9 Wędrowny handlarz

background image

Wiesław Wernic

Wędrowny Handlarz

Cisza

Słońce zachodzi, ucicha wiatr, Samotne
ognisko płonie.

Pod ręką strzelba — trapera brat,

Po niebie obłoki gonią.

Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal,

Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,

Gdzie preria śpi, a pluskiem fal

Podzwania nieznana rzeka.

I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór

W zadumie swej mrocznej ciszy

I w grzmocie pian, gdzie spada z gór Potok ze
skalnej niszy.

A kiedy wreszcie zróżowi świat
Zorza, gdy wstanie na wschodzie,
Chcę patrzeć, jak bóbr — nasz młodszy brat,
Opuszcza swój dom na wodzie.

Pochwycić chmurę, okiełznać ją Niczym
dzikiego konia, Wskoczyć na grzbiet i przez
mil sto Prerii przemierzać błonia!

— Ładne. Sam pan ułożył?
— Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas pie-

kielnie długiej i mroźnej nocy. Na Alasce. Byłem wówczas
cheechako.

background image

— Przybyszem?
— Tak, w języku czerwonoskórych, ale wśród białych

słowo to oznaczało coś nie bardzo dla mnie przyjemnego:
frajer albo... naiwniak. Wędrowaliśmy daleko. Kiedy
dotarłem do Fort Yukon byłem już prawie „kwaśnym
chłopcem", a w Nome skwaśniałem do reszty.

— Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach — za-

uważyłem popychając obcasem w głąb ogniska długie
polano, którego koniec zdążył się zwęglić.

Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak za-

chodziło słońce, wieczorny chłód coraz silniej dawał znać
o sobie.

— Ba, pan nie był na Alasce.
— Nie byłem. Cóż to są „kwaśni chłopcy"?
— Ci, którzy nie znają tych wymyślnych proszków,

jakie dodane do mąki czynią pieczywo pulchnym.

— Można jeść podpłomyki. Ja sam... — tu ugryzłem

się w język i urwałem w połowie zdania.

Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród

prerii i lasów spożywałem właśnie podpłomyki — twarde
placki z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie
miesiące wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem nie
chcąc pozbawiać się przyjemności zabawy. Jakiej
zabawy? Później to wyjaśnię.

— Och — odparł mój towarzysz — kwaśni chłopcy są

wybredni. Jeśli tylko mają okazję, robią zaczyn z mąki,
która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przybyliśmy
do Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim
doszliśmy do Yukonu, stwardniałem na suchar.
Wiedziałem już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że
gdy plunąć, a ślina zamarza w powietrzu, wiadomo:
sześćdziesiąt stopni murowane *, i jeszcze sporo o innych
sprawach. Dlatego wróciłem cały i zdrowy, a mój brat
stracił tylko jeden palec i tylko u lewej ręki, co nie jest,
myślę, wielkim nieszczęściem.
— Odmrożenie — zgadłem bez trudu.

Oczywiście, ale operacja odbyła się w warunkach,

które pan uznałby za karygodne.

— To znaczy?
— Na przydrożnym kamieniu, jeśli można mówić o

jakiejkolwiek drodze, i przy pomocy siekiery. Operowany
wcale nie czuł bólu, a operujący musiał się spieszyć, żeby
sobie nie odmrozić dłoni.

— Nie było innego sposobu?
— Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka

dalszych palców. Dlatego nie szukaliśmy ani stołu ope-
racyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztą szukać?

— Hal! — zawołałem. — Dorzuć drewna!

Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego

pomocnika: „To jest Hal Burns. Chłopak poczciwy z
kośćmi".

— Ryzykowna decyzja — wróciłem do przerwanej

rozmowy. — Brudna siekiera i brudny kamień, w sumie:
otwarta furtka dla gangreny.

— Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie

tamtejszej zimy wszystkie zarazki marzną na kość, na
kamień, na śmierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska

background image

zima. A wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w
oczach, wodospady grzmią pod byle skałką, śnieg ginie i
powstaje jedno gigantyczne błoto, z którym dają sobie radę
tylko łosie. Brr! Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie
moje hasło! Chociaż na tej Alasce można zrobić niezły
interes.

— Odkrył pan złoto?
— Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o

złocie. Wprawdzie przywieźliśmy nieco złota, ale interes to
skórki.

— Traperstwo?

background image

— Coś w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem

na posłaniu ze srebrnych lisów. Ale z jakim trudem
zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda.
Wycieczka, świąteczny piknik, chociaż wydawać się może
uciążliwa. Zwykle tak się dzieje za pierwszym razem, ale
jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet
zatęskni za następną przejażdżką?

— Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w

Milwaukee.

— Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru.

Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a
przewidywałem mnóstwo
nieprzyjemnych historii.
Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman!
Co prawda to dopiero początek drogi, ale początki zwykle
są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!

Burns bez słowa przyniósł dwa pełne Jsubki.

— Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych

wściekłych mrozów. Nie nudzę pana, doktorze?

— Słucham z ciekawością.
— Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie.
— Chyba spokojni.
— Diabła tam! To tu są spokojni na tym niby-dzikim

Zachodzie. Chociaż największy krzyk podnoszono właśnie
tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy posiadają
strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza
tym... jedzą psy! Fu!

Roześmiałem się.
— Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód

dokuczy, również nie gardzą psami.

— Prawda — odparł niechętnie. — Mnie się to nie

zdarzyło. Na szczęście.

Jeśli czerwoni polują na psy, nie jest to jeszcze

najgorsze.

— Żeby tylko na psy! Na ludzi również...

Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o

walkach czerwonoskórych w Dakocie, Montanie, Nowym
Meksyku i Arizonie, ale nic a nic o Alasce.

— Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a

wiadomości nie docierają do miast.

W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton

miał dość powierzchowne informacje o ludach
zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów
dopiero od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go
będzie można dokładniej spenetrować *. Powiedziałem więc
tylko:

— Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się

pana sympatią, czyżby ten handel był mało popłatny?

Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu

oburzenia. Ale pomyliłem się.

— Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem.

Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem.
Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z
wzajemnością. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem,
nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby
nawajskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej

background image

wody. Chociaż tak czyniło przede mną bardzo wielu
wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to
wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy.
Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze
zaleźli mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże
często stosowa no oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem
traperem ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego
czerwonego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich
ma anielskie skrzydła u ramion.

background image

— Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich

zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłanność.
Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim.

Czy nie tak?

— Ho, ho! — roześmiał się. — Widzę, że jest pan

kandydatem na „brata" czerwonych twarzy. Jaka szkoda,
że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim
towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych
władców tej ziemi.

— Niestety — odparłem, z trudem zachowując po-

wagę — jestem umówiony z przyjacielem w El Paso.

— Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam

się o tamtą część pańskiej drogi. Samotność, doktorze, to
niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogoś,
kto pierwszy raz wybiera się tak daleko.

— Jakoś dam sobie radę.
— Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza.

— Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą,

mniejsza z tym — przerwałem. O mało się nie zdradziłem,
że pracowałem jako chirurg w szpitalu

w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było
zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie
odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych
dzienników zarzucił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż
stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował
czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwu
czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich
metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym
pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian — Karol
Gordon, a niespodziewani goście — wodzami plemienia
Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja
nogi, czego przecież nie mogłem dokonać wobec ostrego
sprzeciwu pacjenta.
I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bowiem
ich właśnie kuracja poskutkowała w sposób zdumiewający.
Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z
posady. A Karol Gordon stał się później moim

background image

nauczycielem, dzięki któremu zapoznałem się z urokami
prerii, lasów i gór oraz ze zwyczajami czerwonych narodów.

Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej

słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu,
musiałby szybko skojarzyć moją ochotę do wędrówek po
Dzikim Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi
nie zależało.

— Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zaw-

dzięczam zdrowie, ale że mi pan szpetnie przymówił o
niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na
tych wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy,
ale też nie dokładam. Trochę traktuję to jak letnią
wycieczkę. Pewnie to pana zdziwi?

— Nic a nic — odparłem szczerze, ponieważ coroczne

wyprawy na Zachód od lat stały się moim zwyczajem.
Ciągnęła mnie, mogła ciągnąć i Nortona tęsknota za
rozległą prerią i za spokojem dalekich przestrzeni.

Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące

nad horyzontem. Obozowaliśmy w naturalnym wklęśnięciu
płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste
wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek
deszczu nie było odpowiednim obozowiskiem: woda szybko
wypełniałaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany
pogody. Niebo było bezchmurne, szumiał bór, czarną ścianą
zaznaczający się na niedalekiej granicy prerii, gdzie płynął
niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem
poruszały się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na
moje doświadczenie — pozostawionych zbyt blisko leśnych
zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze
puszczańskie drapieżniki. Zwróciłem Nortonowi uwagę,
starając się, aby nie zabrzmiała zbyt fachowo.

— Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak
własną kieszeń. Ten las nie kryje żadnego niebezpie-
czeństwa dla naszych koni.
Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wprawdzie

na Dzikim Zachodzie w miarę upływu lat czworonodzy
mieszkańcy czuli się coraz mnie] pewnie — coraz więcej
myśliwych uganiało się za cennymi skórami.

background image

Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do
parku, w którym po drzewach śmigają tylko wiewiórki.
Stanowczo, mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy
mogłem go przekonać nie zdradzając, że znam te tereny
znacznie lepiej, niż on o tym sądził? Postanowiłem więc
zaostrzyć własną czujność, nastawić uszy na odgłosy leśne i
mieć stale broń w zasięgu ręki.

Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski zachodu

i wkrótce szarość pokryła niebo. Czerwony pas, wiszący
jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego.
Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza,
jakby ktoś przykrył prerię szklanym kloszem. Trzask
pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale
nie wywołał echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę.

— Co u licha? — zdziwiłem się i w tym momencie

niemal ogłuszył mnie mój własny głos, który natychmiast
utonął w ciszy. — Czy spotkał się pan z czymś podobnym?
— szepnąłem.

— Tak. Podczas wędrówek po Alasce. Ale to działo się

w zimie, gdy nawet słowa zamarzają. Hm, wcale nie czuję
wiatru, nawet ogień przygasł, zupełnie jak w oku cyklonu.

— Mam nadzieję, że pan się myli — odparłem.
Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południowych

równinach Kanady i miałem tego dość na całe życie.

Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst

trawy wyrywanej końskimi zębami, a przecież nasze
wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od
nas. Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie
nieszczęścia?

Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że

wielu doświadczonych traperów, tych najlepszych z
najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczony lęk, gdy
zbliża się niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo.
Czyżbym wyrobił w sobie traperski instynkt?

Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie,

jakby ważyła kilka ton. Norton dostrzegł mój ruch, a raczej
usłyszał, i rozejrzał się dokoła.

— Zauważył pan coś, doktorze? — zapytał szeptem.
— Nie — odparłem — jednak... nie potrafię tego wy-

tłumaczyć... czuję się tak, jakbym siedział naprzeciw lufy
rewolweru. Ale to pewnie skutki gwałtownej zmiany
ciśnienia powietrza — wytłumaczyłem fachowo.

Przytaknął.

— Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza

gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko.

Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i

począłem krążyć dokoła obozowiska, a moje stąpnięcia
wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał
ciężki wóz.

Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok

gęstniał i pierwsza gwiazda zabłysła na czerniejącym niebie.
Ale nadal nie działo się nic, co warte byłoby naszej uwagi.
Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu,
pozostałe szczypały trawę. Wróciłem.

— I cóż, doktorze?
— Nic. Wierzchowce nie zdradzają niepokoju. Chyba

to...

background image

Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent

kopyt, jak gdyby szybko biegnącego kłusaka.

— Słyszy pan?

Norton poderwał się z ziemi.

— W cień! — rozkazał. — Za dobrze nas tu widać.
Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Nieznany

przybysz podczas nocy — trzeba być przygotowanym na
każdą niespodziankę.

background image

Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopa-

lające się polana.

Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł

czarniejszy jeszcze stwór. Zachrapał i zatrzymał się
raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń!

Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świetle

płomieni to nikł, to ukazywał się naszym oczom. Może
właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a
może dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego
nasypu okalaj ącegamasz obóz, a my leżeliśmy niżej?

Żaden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc

oddechy, czy za spłoszonym zwierzęciem nie wychynie z
mroku łeb jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń
zbrojnych jeźdźców. Ale nic, cisza.

Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła

nieruchome kopyta, potem i ona znikła. Ciemność zakryła
zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń
zaciśniętą na zamku sztucera.

background image

Sytuacja się gmatwa

— No więc? Co panu dolega?

Ten człowiek wzbudził we mnie sympatię od pierwszego

spojrzenia. Zawodna to często ocena, ale ja coś niecoś znam
się na ludziach. Jak przyszłość miała pokazać — nie
pomyliłem się.

Był to ostatni mój pacjent tego dnia. Zmęczony, miałem

nadzieję, że przyszedł z jakimś głupstwem, któremu zaradzę
w kilka minut. Otóż właśnie — nie.

— Nie wiem, doktorze — odpowiedział wolno. — Po

prostu czuję się fatalnie już od kilku dni. Myślałem, że mi
samo przejdzie, ale nie przeszło. Coś mnie kłuje pod
łopatką, nie tak bardzo, można wytrzymać, ale ciągle pocę
się jak bochen chleba w piekarskim piecu.

Wyjąłem termometr z szuflady biurka.

— Niech pan zdejmie marynarkę, będzie wygodniej.

Posłuchał. Rozpiął koszulę, włożył termometr pod pachę.

Zerknąłem na zegarek i siedzieliśmy w milczeniu przez
kilka minut. Miałem teraz okazję przyjrzeć się pacjentowi.
Był to postawny, tęgi mężczyzna z czarną czupryną i gładko
wygoloną twarzą, z piwnymi oczami, które patrzały bystro i
wesoło. Policzki świeciły rumieńcami o nienaturalnej
intensywności, co wzbudziło we mnie zawodową czujność.
Zerknąłem po raz drugi na zegarek.

— Wystarczy. Niech pan pokaże.

background image

Spojrzałem na termometr i gwizdnąłem.
— O, ho, ho!
— Co tam, doktorze?
— Prawie sto cztery stopnie*. Nadaje się pan do

szpitalnego łóżka. I to zaraz! Proszę zdjąć koszulę i położyć
się na kozetce.

Zbadałem go dokładnie.

— Co mi jest?

— Przeziębienie.
Odetchnął z ulgą:
— Głupstwo...

— Niezupełnie. Podejrzewam początki zapalenia płuc.

Musi pan mieć niezwykle silny organizm, jeśli przy takiej
gorączce zdołał do mnie przyjść. Proszę się ubrać.
Daleko pan mieszka?

Wymienił ulicę i numer domu.

Siadłem za biurkiem i zająłem się wypisywaniem bardzo

długiej recepty. Niektóre leki są gotowe — zauważyłem —
na inne trzeba poczekać.

— Aż tyle ich jest? — jęknął.

Uśmiechnąłem się. Pacjenci oceniają chorobę ilością

lekarstw, jakie mają stosować.

— Nie jest tak źle — pocieszyłem go. — Mieszka pan
sam?

— Z bratem i bratową. Czemu pan pyta, doktorze?
— Konieczna jest stała opieka. Zostanie pan przykuty,

jak to się mówi, do łóżka na wiele dni, nie wolno wstawać.
Więc albo opieka domowa, albo... szpital.

— Szpital? Nie, nie potrzeba. Jak to długo potrwa?
— Już powiedziałem: wiele dni. Szybkie wyzdrowienie

zależy od trzech czynników: od właściwej diagnozy lekarza,
od właściwych leków i właściwego postępowa-

background image

nia chorego. Dwa pierwsze warunki spełniłem, jak
mogłem najlepiej, teraz kolej na pana.

— Bardzo mi zależy na sz3'bkim wyzdrowieniu.
— Każdemu zależy — wtrąciłem.
— Za miesiąc, najdalej za półtora powinienem ruszyć w

daleką drogę.

— Niczego panu nie gwarantuję. Ostrzegam: zbyt szybkie

opuszczenie łóżka spowoduje nawrót choroby. Jeśli to
przytrafi się panu w drodze, sprawa będzie poważna, nawet
bardzo.

— Rozumiem — mruknął. — Że też... Ale co tam,

wyzdrowieję, doktorze, bo muszę! Z wiosną ruszam. Nie
usiedziałbym w mieście ani godziny dłużej.

— Jedzie pan na odpoczynek?

To są interesy handlowe.

— Hm... Ostrzegłem, reszta zależy od chorego. Idziemy

— zakomenderowałem.

— Pan również wychodzi? Do pacjenta?
— Nie, przespaceruję się kawałek, a przy okazji od-

prowadzę pana.

I mimo jego sprzeciwów nie ustąpiłem.

Kiedy wychodziliśmy na ulicę, kazałem mu podnieść

kołnierz płaszcza. Był mróz, ostatnie podrygi zimy przed
nadchodzącą wiosną 1887 roku. Żachnął się twierdząc, że
nie z takimi mrozami dawał sobie radę, ale posłuchał.

— A teraz — powiedziałem — proszę oddać moją

receptę.

— Po co?
— O, tam jest apteka. Załatwię sprawę szybciej niż pan.

Proszę zmykać do domu i kłaść się. Za małe pół godzinki
przyniosę lekarstwa.

Zaprotestował, oświadczył, że on również wejdzie do

apteki, bo nie może się zgodzić, aby lekarz odgrywał rolę
posłańca. Zirytował mnie, więc odparłem nieco złośliwie:

background image

— Niech się pan nie martwi, za tę usługę nie będę

liczył. — I zaraz dodałeny — Jeśli pan nie zastosuje
się do moich poleceń, nic nie wyjdzie z zaplanowanej
podróży. Ręczę za to.

Mruknął: „przepraszam" i powędrował dalej.

Sprawę w aptece załatwiłem w pół godziny, a w kilkanaście

minut, bo droga była krótka, znalazłem się na miejscu.
Sprawdziłem numer domu — zgadza się. Ale recepta z wypisanym
nazwiskiem pacjenta została w aptece. Zawahałem się.

Jakże, u licha, się nazywał? Chyba na literę „O"? Przez słabo

oświetloną bramę (był już wieczór) wszedłem na klatkę schodową.
Tam było nieco widniej. Zatrzymałem się przed drzwiami na
parterze. Zerknąłem na metalową plakietkę — nazwisko wydało
mi się zupełnie obce. Ruszyłem wwżej. Na pierwszym piętrze od-
czytałem: „Elizabeth i Francis Norton", a obok: „Ed Norton".

— Norton — powiedziałem półgłosem. — Oczywiście, że

Norton. Jakie tam „O"!

Pociągnąłem za gałkę dzwonka. Otworzono. Na progu stanął

mężczyzna, który nieco przypominał mego pacjenta.

— Pan doktor? — zapytał.

Przytaknąłem.

:

— Proszę, proszę bardzo.

W małym korytarzyku pomógł mi zdjąć palto, a później

poprowadził do obszernego pokoju, spełniającego zapewne,
sądząc po umeblowaniu, rolę salonu.

— Jak tam mój chory?
— Proszę spocząć. Ned już jest w łóżku. Powiedział, że do tej

pory nie spotkał jeszcze tak energicznego lekarza. To prawda, bo
Ned nigdy dotąd się nie leczył.

— Bardzo silny organizm — zauważyłem — jednak tym

razem uległ.

background image

— Czy to coś niebezpiecznego?
— Każda choroba stanowi niebezpieczeństwo. Pański brat,

chyba się nie mylę?... musi leżeć i zażywać lekarstwa, które
zapisałem. A przede wszystkim niech się uzbroi w cierpliwość. Za
dwa, trzy dni... zobaczymy. Można do niego zajrzeć?

Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, gdy w głębi salonu

uchyliły się drzwi.

— Elsie, to pan doktor. Moja żona.
Uścisnąłem dłoń szczupłej blondynki.
— Ed już pytał o pana — powiedziała miękkim głosem. — Jest

trochę zdenerwowany.

— To normalne przy takiej temperaturze. Prawie sto cztery

stopnie. Czy pani jest cały czas w domu? Chory potrzebuje opieki,
powinien leżeć, póki gorączka nie
spadnie.

Wyjąłem z kieszeni butelki, proszki i pudełka.

— To dla niego — rzekłem. — Trzeba przypilnować, aby

zażywał systematycznie. — Wyjąłem notes, wyrwałem kartkę i z
pedantyczną dokładnością wypisałem godziny i nazwy
specyfików.

— Rozumiem.

Poszliśmy do Eda. Od razu zauważyłem, że stan jego musiał się

pogorszyć. Niezdrowe wypieki na policzkach nabrały jeszcze
intensywniejszej barwy, oddychał nierówno, a uśmiech, którym
mnie powitał, wypadł bardzo blado. Dlatego rozmowę
ograniczyłem do kilku słów. Zostawiłem swój adres, obiecałem
wpaść następnego dnia i pożegnałem się, mimo że gospodarze
chcieli mnie zatrzymać na wieczornym posiłku.

Nazajutrz nie otrzymałem żadnego alarmującego sygnału, więc

dopiero wieczorem odwiedziłem Eda Nortona. Czuł się lepiej,
temperatura spadła o kilka kresek, ale wraz z tym pożądanym
zjawiskiem nastąpiło nieuchronne w takich wypadkach osłabienie
organizmu.

background image

Przepisałem środek na wzmocnienie serca i znowu po-
dziękowałem za propozycję wspólnego spędzenia wieczoru.

Przez kilka kolejnych dni byłem stałym gościem

Nortonów. Później moje wizyty stały się już niepotrzebne.
Pacjent wracał do zdrowia. Po miesiącu nastąpił okres
rekonwalescencji. Zaczął się kwiecień i znikły ślady zimy.

Któregoś dnia oświadczyłem, że przychodzę po raz

ostatni. Zaleciłem spacery po mieszkaniu i odwiedzenie
mnie, gdy poczuje się na siłach.

— Powinienem już szykować się do drogi — zauważył.

— Co pan o tym sądzi, doktorze?

— Odradzam. Nie wcześniej jak za jakieś dwa tygodnie.

Chyba to panu nie zrobi różnicy?

— Ależ doktorze, ja się umówiłem!
— To proszę uprzedzić, kogo trzeba, że się pan spóźni.
— Ba, to zbyt skomplikowana sprawa. Mam pisać do

Mescalerów?

— Do kogo? — zdumiałem się.
— No, do Mescalerów. To taki odłam plemienia

Apaczów, mają rezerwaty w Nowym Meksyku.

Siadłem z powrotem przy łóżku.

— Co pana łączy z Mescalerami? — zapytałem.

Jestem wędrownym handlarzem. Prowadzę z bratem

małe przedsiębiorstwo. Zauważył pan nasz sklep na dole?

Przyznałem, że nie zauważyłem.

To jest magazyn konfekcji męskiej, ale poświęcony

przede wszystkim ekwipunkowi wycieczkowemu. Klient
znajdzie u nas wszystko, począwszy od specjalnego obuwia
i ubrań, skończywszy na walizach, plecakach, siodłach i
nawet namiotach.

— A broń?
— Mamy i to, w najlepszym gatunku.

background image

— Interes się rozwija?

Nie narzekamy. Na dobrą sprawę mógłbym już

zaniechać wędrownego handlu. Jeśli go nadal prowadzę, to
tylko w najdogodniejszych porach roku i raczej z
przyzwyczajenia niż potrzeby. Dziwi to pana, doktorze?

— Wcale — odparłem szczerze. Sam przecież od lat

brałem udział w dalekich wyprawach i wiedziałem, jak
trudno zerwać z tym zwyczajem.

— A co pan sprzedaje? Artykuły ze swego sklepu?

Potrząsnął przecząco głową. One są dobre dla „bladych

twarzy", ja handluję z czerwonymi. Tam potrzeby są nieco
inne.

— Handel wymienny?
— Zgadł pan. Przeważnie za skórki. Dlatego w drogę

wyruszam wiosną, nie jesienią.

— Rozumiem. Tylko futra zwierząt upolowanych zimą

są pełnowartościowe.

Widzę, że orientuje się pan...

— Różni u mnie się leczą, niekiedy autentyczni traperzy.

— To ciekawi ludzie — zauważył.

— A co pan sprzedaje Indianom? Jeżeli moje pytanie nie

jest zbyt niedyskretne.

— Cóż znowu! Wożę świecidełka, ozdoby, noże, derki...

— zawahał się. Czyżby dostarczał również broń palną? Ale
nie miałem zamiaru ciągnąć go za język. Podniosłem się z
krzesła.

— Niech pan wpadnie do mnie, porozmawiamy dłużej.

Bardzo mnie zainteresowały pańskie wyprawy.

To nie był grzecznościowy zwrot. Rzeczywiście, za-

interesowałem się wędrownym handlarzem, a powód tego
zainteresowania był dość istotny. Jak już wspomniałem,
Karol Gordon — mój były pacjent — od lat towarzyszył mi
podczas wiosennych wypraw w góry,

background image

prerie i lasy Dalekiego Zachodu. Te coroczne ucieczki z
dusznego miasta stały się moim przyzwyczajeniem, którego
nie potrafiłbym się wyrzec. Każdej zimy Karol wyprawiał
się na północ, już beze mnie. Stamtąd wiosną powracał ze
stosami cennych futer i zawsze znalazł czas, by wpaść do
mnie, do Milwaukee. Ale w tym roku wcale nie z
początkiem wiosny, lecz jeszcze przed wizytą Nortona
zjawił się w moim mieszkaniu. Zaniepokoiłem się, czy nie
zdarzyło mu się co złego, lecz Karol był cały, zdrowy i w
znakomitym usposobieniu.

— Cóż za niespodzianka! — wykrzyknąłem na jego

widok.

Ba — odparł ściskając moją dłoń z siłą żelaznych

kleszczy. — Ba — powtórzył — w mojej niespodziance tkwi
jeszcze druga niespodzianka. Pamiętasz Rainy Valley?

— Oczywiście.
— Wyobraź sobie, że otrzymałem wiadomość od

Adamsa.

— To ten szeryf z Rainy?
— Ten sam. Wbrew temu, co nam obiecywał, pa-

miętasz?... wcale nie zrzekł się godności szeryfa.

— No, no... Ale skąd ta wiadomość, byłeś w Arizonie?
— Nie w Arizonie. Jak zwykle: na północy.
— I tam odnalazł cię Adams?
— To dłuższa historia, pozwól, że nieco odsapnę.
— Przepraszam, ale sam mnie sprowokowałeś do pytań.

Rozgość się, zaraz powiem Katarzynie (takie imię nosiła
moja gospodyni, nieokreślonego wieku rudowłosa Irlandka).

Karol otrzymał wszystko, co potrzeba gościowi wra-

cającemu z dalekiej drogi. Na koniec siedliśmy za stołem i
wówczas dowiedziałem się o przyczynie tak wczesnego
powrotu mego przyjaciela. Początek tej relacji brzmiał
zupełnie nieprawdopodobnie. Oto wiadomość od Adamsa

background image

dosięgła przypadkowo Karola, gdy bawił w Fort Benton, w
Montanie, na pograniczu kanadyjskim.

— Ten Adams jest chyba jasnowidzem? — mruknąłem.

Z dalszego opowiadania wynikło, że Adams, nie wiedząc,

gdzie go szukać, wysłał pismo do Waszyngtonu, na adres
Rady do Spraw Indian *. Dlaczego właśnie tam? Dlatego, że
Karol w roku 1883 bawił na terenie Arizony jako wysłannik
Rady celem zaspokojenia słusznych żądań plemienia
Nawajów. Któryś z urzędników Rady wyniuchał, że
poszukiwany przez Adamsa człowiek spędza zimy na
polowaniach bądź w północnej Montanie, bądź nawet w
kanadyjskiej prowincji Alberta. Ten sam przemyślny
urzędnik polecił iluś tam szeryfom pogranicznych
miasteczek, by odszukali trapera.

— Coś w rodzaju listu gończego — zauważyłem.
— Prawie. Mogło bowiem się zdarzyć, że któryś z mniej

rozgarniętych przedstawicieli władzy, zamknąłby mnie w
szeryfowskim więzieniu do wyjaśnienia sprawy!

Jednakże Karol miał ten przysłowiowy łut szczęścia.

Odwiedził Fort Benton, gdzie szeryfem był jego serdeczny
przyjaciel, Vincent Irvin, znający z opowiadań historię
arizońskiej eskapady Karola. Przekazał mu wiadomość z
Waszyngtonu. Karol przerwał polowanie, spakował manatki
i przyjechał do mnie.

— Dziwna historia i jakoś mi się nie podoba. Czego chce

Adams?

— Wiem tyle, co i ty. Sądzę jednak, że jeżeli mnie

wzywa Rada, nie chodzi tu o prywatną sprawę Adamsa.

— Bardzo mi się to nie podoba — stwierdziłem. —

Pewnie znowu mają jakieś kłopoty z Indianami. Czy musisz
jechać do Waszyngtonu?

background image

— A jak ty byś postąpił na moim miejscu?
Wzruszyłem ramionami.
— Ano widzisz! Więc nie miej do mnie pretensji.

— Jeśli skończyłeś jeść, przejdziemy do gabinetu. I ja

mam niespodziankę, ale chyba przyjemniejszą od twojej.

— No, to chodźmy, ginę z ciekawości...
— Nie kpij.

Gdy zagłębił się w fotelu naprzeciw bierwion płonących

w kominku, sięgnąłem do szuflady biurka.

— Masz.
— Co to?
— Po prostu: list.
— Od kogo?

Czytaj.

Przebiegł szybko oczami pierwsze linijki pisma i spojrzał

na mnie.

— Kto by pomyślał! Gonzales przypomniał sobie o nas!
— To my zapomnieliśmy o nim. Aż wstyd!
— Hm... mieliśmy szczery zamiar odwiedzić go.

— Ale nic z tego zamiaru nie wyszło. Czytaj dalej.
Zaszeleściły kartki.
— Jest nieco rozżalony — zauważył po chwili.
— Cóż w tym dziwnego?
— Co on tu pisze? Ach, że ma zaszczyt przypomnieć

o swym zaproszeniu. Cóż za pompatyczny styl!

Złożył kartkę i wsunął ją do koperty.

— I co ty na to?

Zastanówmy się. Gonzales mieszka w Meksyku...

— Tylko tyle zapamiętałeś?

I jeszcze coś więcej: że najkrótsza droga do mająttku

Gonzalesa prowadzi przez El Paso * nad Rio Grandę.
Piekielnie daleko.

background image

— Posiadasz nadzwyczajne wiadomości — burknąłem. —

Lepiej powiedz szczerze, że nie chcesz jechać.

.— Bo to nie takie proste. Dotrzeć do El Paso to nie sztuka, ale

co dalej? W którym kierunku? Nie mam pojęcia, gdzie leży
hacjenda Gonzalesa.

— To ja ci powiem?
— Tak? Zdumiewasz mnie!
— Hacjenda Gonzalesa leży... na końcu języka, mój drogi!
— No, proszę. A niby w jakim to języku chcesz dopytywać się

o Gonzalesa?

— W hiszpańskim. Wytrzeszczył na mnie oczy w komicznym

zdumieniu.

— To chyba zabierzemy z sobą tłumacza?

— Ja będę tłumaczem.
Podskoczył na fotelu!
— Ty?!
— Od kilku miesięcy pilnie studiuję hiszpański...

— Poddaję się! — wykrzyknął. — Janie, jesteś zdumiewający!
— Dziękuję za uznanie. Jedziemy?
— A Waszyngton?
— Do licha z Waszyngtonem! — nie wytrzymałem. —

Zresztą, przecież wrócisz po kilku dniach.

— A jeśli Adams potrzebuje pomocy? Czy niepokoiłby Radę,

gdyby sprawa nie była poważna?

— To znaczy, że zamierzasz udać się do Rainy Valley?
— Nie wiem, o niczym z góry nie przesądzam.
— Pięknie, więc wędruj do swego Waszyngtonu i wracaj jak

najszybciej, a przede wszystkim nie daj się wplątać w żadną
kabałę. Co u licha?! Czy nie ma innych?

Przyrzekł mi, pół żartem, pół serio, że zastosuje się do

background image

mej rady i że zrobi wszystko, co będzie mógł, aby nie
odkładać raz jeszcze wizyty u Gonzalesa. Nie bardzo mu
wierzyłem, więc wymogłem, że podpisał się na liście do
meksykańskiego hacjendera, w którym zapowiedziałem nasz
przyjazd. W terminie zresztą dość nieokreślonym, w każdym
razie jeszcze przed nadejściem jesieni.

background image

— Ten list zaraz wyślę — ostrzegłem — pamiętaj!
Później przegadaliśmy cały wieczór, wracając wspo-

mnieniami właśnie do arizońskich czasów, kiedy to i szeryf
Jerzy Adams z Rainy Valley, i Pedro Gonzales stali się
naszymi przyjaciółmi. Następnego dnia Karol wyjechał, ja
wysłałem list i ze zdwojoną energią wziąłem się do nauki
hiszpańskiego. Chciałem opanować znajomość tego języka,
aby nie uchodzić za niemowę po przekroczeniu granicy
Meksyku. Gonzales biegle władał angielskim, więc później
już żadnych kłopotów nie będzie. Z kolei nabyłem dokładną
mapę meksykańskiego pogranicza i odnalazłem na niej — ku
mej radości — małą rzekę o nazwie Conchos, wpadającą do
Rio Grandę. Ku niej mieliśmy wędrować przekroczywszy
granicę, a potem z biegiem Conchos aż do ujścia strumienia,
który miał nas doprowadzić prosto ku hacjendzie
Meksykanina. Przed dwoma laty Gonzales kupił nową
posiadłość. Pisał o tym w swym liście, równocześnie
przestrzegając przed wszelkimi próbami obrania innego
kierunku — można łatwo zabłądzić.

Niecierpliwie czekałem na powrót mego przyjaciela.

Zjawił się u progu moich drzwi dopiero po tygodniu.
Starałem się odczytać z jego twarzy, z jakimi nowinami
wraca: dobrymi czy złymi, ale niczego nie odgadłem.

background image

Go-ja-tle

— Uzbrój się w cierpliwość, Janie, historia będzie dość

długa.

— Zaczynaj, milczę jak głaz.
— A więc... wszystko ma swój początek w działalności

pewnego Indianina o imieniu Go-ja-tle, co tłumaczy się:
Ten-który-ziewa.

— Jakiś dobroduszny jegomość — wtrąciłem.
— Tak można by sądzić, ale pozory mylą, a szkoda. Bo

to był bardzo energiczny człowiek i znakomity wódz. Na
nieszczęście, swoją energię skierował w niezbyt właściwym
kierunku. Czy pamiętasz, Janie, wiadomości o rebelii w
Arizonie, bodaj że w marcu ubiegłego roku? Bawiliśmy
wówczas w Montanie.

— W Montanie byliśmy późną wiosną — sprostowałem.

—- Mniejsza z tym. Przypomnę ci: z rezerwatu San

Carlos uciekło wtedy około czterdziestu Indian, później był
napad na dyliżans jadący z Fortu Davisa do Fortu Quitman.
Pamiętasz?

— Tak, tak, oczywiście! — krzyknąłem. — Geronimo!
— Otóż to właśnie. Dla nas: Geronimo, dla nich: Go-ja-

tle.

Co pisały wtedy gazety? Geronimo był wodzem

Apaczów, odłamu Chiricahua, jednego z najbardziej bitnych
plemion indiańskich. Co prawda Geronimo po-

background image

dawał się za Apacza Mimbrenio, przewodził jednak grupie
ChiricahuŁ Zresztą, nie ma to znaczenia. Napad na dyliżans,
o czym przypomniał mi Karol, nie mógł przynieść chwały
żadnemu wojownikowi, był bowiem atakiem na
bezbronnych podróżnych. Jak to odkryto?

Oto pamiętnego dnia dyliżans ciągniony przez spłoszone

konie wpadł na plac Fortu Quitman w Arizonie. Z niemałym
trudem udało się go zatrzymać. Żołnierze ujrzeli obraz
okropny: woźnica, przeszyty na wylot strzałą, leżał na koźle;
dwu ludzi przywiązanych do kół pojazdu nie dawało znaku
życia; wewnątrz dyliżansu spoczywały martwe ciała
pasażerów, przygwożdżone pękami strzał do oparć ławek.

Tyle wiedziałem o tej tragicznej historii.

I cóż z tym Geronimo? — zapytałem. — Słyszałem, że

go schwytano.

— Tak. W sierpniu 1886 roku jego oddział otoczyło

wojsko w dolinie rzeki Bavispe. Geronimo poddał się i wraz
z towarzyszami przewieziony został na Florydę, a stamtąd
do Alabamy, gdzie go dobrze pilnowano.

— To znaczy, że sprawa została ostatecznie zakończona.
— Otóż nie. Dla lepszej orientacji warto chyba, abyś

dziejów Geronimo wysłuchał od początku. Jak myślisz, bo
nie chciałbym cię zanudzić?

Cóż znowu! Opowiadaj.

Dowiedziałem się w Waszyngtonie wielu nie znanych

mi szczegółów. Na przykład, że Geronimo urodził się w
pobliżu źródeł Gila, na terenie dzisiejszego Nowego
Meksyku, podobno w roku 1829. Mówię „podobno",
ponieważ Indianie nie przywiązują większej wagi do dat
swego urodzenia. W kilkanaście lat później na wioskę, w
której mieszkał Geronimo, a była to wioska Mimbreniów,
napadły oddziały meksykańskiego generała Carosco i
wymordowały całą prawie ludność. Geronimo

background image

ocalał, ponieważ bawił poza domem. Gdy wrócił, znalazł
wśród zabitych zwłoki swojej matki, żony i trojga dzieci.

— Przepraszam, Karolu — wtrąciłem się — co robił

generał meksykański na terenie Stanów?

— Zaraz cię zawstydzę. Zapomniałeś, że Nowy Meksyk i

Arizona należały wówczas do Meksyku.

Słusznie! I co dalej?

Podobno rzeź Mimbreniów wytyczyła późniejszą

ścieżkę życiową Geronima. Tak on sam twierdzi i chyba nie
ma powodów w to wątpić. Najwyższy wódz Mimbreniów po
tej rzezi wykopał topór wojenny, a Geronimo stał się jego
prawą ręką, pośrednicząc w zjednaniu dla wspólnej walki
przeciw Meksykanom odłamów Apaczów: Chiricahua i
Nedni. Kiedy w roku 1845 Nowy Meksyk został przyłączony
do Stanów, Geronimo wielokrotnie przekraczał granicę i w
okresie 1858-1873 zorganizował aż trzydzieści zbrojnych
wypadów na Meksyk. W jednym z nich zdobył jakieś
miasteczko, a wszystkich mieszkańców wymordował. Został
schwytany w roku 1876 przez pewnego Indianina
pozostającego na rządowej służbie. Jednakże wkrótce
odzyskał wolność. Wówczas udał się do Meksyku, gdzie
zebrał wokół siebie sporą grupkę wojowników. Z tą grupką
wędrował po tej i po tamtej stronie granicy i prawdo-
podobnie jego to dziełem stał się napad (w kanionie
Thompsona, w Arizonie) na karetę, w której odbywał podróż
sędzia McComos z żoną i dzieckiem. Dorośli zostali
zamordowani, dziecko (syn) uprowadzone. Po tym napadzie
Geronimo wycofał się do Meksyku. Pogoń za nim prowadził
generał Crook, dopadł go w górach Sierra Mądre. Nie widząc
szans obrony, Geronimo zgodził się zamieszkać w
rezerwacie. Ale już po kilku tygodniach z trzydziestoma
wojownikami i prawie setką kobiet i dzieci, uciekł w góry.
Jakoby przyczyną .ucieczki miał być obowiązujący w
rezerwacie zakaz picia piwa. Zorganizowano pościg.
Dopiero zimą 1886 roku Geronimo znów został schwytany i
umieszczony na terenach rezerwatu San Carlos. Któregoś
dnia zawitał do tego rezerwatu jakiś wędrowny handlarz i
sprzedał Indianom sporą ilość wody ognistej. Pod wpływem
alkoholu grupa dwudziestu wojowników i trzynastu kobiet z
sześciorgiem dzieci wymknęła się pod wodzą Geronimo z
rezerwatu. W kilka tygodni później dokonano napadu na
dyliżans jadący do Fortu Quitman. Jak pamiętasz, głośno o
tym było we wszystkich gazetach. Ale to nie koniec. Nieco
później Geronimo dokonał napadu na farmę leżącą w dolinie
Santa Cruz. Zabito kowbojów, poddano torturom żonę
rolnika, porwano i uprowadzono córkę. Farmer dostał
pomieszania zmysłów. To wydarzyło się w kwietniu
ubiegłego roku. Przez trzy miesiące trwała pogoń za
Geronimo, który przedostał się na ziemie Meksyku. Według
danych władz amerykańskich w okresie trzech miesięcy
wojownicy Geronimo zabili sześćset osób. O zakończeniu
tego dramatu już wiesz. Geronimo ma dzisiaj pięćdziesiąt,
osiem lat i czuje się w pełni sił. Myślę, Janie, że to
wyjątkowy okrutnik, któremu równych nie zapisała historia
indiańskich narodów.

— Ale też przyczyną był napad białych.
— Nie ulega wątpliwości.

— Czyżby znowu wymknął się na swobodę?

background image

— Nie.
— Więc o co chodzi Adamsowi?
— O to, że jakaś drobna grupka Indian, najprawdo-

podobniej dawnych towarzyszy Geronimo, buszuje gdzieś w
okolicy Rainy Valley. Adams dowiedział się,

background image

że jej wysłannicy próbowali skłonić Nawajów, by przy-
łączyli się do tej zbrojnej bandy. Trudno więc się szeryfowi
dziwić, że podniósł alarm.

Pięknie, ale dlaczego zwrócił się właśnie do ciebie?

— Uznał, że to najlepszy sposób zapobieżenia rebelii.

Adams wie, że mamy przyjaciół wśród Nawajów, i dlatego
prosi, abym pogadał z nawajskimi wodzami. Rada do spraw
Indian popiera tę prośbę.

P o p i e r a — powtórzyłem z przekąsem. — Pewnie,

nie potrzebują nawet palcem ruszyć ani podejmować żadnej
decyzji! Ale nie bardzo wierzę, aby Nawajowie skłonni byli
do rebelii.

.— Co tu znaczy wiara lub niewiara. Czy pamiętasz, jak

przed czterema laty o mało nie doszło do powstania?

Wcale nie zapomniałem. Ale tamto było aktem

samoobrony.

— Byle pretekst może stać się podstawą rzekomej

samoobrony. Zresztą tu, w Milwaukee, nie rozstrzygniemy
tej sprawy. Muszę odwiedzić Rainy Valley.

— To znaczy — powiedziałem w rozdrażnieniu — że

zaproszenie Gonzalesa wrzucimy do śmieci, a twój podpis
pod listem przyjmującym zaproszenie będzie tyle wart, co
kartka papieru, na której go złożyłeś.

Niepotrzebnie unosisz się, Janie. Pojedziemy do

Meksyku, ale żeby nam starczyło czasu na tę eskapadę,
muszę jak najszybciej ruszać na spotkanie z Adamsem.

— Konno?

!

— Nie! Z trzech powodów. Pierwszy: pogoda nie sprzyja

takiej wycieczce. Drugi: jazda konna zajęłaby zbyt wiele
czasu. Trzeci: nasze konie znajdują się w Fort Benton.
Sprowadzać je to zwłoka czasu, a nabywać nowego
wierzchowca nie ma sensu. Skorzystam więc z kolejowego
wagonu i sądzę, że Adams wynajdzie mi odpowiedniego
kłusaka. W tym miejscu warto wyjaśnić, że przed rokiem ba-

background image

wiliśmy (Karol i ja) w Montanie, gdzie właściciel pewnej
farmy hodowlanej ofiarował nam dwa przepiękne rumaki
karej maści. Wracając z Montany do Milwaukee
zostawiliśmy oba zwierzęta u wspólnego przyjaciela, szeryfa
w Fort Benton. Karolowi podczas zimowych polowań koń
nie był potrzebny, mnie — również. Cóż bym z nim począł
w mieście, zimą?

Tak więc decyzja Karola wybrania komunikacji ko-

lejowej była słuszna, ale nie przywróciła mi dobrego
humoru.

— Nie wiem — powiedziałem — czy tak szybko uwi-

niesz się, żeby na czas wrócić do Milwaukee.

— A po co do Milwaukee? Przecież będę znacznie bliżej

El Paso. Po prostu dojedziesz do mnie w określonym
terminie. Umówimy się...

— Pamiętam taką umowę — przerwałem — w Arizonie.

Czekałem na ciebie, Karolu, w Rainy Valley przez cały
dzień i gdyby nie przypadkowo spotkany znajomek,
zmarłbym chyba z pragnienia i głodu o krok

od saloonu!

— Jeszcze o tym pamiętasz? Doprawdy, nie moja to

wina, że cię wówczas tak doszczętnie ograbiono.

— Ani moja!

Spojrzeliśmy na siebie dość groźnie i... jednocześnie

wybuchnęliśmy śmiechem. Jakiż sens wypominać sprawy
sprzed czterech lat?

— Więc dobrze, Karolu — odparłem udobruchany —

spotkamy się w El Paso. Tylko oznacz termin.

— Poczekaj — zamyślił się. — Ogarnęły mnie

wątpliwości. Z Milwaukee do El Paso... to piekielny kawał
drogi. Czy aby dasz sobie radę?

— Podobny szmat drogi już kiedyś przebyłem —

odparłem mając na myśli podróż z Milwaukee do Rainy

Valley.

— Ale też spotkała cię niemiła przygoda. Myślę, że

background image

powinieneś przynajmniej część drogi do El Paso przebyć
koleją.

~ Z końmi?

— Nie, to zbyt kłopotliwe. Niech sobie nasze rumaki

odpoczywają w Fort Benton. Znajdziemy inne w Nowym
Meksyku. Jedź koleją, to nie tylko bezpieczniej, ale
wypadnie szybciej.

Ten ostatni argument trafił mi do przekonania i nie

spierałem się dłużej.

W dwa dni później Karol odjechał. Oto właśnie dlaczego

zainteresowałem się moim pacjentem bardziej, niż tego
wymagał mój lekarski obowiązek. Przecież wędrowny
handlarz chciał odwiedzić siedziby Apaczów-Mescalerów w
Nowym Meksyku, a więc udawał się w drogę, którą i ja
musiałem przebyć, aby dotrzeć do El Paso! Jeden rzut oka
na mapę wystarczył. Jakże wielkim dla mnie udogodnieniem
byłoby przyłączenie się do Nortona. Długo rozmyślałem nad
formą, w jakiej należy zwrócić się z taką propozycją. Nie
chciałem stwarzać sytuacji, w której moja prośba zostałaby
uwzględniona jedynie z wdzięczności za szybkie wyle-
czenie, a w istocie z ukrytą niechęcią i obawą przed kło-
potami, jakich mógł przysporzyć nie zaprawiony do dalekich
wędrówek lekarz. Ed Norton musiał mnie przecież uważać
za zasiedziałego mieszczucha, nie obeznanego z
trudnościami piętrzącymi się na drodze wiodącej przez
ziemie Dzikiego Zachodu. Co prawda, mogłem rozwiać
takie obawy ujawniając swe podróże odbyte z Karolem
Gordonem. Ale czy Norton nie uznałby mego oświadczenia
za zwykłe samochwalstwo? I udając, że mnie wierzy —
jeszcze bardziej przerazić się skutków nie proszonego
towarzystwa? Więc, po namyśle, zdecydowałem się nie
ujawniać swojej „preriowej" przeszłości. Jeśli mi handlarz
odmówi, nie będę go więcej nudził i udam się w drogę sam.

background image

Przy kolejnej wizycie złożonej memu pacjentowi (był już

rekonwalescentem, ale jeszcze przesiadywał w domu,
zgodnie z moim zaleceniem) nawiązałem do naszej
poprzedniej rozmowy o handlowych podróżach i wreszcie
— aby przedłużyć czas pogawędki — przyjąłem zaproszenie
pani Elizabeth Norton na wieczorny

posiłek.

Wkrótce zjawił się brat Nortona, jak się zaraz okazało,

również uczestnik szeregu handlowych eskapad. Obecnie nie
opuszczał już Milwaukee, pilnował sklepu. Rozmawialiśmy
o tym i o owym, a ja starałem się podtrzymywać temat
związany z dalekimi wędrówkami.

— Słyszał pan, doktorze — zagadnął Francis Norton — o

białych Indianach?

— Chyba Metysach?

— Nie, o białoskórych.
Uśmiechnąłem się sądząc, że to żart.

-— Naprawdę, doktorze. Opowiadał mi pewien traper w

Północnej Dakocie, że jeszcze w okresie poprzedzającym
wojnę z Południem * jakiś oddział Komanczów napadł na
osiedle pograniczne. Został odparty, ale zanim odstąpił,
Indianie wtargnęli do wnętrza któregoś z domostw i porwali
kilkuletniego

chłopca. Zabrano go do wsi czerwonoskórych, gdzie rósł pod
opieką przybranej matki i przybranego ojca, którzy stracili
własne dziecko podczas napadu bladych twarzy. Po
kilkunastu latach, gdy chłopak wyrósł na młodzieńca, w
jakiejś potyczce z oddziałem wojska dostał się do niewoli.
Uwagę zwróciła jego jasna cera i rysy twarzy. Poczęto badać,
w jaki sposób trafił do Komanczów. Nie pamiętał, był
przekonany, że jest urodzonym Indianinem, ale szczęśliwym
trafem odnaleziono jego

background image

prawdziwą rodzinę: ojca, matkę i dwu braci! To była
sensacja na całą okolicę. Zjeżdżali się sąsiedzi, gratulowali
szczęśliwego powrotu i współczuli jeńcowi
czerwonoskórych. I cóż pan powie, doktorze! Po roku
chłopiec uciekł! Ktoś opowiadał, że widział go, jak wę-
drował ku siedzibom Komanczów.

Zadziwiająca historia — zauważyłem — ale to chyba

rzadki przypadek.

— Podobno ongiś takie przypadki trafiały się często, a

białym Indianom wcale nieźle się powodziło. Niektórzy
doszli nawet do godności wodza.

— Coś jak z Samuelem Houston — przypomniałem sobie

nagle. — Jako mały chłopiec uciekł z rodzicielskiego domu
i zawędrował na tereny plemienia Czirokezów. Był bardzo
gościnnie przyjęty. Dorósłszy lat męskich, został wybrany
wodzem i parokrotnie kierował wyprawami przeciw bladym
twarzom. Po kilku latach wrócił do cywilizacji i sprawował
przez pewien czas funkcję gubernatora stanu Tennessee *.

Porozmawialiśmy jeszcze o miejskich wydarzeniach, po

czym pożegnałem się — nie mogłem się zdobyć na
wystąpienie ze swoją propozycją.

W następnym tygodniu nie odwiedziłem Nortonów —

zdrowie Eda Nortona nie wymagało już ani leków, ani
lekarza. Jednak myśl o czekającej mnie samotnej wędrówce
nie dawała mi spokoju.

W końcu zdecydowałem się na jeszcze jedną wizytę,

jednak tego samego dnia pod wieczór zjawił się u mnie Ed
Norton.

background image

Jestem zdrów i czuję się jak ryba w wodzie —

oświadczył. — Przyszedłem nie na badanie, lecz żeby
podziękować.

— Nie ma o czym mówić — zaprotestowałem.
— Owszem, jest o czym. Nie cierpię bezczynności, a

tylko panu, doktorze, zawdzięczam, że dłużej nie potrzebuję
leżeć.

— Więc niech pan jeszcze uważa. Pogoda fatalna i lepiej

siedzieć w domu.

Machnął ręką i począł opowiadać o przygotowaniach do

drogi.

— Czasu nie zostało wiele — stwierdził — a nie lubię się

spieszyć. Najczęściej wtedy zapominam o przedmiotach,
które są drobiazgami, ale których brak później bardzo się
odczuwa.

— Kiedy pan wyrusza?
— Sądzę, że w maju.
— Do Nowego Meksyku?
— Właśnie tam.

— Wybrałbym się z panem — powiedziałem nagle.
Wybałuszył oczy i zakaszlał się. Podejrzewam, że w ten
sposób chciał ukryć wybuch trochę niegrzecznej
wesołości. No, pewnie! Jakże inaczej
zareagować na propozycję zasiedziałego mieszczucha, nie
mającego pojęcia o trudach dalekiej wędrówki? Potem
zauważył, że do Nowego Meksyku to: „Ho, ho! Szmat
drogi!" I że drogę tę, co najmniej w połowie, należy
przebyć na końskim grzbiecie, jako że linie kolejowe
jeszcze nie wszędzie docierają.
— Jeżdżę konno — stwierdziłem.

Skrzywił się zabawnie. Czułem, że traktuje moją

propozycję jako szczyt idiotyzmu i nie wie, jak mi ją
wyperswadować.

— Jeździ pan zapewne, doktorze, na wycieczki za

miasto, ale moja wyprawa trwa wiele dni. Proszę wierzyć,
porządnie bolą kości po paru dniach spędzonych w siodle.
Dokąd pan zamierza dojechać.

— Do El Paso.
— Do El Paso... — jęknął. — Czy pan sobie zdaje

sprawę, doktorze, z trudów tak dalekiej drogi? Proponuję
raczej skorzystać z kolei, a ostatni odcinek drogi przebyć w
dyliżansie. Tam, na południu, jeszcze kursują dyliżanse. Nie
najlepsza to forma podróży, ale bezpieczniejsza od jazdy na
końskim grzbiecie.

— Trochę się pan pomylił — odparłem. — Nie odbywam

przejażdżek konnych za miasto.

— Więc jeździ pan tylko po ulicach?
— Nie. Nawet nie mam konia w Milwaukee.
— Och, to jeszcze gorzej! Odwiedza pan pewno zna-

jomych, którzy utrzymują stajnię... Jeszcze raz odradzam,
szczerze odradzam.

— Znowu pan się myli. Mimo że nie mam tu konia ani

przyjaciół posiadających wierzchowce, potrafię spędzić na
siodle cały dzień, od świtu do zmroku.

Zaraz pożałowałem tych słów, zabrzmiały jak samo-

chwalstwo. Ale też Norton nieco mnie zdenerwował. Do
licha! Przecież na końskich nogach przebyłem już setki mil,
a nocleg z siodłem pod głową nie stanowił dla mnie żadnego

background image

problemu. No tak, lecz skąd mógł o tym wiedzieć mój
pacjent?

— To taki z pana chwat, doktorze?

Zabrzmiało to nieco jak ironia, ale pohamowałem się.

— Nie będę się narzucał ani przysparzał panu kłopotów.

Pojadę sam.

Zdaje się, że sprawiłem mu ulgę tą decyzją. Od razu

rozpromienił się.

— Tak będzie najlepiej — stwierdził skwapliwie. —

Podróż pociągiem pozwala na oglądanie krajobrazu z
pozycji znacznie wygodniejszej niż na siodle końskim.
No i bezpieczeństwo! Tamte strony to jeszcze dziki kraj.

background image

— Nie wybieram się koleją.
— Jak to?
— Właśnie poiadę na siodle — odparłem bawiąc się

przerażeniem, jakie odmalowało się na jego obliczu.

— Na koniu do El Paso?

Właśnie do El Paso. Mam się tam spotkać z moim

przyjacielem.

— To również lekarz?

Nie, znakomity westman i traper zarazem. Mój dawny

pacjent.

— I to on panu tak poradził?
— Oczywiście — odparłem, z trudem zachowując

powagę. Osłupienie widoczne na twarzy Nortona mogło
rozśmieszyć najbardziej ponurego człowieka.

— Doktorze, niech pan zaniecha tego zamiaru, który

może z pana zrobić... pacjenta.

Pokręciłem przecząco głową.

— Doktorze! Tyle panu zawdzięczam... To, prze-

praszam, szalony pomysł. Niech się pan zastanowi. Nie
mogę dopuścić, aby z mego powodu wpadł pan w tarapaty.

— Cóż znowu?! — wykrzyknąłem. — Pańska osoba nie

ma tu nic do rzeczy. Moja podróż do El Paso została
zdecydowana, zanim jeszcze pana poznałem.

— Ale czy przemyślana? W drodze spotka pan na pewno

różnych ludzi. Czerwonoskórzy nie aniołki, ale najgorsi to
biali, którzy się włóczą bez celu. Czy pan potrafi obchodzić
się z bronią?

— Polowałem dość często.
— Az bronią krótką? Tamci potrafią walić z koltów i to

bardzo celnie. Widziałem niejeden raz.

Mówiono mi o tym — odparłem celowo niedbałym

tonem.

To prawda. Czy nie lepiej byłoby, aby ten pański

przyjaciel przyjechał do pana?

background image

Roześmiałem się.

— Niestety, to niemożliwe. Widzę, że się pan o mnie

bardzo troszczy, ale proszę mi wierzyć, dam sobie radę.

Moja odpowiedź, a przede wszystkim ton mego głosu

znowu wprawiły Nortona w panikę.

— Nie będę dłużej nudził, ale bardzo proszę, zanim pan

wyjedzie, przyjść do nas w najbliższych dniach. Bardzo
proszę.

— Przyjdę pojutrze.

Pożegnał się szybko i odszedł, a ja wpadłem w bardzo

wesoły nastrój. Poczułem bowiem, że jeszcze nieco uporu z
mej strony i wówczas już nie ja, lecz sam Norton namawiać
będzie do wspólnej wyprawy. Byłem w ostateczności
zdecydowany na samotną podróż, ale o ileż łatwiej przebyć
taką drogę w towarzystwie wędrownego handlarza,
znającego szlak lepiej ode mnie!

Zgodnie z obietnicą odwiedziłem Nortonów w umó-

wionym terminie, spodziewając się dalszego ciągu rozmowy
zaczętej w moim gabinecie. Zawiodłem się. Ani Ned, ani
jego brat Francis, ani pani Elizabeth nie nawiązali do
interesującego mnie tematu. Ja również nie poruszyłem go.
Kiedy późnym wieczorem żegnałem się z gospodarzami
Ned, jak gdyby sobie nagle przypomniał:

— Ach, doktorze, wyleciało mi to z głowy. W niedzielę,

jeśli tylko pogoda dopisze, wybieramy się za miasto na
konną przejażdżkę. Czy nie przyłączyłby się pan do nas?
Tak na cały dzień.

— Chętnie, ale nie mam wierzchowca.
— Głupstwo! Znajdzie się koń ze wszystkim, co trzeba

do jazdy.

To zaproszenie wyjaśniło przyczynę, z powodu której

Ned już więcej nie usiłował straszyć okropnościami drogi
do El Paso. Po prostu — chciał mnie wypróbować. Taki
mały spisek, którego cel natychmiast odgadłem.

background image

A z tego wynikało, że (zapewne po naradzeniu się z bratem)
rozważał na nowo możliwość wspólnej podróży. Pomysł
nieco naiwny. Jakże bowiem jednodniowa wycieczka mogła
stać się wystarczającym sprawdzianem moich umiejętności
jeździeckich i wytrzymałości fizycznej? Ale, niech tam!

W niedzielę wczesnym rankiem stawiłem się przed

domem, a raczej — przed sklepem braci Nortonów.
Ujrzałem gotowe do drogi konie, które trzymał za uzdy jakiś
chłopak. Zdziwiłem się, bo koni było aż cztery. Czyżby ten
chłopiec miał nam towarzyszyć?

Okazało się jednak, że czwartym jeźdźcem była pani

Elizabeth. Próba mej sprawności nie wyglądała groźnie,
skoro w niej uczestniczyć miała kobieta.

Ruszyliśmy poprzez prawie jeszcze puste ulice. Najpierw

stępa, później lekkim kłusem, aż zostały za nami ostatnie
domki przedmieścia, a świeża zieleń podbiegła ku obu
krańcom drogi. Pogoda była piękna, słońce zdążyło
dźwignąć się nad horyzont, wiał rzeźwy wiatr. Drogą
jechaliśmy nie więcej niż godzinkę. Francis Norton,
posuwający się na czele naszej kawalkady, skręcił w wąską
steczkę odbiegającą od gościńca i ruszył cwałem. Po długich
zimowych miesiącach była to pierwsza moja wyprawa i
wiedziałem, że jej konsekwencje na pewno w jakimś stopniu
odczuję. Jeśli nie zaraz, to następnego dnia. Bałem się tylko,
aby te drobne i przemijające szybko dolegliwości nie zostały
zauważone przez Nortonów. Postanowiłem więc, cokolwiek
się przytrafi, nadrabiać miną.

Tymczasem gnaliśmy cwałem, a w tym cwale pani

Elizabeth podążała zaraz za swym mężem. W pewnej chwili
uderzyła konia cuglami, że zerwał się jak szczupak
wyciągany z wody, i natychmiast wyminęła naszego
przewodnika w odległości nie większej od cala. Wiedziałem
(któż o tym nie wie?), że jazda na damskim

background image

siodle jest czymś znacznie trudniejszym niż na męskim,
ponieważ nie można trzymać wierzchowca udami i
kolanami, przez co łatwiej spaść, zwłaszcza przy skoku.
Pani Elizabeth musiała być dobrą amazonką, kto wie, czy
nie najlepszym jeźdźcem z naszej czwórki? Tak więc
pomyliłem się sądząc, że obecność kobiety ograniczy próbę
mych jeździeckich umiejętności. Teraz znalazłem się w
szeregu tuż za Francisem, przed Edem. Posuwaliśmy się
nadal cwałem, aż do chwili, w której, Francis zwolnił biegu.
Spojrzałem z boku i dostrzegłem przyczynę: wąską dróżkę
przegrodzoną prymitywną zasieka palików. Ujrzałem, jak
pani Elsie zamiast zatrzymać wierzchowca, trzasnęła go
szpicrutą, pochyliła się na siodle, ściągnęła cugle i
przeskoczyła nad płotkiem.

— Brawo, Elsie! — zawołał Francis. — Ale nie pój-

dziemy w twoje ślady. — Odwrócił się ku mnie i powie-
dział: — Trzeba nieco rozebrać płotek.

— Niech pan poczeka — odparłem.
— O co chodzi, doktorze?

Zaiste chyba diabeł mnie skusił. Uderzyłem konia

piętami, pognałem, jak mogłem najszybciej.

Przez kilka lat Karol Gordon niezłą mi dawał szkołę

jazdy, ale teraz znajdowałem się po zimowej przerwie, a
poza tym nie znałem zwierzęcia, na którego grzbiecie
jechałem, a zwierzę nie znało mnie. To nie żart! Jeśli
wierzchowiec nie wyczuwa tego, co chce uczynić jeździec,
każda szybsza jazda może skończyć się katastrofą. Dlatego
powtarzam: diabeł musiał mnie podkusić do postępku tak
nierozważnego. Resztka rozsądku nakazała mi wysunąć
stopy ze strzemion. Cóż gorszego bowiem, jak spaść z nogą
uwięzioną w strzemieniu i być wleczonym później przez
rozpędzone zwierzę?

Usłyszałem wołanie, wspiąłem konia ani na sekundę

background image

za wcześnie, ani na sekundę za późno i gładko przesko-
czyłem zaporę.

— Doskonale, doktorze! — zawołała Elsie Norton. —

Gdzie pan się tego nauczył?

Mam przyjaciela, zamiłowanego koniarza. To jego

zasługa.

background image

Tymczasem obaj bracia uporali się z płotkiem, obniżyli go

do wysokości umożliwiającej przeprowadzenie koni.

— Ho, ho, doktorze — odezwał się Ned — ale z pana

tajemniczy człowiek. Inny z taką umiejętnością jazdy na
pewno pochwaliłby się przede mną, a pan zaledwie
napomknął, że umie trzymać się na siodle. I ja w to nie
bardzo wierzyłem! Gdzież pan się tego nauczył? Przecież nie
w Milwaukee?

Powtórzyłem swą odpowiedź.

Ruszyliśmy dalej, aż ścieżka zginęła w zielonym kobiercu

traw ciągnącym się het, daleko, ku wodnej tafli jeziora
wielkiego jak morze, Michigan, które poprzez podobne,
śródlądowe morza: Huron, St.Clair, Erie, Ontario i rzekę
Świętego Wawrzyńca, łączy się z Oceanem Atlantyckim.
Olbrzymi szlak wodny! Jezioro Michigan jest mi znane, nad
jego brzegami leży przecież moje rodzinne Milwaukee, ale
co innego nie tknięta gospodarką człowieka, malownicza w
swej pierwotności przyroda, a co innego brudny i zadymiony
port.

Było pusto, cicho i pięknie. Z lewej strony ograniczała

pole widzenia czarna ściana lasu, biegnąca z niewidocznej
dali aż prawie ku samej wodzie, której powierzchnię
marszczył w drobniutkie fale łagodny i ciepły, prawdziwie
wiosenny wiatr. Ten obraz natychmiast skojarzył się w mym
umyśle z widokiem dzikiej przyrody, tyle razy
obserwowanym podczas wędrówek, jakie przy boku Karola
Gordona odbywałem poprzez prerie, bory i doliny
majestatycznych gór. Teraz zatęskniłem za tamtymi
wyprawami.

Francis Norton powiódł naszą kawalkadę w stronę lasu.

Wówczas dostrzegłem w cieniu pierwszych drzew niewielki
domek z długą, poprzeczną werandą. Przed werandą
sterczały dwa drągi połączone poziomą belką, wzorem
saloonów małych miasteczek Dzikiego Zachodu.

Przywiązaliśmy konie do belki. Wnętrze budynku również

było jakby kopią prawdziwego saloonu, ba, umieszczony nad
wejściem brzmiał: „Grey Owl's Saloon. Z boku widniał
wizerunek szarej sowy, ale różnił się bardzo od rysunków
zdobiących autentyczne oberże tego typu — zbyt dobrze był
wykonany. Wszystko tu było tylko podobne: sala o podłodze
z surowych desek, długie ławy, szynkwas obity błyszczącą
blachą i rzędy butelek na półkach. Jak dobrze to pamiętałem!
Tu jednak z obrazem saloonu Dzikiego Zachodu nie zgadzał
się widok stołów przykrytych śnieżnobiałymi obrusami ani
strój posługacza odzianego w olśniewający kitel, ani
porcelanowe talerze i błyszczące srebrem sztućce.

Ten „Grey Owl's Saloon" był po prostu gospodą dla

miejskich snobów, którzy nigdy nie wąchali zapachów
prerii, stroje traperskie oglądali tylko na rysunkach, a
polowali na... wiewiórki w podmiejskich lasach.

Przyjemnie jednak było siedzieć w tej przestronnej sali i

spożywać potrawy znacznie w smaku lepsze od antylopiej
polędwicy, bardziej okopconej i przypalonej niż upieczonej
na obozowym ognisku!

Szczęśliwego dnia trafiliśmy do tego zakątka, bo, jak nas

poinformował kelner, od wiosny do późnej jesieni pełno tu
każdej niedzieli, a nawet w zimie sporo gości przyjeżdża
saniami z Milwaukee.

background image

Gdy zakończyliśmy posiłek i wskoczyli na siodła, Francis

Norton powiódł nas wzdłuż linii lasu, w kierunku jeziora, a
później skręcił, aż wyjechaliśmy na polanę z jednej strony
osłoniętą gąszczem drzew, z drugiej otwartą na niezmierną
taflę wody. Tu rozkulba-czyliśmy konie i spoczęli na
derkach rozłożonych wśród gęstej trawy. Rozmowa
toczyła się na temat mego

background image

„nadzwyczajnego" skoku, co mnie nieco krępowało. Więc
szybko zacząłem mówić o jeździeckich umiejętnościach
pani Elsie, wyrażając szczery podziw. Okazało się teraz — a
rzecz wyjaśnił Francis Norton — że pani Elsie należy do
klubu jeździeckiego w Milwaukee, że dwukrotnie brała
udział w konkursach hippicznych, zajmując raz drugie, raz
trzecie miejsce. Z kolei zagadnąłem Neda o jego przygody
podczas handlowych wędrówek. Nie dał się prosić i w ten
sposób sprawa mego skoku poszła w zapomnienie.

Nie przytaczam anegdot Neda, zbyt wiele zajęłyby

miejsca, a nie wszystkie na to zasługują. Kiedy skończył
opowiadać zwrócił się do mnie Francis:

— Nie zapolowałby pan, doktorze?

Musiałem zrobić bardzo zdziwioną minę, bo szybko

wyjaśnił:

— Mam dubeltówkę.
— Gdzie?

— Przywiozłem w futerale przy siodle.

— A na cóż tu polować?

Niestety, zwierzyna godna strzału dawno się stąd

wyniosła, ale pozostały wiewiórki.

— Bardzo lubię te zwierzątka — odparłem — i nie widzę

powodu, by je mordować.

Zmieszał się, więc żeby jakoś złagodzić przykrość,

zaproponowałem:

— Możemy postrzelać do celu...

Dobrze przecież wiedziałem, że chodziło nie o polowanie,

ale o wypróbowanie mego oka i mej ręki.

— Ba — odparł — cel będzie nieruchomy.
— Niekoniecznie...

Wstałem i zbliżyłem się ku wodzie. Za linią traw ciągnęła

się wąska i długa, piaszczysta plaża. Począłem ją
przemierzać w różnych kierunkach, aż zaintrygowany
Francis podszedł z dubeltówką w ręku.

background image

— Czego pan szuka?
— O, jest! — zawołałem schylając się po wbitą w piach

metalową puszkę. — Proszę — powiedziałem — oto, czego nam
potrzeba. Chce pan ruchomego celu, mam go. Kto zaczyna?

Zrozumiał.

— Pan ma pierwszeństwo, doktorze.
Wręczył mi dubeltówkę, a ja mu podałem blaszankę.
— Niech pan rzuca — powiedziałem.

Zamachnął się i cisnął w górę, niezbyt wysoko. A warto

pamiętać, że przy strzelaniu clo rzutków im niżej się rzuci, tym
gorzej dla strzelającego. Musi mieć szybki refleks, w przeciwnym
wypadku, zanim zdąży się złożyć, rzucony przedmiot upadnie na
ziemię. Tak więc czas celowania ograniczony jest do sekundy.
Jednakże strzał z dubeltówki nabitej śrutem daje duży rozrzut —
trafić znacznie łatwiej niż jednym pociskiem.

Kiedy blacha zajaśniała w słońcu, pociągnąłem za cyngiel.

Puszka podskoczyła tak, że zdążyłem wypalić i z drugiej lufy.
Znowu trafiłem. Nie, nie była to wielka sztuka dla osoby
obeznanej z palną bronią. Francis pogratulował mi tak szczerze, że
albo musiał podejrzewać mnie do tej pory o całkowitą
nieumiejętność posługiwania się bronią palną, albo też sam był
bardzo kiepskim strzelcem.

background image

Na żelaznym szlaku

Szarzało. Daleka, pusta płaszczyzna, ciemniejąca z każdą

chwilą i już prawie czarna na krańcach horyzontu —
otaczała nas z trzech stron. Z czwartej zamykał widoczność
maleńki budynek stacyjny oraz długi sznur towarowych
wagonów. Dostrzegłem, jak w głębi budki maszynisty
błysnęło czerwono. Zapewne palacz otworzył drzwiczki
pieca. Od parowozu wprost ku naszemu ognisku posuwała
się szybko czarna sylwetka człowieka.

— Hal — rozkazał Norton — zbierz naczynia. Pewnie

wkrótce ruszymy.

Hal podniósł się wolno i podreptał ku torom, pobrzękując

kociołkiem i patelnią.

W sylwetce sunącej ku nam rozpoznałem kierownika

pociągu.

— Za pięć minut odjazd! — krzyknął w naszą stronę.
Poszedł dalej, wzdłuż szyn, ku ostatniemu z wagonów

błyskającego czerwonym punkcikiem nocnej latarni.

— Trzeba zagasić.

Norton wstał z pnia, wytarł dłonie o spodnie i począł

butem przydeptywać żarzące się głownie. Pomogłem mu.

Na tej małej stacyjce pociąg stał pół godziny, właściwie

nie wiadomo po co, ale taki był rozkład jazdy. Korzystając z
przerwy w podróży — nie pierwszej — uwarzyliśmy
kolację przy obozowym ognisku.

background image

— Idziemy, doktorze. Prawdopodobnie w nocy lunie

deszcz. Podróż wagonem ma jednak swoje dobre strony.

Przytaknąłem i spojrzałem w górę. Niebo w kolorze

ołowiu pokrywały niskie chmury. Nie ukazał się nawet ślad
wieczornej zorzy.

Wdrapaliśmy się do wnętrza wozu, gdzie pachniało

sianem i końskim potem. Cztery wierzchowce zajmowały
część wagonu, oddzieloną deskami, ale dla nas i dla
bagażów sporo jeszcze pozostawało miejsca. Usiadłem w
drzwiach. Parowóz zagwizdał żałośnie, szczęknęły łańcuchy,
zgrzytnęły bufory i powoli począł odsuwać się ku tyłowi
stacyjny budynek, za nim — kępa drzew, jakieś krzaki i
wodna pompa. Maszyna zadudniła, szarpnęło powtórnie,
koła poczęły wystukiwać swą monotonną melodię.

Jak doszło do tego, że znalazłem się w pociągu razem z

Ed Nortonem i jego pomocnikiem Hal Burnsem? Że
jechałem żelaznym szlakiem ku południowemu zachodowi?

Potwierdziło się moje przypuszczenie, że wycieczka nad

jezioro Michigan była rodzajem próby moich westmańskich
zdolności. Co prawda, próby bardzo powierzchownej,
jednak widać wystarczającej dla wędrownego handlarza, bo
w dwa dni później Ed Norton sam zaproponował mi
wspólną podróż. Oświadczył, że przemyślał wszystko
jeszcze raz i doszedł do wniosku, że dam sobie radę z
trudami dalekiej jazdy. Oczywiście — nie odmówiłem.
Norton zagadnął mnie o osobiste wyposażenie, bo — jak
twierdził — miejskie ubranie ani nie pasuje, ani nie nadaje
się do biwakowania na prerii.

Rzecz jasna, posiadałem odpowiedni strój. Jednakże

nabyty bodaj że przed sześciu laty i stale używany podczas
kolejnych wędrówek z Karolem, znajdował się w
pożałowania godnym stanie. Dlatego chętnie przystałem na
propozycje Nor tona, że zaopatrzy mnie we

background image

wszystko, co w długiej podróży przez pustkowia jest
nieodzownie potrzebne. Nie było z tym kłopotu, przecież
właśnie sklep braci Nortonów dostarczał myśliwym i ludziom
wybierającym się na Dziki Zachód broni, odzieży, siodeł,
worów do wody i mnóstwa innego sprzętu. Sklep Nortonów,
jak to wkrótce stwierdziłem, liczył sobie dość słono za
sprzedawany towar, dla mnie jednak zastosowano specjalną
obniżkę cen. Bezstronnie muszę przyznać, że sprezentowano
mi ekwipunek pierwszorzędnej jakości. Długo go dobierali i
dopasowywali obaj bracia i to nie bez porady pani Elsie. Tak
oto nabyłem jelonkową kurtę i spodnie, buty o podeszwach z
bizoniej skóry oraz szerokoskrzydły kapelusz odporny na
wszelkiego rodzaju kaprysy aury. Chcieli jeszcze dobrać pas i
broń, ale te przedmioty zachowały mi się w doskonałym
stanie. Zdziwili się bardzo, gdy ich o tym poinformowałem.
Zdziwienie wzrosło przy odmowie kupna siodła z uprzężą.
Moje dotychczasowe nadal było znakomite.

— Więc jednak wyprawiał się pan na dłuższe wycieczki

— stwierdził Ed Norton.

— Przecież o tym wspominałem.
Miałem więc wszystko, poza... koniem. Mój wierzchowiec

znajdował się w Fort Benton, razem z koniem Karola. A Fort
Benton leży w Montanie (o czym już mówiłem) nad
Missouri. Jest to odległość niewiele mniejsza od tej, która
oddziela Milwaukee od celu mej podróży — El Paso. Na
szczęście, i w tym pomogli mi Nortonowie. Wynaleźli
rosłego kasztanka, który poddany próbom jazdy, zdał
egzamin celująco. Ot, i było po kłopocie.

Później Ed Norton zaznajomił mnie szczegółowo z trasą

podróży. Mieliśmy wyruszyć we trójkę, bo Nor tonowi
towarzyszył jak zwykle pomocnik, młody chłopak o
nazwisku Burns. Konie zabieraliśmy aż cztery, po jednym
dla każdego z jeźdźców oraz jucznego luzaka, mającego
dźwigać toboły z towarami przeznaczonymi na sprzedaż. W
drodze powrotnej ich miejsce miały zająć skórki futrzane
zakupione od czerwonoskórych. Większa część drogi
zaplanowano odbyć koleją, razem ze zwierzętami. Sądziłem,
że wsiądziemy do któregoś z wygodnych, dalekobieżnych
ekspresów, a konie umieścimy w wagonie towarowym.
Omyliłem się. Bracia Nortonowie byli dobrymi
handlowcami i liczyli każdy wydany cent. Wyjaśniono mi,
że jazda pośpiesznym pociągiem jest zbyt kosztowna, że
daleko lepiej i prawie równie wygodnie można dojechać do
celu... towarówką, a kilka dni różnicy w czasie nie odegra
roli.

— Ale przecież w pociągu towarowym nie ma miejsc dla

pasażerów.

— Są, doktorze — roześmiał się Ned. — Widzę, że pan

nigdy nie jeździł towarówką. Są miejsca dla pasażerów, jeśli
jadą razem ze swoim towarem. Ja wynajmuję cały wagon i
podróżuję z końmi. Najlepsza gwarancja, że nikt ich nie
ukradnie, a poza tym rzecz wypada znacznie taniej.

— Jeszcze taniej byłoby zrezygnować z przewozu

zwierząt.

Potrząsnął przecząco głową.

Wiozę sporo towaru. Musiałbym go oddać na bagaż, a

na południu nabyć trzy wierzchowce i dwa juczne. Za każdą

background image

cenę. Cóż bym bowiem bez nich począł? I tak będę
potrzebował jeszcze jednego luzaka.

— To zrezygnować z pociągu.
— To się nie opłaca. Droga trwałaby zbyt długo, a na

jedzenie wydałbym więcej niż wynosi koszt biletów
kolejowych.

Nie spierałem się dłużej. Norton posiadał doświadczenie.

background image

Jednakże niecałą podróż mieliśmy odbyć żelaznym

szlakiem. Jedynie do granic terytorium Nowego Meksyku.
Tam, posuwając się konno, Norton chciał odwiedzić niektóre
miasteczka, aby pozbyć się części swego towaru, wreszcie
dotrzeć do rozległych rezerwatów indiańskich i wymienić
resztę wiezionych rzeczy na futra lub na skóry bizonie.
Liczył, że te zwierzęta nie zostały jeszcze do reszty
wytępione.

I oto, któregoś wieczoru opuścił stację kolejową w

Milwaukee długi pociąg towarowy, a w jednym z jego
wagonów jechała nasza trójka. We wnętrzu było przytulnie i
ciepło, a jednocześnie przez uchylone drzwi wpadało świeże
powietrze. Z tłumoków i bagaży porobiliśmy niezłe
legowiska i gdy deszcz padał — chwaliłem pomysł Nortona.
Nie tylko zresztą dlatego. Byłem również zabezpieczony
przed przypadkowym towarzystwem nie zawsze miłych
współpasażerów, mogłem spać o każdej porze dnia i nocy i
stale mieć na oku własnego konia. Że podróż była nieco
monotonna?

Na pewno z wysokości siodła świat wygląda ciekawiej, ale

za to w pociągu strugi deszczu nie lecą za kołnierz i nie
trzeba przerywać jazdy przy większej ulewie lub dla
odnalezienia brodu na rzece.

Nieco kłopotu przysparzało nam przyrządzenie gorącego
posiłku. Nie sposób było go warzyć we wnętrzu wagonu, a
pociąg albo nie zatrzymywał się

wtedy, gdy nadchodziła pora posiłku, albo zatrzymywał się
na wielkich i ludnych węzłowych stacjach, gdzie nie można
rozpalać ogniska.

To były najgorsze chwile w naszej podróży. Godzinami

trwało odłączanie i przyłączanie nowych wagonów.
Zjeżdżaliśmy z torów na tory, w hałasie hamulców, szczęku
buforów, gwizdach parowozu i nawoływaniach obsługi.
Kiedy jednak wreszcie ruszaliśmy poza panoramę ponurych,
zakurzonych budynków, kiedy wiatr rozwiał dymy — od
razu wracał mi humor.

Za najprzyjemniejsze uważam postoje na małych stacjach,

gdy można było wysiąść, napoić konie, rozpalić ognisko i
zagotować potrawę starym traperskim sposobem.

Z kierownikiem pociągu zapoznaliśmy się jeszcze przed

odjazdem, a ponieważ byliśmy jedynymi pasażerami,
kierownik — który nudził się setnie — odwiedzał nas na
każdym prawie postoju i uprzedzał, jak długo ma trwać
przerwa.

Tak więc z Milwaukee nie gnaliśmy, bo to przesada, ale

jechaliśmy na pewno szybciej, niż gdybyśmy pędzili
galopem — przez Chicago, dorzeczem Illinois, aż prze-
skoczyliśmy z łomotem kół most nad Missisipi. Daleki
Zachód zbliżał się ku nam, a w miarę jak się zbliżał, malały
wielkie miasta, znikały skupiska domów, rzedły kolejowe
przystanki i nikły orne pola pokryte wiosenną runią. Coraz
częściej podbiegała pod tory naga przestrzeń dziko
rosnących traw, to znów las, odpowiadający echem na gwizd
parowozu, podchodził do szyn tak blisko, że gałęzie drzew
uderzały o ściany wagonów.

Pociąg głucho dudnił w ciemnym tunelu puszczy, a

migające przed oczami pnie i witki krzewów stwarzały

background image

złudzenie błyskawicznego pędu.

background image

Niekiedy zatrzymywaliśmy się na skrajach lasów, gdzie

leżały polana poukładane w sagi, przygotowane do zabrania
przez maszynistę — najtańszy opał w tych stronach. We
trójkę pomagaliśmy obsłudze, a gdy ostatnia szczapa
wędrowała na parowozowy tender, odpoczywaliśmy chwilę,
wdychając zapach igliwia i mchów, wilgotny zapach
wiosny. Potem maszyna gwizdała, kierownik pociągu
machał ręką, wskakiwaliśmy do pociągu, ruszał sznur
wagonów z monotonnym stukotem, który usypiał. Nie
zawsze jednak spaliśmy. Często Ed Norton opowiadał o
swych handlowych wyprawach, o drogach, które nie były
drogami, lecz ścieżkami wydeptanymi przez antylopy,
rzadziej przez bizony.

background image

O strumieniach bez nazw, szumiących wodospadach,
piaskach bezwodnych pustyń i zdradliwych bagnach leśnych
ostępów.

Ten świat nie był mi obcy, ale się z tym nie zdradzałem.

Słuchałem rad handlarza udając powagę, bo chociaż słuszne
— były mi dobrze znane. Opowiadał mi, jak można, jeśli ma
się nieco wprawy, rozniecić ogień bez użycia zapałki.
Pogrzebał w tobołkach i wydobył z nich punks:
wrzecionowaty patyk z twardego drzewa o jednym końcu
płaskim, drugim zakończonym ostro, oraz zwykłą deseczkę.
Cierpliwie trzeba wiercić patykiem w desce, aż drewno się
zwęgli i zabłysną drobniutkie iskierki, wtedy wystarczy
nieco suchego mchu, aby z iskry buchnął płomień.
Obejrzałem ten przyrząd, ale widać nie potrafiłem udać
zainteresowania, bo Norton począł mi zachwalać zalety
takiego punksa, między innymi tę, że łatwo można go
samemu wykonać — wystarczy zwykły kozik i kawałek
drewna, natomiast, gdy zgubi się zapałki, to niemal
katastrofa.

Udając naiwnego zapytałem:
A jak deseczka nasiąknie wilgocią?
Przyznał, że w takim wypadku nie da się rozniecić ognia,

ale dodał natychmiast, że mokre zapałki są równie
bezużyteczne.

W naszym pociągu jechało tylko trzech pasażerów, to

znaczy legalnych pasażerów, znanych obsłudze. Okazało się
jednak, że z towarowek chętnie korzystają, jak tylko mogą,
inni wędrowcy. Kim oni są?

Po prostu trampami. Włóczęgami, którzy potrafią wśliznąć

się do wagonów towarowych, mimo że obsługa tam zagląda.
Zauważyłem, że kolejarze naszej towarówki coraz częściej i
tym dokładniej sprawdzają zawartość wozów, im większa
jest stacja, na której wypada postój. Początkowo nieco mnie
to dziwiło. Sądziłem bowiem, że chodzi o ochronę przed
złodziejami, ale na dużej, ludnej stacji trudniej o kradzież
wiezionych towarów. Gdy odwiedził nas kierownik pociągu,
zagadnąłem go w tej sprawie.

— Oczywiście — odparł — wciąż kontrolujemy stan

zabezpieczenia towarów w wagonach, ale mamy już obecnie
kilka pustych i jednocześnie otwartych, które odczepimy
dopiero na Dalekim Południu. Te puste wagony sprawdzamy
najczęściej.

— Nieproszeni pasażerowie?
— Właśnie to.
— Przepisy nie pozwalają — stwierdziłem.
— Właśnie to. Chociaż... — tu ściszył głos — niekiedy

przymykamy oczy, jeśli taki jadący na gapę nie jest
zawodowym trampem.

— Zawodowy tramp? — zdziwiłem się.
— Widzi pan... gdy znajdę w wagonie człowieka, którego

nie stać na opłacenie biletu za przejazd osobowym
pociągiem, a konieczność życiowa zmusiła go do podróży...
macham ręką.

— A skąd pan wie, kim jest taki pasażer?
— Trzeba mieć doświadczenie. Dobre oko również.

Wtedy się pozna, kto to taki. Przeważnie jednak podróżują
zawodowi włóczędzy. Ludzie, którzy nigdzie nie zagrzeją
miejsca, nigdzie nie pracują, chyba dorywczo. Najczęściej

background image

żebrzą lub kradną. Nie są to wielkie kradzieże, skoro nadal
korzystają z towarówek.

— Przecież mogą jeździć na gapę osobowymi?
— To zbyt wielkie ryzyko, bo jeśli złapie ich kontrola,

nie wyrzuca po prostu, jak my to robimy, ale wzywa policję,
spisuje protokół i jeśli jegomość nie ma czym zapłacić kary,
musi ją odsiedzieć. Tego lękają się najbardziej. Nam brak
czasu na takie ceregiele. Zresztą nas jest zaledwie trzech, nie
licząc maszynisty i palacza, i nikt nie może pozostać na
stacji dla dopilnowania sprawy. A na małych stacyjkach
najczęściej nie ma

background image

policjanta i do najbliższego szeryfa kilka mil drogi.
Wyciąga się trampa za kołnierz i pilnie baczy, aby nie
zdążył z powrotem wskoczyć do wagonu.

— Po co ci ludzie tak jeżdżą?
— Mnie to również ciekawiło, ale prawdy dowiedziałem

się dopiero od jednego z takich pasażerów. To nie był
typowy tramp. Jechał do Kalifornii do brata, który przyrzekł
mu dobrą posadę. Nie od razu w to uwierzyłem. Przekonała
mnie dopiero treść listu, który mi pokazał i zaświadczenie z
pracy wystawione w Nowym Jorku. No, i pozwoliłem mu
jechać dalej. Ale inni? Łgali, aż się kurzyło. Ci są najgorsi,
stare wygi. Ja ich uważam po prostu za ludzi chorych.
Jeżdżą latami, to tu, to tam, bez względu na porę roku i
oczywiście bez żadnej istotnej potrzeby. Powiadają, że ich
kolej zaczarowała. Słyszał pan coś podobnego?

— Szukają przygody — zauważyłem.

Być może. Na szczęście nie lubią zbytnio ryzykować.

Dlatego nie ma wśród nich kandydatów na bandytów. Nie są
westmenami ani poszukiwaczami skarbów nie zbadanych
ziem. W ogóle unikają wszelkiego chodzenia, wolą jeździć.
Eekrutują się przeważnie z wielkich ośrodków miejskich,
dlatego kręcą się po węzłowych stacjach, a nie ma ich na
przystankach ani podrzędnych stacyjkach obsługujących
wyłącznie wiejskie osiedla.

Kto wie? Gdyby mieli konie, może staliby się

kowbojami czy traperami?

Niech pan w to nie wierzy. Każdy z nich mógłby mieć

konia, gdyby trochę popracował u farmera. Ale gdzie im w
głowie praca! Posiedzi taki przez kilka dni w jednym
miejscu i już gna ku szynom, byle złapać jakiś dalekobieżny
i przenieść się na drugi koniec kraju. To dziwny klan.
Wspomagają się wzajemnie, mają ulubione miejsca, w
których umieszczają swe dziwne znaki ostrzegające: na
przykład przed zbyt ostrą obsługą pociągów czy przed zbyt
srogą policją. W takich miejscach wpisują swe nazwiska, a
raczej przezwiska lub przezwiska kolegów, których
poszukują. Widziałem te napisy niejeden raz na obudowie
stacyjnych zbiorników na wodę, na słupach
sygnalizacyjnych, na pompach. To ich takie prywatne urzędy
pocztowe. No, tu powinniśmy stanąć — dodał nagle.

Parowóz zagwizdał, szczęknęły hamulce. Ujrzałem kilka

domków, jakiś potok biegnący wzdłuż torów, na koniec
budynek stacji. Zanim nasz wagon się zatrzymał, kierownik
wyskoczył.

— I co pan na to? — zagadnąłem Nortona. — Widział

pan kiedy trampa?

Zapewne niejednego. Mówię „zapewne", bo trudno

odróżnić trampa od normalnego pasażera. I dopiero kiedy
ten ostatni wsiada spokojnie do osobowego wozu, a ten
pierwszy skacze do znajdującej się w biegu towarówki,
wiadomo, kto jest kim. Tak trafia się za dnia. Podczas
postoju nocnego obsługa ma ciężką służbę i często nie
upilnuje się przed nieproszonymi pasażerami. Powiem panu,
doktorze, że przed sześciu laty, jak jechałem przez Kansas
City, pociąg zatrzymywał się na tej stacji aż siedem razy.
Przez trampów. Ledwie minęliśmy ostatnie budynki, już
wiedziałem, co się święci. Ujrzałem wzdłuż torów

background image

rozstawionych ludzi. Pojedynczo. Jeden od drugiego o jard,
o dwa. Rzecz na tym polega, że w ciągu dnia niełatwo jest
wśliznąć się do wagonu niepostrzeżenie. Dlatego ustawiają
się za stacją, gdzie pociąg już jedzie pełną parą, a obsługa
nie może biegać po wagonach, bo między towarowymi nie
ma przejść. Ale wtedy obsługa się zawzięła. Siedem razy
przystawaliśmy, siedem razy wypędzano trampów z
wagonów i gnano ku tyłowi. Bo na końcu jedzie platforma, a
na niej któryś z konduktorów, więc tam już

background image

skoczyć się nie da. Dlatego każdy doświadczony tramp, gdy
go wygonią, gna co sił w nogach ku lokomotywie, by zająć
dogodne do skoku miejsce. Ale nie każdemu się to udaje.
Pociąg rusza gwałtownie i od razu pędzi. Ryzyko skoku jest
wielkie, co odstręcza mniej odważnych. Opowiadano mi o
wielu trampach, którzy zginęli pod kołami. W Kansas,
gdyśmy trzeci raz się zatrzymali, nawet obsługa parowozu
wzięła udział w nagonce. Nielegalni pasażerowie pryskali na
obie strony toru, aż się kurzyło, lecz dopiero za siódmym
razem pociąg został z nich oczyszczony. Siódmy raz za-
trzymaliśmy się akurat na moście. To było bardzo sprytnie
pomyślane. Wypędzeni z wagonów nie mogli uciekać na
boki, musieli biec ku tyłowi pociągu. Potem nawet nie
próbowali nas doścignąć. Nigdy pan o takich nie słyszał?

— Słyszeć, słyszałem, ale chciałbym kiedyś porozma-

wiać z takim trampem.

— Po co, doktorze? To nie są przyjemni ludzie, niekiedy

nawet niebezpieczni. Lepiej nie kusić licha.

Nie przeczuwałem wówczas, jak szybko spełnią się moje

życzenia. Stało się to w dwa dni po wieczorze (o którym już
wspominałem) zapowiadającym deszcz. Niedługo
czekaliśmy. Gdy pociąg ruszył, spadły krople, a później
nieprzenikliwa, zimna ciemność okryła ziemię. Spałem
znakomicie, kołysany stukotem kół, bo jechaliśmy całą noc
bez przerwy. Rankiem ujrzałem na nowo niebo barwy
ołowiu, zasnute deszczem, i zupełnie pustą dal. Humory się
nam popsuły. Norton zagadywał i nadrabiał miną starając się
rozruszać mnie i Burnsa, ale bez skutku. Dokuczał nam
chłód i wilgoć. Marzyliśmy o kubku gorącej kawy, której
nie mogliśmy przecież zagotować. Kiedy wreszcie pociąg
zatrzymał się, siąpiący deszczyk przeszedł w ulewę. Nawet
kierownik nas nie odwiedził, jak czynił to każdego ranka.

background image

Norton oświadczył, że kładzie się z powrotem spać, ja siadłem na
tobołku i gapiłem się w szarą dal żałując, że nie zabrałem ze sobą
żadnej książki. Z nudów spróbowałem pociągnąć za język Burnsa.
Nie udało się. Zawsze odpowiadał monosylabami i należał do
najbardziej małomównych ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać.

Dopiero następnego ranka przejaśniło się, ale ziemia, jak daleko

sięgnąć wzrokiem, świeciła wilgocią, upstrzona kałużami i
rozlewiskami. O rozpaleniu ogniska nie było co marzyć. Na
którymś z kolejnych postojów przywędrował kierownik pociągu z
wiadrem pełnym wrzątku. Przyjęliśmy go z entuzjazmem. A skąd
wrzątek? Z parowozu. Woda nie była zbyt smaczna, lecz gorąca!
Zaparzyliśmy mnóstwo kawy i podróżowali dalej razem z
gościem, ponad trzy godziny. Wreszcie słońce przepędziło resztki
chmur, ziemia poczęła parować i zrobiło się znacznie cieplej.
Wówczas wypadł następny przystanek. Kierownik wysiadł
zapowiadając krótki postój. Wyskoczyłem i ja rozprostować
zdrętwiałe mięśnie, a Hal Burns poszedł z wiadrami do strumyka
płynącego przez nagą równinę, żeby napoić konie. Począłem
spacerować wzdłuż wagonów. Wypełnione towarem i opatrzone
odpowiednimi nalepkami z nazwą stacji docelowej, były na głucho
zamknięte i zaplombowane. Natomiast puste wagony miały drzwi
szeroko rozsunięte, aby można było szybko sprawdzić, czy
wewnątrz ktoś się nie ukrył. Szedłem zerkając raz po raz w głąb
pustych wagonów, aż przystanąłem przy jednym z ostatnich.
Drzwi były częściowo zasunięte. Spojrzałem przez szparę —
półmrok, pusto, ale wydało mi się, jakby w kącie tkwiła jakaś
czarna sylwetka. Chwyciłem za antabę i wskoczyłem. Ktoś rzucił
się ku zamkniętym po przeciwnej stronie drzwiom. Nie ustąpiły.
Położyłem mu rękę na ramieniu, czułem, że drży.

background image

— Nie bój się, nie jestem kolejarzem.

Odwrócił się. Wówczas, mimo mroku, ujrzałem jego twarz

skurczoną strachem, pobladłą i rozbiegane oczy. Sądząc po
wzroście, nie mógł mieć więcej niż czternaście, piętnaście lat.
Młodociany tramp.

— Pan jest... łaps? — zapytał drżącym głosem.
Wiedziałem, co to określenie znaczy, więc odparłem:

— Nie jestem policjantem. Jestem pasażerem i jadę w tym

pociągu.

Od razu poweselał.

— Kolega ze szlaku? — szepnął.
— Nie — zaprzeczyłem. — Zwykły pasażer.

Od strony parowozu dobiegł głos konduktorskiej świstawki.

— Ruszamy — stwierdziłem i mocniej zacisnąłem dłoń na

jego ramieniu. — Nie wyskakuj — przestrzegłem. — To pusta
stacyjka, żadnego budynku w pobliżu.
I przestań się bać nareszcie! Nie zjem cię.

Pociąg drgnął i potoczył się z wolna.

— Doktorze! Doktorze!

Ujrzałem wychyloną z któregoś wagonu głowę Nortona.

— Jestem tutaj! — wrzasnąłem. — Przyjdę na najbliższym
przystanku! Pomachał ręką i znikł.
— No — rzekłem cofając się w głąb — teraz możemy

swobodnie porozmawiać.

Stacyjka została daleko w tyle, a chłopak uspokoił się widać, bo

przestał się trząść. Może uznał, że podczas jazdy nie mogę mu
zrobić nic złego.

— Dokąd jedziesz?
— Do Kalifornii.
— Do jakiej miejscowości?
Wzruszył ramionami:
— Albo ja wiem?

background image

— Nigdy dotąd nie byłeś w Kalifornii?
— Nigdy — a po chwili milczenia dodał: — Nie myślałem, że to

tak daleko...

— Masz tam znajomych, krewnych? Pokręcił
przecząco głową.
— Pierwszy raz w drodze?

— Po co te pytania? — żachnął się. — Czego pan chce?
— Poradzić w kłopocie.

Milczał i tylko groźnie błyskał oczami. Wyglądał na osobnika

nieufnego, nieco dzikiego, zamkniętego w sobie. Jeśli nie zdążył
rozsmakować się we włóczędze, może da się go jeszcze ocalić?

— Co chciałeś znaleźć w Kalifornii? — zapytałem starając się

mówić głosem spokojnym i przyjacielskim.

— Złoto — odparł zupełnie serio.
— Jak wpadłeś na taki pomysł?
— Słyszałem, że tam znaleziono złoto. Prawda?
— Owszem, ale zbyt późno się o tym dowiedziałeś. Złoto

znaleziono przed czterdziestoma laty i przypuszczam, że to, co z
tego złota jeszcze pozostało, nadaje się już tylko do wydobywania
przy pomocy maszyn kruszących skały, a nie łopatą i sitem. Zresztą
— rozejrzałem się po wagonie — widzę, że nie wieziesz ani
jednego, ani drugiego.

I teraz nastąpiło coś dla mnie nieoczekiwanego. Chłopiec nic nie

odpowiedział, odwrócił się, zgarbił, pochylił głowę. Odgadłem:
płakał. Odczekałem kilka minut, żeby mógł się opamiętać.

— No, no — powiedziałem — może znajdzie się jaka rada.

Powiedz, co ci się przydarzyło?

Jąkając się zdradził mi swą tajemnicę: został okradziony!
Dalsze wyjaśnienia musiałem z niego wyciągać z trudem i

powoli. Podróżował z towarzyszem, starszym od

niego, z Chicago,

gdzie mieszkał i gdzie właśnie poznał tamtego. To była
banalna historia. Stary nie wiekiem, lecz doświadczeniem
włóczęga łatwo namówił na wspólną podróż zupełnie
„zielonego" wyrostka. Dlaczego?

Słowo po słowie dowiedziałem się i tego. Mój młody

towarzysz wiózł tłumoczek sporządzony ze zniszczonego
koca, a w tym tłumoczku miał zapasowe obuwie, zmianę
bielizny i nieco prowiantu. Ale to jeszcze nie wszystko.
Zabrał z domu — bo mieszkał z rodzicami — wszystkie
oszczędności. Nie było wiele, ale jednak około dziesięciu
dolarów. Po co wyruszył w tę drogę? Padła rozbrajająco
naiwna odpowiedź: od lat marzył o dalekiej podróży i wolne
chwile spędzał na dworcu kolejowym w Chicago obserwując
przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi. Tam właśnie spotkał
przyszłego kompana podróży. A że bał się wyruszyć w świat
samotnie, ucieszyła go propozycja wspólnej eskapady.

— Powiedział mi, że się nazywa Fred, że jedzie do

Kalifornii i może mnie zabrać pod warunkiem, że mu
przyniosę pieniądze i żywność na drogę.

— Dużo chciał?
— Pięćdziesiąt dolarów. Nie miałem tyle. Zaczął na-

mawiać, abym poprosił rodziców, albo...

— I jak postąpiłeś?

— Odmówiłem.

To był twój pierwszy mądry postępek. A co on na to?

— Bardzo się zmartwił i zaproponował, żebym mu dał to,

co mam przy sobie. Powiedziałem, że nie dam, aż będziemy

background image

w drodze. No i... później umówiliśmy się.
Zabrałem z domu jedzenie, ile mogłem, i wieczorem
pobiegłem na dworzec.

— Nie sądziłeś, że rodzice zaczną cię szukać, że mogą

przypuszczać, że stało się coś złego?

background image

— Zostawiłem kartkę z wyjaśnieniem. Na dworcu spotkałem

Freda. Wyprowadził mnie kawałek za miasto, a później poszliśmy
torami do miejsca, gdzie stały towarowe wagony.

— I ten Fred nie wydał ci się podejrzany?
— Nie przyszło mi to do głowy, był taki dla mnie miły.
— I co dalej?
— Kazał mi milczeć. Powiedział, że mogą nas złapać strażnicy.
— Myślę — przerwałem mu — że dzięki tym strażnikom od

razu wtedy cię nie ograbił. Ale mów dalej.

— Bardzo się wtedy bałem — wyznał szczerze — lecz wstyd mi

było zawrócić. Doszliśmy do towarowego pociągu. Stał na bocznym
torze. Fred powiedział, że ten pociąg zaraz rusza do Kalifornii.
Skradając się jak Indianie, wskoczyliśmy do pustego wagonu. Wtedy
Fred zażądał, żebym mu oddał pieniądze. Powiedziałem, że dam, jak
ruszymy. Staliśmy jeszcze z godzinę, wreszcie poczułem, że
jedziemy. Wtedy wręczyłem Fredowi pieniądze.

— A on uciekł.
— Prawda, ale nie zaraz. Jechaliśmy kilka dni i wszystko się

nam udawało. Fred mówił, że to dlatego, że nie ma w tym pociągu
poza nami żadnych innych trampów i konwojenci myślą, że jest
„czysty”.

— Kiedy on uciekł?
— Fred?
Skinąłem głową.

— Powiedział, że idzie po wodę, było wtedy zupełnie ciemno.
— Kiedy?
— Wczoraj. Na takiej małej stacyjce. Bardzo się przeraziłem,

gdy pociąg ruszył, a Fred nie wrócił. Nie wiedziałem, co począć, już
chciałem wyskoczyć, ale pociąg jechał tak szybko... Później
poczułem głód i szukałem swego tobołka. Nie znalazłem —
zakończył z westchnieniem. Biedny chłopak.

— Jak pociąg stanie, pójdziesz ze mną.
— Dokąd? — przestraszył się.
— Do nas, do naszego wagonu.
— Nigdzie nie pójdę.
— Nie bądź głupi — zgromiłem go. — Przecież od wczoraj nic

nie jadłeś. Chcesz się rozchorować? W ten sposób nigdy nie
dojedziesz do Kalifornii.

— A nie wyda mnie pan?

Możesz być spokojny, dostaniesz jeść i położysz się spać.

— A pan dokąd jedzie?
— Do Meksyku.
— To może... może mógłbym się przyłączyć?
— Wybij to sobie z głowy. Sądzę, że będzie najlepiej dla

ciebie, jak wrócisz do Chicago. Słyszysz? Przystajemy.

Hamulce rozpoczęły już swą charakterystyczną muzykę.

Jeszcze koła się obracały, gdy wyskoczyłem.

— Chodź — rozkazałem — musimy się spieszyć!
Posłuchał. Chwyciłem go za rękę i pobiegliśmy, ile tchu w
piersiach... Nim sznur wagonów znieruchomiał, obaj
wgramoliliśmy się do wagonu.
— A to kto? — zdumiał się Norton.

— Mój znajomy — odparłem krótko. — Trzeba mu pomóc, ale

przede wszystkim nakarmić. Od wczoraj nic nie miał w ustach.

background image

Bizony

Wysiedliśmy w małym miasteczku, skąd kolejowy szlak biegł ku

zachodowi, a nasz — skręcał na południe. Wyleciała mi z pamięci
nazwa tego miasteczka, chociaż zachowałem jego obraz: niskie
domki i szeroka ulica, po której toczył się właśnie wóz kryty
półokrągłą budą — bliźniaczy tym, jakie wyruszały z pierwszymi
osadnikami na Daleki Zachód. Na tej ulicy dostrzegłem sklep z
okropną werandą-przybudówką,« przed nią wbite w ziemię paliki do
przywiązywania koni. Norton zaciągnął mnie do wnętrza i ku memu
zdziwieniu począł się targować o fantastycznie kolorowe derki.
Kupił ich cały stos. Derek tych nie zabraliśmy natychmiast, lecz po
nabyciu konia, co poprzedzone zostało wizytą u kowala. Tam nasze
wierzchowce otrzymały nowe podkowy, a Ned — adres osoby,
która miała konia na zbyciu. Poszliśmy potem do saloonu,
prawdziwego saloonu Dalekiego Zachodu. Okropna brzydota
łączyła się z nieodpartym urokiem wydeptanej podłogi z surowych
desek, ze stołami niczym nie nakrytymi i z obsługującym gości
właścicielem, barmanem, kelnerem i kucharzem w jednej osobie.

Przyznam, że po tak długiej jeździe pociągiem nieco odwykłem

od chodzenia, a wędrówka z Nortonem, tu, tam i z powrotem, dała
mi się we znaki. Z przyjemnością siadłem na prymitywnej ławie i
oparłem łokcie na blacie stołu. Salka była pusta i cicha, za niskimi
drzwiczkami, które pozwalały bez otwierania zajrzeć do wnętrza
saloonu lub wyjrzeć na zewnątrz, biegła pusta ulica, skąd słychać
było tylko potupywanie naszych koni przywiązanych do palików.

Przy stole pojawił się kelner-barman-kucharz i w chwilę

później piliśmy piwo („Kto wie, kiedy je znowu łykniemy,
doktorze") i krajaliśmy wielkie plastry zimnej pieczeni. Była
znakomita.

A mały tramp? Cóż z nim się stało? Odjechał w kierunku swego
domu, do Chicago i mam nadzieję, iż przybył tam bez przeszkód.
Zanim dotarliśmy do Kansas City, dał się przekonać. Nie bez
trudu. Wydaje się, że jego upór wynikał przede wszystkim ze
wstydu, że się tak dał oszukać pierwszemu-lepszemu włóczędze,
więc chciał pokazać, że nie jest niedołęgą i potrafi sam wędrować.

Wytłumaczyłem mu, że trampy potrafią wyprowadzać w pole
bardziej doświadczonych i starszych od niego, ale za to jemu już
nigdy się to nie przytrafi po takim doświadczeniu. Chłopak był
niegłupi i po krótkim namyśle przyznał mi rację. Na osłodę
dodałem, że w jego wieku „podróż na gapę" z Chicago do Kansas
jest wielkim osiągnięciem, ale lepiej, aby się tym nie chwalił. W
Kansas City kupiłem mu bilet do Chicago, Ned zaopatrzył go w
żywność i chłopak odjechał.

Wypiliśmy piwo, zjedli pieczeń i nieco ociężali wskoczyli na

siodła. Ned nie chciał nocować w miasteczku. Powiedział, że nie
ma tu hotelu, a on nie będzie spał u nieznajomych ludzi.

— Mam sporo towaru, doktorze, łatwiej go upilnuję na

pustkowiu niż tutaj.

Przyznałem mu rację i powlekliśmy się sznurem pięciu koni

poza granicę ostatnich zabudowań i jeszcze dalej, dopóki zmrok
nie położył kresu wędrówce. Ale

background image

właśnie wówczas dobrnęliśmy do brzegów szeroko
rozlanego strumienia. Na jego przeciwległej stronie rosło
nieco krzewów i kilka drzew. Tam rozbiliśmy obóz. Hal
Burns rozpalił ognisko, właściwie nie wiadomo po co, bo
byliśmy najedzeni i żaden z nas nie zamierzał nic pi trasie.
Na moją uwagę Norton odparł, że noce są jeszcze chłodne, a
ta będzie na pewno zimna dla doktora, „który nie przywykł
do noclegów pod gołym niebem". Nic na to nie rzekłem,
zaprotestowałem dopiero wówczas, gdy po wypaleniu fajek
na dobranoc, Norton zdecydował się wyłączyć mnie z
nocnej warty.

— Powinien się pan stopniowo przyzwyczajać, doktorze.

Mój protest nie odniósł skutku. Myślę, że nie z powodu

troski o moje zdrowie, lecz z powodu troski o... towar. Na
pewno obaj towarzysze przypuszczali, że podczas warty
zdrzemnę się niejeden raz i nie zauważę złodzieja, gdyby
taki tu się zakradł!

Otuliłem się pledem, pod głowę podsunąłem siodło, broń

położyłem obok i ze stopami wyciągniętymi w kierunku
żarzącego się ognia — zasnąłem.

Może istotnie byłem bardzo zmęczony podróżą, a może

tak na mnie podziałało powietrze dalekich przestrzeni, dość
że spałem jak niedźwiedź w zimowej gawrze. Kiedy
otworzyłem oczy, słońce już stało ponad linią horyzontu, co
jak dla westmana i trapera oznacza bardzo późną godzinę.

Czemuście mnie nie obudzili?

— Musi pan dobrze wypocząć, doktorze. Czekają nas nie

byle trudy.

Muszę przyznać, że ich troskliwość mocno mnie zde-

nerwowała. Humor wrócił mi dopiero podczas pakowania
się do dalszej drogi, która miała coraz bardziej oddalać nas
od żelaznego szlaku. Znajdowaliśmy się już w granicach
Teksasu — jak mnie zapewnił Norton,

background image

który tę trasę wielokrotnie przebywał. Teraz mieliśmy dotrzeć do
doliny Południowego Canadianu i posuwając się ku jego źródłom
osiągnąć terytorium Nowego Meksyku. Nie była to najkrótsza z
wiodących do celu dróg, ale najwygodniejsza. Najkrótsza wiodła
bowiem przez pustynne, bezwodne połacie Liano Estacado,
rozciągającego się od doliny rzeki Pecos na zachodzie, po źródła
Brazos i Południowej Colorado — na wschodzie.

background image

Na Liano nie byłem nigdy, ale Karol Gordon zapuścił się

kiedyś w te niegościnne ziemie. Opowiadał później o krainie
płaskiej, otwartej i bezludnej, znaczonej gdzieniegdzie kępami
kaktusów, gdzieniegdzie nagimi jak słupy ogrodzenia pniami
jukki. Trzeba posiadać sporo odwagi, a przede wszystkim...
worków z wodą, żeby udać się w tamte strony. Wielu już
próbowało i w piaskach zginęły całe karawany ludzi, którzy pra-
gnęli skrócić sobie drogę ze wschodu na zachód. Ed Norton nie
chciał ryzykować, i słusznie.

Ruszyliśmy, mając słońce po prawej stronie, prościutko na

południe. Naszą karawanę prowadził Hal Burns, wiodąc na
linkach oba juczne zwierzęta. Norton i ja zamykaliśmy kawalkadę,
bacząc na juki. Zmienialiśmy kolejność tylko wtedy, gdy na
horyzoncie ukazywały się postacie jeźdźców lub pieszych.
Trafiało się to jednak bardzo rzadko. Olbrzymi obszar Teksasu,
mimo że już od 1845 roku posiadał prawa stanu, a kolonizacja
zaczęła się jeszcze wcześniej, bo za hiszp-pańskiego, później
meksykańskiego władztwa, był ciągle jeszcze niemal bezludny.
Przed siedmiu laty szacowano mieszkańców tego kraju na półtora
miliona na obszarze 267 tysięcy mil kwadratowych. Jak okiem
sięgnąć, ciągnęła się lekko sfalowana równina, porosła rzadką
trawą. Na tej równinie napotykaliśmy co pewien czas małe
strumyki o brzegach zarośniętych krzakami dającymi upragniony
cień, gdy słońce stawało u szczytu nieba i wcale nie wiosenny upał
spadał na ziemię. Nad tymi zbiornikami kryształowo czystej wody
gasiliśmy pragnienie i poili konie. Wszystkie strumienie płynęły
ku południowi. Zwróciłem na to uwagę Nortonowi. Przyznał mi
rację dodając, że świadczy to o właściwym kierunku naszej
wędrówki, bo wszystkie te rzeczki wpadają do Canadianu albo
jego dopływów.

— Niech pan jednak nie sądzi, doktorze, że właściwy

background image

kierunek jest zawsze łatwy do określenia. Niejeden raz musiałem
się nad nim dobrze nabiedzić, chociaż wędruję tędy co roku.

W kilka godzin po tej rozmowie spostrzegłem w sporej

odległości przed nami coś, co przypominało niekształtną plamę
ciemnej barwy.

— Niech pan spojrzy — powiedziałem. — Ki li

cho?

Norton przyłożył dłoń do czoła, bo słońce raziło w oczy.

— Nie mam pojęcia — odparł po chwili.
— Plama się porusza.
Znowu spojrzał.

— Antylopy... — odparł niepewnie — albo... grupka

jeźdźców. Bodajby to byli Indianie!

— Dziwne życzenie.
— Nie takie znów dziwne. Tutaj wolę spotkać

czerwonoskórych niż blade twarze. Czerwoni nie złupią
wędrownego handlarza, bo on im dostarcza kul i prochu, ale biali?
Ileż to razy napadali na niewinnego człowieka tylko dlatego, że
wiózł towar. Oczywiście, nie mam na myśli wszystkich białych
buszujących po Dzikim Zachodzie...

Wyciągnąłem z juków przy siodle lornetkę. Nie rozstawałem

się z nią nigdy podczas wypraw w nie znane strony, gdyż
możliwość dalekiej obserwacji często pozwala uniknąć
niebezpieczeństwa. Ta lornetka stała się przyczyną wesołości
Nortona. Kiedy ją ujrzał w mych rękach pierwszy raz, stwierdził z
udaną powagą, że nie wybieramy się do teatru ani na rodeo. Nie
zareagowałem wtedy na tę uwagę. Teraz przyłożyłem szkła do
oczu.

background image

— To nie są jeźdźcy — stwierdziłem. — Możemy

spokojnie wędrować dalej.
_ — Antylopy?

— Nie.
— Więc cóż pan widzi?
— Nie jestem pewien — odparłem.
— Czyżby mustangi?
— Nie mustangi.
— Doktorze, drżę z niecierpliwości.
— Przecież tu nie teatr ani rodeo — pozwoliłem sobie na

złośliwość.

— Przepraszam, dostałem nauczkę. W przyszłości nigdzie się

nie ruszę bez lornetki.

— Niech pan spojrzy przez szkła.
Ledwie zerknął, a już krzyknął.
— Bizony! Co za traf! Będzie pan miał okazję przyjrzeć się

tym wspaniałym zwierzętom. Pędźmy jak najszybciej, bo jeszcze
nam uciekną.

Nie uciekły. Zbliżyliśmy się tak, że gołym okiem mogłem

rozróżnić poszczególne sztuki, policzyć je w przybliżeniu: od
osiemdziesięciu do stu okazów tego wymierającego gatunku
największych (obok szarego niedźwiedzia) czworonogów
Północnej Ameryki pasło się przed nami. Wiedziałem —
opowiadał mi Karol — że jeszcze nie tak dawno można było z
okien pociągów jadących na zachód obserwować stada liczące
tysiąc i więcej egzemplarzy. A gdy takie stado przebiegało przez
tory, pociąg musiał stawać, mimo że specjalne sikawki
umieszczone w parowozach wyrzucały pod silnym ciśnieniem
strumienie wody, by rozpędzić stado. Trzeba było nieraz czekać
tak godzinę, dwie... Czymże więc była ta maleńka grupka, jaką
teraz napotkaliśmy? Piesztką ocaloną od zagłady, wędrującą — jak
zwykle o tej porze — z południa na północ.

Wjechaliśmy na spore wzniesienie, skąd rozciągał się

background image

widok na płytką dolinkę przeciętą strumykiem. Właśnie
przeciwległym grzbietem dolinki wędrowały bizony. Sądziłem, że
przejdą bokiem, ale pomyliłem się. Idący na czele przewodnik
stada skręcił w dół zbocza, za nim ruszyły inne.

— Doktorze, o coś pana poproszę.
— Słucham.
— Niech pan dopilnuje naszych jucznych. Urządzimy z Halem

małe polowanie. Zgoda?

— Jak to? To ja mam się przyglądać?
— Ktoś musi przypilnować naszych bagaży... przepraszam,

doktorze, nie to chciałem powiedzieć. Polowanie na bizony to
niebezpieczna rozrywka. Hal i ja wielokrotnie braliśmy udział w
takich łowach. Nie mogę się zgodzić, żeby pan ryzykował.

Już miałem zamiar odpowiedzieć, że i ja polowałem na te

wspaniałe zwierzęta, ale powstrzymałem się. Postanowiłem do
końca grać rolę greenhorna. Zapytałem tylko:

— Cóż pan pocznie z taką górą mięsa? Przecież nie

zabierzemy z sobą.

— Oczywiście, że nie. Tylko najsmaczniejsze kawałki. Nie o

mięso mi chodzi, ale o skórę! Nie ma na świecie bardziej
odpornego surowca, nie ma lepszego na buty, siodła, pasy.

— Dlatego wkrótce zniknie z powierzchni ziemi ostatni bizon

— odparłem zgryźliwie.

Nie odpowiedział. Trzepnął konia cuglami, wydobył strzelbę.
— Hal! Zajedziemy je z boku.
Burns rzucił mi linkę od jucznych i obaj skręcili w lewo.

Ruszyli grzbietem wzniesienia, wreszcie zjechali ku rzeczce.
Bizony, zaspokoiwszy pragnienie, pasły się teraz na łączce.
Dotychczas nas nie zauważyły. Nic dziwnego — zwierzęta te
mają kiepski wzrok, po-

background image

dobno dlatego, że im kudły opadają na oczy. Za to węch posiadają
znakomity, ale teraz właśnie wiatr dął w naszym kierunku.

Siedziałem na koniu z linką w dłoni, ale gdy obaj moi

towarzysze oddalili się spory kawałek, zeskoczyłem z siodła,
wyjąłem kołki z juków i wszystkie trzy zwierzęta uwiązałem.
Niech sobie Norton nie wyobraża, że będę tkwił przy koniach!
Zabrałem sztucer i zeszedłem kilkanaście kroków po zboczu, po
czym siadłem.

Bizony nadal pasły się spokojnie i tylko przewodnik stada,

olbrzym z brodą sięgającą do kolan, potrząsał potężnym łbem i
odwracał głowę raz w prawo, raz w lewo. Norton i Burns skręcili
teraz ku wodzie, przebyli strumień i poczęli wjeżdżać na
przeciwległe wzniesienie dolinki. Odgadłem ich plan: mieli zamiar
zaatakować stado od tamtej strony i wpędzić je w wodę. Pomysł
był niezły, ale miał jedną zasadniczą wadę: wganiając do
strumienia, jechało się pod wiatr, a w takiej sytuacji zwierzęta
musiały zwietrzyć myśliwych jeszcze przed przystąpieniem do
akcji. Dziwne, że o tym nie pomyślał Norton. Może dlatego, że
stracił głowę na widok stada, a może dlatego, że nie był tak
doświadczonym myśliwym, za jakiego się przedstawiał.

Skutek błędnego postępowania zaraz się ujawnił. Rozproszone

dotąd stado poczęło zdradzać niepokój. Zwierzęta przestały
szczypać trawę. Te, które tarzały się na brzegu, zerwały się na
nogi, a brodaty olbrzym zadarł łeb wietrząc.

Wstałem i zeszedłem jeszcze niżej. Czułem, że lada chwila całe

stado rzuci się do ucieczki. Ujrzałem, jak Norton i Burns
rozdzielili się. Pierwszy pogalopował dalej, równolegle do
rzeczki, drugi począł zjeżdżać ku wodzie. Teraz bizony zbiły się w
zwartą gromadę, a później runęły w bok. Kiedy Burns zjechał na
dno doliny, gnały już we wściekłym galopie wzdłuż brzegu.
Wtedy właśnie ukazał się Norton. Zamiast jechać równolegle z
gnającym stadem, co stwarzało możliwość celnego strzału w lewy
bok, wysunął się przed czoło stada. Nie mogłem pojąć, w jakim
celu. Podniosłem się i sprawdziłem sztucer.

Bizony, gdy Norton zabiegł im drogę, skręciły ku nurtowi

rzeczki. Znalazłem się w niezbyt bezpiecznym miejscu, więc
ruszyłem szybko w górę strumienia. Po kilkudziesięciu krokach
zatrzymałem się i odwróciłem. Hal Burns gnał w kierunku stada.

background image

To był zupełny bezsens. Należało bowiem stado rozbić na
poszczególne sztuki, nie zbijać je w gromadę, co tylko utrudnia
strzał i nie pozwala na wybór upatrzonego egzemplarza.

Bizony roztrąciły racicami wodę, aż bryznęła rzęsistą fontanną.

Wtedy dostrzegłem, jak jeden odłączył się od grupy i skierował
się w bok, w stronę Nortona. Norton powinien był natychmiast
zawrócić. Nie uczynił tego. Jak się później dowiedziałem, poniósł
go koń. Przerażony wierzchowiec gnał w stronę rzeczki, wpadł w
jej nurt, a za nim pędził bizon. Prosto ku mnie.

Norton zauważył mnie i coś krzyknął, ale wśród tętentu i

plusku wody nie zrozumiałem słów. Jeździec już dosięgał brzegu,
na którym stałem, gdy bizon rozbryzgiwał wodę w środku nurtu.
Przyłożyłem kolbę do ramienia i czekałem, aby minął mnie
Norton. Nie minął! Tuż przy brzegu jego koń zapadł się w
bagienko aż po kolana, a jeździec przeleciał przez łeb i z chara-
kterystycznym plaśnięciem upadł na mokrą ziemię.

Bizon biegł w poprzek rzeczki wprost na nieszczęsnego konia,

który w panicznej trwodze szarpał się i zapadał coraz głębiej.
Spojrzałem na Nortona. Nadal leżał nieruchomo. Skoczyłem w
bok. W ten sposób jako cel miałem nie łeb gnającego byka, lecz
jego całą sylwetkę. Trzykrotnie pociągnąłem za cyngiel, za
trzecim razem rozpędzone zwierzę zatrzymało się raptownie i
powoli osunęło w wodę. Podbiegłem do konia, schwyciłem go za
cugle tuż przy pysku. Sprawa nie była łatwa i gdyby nie Burns,
który właśnie przygalopował, nie dałbym rady. Razem
wyciągnęliśmy z błota drżące ze zmęczenia zwierzę. Dopiero po
tym zawróciłem w stronę Nortona. Siedział spoglądając dokoła
nieprzytomnym wzrokiem.

— Jak się pan czuje?
— Oj doktorze! Nie wiem, czy skręciłem kark, czy nie, ale

żebra mnie bolą, jakbym wszystkie połamał. Oj...

— Może pan wstać?

Podałem mu rękę. Podniósł się wolno, ciągle stękając.

background image

Ująłem go pod ramię i zaprowadziłem na suchsze
miejsce.

—Teraz proszę się położyć.

Posłusznie wykonał polecenie.

— A bizony? — zapytał.

— Już ich nie ma — odezwał się Burns. — Został tylko jeden.

Ten, którego upolował doktor. Gdyby nie trafił, byłoby po panu.

— Drugi raz ratuje mi życie — stęknął.
Ukląkłem przy nim i rozpiąłem mu bluzę.

— Z choroby wyleczyłby pana każdy lekarz — zauważyłem —

a co się tyczy tego bizona, przypuszczam, że zadowoliłby się
koniem. Czemu pan gnał do rzeki?

— Koń mnie poniósł.
— Sporo w tym pańskiej winy.
— Jak to?
— Teraz proszę leżeć spokojnie.

Zbadałem go. Żadna z kości nie była naruszona, chyba dzięki

temu, że upadł w miękkie błoto, cały był też tym błotem ubabrany.

— I co, doktorze?

— Sińce na pewno będzie pan miał, ale to wszystko.
Pomogłem mu wstać i chciałem wprowadzić na wzniesienie.
— Chwileczkę, doktorze — powstrzymał mnie. — Gdzież ten

bizon? O, widzę! — ucieszył się. — Nie może leżeć w wodzie. To
cenna skóra i chętnie ją od pana kupię.

— Ode mnie?
— Przecież pan go zastrzelił.
— Ale pan polował, nie ja. W najlepszym więc wypadku

należy mi się połowa skóry. Proszę ją przyjąć na pamiątkę naszej
wspólnej wędrówki, bizoniej pieczeni nie odmówię.

— Skoro tak... Hal, rozładuj nasze juczne i wyciągnij

background image

nimi bizona z wody. Trochę odsapnę, potem zdejmiemy skórę.
Uff... jak mnie boli. Co za pech? Żeby nie ten narwany
wierzchowiec, mielibyśmy niejedną skórę. Drgnąłem.

— Czyżby chciał pan zmasakrować całe stado?
Spojrzał na mnie zdziwiony.

— I zostawić kilka ton mięsa na pożarcie kujotom — dodałem.

— Zaczynam się cieszyć, że pan runął z siodła. Chodźmy.

Powlókł się w milczeniu. Dopiero gdy osiągnęliśmy grzbiet

wzniesienia, stwierdził półgłosem:

— Nie mogę pana zrozumieć, doktorze. Nigdy pan nie

polował?

— Wiele razy, ale przenigdy nie zabijałem zwierzyny ponad

potrzebę. Albo tylko w obronie własnej lub innego człowieka.

Zabrzmiało to trochę patetycznie, ale byłem wściekły na

Nortona.

Obóz rozłożyliśmy niedaleko rzeczki, w której leżała „góra

mięsa". Pomogłem Burnsowi sprowadzić konie, napoić je, a
później przy pomocy linek przywiązać do rogów bizona.
Zwierzęta z dużym wysiłkiem wyciągnęły bizona z wody.
Odszedłem, gdy przywlókł się Norton. Zdejmowanie skóry trwało
dość długo. W tym czasie zdążyłem zebrać sporo uschłych
patyków, wędrując wzdłuż rzeki, a nawet skonstruować
prymitywny rożen. Na koniec rozpaliłem ogień i dopiero wówczas
zjawili się moi towarzysze dźwigając skórę i spory kawał mięsa.
Burns zajął się kucharzeniem, ale mimo najlepszych wysiłków
pieczeń okazała się twarda, o nieprzyjemnym, ostrym zapachu.
Zgodnie stwierdziliśmy, że zabita sztuka to był stary osobnik, zbyt
żylasty jak na nasze zęby. Po tym nieudanym posiłku Burns zajął
się nacieraniem wewnętrznej strony skóry drzewnym popiołem,
co miało zapobiec kurczeniu, wysychaniu i pękaniu. Kiedy
zakończył tę pracę, miało się już ku zachodowi. Tak więc
spotkanie z bizonami przerwało naszą podróż prawie na cały
dzień.

Ledwie zmierzchło, a Norton począł sobie mościć posłanie,

powiedział: „dobranoc" i — nieco postękując — owinął się derką.

— Kto ma czuwać? — zapytałem.
— Nikt, doktorze. Ludzi w okolicy nie ma, a zwierzęta czeka

nad rzeczką świetny posiłek, więc dadzą nam spokój.

Nie bardzo mi to trafiło do przekonania, ale nie mogłem

namawiać Norton a na wartę. Kiedy Hal Burns, uznający za
obowiązującą go decyzję szefa, również poszedł za jego
przykładem, wziąłem sztucer i ruszyłem na przechadzkę wokół
naszego obozowiska.

Było ciemno i w górze poczęły przebłyskiwać gwiazdy.

Wkrótce ukazał się księżyc i rozświetlił daleki obszar prerii.
Zrobiło się widno jak w dzień. Powędrowałem na grzbiet
wzniesienia, poniżej którego bezszelestnie toczył swe wody
strumień. Tuż przy brzegu czerniała masa bizoniego mięsa.
Jeszcze nie zgromadzili się przy nim nocni biesiadnicy.
Wiedziałem, że na pewno przyjdą, znęceni zapachem, który ja już
czułem. Zatoczywszy krąg wróciłem do ogniska żarzącego się
wiśniową barwą nadpalonych drewien. Odwiązałem od siodła
derkę, siodło ustawiłem jako oparcie dla pleców i w ten sposób
ulokowałem się przy ognisku. Dokoła było cicho i ta cisza
podziałała na mnie usypiająco. Kiedy zbudziłem się, nadal trwała
noc, ale już nie tak spokojna. Od rzeki niosły się naszczekiwania
kujotów. Nocne bractwo ucztowało. Czy tylko preriowe psy?

background image

Chyba im biesiadę musiał przerwać jakiś większy drapieżnik,

którego woń poczuły nasze konie. Cała piątka skupiła się w
pobliżu ogniska. Nie spały i nie pasły się. Miały głowy zwrócone
w stronę rzeki i nerwowo strzygły uszami. Ten widok skłonił mnie
do powtórzenia wędrówki. Jednak w najbliższym sąsiedztwie nic
nie odkryłem. Norton słusznie twierdził, że mięso bizona uchroni
nas od wizyty czworonogów. Stwierdziwszy ten fakt położyłem
się i zasnąłem.

Obudził mnie ranny wietrzyk i zapach kawy. Przetarłem oczy.

To Burns krzątał się przy rozpalonym na nowo ognisku. Norton
jeszcze leżał, owinięty po czubek nosa brązowym kocem.

—- Co nowego, Hal? — zagadnąłem.

— Zaraz będzie kawa, tylko upiekę podpłomyki. Jada pan

boczek?

— Oczywiście, a co słychać z naszym bizonem?
-— Zostały tylko kości.

Wstałem i powędrowałem ku rzeczce z mydłem i ręcznikiem —

przedmiotami, które wzbudziłyby śmiech prawdziwego westmana.
No, ale ja nie byłem „prawdziwym". Burns powiedział prawdę,
rogaty łeb i kości — oto co znalazłem zamiast bizoniego mięsa.

Zdjąłem obuwie, ściągnąłem odzież i zanurzyłem się w wodzie,

w najgłębszym miejscu. Sięgała pasa i zimna była jak lód.
Natychmiast wyskoczyłem szczękając zębami. Namydliłem się i
znowu wskoczyłem, nie na długo. Po czym wytarłem się
szorstkim ręcznikiem. Resztki snu wyparowały ze mnie jak
wrząca woda z garnka.

Wróciłem do ogniska, pełen energii i dobrego humoru.

— Jak pan się dziś czuje? — zagadnąłem Nortona.

— Dzień dobry, doktorze. Trochę mi przeszło, ale nie całkiem.
— Proszę ściągnąć koszulę. Jeszcze raz sprawdzę.
Opukałem go i osłuchałem dokładnie, ale poza sińcami, które

teraz wystąpiły na skórze, nic więcej nie odkryłem.

background image

— Proszę się cieszyć, że nie upadł pan na kamienie —

zauważyłem. — A teraz dajcie mi kawy.

Od pamiętnego spotkania z bizonami minęło kilka dni,

podczas których coraz bardziej zbliżaliśmy się do
Canadianu, w jego górnym biegu. Jak zapowiedział Norton,
już nazajutrz mieliśmy przekroczyć granicę Nowego
Meksyku. Ale zanim to się stało, podczas wieczornego
biwaku ukazał się nam czarny koń, o którym już
wspomniałem. Koń wyglądający na nocną zjawę.

background image

Nocny gość

Zerwałem się pierwszy. Pierwszy chwyciłem za cugle

chrapiącego ze zmęczenia i przerażenia zwierzęcia.

— Ostrożnie — zaszeptał za mymi plecami Norton.

Nie odpowiedziałem. Na grzbiecie konia siedział, raczej

leżał człowiek z dłońmi wplątanymi w grzywę, z głową
przytuloną do karku. Dotknąłem ramienia tajemniczego
jeźdźca. Nawet nie drgnął.

— Trzeba go ściągnąć. Hal, niech pan odłoży strzelbę,

sam nie dam rady.

Ale i we dwóch dopiero z wielkim trudem zdjęliśmy

jeźdźca z siodła. Najwięcej kłopotu sprawiło rozgięcie
zaciśniętych kurczowo na końskiej grzywie palców — koń
się płoszył. W końcu zupełnie bezwładne ciało zsunęliśmy z
grzbietu.

— Ostrożnie — powiedziałem. — Tak, teraz połóżmy go.

Hal, dorzuć do ognia.

— I spętaj zwierzę — dodał Norton. — Cóż za nie-

spokojne stworzenie! Czy on żyje, doktorze?

— Sprawdzimy.

Płomień rozbłysł i począł migotać, bo z ciemności

dmuchnął wiatr. Ukląkłem obok nieruchomego ciała.
Zbadałem puls. Bił, chociaż bardzo słabo.

— Żyje — powiedziałem. — Trzeba teraz poszukać

przyczyny omdlenia.

— To jasne, doktorze. Musiał pędzić strasznie długo,

wyczerpała go taka jazda, ja sam...

background image

— Przyjrzał się pan koniowi? — przerwałem. Nie wygląda na

to, żeby odbył długą drogę, a nasz gość, jak widać, wcale nie
ułomek. Tacy nie mdleją nawet po najdłuższej jeździe. Nie!
Przyczyna musi być inna.

— Ba, jaka?
— Właśnie jej szukam. .

Nieznajomy miał na sobie grubą kamizelkę, a pod nią flanelową

koszulę. Palcami rąk wyczułem, jak pierś podnosi się i opada w
wyraźnie wyczuwalnym oddechu. Nie odkryłem żadnego
widocznego obrażenia ciała, mimo że Hal przyświecał mi
łuczywem.

— I co, doktorze? — niecierpliwił się Norton.
— Jak dotychczas... nic. Potrzebna mi woda.
— Hal — zakomenderował handlarz — skocz do rzeczki.

W parę minut później chlusnąłem wiaderkiem na twarz

leżącego. Poruszył głową i otworzył oczy. Wymamrotał coś
niezrozumiale, usiłował powstać, ale tylko jęknął i opadł z
powrotem na trawę.

— Co wam jest? — zapytałem.

— Piekielnie boli — stęknął. — Tak mnie urządził...
Reszty zdania nie dosłyszałem. Zamknął oczy i leżał
nieruchomo, ciężko dysząc.

— Musimy go przewrócić — stwierdziłem. — No... razem...

Dotknąłem pleców. , — O, u licha! Hal, niech pan weźmie drugie

łuczywo i dorzuci do ognia. Źle widzę.

Rzeczywiście źle widziałem, za to moje palce trafiły na lepką

prawie już zaskorupiałą powłokę, przypominającą w dotyku klej.
Dobrze wiedziałem, co to takiego.

— Hal, jeszcze wody! Ten człowiek jest ranny.

Słyszy mnie pan? — zwróciłem się do leżącego.

Coś mruknął.

— Jak pan się czuje?

background image

— Źle — stęknął nie odwracając głowy. — Plecy mnie pieką

jak ogniem.

— Zaraz temu zaradzimy. Trochę poboli. Ma pan szczęście, że

trafił pan na lekarza.

— Na lekarza? — mruknął.
— I to jakiego! — wtrącił się Norton.
— Trzeba odlepić koszulę, przyschła do rany, tylko

powinszować.

— Czego?

-— Umarłby pan z upływu krwi.
Nic nie odpowiedział. Zlałem mu plecy wodą, a kiedy materiał

nieco zmiękł, poczęliśmy — Norton i ja — rozbierać
nieszczęśnika. Kiepsko nam szło, przede wszystkim dlatego, że nie
chciałem przysparzać rannemu dodatkowego bólu, po drugie — że
mimo wody materiał nadal przylegał do rany, po trzecie —
przeszkadzała nam zła widoczność. Z wielkim trudem zdołaliśmy
ściągnąć kamizelkę, z koszulą poszło jeszcze gorzej. Spocony z
wysiłku zdołałem wreszcie oderwać flanelę od ciała. Natychmiast
popłynęła krew. Przyniosłem swą podręczną apteczkę, obmyłem
ranę i nałożyłem opatrunek. W tych warunkach szukanie kuli,
która, jak stwierdziłem, nie przeszła na wylot, nie mogło dać wy-
ników. Dlatego, obandażowawszy pacjenta, powiedziałem:

— Kuli poszukamy jutro.

— To nie od kuli — jęknął przewróciwszy się na

bok. — Dostałem nożem...

Zrobiło mi się wstyd. Nie rozpoznałem przyczyny zranienia —

to należało położyć na karb złej widoczności, ale zawsze.

— Tym lepiej — mruknąłem. — Czy jest tu w pobliżu jakiś

saloon?

— Na takim pustkowiu?
— No, to gdzież pana w ten sposób urządzono?

background image

— Gdzie? Właśnie na pustkowiu.
— A kto?
— Żebym ja to wiedział...

Wzruszyłem ramionami. Nie chciał zdradzić tajemnicy —

jego sprawa. Pomogłem mu wstać, a później umieściliśmy
leże niedaleko ogniska, gdzie ułożył się jak mógł
najwygodniej. Napojony kawą, co uznałem za konieczne
wobec takiego osłabienia, prawie natychmiast zasnął.

— Co z nim będzie, doktorze? — odezwał się Norton.
— Jeśli nie zajdą jakieś komplikacje, za parę dni z

powrotem znajdzie się na końskim grzbiecie. Miał
szczęście, że koszula zatamowała upływ krwi i że trafił na
nas.

— Więc jutro nie ruszy się stąd.
— Wiem, że panu się spieszy. Niestety, jutro nie będzie

zdolny do jazdy.

Handlarz nie pytał więcej. Rozstawiliśmy warty, które

miały się zmieniać co dwie godziny. Należało zachować
ostrożność. Tajemniczy jeździec stanowił dowód, że okolica
nie jest bezludna, jak się nam wydawało. Kto wie, może
nawet naszego gościa ścigano? Jednak noc upłynęła
spokojnie, a jedynym skutkiem czuwania była moja
senność.

Ziewając i przeciągając się wstałem ze swego legowiska,

zbudzony brzękiem garnczków, trzaskaniem polan w
ognisku i zapachem kawy unoszącym się nad kociołkiem.
To Hal, który pełnił końcową wartę, krzątał się teraz przy
przyrządzaniu rannego posiłku. Norton jeszcze spał, mimo
że słońce dawno wspięło się na niebo, co według zwyczajów
i miary Dalekiego Zachodu świadczyło o bardzo późnej
godzinie.

Mój pacjent także drzemał. Chwilę przysłuchiwałem się

równemu oddechowi, potem odszedłem w stronę

lasu,

gdzie wśród sitowi ciurkał strumyczek i gdzie pasło się stado
naszych koni, a między nimi wierzchowiec nocnego gościa.
Dawno nie oglądałem tak wspaniałe prezentującego się
zwierzęcia! Było kruczoczarne, czernią przechodzącą w granat, z
jedną białą strzałką na czole.

„Czyżby koniokrad?" — pomyślałem nagle, wspomniawszy

liche odzienie naszego gościa.

Opluskałem się w wodzie i wróciłem do obozowiska. Norton

już wstał.

— Mamy piękny dzień, doktorze — powitał mnie wesoło.
— Co porabia mój pacjent?
— Jak pan widzi.

Wskazał na otuloną derką postać.

— Niech sobie jeszcze pośpi — odparłem. — Tylko mu na

dobre to wyjdzie, a teraz...

Ująłem Nortona pod ramię i powiodłem w stronę lasu.

— Czy pan zwrócił uwagę na uprząż i na konia naszego

przybysza?

— No, było dość ciemno...

— Więc niech się pan teraz przypatrzy.
Rozejrzał się dokoła i cicho gwizdnął.
— Ho, ho! To zwierzę jest warte... jest warte...

— Mniejsza z tym, ile. Na pewno bardzo drogi koń, a nasz

niespodziewany przybysz jakoś nie wygląda na właściciela,

background image

— Hm, podejrzewa pan, że daliśmy schronienie ko-

niokradowi? Jednak ja oglądałem jeszcze gorszych obdartusów z
nie mniej wspaniałymi wierzchowcami. Tu, na Dalekim
Zachodzie, do pewnych spraw należy przykładać inną miarę.

Pouczywszy mnie w ten sposób, chciał wrócić do ogniska.

Zatrzymałem go.

background image

— Chcę obejrzeć uprząż — powiedziałem — ale tak, żeby tego

nikt nie zauważył.

— Dobrze, jakoś to urządzę. Pan jest podejrzliwy, doktorze.
— Tylko... ostrożny. Cóż pan wie o tym człowieku?
— Istotnie, nic.
— Więc spróbujmy dowiedzieć się.

Wróciliśmy w samą porę, bo Hal kończył pieczenie ostatniego

podpłomyka, a ranny już się przebudził i siedział okryty kocem.
Na mój widok usiłował wstać. Natychmiast go powstrzymałem.

— Żadnego wysiłku! — rozkazałem. — Dopóki nie obejrzę

rany.

— Dowiedziałem się, kto mnie wyciągnął z biedy — odparł

powoli. — Dziękuję.

— Każdy postąpiłby podobnie.
— Nie każdy — zaprotestował słabo. — Na przykład ten, który

mnie tak dziabnął...

— W czasie bójki?
— Żeby to! Podszedł do mnie znienacka i ciachnął! Nawet nie

wiem, kto.

— Tylu ich było?
— Pięciu. Dobrze, że koń znalazł się pod bokiem i że trafiłem

do was.

— Koń trafił — sprostowałem — bo jeździec nie władał ani

ręką, ani nogą.

Uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem. Ten uśmiech, ta twarz,

ten głos wydały mi się znajome.

— Och — stęknął — gdy się poruszę, zaraz mnie rwie. Czy to

duża rana?

— Duża, nieduża. Podczas wczorajszych ciemności niewiele

mogłem zobaczyć. Sprawdzę teraz, ale najpierw... kawa.

Hal, jak zwykle milczący, podał wydzielone porcje. Wędzony

boczek na podpłomyku nigdzie tak nie smakuje, jak na prerii.
Sprawdziłem to wielokrotnie. I nigdy człowiek nie zjada tyle, co
podczas dalekiej wędrówki konnej. Dlatego przestałem sią dziwić
traperom, którzy po pochłonięciu funta pieczeni twierdzili, wcale
nie żartem, że zdołali zaspokoić pierwszy głód! Znałem jednego z
takich. Jadł za pięciu, a przecież był zawsze szczupły, nawet
chudy. Mieszczuch, który by spróbował tak się odżywiać,
popadłby szybko w żołądkowe dolegliwości albo roztył się do
karykaturalnych rozmiarów. Jednakże wadą traperskiego
odżywiania jest całkowity brak owoców i jarzyn. W
przeciwieństwie do Indian, których jadłospis nie ogranicza się do
potraw mięsnych (jedzą leśne jagody, kukurydzę w rozmaitych
postaciach, a lecznicze wywary z ziół znane są czarownikom
wszystkich plemion), traper nie zna niczego poza mięsem, bo też w
swym wędrownym życiu nie ma możliwości ani zdobycia, ani tym
bardziej dźwigania ze sobą szybko psujących się owoców lub
jarzyn. Co najwyżej nosi nabytą w jakimś miasteczku mąkę, i to w
niewielkiej ilości. Odżywianie się wyłącznie mięsem powoduje
nadkwasotę żołądka, przypadłość dokuczliwą i na dłuższy okres
nawet groźną dla organizmu człowieka.

Zawsze po kilku miesiącach pobytu na Dzikim Zachodzie,

gdzie mięso stanowiło podstawę pożywienia, wracałem do
Milwaukee stęskniony za kapustą, ziemniakami, fasolą, pełen
marzeń o śliwkach, jabłkach i wiśniach. Ale teraz znajdowałem się
dopiero na początku wielkiej i dalekiej drogi, więc boczek na go-
rącym podpłomyku był dla mnie znów smakowitą nowością.

background image

Po rannym posiłku zająłem się naszym gościem. Stękał i

kwękał, gdy zdejmowałem bandaże, a jeszcze bardziej, gdy
zabrałem się do odlepiania przyschłego opatrunku.

Rana się nieco zaskorupiła. Stanowiło ją długie

background image

i wąskie cięcie. Uderzającemu albo drgnęła ręka, albo też
uderzony pochylił się i to mu ocaliło życie. Ostrze noża trafiło w
żebro i ześliznęło się czyniąc paskudne na oko, ale w istocie mało
niebezpieczne skaleczenie.

Norton, który z zainteresowaniem przyglądał się „operacji",

mruknął coś na temat „znakomitych leków indiańskich",
zwłaszcza pewnego ziela, które przyłożone do rany usuwa ból i
szybko goi.

— Ma pan to ziele? — zapytałem.
— Nie.
— To może go poszukamy?
— Ba, nawet nie wiem, gdzie rośnie.

— No to — uśmiechnąłem się — poprzestaniemy na

tradycyjnym sposobie leczenia.

— Pan jest naprawdę lekarzem? — zapytał ranny. — Takim,

co w mieście przyjmuje pacjentów?

— Jestem.
— I leczy pan ludzi na prerii?
— Od przypadku do przypadku. No, gotowe.
— Czy to coś poważnego?
— Gdyby było coś poważnego, nie siedziałby pan tak

swobodnie i nie zjadł tak obfitego śniadania. Myślę, że nawet
gorączka nie wystąpiła. Organizm silny, a rana, jak na Dziki
Zachód, powierzchowna. W sumie, za kilka dni będzie pan brykał
jak młody jelonek, a na pamiątkę zostanie tylko blizna.

— I mogę jechać konno?
— Dzisiaj... nie radzę. Opatrunek zacznie trzeć ranę i

doprowadzi do zaognienia. Dlatego nie trzeba schylać się zbyt
często.

— Muszę uprać koszulę i kamizelkę.
— Lepiej to odłożyć na później.
— Doktorze — wtrącił się Norton — coś panu pokażę.

background image

— Proszę leżeć spokojnie — poleciłem pacjentowi i

wstałem.

Odeszliśmy kilka kroków od ogniska.

— Będzie mógł utrzymać się w siodle? — zagadnął

szeptem.

— Na pewno, jeśli nie nastąpią komplikacje.
— O, toś mnie pan pocieszył! A ileż czasu trzeba na

zagojenie?

— Niech pan rusza — odparłem. — Za dwa, trzy dni

dopędzę was.

Potrząsnął energicznie głową.

— Nigdy na coś takiego nie przystanę. Uważam, że

jestem odpowiedzialny za pana, a na samotnego wędrowca
czyha tu wiele niebezpieczeństw. Przede wszystkim
niesłychanie łatwo zabłądzić. A co będzie, gdy pańskiemu
pacjentowi nagle się pogorszy?

— Więc co pan proponuje?
— Znalazłem się w rozterce, ale przecież nie zostawię

rannego człowieka. Dziś nie ruszymy się stąd, a jutro...
zobaczy się. Odpowiada to panu?

— Porządny z pana chłop, Norton. Dziękuję.
— Nie ma za co.
— Oglądał pan uprząż?

— Tak. Właśnie dlatego odciągnąłem pana na bok. To

wspaniała uprząż. Nikt nie używa podobnej na Dzikim
Zachodzie. Zbyt wiele kosztuje, a złodziejów tu nie brak.

— Sądzi pan, że gościmy koniokrada?
— Może... Proszę go spróbować pociągnąć za język.
— Spróbuję.
Kiedy wróciliśmy, nieznajomy, owinięty w koc, znowu

spał.

— Wygląda na to, jakby przez kilka nocy czuwał —

stwierdził szeptem Norton.

Niekoniecznie. Jest bardzo osłabiony upływem krwi.

Weźmiemy go na spytki, gdy odpocznie. A gdzież to Hal?

Rozejrzałem się. Hal klęczał nad brzegiem strumienia,

dostrzegałem tylko czubek jego głowy.

— Pewnie nabiera wody — zauważył Norton. — Ale

cóż teraz poczniemy, doktorze? Tyle wolnego czasu i nic
do roboty! Bardzo to nudne.

Miał rację. Przymusowy postój na prerii nie należy do

przyjemności.

— Hm, można by iść do lasu na małe polowanie —

rozważał głośno Norton — ale ani to pora, ani bezpiecznie.
Rozsądek nakazuje trzymać się razem. Ten ranny jegomość
nie daje mi spokoju. Przecież wiozę towar za dobrych
paręset dolarów! Ech, legnijmy na słonku. Dogrzewa coraz
mocniej.

Tak też postąpiliśmy. Leżałem, przymknąwszy oczy, aż

złapał mnie sen. Odrabiałem zaległości minionej nocy.
Kiedy się ocknąłem, było już dobrze po południu. Norton
spał obok. Jeszcze się nie obudził. Niezmordowany i
milczący Hal coś tam pitrasił przy skąpym ogniu. Pachniało
mięsem, mąką i jeszcze czymś, czego nie potrafiłem
odgadnąć. W chwilę później okazało się, że to
najprawdziwsza grochówka. Zbudziliśmy Nortona i mego
pacjenta i szybko zabraliśmy się do jedzenia.

background image

— Wydaje mi się — powiedziałem do rannego — że już

jutro będzie pan mógł jako-tako utrzymać się na siodle.
Radzę udać się do najbliższego miasteczka i tam przez kilka
dni odpocząć.

— A wy dokąd jedziecie?
Nie przypadło mi do smaku takie pytanie, więc odpo-

wiedziałem niezbyt grzecznie, jak odpowiada się w tych
stronach na pytania osób zbyt ciekawych. Wskazałem
palcem przed siebie i powiedziałem krótko: — Tam — a
później machnąłem ręką za siebie i dodałem: ~—
stamtąd.

Chyba zrozumiał, bo -wyraz zakłopotania odmalował się

na jego twarzy.

— Przepraszam — powiedział półgłosem. — Gdybym

mógł... przyłączyć się. Chociaż na kilka dni.

— O, to już nie zależy od mej zgody. Proszę się zwrócić

do szefa — wskazałem na Nortona.

Moja odpowiedź musiała go zaskoczyć. Nie powtórzył

pytania. Oceniłem, że nie zalicza się do tych bezczelnych
typów, które próbują wbrew wszystkiemu narzucać swe
towarzystwo i pokrywać niewyrobienie życiowe tupetem.
Uznałem go za człowieka skromnego i zapisałem mu to na
plus.

Nie — odezwał się Norton — nie możemy skorzystać

z pańskiej propozycji. Udzielenie pomocy rannemu to był
nasz obowiązek, ale na tym rzecz się kończy.

— To znaczy, że mnie pan wypędza — mruknął ranny.

— Nie mam ani kawałka jedzenia, ani broni...

— Podzielimy się zapasami i każdy ruszy w swoją stronę.

Preria jest szeroka, starczy miejsca dla każdego.

— Gdybym mógł wrócić... — szepnął na pół do siebie,

na pół do nas. — Ale to niemożliwe.

— Nie pytaliśmy się — przerwałem — o powód nocnej

wizyty. Nie nasza to sprawa, ale od nas zależy dobieranie
sobie towarzyszy.

Powiedziałem to specjalnie ostrym tonem, licząc, że w ten

sposób spowoduję naturalny odruch oburzenia, że przybysz
wreszcie zdradzi swą tajemnicę.

Przyszedł Hal i — jak zwykle bez słowa wyjaśnienia —

rozłożył na trawie dwie sztuki mokrego materiału: koszulę i
kamizelkę nieznajomego. Uprał.

background image

Ranny zauważył to i aż poczerwieniał na opalonej twarzy.

— Dziękuję — powiedział — mogłem sam to zrobić.
— Nie mógł pan — odparłem — nie wolno się schylać.

Teraz to wyschnie, otrzyma pan żywność, a jutro o świcie
rozstaniemy się, co będzie pięknym zakończeniem naszego
spotkania. Wobec... pańskiego milczenia — dodałem po
krótkiej przerwie. — Chyba mówię zrozumiale?

Skinął głową.

— Znałem kiedyś pewnego doktora — odezwał się — i

dużo mu zawdzięczam. Panu również, ale nie o tym
chciałem mówić. Nazywam się Lewis Stone. Byłem tra-
perem, poszukiwaczem metali, kowbojem. Wiodło misję
różnie, ale ostatnio bardzo kiepsko. Dlatego zgodziłem się
wziąć udział w wyprawie myśliwskiej.
Wciągnął mnie do niej przygodny znajomy, ale od
początku wszystko mi się nie podobało. Umilkł — Kiepska
płaca? — zapytałem, aby go skłonić do

dalszego mówienia.

— Płaca była dobra, tylko że zupełnie nie wiedziałem,

co mam robić, a ja lubię wiedzieć. Myślałem, że będę
tropicielem zwierzyny i opiekunem

czuwającym nad myśliwymi, a skończyło się na tym, że
rąbałem drzewo, nosiłem wodę, czyściłem i karmiłem konie,
rozbijałem namioty, a nawet szorowałem garnki. A poza
tym... oni nie mają pojęcia, jak zachowywać się na prerii...

— I dlatego postanowił pan uciec — zauważył Norton.

— Nie dlatego. Zawarłem umowę na trzy miesiące i

byłbym jej dotrzymał, gdyby... Jak już powiedziałem, tę
pracę naraił mi pewien znajomy kowboj,

który się wynajmuje do pilnowania bydła w lecie, a zimą
rzuca

robotę i ucieka do miasta. Nic złego o nim nie słyszałem.

Ściągnął mnie do St. Louis razem z dwójką innych i tam
przedstawił jakiemuś panu. To musiał być wielki pan. Powiadam:
wielki, bo miał lokaja ubranego niby generał, w czerwoną kurtkę
ze złotymi lampasami. Nigdy takiego dotąd nie oglądałem. Ten
wielki pan nazywał się Roger Deen, syn fabrykanta, facet strasznie
bogaty. To on zaprojektował wycieczkę na Dziki Zachód i do niego
zgodził mnie znajomek. Wyprawa była zwariowana od samego
początku: lokaj, kuchcik i nas, świeżo zwerbowanych, czterech.
Ruszyliśmy na koniach, ale i z wozem wyładowanym namiotami i
różnym sprzętem. Takim, jaki tylko wariat mógłby zabierać w te
strony. Nie uwierzycie, gdy powiem, że przywieźli z miasta stół i
krzesła, że ten stół przed każdym posiłkiem lokaj nakrywa białym
obrusem i podaje potrawy na tacy! Słyszał kto o czymś takim?!
Uśmiechnąłem się.

— Pan nie wierzy, doktorze?
— Nie takie dziwy oglądałem.
— No, właśnie! Oni wiozą żelazny piecyk do gotowania,

naftowe lampy, świeczniki i mnóstwo tym podobnych rzeczy.
Najgorsze, że ci ludzie zupełnie nie pasują do tych stron.

— Jak to: nie pasują? — zapytał Norton.
— Powiem panu tyle, że jedna z pań...
— Pań! — zdziwiłem się. — Tam są kobiety?
— Zapomniałem powiedzieć, że Deen zabrał na swą

zwariowaną wyprawę żonę i jej siostrę. Otóż jedna "z tych kobiet
zapytała mnie, czy nie można by złapać w sidła bizona! Słyszycie!

background image

Bizona w sidła! A tamci mężczyźni...

— Poczekaj, Stone — znowu wtrąciłem się. — Opowiadasz

tak chaotycznie, że nie sposób się zorientować. Kto towarzyszy
Deenowi?

background image

— Mówiłem: żona, jej siostra i jeszcze taki jegomość,

koleżka Deena. Nazywa się... Scudder.

— To już wszyscy?

Wszyscy. Ten Scudder właśnie chciał zapolować na

pumy, żeby przywieźć piękne futro z wyprawy. Co za
szczęście, że w tych stronach nie ma pum! Takie polowanie
kiepsko by się skończyło. Co prawda Rathmoor...

— Stop! — krzyknąłem. — Kto to jest Rathmoor?
— Nie mówiłem? — zdziwił się. — Tak się właśnie

nazywa mój znajomek, który mnie wciągnął do wyprawy.
Ten Rathmoor wiele mu obiecywał, nawet polowanie na
pumy, chwytanie grzechotników, ściganie antylop i inne
cuda, tylko na łapanie bizonów w sieci przystać nie chciał.
Nawet jak na jego łgarstwa... było tego za wiele. Długo
jechaliśmy, aż przywlekliśmy się w te okolice; z tabunkiem
koni, z wozem. Jakie to konie, możecie sprawdzić, na
jednym z nich tu przybyłem.

background image

Przyznać muszę, że i obaj mężczyźni, i kobiety umieją trzymać się
na siodle, jak na miejskich ludzi. Więc powiadam, jak tu
przybyliśmy, a po drodze nie spotkaliśmy nic godnego do
polowania, Deen począł się krzywić. Tak go podbechtały kobiety.
Powiedział Rathmoorowi, sam to przypadkiem słyszałem, że ich
oszukuje, bo wodzi po bezdrożach, na których nawet komara się
nie uwidzi. Rathmoor przysięgał, że to nie jego wina. Zbyt wolno
jedziemy, zbyt wiele czasu traci się na różne kolacyjki, na ranne
ubieranie się. Jeszcze tam różnych różności mu nagadał. Potem
dodał, że zwierzyny jest w bród na terenie Nowego Meksyku, a
nie tutaj. Rathmoor miał sporo racji, ale nieco przesolił swym
ostrym tonem. Widziałem, jak Deen poczerwieniał na twarzy i*
nie wiem, na czym by się to skończyło, gdyby nie Florence (to
jego żona). Przybiegła usłyszawszy gromki głos Rathmoora,
odciągnęła męża na bok i coś mu tam tłumaczyła. Wreszcie Deen
przyszedł do nas (do Rathmoora i do mnie) i powiedział, że
poczeka kilka dni, lecz jeśli i wówczas nie pokażą się bizony,
pumy i antylopy, zwolni nas z pracy, bo nie dotrzymaliśmy
obietnicy.

Rathmoor tylko wzruszył ramionami, wziął mnie pod ramię i

prawie siłą odprowadził, nawet się nie obejrzawszy. A kiedy
znaleźliśmy się odpowiednio daleko, zapytał, czy widziałem kiedy
większego wariata. Zaprzeczyłem, bo przecież trzeba być
głupcem, aby tu, na pustkowiu, odprawiać jedynych ludzi
znających właściwą drogę. Tego dnia i dwu następnych nic więcej
się nie wydarzyło. Nawet Deen bardzo grzecznie się do nas
odzywał, a Rathmoor postępował tak, jakby nic między nim a
Deenem nie zaszło. Ale którejś nocy, bardzo późno, kiedy nawet
kuchcik i lokaj poszli spać, wyciągnął naszą trójkę daleko za obóz.
Tu muszę wspomnieć, że na nas czterech ciążył obowiązek
całonocnych wart, więc nawet gdyby ktoś ze śpiących obudził się i
spotkał nas przypadkiem, nie mógłby mieć żadnych podejrzeń.
Bardzo byłem ciekaw, o co Rathmoorowi chodzi. Kiedy
usiedliśmy, powiedział, że trzeba „zmiękczyć" tych greenhornów,
bo w przeciwnym wypadku zaczną nami pomiatać. Jak to zrobić?
Ano, skoro świt należy wymówić im pracę. Jeśli się nie przelękną,
wsiądziemy na konie i odjedziemy. Nie za daleko, ale tak, byśmy
mogli ich śledzić, sami będąc niewidoczni. Po kilku dniach, kiedy
się najedzą strachu i z kretesem zabłądzą, wrócimy podyktować
warunki. Nie powiem, żeby się mnie to podobało, ale milczałem.
Wtedy odezwał się Chudy Bob. Podobno nazywa się Creddle, ale
zawsze słyszałem, jak nań wołano Bob albo Chudy, bo
rzeczywiście bardziej przypomina szkielet niż żywego człowieka!
Ten jegomość nie podobał mi się od pierwszej chwili, gdy go
ujrzałem w St. Louis, ale pomyślałem wtedy, że Rathmoor wie,
kogo sobie dobiera. Ten Chudy Bob teraz powiedział, że przecież
wyprawa greenhornów może spotkać przypadkowo jakiegoś tra-
pera, który doprowadzi ich do najbliższego miasteczka, a tam już
sobie dadzą radę.

"I co nam wtedy z tego przyjdzie? — zapytał. — Tylko

stracimy dobrze płatną pracę. Ja radzę zabezpieczyć się".

„W jaki sposób?" — zapytałem.
„W jaki? Zabierzemy co najlepsze ich konie i zwiejemy nocą.

Jeśli później nawet znajdą przewodnika, my zarobimy nieźle na
koniach. Wiecie chyba, co są warte? Jeśli przewodnika nie znajdą,
zgłosimy się po kilku dniach i podyktujemy warunki. Ręczę, że
będą tak przerażeni, iż przystaną na wszystko i wybaczą nam taką

background image

sztuczkę."

Myślałem, że Rathmoor oburzy się. Gdzie tam! Zaśmiał się, a

reszta mu zawtórowała. Z wyjątkiem mnie.

background image

Przecież ci ludzie planowali rabunek. Ja się trzymam daleko od
takich spraw. Zaraz też odezwałem się, że na mnie niech nie liczą.
Ani przy ucieczce, ani przy rabunku. Umilkli, a później Chudy
burknął, że ślamazarów nie potrzeba.

Pewnie doszłoby do kłótni, żeby nie Rathmoor. Pamiętam, jak

powiedział ostro:

„Ty, Chudy, nie obrażaj mego przyjaciela! Stone nie jest

ślamazarą i nigdy nie był. Zapamiętaj sobie!".

Po takiej uwadze nikt już nie ośmielił się mnie zaczepić i narada

skończyła się na niczym. Myślałem, że Rathmoor zrezygnował ze
swego planu. Ale gdzie tam! Tylko udawał i żeby nie przypadek,
nic bym o tym nie wiedział. To zdarzyło się w nocy. Trzymałem
pierwszą wartę wieczorną, a kiedy Rathmoor przyszedł mnie
zluzować, począłem szukać miejsca do spania. Wreszcie odkryłem
jakiś dołek, w sam raz dla mnie...

— Streszczaj się — wtrąciłem — inaczej nie skończysz do

rana.

Musiałem tak powiedzieć, bo Stone zaplątał się w szczegóły,

które nie mogły nas interesować. Przypomniał mi w ten sposób
bardzo wielu traperów, którzy po tygodniach przymusowego
milczenia, gdy spotykają ludzi, stają się wodospadami
gadatliwości i każdą swą opowieść przedłużają zupełnie zbędnymi
opisami. A poza tym nabrałem pewności, że Stone'a już raz w
swym życiu musiałem spotkać. „Lewis Stone, Lewis Stone" —
powtarzałem w myślach i nagle otworzyła się w moim mózgu
jakaś klepka. Lewis! Już wiedziałem. A czy on mnie poznał, czy
też moja sylwetka zatarła się w jego pamięci?

— I co się stało później? — przynagliłem.
— Dołek był kiepski albo może to... przeczucie? Słyszałem od

mądrych ludzi o przeczuciach, które ostrzegają...

background image

Teraz zniecierpliwił się Norton:

— Doktor miał rację, w ten sposób nie dojdziemy do żadnego

mądrego końca. Co nas obchodzi jakiś dołek?

— Przepraszam. Chcę wytłumaczyć dokładnie, żebyście mnie

uwierzyli.

— Dalej, dalej... — ponagliłem go.
— Właśnie mówię... Począłem wałęsać się tu i ówdzie.

Zajrzałem do koni, które rozłożyły się w trawie, pokręciłem się
dokoła wozu, w którym spali kuchcik i lokaj, wreszcie obszedłem
trzy namioty. Jeden z nich zajmował Deen z żoną, drugi siostra
żony, trzeci koleżka Deena...

— Nie obchodzą nas te szczegóły — zauważyłem.
— Rozumiem. We wszystkich namiotach i w wozie było

ciemno i cicho. Rzecz normalna, natomiast dziwne mi się wydało,
że podczas tej wędrówki nie spotkałem żadnego z naszej czwórki.
Gdzież się podział Rathmoor, który objął po mnie wartę? Gdzie
inni? Postanowiłem ich odszukać. Zacząłem podejrzewać, że się
zebrali na jakąś naradę, i to w tajemnicy przede mną. To mi się
bardzo nie podobało.

Znalazłem ich bez wielkiego trudu. Pewnie sądzili, że już od

dawna śpię, i gadali zbyt głośno jak na nocną ciszę. Może się
nawet pokłócili, bo nagle usłyszałem głosy. Przypadłem do ziemi.
Wtedy najlepiej zorientować się w kierunku, skąd dźwięk dobiega.
Nie jestem tropicielem śladów, ale przecież nieraz podchodziłem
zwierzynę, więc miałem nieco wprawy. Odkryłem ich we
wgłębieniu gruntu, jakieś sto kroków od naszego obozowiska.
Gdybym nawet stąpał jak bizon, nie dosłyszeliby mnie. Tak się
zagadali.

Postaci nie rozróżniałem, było zbyt ciemno. Poznawałem je po

głosie. Właśnie odezwał się Rathmoor. Powiedział coś w tym
rodzaju (bo dokładnie nie pamiętam):

background image

„Chudy, wal zaraz do koni, weź siodła i przygotuj do drogi

trójkę, którą wybrałem. Nie pomylisz się?"

Chudy, od razu go poznałem po głosie, mruknął, że nie jest

ślepy. Jego buty zaszeleściły w trawie o kilka cali od mej głowy i
odszedł.

„A co zrobimy ze Stone'm?" — zapytał ten drugi.

„Nic — odpowiedział Rathmoor. — Niech sobie z nimi

zostanie".

Wycofałem się tak szybko, jak tylko to było możliwe bez

spowodowania nadmiernego hałasu. Przyznaję, że nie wiedziałem,
co mam począć. Czy pobiec do namiotów i obudzić Deena, czy też
gnać za Chudym? Doszedłem do wniosku, że zanim podniosę
alarm i zanim zaspany Deen zdobędzie się na decyzję, tamci zdążą
uciec albo — gorzej jeszcze — zaatakują nas. Dlatego
skierowałem się nie ku namiotom, ale w stronę koni. Pomyślałem,
że w takich ciemnościach Chudy nie od razu mnie pozna.
Wykorzystam zaskoczenie i powalę go, zanim Rathmoor
nadejdzie, a później załatwię Rathmoora i jego koleżkę.

— Co to znaczy „załatwię"? — wtrącił się Norton. — Chciałeś

ich zabić?

— Gdzie tam! Nie znoszę mokrej roboty. Po prostu miałem

zamiar ogłuszyć i związać. O resztę niechby się Deen martwił. Źle
kalkulowałem?

— Świetnie — odparłem — ale nic z tego nie wyszło.
— Skąd pan wie?
— Bo w przeciwnym wypadku nie siedziałbyś tu z nami.
— Ano tak. Musiałem kapinkę zgłupieć po tym wszystkim.

Prawda, nic z tego nie wyszło. Skoczyłem na Chudego, gdy
dopinał popręg przy siodle, ale w tej samej chwili wpadli tamci
dwaj. Wtedy Chudy ryknął: „To Stone! Dalej na niego!"

Wiedziałem, że nie dam rady: trzech na jednego. Musiałem

czym prędzej zniknąć. Koń stał tak blisko, że

tylko ręką sięgnąć.

Trzasnąłem Chudego pięścią w głowę, złapałem za cugle,
nogę wsunąłem w strzemię i wtedy ktoś mnie dziabnął.
Nawet nie bardzo zabolało. Wskoczyłem na siodło i
pognałem prosto przed siebie i nie wiadomo gdzie. Później
musiałem zemdleć, bo już nic więcej nie pamiętam. To
wszystko.

— No tak — mruknąłem — paskudna historia.
— Co ja mam teraz robić, doktorze?
— Najpierw umyć się — odparłem żartem. — Nie

wyobrażasz sobie, jaki jesteś brudny. Chodź, zaprowadzę
cię do strumienia.

Pomogłem mu wstać i powlekliśmy się pod las, gdzie

woda ciurkała po piaszczystym dnie. Stone ukląkł ostrożnie
na brzegu i niemrawo spłukiwał brud z twarzy i szyi.
Przyglądałem się temu przestrzegając, żeby nie zachlapał
pleców i opatrunku. Wreszcie, gdy ukończył swą toaletę i
siadł przy mnie, zapytałem półgłosem:

—- Tak więc, Złoty Lewis, zostałeś koniokradem?

background image

Złoty Lewis

Wytrzeszczył na mnie oczy. Wydało mi się, że nawet pobladł

pod opalenizną.

— Pan się myli...
— Mam dobrą pamięć. Ty jesteś Złoty Lewis. Pamiętasz

Arizonę?

— Nie wiem, o czym pan mówi?
— Wiesz, wiesz. Widziałeś mnie w pueblo Nawajów, w

gospodzie „Arizonac" w Rainy Valley... I ja ciebie tam widziałem.
Czemu jesteś taki niewdzięczny, że nie chcesz przyznać się
osobie, która już raz wyciągnęła cię z biedy?

Drgnął, jakby go grzechotnik ukąsił.

— Więc to był pan, doktorze?
— Świetnie udajesz, Lewis — stwierdziłem.
— Ależ nie! Zapomniałem, to było tak dawno...
— Wyciągnąłem cię z biedy nie po to, żebyś kradł konie.
— Nie jestem złodziejem — zaprotestował energicznie. —

Przysięgam, że wszystko, co opowiedziałem, jest prawdą.

— To znaczy, że stałeś się koniokradem z przypadku. Myślę,

że konia należałoby zwrócić.

— W jaki sposób? Tamci na pewno zrobiliby ze mnie

koniokrada, jeśli już nie zrobili.

— Tym bardziej należy zwierzę oddać właścicielowi. Pomogę

ci w tym, Lewis.

background image

— Dziękuję, doktorze. Ale co za przypadek? Chyba już minęło

ze cztery lata, prawda?

— Co porabiałeś przez ten czas?
— Wróciłem do eksplorerstwa.
— Z jakim skutkiem?
— Trafiłem na bonanzę. Zebrałem złota, ile tylko mogłem

zmieścić w jukach, i ruszyłem do miasta.

— Po czym wydałeś wszystko po saloonach.
— Zgadł pan. Pieniędzy starczyło mi aż do wiosny. Wówczas

ruszyłem z powrotem do swej kopalni skarbów.

— I nie trafiłeś.
— Ja bym nie trafił? Wystarczy, żebym raz zerknął na okolicę,

a już wszystko mam w głowie. Trafiłem nie zmyliwszy drogi ani o
cal. Zabrałem z sobą jucznego i dobrze się rozglądałem, czy kto za
mną nie jedzie. To była mała, ustronna dolinka z siklawą walącą z
samego środka pionowej skały. Dalej strumyk torował sobie drogę
pośród głazów, aby zniknąć bez śladu w rozpadlinie. Kiedy po raz
drugi przybyłem do dolinki, wyglądała, jakby uległa trzęsieniu
ziemi. Przecierałem oczy i sprawdzałem drogę. Powędrowałem na
lewo i na prawo. Przed siebie i do tyłu. Po raz pierwszy przeląk-
łem się, że zbłądziłem. Ani śladu wodospadu, ani śladu potoczku,
pionowa ściana zmieniła się w łagodną pochyłość, a dno dolinki
jeżyło się od kanciastych głazów, między którymi leżały zwały
piachu i drobnych kamyków. Ale ja nadal szukałem. Szukałem
swego majątku pogrzebanego pod ziemią. Czasem zdarza się, że
zbocze góry, które runęło, odsłania ukryte skarby. Tu nic się nie
odsłoniło. W ten sposób skończyła się moja bonanza. Żebym
wrócił tej samej jesieni, byłbym bogaczem jak ten Deen. Takiego
mam pecha!

— Nie przesadzaj, Lewis. Już niejednemu wydarzyła się

podobna przygoda. No, wracajmy.

background image

— Doktorze — zaniepokoił się — czy pana towarzysze

wiedzą, że ja jestem Złoty Lewis?

— Nie wiedzą i nie dowiedzą się, ja im tego nie zdradzę,

ale warunek!

— Jaki?

Nie powiedz nikomu, gdzie i kiedy spotkaliśmy się za

pierwszym razem. Ja tu uchodzę za mieszczucha i
greenhorna i nie pragnę zmieniać tej opinii. Dlaczego, to
moja sprawa.

— Przyrzekam, doktorze.
— Świetnie! Chodźmy.

A teraz — kilka słów wyjaśnienia poświęconych Złotemu

Lewisowi czy też Lewisowi Stone, jak kto woli.

Wspomniałem. uprzednio, że w ^883 roku bawiłem kilka

miesięcy wraz z Karolem Gordonem w Arizonie, głównie w
okolicach małego miasteczka o nazwie Rainy Valley, a
oprócz tego — na terytoriach plemienia Na-wajów, z
wodzami, z którymi zawarliśmy wieczystą przyjaźń. Nasz
pobyt w tamtych stronach związany był (o czym również już
wspomniałem) z koniecznością likwidacji bandy rabusiów
noszącej nazwę „Słońce Arizony". Nie była to grupka luźno
z sobą związanych urwipołciów i zabijaków, lecz zwarta
organizacja, nieco wzorowana na głośnym Ku-Klux-Klanie,
licząca chyba ponad setkę członków podległych tajnemu
kierownictwu i rzadko kiedy nawzajem się znających. Dla
celów rozpoznawczych posługiwali się hasłem i oznaką
wykutego w metalu stylizowanego słońca. Banda dała się we
znaki nie tylko farmerom, ale i Nawajom, a kiedy
bezradność szeryfów i niechęć osadników do ryzyka
rozzuchwaliły napastników, Nawajowie postanowili
wykopać topór wojenny. I dopiero ten fakt, głośno roz-
trąbiony na całą Arizonę, skłonił władze administracyjne w
odległym Waszyngtonie do właściwej oceny

background image

sytuacji. Niestety, ten sam Waszyngton nie dostarczył środków
umożliwiających szybką likwidację ogniska niepokoju. I
właściwie tylko Karol Gordon — zaopatrzony w pełnomocnictwo
Rady do Spraw Indian — przy mojej skromnej pomocy potrafił nie
tylko uspokoić wzburzonych Indian, ale nawet, umiejętnie
posługując się czerwonymi wojownikami, doprowadzić do całko-
witej likwidacji „Słońca Arizony". Pomagało nam wówczas kilku
dzielnych ludzi, między nimi: Adams, szeryf Rainy Valley, oraz
pewien bogaty hacjender meksykański: don Pedro Gonzales,
którego właśnie teraz jechałem odwiedzić.

A Lewis Stone?
Był jednym z najmniej znaczących członków bandy. Nosił

przezwisko Złoty Lewis, ponieważ dawniej zajmował się
eksplorerstwem, głównie poszukiwaniem złota. Jak zdołałem się
zorientować, wciągnięto go w szeregi „Słońca Arizony" przy
pomocy szantażu: albo uczestnictwo w bandzie i prawo
swobodnego szukania minerałów, albo groźba przepędzenia
Lewisa poza granice terytorium Arizony. Złoty Lewis nie należał
do bohaterskich ryzykantów walczących samotnie (najczęściej w
powieściach) o słuszne prawa. Wolał szukać złota jako członek
„Słońca Arizony" niż... nie szukać go wcale.

Zetknąłem się z nim po raz pierwszy, kiedy był jeńcem

Nawajów. Podczas realizowania planu opracowanego przez Karola
Gordona, który to plan przyjęliśmy za jedyny prowadzący do celu,
a celem było wykrycie uczestników bandy „Słońca Arizony".
Wykorzystaliśmy fakt, że członkowie bandy najczęściej nie znali
się wzajemnie. Mnie została powierzona rola jednego z
wtajemniczonych — znałem hasło porozumiewawcze, a nawet
rozporządzałem znaczkiem z wizerunkiem stylizowanego słońca.

background image

Przedsięwzięcie było niebezpieczne, wymagające nie lada

sprytu i szybkiej orientacji. To właśnie ja — za zgodą
Nawajów — uwolniłem Złotego Lewisa. Jeniec okazał się
człowiekiem tak naiwnym, że dziwnie łatwo przeprowadzone
„uwolnienie" nie wzbudziło w nim podejrzeń. Później —
dzięki mimowolnej pomocy Lewisa — udało się nam
ujawnić dwuosobowe kierownictwo bandy. W wyniku
zbrojnego starcia wielu bandytów poległo, wielu dostało się
do niewoli, a między nimi i Lewis. Ponieważ jednak wykazał
całkowitą skruchę i pomógł w zidentyfikowaniu herszta
bandy, postanowiliśmy powtórnie przywrócić mu wolność..
Nie było to zamierzenie łatwe do wykonania. Oficjalny
przedstawiciel władzy, szeryf Rainy Valley, -estro sprzeciwił
się naszej propozycji. Na nic zdały się prośby. Wszystkich
schwytanych — a wśród nich i Lewisa — pod dobrą strażą
przetransportowano do fortu Huachuca. Zanim jednak
transport dotarł do miejsca przeznaczenia, Złoty Lewis zdołał
umknąć. Szeryf nie robił z tego powodu żadnych wymówek,
ale przez kilka kolejnych dni pokazywał nam obu (Karolowi i
mnie) bardzo posępne oblicze i stał się dziwnie małomówny.
Później jakoś mu to przeszło, a przy rozstaniu oświadczył z
humorem, że nie rości do nas pretensji, a nawet skłonny jest
przypuszczać, że Złotemu Lewisowi pomogły w ucieczce
nadprzyrodzone siły!

Tak to się wówczas sprawa zakończyła, a o Złotym

Lewisie nic już więcej nie słyszałem. Sądziłem, że opuścił
Arizonę raz na zawsze w obawie przed spotkaniem szeryfa
Rainy Valley łub przed zdemaskowaniem przez któregoś z
farmerów.

Z opowiadania Lewisa wynikało, że nie pomyliłem się, a

pchnięcie w plecy świadczyło chyba o jego uczciwości.

background image

Ciekaw byłem opinii Nortona, więc zapytałem go w

cztery oczy, co sądzi o Lewisie Stone.

— Wydaje się, że to człowiek uczciwy. Niejeden w jego

sytuacji, bądź ze strachu, bądź z chęci zysku, przyłączyłby
się do tamtej trójki, a nie występował przeciw nim.

Wydaje się czy też: na pewno? — zagadnąłem.

— Och, w tych czasach najtrudniej o pewność. Cóż my o

nim wiemy, poza tym, co sam powiedział? Dlatego mówię:
wydaje się.

Z kolei zwróciłem się do Hala:

— Wygląda na uczciwego człowieka — odparł — z

większym szczęściem niż rozumem.

— Dlaczego? — zapytałem rozbawiony taką odpo-

wiedzią.

— Bo gdyby miał lepiej w głowie ułożone, nie on

uciekłby, ale jego kumple. A gdyby miał mniej szczęścia,
leżałby teraz z nożem wbitym w serce.

Wygłosiwszy tę wyjątkowo długą orację, oddalił się. Nad
wieczorem zbadałem znowu ranę Stone'a. Nie znalazłem
obrzęku ani zaczerwienienia.

— Będę mógł jechać? — zapytał.
— Sądzę, że tak. Wyjątkowo zdrowy organizm i wy-

jątkowo czysta rana.

— To mogę ruszać razem z wami?
— Po tym, coś nam opowiedział, tak! Ale biada ci, jeśli

skłamałeś.

Znowu zaklął się na wszystkie świętości, że mówił

szczerą prawdę.

Nadeszła noc parna i duszna. Parny i duszny był ranek.

Zwierzęta okazywały zdenerwowanie, ludzie zlani byli
potem. Leniwie i sennie likwidowaliśmy nasz biwak. Norton
już nie wspominał o rozstaniu ze Stone'em. Hal milczał jak
zwykle. Więc Lewis osiodłał swe-

background image

go wspaniałego wierzchowca i ruszył za nami. Zauważyłem,
że starał się trzymać jak najbliżej mnie, jakbym był jakimś
piorunochronem mogącym go ustrzec przed nieszczęściem.
Ano — już dwa razy wyciągnąłem go z biedy. Ale teraz
rozmyślałem, czy Lewisowi nie szykuje się trzecia bieda?
Jeśli spotkamy „wyprawę myśliwską", skutki mogą być
nieoczekiwane. Komu uwierzy ten jakiś Deen? Zbójeckiej
trójce (która pewnie już oskarżyła Lewisa o ucieczkę ze
skradzionym koniem) czy naszemu towarzyszowi? A jeśli
jemu — jak zachowa się Rathmoor, Chudy Bob i ten trzeci?

Jakże teraz żałowałem, że przy mym boku nie jedzie

Karol Gordon. Wymyśliłby coś właściwego.

Cały czas posuwaliśmy się w milczeniu. Ja — pogrążony

w rozmyślaniach, inni — przygnębieni zapewne duchotą.
Upał wzmógł się, chociaż słońce skrywały chmury. Kark
mego konia począł lśnić od wilgoci. Po przebyciu kilku mil
niebo zaciągnęło się jeszcze ciemniejszą oponą i zerwał się
gorący wiatr, nie przynoszący ochłody. Norton powstrzymał
wierzchowca, a kiedy się z nim zrównałem, odezwał się
apatycznym głosem:

— Nieźle nas rozgrzewa, co? Zanosi się na burzę,

doktorze, albo na coś jeszcze gorszego.

— Trąba powietrzna?
— Tak myślę. Przydałaby się nam teraz jaka jaskinia

albo chociaż skrawek lasu.

Rozejrzał się dokoła. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się

lekko sfalowana równina bez żadnej kępki drzew czy
krzewów.

Szara mgiełka wisiała nad krańcami horyzontu, a niebo

wydawało się tak niskie, że wystarczyło podnieść rękę, by
dotknąć czarnych chmur.

— Jedziemy dalej — zdecydował handlarz. — Zmoknąć

na siodle, czy zmoknąć na ziemi... cóż za różnica?

background image

Oczywiście, różnicy nie było, więc jechaliśmy aż do chwili, gdy

pierwsza błyskawica przebiegła niebo trój-palczastym
rozgałęzieniem, a w kilka sekund później daleki pomruk grzmotu
wypełnił przestrzeń.

— Czy zatrzymamy się, szefie?! — zawołał Hal wiodący

juczne konie w tylnej straży naszej kawalkady.

— Spróbujemy jeszcze kawałek. I tak zmarnowaliśmy cały

dzień.

To było pod adresem Stone'a i nie spodobało mi się, ale nawet

nie mruknąłem. Adresat — również.

Jechaliśmy więc dalej. Błyski na niebie powtarzały się coraz

częściej i trwały coraz dłużej. Grzmoty przybierały na sile, aż zlały
się w jeden przejmujący łoskot, tak że konie poczęły kłaść uszy po
sobie i płoszyć się. Spadły pierwsze grube krople. Deszcz gęstniał,
wreszcie drżąca firanka wody uniemożliwiała widoczność.

— Zsiadamy — zarządził Norton. — Nie widzę drogi i boję

się, że zamiast do Canadianu dojedziemy do źródeł Rio Grandę.

Co prawda, nigdy w tym miejscu nie istniała żadna droga, ale

handlarz miał na myśli kierunek jazdy i wolał niedowierzać
swemu instynktowi.

Przemoczeni od stóp do głów, zatrzymaliśmy się w szczerym

pustkowiu.

— Jak tam rana? — zatroszczyłem się o Lewisa. — Ta kąpiel

nie wyjdzie jej na dobre.

— Cóż począć doktorze! Ale czuję się nieźle.

Zeskoczyliśmy z siodeł i trzymając zwierzęta za cugle, stali

gromadką, sieczeni przez upusty niebieskie. Niebo rozświetlało się
i gasło, pioruny strzelały niczym baterie dział, a tym odgłosom
towarzyszył potężny szum wody, niczym wodospadu Niagary.
Wiatr pędził fale dżdżu ukośnie, tak że biły w nas niczym
strumienie

background image

wyrzucane z wylotów strażackich sikawek. Jak to długo trwało —
trudno mi określić, lecz chyba ponad godzinę. Potem grzmoty
poczęły się oddalać, błyskawice migotały coraz krócej i jakby
nieco przerzedziła się nieprze-nikliwa zasłona chmur. Jednak
deszcz ani wiatr nie ustawały. Czułem na plecach lodowaty
prysznic i dobrze musiałem zaprzeć się w ziemię, aby utrzymać
równowagę. Nie rozmawialiśmy, zajęci trzymaniem płoszących
się wierzchowców, zresztą szum wody zagłuszał słowa. Ktoś
trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i ujrzałem Stone'a. Wyglądał
jak przysłowiowa zmokła kura.

— O co chodzi? — krzyknąłem.
— Ktoś jedzie! — wrzasnął.
Rozejrzałem się dokoła, ale nic nie dostrzegłem. Potrząsnąłem

głową na znak przeczenia.

— Nie mylę się — zahuczał mi nad uchem — wyraź

nie słychać turkot.

Słyszał turkot po rozmokłej od deszczu ziemi i w szumie, który

tłumił każde słowo!

— Niech pan spojrzy, doktorze. Tam!
Spojrzałem. Za drżącą zasłoną deszczu nie rysował

się żaden kształt, a przecież Stone się nie mylił. Zapamiętałem
sobie to zdarzenie i odtąd przykładałem wielką wagę do tego, co
Lewis usłyszał. Bo oto nagle za wodną ścianą ujrzałem wehikuł
podskakujący na nierównościach gruntu. Wóz kryty półokrągłą
budą, ciągniony przez dwa konie, gnał ku nam.

— A cóż to za wariat! — zakrzyczał Norton. — Na siodła!
Ledwie zdążyliśmy wykonać rozkaz i nieco odskoczyć, gdy

minął nas rozbryzgując błoto i wodę, pędzący pojazd. Wyglądało
na to, że nikt nim nie kierował, bo nagle wóz zakolebał się, konie
skoczyły w bok i pognały dalej. Szarpnąłem cuglami i ruszyłem
za znikającym w półmroku kształtem. W minutę znalazłem się tuż
przy przednich kołach, w sekundę później — na linii końskich
łbów.

— Doktorze! Teraz, teraz!

To był głos Stone'a. Widać ruszył równocześnie ze mną, bo

dostrzegłem go po przeciwległej stronie zaprzęgu.

— Cugle, doktorze!
Podjechałem tak blisko, że wyciągnąwszy rękę chwyciłem za

uździenicę biegnącego z lewej strony zaprzęgu konia. To samo
uczynił Stone z drugim koniem. I oto, po kilku jardach coraz
wolniejszego biegu, chrapiąc ze zmęczenia i przestrachu, konie
stanęły w miejscu. Dopiero teraz zauważyłem, że jednak ktoś nimi
kierował. Na koźle tkwił mężczyzna o twarzy szarobiałej jak
ściana świeżo otynkowanego domu. Widziałem, że drżały mu
dłonie, gdy przywiązywał lejce i obracał korbką hamulca.

— Hamulec zawiódł? — zagadnąłem.

— Zaciął się... bardzo wam dziękuję, moi ludzie.
„Moi ludzie"? Na sekundę zaniemówiłem ze zdumienia.

— O, jest koniokrad! — wykrzyknął nagle nieznajomy

dostrzegłszy Stone'a.

Zeskoczył z kozła, a za nim spod budy wyjrzały jeszcze dwie

postacie. Jedna — ubrana w czerwony fraczek ze złotymi
guzikami. To mi się najbardziej rzuciło w oczy. Miałem więc
przed sobą lokaja, o którym opowiadał Lewis, a jeśli tak — to
powożącym musiał być Deen. Nieczęsto spotyka się czerwono
ubranych lokajów na Dzikim Zachodzie!

Następny pasażer wozu okazał się Chińczykiem. A więc —

background image

kucharz. Tak oto burza przygnała ku nam ludzi, których wcale nie
pragnęliśmy spotkać. Ale gdzie podziała się reszta „myśliwskiej
wyprawy"?

background image

Deszcz ustał, widnokrąg poszerzył się, lecz nie ukazał nam

żadnej nowej postaci.

— Koniokrad — powtórzył przybysz. — Poznałem go. Czy on

jest z wami?

Te „z wami" zostało skierowane wyłącznie do mnie, jako że

Norton i Hal pozostali daleko w tyle i byłem jedynym
towarzyszem Stone'a.

— On jest z nami — odparłem naśladując ton głosu mego

rozmówcy. — Ale to nie koniokrad.

Przysunąłem się do Lewisa i szeptem pytałem:
— Deen? Skinął
głową.
— Henry! — krzyknął Deen. — Podaj mi strzelbę.
— Tak jest, sir.

Czerwony fraczek zniknął pod budą wozu. Nie było go widać

dość długo, aż zniecierpliwiony Deen wetknął głowę do wnętrza
pojazdu.

— Prędzej, niedołęgo!

— Nie mogę znaleźć, sir. Musiała wypaść podczas tej

piekielnej jazdy.

— Głupstwa gadasz! Szukaj lepiej. Głowa Deena
znowu wyjrzała spod budy.
— Gdzie pana towarzysze? — zapytałem.
— Co to was obchodzi — burknął.

— Nic a nic — odparłem tym samym tonem. — Sądzę po

prostu, że samotne kobiety nie odnajdą właściwego kierunku
jazdy.

— Nic mnie nie obdchodzi, co sądzicie. Henry! Gdzie moja

strzelba, u licha!?

— Nie ma, sir.

Czerwony fraczek wyjrzał na światło dzienne.

— Wydaje mi się, sir, iż pańska strzelba została w kaburze

przy siodle.

— Do diabła! Chyba prawda. Henry, trzeba by poszukać pań...

background image

— Tak jest, sir. Czy pojedziemy wozem?
— Zwariowałeś? Nie będą więcej powoził tymi szalonymi

końmi. Tak, zostaniemy tutaj, póki tamci nie przyjdą.

— Ośmielę się zauważyć — wtrąciłem — że jeśli nie odnajdą

kolein wozu, nigdy tu nie trafią.

— Jechały za nami, dopóki burza nie przepłoszyła zwierząt.
— Lewis — szepnąłem — idź do Nortona i powiedz mu, co się

stało. Ja ruszę koleinami wozu, gdybyś mnie nie zastał po
powrocie, goń moim tropem.

Skierowałem wierzchowca w jedną stronę, Stone — w drugą.

— Hej! Człowieku!

To było do mnie, ale nawet się nie obejrzałem. Pogalopowałem

szlakiem głęboko wyżłobionym w miękkiej ziemi. Znaki kół nie
biegły prosto. Raz skręcały w prawo, raz w lewo, ale były tak
doskonale widoczne, że nie potrzebowałem zwalniać szybkości.

Naga płaszczyzna ciągnąca się przede mną nadal była pusta, ale

nie traciłem nadziei. Koleiny wozu musiały wreszcie doprowadzić
mnie do miejsca, w którym cała kawalkada jechała jeszcze razem,
a odciski końskich kopyt nie mogły zniknąć bez śladu, zwłaszcza
przy takiej gromadzie jeźdźców: dwie kobiety, kolega Deena, no i
trzech pomagierów razem z Rathmoorem. Ale tych ostatnich
raczej należało się obawiać niż liczyć na ich pomoc.

Wóz musiał przebyć sporą drogę, zanim do nas dotarł, bo nadal

poza odciskami kół nic więcej nie potrafiłem dostrzec. Słońce
wytoczyło się na środek nieba, a nad prerią wstała mgiełka
parującej wilgoci. Koleiny biegły zygzakiem, aż w którymś
miejscu zatoczyły szeroki łuk i znikły za obłym wzniesieniem —
dziwacznym wybrykiem natury przypominającym kolejowy

nasyp. Tak było równo usypane i tak prosto biegnące ze
wschodu na zachód.

Za tym wzniesieniem odnalazłem liczne odciski kopyt

towarzyszące koleinom. W kilku miejscach darń została
stratowana, jakby odbyło się tu stampede. Odtąd ślady kół
ciągnęły się równo ku południowi wraz z towarzyszącymi
odciskami kopyt. Zeskoczyłem z siodła i począłem badać te
odciski. Nie mogłem się mylić: przeszło tędy nie sześć
wierzchowców, tylko trzy! Tu muszę wyjaśnić, że chociaż
podkowy w oczach laika nie różnią się między sobą, nieco
bardziej doświadczony tropiciel potrafi je bez trudu
rozróżnić. A ja miałem za sobą dobrą szkołę Karola
Gordona. Wskoczyłem na siodło i zawróciłem do miejsca,
gdzie koleiny wozu odtoczyły się od odcisków końskich
podków. Właśnie stało się to przed wzniesieniem. Od tego
punktu ślady koni rozbiegały się we wszystkich kierunkach,
ale żaden z nich nie przekraczał nasypu. Tu więc ulec
musiała rozproszeniu cała kawalkada.

Trzy tropy końskie! Teraz już nie mogłem się mylić.

Tylko trzech jeźdźców odłączyło się od wozu. Było to dla
mnie zagadką, której nie mogłem rozwiązać. Ruszyłem
pierwszym lepszym śladem, coraz bardziej oddalając się od
kolein wozu, niekiedy ginących wśród szeroko rozlanych
kałuż. Dlatego musiałem co pewien czas przystawać,
zawracać, niekiedy krążyć dokoła jak pies węszący
zagubiony trop. Na koniec, niespodziewanie, zauważyłem
ciemny punkt poruszający się wśród prerii. Uderzyłem
wierzchowca po zadzie i pomknąłem galopem, rozbryzgując
wodę i błoto. Teraz już widziałem wyraźniej — jeździec! I
on mnie dostrzegł, ponieważ odległość między nami poczęła

background image

gwałtownie maleć.

background image

Zatrzymałem się na chwilę, przyłożyłem lornetkę do oczu i

pognałem znowu. Jeźdźcem była kobieta.

Podjechałem na dwa kroki od wierzchowca, na którym siedziała

amazonka w pomiętej, mokrej, pokrytej błotem sukni, bez
nakrycia głowy, z włosami potarganymi, twarzą śmiertelnie bladą.

— Pani Deen? — zapytałem.
— Nie, to moja siostra. Spadł pan jak z nieba — odparła, z

trudem łapiąc oddech. — Gdzie reszta?

— Wóz i trzech ludzi napotkaliśmy po drodze. Trzeba tam

wracać.

— Jestem okropnie zmęczona. Sądziłam, że przyjdzie mi

zginąć na tym straszliwym pustkowiu... Kim pan jest?

— Podróżnym. Jedźmy. Na pytania i odpowiedzi przyjdzie

czas później.

Uśmiechnęła się blado.

— Słusznie. Pan jest traperem. Zawsze marzyłam, żeby poznać

prawdziwego trapera.

— Nie jestem traperem. Czy może pani jechać nieco szybciej?
— Spróbuję.

Odtąd posuwaliśmy się w milczeniu. Nie zadawałem pytań, a

nawet przyhamowałem tempo jazdy zauważywszy, że moja
towarzyszka ledwo trzyma się w siodle. Tak dotarliśmy do
wzniesienia przekreślającego ukośnie prerię, a gdy konie wspięły
się na jego grzbiet, krzyknąłem:

— Stone! Hej, Stone!
Trójka konnych zjeżdżała właśnie po zboczu. Na mój głos —

zatrzymali się.

— Florence! Florence! — zawołała moja towarzyszka. —

Gdzieście się podzieli?! Szukałam was...

— A my ciebie. Żeby nie ten człowiek — wskazała na Stone'a

— nadal byśmy się błąkali. Cóż to za okrop

ność taka burza!

Jestem cała przemoczona i trzęsę się z zimna. Spieszmy się!

— Dokąd jedziemy?
— Ten człowiek wie, gdzie zatrzymał się nasz wóz.
— Ten człowiek? Przecież to koniokrad! Z tamtej bandy!
— Pani się myli — wtrąciłem. — Lewis Stone nie jest i

nigdy nie był koniokradem. Jeśli chcecie dowiedzieć się
prawdy, jedźcie z nami. Jeśli nie, wolna droga. Chodź,

background image

Lewis, niech ci państwo się namyślą.

Zaciąłem konia i lekkim kłusem ruszyłem wzdłuż.

background image

starych śladów. Stone skoczył za mną i zrównał się z moim
wierzchowcem.

— Gdzie ich znalazłeś? — zapytałem.
— Po tej stronie tego dziwnego nasypu. Jechali wzdłuż,

myśląc, że to wynik robót ziemnych pod budowę linii
kolejowej.' Przypuszczali, że napotkają robotników.

— Zadziwiające! Nie zwrócili uwagi, że wzniesienie

pokryte jest trawą?

— Widać im to do głowy nie przyszło. Prawdziwy cud,

że jeszcze żyją po tym wszystkim. Burza ich zaskoczyła w
drodze, byli zupełnie bezradni. Pan jeszcze nie wie, że
Rathmoor zwiał ze swymi kumplami. Dowiedziałem się od
tej spotkanej pary. To jest żona Deena i jego przyjaciel,
Frank Scudder. Stracili najlepsze konie.

— To znaczy, że Rathmoor nie zrezygnował ze swego

planu.

— Ani na sekundę! Tej samej nocy, jak mnie zranili,

odjechali. Pewnie zaraz po mojej ucieczce. Deen i całe
towarzystwo jest przekonane, że byłem wspólnikiem.

— Dziwne, że wobec tego dali ci się prowadzić.
— Wcale nie dziwne. Oni mnie nie poznali.
— Chyba kpisz ze mnie, Lewis?
— Gdzieżbym śmiał? Trudno panu uwierzyć, ale tamci w

ogóle przez cały czas jakby mnie nie dostrzegali. Tylko Ella
Gardy, wie pan, siostra Florence, niekiedy dawała mi
polecenia i dlatego zapamiętała moją twarz.

Zerknąłem nieznacznie wstecz. Cała trójka posuwała się

za nami. Widać doszli do wniosku, że dłuższe pozostawanie
na pustkowiu narazi ich na niebezpieczeństwo większe od
spotkania z „koniokradem".

Dojechaliśmy na koniec do miejsca, w którym obozował

Norton z Halem i dokąd — jak stwierdziłem —
przywędrował już wóz.

background image

Handlarz na mój widok pomachał ręką i zaraz podbiegł.
— Nie mogę zrozumieć tego faceta z wozu — wyznał

szeptem. — Od pół godziny domaga się, żebym szukał jego
towarzyszy.

— Już jadą za nami. Znaleźliśmy całą trójkę.
— A reszta?

Powtórzyłem Nortonowi to, co usłyszałem od Stones.

Zauważyłem, jak handlarz z ulgą odetchnął.

— Nic lepszego nie mogło nas spotkać. Nie obeszło-by

się bez awantury przy spotkaniu Rathmoora ze Stone'em. A
jeśli chodzi o tych z wozem, im prędzej się z nimi
rozstaniemy, tym lepiej. Nie uważa pan, doktorze?

— Zgadzam się. Myślę, że po stracie najlepszych

wierzchowców i ucieczce przewodników odejdzie im chętka
do włóczenia się po tych stronach. Stone jeden wystarczy,
żeby ich doprowadzić do najbliższego miasteczka.

— Niech pan pogada z tym Deenem, a przekona się, że

wcale mu ta chętka nie minęła. Ciągle gada o polowaniu.
Kiedy zobaczył naszą skórę bizonia, zaczął dopytywać się,
gdzie spotkaliśmy stado, a później koniecznie chciał ją
kupić. Odmówiłem. Za wyroby z tej skóry dostanę dziesięć
razy tyle, co on dawał.

Nie zdążyłem zapytać, ile wynosiła proponowana kwota,

bo nadjechała trójka zagubionych. Dostrzegli wóz i wydali
chóralny okrzyk radości. Zeskoczyli z siodeł i obstąpili
Deena. Rozmowa trwała długo i była bardzo głośna. O czym
mówili — nie wiem. Wraz z Nor-tonem odeszliśmy na bok,
do miejsca, gdzie Hal krzątał się przy niewielkim ognisku.
Juki leżały obok, spętane konie pasły się opodal.

— A teraz, Lewis — powiedziałem ściągaj koszulę.

Muszę cię opatrzyć.

background image

Skwapliwie wykonał polecenie. Oczywiście, cały opatrunek

przemókł. Wydezynfekowałem ranę, nałożyłem nowy bandaż. Po
czym zapaliłem fajkę.

Dzień miał się ku końcowi. Słońce swym błyszczącym kręgiem

już dotykało linii horyzontu. Norton siadł obok mnie, a Stone —
kilka kroków dalej. Milczeliśmy obserwując, co robią nasi
sąsiedzi. Widziałem, jak spod budy wozu powyciągano
najrozmaitszy sprzęt, jak ustawiono namioty, jak lokaj w
czerwonym fraczku i Chińczyk wynieśli dziwnego kształtu
przedmiot zaopatrzony w śmieszny okrągły komin i bardzo
męczyli się nad rozpaleniem ognia. To była żelazna kuchenka
przenośna. Przedmiot w tych stronach chyba jeszcze przez nikogo
nie oglądany. Kiedy wreszcie komin zadymił, a Chińczyk napełnił
wodą garnki i ustawił je na żelaznym blacie kuchenki, ujrzałem,
jak lokaj powynosił z wozu krzesła, z kolei spory, prostokątny,
przypominający skrzynkę przedmiot.

— To składany stół —- wyjaśnił Stone i zachichotał: —

Takiego cyrku nigdy dotąd nie oglądałem.

Stół został rozstawiony, otoczony krzesłami, nakryty obrusem,

na którym pojawiły się talerze, w końcu...

— Lichtarze! — Norton z uciechy klepnął się dłonią po udzie.

— Lichtarze ze świecami!

— Z prawdziwego srebra — dorzucił Lewis.
— I zapalają?
— Jasne. Jak wiatr nie za bardzo wieje, wszystko jest w

porządku, ale przy większych podmuchach, gasną.

— I co wtedy? Przerywają posiłek czy jak?
— Lokaj zapala na nowo. Niekiedy po kilkanaście razy.

Widziałem.

Przystrojony świecznikami i nakryty obrusem stół, ustawiony

wśród nagiej płaszczyzny, wyglądał tak gro

teskowo, że nie

mogłem powstrzymać się od śmiechu.

— Deen idzie do nas — szepnął Stone.
Zerknąłem w stronę namiotów i zająłem się czyszczeniem

fajeczki.

— Nie zwracajmy na niego uwagi — powiedziałem. —

Rozmawiajmy o czymkolwiek.

Handlarz kiwnął głową.
— Jutro ruszamy o świcie. Będzie teraz pogoda mu-

rowana. Jak pan się czuje, doktorze, po dzisiejszej jeździe?
Dla nieprzywykłych do takich wypraw to olbrzymi wysiłek!

Ujrzałem, jak Lewis szeroko otworzył usta ze zdziwienia.

Po czym szybko je zamknął i począł kaszleć. Spojrzałem nań
ostro i szybko odpowiedziałem:

Znakomicie. Jak tam teraz twoja rana, Lewis?

— Zapomniałem o niej.
— Wspaniały dowód zdrowia — stwierdziłem.
— Mam dla was propozycję — zabrzmiał nagle obcy

głos.

Uderzyłem raz jeszcze główką fajki o podeszwę buta, a

później wolno odwróciłem się. Deen.

— Propozycje? — zdziwił się Norton. — Najpierw niech

pan usiądzie. W tych stronach nie wypada mówić stojąc, gdy
inni siedzą.

Deen rozejrzał się dokoła.
— Henry! Ej, Henry! Przynieś krzesło!
Rozkaz został wykonany bardzo szybko.

— A więc — odezwał się Deen siadając — chcę was

background image

zaangażować na czas mojej podróży. Sto dolarów dla
każdego i wyżywienie. Dodatkowo po pięć dolarów za każde
zwierzę, które ja albo ktoś z mego otoczenia upoluje. Zgoda?

Mimo woli wzruszyłem ramionami i chociaż język mnie

świerzbił, pozostawiłem odpowiedź Nortonowi.

— Nie jesteśmy traperami, nie jesteśmy tropicielami. Już
panu o tym mówiłem. Mamy własne interesy i dlatego
odmawiamy.
— Namyślcie się.
— Czy to wszystko? — zagadnął Norton niezbyt

grzecznie.

— Nie. Jeszcze jest druga sprawa. Moja szwagierka

rozpoznała w nim — tu wskazał na Stone'a — jednego z
tych, ludzi, którzy nas okradli i opuścili. Obejrzałem wasze
konie. Jest wśród nich mój wierzchowiec z moją uprzężą.
Słyszałem, że na Dzikim Zachodzie koniokradów stawia się
przed sądem prerii i przykładnie karze. Nie wiem, czy ten
człowiek to wasz towarzysz, czy nie, ale ma natychmiast
zwrócić cudzą własność, a później stanie przed sądem.

— I któż ma go sądzić? — nie wytrzymałem.
— Oczywiście, my!

Poszkodowani mogą oskarżać, ale nie mogą wy-

rokować — wtrącił Norton.

— To się jeszcze okaże. Oddajecie konia czy nie?
— Nie tak ostro — odparłem. — Nikt z nas nie zaprzecza

pańskiej własności, wierzchowiec zostanie zwrócony,
oczywiście w zamian za konia Stone'a, którego wam
pozostawił. Czy nie tak, Stone?

Lewis skinął głową.

— No właśnie. A sądu żadnego nie będzie, ponieważ nie

ma kogo sądzić.

— Jak to? Sami przyznaliście, że koń jest mój.

Przyznaliśmy. Ale Stone'owi należy się przede

wszystkim podziękowanie, że wam tego konia ocalił. Jeśli
Stone jest złodziejem, to z równym prawdopodobieństwem
ja jestem sachemem plemienia Nawajów.

Nic nie rozumiem. Jeśli mój koń jest u was, to

znaczy, że został skradziony, a nie istnieje kradzież bez
sprawcy.

— Bardzo pan to mądrze wywiódł, lecz to wszystko

nieprawda.

Deen zerwał się z krzesła, twarz mu poczerwieniała.
— Niech pan siada, Lewis, mów! Opowiedz o wszystkim

dokładnie, od samego początku. Proszę nie przerywać —
dodałem widząc, że Deen chce się wtrącić.

Lewis spojrzał po nas i zaczął. Od samego początku, to

znaczy od chwili zaangażowania go przez Rathmoora.
Milczeliśmy, dopóki opowieść nie dobiegła końca.

— I co pan na to?
— Dziwna historia — mruknął Deen.

— Chce pan obejrzeć plecy Stone'a?
Pokręcił głową.
— Wy we trójkę wyglądacie na uczciwych ludzi, ale on?

Może daliście się nabrać?

— Znam Stone'a od czterech lat — zapewniłem.— Nigdy

nie kradł.

— Przypuśćmy — mruknął podnosząc się z krzesła. —

Omówię tę sprawę z przyjaciółmi, a wy odeślijcie mego

background image

wierzchowca.

— Może go pan zaraz zabrać.
— Przyślę lokaja — odpadł.

Odwrócił się i odszedł dostojnym krokiem.

— To większy dureń, niż sądziłem — powiedział Norton.

— Jeśli napotka ludzi mniej od nas cierpliwych, nie zobaczy
więcej St. Louis.

— Spróbuję wytłumaczyć...
— Nic mu pan nie potrafi wytłumaczyć, doktorze —

wtrącił się Stone. — Ten jegomość uważa, że zjadł
wszystkie rozumy. Może tam na Wschodzie, w mieście,
istotnie jest bardzo mądry, ale tu nie potrafi odróżnić
antylopy od mustanga.

Przesadzasz, Lewis. Liczę na to, że jeśli nie Deen,

to

ktoś z jego otoczenia jest bardziej rozsądny. Jak się nazywa
ten jego przyjaciel?

Zanim padła odpowiedź, zjawił się człowiek w czer-

wonym fraczku.

— Mam odprowadzić wierzchowca — powiedział.
— A gdzie koń Stone'a? — zapytałem.
— Jaśnie pan nic mi o tym nie mówił.
— Lewis — rozkazałem — idź z nim i odszukaj swoje

zwierzę. Jeśli nie chcą nam ufać, to sami nie zasługują na
wiarę.

Lokaj nie odezwał się, a kiedy Stone ruszył w stronę

namiotów, podreptał za nim.

— Pan jest nadzwyczajny, doktorze — ucieszył się

handlarz.

— Żle postąpiłem?
— Nie można lepiej. Z pana, doktorze, byłby świetny

westman!

— Cóż to ma wspólnego z koniem Lewisa?
— To, że nie daje pan sobie dmuchać w ognisko. W tych

dzikich stronach ceni się tylko odważnych i mądrych, a pan
posiada i jedno, i drugie. A w ogóle... nie mogę pojąć, w jaki
sposób i kiedy nauczył się pan tak celnie strzelać i tak
świetnie jeździć?! Stone już mi opowiadał o zatrzymaniu
wozu.

— Zatrzymaliśmy obaj. Bez Stone'a nie dałbym rady.

Przypuśćmy. Pan coś przede mną ukrywa.

— Co takiego?
— Na przykład: skąd pan zna Stone'a?
— To był przypadek.
— Przecież nie spotkał się pan z nim w Milwaukee?
— Nie — przyznałem niechętnie. — To rezultat pewnej

wycieczki.

— W okolice Milwaukee?

Stone już wraca — zauważyłem, żeby pominąć

kłopotliwe dla mnie pytania. — Prowadzi konia — dodałem.

Za Stone'em kroczył lokaj.

— Jak tam było? — zagadnąłem.
— Bardzo gładko, ale jeszcze coś dodam, tylko osiodłam

karego, Henry nic się na tych sprawach nie zna.

— Nie jestem groomem — oburzył się lokaj.

Ja również, ale nie masz czego się boczyć, praca przy

koniach to piękna robota, lepsza od twego obnaszania tacy.

Nie usłyszałem, co odpowiedział „czerwony fraczek", bo

poszli do koni.

background image

— No Hal — zagadnął Norton — co nam dasz? Czuję

okropny głód.

— Grochówka na mielonym grochu, boczek, podpłomyki

i czarna kawa.

— Znakomicie, chociaż zaczynasz się powtarzać.

Grochówka była już dwa razy, boczek... z dziesięć.

— Niech pan co upoluje, szefie.
— Ba, od kilku dni marzę o antylopiej pieczeni, ale tu

dokoła zwierzyna jakby wymarła. Słyszał kto, żeby po prerii
wędrowało więcej ludzi niż czworonogów? Świat się psuje,
doktorze. Przed kilkunastu laty, gdy wróciłem z bratem z
Alaski, podczas pierwszej wyprawy do Nowego Meksyku
każdego dnia oglądałem stada bizonów, mustangów, antylop.
Już nie wspomnę o dzikich indykach. Jak tak dalej pójdzie,
trzeba będzie zwinąć sklep. Któż jeszcze zaryzykuje kupno
myśliwskich przyborów? To smutne. Hal, pospiesz się!

Wrócił Stone i siadł przy mnie.

— Załatwione — stwierdził krótko. — Nie macie pojęcia,

jak oni się kłócą! Kiedy zabierałem konia, spierali się
zawzięcie o to, czy mają jechać dalej, czy wracać.
Najbardziej złościł się Scudder. Myślałem, że się pobiją. Byli
tak zacietrzewieni, że na mnie nie zwrócili uwagi.

— Nie mogą ani jechać dalej, ani wracać bez twej

pomocy — powiedział Norton.

— Uważają mnie za koniokrada.
— Chyba Deen już zmienił zdanie — wtrąciłem się — i

więcej nie będzie mowy o żadnym sądzie prerii. Zobaczysz.
Dlatego jeśli do ciebie się zwrócą, Lewis, powinieneś im
pomóc. Wybawisz ich i nas z wielkiego kłopotu, bo
przyznam, że nie potrafiłbym tych bezradnych ludzi
pozostawić na pustkowiu.

— A ja nie mógłbym opuścić pana, doktorze — dodał

Norton. — Mam obowiązek czuwania, póki jesteśmy w
drodze.

— Dziękuję, nie jestem małym chłopcem. Chyba dałbym

sobie radę.

— W moim towarzystwie, doktorze. W moim towa-

rzystwie, ale nie z tamtymi. Pan nie ma jeszcze przecież
doświadczenia.

Pouczony w ten sposób, nie zaprotestowałem. Położyłem

się na suchej już trawie. Głosy moich towarzyszy brzmiały
coraz mniej wyraźnie, aż na koniec przestałem je słyszeć.

Obudził mnie Hal. Zgasły już wieczorne zorze, a na

szarówce nieba poczęły połyskiwać pierwsze gwiazdy.

— Wszystko gotowe.

Hal podał mi parującą miseczkę. Spróbowałem.

— Hal — stwierdziłem — jesteś najdoskonalszym

kucharzem świata. Gdyby nie fakt, że mam gospodynię...

— Przesadza pan, doktorze — zaprotestował Norton. —

Grochówka cuchnie dymem, jest przypalona, zbyt gęsta i
nieco przesolona. Nic podobnego nie wziąłby pan do ust w
Milwaukee. Idę o zakład! Czego jednak

background image

nie dokazuje świeże powietrze prerii? Przyprawia każde
danie cudownym smakiem. Ale to już nie zasługa Hala,
chociaż, przyznać muszę, lepiej gotuje ode mnie.

— Jednak ta grochówka jest wspaniała.
— Dziękuję — odparł Hal. — Jeśli kiedykolwiek za-

pragnę zmienić miejsce pracy, zgłoszę się do pana, do-
ktorze.

— Doskonale!

Tak to pogadywaliśmy sobie, aż w pewnej chwili Norton

zauważył:

— Oto mamy iluminację. Spójrzcie do tyłu.
Odwróciłem się. Mrok okrył ziemię, a w tym mroku
gorzały migotliwie jasne plamy.
— Świeczniki — powiedziałem. — Nasi myśliwi za-

siedli do stołu. Pójdę do nich, gdy zakończą ucztę.

— Z sąsiedzką wizytą? — zażartował handlarz.
— Po prostu chcę ich uprzedzić, że jutro ruszamy w

dalszą drogę. Czy nie tak?

— Jasne.
— Więc niech się zdecydują na Stone'a. Poprowadzisz

ich Lewis?

Westchnął.

— Wolałbym z wami. Obrzydła mi już służba u Deena.
— Zastanów się, Lewis. Pomyśl, jak byś się czuł

znalazłszy się w ich sytuacji?

— Doktor mądrze mówi — poparł mnie Norton. —

Chodzi tylko o to, żeby zgodzili się skorzystać z twej
pomocy.

Lewis powtórnie westchnął, ale już nie zaprotestował.
Zapadła ciemność, zaczęliśmy sobie szykować nocne

legowiska, potem losowaliśmy przy pomocy patyczków
kolejność nocnej straży. Uznaliśmy ją za konieczną.

background image

Ponieważ było nas teraz czterech (bo Stone został milcząco
uznany za pełnoprawnego członka naszej grupy) — na
każdego wypadało zaledwie po półtorej godziny: od
dziewiątej wieczorem do czwartej nad ranem. Wtedy czyni
się widno i każdy prawdziwy traper zaczyna szykować się
do drogi.

Tym razem wypadło mi czuwanie w samym środku

najczarniejszej nocy. Przyciągnąłem siodło, rozłożyłem pled
i teraz postanowiłem udać się do sąsiadów.

— Niech pan poczeka, doktorze — odezwał się Hal —

ktoś się tu zbliża.

Z ciemnej dali posuwał się ku nam migocący płomień.

— Tajemniczy duch prerii — zażartowałem.
— Założę się, że to ten „czerwony" jegomość z kan-

delabrem i informacją dla nas. Ciekaw jestem, jaką? —
zauważył Norton. — Hal, dołóż do ognia. Trzeba gościa
przyjąć jak najlepiej.

Światło zbliżało się, na koniec ujrzeliśmy w kręgu

płomienia ogniska i w żółtym blasku czteroramiennego
świecznika „czerwony fraczek". Lichtarz-kandelabr trzymał
lokaj lewą ręką. W prawej niósł jakiś podłużny przedmiot.
Dopiero gdy zapłonęły mocniej polana, stwierdziłem, że
tym przedmiotem był metalowy półmisek.

„Czerwony fraczek" zbliżył się do Nortona (widać uznał

go za najważniejszą osobę w naszej grupie) i powiedział:

— Pan Deen przysyła wam poczęstunek.

Zdaje się, że we czwórkę zaniemówiliśmy, zdumienie

odebrało nam głos. Najszybciej odzyskał go Norton.

— Powiedz swemu panu — odezwał się ostro — że

poczęstunki przyjmujemy tylko od przyjaciół. A to —
sięgnął do kieszeni — masz za fatygę.

Zabrzęczało na metalowym półmisku. Handlarz należał
raczej do oszczędnych ludzi, jeśli więc zdobył się na taki
gest, musiały mu dobrze dopiec usłyszane słowa!

— Poczekaj — rozkazał widząc, że lokaj zawraca.
Dmuchnął na świece.

— Tak będzie lepiej. Powiedz swemu panu, że

spacerowanie z ogniem po prerii zawsze grozi pożarem. Idź!

„Czerwony fraczek" ani mruknął, odwrócił się na pięcie i

zniknął w ciemnościach.

— Coś podobnego! — wybuchnął Norton. — Coś po-

dobnego....

background image

Myśliwi

Wreszcie dotarliśmy do koryta Canadianu.

— Rozpoczyna się najprzyjemniejsza część drogi —

obwieścił mi Norton. — Znajdziemy lasy i cieniste gaje,
pastwiska o soczystej trawie i mnóstwo zwierzyny.
Jeśli jej dotąd nie wybito... — dodał.

Brzeg był niski, piaszczysty, a woda cicho płynąca

wyglądała jak zakropiona czerwonym. winem, tak w niej
odbijały się różowe barwy zachodu. Przed spłachciem plaży
rosły kępy liściastych drzew, dalej — wysokie krzaki,
jeszcze dalej — wśród gęstych traw widniały wydeptane,
wąskie ścieżki.

— Widzi pan, doktorze?
— Możemy spodziewać się nocą licznych gości.
— Nie ma strachu! Raz tylko spotkałem w tych stronach

niedźwiedzia, brunatnego misia, który nie wchodzi w drogę
człowiekowi, a poza tym... antylopy. Pieczeń z antylopy
bardzo by się nam przydała, nie sądzi pan?

— Jestem tego samego zdania. Gdzie rozbijemy obóz?
— Na piasku wilgoć, ale poczekajmy jeszcze chwilkę, aż

się karawana przywlecze.

Mówiąc o karawanie Norton miał na myśli wóz i całe

towarzystwo od trzech dni dotrzymujące nam drogi. Jak to
się stało?

background image

2eby to wyjaśnić, muszę się cofnąć w czasie, aż do

opisanego już wieczoru, podczas którego Deen usiłował
nas zjednać „poczęstunkiem", co odczuliśmy jako obrazę.
Jednak — natychmiast po odejściu lokaja — wybrałem się
z nie proszoną wizytą do sąsiadów. Lichtarze już pogasły,
ze stołu zdjęto talerze i obrus, natomiast ustawiono naftową
lampę z imponującym białym kloszem. Mżyła dokoła
bladym światłem. W tym świetle zauważyłem dwie osoby:
mężczyznę i kobietę. Siedzieli zwróceni do mnie plecami.
Podszedłem.

— Przepraszam — powiedziałem głośno.
Odwrócili się. To był Deen i jego żona.

— Przepraszam — powtórzyłem. — Pora nieco spó-

źniona, ale pewne sprawy powinny być rozstrzygnięte
jeszcze dzisiaj.

Nie podnieśli się, Deen nie poprosił mnie, abym usiadł.
— O co chodzi? — zapytał.
— O to — odparłem — że jutro, zaraz o świcie, ru-

szamy w drogę. Warto chyba, aby państwo do tego czasu
coś postanowili.

Nie bardzo rozumiem. Co ma wspólnego wasz

odjazd z nami?

— To — odparłem, z trudem zachowując spokój — że

zostaniecie sami na tym pustkowiu, bez osoby, która by
orientowała się, w jakim kierunku należy jechać.

— Przecież proponowałem wam dobrą zapłatę za to-

warzyszenie w podróży.

— Mamy własne sprawy do załatwienia.

— Więc ruszacie jutro rano?
Potwierdziłem.
— Pojedziemy za wami.

— Obawiam się, że zanim spakujecie swoje bagaże, nas

tu już dawno nie będzie. Zresztą, niewiele mnie to
obchodzi. Powiedziałem, co myślę o tej sprawie, a jeśli
miałbym radzić, to radzę porozumieć się ze Stone'em. On
potrafi poratować was w kłopocie.

— Mam go prosić? Tego koniokrada?
— Bezpodstawne oskarżenie. Przecież chcąc was ocalić,

o mało nie postradał życia. I nawet nie otrzymał słowa
podzięki. Powtarzam: bez pomocy Stone'a nie potraficie
dojechać do żadnego osiedla.

— Nie dam się zastraszyć — burknął Deen. — Skąd pan

wie, czy potrafimy, czy nie?

— Przepraszam — wtrąciła się Florence. — Wydaje się,

Roger, że nie masz racji. Za skarby świata nie chcę znowu
błąkać się tak, jak to nam się przytrafiło podczas burzy.
Gdyby nie Stone, błąkałabym się razem z Frankiem na
pewno jeszcze do tej pory.

— Burza może przytrafić się każdemu.
— Na pewno, ale gdyby wśród nas znajdowali się ludzie

z doświadczeniem, nie doszłoby ani do popłochu zwierząt,
ani do rozproszenia się naszej grupy.

Mruknął coś pod nosem, a ja pomyślałem, że Florence

Deen jest znacznie rozsądniejsza od swego małżonka.

— Musimy porozmawiać ze Stone'em — powiedziała. —

Ella się myli i ty się mylisz, nie po raz pierwszy.

— O czym myślisz?

background image

— Przypomnij sobie, jak cię przestrzegałam przed tym

Rathmoorem. Nie podobał mi się od samego początku. On i
tamci dwaj. Tylko Stone właśnie różnił się od tego
towarzystwa. Pamiętasz?

— Być może coś takiego mówiłaś, ale bez żadnych

dowodów. Ja brałem pod uwagę fakt, że Rathmoor świetnie
orientuje się na prerii.

— To prawda — powiedziałem. — Rathmoor zna prerię,

ale przy dobieraniu przewodników czy tropicieli zwierzyny
o powodzeniu wyprawy decyduje również uczciwość tych
ludzi.

background image

— Skąd mogłem wiedzieć...

— Przestań, Roger — zdenerwowała się Florence. — Co

było, to było. Chodzi teraz o to, w jaki sposób mamy
wędrować dalej. Jeśli ty nie chcesz, ja porozmawiam ze
Stone'em,

— Oszalałaś? Nie wypada, to nie kobieca sprawa.
— Co nie jest kobiecą sprawą? — ozwał się z mroku

nowy głos.

— Ella! Chodź do nas. Może we dwoje damy radę

Rogerowi. Jest nieznośny.

W bladym świetle lampy ujrzałem sylwetkę mej naj-

nowszej znajomej. Teraz już w niczym nie przypominała
wystraszonej amazonki resztką sił trzymającej się w siodle.

— O! — zawołała. — Jest mój wybawca. Czemu pan

stoi? Proszę usiąść. Nigdy nie gawędziłam z prawdziwym
traperem. Ale o co wam idzie? — zwróciła się do
małżeństwa. — Planujecie wyprawę na bizony? Zwątpiłam,
czy kiedykolwiek zobaczę te zwierzęta. A może to tylko
wymysł rysowników? Może bizony nigdy nie istniały?

— Ella, Ella, nie czas na żarty — zgromiła ją Florence.

— Jutro musimy jechać dalej.

— Co za szczęście! Sądziłam, że tu zostaniemy na

zawsze.

— Ella, przestań! Słuchaj...

Tu powtórzyła wiernie wszystko, z czym przyszedłem.

— A więc tak? Cóż, mogłam się mylić. Jeśli ten Stone

nie jest koniokradem, weźmy go ze sobą. Ja nie będę
oporządzać koni, a Henry i kucharz nic się na tym nie znają.

— Jeden Stone nie da rady -— zauważył Deen. —

Proponowałem tym ludziom pracę u mnie, ale odmówili —
zakończył z żalem.

background image

— Pewnie zbyt mało chcesz zapłacić, Roger, ty

skąpcze!

Teraz rozwinęła się chaotyczna dyskusja nad wysokością

wynagrodzenia dla mnie, Nortona i Hala. Stone nie był
brany pod uwagę. Siedziałem jak na szpilkach nie wiedząc,
czy mam się śmiać, czy oburzać. Wreszcie skorzystałem z
przypadkowej pauzy w rozmowie.

— Każdy chyba — powiedziałem dobitnie — pragnie

nieco pospać tej nocy, a ta rozmowa trwa zbyt długo i w
ogóle jest niepotrzebna. Żaden z nas, poza Stone'em, nie
przyjmie pracy. Już wspomniałem, że podróżujemy we
własnych interesach.

— Roger — krzyknęła Ella — ten traper ma rację! Po co

tyle gadania o sprawie, której nie załatwimy! Oni przecież
nie chcą z nami jechać. Poślij natychmiast Henry'ego po
Stone'a i załatw wreszcie.

— Twierdziłam tak samo — odezwała się Floren-ce. —

Na co jeszcze czekasz, Roger? Jeśli ci traperzy nie chcą...

— Nie jesteśmy traperami — wtrąciłem szybko. Ella
odwróciła się gwałtownie:
— A kimże jesteście?
Ton pytania nie był grzeczny, ale odpowiedziałem bardzo

spokojnie:

— Ja jestem lekarzem...
Klasnęła w ręce:
— A to cudownie! Nigdy nie spotkałam wędrownego

lekarza!

— Znachora — mruknął Deen.

Udałem, że nie słyszę tej obrazy. Nie miało sensu

rozpętywanie kłótni.

— Kogo pan leczy? — zapytała Ella. — Traperów? A

może czerwonoskórych? To byłoby wspaniałe!

— Ani jednych, ani drugich. W ogóle na prerii niko-

background image

go nie leczę. Niekiedy niosę pomoc rannym, ale to
przypadek, jak ze Stone'em.

— Słyszałam. Podobno dostał pchnięcie nożem od tych

zbójów. Ale — zmartwiła się — jak ranny będzie mógł nas
prowadzić? On sam potrzebuje opieki.

— Tutejsi ludzie mają twarde życie — odpowiedziałem.

— Rana jest powierzchowna. Dobrze ją opatrzyłem i Stone
już dziś nie odczuwa bólu. Za trzy dni zapomni o
wszystkim.

— A pan to skąd? — zmieniła nagle temat.
— Z miasta.
— To skąd pan zna tutejszych ludzi?
— Miałem okazję poznać Dziki Zachód.
— A dokąd pan jedzie?

Do El Paso — odpowiedziałem i natychmiast po-

żałowałem odpowiedzi. Po cóż wtajemniczać we własne
sprawy obcych, i do tego bardzo niesympatycznych ludzi?

— A gdzie to El Paso?
— Nad meksykańską granicą.
— To musi być bardzo daleko.
Potwierdziłem.
— A pańscy towarzysze? Koledzy po fachu?

— Wierzę, że to panią interesuje, ale pora doprawdy

mocno spóźniona i chyba czas powziąć decyzję.

Umilkła, pewnie urażona moją odpowiedzią. Odezwała

się Florence:

— Proszę mnie zaprowadzić do Stone'a.
To już był zupełnie inny ton. Czyżby tak oddziaływała

informacja, że jestem lekarzem?

— I ja idę — zdecydował sie Deen.
— I ja! — zawołała Ella.

Nie przytoczę szczegółów rozmowy między tą trójką a

moim pacjentem. Powiem jednak, że bez interwencji

background image

Florence nic z tej gadaniny by nie wyszło. Z winy Deena.
Swym pogardliwym traktowaniem ludzi każdego zrażał. Na
szczęście Florence uderzyła w inną nutę. Udobruchała
Stone'a, podziękowała za próbę ratunku, zapytała o jego
zdrowie. I tak doszli do porozumienia. Ale żeby to
porozumienie było jasne — i ja dodałem coś niecoś.
Polegało ono na wyraźnym sprecyzowaniu obowiązków
Stone'a. Miał być przewodnikiem i tylko przewodnikiem.
Ani rąbanie drzewa na opał, ani noszenie wody do garnków
nie miały wchodzić w zakres jego pracy.

— No — zauważyła wesoło Ella — teraz Roger i Frank

będą musieli pokazać, że są prawdziwymi mężczyznami, a
nie piecuchami zwalającymi robotę na innych.

I tak się to zakończyło. Kiedy odeszli, powiedziałem:

— Tylko nie ustępuj na jeden krok, Lewis, bo znowu

zrobią z ciebie posługacza. I pamiętaj, zabierz się do nich
grzecznie, ale ostro. Niech tych dwu wielkich panów i te
dwie eleganckie panie posmakują prawdziwego życia na
prerii. Na dobre im to wyjdzie.

— Właśnie — przytaknął Norton. — Niech stwardnieje

skóra na delikatnych rączkach. Brawo, doktorze! Ujął pan
sprawę jak należy i przy tarł im nieco rogów. Będziesz
jechał za nami, Stone? W razie czego możesz na nas liczyć.
No, teraz chyba pora nieco się zdrzemnąć.

Z westchnieniem ulgi oparłem głowę na siodle i owi-

nąłem się kocem.

Nazajutrz wstałem, gdy czerwone zorze rozświetliły

niebo, ale miejsce Stone'a już było puste. Dostrzegłem, jak
uwijał się w obozie sąsiadów. Zdaje się, że wziął do serca
me rady, bo nim skończyliśmy ranny posiłek, tamci już
czekali, gotowi do drogi. Obie kobiety i jeden mężczyzna
siedzieli na koniach, pozostali skryli się w wozie, a gdy
ruszyliśmy, za nami zaturkotały koła.

background image

Jechaliśmy prościutko ku dalekiej rzece, która musiała

(jak twierdził Norton) przeciąć nam drogę. Juczne konie
ograniczały naszą szybkość, więc i wóz Deena bez trudu za
nami nadążał. Podczas pierwszych godzin jazdy nie
utrzymywaliśmy żadnej łączności z tamtą grupą. Dopiero
koło południa przycwałował Stone.

— Są ponurzy jak najgorsza noc przed burzą — po-

informował.

Stało się co?

— Nie, ale musiałem rankiem ich poganiać. Teraz

wyglądają jak zaspane sowy. Są wściekli, że muszą mnie
słuchać. Pytali, czy pan jest naprawdę lekarzem.

— I cóż im rzekłeś?
— Szczerą prawdę.

Zaraz się okazało, iż „szczerą prawdą" Lewisa była

zręcznie ułożona bajeczka o przypadkowym spotkaniu ze
mną w jakimś saloonie małego miasteczka, gdzie go zwaliła
z nóg gorączka, z której go szybko wyciągnąłem. W ten oto
sposób Stone sfałszował historię naszej znajomości. Nie
miałem mu tego za złe. Ze względu na Nortona i mnie było
to na rękę.

Ale właśnie Norton zainteresował się:

— Cóż to za miasteczko?
— Nazwa wyleciała mi z głowy — odparłem szybko i

żeby zmienić temat zagadnąłem: — A co oni na to?

— Ucieszyli się. Deen oświadczył, że w razie czego

pomoc lekarska na miejscu.

— Patrzcie go — mruknął handlarz. — Jaki wygodny!

Dokąd chcesz ich zaprowadzić, Lewis?

— Najpierw w pobliże Pecos, a później ku jakiejkolwiek

linii kolejowej, żeby mogli wrócić do St. Louis.

— Pecos — powtórzyłem. — Podobno nad rzeką Pecos

leżą tereny Apaczów odłamu Mescalero? Uważaj, Lewis.
Jeśli twoi podopieczni zechcą tam polować, wpadniesz w
tarapaty.

background image

Słusznie! — potwierdził me słowa Norton. — W

dorzeczu Pecos istotnie rozciągają się ziemie Mescalerów.
Wiem o tym, ponieważ niejeden raz odwiedzałem
indiańskie wioski, i teraz tam zmierzam. Spory jeszcze
szmat drogi przejedziemy razem, doktorze, zanim pana
puszczę do El Paso. A co się tyczy polowania, należy
przedtem poprosić o zezwolenie. Kto wie, może nawet
zapłacić? Ale skoro i ja tam się udaję, rzecz da się załatwić.
Czerwonoskórzy bardzo szanują wędrownych handlarzy,
zwłaszcza uczciwych! — tu stuknął się palcem w pierś. —
A ja zawarłem z wojownikami Mescalerów sporo
znajomości. Pamiętaj o tym, Stone, gdyby tamtym przyszła
chętka postrzelać nad Pecos.

— Już mnie zagadywali, kiedy urządzę polowanie.
— Urządź nad Canadianem *. Gdy bawiłem tam w

ubiegłym roku, widziałem sporo zwierzyny. I chyba jeszcze
trochę jej zostało, bo to bezludne strony.

— To może lepiej zrezygnować z Pecos? Ale, ale... Ja tu

przyjechałem z poleceniem, to jest raczej: z prośbą. Ta
panna Ella pyta, czy może z panem porozmawiać, doktorze.

Norton wytrzeszczył oczy, a i ja byłem zaskoczony. Cóż

takiego wydarzyło się, że osoby, które traktowały mnie
niegrzecznie, nagle proszą o rozmowę?

— Przypadł jej pan do serca, doktorze — zażartował

handlarz.

— Sądzę, że po prostu uwierzyli w mój lekarski dyplom,

a ponieważ Ella rozmawiała ze mną najdłużej, uznali, że
można jej użyć za pośrednika. Ciekaw jestem, o co im
chodzi? Jedziemy, Lewis.

Nie przebyłem i połowy odległości dzielącej nas od
wozu, gdy naprzeciw wyskoczył ku mnie jeździec. To
Ella Gardy gnała odważnym galopem.

— Dzień dobry, doktorze! Wczoraj pytałam pana o tyle

rzeczy, a pan mi nawet na połowę pytań nie odpowiedział.
Lewis — zwróciła się do Stone'a, który zatrzymał się obok
mnie — pan Deen ma jakieś kłopoty z koniem. Zobacz, co
tam takiego.

Jak się wieczorem dowiedziałem, Deen nie miał żadnych

kłopotów z powożeniem, był to więc tylko pretekst do
pozbycia się świadka.

Później ruszyła wolno, a ja z nią, za jucznymi Hala. Teraz

miałem okazję dokładnie przyjrzeć się towarzyszce. Chyba
nie liczyła sobie więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat,
sądząc z wyglądu i... zachowania się, chwilami prawie
dziecinnego. Była ubrana w strój, który mógł wzbudzić
zazdrość niejednej elegantki wielkiego miasta na wschodzie
kraju, ale tu nie pasował. Zresztą wszyscy uczestnicy tej
zwariowanej wyprawy nie pasowali do prerii Dzikiego
Zachodu.

— Cóż pani chciałaby jeszcze wiedzieć.

Jeszcze?! — zawołała wybuchając śmiechem. — Ależ

ja nic do tej pory się nie dowiedziałam, prawie nic. Wiem
tylko, że udaje się pan do El Paso, gdzieś strasznie daleko.
Czy jedzie pan do pacjenta?

— Mam spotkać się z przyjacielem.
— A ten Norton, to kto to?
— Wędrowny handlarz.
— Biedny! Musi zarabiać w tak trudny sposób.

background image

— Norton ma sklep na Wschodzie i wcale nie jest biedny.

To tylko dawne przyzwyczajenie pcha go w te strony,
równie dobrze mógłby już nie handlować.

— Ale komu on tu sprzedaje? Przecież to pustkowie.

— Norton handluje z Indianami.
Klasnęła w dłonie:
— Z prawdziwymi Indianami?

background image

— Z najprawdziwszymi. Czy. zresztą mogą istnieć jacyś

nieprawdziwi?

— I nie boi się?

Z trudem powstrzymywałem śmiech.

— A pani nie bała się przywędrować w te strony?
— Roger i Frank zapewniali mnie, że nie ma tu żadnego

niebezpieczeństwa. Po prostu wakacyjna przejażdżka
połączona z polowaniem. Wszystko mieli robić ludzie,
których Roger wynajął. Któż mógł przypuszczać, że nas
oszukają i uciekną? Mieliśmy takie dobre wierzchowce —
westchnęła — a ocalał tylko jeden, dzięki Stone'owi. To
smutne.

Nie zdawała sobie sprawy z sytuacji.

— Ta wakacyjna wycieczka, jak ją pani nazwała, mogła

się skończyć tragicznie. Gdyby nie nasza obecność w
pobliżu...

— Sądzi pan, że zginęlibyśmy? — zapytała pobladłszy z

wrażenia.

— Tak to wyglądało. Wątpię bowiem, czy znaleźlibyście

odpowiednią drogę, a przede wszystkim, czy potrafilibyście
odszukać się wzajemnie.

Rozumiem. A cóż ten Norton sprzedaje

czerwonoskórym? — zmieniła nagle temat rozmowy.

— Proszę jego zapytać.

— To pan nie wie?
— Wiem, że na pewno nie wozi wódki, a reszta mnie nie

interesuje.

— Gdzie pan poznał Nortona?
— W Milwaukee. To mój były pacjent.
— A ten drugi?
— Hal? To pracownik Nortona. Bez niego nie dałby

sobie rady w drodze.

— Pewnie. I kto by upilnował złota?
— Jakiego złota? — zdziwiłem się.

No, tego, którym Indianie płacą za towary. Przecięż
czymś muszą płacić, a dolarów na pewno nie mają.
Roześmiałem się głośno.

— Przepraszam, ale to wydało mi się bardzo zabawne.

Handel jest wymienny, proszę pani. Norton przyjmuje
zamiast pieniędzy skóry zwierzęce i robi na tym dobry
interes. Kto pani naopowiadał o tym indiańskim złocie?

— Czytałam w jakiejś powieści, że czerwonoskórzy

znają miejsca, w których leżą pokłady złotego pyłu, a
niekiedy nawet całe bryły. Czy to nieprawda?

— Autor miał bujną fantazję. Zdarza się, iż niektórzy z

czerwonoskórych znają złotodajne tereny, ale rzadko z nich
korzystają.

— Dlaczego? Przecież to wielkie bogactwo?
— Indianie nie przywiązują takiej wagi do bogactwa, jak

my. Złotem płacą niechętnie, ponieważ zwraca to uwagę i
ściąga na ich tereny poszukiwaczy, ludzi nie zawsze
uczciwych i nie przebierających w środkach dla zdobycia
majątku.

Pokiwała głową, nie bardzo jednak przekonana. Tak mi

się wydało.

— Och, chciałabym zobaczyć Indian! Ciekawa je

stem, czy wyglądają tak samo jak na rysunkach.

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Usłyszałem głuche ude-

background image

rzenia kopyt o ziemię.

— Ella! — ozwał się obcy głos. — Florence cię prosi.
— Akurat teraz? Prowadzę tak ciekawą rozmowę.

Przepraszam, panowie się nie znają. To jest Frank Scudder,
a to pan doktor...

Wymieniłem swoje nazwisko i w zamian otrzymałem

dość sztywny ukłon. Do tej pory jakoś nie zetknąłem się ze
Scudderem, teraz miałem okazję przyjrzeć mu się z bliska.
Był jakby przeciwieństwem Deena. Tamten — raczej niski,
z widocznymi oznakami skłonności do tycia, ten — chudy
jak patyk i wysoki. Czy równie

background image

zarozumiały jak jego przyjaciel, nie zdołałem już
stwierdzić, ponieważ Ella rzuciła mi krótkie: „Do zo-
baczenia!" i wykręciła koniem. Scudder popędził za nią.

— No i co, doktorze? — odezwał się Norton, gdy się z

nim zrównałem. — Czy kolejna propozycja zatrudnienia
nas w charakterze aniołów-stróżów, czy też skarga na
Stone'a?

— Nic z tych rzeczy. Po prostu, towarzyska pogawędka,

której ostatecznego celu nie potrafię odkryć. Ta młoda pani
ma takie wyobrażenie o Dzikim Zachodzie, jak ja o
mieszkańcach Patagonii albo... jeszcze gorzej.

W ciągu następnych trzech dni Ella parokrotnie

przyłączała się do naszego towarzystwa, chyba na przekór
tamtym, bo gdy tylko dłużej z nami zabawiła, zjawiał się
Frank Scudder i pod byle pozorem skłaniał do powrotu. Tak
wędrowaliśmy dalej. Drogę torował Norton, któremu
towarzyszyłem najczęściej, dalej jechał Hal z jucznymi, po
nim następowała przerwa długości kilkudziesięciu jardów,
wreszcie posuwał się wóz w otoczeniu konnych.
Najzabawniejsze było, że Deen, mimo iż jechał trop w trop,
w ogóle się z nami nie porozumiewał. Wieczorami
przychodził tylko Stone, żeby omówić z Nortonem kierunek
drogi na następny dzień i poplotkować na temat swych
chlebodawców. Bardzo mnie ubawił opowiadaniem, jakich
to musiał użyć wybiegów, aby zmusić Deena i Scuddera do
odbywania nocnych wart. Nagadał im o niebezpieczeństwie
grożącym ze strony kujotów (odzywały się każdej nocy).
Uwierzyli w ich krwiożerczość, chociaż powszechnie
wiadomo, że są to stworzenia tchórzliwe. Obaj mężczyźni
dali się nabrać i „w obronie kobiet" zdecydowali się na
odbywanie dyżurów.

— Diabła tam warte jednak takie czuwanie — stwierdził

Stone. — Ubiegłej nocy przyłapałem Deena, jak drzemał!
Jeszcze kucharz-Chińczyk najlepiej się sprawuje, za to nie
umie obchodzić się z bronią, a lokaj nie lepszy od pana.
Gdyby to były mniej spokojne strony i gdyby nie wasze
sąsiedztwo, nie mógłbym przespać ani jednej nocy.

Trzeciego dnia — jak już wspomniałem — dotarliśmy do

Canadianu. Licząc od Milwaukee, przebyłem już dwie
trzecie drogi dzielącej mnie od celu, a Norton, którego cel
znajdował się bliżej — znacznie więcej.

Kiedy wreszcie wóz nadciągnął nad brzeg i Stone do nas

przygalopował, wspólnie ustaliliśmy rozmieszczenie dwu
obozowisk poza plażą, aby umożliwić zwierzętom dostęp do
wody. Później rozpoczęły się przygotowania do
wieczornego posiłku i noclegu. W naszej grupie
przebiegające sprawnie i szybko, u naszych sąsiadów —
nieskoordynowanie i wolno, mimo na pewno sporych
wysiłków Stone'a.

Jak zwykle, kiedy już bagaże zostały zdjęte z końskich

grzbietów, a ognisko rozpalone, ruszyłem na krótki spacerek
wokół biwaku, z nieodstępną lornetką zawieszoną na pasku.
Obszedłem w wielkim promieniu najbliższy teren, aż
dotarłem do brzegu pokrytego trawą, który dźwigał się
stromo nad korytem rzeki. Rozglądałem się za śladami
zwierząt, potem przyłożyłem szkła do oczu. Przesuwałem je
powoli, najpierw wzdłuż linii różowiejącego horyzontu —
był pusty. Opuściłem nieco szkła i wtedy, po tamtej stronie

background image

Canadianu, ale hen, hen, dostrzegłem ciemny punkt
poruszający się przez prerię.

— Lewis! — zawołałem dostrzegłszy go, jak zmierzał w

stronę naszego obozowiska. Podałem mu lornetkę. — Tam!
— powiedziałem.

— Samotny jeździec albo co najwyżej dwu — stwierdził.

— Czyli nie ma strachu, doktorze.

— Ciekaw jestem, jak się zachowają, gdy nas zauważą?.

background image

— Podjadą.
— Skąd taka pewność?
— Namioty. Żadna banda trampów nie wozi z sobą

namiotów. Płachty namiotowe widać z dużej odległości.
Będą sądzili, że to oddział wojska i wobec tego nic im nie
grozi. Jeśli oczywiście... nie mają niczego na sumieniu.

— Właśnie! Ale zdarza się, że wojsko niekiedy zmusza

napotkanych traperów do odgrywania roli przewodników.
Nie każdemu to w smak.

Ciemny punkt, najpierw coraz bliższy, tak że w szkłach

lornetki wyraźnie rozróżniałem dwie sylwetki, później
począł rozmazywać się w miarę zapadających ciemności, na
koniec — znikł. Albo więc szlak nieznajomych wędrowców
prowadził w innym kierunku, albo też spostrzegli nas, ale
woleli nie ryzykować spotkania. Powiedziałem o tym
Nortonowi, przyjął informację obojętnie.

Noc zapowiadała się ciepła, nie było powodu do pod-

sycania płomienia naszego ogniska.

— Przed świtem spróbuję zapolować — poinformował

mnie handlarz. — Co pan na to?

— Idę.
— Świetnie. Pan ma celne oko i na pewno nie wrócimy z

pustymi rękami.

Zbudził mnie, gdy czarna jak smoła ciemność poczęła się

ledwie przecierać, a cisza była tak intensywna, że nasze
kroki brzmiały w niej jak stąpania stada bizonów, chociaż w
rzeczywistości sunęliśmy po miękkiej trawie jak dwa koty,
bezszelestnie skradające się za zdobyczą. Norton nie
powiódł mnie drogą najkrótszą ku wodzie. I słusznie.
Bliskość obozu, koni i ludzi mogła odstraszyć porannych
wędrowców prerii. Ruszyliśmy równolegle do koryta rzeki.
Rozgrzałem się tym marszem, a jednocześnie chłodne
powietrze wypłoszyło ze mnie resztki

background image

snu. Tak dotarliśmy do trzech samotnych drzew rosnących
w punkcie, w którym nurt Canadianu skręcał łagodnym
łukiem, gdzie brzeg był niski, pokryty piaskiem.

Drzewa wyrastały o krok jedno od drugiego, tworząc

trójkątny placyk — doskonałe schronienie dla dwu osób.
Umieściliśmy się możliwie najwygodniej i wysunęli spoza
pni lufy strzelb skierowane ku rzece. Teraz należało już
tylko uzbroić się w cierpliwość i zdać na myśliwskie
szczęście. Zwierzyna mogła przywędrować do wodopoju
właśnie tutaj, albo... kilkadziesiąt jardów dalej i uciec nam
sprzed nosa. Co prawda, liczne odciski racic na piasku
świadczyły o dobrym wyborze miejsca, ale wiatr mógł
zmienić kierunek, zadąć w stronę nadchodzących zwierząt i
zdradzić im naszą obecność. Wiele już razy przeżywałem
takie poranne polowanie, ale tego rodzaju wrażenia nie
traciły na świeżości. Więc i teraz, jak dawniej, z trudem
hamowałem zniecierpliwienie i chęć zmiany pozycji, która
najpierw wydawała się bardzo wygodna, a później coraz
bardziej dokuczliwa. Jednakże nie wolno było poruszać się.
Leżałem nadal nieruchomy jak kloc obok równie nie-
ruchomego Nortona i wytrzeszczałem, ile się dało, oczy na
wodę migocącą w ciemnościach i na spłacheć piachu
szarzejący w odległości kilku zaledwie kroków. W końcu
ujrzałem, jak na jasną płaszczyznę wypełzł bezszelestnie
bury cień. Znieruchomiał, to znowu się poruszał, aż nachylił
nad samiutką granicą lądu i wody. Pił.

Nie takiej zwierzyny oczekiwaliśmy! Ten kujot mógł

całkowicie przekreślić nasze marzenia o antylopiej pieczeni.
Kiedy odszedł, odetchnąłem z ulgą. Niestety, po chwili
pojawił się drugi przedstawiciel tego samego gatunku, a po
nim trzeci.

background image

— Warto by je odpędzić — szepnąłem.

Norton mruknął coś niezrozumiale. Jak na komendę obie

szare sylwetki uniosły łby, skoczyły w bok i rozpłynęły się w
mroku. Nie wiem, czy to był przypadek, czy efekt mego
szeptu, dość że miejsce dla następnych nocnych gości zostało
opróżnione. Oby nadeszli.

Jakże dłużył się czas! Początkowo orzeźwiony przed-

rannym chłodem, teraz czułem coraz większą senność. I
chyba w dobrym momencie Norton trącił mnie w ramię.
Jeszcze chwila — a popadłbym w drzemkę.

Uniosłem głowę, bezszelestnie przyciągnąłem kolbę

sztucera, tak że przywarła do ramienia. Malutkie stadko
zwierząt zbliżyło się ku wodzie. Antylopy. Jako pierwszy
szedł przewodnik, z łbem dumnie uniesionym. Wietrzył.
Przystanął i rozglądał się dokoła. Na szczęście dla nas, nie
było wiatru. W chwilę później piątka czworonogów
zatrzymała się na krańcu piaszczystej łachy. Co chwila
opuszczały i podnosiły łby.

— Teraz — szepnął Norton.
Nakierowałem muszkę na cel. Najbliższa antylopa stanęła

bokiem. Nacisnąłem cyngiel. Grzmotnęło, aż echo poszło,
ale nim przebrzmiał głos mej broni, ozwał się następny, nie
mniej donośny. Antylopy uskoczyły błyskawicznie i znikły
wśród nadbrzeżnych traw. Na pustej plaży pozostały dwa
ciała pięknych zwierząt.

— Czy nie za wiele tej pieczeni? — zapytałem pod-

nosząc się.

Norton ujął mnie za dłoń.

— Doktorze — powiedział szeptem — przecież ja nie

strzelałem!

Chwycił mnie mocniej i pociągnął ku ziemi.

— Co?
— Nie strzelałem — powtórzył. — Jeszcze ktoś tu obok

nas poluje.

— MożeStone?
— To przyłączyłby się do nas.
— Może Deen lub Scudder? Mogli się wybrać na

polowanie nie uprzedzając Stone'a. Po nich wszystkiego
wolno się spodziewać.

— To tylko przypuszczenie, pewności żadnej. Lepiej

poleźmy, zanim ukaże się tajemniczy myśliwy.

Spoczywaliśmy więc nadal. Ustąpił nocny mrok, a różowe

zorze zapowiedziały nadejście dnia. I dopiero wówczas
dostrzegłem sylwetkę człowieka. Wysunęła się z
nadbrzeżnych zarośli, przemknęła przez nagi spłacheć
piasku, schyliła nad jedną z ubitych antylop i z dziwną
lekkością zarzuciła ją sobie na plecy, po czym odeszła.

background image

Zanim jednak ten człowiek zniknął w zaroślach, odwrócił

się i zawołał:

— Ej! Zabierzcie swoje mięso!

To nie był ani Deen, ani Scudder, ani Stone.

— Kogo tu diabli przynieśli? — szepnął handlarz. — Coś

mi się widzi, doktorze, że ta bezludna okolica nagle
zmieniła się w rojny szlak. Nie uważa pan?

— Podejrzewam, że to jeden z tych dwu jeźdźców,

których obserwowaliśmy i którzy nagle zniknęli nam z
oczu.

— Kto wie? No, idę.
— Idziemy — poprawiłem go.
— Nie, nie. Proszę zostać i patrzeć. Tak będzie lepiej.

Nie znamy tego typa, który zniknął w trawach.

— Ale przecież się nam pokazał? Zresztą... niech pan

idzie.

Ostrożność Nortona okazała się zbyteczna. Przyciągnął

antylopę do miejsca, w którym spoczywałem, a później we
dwóch ruszyliśmy mocno obciążeni ku obozowisku. Zorze
już przygasły, a nad ziemią ukazał się rąbek słonecznej
tarczy. Byłem zmęczony, zziębnięty i głodny. Jakże mnie
uradował cieniutki pióropusz dymu unoszący się nad
środkiem naszego obozu. Niezmordowany Hal dokładał
drew i gałęzi, a garnek z wodą wisiał na zaimprowizowanej
poprzeczce. Obok siedział Stone i obłupywał z kory gruby i
prosty kołek.

— Jak się masz, Lewis, co nowego?
— Usłyszałem strzały, doktorze, więc przybiegłem. Jak

się dowiedziałem, że to polowanie, pomyślałem, że przyda
się rożen.

— I nie pomyliłeś się. A co porabia twoja gromadka?
— Śpią jak susły i moja opieka teraz im niepotrzebna.
Zabrał się z Halem do ściągania skóry, a ja, zapaliwszy
węgielkiem fajkę, opowiedziałem o tajemniczym
myśliwym znad rzeki.
— Traper? — zagadnął Stone.
— Prawdopodobnie.
— Może jeden z tych, których widzieliśmy przez

lornetkę?

— I to prawdopodobne.
— Dlaczego nie przyszedł do nas?

Wzruszyłem ramionami. Skądże mogłem wiedzieć?

— Jak obudzę moich niedołęgów, pójdę nad rzekę.

Warto wiedzieć, kogo mamy pod bokiem.

— Słusznie — stwierdził Norton. — Hal podaj rożen.

Trzeba spróbować, ile warta ta antylopa.

Jak się okazało — była warta bardzo dużo, przynajmniej

jej pierwszy kawałek.

Wczesny ranek minął nam przy zwykłych zajęciach, ale

do nich doszła jeszcze konieczność upieczenia całej „góry"
mięsa. Nie mogliśmy go transportować w stanie surowym.
Szybko uległoby zepsuciu. Więc kiedy Hal posprzątał i
umył naczynia, zabrał się do spółki z Norto-nern do
ćwiartowania zwierzęcia. A Stone wyruszył do swoich i już
po chwili słyszałem jego grzmiący głos, jakim budził
śpiochów. Ja zabrałem mydło i ręcznik (jakżeby mnie
wyśmiał przeciętny westman, raczej stroniący od wody) i
pobiegłem ku rzece. Zrzuciłem z siebie ubranie i beztrosko

background image

się wykąpałem. Po czym prawie biegiem, żeby się rozgrzać,
skierowałem w stronę naszego biwaku, ale w połowie drogi
zwolniłem kroku. Cztery osoby siedziały wokół ogniska.
Jeśli Stone zdążył wrócić — to kim był ten czwarty? Chyba
Deen? A do niego wcale mi się nie spieszyło.

Wlokłem się teraz noga za nogą mając nadzieję, że zanim

dojdę, nieproszony gość oddali się. Nic z tego. Tkwił na
tym samym miejscu, ba, rozmawiał, żywo gestykulując
rękami.

background image

Najwolniejszy nawet marsz w końcu musi doprowadzić

do mety. Znalazłem się tak blisko ogniska, że rozróżniałem
głosy, a i tamci, musieli mnie zauważyć. Deen odwrócił się,
a ja mimo woli stanąłem — to wcale nie był Deen! Zupełnie
ktoś inny, nie znany. A ten drugi? Znowu pomyłka. Nie
Stone, lecz człowiek, którego ujrzałem po raz pierwszy w
życiu.

background image

Tajemnicze złoto

Norton podniósł się, Hal zdejmował z rożna kolejny piat

pieczeni.

— Dzień dobry — odezwałem się, co wypadło niezbyt

mądrze, jako że dzień już dawno się rozpoczął, ale nie
wiedziałem, jak mam przywitać tych obcych.

— A, dobry, dobry... — zaśmiał się jeden z przybyszów.

— Nawet dla nas bardzo dobry. Któż by się spodziewał
znaleźć na tym pustkowiu wędrujący sklepik, i to wówczas
gdy kończy się proch i braknie kul?

— Mamy gości — powiedział niepotrzebnie Norton. —

To oni polowali nad rzeką.

Cisnąłem ręcznik z mydłem i siadłem.

— Czemu nie pokazaliście się wcześniej?
— Ba, lepiej wiedzieć, z kim będzie się miało do czy-

nienia. Taka gromada ludzi! Ale sprawdziliśmy i oto
właśnie targujemy się o proch i kule.

— Z daleka?
— Z Albuquerque.

Albuquerque leżało nad Rio Grandę w jej górnym biegu.

Wiedziałem o tym, ale jak daleko stąd? Chyba jednak
piekielny kawał drogi.

— Jesteśmy traperami — poinformował nieznajomy. —

Sprzedaliśmy skórki, właśnie w Albuquerque, a teraz
wracamy na wschód.

Mogło to być prawdą, mogło być kłamstwem. Wyglądali
istotnie na traperów, w odpowiednio zniszczonej odzieży,
opaleni na ciemny brąz i w

obliczach tak zarośniętych, jakby od roku nie tknęła ich
brzytwa. Jeden z nich nosił zarost ciemny, drugi — jasny.
To wszystko, co mogłem zaobserwować, bo brody i wąsy
zniekształcały zarys twarzy. Czy wracali pieszo, czy konno?
Bo koni nigdzie w pobliżu nie zauważyłem. Co prawda,
traperzy polowali raczej bez koni, ale oni przecież mieli
pieniądze na kupno wierzchowców i poza tym — jak
dostarczyli skórki do Albuquerque? Na własnych
grzbietach?

Norton jakby przeczuł moje wątpliwości, bo powiedział:

— Konie mają w pobliżu, nad rzeką.
— Woleliśmy podejść bez naszych człapaków — wy-

jaśnił brunet.

— Przyprowadź je, Jonas.

Drugi brodacz, ten o jasnym zaroście, dźwignął się i

odszedł w kierunku rzeki.

„Widać jestem zbyt podejrzliwy — pomyślałem. — To

są autentyczni myśliwi i nic więcej. Dziwne tylko, że skórki
sprzedali tutaj, a nie zawieźli ich na wschód, gdzie
otrzymaliby za nie parokrotnie więcej".

Tak sobie pomyślałem, ale natychmiast zgromiłem sam

siebie za nieuzasadnioną nieufność. Konie wkrótce zostały
przyprowadzone. Jeden rzut oka wystarczył, aby stwierdzić,
że musiały mieć za sobą długą drogę.

— Hal — odezwał się Norton — jak skończysz z mię

background image

sem, idź do Stone'a i powiedz mu, że zaraz ruszamy.
Jeśli pragnie nam towarzyszyć, niech popędzi swoich
nierobów.

Usłyszawszy to wziąłem się do pakowania manatków i

siodłania wierzchowca. Unikam pośpiechu, jeśli tylko
można zawczasu przygotować się do jazdy. Najlepszy to
sposób, żeby o niczym nie zapomnieć i później nie wracać
po zgubę. Kiedy ukończyłem oporządzanie konia, wróciłem
do ogniska. Nieznajomych już nie zastałem.

— Poszli do sąsiadów — wyjaśnił Norton.
— Po co? Wzruszył
ramionami.

Albo ja wiem? Pewnie przez ciekawość. Jeśli ty-

godniami wędrują we dwójkę, ciekawi są nowych ludzi,
zwłaszcza takich cudaków.

— Opowiadał pan o Deenie?
— Ano, gadało się o tym i o owym. Wyśmiewali się z

namiotów, więc im wyjaśniłem, kim są właściciele.

— Czy to było konieczne?
— Uważa pan, że popełniłem błąd?
— Nie wiem, ale gadulstwo nie jest chyba zaletą.
Roześmiał się.

— Może, ale nie tu, na prerii. Oj, doktorze, od razu

poznać, że pan nie wędrował po pustkowiach. Smutno przy
ognisku, gdy nie ma do kogo ust otworzyć, a wówczas
najmilszym gościem taki, który dużo i długo mówi.
Coś panu pokażę.

Sięgnął do kieszeni i podał mi na dłoni kilka nie-

kształtnych kamyków, zabrudzonych ziemią, o żółto-
zielonkawym odcieniu.

— Wie pan, co to jest?

Oczywiście, że wiedziałem, ale nie zdradziłem się z tym,

dopóki przy pomocy noża nie spróbowałem twardości
grudek. Nacięcia błysnęły.

— Złoto — stwierdziłem. — Zapłacili za proch?
— Zapłacili dolarami, a to-to wypadło jednemu z

kieszeni, jak wyciągał pieniądze. Poprosiłem, żeby mi
odstąpił kilka grudek. Przystał, ale policzył sobie więcej, niż
to warte. Będzie co pokazywać w Milwaukee.

;

Zwróciłem nacięty kamyk.

background image

— Niech pan zatrzyma, doktorze. Na pamiątkę.
— Przecież pan zapłacił?
— E tam! Proszę to przyjąć.
— Dziękuję. Mówili, skąd mają?
—i Powiadali, że im w Albuquerque częściowo ure-

gulowano rachunek za futra złotem. Prawdopodobne.

— Trochę dziwne, żeby eksplorer nabywał futra.
— A któż twierdzi, że skórki sprzedali eksplorerowi?

Agent mógł nabyć złoto, a później zabrakło mu pieniędzy,
więc resztę należności pokrył złotem.

— Możliwe. Prędko ruszamy?
— Za chwilę. No Hal, bierz się do roboty, bo słonko już

wstępuje na niebo.

Nie mylił się, czas było ruszać, ale dopiero po pół

godzinie znaleźliśmy się na siodłach. Spojrzałem w lewo.
Stożki namiotów już znikły, zaprzęgano konie do wozu.

— Naprzód, doktorze! Stone na pewno nas dogoni, a jeśli

nie dogoni, niech sobie sam daje radę.

— A tamci?
— Jacy tamci?
— Traperzy. Widzę, że zostawili tu swoje zwierzęta.
— Nie mamy obowiązku na nich czekać. Naprzód.

Klepnąłem konia po zadzie i wyjechaliśmy umiarko-

wanym kłusem. Przy takiej szybkości nawet najcięższy wóz
łatwo mógł nas doścignąć. Droga była równa jak stół, a jej
kierunek wskazywała dolina Canadianu, którego brzegiem
nadal jechaliśmy. Od czasu do czasu odwracałem się, ale
poza Halem, wiodącym za nami juczne konie, nie
dostrzegałem nikogo więcej. Gdy więc słońce dosięgło
szczytu nieba, ściągnąłem cugle.

— Może im się co przydarzyło? — powiedziałem do

handlarza.

— Dadzą sobie radę, doktorze.
— Nie jestem tego pewien. Lepiej byłoby poczekać.

background image

Westchnął.
— Prawdę powiedziawszy, wcale nie martwię się takim

rozstaniem. Czuję tego Deena i całą jego gromadę jak kulę
u nogi. Pan nie?

— Gdyby nie kobiety — odparłem — nie zwracałbym na

nich żadnej uwagi.

— Jest przecież Stone, a prócz niego czterech mężczyzn.

Niedołęgi. A sam Stone może okazać się zbyt słaby.

— O czym pan mówi? Cóż im mogło się przytrafić?

Napad dzikich zwierząt? Zatarg z czerwonoskórymi? W
tych stronach? Co najwyżej koło odpadło od wozu, ale na to
i ja im nic nie poradzę.

— A ci traperzy?
— Czuję, doktorze, że wpadli panu w oko. Uważam, że

już dawno ruszyli na wschód.

— A jednak...
— Więc zgoda. Widzi pan tę kępę drzew? Tam po-

czekamy na tych łazęgów, chociaż wcale na to nie zasługują.

Czarna kępa z bliska okazała się sporym laskiem młodych

drzewek. Zapewne kiedyś porywisty wiatr musiał tu
przynieść i rozrzucić nasiona pinii. Po latach wyrósł
piniowy zagajnik. Pokrywał cypel urwistego brzegu, za
którym rzeka łagodnym łukiem skręcała ku południowi. Tu
przystanęliśmy, zeskoczyli z siodeł, ale nie zdjęli ani
uprzęży, ani juków. Z dużą ulgą rozciągnąłem się w cieniu
drzew. Norton i Hal Burns zaraz mnie naśladowali.

— Pan musi mieć miękkie serce, że tak o nich się

troszczy, a ja — równie miękkie, bo nie potrafiłem
odmówić.

Handlarz wrócił do przerwanego tematu, ale że po-

wiedział to głosem żartobliwym, nie żachnąłem się.

background image

— Bardzo to ładnie o panu świadczy — odparłem. —

Nie zapomnę tego i w wypadku następnej choroby...

— Nie, nie! Byle nie leżenie w łóżku — zaprotestował z

zabawnym przestrachem. — Jest pan najlepszym lekarzem
na świecie i życzę powodzenia na... innych.

Roześmiałem się.

Preria nadal była pusta i otwarta na wszystkie strony

świata. Tylko na północy, bardzo stąd daleko, majaczyły
ledwie dostrzegalnymi konturami jakieś wysoczyzny.
Minęła już prawie godzina. Zauważyłem, jak Norton począł
się niepokoić. Raz po raz wstawał i wychodził na skraj
lasku, powracał, krążył dokoła. Nie odezwał się, ale
odgadłem, że ma dosyć czekania.

— Ruszajmy — powiedziałem smętnie.

Zaraz się rozpromienił i kiwnął głową na znak aprobaty.

Wskoczyliśmy już na siodła, gdy Hal wyciągnął rękę:

— Patrzcie! Jadą!

Nie omylił się. Przez równinę posuwała się mała ka-

walkada.

— Więc wszystko w porządku — zauważył handlarz —

nie mamy potrzeby dłużej czekać. Chyba pan zadowolony,
doktorze?

— Ruszajmy — powtórzyłem.

Pomyślałem, że zapewne Deen i jego towarzystwo

porządnie zmarudzili przy zwijaniu obozu, co stało się
przyczyną spóźnienia.

Po tej pierwszej zbytecznej przerwie w podróży, po raz

drugi zatrzymaliśmy się, aby dać odsapnąć zwierzętom. Ale
karawana Deena nie zrównała się z nami, dopiero późnym
wieczorem, gdy na dobre przerwaliśmy podróż, przy
ognisku zjawił się Lewis Stone, ponury jak gradowa
chmura.

— Cóżeście się tak zawieruszyli?
— To nowy pomysł Deena.

background image

— Nowy pomysł? — zażartował Norton. — Zdradź go

nam, będzie powód do śmiechu.

— Wcale mi nie do śmiechu. Zamierzam rzucić tę

robotę.

— Uspokój się, Lewis — powiedziałem. — Opowiadaj

wszystko od początku, co ci na wątrobie leży. Pokłóciłeś się
z Deenem?

— Nie, ale znalazłem się w bardzo głupiej sytuacji. Czy

pan wie, doktorze, że Deen przyjął na przewodników tych
dwu traperów?

— To ciekawe. No cóż, będzie ci teraz lżej.
— Nie, nie podoba mi się ta sprawa! — krzyknął. —

Deen z nimi gadał na osobności. Później zebrało się całe
towarzystwo i nad czymś tam radzili, beze mnie.

— Przesadzasz, Lewis — powiedział Norton. — Nie-

potrzebnie się denerwujesz. Cóż ci to przeszkadza, że sobie
radzą?

— Jestem ich przewodnikiem i zobowiązałem się, że

doprowadzę Deena do najbliższej stacji kolejowej. Jako
przewodnik odpowiadam za bezpieczeństwo ludzi, których
prowadzę. Czy nie tak?

— Oczywiście.
— Więc dlaczego przyjmują do pomocy nieznanych

włóczęgów i to bez porozumienia się ze mną? Dlaczego coś
tam obgadują za moimi plecami? To przez te narady
opóźnili wyjazd przeszło o godzinę, mimo że nalegałem o
pośpiech. Nie będę ukrywał, wolę trzymać się blisko was, a
nie pozostawać sam na sam z tymi niedołęgami.

Wierzyłem, że mówił szczerze. Sytuacja wyglądała

denerwująco, jednak nie należało działać w zdenerwowaniu.
Dlatego powiedziałem:

Uspokój się, Lewis. Cóż z tego, że Deen rozmawia z

traperami? Rób, co do ciebie należy, i nie zwracaj uwagi na
tamtych.

— A jeśli przestaną mnie słuchać?

background image

— Dopiero wówczas będziesz miał prawo cisnąć całą

robotę do licha. Skoro Deen przybrał sobie nowych
pomocników, a wyglądają na prawdziwych traperów, nie
zginie nawet bez twojej pomocy.

Tak to uspokajałem Lewisa, a gdy Norton mnie poparł,

Stone, opuszczając nas nocą, przyrzekł zachować rozsądek i
umiar w postępowaniu.

Gdy zniknął w ciemnościach, raz jeszcze rozważyłem

sytuację. Poczęły mnie ogarniać coraz większe wątpliwości
i w końcu gotów byłem przyznać rację Lewisowi. Myślałem
o tym przez długie godziny spoczynku, nie mogąc zasnąć i
tylko udając sen, aby uniknąć pytań Nortona.

Nazajutrz o świcie Stone znowu się nam pokazał.

Powiedział, że traperzy obiecali doprowadzić Deena do
wspaniałych terenów łowieckich i że wobec tego Deen
postanowił nie wracać na wschód, lecz odbyć wyprawę tak,
jak ją pierwotnie zaplanował.

— I co pan na to, doktorze?
Wzruszyłem ramionami.
— Nic — odparłem. — Jeśli ci to nie odpowiada, możesz

każdego dnia zrezygnować ze swych obowiązków.

— Ba... — odparł — myślałem o tym wczoraj, ale jak

rzecz rozważyłem na zimno to... — zawahał się — Deen
nieźle płaci, a u mnie się nie przelewa.

Było jasne: Stone — wbrew temu, co mówił ostatniego

wieczoru — nie potrafi zdecydować się na wybór. A ja
uważałem, iż sytuacja nie wymaga gwałtownych rozwiązań.
Dlatego poradziłem krótko:

— Zostań, zobaczysz, jak wszystko się dalej ułoży, i...

możesz liczyć na mnie.

Opuścił nas pełen wahań, ale nieco pocieszony. Tego dnia
nie wydarzyło się nic więcej godnego uwagi.
Wędrowaliśmy nadal wzdłuż Canadianu, słońce dogrzewało
coraz silniej, a nocami zrywał się z dalekich gór chłodny
wiatr i oziębiał rozpaloną ziemię. Górskie szczyty rosły w
oczach z każdą przebytą milą, rozległa płaszczyzna prerii
poczęła się zwężać, drogę raz po raz przecinały strumyki
wlewające swe wody do Canadianu, dość płytkie, nie
stanowiące przeszkody.

— Nim minie miesiąc, pozostaną po nich tylko wyschłe

łożyska — wyjaśnił Norton, gdy przejeżdżaliśmy przez
kolejny nurt, chyba piąty czy szósty tego dnia. — Dopóki
śniegi na szczytach, dopóty wody w tych rzeczkach.

Teren począł stopniowo dźwigać się, przechodząc w

płaskowyż. Wiedziałem, że góry ograniczające od pół-
nocnego wschodu tę płaszczyznę stanowią odgałęzienie Gór
Skalistych o hiszpańskiej nazwie Sangre de Cristo. Za ich
grzebieniem toczy swe wody Rio Grandę, mająca źródło w
innym paśmie — San Juan. Tak daleko nie zamierzaliśmy
wędrować. Potrzebowaliśmy jedynie przebyć górny
Canadian w miejscu, które znajduje się najbliżej górnego
biegu rzeki Pecos. Dalej prowadzić nas miała właśnie dolina
tej rzeki — najwygodniejszy szlak na południe. Moje
wiadomości potwierdził Norton, ale kiedy go zapytałem, po
czym rozpozna miejsce, w którym powinniśmy zmienić
kierunek jazdy, klepnął się po czole, roześmiał i odparł:

— Po prostu to się wie, doktorze. Nie pierwszy raz tędy

jadę.

background image

Coraz częściej ukazywały się nam samotne drzewa pinii,

niekiedy całe gaje, zarośla złożone z coraz wyższych
jałowców, a gdzieniegdzie skupiska krzaków szałwii,
rosnących w suchym i gorącym klimacie Nowego Meksyku
dopiero na wysokości około pięciu tysięcy stóp.

background image

Następnego dnia, podczas krótkiego postoju w naj-

gorętszej, południowej porze dnia, przygalopowała do nas
Ella Gardy. Byliśmy zaskoczeni wizytą.

— Dzień dobry wszystkim! Jak się pan ma, doktorze?
— Znakomicie — odparłem podnosząc się z ziemi. —

Czy się co wydarzyło?

— Och, nic nowego. Przyjechałam zapytać, czemu nas

pan unika?

— Cóż, pani szwagier praktykuje dziwne sposoby
odnoszenia się do ludzi. Nie podobają mi się.

— Nie mógł odgadnąć, że pan jest lekarzem.
— Ba, kiedy się o tym dowiedział, nazwał mnie zna-

chorem. Pan Deen powinien bardziej zważać na to, co
mówi. Zwłaszcza w tych stronach, w których ludzie bardzo
ostro odpowiadają na zarzut kłamstwa. A poza tym... sądzę,
że należy traktować jednakowo grzecznie i trapera, i
lekarza.

Zauważyłem, że się zmieszała.

— Bardzo mi przykro, doktorze. Ja wiem, że Roger

wydaje się dość dziwny przy pierwszym poznaniu
(pomyślałem, że raczej arogancki), ale z niego dobry czło-
wiek. Proszę wierzyć.

Nie odpowiedziałem, nie trafiło mi to do przekonania.

Chyba opacznie zrozumiała moje milczenie, bo poweselała.

— Widzi więc pan, że nie można sądzić ludzi po

pozorach.

— Staram się — mruknąłem.
Zeskoczyła z konia, zerknęła na Nortona.
— Proszę mnie poprowadzić ku rzece, tam jest na pewno

chłodniej.

Spełniłem jej życzenie, chociaż stanowiło tylko pretekst

dla rozmowy w cztery oczy. Nad rzeką było równie gorąco
jak na prerii.

background image

— Usiądźmy — zaproponowała, gdy zatrzymaliśmy, się

na brzegu.

Zgodziłem się milcząco. Spojrzała na mnie raz i drugi.

Wyglądało na to, że nie wie, jak zacząć rozmowę.

— Chce się pana o coś zapytać. Czy pan nadal musi

towarzyszyć temu handlarzowi?

— Nikt mnie do tego nie zmusza. Korzystam z okazji,

aby nie wędrować samotnie po pustkowiach. Dlaczego pani
się o to pyta?

— Sądziłam, że pan ma jakiś udział w wędrownym

handlu.

Zaprzeczyłem.

— Więc mógłby pan się od niego odłączyć?
— Oczywiście, ale w jakim celu?

— Aby w dalszej drodze towarzyszyć nam.
Pokręciłem głową.

— To nie jest możliwe. Spieszę na umówione spotkanie

w oznaczonym miejscu z oznaczoną osobą. Towarzyszę
Nortonowi, ponieważ jego szlak wiedzie w tym samym
kierunku.

Pomarkotniała.

— Jakże nazywa się to miejsce? Ach, już sobie przy-

pomniałam! El Paso, prawda?

Nie miałem zaufania ani do Deena, ani do jego to-

warzyszy i dlatego odparłem:

— Nazwa nie odgrywa w tym wypadku żadnej roli, ta

miejscowość leży stąd bardzo daleko.

Poruszyła się gwałtownie, jakby zamierzała odejść, ale

została.

— Wielce z pana tajemniczy człowiek, nie będę do-

ciekać, czy cel pańskiej drogi znajduje się na ziemi, czy na...
księżycu. Gdyby jednak leżał na naszym szlaku?

— Nie leży. Przecież Stone ma was doprowadzić do

najbliższej stacji kolejowej.

background image

— To pan nic nie wie? Myślałam, że ten kowboj doniósł

panu o zmianie naszych planów.

— Nie doniósł — powiedziałem ostro. — Wspominał o

takim projekcie.

— Ci dwaj traperzy obiecali doprowadzić nas do miejsc, w

których pasą się bizony. Czy to nie wspaniałe?

Nie potwierdziłem i nie zaprzeczyłem.

— I dlatego nie jedziemy do żadnej stacji kolejowej —

wyjaśniła.

— A dokąd?
— Nie wiem — wyznała z komiczną szczerością.
— A ci traperzy wiedzą?,
— Oczywiście!
— Życzę powodzenia.
— Sądziłam, że pan przyłączy się do nas.
— Niestety...

Rozmowa poczęła mnie nużyć. O co naprawdę chodziło

EUy Gardy? Czy to był tylko kaprys, czy też za taką
propozycją kryło się coś, o czym nie mogłem wiedzieć?

— Widzi pan, doktorze, ja... ja nie powiedziałam jeszcze

wszystkiego. Roger chce być zabezpieczony.

— Przed czym? — zdumiałem się.
— No... bo w razie czego... Widzi pan, ci traperzy są

bardzo sympatyczni, ale Roger obawia się powtórzenia tamtej
historii.

— Z koniokradami?
Przytaknęła.
— Łatwo uniknąć niebezpieczeństwa. Po prostu należy

odprawić tych ludzi.

— Ale wówczas musielibyśmy wracać.

Tak będzie najlepiej. Zupełnie nie rozumiem po-

stępowania pani szwagra. Czy nie zdaje sobie sprawy z
niebezpieczeństwa? Proszę go przekonać, że powrót w
bardziej ludne okolice to najlepsze zakończenie waszej
wędrówki.

— Roger nie ustąpi.
— Przykro mi — powiedziałem wstając — że nie

potrafię w niczym pani pomóc i że nie mogę z wami jechać
jako... strażnik.

— Jeszcze chwilę, doktorze — odezwała się prosząco.
Siadłem.
— Czy pan umie dotrzymać tajemnicy?
— Doprawdy nie rozumiem, o co chodzi.

— Niech pan przyrzeknie zachować to dla siebie, sprawa

jest bardzo ważna.

Uśmiechnąłem się.

— Dobrze, jeśli ta pani tajemnica nie wyrządzi nikomu

krzywdy.

— Cóż znowu! Teraz panu powiem, że ci dwaj traperzy

odkryli złoża złota.

— A to rzeczywiście coś nowego — odparłem żar-

tobliwie. — I namawiają was do wzięcia udziału w wy-
prawie. Tacy są hojni, że pragną podzielić się skarbem!

— Dlaczego pan kpi ze mnie?
— Dlatego, żeby zwrócić pani uwagę na nieprawdo-

podobieństwo tej propozycji. Przypadkowo spotkani ludzie

background image

zdradzają wam informację, na której mogliby dobrze
zarobić. Czy to nie dziwne?

— Oni nie mają pieniędzy na eksploatację złoża.
— To znaczy, że złoto tkwi w skale, którą należy kruszyć

mechanicznie.

— Nie znam się na tym, ale chyba jest właśnie tak, jak

pan powiedział.

— A nie opowiadali, w jaki sposób dokonali tego od-

krycia?

— Pokazywali grudki złota.

I twierdzili, że to one naprowadziły ich na ślad? —

Właśnie tak.

background image

Już chciałem powiedzieć, że ci sami ludzie opowiadali

Nortonowi, jakoby nuggety otrzymali za skóry, ale
powstrzymałem się. Ella Gardy nie wyglądała na osobę,
która by potrafiła zachować dyskrecję, a mnie zależało na
tym, aby ci prawdziwi czy rzekomi odkrywcy złota nie
dowiedzieli się o moich wątpliwościach.

Nigdy nie zajmowałem się poszukiwaniem skarbów

ziemi. Wiedziałem jednak, że złoto może występować w
postaci samorodków — kawałków czystego metalu, w
postaci pyłu zmieszanego z piaskiem lub we wnętrzu skał,
skąd najtrudniej je wydobyć. Najczęściej są to skały
kwarcowe i skały pochodzenia wulkanicznego, które należy
kruszyć. Jeśli w pobliżu takich złotonośnych skał
znajdowały się pokłady rodzimego złota, ci dwaj traperzy
mogli na nich tyle zarobić, że starczyłoby im na pewno
pieniędzy nawet na zakup kruszących urządzeń. Słyszałem
również, że odkrywcy złotodajnych skał po prostu
sprzedawali wiadomość o tym przedsiębiorstwom
zajmującym się eksploatacją. Albo też sprzedawali teren,
jeśli stanowił ich własność.

Zapytałem:

— A jaką rolę pragnie mi wyznaczyć pani szwagier?
— Już mówiłam, że Roger nie bardzo ufa tym ludziom,

szuka więc sprzymierzeńców. Roger powiedział, że za taką
przysługę da panu udział w kopalni.

— Jeśli taka kopalnia w ogóle istnieje. Nie, proszę pani,

ja się do takiej roli nie nadaję. Proszę to powiedzieć swemu
szwagrowi. Bardzo jestem ciekaw, czy pani propozycja
została uzgodniona z traperami?

— Och, nie! Postawili za warunek, że Roger nikomu nie

powie. Że nie zdradzi tajemnicy przed tym handlarzem i
jego towarzyszami.

— Ale ja przecież jestem towarzyszem Nortona.
— Roger uważa pana za osobę godną zaufania.

I dlatego zawiódł zaufanie tamtych. Zbyt to dla mnie

zagmatwane. Ostrzegam panią i niech pani ostrze-że
swego szwagra przed lekkomyślnością. Nie wiem, do
czego zmierzają ludzie, których uważamy za traperów,
ale chyba do niczego dobrego dla waszej gromadki.
Ż wyrazu jej twarzy widziałem, że moje słowa nie trafiają

do przekonania. Zastanowiłem się chwilę: jakże odwieść od
fatalnej decyzji Deena i jego towarzyszy?

— Proszę mnie posłuchać: jutro zwichnie pani nogę.
— Coo?! — zdumiała się. — Jest pan jasnowidzem?
— Nie posiadam takich zdolności. Dlatego zwichnie pani

nogę „na niby".

— Po co?
— Żebym miał okazję odwiedzić wasz obóz.
— Przecież może pan przyjść do nas w każdej chwili!
— Potrzebuję pretekstu, żeby nie budzić niczyich po-

dejrzeń co do celu mej wizyty.

— Bardzo pan ostrożny.
— W tych okolicach ostrożność jest niezwykle wskazana.
— Nie będę się z panem spierać — odparła wstając. —

Kiedy mam zwichnąć nogę?

— Jutro, koło południa, w czasie przerwy w podróży.

Przyśle pani po mnie Stone'a. Proszę nikomu ani słowa!

— Obiecuję — odparła krótko.

background image

Odprowadziłem ją do naszego obozowiska. Wskoczyła na

siodło, machnęła ręką i odjechała. Norton spojrzał na mnie
bacznie. Usiadłem i opowiedziałem mu o wszystkim.
Złamałem przyrzeczenie tajemnicy, ale przecież chodziło —
kto wie? — może nawet o życie kilku osób, a w takiej
sytuacji pomoc handlarza stawała się bardzo cenna.
Wysłuchał mnie w milczeniu.

— Niech się pan w to nie miesza, doktorze. Oni nie są

warci pańskiej troski.

— Wierzy pan w te pokłady złota?

background image

— Nie odpowiem: ani tak, ani nie. Mogą istnieć

złotodajne skały, z których wydobycie kruszcu wymaga
wiele wysiłku i pieniędzy na urządzenie. Ale jeśli to
wszystko kłamstwo, niech się Deen martwi, skoro taki
chciwy!

Dałem spokój dalszej rozmowie, tym bardziej że nie

posiadałem żadnych dowodów obciążających tych
prawdziwych czy udanych traperów. Postanowiłem
dowodów poszukać, ale o tym nie wspomniałem Nortonowi.

Nazajutrz, podczas południowego postoju, przygnał do

nas Stone.

— Ta panna Gardy zwichnęła sobie nogę — powiedział.

— Prosi, żeby pan przyszedł i zbadał. Ale ja myślę, że to
tylko pańskie fanaberie, że ona po prostu udaje, bo jej pan
wpadł w oko.

— Z czego to wnosisz? — zapytałem rozbawiony.
— Ja wiem, doktorze, co znaczy zwichnięcie nogi. Boli

piekielnie, nie można kroku uczynić, a ona co prawda
kuleje, ale jest taka zadowolona, jakby to było ciastko z
kremem, a nie zwichnięcie.

U celu naszej drogi powitał mnie Roger Deen, bardzo

grzeczny i bardzo przepraszający za wezwanie. Reszta
towarzystwa nie raczyła mnie zauważyć.

Ella Gardy kiepsko udawała. Podczas badania rzekomo

zwichniętej w kostce nogi była tak wesoła, że zmusiło mnie
to do drobnego okrucieństwa. Ścisnąłem jej nogę powyżej
pięty tak silnie, że „pacjentka" krzyknęła.

— Oj! Co pan robi?!
— Przepraszam. Zwichnięcie musi boleć.

Na słowie „musi" położyłem specjalny akcent.
Nie wiem, czy mnie zrozumiała, czy też tylko obraziła się

za taki nietakt, dość, że do końca mej wizyty pokazywała
twarz zachmurzoną, jak przystało na osobę

background image

dotkniętą bolesną przypadłością. A o to mi właśnie cho-
dziło.

Przyniosłem swą podręczną apteczkę, sporządziłem niby-

okład na rzekome opuchnięcie i obandażowałem nogę w
kostce. Kiedy ukończyłem ten zabieg, zjawiła się Florence
Deen.

— Dzień dobry, doktorze. Jak tam nasza inwalidka? —

zapytała bez cienia troski w głosie.

Albo więc przejrzała grę swej siostry, albo też była osobą

o sercu oschłym, nieczułym na cierpienia innych.

— Och, głupstwo — odparłem. — Jutro nie pozostanie

śladu bolesności. To tylko lekkie naciągnięcie
mięśnia. Ale radzę nie forsować nogi.

Powiedziawszy to począłem pakować swe manatki

rozłożone na specjalnie w tym celu przyniesionym krześle.
Na drugim spoczywała moja pacjentka.

— Proszę, doktorze, niech pan usiądzie. Mamy jeszcze

chwilę czasu. Ta ustawiczna jazda poczyna mnie nużyć. A
pana? — I nie czekając na odpowiedź zawołała: — Henry,
Henry! Przynieś jeszcze jedno krzesło!

Człowiek w czerwonym fraczku wyrósł jak spod ziemi i
szybko wykonał polecenie.

— A teraz przynieś szklanki i piwo — rozkazała Flo-

rence. — Napije się pan z nami, doktorze?

Siedliśmy w trójkę, jedno obok drugiego. „Czerwony

fraczek" elegancko odkorkował butelki i równie elegancko
napełnił szklanki. Piwo pięknie pachniało chmielem. Od
chwili pożegnania się z ostatnią stacją kolejową i ostatnim
miasteczkiem piłem tylko wodę lub kawę. Jakże mi teraz
smakował inny napój! Wychyliłem z pół szklanki i
zaryzykowałem pytanie:

— Jakże sprawują się traperzy?
— Sympatyczni ludzie, tylko... trochę nieokrzesani.
— Ba, oni zwykle są tacy. Jeśli nawet któryś z nich

background image

poprzednio nabył ogłady na Wschodzie, tu szybko się jej
oduczy. Nie jest to przecież największa wada.

— A jaką pan uważa za największą?
— Brak poczucia uczciwości, obojętność na cudzą

krzywdę.

— Och, ci dwaj na pewno są uczciwi. Pod tym względem

nic nie można im zarzucić.

— To niełatwo stwierdzić po kilku zaledwie dniach

znajomości.

Florence machnęła lekceważąco ręką.

— Nie jesteśmy ślepi. Jeśli cokolwiek zauważymy,

odprawi się ich.

Powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o służących,

którym dostojna dama gdzieś w wielkim mieście wymawia
pracę. — A jeśli oni nie zechcą odejść? — zapytałem.

— Jak to? To niemożliwe!
— Bardzo możliwe. Będą na przykład nadal za wami

jechać. Albo... przed wami, albo gdzieś z boku. Tacy ludzie,
proszę mi wierzyć, potrafią być dokuczliwi.

— Pan chyba żartuje? Zresztą... jest Roger, jest Frank.

Oni dadzą sobie radę. A poza tym liczę na pana i na
pańskiego handlarza. Nie pozwolicie zrobić krzywdy
kobietom, jestem tego pewna.

Otóż to właśnie! Najpierw potraktowano mnie, Nortona i

Hala jako niegodnych towarzystwa, a teraz apelowano o
pomoc.

— Gdzież ci traperzy? — zmieniłem temat rozmowy.
— Interesują pana?
— W takim samym stopniu, jak każdy inny wędrowiec

spotkany na prerii.

— Rozumiem. Udali się nad rzekę łowić ryby. Ot tam —

wskazała kierunek ruchem dłoni. — Chce pan sprawdzić?
Zaprowadzę pana.

Skwapliwie przyjąłem tę propozycję.

background image

— Ale pani — zwróciłem się do Elly, bo zauważyłem jej

chęć przyłączenia się do nas — nie może forsować nogi.

Skrzywiła się zabawnie, jednak nie zaprotestowała.
Do doliny Canadianu doszliśmy bardzo szybko. Stamtąd

Florenee poprowadziła mnie w górę rzeki do wysokiego
brzegu, dźwigającego się kilka stóp nad poziom wody.
Wówczas ich ujrzałem. Siedzieli obróceni plecami w uskoku
gruntu, poniżej skarpy, na której przystanęliśmy. Położyłem
palec na ustach. Florenee spojrzała na mnie ze zdziwieniem,
ale nie odezwała się.

Tamci rozmawiali, dość głośno, słyszałem wyraźnie

każde słowo.

— ... nie warto. Widziałeś, co on wiezie? Koce, jakieś

świecidełka, kule i proch. Co nam po tym?

— Możemy wymienić na skóry.
— A co ze skórami? Wieźć je na wschód? Taki szmat

drogi?

— To daje niezły zarobek.
— A zarabiaj sobie! Człowieku, nie pomyślałeś, że mogą

nas szukać?

Jakiś kamyczek obsunął się pod moją stopą, potoczył w

dół i pacnął wprost w kapelusz jednego z rozmawiających.
Podnieśli głowy.

— Jakże wypadł połów? — zagadnąłem niefrasobliwym

głosem.

— Połów? — szczerze zdziwił się brunet.

Jego towarzysz natychmiast się zorientował i pospieszył z

wyjaśnieniem.

— Mieliśmy łowić, to prawda. Ale w pobliżu nie rośnie

żaden uczciwy patyk nadający się na wędkę.
Jakem Jonas!

Kłamał. Kilkadziesiąt kroków stąd gęstniał pas wysokich

krzewów, których długie witki świetnie nadawały się na
wędziska. Ten fakt obudził moją nieufność.

background image

— Są w tych rzekach duże ryby?
— W Angelo łapaliśmy pstrągi za każdym rzutem wędki.

Ci głupi czerwonoskórzy nie łowią ryb.

To było prawdą. Apacze i Nawajowie rzeczywiście nie

łowią i nie jedzą ryb właśnie dlatego, że przez ich ziemie
płyną rzeki obfitujące w pstrągi. Mieniące się plamy na
łuskach pstrągów kojarzą się indiańskim wojownikom z
objawami ospy i odry, które ongiś zdziesiątkowały oba
plemiona. Uważają więc, że jedzenie ryb mogłoby na nowo
wyzwolić ducha chorób.

— No — powiedziałem — muszę już wracać.

Potrzebowałem spokoju, aby się zastanowić nad zna-

czeniem fragmentu przypadkowo zasłyszanej rozmowy.

— Odprowadzę pana kawałek.

Ruszyliśmy znowu brzegiem. Po kilkunastu krokach

Florence zagadnęła:

— Elly rozmawiała wczoraj z panem?

— Tak.
— I pojedzie pan z nami?
— Już mówiłem pani siostrze: moja droga wiedzie w

zupełnie innym kierunku.

— Szkoda — westchnęła. — Roger bardzo sobie życzy,

aby w naszym towarzystwie znajdował się lekarz. W razie
wypadku. Roger potraktowałby to jako pracę zawodową.

— Niestety. Muszę się spieszyć, bo cel mej podróży

bardzo daleki.

— Bardzo żałuję. Żegnam.

Rozstaliśmy się w połowie drogi dzielącej moje

obozowisko od Deena. Florence nie wspominała ani słowem
o złocie. Czyżby Elly samorzutnie zdradziła tajemnicę? Cóż
teraz miałem począć z tym wszystkim? Zostawić na pastwę
losu gromadkę tych naiwnych zarozumialców? Za kilka dni
obaj z Nortonem skierujemy

background image

się ku dolinie Pecos, a Deen ze swymi traperami ruszy na
poszukiwanie skarbu, w którego istnienie już całkowicie
zwątpiłem. To były podejrzane typy ci rzekomi traperzy.
Podsłuchany fragment rozmowy dotyczył przecież Nortona i
jego towaru. Mieli zamiar obrabować handlarza, a jeśli tego
zaniechają, to tylko dlatego, że Deen stanowił dla nich
bogatszy i łatwiejszy do osiągnięcia łup!

background image

Spisek

Nad wieczorem odwiedził nas jak zwykle Lewis Stone.

Utarło się bowiem, iż każdego dnia, po zapadnięciu zmroku,
przychodził spożyć z nami kolację. Nie odpowiadało mu
bowiem ani towarzystwo lokaja i kucharza (bo z nimi miał
jadać), ani jakość potraw. Polubiłem go, a każde odwiedziny
stawały się dla mnie okazją usłyszenia nowinek o Deenie.
Norton przyzwyczaił się do tych wizyt, a Hal miał tyle głosu
w tej sprawie, co ryba w wodzie.

Tego wieczoru oczekiwałem Lewisa z dużą niecier-

pliwością. Byłem ciekaw, jak zareagowało towarzystwo
Deena na moją odmowę uczestniczenia w myśliwskiej
wyprawie.

— Co nowego? — zagadnąłem ujrzawszy wyłaniają

cą się z mroku znajomą postać.

Rozczarował mnie:

— Nic nowego, doktorze.
— A myśliwska wyprawa?
— Nikt o niej nawet nie wspomniał. Wydaje mi się, że

jeszcze długo będziemy jechać za wami.

— Jak z traperami?
— Nie rozmawiam z nimi. Nie odstępują Deena, jadą na

czele kolumny, a mnie kazano pilnować kobiet i wozu.
Zupełnie jakbym był lokajem — stwierdził z goryczą.

background image

— Nie narzekaj, Lewis. — Być lokajem to także praca,

wcale nie gorsza od innych.

— To nie dla mnie — burknął. — Ten przyjaciel Deena,

Frank Scudder, kręci się ciągle obok wozu. Myślę, że
dlatego, aby mieć na oku Ellę Gardy. To dziwny jegomość,
doktorze. Prawie się nie odzywa, ale jak się odezwie, to
takim samym, jaśniepańskim tonem, jak Deen i wszyscy
inni.

— A ci traperzy?
— Już o nich mówiłem.
— Gdzie śpią i gdzie jedzą? Razem z Deenem?
Stone roześmiał się hałaśliwie.
— Co też pan mówi? Gdzieżby tak się pospolitował?
— Więc sami sobie gotują?

— Nie. Deen posyła im jedzenie przez lokaja. Na tacy,

pewnie srebrnej, ale do własnego stołu nie dopuszcza.

— I jak spędzają noce?
— Podejrzewam, że w ogóle nie śpią. Gdy zostałem sam

na tym gospodarstwie, zapędziłem wszystkich mężczyzn do
wartowania, razem z Deenem i Scudde-rem. Tak to trwało,
póki nie zjawili się ci dwaj i póki Deen nie wszedł z nimi w
konszachty. Teraz oni trzymają nocne warty, na zmianę ze
mną, kuchcikiem i lokajem. Deen i Scudder wycofali się z
tego obowiązku.

— Cóż za durnie — mruknąłem do siebie, ale widać zbyt

głośno, bo Lewis aż prychnął z zadowolenia.

— Święta prawda, doktorze. Ci traperzy kręcą się bez

przerwy po obozie, w nocy również, nawet gdy nie mają
warty. Powiedziałem o tym Deenowi, ale odprawił mnie z
niczym. Mówił, że to bardzo dobrze, że w ten sposób
chronią nas przed niebezpieczeństwem.

— Jednak muszą kiedyś spać.

background image

— Pewnie, że muszą. Nawet rozpalają oddzielne

ognisko, chociaż nic na nim nie gotują.

— Gdzie trzymają konie?
— Zawsze w pobliżu ogniska. Przepraszam... dlaczego

pan o to pyta?

— O, tak sobie. Zwykła ciekawość. Dobrze wiedzieć,

kogo ma się za sąsiadów.

Przyznał mi rację, skończył swój posiłek, pożegnał się i

zniknął w ciemnościach. Odczekałem kilka minut, po czym
podniosłem się.

— Co takiego, doktorze? — zdziwił się Norton. —

Dokąd pan chce iść w takiej ciemnicy?

— Zapomniałem zapytać, jak się czuje Ella Gardy.
— Zapyta się pan jutro.
— Nie, nie — zaprzeczyłem i nie czekając odpowiedzi

pobiegłem za Lewisem.

Zdumiał się na mój widok.

— Co się stało?
— Głupstwo. Pokaż mi miejsce, gdzie rozłożyli się

traperzy.

— Zaraz tam pana doprowadzę.
— Nie trudź się, wystarczy, gdy mi pokażesz. Nie chcę,

aby mnie dostrzegli.

Ruszyliśmy w kierunku obozowiska Deena. Noc już

zapadła i w ciemnościach zauważyłem pompats^czne i
zupełnie nie pasujące do otoczenia zapalone świeczniki.
Towarzystwo musiało akurat jeść kolację. Lewis przystanął.

— Proszę spojrzeć. To tam.

Kilka jardów w bok ujrzałem ciemniejszy od nocy pas

krzewów, nad którymi gorzała mała łuna.

— Widzi pan? Za tymi krzakami. Już rozpalili

ogień. Konie powinny stać w pobliżu.

— Świetnie. Dziękuję ci, Lewis. Dobranoc.

background image

Odwróciłem się i odszedłem. Kroki Stone'a ucichły, a ja

pomaszerowałem z powrotem do swoich.

— No i jak tam? — zagadnął Norton. — Panienka

zdrowa?

— Czuje się coraz lepiej.

Siadłem przy ogniu i począłem medytować, jak by

wyrwać się chociaż na godzinkę, nie zwracając uwagi
towarzyszy. Los przyszedł mi z pomocą.

Co wieczór ustalaliśmy kolejność nocnych dyżurów.

Teraz wypadła na mnie pierwsza, najwcześniejsza straż.
Norton i Hal położyli się i prawie natychmiast zasnęli,
bardzo widać strudzeni drogą. Dołożyłem nieco drewna do
ogniska, żeby ze szczętem nie wygasło, i począłem krążyć,
zataczając coraz większe koła, aż w ten sposób dotarłem do
kępy dzikiej szałwii.

Ukląkłem, a później położyłem się wśród silnie pa-

chnących liści, na koniec — wytarzałem się. Wróciłem do
ogniska. Norton i Burns nadal pogrążeni byli w głębokim
śnie. Odszedłem. Czy postąpiłem lekkomyślnie? Nie sądzę.
Moim towarzyszom nie mogło nic grozić. Niedaleko pasły
się konie, a w niewielkiej odległości wznosiły się namioty
Deena i jego towarzystwa. Żaden dwunożny napastnik nie
odważyłby się zbliżyć do tak licznego zgromadzenia ludzi,
a czworonożnego natychmiast zwietrzyłyby konie. Jedyne
niebezpieczeństwo stanowili dwaj traperzy, ale właśnie ku
nim zmierzałem.

Było ciemno, jednak nie w takim stopniu, by uniemo-

żliwiało to widoczność. Dlatego po przejściu kilkudziesięciu
kroków, gdy już dostrzegłem blask ognia, przypadłem ku
ziemi i pozostałą część drogi począłem przebywać czołgając
się. Nie wiedziałem, czy zastanę jednego, czy dwu łudzi
przy ogniu, czy jeden z nich akurat nie odprawia warty przy
namiotach Deena. Zapomniałem zapytać o to Lewisa.

background image

Męcząca była taka wędrówka. W pobliżu celu musiałem

odpocząć. Rozciągnąłem się w trawie, z ustami przy samej
ziemi, mokry od potu i ciężko dyszący. Niejeden raz
praktykowałem, pod czujnym okiem Karola, ten sposób
podchodzenia, jednak zimowe miesiące przymusowej
bezczynności pozbawiły mnie osiągniętej wprawy.

Minęło kilkanaście minut, zanim oddech mój się

uspokoił. Uniosłem głowę. Różowa łuna, widoczna nad
pasmem krzewów, świeciła tak samo intensywnie.
Natężyłem słuch. Wówczas w ciszy nocy dobiegł mych uszu
tępy dźwięk, jaki wydają kopyta końskie uderzające w
ziemię. Gdzieś w pobliżu musiały stać traperskie mustangi.
Zdążyłem się im przyjrzeć i nie miałem wątpliwości, że to
zwierzęta bardzo czujne. Jeśli jeszcze przeszły uprzednio
indiańską tresurę — a wyglądało to prawdopodobnie —
potrafiły parskaniem' zwrócić uwagę swoich panów.
Dlatego właśnie wytarzałem się w szałwii, której mocna
woń musiała zneutralizować zapach człowieka.

Wydało mi się, że uderzenia kopyt słyszałem z prawej

strony, skręciłem więc w lewo, ale przez to droga mej
wędrówki wydłużyła się. Cal po calu i coraz wolniej, gdyż
ryzyko wzmagało się z każdym moim ruchem,
podchodziłem ku drzewom, aż znalazłem się tak blisko, że
poprzez zasłonę rzadkich w tym miejscu liści i witek
ujrzałem płomień i dwu ludzi niedbale obok rozciągniętych.
Zanim ich ujrzałem, już usłyszałem, Rozmawiali. Jakże mi
ta okoliczność sprzyjała!

— Pięknie zaplanowałeś, Jonas, ale jeśli się nie odłączą,

co wtedy?

— Nie kłopocz się, Clay. Coś wymyślę. Zresztą oni się

kochają jak kot z myszą, a ten Deen tylko dlatego wlecze się
za nimi, że nie ma tu innej drogi na zachód.

— Nie, nie! To Stone nie chce się z tamtymi rozstać.

background image

— Postaram się, żeby ten Stone pożarł się z Deenem.

Zrobię to, jakem Jonas.

— Po co?
— Nie masz tyle rozumu, co mój koń. Stone to stary

wyga, jeszcze by nam przeszkadzał. On ciągle łazi do tego
handlarza i pewnie donosi o wszystkim, co tu podsłuchał.
Jak się pokłóci z Deenem, odejdzie. Wtedy zrobimy coś,
żeby zostać na drodze, a jak tamci odjadą, powędrujemy w
góry. Jakem Jonas! Po złoto!

Roześmieli się obaj.

— Jak to sobie wyobrażasz?

Pomyśl, Clay. Na przykład, trzaśnie koło u wozu Bez

wozu nie ruszą. My zaczniemy reperować, nie spiesząc się.
Handlarz się zniecierpliwi i nie będzie czekał. Jakem Jonas!

— Nieźle — stwierdził Clay. — Widziałeś, co oni

wiozą?

background image

— Same głupstwa niewarte i centa. Wolę konia Dee-na i

to, co Deen ma w swej sakiewce. Starczy na dwu.

— Widziałeś?
— Aha, podejrzałem. Powiadam ci, bracie, starczy na rok.

A jeszcze do tego te pierścioneczki, bransoletki i kolczyki...
Towarzystwo nadziane jest forsą. Żona Deena ma całe łapy
upierścienione.

— Prawda.
— Więc widzisz, co tam łasić się na te graty w wozie?
— A co z nimi?
— Z wozem? Zostawimy.
— Pytam o ludzi.
— Pal ich licho, przecież... — tu przerwał raptownie. To

był błąd z jego strony.

Zamieniony w słuch teraz zamieniłem się we wzrok.

Widziałem, jak Jonas pozornie niedbałym ruchem przy-
ciągnął ku sobie strzelbę, jak ujął ją za lufę w okolicy zamka
i niby bawił się bronią. Później podkurczył prawą nogę.
Gdyby nie nagła przerwa w rozmowie, pewnie nie
zwróciłbym uwagi na te manewry. Teraz widziałem już, co
nastąpi, i ukryłem twarz w trawie. Karol niejeden raz
pokazywał mi strzał z kolana. Aby nie spłoszyć przeciwnika,
przykłada się kolbę nie do ramienia, lecz do uda, i
odpowiednio podnosząc lub opuszczając kolano nastawia
lufę na cel. Rzecz to bardzo trudna i trzeba być znakomitym
strzelcem, aby nie chybić. Kto wie, może właśnie Jonas
należał do tych nie chybiających myśliwców? Jego
doświadczenia wolałbym nie próbować na własnej skórze.

Jonas musiał mnie dostrzec, ściślej — nie mnie, lecz moje

oczy. Stara to prawda, że oczy każdego stworzenia w nocy
błyszczą. Niełatwo to zauważyć, jeśli jednak wzrok
obserwatora przypadkiem skieruje się we właściwą stronę —
odkryje intruza. Oczywiście, wzrok doświadczonego
obserwatora, bo człowiek z miasta nic nie dostrzeże.

Leżałem nieruchomo, bojąc się każdego ruchu, nawet

własnego oddechu.

— Cóżeś tak zamilkł? — usłyszałem.
— Chyba konie się płoszą.
— Zdaje ci się.
— Pójdę sprawdzić.
Zerknąłem poprzez szparę w gałęziach. Jonas podniósł się,

odwrócił i zniknął w zaroślach, w kierunku przeciwnym od
miejsca, w którym się znajdowałem. Nie miałem ani sekundy
do stracenia. Zacząłem się wycofywać tyłem, niczym rak. Jak
najciszej, ale i jak najszybciej. Byle dalej od linii krzewów.
Kiedy odległość oceniłem za dostateczną — ległem
nieruchomo. Wówczas ujrzałem zamazaną sylwetkę
człowieka. Jonas skradał się dokoła. Zbliżył się do mnie tak,
że jeszcze kilka kroków — a zostałbym zdemaskowany. Na
szczęście, zawrócił. Krążył jeszcze tu i tam, wreszcie zniknął
w krzakach. Nadal jednak leżałem nieruchomy. Jonas nie
odkrył mnie, ale był groźnym, bo chytrym przeciwnikiem.
Minęło wiele minut, zanim rozpocząłem dalszy odwrót.

Kiedy przebyłem połowę drogi (tak mi się wydawało)

dzielącej mnie od obozowiska Nortona, podniosłem się i
powędrowałem na nogach, ale skulony we dwoje, co chwila
przystając i nasłuchując. Nieco później wyprostowałem się i

background image

zmieniłem kierunek marszu: ruszyłem ku rzece. Dotarłem do
brzegu i do piaszczystej plaży, na której moje obuwie
musiało pozostawić wyraźne ślady. Doszedłszy do granicy
wody, począłem się cofać aż ku porośniętej trawą
płaszczyźnie. Dopiero w tym miejscu odwróciłem się i
poszedłem ku naszemu obozowisku. Moi towarzysze nadal
spali.

Dlaczego właśnie tak postąpiłem? Jonas, chociaż mnie nie
odnalazł, i chociaż mógł przypuszczać, że blask oczu był
po prostu złudzeniem, na pewno nie wyzbył się podejrzeń.
Byłem przeświadczony, że rankiem dokładnie przeszuka
najbliższą okolicę wokół swego obozowiska. Jeśli trawa,
którą musiałem dobrze pognieść, nie podniesie się pod
wpływem rosy, traper odkryje moje ślady i ruszy za nimi.
Wówczas dojdzie do rzeki i do plaży. Cóż stwierdzi? Że
dwu ludzi weszło do wody. Na pewno zacznie szukać, w
którym miejscu z niej wyszli, i miejsca takiego nie
odnajdzie.
Tak sobie całą sprawę obmyśliłem, nie mając jednak

pewności, czy podstęp się uda.

Zbudziłem Hala, bo nadeszła godzina jego warty.

Powiedziałem, żeby pilnie uważał, owinąłem się w derkę i
zasnąłem. Nic się więcej tej nocy nie wydarzyło, pozwolono
mi spać aż do świtu. Kiedy się zbudziłem, Norton rozpalał
ognisko, a Hal rozplątywał się z koców.

Jak zwykle chwyciłem za ręcznik i pognałem ku rzece.

Nadłożyłem nieco drogi, żeby stwierdzić, czy z moich
nocnych wędrówek nie pozostał ani ślad, poza odciskami
butów na piasku. Rosa zrobiła swoje.

Bardzo zadowolony, wróciłem do obozu. Wtedy właśnie

nadszedł Stone. Przywitał się krótko i siadł przy ogniu jakiś
markotny.

— Oho — zauważyłem — coś się musiało przydarzyć.
— Zgadł pan, doktorze — odpowiedział.
— Żadna sztuka, wystarczy spojrzeć na twoją twarz. 1

Wyglądasz, jak grabarz. Napij się kawy, może ci przejdzie.

— Nie przejdzie — mruknął ponuro. — Deen to łobuz!

Nagadał na mnie jednemu z tych traperów.

— A on ci wszystko powtórzył — stwierdziłem

przypomniawszy sobie podsłuchaną rozmowę. Przecież to
Jonas zapewniał swego towarzysza, że skłóci Stone'a z
Deenem. Jakże szybko zabrał się do rzeczy!

background image

Lewis szeroko otworzył usta i spojrzał na mnie zdu-

mionym wzrokiem.

— Skąd pan o tym wie?
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, A skąd ty byś
wiedział? Klepnął się w czoło.
— Rzeczywiście, musiałem całkiem zgłupieć.
— Więc cóż ten traper?

— Dałem mu słowo, że Deenowi o niczym nie powiem.
— To jasne — zauważyłem. — W przeciwnym wypadku

okazałoby się, że Deen o niczym takim nie wie. Chytrze
pomyślane.

— Ale dlaczego?
— Dlatego, że jaki ten Deen jest, taki jest, ale się przed

ludźmi nie krępuje ze swymi poglądami. Gdyby miał do
ciebie pretensje, szybko byś jej wysłuchał. Cóż ci ten traper
nagadał?

— Powiadał, że Deen nazwał mnie leniem i złodziejem!
— Uspokój się, Lewis. To kłamstwo, Deen tego nie

mówił.

— Skąd pan wie?
— Posłuchaj I Tym traperom widać bardzo zależy na

tym, żebyś przestał pracować dla Deena. Naopowiadali ci
różnych bzdur, których nie możesz powtórzyć Deenowi,
licząc, że cię to zniechęci do dalszej z nim podróży.

— Ale dlaczego?
— Nie wiem, nie jestem wszechwiedzący — odparłem

nie decydując się na ujawnienie swych domysłów i
podsłuchanej nocą rozmowy. — Myślę, że jeszcze niejeden
raz któryś z tych traperów powie ci w wielkiej tajemnicy, że
Deen na ciebie psioczył. Udawaj, że w to wierzysz, ale nie
rób awantury. Musisz mi to przyrzec, Lewis.

background image

— Nie rozumiem... — wyjąkał.
— Zrozumiesz później, jeśli mi ufasz.
— Zgoda, przyrzekam. Cóż jednak się stanie, gdy któryś

z tych traperów naskarży na mnie przed Deenem?

— To nieprawdopodobne. Deen zaraz zrobiłby kon-

frontację i kłamstwo zostałoby wykryte.

— A jeśli mnie nie uwierzy?
— Wtedy ja ci pomogę.
— Postąpię, doktorze, jak pan sobie życzy.
— Świetnie. Czy macie zapasowe koła do wozu?
Zaskoczyło go to pytanie.
— Koła do wozu? O co chodzi?

— No, gdyby koło trzasnęło, czy można je wymienić?
— Oczywiście, mamy nawet dwa koła na zapas.
— A gdzie te zapasowe koła się znajdują?
— W wozie. Sam je tam wkładałem, zanim ruszyliśmy w

drogę.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym Lewis odszedł

obiecując wpaść na wieczorny posiłek.

— Do czego pan zmierza? — zagadnął Norton. — Nie

mogę zrozumieć, o co tu chodzi.

— Wyjaśnię panu, ale uczynię to dopiero w drodze. Nie

chcę, aby ktokolwiek mi przeszkodził lub... podsłuchał.

Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, ale nawet nie

mruknął. Więc też dopiero gdy ruszyliśmy, gdy Hal
wyprowadził juczne konie, opowiedziałem handlarzowi o
wszystkim. O przypadkowo usłyszanym fragmencie
rozmowy nad rzeką, o podsłuchanej rozmowie traperów.
Pominąłem milczeniem zachowanie się Jonasa, gdy
spostrzegł błysk moich oczu. Po prostu dlatego, że zbyt
zaskakująco wyglądałoby postępowanie mieszczucha, za
jakiego uchodziłem, wobec groźby zdemaskowania.

background image

Ale i to, co Nortonowi opowiedziałem, wystarczyło, aby się
zdumiał.

— Doktorze — powiedział półgłosem — pan pracuje w

policji?

Z kolei ja się zdziwiłem.

— Jak pan wpadł na taki pomysł?
— No... po prostu... zachował się pan jak stary doś-

wiadczony agent śledczy. Tego nie potrafiłby dokonać
amator.

Roześmiałem się.

— Daję panu słowo, że nigdy nie pracowałem dla policji

i nie jestem niczym z nią związany.

— Wobec tego ma pan wrodzony genialny dar odszu-

kiwania właściwych śladów wśród niewłaściwych ścieżek.
Pan mnie stale zadziwia, odkąd wyjechaliśmy z Milwaukee.
Gdzie się pan uczył podchodzenia? Ci traperzy wyglądają na
ludzi bardzo ostrożnych i przebiegłych, więc jeśli potrafił
ich pan podsłuchać, to nie mógł być tylko zbieg
okoliczności. Pan musi być bardzo wprawny w
podchodzeniu.

— Nie wiem, czy bardzo — odparłem uradowany taką

pochwałą — po prostu staram się. Zdradzę panu, że nauczył
mnie tej sztuki pewien traper, ten sam, z którym mam się
spotkać.

Popatrzał na mnie nieco podejrzliwie.

— Myślę, że jest pan lepszy, niż dotąd sądziłem, jednak

ta nocna wyprawa była nie byle jakim ryzykiem.
Przecież ten Jonas mógł dostrzec pańskie tropy wiodące do
naszego obozowiska.

Wyjaśniłem, jak wyglądał mój odwrót z nocnej wyprawy.

— Słusznie pan postąpił, doktorze. Jeśli pan jeszcze nie

jest, to wkrótce będzie znakomitym westmanem. Teraz już
nie wątpię, że te dwa draby są zwykłymi zbójami. Deen ma
wyjątkowego pecha!

background image

— To tylko naiwność połączona z... głupotą.
— A Stone?
— Za Stone'a mogę ręczyć. Kiedyś dostał już dobrą nauczkę i

sądzę, że mu bardzo pomogła do wkroczenia na uczciwą ścieżkę.

— No proszę, ciekawa historia!

— Bardzo ciekawa — przyznałem — ale to jego prywatna

sprawa.

— Rozumiem. A mówił mu pan o tej nocnej wyprawie?
— Lewis Stone jest na pewno porządnym człowiekiem.

Niestety, wielki z niego gaduła. Dlatego pewne sprawy zataiłem.

— Hm, ma pan słuszność.
— A co pan o tym wszystkim sądzi?
— Cóż? Tamci chcą nas oddzielić od Deena, później skręcić

gdzieś w bok, a przedtem sprowokować Stone

!

a do zrezygnowania

z pracy. Później obskubią Deena i jego towarzystwo, z czego się
tylko da.

— Na to wygląda. Ale ja dopuszczam jeszcze inne

zakończenie tej sprawy: po prostu zamordują Deena.

— Możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Wynika to nawet

z tego, co pan podsłuchał.

— Dlaczego?
— Bo musieliby zamordować aż sześć osób! Co prawda, kraj

jest dziki i bezludny, jednak... Czy wyobraża pan sobie, doktorze,
jaki huczek powstałby po wykryciu takiej zbrodni?

— Po wykryciu... — mruknąłem sceptycznie.
— Oczywiście! Taka sprawa nie dałaby się długo ukryć. Na

pewno Deen opowiadał wszystkim znajomym w St.Louis o swej
wyprawie. Jeśli nie wróci w terminie (bo przypuszczam, że jakiś
termin oznaczył), poczną go szukać krewni i przyjaciele, a
wówczas tym dwu traperom zrobiłoby się nieco ciasno, chociaż tu
ta-

background image

kie pustkowie. Zresztą... po co mają zabijać? Zaskoczą Deena,
zmuszą go do oddania pieniędzy bez jednego strzału.

— To również ryzyko. Zostawią świadków napadu,

świadkowie zawiadomią szeryfów, zrobi się huczek nie lada.

— Może tak, może nie. Rabunek a morderstwo to inne

konsekwencje. Kto wie, czy Deen, lękając się śmieszności, nie
zatai wszystkiego? Cóż dla niego może znaczyć jakaś tam kwota,
którą wiezie z sobą? Będzie szczęśliwy, że uszedł z życiem. Niech
pan pomyśli, doktorze: najpierw kradną mu konie, później całe
towarzystwo tylko dzięki naszej pomocy unika rozproszenia na
prerii, wreszcie Deen w sposób nie świadczący dobrze o jego
rozumie przyjmuje do pracy dwu złodziejaszków, aby na koniec
stać się ich ofiarą. Czy pan, doktorze, chwaliłby się przed światem
tego rodzaju własnym postępowaniem?

— Hm... raczej nie.
— No, widzi pan!
— Nawet jednak, wykluczając morderstwo, usiłowanie

rabunku to chyba wystarczający powód, abyśmy się tą sprawą
zajęli, nie sądzi pan?

— Zapewne, zapewne... Ale powiem panu, doktorze, że jeśli

ten rabunek nastąpi, to jeszcze nieprędko.

— Z czego pan to wnioskuje?
— Proszę spojrzeć — zatoczył ręką półkole. — Jak daleko

wzrokiem sięgnąć, nie istnieje żadna inna droga dla
czterokołowego pojazdu. Tamte góry to właśnie Sangre de Cristo.
Ten łańcuch będzie się ku nam i ku rzece zbliżał z każdym dniem.
Tylko tam właśnie mogliby uprowadzić Deena i jego gromadkę ci
dwaj rabusie. Ale ja wiem, że nie ma przejazdu dla wozu przez
dzikie wąwozy i przełęcze. Deen nie zgodzi się na pozostawienie
pojazdu, cóż by począł bez namiotów, składa-

background image

nej kuchni i mnóstwa innych rzeczy, które uważa za
niezbędne? Żeby się odłączyć od nas, na czym bardzo
zależy tym traperom, muszą skręcić gdzieś w bok. Nie-
prędko znajdą takie miejsce.

— Przecież mogą dostać się na drugi brzeg Canadianu?
— Mogą, ale nasza droga tam właśnie prowadzi, ku

źródłom Pecos. A poza tym w okolicy Pecos kraj jest ludniej
szy, bo i rezerwaty Indian, i sporo osadników. Oni o tym
dobrze wiedzą i właśnie dlatego będą próbowali opóźnić pod
byle pozorem jazdę, aby się od nas oderwać. Myślę, że
jeszcze przed tym pozbędą się Stones. To zresztą wynika z
podsłuchanej przez pana rozmowy. Z Deenem, Scuderem i
resztą bezradnego towarzystwa bardzo łatwo dadzą sobie
radę. Rozumie pan, doktorze?

— A jeśli Deen stawi opór?
— Do takiej ostateczności nie dojdzie. Przypuszczam, że

którejś nocy, gdy nas już nie będzie w pobliżu, te dwa draby
zwiążą śpiących, opróżnią im kieszenie i zwieją.

— A my będziemy się temu z daleka przyglądać?
— Tego nie powiedziałem, doktorze, ale trzeba się

najpierw dobrze zastanowić, jak tamtych ustrzec, a samemu
nie dostać po skórze.

— Pan nie wie, że najpierw Ella Gardy, a później

Florence Deen namawiały mnie, żebym się do nich przy-
łączył w charakterze osoby opiekującej się ich zdrowiem.
To na pewno pomysł Deena. Widać nie czuje się
bezpiecznym, a jednocześnie kusi go obiecane złoto. Z
jednej strony strach, z drugiej chciwość.

Norton cicho gwizdnął.

— Widzę, że ma pan swe tajemnice. Czy to wszystko?
— Wszystko.
— Można wiedzieć, co pan zdecydował?

background image

— Odmówiłem.
— I słusznie. Zamiast pomóc, sam mógłby stać się jeszcze

jedną ofiarą. Obecnie posiada pan dużą swobodę ruchu,
przyłączywszy się do tamtych, znajdzie się pod stałą obserwacją
traperów. A poza tym... kto wie, czy właśnie panu, z całego
towarzystwa, nie groziłaby śmierć? Obok Stone'a, byłby pan
najgroźniejszym ich przeciwnikiem.

— Ponuro pan to widzi. Nie jestem takim miejskim niedołęgą,

jak pan przypuszcza.

— Już nie przypuszczam, ale w żadnym wypadku nie zostawię

pana samego wśród tych zbójów.

— Więc co mamy czynić dalej ?

— Cierpliwie czekać.
Żachnąłem się.

— Proszę mnie zrozumieć. Dopóki jadą za nami, dopóty nic

się nie wydarzy, a od Stone'a będziemy mieli zawsze dokładne
informacje.

— Stone nie jest orłem — mruknąłem niezadowolony z

projektu.

— Na pewno nie, jednak posiada oczy i uszy. To chyba

wystarczy.

Nie było sensu spierać się o zwiadowcze zdolności Lewisa,

znałem go przecież dłużej i lepiej od Nortona i wiedziałem, kiedy
nań można liczyć, kiedy nie.

— Myślę — powiedziałem — że należałoby z tą historią

zapoznać Hala.

— Oczywiście, uczynię to przy pierwszej okazji.
— Bardzo mi przykro, że wciągam pana w te niebezpieczne

sprawy.

— Ani słowa, doktorze! Za kogo mnie pan uważa? Czy sądzi

pan, że potrafiłbym przyglądać się spokojnie kombinacjom pary
łobuzów?

Pomyślałem, że Norton wart jest znacznie więcej, niż go dotąd

oceniałem, i zrobiło mi się bardzo wesoło.

background image

Mój plan

Czekać! Tak przecież brzmiała rada Nortona. Ale łatwiej było

to powiedzieć niż wykonać. Każde czekanie, prędzej czy później,
budzi odruch zniecierpliwienia, a człowiek działający pod
wpływem zniecierpliwienia popełnia głupstwa.

W mojej sytuacji dodatkowym czynnikiem mogącym

wyprowadzić z równowagi była... obawa. Lęk, że zanim zacznę
działać, obaj traperzy wykonają swój zamiar. Żywiłem
wątpliwość, czy koniecznym warunkiem udania się ich
przestępczego zamiaru było wyprowadzenie Deena i jego
gromadki w bezludne, górskie wąwozy. Czy wobec takiej
wątpliwości nie powinienem go już teraz ostrzec?

Napomknąłem o tym Nortonowi. Stanowczo mi odradził.

— Nie uwierzy. Zapyta, skąd pan o tym wie. Kto odkrył

tajemnicę rzekomego złota? I cóż wtedy? Opowie pan o
wszystkim?

— Nie mogę tak postąpić.
— A więc uprzedzenie Deena o niebezpieczeństwie minie się z

celem, a nawet może jego sytuację, a naszą również, jeszcze
pogorszyć.

— Przypuszcza pan, że zwierzy się ze wszystkiego tym

traperom?

— Właśnie tak sądzę.

background image

— Wobec tego spróbuję porozmawiać z Elly Gardy.
— Popróbować można, byle ostrożnie. Jednak... ta Elly nie

wygląda na poważną osobę i dlatego wątpię, aby coś pan w ten
sposób osiągnął.

Na tym stanęło. Ba, lecz spotkać się z Elly, bez zwrócenia

czyjejś uwagi, nie było sprawą łatwą. Miałem nadzieję, że
szwagierka Deena zjawi się któregoś południa w naszym
obozowisku. Z wodna to była nadzieja. Tylko Stone przychodził z
regularnością zegarka, zawsze pod zachód słońca, ale wiadomości,
które przynosił, były bardzo skąpe.

Tak mijały dni, jeden podobny do drugiego. Nic się nie działo

poza tym, że — jak stwierdziłem — Norton zaniechał przy byle
okazji udzielania mi zbawiennych rad. Widać przestał mnie już
uważać za stuprocentowego greenhorna.

Wreszcie któregoś wieczoru Stone przyszedł z informacją, że

„towarzystwo" o świcie wyrusza na polowanie.

— Z kobietami? — zapytałem.
— Nie. Tylko Deen, Scudder i tamtych dwu.
— Ciebie nie zabierają?
— Deen kazał mi pilnować obozu — odpowiedział ponuro. —

Oni na pewno skorzystają z okazji — wyznał — i obsmarują mnie
przed Deenem.

— Już ci tłumaczyłem, Lewis, że nie postąpią w ten sposób z

obawy przed konfrontacją.

— Jak pan powiedział? Konfro...
— Konfrontacją. To taki termin sądowy, określa jednoczesne

przesłuchanie dwu osób w wypadku, gdy każda z nich twierdzi
coś wręcz przeciwnego.

— Rozumiem, ale myślę, że Deen raczej im uwierzy niż mnie.

Oni go zupełnie opętali.

— Wie pan co, doktorze — wtrącił się Norton — a gdyby tak

wybrać się na polowanie, oczywiście, od-

background image

dzielnie? Bizonia pieczeń już się skończyła, antylopę
właśnie dojadamy, a na smażony boczek jakoś nie mam
chęci. Od dwu dni obserwuję tropy na prerii. Gdyby tak
spróbować?

— Można. Szkoda, że pan nie wpadł na ten pomysł

wczoraj. Dwie grupy myśliwych będą sobie wzajemnie
przeszkadzać.

— Wstaniemy wcześniej, pójdziemy dalej. Kiedy
Stone się pożegnał, zagadnąłem handlarza:
— Chce pan ich mieć na oku?
— Ależ nie! Ani Deenowi, ani Scudderowi nie może

teraz nic grozić. To tylko moja myśliwska żyłka tak mnie
gna.

Zjedliśmy resztkę zapasów mięsa, po czym szybko

wymościłem sobie leże. Wiedziałem bowiem, że Nortona
„wcześniej" mogło tylko oznaczać czas na wiele godzin
przed świtem. Chciałem się wyspać.

Wylosowałem ostatnią wartę, i kiedy Hal mnie obudził,

gwiazdy świeciły na niebie. Zerwałem się sądząc, że grozi
nam niebezpieczeństwo, i dopiero po chwili uprzytomniłem
sobie, że to moja kolejka czuwania. Nie trwała jednak
długo. Niezmordowany Hal nie położył się. Rozdmuchał żar
w ognisku i zagotował kawę. Po czym zbudził Nortona.
Wypiliśmy po kubku wrzątku, wzięli broń, naboje i ruszyli
w kierunku rzeki.

Czułem wilgoć unoszącą się w powietrzu. Chyba mgła, bo

co pewien czas czyniło się tak przeraźliwie ciemno, że
traciłem z oczu idącą przede mną czarną sylwetkę Nortona.
Później zbudził się łagodny wietrzyk i pojaśniało, ale na
krótko. Prawdopodobnie wiatr pędził mgłę gęstymi falami, a
gdy się w taką falę wkroczyło, widoczność spadała do zera.

Nie odzywałem się. Skupiłem uwagę na postaci mego

towarzysza, starając się dotrzymać mu kroku i nie zgubić w
tej ciemnicy. Na szczęście jego buty lekko skrzypiały
— gdy zawodził wzrok, ratował mnie słuch. Musieliśmy
przewędrować szmat drogi, zanim Norton zatrzymał się, i
to tak nagle, że o mało na niego nie wpadłem.

— Doktorze — zaszeptał — proszę mi podać rękę.

Zejście jest nieco strome.

Jak on mógł widzieć w tych ciemnościach strome zejście,

nie mam pojęcia. Ja nic nie dostrzegałem, ani na prawo, ani
na lewo, ani przed sobą.

Handlarz ujął mnie pod ramię. Poczęliśmy schodzić.

Zaszeleściły krzaki, nogą zawadziłem o korzeń i mało nie
upadłem. Ta niewygodna wędrówka szybko się jednak
zakończyła.

— To tu — zaszeptał Norton przystając. — Siadamy.

Pociągnął mnie ku ziemi między wilgotne witki i jakieś

grubsze, stawiające opór gałęzie. Najpierw kucnąłem,
później ukląkłem, wreszcie siadłem.

— Bardzo ciemno — zauważyłem.
— Wszystko przez mgłę. Myślę, że za jakąś godzinkę

nieco się rozjaśni.

Tak więc tkwiliśmy w wilgotnej i zimnej czerni, co

uznałem za niezbyt udany początek polowania.

— Przybyliśmy za wcześnie — mruknąłem do Nor-tona.

— I za godzinę nie rozjaśni się. Brr... ależ chłodno.

— Lepiej za wcześnie niż za późno. Musieliśmy wy-

background image

przedzić Deena. Jeśli pan śpiący, doktorze, proszę sobie
podrzemać.

— Dziękuję. Nie sposób tu spać. Gdzie jest rzeka?
— Przed nami. Za tymi krzakami ciągnie się piaszczysta

łacha, świetne miejsce wodopoju.

— To był zły pomysł — powiedziałem po dłuższej

przerwie. — Widoczność nic a nic się nie polepsza.
Przegapimy antylopy, jeżeli w ogóle się tu zjawią.

— Zobaczymy. Bardzo się stęskniłem za świeżym

mięsem.

background image

— Jeśli tamci wybrali lepsze miejsce, łatwo mogą nam

sprzątnąć sprzed nosa to pańskie świeże mięso.

— Ponure przewidywania, ja jednak myślę... niech pan

spojrzy, doktorze, przecież się rozwidnia! Połóżmy się, chyba za
bardzo nas widać.

Nie wiem, skąd mu przyszło do głowy takie przypuszczenie. Ja

nie potrafiłem nic dostrzec. Nadal otaczał mnie nieprzenikliwy
mur ciemności. Tylko dotykiem mogłem zbadać nierówności
gruntu i grubości wilgotnych, gorzko pachnących pędów wikliny.
Witki chrzęściły, gdy mościłem sobie na nich legowisko, bez-
skutecznie zabiegając o uzyskanie jakiejś równiejszej płaszczyzny
dla swego ciała. Na koniec rozciągnąłem się ze sztucerem pod
pachą, a obok mnie spoczął Norton. Czekaliśmy w milczeniu. Jak
długo? Nie mogę tego określić.

Chwilami wydawało mi się, że ciemność się przeciera,

chwilami, że mrok jeszcze bardziej gęstnieje. Jednak wreszcie, nie
bez zdziwienia, stwierdziłem, iż oczy moje rozróżniają
poszczególne witki rosnącego przede mną krzaka. Musiało świtać.
Delikatnie rozsunąłem gałązki. Cóż za rozczarowanie! Zamiast
zapowiedzianej przez Nortona piaszczystej łachy ujrzałem tumany
mgły.

— Widzi pan co? — zagadnąłem szeptem.
— Jeszcze nie. Cierpliwości. Opada, wyraźnie opada...

Istotnie, po kilku dalszych minutach fale mgły poczęły jakby

rzednąć. W górze dostrzegałem już jaśniejsze rąbki nieba, ale
rzekę nadal przykrywało białe pasmo.

Przymknąłem oczy i odwróciłem się bokiem, co wywołało

trzask, szelest i milczącą naganę mego towarzysza, który ścisnął
mnie za ramię. Wówczas — to nie było złudzenie — usłyszałem
lekki tupot. Norton powtórnie dotknął mego ramienia.
Odsłoniłem ścianę

background image

zieleni, wytężyłem wzrok. I dostrzegłem sylwetki
zwierząt, jak zamazane szare cienie. Było ich
siedem lub osiem sztuk. Znieruchomiały, znowu
posunęły się, raz jeszcze przystanęły i pobiegły
kilka kroków. Tam musiał płynąć niewidoczny
nurt rzeki.

— Spróbujemy — zaszeptał Norton.
Skierowałem wylot lufy na najbliższy cień.
Strzelać

we mgle? Karol nigdy by na to nie przystał. Nie
dlatego, że łatwo spudłować, ale dlatego, że można
zwierzę zranić. Sam nie zdecydowałbym się w
takich warunkach na strzał.

— Już, doktorze?
— Już — mruknąłem.
— Ognia — zakomenderował.
Dwa ogniste języczki buchnęły z wylotów luf i

głos obu strzałów zlał się w jeden. Cienie
rozproszyły się, znikły.

— Chodźmy, doktorze, trzeba sprawdzić.

Z westchnieniem ulgi dźwignąłem się z ziemi. Mgła
rzedła coraz wyraźniej. Na wschodzie delikatnie
zaróżowiło się niebo.

— Niech pan spojrzy! Nie chybiliśmy!

Przyznam, byłem zaskoczony tym

zdumiewającym rezultatem tego zdumiewającego
polowania: na piasku leżały nieruchomo dwie
antylopy.

— Damy jedną sztukę tamtym — powiedział

handlarz. — Pewnie zrezygnowali, a dla nas tyle
mięsa
wcale niepotrzebne. Co za traf...

Przerwałem mu w połowie i to w dość brutalny

sposób, bo szarpnąwszy gwałtownie za kurtę. Obaj
zwaliliśmy się w piasek. Przyczyną mego
postępowania był nie tylko huk wystrzału, który
rozległ się gdzieś z tyłu, za nami, ale również
świst kuli. Usłyszałem go bardzo wyraźnie.

— Do licha, doktorze!

— Strzelano w naszym kierunku i to szczęśliwy

przypadek, że strzelec chybił.

— Skąd...

— Kulka zaśpiewała mi nad uchem.

Więc jednak spróbowali zapolować — stwierdził z

zimną krwią.

— Lepiej pokażemy się im.
Powstrzymałem go.

— Lepiej podczołgajmy się ku krzakom — pora-

dziłem. — Tajemniczy strzelec może spróbować raz
jeszcze.

— Po co? Czy trafił, czy chybił, zwierzyna musiała
uciec.
— Obawiam się mocno, że nie strzelał do zwierzyny.

Niech pan nie wstaje.

Zgodził się i na czworakach podpełzliśmy ku zaroślom.

— Sądzę, że pan się myli, doktorze. To musiała być

zabłąkana kula. Dobra to dla mnie nauczka, żeby nie

background image

polować podczas mgły. Nigdy sobie nie daruję, że pana
wyciągnąłem...

— Głupstwo — odparłem, chociaż wypadku tego

wcale za głupstwo nie uważałem. Poczułem nawet żal do
Nortona, że tak lekko potraktował zdarzenie.

Leżeliśmy nie odzywając się. Mgła opadała, już tylko

jej cienka powłoka wisiała nad naszymi głowami.
Wówczas usłyszeliśmy: najpierw szelest traw roztrą-
canych czyimiś nogami, później ludzkie głosy. Norton
znowu chciał powstać i znowu go powstrzymałem.

— Powiadam panu, że to był ryzykowny strzał, ale

czasem ryzykowne strzały udają się.

— Nie widziałem żadnej antylopy. Cóż za przeklęta

mgła! Może spróbować teraz?

Poznałem Deena, jeśli nie po głosie, to po
bezsen

sownej propozycji. Przecież polować po rannej zorzy

to tyle, co psuć proch i tracić czas.

— Nie, nie! — zaśmiał się tamten. — Już zbyt późno, ktoś tu

strzelał i na pewno przepłoszył zwierzynę, jakem Jonas! Ale...
niech pan spojrzy. Tam, tam! Coś
leży na piasku, jakem Jonas. Do stu tysięcy...! Przecież to
antylopy! Dwie sztuki! A to się nam poszczęściło!

Nadszedł czas rozczarować go. Mgła wsiąkła bez reszty w

ziemię. Podniosłem się, a Norton mnie naśladował.

— Poszczęściło się — powiedziałem — ale nie wam.
Zaniemówili ze zdziwienia.
— To... to pan, doktorze? — wyjąkał Deen.

Jonas nie zdołał ukryć swego niezadowolenia. Powiedział

ostro:

— Spłoszyliście nam zwierzynę. Należało uprzedzić.

— Właśnie — przytaknąłem. — Należało nas uprzedzić.

Zresztą... żeby nikt nie został pokrzywdzony, daruję wam moją
sztukę.

Deen rozpromienił się, bąknął coś w rodzaju „dziękuję", a

Jonas bez słowa popędził ku wodzie. Ruszyliśmy za nim, znacznie
wolniej.

— Czy to pan strzelał? — zagadnąłem Deena.
— Ja. Sterczeliśmy we mgle ze dwie chyba godziny. Nic nie

widziałem i już chciałem wracać. Wtedy usłyszałem huk dwu
strzałów i tym bardziej zapragnąłem zawrócić. Odeszliśmy od
brzegu, a wówczas Jonas zawołał, że widzi antylopę.
Rzeczywiście, coś tam ruszało się w krzakach przy wodzie.
Wypaliłem.

— I o mało nie zastrzelił pan zwierzyny dwunożnej.
— Co? Co takiego?

— Pańska kula gwizdnęła bardzo blisko mego ucha.
Zatrzymał się i tak gwałtownie pobladł, iż sądziłem, że
zemdleje.

background image

— To... to... chyba niemożliwe — wykrztusił. — Pan żartuje!

Wzruszyłem ramionami i odparłem ostro:

— Nie pozwalam sobie nigdy na takie żarty!
— Przepraszam... to wszystko przez tę przeklętą mgłę!
— Tak sądzę. Chodźmy.

Zatrzymaliśmy się dopiero przy antylopach, w chwili gdy

Norton właśnie podnosił się z klęczek:

— To są wspaniałe trofea — powiedział. — Jedna dostała

prosto w głowę, druga pod lewą łopatkę. No, zabierajcie jedną
sztukę, a my, doktorze, poniesiemy drugą.

Zarzuciliśmy na ramiona swoje trofeum i ruszyli ku obozowi.

Tamci jeszcze pozostali. Jak dowiedziałem się później, Deen
odmówił dźwigania i przysłał Stone'a.

Dotarłem do celu naszej drogi mocno zmęczony ciężarem,

który mi ugniatał barki. Hal już krzątał się przy ognisku. Zerknął
tylko jednym okiem na przyniesioną zdobycz i zajął się
karmieniem nas i pojeniem. Później razem z handlarzem
przystąpili do oprawiania upolowanej sztuki. Roboty było
mnóstwo, bo po zdjęciu skóry należało mięso poćwiartować,
pokrajać w długie pasy i wysuszyć nad ogniem, aby uchronić od
zepsucia.

0 dziwo, Chińczyk Deena uporał się z tą robotą szybciej od nas i
po raz pierwszy w historii naszej wyprawy grupa Deena zwinęła
obóz i ruszyła przed nami. Dopiero w jakąś godzinę później
wskoczyliśmy na siodła.

— Co pan sądzi o tym strzale? — zagadnąłem Nortona, gdy

posuwaliśmy się wzdłuż wijącego się brzegu Canadianu.

— Hm, chyba pomyłka. We mgle łatwo o pomyłkę.

1 my palnęliśmy głupstwo: nie wolno polować w takich
warunkach. Co za szczęście, że tylko tak zakończyła się ta
przygoda.

background image

Pokręciłem głową z niedowierzeniern.

— Deen rzeczywiście niczego nie dostrzegł — odparłem.

— Pobladł jak ściana, kiedy mu o tym powiedziałem. Ale
ten Jonas...

— O czym pan myśli, doktorze?
— Jonas doskonale wiedział, że ma przed sobą nie

antylopy, lecz ludzi.

— Przypuśćmy, jednak nie widzę sensu tego strzału.
— Mogę się mylić, ale wolno mi podejrzewać, że moja

nocna wizyta została zauważona. Jonas nie czuje się pewnie.
Kto wie, może przyszło mu do głowy, aby wykorzystać
okazję do usunięcia ze swej drogi chociaż jednego z
niebezpiecznych dlań ludzi?

Norton popatrzał na mnie raz i drugi, cmoknął na konia.

— Bardzo sobie cenię pańskie zdanie, doktorze, ale

przepraszam, tym razem to pan się myli.

— Więc proszę pomyśleć, że zabicie czy zranienie

któregoś z nas pozwoliłoby Jonasowi na odciągnięcie od nas
karawany Deena. Deen na pewno nie przerwałby podróży,
aby się nami opiekować, na takiego nie wygląda.

— Znowu nie mogę się z panem zgodzić. Deen na pewno

zostałby z nami, zwłaszcza gdyby to kula z jego strzelby
była przyczyną nieszczęścia. Jaki on jest, taki jest, ale
przecież przeraził się, gdy mu pan powiedział o tym
niefortunnym strzale. To nie jest nieludzki człek, doktorze!

Zaniechałem dalszego sporu, chociaż argumenty Nor-

tona niezbyt trafiały mi do przekonania. Jednak nie
zaprzestałem o tym myśleć. W kilka godzin później
przyszedł mi do głowy pomysł, którego wykonanie uznałem
za najlepsze zabezpieczenie się przed dalszymi
niespodziankami. A byłem pewien, że nastąpią.

background image

— Czy musimy Deena dogonić? — zapytałem swego
towarzysza.
— Uważa pan, że jedziemy zbyt prędko?
— Nie, nie w tym rzecz. Po prostu myślę, że byłoby

bezpieczniej posuwać się za nim niż przed nim. Byle tylko
zbytnio się nie oddalać. Co pan o tym sądzi?

— Po co to wszystko?
— Uzyskamy większą swobodę ruchu. Rozumie pan?

— Nie bardzo.

— Po prostu łatwiej nam będzie ich obserwować. Jeśli

się zatrzymają na dłużej, szybko ich dogonimy, żeby
stwierdzić, co było przyczyną postoju. Jeśli przyspieszą
jazdę, i my przyspieszymy.

— A noclegi?
— Proponuję nie rozbijać obozowiska w pobliżu Deena.

Dla własnego bezpieczeństwa.

— Hm, może i ma pan rację, doktorze. Jednak... jeśli ten

Jonas ma trochę oleju w głowie, postara się dowiedzieć, co
nas skłoniło do zmiany miejsca. Poza tym w ten sposób
stracimy łączność ze Stone'em i nie będziemy wiedzieli, co
się u tamtych dzieje. Pomyślał pan o tym?

— Oczywiście, przecież zobaczymy się ze Stone'em.
— To znaczy: mamy dopędzić Deena?
— Nie.
— Przepraszam, ale znowu nie rozumiem.

—- To proste. Kiedy dziś wieczorem nie rozbijemy

obozowiska w pobliżu Deena, Stone pomyśli, że się nam
przydarzył jakiś wypadek. I co wówczas uczyni?

— Ba, trudno przewidzieć.

— Bardzo łatwo! Zaniepokoi się i pocznie nas szukać.
— Jeśli mu Deen na to zezwoli.

Sądzę, że zezwoli. Na pewno jest jeszcze pod wra-

żeniem swego niefortunnego strzału. Gdyby jednak

background image

odmówił zgody, Stone i tak tutaj się zjawi. Po prostu wyruszy
nocą, gdy Deen będzie spał.

— I zabłądzi.
Roześmiałem się.
— To pan nie docenia Lewisa!
— Zgoda. Więc odnajdzie nas, ale co dalej?

— Poproszę go, aby poinformował Deena, że mój koń okulał.

Gaduła z Lewisa okropny, ale tak prostej tajemnicy potrafi
dotrzymać.

— Chce pan mu wszystko wyjaśnić?
— Nie wszystko. Nadal nie wspomnę ani o moich

podejrzeniach związanych z niefortunnym strzałem Deena, ani o
mojej nocnej wyprawie do obozowiska traperów, ani wreszcie o
tym, co mi mówiła Ella Gardy o złocie. Lewisowi można ufać,
jednak nie jest on zbyt sprytny i mimo woli mógłby się zdradzić.
Nasze postępowanie uzasadnię tym, że nie podoba się nam ani Jo-
nas, ani jego towarzysz... Nie! — wykrzyknąłem gwałtownie —
mam lepszy pomysł. Pan z nim wystąpi.

— Ja?! — zdumiał się handlarz.
— Oczywiście. Powie pas Stone'owi, że obawia się o całość

swego transportu.

— Istotnie, nieco się obawiam. Myślę, że gdy tamci dowiedzą

się o wszystkim, przyspieszą jazdę, aby jak najszybciej nas
„zgubić". Skorzystają z okazji, aby gdzieś skręcić w bok na drogę
wiodącą do rzekomego złota.

— I ja tak przypuszczam. Jeśli jednak zachowamy

odpowiednią ostrożność i odpowiednią odległość, zostaną
przekonani, że dzieli ich od nas kilka dni drogi. Pomoże mi to
powtórzyć swą sztuczkę.

— Jaką sztuczkę?
— Myślę o nocnej wędrówce.

Oj, doktorze! Niebezpieczna to gra. Jeśli się panu

noga

powinie, cały nasz plan na nic! Proszę się zastanowić.

Był szczerze zaniepokojony.

— Zresztą ...może się obejdzie bez tego. Wiele tu zależy

od Lewisa. Nie powinien nas odwiedzać każdej nocy. Byłby
to dowód, że znajdujemy się w sąsiedztwie. A wówczas
może się zdarzyć, że Jonas uszkodzi wóz zmuszając nas w
ten sposób do wysunięcia się na czoło kawalkady.

— Prawda. Jednak bez Lewisa nie będziemy wiedzieli,

co się u Deena dzieje.

—- Co się dzieje, to wcale nie takie konieczne, ale:

background image

czy nie wydarzyło się coś zagrażającego bezpieczeństwu
podróżnych? To jest ważne. A taką sprawę można załatwić
na przykład przy pomocy umówionych znaków, które
Lewis zostawiałby dla nas na każdym postoju.

— To niby jakie znaki? List?
Roześmiałem się:

— Nawet nie jestem pewien, czy Stone umie pisać.

Nie, list na nic! Trzeba wymyślić coś bardziej prostego,
jakiś nie zwracający niczyjej uwagi przedmiot, drobiazg
upuszczony na ziemię niby przypadkiem.

Tego wieczoru, jak ongiś, obozowaliśmy tylko we

trójkę. Lewis nie zjawił się. To było zrozumiałe. Nie mógł
odjechać przed rozbiciem obozu i bez zgody Dee-na.
Zresztą miał prawo przypuszczać, że nadciągniemy lada
chwila. Tak właśnie rozumowałem, a później okazało się,
że rozumowałem prawidłowo.

Stone przygnał z zapadnięciem zmroku dnia nastę-

pnego.

— Co się stało? — wykrzyknął z końskiego grzbietu.
— Nic groźnego — odparłem.
— Uff! — odetchnął z ulgą. — Podejrzewałem wszy-

stko najgorsze.

— Siadaj. Jesteśmy cali i żywi.
— Więc dlaczego?...
— Usiądź — powtórzyłem, a kiedy to uczynił, wy-

jaśniłem prawdziwą przyczynę naszej zwłoki.

Pomarkotniał.
— Podejrzewacie coś?
— Ci traperzy coraz mniej nam się podobają —

oświadczył Norton.

Mnie również, ale przecież gdyby nie oni, nie byłbym

teraz z wami. Deen nawet mnie słuchać nie chciał. Kiedy go
molestowałem, rozwrzeszczał się, że nie po to tu przybył,
aby tracić czas na szukanie jakichś handlarzy. I wówczas
tamci dwaj mnie poparli. Wytłumaczyli Deenowi, że na
Dzikim Zachodzie niesienie pomocy innym to obowiązek
każdego. Deen jeszcze się rzucał, ale wówczas zjawiła się
Elly Gardy i oświadczyła, że jeśli ja do was nie pojadę, to
ona nie ruszy się stąd nigdzie. Nagadała różnych głupstw
swemu szwagrowi, po czym zaczęli się we czwórkę spierać.
Powiadam panu, doktorze, prawdziwy dom wariatów!
Odszedłem na bok, zły jak kot, kiedy mu na ogon nastąpić.
Nie minęło i pół godzinki, jak przyszedł do mnie Jonas i
zaprowadził do Deena. Dopiero teraz dowiedziałem się, że
mogę do was ruszać, ale mam wrócić przed rannym
odjazdem. No... i jestem. Czy to nie dziwne? Potrząsnąłem
przecząco głową:

— Wcale nie dziwne. Jonas chce się ciebie pozbyć,

przeszkadzasz mu.

— W czym?
— W jego planach.
— To prawda — przyznał. — Przecież chciał mnie

skłócić z Deenem.

— Więc widzisz... I dlatego... jak będziesz wracał,

uważaj na drogę.

— Może lepiej, żeby nie wracał? — wtrącił się Norton.
— Myślałem o tym, ale w taki sposób stracimy wszelką

background image

łączność z Deenem.

— Nie ma strachu — zauważył buńczucznie Stone. —

Nie z takich tarapatów wychodziłem cało.

— Pewnie, pewnie... Jednak ostrożność jeszcze nikomu

nie zaszkodziła. W samym obozie Deena nic nie grozi,
Jonas się nie ośmieli, ale w nocy i poza obozem, uważaj,
Lewis!

— Urządzi zasadzkę?

Właśnie tak myślałem. Stone nie powinien teraz wracać
— odezwał się Norton. — Niech rusza przed świtem, kiedy
widoczność

jest niezła. I niech nie jedzie najprostszą drogą.

Lepiej ominąć obóz Deena i dojechać z przeciwnej strony.

— Ależ w ten sposób nie zdążę na czas — zaprotestował

Stone. — Muszę ruszyć zaraz po północy, jeśli mam nadłożyć
drogi. Deen się wścieknie, jak mnie rankiem nie zobaczy.

— Więc dobrze, ruszysz o północy, ale to jeszcze nie

wszystko. Nie wolno ci przyjeżdżać do nas codziennie. Zbyt
wielkie to ryzyko, dla ciebie i dla nas.

— No to jak?
— Gdyby Deenowi groziło jakieś niebezpieczeństwo,

przybywaj bez względu na porę dnia czy nocy, w przeciwnym
jednak wypadku, zostawiaj na obozowisku umówiony znak.

— Jaki?
— Ba, długo nad tym myślałem. Musi to być coś, co nie

zwróci niczyjej, poza naszą, uwagi.

— Wstążka — wtrącił się Norton. — Dam mu zwój czerwonej

wstążki, mam ją w jukach. Codziennie, przed wyruszeniem w
dalszą drogę, Stone odetnie kawałek i położy przy ognisku.

— To na nic — zaprotestowałem. — Czerwona barwa rzuca

się w oczy. Jeśli nawet za pierwszym razem rzecz będzie
wyglądała na przypadkową zgubę, za drugim lub za trzecim
wzbudzi podejrzenie. Żaden kowboj nie gubi kawałków tasiemki.
Proponuję... zapałki. Każdemu może się zdarzyć rozsypanie kilku
zapałek przy rozpalaniu ognia.

— Nie każdemu — sprzeciwił się Norton — to zbyt cenny

towar w tych stronach.

— No, to proszę wymyślić coś innego — zirytowałem się.
— Przepraszam, doktorze. Niech już będą zapałki, tylko nie

rzucać ich garściami. Dam ci, Lewis, kilka opakowań, ale
oszczędzaj.

background image

— A co mam uczynić, gdy odkryję nagłe niebez-

pieczeństwo?

— Już ci mówiłem: nat3^chmiast gnaj do nas.
— Ale może się zdarzyć, że nie będę mógł przyjechać.
— Słusznie. Wszystko trzeba przewidzieć. W takim

wypadku nie rozsypiesz zapałek przy ognisku. To będzie
dla nas sygnałem alarmowym. A więc pamiętaj o zapałkach.

— Niech się pan nie obawia, doktorze. Mam dobrą

pamięć.

Mimo takiego zapewnienia nie potrafiłem pozbyć się

niepokoju. Dręczyło mnie jeszcze coś innego: odpowiedź na
pytanie, czy mój sposób porozumiewania się ze Stone'em
nie był zbyt naiwny, czy wytrzyma życiową próbę.

Długo w nocy przewracałem się z boku na bok, a kiedy

wreszcie zasnąłem, akurat wypadła kolej mojej warty, o
czym zawiadomił mnie Hal, bezceremonialnie szarpiąc za
ramię.

background image

Nieprzewidziane

Stone pokłusował w mrok i ciszę drzemiącej prerii.

Widoczność była kiepska, więc nie przynaglał konia do

szybszego biegu, pamiętny na przygodę sprzed lat, kiedy to
galopując beztrosko i w podobnych warunkach wjechał w
sam środek kolonii piesków preriowych. Wtedy to właśnie,
na przestrzeni zrytej norami jak gigantyczny przetak,
wierzchowiec przednimi kopytami trafił wprost w dziurę, a
jeździec w oka mgnieniu został wyrzucony z siodła jak z
procy. Mógł się cieszyć, że nie spadł na kamienie, lecz na
murawę, ale i murawa była zbyt twarda jak na kości Stone'a.
Koń okulał na dobre, jeździec ledwo się ruszał. W wyniku
— człowiek i zwierzę wlekli się przeraźliwie długo do
najbliższego źródła wody, nad którym z konieczności
obozowali aż siedem dni.

— Bałem się tych nor jak ognia — wyznał mi później

Stone — ale prawdziwego pietra poczułem przypomniawszy
sobie pańską przestrogę. Nawet już żałowałem, że za radą
Nortona nie pozostałem z wami do świtu. Poczęło mi się
wydawać, że w każdym zagłębieniu gruntu czyha na mnie
któryś z tych dwu traperów i że lada chwila otrzymam dobrą
porcję ołowiu.

Tak właśnie czuł się wtedy Lewis Stone, bo nie wątpiłem,

że mówił szczerą prawdę. Któż by chwalił się brakiem
odwagi?

background image

Jechał więc Stone z duszą na ramieniu, coraz bardziej

niespokojny, aż na koniec zeskoczył z siodła, ujął wierz-
chowca za uzdę i sprowadził go ku dolinie Canadianu.
Zgodnie z naszą radą postanowił wracać inną drogą, ale
zamiast objeżdżać łukiem miejsce obozowiska Deena —
zdecydował się na jazdę prawym brzegiem rzeki. Uznał, iż
żaden z traperów nie wybierze na miejsce zasadzki prerii
rozciągającej się za nurtem wody, którego dotąd nigdy nie
przekroczono.

Podprowadziwszy zwierzę nad samą granicę lądu i wody

— zatrzymał się. Stał nasłuchując, ale gdy ciszy nie zamącił
żaden niepokojący odgłos poza dalekimi wołaniami kujotów
(a tych żaden traper czy kowboj nie uznawał za
niepokojące), pozwolił wierzchowcowi zanurzyć pysk w
czarnej jak smoła strudze i napić się do woli. Zwierzę
podniosło wreszcie łeb, wstrząsnęło cuglami — kropelki
wilgoci osiadły na policzku Stone'a. Nie ruszył się z
miejsca. Natężał oczy, aby przebić ciemności i dostrzec
brzeg przeciwległy. Bezskutecznie!

U jego stóp płynęła rzeka, którą rozpoznawał jedynie

słuchem. Od czasu do czasu łagodny plusk mącił spokój
nocy, jak gdyby jakieś zwierzę (a może ryba?) torowało
sobie drogę poprzez wodę.

Stone nadal tkwił nieruchomo. Nie mógł zdobyć się na

wkroczenie do koryta rzeki. Tak wyglądała tajemniczo i
niebezpiecznie. Ale również nie mógł zdecydować się na
odwrót. Stał i rozważał. W końcu dosiadł konia i skłonił go
do zrobienia pierwszych, ostrożnych kroków w głąb nurtu.
Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo, ale uległo rozkazowi.
Stąpało powoli, zagłębiając się w wodę.

Stone, który ocenił Canadian jako szeroko rozlaną pełną

płycizn, wierzył, że przebędzie ją w bród, nie zamoczywszy
nawet czubków butów. Zawiódł się srodze.

background image

Woda oblała mu stopy, później sięgnęła kostek, na koniec

poczuł chłód i wilgoć na łydkach. Obuwie, jak się teraz
okazało, wcale nie było szczelne. Jeszcze chwila — poczuł,
że zwierzę płynie, mimo że znajdowało się zaledwie na
odległość kilku kroków od brzegu. Zaiste, Stone nie mógł
trafić gorzej. Początkowo chciał zawrócić. Zbyt późno, bo
porwał go szumiący, czarny prąd i znosił. Dokąd? Ba, w tej
nieprzenikliwej ciemności może tylko sowa potrafiłaby
cokolwiek dojrzeć.

— To było bardzo głupie uczucie, doktorze — zwierzał

się w kilka dni później. — Włosy zjeżyły mi się na głowie.
Ogarnął mnie strach. I to jaki! Nie wiedziałem, w którym
miejscu kończy się ta przeklęta woda. Wyglądała jak jedno
potężne jezioro, bez dna i granic.

Jeździec i koń sunęli nadal, raczej w bok niż przed siebie.

Rzeka szumiała ponuro i nic nie zapowiadało zbawczego
lądu. Wierzchowiec począł chrapać ze zmęczenia, a może
— przerażenia. Stone poklepał go po szyi, zachęcił
półgłosem do większego wysiłku, ale kiedy woda sięgnęła
mu bioder — wyjął nogi ze strzemion i trzymając cugle w
garści zsunął się z siodła. Teraz płynęli obok siebie:
człowiek i zwierzę.

Jeździec czuł uderzenia wartkiego prądu, który porywał

go coraz prędzej i prędzej i opóźniał osiągnięcie zbawczego
brzegu. Po kilku dalszych minutach Stone stwierdził, że cały
rynsztunek, jaki na sobie dźwiga, poczyna mu ciążyć, jakby
ubranie i buty wyładowane zostało kamieniami. Mocniej
ścisnął cugle i dał się nieść wodzie niczym bezwładny kloc
drewna. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić.

Z góry rzeki nadpłynął potężny pień, którego zjawienie

się Stone raczej przeczuł, niż dostrzegł, uderzył bokiem w
jeźdźca, następnie w konia. Po tym uderzeniu człowiek
nurknął w głębię, wypłynął krztusząc się i łapiąc powietrze
ustami. W sekundę później poszedł

background image

pod wodę po raz drugi. Po prostu pociągnął go w dół zaplątany
wokół palców rzemień uzdy. Najprawdopodobniej pień musiał
uderzyć w koński grzbiet i zwierzę z kolei zanurzyło się w nurcie,
na pół utopione. Wychynęło na powierzchnię wydobywając z
odmętów jeźdźca, ale nie na długo. Raz jeszcze nakryła ich czarna
fala i Stone stracił przytomność.

Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą szarzejące niebo, na którym

gasły ostatnie gwiazdy.

Nie wiedział, gdzie się znajduje i dlaczego jest mu tak bardzo

zimno. Podniósł się i usiadł. Dopiero teraz zauważył, że wszystko,
co ma na sobie, jest mokre. Wróciła pamięć przeżytych godzin.

Coś go szarpnęło za lewą dłoń. Odwrócił się i zauważył konia

obgryzającego resztki traw wyrosłych na nędznym spłachciu
gruntu. Rozplatał uzdę i zsunął ją z dłoni. Zwierzę ruszyło w bok,
wspięło się na łagodną pochyłość i tam poczęło szczypać pędy
krzaków. Stone odetchnął całą piersią i pomyślał, że gdyby nie
mocny rzemień zaplątany wokół dłoni, nie ujrzałby już więcej
brzasku dnia. Koń uratował mu życie. Jakim sposobem? Tego nie
mógł odgadnąć.

Stone spostrzegł, że siedzi na piaszczystym półwyspie, głęboko

wrzynającym się w wodę. Rzeka w tym miejscu tworzyła ostry
zakręt. Prąd wyniósł na wpół utopionych: człowieka i zwierzę na
tę właśnie łachę. Tak należało sądzić. Odkrywszy prawdę Stone
dźwignął się i powędrował za koniem, aż osiągnął wyniosły
grzbiet brzegu. Dalej ciągnęła się bezkresna płaszczyzna.
Dmuchnął z jej głębi wiatr i zimnym dreszczem przeniknął ciało
człowieka.

Czym prędzej począł zrzucać z siebie mokre ubranie, aż pozbył

się wszystkiego. Jednak nie zrobiło mu się

cieplej. Więc

przebiegł kilka jardów, a później przysiadał i podskakiwał.
Widowisko zaiste niezwykłe: nagi człowiek wyczyniający
dziwne łamańce w sercu preriowego pustkowia.

Kiedy się nieco rozgrzał, nazbierał i nazrywał uschłych

witek z krzaków rosnących na nabrzeżu i z kolei rozsiodłał
konia. Drżącymi rękami porozpinał juki i z jednego wydobył
pudełko, w którym zawsze woził zapałki. Tak, zapałek mu
nie brakło, przecież Norton zaopatrzył go obficie. Niestety,
wszystkie zamokły. Tylko jedno pudełko — metalowe i dość
szczelne — stanowiło słabą gwarancję, że nie przemokło.
Jednakże we wnętrzu lśniły drobniutkie kropelki wilgoci.
Wyrzucił zawartość na dłoń i dokładnie obejrzawszy wybrał
dwie zapałki, które wydawały się najbardziej suche. Potem
poszukał płaskiego kamienia. Wycierał go długo wierzchem
dłoni (z braku czegokolwiek suchsze-go), na koniec, drżąc z
zimna, potarł zapałką o chropowatą powierzchnię i... złamał
drewienko. Opanowawszy się — powtórzył operację z
ostrożnością aż nadmierną, bo dopiero za trzecim potarciem
ujrzał błękitny płomyczek. Wsunął drewienko między
nastroszone patyki i wstrzymał oddech, gdy ogień zamigotał
i skurczył się. Na szczęście któraś z gałązek trzasnęła
cichutko, buchnął wężyk siwego dymu, a później płomień
począł przeskakiwać w górę i w dół, aż rozgorzał cały stos.
Schły teraz wokół tego stosu części garderoby, a w miarę jak
podsychały, Stone zakładał je na siebie. Tylko z suszenia
butów musiał zrezygnować. Zbyt długo trwałaby taka

background image

operacja. A i tak zmarnował sporo czasu. Gdy wskoczył na
siodło, czerwona tarcza słońca wyjrzała zza horyzontu.

Ruszył przed siebie, ciągle prawym brzegiem ku za-

chodowi. Słońce grzało w plecy, a on raz kłusem, raz
galopem jechał wypatrując płycizn i piasków
prześwietlających leniwie płynącą wodę. Odkrył bez trudu
piaszczyste wysepki rozdzielające nurt na szereg odnóg i
pomyślał, że nocna kąpiel była wyjątkowo pechowym
wydarzeniem, bo od brodów w korycie Canadianu aż się
roiło.

Przejechał, nawet nie zamoczywszy pięt, i dostał się na

świeży jeszcze szlak karawany Deena, bardzo zagniewany
na samego siebie i pełen niepokoju, jak zostanie przyjęty.
Nie wiedział, czy prąd rzeki zniósł go aż poza ostatnie
obozowisko Nortona, czy tylko wyrzucił na brzeg w
połowie drogi między Deenem a handlarzem.

Gdy dzienna gwiazda zajaśniała całym swym blaskiem,

ujrzał zdeptany krąg traw, dwa czarne koła wypalonych
ognisk i resztki drewna rozrzucone obok, znaki niedawno
zwiniętego obozowiska. Tu nocował Deen. Poznał to
miejsce, ucieszył się i zmartwił jednocześnie. Zmartwił —
ponieważ nie czekano na niego, ucieszył — ponieważ tak
szybko dotarł do punktu, z którego wczoraj wyruszył.
Zatrzymał wierzchowca i zastanawiał się: czy zgodnie z
umową ma porozrzucać obok ognisk zapałki, czy też
zaniechać tej czynności, alarmując w ten sposób handlarza i
jego towarzyszy? A może po prostu zaczekać na nich?
Jednak tę ostatnią myśl natychmiast odrzucił, Deen będzie
się wściekać z powodu parogodzinnego opóźnienia. Jeśli je
spróbuje przedłużyć, na pewno straci dobrze płatne zajęcie.

Trzepnął konia piętami i ruszył skokiem, tak zafascy-

nowany wizją gniewu swego chlebodawcy, że po prostu...
zapomniał o zapałkach! Nieprawdopodobne, a przecież
prawdziwe.

Zorientował się dopiero po przebyciu chyba mili, ale już

nie zawrócił.

„Jestem dureń — zgromił sam siebie. — Jednak... któż

odgadnie, co się dzisiaj mogło wydarzyć? Może tak będzie
lepiej?"

background image

Doszedłszy do takiego wniosku zmusił zwierzę do

jeszcze szybszego biegu. Później się okazało, że przy-
padkowo podjął decyzję najlepszą ze wszystkich.

Jego radosne zdumienie — po godzinie mniej więcej —

wywołał widok rozpiętych namiotów, pasących się koni i
znajomego wozu, przy którym krzątał się człowiek w
czerwonym fraczku.

„Coś się musiało im przytrafić — pomyślał. — Skąd ten

nagły postój?"

Zatrzymał wierzchowca tuż przy budzie i skoczył na

ziemię.

— Co się stało? — zawołał.
— Stone, Stone! Chodź tu! — rozległ się nagle kobiecy

głos.

Skierował się w stronę namiotów.

— Jak to dobrze, że wróciłeś!

Florence Deen wyglądała na szczerze uradowaną. Stone

poczuł, jak mu się lżej na sercu zrobiło. Spodziewał się
awantury, nie radosnego powitania.

— Zabłądziłem — mruknął tonem usprawiedliwienia.
— Głupstwo! Przybyłeś w samą porę.
— Wypadek?
— Ależ nie! Oni pojechali na polowanie.

— Kto?
— Mój mąż, pan Scudder i obaj traperzy.
— O tej porze? — zdziwił się.
— A cóż z tym ma wspólnego pora?
— Ma. Zwierzęta przychodzą do rzeki o świcie.
— Nie pojechali nad rzekę, tylko tam — wyciągnęła rękę

i wskazała daleką przestrzeń prerii, na krańcach której
niebieszczała ściana gór.

Ale preria, jak daleko Stone mógł sięgnąć wzrokiem, była

pusta. Odsłoniło się skrzydło namiotu i z zewnątrz wyjrzała
głowa Elly Gardy.

background image

— Pojechali po bizony! — krzyknęła. — Osiodłaj

nam konie, ruszymy za nimi. Nigdy nie oglądałam żywych
bizonów. Za chwilę będę gotowa, Florence!

Stone popatrzał na jedną, popatrzał na drugą, ale nie

ruszył się z miejsca.

— Więc tam są bizony? — zapytał.
— Są — odparła Florence. — Pospiesz się, inaczej nie

zdążymy.

— Mój wierzchowiec jest bardzo zmęczony — odparł

wykrętnie — jechałem całą noc.

— Całą noc? — zainteresowała się Elly. — Ach, za-

pomniałam! Miałeś odszukać doktora i handlarza. Co z
nimi?

— Okulał koń Nortona — skłamał gładko. — Jadą za

nami, ale wolniej.

— Zatrzymamy się tutaj do jutra — wtrąciła się Florence

— chyba nas d opędzą?

— Na pewno — odparł wspomniawszy na zapałki.
— To świetnie! — krzyknęła Elly i zniknęła we wnętrzu

namiotu.

— Idź osiodłać konie — przypomniała Florence.
Pokręcił przecząco głową:

— Bizony to bardzo niebezpieczna sprawa. Tylko

myśliwy może brać udział w takim polowaniu.

— A cóż w tym niebezpiecznego? — zdziwiła się

szczerze. — Zatrzymamy się gdzieś z boku i popatrzymy.

Nie wiedział, jak jej ma wytłumaczyć, na szczęście

zaświtało mu w głowie zbawcze pytanie:

— Dlaczego nie pojechała pani z Deenem?
— Traperzy odradzali i Roger zgodził się z ich zdaniem.
— Wobec tego nie mogę pani tam poprowadzić. Zre-

sztą... nawet nie orientuję się, jak długo mamy jechać.

— Chyba niezbyt długo, przecież Jonas dostrzegł stado

gdzieś w pobliżu nas.

background image

— A kto jeszcze zauważył te zwierzęta?
— Nikt więcej.
— Nikt więcej? — zdumiał się. — Zupełnie tego nie

rozumiem.

— Tu nie ma nic do rozumienia — odparła ostro.
— Poczekaj, Florence! — z namiotu wybiegła Elly. — Ja

mu wszystko wyjaśnię. Posłuchaj, Stone. Dzisiaj rankiem
Roger, to jest pan Deen — poprawiła się szybko — bardzo
się gniewał na ciebie, a później narzekał, że preria jak
pustynia i nic z obiecanych polowań nie wyszło. Wtedy
Jonas obiecał, że się rozejrzy po okolicy. Wskoczył na
siodło i odjechał. Tam! — wskazała palcem na prerię. —
Mówił, żeby na niego nie czekać. Ruszyliśmy dalej
brzegiem rzeki, a on nas później dopędził. Czy nie tak,
Florence?

— Właśnie tak, ale po co ta cała rozmowa? Tylko

tracimy czas.

— Przepraszam, Florence. Pozwól mi dokończyć. Więc

jak Jonas powrócił, to powiedział, że zauważył olbrzymie
stado bizonów w okolicy tamtych gór. I zaraz ruszyli:
Roger, Frank i tamci dwaj, a nam kazali rozbić obóz i
czekać. Rozumiesz?

— Doskonale. Więc powinniśmy czekać.
— Stone — odezwała się Florence — rozkazuję ci

osiodłać konie.

— Dobrze — zgodził się niechętnie — ale ja dzisiaj nic

jeszcze nie miałem w ustach...

— Henry! Henry!

Czerwony fraczek wyjrzał zza wozu.

— Przynieś coś do jedzenia, tylko szybko!

Lokaj zniknął, ukazał się znowu, znowu zniknął, by w

końcu zbliżyć się posuwistym krokiem, z wielką tacą w obu
dłoniach.

— Gdzie mam postawić?
Florence wzruszyła ramionami.

background image

— To dla niego — kiwnęła głową w stronę Stone'a.

Lokaj znieruchomiał i pewnie tkwiłby w miejscu jeszcze

bardzo długo, gdyby Lewis bezceremonialnie nie wyjął mu
tacy z dłoni i nie postawił jej na ziemi.

— Przepraszam — dodał — jestem naprawdę

bardzogłodny.

Siadł obok tacy, wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i

lekceważąc srebrnie polśniewające sztućce, począł odkrawać
potężne plastry mięsa z pieczeni spoczywające na półmisku.
Po czym palcami wkładał je do ust. Kobiety odeszły, a na
twarzy Henry'ego ukazał się pogardliwy uśmiech.

Stone jadł powoli, nie lubił się spieszyć przy jedzeniu i

lekceważąc obecność lokaja rozmyślał nad tym, o czym
dowiedział się przed chwilą. Bizony... Mogło to być prawdą,
chociaż on sam w tych stronach nie oglądał bizonów od lat.
Ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Przecie Norton —
sam opowiadał — polował na te zwierzęta przed kilkunastu
dniami. A może sprawdzić? Ruszyli rano — trop jest świeży
i nieomylnie doprowadzi do celu. Po cóż Jonas miałby
kłamać? Właśnie — po co? Antypatyczny jegomość,
chociaż... Norton ostrzegał przed tymi traperami, doktor
potwierdził ostrzeżenie. Jednak... warto sprawdzić, jak to jest
z tymi bizonami. Jeśli istotnie krążą w pobliżu, jakaż okazja
do zapolowania na tę coraz rzadszą zwierzynę! Na taką myśl
opuściło Stone'a całe zmęczenie. Postanowił jechać za
Deenem, oczywiście — bez kobiet! Cóż za pomysł? Z
takiego towarzystwa mógł wyniknąć tylko kłopot. Zresztą
Florence sama się przyznała, że Deen kazał jej zostać i
czekać.

„Pojadę" — powiedział sobie w myśli i poczuł lekkie

wyrzuty sumienia z powodu nie rozsypanych zapałek.
Zaalarmował bez powodu doktora i handlarza.

— Palnąłem głupstwo — mruknął — będą teraz gnać za
nami zupełnie niepotrzebnie! Przecież nic się nie stało!
Czego się tak gapisz? — zwrócił się do lokaja, który
sterczał nad nim jak samotny kołek z płota. — Czy Deen
mówił co przed odjazdem?

— Jaśnie pan powiedział, że jak wróci, to dostaniesz za

swoje. Nie chciałbym znajdować się w twojej skórze —
stwierdził Henry z nie ukrywanym zadowoleniem.

— Tak sądzisz? Nie ma strachu! A teraz pozbieraj swoje

skorupy.

Podniósł się z wolna, wetknął nóż za pas i obtarł dłonie o

spodnie.

— Stone! Stone!
— Znowu — westchnął. — Czy nie ma sposobu na te

kobiety?

Zrezygnowany powlókł się ku siostrom kręcącym się

wokół wozu.

— Siodłaj konie! — rozkazała Florence.
— Chce pani koniecznie jechać za panem Deenem?
— Już ci mówiłam.
— Ja do tego ręki nie przyłożę.
— Głupiec! — wrzasnęła. — Henry! Przyprowadź nasze

wierzchowce! Same osiodłamy.

Odwróciła się plecami i odeszła.

Stone rozciągnął się na trawie. Czuł, że wzbiera w nim

gniew. W takiej sytuacji musiał przecież zrezygnować z

background image

samotnej wyprawy. Wróciło zmęczenie i poczuł senność, ale
nie odważył się zamknąć oczu. Obie siostry rzeczywiście
szykowały się do odjazdu, a do tego nie mógł dopuścić.

Przyglądał się niezdarnym próbom nałożenia uprzęży

zwierzętom, które — widać wyczuwszy niedołęstwo
przygodnych masztalerzy — kręciły się to tu, to tam, ani
chwili nie chcąc ustać w miejscu. Kobietom pomagał Henry.
W istocie rzeczy tylko przeszkadzał. Ale ponieważ nawet
najniezdarniejsze wysiłki doprowadzają w końcu do celu,
obie amazonki znalazły się w siodłach.

— Stone — odezwała się prosząco Elly. — Nie bądź

uparty. Czy mamy ruszać bez ciebie?

Tym razem posłuchał. Jednak tylko dlatego, że w ten

sposób mógł spróbować jeszcze jednej okazji zapobieżenia
nierozsądnej wyprawie.

— Jedziemy — powiedział krótko i powiódł obie ku

prerii, ale brzegiem Canadianu. Nie od razu się zorien-
towały. Przebyli dobre kilkadziesiąt jardów, nim Florence
zawołała:

— Dokąd prowadzisz!? Przecież to tam! — wskazała w

stronę gór.

— Tam, tam — odparł uspokajająco — ale droga kiepska,

trzeba objechać.

— Nieprawda — zaprzeczyła Elly. — Oni pognali

prościutko na góry. Stone, ty nas zwodzisz!

Florence raptownie zatrzymała wierzchowca. Stanęli całą

trójką. Stone usiłował wytłumaczyć, że prerię często
przecinają głębokie parowy, a on już zauważył z daleka
oznaki zapadnięcia się gruntu. Nie bardzo mu to wyszło.
Amazonki nie uwierzyły i zawróciły. Aby jeszcze nieco
odwlec wykonanie nierozumnego pomysłu, zauważył od
niechcenia, że popręgi są nie dociągnięte, co grozi nawet
najlepszemu jeźdźcowi upadkiem. Nastraszył je, aż same
poczęły go prosić, aby sprawdził, czy siodła zostały
odpowiednio umocowane. Marudził przy uprzęży tak długo,
jak długo zezwoliła mu na to niecierpliwość sióstr. W końcu
musiał ruszyć, tym razem prosto w kierunku gór. Zajął
miejsce na czele maleńkiej kawalkady. Jechał kłusem,
niekiedy zwalniał do stępa, co początkowo nie budziło
sprzeciwu towarzyszek. Jednak za którymś tam razem tego
rodzaju manipulacja sprowokowała okrzyki oburzenia.
Florence

oświadczyła ostro, że jeśli Stone na czas nie doprowadzi

jej do celu, postara się, aby został zwolniony z pracy jeszcze tego
samego dnia.

Lewis nie wymyślił kolejnego wykrętu, zaciął konia i. pognali

wprost ku siniejącym na horyzoncie wysoczyznom.

Wydawało się, że szczyty leżą bardzo blisko, lecz z całej trójki

tylko Lewis wiedział, że to złudzenie — wynik słonecznego dnia i
zadziwiającej przejrzystości powietrza.

Minęła pierwsza godzina jazdy. Zarysy gór stały się

wyraźniejsze, ale między podróżnikami a celem drogi nadal
rozciągała się ogromna przestrzeń zielonej, falującej w
podmuchach wiatru trawy. Stone obliczył, że przed południem na
pewno nie dogonią myśliwych, i zrobiło mu się lżej na sercu.
Minęło kolejne pół godziny, gdy dostrzegł czarny punkt
poruszający się wskroś płaszczyzny i prosto w ich stronę.
Zatrzymał konia.

— Dlaczego stanąłeś?

background image

— Człowiek — odpowiedział. — Proszę spojrzeć. Ktoś gna w

naszym kierunku.

— Cóż z tego? Jedźmy.
— Trzeba sprawdzić, kto to jest.

Wyciągnął strzelbę z pochwy wiszącej z tyłu siodła i oparł ją

kolbą na udzie.

— To od nich! — zawołała Elly. — Pewnie jakiś wypadek...

Trzasnęła konia cuglami, Florence pognała za nią. Stone musiał

je naśladować. Ruszył z miejsca galopem, minął obie amazonki,
aby pierwszy stawić czoło nieznanemu mężczyźnie i stwierdzić,
kim jest.

Ziemia dudniła pod kopytami, trawy kładły się na boki z

suchym szelestem, odległość malała. Na koniec Stone rozpoznał
jeźdźca: to był Clay. Ściągnął cugle,

background image

w tej samej chwili dopadły go obie siostry, a traper zbliżył się na
odległość kilku kroków.

— Mów, Clay! — wykrzyknęła dramatycznym głosem

Florence — Nie ukrywaj, Co z moim mężem?

— Cały i zdrowy.
— A pan Scudder?
— Świetnie się czuje.
— To dlaczego wracasz bez nich?
— Pan Deen wysłał mnie z listem do pani.
— Z listem? Na pewno coś musiało się stać. Dawaj!
— Pan Deen kazał pismo oddać dopiero w obozie.
— Dlaczego?! Cóż to za dziwactwo!
— Wracajmy — wtrąciła Elly. — Umieram z ciekawości.
— Polowaliście na bizony? — zagadnął Stone. — Daleko

stąd?

— Będzie kawałek. Skąd się tu wziąłeś, Stone? — Clay

spochmurniał.

— Spadłem z nieba.
Zawrócili końmi. Powrót trwał znacznie krócej niż droga ku

górom. Tym razem Stone'owi nic nie zależało na przedłużeniu
czasu jazdy. Ze słów Claya wywnioskował, że polowanie zostało
zakończone, a Deen pewnie nakazał zwinąć obozowisko.
Dlaczego w tak prostej sprawie użył listu? A może chodziło o coś
innego?

Zbliżył się do Claya i zapytał

-

— Udało się?

— Jeszcze jak! Sam się wkrótce przekonasz.
Zabrzmiało to nieco tajemniczo, ale Stone nie miał już okazji
rozwikłać zagadki, bo wjechali do oi"":u. Czerwony fraczek
pomógł zsiąść kobietom.
— List! — rozkazała Florence.

Traper sięgnął do kieszeni kurty i wydobył malutki, biały

prostokąt, najpewniej kartkę wyrwaną z podręcznego notesu.
Prawie mu wyrwała z dłoni.

background image

— Mój Boże! — krzyknęła. — Spodziewałam się tego!

Miałam złe przeczucie. Dlatego chciałam jechać. To przez
ciebie, Stone! Chodź, Elly. A wy czekajcie!

— Sądziłem, że zwariowała — opowiadał mi później

Lewis. — Doktorze, żeby pan widział, jak Florence
wyglądała! Przerażona i wściekła równocześnie. Myślałem,
że się na mnie rzuci i rozszarpie paznokciami. Nie znałem
powodu. Dlaczego pismo Deena sprawiło na niej takie
wrażenie?

„Co jest w tym liście" — zapytałem Claya.
Co jest w tym liście? — zagadnął Stone, osłupiały ze
zdumienia.

— Nie twoja sprawa.
— Ale ty wiesz.
— Wiem.
— Czy Deen został ranny?
— Nie nudź! Ani Deenowi, ani temu drugiemu nic się

nie stało i nie stanie, jeśli Florence posłucha męża, a sądzę,
że posłucha.

Tu zaśmiał się, ale jakoś bardzo nieprzyjemnie, co

utwierdziło Stone'a w mniemaniu, że jego chlebodawcy
przydarzył się wypadek. Podejrzenie wzrosło, gdy Clay
dodał:

— Ale ty się nie wtrącaj.

Stone nadal nie wiedział, do czego ma się nie wtrącać.

Nie spodobał mu się ton głosu trapera.

— Ważniak z ciebie, Clay. Jeszcze wczoraj byłeś potulny

jak baranek. Gadaj zaraz, co z tym listem.

— Odczep się! Dowiesz się od nich.

Stone zrezygnował z dalszych pytań. Siadł na trawie siląc

się na spokój, bo aż nim trzęsło z niecierpliwości.

background image

Na szczęście czekanie nie trwało długo. Kobiety wybiegły z
namiotu: pierwsza Florence, za nią — Elly. Rzut oka wystarczył:
obie znajdowały się w stanie krańcowej paniki. Policzki Elly
nosiły ślady źle obtartych łez. Florence, z wypiekami na twarzy,
niosła w drżących dłoniach jakieś zawiniątko.

— To wszystko — odezwała się wręczając je Clayowi. —

Wszystko, co posiadamy — dodała i łzy pociekły z jej oczu.

Na ten widok Stone zerwał się z ziemi.

— Co się stało?

Nie otrzymał odpowiedzi.

— Zaraz sprawdzimy... — mruknął Clay. Położył zawiniątko

na ziemi, rozwiązał supły kolorowej damskiej chusty. Stone ujrzał
skórzany woreczek i obok paczkę banknotów.

Osłupiał na ten widok. Nigdy w życiu nie oglądał takiej ilości

pieniędzy. Clay mozolnie zliczał papierki, na koniec zwinął je w
gruby rulonik i schował w głębinach swej kurty. Z kolei rozplatał
rzemyki woreczka i wysypał na chustę stos srebrno i złoto
połyskujących monet. Tych nie liczył. Zgarnął pospiesznie,
wrzucił do woreczka i wstał.

— To nie wszystko — zauważył ochrypłym głosem.
— Wszystko — nieśmiało zaprotestowała Florence, a Elly

wybuchnęła płaczem.

— Pokażcie ręce — rozkazał Clay. — O, właśnie! Zdjąć te

cacka, szybko! Pięknie dziękuję. Nie ma co się mazać. Mężulek
wróci cały i zdrowy.

— Kiedy go puścicie?

Clay podrzucił pierścionkami na dłoni.

— Jeszcze dzisiaj. My jesteśmy honorowe chłopaki. No, czas

mi w drogę.

— Nie — wtrącił się Stone — jeszcze nie czas.
— Jak to?

background image

— Nie otrzymałeś wszystkiego, co ci się należy.
— Co mówisz, Stone? Naprawdę? — ucieszył się Clay.

— Fajny z ciebie chłop!

— Jaki jestem fajny zaraz się przekonasz. A teraz,' na

dokładkę, masz!

Przy słowie „masz" pięść Lewisa uderzyła w szczękę

Claya. Uderzony zachwiał się, ale nim upadł, otrzymał dwa
dodatkowe ciosy. Runął jak kłoda.

— Stone! — krzyknęła Florence. — Coś ty zrobił? Teraz

wszystko przepadło!

— Nic nie przepadło — odparł ostro — i... proszę nie

przeszkadzać.

Ukląkł przy leżącym, odpiął mu pas i skrępował nim

nogi. Następnie skoczył do swego konia, ściągnął lasso

background image

wiszące na łęku. Całą długością rzemienia obwiązał
nieruchome ciało, tak iż Clay wyglądał prawie jak egipska
mumia. Papierowe pieniądze zostały zręcznie wyciągnięte
zza pazuchy i ciśnięte na woreczek, który wypadł z dłoni
trapera. Pierścionkami rozsypanymi wśród trawy zajął się
Henry.

— Coś ty zrobił, Stone? — powtórzyła Florence. —

Teraz zabiją Rogera...

— Nie zabiją. Jak pani widzi, mamy zakładnika. Więc

męża porwano? Skorzystali, że mnie tu nie było.

— Rozwiąż go!
— Proszę się zastanowić.
Stone starał się mówić jak najłagodniejszym tonem. Bez

skutku.

— Henry — rozkazała Florence — rozwiąż Claya.
Czerwony fraczek, ściskając w garści pierścionki,
niemrawo wykonał kilka kroków w kierunku nierucho-
mego ciała.

Tylko spróbuj — ostrzegł Lewis.

Wystarczyło. Henry rozłożył ręce na znak bezradności i
wycofał się tak daleko, aż skryła go buda wozu.

— Niech pani zabierze pieniądze — powiedział Stone.
Ale Florence odwróciła się i pobiegła ku namiotom,

Elly pozostała spoglądając osłupiałym wzrokiem to na
Stone'a, to na nieruchomego Claya.

— Panno Elly, proszę oprzytomnieć. Niech pani wy-

tłumaczy siostrze, że to był jedyny sposób zapobieżenia
rabunkowi. Clay jest zwykłym bandytą, a Jonas nie lepszy.
Jaka gwarancja, że po zabraniu pieniędzy uwolniłby pani
szwagra?

Ja... doprawdy... ja nie wiem... — Elly wybuchnęła

płaczem. — Oni... — wykrztusiła — mogą się teraz mścić...

— Jacy oni? — zaniepokoił się Stone. — Czyżby zjawił

się ktoś nowy?

background image

— Nie, miałam na myśli Jonasa... Tak mi się w głowie

pokręciło... Co teraz będzie?

Stone uśmiechnął się:

— Nic, nie ma strachu, damy sobie radę. Po prostu

wymienimy pani szwagra i kolegę za Claya, chociaż na
dobrą sprawę taki łobuz powinien trafić do celi. Nie mam
racji?

— Nie wiem — szepnęła ocierając chustką twarz — to

wszystko takie okropne.

Wionęło skrzydło namiotu. Z wnętrza wybiegła Florence.

W dłoniach trzymała strzelbę. Skierowała lufę w pierś
Stone'a.

— Natychmiast go rozwiąż, albo strzelam!

background image

Mylne tropy

Wyruszyliśmy, jak zwykle, wczesnym świtem.
W kiepskim znajdowałem się usposobieniu. Dręczył mnie

niepokój o Stone'a. Czy zdołał bez przeszkód wrócić do
obozu? Czy dotarł do celu cały? I czy w ogóle dotarł?

Mój posępny nastrój nie dał się ukryć.

— Co tam pana gnębi, doktorze? — zagadnął Norton.

Powiedziałem.

— Nie należy martwić się na zapas — zauważył żar-

tobliwie. — Na mój rozum Stone nie jest niedołęgą, zresztą
zna go pan dłużej i chyba wie, czego można oczekiwać od
niego.

— Oczywiście. Lewis na pewno nie jest niedołęgą, zbyt

długo przebywa na Dzikim Zachodzie.

— No więc?

Nie wiedziałem, jak mu wytłumaczyć.

— Proszę się ze mnie nie śmiać, ale ten człowiek ma

życiowego pecha.

Spojrzał na mnie badawczo niepewny, czy mówię

poważnie, czy żartuję.

— Z czego pan wywnioskował? Z tego, że otrzymał

pchnięcie nożem? Przecież wyrwał się, a rana była po-
wierzchowna. Raczej można mówić o wyjątkowym
szczęściu.

background image

— Prawda — przyznałem — bo też Stone'a prześladuje

tylko drobny pech, Potrafi ni z tego, ni z owego wpakować
się w bardzo groźną sytuację. Jak dotychczas zawsze cało
wychodził ze swych życiowych przygód. Kiedy go
poznałem, był pogrążony po uszy w aferze, z której
normalnie można się wydostać tylko poprzez drzwi
więzienia.

— Aż tak? Długo siedział?
— Wcale. Uważałem i nadal tak uważam, że był naj-

mniej winnym ze wszystkich winnych na świecie.

— Mówi pan zagadki. Pan mu wówczas pomógł?

I wcale tego nie żałuję. Zachowanie się Lewisa wobec

Deena świadczy najlepiej o tym, że Lewis jest człowiekiem,
jak to się określa, uczciwym z kośćmi.

— I wyjątkowym szczęściarzem, wcale nie pechowcem.

Pokręciłem przecząco głową.

— Gdyby był szczęściarzem, nie potrzebowałby iść na

służbę u Deena. To przecież jego kolejny pech życiowy.
Tak samo, jak złoto w dolinie, której nie mógł odszukać.
Pamięta pan?

— Jeśli to nie bajka.
— Wierzę, że prawda. Stone był eksplorerem. Jednak nie

dorobił się, prawdziwy pech!

— Pewnie zbyt dużo pił i zbyt często bawił się kartami.
— Nie więcej od innych.
Machnął ręką lekceważąco, ale widać mój niepokój

udzielił się i jemu, bo zmusił konia, do szybszego biegu.

W miarę jak upływały godziny, moje zdenerwowanie

rosło. Przeczucie? Traperski instynkt?

Wyciągnąłem lornetkę i co pewien czas przykładałem ją

do oczu. Preria była pusta, prawie pusta, bo raz dostrzegłem
stadko antylop. Pędziliśmy tuż przy samym

background image

płaskim brzegu Canadianu, szlakiem znaczonym kołami wozu i
kopytami koni Deena.

Zerknąłem na brzeg przeciwległy, na rzekę i krzyknąłem.

Norton zatrzymał wierzchowca.

— O co chodzi?
— Proszą spojrzeć.
Podałem mu lornetkę.
— Bardziej w prawo...
Spoglądał długo.
— Trawa, piasek i woda — powiedział. — Nic ciekawego.
— Podjedźmy kawałek — zaproponowałem, gdy Hal zrównał

się z nami. — Jeszcze nie jestem pewien, ale wydaje się...

— Co się panu wydaje?
— Chwileczkę — przyłożyłem szkła do oczu. — Kapelusz...

albo... kawałek drzewa zdumiewającego kształtu.

, Spiąłem wierzchowca i w paru skokach znalazłem się tuż u celu.
Zeskoczyłem, pobiegłem poprzez trawy aż

KU

piaszczystej ławicy.

Tu, na pół w wodzie, na pół na wilgotnym mule spoczywał
kowbojski kapelusz z szerokim rondem. Całkowicie mokry.
Podniosłem go, spojrzałem na brzeg przeciwległy, w górę i w dół
rzeki. Powtórzyłem badanie przy pomocy lornetki. Wszędzie
pusto. Nigdzie śladów człowieka ani zwierzęcia.

— Rzeczywiście! Kapelusz! Pan ma świetny wzrok, doktorze.

Norton przystanął obok mnie.

— Kapelusze płyną Canadianem — stwierdził.
— To nakrycie głowy Stone'a. Miałem okazję dobrze mu się

przyjrzeć.

— Większość kapeluszy jest do siebie podobna. Może to

Stone'a, może nie. Jednak bardzo chciałbym ujrzeć człowieka,
który to nosił.

background image

— Trzeba się rozejrzeć dokoła. Jeśli go wrzucono do wody...
— Kapelusz czy właściciela?
— Myślę o człowieku.
— Zbyt tu płytko, aby kogokolwiek usiłowano utopić. Ale

sprawdźmy.

Przebyliśmy Canadian brodem. Na przeciwległym brzegu nie

znaleźliśmy żadnych tropów. Wróciliśmy i jechali dalej w
poprzednio obranym kierunku.

— Stone, jeżeli to jego kapelusz, mógł go zgubić. Może

wiatr... — rozważał głośno Norton.

— Mógł zgubić, ale tylko podczas walki lub ucieczki.
— Sprawdzimy, doktorze, jeśli tylko... da się to sprawdzić.

W dalszej drodze mocno wytrzeszczaliśmy oczy, co pewien

czas przystając dla tym lepszego zbadania śladów. Jak dotychczas
żaden trop nie skręcał ku rzece płynącej nadal leniwie i świecącej
w słońcu płyciznami piaszczystego dna. Wreszcie — dziwnym
wybrykiem natury — brzegi zbiegły się i wzniosły równocześnie.
Woda poczerniała niezbadaną głębią i ukazały się wiry białej
piany.

Norton pierwszy — chyba w połowie długości rzecznej

węzizny — zauważył samotny trop gwałtownie skręcający ku
rzece. Ruszyliśmy tym śladem, prowadząc wierzchowce za uzdy,
ale kiedy przyszło do forsowania koryta, Norton zawrócił.

— Tu nie ma brodu — stwierdził wjechawszy za

ledwie kilka kroków w wodę. — Po co ryzykować?

Rzecz zrozumiała, że szaleństwem było przepływać rzekę, gdy

poniżej, zupełnie niedaleko, rozciągały się piaskowe łachy.
Zawróciliśmy.

Po kilku minutach znaleźliśmy się na drugim brzegu nie

zamoczywszy nawet obcasów butów. I tu — kolejna

background image

niespodzianka: świeży ślad kopyt ciągnący się równolegle do
rzeki, ze wschodu na zachód.

— A to kto znowu?
— Nie wiem — odparłem krótko — jedźmy nad tamtą głębię.
Jednak nad głębią, na brzegu trawy i piaski widniały nie tknięte

niczyją stopą. Nieznany jeździec (może właśnie Stone, jak
podejrzewałem) wjechał do wody, ale z niej nie wyjechał.

— 1 co pan na to, doktorze? Zaiste,
nie wiedziałem, „co na to". Staliśmy
kilka minut medytując.
— Chyba utopił się — powiedziałem z wahaniem.

— Jeździec i koń? Sam pan w to nie wierzy. Gdzież się

podział utopiony koń, gdzie człowiek?

— Woda zniosła tak, jak kapelusz.
— Ale kapelusz osiadł na mieliźnie, z jeźdźcem i koniem

stałoby się podobnie. Nie sądzi pan chyba, że nadal spoczywają
na dnie. Byłoby to wbrew naturze.

— Prawda — przyznałem, zawstydzony nielogicznością

swego przypuszczenia. — Dziwnie pomylone są te tropy.

— Oj, pomylone. I co teraz? Jedziemy dalej czy szukamy?
— Szukamy. Jeśli to nawet nie Stone, to może ktoś

potrzebujący pomocy?

Norton westchnął zabawnie. Zrozumiałem. Nie przypadła mu

do smaku moja propozycja, musiał ją uznać za marnowanie czasu
tak dlań cennego. Jednak nie sprzeciwił się.

Zawróciliśmy. Rozpoczęła się długa wędrówka z biegiem

rzeki. Jechaliśmy wolno, aby nic nie przeoczyć.

W ten sposób dotarliśmy do miejsca, w którym wśród

zielonych traw widniał czarny, okrągły ślad po wypalonym
ognisku.

background image

— No proszę — odezwał się handlarz — tutaj na pewno

obozował nasz nieznany wędrowiec. Niech pan popatrzy, dalej
ślad się urywa. Tylko... skąd on tutaj nadjechał?

Jednym skokiem znalazłem się na ziemi, w dwu susach

przebyłem przestrzeń dzielącą mnie od koryta rzeki. Miałem już
ustalony pogląd na całą sprawę, szukałem tylko potwierdzenia.
Jeden rzut oka wystarczył.

— Wyszedł z wody! — zawołałem do Nortona. — Razem z

koniem.

Handlarz zbiegł ku rzece i długo przyglądał się głębokim

śladom końskich kopyt odciśniętym w wilgotnym mule oraz
równie głębokim, idealnie wyraźnym kształtom podeszew i
obcasów.

— Pójdę spenetrować przeciwległy brzeg — powiedział. —

Tak na wszelki wypadek, bo przecież on musiał właśnie tutaj się
przeprawiać.

Nie czekając na odpowiedź, śmiało wkroczył w płytkie

rozlewisko. Wędrował od łachy do łachy, a później wałęsał się
dość długo po tamtej stronie. Me mogłem pojąć, czego tam szuka.
Na koniec wrócił i rozchlapując płytką wodę przyczłapał ku mnie.

— Zdumiewające — powiedział na me nieme pytanie. —

Zdumiewające! Nic a nic! Niech się zamienię we własnego konia,
jeśli nawet najznakomitszy tropiciel śladów cokolwiek tam
odnajdzie.

— Może ten ktoś pozacierał ślady?
— Doktorze! Za kogo pan mnie ma? Najlepiej zatarty trop

będzie tylko zatartym tropem i jeśli mu się dobrze przyjrzeć,
zawsze powie nam prawdę. Nie jestem ślepy i, nie chwaląc się,
coś niecoś znam się na odciskach zwierzęcych racic i ludzkich
stóp.

— No więc? Jakiż wysnuwa pan wniosek?
— Hm... — podrapał się frasobliwie po głowie. —

Wiem, że

to nie trzyma się całości, ale wygląda na to, że jeździec
posuwał się korytem rzeki. Niekiedy przecież tak właśnie
postępuje, aby zgubić pościg.

Przyznałem mu rację: istotnie w taki sposób można

oderwać się od ścigających. Wielokrotnie to praktykowałem
wędrując po Dzikim Zachodzie razem z Karolem
Gordonem. Coś tu jednak nie pasowało...

— Zastanówmy się chwilkę — rzekłem. — Proszę

sprostować, jeśli się mylę. Przecież... pierwszy podróżny
wjeżdża w koryto rzeki, ale śladów jego wyjazdu nie
odnaleźliśmy. Tymczasem odkrywamy tropy świadczące o
tym, że ktoś z rzeki wyjechał. Prawda? A w którym miejscu
wjechał do wody? Czy to przypadkiem nie ten sam
człowiek?

— Z tego wynikałoby, że posuwał się środkiem koryta.

To chyba niemożliwe!

— Dlaczego?
— Bo w miejscu, które chciał przebyć, jest głębia.
— Otóż to właśnie! Moje podejrzenie, że się utopił wcale

nie było nielogiczne. Bo... jeśli go porwał prąd? I na pół
utopionego poniósł wraz z koniem na płycizny? Kapelusz
popłynął dalej, jako lżejszy, człowiek i zwierzę tu musieli
być wyrzuceni na brzeg.

Kiedy to mówiłem, mój wzrok zupełnie przypadkowo

zatrzymał się na granicy piasku i rzeki.

— Oj! — krzyknąłem. — Proszę spojrzeć!

background image

Wskazałem na płaski ślad ciągnący się od wody.
— To przecież tu spoczywał niedoszły topielec, zanim

wróciły mu siły i zanim wygramolił się wyżej. Rozpalił
ognisko, żeby się wysuszyć. Tak, na pewno tak! —
zawołałem uradowany własną przenikliwością. — Jednego
tylko nie mogę pojąć: czemu zdecydował się na przebycie
rzeki w miejscu tak mało dla tego celu dogodnym?

Jeśli to wszystko prawda, jest pan, doktorze,

wspaniałym tropicielem śladów. Z dnia na dzień od-
krywam w panu coraz więcej zdumiewających zdolności.

— Dziękuję za uznanie — odparłem ze śmiechem — ale

nie odpowiedział pan na moje pytanie.

— To proste. Noc była bardzo ciemna, jak sobie to pan

przypomina. Jeździec, być może właśnie Stone, chociaż
dotychczas w to wątpiłem, wjechał w rzekę sądząc
zapewne, że na całej długości jest jednakowo płytka.

— Mógł się cofnąć.
— Widać właśnie nie mógł. Albo uznał, że przypadkowo

wjechał w jakiś dół i że za tym dołem trafi na bród, albo też
poniósł go prąd, albo za wszelką cenę chciał jak najszybciej
znaleźć się na przeciwnym brzegu. Odpowiada panu moje
rozumowanie?

— Bardzo. Cieszę się, że ten człowiek ocalał. To na

pewno Stone.

— Zobaczymy. Ruszajmy prościutko tropem rzekomego

Stone'a.

Tak też uczyniliśmy. Dalsza wędrówka odbywała się bez

przeszkód i marnowania czasu na odczytywanie za-
gmatwanych śladów. Przed nami biegł tylko jeden trop,
bardzo wyraźny, umożliwiający szybką jazdę. Dotarliśmy
do miejsca, w którym skręcał raptownie, przecinał koryto
Canadianu poprzez płytkie rozlewiska i ginął po drugiej
stronie wśród rozdeptanych traw — śladów przejazdu
kawalkady Deena. Na taki widok Norton ostatecznie
przestał wątpić, iż „tajemniczym jeźdźcem" był Stone.
Natomiast tajemnicą pozostawał nadal za-wikłany szlak,
jaki obrał, żeby się połączyć ze swym chlebodawcą. Czy
Lewis trafił na zasadzkę traperów, czy też istniała jakaś inna
przyczyna tak znacznego wydłużania powrotnej drogi — o
tym mógł nam powiedzieć tylko on sam.

background image

Słońce stało już wysoko na niebie, gdy dotarliśmy do

opuszczonego obozowiska Deena. Zbadałem dokładnie
teren wokół obu wygasłych ognisk. Nic, ani jednej zapałki!
Coś się musiało wydarzyć.

— Najpewniej o tych zapałkach zapomniał — zauważył

Norton, jednak zeskoczył z siodła i obszedł wzdłuż śladów
koni, ludzi i namiotów, spory kawałek prerii. Postąpiłem
podobnie, szukając — sam nie wiem czego! Oznak walki?
Sygnałów pospiesznej ucieczki?
Zgubionych, drobnych przedmiotów, co zawsze chara-
kteryzuje panikę i konieczność nagłego opuszczenia miejsca
postoju?

Nic nie znalazłem, niczego nie odkryłem.

— Wygląda na to, że odjechali w jak najbardziej

normalny sposób — zauważył Norton. — Szkoda czasu,
doktorze. Ruszajmy. Sądzę, że Stone po prostu zapomniał o
zapałkach. Być może spóźnił się i pognał dalej, nie
zatrzymując się ani chwili.

W tym twierdzeniu wiele było racji. Istotnie Lewis

zmarnował sporo godzin na przebycie okrężnej drogi. A ile
czasu zabrała mu nieszczęśliwa przeprawa przez rzekę?
Jednak nie byłem pewien, czy nie zaszedł zbieg
niepomyślnych okoliczności. Dlatego nie w pełni prze-
konały mnie argumenty handlarza.

— Pojadę szybciej — zaproponowałem.
— Po co?
— Bardzo mnie korci sprawdzić, czy pana przy-

puszczenia są słuszne.

— Ależ w ten sposób i Deen, i ci dwaj traperzy zorientują

się, że jedziemy za nimi w znacznie mniejszej odległości,
niżby pozwalała na to zwichnięta rzekomo noga mego
wierzchowca. Cały pański plan „czuwania" nad Deenem w
pobliżu, jak to się mówi, weźmie w łeb!

— Zachowam ostrożność. Nie zauważą mnie.

background image

— Na takiej równinie? Ciekaw jestem, jak pan tego

dokona? Założy czapkę-niewidkę?

— A od czego lornetka?
— Jeśli taka obserwacja wystarczy. Powiedzmy, że

wystarczy, ale to jeszcze nie wszystko.

— Cóż więcej?
— To, że nie powinienem puszczać pana samotnie. Z

drugiej znów strony... Hal nie nadąży z jucznymi. Zostawić
go? Hm... to także ryzyko. Eh, doprawdy, dał mi pan rebus
do rozwiązania.

Zrozumiałem go dobrze: bał się o mnie i równocześnie

lękał się o bezpieczeństwo towarów zostawionych pod
opieką tylko Hala.

— Proszę się o mnie nie kłopotać. Wrócę szybko.

— To się tylko tak mówi.
— Wobec tego obiecuję, że nie rozpocznę żadnej akcji

bez porozumienia się z panem.

Westchnął ciężko.

— Gdyby to się wydarzyło w pierwszych dniach naszej

wyprawy, nie przystałbym na pana propozycję.
Muszę przyznać, że dotąd radził pan sobie wcale nieźle, i to
w trudnych wypadkach. No więc... proszę jechać. Pognamy
za panem tak szybko, jak to będzie możliwe. Do
zobaczenia!

Machnąłem ręką i z miejsca ruszyłem galopem. Po raz

pierwszy w dotychczasowej podróży znalazłem się bez
towarzyszy, na pustkowiu bezgranicznej równiny.
Spieszyłem się, ale równocześnie pamiętałem, aby nie
przemęczyć konia. Więc co pół godziny zmieniałem galop
w cwał i w kłus i korzystając z wolniejszej w takich
chwilach jazdy lustrowałem lornetką okolicę. Za trzecim
czy też czwartym razem ujrzałem w szkłach obraz, który
mi kazał zapomnieć o obietnicy złożonej Nortonowi. Oto
przede mną widniał obóz: namioty, konie
charakterystyczny wóz. Biwak Deena? A kogóż by innego?

Na jakąż to przeszkodę musieli natrafić decydując się na

przerwanie podróży w połowie dnia?

Zsiadłem z konia i zbliżałem się bardzo wolno, ciągle z

background image

lornetką przy oczach, aż szkła stały się zbyteczne.
Dostrzegłem już „czerwony fraczek", a w chwilę później
coś, co skłoniło mnie do skoku na siodło i mocnego
uderzenia wierzchowca po zadzie.

Zatrzymałem konia między Stone'em a Florence. Kobieta

dźwigała strzelbę. O lufę tej strzelby otarłem się nogą i
broń, widać niezbyt pewnie trzymana, upadła

background image

na ziemię. Zeskoczyłem, schyliłem się i podniosłem ciężką,
myśliwską dwururkę.

— Co tu się dzieje? — zawołałem do Stone'a, ale

odpowiedziała mi Florence krzycząc:

— Niech pan nas ratuje!
— Przed kim? Wskazała palcem
na Lewisa.
— O co chodzi? — zapytałem powtórnie.

— Związał Claya. Uderzył go, może zabił! Niech pan spojrzy!

Dopiero teraz dostrzegłem: kilka kroków w bok spoczywał na

trawie związany lassem Clay.

Nigdy nie podejrzewałem Stone'a o mordercze instynkty. Jeśli

uderzył trapera, musiała być tego przyczyna, i to przyczyna
usprawiedliwiająca taki postępek.

— Co ty na to, Lewis?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo Florence wybuchnęła potokiem

słów:

— To zły człowiek! Od dawna go podejrzewałam.

Clay miał odwieźć pieniądze dla Jonasa. Teraz Jonas nie puści
Rogera ani Franka. Zrozumiał pan?!

Była bardzo zdenerwowana i wiedziałem, że w takim stanie nie

potrafi zdobyć się na zrozumiałe wytłumaczenie zajścia. Co
prawda domyśliłem się, w czym rzecz, ale potrzebowałem jeszcze
potwierdzenia.

— Jeśli pani pozwoli — zauważyłem jak najbardziej

spokojnym tonem — wysłucham Stone'a.

— Dobrze, niech pan pyta. Tylko szybko, nie mamy czasu...
— Lewis — rozkazałem — gadaj natychmiast i krótko. Co to

wszystko znaczy?

Tym razem- zdobył się na zwięzłość — jakże rzadką u niego

cnotę! Wysłuchałem nie przerywając.

— To wszystko, doktorze — zakończył. — Jeśli pan rozkaże

— puszczę tego draba, ale moim zdaniem...

background image

— Dosyć! — krzyknąłem. — Postąpiłeś słusznie. A teraz

przygotuj konia! Ruszamy uwolnić tych dwu... — chciałem rzec
„niedołęgów", ale w porę ugryzłem się w język. — Panie tu
zostaną. Norton jedzie za mną i wkrótce powinien przybyć. Proszę
mu powiedzieć, aby czekał na mnie.

— A Clay? — zaatakowała mnie gwałtownie Florence. — Ma

tak leżeć związany?

— Oczywiście. Czy to panią dziwi?

— Oburza! Trzeba go natychmiast uwolnić.

— Po co?
— Bo Jonas nie puści Rogera.

Zaiste, w swym zdenerwowaniu nie potrafiła nic pojąć.

— Proszę się zastanowić chwilkę — odparłem, z trudem

opanowując zniecierpliwienie. — Trzymamy Claya jako
zakładnika, na wymianę za tamtych. To najlepszy sposób
załatwiania sprawy.

— Najlepszy... — powtórzyła — a ja żądam uwolnienia.
— Nie! — zaprzeczyłem głośniej, niż wypadało, bo

dziwaczny upór ostatecznie wytrącił mnie z równowagi. — A czy
pani — zwróciłem się do Elly — nie sądzi, że mam rację?

Liczyłem na poparcie, zawiodłem się srodze. Jeśli Florence

wyglądała na kłębek rozdygotanych nerwów, Elly znajdowała się
w stanie jeszcze bardziej uniemożliwiającym jakiekolwiek
porozumienie. Czy dotarł do niej sens mego pytania?

Przytknęła chustkę do oczu i wybuchnęła głośnym szlochem.

Przyznam, zupełnie straciłem głowę, a odzyskać równowagę
pomogła mi — wbrew oczekiwaniu — właśnie Florence!

— Przestań się mazać! — krzyknęła na siostrę. — Wracaj do

namiotu!

background image

Odetchnąłem.
— No — rzekłem do Lewisa — jedziemy!
Nie ruszył się, nie odpowiedział. Ręką wskazał kierunek.

Spojrzałem. Florence klęczała obok Claya i usiłowała
uwolnić go z więzów. Gdyby miała ostry nóż, jeniec w mig
stanąłby na nogach. Z niezdarnej szarpaniny posuplonych
rzemieni nic nie wychodziło. Nie mogłem zgodzić się na
przedłużanie tej próby. W końcu musiałaby dać rezultaty.
Podszedłem. Clay leżał spokojnie, ale oczy miał otwarte.

— Niech pani przestanie, a ty — zwróciłem się do

więźnia — nie próbuj ucieczki. Zostaniesz wymieniony,
chociaż... najchętniej widziałbym cię za kratkami
najbliższego więzienia.

Nawet nie mruknął.
— Proszę przestać — powtórzyłem.
Ująłem ją za ramiona i podniosłem. Nie usiłowała się

wyrwać, czułem, jak gdyby zwiotczała mi w dłoniach.
Kiedy ją puściłem, zachwiała się i o mało nie upadła.

— Uważaj, Lewis — ostrzegłem i pognałem ku swemu

koniowi. Rozpiąłem juki, wyciągnąłem puszkę z
lekarstwami. Szybko znalazłem to, o co mi chodziło.
Odwróciłem się. Stone nadal stał nad Clayem. Florence
nadal tkwiła w miejscu jak biblijna żona Lota zamieniona w
słup soli. Czerwony fraczek sterczał obok wozu, zza budy
którego wyglądała głowa Chińczyka-kucharza. Żaden z nich
nawet nie kiwnął palcem, aby pomóc małżonce swego
szefa! Oburzyło mnie to, chociaż bardzo sprzyjało moim
zamierzeniom.

Henry! — wrzasnąłem z gniewem. — Chodź no tu!

Rozejrzał się dokoła, jakby nie o niego szło. Chciał widać

zyskać na czasie: może nurknąć pod plandekę wozu, może
usłyszeć inne polecenie Florence, ale Florence milczała.

background image

Podszedł.

— Słucham, sir.

Wzburzenie natychmiast ze mnie wyparowało. O mało nie

parsknąłem śmiechem.

— Przynieś szklanką wody. Dla pani.

Skłonił się, wrócił bardzo szybko, ze srebrną tacą. Podałem

szklankę Florence, a na drugiej dłoni podsunąłem żółtą pastylkę.

— Proszę połknąć i popić.

Spełniła polecenie, chyba odruchowo, bo twarz miała martwą,

a oczy nic nie widzące.

Ująłem ją pod ramię i poprowadziłem ku namiotom. Nie

opierała się. Czułem, że drży. Wyładowała całą swą energię na
spór ze Stone'em, a później ze mną. Uprowadzenie męża musiało
nią wstrząsnąć i teraz wystąpiły znane mi w takich wypadkach
objawy fizycznego i psychicznego załamania.

Uchyliłem namiotowego płótna. Elly siedziała na polowym

łóżku, z głową wspartą na dłoniach.

— Proszę zaopiekować się siostrą.

Poruszyła się i spojrzała na mnie półprzytomnym wzrokiem.

Odczekałem chwilę.

— Czy pani mnie słyszy?
— Tak, tak, oczywiście... — podniosła się.
— Pani siostra powinna się położyć, jest bardzo zmęczona.

Dałem jej środek uspokajający.

— Dobrze — odparła już bardziej normalnym głosem. — A

co z nimi?

— Będą tu z powrotem dziś jeszcze, najpóźniej jutro. Mój
optymizm wywołał na jej twarzy uśmiech.
— Jak pan tego dokona, doktorze? Z kolei
ja się uśmiechnąłem:

— To zależy od okoliczności. Proszę być dobrej myśli i

czuwać nad siostrą. Do zobaczenia.

Wyszedłem szybko, aby nie przedłużać bezcelowej
rozmowy, a przede wszystkim nie tracić cennego czasu.

— I co, doktorze? — zagadnął mnie Stone. — Jedziemy?
— Oczywiście... — tu zawahałem się. — Jednak... ktoś

powinien mieć oko na Claya. Przez cały czas mej nieobecności.

— Henry.
— Nie wierzę mu. Tylko ty, Lewis, nadajesz się do takiej roli.

Wyraźnie pomarkotniał.

— Na pewno pan sobie poradzi, doktorze... ale... — urwał,

zapewne szukając sensownych argumentów.

Albo nie ufał mej przedsiębiorczości, albo — co wydało mi się

bardziej prawdopodobne — lękał się pozostać sam na sam nie tyle
z Henrym i Chińczykiem--kucharzem, ile z dwiema kobietami.

— Nie możemy ruszać obaj — odparłem. — Dałem co prawda

Florence środek nasenny, ale nie wiem, jak prędko i na jak długo
poskutkuje. A Elly? Czy jej nie
strzeli do głowy niedorzeczny pomysł wypuszczenia więźnia?
Zdajesz sobie sprawę, jak by to zagmatwało sytuację?

Nie odpowiedział. Podszedłem do konia i wskoczyłem na

siodło.

— Nie odchodź na krok od Claya — przestrzegłem. Ruszyłem
wolniutko, aby ominąć wóz.
— Doktorze!
Ściągnąłem cugle.
— Co jeszcze? — zniecierpliwiłem się.
— Niech pan spojrzy. Tam, tam!

background image

Odwróciłem głowę.

Przez prerię, w kierunku naszego obozowiska pędziło dwu

jeźdźców.

background image

Dolina potrójnego echa

Trop był świeży, dobrze widoczny wśród wyjątkowo

gęstej trawy. Pędziliśmy we trójkę: Norton, Stone i ja. Nie
byłem zadowolony z takiej sytuacji. Uważałem, że dwie
osoby to aż nadto, aby bądź zaskoczyć Jonasa w jego
kryjówce, bądź też pójść na ugodę i wymienić zakładników
na Claya. Natomiast pozostawienie Hala i tylko Hala
(przecież nie mogliśmy liczyć ani na Henry'ego, ani na
Chińczyka!) na straży jeńca napawało mnie niepokojem.
Dlaczego więc przystałem na takie rozwiązanie? Ustąpiłem
sugestiom swych towarzyszy tylko dlatego, aby nie
przedłużać sporu. Przybycie Nortona i Hala (bo to oni
właśnie byli dwoma jeźdźcami, jakich zauważył Stone)
opóźniło mój odjazd. Miałem nadzieję, że zjawienie się —
w samą porę — handlarza pozwoli mi zabrać Stone'a. Nie
potrafiłem jednak przewidzieć ambicji Nortona.

Uparł się towarzyszyć mi w niebezpiecznej wyprawie.

Wyciągnął z zanadrza stare, zawsze te same argumenty o
odpowiedzialności, jaką ponosi za całość mojej skóry.
Długo mu tłumaczyłem, że pilnowanie Claya jest równie
ważne, jak uwolnienie Deena. Odparł, że jeńcem opiekować
się będzie Hal, „który wszystko potrafi", a w ostateczności
„może zostać Stone".

Na taką propozycję nie chciałem przystać. Byłaby
krzywdząca dla Lewisa. Zresztą, aby rzec prawdę, ży-
wiłem większe zaufanie do westmańskich zdolności Le-
wisa niż Nortona. Żeby nie przedłużać sporu, ustąpiłem i
tak oto wyjechaliśmy wreszcie na prerię. Późno, bardzo
późno, niestety. Słońce już minęło szczyt nieba. Czy
zdążymy uwolnić Deena i Scuddera, nim mrok zapadnie?
Nikt z nas nie orientował się w odległości dzielącej od

celu, a pytać Claya nawet nie próbowaliśmy — jego
odpowiedź nie mogła przecież zasługiwać na wiarę.
Pocieszałem się tym, że wciąż wyraźne tropy zezwolą na
szybką jazdę i że Jonas uciekł niezbyt daleko, jeśli Clay
zdołał powrócić przed południem. Ba, jednak kryjówka
Jonasa musiała znajdować się w górach, a nie na otwartej
równinie, a góry — na mój osąd — leżały diabelnie daleko.

Jechałem pierwszy, za mną — Norton, za Nortonem —

Stone. Nie szczędziliśmy wierzchowców i przestrzeń
uciekała pod kopytami. Wiatr unosił szerokie skrzydła
naszych kapeluszy, owiewał gorącem twarze i pokrywał
potem karki zwierząt. Rosła linia wysoczyn, ogromniały
szczyty, ukazywały się zbocza porosłe lasem, prawie czarne
i szare, kamieniste upłazy najeżone kolcami skał. Trawa
coraz częściej poczynała ustępować rozległym polom
szałwii, której odurzający zapach aż wiercił w nosie. Potem
pojawiły się kępy jałowców, jak granatowe wyspy wśród
zielonego morza zarośli, i skupiska kaktusów niby
przybrzeżne rafy.

Niespodziewanie odkryliśmy małe jeziorko o kształcie

idealnego koła, a średnicy kilku zaledwie jardów, ukryte
wśród niskich oczeretów, rozbrzmiewające gwarem ptasich
głosów. Dokoła promieniście zbiegły się tropy

background image

czworonożnych wędrowców. Jeziorko powitało mnie
łopotem skrzydeł dzikich gęsi, szaro-białą chmurą,, która na
chwilę przysłoniła słońce wiszące nad nami, aż opadła, gdy
cień ostatniego z nas zniknął z gładkiej płaszczyzny wody.

Uważnie obserwowałem ziemię. Nie znalazłem śladów

postoju Jonasa, Claya i uprowadzonych. Widać bardzo się
spieszyli uwożąc naiwne ofiary, zafascynowane obrazem
nie istniejącego stada bizonów.

Za jeziorkiem płaszczyzna poczęła się dźwigać i po raz

pierwszy poczułem oddech gór — zimny powiew dmuchnął
z zacisznych dolin i mrocznych wąwozów. Szczegóły
gigantycznej ściany zamykającej horyzont rysowały się
coraz ostrzej. Zatrzymałem konia i sięgnąłem po lornetkę.
W jej szkłach zogromniały dalekie zbocza. Na którym z
nich ukrył się poszukiwany człowiek? Czy tam, w górze,
wśród pionowych drzew? Czy jeszcze wyżej — w
sosnowym lesie? A może u stóp skalnego wału?

Norton przystanął obok, więc podałem mu lornetkę.

Patrzał długo.

— Nie widzę ani jednej dogodnej dla konnej jazdy

ścieżki. Oni nie mogli się tam wdrapać. Chyba tylko gdzieś
u podnóża...

— Lewis, popatrz ty.
— Dolina albo przesmyk. Niech pan spojrzy, doktorze,

nakieruję szkła.

Musiał mieć najlepszy wzrok z całej trójki. Zauważył to,

co przegapiliśmy. Oczywiście — przesmyk! Rozpękła od
szczytu po podstawę skała. Linia pęknięcia była nie-
regularna, dlatego trudna do zauważenia. Mogła oznaczać
wjazd do jakiejś doliny, mogła być tylko szparą dostępną
dla dzikiego królika czy wiewiórki. Jednak tropy wiodły
prosto w tamtym właśnie kierunku.

— Do licha — odezwałem się — jeśli on tam tkwi, ma

nas jak na dłoni!

— Wobec tego musimy się spieszyć. Gotów uciec.

Naprzód, dżentelmeni!

background image

Cóż za nierozwaga? Norton pognał konia, jak gdyby za nim

płonęła preria. Ruszyłem i ja. Należało doścignąć i zatrzymać
nierozsądnego jeźdźca, zanim znajdzie się w zasięgu traperskiej
strzelby, na pewno bijącej bardzo celnie. Lecz... czy to
wierzchowiec Nortona był szybszy od mojego, czy też —
przyznaję skromnie — handlarz okazał się lepszym ode mnie
kawalerzystą, dość że niewielka początkowo odległość między
nim a mną poczęła się wydłużać.

— Stój! — krzyknąłem w desperacji.
Albo mnie nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy, bo gnał

zapamiętale na spotkanie oczywistego niebezpieczeństwa.

— Lewis! — odwróciłem głowę. — Spróbuj go powstrzymać!

Stone zrównał się ze mną w sekundę, a później stałem się

widzem wariackiej zaiste jazdy. Och, musiał być nie lada
mistrzem. Że też mi to wcześniej nie zaświtało w głowie?
Przecież tylko dzięki takiej umiejętności i nabytym odruchom nie
zwalił się z wierzchowca pamiętnej nocy spotkania, mimo że
zemdlał! A nocna topiel w nurtach Canadianu?
Najprawdopodobniej gorszy jeździec pozostałby na zawsze wśród
piaszczystych rozlewisk rzeki.

Teraz Stone pędził na skrzydłach wiatru. Nie, to złe określenie!

Unosił się nad ziemią. Tkwił skurczony na końskim karku w
nieprawdopodobnej pozie, ginąc raz po raz w tumanie kurzu. Gnał
nie z szybkością kuli karabinowej — to przesada! — ale z
prędkością mocno uderzonej kuli bilardu. Nie zdążyłem doliczyć
do pięciu, a już się zatrzymali. Teraz ich doścignąłem.

— O co chodzi, doktorze? — oburzył się handlarz. — Czy

mamy posuwać się truchtem?

— Na pewno nie truchtem — odparłem dość ostro — jednak

nie w sposób mający przysporzyć mi pacjentów!

background image

Nie rozporządzam tu ani szpitalnym łóżkiem, ani operacyjną salą.
Doprawdy, dziwię się panu!

— Przecież musimy go ująć jak najszybciej — próbował się

usprawiedliwić.

— Tak — przyznałem — jednak warunkiem schwytania

Jonasa jest, abyśmy mocno trzymali się na nogach, a nie leżeli na
ziemi podziurawieni kulami. Poza tym... nie sądzę, aby mógł nam
umknąć mając aż dwu jeńców do pilnowania. Jak pan sobie to
wyobraża?

— Może zrezygnować z okupu i zwiać.
— To byłoby najlepsze. Ścigać... to już go nie będę.
Zastanowił się chwilę i przyznał mi rację. W samą

porę, bo z miejsca, w którym zatrzymaliśmy się, skalna rysa
widoczna była jako szerokie pęknięcie zdolne przepuścić
człowieka na koniu.

— Więc co dalej, doktorze? — zapytał. — Idziemy piechotą?
Gdy przytaknąłem, skrzywił się zabawnie, ale nie protestował.

Ale gdy zaproponowałem maszerowanie jeden za drugim, nie
obok siebie (chyba nie mam potrzeby tłumaczyć, dlaczego?),
oświadczył, że stanie na czele, ponieważ nie może się zgodzić,
„aby doktor stale się narażał". Ustąpiłem. Jakież to bowiem mogło
mieć znaczenie?

Tak więc odtąd wędrowaliśmy wolniej, wiodąc konie za cugle i

dzierżąc strzelby w prawicach. Mozolny to był pochód w
porównaniu z dotychczasową jazdą, jednak każdy krok zbliżał nas
do celu. Już widziałem szczegóły skalnej bramy, a szkła lornetki
pozwoliły mi dojrzeć znacznie więcej: kamienie leżące tu i tam
przy wjeździe do tej bramy, a nawet sięgnąć wzrokiem w głąb
usianej kamiennym gruzem, ponurej, jałowej doliny.

— Nie zauważyłem nikogo. — powiedziałem zatrzymując się.

background image

— Ale ślad jest wyraźny. Nie skraca, wiedzie wprost do

przejścia — zauważył słusznie Norton. — Że nikogo nie widać?
To chyba zrozumiałe. Skryli się głębiej, gdzieś za skalną ciaśniną.
Przecież musieli zaprowadzić Deena i Scuddera w miejsce
ustronne, zaciszne i niewidoczne z prerii, żeby nikt im nie
przeszkodził.

— Mogło tak być — przyznałem.
— Musiało, doktorze. Dopiero w dolinie rozprawili się z

porwanymi, a teraz Jonas czeka na okup.

— I dotąd nas nie zauważył. Czy to nie dziwne?
— Może i zauważył, tylko siedzi cicho i czeka na wynik

naszych poczynań. Ale... jeśli schował się gdzieś głębiej... Bo i to
jest prawdopodobne. Gdyby był sam, zapewne przycupnąłby za
jakimś głazem lub krzaczkiem u wlotu do doliny, aby mieć na
widoku całą prerię. Ale z dwoma jeńcami i z końmi? Gdzieżby ich
tu ukrył? Wyobrażam sobie, jaką zrobi minę, gdy nas spostrzeże.

Po tej dość długiej wypowiedzi Norton ruszył dalej, a my za

nim, nie odzywając się ani słowem. W ten sposób dobrnęliśmy do
kamiennych wrót. To, co za nimi ujrzałem, stanowiło obraz
jeszcze bardziej ponury od poprzednio dostrzeżonego w szkłach
lornetki: przerażający, posępny ugór skalnego szutru, wąski i długi
chyba na milę, ograniczony z obu stron stromymi ścianami gór.
Był to raczej wąwóz niż dolina. Czy posiadał drugie wyjście, czy
też stanowił ślepy korytarz?

Stojąc na jego progu, starałem się przeniknąć półmroczną dal,

ale bezskutecznie. Siady na ziemi urywały się raptownie. Gdyby
nawet po osypisku przebiegł tabun koni — żadne kopyto nie
odcisnęłoby charakterystycznego wgłębienia w tak twardym a
równocześnie ruchomym podłożu. Jednak Jonas i Clay i
towarzyszący im nieszczęśnicy musieli wjechać do tej gardzieli.
To pewne. Równy i prosty trop nie skręcał nigdzie. Ciekaw byłem
tylko, czy schronili się w wąwozie, czy też go

background image

przebyli (jeśli istniało drugie wyjście) w poszukiwaniu stada
rzekomych bizonów. Odpowiedź na pytanie mogła dać tylko
dokładna penetracja terenu.

Brać z sobą konie czy pozostawić spętane na prerii? Jechać

szybko wąwozem — to ryzyko ze wzglądu na skaliste i ruchome
podłoże. Bezpieczniej posuwać się na własnych nogach, a w takim
wypadku wierzchowce tylko by przeszkadzały.

Podzieliłem się swymi wątpliwościami z Nortonem, gdy nadal

tkwiliśmy pod skałą, o krok od przejścia.

Podrapał się w głowę w zakłopotaniu.

— Ba — odparł — a jeśli Jonas obserwuje to przejście? Czy

sądzi pan, doktorze, że w ogóle można tu chybić? Jeśli pierwsza
kula nie trafi bezpośrednio któregoś z nas, to dosięgnie go
rykoszetem. Hm, nie pozostaje nic innego, moim zdaniem, jak
użyć koni jako żywej barykady.

Wzdrygnąłem się na taki projekt. Zauważył to.

— Wiem, co pana boli. I ja nie pragnę utraty żadnego z tych

pięknych zwierząt. Proszę znaleźć inny sposóbzabezpieczenia
swojej i naszej skóry w tym piekielnym
korytarzu.

Sposobu nie znalazłem. Wprowadziliśmy trzy nasze

wierzchowce w cieśninę i chyłkiem pobiegli za nimi. Przejście-
korytarz ciągnęło się na długości kilku jardów, o szerokości nie
większej niż półtora jarda. Z tupotem kopyt i klaskaniem butów po
kamieniach minęliśmy pułapkę. U jej wylotu zdążyłem chwycić za
uzdę swego wierzchowca, podobnie uczynił Stone. Norton, przez
zwykłe gapiostwo, spóźnił się. Jego tęgi kasztan pokłusował
prościutko, wywołując w ciszy grzechotliwy pogłos
przesuwających się kamyków. Na szczęście dla handlarza zwierzę
utknęło wśród osypisk i Norton, pod ochroną naszych strzelb,
zdołał je dopaść. Nagle stałem się świadkiem (raczej —
słuchaczem!) zdumiewającego zjawiska: grzechotliwy dźwięk
ozwał się powtórnie, po sekundzie przerwy — raz jeszcze, a
później znowu zabrzmiał cichnącymi tony. W pierwszym odruchu
odwróciłem się, przekonany, że jakiś czworonóg pędzi za nami.

— Echo — szepnął Stone. — Piekielnie wyraźne.

Nie gadajmy głośno, tam gdzieś siedzi diabeł i powtarza...

Uśmiechnąłem się, chociaż wrażenie było raczej ponure.
Gdziekolwiek teraz znajdował się Jonas: przed nami, z boku

czy gdzieś w górze — został zaalarmowany. Czterokrotnie! Bodaj
to licho wzięło!

Tkwiliśmy w miejscu, bojąc się odetchnąć mocniej. Ale nic

więcej nie nastąpiło. Żaden już odzew nie napłynął z niewidocznej
dali.

— Idziemy — zakomenderowałem. — Nie!
— Nie... nie, nie... — odpowiedziały w sekundowych

przerwach skalne mury.

Ze złości o mało nie krzyknąłem powtórnie. Zrozumiały, ludzki

odruch, ale w tym miejscu nie wolno było złościć się głośno.

Moje energiczne „nie" zostało wywołane postępowaniem

Nortona. Wysunął się przed nas, mając widać zamiar kroczenia
nadal w pojedynczym szyku. Miałoby to sens tylko wówczas,
gdyby Jonas znajdował się przed nami. Równie jednak dobrze
mógł tkwić w jakiejś kryjówce po lewej lub prawej stronie. A w
takim wypadku maszerowanie jeden za drugim — trójki ludzi i
zwierząt — stwarzało wielce dogodny dla strzelca cel.

— Nie — tym razem szepnąłem i dla pewności chwyciłem

Nortona za rękaw kurty. Nie bez trudu wytłumaczyłem, o co

background image

chodzi.

O posuwanie się jeden obok drugiego w odpowiednio szerokich

odstępach. Idący na skrzydłach powinni pro

wadzić wierzchowce

od strony skalnych ścian. Idący środkiem — niestety —
jakkolwiek wiódłby konia, zawsze pozostawał odsłonięty.
Tę środkową pozycję wybrałem dla siebie wbrew niemym
protestom handlarza. Wyglądało to zabawnie, ale bał się
echa. Pomachał jeszcze raz rękami, jednak zajął
wyznaczone miejsce. Gestem wskazałem przed siebie i
ruszyliśmy. Bardzo wolno i ostrożnie, lecz największa
nawet ostrożność nie zezwoliła na uciszenie odgłosu kopyt.
Nawet owinięcie ich szmatami na nic by, się nie zdało, nie
zapobiegło hałaśliwemu przesuwaniu się kamieni.

Upływały minuty, skalne ściany towarzyszyły nam w

drodze ku niewidocznemu celowi, a wszystko wyglądało
nadal tak, jakbyśmy byli tutaj jedynymi ludźmi.

Gdzież ukrył się Jonas ze swymi jeńcami?

Długo będę pamiętał ten męczący marsz i nerwowe

napięcie. Trwał chyba z godzinę. Później zauważyłem litą
ścianę, zamykającą przejście. Moja lornetka nie wykryła w
skale najmniejszego nawet zagłębienia, żadnego otworu ani
kamiennej półki, które mogłyby służyć za schronienie
człowiekowi czy zwierzęciu. W dole rozciągało się takie
samo, jak to, po którym dotąd kroczyliśmy, szare rumowisko
gruzu.

„Gdzie się podział Jonas" — powtarzałem w myślach

pytanie.

Zatrzymaliśmy się. Norton, po chwili wahania puściwszy

cugle wierzchowca, stawiając długie kroki, przysunął się ku
mnie. Stanowiliśmy teraz we dwóch znakomity cel dla
każdego strzelca, który by zaczaił się na krańcu wąwozu.
Strzał nie padł, widocznie strzelca nie było.

— Co pan o tym sądzi? — zabrzmiał przy moim uchu

przeraźliwy szept handlarza. — Zaczynam przypuszczać, że
pofrunął razem z końmi, razem z Deenem i Scudderem,
albo... minęliśmy jego kryjówkę.

background image

— To niemożliwe — pokręciłem przecząco głową 1

mruknąłem: — Nie zauważyłem ani jednego miejsca, w
którym dałoby się ukryć z końmi.

— Jeśli nie pofrunął, to zapadł się w ziemię — odparł z

komiczną powagą. — Co robimy?

— Proszę wracać na swoje miejsce. Maszerujemy do

końca.

— Dopóki nie stukniemy nosami o tamtą ścianę?
— Właśnie tak.
— Po co?

— Żeby ujrzeć to, czego jeszcze nie dostrzegamy.
Usłuchał mnie i powlekliśmy się dalej.

Ta wędrówka istotnie wyglądała na bezsens. Ściana,

gładka ściana stanowiła ostateczny kraniec wąwozu.
Widziałem ją dokładnie, ze wszystkimi szczegółami i
mógłbym przysiąc, że doprawdy niewarta była bliższego
obejrzenia. No, ale przecież Jonas nie mógł pofrunąć. Więc
tkwiła w tym jakaś tajemnica. Oto, dlaczego z uporem
szukałem dalej. Jak słuszną była moja decyzja, okazało się
po kilku minutach. Bowiem, gdy tuż-tuż podchodziliśmy do
ostatecznej przeszkody, nagle i nieoczekiwanie otworzyło
się po prawej stronie szerokie przejście, dalszy ciąg
wąwozu, prostopadłe do dotychczasowego kierunku. Nie
sposób było zauważyć tego, nie dotarłszy do rzekomego
krańca drogi.

Skinąłem ręką, aby zatrzymać towarzyszy, i ostrożnie

wyjrzałem poza skalny narożnik.

Ten nowy korytarz, również ograniczony stromymi

ścianami, był jednak znacznie szerszy, tworząc jakby
owalny plac. Na tym odgałęzieniu ostatecznie kończył się
wąwóz. I oto wreszcie ujrzałem pod przeciwległą ścianą —
trzy konie z pochylonymi łbami. Czyżby wśród kamienistej
pustyni rosła trawa?

— On tam jest — szepnąłem cofnąwszy się. —

Popatrzcie, tylko ostrożnie.

background image

Pierwszy wysunął głowę Norton i trwał w takie] postawie

dość długo, ale z mizernym skutkiem.

— Widzę konie — powiedział odwracając się — ale

Jonasa i tamtych ani śladu.

— Lewis — rozkazałem szeptem — masz najlepsze oczy.

Popchnąłem go lekko i czekałem cierpliwie.

— Mógł uciec po skałach, zostawiwszy zwierzęta —

półgłosem komentował sytuację Norton.

— Ciekaw jestem, którędy? — wyraziłem swój

sceptycyzm. — Ściany są gładkie jak szkło, wzrok mnie nie
zawiódł, gdzież są Deen i Scudder? Także uciekli?

Ręka Stone'a wyciągnęła się ku mnie. Pojąłem ten gest i

podałem mu lornetkę. Znowu spoglądał bardzo długo.
Kiedy wreszcie cofnął się, odetchnął głęboko.

— Mamy go — powiedział krótko. — Tkwi jak w matni.

Nie ma wyjścia z tego wąwozu. Idę o zakład.

— A jeńcy? — pospieszyłem z pytaniem.

Wyjrzał raz jeszcze, ale szybko uskoczył za narożnik.

— Patrzy w naszym kierunku — wyjaśnił. — Deena i

Scuddera ani śladu. Czyżby ich...

Nie dokończył i spojrzał na mnie. Poczułem, jak lekki

dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Do licha! Czy można by
wiedzieć, na co stać Jonasa i Claya? Jeśli na przykład
porwani stawiali opór?

— Tfu! — odpowiedziałem. — Wypluj to słowo, Lewis.

Gdzie on?

Zwrócił lornetkę, a gdy przyłożyłem ją do oczu, na-

kierowałem powoli w pożądaną stronę. Wówczas do-
strzegłem Jonasa. W samej głębi, pod ścianą zamykającą
wąwóz. Stał zakryty po pas naturalnym wałem głazów i
drobnych kamieni. Prawie niewidoczny w cieniu padającym
od górskich szczytów, na tle szarej skały.

— Lewis, spętaj konie. W takiej sytuacji tylko by nam

przeszkadzały.

background image

Norton coś mruknął, nie wiem, czy protestował, czy

pochwalał moją decyzję. Stone wykonał polecenie.

— Słuchajcie — odezwałem się szeptem — posuwamy

się z obu stron, pod ścianami, jak wąwóz szeroki. Zawołam
na Jonasa. Jeśli zgodzi się wydać jeńców za Claya, wycofam
się, pojadę do obozu po naszego zakładnika. Zostaniecie tu
obaj pilnować Jonasa.

— Ależ... — wtrącił Norton.
— Ani słowa — przerwałem mu — nie mamy czasu na

spór.

— Nie poznaję pana, doktorze...
— Później wszystko wytłumaczę — odpowiedziałem

celowo szorstkim tonem.

Liczyłem na to, że obrazi się i zamilknie. Tak się też stało.

Natychmiast spochmurniał, nawet uczynił gest, jakby chciał
odejść, jednak pozostał.

— A jeżeli on nie przystanie na wymianę? — zapytał

Lewis.

— Spróbujemy podejść jak najbliżej, by móc go ująć.
— Strzelać?
— Tylko wtedy, jeśli pierwszy użyje broni... A teraz,

Lewis, kieruj się pod prawą ścianę, ja pójdę przy lewej.
Kuszamy.

Chyłkiem wyskoczyliśmy za narożnik i pobiegli w

przeciwnych kierunkach, tuż przy podnóżu kamienistych
turni dźwigających się wokół wąwozu. Osiągnąwszy swój
cel ukląkłem za głazem, jaki szczęśliwie znalazł się na
drodze, i zerknąłem w bok. Stone już tam był. Dostrzegł
mnie i natychmiast naśladował, skuliwszy się w uskoku
gruntu, niby kot czatujący na mysz.

— Widzę go, doktorze, widzę świetnie, tam na

wprost! — zabrzmiał za mną szept Nortona. Handlarz
towarzyszył mi wiernie. — Co teraz?

Nie odpowiedziałem. Przyłożyłem do ust dłonie zwinięte

w trąbkę i krzyknąłem:

background image

— Hej, Jonas, Jonas!
— Hej, Jonas, Jonas! — odpowiedziało echo przede mną, a

w sekundę później ten sam odzew jeszcze dwukrotnie
nadbiegł gdzieś zza moich pleców. Kiedy wreszcie skały
umilkły, posłyszałem: „Czego chcecie?" — powtórzone trzy
razy.

— Mamy Claya — odparłem nie forsując gardła, ponieważ

słyszalność była znakomita, a echo tym bardziej wrzaskliwe i
nieznośne, im głośniej się mówiło.

— Mamy Claya — powtórzyłem. — Dostaniesz go całego,

jeśli zwrócisz nam Deena i Scuddera.

Skały-papugi powtórzyły moje słowa, nieco spokojniej i

ciszej. Później zapadło milczenie.

Czy Jonas rozważał moją propozycję, czy też nie wierzył

mi i obmyślał sposób zdemaskowania kłamstwa?

Dałem mu trochę czasu do namysłu, ale nie wolno było

takiej sytuacji przeciągać do wieczora. Bezsenna noc w tym
wąwozie mogłaby być niebezpieczna. Kiedy już zwątpiłem w
jakikolwiek odzew, usłyszałem:

— Hej, wy tam! Dacie Claya i pieniądze, jeśli chcecie

oglądać tych dwu paniczyków!

Osłupiałem. Na co ten człowiek liczył? Miał tak świetną

okazję wycofania się bezpiecznie z rozbójniczej imprezy.
Przecież wlazł w matnię, z której nie było wyjścia.

Przyłożyłem lornetkę do oczu, aby potwierdzić wszystko

to, co już wiedziałem o tym ponurym zakątku. Owalna,
nierówna powierzchnia zasypana kamiennym gruzem, ze
sterczącymi tu i ówdzie ostrymi kantami wielkich głazów,
otoczona ścianami, po którym nie sposób było ani się
wdrapać, ani zejść bez pomocy drabin czy sznurów. Nieco z
lewej strony, przede mną, trzy wierzchowce szczypały jakieś
nędzne, jedyne tutaj liściaste krzaczki. Nawet gdyby Jonas —
co było nieprawdopodobne — dopadł tych koni, nie potrafiłby
wydostać się z tej pułapki. Stał w najdalszej głębi, za wałem
ze skalnych odłamków. Jak długo mógł się nam opierać? W
wąwozie nie dostrzegłem najdrobniejszego śladu wody.
Przetrzyma nas przez noc. Zgoda, ale nim minie następny
dzień, pragnienie zmusi go do poddania się.

— On oszalał — szepnął skulony za moimi plecami
Norton.
— Na to wygląda — mruknąłem — albo liczy na coś, o
czym nie wiemy.
— Jonas! Jonas! Daję ci pięć minut do namysłu. Nie
uciekniesz stąd!

W odpowiedzi dobiegło naszych uszu coś w rodzaju

rechotliwego śmiechu. Zaraz potem zarechotało potrójne
echo. Doprawdy, można było zwariować przebywając dłużej
w tym diabelskim zakątku!

Czekaliśmy. Spojrzałem na zegarek — pięć minut minęło.

Machnąłem ręką w stronę Stone'a i ruszyłem przed siebie.
Skokami, od załamania do

załamania gruntu od głazu do głazu. Niedługo trwała moja
wędrówka.

Grzmotnął strzał. Ping! — rozległo się przede mną, błysnął

złoty ognik z czubka kamienia i drobniutki odłamek skały

furknął w powietrze. Natychmiast

echo odezwało się gromowym głosem. Zanim nastała cisza,

background image

huknęło powtórnie. Pomyślałem, że Jonas po raz drugi próbuje
mnie dosięgnąć, ale to Stone odpowiedział ogniem na ogień.
Jonas błyskawicznie zniknął, jakby się w ziemię zapadł.
Wyglądało na to, że został trafiony. Ale nie! Po minucie
wychynął zza swego szańca. Dźwigał przed sobą... Przetarłem
oczy, tak nieprawdopodobny wydał mi się ten obraz. Jonas
wtaszczył i ułożył na szczycie obwałowania ładunek
przypominający kształtem potężną kukłę. Lornetka wyjaśniła
zagadkę: to był Roger Deen, dokładnie skrępowany długim
lassem!

background image

Jonas znowu zniknął z pola widzenia, aby po chwili ukazać

się podobnym do poprzedniego ciężarem, który złożył obok
pierwszego. Postąpiwszy tak — a tylko głowa wystawała mu
sponad tej żywej barykady — wrzasnął:

— Teraz możecie strzelać!

Oczywiście, nie mogliśmy już strzelać, jeśli... jeśli obaj

jeńcy Jonasa żyli. Bo co do tego począłem mieć wątpliwości.
Tylko jak rzecz sprawdzić? Na szczęście, ułatwił mi to sam
Jonas.

— Hej tam! — obwieścił swym chrypliwym głosem. —

Przynieście wody. Oni umierają z pragnienia.

Odczekałem, póki nie wygasły przeraźliwe echa, i od-

powiedziałem:

— Chcę ich usłyszeć.
— A dobrze, dobrze. Deen, odezwij się!

Teraz dobiegł mych uszu głos Rogera, słaby i żałośliwy.

— Żyjemy! Dajcie nam wody i zapłaćcie Jonasowi.

Rozkazuję...

Słowo „rozkazuję" zabrzmiało jękliwie i rozpłynęło się w

bełkotliwym echu.

— Scudder! — zawołałem.
Odpowiedź nadbiegła natychmiast.

— Jesteśmy cali, tylko trochę potłuczeni... Nie przej-

mujcie się. Ten zbój... — tu urwały się słowa.
Prawdopodobnie Jonas wepchnął mu do ust knebel.

Frank Scudder, z którym w ogóle nie miałem okazji

rozmawiać i pewnie dlatego w moim mniemaniu niczym nie
różnił się od Deena, teraz urósł w moich oczach. Potwierdził
mój pogląd, że niekiedy jedno wypowiedziane słowo może
scharakteryzować człowieka. Zależy tylko od tego, kiedy i w
jakiej sytuacji je wypowie.

No, tak. Ale jak dalej należało postępować? Przyznam

szczerze — nie wiedziałem. Od Stone'a nie mogłem
oczekiwać rozsądnej rady, zresztą znajdował się ode mnie
zbyt daleko. Pozostawał Norton narzucający się ze swą
denerwującą nade mną opieką, ale przecież znacznie
mądrzejszy od Lewisa. Ułożyłem się na boku, na tych
straszliwie twardych kamieniach, aby widzieć twarz
rozmówcy.

— Sytuacja się gmatwa — szepnąłem prowokując go do
odpowiedzi.
— Hm... wody to bym im nie dawał. Jeśli pan ustąpi,

doktorze, Jonas z kolei gotów zażądać żywności. To
bezczelny typ. Nie ma strachu, nie umrą z pragnienia, nie
takie to łatwe. A jeśli Deen nieco pocierpi, będzie miał
nauczkę za swą głupotę.

Pięknie — stwierdziłem — i co dalej? Przypuszcza

pan, że Jonas dręczony pragnieniem natychmiast
skapituluje?

— Na pewno nie. Myślę, że potrafiłby wytrzymać ze dwa

dni. W tej dolinie chyba nigdy nie świeci słońce, więc jest
chłodno. Jednak nie możemy zwlekać aż tak długo. Mam
inny pomysł.

— Słucham.

— Oczekuję dziś bezksiężycowej nocy, doktorze.

Wyobraża pan sobie, jak w tej dziurze będzie ciemno?

— Przecież to nie nów.

background image

— Oczywiście, że nie. Ja czekam na chmury.
Zerknąłem w górę. Krąg nieba zawarty między
szczytami turni był czysty i jasny, pozłocony słońcem,
chylący się w stronę zachodu. Ani śladu jakiegokolwiek
zaciemnienia.
— Długo będzie pan czekał — mruknąłem.

— Ja się nie mylę. Nocka wstanie ciemna jak smoła i

żeby Jonas miał nawet sto par oczu, nas nie dojrzy.
Podejdziemy bliziutko, wpędzimy na niego konie i mam
nadzieję, że to ja właśnie schwycę go pierwszy za kołnierz.

background image

— Niełatwa to sprawa — odparłem — odgłos stąpania po

tych kamieniach rozlega się na milę. Będzie strzelał do nas
kierując się słuchem. Każda kula zrykoszetuje, a więc
szansa trafienia wzrasta co najmniej dwukrotnie. Pomyślał
pan o tym?

— Już mówiłem, że popędzimy wierzchowce, narobią

tyle hałasu, ile potrzeba do zagłuszenia naszych kroków.

— I zaalarmują Jonasa. To na nic. Ach, gdyby można

zaskoczyć go z góry — westchnąłem.

— Spuścić się na linie wprost na kark zbója — pod-

chwycił moją myśl. — Tylko że w nocy nie jest to możliwe.
Równa się samobójstwu, a za dnia? Przecież on zastrzeli jak
kaczkę każdego śmiałka, zanim przebędzie połowę
wysokości! Zresztą... ile czasu potrzeba na dotarcie okrężną
drogą dc końca wąwozu? Dwa albo trzy dni przynajmniej.

Nie odpowiedziałem. Norton miał rację. Niestety, nie było

wyboru poza nocną próbą, jakże ryzykowną. A więc —
skradać się po kamienistym, nierównym gruncie. Skradać,
nie czołgać! Czołgania nie wytrzymałyby nasze dłonie, ani
ubrania raz po raz szarpane ostrymi kantami szutru.

Ponure stały się moje myśli. Poczułem ciężar odpo-

wiedzialności za życie tych dwu dzielnych ludzi, którzy mi
towarzyszyli. Co robić? Czekać, aż Jonas zemdleje z braku
niezbędnej wody? A Deen i Scudder? Na pewno byli mniej
odporni na pragnienie. Oni pierwsi stracą przytomność, co
zawsze kończy się śmiercią, jeśli pomoc nie nadchodzi w
porę... W tym miejscu moje rozważania zostały nagle
przerwane.

Usłyszałem rumor podobny do grzechotu toczących się

głazów; głos wyolbrzymiony narastającym echem, co robiło
wrażenie skalnej lawiny gdzieś bardzo blisko zsuwającej się
turni.

background image

Spojrzałem za siebie, przypuszczając najgorsze: obsunięcie

się skały i zasypanie drogi odwrotu. Jednak nie była to skała.
Zza narożnika, który znaczył granicę między naszą kotliną a
pozostałą częścią wąwozu, wypadł koń z jeźdźcem na siodle.
Przerażająco wyglądała "ta jazda. Wierzchowiec posuwał się
karkołomnymi sko-" kami, podczas których spod jego kopyt
pryskały kamienie.

Przybysz sadził wprost na widniejący w dali szaniec

Jonasa. Poznałem natychmiast — to był Clay! Jakim
sposobem zdołał się oswobodzić?

background image

— Lewis! — krzyknąłem. — Zatrzymaj go!

Nie wolno było dopuścić, aby Clay połączył się z

Jonasem.

Złożyłem się nie czekając skutków swego wezwania i

nacisnąłem cyngiel sztucera mierząc w głowę końską. Mając
do wyboru strzał do człowieka lub do zwierzęcia, wybrałem
oczywiście ten ostatni. Wybrałem i... chybiłem. Nie wstydzę
się przyznać do tego. W tych warunkach mógł spudłować
najlepszy nawet myśliwy. Nie zdążyłem się poprawić, gdy
w półmroku wąwozu, na prawo ode mnie, błysnął krwawy
ognik. To przemówiła broń Stone'a. Głosem gromu.

Zauważyłem, jak jeździec zachwiał się w siodle, a

później, z trzaskiem rozstępujących się kamieni, runął wraz
ze zwierzęciem. Przypuszczałem, że Lewis trafił w konia.
Pomyliłem się. Nim zgasły ostatnie echa, wierzchowiec
dźwignął się krzesząc iskry na głazach i pognał pod ścianę
wąwozu. Człowiek pozostał nieruchomy.

Wysunąłem się ze swego schroniska i pewnie zginąłbym

stratowany, gdyby nie zbawcza dłoń Nortona, która w porę,
ani o sekundę za późno, schwyciła mnie za przegub ręki i
pociągnęła do tyłu. Spłoszony, rozszalały rumak przemknął
tuż-tuż, nieledwie otarł się o mnie. Drugi jeździec, w
przeciwieństwie do Claya, nie panował nad zwierzęciem.
Drugi jeździec? Wielkie nieba! Któż z nas mógł się tego
spodziewać? To była Elly! Bezradna amazonka zdana na
łaskę i niełaskę pędzącego na oślep czworonoga. Przebiegł
już prawie połowę odległości dzielącej mnie od stanowiska
Jonasa i wówczas... Być może przeląkł się nieruchomego
ciała Claya, być może przyczyna była inna, dość raptownie
uskoczył w bok. Elly wyleciała z siodła i padła między
głazy. To mógł być śmiertelny upadek, gdyby nawet sprawa
na tym się zakończyła. Ale nie! Jedna z nóg amazonki

background image

uwięzła w strzemieniu i koń wlókł bezwładne ciało po
nierównościach gruntu. Każda sekunda decydowała teraz o
życiu Elly. Złożyłem się i dwukrotnie pociągnąłem za
cyngiel. Zwierzę runęło w połowie skoku. Pobiegłem.

Ukląkłem i oswobodziłem nogę ze strzemienia. Pod-

niosłem bezwładne ciało.

— Będę pana osłaniał, doktorze — usłyszałem szept

Nortona. — Niech pan ją wyniesie z wąwozu.

Kroczyłem wolno, wówczas podskoczył ku mnie Lewis i

pomógł dźwignąć zemdloną. Zemdloną czy martwą? Tego
nie mogłem zbadać.

Norton, Stone i ja tworzyliśmy zwartą grupę — jakiż

wyśmienity cel dla strzelby Jonasa. Mimo to nie strzelił.
Może zaskoczył go, jak nas, błyskawiczny przebieg
wypadków, a może Jonas wcale nie pragnął rozlewu krwi?

Jednak odetchnąłem z ulgą dopiero wówczas, gdy

pozostał za nami skalny narożnik. Pod jego osłoną
złożyliśmy Elly na możliwie równym kawałku gruntu.

— Stone — rozkazałem — wracaj do wąwozu pilnować

Jonasa. Nie spuszczaj go z oka, nie daj mu uczynić ani
kroku.

Bez słowa zawrócił i zniknął mi z oczu.

— Niech pan mi poda moją apteczkę — zwróciłem się

do handlarza. — Wie pan...

— Wiem — odparł krótko i odszedł.

Nasze konie stały spętane o kilka kroków dalej. Na

szczęście, tylko o kilka kroków.

Począłem badać nieprzytomną. Puls bił słabo, oddech był

ledwie wyczuwalny, twarz blada jak kredowa ściana, jednak
bez najmniejszego nawet śladu zadrapania. Natomiast włosy
na tyle głowy lepkie były od świeżej krwi, a dłonie również
pokrwawione, ze skórą porozcinaną, miejscami zdartą. Tyle
na pierwszy rzut oka. Jakie były inne, wewnętrzne
obrażenia — w tych warunkach nie sposób stwierdzić.
Norton wrócił z puszką.

— Potrzebuję wody — powiedziałem.
— Nie ma ani kropli — odparł zgnębionym głosem. —

Kto mógł przypuszczać, że trafimy na taką pustynię?

— Muszę mieć wodę, i to szybko.
— Skoczę do Canadianu.
— Niech pan jedzie i nie oszczędza konia.

Zostawił pudło z lekarstwami. Słyszałem jego szybkie

kroki, a w kilka sekund później metaliczny stukot podków
na kamieniach.

Do Canadianu był szmat drogi, ale szukanie źródła czy

strumienia gdzieś bliżej wyglądało na beznadziejne.

Zdjąłem koc zrolowany przy moim siodle, rozłożyłem go

na stosunkowo równym miejscu i ostrożnie przeniosłem
ranną na prowizoryczne posłanie. Wydało mi się wówczas,
że jakoś silniej westchnęła, ale oczy nadal miała zamknięte,
a twarz szarobladą.

Delikatnie, żeby nie sprawić bólu, począłem dotykać nóg,

rąk, ramion i piersi. Wyglądało na to, że żadna kość nie
została uszkodzona. Wyglądało, bo mogłem się mylić.
Niepokoiła mnie dodatkowo możliwość wstrząsu mózgu,
którego objawy nie zawsze występują natychmiast po
wypadku, niekiedy w kilka godzin później. Przede

background image

wszystkim jednak potrzebowałem wody, bez której nie
sposób było opatrzyć rannej ani przywrócić do
przytomności. Dawno nie czułem się tak bezradny.

Usłyszałem tętent. Zerwałem się z klęczek, chwyciłem za

broń. Ktoś nadjeżdżał od strony prerii. Kto? Przecież to nie
mógł być Norton! Wytężyłem wzrok, starając się przeniknąć
szarą kurtynę mroku zapadającego w głąb doliny, ale zanim
ujrzałem, usłyszałem:

— Doktorze! To ja!

background image

Echo powtórzyło: „Doktorze, to ja! Doktorze, to jato ja..."
Więc jednak Norton. Wracał, ale nie sam. Osłupiałem,

dostrzegłszy na drugim koniu Florence Deen. Nie mogłem
wiedzieć, co ją tu przygnało, ale cokolwiek to było, zjawiła
się w samą porę.

— Woda? — zapytałem.

— Jest, jest... — odparła zdyszanym głosem. — Za-

brałam dwa worki.

Zeskoczyła zwinnie i podbiegła do leżącej.

— Spotkałem panią niedaleko wjazdu do doliny —

wyjaśnił Norton. — Opowiedziałem jej o wszystkim. Co
nowego?

— Nic, cisza.

Odpiąłem skórzany wór od siodła. Spryskałem twarz

rannej, natarłem jej skronie whisky (nigdy nie zapominam o
tym i nigdy nie używam zawartości butelki do celów,
którym powszechnie służy).

Pomogło. Elly Gardy westchnęła (równocześnie i ja

odetchnąłem z ulgą) i otworzyła oczy.

— Jak się czujesz? Pan Norton opowiadał mi, że spadłaś

z konia — Florence pochyliła się nad siostrą.

— Prawda — szepnęła — to było straszne, jak leciałam

w dół, ale później już nie czułam... Wszystko mnie boli —
skrzywiła się płaczliwie. — Jakby mnie zbito kijami.

Przysunąłem szyjkę butelki do jej ust.

— Proszę pociągnąć dobry łyk — poradziłem.
Posłuchała. Rumieńce wróciły na policzki, spojrzenie
stało się żywsze.
— A pani? — zwróciłem się do Florence. — Po co

zapuściła się w te strony? W pogoni za Clayem?

— Nie goniłam Claya. Przyjechałam wykupić mego

męża i Franka. To najrozsądniejsze, co można obecnie
uczynić.

background image

— Razem z siostrą? — zagadnąłem zaskoczony od-

powiedzią.

— Tak. Elly towarzyszyła mi, a później zachciało się jej

towarzystwa Claya i prześcignęła mnie.

— Nie pojmuję... skąd się tu nagle wziął Clay? Uciekł?
— Sama go zwolniłam. Roger będzie wdzięczny za to.
Ręce mi opadły — jak to się w takich wypadkach określa.
Upór tej kobiety był przerażający, a konsekwencje tego
uporu wręcz tragiczne.

— Dopięła pani swego — odparłem nie panując nad

wzburzeniem. — A oto skutki: pani siostra jest ciężko
ranna, a Clay prawdopodobnie zabity.

— Co!? — krzyknęła, a echo powtórzyło: „Co!?... co!?...

co!?..." — Pan go zabił!

— ...zabił... zabił... zabił... — ozwały się skały.
Zaprzeczyłem gwałtownie, jednak moje zaprzeczenie jak
gdyby nie dotarło do jej uszu.
— Pan będzie odpowiadał za życie Rogera!

— Ale nie będę odpowiadał za wyniki pani szalonego

postępku.

Z głębi wąwozu dobiegł zwielokrotniony głos strzału.

Jeden, drugi, trzeci... Florence szarpnęła się do przodu.
Chwyciłem ją za ramię.

— Proszę tu zostać — rozkazałem siląc się na spokój. —

Siostra potrzebuje opieki, a pani jest tam zby
teczna. Biegnijmy! — zawołałem na Nortona.

Gromowe echa rozlegały się nadal w sekundowych

przerwach. Straszliwy łoskot wypełnił dolinę od krańca po
kraniec. Skoczyłem pierwszy, dopadłem skalnego
narożnika, wyjrzałem.

Stone, ukryty za sporym głazem, strzelał raz po raz w

kierunku szańca Jonasa.

— Lewis! — wrzasnąłem — zwariowałeś? —
Dopadłem go i wytrąciłem strzelbę z dłoni. — Chcesz
zabić Deena?

— Ani mi to w głowie. Celuję do kamieni.
— Po co?
— Żeby odwrócić uwagę Jonasa.
— Od czego?
— Niech się pan dobrze przyjrzy, doktorze.

Spojrzałem. Tuż nad stanowiskiem Jonasa, na cienkiej,

długiej linie spuszczał się powoli z postrzępionej turni jakiś
człowiek.

background image

Nad Pecos

Leżałem na trawie z siodłem pod głową. Jakże ta trawa

pachniała!

Przede mną, w dali, za siwą mgiełką upalnego dnia

dźwigało się zbocze o spatynowanych barwach roślinnych
pasów, które przekreślały je w poprzek. Najniżej — czarną
wstęgą jałowców, wyżej — jasną gęstwą piniowego lasu, z
kolei — szarymi zaroślami szałwii, jeszcze wyżej —
cudownymi sosnami ponderosi, nie-bieszczejącymi jodłami,
granatowymi krzewami i znowu szałwią.

Wszystko, co złe, wraz z najgorszym z najgorszych:

dniem spędzonym w „dolinie potrójnego echa" (tak ją w
myślach nazwałem), już przeminęło. Tu nie istniało
diabelskie echo dzwoniące w uszach. Cisza wisiała nad
ziemią, niekiedy przerywana delikatnym dźwiękiem czyichś
kroków, strzępkiem słów czyjejś rozmowy, szczekaniem
psa. Aż trudno uwierzyć, że kilkanaście jardów od miejsca,
w którym spoczywałem, stały skórzane namioty wsi
Mescalerów.

Oto wreszcie Norton dotarł do celu, który chociaż nie był

celem ani moim, ani innych, przecież powitany został przez
wszystkich z radością. Najbardziej cieszyła się Elly, usiłując
klaskać na widok „prawdziwych Indian", zapominając o
bandażach okrywających jej dłonie.

background image

— Mego brata czeka niespodzianka — zapowiedział mi

Pehnulte, gdy ujrzałem pierwsze stożkowate wigwamy.
Potem ukazał się jeździec mknący galopem, a jeszcze
później...

— Karolu — zawołałem — ty tutaj?!
— Ja tutaj. Jak widzisz, nasze drogi znowu się spotkały.

Nie będziesz potrzebował szukać mnie nad Rio Grandę.

— Nawet nie mógłbym — odparłem ściskając mu dłonie.

— Meksyk znowu oddala się ode mnie.

— Co to znaczy? — a ściszając głos dodał: — Co to za

ludzie?

Za mną wlókł się Hal ze swymi jucznymi, dalej cwałował

Stone i wreszcie ciężko się toczył wóz nakryty budą.

— Właśnie z powodu tych ludzi — odparłem szeptem. —

Aż trzy osoby potrzebują lekarskiej opieki.

— Na długo?
— Na okres wystarczający, aby mój wyjazd do El Paso

uczynić całkowicie nieaktualnym. Co za szczęście, Karolu,
że ciebie spotkałem właśnie tutaj.

— Dobre bogi przywiodły mnie w samą porę. Inaczej

tkwiłbym w El Paso niecierpliwiąc się i niepokojąc o ciebie.

— Myślę, że Pehnulte pchnąłby jakiegoś wojownika z

wiadomością.

— Na pewno. Ale... cóż to się takiego wydarzyło?
— Ba, nie sposób wyjaśnić w kilku słowach.
— Czy to coś pilnego?
— Nie, to już przeszłość raczej... bez dalszego ciągu.
— Doskonale. Opowiesz mi później, gdy nikt nam nie

będzie przeszkadzał. Rozmowy dzielnych wojowników nic
nie powinno zakłócać — dodał żartem.

Niby głupstwo, a przecież dobrze charakteryzowało
Karola Gordona. Jego wstrzemięźliwość w zaspokajaniu
ciekawości była cechą, którą sobie przyswoił chyba od
indiańskich wojowników. Jeśli informacja nie miała
istotnego, praktycznego znaczenia, mógł na nią cierpliwie
czekać.
— Dobrze — zgodziłem się. — Ale co u ciebie, Karolu?

Co z Geronimo i jego poplecznikami?

— Och, nic interesującego. Zbyteczny alarm i zbyteczna

moja wyprawa. Nawajowie nie tak łatwo dadzą się namówić
do nie przemyślanych wystąpień. Odwiedziłem Rainy
Valley i obejrzałem stare kąty. Nagadałem się z szeryfem,
przejechałem szmat kraju. Przejażdżka nawet piękna, szkoda
tylko, że tak nie w porę wypadła.

— Szkoda — westchnąłem. — Iluż bym tarapatów

uniknął wędrując razem z tobą!

— Aż tak? No, no... Opowiesz mi, jak się tu rozlokujecie.

To rozlokowanie zabrało wiele godzin.

Nad rzeką Pecos, do wioski Apaczów-Mescalero przy-

byliśmy koło południa, a szarówka już zapadała nad ziemią,
gdy mogłem z czystym sumieniem stwierdzić, że moi
pacjenci otrzymali wszystko, co dla przywrócenia im
zdrowia było konieczne. Gdyby nie Norton i Stone (bo
Karol Gordon nie brał udziału w tej krzątaninie), gdyby nie
Pehnulte — rzecz trwałaby jeszcze dłużej. Teraz już stały
trzy nasze namioty, kilka kroków od indiańskiej wioski.
Elly, najciężej poszkodowana, spoczęła pierwsza na

background image

podróżnym łóżku, później Deen, jęczący przy każdym
ruchu, chociaż przecież nie był ranny, tylko potłuczony, na
koniec Frank Scudder, sprawujący się najdzielniej.

Zbadałem, jak czyniłem to każdego poprzedniego

wieczoru, całą trójkę, zmieniłem opatrunki i od wioskowego
czarodzieja otrzymałem maść przedziwną, która goi rany i
sińce. Karol stwierdził, że ongiś sam wypróbował ten lek ze
znakomitym efektem. Wcale mnie to nie zaskoczyło.
Wiedziałem już sporo o indiańskim ziołolecznictwie,
którego skuteczność niekiedy wielokrotnie przewyższała
działanie naszych oficjalnych lekarstw. Sam przecież byłem
kiedyś świadkiem, jak zioła i jakieś napary uratowały przed
amputacją zgangrenowaną nogę Karola!

Ale o tym wszystkim nie wspomniałem swoim pa-

cjentom. Pewnie uznaliby mnie za szarlatana i odrzucili
proponowane środki. I to tym bardziej że — jak zdążyłem
to zauważyć — ich stosunek do Indian nacechowany był
pogardą dla „czerwonych skór, które śmierdzą i są jedną
wielką bandą dzikusów".

Gromadka Deena z radością przyjęła zapowiedź

dłuższego odpoczynku, nawet zadowolona była, że ma
okazję przyjrzenia się „bandzie dzikusów", ale gdy przyszło
do rozkładania obozowiska, Florence Deen oświadczyła, że
nie będzie nocować w pobliżu wioski, bo to i niezdrowo, i
niebezpiecznie. Podejrzewam, że wyżej stawiała bandytę
Jonasa od któregokolwiek z miedzianolicych wojowników.
Ustąpiła dopiero, gdy powiedziałem, że opieka nad jej
siostrą i mężem wymaga moich częstych odwiedzin, a ja
będę nocował w którymś z indiańskich wigwamów.

Karol, który w milczeniu i z pewnej odległości przyglądał

się moim zabiegom, musiał swym bystrym okiem szybko
dostrzec prawdę. Kiedy o wczesnej szarówce legliśmy obaj
nad brzegiem leniwie płynącej rzeki, odezwał się pierwszy
z tonem wyrzutu w głosie:

— Kogo żeś tu sprowadził, Janie? Widzę, że dostałeś się

w ładne towarzystwo.

Roześmiałem się półgłosem.

— Nie sądź mnie zbyt ostro. Okoliczności tak się złożyły

i postąpić inaczej nie mogłem, chociaż... twoja opinia o
Deenie i jego gromadce będzie na pewno jeszcze gorsza,
gdy mnie wysłuchasz.

— A to pięknie — mruknął. — Wystarczyło, bym cię

puścił na pewien czas...

— Nie trzeba było opuszczać — odparłem rozweselony.

— Dobrze, dobrze... A teraz zamieniam się w słuch.
Zapaliliśmy fajeczki. Otuleni szarością zmroku, w
spokoju nadciągającej nocy, w szepczącym plusku wody i
dalekim rżeniu koni pilnowanych przez indiańskich
koniuchów — siedzieliśmy długo bardzo długo, aż gwia-
zdy poznaczyły czarne niebo, a księżyc osrebrzył dalekie
góry, bliską prerię i nurt Pecos, aż począł błyskać i mienić
się, jak gdyby nie woda, lecz właśnie rzeka srebra toczyła
się wśród płaskich brzegów.
Lekki wietrzyk, zanim ustał zupełnie, przynosił wonie

traw, zapach leśnego igliwia i drewna płonącego na
niedalekich ogniskach wojowników.

— Słucham — powtórzył Karol.

background image

Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal Do
miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka, Gdzie preria
śpi, a pluskiem fal podzwania nieznana rzeka...

— A to co takiego?!
— Strofka piosenki, jaką usłyszałem od Nortona.
— Ten wędrowny handlarz? Znajomy Pehnulte?
— Już wiesz? Właśnie on.
— Jest poetą? Zadziwiające.

— Ależ skądże! Przywiózł piosenkę, której nauczył się

na Alasce.

— Aż tam zawędrował? No, to nie jest zwykły handlarz.

Czy ta piosenka ma jakiś związek z twoją przygodą, Janie?

background image

— Chyba... żaden.
— No to po co?
— Ot, przypomniała mi się. Jakoś pasuje do tej wody i do

tego wieczoru.

— Pięknie, ale w ten sposób nigdy nie zakończysz swej

opowieści, bo... jej nie zaczniesz.

— Jesteś okrutny, Karolu! — zauważyłem. — A teraz

słuchaj...

Zacząłem od samego początku, od choroby Nortona,

poprzez próby, jakim poddawał mnie handlarz pragnąc
sprawdzić, czy nadaję się do odbycia dalekiej podróży.
Opowiedziałem o jeździe pociągiem i o spotkaniu z małym
trampem.

Karol milczał przez cały czas i tylko raz jeden mi

przerwał. Gdy doszedłem do nocnych odwiedzin rannego
Stone'a.

— Pamiętasz go? — zapytałem.
— Stone... Stone... powtórzył.
— To Złoty Lewis ze „Słońca Arizony".
— Oczywiście, tak! Twarz tego kowboja wydała mi się

znajoma. To przecież jemu pomogliśmy uciec.

— Sza — przestrzegłem. — Nikomu ani słówka. Obie-

całem Lewisowi, a on z kolei przysiągł, że nie zdradzi, w
jakich okolicznościach mnie poznał.

— Po cóż taka tajemnica?
— Dla Lewisa. Bo nie chce wobec obcych, ściślej: wobec

Deena ujawnić swej niechlubnej przeszłości; dla mnie, bo
chciałem odgrywać przed Nortonem rolę greenhorna.

— Też pomysł!
— Ot, taki żarcik. Zresztą... w ten sposób uniknąłem

nudzących mnie Wypytywań o nasze przygody.

— Proszę, jaka skromność!

Przestań! Teraz, po spotkaniu z Pehnulte, wszystko się

wydało, a Norton patrzy na mnie jak na dziwo. Pehnulte...
Słuchaj, Karolu, Przecież Pehnulte również zna Lewisa.
Żeby się tylko nie wygadał.

— On? Chciałbym kiedy ujrzeć czerwonoskórego--

gadułę! Oni potrafią tylko przy ognisku toczyć godzinne
narady, jednak na pewno nie o Lewisie.

— Prawda — rzekłem uspokojony — więc...
Raz jeszcze przeżyłem daleką drogę: od rojnych ulic

Milwaukee po pustkowia Nowego Meksyku. I tak oto
opowieść moja dobiegała kresu. Dolina potrójnego echa!

— Któż to może być? — zapytałem bardziej samego

siebie niż Stone'a.

— Czerwona skóra, doktorze. — Widzę pióro we wło-

sach.

— Indianin? Świetny masz wzrok, Lewis, ale przecież

nie dojrzysz, czy to nasz sprzymierzeniec, czy odsiecz dla
Jonasa?

— Czy nasz przyjaciel, nie wiem, ale że wróg tego

bandziora, to dla mnie pewne. I zaraz go capnie. Zobaczy
pan, doktorze, jak się tam zakotłuje.

Sięgnął po strzelbę i zanim zdążyłem go powstrzymać,

trzy razy pociągnął za cyngiel. Mierzył istotnie w kamienie,
poniżej szańca, za którym krył się nasz przeciwnik, poniżej

background image

żywej barykady Jonasowych jeńców. Kamyki pryskały pod
uderzeniami pocisków. Głowa Jonasa zniknęła na chwilę.
Jasne, był pewien, że do niego mierzono.

— Skąd wiesz, że ten Indianin jest wrogiem Jonasa?
— Bo gdyby był przyjacielem, zawołałby z góry: A

tymczasem... Proszę spojrzeć, jak delikatnie się opuszcza.
Mogę strzelać dalej?

— A strzelaj, tylko uważaj na Deena i Scuddera.
— Nie ma strachu.

background image

Znowu pociągnął za cyngiel.

Kilkanaście kroków przed nami spoczywało bezwładne

ciało Claya. Zajęty ratowaniem Elly, zapomniałem o nim.
Teraz należało zająć się nieszczęśnikiem.

— Przerwij kanonadę — rozkazałem. — Idę do Claya.

Czemu mierzyłeś w niego? Wystarczyło trafić konia.

— Ręka mi drgnęła. Zresztą... Clay bez konia byłby tak

samo niebezpieczny, jak na koniu.

— Poczekaj, Lewis — powiedziałem groźnie — jeszcze

porozmawiamy na ten temat!

Wyskoczyłem zza głazu. Jeden, drugi, trzeci długi krok.

Potem nastąpił huk i rozprysk żwiru o jard przede mną.
Padłem, chroniąc głowę we wklęsłości gruntu. Ostrożnie
zdjąłem kapelusz, zatknąłem na koniec lufy i wysunąłem w
bok na długość sztucera. Znowu strzał i znowu wyprysk,
straszliwie blisko mego nakrycia głowy. Po raz drugi Jonas
spudłował, za trzecim mógł trafić.

— Doktorze — usłyszałem szept. — Niech pan mnie

ubezpiecza. Spróbuję doczołgać się do Claya.

Norton mnie wzruszył. Dopiero teraz go zauważyłem,

chociaż musiał iść za mną krok w krok. Chciał ryzykować
własną skórą, aby tylko uchronić mnie przed kulami. Nie
mogłem na to przystać. Po pierwsze dlatego, że tylko ja
potrafiłem szybko i bezbłędnie stwierdzić, czy Clay jeszcze
żyje, po drugie dlatego, że nie sposób było kogokolwiek
ubezpieczać w takiej sytuacji.

— Nie — odparłem zwięźle. — To na nic. Jakże mogę

pana chronić, jeśli każdy strzał oddany w stronę Jonasa
może trafić w Deena? Aż dziwne, że Jonas do tej pory nie
spostrzegł, że cała kanonada Lewisa jest celowym pudłem!

— Doktorze — znowu odezwał się przeraźliwym

szeptem — widzi pan?

background image

Spojrzałem i porwałem się do biegu. Nieznany Indianin

— tam, przede mną — oderwał się od liny i w tej samej
sekundzie znikła mi z oczu sylwetka Jonasa.

Gnałem potykając się na kamieniach, przeskakując

rozpadliny, omijając potężne głazy. Za mną grzechotały
kroki Nortona. Dopadliśmy wzniesienia, na którego zboczu
spoczywali, skrępowani jak kukły, Deen i Scudder. A po
drugiej stronie...

Indiański wojownik nachylał się nad leżącym nieruchomo

Jonasem i zaciskał rzemień lassa na nogach i rękach.
Wyprostował się na nasz widok.

— Witam moich białych braci...
— ...białych braci... białych braci... białych braci... —

powtórzyło echo wąwozu.

Ten głos, ten strój, ta twarz... Oglądałem ją po raz trzeci

w życiu, ostatnio przed dwoma laty. Utrwaliła się na zawsze
w mej pamięci.

— Pehnulte... — powiedziałem ledwie dysząc po sza-

leńczym biegu. — Wielki wódz Mescalerów! Nie zapo-
mniałeś?

— Nigdy nie zapomnę... — Wyciągnął ku mnie ręce.
— Skąd wiedziałeś?
— Stałem tam — wskazał widniejący wysoko płaski,

jakby ułamany szczyt. — Widziałem tego człowieka i jego
jeńców i was, ale nie mogłem rozpoznać. Komu przyjść z
pomocą? Atakującym czy atakowanemu? Kogo chronić, z
kim walczyć? Wtedy źrenice moje nabrały siły, ujrzałem
twoją twarz, a później — zwrócił się do Nortona — i ciebie.
I wiedziałem, po której stronie są sprawiedliwi. Czyż
mogłem przyglądać się walce mych braci i nie przyjść im z
pomocą? Resztę znacie. Howgh!

Zerknąłem na handlarza. Spoglądał osłupiałym wzrokiem

raz na mnie, raz na Pehnulte. Powstrzymałem śmiech.

background image

Więc... wy się znacie? — wyjąkał.

— Mój brat uratował mnie, gdy runąłem ze skały w

Dolinie Śmierci, w Arizonie, przed laty... — objaśnił
Pehnulte.

— Pan mnie zwodził, doktorze! — wybuchnął handlarz.

— Zwodził cały czas udając greenhorna. A ja... jak ja teraz
wyglądam? Dałem się nabrać jak... jak właśnie prawdziwy
greenhorn. Pan wie, co to znaczy?

Ująłem go pod ramię.

— Norton — powiedziałem — zawsze będę pana uważał

za najlepszego towarzysza dalekiej drogi. Nie chciałem
zakpić, to... to samo jakoś tak wyszło. Czy pan mi wybaczy?
To ja postąpiłem jak greenhorn.

Twarz mu się rozjaśniła.

— Doktorze, ani słowa więcej na ten temat. Wierzę panu.

Ścisnął mi dłoń z siłą żelaznych cęgów.

— A co z nim? — zapytał wskazując na Jonasa.

Żyje? — zwróciłem się do Pehnulte.

— Tylko ogłuszony.
— Zabieramy go — powiedziałem. — Jak tylko wróci do

przytomności...

— Będę się streszczał, Karolu, bo najważniejsze już

znasz. Więc... Najpierw rozcięliśmy więzy Deena i
Scuddera, później postawiliśmy ich na nogi. Nieświe-tnie
wyglądali i nieświetnie musieli się czuć. Takie przeżycie dla
dwu urodzonych mieszczuchów to nie bagatelka. Deen nie
powinien był wprawdzie tak głośno jęczeć i wyrzekać, aż
echo przedrzeźniało jego utyskiwania.

— Mówiłem, żeby zapłacić... — stękał. — Po co to

wszystko?

background image

Dostrzegłem wzrok Pehnulte. Spojrzał pogardliwie na

Deena i zajął się cuceniem Jonasa.

Scudder na pewno nie mniej wycierpiał od swego

towarzysza, przecież nie jęczał, chociaż poruszał się z
trudem.

— Co z panną Gardy? Widziałem wypadek...
Takie były jego pierwsze słowa.

— Bolesne potłuczenie — odparłem — i... miejmy

nadzieję, nic więcej.

Kiwnął głową i począł kuśtykać poprzez kamienny nasyp.

Ani od niego, ani od Deena nie otrzymaliśmy nawet słowa
podziękowania. To także charakteryzowało tych ludzi.

Zdjęliśmy pęta z nóg Jonasa, bo właśnie zaczął mrugać

oczami, jakby zdziwiony naszą obecnością, ale nie odezwał
się.

W drodze powrotnej przystanąłem obok ciała Claya.

Niestety, żadna siła ludzka nie mogła mu pomóc. Razem z
towarzyszącym mi Nortonem i Pehnulte pogrzebaliśmy
nieszczęśnika pod jedną ze ścian wąwozu. Ta praca zajęła
nam sporo czasu, tak że nie zastaliśmy już reszty
towarzystwa w dolinie. Dognaliśmy ich dopiero na prerii.
Posuwali się bardzo wolno ze względu na Deena i Scuddera,
a przede wszystkim z powodu Elly Gardy. Nie mogła iść,
nie mogła utrzymać się na koniu. Zabrała ją na siodło jej
siostra, jadąc krok za krokiem. Długo trwała ta podróż.
Kiedy osiągnęliśmy obóz, na niebie ukazały się pierwsze
gwiazdy. A w obozie... czekała nas niespodzianka, w
wyniku której Norton wybuchnął gniewem. Na kogo? Któż
by się spodziewał? Na Hala Burnsa, wiernego pomocnika, o
którym tyle razy słyszałem, że wszystko potrafi! A teraz się
okazało, że podczas naszej wędrówki do doliny potrójnego
echa Hal został rozbrojony i skrępowany. Oswobodziliśmy
go dopiero po powrocie.

background image

Gdy słuchałem lakonicznych wypowiedzi małomównego

chłopaka, handlarz siedział wściekły waląc dłonią po
kolanie. Z trudem zachowałem powagę.

Po naszym odjeździe, w jakieś dwie godziny, przebudziła

się Florence Deen. Dowiedziawszy się, co zaszło, wpadła w
szał. Rozkazała lokajowi uwolnić Claya z więzów.
Chińczyk i Henry — tak pokorni i pobłażliwi wobec nas —
nabrali odwagi. Uznali widać, że Hal nie jest nikim
„ważnym" i rzucili się na niego. Hal stawił skuteczny opór,
broni nie użył, ale potrafił dobrze wywijać pięściami. I
odniósłby sukces, gdyby nie kobiety! Obie siostry
zaatakowały go równocześnie. Broniąc się dzielnie przed
mężczyznami, skapitulował przed kobietami. Po prostu nie
wiedział, co i jak ma uczynić. Komiczna sytuacja, przecież
nie tak bardzo dziwna. Jakiż prawdziwy westman czy traper
walczy z nieuzbrojonymi kobietami? A Hal miał w sobie
coś z westmana. Połączonym wysiłkiem Florence, Elly,
lokaja i kucharza-Chińczyka został obalony na ziemię,
rozbrojony i skrępowany.

Claya uwolniła własnoręcznie Florence. Zwróciła mu

konia i kazała zawiadomić Jonasa, że przyjeżdża z okupem.
Tym razem bowiem nie wręczyła pieniędzy Clayowi. Obie
siostry ruszyły w kilka minut później. Tak to wszystko
wówczas się odbyło.

— Widzisz, coś narobił? — grzmiał Norton. — Clay

zginął, Elly ciężko poturbowana. Wszystko przez ciebie.
Jak mogłeś...

W tym miejscu przerwałem handlarzowi. Ująłem go pod

ramię i prawie siłą wyprowadziłem na prerię.

— A pan jakby postąpił na miejscu Hala? — zapytałem.

Spojrzał na mnie ponuro, zamyślił się.

— Gdyby to były moje córki...
— Ale nie są! Proszę się przyznać, że pan nie wie.

background image

W podobnej sytuacji chyba i ja nie oparłbym się nie-
oczekiwanemu atakowi. A przecież Hal nie ma odpowie-
dniego doświadczenia. Nie co dzień się spotyka kobiety
podobne do Florence Deen.

Z tym zgodził się, ale długo jeszcze musiałem go prze-

konywać, zanim się udobruchał i wyzbył resztek gniewu.

— Hal nie będzie miał czym się chwalić — powiedział

spokojnym już głosem.

Co do tego — na pewno się nie mylił. Wróciliśmy do

obozu, gdzie zająłem się opatrywaniem trójki po-
szkodowanych, a później szukaniem Pehnulte. Zupełnie
jakby w ziemię się zapadł. Zjawił się dopiero rankiem, na
grzbiecie własnego mustanga, którego musiał porzucić w
górach, gdy „skakał" na Jonasa.

Był to fatalny zbieg okoliczności. Gdyby Pehnulte spędził

noc w naszym obozie, nie doszłoby...

— Do ucieczki Jonasa — wtrącił Karol.
— Właśnie. Słusznie odgadłeś.
— Niewielka to sztuka, przecież nie przybyliście tu z

tym Jonasem.

— Otóż... tak byłem zajęty opatrywaniem Elly Gardy, że

nie miałem czasu zainteresować się, co zrobiono z naszym
jeńcem. Gdzie go umieszczono i kto go pilnuje. Dopiero po
paru godzinach odszukałem Jonasa. Leżał skrępowany na
skraju naszego obozu. Siedział przy nim Norton, ale tak
zmęczony i senny, że ledwie zauważył moje przybycie.
Poprosiłem go, aby poszukał Stone'a i zastąpiłem przy
jeńcu. Długo trwało moje czekanie. Na koniec handlarz
zjawił się prowadząc Henry'ego.

— Gdzie Stone?
— Nie mogłem go odszukać. Nikt nie wie...
Odgadłem, że Lewis zaszył się w dobrym zakątku, może
wyjechał na prerię, aby tylko uniknąć zapowiedzianej
przeze mnie rozmowy.

background image

— Niech pan idzie spać — odparłem — posiedzę tutaj.
— Całą noc? Lepiej, żeby zastąpił pana Henry. Roz-

mawiałem z Florence Deen i zgodziła się.

Byłem tak potwornie znużony, że przystałem na ten

projekt. Uważałem, że Jonas jest zbyt dobrze skrępowany
(zbadałem więzy), by nie potrafił go upilnować nawet
największy niedołęga. Tylko że nie przewidziałem zamiarów
Florence...

Gdy Norton odszedł, posiedziałem z dobrą godzinkę

razem z lokajem, ale kiedy powieki poczęły mi opadać na
oczy i widziałem jakby przez mgłę, odszedłem na bok,
położyłem się w trawie i zasnąłem, nieczuły na wszystko jak
kamień. Nigdy sobie nie daruję takiego postępku.

Obudziłem się, gdy zorze stały na niebie. Nie znalazłem

ani Henry'ego, ani jeńca. Zaalarmowałem obóz i wtedy
właśnie przybył Pehnulte, a w kilka minut później przybiegli
Norton i Stone. Pokazałem im porozcinane więzy. Tak,
zostały rozcięte nożem. Pehnulte i Stone natychmiast ruszyli
w pościg, ja z Nortonem poszliśmy szukać Henry'ego.
Znaleźliśmy bez trudu. Spał jak suseł we wnętrzu wozu.
Wyciągnąłem go za kołnierz spod budy.

— Co tu robisz? — wrzasnąłem. — Gdzie jest Jonas?!
Począł coś mamrotać niewyraźnie. Zagroziłem, że mu

sprawię takie lanie, iż będzie pamiętał do końca życia.
Dopiero wówczas przemówił zrozumiale. Przyznał, że
zdrzemnął się na warcie, a kiedy ocknął, Jonasa już nie było.

— Dlaczego mnie nie zbudziłeś?

Znowu począł coś mamrotać bardzo zawile. Nie ulegało

wątpliwości, że kłamał. Poszedłem do Florence Deen.
Jeszcze spała. Ponieważ w tym wypadku nie było po co się
spieszyć, czekałem cierpliwie, aż wyjdzie z namiotu i
pomoże wydobyć prawdę z ust swego lokaja..

Na koniec ukazała się. Nie była zaskoczona moją informacją.
Dobrze się stało — stwierdziła. — Jonas nikomu nie uczynił
krzywdy.

— Jak to?! Porwał pani męża, domagał się okupu...
— To moja sprawa — odparła zwięźle — i niech się pan

tym nie zajmuje.

background image

— Jeśli Pehnulte nie odnajdzie Jonasa — pani lokaj

będzie odpowiadał za pomoc udzieloną przestępcy. A ja
potrafię dopilnować, aby stanął przed najbliższym szeryfem.

Już chciała odejść, ale moje słowa ją zatrzymały.

background image

— Henry nie jest niczemu winien. To ja rozkazałam

rozciąć więzy Jonasowi.

Na chwilę zaniemówiłem.
— Czy pani zdaje sobie sprawę ze swego postępku?

Uwalniając Jonasa stała się pani wspólniczką przestępcy.

— Pan się ośmiela! — krzyknęła.

— Ośmielam się rzecz nazwać po imieniu.
Odwróciła się i odeszła.
Pehnulte i Stone wrócili dopiero nad wieczorem. Z

pustymi rękami. Jonas musiał uciec w pełni nocy i miał za
sobą przewagę kilku godzin! Siady jego konia były
widoczne na prerii, ale spryciarz wkrótce skręcił w stronę
gór. Na kamienistych ścieżkach nie sposób było nic znaleźć.

Dlaczego Florence uwolniła Jonasa? Zaiste, na to pytanie

nie potrafiłem sobie odpowiedzieć. Zapytywani o to Deen,
Scudder, na koniec Elly Gardy — tylko wzruszali
ramionami uważając sprawę za niewartą rozważania.

— Teraz już wiesz wszystko, Karolu — zakończyłem

swe sprawozdanie.

— A co dalej? — zapytał wytrząsając popiół z fajki.

— Odejść stąd nie mogę — odparłem. — Deen i

Scudder są co prawda tylko potłuczeni, lecz Elly Gardy
odniosła znacznie poważniejsze obrażenia.

— Rozumiem — powiedział krótko. — Poczekamy.

Teraz pora na sen.

Pierwsze dni naszego pobytu nad Pecos nie były miłe.

Deen co chwila przyzywał mnie do siebie, żaląc się na
prawdziwe czy też urojone bóle. Jego żona udawała, że
mnie nie dostrzega, nawet Lewis Stone schodził mi z drogi,
zapewne nadal lękając się zapowiadanej rozmowy na temat
strzału do Claya. Hal Burns unikał nas wszystkich.
Przypuszczam, że wstydził się swej

background image

rejterady przed kobietami. Troską napawał stan zdrowia
Elly Gardy. Powinna by znaleźć się w szpitalu pod opieką
specjalistów. Ale to było marzenie nie do zrealizowania.

Moje kłopoty i moje zmartwienia o chorą podzielał chyba

tylko jeden Pehnulte, mimo że pozornie nie interesował się
gośćmi, których mu przywiozłem. Po raz drugi skorzystałem
z jego pomocy: przysłał mi zaufanego czarownika
plemienia. Elly gorączkowała. Teraz dopiero wystąpiły u
niej konsekwencje szoku, jakiego doznała w wąwozie.
Zupełnie prawdopodobne, że były to również objawy
wstrząsu mózgu — co przerażało mnie najbardziej, bo w
tych warunkach, przy tego rodzaju urazie stawałem się
bezradny. Przeżyłem trzy dni trwogi, której starałem się nie
okazywać otoczeniu. Jeden Karol o tym wiedział. Po trzech
dniach u chorej nastąpiło przesilenie. Gorączka spadła,
znikły bóle. To było wynikiem stosowania ziołowych
preparatów, jakie codziennie otrzymywałem z rąk
czarownika. Niestety, nie chciał mi powiedzieć, z jakich ziół
przyrządzał to cudowne zaiste lekarstwo. Odetchnąłem,
chociaż dobrze wiedziałem, że taka poprawa stanu zdrowia
nie jest jeszcze gwarancją całkowitego wyleczenia.

Tymczasem Norton zdążył pozałatwiać swe handlowe

interesy i ruszał na dalszy objazd indiańskich wiosek.

Musieliśmy się rozstać. Norton padł mi w ramiona,

zapowiadając swą wizytę w Milwaukee, jak tylko wróci z
dalekiej wyprawy.

— Doktorze — zniżył głos do szeptu — odjeżdżam

spokojny o pana, jednak, sądzę... że byłoby wskazane
szybko pożegnać się z Deenem i jego gromadką. To
paskudni ludzie. Przepraszam, że narzucam się z radą...

Słusznie pan radzi — przerwałem mu w pół słowa. —

Myślę tak samo, ale dopóki występuję w roli lekarza, dopóty
muszę tutaj tkwić. — No, to... do zobaczenia!

— Do zobaczenia.

Uścisnąłem dłoń Hala i długo spoglądałem, jak jechali

wzdłuż brzegów rzeki, coraz dalej, aż znikli z oczu.

Niechże ich chronią opiekuńcze duchy prerii! Ed Norton

na pewno na to zasłużył.

Wróciłem do wsi smętny i skwaszony. Zaszedł mi drogę

Deen, który od dwu dni na nowo uczył się chodzenia.

— Doktorze, proszę mi podać ramię. Czuję się jeszcze

trochę słabo.

Uczyniłem zadość jego prośbie.

— Doktorze — odezwał się znowu — bardzo się pan

przy nas natrudził. Ile jestem panu winien?

Tylko ktoś taki, jak Deen, mógł mi zadać tego rodzaju

pytanie. Nawet się nie oburzyłem. Parsknąłem śmiechem.

— Nic pan nie jest winien. Dla pana i pańskich krewnych

uczyniłem to, co uczyniłbym dla każdego chorego czy
rannego napotkanego na prerii. Jeśli pan jeszcze
kiedykolwiek odwiedzi Dziki Zachód, to być może
zrozumie zwyczaje, które w tych stronach stały się nie
pisanym prawem.

Spochmurniał i jakoś tak... nadął się.

— Nie mam zamiaru powtórnie zapuszczać się w te

dzikie okolice, pełne nieokrzesanych ludzi.

background image

— To już tylko pana sprawa. Czym jeszcze mogę służyć?
— Kiedy będziemy mogli ruszyć w drogę?
1. To zależy od stanu zdrowia panny Gardy, ale sądzę,

że obecnie i pan nie potrafiłby ujechać daleko. Być może za
jakieś dwa do trzech tygodni...

background image

Niechętnie przyznał mi rację i odszedł napuszony jak
paw.

W tym miejscu należałoby zakończyć historię mej

wyprawy, związanej przede wszystkim z osobą wędro-
wnego handlarza. Jednak nie byłaby ona pełna.

A wiec... nasz pobyt nad Pecos trwał jeszcze trzy

tygodnie. Potem na prośbę Elly Gardy i Franka Scuddera
(bo Florence Deen nadal ze mną nie rozmawiała, a jej
małżonek unikał mnie) ja, Karol i Stone odprowadziliśmy
małą karawanę do najbliższego szlaku kolejowej linii. W
małym, zakurzonym miasteczku Karol Gordon pomógł
Deenowi sprzedać konie i wóz. Ja z kolei przypilnowałem,
aby Lewis Stone otrzymał wynagrodzenie równe jego
usługom. Czego też dopiąłem. Kiedy wreszcie całe
towarzystwo wsiadło do pociągu, jedna tylko Elly Gardy
podziękowała mi za pomoc i za opiekę. Ba, nawet poprosiła,
abym odwiedził ją w St. Louis. Pewnie bym to uczynił, ale
odeszła mnie chętka, gdy dowiedziałem się, że mieszka
razem ze swoją siostrą i szwagrem.

Gdy pociąg ruszył, odetchnąłem z ulgą. Nigdy jeszcze los

nie skazał mnie na obcowanie z tak nieprzyjemnymi ludźmi.

Z tego właśnie miasteczka (nazwa wyleciała mi z pa-

mięci) wysłaliśmy (Karol i ja) list do seńora Gonzalesa,
podając przyczyny, które znowu nie pozwoliły nam na
złożenie wizyty w jego meksykańskiej hacjendzie. Jeśli po
odczytaniu tego pisma Gonzales nie obrazi się na nas
ostatecznie, uznam go za wzór dobroci i cierpliwości. Oby!

Ruszyliśmy na wschód, a Stone jechał z nami przez kilka

dni. Rozstaliśmy się w nieokreślonym miejscu nad
środkowym biegiem Arkansasu. Stone nosił się z zamiarem
nabycia farmy lub nawet niezabudowanego terenu, aby
rozpocząć hodowlę bydła. Życzyłem mu pomyślności, ale
równocześnie przestrzegłem przed zbyt pochopnym
chwytaniem za broń. Aby nie powtórzyła się „sprawa
Claya".

I tak oto zostaliśmy we dwóch z Karolem. Nadciągała

jesień, dni stawały sią coraz chłodniejsze, noce coraz
dłuższe. Żółkły trawy prerii, złociły się liście drzew i
krzewów.

Któregoś dnia, ciepłego i słonecznego, jakby zapowiadał

nieoczekiwany powrót lata, trafiliśmy do zakątka, którego
widok przypomniał mi piosenkę Nortona.

Czarny bór porastał wyniosłą skarpę, ze zbocza której

spadała ku nizinie błyszcząca, pienista struga wody.

I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór W zadumie
swej mrocznej ciszy I w grzmocie pian,
gdzie spada z gór Potok ze skalnej niszy.

Digitalizował „Bodziokb”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1973 Wiesław Wernic Wedrowny handlarz
Wieslaw Wernic Wedrowny handlarz
Wernic Wieslaw 11 Wedrowny handlarz
Tarot - Podróż Wędrowca, @ - Chirologia, Numerologia, I Ching itp, Tarot
Plan obozu wędrownego 10, TURYSTYKA
Rozdział 29, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
motyw wędrówki konspekt
3 Wędrówka Ludów
pauzaniasz wedrowka 456
Rozdział 20, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
Wędrowcy - opowiadanie, Materiały dodatkowe
Rozdział 13, Dni Mroku 1 - Nocny wędrowiec
ELEKTROFOREZA WĘDRÓWKA W ŻELU
WĘDRÓWKA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Bajki Logopedyczne Języczek Wędrowniczek, Osiołek, Malowanie
REKLAMA WĘDRÓWKI DO ZIEMI OBIECANEJ
13 Zgorzelski, Sycyna, Czarnolas i Zwoleń w opisach wędrówek po kraju

więcej podobnych podstron