szesna cie mil, a mo e nawet wi cej. Co mogło zawie ?

Przypomniał sobie słowa Parkera, e torpeda odpalona na gł boko ci sze ciu

stóp ma potem zej na dwana cie. Parker martwił si , czy nie grozi jej

wynurzenie, ale co b dzie, je eli po prostu opadła na dno morza? Z tego, co mu

opowiadał, wynikało, e gdyby znalazła si na gł boko ci poni ej sze dziesi ciu

stóp, zmia d yłoby j ci nienie wody i nigdy wi cej by jej nie zobaczyli.

Spojrzał na Jeanette, której twarz nie wyra ała adnych uczu . Jak si

zachowa? Mógł si domy la , e zareaguje gwałtownie. Parker wpatrywał si z

napi ciem w morze za ruf . Nie u miechał si ju , a zmarszczki w k cikach oczu

stały si bardziej widoczne.

Trzydzie ci cztery minuty - i nic. Trzydzie ci pi minut - nadal nic. Abbot

próbował napotka wzrok Parkera. ale ten koncentrował cał uwag na morzu.

„Wszystko przepadło" - pomy lał z rozpacz .

Nagle Parker podskoczył.

- Wypływa! - krzykn ł z podnieceniem. - Z prawej burty. Wył czcie te

przekl te silniki!

Abbot patrzył w morze, dzi kuj c Bogu, e silniki przestały pracowa .

Torpeda wynurzała si w oddali dokładnie w taki sposób, jak opisał to Parker. W

silnym blasku sło ca wida było dym i nikły ółty płomie . Motorówka skr ciła i

popłyn ła w tym kierunku. Parker dosłownie ta czył z rado ci.

- Gdzie jest bosak? - pytał. - Musimy j zaczepi .

- Co to za płomie ? - zainteresował si Eastman.

- wiatło Holmesa - wyja nił Parker. - Zasilane sodem - im wi ksza wilgo ,

tym intensywniej si pali.

- Zr czna sztuczka - stwierdził Eastman.

Parker odwrócił si do niego i powiedział uroczy cie:

- To drobiazg wobec faktu, e ta torpeda w ogóle tu jest. Przypuszczam, e

zrobiła osiemna cie mil. To ju nie sztuczka, tylko prawdziwy cud. Jeste cie

zadowoleni?

Eastman u miechn ł si i spojrzał na Jeanette.

- Chyba tak.

background image

141

- Spodziewamy si teraz czeku - powiedział Abbot do Jeanette. Odpowiedziała

mu promiennym u miechem.

- Dostan go od Youssifa, gdy tylko wrócimy na jacht.

Wrócili do Bejrutu na pokładzie „Stelli del Mare", pozostawiaj c „Orestesa",

aby odczepił torped od motorówki, do której była przymocowana. Parker

przyrzekał wieczne pot pienie ka demu, kto okazałby si na tyle nieostro ny, by

j uszkodzi . Kiedy znale li si w luksusowym salonie, Eastman otworzył barek.

- Chyba wszyscy musimy si czego napi .

Abbot opadł bez sił na fotel. Tym razem Eastman okazał si wyrazicielem jego

uczu . W ci gu minionej godziny zaznał tylu emocji, e wystarczyłoby ich na cale

ycie i miał ochot na jaki mocny trunek. Towarzystwo dobrze si bawiło.

Eastman miał znakomity humor, Parker, który upajał si sukcesem, nie musiał

poprawia sobie nastroju alkoholem, Jeanette była wesoła i ol niewaj ca, nawet

Youssif Fuad udobruchał si na tyle, e na jego twarzy pojawił si przez moment

ulotny u miech. Abbot odczuwał jedynie ulg .

Jeanette pstrykn ła palcami na Fuada, który wyj ł z kieszeni zło ony kawałek

papieru i podał go jej.

- To pierwsza rata, Mike - powiedziała przekazuj c papier Abbotowi. - Potem

b dzie wi cej.

- Oby było ich jak najwi cej - powiedział.

Rozło ył czek i zobaczył, e Fuad wystawił go we własnym banku na sum stu

tysi cy dolarów ameryka skich. Pomy lał, co by si stało, gdyby próbował go

zrealizowa , zanim torpeda wykona swoje zadanie na wybrze u Stanów. Nie

pozwolił sobie jednak na aden komentarz. Nie powinien przecie wiedzie , e

Fuad jest bankierem.

Eastman wzniósł toast:

- Za najlepszego mechanika, jakiego miałem szcz cie spotka . Wypili

zdrowie Parkera, który a si zarumienił.

- Szkoda, e nie organizuj wy cigów torped - stwierdził Eastman. - Miałby

pan zapewnion prac , Dan. Nie widziałem czego równie podniecaj cego, odk d

byłem w Hialeah. - U miechn ł si do Jeanette. - Tyle, e na tym mo na chyba

zarobi o wiele wi cej ni wygrałem kiedykolwiek na wy cigach.

- To dopiero pocz tek - powiedział Parker. - Teraz, zaczn si nast pne

problemy.

Jeanette pochyliła si naprzód.

- Jakie problemy? - zapytała ostro. Parker zamieszał drinka w szklance.

- Torpeda typu Mark XI ma zwykle niewielki zasi g - nieco ponad trzy mile.

Wida to, do czego si strzela. Nawet głupiec zobaczy statek z odległo ci trzech

mil. W waszym przypadku jest inaczej. Chcecie celowa w co , co jest za

horyzontem.

- Nie powinno by z tym problemu - stwierdził Eastman. Sami widzieli cie,

jaki kawał drogi przepłyn li my. Je eli jeszcze ma si dobrego nawigatora, który

wie, gdzie si znajduje...

- Nawet najlepszy nawigator na wiecie nie potrafi okre li pozycji statku na

otwartym morzu z dokładno ci do jednej czwartej mili - powiedział stanowczo

background image

142

Parker. - Chyba, e miałby inercyjny system naprowadzania, na który nie byłoby

was sta , nawet gdyby marynarka zechciała wam go sprzeda . Takich rzeczy nie

kupuje si na wolnym rynku.

- Jakie mamy wyj cie? - zapytała Jeanette.

- Ten wielki bom na „Orestesie" jest około pi dziesi ciu stóp nad wod -

odparł Parker. - Gdyby umie ci tam człowieka w czym w rodzaju bocianiego

gniazda, widziałby horyzont o ponad osiem mil

dalej. Musieliby cie na tej samej wysoko ci, albo nawet wy ej, zapa li na

brzegu wiatło i je li tylko b dzie wystarczaj co jasno, nasz obserwator powinien

je dostrzec z odległo ci szesnastu mil od l du. Ale trzeba by to robi noc .

- Takie było zało enie - stwierdził Eastman. Parker skin ł głow .

- Wszystko wymaga jeszcze doszlifowania, ale w ogólnym zarysie tak to

wygl da. - Przerwał na chwil . - Na brzegu mo e si pali wi cej wiateł, wi c

musicie znale jaki sposób, eby rozpozna to wła ciwe. Mo na wybra jaki

okre lony kolor, albo lepiej wł czy do obwodu przerywacz i nadawa sygnał.

Człowiek w bocianim gnie dzie na „Orestesie" powinien mie teleskop -

wystarczy taki, jakich u ywaj strzelcy wyborowi. I niech b dzie solidnie

umocowany, jak celownik teleskopowy. Gdy tylko zobaczy w nim wiatło,

naci nie guzik i odpali torped . Byłoby dobrze, gdyby miał kontakt ze sternikiem

przez interkom.

- Widz , e ma pan du o błyskotliwych pomysłów - powiedział z podziwem

Eastman.

- Staram si tylko zasłu y na zarobek - powiedział skromnie Parker. - W

ko cu mam w tym swój udział.

- Taaak - stwierdził Eastman. - Kolejnych dwie cie tysi cy dolców.

Zapracowuje pan na nie.

- Mo e dostanie pan nawet wi cej, Parker - o wiadczyła Jeanette, u miechaj c

si słodko do Fuada. - Youssif nie jest ani biedny, ani sk py.

Fuad zmru ył oczy. Jego twarz była sztywna i napi ta. Abbot odniósł

wra enie, e jest tak samo hojny jak kto , komu udało si wła nie obrabowa

ko cieln skarbonk na datki dla ubogich.

Kiedy wrócili do przystani jachtów, samochód Jeanette nadal ich oczekiwał.

- Chce wam co pokaza - powiedziała do Abbota i Parkera. - Wsi d cie do

wozu. - Potem zwróciła si do Eastmana:

- Ty zostaniesz z Youssifem i sprawdzicie to, o co prosiłam. Zobaczymy, czy

który z was znajdzie tam jakie luki.

Wsiadła do wozu, zajmuj c miejsce obok Abbota. Samochód ruszył. Abbot

szukał okazji, eby porozmawia na osobno ci z Parkerem, który - upojony

sukcesem - troch za du o gadał. Musiał mu o tym powiedzie .

- Dok d jedziemy? - powiedział, zwracaj c si do Jeanette.

- Z powrotem na miejsce, z którego zabrali my was rano.

- Nic mnie tam nie zaskoczy - stwierdził. - Wszystko ju obejrzałem.

U miechn ła si tylko, nic nie mówi c. Samochód opu cił majestatycznie

Bejrut i jad c szos w kierunku Trypolisu dotarł do szopy.

background image

143

w której znajdowała si torpeda. Kiedy skr cił na dziedziniec, Jeanette

powiedziała:

- Zajrzyjcie do rodka, a jak wrócicie, to porozmawiamy.

Wysiedli obaj i poszli w kierunku szopy. Zanim otworzyli drzwi, Abbot

powiedział:

- Zaczekaj chwileczk , Dan. Chc z tob pogada . Chyba nie powiniene

mówi im za du o, tak jak dzisiaj w powrotnej drodze. Je eli tej diablicy

przyjdzie do głowy, e ju nas nie potrzebuje, mo emy mie kłopoty.

Parker u miechn ł si zuchwałe.

- Jeste my im potrzebni - powiedział z przekonaniem. - Kto wło y do torpedy

nowe baterie? Eastman nie wiedziałby przede wszystkim, jak to zrobi . B dziemy

bezpieczni a do ko ca, Mike. - Twarz mu nagle spowa niała. - Nie wiem tylko,

do cholery, co si stanie potem. Wejd my tam i zobaczmy, co to za wielka

niespodzianka.

Weszli do szopy. Parker zapalił wiatło i stan ł osłupiały na szczycie schodów.

- A niech mnie diabli! - wybuchn ł. - Z cał pewno ci b d nas potrzebowa !

Na dole stały na kozłach a trzy torpedy. Abbot poczuł nagle, e zaschło mu w

gardle.

- Jeszcze trzy! To oznacza cholern ilo heroiny.

Odczuł nieodpart potrzeb , eby przekaza informacj na ten temat komu ,

kto mógłby je z po ytkiem wykorzysta . Ale jak miał to zrobi , u diabła? Ka dy

jego krok, ka de posuni cie było pod obserwacj .

- Je eli my l , e zaczn tu sam ta mow produkcj , to grubo si myl -

zrz dził Parker.

- Dan, uspokój si , na miło bosk ! - zganił go Abbot. - Staram si co

wymy li . - Po chwili dodał: - Spróbuj wystawi t dziwk do wiatru. Musisz mi

pomóc. Pami taj tylko, e miałe ci ki dzie i marzysz o tym, eby si poło y .

Opu ciwszy szop poszedł przez podwórze do oczekuj cego samochodu.

Nachylił si i powiedział:

- To spora niespodzianka. Czy wszystkie chcecie załadowa i odpali

równocze nie?

- Jack nazywa to pul - odparła Jeanette. - Oczywi cie i wy wi cej w ten

sposób zarobicie.

- Jasne - przyznał Abbot. - B dziemy musieli wszystko omówi , ale po co robi

to tutaj? Mo e we miemy Dana i pójdziemy gdzie si zabawi , powiedzmy do

Paon Rouge. - U miechn ł si szelmowsko. - Zapraszam. Mog ju sobie na to

pozwoli .

Parker odezwał si za jego plecami:

- Na mnie nie liczcie. Jestem za bardzo zm czony. Marz tylko, eby si

wyspa .

- No có , to chyba bez znaczenia, prawda? Pozwolisz mi załatwi za ciebie

sprawy finansowe z Jeanette?

- Oczywi cie. Zrobisz, co trzeba. - Parker przesun ł dłoni po twarzy. - Id si

poło y . Dobranoc. Kiedy odszedł, Abbot powiedział:

background image

144

- No i co, Jeanette? Mam ju do siedzenia tutaj. Chc rozprostowa

skrzydła i troch sobie polata . - Wskazał r k w kierunku szopy. - B dzie tam

sporo roboty. Chciałbym rozerwa si nieco, zanim zaczniemy.

- Ale nie pójd do Paon Rouge w tym stroju - oznajmiła Jeanette, dotykaj c

ubrania.

- W porz dku - powiedział Abbot. - Daj mi tylko chwil , ebym si przebrał, a

potem pojedziemy do ciebie. Zało ysz co i lecimy do miasta. Prosta sprawa.

U miechn ła si niezdecydowanie.

- Tak, to mo e by niezły pomysł. Jak radzisz sobie w roli pokojówki? Dałam

swojej dziewczynie wychodne.

- To dobrze - powiedział Abbot z o ywieniem. - Za chwil b d gotowy.

W pi minut pó niej obracał w r ce szklank brandy i mówił: „ - Ci ko si z

tob targowa , moja mała Jeannie, ale umowa stoi. Kupiła nas za bezcen. Mam

nadziej , e o tym wiesz.

- Mike, czy by obchodziły ci tylko pieni dze? - odparła z uraz .

- W zasadzie tak - przyznał, popijaj c brandy. - Ty i ja jeste my do siebie

podobni. - Dał znak kelnerowi, aby do nich podszedł.

- Tak, chyba masz racj . Czuj , e jeste mi bardziej bliski ni biedny Jack.

Abbot ze zdziwieniem uniósł brew.

- Dlaczego biedny?

Usiadła wygodniej na krze le.

- Zło cił si , e byłe dzisiaj na „Stelli". Chyba robi si zazdrosny. Je eli

zostaniesz z nami - ze mn - trzeba b dzie jako to załatwi . Raz na zawsze. -

U miechn ła si . - Biedny Jack.

- On z tob mieszka, prawda? - zapytał Abbot. - Zdawało mi si . e widziałem

w szafie jego rzeczy.

- No prosz , chyba ty te jeste zazdrosny - zawołała uradowana.

Poczuł na karku zimny dreszcz, wyobra aj c sobie, jak Jeanette le y z

tamtym w łó ku i podsuwa mu my l, e niejaki Jack Eastman mógłby załatwi

niejakiego Michaela Abbota. Ta diablica była zdolna gra na dwie strony.

Uznawała teori doboru naturalnego. Kto prze yje, otrzyma główn nagrod - jej

gi tkie, nienasycone ciało. Nagroda była niezła - byle tylko poradzi sobie z

konkurencj . Problem polegał na tym, e przyjmuj c jej zasady gry, trzeba by

walczy w niesko czono .

Zmusił si do u miechu.

Lubi ciebie i pieni dze mniej wi cej w tym samym stopniu. A je li chodzi o

Jacka Eastmana, proponuj , eby my odło yli t spraw na pó niej. Mo e si

jeszcze przyda .

Oczywi cie - przyznała. - Ale nie zwlekaj z tym za bardzo.

- Przepraszam - powiedział, odsuwaj c krzesło. - Musz pój na stron .

Zaraz wracam.

Przeszedł pr dko przez foyer do jednego z nielicznych miejsc w hotelu

Fenicja, gdzie panna Delorme nie mogła mu towarzyszy . Zanikn ł si w kabinie,

wyj ł z kieszeni kopert i sprawdził tekst na umieszczonej w rodku pojedynczej

background image

145

kartce papieru. Nast pnie wło ył j z powrotem, zakleił kopert i starannie

zaadresował.

Odszukawszy boya, który ze słu alcz gorliwo ci otrzepał mu marynark ,

powiedział:

- Chciałbym, eby natychmiast dor czono ten list do redakcji „Daily Star".

Chłopak wydawał si niezdecydowany, ale o ywił si od razu, gdy usłyszał

delikatny szelest banknotów.

- Tak, sir. Dopilnuj tego.

- Chodzi o wa n spraw - podkre lił Abbot. - Musi dotrze tam jeszcze dzi . -

Dorzucił kolejny banknot. - Chciałbym mie pewno , e b dzie na miejscu w

ci gu godziny.

Potem rozprostował ramiona i wrócił tam, gdzie oczekiwała go modliszka.

Sir Robert Hellier siedział za biurkiem i przegl dał gazet . Był to wydawany

po angielsku bejrucki dziennik „Daily Star", który regularnie dostarczano mu

samolotem do Londynu. Omin ł bie ce wiadomo ci i koncentruj c si na dziale

ogłosze , przemierzał palcem kolejne kolumny. Od wielu tygodni robił to co rano.

Nagle chrz kn ł, zaprzestał poszukiwa i wzi ł do r ki pióro, aby zakre li

kółko na jednym z ogłosze . Brzmiało ono nast puj co:

Gospodarstwo rolno-hodowlane w pobli u, Zahli. Dwa tysi ce akrów urodzajnej

ziemi, du a winnica, zabudowania w dobrym stanie, bydło, narz dzia. Skr. poczt 192.

Odetchn ł z ulg . Ju od wielu tygodni nie miał kontaktu z Abbotem i

Parkerem i bardzo go to martwiło. Poczuł si lepiej wiedz c, e nic im si nie

stało. Ponownie przeczytał ogłoszenie i marszcz c brwi si gn ł po pióro.

W pi minut pó niej poczuł, e oblewa go zimny pot. Musiał popełnił bł d w

obliczeniach. Pomylił si gdzie po drodze o par zer. Wspomniana w ogłoszeniu

liczba dwóch tysi cy akrów oznaczała, e Delorme miała zamiar przemyci dwa

tysi ce funtów heroiny. To stanowiło punkt wyj cia. Zacz ł od pocz tku i

dokładnie wszystko sprawdził. Ko cowy wynik był niewiarygodny.

Przyjrzał mu si ponownie i nadal nie mógł si otrz sn . Trzysta czterdzie ci

milionów dolarów. Tyle zapłac za dwa tysi ce funtów heroiny konsumenci,

narkomani, których ka dy zastrzyk kosztuje od siedmiu do o miu dolarów.

Zanotował jeszcze jedn liczb : sto milionów dolarów.

Tyle dostanie Delorme, je eli uda jej si dostarczy te narkotyki na

ameryka ski rynek. Podejrzewał, e sprawa b dzie załatwiana na zasadach

kredytu Nawet mafii nie byłoby sta na zgromadzenie takiego kapitału przy

jednej transakcji. Ukryj towar i b d go wydawa w kilkufuntowych porcjach,

po pi dziesi t tysi cy dolarów za funt, a Delorme zbierze cala mietank .

Zorganizowała wszystko, poczynaj c od uprawy maku na Bliskim Wschodzie,

wzi ła na siebie ogromne ryzyko i teraz doczeka si kolosalnych zysków.

Podniósł dr c r k słuchawk telefonu.

- Panno Walden, prosz na czas nieokre lony odwoła wszystkie moje

spotkania, zarezerwowa mi jak najszybciej lot do Bejrutu, a na miejscu hotel

Saint-Georges albo Fenicja. Wszystko w mo liwie najkrótszym terminie.

background image

146

Siedział i wpatrywał si w ogłoszenie, maj c w Bogu nadziej , e ten, kto

składał je do druku, popełnił bł d i mo e jego podró oka e si zb dna.

Miał te nadziej na jakie wiadomo ci od Warrena, gdy i on, i towarzysz cy

mu trzej m czy ni gdzie znikn li.

background image

147

Rozdział 8

Z wjechaniem do Iraku nie było szczególnych problemów. Mieli wizy na

wszystkie kraje Bliskiego Wschodu, do których mogli trafi w pogoni za celem,

poza tym Hellier zaopatrzył ich w nader cenne dokumenty i listy polecaj ce. Na

przej ciu granicznym iracki oficer wyraził jednak zdziwienie, e wje d aj od

strony Kurdystanu, tak daleko na północy, i okazał niepo dane zainteresowanie.

Tozier wygłosił pełn pasji mow , dobywaj c z gardła chrapliwe arabskie

d wi ki i dopiero to, ł cznie z ich listami uwierzytelniaj cymi, umo liwiło

przekroczenie granicy. W pewnej chwili Warren widział ju jednak oczami

wyobra ni wi zienie w irackim Kurdystanie, a nie jest to miejsce, z którego

mo na by łatwo zadzwoni do adwokata.

Uzupełnili na granicy zapasy paliwa i wody, po czym pr dko odjechali, nie

czekaj c, a oficer zmieni zdanie. Tozier ruszył przodem, a Follet z Warrenem za

nim. W południe Tozier zjechał na pobocze i zaczekał, a dogoni go drugi wóz.

Wyci gn ł szybkowar i stwierdził:

- Pora co przek si .

Follet otworzył puszki i zauwa ył:

- Zupełnie jak w Iranie. Nie powiem, ebym był szczególnie głodny - najadłem

si kurzu.

Tozier szeroko si u miechn ł i spojrzał na jałowy pejza . Drogi były tu tak

samo pełne kurzu, a góry równie ponure, jak po drugiej stronie granicy.

- Do As-Sulajmanija ju niedaleko, ale nie wiem, co zrobimy, kiedy tam

dotrzemy. Pewnie trzeba b dzie zda si na przypadek.

Warren wlał wod do szybkowara i zacz ł j gotowa . Potem spojrzał na

Toziera i powiedział:

- Nie mieli my jeszcze okazji porozmawia . Co tam si wydarzyło?

- W qanat"!

- Wła nie - potwierdził cicho Warren.

- Zawalił si tunel, Nick. Nie mogłem si przedosta .

- Ben nie miał szansy? Tozier pokr cił głow .

- To musiało si sta bardzo pr dko.

Twarz Warrena była ci gni ta ze zgryzoty. Nie mylił si mówi c Hellierowi,

e poleje si krew, ale nie oczekiwał takiego obrotu sprawy.

- Nie miej wyrzutów, Nick - powiedział Tozier. - Ben sam postanowił

zawróci . Wiedział, czym ryzykuje. Post pił zreszt cholernie głupio. O mało nie

załatwił nas wszystkich.

- Tak - przyznał Warren. -To było bardzo głupie. - Pochylił głow , aby

pozostali nie mogli widzie jego twarzy. Czuł si tak, jakby wbito mu w brzuch

zimny sztylet. Byli obaj lekarzami, powołanymi do ratowania ycia. Kto okazał

si lepszy: Ben Bryan przy całym swoim naiwnym idealizmie, czy Nicholas

Warren, który przywiózł go na pustyni i doprowadził do jego mierci? Warren

wolał nie roztrz sa tego nieprzyjemnego dylematu.

Byli w połowie lunchu, kiedy Tozier zauwa ył jakby od niechcenia:

- Mamy go ci. Radz nie robi adnych gwałtownych ruchów. Zaniepokojony

Warren odruchowo si rozejrzał. Follet pewn r k nalewał dalej kaw .

background image

148

- Gdzie oni s ? - zapytał.

- Dwóch jest na wzgórzu nad nami - oznajmił Tozier. - Trzech albo czterech

podchodzi z drugiej strony. Okr aj nas.

- Mamy szans si przedrze ?

- Nie s dz , Johnny. Nie damy rady si gn teraz po bro . Je eli ci faceci -

kimkolwiek s - nie artuj , zablokowali z obu stron szos . Pieszo daleko nie

zajdziemy. B dziemy musieli zaczeka , a dowiemy si , co jest grane. - Przyj ł od

Folleta fili ank kawy. - Podaj mi cukier, Nick.

- Co?

- Podaj cukier - powtórzył cierpliwie Tozier. - Nie ma powodu robi

zamieszania. Mo e to tylko w cibscy Kurdowie.

- Mog okaza si za bardzo w cibscy - stwierdził Follet. - Pami taj, e Ahmed

jest Kurdem. - Wstał powoli i przeci gn ł si . - Idzie do nas poselstwo.

- Kto znajomy?

- Trudno powiedzie . Maj na sobie burnusy. Warren usłyszał za plecami

łoskot kamieni.

- Tylko spokojnie - ostrzegł Tozier. - Wsta i rób dobre wra enie. Podniósł si

i odwrócił, a pierwszym człowiekiem, którego ujrzał, był Ahmed, syn szejka

Fahrwaza.

- Strzał w dziesi tk ! - zauwa ył Tozier. Ahmed wyst pił naprzód.

- No có , panie Warren, panie Tozier - jak e miło znów panów spotka !

Prosz mi przedstawi swojego koleg . -U miechał si , ale Warren wyczytał z jego

twarzy, e nie ma ochoty na arty.

- To pan Follet. Nale y do mojej grupy - odparł w podobnym tonie.

- Miło mi pana pozna - oznajmił rado nie Ahmed. - Ale czy kogo nie

brakuje? Nie powiecie mi panowie chyba, e zgubili cie koleg ? - przyjrzał si im

z uwag . - Nie macie nic do powiedzenia? Na pewno zdajecie sobie spraw , e nie

spotykamy si przypadkowo. Szukałem panów.

- A z jakiego powodu? - zainteresował si Tozier.

- Czy musi pan o to pyta ? Mój ojciec ma obawy, czy nie grozi panom

niebezpiecze stwo - wskazał r k otaczaj ce góry. - Nie uwierzyliby cie, jacy

straszni ludzie kr c si w tej okolicy. Polecił mi zaprowadzi panów w

bezpieczne miejsce. Zauwa yli cie na pewno, e otacza nas eskorta, która ma

panów... hm... chroni .

- Przed nami samymi - skomentował ironicznie Warren. - Nie zboczył pan

czasem z drogi, Ahmedzie? Czy rz d iracki wie, e jest pan w ich kraju?

- Rz d iracki nie wie o bardzo wielu rzeczach - stwierdził Ahmed. - Proponuj

jednak rusza w drog . Moi ludzie zapakuj wszystko z powrotem do

samochodów. B d je tak e prowadzi , eby zaoszcz dzi panom zb dnego

wysiłku. Wszystko w ramach naszych usług.

Warren czuł si bardzo nieswojo widz c uzbrojonych w karabiny ludzi

Ahmeda i maj c wiadomo , e cała okolica została otoczona. Zerkn ł na

Toziera, który wzruszył ramionami, mówi c:

- W porz dku!

background image

149

- Znakomicie - pochwalił go Ahmed. - Pan Tozier niewiele mówi, ale okazuje

rozs dek. - Strzelił palcami i jego ludzie ruszyli naprzód. - Nie tra my czasu. Mój

ojciec nie mo e si doczeka , eby z panami... pomówi .

Warrenowi zupełnie nie przypadł do gustu ton tej uwagi.

Cał trójk wepchni to na tył jednego z land-roverów. Z przodu siedział

kierowca i jaki odwrócony cz ciowo w ich stron człowiek, który trzymał

nieruchomo pistolet. Czasem gdy wóz podskakiwał, Warren zastanawiał si , czy

bro nie jest odbezpieczona, gdy nieznajomy dotykał zgi tym palcem spustu i

wystarczył niewielki wstrz s, by wcisn ł go do ko ca. Gdyby wystrzelił w tył

wozu, który z m czyzn stłoczonych mi dzy fotograficznym sprz tem, na pewno

by ucierpiał.

O ile zdołał si zorientowa , zawrócili na wschód, prawie do granicy z

Iranem, a potem skierowali si na północ, wje d aj c

gł biej w góry. Oznaczało to, e omin li As-Sulajmanija, zostawiaj c je za

sob . Jechali za ci arówk , pot n maszyn , która wygl dała jakby zbudowano

j dla wojska. Kiedy udawało mu si spojrze w tył, widział od czasu do czasu

drugiego land-rovera w chmurze wszechobecnego pyłu.

Uzbrojony m czyzna nie zabraniał im rozmawia , Warren był jednak

ostro ny. Dobra brytyjska wymowa, któr tak zaskoczył ich Ahmed, stanowiła

ostrze enie, e złowrogi i obcy wygl d nie musi wcale oznacza nieznajomo ci

angielskiego.

- Wszystko w porz dku? - zapytał Warren.

- B dzie całkiem nie le, gdy kto zabierze łokie z mojego brzucha - stwierdził

Follet i dodał: - A wi c to był Ahmed! Taki sympatyczny facet!

- Chyba nie powinni my mówi za wiele o interesach - ostrzegł Warren. - Ci

chłopcy mog mie długie uszy. Follet spojrzał na faceta z pistoletem.

- Długie i włochate - powiedział z odraz . - A oprócz tego brudne. Słyszałe

kiedy o wodzie, chłopie?

Nieznajomy popatrzył na niego bez wyrazu, a Tozier stwierdził:

- Przesta , Johnny. Nick ma racj .

- Chciałem tylko co sprawdzi - bronił si Follet.

- Mogło ci to drogo kosztowa . Nigdy nie miej si z faceta z broni - mo e

mie zabójcze poczucie humoru.

Jechali bardzo długo.

Z zapadni ciem zmroku wł czono reflektory i posuwano si wolniej, nadal

jednak zapuszczali si w góry, gdzie - o ile Warren przypominał sobie ogl dan

map - nie było w ogóle dróg. Zapewne si nie mylił s dz c z tego, jak samochód

chwiał si i kołysał.

O północy Warren usłyszał, jak warkot silnika odbija si echem od skalistego

w wozu i podniósł si na łokciu, eby popatrze przed siebie. Na wprost ukazała

si w wietle reflektorów skalna ciana i kierowca land-rovera skr cił o

dziewi dziesi t stopni, a potem robił to jeszcze wielokrotnie, gdy w wóz biegł

serpentynami i coraz bardziej si zw ał. Nagle znale li si na otwartej

przestrzeni, sk d wida było usiane wiatłami zbocze i tam si zatrzymali. Gdy

background image

150

otworzyły si tylne drzwiczki, wypeł li z wozu, ponaglani przez człowieka z

broni . Otoczyły ich jakie ciemne postacie i usłyszeli szmer głosów. Warren

przeci gn ł si z ulg , prostuj c zdr twiałe ko czyny, po czym rozejrzał si

wokół po stromych, wyrastaj cych naokoło zboczach. Niebo rozja niała pełnia

ksi yca, dzi ki czemu wida było, jakie urwiska otaczaj zewsz d t niewielk

dolin .

Tozier pomasował udo, spojrzał w gór na wiatła na zboczu i rzekł drwi co:

- Witajcie w Shangrila.

- Dobrze powiedziane - odezwał si z mroku głos Ahmeda. - I zapewniam,

e równie trudno si tu dosta . Pozwólcie panowie za mn .

„A je li nie pozwol ?" - pomy lał z przek sem Warren, nie próbował

jednakiego sprawdzi . Przeszli po piesznie po dnie w wozu do podnó a urwiska,

gdzie poczuli pod stopami w sk i kret cie k , która prowadziła stromo pod

gór . Była zapewne na tyle szeroka, e w ci gu dnia mogły po niej i obok siebie

dwie osoby, ale w ciemno ciach wydawała si niebezpieczna. W połowie

wysoko ci urwiska wychodziła na skaln półk i Warren przekonał si , e wiatło

pada z wykutych w skale jaski .

Zajrzał tam, gdy przechodzili obok i stwierdził, e mieszka w nich sporo ludzi.

Ocenił na oko, e w całej wspólnocie było co najmniej dwustu m czyzn. Nie

zauwa ył adnych kobiet.

Kazano im si zatrzyma przed jedn z wi kszych jaski . Była jasno

o wietlona i kiedy Ahmed wszedł do rodka, Warren zobaczył wysok posta

szejka Fahrwaza, który podniósł si z sofy. Tozier wydał stłumiony okrzyk i tr cił

łokciem Warrena, który zapytał szeptem:

- O co chodzi?

Tozier wpatrywał si w gł b jaskini i w tym momencie Warren zobaczył, co

przykuło jego uwag . Obok Fahrwaza stał ubrany po europejsku niski, szczupły,

ale muskularny m czyzna. Podniósł r k na powitanie Ahmeda, a potem

trzymał si z boku, gdy tamten rozmawiał z Fahrwazem.

- Znam tego człowieka - wyszeptał Tozier.

- Kto to jest?

- Powiem ci pó niej - je eli b d mógł. Ahmed ju wraca.

Wyszedłszy z jaskini Ahmed dał znak, by poprowadzono ich dalej wzdłu

urwiska. Znikn li Fahrwazowi z oczu, przeszli około dwudziestu jardów i

zatrzymali si przed drzwiami, wmurowanymi w skaln cian . Kto otworzył je,

brz cz c kluczami, po czym Ahmed oznajmił:

- Mam nadziej , e to miejsce nie oka e si zanadto niewygodne. Przy l

panom jedzenie. Staramy si bez potrzeby nie głodzi naszych go ci...

Czyje r ce wepchn ły Warrena przez drzwi. Potkn ł si i upadł, a zaraz

potem kto znalazł si na nim. Kiedy pozbierali si jako w ciemno ciach, drzwi

zostały zatrza ni te i zamkni te na klucz.

- Co za nieokrzesane chamy! - powiedział Follet, z trudem łapi c oddech.

Warren podci gn ł nogawk i obmacuj c gole poczuł pod palcami lepk

krew. Zapalniczka Toziera zaiskrzyła si par razy, a potem wybuchn ła

płomieniem, rzucaj c groteskowe cienie, kiedy uniósł j w gór . W tylnej cz ci

jaskini panowała ciemno i jej odleglejsze zak tki były zupełnie niewidoczne.

background image

151

Warren dostrzegł jakie skrzynie i worki, uło one pod jedn ze cian, ale niewiele

poza tym, gdy Tozier zagl dał w ró ne miejsca i wiatło, podobnie jak cienie,

cały czas pl sały.

- O, tego nam potrzeba! - odezwał si Tozier z zadowoleniem. Płomie stał si

nagle wi kszy i ja niejszy, gdy przytkn ł go do kawałka wiecy.

Follet rozejrzał si wokół.

- To pewnie areszt - stwierdził. - S dz c z wygl du tak e magazyn, ale przede

wszystkim areszt. W wojsku zawsze jest niezb dny - takie s prawa natury.

- W wojsku? - zdziwił si Warren.

- Tak - potwierdził Tozier. - To obóz wojskowy. Troch prymitywny - pewnie

partyzancki - ale z pewno ci stacjonuje tu jaki oddział. Nie widziałe broni? -

zapytał stawiaj c wiec na skrzyni.

- Tego si nie spodziewałem - przyznał Warren. - Nie pasuje mi jako do

narkotyków.

- Tak samo jak Metcalfe - stwierdził Tozier. - To ten człowiek, który był z

Fahrwazem. Zupełnie mnie zaskoczył. Rozumiałbym, gdyby chodziło o bro -

kojarzy si z ni w tak oczywisty sposób, jak jajka z bekonem. Ale Metcalfe i

narkotyki? To nieprawdopodobne!

- Dlaczego? Kim on jest?

- Metcalfe... có , to po prostu Metcalfe. Jest łajdakiem, jak wszyscy w jego

bran y, ale słynie z jednego - nie chce mie nic wspólnego z narkotykami. To

bystry facet i dostawał sporo ró nych ofert, ale zawsze je odrzucał - czasem w

brutalny sposób. Ma jaki uraz na tym punkcie.

- Powiedz mi o nim co wi cej - poprosił Warren, sadowi c si na skrzyni.

Tozier przewrócił papierowy worek i spojrzał na umieszczony z boku napis.

W rodku był sztuczny nawóz. Ustawił go i usiadł na nim.

- Robił to samo, co ja. Tak si poznali my.

- Był najemnikiem? Tozier skin ł głow .

- W Kongo. Ale on nie trzyma si jednego zaj cia. Przystaje na ró ne oferty -

im bardziej s szalone, tym lepiej. Zdaje si , e wyrzucono go z Południowej

Afryki, bo był zamieszany w jak afer z diamentami. Wiem, e organizował

przemyt z Tangeru, kiedy był tam jeszcze otwarty port - zanim przej li go

Maroka czycy.

- Co przemycał?

Tozier wzruszył ramionami.

- Papierosy do Hiszpanii, antybiotyki - wtedy było ich brak. Słyszałem te , e

szmuglował bro dla powsta ców w Algierii.

- Czy by? - zainteresował si Warren. - Zupełnie jak Jeanette Delorme.

- Słyszałem pogłoski, e był zamieszany w przemyt cholernie du ych ilo ci

złota z Włoch, ale chyba nic z tego nie wyszło. W ka dym razie nie wzbogacił si .

Mówi ci to wszystko, eby wiedział, jakim

jest człowiekiem. Namówisz go na ka d robot , z wyj tkiem jednego -

narkotyków. I nie pytaj mnie o powód, bo sam tego nie wiem.

- Wi c co on tu robi?

- Jest wojskowym. To jeden z najlepszych dowódców partyzanckich, jakich

znam. W regularnym wojsku nigdy specjalnie si nie wyró nił, ale w partyzantce

background image

152

nie ma sobie równych. Mog si tylko domy la , o co chodzi. Wiemy, e Kurdowie

chc zada cios Irakijczykom - mówił nam o tym Ahmed. Sprowadzili Metcalfe'a,

eby im pomógł.

- A co z narkotykami, których podobno nie lubi? Tozier milczał przez chwil .

- Mo e o nich nie wie.

Warren pogr ył si w rozmy laniach, zastanawiaj c si , w jaki sposób

mo na by to wykorzysta . Miał wła nie zamiar si odezwa , gdy w zamku

zazgrzytał klucz i otworzyły si drzwi. Wszedł jaki Kurd z gotowym do strzału

pistoletem i stan ł plecami do skalnej ciany. Za nim pojawił si Ahmed.

- Powiedziałem, e nie głodzimy naszych go ci. Oto i posiłek. Mo e nie b dzie

odpowiadał waszym europejskim podniebieniom, ale to naprawd dobre jedzenie.

Wniesiono dwie du e, mosi ne tace, przykryte obrusami.

- Ach, panie Tozier - powiedział Ahmed - zdaje si , e mamy wspólnego

znajomego. Nie widz powodu, by nie mógł pan pó niej pogaw dzi sobie z

panem Tomem Metcalfem. Po posiłku.

- Ch tnie znowu go zobacz - odparł Tozier.

- Tak przypuszczałem. - Ahmed odwrócił si i dodał po chwili milczenia: -

Aha, panowie, jeszcze jedna sprawa. Mój ojciec potrzebuje pewnych informacji.

Kto mógłby mu ich udzieli ? - przygl dał si Warrenowi z lekkim u miechem na

ustach. - Pana Warrena nie da si chyba łatwo przekona . Pana Toziera tym

bardziej. Uwa nie panów obserwowałem, kiedy widzieli my si ostatnio.

Skierował wzrok na Folleta.

- Pan jest Amerykaninem, panie Follet.

- Tak - odparł Follet. - Jak pan zobaczy ameryka skiego konsula, prosz mu

powiedzie , e chciałbym si z nim widzie .

- To bardzo chwalebna postawa - zauwa ył z westchnieniem Ahmed. -

Obawiam si , e b dzie pan tak samo uparty, jak pa scy przyjaciele. Ojciec yczy

sobie... hm... porozmawia z panami osobi cie, ale to starszy człowiek i o tej porze

potrzebuje snu. Macie wi c panowie szcz cie, bo pozostało wam jeszcze kilka

godzin. - Powiedziawszy to wyszedł, ubezpieczany przez stra nika. Drzwi

zatrzasn ły si za nimi z łoskotem.

Tozier wskazał lamp naftow , stoj c na jednej z tac.

- Był na tyle miły, e nam j zostawił.

- Ciepły posiłek - stwierdził Follet, podnosz c obrus. Tozier odsłonił tak e

drug tac .

- Chyba warto by co zje . To nie jest wcale takie złe - kuskus i kurczak, a na

deser kawa.

Follet nadgryzł kurze udko. po czym spojrzał na nie z obrzydzeniem i

stwierdził:

- Ten kurczak musiał mie atletyczn budow . Warren wzi ł do r ki talerz.

- Jak my lisz, gdzie jeste my?

- Gdzie w pobli u tureckiej granicy - odparł Follet. - Tak mi si wydaje. I

niedaleko od granicy z Iranem.

- W samym sercu Kurdystanu - zauwa ył Tozier. - To mo e co znaczy - albo

zupełnie nic. - Zmarszczył brwi. - Pami tasz, Nick, o czym Ahmed mówił nam w

background image

153

Iranie? Chodziło o sytuacj polityczn Kurdów. Wymienił jakie nazwisko.

Kogo , kto trzymał w szachu irack armi .

- Barzani - powiedział Warren. - Mullah Mustafa al-Barzani.

- Wła nie. Ahmed mówił, e posiada własn armi . Zastanawiam si , czy ci

ludzie do niej nie nale .

- Mo liwe. Nie wiem tylko, co nam to daje.

- Bóg pomaga tym, którzy nie s bierni - stwierdził rzeczowo Follet.

Trzymaj c w r ce kurze udko, wstał, wzi ł wiec i zacz ł zagl da w najdalsze

zakamarki jaskini. Usłyszeli jego dudni cy glos. - Niewiele tu jest.

- A co chciałby znale w celi? - zapytał Tozier. -W ka dym razie nie

zaszkodzi sprawdzi , czym dysponujemy. Co jest w tej skrzyni, na której siedzisz,

Nick?

- Jest pusta.

- A ja siedz na nawozie - powiedział z obrzydzeniem Tozier. -Masz co

jeszcze, Johnny?

- Niewiele. Te troch pustych skrzy , jakie cz ci od samochodów -

wszystkie zardzewiałe, pół puszki oleju nap dowego, całe mnóstwo ró nych rub i

sworzni, dwa worki słomy - to chyba wszystko.

Tozier westchn ł. Follet wrócił, odło ył wiec , a potem podniósł lamp i

potrz sn ł ni przy uchu.

- W rodku jest troch nafty, a tam mamy słom - mo e dałoby si co zrobi .

- Nie spal jaskini, Johnny. Tylko by my si udusili. - Tozier podszedł do

drzwi. - Wymagałyby sporego zachodu - maj ze cztery cale grubo ci. - Przechylił

głow na bok. - Uwaga. Kto idzie. - Oddalił si od drzwi i usiadł.

Do otwartej celi wszedł człowiek nazwiskiem Metcalfe. Otrzepał si i odwrócił

głow , słysz c za plecami łoskot zatrzaskiwanych drzwi. Potem spojrzał na

Toziera i powiedział, wcale si nie u miechaj c:

- Cze , Andy. Dawno si nie widzieli my.

- Cze , Tom.

Metcalfe podszedł i wyci gn ł r k , a Tozier j u cisn ł.

- Co tu robisz, u diabła?

- Długo by trzeba mówi - odparł Tozier. - To jest Nick Warren, a to Johnny

Follet.

- Gdybym powiedział „miło mi", min łbym si z prawd - stwierdził

ironicznie Metcalfe. Obrzucił Warrena od stóp do głów przenikliwym

spojrzeniem, a potem popatrzył na Toziera. - Jeste tu w interesach, Andy?

- W pewnym sensie. Nie przyjechali my z własnej woli. - Widziałem, jak

chłopcy was prowadzili. Nie wierzyłem własnym oczom. To do ciebie niepodobne,

eby da si tak łatwo złapa .

- Spocznij sobie, Tom - powiedział Tozier. - Co wolisz - nawóz czy skrzynk ?

- Tak, prosz zosta na chwil z nami - zach cał Follet.

- Usi d na skrzyni - powiedział skromnie Metcalfe. - Jest pan jankesem.

prawda?

- Tem, sk d pechodzem, majem tredrioszci z mówieniem - odparł,

przedrze niaj c akcent południowców. - Mo e i uredziłem si w Arezonie, ale me

stary beł z D ord y.

background image

154

Metcalfe przygl dał mu si z namysłem przez dłu sz chwil .

- Ciesz si , e nie opuszcza pana optymizm. Oby go tylko nie zabrakło. Zdaje

si , e słu ył pan w wojsku.

- Dawno temu - odparł Follet. - W Korei.

- Aha - Metcalfe u miechn ł si , a jego z by zal niły biel na tle opalonej

twarzy. - Prawdziwy ołnierz. A pan, panie Warren?

- Jestem lekarzem.

- Ach, tak! A dlaczego to lekarz w druje po Kurdystanie z takim

podejrzanym typem jak Andy Tozier? Tozier poci gn ł go za ucho.

- Masz aktualnie jak robot , Tom?

- Wła nie ko cz - odparł Metcalfe.

- Jeste dowódc ?

Metcalfe wydawał si zaskoczony.

- Dowódc ? - Po chwili rozchmurzył si i roze miał. - Chodzi ci o to, czy

szkol tych chłopców? To my mogliby my si od nich uczy , Andy. Walcz ju od

trzydziestu pi ciu lat. Przywiozłem tylko towar, nic wi cej. Za dwa dni

wyje d am.

- Co za towar?

- A jak my lisz, u diabła? Oczywi cie bro . Czego innego mogliby

potrzebowa ? - U miechn ł si . - Ale to ja mam zadawa pytania, a nie wy. Stary

Fahrwaz po to mnie tu przysłał. Ahmed nie był zachwycony. Chciał was

natychmiast po wiartowa , ale staruszek uwa ał, e mo e uda mi si załatwi

spraw bez uciekania si do radykalnych rodków. - Jego twarz była powa na. -

Tym razem paskudnie wpadłe , Andy.

- Czego chce si dowiedzie ? - zapytał Warren. Metcalfe podniósł wzrok.

- Wszystkiego, co mo na. Zdaje si , e narazili cie go na jakie kłopoty, ale nie

wdawał si ze mn w szczegóły. Uwa a, e skoro znam

Andy'ego, mog zdoby wasze zaufanie. - Pokr cił głow . - Schodzisz na psy,

Andy, je eli naprawd pracujesz dla filmu. Moim zdaniem to tylko kamufla - i

Fahrwaz my li tak samo.

- A co s dzi Barzani? - zapytał Tozier.

- Barzani? - Metcalfe był szczerze zdziwiony. - Sk d mam wiedzie , do

cholery, co on s dzi? - Nagle klepn ł si po kolanie. -Naprawd my lałe , e

Fahrwaz jest jednym z ludzi Barzaniego? A to ci dopiero!

- U miałem si do rozpuku - stwierdził kwa no Follet.

- Pora na wykład o sytuacji politycznej Kurdów - stwierdził Metcalfe z

pedagogicznym zaci ciem. - Fahrwaz współpracował kiedy z Barzanim. Byli

razem, gdy Rosjanie próbowali w 1946 roku proklamowa na terenie Iranu

Republik Kurdyjsk w Mahabadzie. Kiedy upadła, udali si nawet wspólnie na

wygnanie. Byli wielkimi przyjaciółmi. Potem Barzani przyjechał tu, do Iraku,

zdobył sobie zwolenników i od tamtej pory daje si Irakijczykom we znaki.

- A Fahrwaz?

- Nale y do PEJ MERGA - odparł Metcalfe, jakby nazwa ta wszystko

wyja niała.

- To oznacza samoofiar - przetłumaczył Tozier, pogr ony w my lach. - No i

co?

background image

155

- Członkowie PEJ MERGA tworzyli trzon organizacji i Barzani mógł zawsze

na nich polega , ale wszystko si zmieniło, odk d zacz ł pertraktowa z

prezydentem Bakrem na temat utworzenia autonomicznej prowincji Kurdów w

Iranie. Fahrwaz jest jastrz biem i uwa a, e Irakijczycy nie dotrzymaj umowy. I

wcale nie musi si myli . Co wa niejsze, ani on, ani wi kszo członków PEJ

MERGA nie chc adnej Republiki Kurdyjskiej w Iranie. Nie ycz sobie, eby

Kurdystan został podzielony mi dzy Irak, Iran i Turcj . Chc zjednoczenia

narodu kurdyjskiego, bez adnych pół rodków.

- Całkiem jak w Irlandii - zauwa ył Tozier. - Fahrwaz i PEJ MERGA pełni

tu rol IRA.

- Wła nie. Fahrwaz uwa a, e Barzani zdradza naród kurdyjski, daj c

posłuch Bakrowi, ale Barzani cieszy si szacunkiem, gdy przez całe lata walczył z

Irakijczykami, kiedy Fahrwaz siedział na tyłku w Iranie. Gdyby Barzani zawarł z

Irakijczykami porozumienie, Fahrwaz zostanie na lodzie. Dlatego tak po piesznie

gromadzi bro .

- A pan mu j dostarcza - stwierdził Warren. - Po czyjej pan jest stronie?

Metcalfe wzruszył ramionami.

- Kurdów od stuleci le traktowano - powiedział. - Je eli Barzani porozumie

si z Irakijczykami, a potem nic z tego nie wyjdzie, b d potrzebowali jakiego

zabezpieczenia. Wła nie to im zapewniam. Bakr doszedł do władzy wskutek

zamachu stanu i pod jego rz dami wcale nie jest tak ró owo. Rozumiem punkt

widzenia Fahrwaza. -Potarł szcz k . - Co nie znaczy, e go lubi . Na mój gust

troch za du o w nim fanatyzmu.

Kto go popiera? Sk d ma pieni dze?

Nie wiem. - Metcalfe szeroko si u miechn ł. - Póki mi płaci, nie obchodzi

mnie, sk d bierze pieni dze.

- Mo e ci to jednak zainteresuje - powiedział cicho Tozier. - W jaki sposób

dostarczyłe bro ?

- Dobrze wiesz, e nie zadaje si takich pyta . To tajemnica handlowa, mój

stary.

- Co st d zabierasz?

- Nic - odparł Metcalfe ze zdziwieniem. - Płac mi przez bank w Bejrucie. Nie

my lisz chyba, e włócz si po Bliskim Wschodzie z kieszeniami wypchanymi

złotem. Nie jestem taki głupi.

- Uwa am, e powiniene mu o wszystkim powiedzie , Nick - stwierdził

Tozier. - Sprawa zaczyna by do oczywista, prawda?

- Najpierw chciałbym o co zapyta - odparł Warren. - Kto zgłosił si do pana,

eby zamówi dostaw broni? Komu przyszło do głowy, e byłoby dobrze zawie

wszystkie karabiny do Fahrwaza? Kto je dostarczył?

Metcalfe u miechn ł si i zerkn ł na Toziera.

- Twój przyjaciel jest zbyt w cibski, by mogło mu to wyj na zdrowie. Takie

sprawy równie obejmuje tajemnica handlowa.

- Czy t osob nie była przypadkiem Jeanette Delorme? - zagadn ł Warren.

Metcalfe szeroko otworzył oczy.

- Zdaje si , e sporo pan wie. Nic dziwnego, e Fahrwaz jest zaniepokojony.

background image

156

- Ty te powiniene si pomartwi - stwierdził Tozier. - Kiedy zapytałem, czy

co st d zabierasz, miałem na my li narkotyki. Metcalfe nagle znieruchomiał.

- A sk d ci to przyszło do głowy? - zapytał głosem pełnym napi cia.

- Poniewa gdzie w pobli u le y tona czystej morfiny - powiedział Warren. -

Poniewa Fahrwaz sprzedaje narkotyki, eby mie pieni dze na swoj rewolucj .

Poniewa panna Delorme płaci za nie broni , a teraz siedzi wła nie w Bejrucie i

zamierza wysła parti heroiny do Stanów.

Na twarzy Metcalfe'a pojawiły si gł bokie bruzdy.

- Trudno mi w to uwierzy .

- Och, przesta by dzieckiem, Tom! - odezwał si Tozier. - Zrobili my

porz dek w rezydencji Fahrwaza w Iranie. Sam zniszczyłem dziesi ton opium,

wysadzaj c je w powietrze. Ten ko cisty staruch siedzi w tym po szyj .

Metcalfe powoli stan ł na nogi.

- Dajesz słowo, Andy?

- O ile tylko co dla ciebie znaczy - odparł Tozier. - Znasz mnie, Tom.

- Nie pozwol si wykorzystywa - powiedział Metcalfe zduszonym głosem. -

Jeanette wie, e nie lubi narkotyków. Je eli mnie w

to wpl tała, zabij t suk - przysi gam. - Odwrócił si do Warrena: - O jakiej

ilo ci morfiny pan mówił?

- Około tony. Przypuszczani, e przed wysyłk przetworz j na heroin .

Je eli ta ilo heroiny znajdzie si jednorazowo na czarnym rynku, wol nie

my le o konsekwencjach.

- Ton ł - wyszeptał Metcalfe z niedowierzaniem.

- Mogło jej by dwukrotnie wi cej - stwierdził Tozier. - Ale zniszczyli my

laboratorium. Twoja przyjaciółka starannie wszystko przygotowywała. To jeden

z najwi kszych przemytów w historii.

Metcalfe zastanawiał si .

- Nie przypuszczam, eby towar był tutaj - powiedział powoli. -Zaraz po moim

przyje dzie pojawiła si karawana wielbł dów. Było mnóstwo gadania na ich

temat, wszystko w wielkiej tajemnicy. Kiedy przenosili towar do ci arówki,

nikogo do niej nie dopuszczano. Odjechała o wicie.

- Wi c co zamierzasz zrobi , Tom? - zapytał od niechcenia Tozier.

- Słuszne pytanie - Metcalfe gł boko wci gn ł powietrze.- Przede wszystkim

trzeba was st d wydosta - a to wymaga niemal cudu -u miechn ł si ironicznie. -

Nic dziwnego, e Fahrwaz cały si gotuje.

- Mo esz nam dostarczy jak bro ? Poczułbym si lepiej, maj c w r ku

spluw .

Metcalfe pokr cił głow .

- Nie ufaj mi a na tyle. Zrewidowali mnie, kiedy tu wchodziłem. Na

zewn trz stoi przez cały czas dwóch stra ników. Tozier wysun ł wskazuj cy

palec.

- Musimy wyj tymi drzwiami, bez wzgl du na stra ników. -Podniósł si

raptownie i worek z nawozem osun ł mu si na nog . Od niechcenia odepchn ł go

butem, a potem przystan ł i zacz ł mu si przygl da . Po chwili zapytał, my l c o

czym intensywnie: - Czy mógłby załatwi dla nas par kawałków w gla, Tom?

background image

157

- W giel w Kurdystanie? - Metcalfe był tym wyra nie ubawiony. Pow drował

oczami za spojrzeniem Toziera, a potem schylił si , aby przeczyta napis na

worku. - Ach, rozumiem. Sztuczka z Mwanza? -Wyprostował si . - Wystarczy

w giel drzewny?

- Czemu nie. Nie potrzebujemy go du o. Ile oleju jest w tej puszce, któr

znalazłe , Johnny?

- Około kwarty. A bo co?

- Wysadzimy te drzwi z zawiasów. B dzie nam potrzebny detonator. Tom, jak

podejdziesz do land-roverów, zobaczysz, e w jednym z nich jest zegar. Odkr

go i przynie tutaj, razem z w glem.

- A niby jak mam go tu przemyci ?

- Znajdziesz jaki sposób. Id ju , Tom.

Metcalfe zastukał do drzwi i został wypuszczony. Kiedy si za nim zamkn ły,

Warren zapytał:

- My lisz, e on... nie stanowi zagro enia?

- Dla nas nie - odparł Tozier. - Dla Fahrwaza - tak. Znam Toma Metcalfe'a

bardzo dobrze. Wpada w szal, kiedy tylko kto wspomni o

narkotykach. Je eli wyjdziemy z tego cało, b dzie mi cholernie al panny

Delorme - obedrze j ze skóry. - Schylił si i zacz ł otwiera worek z nawozem.

Masz zamiar wysadzi te drzwi za pomoc nawozu - stwierdził beznami tnie

Follet. - Naprawd tak powiedziałe , czy ju mi si wszystko miesza?

- Tak powiedziałem - zapewnił go Tozier. - Tom i ja byli my razem w Kongo.

W pobli u Mwanza nieprzyjaciel wysadził skały i zablokował drog , eby nasze

ci arówki nie mogły przejecha . Brakowało nam amunicji i materiałów

wybuchowych, ale mieli my tajna bro - faceta z Południowej Afryki o nazwisku

van Niekerk, który był kiedy górnikiem w Witwatersrand.

Wsadził r k do worka i wyj ł z niego gar białego proszku.

- To sztuczny nawóz - azotan amonowy. Skutecznie wzbogaca gleb w azot.

Al van Niekerk wiedział o nim co wi cej. Je eli we mie si sto funtów tego

proszku, trzy kwarty ropy, dwa funty pyłu w glowego i zmiesza si to wszystko,

powstaje co w rodzaju czterdziestoprocentowego dynamitu. Zapami tałem to na

zawsze. Van Niekerk nap dził mi strachu - przyrz dzał t mikstur w betoniarce.

- Czy ten nawóz b dzie dobry? - zapytał z niedowierzaniem Follet.

- Nie potrzebujemy go tak du o - odparł Tozier. - Nie wiem tylko, czy nadadz

si zast pcze składniki. Ale jak wszystko wyjdzie, b dzie bombowo. - U miechn ł

si . - To cholernie nieprzyjemna gra słów. Van Niekerk twierdził, e w kopalniach

złota w Południowej Afryce cz sto wysadza si w ten sposób skały. Stwierdzili, e

przygotowywanie mieszanki na miejscu jest bezpieczniejsze - i mniej kosztowne -

ni magazynowanie dynamitu.

- Ale b dzie nam potrzebny w giel - przypomniał Warren.

- I detonator. Mo emy wła ciwie odpocz , dopóki nie wróci Tom.

„O ile w ogóle wróci" - pomy lał Warren. Usiadł na skrzyni i popatrzył

ponuro na worek z nawozem. Swego czasu powiedział w Londynie Hellierowi, e

jad wła ciwie na wojn . Al z by rozgrywa j , cholera, w taki sposób!

background image

158

Metcalfe wrócił w ci gu godziny. Wszedł pal c cygaro i lekko utykaj c. Kiedy

tylko zamkn ły si drzwi, oderwał z cygara arz c si ko cówk i wr czył j

Tozierowi.

- To kawałek w gla drzewnego - oznajmił. - Kiedy mnie rewidowali,

przekładałem cygaro z r ki do r ki. W butach mam tego w gla du o wi cej.

- A detonator? - zapytał z niepokojem Tozier.

Metcalfe rozpi ł pasek i zacz ł grzeba w spodniach. Wyj ł zegar z jakiego

tajemniczego schowka i podał mu go. Szpic detonatora wystawał pod k tem

prostym z tylnej cianki.

- Jak mogli tego nie znale , kiedy pana przeszukiwali? - zapytał nieco

podejrzliwie Follet. Metcalfe skrzywił si :

- Wsadziłem sobie ten detonator w tyłek i przez cały czas szedłem sztywno.

Zało si , e zaczn mi si robi hemoroidy.

- To wszystko dla sprawy - powiedział ze zjadliwym u miechem Tozier. -

Miałe jakie problemy, Tom?

- adnych. Opowiedziałem Fahrwazowi w miar prawdziw historyjk ,

zostawiaj c w niej jednak troch luk. Przysłał mnie z powrotem, eby je

uzupełni . Ustalmy lepiej, co robimy. Przez jaki czas zostawi was w spokoju.

Staruszek powiedział, e jest zm czony i kładzie si spa . - Zerkn ł na zegarek. -

Za trzy godziny b dzie witało.

- Mo e lepiej ucieka noc - zaproponował Tozier. Metcalfe zdecydowanie

pokr cił głow .

- W nocy nie mieliby cie szans. Złapi was, zanim znajdziecie wyj cie.

Najlepiej ucieka o brzasku, bo wtedy b dzie wida drog . Poza tym zyskam trzy

godziny czasu. Mam par pomysłów, jak odwróci ich uwag . Z jak

dokładno ci mo esz nastawi ten zegar?

- Do jednej minuty.

- To wystarczy. Nastaw na pi t trzydzie ci. O tej porze b dzie si sporo

działo. - Metcalfe przykucn ł i zacz ł rysowa co na piaszczystym dnie jaskini. -

Wasze land-rovery s tutaj, z kluczykami w stacyjkach - sprawdziłem to. Tu jest

wyj cie. Przy wysadzaniu drzwi stra nicy zgin albo cholernie si przestrasz . W

obu wypadkach nie musicie si ich obawia , je eli b dziecie działa pr dko. Po

wydostaniu si z jaskini skierujcie si w lewo - nie tam, sk d was przyprowadzili.

O jakie dziesi jardów dalej schodzi ze skalnej półki w dolin cholernie stroma

cie ka.

- Na ile stroma?

- Dacie sobie rad - zapewnił Metcalfe. - A teraz posłuchajcie. Z doliny jest

tylko jedno wyj cie - przez w wóz. Dostaniecie si do samochodów, wjedziecie do

w wozu i staniecie przy pierwszym ostrym zakr cie. B d jechał tu za wami

jedn z ci arówek Fahrwaza, a potem unieruchomi j i zostawi na drodze.

Je eli uda nam si zablokowa w wóz, mamy szans uciec. Tylko, na lito bosk ,

zaczekajcie na mnie!

- W porz dku, Tom.

Metcalfe zdj ł buty i wytrz sn ł z nich na kupk czarny proszek, wyjmuj c

nast pnie ze skarpetek laski w gla drzewnego.

background image

159

- Mam nadziej , e to si nada - stwierdził z pow tpiewaniem. - Bo jak nie,

b dziemy w opałach.

- To nasza jedyna szansa - zauwa ył Tozier. -Nie ma si nad czym

zastanawia . - Spojrzał na Metcalfe'a i powiedział: - Dzi ki za wszystko, Tom.

- Czego si nie robi dla starego kumpla - odparł niefrasobliwie Metcalfe. -

Powinienem ju i . Pami taj - pi ta trzydzie ci. Stra nik wypu cił go z celi, a

Warren zapytał z namysłem:

- Jak my lisz. Andy - czy Metcalfe pomógłby staremu kumplowi, gdyby nie

chodziło o narkotyki?

- Dobrze, e nie musz tego sprawdza - powiedział oschle To-zier. -

Najemnik, tak jak polityk, jest dobry wtedy, gdy dochowuje wierno ci temu, kto

go opłaca. Walczyłem po tej samej stronie, co Tom Metcalfe, i po przeciwnej.

Całkiem mo liwe, e kiedy do siebie strzelali my. My l , e gdyby nie chodziło o

narkotyki, musieliby my liczy tylko na siebie. Mamy cholerne szcz cie, e

poczuł si oszukany.

- I e nam uwierzył - stwierdził Follet.

- To prawda - przyznał Tom. - Inna sprawa, e znamy si z Tomem jak łyse

konie. aden z nas nigdy drugiego nie okłamał, wi c nie ma powodu, by mi nie

ufał. No dobrze, bierzmy si do roboty.

Follet i Warren mieli uciera nawóz na miałki proszek, u ywaj c misek jako

mo dzierzy, a ły ek jako tłuczków.

- Nie mog pozosta adne grudki.

- Czy to bezpieczne? - dopytywał si zdenerwowany Follet.

- To tylko nawóz - uspokoił go Tozier. - Nawet gdy go zmieszamy, do eksplozji

niezb dny b dzie detonator. - Zacz ł oblicza ilo i wag poszczególnych

składników, a potem zabrał si za tłuczenie w gla drzewnego. Po chwili poszedł w

gł b jaskini, poszperał w skrzynce, w której le ały cz ci silnika i wrócił z

zaszpuntowan z jednej strony rurk . - Wła nie tego nam potrzeba. Kompletne

wyposa enie dla anarchisty-amatora. Robiłe ju kiedy bomby, Nick?

- To chyba mało prawdopodobne, nie uwa asz?

- Pewnie. To nie twoja działka. Ale ja ju miewałem z tym do czynienia. Kiedy

jest si po stronie przegrywaj cych, zaczyna zwykle brakowa pieni dzy i sporo

rzeczy trzeba łata . Zło yłem kiedy z sze ciu wraków całkiem sprawny czołg. -

U miechn ! si . - Ale ta robota przypomina mi za bardzo histori o Moj eszu -

wyrabianie cegieł bez słomy.

Wyczy cił dzbanek do kawy i starannie go wytarł, a potem wsypał do rodka

utarty nawóz i cały czas mieszaj c, dodawał stopniowo sproszkowany w giel.

Kiedy uznał, e proporcje s ju wła ciwe, podał dzbanek Folletowi.

- Mieszaj dalej - przynajmniej nie b dziesz si nudził. Podniósł puszk z

olejem nap dowym i popatrzył na ni bez przekonania.

- W przepisie jest mowa o ropie. Nie wiem, czy to si nada. Ale nie dowiemy

si , dopóki nie spróbujemy, wi c trzeba wszystko zmiksowa . - Wlał troch oleju

do trzymanego w wyci gni tej r ce dzbanka. - Mieszaj, Johnny. Nie mo na

dolewa za du o, eby nie zrobiła si z tego pasta. Masa musi by na tyle

wilgotna, by si nie kruszyła, kiedy ci nie si j w r ce.

- ciskaniem zajmij si sam-stwierdził Follet - Ja ciskam tylko dziewczyny.

background image

160

Tozier roze miał si .

- S tak samo wybuchowe, je eli nieodpowiednio si do nich podejdzie. Daj mi

to. - Spróbował ugnie mas w r ce, a potem dolał jeszcze troch oleju. Okazało

si , e za du o i trzeba było wyrówna proporcje, dodaj c nawozu i w gla.

Dopiero po pewnym czasie doszedł do wniosku, e wszystko jest jak nale y i

powiedział: - W porz dku. Teraz zrobimy bomb .

Wzi ł rurk , sprawdził, czy jest dobrze zaszpuntowana, po czym zacz ł

napełnia j z drugiego ko ca mieszank wybuchow , któr wpychał do rodka

długim pr tem. Follet przygl dał si temu przez chwil i nagle powiedział

nerwowo:

- Andy, zostaw to. Tozier znieruchomiał.

- O co chodzi?

- To.rurka ze stali, prawda? - zapytał Follet.

- No i co?

- I upychasz mas stalowym pr tem. Na miło bosk , nie zrób iskry!

Tozier wypu cił powietrze z płuc.

- Postaram si - stwierdził i zacz ł du o ostro niej porusza pr tem. Napełnił

cał rurk mas , starannie j upychaj c, a potem wzi ł do r ki zegar, nastawił go

i wcisn ł trzpie detonatora w koniec rurki. - W gł bi jaskini le y par kawałków

blachy, a skrzynia, na której siedzi Warren, jest skr cona rubami. Dzi ki temu

b dziemy mogli przymocowa rurk do drzwi.

Potrwało to bardzo długo, gdy musieli pracowa w ciszy, obawiaj c si , by

stra nicy nie zwrócili na nich uwagi. Zanim sko czyli, mały scyzoryk Toziera,

którego u ywali jako prowizorycznego rubokr ta, miał połamane wszystkie

ostrza. Tozier przyjrzał si krytycznie bombie, a potem popatrzył na zegarek.

- Zaj ło nam to wi cej czasu ni przypuszczałem. Jest ju prawie pi ta.

Zostało niewiele ponad pół godziny.

- Nie chc wyj na zrz d - stwierdził Follet-ale siedzimy teraz zamkni ci w

jaskini z bomb , która zaraz wybuchnie. Pomy lałe o tym drobiazgu? -

- Je eli poło ymy si z tyłu, za tamtymi skrzyniami, powinni my by

bezpieczni.

- Dobrze, e jest z nami lekarz - powiedział Follet. - Mo e pan si okaza

potrzebny, Nick, je eli ta petarda naprawd zadziała. Id znale sobie jaki

bezpieczny k t.

Warren i Tozier poszli za nim w gł b jaskini i zbudowali tam prowizoryczn

barykad ze skrzy , a potem poło yli si , u ywaj c worków ze słom jako

materacy. Przez nast pne pół godziny czas bardzo si dłu ył. Warren był

zdumiony, bo w pewnej chwili poczuł, e usypia. miałby si , gdyby kto mu

powiedział, e co podobnego mo e si zdarzy w tak krytycznej sytuacji. Nie było

w tym jednak wła ciwie nic dziwnego, bior c pod uwag , e nie spał ju drug

dob .

Tozier obudził go kuksa cem.

- Zostało pi minut. B d gotowy.

Warrenowi kł biło si w głowie mnóstwo pyta . Czy ta idiotyczna bomba

Toziera zadziała? Je eli tak, czy oka e si wystarczaj co skuteczna? A mo e a za

bardzo? Follet wyraził ju swoje obawy na ten temat.

background image

161

- Cztery minuty - oznajmił Tozier, wpatruj c si w zegarek. - Johnny, ruszasz

pierwszy, potem Nick. Ja biegn na ko cu.

Mijały sekundy i Warren obserwował, jak ogarnia go coraz wi ksze napi cie.

Zaschło mu w gardle i odczuwał dziwne ssanie w oł dku, jakby był bardzo

głodny. Jaki zak tek jego wiadomo ci odnotowywał beznami tnie te objawy.

„A wi c to jest uczucie przera enia" - pomy lał.

- Trzy minuty - oznajmił Tozier, a zaledwie to powiedział, od strony drzwi

rozległy si jakie odgłosy. - Niech to szlag! -wyszeptał. - Kto wchodzi.

- W cholernie dobrym momencie - mrukn ł Follet.

Zaskrzypiały otwierane drzwi, a kiedy Tozier uniósł ostro nie głow , zobaczył

w szarym wietle poranka sylwetki jakich m czyzn. Drwi cy glos Ahmeda odbił

si echem od kamiennych cian:

- Có to, wszyscy pi ? Nikogo nie m cz wyrzuty sumienia? Tozier podniósł

si na łokciu i przeci gn ł si , jakby wła nie go obudzono.

- Czego pan znowu chce, do cholery? - zapytał opryskliwym tonem.

- Chc z kim porozmawia - odparł Ahmed. - Któ to mógłby by ? Jak pan

my li, panie Tozier, kogo powinni my zabra najpierw?

Tozier próbował zyska na czasie. Spojrzał na zegarek i powiedział:

- Na mój gust, za wcze nie pan zaczyna. Prosz wróci za godzin . Albo niech

pan lepiej w ogóle nie wraca. Jeszcze półtorej minuty. Ahmed rozło ył r ce.

- ałuj , e nie mog spełni pa skiej pro by. Mój ojciec le sypia - to starszy

człowiek. Wła nie si obudził i bardzo si niecierpliwi.

- W porz dku - odparł Tozier. - Ej, wy dwaj, obud cie si ! Za minut macie

by na nogach. Słyszycie? Za minut !

Warren poj ł wypowiedziane z naciskiem słowa i przylgn ł do podłogi.

- O co chodzi, Andy? - odezwał si . - Jestem zm czony.

- A, pan Warren - powiedział Ahmed. - Mam nadziej , e dobrze pan spał. -

Jego głos nabrał ostrego tonu: - Wstawa , wszyscy. A mo e mam kaza was st d

wyci gn ? Ojciec czeka ju , eby wam pokaza , jak wygl da typowa kurdyjska

go cinno - oznajmił i roze miał si .

Tozier zd ył na niego spojrze , zanim rzucił si na ziemi . Ahmed jeszcze si

miał, kiedy nast piła eksplozja. Wyrwane z zawiasów drzwi poleciały z impetem

na roze mianego człowieka, przygniataj c go do skalnej ciany. Podniósł si

tuman kurzu, a w oddali słycha było czyj krzyk.

- Naprzód! - wrzasn ł Tozier.

Zgodnie z planem Follet pierwszy znalazł si za drzwiami. Zrobił skr t w

lewo, potkn ł si o le ce na skalnej półce ciało i o mało nie spadł z kraw dzi

urwiska. Warren, który biegł tu za nim, błyskawicznie wyci gn ł r k i uchronił

go przez upadkiem.

Follet szybko si pozbierał i pop dził wzdłu skalnej półki. Tam, gdzie

zaczynała si cie ka, stał stra nik. Rozdziawił ze zdumienia usta i próbował

po piesznie zdj karabin. Follet dopadł go, zanim tamten mógł skorzysta z

broni i dał mu pi ci w twarz. Wewn trz pi ci miał du y stalowy pr t i Warren

wyra nie usłyszał chrz st mia d onej szcz ki. Stra nik wydał zdławiony j k i

upadł. Prowadz ca w dolin w ska cie ka była wolna.

background image

162

Follet zbiegał po niej niebezpiecznie szybko, lizgaj c si i potykaj c. Spod

jego butów osuwały si lawiny kurzu i kamieni. Warren zawadził nog o skał i

poleciał do przodu, my l c przez ułamek sekundy, e upadnie, ale Tozier chwycił

go sw pot n dłoni za pasek i przytrzymał. To były jedyne trudno ci, jakie

napotkali schodz c w dolin .

Tymczasem w okolicy zacz ły si dzia ró ne rzeczy. Wybuchła strzelanina,

przy czym jazgot r cznej broni przeplatał si z powa niej brzmi cymi odgłosami

wybuchaj cych granatów. Jedna z odleglejszych jaski wyleciała z hukiem w

powietrze, a cz skalnej półki osun ła si nagle w dolin . Metcalfe „odwracał

uwag przeciwnika", wywołuj c co w rodzaju małej wojny.

Biegli w kierunku land-roverów w nikłym wietle poranka. Jaki człowiek z

przetr conym kr gosłupem le ał, wij c si z bólu, poni ej jaskini, w której ich

wi ziono i Warren domy lił si , e wybuch bomby Toziera zdmuchn ł go ze

skalnej półki. Przeskoczył przez poruszaj ce si jeszcze ciało i pop dził za

Folletem. Za sob słyszał miarowy stukot butów Toziera.

Nagły hałas spłoszył niewielkie stado przywi zanych w pobli u wielbł dów.

Niektóre z nich zacz ły si szarpa , powyrywały słupki i pop dziły wzdłu doliny,

powoduj c jeszcze wi ksze zamieszanie. Warrenowi bzykn ło co koło ucha,

potem usłyszał ostry brzd k i wist kuli odbijaj cej si od skały. Poj ł, e w ród

ogólnego popłochu kto zd ył oprzytomnie ju na tyle, by do nich strzela . Nie

miał jednak czasu zamartwia si z tego powodu. Koncentrował uwag wył cznie

na tym, by jak najszybciej dosta si do land-roverów.

Miał do przebycia sto jardów. Oddech wi zł mu w gardle, gdy wyt ał płuca,

a jeszcze bardziej gdy napinał nogi. Z przodu pojawiło si nagle przed pojazdami

trzech Kurdów i jeden z nich przykl kał ju z podniesionym karabinem, gotów

wystrzeli z bliskiej odległo ci. Wygl dało na to, e nie mo e chybi , ale kula

trafiła przebiegaj cego wła nie wielbł da. Follet uskoczył w prawo,

wykorzystuj c słaniaj ce si zwierze jako osłon . Inny szalej cy wielbł d powalił

drugiego z Kurdów.

Follet skoczył na niego, z całej siły wbijaj c mu w gardło czubek buta. Si gn ł

po le cy karabin i zacz ł strzela w biegu, pr dko, lecz niedokładnie.

Niespodziewany grad kul wystarczył jednak, aby dwaj przeciwnicy rzucili si do

ucieczki i droga była wolna.

Pozostawiali za sob jeden wielki chaos, gdy rozszalałe wielbł dy wyrywały

si , kopały i coraz wi cej zwierz t, uwolniwszy si z p t, uciekało w dolin .

Warren pomy lał pó niej, e jedynie to ich uratowało. aden ze znajduj cych si

w pobli u Kurdów nie mógł w tym zamieszaniu celnie strzela i kule trafiały w

powietrze. Dobiegł do najbli szego land-rovera, jednym szarpni ciem otworzył

drzwiczki i wskoczył do rodka.

Przekr ciwszy kluczyk w stacyjce zobaczył, e drugi land-rover rusza,

buksuj c kołami, a Tozier biegnie obok. Wskoczył do wozu dopiero wtedy, gdy

Follet otworzył mu drzwiczki. Kule wzbiły fontanny piasku w miejscu, gdzie

jeszcze przed chwil były nogi Toziera, ale on siedział ju bezpiecznie w kabinie.

Warren, przerzucaj c ostro biegi, ruszył za Folletem z nadziej , e tamten

pami ta drog do w wozu.

background image

163

Rzucił okiem w boczne lusterko i zobaczył, e z tyłu jedzie wielka ci arówka.

To zapewne Metcalfe starał si zablokowa w wóz. Ruchoma przednia szyba

ci arówki była podniesiona i Warren zobaczył z daleka opalon twarz i błysk

białych z bów. Metcalfe po prostu si miał! Rzut oka wystarczył te Warrenowi,

by zorientowa si , e z ci arówk co jest nie w porz dku. Ci gn ła za sob

g st chmur czarnego dymu, który kł bił si i płyn ł w kierunku doliny. Nagle

gdzie z tyłu rozległy si dwa krótkie głuche uderzenia i boczne lusterko land-

rovera w jednej chwili rozpadło si na kawałki.

Warren gwałtownie nacisn ł gaz i pop dził za Folletem, który wje d ał

wła nie do w wozu. Pami tał jak przez mgł , e o sto jardów dalej jest ostry

zakr t, ale pojawił si on nadspodziewanie pr dko, musiał wi c błyskawicznie

hamowa , aby nie wpa na Folleta.

Słysz c za plecami gło ny huk, odwrócił głow , aby si obejrze . Metcalfe

zjechał w bok i uderzył ci arówk w cian w wozu, całkowicie blokuj c

przejazd. Gramolił si wła nie przez przedni szyb , a z ci arówki wydobywał

si nadal g sty czarny dym. Warrenowi przyszło na my l, e było to celowe.

Metcalfe mógł postawi zasłon dymn , eby ukry ich ucieczk w kierunku

w wozu.

Metcalfe przybiegł, wymachuj c automatem, pokiwał do Folleta, który

siedział w pierwszym wozie i krzykn ł: - Jedziemy! - Potem wskoczył na fotel

obok Warrena i powiedział zdyszany: - Zaraz b dzie tu piekielna eksplozja. Ta

ci arówka, która tak ładnie si pali, jest pełna pocisków od mo dzierzy.

Follet ruszył, a Warren pojechał za nim. Zaledwie znale li si za zakr tem, w

płon cej ci arówce nast pił pierwszy wybuch, któremu towarzyszyły takie

odgłosy, jakby pułk piechoty odbywał wiczenia na strzelnicy.

- Otworzyłem par skrzynek z amunicj i troch tego porozrzucałem -

wyja nił Metcalfe. - Przez najbli sze pół godziny przechodzenie obok tej

ci arówki b dzie cholernie ryzykowne. Warren stwierdził, e nie potrafi

opanowa dr enia r k na kierownicy i jad c przez pełen zakr tów w wóz czynił

rozpaczliwe wysiłki, aby si uspokoi .

- Czy mo emy napotka tu jaki opór? - zapytał.

- To cholernie prawdopodobne - odparł Metcalfe, odbezpieczaj c automat.

Zobaczywszy mikrofon, wzi ł go do r ki. - Działa? Jest podł czony?

- B dzie działał, je eli si go uruchomi. Nie wiem tylko, czy Andy jest na

podsłuchu.

- Na pewno - stwierdził z przekonaniem Metcalfe, pstrykaj c przeł cznikami.

- Taki stary wyga, jak on, nie zaniedbuje ł czno ci. - Podniósł mikrofon do ust. -

Cze , Andy. Słyszysz mnie? Odbiór.

- Słysz ci , Tom - odezwał si metaliczny głos Toziera. - Znakomicie wszystko

zorganizowałe . Odbiór.

- Jestem do usług - odparł Metcalfe. - Mo emy jeszcze napotka opór.

Fahrwaz ma przyczółek po drugiej stronie w wozu. Najwy ej kilkunastu ludzi,

ale uzbrojonych w karabin maszynowy. Masz jaki pomysł? Odbiór.

Z gło nika rozległ si stłumiony okrzyk, po czym Tozier zapytał:

- Ile mamy czasu? Odbiór.

background image

164

- Około dwudziestu minut. Najwy ej pół godziny. Odbiór. Gło nik zaszumiał,

a potem lekko zatrzeszczał.

- Sta my gdzie na uboczu - powiedział Tozier. - Chyba sobie poradzimy.

Wył czam si .

Metcalfe odło ył mikrofon na miejsce.

- Andy to dobry chłopak - powiedział beznami tnie. - Ale tym razem musi si

okaza cholernie dobry. - Przekr cił przewieszon na ramieniu torb , aby móc j

rozpi , po czym wskazał kciukiem w tył pojazdu. - Id tam, ale zaraz wróc .

Wspi ł si na tył land-rov ra i Warren, zerkaj c we wsteczne lusterko,

zobaczył, e co pewien czas podnosi r k , jakby co wyrzucał. Kiedy wrócił na

swoje miejsce, cisn ł przez okno pust torb .

- Co pan tam wyrzucał? - zapytał zaintrygowany Warren.

- Kotwiczki. Przebijaj opony - odparł Metcalfe z u miechem. -Zawsze

upadaj w taki sposób, e jeden kolec sterczy w gór . Kurdowie cz sto z nich

korzystaj , kiedy cigaj ich irackie patrole z wozami pancernymi. Nie widz

powodu, by nie mogli raz sami na nie wjecha .

Warrenowi przestały si trz

r ce. Rzeczowo i opanowanie tego człowieka

podziałały na niego uspokajaj co. Zwolnił przed nast pnym ostrym zakr tem i

zapytał:

- Jak pan zorganizował t cała hec w dolinie?

- Wznieciłem po ar w składzie amunicji - oznajmił wesoło Met-calfe - i

podło yłem ładunek z opó nionym zapalnikiem w magazynie z pociskami do

mo dzierzy. Przywi załem te sznurki do całego mnóstwa granatów, mocuj c je z

drugiej strony do ci arówki. Kiedy ruszyła, poci gn ła za wszystkie zawleczki i

granaty - zacz ły wybucha . Mo e staruszek Fahrwaz ma jeszcze karabiny, które

mu przywiozłem, ale nie b dzie miał czym z nich strzela .

Daleko za nimi rozległy si kolejne eksplozje, których odgłos stłumiły skaliste

ciany w wozu. Metcalfe u miechn ł si z zadowoleniem, a Warren zapytał:

- Jak daleko jeszcze?

- Jeste my mniej wi cej w połowie drogi. - Wzi ł mikrofon i poło ył go sobie

na kolanach. Po chwili zbli ył go do ust i powiedział: - Doje d amy, Andy.

Zatrzymaj si za nast pnym zakr tem. Odbiór.

- W porz dku, Tom. Bez odbioru.

Kiedy Follet zacz ł zwalnia , Warren zatrzymał wóz. Metcalfe zeskoczył na

ziemi i podszedł do Toziera, który zapytał:

- Jak mamy sytuacj ? Metcalfe wskazał głow na drog .

- W wóz ko czy si zaraz za tym zakr tem. Jest tam niewysokie skaliste

wzgórze - w Południowej Afryce mówimy na nie „kopje". Góruje nad wej ciem

do w wozu, a nasi chłopcy s na jego szczycie.

- Jak to daleko st d? Metcalfe zadarł głow .

- Jakie czterysta jardów. - Wskazał r k cian w wozu. - Je eli si tam

wdrapiesz, sam si przekonasz.

Tozier spojrzał w gór , kiwn ł głow i odezwał si do Warrena:

- Nick, pomo esz Johnny'emu. Najpierw wyjmij zapasowe koło. I zrób to

ostro nie - bez adnych metalicznych odgłosów.

background image

165

- Zapasowe koło...? - powtórzył Warren, marszcz c brwi. Ale Tozier zd ył

si ju oddali i rozmawiał z Folletem. Warren wzruszył tylko ramionami i

wyci gn ł korb , aby odkr ci ruby mocuj ce zapasowe koło.

Metcalfe i Tozier zacz li si wspina po zboczu w wozu, Follet za przyszedł

pomóc Warrenowi. Wyj li zapasowe koło i Follet toczył je po ziemi, jakby szukał

dla niego jakiego specjalnego miejsca. Wreszcie ostro nie je poło ył i wrócił do

Warrena.

- Niech pan wyci gnie lewarek - powiedział i, ku zaskoczeniu Warrena,

wsun ł si po land-rover, ciskaj c w r ce klucz.

Warren znalazł lewarek i poło ył go na ziemi. Follet powiedział stłumionym

głosem: „Prosz mi pomóc", wi c Warren przykl kn ł i zobaczył, e tamten

pracowicie zdejmuje z rury wyd nowej tłumik. Wzi wszy go do r ki, przekonał

si , e jest zaskakuj co ci ki i tylko troch nagrzany. Kiedy wymontowali

tłumik, Follet odkr cił jeszcze par rub i ci gn ł przymocowane do niego

przegrody.

- Niech pan zaniesie go tam - powiedział, wskazuj c głow w kierunku koła.

Johnny sam wzi ł lewarek i skrzynk z narz dziami. Warren rzucił tłumik obok

koła i zapytał:

- Co my wła ciwie robimy?

- Składamy mo dzierz - wyja nił Follet. - Koło posłu y za podstaw . Dzi ki

Kryzie opiera si mocno o ziemi . Tłumik b dzie luf . Nie przypuszczał pan, e do

land-roverów produkuje si takie tłumiki, prawda? - Zacz ł si pieszy . - Te

uchwyty mocuje si tutaj, do koła. Prosz mi pomóc.

Uchwyty pasowały idealnie do naci w kole. Follet przeci gn ł pr t przez

rz d otworów.

- Ten lewarek zast pi mechanizm podno nika - wyja nił. - Montuje si go w

ten sposób, e kiedy obraca si korb , lufa podnosi si albo opada. Prosz tylko

dokr ci te ruby, dobrze?

Pobiegł z powrotem do wozów, pozostawiaj c Warrena oniemiałego ze

zdumienia, nie na tyle jednak, by zapomniał, e trzeba si pieszy . Po chwili

Follet wrócił i rzucił na ziemi zwykł ekierk z przezroczystego plastiku.

- Trzeba j przykr ci do podno nika. S ju tam wywiercone otwory.

Warren przymocował ekierk w odpowiednim miejscu i zobaczył, e słu y

jako prosty dalmierz.

Metcalfe i Tozier obserwowali tymczasem z wysoka skaliste wzgórze. Le ało

rzeczywi cie w odległo ci około czterystu jardów. Widzieli wyra nie kilku

stoj cych na szczycie m czyzn.

- Czy Fahrwaz ma z nimi kontakt przez telefon albo co w tym rodzaju? -

zapytał Tozier.

Metcalfe przechylił głow , nasłuchuj c odległego grzmotu.

- W tej sytuacji nie jest mu potrzebny - stwierdził. - Ci chłopcy doskonale

słysz , co si dzieje. Zaczynaj si ju niepokoi . Spójrz na nich.

Ludzie na wzgórzu obserwowali wej cie do w wozu, ywo gestykuluj c.

Tozier wyj ł niewielki kompas i starannie go ustawił.

- Mamy mo dzierz - oznajmił. - Johnny Follet wła nie go składa. Mamy te

lekki karabin maszynowy. Je eli go tu wci gniemy, b dziesz mógł ostrzela szczyt

background image

166

wzgórza i sprowokowa ich ogie . -Odwrócił si i spojrzał ponownie na

mo dzierz. - Jak tylko si dowiemy, gdzie maj cekaem, załatwimy go pociskami

z mo dzierza.

- Ale z ciebie podst pna kanalia, Andy - powiedział czule Metcalfe. - Zawsze

to powtarzam i Bóg mi wiadkiem, e mam racj .

- Nasz kaem nie ma ta my ani b bna, tylko lejek, do którego wrzuca si

pojedyncze naboje. Powiniene sobie z nim poradzi .

- To mi przypomina japo skie „nambu". Dam sobie rad .

- B dziesz te naszym zwiadem artyleryjskim - dodał Tozier. -Postrzelamy z

dołu na o lep. Pami tasz sygnały, których u ywali my w Kongo?

- Pami tam - odparł Metcalfe. - Wci gnijmy ten kaem na gór . Nie zdziwi

si , je eli ci chłopcy zejd do w wozu, eby sprawdzi , co si dzieje.

Kiedy znale li si na dole, Warren dokr cał w mo dzierzu ostatni rub .

Metcalfe popatrzył z niedowierzaniem:

- Co za obł dna maszyneria! To naprawd działa?

- Działa - odparł lakonicznie Tozier. - Sprawd , jak Johnny radzi sobie z

kaemem. Zostało niewiele czasu.

Przykl kn ł na jedno kolano, sprawdził, czy mo dzierz jest dobrze

zmontowany, a potem zacz ł go ustawia zgodnie ze wskazaniami kompasu.

- Damy zasi g czterystu jardów - powiedział. - I oby si udało.

- Nie wierzyłem ci, kiedy mówiłe , e mamy mo dzierz - przyznał Warren. - A

co z pociskami?

- To s bomby - poprawił go Tozier. - Mamy ich zaledwie kilka. Zauwa yłe

mo e, e jeste my nie le zaopatrzeni w ga nice. Jedna le y pod mask obok

silnika, jedna pod desk rodzielcz i jedna z tyłu. W obu wozach jest ich w sumie

sze - i tyle wła nie mamy bomb. Pomó mi je wyci gn .

Metcalfe wspi ł si po cianie w wozu z powrotem na swoje stanowisko,

wlok c za sob lin . Kiedy ju si tam ulokował, wci gn ł do góry kaem, napełnił

lejek nabojami i poło ył bro przed sob , opieraj c j mocno na nó kach.

Starannie wymierzył celownik w niewielk grup na wzgórzu, po czym odwrócił

głow i pomachał r k .

Tozier odpowiedział mu i skin ł na Folleta.

- We ten rozpylacz, który przyniósł Tom, i le z powrotem do najbli szego

zakr tu. Je li tylko co si tam poruszy, strzelaj. Follet wskazał na mo dzierz.

- A co z tym?

- Nick i ja damy sobie rad . Nie b dzie adnej kanonady - mamy tylko sze

pocisków. Id ju . Chciałbym by spokojny, e kto mnie od tyłu ubezpiecza.

Follet skin ł głow , wzi ł do r ki erkaem i po piesznie si oddalił. Tozier

odczekał dwie minuty, po czym dał znak Metcalfe'owi. Ten wykonał kilka ruchów

ramionami, eby je rozlu ni , przyło ył policzek do kolby i spojrzał przez

celownik. Zobaczył wyra nie pi ciu m czyzn. Nacisn ł delikatnie spust i

mierciono ne pociski pomkn ły w kierunku wzgórza z pr dko ci dwóch i pół

tysi cy stóp na sekund . Z tej odległo ci nie mógł chybi . Przesuwał powoli kara-

bin, kosz c gradem kul wierzchołek wzgórza i w pewnej chwili nie ujrzał ju tam

nikogo.

background image

167

Przerwał ogie i czekał, a co si zdarzy. Poruszaj c si bardzo wolno,

wysun ł r k i wrzucił do lejka gar naboi. Ta pierwsza długa seria kosztowała

go ogromn ilo amunicji. Zlustrował uwa nie wzgórze, nie dostrzegł tam

jednak adnego ruchu.

Dwukrotnie rozległ si wystrzał z karabinu, ale obie kule chybiły. Kto

strzelał na o lep. Cekaem ustawiono na przyczółku w taki sposób, eby

kontrolował otwart przestrze przed wej ciem do w wozu. Najwyra niej nikt

nie wzi ł pod uwag , e atak mo e nast pi od tyłu, potrzebowali wi c troch

czasu na reorganizacj . U miechn ł si ze zło liw satysfakcj na my l o

szale czych wysiłkach, jakie niew tpliwie czyniono po drugiej stronie wzgórza.

Przera enie tych ludzi te musiało by niemałe.

Karabin znowu wypalił dwa razy z rz du i Metcalfe doszedł do wniosku, e

strzelaj dwie ró ne osoby. Miał ci gn na siebie ogie , postanowił wi c

podra ni przeciwnika. Ponownie nacisn ł spust i wypu cił oszcz dn krótk

seri pi ciu pocisków. Tym razem odpowiedział mu ci gły ogie cekaemu i grad

kul, uderzaj cych o skały na lewo od niego, trzydzie ci jardów w bok i dziesi w

dół.

Nie zauwa ył, sk d strzelano, wypu cił wi c kolejn krótk seri , która

ponownie wywołała odzew. Tym razem ich zlokalizował. Przenie li cekaem na

drug stron wzgórza i ukryli go za stosem kamieni, mniej wi cej w połowie

wysoko ci zbocza. Dał znakTozierowi, który pochylił si , aby nastawi mo dzierz.

Tozier poci gn ł za sznur i mo dzierz wypalił. Warren zobaczył na tle nieba

cienk smug dymu, kiedy pocisk zatoczył łuk i znikn ł z pola widzenia,

natomiast Tozier patrzył ju w kierunku Metcalfe'a, aby dowiedzie si o wynik

próbnego strzału.

Mrukn ł z niezadowoleniem, gdy Metcalfe pokazał mu r k jakie

skomplikowane znaki.

- O trzydzie ci jardów za blisko - i dwadzie cia bardziej w lewo. - Zmienił k t

podniesienia i lekko przesun ł mo dzierz, po czym ponownie go załadował. -

Teraz powinno by lepiej. - Mo dzierz wystrzelił po raz drugi.

Kolejna bomba eksplodowała dokładnie na linii stanowiska cekaemu, ale za

daleko. Jaki człowiek rzucił si do ucieczki i Metcalfe z zimn krwi powalił go

krótk seri na ziemi , po czym dał znak Tozierowi, by zredukował odległo .

„S ju na pewno ogłupiali z przera enia" - pomy lał, ale natychmiast zmienił

zdanie, gdy cekaem odezwał si ponownie, i tu pod jego stanowiskiem, jak za

dotkni ciem czarodziejskiej ró d ki, wystrzeliły w gór fontanny ziemi, a nad

głow przeleciały mu ze wistem odłamki skał. Musiał szuka schronienia, gdy

miejsce, w którym przed chwil si znajdował, zasypał grad ołowiu, a uderzenia

kul wytr ciły mu z r ki bro .

Ale trzecia bomba była ju wówczas w powietrzu. Usłyszał jej wybuch i ogie

cekaemu raptownie umilkł. Podniósł si i wyjrzał ostro nie w kierunku wzgórza.

Delikatna smuga dymu unosz cego si nad ziemi w ten bezwietrzny poranek

wyznaczała miejsce upadku bomby - dokładnie na stanowisku cekaemu. Usłyszał

za plecami przygłuszony huk, gdy mo dzierz ponownie wystrzelił i jeszcze jedna

bomba upadła niemal w tym samym miejscu.

background image

168

Odwrócił si i krzykn ł: - Wystarczy! Ju oberwali! - Potem zacz ł schodzi

po zboczu, po lizn ł si i zjechał na dół, w ko cu stan ł jednak na nogi. Podbiegł

do mo dzierza i powiedział zdyszany: -Ruszajmy w drog , póki si nie otrz sn .

Rozpieprzyli mi to twoje cacko, Andy.

- Ju si wysłu yło - stwierdził Tozier, wło ył w usta dwa palce i zagwizdał

ostro jak uliczny włócz ga: - Johnny powinien to usłysze .

Warren pobiegł do land-rovera i wł czył silnik, a Metcalfe wskoczył na

siedzenie obok niego.

- Ten Andy jest niesamowity - zagadn ł. - Co za wspaniała kanonada! -

Warren ruszył tak ostro, e Metcalfe'owi odskoczyła do tyłu głowa. - Ostro nie,

bo zrobi mi pan krzywd !

Oba land-rovery z rykiem silników wyjechały z w wozu i min ły wzgórze,

które spowijała nadal lekka mgiełka dymu. Follet siedział z tyłu pierwszego wozu,

maj c przygotowan bro , okazało si to jednak zbyteczne. Nikt do nich nie

strzelał, nie dostrzegli te adnego ruchu. Warren zobaczył jedynie na skalistym

zboczu trzy kupki łachmanów.

Metcalfe zdj ł mikrofon.

- Przepu nas, Andy. Znam drog . Lepiej si po pieszy , zanim Ahmed

odblokuje przejazd. Odbiór.

- Nie zrobi tego - stwierdził Tozier. - Nie yje. Zderzył si z drzwiami. Odbiór.

- Niesamowite! - powiedział ze zdumieniem Metcalfe. - To był ukochany syn

starego. Tym bardziej nale y si pieszy . Fahrwaz b dzie dny zemsty. Im

szybciej wydostaniemy si z tego kraju, tym lepiej. A to znaczy, e musimy p dzi

do Mosulu na mi dzynarodowe lotnisko. Zjed cie na bok - wyprzedzamy was.

Bez odbioru.

Odło ył mikrofon i powiedział:

- Doktorze, je eli chce pan jeszcze leczy ludzi, zamiast ich zabija , niech si

pan modli, eby ten gruchot nie nawalił, zanim miniemy As-Sulajmanija.

Naprzód, doktorze - i to pr dko!

background image

169

Rozdział 9

Dwa dni pó niej wyl dowali na mi dzynarodowym lotnisku Khaldeh w

Libanie i pojechali taksówk do Bejrutu. Land-rovery pozostały w Mosulu pod

opiek jednego podejrzanych przyjaciół Metcalfe'a. Wysłu yły si ju i nie były

im wi cej potrzebne.

- Bejrut to nasza ostatnia szansa - stwierdził Tozier. Kiedy zameldowali si w

hotelu. Warren oznajmił:

- Zadzwoni do Londynu. Hellier powinien nas poinformowa , co si tu dzieje.

B dzie wiedział, gdzie znale Mike'a i Dana. Potem postanowimy, co robi dalej.

- Chciałbym teraz mocno zacisn r ce na pi knej szyi Jeanette - powiedział

brutalnie Metcalfe.

Warren spojrzał na Toziera i uniósł brwi. Tozier odezwał si cicho:

- Jeste nadal po naszej stronie, Tom?

- Jestem. Mówiłem ci, e nie lubi , jak mnie wykorzystuj . Mo na mnie kupi

- tak jak ciebie - ale na moich warunkach. A to zawsze oznacza: adnych

narkotyków.

- Wi c proponuj , eby zostawił pann Delorme w spokoju - powiedział

Tozier. - Ona si teraz nie liczy. Chodzi nam o heroin . Kiedy ju j zniszczymy,

zajmiesz si t kobiet .

- Z wielk przyjemno ci - stwierdził Metcalfe.

- W porz dku - odezwał si ponownie Tozier. - Johnny, wynajmij samochód -

albo lepiej dwa. Musimy si swobodnie porusza . Jak tylko Nick skontaktuje si z

Hellierem, bierzemy si do roboty.

Kiedy jednak Warren zadzwonił do Londynu, panna Walden oznajmiła mu,

e Hellier jest w Bejrucie. Wystarczył szybki telefon do hotelu Saint-Georges i w

pół godziny pó niej siedzieli wszyscy w apartamencie Helliera, przedstawiaj c mu

Metcalfe'a.

- Doł czył do nas w najbardziej odpowiednim momencie. Hellier rozejrzał si

wkoło.

- Gdzie jest Bryan?

- Powiem panu pó niej - je li naprawd chce pan wiedzie - odparł Warren.

Zaczynał odnosi si do Helliera z niech ci . Facet twierdził, e jest dny krwi,

ale jak dot d nie nara ał na szwank własnej skóry, a w Londynie sprawy

przedstawiały si zupełnie inaczej ni na Bliskim Wschodzie. Hellier wyj ł z

teczki jakie papiery.

- Abbot co pokr cił. Przekazał mi informacj , e Delorme przemyca dwa

tysi ce funtów heroiny. Moim zdaniem to bzdura, ale nie mog znale Abbota,

eby te dane zweryfikowa .

- Potwierdzam, e s prawdziwe - oznajmił Warren. - Gdyby nie Andy i

Johnny, byłyby tego dwie tony, zamiast jednej.

- Niech mi pan wszystko opowie - poprosił Hellier. Warren spełnił jego

pro b , niczego nie opuszczaj c. Kiedy doszedł do tego, jaki los spotkał Bena

Bryana, stwierdził z gorycz :

- Post pił cholernie głupio. Mam wyrzuty sumienia, e pozwoliłem mu

zawróci .

background image

170

- Bzdura! - zaprotestował Follet. - Ben sam dokonał wyboru. Warren

zrelacjonował ich kolejne przygody, a kiedy sko czył, Hellier był bardzo blady.

- To mniej Wi cej wszystko - stwierdził Warren bez entuzjazmu. - Przez cały

czas nam nie wychodziło. Hellier b bnił palcami po stole.

- Chyba nie mo emy ci gn tego dalej. To sprawa dla policji -niech si ni

zajm . Mamy ju teraz wystarczaj co du o dowodów. Głos Toziera zabrzmiał

stanowczo:

- Policja nie mo e si o tym dowiedzie . Niech pan nie zapomina, w jaki

sposób zdobyli my dowody. - Odwrócił si do Warrena: -Nikogo nie zabiłe ,

Nick?

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł Warren, rozumiał jednak, co Tozier

mana my li.

- Czy by? A co zdarzyło si w Iranie na farmie Fahrwaza, tej nocy gdy

wysadzili my laboratorium? Johnny jest przekonany, e przejechali cie

człowieka.

- Stukn li my go tak, e nie miał szans - przyznał Follet. - Poza tym le ał

jeszcze na drodze, kiedy tamt dy wracali my.

- Ten człowiek do nas strzelał - powiedział ze zło ci Warren.

- Powiedz to ira skiej policji - stwierdził pogardliwie Tozier. - Co do mnie, nie

b d owija w bawełn , e w czasie tej ekspedycji zabijałem ludzi. Ahmed zgin ł

od bomby, któr pomógł mi zrobi Warren. Par nast pnych osób załatwili my z

mo dzierza. Na mój gust, spowodowali my we dwóch mier kilkunastu ludzi. -

Pochylił si naprzód. - Zwykle jestem kryty - pracuj dla rz du, co upowa nia

mnie do zabijania. Ale tym razem jest inaczej i zgodnie z prawem cywilnym mog

zawisn na szubienicy. Dotyczy to nas wszystkich. -Wycelował w Helliera

wskazuj cy palec. - Pana tak e. Jest pan tak samo winny - brał pan udział w

planowaniu przest pstwa, wi c prosz dobrze si zastanowi , zanim wezwie pan

gliny.

Hellier achn ł si .

- Naprawd pan s dzi, e cigano by nas za zabicie jakich m tów? - spytał z

pogarda.

- Nic pan nie rozumie, prawda? - stwierdził Tozier. - Wytłumacz temu

kretynowi, Tom.

Metcalfe u miechn ł si pod nosem.

- Rzecz w tym, e tutejsi ludzie s czuli na punkcie swojej narodowej dumy.

We my na przykład Irakijczyków. Nie przypuszczam, eby prezydent Bakr ronił

łzy z powodu mierci paru Kurdów - w ko cu sam próbuje si z nimi rozprawi -

ale aden rz d nie pozwoli na to, by jacy cudzoziemcy wdzierali si do jego kraju

i wszczynali burdy, cho by nawet ich motywy były najbardziej chwalebne. Andy

ma całkowit racj : je eli wezwiemy teraz policj , zacznie si afera

dyplomatyczna na tak skal , e nie wiadomo, czym si to wszystko sko czy.

Nawet si nie obejrzymy, jak Rosjanie oskar Johnny'ego, e jest agentem CIA,

a z pana zrobi tajnego szefa brytyjskiego wywiadu. I trzeba b dzie cholernie

g sto si tłumaczy .

- adnej policji - o wiadczył Follet nie znosz cym sprzeciwu tonem.

background image

171

Hellier milczał przez chwil , nie mog c przełkn tej pigułki. Wreszcie

powiedział:

- Rozumiem, co pan ma na my li. Naprawd uwa a pan, e pa ska

działalno w Kurdystanie mo e by uznana za mieszanie si w wewn trzne

sprawy innego pa stwa?

- Ale tak, na Boga! - odparł zdecydowanie Tozier. - A jak by pan to okre lił,

do cholery?!

- Musz przyzna , e mnie pan przekonał - powiedział ze skruch Hellier. -

Chocia nadal uwa am, e mogliby my liczy na pobła anie. - Spojrzał na

Metcalfe'a. - Przynajmniej niektórzy z nas. Przemyt broni to osobna sprawa.

- Mam w gł bokim powa aniu pa skie opinie na temat mojej osoby -

stwierdził spokojnie Metcalfe. - Sam odpowiadam za to, co robi . A skoro mam

tutaj pozosta , prosz zachowa dla siebie wymysły tego pa skiego tłustego łba.

Hellier zaczerwienił si .

- Nie powiem, eby podobało mi si takie zachowanie.

- Mało mnie to obchodzi - odparł Metcalfe, po czym zwrócił si do Toziera. -

Czy ten facet naprawd istnieje, czy kto go wymy lił?

- Dosy tego! - powiedział stanowczo Warren. - Niech pan si zamknie,

Hellier. Za mało pan wie, eby si wypowiada . Je eli Metcalfe chciał dostarcza

bro Kurdom, to jego sprawa.

Metcalfe wzruszył ramionami.

- Wybrałem po prostu niewła ciwych Kurdów - to bł d, który nie wpływa

jednak na zmian moich pogl dów. Ci chłopcy doznaj od Irakijczyków wielu

krzywd i kto musi im pomóc.

- A przy okazji zarobi - szydził Hellier.

- Robotnik zasługuje na zapłat - stwierdził Metcalfe. - Nara am własn

skór .

Tozłer wstał i spojrzał na Helliera z niech ci . - Chyba nic tu po nas, Tom.

Zrobiło si za du o smrodu.

- Taaak - zgodził si Follet, odsuwaj c krzesło. - Troch tu duszno.

- Siadajcie na miejsca - rozkazał Warren, a potem powiedział do Helliera: -

My l , e jest pan komu winien przeprosiny, sir Robert,

Hellier, spu ciwszy z tonu, wymamrotał:

- Nie miałem zamiaru pana urazi , panie Metcalfe. Prosz o wybaczenie.

Metcalfe odpowiedział skinieniem głowy, a Tozier ponownie usiadł.

- Przejd my do rzeczy - odezwał si Warren. - Andy, jak twoim zdaniem,

mo emy odnale Abbota i Parkera?

- Odszukaj pann Delorme, a ona ci do nich zaprowadzi - odparł bez

namysłu Tozier.

- Sporo my lałem o tej kobiecie - stwierdził Warren. - Znasz j najlepiej,

Tom. Mo esz nam powiedzie co , czego nie wiemy?

- Te si nad tym zastanawiałem - przyznał Metcalfe. - Jest w niej sporo

sprzeczno ci. Jeanette nie le sobie radzi, ale nigdy nie odnosiła błyskotliwych

sukcesów. Wszystko, za co si bierze, przynosi zyski, ale wydaje przy tym tyle

pieni dzy, e w tpi , by zgromadziła wi kszy kapitał. Odk d j znam, zawsze

trwoniła pieni dze.

background image

172

- I jaki st d wniosek? - zapytał Hellier.

- Ile opium zgromadził w Iranie Fahrwaz?

- Dwadzie cia ton albo wi cej - odparł Warren.

- No wła nie - stwierdził Metcalfe. - To kosztuje cholernie du o szmalu. Sk d

go miała?

- Nie potrzebowała pieni dzy - zauwa ył Tozier. - Załatwiała transakcje w

inny sposób. Wymieniała towar bezpo rednio na bro . Nie musiała wykłada

gotówki na opium - robił to Fahrwaz, a na ojczystej ziemi i przy posiadanych

kontaktach nie musiał płacie szczególnie du o.

- Fakt, e to była transakcja wymienna - powiedział z rozdra nieniem

Metcalfe. - Ale dostarczyłem Fahrwazowi towaru za pół miliona funtów. I nie po

raz pierwszy robiłem dostaw do Kurdystanu. Sk d Jeanette wzi łaby pół

miliona?

- Chwileczk - powiedział Hellier i zaczai szpera w teczce. - W jednym z

pierwszych raportów Abbota była mowa o jakim bankierze. - Przerzucił kartki.

- Jest. Jadła obiad z człowiekiem o nazwisku Fuad, który - jak si okazało -

pracuje w Inter-East Bank. - Podniósł słuchawk telefonu. - Zasi gn o nim

informacji. Mam tam dobre kontakty.

- Prosz zrobi to w miar dyskretnie - ostrzegł Warren. Hellier obdarzył go

pełnym wy szo ci u miechem.

- Niech mi pan wierzy, e znam si na swojej robocie. To zwykły wywiad

finansowy - rutynowa praktyka.

Powiedział co do telefonu, a potem przez dłu szy czas tylko słuchał. W ko cu

znowu si odezwał:

- Tak, bardzo prosz . Interesuj mnie wszelkie informacje na jego temat.

Zwłaszcza lista przedsi biorstw i tak dalej. Bardzo dzi kuj . Tak, my l , e

wpadn pod koniec tygodnia - kr cimy tutaj film. Zadzwoni , jak tylko załatwi

najpilniejsze sprawy. Musimy zje razem obiad. Przy le mi pan zaraz to dossier

Fuada? wietnie.

Odło ył słuchawk telefonu i zawadiacko si u miechn ł:

- S dziłem, e Fuad mo e by dyrektorem banku Inter-East, ale nie - jest jego

wła cicielem. To zaczyna wygl da interesuj co.

- Dlaczego? - zapytał Warren.

Na twarzy Helliera pojawił si jowialny u miech:

- Ma pan konto w Midland Bank, prawda? Kiedy ostatnio jadł pan obiad z

prezesem tego banku? Warren skrzywił si .

- Nigdy. W tpi , czy wie o moim istnieniu. Obracam za mał gotówk , eby

wzbudza zainteresowanie tak wysokich sfer.

- Zdaniem Metcalfe'a panna Delorme te nie ma jej za wiele, a jednak jada

obiady z Fuadem, który jest wła cicielem banku Inter-East. - Hellier zetkn ł

dłonie czubkami palców. - Liba skie banki funkcjonuj w taki sposób, e

finansi ci z londy skiego City dostaliby apopleksji. Od czasu spektakularnego

krachu w Intrabanku rz d liba ski stara si odzyska finansow wiarygodno ,

ale ten Fuad swobodnie sobie poczyna z zalecanym kodeksem post powania. Jego

zasady działania s uznawane za normalne w atmosferze tolerancji, jaka panuje

na Bliskim Wschodzie, oznacza to jednak, e ka dy, kto podaje mu r k ,

background image

173

powinien zaraz potem sprawdzi , ile ma palców. Znajomy, z którym

rozmawiałem wła nie przez telefon, zbiera na bie co informacje na temat

poczyna Fuada - dla własnego bezpiecze stwa. Zaraz je nam pode le.

- My li pan wi c, e finansuje cał transakcj - stwierdził War-ren.

- Bardzo mo liwe - przyznał Hellier. - Dowiemy si , kiedy przejrz jego

dossier. Zadziwiaj ce, jak wiele mówi o człowieku lista przedsi biorstw, którymi

zarz dz .

- To jedna sprawa, któr trzeba si zaj - stwierdził Tozier. - Ale jest co

jeszcze. Morfin musi by przerobiona na heroin . Co o tym s dzisz, Nick?

- Gdzie musz to robi . Zało yłbym si , e tutaj, w Bejrucie.

- Bez Speeringa?

- S inni chemicy, a nie jest to takie trudne. Łatwiejsze ni wytwarzanie

morfiny z opium. Przeprowadza si acetylacj morfiny i zmienia zasad w

chlorowodorek. Potrzeba jedynie du ej ilo ci plastikowych wiader i wiedzy,

zdobytej na lekcjach chemii w szóstej klasie.

Rozmawiali o tym przez jaki czas, nie doszli jednak do adnego

konstruktywnego wniosku. Heroina mogła by wytwarzana praktycznie wsz dzie,

a nie byli przecie w stanie przetrz sn całego Bejrutu czy tym bardziej Libanu.

Warren przypomniał o znikni ciu Abbota i Parkera.

- Je eli Delorme dala si namówi na sztuczk z torped , Parker ma pełne

r ce roboty. My l , e dlatego znikn li nam z oczu.

- Jeanette nie powinna mie trudno ci ze zdobyciem torpedy -zauwa ył

Metcalfe. - Od wielu lat handluje broni w całym rejonie Morza ródziemnego.

Ale oznacza to co jeszcze - b dzie jej potrzebny statek. Zaw a to obszar naszych

poszukiwa do wybrze a i portów.

- Niewielka pociecha - stwierdził Follet. - Statków tu nie brakuje.

Zadzwonił telefon i Hellier podniósł słuchawk .

- Prosz przysła go na gór - powiedział. Po chwili rozległo si delikatne

pukanie do drzwi. Hellier poszedł otworzy i wrócił zaraz z grub kopert . - To

dossier Fuada - oznajmił. - Zobaczmy, co tu mamy.

Wyci gn ł plik zapisanych na maszynie kartek i uwa nie je przejrzał. Po

chwili stwierdził z odraz :

- Ten człowiek kieruje si zasadami kupca z bizantyjskiego bazaru. Zarabia

mas pieni dzy. Ma nawet jacht - „Stella del Mare". -Przerzucił par stron. -

S dz c z tej listy przedsi biorstw, macza palce w ró nego rodzaju działalno ci:

hotele, restauracje, winnice, kilka farm, stocznia... - Podniósł wzrok znad kartki. -

Mo e w kontek cie naszej rozmowy warto by si ni zainteresowa .

Zanotował co i czytał dalej:

- Fabryka przypraw i marynat, warsztat samochodowy, zakład mechaniki

ogólnej, firma budowlana...

- Prosz to powtórzy - przerwał mu Warren.

- O firmie budowlanej?

- Nie. Co na temat fabryki marynat. Hellier ponownie to sprawdził.

- Tak, wytwórnia sosów i marynat. Kupił j niedawno. I co z tego?

background image

174

- Powiem panu - odparł z namysłem Warren. - Acetylacja morfiny powoduje

potworny smród. Dokładnie taki sam zapach spotyka si w fabryce marynat. To

kwas octowy. mierdzi po prostu jak ocet.

- No to ju co mamy - stwierdził z satysfakcj Tozier.- Proponuj si

rozdzieli . Nick zajmie si wytwórni marynat - najlepiej si na tym zna. Johnny

przypilnuje panny Delorme, a ja w razie potrzeby przyjd mu z pomoc . Tom

zajrzy do stoczni. - Odwrócił si do Metcalfe'a. - Trzymaj si lepiej od Jeanette z

daleka. Fahrwaz pała dz zemsty i dziewczyna wie ju na pewno o twoim

udziale w całej akcji.

- W porz dku - zgodził si Metcalfe. - Ale pó niej dobior si jej do skóry.

- Dostaniesz j - powiedział ponuro Tozier. - Sir Robert mo e dalej zgł bia

dossier Fuada. Ju nam to przyniosło korzy ci, a mo e opłaci si jeszcze

bardziej. B dzie te pełnił rol sztabu. Zostanie tu przy telefonie, eby kierowa

akcj .

Parker nucił sobie wesoło, przygotowuj c do przeróbki ostatni torped .

Pracował całymi godzinami, marnie jadał i od dłu szego czasu skazany był na

przebywanie w szopie lub w jej s siedztwie, przepełniało go jednak uczucie

szcz cia, gdy zajmował si prac , któr najbardziej lubił. ałował z dwóch

powodów, e zbli a si ona do finału: ko czyło si to, co przyjemne, a zaczynał

naprawd niebezpieczny etap. W tym momencie nie my lał jednak o tym, co si

zdarzy po drugiej stronie Atlantyku, lecz był skoncentrowany na demontowaniu

głowicy.

Abbot odczuwał coraz wi ksze rozdra nienie. Nie potrafił wydoby z Jeanette

niczego na temat przebiegu operacji w Stanach. Chciał koniecznie zna czas i

miejsce akcji, nie podzieliła si z nim jednak t cenn informacj . Przypuszczał,

e Eastman równie nic nie wie. Delorme trzymała karty bardzo blisko swych

pi knych piersi.

Od owej nocy, gdy zabrał j do Paon Rouge, skazany był, podobnie jak

Parker, na przebywanie w szopie. Wpadła mu w r ce gazeta, dzi ki czemu

wiedział, e udała si sztuczka z ogłoszeniem, nie miał jednak poj cia, co z tego

wyniknie. Zmarszczył gniewnie brwi i odwróciwszy głow zobaczył, e Ali, oparty

o por cz na szczycie schodów, przygl da mu si nieruchomymi ciemnymi oczami.

To był kolejny problem - poczucie, e jest si stale pod obserwacj .

W pewnym momencie u wiadomił sobie, e w warsztacie zaległa cisza.

Spojrzał na Parkera, który ze spuszczon głow wpatrywał si w głowic torpedy.

- Co si dzieje?

- Podejd tu - powiedział cicho Parker.

Abbot stan ł obok niego i popatrzył na głowic . Parker odło ył narz dzie,

które trzymał w lekko dr cych r kach.

- Nie wpadaj w panik - powiedział. - Nie rób niczego, co zwróciłoby uwag

tego cholernego Araba. Ta torpeda jest pełna.

- Pełna czego? - zapytał bez sensu Abbot.

- Trotylu, cholerny głupcze. A czego mo e by pełna głowica? Jest go tu dosy ,

eby wysadzi cał t bud na mil w powietrze. Abbot gło no przełkn ł lin .

- Ale Eastman twierdził, e torpedy b d puste.

background image

175

- Wi c ta trafiła tu przez pomyłk - wywnioskował Parker. - Co wi cej, ma

detonator. Nale y tylko mie nadziej , e nie jest uzbrojony. To mało

prawdopodobne, ale w zasadzie nie powinno go tu w ogóle by - podobnie jak

trotylu. Uwa aj, dopóki go nie wyjm .

Abbot wpatrywał si w głowic jak zahipnotyzowany, a Parker

przeprowadzał ostro nie niezb dn operacj . Wreszcie poło ył detonator na

ławie.

- Teraz jest ju troch lepiej - ale tylko troch . Nie mam poj cia, dlaczego

wcze niej nie wybuchła. To zbrodnia zostawia detonator w głowicy. Po prostu

zbrodnia.

- Tak - przyznał Abbot, czuj c, e si poci. - Dlaczego mówisz, e jest tylko

troch lepiej?

- Trotyl dziwnie si zachowuje - wyja nił Parker. - Kwa nieje z czasem i

wtedy nie jest ju stabilny. Staje si tak wra liwy, e mo e samoczynnie

wybuchn . - Spojrzał na Abbota spod oka. - Lepiej, eby si do niego nie

zbli ał, Mike.

- Nie ma obawy, nie b d . - Abbot wyci gn ł machinalnie z kieszeni paczk

papierosów, ale wystarczyło spojrzenie Parkera, by si zreflektował. -

Przypuszczam, e pali te nie wolno. Co z tym zrobimy?

- Wszystko wyjmiemy. W marynarce wypieprzyliby to za burt , ale mnie

mo e si jeszcze przyda . I nie chc , eby Ali o tym wiedział.

- Raczej nie ma obawy - stwierdził Abbot. - Nie zna si na technice. Ale gdyby

przyszedł Eastman, mógłby si zorientowa , co robimy. Po co ci ten trotyl, Dan?

- Moim zdaniem torpedy powinny eksplodowa - powiedział Parker. - Do tego

słu i nie widz powodu, by miało by inaczej. Kiedy je odpalimy, chc , eby

wyleciały w powietrze. To dla mnie zrz dzenie Opatrzno ci, e ta głowica jest

pełna trotylu.

Abbot pomy lał o czterech torpedach, z których ka da ma mie ci ładunek

heroiny wart dwadzie cia pi milionów dolarów, a wszystkie eksploduj na

wybrze u Ameryki, wprawiaj c w zdumienie oczekuj cy tam komitet powitalny.

Byłby to niezły numer.

- A co z obci eniem? Ci gle marudzisz, e nie mo e by za du e. Parker

znacz co mrugn ł okiem.

- Nigdy nie nale y mówi całej prawdy. Zachowałem co nieco w rezerwie.

- Masz tylko jeden detonator.

- Dobry rzemie lnik - zawsze sobie poradzi - oznajmił Parker. -Ale całkiem

mo liwe, e obaj wylecimy w powietrze, kiedy b d to wi stwo wyci gał, wi c

zostawmy ten problem na pó niej. Mo e si okaza nieaktualny. - Przyjrzał si

bacznie głowicy. - B d mi potrzebne mosi ne narz dzia. Pójd je przygotowa .

Tak te uczynił. Abbot przygl dał si jeszcze przez chwil głowicy, po czym

tak e si oddalił, zachowuj c maksymaln ostro no .

W cztery dni pó niej Eastman z satysfakcj ogl dał torpedy. - A wi c twierdzi

pan, e jeste my gotowi, Dan?

- Całkowicie - odparł Parker. - Trzeba tylko napełni głowice ładunkiem.

Potem mo na wsadza torpedy do wyrzutni i odpala .

background image

176

- Zamontowanie na „Orestesie" drugiej wyrzutni poprawiło sterowno -

stwierdził Eastman. - Kapitan mówi, e statek ju si tak nie chybocze.

Parker u miechn ł si .

- To dzi ki wyrównaniu turbulencji. Je eli macie ju towar, jestem gotów do

rozpocz cia załadunku.

- Szefowa troch si niepokoi - powiedział Eastman. - Chce zrobi to sama -

dla wszelkiej pewno ci.

- Nie ma mowy - stwierdził stanowczo Parker. - To nie takie proste. Musz -

dopilnowa , eby rodek ci ko ci wypadł w odpowiednim miejscu, bo w

przeciwnym razie nie gwarantuj , jak zachowa si torpeda. Musi by idealnie

wywa ona.

Najmniej yczył sobie tego, by kto majstrował przy głowicach.

- Mo e sta przy mnie i patrze , co robi - powiedział w ko cu. -Na to mog

si zgodzi .

- Dan wspominał mi, e przy niewła ciwym wywa eniu torpeda mo e opa na

dno - odezwał si Abbot.

- Miałoby to te wpływ na ich sterowno - dodał Parker. -Byłyby cholernie

niedokładne.

- W porz dku, w porz dku! - przerwał mu Eastman, podnosz c w gór obie

r ce. - Przekonał mnie pan - jak zwykle. Jeanette b dzie tu zaraz z ładunkiem do

jednej torpedy. Zobaczymy, czy j potrafi pan przekona .

Wymagało to sporego wysiłku, w ko cu jednak Jeanette zgodziła si ,

ust puj c wobec pot gi technicznej wiedzy, któr emanował Parker.

- Pod warunkiem, e b d przy załadunku, a głowica zostanie zaplombowana

- o wiadczyła.

- Tak bardzo nam ufasz - stwierdził z przek sem Abbot.

- Zgadza si - odparła chłodno. - Pomó Jackowi przynie towar.

Abbot pomógł Eastmanowi wci gn do szopy du e kartonowe pudło. Znie li

je po schodach i poszli po nast pne. Jeanette delikatnie postukała w karton

zgrabnie obut stop i powiedziała:

- Otwórz je.

Parker wzi ł do r ki nó i rozci ł pokryw pudła. Było pełne plastikowych

woreczków z białym proszkiem.

- S pakowane po pół kilo - wyja niła. - Pi set sztuk - akurat na jedn

torped .

Parker wyprostował si .

- To nie jest w porz dku. Powiedziałem pi set funtów, a nie dwie cie

pi dziesi t kilogramów. Nie wiem, czy dam rad - to o pi dziesi t funtów za

du o.

- Załaduj wszystko - rozkazała.

- Pani nie rozumie - stwierdził z irytacj . - Wywa yłem te torpedy na ładunek

pi ciuset funtów. Zwi kszaj c obci enie przy samym dziobie o dziesi procent

zakłóca si równowag d wigni – rodek ci ko ci ulega przesuni ciu. - Potarł

palcem nos. - Mo e i da si to zrobi - powiedział bez przekonania.

- Za nast pnych sto tysi cy dolarów? - zapytała. - Tylko dla ciebie. Abbotowi

nic nie powiem.

background image

177

- W porz dku - zgodził si . - Spróbuj . - Chciał, eby w torpedach znalazło si

jak najwi cej heroiny, a na ich wywa enie nie miało to w istocie wi kszego

wpływu. Spierał si z Jeanette, zgrywał si przed ni i szafował naukowymi

wywodami po to tylko, by nie wzbudza podejrze . - Za dodatkowych sto tysi cy

dolarów mog to dla pani zrobi .

- Tak przypuszczałam - stwierdziła z u miechem.

Pomy lał, e niewiele j to kosztuje. Za dodatkowe dwie cie funtów heroiny o

warto ci dziesi ciu milionów dolarów płaci zaledwie sto tysi cy - o ile w ogóle da

mu te pieni dze. U diabła, ale to dochodowy interes!

Eastman i Abbot wrócili z kolejn parti towaru, a Parker zacz ł bardzo

ostro nie upycha pakunki do głowicy.

- G sto materiału te ma swoje znaczenie - wyja nił. - Trotyl jest bardziej

zbity. Ten proszek zajmuje wi cej miejsca, zwłaszcza w plastikowych

opakowaniach.

- Jeste pewien, e głowica jest wodoszczelna? - dopytywała si Jeanette.

- O to nie musi si pani martwi - uspokoił j Parker. - Jest szczelna jak kaczy

kuper.

Jeanette wygl dała na zaskoczon . Eastman, tłumi c miech, zainteresował

si ław , na której walały si narz dzia i kawałki metalu. Wzi ł do r ki jaki

przedmiot i zacz ł mu si przygl da . Abbot zamarł widz c, e to jeden z

detonatorów, które zmajstrował Parker.

- Co to? - zapytał Eastman.

Parker popatrzył i odparł od niechcenia:

- Przerywacz do obwodu B. Poprzedni był niesprawny, wi c zrobiłem nowy.

Eastman podrzucił go w gór , pochwycił i poło ył z powrotem na ław .

- Ma pan złote r ce, Dan. Chyba mógłbym panu znale w Stanach dobr

robot .

- Nie miałbym nic przeciwko temu - odparł Parker. - Je li zarabiałbym tyle,

co tutaj... - Przez dłu szy czas pracował w milczeniu, a Jeanette stała nad nim,

zagl daj c mu przez rami . W ko cu powiedział: - To ostatnia paczka. Jestem

naprawd zaskoczony. Nie przypuszczałem, e to wszystko si zmie ci. Dokr c

głowic i b dzie pani mogła j zaplombowa , je li pani chce.

Sprawdził posmarowan grub warstw smaru uszczelk i przymocował

niewielk pokryw , po czym powiedział:

- Mike, przygotuj blok. Zamontujemy głowic do korpusu torpedy i b dzie

ju mo na przetransportowa j na „Orestesa".

Głowica, kołysz c si na bloku, pow drowała do korpusu torpedy i Parker

solidnie j tam umocował.

- Prosz bardzo, panienko - powiedział. - Jest pani zadowolona? Czuj , e

powinienem poprosi o pokwitowanie, ale w tpi , czy bym je dostał.

- Jestem zadowolona - odparła Jeanette. - Jack, niech dzi wieczorem wezm

t torped na „Orestesa". Jutro b dzie nast pny ładunek, panie Parker.

„Orestes" wypływa pojutrze rano. - U miechn ła si do Abbota i dodała: - To

b dzie dla nas wszystkich przyjemny rejs.

background image

178

Warren był przybity, kiedy spotkali si w apartamencie Helliera, aby

porówna notatki. Miał za sob bezowocny dzie .

- Wytwórnia marynat jest zamkni ta na cztery spusty. Na zewn trz jest

informacja, e z powodu remontu.

- A sk d pan to wie? - zapytał Metcalfe. - Napis był chyba po arabsku?

- Kto przetłumaczył mi go na francuski - wyja nił Warren znu onym głosem.

- W okolicy pachniało troch octem, ale nie za bardzo. Nie zauwa yłem, eby

ktokolwiek wchodził czy wychodził. To był stracony dzie .

- Ja widziałem kogo , kto tam wchodził - wtr cił nieoczekiwanie Follet. -

ledziłem pann Delorme. Weszła do fabryki od tyłu. Był z ni jaki facet - chyba

Amerykanin. Sp dzili tam około godziny.

- Wszystko zaczyna si zgadza - stwierdził Hellier, patrz c na Folleta z

uznaniem. -To oznacza, e Delorme ma na pewno powi zania z Fuadem. A co ze

stoczni ?

- Jest niedu a - odparł Metcalfe. - Nie ma szans, eby dosta si tam

niepostrze enie. W ogóle nie widziałem Jeanette. Wynaj łem łód i przyjrzałem

si tej stoczni od strony morza. Jest tam zakotwiczony jacht Fuada i jaka stara

łajba, pływaj ca pod panamsk ; bander - nazywa si „Orestes". To wszystko.

Sama stocznia wygl da na mocno zaniedban . Mało kto tam pracuje, za to przy

głównej bramie kr ci si mnóstwo goryli.

- Mo e te zamkn li j z powodu remontu - stwierdził ironicznie Tozier. -

Je eli przerzucaj przez Bejrut heroin warto ci wielu milionów dolarów, b d

cholernie uwa a , eby w punktach przeładunkowych nikt ich nie podpatrzył.

Całkiem mo liwe, e „Orestes" jest tym statkiem, którego szukamy. Dałby rad

przepłyn przez Atlantyk?

- Czemu nie? - powiedział Metcalfe. - Ma około trzech tysi cy ton wyporno ci.

Ale jest co jeszcze. Dzi po południu pojawiła si tam ci arówka z bardzo dług

przyczep . Nie widziałem, co wiozła, bo wszystko zakrywała plandeka, ale mogła

to by torpeda.

- Nie jestem taki pewny, czy si na ni zdecydowali - stwierdził Warren. -

Parker mówił mi, e torpeda mo e przenie tylko pi set funtów ładunku, a

wiemy, e maj do przemycenia cał ton . - Zmarszczył brwi. - Gdyby nawet

Abbot i Parker zatopili pierwsz parti towaru, pozostanie jeszcze siedemset

pi dziesi t kilogramów Heroiny. Je eli torpeda zostanie zniszczona, Delorme i

jej gang gdzie si zadekuj i znajdziemy si w jeszcze gorszej sytuacji ni teraz.

- Skoro Jeanette potrafi zdoby jedn torped , a wiem, e potrafi, zdob dzie i

cztery - stwierdził Metcalfe. - Znam j . Idzie zawsze na cało i je eli b dzie

przekonana, e torpeda załatwi spraw , zrobi wszystko, eby j mie .

- Bardzo dobrze - powiedział Warren - ale nie wiemy nawet, czy Parker

przekonał j do swojego pomysłu.

- Mam jeszcze co - kontynuował Metcalfe. - ledziłem t ci arówk z

przyczep , kiedy opu ciła stoczni . Pojechała w pewne miejsce nad morzem,

które te jest zamkni te na cztery spusty i cholernie trudne do obserwowania.

Zapłaciłem kup forsy za mo liwo korzystania z poddasza i widziałem stamt d

mniej wi cej jedn czwart terenu po drugiej stronie muru. Był tam jaki Arab,

background image

179

chyba dozorca, a oprócz niego niewysoki facet, szeroki w ramionach i bardzo

muskularny, który lekko utyka...

- To Parker! - wykrzykn ł Warren.

- ...i młody wysoki blondyn. Czy to Abbot? Warren skin ł głow .

- Opis si zgadza.

- Pojawił si tam jaki samochód, stal przez par minut, a potem odjechał.

Przywiózł wysokiego m czyzn z haczykowatym nosem i łysin na skroniach.

- Wygl da na faceta, który towarzyszy Delorme - stwierdził Follet. - Czy to

był czarny mercedes?

Metcalfe przytakn ł, a Hellier oznajmił:

- Nie ulega chyba w tpliwo ci, e posuwamy si we wła ciwym kierunku.

Pozostaje tylko pytanie, co dalej?

- My l , e Parker i Abbot s w bardzo niebezpiecznej sytuacji -stwierdził

Warren.

- To za mało powiedziane - achn ł si Metcalfe. - Załó my, e statek

wypłynie, a torpedy zawiod , poniewa Parker je zniszczy. Jeanette b dzie

w ciekła jak osa. Nikt nie przyj łby spokojnie straty takiej sumy pieni dzy, a ona

zawsze była porywcza. Parker i Abbot dostan za swoje - wyl duj za burt

„Orestesa" i nikt wi cej o nich nie usłyszy. - Metcalfe zamy lił si gł boko. -

Prawd mówi c, mog zgin nawet gdyby torpedy sprawiły si jak nale y.

Jeanette ma obsesj na punkcie zacierania ladów.

- Nick, obawiam si , e popełniłe bł d - stwierdził Tozier. - Ten pomysł z

torped jest sam w sobie niezły, ale nie przemy lałe go do ko ca. W porz dku,

mamy okazj zniszczy heroin , ale co si stanie z Abbotem i Parkerem?

- My l , e sprawa jest oczywista - oznajmił Hellier. - Pozostaje decyzja, czy

atakujemy fabryk marynat czy statek?

- Na pewno nie fabryk - odparł bez namysłu Warren. - Przypu my, e

wywie li ju stamt d cz heroiny. Gdyby my nawet zaatakowali fabryk , cz

towaru pozostanie gdzie na zewn trz. Optuj za statkiem. B dziemy mieli szans

zgarn wszystko.

- A przy okazji uratowa Parkera i Abbota - zauwa ył Hellier.

- Czyli musimy zaatakowa statek, zanim wypłynie w morze, a nie wiemy,

kiedy to nast pi - stwierdził z namysłem Tozier.

- Ani czy wyruszy z całym ładunkiem - dodał Metcalfe. - Wci mamy za mało

informacji.

- Gdybym tak mógł porozmawia z Abbotem cho by przez pi minut -

powiedział Warren. Metcalfe strzelił palcami.

- Wspomniał pan, e Parker słu ył w marynarce. Czy jest szansa, e zna

alfabet Morse'a?

- To mo liwe - odparł Warren. - Nawet do prawdopodobne.

- Z tego poddasza, na którym byłem, wida zachód sło ca - powiedział

Metcalfe. - Miałem fataln widoczno , bo wieciło mi w oczy. Ale otwiera to

przed nami pewne mo liwo ci. Potrzebuj tylko lusterka. Mog wysyła sygnały.

Warren zacisn ł usta.

- Mam nadziej , e dyskretne.

- Postaram si - stwierdził z powag Metcalfe.

background image

180

Narada dobiegła ko ca. Warren miał wesprze Metcalfe'a, a Tozier i Follet

skoncentrowa si na stoczni, aby znale tam jaki słaby punkt. Hellierowi

pozostała rola koordynatora.

Warren omówił z Metcalfe'm plan akcji, a potem powiedział:

- Chciałbym zada panu osobiste pytanie.

- W porz dku, byle tylko nie oczekiwał pan uczciwej odpowiedzi.

- Zastanawia mnie pan, Metcalfe. Nie wierzy pan w prawo i porz dek,

prawda? A jednak jest pan zaciekłym wrogiem narkotyków. Dlaczego?

Metcalfe przestał si u miecha .

- To nie pa ska sprawa - odparł chłodno.

- W zaistniałych okoliczno ciach mam chyba prawo wiedzie -powiedział

ostro nie Warren.

- Mo e i tak - przyznał Metcalfe. - Boi si pan, e mógłbym prysn z fors i

wykiwa was wszystkich. - U miechn ł si pod nosem. - Zrobiłbym to, gdyby nie

chodziło o narkotyki. Stawk jest przecie kupa szmalu. Powiedzmy, e miałem

kiedy młodszego brata i niech to wystarczy, dobrze?

- Rozumiem - powiedział powoli Warren.

- Mo e i tak. Andy wspominał, e jest pan z bran y. A je li chodzi o prawo i

porz dek, wierz w nie tak samo, jak ka dy, skoro jednak ci nieszcz ni

Kurdowie chc walczy o to, by y jak ludzie, jestem gotów dostarcza im bro .

- Zdaje si , e podziela pan pogl dy Andy'ego Toziera.

- Dobrze si rozumiemy - stwierdził Metcalfe. - Ale niech pan posłucha mojej

rady, Nick. Lepiej nie zadawa nikomu osobistych pyta - zwłaszcza na wschód

od Marsylii. Łatwo narazi si na utrat zdrowia - i to na zawsze.

Dan Parker siedział na stołku obok ławy i przygl dał si ostatniej torpedzie.

Szopa sk pana była w popołudniowych promieniach sło ca. Dan sko czył ju

wła ciwie prac . Dwie wypełnione ładunkiem torpedy zabrano tego ranka, a

ostatnia miała opu ci szop ju za kilka godzin. Czuł si zm czony i nieco

przygn biony. Niepokoił go bardzo nast pny etap ich przygody.

Pozostawił w Londynie on i synów. Zastanawiał si , czy jeszcze kiedy ich

zobaczy. Nie miał złudze co do tego, co stanie si po drugiej stronie Atlantyku,

gdy cztery torpedy eksploduj u spokojnych wybrze y i ogromna fortuna ulegnie

zniszczeniu. Po prostu go zabij i nie widział sposobu, by tego unikn . Zdarzało

mu si ju ryzykowa yciem, ale tylko w przypadkowych sytuacjach, jakie zda-

rzaj si na wojnie. Tym razem mógł zosta zamordowany z zimn krwi .

Zmru ył oczy, gdy na ławie zamigotał jaki przypadkowy promie wiatła.

Zastanawiał si , jak wybrn z rozpaczliwego poło enia, w jakim znale li si z

Abbotem. Próba ucieczki z Bejrutu nie wchodziła w rachub , gdy byłby to

sygnał, e z torpedami co jest nie w porz dku i cała ryzykowna operacja

poszłaby na marne. Delorme odrobiłaby straty i powróciła do swoich

poprzednich planów. Nie pozostawało wi c nic innego, jak tylko wej nast pnego

dnia na pokład „Orestesa" i mie nadziej , e wszystko dobrze si uło y.

W pewnej chwili zacz ła go nurtowa jaka my l, której nie potrafił na razie

sprecyzowa . Miało to co wspólnego z nim samym, z jego własnym...

nazwiskiem? Zmarszczył brwi i próbował si skoncentrowa . Co to było? Jakie

background image

181

znaczenie mogło mie nazwisko Parker? Na ławie znowu zamigotało wiatło. Stał

si nagle czujny, u wiadomiwszy sobie, e kto literuje w ten sposób jego

nazwisko, w kółko je powtarzaj c.

Podniósł si oboj tnie i podszedł do Alego, który przycupn ł u podnó a

schodów.

- Hej, Ali, ty cholerny kundlu, id do biura i przynie mi papierosy.

Rozumiesz? Papierosy. - Pokazuj c na migi, jak si je zapala, wskazał na schody.

- Mam tu jakie , Dan - odezwał si Abbot.

- Tych nie lubi - odparł krótko Parker, nie odwracaj c głowy. - Rusz si , ty

poga skie nasienie!

Ali przytakn ł i zacz ł i po schodach. Kiedy tylko znikn ł za drzwiami

szopy, Parker powiedział po piesznie:

- Wejd na gór i zatrzymaj go tam. Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale nie

pozwól mu wej do szopy! Niech ci chwyci na dziedzi cu atak kolki albo co w

tym rodzaju. - Abbot skin ł głow i pobiegł po schodach. Nie znosz cy sprzeciwu

ton głosu Parkera sprawił, e po piesznie wykonał jego polecenie, nie zadaj c dal-

szych pyta . Nie miał poj cia, o co chodzi, ale bez w tpienia sprawa była pilna.

Parker podszedł z powrotem do ławy, na której nadal migotało wiatło i chwil

mu si przygl dał. Potem powiódł wzrokiem w kierunku okna, przez które

padały promienie. Kiedy si schylił, wiatło za wieciło mu prosto w oczy i

znieruchomiało, zupełnie go o lepiaj c. Osłonił twarz r k , w znacz cym ge cie

unosz c w gór kciuk, a potem odsun ł si na bok.

wiatło zamarło przez chwil na lawie, po czym zacz ło znowu migota ,

literuj c powoli słowa alfabetem Morse'a:

Tu Warren... b d zadawa pytania... odpowied tak jeden błysk... nie dwa

błyski... czy to jasne...

Parker wzi ł lamp z długim kablem, ustawił j przodem do okna i wł czył na

krótk chwil . Wpadaj ce przez okno wiatło zamarło na moment na ławie, po

czym znów zacz ło miga :

...czy torpeda działa...

Parker zawahał si . Chodziło chyba o to, czy u yj do przemytu torpedy.

Błysn ł wiatłem jeden raz.

...ile... jedna...

Dwa błyski.

...cztery...

Pojedynczy błysk.

... na Orestesie...

Jeden błysk.

...kiedy... wprzyszlym tygodniu...

Dwa błyski.

...jutro...

Jeden błysk.

Metcalfe, siedz c na poddaszu, sprawdzał przygotowany uprzednio zestaw

pyta , które bardzo starannie przemy lał. Skorzystał z nazwiska Warrena,

poniewa sam był Parkerowi nie znany, a nie chc c go nara a na

niebezpiecze stwo musiał w jak najkrótszym czasie uzyska maksimum

background image

182

informacji. Przypominało to gr w „dwadzie cia pyta ". Nast pne było

szczególnie wa ne.

...czy wszystkie narkotyki b d na statku... powtarzam... czy wszystkie...

Pojedynczy błysk.

...czy pani Abbot płyniecie...

Jeden błysk.

...czy oczekujecie pomocy...

Nikłe wiatło w szopie zamigotało gwałtownie i Metcalfe domy lił si , e

Parker próbuje nadawa alfabetem Morse'a. Sygnały były nieczytelne, gdy

lampa wieciła za słabo, a w dodatku sło ce raziło w oczy. Metcalfe trzymał

lusterko w bezruchu, dopóki Parker nie przestał sygnalizowa , a potem zawahał

si , widz c, e z biura wyłania - si Arab. Poczuł ulg , gdy Abbot ruszył naprzód i

zast pił tamtemu drog . Odwrócił jego uwag od szopy, po czym weszli razem do

biura.

Metcalfe nastawił lusterko:

...prosz sprawdzi gdzie jestem... czy mo e pan w nocy nadawa Morsem...

Jeden błysk.

... b dziemy tu ca ł noc... powodzenia...

wiatło ponownie znieruchomiało na ławie, a potem nagle znikn ło. Parker

zdj ł r k z przeł cznika i westchn ł. Podszedł do okna i spojrzał na odległy

budynek, z którego nadawano sygnały. Zachodz ce sło ce odbijało si czerwon

łun w pojedynczym okienku na dachu. Przestał si martwi . Nie byli ju z

Abbotem osamotnieni.

Wszedł po schodach i otworzywszy drzwi szopy, wrzasn ł:

- Gdzie s te cholerne papierosy?

Hellier wynaj ł szybki motorowy jacht, który stał teraz na przystani. Zebrali

si tam wczesnym rankiem na narad . Follet pomógł Metcalfe'owi wnie na

pokład ci k walizk , a potem wszyscy usiedli wokół stołu w salonie.

- Tom, jeste pewien, e „Orestes" ma wypłyn o dziewi tej? - zapytał

Tozier.

- Tak wynika z informacji Parkera. Do długo sobie pogaw dzili my.

- Co ci przekazał? - dopytywał si Tozier.

- Nie chce, eby my uwalniali ich z szopy. W razie potrzeby mog z Abbotem

wydosta si sami - ogłusz tylko tego Araba i zwiej . Ale to by zniweczyło cał

akcj .

Tozier zerkn ł na zegarek.

- Jest siódma. Trzeba pr dko podj decyzj . Czy atakujemy statek w stoczni,

zanim wypłynie, czy ju na morzu?

- Musimy to zrobi zanim wypłynie - powiedział z przekonaniem Metcalfe. -

Na morzu nie damy rady dosta si na pokład. Kapitan nie zatrzyma statku i nie

poło y nam pod nogi czerwonego dywanu, kiedy Eastman b dzie si wszystkiemu

przygl dał.

- Wyja nijmy spraw dokładnie - powiedział Hellier. - Eastman płynie z

Parkerem i Abbotem na „Orestesie". Delorme zostaje w Bejrucie, czy tak?

background image

183

- Nie na długo - odparł Warren. - Parker twierdzi, e Delorme i Fuad

wybieraj si w rejs jachtem - oficjalnie na Karaiby. Uwa a, e zatopi

„Orestesa", kiedy pozb dzie si torped. Te wyrzutnie na statku stanowi

oczywisty dowód, wi c nie odwa si wpłyn nim do portu, gdzie celnicy

poddaliby go kontroli. „Stella del Mare" we mie załog na pokład.

- By mo e - stwierdził cynicznie Metcalfe. - Albo tylko cz załogi.

Wspominałem panu, e Jeanette lubi zaciera lady.

- A wi c uderzamy na stoczni - powiedział Tozier. - Proponuj to zrobi ,

zanim „Orestes" wyruszy w rejs. Przejmiemy statek, wypłyniemy nim w morze i

tam zatopimy torpedy. Potem przybijemy do jakiej spokojnej pla y i znikniemy.

- Powinni by zaskoczeni - stwierdził Metcalfe. - Pojawimy si od morza. To

typowe szczury l dowe i trzymaj stra przy wej ciu, od strony brzegu. Trzeba

jednak działa pr dko i sprawnie. - Dał znak Folletowi: - Otwórz walizk ,

Johnny.

Follet otworzył walizk i zacz ł wykłada jej zawarto na stół.

- Skontaktowałem si z kumplami - mówił Metcalfe, gdy na blacie pojawiały

si kolejne sztuki broni. - Pomy lałem, e b dziemy tego potrzebowa . Nie tylko

Jeanette ma dost p do arsenałów. -U miechn ł si do Helliera. - Rachunki

dostanie pan pó niej.

Tozier wzi ł do r ki erkaem.

- To co dla mnie. Jak stoimy z amunicj ?

- Wystarczy, o ile nie b dziecie strzela w powietrze, ale byłoby najlepiej,

gdyby my w ogóle nie musieli korzysta z broni. Robi du o hałasu, a nie chcemy

ci gn sobie na kark portowej policji. -Wskazał r k na stół. - Na co pan ma

ochot , Nick?

Warren wpatrywał si w kolekcj broni.

- Chyba na nic - powiedział powoli. - Nigdy nie strzelałem z pistoletu. Pewnie i

tak bym nie trafił.

Follet wzi ł bro do r ki i zacz ł ni manipulowa .

- Lepiej niech pan co dla siebie znajdzie, cho by tylko po to, eby móc do

kogo wymierzy . W przeciwnym razie b dzie pan nosił dup na temblaku.

- Wezm to - powiedział Hellier, wyci gaj c r k . - Te nie mam specjalnego

do wiadczenia. Słu yłem w artylerii, w dodatku bardzo dawno.

Metcalfe ze zdziwieniem uniósł brwi.

- Idzie pan z nami?

- Oczywi cie - powiedział spokojnie Hellier. - A dlaczego nie? Metcalfe

wzruszył ramionami.

- W porz dku. My lałem, e zostanie pan na tyłach. Hellier spojrzał na

Warrena.

- Abbot i Parker znale li si tam, gdzie s , cz ciowo z mojej winy.

Powiedziałem kiedy Warrenowi, e chc krwi. Jestem gotów osobi cie za ni

zapłaci .

Warren zerkn ł na ostatni pozostawiony na stole pistolet.

- Poka e panu, jak si nim posługiwa - powiedział Follet. -B dziemy mieli

dosy czasu na szkolenie.

background image

184

Warren wyci gn ł powoli r k i si gn ł po bro . Metal, który poczuł w dłoni,

był nadspodziewanie ci ki.

- W porz dku, Johnny - stwierdził. - Poka mi, jak to działa.

background image

185

Rozdział 10

W krajach le cych na obszarze Bliskiego Wschodu wzrosła wyra nie liczba

sporz dzanych raportów. Jeden z nich studiował wła nie w Teheranie pułkownik

Mirza Davar.

W pobli u granicy irackiej, w prowincji Kurdystan doszło do silnej eksplozji.

Wybuchy nie były w Iranie rzecz po dan , szczególnie w tak newralgicznym

rejonie. Poza tym wygl dało na to, e w spraw zamieszany jest Fahrwaz, co nie

napawało Davara szczególnym entuzjazmem. Pułkownik Mirza Davar był szefem

wywiadu prowincji północno-zachodnich.

Do drzwi zapukała sekretarka.

- Przyszedł kapitan Muktarri.

- Niech wejdzie.

S dz c po jego zewn trznym wygl dzie, kapitan Muktarri miał za sob ci k

i szybk jazd w trudnym terenie. Pułkownik przyjrzał mu si i zapytał:

- I czego si pan dowiedział, kapitanie?

- To była eksplozja, sir. Bardzo silna. Qanat został całkowicie zniszczony.

Pułkownik usiadł wygodniej w krze le.

- Posprzeczali si o wod - stwierdził. Sprawa była wi c błaha, a w dodatku

nie dotyczyła jego prowincji. Powinna si tym zaj miejscowa policja.

- Te tak my lałem, sir - powiedział Muktarri - dopóki nie znalazłem tego. -

Poło ył na biurku niewielk prostok tn brył .

Pułkownik wzi ł j do r ki, poskrobał paznokciem i ostro nie pow chał.

- Opium. - Teraz sprawa wygl dała ju powa niej, cho nadal bezpo rednio

go nie dotyczyła. - Znaleziono to na farmie Fahrwaza?

- Tak, sir. W ród zgliszcz pozostałych po eksplozji. Fahrwaza tam nie było -

ani jego syna. Mieszka cy osady twierdz , e o niczym nie wiedzieli.

- Jasne. - Pułkownik był nieporuszony. - Niech si tym zajm spece od

narkotyków. - Przysun ł do siebie telefon.

W Bagdadzie inny pułkownik wywiadu studiował kolejny raport. Co

dziwnego działo si w pobli u tureckiej granicy. Miała tam miejsce jaka

potyczka, ale intensywne ledztwo wykazało, e irackie wojsko nie brało w niej

udziału. Ciekawa sprawa. Wygl dało na to, e Kurdowie zaczynaj si bi mi dzy

sob .

Si gn ł po mikrofon i zaczai nagrywa na ta m ostatnie uwagi.

- Jak powszechnie wiadomo, przywódca rebeliantów, Al Fahrwaz, który

zamieszkuje w Iranie, ma baz na naszym terenie. Nasuwa si nieodparty

wniosek, e Mustafa Barzani próbował usun Fahrwaza, zanim rozpoczn si

dalsze negocjacje z rz dem irackim. Według nie potwierdzonych doniesie

Ahmed ben Fahrwaz zgin ł w walce. Szczegóły w nast pnych komunikatach.

Nie wiedział, jak bardzo si myli.

O niecałe dwie cie jardów dalej, na tej samej ulicy Bagdadu wy szy oficer

policji konfrontował z map jeszcze jeden raport. Ismail Al-Khalil pracował od

wielu lat w wydziale do spraw narkotyków i znał si na swojej robocie. Raport

background image

186

dotyczył eksplozji, która zniszczyła podziemne laboratorium w Iranie. Znaleziono

potłuczone szkło, ogromne ilo ci opium, a tak e mnóstwo odczynników, które

zostały szczegółowo opisane. Doskonale wiedział, co to oznacza.

Wykre lił palcem lini z Iranu do północnego Iraku, a stamt d do Syrii.

Potem wrócił do biurka i powiedział do swego towarzysza:

- Ira czycy s przekonani, e towar znalazł si za granic . -Wzruszył

ramionami. - Przy obecnej sytuacji politycznej Kurdystanu nic na to nie

poradzimy. Lepiej napisz raport. Trzeba wysła kopie do Syrii, Jordanii i

Libanu.

Al-Khalil usiadł i zanim zacz ł dyktowa tekst raportu, stwierdził

mimochodem:

- Ira czycy uwa aj , e chodzi o przemyt a pi ciuset kilogramów morfiny

albo heroiny. Kto tam si nie popisał. -Pokr cił głow ze smutkiem.

Raportów było coraz wi cej i jeden z nich trafił na biurko Jamila Hassana z

bejruckiego urz du do spraw narkotyków. Przeczytał go, a kiedy przyst pił do

działania, liba ski pół wiatek zacz ł prze ywa ci kie chwile. Jedn z

zatrzymanych osób był drobny oszust, niejaki Andrew Picot, podejrzany o udział

w przemycie narkotyków. Przesłuchiwano go przez wiele godzin, ale bez

rezultatu.

Stało si tak z dwóch powodów: nie do , e on sam niewiele wiedział,

przesłuchuj cy go ludzie wiedzieli za mało, by zadawa wła ciwe pytania. Tak

wi c tu przed dziewi t rano, po całonocnej sesji, której jedynym efektem było

to, e od jaskrawego wiatła lamp rozbolały Picota oczy, zwolniono go do domu.

A szkoda.

Dziesi minut przed dziewi t wynaj ty motorowy jacht kołysał si łagodnie

na bł kitnych falach Morza ródziemnego. Jeden z silników pracował na wolnych

obrotach, zapewniaj c statkowi minimum sterowno ci. Hellier siedział w

kokpicie, najwyra niej koncentruj c cał uwag na trzymanej w r kach w dce,

Tozier był natomiast w salonie i bacznie obserwował przez lornetk „Orestesa".

Smuga dymu unosz cego si w niebo z pojedynczego komina, dowodziła, e

napalono ju pod kotłami i statek przygotowywał si do odpłyni cia.

Warren siedział w salonie w pobli u drzwi i przygl dał si Metcalfe'owi, który

trzymał ster. - Pomy lał, e wietnie sobie radzi i nie omieszkał mu tego

powiedzie . Metcalfe szeroko si u miechn ł.

- Przeszedłem tward szkoł . Par lat temu przemycałem papierosy z Tangeru

do Hiszpanii z pewnym jankesem, który nazywał si Krupke. Mieli my du y

statek - typu Fairmile, z demobilu. Zmieniłem w nim silnik, eby nie da si

dogoni hiszpa skim kutrom patrolowym. Je eli w takich warunkach człowiek

nie nauczy si kierowa łodzi , to ju nigdy nie b dzie umiał tego robi .

Pochylił si i zajrzał do salonu.

- Jest co nowego, Andy?

- Bez zmian - odparł Tozier, nie odrywaj c oczu od lornetki. - Zaczynamy za

dziesi minut.

Metcalfe wyprostował si i powiedział przez rami :

background image

187

- Musimy zostawi t łajb , sir Robert. Jej wła cicielom si to nie spodoba.

B dzie pan miał spraw w s dzie.

- Mog sobie na to pozwoli - mrukn ł rozbawiony Hellier.

Warrena uciskał tkwi cy za paskiem pistolet. Było mu niewygodnie, wi c

lekko go przesun ł. Metcalfe spojrzał na niego i powiedział:

- Niech si pan nie denerwuje, Nick, wszystko b dzie dobrze. Prosz tylko

wspi si po linie i trzyma si moich wskazówek.

Warrenowi zrobiło si głupio, e Metcalfe zauwa ył jego zdenerwowanie.

- Przejdzie mi, jak zaczniemy - stwierdził lakonicznie.

- Oczywi cie - odparł Metcalfe. - Na tym etapie wszyscy mamy trem . -

Westchn ł ci ko. - Przez całe ycie daj si wci ga w takie sprawy. Ale ze mnie

głupiec.

Warren usłyszał za sob metaliczny d wi k i odwróciwszy głow zobaczył, jak

Follet ładuje pełny magazynek do kolby pistoletu.

- Ka dy z nas reaguje po swojemu - stwierdził Metcalfe. - Johnny te jest

zdenerwowany i dlatego ci gle sprawdza bro . Nigdy nie ma pewno ci, czy jest

gotowa do strzału - zupełnie jak ta staruszka, która jad c na urlop zastanawia si

ci gle, czy wył czyła gaz.

Warren znowu poprawił pistolet i powiedział cicho:

- Wchodzimy na pokład tego statku z broni gotow do strzału. A mo e jego

załoga o niczym nie wie?

- Wykluczone - powiedział drwi co Metcalfe. - Nie da si zainstalowa

wyrzutni torped na statku tej wielko ci tak, by załoga o tym nie wiedziała. S we

wszystko wtajemniczeni. Nie b dzie zreszt adnej strzelaniny - chyba, e sami

zaczn . - Popatrzył na „Orestesa". -Mo liwe, e załoga jest nieliczna -to

ułatwiłoby nam spraw . Jeanette zadbała na pewno, eby o wszystkim wiedziało

jak najmniej osób.

- Nie rozumiem, dlaczego by nie zacz ju teraz - powiedział Tozier. - Statek

jest całkowicie przygotowany i my tak e. Nie mo emy czeka , a b d podnosi

kotwice.

- W porz dku - odparł Metcalfe. Obrócił lekko ster i powiedział przez rami :

- Niech pan udaje w dkarza, sir Robert. - Zwi kszył nieco obroty silnika i jacht

zacz ł szybciej posuwa si po wodzie. Mrugn ł do Warrena i stwierdził: - Rzecz

w tym, eby zachowywa si spokojnie. Nie b dziemy podpływa do nich z

rykiem silników. Zbli ymy si powoli, jakby nigdy nic, wi c nawet je li nas

zauwa , nie b d mieli poj cia, co si za tym kryje. A zanim si zorientuj ,

b dzie ju za pó no. Mam nadziej .

Tozier odło ył lornetk i zabrał si do roboty. Przewiesił sobie przez rami

erkaem i sprawdził, czy na linie nie ma zb dnych w złów. Do jednego z jej

ko ców przymocowana była trójz bna kotwiczka, owini ta tak, by nie robiła

hałasu. Upewnił si , czy jest mocno uwi zana, a potem poklepał Warrena po

ramieniu.

- Cofnij si i daj my liwemu zobaczy zdobycz - powiedział. War-ren pozwolił

mu przej .

Obserwator na l dzie mógł odnie wra enie, e jacht podpływa

niebezpiecznie blisko „Orestesa", który, b d co b d , najwyra niej zbierał si do

background image

188

drogi. Gdyby ruba zacz ła si obraca , mogło doj do paskudnego wypadku.

Takiego bł du w sztuce nawigacji nie usprawiedliwiał fakt, e pot ny gruby

Anglik złapał wła nie co na w dk i jego podniecenie odwróciło uwag sternika.

Hellier wyci gał ryb z morza. Kupił j rano na targu w Suq des Orfdrvres.

Był to naprawd pi kny okaz. Follet, mistrz podst pu, wpadł na ten pomysł w

ostatniej chwili. Hellier tak zrecznie poruszał link , e ryba wygl dała jak ywa.

Przy odrobinie szcz cia mogli dzi ki tej sztuczce podpłyn bezkarnie do

„Orestesa" o dziesi jardów bli ej.

Jacht był w coraz mniejszej odległo ci od statku. Metcalfe skin ł na Toziera i

powiedział zdecydowanie: „Teraz!", zwi kszaj c obroty silnika i obracaj c ster,

aby podpłyn do rufy „Orestesa". Jacht ukryty za kadłubem statku, był nadal

niewidoczny z brzegu.

Tozier skoczył do kokpitu i dwukrotnie zakr cił w powietrzu kotwiczk , po

czym rzucił j w kierunku relingu na rufie. Kiedy si tam zahaczyła, Hellier dał

sobie spokój z wyci ganiem ryby i pochwycił lin , napr aj c j i przyci gaj c

jacht do burty statku. Metcalfe przeł czył tymczasem silnik na jałowe obroty.

Tozier wspinał si ju po linie i po chwili Warren usłyszał, jak stukn ł butami o

pokład.

Metcalfe odszedł od steru i ruszył za nim, Warren za patrzył z niepokojem za

burt na wysuni t ruf „Orestesa". ruba statku była zanurzona jedynie w

dwóch trzecich, gdy nie miał on pełnego 'obci enia i gdyby kapitan dał rozkaz

do wypłyni cia, niewielki jacht padłby niechybnie ofiar turbulencji.

Follet pchn ł Warrena, sycz c: „No, dalej!" Doktor chwycił lin i zacz ł si

wspina . Nie robił tego od gimnazjalnych czasów, gdy nauczyciel wuefu,

trzymaj c w r ce palik do krykieta, zmuszał go do wicze . Warren nigdy nie był

wysportowany. Dotarł jednak na gór , gdzie czyja r ka chwyciła go za kark i

wci gn ła przez reling.

Nie było czasu na odpoczynek. Z trudem łapi c oddech, pod ył za

Metcalfem. Tozier znikn ł z pola widzenia, kiedy - jednak Warren odwrócił

głow , zobaczył za sob Helliera. Wygl dał komicznie w kolorowej koszuli w

kwiaty i krótkich spodenkach, które postanowił nało y , by uchodzi za

w dkarza. Za to bro , któr trzymał w pot nej dłoni, wcale nie wydawała si

mieszna.

Pokład zadr ał im pod stopami i Metcalfe uniósł r k w ostrzegawczym

ge cie. Kiedy Warren podszedł bli ej, powiedział do niego cicho:

- Zd yli my na czas. Wła nie odpływa. - Wskazał r k kierunek. - Tam s

schody na mostek. Idziemy:

Pobiegł ostro nie naprzód i zacz ł wchodzi na gór . Warren pod ył za nim,

nie mog c si nadziwi , e nikt ich jeszcze nie zauwa ył. Teraz musiało jednak

doj do konfrontacji. Nie mo na wtargn na mostek, nie nara aj c si na

protesty kapitana.

Metcalfe dotarł na gór pierwszy i równocze nie - jakby zgodnie z

opracowanym wcze niej planem - z drugiej strony pojawił si Tozier. Na mostku

było czterech łudzi: kapitan, dwóch oficerów i sternik. Kapitan spojrzał z

niedowierzaniem na trzymany przez To-ziera erkaem, a kiedy si odwrócił,

zast pił mu drog Metcalfe. Nie pozwalaj c kapitanowi doj do słowa,

background image

189

powiedział oschle: „Arretez!", po czym dodał na wszelki wypadek po arabsku:

„Ukaf!"

Ruch, który wykonał broni , był zrozumiały we wszystkich j zykach, wi c

kapitan zamilkł. Tozier luf erkaemu nakazał oficerom ustawi si z boku, a

Metcalfe w ten sam sposób zatrzymał w miejscu sternika. Warren stał na szczycie

schodów, trzymaj c w r ce pistolet. Spojrzał w dół na Helliera, który trzymał

stra przy wej ciu na mostek. Follet robił zapewne to samo po drugiej stronie.

Statek powoli odpływał i wida było coraz szerszy pas wody, który dzielił go

od nabrze a. Metcalfe chwycił mosi n r czk telegrafu, którym przekazywano

sygnały do siłowni i polecił nastawi turbiny na połow mocy. D wi k dzwonka

potwierdził wykonanie rozkazu. Sternik gorliwie skin ł głow , gdy Metcalfe

wskazał mu palcem kierunek, przystawiaj c bro do pleców. Pokr cił sterem i

nabrze e zacz ło oddala si coraz szybciej.

Nagle nast pił zgrzyt. Z kabiny na mostku wyszedł Eastman i zd biał widz c,

co si dzieje. Si gn ł r k pod marynark i w mgnieniu oka wyci gn ł bro .

Warren wymierzył ze swojego pistoletu i przez drobny ułamek sekundy obaj

trwali w bezruchu. Potem Eastman krzykn ł, gdy kto uderzył go od tyłu w r k

stalowym dr giem. Bro wystrzeliła. Usłyszeli metaliczny d wi k i wist kuli,

która odbita rykoszetem poleciała gdzie w morze. Eastman nadal trzyma- -j

pistolet, odwrócił si w kierunku Dana Parkera, który stał tu za nim ze stalowym

dr giem. Trzymał go tak kurczowo, jakby przyrósł mu do r ki.

Eastman grzmotn ł Parkera łokciem w oł dek i ten zwin ł si z bólu,

upuszczaj c stalowy dr g, który z łoskotem upadł na pokład. Potem Eastman

uciekł co sił w nogach i Warren usłyszał odgłos zatrzaskiwanych gdzie drzwi.

Metcalfe pierwszy ruszył si z miejsca. Podbiegł na skraj mostku, spojrzał na

brzegi zobaczył, e zapanowało tam poruszenie i wszyscy wpatruj si w

odpływaj cy statek.

- Usłyszeli hałas - powiedział i dodał podniesionym głosem: -Johnny, podejd

tutaj. - Potem zwrócił si do Toziera, załoga te musiała to usłysze : - Mo esz

zosta na mostku, dopóki Johnny i ja nie załatwimy Eastniana.

- Nie ma sprawy - odparł Tozier. - Nick, przyprowad na gór Helliera, a

potem zajmij si naszym przyjacielem, który przykłada elaznym dr giem. -

Odwrócił si do oficerów: - Kto z panów mówi po angielsku? - zapytał swobodnie.

- Mówi całkiem dobrze - odezwał si kapitan.

- Wi c si dogadamy. Prosz wzi megafon i poleci załodze, eby zebrała si

na dziobie. Ale najpierw powie mi pan, gdzie jest kabina radiowa.

Kapitan wci gn ł gł boko powietrze, jakby zbierał siły, by odmówi , ale

pr dko zrezygnował, gdy Tozier gro nie potrz sn ł broni . Wskazał głow w

kierunku, gdzie Warren pomagał wła nie Parkerowi stan na nogach.

- Jest tam - oznajmił.

- Prosz go przypilnowa - powiedział Tozier do Helliera i pr dko si oddalił.

Kiedy wrócił, kapitan krzyczał co do megafonu pod czujnym okiem Helliera, a

załoga była ju na pokładzie. Tak jak przypuszczał, stanowiło j zaledwie paru

ludzi. Statek nie miał pełnej obsady.

- Wiele bym dał, eby wiedzie , czy to ju wszyscy - stwierdził, przygl daj c

si im z góry.

background image

190

W tym momencie podszedł do niego Warren w towarzystwie Parkera.

- To Dan Parker. Mo e nam wszystko powie. Tozier u miechn ł si .

- Miło mi pana pozna .

- Ja ciesz si nawet bardziej - powiedział Parker, po czym spojrzał na pokład.

- To ju wszyscy. Nie widz tylko ludzi z siłowni. Je eli zatrzymaj silniki, b dzie

po nas.

- Nie mogli usłysze strzału, ale zaraz si przekonamy - Tozier nadał przez

telegraf sygnał: „Cała naprzód" - i po chwili dzwonek potwierdził wykonanie

rozkazu. - Nikt im jeszcze nie powiedział - oznajmił.

- Je eli ich stamt d wydostaniemy, poradz sobie z turbinami - stwierdził

Parker. Potem rozejrzał si wokół i zapytał: - Gdzie jest Mike?

- Nie widziałem go - odparł Warren. - A gdzie był?

- Chyba w swojej kabinie.

- Znajdziemy go pó niej - powiedział zniecierpliwiony Tozier. - Co zrobimy z

załog ? Przede wszystkim musimy zapewni sobie bezpiecze stwo na statku.

- Mamy pust ładowni - oznajmił Parker. - B d tam wystarczaj co

bezpieczni.

- Nick, we Helliera i Parkera i zajmijcie si tym. Ich te zabierzcie. - Tozier

wskazał na oficerów. - Nie sprawi wam kłopotów. Kiepsko wygl daj . -

Przygryzł z namysłem doln warg . - Mam tylko nadziej , e Tom dobrze sobie

radzi.

Warren pomógł zwi za członków załogi i wsadził ich do ładowni. Potem we

trzech zaj li siłowni . Zostawił tam Parkera i Helliera, doł czył trójk

mechaników do reszty załogi i zajrzał z dołu na mostek. Tozier wychylił si przez

reling i powiedział:

- Przyjd tu, mamy pewien problem.

- A co z t gromadk ?

- Po l tam Abbota. Ju go znale li my. Daj mu swój pistolet. Abbot zszedł na

dół i u miechn ł si promiennie do Warrena.

- Niezła zabawa - stwierdził. - Fajnie, e zjawiła si cała banda. Warren dał

mu bro .

- Ładna zabawka. W czym problem?

- Chłopcy na górze wszystko panu powiedz . Warren wszedł na mostek i

zastał Folleta przy sterze. Tozier, który stał obok, powiedział bez wst pów:

- Mamy Eastmana w pułapce, ale sytuacja jest patowa. Tom pilnuje na dole,

eby si nie wymkn ł, oznacza to jednak dla nas pewien problem. Eastman jest

tam, gdzie torpedy, wi c nie mo emy pozby si heroiny, póki go stamt d nie

wykurzymy.

- Chce uratowa fors - stwierdził Follet. - Pewnie spodziewa si pomocy.

Załoga jest bezradna, ale Delorme ma jacht Fuada i mo e nas ciga .

Warren odrzucił t mo liwo .

- W jaki sposób maj by wystrzelone torpedy?

- Te dwa przyciski koło steru - powiedział Tozier, wskazuj c je palcem. -

Wystarczy nacisn , eby odpali dwie torpedy. Warren skin ł głow .

- Mo emy si pozby połowy heroiny - stwierdził, robi c krok do przodu.

background image

191

Tozier chwycił go za r k .

- Spokojnie. Ten twój Parker bardzo si napracował. Wszystkie torpedy s

uzbrojone. Znalazł ładunki wybuchowe. W ka dej głowicy jest sto osiemdziesi t

funtów trotylu.

- Je li nie liczy bomby wodorowej, b dzie to najkosztowniejsza eksplozja w

historii - odezwał si Follet. Warren był zdezorientowany.

- Ale na czym polega problem?

- Na Boga, człowieku! - powiedział Tozier, przygl daj c mu si . - Na Morzu

ródziemnym nie mo na tak sobie odpala uzbrojonych torped - zwłaszcza

takich. Abbot twierdzi, e maj zasi g osiemnastu mil. - Wskazał na horyzont. -

Sk d mamy wiedzie , do cholery, co tam jest? Na odległo osiemnastu mil nic nie

wida .

Follet za miał si wesoło.

- Podobno jest w tych stronach ameryka ska Szósta Flota. Je eli r bniemy w

jeden z lotniskowców wuja Sama, b dzie całkiem niezły pretekst do trzeciej

wojny.

Warren zacz ł si zastanawia .

- Mo e s tu bezludne wyspy? Albo skały czy mielizny, jakie miejsce, w które

mo na by wystrzeli , zabijaj c co najwy ej ryby?

- To dobry sposób, eby sprowokowa mi dzynarodowy konflikt - stwierdził

Tozier. - Wystarczy rozwali torpedami skały na terytorium którego z pa stw

arabskich, by Izrael znalazł si w tarapatach. Sytuacja jest bardzo delikatna i

par eksplozji w tym rejonie mo e naprawd do czego doprowadzi .

- A nam i tak zostałaby jeszcze połowa towaru - powiedział Follet. - Albo

nawet cały. Je eli Eastman jest dostatecznie sprytny mógł przeci przewody.

- Wi c musimy go stamt d wykurzy - oznajmił Warren. - My l , e Parker

powinien nam pomóc - zna statek.

- Chwileczk - przerwał mu Follet. - Tkwi ci gle przy tym przekl tym sterze,

wi c mo e kto mi powie, dok d płyniemy?

- Czy to wa ne? - zapytał zniecierpliwiony Tozier.

- Metcalfe uwa a, e tak - odparł Follet. - Kiedy odpływali my, widział na

molo Jeanette Delorme - a ona widziała jego. Dojdzie do wniosku, e

uprowadzili my statek i Tom twierdzi, e popłynie za nami uzbrojona po z by.

- Wi c co mamy robi ?

- Mo emy trzyma si brzegu albo wypłyn na pełne morze. Ona ma do

wyboru te same mo liwo ci. Co by proponował?

- Wolałbym trzyma si brzegu - stwierdził Tozier. - Gdyby dopadła nas na

pełnym morzu, gdzie mo e strzela sobie do woli, mieliby my nikłe szans ,

zwłaszcza, je eli ten jej jacht b dzie pełen zbirów.

- Nie pomy lałe , e przewidzi takie wła nie rozumowanie i popłynie wzdłu

wybrze a, eby nas złapa ? Zało si , e nawet teraz nas obserwuje.

- Sk d mam wiedzie , u diabła, co my li Delorme? - wybuchn ł Tozier. - Albo

jakakolwiek kobieta?

- Jest na to sposób - powiedział Follet. - We ster. - Odszedł na bok, wyjmuj c

pióro i notes. - Je eli popłyniemy wzdłu brzegu, a ona b dzie nas szuka na

morzu, mamy stuprocentowe szans prze ycia, zgadza si ?

background image

192

- Dopóki nas nie dogoni - zauwa ył Warren.

- Mo e uda nam si uciec -przekonywał Follet. -To samo dotyczy odwrotnej

sytuacji - gdyby my my popłyn li na morze, a ona wzdłu brzegu. Andy, jakie

dawałby nam szans , gdyby dopadła nas na morzu?

- Niewielkie - stwierdził Tozier. - Powiedzmy: dwadzie cia pi procent.

Follet zanotował t liczb .

- A gdyby dogoniła nas przy brzegu?

- To brzmi lepiej - nie mogłaby robi za wiele hałasu. My l , e mieliby my

spore szans wyj z tego cało - jakie siedemdziesi t pi procent.

Follet zacz ł szybko co notowa . Warren, zagl daj c mu przez rami ,

zauwa ył, e najwyra niej wylicza jaki matematyczny wzór. Kiedy sko czył,

oznajmił:

- Oto, co zrobimy. Wło ymy do czapki cztery losy. Jeden b dzie oznakowany.

Je eli go wyci gniemy, płyniemy na morze. Je eli nie, trzymamy si brzegu.

- Oszalałe ? - zawołał Tozier. - Pozostawiłby tak decyzj przypadkowi?

- Po prostu jestem wariat - stwierdził Follet. - Ile wygrałem z tob w monety?

- Prawie tysi c funtów - ale co to ma do rzeczy? Follet wyci gn ł z kieszeni

gar monet i rzucił je Tozierowi pod nos.

- Prosz . Jest tutaj osiem monet. Trzy z nich z roku tysi c dziewi set

sze dziesi tego. Kiedy grali my, wyci gałem z kieszeni któr kolwiek. Je eli była

na niej data 1960, mówiłem „orzeł" - je li nie, „reszka". To wystarczyło, ebym

miał statystycznie wi ksze szans . I zupełnie nic nie mogłe zrobi . - Zwracaj c

si do Warrena, dodał: - To wynika z teorii gier. Okre la si w sposób

matematyczny prawdopodobie stwo zaistnienia pewnej sytuacji w tych trudnych

przypadkach, gdy maj c co zrobi przewidujemy, e kto tego wła nie si po nas

spodziewa, post pujemy wiec inaczej, gdy znamy tok jego rozumowania, i tak w

kółko. Teoria ustala nawet nasze szans - w tym przypadku na nieco ponad

osiemdziesi t jeden procent. Tozier spojrzał na Warrena z konsternacj .

- Co o tym s dzisz, Nick?

- Fakt, e ci gle przegrywałe - stwierdził Warren. - Mo e Johnny ma racj .

- Oczywi cie, e mam. - Follet schylił si i podniósł z pokładu marynarsk

czapk , do której wrzucił cztery monety. - Niech pan wybierze jedn , Nick. Je eli

b dzie z 1960 roku, płyniemy na morze, je li nie - trzymamy si brzegu.

Kiedy jednak podsun ł Warrenowi czapk , ten si zawahał.

- Niech pan spojrzy na to z innej strony - rzekł powa nie Follet. - Teraz, póki

jeszcze nie wyci gn ł pan monety, nie wiemy, dok d b dziemy płyn c - a skoro

my nie wiemy, jak, u diabła, ma to odgadn Delorme? Przypadkowy zestaw

monet w czapce daje nam najwi ksze szans , bez wzgl du na jej decyzj . -

Zamilkł na chwil . -Musimy jednak przestrzega jednej zasady: post pimy tak,

jak zadecyduje los, adnych waha . To działa tylko w ten sposób.

Warren si gn ł po monet i poło ył j na wierzchu dłoni, rewersem do góry.

Tozier przyjrzał si jej i powiedział z westchnieniem:

- Rok tysi c dziewi set sze dziesi ty. Wypływamy w morze. Niech Bóg

czuwa nad nami.

Obrócił ster i skierował si dziobem na zachód.

background image

193

Tozier pozostawił Warrena i Folleta na mostku i zszedł do siłowni, aby

naradzi si z Parkerem. Zobaczył, jak przechadza si z puszk oleju w ród

l ni cych, poruszaj cych si nieustannie stalowych tłoków, co nie wygl dało na

zbyt bezpieczne zaj cie. Hellier stał w pobli u telegrafu.

Tozier skin ł na Parkera, który odstawił puszk i podszedł do niego.

- Mo e pan st d na chwil wyj ? - zapytał Tozier.

- Brakuje nam r k do pracy - odparł Parker. - Ale je eli nie potrwa to długo,

nic si tu nie stanie. O co chodzi?

- Pa ski przyjaciel, Eastman, zabarykadował si w torpedowni na dziobie.

Próbujemy go stamt d wydosta . Parker zmarszczył brwi.

- B dzie to troch skomlikowane. Kazałem tam zamontowa wodoszczeln

przegrod , na wypadek awarii wyrzutni. Je eli si za ni ukrył, b dzie cholernie

trudno si do niego dobra .

- Mo e ma pan jaki pomysł? Zamkn ł si tam i nie mo emy w aden sposób

dosta si do heroiny.

- Chod my zobaczy - stwierdził krótko Parker.

Metcalfe siedział przykucni ty na ko cu w skiego korytarza o metalowych

cianach, który zamykały z drugiej strony dokładnie zaryglowane stalowe drzwi.

- Tam si schował - wyja nił. - Gdyby kto chciał spróbowa , dałoby si te

drzwi otworzy , ale postrzał gwarantowany. On nie mo e chybi .

Tozier wyjrzał na korytarz.

- Nie, dzi kuj . Nie ma si gdzie schowa .

- Poza tym drzwi s kuloodporne - stwierdził Metcalfe. - Próbowałem par

razy strzela , ale kule odbijaj si tu od cian w taki sposób, e bardziej to

niebezpieczne dla mnie ni dla niego.

- Próbowałe z nim rozmawia ? Metcalfe skin ł głow .

- Nie słyszy mnie albo nie ma ochoty odpowiada .

- Co pan na to, Parker?

- Mo na tam wej tylko jedn drog - odparł Parker. - Wła nie przez te

drzwi.

- A wi c pat - podsumował Tozier. Metcalfe zrobił kwa n min .

- Powiem wi cej. Je eli uda mu si nas przetrzyma do czasu, gdy statek

zostanie odbity, odniesie zwyci stwo.

- Chyba troch za bardzo si tym przejmujesz. Delorme musi nas najpierw

odnale i wcale łatwo si nie poddamy. Co ci tak niepokoi? Metcalfe odwrócił

si na pi cie.

- Z partii towaru, który dostarczyłem Fahrwazowi, zostało co nieco - na

przykład dwa cekaemy.

- To niedobrze - powiedział cicho Tozier.

- Jest co gorszego. Delorme próbowała wcisn Fahrwazowi cztery 40-

milimetrowe działka, ale za nic nie chciał ich kupi . Uznał, e zu ywaj za du o

amunicji, wi c zostawił j z tym towarem. Je eli okazała si do sprytna i wzi ła

jedno z tych działek na jacht, wystarczy jej czasu, eby zainstalowa je na

pokładzie. B dzie potrzebowała tylko troch stali i spawark , a w stoczni ma tych

rzeczy pod dostatkiem.

- My lisz, e mogłaby to zrobi ?

background image

194

- Ta dziwka jest zdolna do wszystkiego - odparł gwałtownie Metcalfe. -

Powiniene był mi pozwoli załatwi j jeszcze w Bejrucie.

- Wtedy straciliby my heroin . Musimy pozby si tych narkotyków. Nie

mo na pozwoli , eby dostały si w jej r ce. Metcalfe wskazał kciukiem w gł b

korytarza.

- Prosz bardzo - otwórz te drzwi.

- Mam pewien pomysł - odezwał si Parker. - Mo e uda nam si go stamt d

wykurzy .

- Pewnie chce pan zatopi cała komor - stwierdził Tozier. - Czy to si da

zrobi ?

- Nie my lałem o wodzie - odparł Parker. Podniósł głow i spojrzał w gór . -

Tu nad nami, na pokładzie dziobowym, znajduje si wci garka kotwicy. Jest

nap dzana par z kotła. My l , e mógłbym podł czy si do której z rur.

- I co by to dało?

- Na statku jest system urz dze do przeprowadzania deratyzacji .- eby

pozby si szczurów. Do ka dej komory dochodzi przewód gazowy i, na mój gust,

ten którego potrzebujemy, powinien by otwarty. Sprawdz tylko, gdzie si

ko czy i podł cz tam własn instalacj . Starczy troch gor cej pary, eby Jack

Eastman wyleciał stamt d jak z procy.

- Ma pan sympatyczne pomysły - stwierdził Metcalfe. - I bardzo ludzkie. Ile

czasu to zajmie?

- Nie wiem. Godzin , mo e dwie. Zale y, co zastan na górze.

- No to do roboty - powiedział Metcalfe.

Jamil Hassan był człowiekiem systematycznym, ale niestety zbiu-

rokratyzowana instytucja, w której pracował, działała opieszale i składała si ze

zbyt wielu wydziałów. Informacja o tym, co zaszło, w ogóle nie dotarła do jego

biura i dowiedział si o wszystkim tylko dlatego, e postanowił wypi rano

fili ank kawy.

Przechodz c obok biurka dy urnego oficera, zapytał z przyzwyczajenia:

- Jest co nowego?

- Nic specjalnego, sir. To, co zwykle. Była tylko jedna dziwna wiadomo -

meldunek o strzelaninie na statku, który wypływał ze stoczni El-Gamhurija.

Młody policjant, który pisał obok jaki raport, wyt ył słuch.

- Co w tym dziwnego? - zapytał Hassan.

- Zanim otrzymali my meldunek i posłali my tam kogo , statek opu cił ju

nasze wody terytorialne. - Oficer dy urny wzruszył ramionami. - Nie mogli my

nic na to poradzi .

Młody policjant zerwał si z krzesła.

- Sir!

- Słucham? - powiedział Hassan, mierz c go wzrokiem.

- Wczoraj w nocy przesłuchiwano niejakiego Andrew Picota -zgodnie z

pa skim rozkazem, sir.

- I co z tego?

Młody człowiek był troch podenerwowany.

background image

195

- Chodzi o to, e... e trzy dni temu widziałem, jak Picot wychodził ze stoczni

El-Gamhurija. Mo e to nie jest...

Hassan uciszył go gestem r ki, porz dkuj c w my lach fakty, jak komputer. Z

Iranu wywieziono na zachód du e ilo ci heroiny; przesłuchanie Picota

podejrzanego o przemyt, nie dało rezultatu; widziano go w stoczni El-Gamhurija;

w tej samej stoczni kto strzelał na jakim statku; statek opu cił po piesznie wody

terytorialne Libanu. Były to okruchy informacji, ale wystarczaj co wa ne.

Podniósł słuchawk telefonu, wykr cił numer i powiedział:

- Sprowad cie Andrew Picota na przesłuchanie. I prosz o samochód.

W pół godziny pó niej stał na nabrze u w stoczni, zadaj c pytania oficerowi,

który zajmował si spraw .

- I kiedy padł strzał, statek odpłyn ł?

- Tak, sir.

- Jak si nazywał?

- „Orestes".

Hassan przygl dał si pustemu nabrze u.

- I nie było tu adnych innych statków? To dziwne.

- Niezupełnie, sir. Był jeszcze jacht. Odpłyn ł dopiero przed pi cioma

minutami. - Pokazał na morze. - Jest tam.

Hassan osłonił oczy od sło ca i spojrzał we wskazanym kierunku.

- I pu cił go pan? Czy wła ciciel jachtu był tutaj, kiedy zdarzył si ten

incydent?

- Tak, sir. Mówi, e niczego nie widział ani słyszał. Członkowie załogi tak e.

Hassan spogl dał na jacht.

- To bardzo wygodne. Kim on jest?

- Nazywa si Fuad, sir. Mówił, e płynie na Karaiby.

- Wielki Bo e! - powiedział z przej ciem Hassan. - Naprawd ? A co tam le y

na rufie?

Oficer wyt ył wzrok, staraj c si odgadn .

- Jakie brezentowe plandeki...?

- Jedna brezentowa plandeka, która co przykrywa - poprawił go Hassan. -

Potrzebny mi telefon.

W dwie minuty pó niej wdał si w sprzeczk z wyj tkowo t pym oficerem

sztabowym z dowództwa marynarki w Bejrucie.

„Orestes" pruł fale, płyn c nowym kursem. Zarys l du za ruf znikn ł i

wida było jedynie mgliste kontury w miejscu, gdzie wznosiły si Góry Liban.

Warren, nie marnuj c czasu, odszukał kuchni i przygotował posiłek: wołowin z

puszek i płaskie bochny arabskiego chleba, które trzeba było popija kiepskim

kwa nym winem.

Pracuj c zastanawiał si , co ł czy Metcalfe'a i Toziera. Nale eli do tego

samego gatunku ludzi, ludzi o silnej woli i wygl dało na to, e bardzo zgodnie ze

sob współpracuj i ka dy z nich czuje instynktownie, i jego partner w razie

potrzeby zrobi, co trzeba. Ciekawe, który z nich byłby gór , gdyby doszło do

konfliktu.

background image

196

Zdecydował w ko cu, e postawiłby na Metcalfe'a. Tozier post pował

ostro niej i chciał, by jego działalno miała przynajmniej pozory legalno ci.

Metcalfe był amoralnym awanturnikiem, do pewnego stopnia pozbawionym

skrupułów i nader biegłym w sztuce podst pów. Warren pomy lał, e gdyby

doszło mi dzy nimi do starcia, Tozier mógłby niebezpiecznie si zawaha , a

Metcalfe by tego nie zrobił. Miał jednak nadziej , e nigdy nie dojdzie do

sprawdzenia tych prognoz.

Sko czył przygotowania i zaniósł jedzenie na mostek. Metcalfe znaj cy si

najlepiej na statkach i morzu, przej ł teraz dowodzenie, a Tozier pilnował

Eastmana. Follet był w siłowni, trzymaj c pod broni dwóch wypuszczonych na

wolno mechaników, którzy nerwowo obsługiwali maszyny. Parker i Abbot

pracowali na pokładzie dziobowym przy wci garce kotwicy, a Hellier trzymał

stra koło ładowni.

Metcalfe zawołał Abbota, aby przyszedł po jedzenie, wezwał równie na

mostek Helliera.

- Wszystko w porz dku? - zapytał.

- adnych problemów - zapewnił go Hellier. - Siedz cicho. Metcalfe

pocz stował go kanapk , a kiedy Hellier j ugryzł, stwierdził z jowialnym

u miechem:

- Dodał pan teraz do listy swoich wykrocze piractwo, sir Robert. W Anglii

mo na za to wisie .

Hellier zakrztusił si suchym kawałkiem chleba i z ust poleciały mu okruchy.

- Nie przypuszczam, eby Delorme wniosła oskar enie - stwierdził Warren. -

Zwłaszcza bior c pod uwag materiał dowodowy, który mamy na statku. - Rzucił

Metcalfe'owi porozumiewawcze spojrzenie. - Ciekawe, co ona teraz my li.

- Na pewno nic dobrego - odparł Metcalfe. - Bardziej martwi si jednak o to,

co zrobi. Z pewno ci nie b dzie siedziała na tym swoim zgrabnym tyłku. Kiedy

Jeanette wpada w szał, staje si bardzo aktywna. - Skin ł głow w stron dziobu:

-Jak radzi sobie Parker?

- Twierdzi, e musi mie jeszcze godzin - powiedział Abbot.

- Zanios mu co do arcia i sprawdz , czy potrzebuje pomocy -oznajmił

Warren.

Metcalfe przytrzymywał jedn r k ster, a drug jadł kanapk .

- Co za krypa! Gdyby było z górki, robiłaby dziewi w złów. - Spojrzał w

niebo. - Co to za konstrukcja tam, na bomie?

- To jeden z pomysłów Dana - odparł Abbot, wyja niaj c kombinacj ze

wiatłem na brzegu i człowiekiem w bocianim gnie dzie.

- Sprytne - podsumował Metcalfe. - Wejd tam i sprawd , co wida .

Abbot wdrapał si na bom i usadowił na górze, trzymaj c si teleskopu

celowniczego, który był solidnie przymocowany. Na tej wysoko ci, pi dziesi t

stóp nad wod , odczuwał podmuchy wiatru, który wichrzył jego jasne włosy, a

powolne kołysanie „Orestesa" jakby si pot gowało.

- S tu jeszcze dwa przyciski - krzykn ł. - Eastman chciał mie podwójny

zestaw.

- Nie ruszaj ich. Co tam wida ?

Abbot spojrzał w kierunku dziobu.

background image

197

- Przed nami płynie jaki statek. Widz dym. - Obrócił si powoli, obserwuj c

horyzont. - Za nami te jest jeden. Metcalfe okazał zaniepokojenie.

- Zbli a si ?

- Trudno powiedzie - krzykn ł Abbot. Milczał przez chwil , a potem dodał: -

Chyba tak. Widz fal przy dziobie.

Metcalfe odszedł od steru, mówi c do Helliera: - Prosz mnie zast pi . - Nie

zwalniaj c kroku pochwycił lornetk i wspi ł si na bom jak małpa na palm . U

góry stan ł tak, by kołysanie statku nie pozbawiło go równowagi i skierował

lornetk w stron rufy.

- To jacht Fuada. P dzi jak szalony.

- S daleko?

Metcalfe oszacował odległo .

- Jakie sze mil st d. Maj radar. Na pewno ju nas zlokalizowali. - Podał

lornetk Abbotowi. - Zosta tu i miej ich na oku.

Zszedł z bomu z powrotem na mostek, gdzie si gn ł po telefon i zadzwonił do

siłowni.

- Johnny, pogo troch tych swoich chłopaków - musimy płyn szybciej...

Wiem o tym, ale Jeanette siedzi nam na ogonie. Kiedy rzucił słuchawk , Hellier

spojrzał na niego spod oka.

- Ile mamy czasu?

- Ta zardzewiała krypa wyci gnie mo e z osiem w złów, jak si j dobrze

przydusi. Jacht robi trzyna cie albo czterna cie. Mamy około godziny. - Metcalfe

poszedł na skraj mostku i spojrzał za ruf . - St d go nie wida . Jest jeszcze za

horyzontem. - Odwrócił si z kwa nym u miechem. - Byłem ju kiedy w

podobnej sytuacji - po zachodniej stronie Morza ródziemnego. Płyn łem razem

z niejakim Krupke na łodzi typu Fairmile. Ale wtedy to my my kogo cigali.

- I kto wygrał? - spytał Hellier.

U miech Metcalfe'a stał si jeszcze bardziej ponury.

- Ja!

- Co mog zrobi , je eli nas dogoni ? Przecie nie wejd na pokład.

- Mog nas powystrzela . - Metcalfe spojrzał na zegarek. - Za godzin na tej

łajbie nie b dzie zbyt bezpiecznie.

- Mamy tu sporo stalowych płyt, za którymi mo na si ukry . W głosie

Metcalfe'a pobrzmiewała pogarda, gdy powiedział z niesmakiem:

- Płyty ze stali! - Kopn ł w mostek, z którego posypały si pordzewiałe płaty

metalu. -Niklowane kule przebija to jak tektur . Był pan w artylerii, wi c

powinien pan wiedzie . Mo e mi pan powie, co zrobi z tym mostkiem 40-

milimetrowe działko?

Pozostawił Helliera z t niepokoj c my l i poszedł na dziób, gdzie Parker i

Warren pracowali przy wci garce.

- Niech si pan po pieszy - płyn za nami. Ile to jeszcze potrwa, na Boga?

Parker nie przerywał pracy, równomiernymi ruchami dokr caj c przewód.

- Powiedziałem, e godzin .

- Nie b dzie pan miał ani chwili wi cej - stwierdził Metcalfe. -Potem radz nie

wystawia głowy. Warren podniósł wzrok.

background image

198

- Dan mówił mi, o co pan podejrzewa Delorme. Czy naprawd b dzie do nas

strzela ?

To wystarczyło, by Parker oderwał si od pracy.

- Jak tylko zobaczyłem t bab , wiedziałem co z niej za ziółko -oznajmił. - Nie

rozumiem, jak Mike mo e j znie . Zabije nas wszystkich, a potem wróci na

parkiet i przeta czy cał noc, niczym si nie przejmuj c. - Zaj ł si znów

przewodem wci garki i dodał: -Tu ju wszystko gotowe. Teraz musimy zej pod

pokład.

- Je eli mógłbym w czym pomóc, eby przy pieszy robot , prosz mnie

zawoła - powiedział Metcalfe. - Zejd na dół, eby zapozna Andy'ego z sytuacj .

- Sprawdził, jak radzi sobie Tozier, odwiedził w siłowni Folleta, a kiedy wrócił na

pokład, jacht „Stella del Mare" był ju widoczny daleko na horyzoncie.

Natychmiast udał si na ruf , eby co zobaczy , a potem poszedł na mostek i

powiedział do Helliera:

- B d celowa przede wszystkim w miejsce, gdzie pan stoi - ka dy, kto si tu

znajdzie, zginie.

- Kto musi trzyma ster - odparł spokojnie Hellier.

- Tak, ale nie w tym miejscu. Na rufie jest stanowisko awaryjne. - Metcalfe

spojrzał w gór na bom. - Mike, zejd stamt d i przejmij ster.

Poszli z Hellierem na ruf i wyci gn li ze schowka zapasowe koło, mocuj c je

tu nad sterem. Metcalfe popatrzył i stwierdził:

- Troch za bardzo je wida . Trzeba zrobi zasłon z brezentu. Nie zatrzyma

kul, ale mo e nie b d ostrzeliwa rufy, je eli tu nikogo nie zobacz .

Otoczyli ster brezentow zasłon , po czym Metcalfe powiedział do Helliera:

- Prosz na razie tu zosta . ci gn Abbota z mostku - b dzie mi potrzebny.

Pokieruje pan statkiem, dopóki pana nie zluzuj .

Znowu pop dził przed siebie, my l c po drodze, e pokonuje w ten sposób na

nogach wcale niemałe odległo ci. Kazał Abbotowi pu ci ster i patrzył, czy

„Orestes" nie zmienia kursu. Pocz tkowo troch zboczył, ale potem popłyn ł

dalej swoj drog , a koło na mostku obracało si powoli i równomiernie tam i z

powrotem, jakby poruszała nim jaka niewidzialna istota.

- Skocz do kajut oficerskich - powiedział do Abbota - i przynie poduszki,

prze cieradła, kurtki, czapki - chc zrobi kilka manekinów.

Naci gn li uniformy na poduszki, przytwierdzaj c do nich marynarskie

czapki zabranymi z kuchni szpilkami do rolad. Zrobili trzy kukły, które zwisały z

sufitu sterówki, sprawiaj c nieprzyjemne wra enie powieszonych ludzi. Z

wi kszej odległo ci musiały jednak wygl da do przekonywaj co. Kołysały si

lekko i ich ruchy wydawały si zupełnie naturalne.

Metcalfe wyszedł na skraj mostku i spojrzał za ruf .

- Szybko nas dogania. Ma jeszcze około mili - jakie dziesi minut. Lepiej si

st d zabieraj, Mike. Zobacz , co robi Parker.

- Tam płynie jaki statek - oznajmił Abbot, wskazuj c za praw burt . Statek

zmierzał w przeciwnym kierunku i był mniej wi cej o dwie mile od nich. -

My lisz, e mamy szans na pomoc?

- Chyba e chcesz zobaczy prawdziw masakr - stwierdził Metcalfe z

napi ciem. - Podpływaj c do tamtego statku, zwi kszyliby my tylko ilo ofiar.

background image

199

- Czy to znaczy, e zabiłaby te jego załog ?

- Sto milionów dolarów posiada zabójcz moc. W okolicznych portach nie

brakuje facetów, którzy załatwi ka dego, kogo im wska esz, za pi tysi cy

dolarów i zało si , e ten jacht jest nimi wypełniony. - Wzruszył nerwowo

ramionami. - Bierzmy si do roboty.

Parker i Warren byli zm czeni i mieli podły nastrój.

- Pi minut - powiedział Parker, ponaglany przez Metcalfe'a. - To ju ostatni

kawałek przewodu.

- Gdzie wł cza si par ?

- Na pokładzie, koło wci garki jest zawór - odparł Parker. -Łatwo go

zauwa y .

- Id tam - oznajmił Metcalfe. - Prosz krzykn , kiedy trzeba b dzie go

przekr ci . I niech kto pójdzie zawiadomi Andy'ego, co si dzieje. Mo e

potrzebowa pomocy, chocia nie bardzo w to wierz .

Kiedy znalazł si znów na pokładzie, jacht „Stella del Mare" zbli ał si od

lewej burty. Zmniejszył pr dko , eby zrówna si z „Orestesem" i zatrzymał si

o dwie cie jardów od nich. Metcalfe przykucn ł za wci gark , przygl daj c si

jachtowi. Abbot odezwał si za jego plecami:

- Spójrz na ruf . Co to takiego?

- Nie wychylaj si - skarcił go Metcalfe. Popatrzył na nietrudne do

rozpoznania kontury czego , co okrywała tylko powierzchownie brezentowa

plandeka i poczuł, e robi mu si niedobrze. - To działko. Pociski lec z niego tak

strug jak woda z gumowego w a. -Zamilkł na chwil . - Na dziobie maj chyba

jeden karabin maszynowy, a drugi na ródokr ciu, na pokładzie łodziowym. To

pływaj ca puszka Pandory.

- Na co oni czekaj ? - zapytał Abbot niemal z rozdra nieniem.

- Chc , eby odpłyn ł tamten statek. Jeanette woli nie mie wiadków.

Zaczeka, a zniknie za horyzontem, zanim spróbuje cokolwiek zrobi . - Ocenił,

jak daleko jest zawór, który znajdował si na otwartej przestrzeni. - W ka dym

razie mam tak nadziej .

Czekaj c na sygnał b bnił palcami o metal wci garki. W ko cu usłyszał

wołanie Warrena:

- W porz dku, Tom. Dan mówi, eby odkr ci zawór na trzy minuty - to

powinno wystarczy .

Metcalfe wyszedł zza wci garki, stan ł przy zaworze i odkr cił go. Miał pełn

wiadomo , e z pokładu "Stelli del Mare" dokładnie go wida i czuł

nieprzyjemne kłucie mi dzy łopatkami. Para uchodziła z gwałtownym sykiem

przez le zamocowane zł cze.

Na dole Tozier czekał ju z gotowym do strzału erkaemem. Parker stał tu za

nim, podpieraj c cian w oczekiwaniu na bieg wydarze . Nie miał w tpliwo ci,

e co musi si zdarzy . Nikt nie wytrzyma długo w stalowej klatce, do której

wpuszcza si pod ci nieniem gor c par . Skin ł tylko głow , gdy Tozier

wyszeptał:

- Porusza si rygiel.

Tozier zlitowałby si mo e nad Eastmanem i dał mu szans , ale ten otworzył

gwałtownie drzwi i wyskoczył w obłoku pary, strzelaj c na o lep, Tozier nacisn ł

background image

200

spust i potworny łoskot erkaemu wypełnił zamkni t przestrze , nie zdołał

jednak zagłuszy przera liwego wistu uchodz cej pod ci nieniem pary. Kule

dosi gn ły Eastmana, zanim ten zd ył zrobi dwa kroki. Siła uderzenia

odrzuciła go do tyłu i le ał teraz w otwartych drzwiach torpedowni.

Gwizd pary ustał.

- Wytrzymał dwie minuty - stwierdził Parker. - Dłu ej ni przypuszczałem.

Zobaczmy, czy czego tam nie uszkodził. Tozier opu cił bro .

- Tak, pozb d my si tego piekielnego ładunku. Parker nagle przystan ł.

- U diabła, fakt, e jest piekielny - powiedział z naciskiem. - Przecie to bro .

Mo emy z niej skorzysta .

Tozierowi opadła szczeka.

- Na Boga, ma pan racj . e te o tym nie pomy lałem! Niech pan sprawdzi

torpedy, Dan. Musz wszystko zorganizowa . - Pobiegł korytarzem i zacz ł

wspina si po drabinkach na dziób. Miał wła nie wyj na pokład, gdy kto

chwycił go za rami .

- Uwa aj, bo mo esz oberwa - ostrzegł Metcalfe, - Spójrz tam. Tozier wyjrzał

ostro nie zza framugi drzwi i zobaczył, e „Stella del Mare" jest ju bardzo

blisko. Schował głow , mówi c:

- Niech to szlag! S obok nas.

- W pobli u przepływa jaki statek, ale oddala si z ka d chwil . Jeanette

czeka, a zniknie za horyzontem.

- Parker wpadł na pomysł - oznajmił Tozier. - Chce j storpedowa . -

U miechn ł si widz c wyraz twarzy Metcalfe'a. - Słu ył kiedy w marynarce - to

dla niego oczywiste rozwi zanie.

- Te powinienem był o tym pomy le - stwierdził Metcalfe ze złowrogim

błyskiem w oku. - Chyba zluzuj Helliera - nie zna si a tak dobrze na

kierowaniu statkiem. Czy Parker potrzebuje pomocy?

- Na pewno. Powiedz lepiej Hellierowi, eby do niego poszedł. A ja dam zna

Johnny'emu.

Kiedy Tozier zszedł do siłowni, Follet siedział przy telegrafie z broni w r ku i

obserwował mechanika, który sprawdzał wskazania przyrz dów. Tozier musiał

podnie głos, aby Follet go usłyszał.

- A to sukinsyn! - powiedział z podziwem Follet. - To znaczy, e storpedujemy

jacht?

- Spróbujemy.

Follet spojrzał na zroszon blach . Za t cienk stalow powłok było morze.

- W razie czego - gdyby były jakie problemy - daj mi zna -poprosił. - Nie le

pływam, ale chciałbym mie okazj to udowodni . Tozier u miechn ł si ponuro.

- Jakie dajesz nam teraz szans , Johnny?

- Koniec z zakładami - stwierdził Follet. - Ale post pili my słusznie, tego

jestem pewien. Nawet gdy si ma statystyczn przewag , nie zawsze mo na

wygra .

Tozier postukał go lekko po ramieniu zaci ni t dłoni .

- Dopilnuj, eby to elastwo było na chodzie. Tom b dzie manewrował

statkiem.

background image

201

Skierował si do torpedowni, lecz zanim tam wszedł, odci gn ł na bok ciało

Eastmana.

- Zdaje si , e wszystko w porz dku - stwierdził Parker. - Eastman niczego tu

nie zepsuł. - Poklepał korpus jednej z torped. - B d przy nich potrzebował

pomocy. Dwie s ju w wyrzutniach, ale tych sam nie rusz .

- Zaraz przyjdzie Hellier - powiedział Tozier.- Ma najwi cej siły. - Odwrócił

si . - O, ju jest. Dan, eby nie było nieporozumie : mamy tylko wdusi te

przyciski, tak?

Parker skin ł głow .

- Jeden zestaw jest na mostku, a drugi w bocianim gnie dzie. Mo na

wykorzysta którykolwiek z nich. Bocianie gniazdo jest o tyle lepsze, e ma

teleskop celowniczy.

- Wróc na gór - stwierdził Tozier. - Zaraz zacznie si zabawa. Wyszedł,

egnaj c Helliera skinieniem głowy.

- Co mam robi ? - zapytał Hellier.

- Na razie nic - odparł ze stoickim spokojem Parker. - Mo emy tylko czeka . -

Po chwili podniósł wzrok i dodał:

- Je li jest pan wierz cy, mo e si pan pomodli .

Tozier znalazł Abbota i Warrena na rufie. Abbot le ał na pokładzie,

przygl daj c si ostro nie zza nadbudówki jachtowi „Stella del Mare". Cofn ł

si , gdy Tozier dotkn ł jego ramienia.

- Szykuj tam co na rufie - powiedział.

Tozier zaj ł jego miejsce. Trzech albo czterech m czyzn uwijało si na

tylnym pokładzie jachtu, ci gaj c brezentow plandek z podłu nej lufy działa.

Jeden z nich usadowił si na siodełku i gdy kr cił korb , lufa unosiła si albo

opadała. Drugi równie usiadł i obrócił działo, a nast pnie przyło ył oko do

celownika. Tozier oddałby dusz diabłu za dobry karabin. Mógłby powystrzela

ich wszystkich, zanim zd yliby uciec.

Nieco dalej pozostali m czy ni przygptowywali karabiny maszynowe.

Widział wyra nie, jak montuj b ben z amunicj . Cofn ł si i spojrzał za ruf .

Statek, który min li, był ju jedynie plam na horyzoncie, a nad ni unosiła si

smuga dymu. Tozier wstał i zawołał gło no:

- Tom, wchodzimy do akcji!

- Tak jest, sir! - padła przytłumiona odpowied zza brezentowej zasłony.

Tozier odci gn ł Warrena i Abbota na bok:

- Na lewej burcie nie b dzie od tej chwili zbyt bezpiecznie. Najlepiej poło y

si na pokładzie z prawej strony, gdzie za mostkiem. Spróbujemy ich

storpedowa . Tom przej ł dowodzenie, bo musi naprowadzi statek na cel.

- Ale przyciski do odpalania torped s na mostku - zauwa ył Warren.

- Tak - odparł Tozier. - I na tym polega cała zabawa. Mike, zostaniesz tutaj i

b dziesz w kontakcie z Tomem - dasz zna , kiedy zechce atakowa . Ty, Nick,

pójdziesz ze mn . Jak dostaniesz sygnał, pobiegniesz na mostek i spróbujesz

dotrze do przycisków.

Warren skin ł głow i zastanawiał si przez moment, jakie zadanie Tozier

przeznaczył dla siebie. Dowiedział si tego niebawem, gdy Andy wskazał na bom.

background image

202

- Drugi zestaw przycisków jest tam, na górze. To b dzie zadanie dla mnie,

gdyby nie mógł si dosta na mostek.

Warren spojrzał na niczym nie osłoni te bocianie gniazdo i zwil ył wargi.

- A je eli ci si nie uda?.

- Wtedy przestan si tym przejmowa - odparł beztrosko Tozier. - Kto inny

b dzie musiał spróbowa szcz cia. Chod my si schowa .

Ukryli si z Warrenem w pobli u prawej burty i czekali. Kanonada

rozpocz ła si nagle i z zaskakuj c gwałtowno ci .

Ze swej kryjówki Warren widział tyln cz mostku, który - przy

akompaniamencie serii wybuchów - zacz ł si rozpada . Pociski działa

eksplodowały z brutaln sił , wzniecaj c jaskrawe błyski i ze sterówki pozostały

w jednej chwili n dzne szcz tki.

Usłyszał nad głow głuche uderzenie i spojrzawszy w gór zobaczył ze

zdumieniem wbity w drewnian listw kawałek szkła. Wyrzucone sił wybuchu z

rozbitej sterówki, pomkn ło niczym mierciono ny pocisk w jego kierunku,

wbijaj c si ostr jak brzytwa kraw dzi na gł boko jednego cala w twarde

tekowe drewno. Gdyby trzymał głow o par cali wy ej, byłoby ju po nim.

Zd ył schowa si ponownie akurat w chwili, gdy działo zacz ło ostrzeliwa

ruf . Pociski wybuchały na pokładzie i ze wszystkich stron sypały si kawałki

desek. Jeden z nich rozci ł mu kurtk , pozostawiaj c wystrz pion dziur .

Oprócz głuchego grzmotu działa dał si słysze terkot karabinów maszynowych.

Kule przeszywały nadbudówk , jakby jej ciany były zrobione z papieru. Warren

przylgn ł mocno do pokładu i wygl dało na to, e próbuje si w nim zakopa .

Kanonad usłyszał w odległo ci czterech mil na zachód młody kapitan

liba skiej łodzi patrolowej, na której płyn ł Jamil Hassan. Odwrócił si do niego

i powiedział:

- Strzelaj ! Hassan odpowiedział ponaglaj cym gestem.

- Szybciej! Niech si pan po pieszy!

Warren ostro nie uniósł głow , gdy potworny hałas ustał i znów zaległa

cisza. Słycha było tylko jednostajne dudnienie silników i plusk fali przy dziobie.

Spojrzał na mostek, zauwa aj c z przera eniem rozmiary zniszcze . Wyobraził

sobie nagle, jak zrobione przez Metcalfe'a kukły ta czyły na sznurkach niby

marionetki, a kule i pociski przelatywały przez nie i pomi dzy nimi tak długo, a

nie zapadł si dach.

„Orestes" zacz ł - powoli zbacza w lewo, jakby zabrakło r ki trzymaj cej

ster.

- Zmieniam kurs, eby statek niby przypadkowo obrócił si dziobem do

jachtu - krzykn ł Metcalfe. - Mo e uda nam si ich zmyli . Niech Andy b dzie

gotowy.

Abbot pochylaj c si nisko, pomkn ł naprzód, aby przekaza wiadomo .

Tozier popatrzył na rozbity doszcz tnie mostek i pokr cił głow .

- Biegnij, Nick, ale uwa aj. Zaczekaj, a jacht b dzie na linii strzału, zanim

naci niesz guzik. Je eli nie b dziesz mógł odpali , krzyknij.

Warren stwierdził, e cały si trz sie. Nie był stworzony do takich zada i

dobrze o tym wiedział. Podbiegł do stopni prowadz cych na mostek i pr dko si

po nich wspi ł. Gdy znalazł si na górze, natychmiast schował głow i poło ył si

background image

203

na brzuchu. Dopiero po chwili rozejrzał si po sterówce. Jej przednia cz

wyleciała w powietrze i niewiele z niej pozostało. Nie było steru, kolumny

kompasu, telegrafu ani małej skrzynki z dwoma przyciskami. Mostek

praktycznie przestał istnie .

Krzykn ł: - Nic z tego, Andy! - i w obawie przed nast pn kanonad odwrócił

si szybko, aby pobiec z powrotem. Nie usiłował nawet schodzi po stopniach,

tylko zeskoczył na dół i upadł ci ko na pokład, kryj c si za szcz tkami mostku.

Zobaczył, jak Tozier mija go i p dzi wzdłu pokładu na otwart przestrze

ródokr cia. Biegł zygzakiem w taki sposób, by nigdy nie robi wi cej ni trzech

kroków w jednym kierunku. Kiedy znikn ł za osłon maszynerii u podnó a

bomu, Warren spojrzał w gór . Po tym wszystkim, co zaszło, wydawało si

niemo liwe, by ktokolwiek był w stanie tam si wspi .

Metcalfe patrzył na bom, przygl daj c si równocze nie jachtowi. Zobaczył,

jak Tozier pnie si w gór i obrócił ster, by „Orestes" nie schodził z kursu. Tozier

dotarł do bocianiego gniazda i pochylił si , eby przyło y oko do celownika, ale

jacht schodził mu z pola widzenia, cho Metcalfe dokładał stara , by mie go na

linii dziobu.

Nagła zmiana kursu obu statków zdezorientowała cekaemistów na jachcie.

Przedni karabin maszynowy stał si zupełnie bezu yteczny, a strzały ze

ródokr cia chybiały. Za to działko było doskonale ustawione - obróciło si

gładko, otwieraj c ogie . Obok Toziera przeleciał grad kul i wydawało si

nieprawdopodobne, by adna go nie dosi gn ła. Za ruf „Orestesa" wytrysn ła z

morza cala seria fontann, gdy przelatuj ce nad statkiem pociski eksplodowały w

wodzie na przestrzeni jednej mili, nie czyni c adnych szkód.

Tozier wdusił z całej siły przyciski i dwie torpedy, warte ł cznie pi dziesi t

milionów dolarów, zostały odpalone.

Potem najszybciej jak mógł, zacz ł schodzi z bomu. Znalazłszy si dziesi

stóp nad pokładem, skoczył w dół. Działo przestało strzela i Warren usłyszał od

strony burty czyj radosny okrzyk, f Zastanawiał si , z czego Metcalfe tak bardzo

si cieszy. Jedno było pewne: torpedy chybiły. Na morzu nie nast piła adna

eksplozja, a karabin maszynowy nadal grał swoje staccato.

Kiedy pociski wystrzelone z działa ze wistem przelatywały nad statkiem,

Metcalfe próbował na ladowa ółwia, wtulaj c głow w ramiona, jakby w ten

sposób mógł j ocali . Gdyby luf ustawiono troch ni ej, cały tył „Orestesa"

poszedłby w diabły, a Tom Metcalfe

razem z nim. Gdy wi c działko przestało strzela , wyjrzał przez dziur w

brezentowej zasłonie i zacz ł gło no wiwatowa .

Załoga „Stelli del Mare" miała jakie kłopoty. Na pokładzie rufowym zrobiło

si zamieszanie, a długa lufa sterczała w gór pod nienaturalnym k tem.

Zaimprowizowana podstawa nie wytrzymała nieustannego naporu działa, które

wyrzucało z siebie grad pocisków. Teraz nie nadawało si ju do u ytku. Z jachtu

dochodził odległy cichy j k, jakby kto został ranny.

Metcalfe miał wi c powody do rado ci.

Ni ej, na dziobie Parker i Hellier usłyszeli syk spr onego powietrza, gdy

torpedy wylatywały z wyrzutni. Hellier chciał zaczeka i posłucha , czy

dosi gn ły celu, ale Parker zamykał ju zewn trzne włazy, przygotowuj c

background image

204

nast pny ładunek. Otworzył wewn trzne drzwiczki i usun ł si na bok, gdy

wytrysn ła przez nie woda, a potem sprawnym ruchem zwolnił zaciski, które

mocowały torped ustawion na kozłach przy lewej burcie.

- No, dalej! - krzykn ł. - Wepchnijmy to dra stwo do rodka!

Z całych sił napierali z Hellierem na torped , która sun ła powoli na rolkach

w kierunku otwartej wyrzutni. Była bardzo ci ka i pocz tkowo przesun ła si

zaledwie o ułamek cala, kiedy jednak wzmogli nacisk, nabrała rozp du i w ko cu

weszła gładko do rodka. Parker zatrzasn ł właz i zakr cił koło zamka.

- Teraz druga - powiedział, z trudem łapi c powietrze.

- My li pan, e tamte trafiły? - zapytał Hellier.

- Nie wiem - odparł Parker, ci gle czym zaj ty. - Raczej nie. S dz c z

zamieszania na górze, musieli by zupełnie blisko. Na lito bosk , wsu my t

torped , do rodka!

Warren rozgl dał si za Tozierem, ale nigdzie go nie dostrzegł. Wystawił

głow zza mostku i spojrzał na „Stell del Mare". Gdy „Orestes" zmienił kurs,

jacht uczynił to samo i płyn ł nadal równolegle, trzymaj c si ich lewej burty.

Cekaem ze ródokr cia strzelał ci gle krótkimi seriami. Równie karabin na

dziobie ponownie otworzył ogie i oba koncentrowały si najwyra niej na

przednim pokładzie statku.

Po chwili zobaczył, dlaczego. Tozier ukrywał si za zniszczon nadbudówk

na dziobie, siedz c tam z wywini t do tyłu nog . Była dziwnie wygi ta w

miejscu, gdzie nie ma adnego stawu. Nawet z tej odległo ci Warren mógł

stwierdzi , e jest złamana. Zobaczył, jak Dan Parker wybiega z drzwi

nadbudówki, próbuj c dotrze do Toziera. Nie zrobił nawet dwóch kroków, kiedy

dosi gn ła go kula. Zatoczył si i run ł na pokład. Le ał tam teraz, daj c nikłe

oznaki ycia.

Dla Warrena tego było ju za wiele. Wypadł z kryjówki i pobiegł na pokład,

nie zwa aj c na niebezpiecze stwo. W tej samej chwili od strony rufy rozległo si

dono ne wołanie:

- Okr aj nas, eby zaatakowa z prawej burty! Przepłyn nam przed

dziobem. B d cie gotowi do odpalenia torped!

Warren usłyszał te słowa, ale nie poj ł ich sensu, my l c wył cznie o tym, by

dotrze do Parkera i Toziera. U wiadomił sobie jednak z ulg , e ogie

karabinów maszynowych ustał. „Stella del Mare" zacz ła zawraca przed

dziobem „Orestesa" i strzelanina stała si bezcelowa. Dzi ki temu zdołał dotrze

do Parkera nawet nie dra ni ty.

Pochylił si i chwyciwszy Dana pod pachy, wci gn ł go do nadbudówki. Nie

silił si na delikatno , nie maj c ani chwili do stracenia, na szcz cie jednak

Parker był nieprzytomny. Potem wrócił po Toziera, który podniósł na niego

wzrok, u miechn ł si blado i stwierdził:

- Oberwałem w nog .

- Mo esz stan na drugiej - powiedział Warren i pomógł mu si podnie .

- Na miło bosk ! - krzykn ł Metcalfe. - Niech kto wdrapie si na ten

cholerny bom!

Warren obejrzał si niezdecydowanie, czuj c ci ar opieraj cego si na nim

Toziera. Zobaczył, e Abbot biegnie w kierunku bomu, znikaj c - podobnie jak

background image

205

wcze niej Tozier - za osłon maszyny i pojawiaj c si w połowie wysoko ci bomu,

na który wspinał si tak pr dko, jakby gonił go diabeł.

Metcalfe miał z rufy doskonały widok. „Stella del Mare" przepływała im

przed dziobem w odległo ci trzystu jardów. Kiedy Abbot pojawił si na.bomie,

karabiny maszynowe ponownie otworzyły ogie , bezlito nie zasypuj c

„Orestesa" gradem kul. Abbot nie próbował nawet korzysta z celownika. Z całej

siły wdusił r k przeł czniki i w tej samej chwili przeszyła go seria z cekaemu,

pozostawiaj c na piersi krwawe lady. Run ł w tył, szeroko rozpostarłszy r ce i

spadł na pokład z wysoko ci trzydziestu stóp.

Zaraz potem jacht, trafiony torpedami, zadr ał i stracił rozp d, a kiedy w

jego wn trzu eksplodowało ponad trzysta pi dziesi t funtów trotylu, wyleciał w

powietrze. Nie był to okr t wojenny, którego konstrukcja pozwala na przyj cie

takiego ciosu. Wybuch rozerwał go w kawałki. ródokr cie uległo całkowitemu

zniszczeniu i jacht rozpadł si na pół. Dziób zaton ł po upływie paru sekund, a

rufa szybko wypełniała si wod .

Zanim pogr yła si w morskiej kipieli, wyskoczyło z niej kilka drobnych

postaci. Metcalfe wyszczerzył z by w ponurym u miechu. „Orestes" pruł fale,

sun c w kierunku unosz cych si na morzu szcz tków jachtu i Metcalfe zobaczył

w wodzie biał twarz, długie jasne włosy i r k , rozpaczliwie wzywaj c pomocy.

Powoli i z najwi ksz staranno ci skr cił ster w taki sposób, by „Orestes"

obrócił si ruf w kierunku Jeanette Delorme i powstaj cy przy rubie wir

wci gn ł j w gł bin . Z nie mniejsz precyzj Metcalfe wyprowadził „Orestesa"

na wła ciwy kurs, nie ogl daj c si na to, co mogło si wyłoni za statkiem.

Metcalfe stal oparty o reling, spogl daj c po raz drugi ju tego dnia w

przepastn luf szybkostrzelnego działka. Wycelowano je w „Orestesa" z

liba skiej łodzi patrolowej, która kołysała si spokojnie na falach o sto jardów od

lewej burty statku, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przedtem znajdowała

si „Stella del Mare". Wszystko wygl dało podobnie, tyle e silniki „Orestesa"

zostały zatrzymane, spuszczono drabink , a w pobli u cumowała niewielka

motorówka z dwoma marynarzami i młodszym oficerem liba skiej marynarki.

- Niech mi pan pomo e, Tom - zawołał Warren.

Metcalfe odwrócił si i podszedł do miejsca, gdzie Warren banda ował

Parkerowi rami . Pochylił si i przytrzymał opatrunek, aby doktor mógł go

zawi za .

- Jak si pan czuje? - zapytał.

- Nie le - odparł Parker. - Mogło by gorzej. Nie mam powodów si skar y .

Metcalfe przykuen ł i powiedział do Warrena:

- Ten cywil, który wszedł na pokład, nie wygl da mi na oficera marynarki.

- Nawet nie wiedziałem, e Liban ma flot wojenn - stwierdził Warren.

- Bo nie ma. Jest tylko par okr tów obrony wybrze a. - Metcalfe wskazał na

łód patrolow . - Zwiewałem ju tym chłopcom wiele razy. - Zmarszczył brwi. -

Jak pan my li, o czym Hellier tak długo z nim rozprawia? Dyskutuj ju chyba z

godzin .

- Sk d mam wiedzie - odparł lakonicznie Warren. Jego my li zaprz tali

Mike Abbot i Ben Bryan - dwóch poległych z pi cioosobowej grupy. Czterdzie ci

background image

206

procent strat to wysoka cena, a nie obejmowała ona jeszcze rannych, którzy

stanowili drugie tyle.

Tozier le ał w pobli u z unieruchomion nog , rozmawiaj c z Folletem.

- Do cholery! Wyja ni ci to jeszcze raz - powiedział Follet, brz cz c

trzymanymi w r kach monetami.

- Dobra, wierz ci - stwierdził Tozier. - Musz , no nie? W ko cu wyci gn łe

ode mnie cał fors . Sprytna sztuczka. - Spojrzał na przykryte brezentem ciało,

le ce przy wej ciu na statek. - Szkoda, e pó niej si nie sprawdziła.

- Wiem, co masz na my li, ale to było najlepsze wyj cie - powiedział z uporem

Follet. - Jak mówiłem, nie mo na zawsze wygrywa . - Podniósł wzrok. - Idzie do

nas Hellier.

Hellier przeszedł przez pokład, zmierzaj c w ich kierunku. Metcalfe podniósł

si i zapytał, wskazuj c głow na czekaj cego przy relingu Hassana:

- Czy ten facet jest z marynarki?

- Nie - odparł Hellier. - To policjant.

- Co pan mu powiedział?

- Wszystko - stwierdził Hellier. - Cał histori . Metcalfe wyd ł policzki.

- No to wpadli my po uszy - zauwa ył. - B dziemy mieli szcz cie, je eli na

najbli sze dwadzie cia pi lat nie wsadz nas do paki. Był pan kiedy w

wi zieniu na Bliskim Wschodzie, sir Robert?

Hellier u miechn ł si :

- O pa skim handlu broni wspomniałem do mgli cie. To go zreszt nie

interesowało. Chce z nami porozmawia .

Odwrócił si do Hassana, który podszedł do nich trzymaj c r ce w

kieszeniach. Przygl dał si im przez chwil z zaci ni tymi ustami i nagle

powiedział:

- Nazywam si Jamil Hassan. Jestem oficerem policji. Zdaje si , e prowadz

panowie prywatn wojn i to cz ciowo na terytorium Ldbanu. Jako oficer policji

musz uzna takie post powanie za nielegalne. - Jego twarz stała si w tym

momencie mniej surowa. -Jestem jednak bezsilny, gdy obszar morza poza

wodami terytorialnymi Libanu nie podlega mojej jurysdykcji. Wi c co mam

zrobi ?

- Niech pan nam to powie, przyjacielu - powiedział z u miechem Metcalfe.

Hassan pu cił t uwag mimo uszu.

- Oczywi cie, jestem nie tylko oficerem policji, lecz równie oby- watelem

Libanu. Wyst puj c w tej roli pozwol sobie podzi kowa panom za to, co

panowie zrobili. Radziłbym jednak w przyszło ci pozostawi podobne sprawy

kompetentnym władzom. – U miechn ł si z przek sem. - Fakt, e w tym

przypadku nie okazały si szczególnie kompetentne. Tak czy inaczej, pozostaje

odpowied na pytanie: co mam z panami zrobi ?

- Mamy rannych - stwierdził Warren. - Potrzebuj szpitalnej opieki. Mógłby

ich pan zabra t swoj łodzi z powrotem do Bejrutu.

- Nie jest moja - poprawił go Hassan. - Pan nazywa si chyba Warren? - Gdy

doktor skin ł głow , Hassan ci gn ł dalej: - Gdyby który z panów wrócił na tej

łodzi do Bejrutu, trafiłby niechybnie do wi zienia. W naszej niewielkiej flocie nie

ma angielskiego zwyczaju przymykania oczu. Nie, panowie zostan tutaj, a ja

background image

207

wróc do Bejrutu, przy l kogo , eby panów st d zabrał i dyskretnie wysadził

gdzie na l dzie. Rozumiej panowie, e organizuj to wył cznie jako pry- watna

osoba, a nie oficer policji.

Metcalfe odetchn ł z wyra n ulg . Hassan obdarzył go ironicz- nym

spojrzeniem i powiedział:

- Kraje arabskie ci le ze sob współpracuj i bardzo łatwo o ekstradycj .

Mieli my doniesienia o mi dzynarodowym gangu, który grasuje na Bliskim

Wschodzie, dokonuje zabójstw, korzysta z wojsko-wego sprz tu i - tu przeszył

wzrokiem Metcalfe'a - podejmuje inne działania na szkod pa stwa, zwłaszcza w

Iraku. Bior c pod uwag zaistniałe okoliczno ci, opuszcz panowie Liban

mo liwie szybko. Dostan panowie w hotelu bilety lotnicze i skorzystaj z nich.

Mam nadziej , e si rozumiemy.

- A co z załog ? - zapytał Tozier. - Siedzi nadal w ładowni.

- Zwolnicie ich, zanim zejdziecie ze statku. - Hassan u miechn ł si

zdawkowo. - Je eli kiedykolwiek zawin tu do portu, b d musieli odpowiedzie

na par kłopotliwych pyta . W tej sytuacji nie przypuszczam, eby my jeszcze

ich zobaczyli.

- Dzi kuj - powiedział Hellier. - Jeste my wdzi czni, e rozumie pan nasze

poło enie.

Hassan skin ł lekko głow i odwrócił si . W połowie drogi do zej cia

zatrzymał si i zapytał jeszcze:

- Ile było tej heroiny?

- Dokładnie tysi c kilogramów - odparł Parker. - Cała tona. Hassan pokiwał

głow .

- Dzi kuj , panowie. - Nieoczekiwanie u miechn ł si i dodał: - My lałem, e

wiem ju wszystko o przemycie - ale torpedy!... - Pokr cił głow , a potem

spowa niał, widz c załoni te ciało Abbota. -Proponuj pochowa tego dzielnego

człowieka w morzu - powiedział i zszedł za burt do oczekuj cej go motorówki.

- Có , Nick, ju po wszystkim - odezwał si Tozier. - Szli my z nimi łeb w łeb,

ale udało nam si wygra .

Warren oparł si o pokryw luku. Poczuł si nagle bardzo zm czony.

- Tak, udało nam si . Przynajmniej niektórym.

Tyle, e Ben Bryan nigdy nie zostanie panem na wło ciach, cho Warren

zamierzał dopilnowa , by Hellier dotrzymał obietnicy i zorganizował o rodek

leczenia narkomanów. Nigdy nie spotka ju te u swoich drzwi Mike'a Abbota,

poluj cego na sensacyjne nowinki ze wiata narkotyków.

Popatrzył na Helliera - człowieka, który był dny krwi. Miał nadziej , e jest

zadowolony. Czy ci ludzie nie zgin li na pró no? Pewna liczba osób, w wi kszo ci

Amerykanów, y b dzie dłu ej i zapewne szcz liwiej, nie zdaj c sobie sprawy,

e zawdzi cza dodatkowe lata ycia czyjej mierci. A za rok albo dwa pojawi si

kolejny Eastman albo nast pna Delorme i cały ten cholerny, brudny interes

rozkr ci si od nowa.

Warren zmru ył oczy od sło ca. „Ale wtedy niech walczy ju z nimi kto inny"

- pomy lał. - „Zwykłego lekarza kosztuje to za du o zdrowia."


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1777
Rozporządzenie ministra środowiska. Dz.U.01.153.1777 proj prac geol
1777
1777
1777
1777
1777
1777
1777
1777
1777
1777
Życiorys Józefa Sowińskiego 1777 1831
DzU03 181 1777
Ustawa o rewitalizacji DzU 2015 poz 1777

więcej podobnych podstron