Wiesław Wernic
Wędrowny Handlarz
Cisza
Słońce zachodzi, ucicha wiatr, Samotne ognisko płonie.
Pod ręką strzelba — trapera brat,
Po niebie obłoki gonią.
Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal,
Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,
Gdzie preria śpi, a pluskiem fal
Podzwania nieznana rzeka.
I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór
W zadumie swej mrocznej ciszy
I w grzmocie pian, gdzie spada z gór Potok ze skalnej niszy.
A kiedy wreszcie zróżowi świat
Zorza, gdy wstanie na wschodzie,
Chcę patrzeć, jak bóbr — nasz młodszy brat,
Opuszcza swój dom na wodzie.
Pochwycić chmurę, okiełznać ją Niczym dzikiego konia, Wskoczyć na grzbiet i przez
mil sto Prerii przemierzać błonia!
•
Ładne. Sam pan ułożył?
•
Gdzie tam! Nauczył mnie znajomek podczas piekielnie długiej i mroźnej nocy. Na
Alasce. Byłem wówczas cheechako.
•
Przybyszem?
•
Tak, w języku czerwonoskórych, ale wśród białych słowo to oznaczało coś nie
bardzo dla mnie przyjemnego: frajer albo... naiwniak. Wędrowaliśmy daleko. Kiedy
dotarłem do Fort Yukon byłem już prawie „kwaśnym chłopcem", a w Nome skwaśniałem
do reszty.
— Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach — zauważyłem popychając obcasem w
głąb ogniska długie polano, którego koniec zdążył się zwęglić.
Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak zachodziło słońce, wieczorny chłód
coraz silniej dawał znać o sobie.
•
Ba, pan nie był na Alasce.
•
Nie byłem. Cóż to są „kwaśni chłopcy"?
•
Ci, którzy nie znają tych wymyślnych proszków, jakie dodane do mąki czynią
pieczywo pulchnym.
•
Można jeść podpłomyki. Ja sam... — tu ugryzłem się w język i urwałem w połowie
zdania.
Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród prerii i lasów spożywałem właśnie
podpłomyki — twarde placki z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie miesiące
wędrówek. Jednak tego nie powiedziałem nie chcąc pozbawiać się przyjemności zabawy.
Jakiej zabawy? Później to wyjaśnię.
— Och — odparł mój towarzysz — kwaśni chłopcy są wybredni. Jeśli tylko mają
okazję, robią zaczyn z mąki, która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przybyliśmy do
Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego ciasta, ale nim doszliśmy do Yukonu, stwardniałem
na suchar. Wiedziałem już bardzo wiele o Alasce, to na przykład, że gdy plunąć, a ślina
zamarza w powietrzu, wiadomo: sześćdziesiąt stopni murowane *, i jeszcze sporo o innych
sprawach. Dlatego wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec i tylko u
lewej ręki, co nie jest, myślę, wielkim nieszczęściem.
•
Odmrożenie — zgadłem bez trudu.
•
Oczywiście, ale operacja odbyła się w warunkach, które pan uznałby za karygodne.
•
To znaczy?
•
Na przydrożnym kamieniu, jeśli można mówić o jakiejkolwiek drodze, i przy pomocy
siekiery. Operowany wcale nie czuł bólu, a operujący musiał się spieszyć, żeby sobie nie
odmrozić dłoni.
•
Nie było innego sposobu?
•
Ba, każda zwłoka kosztowałaby mego brata kilka dalszych palców. Dlatego nie
szukaliśmy ani stołu operacyjnego, ani szpitala. Gdzież ich tam zresztą szukać?
•
Hal! — zawołałem. — Dorzuć drewna!
Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego pomocnika: „To jest Hal Burns.
Chłopak poczciwy z kośćmi".
•
Ryzykowna decyzja — wróciłem do przerwanej rozmowy. — Brudna siekiera i brudny
kamień, w sumie: otwarta furtka dla gangreny.
•
Nie taka bardzo ryzykowna, doktorze. W klimacie tamtejszej zimy wszystkie zarazki
marzną na kość, na kamień, na śmierć. Pan nie ma pojęcia, co to jest alaskańska zima. A
wiosna wcale nie lepsza. Wszystko topnieje w oczach, wodospady grzmią pod byle skałką,
ś
nieg ginie i powstaje jedno gigantyczne błoto, z którym dają sobie radę tylko łosie. Brr!
Nigdy więcej do Alaski, doktorze, takie moje hasło! Chociaż na tej Alasce można zrobić
niezły interes.
•
Odkrył pan złoto?
•
Nie. Komu wspomnę o Alasce, zaraz napomyka o złocie. Wprawdzie przywieźliśmy
nieco złota, ale interes to skórki.
•
Traperstwo?
— Coś w tym rodzaju. Nikt tu nie uwierzy, że sypiałem na posłaniu ze srebrnych lisów.
Ale z jakim trudem zdobytych! Obecna wyprawa to po prostu letnia woda. Wycieczka,
ś
wiąteczny piknik, chociaż wydawać się może uciążliwa. Zwykle tak się dzieje za
pierwszym razem, ale jak pan powróci do Milwaukee, kto wie? Może nawet zatęskni za
następną przejażdżką?
— Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w
Milwaukee.
— Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru. Lękałem się kłopotów. Nie
nadaję się do roli mamki, a przewidywałem mnóstwo
nieprzyjemnych historii.
Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman! Co prawda to dopiero początek
drogi, ale początki zwykle są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!
Burns bez słowa przyniósł dwa pełne Jsubki.
•
Kawa nieraz ratowała mi życie podczas tamtych wściekłych mrozów. Nie nudzę
pana, doktorze?
•
Słucham z ciekawością.
•
Otóż, Alaska to nie tylko mrozy. Jeszcze Indianie.
•
Chyba spokojni.
•
Diabła tam! To tu są spokojni na tym niby-dzikim Zachodzie. Chociaż największy
krzyk podnoszono właśnie tutaj, a nie tam, gdzie wszyscy czerwonoskórzy posiadają
strzelby, chociaż broni nie wolno im sprzedawać. A poza tym... jedzą psy! Fu!
Roześmiałem się.
•
Słyszałem, że biali w tamtych stronach, gdy im głód dokuczy, również nie gardzą
psami.
•
Prawda — odparł niechętnie. — Mnie się to nie zdarzyło. Na szczęście.
•
Jeśli czerwoni polują na psy, nie jest to jeszcze najgorsze.
•
ś
eby tylko na psy! Na ludzi również...
•
Nie przesadza pan? Opowiadano mi wiele o walkach czerwonoskórych w Dakocie,
Montanie, Nowym Meksyku i Arizonie, ale nic a nic o Alasce.
— Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomości nie docierają do miast.
W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton miał dość powierzchowne
informacje o ludach zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero od
dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie można dokładniej spenetrować *.
Powiedziałem więc tylko:
— Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się pana sympatią, czyżby ten handel
był mało popłatny?
Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu oburzenia. Ale pomyliłem się.
— Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrzeniem. Sympatia nie ma nic wspólnego z
handlowym interesem. śeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z wzajemnością.
Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem, nie wymieniam dziurawych koców na srebrne
ozdoby nawajskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej wody. Chociaż tak
czyniło przede mną bardzo wielu wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to
wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy. Podobnie jak i u nas. Przyznam,
ż
e niejeden raz dobrze zaleźli mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często
stosowa no oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem ani westmanem, nie mam na
sumieniu ani jednego czerwonego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma anielskie
skrzydła u ramion.
— Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich zbrojne wyprawy
usprawiedliwiała nasza zachłanność. Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim.
Czy nie tak?
— Ho, ho! — roześmiał się. — Widzę, że jest pan kandydatem na „brata" czerwonych
twarzy. Jaka szkoda, że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim towarzystwie.
Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych władców tej ziemi.
•
Niestety — odparłem, z trudem zachowując powagę — jestem umówiony z
przyjacielem w El Paso.
•
Wiem, wiem. I przyznam szczerze, że nadal lękam się o tamtą część pańskiej drogi.
Samotność, doktorze, to niezbyt przyjemne towarzystwo. Zwłaszcza dla kogoś, kto
pierwszy raz wybiera się tak daleko.
•
Jakoś dam sobie radę.
•
Bardzo pan niefrasobliwy jak na lekarza.
—
Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą, mniejsza z tym — przerwałem. O
mało się nie zdradziłem, że pracowałem jako chirurg w szpitalu
w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale
ż
aden z nich nie odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych dzienników zarzucił mi
przecież wówczas (w 1880 roku), iż stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował
czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwu czerwonoskórych i że zgodziłem się na
zastosowanie ich metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym pacjentem był znany
traper i przyjaciel Indian — Karol Gordon, a niespodziewani goście — wodzami plemienia
Czarnych Stóp. Gordonowi groziła wówczas amputacja nogi, czego przecież nie mogłem
dokonać wobec ostrego sprzeciwu pacjenta.
I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bowiem ich właśnie kuracja
poskutkowała w sposób zdumiewający. Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem
wyleciałem z posady. A Karol Gordon stał się później moim nauczycielem, dzięki któremu
zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór oraz ze zwyczajami czerwonych narodów.
Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej słyszał. Gdybym wyznał, że
pracowałem w szpitalu, musiałby szybko skojarzyć moją ochotę do wędrówek po Dzikim
Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie zależało.
•
Nie będę się spierał, doktorze, przecież panu zawdzięczam zdrowie, ale że mi pan
szpetnie przymówił o niepopłatnym handlu, powiem, że trafił pan blisko celu. Na tych
wędrówkach nie zarabiam ani milionów, ani tysięcy, ale też nie dokładam. Trochę traktuję to
jak letnią wycieczkę. Pewnie to pana zdziwi?
•
Nic a nic — odparłem szczerze, ponieważ coroczne wyprawy na Zachód od lat stały
się moim zwyczajem. Ciągnęła mnie, mogła ciągnąć i Nortona tęsknota za rozległą prerią i za
spokojem dalekich przestrzeni.
Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące nad horyzontem. Obozowaliśmy
w naturalnym wklęśnięciu płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste
wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek deszczu nie było odpowiednim
obozowiskiem: woda szybko wypełniałaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany
pogody. Niebo było bezchmurne, szumiał bór, czarną ścianą zaznaczający się na niedalekiej
granicy prerii, gdzie płynął niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem poruszały
się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na moje doświadczenie — pozostawionych
zbyt blisko leśnych zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze puszczańskie drapieżniki.
Zwróciłem Nortonowi uwagę, starając się, aby nie zabrzmiała zbyt fachowo.
— Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak własną kieszeń. Ten las nie kryje
ż
adnego niebezpieczeństwa dla naszych koni.
Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wprawdzie na Dzikim Zachodzie w miarę
upływu lat czworonodzy mieszkańcy czuli się coraz mnie] pewnie — coraz więcej
myśliwych uganiało się za cennymi skórami.
Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do parku, w którym po drzewach
ś
migają tylko wiewiórki. Stanowczo, mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy mogłem
go przekonać nie zdradzając, że znam te tereny znacznie lepiej, niż on o tym sądził?
Postanowiłem więc zaostrzyć własną czujność, nastawić uszy na odgłosy leśne i mieć stale
broń w zasięgu ręki.
Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski zachodu i wkrótce szarość pokryła niebo.
Czerwony pas, wiszący jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego.
Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza, jakby ktoś przykrył prerię szkla-
nym kloszem. Trzask pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale nie wywołał
echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę.
•
Co u licha? — zdziwiłem się i w tym momencie niemal ogłuszył mnie mój własny
głos, który natychmiast utonął w ciszy. — Czy spotkał się pan z czymś podobnym? —
szepnąłem.
•
Tak. Podczas wędrówek po Alasce. Ale to działo się w zimie, gdy nawet słowa
zamarzają. Hm, wcale nie czuję wiatru, nawet ogień przygasł, zupełnie jak w oku cyklonu.
•
Mam nadzieję, że pan się myli — odparłem.
Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południowych równinach Kanady i miałem tego
dość na całe życie.
Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst trawy wyrywanej końskimi
zębami, a przecież nasze wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od nas.
Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie nieszczęścia?
Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że wielu doświadczonych traperów,
tych najlepszych z najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczony lęk, gdy zbliża się
niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo. Czyżbym wyrobił w sobie traperski instynkt?
Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie, jakby ważyła kilka ton. Norton
dostrzegł mój ruch, a raczej usłyszał, i rozejrzał się dokoła.
•
Zauważył pan coś, doktorze? — zapytał szeptem.
•
Nie — odparłem — jednak... nie potrafię tego wytłumaczyć... czuję się tak, jakbym
siedział naprzeciw lufy rewolweru. Ale to pewnie skutki gwałtownej zmiany ciśnienia
powietrza — wytłumaczyłem fachowo.
Przytaknął.
— Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza
gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko.
Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i począłem krążyć dokoła obozowiska, a
moje stąpnięcia wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał ciężki wóz.
Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok gęstniał i pierwsza gwiazda
zabłysła na czerniejącym niebie. Ale nadal nie działo się nic, co warte byłoby naszej uwagi.
Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu, pozostałe szczypały trawę.
Wróciłem.
•
I cóż, doktorze?
•
Nic. Wierzchowce nie zdradzają niepokoju. Chyba to...
Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent kopyt, jak gdyby szybko
biegnącego kłusaka.
— Słyszy pan?
Norton poderwał się z ziemi.
— W cień! — rozkazał. — Za dobrze nas tu widać.
Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Nieznany przybysz podczas nocy — trzeba
być przygotowanym na każdą niespodziankę.
Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopalające się polana.
Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł czarniejszy jeszcze stwór.
Zachrapał i zatrzymał się raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń!
Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świetle płomieni to nikł, to ukazywał się
naszym oczom. Może właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a może
dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego nasypu okalaj ącegamasz obóz, a my
leżeliśmy niżej?
ś
aden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc oddechy, czy za spłoszonym
zwierzęciem nie wychynie z mroku łeb jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń
zbrojnych jeźdźców. Ale nic, cisza.
Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła nieruchome kopyta, potem i ona
znikła. Ciemność zakryła zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń zaciśniętą na
zamku sztucera.
Sytuacja się gmatwa
— No więc? Co panu dolega?
Ten człowiek wzbudził we mnie sympatię od pierwszego spojrzenia. Zawodna to często
ocena, ale ja coś niecoś znam się na ludziach. Jak przyszłość miała pokazać — nie
pomyliłem się.
Był to ostatni mój pacjent tego dnia. Zmęczony, miałem nadzieję, że przyszedł z jakimś
głupstwem, któremu zaradzę w kilka minut. Otóż właśnie — nie.
— Nie wiem, doktorze — odpowiedział wolno. — Po prostu czuję się fatalnie już od kilku
dni. Myślałem, że mi samo przejdzie, ale nie przeszło. Coś mnie kłuje pod łopatką, nie tak
bardzo, można wytrzymać, ale ciągle pocę się jak bochen chleba w piekarskim piecu.
Wyjąłem termometr z szuflady biurka.
— Niech pan zdejmie marynarkę, będzie wygodniej.
Posłuchał. Rozpiął koszulę, włożył termometr pod pachę. Zerknąłem na zegarek i
siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut. Miałem teraz okazję przyjrzeć się pacjentowi.
Był to postawny, tęgi mężczyzna z czarną czupryną i gładko wygoloną twarzą, z piwnymi
oczami, które patrzały bystro i wesoło. Policzki świeciły rumieńcami o nienaturalnej
intensywności, co wzbudziło we mnie zawodową czujność. Zerknąłem po raz drugi na
zegarek.
— Wystarczy. Niech pan pokaże.
Spojrzałem na termometr i gwizdnąłem.
•
O, ho, ho!
•
Co tam, doktorze?
•
Prawie sto cztery stopnie*. Nadaje się pan do szpitalnego łóżka. I to zaraz! Proszę
zdjąć koszulę i położyć się na kozetce.
Zbadałem go dokładnie.
— Co mi jest?
•
Przeziębienie. Odetchnął z ulgą:
•
Głupstwo...
— Niezupełnie. Podejrzewam początki zapalenia płuc.
Musi pan mieć niezwykle silny organizm, jeśli przy takiej gorączce zdołał do mnie przyjść.
Proszę się ubrać.
Daleko pan mieszka?
Wymienił ulicę i numer domu.
Siadłem za biurkiem i zająłem się wypisywaniem bardzo długiej recepty. Niektóre leki są
gotowe — zauważyłem — na inne trzeba poczekać.
•
Aż tyle ich jest? — jęknął.
Uśmiechnąłem się. Pacjenci oceniają chorobę ilością lekarstw, jakie mają stosować.
— Nie jest tak źle — pocieszyłem go. — Mieszka pan sam?
•
Z bratem i bratową. Czemu pan pyta, doktorze?
•
Konieczna jest stała opieka. Zostanie pan przykuty, jak to się mówi, do łóżka na wiele
dni, nie wolno wstawać. Więc albo opieka domowa, albo... szpital.
•
Szpital? Nie, nie potrzeba. Jak to długo potrwa?
•
Już powiedziałem: wiele dni. Szybkie wyzdrowienie zależy od trzech czynników: od
właściwej diagnozy lekarza, od właściwych leków i właściwego postępowa-
nia chorego. Dwa pierwsze warunki spełniłem, jak mogłem najlepiej, teraz kolej na
pana.
•
Bardzo mi zależy na sz3'bkim wyzdrowieniu.
•
Każdemu zależy — wtrąciłem.
•
Za miesiąc, najdalej za półtora powinienem ruszyć w daleką drogę.
•
Niczego panu nie gwarantuję. Ostrzegam: zbyt szybkie opuszczenie łóżka spowoduje
nawrót choroby. Jeśli to przytrafi się panu w drodze, sprawa będzie poważna, nawet bardzo.
•
Rozumiem — mruknął. — śe też... Ale co tam, wyzdrowieję, doktorze, bo muszę! Z
wiosną ruszam. Nie usiedziałbym w mieście ani godziny dłużej.
•
Jedzie pan na odpoczynek?
•
To są interesy handlowe.
•
Hm... Ostrzegłem, reszta zależy od chorego. Idziemy — zakomenderowałem.
•
Pan również wychodzi? Do pacjenta?
•
Nie, przespaceruję się kawałek, a przy okazji odprowadzę pana.
I mimo jego sprzeciwów nie ustąpiłem.
Kiedy wychodziliśmy na ulicę, kazałem mu podnieść kołnierz płaszcza. Był mróz, ostatnie
podrygi zimy przed nadchodzącą wiosną 1887 roku. śachnął się twierdząc, że nie z takimi
mrozami dawał sobie radę, ale posłuchał.
•
A teraz — powiedziałem — proszę oddać moją receptę.
•
Po co?
•
O, tam jest apteka. Załatwię sprawę szybciej niż pan. Proszę zmykać do domu i kłaść
się. Za małe pół godzinki przyniosę lekarstwa.
Zaprotestował, oświadczył, że on również wejdzie do apteki, bo nie może się zgodzić, aby
lekarz odgrywał rolę posłańca. Zirytował mnie, więc odparłem nieco złośliwie:
— Niech się pan nie martwi, za tę usługę nie będę
liczył. — I zaraz dodałeny — Jeśli pan nie zastosuje
się do moich poleceń, nic nie wyjdzie z zaplanowanej
podróży. Ręczę za to.
Mruknął: „przepraszam" i powędrował dalej.
Sprawę w aptece załatwiłem w pół godziny, a w kilkanaście minut, bo droga była krótka, znalazłem
się na miejscu. Sprawdziłem numer domu — zgadza się. Ale recepta z wypisanym nazwiskiem pacjenta
została w aptece. Zawahałem się.
Jakże, u licha, się nazywał? Chyba na literę „O"? Przez słabo oświetloną bramę (był już wieczór)
wszedłem na klatkę schodową. Tam było nieco widniej. Zatrzymałem się przed drzwiami na parterze.
Zerknąłem na metalową plakietkę — nazwisko wydało mi się zupełnie obce. Ruszyłem wwżej. Na
pierwszym piętrze odczytałem: „Elizabeth i Francis Norton", a obok: „Ed Norton".
— Norton — powiedziałem półgłosem. — Oczywiście, że Norton. Jakie tam „O"!
Pociągnąłem za gałkę dzwonka. Otworzono. Na progu stanął mężczyzna, który nieco przypominał
mego pacjenta.
— Pan doktor? — zapytał.
Przytaknąłem.
:
— Proszę, proszę bardzo.
W małym korytarzyku pomógł mi zdjąć palto, a później poprowadził do obszernego pokoju,
spełniającego zapewne, sądząc po umeblowaniu, rolę salonu.
•
Jak tam mój chory?
•
Proszę spocząć. Ned już jest w łóżku. Powiedział, że do tej pory nie spotkał jeszcze tak
energicznego lekarza. To prawda, bo Ned nigdy dotąd się nie leczył.
•
Bardzo silny organizm — zauważyłem — jednak tym razem uległ.
•
Czy to coś niebezpiecznego?
•
Każda choroba stanowi niebezpieczeństwo. Pański brat, chyba się nie mylę?... musi leżeć i
zażywać lekarstwa, które zapisałem. A przede wszystkim niech się uzbroi w cierpliwość. Za dwa, trzy
dni... zobaczymy. Można do niego zajrzeć?
Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, gdy w głębi salonu uchyliły się drzwi.
— Elsie, to pan doktor. Moja żona.
Uścisnąłem dłoń szczupłej blondynki.
— Ed już pytał o pana — powiedziała miękkim głosem. — Jest trochę zdenerwowany.
— To normalne przy takiej temperaturze. Prawie sto cztery stopnie. Czy pani jest cały czas w
domu? Chory potrzebuje opieki, powinien leżeć, póki gorączka nie
spadnie.
Wyjąłem z kieszeni butelki, proszki i pudełka.
•
To dla niego — rzekłem. — Trzeba przypilnować, aby zażywał systematycznie. — Wyjąłem
notes, wyrwałem kartkę i z pedantyczną dokładnością wypisałem godziny i nazwy specyfików.
•
Rozumiem.
Poszliśmy do Eda. Od razu zauważyłem, że stan jego musiał się pogorszyć. Niezdrowe wypieki na
policzkach nabrały jeszcze intensywniejszej barwy, oddychał nierówno, a uśmiech, którym mnie
powitał, wypadł bardzo blado. Dlatego rozmowę ograniczyłem do kilku słów. Zostawiłem swój adres,
obiecałem wpaść następnego dnia i pożegnałem się, mimo że gospodarze chcieli mnie zatrzymać na
wieczornym posiłku.
Nazajutrz nie otrzymałem żadnego alarmującego sygnału, więc dopiero wieczorem odwiedziłem Eda
Nortona. Czuł się lepiej, temperatura spadła o kilka kresek, ale wraz z tym pożądanym zjawiskiem
nastąpiło nieuchronne w takich wypadkach osłabienie organizmu.
Przepisałem środek na wzmocnienie serca i znowu podziękowałem za propozycję wspólnego
spędzenia wieczoru.
Przez kilka kolejnych dni byłem stałym gościem Nortonów. Później moje wizyty stały się
już niepotrzebne. Pacjent wracał do zdrowia. Po miesiącu nastąpił okres rekonwalescencji.
Zaczął się kwiecień i znikły ślady zimy.
Któregoś dnia oświadczyłem, że przychodzę po raz ostatni. Zaleciłem spacery po
mieszkaniu i odwiedzenie mnie, gdy poczuje się na siłach.
•
Powinienem już szykować się do drogi — zauważył. — Co pan o tym sądzi, doktorze?
•
Odradzam. Nie wcześniej jak za jakieś dwa tygodnie. Chyba to panu nie zrobi różnicy?
•
Ależ doktorze, ja się umówiłem!
•
To proszę uprzedzić, kogo trzeba, że się pan spóźni.
•
Ba, to zbyt skomplikowana sprawa. Mam pisać do Mescalerów?
•
Do kogo? — zdumiałem się.
•
No, do Mescalerów. To taki odłam plemienia Apaczów, mają rezerwaty w Nowym
Meksyku.
Siadłem z powrotem przy łóżku.
•
Co pana łączy z Mescalerami? — zapytałem.
•
Jestem wędrownym handlarzem. Prowadzę z bratem małe przedsiębiorstwo. Zauważył
pan nasz sklep na dole?
Przyznałem, że nie zauważyłem.
•
To jest magazyn konfekcji męskiej, ale poświęcony przede wszystkim ekwipunkowi
wycieczkowemu. Klient znajdzie u nas wszystko, począwszy od specjalnego obuwia i ubrań,
skończywszy na walizach, plecakach, siodłach i nawet namiotach.
•
A broń?
•
Mamy i to, w najlepszym gatunku.
•
Interes się rozwija?
•
Nie narzekamy. Na dobrą sprawę mógłbym już zaniechać wędrownego handlu. Jeśli go
nadal prowadzę, to tylko w najdogodniejszych porach roku i raczej z przyzwyczajenia niż
potrzeby. Dziwi to pana, doktorze?
•
Wcale — odparłem szczerze. Sam przecież od lat brałem udział w dalekich wyprawach
i wiedziałem, jak trudno zerwać z tym zwyczajem.
•
A co pan sprzedaje? Artykuły ze swego sklepu?
Potrząsnął przecząco głową. One są dobre dla „bladych twarzy", ja handluję z
czerwonymi. Tam potrzeby są nieco inne.
•
Handel wymienny?
•
Zgadł pan. Przeważnie za skórki. Dlatego w drogę wyruszam wiosną, nie jesienią.
•
Rozumiem. Tylko futra zwierząt upolowanych zimą są pełnowartościowe.
•
Widzę, że orientuje się pan...
•
Różni u mnie się leczą, niekiedy autentyczni traperzy.
— To ciekawi ludzie — zauważył.
•
A co pan sprzedaje Indianom? Jeżeli moje pytanie nie jest zbyt niedyskretne.
•
Cóż znowu! Wożę świecidełka, ozdoby, noże, derki... — zawahał się. Czyżby
dostarczał również broń palną? Ale nie miałem zamiaru ciągnąć go za język. Podniosłem się
z krzesła.
•
Niech pan wpadnie do mnie, porozmawiamy dłużej. Bardzo mnie zainteresowały
pańskie wyprawy.
To nie był grzecznościowy zwrot. Rzeczywiście, zainteresowałem się wędrownym
handlarzem, a powód tego zainteresowania był dość istotny. Jak już wspomniałem, Karol
Gordon — mój były pacjent — od lat towarzyszył mi podczas wiosennych wypraw w góry,
prerie i lasy Dalekiego Zachodu. Te coroczne ucieczki z dusznego miasta stały się moim
przyzwyczajeniem, którego nie potrafiłbym się wyrzec. Każdej zimy Karol wyprawiał się na
północ, już beze mnie. Stamtąd wiosną powracał ze stosami cennych futer i zawsze znalazł
czas, by wpaść do mnie, do Milwaukee. Ale w tym roku wcale nie z początkiem wiosny, lecz
jeszcze przed wizytą Nortona zjawił się w moim mieszkaniu. Zaniepokoiłem się, czy nie
zdarzyło mu się co złego, lecz Karol był cały, zdrowy i w znakomitym usposobieniu.
•
Cóż za niespodzianka! — wykrzyknąłem na jego widok.
•
Ba — odparł ściskając moją dłoń z siłą żelaznych kleszczy. — Ba — powtórzył — w
mojej niespodziance tkwi jeszcze druga niespodzianka. Pamiętasz Rainy Valley?
•
Oczywiście.
•
Wyobraź sobie, że otrzymałem wiadomość od Adamsa.
•
To ten szeryf z Rainy?
•
Ten sam. Wbrew temu, co nam obiecywał, pamiętasz?... wcale nie zrzekł się godności
szeryfa.
•
No, no... Ale skąd ta wiadomość, byłeś w Arizonie?
•
Nie w Arizonie. Jak zwykle: na północy.
•
I tam odnalazł cię Adams?
•
To dłuższa historia, pozwól, że nieco odsapnę.
•
Przepraszam, ale sam mnie sprowokowałeś do pytań. Rozgość się, zaraz powiem
Katarzynie (takie imię nosiła moja gospodyni, nieokreślonego wieku rudowłosa Irlandka).
Karol otrzymał wszystko, co potrzeba gościowi wracającemu z dalekiej drogi. Na koniec
siedliśmy za stołem i wówczas dowiedziałem się o przyczynie tak wczesnego powrotu mego
przyjaciela. Początek tej relacji brzmiał zupełnie nieprawdopodobnie. Oto wiadomość od
Adamsa
dosięgła przypadkowo Karola, gdy bawił w Fort Benton, w Montanie, na pograniczu
kanadyjskim.
— Ten Adams jest chyba jasnowidzem? — mruknąłem.
Z dalszego opowiadania wynikło, że Adams, nie wiedząc, gdzie go szukać, wysłał pismo
do Waszyngtonu, na adres Rady do Spraw Indian *. Dlaczego właśnie tam? Dlatego, że
Karol w roku 1883 bawił na terenie Arizony jako wysłannik Rady celem zaspokojenia
słusznych żądań plemienia Nawajów. Któryś z urzędników Rady wyniuchał, że poszukiwany
przez Adamsa człowiek spędza zimy na polowaniach bądź w północnej Montanie, bądź
nawet w kanadyjskiej prowincji Alberta. Ten sam przemyślny urzędnik polecił iluś tam
szeryfom pogranicznych miasteczek, by odszukali trapera.
•
Coś w rodzaju listu gończego — zauważyłem.
•
Prawie. Mogło bowiem się zdarzyć, że któryś z mniej rozgarniętych przedstawicieli
władzy, zamknąłby mnie w szeryfowskim więzieniu do wyjaśnienia sprawy!
Jednakże Karol miał ten przysłowiowy łut szczęścia. Odwiedził Fort Benton, gdzie
szeryfem był jego serdeczny przyjaciel, Vincent Irvin, znający z opowiadań historię
arizońskiej eskapady Karola. Przekazał mu wiadomość z Waszyngtonu. Karol przerwał
polowanie, spakował manatki i przyjechał do mnie.
•
Dziwna historia i jakoś mi się nie podoba. Czego chce Adams?
•
Wiem tyle, co i ty. Sądzę jednak, że jeżeli mnie wzywa Rada, nie chodzi tu o prywatną
sprawę Adamsa.
•
Bardzo mi się to nie podoba — stwierdziłem. — Pewnie znowu mają jakieś kłopoty z
Indianami. Czy musisz jechać do Waszyngtonu?
•
A jak ty byś postąpił na moim miejscu? Wzruszyłem ramionami.
•
Ano widzisz! Więc nie miej do mnie pretensji.
•
Jeśli skończyłeś jeść, przejdziemy do gabinetu. I ja mam niespodziankę, ale chyba
przyjemniejszą od twojej.
•
No, to chodźmy, ginę z ciekawości...
•
Nie kpij.
Gdy zagłębił się w fotelu naprzeciw bierwion płonących w kominku, sięgnąłem do
szuflady biurka.
•
Masz.
•
Co to?
•
Po prostu: list.
•
Od kogo?
•
Czytaj.
Przebiegł szybko oczami pierwsze linijki pisma i spojrzał na mnie.
•
Kto by pomyślał! Gonzales przypomniał sobie o nas!
•
To my zapomnieliśmy o nim. Aż wstyd!
•
Hm... mieliśmy szczery zamiar odwiedzić go.
•
Ale nic z tego zamiaru nie wyszło. Czytaj dalej. Zaszeleściły kartki.
•
Jest nieco rozżalony — zauważył po chwili.
•
Cóż w tym dziwnego?
— Co on tu pisze? Ach, że ma zaszczyt przypomnieć
o swym zaproszeniu. Cóż za pompatyczny styl!
Złożył kartkę i wsunął ją do koperty.
•
I co ty na to?
•
Zastanówmy się. Gonzales mieszka w Meksyku...
•
Tylko tyle zapamiętałeś?
•
I jeszcze coś więcej: że najkrótsza droga do mająttku Gonzalesa prowadzi przez El
Paso * nad Rio Grandę. Piekielnie daleko.
— Posiadasz nadzwyczajne wiadomości — burknąłem. — Lepiej powiedz szczerze, że nie chcesz
jechać.
.— Bo to nie takie proste. Dotrzeć do El Paso to nie sztuka, ale co dalej? W którym kierunku? Nie
mam pojęcia, gdzie leży hacjenda Gonzalesa.
•
To ja ci powiem?
•
Tak? Zdumiewasz mnie!
•
Hacjenda Gonzalesa leży... na końcu języka, mój drogi!
•
No, proszę. A niby w jakim to języku chcesz dopytywać się o Gonzalesa?
— W hiszpańskim. Wytrzeszczył na mnie oczy w komicznym zdumieniu.
— To chyba zabierzemy z sobą tłumacza?
•
Ja będę tłumaczem. Podskoczył na fotelu!
•
Ty?!
•
Od kilku miesięcy pilnie studiuję hiszpański...
•
Poddaję się! — wykrzyknął. — Janie, jesteś zdumiewający!
•
Dziękuję za uznanie. Jedziemy?
•
A Waszyngton?
•
Do licha z Waszyngtonem! — nie wytrzymałem. — Zresztą, przecież wrócisz po kilku dniach.
•
A jeśli Adams potrzebuje pomocy? Czy niepokoiłby Radę, gdyby sprawa nie była poważna?
•
To znaczy, że zamierzasz udać się do Rainy Valley?
•
Nie wiem, o niczym z góry nie przesądzam.
•
Pięknie, więc wędruj do swego Waszyngtonu i wracaj jak najszybciej, a przede wszystkim nie
daj się wplątać w żadną kabałę. Co u licha?! Czy nie ma innych?
Przyrzekł mi, pół żartem, pół serio, że zastosuje się do
mej rady i że zrobi wszystko, co będzie mógł, aby nie odkładać raz jeszcze wizyty u
Gonzalesa. Nie bardzo mu wierzyłem, więc wymogłem, że podpisał się na liście do
meksykańskiego hacjendera, w którym zapowiedziałem nasz przyjazd. W terminie zresztą
dość nieokreślonym, w każdym razie jeszcze przed nadejściem jesieni.
— Ten list zaraz wyślę — ostrzegłem — pamiętaj!
Później przegadaliśmy cały wieczór, wracając wspomnieniami właśnie do arizońskich
czasów, kiedy to i szeryf Jerzy Adams z Rainy Valley, i Pedro Gonzales stali się naszymi
przyjaciółmi. Następnego dnia Karol wyjechał, ja wysłałem list i ze zdwojoną energią
wziąłem się do nauki hiszpańskiego. Chciałem opanować znajomość tego języka, aby nie
uchodzić za niemowę po przekroczeniu granicy Meksyku. Gonzales biegle władał
angielskim, więc później już żadnych kłopotów nie będzie. Z kolei nabyłem dokładną mapę
meksykańskiego pogranicza i odnalazłem na niej — ku mej radości — małą rzekę o nazwie
Conchos, wpadającą do Rio Grandę. Ku niej mieliśmy wędrować przekroczywszy granicę, a
potem z biegiem Conchos aż do ujścia strumienia, który miał nas doprowadzić prosto ku
hacjendzie Meksykanina. Przed dwoma laty Gonzales kupił nową posiadłość. Pisał o tym w
swym liście, równocześnie przestrzegając przed wszelkimi próbami obrania innego kierunku
— można łatwo zabłądzić.
Niecierpliwie czekałem na powrót mego przyjaciela. Zjawił się u progu moich drzwi
dopiero po tygodniu. Starałem się odczytać z jego twarzy, z jakimi nowinami wraca:
dobrymi czy złymi, ale niczego nie odgadłem.
Go-ja-tle
•
Uzbrój się w cierpliwość, Janie, historia będzie dość długa.
•
Zaczynaj, milczę jak głaz.
•
A więc... wszystko ma swój początek w działalności pewnego Indianina o imieniu Go-
ja-tle, co tłumaczy się: Ten-który-ziewa.
•
Jakiś dobroduszny jegomość — wtrąciłem.
•
Tak można by sądzić, ale pozory mylą, a szkoda. Bo to był bardzo energiczny człowiek
i znakomity wódz. Na nieszczęście, swoją energię skierował w niezbyt właściwym kierunku.
Czy pamiętasz, Janie, wiadomości o rebelii w Arizonie, bodaj że w marcu ubiegłego roku?
Bawiliśmy wówczas w Montanie.
•
W Montanie byliśmy późną wiosną — sprostowałem.
—- Mniejsza z tym. Przypomnę ci: z rezerwatu San Carlos uciekło wtedy około
czterdziestu Indian, później był napad na dyliżans jadący z Fortu Davisa do Fortu Quitman.
Pamiętasz?
•
Tak, tak, oczywiście! — krzyknąłem. — Geronimo!
•
Otóż to właśnie. Dla nas: Geronimo, dla nich: Go-ja-tle.
Co pisały wtedy gazety? Geronimo był wodzem Apaczów, odłamu Chiricahua, jednego z
najbardziej bitnych plemion indiańskich. Co prawda Geronimo po-
dawał się za Apacza Mimbrenio, przewodził jednak grupie ChiricahuŁ Zresztą, nie ma to
znaczenia. Napad na dyliżans, o czym przypomniał mi Karol, nie mógł przynieść chwały
ż
adnemu wojownikowi, był bowiem atakiem na bezbronnych podróżnych. Jak to odkryto?
Oto pamiętnego dnia dyliżans ciągniony przez spłoszone konie wpadł na plac Fortu
Quitman w Arizonie. Z niemałym trudem udało się go zatrzymać. śołnierze ujrzeli obraz
okropny: woźnica, przeszyty na wylot strzałą, leżał na koźle; dwu ludzi przywiązanych do
kół pojazdu nie dawało znaku życia; wewnątrz dyliżansu spoczywały martwe ciała
pasażerów, przygwożdżone pękami strzał do oparć ławek.
Tyle wiedziałem o tej tragicznej historii.
•
I cóż z tym Geronimo? — zapytałem. — Słyszałem, że go schwytano.
•
Tak. W sierpniu 1886 roku jego oddział otoczyło wojsko w dolinie rzeki Bavispe.
Geronimo poddał się i wraz z towarzyszami przewieziony został na Florydę, a stamtąd do
Alabamy, gdzie go dobrze pilnowano.
•
To znaczy, że sprawa została ostatecznie zakończona.
•
Otóż nie. Dla lepszej orientacji warto chyba, abyś dziejów Geronimo wysłuchał od
początku. Jak myślisz, bo nie chciałbym cię zanudzić?
•
Cóż znowu! Opowiadaj.
•
Dowiedziałem się w Waszyngtonie wielu nie znanych mi szczegółów. Na przykład, że
Geronimo urodził się w pobliżu źródeł Gila, na terenie dzisiejszego Nowego Meksyku,
podobno w roku 1829. Mówię „podobno", ponieważ Indianie nie przywiązują większej wagi
do dat swego urodzenia. W kilkanaście lat później na wioskę, w której mieszkał Geronimo, a
była to wioska Mimbreniów, napadły oddziały meksykańskiego generała Carosco i
wymordowały całą prawie ludność. Geronimo
ocalał, ponieważ bawił poza domem. Gdy wrócił, znalazł wśród zabitych zwłoki swojej
matki, żony i trojga dzieci.
•
Przepraszam, Karolu — wtrąciłem się — co robił generał meksykański na terenie
Stanów?
•
Zaraz cię zawstydzę. Zapomniałeś, że Nowy Meksyk i Arizona należały wówczas do
Meksyku.
•
Słusznie! I co dalej?
•
Podobno rzeź Mimbreniów wytyczyła późniejszą ścieżkę życiową Geronima. Tak on
sam twierdzi i chyba nie ma powodów w to wątpić. Najwyższy wódz Mimbreniów po tej
rzezi wykopał topór wojenny, a Geronimo stał się jego prawą ręką, pośrednicząc w zjednaniu
dla wspólnej walki przeciw Meksykanom odłamów Apaczów: Chiricahua i Nedni. Kiedy w
roku 1845 Nowy Meksyk został przyłączony do Stanów, Geronimo wielokrotnie przekraczał
granicę i w okresie 1858-1873 zorganizował aż trzydzieści zbrojnych wypadów na Meksyk.
W jednym z nich zdobył jakieś miasteczko, a wszystkich mieszkańców wymordował. Został
schwytany w roku 1876 przez pewnego Indianina pozostającego na rządowej służbie.
Jednakże wkrótce odzyskał wolność. Wówczas udał się do Meksyku, gdzie zebrał wokół
siebie sporą grupkę wojowników. Z tą grupką wędrował po tej i po tamtej stronie granicy i
prawdopodobnie jego to dziełem stał się napad (w kanionie Thompsona, w Arizonie) na
karetę, w której odbywał podróż sędzia McComos z żoną i dzieckiem. Dorośli zostali
zamordowani, dziecko (syn) uprowadzone. Po tym napadzie Geronimo wycofał się do
Meksyku. Pogoń za nim prowadził generał Crook, dopadł go w górach Sierra Mądre. Nie
widząc szans obrony, Geronimo zgodził się zamieszkać w rezerwacie. Ale już po kilku ty-
godniach z trzydziestoma wojownikami i prawie setką kobiet i dzieci, uciekł w góry. Jakoby
przyczyną .ucieczki miał być obowiązujący w rezerwacie zakaz picia piwa. Zorganizowano
pościg. Dopiero zimą 1886 roku Geronimo znów został schwytany i umieszczony na terenach
rezerwatu San Carlos. Któregoś dnia zawitał do tego rezerwatu jakiś wędrowny handlarz i
sprzedał Indianom sporą ilość wody ognistej. Pod wpływem alkoholu grupa dwudziestu
wojowników i trzynastu kobiet z sześciorgiem dzieci wymknęła się pod wodzą Geronimo z
rezerwatu. W kilka tygodni później dokonano napadu na dyliżans jadący do Fortu Quitman.
Jak pamiętasz, głośno o tym było we wszystkich gazetach. Ale to nie koniec. Nieco później
Geronimo dokonał napadu na farmę leżącą w dolinie Santa Cruz. Zabito kowbojów, poddano
torturom żonę rolnika, porwano i uprowadzono córkę. Farmer dostał pomieszania zmysłów.
To wydarzyło się w kwietniu ubiegłego roku. Przez trzy miesiące trwała pogoń za Geronimo,
który przedostał się na ziemie Meksyku. Według danych władz amerykańskich w okresie
trzech miesięcy wojownicy Geronimo zabili sześćset osób. O zakończeniu tego dramatu już
wiesz. Geronimo ma dzisiaj pięćdziesiąt, osiem lat i czuje się w pełni sił. Myślę, Janie, że to
wyjątkowy okrutnik, któremu równych nie zapisała historia indiańskich narodów.
•
Ale też przyczyną był napad białych.
•
Nie ulega wątpliwości.
— Czyżby znowu wymknął się na swobodę?
•
Nie.
•
Więc o co chodzi Adamsowi?
•
O to, że jakaś drobna grupka Indian, najprawdopodobniej dawnych towarzyszy
Geronimo, buszuje gdzieś w okolicy Rainy Valley. Adams dowiedział się,
ż
e jej wysłannicy próbowali skłonić Nawajów, by przyłączyli się do tej zbrojnej bandy.
Trudno więc się szeryfowi dziwić, że podniósł alarm.
•
Pięknie, ale dlaczego zwrócił się właśnie do ciebie?
•
Uznał, że to najlepszy sposób zapobieżenia rebelii. Adams wie, że mamy przyjaciół
wśród Nawajów, i dlatego prosi, abym pogadał z nawajskimi wodzami. Rada do spraw
Indian popiera tę prośbę.
•
Popiera — powtórzyłem z przekąsem. — Pewnie, nie potrzebują nawet palcem ruszyć
ani podejmować żadnej decyzji! Ale nie bardzo wierzę, aby Nawajowie skłonni byli do
rebelii.
.— Co tu znaczy wiara lub niewiara. Czy pamiętasz, jak przed czterema laty o mało nie
doszło do powstania?
•
Wcale nie zapomniałem. Ale tamto było aktem samoobrony.
•
Byle pretekst może stać się podstawą rzekomej samoobrony. Zresztą tu, w Milwaukee,
nie rozstrzygniemy tej sprawy. Muszę odwiedzić Rainy Valley.
•
To znaczy — powiedziałem w rozdrażnieniu — że zaproszenie Gonzalesa wrzucimy
do śmieci, a twój podpis pod listem przyjmującym zaproszenie będzie tyle wart, co kartka
papieru, na której go złożyłeś.
•
Niepotrzebnie unosisz się, Janie. Pojedziemy do Meksyku, ale żeby nam starczyło
czasu na tę eskapadę, muszę jak najszybciej ruszać na spotkanie z Adamsem.
•
Konno?
!
— Nie! Z trzech powodów. Pierwszy: pogoda nie sprzyja takiej wycieczce. Drugi: jazda
konna zajęłaby zbyt wiele czasu. Trzeci: nasze konie znajdują się w Fort Benton.
Sprowadzać je to zwłoka czasu, a nabywać nowego wierzchowca nie ma sensu. Skorzystam
więc z kolejowego wagonu i sądzę, że Adams wynajdzie mi odpowiedniego kłusaka. W tym
miejscu warto wyjaśnić, że przed rokiem ba-
wiliśmy (Karol i ja) w Montanie, gdzie właściciel pewnej farmy hodowlanej ofiarował nam
dwa przepiękne rumaki karej maści. Wracając z Montany do Milwaukee zostawiliśmy oba
zwierzęta u wspólnego przyjaciela, szeryfa w Fort Benton. Karolowi podczas zimowych
polowań koń nie był potrzebny, mnie — również. Cóż bym z nim począł w mieście, zimą?
Tak więc decyzja Karola wybrania komunikacji kolejowej była słuszna, ale nie
przywróciła mi dobrego
humoru.
•
Nie wiem — powiedziałem — czy tak szybko uwiniesz się, żeby na czas wrócić do
Milwaukee.
•
A po co do Milwaukee? Przecież będę znacznie bliżej El Paso. Po prostu dojedziesz
do mnie w określonym terminie. Umówimy się...
•
Pamiętam taką umowę — przerwałem — w Arizonie. Czekałem na ciebie, Karolu, w
Rainy Valley przez cały dzień i gdyby nie przypadkowo spotkany znajomek, zmarłbym
chyba z pragnienia i głodu o krok
od saloonu!
•
Jeszcze o tym pamiętasz? Doprawdy, nie moja to wina, że cię wówczas tak
doszczętnie ograbiono.
•
Ani moja!
Spojrzeliśmy na siebie dość groźnie i... jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem. Jakiż
sens wypominać sprawy sprzed czterech lat?
•
Więc dobrze, Karolu — odparłem udobruchany — spotkamy się w El Paso. Tylko
oznacz termin.
•
Poczekaj — zamyślił się. — Ogarnęły mnie wątpliwości. Z Milwaukee do El Paso...
to piekielny kawał drogi. Czy aby dasz sobie radę?
— Podobny szmat drogi już kiedyś przebyłem —
odparłem mając na myśli podróż z Milwaukee do Rainy
Valley.
— Ale też spotkała cię niemiła przygoda. Myślę, że
powinieneś przynajmniej część drogi do El Paso przebyć koleją.
~ Z końmi?
— Nie, to zbyt kłopotliwe. Niech sobie nasze rumaki odpoczywają w Fort Benton.
Znajdziemy inne w Nowym Meksyku. Jedź koleją, to nie tylko bezpieczniej, ale wypadnie
szybciej.
Ten ostatni argument trafił mi do przekonania i nie spierałem się dłużej.
W dwa dni później Karol odjechał. Oto właśnie dlaczego zainteresowałem się moim
pacjentem bardziej, niż tego wymagał mój lekarski obowiązek. Przecież wędrowny handlarz
chciał odwiedzić siedziby Apaczów-Mescalerów w Nowym Meksyku, a więc udawał się w
drogę, którą i ja musiałem przebyć, aby dotrzeć do El Paso! Jeden rzut oka na mapę
wystarczył. Jakże wielkim dla mnie udogodnieniem byłoby przyłączenie się do Nortona.
Długo rozmyślałem nad formą, w jakiej należy zwrócić się z taką propozycją. Nie chciałem
stwarzać sytuacji, w której moja prośba zostałaby uwzględniona jedynie z wdzięczności za
szybkie wyleczenie, a w istocie z ukrytą niechęcią i obawą przed kłopotami, jakich mógł
przysporzyć nie zaprawiony do dalekich wędrówek lekarz. Ed Norton musiał mnie przecież
uważać za zasiedziałego mieszczucha, nie obeznanego z trudnościami piętrzącymi się na
drodze wiodącej przez ziemie Dzikiego Zachodu. Co prawda, mogłem rozwiać takie obawy
ujawniając swe podróże odbyte z Karolem Gordonem. Ale czy Norton nie uznałby mego
oświadczenia za zwykłe samochwalstwo? I udając, że mnie wierzy — jeszcze bardziej
przerazić się skutków nie proszonego towarzystwa? Więc, po namyśle, zdecydowałem się nie
ujawniać swojej „preriowej" przeszłości. Jeśli mi handlarz odmówi, nie będę go więcej
nudził i udam się w drogę sam.
Przy kolejnej wizycie złożonej memu pacjentowi (był już rekonwalescentem, ale jeszcze
przesiadywał w domu, zgodnie z moim zaleceniem) nawiązałem do naszej poprzedniej
rozmowy o handlowych podróżach i wreszcie — aby przedłużyć czas pogawędki — przy-
jąłem zaproszenie pani Elizabeth Norton na wieczorny
posiłek.
Wkrótce zjawił się brat Nortona, jak się zaraz okazało, również uczestnik szeregu
handlowych eskapad. Obecnie nie opuszczał już Milwaukee, pilnował sklepu.
Rozmawialiśmy o tym i o owym, a ja starałem się podtrzymywać temat związany z dalekimi
wędrówkami.
•
Słyszał pan, doktorze — zagadnął Francis Norton — o białych Indianach?
•
Chyba Metysach?
— Nie, o białoskórych.
Uśmiechnąłem się sądząc, że to żart.
-— Naprawdę, doktorze. Opowiadał mi pewien traper w Północnej Dakocie, że jeszcze w
okresie poprzedzającym wojnę z Południem * jakiś oddział Komanczów napadł na osiedle
pograniczne. Został odparty, ale zanim odstąpił, Indianie wtargnęli do wnętrza któregoś z
domostw i porwali kilkuletniego
chłopca. Zabrano go do wsi czerwonoskórych, gdzie rósł pod opieką przybranej matki i
przybranego ojca, którzy stracili własne dziecko podczas napadu bladych twarzy. Po
kilkunastu latach, gdy chłopak wyrósł na młodzieńca, w jakiejś potyczce z oddziałem wojska
dostał się do niewoli. Uwagę zwróciła jego jasna cera i rysy twarzy. Poczęto badać, w jaki
sposób trafił do Komanczów. Nie pamiętał, był przekonany, że jest urodzonym Indianinem,
ale szczęśliwym trafem odnaleziono jego
prawdziwą rodzinę: ojca, matkę i dwu braci! To była sensacja na całą okolicę. Zjeżdżali się
sąsiedzi, gratulowali szczęśliwego powrotu i współczuli jeńcowi czerwonoskórych. I cóż pan
powie, doktorze! Po roku chłopiec uciekł! Ktoś opowiadał, że widział go, jak wędrował ku
siedzibom Komanczów.
•
Zadziwiająca historia — zauważyłem — ale to chyba rzadki przypadek.
•
Podobno ongiś takie przypadki trafiały się często, a białym Indianom wcale nieźle się
powodziło. Niektórzy doszli nawet do godności wodza.
— Coś jak z Samuelem Houston — przypomniałem sobie nagle. — Jako mały chłopiec
uciekł z rodzicielskiego domu i zawędrował na tereny plemienia Czirokezów. Był bardzo
gościnnie przyjęty. Dorósłszy lat męskich, został wybrany wodzem i parokrotnie kierował
wyprawami przeciw bladym twarzom. Po kilku latach wrócił do cywilizacji i sprawował
przez pewien czas funkcję gubernatora stanu Tennessee *.
Porozmawialiśmy jeszcze o miejskich wydarzeniach, po czym pożegnałem się — nie
mogłem się zdobyć na wystąpienie ze swoją propozycją.
W następnym tygodniu nie odwiedziłem Nortonów — zdrowie Eda Nortona nie wymagało
już ani leków, ani lekarza. Jednak myśl o czekającej mnie samotnej wędrówce nie dawała mi
spokoju.
W końcu zdecydowałem się na jeszcze jedną wizytę, jednak tego samego dnia pod
wieczór zjawił się u mnie Ed Norton.
•
Jestem zdrów i czuję się jak ryba w wodzie — oświadczył. — Przyszedłem nie na
badanie, lecz żeby podziękować.
•
Nie ma o czym mówić — zaprotestowałem.
•
Owszem, jest o czym. Nie cierpię bezczynności, a tylko panu, doktorze, zawdzięczam,
ż
e dłużej nie potrzebuję leżeć.
•
Więc niech pan jeszcze uważa. Pogoda fatalna i lepiej siedzieć w domu.
Machnął ręką i począł opowiadać o przygotowaniach do drogi.
•
Czasu nie zostało wiele — stwierdził — a nie lubię się spieszyć. Najczęściej wtedy
zapominam o przedmiotach, które są drobiazgami, ale których brak później bardzo się
odczuwa.
•
Kiedy pan wyrusza?
•
Sądzę, że w maju.
•
Do Nowego Meksyku?
•
Właśnie tam.
— Wybrałbym się z panem — powiedziałem nagle.
Wybałuszył oczy i zakaszlał się. Podejrzewam, że w ten sposób chciał ukryć wybuch
trochę niegrzecznej wesołości. No, pewnie! Jakże inaczej
zareagować na propozycję zasiedziałego mieszczucha, nie mającego pojęcia o trudach
dalekiej wędrówki? Potem zauważył, że do Nowego Meksyku to: „Ho, ho! Szmat drogi!" I
ż
e drogę tę, co najmniej w połowie, należy przebyć na końskim grzbiecie, jako że linie
kolejowe jeszcze nie wszędzie docierają.
— Jeżdżę konno — stwierdziłem.
Skrzywił się zabawnie. Czułem, że traktuje moją propozycję jako szczyt idiotyzmu i nie
wie, jak mi ją wyperswadować.
— Jeździ pan zapewne, doktorze, na wycieczki za
miasto, ale moja wyprawa trwa wiele dni. Proszę wierzyć, porządnie bolą kości po paru
dniach spędzonych w siodle. Dokąd pan zamierza dojechać.
•
Do El Paso.
•
Do El Paso... — jęknął. — Czy pan sobie zdaje sprawę, doktorze, z trudów tak dalekiej
drogi? Proponuję raczej skorzystać z kolei, a ostatni odcinek drogi przebyć w dyliżansie.
Tam, na południu, jeszcze kursują dyliżanse. Nie najlepsza to forma podróży, ale bez-
pieczniejsza od jazdy na końskim grzbiecie.
•
Trochę się pan pomylił — odparłem. — Nie odbywam przejażdżek konnych za miasto.
•
Więc jeździ pan tylko po ulicach?
•
Nie. Nawet nie mam konia w Milwaukee.
•
Och, to jeszcze gorzej! Odwiedza pan pewno znajomych, którzy utrzymują stajnię...
Jeszcze raz odradzam, szczerze odradzam.
•
Znowu pan się myli. Mimo że nie mam tu konia ani przyjaciół posiadających
wierzchowce, potrafię spędzić na siodle cały dzień, od świtu do zmroku.
Zaraz pożałowałem tych słów, zabrzmiały jak samochwalstwo. Ale też Norton nieco mnie
zdenerwował. Do licha! Przecież na końskich nogach przebyłem już setki mil, a nocleg z
siodłem pod głową nie stanowił dla mnie żadnego problemu. No tak, lecz skąd mógł o tym
wiedzieć mój pacjent?
— To taki z pana chwat, doktorze?
Zabrzmiało to nieco jak ironia, ale pohamowałem się.
— Nie będę się narzucał ani przysparzał panu kłopotów. Pojadę sam.
Zdaje się, że sprawiłem mu ulgę tą decyzją. Od razu rozpromienił się.
— Tak będzie najlepiej — stwierdził skwapliwie. — Podróż pociągiem pozwala na
oglądanie krajobrazu z pozycji znacznie wygodniejszej niż na siodle końskim.
No i bezpieczeństwo! Tamte strony to jeszcze dziki kraj.
•
Nie wybieram się koleją.
•
Jak to?
•
Właśnie poiadę na siodle — odparłem bawiąc się przerażeniem, jakie odmalowało
się na jego obliczu.
•
Na koniu do El Paso?
•
Właśnie do El Paso. Mam się tam spotkać z moim przyjacielem.
•
To również lekarz?
•
Nie, znakomity westman i traper zarazem. Mój dawny pacjent.
•
I to on panu tak poradził?
•
Oczywiście — odparłem, z trudem zachowując powagę. Osłupienie widoczne na
twarzy Nortona mogło rozśmieszyć najbardziej ponurego człowieka.
•
Doktorze, niech pan zaniecha tego zamiaru, który może z pana zrobić... pacjenta.
Pokręciłem przecząco głową.
•
Doktorze! Tyle panu zawdzięczam... To, przepraszam, szalony pomysł. Niech się pan
zastanowi. Nie mogę dopuścić, aby z mego powodu wpadł pan w tarapaty.
•
Cóż znowu?! — wykrzyknąłem. — Pańska osoba nie ma tu nic do rzeczy. Moja
podróż do El Paso została zdecydowana, zanim jeszcze pana poznałem.
•
Ale czy przemyślana? W drodze spotka pan na pewno różnych ludzi.
Czerwonoskórzy nie aniołki, ale najgorsi to biali, którzy się włóczą bez celu. Czy pan
potrafi obchodzić się z bronią?
•
Polowałem dość często.
•
Az bronią krótką? Tamci potrafią walić z koltów i to bardzo celnie. Widziałem
niejeden raz.
•
Mówiono mi o tym — odparłem celowo niedbałym tonem.
•
To prawda. Czy nie lepiej byłoby, aby ten pański przyjaciel przyjechał do pana?
Roześmiałem się.
— Niestety, to niemożliwe. Widzę, że się pan o mnie bardzo troszczy, ale proszę mi
wierzyć, dam sobie radę.
Moja odpowiedź, a przede wszystkim ton mego głosu znowu wprawiły Nortona w panikę.
•
Nie będę dłużej nudził, ale bardzo proszę, zanim pan wyjedzie, przyjść do nas w
najbliższych dniach. Bardzo proszę.
•
Przyjdę pojutrze.
Pożegnał się szybko i odszedł, a ja wpadłem w bardzo wesoły nastrój. Poczułem bowiem,
ż
e jeszcze nieco uporu z mej strony i wówczas już nie ja, lecz sam Norton namawiać będzie
do wspólnej wyprawy. Byłem w ostateczności zdecydowany na samotną podróż, ale o ileż
łatwiej przebyć taką drogę w towarzystwie wędrownego handlarza, znającego szlak lepiej
ode mnie!
Zgodnie z obietnicą odwiedziłem Nortonów w umówionym terminie, spodziewając się
dalszego ciągu rozmowy zaczętej w moim gabinecie. Zawiodłem się. Ani Ned, ani jego brat
Francis, ani pani Elizabeth nie nawiązali do interesującego mnie tematu. Ja również nie
poruszyłem go. Kiedy późnym wieczorem żegnałem się z gospodarzami Ned, jak gdyby
sobie nagle przypomniał:
•
Ach, doktorze, wyleciało mi to z głowy. W niedzielę, jeśli tylko pogoda dopisze,
wybieramy się za miasto na konną przejażdżkę. Czy nie przyłączyłby się pan do nas? Tak na
cały dzień.
•
Chętnie, ale nie mam wierzchowca.
•
Głupstwo! Znajdzie się koń ze wszystkim, co trzeba do jazdy.
To zaproszenie wyjaśniło przyczynę, z powodu której Ned już więcej nie usiłował straszyć
okropnościami drogi do El Paso. Po prostu — chciał mnie wypróbować. Taki mały spisek,
którego cel natychmiast odgadłem.
A z tego wynikało, że (zapewne po naradzeniu się z bratem) rozważał na nowo możliwość
wspólnej podróży. Pomysł nieco naiwny. Jakże bowiem jednodniowa wycieczka mogła stać
się wystarczającym sprawdzianem moich umiejętności jeździeckich i wytrzymałości
fizycznej? Ale, niech tam!
W niedzielę wczesnym rankiem stawiłem się przed domem, a raczej — przed sklepem
braci Nortonów. Ujrzałem gotowe do drogi konie, które trzymał za uzdy jakiś chłopak.
Zdziwiłem się, bo koni było aż cztery. Czyżby ten chłopiec miał nam towarzyszyć?
Okazało się jednak, że czwartym jeźdźcem była pani Elizabeth. Próba mej sprawności nie
wyglądała groźnie, skoro w niej uczestniczyć miała kobieta.
Ruszyliśmy poprzez prawie jeszcze puste ulice. Najpierw stępa, później lekkim kłusem, aż
zostały za nami ostatnie domki przedmieścia, a świeża zieleń podbiegła ku obu krańcom
drogi. Pogoda była piękna, słońce zdążyło dźwignąć się nad horyzont, wiał rzeźwy wiatr.
Drogą jechaliśmy nie więcej niż godzinkę. Francis Norton, posuwający się na czele naszej
kawalkady, skręcił w wąską steczkę odbiegającą od gościńca i ruszył cwałem. Po długich
zimowych miesiącach była to pierwsza moja wyprawa i wiedziałem, że jej konsekwencje na
pewno w jakimś stopniu odczuję. Jeśli nie zaraz, to następnego dnia. Bałem się tylko, aby te
drobne i przemijające szybko dolegliwości nie zostały zauważone przez Nortonów.
Postanowiłem więc, cokolwiek się przytrafi, nadrabiać miną.
Tymczasem gnaliśmy cwałem, a w tym cwale pani Elizabeth podążała zaraz za swym
mężem. W pewnej chwili uderzyła konia cuglami, że zerwał się jak szczupak wyciągany z
wody, i natychmiast wyminęła naszego przewodnika w odległości nie większej od cala.
Wiedziałem (któż o tym nie wie?), że jazda na damskim
siodle jest czymś znacznie trudniejszym niż na męskim, ponieważ nie można trzymać
wierzchowca udami i kolanami, przez co łatwiej spaść, zwłaszcza przy skoku. Pani Elizabeth
musiała być dobrą amazonką, kto wie, czy nie najlepszym jeźdźcem z naszej czwórki? Tak
więc pomyliłem się sądząc, że obecność kobiety ograniczy próbę mych jeździeckich
umiejętności. Teraz znalazłem się w szeregu tuż za Francisem, przed Edem. Posuwaliśmy się
nadal cwałem, aż do chwili, w której, Francis zwolnił biegu. Spojrzałem z boku i
dostrzegłem przyczynę: wąską dróżkę przegrodzoną prymitywną zasieka palików. Ujrzałem,
jak pani Elsie zamiast zatrzymać wierzchowca, trzasnęła go szpicrutą, pochyliła się na siodle,
ś
ciągnęła cugle i przeskoczyła nad płotkiem.
•
Brawo, Elsie! — zawołał Francis. — Ale nie pójdziemy w twoje ślady. — Odwrócił
się ku mnie i powiedział: — Trzeba nieco rozebrać płotek.
•
Niech pan poczeka — odparłem.
•
O co chodzi, doktorze?
Zaiste chyba diabeł mnie skusił. Uderzyłem konia piętami, pognałem, jak mogłem
najszybciej.
Przez kilka lat Karol Gordon niezłą mi dawał szkołę jazdy, ale teraz znajdowałem się po
zimowej przerwie, a poza tym nie znałem zwierzęcia, na którego grzbiecie jechałem, a
zwierzę nie znało mnie. To nie żart! Jeśli wierzchowiec nie wyczuwa tego, co chce uczynić
jeździec, każda szybsza jazda może skończyć się katastrofą. Dlatego powtarzam: diabeł
musiał mnie podkusić do postępku tak nierozważnego. Resztka rozsądku nakazała mi
wysunąć stopy ze strzemion. Cóż gorszego bowiem, jak spaść z nogą uwięzioną w strze-
mieniu i być wleczonym później przez rozpędzone zwierzę?
Usłyszałem wołanie, wspiąłem konia ani na sekundę
za wcześnie, ani na sekundę za późno i gładko przeskoczyłem zaporę.
•
Doskonale, doktorze! — zawołała Elsie Norton. — Gdzie pan się tego nauczył?
•
Mam przyjaciela, zamiłowanego koniarza. To jego zasługa.
Tymczasem obaj bracia uporali się z płotkiem, obniżyli go do wysokości umożliwiającej
przeprowadzenie koni.
— Ho, ho, doktorze — odezwał się Ned — ale z pana tajemniczy człowiek. Inny z taką
umiejętnością jazdy na pewno pochwaliłby się przede mną, a pan zaledwie napomknął, że
umie trzymać się na siodle. I ja w to nie bardzo wierzyłem! Gdzież pan się tego nauczył?
Przecież nie w Milwaukee?
Powtórzyłem swą odpowiedź.
Ruszyliśmy dalej, aż ścieżka zginęła w zielonym kobiercu traw ciągnącym się het, daleko,
ku wodnej tafli jeziora wielkiego jak morze, Michigan, które poprzez podobne, śródlądowe
morza: Huron, St.Clair, Erie, Ontario i rzekę Świętego Wawrzyńca, łączy się z Oceanem
Atlantyckim. Olbrzymi szlak wodny! Jezioro Michigan jest mi znane, nad jego brzegami leży
przecież moje rodzinne Milwaukee, ale co innego nie tknięta gospodarką człowieka,
malownicza w swej pierwotności przyroda, a co innego brudny i zadymiony port.
Było pusto, cicho i pięknie. Z lewej strony ograniczała pole widzenia czarna ściana lasu,
biegnąca z niewidocznej dali aż prawie ku samej wodzie, której powierzchnię marszczył w
drobniutkie fale łagodny i ciepły, prawdziwie wiosenny wiatr. Ten obraz natychmiast
skojarzył się w mym umyśle z widokiem dzikiej przyrody, tyle razy obserwowanym podczas
wędrówek, jakie przy boku Karola Gordona odbywałem poprzez prerie, bory i doliny
majestatycznych gór. Teraz zatęskniłem za tamtymi wyprawami.
Francis Norton powiódł naszą kawalkadę w stronę lasu. Wówczas dostrzegłem w cieniu
pierwszych drzew niewielki domek z długą, poprzeczną werandą. Przed werandą sterczały
dwa drągi połączone poziomą belką, wzorem saloonów małych miasteczek Dzikiego
Zachodu.
Przywiązaliśmy konie do belki. Wnętrze budynku również było jakby kopią prawdziwego
saloonu, ba, umieszczony nad wejściem brzmiał: „Grey Owl's Saloon. Z boku widniał
wizerunek szarej sowy, ale różnił się bardzo od rysunków zdobiących autentyczne oberże
tego typu — zbyt dobrze był wykonany. Wszystko tu było tylko podobne: sala o podłodze z
surowych desek, długie ławy, szynkwas obity błyszczącą blachą i rzędy butelek na półkach.
Jak dobrze to pamiętałem! Tu jednak z obrazem saloonu Dzikiego Zachodu nie zgadzał się
widok stołów przykrytych śnieżnobiałymi obrusami ani strój posługacza odzianego w
olśniewający kitel, ani porcelanowe talerze i błyszczące srebrem sztućce.
Ten „Grey Owl's Saloon" był po prostu gospodą dla miejskich snobów, którzy nigdy nie
wąchali zapachów prerii, stroje traperskie oglądali tylko na rysunkach, a polowali na...
wiewiórki w podmiejskich lasach.
Przyjemnie jednak było siedzieć w tej przestronnej sali i spożywać potrawy znacznie w
smaku lepsze od antylopiej polędwicy, bardziej okopconej i przypalonej niż upieczonej na
obozowym ognisku!
Szczęśliwego dnia trafiliśmy do tego zakątka, bo, jak nas poinformował kelner, od wiosny
do późnej jesieni pełno tu każdej niedzieli, a nawet w zimie sporo gości przyjeżdża saniami
z Milwaukee.
Gdy zakończyliśmy posiłek i wskoczyli na siodła, Francis Norton powiódł nas wzdłuż linii
lasu, w kierunku jeziora, a później skręcił, aż wyjechaliśmy na polanę z jednej strony
osłoniętą gąszczem drzew, z drugiej otwartą na niezmierną taflę wody. Tu rozkulba-czyliśmy
konie i spoczęli na derkach rozłożonych wśród gęstej trawy. Rozmowa toczyła się na
temat mego
„nadzwyczajnego" skoku, co mnie nieco krępowało. Więc szybko zacząłem mówić o
jeździeckich umiejętnościach pani Elsie, wyrażając szczery podziw. Okazało się teraz — a
rzecz wyjaśnił Francis Norton — że pani Elsie należy do klubu jeździeckiego w Milwaukee,
ż
e dwukrotnie brała udział w konkursach hippicznych, zajmując raz drugie, raz trzecie
miejsce. Z kolei zagadnąłem Neda o jego przygody podczas handlowych wędrówek. Nie dał
się prosić i w ten sposób sprawa mego skoku poszła w zapomnienie.
Nie przytaczam anegdot Neda, zbyt wiele zajęłyby miejsca, a nie wszystkie na to
zasługują. Kiedy skończył opowiadać zwrócił się do mnie Francis:
— Nie zapolowałby pan, doktorze?
Musiałem zrobić bardzo zdziwioną minę, bo szybko wyjaśnił:
•
Mam dubeltówkę.
•
Gdzie?
— Przywiozłem w futerale przy siodle.
•
A na cóż tu polować?
•
Niestety, zwierzyna godna strzału dawno się stąd wyniosła, ale pozostały wiewiórki.
•
Bardzo lubię te zwierzątka — odparłem — i nie widzę powodu, by je mordować.
Zmieszał się, więc żeby jakoś złagodzić przykrość, zaproponowałem:
— Możemy postrzelać do celu...
Dobrze przecież wiedziałem, że chodziło nie o polowanie, ale o wypróbowanie mego oka i
mej ręki.
•
Ba — odparł — cel będzie nieruchomy.
•
Niekoniecznie...
Wstałem i zbliżyłem się ku wodzie. Za linią traw ciągnęła się wąska i długa, piaszczysta
plaża. Począłem ją przemierzać w różnych kierunkach, aż zaintrygowany Francis podszedł z
dubeltówką w ręku.
•
Czego pan szuka?
•
O, jest! — zawołałem schylając się po wbitą w piach metalową puszkę. — Proszę —
powiedziałem — oto, czego nam potrzeba. Chce pan ruchomego celu, mam go. Kto zaczyna?
Zrozumiał.
— Pan ma pierwszeństwo, doktorze.
Wręczył mi dubeltówkę, a ja mu podałem blaszankę.
— Niech pan rzuca — powiedziałem.
Zamachnął się i cisnął w górę, niezbyt wysoko. A warto pamiętać, że przy strzelaniu clo rzutków im
niżej się rzuci, tym gorzej dla strzelającego. Musi mieć szybki refleks, w przeciwnym wypadku, zanim
zdąży się złożyć, rzucony przedmiot upadnie na ziemię. Tak więc czas celowania ograniczony jest do
sekundy. Jednakże strzał z dubeltówki nabitej śrutem daje duży rozrzut — trafić znacznie łatwiej niż
jednym pociskiem.
Kiedy blacha zajaśniała w słońcu, pociągnąłem za cyngiel. Puszka podskoczyła tak, że zdążyłem
wypalić i z drugiej lufy. Znowu trafiłem. Nie, nie była to wielka sztuka dla osoby obeznanej z palną
bronią. Francis pogratulował mi tak szczerze, że albo musiał podejrzewać mnie do tej pory o całkowitą
nieumiejętność posługiwania się bronią palną, albo też sam był bardzo kiepskim strzelcem.
Na żelaznym szlaku
Szarzało. Daleka, pusta płaszczyzna, ciemniejąca z każdą chwilą i już prawie czarna na
krańcach horyzontu — otaczała nas z trzech stron. Z czwartej zamykał widoczność maleńki
budynek stacyjny oraz długi sznur towarowych wagonów. Dostrzegłem, jak w głębi budki
maszynisty błysnęło czerwono. Zapewne palacz otworzył drzwiczki pieca. Od parowozu
wprost ku naszemu ognisku posuwała się szybko czarna sylwetka człowieka.
— Hal — rozkazał Norton — zbierz naczynia. Pewnie wkrótce ruszymy.
Hal podniósł się wolno i podreptał ku torom, pobrzękując kociołkiem i patelnią.
W sylwetce sunącej ku nam rozpoznałem kierownika pociągu.
— Za pięć minut odjazd! — krzyknął w naszą stronę.
Poszedł dalej, wzdłuż szyn, ku ostatniemu z wagonów
błyskającego czerwonym punkcikiem nocnej latarni.
— Trzeba zagasić.
Norton wstał z pnia, wytarł dłonie o spodnie i począł butem przydeptywać żarzące się
głownie. Pomogłem mu.
Na tej małej stacyjce pociąg stał pół godziny, właściwie nie wiadomo po co, ale taki był
rozkład jazdy. Korzystając z przerwy w podróży — nie pierwszej — uwarzyliśmy kolację
przy obozowym ognisku.
— Idziemy, doktorze. Prawdopodobnie w nocy lunie deszcz. Podróż wagonem ma jednak
swoje dobre strony.
Przytaknąłem i spojrzałem w górę. Niebo w kolorze ołowiu pokrywały niskie chmury. Nie
ukazał się nawet ślad wieczornej zorzy.
Wdrapaliśmy się do wnętrza wozu, gdzie pachniało sianem i końskim potem. Cztery
wierzchowce zajmowały część wagonu, oddzieloną deskami, ale dla nas i dla bagażów sporo
jeszcze pozostawało miejsca. Usiadłem w drzwiach. Parowóz zagwizdał żałośnie, szczęknęły
łańcuchy, zgrzytnęły bufory i powoli począł odsuwać się ku tyłowi stacyjny budynek, za nim
— kępa drzew, jakieś krzaki i wodna pompa. Maszyna zadudniła, szarpnęło powtórnie, koła
poczęły wystukiwać swą monotonną melodię.
Jak doszło do tego, że znalazłem się w pociągu razem z Ed Nortonem i jego pomocnikiem
Hal Burnsem? śe jechałem żelaznym szlakiem ku południowemu zachodowi?
Potwierdziło się moje przypuszczenie, że wycieczka nad jezioro Michigan była rodzajem
próby moich westmańskich zdolności. Co prawda, próby bardzo powierzchownej, jednak
widać wystarczającej dla wędrownego handlarza, bo w dwa dni później Ed Norton sam
zaproponował mi wspólną podróż. Oświadczył, że przemyślał wszystko jeszcze raz i doszedł
do wniosku, że dam sobie radę z trudami dalekiej jazdy. Oczywiście — nie odmówiłem.
Norton zagadnął mnie o osobiste wyposażenie, bo — jak twierdził — miejskie ubranie ani
nie pasuje, ani nie nadaje się do biwakowania na prerii.
Rzecz jasna, posiadałem odpowiedni strój. Jednakże nabyty bodaj że przed sześciu laty i
stale używany podczas kolejnych wędrówek z Karolem, znajdował się w pożałowania
godnym stanie. Dlatego chętnie przystałem na propozycje Nor tona, że zaopatrzy mnie we
wszystko, co w długiej podróży przez pustkowia jest nieodzownie potrzebne. Nie było z tym
kłopotu, przecież właśnie sklep braci Nortonów dostarczał myśliwym i ludziom
wybierającym się na Dziki Zachód broni, odzieży, siodeł, worów do wody i mnóstwa innego
sprzętu. Sklep Nortonów, jak to wkrótce stwierdziłem, liczył sobie dość słono za
sprzedawany towar, dla mnie jednak zastosowano specjalną obniżkę cen. Bezstronnie muszę
przyznać, że sprezentowano mi ekwipunek pierwszorzędnej jakości. Długo go dobierali i
dopasowywali obaj bracia i to nie bez porady pani Elsie. Tak oto nabyłem jelonkową kurtę i
spodnie, buty o podeszwach z bizoniej skóry oraz szerokoskrzydły kapelusz odporny na
wszelkiego rodzaju kaprysy aury. Chcieli jeszcze dobrać pas i broń, ale te przedmioty
zachowały mi się w doskonałym stanie. Zdziwili się bardzo, gdy ich o tym poinformowałem.
Zdziwienie wzrosło przy odmowie kupna siodła z uprzężą. Moje dotychczasowe nadal było
znakomite.
•
Więc jednak wyprawiał się pan na dłuższe wycieczki — stwierdził Ed Norton.
•
Przecież o tym wspominałem.
Miałem więc wszystko, poza... koniem. Mój wierzchowiec znajdował się w Fort Benton,
razem z koniem Karola. A Fort Benton leży w Montanie (o czym już mówiłem) nad
Missouri. Jest to odległość niewiele mniejsza od tej, która oddziela Milwaukee od celu mej
podróży — El Paso. Na szczęście, i w tym pomogli mi Nortonowie. Wynaleźli rosłego
kasztanka, który poddany próbom jazdy, zdał egzamin celująco. Ot, i było po kłopocie.
Później Ed Norton zaznajomił mnie szczegółowo z trasą podróży. Mieliśmy wyruszyć we
trójkę, bo Nor tonowi towarzyszył jak zwykle pomocnik, młody chłopak o nazwisku Burns.
Konie zabieraliśmy aż cztery, po jednym dla każdego z jeźdźców oraz jucznego luzaka,
mającego dźwigać toboły z towarami przeznaczonymi na sprzedaż. W drodze powrotnej ich
miejsce miały zająć skórki futrzane zakupione od czerwonoskórych. Większa część drogi
zaplanowano odbyć koleją, razem ze zwierzętami. Sądziłem, że wsiądziemy do któregoś z
wygodnych, dalekobieżnych ekspresów, a konie umieścimy w wagonie towarowym.
Omyliłem się. Bracia Nortonowie byli dobrymi handlowcami i liczyli każdy wydany cent.
Wyjaśniono mi, że jazda pośpiesznym pociągiem jest zbyt kosztowna, że daleko lepiej i
prawie równie wygodnie można dojechać do celu... towarówką, a kilka dni różnicy w czasie
nie odegra roli.
•
Ale przecież w pociągu towarowym nie ma miejsc dla pasażerów.
•
Są, doktorze — roześmiał się Ned. — Widzę, że pan nigdy nie jeździł towarówką. Są
miejsca dla pasażerów, jeśli jadą razem ze swoim towarem. Ja wynajmuję cały wagon i
podróżuję z końmi. Najlepsza gwarancja, że nikt ich nie ukradnie, a poza tym rzecz wypada
znacznie taniej.
•
Jeszcze taniej byłoby zrezygnować z przewozu zwierząt.
Potrząsnął przecząco głową.
•
Wiozę sporo towaru. Musiałbym go oddać na bagaż, a na południu nabyć trzy
wierzchowce i dwa juczne. Za każdą cenę. Cóż bym bowiem bez nich począł? I tak będę
potrzebował jeszcze jednego luzaka.
•
To zrezygnować z pociągu.
•
To się nie opłaca. Droga trwałaby zbyt długo, a na jedzenie wydałbym więcej niż
wynosi koszt biletów kolejowych.
Nie spierałem się dłużej. Norton posiadał doświadczenie.
Jednakże niecałą podróż mieliśmy odbyć żelaznym szlakiem. Jedynie do granic terytorium
Nowego Meksyku. Tam, posuwając się konno, Norton chciał odwiedzić niektóre miasteczka,
aby pozbyć się części swego towaru, wreszcie dotrzeć do rozległych rezerwatów indiańskich
i wymienić resztę wiezionych rzeczy na futra lub na skóry bizonie. Liczył, że te zwierzęta nie
zostały jeszcze do reszty wytępione.
I oto, któregoś wieczoru opuścił stację kolejową w Milwaukee długi pociąg towarowy, a w
jednym z jego wagonów jechała nasza trójka. We wnętrzu było przytulnie i ciepło, a
jednocześnie przez uchylone drzwi wpadało świeże powietrze. Z tłumoków i bagaży po-
robiliśmy niezłe legowiska i gdy deszcz padał — chwaliłem pomysł Nortona. Nie tylko
zresztą dlatego. Byłem również zabezpieczony przed przypadkowym towarzystwem nie
zawsze miłych współpasażerów, mogłem spać o każdej porze dnia i nocy i stale mieć na oku
własnego konia. śe podróż była nieco monotonna?
Na pewno z wysokości siodła świat wygląda ciekawiej, ale za to w pociągu strugi deszczu
nie lecą za kołnierz i nie trzeba przerywać jazdy przy większej ulewie lub dla odnalezienia
brodu na rzece.
Nieco kłopotu przysparzało nam przyrządzenie gorącego posiłku. Nie sposób było go
warzyć we wnętrzu wagonu, a pociąg albo nie zatrzymywał się
wtedy, gdy nadchodziła pora posiłku, albo zatrzymywał się na wielkich i ludnych węzłowych
stacjach, gdzie nie można rozpalać ogniska.
To były najgorsze chwile w naszej podróży. Godzinami trwało odłączanie i przyłączanie
nowych wagonów. Zjeżdżaliśmy z torów na tory, w hałasie hamulców, szczęku buforów,
gwizdach parowozu i nawoływaniach obsługi. Kiedy jednak wreszcie ruszaliśmy poza pano-
ramę ponurych, zakurzonych budynków, kiedy wiatr rozwiał dymy — od razu wracał mi
humor.
Za najprzyjemniejsze uważam postoje na małych stacjach, gdy można było wysiąść,
napoić konie, rozpalić ognisko i zagotować potrawę starym traperskim sposobem.
Z kierownikiem pociągu zapoznaliśmy się jeszcze przed odjazdem, a ponieważ byliśmy
jedynymi pasażerami, kierownik — który nudził się setnie — odwiedzał nas na każdym
prawie postoju i uprzedzał, jak długo ma trwać przerwa.
Tak więc z Milwaukee nie gnaliśmy, bo to przesada, ale jechaliśmy na pewno szybciej,
niż gdybyśmy pędzili galopem — przez Chicago, dorzeczem Illinois, aż przeskoczyliśmy z
łomotem kół most nad Missisipi. Daleki Zachód zbliżał się ku nam, a w miarę jak się
zbliżał, malały wielkie miasta, znikały skupiska domów, rzedły kolejowe przystanki i nikły
orne pola pokryte wiosenną runią. Coraz częściej podbiegała pod tory naga przestrzeń dziko
rosnących traw, to znów las, odpowiadający echem na gwizd parowozu, podchodził do szyn
tak blisko, że gałęzie drzew uderzały o ściany wagonów.
Pociąg głucho dudnił w ciemnym tunelu puszczy, a migające przed oczami pnie i witki
krzewów stwarzały złudzenie błyskawicznego pędu.
Niekiedy zatrzymywaliśmy się na skrajach lasów, gdzie leżały polana poukładane w sagi,
przygotowane do zabrania przez maszynistę — najtańszy opał w tych stronach. We trójkę
pomagaliśmy obsłudze, a gdy ostatnia szczapa wędrowała na parowozowy tender, odpo-
czywaliśmy chwilę, wdychając zapach igliwia i mchów, wilgotny zapach wiosny. Potem
maszyna gwizdała, kierownik pociągu machał ręką, wskakiwaliśmy do pociągu, ruszał sznur
wagonów z monotonnym stukotem, który usypiał. Nie zawsze jednak spaliśmy. Często Ed
Norton opowiadał o swych handlowych wyprawach, o drogach, które nie były drogami, lecz
ś
cieżkami wydeptanymi przez antylopy, rzadziej przez bizony.
O strumieniach bez nazw, szumiących wodospadach, piaskach bezwodnych pustyń i
zdradliwych bagnach leśnych ostępów.
Ten świat nie był mi obcy, ale się z tym nie zdradzałem. Słuchałem rad handlarza udając
powagę, bo chociaż słuszne — były mi dobrze znane. Opowiadał mi, jak można, jeśli ma się
nieco wprawy, rozniecić ogień bez użycia zapałki. Pogrzebał w tobołkach i wydobył z nich
punks: wrzecionowaty patyk z twardego drzewa o jednym końcu płaskim, drugim
zakończonym ostro, oraz zwykłą deseczkę. Cierpliwie trzeba wiercić patykiem w desce, aż
drewno się zwęgli i zabłysną drobniutkie iskierki, wtedy wystarczy nieco suchego mchu, aby
z iskry buchnął płomień. Obejrzałem ten przyrząd, ale widać nie potrafiłem udać
zainteresowania, bo Norton począł mi zachwalać zalety takiego punksa, między innymi tę, że
łatwo można go samemu wykonać — wystarczy zwykły kozik i kawałek drewna, natomiast,
gdy zgubi się zapałki, to niemal katastrofa.
Udając naiwnego zapytałem:
A jak deseczka nasiąknie wilgocią?
Przyznał, że w takim wypadku nie da się rozniecić ognia, ale dodał natychmiast, że mokre
zapałki są równie bezużyteczne.
W naszym pociągu jechało tylko trzech pasażerów, to znaczy legalnych pasażerów,
znanych obsłudze. Okazało się jednak, że z towarowek chętnie korzystają, jak tylko mogą,
inni wędrowcy. Kim oni są?
Po prostu trampami. Włóczęgami, którzy potrafią wśliznąć się do wagonów towarowych,
mimo że obsługa tam zagląda. Zauważyłem, że kolejarze naszej towarówki coraz częściej i
tym dokładniej sprawdzają zawartość wozów, im większa jest stacja, na której wypada
postój. Początkowo nieco mnie to dziwiło. Sądziłem bowiem, że chodzi o ochronę przed
złodziejami, ale na dużej, ludnej stacji trudniej o kradzież wiezionych towarów. Gdy
odwiedził nas kierownik pociągu, zagadnąłem go w tej sprawie.
•
Oczywiście — odparł — wciąż kontrolujemy stan zabezpieczenia towarów w
wagonach, ale mamy już obecnie kilka pustych i jednocześnie otwartych, które odczepimy
dopiero na Dalekim Południu. Te puste wagony sprawdzamy najczęściej.
•
Nieproszeni pasażerowie?
•
Właśnie to.
•
Przepisy nie pozwalają — stwierdziłem.
•
Właśnie to. Chociaż... — tu ściszył głos — niekiedy przymykamy oczy, jeśli taki
jadący na gapę nie jest zawodowym trampem.
•
Zawodowy tramp? — zdziwiłem się.
•
Widzi pan... gdy znajdę w wagonie człowieka, którego nie stać na opłacenie biletu za
przejazd osobowym pociągiem, a konieczność życiowa zmusiła go do podróży... macham
ręką.
•
A skąd pan wie, kim jest taki pasażer?
•
Trzeba mieć doświadczenie. Dobre oko również. Wtedy się pozna, kto to taki.
Przeważnie jednak podróżują zawodowi włóczędzy. Ludzie, którzy nigdzie nie zagrzeją
miejsca, nigdzie nie pracują, chyba dorywczo. Najczęściej żebrzą lub kradną. Nie są to
wielkie kradzieże, skoro nadal korzystają z towarówek.
•
Przecież mogą jeździć na gapę osobowymi?
•
To zbyt wielkie ryzyko, bo jeśli złapie ich kontrola, nie wyrzuca po prostu, jak my to
robimy, ale wzywa policję, spisuje protokół i jeśli jegomość nie ma czym zapłacić kary,
musi ją odsiedzieć. Tego lękają się najbardziej. Nam brak czasu na takie ceregiele. Zresztą
nas jest zaledwie trzech, nie licząc maszynisty i palacza, i nikt nie może pozostać na stacji
dla dopilnowania sprawy. A na małych stacyjkach najczęściej nie ma
policjanta i do najbliższego szeryfa kilka mil drogi. Wyciąga się trampa za kołnierz i pilnie
baczy, aby nie zdążył z powrotem wskoczyć do wagonu.
•
Po co ci ludzie tak jeżdżą?
•
Mnie to również ciekawiło, ale prawdy dowiedziałem się dopiero od jednego z takich
pasażerów. To nie był typowy tramp. Jechał do Kalifornii do brata, który przyrzekł mu dobrą
posadę. Nie od razu w to uwierzyłem. Przekonała mnie dopiero treść listu, który mi pokazał i
zaświadczenie z pracy wystawione w Nowym Jorku. No, i pozwoliłem mu jechać dalej. Ale
inni? Łgali, aż się kurzyło. Ci są najgorsi, stare wygi. Ja ich uważam po prostu za ludzi
chorych. Jeżdżą latami, to tu, to tam, bez względu na porę roku i oczywiście bez żadnej
istotnej potrzeby. Powiadają, że ich kolej zaczarowała. Słyszał pan coś podobnego?
•
Szukają przygody — zauważyłem.
•
Być może. Na szczęście nie lubią zbytnio ryzykować. Dlatego nie ma wśród nich
kandydatów na bandytów. Nie są westmenami ani poszukiwaczami skarbów nie zbadanych
ziem. W ogóle unikają wszelkiego chodzenia, wolą jeździć. Eekrutują się przeważnie z
wielkich ośrodków miejskich, dlatego kręcą się po węzłowych stacjach, a nie ma ich na
przystankach ani podrzędnych stacyjkach obsługujących wyłącznie wiejskie osiedla.
•
Kto wie? Gdyby mieli konie, może staliby się kowbojami czy traperami?
•
Niech pan w to nie wierzy. Każdy z nich mógłby mieć konia, gdyby trochę popracował
u farmera. Ale gdzie im w głowie praca! Posiedzi taki przez kilka dni w jednym miejscu i już
gna ku szynom, byle złapać jakiś dalekobieżny i przenieść się na drugi koniec kraju. To
dziwny klan. Wspomagają się wzajemnie, mają ulubione miejsca, w których umieszczają
swe dziwne znaki ostrzegające: na przykład przed zbyt ostrą obsługą pociągów czy przed
zbyt srogą policją. W takich miejscach wpisują swe nazwiska, a raczej przezwiska lub prze-
zwiska kolegów, których poszukują. Widziałem te napisy niejeden raz na obudowie
stacyjnych zbiorników na wodę, na słupach sygnalizacyjnych, na pompach. To ich takie
prywatne urzędy pocztowe. No, tu powinniśmy stanąć — dodał nagle.
Parowóz zagwizdał, szczęknęły hamulce. Ujrzałem kilka domków, jakiś potok biegnący
wzdłuż torów, na koniec budynek stacji. Zanim nasz wagon się zatrzymał, kierownik
wyskoczył.
•
I co pan na to? — zagadnąłem Nortona. — Widział pan kiedy trampa?
•
Zapewne niejednego. Mówię „zapewne", bo trudno odróżnić trampa od normalnego
pasażera. I dopiero kiedy ten ostatni wsiada spokojnie do osobowego wozu, a ten pierwszy
skacze do znajdującej się w biegu towarówki, wiadomo, kto jest kim. Tak trafia się za dnia.
Podczas postoju nocnego obsługa ma ciężką służbę i często nie upilnuje się przed
nieproszonymi pasażerami. Powiem panu, doktorze, że przed sześciu laty, jak jechałem przez
Kansas City, pociąg zatrzymywał się na tej stacji aż siedem razy. Przez trampów. Ledwie
minęliśmy ostatnie budynki, już wiedziałem, co się święci. Ujrzałem wzdłuż torów
rozstawionych ludzi. Pojedynczo. Jeden od drugiego o jard, o dwa. Rzecz na tym polega, że
w ciągu dnia niełatwo jest wśliznąć się do wagonu niepostrzeżenie. Dlatego ustawiają się za
stacją, gdzie pociąg już jedzie pełną parą, a obsługa nie może biegać po wagonach, bo
między towarowymi nie ma przejść. Ale wtedy obsługa się zawzięła. Siedem razy
przystawaliśmy, siedem razy wypędzano trampów z wagonów i gnano ku tyłowi. Bo na
końcu jedzie platforma, a na niej któryś z konduktorów, więc tam już
skoczyć się nie da. Dlatego każdy doświadczony tramp, gdy go wygonią, gna co sił w nogach
ku lokomotywie, by zająć dogodne do skoku miejsce. Ale nie każdemu się to udaje. Pociąg
rusza gwałtownie i od razu pędzi. Ryzyko skoku jest wielkie, co odstręcza mniej odważnych.
Opowiadano mi o wielu trampach, którzy zginęli pod kołami. W Kansas, gdyśmy trzeci raz
się zatrzymali, nawet obsługa parowozu wzięła udział w nagonce. Nielegalni pasażerowie
pryskali na obie strony toru, aż się kurzyło, lecz dopiero za siódmym razem pociąg został z
nich oczyszczony. Siódmy raz zatrzymaliśmy się akurat na moście. To było bardzo sprytnie
pomyślane. Wypędzeni z wagonów nie mogli uciekać na boki, musieli biec ku tyłowi
pociągu. Potem nawet nie próbowali nas doścignąć. Nigdy pan o takich nie słyszał?
•
Słyszeć, słyszałem, ale chciałbym kiedyś porozmawiać z takim trampem.
•
Po co, doktorze? To nie są przyjemni ludzie, niekiedy nawet niebezpieczni. Lepiej nie
kusić licha.
Nie przeczuwałem wówczas, jak szybko spełnią się moje życzenia. Stało się to w dwa dni
po wieczorze (o którym już wspominałem) zapowiadającym deszcz. Niedługo czekaliśmy.
Gdy pociąg ruszył, spadły krople, a później nieprzenikliwa, zimna ciemność okryła ziemię.
Spałem znakomicie, kołysany stukotem kół, bo jechaliśmy całą noc bez przerwy. Rankiem
ujrzałem na nowo niebo barwy ołowiu, zasnute deszczem, i zupełnie pustą dal. Humory się
nam popsuły. Norton zagadywał i nadrabiał miną starając się rozruszać mnie i Burnsa, ale
bez skutku. Dokuczał nam chłód i wilgoć. Marzyliśmy o kubku gorącej kawy, której nie
mogliśmy przecież zagotować. Kiedy wreszcie pociąg zatrzymał się, siąpiący deszczyk
przeszedł w ulewę. Nawet kierownik nas nie odwiedził, jak czynił to każdego ranka.
Norton oświadczył, że kładzie się z powrotem spać, ja siadłem na tobołku i gapiłem się w szarą dal
ż
ałując, że nie zabrałem ze sobą żadnej książki. Z nudów spróbowałem pociągnąć za język Burnsa. Nie
udało się. Zawsze odpowiadał monosylabami i należał do najbardziej małomównych ludzi, jakich
zdarzyło mi się spotkać.
Dopiero następnego ranka przejaśniło się, ale ziemia, jak daleko sięgnąć wzrokiem, świeciła
wilgocią, upstrzona kałużami i rozlewiskami. O rozpaleniu ogniska nie było co marzyć. Na którymś z
kolejnych postojów przywędrował kierownik pociągu z wiadrem pełnym wrzątku. Przyjęliśmy go z
entuzjazmem. A skąd wrzątek? Z parowozu. Woda nie była zbyt smaczna, lecz gorąca! Zaparzyliśmy
mnóstwo kawy i podróżowali dalej razem z gościem, ponad trzy godziny. Wreszcie słońce przepędziło
resztki chmur, ziemia poczęła parować i zrobiło się znacznie cieplej. Wówczas wypadł następny
przystanek. Kierownik wysiadł zapowiadając krótki postój. Wyskoczyłem i ja rozprostować zdrętwiałe
mięśnie, a Hal Burns poszedł z wiadrami do strumyka płynącego przez nagą równinę, żeby napoić
konie. Począłem spacerować wzdłuż wagonów. Wypełnione towarem i opatrzone odpowiednimi
nalepkami z nazwą stacji docelowej, były na głucho zamknięte i zaplombowane. Natomiast puste
wagony miały drzwi szeroko rozsunięte, aby można było szybko sprawdzić, czy wewnątrz ktoś się nie
ukrył. Szedłem zerkając raz po raz w głąb pustych wagonów, aż przystanąłem przy jednym z ostatnich.
Drzwi były częściowo zasunięte. Spojrzałem przez szparę — półmrok, pusto, ale wydało mi się, jakby
w kącie tkwiła jakaś czarna sylwetka. Chwyciłem za antabę i wskoczyłem. Ktoś rzucił się ku
zamkniętym po przeciwnej stronie drzwiom. Nie ustąpiły. Położyłem mu rękę na ramieniu, czułem, że
drży.
— Nie bój się, nie jestem kolejarzem.
Odwrócił się. Wówczas, mimo mroku, ujrzałem jego twarz skurczoną strachem, pobladłą i
rozbiegane oczy. Sądząc po wzroście, nie mógł mieć więcej niż czternaście, piętnaście lat.
Młodociany tramp.
— Pan jest... łaps? — zapytał drżącym głosem.
Wiedziałem, co to określenie znaczy, więc odparłem:
— Nie jestem policjantem. Jestem pasażerem i jadę w tym pociągu.
Od razu poweselał.
•
Kolega ze szlaku? — szepnął.
•
Nie — zaprzeczyłem. — Zwykły pasażer.
Od strony parowozu dobiegł głos konduktorskiej świstawki.
— Ruszamy — stwierdziłem i mocniej zacisnąłem dłoń na jego ramieniu. — Nie wyskakuj —
przestrzegłem. — To pusta stacyjka, żadnego budynku w pobliżu.
I przestań się bać nareszcie! Nie zjem cię.
Pociąg drgnął i potoczył się z wolna.
— Doktorze! Doktorze!
Ujrzałem wychyloną z któregoś wagonu głowę Nortona.
— Jestem tutaj! — wrzasnąłem. — Przyjdę na najbliższym przystanku! Pomachał ręką i znikł.
— No — rzekłem cofając się w głąb — teraz możemy
swobodnie porozmawiać.
Stacyjka została daleko w tyle, a chłopak uspokoił się widać, bo przestał się trząść. Może uznał, że
podczas jazdy nie mogę mu zrobić nic złego.
•
Dokąd jedziesz?
•
Do Kalifornii.
•
Do jakiej miejscowości? Wzruszył ramionami:
•
Albo ja wiem?
•
Nigdy dotąd nie byłeś w Kalifornii?
•
Nigdy — a po chwili milczenia dodał: — Nie myślałem, że to tak daleko...
•
Masz tam znajomych, krewnych? Pokręcił przecząco głową.
•
Pierwszy raz w drodze?
•
Po co te pytania? — żachnął się. — Czego pan chce?
•
Poradzić w kłopocie.
Milczał i tylko groźnie błyskał oczami. Wyglądał na osobnika nieufnego, nieco dzikiego,
zamkniętego w sobie. Jeśli nie zdążył rozsmakować się we włóczędze, może da się go jeszcze ocalić?
•
Co chciałeś znaleźć w Kalifornii? — zapytałem starając się mówić głosem spokojnym i
przyjacielskim.
•
Złoto — odparł zupełnie serio.
•
Jak wpadłeś na taki pomysł?
•
Słyszałem, że tam znaleziono złoto. Prawda?
•
Owszem, ale zbyt późno się o tym dowiedziałeś. Złoto znaleziono przed czterdziestoma laty i
przypuszczam, że to, co z tego złota jeszcze pozostało, nadaje się już tylko do wydobywania przy
pomocy maszyn kruszących skały, a nie łopatą i sitem. Zresztą — rozejrzałem się po wagonie —
widzę, że nie wieziesz ani jednego, ani drugiego.
I teraz nastąpiło coś dla mnie nieoczekiwanego. Chłopiec nic nie odpowiedział, odwrócił się,
zgarbił, pochylił głowę. Odgadłem: płakał. Odczekałem kilka minut, żeby mógł się opamiętać.
— No, no — powiedziałem — może znajdzie się jaka rada. Powiedz, co ci się przydarzyło?
Jąkając się zdradził mi swą tajemnicę: został okradziony!
Dalsze wyjaśnienia musiałem z niego wyciągać z trudem i powoli. Podróżował z towarzyszem,
starszym od
niego, z Chicago, gdzie mieszkał i gdzie właśnie poznał tamtego. To była banalna
historia. Stary nie wiekiem, lecz doświadczeniem włóczęga łatwo namówił na wspólną
podróż zupełnie „zielonego" wyrostka. Dlaczego?
Słowo po słowie dowiedziałem się i tego. Mój młody towarzysz wiózł tłumoczek
sporządzony ze zniszczonego koca, a w tym tłumoczku miał zapasowe obuwie, zmianę
bielizny i nieco prowiantu. Ale to jeszcze nie wszystko. Zabrał z domu — bo mieszkał z
rodzicami — wszystkie oszczędności. Nie było wiele, ale jednak około dziesięciu
dolarów. Po co wyruszył w tę drogę? Padła rozbrajająco naiwna odpowiedź: od lat marzył o
dalekiej podróży i wolne chwile spędzał na dworcu kolejowym w Chicago obserwując
przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi. Tam właśnie spotkał przyszłego kompana podróży.
A że bał się wyruszyć w świat samotnie, ucieszyła go propozycja wspólnej eskapady.
•
Powiedział mi, że się nazywa Fred, że jedzie do Kalifornii i może mnie zabrać pod
warunkiem, że mu przyniosę pieniądze i żywność na drogę.
•
Dużo chciał?
•
Pięćdziesiąt dolarów. Nie miałem tyle. Zaczął namawiać, abym poprosił rodziców,
albo...
•
I jak postąpiłeś?
•
Odmówiłem.
•
To był twój pierwszy mądry postępek. A co on na to?
— Bardzo się zmartwił i zaproponował, żebym mu dał to, co mam przy sobie.
Powiedziałem, że nie dam, aż będziemy w drodze. No i... później umówiliśmy się.
Zabrałem z domu jedzenie, ile mogłem, i wieczorem pobiegłem na dworzec.
— Nie sądziłeś, że rodzice zaczną cię szukać, że mogą przypuszczać, że stało się coś
złego?
•
Zostawiłem kartkę z wyjaśnieniem. Na dworcu spotkałem Freda. Wyprowadził mnie kawałek za
miasto, a później poszliśmy torami do miejsca, gdzie stały towarowe wagony.
•
I ten Fred nie wydał ci się podejrzany?
•
Nie przyszło mi to do głowy, był taki dla mnie miły.
•
I co dalej?
•
Kazał mi milczeć. Powiedział, że mogą nas złapać strażnicy.
•
Myślę — przerwałem mu — że dzięki tym strażnikom od razu wtedy cię nie ograbił. Ale mów
dalej.
•
Bardzo się wtedy bałem — wyznał szczerze — lecz wstyd mi było zawrócić. Doszliśmy do
towarowego pociągu. Stał na bocznym torze. Fred powiedział, że ten pociąg zaraz rusza do Kalifornii.
Skradając się jak Indianie, wskoczyliśmy do pustego wagonu. Wtedy Fred zażądał, żebym mu oddał
pieniądze. Powiedziałem, że dam, jak ruszymy. Staliśmy jeszcze z godzinę, wreszcie poczułem, że
jedziemy. Wtedy wręczyłem Fredowi pieniądze.
•
A on uciekł.
•
Prawda, ale nie zaraz. Jechaliśmy kilka dni i wszystko się nam udawało. Fred mówił, że to
dlatego, że nie ma w tym pociągu poza nami żadnych innych trampów i konwojenci myślą, że jest
„czysty”.
•
Kiedy on uciekł?
— Fred?
Skinąłem głową.
•
Powiedział, że idzie po wodę, było wtedy zupełnie ciemno.
•
Kiedy?
•
Wczoraj. Na takiej małej stacyjce. Bardzo się przeraziłem, gdy pociąg ruszył, a Fred nie wrócił.
Nie wiedziałem, co począć, już chciałem wyskoczyć, ale pociąg jechał tak szybko... Później poczułem
głód i szukałem swego tobołka. Nie znalazłem — zakończył z westchnieniem. Biedny chłopak.
•
Jak pociąg stanie, pójdziesz ze mną.
•
Dokąd? — przestraszył się.
•
Do nas, do naszego wagonu.
•
Nigdzie nie pójdę.
•
Nie bądź głupi — zgromiłem go. — Przecież od wczoraj nic nie jadłeś. Chcesz się
rozchorować? W ten sposób nigdy nie dojedziesz do Kalifornii.
•
A nie wyda mnie pan?
•
Możesz być spokojny, dostaniesz jeść i położysz się spać.
•
A pan dokąd jedzie?
•
Do Meksyku.
•
To może... może mógłbym się przyłączyć?
•
Wybij to sobie z głowy. Sądzę, że będzie najlepiej dla ciebie, jak wrócisz do Chicago.
Słyszysz? Przystajemy.
Hamulce rozpoczęły już swą charakterystyczną muzykę. Jeszcze koła się obracały, gdy
wyskoczyłem.
— Chodź — rozkazałem — musimy się spieszyć!
Posłuchał. Chwyciłem go za rękę i pobiegliśmy, ile tchu w piersiach... Nim sznur wagonów
znieruchomiał, obaj wgramoliliśmy się do wagonu.
— A to kto? — zdumiał się Norton.
— Mój znajomy — odparłem krótko. — Trzeba mu pomóc, ale przede wszystkim nakarmić. Od
wczoraj nic nie miał w ustach.
Bizony
Wysiedliśmy w małym miasteczku, skąd kolejowy szlak biegł ku zachodowi, a nasz — skręcał na
południe. Wyleciała mi z pamięci nazwa tego miasteczka, chociaż zachowałem jego obraz: niskie
domki i szeroka ulica, po której toczył się właśnie wóz kryty półokrągłą budą — bliźniaczy tym, jakie
wyruszały z pierwszymi osadnikami na Daleki Zachód. Na tej ulicy dostrzegłem sklep z okropną
werandą-przybudówką,« przed nią wbite w ziemię paliki do przywiązywania koni. Norton zaciągnął
mnie do wnętrza i ku memu zdziwieniu począł się targować o fantastycznie kolorowe derki. Kupił ich
cały stos. Derek tych nie zabraliśmy natychmiast, lecz po nabyciu konia, co poprzedzone zostało wizytą
u kowala. Tam nasze wierzchowce otrzymały nowe podkowy, a Ned — adres osoby, która miała konia
na zbyciu. Poszliśmy potem do saloonu, prawdziwego saloonu Dalekiego Zachodu. Okropna brzydota
łączyła się z nieodpartym urokiem wydeptanej podłogi z surowych desek, ze stołami niczym nie
nakrytymi i z obsługującym gości właścicielem, barmanem, kelnerem i kucharzem w jednej osobie.
Przyznam, że po tak długiej jeździe pociągiem nieco odwykłem od chodzenia, a wędrówka z
Nortonem, tu, tam i z powrotem, dała mi się we znaki. Z przyjemnością siadłem na prymitywnej ławie
i oparłem łokcie na blacie stołu. Salka była pusta i cicha, za niskimi drzwiczkami, które pozwalały bez
otwierania zajrzeć do wnętrza saloonu lub wyjrzeć na zewnątrz, biegła pusta ulica, skąd słychać było
tylko potupywanie naszych koni przywiązanych do palików.
Przy stole pojawił się kelner-barman-kucharz i w chwilę później piliśmy piwo („Kto wie, kiedy je
znowu łykniemy, doktorze") i krajaliśmy wielkie plastry zimnej pieczeni. Była znakomita.
A mały tramp? Cóż z nim się stało? Odjechał w kierunku swego domu, do Chicago i mam nadzieję, iż
przybył tam bez przeszkód. Zanim dotarliśmy do Kansas City, dał się przekonać. Nie bez trudu.
Wydaje się, że jego upór wynikał przede wszystkim ze wstydu, że się tak dał oszukać pierwszemu-
lepszemu włóczędze, więc chciał pokazać, że nie jest niedołęgą i potrafi sam wędrować.
Wytłumaczyłem mu, że trampy potrafią wyprowadzać w pole bardziej doświadczonych i starszych od
niego, ale za to jemu już nigdy się to nie przytrafi po takim doświadczeniu. Chłopak był niegłupi i po
krótkim namyśle przyznał mi rację. Na osłodę dodałem, że w jego wieku „podróż na gapę" z Chicago
do Kansas jest wielkim osiągnięciem, ale lepiej, aby się tym nie chwalił. W Kansas City kupiłem mu
bilet do Chicago, Ned zaopatrzył go w żywność i chłopak odjechał.
Wypiliśmy piwo, zjedli pieczeń i nieco ociężali wskoczyli na siodła. Ned nie chciał nocować w
miasteczku. Powiedział, że nie ma tu hotelu, a on nie będzie spał u nieznajomych ludzi.
— Mam sporo towaru, doktorze, łatwiej go upilnuję na pustkowiu niż tutaj.
Przyznałem mu rację i powlekliśmy się sznurem pięciu koni poza granicę ostatnich zabudowań i
jeszcze dalej, dopóki zmrok nie położył kresu wędrówce. Ale
właśnie wówczas dobrnęliśmy do brzegów szeroko rozlanego strumienia. Na jego
przeciwległej stronie rosło nieco krzewów i kilka drzew. Tam rozbiliśmy obóz. Hal Burns
rozpalił ognisko, właściwie nie wiadomo po co, bo byliśmy najedzeni i żaden z nas nie
zamierzał nic pi trasie. Na moją uwagę Norton odparł, że noce są jeszcze chłodne, a ta będzie
na pewno zimna dla doktora, „który nie przywykł do noclegów pod gołym niebem". Nic na to
nie rzekłem, zaprotestowałem dopiero wówczas, gdy po wypaleniu fajek na dobranoc,
Norton zdecydował się wyłączyć mnie z nocnej warty.
— Powinien się pan stopniowo przyzwyczajać, doktorze.
Mój protest nie odniósł skutku. Myślę, że nie z powodu troski o moje zdrowie, lecz z
powodu troski o... towar. Na pewno obaj towarzysze przypuszczali, że podczas warty
zdrzemnę się niejeden raz i nie zauważę złodzieja, gdyby taki tu się zakradł!
Otuliłem się pledem, pod głowę podsunąłem siodło, broń położyłem obok i ze stopami
wyciągniętymi w kierunku żarzącego się ognia — zasnąłem.
Może istotnie byłem bardzo zmęczony podróżą, a może tak na mnie podziałało powietrze
dalekich przestrzeni, dość że spałem jak niedźwiedź w zimowej gawrze. Kiedy otworzyłem
oczy, słońce już stało ponad linią horyzontu, co jak dla westmana i trapera oznacza bardzo
późną godzinę.
•
Czemuście mnie nie obudzili?
•
Musi pan dobrze wypocząć, doktorze. Czekają nas nie byle trudy.
Muszę przyznać, że ich troskliwość mocno mnie zdenerwowała. Humor wrócił mi dopiero
podczas pakowania się do dalszej drogi, która miała coraz bardziej oddalać nas od żelaznego
szlaku. Znajdowaliśmy się już w granicach Teksasu — jak mnie zapewnił Norton,
który tę trasę wielokrotnie przebywał. Teraz mieliśmy dotrzeć do doliny Południowego Canadianu i
posuwając się ku jego źródłom osiągnąć terytorium Nowego Meksyku. Nie była to najkrótsza z
wiodących do celu dróg, ale najwygodniejsza. Najkrótsza wiodła bowiem przez pustynne, bezwodne
połacie Liano Estacado, rozciągającego się od doliny rzeki Pecos na zachodzie, po źródła Brazos i
Południowej Colorado — na wschodzie.
Na Liano nie byłem nigdy, ale Karol Gordon zapuścił się kiedyś w te niegościnne ziemie. Opowiadał
później o krainie płaskiej, otwartej i bezludnej, znaczonej gdzieniegdzie kępami kaktusów,
gdzieniegdzie nagimi jak słupy ogrodzenia pniami jukki. Trzeba posiadać sporo odwagi, a przede
wszystkim... worków z wodą, żeby udać się w tamte strony. Wielu już próbowało i w piaskach zginęły
całe karawany ludzi, którzy pragnęli skrócić sobie drogę ze wschodu na zachód. Ed Norton nie chciał
ryzykować, i słusznie.
Ruszyliśmy, mając słońce po prawej stronie, prościutko na południe. Naszą karawanę prowadził Hal
Burns, wiodąc na linkach oba juczne zwierzęta. Norton i ja zamykaliśmy kawalkadę, bacząc na juki.
Zmienialiśmy kolejność tylko wtedy, gdy na horyzoncie ukazywały się postacie jeźdźców lub pieszych.
Trafiało się to jednak bardzo rzadko. Olbrzymi obszar Teksasu, mimo że już od 1845 roku posiadał
prawa stanu, a kolonizacja zaczęła się jeszcze wcześniej, bo za hiszp-pańskiego, później
meksykańskiego władztwa, był ciągle jeszcze niemal bezludny. Przed siedmiu laty szacowano
mieszkańców tego kraju na półtora miliona na obszarze 267 tysięcy mil kwadratowych. Jak okiem
sięgnąć, ciągnęła się lekko sfalowana równina, porosła rzadką trawą. Na tej równinie napotykaliśmy co
pewien czas małe strumyki o brzegach zarośniętych krzakami dającymi upragniony cień, gdy słońce
stawało u szczytu nieba i wcale nie wiosenny upał spadał na ziemię. Nad tymi zbiornikami kryształowo
czystej wody gasiliśmy pragnienie i poili konie. Wszystkie strumienie płynęły ku południowi.
Zwróciłem na to uwagę Nortonowi. Przyznał mi rację dodając, że świadczy to o właściwym kierunku
naszej wędrówki, bo wszystkie te rzeczki wpadają do Canadianu albo jego dopływów.
— Niech pan jednak nie sądzi, doktorze, że właściwy
kierunek jest zawsze łatwy do określenia. Niejeden raz musiałem się nad nim dobrze nabiedzić,
chociaż wędruję tędy co roku.
W kilka godzin po tej rozmowie spostrzegłem w sporej odległości przed nami coś, co przypominało
niekształtną plamę ciemnej barwy.
— Niech pan spojrzy — powiedziałem. — Ki li
cho?
Norton przyłożył dłoń do czoła, bo słońce raziło w oczy.
— Nie mam pojęcia — odparł po chwili.
— Plama się porusza.
Znowu spojrzał.
•
Antylopy... — odparł niepewnie — albo... grupka jeźdźców. Bodajby to byli Indianie!
•
Dziwne życzenie.
•
Nie takie znów dziwne. Tutaj wolę spotkać czerwonoskórych niż blade twarze. Czerwoni nie
złupią wędrownego handlarza, bo on im dostarcza kul i prochu, ale biali? Ileż to razy napadali na
niewinnego człowieka tylko dlatego, że wiózł towar. Oczywiście, nie mam na myśli wszystkich białych
buszujących po Dzikim Zachodzie...
Wyciągnąłem z juków przy siodle lornetkę. Nie rozstawałem się z nią nigdy podczas wypraw w nie
znane strony, gdyż możliwość dalekiej obserwacji często pozwala uniknąć niebezpieczeństwa. Ta
lornetka stała się przyczyną wesołości Nortona. Kiedy ją ujrzał w mych rękach pierwszy raz, stwierdził
z udaną powagą, że nie wybieramy się do teatru ani na rodeo. Nie zareagowałem wtedy na tę uwagę.
Teraz przyłożyłem szkła do oczu.
— To nie są jeźdźcy — stwierdziłem. — Możemy
spokojnie wędrować dalej.
_ — Antylopy?
•
Nie.
•
Więc cóż pan widzi?
•
Nie jestem pewien — odparłem.
•
Czyżby mustangi?
•
Nie mustangi.
•
Doktorze, drżę z niecierpliwości.
•
Przecież tu nie teatr ani rodeo — pozwoliłem sobie na złośliwość.
•
Przepraszam, dostałem nauczkę. W przyszłości nigdzie się nie ruszę bez lornetki.
— Niech pan spojrzy przez szkła.
Ledwie zerknął, a już krzyknął.
— Bizony! Co za traf! Będzie pan miał okazję przyjrzeć się tym wspaniałym zwierzętom. Pędźmy
jak najszybciej, bo jeszcze nam uciekną.
Nie uciekły. Zbliżyliśmy się tak, że gołym okiem mogłem rozróżnić poszczególne sztuki, policzyć
je w przybliżeniu: od osiemdziesięciu do stu okazów tego wymierającego gatunku największych (obok
szarego niedźwiedzia) czworonogów Północnej Ameryki pasło się przed nami. Wiedziałem —
opowiadał mi Karol — że jeszcze nie tak dawno można było z okien pociągów jadących na zachód
obserwować stada liczące tysiąc i więcej egzemplarzy. A gdy takie stado przebiegało przez tory,
pociąg musiał stawać, mimo że specjalne sikawki umieszczone w parowozach wyrzucały pod silnym
ciśnieniem strumienie wody, by rozpędzić stado. Trzeba było nieraz czekać tak godzinę, dwie...
Czymże więc była ta maleńka grupka, jaką teraz napotkaliśmy? Piesztką ocaloną od zagłady,
wędrującą — jak zwykle o tej porze — z południa na północ.
Wjechaliśmy na spore wzniesienie, skąd rozciągał się
widok na płytką dolinkę przeciętą strumykiem. Właśnie przeciwległym grzbietem dolinki wędrowały
bizony. Sądziłem, że przejdą bokiem, ale pomyliłem się. Idący na czele przewodnik stada skręcił w dół
zbocza, za nim ruszyły inne.
•
Doktorze, o coś pana poproszę.
•
Słucham.
•
Niech pan dopilnuje naszych jucznych. Urządzimy z Halem małe polowanie. Zgoda?
•
Jak to? To ja mam się przyglądać?
•
Ktoś musi przypilnować naszych bagaży... przepraszam, doktorze, nie to chciałem powiedzieć.
Polowanie na bizony to niebezpieczna rozrywka. Hal i ja wielokrotnie braliśmy udział w takich łowach.
Nie mogę się zgodzić, żeby pan ryzykował.
Już miałem zamiar odpowiedzieć, że i ja polowałem na te wspaniałe zwierzęta, ale powstrzymałem
się. Postanowiłem do końca grać rolę greenhorna. Zapytałem tylko:
•
Cóż pan pocznie z taką górą mięsa? Przecież nie zabierzemy z sobą.
•
Oczywiście, że nie. Tylko najsmaczniejsze kawałki. Nie o mięso mi chodzi, ale o skórę! Nie ma
na świecie bardziej odpornego surowca, nie ma lepszego na buty, siodła, pasy.
•
Dlatego wkrótce zniknie z powierzchni ziemi ostatni bizon — odparłem zgryźliwie.
Nie odpowiedział. Trzepnął konia cuglami, wydobył strzelbę.
— Hal! Zajedziemy je z boku.
Burns rzucił mi linkę od jucznych i obaj skręcili w lewo. Ruszyli grzbietem wzniesienia, wreszcie
zjechali ku rzeczce. Bizony, zaspokoiwszy pragnienie, pasły się teraz na łączce. Dotychczas nas nie
zauważyły. Nic dziwnego — zwierzęta te mają kiepski wzrok, po-
dobno dlatego, że im kudły opadają na oczy. Za to węch posiadają znakomity, ale teraz właśnie wiatr
dął w naszym kierunku.
Siedziałem na koniu z linką w dłoni, ale gdy obaj moi towarzysze oddalili się spory kawałek,
zeskoczyłem z siodła, wyjąłem kołki z juków i wszystkie trzy zwierzęta uwiązałem. Niech sobie Norton
nie wyobraża, że będę tkwił przy koniach! Zabrałem sztucer i zeszedłem kilkanaście kroków po
zboczu, po czym siadłem.
Bizony nadal pasły się spokojnie i tylko przewodnik stada, olbrzym z brodą sięgającą do kolan,
potrząsał potężnym łbem i odwracał głowę raz w prawo, raz w lewo. Norton i Burns skręcili teraz ku
wodzie, przebyli strumień i poczęli wjeżdżać na przeciwległe wzniesienie dolinki. Odgadłem ich plan:
mieli zamiar zaatakować stado od tamtej strony i wpędzić je w wodę. Pomysł był niezły, ale miał jedną
zasadniczą wadę: wganiając do strumienia, jechało się pod wiatr, a w takiej sytuacji zwierzęta musiały
zwietrzyć myśliwych jeszcze przed przystąpieniem do akcji. Dziwne, że o tym nie pomyślał Norton.
Może dlatego, że stracił głowę na widok stada, a może dlatego, że nie był tak doświadczonym
myśliwym, za jakiego się przedstawiał.
Skutek błędnego postępowania zaraz się ujawnił. Rozproszone dotąd stado poczęło zdradzać
niepokój. Zwierzęta przestały szczypać trawę. Te, które tarzały się na brzegu, zerwały się na nogi, a
brodaty olbrzym zadarł łeb wietrząc.
Wstałem i zeszedłem jeszcze niżej. Czułem, że lada chwila całe stado rzuci się do ucieczki.
Ujrzałem, jak Norton i Burns rozdzielili się. Pierwszy pogalopował dalej, równolegle do rzeczki, drugi
począł zjeżdżać ku wodzie. Teraz bizony zbiły się w zwartą gromadę, a później runęły w bok. Kiedy
Burns zjechał na dno doliny, gnały już we wściekłym galopie wzdłuż brzegu. Wtedy właśnie ukazał się
Norton. Zamiast jechać równolegle z gnającym stadem, co stwarzało możliwość celnego strzału w lewy
bok, wysunął się przed czoło stada. Nie mogłem pojąć, w jakim celu. Podniosłem się i sprawdziłem
sztucer.
Bizony, gdy Norton zabiegł im drogę, skręciły ku nurtowi rzeczki. Znalazłem się w niezbyt
bezpiecznym miejscu, więc ruszyłem szybko w górę strumienia. Po kilkudziesięciu krokach
zatrzymałem się i odwróciłem. Hal Burns gnał w kierunku stada. To był zupełny bezsens. Należało
bowiem stado rozbić na poszczególne sztuki, nie zbijać je w gromadę, co tylko utrudnia strzał i nie
pozwala na wybór upatrzonego egzemplarza.
Bizony roztrąciły racicami wodę, aż bryznęła rzęsistą fontanną. Wtedy dostrzegłem, jak jeden
odłączył się od grupy i skierował się w bok, w stronę Nortona. Norton powinien był natychmiast
zawrócić. Nie uczynił tego. Jak się później dowiedziałem, poniósł go koń. Przerażony wierzchowiec
gnał w stronę rzeczki, wpadł w jej nurt, a za nim pędził bizon. Prosto ku mnie.
Norton zauważył mnie i coś krzyknął, ale wśród tętentu i plusku wody nie zrozumiałem słów.
Jeździec już dosięgał brzegu, na którym stałem, gdy bizon rozbryzgiwał wodę w środku nurtu.
Przyłożyłem kolbę do ramienia i czekałem, aby minął mnie Norton. Nie minął! Tuż przy brzegu jego
koń zapadł się w bagienko aż po kolana, a jeździec przeleciał przez łeb i z charakterystycznym
plaśnięciem upadł na mokrą ziemię.
Bizon biegł w poprzek rzeczki wprost na nieszczęsnego konia, który w panicznej trwodze szarpał się
i zapadał coraz głębiej. Spojrzałem na Nortona. Nadal leżał nieruchomo. Skoczyłem w bok. W ten
sposób jako cel miałem nie łeb gnającego byka, lecz jego całą sylwetkę. Trzykrotnie pociągnąłem za
cyngiel, za trzecim razem rozpędzone zwierzę zatrzymało się raptownie i powoli osunęło w wodę.
Podbiegłem do konia, schwyciłem go za cugle tuż przy pysku. Sprawa nie była łatwa i gdyby nie
Burns, który właśnie przygalopował, nie dałbym rady. Razem wyciągnęliśmy z błota drżące ze
zmęczenia zwierzę. Dopiero po tym zawróciłem w stronę Nortona. Siedział spoglądając dokoła
nieprzytomnym wzrokiem.
•
Jak się pan czuje?
•
Oj doktorze! Nie wiem, czy skręciłem kark, czy nie, ale żebra mnie bolą, jakbym wszystkie
połamał. Oj...
•
Może pan wstać?
Podałem mu rękę. Podniósł się wolno, ciągle stękając.
Ująłem go pod ramię i zaprowadziłem na suchsze miejsce.
•
Teraz proszę się położyć. Posłusznie wykonał polecenie.
•
A bizony? — zapytał.
— Już ich nie ma — odezwał się Burns. — Został tylko jeden. Ten, którego upolował doktor.
Gdyby nie trafił, byłoby po panu.
— Drugi raz ratuje mi życie — stęknął.
Ukląkłem przy nim i rozpiąłem mu bluzę.
•
Z choroby wyleczyłby pana każdy lekarz — zauważyłem — a co się tyczy tego bizona,
przypuszczam, że zadowoliłby się koniem. Czemu pan gnał do rzeki?
•
Koń mnie poniósł.
•
Sporo w tym pańskiej winy.
•
Jak to?
•
Teraz proszę leżeć spokojnie.
Zbadałem go. śadna z kości nie była naruszona, chyba dzięki temu, że upadł w miękkie błoto, cały
był też tym błotem ubabrany.
— I co, doktorze?
— Sińce na pewno będzie pan miał, ale to wszystko.
Pomogłem mu wstać i chciałem wprowadzić na wzniesienie.
— Chwileczkę, doktorze — powstrzymał mnie. — Gdzież ten bizon? O, widzę! — ucieszył się. —
Nie może leżeć w wodzie. To cenna skóra i chętnie ją od pana kupię.
•
Ode mnie?
•
Przecież pan go zastrzelił.
•
Ale pan polował, nie ja. W najlepszym więc wypadku należy mi się połowa skóry. Proszę ją
przyjąć na pamiątkę naszej wspólnej wędrówki, bizoniej pieczeni nie odmówię.
•
Skoro tak... Hal, rozładuj nasze juczne i wyciągnij
nimi bizona z wody. Trochę odsapnę, potem zdejmiemy skórę. Uff... jak mnie boli. Co za pech? śeby
nie ten narwany wierzchowiec, mielibyśmy niejedną skórę. Drgnąłem.
— Czyżby chciał pan zmasakrować całe stado?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— I zostawić kilka ton mięsa na pożarcie kujotom — dodałem. — Zaczynam się cieszyć, że pan
runął z siodła. Chodźmy.
Powlókł się w milczeniu. Dopiero gdy osiągnęliśmy grzbiet wzniesienia, stwierdził półgłosem:
•
Nie mogę pana zrozumieć, doktorze. Nigdy pan nie polował?
•
Wiele razy, ale przenigdy nie zabijałem zwierzyny ponad potrzebę. Albo tylko w obronie
własnej lub innego człowieka.
Zabrzmiało to trochę patetycznie, ale byłem wściekły na Nortona.
Obóz rozłożyliśmy niedaleko rzeczki, w której leżała „góra mięsa". Pomogłem Burnsowi
sprowadzić konie, napoić je, a później przy pomocy linek przywiązać do rogów bizona. Zwierzęta z
dużym wysiłkiem wyciągnęły bizona z wody. Odszedłem, gdy przywlókł się Norton. Zdejmowanie
skóry trwało dość długo. W tym czasie zdążyłem zebrać sporo uschłych patyków, wędrując wzdłuż
rzeki, a nawet skonstruować prymitywny rożen. Na koniec rozpaliłem ogień i dopiero wówczas zjawili
się moi towarzysze dźwigając skórę i spory kawał mięsa. Burns zajął się kucharzeniem, ale mimo naj-
lepszych wysiłków pieczeń okazała się twarda, o nieprzyjemnym, ostrym zapachu. Zgodnie
stwierdziliśmy, że zabita sztuka to był stary osobnik, zbyt żylasty jak na nasze zęby. Po tym nieudanym
posiłku Burns zajął się nacieraniem wewnętrznej strony skóry drzewnym popiołem, co miało zapobiec
kurczeniu, wysychaniu i pękaniu. Kiedy zakończył tę pracę, miało się już ku zachodowi. Tak więc
spotkanie z bizonami przerwało naszą podróż prawie na cały dzień.
Ledwie zmierzchło, a Norton począł sobie mościć posłanie, powiedział: „dobranoc" i — nieco
postękując — owinął się derką.
•
Kto ma czuwać? — zapytałem.
•
Nikt, doktorze. Ludzi w okolicy nie ma, a zwierzęta czeka nad rzeczką świetny posiłek, więc
dadzą nam spokój.
Nie bardzo mi to trafiło do przekonania, ale nie mogłem namawiać Norton a na wartę. Kiedy Hal
Burns, uznający za obowiązującą go decyzję szefa, również poszedł za jego przykładem, wziąłem
sztucer i ruszyłem na przechadzkę wokół naszego obozowiska.
Było ciemno i w górze poczęły przebłyskiwać gwiazdy. Wkrótce ukazał się księżyc i rozświetlił
daleki obszar prerii. Zrobiło się widno jak w dzień. Powędrowałem na grzbiet wzniesienia, poniżej
którego bezszelestnie toczył swe wody strumień. Tuż przy brzegu czerniała masa bizoniego mięsa.
Jeszcze nie zgromadzili się przy nim nocni biesiadnicy. Wiedziałem, że na pewno przyjdą, znęceni
zapachem, który ja już czułem. Zatoczywszy krąg wróciłem do ogniska żarzącego się wiśniową barwą
nadpalonych drewien. Odwiązałem od siodła derkę, siodło ustawiłem jako oparcie dla pleców i w ten
sposób ulokowałem się przy ognisku. Dokoła było cicho i ta cisza podziałała na mnie usypiająco.
Kiedy zbudziłem się, nadal trwała noc, ale już nie tak spokojna. Od rzeki niosły się naszczekiwania
kujotów. Nocne bractwo ucztowało. Czy tylko preriowe psy?
Chyba im biesiadę musiał przerwać jakiś większy drapieżnik, którego woń poczuły nasze konie.
Cała piątka skupiła się w pobliżu ogniska. Nie spały i nie pasły się. Miały głowy zwrócone w stronę
rzeki i nerwowo strzygły uszami. Ten widok skłonił mnie do powtórzenia wędrówki. Jednak w
najbliższym sąsiedztwie nic nie odkryłem. Norton słusznie twierdził, że mięso bizona uchroni nas od
wizyty czworonogów. Stwierdziwszy ten fakt położyłem się i zasnąłem.
Obudził mnie ranny wietrzyk i zapach kawy. Przetarłem oczy. To Burns krzątał się przy rozpalonym
na nowo ognisku. Norton jeszcze leżał, owinięty po czubek nosa brązowym kocem.
—- Co nowego, Hal? — zagadnąłem.
— Zaraz będzie kawa, tylko upiekę podpłomyki. Jada pan boczek?
— Oczywiście, a co słychać z naszym bizonem?
-— Zostały tylko kości.
Wstałem i powędrowałem ku rzeczce z mydłem i ręcznikiem — przedmiotami, które wzbudziłyby
ś
miech prawdziwego westmana. No, ale ja nie byłem „prawdziwym". Burns powiedział prawdę, rogaty
łeb i kości — oto co znalazłem zamiast bizoniego mięsa.
Zdjąłem obuwie, ściągnąłem odzież i zanurzyłem się w wodzie, w najgłębszym miejscu. Sięgała
pasa i zimna była jak lód. Natychmiast wyskoczyłem szczękając zębami. Namydliłem się i znowu
wskoczyłem, nie na długo. Po czym wytarłem się szorstkim ręcznikiem. Resztki snu wyparowały ze
mnie jak wrząca woda z garnka.
Wróciłem do ogniska, pełen energii i dobrego humoru.
— Jak pan się dziś czuje? — zagadnąłem Nortona.
•
Dzień dobry, doktorze. Trochę mi przeszło, ale nie całkiem.
•
Proszę ściągnąć koszulę. Jeszcze raz sprawdzę.
Opukałem go i osłuchałem dokładnie, ale poza sińcami, które teraz wystąpiły na skórze, nic więcej
nie odkryłem.
— Proszę się cieszyć, że nie upadł pan na kamienie — zauważyłem. — A teraz dajcie mi
kawy.
Od pamiętnego spotkania z bizonami minęło kilka dni, podczas których coraz bardziej
zbliżaliśmy się do Canadianu, w jego górnym biegu. Jak zapowiedział Norton, już nazajutrz
mieliśmy przekroczyć granicę Nowego Meksyku. Ale zanim to się stało, podczas wie-
czornego biwaku ukazał się nam czarny koń, o którym już wspomniałem. Koń wyglądający
na nocną zjawę.
Nocny gość
Zerwałem się pierwszy. Pierwszy chwyciłem za cugle chrapiącego ze zmęczenia i
przerażenia zwierzęcia.
— Ostrożnie — zaszeptał za mymi plecami Norton.
Nie odpowiedziałem. Na grzbiecie konia siedział, raczej leżał człowiek z dłońmi
wplątanymi w grzywę, z głową przytuloną do karku. Dotknąłem ramienia tajemniczego
jeźdźca. Nawet nie drgnął.
— Trzeba go ściągnąć. Hal, niech pan odłoży strzelbę, sam nie dam rady.
Ale i we dwóch dopiero z wielkim trudem zdjęliśmy jeźdźca z siodła. Najwięcej kłopotu
sprawiło rozgięcie zaciśniętych kurczowo na końskiej grzywie palców — koń się płoszył. W
końcu zupełnie bezwładne ciało zsunęliśmy z grzbietu.
•
Ostrożnie — powiedziałem. — Tak, teraz połóżmy go. Hal, dorzuć do ognia.
•
I spętaj zwierzę — dodał Norton. — Cóż za niespokojne stworzenie! Czy on żyje,
doktorze?
•
Sprawdzimy.
Płomień rozbłysł i począł migotać, bo z ciemności dmuchnął wiatr. Ukląkłem obok
nieruchomego ciała. Zbadałem puls. Bił, chociaż bardzo słabo.
•
ś
yje — powiedziałem. — Trzeba teraz poszukać przyczyny omdlenia.
•
To jasne, doktorze. Musiał pędzić strasznie długo, wyczerpała go taka jazda, ja sam...
•
Przyjrzał się pan koniowi? — przerwałem. Nie wygląda na to, żeby odbył długą drogę, a nasz
gość, jak widać, wcale nie ułomek. Tacy nie mdleją nawet po najdłuższej jeździe. Nie! Przyczyna musi
być inna.
•
Ba, jaka?
•
Właśnie jej szukam. .
Nieznajomy miał na sobie grubą kamizelkę, a pod nią flanelową koszulę. Palcami rąk wyczułem, jak
pierś podnosi się i opada w wyraźnie wyczuwalnym oddechu. Nie odkryłem żadnego widocznego
obrażenia ciała, mimo że Hal przyświecał mi łuczywem.
•
I co, doktorze? — niecierpliwił się Norton.
•
Jak dotychczas... nic. Potrzebna mi woda.
•
Hal — zakomenderował handlarz — skocz do rzeczki.
W parę minut później chlusnąłem wiaderkiem na twarz leżącego. Poruszył głową i otworzył oczy.
Wymamrotał coś niezrozumiale, usiłował powstać, ale tylko jęknął i opadł z powrotem na trawę.
— Co wam jest? — zapytałem.
— Piekielnie boli — stęknął. — Tak mnie urządził...
Reszty zdania nie dosłyszałem. Zamknął oczy i leżał nieruchomo, ciężko dysząc.
— Musimy go przewrócić — stwierdziłem. — No... razem...
Dotknąłem pleców. , — O, u licha! Hal, niech pan weźmie drugie łuczywo i dorzuci do ognia. Źle
widzę.
Rzeczywiście źle widziałem, za to moje palce trafiły na lepką prawie już zaskorupiałą powłokę,
przypominającą w dotyku klej. Dobrze wiedziałem, co to takiego.
— Hal, jeszcze wody! Ten człowiek jest ranny.
Słyszy mnie pan? — zwróciłem się do leżącego.
Coś mruknął.
— Jak pan się czuje?
•
Ź
le — stęknął nie odwracając głowy. — Plecy mnie pieką jak ogniem.
•
Zaraz temu zaradzimy. Trochę poboli. Ma pan szczęście, że trafił pan na lekarza.
•
Na lekarza? — mruknął.
•
I to jakiego! — wtrącił się Norton.
•
Trzeba odlepić koszulę, przyschła do rany, tylko powinszować.
•
Czego?
-— Umarłby pan z upływu krwi.
Nic nie odpowiedział. Zlałem mu plecy wodą, a kiedy materiał nieco zmiękł, poczęliśmy — Norton i
ja — rozbierać nieszczęśnika. Kiepsko nam szło, przede wszystkim dlatego, że nie chciałem
przysparzać rannemu dodatkowego bólu, po drugie — że mimo wody materiał nadal przylegał do rany,
po trzecie — przeszkadzała nam zła widoczność. Z wielkim trudem zdołaliśmy ściągnąć kamizelkę, z
koszulą poszło jeszcze gorzej. Spocony z wysiłku zdołałem wreszcie oderwać flanelę od ciała.
Natychmiast popłynęła krew. Przyniosłem swą podręczną apteczkę, obmyłem ranę i nałożyłem opa-
trunek. W tych warunkach szukanie kuli, która, jak stwierdziłem, nie przeszła na wylot, nie mogło dać
wyników. Dlatego, obandażowawszy pacjenta, powiedziałem:
— Kuli poszukamy jutro.
— To nie od kuli — jęknął przewróciwszy się na
bok. — Dostałem nożem...
Zrobiło mi się wstyd. Nie rozpoznałem przyczyny zranienia — to należało położyć na karb złej
widoczności, ale zawsze.
•
Tym lepiej — mruknąłem. — Czy jest tu w pobliżu jakiś saloon?
•
Na takim pustkowiu?
•
No, to gdzież pana w ten sposób urządzono?
•
Gdzie? Właśnie na pustkowiu.
•
A kto?
•
ś
ebym ja to wiedział...
Wzruszyłem ramionami. Nie chciał zdradzić tajemnicy — jego sprawa. Pomogłem mu
wstać, a później umieściliśmy leże niedaleko ogniska, gdzie ułożył się jak mógł
najwygodniej. Napojony kawą, co uznałem za konieczne wobec takiego osłabienia, prawie
natychmiast zasnął.
•
Co z nim będzie, doktorze? — odezwał się Norton.
•
Jeśli nie zajdą jakieś komplikacje, za parę dni z powrotem znajdzie się na końskim
grzbiecie. Miał szczęście, że koszula zatamowała upływ krwi i że trafił na nas.
•
Więc jutro nie ruszy się stąd.
•
Wiem, że panu się spieszy. Niestety, jutro nie będzie zdolny do jazdy.
Handlarz nie pytał więcej. Rozstawiliśmy warty, które miały się zmieniać co dwie
godziny. Należało zachować ostrożność. Tajemniczy jeździec stanowił dowód, że okolica nie
jest bezludna, jak się nam wydawało. Kto wie, może nawet naszego gościa ścigano? Jednak
noc upłynęła spokojnie, a jedynym skutkiem czuwania była moja senność.
Ziewając i przeciągając się wstałem ze swego legowiska, zbudzony brzękiem garnczków,
trzaskaniem polan w ognisku i zapachem kawy unoszącym się nad kociołkiem. To Hal, który
pełnił końcową wartę, krzątał się teraz przy przyrządzaniu rannego posiłku. Norton jeszcze
spał, mimo że słońce dawno wspięło się na niebo, co według zwyczajów i miary Dalekiego
Zachodu świadczyło o bardzo późnej godzinie.
Mój pacjent także drzemał. Chwilę przysłuchiwałem się równemu oddechowi, potem
odszedłem w stronę
lasu, gdzie wśród sitowi ciurkał strumyczek i gdzie pasło się stado naszych
koni, a między nimi wierzchowiec nocnego gościa. Dawno nie oglądałem tak wspaniałe prezentującego
się zwierzęcia! Było kruczoczarne, czernią przechodzącą w granat, z jedną białą strzałką na czole.
„Czyżby koniokrad?" — pomyślałem nagle, wspomniawszy liche odzienie naszego gościa.
Opluskałem się w wodzie i wróciłem do obozowiska. Norton już wstał.
•
Mamy piękny dzień, doktorze — powitał mnie wesoło.
•
Co porabia mój pacjent?
•
Jak pan widzi.
Wskazał na otuloną derką postać.
— Niech sobie jeszcze pośpi — odparłem. — Tylko mu na dobre to wyjdzie, a teraz...
Ująłem Nortona pod ramię i powiodłem w stronę lasu.
•
Czy pan zwrócił uwagę na uprząż i na konia naszego przybysza?
•
No, było dość ciemno...
•
Więc niech się pan teraz przypatrzy. Rozejrzał się dokoła i cicho gwizdnął.
•
Ho, ho! To zwierzę jest warte... jest warte...
•
Mniejsza z tym, ile. Na pewno bardzo drogi koń, a nasz niespodziewany przybysz jakoś nie
wygląda na właściciela,
•
Hm, podejrzewa pan, że daliśmy schronienie koniokradowi? Jednak ja oglądałem jeszcze
gorszych obdartusów z nie mniej wspaniałymi wierzchowcami. Tu, na Dalekim Zachodzie, do pewnych
spraw należy przykładać inną miarę.
Pouczywszy mnie w ten sposób, chciał wrócić do ogniska. Zatrzymałem go.
•
Chcę obejrzeć uprząż — powiedziałem — ale tak, żeby tego nikt nie zauważył.
•
Dobrze, jakoś to urządzę. Pan jest podejrzliwy, doktorze.
•
Tylko... ostrożny. Cóż pan wie o tym człowieku?
•
Istotnie, nic.
•
Więc spróbujmy dowiedzieć się.
Wróciliśmy w samą porę, bo Hal kończył pieczenie ostatniego podpłomyka, a ranny już się
przebudził i siedział okryty kocem. Na mój widok usiłował wstać. Natychmiast go powstrzymałem.
•
ś
adnego wysiłku! — rozkazałem. — Dopóki nie obejrzę rany.
•
Dowiedziałem się, kto mnie wyciągnął z biedy — odparł powoli. — Dziękuję.
•
Każdy postąpiłby podobnie.
•
Nie każdy — zaprotestował słabo. — Na przykład ten, który mnie tak dziabnął...
•
W czasie bójki?
•
ś
eby to! Podszedł do mnie znienacka i ciachnął! Nawet nie wiem, kto.
•
Tylu ich było?
•
Pięciu. Dobrze, że koń znalazł się pod bokiem i że trafiłem do was.
•
Koń trafił — sprostowałem — bo jeździec nie władał ani ręką, ani nogą.
Uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem. Ten uśmiech, ta twarz, ten głos wydały mi się znajome.
•
Och — stęknął — gdy się poruszę, zaraz mnie rwie. Czy to duża rana?
•
Duża, nieduża. Podczas wczorajszych ciemności niewiele mogłem zobaczyć. Sprawdzę teraz, ale
najpierw... kawa.
Hal, jak zwykle milczący, podał wydzielone porcje. Wędzony boczek na podpłomyku nigdzie tak nie
smakuje, jak na prerii. Sprawdziłem to wielokrotnie. I nigdy człowiek nie zjada tyle, co podczas
dalekiej wędrówki konnej. Dlatego przestałem sią dziwić traperom, którzy po pochłonięciu funta
pieczeni twierdzili, wcale nie żartem, że zdołali zaspokoić pierwszy głód! Znałem jednego z takich.
Jadł za pięciu, a przecież był zawsze szczupły, nawet chudy. Mieszczuch, który by spróbował tak się
odżywiać, popadłby szybko w żołądkowe dolegliwości albo roztył się do karykaturalnych rozmiarów.
Jednakże wadą traperskiego odżywiania jest całkowity brak owoców i jarzyn. W przeciwieństwie do
Indian, których jadłospis nie ogranicza się do potraw mięsnych (jedzą leśne jagody, kukurydzę w
rozmaitych postaciach, a lecznicze wywary z ziół znane są czarownikom wszystkich plemion), traper
nie zna niczego poza mięsem, bo też w swym wędrownym życiu nie ma możliwości ani zdobycia, ani
tym bardziej dźwigania ze sobą szybko psujących się owoców lub jarzyn. Co najwyżej nosi nabytą w
jakimś miasteczku mąkę, i to w niewielkiej ilości. Odżywianie się wyłącznie mięsem powoduje
nadkwasotę żołądka, przypadłość dokuczliwą i na dłuższy okres nawet groźną dla organizmu
człowieka.
Zawsze po kilku miesiącach pobytu na Dzikim Zachodzie, gdzie mięso stanowiło podstawę
pożywienia, wracałem do Milwaukee stęskniony za kapustą, ziemniakami, fasolą, pełen marzeń o
ś
liwkach, jabłkach i wiśniach. Ale teraz znajdowałem się dopiero na początku wielkiej i dalekiej drogi,
więc boczek na gorącym podpłomyku był dla mnie znów smakowitą nowością.
Po rannym posiłku zająłem się naszym gościem. Stękał i kwękał, gdy zdejmowałem bandaże, a
jeszcze bardziej, gdy zabrałem się do odlepiania przyschłego opatrunku.
Rana się nieco zaskorupiła. Stanowiło ją długie
i wąskie cięcie. Uderzającemu albo drgnęła ręka, albo też uderzony pochylił się i to mu ocaliło życie.
Ostrze noża trafiło w żebro i ześliznęło się czyniąc paskudne na oko, ale w istocie mało niebezpieczne
skaleczenie.
Norton, który z zainteresowaniem przyglądał się „operacji", mruknął coś na temat „znakomitych
leków indiańskich", zwłaszcza pewnego ziela, które przyłożone do rany usuwa ból i szybko goi.
•
Ma pan to ziele? — zapytałem.
•
Nie.
•
To może go poszukamy?
•
Ba, nawet nie wiem, gdzie rośnie.
— No to — uśmiechnąłem się — poprzestaniemy na tradycyjnym sposobie leczenia.
•
Pan jest naprawdę lekarzem? — zapytał ranny. — Takim, co w mieście przyjmuje pacjentów?
•
Jestem.
•
I leczy pan ludzi na prerii?
•
Od przypadku do przypadku. No, gotowe.
•
Czy to coś poważnego?
•
Gdyby było coś poważnego, nie siedziałby pan tak swobodnie i nie zjadł tak obfitego śniadania.
Myślę, że nawet gorączka nie wystąpiła. Organizm silny, a rana, jak na Dziki Zachód, powierzchowna.
W sumie, za kilka dni będzie pan brykał jak młody jelonek, a na pamiątkę zostanie tylko blizna.
•
I mogę jechać konno?
•
Dzisiaj... nie radzę. Opatrunek zacznie trzeć ranę i doprowadzi do zaognienia. Dlatego nie trzeba
schylać się zbyt często.
•
Muszę uprać koszulę i kamizelkę.
•
Lepiej to odłożyć na później.
•
Doktorze — wtrącił się Norton — coś panu pokażę.
— Proszę leżeć spokojnie — poleciłem pacjentowi i wstałem.
Odeszliśmy kilka kroków od ogniska.
•
Będzie mógł utrzymać się w siodle? — zagadnął szeptem.
•
Na pewno, jeśli nie nastąpią komplikacje.
•
O, toś mnie pan pocieszył! A ileż czasu trzeba na zagojenie?
•
Niech pan rusza — odparłem. — Za dwa, trzy dni dopędzę was.
Potrząsnął energicznie głową.
•
Nigdy na coś takiego nie przystanę. Uważam, że jestem odpowiedzialny za pana, a na
samotnego wędrowca czyha tu wiele niebezpieczeństw. Przede wszystkim niesłychanie łatwo
zabłądzić. A co będzie, gdy pańskiemu pacjentowi nagle się pogorszy?
•
Więc co pan proponuje?
•
Znalazłem się w rozterce, ale przecież nie zostawię rannego człowieka. Dziś nie
ruszymy się stąd, a jutro... zobaczy się. Odpowiada to panu?
•
Porządny z pana chłop, Norton. Dziękuję.
•
Nie ma za co.
•
Oglądał pan uprząż?
— Tak. Właśnie dlatego odciągnąłem pana na bok. To wspaniała uprząż. Nikt nie używa
podobnej na Dzikim Zachodzie. Zbyt wiele kosztuje, a złodziejów tu nie brak.
•
Sądzi pan, że gościmy koniokrada?
•
Może... Proszę go spróbować pociągnąć za język.
•
Spróbuję.
Kiedy wróciliśmy, nieznajomy, owinięty w koc, znowu spał.
•
Wygląda na to, jakby przez kilka nocy czuwał — stwierdził szeptem Norton.
•
Niekoniecznie. Jest bardzo osłabiony upływem krwi. Weźmiemy go na spytki, gdy
odpocznie. A gdzież to Hal?
Rozejrzałem się. Hal klęczał nad brzegiem strumienia, dostrzegałem tylko czubek jego
głowy.
— Pewnie nabiera wody — zauważył Norton. — Ale cóż teraz poczniemy, doktorze?
Tyle wolnego czasu i nic do roboty! Bardzo to nudne.
Miał rację. Przymusowy postój na prerii nie należy do przyjemności.
— Hm, można by iść do lasu na małe polowanie — rozważał głośno Norton — ale ani to
pora, ani bezpiecznie. Rozsądek nakazuje trzymać się razem. Ten ranny jegomość nie daje
mi spokoju. Przecież wiozę towar za dobrych paręset dolarów! Ech, legnijmy na słonku.
Dogrzewa coraz mocniej.
Tak też postąpiliśmy. Leżałem, przymknąwszy oczy, aż złapał mnie sen. Odrabiałem
zaległości minionej nocy. Kiedy się ocknąłem, było już dobrze po południu. Norton spał
obok. Jeszcze się nie obudził. Niezmordowany i milczący Hal coś tam pitrasił przy skąpym
ogniu. Pachniało mięsem, mąką i jeszcze czymś, czego nie potrafiłem odgadnąć. W chwilę
później okazało się, że to najprawdziwsza grochówka. Zbudziliśmy Nortona i mego pacjenta
i szybko zabraliśmy się do jedzenia.
— Wydaje mi się — powiedziałem do rannego — że już jutro będzie pan mógł jako-tako
utrzymać się na siodle. Radzę udać się do najbliższego miasteczka i tam przez kilka dni
odpocząć.
— A wy dokąd jedziecie?
Nie przypadło mi do smaku takie pytanie, więc odpowiedziałem niezbyt grzecznie, jak
odpowiada się w tych stronach na pytania osób zbyt ciekawych. Wskazałem palcem przed
siebie i powiedziałem krótko: — Tam — a później machnąłem ręką za siebie i dodałem:
~— stamtąd.
Chyba zrozumiał, bo -wyraz zakłopotania odmalował się na jego twarzy.
•
Przepraszam — powiedział półgłosem. — Gdybym mógł... przyłączyć się. Chociaż na
kilka dni.
•
O, to już nie zależy od mej zgody. Proszę się zwrócić do szefa — wskazałem na
Nortona.
Moja odpowiedź musiała go zaskoczyć. Nie powtórzył pytania. Oceniłem, że nie zalicza
się do tych bezczelnych typów, które próbują wbrew wszystkiemu narzucać swe towarzystwo
i pokrywać niewyrobienie życiowe tupetem. Uznałem go za człowieka skromnego i
zapisałem mu to na plus.
•
Nie — odezwał się Norton — nie możemy skorzystać z pańskiej propozycji.
Udzielenie pomocy rannemu to był nasz obowiązek, ale na tym rzecz się kończy.
•
To znaczy, że mnie pan wypędza — mruknął ranny. — Nie mam ani kawałka jedzenia,
ani broni...
•
Podzielimy się zapasami i każdy ruszy w swoją stronę. Preria jest szeroka, starczy
miejsca dla każdego.
•
Gdybym mógł wrócić... — szepnął na pół do siebie, na pół do nas. — Ale to
niemożliwe.
•
Nie pytaliśmy się — przerwałem — o powód nocnej wizyty. Nie nasza to sprawa, ale
od nas zależy dobieranie sobie towarzyszy.
Powiedziałem to specjalnie ostrym tonem, licząc, że w ten sposób spowoduję naturalny
odruch oburzenia, że przybysz wreszcie zdradzi swą tajemnicę.
Przyszedł Hal i — jak zwykle bez słowa wyjaśnienia — rozłożył na trawie dwie sztuki
mokrego materiału: koszulę i kamizelkę nieznajomego. Uprał.
Ranny zauważył to i aż poczerwieniał na opalonej twarzy.
•
Dziękuję — powiedział — mogłem sam to zrobić.
•
Nie mógł pan — odparłem — nie wolno się schylać. Teraz to wyschnie, otrzyma pan
ż
ywność, a jutro o świcie rozstaniemy się, co będzie pięknym zakończeniem naszego
spotkania. Wobec... pańskiego milczenia — dodałem po krótkiej przerwie. — Chyba
mówię zrozumiale?
Skinął głową.
— Znałem kiedyś pewnego doktora — odezwał się — i dużo mu zawdzięczam. Panu
również, ale nie o tym chciałem mówić. Nazywam się Lewis Stone. Byłem traperem,
poszukiwaczem metali, kowbojem. Wiodło misję różnie, ale ostatnio bardzo kiepsko.
Dlatego zgodziłem się wziąć udział w wyprawie myśliwskiej.
Wciągnął mnie do niej przygodny znajomy, ale od początku wszystko mi się nie podobało.
Umilkł — Kiepska płaca? — zapytałem, aby go skłonić do
dalszego mówienia.
— Płaca była dobra, tylko że zupełnie nie wiedziałem, co mam robić, a ja lubię
wiedzieć. Myślałem, że będę tropicielem zwierzyny i opiekunem
czuwającym nad myśliwymi, a skończyło się na tym, że rąbałem drzewo, nosiłem wodę,
czyściłem i karmiłem konie, rozbijałem namioty, a nawet szorowałem garnki. A poza tym...
oni nie mają pojęcia, jak zachowywać się na prerii...
— I dlatego postanowił pan uciec — zauważył Norton.
— Nie dlatego. Zawarłem umowę na trzy miesiące i byłbym jej dotrzymał, gdyby... Jak
już powiedziałem, tę pracę naraił mi pewien znajomy kowboj,
który się wynajmuje do pilnowania bydła w lecie, a zimą rzuca
robotę i ucieka do miasta. Nic
złego o nim nie słyszałem. Ściągnął mnie do St. Louis razem z dwójką innych i tam przedstawił
jakiemuś panu. To musiał być wielki pan. Powiadam: wielki, bo miał lokaja ubranego niby generał, w
czerwoną kurtkę ze złotymi lampasami. Nigdy takiego dotąd nie oglądałem. Ten wielki pan nazywał się
Roger Deen, syn fabrykanta, facet strasznie bogaty. To on zaprojektował wycieczkę na Dziki Zachód i
do niego zgodził mnie znajomek. Wyprawa była zwariowana od samego początku: lokaj, kuchcik i nas,
ś
wieżo zwerbowanych, czterech. Ruszyliśmy na koniach, ale i z wozem wyładowanym namiotami i
różnym sprzętem. Takim, jaki tylko wariat mógłby zabierać w te strony. Nie uwierzycie, gdy powiem,
ż
e przywieźli z miasta stół i krzesła, że ten stół przed każdym posiłkiem lokaj nakrywa białym obrusem
i podaje potrawy na tacy! Słyszał kto o czymś takim?! Uśmiechnąłem się.
•
Pan nie wierzy, doktorze?
•
Nie takie dziwy oglądałem.
•
No, właśnie! Oni wiozą żelazny piecyk do gotowania, naftowe lampy, świeczniki i mnóstwo tym
podobnych rzeczy. Najgorsze, że ci ludzie zupełnie nie pasują do tych stron.
•
Jak to: nie pasują? — zapytał Norton.
•
Powiem panu tyle, że jedna z pań...
•
Pań! — zdziwiłem się. — Tam są kobiety?
•
Zapomniałem powiedzieć, że Deen zabrał na swą zwariowaną wyprawę żonę i jej siostrę. Otóż
jedna "z tych kobiet zapytała mnie, czy nie można by złapać w sidła bizona! Słyszycie! Bizona w sidła!
A tamci mężczyźni...
•
Poczekaj, Stone — znowu wtrąciłem się. — Opowiadasz tak chaotycznie, że nie sposób się
zorientować. Kto towarzyszy Deenowi?
•
Mówiłem: żona, jej siostra i jeszcze taki jegomość, koleżka Deena. Nazywa się...
Scudder.
•
To już wszyscy?
•
Wszyscy. Ten Scudder właśnie chciał zapolować na pumy, żeby przywieźć piękne
futro z wyprawy. Co za szczęście, że w tych stronach nie ma pum! Takie polowanie kiepsko
by się skończyło. Co prawda Rathmoor...
•
Stop! — krzyknąłem. — Kto to jest Rathmoor?
•
Nie mówiłem? — zdziwił się. — Tak się właśnie nazywa mój znajomek, który mnie
wciągnął do wyprawy. Ten Rathmoor wiele mu obiecywał, nawet polowanie na pumy,
chwytanie grzechotników, ściganie antylop i inne cuda, tylko na łapanie bizonów w sieci
przystać nie chciał. Nawet jak na jego łgarstwa... było tego za wiele. Długo jechaliśmy, aż
przywlekliśmy się w te okolice; z tabunkiem koni, z wozem. Jakie to konie, możecie
sprawdzić, na jednym z nich tu przybyłem.
Przyznać muszę, że i obaj mężczyźni, i kobiety umieją trzymać się na siodle, jak na miejskich ludzi.
Więc powiadam, jak tu przybyliśmy, a po drodze nie spotkaliśmy nic godnego do polowania, Deen
począł się krzywić. Tak go podbechtały kobiety. Powiedział Rathmoorowi, sam to przypadkiem
słyszałem, że ich oszukuje, bo wodzi po bezdrożach, na których nawet komara się nie uwidzi.
Rathmoor przysięgał, że to nie jego wina. Zbyt wolno jedziemy, zbyt wiele czasu traci się na różne
kolacyjki, na ranne ubieranie się. Jeszcze tam różnych różności mu nagadał. Potem dodał, że zwierzyny
jest w bród na terenie Nowego Meksyku, a nie tutaj. Rathmoor miał sporo racji, ale nieco przesolił
swym ostrym tonem. Widziałem, jak Deen poczerwieniał na twarzy i* nie wiem, na czym by się to
skończyło, gdyby nie Florence (to jego żona). Przybiegła usłyszawszy gromki głos Rathmoora,
odciągnęła męża na bok i coś mu tam tłumaczyła. Wreszcie Deen przyszedł do nas (do Rathmoora i do
mnie) i powiedział, że poczeka kilka dni, lecz jeśli i wówczas nie pokażą się bizony, pumy i antylopy,
zwolni nas z pracy, bo nie dotrzymaliśmy obietnicy.
Rathmoor tylko wzruszył ramionami, wziął mnie pod ramię i prawie siłą odprowadził, nawet się nie
obejrzawszy. A kiedy znaleźliśmy się odpowiednio daleko, zapytał, czy widziałem kiedy większego
wariata. Zaprzeczyłem, bo przecież trzeba być głupcem, aby tu, na pustkowiu, odprawiać jedynych
ludzi znających właściwą drogę. Tego dnia i dwu następnych nic więcej się nie wydarzyło. Nawet Deen
bardzo grzecznie się do nas odzywał, a Rathmoor postępował tak, jakby nic między nim a Deenem nie
zaszło. Ale którejś nocy, bardzo późno, kiedy nawet kuchcik i lokaj poszli spać, wyciągnął naszą trójkę
daleko za obóz. Tu muszę wspomnieć, że na nas czterech ciążył obowiązek całonocnych wart, więc
nawet gdyby ktoś ze śpiących obudził się i spotkał nas przypadkiem, nie mógłby mieć żadnych
podejrzeń. Bardzo byłem ciekaw, o co Rathmoorowi chodzi. Kiedy usiedliśmy, powiedział, że trzeba
„zmiękczyć" tych greenhornów, bo w przeciwnym wypadku zaczną nami pomiatać. Jak to zrobić? Ano,
skoro świt należy wymówić im pracę. Jeśli się nie przelękną, wsiądziemy na konie i odjedziemy. Nie za
daleko, ale tak, byśmy mogli ich śledzić, sami będąc niewidoczni. Po kilku dniach, kiedy się najedzą
strachu i z kretesem zabłądzą, wrócimy podyktować warunki. Nie powiem, żeby się mnie to podobało,
ale milczałem. Wtedy odezwał się Chudy Bob. Podobno nazywa się Creddle, ale zawsze słyszałem, jak
nań wołano Bob albo Chudy, bo rzeczywiście bardziej przypomina szkielet niż żywego człowieka! Ten
jegomość nie podobał mi się od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem w St. Louis, ale pomyślałem wtedy,
ż
e Rathmoor wie, kogo sobie dobiera. Ten Chudy Bob teraz powiedział, że przecież wyprawa
greenhornów może spotkać przypadkowo jakiegoś trapera, który doprowadzi ich do najbliższego
miasteczka, a tam już sobie dadzą radę.
"I co nam wtedy z tego przyjdzie? — zapytał. — Tylko stracimy dobrze płatną pracę. Ja radzę
zabezpieczyć się".
„W jaki sposób?" — zapytałem.
„W jaki? Zabierzemy co najlepsze ich konie i zwiejemy nocą. Jeśli później nawet znajdą
przewodnika, my zarobimy nieźle na koniach. Wiecie chyba, co są warte? Jeśli przewodnika nie
znajdą, zgłosimy się po kilku dniach i podyktujemy warunki. Ręczę, że będą tak przerażeni, iż
przystaną na wszystko i wybaczą nam taką sztuczkę."
Myślałem, że Rathmoor oburzy się. Gdzie tam! Zaśmiał się, a reszta mu zawtórowała. Z wyjątkiem
mnie.
Przecież ci ludzie planowali rabunek. Ja się trzymam daleko od takich spraw. Zaraz też odezwałem się,
ż
e na mnie niech nie liczą. Ani przy ucieczce, ani przy rabunku. Umilkli, a później Chudy burknął, że
ś
lamazarów nie potrzeba.
Pewnie doszłoby do kłótni, żeby nie Rathmoor. Pamiętam, jak powiedział ostro:
„Ty, Chudy, nie obrażaj mego przyjaciela! Stone nie jest ślamazarą i nigdy nie był. Zapamiętaj
sobie!".
Po takiej uwadze nikt już nie ośmielił się mnie zaczepić i narada skończyła się na niczym. Myślałem,
ż
e Rathmoor zrezygnował ze swego planu. Ale gdzie tam! Tylko udawał i żeby nie przypadek, nic bym
o tym nie wiedział. To zdarzyło się w nocy. Trzymałem pierwszą wartę wieczorną, a kiedy Rathmoor
przyszedł mnie zluzować, począłem szukać miejsca do spania. Wreszcie odkryłem jakiś dołek, w sam
raz dla mnie...
— Streszczaj się — wtrąciłem — inaczej nie skończysz do rana.
Musiałem tak powiedzieć, bo Stone zaplątał się w szczegóły, które nie mogły nas interesować. Przy-
pomniał mi w ten sposób bardzo wielu traperów, którzy po tygodniach przymusowego milczenia, gdy
spotykają ludzi, stają się wodospadami gadatliwości i każdą swą opowieść przedłużają zupełnie
zbędnymi opisami. A poza tym nabrałem pewności, że Stone'a już raz w swym życiu musiałem spotkać.
„Lewis Stone, Lewis Stone" — powtarzałem w myślach i nagle otworzyła się w moim mózgu jakaś
klepka. Lewis! Już wiedziałem. A czy on mnie poznał, czy też moja sylwetka zatarła się w jego
pamięci?
•
I co się stało później? — przynagliłem.
•
Dołek był kiepski albo może to... przeczucie? Słyszałem od mądrych ludzi o przeczuciach, które
ostrzegają...
Teraz zniecierpliwił się Norton:
•
Doktor miał rację, w ten sposób nie dojdziemy do żadnego mądrego końca. Co nas obchodzi
jakiś dołek?
•
Przepraszam. Chcę wytłumaczyć dokładnie, żebyście mnie uwierzyli.
•
Dalej, dalej... — ponagliłem go.
•
Właśnie mówię... Począłem wałęsać się tu i ówdzie. Zajrzałem do koni, które rozłożyły się w
trawie, pokręciłem się dokoła wozu, w którym spali kuchcik i lokaj, wreszcie obszedłem trzy namioty.
Jeden z nich zajmował Deen z żoną, drugi siostra żony, trzeci koleżka Deena...
•
Nie obchodzą nas te szczegóły — zauważyłem.
•
Rozumiem. We wszystkich namiotach i w wozie było ciemno i cicho. Rzecz normalna,
natomiast dziwne mi się wydało, że podczas tej wędrówki nie spotkałem żadnego z naszej czwórki.
Gdzież się podział Rathmoor, który objął po mnie wartę? Gdzie inni? Postanowiłem ich odszukać.
Zacząłem podejrzewać, że się zebrali na jakąś naradę, i to w tajemnicy przede mną. To mi się bardzo
nie podobało.
Znalazłem ich bez wielkiego trudu. Pewnie sądzili, że już od dawna śpię, i gadali zbyt głośno jak na
nocną ciszę. Może się nawet pokłócili, bo nagle usłyszałem głosy. Przypadłem do ziemi. Wtedy
najlepiej zorientować się w kierunku, skąd dźwięk dobiega. Nie jestem tropicielem śladów, ale przecież
nieraz podchodziłem zwierzynę, więc miałem nieco wprawy. Odkryłem ich we wgłębieniu gruntu,
jakieś sto kroków od naszego obozowiska. Gdybym nawet stąpał jak bizon, nie dosłyszeliby mnie. Tak
się zagadali.
Postaci nie rozróżniałem, było zbyt ciemno. Poznawałem je po głosie. Właśnie odezwał się
Rathmoor. Powiedział coś w tym rodzaju (bo dokładnie nie pamiętam):
„Chudy, wal zaraz do koni, weź siodła i przygotuj do drogi trójkę, którą wybrałem. Nie pomylisz
się?"
Chudy, od razu go poznałem po głosie, mruknął, że nie jest ślepy. Jego buty zaszeleściły w trawie o
kilka cali od mej głowy i odszedł.
„A co zrobimy ze Stone'm?" — zapytał ten drugi.
„Nic — odpowiedział Rathmoor. — Niech sobie z nimi zostanie".
Wycofałem się tak szybko, jak tylko to było możliwe bez spowodowania nadmiernego hałasu.
Przyznaję, że nie wiedziałem, co mam począć. Czy pobiec do namiotów i obudzić Deena, czy też gnać
za Chudym? Doszedłem do wniosku, że zanim podniosę alarm i zanim zaspany Deen zdobędzie się na
decyzję, tamci zdążą uciec albo — gorzej jeszcze — zaatakują nas. Dlatego skierowałem się nie ku
namiotom, ale w stronę koni. Pomyślałem, że w takich ciemnościach Chudy nie od razu mnie pozna.
Wykorzystam zaskoczenie i powalę go, zanim Rathmoor nadejdzie, a później załatwię Rathmoora i
jego koleżkę.
•
Co to znaczy „załatwię"? — wtrącił się Norton. — Chciałeś ich zabić?
•
Gdzie tam! Nie znoszę mokrej roboty. Po prostu miałem zamiar ogłuszyć i związać. O resztę
niechby się Deen martwił. Źle kalkulowałem?
•
Ś
wietnie — odparłem — ale nic z tego nie wyszło.
•
Skąd pan wie?
•
Bo w przeciwnym wypadku nie siedziałbyś tu z nami.
•
Ano tak. Musiałem kapinkę zgłupieć po tym wszystkim. Prawda, nic z tego nie wyszło.
Skoczyłem na Chudego, gdy dopinał popręg przy siodle, ale w tej samej chwili wpadli tamci dwaj.
Wtedy Chudy ryknął: „To Stone! Dalej na niego!"
Wiedziałem, że nie dam rady: trzech na jednego. Musiałem czym prędzej zniknąć. Koń stał tak
blisko, że
tylko ręką sięgnąć. Trzasnąłem Chudego pięścią w głowę, złapałem za cugle, nogę
wsunąłem w strzemię i wtedy ktoś mnie dziabnął. Nawet nie bardzo zabolało. Wskoczyłem
na siodło i pognałem prosto przed siebie i nie wiadomo gdzie. Później musiałem zemdleć, bo
już nic więcej nie pamiętam. To wszystko.
•
No tak — mruknąłem — paskudna historia.
•
Co ja mam teraz robić, doktorze?
•
Najpierw umyć się — odparłem żartem. — Nie wyobrażasz sobie, jaki jesteś brudny.
Chodź, zaprowadzę cię do strumienia.
Pomogłem mu wstać i powlekliśmy się pod las, gdzie woda ciurkała po piaszczystym dnie.
Stone ukląkł ostrożnie na brzegu i niemrawo spłukiwał brud z twarzy i szyi. Przyglądałem się
temu przestrzegając, żeby nie zachlapał pleców i opatrunku. Wreszcie, gdy ukończył swą
toaletę i siadł przy mnie, zapytałem półgłosem:
—- Tak więc, Złoty Lewis, zostałeś koniokradem?
Złoty Lewis
Wytrzeszczył na mnie oczy. Wydało mi się, że nawet pobladł pod opalenizną.
•
Pan się myli...
•
Mam dobrą pamięć. Ty jesteś Złoty Lewis. Pamiętasz Arizonę?
•
Nie wiem, o czym pan mówi?
— Wiesz, wiesz. Widziałeś mnie w pueblo Nawajów, w gospodzie „Arizonac" w Rainy Valley... I ja
ciebie tam widziałem. Czemu jesteś taki niewdzięczny, że nie chcesz przyznać się osobie, która już raz
wyciągnęła cię z biedy?
Drgnął, jakby go grzechotnik ukąsił.
•
Więc to był pan, doktorze?
•
Ś
wietnie udajesz, Lewis — stwierdziłem.
•
Ależ nie! Zapomniałem, to było tak dawno...
•
Wyciągnąłem cię z biedy nie po to, żebyś kradł konie.
•
Nie jestem złodziejem — zaprotestował energicznie. — Przysięgam, że wszystko, co
opowiedziałem, jest prawdą.
•
To znaczy, że stałeś się koniokradem z przypadku. Myślę, że konia należałoby zwrócić.
•
W jaki sposób? Tamci na pewno zrobiliby ze mnie koniokrada, jeśli już nie zrobili.
•
Tym bardziej należy zwierzę oddać właścicielowi. Pomogę ci w tym, Lewis.
•
Dziękuję, doktorze. Ale co za przypadek? Chyba już minęło ze cztery lata, prawda?
•
Co porabiałeś przez ten czas?
•
Wróciłem do eksplorerstwa.
•
Z jakim skutkiem?
•
Trafiłem na bonanzę. Zebrałem złota, ile tylko mogłem zmieścić w jukach, i ruszyłem do miasta.
•
Po czym wydałeś wszystko po saloonach.
•
Zgadł pan. Pieniędzy starczyło mi aż do wiosny. Wówczas ruszyłem z powrotem do swej kopalni
skarbów.
•
I nie trafiłeś.
•
Ja bym nie trafił? Wystarczy, żebym raz zerknął na okolicę, a już wszystko mam w głowie.
Trafiłem nie zmyliwszy drogi ani o cal. Zabrałem z sobą jucznego i dobrze się rozglądałem, czy kto za
mną nie jedzie. To była mała, ustronna dolinka z siklawą walącą z samego środka pionowej skały.
Dalej strumyk torował sobie drogę pośród głazów, aby zniknąć bez śladu w rozpadlinie. Kiedy po raz
drugi przybyłem do dolinki, wyglądała, jakby uległa trzęsieniu ziemi. Przecierałem oczy i sprawdzałem
drogę. Powędrowałem na lewo i na prawo. Przed siebie i do tyłu. Po raz pierwszy przeląkłem się, że
zbłądziłem. Ani śladu wodospadu, ani śladu potoczku, pionowa ściana zmieniła się w łagodną po-
chyłość, a dno dolinki jeżyło się od kanciastych głazów, między którymi leżały zwały piachu i
drobnych kamyków. Ale ja nadal szukałem. Szukałem swego majątku pogrzebanego pod ziemią.
Czasem zdarza się, że zbocze góry, które runęło, odsłania ukryte skarby. Tu nic się nie odsłoniło. W ten
sposób skończyła się moja bonanza. śebym wrócił tej samej jesieni, byłbym bogaczem jak ten Deen.
Takiego mam pecha!
•
Nie przesadzaj, Lewis. Już niejednemu wydarzyła się podobna przygoda. No, wracajmy.
•
Doktorze — zaniepokoił się — czy pana towarzysze wiedzą, że ja jestem Złoty Lewis?
•
Nie wiedzą i nie dowiedzą się, ja im tego nie zdradzę, ale warunek!
•
Jaki?
•
Nie powiedz nikomu, gdzie i kiedy spotkaliśmy się za pierwszym razem. Ja tu uchodzę
za mieszczucha i greenhorna i nie pragnę zmieniać tej opinii. Dlaczego, to moja sprawa.
•
Przyrzekam, doktorze.
•
Ś
wietnie! Chodźmy.
A teraz — kilka słów wyjaśnienia poświęconych Złotemu Lewisowi czy też Lewisowi
Stone, jak kto woli.
Wspomniałem. uprzednio, że w ^883 roku bawiłem kilka miesięcy wraz z Karolem
Gordonem w Arizonie, głównie w okolicach małego miasteczka o nazwie Rainy Valley, a
oprócz tego — na terytoriach plemienia Na-wajów, z wodzami, z którymi zawarliśmy
wieczystą przyjaźń. Nasz pobyt w tamtych stronach związany był (o czym również już
wspomniałem) z koniecznością likwidacji bandy rabusiów noszącej nazwę „Słońce Arizony".
Nie była to grupka luźno z sobą związanych urwipołciów i zabijaków, lecz zwarta
organizacja, nieco wzorowana na głośnym Ku-Klux-Klanie, licząca chyba ponad setkę
członków podległych tajnemu kierownictwu i rzadko kiedy nawzajem się znających. Dla
celów rozpoznawczych posługiwali się hasłem i oznaką wykutego w metalu stylizowanego
słońca. Banda dała się we znaki nie tylko farmerom, ale i Nawajom, a kiedy bezradność
szeryfów i niechęć osadników do ryzyka rozzuchwaliły napastników, Nawajowie postanowili
wykopać topór wojenny. I dopiero ten fakt, głośno roz-trąbiony na całą Arizonę, skłonił
władze administracyjne w odległym Waszyngtonie do właściwej oceny
sytuacji. Niestety, ten sam Waszyngton nie dostarczył środków umożliwiających szybką likwidację
ogniska niepokoju. I właściwie tylko Karol Gordon — zaopatrzony w pełnomocnictwo Rady do Spraw
Indian — przy mojej skromnej pomocy potrafił nie tylko uspokoić wzburzonych Indian, ale nawet,
umiejętnie posługując się czerwonymi wojownikami, doprowadzić do całkowitej likwidacji „Słońca
Arizony". Pomagało nam wówczas kilku dzielnych ludzi, między nimi: Adams, szeryf Rainy Valley,
oraz pewien bogaty hacjender meksykański: don Pedro Gonzales, którego właśnie teraz jechałem
odwiedzić.
A Lewis Stone?
Był jednym z najmniej znaczących członków bandy. Nosił przezwisko Złoty Lewis, ponieważ
dawniej zajmował się eksplorerstwem, głównie poszukiwaniem złota. Jak zdołałem się zorientować,
wciągnięto go w szeregi „Słońca Arizony" przy pomocy szantażu: albo uczestnictwo w bandzie i prawo
swobodnego szukania minerałów, albo groźba przepędzenia Lewisa poza granice terytorium Arizony.
Złoty Lewis nie należał do bohaterskich ryzykantów walczących samotnie (najczęściej w powieściach)
o słuszne prawa. Wolał szukać złota jako członek „Słońca Arizony" niż... nie szukać go wcale.
Zetknąłem się z nim po raz pierwszy, kiedy był jeńcem Nawajów. Podczas realizowania planu
opracowanego przez Karola Gordona, który to plan przyjęliśmy za jedyny prowadzący do celu, a celem
było wykrycie uczestników bandy „Słońca Arizony". Wykorzystaliśmy fakt, że członkowie bandy
najczęściej nie znali się wzajemnie. Mnie została powierzona rola jednego z wtajemniczonych —
znałem hasło porozumiewawcze, a nawet rozporządzałem znaczkiem z wizerunkiem stylizowanego
słońca.
Przedsięwzięcie było niebezpieczne, wymagające nie lada sprytu i szybkiej orientacji. To
właśnie ja — za zgodą Nawajów — uwolniłem Złotego Lewisa. Jeniec okazał się
człowiekiem tak naiwnym, że dziwnie łatwo przeprowadzone „uwolnienie" nie wzbudziło w
nim podejrzeń. Później — dzięki mimowolnej pomocy Lewisa — udało się nam ujawnić
dwuosobowe kierownictwo bandy. W wyniku zbrojnego starcia wielu bandytów poległo,
wielu dostało się do niewoli, a między nimi i Lewis. Ponieważ jednak wykazał całkowitą
skruchę i pomógł w zidentyfikowaniu herszta bandy, postanowiliśmy powtórnie przywrócić
mu wolność.. Nie było to zamierzenie łatwe do wykonania. Oficjalny przedstawiciel władzy,
szeryf Rainy Valley, -estro sprzeciwił się naszej propozycji. Na nic zdały się prośby.
Wszystkich schwytanych — a wśród nich i Lewisa — pod dobrą strażą przetransportowano
do fortu Huachuca. Zanim jednak transport dotarł do miejsca przeznaczenia, Złoty Lewis
zdołał umknąć. Szeryf nie robił z tego powodu żadnych wymówek, ale przez kilka kolejnych
dni pokazywał nam obu (Karolowi i mnie) bardzo posępne oblicze i stał się dziwnie
małomówny. Później jakoś mu to przeszło, a przy rozstaniu oświadczył z humorem, że nie
rości do nas pretensji, a nawet skłonny jest przypuszczać, że Złotemu Lewisowi pomogły w
ucieczce nadprzyrodzone siły!
Tak to się wówczas sprawa zakończyła, a o Złotym Lewisie nic już więcej nie słyszałem.
Sądziłem, że opuścił Arizonę raz na zawsze w obawie przed spotkaniem szeryfa Rainy
Valley łub przed zdemaskowaniem przez któregoś z farmerów.
Z opowiadania Lewisa wynikało, że nie pomyliłem się, a pchnięcie w plecy świadczyło
chyba o jego uczciwości.
Ciekaw byłem opinii Nortona, więc zapytałem go w cztery oczy, co sądzi o Lewisie
Stone.
•
Wydaje się, że to człowiek uczciwy. Niejeden w jego sytuacji, bądź ze strachu, bądź z
chęci zysku, przyłączyłby się do tamtej trójki, a nie występował przeciw nim.
•
Wydaje się czy też: na pewno? — zagadnąłem.
•
Och, w tych czasach najtrudniej o pewność. Cóż my o nim wiemy, poza tym, co sam
powiedział? Dlatego mówię: wydaje się.
Z kolei zwróciłem się do Hala:
•
Wygląda na uczciwego człowieka — odparł — z większym szczęściem niż rozumem.
•
Dlaczego? — zapytałem rozbawiony taką odpowiedzią.
•
Bo gdyby miał lepiej w głowie ułożone, nie on uciekłby, ale jego kumple. A gdyby
miał mniej szczęścia, leżałby teraz z nożem wbitym w serce.
Wygłosiwszy tę wyjątkowo długą orację, oddalił się. Nad wieczorem zbadałem znowu ranę
Stone'a. Nie znalazłem obrzęku ani zaczerwienienia.
•
Będę mógł jechać? — zapytał.
•
Sądzę, że tak. Wyjątkowo zdrowy organizm i wyjątkowo czysta rana.
•
To mogę ruszać razem z wami?
•
Po tym, coś nam opowiedział, tak! Ale biada ci, jeśli skłamałeś.
Znowu zaklął się na wszystkie świętości, że mówił szczerą prawdę.
Nadeszła noc parna i duszna. Parny i duszny był ranek. Zwierzęta okazywały
zdenerwowanie, ludzie zlani byli potem. Leniwie i sennie likwidowaliśmy nasz biwak.
Norton już nie wspominał o rozstaniu ze Stone'em. Hal milczał jak zwykle. Więc Lewis
osiodłał swe-
go wspaniałego wierzchowca i ruszył za nami. Zauważyłem, że starał się trzymać jak
najbliżej mnie, jakbym był jakimś piorunochronem mogącym go ustrzec przed
nieszczęściem. Ano — już dwa razy wyciągnąłem go z biedy. Ale teraz rozmyślałem, czy
Lewisowi nie szykuje się trzecia bieda? Jeśli spotkamy „wyprawę myśliwską", skutki mogą
być nieoczekiwane. Komu uwierzy ten jakiś Deen? Zbójeckiej trójce (która pewnie już
oskarżyła Lewisa o ucieczkę ze skradzionym koniem) czy naszemu towarzyszowi? A jeśli
jemu — jak zachowa się Rathmoor, Chudy Bob i ten trzeci?
Jakże teraz żałowałem, że przy mym boku nie jedzie Karol Gordon. Wymyśliłby coś
właściwego.
Cały czas posuwaliśmy się w milczeniu. Ja — pogrążony w rozmyślaniach, inni —
przygnębieni zapewne duchotą. Upał wzmógł się, chociaż słońce skrywały chmury. Kark
mego konia począł lśnić od wilgoci. Po przebyciu kilku mil niebo zaciągnęło się jeszcze
ciemniejszą oponą i zerwał się gorący wiatr, nie przynoszący ochłody. Norton powstrzymał
wierzchowca, a kiedy się z nim zrównałem, odezwał się apatycznym głosem:
•
Nieźle nas rozgrzewa, co? Zanosi się na burzę, doktorze, albo na coś jeszcze gorszego.
•
Trąba powietrzna?
•
Tak myślę. Przydałaby się nam teraz jaka jaskinia albo chociaż skrawek lasu.
Rozejrzał się dokoła. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się lekko sfalowana równina bez żadnej
kępki drzew czy krzewów.
Szara mgiełka wisiała nad krańcami horyzontu, a niebo wydawało się tak niskie, że
wystarczyło podnieść rękę, by dotknąć czarnych chmur.
— Jedziemy dalej — zdecydował handlarz. — Zmoknąć na siodle, czy zmoknąć na
ziemi... cóż za różnica?
Oczywiście, różnicy nie było, więc jechaliśmy aż do chwili, gdy pierwsza błyskawica przebiegła
niebo trój-palczastym rozgałęzieniem, a w kilka sekund później daleki pomruk grzmotu wypełnił
przestrzeń.
•
Czy zatrzymamy się, szefie?! — zawołał Hal wiodący juczne konie w tylnej straży naszej kawal-
kady.
•
Spróbujemy jeszcze kawałek. I tak zmarnowaliśmy cały dzień.
To było pod adresem Stone'a i nie spodobało mi się, ale nawet nie mruknąłem. Adresat — również.
Jechaliśmy więc dalej. Błyski na niebie powtarzały się coraz częściej i trwały coraz dłużej. Grzmoty
przybierały na sile, aż zlały się w jeden przejmujący łoskot, tak że konie poczęły kłaść uszy po sobie i
płoszyć się. Spadły pierwsze grube krople. Deszcz gęstniał, wreszcie drżąca firanka wody
uniemożliwiała widoczność.
— Zsiadamy — zarządził Norton. — Nie widzę drogi i boję się, że zamiast do Canadianu
dojedziemy do źródeł Rio Grandę.
Co prawda, nigdy w tym miejscu nie istniała żadna droga, ale handlarz miał na myśli kierunek jazdy
i wolał niedowierzać swemu instynktowi.
Przemoczeni od stóp do głów, zatrzymaliśmy się w szczerym pustkowiu.
•
Jak tam rana? — zatroszczyłem się o Lewisa. — Ta kąpiel nie wyjdzie jej na dobre.
•
Cóż począć doktorze! Ale czuję się nieźle.
Zeskoczyliśmy z siodeł i trzymając zwierzęta za cugle, stali gromadką, sieczeni przez upusty
niebieskie. Niebo rozświetlało się i gasło, pioruny strzelały niczym baterie dział, a tym odgłosom
towarzyszył potężny szum wody, niczym wodospadu Niagary. Wiatr pędził fale dżdżu ukośnie, tak że
biły w nas niczym strumienie
wyrzucane z wylotów strażackich sikawek. Jak to długo trwało — trudno mi określić, lecz chyba ponad
godzinę. Potem grzmoty poczęły się oddalać, błyskawice migotały coraz krócej i jakby nieco
przerzedziła się nieprze-nikliwa zasłona chmur. Jednak deszcz ani wiatr nie ustawały. Czułem na
plecach lodowaty prysznic i dobrze musiałem zaprzeć się w ziemię, aby utrzymać równowagę. Nie
rozmawialiśmy, zajęci trzymaniem płoszących się wierzchowców, zresztą szum wody zagłuszał słowa.
Ktoś trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i ujrzałem Stone'a. Wyglądał jak przysłowiowa zmokła kura.
•
O co chodzi? — krzyknąłem.
•
Ktoś jedzie! — wrzasnął.
Rozejrzałem się dokoła, ale nic nie dostrzegłem. Potrząsnąłem głową na znak przeczenia.
— Nie mylę się — zahuczał mi nad uchem — wyraź
nie słychać turkot.
Słyszał turkot po rozmokłej od deszczu ziemi i w szumie, który tłumił każde słowo!
— Niech pan spojrzy, doktorze. Tam!
Spojrzałem. Za drżącą zasłoną deszczu nie rysował
się żaden kształt, a przecież Stone się nie mylił. Zapamiętałem sobie to zdarzenie i odtąd przykładałem
wielką wagę do tego, co Lewis usłyszał. Bo oto nagle za wodną ścianą ujrzałem wehikuł podskakujący
na nierównościach gruntu. Wóz kryty półokrągłą budą, ciągniony przez dwa konie, gnał ku nam.
— A cóż to za wariat! — zakrzyczał Norton. — Na siodła!
Ledwie zdążyliśmy wykonać rozkaz i nieco odskoczyć, gdy minął nas rozbryzgując błoto i wodę,
pędzący pojazd. Wyglądało na to, że nikt nim nie kierował, bo nagle wóz zakolebał się, konie skoczyły
w bok i pognały dalej. Szarpnąłem cuglami i ruszyłem za znikającym w półmroku kształtem. W
minutę znalazłem się tuż przy przednich kołach, w sekundę później — na linii końskich łbów.
— Doktorze! Teraz, teraz!
To był głos Stone'a. Widać ruszył równocześnie ze mną, bo dostrzegłem go po przeciwległej stronie
zaprzęgu.
— Cugle, doktorze!
Podjechałem tak blisko, że wyciągnąwszy rękę chwyciłem za uździenicę biegnącego z lewej strony
zaprzęgu konia. To samo uczynił Stone z drugim koniem. I oto, po kilku jardach coraz wolniejszego
biegu, chrapiąc ze zmęczenia i przestrachu, konie stanęły w miejscu. Dopiero teraz zauważyłem, że
jednak ktoś nimi kierował. Na koźle tkwił mężczyzna o twarzy szarobiałej jak ściana świeżo
otynkowanego domu. Widziałem, że drżały mu dłonie, gdy przywiązywał lejce i obracał korbką
hamulca.
— Hamulec zawiódł? — zagadnąłem.
— Zaciął się... bardzo wam dziękuję, moi ludzie.
„Moi ludzie"? Na sekundę zaniemówiłem ze zdumienia.
— O, jest koniokrad! — wykrzyknął nagle nieznajomy dostrzegłszy Stone'a.
Zeskoczył z kozła, a za nim spod budy wyjrzały jeszcze dwie postacie. Jedna — ubrana w czerwony
fraczek ze złotymi guzikami. To mi się najbardziej rzuciło w oczy. Miałem więc przed sobą lokaja, o
którym opowiadał Lewis, a jeśli tak — to powożącym musiał być Deen. Nieczęsto spotyka się
czerwono ubranych lokajów na Dzikim Zachodzie!
Następny pasażer wozu okazał się Chińczykiem. A więc — kucharz. Tak oto burza przygnała ku
nam ludzi, których wcale nie pragnęliśmy spotkać. Ale gdzie podziała się reszta „myśliwskiej
wyprawy"?
Deszcz ustał, widnokrąg poszerzył się, lecz nie ukazał nam żadnej nowej postaci.
— Koniokrad — powtórzył przybysz. — Poznałem go. Czy on jest z wami?
Te „z wami" zostało skierowane wyłącznie do mnie, jako że Norton i Hal pozostali daleko w tyle i
byłem jedynym towarzyszem Stone'a.
— On jest z nami — odparłem naśladując ton głosu mego rozmówcy. — Ale to nie koniokrad.
Przysunąłem się do Lewisa i szeptem pytałem:
•
Deen? Skinął głową.
•
Henry! — krzyknął Deen. — Podaj mi strzelbę.
•
Tak jest, sir.
Czerwony fraczek zniknął pod budą wozu. Nie było go widać dość długo, aż zniecierpliwiony
Deen wetknął głowę do wnętrza pojazdu.
— Prędzej, niedołęgo!
— Nie mogę znaleźć, sir. Musiała wypaść podczas tej piekielnej jazdy.
•
Głupstwa gadasz! Szukaj lepiej. Głowa Deena znowu wyjrzała spod budy.
•
Gdzie pana towarzysze? — zapytałem.
•
Co to was obchodzi — burknął.
•
Nic a nic — odparłem tym samym tonem. — Sądzę po prostu, że samotne kobiety nie odnajdą
właściwego kierunku jazdy.
•
Nic mnie nie obdchodzi, co sądzicie. Henry! Gdzie moja strzelba, u licha!?
•
Nie ma, sir.
Czerwony fraczek wyjrzał na światło dzienne.
— Wydaje mi się, sir, iż pańska strzelba została w kaburze przy siodle.
— Do diabła! Chyba prawda. Henry, trzeba by poszukać pań...
•
Tak jest, sir. Czy pojedziemy wozem?
•
Zwariowałeś? Nie będą więcej powoził tymi szalonymi końmi. Tak, zostaniemy tutaj, póki tamci
nie przyjdą.
•
Ośmielę się zauważyć — wtrąciłem — że jeśli nie odnajdą kolein wozu, nigdy tu nie trafią.
•
Jechały za nami, dopóki burza nie przepłoszyła zwierząt.
•
Lewis — szepnąłem — idź do Nortona i powiedz mu, co się stało. Ja ruszę koleinami wozu,
gdybyś mnie nie zastał po powrocie, goń moim tropem.
Skierowałem wierzchowca w jedną stronę, Stone — w drugą.
— Hej! Człowieku!
To było do mnie, ale nawet się nie obejrzałem. Pogalopowałem szlakiem głęboko wyżłobionym w
miękkiej ziemi. Znaki kół nie biegły prosto. Raz skręcały w prawo, raz w lewo, ale były tak doskonale
widoczne, że nie potrzebowałem zwalniać szybkości.
Naga płaszczyzna ciągnąca się przede mną nadal była pusta, ale nie traciłem nadziei. Koleiny wozu
musiały wreszcie doprowadzić mnie do miejsca, w którym cała kawalkada jechała jeszcze razem, a
odciski końskich kopyt nie mogły zniknąć bez śladu, zwłaszcza przy takiej gromadzie jeźdźców: dwie
kobiety, kolega Deena, no i trzech pomagierów razem z Rathmoorem. Ale tych ostatnich raczej
należało się obawiać niż liczyć na ich pomoc.
Wóz musiał przebyć sporą drogę, zanim do nas dotarł, bo nadal poza odciskami kół nic więcej nie
potrafiłem dostrzec. Słońce wytoczyło się na środek nieba, a nad prerią wstała mgiełka parującej
wilgoci. Koleiny biegły zygzakiem, aż w którymś miejscu zatoczyły szeroki łuk i znikły za obłym
wzniesieniem — dziwacznym wybrykiem natury przypominającym kolejowy
nasyp. Tak było
równo usypane i tak prosto biegnące ze wschodu na zachód.
Za tym wzniesieniem odnalazłem liczne odciski kopyt towarzyszące koleinom. W kilku
miejscach darń została stratowana, jakby odbyło się tu stampede. Odtąd ślady kół ciągnęły
się równo ku południowi wraz z towarzyszącymi odciskami kopyt. Zeskoczyłem z siodła i
począłem badać te odciski. Nie mogłem się mylić: przeszło tędy nie sześć wierzchowców,
tylko trzy! Tu muszę wyjaśnić, że chociaż podkowy w oczach laika nie różnią się między
sobą, nieco bardziej doświadczony tropiciel potrafi je bez trudu rozróżnić. A ja miałem za
sobą dobrą szkołę Karola Gordona. Wskoczyłem na siodło i zawróciłem do miejsca, gdzie
koleiny wozu odtoczyły się od odcisków końskich podków. Właśnie stało się to przed
wzniesieniem. Od tego punktu ślady koni rozbiegały się we wszystkich kierunkach, ale żaden
z nich nie przekraczał nasypu. Tu więc ulec musiała rozproszeniu cała kawalkada.
Trzy tropy końskie! Teraz już nie mogłem się mylić. Tylko trzech jeźdźców odłączyło się
od wozu. Było to dla mnie zagadką, której nie mogłem rozwiązać. Ruszyłem pierwszym
lepszym śladem, coraz bardziej oddalając się od kolein wozu, niekiedy ginących wśród
szeroko rozlanych kałuż. Dlatego musiałem co pewien czas przystawać, zawracać, niekiedy
krążyć dokoła jak pies węszący zagubiony trop. Na koniec, niespodziewanie, zauważyłem
ciemny punkt poruszający się wśród prerii. Uderzyłem wierzchowca po zadzie i pomknąłem
galopem, rozbryzgując wodę i błoto. Teraz już widziałem wyraźniej — jeździec! I on mnie
dostrzegł, ponieważ odległość między nami poczęła gwałtownie maleć.
Zatrzymałem się na chwilę, przyłożyłem lornetkę do oczu i pognałem znowu. Jeźdźcem była
kobieta.
Podjechałem na dwa kroki od wierzchowca, na którym siedziała amazonka w pomiętej, mokrej,
pokrytej błotem sukni, bez nakrycia głowy, z włosami potarganymi, twarzą śmiertelnie bladą.
•
Pani Deen? — zapytałem.
•
Nie, to moja siostra. Spadł pan jak z nieba — odparła, z trudem łapiąc oddech. — Gdzie reszta?
•
Wóz i trzech ludzi napotkaliśmy po drodze. Trzeba tam wracać.
•
Jestem okropnie zmęczona. Sądziłam, że przyjdzie mi zginąć na tym straszliwym pustkowiu...
Kim pan jest?
•
Podróżnym. Jedźmy. Na pytania i odpowiedzi przyjdzie czas później.
Uśmiechnęła się blado.
•
Słusznie. Pan jest traperem. Zawsze marzyłam, żeby poznać prawdziwego trapera.
•
Nie jestem traperem. Czy może pani jechać nieco szybciej?
•
Spróbuję.
Odtąd posuwaliśmy się w milczeniu. Nie zadawałem pytań, a nawet przyhamowałem tempo jazdy
zauważywszy, że moja towarzyszka ledwo trzyma się w siodle. Tak dotarliśmy do wzniesienia
przekreślającego ukośnie prerię, a gdy konie wspięły się na jego grzbiet, krzyknąłem:
— Stone! Hej, Stone!
Trójka konnych zjeżdżała właśnie po zboczu. Na mój głos — zatrzymali się.
•
Florence! Florence! — zawołała moja towarzyszka. — Gdzieście się podzieli?! Szukałam was...
•
A my ciebie. śeby nie ten człowiek — wskazała na Stone'a — nadal byśmy się błąkali. Cóż to za
okrop
ność taka burza! Jestem cała przemoczona i trzęsę się z zimna. Spieszmy się!
•
Dokąd jedziemy?
•
Ten człowiek wie, gdzie zatrzymał się nasz wóz.
•
Ten człowiek? Przecież to koniokrad! Z tamtej bandy!
•
Pani się myli — wtrąciłem. — Lewis Stone nie jest i nigdy nie był koniokradem. Jeśli
chcecie dowiedzieć się prawdy, jedźcie z nami. Jeśli nie, wolna droga. Chodź, Lewis, niech
ci państwo się namyślą.
Zaciąłem konia i lekkim kłusem ruszyłem wzdłuż.
starych śladów. Stone skoczył za mną i zrównał się z moim wierzchowcem.
•
Gdzie ich znalazłeś? — zapytałem.
•
Po tej stronie tego dziwnego nasypu. Jechali wzdłuż, myśląc, że to wynik robót
ziemnych pod budowę linii kolejowej.' Przypuszczali, że napotkają robotników.
•
Zadziwiające! Nie zwrócili uwagi, że wzniesienie pokryte jest trawą?
•
Widać im to do głowy nie przyszło. Prawdziwy cud, że jeszcze żyją po tym wszystkim.
Burza ich zaskoczyła w drodze, byli zupełnie bezradni. Pan jeszcze nie wie, że Rathmoor
zwiał ze swymi kumplami. Dowiedziałem się od tej spotkanej pary. To jest żona Deena i jego
przyjaciel, Frank Scudder. Stracili najlepsze konie.
•
To znaczy, że Rathmoor nie zrezygnował ze swego planu.
•
Ani na sekundę! Tej samej nocy, jak mnie zranili, odjechali. Pewnie zaraz po mojej
ucieczce. Deen i całe towarzystwo jest przekonane, że byłem wspólnikiem.
•
Dziwne, że wobec tego dali ci się prowadzić.
•
Wcale nie dziwne. Oni mnie nie poznali.
•
Chyba kpisz ze mnie, Lewis?
•
Gdzieżbym śmiał? Trudno panu uwierzyć, ale tamci w ogóle przez cały czas jakby
mnie nie dostrzegali. Tylko Ella Gardy, wie pan, siostra Florence, niekiedy dawała mi
polecenia i dlatego zapamiętała moją twarz.
Zerknąłem nieznacznie wstecz. Cała trójka posuwała się za nami. Widać doszli do
wniosku, że dłuższe pozostawanie na pustkowiu narazi ich na niebezpieczeństwo większe od
spotkania z „koniokradem".
Dojechaliśmy na koniec do miejsca, w którym obozował Norton z Halem i dokąd — jak
stwierdziłem — przywędrował już wóz.
Handlarz na mój widok pomachał ręką i zaraz podbiegł.
•
Nie mogę zrozumieć tego faceta z wozu — wyznał szeptem. — Od pół godziny
domaga się, żebym szukał jego towarzyszy.
•
Już jadą za nami. Znaleźliśmy całą trójkę.
•
A reszta?
Powtórzyłem Nortonowi to, co usłyszałem od Stones. Zauważyłem, jak handlarz z ulgą
odetchnął.
•
Nic lepszego nie mogło nas spotkać. Nie obeszło-by się bez awantury przy spotkaniu
Rathmoora ze Stone'em. A jeśli chodzi o tych z wozem, im prędzej się z nimi rozstaniemy,
tym lepiej. Nie uważa pan, doktorze?
•
Zgadzam się. Myślę, że po stracie najlepszych wierzchowców i ucieczce
przewodników odejdzie im chętka do włóczenia się po tych stronach. Stone jeden wystarczy,
ż
eby ich doprowadzić do najbliższego miasteczka.
•
Niech pan pogada z tym Deenem, a przekona się, że wcale mu ta chętka nie minęła.
Ciągle gada o polowaniu. Kiedy zobaczył naszą skórę bizonia, zaczął dopytywać się, gdzie
spotkaliśmy stado, a później koniecznie chciał ją kupić. Odmówiłem. Za wyroby z tej skóry
dostanę dziesięć razy tyle, co on dawał.
Nie zdążyłem zapytać, ile wynosiła proponowana kwota, bo nadjechała trójka
zagubionych. Dostrzegli wóz i wydali chóralny okrzyk radości. Zeskoczyli z siodeł i obstąpili
Deena. Rozmowa trwała długo i była bardzo głośna. O czym mówili — nie wiem. Wraz z
Nor-tonem odeszliśmy na bok, do miejsca, gdzie Hal krzątał się przy niewielkim ognisku.
Juki leżały obok, spętane konie pasły się opodal.
— A teraz, Lewis — powiedziałem ściągaj koszulę.
Muszę cię opatrzyć.
Skwapliwie wykonał polecenie. Oczywiście, cały opatrunek przemókł. Wydezynfekowałem ranę,
nałożyłem nowy bandaż. Po czym zapaliłem fajkę.
Dzień miał się ku końcowi. Słońce swym błyszczącym kręgiem już dotykało linii horyzontu. Norton
siadł obok mnie, a Stone — kilka kroków dalej. Milczeliśmy obserwując, co robią nasi sąsiedzi.
Widziałem, jak spod budy wozu powyciągano najrozmaitszy sprzęt, jak ustawiono namioty, jak lokaj w
czerwonym fraczku i Chińczyk wynieśli dziwnego kształtu przedmiot zaopatrzony w śmieszny okrągły
komin i bardzo męczyli się nad rozpaleniem ognia. To była żelazna kuchenka przenośna. Przedmiot w
tych stronach chyba jeszcze przez nikogo nie oglądany. Kiedy wreszcie komin zadymił, a Chińczyk
napełnił wodą garnki i ustawił je na żelaznym blacie kuchenki, ujrzałem, jak lokaj powynosił z wozu
krzesła, z kolei spory, prostokątny, przypominający skrzynkę przedmiot.
— To składany stół —- wyjaśnił Stone i zachichotał: — Takiego cyrku nigdy dotąd nie oglądałem.
Stół został rozstawiony, otoczony krzesłami, nakryty obrusem, na którym pojawiły się talerze, w
końcu...
•
Lichtarze! — Norton z uciechy klepnął się dłonią po udzie. — Lichtarze ze świecami!
•
Z prawdziwego srebra — dorzucił Lewis.
•
I zapalają?
•
Jasne. Jak wiatr nie za bardzo wieje, wszystko jest w porządku, ale przy większych
podmuchach, gasną.
•
I co wtedy? Przerywają posiłek czy jak?
•
Lokaj zapala na nowo. Niekiedy po kilkanaście razy. Widziałem.
Przystrojony świecznikami i nakryty obrusem stół, ustawiony wśród nagiej płaszczyzny, wyglądał
tak gro
teskowo, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Deen idzie do nas — szepnął Stone.
Zerknąłem w stronę namiotów i zająłem się czyszczeniem fajeczki.
— Nie zwracajmy na niego uwagi — powiedziałem. — Rozmawiajmy o czymkolwiek.
Handlarz kiwnął głową.
— Jutro ruszamy o świcie. Będzie teraz pogoda murowana. Jak pan się czuje, doktorze, po
dzisiejszej jeździe? Dla nieprzywykłych do takich wypraw to olbrzymi wysiłek!
Ujrzałem, jak Lewis szeroko otworzył usta ze zdziwienia. Po czym szybko je zamknął i
począł kaszleć. Spojrzałem nań ostro i szybko odpowiedziałem:
•
Znakomicie. Jak tam teraz twoja rana, Lewis?
•
Zapomniałem o niej.
•
Wspaniały dowód zdrowia — stwierdziłem.
•
Mam dla was propozycję — zabrzmiał nagle obcy głos.
Uderzyłem raz jeszcze główką fajki o podeszwę buta, a później wolno odwróciłem się.
Deen.
— Propozycje? — zdziwił się Norton. — Najpierw niech pan usiądzie. W tych stronach
nie wypada mówić stojąc, gdy inni siedzą.
Deen rozejrzał się dokoła.
— Henry! Ej, Henry! Przynieś krzesło!
Rozkaz został wykonany bardzo szybko.
— A więc — odezwał się Deen siadając — chcę was zaangażować na czas mojej podróży.
Sto dolarów dla każdego i wyżywienie. Dodatkowo po pięć dolarów za każde zwierzę, które
ja albo ktoś z mego otoczenia upoluje. Zgoda?
Mimo woli wzruszyłem ramionami i chociaż język mnie świerzbił, pozostawiłem
odpowiedź Nortonowi.
— Nie jesteśmy traperami, nie jesteśmy tropicielami. Już panu o tym mówiłem. Mamy
własne interesy i dlatego odmawiamy.
•
Namyślcie się.
•
Czy to wszystko? — zagadnął Norton niezbyt grzecznie.
•
Nie. Jeszcze jest druga sprawa. Moja szwagierka rozpoznała w nim — tu wskazał na
Stone'a — jednego z tych, ludzi, którzy nas okradli i opuścili. Obejrzałem wasze konie. Jest
wśród nich mój wierzchowiec z moją uprzężą. Słyszałem, że na Dzikim Zachodzie koniokra-
dów stawia się przed sądem prerii i przykładnie karze. Nie wiem, czy ten człowiek to wasz
towarzysz, czy nie, ale ma natychmiast zwrócić cudzą własność, a później stanie przed
sądem.
•
I któż ma go sądzić? — nie wytrzymałem.
•
Oczywiście, my!
•
Poszkodowani mogą oskarżać, ale nie mogą wyrokować — wtrącił Norton.
•
To się jeszcze okaże. Oddajecie konia czy nie?
•
Nie tak ostro — odparłem. — Nikt z nas nie zaprzecza pańskiej własności,
wierzchowiec zostanie zwrócony, oczywiście w zamian za konia Stone'a, którego wam
pozostawił. Czy nie tak, Stone?
Lewis skinął głową.
— No właśnie. A sądu żadnego nie będzie, ponieważ nie ma kogo sądzić.
•
Jak to? Sami przyznaliście, że koń jest mój.
•
Przyznaliśmy. Ale Stone'owi należy się przede wszystkim podziękowanie, że wam tego
konia ocalił. Jeśli Stone jest złodziejem, to z równym prawdopodobieństwem ja jestem
sachemem plemienia Nawajów.
•
Nic nie rozumiem. Jeśli mój koń jest u was, to znaczy, że został skradziony, a nie
istnieje kradzież bez sprawcy.
— Bardzo pan to mądrze wywiódł, lecz to wszystko nieprawda.
Deen zerwał się z krzesła, twarz mu poczerwieniała.
— Niech pan siada, Lewis, mów! Opowiedz o wszystkim dokładnie, od samego początku.
Proszę nie przerywać — dodałem widząc, że Deen chce się wtrącić.
Lewis spojrzał po nas i zaczął. Od samego początku, to znaczy od chwili zaangażowania
go przez Rathmoora. Milczeliśmy, dopóki opowieść nie dobiegła końca.
•
I co pan na to?
•
Dziwna historia — mruknął Deen.
— Chce pan obejrzeć plecy Stone'a?
Pokręcił głową.
— Wy we trójkę wyglądacie na uczciwych ludzi, ale on? Może daliście się nabrać?
— Znam Stone'a od czterech lat — zapewniłem.— Nigdy nie kradł.
•
Przypuśćmy — mruknął podnosząc się z krzesła. — Omówię tę sprawę z przyjaciółmi,
a wy odeślijcie mego wierzchowca.
•
Może go pan zaraz zabrać.
•
Przyślę lokaja — odpadł.
Odwrócił się i odszedł dostojnym krokiem.
•
To większy dureń, niż sądziłem — powiedział Norton. — Jeśli napotka ludzi mniej od
nas cierpliwych, nie zobaczy więcej St. Louis.
•
Spróbuję wytłumaczyć...
•
Nic mu pan nie potrafi wytłumaczyć, doktorze — wtrącił się Stone. — Ten jegomość
uważa, że zjadł wszystkie rozumy. Może tam na Wschodzie, w mieście, istotnie jest bardzo
mądry, ale tu nie potrafi odróżnić antylopy od mustanga.
•
Przesadzasz, Lewis. Liczę na to, że jeśli nie Deen,
to ktoś z jego otoczenia jest bardziej
rozsądny. Jak się nazywa ten jego przyjaciel?
Zanim padła odpowiedź, zjawił się człowiek w czerwonym fraczku.
•
Mam odprowadzić wierzchowca — powiedział.
•
A gdzie koń Stone'a? — zapytałem.
•
Jaśnie pan nic mi o tym nie mówił.
•
Lewis — rozkazałem — idź z nim i odszukaj swoje zwierzę. Jeśli nie chcą nam ufać, to
sami nie zasługują na wiarę.
Lokaj nie odezwał się, a kiedy Stone ruszył w stronę namiotów, podreptał za nim.
•
Pan jest nadzwyczajny, doktorze — ucieszył się handlarz.
•
ś
le postąpiłem?
•
Nie można lepiej. Z pana, doktorze, byłby świetny westman!
•
Cóż to ma wspólnego z koniem Lewisa?
•
To, że nie daje pan sobie dmuchać w ognisko. W tych dzikich stronach ceni się tylko
odważnych i mądrych, a pan posiada i jedno, i drugie. A w ogóle... nie mogę pojąć, w jaki
sposób i kiedy nauczył się pan tak celnie strzelać i tak świetnie jeździć?! Stone już mi
opowiadał o zatrzymaniu wozu.
•
Zatrzymaliśmy obaj. Bez Stone'a nie dałbym rady.
•
Przypuśćmy. Pan coś przede mną ukrywa.
•
Co takiego?
•
Na przykład: skąd pan zna Stone'a?
•
To był przypadek.
•
Przecież nie spotkał się pan z nim w Milwaukee?
•
Nie — przyznałem niechętnie. — To rezultat pewnej wycieczki.
•
W okolice Milwaukee?
•
Stone już wraca — zauważyłem, żeby pominąć kłopotliwe dla mnie pytania. —
Prowadzi konia — dodałem.
Za Stone'em kroczył lokaj.
•
Jak tam było? — zagadnąłem.
•
Bardzo gładko, ale jeszcze coś dodam, tylko osiodłam karego, Henry nic się na tych
sprawach nie zna.
•
Nie jestem groomem — oburzył się lokaj.
•
Ja również, ale nie masz czego się boczyć, praca przy koniach to piękna robota, lepsza
od twego obnaszania tacy.
Nie usłyszałem, co odpowiedział „czerwony fraczek", bo poszli do koni.
•
No Hal — zagadnął Norton — co nam dasz? Czuję okropny głód.
•
Grochówka na mielonym grochu, boczek, podpłomyki i czarna kawa.
•
Znakomicie, chociaż zaczynasz się powtarzać. Grochówka była już dwa razy, boczek...
z dziesięć.
•
Niech pan co upoluje, szefie.
•
Ba, od kilku dni marzę o antylopiej pieczeni, ale tu dokoła zwierzyna jakby wymarła.
Słyszał kto, żeby po prerii wędrowało więcej ludzi niż czworonogów? Świat się psuje,
doktorze. Przed kilkunastu laty, gdy wróciłem z bratem z Alaski, podczas pierwszej wyprawy
do Nowego Meksyku każdego dnia oglądałem stada bizonów, mustangów, antylop. Już nie
wspomnę o dzikich indykach. Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie zwinąć sklep. Któż jeszcze
zaryzykuje kupno myśliwskich przyborów? To smutne. Hal, pospiesz się!
Wrócił Stone i siadł przy mnie.
— Załatwione — stwierdził krótko. — Nie macie pojęcia, jak oni się kłócą! Kiedy
zabierałem konia, spierali się zawzięcie o to, czy mają jechać dalej, czy wracać. Najbardziej
złościł się Scudder. Myślałem, że się pobiją. Byli tak zacietrzewieni, że na mnie nie zwrócili
uwagi.
•
Nie mogą ani jechać dalej, ani wracać bez twej pomocy — powiedział Norton.
•
Uważają mnie za koniokrada.
•
Chyba Deen już zmienił zdanie — wtrąciłem się — i więcej nie będzie mowy o
ż
adnym sądzie prerii. Zobaczysz. Dlatego jeśli do ciebie się zwrócą, Lewis, powinieneś im
pomóc. Wybawisz ich i nas z wielkiego kłopotu, bo przyznam, że nie potrafiłbym tych bez-
radnych ludzi pozostawić na pustkowiu.
•
A ja nie mógłbym opuścić pana, doktorze — dodał Norton. — Mam obowiązek
czuwania, póki jesteśmy w drodze.
•
Dziękuję, nie jestem małym chłopcem. Chyba dałbym sobie radę.
— W moim towarzystwie, doktorze. W moim towarzystwie, ale nie z tamtymi. Pan nie
ma jeszcze przecież doświadczenia.
Pouczony w ten sposób, nie zaprotestowałem. Położyłem się na suchej już trawie. Głosy
moich towarzyszy brzmiały coraz mniej wyraźnie, aż na koniec przestałem je słyszeć.
Obudził mnie Hal. Zgasły już wieczorne zorze, a na szarówce nieba poczęły
połyskiwać pierwsze gwiazdy.
— Wszystko gotowe.
Hal podał mi parującą miseczkę. Spróbowałem.
•
Hal — stwierdziłem — jesteś najdoskonalszym kucharzem świata. Gdyby nie fakt, że
mam gospodynię...
•
Przesadza pan, doktorze — zaprotestował Norton. — Grochówka cuchnie dymem, jest
przypalona, zbyt gęsta i nieco przesolona. Nic podobnego nie wziąłby pan do ust w
Milwaukee. Idę o zakład! Czego jednak
nie dokazuje świeże powietrze prerii? Przyprawia każde danie cudownym smakiem. Ale to
już nie zasługa Hala, chociaż, przyznać muszę, lepiej gotuje ode mnie.
•
Jednak ta grochówka jest wspaniała.
•
Dziękuję — odparł Hal. — Jeśli kiedykolwiek zapragnę zmienić miejsce pracy,
zgłoszę się do pana, doktorze.
•
Doskonale!
Tak to pogadywaliśmy sobie, aż w pewnej chwili Norton zauważył:
— Oto mamy iluminację. Spójrzcie do tyłu.
Odwróciłem się. Mrok okrył ziemię, a w tym mroku gorzały migotliwie jasne plamy.
•
Ś
wieczniki — powiedziałem. — Nasi myśliwi zasiedli do stołu. Pójdę do nich, gdy
zakończą ucztę.
•
Z sąsiedzką wizytą? — zażartował handlarz.
•
Po prostu chcę ich uprzedzić, że jutro ruszamy w dalszą drogę. Czy nie tak?
•
Jasne.
•
Więc niech się zdecydują na Stone'a. Poprowadzisz ich Lewis?
Westchnął.
•
Wolałbym z wami. Obrzydła mi już służba u Deena.
•
Zastanów się, Lewis. Pomyśl, jak byś się czuł znalazłszy się w ich sytuacji?
•
Doktor mądrze mówi — poparł mnie Norton. — Chodzi tylko o to, żeby zgodzili się
skorzystać z twej pomocy.
Lewis powtórnie westchnął, ale już nie zaprotestował.
Zapadła ciemność, zaczęliśmy sobie szykować nocne legowiska, potem losowaliśmy przy
pomocy patyczków kolejność nocnej straży. Uznaliśmy ją za konieczną.
Ponieważ było nas teraz czterech (bo Stone został milcząco uznany za pełnoprawnego
członka naszej grupy) — na każdego wypadało zaledwie po półtorej godziny: od dziewiątej
wieczorem do czwartej nad ranem. Wtedy czyni się widno i każdy prawdziwy traper zaczyna
szykować się do drogi.
Tym razem wypadło mi czuwanie w samym środku najczarniejszej nocy. Przyciągnąłem
siodło, rozłożyłem pled i teraz postanowiłem udać się do sąsiadów.
— Niech pan poczeka, doktorze — odezwał się Hal — ktoś się tu zbliża.
Z ciemnej dali posuwał się ku nam migocący płomień.
•
Tajemniczy duch prerii — zażartowałem.
•
Założę się, że to ten „czerwony" jegomość z kandelabrem i informacją dla nas. Ciekaw
jestem, jaką? — zauważył Norton. — Hal, dołóż do ognia. Trzeba gościa przyjąć jak
najlepiej.
Ś
wiatło zbliżało się, na koniec ujrzeliśmy w kręgu płomienia ogniska i w żółtym blasku
czteroramiennego świecznika „czerwony fraczek". Lichtarz-kandelabr trzymał lokaj lewą
ręką. W prawej niósł jakiś podłużny przedmiot. Dopiero gdy zapłonęły mocniej polana,
stwierdziłem, że tym przedmiotem był metalowy półmisek.
„Czerwony fraczek" zbliżył się do Nortona (widać uznał go za najważniejszą osobę w
naszej grupie) i powiedział:
— Pan Deen przysyła wam poczęstunek.
Zdaje się, że we czwórkę zaniemówiliśmy, zdumienie odebrało nam głos. Najszybciej
odzyskał go Norton.
— Powiedz swemu panu — odezwał się ostro — że poczęstunki przyjmujemy tylko od
przyjaciół. A to — sięgnął do kieszeni — masz za fatygę.
Zabrzęczało na metalowym półmisku. Handlarz należał raczej do oszczędnych ludzi, jeśli
więc zdobył się na taki gest, musiały mu dobrze dopiec usłyszane słowa!
— Poczekaj — rozkazał widząc, że lokaj zawraca.
Dmuchnął na świece.
— Tak będzie lepiej. Powiedz swemu panu, że spacerowanie z ogniem po prerii zawsze
grozi pożarem. Idź!
„Czerwony fraczek" ani mruknął, odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach.
— Coś podobnego! — wybuchnął Norton. — Coś podobnego....
Myśliwi
Wreszcie dotarliśmy do koryta Canadianu.
— Rozpoczyna się najprzyjemniejsza część drogi — obwieścił mi Norton. — Znajdziemy
lasy i cieniste gaje, pastwiska o soczystej trawie i mnóstwo zwierzyny.
Jeśli jej dotąd nie wybito... — dodał.
Brzeg był niski, piaszczysty, a woda cicho płynąca wyglądała jak zakropiona czerwonym.
winem, tak w niej odbijały się różowe barwy zachodu. Przed spłachciem plaży rosły kępy
liściastych drzew, dalej — wysokie krzaki, jeszcze dalej — wśród gęstych traw widniały
wydeptane, wąskie ścieżki.
•
Widzi pan, doktorze?
•
Możemy spodziewać się nocą licznych gości.
•
Nie ma strachu! Raz tylko spotkałem w tych stronach niedźwiedzia, brunatnego misia,
który nie wchodzi w drogę człowiekowi, a poza tym... antylopy. Pieczeń z antylopy bardzo
by się nam przydała, nie sądzi pan?
•
Jestem tego samego zdania. Gdzie rozbijemy obóz?
•
Na piasku wilgoć, ale poczekajmy jeszcze chwilkę, aż się karawana przywlecze.
Mówiąc o karawanie Norton miał na myśli wóz i całe towarzystwo od trzech dni
dotrzymujące nam drogi. Jak to się stało?
2eby to wyjaśnić, muszę się cofnąć w czasie, aż do opisanego już wieczoru, podczas
którego Deen usiłował nas zjednać „poczęstunkiem", co odczuliśmy jako obrazę. Jednak —
natychmiast po odejściu lokaja — wybrałem się z nie proszoną wizytą do sąsiadów.
Lichtarze już pogasły, ze stołu zdjęto talerze i obrus, natomiast ustawiono naftową lampę z
imponującym białym kloszem. Mżyła dokoła bladym światłem. W tym świetle zauważyłem
dwie osoby: mężczyznę i kobietę. Siedzieli zwróceni do mnie plecami. Podszedłem.
— Przepraszam — powiedziałem głośno.
Odwrócili się. To był Deen i jego żona.
— Przepraszam — powtórzyłem. — Pora nieco spóźniona, ale pewne sprawy powinny
być rozstrzygnięte jeszcze dzisiaj.
Nie podnieśli się, Deen nie poprosił mnie, abym usiadł.
•
O co chodzi? — zapytał.
•
O to — odparłem — że jutro, zaraz o świcie, ruszamy w drogę. Warto chyba, aby
państwo do tego czasu coś postanowili.
•
Nie bardzo rozumiem. Co ma wspólnego wasz odjazd z nami?
•
To — odparłem, z trudem zachowując spokój — że zostaniecie sami na tym
pustkowiu, bez osoby, która by orientowała się, w jakim kierunku należy jechać.
•
Przecież proponowałem wam dobrą zapłatę za towarzyszenie w podróży.
•
Mamy własne sprawy do załatwienia.
•
Więc ruszacie jutro rano? Potwierdziłem.
•
Pojedziemy za wami.
— Obawiam się, że zanim spakujecie swoje bagaże, nas tu już dawno nie będzie. Zresztą,
niewiele mnie to obchodzi. Powiedziałem, co myślę o tej sprawie, a jeśli
miałbym radzić, to
radzę porozumieć się ze Stone'em. On potrafi poratować was w kłopocie.
•
Mam go prosić? Tego koniokrada?
•
Bezpodstawne oskarżenie. Przecież chcąc was ocalić, o mało nie postradał życia. I
nawet nie otrzymał słowa podzięki. Powtarzam: bez pomocy Stone'a nie potraficie dojechać
do żadnego osiedla.
•
Nie dam się zastraszyć — burknął Deen. — Skąd pan wie, czy potrafimy, czy nie?
•
Przepraszam — wtrąciła się Florence. — Wydaje się, Roger, że nie masz racji. Za
skarby świata nie chcę znowu błąkać się tak, jak to nam się przytrafiło podczas burzy. Gdyby
nie Stone, błąkałabym się razem z Frankiem na pewno jeszcze do tej pory.
•
Burza może przytrafić się każdemu.
•
Na pewno, ale gdyby wśród nas znajdowali się ludzie z doświadczeniem, nie doszłoby
ani do popłochu zwierząt, ani do rozproszenia się naszej grupy.
Mruknął coś pod nosem, a ja pomyślałem, że Florence Deen jest znacznie rozsądniejsza od
swego małżonka.
•
Musimy porozmawiać ze Stone'em — powiedziała. — Ella się myli i ty się mylisz, nie
po raz pierwszy.
•
O czym myślisz?
•
Przypomnij sobie, jak cię przestrzegałam przed tym Rathmoorem. Nie podobał mi się
od samego początku. On i tamci dwaj. Tylko Stone właśnie różnił się od tego towarzystwa.
Pamiętasz?
•
Być może coś takiego mówiłaś, ale bez żadnych dowodów. Ja brałem pod uwagę fakt,
ż
e Rathmoor świetnie orientuje się na prerii.
•
To prawda — powiedziałem. — Rathmoor zna prerię, ale przy dobieraniu
przewodników czy tropicieli zwierzyny o powodzeniu wyprawy decyduje również uczciwość
tych ludzi.
— Skąd mogłem wiedzieć...
•
Przestań, Roger — zdenerwowała się Florence. — Co było, to było. Chodzi teraz o to,
w jaki sposób mamy wędrować dalej. Jeśli ty nie chcesz, ja porozmawiam ze Stone'em,
•
Oszalałaś? Nie wypada, to nie kobieca sprawa.
•
Co nie jest kobiecą sprawą? — ozwał się z mroku nowy głos.
•
Ella! Chodź do nas. Może we dwoje damy radę Rogerowi. Jest nieznośny.
W bladym świetle lampy ujrzałem sylwetkę mej najnowszej znajomej. Teraz już w niczym
nie przypominała wystraszonej amazonki resztką sił trzymającej się w siodle.
•
O! — zawołała. — Jest mój wybawca. Czemu pan stoi? Proszę usiąść. Nigdy nie
gawędziłam z prawdziwym traperem. Ale o co wam idzie? — zwróciła się do małżeństwa. —
Planujecie wyprawę na bizony? Zwątpiłam, czy kiedykolwiek zobaczę te zwierzęta. A może
to tylko wymysł rysowników? Może bizony nigdy nie istniały?
•
Ella, Ella, nie czas na żarty — zgromiła ją Florence. — Jutro musimy jechać dalej.
•
Co za szczęście! Sądziłam, że tu zostaniemy na zawsze.
•
Ella, przestań! Słuchaj...
Tu powtórzyła wiernie wszystko, z czym przyszedłem.
•
A więc tak? Cóż, mogłam się mylić. Jeśli ten Stone nie jest koniokradem, weźmy go ze
sobą. Ja nie będę oporządzać koni, a Henry i kucharz nic się na tym nie znają.
•
Jeden Stone nie da rady -— zauważył Deen. — Proponowałem tym ludziom pracę u
mnie, ale odmówili — zakończył z żalem.
— Pewnie zbyt mało chcesz zapłacić, Roger, ty
skąpcze!
Teraz rozwinęła się chaotyczna dyskusja nad wysokością wynagrodzenia dla mnie,
Nortona i Hala. Stone nie był brany pod uwagę. Siedziałem jak na szpilkach nie wiedząc, czy
mam się śmiać, czy oburzać. Wreszcie skorzystałem z przypadkowej pauzy w rozmowie.
•
Każdy chyba — powiedziałem dobitnie — pragnie nieco pospać tej nocy, a ta
rozmowa trwa zbyt długo i w ogóle jest niepotrzebna. śaden z nas, poza Stone'em, nie
przyjmie pracy. Już wspomniałem, że podróżujemy we własnych interesach.
•
Roger — krzyknęła Ella — ten traper ma rację! Po co tyle gadania o sprawie, której nie
załatwimy! Oni przecież nie chcą z nami jechać. Poślij natychmiast Henry'ego po Stone'a i
załatw wreszcie.
•
Twierdziłam tak samo — odezwała się Floren-ce. — Na co jeszcze czekasz, Roger?
Jeśli ci traperzy nie chcą...
•
Nie jesteśmy traperami — wtrąciłem szybko. Ella odwróciła się gwałtownie:
•
A kimże jesteście?
Ton pytania nie był grzeczny, ale odpowiedziałem bardzo spokojnie:
— Ja jestem lekarzem...
Klasnęła w ręce:
•
A to cudownie! Nigdy nie spotkałam wędrownego lekarza!
•
Znachora — mruknął Deen.
Udałem, że nie słyszę tej obrazy. Nie miało sensu rozpętywanie kłótni.
•
Kogo pan leczy? — zapytała Ella. — Traperów? A może czerwonoskórych? To byłoby
wspaniałe!
•
Ani jednych, ani drugich. W ogóle na prerii niko-
go nie leczę. Niekiedy niosę pomoc rannym, ale to przypadek, jak ze Stone'em.
•
Słyszałam. Podobno dostał pchnięcie nożem od tych zbójów. Ale — zmartwiła się —
jak ranny będzie mógł nas prowadzić? On sam potrzebuje opieki.
•
Tutejsi ludzie mają twarde życie — odpowiedziałem. — Rana jest powierzchowna.
Dobrze ją opatrzyłem i Stone już dziś nie odczuwa bólu. Za trzy dni zapomni o wszystkim.
•
A pan to skąd? — zmieniła nagle temat.
•
Z miasta.
•
To skąd pan zna tutejszych ludzi?
•
Miałem okazję poznać Dziki Zachód.
•
A dokąd pan jedzie?
•
Do El Paso — odpowiedziałem i natychmiast pożałowałem odpowiedzi. Po cóż
wtajemniczać we własne sprawy obcych, i do tego bardzo niesympatycznych ludzi?
•
A gdzie to El Paso?
•
Nad meksykańską granicą.
•
To musi być bardzo daleko. Potwierdziłem.
•
A pańscy towarzysze? Koledzy po fachu?
— Wierzę, że to panią interesuje, ale pora doprawdy mocno spóźniona i chyba czas
powziąć decyzję.
Umilkła, pewnie urażona moją odpowiedzią. Odezwała się Florence:
— Proszę mnie zaprowadzić do Stone'a.
To już był zupełnie inny ton. Czyżby tak oddziaływała informacja, że jestem lekarzem?
•
I ja idę — zdecydował sie Deen.
•
I ja! — zawołała Ella.
Nie przytoczę szczegółów rozmowy między tą trójką a moim pacjentem. Powiem jednak,
ż
e bez interwencji
Florence nic z tej gadaniny by nie wyszło. Z winy Deena. Swym pogardliwym traktowaniem
ludzi każdego zrażał. Na szczęście Florence uderzyła w inną nutę. Udobruchała Stone'a,
podziękowała za próbę ratunku, zapytała o jego zdrowie. I tak doszli do porozumienia. Ale
ż
eby to porozumienie było jasne — i ja dodałem coś niecoś. Polegało ono na wyraźnym
sprecyzowaniu obowiązków Stone'a. Miał być przewodnikiem i tylko przewodnikiem. Ani
rąbanie drzewa na opał, ani noszenie wody do garnków nie miały wchodzić w zakres jego
pracy.
— No — zauważyła wesoło Ella — teraz Roger i Frank będą musieli pokazać, że są
prawdziwymi mężczyznami, a nie piecuchami zwalającymi robotę na innych.
I tak się to zakończyło. Kiedy odeszli, powiedziałem:
•
Tylko nie ustępuj na jeden krok, Lewis, bo znowu zrobią z ciebie posługacza. I
pamiętaj, zabierz się do nich grzecznie, ale ostro. Niech tych dwu wielkich panów i te dwie
eleganckie panie posmakują prawdziwego życia na prerii. Na dobre im to wyjdzie.
•
Właśnie — przytaknął Norton. — Niech stwardnieje skóra na delikatnych rączkach.
Brawo, doktorze! Ujął pan sprawę jak należy i przy tarł im nieco rogów. Będziesz jechał za
nami, Stone? W razie czego możesz na nas liczyć. No, teraz chyba pora nieco się zdrzemnąć.
Z westchnieniem ulgi oparłem głowę na siodle i owinąłem się kocem.
Nazajutrz wstałem, gdy czerwone zorze rozświetliły niebo, ale miejsce Stone'a już było
puste. Dostrzegłem, jak uwijał się w obozie sąsiadów. Zdaje się, że wziął do serca me rady,
bo nim skończyliśmy ranny posiłek, tamci już czekali, gotowi do drogi. Obie kobiety i jeden
mężczyzna siedzieli na koniach, pozostali skryli się w wozie, a gdy ruszyliśmy, za nami
zaturkotały koła.
Jechaliśmy prościutko ku dalekiej rzece, która musiała (jak twierdził Norton) przeciąć nam
drogę. Juczne konie ograniczały naszą szybkość, więc i wóz Deena bez trudu za nami
nadążał. Podczas pierwszych godzin jazdy nie utrzymywaliśmy żadnej łączności z tamtą
grupą. Dopiero koło południa przycwałował Stone.
•
Są ponurzy jak najgorsza noc przed burzą — poinformował.
•
Stało się co?
•
Nie, ale musiałem rankiem ich poganiać. Teraz wyglądają jak zaspane sowy. Są
wściekli, że muszą mnie słuchać. Pytali, czy pan jest naprawdę lekarzem.
•
I cóż im rzekłeś?
•
Szczerą prawdę.
Zaraz się okazało, iż „szczerą prawdą" Lewisa była zręcznie ułożona bajeczka o
przypadkowym spotkaniu ze mną w jakimś saloonie małego miasteczka, gdzie go zwaliła z
nóg gorączka, z której go szybko wyciągnąłem. W ten oto sposób Stone sfałszował historię
naszej znajomości. Nie miałem mu tego za złe. Ze względu na Nortona i mnie było to na
rękę.
Ale właśnie Norton zainteresował się:
•
Cóż to za miasteczko?
•
Nazwa wyleciała mi z głowy — odparłem szybko i żeby zmienić temat zagadnąłem: —
A co oni na to?
•
Ucieszyli się. Deen oświadczył, że w razie czego pomoc lekarska na miejscu.
•
Patrzcie go — mruknął handlarz. — Jaki wygodny! Dokąd chcesz ich zaprowadzić,
Lewis?
•
Najpierw w pobliże Pecos, a później ku jakiejkolwiek linii kolejowej, żeby mogli
wrócić do St. Louis.
•
Pecos — powtórzyłem. — Podobno nad rzeką Pecos leżą tereny Apaczów odłamu
Mescalero? Uważaj, Lewis. Jeśli twoi podopieczni zechcą tam polować, wpadniesz w
tarapaty.
•
Słusznie! — potwierdził me słowa Norton. — W dorzeczu Pecos istotnie rozciągają się
ziemie Mescalerów. Wiem o tym, ponieważ niejeden raz odwiedzałem indiańskie wioski, i
teraz tam zmierzam. Spory jeszcze szmat drogi przejedziemy razem, doktorze, zanim pana
puszczę do El Paso. A co się tyczy polowania, należy przedtem poprosić o zezwolenie. Kto
wie, może nawet zapłacić? Ale skoro i ja tam się udaję, rzecz da się załatwić.
Czerwonoskórzy bardzo szanują wędrownych handlarzy, zwłaszcza uczciwych! — tu stuknął
się palcem w pierś. — A ja zawarłem z wojownikami Mescalerów sporo znajomości.
Pamiętaj o tym, Stone, gdyby tamtym przyszła chętka postrzelać nad Pecos.
•
Już mnie zagadywali, kiedy urządzę polowanie.
•
Urządź nad Canadianem *. Gdy bawiłem tam w ubiegłym roku, widziałem sporo
zwierzyny. I chyba jeszcze trochę jej zostało, bo to bezludne strony.
•
To może lepiej zrezygnować z Pecos? Ale, ale... Ja tu przyjechałem z poleceniem, to
jest raczej: z prośbą. Ta panna Ella pyta, czy może z panem porozmawiać, doktorze.
Norton wytrzeszczył oczy, a i ja byłem zaskoczony. Cóż takiego wydarzyło się, że osoby,
które traktowały mnie niegrzecznie, nagle proszą o rozmowę?
•
Przypadł jej pan do serca, doktorze — zażartował handlarz.
•
Sądzę, że po prostu uwierzyli w mój lekarski dyplom, a ponieważ Ella rozmawiała ze
mną najdłużej, uznali, że można jej użyć za pośrednika. Ciekaw jestem, o co im chodzi?
Jedziemy, Lewis.
Nie przebyłem i połowy odległości dzielącej nas od wozu, gdy naprzeciw wyskoczył ku
mnie jeździec. To Ella Gardy gnała odważnym galopem.
— Dzień dobry, doktorze! Wczoraj pytałam pana o tyle rzeczy, a pan mi nawet na połowę
pytań nie odpowiedział. Lewis — zwróciła się do Stone'a, który zatrzymał się obok mnie —
pan Deen ma jakieś kłopoty z koniem. Zobacz, co tam takiego.
Jak się wieczorem dowiedziałem, Deen nie miał żadnych kłopotów z powożeniem, był to
więc tylko pretekst do pozbycia się świadka.
Później ruszyła wolno, a ja z nią, za jucznymi Hala. Teraz miałem okazję dokładnie
przyjrzeć się towarzyszce. Chyba nie liczyła sobie więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat,
sądząc z wyglądu i... zachowania się, chwilami prawie dziecinnego. Była ubrana w strój, któ-
ry mógł wzbudzić zazdrość niejednej elegantki wielkiego miasta na wschodzie kraju, ale tu
nie pasował. Zresztą wszyscy uczestnicy tej zwariowanej wyprawy nie pasowali do prerii
Dzikiego Zachodu.
•
Cóż pani chciałaby jeszcze wiedzieć.
•
Jeszcze?! — zawołała wybuchając śmiechem. — Ależ ja nic do tej pory się nie
dowiedziałam, prawie nic. Wiem tylko, że udaje się pan do El Paso, gdzieś strasznie daleko.
Czy jedzie pan do pacjenta?
•
Mam spotkać się z przyjacielem.
•
A ten Norton, to kto to?
•
Wędrowny handlarz.
•
Biedny! Musi zarabiać w tak trudny sposób.
•
Norton ma sklep na Wschodzie i wcale nie jest biedny. To tylko dawne
przyzwyczajenie pcha go w te strony, równie dobrze mógłby już nie handlować.
•
Ale komu on tu sprzedaje? Przecież to pustkowie.
•
Norton handluje z Indianami. Klasnęła w dłonie:
•
Z prawdziwymi Indianami?
•
Z najprawdziwszymi. Czy. zresztą mogą istnieć jacyś nieprawdziwi?
•
I nie boi się?
Z trudem powstrzymywałem śmiech.
•
A pani nie bała się przywędrować w te strony?
•
Roger i Frank zapewniali mnie, że nie ma tu żadnego niebezpieczeństwa. Po prostu
wakacyjna przejażdżka połączona z polowaniem. Wszystko mieli robić ludzie, których
Roger wynajął. Któż mógł przypuszczać, że nas oszukają i uciekną? Mieliśmy takie dobre
wierzchowce — westchnęła — a ocalał tylko jeden, dzięki Stone'owi. To smutne.
Nie zdawała sobie sprawy z sytuacji.
•
Ta wakacyjna wycieczka, jak ją pani nazwała, mogła się skończyć tragicznie. Gdyby
nie nasza obecność w pobliżu...
•
Sądzi pan, że zginęlibyśmy? — zapytała pobladłszy z wrażenia.
•
Tak to wyglądało. Wątpię bowiem, czy znaleźlibyście odpowiednią drogę, a przede
wszystkim, czy potrafilibyście odszukać się wzajemnie.
•
Rozumiem. A cóż ten Norton sprzedaje czerwonoskórym? — zmieniła nagle temat
rozmowy.
•
Proszę jego zapytać.
•
To pan nie wie?
•
Wiem, że na pewno nie wozi wódki, a reszta mnie nie interesuje.
•
Gdzie pan poznał Nortona?
•
W Milwaukee. To mój były pacjent.
•
A ten drugi?
•
Hal? To pracownik Nortona. Bez niego nie dałby sobie rady w drodze.
•
Pewnie. I kto by upilnował złota?
•
Jakiego złota? — zdziwiłem się.
•
No, tego, którym Indianie płacą za towary. Przecięż czymś muszą płacić, a dolarów na
pewno nie mają. Roześmiałem się głośno.
•
Przepraszam, ale to wydało mi się bardzo zabawne. Handel jest wymienny, proszę
pani. Norton przyjmuje zamiast pieniędzy skóry zwierzęce i robi na tym dobry interes. Kto
pani naopowiadał o tym indiańskim złocie?
•
Czytałam w jakiejś powieści, że czerwonoskórzy znają miejsca, w których leżą
pokłady złotego pyłu, a niekiedy nawet całe bryły. Czy to nieprawda?
•
Autor miał bujną fantazję. Zdarza się, iż niektórzy z czerwonoskórych znają złotodajne
tereny, ale rzadko z nich korzystają.
•
Dlaczego? Przecież to wielkie bogactwo?
•
Indianie nie przywiązują takiej wagi do bogactwa, jak my. Złotem płacą niechętnie,
ponieważ zwraca to uwagę i ściąga na ich tereny poszukiwaczy, ludzi nie zawsze uczciwych i
nie przebierających w środkach dla zdobycia majątku.
Pokiwała głową, nie bardzo jednak przekonana. Tak mi się wydało.
— Och, chciałabym zobaczyć Indian! Ciekawa je
stem, czy wyglądają tak samo jak na rysunkach.
Nie zdążyłem odpowiedzieć. Usłyszałem głuche uderzenia kopyt o ziemię.
•
Ella! — ozwał się obcy głos. — Florence cię prosi.
•
Akurat teraz? Prowadzę tak ciekawą rozmowę. Przepraszam, panowie się nie znają. To
jest Frank Scudder, a to pan doktor...
Wymieniłem swoje nazwisko i w zamian otrzymałem dość sztywny ukłon. Do tej pory
jakoś nie zetknąłem się ze Scudderem, teraz miałem okazję przyjrzeć mu się z bliska. Był
jakby przeciwieństwem Deena. Tamten — raczej niski, z widocznymi oznakami skłonności
do tycia, ten — chudy jak patyk i wysoki. Czy równie
zarozumiały jak jego przyjaciel, nie zdołałem już stwierdzić, ponieważ Ella rzuciła mi
krótkie: „Do zobaczenia!" i wykręciła koniem. Scudder popędził za nią.
•
No i co, doktorze? — odezwał się Norton, gdy się z nim zrównałem. — Czy kolejna
propozycja zatrudnienia nas w charakterze aniołów-stróżów, czy też skarga na Stone'a?
•
Nic z tych rzeczy. Po prostu, towarzyska pogawędka, której ostatecznego celu nie
potrafię odkryć. Ta młoda pani ma takie wyobrażenie o Dzikim Zachodzie, jak ja o
mieszkańcach Patagonii albo... jeszcze gorzej.
W ciągu następnych trzech dni Ella parokrotnie przyłączała się do naszego towarzystwa,
chyba na przekór tamtym, bo gdy tylko dłużej z nami zabawiła, zjawiał się Frank Scudder i
pod byle pozorem skłaniał do powrotu. Tak wędrowaliśmy dalej. Drogę torował Norton,
któremu towarzyszyłem najczęściej, dalej jechał Hal z jucznymi, po nim następowała
przerwa długości kilkudziesięciu jardów, wreszcie posuwał się wóz w otoczeniu konnych.
Najzabawniejsze było, że Deen, mimo iż jechał trop w trop, w ogóle się z nami nie po-
rozumiewał. Wieczorami przychodził tylko Stone, żeby omówić z Nortonem kierunek drogi
na następny dzień i poplotkować na temat swych chlebodawców. Bardzo mnie ubawił
opowiadaniem, jakich to musiał użyć wybiegów, aby zmusić Deena i Scuddera do odbywania
nocnych wart. Nagadał im o niebezpieczeństwie grożącym ze strony kujotów (odzywały się
każdej nocy). Uwierzyli w ich krwiożerczość, chociaż powszechnie wiadomo, że są to
stworzenia tchórzliwe. Obaj mężczyźni dali się nabrać i „w obronie kobiet" zdecydowali się
na odbywanie dyżurów.
— Diabła tam warte jednak takie czuwanie — stwierdził Stone. — Ubiegłej nocy
przyłapałem Deena, jak drzemał! Jeszcze kucharz-Chińczyk najlepiej się sprawuje, za to
nie umie obchodzić się z bronią, a lokaj nie lepszy od pana. Gdyby to były mniej spokojne
strony i gdyby nie wasze sąsiedztwo, nie mógłbym przespać ani jednej nocy.
Trzeciego dnia — jak już wspomniałem — dotarliśmy do Canadianu. Licząc od
Milwaukee, przebyłem już dwie trzecie drogi dzielącej mnie od celu, a Norton, którego cel
znajdował się bliżej — znacznie więcej.
Kiedy wreszcie wóz nadciągnął nad brzeg i Stone do nas przygalopował, wspólnie
ustaliliśmy rozmieszczenie dwu obozowisk poza plażą, aby umożliwić zwierzętom dostęp do
wody. Później rozpoczęły się przygotowania do wieczornego posiłku i noclegu. W naszej
grupie przebiegające sprawnie i szybko, u naszych sąsiadów — nieskoordynowanie i wolno,
mimo na pewno sporych wysiłków Stone'a.
Jak zwykle, kiedy już bagaże zostały zdjęte z końskich grzbietów, a ognisko rozpalone,
ruszyłem na krótki spacerek wokół biwaku, z nieodstępną lornetką zawieszoną na pasku.
Obszedłem w wielkim promieniu najbliższy teren, aż dotarłem do brzegu pokrytego trawą,
który dźwigał się stromo nad korytem rzeki. Rozglądałem się za śladami zwierząt, potem
przyłożyłem szkła do oczu. Przesuwałem je powoli, najpierw wzdłuż linii różowiejącego
horyzontu — był pusty. Opuściłem nieco szkła i wtedy, po tamtej stronie Canadianu, ale hen,
hen, dostrzegłem ciemny punkt poruszający się przez prerię.
•
Lewis! — zawołałem dostrzegłszy go, jak zmierzał w stronę naszego obozowiska.
Podałem mu lornetkę. — Tam! — powiedziałem.
•
Samotny jeździec albo co najwyżej dwu — stwierdził. — Czyli nie ma strachu,
doktorze.
•
Ciekaw jestem, jak się zachowają, gdy nas zauważą?.
•
Podjadą.
•
Skąd taka pewność?
•
Namioty. śadna banda trampów nie wozi z sobą namiotów. Płachty namiotowe widać
z dużej odległości. Będą sądzili, że to oddział wojska i wobec tego nic im nie grozi. Jeśli
oczywiście... nie mają niczego na sumieniu.
•
Właśnie! Ale zdarza się, że wojsko niekiedy zmusza napotkanych traperów do
odgrywania roli przewodników. Nie każdemu to w smak.
Ciemny punkt, najpierw coraz bliższy, tak że w szkłach lornetki wyraźnie rozróżniałem
dwie sylwetki, później począł rozmazywać się w miarę zapadających ciemności, na koniec
— znikł. Albo więc szlak nieznajomych wędrowców prowadził w innym kierunku, albo też
spostrzegli nas, ale woleli nie ryzykować spotkania. Powiedziałem o tym Nortonowi, przyjął
informację obojętnie.
Noc zapowiadała się ciepła, nie było powodu do podsycania płomienia naszego ogniska.
•
Przed świtem spróbuję zapolować — poinformował mnie handlarz. — Co pan na to?
•
Idę.
•
Ś
wietnie. Pan ma celne oko i na pewno nie wrócimy z pustymi rękami.
Zbudził mnie, gdy czarna jak smoła ciemność poczęła się ledwie przecierać, a cisza była
tak intensywna, że nasze kroki brzmiały w niej jak stąpania stada bizonów, chociaż w
rzeczywistości sunęliśmy po miękkiej trawie jak dwa koty, bezszelestnie skradające się za
zdobyczą. Norton nie powiódł mnie drogą najkrótszą ku wodzie. I słusznie. Bliskość obozu,
koni i ludzi mogła odstraszyć porannych wędrowców prerii. Ruszyliśmy równolegle do
koryta rzeki. Rozgrzałem się tym marszem, a jednocześnie chłodne powietrze wypłoszyło ze
mnie resztki
snu. Tak dotarliśmy do trzech samotnych drzew rosnących w punkcie, w którym nurt
Canadianu skręcał łagodnym łukiem, gdzie brzeg był niski, pokryty piaskiem.
Drzewa wyrastały o krok jedno od drugiego, tworząc trójkątny placyk — doskonałe
schronienie dla dwu osób.
Umieściliśmy się możliwie najwygodniej i wysunęli spoza pni lufy strzelb skierowane ku
rzece. Teraz należało już tylko uzbroić się w cierpliwość i zdać na myśliwskie szczęście.
Zwierzyna mogła przywędrować do wodopoju właśnie tutaj, albo... kilkadziesiąt jardów
dalej i uciec nam sprzed nosa. Co prawda, liczne odciski racic na piasku świadczyły o
dobrym wyborze miejsca, ale wiatr mógł zmienić kierunek, zadąć w stronę nadchodzących
zwierząt i zdradzić im naszą obecność. Wiele już razy przeżywałem takie poranne polowa-
nie, ale tego rodzaju wrażenia nie traciły na świeżości. Więc i teraz, jak dawniej, z trudem
hamowałem zniecierpliwienie i chęć zmiany pozycji, która najpierw wydawała się bardzo
wygodna, a później coraz bardziej dokuczliwa. Jednakże nie wolno było poruszać się.
Leżałem nadal nieruchomy jak kloc obok równie nieruchomego Nortona i wytrzeszczałem,
ile się dało, oczy na wodę migocącą w ciemnościach i na spłacheć piachu szarzejący w
odległości kilku zaledwie kroków. W końcu ujrzałem, jak na jasną płaszczyznę wypełzł bez-
szelestnie bury cień. Znieruchomiał, to znowu się poruszał, aż nachylił nad samiutką granicą
lądu i wody. Pił.
Nie takiej zwierzyny oczekiwaliśmy! Ten kujot mógł całkowicie przekreślić nasze
marzenia o antylopiej pieczeni. Kiedy odszedł, odetchnąłem z ulgą. Niestety, po chwili
pojawił się drugi przedstawiciel tego samego gatunku, a po nim trzeci.
— Warto by je odpędzić — szepnąłem.
Norton mruknął coś niezrozumiale. Jak na komendę obie szare sylwetki uniosły łby,
skoczyły w bok i rozpłynęły się w mroku. Nie wiem, czy to był przypadek, czy efekt mego
szeptu, dość że miejsce dla następnych nocnych gości zostało opróżnione. Oby nadeszli.
Jakże dłużył się czas! Początkowo orzeźwiony przed-rannym chłodem, teraz czułem coraz
większą senność. I chyba w dobrym momencie Norton trącił mnie w ramię. Jeszcze chwila
— a popadłbym w drzemkę.
Uniosłem głowę, bezszelestnie przyciągnąłem kolbę sztucera, tak że przywarła do
ramienia. Malutkie stadko zwierząt zbliżyło się ku wodzie. Antylopy. Jako pierwszy szedł
przewodnik, z łbem dumnie uniesionym. Wietrzył. Przystanął i rozglądał się dokoła. Na
szczęście dla nas, nie było wiatru. W chwilę później piątka czworonogów zatrzymała się na
krańcu piaszczystej łachy. Co chwila opuszczały i podnosiły łby.
— Teraz — szepnął Norton.
Nakierowałem muszkę na cel. Najbliższa antylopa stanęła bokiem. Nacisnąłem cyngiel.
Grzmotnęło, aż echo poszło, ale nim przebrzmiał głos mej broni, ozwał się następny, nie
mniej donośny. Antylopy uskoczyły błyskawicznie i znikły wśród nadbrzeżnych traw. Na
pustej plaży pozostały dwa ciała pięknych zwierząt.
— Czy nie za wiele tej pieczeni? — zapytałem podnosząc się.
Norton ujął mnie za dłoń.
— Doktorze — powiedział szeptem — przecież ja nie strzelałem!
Chwycił mnie mocniej i pociągnął ku ziemi.
•
Co?
•
Nie strzelałem — powtórzył. — Jeszcze ktoś tu obok nas poluje.
•
MożeStone?
•
To przyłączyłby się do nas.
•
Może Deen lub Scudder? Mogli się wybrać na polowanie nie uprzedzając Stone'a. Po
nich wszystkiego wolno się spodziewać.
— To tylko przypuszczenie, pewności żadnej. Lepiej poleźmy, zanim ukaże się
tajemniczy myśliwy.
Spoczywaliśmy więc nadal. Ustąpił nocny mrok, a różowe zorze zapowiedziały nadejście
dnia. I dopiero wówczas dostrzegłem sylwetkę człowieka. Wysunęła się z nadbrzeżnych
zarośli, przemknęła przez nagi spłacheć piasku, schyliła nad jedną z ubitych antylop i z
dziwną lekkością zarzuciła ją sobie na plecy, po czym odeszła.
Zanim jednak ten człowiek zniknął w zaroślach, odwrócił się i zawołał:
— Ej! Zabierzcie swoje mięso!
To nie był ani Deen, ani Scudder, ani Stone.
•
Kogo tu diabli przynieśli? — szepnął handlarz. — Coś mi się widzi, doktorze, że ta
bezludna okolica nagle zmieniła się w rojny szlak. Nie uważa pan?
•
Podejrzewam, że to jeden z tych dwu jeźdźców, których obserwowaliśmy i którzy
nagle zniknęli nam z oczu.
•
Kto wie? No, idę.
•
Idziemy — poprawiłem go.
•
Nie, nie. Proszę zostać i patrzeć. Tak będzie lepiej. Nie znamy tego typa, który zniknął
w trawach.
•
Ale przecież się nam pokazał? Zresztą... niech pan idzie.
Ostrożność Nortona okazała się zbyteczna. Przyciągnął antylopę do miejsca, w którym
spoczywałem, a później we dwóch ruszyliśmy mocno obciążeni ku obozowisku. Zorze już
przygasły, a nad ziemią ukazał się rąbek słonecznej tarczy. Byłem zmęczony, zziębnięty i
głodny. Jakże mnie uradował cieniutki pióropusz dymu unoszący się nad środkiem naszego
obozu. Niezmordowany Hal dokładał drew i gałęzi, a garnek z wodą wisiał na
zaimprowizowanej poprzeczce. Obok siedział Stone i obłupywał z kory gruby i prosty kołek.
•
Jak się masz, Lewis, co nowego?
•
Usłyszałem strzały, doktorze, więc przybiegłem. Jak się dowiedziałem, że to
polowanie, pomyślałem, że przyda się rożen.
•
I nie pomyliłeś się. A co porabia twoja gromadka?
•
Ś
pią jak susły i moja opieka teraz im niepotrzebna.
Zabrał się z Halem do ściągania skóry, a ja, zapaliwszy węgielkiem fajkę, opowiedziałem
o tajemniczym myśliwym znad rzeki.
•
Traper? — zagadnął Stone.
•
Prawdopodobnie.
•
Może jeden z tych, których widzieliśmy przez lornetkę?
•
I to prawdopodobne.
•
Dlaczego nie przyszedł do nas?
Wzruszyłem ramionami. Skądże mogłem wiedzieć?
•
Jak obudzę moich niedołęgów, pójdę nad rzekę. Warto wiedzieć, kogo mamy pod
bokiem.
•
Słusznie — stwierdził Norton. — Hal podaj rożen. Trzeba spróbować, ile warta ta
antylopa.
Jak się okazało — była warta bardzo dużo, przynajmniej jej pierwszy kawałek.
Wczesny ranek minął nam przy zwykłych zajęciach, ale do nich doszła jeszcze
konieczność upieczenia całej „góry" mięsa. Nie mogliśmy go transportować w stanie
surowym. Szybko uległoby zepsuciu. Więc kiedy Hal posprzątał i umył naczynia, zabrał się
do spółki z Norto-nern do ćwiartowania zwierzęcia. A Stone wyruszył do swoich i już po
chwili słyszałem jego grzmiący głos, jakim budził śpiochów. Ja zabrałem mydło i ręcznik
(jakżeby mnie wyśmiał przeciętny westman, raczej stroniący od wody) i pobiegłem ku rzece.
Zrzuciłem z siebie ubranie i beztrosko się wykąpałem. Po czym prawie biegiem, żeby się
rozgrzać, skierowałem w stronę naszego biwaku, ale w połowie drogi zwolniłem kroku.
Cztery osoby siedziały wokół ogniska. Jeśli Stone zdążył wrócić — to kim był ten czwarty?
Chyba Deen? A do niego wcale mi się nie spieszyło.
Wlokłem się teraz noga za nogą mając nadzieję, że zanim dojdę, nieproszony gość oddali
się. Nic z tego. Tkwił na tym samym miejscu, ba, rozmawiał, żywo gestykulując rękami.
Najwolniejszy nawet marsz w końcu musi doprowadzić do mety. Znalazłem się tak blisko
ogniska, że rozróżniałem głosy, a i tamci, musieli mnie zauważyć. Deen odwrócił się, a ja
mimo woli stanąłem — to wcale nie był Deen! Zupełnie ktoś inny, nie znany. A ten drugi?
Znowu pomyłka. Nie Stone, lecz człowiek, którego ujrzałem po raz pierwszy w życiu.
Tajemnicze złoto
Norton podniósł się, Hal zdejmował z rożna kolejny piat pieczeni.
•
Dzień dobry — odezwałem się, co wypadło niezbyt mądrze, jako że dzień już dawno
się rozpoczął, ale nie wiedziałem, jak mam przywitać tych obcych.
•
A, dobry, dobry... — zaśmiał się jeden z przybyszów. — Nawet dla nas bardzo dobry.
Któż by się spodziewał znaleźć na tym pustkowiu wędrujący sklepik, i to wówczas gdy
kończy się proch i braknie kul?
•
Mamy gości — powiedział niepotrzebnie Norton. — To oni polowali nad rzeką.
Cisnąłem ręcznik z mydłem i siadłem.
•
Czemu nie pokazaliście się wcześniej?
•
Ba, lepiej wiedzieć, z kim będzie się miało do czynienia. Taka gromada ludzi! Ale
sprawdziliśmy i oto właśnie targujemy się o proch i kule.
•
Z daleka?
•
Z Albuquerque.
Albuquerque leżało nad Rio Grandę w jej górnym biegu. Wiedziałem o tym, ale jak daleko
stąd? Chyba jednak piekielny kawał drogi.
— Jesteśmy traperami — poinformował nieznajomy. — Sprzedaliśmy skórki, właśnie w
Albuquerque, a teraz wracamy na wschód.
Mogło to być prawdą, mogło być kłamstwem. Wyglądali istotnie na traperów, w
odpowiednio zniszczonej odzieży, opaleni na ciemny brąz i w
obliczach tak zarośniętych, jakby od roku nie tknęła ich brzytwa. Jeden z nich nosił zarost
ciemny, drugi — jasny. To wszystko, co mogłem zaobserwować, bo brody i wąsy
zniekształcały zarys twarzy. Czy wracali pieszo, czy konno? Bo koni nigdzie w pobliżu nie
zauważyłem. Co prawda, traperzy polowali raczej bez koni, ale oni przecież mieli pieniądze
na kupno wierzchowców i poza tym — jak dostarczyli skórki do Albuquerque? Na własnych
grzbietach?
Norton jakby przeczuł moje wątpliwości, bo powiedział:
•
Konie mają w pobliżu, nad rzeką.
•
Woleliśmy podejść bez naszych człapaków — wyjaśnił brunet.
•
Przyprowadź je, Jonas.
Drugi brodacz, ten o jasnym zaroście, dźwignął się i odszedł w kierunku rzeki.
„Widać jestem zbyt podejrzliwy — pomyślałem. — To są autentyczni myśliwi i nic
więcej. Dziwne tylko, że skórki sprzedali tutaj, a nie zawieźli ich na wschód, gdzie
otrzymaliby za nie parokrotnie więcej".
Tak sobie pomyślałem, ale natychmiast zgromiłem sam siebie za nieuzasadnioną
nieufność. Konie wkrótce zostały przyprowadzone. Jeden rzut oka wystarczył, aby
stwierdzić, że musiały mieć za sobą długą drogę.
— Hal — odezwał się Norton — jak skończysz z mię
sem, idź do Stone'a i powiedz mu, że zaraz ruszamy.
Jeśli pragnie nam towarzyszyć, niech popędzi swoich nierobów.
Usłyszawszy to wziąłem się do pakowania manatków i siodłania wierzchowca. Unikam
pośpiechu, jeśli tylko można zawczasu przygotować się do jazdy. Najlepszy to sposób, żeby
o niczym nie zapomnieć i później nie wracać po zgubę. Kiedy ukończyłem oporządzanie ko-
nia, wróciłem do ogniska. Nieznajomych już nie zastałem.
•
Poszli do sąsiadów — wyjaśnił Norton.
•
Po co? Wzruszył ramionami.
•
Albo ja wiem? Pewnie przez ciekawość. Jeśli tygodniami wędrują we dwójkę, ciekawi
są nowych ludzi, zwłaszcza takich cudaków.
•
Opowiadał pan o Deenie?
•
Ano, gadało się o tym i o owym. Wyśmiewali się z namiotów, więc im wyjaśniłem,
kim są właściciele.
•
Czy to było konieczne?
•
Uważa pan, że popełniłem błąd?
— Nie wiem, ale gadulstwo nie jest chyba zaletą.
Roześmiał się.
— Może, ale nie tu, na prerii. Oj, doktorze, od razu poznać, że pan nie wędrował po
pustkowiach. Smutno przy ognisku, gdy nie ma do kogo ust otworzyć, a wówczas
najmilszym gościem taki, który dużo i długo mówi.
Coś panu pokażę.
Sięgnął do kieszeni i podał mi na dłoni kilka niekształtnych kamyków, zabrudzonych
ziemią, o żółto-zielonkawym odcieniu.
— Wie pan, co to jest?
Oczywiście, że wiedziałem, ale nie zdradziłem się z tym, dopóki przy pomocy noża nie
spróbowałem twardości grudek. Nacięcia błysnęły.
•
Złoto — stwierdziłem. — Zapłacili za proch?
•
Zapłacili dolarami, a to-to wypadło jednemu z kieszeni, jak wyciągał pieniądze.
Poprosiłem, żeby mi odstąpił kilka grudek. Przystał, ale policzył sobie więcej, niż to warte.
Będzie co pokazywać w Milwaukee.
;
Zwróciłem nacięty kamyk.
•
Niech pan zatrzyma, doktorze. Na pamiątkę.
•
Przecież pan zapłacił?
•
E tam! Proszę to przyjąć.
•
Dziękuję. Mówili, skąd mają?
—i Powiadali, że im w Albuquerque częściowo uregulowano rachunek za futra złotem.
Prawdopodobne.
•
Trochę dziwne, żeby eksplorer nabywał futra.
•
A któż twierdzi, że skórki sprzedali eksplorerowi? Agent mógł nabyć złoto, a później
zabrakło mu pieniędzy, więc resztę należności pokrył złotem.
•
Możliwe. Prędko ruszamy?
•
Za chwilę. No Hal, bierz się do roboty, bo słonko już wstępuje na niebo.
Nie mylił się, czas było ruszać, ale dopiero po pół godzinie znaleźliśmy się na siodłach.
Spojrzałem w lewo. Stożki namiotów już znikły, zaprzęgano konie do wozu.
•
Naprzód, doktorze! Stone na pewno nas dogoni, a jeśli nie dogoni, niech sobie sam
daje radę.
•
A tamci?
•
Jacy tamci?
•
Traperzy. Widzę, że zostawili tu swoje zwierzęta.
•
Nie mamy obowiązku na nich czekać. Naprzód.
Klepnąłem konia po zadzie i wyjechaliśmy umiarkowanym kłusem. Przy takiej szybkości
nawet najcięższy wóz łatwo mógł nas doścignąć. Droga była równa jak stół, a jej kierunek
wskazywała dolina Canadianu, którego brzegiem nadal jechaliśmy. Od czasu do czasu od-
wracałem się, ale poza Halem, wiodącym za nami juczne konie, nie dostrzegałem nikogo
więcej. Gdy więc słońce dosięgło szczytu nieba, ściągnąłem cugle.
•
Może im się co przydarzyło? — powiedziałem do handlarza.
•
Dadzą sobie radę, doktorze.
•
Nie jestem tego pewien. Lepiej byłoby poczekać.
Westchnął.
•
Prawdę powiedziawszy, wcale nie martwię się takim rozstaniem. Czuję tego Deena i
całą jego gromadę jak kulę u nogi. Pan nie?
•
Gdyby nie kobiety — odparłem — nie zwracałbym na nich żadnej uwagi.
•
Jest przecież Stone, a prócz niego czterech mężczyzn.
•
Niedołęgi. A sam Stone może okazać się zbyt słaby.
•
O czym pan mówi? Cóż im mogło się przytrafić? Napad dzikich zwierząt? Zatarg z
czerwonoskórymi? W tych stronach? Co najwyżej koło odpadło od wozu, ale na to i ja im
nic nie poradzę.
•
A ci traperzy?
•
Czuję, doktorze, że wpadli panu w oko. Uważam, że już dawno ruszyli na wschód.
•
A jednak...
•
Więc zgoda. Widzi pan tę kępę drzew? Tam poczekamy na tych łazęgów, chociaż
wcale na to nie zasługują.
Czarna kępa z bliska okazała się sporym laskiem młodych drzewek. Zapewne kiedyś
porywisty wiatr musiał tu przynieść i rozrzucić nasiona pinii. Po latach wyrósł piniowy
zagajnik. Pokrywał cypel urwistego brzegu, za którym rzeka łagodnym łukiem skręcała ku
południowi. Tu przystanęliśmy, zeskoczyli z siodeł, ale nie zdjęli ani uprzęży, ani juków. Z
dużą ulgą rozciągnąłem się w cieniu drzew. Norton i Hal Burns zaraz mnie naśladowali.
— Pan musi mieć miękkie serce, że tak o nich się troszczy, a ja — równie miękkie, bo nie
potrafiłem odmówić.
Handlarz wrócił do przerwanego tematu, ale że powiedział to głosem żartobliwym, nie
ż
achnąłem się.
•
Bardzo to ładnie o panu świadczy — odparłem. — Nie zapomnę tego i w wypadku
następnej choroby...
•
Nie, nie! Byle nie leżenie w łóżku — zaprotestował z zabawnym przestrachem. — Jest
pan najlepszym lekarzem na świecie i życzę powodzenia na... innych.
Roześmiałem się.
Preria nadal była pusta i otwarta na wszystkie strony świata. Tylko na północy, bardzo stąd
daleko, majaczyły ledwie dostrzegalnymi konturami jakieś wysoczyzny. Minęła już prawie
godzina. Zauważyłem, jak Norton począł się niepokoić. Raz po raz wstawał i wychodził na
skraj lasku, powracał, krążył dokoła. Nie odezwał się, ale odgadłem, że ma dosyć czekania.
— Ruszajmy — powiedziałem smętnie.
Zaraz się rozpromienił i kiwnął głową na znak aprobaty. Wskoczyliśmy już na siodła, gdy
Hal wyciągnął rękę:
— Patrzcie! Jadą!
Nie omylił się. Przez równinę posuwała się mała kawalkada.
•
Więc wszystko w porządku — zauważył handlarz — nie mamy potrzeby dłużej czekać.
Chyba pan zadowolony, doktorze?
•
Ruszajmy — powtórzyłem.
Pomyślałem, że zapewne Deen i jego towarzystwo porządnie zmarudzili przy zwijaniu
obozu, co stało się przyczyną spóźnienia.
Po tej pierwszej zbytecznej przerwie w podróży, po raz drugi zatrzymaliśmy się, aby dać
odsapnąć zwierzętom. Ale karawana Deena nie zrównała się z nami, dopiero późnym
wieczorem, gdy na dobre przerwaliśmy podróż, przy ognisku zjawił się Lewis Stone, ponury
jak gradowa chmura.
•
Cóżeście się tak zawieruszyli?
•
To nowy pomysł Deena.
•
Nowy pomysł? — zażartował Norton. — Zdradź go nam, będzie powód do śmiechu.
•
Wcale mi nie do śmiechu. Zamierzam rzucić tę robotę.
•
Uspokój się, Lewis — powiedziałem. — Opowiadaj wszystko od początku, co ci na
wątrobie leży. Pokłóciłeś się z Deenem?
•
Nie, ale znalazłem się w bardzo głupiej sytuacji. Czy pan wie, doktorze, że Deen
przyjął na przewodników tych dwu traperów?
•
To ciekawe. No cóż, będzie ci teraz lżej.
•
Nie, nie podoba mi się ta sprawa! — krzyknął. — Deen z nimi gadał na osobności.
Później zebrało się całe towarzystwo i nad czymś tam radzili, beze mnie.
•
Przesadzasz, Lewis — powiedział Norton. — Niepotrzebnie się denerwujesz. Cóż ci to
przeszkadza, że sobie radzą?
•
Jestem ich przewodnikiem i zobowiązałem się, że doprowadzę Deena do najbliższej
stacji kolejowej. Jako przewodnik odpowiadam za bezpieczeństwo ludzi, których prowadzę.
Czy nie tak?
•
Oczywiście.
•
Więc dlaczego przyjmują do pomocy nieznanych włóczęgów i to bez porozumienia się
ze mną? Dlaczego coś tam obgadują za moimi plecami? To przez te narady opóźnili wyjazd
przeszło o godzinę, mimo że nalegałem o pośpiech. Nie będę ukrywał, wolę trzymać się
blisko was, a nie pozostawać sam na sam z tymi niedołęgami.
Wierzyłem, że mówił szczerze. Sytuacja wyglądała denerwująco, jednak nie należało
działać w zdenerwowaniu. Dlatego powiedziałem:
•
Uspokój się, Lewis. Cóż z tego, że Deen rozmawia z traperami? Rób, co do ciebie
należy, i nie zwracaj uwagi na tamtych.
•
A jeśli przestaną mnie słuchać?
— Dopiero wówczas będziesz miał prawo cisnąć całą robotę do licha. Skoro Deen
przybrał sobie nowych pomocników, a wyglądają na prawdziwych traperów, nie zginie
nawet bez twojej pomocy.
Tak to uspokajałem Lewisa, a gdy Norton mnie poparł, Stone, opuszczając nas nocą,
przyrzekł zachować rozsądek i umiar w postępowaniu.
Gdy zniknął w ciemnościach, raz jeszcze rozważyłem sytuację. Poczęły mnie ogarniać
coraz większe wątpliwości i w końcu gotów byłem przyznać rację Lewisowi. Myślałem o
tym przez długie godziny spoczynku, nie mogąc zasnąć i tylko udając sen, aby uniknąć pytań
Nortona.
Nazajutrz o świcie Stone znowu się nam pokazał. Powiedział, że traperzy obiecali
doprowadzić Deena do wspaniałych terenów łowieckich i że wobec tego Deen postanowił
nie wracać na wschód, lecz odbyć wyprawę tak, jak ją pierwotnie zaplanował.
— I co pan na to, doktorze?
Wzruszyłem ramionami.
•
Nic — odparłem. — Jeśli ci to nie odpowiada, możesz każdego dnia zrezygnować ze
swych obowiązków.
•
Ba... — odparł — myślałem o tym wczoraj, ale jak rzecz rozważyłem na zimno to... —
zawahał się — Deen nieźle płaci, a u mnie się nie przelewa.
Było jasne: Stone — wbrew temu, co mówił ostatniego wieczoru — nie potrafi
zdecydować się na wybór. A ja uważałem, iż sytuacja nie wymaga gwałtownych rozwiązań.
Dlatego poradziłem krótko:
— Zostań, zobaczysz, jak wszystko się dalej ułoży, i... możesz liczyć na mnie.
Opuścił nas pełen wahań, ale nieco pocieszony. Tego dnia nie wydarzyło się nic więcej
godnego uwagi. Wędrowaliśmy nadal wzdłuż Canadianu, słońce dogrzewało coraz silniej, a
nocami zrywał się z dalekich gór chłodny wiatr i oziębiał rozpaloną ziemię. Górskie szczyty
rosły w oczach z każdą przebytą milą, rozległa płaszczyzna prerii poczęła się zwężać, drogę
raz po raz przecinały strumyki wlewające swe wody do Canadianu, dość płytkie, nie
stanowiące przeszkody.
— Nim minie miesiąc, pozostaną po nich tylko wyschłe łożyska — wyjaśnił Norton, gdy
przejeżdżaliśmy przez kolejny nurt, chyba piąty czy szósty tego dnia. — Dopóki śniegi na
szczytach, dopóty wody w tych rzeczkach.
Teren począł stopniowo dźwigać się, przechodząc w płaskowyż. Wiedziałem, że góry
ograniczające od północnego wschodu tę płaszczyznę stanowią odgałęzienie Gór Skalistych
o hiszpańskiej nazwie Sangre de Cristo. Za ich grzebieniem toczy swe wody Rio Grandę,
mająca źródło w innym paśmie — San Juan. Tak daleko nie zamierzaliśmy wędrować.
Potrzebowaliśmy jedynie przebyć górny Canadian w miejscu, które znajduje się najbliżej
górnego biegu rzeki Pecos. Dalej prowadzić nas miała właśnie dolina tej rzeki —
najwygodniejszy szlak na południe. Moje wiadomości potwierdził Norton, ale kiedy go
zapytałem, po czym rozpozna miejsce, w którym powinniśmy zmienić kierunek jazdy,
klepnął się po czole, roześmiał i odparł:
— Po prostu to się wie, doktorze. Nie pierwszy raz tędy jadę.
Coraz częściej ukazywały się nam samotne drzewa pinii, niekiedy całe gaje, zarośla
złożone z coraz wyższych jałowców, a gdzieniegdzie skupiska krzaków szałwii, rosnących w
suchym i gorącym klimacie Nowego Meksyku dopiero na wysokości około pięciu tysięcy
stóp.
Następnego dnia, podczas krótkiego postoju w najgorętszej, południowej porze dnia,
przygalopowała do nas Ella Gardy. Byliśmy zaskoczeni wizytą.
•
Dzień dobry wszystkim! Jak się pan ma, doktorze?
•
Znakomicie — odparłem podnosząc się z ziemi. — Czy się co wydarzyło?
•
Och, nic nowego. Przyjechałam zapytać, czemu nas pan unika?
— Cóż, pani szwagier praktykuje dziwne sposoby odnoszenia się do ludzi. Nie
podobają mi się.
•
Nie mógł odgadnąć, że pan jest lekarzem.
•
Ba, kiedy się o tym dowiedział, nazwał mnie znachorem. Pan Deen powinien bardziej
zważać na to, co mówi. Zwłaszcza w tych stronach, w których ludzie bardzo ostro
odpowiadają na zarzut kłamstwa. A poza tym... sądzę, że należy traktować jednakowo
grzecznie i trapera, i lekarza.
Zauważyłem, że się zmieszała.
— Bardzo mi przykro, doktorze. Ja wiem, że Roger wydaje się dość dziwny przy
pierwszym poznaniu (pomyślałem, że raczej arogancki), ale z niego dobry człowiek. Proszę
wierzyć.
Nie odpowiedziałem, nie trafiło mi to do przekonania. Chyba opacznie zrozumiała moje
milczenie, bo poweselała.
— Widzi więc pan, że nie można sądzić ludzi po pozorach.
— Staram się — mruknąłem.
Zeskoczyła z konia, zerknęła na Nortona.
— Proszę mnie poprowadzić ku rzece, tam jest na pewno chłodniej.
Spełniłem jej życzenie, chociaż stanowiło tylko pretekst dla rozmowy w cztery oczy. Nad
rzeką było równie gorąco jak na prerii.
— Usiądźmy — zaproponowała, gdy zatrzymaliśmy, się na brzegu.
Zgodziłem się milcząco. Spojrzała na mnie raz i drugi. Wyglądało na to, że nie wie, jak
zacząć rozmowę.
•
Chce się pana o coś zapytać. Czy pan nadal musi towarzyszyć temu handlarzowi?
•
Nikt mnie do tego nie zmusza. Korzystam z okazji, aby nie wędrować samotnie po
pustkowiach. Dlaczego pani się o to pyta?
•
Sądziłam, że pan ma jakiś udział w wędrownym handlu.
Zaprzeczyłem.
•
Więc mógłby pan się od niego odłączyć?
•
Oczywiście, ale w jakim celu?
— Aby w dalszej drodze towarzyszyć nam.
Pokręciłem głową.
— To nie jest możliwe. Spieszę na umówione spotkanie w oznaczonym miejscu z
oznaczoną osobą. Towarzyszę Nortonowi, ponieważ jego szlak wiedzie w tym samym
kierunku.
Pomarkotniała.
— Jakże nazywa się to miejsce? Ach, już sobie przypomniałam! El Paso, prawda?
Nie miałem zaufania ani do Deena, ani do jego towarzyszy i dlatego odparłem:
— Nazwa nie odgrywa w tym wypadku żadnej roli, ta miejscowość leży stąd bardzo
daleko.
Poruszyła się gwałtownie, jakby zamierzała odejść, ale została.
•
Wielce z pana tajemniczy człowiek, nie będę dociekać, czy cel pańskiej drogi znajduje
się na ziemi, czy na... księżycu. Gdyby jednak leżał na naszym szlaku?
•
Nie leży. Przecież Stone ma was doprowadzić do najbliższej stacji kolejowej.
•
To pan nic nie wie? Myślałam, że ten kowboj doniósł panu o zmianie naszych planów.
•
Nie doniósł — powiedziałem ostro. — Wspominał o takim projekcie.
•
Ci dwaj traperzy obiecali doprowadzić nas do miejsc, w których pasą się bizony. Czy
to nie wspaniałe?
Nie potwierdziłem i nie zaprzeczyłem.
•
I dlatego nie jedziemy do żadnej stacji kolejowej — wyjaśniła.
•
A dokąd?
•
Nie wiem — wyznała z komiczną szczerością.
•
A ci traperzy wiedzą?,
•
Oczywiście!
•
ś
yczę powodzenia.
•
Sądziłam, że pan przyłączy się do nas.
•
Niestety...
Rozmowa poczęła mnie nużyć. O co naprawdę chodziło EUy Gardy? Czy to był tylko
kaprys, czy też za taką propozycją kryło się coś, o czym nie mogłem wiedzieć?
•
Widzi pan, doktorze, ja... ja nie powiedziałam jeszcze wszystkiego. Roger chce być
zabezpieczony.
•
Przed czym? — zdumiałem się.
•
No... bo w razie czego... Widzi pan, ci traperzy są bardzo sympatyczni, ale Roger
obawia się powtórzenia tamtej historii.
— Z koniokradami?
Przytaknęła.
•
Łatwo uniknąć niebezpieczeństwa. Po prostu należy odprawić tych ludzi.
•
Ale wówczas musielibyśmy wracać.
•
Tak będzie najlepiej. Zupełnie nie rozumiem postępowania pani szwagra. Czy nie
zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa? Proszę go przekonać, że powrót w bardziej ludne
okolice to najlepsze zakończenie waszej wędrówki.
•
Roger nie ustąpi.
•
Przykro mi — powiedziałem wstając — że nie potrafię w niczym pani pomóc i że nie
mogę z wami jechać jako... strażnik.
•
Jeszcze chwilę, doktorze — odezwała się prosząco. Siadłem.
•
Czy pan umie dotrzymać tajemnicy?
•
Doprawdy nie rozumiem, o co chodzi.
— Niech pan przyrzeknie zachować to dla siebie, sprawa jest bardzo ważna.
Uśmiechnąłem się.
•
Dobrze, jeśli ta pani tajemnica nie wyrządzi nikomu krzywdy.
•
Cóż znowu! Teraz panu powiem, że ci dwaj traperzy odkryli złoża złota.
•
A to rzeczywiście coś nowego — odparłem żartobliwie. — I namawiają was do
wzięcia udziału w wyprawie. Tacy są hojni, że pragną podzielić się skarbem!
•
Dlaczego pan kpi ze mnie?
•
Dlatego, żeby zwrócić pani uwagę na nieprawdopodobieństwo tej propozycji.
Przypadkowo spotkani ludzie zdradzają wam informację, na której mogliby dobrze zarobić.
Czy to nie dziwne?
•
Oni nie mają pieniędzy na eksploatację złoża.
•
To znaczy, że złoto tkwi w skale, którą należy kruszyć mechanicznie.
•
Nie znam się na tym, ale chyba jest właśnie tak, jak pan powiedział.
•
A nie opowiadali, w jaki sposób dokonali tego odkrycia?
•
Pokazywali grudki złota.
•
I twierdzili, że to one naprowadziły ich na ślad? — Właśnie tak.
Już chciałem powiedzieć, że ci sami ludzie opowiadali Nortonowi, jakoby nuggety
otrzymali za skóry, ale powstrzymałem się. Ella Gardy nie wyglądała na osobę, która by
potrafiła zachować dyskrecję, a mnie zależało na tym, aby ci prawdziwi czy rzekomi
odkrywcy złota nie dowiedzieli się o moich wątpliwościach.
Nigdy nie zajmowałem się poszukiwaniem skarbów ziemi. Wiedziałem jednak, że złoto
może występować w postaci samorodków — kawałków czystego metalu, w postaci pyłu
zmieszanego z piaskiem lub we wnętrzu skał, skąd najtrudniej je wydobyć. Najczęściej są to
skały kwarcowe i skały pochodzenia wulkanicznego, które należy kruszyć. Jeśli w pobliżu
takich złotonośnych skał znajdowały się pokłady rodzimego złota, ci dwaj traperzy mogli na
nich tyle zarobić, że starczyłoby im na pewno pieniędzy nawet na zakup kruszących
urządzeń. Słyszałem również, że odkrywcy złotodajnych skał po prostu sprzedawali
wiadomość o tym przedsiębiorstwom zajmującym się eksploatacją. Albo też sprzedawali
teren, jeśli stanowił ich własność.
Zapytałem:
•
A jaką rolę pragnie mi wyznaczyć pani szwagier?
•
Już mówiłam, że Roger nie bardzo ufa tym ludziom, szuka więc sprzymierzeńców.
Roger powiedział, że za taką przysługę da panu udział w kopalni.
•
Jeśli taka kopalnia w ogóle istnieje. Nie, proszę pani, ja się do takiej roli nie nadaję.
Proszę to powiedzieć swemu szwagrowi. Bardzo jestem ciekaw, czy pani propozycja została
uzgodniona z traperami?
•
Och, nie! Postawili za warunek, że Roger nikomu nie powie. śe nie zdradzi tajemnicy
przed tym handlarzem i jego towarzyszami.
•
Ale ja przecież jestem towarzyszem Nortona.
•
Roger uważa pana za osobę godną zaufania.
•
I dlatego zawiódł zaufanie tamtych. Zbyt to dla mnie zagmatwane. Ostrzegam panią i
niech pani ostrze-że swego szwagra przed lekkomyślnością. Nie wiem, do czego zmierzają
ludzie, których uważamy za traperów, ale chyba do niczego dobrego dla waszej gromadki.
ś
wyrazu jej twarzy widziałem, że moje słowa nie trafiają do przekonania. Zastanowiłem
się chwilę: jakże odwieść od fatalnej decyzji Deena i jego towarzyszy?
•
Proszę mnie posłuchać: jutro zwichnie pani nogę.
•
Coo?! — zdumiała się. — Jest pan jasnowidzem?
•
Nie posiadam takich zdolności. Dlatego zwichnie pani nogę „na niby".
•
Po co?
•
ś
ebym miał okazję odwiedzić wasz obóz.
•
Przecież może pan przyjść do nas w każdej chwili!
•
Potrzebuję pretekstu, żeby nie budzić niczyich podejrzeń co do celu mej wizyty.
•
Bardzo pan ostrożny.
•
W tych okolicach ostrożność jest niezwykle wskazana.
•
Nie będę się z panem spierać — odparła wstając. — Kiedy mam zwichnąć nogę?
•
Jutro, koło południa, w czasie przerwy w podróży. Przyśle pani po mnie Stone'a.
Proszę nikomu ani słowa!
•
Obiecuję — odparła krótko.
Odprowadziłem ją do naszego obozowiska. Wskoczyła na siodło, machnęła ręką i
odjechała. Norton spojrzał na mnie bacznie. Usiadłem i opowiedziałem mu o wszystkim.
Złamałem przyrzeczenie tajemnicy, ale przecież chodziło — kto wie? — może nawet o życie
kilku osób, a w takiej sytuacji pomoc handlarza stawała się bardzo cenna. Wysłuchał mnie w
milczeniu.
•
Niech się pan w to nie miesza, doktorze. Oni nie są warci pańskiej troski.
•
Wierzy pan w te pokłady złota?
— Nie odpowiem: ani tak, ani nie. Mogą istnieć złotodajne skały, z których wydobycie
kruszcu wymaga wiele wysiłku i pieniędzy na urządzenie. Ale jeśli to wszystko kłamstwo,
niech się Deen martwi, skoro taki chciwy!
Dałem spokój dalszej rozmowie, tym bardziej że nie posiadałem żadnych dowodów
obciążających tych prawdziwych czy udanych traperów. Postanowiłem dowodów poszukać,
ale o tym nie wspomniałem Nortonowi.
Nazajutrz, podczas południowego postoju, przygnał do nas Stone.
•
Ta panna Gardy zwichnęła sobie nogę — powiedział. — Prosi, żeby pan przyszedł i
zbadał. Ale ja myślę, że to tylko pańskie fanaberie, że ona po prostu udaje, bo jej pan wpadł
w oko.
•
Z czego to wnosisz? — zapytałem rozbawiony.
•
Ja wiem, doktorze, co znaczy zwichnięcie nogi. Boli piekielnie, nie można kroku
uczynić, a ona co prawda kuleje, ale jest taka zadowolona, jakby to było ciastko z kremem, a
nie zwichnięcie.
U celu naszej drogi powitał mnie Roger Deen, bardzo grzeczny i bardzo przepraszający za
wezwanie. Reszta towarzystwa nie raczyła mnie zauważyć.
Ella Gardy kiepsko udawała. Podczas badania rzekomo zwichniętej w kostce nogi była tak
wesoła, że zmusiło mnie to do drobnego okrucieństwa. Ścisnąłem jej nogę powyżej pięty tak
silnie, że „pacjentka" krzyknęła.
•
Oj! Co pan robi?!
•
Przepraszam. Zwichnięcie musi boleć.
Na słowie „musi" położyłem specjalny akcent.
Nie wiem, czy mnie zrozumiała, czy też tylko obraziła się za taki nietakt, dość, że do
końca mej wizyty pokazywała twarz zachmurzoną, jak przystało na osobę
dotkniętą bolesną przypadłością. A o to mi właśnie chodziło.
Przyniosłem swą podręczną apteczkę, sporządziłem niby-okład na rzekome opuchnięcie
i obandażowałem nogę w kostce. Kiedy ukończyłem ten zabieg, zjawiła się Florence
Deen.
— Dzień dobry, doktorze. Jak tam nasza inwalidka? — zapytała bez cienia troski w
głosie.
Albo więc przejrzała grę swej siostry, albo też była osobą o sercu oschłym, nieczułym
na cierpienia innych.
— Och, głupstwo — odparłem. — Jutro nie pozostanie śladu bolesności. To tylko
lekkie naciągnięcie
mięśnia. Ale radzę nie forsować nogi.
Powiedziawszy to począłem pakować swe manatki rozłożone na specjalnie w tym celu
przyniesionym krześle. Na drugim spoczywała moja pacjentka.
— Proszę, doktorze, niech pan usiądzie. Mamy jeszcze chwilę czasu. Ta ustawiczna
jazda poczyna mnie nużyć. A pana? — I nie czekając na odpowiedź zawołała: — Henry,
Henry! Przynieś jeszcze jedno krzesło!
Człowiek w czerwonym fraczku wyrósł jak spod ziemi i szybko wykonał polecenie.
— A teraz przynieś szklanki i piwo — rozkazała Florence. — Napije się pan z nami,
doktorze?
Siedliśmy w trójkę, jedno obok drugiego. „Czerwony fraczek" elegancko odkorkował
butelki i równie elegancko napełnił szklanki. Piwo pięknie pachniało chmielem. Od chwili
pożegnania się z ostatnią stacją kolejową i ostatnim miasteczkiem piłem tylko wodę lub
kawę. Jakże mi teraz smakował inny napój! Wychyliłem z pół szklanki i zaryzykowałem
pytanie:
•
Jakże sprawują się traperzy?
•
Sympatyczni ludzie, tylko... trochę nieokrzesani.
•
Ba, oni zwykle są tacy. Jeśli nawet któryś z nich
poprzednio nabył ogłady na Wschodzie, tu szybko się jej oduczy. Nie jest to przecież
największa wada.
•
A jaką pan uważa za największą?
•
Brak poczucia uczciwości, obojętność na cudzą krzywdę.
•
Och, ci dwaj na pewno są uczciwi. Pod tym względem nic nie można im zarzucić.
•
To niełatwo stwierdzić po kilku zaledwie dniach znajomości.
Florence machnęła lekceważąco ręką.
— Nie jesteśmy ślepi. Jeśli cokolwiek zauważymy, odprawi się ich.
Powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o służących, którym dostojna dama gdzieś w
wielkim mieście wymawia pracę. — A jeśli oni nie zechcą odejść? — zapytałem.
•
Jak to? To niemożliwe!
•
Bardzo możliwe. Będą na przykład nadal za wami jechać. Albo... przed wami, albo
gdzieś z boku. Tacy ludzie, proszę mi wierzyć, potrafią być dokuczliwi.
•
Pan chyba żartuje? Zresztą... jest Roger, jest Frank. Oni dadzą sobie radę. A poza tym
liczę na pana i na pańskiego handlarza. Nie pozwolicie zrobić krzywdy kobietom, jestem
tego pewna.
Otóż to właśnie! Najpierw potraktowano mnie, Nortona i Hala jako niegodnych
towarzystwa, a teraz apelowano o pomoc.
•
Gdzież ci traperzy? — zmieniłem temat rozmowy.
•
Interesują pana?
•
W takim samym stopniu, jak każdy inny wędrowiec spotkany na prerii.
•
Rozumiem. Udali się nad rzekę łowić ryby. Ot tam — wskazała kierunek ruchem dłoni.
— Chce pan sprawdzić? Zaprowadzę pana.
Skwapliwie przyjąłem tę propozycję.
— Ale pani — zwróciłem się do Elly, bo zauważyłem jej chęć przyłączenia się do nas —
nie może forsować nogi.
Skrzywiła się zabawnie, jednak nie zaprotestowała.
Do doliny Canadianu doszliśmy bardzo szybko. Stamtąd Florenee poprowadziła mnie w
górę rzeki do wysokiego brzegu, dźwigającego się kilka stóp nad poziom wody. Wówczas
ich ujrzałem. Siedzieli obróceni plecami w uskoku gruntu, poniżej skarpy, na której przysta-
nęliśmy. Położyłem palec na ustach. Florenee spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale nie
odezwała się.
Tamci rozmawiali, dość głośno, słyszałem wyraźnie każde słowo.
•
... nie warto. Widziałeś, co on wiezie? Koce, jakieś świecidełka, kule i proch. Co nam
po tym?
•
Możemy wymienić na skóry.
•
A co ze skórami? Wieźć je na wschód? Taki szmat drogi?
•
To daje niezły zarobek.
•
A zarabiaj sobie! Człowieku, nie pomyślałeś, że mogą nas szukać?
Jakiś kamyczek obsunął się pod moją stopą, potoczył w dół i pacnął wprost w kapelusz
jednego z rozmawiających. Podnieśli głowy.
•
Jakże wypadł połów? — zagadnąłem niefrasobliwym głosem.
•
Połów? — szczerze zdziwił się brunet.
Jego towarzysz natychmiast się zorientował i pospieszył z wyjaśnieniem.
— Mieliśmy łowić, to prawda. Ale w pobliżu nie rośnie żaden uczciwy patyk nadający się
na wędkę.
Jakem Jonas!
Kłamał. Kilkadziesiąt kroków stąd gęstniał pas wysokich krzewów, których długie witki
ś
wietnie nadawały się na wędziska. Ten fakt obudził moją nieufność.
— Są w tych rzekach duże ryby?
— W Angelo łapaliśmy pstrągi za każdym rzutem wędki. Ci głupi czerwonoskórzy nie
łowią ryb.
To było prawdą. Apacze i Nawajowie rzeczywiście nie łowią i nie jedzą ryb właśnie
dlatego, że przez ich ziemie płyną rzeki obfitujące w pstrągi. Mieniące się plamy na łuskach
pstrągów kojarzą się indiańskim wojownikom z objawami ospy i odry, które ongiś zdzie-
siątkowały oba plemiona. Uważają więc, że jedzenie ryb mogłoby na nowo wyzwolić ducha
chorób.
— No — powiedziałem — muszę już wracać.
Potrzebowałem spokoju, aby się zastanowić nad znaczeniem fragmentu przypadkowo
zasłyszanej rozmowy.
— Odprowadzę pana kawałek.
Ruszyliśmy znowu brzegiem. Po kilkunastu krokach Florence zagadnęła:
— Elly rozmawiała wczoraj z panem?
•
Tak.
•
I pojedzie pan z nami?
•
Już mówiłem pani siostrze: moja droga wiedzie w zupełnie innym kierunku.
•
Szkoda — westchnęła. — Roger bardzo sobie życzy, aby w naszym towarzystwie
znajdował się lekarz. W razie wypadku. Roger potraktowałby to jako pracę zawodową.
•
Niestety. Muszę się spieszyć, bo cel mej podróży bardzo daleki.
•
Bardzo żałuję. śegnam.
Rozstaliśmy się w połowie drogi dzielącej moje obozowisko od Deena. Florence nie
wspominała ani słowem o złocie. Czyżby Elly samorzutnie zdradziła tajemnicę? Cóż teraz
miałem począć z tym wszystkim? Zostawić na pastwę losu gromadkę tych naiwnych za-
rozumialców? Za kilka dni obaj z Nortonem skierujemy
się ku dolinie Pecos, a Deen ze swymi traperami ruszy na poszukiwanie skarbu, w którego
istnienie już całkowicie zwątpiłem. To były podejrzane typy ci rzekomi traperzy.
Podsłuchany fragment rozmowy dotyczył przecież Nortona i jego towaru. Mieli zamiar
obrabować handlarza, a jeśli tego zaniechają, to tylko dlatego, że Deen stanowił dla nich
bogatszy i łatwiejszy do osiągnięcia łup!
Spisek
Nad wieczorem odwiedził nas jak zwykle Lewis Stone. Utarło się bowiem, iż każdego
dnia, po zapadnięciu zmroku, przychodził spożyć z nami kolację. Nie odpowiadało mu
bowiem ani towarzystwo lokaja i kucharza (bo z nimi miał jadać), ani jakość potraw.
Polubiłem go, a każde odwiedziny stawały się dla mnie okazją usłyszenia nowinek o Deenie.
Norton przyzwyczaił się do tych wizyt, a Hal miał tyle głosu w tej sprawie, co ryba w
wodzie.
Tego wieczoru oczekiwałem Lewisa z dużą niecierpliwością. Byłem ciekaw, jak
zareagowało towarzystwo Deena na moją odmowę uczestniczenia w myśliwskiej wyprawie.
— Co nowego? — zagadnąłem ujrzawszy wyłaniają
cą się z mroku znajomą postać.
Rozczarował mnie:
•
Nic nowego, doktorze.
•
A myśliwska wyprawa?
•
Nikt o niej nawet nie wspomniał. Wydaje mi się, że jeszcze długo będziemy jechać za
wami.
•
Jak z traperami?
•
Nie rozmawiam z nimi. Nie odstępują Deena, jadą na czele kolumny, a mnie kazano
pilnować kobiet i wozu. Zupełnie jakbym był lokajem — stwierdził z goryczą.
•
Nie narzekaj, Lewis. — Być lokajem to także praca, wcale nie gorsza od innych.
•
To nie dla mnie — burknął. — Ten przyjaciel Deena, Frank Scudder, kręci się ciągle
obok wozu. Myślę, że dlatego, aby mieć na oku Ellę Gardy. To dziwny jegomość, doktorze.
Prawie się nie odzywa, ale jak się odezwie, to takim samym, jaśniepańskim tonem, jak Deen
i wszyscy inni.
•
A ci traperzy?
•
Już o nich mówiłem.
•
Gdzie śpią i gdzie jedzą? Razem z Deenem? Stone roześmiał się hałaśliwie.
•
Co też pan mówi? Gdzieżby tak się pospolitował?
•
Więc sami sobie gotują?
•
Nie. Deen posyła im jedzenie przez lokaja. Na tacy, pewnie srebrnej, ale do własnego
stołu nie dopuszcza.
•
I jak spędzają noce?
•
Podejrzewam, że w ogóle nie śpią. Gdy zostałem sam na tym gospodarstwie,
zapędziłem wszystkich mężczyzn do wartowania, razem z Deenem i Scudde-rem. Tak to
trwało, póki nie zjawili się ci dwaj i póki Deen nie wszedł z nimi w konszachty. Teraz oni
trzymają nocne warty, na zmianę ze mną, kuchcikiem i lokajem. Deen i Scudder wycofali się
z tego obowiązku.
•
Cóż za durnie — mruknąłem do siebie, ale widać zbyt głośno, bo Lewis aż prychnął z
zadowolenia.
•
Ś
więta prawda, doktorze. Ci traperzy kręcą się bez przerwy po obozie, w nocy
również, nawet gdy nie mają warty. Powiedziałem o tym Deenowi, ale odprawił mnie z
niczym. Mówił, że to bardzo dobrze, że w ten sposób chronią nas przed niebezpieczeństwem.
•
Jednak muszą kiedyś spać.
•
Pewnie, że muszą. Nawet rozpalają oddzielne ognisko, chociaż nic na nim nie gotują.
•
Gdzie trzymają konie?
•
Zawsze w pobliżu ogniska. Przepraszam... dlaczego pan o to pyta?
•
O, tak sobie. Zwykła ciekawość. Dobrze wiedzieć, kogo ma się za sąsiadów.
Przyznał mi rację, skończył swój posiłek, pożegnał się i zniknął w ciemnościach.
Odczekałem kilka minut, po czym podniosłem się.
•
Co takiego, doktorze? — zdziwił się Norton. — Dokąd pan chce iść w takiej ciemnicy?
•
Zapomniałem zapytać, jak się czuje Ella Gardy.
•
Zapyta się pan jutro.
•
Nie, nie — zaprzeczyłem i nie czekając odpowiedzi pobiegłem za Lewisem.
Zdumiał się na mój widok.
•
Co się stało?
•
Głupstwo. Pokaż mi miejsce, gdzie rozłożyli się traperzy.
•
Zaraz tam pana doprowadzę.
•
Nie trudź się, wystarczy, gdy mi pokażesz. Nie chcę, aby mnie dostrzegli.
Ruszyliśmy w kierunku obozowiska Deena. Noc już zapadła i w ciemnościach
zauważyłem pompats^czne i zupełnie nie pasujące do otoczenia zapalone świeczniki.
Towarzystwo musiało akurat jeść kolację. Lewis przystanął.
— Proszę spojrzeć. To tam.
Kilka jardów w bok ujrzałem ciemniejszy od nocy pas krzewów, nad którymi gorzała mała
łuna.
— Widzi pan? Za tymi krzakami. Już rozpalili
ogień. Konie powinny stać w pobliżu.
— Świetnie. Dziękuję ci, Lewis. Dobranoc.
Odwróciłem się i odszedłem. Kroki Stone'a ucichły, a ja pomaszerowałem z powrotem do
swoich.
•
No i jak tam? — zagadnął Norton. — Panienka zdrowa?
•
Czuje się coraz lepiej.
Siadłem przy ogniu i począłem medytować, jak by wyrwać się chociaż na godzinkę, nie
zwracając uwagi towarzyszy. Los przyszedł mi z pomocą.
Co wieczór ustalaliśmy kolejność nocnych dyżurów. Teraz wypadła na mnie pierwsza,
najwcześniejsza straż. Norton i Hal położyli się i prawie natychmiast zasnęli, bardzo widać
strudzeni drogą. Dołożyłem nieco drewna do ogniska, żeby ze szczętem nie wygasło, i
począłem krążyć, zataczając coraz większe koła, aż w ten sposób dotarłem do kępy dzikiej
szałwii.
Ukląkłem, a później położyłem się wśród silnie pachnących liści, na koniec — wytarzałem
się. Wróciłem do ogniska. Norton i Burns nadal pogrążeni byli w głębokim śnie. Odszedłem.
Czy postąpiłem lekkomyślnie? Nie sądzę. Moim towarzyszom nie mogło nic grozić. Nie-
daleko pasły się konie, a w niewielkiej odległości wznosiły się namioty Deena i jego
towarzystwa. śaden dwunożny napastnik nie odważyłby się zbliżyć do tak licznego
zgromadzenia ludzi, a czworonożnego natychmiast zwietrzyłyby konie. Jedyne
niebezpieczeństwo stanowili dwaj traperzy, ale właśnie ku nim zmierzałem.
Było ciemno, jednak nie w takim stopniu, by uniemożliwiało to widoczność. Dlatego po
przejściu kilkudziesięciu kroków, gdy już dostrzegłem blask ognia, przypadłem ku ziemi i
pozostałą część drogi począłem przebywać czołgając się. Nie wiedziałem, czy zastanę
jednego, czy dwu łudzi przy ogniu, czy jeden z nich akurat nie odprawia warty przy
namiotach Deena. Zapomniałem zapytać o to Lewisa.
Męcząca była taka wędrówka. W pobliżu celu musiałem odpocząć. Rozciągnąłem się w
trawie, z ustami przy samej ziemi, mokry od potu i ciężko dyszący. Niejeden raz
praktykowałem, pod czujnym okiem Karola, ten sposób podchodzenia, jednak zimowe
miesiące przymusowej bezczynności pozbawiły mnie osiągniętej wprawy.
Minęło kilkanaście minut, zanim oddech mój się uspokoił. Uniosłem głowę. Różowa łuna,
widoczna nad pasmem krzewów, świeciła tak samo intensywnie. Natężyłem słuch. Wówczas
w ciszy nocy dobiegł mych uszu tępy dźwięk, jaki wydają kopyta końskie uderzające w
ziemię. Gdzieś w pobliżu musiały stać traperskie mustangi. Zdążyłem się im przyjrzeć i nie
miałem wątpliwości, że to zwierzęta bardzo czujne. Jeśli jeszcze przeszły uprzednio
indiańską tresurę — a wyglądało to prawdopodobnie — potrafiły parskaniem' zwrócić uwagę
swoich panów. Dlatego właśnie wytarzałem się w szałwii, której mocna woń musiała
zneutralizować zapach człowieka.
Wydało mi się, że uderzenia kopyt słyszałem z prawej strony, skręciłem więc w lewo, ale
przez to droga mej wędrówki wydłużyła się. Cal po calu i coraz wolniej, gdyż ryzyko
wzmagało się z każdym moim ruchem, podchodziłem ku drzewom, aż znalazłem się tak
blisko, że poprzez zasłonę rzadkich w tym miejscu liści i witek ujrzałem płomień i dwu ludzi
niedbale obok rozciągniętych. Zanim ich ujrzałem, już usłyszałem, Rozmawiali. Jakże mi ta
okoliczność sprzyjała!
•
Pięknie zaplanowałeś, Jonas, ale jeśli się nie odłączą, co wtedy?
•
Nie kłopocz się, Clay. Coś wymyślę. Zresztą oni się kochają jak kot z myszą, a ten
Deen tylko dlatego wlecze się za nimi, że nie ma tu innej drogi na zachód.
•
Nie, nie! To Stone nie chce się z tamtymi rozstać.
•
Postaram się, żeby ten Stone pożarł się z Deenem. Zrobię to, jakem Jonas.
•
Po co?
•
Nie masz tyle rozumu, co mój koń. Stone to stary wyga, jeszcze by nam przeszkadzał.
On ciągle łazi do tego handlarza i pewnie donosi o wszystkim, co tu podsłuchał. Jak się
pokłóci z Deenem, odejdzie. Wtedy zrobimy coś, żeby zostać na drodze, a jak tamci odjadą,
powędrujemy w góry. Jakem Jonas! Po złoto!
Roześmieli się obaj.
•
Jak to sobie wyobrażasz?
•
Pomyśl, Clay. Na przykład, trzaśnie koło u wozu Bez wozu nie ruszą. My zaczniemy
reperować, nie spiesząc się. Handlarz się zniecierpliwi i nie będzie czekał. Jakem Jonas!
•
Nieźle — stwierdził Clay. — Widziałeś, co oni wiozą?
•
Same głupstwa niewarte i centa. Wolę konia Dee-na i to, co Deen ma w swej
sakiewce. Starczy na dwu.
•
Widziałeś?
•
Aha, podejrzałem. Powiadam ci, bracie, starczy na rok. A jeszcze do tego te
pierścioneczki, bransoletki i kolczyki... Towarzystwo nadziane jest forsą. śona Deena ma
całe łapy upierścienione.
•
Prawda.
•
Więc widzisz, co tam łasić się na te graty w wozie?
•
A co z nimi?
•
Z wozem? Zostawimy.
•
Pytam o ludzi.
•
Pal ich licho, przecież... — tu przerwał raptownie. To był błąd z jego strony.
Zamieniony w słuch teraz zamieniłem się we wzrok. Widziałem, jak Jonas pozornie
niedbałym ruchem przyciągnął ku sobie strzelbę, jak ujął ją za lufę w okolicy zamka i niby
bawił się bronią. Później podkurczył prawą nogę. Gdyby nie nagła przerwa w rozmowie,
pewnie nie zwróciłbym uwagi na te manewry. Teraz widziałem już, co nastąpi, i ukryłem
twarz w trawie. Karol niejeden raz pokazywał mi strzał z kolana. Aby nie spłoszyć
przeciwnika, przykłada się kolbę nie do ramienia, lecz do uda, i odpowiednio podnosząc lub
opuszczając kolano nastawia lufę na cel. Rzecz to bardzo trudna i trzeba być znakomitym
strzelcem, aby nie chybić. Kto wie, może właśnie Jonas należał do tych nie chybiających
myśliwców? Jego doświadczenia wolałbym nie próbować na własnej skórze.
Jonas musiał mnie dostrzec, ściślej — nie mnie, lecz moje oczy. Stara to prawda, że oczy
każdego stworzenia w nocy błyszczą. Niełatwo to zauważyć, jeśli jednak wzrok obserwatora
przypadkiem skieruje się we właściwą stronę — odkryje intruza. Oczywiście, wzrok
doświadczonego obserwatora, bo człowiek z miasta nic nie dostrzeże.
Leżałem nieruchomo, bojąc się każdego ruchu, nawet własnego oddechu.
•
Cóżeś tak zamilkł? — usłyszałem.
•
Chyba konie się płoszą.
•
Zdaje ci się.
•
Pójdę sprawdzić.
Zerknąłem poprzez szparę w gałęziach. Jonas podniósł się, odwrócił i zniknął w zaroślach,
w kierunku przeciwnym od miejsca, w którym się znajdowałem. Nie miałem ani sekundy do
stracenia. Zacząłem się wycofywać tyłem, niczym rak. Jak najciszej, ale i jak najszybciej.
Byle dalej od linii krzewów. Kiedy odległość oceniłem za dostateczną — ległem
nieruchomo. Wówczas ujrzałem zamazaną sylwetkę człowieka. Jonas skradał się dokoła.
Zbliżył się do mnie tak, że jeszcze kilka kroków — a zostałbym zdemaskowany. Na szczę-
ś
cie, zawrócił. Krążył jeszcze tu i tam, wreszcie zniknął w krzakach. Nadal jednak leżałem
nieruchomy. Jonas nie odkrył mnie, ale był groźnym, bo chytrym przeciwnikiem. Minęło
wiele minut, zanim rozpocząłem dalszy odwrót.
Kiedy przebyłem połowę drogi (tak mi się wydawało) dzielącej mnie od obozowiska
Nortona, podniosłem się i powędrowałem na nogach, ale skulony we dwoje, co chwila
przystając i nasłuchując. Nieco później wyprostowałem się i zmieniłem kierunek marszu:
ruszyłem ku rzece. Dotarłem do brzegu i do piaszczystej plaży, na której moje obuwie
musiało pozostawić wyraźne ślady. Doszedłszy do granicy wody, począłem się cofać aż ku
porośniętej trawą płaszczyźnie. Dopiero w tym miejscu odwróciłem się i poszedłem ku
naszemu obozowisku. Moi towarzysze nadal spali.
Dlaczego właśnie tak postąpiłem? Jonas, chociaż mnie nie odnalazł, i chociaż mógł
przypuszczać, że blask oczu był po prostu złudzeniem, na pewno nie wyzbył się podejrzeń.
Byłem przeświadczony, że rankiem dokładnie przeszuka najbliższą okolicę wokół swego
obozowiska. Jeśli trawa, którą musiałem dobrze pognieść, nie podniesie się pod wpływem
rosy, traper odkryje moje ślady i ruszy za nimi. Wówczas dojdzie do rzeki i do plaży. Cóż
stwierdzi? śe dwu ludzi weszło do wody. Na pewno zacznie szukać, w którym miejscu z
niej wyszli, i miejsca takiego nie odnajdzie.
Tak sobie całą sprawę obmyśliłem, nie mając jednak pewności, czy podstęp się uda.
Zbudziłem Hala, bo nadeszła godzina jego warty. Powiedziałem, żeby pilnie uważał,
owinąłem się w derkę i zasnąłem. Nic się więcej tej nocy nie wydarzyło, pozwolono mi
spać aż do świtu. Kiedy się zbudziłem, Norton rozpalał ognisko, a Hal rozplątywał się z
koców.
Jak zwykle chwyciłem za ręcznik i pognałem ku rzece. Nadłożyłem nieco drogi, żeby
stwierdzić, czy z moich nocnych wędrówek nie pozostał ani ślad, poza odciskami butów na
piasku. Rosa zrobiła swoje.
Bardzo zadowolony, wróciłem do obozu. Wtedy właśnie nadszedł Stone. Przywitał się
krótko i siadł przy ogniu jakiś markotny.
•
Oho — zauważyłem — coś się musiało przydarzyć.
•
Zgadł pan, doktorze — odpowiedział.
•
ś
adna sztuka, wystarczy spojrzeć na twoją twarz. 1 Wyglądasz, jak grabarz. Napij się
kawy, może ci przejdzie.
•
Nie przejdzie — mruknął ponuro. — Deen to łobuz! Nagadał na mnie jednemu z tych
traperów.
•
A on ci wszystko powtórzył — stwierdziłem przypomniawszy sobie podsłuchaną
rozmowę. Przecież to Jonas zapewniał swego towarzysza, że skłóci Stone'a z Deenem.
Jakże szybko zabrał się do rzeczy!
Lewis szeroko otworzył usta i spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem.
— Skąd pan o tym wie?
Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, A skąd ty byś wiedział? Klepnął się w czoło.
•
Rzeczywiście, musiałem całkiem zgłupieć.
•
Więc cóż ten traper?
•
Dałem mu słowo, że Deenowi o niczym nie powiem.
•
To jasne — zauważyłem. — W przeciwnym wypadku okazałoby się, że Deen o niczym
takim nie wie. Chytrze pomyślane.
•
Ale dlaczego?
•
Dlatego, że jaki ten Deen jest, taki jest, ale się przed ludźmi nie krępuje ze swymi
poglądami. Gdyby miał do ciebie pretensje, szybko byś jej wysłuchał. Cóż ci ten traper
nagadał?
•
Powiadał, że Deen nazwał mnie leniem i złodziejem!
•
Uspokój się, Lewis. To kłamstwo, Deen tego nie mówił.
•
Skąd pan wie?
•
Posłuchaj I Tym traperom widać bardzo zależy na tym, żebyś przestał pracować dla
Deena. Naopowiadali ci różnych bzdur, których nie możesz powtórzyć Deenowi, licząc, że
cię to zniechęci do dalszej z nim podróży.
•
Ale dlaczego?
•
Nie wiem, nie jestem wszechwiedzący — odparłem nie decydując się na ujawnienie
swych domysłów i podsłuchanej nocą rozmowy. — Myślę, że jeszcze niejeden raz któryś z
tych traperów powie ci w wielkiej tajemnicy, że Deen na ciebie psioczył. Udawaj, że w to
wierzysz, ale nie rób awantury. Musisz mi to przyrzec, Lewis.
•
Nie rozumiem... — wyjąkał.
•
Zrozumiesz później, jeśli mi ufasz.
•
Zgoda, przyrzekam. Cóż jednak się stanie, gdy któryś z tych traperów naskarży na
mnie przed Deenem?
•
To nieprawdopodobne. Deen zaraz zrobiłby konfrontację i kłamstwo zostałoby
wykryte.
•
A jeśli mnie nie uwierzy?
•
Wtedy ja ci pomogę.
•
Postąpię, doktorze, jak pan sobie życzy.
•
Ś
wietnie. Czy macie zapasowe koła do wozu? Zaskoczyło go to pytanie.
•
Koła do wozu? O co chodzi?
•
No, gdyby koło trzasnęło, czy można je wymienić?
•
Oczywiście, mamy nawet dwa koła na zapas.
•
A gdzie te zapasowe koła się znajdują?
•
W wozie. Sam je tam wkładałem, zanim ruszyliśmy w drogę.
Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym Lewis odszedł obiecując wpaść na wieczorny
posiłek.
•
Do czego pan zmierza? — zagadnął Norton. — Nie mogę zrozumieć, o co tu chodzi.
•
Wyjaśnię panu, ale uczynię to dopiero w drodze. Nie chcę, aby ktokolwiek mi
przeszkodził lub... podsłuchał.
Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, ale nawet nie mruknął. Więc też dopiero gdy
ruszyliśmy, gdy Hal wyprowadził juczne konie, opowiedziałem handlarzowi o wszystkim. O
przypadkowo usłyszanym fragmencie rozmowy nad rzeką, o podsłuchanej rozmowie
traperów. Pominąłem milczeniem zachowanie się Jonasa, gdy spostrzegł błysk moich oczu.
Po prostu dlatego, że zbyt zaskakująco wyglądałoby postępowanie mieszczucha, za jakiego
uchodziłem, wobec groźby zdemaskowania.
Ale i to, co Nortonowi opowiedziałem, wystarczyło, aby się zdumiał.
— Doktorze — powiedział półgłosem — pan pracuje w policji?
Z kolei ja się zdziwiłem.
•
Jak pan wpadł na taki pomysł?
•
No... po prostu... zachował się pan jak stary doświadczony agent śledczy. Tego nie
potrafiłby dokonać amator.
Roześmiałem się.
•
Daję panu słowo, że nigdy nie pracowałem dla policji i nie jestem niczym z nią
związany.
•
Wobec tego ma pan wrodzony genialny dar odszukiwania właściwych śladów wśród
niewłaściwych ścieżek. Pan mnie stale zadziwia, odkąd wyjechaliśmy z Milwaukee. Gdzie
się pan uczył podchodzenia? Ci traperzy wyglądają na ludzi bardzo ostrożnych i prze-
biegłych, więc jeśli potrafił ich pan podsłuchać, to nie mógł być tylko zbieg okoliczności.
Pan musi być bardzo wprawny w podchodzeniu.
•
Nie wiem, czy bardzo — odparłem uradowany taką pochwałą — po prostu staram się.
Zdradzę panu, że nauczył mnie tej sztuki pewien traper, ten sam, z którym mam się spotkać.
Popatrzał na mnie nieco podejrzliwie.
— Myślę, że jest pan lepszy, niż dotąd sądziłem, jednak ta nocna wyprawa była nie byle
jakim ryzykiem.
Przecież ten Jonas mógł dostrzec pańskie tropy wiodące do naszego obozowiska.
Wyjaśniłem, jak wyglądał mój odwrót z nocnej wyprawy.
— Słusznie pan postąpił, doktorze. Jeśli pan jeszcze nie jest, to wkrótce będzie
znakomitym westmanem. Teraz już nie wątpię, że te dwa draby są zwykłymi zbójami. Deen
ma wyjątkowego pecha!
•
To tylko naiwność połączona z... głupotą.
•
A Stone?
•
Za Stone'a mogę ręczyć. Kiedyś dostał już dobrą nauczkę i sądzę, że mu bardzo pomogła do
wkroczenia na uczciwą ścieżkę.
•
No proszę, ciekawa historia!
— Bardzo ciekawa — przyznałem — ale to jego prywatna sprawa.
•
Rozumiem. A mówił mu pan o tej nocnej wyprawie?
•
Lewis Stone jest na pewno porządnym człowiekiem. Niestety, wielki z niego gaduła. Dlatego
pewne sprawy zataiłem.
•
Hm, ma pan słuszność.
•
A co pan o tym wszystkim sądzi?
•
Cóż? Tamci chcą nas oddzielić od Deena, później skręcić gdzieś w bok, a przedtem
sprowokować Stone
!
a do zrezygnowania z pracy. Później obskubią Deena i jego towarzystwo, z czego
się tylko da.
•
Na to wygląda. Ale ja dopuszczam jeszcze inne zakończenie tej sprawy: po prostu zamordują
Deena.
•
Możliwe, chociaż mało prawdopodobne. Wynika to nawet z tego, co pan podsłuchał.
•
Dlaczego?
•
Bo musieliby zamordować aż sześć osób! Co prawda, kraj jest dziki i bezludny, jednak... Czy
wyobraża pan sobie, doktorze, jaki huczek powstałby po wykryciu takiej zbrodni?
•
Po wykryciu... — mruknąłem sceptycznie.
•
Oczywiście! Taka sprawa nie dałaby się długo ukryć. Na pewno Deen opowiadał wszystkim
znajomym w St.Louis o swej wyprawie. Jeśli nie wróci w terminie (bo przypuszczam, że jakiś termin
oznaczył), poczną go szukać krewni i przyjaciele, a wówczas tym dwu traperom zrobiłoby się nieco
ciasno, chociaż tu ta-
kie pustkowie. Zresztą... po co mają zabijać? Zaskoczą Deena, zmuszą go do oddania pieniędzy bez
jednego strzału.
•
To również ryzyko. Zostawią świadków napadu, świadkowie zawiadomią szeryfów, zrobi się
huczek nie lada.
•
Może tak, może nie. Rabunek a morderstwo to inne konsekwencje. Kto wie, czy Deen, lękając
się śmieszności, nie zatai wszystkiego? Cóż dla niego może znaczyć jakaś tam kwota, którą wiezie z
sobą? Będzie szczęśliwy, że uszedł z życiem. Niech pan pomyśli, doktorze: najpierw kradną mu konie,
później całe towarzystwo tylko dzięki naszej pomocy unika rozproszenia na prerii, wreszcie Deen w
sposób nie świadczący dobrze o jego rozumie przyjmuje do pracy dwu złodziejaszków, aby na koniec
stać się ich ofiarą. Czy pan, doktorze, chwaliłby się przed światem tego rodzaju własnym
postępowaniem?
•
Hm... raczej nie.
•
No, widzi pan!
•
Nawet jednak, wykluczając morderstwo, usiłowanie rabunku to chyba wystarczający powód,
abyśmy się tą sprawą zajęli, nie sądzi pan?
•
Zapewne, zapewne... Ale powiem panu, doktorze, że jeśli ten rabunek nastąpi, to jeszcze
nieprędko.
•
Z czego pan to wnioskuje?
•
Proszę spojrzeć — zatoczył ręką półkole. — Jak daleko wzrokiem sięgnąć, nie istnieje żadna
inna droga dla czterokołowego pojazdu. Tamte góry to właśnie Sangre de Cristo. Ten łańcuch będzie
się ku nam i ku rzece zbliżał z każdym dniem. Tylko tam właśnie mogliby uprowadzić Deena i jego
gromadkę ci dwaj rabusie. Ale ja wiem, że nie ma przejazdu dla wozu przez dzikie wąwozy i przełęcze.
Deen nie zgodzi się na pozostawienie pojazdu, cóż by począł bez namiotów, składa-
nej kuchni i mnóstwa innych rzeczy, które uważa za niezbędne? śeby się odłączyć od nas, na
czym bardzo zależy tym traperom, muszą skręcić gdzieś w bok. Nieprędko znajdą takie
miejsce.
•
Przecież mogą dostać się na drugi brzeg Canadianu?
•
Mogą, ale nasza droga tam właśnie prowadzi, ku źródłom Pecos. A poza tym w okolicy
Pecos kraj jest ludniej szy, bo i rezerwaty Indian, i sporo osadników. Oni o tym dobrze
wiedzą i właśnie dlatego będą próbowali opóźnić pod byle pozorem jazdę, aby się od nas
oderwać. Myślę, że jeszcze przed tym pozbędą się Stones. To zresztą wynika z podsłuchanej
przez pana rozmowy. Z Deenem, Scuderem i resztą bezradnego towarzystwa bardzo łatwo
dadzą sobie radę. Rozumie pan, doktorze?
•
A jeśli Deen stawi opór?
•
Do takiej ostateczności nie dojdzie. Przypuszczam, że którejś nocy, gdy nas już nie
będzie w pobliżu, te dwa draby zwiążą śpiących, opróżnią im kieszenie i zwieją.
•
A my będziemy się temu z daleka przyglądać?
•
Tego nie powiedziałem, doktorze, ale trzeba się najpierw dobrze zastanowić, jak
tamtych ustrzec, a samemu nie dostać po skórze.
•
Pan nie wie, że najpierw Ella Gardy, a później Florence Deen namawiały mnie, żebym
się do nich przyłączył w charakterze osoby opiekującej się ich zdrowiem. To na pewno
pomysł Deena. Widać nie czuje się bezpiecznym, a jednocześnie kusi go obiecane złoto. Z
jednej strony strach, z drugiej chciwość.
Norton cicho gwizdnął.
•
Widzę, że ma pan swe tajemnice. Czy to wszystko?
•
Wszystko.
•
Można wiedzieć, co pan zdecydował?
•
Odmówiłem.
•
I słusznie. Zamiast pomóc, sam mógłby stać się jeszcze jedną ofiarą. Obecnie posiada pan dużą
swobodę ruchu, przyłączywszy się do tamtych, znajdzie się pod stałą obserwacją traperów. A poza
tym... kto wie, czy właśnie panu, z całego towarzystwa, nie groziłaby śmierć? Obok Stone'a, byłby pan
najgroźniejszym ich przeciwnikiem.
•
Ponuro pan to widzi. Nie jestem takim miejskim niedołęgą, jak pan przypuszcza.
•
Już nie przypuszczam, ale w żadnym wypadku nie zostawię pana samego wśród tych zbójów.
•
Więc co mamy czynić dalej ?
— Cierpliwie czekać.
ś
achnąłem się.
•
Proszę mnie zrozumieć. Dopóki jadą za nami, dopóty nic się nie wydarzy, a od Stone'a będziemy
mieli zawsze dokładne informacje.
•
Stone nie jest orłem — mruknąłem niezadowolony z projektu.
•
Na pewno nie, jednak posiada oczy i uszy. To chyba wystarczy.
Nie było sensu spierać się o zwiadowcze zdolności Lewisa, znałem go przecież dłużej i lepiej od
Nortona i wiedziałem, kiedy nań można liczyć, kiedy nie.
•
Myślę — powiedziałem — że należałoby z tą historią zapoznać Hala.
•
Oczywiście, uczynię to przy pierwszej okazji.
•
Bardzo mi przykro, że wciągam pana w te niebezpieczne sprawy.
•
Ani słowa, doktorze! Za kogo mnie pan uważa? Czy sądzi pan, że potrafiłbym przyglądać się
spokojnie kombinacjom pary łobuzów?
Pomyślałem, że Norton wart jest znacznie więcej, niż go dotąd oceniałem, i zrobiło mi się bardzo
wesoło.
Mój plan
Czekać! Tak przecież brzmiała rada Nortona. Ale łatwiej było to powiedzieć niż wykonać. Każde
czekanie, prędzej czy później, budzi odruch zniecierpliwienia, a człowiek działający pod wpływem
zniecierpliwienia popełnia głupstwa.
W mojej sytuacji dodatkowym czynnikiem mogącym wyprowadzić z równowagi była... obawa. Lęk,
ż
e zanim zacznę działać, obaj traperzy wykonają swój zamiar. śywiłem wątpliwość, czy koniecznym
warunkiem udania się ich przestępczego zamiaru było wyprowadzenie Deena i jego gromadki w
bezludne, górskie wąwozy. Czy wobec takiej wątpliwości nie powinienem go już teraz ostrzec?
Napomknąłem o tym Nortonowi. Stanowczo mi odradził.
•
Nie uwierzy. Zapyta, skąd pan o tym wie. Kto odkrył tajemnicę rzekomego złota? I cóż wtedy?
Opowie pan o wszystkim?
•
Nie mogę tak postąpić.
•
A więc uprzedzenie Deena o niebezpieczeństwie minie się z celem, a nawet może jego sytuację,
a naszą również, jeszcze pogorszyć.
•
Przypuszcza pan, że zwierzy się ze wszystkiego tym traperom?
•
Właśnie tak sądzę.
•
Wobec tego spróbuję porozmawiać z Elly Gardy.
•
Popróbować można, byle ostrożnie. Jednak... ta Elly nie wygląda na poważną osobę i dlatego
wątpię, aby coś pan w ten sposób osiągnął.
Na tym stanęło. Ba, lecz spotkać się z Elly, bez zwrócenia czyjejś uwagi, nie było sprawą łatwą.
Miałem nadzieję, że szwagierka Deena zjawi się któregoś południa w naszym obozowisku. Z wodna to
była nadzieja. Tylko Stone przychodził z regularnością zegarka, zawsze pod zachód słońca, ale
wiadomości, które przynosił, były bardzo skąpe.
Tak mijały dni, jeden podobny do drugiego. Nic się nie działo poza tym, że — jak stwierdziłem —
Norton zaniechał przy byle okazji udzielania mi zbawiennych rad. Widać przestał mnie już uważać za
stuprocentowego greenhorna.
Wreszcie któregoś wieczoru Stone przyszedł z informacją, że „towarzystwo" o świcie wyrusza na
polowanie.
•
Z kobietami? — zapytałem.
•
Nie. Tylko Deen, Scudder i tamtych dwu.
•
Ciebie nie zabierają?
•
Deen kazał mi pilnować obozu — odpowiedział ponuro. — Oni na pewno skorzystają z okazji
— wyznał — i obsmarują mnie przed Deenem.
•
Już ci tłumaczyłem, Lewis, że nie postąpią w ten sposób z obawy przed konfrontacją.
•
Jak pan powiedział? Konfro...
•
Konfrontacją. To taki termin sądowy, określa jednoczesne przesłuchanie dwu osób w wypadku,
gdy każda z nich twierdzi coś wręcz przeciwnego.
•
Rozumiem, ale myślę, że Deen raczej im uwierzy niż mnie. Oni go zupełnie opętali.
•
Wie pan co, doktorze — wtrącił się Norton — a gdyby tak wybrać się na polowanie, oczywiście,
od-
dzielnie? Bizonia pieczeń już się skończyła, antylopę właśnie dojadamy, a na smażony
boczek jakoś nie mam chęci. Od dwu dni obserwuję tropy na prerii. Gdyby tak spróbować?
— Można. Szkoda, że pan nie wpadł na ten pomysł wczoraj. Dwie grupy myśliwych będą
sobie wzajemnie przeszkadzać.
•
Wstaniemy wcześniej, pójdziemy dalej. Kiedy Stone się pożegnał, zagadnąłem
handlarza:
•
Chce pan ich mieć na oku?
— Ależ nie! Ani Deenowi, ani Scudderowi nie może teraz nic grozić. To tylko moja
myśliwska żyłka tak mnie gna.
Zjedliśmy resztkę zapasów mięsa, po czym szybko wymościłem sobie leże. Wiedziałem
bowiem, że Nortona „wcześniej" mogło tylko oznaczać czas na wiele godzin przed świtem.
Chciałem się wyspać.
Wylosowałem ostatnią wartę, i kiedy Hal mnie obudził, gwiazdy świeciły na niebie.
Zerwałem się sądząc, że grozi nam niebezpieczeństwo, i dopiero po chwili uprzytomniłem
sobie, że to moja kolejka czuwania. Nie trwała jednak długo. Niezmordowany Hal nie
położył się. Rozdmuchał żar w ognisku i zagotował kawę. Po czym zbudził Nortona.
Wypiliśmy po kubku wrzątku, wzięli broń, naboje i ruszyli w kierunku rzeki.
Czułem wilgoć unoszącą się w powietrzu. Chyba mgła, bo co pewien czas czyniło się tak
przeraźliwie ciemno, że traciłem z oczu idącą przede mną czarną sylwetkę Nortona. Później
zbudził się łagodny wietrzyk i pojaśniało, ale na krótko. Prawdopodobnie wiatr pędził mgłę
gęstymi falami, a gdy się w taką falę wkroczyło, widoczność spadała do zera.
Nie odzywałem się. Skupiłem uwagę na postaci mego towarzysza, starając się dotrzymać
mu kroku i nie zgubić w tej ciemnicy. Na szczęście jego buty lekko skrzypiały —
gdy zawodził wzrok, ratował mnie słuch. Musieliśmy przewędrować szmat drogi, zanim
Norton zatrzymał się, i to tak nagle, że o mało na niego nie wpadłem.
— Doktorze — zaszeptał — proszę mi podać rękę.
Zejście jest nieco strome.
Jak on mógł widzieć w tych ciemnościach strome zejście, nie mam pojęcia. Ja nic nie
dostrzegałem, ani na prawo, ani na lewo, ani przed sobą.
Handlarz ujął mnie pod ramię. Poczęliśmy schodzić. Zaszeleściły krzaki, nogą zawadziłem
o korzeń i mało nie upadłem. Ta niewygodna wędrówka szybko się jednak zakończyła.
— To tu — zaszeptał Norton przystając. — Siadamy.
Pociągnął mnie ku ziemi między wilgotne witki i jakieś grubsze, stawiające opór gałęzie.
Najpierw kucnąłem, później ukląkłem, wreszcie siadłem.
•
Bardzo ciemno — zauważyłem.
•
Wszystko przez mgłę. Myślę, że za jakąś godzinkę nieco się rozjaśni.
Tak więc tkwiliśmy w wilgotnej i zimnej czerni, co uznałem za niezbyt udany początek
polowania.
•
Przybyliśmy za wcześnie — mruknąłem do Nor-tona. — I za godzinę nie rozjaśni się.
Brr... ależ chłodno.
•
Lepiej za wcześnie niż za późno. Musieliśmy wyprzedzić Deena. Jeśli pan śpiący,
doktorze, proszę sobie podrzemać.
•
Dziękuję. Nie sposób tu spać. Gdzie jest rzeka?
•
Przed nami. Za tymi krzakami ciągnie się piaszczysta łacha, świetne miejsce
wodopoju.
•
To był zły pomysł — powiedziałem po dłuższej przerwie. — Widoczność nic a nic się
nie polepsza. Przegapimy antylopy, jeżeli w ogóle się tu zjawią.
•
Zobaczymy. Bardzo się stęskniłem za świeżym mięsem.
•
Jeśli tamci wybrali lepsze miejsce, łatwo mogą nam sprzątnąć sprzed nosa to pańskie świeże
mięso.
•
Ponure przewidywania, ja jednak myślę... niech pan spojrzy, doktorze, przecież się rozwidnia!
Połóżmy się, chyba za bardzo nas widać.
Nie wiem, skąd mu przyszło do głowy takie przypuszczenie. Ja nie potrafiłem nic dostrzec. Nadal
otaczał mnie nieprzenikliwy mur ciemności. Tylko dotykiem mogłem zbadać nierówności gruntu i
grubości wilgotnych, gorzko pachnących pędów wikliny. Witki chrzęściły, gdy mościłem sobie na nich
legowisko, bezskutecznie zabiegając o uzyskanie jakiejś równiejszej płaszczyzny dla swego ciała. Na
koniec rozciągnąłem się ze sztucerem pod pachą, a obok mnie spoczął Norton. Czekaliśmy w
milczeniu. Jak długo? Nie mogę tego określić.
Chwilami wydawało mi się, że ciemność się przeciera, chwilami, że mrok jeszcze bardziej gęstnieje.
Jednak wreszcie, nie bez zdziwienia, stwierdziłem, iż oczy moje rozróżniają poszczególne witki
rosnącego przede mną krzaka. Musiało świtać. Delikatnie rozsunąłem gałązki. Cóż za rozczarowanie!
Zamiast zapowiedzianej przez Nortona piaszczystej łachy ujrzałem tumany mgły.
•
Widzi pan co? — zagadnąłem szeptem.
•
Jeszcze nie. Cierpliwości. Opada, wyraźnie opada...
Istotnie, po kilku dalszych minutach fale mgły poczęły jakby rzednąć. W górze dostrzegałem już jaś-
niejsze rąbki nieba, ale rzekę nadal przykrywało białe pasmo.
Przymknąłem oczy i odwróciłem się bokiem, co wywołało trzask, szelest i milczącą naganę mego
towarzysza, który ścisnął mnie za ramię. Wówczas — to nie było złudzenie — usłyszałem lekki tupot.
Norton powtórnie dotknął mego ramienia. Odsłoniłem ścianę
zieleni, wytężyłem wzrok. I dostrzegłem sylwetki zwierząt, jak zamazane szare cienie.
Było ich siedem lub osiem sztuk. Znieruchomiały, znowu posunęły się, raz jeszcze
przystanęły i pobiegły kilka kroków. Tam musiał płynąć niewidoczny nurt rzeki.
— Spróbujemy — zaszeptał Norton.
Skierowałem wylot lufy na najbliższy cień. Strzelać
we mgle? Karol nigdy by na to nie przystał. Nie dlatego, że łatwo spudłować, ale
dlatego, że można zwierzę zranić. Sam nie zdecydowałbym się w takich warunkach na
strzał.
•
Już, doktorze?
•
Już — mruknąłem.
•
Ognia — zakomenderował.
Dwa ogniste języczki buchnęły z wylotów luf i głos obu strzałów zlał się w jeden.
Cienie rozproszyły się, znikły.
— Chodźmy, doktorze, trzeba sprawdzić.
Z westchnieniem ulgi dźwignąłem się z ziemi. Mgła rzedła coraz wyraźniej. Na
wschodzie delikatnie zaróżowiło się niebo.
— Niech pan spojrzy! Nie chybiliśmy!
Przyznam, byłem zaskoczony tym zdumiewającym rezultatem tego zdumiewającego
polowania: na piasku leżały nieruchomo dwie antylopy.
— Damy jedną sztukę tamtym — powiedział handlarz. — Pewnie zrezygnowali, a
dla nas tyle mięsa
wcale niepotrzebne. Co za traf...
Przerwałem mu w połowie i to w dość brutalny sposób, bo szarpnąwszy gwałtownie
za kurtę. Obaj zwaliliśmy się w piasek. Przyczyną mego postępowania był nie tylko huk
wystrzału, który rozległ się gdzieś z tyłu, za nami, ale również świst kuli. Usłyszałem
go bardzo wyraźnie.
— Do licha, doktorze!
•
Strzelano w naszym kierunku i to szczęśliwy przypadek, że strzelec chybił.
•
Skąd...
•
Kulka zaśpiewała mi nad uchem.
Więc jednak spróbowali zapolować — stwierdził z zimną krwią.
— Lepiej pokażemy się im.
Powstrzymałem go.
— Lepiej podczołgajmy się ku krzakom — poradziłem. — Tajemniczy strzelec może
spróbować raz jeszcze.
— Po co? Czy trafił, czy chybił, zwierzyna musiała uciec.
— Obawiam się mocno, że nie strzelał do zwierzyny.
Niech pan nie wstaje.
Zgodził się i na czworakach podpełzliśmy ku zaroślom.
— Sądzę, że pan się myli, doktorze. To musiała być zabłąkana kula. Dobra to dla mnie
nauczka, żeby nie polować podczas mgły. Nigdy sobie nie daruję, że pana wyciągnąłem...
— Głupstwo — odparłem, chociaż wypadku tego wcale za głupstwo nie uważałem.
Poczułem nawet żal do Nortona, że tak lekko potraktował zdarzenie.
Leżeliśmy nie odzywając się. Mgła opadała, już tylko jej cienka powłoka wisiała nad
naszymi głowami. Wówczas usłyszeliśmy: najpierw szelest traw roztrącanych czyimiś
nogami, później ludzkie głosy. Norton znowu chciał powstać i znowu go powstrzymałem.
•
Powiadam panu, że to był ryzykowny strzał, ale czasem ryzykowne strzały udają się.
•
Nie widziałem żadnej antylopy. Cóż za przeklęta mgła! Może spróbować teraz?
Poznałem Deena, jeśli nie po głosie, to po bezsen
sownej propozycji. Przecież polować po
rannej zorzy to tyle, co psuć proch i tracić czas.
— Nie, nie! — zaśmiał się tamten. — Już zbyt późno, ktoś tu strzelał i na pewno przepłoszył
zwierzynę, jakem Jonas! Ale... niech pan spojrzy. Tam, tam! Coś
leży na piasku, jakem Jonas. Do stu tysięcy...! Przecież to antylopy! Dwie sztuki! A to się nam
poszczęściło!
Nadszedł czas rozczarować go. Mgła wsiąkła bez reszty w ziemię. Podniosłem się, a Norton mnie
naśladował.
•
Poszczęściło się — powiedziałem — ale nie wam. Zaniemówili ze zdziwienia.
•
To... to pan, doktorze? — wyjąkał Deen.
Jonas nie zdołał ukryć swego niezadowolenia. Powiedział ostro:
— Spłoszyliście nam zwierzynę. Należało uprzedzić.
— Właśnie — przytaknąłem. — Należało nas uprzedzić. Zresztą... żeby nikt nie został
pokrzywdzony, daruję wam moją sztukę.
Deen rozpromienił się, bąknął coś w rodzaju „dziękuję", a Jonas bez słowa popędził ku wodzie.
Ruszyliśmy za nim, znacznie wolniej.
•
Czy to pan strzelał? — zagadnąłem Deena.
•
Ja. Sterczeliśmy we mgle ze dwie chyba godziny. Nic nie widziałem i już chciałem wracać.
Wtedy usłyszałem huk dwu strzałów i tym bardziej zapragnąłem zawrócić. Odeszliśmy od brzegu, a
wówczas Jonas zawołał, że widzi antylopę. Rzeczywiście, coś tam ruszało się w krzakach przy wodzie.
Wypaliłem.
•
I o mało nie zastrzelił pan zwierzyny dwunożnej.
•
Co? Co takiego?
— Pańska kula gwizdnęła bardzo blisko mego ucha.
Zatrzymał się i tak gwałtownie pobladł, iż sądziłem, że zemdleje.
— To... to... chyba niemożliwe — wykrztusił. — Pan żartuje!
Wzruszyłem ramionami i odparłem ostro:
•
Nie pozwalam sobie nigdy na takie żarty!
•
Przepraszam... to wszystko przez tę przeklętą mgłę!
•
Tak sądzę. Chodźmy.
Zatrzymaliśmy się dopiero przy antylopach, w chwili gdy Norton właśnie podnosił się z klęczek:
— To są wspaniałe trofea — powiedział. — Jedna dostała prosto w głowę, druga pod lewą łopatkę.
No, zabierajcie jedną sztukę, a my, doktorze, poniesiemy drugą.
Zarzuciliśmy na ramiona swoje trofeum i ruszyli ku obozowi. Tamci jeszcze pozostali. Jak
dowiedziałem się później, Deen odmówił dźwigania i przysłał Stone'a.
Dotarłem do celu naszej drogi mocno zmęczony ciężarem, który mi ugniatał barki. Hal już krzątał
się przy ognisku. Zerknął tylko jednym okiem na przyniesioną zdobycz i zajął się karmieniem nas i
pojeniem. Później razem z handlarzem przystąpili do oprawiania upolowanej sztuki. Roboty było
mnóstwo, bo po zdjęciu skóry należało mięso poćwiartować, pokrajać w długie pasy i wysuszyć nad
ogniem, aby uchronić od zepsucia.
0 dziwo, Chińczyk Deena uporał się z tą robotą szybciej od nas i po raz pierwszy w historii naszej
wyprawy grupa Deena zwinęła obóz i ruszyła przed nami. Dopiero w jakąś godzinę później
wskoczyliśmy na siodła.
•
Co pan sądzi o tym strzale? — zagadnąłem Nortona, gdy posuwaliśmy się wzdłuż wijącego się
brzegu Canadianu.
•
Hm, chyba pomyłka. We mgle łatwo o pomyłkę.
1 my palnęliśmy głupstwo: nie wolno polować w takich warunkach. Co za szczęście, że tylko tak
zakończyła się ta przygoda.
Pokręciłem głową z niedowierzeniern.
•
Deen rzeczywiście niczego nie dostrzegł — odparłem. — Pobladł jak ściana, kiedy mu
o tym powiedziałem. Ale ten Jonas...
•
O czym pan myśli, doktorze?
•
Jonas doskonale wiedział, że ma przed sobą nie antylopy, lecz ludzi.
•
Przypuśćmy, jednak nie widzę sensu tego strzału.
•
Mogę się mylić, ale wolno mi podejrzewać, że moja nocna wizyta została zauważona.
Jonas nie czuje się pewnie. Kto wie, może przyszło mu do głowy, aby wykorzystać okazję do
usunięcia ze swej drogi chociaż jednego z niebezpiecznych dlań ludzi?
Norton popatrzał na mnie raz i drugi, cmoknął na konia.
•
Bardzo sobie cenię pańskie zdanie, doktorze, ale przepraszam, tym razem to pan się
myli.
•
Więc proszę pomyśleć, że zabicie czy zranienie któregoś z nas pozwoliłoby Jonasowi
na odciągnięcie od nas karawany Deena. Deen na pewno nie przerwałby podróży, aby się
nami opiekować, na takiego nie wygląda.
•
Znowu nie mogę się z panem zgodzić. Deen na pewno zostałby z nami, zwłaszcza
gdyby to kula z jego strzelby była przyczyną nieszczęścia. Jaki on jest, taki jest, ale przecież
przeraził się, gdy mu pan powiedział o tym niefortunnym strzale. To nie jest nieludzki człek,
doktorze!
Zaniechałem dalszego sporu, chociaż argumenty Nor-tona niezbyt trafiały mi do
przekonania. Jednak nie zaprzestałem o tym myśleć. W kilka godzin później przyszedł mi do
głowy pomysł, którego wykonanie uznałem za najlepsze zabezpieczenie się przed dalszymi
niespodziankami. A byłem pewien, że nastąpią.
— Czy musimy Deena dogonić? — zapytałem swego towarzysza.
•
Uważa pan, że jedziemy zbyt prędko?
•
Nie, nie w tym rzecz. Po prostu myślę, że byłoby bezpieczniej posuwać się za nim niż
przed nim. Byle tylko zbytnio się nie oddalać. Co pan o tym sądzi?
•
Po co to wszystko?
•
Uzyskamy większą swobodę ruchu. Rozumie pan?
— Nie bardzo.
•
Po prostu łatwiej nam będzie ich obserwować. Jeśli się zatrzymają na dłużej, szybko
ich dogonimy, żeby stwierdzić, co było przyczyną postoju. Jeśli przyspieszą jazdę, i my
przyspieszymy.
•
A noclegi?
— Proponuję nie rozbijać obozowiska w pobliżu Deena. Dla własnego bezpieczeństwa.
— Hm, może i ma pan rację, doktorze. Jednak... jeśli ten Jonas ma trochę oleju w głowie,
postara się dowiedzieć, co nas skłoniło do zmiany miejsca. Poza tym w ten sposób stracimy
łączność ze Stone'em i nie będziemy wiedzieli, co się u tamtych dzieje. Pomyślał pan o
tym?
•
Oczywiście, przecież zobaczymy się ze Stone'em.
•
To znaczy: mamy dopędzić Deena?
•
Nie.
•
Przepraszam, ale znowu nie rozumiem.
—- To proste. Kiedy dziś wieczorem nie rozbijemy obozowiska w pobliżu Deena, Stone
pomyśli, że się nam przydarzył jakiś wypadek. I co wówczas uczyni?
— Ba, trudno przewidzieć.
•
Bardzo łatwo! Zaniepokoi się i pocznie nas szukać.
•
Jeśli mu Deen na to zezwoli.
•
Sądzę, że zezwoli. Na pewno jest jeszcze pod wrażeniem swego niefortunnego
strzału. Gdyby jednak
odmówił zgody, Stone i tak tutaj się zjawi. Po prostu wyruszy nocą, gdy Deen będzie spał.
•
I zabłądzi. Roześmiałem się.
•
To pan nie docenia Lewisa!
•
Zgoda. Więc odnajdzie nas, ale co dalej?
•
Poproszę go, aby poinformował Deena, że mój koń okulał. Gaduła z Lewisa okropny, ale tak
prostej tajemnicy potrafi dotrzymać.
•
Chce pan mu wszystko wyjaśnić?
•
Nie wszystko. Nadal nie wspomnę ani o moich podejrzeniach związanych z niefortunnym
strzałem Deena, ani o mojej nocnej wyprawie do obozowiska traperów, ani wreszcie o tym, co mi
mówiła Ella Gardy o złocie. Lewisowi można ufać, jednak nie jest on zbyt sprytny i mimo woli mógłby
się zdradzić. Nasze postępowanie uzasadnię tym, że nie podoba się nam ani Jo-nas, ani jego
towarzysz... Nie! — wykrzyknąłem gwałtownie — mam lepszy pomysł. Pan z nim wystąpi.
•
Ja?! — zdumiał się handlarz.
•
Oczywiście. Powie pas Stone'owi, że obawia się o całość swego transportu.
•
Istotnie, nieco się obawiam. Myślę, że gdy tamci dowiedzą się o wszystkim, przyspieszą jazdę,
aby jak najszybciej nas „zgubić". Skorzystają z okazji, aby gdzieś skręcić w bok na drogę wiodącą do
rzekomego złota.
•
I ja tak przypuszczam. Jeśli jednak zachowamy odpowiednią ostrożność i odpowiednią
odległość, zostaną przekonani, że dzieli ich od nas kilka dni drogi. Pomoże mi to powtórzyć swą
sztuczkę.
•
Jaką sztuczkę?
•
Myślę o nocnej wędrówce.
•
Oj, doktorze! Niebezpieczna to gra. Jeśli się panu
noga powinie, cały nasz plan na nic! Proszę
się zastanowić.
Był szczerze zaniepokojony.
•
Zresztą ...może się obejdzie bez tego. Wiele tu zależy od Lewisa. Nie powinien nas
odwiedzać każdej nocy. Byłby to dowód, że znajdujemy się w sąsiedztwie. A wówczas może
się zdarzyć, że Jonas uszkodzi wóz zmuszając nas w ten sposób do wysunięcia się na czoło
kawalkady.
•
Prawda. Jednak bez Lewisa nie będziemy wiedzieli, co się u Deena dzieje.
—- Co się dzieje, to wcale nie takie konieczne, ale:
czy nie wydarzyło się coś zagrażającego bezpieczeństwu podróżnych? To jest ważne. A
taką sprawę można załatwić na przykład przy pomocy umówionych znaków, które Lewis
zostawiałby dla nas na każdym postoju.
— To niby jakie znaki? List?
Roześmiałem się:
— Nawet nie jestem pewien, czy Stone umie pisać.
Nie, list na nic! Trzeba wymyślić coś bardziej prostego, jakiś nie zwracający niczyjej uwagi
przedmiot, drobiazg upuszczony na ziemię niby przypadkiem.
Tego wieczoru, jak ongiś, obozowaliśmy tylko we trójkę. Lewis nie zjawił się. To było
zrozumiałe. Nie mógł odjechać przed rozbiciem obozu i bez zgody Dee-na. Zresztą miał
prawo przypuszczać, że nadciągniemy lada chwila. Tak właśnie rozumowałem, a później
okazało się, że rozumowałem prawidłowo.
Stone przygnał z zapadnięciem zmroku dnia następnego.
•
Co się stało? — wykrzyknął z końskiego grzbietu.
•
Nic groźnego — odparłem.
•
Uff! — odetchnął z ulgą. — Podejrzewałem wszystko najgorsze.
•
Siadaj. Jesteśmy cali i żywi.
•
Więc dlaczego?...
•
Usiądź — powtórzyłem, a kiedy to uczynił, wyjaśniłem prawdziwą przyczynę naszej
zwłoki.
Pomarkotniał.
•
Podejrzewacie coś?
•
Ci traperzy coraz mniej nam się podobają — oświadczył Norton.
•
Mnie również, ale przecież gdyby nie oni, nie byłbym teraz z wami. Deen nawet mnie
słuchać nie chciał. Kiedy go molestowałem, rozwrzeszczał się, że nie po to tu przybył, aby
tracić czas na szukanie jakichś handlarzy. I wówczas tamci dwaj mnie poparli. Wytłumaczyli
Deenowi, że na Dzikim Zachodzie niesienie pomocy innym to obowiązek każdego. Deen
jeszcze się rzucał, ale wówczas zjawiła się Elly Gardy i oświadczyła, że jeśli ja do was nie
pojadę, to ona nie ruszy się stąd nigdzie. Nagadała różnych głupstw swemu szwagrowi, po
czym zaczęli się we czwórkę spierać. Powiadam panu, doktorze, prawdziwy dom wariatów!
Odszedłem na bok, zły jak kot, kiedy mu na ogon nastąpić. Nie minęło i pół godzinki, jak
przyszedł do mnie Jonas i zaprowadził do Deena. Dopiero teraz dowiedziałem się, że mogę
do was ruszać, ale mam wrócić przed rannym odjazdem. No... i jestem. Czy to nie dziwne?
Potrząsnąłem przecząco głową:
•
Wcale nie dziwne. Jonas chce się ciebie pozbyć, przeszkadzasz mu.
•
W czym?
•
W jego planach.
•
To prawda — przyznał. — Przecież chciał mnie skłócić z Deenem.
•
Więc widzisz... I dlatego... jak będziesz wracał, uważaj na drogę.
•
Może lepiej, żeby nie wracał? — wtrącił się Norton.
•
Myślałem o tym, ale w taki sposób stracimy wszelką łączność z Deenem.
•
Nie ma strachu — zauważył buńczucznie Stone. — Nie z takich tarapatów
wychodziłem cało.
•
Pewnie, pewnie... Jednak ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła. W samym obozie
Deena nic nie grozi, Jonas się nie ośmieli, ale w nocy i poza obozem, uważaj, Lewis!
•
Urządzi zasadzkę?
Właśnie tak myślałem. Stone nie powinien teraz wracać — odezwał się Norton. — Niech
rusza przed świtem, kiedy widoczność
jest niezła. I niech nie jedzie najprostszą drogą. Lepiej
ominąć obóz Deena i dojechać z przeciwnej strony.
•
Ależ w ten sposób nie zdążę na czas — zaprotestował Stone. — Muszę ruszyć zaraz po północy,
jeśli mam nadłożyć drogi. Deen się wścieknie, jak mnie rankiem nie zobaczy.
•
Więc dobrze, ruszysz o północy, ale to jeszcze nie wszystko. Nie wolno ci przyjeżdżać do nas
codziennie. Zbyt wielkie to ryzyko, dla ciebie i dla nas.
•
No to jak?
•
Gdyby Deenowi groziło jakieś niebezpieczeństwo, przybywaj bez względu na porę dnia czy
nocy, w przeciwnym jednak wypadku, zostawiaj na obozowisku umówiony znak.
•
Jaki?
•
Ba, długo nad tym myślałem. Musi to być coś, co nie zwróci niczyjej, poza naszą, uwagi.
•
Wstążka — wtrącił się Norton. — Dam mu zwój czerwonej wstążki, mam ją w jukach.
Codziennie, przed wyruszeniem w dalszą drogę, Stone odetnie kawałek i położy przy ognisku.
•
To na nic — zaprotestowałem. — Czerwona barwa rzuca się w oczy. Jeśli nawet za pierwszym
razem rzecz będzie wyglądała na przypadkową zgubę, za drugim lub za trzecim wzbudzi podejrzenie.
ś
aden kowboj nie gubi kawałków tasiemki. Proponuję... zapałki. Każdemu może się zdarzyć
rozsypanie kilku zapałek przy rozpalaniu ognia.
•
Nie każdemu — sprzeciwił się Norton — to zbyt cenny towar w tych stronach.
•
No, to proszę wymyślić coś innego — zirytowałem się.
•
Przepraszam, doktorze. Niech już będą zapałki, tylko nie rzucać ich garściami. Dam ci, Lewis,
kilka opakowań, ale oszczędzaj.
•
A co mam uczynić, gdy odkryję nagłe niebezpieczeństwo?
•
Już ci mówiłem: nat3^chmiast gnaj do nas.
•
Ale może się zdarzyć, że nie będę mógł przyjechać.
•
Słusznie. Wszystko trzeba przewidzieć. W takim wypadku nie rozsypiesz zapałek przy
ognisku. To będzie dla nas sygnałem alarmowym. A więc pamiętaj o zapałkach.
•
Niech się pan nie obawia, doktorze. Mam dobrą pamięć.
Mimo takiego zapewnienia nie potrafiłem pozbyć się niepokoju. Dręczyło mnie jeszcze
coś innego: odpowiedź na pytanie, czy mój sposób porozumiewania się ze Stone'em nie był
zbyt naiwny, czy wytrzyma życiową próbę.
Długo w nocy przewracałem się z boku na bok, a kiedy wreszcie zasnąłem, akurat wypadła
kolej mojej warty, o czym zawiadomił mnie Hal, bezceremonialnie szarpiąc za ramię.
Nieprzewidziane
Stone pokłusował w mrok i ciszę drzemiącej prerii.
Widoczność była kiepska, więc nie przynaglał konia do szybszego biegu, pamiętny na
przygodę sprzed lat, kiedy to galopując beztrosko i w podobnych warunkach wjechał w sam
ś
rodek kolonii piesków preriowych. Wtedy to właśnie, na przestrzeni zrytej norami jak gi-
gantyczny przetak, wierzchowiec przednimi kopytami trafił wprost w dziurę, a jeździec w
oka mgnieniu został wyrzucony z siodła jak z procy. Mógł się cieszyć, że nie spadł na
kamienie, lecz na murawę, ale i murawa była zbyt twarda jak na kości Stone'a. Koń okulał na
dobre, jeździec ledwo się ruszał. W wyniku — człowiek i zwierzę wlekli się przeraźliwie
długo do najbliższego źródła wody, nad którym z konieczności obozowali aż siedem dni.
— Bałem się tych nor jak ognia — wyznał mi później Stone — ale prawdziwego pietra
poczułem przypomniawszy sobie pańską przestrogę. Nawet już żałowałem, że za radą
Nortona nie pozostałem z wami do świtu. Poczęło mi się wydawać, że w każdym zagłębieniu
gruntu czyha na mnie któryś z tych dwu traperów i że lada chwila otrzymam dobrą porcję
ołowiu.
Tak właśnie czuł się wtedy Lewis Stone, bo nie wątpiłem, że mówił szczerą prawdę. Któż
by chwalił się brakiem odwagi?
Jechał więc Stone z duszą na ramieniu, coraz bardziej niespokojny, aż na koniec zeskoczył
z siodła, ujął wierzchowca za uzdę i sprowadził go ku dolinie Canadianu. Zgodnie z naszą
radą postanowił wracać inną drogą, ale zamiast objeżdżać łukiem miejsce obozowiska
Deena — zdecydował się na jazdę prawym brzegiem rzeki. Uznał, iż żaden z traperów nie
wybierze na miejsce zasadzki prerii rozciągającej się za nurtem wody, którego dotąd nigdy
nie przekroczono.
Podprowadziwszy zwierzę nad samą granicę lądu i wody — zatrzymał się. Stał
nasłuchując, ale gdy ciszy nie zamącił żaden niepokojący odgłos poza dalekimi wołaniami
kujotów (a tych żaden traper czy kowboj nie uznawał za niepokojące), pozwolił
wierzchowcowi zanurzyć pysk w czarnej jak smoła strudze i napić się do woli. Zwierzę
podniosło wreszcie łeb, wstrząsnęło cuglami — kropelki wilgoci osiadły na policzku
Stone'a. Nie ruszył się z miejsca. Natężał oczy, aby przebić ciemności i dostrzec brzeg
przeciwległy. Bezskutecznie!
U jego stóp płynęła rzeka, którą rozpoznawał jedynie słuchem. Od czasu do czasu łagodny
plusk mącił spokój nocy, jak gdyby jakieś zwierzę (a może ryba?) torowało sobie drogę
poprzez wodę.
Stone nadal tkwił nieruchomo. Nie mógł zdobyć się na wkroczenie do koryta rzeki. Tak
wyglądała tajemniczo i niebezpiecznie. Ale również nie mógł zdecydować się na odwrót.
Stał i rozważał. W końcu dosiadł konia i skłonił go do zrobienia pierwszych, ostrożnych
kroków w głąb nurtu. Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo, ale uległo rozkazowi. Stąpało
powoli, zagłębiając się w wodę.
Stone, który ocenił Canadian jako szeroko rozlaną pełną płycizn, wierzył, że przebędzie ją
w bród, nie zamoczywszy nawet czubków butów. Zawiódł się srodze.
Woda oblała mu stopy, później sięgnęła kostek, na koniec poczuł chłód i wilgoć na
łydkach. Obuwie, jak się teraz okazało, wcale nie było szczelne. Jeszcze chwila — poczuł, że
zwierzę płynie, mimo że znajdowało się zaledwie na odległość kilku kroków od brzegu.
Zaiste, Stone nie mógł trafić gorzej. Początkowo chciał zawrócić. Zbyt późno, bo porwał go
szumiący, czarny prąd i znosił. Dokąd? Ba, w tej nieprzenikliwej ciemności może tylko sowa
potrafiłaby cokolwiek dojrzeć.
— To było bardzo głupie uczucie, doktorze — zwierzał się w kilka dni później. — Włosy
zjeżyły mi się na głowie. Ogarnął mnie strach. I to jaki! Nie wiedziałem, w którym miejscu
kończy się ta przeklęta woda. Wyglądała jak jedno potężne jezioro, bez dna i granic.
Jeździec i koń sunęli nadal, raczej w bok niż przed siebie. Rzeka szumiała ponuro i nic nie
zapowiadało zbawczego lądu. Wierzchowiec począł chrapać ze zmęczenia, a może —
przerażenia. Stone poklepał go po szyi, zachęcił półgłosem do większego wysiłku, ale kiedy
woda sięgnęła mu bioder — wyjął nogi ze strzemion i trzymając cugle w garści zsunął się z
siodła. Teraz płynęli obok siebie: człowiek i zwierzę.
Jeździec czuł uderzenia wartkiego prądu, który porywał go coraz prędzej i prędzej i
opóźniał osiągnięcie zbawczego brzegu. Po kilku dalszych minutach Stone stwierdził, że cały
rynsztunek, jaki na sobie dźwiga, poczyna mu ciążyć, jakby ubranie i buty wyładowane
zostało kamieniami. Mocniej ścisnął cugle i dał się nieść wodzie niczym bezwładny kloc
drewna. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić.
Z góry rzeki nadpłynął potężny pień, którego zjawienie się Stone raczej przeczuł, niż
dostrzegł, uderzył bokiem w jeźdźca, następnie w konia. Po tym uderzeniu człowiek nurknął
w głębię, wypłynął krztusząc się i łapiąc powietrze ustami. W sekundę później poszedł
pod wodę po raz drugi. Po prostu pociągnął go w dół zaplątany wokół palców rzemień uzdy.
Najprawdopodobniej pień musiał uderzyć w koński grzbiet i zwierzę z kolei zanurzyło się w nurcie, na
pół utopione. Wychynęło na powierzchnię wydobywając z odmętów jeźdźca, ale nie na długo. Raz
jeszcze nakryła ich czarna fala i Stone stracił przytomność.
Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą szarzejące niebo, na którym gasły ostatnie gwiazdy.
Nie wiedział, gdzie się znajduje i dlaczego jest mu tak bardzo zimno. Podniósł się i usiadł. Dopiero
teraz zauważył, że wszystko, co ma na sobie, jest mokre. Wróciła pamięć przeżytych godzin.
Coś go szarpnęło za lewą dłoń. Odwrócił się i zauważył konia obgryzającego resztki traw wyrosłych
na nędznym spłachciu gruntu. Rozplatał uzdę i zsunął ją z dłoni. Zwierzę ruszyło w bok, wspięło się na
łagodną pochyłość i tam poczęło szczypać pędy krzaków. Stone odetchnął całą piersią i pomyślał, że
gdyby nie mocny rzemień zaplątany wokół dłoni, nie ujrzałby już więcej brzasku dnia. Koń uratował
mu życie. Jakim sposobem? Tego nie mógł odgadnąć.
Stone spostrzegł, że siedzi na piaszczystym półwyspie, głęboko wrzynającym się w wodę. Rzeka w
tym miejscu tworzyła ostry zakręt. Prąd wyniósł na wpół utopionych: człowieka i zwierzę na tę właśnie
łachę. Tak należało sądzić. Odkrywszy prawdę Stone dźwignął się i powędrował za koniem, aż
osiągnął wyniosły grzbiet brzegu. Dalej ciągnęła się bezkresna płaszczyzna. Dmuchnął z jej głębi wiatr
i zimnym dreszczem przeniknął ciało człowieka.
Czym prędzej począł zrzucać z siebie mokre ubranie, aż pozbył się wszystkiego. Jednak nie zrobiło
mu się
cieplej. Więc przebiegł kilka jardów, a później przysiadał i podskakiwał. Widowisko
zaiste niezwykłe: nagi człowiek wyczyniający dziwne łamańce w sercu preriowego
pustkowia.
Kiedy się nieco rozgrzał, nazbierał i nazrywał uschłych witek z krzaków rosnących na
nabrzeżu i z kolei rozsiodłał konia. Drżącymi rękami porozpinał juki i z jednego wydobył
pudełko, w którym zawsze woził zapałki. Tak, zapałek mu nie brakło, przecież Norton
zaopatrzył go obficie. Niestety, wszystkie zamokły. Tylko jedno pudełko — metalowe i dość
szczelne — stanowiło słabą gwarancję, że nie przemokło. Jednakże we wnętrzu lśniły
drobniutkie kropelki wilgoci. Wyrzucił zawartość na dłoń i dokładnie obejrzawszy wybrał
dwie zapałki, które wydawały się najbardziej suche. Potem poszukał płaskiego kamienia.
Wycierał go długo wierzchem dłoni (z braku czegokolwiek suchsze-go), na koniec, drżąc z
zimna, potarł zapałką o chropowatą powierzchnię i... złamał drewienko. Opanowawszy się —
powtórzył operację z ostrożnością aż nadmierną, bo dopiero za trzecim potarciem ujrzał
błękitny płomyczek. Wsunął drewienko między nastroszone patyki i wstrzymał oddech, gdy
ogień zamigotał i skurczył się. Na szczęście któraś z gałązek trzasnęła cichutko, buchnął
wężyk siwego dymu, a później płomień począł przeskakiwać w górę i w dół, aż rozgorzał
cały stos. Schły teraz wokół tego stosu części garderoby, a w miarę jak podsychały, Stone
zakładał je na siebie. Tylko z suszenia butów musiał zrezygnować. Zbyt długo trwałaby taka
operacja. A i tak zmarnował sporo czasu. Gdy wskoczył na siodło, czerwona tarcza słońca
wyjrzała zza horyzontu.
Ruszył przed siebie, ciągle prawym brzegiem ku zachodowi. Słońce grzało w plecy, a on
raz kłusem, raz galopem jechał wypatrując płycizn i piasków prześwietlających leniwie
płynącą wodę. Odkrył bez trudu piaszczyste wysepki rozdzielające nurt na szereg odnóg i
pomyślał, że nocna kąpiel była wyjątkowo pechowym wydarzeniem, bo od brodów w
korycie Canadianu aż się roiło.
Przejechał, nawet nie zamoczywszy pięt, i dostał się na świeży jeszcze szlak karawany
Deena, bardzo zagniewany na samego siebie i pełen niepokoju, jak zostanie przyjęty. Nie
wiedział, czy prąd rzeki zniósł go aż poza ostatnie obozowisko Nortona, czy tylko wyrzucił
na brzeg w połowie drogi między Deenem a handlarzem.
Gdy dzienna gwiazda zajaśniała całym swym blaskiem, ujrzał zdeptany krąg traw, dwa
czarne koła wypalonych ognisk i resztki drewna rozrzucone obok, znaki niedawno
zwiniętego obozowiska. Tu nocował Deen. Poznał to miejsce, ucieszył się i zmartwił jedno-
cześnie. Zmartwił — ponieważ nie czekano na niego, ucieszył — ponieważ tak szybko dotarł
do punktu, z którego wczoraj wyruszył. Zatrzymał wierzchowca i zastanawiał się: czy
zgodnie z umową ma porozrzucać obok ognisk zapałki, czy też zaniechać tej czynności,
alarmując w ten sposób handlarza i jego towarzyszy? A może po prostu zaczekać na nich?
Jednak tę ostatnią myśl natychmiast odrzucił, Deen będzie się wściekać z powodu
parogodzinnego opóźnienia. Jeśli je spróbuje przedłużyć, na pewno straci dobrze płatne
zajęcie.
Trzepnął konia piętami i ruszył skokiem, tak zafascynowany wizją gniewu swego
chlebodawcy, że po prostu... zapomniał o zapałkach! Nieprawdopodobne, a przecież
prawdziwe.
Zorientował się dopiero po przebyciu chyba mili, ale już nie zawrócił.
„Jestem dureń — zgromił sam siebie. — Jednak... któż odgadnie, co się dzisiaj mogło
wydarzyć? Może tak będzie lepiej?"
Doszedłszy do takiego wniosku zmusił zwierzę do jeszcze szybszego biegu. Później się
okazało, że przypadkowo podjął decyzję najlepszą ze wszystkich.
Jego radosne zdumienie — po godzinie mniej więcej — wywołał widok rozpiętych
namiotów, pasących się koni i znajomego wozu, przy którym krzątał się człowiek w
czerwonym fraczku.
„Coś się musiało im przytrafić — pomyślał. — Skąd ten nagły postój?"
Zatrzymał wierzchowca tuż przy budzie i skoczył na ziemię.
•
Co się stało? — zawołał.
•
Stone, Stone! Chodź tu! — rozległ się nagle kobiecy głos.
Skierował się w stronę namiotów.
— Jak to dobrze, że wróciłeś!
Florence Deen wyglądała na szczerze uradowaną. Stone poczuł, jak mu się lżej na sercu
zrobiło. Spodziewał się awantury, nie radosnego powitania.
•
Zabłądziłem — mruknął tonem usprawiedliwienia.
•
Głupstwo! Przybyłeś w samą porę.
•
Wypadek?
•
Ależ nie! Oni pojechali na polowanie.
•
Kto?
•
Mój mąż, pan Scudder i obaj traperzy.
•
O tej porze? — zdziwił się.
•
A cóż z tym ma wspólnego pora?
•
Ma. Zwierzęta przychodzą do rzeki o świcie.
•
Nie pojechali nad rzekę, tylko tam — wyciągnęła rękę i wskazała daleką przestrzeń
prerii, na krańcach której niebieszczała ściana gór.
Ale preria, jak daleko Stone mógł sięgnąć wzrokiem, była pusta. Odsłoniło się skrzydło
namiotu i z zewnątrz wyjrzała głowa Elly Gardy.
— Pojechali po bizony! — krzyknęła. — Osiodłaj
nam konie, ruszymy za nimi. Nigdy nie oglądałam żywych bizonów. Za chwilę będę gotowa,
Florence!
Stone popatrzał na jedną, popatrzał na drugą, ale nie ruszył się z miejsca.
•
Więc tam są bizony? — zapytał.
•
Są — odparła Florence. — Pospiesz się, inaczej nie zdążymy.
•
Mój wierzchowiec jest bardzo zmęczony — odparł wykrętnie — jechałem całą noc.
•
Całą noc? — zainteresowała się Elly. — Ach, zapomniałam! Miałeś odszukać doktora
i handlarza. Co z nimi?
•
Okulał koń Nortona — skłamał gładko. — Jadą za nami, ale wolniej.
•
Zatrzymamy się tutaj do jutra — wtrąciła się Florence — chyba nas d opędzą?
•
Na pewno — odparł wspomniawszy na zapałki.
•
To świetnie! — krzyknęła Elly i zniknęła we wnętrzu namiotu.
— Idź osiodłać konie — przypomniała Florence.
Pokręcił przecząco głową:
•
Bizony to bardzo niebezpieczna sprawa. Tylko myśliwy może brać udział w takim
polowaniu.
•
A cóż w tym niebezpiecznego? — zdziwiła się szczerze. — Zatrzymamy się gdzieś z
boku i popatrzymy.
Nie wiedział, jak jej ma wytłumaczyć, na szczęście zaświtało mu w głowie zbawcze
pytanie:
•
Dlaczego nie pojechała pani z Deenem?
•
Traperzy odradzali i Roger zgodził się z ich zdaniem.
•
Wobec tego nie mogę pani tam poprowadzić. Zresztą... nawet nie orientuję się, jak
długo mamy jechać.
•
Chyba niezbyt długo, przecież Jonas dostrzegł stado gdzieś w pobliżu nas.
•
A kto jeszcze zauważył te zwierzęta?
•
Nikt więcej.
•
Nikt więcej? — zdumiał się. — Zupełnie tego nie rozumiem.
•
Tu nie ma nic do rozumienia — odparła ostro.
•
Poczekaj, Florence! — z namiotu wybiegła Elly. — Ja mu wszystko wyjaśnię.
Posłuchaj, Stone. Dzisiaj rankiem Roger, to jest pan Deen — poprawiła się szybko — bardzo
się gniewał na ciebie, a później narzekał, że preria jak pustynia i nic z obiecanych polowań
nie wyszło. Wtedy Jonas obiecał, że się rozejrzy po okolicy. Wskoczył na siodło i odjechał.
Tam! — wskazała palcem na prerię. — Mówił, żeby na niego nie czekać. Ruszyliśmy dalej
brzegiem rzeki, a on nas później dopędził. Czy nie tak, Florence?
•
Właśnie tak, ale po co ta cała rozmowa? Tylko tracimy czas.
•
Przepraszam, Florence. Pozwól mi dokończyć. Więc jak Jonas powrócił, to powiedział,
ż
e zauważył olbrzymie stado bizonów w okolicy tamtych gór. I zaraz ruszyli: Roger, Frank i
tamci dwaj, a nam kazali rozbić obóz i czekać. Rozumiesz?
•
Doskonale. Więc powinniśmy czekać.
•
Stone — odezwała się Florence — rozkazuję ci osiodłać konie.
•
Dobrze — zgodził się niechętnie — ale ja dzisiaj nic jeszcze nie miałem w ustach...
•
Henry! Henry!
Czerwony fraczek wyjrzał zza wozu.
— Przynieś coś do jedzenia, tylko szybko!
Lokaj zniknął, ukazał się znowu, znowu zniknął, by w końcu zbliżyć się posuwistym
krokiem, z wielką tacą w obu dłoniach.
— Gdzie mam postawić?
Florence wzruszyła ramionami.
— To dla niego — kiwnęła głową w stronę Stone'a.
Lokaj znieruchomiał i pewnie tkwiłby w miejscu jeszcze bardzo długo, gdyby Lewis
bezceremonialnie nie wyjął mu tacy z dłoni i nie postawił jej na ziemi.
— Przepraszam — dodał — jestem naprawdę bardzogłodny.
Siadł obok tacy, wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i lekceważąc srebrnie polśniewające
sztućce, począł odkrawać potężne plastry mięsa z pieczeni spoczywające na półmisku. Po
czym palcami wkładał je do ust. Kobiety odeszły, a na twarzy Henry'ego ukazał się po-
gardliwy uśmiech.
Stone jadł powoli, nie lubił się spieszyć przy jedzeniu i lekceważąc obecność lokaja
rozmyślał nad tym, o czym dowiedział się przed chwilą. Bizony... Mogło to być prawdą,
chociaż on sam w tych stronach nie oglądał bizonów od lat. Ale to jeszcze o niczym nie
ś
wiadczyło. Przecie Norton — sam opowiadał — polował na te zwierzęta przed kilkunastu
dniami. A może sprawdzić? Ruszyli rano — trop jest świeży i nieomylnie doprowadzi do
celu. Po cóż Jonas miałby kłamać? Właśnie — po co? Antypatyczny jegomość, chociaż...
Norton ostrzegał przed tymi traperami, doktor potwierdził ostrzeżenie. Jednak... warto
sprawdzić, jak to jest z tymi bizonami. Jeśli istotnie krążą w pobliżu, jakaż okazja do
zapolowania na tę coraz rzadszą zwierzynę! Na taką myśl opuściło Stone'a całe zmęczenie.
Postanowił jechać za Deenem, oczywiście — bez kobiet! Cóż za pomysł? Z takiego
towarzystwa mógł wyniknąć tylko kłopot. Zresztą Florence sama się przyznała, że Deen
kazał jej zostać i czekać.
„Pojadę" — powiedział sobie w myśli i poczuł lekkie wyrzuty sumienia z powodu nie
rozsypanych zapałek. Zaalarmował bez powodu doktora i handlarza.
— Palnąłem głupstwo — mruknął — będą teraz gnać za nami zupełnie niepotrzebnie!
Przecież nic się nie stało! Czego się tak gapisz? — zwrócił się do lokaja, który sterczał nad
nim jak samotny kołek z płota. — Czy Deen mówił co przed odjazdem?
•
Jaśnie pan powiedział, że jak wróci, to dostaniesz za swoje. Nie chciałbym znajdować
się w twojej skórze — stwierdził Henry z nie ukrywanym zadowoleniem.
•
Tak sądzisz? Nie ma strachu! A teraz pozbieraj swoje skorupy.
Podniósł się z wolna, wetknął nóż za pas i obtarł dłonie o spodnie.
•
Stone! Stone!
•
Znowu — westchnął. — Czy nie ma sposobu na te kobiety?
Zrezygnowany powlókł się ku siostrom kręcącym się wokół wozu.
•
Siodłaj konie! — rozkazała Florence.
•
Chce pani koniecznie jechać za panem Deenem?
•
Już ci mówiłam.
•
Ja do tego ręki nie przyłożę.
•
Głupiec! — wrzasnęła. — Henry! Przyprowadź nasze wierzchowce! Same osiodłamy.
Odwróciła się plecami i odeszła.
Stone rozciągnął się na trawie. Czuł, że wzbiera w nim gniew. W takiej sytuacji musiał
przecież zrezygnować z samotnej wyprawy. Wróciło zmęczenie i poczuł senność, ale nie
odważył się zamknąć oczu. Obie siostry rzeczywiście szykowały się do odjazdu, a do tego
nie mógł dopuścić.
Przyglądał się niezdarnym próbom nałożenia uprzęży zwierzętom, które — widać
wyczuwszy niedołęstwo przygodnych masztalerzy — kręciły się to tu, to tam, ani chwili nie
chcąc ustać w miejscu. Kobietom pomagał Henry. W istocie rzeczy tylko przeszkadzał. Ale
ponieważ nawet najniezdarniejsze wysiłki doprowadzają w końcu do celu, obie amazonki
znalazły się w siodłach.
— Stone — odezwała się prosząco Elly. — Nie bądź uparty. Czy mamy ruszać bez
ciebie?
Tym razem posłuchał. Jednak tylko dlatego, że w ten sposób mógł spróbować jeszcze
jednej okazji zapobieżenia nierozsądnej wyprawie.
•
Jedziemy — powiedział krótko i powiódł obie ku prerii, ale brzegiem Canadianu. Nie
od razu się zorientowały. Przebyli dobre kilkadziesiąt jardów, nim Florence zawołała:
•
Dokąd prowadzisz!? Przecież to tam! — wskazała w stronę gór.
•
Tam, tam — odparł uspokajająco — ale droga kiepska, trzeba objechać.
•
Nieprawda — zaprzeczyła Elly. — Oni pognali prościutko na góry. Stone, ty nas
zwodzisz!
Florence raptownie zatrzymała wierzchowca. Stanęli całą trójką. Stone usiłował
wytłumaczyć, że prerię często przecinają głębokie parowy, a on już zauważył z daleka oznaki
zapadnięcia się gruntu. Nie bardzo mu to wyszło. Amazonki nie uwierzyły i zawróciły. Aby
jeszcze nieco odwlec wykonanie nierozumnego pomysłu, zauważył od niechcenia, że popręgi
są nie dociągnięte, co grozi nawet najlepszemu jeźdźcowi upadkiem. Nastraszył je, aż same
poczęły go prosić, aby sprawdził, czy siodła zostały odpowiednio umocowane. Marudził przy
uprzęży tak długo, jak długo zezwoliła mu na to niecierpliwość sióstr. W końcu musiał
ruszyć, tym razem prosto w kierunku gór. Zajął miejsce na czele maleńkiej kawalkady.
Jechał kłusem, niekiedy zwalniał do stępa, co początkowo nie budziło sprzeciwu to-
warzyszek. Jednak za którymś tam razem tego rodzaju manipulacja sprowokowała okrzyki
oburzenia. Florence
oświadczyła ostro, że jeśli Stone na czas nie doprowadzi jej do celu, postara się,
aby został zwolniony z pracy jeszcze tego samego dnia.
Lewis nie wymyślił kolejnego wykrętu, zaciął konia i. pognali wprost ku siniejącym na horyzoncie
wysoczyznom.
Wydawało się, że szczyty leżą bardzo blisko, lecz z całej trójki tylko Lewis wiedział, że to
złudzenie — wynik słonecznego dnia i zadziwiającej przejrzystości powietrza.
Minęła pierwsza godzina jazdy. Zarysy gór stały się wyraźniejsze, ale między podróżnikami a
celem drogi nadal rozciągała się ogromna przestrzeń zielonej, falującej w podmuchach wiatru trawy.
Stone obliczył, że przed południem na pewno nie dogonią myśliwych, i zrobiło mu się lżej na sercu.
Minęło kolejne pół godziny, gdy dostrzegł czarny punkt poruszający się wskroś płaszczyzny i prosto w
ich stronę. Zatrzymał konia.
•
Dlaczego stanąłeś?
•
Człowiek — odpowiedział. — Proszę spojrzeć. Ktoś gna w naszym kierunku.
•
Cóż z tego? Jedźmy.
•
Trzeba sprawdzić, kto to jest.
Wyciągnął strzelbę z pochwy wiszącej z tyłu siodła i oparł ją kolbą na udzie.
— To od nich! — zawołała Elly. — Pewnie jakiś wypadek...
Trzasnęła konia cuglami, Florence pognała za nią. Stone musiał je naśladować. Ruszył z miejsca
galopem, minął obie amazonki, aby pierwszy stawić czoło nieznanemu mężczyźnie i stwierdzić, kim
jest.
Ziemia dudniła pod kopytami, trawy kładły się na boki z suchym szelestem, odległość malała. Na
koniec Stone rozpoznał jeźdźca: to był Clay. Ściągnął cugle,
w tej samej chwili dopadły go obie siostry, a traper zbliżył się na odległość kilku kroków.
•
Mów, Clay! — wykrzyknęła dramatycznym głosem Florence — Nie ukrywaj, Co z moim
mężem?
•
Cały i zdrowy.
•
A pan Scudder?
•
Ś
wietnie się czuje.
•
To dlaczego wracasz bez nich?
•
Pan Deen wysłał mnie z listem do pani.
•
Z listem? Na pewno coś musiało się stać. Dawaj!
•
Pan Deen kazał pismo oddać dopiero w obozie.
•
Dlaczego?! Cóż to za dziwactwo!
•
Wracajmy — wtrąciła Elly. — Umieram z ciekawości.
•
Polowaliście na bizony? — zagadnął Stone. — Daleko stąd?
•
Będzie kawałek. Skąd się tu wziąłeś, Stone? — Clay spochmurniał.
•
Spadłem z nieba.
Zawrócili końmi. Powrót trwał znacznie krócej niż droga ku górom. Tym razem Stone'owi nic nie
zależało na przedłużeniu czasu jazdy. Ze słów Claya wywnioskował, że polowanie zostało
zakończone, a Deen pewnie nakazał zwinąć obozowisko. Dlaczego w tak prostej sprawie użył listu? A
może chodziło o coś innego?
Zbliżył się do Claya i zapytał
-
— Udało się?
— Jeszcze jak! Sam się wkrótce przekonasz.
Zabrzmiało to nieco tajemniczo, ale Stone nie miał już okazji rozwikłać zagadki, bo wjechali do
oi"":u. Czerwony fraczek pomógł zsiąść kobietom.
— List! — rozkazała Florence.
Traper sięgnął do kieszeni kurty i wydobył malutki, biały prostokąt, najpewniej kartkę wyrwaną z
podręcznego notesu. Prawie mu wyrwała z dłoni.
— Mój Boże! — krzyknęła. — Spodziewałam się tego! Miałam złe przeczucie. Dlatego
chciałam jechać. To przez ciebie, Stone! Chodź, Elly. A wy czekajcie!
— Sądziłem, że zwariowała — opowiadał mi później Lewis. — Doktorze, żeby pan
widział, jak Florence wyglądała! Przerażona i wściekła równocześnie. Myślałem, że się na
mnie rzuci i rozszarpie paznokciami. Nie znałem powodu. Dlaczego pismo Deena sprawiło
na niej takie wrażenie?
„Co jest w tym liście" — zapytałem Claya.
Co jest w tym liście? — zagadnął Stone, osłupiały ze zdumienia.
•
Nie twoja sprawa.
•
Ale ty wiesz.
•
Wiem.
•
Czy Deen został ranny?
•
Nie nudź! Ani Deenowi, ani temu drugiemu nic się nie stało i nie stanie, jeśli Florence
posłucha męża, a sądzę, że posłucha.
Tu zaśmiał się, ale jakoś bardzo nieprzyjemnie, co utwierdziło Stone'a w mniemaniu, że
jego chlebodawcy przydarzył się wypadek. Podejrzenie wzrosło, gdy Clay dodał:
— Ale ty się nie wtrącaj.
Stone nadal nie wiedział, do czego ma się nie wtrącać. Nie spodobał mu się ton głosu
trapera.
•
Ważniak z ciebie, Clay. Jeszcze wczoraj byłeś potulny jak baranek. Gadaj zaraz, co z
tym listem.
•
Odczep się! Dowiesz się od nich.
Stone zrezygnował z dalszych pytań. Siadł na trawie siląc się na spokój, bo aż nim trzęsło
z niecierpliwości.
Na szczęście czekanie nie trwało długo. Kobiety wybiegły z namiotu: pierwsza Florence, za nią —
Elly. Rzut oka wystarczył: obie znajdowały się w stanie krańcowej paniki. Policzki Elly nosiły ślady źle
obtartych łez. Florence, z wypiekami na twarzy, niosła w drżących dłoniach jakieś zawiniątko.
— To wszystko — odezwała się wręczając je Clayowi. — Wszystko, co posiadamy — dodała i łzy
pociekły z jej oczu.
Na ten widok Stone zerwał się z ziemi.
— Co się stało?
Nie otrzymał odpowiedzi.
— Zaraz sprawdzimy... — mruknął Clay. Położył zawiniątko na ziemi, rozwiązał supły kolorowej
damskiej chusty. Stone ujrzał skórzany woreczek i obok paczkę banknotów.
Osłupiał na ten widok. Nigdy w życiu nie oglądał takiej ilości pieniędzy. Clay mozolnie zliczał
papierki, na koniec zwinął je w gruby rulonik i schował w głębinach swej kurty. Z kolei rozplatał
rzemyki woreczka i wysypał na chustę stos srebrno i złoto połyskujących monet. Tych nie liczył.
Zgarnął pospiesznie, wrzucił do woreczka i wstał.
•
To nie wszystko — zauważył ochrypłym głosem.
•
Wszystko — nieśmiało zaprotestowała Florence, a Elly wybuchnęła płaczem.
•
Pokażcie ręce — rozkazał Clay. — O, właśnie! Zdjąć te cacka, szybko! Pięknie dziękuję. Nie ma
co się mazać. Mężulek wróci cały i zdrowy.
•
Kiedy go puścicie?
Clay podrzucił pierścionkami na dłoni.
•
Jeszcze dzisiaj. My jesteśmy honorowe chłopaki. No, czas mi w drogę.
•
Nie — wtrącił się Stone — jeszcze nie czas.
•
Jak to?
•
Nie otrzymałeś wszystkiego, co ci się należy.
•
Co mówisz, Stone? Naprawdę? — ucieszył się Clay. — Fajny z ciebie chłop!
•
Jaki jestem fajny zaraz się przekonasz. A teraz,' na dokładkę, masz!
Przy słowie „masz" pięść Lewisa uderzyła w szczękę Claya. Uderzony zachwiał się, ale
nim upadł, otrzymał dwa dodatkowe ciosy. Runął jak kłoda.
•
Stone! — krzyknęła Florence. — Coś ty zrobił? Teraz wszystko przepadło!
•
Nic nie przepadło — odparł ostro — i... proszę nie przeszkadzać.
Ukląkł przy leżącym, odpiął mu pas i skrępował nim nogi. Następnie skoczył do swego
konia, ściągnął lasso
wiszące na łęku. Całą długością rzemienia obwiązał nieruchome ciało, tak iż Clay wyglądał
prawie jak egipska mumia. Papierowe pieniądze zostały zręcznie wyciągnięte zza pazuchy i
ciśnięte na woreczek, który wypadł z dłoni trapera. Pierścionkami rozsypanymi wśród trawy
zajął się Henry.
•
Coś ty zrobił, Stone? — powtórzyła Florence. — Teraz zabiją Rogera...
•
Nie zabiją. Jak pani widzi, mamy zakładnika. Więc męża porwano? Skorzystali, że
mnie tu nie było.
•
Rozwiąż go!
•
Proszę się zastanowić.
Stone starał się mówić jak najłagodniejszym tonem. Bez skutku.
— Henry — rozkazała Florence — rozwiąż Claya.
Czerwony fraczek, ściskając w garści pierścionki, niemrawo wykonał kilka kroków
w kierunku nieruchomego ciała.
—
Tylko spróbuj — ostrzegł Lewis.
Wystarczyło. Henry rozłożył ręce na znak bezradności i wycofał się tak daleko, aż skryła go
buda wozu.
— Niech pani zabierze pieniądze — powiedział Stone.
Ale Florence odwróciła się i pobiegła ku namiotom,
Elly pozostała spoglądając osłupiałym wzrokiem to na Stone'a, to na nieruchomego Claya.
•
Panno Elly, proszę oprzytomnieć. Niech pani wytłumaczy siostrze, że to był jedyny
sposób zapobieżenia rabunkowi. Clay jest zwykłym bandytą, a Jonas nie lepszy. Jaka
gwarancja, że po zabraniu pieniędzy uwolniłby pani szwagra?
•
Ja... doprawdy... ja nie wiem... — Elly wybuchnęła płaczem. — Oni... — wykrztusiła
— mogą się teraz mścić...
•
Jacy oni? — zaniepokoił się Stone. — Czyżby zjawił się ktoś nowy?
— Nie, miałam na myśli Jonasa... Tak mi się w głowie pokręciło... Co teraz będzie?
Stone uśmiechnął się:
•
Nic, nie ma strachu, damy sobie radę. Po prostu wymienimy pani szwagra i kolegę za
Claya, chociaż na dobrą sprawę taki łobuz powinien trafić do celi. Nie mam racji?
•
Nie wiem — szepnęła ocierając chustką twarz — to wszystko takie okropne.
Wionęło skrzydło namiotu. Z wnętrza wybiegła Florence. W dłoniach trzymała strzelbę.
Skierowała lufę w pierś Stone'a.
— Natychmiast go rozwiąż, albo strzelam!
Mylne tropy
Wyruszyliśmy, jak zwykle, wczesnym świtem.
W kiepskim znajdowałem się usposobieniu. Dręczył mnie niepokój o Stone'a. Czy zdołał
bez przeszkód wrócić do obozu? Czy dotarł do celu cały? I czy w ogóle dotarł?
Mój posępny nastrój nie dał się ukryć.
— Co tam pana gnębi, doktorze? — zagadnął Norton.
Powiedziałem.
•
Nie należy martwić się na zapas — zauważył żartobliwie. — Na mój rozum Stone nie
jest niedołęgą, zresztą zna go pan dłużej i chyba wie, czego można oczekiwać od niego.
•
Oczywiście. Lewis na pewno nie jest niedołęgą, zbyt długo przebywa na Dzikim
Zachodzie.
•
No więc?
Nie wiedziałem, jak mu wytłumaczyć.
— Proszę się ze mnie nie śmiać, ale ten człowiek ma
ż
yciowego pecha.
Spojrzał na mnie badawczo niepewny, czy mówię poważnie, czy żartuję.
— Z czego pan wywnioskował? Z tego, że otrzymał pchnięcie nożem? Przecież wyrwał
się, a rana była powierzchowna. Raczej można mówić o wyjątkowym szczęściu.
•
Prawda — przyznałem — bo też Stone'a prześladuje tylko drobny pech, Potrafi ni z
tego, ni z owego wpakować się w bardzo groźną sytuację. Jak dotychczas zawsze cało
wychodził ze swych życiowych przygód. Kiedy go poznałem, był pogrążony po uszy w
aferze, z której normalnie można się wydostać tylko poprzez drzwi więzienia.
•
Aż tak? Długo siedział?
•
Wcale. Uważałem i nadal tak uważam, że był najmniej winnym ze wszystkich winnych
na świecie.
•
Mówi pan zagadki. Pan mu wówczas pomógł?
•
I wcale tego nie żałuję. Zachowanie się Lewisa wobec Deena świadczy najlepiej o tym,
ż
e Lewis jest człowiekiem, jak to się określa, uczciwym z kośćmi.
•
I wyjątkowym szczęściarzem, wcale nie pechowcem.
Pokręciłem przecząco głową.
•
Gdyby był szczęściarzem, nie potrzebowałby iść na służbę u Deena. To przecież jego
kolejny pech życiowy. Tak samo, jak złoto w dolinie, której nie mógł odszukać. Pamięta
pan?
•
Jeśli to nie bajka.
•
Wierzę, że prawda. Stone był eksplorerem. Jednak nie dorobił się, prawdziwy pech!
•
Pewnie zbyt dużo pił i zbyt często bawił się kartami.
•
Nie więcej od innych.
Machnął ręką lekceważąco, ale widać mój niepokój udzielił się i jemu, bo zmusił konia, do
szybszego biegu.
W miarę jak upływały godziny, moje zdenerwowanie rosło. Przeczucie? Traperski
instynkt?
Wyciągnąłem lornetkę i co pewien czas przykładałem ją do oczu. Preria była pusta, prawie
pusta, bo raz dostrzegłem stadko antylop. Pędziliśmy tuż przy samym
płaskim brzegu Canadianu, szlakiem znaczonym kołami wozu i kopytami koni Deena.
Zerknąłem na brzeg przeciwległy, na rzekę i krzyknąłem. Norton zatrzymał wierzchowca.
•
O co chodzi?
•
Proszą spojrzeć. Podałem mu lornetkę.
•
Bardziej w prawo... Spoglądał długo.
•
Trawa, piasek i woda — powiedział. — Nic ciekawego.
•
Podjedźmy kawałek — zaproponowałem, gdy Hal zrównał się z nami. — Jeszcze nie jestem
pewien, ale wydaje się...
•
Co się panu wydaje?
•
Chwileczkę — przyłożyłem szkła do oczu. — Kapelusz... albo... kawałek drzewa
zdumiewającego kształtu.
, Spiąłem wierzchowca i w paru skokach znalazłem się tuż u celu. Zeskoczyłem, pobiegłem poprzez
trawy aż ku piaszczystej ławicy. Tu, na pół w wodzie, na pół na wilgotnym mule spoczywał kowbojski
kapelusz z szerokim rondem. Całkowicie mokry. Podniosłem go, spojrzałem na brzeg przeciwległy, w
górę i w dół rzeki. Powtórzyłem badanie przy pomocy lornetki. Wszędzie pusto. Nigdzie śladów
człowieka ani zwierzęcia.
— Rzeczywiście! Kapelusz! Pan ma świetny wzrok, doktorze.
Norton przystanął obok mnie.
•
Kapelusze płyną Canadianem — stwierdził.
•
To nakrycie głowy Stone'a. Miałem okazję dobrze mu się przyjrzeć.
•
Większość kapeluszy jest do siebie podobna. Może to Stone'a, może nie. Jednak bardzo
chciałbym ujrzeć człowieka, który to nosił.
•
Trzeba się rozejrzeć dokoła. Jeśli go wrzucono do wody...
•
Kapelusz czy właściciela?
•
Myślę o człowieku.
•
Zbyt tu płytko, aby kogokolwiek usiłowano utopić. Ale sprawdźmy.
Przebyliśmy Canadian brodem. Na przeciwległym brzegu nie znaleźliśmy żadnych tropów.
Wróciliśmy i jechali dalej w poprzednio obranym kierunku.
•
Stone, jeżeli to jego kapelusz, mógł go zgubić. Może wiatr... — rozważał głośno Norton.
•
Mógł zgubić, ale tylko podczas walki lub ucieczki.
•
Sprawdzimy, doktorze, jeśli tylko... da się to sprawdzić.
W dalszej drodze mocno wytrzeszczaliśmy oczy, co pewien czas przystając dla tym lepszego
zbadania śladów. Jak dotychczas żaden trop nie skręcał ku rzece płynącej nadal leniwie i świecącej w
słońcu płyciznami piaszczystego dna. Wreszcie — dziwnym wybrykiem natury — brzegi zbiegły się i
wzniosły równocześnie. Woda poczerniała niezbadaną głębią i ukazały się wiry białej piany.
Norton pierwszy — chyba w połowie długości rzecznej węzizny — zauważył samotny trop
gwałtownie skręcający ku rzece. Ruszyliśmy tym śladem, prowadząc wierzchowce za uzdy, ale kiedy
przyszło do forsowania koryta, Norton zawrócił.
— Tu nie ma brodu — stwierdził wjechawszy za
ledwie kilka kroków w wodę. — Po co ryzykować?
Rzecz zrozumiała, że szaleństwem było przepływać rzekę, gdy poniżej, zupełnie niedaleko,
rozciągały się piaskowe łachy. Zawróciliśmy.
Po kilku minutach znaleźliśmy się na drugim brzegu nie zamoczywszy nawet obcasów butów. I tu
— kolejna
niespodzianka: świeży ślad kopyt ciągnący się równolegle do rzeki, ze wschodu na zachód.
•
A to kto znowu?
•
Nie wiem — odparłem krótko — jedźmy nad tamtą głębię.
Jednak nad głębią, na brzegu trawy i piaski widniały nie tknięte niczyją stopą. Nieznany jeździec
(może właśnie Stone, jak podejrzewałem) wjechał do wody, ale z niej nie wyjechał.
•
1 co pan na to, doktorze? Zaiste, nie wiedziałem, „co na to". Staliśmy
kilka minut medytując.
•
Chyba utopił się — powiedziałem z wahaniem.
•
Jeździec i koń? Sam pan w to nie wierzy. Gdzież się podział utopiony koń, gdzie człowiek?
•
Woda zniosła tak, jak kapelusz.
•
Ale kapelusz osiadł na mieliźnie, z jeźdźcem i koniem stałoby się podobnie. Nie sądzi pan
chyba, że nadal spoczywają na dnie. Byłoby to wbrew naturze.
•
Prawda — przyznałem, zawstydzony nielogicznością swego przypuszczenia. — Dziwnie
pomylone są te tropy.
•
Oj, pomylone. I co teraz? Jedziemy dalej czy szukamy?
•
Szukamy. Jeśli to nawet nie Stone, to może ktoś potrzebujący pomocy?
Norton westchnął zabawnie. Zrozumiałem. Nie przypadła mu do smaku moja propozycja, musiał ją
uznać za marnowanie czasu tak dlań cennego. Jednak nie sprzeciwił się.
Zawróciliśmy. Rozpoczęła się długa wędrówka z biegiem rzeki. Jechaliśmy wolno, aby nic nie
przeoczyć.
W ten sposób dotarliśmy do miejsca, w którym wśród zielonych traw widniał czarny, okrągły ślad
po wypalonym ognisku.
— No proszę — odezwał się handlarz — tutaj na pewno obozował nasz nieznany wędrowiec. Niech
pan popatrzy, dalej ślad się urywa. Tylko... skąd on tutaj nadjechał?
Jednym skokiem znalazłem się na ziemi, w dwu susach przebyłem przestrzeń dzielącą mnie od
koryta rzeki. Miałem już ustalony pogląd na całą sprawę, szukałem tylko potwierdzenia. Jeden rzut oka
wystarczył.
— Wyszedł z wody! — zawołałem do Nortona. — Razem z koniem.
Handlarz zbiegł ku rzece i długo przyglądał się głębokim śladom końskich kopyt odciśniętym w
wilgotnym mule oraz równie głębokim, idealnie wyraźnym kształtom podeszew i obcasów.
— Pójdę spenetrować przeciwległy brzeg — powiedział. — Tak na wszelki wypadek, bo przecież
on musiał właśnie tutaj się przeprawiać.
Nie czekając na odpowiedź, śmiało wkroczył w płytkie rozlewisko. Wędrował od łachy do łachy, a
później wałęsał się dość długo po tamtej stronie. Me mogłem pojąć, czego tam szuka. Na koniec
wrócił i rozchlapując płytką wodę przyczłapał ku mnie.
•
Zdumiewające — powiedział na me nieme pytanie. — Zdumiewające! Nic a nic! Niech się
zamienię we własnego konia, jeśli nawet najznakomitszy tropiciel śladów cokolwiek tam odnajdzie.
•
Może ten ktoś pozacierał ślady?
•
Doktorze! Za kogo pan mnie ma? Najlepiej zatarty trop będzie tylko zatartym tropem i jeśli mu
się dobrze przyjrzeć, zawsze powie nam prawdę. Nie jestem ślepy i, nie chwaląc się, coś niecoś znam
się na odciskach zwierzęcych racic i ludzkich stóp.
•
No więc? Jakiż wysnuwa pan wniosek?
— Hm... — podrapał się frasobliwie po głowie. —
Wiem, że to nie trzyma się całości, ale
wygląda na to, że jeździec posuwał się korytem rzeki. Niekiedy przecież tak właśnie
postępuje, aby zgubić pościg.
Przyznałem mu rację: istotnie w taki sposób można oderwać się od ścigających.
Wielokrotnie to praktykowałem wędrując po Dzikim Zachodzie razem z Karolem Gordonem.
Coś tu jednak nie pasowało...
•
Zastanówmy się chwilkę — rzekłem. — Proszę sprostować, jeśli się mylę. Przecież...
pierwszy podróżny wjeżdża w koryto rzeki, ale śladów jego wyjazdu nie odnaleźliśmy.
Tymczasem odkrywamy tropy świadczące o tym, że ktoś z rzeki wyjechał. Prawda? A w
którym miejscu wjechał do wody? Czy to przypadkiem nie ten sam człowiek?
•
Z tego wynikałoby, że posuwał się środkiem koryta. To chyba niemożliwe!
•
Dlaczego?
•
Bo w miejscu, które chciał przebyć, jest głębia.
•
Otóż to właśnie! Moje podejrzenie, że się utopił wcale nie było nielogiczne. Bo... jeśli
go porwał prąd? I na pół utopionego poniósł wraz z koniem na płycizny? Kapelusz popłynął
dalej, jako lżejszy, człowiek i zwierzę tu musieli być wyrzuceni na brzeg.
Kiedy to mówiłem, mój wzrok zupełnie przypadkowo zatrzymał się na granicy piasku i
rzeki.
— Oj! — krzyknąłem. — Proszę spojrzeć!
Wskazałem na płaski ślad ciągnący się od wody.
•
To przecież tu spoczywał niedoszły topielec, zanim wróciły mu siły i zanim
wygramolił się wyżej. Rozpalił ognisko, żeby się wysuszyć. Tak, na pewno tak! —
zawołałem uradowany własną przenikliwością. — Jednego tylko nie mogę pojąć: czemu
zdecydował się na przebycie rzeki w miejscu tak mało dla tego celu dogodnym?
•
Jeśli to wszystko prawda, jest pan, doktorze, wspaniałym tropicielem śladów. Z dnia
na dzień odkrywam w panu coraz więcej zdumiewających zdolności.
•
Dziękuję za uznanie — odparłem ze śmiechem — ale nie odpowiedział pan na moje
pytanie.
•
To proste. Noc była bardzo ciemna, jak sobie to pan przypomina. Jeździec, być może
właśnie Stone, chociaż dotychczas w to wątpiłem, wjechał w rzekę sądząc zapewne, że na
całej długości jest jednakowo płytka.
•
Mógł się cofnąć.
•
Widać właśnie nie mógł. Albo uznał, że przypadkowo wjechał w jakiś dół i że za tym
dołem trafi na bród, albo też poniósł go prąd, albo za wszelką cenę chciał jak najszybciej
znaleźć się na przeciwnym brzegu. Odpowiada panu moje rozumowanie?
•
Bardzo. Cieszę się, że ten człowiek ocalał. To na pewno Stone.
•
Zobaczymy. Ruszajmy prościutko tropem rzekomego Stone'a.
Tak też uczyniliśmy. Dalsza wędrówka odbywała się bez przeszkód i marnowania czasu na
odczytywanie zagmatwanych śladów. Przed nami biegł tylko jeden trop, bardzo wyraźny,
umożliwiający szybką jazdę. Dotarliśmy do miejsca, w którym skręcał raptownie, przecinał
koryto Canadianu poprzez płytkie rozlewiska i ginął po drugiej stronie wśród rozdeptanych
traw — śladów przejazdu kawalkady Deena. Na taki widok Norton ostatecznie przestał
wątpić, iż „tajemniczym jeźdźcem" był Stone. Natomiast tajemnicą pozostawał nadal za-
wikłany szlak, jaki obrał, żeby się połączyć ze swym chlebodawcą. Czy Lewis trafił na
zasadzkę traperów, czy też istniała jakaś inna przyczyna tak znacznego wydłużania
powrotnej drogi — o tym mógł nam powiedzieć tylko on sam.
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy dotarliśmy do opuszczonego obozowiska Deena.
Zbadałem dokładnie teren wokół obu wygasłych ognisk. Nic, ani jednej zapałki! Coś się
musiało wydarzyć.
— Najpewniej o tych zapałkach zapomniał — zauważył Norton, jednak zeskoczył z siodła
i obszedł wzdłuż śladów koni, ludzi i namiotów, spory kawałek prerii. Postąpiłem podobnie,
szukając — sam nie wiem czego! Oznak walki? Sygnałów pospiesznej ucieczki?
Zgubionych, drobnych przedmiotów, co zawsze charakteryzuje panikę i konieczność nagłego
opuszczenia miejsca postoju?
Nic nie znalazłem, niczego nie odkryłem.
— Wygląda na to, że odjechali w jak najbardziej normalny sposób — zauważył Norton.
— Szkoda czasu, doktorze. Ruszajmy. Sądzę, że Stone po prostu zapomniał o zapałkach. Być
może spóźnił się i pognał dalej, nie zatrzymując się ani chwili.
W tym twierdzeniu wiele było racji. Istotnie Lewis zmarnował sporo godzin na przebycie
okrężnej drogi. A ile czasu zabrała mu nieszczęśliwa przeprawa przez rzekę? Jednak nie
byłem pewien, czy nie zaszedł zbieg niepomyślnych okoliczności. Dlatego nie w pełni prze-
konały mnie argumenty handlarza.
•
Pojadę szybciej — zaproponowałem.
•
Po co?
•
Bardzo mnie korci sprawdzić, czy pana przypuszczenia są słuszne.
•
Ależ w ten sposób i Deen, i ci dwaj traperzy zorientują się, że jedziemy za nimi w
znacznie mniejszej odległości, niżby pozwalała na to zwichnięta rzekomo noga mego
wierzchowca. Cały pański plan „czuwania" nad Deenem w pobliżu, jak to się mówi, weźmie
w łeb!
•
Zachowam ostrożność. Nie zauważą mnie.
•
Na takiej równinie? Ciekaw jestem, jak pan tego dokona? Założy czapkę-niewidkę?
•
A od czego lornetka?
•
Jeśli taka obserwacja wystarczy. Powiedzmy, że wystarczy, ale to jeszcze nie
wszystko.
•
Cóż więcej?
•
To, że nie powinienem puszczać pana samotnie. Z drugiej znów strony... Hal nie
nadąży z jucznymi. Zostawić go? Hm... to także ryzyko. Eh, doprawdy, dał mi pan rebus do
rozwiązania.
Zrozumiałem go dobrze: bał się o mnie i równocześnie lękał się o bezpieczeństwo
towarów zostawionych pod opieką tylko Hala.
— Proszę się o mnie nie kłopotać. Wrócę szybko.
•
To się tylko tak mówi.
•
Wobec tego obiecuję, że nie rozpocznę żadnej akcji bez porozumienia się z panem.
Westchnął ciężko.
— Gdyby to się wydarzyło w pierwszych dniach naszej wyprawy, nie przystałbym na
pana propozycję.
Muszę przyznać, że dotąd radził pan sobie wcale nieźle, i to w trudnych wypadkach. No
więc... proszę jechać. Pognamy za panem tak szybko, jak to będzie możliwe. Do zobaczenia!
Machnąłem ręką i z miejsca ruszyłem galopem. Po raz pierwszy w dotychczasowej
podróży znalazłem się bez towarzyszy, na pustkowiu bezgranicznej równiny. Spieszyłem
się, ale równocześnie pamiętałem, aby nie przemęczyć konia. Więc co pół godziny
zmieniałem galop w cwał i w kłus i korzystając z wolniejszej w takich chwilach jazdy
lustrowałem lornetką okolicę. Za trzecim czy też czwartym razem ujrzałem w szkłach obraz,
który mi kazał zapomnieć o obietnicy złożonej Nortonowi. Oto przede mną widniał obóz:
namioty, konie charakterystyczny wóz. Biwak Deena? A kogóż by innego?
Na jakąż to przeszkodę musieli natrafić decydując się na przerwanie podróży w połowie
dnia?
Zsiadłem z konia i zbliżałem się bardzo wolno, ciągle z lornetką przy oczach, aż szkła stały
się zbyteczne. Dostrzegłem już „czerwony fraczek", a w chwilę później coś, co skłoniło mnie
do skoku na siodło i mocnego uderzenia wierzchowca po zadzie.
Zatrzymałem konia między Stone'em a Florence. Kobieta dźwigała strzelbę. O lufę tej
strzelby otarłem się nogą i broń, widać niezbyt pewnie trzymana, upadła
na ziemię. Zeskoczyłem, schyliłem się i podniosłem ciężką, myśliwską dwururkę.
— Co tu się dzieje? — zawołałem do Stone'a, ale odpowiedziała mi Florence krzycząc:
•
Niech pan nas ratuje!
•
Przed kim? Wskazała palcem na Lewisa.
•
O co chodzi? — zapytałem powtórnie.
— Związał Claya. Uderzył go, może zabił! Niech pan spojrzy!
Dopiero teraz dostrzegłem: kilka kroków w bok spoczywał na trawie związany lassem Clay.
Nigdy nie podejrzewałem Stone'a o mordercze instynkty. Jeśli uderzył trapera, musiała być tego
przyczyna, i to przyczyna usprawiedliwiająca taki postępek.
— Co ty na to, Lewis?
Nie zdążył odpowiedzieć, bo Florence wybuchnęła potokiem słów:
— To zły człowiek! Od dawna go podejrzewałam.
Clay miał odwieźć pieniądze dla Jonasa. Teraz Jonas nie puści Rogera ani Franka. Zrozumiał pan?!
Była bardzo zdenerwowana i wiedziałem, że w takim stanie nie potrafi zdobyć się na zrozumiałe
wytłumaczenie zajścia. Co prawda domyśliłem się, w czym rzecz, ale potrzebowałem jeszcze
potwierdzenia.
•
Jeśli pani pozwoli — zauważyłem jak najbardziej spokojnym tonem — wysłucham Stone'a.
•
Dobrze, niech pan pyta. Tylko szybko, nie mamy czasu...
•
Lewis — rozkazałem — gadaj natychmiast i krótko. Co to wszystko znaczy?
Tym razem- zdobył się na zwięzłość — jakże rzadką u niego cnotę! Wysłuchałem nie przerywając.
— To wszystko, doktorze — zakończył. — Jeśli pan rozkaże — puszczę tego draba, ale moim
zdaniem...
•
Dosyć! — krzyknąłem. — Postąpiłeś słusznie. A teraz przygotuj konia! Ruszamy uwolnić tych
dwu... — chciałem rzec „niedołęgów", ale w porę ugryzłem się w język. — Panie tu zostaną. Norton
jedzie za mną i wkrótce powinien przybyć. Proszę mu powiedzieć, aby czekał na mnie.
•
A Clay? — zaatakowała mnie gwałtownie Florence. — Ma tak leżeć związany?
•
Oczywiście. Czy to panią dziwi?
— Oburza! Trzeba go natychmiast uwolnić.
•
Po co?
•
Bo Jonas nie puści Rogera.
Zaiste, w swym zdenerwowaniu nie potrafiła nic pojąć.
•
Proszę się zastanowić chwilkę — odparłem, z trudem opanowując zniecierpliwienie. —
Trzymamy Claya jako zakładnika, na wymianę za tamtych. To najlepszy sposób załatwiania sprawy.
•
Najlepszy... — powtórzyła — a ja żądam uwolnienia.
•
Nie! — zaprzeczyłem głośniej, niż wypadało, bo dziwaczny upór ostatecznie wytrącił mnie z
równowagi. — A czy pani — zwróciłem się do Elly — nie sądzi, że mam rację?
Liczyłem na poparcie, zawiodłem się srodze. Jeśli Florence wyglądała na kłębek rozdygotanych
nerwów, Elly znajdowała się w stanie jeszcze bardziej uniemożliwiającym jakiekolwiek porozumienie.
Czy dotarł do niej sens mego pytania?
Przytknęła chustkę do oczu i wybuchnęła głośnym szlochem. Przyznam, zupełnie straciłem głowę, a
odzyskać równowagę pomogła mi — wbrew oczekiwaniu — właśnie Florence!
— Przestań się mazać! — krzyknęła na siostrę. — Wracaj do namiotu!
Odetchnąłem.
— No — rzekłem do Lewisa — jedziemy!
Nie ruszył się, nie odpowiedział. Ręką wskazał kierunek. Spojrzałem. Florence klęczała
obok Claya i usiłowała uwolnić go z więzów. Gdyby miała ostry nóż, jeniec w mig stanąłby
na nogach. Z niezdarnej szarpaniny posuplonych rzemieni nic nie wychodziło. Nie mogłem
zgodzić się na przedłużanie tej próby. W końcu musiałaby dać rezultaty. Podszedłem. Clay
leżał spokojnie, ale oczy miał otwarte.
— Niech pani przestanie, a ty — zwróciłem się do więźnia — nie próbuj ucieczki.
Zostaniesz wymieniony, chociaż... najchętniej widziałbym cię za kratkami najbliższego
więzienia.
Nawet nie mruknął.
— Proszę przestać — powtórzyłem.
Ująłem ją za ramiona i podniosłem. Nie usiłowała się wyrwać, czułem, jak gdyby
zwiotczała mi w dłoniach. Kiedy ją puściłem, zachwiała się i o mało nie upadła.
•
Uważaj, Lewis — ostrzegłem i pognałem ku swemu koniowi. Rozpiąłem juki,
wyciągnąłem puszkę z lekarstwami. Szybko znalazłem to, o co mi chodziło. Odwróciłem się.
Stone nadal stał nad Clayem. Florence nadal tkwiła w miejscu jak biblijna żona Lota zamie-
niona w słup soli. Czerwony fraczek sterczał obok wozu, zza budy którego wyglądała głowa
Chińczyka-kucharza. śaden z nich nawet nie kiwnął palcem, aby pomóc małżonce swego
szefa! Oburzyło mnie to, chociaż bardzo sprzyjało moim zamierzeniom.
•
Henry! — wrzasnąłem z gniewem. — Chodź no tu!
Rozejrzał się dokoła, jakby nie o niego szło. Chciał widać zyskać na czasie: może
nurknąć pod plandekę wozu, może usłyszeć inne polecenie Florence, ale Florence milczała.
Podszedł.
— Słucham, sir.
Wzburzenie natychmiast ze mnie wyparowało. O mało nie parsknąłem śmiechem.
— Przynieś szklanką wody. Dla pani.
Skłonił się, wrócił bardzo szybko, ze srebrną tacą. Podałem szklankę Florence, a na drugiej dłoni
podsunąłem żółtą pastylkę.
— Proszę połknąć i popić.
Spełniła polecenie, chyba odruchowo, bo twarz miała martwą, a oczy nic nie widzące.
Ująłem ją pod ramię i poprowadziłem ku namiotom. Nie opierała się. Czułem, że drży. Wyładowała
całą swą energię na spór ze Stone'em, a później ze mną. Uprowadzenie męża musiało nią wstrząsnąć i
teraz wystąpiły znane mi w takich wypadkach objawy fizycznego i psychicznego załamania.
Uchyliłem namiotowego płótna. Elly siedziała na polowym łóżku, z głową wspartą na dłoniach.
— Proszę zaopiekować się siostrą.
Poruszyła się i spojrzała na mnie półprzytomnym wzrokiem. Odczekałem chwilę.
•
Czy pani mnie słyszy?
•
Tak, tak, oczywiście... — podniosła się.
•
Pani siostra powinna się położyć, jest bardzo zmęczona. Dałem jej środek uspokajający.
•
Dobrze — odparła już bardziej normalnym głosem. — A co z nimi?
•
Będą tu z powrotem dziś jeszcze, najpóźniej jutro. Mój optymizm wywołał na jej twarzy
uśmiech.
•
Jak pan tego dokona, doktorze? Z kolei ja się uśmiechnąłem:
— To zależy od okoliczności. Proszę być dobrej myśli i czuwać nad siostrą. Do zobaczenia.
Wyszedłem szybko, aby nie przedłużać bezcelowej rozmowy, a przede wszystkim nie tracić
cennego czasu.
•
I co, doktorze? — zagadnął mnie Stone. — Jedziemy?
•
Oczywiście... — tu zawahałem się. — Jednak... ktoś powinien mieć oko na Claya. Przez cały
czas mej nieobecności.
•
Henry.
•
Nie wierzę mu. Tylko ty, Lewis, nadajesz się do takiej roli.
Wyraźnie pomarkotniał.
— Na pewno pan sobie poradzi, doktorze... ale... — urwał, zapewne szukając sensownych
argumentów.
Albo nie ufał mej przedsiębiorczości, albo — co wydało mi się bardziej prawdopodobne — lękał się
pozostać sam na sam nie tyle z Henrym i Chińczykiem--kucharzem, ile z dwiema kobietami.
— Nie możemy ruszać obaj — odparłem. — Dałem co prawda Florence środek nasenny, ale nie
wiem, jak prędko i na jak długo poskutkuje. A Elly? Czy jej nie
strzeli do głowy niedorzeczny pomysł wypuszczenia więźnia? Zdajesz sobie sprawę, jak by to
zagmatwało sytuację?
Nie odpowiedział. Podszedłem do konia i wskoczyłem na siodło.
•
Nie odchodź na krok od Claya — przestrzegłem. Ruszyłem wolniutko, aby ominąć wóz.
•
Doktorze! Ściągnąłem cugle.
•
Co jeszcze? — zniecierpliwiłem się.
•
Niech pan spojrzy. Tam, tam! Odwróciłem głowę.
Przez prerię, w kierunku naszego obozowiska pędziło dwu jeźdźców.
Dolina potrójnego echa
Trop był świeży, dobrze widoczny wśród wyjątkowo gęstej trawy. Pędziliśmy we trójkę:
Norton, Stone i ja. Nie byłem zadowolony z takiej sytuacji. Uważałem, że dwie osoby to aż
nadto, aby bądź zaskoczyć Jonasa w jego kryjówce, bądź też pójść na ugodę i wymienić
zakładników na Claya. Natomiast pozostawienie Hala i tylko Hala (przecież nie mogliśmy
liczyć ani na Henry'ego, ani na Chińczyka!) na straży jeńca napawało mnie niepokojem.
Dlaczego więc przystałem na takie rozwiązanie? Ustąpiłem sugestiom swych towarzyszy
tylko dlatego, aby nie przedłużać sporu. Przybycie Nortona i Hala (bo to oni właśnie byli
dwoma jeźdźcami, jakich zauważył Stone) opóźniło mój odjazd. Miałem nadzieję, że
zjawienie się — w samą porę — handlarza pozwoli mi zabrać Stone'a. Nie potrafiłem jednak
przewidzieć ambicji Nortona.
Uparł się towarzyszyć mi w niebezpiecznej wyprawie. Wyciągnął z zanadrza stare, zawsze
te same argumenty o odpowiedzialności, jaką ponosi za całość mojej skóry. Długo mu
tłumaczyłem, że pilnowanie Claya jest równie ważne, jak uwolnienie Deena. Odparł, że
jeńcem opiekować się będzie Hal, „który wszystko potrafi", a w ostateczności „może zostać
Stone".
Na taką propozycję nie chciałem przystać. Byłaby krzywdząca dla Lewisa. Zresztą, aby
rzec prawdę, żywiłem większe zaufanie do westmańskich zdolności Lewisa niż Nortona.
ś
eby nie przedłużać sporu, ustąpiłem i tak oto wyjechaliśmy wreszcie na prerię. Późno,
bardzo późno, niestety. Słońce już minęło szczyt nieba. Czy zdążymy uwolnić Deena i
Scuddera, nim mrok zapadnie?
Nikt z nas nie orientował się w odległości dzielącej od celu, a pytać Claya nawet nie
próbowaliśmy — jego odpowiedź nie mogła przecież zasługiwać na wiarę. Pocieszałem się
tym, że wciąż wyraźne tropy zezwolą na szybką jazdę i że Jonas uciekł niezbyt daleko, jeśli
Clay zdołał powrócić przed południem. Ba, jednak kryjówka Jonasa musiała znajdować się
w górach, a nie na otwartej równinie, a góry — na mój osąd — leżały diabelnie daleko.
Jechałem pierwszy, za mną — Norton, za Nortonem — Stone. Nie szczędziliśmy
wierzchowców i przestrzeń uciekała pod kopytami. Wiatr unosił szerokie skrzydła naszych
kapeluszy, owiewał gorącem twarze i pokrywał potem karki zwierząt. Rosła linia wysoczyn,
ogromniały szczyty, ukazywały się zbocza porosłe lasem, prawie czarne i szare, kamieniste
upłazy najeżone kolcami skał. Trawa coraz częściej poczynała ustępować rozległym polom
szałwii, której odurzający zapach aż wiercił w nosie. Potem pojawiły się kępy jałowców, jak
granatowe wyspy wśród zielonego morza zarośli, i skupiska kaktusów niby przybrzeżne rafy.
Niespodziewanie odkryliśmy małe jeziorko o kształcie idealnego koła, a średnicy kilku
zaledwie jardów, ukryte wśród niskich oczeretów, rozbrzmiewające gwarem ptasich głosów.
Dokoła promieniście zbiegły się tropy czworonożnych wędrowców. Jeziorko powitało mnie
łopotem skrzydeł dzikich gęsi, szaro-białą chmurą,, która na chwilę przysłoniła słońce
wiszące nad nami, aż opadła, gdy cień ostatniego z nas zniknął z gładkiej płaszczyzny wody.
Uważnie obserwowałem ziemię. Nie znalazłem śladów postoju Jonasa, Claya i
uprowadzonych. Widać bardzo się spieszyli uwożąc naiwne ofiary, zafascynowane obrazem
nie istniejącego stada bizonów.
Za jeziorkiem płaszczyzna poczęła się dźwigać i po raz pierwszy poczułem oddech gór —
zimny powiew dmuchnął z zacisznych dolin i mrocznych wąwozów. Szczegóły gigantycznej
ś
ciany zamykającej horyzont rysowały się coraz ostrzej. Zatrzymałem konia i sięgnąłem po
lornetkę. W jej szkłach zogromniały dalekie zbocza. Na którym z nich ukrył się poszukiwany
człowiek? Czy tam, w górze, wśród pionowych drzew? Czy jeszcze wyżej — w sosnowym
lesie? A może u stóp skalnego wału?
Norton przystanął obok, więc podałem mu lornetkę. Patrzał długo.
•
Nie widzę ani jednej dogodnej dla konnej jazdy ścieżki. Oni nie mogli się tam
wdrapać. Chyba tylko gdzieś u podnóża...
•
Lewis, popatrz ty.
•
Dolina albo przesmyk. Niech pan spojrzy, doktorze, nakieruję szkła.
Musiał mieć najlepszy wzrok z całej trójki. Zauważył to, co przegapiliśmy. Oczywiście —
przesmyk! Rozpękła od szczytu po podstawę skała. Linia pęknięcia była nieregularna,
dlatego trudna do zauważenia. Mogła oznaczać wjazd do jakiejś doliny, mogła być tylko
szparą dostępną dla dzikiego królika czy wiewiórki. Jednak tropy wiodły prosto w tamtym
właśnie kierunku.
•
Do licha — odezwałem się — jeśli on tam tkwi, ma nas jak na dłoni!
•
Wobec tego musimy się spieszyć. Gotów uciec. Naprzód, dżentelmeni!
Cóż za nierozwaga? Norton pognał konia, jak gdyby za nim płonęła preria. Ruszyłem i ja. Należało
doścignąć i zatrzymać nierozsądnego jeźdźca, zanim znajdzie się w zasięgu traperskiej strzelby, na
pewno bijącej bardzo celnie. Lecz... czy to wierzchowiec Nortona był szybszy od mojego, czy też —
przyznaję skromnie — handlarz okazał się lepszym ode mnie kawalerzystą, dość że niewielka
początkowo odległość między nim a mną poczęła się wydłużać.
— Stój! — krzyknąłem w desperacji.
Albo mnie nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy, bo gnał zapamiętale na spotkanie oczywistego
niebezpieczeństwa.
— Lewis! — odwróciłem głowę. — Spróbuj go powstrzymać!
Stone zrównał się ze mną w sekundę, a później stałem się widzem wariackiej zaiste jazdy. Och,
musiał być nie lada mistrzem. śe też mi to wcześniej nie zaświtało w głowie? Przecież tylko dzięki
takiej umiejętności i nabytym odruchom nie zwalił się z wierzchowca pamiętnej nocy spotkania, mimo
ż
e zemdlał! A nocna topiel w nurtach Canadianu? Najprawdopodobniej gorszy jeździec pozostałby na
zawsze wśród piaszczystych rozlewisk rzeki.
Teraz Stone pędził na skrzydłach wiatru. Nie, to złe określenie! Unosił się nad ziemią. Tkwił
skurczony na końskim karku w nieprawdopodobnej pozie, ginąc raz po raz w tumanie kurzu. Gnał nie
z szybkością kuli karabinowej — to przesada! — ale z prędkością mocno uderzonej kuli bilardu. Nie
zdążyłem doliczyć do pięciu, a już się zatrzymali. Teraz ich doścignąłem.
•
O co chodzi, doktorze? — oburzył się handlarz. — Czy mamy posuwać się truchtem?
•
Na pewno nie truchtem — odparłem dość ostro — jednak nie w sposób mający przysporzyć mi
pacjentów!
Nie rozporządzam tu ani szpitalnym łóżkiem, ani operacyjną salą. Doprawdy, dziwię się panu!
•
Przecież musimy go ująć jak najszybciej — próbował się usprawiedliwić.
•
Tak — przyznałem — jednak warunkiem schwytania Jonasa jest, abyśmy mocno trzymali się na
nogach, a nie leżeli na ziemi podziurawieni kulami. Poza tym... nie sądzę, aby mógł nam umknąć
mając aż dwu jeńców do pilnowania. Jak pan sobie to wyobraża?
•
Może zrezygnować z okupu i zwiać.
— To byłoby najlepsze. Ścigać... to już go nie będę.
Zastanowił się chwilę i przyznał mi rację. W samą
porę, bo z miejsca, w którym zatrzymaliśmy się, skalna rysa widoczna była jako szerokie pęknięcie
zdolne przepuścić człowieka na koniu.
— Więc co dalej, doktorze? — zapytał. — Idziemy piechotą?
Gdy przytaknąłem, skrzywił się zabawnie, ale nie protestował. Ale gdy zaproponowałem
maszerowanie jeden za drugim, nie obok siebie (chyba nie mam potrzeby tłumaczyć, dlaczego?),
oświadczył, że stanie na czele, ponieważ nie może się zgodzić, „aby doktor stale się narażał".
Ustąpiłem. Jakież to bowiem mogło mieć znaczenie?
Tak więc odtąd wędrowaliśmy wolniej, wiodąc konie za cugle i dzierżąc strzelby w prawicach.
Mozolny to był pochód w porównaniu z dotychczasową jazdą, jednak każdy krok zbliżał nas do celu.
Już widziałem szczegóły skalnej bramy, a szkła lornetki pozwoliły mi dojrzeć znacznie więcej:
kamienie leżące tu i tam przy wjeździe do tej bramy, a nawet sięgnąć wzrokiem w głąb usianej
kamiennym gruzem, ponurej, jałowej doliny.
— Nie zauważyłem nikogo. — powiedziałem zatrzymując się.
•
Ale ślad jest wyraźny. Nie skraca, wiedzie wprost do przejścia — zauważył słusznie Norton. —
ś
e nikogo nie widać? To chyba zrozumiałe. Skryli się głębiej, gdzieś za skalną ciaśniną. Przecież
musieli zaprowadzić Deena i Scuddera w miejsce ustronne, zaciszne i niewidoczne z prerii, żeby nikt
im nie przeszkodził.
•
Mogło tak być — przyznałem.
•
Musiało, doktorze. Dopiero w dolinie rozprawili się z porwanymi, a teraz Jonas czeka na okup.
•
I dotąd nas nie zauważył. Czy to nie dziwne?
•
Może i zauważył, tylko siedzi cicho i czeka na wynik naszych poczynań. Ale... jeśli schował się
gdzieś głębiej... Bo i to jest prawdopodobne. Gdyby był sam, zapewne przycupnąłby za jakimś głazem
lub krzaczkiem u wlotu do doliny, aby mieć na widoku całą prerię. Ale z dwoma jeńcami i z końmi?
Gdzieżby ich tu ukrył? Wyobrażam sobie, jaką zrobi minę, gdy nas spostrzeże.
Po tej dość długiej wypowiedzi Norton ruszył dalej, a my za nim, nie odzywając się ani słowem. W
ten sposób dobrnęliśmy do kamiennych wrót. To, co za nimi ujrzałem, stanowiło obraz jeszcze
bardziej ponury od poprzednio dostrzeżonego w szkłach lornetki: przerażający, posępny ugór skalnego
szutru, wąski i długi chyba na milę, ograniczony z obu stron stromymi ścianami gór. Był to raczej
wąwóz niż dolina. Czy posiadał drugie wyjście, czy też stanowił ślepy korytarz?
Stojąc na jego progu, starałem się przeniknąć półmroczną dal, ale bezskutecznie. Siady na ziemi
urywały się raptownie. Gdyby nawet po osypisku przebiegł tabun koni — żadne kopyto nie
odcisnęłoby charakterystycznego wgłębienia w tak twardym a równocześnie ruchomym podłożu.
Jednak Jonas i Clay i towarzyszący im nieszczęśnicy musieli wjechać do tej gardzieli. To pewne.
Równy i prosty trop nie skręcał nigdzie. Ciekaw byłem tylko, czy schronili się w wąwozie, czy też go
przebyli (jeśli istniało drugie wyjście) w poszukiwaniu stada rzekomych bizonów. Odpowiedź na
pytanie mogła dać tylko dokładna penetracja terenu.
Brać z sobą konie czy pozostawić spętane na prerii? Jechać szybko wąwozem — to ryzyko ze
wzglądu na skaliste i ruchome podłoże. Bezpieczniej posuwać się na własnych nogach, a w takim
wypadku wierzchowce tylko by przeszkadzały.
Podzieliłem się swymi wątpliwościami z Nortonem, gdy nadal tkwiliśmy pod skałą, o krok od
przejścia.
Podrapał się w głowę w zakłopotaniu.
— Ba — odparł — a jeśli Jonas obserwuje to przejście? Czy sądzi pan, doktorze, że w ogóle
można tu chybić? Jeśli pierwsza kula nie trafi bezpośrednio któregoś z nas, to dosięgnie go
rykoszetem. Hm, nie pozostaje nic innego, moim zdaniem, jak użyć koni jako żywej barykady.
Wzdrygnąłem się na taki projekt. Zauważył to.
— Wiem, co pana boli. I ja nie pragnę utraty żadnego z tych pięknych zwierząt. Proszę znaleźć
inny sposóbzabezpieczenia swojej i naszej skóry w tym piekielnym
korytarzu.
Sposobu nie znalazłem. Wprowadziliśmy trzy nasze wierzchowce w cieśninę i chyłkiem pobiegli za
nimi. Przejście-korytarz ciągnęło się na długości kilku jardów, o szerokości nie większej niż półtora
jarda. Z tupotem kopyt i klaskaniem butów po kamieniach minęliśmy pułapkę. U jej wylotu zdążyłem
chwycić za uzdę swego wierzchowca, podobnie uczynił Stone. Norton, przez zwykłe gapiostwo,
spóźnił się. Jego tęgi kasztan pokłusował prościutko, wywołując w ciszy grzechotliwy pogłos
przesuwających się kamyków. Na szczęście dla handlarza zwierzę utknęło wśród osypisk i Norton, pod
ochroną naszych strzelb, zdołał je dopaść. Nagle stałem się świadkiem (raczej — słuchaczem!)
zdumiewającego zjawiska: grzechotliwy dźwięk ozwał się powtórnie, po sekundzie przerwy — raz
jeszcze, a później znowu zabrzmiał cichnącymi tony. W pierwszym odruchu odwróciłem się,
przekonany, że jakiś czworonóg pędzi za nami.
— Echo — szepnął Stone. — Piekielnie wyraźne.
Nie gadajmy głośno, tam gdzieś siedzi diabeł i powtarza...
Uśmiechnąłem się, chociaż wrażenie było raczej ponure.
Gdziekolwiek teraz znajdował się Jonas: przed nami, z boku czy gdzieś w górze — został
zaalarmowany. Czterokrotnie! Bodaj to licho wzięło!
Tkwiliśmy w miejscu, bojąc się odetchnąć mocniej. Ale nic więcej nie nastąpiło. śaden już odzew
nie napłynął z niewidocznej dali.
•
Idziemy — zakomenderowałem. — Nie!
•
Nie... nie, nie... — odpowiedziały w sekundowych przerwach skalne mury.
Ze złości o mało nie krzyknąłem powtórnie. Zrozumiały, ludzki odruch, ale w tym miejscu nie
wolno było złościć się głośno.
Moje energiczne „nie" zostało wywołane postępowaniem Nortona. Wysunął się przed nas, mając
widać zamiar kroczenia nadal w pojedynczym szyku. Miałoby to sens tylko wówczas, gdyby Jonas
znajdował się przed nami. Równie jednak dobrze mógł tkwić w jakiejś kryjówce po lewej lub prawej
stronie. A w takim wypadku maszerowanie jeden za drugim — trójki ludzi i zwierząt — stwarzało
wielce dogodny dla strzelca cel.
— Nie — tym razem szepnąłem i dla pewności chwyciłem Nortona za rękaw kurty. Nie bez trudu
wytłumaczyłem, o co chodzi.
O posuwanie się jeden obok drugiego w odpowiednio szerokich odstępach. Idący na skrzydłach
powinni pro
wadzić wierzchowce od strony skalnych ścian. Idący środkiem — niestety —
jakkolwiek wiódłby konia, zawsze pozostawał odsłonięty. Tę środkową pozycję wybrałem
dla siebie wbrew niemym protestom handlarza. Wyglądało to zabawnie, ale bał się echa. Po-
machał jeszcze raz rękami, jednak zajął wyznaczone miejsce. Gestem wskazałem przed
siebie i ruszyliśmy. Bardzo wolno i ostrożnie, lecz największa nawet ostrożność nie
zezwoliła na uciszenie odgłosu kopyt. Nawet owinięcie ich szmatami na nic by, się nie
zdało, nie zapobiegło hałaśliwemu przesuwaniu się kamieni.
Upływały minuty, skalne ściany towarzyszyły nam w drodze ku niewidocznemu celowi, a
wszystko wyglądało nadal tak, jakbyśmy byli tutaj jedynymi ludźmi.
Gdzież ukrył się Jonas ze swymi jeńcami?
Długo będę pamiętał ten męczący marsz i nerwowe napięcie. Trwał chyba z godzinę.
Później zauważyłem litą ścianę, zamykającą przejście. Moja lornetka nie wykryła w skale
najmniejszego nawet zagłębienia, żadnego otworu ani kamiennej półki, które mogłyby
służyć za schronienie człowiekowi czy zwierzęciu. W dole rozciągało się takie samo, jak to,
po którym dotąd kroczyliśmy, szare rumowisko gruzu.
„Gdzie się podział Jonas" — powtarzałem w myślach pytanie.
Zatrzymaliśmy się. Norton, po chwili wahania puściwszy cugle wierzchowca, stawiając
długie kroki, przysunął się ku mnie. Stanowiliśmy teraz we dwóch znakomity cel dla
każdego strzelca, który by zaczaił się na krańcu wąwozu. Strzał nie padł, widocznie strzelca
nie było.
— Co pan o tym sądzi? — zabrzmiał przy moim uchu przeraźliwy szept handlarza. —
Zaczynam przypuszczać, że pofrunął razem z końmi, razem z Deenem i Scudderem, albo...
minęliśmy jego kryjówkę.
•
To niemożliwe — pokręciłem przecząco głową 1 mruknąłem: — Nie zauważyłem ani
jednego miejsca, w którym dałoby się ukryć z końmi.
•
Jeśli nie pofrunął, to zapadł się w ziemię — odparł z komiczną powagą. — Co robimy?
•
Proszę wracać na swoje miejsce. Maszerujemy do końca.
•
Dopóki nie stukniemy nosami o tamtą ścianę?
•
Właśnie tak.
•
Po co?
— śeby ujrzeć to, czego jeszcze nie dostrzegamy.
Usłuchał mnie i powlekliśmy się dalej.
Ta wędrówka istotnie wyglądała na bezsens. Ściana, gładka ściana stanowiła ostateczny
kraniec wąwozu. Widziałem ją dokładnie, ze wszystkimi szczegółami i mógłbym przysiąc, że
doprawdy niewarta była bliższego obejrzenia. No, ale przecież Jonas nie mógł pofrunąć.
Więc tkwiła w tym jakaś tajemnica. Oto, dlaczego z uporem szukałem dalej. Jak słuszną była
moja decyzja, okazało się po kilku minutach. Bowiem, gdy tuż-tuż podchodziliśmy do
ostatecznej przeszkody, nagle i nieoczekiwanie otworzyło się po prawej stronie szerokie
przejście, dalszy ciąg wąwozu, prostopadłe do dotychczasowego kierunku. Nie sposób było
zauważyć tego, nie dotarłszy do rzekomego krańca drogi.
Skinąłem ręką, aby zatrzymać towarzyszy, i ostrożnie wyjrzałem poza skalny narożnik.
Ten nowy korytarz, również ograniczony stromymi ścianami, był jednak znacznie szerszy,
tworząc jakby owalny plac. Na tym odgałęzieniu ostatecznie kończył się wąwóz. I oto
wreszcie ujrzałem pod przeciwległą ścianą — trzy konie z pochylonymi łbami. Czyżby
wśród kamienistej pustyni rosła trawa?
— On tam jest — szepnąłem cofnąwszy się. — Popatrzcie, tylko ostrożnie.
Pierwszy wysunął głowę Norton i trwał w takie] postawie dość długo, ale z mizernym
skutkiem.
•
Widzę konie — powiedział odwracając się — ale Jonasa i tamtych ani śladu.
•
Lewis — rozkazałem szeptem — masz najlepsze oczy.
Popchnąłem go lekko i czekałem cierpliwie.
•
Mógł uciec po skałach, zostawiwszy zwierzęta — półgłosem komentował sytuację
Norton.
•
Ciekaw jestem, którędy? — wyraziłem swój sceptycyzm. — Ściany są gładkie jak
szkło, wzrok mnie nie zawiódł, gdzież są Deen i Scudder? Także uciekli?
Ręka Stone'a wyciągnęła się ku mnie. Pojąłem ten gest i podałem mu lornetkę. Znowu
spoglądał bardzo długo. Kiedy wreszcie cofnął się, odetchnął głęboko.
•
Mamy go — powiedział krótko. — Tkwi jak w matni. Nie ma wyjścia z tego wąwozu.
Idę o zakład.
•
A jeńcy? — pospieszyłem z pytaniem.
Wyjrzał raz jeszcze, ale szybko uskoczył za narożnik.
— Patrzy w naszym kierunku — wyjaśnił. — Deena i Scuddera ani śladu. Czyżby ich...
Nie dokończył i spojrzał na mnie. Poczułem, jak lekki dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Do
licha! Czy można by wiedzieć, na co stać Jonasa i Claya? Jeśli na przykład porwani stawiali
opór?
— Tfu! — odpowiedziałem. — Wypluj to słowo, Lewis. Gdzie on?
Zwrócił lornetkę, a gdy przyłożyłem ją do oczu, nakierowałem powoli w pożądaną stronę.
Wówczas dostrzegłem Jonasa. W samej głębi, pod ścianą zamykającą wąwóz. Stał zakryty
po pas naturalnym wałem głazów i drobnych kamieni. Prawie niewidoczny w cieniu pa-
dającym od górskich szczytów, na tle szarej skały.
— Lewis, spętaj konie. W takiej sytuacji tylko by nam przeszkadzały.
Norton coś mruknął, nie wiem, czy protestował, czy pochwalał moją decyzję. Stone
wykonał polecenie.
•
Słuchajcie — odezwałem się szeptem — posuwamy się z obu stron, pod ścianami, jak
wąwóz szeroki. Zawołam na Jonasa. Jeśli zgodzi się wydać jeńców za Claya, wycofam się,
pojadę do obozu po naszego zakładnika. Zostaniecie tu obaj pilnować Jonasa.
•
Ależ... — wtrącił Norton.
•
Ani słowa — przerwałem mu — nie mamy czasu na spór.
•
Nie poznaję pana, doktorze...
•
Później wszystko wytłumaczę — odpowiedziałem celowo szorstkim tonem.
Liczyłem na to, że obrazi się i zamilknie. Tak się też stało. Natychmiast spochmurniał,
nawet uczynił gest, jakby chciał odejść, jednak pozostał.
•
A jeżeli on nie przystanie na wymianę? — zapytał Lewis.
•
Spróbujemy podejść jak najbliżej, by móc go ująć.
•
Strzelać?
•
Tylko wtedy, jeśli pierwszy użyje broni... A teraz, Lewis, kieruj się pod prawą ścianę,
ja pójdę przy lewej. Kuszamy.
Chyłkiem wyskoczyliśmy za narożnik i pobiegli w przeciwnych kierunkach, tuż przy
podnóżu kamienistych turni dźwigających się wokół wąwozu. Osiągnąwszy swój cel
ukląkłem za głazem, jaki szczęśliwie znalazł się na drodze, i zerknąłem w bok. Stone już tam
był. Dostrzegł mnie i natychmiast naśladował, skuliwszy się w uskoku gruntu, niby kot
czatujący na mysz.
— Widzę go, doktorze, widzę świetnie, tam na
wprost! — zabrzmiał za mną szept Nortona. Handlarz towarzyszył mi wiernie. — Co teraz?
Nie odpowiedziałem. Przyłożyłem do ust dłonie zwinięte w trąbkę i krzyknąłem:
•
Hej, Jonas, Jonas!
•
Hej, Jonas, Jonas! — odpowiedziało echo przede mną, a w sekundę później ten sam
odzew jeszcze dwukrotnie nadbiegł gdzieś zza moich pleców. Kiedy wreszcie skały umilkły,
posłyszałem: „Czego chcecie?" — powtórzone trzy razy.
•
Mamy Claya — odparłem nie forsując gardła, ponieważ słyszalność była znakomita, a
echo tym bardziej wrzaskliwe i nieznośne, im głośniej się mówiło.
•
Mamy Claya — powtórzyłem. — Dostaniesz go całego, jeśli zwrócisz nam Deena i
Scuddera.
Skały-papugi powtórzyły moje słowa, nieco spokojniej i ciszej. Później zapadło
milczenie.
Czy Jonas rozważał moją propozycję, czy też nie wierzył mi i obmyślał sposób
zdemaskowania kłamstwa?
Dałem mu trochę czasu do namysłu, ale nie wolno było takiej sytuacji przeciągać do
wieczora. Bezsenna noc w tym wąwozie mogłaby być niebezpieczna. Kiedy już zwątpiłem w
jakikolwiek odzew, usłyszałem:
— Hej, wy tam! Dacie Claya i pieniądze, jeśli chcecie oglądać tych dwu paniczyków!
Osłupiałem. Na co ten człowiek liczył? Miał tak świetną okazję wycofania się bezpiecznie
z rozbójniczej imprezy. Przecież wlazł w matnię, z której nie było wyjścia.
Przyłożyłem lornetkę do oczu, aby potwierdzić wszystko to, co już wiedziałem o tym
ponurym zakątku. Owalna, nierówna powierzchnia zasypana kamiennym gruzem, ze
sterczącymi tu i ówdzie ostrymi kantami wielkich głazów, otoczona ścianami, po którym nie
sposób było ani się wdrapać, ani zejść bez pomocy drabin czy sznurów. Nieco z lewej
strony, przede mną, trzy wierzchowce szczypały jakieś nędzne, jedyne tutaj liściaste
krzaczki. Nawet gdyby Jonas — co było nieprawdopodobne — dopadł tych koni, nie
potrafiłby wydostać się z tej pułapki. Stał w najdalszej głębi, za wałem ze skalnych
odłamków. Jak długo mógł się nam opierać? W wąwozie nie dostrzegłem najdrobniejszego
ś
ladu wody. Przetrzyma nas przez noc. Zgoda, ale nim minie następny dzień, pragnienie
zmusi go do poddania się.
— On oszalał — szepnął skulony za moimi plecami Norton.
— Na to wygląda — mruknąłem — albo liczy na coś, o czym nie wiemy.
— Jonas! Jonas! Daję ci pięć minut do namysłu. Nie uciekniesz stąd!
W odpowiedzi dobiegło naszych uszu coś w rodzaju rechotliwego śmiechu. Zaraz potem
zarechotało potrójne echo. Doprawdy, można było zwariować przebywając dłużej w tym
diabelskim zakątku!
Czekaliśmy. Spojrzałem na zegarek — pięć minut minęło. Machnąłem ręką w stronę
Stone'a i ruszyłem przed siebie. Skokami, od załamania do
załamania gruntu od głazu do głazu. Niedługo trwała moja wędrówka.
Grzmotnął strzał. Ping! — rozległo się przede mną, błysnął złoty ognik z czubka kamienia i
drobniutki odłamek skały furknął w powietrze. Natychmiast
echo odezwało się gromowym głosem. Zanim nastała cisza, huknęło powtórnie. Pomyślałem,
ż
e Jonas po raz drugi próbuje mnie dosięgnąć, ale to Stone odpowiedział ogniem na ogień.
Jonas błyskawicznie zniknął, jakby się w ziemię zapadł. Wyglądało na to, że został trafiony.
Ale nie! Po minucie wychynął zza swego szańca. Dźwigał przed sobą... Przetarłem oczy, tak
nieprawdopodobny wydał mi się ten obraz. Jonas wtaszczył i ułożył na szczycie
obwałowania ładunek przypominający kształtem potężną kukłę. Lornetka wyjaśniła zagadkę:
to był Roger Deen, dokładnie skrępowany długim lassem!
Jonas znowu zniknął z pola widzenia, aby po chwili ukazać się podobnym do
poprzedniego ciężarem, który złożył obok pierwszego. Postąpiwszy tak — a tylko głowa
wystawała mu sponad tej żywej barykady — wrzasnął:
— Teraz możecie strzelać!
Oczywiście, nie mogliśmy już strzelać, jeśli... jeśli obaj jeńcy Jonasa żyli. Bo co do tego
począłem mieć wątpliwości. Tylko jak rzecz sprawdzić? Na szczęście, ułatwił mi to sam
Jonas.
— Hej tam! — obwieścił swym chrypliwym głosem. — Przynieście wody. Oni umierają z
pragnienia.
Odczekałem, póki nie wygasły przeraźliwe echa, i odpowiedziałem:
•
Chcę ich usłyszeć.
•
A dobrze, dobrze. Deen, odezwij się!
Teraz dobiegł mych uszu głos Rogera, słaby i żałośliwy.
— śyjemy! Dajcie nam wody i zapłaćcie Jonasowi.
Rozkazuję...
Słowo „rozkazuję" zabrzmiało jękliwie i rozpłynęło się w bełkotliwym echu.
— Scudder! — zawołałem.
Odpowiedź nadbiegła natychmiast.
— Jesteśmy cali, tylko trochę potłuczeni... Nie przejmujcie się. Ten zbój... — tu urwały
się słowa. Prawdopodobnie Jonas wepchnął mu do ust knebel.
Frank Scudder, z którym w ogóle nie miałem okazji rozmawiać i pewnie dlatego w moim
mniemaniu niczym nie różnił się od Deena, teraz urósł w moich oczach. Potwierdził mój
pogląd, że niekiedy jedno wypowiedziane słowo może scharakteryzować człowieka. Zależy
tylko od tego, kiedy i w jakiej sytuacji je wypowie.
No, tak. Ale jak dalej należało postępować? Przyznam szczerze — nie wiedziałem. Od
Stone'a nie mogłem oczekiwać rozsądnej rady, zresztą znajdował się ode mnie zbyt daleko.
Pozostawał Norton narzucający się ze swą denerwującą nade mną opieką, ale przecież zna-
cznie mądrzejszy od Lewisa. Ułożyłem się na boku, na tych straszliwie twardych
kamieniach, aby widzieć twarz rozmówcy.
— Sytuacja się gmatwa — szepnąłem prowokując go do odpowiedzi.
•
Hm... wody to bym im nie dawał. Jeśli pan ustąpi, doktorze, Jonas z kolei gotów
zażądać żywności. To bezczelny typ. Nie ma strachu, nie umrą z pragnienia, nie takie to
łatwe. A jeśli Deen nieco pocierpi, będzie miał nauczkę za swą głupotę.
•
Pięknie — stwierdziłem — i co dalej? Przypuszcza pan, że Jonas dręczony
pragnieniem natychmiast skapituluje?
•
Na pewno nie. Myślę, że potrafiłby wytrzymać ze dwa dni. W tej dolinie chyba nigdy
nie świeci słońce, więc jest chłodno. Jednak nie możemy zwlekać aż tak długo. Mam inny
pomysł.
•
Słucham.
•
Oczekuję dziś bezksiężycowej nocy, doktorze. Wyobraża pan sobie, jak w tej dziurze
będzie ciemno?
•
Przecież to nie nów.
— Oczywiście, że nie. Ja czekam na chmury.
Zerknąłem w górę. Krąg nieba zawarty między szczytami turni był czysty i jasny,
pozłocony słońcem, chylący się w stronę zachodu. Ani śladu jakiegokolwiek
zaciemnienia.
— Długo będzie pan czekał — mruknąłem.
— Ja się nie mylę. Nocka wstanie ciemna jak smoła i żeby Jonas miał nawet sto par oczu,
nas nie dojrzy.
Podejdziemy bliziutko, wpędzimy na niego konie i mam nadzieję, że to ja właśnie schwycę
go pierwszy za kołnierz.
•
Niełatwa to sprawa — odparłem — odgłos stąpania po tych kamieniach rozlega się na
milę. Będzie strzelał do nas kierując się słuchem. Każda kula zrykoszetuje, a więc szansa
trafienia wzrasta co najmniej dwukrotnie. Pomyślał pan o tym?
•
Już mówiłem, że popędzimy wierzchowce, narobią tyle hałasu, ile potrzeba do
zagłuszenia naszych kroków.
•
I zaalarmują Jonasa. To na nic. Ach, gdyby można zaskoczyć go z góry —
westchnąłem.
•
Spuścić się na linie wprost na kark zbója — podchwycił moją myśl. — Tylko że w
nocy nie jest to możliwe. Równa się samobójstwu, a za dnia? Przecież on zastrzeli jak kaczkę
każdego śmiałka, zanim przebędzie połowę wysokości! Zresztą... ile czasu potrzeba na do-
tarcie okrężną drogą dc końca wąwozu? Dwa albo trzy dni przynajmniej.
Nie odpowiedziałem. Norton miał rację. Niestety, nie było wyboru poza nocną próbą,
jakże ryzykowną. A więc — skradać się po kamienistym, nierównym gruncie. Skradać, nie
czołgać! Czołgania nie wytrzymałyby nasze dłonie, ani ubrania raz po raz szarpane ostrymi
kantami szutru.
Ponure stały się moje myśli. Poczułem ciężar odpowiedzialności za życie tych dwu
dzielnych ludzi, którzy mi towarzyszyli. Co robić? Czekać, aż Jonas zemdleje z braku
niezbędnej wody? A Deen i Scudder? Na pewno byli mniej odporni na pragnienie. Oni
pierwsi stracą przytomność, co zawsze kończy się śmiercią, jeśli pomoc nie nadchodzi w
porę... W tym miejscu moje rozważania zostały nagle przerwane.
Usłyszałem rumor podobny do grzechotu toczących się głazów; głos wyolbrzymiony
narastającym echem, co robiło wrażenie skalnej lawiny gdzieś bardzo blisko zsuwającej się
turni.
Spojrzałem za siebie, przypuszczając najgorsze: obsunięcie się skały i zasypanie drogi
odwrotu. Jednak nie była to skała. Zza narożnika, który znaczył granicę między naszą kotliną
a pozostałą częścią wąwozu, wypadł koń z jeźdźcem na siodle. Przerażająco wyglądała "ta
jazda. Wierzchowiec posuwał się karkołomnymi sko-" kami, podczas których spod jego
kopyt pryskały kamienie.
Przybysz sadził wprost na widniejący w dali szaniec Jonasa. Poznałem natychmiast — to
był Clay! Jakim sposobem zdołał się oswobodzić?
— Lewis! — krzyknąłem. — Zatrzymaj go!
Nie wolno było dopuścić, aby Clay połączył się z Jonasem.
Złożyłem się nie czekając skutków swego wezwania i nacisnąłem cyngiel sztucera mierząc
w głowę końską. Mając do wyboru strzał do człowieka lub do zwierzęcia, wybrałem
oczywiście ten ostatni. Wybrałem i... chybiłem. Nie wstydzę się przyznać do tego. W tych
warunkach mógł spudłować najlepszy nawet myśliwy. Nie zdążyłem się poprawić, gdy w
półmroku wąwozu, na prawo ode mnie, błysnął krwawy ognik. To przemówiła broń Stone'a.
Głosem gromu.
Zauważyłem, jak jeździec zachwiał się w siodle, a później, z trzaskiem rozstępujących się
kamieni, runął wraz ze zwierzęciem. Przypuszczałem, że Lewis trafił w konia. Pomyliłem się.
Nim zgasły ostatnie echa, wierzchowiec dźwignął się krzesząc iskry na głazach i pognał pod
ś
cianę wąwozu. Człowiek pozostał nieruchomy.
Wysunąłem się ze swego schroniska i pewnie zginąłbym stratowany, gdyby nie zbawcza
dłoń Nortona, która w porę, ani o sekundę za późno, schwyciła mnie za przegub ręki i
pociągnęła do tyłu. Spłoszony, rozszalały rumak przemknął tuż-tuż, nieledwie otarł się o
mnie. Drugi jeździec, w przeciwieństwie do Claya, nie panował nad zwierzęciem. Drugi
jeździec? Wielkie nieba! Któż z nas mógł się tego spodziewać? To była Elly! Bezradna
amazonka zdana na łaskę i niełaskę pędzącego na oślep czworonoga. Przebiegł już prawie
połowę odległości dzielącej mnie od stanowiska Jonasa i wówczas... Być może przeląkł się
nieruchomego ciała Claya, być może przyczyna była inna, dość raptownie uskoczył w bok.
Elly wyleciała z siodła i padła między głazy. To mógł być śmiertelny upadek, gdyby nawet
sprawa na tym się zakończyła. Ale nie! Jedna z nóg amazonki
uwięzła w strzemieniu i koń wlókł bezwładne ciało po nierównościach gruntu. Każda
sekunda decydowała teraz o życiu Elly. Złożyłem się i dwukrotnie pociągnąłem za cyngiel.
Zwierzę runęło w połowie skoku. Pobiegłem.
Ukląkłem i oswobodziłem nogę ze strzemienia. Podniosłem bezwładne ciało.
— Będę pana osłaniał, doktorze — usłyszałem szept Nortona. — Niech pan ją wyniesie z
wąwozu.
Kroczyłem wolno, wówczas podskoczył ku mnie Lewis i pomógł dźwignąć zemdloną.
Zemdloną czy martwą? Tego nie mogłem zbadać.
Norton, Stone i ja tworzyliśmy zwartą grupę — jakiż wyśmienity cel dla strzelby Jonasa.
Mimo to nie strzelił. Może zaskoczył go, jak nas, błyskawiczny przebieg wypadków, a może
Jonas wcale nie pragnął rozlewu krwi?
Jednak odetchnąłem z ulgą dopiero wówczas, gdy pozostał za nami skalny narożnik. Pod
jego osłoną złożyliśmy Elly na możliwie równym kawałku gruntu.
— Stone — rozkazałem — wracaj do wąwozu pilnować Jonasa. Nie spuszczaj go z oka,
nie daj mu uczynić ani kroku.
Bez słowa zawrócił i zniknął mi z oczu.
•
Niech pan mi poda moją apteczkę — zwróciłem się do handlarza. — Wie pan...
•
Wiem — odparł krótko i odszedł.
Nasze konie stały spętane o kilka kroków dalej. Na szczęście, tylko o kilka kroków.
Począłem badać nieprzytomną. Puls bił słabo, oddech był ledwie wyczuwalny, twarz blada
jak kredowa ściana, jednak bez najmniejszego nawet śladu zadrapania. Natomiast włosy na
tyle głowy lepkie były od świeżej krwi, a dłonie również pokrwawione, ze skórą
porozcinaną, miejscami zdartą. Tyle na pierwszy rzut oka. Jakie były inne, wewnętrzne
obrażenia — w tych warunkach nie sposób stwierdzić. Norton wrócił z puszką.
•
Potrzebuję wody — powiedziałem.
•
Nie ma ani kropli — odparł zgnębionym głosem. — Kto mógł przypuszczać, że trafimy
na taką pustynię?
•
Muszę mieć wodę, i to szybko.
•
Skoczę do Canadianu.
•
Niech pan jedzie i nie oszczędza konia.
Zostawił pudło z lekarstwami. Słyszałem jego szybkie kroki, a w kilka sekund później
metaliczny stukot podków na kamieniach.
Do Canadianu był szmat drogi, ale szukanie źródła czy strumienia gdzieś bliżej wyglądało
na beznadziejne.
Zdjąłem koc zrolowany przy moim siodle, rozłożyłem go na stosunkowo równym miejscu
i ostrożnie przeniosłem ranną na prowizoryczne posłanie. Wydało mi się wówczas, że jakoś
silniej westchnęła, ale oczy nadal miała zamknięte, a twarz szarobladą.
Delikatnie, żeby nie sprawić bólu, począłem dotykać nóg, rąk, ramion i piersi. Wyglądało
na to, że żadna kość nie została uszkodzona. Wyglądało, bo mogłem się mylić. Niepokoiła
mnie dodatkowo możliwość wstrząsu mózgu, którego objawy nie zawsze występują natych-
miast po wypadku, niekiedy w kilka godzin później. Przede wszystkim jednak
potrzebowałem wody, bez której nie sposób było opatrzyć rannej ani przywrócić do
przytomności. Dawno nie czułem się tak bezradny.
Usłyszałem tętent. Zerwałem się z klęczek, chwyciłem za broń. Ktoś nadjeżdżał od strony
prerii. Kto? Przecież to nie mógł być Norton! Wytężyłem wzrok, starając się przeniknąć
szarą kurtynę mroku zapadającego w głąb doliny, ale zanim ujrzałem, usłyszałem:
— Doktorze! To ja!
Echo powtórzyło: „Doktorze, to ja! Doktorze, to jato ja..."
Więc jednak Norton. Wracał, ale nie sam. Osłupiałem, dostrzegłszy na drugim koniu
Florence Deen. Nie mogłem wiedzieć, co ją tu przygnało, ale cokolwiek to było, zjawiła się
w samą porę.
— Woda? — zapytałem.
— Jest, jest... — odparła zdyszanym głosem. — Zabrałam dwa worki.
Zeskoczyła zwinnie i podbiegła do leżącej.
•
Spotkałem panią niedaleko wjazdu do doliny — wyjaśnił Norton. — Opowiedziałem
jej o wszystkim. Co nowego?
•
Nic, cisza.
Odpiąłem skórzany wór od siodła. Spryskałem twarz rannej, natarłem jej skronie whisky
(nigdy nie zapominam o tym i nigdy nie używam zawartości butelki do celów, którym
powszechnie służy).
Pomogło. Elly Gardy westchnęła (równocześnie i ja odetchnąłem z ulgą) i otworzyła oczy.
•
Jak się czujesz? Pan Norton opowiadał mi, że spadłaś z konia — Florence pochyliła
się nad siostrą.
•
Prawda — szepnęła — to było straszne, jak leciałam w dół, ale później już nie
czułam... Wszystko mnie boli — skrzywiła się płaczliwie. — Jakby mnie zbito kijami.
Przysunąłem szyjkę butelki do jej ust.
— Proszę pociągnąć dobry łyk — poradziłem.
Posłuchała. Rumieńce wróciły na policzki, spojrzenie stało się żywsze.
•
A pani? — zwróciłem się do Florence. — Po co zapuściła się w te strony? W pogoni
za Clayem?
•
Nie goniłam Claya. Przyjechałam wykupić mego męża i Franka. To najrozsądniejsze,
co można obecnie uczynić.
•
Razem z siostrą? — zagadnąłem zaskoczony odpowiedzią.
•
Tak. Elly towarzyszyła mi, a później zachciało się jej towarzystwa Claya i
prześcignęła mnie.
•
Nie pojmuję... skąd się tu nagle wziął Clay? Uciekł?
— Sama go zwolniłam. Roger będzie wdzięczny za to.
Ręce mi opadły — jak to się w takich wypadkach określa. Upór tej kobiety był
przerażający, a konsekwencje tego uporu wręcz tragiczne.
•
Dopięła pani swego — odparłem nie panując nad wzburzeniem. — A oto skutki: pani
siostra jest ciężko ranna, a Clay prawdopodobnie zabity.
•
Co!? — krzyknęła, a echo powtórzyło: „Co!?... co!?... co!?..." — Pan go zabił!
— ...zabił... zabił... zabił... — ozwały się skały.
Zaprzeczyłem gwałtownie, jednak moje zaprzeczenie jak gdyby nie dotarło do jej uszu.
— Pan będzie odpowiadał za życie Rogera!
— Ale nie będę odpowiadał za wyniki pani szalonego postępku.
Z głębi wąwozu dobiegł zwielokrotniony głos strzału. Jeden, drugi, trzeci... Florence
szarpnęła się do przodu. Chwyciłem ją za ramię.
— Proszę tu zostać — rozkazałem siląc się na spokój. — Siostra potrzebuje opieki, a pani
jest tam zby
teczna. Biegnijmy! — zawołałem na Nortona.
Gromowe echa rozlegały się nadal w sekundowych przerwach. Straszliwy łoskot wypełnił
dolinę od krańca po kraniec. Skoczyłem pierwszy, dopadłem skalnego narożnika, wyjrzałem.
Stone, ukryty za sporym głazem, strzelał raz po raz w kierunku szańca Jonasa.
— Lewis! — wrzasnąłem — zwariowałeś? — Dopadłem go i wytrąciłem strzelbę z
dłoni. — Chcesz zabić Deena?
•
Ani mi to w głowie. Celuję do kamieni.
•
Po co?
•
ś
eby odwrócić uwagę Jonasa.
•
Od czego?
•
Niech się pan dobrze przyjrzy, doktorze.
Spojrzałem. Tuż nad stanowiskiem Jonasa, na cienkiej, długiej linie spuszczał się powoli z
postrzępionej turni jakiś człowiek.
Nad Pecos
Leżałem na trawie z siodłem pod głową. Jakże ta trawa pachniała!
Przede mną, w dali, za siwą mgiełką upalnego dnia dźwigało się zbocze o spatynowanych
barwach roślinnych pasów, które przekreślały je w poprzek. Najniżej — czarną wstęgą
jałowców, wyżej — jasną gęstwą piniowego lasu, z kolei — szarymi zaroślami szałwii,
jeszcze wyżej — cudownymi sosnami ponderosi, nie-bieszczejącymi jodłami, granatowymi
krzewami i znowu szałwią.
Wszystko, co złe, wraz z najgorszym z najgorszych: dniem spędzonym w „dolinie
potrójnego echa" (tak ją w myślach nazwałem), już przeminęło. Tu nie istniało diabelskie
echo dzwoniące w uszach. Cisza wisiała nad ziemią, niekiedy przerywana delikatnym
dźwiękiem czyichś kroków, strzępkiem słów czyjejś rozmowy, szczekaniem psa. Aż trudno
uwierzyć, że kilkanaście jardów od miejsca, w którym spoczywałem, stały skórzane namioty
wsi Mescalerów.
Oto wreszcie Norton dotarł do celu, który chociaż nie był celem ani moim, ani innych,
przecież powitany został przez wszystkich z radością. Najbardziej cieszyła się Elly, usiłując
klaskać na widok „prawdziwych Indian", zapominając o bandażach okrywających jej dłonie.
•
Mego brata czeka niespodzianka — zapowiedział mi Pehnulte, gdy ujrzałem pierwsze
stożkowate wigwamy. Potem ukazał się jeździec mknący galopem, a jeszcze później...
•
Karolu — zawołałem — ty tutaj?!
•
Ja tutaj. Jak widzisz, nasze drogi znowu się spotkały. Nie będziesz potrzebował szukać
mnie nad Rio Grandę.
•
Nawet nie mógłbym — odparłem ściskając mu dłonie. — Meksyk znowu oddala się
ode mnie.
•
Co to znaczy? — a ściszając głos dodał: — Co to za ludzie?
Za mną wlókł się Hal ze swymi jucznymi, dalej cwałował Stone i wreszcie ciężko się
toczył wóz nakryty budą.
•
Właśnie z powodu tych ludzi — odparłem szeptem. — Aż trzy osoby potrzebują
lekarskiej opieki.
•
Na długo?
•
Na okres wystarczający, aby mój wyjazd do El Paso uczynić całkowicie nieaktualnym.
Co za szczęście, Karolu, że ciebie spotkałem właśnie tutaj.
•
Dobre bogi przywiodły mnie w samą porę. Inaczej tkwiłbym w El Paso niecierpliwiąc
się i niepokojąc o ciebie.
•
Myślę, że Pehnulte pchnąłby jakiegoś wojownika z wiadomością.
•
Na pewno. Ale... cóż to się takiego wydarzyło?
•
Ba, nie sposób wyjaśnić w kilku słowach.
•
Czy to coś pilnego?
•
Nie, to już przeszłość raczej... bez dalszego ciągu.
•
Doskonale. Opowiesz mi później, gdy nikt nam nie będzie przeszkadzał. Rozmowy
dzielnych wojowników nic nie powinno zakłócać — dodał żartem.
Niby głupstwo, a przecież dobrze charakteryzowało Karola Gordona. Jego
wstrzemięźliwość w zaspokajaniu ciekawości była cechą, którą sobie przyswoił chyba od
indiańskich wojowników. Jeśli informacja nie miała istotnego, praktycznego znaczenia,
mógł na nią cierpliwie czekać.
•
Dobrze — zgodziłem się. — Ale co u ciebie, Karolu? Co z Geronimo i jego
poplecznikami?
•
Och, nic interesującego. Zbyteczny alarm i zbyteczna moja wyprawa. Nawajowie nie
tak łatwo dadzą się namówić do nie przemyślanych wystąpień. Odwiedziłem Rainy Valley i
obejrzałem stare kąty. Nagadałem się z szeryfem, przejechałem szmat kraju. Przejażdżka
nawet piękna, szkoda tylko, że tak nie w porę wypadła.
•
Szkoda — westchnąłem. — Iluż bym tarapatów uniknął wędrując razem z tobą!
•
Aż tak? No, no... Opowiesz mi, jak się tu rozlokujecie.
To rozlokowanie zabrało wiele godzin.
Nad rzeką Pecos, do wioski Apaczów-Mescalero przybyliśmy koło południa, a szarówka
już zapadała nad ziemią, gdy mogłem z czystym sumieniem stwierdzić, że moi pacjenci
otrzymali wszystko, co dla przywrócenia im zdrowia było konieczne. Gdyby nie Norton i
Stone (bo Karol Gordon nie brał udziału w tej krzątaninie), gdyby nie Pehnulte — rzecz
trwałaby jeszcze dłużej. Teraz już stały trzy nasze namioty, kilka kroków od indiańskiej
wioski. Elly, najciężej poszkodowana, spoczęła pierwsza na podróżnym łóżku, później Deen,
jęczący przy każdym ruchu, chociaż przecież nie był ranny, tylko potłuczony, na koniec
Frank Scudder, sprawujący się najdzielniej.
Zbadałem, jak czyniłem to każdego poprzedniego wieczoru, całą trójkę, zmieniłem
opatrunki i od wioskowego czarodzieja otrzymałem maść przedziwną, która goi rany i sińce.
Karol stwierdził, że ongiś sam wypróbował ten lek ze znakomitym efektem. Wcale mnie to
nie zaskoczyło. Wiedziałem już sporo o indiańskim ziołolecznictwie, którego skuteczność
niekiedy wielokrotnie przewyższała działanie naszych oficjalnych lekarstw. Sam przecież
byłem kiedyś świadkiem, jak zioła i jakieś napary uratowały przed amputacją
zgangrenowaną nogę Karola!
Ale o tym wszystkim nie wspomniałem swoim pacjentom. Pewnie uznaliby mnie za
szarlatana i odrzucili proponowane środki. I to tym bardziej że — jak zdążyłem to zauważyć
— ich stosunek do Indian nacechowany był pogardą dla „czerwonych skór, które śmierdzą i
są jedną wielką bandą dzikusów".
Gromadka Deena z radością przyjęła zapowiedź dłuższego odpoczynku, nawet
zadowolona była, że ma okazję przyjrzenia się „bandzie dzikusów", ale gdy przyszło do
rozkładania obozowiska, Florence Deen oświadczyła, że nie będzie nocować w pobliżu
wioski, bo to i niezdrowo, i niebezpiecznie. Podejrzewam, że wyżej stawiała bandytę Jonasa
od któregokolwiek z miedzianolicych wojowników. Ustąpiła dopiero, gdy powiedziałem, że
opieka nad jej siostrą i mężem wymaga moich częstych odwiedzin, a ja będę nocował w
którymś z indiańskich wigwamów.
Karol, który w milczeniu i z pewnej odległości przyglądał się moim zabiegom, musiał
swym bystrym okiem szybko dostrzec prawdę. Kiedy o wczesnej szarówce legliśmy obaj
nad brzegiem leniwie płynącej rzeki, odezwał się pierwszy z tonem wyrzutu w głosie:
— Kogo żeś tu sprowadził, Janie? Widzę, że dostałeś się w ładne towarzystwo.
Roześmiałem się półgłosem.
— Nie sądź mnie zbyt ostro. Okoliczności tak się złożyły i postąpić inaczej nie mogłem,
chociaż... twoja opinia o Deenie i jego gromadce będzie na pewno jeszcze gorsza, gdy
mnie wysłuchasz.
•
A to pięknie — mruknął. — Wystarczyło, bym cię puścił na pewien czas...
•
Nie trzeba było opuszczać — odparłem rozweselony.
— Dobrze, dobrze... A teraz zamieniam się w słuch.
Zapaliliśmy fajeczki. Otuleni szarością zmroku, w spokoju nadciągającej nocy, w
szepczącym plusku wody i dalekim rżeniu koni pilnowanych przez indiańskich koniuchów
— siedzieliśmy długo bardzo długo, aż gwiazdy poznaczyły czarne niebo, a księżyc
osrebrzył dalekie góry, bliską prerię i nurt Pecos, aż począł błyskać i mienić się, jak gdyby
nie woda, lecz właśnie rzeka srebra toczyła się wśród płaskich brzegów.
Lekki wietrzyk, zanim ustał zupełnie, przynosił wonie traw, zapach leśnego igliwia i
drewna płonącego na niedalekich ogniskach wojowników.
— Słucham — powtórzył Karol.
Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka, Gdzie
preria śpi, a pluskiem fal podzwania nieznana rzeka...
•
A to co takiego?!
•
Strofka piosenki, jaką usłyszałem od Nortona.
•
Ten wędrowny handlarz? Znajomy Pehnulte?
•
Już wiesz? Właśnie on.
•
Jest poetą? Zadziwiające.
•
Ależ skądże! Przywiózł piosenkę, której nauczył się na Alasce.
•
Aż tam zawędrował? No, to nie jest zwykły handlarz. Czy ta piosenka ma jakiś
związek z twoją przygodą, Janie?
•
Chyba... żaden.
•
No to po co?
•
Ot, przypomniała mi się. Jakoś pasuje do tej wody i do tego wieczoru.
•
Pięknie, ale w ten sposób nigdy nie zakończysz swej opowieści, bo... jej nie zaczniesz.
•
Jesteś okrutny, Karolu! — zauważyłem. — A teraz słuchaj...
Zacząłem od samego początku, od choroby Nortona, poprzez próby, jakim poddawał mnie
handlarz pragnąc sprawdzić, czy nadaję się do odbycia dalekiej podróży. Opowiedziałem o
jeździe pociągiem i o spotkaniu z małym trampem.
Karol milczał przez cały czas i tylko raz jeden mi przerwał. Gdy doszedłem do nocnych
odwiedzin rannego Stone'a.
•
Pamiętasz go? — zapytałem.
•
Stone... Stone... powtórzył.
•
To Złoty Lewis ze „Słońca Arizony".
•
Oczywiście, tak! Twarz tego kowboja wydała mi się znajoma. To przecież jemu
pomogliśmy uciec.
•
Sza — przestrzegłem. — Nikomu ani słówka. Obiecałem Lewisowi, a on z kolei
przysiągł, że nie zdradzi, w jakich okolicznościach mnie poznał.
•
Po cóż taka tajemnica?
•
Dla Lewisa. Bo nie chce wobec obcych, ściślej: wobec Deena ujawnić swej
niechlubnej przeszłości; dla mnie, bo chciałem odgrywać przed Nortonem rolę greenhorna.
•
Też pomysł!
— Ot, taki żarcik. Zresztą... w ten sposób uniknąłem nudzących mnie Wypytywań o nasze
przygody.
•
Proszę, jaka skromność!
•
Przestań! Teraz, po spotkaniu z Pehnulte, wszystko się wydało, a Norton patrzy na mnie
jak na dziwo. Pehnulte... Słuchaj, Karolu, Przecież Pehnulte również zna Lewisa. śeby się
tylko nie wygadał.
•
On? Chciałbym kiedy ujrzeć czerwonoskórego--gadułę! Oni potrafią tylko przy
ognisku toczyć godzinne narady, jednak na pewno nie o Lewisie.
•
Prawda — rzekłem uspokojony — więc...
Raz jeszcze przeżyłem daleką drogę: od rojnych ulic Milwaukee po pustkowia Nowego
Meksyku. I tak oto opowieść moja dobiegała kresu. Dolina potrójnego echa!
•
Któż to może być? — zapytałem bardziej samego siebie niż Stone'a.
•
Czerwona skóra, doktorze. — Widzę pióro we włosach.
•
Indianin? Świetny masz wzrok, Lewis, ale przecież nie dojrzysz, czy to nasz
sprzymierzeniec, czy odsiecz dla Jonasa?
•
Czy nasz przyjaciel, nie wiem, ale że wróg tego bandziora, to dla mnie pewne. I zaraz
go capnie. Zobaczy pan, doktorze, jak się tam zakotłuje.
Sięgnął po strzelbę i zanim zdążyłem go powstrzymać, trzy razy pociągnął za cyngiel.
Mierzył istotnie w kamienie, poniżej szańca, za którym krył się nasz przeciwnik, poniżej
ż
ywej barykady Jonasowych jeńców. Kamyki pryskały pod uderzeniami pocisków. Głowa
Jonasa zniknęła na chwilę. Jasne, był pewien, że do niego mierzono.
•
Skąd wiesz, że ten Indianin jest wrogiem Jonasa?
•
Bo gdyby był przyjacielem, zawołałby z góry: A tymczasem... Proszę spojrzeć, jak
delikatnie się opuszcza. Mogę strzelać dalej?
•
A strzelaj, tylko uważaj na Deena i Scuddera.
•
Nie ma strachu.
Znowu pociągnął za cyngiel.
Kilkanaście kroków przed nami spoczywało bezwładne ciało Claya. Zajęty ratowaniem
Elly, zapomniałem o nim. Teraz należało zająć się nieszczęśnikiem.
•
Przerwij kanonadę — rozkazałem. — Idę do Claya. Czemu mierzyłeś w niego?
Wystarczyło trafić konia.
•
Ręka mi drgnęła. Zresztą... Clay bez konia byłby tak samo niebezpieczny, jak na koniu.
•
Poczekaj, Lewis — powiedziałem groźnie — jeszcze porozmawiamy na ten temat!
Wyskoczyłem zza głazu. Jeden, drugi, trzeci długi krok. Potem nastąpił huk i rozprysk
ż
wiru o jard przede mną. Padłem, chroniąc głowę we wklęsłości gruntu. Ostrożnie zdjąłem
kapelusz, zatknąłem na koniec lufy i wysunąłem w bok na długość sztucera. Znowu strzał i
znowu wyprysk, straszliwie blisko mego nakrycia głowy. Po raz drugi Jonas spudłował, za
trzecim mógł trafić.
— Doktorze — usłyszałem szept. — Niech pan mnie ubezpiecza. Spróbuję doczołgać się
do Claya.
Norton mnie wzruszył. Dopiero teraz go zauważyłem, chociaż musiał iść za mną krok w
krok. Chciał ryzykować własną skórą, aby tylko uchronić mnie przed kulami. Nie mogłem na
to przystać. Po pierwsze dlatego, że tylko ja potrafiłem szybko i bezbłędnie stwierdzić, czy
Clay jeszcze żyje, po drugie dlatego, że nie sposób było kogokolwiek ubezpieczać w takiej
sytuacji.
•
Nie — odparłem zwięźle. — To na nic. Jakże mogę pana chronić, jeśli każdy strzał
oddany w stronę Jonasa może trafić w Deena? Aż dziwne, że Jonas do tej pory nie
spostrzegł, że cała kanonada Lewisa jest celowym pudłem!
•
Doktorze — znowu odezwał się przeraźliwym szeptem — widzi pan?
Spojrzałem i porwałem się do biegu. Nieznany Indianin — tam, przede mną — oderwał
się od liny i w tej samej sekundzie znikła mi z oczu sylwetka Jonasa.
Gnałem potykając się na kamieniach, przeskakując rozpadliny, omijając potężne głazy. Za
mną grzechotały kroki Nortona. Dopadliśmy wzniesienia, na którego zboczu spoczywali,
skrępowani jak kukły, Deen i Scudder. A po drugiej stronie...
Indiański wojownik nachylał się nad leżącym nieruchomo Jonasem i zaciskał rzemień
lassa na nogach i rękach. Wyprostował się na nasz widok.
•
Witam moich białych braci...
•
...białych braci... białych braci... białych braci... — powtórzyło echo wąwozu.
Ten głos, ten strój, ta twarz... Oglądałem ją po raz trzeci w życiu, ostatnio przed dwoma
laty. Utrwaliła się na zawsze w mej pamięci.
•
Pehnulte... — powiedziałem ledwie dysząc po szaleńczym biegu. — Wielki wódz
Mescalerów! Nie zapomniałeś?
•
Nigdy nie zapomnę... — Wyciągnął ku mnie ręce.
•
Skąd wiedziałeś?
•
Stałem tam — wskazał widniejący wysoko płaski, jakby ułamany szczyt. — Widziałem
tego człowieka i jego jeńców i was, ale nie mogłem rozpoznać. Komu przyjść z pomocą?
Atakującym czy atakowanemu? Kogo chronić, z kim walczyć? Wtedy źrenice moje nabrały
siły, ujrzałem twoją twarz, a później — zwrócił się do Nortona — i ciebie. I wiedziałem, po
której stronie są sprawiedliwi. Czyż mogłem przyglądać się walce mych braci i nie przyjść
im z pomocą? Resztę znacie. Howgh!
Zerknąłem na handlarza. Spoglądał osłupiałym wzrokiem raz na mnie, raz na Pehnulte.
Powstrzymałem śmiech.
•
Wi
ę
c... wy si
ę
znacie? — wyj
ą
kał.
•
Mój brat uratował mnie, gdy runąłem ze skały w Dolinie Śmierci, w Arizonie, przed
laty... — objaśnił Pehnulte.
•
Pan mnie zwodził, doktorze! — wybuchnął handlarz. — Zwodził cały czas udając
greenhorna. A ja... jak ja teraz wyglądam? Dałem się nabrać jak... jak właśnie prawdziwy
greenhorn. Pan wie, co to znaczy?
Ująłem go pod ramię.
— Norton — powiedziałem — zawsze będę pana uważał za najlepszego towarzysza
dalekiej drogi. Nie chciałem zakpić, to... to samo jakoś tak wyszło. Czy pan mi wybaczy? To
ja postąpiłem jak greenhorn.
Twarz mu się rozjaśniła.
— Doktorze, ani słowa więcej na ten temat. Wierzę panu.
Ś
cisnął mi dłoń z siłą żelaznych cęgów.
•
A co z nim? — zapytał wskazując na Jonasa.
•
ś
yje? — zwróciłem się do Pehnulte.
•
Tylko ogłuszony.
•
Zabieramy go — powiedziałem. — Jak tylko wróci do przytomności...
•
Będę się streszczał, Karolu, bo najważniejsze już znasz. Więc... Najpierw rozcięliśmy
więzy Deena i Scuddera, później postawiliśmy ich na nogi. Nieświe-tnie wyglądali i
nieświetnie musieli się czuć. Takie przeżycie dla dwu urodzonych mieszczuchów to nie
bagatelka. Deen nie powinien był wprawdzie tak głośno jęczeć i wyrzekać, aż echo
przedrzeźniało jego utyskiwania.
•
Mówiłem, żeby zapłacić... — stękał. — Po co to wszystko?
Dostrzegłem wzrok Pehnulte. Spojrzał pogardliwie na Deena i zajął się cuceniem Jonasa.
Scudder na pewno nie mniej wycierpiał od swego towarzysza, przecież nie jęczał, chociaż
poruszał się z trudem.
— Co z panną Gardy? Widziałem wypadek...
Takie były jego pierwsze słowa.
— Bolesne potłuczenie — odparłem — i... miejmy nadzieję, nic więcej.
Kiwnął głową i począł kuśtykać poprzez kamienny nasyp. Ani od niego, ani od Deena nie
otrzymaliśmy nawet słowa podziękowania. To także charakteryzowało tych ludzi.
Zdjęliśmy pęta z nóg Jonasa, bo właśnie zaczął mrugać oczami, jakby zdziwiony naszą
obecnością, ale nie odezwał się.
W drodze powrotnej przystanąłem obok ciała Claya. Niestety, żadna siła ludzka nie mogła
mu pomóc. Razem z towarzyszącym mi Nortonem i Pehnulte pogrzebaliśmy nieszczęśnika
pod jedną ze ścian wąwozu. Ta praca zajęła nam sporo czasu, tak że nie zastaliśmy już reszty
towarzystwa w dolinie. Dognaliśmy ich dopiero na prerii. Posuwali się bardzo wolno ze
względu na Deena i Scuddera, a przede wszystkim z powodu Elly Gardy. Nie mogła iść, nie
mogła utrzymać się na koniu. Zabrała ją na siodło jej siostra, jadąc krok za krokiem. Długo
trwała ta podróż. Kiedy osiągnęliśmy obóz, na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy. A w
obozie... czekała nas niespodzianka, w wyniku której Norton wybuchnął gniewem. Na kogo?
Któż by się spodziewał? Na Hala Burnsa, wiernego pomocnika, o którym tyle razy słyszałem,
ż
e wszystko potrafi! A teraz się okazało, że podczas naszej wędrówki do doliny potrójnego
echa Hal został rozbrojony i skrępowany. Oswobodziliśmy go dopiero po powrocie.
Gdy słuchałem lakonicznych wypowiedzi małomównego chłopaka, handlarz siedział
wściekły waląc dłonią po kolanie. Z trudem zachowałem powagę.
Po naszym odjeździe, w jakieś dwie godziny, przebudziła się Florence Deen.
Dowiedziawszy się, co zaszło, wpadła w szał. Rozkazała lokajowi uwolnić Claya z więzów.
Chińczyk i Henry — tak pokorni i pobłażliwi wobec nas — nabrali odwagi. Uznali widać, że
Hal nie jest nikim „ważnym" i rzucili się na niego. Hal stawił skuteczny opór, broni nie użył,
ale potrafił dobrze wywijać pięściami. I odniósłby sukces, gdyby nie kobiety! Obie siostry
zaatakowały go równocześnie. Broniąc się dzielnie przed mężczyznami, skapitulował przed
kobietami. Po prostu nie wiedział, co i jak ma uczynić. Komiczna sytuacja, przecież nie tak
bardzo dziwna. Jakiż prawdziwy westman czy traper walczy z nieuzbrojonymi kobietami? A
Hal miał w sobie coś z westmana. Połączonym wysiłkiem Florence, Elly, lokaja i kucharza-
Chińczyka został obalony na ziemię, rozbrojony i skrępowany.
Claya uwolniła własnoręcznie Florence. Zwróciła mu konia i kazała zawiadomić Jonasa,
ż
e przyjeżdża z okupem. Tym razem bowiem nie wręczyła pieniędzy Clayowi. Obie siostry
ruszyły w kilka minut później. Tak to wszystko wówczas się odbyło.
— Widzisz, coś narobił? — grzmiał Norton. — Clay zginął, Elly ciężko poturbowana.
Wszystko przez ciebie.
Jak mogłeś...
W tym miejscu przerwałem handlarzowi. Ująłem go pod ramię i prawie siłą
wyprowadziłem na prerię.
— A pan jakby postąpił na miejscu Hala? — zapytałem.
Spojrzał na mnie ponuro, zamyślił się.
•
Gdyby to były moje córki...
•
Ale nie są! Proszę się przyznać, że pan nie wie.
W podobnej sytuacji chyba i ja nie oparłbym się nieoczekiwanemu atakowi. A przecież Hal
nie ma odpowiedniego doświadczenia. Nie co dzień się spotyka kobiety podobne do Florence
Deen.
Z tym zgodził się, ale długo jeszcze musiałem go przekonywać, zanim się udobruchał i
wyzbył resztek gniewu.
— Hal nie będzie miał czym się chwalić — powiedział spokojnym już głosem.
Co do tego — na pewno się nie mylił. Wróciliśmy do obozu, gdzie zająłem się
opatrywaniem trójki poszkodowanych, a później szukaniem Pehnulte. Zupełnie jakby w
ziemię się zapadł. Zjawił się dopiero rankiem, na grzbiecie własnego mustanga, którego
musiał porzucić w górach, gdy „skakał" na Jonasa.
Był to fatalny zbieg okoliczności. Gdyby Pehnulte spędził noc w naszym obozie, nie
doszłoby...
•
Do ucieczki Jonasa — wtrącił Karol.
•
Właśnie. Słusznie odgadłeś.
•
Niewielka to sztuka, przecież nie przybyliście tu z tym Jonasem.
•
Otóż... tak byłem zajęty opatrywaniem Elly Gardy, że nie miałem czasu zainteresować
się, co zrobiono z naszym jeńcem. Gdzie go umieszczono i kto go pilnuje. Dopiero po paru
godzinach odszukałem Jonasa. Leżał skrępowany na skraju naszego obozu. Siedział przy nim
Norton, ale tak zmęczony i senny, że ledwie zauważył moje przybycie. Poprosiłem go, aby
poszukał Stone'a i zastąpiłem przy jeńcu. Długo trwało moje czekanie. Na koniec handlarz
zjawił się prowadząc Henry'ego.
•
Gdzie Stone?
— Nie mogłem go odszukać. Nikt nie wie...
Odgadłem, że Lewis zaszył się w dobrym zakątku, może wyjechał na prerię, aby tylko
uniknąć zapowiedzianej przeze mnie rozmowy.
•
Niech pan idzie spać — odparłem — posiedzę tutaj.
•
Całą noc? Lepiej, żeby zastąpił pana Henry. Rozmawiałem z Florence Deen i zgodziła
się.
Byłem tak potwornie znużony, że przystałem na ten projekt. Uważałem, że Jonas jest zbyt
dobrze skrępowany (zbadałem więzy), by nie potrafił go upilnować nawet największy
niedołęga. Tylko że nie przewidziałem zamiarów Florence...
Gdy Norton odszedł, posiedziałem z dobrą godzinkę razem z lokajem, ale kiedy powieki
poczęły mi opadać na oczy i widziałem jakby przez mgłę, odszedłem na bok, położyłem się
w trawie i zasnąłem, nieczuły na wszystko jak kamień. Nigdy sobie nie daruję takiego
postępku.
Obudziłem się, gdy zorze stały na niebie. Nie znalazłem ani Henry'ego, ani jeńca.
Zaalarmowałem obóz i wtedy właśnie przybył Pehnulte, a w kilka minut później przybiegli
Norton i Stone. Pokazałem im porozcinane więzy. Tak, zostały rozcięte nożem. Pehnulte i
Stone natychmiast ruszyli w pościg, ja z Nortonem poszliśmy szukać Henry'ego. Znaleźliśmy
bez trudu. Spał jak suseł we wnętrzu wozu. Wyciągnąłem go za kołnierz spod budy.
— Co tu robisz? — wrzasnąłem. — Gdzie jest Jonas?!
Począł coś mamrotać niewyraźnie. Zagroziłem, że mu
sprawię takie lanie, iż będzie pamiętał do końca życia. Dopiero wówczas przemówił
zrozumiale. Przyznał, że zdrzemnął się na warcie, a kiedy ocknął, Jonasa już nie było.
— Dlaczego mnie nie zbudziłeś?
Znowu począł coś mamrotać bardzo zawile. Nie ulegało wątpliwości, że kłamał.
Poszedłem do Florence Deen. Jeszcze spała. Ponieważ w tym wypadku nie było po co się
spieszyć, czekałem cierpliwie, aż wyjdzie z namiotu i pomoże wydobyć prawdę z ust swego
lokaja..
Na koniec ukazała się. Nie była zaskoczona moją informacją.
Dobrze się stało — stwierdziła. — Jonas nikomu nie uczynił krzywdy.
•
Jak to?! Porwał pani męża, domagał się okupu...
•
To moja sprawa — odparła zwięźle — i niech się pan tym nie zajmuje.
•
Jeśli Pehnulte nie odnajdzie Jonasa — pani lokaj będzie odpowiadał za pomoc
udzieloną przestępcy. A ja potrafię dopilnować, aby stanął przed najbliższym szeryfem.
Już chciała odejść, ale moje słowa ją zatrzymały.
— Henry nie jest niczemu winien. To ja rozkazałam rozciąć więzy Jonasowi.
Na chwilę zaniemówiłem.
•
Czy pani zdaje sobie sprawę ze swego postępku? Uwalniając Jonasa stała się pani
wspólniczką przestępcy.
•
Pan się ośmiela! — krzyknęła.
— Ośmielam się rzecz nazwać po imieniu.
Odwróciła się i odeszła.
Pehnulte i Stone wrócili dopiero nad wieczorem. Z pustymi rękami. Jonas musiał uciec w
pełni nocy i miał za sobą przewagę kilku godzin! Siady jego konia były widoczne na prerii,
ale spryciarz wkrótce skręcił w stronę gór. Na kamienistych ścieżkach nie sposób było nic
znaleźć.
Dlaczego Florence uwolniła Jonasa? Zaiste, na to pytanie nie potrafiłem sobie
odpowiedzieć. Zapytywani o to Deen, Scudder, na koniec Elly Gardy — tylko wzruszali
ramionami uważając sprawę za niewartą rozważania.
•
Teraz już wiesz wszystko, Karolu — zakończyłem swe sprawozdanie.
•
A co dalej? — zapytał wytrząsając popiół z fajki.
— Odejść stąd nie mogę — odparłem. — Deen i Scudder są co prawda tylko potłuczeni,
lecz Elly Gardy odniosła znacznie poważniejsze obrażenia.
— Rozumiem — powiedział krótko. — Poczekamy.
Teraz pora na sen.
Pierwsze dni naszego pobytu nad Pecos nie były miłe. Deen co chwila przyzywał mnie do
siebie, żaląc się na prawdziwe czy też urojone bóle. Jego żona udawała, że mnie nie
dostrzega, nawet Lewis Stone schodził mi z drogi, zapewne nadal lękając się zapowiadanej
rozmowy na temat strzału do Claya. Hal Burns unikał nas wszystkich. Przypuszczam, że
wstydził się swej
rejterady przed kobietami. Troską napawał stan zdrowia Elly Gardy. Powinna by znaleźć się
w szpitalu pod opieką specjalistów. Ale to było marzenie nie do zrealizowania.
Moje kłopoty i moje zmartwienia o chorą podzielał chyba tylko jeden Pehnulte, mimo że
pozornie nie interesował się gośćmi, których mu przywiozłem. Po raz drugi skorzystałem z
jego pomocy: przysłał mi zaufanego czarownika plemienia. Elly gorączkowała. Teraz
dopiero wystąpiły u niej konsekwencje szoku, jakiego doznała w wąwozie. Zupełnie
prawdopodobne, że były to również objawy wstrząsu mózgu — co przerażało mnie
najbardziej, bo w tych warunkach, przy tego rodzaju urazie stawałem się bezradny.
Przeżyłem trzy dni trwogi, której starałem się nie okazywać otoczeniu. Jeden Karol o tym
wiedział. Po trzech dniach u chorej nastąpiło przesilenie. Gorączka spadła, znikły bóle. To
było wynikiem stosowania ziołowych preparatów, jakie codziennie otrzymywałem z rąk
czarownika. Niestety, nie chciał mi powiedzieć, z jakich ziół przyrządzał to cudowne zaiste
lekarstwo. Odetchnąłem, chociaż dobrze wiedziałem, że taka poprawa stanu zdrowia nie jest
jeszcze gwarancją całkowitego wyleczenia.
Tymczasem Norton zdążył pozałatwiać swe handlowe interesy i ruszał na dalszy objazd
indiańskich wiosek.
Musieliśmy się rozstać. Norton padł mi w ramiona, zapowiadając swą wizytę w
Milwaukee, jak tylko wróci z dalekiej wyprawy.
•
Doktorze — zniżył głos do szeptu — odjeżdżam spokojny o pana, jednak, sądzę... że
byłoby wskazane szybko pożegnać się z Deenem i jego gromadką. To paskudni ludzie.
Przepraszam, że narzucam się z radą...
•
Słusznie pan radzi — przerwałem mu w pół słowa. — Myślę tak samo, ale dopóki
występuję w roli lekarza, dopóty muszę tutaj tkwić. — No, to... do zobaczenia!
— Do zobaczenia.
Uścisnąłem dłoń Hala i długo spoglądałem, jak jechali wzdłuż brzegów rzeki, coraz dalej,
aż znikli z oczu.
Niechże ich chronią opiekuńcze duchy prerii! Ed Norton na pewno na to zasłużył.
Wróciłem do wsi smętny i skwaszony. Zaszedł mi drogę Deen, który od dwu dni na nowo
uczył się chodzenia.
— Doktorze, proszę mi podać ramię. Czuję się jeszcze trochę słabo.
Uczyniłem zadość jego prośbie.
— Doktorze — odezwał się znowu — bardzo się pan przy nas natrudził. Ile jestem panu
winien?
Tylko ktoś taki, jak Deen, mógł mi zadać tego rodzaju pytanie. Nawet się nie oburzyłem.
Parsknąłem śmiechem.
— Nic pan nie jest winien. Dla pana i pańskich krewnych uczyniłem to, co uczyniłbym
dla każdego chorego czy rannego napotkanego na prerii. Jeśli pan jeszcze kiedykolwiek
odwiedzi Dziki Zachód, to być może zrozumie zwyczaje, które w tych stronach stały się nie
pisanym prawem.
Spochmurniał i jakoś tak... nadął się.
•
Nie mam zamiaru powtórnie zapuszczać się w te dzikie okolice, pełne nieokrzesanych
ludzi.
•
To już tylko pana sprawa. Czym jeszcze mogę służyć?
•
Kiedy będziemy mogli ruszyć w drogę?
•
To zależy od stanu zdrowia panny Gardy, ale sądzę, że obecnie i pan nie potrafiłby
ujechać daleko. Być może za jakieś dwa do trzech tygodni...
Niechętnie przyznał mi rację i odszedł napuszony jak paw.
W tym miejscu należałoby zakończyć historię mej wyprawy, związanej przede wszystkim
z osobą wędrownego handlarza. Jednak nie byłaby ona pełna.
A wiec... nasz pobyt nad Pecos trwał jeszcze trzy tygodnie. Potem na prośbę Elly Gardy i
Franka Scuddera (bo Florence Deen nadal ze mną nie rozmawiała, a jej małżonek unikał
mnie) ja, Karol i Stone odprowadziliśmy małą karawanę do najbliższego szlaku kolejowej
linii. W małym, zakurzonym miasteczku Karol Gordon pomógł Deenowi sprzedać konie i
wóz. Ja z kolei przypilnowałem, aby Lewis Stone otrzymał wynagrodzenie równe jego
usługom. Czego też dopiąłem. Kiedy wreszcie całe towarzystwo wsiadło do pociągu, jedna
tylko Elly Gardy podziękowała mi za pomoc i za opiekę. Ba, nawet poprosiła, abym
odwiedził ją w St. Louis. Pewnie bym to uczynił, ale odeszła mnie chętka, gdy dowiedziałem
się, że mieszka razem ze swoją siostrą i szwagrem.
Gdy pociąg ruszył, odetchnąłem z ulgą. Nigdy jeszcze los nie skazał mnie na obcowanie z
tak nieprzyjemnymi ludźmi.
Z tego właśnie miasteczka (nazwa wyleciała mi z pamięci) wysłaliśmy (Karol i ja) list do
seńora Gonzalesa, podając przyczyny, które znowu nie pozwoliły nam na złożenie wizyty w
jego meksykańskiej hacjendzie. Jeśli po odczytaniu tego pisma Gonzales nie obrazi się na
nas ostatecznie, uznam go za wzór dobroci i cierpliwości. Oby!
Ruszyliśmy na wschód, a Stone jechał z nami przez kilka dni. Rozstaliśmy się w
nieokreślonym miejscu nad środkowym biegiem Arkansasu. Stone nosił się z zamiarem
nabycia farmy lub nawet niezabudowanego terenu, aby rozpocząć hodowlę bydła.
ś
yczyłem mu pomyślności, ale równocześnie przestrzegłem przed zbyt pochopnym
chwytaniem za broń. Aby nie powtórzyła się „sprawa Claya".
I tak oto zostaliśmy we dwóch z Karolem. Nadciągała jesień, dni stawały sią coraz
chłodniejsze, noce coraz dłuższe. śółkły trawy prerii, złociły się liście drzew i krzewów.
Któregoś dnia, ciepłego i słonecznego, jakby zapowiadał nieoczekiwany powrót lata,
trafiliśmy do zakątka, którego widok przypomniał mi piosenkę Nortona.
Czarny bór porastał wyniosłą skarpę, ze zbocza której spadała ku nizinie błyszcząca,
pienista struga wody.
I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór W zadumie swej mrocznej ciszy I w grzmocie pian,
gdzie spada z gór Potok ze skalnej niszy.
Digitalizował „Bodziokb”