Wieslaw Wernic Wedrowny handlarz


Wiesław Wernic

Wędrowny Handlarz

Cisza

Słońce zachodzi, ucicha wiatr,

Samotne ognisko płonie.

Pod ręką strzelba — trapera brat,

Po niebie obłoki gonią.

Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal,

Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,

Gdzie preria śpi, a pluskiem fal

Podzwania nieznana rzeka.

I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór

W zadumie swej mrocznej ciszy

I w grzmocie pian, gdzie spada z gór Potok ze skalnej niszy.

A kiedy wreszcie zróżowi świat

Zorza, gdy wstanie na wschodzie,

Chcę patrzeć, jak bóbr — nasz młodszy brat,

Opuszcza swój dom na wodzie.

Pochwycić chmurę, okiełznać ją

Niczym dzikiego konia,

Wskoczyć na grzbiet i przez mil sto

Prerii przemierzać błonia!

— Nic a nic nie wiem o kwaśnych chłopcach — za­uważyłem popychając obcasem w głąb ogniska długie polano, którego koniec zdążył się zwęglić.

Drzewa mieliśmy pod dostatkiem, a w miarę jak za­chodziło słońce, wieczorny chłód coraz silniej dawał znać o sobie.

Chciałem przecież powiedzieć, że setki razy wśród prerii i lasów spożywałem właśnie podpłomyki — twar­de placki z mąki i wody, zastępujące mi chleb przez długie miesiące wędrówek. Jednak tego nie powiedzia­łem nie chcąc pozbawiać się przyjemności zabawy. Jakiej zabawy? Później to wyjaśnię.

— Och — odparł mój towarzysz — kwaśni chłopcy są wybredni. Jeśli tylko mają okazję, robią zaczyn z mą­ki, która kwaśnieje i służy jako drożdże. Kiedy przy­byliśmy do Sitki, byłem miękki jak bułka z takiego cias­ta, ale nim doszliśmy do Yukonu, stwardniałem na su­char. Wiedziałem już bardzo wiele o Alasce, to na przy­kład, że gdy plunąć, a ślina zamarza w powietrzu, wiadomo: sześćdziesiąt stopni murowane, i jeszcze sporo o innych sprawach. Dlatego wróciłem cały i zdrowy, a mój brat stracił tylko jeden palec i tylko u lewej ręki, co nie jest, myślę, wielkim nieszczęściem.

Przed wyruszeniem w drogę Norton przedstawił mi swego pomocnika: „To jest Hal Burns. Chłopak poczci­wy z kośćmi".

— Zupełnie co innego opowiadał mi pan właśnie w Milwaukee.

— Święta prawda! Chciałem pana odwieść od zamiaru. Lękałem się kłopotów. Nie nadaję się do roli mamki, a przewidywałem mnóstwo nieprzyjemnych historii. Nie sprawdziły się. Z pana, doktorze, urodzony westman! Co prawda to dopiero początek drogi, ale począt­ki zwykle są najtrudniejsze. Hal, daj nam kawy!

Burns bez słowa przyniósł dwa pełne kubki.

Roześmiałem się.

— Bo ludzi tam mało, przestrzenie ogromne, a wiadomości nie docierają do miast.

W tym twierdzeniu było sporo prawdy, ale chyba Norton miał dość powierzchowne informacje o ludach zamieszkujących Alaskę. Ten kraj należał do Stanów dopiero od dwudziestu lat, a minie jeszcze ze sto, zanim go będzie można dokładniej spenetrować. Powiedzia­łem więc tylko:

— Handluje pan z Indianami, ale jakoś nie cieszą się pana sympatią, czyżby ten handel był mało po­płatny?

Spojrzał na mnie ostro, tak że oczekiwałem wybuchu oburzenia. Ale pomyliłem się.

— Pan mnie krzywdzi, doktorze, takim podejrze­niem. Sympatia nie ma nic wspólnego z handlowym interesem. Żeby powiedzieć prawdę, to ja ich lubię i myślę, że z wzajemnością. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem oszustem, nie wymieniam dziurawych koców na srebrne ozdoby nawajskie i nie wyłudzam złotego piasku za baryłki ognistej wody. Chociaż tak czyniło przede mną bardzo wielu wędrownych handlarzy. Ja lubię czerwonoskórych, ale to wcale nie znaczy, iż ich nie rozróżniam. Są tacy, są owacy. Podobnie jak i u nas. Przyznam, że niejeden raz dobrze zaleźli mi za skórę, ale pamiętam, że ze strony białych jakże często stosowano oszustwo, mord i wyzysk. Nie jestem traperem ani westmanem, nie mam na sumieniu ani jednego czerwo­nego wojownika, ale też wiem, że nie każdy z nich ma anielskie skrzydła u ramion.

0x08 graphic
0x08 graphic
Oczywiście. Jednak warto chyba pamiętać, że ich zbrojne wyprawy usprawiedliwiała nasza zachłan­ność. Szczuliśmy jedne plemiona przeciwko drugim. Czy nie tak?

— Ho, ho! — roześmiał się. — Widzę, że jest pan kandydatem na „brata" czerwonych twarzy. Jaka szko­da, że nie może pan do końca odbyć tej wędrówki w moim towarzystwie. Ułatwiłbym panu lepsze poznanie dawnych władców tej ziemi.

— Moi pacjenci są innego zdania. Kiedyś... zresztą, mniejsza z tym — przerwałem. O mało się nie zdradzi­łem, że pracowałem jako chirurg w szpitalu w Milwaukee. Co prawda, wielu lekarzy było zatrudnionych w tamtym szpitalu, ale żaden z nich nie odszedł z takim hukiem, jak ja. Jeden z miejscowych dzienników zarzu­cił mi przecież wówczas (w 1880 roku), iż stosuję znachorskie metody leczenia! Poinformował czytelników, że wpuściłem na teren szpitala dwu czerwonoskórych i że zgodziłem się na zastosowanie ich metod w stosunku do pacjenta ciężko chorego. Tym pacjentem był znany traper i przyjaciel Indian — Karol Gordon, a niespodziewani goście — wodzami plemienia Czarnych Stóp. Gor­donowi groziła wówczas amputacja nogi, czego przecież nie mogłem dokonać wobec ostrego sprzeciwu pacjenta. I to nie był błąd, że dopuściłem Indian do Gordona, bo­wiem ich właśnie kuracja poskutkowała w sposób zdu­miewający. Operacja stała się zbędna, ale ja z trzaskiem wyleciałem z posady. A Karol Gordon stał się później moim nauczycielem, dzięki któremu zapoznałem się z urokami prerii, lasów i gór oraz ze zwyczajami czer­wonych narodów. Sprawa wówczas była głośna i Norton na pewno o niej słyszał. Gdybym wyznał, że pracowałem w szpitalu, musiałby szybko skojarzyć moją ochotę do wędrówek po Dzikim Zachodzie z tamtym wypadkiem, a na tym wcale mi nie zależało.

Urwaliśmy rozmowę wpatrzeni w łuny zachodu płonące nad horyzontem. Obozowaliśmy w naturalnym wklęśnięciu płaskiej jak taca łąki, porośniętej rzadką trawą. Koliste wzniesienie chroniło nas od wiatru i tylko na wypadek deszczu nie było odpowiednim obozowis­kiem: woda szybko wypełniałaby zagłębienie. Ale nic nie zwiastowało zmiany pogody. Niebo było bezchmur­ne, szumiał bór, czarną ścianą zaznaczający się na nie­dalekiej granicy prerii, gdzie płynął niewielki strumyk. Tam właśnie nad tym strumykiem poruszały się łby naszych spętanych wierzchowców. Jak na moje doświad­czenie — pozostawionych zbyt blisko leśnych zarośli, w których mogły się kryć najróżniejsze puszczańskie drapieżniki. Zwróciłem Nortonowi uwagę, starając się, aby nie zabrzmiała zbyt fachowo.

— Nie ma strachu, doktorze. Znam tę okolicę jak 0x08 graphic
0x08 graphic
własną kieszeń. Ten las nie kryje żadnego niebezpie­czeństwa dla naszych koni.

Taka pewność nie trafiła mi do przekonania. Wpraw­dzie na Dzikim Zachodzie w miarę upływu lat czworo­nodzy mieszkańcy czuli się coraz mniej pewnie — coraz więcej myśliwych uganiało się za cennymi skórami.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Nie znaczyło to jednak, by ziemie te upodobniły się do parku, w którym po drzewach śmigają tylko wiewiórki. Stanowczo, mój towarzysz był zbyt pewny siebie. Ale czy mogłem go przekonać nie zdradzając, że znam te tereny znacznie lepiej, niż on o tym sądził? Postanowi­łem więc zaostrzyć własną czujność, nastawić uszy na odgłosy leśne i mieć stale broń w zasięgu ręki.

Noc powoli nadciągała. Bladły purpurowe blaski za­chodu i wkrótce szarość pokryła niebo. Czerwony pas, wiszący jeszcze nad linią horyzontu, nabrał odcienia zielonkawego. Przygasał. Wiatr przestał dąć i nagle zapadła zupełna cisza, jakby ktoś przykrył prerię szkla­nym kloszem. Trzask pękniętego patyczka zabrzmiał jak wystrzał karabinu. Ale nie wywołał echa, wsiąkł natychmiast niczym woda w watę.

Przeżyłem już kiedyś trąbę powietrzną na południo­wych równinach Kanady i miałem tego dość na całe życie.

Siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było głośny chrzęst trawy wyrywanej końskimi zębami, a przecież nasze wierzchowce pasły się o dobrych kilkadziesiąt kroków od nas. Poczułem się jakoś nieprzyjemnie. Przeczucie nieszczęścia?

Przypomniałem sobie, jak Karol Gordon opowiadał, że wielu doświadczonych traperów, tych najlepszych z najlepszych, odczuwa jakiś niewytłumaczony lęk, gdy zbliża się niedostrzegalne jeszcze niebezpieczeństwo. Czyżbym wyrobił w sobie traperski instynkt?

Przyciągnąłem ku sobie strzelbę. Zaszurała po trawie, jakby ważyła kilka ton. Norton dostrzegł mój ruch, a raczej usłyszał, i rozejrzał się dokoła.

Przytaknął.

— Nerwy, nerwy, doktorze. Zdarza się tak, zwłaszcza gdy ktoś po raz pierwszy przeżywa takie zjawisko.

Nie mogłem dłużej usiedzieć w miejscu. Wstałem i począłem krążyć dokoła obozowiska, a moje stąpnięcia wywoływały trzask suchych traw, jakby po nich jechał ciężki wóz.

Szarzało coraz bardziej, zorze zapadły już w ziemię, mrok gęstniał i pierwsza gwiazda zabłysła na czernie­jącym niebie. Ale nadal nie działo się nic, co warte by­łoby naszej uwagi. Konie były spokojne. Dwa z nich ułożyły się już do snu, pozostałe szczypały trawę. Wróciłem.

Urwałem, bo w tej sekundzie dobiegł moich uszu tętent kopyt, jak gdyby szybko biegnącego kłusaka.

— Słyszy pan?

Norton poderwał się z ziemi.

— W cień! — rozkazał. — Za dobrze nas tu widać.

Ktoś gnał w naszą stronę z niewidocznej dali. Niezna­ny przybysz podczas nocy — trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę.


Skoczyliśmy poza krąg blasku rzucanego przez dopa­lające się polana.

Dudnienie kopyt zbliżało się, aż z czerni nocy wypadł czarniejszy jeszcze stwór. Zachrapał i zatrzymał się raptownie w migotliwym świetle ogniska. Koń!

Wyglądał jak potwór ze złej bajki. W drżącym świe­tle płomieni to nikł, to ukazywał się naszym oczom. Może właśnie z tego powodu wydawał się zdumiewająco wielki, a może dlatego, że stanął na samym szczycie naturalnego nasypu okalającego nasz obóz, a my leżeliś­my niżej?

Żaden z nas się nie podniósł. Czekaliśmy, tłumiąc oddechy, czy za spłoszonym zwierzęciem nie wychynie z mroku łeb jakiegoś drapieżnika albo nie zatętni pogoń zbrojnych jeźdźców. Ale nic, cisza.

Ognisko przygasało i już tylko jasna smuga różowiła nieruchome kopyta, potem i ona znikła. Ciemność zakry­ła zwierzę niby czarnym płaszczem. Podniosłem dłoń zaciśniętą na zamku sztucera.


Sytuacja się gmatwa

— No więc? Co panu dolega?

Ten człowiek wzbudził we mnie sympatię od pierw­szego spojrzenia. Zawodna to często ocena, ale ja coś niecoś znam się na ludziach. Jak przyszłość miała po­kazać — nie pomyliłem się.

Był to ostatni mój pacjent tego dnia. Zmęczony, mia­łem nadzieję, że przyszedł z jakimś głupstwem, któremu zaradzę w kilka minut. Otóż właśnie — nie.

— Nie wiem, doktorze — odpowiedział wolno. — Po prostu czuję się fatalnie już od kilku dni. Myślałem, że mi samo przejdzie, ale nie przeszło. Coś mnie kłuje pod łopatką, nie tak bardzo, można wytrzymać, ale ciągle pocę się jak bochen chleba w piekarskim piecu.

Wyjąłem termometr z szuflady biurka.

— Niech pan zdejmie marynarkę, będzie wygodniej.

Posłuchał. Rozpiął koszulę, włożył termometr pod pa­chę. Zerknąłem na zegarek i siedzieliśmy w milczeniu przez kilka minut. Miałem teraz okazję przyjrzeć się pacjentowi. Był to postawny, tęgi mężczyzna z czarną czupryną i gładko wygoloną twarzą, z piwnymi oczami, które patrzały bystro i wesoło. Policzki świeciły rumień­cami o nienaturalnej intensywności, co wzbudziło we mnie zawodową czujność. Zerknąłem po raz drugi na zegarek.

— Wystarczy. Niech pan pokaże.


0x08 graphic
Spojrzałem na termometr i gwizdnąłem.

Zbadałem go dokładnie.

— Co mi jest?

— Niezupełnie. Podejrzewam początki zapalenia płuc. Musi pan mieć niezwykle silny organizm, jeśli przy takiej gorączce zdołał do mnie przyjść. Proszę się ubrać. Daleko pan mieszka?

Wymienił ulicę i numer domu.

Siadłem za biurkiem i zająłem się wypisywaniem bardzo długiej recepty.

— Niektóre leki są gotowe — zauważyłem — na inne trzeba poczekać.

Uśmiechnąłem się. Pacjenci oceniają chorobę ilością lekarstw, jakie mają stosować.

— Nie jest tak źle — pocieszyłem go. — Mieszka pan sam?

I mimo jego sprzeciwów nie ustąpiłem.

Kiedy wychodziliśmy na ulicę, kazałem mu podnieść kołnierz płaszcza. Był mróz, ostatnie podrygi zimy przed nadchodzącą wiosną 1887 roku. Żachnął się twierdząc, że nie z takimi mrozami dawał sobie radę, ale posłuchał.

Zaprotestował, oświadczył, że on również wejdzie do apteki, bo nie może się zgodzić, aby lekarz odgrywał rolę posłańca. Zirytował mnie, więc odparłem nieco zło­śliwie:


0x08 graphic
— Niech się pan nie martwi, za tę usługę nie będę liczył. — I zaraz dodałem — Jeśli pan nie zastosuje się do moich poleceń, nic nie wyjdzie z zaplanowanej podróży. Ręczę za to.

Mruknął: „przepraszam" i powędrował dalej.

Sprawę w aptece załatwiłem w pół godziny, a w kil­kanaście minut, bo droga była krótka, znalazłem się na miejscu. Sprawdziłem numer domu — zgadza się. Ale recepta z wypisanym nazwiskiem pacjenta została w aptece. Zawahałem się.

Jakże, u licha, się nazywał? Chyba na literę „O"? Przez słabo oświetloną bramę (był już wieczór) wsze­dłem na klatkę schodową. Tam było nieco widniej. Za­trzymałem się przed drzwiami na parterze. Zerknąłem na metalową plakietkę — nazwisko wydało mi się zupeł­nie obce. Ruszyłem wwżej. Na pierwszym piętrze odczytałem: „Elizabeth i Francis Norton", a obok: „Ed Norton".

— Norton — powiedziałem półgłosem. — Oczywiście, że Norton. Jakie tam „O"!

Pociągnąłem za gałkę dzwonka. Otworzono. Na progu stanął mężczyzna, który nieco przypominał mego pa­cjenta.

— Pan doktor? — zapytał.

Przytaknąłem.

:— Proszę, proszę bardzo.

W małym korytarzyku pomógł mi zdjąć palto, a póź­niej poprowadził do obszernego pokoju, spełniającego zapewne, sądząc po umeblowaniu, rolę salonu.

Gospodarz nie zdążył odpowiedzieć, gdy w głębi sa­lonu uchyliły się drzwi.

— Elsie, to pan doktor. Moja żona.
Uścisnąłem dłoń szczupłej blondynki.

— Ed już pytał o pana — powiedziała miękkim głosem. — Jest trochę zdenerwowany.

— To normalne przy takiej temperaturze. Prawie sto cztery stopnie. Czy pani jest cały czas w domu? Chory potrzebuje opieki, powinien leżeć, póki gorączka nie spadnie.

Wyjąłem z kieszeni butelki, proszki i pudełka.

Poszliśmy do Eda. Od razu zauważyłem, że stan jego musiał się pogorszyć. Niezdrowe wypieki na policzkach nabrały jeszcze intensywniejszej barwy, oddychał nie­równo, a uśmiech, którym mnie powitał, wypadł bardzo blado. Dlatego rozmowę ograniczyłem do kilku słów. Zostawiłem swój adres, obiecałem wpaść następnego dnia i pożegnałem się, mimo że gospodarze chcieli mnie zatrzymać na wieczornym posiłku.

Nazajutrz nie otrzymałem żadnego alarmującego sy­gnału, więc dopiero wieczorem odwiedziłem Eda Nortona. Czuł się lepiej, temperatura spadła o kilka kresek, ale wraz z tym pożądanym zjawiskiem nastąpiło nieuchronne w takich wypadkach osłabienie organizmu.


0x08 graphic
Przepisałem środek na wzmocnienie serca i znowu po­dziękowałem za propozycję wspólnego spędzenia wieczoru.

Przez kilka kolejnych dni byłem stałym gościem Nortonów. Później moje wizyty stały się już niepo­trzebne. Pacjent wracał do zdrowia. Po miesiącu na­stąpił okres rekonwalescencji. Zaczął się kwiecień i zni­kły ślady zimy.

Któregoś dnia oświadczyłem, że przychodzę po raz ostatni. Zaleciłem spacery po mieszkaniu i odwiedzenie mnie, gdy poczuje się na siłach.

Siadłem z powrotem przy łóżku.

Przyznałem, że nie zauważyłem.

Potrząsnął przecząco głową.

— One są dobre dla „bla­dych twarzy", ja handluję z czerwonymi. Tam potrzeby są nieco inne.

— To ciekawi ludzie — zauważył.

To nie był grzecznościowy zwrot. Rzeczywiście, za­interesowałem się wędrownym handlarzem, a powód tego zainteresowania był dość istotny. Jak już wspo­mniałem, Karol Gordon — mój były pacjent — od lat towarzyszył mi podczas wiosennych wypraw w góry,0x08 graphic
0x08 graphic
prerie i lasy Dalekiego Zachodu. Te coroczne ucieczki z dusznego miasta stały się moim przyzwyczajeniem, którego nie potrafiłbym się wyrzec. Każdej zimy Karol wyprawiał się na północ, już beze mnie. Stamtąd wiosną powracał ze stosami cennych futer i zawsze znalazł czas, by wpaść do mnie, do Milwaukee. Ale w tym roku wcale nie z początkiem wiosny, lecz jeszcze przed wizy­tą Nortona zjawił się w moim mieszkaniu. Zanie­pokoiłem się, czy nie zdarzyło mu się co złego, lecz Karol był cały, zdrowy i w znakomitym usposobieniu.

Karol otrzymał wszystko, co potrzeba gościowi wra­cającemu z dalekiej drogi. Na koniec siedliśmy za stołem i wówczas dowiedziałem się o przyczynie tak wczesnego powrotu mego przyjaciela. Początek tej relacji brzmiał zupełnie nieprawdopodobnie. Oto wiadomość od Adama dosięgła przypadkowo Karola, gdy bawił w Fort Benton, w Montanie, na pograniczu kanadyjskim.

— Ten Adams jest chyba jasnowidzem? — mru­knąłem.

Z dalszego opowiadania wynikło, że Adams, nie wie­dząc, gdzie go szukać, wysłał pismo do Waszyngtonu, na adres Rady do Spraw Indian. Dlaczego właśnie tam? Dlatego, że Karol w roku 1883 bawił na terenie Arizony jako wysłannik Rady celem zaspokojenia słusznych żą­dań plemienia Nawajów. Któryś z urzędników Rady wyniuchał, że poszukiwany przez Adamsa człowiek spędza zimy na polowaniach bądź w północnej Monta­nie, bądź nawet w kanadyjskiej prowincji Alberta. Ten sam przemyślny urzędnik polecił iluś tam szeryfom pogranicznych miasteczek, by odszukali trapera.

Jednakże Karol miał ten przysłowiowy łut szczęścia. Odwiedził Fort Benton, gdzie szeryfem był jego serdeczny przyjaciel, Vincent Irvin, znający z opowiadań historię arizońskiej eskapady Karola. Przekazał mu wia­domość z Waszyngtonu. Karol przerwał polowanie, spa­kował manatki i przyjechał do mnie.

Gdy zagłębił się w fotelu naprzeciw bierwion pło­nących w kominku, sięgnąłem do szuflady biurka.

Przebiegł szybko oczami pierwsze linijki pisma i spoj­rzał na mnie.

— Co on tu pisze? Ach, że ma zaszczyt przypomnieć o swym zaproszeniu. Cóż za pompatyczny styl!

Złożył kartkę i wsunął ją do koperty.

— Posiadasz nadzwyczajne wiadomości — bur­knąłem. — Lepiej powiedz szczerze, że nie chcesz je­chać.

— Bo to nie takie proste. Dotrzeć do El Paso to nie sztuka, ale co dalej? W którym kierunku? Nie mam pojęcia, gdzie leży hacjenda Gonzalesa.

— W hiszpańskim.

Wytrzeszczył na mnie oczy w komicznym zdumieniu.

— To chyba zabierzemy z sobą tłumacza?

Przyrzekł mi, pół żartem, pół serio, że zastosuje się do0x08 graphic
mej rady i że zrobi wszystko, co będzie mógł, aby nie odkładać raz jeszcze wizyty u Gonzalesa. Nie bardzo mu wierzyłem, więc wymogłem, że podpisał się na liście do meksykańskiego hacjendera, w którym zapowiedziałem nasz przyjazd. W terminie zresztą dość nieokreślonym, w każdym razie jeszcze przed nadejściem jesieni.

0x08 graphic
— Ten list zaraz wyślę — ostrzegłem — pamiętaj!

Później przegadaliśmy cały wieczór, wracając wspo­mnieniami właśnie do arizońskich czasów, kiedy to i szeryf Jerzy Adams z Rainy Valley, i Pedro Gonzales stali się naszymi przyjaciółmi. Następnego dnia Karol wyjechał, ja wysłałem list i ze zdwojoną energią wziąłem się do nauki hiszpańskiego. Chciałem opano­wać znajomość tego języka, aby nie uchodzić za nie­mowę po przekroczeniu granicy Meksyku. Gonzales biegle władał angielskim, więc później już żadnych kłopotów nie będzie. Z kolei nabyłem dokładną mapę meksykańskiego pogranicza i odnalazłem na niej — ku mej radości — małą rzekę o nazwie Conchos, wpada­jącą do Rio Grande. Ku niej mieliśmy wędrować prze­kroczywszy granicę, a potem z biegiem Conchos aż do ujścia strumienia, który miał nas doprowadzić prosto ku hacjendzie Meksykanina. Przed dwoma laty Gonza­les kupił nową posiadłość. Pisał o tym w swym liście, równocześnie przestrzegając przed wszelkimi próbami obrania innego kierunku — można łatwo zabłądzić.

Niecierpliwie czekałem na powrót mego przyjaciela. Zjawił się u progu moich drzwi dopiero po tygodniu. Starałem się odczytać z jego twarzy, z jakimi nowinami wraca: dobrymi czy złymi, ale niczego nie odgadłem.


Go-ja-tle

— Mniejsza z tym. Przypomnę ci: z rezerwatu San Carlos uciekło wtedy około czterdziestu Indian, później był napad na dyliżans jadący z Fortu Davisa do Fortu Quitman. Pamiętasz?

Co pisały wtedy gazety? Geronimo był wodzem Apaczów, odłamu Chiricahua, jednego z najbardziej bitnych plemion indiańskich. Co prawda Geronimo po0x08 graphic
dawał się za Apacza Mimbrenio, przewodził jednak grupie ChiricahuŁ Zresztą, nie ma to znaczenia. Napad na dyliżans, o czym przypomniał mi Karol, nie mógł przynieść chwały żadnemu wojownikowi, był bowiem atakiem na bezbronnych podróżnych. Jak to odkryto?

Oto pamiętnego dnia dyliżans ciągniony przez spło­szone konie wpadł na plac Fortu Quitman w Arizonie. Z niemałym trudem udało się go zatrzymać. Żołnierze ujrzeli obraz okropny: woźnica, przeszyty na wylot strzałą, leżał na koźle; dwu ludzi przywiązanych do kół pojazdu nie dawało znaku życia; wewnątrz dyliżansu spoczywały martwe ciała pasażerów, przygwożdżone pę­kami strzał do oparć ławek.

Tyle wiedziałem o tej tragicznej historii.

— Czyżby znowu wymknął się na swobodę?

— Co tu znaczy wiara lub niewiara. Czy pamiętasz, jak przed czterema laty o mało nie doszło do powstania?

— Nie! Z trzech powodów. Pierwszy: pogoda nie sprzyja takiej wycieczce. Drugi: jazda konna zajęłaby zbyt wiele czasu. Trzeci: nasze konie znajdują się w Fort Benton. Sprowadzać je to zwłoka czasu, a na­bywać nowego wierzchowca nie ma sensu. Skorzystam więc z kolejowego wagonu i sądzę, że Adams wynajdzie mi odpowiedniego kłusaka.

W tym miejscu warto wyjaśnić, że przed rokiem ba0x08 graphic
0x08 graphic
wiliśmy (Karol i ja) w Montanie, gdzie właściciel pewnej farmy hodowlanej ofiarował nam dwa przepiękne ru­maki karej maści. Wracając z Montany do Milwaukee zostawiliśmy oba zwierzęta u wspólnego przyjaciela, szeryfa w Fort Benton. Karolowi podczas zimowych polowań koń nie był potrzebny, mnie — również. Cóż bym z nim począł w mieście, zimą?

Tak więc decyzja Karola wybrania komunikacji ko­lejowej była słuszna, ale nie przywróciła mi dobrego humoru.

Spojrzeliśmy na siebie dość groźnie i... jednocześnie wybuchnęliśmy śmiechem. Jakiż sens wypominać sprawy sprzed czterech lat?

— Podobny szmat drogi już kiedyś przebyłem — odparłem mając na myśli podróż z Milwaukee do Rainy Valley.

— Ale też spotkała cię niemiła przygoda. Myślę, że powinieneś przynajmniej część drogi do El Paso przebyć koleją.

— Z końmi?

— Nie, to zbyt kłopotliwe. Niech sobie nasze rumaki odpoczywają w Fort Benton. Znajdziemy inne w Nowym Meksyku. Jedź koleją, to nie tylko bezpieczniej, ale wypadnie szybciej.

Ten ostatni argument trafił mi do przekonania i nie spierałem się dłużej.

W dwa dni później Karol odjechał. Oto właśnie dla­czego zainteresowałem się moim pacjentem bardziej, niż tego wymagał mój lekarski obowiązek. Przecież wędrowny handlarz chciał odwiedzić siedziby Apaczów-Mescalerów w Nowym Meksyku, a więc udawał się w drogę, którą i ja musiałem przebyć, aby dotrzeć do El Paso! Jeden rzut oka na mapę wystarczył. Jakże wielkim dla mnie udogodnieniem byłoby przyłączenie się do Nortona. Długo rozmyślałem nad formą, w jakiej należy zwrócić się z taką propozycją. Nie chciałem stwarzać sytuacji, w której moja prośba zostałaby uwzględniona jedynie z wdzięczności za szybkie wyle­czenie, a w istocie z ukrytą niechęcią i obawą przed kło­potami, jakich mógł przysporzyć niezaprawiony do dalekich wędrówek lekarz. Ed Norton musiał mnie przecież uważać za zasiedziałego mieszczucha, nie obe­znanego z trudnościami piętrzącymi się na drodze wio­dącej przez ziemie Dzikiego Zachodu. Co prawda, mogłem rozwiać takie obawy ujawniając swe podróże odbyte z Karolem Gordonem. Ale czy Norton nie uznał­by mego oświadczenia za zwykłe samochwalstwo? I udając, że mnie wierzy — jeszcze bardziej przerazić się skutków nieproszonego towarzystwa? Więc, po na­myśle, zdecydowałem się nie ujawniać swojej „preriowej" przeszłości. Jeśli mi handlarz odmówi, nie będę go więcej nudził i udam się w drogę sam.


0x08 graphic
Przy kolejnej wizycie złożonej memu pacjentowi (był już rekonwalescentem, ale jeszcze przesiadywał w domu, zgodnie z moim zaleceniem) nawiązałem do naszej poprzedniej rozmowy o handlowych podróżach i wreszcie — aby przedłużyć czas pogawędki — przy­jąłem zaproszenie pani Elizabeth Norton na wieczorny posiłek.

Wkrótce zjawił się brat Nortona, jak się zaraz oka­zało, również uczestnik szeregu handlowych eskapad. Obecnie nie opuszczał już Milwaukee, pilnował sklepu. Rozmawialiśmy o tym i o owym, a ja starałem się podtrzymywać temat związany z dalekimi wędrówka­mi.

— Nie, o białoskórych.
Uśmiechnąłem się sądząc, że to żart.

— Naprawdę, doktorze. Opowiadał mi pewien tra­per w Północnej Dakocie, że jeszcze w okresie poprzedzającym wojnę z Południem jakiś oddział Komanczów napadł na osiedle pograniczne. Został odparty, ale zanim odstąpił, Indianie wtargnęli do wnętrza któ­regoś z domostw i porwali kilkuletniego chłopca. Zabrano go do wsi czerwonoskórych, gdzie rósł pod opieką przybranej matki i przybranego ojca, którzy stracili własne dziecko podczas napadu bladych twarzy. Po kilkunastu latach, gdy chłopak wyrósł na młodzień­ca, w jakiejś potyczce z oddziałem wojska dostał się do niewoli. Uwagę zwróciła jego jasna cera i rysy twarzy. Poczęto badać, w jaki sposób trafił do Komanczów. Nie pamiętał, był przekonany, że jest urodzonym Indianinem, ale szczęśliwym trafem odnaleziono jego prawdziwą rodzinę: ojca, matkę i dwu braci! To była sensacja na całą okolicę. Zjeżdżali się sąsiedzi, gra­tulowali szczęśliwego powrotu i współczuli jeńcowi czerwonoskórych. I cóż pan powie, doktorze! Po roku chłopiec uciekł! Ktoś opowiadał, że widział go, jak wę­drował ku siedzibom Komanczów.

— Coś jak z Samuelem Houston — przypomniałem sobie nagle. — Jako mały chłopiec uciekł z rodzicielskiego domu i zawędrował na tereny plemienia Cziro­kezów. Był bardzo gościnnie przyjęty. Dorósłszy lat męskich, został wybrany wodzem i parokrotnie kie­rował wyprawami przeciw bladym twarzom. Po kilku latach wrócił do cywilizacji i sprawował przez pewien czas funkcję gubernatora stanu Tennessee.

Porozmawialiśmy jeszcze o miejskich wydarzeniach, po czym pożegnałem się — nie mogłem się zdobyć na wystąpienie ze swoją propozycją.

W następnym tygodniu nie odwiedziłem Nortonów — zdrowie Eda Nortona nie wymagało już ani leków, ani lekarza. Jednak myśl o czekającej mnie samotnej wę­drówce nie dawała mi spokoju.

W końcu zdecydowałem się na jeszcze jedną wizytę, jednak tego samego dnia pod wieczór zjawił się u mnie Ed Norton.


Machnął ręką i począł opowiadać o przygotowaniach do drogi.

— Wybrałbym się z panem — powiedziałem nagle.

Wybałuszył oczy i zakaszlał się. Podejrzewam, że w ten sposób chciał ukryć wybuch trochę niegrzecznej wesołości. No, pewnie! Jakże inaczej zareagować na propozycję zasiedziałego mieszczucha, nie mającego pojęcia o trudach dalekiej wędrówki? Potem zauwa­żył, że do Nowego Meksyku to: „Ho, ho! Szmat drogi!" I że drogę tę, co najmniej w połowie, należy przebyć na końskim grzbiecie, jako że linie kolejowe jeszcze nie wszędzie docierają.

— Jeżdżę konno — stwierdziłem.

Skrzywił się zabawnie. Czułem, że traktuje moją propozycję jako szczyt idiotyzmu i nie wie, jak mi ją wyperswadować.

— Jeździ pan zapewne, doktorze, na wycieczki za miasto, ale moja wyprawa trwa wiele dni. Proszę wierzyć, porządnie bolą kości po paru dniach spędzonych w siodle. Dokąd pan zamierza dojechać.

Zaraz pożałowałem tych słów, zabrzmiały jak samo­chwalstwo. Ale też Norton nieco mnie zdenerwował. Do licha! Przecież na końskich nogach przebyłem już setki mil, a nocleg z siodłem pod głową nie stanowił dla mnie żadnego problemu. No tak, lecz skąd mógł o tym wiedzieć mój pacjent?

— To taki z pana chwat, doktorze?

Zabrzmiało to nieco jak ironia, ale pohamowałem się.

— Nie będę się narzucał ani przysparzał panu kłopotów. Pojadę sam.

Zdaje się, że sprawiłem mu ulgę tą decyzją. Od razu rozpromienił się.

— Tak będzie najlepiej — stwierdził skwapliwie. — Podróż pociągiem pozwala na oglądanie krajobrazu z pozycji znacznie wygodniejszej niż na siodle końskim. No i bezpieczeństwo! Tamte strony to jeszcze dziki kraj.


Pokręciłem przecząco głową.


Roześmiałem się.

— Niestety, to niemożliwe. Widzę, że się pan o mnie bardzo troszczy, ale proszę mi wierzyć, dam sobie radę.

Moja odpowiedź, a przede wszystkim ton mego głosu znowu wprawiły Nortona w panikę.

Pożegnał się szybko i odszedł, a ja wpadłem w bardzo wesoły nastrój. Poczułem bowiem, że jeszcze nieco uporu z mej strony i wówczas już nie ja, lecz sam Nor­ton namawiać będzie do wspólnej wyprawy. Byłem w ostateczności zdecydowany na samotną podróż, ale o ileż łatwiej przebyć taką drogę w towarzystwie wę­drownego handlarza, znającego szlak lepiej ode mnie!

Zgodnie z obietnicą odwiedziłem Nortonów w umó­wionym terminie, spodziewając się dalszego ciągu roz­mowy zaczętej w moim gabinecie. Zawiodłem się. Ani Ned, ani jego brat Francis, ani pani Elizabeth nie nawiązali do interesującego mnie tematu. Ja również nie poruszyłem go. Kiedy późnym wieczorem żegnałem się z gospodarzami Ned, jak gdyby sobie nagle przy­pomniał:

To zaproszenie wyjaśniło przyczynę, z powodu której Ned już więcej nie usiłował straszyć okropnościami drogi do El Paso. Po prostu — chciał mnie wypróbować. Taki mały spisek, którego cel natychmiast odgadłem.


0x08 graphic
0x08 graphic
A z tego wynikało, że (zapewne po naradzeniu się z bratem) rozważał na nowo możliwość wspólnej podró­ży. Pomysł nieco naiwny. Jakże bowiem jednodniowa wycieczka mogła stać się wystarczającym sprawdzia­nem moich umiejętności jeździeckich i wytrzymałości fizycznej? Ale, niech tam!

W niedzielę wczesnym rankiem stawiłem się przed domem, a raczej — przed sklepem braci Nortonów. Ujrzałem gotowe do drogi konie, które trzymał za uzdy jakiś chłopak. Zdziwiłem się, bo koni było aż cztery. Czyżby ten chłopiec miał nam towarzyszyć?

Okazało się jednak, że czwartym jeźdźcem była pani Elizabeth. Próba mej sprawności nie wyglądała groźnie, skoro w niej uczestniczyć miała kobieta.

Ruszyliśmy poprzez prawie jeszcze puste ulice. Naj­pierw stępa, później lekkim kłusem, aż zostały za nami ostatnie domki przedmieścia, a świeża zieleń podbie­gła ku obu krańcom drogi. Pogoda była piękna, słońce zdążyło dźwignąć się nad horyzont, wiał rzeźwy wiatr. Drogą jechaliśmy nie więcej niż godzinkę. Francis Norton, posuwający się na czele naszej kawalkady, skrę­cił w wąską steczkę odbiegającą od gościńca i ruszył cwałem. Po długich zimowych miesiącach była to pier­wsza moja wyprawa i wiedziałem, że jej konsekwencje na pewno w jakimś stopniu odczuję. Jeśli nie zaraz, to następnego dnia. Bałem się tylko, aby te drobne i przemijające szybko dolegliwości nie zostały zauważone przez Nortonów. Postanowiłem więc, cokolwiek się przytrafi, nadrabiać miną.

Tymczasem gnaliśmy cwałem, a w tym cwale pani Elizabeth podążała zaraz za swym mężem. W pewnej chwili uderzyła konia cuglami, że zerwał się jak szczu­pak wyciągany z wody, i natychmiast wyminęła na­szego przewodnika w odległości nie większej od cala. Wiedziałem (któż o tym nie wie?), że jazda na damskim siodle jest czymś znacznie trudniejszym niż na męskim, ponieważ nie można trzymać wierzchowca udami i kolanami, przez co łatwiej spaść, zwłaszcza przy sko­ku. Pani Elizabeth musiała być dobrą amazonką, kto wie, czy nie najlepszym jeźdźcem z naszej czwórki? Tak więc pomyliłem się sądząc, że obecność kobiety ograniczy próbę mych jeździeckich umiejętności. Teraz znalazłem się w szeregu tuż za Francisem, przed Edem. Posuwaliśmy się nadal cwałem, aż do chwili, w której, Francis zwolnił biegu. Spojrzałem z boku i dostrzegłem przyczynę: wąską dróżkę przegrodzoną prymitywną za­sieka palików. Ujrzałem, jak pani Elsie zamiast za­trzymać wierzchowca, trzasnęła go szpicrutą, pochy­liła się na siodle, ściągnęła cugle i przeskoczyła nad płotkiem.

Zaiste chyba diabeł mnie skusił. Uderzyłem konia piętami, pognałem, jak mogłem najszybciej.

Przez kilka lat Karol Gordon niezłą mi dawał szkołę jazdy, ale teraz znajdowałem się po zimowej przerwie, a poza tym nie znałem zwierzęcia, na którego grzbie­cie jechałem, a zwierzę nie znało mnie. To nie żart! Jeśli wierzchowiec nie wyczuwa tego, co chce uczynić jeździec, każda szybsza jazda może skończyć się kata­strofą. Dlatego powtarzam: diabeł musiał mnie podkusić do postępku tak nierozważnego. Resztka rozsądku nakazała mi wysunąć stopy ze strzemion. Cóż gor­szego bowiem, jak spaść z nogą uwięzioną w strze­mieniu i być wleczonym później przez rozpędzone zwierzę?

Usłyszałem wołanie, wspiąłem konia ani na sekundę za wcześnie, ani na sekundę za późno i gładko przesko­czyłem zaporę.

0x08 graphic
0x08 graphic
Tymczasem obaj bracia uporali się z płotkiem, obni­żyli go do wysokości umożliwiającej przeprowadzenie koni.

— Ho, ho, doktorze — odezwał się Ned — ale z pana tajemniczy człowiek. Inny z taką umiejętnością jazdy na pewno pochwaliłby się przede mną, a pan zaledwie napomknął, że umie trzymać się na siodle. I ja w to nie bardzo wierzyłem! Gdzież pan się tego nauczył? Przecież nie w Milwaukee?

Powtórzyłem swą odpowiedź.

Ruszyliśmy dalej, aż ścieżka zginęła w zielonym kobiercu traw ciągnącym się het, daleko, ku wodnej tafli jeziora wielkiego jak morze, Michigan, które po­przez podobne, śródlądowe morza: Huron, St.Clair, Erie, Ontario i rzekę Świętego Wawrzyńca, łączy się z Oceanem Atlantyckim. Olbrzymi szlak wodny! Jezioro Michigan jest mi znane, nad jego brzegami leży przecież moje rodzinne Milwaukee, ale co innego nietknięta gospodarką człowieka, malownicza w swej pierwotności przyroda, a co innego brudny i zadymiony port.

Było pusto, cicho i pięknie. Z lewej strony ograni­czała pole widzenia czarna ściana lasu, biegnąca z niewidocznej dali aż prawie ku samej wodzie, której powierzchnię marszczył w drobniutkie fale łagodny i ciepły, prawdziwie wiosenny wiatr. Ten obraz natych­miast skojarzył się w mym umyśle z widokiem dzi­kiej przyrody, tyle razy obserwowanym podczas wędrówek, jakie przy boku Karola Gordona odbywa­łem poprzez prerie, bory i doliny majestatycznych gór. Teraz zatęskniłem za tamtymi wyprawami.

Francis Norton powiódł naszą kawalkadę w stronę lasu. Wówczas dostrzegłem w cieniu pierwszych drzew niewielki domek z długą, poprzeczną werandą. Przed werandą sterczały dwa drągi połączone poziomą belką, wzorem saloonów małych miasteczek Dzikiego Zachodu.

Przywiązaliśmy konie do belki. Wnętrze budynku również było jakby kopią prawdziwego saloonu, ba, umieszczony nad wejściem brzmiał: „Grey Owl's Saloon. Z boku widniał wizerunek szarej sowy, ale różnił się bardzo od rysunków zdobiących autentyczne oberże tego typu — zbyt dobrze był wykonany. Wszystko tu było tylko podobne: sala o podłodze z surowych desek, długie ławy, szynkwas obity błyszczącą blachą i rzędy butelek na półkach. Jak dobrze to pamiętałem! Tu je­dnak z obrazem saloonu Dzikiego Zachodu nie zgadzał się widok stołów przykrytych śnieżnobiałymi obrusami ani strój posługacza odzianego w olśniewający kitel, ani porcelanowe talerze i błyszczące srebrem sztućce.

Ten „Grey Owl's Saloon" był po prostu gospodą dla miejskich snobów, którzy nigdy nie wąchali zapachów prerii, stroje traperskie oglądali tylko na rysunkach, a polowali na... wiewiórki w podmiejskich lasach.

Przyjemnie jednak było siedzieć w tej przestronnej sali i spożywać potrawy znacznie w smaku lepsze od antylopiej polędwicy, bardziej okopconej i przypalonej niż upieczonej na obozowym ognisku!

Szczęśliwego dnia trafiliśmy do tego zakątka, bo, jak nas poinformował kelner, od wiosny do późnej jesieni pełno tu każdej niedzieli, a nawet w zimie sporo gości przyjeżdża saniami z Milwaukee.

Gdy zakończyliśmy posiłek i wskoczyli na siodła, Francis Norton powiódł nas wzdłuż linii lasu, w kie­runku jeziora, a później skręcił, aż wyjechaliśmy na polanę z jednej strony osłoniętą gąszczem drzew, z dru­giej otwartą na niezmierną taflę wody. Tu rozkulbaczyliśmy konie i spoczęli na derkach rozłożonych wśród gęstej trawy. Rozmowa toczyła się na temat mego0x08 graphic
0x08 graphic
nadzwyczajnego" skoku, co mnie nieco krępowało. Więc szybko zacząłem mówić o jeździeckich umieję­tnościach pani Elsie, wyrażając szczery podziw. Okazało się teraz — a rzecz wyjaśnił Francis Norton — że pani Elsie należy do klubu jeździeckiego w Milwaukee, że dwukrotnie brała udział w konkursach hippicznych, zajmując raz drugie, raz trzecie miejsce. Z kolei za­gadnąłem Neda o jego przygody podczas handlowych wędrówek. Nie dał się prosić i w ten sposób sprawa mego skoku poszła w zapomnienie.

Nie przytaczam anegdot Neda, zbyt wiele zajęłyby miejsca, a nie wszystkie na to zasługują. Kiedy skończył opowiadać zwrócił się do mnie Francis:

— Nie zapolowałby pan, doktorze?

Musiałem zrobić bardzo zdziwioną minę, bo szybko wyjaśnił:

— Przywiozłem w futerale przy siodle.

Zmieszał się, więc żeby jakoś złagodzić przykrość, zaproponowałem:

— Możemy postrzelać do celu...

Dobrze przecież wiedziałem, że chodziło nie o polo­wanie, ale o wypróbowanie mego oka i mej ręki.

Wstałem i zbliżyłem się ku wodzie. Za linią traw ciągnęła się wąska i długa, piaszczysta plaża. Począłem ją przemierzać w różnych kierunkach, aż zaintrygowany Francis podszedł z dubeltówką w ręku.


Zrozumiał.

— Pan ma pierwszeństwo, doktorze.

Wręczył mi dubeltówkę, a ja mu podałem blaszankę.

— Niech pan rzuca — powiedziałem.

Zamachnął się i cisnął w górę, niezbyt wysoko. A warto pamiętać, że przy strzelaniu do rzutków im niżej się rzuci, tym gorzej dla strzelającego. Musi mieć szybki refleks, w przeciwnym wypadku, zanim zdąży się złożyć, rzucony przedmiot upadnie na ziemię. Tak więc czas celowania ograniczony jest do sekundy. Jednakże strzał z dubeltówki nabitej śrutem daje duży rozrzut — trafić znacznie łatwiej niż jednym pociskiem.

Kiedy blacha zajaśniała w słońcu, pociągnąłem za cyngiel. Puszka podskoczyła tak, że zdążyłem wypalić i z drugiej lufy. Znowu trafiłem. Nie, nie była to wielka sztuka dla osoby obeznanej z palną bronią. Francis pogratulował mi tak szczerze, że albo musiał podejrzewać mnie do tej pory o całkowitą nieumiejętność posługiwa­nia się bronią palną, albo też sam był bardzo kiepskim strzelcem.


0x08 graphic
0x08 graphic
Na żelaznym szlaku

Szarzało. Daleka, pusta płaszczyzna, ciemniejąca z każdą chwilą i już prawie czarna na krańcach ho­ryzontu — otaczała nas z trzech stron. Z czwartej za­mykał widoczność maleńki budynek stacyjny oraz długi sznur towarowych wagonów. Dostrzegłem, jak w głębi budki maszynisty błysnęło czerwono. Zapewne palacz otworzył drzwiczki pieca. Od parowozu wprost ku na­szemu ognisku posuwała się szybko czarna sylwetka człowieka.

— Hal — rozkazał Norton — zbierz naczynia. Pewnie wkrótce ruszymy.

Hal podniósł się wolno i podreptał ku torom, pobrzę­kując kociołkiem i patelnią. W sylwetce sunącej ku nam rozpoznałem kierownika pociągu.

— Za pięć minut odjazd! — krzyknął w naszą stronę.
Poszedł dalej, wzdłuż szyn, ku ostatniemu z wagonów błyskającego czerwonym punkcikiem nocnej latarni.

— Trzeba zagasić.

Norton wstał z pnia, wytarł dłonie o spodnie i począł butem przydeptywać żarzące się głownie. Pomogłem mu.

Na tej małej stacyjce pociąg stał pół godziny, właści­wie nie wiadomo po co, ale taki był rozkład jazdy. Korzystając z przerwy w podróży — nie pierwszej — uwarzyliśmy kolację przy obozowym ognisku.


— Idziemy, doktorze. Prawdopodobnie w nocy lunie deszcz. Podróż wagonem ma jednak swoje dobre strony.

Przytaknąłem i spojrzałem w górę. Niebo w kolorze ołowiu pokrywały niskie chmury. Nie ukazał się nawet ślad wieczornej zorzy.

Wdrapaliśmy się do wnętrza wozu, gdzie pachniało sianem i końskim potem. Cztery wierzchowce zajmo­wały część wagonu, oddzieloną deskami, ale dla nas i dla bagażów sporo jeszcze pozostawało miejsca. Usia­dłem w drzwiach. Parowóz zagwizdał żałośnie, szczę­knęły łańcuchy, zgrzytnęły bufory i powoli począł odsuwać się ku tyłowi stacyjny budynek, za nim — kępa drzew, jakieś krzaki i wodna pompa. Maszyna zadudniła, szarpnęło powtórnie, koła poczęły wystuki­wać swą monotonną melodię.

Jak doszło do tego, że znalazłem się w pociągu razem z Ed Nortonem i jego pomocnikiem Hal Burnsem? Że jechałem żelaznym szlakiem ku południowemu zacho­dowi?

Potwierdziło się moje przypuszczenie, że wycieczka nad jezioro Michigan była rodzajem próby moich westmańskich zdolności. Co prawda, próby bardzo po­wierzchownej, jednak widać wystarczającej dla wędrownego handlarza, bo w dwa dni później Ed Norton sam zaproponował mi wspólną podróż. Oświadczył, że prze­myślał wszystko jeszcze raz i doszedł do wniosku, że dam sobie radę z trudami dalekiej jazdy. Oczywiście — nie odmówiłem. Norton zagadnął mnie o osobiste wy­posażenie, bo — jak twierdził — miejskie ubranie ani nie pasuje, ani nie nadaje się do biwakowania na prerii.

Rzecz jasna, posiadałem odpowiedni strój. Jednakże nabyty bodaj że przed sześciu laty i stale używany podczas kolejnych wędrówek z Karolem, znajdował się w pożałowania godnym stanie. Dlatego chętnie przystałem na propozycje Nortona, że zaopatrzy mnie we0x08 graphic
wszystko, co w długiej podróży przez pustkowia jest nieodzownie potrzebne. Nie było z tym kłopotu, prze­cież właśnie sklep braci Nortonów dostarczał myśliwym i ludziom wybierającym się na Dziki Zachód broni, odzieży, siodeł, worów do wody i mnóstwa innego sprzętu. Sklep Nortonów, jak to wkrótce stwierdziłem, liczył sobie dość słono za sprzedawany towar, dla mnie jednak zastosowano specjalną obniżkę cen. Bezstronnie muszę przyznać, że sprezentowano mi ekwipunek pierwszorzędnej jakości. Długo go dobierali i dopasowywali obaj bracia i to nie bez porady pani Elsie. Tak oto na­byłem jelonkową kurtę i spodnie, buty o podeszwach z bizoniej skóry oraz szerokoskrzydły kapelusz odporny na wszelkiego rodzaju kaprysy aury. Chcieli jeszcze dobrać pas i broń, ale te przedmioty zachowały mi się w doskonałym stanie. Zdziwili się bardzo, gdy ich o tym poinformowałem. Zdziwienie wzrosło przy odmowie kupna siodła z uprzężą. Moje dotychczasowe nadal było znakomite.

Miałem więc wszystko, poza... koniem. Mój wierzcho­wiec znajdował się w Fort Benton, razem z koniem Karola. A Fort Benton leży w Montanie (o czym już mówiłem) nad Missouri. Jest to odległość niewiele mniejsza od tej, która oddziela Milwaukee od celu mej podróży — El Paso. Na szczęście, i w tym pomogli mi Nortonowie. Wynaleźli rosłego kasztanka, który pod­dany próbom jazdy, zdał egzamin celująco. Ot, i było po kłopocie.

Później Ed Norton zaznajomił mnie szczegółowo z trasą podróży. Mieliśmy wyruszyć we trójkę, bo Nortonowi towarzyszył jak zwykle pomocnik, młody chłopak o nazwisku Burns. Konie zabieraliśmy aż cztery, po jednym dla każdego z jeźdźców oraz jucznego luzaka, mającego dźwigać toboły z towarami przezna­czonymi na sprzedaż. W drodze powrotnej ich miejsce miały zająć skórki futrzane zakupione od czerwonoskórych. Większa część drogi zaplanowano odbyć kole­ją, razem ze zwierzętami. Sądziłem, że wsiądziemy do któregoś z wygodnych, dalekobieżnych ekspresów, a konie umieścimy w wagonie towarowym. Omyliłem się. Bracia Nortonowie byli dobrymi handlowcami i li­czyli każdy wydany cent. Wyjaśniono mi, że jazda pośpiesznym pociągiem jest zbyt kosztowna, że daleko lepiej i prawie równie wygodnie można dojechać do celu... towarówką, a kilka dni różnicy w czasie nie ode­gra roli.

Potrząsnął przecząco głową.

Nie spierałem się dłużej. Norton posiadał doświad­czenie.


0x08 graphic
Jednakże niecałą podróż mieliśmy odbyć żelaznym szlakiem. Jedynie do granic terytorium Nowego Me­ksyku. Tam, posuwając się konno, Norton chciał od­wiedzić niektóre miasteczka, aby pozbyć się części swe­go towaru, wreszcie dotrzeć do rozległych rezerwatów indiańskich i wymienić resztę wiezionych rzeczy na futra lub na skóry bizonie. Liczył, że te zwierzęta nie zostały jeszcze do reszty wytępione.

I oto, któregoś wieczoru opuścił stację kolejową w Milwaukee długi pociąg towarowy, a w jednym z jego wagonów jechała nasza trójka. We wnętrzu było przytulnie i ciepło, a jednocześnie przez uchylone drzwi wpadało świeże powietrze. Z tłumoków i bagaży po­robiliśmy niezłe legowiska i gdy deszcz padał — chwa­liłem pomysł Nortona. Nie tylko zresztą dlatego. Byłem również zabezpieczony przed przypadkowym towarzy­stwem nie zawsze miłych współpasażerów, mogłem spać o każdej porze dnia i nocy i stale mieć na oku własnego konia. Że podróż była nieco monotonna?

Na pewno z wysokości siodła świat wygląda cieka­wiej, ale za to w pociągu strugi deszczu nie lecą za kołnierz i nie trzeba przerywać jazdy przy większej ulewie lub dla odnalezienia brodu na rzece.

Nieco kłopotu przysparzało nam przyrządzenie gorącego posiłku. Nie sposób było go warzyć we wnętrzu wagonu, a pociąg albo nie zatrzymywał się wtedy, gdy nadchodziła pora posiłku, albo zatrzymywał się na wielkich i ludnych węzłowych stacjach, gdzie nie można rozpalać ogniska.

To były najgorsze chwile w naszej podróży. Godzina­mi trwało odłączanie i przyłączanie nowych wagonów. Zjeżdżaliśmy z torów na tory, w hałasie hamulców, szczęku buforów, gwizdach parowozu i nawoływaniach obsługi. Kiedy jednak wreszcie ruszaliśmy poza pano­ramę ponurych, zakurzonych budynków, kiedy wiatr rozwiał dymy — od razu wracał mi humor.

Za najprzyjemniejsze uważam postoje na małych stacjach, gdy można było wysiąść, napoić konie, roz­palić ognisko i zagotować potrawę starym traperskim sposobem.

Z kierownikiem pociągu zapoznaliśmy się jeszcze przed odjazdem, a ponieważ byliśmy jedynymi pasażerami, kierownik — który nudził się setnie — odwiedzał nas na każdym prawie postoju i uprzedzał, jak długo ma trwać przerwa.

Tak więc z Milwaukee nie gnaliśmy, bo to przesada, ale jechaliśmy na pewno szybciej, niż gdybyśmy pędzili galopem — przez Chicago, dorzeczem Illinois, aż prze­skoczyliśmy z łomotem kół most nad Missisipi. Daleki Zachód zbliżał się ku nam, a w miarę jak się zbliżał, malały wielkie miasta, znikały skupiska domów, rzedły kolejowe przystanki i nikły orne pola pokryte wio­senną runią. Coraz częściej podbiegała pod tory naga przestrzeń dziko rosnących traw, to znów las, odpowia­dający echem na gwizd parowozu, podchodził do szyn tak blisko, że gałęzie drzew uderzały o ściany wagonów.

Pociąg głucho dudnił w ciemnym tunelu puszczy, a migające przed oczami pnie i witki krzewów stwa­rzały złudzenie błyskawicznego pędu.


Niekiedy zatrzymywaliśmy się na skrajach lasów, gdzie leżały polana poukładane w stągi, przygotowane do zabrania przez maszynistę — najtańszy opał w tych stronach. We trójkę pomagaliśmy obsłudze, a gdy ostat­nia szczapa wędrowała na parowozowy tender, odpo­czywaliśmy chwilę, wdychając zapach igliwia i mchów, wilgotny zapach wiosny. Potem maszyna gwizdała, kierownik pociągu machał ręką, wskakiwaliśmy do po­ciągu, ruszał sznur wagonów z monotonnym stukotem, który usypiał. Nie zawsze jednak spaliśmy. Często Ed Norton opowiadał o swych handlowych wyprawach, o drogach, które nie były drogami, lecz ścieżkami wy­deptanymi przez antylopy, rzadziej przez bizony.


0x08 graphic
O strumieniach bez nazw, szumiących wodospadach, piaskach bezwodnych pustyń i zdradliwych bagnach leśnych ostępów.

Ten świat nie był mi obcy, ale się z tym nie zdradza­łem. Słuchałem rad handlarza udając powagę, bo cho­ciaż słuszne — były mi dobrze znane. Opowiadał mi, jak można, jeśli ma się nieco wprawy, rozniecić ogień bez użycia zapałki. Pogrzebał w tobołkach i wydobył z nich punks: wrzecionowaty patyk z twardego drzewa o jednym końcu płaskim, drugim zakończonym ostro, oraz zwykłą deseczkę. Cierpliwie trzeba wiercić paty­kiem w desce, aż drewno się zwęgli i zabłysną dro­bniutkie iskierki, wtedy wystarczy nieco suchego mchu, aby z iskry buchnął płomień. Obejrzałem ten przyrząd, ale widać nie potrafiłem udać zainteresowania, bo Norton począł mi zachwalać zalety takiego punksa, między innymi tę, że łatwo można go samemu wykonać — wystarczy zwykły kozik i kawałek drewna, natomiast, gdy zgubi się zapałki, to niemal katastrofa.

Udając naiwnego zapytałem:

— A jak deseczka nasiąknie wilgocią?

Przyznał, że w takim wypadku nie da się rozniecić ognia, ale dodał natychmiast, że mokre zapałki są równie bezużyteczne.

W naszym pociągu jechało tylko trzech pasażerów, to znaczy legalnych pasażerów, znanych obsłudze. Okazało się jednak, że z towarowek chętnie korzystają, jak tylko mogą, inni wędrowcy. Kim oni są?

Po prostu trampami. Włóczęgami, którzy potrafią wśliznąć się do wagonów towarowych, mimo że obsłu­ga tam zagląda. Zauważyłem, że kolejarze naszej towarówki coraz częściej i tym dokładniej sprawdzają zawartość wozów, im większa jest stacja, na której wypada postój. Początkowo nieco mnie to dziwiło. Sądziłem bowiem, że chodzi o ochronę przed złodziejami, ale na dużej, ludnej stacji trudniej o kradzież wiezionych towarów. Gdy odwiedził nas kierownik pociągu, zagadnąłem go w tej sprawie.

Parowóz zagwizdał, szczęknęły hamulce. Ujrzałem kilka domków, jakiś potok biegnący wzdłuż torów, na koniec budynek stacji. Zanim nasz wagon się zatrzymał, kierownik wyskoczył.

Nie przeczuwałem wówczas, jak szybko spełnią się moje życzenia. Stało się to w dwa dni po wieczorze (o którym już wspominałem) zapowiadającym deszcz. Niedługo czekaliśmy. Gdy pociąg ruszył, spadły krople, a później nieprzenikliwa, zimna ciemność okryła zie­mię. Spałem znakomicie, kołysany stukotem kół, bo jechaliśmy całą noc bez przerwy. Rankiem ujrzałem na nowo niebo barwy ołowiu, zasnute deszczem, i zupełnie pustą dal. Humory się nam popsuły. Norton zagadywał i nadrabiał miną starając się rozruszać mnie i Burnsa, ale bez skutku. Dokuczał nam chłód i wilgoć. Marzy­liśmy o kubku gorącej kawy, której nie mogliśmy przecież zagotować. Kiedy wreszcie pociąg zatrzymał się, siąpiący deszczyk przeszedł w ulewę. Nawet kie­rownik nas nie odwiedził, jak czynił to każdego ranka.


Norton oświadczył, że kładzie się z powrotem spać, ja siadłem na tobołku i gapiłem się w szarą dal żałując, że nie zabrałem ze sobą żadnej książki. Z nudów spróbo­wałem pociągnąć za język Burnsa. Nie udało się. Zawsze odpowiadał monosylabami i należał do najbar­dziej małomównych ludzi, jakich zdarzyło mi się spo­tkać.

Dopiero następnego ranka przejaśniło się, ale ziemia, jak daleko sięgnąć wzrokiem, świeciła wilgocią, upstrzo­na kałużami i rozlewiskami. O rozpaleniu ogniska nie było co marzyć. Na którymś z kolejnych postojów przywędrował kierownik pociągu z wiadrem pełnym wrzątku. Przyjęliśmy go z entuzjazmem. A skąd wrzą­tek? Z parowozu. Woda nie była zbyt smaczna, lecz gorąca! Zaparzyliśmy mnóstwo kawy i podróżowali dalej razem z gościem, ponad trzy godziny. Wreszcie słońce przepędziło resztki chmur, ziemia poczęła pa­rować i zrobiło się znacznie cieplej. Wówczas wypadł następny przystanek. Kierownik wysiadł zapowia­dając krótki postój. Wyskoczyłem i ja rozprostować zdrętwiałe mięśnie, a Hal Burns poszedł z wiadrami do strumyka płynącego przez nagą równinę, żeby napoić konie. Począłem spacerować wzdłuż wagonów. Wypeł­nione towarem i opatrzone odpowiednimi nalepkami z nazwą stacji docelowej, były na głucho zamknięte i zaplombowane. Natomiast puste wagony miały drzwi szeroko rozsunięte, aby można było szybko sprawdzić, czy wewnątrz ktoś się nie ukrył. Szedłem zerkając raz po raz w głąb pustych wagonów, aż przystanąłem przy jednym z ostatnich. Drzwi były częściowo zasunięte. Spojrzałem przez szparę — półmrok, pusto, ale wydało mi się, jakby w kącie tkwiła jakaś czarna sylwetka. Chwyciłem za antabę i wskoczyłem. Ktoś rzucił się ku zamkniętym po przeciwnej stronie drzwiom. Nie ustą­piły. Położyłem mu rękę na ramieniu, czułem, że drży.


0x08 graphic
0x08 graphic
— Nie bój się, nie jestem kolejarzem.

Odwrócił się. Wówczas, mimo mroku, ujrzałem jego twarz skurczoną strachem, pobladłą i rozbiegane oczy. Sądząc po wzroście, nie mógł mieć więcej niż czter­naście, piętnaście lat. Młodociany tramp.

— Pan jest... łaps? — zapytał drżącym głosem.
Wiedziałem, co to określenie znaczy, więc odparłem:

— Nie jestem policjantem. Jestem pasażerem i jadę w tym pociągu.

Od razu poweselał.

Od strony parowozu dobiegł głos konduktorskiej świstawki.

— Ruszamy — stwierdziłem i mocniej zacisnąłem dłoń na jego ramieniu. — Nie wyskakuj — przestrzegłem. — To pusta stacyjka, żadnego budynku w pobliżu. I przestań się bać nareszcie! Nie zjem cię.

Pociąg drgnął i potoczył się z wolna.

— Doktorze! Doktorze!

Ujrzałem wychyloną z któregoś wagonu głowę Nortona.

— Jestem tutaj! — wrzasnąłem. — Przyjdę na najbliższym przystanku!

Pomachał ręką i znikł.

— No — rzekłem cofając się w głąb — teraz możemy swobodnie porozmawiać.

Stacyjka została daleko w tyle, a chłopak uspokoił się widać, bo przestał się trząść. Może uznał, że podczas jazdy nie mogę mu zrobić nic złego.

Milczał i tylko groźnie błyskał oczami. Wyglądał na osobnika nieufnego, nieco dzikiego, zamkniętego w sobie. Jeśli nie zdążył rozsmakować się we włóczędze, może da się go jeszcze ocalić?

I teraz nastąpiło coś dla mnie nieoczekiwanego. Chłopiec nic nie odpowiedział, odwrócił się, zgarbił, po­chylił głowę. Odgadłem: płakał. Odczekałem kilka mi­nut, żeby mógł się opamiętać.

— No, no — powiedziałem — może znajdzie się jaka rada. Powiedz, co ci się przydarzyło?

Jąkając się zdradził mi swą tajemnicę: został okra­dziony!

Dalsze wyjaśnienia musiałem z niego wyciągać z tru­dem i powoli. Podróżował z towarzyszem, starszym od0x08 graphic
0x08 graphic
niego, z Chicago, gdzie mieszkał i gdzie właśnie poznał tamtego. To była banalna historia. Stary nie wiekiem, lecz doświadczeniem włóczęga łatwo namówił na wspólną podróż zupełnie „zielonego" wyrostka. Dlacze­go?

Słowo po słowie dowiedziałem się i tego. Mój młody towarzysz wiózł tłumoczek sporządzony ze zniszczonego koca, a w tym tłumoczku miał zapasowe obuwie, zmianę bielizny i nieco prowiantu. Ale to jeszcze nie wszystko. Zabrał z domu — bo mieszkał z rodzicami — wszystkie oszczędności. Nie było wiele, ale jednak około dzie­sięciu dolarów. Po co wyruszył w tę drogę? Padła roz­brajająco naiwna odpowiedź: od lat marzył o dalekiej podróży i wolne chwile spędzał na dworcu kolejowym w Chicago obserwując przyjeżdżające i odjeżdżające pociągi. Tam właśnie spotkał przyszłego kompana po­dróży. A że bał się wyruszyć w świat samotnie, ucie­szyła go propozycja wspólnej eskapady.

— Bardzo się zmartwił i zaproponował, żebym mu dał to, co mam przy sobie. Powiedziałem, że nie dam, aż będziemy w drodze. No i... później umówiliśmy się. Zabrałem z domu jedzenie, ile mogłem, i wieczorem pobiegłem na dworzec.

— Nie sądziłeś, że rodzice zaczną cię szukać, że mogą przypuszczać, że stało się coś złego?


— Fred?
Skinąłem głową.

Hamulce rozpoczęły już swą charakterystyczną mu­zykę. Jeszcze koła się obracały, gdy wyskoczyłem.

— Chodź — rozkazałem — musimy się spieszyć!
Posłuchał. Chwyciłem go za rękę i pobiegliśmy, ile tchu w piersiach... Nim sznur wagonów znieruchomiał, obaj wgramoliliśmy się do wagonu.

— A to kto? — zdumiał się Norton.

— Mój znajomy — odparłem krótko. — Trzeba mu pomóc, ale przede wszystkim nakarmić. Od wczoraj nic nie miał w ustach.


Bizony

Wysiedliśmy w małym miasteczku, skąd kolejowy szlak biegł ku zachodowi, a nasz — skręcał na południe. Wyleciała mi z pamięci nazwa tego miasteczka, chociaż zachowałem jego obraz: niskie domki i szeroka ulica, po której toczył się właśnie wóz kryty półokrągłą bu­dą — bliźniaczy tym, jakie wyruszały z pierwszymi osadnikami na Daleki Zachód. Na tej ulicy dostrzegłem sklep z okropną werandą-przybudówką, przed nią wbite w ziemię paliki do przywiązywania koni. Norton za­ciągnął mnie do wnętrza i ku memu zdziwieniu począł się targować o fantastycznie kolorowe derki. Kupił ich cały stos. Derek tych nie zabraliśmy natychmiast, lecz po nabyciu konia, co poprzedzone zostało wizytą u ko­wala. Tam nasze wierzchowce otrzymały nowe podko­wy, a Ned — adres osoby, która miała konia na zbyciu. Poszliśmy potem do saloonu, prawdziwego saloonu Dalekiego Zachodu. Okropna brzydota łączyła się z nieodpartym urokiem wydeptanej podłogi z surowych desek, ze stołami niczym nie nakrytymi i z obsługują­cym gości właścicielem, barmanem, kelnerem i kucha­rzem w jednej osobie.

Przyznam, że po tak długiej jeździe pociągiem nieco odwykłem od chodzenia, a wędrówka z Nortonem, tu, tam i z powrotem, dała mi się we znaki. Z przyjemno­ścią siadłem na prymitywnej ławie i oparłem łokcie 0x08 graphic
na blacie stołu. Salka była pusta i cicha, za niskimi drzwiczkami, które pozwalały bez otwierania zajrzeć do wnętrza saloonu lub wyjrzeć na zewnątrz, biegła pusta ulica, skąd słychać było tylko potupywanie na­szych koni przywiązanych do palików.

Przy stole pojawił się kelner-barman-kucharz i w chwilę później piliśmy piwo („Kto wie, kiedy je znowu łykniemy, doktorze") i krajaliśmy wielkie plastry zim­nej pieczeni. Była znakomita.

A mały tramp? Cóż z nim się stało? Odjechał w kierunku swego domu, do Chicago i mam nadzieję, iż przybył tam bez przeszkód. Zanim dotarli­śmy do Kansas City, dał się przekonać. Nie bez trudu. Wydaje się, że jego upór wynikał przede wszystkim ze wstydu, że się tak dał oszukać pierwszemu-lepszemu włóczędze, więc chciał pokazać, że nie jest niedołęgą i potrafi sam wędrować.

Wytłumaczyłem mu, że trampy potrafią wyprowadzać w pole bardziej doświadczonych i starszych od niego, ale za to jemu już nigdy się to nie przytrafi po takim doświadczeniu. Chłopak był niegłupi i po krótkim na­myśle przyznał mi rację. Na osłodę dodałem, że w jego wieku „podróż na gapę" z Chicago do Kansas jest wielkim osiągnięciem, ale lepiej, aby się tym nie chwalił. W Kansas City kupiłem mu bilet do Chicago, Ned zaopatrzył go w żywność i chłopak odjechał.

Wypiliśmy piwo, zjedli pieczeń i nieco ociężali wsko­czyli na siodła. Ned nie chciał nocować w miasteczku. Powiedział, że nie ma tu hotelu, a on nie będzie spał u nieznajomych ludzi.

— Mam sporo towaru, doktorze, łatwiej go upil­nuję na pustkowiu niż tutaj.

Przyznałem mu rację i powlekliśmy się sznurem pięciu koni poza granicę ostatnich zabudowań i jeszcze dalej, dopóki zmrok nie położył kresu wędrówce. Ale właśnie wówczas dobrnęliśmy do brzegów szeroko rozlanego strumienia. Na jego przeciwległej stronie rosło nieco krzewów i kilka drzew. Tam rozbiliśmy obóz. Hal Burns rozpalił ognisko, właściwie nie wiado­mo po co, bo byliśmy najedzeni i żaden z nas nie zamie­rzał nic pitrasie. Na moją uwagę Norton odparł, że noce są jeszcze chłodne, a ta będzie na pewno zimna dla doktora, „który nie przywykł do noclegów pod gołym niebem". Nic na to nie rzekłem, zaprotestowałem do­piero wówczas, gdy po wypaleniu fajek na dobranoc, Norton zdecydował się wyłączyć mnie z nocnej warty.

— Powinien się pan stopniowo przyzwyczajać, dok­torze.

Mój protest nie odniósł skutku. Myślę, że nie z po­wodu troski o moje zdrowie, lecz z powodu troski o... towar. Na pewno obaj towarzysze przypuszczali, że pod­czas warty zdrzemnę się niejeden raz i nie zauważę złodzieja, gdyby taki tu się zakradł!

Otuliłem się pledem, pod głowę podsunąłem siodło, broń położyłem obok i ze stopami wyciągniętymi w kierunku żarzącego się ognia — zasnąłem.

Może istotnie byłem bardzo zmęczony podróżą, a mo­że tak na mnie podziałało powietrze dalekich przestrzeni, dość że spałem jak niedźwiedź w zimowej gawrze. Kiedy otworzyłem oczy, słońce już stało ponad linią horyzontu, co jak dla westmana i trapera oznacza bar­dzo późną godzinę.

Muszę przyznać, że ich troskliwość mocno mnie zde­nerwowała. Humor wrócił mi dopiero podczas pakowa­nia się do dalszej drogi, która miała coraz bardziej oddalać nas od żelaznego szlaku. Znajdowaliśmy się już w granicach Teksasu — jak mnie zapewnił Norton, który tę trasę wielokrotnie przebywał. Teraz mieliśmy dotrzeć do doliny Południowego Canadianu i posuwając się ku jego źródłom osiągnąć terytorium Nowego Meksyku. Nie była to najkrótsza z wiodących do celu dróg, ale najwygodniejsza. Najkrótsza wiodła bowiem przez pustynne, bezwodne połacie Liano Estacado, rozciąga­jącego się od doliny rzeki Pecos na zachodzie, po źródła Brazos i Południowej Colorado — na wschodzie.


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Na Liano nie byłem nigdy, ale Karol Gordon zapuścił się kiedyś w te niegościnne ziemie. Opowiadał później o krainie płaskiej, otwartej i bezludnej, znaczonej gdzieniegdzie kępami kaktusów, gdzieniegdzie nagimi jak słupy ogrodzenia pniami jukki. Trzeba posiadać sporo odwagi, a przede wszystkim... worków z wodą, żeby udać się w tamte strony. Wielu już próbowało i w piaskach zginęły całe karawany ludzi, którzy pra­gnęli skrócić sobie drogę ze wschodu na zachód. Ed Norton nie chciał ryzykować, i słusznie.

Ruszyliśmy, mając słońce po prawej stronie, prościutko na południe. Naszą karawanę prowadził Hal Burns, wiodąc na linkach oba juczne zwierzęta. Norton i ja zamykaliśmy kawalkadę, bacząc na juki. Zmienia­liśmy kolejność tylko wtedy, gdy na horyzoncie uka­zywały się postacie jeźdźców lub pieszych. Trafiało się to jednak bardzo rzadko. Olbrzymi obszar Teksasu, mimo że już od 1845 roku posiadał prawa stanu, a ko­lonizacja zaczęła się jeszcze wcześniej, bo za hiszppańskiego, później meksykańskiego panowania, był ciągle jeszcze niemal bezludny. Przed siedmiu laty sza­cowano mieszkańców tego kraju na półtora miliona na obszarze 267 tysięcy mil kwadratowych. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się lekko sfalowana równina, porosła rzadką trawą. Na tej równinie napotykaliśmy co pewien czas małe strumyki o brzegach zarośniętych krzakami dającymi upragniony cień, gdy słońce stawało u szczytu nieba i wcale nie wiosenny upał spadał na ziemię. Nad tymi zbiornikami kryształowo czystej wody gasiliśmy pragnienie i poili konie. Wszystkie strumienie płynęły ku południowi. Zwróciłem na to uwagę Nortonowi. Przyznał mi rację dodając, że świadczy to o właściwym kierunku naszej wędrówki, bo wszystkie te rzeczki wpadają do Canadianu albo jego dopływów.

— Niech pan jednak nie sądzi, doktorze, że właściwy kierunek jest zawsze łatwy do określenia. Niejeden raz musiałem się nad nim dobrze nabiedzić, chociaż wę­druję tędy co roku.

W kilka godzin po tej rozmowie spostrzegłem w spo­rej odległości przed nami coś, co przypominało niekształtną plamę ciemnej barwy.

— Niech pan spojrzy — powiedziałem. — Ki li­cho?

Norton przyłożył dłoń do czoła, bo słońce raziło w oczy.

— Nie mam pojęcia — odparł po chwili.

— Plama się porusza.
Znowu spojrzał.

Wyciągnąłem z juków przy siodle lornetkę. Nie rozstawałem się z nią nigdy podczas wypraw w nieznane strony, gdyż możliwość dalekiej obserwacji czę­sto pozwala uniknąć niebezpieczeństwa. Ta lornetka stała się przyczyną wesołości Nortona. Kiedy ją ujrzał w mych rękach pierwszy raz, stwierdził z udaną powa­gą, że nie wybieramy się do teatru ani na rodeo. Nie zareagowałem wtedy na tę uwagę. Teraz przyłożyłem szkła do oczu.


0x08 graphic
0x08 graphic
— To nie są jeźdźcy — stwierdziłem. — Możemy spokojnie wędrować dalej.

— Antylopy?

— Niech pan spojrzy przez szkła.
Ledwie zerknął, a już krzyknął.

— Bizony! Co za traf! Będzie pan miał okazję przyjrzeć się tym wspaniałym zwierzętom. Pędźmy jak najszybciej, bo jeszcze nam uciekną.

Nie uciekły. Zbliżyliśmy się tak, że gołym okiem mogłem rozróżnić poszczególne sztuki, policzyć je w przybliżeniu: od osiemdziesięciu do stu okazów tego wymierającego gatunku największych (obok szarego niedźwiedzia) czworonogów Północnej Ameryki pasło się przed nami. Wiedziałem — opowiadał mi Karol — że jeszcze nie tak dawno można było z okien pociągów jadących na zachód obserwować stada liczące tysiąc i więcej egzemplarzy. A gdy takie stado przebiegało przez tory, pociąg musiał stawać, mimo że specjalne sikawki umieszczone w parowozach wyrzucały pod silnym ciśnieniem strumienie wody, by rozpędzić stado. Trzeba było nieraz czekać tak godzinę, dwie... Czymże więc była ta maleńka grupka, jaką teraz napotkaliśmy? Piesztką ocaloną od zagłady, wędrującą — jak zwykle o tej porze — z południa na północ.

Wjechaliśmy na spore wzniesienie, skąd rozciągał się widok na płytką dolinkę przeciętą strumykiem. Właśnie przeciwległym grzbietem dolinki wędrowały bizony. Sądziłem, że przejdą bokiem, ale pomyliłem się. Idący na czele przewodnik stada skręcił w dół zbocza, za nim ruszyły inne.

Już miałem zamiar odpowiedzieć, że i ja polowałem na te wspaniałe zwierzęta, ale powstrzymałem się. Postanowiłem do końca grać rolę greenhorna. Zapyta­łem tylko:

Nie odpowiedział. Trzepnął konia cuglami, wydobył strzelbę.

— Hal! Zajedziemy je z boku.

Burns rzucił mi linkę od jucznych i obaj skręcili w lewo. Ruszyli grzbietem wzniesienia, wreszcie zje­chali ku rzeczce. Bizony, zaspokoiwszy pragnienie, pasły się teraz na łączce. Dotychczas nas nie zauważyły. Nic dziwnego — zwierzęta te mają kiepski wzrok, po0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
dobno dlatego, że im kudły opadają na oczy. Za to węch posiadają znakomity, ale teraz właśnie wiatr dął w na­szym kierunku.

Siedziałem na koniu z linką w dłoni, ale gdy obaj moi towarzysze oddalili się spory kawałek, zeskoczyłem z siodła, wyjąłem kołki z juków i wszystkie trzy zwierzęta uwiązałem. Niech sobie Norton nie wyobraża, że będę tkwił przy koniach! Zabrałem sztucer i zeszedłem kilkanaście kroków po zboczu, po czym siadłem.

Bizony nadal pasły się spokojnie i tylko przewodnik stada, olbrzym z brodą sięgającą do kolan, potrząsał potężnym łbem i odwracał głowę raz w prawo, raz w le­wo. Norton i Burns skręcili teraz ku wodzie, przebyli strumień i poczęli wjeżdżać na przeciwległe wzniesie­nie dolinki. Odgadłem ich plan: mieli zamiar zaatakować stado od tamtej strony i wpędzić je w wodę. Pomysł był niezły, ale miał jedną zasadniczą wadę: wganiając do strumienia, jechało się pod wiatr, a w takiej sytuacji zwierzęta musiały zwietrzyć myśliwych jeszcze przed przystąpieniem do akcji. Dziwne, że o tym nie pomyślał Norton. Może dlatego, że stracił głowę na widok stada, a może dlatego, że nie był tak doświadczo­nym myśliwym, za jakiego się przedstawiał.

Skutek błędnego postępowania zaraz się ujawnił. Rozproszone dotąd stado poczęło zdradzać niepokój. Zwierzęta przestały szczypać trawę. Te, które tarzały się na brzegu, zerwały się na nogi, a brodaty olbrzym zadarł łeb wietrząc.

Wstałem i zeszedłem jeszcze niżej. Czułem, że lada chwila całe stado rzuci się do ucieczki. Ujrzałem, jak Norton i Burns rozdzielili się. Pierwszy pogalopował dalej, równolegle do rzeczki, drugi począł zjeżdżać ku wodzie. Teraz bizony zbiły się w zwartą gromadę, a póź­niej runęły w bok. Kiedy Burns zjechał na dno doliny, gnały już we wściekłym galopie wzdłuż brzegu. Wtedy właśnie ukazał się Norton. Zamiast jechać równolegle z gnającym stadem, co stwarzało możliwość celnego strzału w lewy bok, wysunął się przed czoło stada. Nie mogłem pojąć, w jakim celu. Podniosłem się i spraw­dziłem sztucer.

Bizony, gdy Norton zabiegł im drogę, skręciły ku nurtowi rzeczki. Znalazłem się w niezbyt bezpiecznym miejscu, więc ruszyłem szybko w górę strumienia. Po kilkudziesięciu krokach zatrzymałem się i odwróciłem. Hal Burns gnał w kierunku stada. To był zupełny bez­sens. Należało bowiem stado rozbić na poszczególne sztuki, nie zbijać je w gromadę, co tylko utrudnia strzał i nie pozwala na wybór upatrzonego egzemplarza.

Bizony roztrąciły racicami wodę, aż bryznęła rzęsistą fontanną. Wtedy dostrzegłem, jak jeden odłączył się od grupy i skierował się w bok, w stronę Nortona. Norton powinien był natychmiast zawrócić. Nie uczynił tego. Jak się później dowiedziałem, poniósł go koń. Przera­żony wierzchowiec gnał w stronę rzeczki, wpadł w jej nurt, a za nim pędził bizon. Prosto ku mnie.

Norton zauważył mnie i coś krzyknął, ale wśród tę­tentu i plusku wody nie zrozumiałem słów. Jeździec już dosięgał brzegu, na którym stałem, gdy bizon rozbryzgiwał wodę w środku nurtu. Przyłożyłem kolbę do ramienia i czekałem, aby minął mnie Norton. Nie minął! Tuż przy brzegu jego koń zapadł się w bagienko aż po kolana, a jeździec przeleciał przez łeb i z chara­kterystycznym plaśnięciem upadł na mokrą ziemię.

Bizon biegł w poprzek rzeczki wprost na nieszczęsne­go konia, który w panicznej trwodze szarpał się i zapa­dał coraz głębiej. Spojrzałem na Nortona. Nadal leżał nieruchomo. Skoczyłem w bok. W ten sposób jako cel miałem nie łeb gnającego byka, lecz jego całą sylwetkę. Trzykrotnie pociągnąłem za cyngiel, za trzecim razem rozpędzone zwierzę zatrzymało się raptownie i powoli 0x08 graphic
0x08 graphic
osunęło w wodę. Podbiegłem do konia, schwyciłem go za cugle tuż przy pysku. Sprawa nie była łatwa i gdyby nie Burns, który właśnie przygalopował, nie dałbym rady. Razem wyciągnęliśmy z błota drżące ze zmęczenia zwierzę. Dopiero po tym zawróciłem w stronę Nortona. Siedział spoglądając dokoła nieprzytomnym wzrokiem.

Podałem mu rękę. Podniósł się wolno, ciągle stękając.

0x08 graphic
0x08 graphic
Ująłem go pod ramię i zaprowadziłem na suchsze miejsce.

— Już ich nie ma — odezwał się Burns. — Został tylko jeden. Ten, którego upolował doktor. Gdyby nie trafił, byłoby po panu.

— Drugi raz ratuje mi życie — stęknął.
Ukląkłem przy nim i rozpiąłem mu bluzę.

Zbadałem go. Żadna z kości nie była naruszona, chy­ba dzięki temu, że upadł w miękkie błoto, cały był też tym błotem ubabrany.

— I co, doktorze?

— Sińce na pewno będzie pan miał, ale to wszystko.
Pomogłem mu wstać i chciałem wprowadzić na wzniesienie.

— Chwileczkę, doktorze — powstrzymał mnie. — Gdzież ten bizon? O, widzę! — ucieszył się. — Nie może leżeć w wodzie. To cenna skóra i chętnie ją od pana kupię.

Drgnąłem.

— Czyżby chciał pan zmasakrować całe stado?

Spojrzał na mnie zdziwiony.

— I zostawić kilka ton mięsa na pożarcie kujotom — dodałem. — Zaczynam się cieszyć, że pan runął z siodła. Chodźmy.

Powlókł się w milczeniu. Dopiero gdy osiągnęliśmy grzbiet wzniesienia, stwierdził półgłosem:

Zabrzmiało to trochę patetycznie, ale byłem wściekły na Nortona.

Obóz rozłożyliśmy niedaleko rzeczki, w której leżała „góra mięsa". Pomogłem Burnsowi sprowadzić konie, napoić je, a później przy pomocy linek przywiązać do rogów bizona. Zwierzęta z dużym wysiłkiem wycią­gnęły bizona z wody. Odszedłem, gdy przywlókł się Norton. Zdejmowanie skóry trwało dość długo. W tym czasie zdążyłem zebrać sporo uschłych patyków, wędru­jąc wzdłuż rzeki, a nawet skonstruować prymitywny rożen. Na koniec rozpaliłem ogień i dopiero wówczas zjawili się moi towarzysze dźwigając skórę i spory ka­wał mięsa. Burns zajął się kucharzeniem, ale mimo naj­lepszych wysiłków pieczeń okazała się twarda, o nie­przyjemnym, ostrym zapachu. Zgodnie stwierdziliśmy, że zabita sztuka to był stary osobnik, zbyt żylasty jak na nasze zęby. Po tym nieudanym posiłku Burns zajął się nacieraniem wewnętrznej strony skóry drzewnym popiołem, co miało zapobiec kurczeniu, wysychaniu0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
i pękaniu. Kiedy zakończył tę pracę, miało się już ku zachodowi. Tak więc spotkanie z bizonami przerwało naszą podróż prawie na cały dzień.

Ledwie zmierzchło, a Norton począł sobie mościć po­słanie, powiedział: „dobranoc" i — nieco postękując — owinął się derką.

Nie bardzo mi to trafiło do przekonania, ale nie mo­głem namawiać Norton a na wartę. Kiedy Hal Burns, uznający za obowiązującą go decyzję szefa, również poszedł za jego przykładem, wziąłem sztucer i ruszy­łem na przechadzkę wokół naszego obozowiska.

Było ciemno i w górze poczęły przebłyskiwać gwiaz­dy. Wkrótce ukazał się księżyc i rozświetlił daleki obszar prerii. Zrobiło się widno jak w dzień. Powędro­wałem na grzbiet wzniesienia, poniżej którego bezsze­lestnie toczył swe wody strumień. Tuż przy brzegu czerniała masa bizoniego mięsa. Jeszcze nie zgromadzili się przy nim nocni biesiadnicy. Wiedziałem, że na pewno przyjdą, znęceni zapachem, który ja już czułem. Zatoczywszy krąg wróciłem do ogniska żarzącego się wiśniową barwą nadpalonych drewien. Odwiązałem od siodła derkę, siodło ustawiłem jako oparcie dla pleców i w ten sposób ulokowałem się przy ognisku. Dokoła było cicho i ta cisza podziałała na mnie usypiająco. Kiedy zbudziłem się, nadal trwała noc, ale już nie tak spokojna. Od rzeki niosły się naszczekiwania kujotów. Nocne bractwo ucztowało. Czy tylko preriowe psy?

Chyba im biesiadę musiał przerwać jakiś większy drapieżnik, którego woń poczuły nasze konie. Cała piątka skupiła się w pobliżu ogniska. Nie spały i nie pasły się. Miały głowy zwrócone w stronę rzeki i nerwowo strzygły uszami. Ten widok skłonił mnie do po­wtórzenia wędrówki. Jednak w najbliższym sąsiedztwie nic nie odkryłem. Norton słusznie twierdził, że mięso bizona uchroni nas od wizyty czworonogów. Stwier­dziwszy ten fakt położyłem się i zasnąłem.

Obudził mnie ranny wietrzyk i zapach kawy. Prze­tarłem oczy. To Burns krzątał się przy rozpalonym na nowo ognisku. Norton jeszcze leżał, owinięty po czubek nosa brązowym kocem.

— Co nowego, Hal? — zagadnąłem.

— Zaraz będzie kawa, tylko upiekę podpłomyki. Jada pan boczek?

— Oczywiście, a co słychać z naszym bizonem?

— Zostały tylko kości.

Wstałem i powędrowałem ku rzeczce z mydłem i ręcznikiem — przedmiotami, które wzbudziłyby śmiech prawdziwego westmana. No, ale ja nie byłem „prawdziwym". Burns powiedział prawdę, rogaty łeb i kości — oto co znalazłem zamiast bizoniego mię­sa.

Zdjąłem obuwie, ściągnąłem odzież i zanurzyłem się w wodzie, w najgłębszym miejscu. Sięgała pasa i zimna była jak lód. Natychmiast wyskoczyłem szczękając zę­bami. Namydliłem się i znowu wskoczyłem, nie na dłu­go. Po czym wytarłem się szorstkim ręcznikiem. Resztki snu wyparowały ze mnie jak wrząca woda z garnka.

Wróciłem do ogniska, pełen energii i dobrego hu­moru.

— Jak pan się dziś czuje? — zagadnąłem Nortona.

Opukałem go i osłuchałem dokładnie, ale poza sińca­mi, które teraz wystąpiły na skórze, nic więcej nie odkryłem.


0x08 graphic
— Proszę się cieszyć, że nie upadł pan na kamie­nie — zauważyłem. — A teraz dajcie mi kawy.

Od pamiętnego spotkania z bizonami minęło kilka dni, podczas których coraz bardziej zbliżaliśmy się do Canadianu, w jego górnym biegu. Jak zapowiedział Norton, już nazajutrz mieliśmy przekroczyć granicę Nowego Meksyku. Ale zanim to się stało, podczas wie­czornego biwaku ukazał się nam czarny koń, o którym już wspomniałem. Koń wyglądający na nocną zjawę.


Nocny gość

Zerwałem się pierwszy. Pierwszy chwyciłem za cugle chrapiącego ze zmęczenia i przerażenia zwierzęcia.

— Ostrożnie — zaszeptał za mymi plecami Norton.

Nie odpowiedziałem. Na grzbiecie konia siedział, ra­czej leżał człowiek z dłońmi wplątanymi w grzywę, z głową przytuloną do karku. Dotknąłem ramienia ta­jemniczego jeźdźca. Nawet nie drgnął.

— Trzeba go ściągnąć. Hal, niech pan odłoży strzelbę, sam nie dam rady.

Ale i we dwóch dopiero z wielkim trudem zdjęliśmy jeźdźca z siodła. Najwięcej kłopotu sprawiło rozgięcie zaciśniętych kurczowo na końskiej grzywie palców — koń się płoszył. W końcu zupełnie bezwładne ciało zsunęliśmy z grzbietu.

Płomień rozbłysł i począł migotać, bo z ciemności dmuchnął wiatr. Ukląkłem obok nieruchomego ciała. Zbadałem puls. Bił, chociaż bardzo słabo.

Nieznajomy miał na sobie grubą kamizelkę, a pod nią flanelową koszulę. Palcami rąk wyczułem, jak pierś podnosi się i opada w wyraźnie wyczuwalnym oddechu. Nie odkryłem żadnego widocznego obrażenia ciała, mimo że Hal przyświecał mi łuczywem.

W parę minut później chlusnąłem wiaderkiem na twarz leżącego. Poruszył głową i otworzył oczy. Wymamrotał coś niezrozumiale, usiłował powstać, ale tylko jęknął i opadł z powrotem na trawę.

— Co wam jest? — zapytałem.

— Piekielnie boli — stęknął. — Tak mnie urządził...
Reszty zdania nie dosłyszałem. Zamknął oczy i leżał nieruchomo, ciężko dysząc.

— Musimy go przewrócić — stwierdziłem. — No... razem...

Dotknąłem pleców.

— O, u licha! Hal, niech pan weźmie drugie łuczywo i dorzuci do ognia. Źle widzę.

Rzeczywiście źle widziałem, za to moje palce trafiły na lepką prawie już zaskorupiałą powłokę, przypominającą w dotyku klej. Dobrze wiedziałem, co to takiego.

— Hal, jeszcze wody! Ten człowiek jest ranny. Słyszy mnie pan? — zwróciłem się do leżącego.

Coś mruknął.

— Jak pan się czuje?


— Umarłby pan z upływu krwi.

Nic nie odpowiedział. Zlałem mu plecy wodą, a kiedy materiał nieco zmiękł, poczęliśmy — Norton i ja — rozbierać nieszczęśnika. Kiepsko nam szło, przede wszystkim dlatego, że nie chciałem przysparzać ranne­mu dodatkowego bólu, po drugie — że mimo wody ma­teriał nadal przylegał do rany, po trzecie — przeszka­dzała nam zła widoczność. Z wielkim trudem zdołaliśmy ściągnąć kamizelkę, z koszulą poszło jeszcze gorzej. Spocony z wysiłku zdołałem wreszcie oderwać flanelę od ciała. Natychmiast popłynęła krew. Przyniosłem swą podręczną apteczkę, obmyłem ranę i nałożyłem opa­trunek. W tych warunkach szukanie kuli, która, jak stwierdziłem, nie przeszła na wylot, nie mogło dać wy­ników. Dlatego, obandażowawszy pacjenta, powiedziałem:

— Kuli poszukamy jutro.

— To nie od kuli — jęknął przewróciwszy się na
bok. — Dostałem nożem...

Zrobiło mi się wstyd. Nie rozpoznałem przyczyny zranienia — to należało położyć na karb złej widocznoś­ci, ale zawsze.

Wzruszyłem ramionami. Nie chciał zdradzić tajemni­cy — jego sprawa. Pomogłem mu wstać, a później umieściliśmy leże niedaleko ogniska, gdzie ułożył się jak mógł najwygodniej. Napojony kawą, co uznałem za konieczne wobec takiego osłabienia, prawie natych­miast zasnął.

Handlarz nie pytał więcej. Rozstawiliśmy warty, które miały się zmieniać co dwie godziny. Należało za­chować ostrożność. Tajemniczy jeździec stanowił do­wód, że okolica nie jest bezludna, jak się nam wyda­wało. Kto wie, może nawet naszego gościa ścigano? Jednak noc upłynęła spokojnie, a jedynym skutkiem czuwania była moja senność.

Ziewając i przeciągając się wstałem ze swego lego­wiska, zbudzony brzękiem garnczków, trzaskaniem po­lan w ognisku i zapachem kawy unoszącym się nad ko­ciołkiem. To Hal, który pełnił końcową wartę, krzątał się teraz przy przyrządzaniu rannego posiłku. Norton jeszcze spał, mimo że słońce dawno wspięło się na niebo, co według zwyczajów i miary Dalekiego Zachodu świadczyło o bardzo późnej godzinie.

Mój pacjent także drzemał. Chwilę przysłuchiwałem się równemu oddechowi, potem odszedłem w stronę lasu, gdzie wśród sitowi ciurkał strumyczek i gdzie pasło się stado naszych koni, a między nimi wierzcho­wiec nocnego gościa. Dawno nie oglądałem tak wspa­niałe prezentującego się zwierzęcia! Było kruczoczarne, czernią przechodzącą w granat, z jedną białą strzałką na czole.

Czyżby koniokrad?" — pomyślałem nagle, wspo­mniawszy liche odzienie naszego gościa.

Opluskałem się w wodzie i wróciłem do obozowiska. Norton już wstał.

Wskazał na otuloną derką postać.

— Niech sobie jeszcze pośpi — odparłem. — Tylko mu na dobre to wyjdzie, a teraz...

Ująłem Nortona pod ramię i powiodłem w stronę lasu.

Pouczywszy mnie w ten sposób, chciał wrócić do ogniska. Zatrzymałem go.


Wróciliśmy w samą porę, bo Hal kończył pieczenie ostatniego podpłomyka, a ranny już się przebudził i siedział okryty kocem. Na mój widok usiłował wstać. Natychmiast go powstrzymałem.

Uśmiechnął się z widocznym wysiłkiem. Ten uśmiech, ta twarz, ten głos wydały mi się znajome.

Hal, jak zwykle milczący, podał wydzielone porcje. Wędzony boczek na podpłomyku nigdzie tak nie smakuje, jak na prerii. Sprawdziłem to wielokrotnie. I ni­gdy człowiek nie zjada tyle, co podczas dalekiej wędrówki konnej. Dlatego przestałem się dziwić traperom, którzy po pochłonięciu funta pieczeni twierdzili, wcale nie żartem, że zdołali zaspokoić pierwszy głód! Znałem jednego z takich. Jadł za pięciu, a przecież był zawsze szczupły, nawet chudy. Mieszczuch, który by spróbował tak się odżywiać, popadłby szybko w żołądkowe dole­gliwości albo roztył się do karykaturalnych rozmiarów. Jednakże wadą traperskiego odżywiania jest całkowity brak owoców i jarzyn. W przeciwieństwie do Indian, których jadłospis nie ogranicza się do potraw mięsnych (jedzą leśne jagody, kukurydzę w rozmaitych posta­ciach, a lecznicze wywary z ziół znane są czarownikom wszystkich plemion), traper nie zna niczego poza mię­sem, bo też w swym wędrownym życiu nie ma możli­wości ani zdobycia, ani tym bardziej dźwigania ze sobą szybko psujących się owoców lub jarzyn. Co najwyżej nosi nabytą w jakimś miasteczku mąkę, i to w niewiel­kiej ilości. Odżywianie się wyłącznie mięsem powodu­je nadkwasotę żołądka, przypadłość dokuczliwą i na dłuższy okres nawet groźną dla organizmu człowieka.

Zawsze po kilku miesiącach pobytu na Dzikim Za­chodzie, gdzie mięso stanowiło podstawę pożywienia, wracałem do Milwaukee stęskniony za kapustą, ziem­niakami, fasolą, pełen marzeń o śliwkach, jabłkach i wiśniach. Ale teraz znajdowałem się dopiero na po­czątku wielkiej i dalekiej drogi, więc boczek na go­rącym podpłomyku był dla mnie znów smakowitą nowością.

Po rannym posiłku zająłem się naszym gościem. Stękał i kwękał, gdy zdejmowałem bandaże, a jeszcze bardziej, gdy zabrałem się do odlepiania przyschłego opatrunku.

Rana się nieco zaskorupiła. Stanowiło ją długie0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
i wąskie cięcie. Uderzającemu albo drgnęła ręka, albo też uderzony pochylił się i to mu ocaliło życie. Ostrze noża trafiło w żebro i ześliznęło się czyniąc paskudne na oko, ale w istocie mało niebezpieczne skalecze­nie.

Norton, który z zainteresowaniem przyglądał się „operacji", mruknął coś na temat „znakomitych leków indiańskich", zwłaszcza pewnego ziela, które przyłożone do rany usuwa ból i szybko goi.

— No to — uśmiechnąłem się — poprzestaniemy na tradycyjnym sposobie leczenia.

— Proszę leżeć spokojnie — poleciłem pacjentowi i wstałem.

Odeszliśmy kilka kroków od ogniska.

Potrząsnął energicznie głową.

— Tak. Właśnie dlatego odciągnąłem pana na bok. To wspaniała uprząż. Nikt nie używa podobnej na Dzikim Zachodzie. Zbyt wiele kosztuje, a złodziejów tu nie brak.

Kiedy wróciliśmy, nieznajomy, owinięty w koc, zno­wu spał.

Rozejrzałem się. Hal klęczał nad brzegiem strumie­nia, dostrzegałem tylko czubek jego głowy.

— Pewnie nabiera wody — zauważył Norton. — Ale cóż teraz poczniemy, doktorze? Tyle wolnego czasu i nic do roboty! Bardzo to nudne.

Miał rację. Przymusowy postój na prerii nie należy do przyjemności.

— Hm, można by iść do lasu na małe polowanie — rozważał głośno Norton — ale ani to pora, ani bezpiecznie. Rozsądek nakazuje trzymać się razem. Ten ranny jegomość nie daje mi spokoju. Przecież wiozę towar za dobrych paręset dolarów! Ech, legnijmy na słonku. Dogrzewa coraz mocniej.

Tak też postąpiliśmy. Leżałem, przymknąwszy oczy, aż złapał mnie sen. Odrabiałem zaległości minionej nocy. Kiedy się ocknąłem, było już dobrze po południu. Norton spał obok. Jeszcze się nie obudził. Niezmordowany i milczący Hal coś tam pitrasił przy skąpym ogniu. Pachniało mięsem, mąką i jeszcze czymś, czego nie potrafiłem odgadnąć. W chwilę później okazało się, że to najprawdziwsza grochówka. Zbudziliśmy Nortona i mego pacjenta i szybko zabraliśmy się do jedzenia.

— Wydaje mi się — powiedziałem do rannego — że już jutro będzie pan mógł jako-tako utrzymać się na siodle. Radzę udać się do najbliższego miasteczka i tam przez kilka dni odpocząć.

— A wy dokąd jedziecie?

Nie przypadło mi do smaku takie pytanie, więc odpo­wiedziałem niezbyt grzecznie, jak odpowiada się w tych stronach na pytania osób zbyt ciekawych. Wskazałem palcem przed siebie i powiedziałem krótko:

— Tam — a później machnąłem ręką za siebie i dodałem: — stamtąd.

Chyba zrozumiał, bo wyraz zakłopotania odmalował się na jego twarzy.

Moja odpowiedź musiała go zaskoczyć. Nie powtórzył pytania. Oceniłem, że nie zalicza się do tych bezczelnych typów, które próbują wbrew wszystkiemu na­rzucać swe towarzystwo i pokrywać niewyrobienie życiowe tupetem. Uznałem go za człowieka skromnego i zapisałem mu to na plus.

Powiedziałem to specjalnie ostrym tonem, licząc, że w ten sposób spowoduję naturalny odruch oburzenia, że przybysz wreszcie zdradzi swą tajemnicę.

Przyszedł Hal i — jak zwykle bez słowa wyjaśnie­nia — rozłożył na trawie dwie sztuki mokrego ma­teriału: koszulę i kamizelkę nieznajomego. Uprał.


0x08 graphic
0x08 graphic
Ranny zauważył to i aż poczerwieniał na opalonej twarzy.

Skinął głową.

— Znałem kiedyś pewnego doktora — odezwał się — i dużo mu zawdzięczam. Panu również, ale nie o tym chciałem mówić. Nazywam się Lewis Stone. Byłem tra­perem, poszukiwaczem metali, kowbojem. Wiodło misję różnie, ale ostatnio bardzo kiepsko. Dlatego zgodziłem się wziąć udział w wyprawie myśliwskiej. Wciągnął mnie do niej przygodny znajomy, ale od początku wszystko mi się nie podobało.

Umilkł.

— Kiepska płaca? — zapytałem, aby go skłonić do dalszego mówienia.

— Płaca była dobra, tylko że zupełnie nie wiedzia­łem, co mam robić, a ja lubię wiedzieć. Myślałem, że będę tropicielem zwierzyny i opiekunem czuwającym nad myśliwymi, a skończyło się na tym, że rąbałem drzewo, nosiłem wodę, czyściłem i karmiłem konie, rozbijałem namioty, a nawet szorowałem garnki. A poza tym... oni nie mają pojęcia, jak zachowywać się na prerii...

— I dlatego postanowił pan uciec — zauważył Nor­ton.

— Nie dlatego. Zawarłem umowę na trzy miesiące i byłbym jej dotrzymał, gdyby... Jak już powiedziałem, tę pracę naraił mi pewien znajomy kowboj, który się wynajmuje do pilnowania bydła w lecie, a zimą rzuca robotę i ucieka do miasta. Nic złego o nim nie słyszałem. Ściągnął mnie do St. Louis razem z dwójką innych i tam przedstawił jakiemuś panu. To musiał być wielki pan. Powiadam: wielki, bo miał lokaja ubranego niby ge­nerał, w czerwoną kurtkę ze złotymi lampasami. Nigdy takiego dotąd nie oglądałem. Ten wielki pan nazywał się Roger Deen, syn fabrykanta, facet strasznie bogaty. To on zaprojektował wycieczkę na Dziki Zachód i do niego zgodził mnie znajomek. Wyprawa była zwariowa­na od samego początku: lokaj, kuchcik i nas, świeżo zwerbowanych, czterech. Ruszyliśmy na koniach, ale i z wozem wyładowanym namiotami i różnym sprzętem. Takim, jaki tylko wariat mógłby zabierać w te strony. Nie uwierzycie, gdy powiem, że przywieźli z miasta stół i krzesła, że ten stół przed każdym posiłkiem lokaj nakrywa białym obrusem i podaje potrawy na tacy! Słyszał kto o czymś takim?!

Uśmiechnąłem się.

0x08 graphic
Przyznać muszę, że i obaj mężczyźni, i kobiety umieją trzymać się na siodle, jak na miejskich ludzi. Więc powiadam, jak tu przybyliśmy, a po drodze nie spotka­liśmy nic godnego do polowania, Deen począł się krzywić. Tak go podbechtały kobiety. Powiedział Rathmoorowi, sam to przypadkiem słyszałem, że ich oszu­kuje, bo wodzi po bezdrożach, na których nawet ko­mara się nie uwidzi. Rathmoor przysięgał, że to nie jego wina. Zbyt wolno jedziemy, zbyt wiele czasu traci się na różne kolacyjki, na ranne ubieranie się. Jeszcze tam różnych różności mu nagadał. Potem dodał, że zwierzyny jest w bród na terenie Nowego Meksyku, a nie tutaj. Rathmoor miał sporo racji, ale nieco prze­solił swym ostrym tonem. Widziałem, jak Deen poczer­wieniał na twarzy i nie wiem, na czym by się to skoń­czyło, gdyby nie Florence (to jego żona). Przybiegła usłyszawszy gromki głos Rathmoora, odciągnęła męża na bok i coś mu tam tłumaczyła. Wreszcie Deen przy­szedł do nas (do Rathmoora i do mnie) i powiedział, że poczeka kilka dni, lecz jeśli i wówczas nie pokażą się bizony, pumy i antylopy, zwolni nas z pracy, bo nie dotrzymaliśmy obietnicy.

Rathmoor tylko wzruszył ramionami, wziął mnie pod ramię i prawie siłą odprowadził, nawet się nie obejrzawszy. A kiedy znaleźliśmy się odpowiednio daleko, zapytał, czy widziałem kiedy większego wariata. Zaprzeczyłem, bo przecież trzeba być głupcem, aby tu, na pustkowiu, odprawiać jedynych ludzi znających właści­wą drogę. Tego dnia i dwu następnych nic więcej się nie wydarzyło. Nawet Deen bardzo grzecznie się do nas odzywał, a Rathmoor postępował tak, jakby nic między nim a Deenem nie zaszło. Ale którejś nocy, bardzo późno, kiedy nawet kuchcik i lokaj poszli spać, wy­ciągnął naszą trójkę daleko za obóz. Tu muszę wspo­mnieć, że na nas czterech ciążył obowiązek całonocnych wart, więc nawet gdyby ktoś ze śpiących obudził się i spotkał nas przypadkiem, nie mógłby mieć żadnych podejrzeń. Bardzo byłem ciekaw, o co Rathmoorowi chodzi. Kiedy usiedliśmy, powiedział, że trzeba „zmięk­czyć" tych greenhornów, bo w przeciwnym wypadku zaczną nami pomiatać. Jak to zrobić? Ano, skoro świt należy wymówić im pracę. Jeśli się nie przelękną, wsiądziemy na konie i odjedziemy. Nie za daleko, ale tak, byśmy mogli ich śledzić, sami będąc niewidoczni. Po kilku dniach, kiedy się najedzą strachu i z kretesem zabłądzą, wrócimy podyktować warunki. Nie powiem, żeby się mnie to podobało, ale milczałem. Wtedy odezwał się Chudy Bob. Podobno nazywa się Creddle, ale zawsze słyszałem, jak nań wołano Bob albo Chudy, bo rzeczywiście bardziej przypomina szkielet niż ży­wego człowieka! Ten jegomość nie podobał mi się od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem w St. Louis, ale po­myślałem wtedy, że Rathmoor wie, kogo sobie dobiera. Ten Chudy Bob teraz powiedział, że przecież wyprawa greenhornów może spotkać przypadkowo jakiegoś tra­pera, który doprowadzi ich do najbliższego miasteczka, a tam już sobie dadzą radę.

"I co nam wtedy z tego przyjdzie? — zapytał. — Tylko stracimy dobrze płatną pracę. Ja radzę zabez­pieczyć się".

W jaki sposób?" — zapytałem.

W jaki? Zabierzemy co najlepsze ich konie i zwieje­my nocą. Jeśli później nawet znajdą przewodnika, my zarobimy nieźle na koniach. Wiecie chyba, co są warte? Jeśli przewodnika nie znajdą, zgłosimy się po kilku dniach i podyktujemy warunki. Ręczę, że będą tak prze­rażeni, iż przystaną na wszystko i wybaczą nam taką sztuczkę."

Myślałem, że Rathmoor oburzy się. Gdzie tam! Za­śmiał się, a reszta mu zawtórowała. Z wyjątkiem mnie.0x08 graphic
Przecież ci ludzie planowali rabunek. Ja się trzymam daleko od takich spraw. Zaraz też odezwałem się, że na mnie niech nie liczą. Ani przy ucieczce, ani przy ra­bunku. Umilkli, a później Chudy burknął, że ślamazarów nie potrzeba.

Pewnie doszłoby do kłótni, żeby nie Rathmoor. Pamiętam, jak powiedział ostro:

Ty, Chudy, nie obrażaj mego przyjaciela! Stone nie jest ślamazarą i nigdy nie był. Zapamiętaj sobie!".

Po takiej uwadze nikt już nie ośmielił się mnie za­czepić i narada skończyła się na niczym. Myślałem, że Rathmoor zrezygnował ze swego planu. Ale gdzie tam! Tylko udawał i żeby nie przypadek, nic bym o tym nie wiedział. To zdarzyło się w nocy. Trzymałem pierwszą wartę wieczorną, a kiedy Rathmoor przyszedł mnie zluzować, począłem szukać miejsca do spania. Wreszcie odkryłem jakiś dołek, w sam raz dla mnie...

— Streszczaj się — wtrąciłem — inaczej nie skoń­czysz do rana.

Musiałem tak powiedzieć, bo Stone zaplątał się w szczegóły, które nie mogły nas interesować. Przy­pomniał mi w ten sposób bardzo wielu traperów, którzy po tygodniach przymusowego milczenia, gdy spotykają ludzi, stają się wodospadami gadatliwości i każdą swą opowieść przedłużają zupełnie zbędnymi opisami. A po­za tym nabrałem pewności, że Stone'a już raz w swym życiu musiałem spotkać. „Lewis Stone, Lewis Stone" — powtarzałem w myślach i nagle otworzyła się w moim mózgu jakaś klepka. Lewis! Już wiedziałem. A czy on mnie poznał, czy też moja sylwetka zatarła się w jego pamięci?

Teraz zniecierpliwił się Norton:

Znalazłem ich bez wielkiego trudu. Pewnie sądzili, że już od dawna śpię, i gadali zbyt głośno jak na nocną ciszę. Może się nawet pokłócili, bo nagle usłyszałem głosy. Przypadłem do ziemi. Wtedy najlepiej zorientować się w kierunku, skąd dźwięk dobiega. Nie jestem tro­picielem śladów, ale przecież nieraz podchodziłem zwierzynę, więc miałem nieco wprawy. Odkryłem ich we wgłębieniu gruntu, jakieś sto kroków od naszego obozowiska. Gdybym nawet stąpał jak bizon, nie do­słyszeliby mnie. Tak się zagadali. Postaci nie rozróżniałem, było zbyt ciemno. Pozna­wałem je po głosie. Właśnie odezwał się Rathmoor. Powiedział coś w tym rodzaju (bo dokładnie nie pa­miętam):


0x08 graphic
0x08 graphic
Chudy, wal zaraz do koni, weź siodła i przygotuj do drogi trójkę, którą wybrałem. Nie pomylisz się?"

Chudy, od razu go poznałem po głosie, mruknął, że nie jest ślepy. Jego buty zaszeleściły w trawie o kilka cali od mej głowy i odszedł.

A co zrobimy ze Stone'm?" — zapytał ten drugi.

Nic — odpowiedział Rathmoor. — Niech sobie z nimi zostanie".

Wycofałem się tak szybko, jak tylko to było możliwe bez spowodowania nadmiernego hałasu. Przyznaję, że nie wiedziałem, co mam począć. Czy pobiec do namiotów i obudzić Deena, czy też gnać za Chudym? Doszedłem do wniosku, że zanim podniosę alarm i zanim zaspany Deen zdobędzie się na decyzję, tamci zdążą uciec albo — gorzej jeszcze — zaatakują nas. Dlatego skierowałem się nie ku namiotom, ale w stronę koni. Pomyślałem, że w takich ciemnościach Chudy nie od razu mnie pozna. Wykorzystam zaskoczenie i powalę go, zanim Rathmoor nadejdzie, a później załatwię Rathmoora i jego koleżkę.

Wiedziałem, że nie dam rady: trzech na jednego. Musiałem czym prędzej zniknąć. Koń stał tak blisko, że tylko ręką sięgnąć. Trzasnąłem Chudego pięścią w gło­wę, złapałem za cugle, nogę wsunąłem w strzemię i wtedy ktoś mnie dziabnął. Nawet nie bardzo zabolało. Wskoczyłem na siodło i pognałem prosto przed siebie i nie wiadomo gdzie. Później musiałem zemdleć, bo już nic więcej nie pamiętam. To wszystko.

Pomogłem mu wstać i powlekliśmy się pod las, gdzie woda ciurkała po piaszczystym dnie. Stone ukląkł ostrożnie na brzegu i niemrawo spłukiwał brud z twa­rzy i szyi. Przyglądałem się temu przestrzegając, żeby nie zachlapał pleców i opatrunku. Wreszcie, gdy ukoń­czył swą toaletę i siadł przy mnie, zapytałem półgłosem:

— Tak więc, Złoty Lewis, zostałeś koniokradem?


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Złoty Lewis

Wytrzeszczył na mnie oczy. Wydało mi się, że nawet pobladł pod opalenizną.

— Wiesz, wiesz. Widziałeś mnie w pueblo Nawajów, w gospodzie „Arizonac" w Rainy Valley... I ja ciebie tam widziałem. Czemu jesteś taki niewdzięczny, że nie chcesz przyznać się osobie, która już raz wyciągnęła cię z biedy?

Drgnął, jakby go grzechotnik ukąsił.

A teraz — kilka słów wyjaśnienia poświęconych Złotemu Lewisowi czy też Lewisowi Stone, jak kto woli. Wspomniałem uprzednio, że w 1883 roku bawiłem kilka miesięcy wraz z Karolem Gordonem w Arizonie, głównie w okolicach małego miasteczka o nazwie Rainy Valley, a oprócz tego — na terytoriach plemienia Nawajów, z wodzami, z którymi zawarliśmy wieczystą przyjaźń. Nasz pobyt w tamtych stronach związany był (o czym również już wspomniałem) z koniecznością likwidacji bandy rabusiów noszącej nazwę „Słońce Arizony". Nie była to grupka luźno z sobą związanych urwipołciów i zabijaków, lecz zwarta organizacja, nieco wzorowana na głośnym Ku-Klux-Klanie, licząca chy­ba ponad setkę członków podległych tajnemu kierow­nictwu i rzadko kiedy nawzajem się znających. Dla celów rozpoznawczych posługiwali się hasłem i oznaką wykutego w metalu stylizowanego słońca. Banda dała się we znaki nie tylko farmerom, ale i Nawajom, a kie­dy bezradność szeryfów i niechęć osadników do ryzyka rozzuchwaliły napastników, Nawajowie postanowili wykopać topór wojenny. I dopiero ten fakt, głośno roztrąbiony na całą Arizonę, skłonił władze administra­cyjne w odległym Waszyngtonie do właściwej oceny sytuacji. Niestety, ten sam Waszyngton nie dostarczył środków umożliwiających szybką likwidację ogniska niepokoju. I właściwie tylko Karol Gordon — za­opatrzony w pełnomocnictwo Rady do Spraw Indian — przy mojej skromnej pomocy potrafił nie tylko uspokoić wzburzonych Indian, ale nawet, umiejętnie posługując się czerwonymi wojownikami, doprowadzić do całko­witej likwidacji „Słońca Arizony". Pomagało nam wówczas kilku dzielnych ludzi, między nimi: Adams, szeryf Rainy Valley, oraz pewien bogaty hacjender meksykański: don Pedro Gonzales, którego właśnie te­raz jechałem odwiedzić.

A Lewis Stone?

Był jednym z najmniej znaczących członków bandy. Nosił przezwisko Złoty Lewis, ponieważ dawniej zajmował się eksplorerstwem, głównie poszukiwaniem złota. Jak zdołałem się zorientować, wciągnięto go w szeregi „Słońca Arizony" przy pomocy szantażu: albo uczestnictwo w bandzie i prawo swobodnego szukania minerałów, albo groźba przepędzenia Lewisa poza gra­nice terytorium Arizony. Złoty Lewis nie należał do bohaterskich ryzykantów walczących samotnie (naj­częściej w powieściach) o słuszne prawa. Wolał szukać złota jako członek „Słońca Arizony" niż... nie szukać go wcale.

Zetknąłem się z nim po raz pierwszy, kiedy był jeń­cem Nawajów. Podczas realizowania planu opracowa­nego przez Karola Gordona, który to plan przyjęliśmy za jedyny prowadzący do celu, a celem było wykrycie uczestników bandy „Słońca Arizony". Wykorzysta­liśmy fakt, że członkowie bandy najczęściej nie znali się wzajemnie. Mnie została powierzona rola jednego z wtajemniczonych — znałem hasło porozumiewawcze, a nawet rozporządzałem znaczkiem z wizerunkiem stylizowanego słońca.


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Przedsięwzięcie było niebezpieczne, wymagające nie lada sprytu i szybkiej orientacji. To właśnie ja — za zgodą Nawajów — uwolniłem Złotego Lewisa. Jeniec okazał się człowiekiem tak naiwnym, że dziwnie łatwo przeprowadzone „uwolnienie" nie wzbudziło w nim podejrzeń. Później — dzięki mimowolnej po­mocy Lewisa — udało się nam ujawnić dwuosobowe kierownictwo bandy. W wyniku zbrojnego starcia wielu bandytów poległo, wielu dostało się do niewoli, a mię­dzy nimi i Lewis. Ponieważ jednak wykazał całkowitą skruchę i pomógł w zidentyfikowaniu herszta bandy, postanowiliśmy powtórnie przywrócić mu wolność. Nie było to zamierzenie łatwe do wykonania. Oficjalny przedstawiciel władzy, szeryf Rainy Valley, sprzeciwił się naszej propozycji. Na nic zdały się proś­by. Wszystkich schwytanych — a wśród nich i Lewi­sa — pod dobrą strażą przetransportowano do fortu Huachuca. Zanim jednak transport dotarł do miejsca przeznaczenia, Złoty Lewis zdołał umknąć. Szeryf nie robił z tego powodu żadnych wymówek, ale przez kilka kolejnych dni pokazywał nam obu (Karolowi i mnie) bardzo posępne oblicze i stał się dziwnie małomówny. Później jakoś mu to przeszło, a przy rozstaniu oświad­czył z humorem, że nie rości do nas pretensji, a nawet skłonny jest przypuszczać, że Złotemu Lewisowi pomo­gły w ucieczce nadprzyrodzone siły!

Tak to się wówczas sprawa zakończyła, a o Złotym Lewisie nic już więcej nie słyszałem. Sądziłem, że opu­ścił Arizonę raz na zawsze w obawie przed spotkaniem szeryfa Rainy Valley łub przed zdemaskowaniem przez któregoś z farmerów.

Z opowiadania Lewisa wynikało, że nie pomyliłem się, a pchnięcie w plecy świadczyło chyba o jego uczciwości.


Ciekaw byłem opinii Nortona, więc zapytałem go w cztery oczy, co sądzi o Lewisie Stone.

Z kolei zwróciłem się do Hala:

Wygłosiwszy tę wyjątkowo długą orację, oddalił się. Nad wieczorem zbadałem znowu ranę Stone'a. Nie znalazłem obrzęku ani zaczerwienienia.

Znowu zaklął się na wszystkie świętości, że mówił szczerą prawdę.

Nadeszła noc parna i duszna. Parny i duszny był ranek. Zwierzęta okazywały zdenerwowanie, ludzie zlani byli potem. Leniwie i sennie likwidowaliśmy nasz biwak. Norton już nie wspominał o rozstaniu ze Stone'em. Hal milczał jak zwykle. Więc Lewis osiodłał swego wspaniałego wierzchowca i ruszył za nami. Zauwa­żyłem, że starał się trzymać jak najbliżej mnie, jakbym był jakimś piorunochronem mogącym go ustrzec przed nieszczęściem. Ano — już dwa razy wyciągnąłem go z biedy. Ale teraz rozmyślałem, czy Lewisowi nie szy­kuje się trzecia bieda? Jeśli spotkamy „wyprawę my­śliwską", skutki mogą być nieoczekiwane. Komu uwie­rzy ten jakiś Deen? Zbójeckiej trójce (która pewnie już oskarżyła Lewisa o ucieczkę ze skradzionym koniem) czy naszemu towarzyszowi? A jeśli jemu — jak zachowa się Rathmoor, Chudy Bob i ten trzeci?

Jakże teraz żałowałem, że przy mym boku nie jedzie Karol Gordon. Wymyśliłby coś właściwego.

Cały czas posuwaliśmy się w milczeniu. Ja — pogrą­żony w rozmyślaniach, inni — przygnębieni zapewne duchotą. Upał wzmógł się, chociaż słońce skrywały chmury. Kark mego konia począł lśnić od wilgoci. Po przebyciu kilku mil niebo zaciągnęło się jeszcze ciem­niejszą oponą i zerwał się gorący wiatr, nie przynoszą­cy ochłody. Norton powstrzymał wierzchowca, a kiedy się z nim zrównałem, odezwał się apatycznym głosem:

Rozejrzał się dokoła. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się lekko sfalowana równina bez żadnej kępki drzew czy krzewów. Szara mgiełka wisiała nad krańcami horyzontu, a nie­bo wydawało się tak niskie, że wystarczyło podnieść rękę, by dotknąć czarnych chmur.

— Jedziemy dalej — zdecydował handlarz. — Zmoknąć na siodle, czy zmoknąć na ziemi... cóż za różni­ca?


Oczywiście, różnicy nie było, więc jechaliśmy aż do chwili, gdy pierwsza błyskawica przebiegła niebo trójpalczastym rozgałęzieniem, a w kilka sekund później daleki pomruk grzmotu wypełnił przestrzeń.

To było pod adresem Stone'a i nie spodobało mi się, ale nawet nie mruknąłem. Adresat — również.

Jechaliśmy więc dalej. Błyski na niebie powtarzały się coraz częściej i trwały coraz dłużej. Grzmoty przy­bierały na sile, aż zlały się w jeden przejmujący łos­kot, tak że konie poczęły kłaść uszy po sobie i płoszyć się. Spadły pierwsze grube krople. Deszcz gęstniał, wreszcie drżąca firanka wody uniemożliwiała widocz­ność.

— Zsiadamy — zarządził Norton. — Nie widzę drogi i boję się, że zamiast do Canadianu dojedziemy do źródeł Rio Grande.

Co prawda, nigdy w tym miejscu nie istniała żadna droga, ale handlarz miał na myśli kierunek jazdy i wolał niedowierzać swemu instynktowi.

Przemoczeni od stóp do głów, zatrzymaliśmy się w szczerym pustkowiu.

Zeskoczyliśmy z siodeł i trzymając zwierzęta za cug­le, stali gromadką, sieczeni przez upusty niebieskie. Niebo rozświetlało się i gasło, pioruny strzelały niczym baterie dział, a tym odgłosom towarzyszył potężny szum wody, niczym wodospadu Niagary. Wiatr pędził fale dżdżu ukośnie, tak że biły w nas niczym strumienie0x08 graphic
wyrzucane z wylotów strażackich sikawek. Jak to długo trwało — trudno mi określić, lecz chyba ponad godzinę. Potem grzmoty poczęły się oddalać, błyskawice migo­tały coraz krócej i jakby nieco przerzedziła się nieprzenikliwa zasłona chmur. Jednak deszcz ani wiatr nie ustawały. Czułem na plecach lodowaty prysznic i dobrze musiałem zaprzeć się w ziemię, aby utrzymać równowagę. Nie rozmawialiśmy, zajęci trzymaniem płoszących się wierzchowców, zresztą szum wody za­głuszał słowa. Ktoś trącił mnie w ramię. Odwróciłem się i ujrzałem Stone'a. Wyglądał jak przysłowiowa zmo­kła kura.

Rozejrzałem się dokoła, ale nic nie dostrzegłem. Po­trząsnąłem głową na znak przeczenia.

— Nie mylę się — zahuczał mi nad uchem — wyraź­nie słychać turkot.

Słyszał turkot po rozmokłej od deszczu ziemi i w szumie, który tłumił każde słowo!

— Niech pan spojrzy, doktorze. Tam!

Spojrzałem. Za drżącą zasłoną deszczu nie rysował się żaden kształt, a przecież Stone się nie mylił. Zapamiętałem sobie to zdarzenie i odtąd przykładałem wiel­ką wagę do tego, co Lewis usłyszał. Bo oto nagle za wodną ścianą ujrzałem wehikuł podskakujący na nie­równościach gruntu. Wóz kryty półokrągłą budą, cią­gniony przez dwa konie, gnał ku nam.

— A cóż to za wariat! — zakrzyczał Norton. — Na siodła!

Ledwie zdążyliśmy wykonać rozkaz i nieco odsko­czyć, gdy minął nas rozbryzgując błoto i wodę, pędzący pojazd. Wyglądało na to, że nikt nim nie kierował, bo nagle wóz zakolebał się, konie skoczyły w bok i pognały dalej. Szarpnąłem cuglami i ruszyłem za znikającym w półmroku kształtem. W minutę znalazłem się tuż przy przednich kołach, w sekundę później — na linii końskich łbów.

— Doktorze! Teraz, teraz!

To był głos Stone'a. Widać ruszył równocześnie ze mną, bo dostrzegłem go po przeciwległej stronie za­przęgu.

— Cugle, doktorze!

Podjechałem tak blisko, że wyciągnąwszy rękę chwy­ciłem za uździenicę biegnącego z lewej strony zaprzę­gu konia. To samo uczynił Stone z drugim koniem. I oto, po kilku jardach coraz wolniejszego biegu, chra­piąc ze zmęczenia i przestrachu, konie stanęły w miej­scu. Dopiero teraz zauważyłem, że jednak ktoś nimi kierował. Na koźle tkwił mężczyzna o twarzy szarobiałej jak ściana świeżo otynkowanego domu. Widziałem, że drżały mu dłonie, gdy przywiązywał lejce i obracał korbką hamulca.

— Hamulec zawiódł? — zagadnąłem.

— Zaciął się... bardzo wam dziękuję, moi ludzie.

Moi ludzie"? Na sekundę zaniemówiłem ze zdumienia.

— O, jest koniokrad! — wykrzyknął nagle niezna­jomy dostrzegłszy Stone'a.

Zeskoczył z kozła, a za nim spod budy wyjrzały jesz­cze dwie postacie. Jedna — ubrana w czerwony fraczek ze złotymi guzikami. To mi się najbardziej rzuciło w oczy. Miałem więc przed sobą lokaja, o którym opowia­dał Lewis, a jeśli tak — to powożącym musiał być Deen. Nieczęsto spotyka się czerwono ubranych lokajów na Dzikim Zachodzie!

Następny pasażer wozu okazał się Chińczykiem. A więc — kucharz. Tak oto burza przygnała ku nam ludzi, których wcale nie pragnęliśmy spotkać. Ale gdzie po­działa się reszta „myśliwskiej wyprawy"?


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Deszcz ustał, widnokrąg poszerzył się, lecz nie ukazał nam żadnej nowej postaci.

— Koniokrad — powtórzył przybysz. — Poznałem go. Czy on jest z wami?

To „z wami" zostało skierowane wyłącznie do mnie, jako że Norton i Hal pozostali daleko w tyle i byłem jedynym towarzyszem Stone'a.

— On jest z nami — odparłem naśladując ton głosu mego rozmówcy. — Ale to nie koniokrad.

Przysunąłem się do Lewisa i szeptem pytałem:

Czerwony fraczek zniknął pod budą wozu. Nie było go widać dość długo, aż zniecierpliwiony Deen wetknął głowę do wnętrza pojazdu.

— Prędzej, niedołęgo!

— Nie mogę znaleźć, sir. Musiała wypaść podczas tej piekielnej jazdy.

Czerwony fraczek wyjrzał na światło dzienne.

— Wydaje mi się, sir, iż pańska strzelba została w kaburze przy siodle.

— Do diabła! Chyba prawda. Henry, trzeba by poszukać pań...


Skierowałem wierzchowca w jedną stronę, Stone — w drugą.

— Hej! Człowieku!

To było do mnie, ale nawet się nie obejrzałem. Po­galopowałem szlakiem głęboko wyżłobionym w mięk­kiej ziemi. Znaki kół nie biegły prosto. Raz skręcały w prawo, raz w lewo, ale były tak doskonale widoczne, że nie potrzebowałem zwalniać szybkości.

Naga płaszczyzna ciągnąca się przede mną nadal była pusta, ale nie traciłem nadziei. Koleiny wozu mu­siały wreszcie doprowadzić mnie do miejsca, w którym cała kawalkada jechała jeszcze razem, a odciski koń­skich kopyt nie mogły zniknąć bez śladu, zwłaszcza przy takiej gromadzie jeźdźców: dwie kobiety, kolega Deena, no i trzech pomagierów razem z Rathmoorem. Ale tych ostatnich raczej należało się obawiać niż liczyć na ich pomoc.

Wóz musiał przebyć sporą drogę, zanim do nas do­tarł, bo nadal poza odciskami kół nic więcej nie potra­fiłem dostrzec. Słońce wytoczyło się na środek nieba, a nad prerią wstała mgiełka parującej wilgoci. Koleiny biegły zygzakiem, aż w którymś miejscu zatoczyły sze­roki łuk i znikły za obłym wzniesieniem — dziwacz­nym wybrykiem natury przypominającym kolejowy 0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
nasyp. Tak było równo usypane i tak prosto biegnące ze wschodu na zachód.

Za tym wzniesieniem odnalazłem liczne odciski kopyt towarzyszące koleinom. W kilku miejscach darń została stratowana, jakby odbyło się tu stampede. Odtąd ślady kół ciągnęły się równo ku południowi wraz z towarzy­szącymi odciskami kopyt. Zeskoczyłem z siodła i po­cząłem badać te odciski. Nie mogłem się mylić: przeszło tędy nie sześć wierzchowców, tylko trzy! Tu muszę wyjaśnić, że chociaż podkowy w oczach laika nie różnią się między sobą, nieco bardziej doświadczony tropi­ciel potrafi je bez trudu rozróżnić. A ja miałem za sobą dobrą szkołę Karola Gordona. Wskoczyłem na siodło i zawróciłem do miejsca, gdzie koleiny wozu odtoczyły się od odcisków końskich podków. Wła­śnie stało się to przed wzniesieniem. Od tego punktu ślady koni rozbiegały się we wszystkich kierunkach, ale żaden z nich nie przekraczał nasypu. Tu więc ulec musiała rozproszeniu cała kawalkada.

Trzy tropy końskie! Teraz już nie mogłem się mylić. Tylko trzech jeźdźców odłączyło się od wozu. Było to dla mnie zagadką, której nie mogłem rozwiązać. Ruszy­łem pierwszym lepszym śladem, coraz bardziej oddala­jąc się od kolein wozu, niekiedy ginących wśród szeroko rozlanych kałuż. Dlatego musiałem co pewien czas przystawać, zawracać, niekiedy krążyć dokoła jak pies węszący zagubiony trop. Na koniec, niespodziewanie, zauważyłem ciemny punkt poruszający się wśród pre­rii. Uderzyłem wierzchowca po zadzie i pomknąłem galopem, rozbryzgując wodę i błoto. Teraz już widzia­łem wyraźniej — jeździec! I on mnie dostrzegł, ponie­waż odległość między nami poczęła gwałtownie ma­leć.

Zatrzymałem się na chwilę, przyłożyłem lornetkę do oczu i pognałem znowu. Jeźdźcem była kobieta.

Podjechałem na dwa kroki od wierzchowca, na któ­rym siedziała amazonka w pomiętej, mokrej, pokrytej błotem sukni, bez nakrycia głowy, z włosami potarganymi, twarzą śmiertelnie bladą.

Uśmiechnęła się blado.

Odtąd posuwaliśmy się w milczeniu. Nie zadawałem pytań, a nawet przyhamowałem tempo jazdy zauwa­żywszy, że moja towarzyszka ledwo trzyma się w siodle. Tak dotarliśmy do wzniesienia przekreślającego ukoś­nie prerię, a gdy konie wspięły się na jego grzbiet, krzyknąłem:

— Stone! Hej, Stone!

Trójka konnych zjeżdżała właśnie po zboczu. Na mój głos — zatrzymali się.

Zaciąłem konia i lekkim kłusem ruszyłem wzdłuż0x08 graphic
0x08 graphic
starych śladów. Stone skoczył za mną i zrównał się z moim wierzchowcem.

Zerknąłem nieznacznie wstecz. Cała trójka posuwała się za nami. Widać doszli do wniosku, że dłuższe pozostawanie na pustkowiu narazi ich na niebezpieczeństwo większe od spotkania z „koniokradem".

Dojechaliśmy na koniec do miejsca, w którym obo­zował Norton z Halem i dokąd — jak stwierdziłem — przywędrował już wóz.


Handlarz na mój widok pomachał ręką i zaraz pod­biegł.

Powtórzyłem Nortonowi to, co usłyszałem od Sto­nes. Zauważyłem, jak handlarz z ulgą odetchnął.

Nie zdążyłem zapytać, ile wynosiła proponowana kwota, bo nadjechała trójka zagubionych. Dostrzegli wóz i wydali chóralny okrzyk radości. Zeskoczyli z sio­deł i obstąpili Deena. Rozmowa trwała długo i była bardzo głośna. O czym mówili — nie wiem. Wraz z Nortonem odeszliśmy na bok, do miejsca, gdzie Hal krzą­tał się przy niewielkim ognisku. Juki leżały obok, spę­tane konie pasły się opodal.

— A teraz, Lewis — powiedziałem ściągaj koszulę. Muszę cię opatrzyć.


Skwapliwie wykonał polecenie. Oczywiście, cały opa­trunek przemókł. Wydezynfekowałem ranę, nałożyłem nowy bandaż. Po czym zapaliłem fajkę.

Dzień miał się ku końcowi. Słońce swym błyszczą­cym kręgiem już dotykało linii horyzontu. Norton siadł obok mnie, a Stone — kilka kroków dalej. Milczeliśmy obserwując, co robią nasi sąsiedzi. Widziałem, jak spod budy wozu powyciągano najrozmaitszy sprzęt, jak usta­wiono namioty, jak lokaj w czerwonym fraczku i Chińczyk wynieśli dziwnego kształtu przedmiot zaopatrzony w śmieszny okrągły komin i bardzo męczyli się nad rozpaleniem ognia. To była żelazna kuchenka przeno­śna. Przedmiot w tych stronach chyba jeszcze przez nikogo nie oglądany. Kiedy wreszcie komin zadymił, a Chińczyk napełnił wodą garnki i ustawił je na żelaz­nym blacie kuchenki, ujrzałem, jak lokaj powynosił z wozu krzesła, z kolei spory, prostokątny, przypomina­jący skrzynkę przedmiot.

— To składany stół — wyjaśnił Stone i zachichotał: — Takiego cyrku nigdy dotąd nie oglądałem.

Stół został rozstawiony, otoczony krzesłami, nakry­ty obrusem, na którym pojawiły się talerze, w koń­cu...

Przystrojony świecznikami i nakryty obrusem stół, ustawiony wśród nagiej płaszczyzny, wyglądał tak groteskowo, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.

— Deen idzie do nas — szepnął Stone.

Zerknąłem w stronę namiotów i zająłem się czysz­czeniem fajeczki.

— Nie zwracajmy na niego uwagi — powiedziałem. — Rozmawiajmy o czymkolwiek.

Handlarz kiwnął głową.

— Jutro ruszamy o świcie. Będzie teraz pogoda mu­rowana. Jak pan się czuje, doktorze, po dzisiejszej jeź­dzie? Dla nieprzywykłych do takich wypraw to olbrzy­mi wysiłek!

Ujrzałem, jak Lewis szeroko otworzył usta ze zdzi­wienia. Po czym szybko je zamknął i począł kaszleć. Spojrzałem nań ostro i szybko odpowiedziałem:

Uderzyłem raz jeszcze główką fajki o podeszwę buta, a później wolno odwróciłem się. Deen.

— Propozycje? — zdziwił się Norton. — Najpierw niech pan usiądzie. W tych stronach nie wypada mówić stojąc, gdy inni siedzą.

Deen rozejrzał się dokoła.

— Henry! Ej, Henry! Przynieś krzesło!

Rozkaz został wykonany bardzo szybko.

— A więc — odezwał się Deen siadając — chcę was zaangażować na czas mojej podróży. Sto dolarów dla każdego i wyżywienie. Dodatkowo po pięć dolarów za każde zwierzę, które ja albo ktoś z mego otoczenia upoluje. Zgoda?

Mimo woli wzruszyłem ramionami i chociaż język mnie świerzbił, pozostawiłem odpowiedź Nortonowi.

— Nie jesteśmy traperami, nie jesteśmy tropiciela0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
mi. Już panu o tym mówiłem. Mamy własne interesy i dlatego odmawiamy.

Lewis skinął głową.

— No właśnie. A sądu żadnego nie będzie, ponieważ nie ma kogo sądzić.

— Bardzo pan to mądrze wywiódł, lecz to wszystko nieprawda.

Deen zerwał się z krzesła, twarz mu poczerwieniała.

— Niech pan siada, Lewis, mów! Opowiedz o wszy­stkim dokładnie, od samego początku. Proszę nie przerywać — dodałem widząc, że Deen chce się wtrącić.

Lewis spojrzał po nas i zaczął. Od samego początku, to znaczy od chwili zaangażowania go przez Rathmoora. Milczeliśmy, dopóki opowieść nie dobiegła końca.

— Chce pan obejrzeć plecy Stone'a?

Pokręcił głową.

— Wy we trójkę wyglądacie na uczciwych ludzi, ale on? Może daliście się nabrać?

— Znam Stone'a od czterech lat — zapewniłem.— Nigdy nie kradł.

Odwrócił się i odszedł dostojnym krokiem.

Zanim padła odpowiedź, zjawił się człowiek w czer­wonym fraczku.

Lokaj nie odezwał się, a kiedy Stone ruszył w stronę namiotów, podreptał za nim.

Za Stone'em kroczył lokaj.

Nie usłyszałem, co odpowiedział „czerwony fraczek", bo poszli do koni.

Wrócił Stone i siadł przy mnie.

— Załatwione — stwierdził krótko. — Nie macie pojęcia, jak oni się kłócą! Kiedy zabierałem konia, spierali się zawzięcie o to, czy mają jechać dalej, czy wracać. Najbardziej złościł się Scudder. Myślałem, że się 0x08 graphic
0x08 graphic
pobiją. Byli tak zacietrzewieni, że na mnie nie zwrócili uwagi.

— W moim towarzystwie, doktorze. W moim towa­rzystwie, ale nie z tamtymi. Pan nie ma jeszcze prze­cież doświadczenia.

Pouczony w ten sposób, nie zaprotestowałem. Poło­żyłem się na suchej już trawie. Głosy moich towarzyszy brzmiały coraz mniej wyraźnie, aż na koniec przestałem je słyszeć.

Obudził mnie Hal. Zgasły już wieczorne zorze, a na szarówce nieba poczęły połyskiwać pierwsze gwiazdy.

— Wszystko gotowe.

Hal podał mi parującą miseczkę. Spróbowałem.

Tak to pogadywaliśmy sobie, aż w pewnej chwili Norton zauważył:

— Oto mamy iluminację. Spójrzcie do tyłu.
Odwróciłem się. Mrok okrył ziemię, a w tym mroku gorzały migotliwie jasne plamy.

Westchnął.

Lewis powtórnie westchnął, ale już nie zaprotesto­wał.

Zapadła ciemność, zaczęliśmy sobie szykować nocne legowiska, potem losowaliśmy przy pomocy patyczków kolejność nocnej straży. Uznaliśmy ją za konieczną.0x08 graphic
0x08 graphic
Ponieważ było nas teraz czterech (bo Stone został mil­cząco uznany za pełnoprawnego członka naszej gru­py) — na każdego wypadało zaledwie po półtorej go­dziny: od dziewiątej wieczorem do czwartej nad ranem. Wtedy czyni się widno i każdy prawdziwy traper za­czyna szykować się do drogi.

Tym razem wypadło mi czuwanie w samym środku najczarniejszej nocy. Przyciągnąłem siodło, rozłożyłem pled i teraz postanowiłem udać się do sąsiadów.

— Niech pan poczeka, doktorze — odezwał się Hal — ktoś się tu zbliża.

Z ciemnej dali posuwał się ku nam migocący pło­mień.

Światło zbliżało się, na koniec ujrzeliśmy w kręgu płomienia ogniska i w żółtym blasku czteroramiennego świecznika „czerwony fraczek". Lichtarz-kandelabr trzymał lokaj lewą ręką. W prawej niósł jakiś podłużny przedmiot. Dopiero gdy zapłonęły mocniej polana, stwierdziłem, że tym przedmiotem był metalowy pół­misek.

Czerwony fraczek" zbliżył się do Nortona (widać uznał go za najważniejszą osobę w naszej grupie) i powiedział:

— Pan Deen przysyła wam poczęstunek.

Zdaje się, że we czwórkę zaniemówiliśmy, zdumie­nie odebrało nam głos. Najszybciej odzyskał go Norton.

— Powiedz swemu panu — odezwał się ostro — że poczęstunki przyjmujemy tylko od przyjaciół. A to — sięgnął do kieszeni — masz za fatygę.

Zabrzęczało na metalowym półmisku. Handlarz należał raczej do oszczędnych ludzi, jeśli więc zdobył się na taki gest, musiały mu dobrze dopiec usłyszane sło­wa!

— Poczekaj — rozkazał widząc, że lokaj zawraca.

Dmuchnął na świece.

— Tak będzie lepiej. Powiedz swemu panu, że spacerowanie z ogniem po prerii zawsze grozi pożarem. Idź!

Czerwony fraczek" ani mruknął, odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach.

— Coś podobnego! — wybuchnął Norton. — Coś po­dobnego....


0x08 graphic
Myśliwi

Wreszcie dotarliśmy do koryta Canadianu.

— Rozpoczyna się najprzyjemniejsza część drogi — obwieścił mi Norton. — Znajdziemy lasy i cieniste gaje, pastwiska o soczystej trawie i mnóstwo zwierzyny.
Jeśli jej dotąd nie wybito... — dodał.

Brzeg był niski, piaszczysty, a woda cicho płynąca wyglądała jak zakropiona czerwonym winem, tak w niej odbijały się różowe barwy zachodu. Przed spłachciem plaży rosły kępy liściastych drzew, dalej — wysokie krzaki, jeszcze dalej — wśród gęstych traw widniały wydeptane, wąskie ścieżki.

Mówiąc o karawanie Norton miał na myśli wóz i całe towarzystwo od trzech dni dotrzymujące nam drogi.

Jak to się stało?


Żeby to wyjaśnić, muszę się cofnąć w czasie, aż do opisanego już wieczoru, podczas którego Deen usiłował nas zjednać „poczęstunkiem", co odczuliśmy jako obra­zę. Jednak — natychmiast po odejściu lokaja — wybrałem się z nie proszoną wizytą do sąsiadów. Lichtarze już pogasły, ze stołu zdjęto talerze i obrus, natomiast ustawiono naftową lampę z imponującym białym klo­szem. Mżyła dokoła bladym światłem. W tym świetle zauważyłem dwie osoby: mężczyznę i kobietę. Siedzieli zwróceni do mnie plecami. Podszedłem.

— Przepraszam — powiedziałem głośno.

Odwrócili się. To był Deen i jego żona.

— Przepraszam — powtórzyłem. — Pora nieco spó­źniona, ale pewne sprawy powinny być rozstrzygnięte jeszcze dzisiaj.

Nie podnieśli się, Deen nie poprosił mnie, abym usiadł.

— Obawiam się, że zanim spakujecie swoje bagaże, nas tu już dawno nie będzie. Zresztą, niewiele mnie to obchodzi. Powiedziałem, co myślę o tej sprawie, a jeśli 0x08 graphic
miałbym radzić, to radzę porozumieć się ze Stone'em. On potrafi poratować was w kłopocie.

Mruknął coś pod nosem, a ja pomyślałem, że Florence Deen jest znacznie rozsądniejsza od swego małżonka.

— Skąd mogłem wiedzieć...

W bladym świetle lampy ujrzałem sylwetkę mej naj­nowszej znajomej. Teraz już w niczym nie przypomina­ła wystraszonej amazonki resztką sił trzymającej się w siodle.

Tu powtórzyła wiernie wszystko, z czym przysze­dłem.

0x08 graphic
— Pewnie zbyt mało chcesz zapłacić, Roger, ty skąpcze!

Teraz rozwinęła się chaotyczna dyskusja nad wyso­kością wynagrodzenia dla mnie, Nortona i Hala. Stone nie był brany pod uwagę. Siedziałem jak na szpilkach nie wiedząc, czy mam się śmiać, czy oburzać. Wreszcie skorzystałem z przypadkowej pauzy w rozmowie.

Ton pytania nie był grzeczny, ale odpowiedziałem bardzo spokojnie:

— Ja jestem lekarzem...

Klasnęła w ręce:

Udałem, że nie słyszę tej obrazy. Nie miało sensu rozpętywanie kłótni.

— Wierzę, że to panią interesuje, ale pora doprawdy mocno spóźniona i chyba czas powziąć decyzję.

Umilkła, pewnie urażona moją odpowiedzią. Odezwa­ła się Florence:

— Proszę mnie zaprowadzić do Stone'a.

To już był zupełnie inny ton. Czyżby tak oddziaływa­ła informacja, że jestem lekarzem?

Nie przytoczę szczegółów rozmowy między tą trójką a moim pacjentem. Powiem jednak, że bez interwencji0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Florence nic z tej gadaniny by nie wyszło. Z winy Deena. Swym pogardliwym traktowaniem ludzi każdego zrażał. Na szczęście Florence uderzyła w inną nutę. Udobruchała Stone'a, podziękowała za próbę ratunku, zapytała o jego zdrowie. I tak doszli do porozumienia. Ale żeby to porozumienie było jasne — i ja dodałem coś niecoś. Polegało ono na wyraźnym sprecyzowaniu obowiązków Stone'a. Miał być przewodnikiem i tylko przewodnikiem. Ani rąbanie drzewa na opał, ani nosze­nie wody do garnków nie miały wchodzić w zakres jego pracy.

— No — zauważyła wesoło Ella — teraz Roger i Frank będą musieli pokazać, że są prawdziwymi mężczyznami, a nie piecuchami zwalającymi robotę na innych.

I tak się to zakończyło. Kiedy odeszli, powiedziałem:

Z westchnieniem ulgi oparłem głowę na siodle i owi­nąłem się kocem.

Nazajutrz wstałem, gdy czerwone zorze rozświetliły niebo, ale miejsce Stone'a już było puste. Dostrzegłem, jak uwijał się w obozie sąsiadów. Zdaje się, że wziął do serca me rady, bo nim skończyliśmy ranny posiłek, tamci już czekali, gotowi do drogi. Obie kobiety i jeden mężczyzna siedzieli na koniach, pozostali skryli się w wozie, a gdy ruszyliśmy, za nami zaturkotały koła.


Jechaliśmy prościutko ku dalekiej rzece, która musia­ła (jak twierdził Norton) przeciąć nam drogę. Juczne konie ograniczały naszą szybkość, więc i wóz Deena bez trudu za nami nadążał. Podczas pierwszych godzin jazdy nie utrzymywaliśmy żadnej łączności z tamtą grupą. Dopiero koło południa przycwałował Stone.

Zaraz się okazało, iż „szczerą prawdą" Lewisa była zręcznie ułożona bajeczka o przypadkowym spotkaniu ze mną w jakimś saloonie małego miasteczka, gdzie go zwaliła z nóg gorączka, z której go szybko wyciągnąłem. W ten oto sposób Stone sfałszował historię naszej zna­jomości. Nie miałem mu tego za złe. Ze względu na Nortona i mnie było to na rękę.

Ale właśnie Norton zainteresował się:

Norton wytrzeszczył oczy, a i ja byłem zaskoczony. Cóż takiego wydarzyło się, że osoby, które traktowały mnie niegrzecznie, nagle proszą o rozmowę?

Nie przebyłem i połowy odległości dzielącej nas od wozu, gdy naprzeciw wyskoczył ku mnie jeździec. To Ella Gardy gnała odważnym galopem.

— Dzień dobry, doktorze! Wczoraj pytałam pana o tyle rzeczy, a pan mi nawet na połowę pytań nie odpowiedział. Lewis — zwróciła się do Stone'a, który zatrzymał się obok mnie — pan Deen ma jakieś kłopoty z koniem. Zobacz, co tam takiego.

Jak się wieczorem dowiedziałem, Deen nie miał ża­dnych kłopotów z powożeniem, był to więc tylko pre­tekst do pozbycia się świadka.

Później ruszyła wolno, a ja z nią, za jucznymi Hala. Teraz miałem okazję dokładnie przyjrzeć się towarzyszce. Chyba nie liczyła sobie więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat, sądząc z wyglądu i... zachowania się, chwilami prawie dziecinnego. Była ubrana w strój, któ­ry mógł wzbudzić zazdrość niejednej elegantki wiel­kiego miasta na wschodzie kraju, ale tu nie pasował. Zresztą wszyscy uczestnicy tej zwariowanej wyprawy nie pasowali do prerii Dzikiego Zachodu.

Z trudem powstrzymywałem śmiech.

Nie zdawała sobie sprawy z sytuacji.

Roześmiałem się głośno.

Pokiwała głową, nie bardzo jednak przekonana. Tak mi się wydało.

— Och, chciałabym zobaczyć Indian! Ciekawa je­stem, czy wyglądają tak samo jak na rysunkach.

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Usłyszałem głuche ude­rzenia kopyt o ziemię.

Wymieniłem swoje nazwisko i w zamian otrzymałem dość sztywny ukłon. Do tej pory jakoś nie zetknąłem się ze Scudderem, teraz miałem okazję przyjrzeć mu się z bliska. Był jakby przeciwieństwem Deena. Tam­ten — raczej niski, z widocznymi oznakami skłonności do tycia, ten — chudy jak patyk i wysoki. Czy równie0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
zarozumiały jak jego przyjaciel, nie zdołałem już stwierdzić, ponieważ Ella rzuciła mi krótkie: „Do zo­baczenia!" i wykręciła koniem. Scudder popędził za nią.

W ciągu następnych trzech dni Ella parokrotnie przyłączała się do naszego towarzystwa, chyba na prze­kór tamtym, bo gdy tylko dłużej z nami zabawiła, zja­wiał się Frank Scudder i pod byle pozorem skłaniał do powrotu. Tak wędrowaliśmy dalej. Drogę torował Nor­ton, któremu towarzyszyłem najczęściej, dalej jechał Hal z jucznymi, po nim następowała przerwa długości kilkudziesięciu jardów, wreszcie posuwał się wóz w otoczeniu konnych. Najzabawniejsze było, że Deen, mimo iż jechał trop w trop, w ogóle się z nami nie po­rozumiewał. Wieczorami przychodził tylko Stone, żeby omówić z Nortonem kierunek drogi na następny dzień i poplotkować na temat swych chlebodawców. Bardzo mnie ubawił opowiadaniem, jakich to musiał użyć wy­biegów, aby zmusić Deena i Scuddera do odbywania nocnych wart. Nagadał im o niebezpieczeństwie gro­żącym ze strony kujotów (odzywały się każdej nocy). Uwierzyli w ich krwiożerczość, chociaż powszechnie wiadomo, że są to stworzenia tchórzliwe. Obaj męż­czyźni dali się nabrać i „w obronie kobiet" zdecydowali się na odbywanie dyżurów.

— Diabła tam warte jednak takie czuwanie — stwierdził Stone. — Ubiegłej nocy przyłapałem Deena, jak drzemał! Jeszcze kucharz-Chińczyk najlepiej się sprawuje, za to nie umie obchodzić się z bronią, a lokaj nie lepszy od pana. Gdyby to były mniej spokojne stro­ny i gdyby nie wasze sąsiedztwo, nie mógłbym przes­pać ani jednej nocy.

Trzeciego dnia — jak już wspomniałem — dotarliśmy do Canadianu. Licząc od Milwaukee, przebyłem już dwie trzecie drogi dzielącej mnie od celu, a Norton, którego cel znajdował się bliżej — znacznie więcej.

Kiedy wreszcie wóz nadciągnął nad brzeg i Stone do nas przygalopował, wspólnie ustaliliśmy rozmieszcze­nie dwu obozowisk poza plażą, aby umożliwić zwie­rzętom dostęp do wody. Później rozpoczęły się przy­gotowania do wieczornego posiłku i noclegu. W naszej grupie przebiegające sprawnie i szybko, u naszych sąsiadów — nieskoordynowanie i wolno, mimo na pe­wno sporych wysiłków Stone'a.

Jak zwykle, kiedy już bagaże zostały zdjęte z koń­skich grzbietów, a ognisko rozpalone, ruszyłem na krótki spacerek wokół biwaku, z nieodstępną lornetką zawieszoną na pasku. Obszedłem w wielkim promieniu najbliższy teren, aż dotarłem do brzegu pokrytego tra­wą, który dźwigał się stromo nad korytem rzeki. Rozglądałem się za śladami zwierząt, potem przyłożyłem szkła do oczu. Przesuwałem je powoli, najpierw wzdłuż linii różowiejącego horyzontu — był pusty. Opuściłem nieco szkła i wtedy, po tamtej stronie Canadianu, ale hen, hen, dostrzegłem ciemny punkt poruszający się przez prerię.

Ciemny punkt, najpierw coraz bliższy, tak że w szkłach lornetki wyraźnie rozróżniałem dwie syl­wetki, później począł rozmazywać się w miarę zapa­dających ciemności, na koniec — znikł. Albo więc szlak nieznajomych wędrowców prowadził w innym kierun­ku, albo też spostrzegli nas, ale woleli nie ryzykować spotkania. Powiedziałem o tym Nortonowi, przyjął informację obojętnie.

Noc zapowiadała się ciepła, nie było powodu do pod­sycania płomienia naszego ogniska.

Zbudził mnie, gdy czarna jak smoła ciemność poczęła się ledwie przecierać, a cisza była tak intensywna, że nasze kroki brzmiały w niej jak stąpania stada bizonów, chociaż w rzeczywistości sunęliśmy po miękkiej trawie jak dwa koty, bezszelestnie skradające się za zdobyczą. Norton nie powiódł mnie drogą najkrótszą ku wodzie. I słusznie. Bliskość obozu, koni i ludzi mogła odstraszyć porannych wędrowców prerii. Ruszyliśmy równolegle do koryta rzeki. Rozgrzałem się tym marszem, a jedno­cześnie chłodne powietrze wypłoszyło ze mnie resztki snu. Tak dotarliśmy do trzech samotnych drzew rosną­cych w punkcie, w którym nurt Canadianu skręcał ła­godnym łukiem, gdzie brzeg był niski, pokryty pia­skiem.

Drzewa wyrastały o krok jedno od drugiego, tworząc trójkątny placyk — doskonałe schronienie dla dwu osób.

Umieściliśmy się możliwie najwygodniej i wysunęli spoza pni lufy strzelb skierowane ku rzece. Teraz należało już tylko uzbroić się w cierpliwość i zdać na myśliwskie szczęście. Zwierzyna mogła przywędrować do wodopoju właśnie tutaj, albo... kilkadziesiąt jardów dalej i uciec nam sprzed nosa. Co prawda, liczne odciski racic na piasku świadczyły o dobrym wyborze miejsca, ale wiatr mógł zmienić kierunek, zadąć w stronę nadchodzących zwierząt i zdradzić im naszą obecność. Wiele już razy przeżywałem takie poranne polowa­nie, ale tego rodzaju wrażenia nie traciły na świeżości. Więc i teraz, jak dawniej, z trudem hamowałem znie­cierpliwienie i chęć zmiany pozycji, która najpierw wydawała się bardzo wygodna, a później coraz bardziej dokuczliwa. Jednakże nie wolno było poruszać się. Leżałem nadal nieruchomy jak kloc obok równie nie­ruchomego Nortona i wytrzeszczałem, ile się dało, oczy na wodę migocącą w ciemnościach i na spłacheć piachu szarzejący w odległości kilku zaledwie kroków. W koń­cu ujrzałem, jak na jasną płaszczyznę wypełzł bez­szelestnie bury cień. Znieruchomiał, to znowu się poruszał, aż nachylił nad samiutką granicą lądu i wody. Pił.

Nie takiej zwierzyny oczekiwaliśmy! Ten kujot mógł całkowicie przekreślić nasze marzenia o antylopiej pieczeni. Kiedy odszedł, odetchnąłem z ulgą. Niestety, po chwili pojawił się drugi przedstawiciel tego samego ga­tunku, a po nim trzeci.


— Warto by je odpędzić — szepnąłem.

Norton mruknął coś niezrozumiale. Jak na komendę obie szare sylwetki uniosły łby, skoczyły w bok i rozpłynęły się w mroku. Nie wiem, czy to był przypadek, czy efekt mego szeptu, dość że miejsce dla następnych nocnych gości zostało opróżnione. Oby nadeszli.

Jakże dłużył się czas! Początkowo orzeźwiony rannym chłodem, teraz czułem coraz większą senność. I chyba w dobrym momencie Norton trącił mnie w ra­mię. Jeszcze chwila — a popadłbym w drzemkę.

Uniosłem głowę, bezszelestnie przyciągnąłem kolbę sztucera, tak że przywarła do ramienia. Malutkie stadko zwierząt zbliżyło się ku wodzie. Antylopy. Jako pier0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
wszy szedł przewodnik, z łbem dumnie uniesionym. Wietrzył. Przystanął i rozglądał się dokoła. Na szczęście dla nas, nie było wiatru. W chwilę później piątka czworonogów zatrzymała się na krańcu piaszczystej łachy. Co chwila opuszczały i podnosiły łby.

— Teraz — szepnął Norton.

Nakierowałem muszkę na cel. Najbliższa antylopa stanęła bokiem. Nacisnąłem cyngiel. Grzmotnęło, aż echo poszło, ale nim przebrzmiał głos mej broni, ozwał się następny, nie mniej donośny. Antylopy uskoczyły błyskawicznie i znikły wśród nadbrzeżnych traw. Na pustej plaży pozostały dwa ciała pięknych zwierząt.

— Czy nie za wiele tej pieczeni? — zapytałem pod­nosząc się.

Norton ujął mnie za dłoń.

— Doktorze — powiedział szeptem — przecież ja nie strzelałem!

Chwycił mnie mocniej i pociągnął ku ziemi.

— To tylko przypuszczenie, pewności żadnej. Lepiej poleżmy, zanim ukaże się tajemniczy myśliwy.

Spoczywaliśmy więc nadal. Ustąpił nocny mrok, a różowe zorze zapowiedziały nadejście dnia. I dopiero wówczas dostrzegłem sylwetkę człowieka. Wysunęła się z nadbrzeżnych zarośli, przemknęła przez nagi spłacheć piasku, schyliła nad jedną z ubitych antylop i z dziwną lekkością zarzuciła ją sobie na plecy, po czym odeszła.


Zanim jednak ten człowiek zniknął w zaroślach, od­wrócił się i zawołał:

— Ej! Zabierzcie swoje mięso!

To nie był ani Deen, ani Scudder, ani Stone.

Ostrożność Nortona okazała się zbyteczna. Przy­ciągnął antylopę do miejsca, w którym spoczywałem, a później we dwóch ruszyliśmy mocno obciążeni ku obozowisku. Zorze już przygasły, a nad ziemią ukazał się rąbek słonecznej tarczy. Byłem zmęczony, zziębnię­ty i głodny. Jakże mnie uradował cieniutki pióropusz dymu unoszący się nad środkiem naszego obozu. Nie­zmordowany Hal dokładał drew i gałęzi, a garnek z wodą wisiał na zaimprowizowanej poprzeczce. Obok siedział Stone i obłupywał z kory gruby i prosty kołek.

Zabrał się z Halem do ściągania skóry, a ja, zapaliw0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
szy węgielkiem fajkę, opowiedziałem o tajemniczym myśliwym znad rzeki.

Wzruszyłem ramionami. Skądże mogłem wiedzieć?

Jak się okazało — była warta bardzo dużo, przynaj­mniej jej pierwszy kawałek.

Wczesny ranek minął nam przy zwykłych zajęciach, ale do nich doszła jeszcze konieczność upieczenia całej „góry" mięsa. Nie mogliśmy go transportować w stanie surowym. Szybko uległoby zepsuciu. Więc kiedy Hal posprzątał i umył naczynia, zabrał się do spółki z Nortonern do ćwiartowania zwierzęcia. A Stone wyruszył do swoich i już po chwili słyszałem jego grzmiący głos, ja­kim budził śpiochów. Ja zabrałem mydło i ręcznik (jak by mnie wyśmiał przeciętny westman, raczej stronią­cy od wody) i pobiegłem ku rzece. Zrzuciłem z siebie ubranie i beztrosko się wykąpałem. Po czym prawie biegiem, żeby się rozgrzać, skierowałem w stronę na­szego biwaku, ale w połowie drogi zwolniłem kroku. Cztery osoby siedziały wokół ogniska. Jeśli Stone zdą­żył wrócić — to kim był ten czwarty? Chyba Deen? A do niego wcale mi się nie spieszyło.

Wlokłem się teraz noga za nogą mając nadzieję, że zanim dojdę, nieproszony gość oddali się. Nic z tego. Tkwił na tym samym miejscu, ba, rozmawiał, żywo gestykulując rękami.


Najwolniejszy nawet marsz w końcu musi doprowa­dzić do mety. Znalazłem się tak blisko ogniska, że roz­różniałem głosy, a i tamci, musieli mnie zauważyć. Deen odwrócił się, a ja mimo woli stanąłem — to wcale nie był Deen! Zupełnie ktoś inny, nie znany. A ten drugi? Znowu pomyłka. Nie Stone, lecz człowiek, którego ujrzałem po raz pierwszy w życiu.


0x08 graphic
Tajemnicze złoto

Norton podniósł się, Hal zdejmował z rożna kolejny piat pieczeni.

Cisnąłem ręcznik z mydłem i siadłem.

Albuquerque leżało nad Rio Grande w jej górnym biegu. Wiedziałem o tym, ale jak daleko stąd? Chyba jednak piekielny kawał drogi.

— Jesteśmy traperami — poinformował nieznajomy. — Sprzedaliśmy skórki, właśnie w Albuquerque, a teraz wracamy na wschód.

Mogło to być prawdą, mogło być kłamstwem. Wyglądali istotnie na traperów, w odpowiednio zniszczonej odzieży, opaleni na ciemny brąz i w obliczach tak za­rośniętych, jakby od roku nie tknęła ich brzytwa. Je­den z nich nosił zarost ciemny, drugi — jasny. To wszystko, co mogłem zaobserwować, bo brody i wąsy zniekształcały zarys twarzy. Czy wracali pieszo, czy konno? Bo koni nigdzie w pobliżu nie zauważyłem. Co prawda, traperzy polowali raczej bez koni, ale oni przecież mieli pieniądze na kupno wierzchowców i poza tym — jak dostarczyli skórki do Albuquerque? Na włas­nych grzbietach?

Norton jakby przeczuł moje wątpliwości, bo powie­dział:

Drugi brodacz, ten o jasnym zaroście, dźwignął się i odszedł w kierunku rzeki.

Widać jestem zbyt podejrzliwy — pomyślałem. — To są autentyczni myśliwi i nic więcej. Dziwne tylko, że skórki sprzedali tutaj, a nie zawieźli ich na wschód, gdzie otrzymaliby za nie parokrotnie więcej".

Tak sobie pomyślałem, ale natychmiast zgromiłem sam siebie za nieuzasadnioną nieufność. Konie wkrótce zostały przyprowadzone. Jeden rzut oka wystarczył, aby stwierdzić, że musiały mieć za sobą długą drogę.

— Hal — odezwał się Norton — jak skończysz z mię­sem, idź do Stone'a i powiedz mu, że zaraz ruszamy. Jeśli pragnie nam towarzyszyć, niech popędzi swoich nierobów.

Usłyszawszy to wziąłem się do pakowania manatków i siodłania wierzchowca. Unikam pośpiechu, jeśli tylko można zawczasu przygotować się do jazdy. Najlepszy to sposób, żeby o niczym nie zapomnieć i później nie0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
wracać po zgubę. Kiedy ukończyłem oporządzanie ko­nia, wróciłem do ogniska. Nieznajomych już nie za­stałem.

Wzruszył ramionami.

— Nie wiem, ale gadulstwo nie jest chyba zaletą.

Roześmiał się.

— Może, ale nie tu, na prerii. Oj, doktorze, od razu poznać, że pan nie wędrował po pustkowiach. Smutno przy ognisku, gdy nie ma do kogo ust otworzyć, a wówczas najmilszym gościem taki, który dużo i długo mówi.
Coś panu pokażę.

Sięgnął do kieszeni i podał mi na dłoni kilka nie­kształtnych kamyków, zabrudzonych ziemią, o żółto-zielonkawym odcieniu.

— Wie pan, co to jest?

Oczywiście, że wiedziałem, ale nie zdradziłem się z tym, dopóki przy pomocy noża nie spróbowałem twardości grudek. Nacięcia błysnęły.

Zwróciłem nacięty kamyk.


— Powiadali, że im w Albuquerque częściowo ure­gulowano rachunek za futra złotem. Prawdopodobne.

Nie mylił się, czas było ruszać, ale dopiero po pół godzinie znaleźliśmy się na siodłach. Spojrzałem w le­wo. Stożki namiotów już znikły, zaprzęgano konie do wozu.

Klepnąłem konia po zadzie i wyjechaliśmy umiarko­wanym kłusem. Przy takiej szybkości nawet najcięższy wóz łatwo mógł nas doścignąć. Droga była równa jak stół, a jej kierunek wskazywała dolina Canadianu, któ­rego brzegiem nadal jechaliśmy. Od czasu do czasu od­wracałem się, ale poza Halem, wiodącym za nami juczne konie, nie dostrzegałem nikogo więcej. Gdy więc słońce dosięgło szczytu nieba, ściągnąłem cugle.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Westchnął.

Czarna kępa z bliska okazała się sporym laskiem młodych drzewek. Zapewne kiedyś porywisty wiatr musiał tu przynieść i rozrzucić nasiona pinii. Po latach wyrósł piniowy zagajnik. Pokrywał cypel urwistego brzegu, za którym rzeka łagodnym łukiem skręcała ku południowi. Tu przystanęliśmy, zeskoczyli z siodeł, ale nie zdjęli ani uprzęży, ani juków. Z dużą ulgą roz­ciągnąłem się w cieniu drzew. Norton i Hal Burns zaraz mnie naśladowali.

— Pan musi mieć miękkie serce, że tak o nich się troszczy, a ja — równie miękkie, bo nie potrafiłem odmówić.

Handlarz wrócił do przerwanego tematu, ale że po­wiedział to głosem żartobliwym, nie żachnąłem się.


Roześmiałem się.

Preria nadal była pusta i otwarta na wszystkie strony świata. Tylko na północy, bardzo stąd daleko, majaczyły ledwie dostrzegalnymi konturami jakieś wysoczyzny. Minęła już prawie godzina. Zauważyłem, jak Norton począł się niepokoić. Raz po raz wstawał i wychodził na skraj lasku, powracał, krążył dokoła. Nie odezwał się, ale odgadłem, że ma dosyć czekania.

— Ruszajmy — powiedziałem smętnie.

Zaraz się rozpromienił i kiwnął głową na znak apro­baty. Wskoczyliśmy już na siodła, gdy Hal wyciągnął rękę:

— Patrzcie! Jadą!

Nie omylił się. Przez równinę posuwała się mała ka­walkada.

Pomyślałem, że zapewne Deen i jego towarzystwo porządnie zmarudzili przy zwijaniu obozu, co stało się przyczyną spóźnienia.

Po tej pierwszej zbytecznej przerwie w podróży, po raz drugi zatrzymaliśmy się, aby dać odsapnąć zwie­rzętom. Ale karawana Deena nie zrównała się z nami, dopiero późnym wieczorem, gdy na dobre przerwaliśmy podróż, przy ognisku zjawił się Lewis Stone, ponury jak gradowa chmura.

Wierzyłem, że mówił szczerze. Sytuacja wyglądała denerwująco, jednak nie należało działać w zdenerwo­waniu. Dlatego powiedziałem:

— Dopiero wówczas będziesz miał prawo cisnąć całą robotę do licha. Skoro Deen przybrał sobie nowych pomocników, a wyglądają na prawdziwych traperów, nie zginie nawet bez twojej pomocy.

Tak to uspokajałem Lewisa, a gdy Norton mnie po­parł, Stone, opuszczając nas nocą, przyrzekł zachować rozsądek i umiar w postępowaniu.

Gdy zniknął w ciemnościach, raz jeszcze rozważyłem sytuację. Poczęły mnie ogarniać coraz większe wątpliwości i w końcu gotów byłem przyznać rację Lewisowi. Myślałem o tym przez długie godziny spoczynku, nie mogąc zasnąć i tylko udając sen, aby uniknąć pytań Nortona.

Nazajutrz o świcie Stone znowu się nam pokazał. Powiedział, że traperzy obiecali doprowadzić Deena do wspaniałych terenów łowieckich i że wobec tego Deen postanowił nie wracać na wschód, lecz odbyć wyprawę tak, jak ją pierwotnie zaplanował.

— I co pan na to, doktorze?

Wzruszyłem ramionami.

Było jasne: Stone — wbrew temu, co mówił ostatnie­go wieczoru — nie potrafi zdecydować się na wybór. A ja uważałem, iż sytuacja nie wymaga gwałtownych rozwiązań. Dlatego poradziłem krótko:

— Zostań, zobaczysz, jak wszystko się dalej ułoży, i... możesz liczyć na mnie.

Opuścił nas pełen wahań, ale nieco pocieszony. Tego dnia nie wydarzyło się nic więcej godnego uwa­gi. Wędrowaliśmy nadal wzdłuż Canadianu, słońce do0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
grzewało coraz silniej, a nocami zrywał się z dalekich gór chłodny wiatr i oziębiał rozpaloną ziemię. Górskie szczyty rosły w oczach z każdą przebytą milą, rozległa płaszczyzna prerii poczęła się zwężać, drogę raz po raz przecinały strumyki wlewające swe wody do Canadianu, dość płytkie, nie stanowiące przeszkody.

— Nim minie miesiąc, pozostaną po nich tylko wy­schłe łożyska — wyjaśnił Norton, gdy przejeżdżaliśmy przez kolejny nurt, chyba piąty czy szósty tego dnia. — Dopóki śniegi na szczytach, dopóty wody w tych rzeczkach.

Teren począł stopniowo dźwigać się, przechodząc w płaskowyż. Wiedziałem, że góry ograniczające od północnego wschodu tę płaszczyznę stanowią odgałęzienie Gór Skalistych o hiszpańskiej nazwie Sangre de Cristo. Za ich grzebieniem toczy swe wody Rio Grande, ma­jąca źródło w innym paśmie — San Juan. Tak daleko nie zamierzaliśmy wędrować. Potrzebowaliśmy jedynie przebyć górny Canadian w miejscu, które znajduje się najbliżej górnego biegu rzeki Pecos. Dalej prowadzić nas miała właśnie dolina tej rzeki — najwygodniejszy szlak na południe. Moje wiadomości potwierdził Norton, ale kiedy go zapytałem, po czym rozpozna miejsce, w którym powinniśmy zmienić kierunek jazdy, klepnął się po czole, roześmiał i odparł:

— Po prostu to się wie, doktorze. Nie pierwszy raz tędy jadę.

Coraz częściej ukazywały się nam samotne drzewa pinii, niekiedy całe gaje, zarośla złożone z coraz wyższych jałowców, a gdzieniegdzie skupiska krzaków szałwii, rosnących w suchym i gorącym klimacie Nowe­go Meksyku dopiero na wysokości około pięciu tysięcy stóp.


Następnego dnia, podczas krótkiego postoju w naj­gorętszej, południowej porze dnia, przygalopowała do nas Ella Gardy. Byliśmy zaskoczeni wizytą.

— Cóż, pani szwagier praktykuje dziwne sposoby odnoszenia się do ludzi. Nie podobają mi się.

Zauważyłem, że się zmieszała.

— Bardzo mi przykro, doktorze. Ja wiem, że Roger wydaje się dość dziwny przy pierwszym poznaniu (pomyślałem, że raczej arogancki), ale z niego dobry czło­wiek. Proszę wierzyć.

Nie odpowiedziałem, nie trafiło mi to do przekonania. Chyba opacznie zrozumiała moje milczenie, bo powese­lała.

— Widzi więc pan, że nie można sądzić ludzi po pozorach.

— Staram się — mruknąłem.

Zeskoczyła z konia, zerknęła na Nortona.

— Proszę mnie poprowadzić ku rzece, tam jest na pewno chłodniej.

Spełniłem jej życzenie, chociaż stanowiło tylko pre­tekst dla rozmowy w cztery oczy. Nad rzeką było rów­nie gorąco jak na prerii.


0x08 graphic
— Usiądźmy — zaproponowała, gdy zatrzymaliśmy, się na brzegu.

Zgodziłem się milcząco. Spojrzała na mnie raz i drugi. Wyglądało na to, że nie wie, jak zacząć rozmowę.

Zaprzeczyłem.

— Aby w dalszej drodze towarzyszyć nam.
Pokręciłem głową.

— To nie jest możliwe. Spieszę na umówione spotka­nie w oznaczonym miejscu z oznaczoną osobą. Towarzyszę Nortonowi, ponieważ jego szlak wiedzie w tym samym kierunku.

Pomarkotniała.

— Jakże nazywa się to miejsce? Ach, już sobie przy­pomniałam! El Paso, prawda?

Nie miałem zaufania ani do Deena, ani do jego to­warzyszy i dlatego odparłem:

— Nazwa nie odgrywa w tym wypadku żadnej roli, ta miejscowość leży stąd bardzo daleko.

Poruszyła się gwałtownie, jakby zamierzała odejść, ale została.

Nie potwierdziłem i nie zaprzeczyłem.

Rozmowa poczęła mnie nużyć. O co naprawdę cho­dziło EUy Gardy? Czy to był tylko kaprys, czy też za taką propozycją kryło się coś, o czym nie mogłem wie­dzieć?

— Z koniokradami?

Przytaknęła.

Siadłem.

— Niech pan przyrzeknie zachować to dla siebie, sprawa jest bardzo ważna.

Uśmiechnąłem się.

Już chciałem powiedzieć, że ci sami ludzie opowia­dali Nortonowi, jakoby nuggety otrzymali za skóry, ale powstrzymałem się. Ella Gardy nie wyglądała na osobę, która by potrafiła zachować dyskrecję, a mnie zależało na tym, aby ci prawdziwi czy rzekomi odkrywcy złota nie dowiedzieli się o moich wątpliwościach.

Nigdy nie zajmowałem się poszukiwaniem skarbów ziemi. Wiedziałem jednak, że złoto może występować w postaci samorodków — kawałków czystego metalu, w postaci pyłu zmieszanego z piaskiem lub we wnętrzu skał, skąd najtrudniej je wydobyć. Najczęściej są to skały kwarcowe i skały pochodzenia wulkanicznego, które należy kruszyć. Jeśli w pobliżu takich złoto­nośnych skał znajdowały się pokłady rodzimego złota, ci dwaj traperzy mogli na nich tyle zarobić, że starczy­łoby im na pewno pieniędzy nawet na zakup kruszących urządzeń. Słyszałem również, że odkrywcy złoto­dajnych skał po prostu sprzedawali wiadomość o tym przedsiębiorstwom zajmującym się eksploatacją. Albo też sprzedawali teren, jeśli stanowił ich własność.

Zapytałem:

Ż wyrazu jej twarzy widziałem, że moje słowa nie trafiają do przekonania. Zastanowiłem się chwilę: jakże odwieść od fatalnej decyzji Deena i jego towarzyszy?

Odprowadziłem ją do naszego obozowiska. Wskoczyła na siodło, machnęła ręką i odjechała. Norton spojrzał na mnie bacznie. Usiadłem i opowiedziałem mu o wszy­stkim. Złamałem przyrzeczenie tajemnicy, ale przecież chodziło — kto wie? — może nawet o życie kilku osób, a w takiej sytuacji pomoc handlarza stawała się bardzo cenna. Wysłuchał mnie w milczeniu.

— Nie odpowiem: ani tak, ani nie. Mogą istnieć złotodajne skały, z których wydobycie kruszcu wymaga wiele wysiłku i pieniędzy na urządzenie. Ale jeśli to wszystko kłamstwo, niech się Deen martwi, skoro taki chciwy!

Dałem spokój dalszej rozmowie, tym bardziej że nie posiadałem żadnych dowodów obciążających tych prawdziwych czy udanych traperów. Postanowiłem dowodów poszukać, ale o tym nie wspomniałem Nortonowi.

Nazajutrz, podczas południowego postoju, przygnał do nas Stone.

U celu naszej drogi powitał mnie Roger Deen, bardzo grzeczny i bardzo przepraszający za wezwanie. Reszta towarzystwa nie raczyła mnie zauważyć.

Ella Gardy kiepsko udawała. Podczas badania rze­komo zwichniętej w kostce nogi była tak wesoła, że zmusiło mnie to do drobnego okrucieństwa. Ścisnąłem jej nogę powyżej pięty tak silnie, że „pacjentka" krzyk­nęła.

Na słowie „musi" położyłem specjalny akcent.

Nie wiem, czy mnie zrozumiała, czy też tylko obra­ziła się za taki nietakt, dość, że do końca mej wizyty pokazywała twarz zachmurzoną, jak przystało na osobę0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
dotkniętą bolesną przypadłością. A o to mi właśnie cho­dziło.

Przyniosłem swą podręczną apteczkę, sporządziłem niby-okład na rzekome opuchnięcie i obandażowałem nogę w kostce. Kiedy ukończyłem ten zabieg, zjawiła się Florence Deen.

— Dzień dobry, doktorze. Jak tam nasza inwalid­ka? — zapytała bez cienia troski w głosie.

Albo więc przejrzała grę swej siostry, albo też była osobą o sercu oschłym, nieczułym na cierpienia innych.

— Och, głupstwo — odparłem. — Jutro nie pozosta­nie śladu bolesności. To tylko lekkie naciągnięcie mięśnia. Ale radzę nie forsować nogi.

Powiedziawszy to począłem pakować swe manatki rozłożone na specjalnie w tym celu przyniesionym krześle. Na drugim spoczywała moja pacjentka.

— Proszę, doktorze, niech pan usiądzie. Mamy jeszcze chwilę czasu. Ta ustawiczna jazda poczyna mnie nużyć. A pana? — I nie czekając na odpowiedź zawo­łała: — Henry, Henry! Przynieś jeszcze jedno krze­sło!

Człowiek w czerwonym fraczku wyrósł jak spod ziemi i szybko wykonał polecenie.

— A teraz przynieś szklanki i piwo — rozkazała Flo­rence. — Napije się pan z nami, doktorze?

Siedliśmy w trójkę, jedno obok drugiego. „Czerwony fraczek" elegancko odkorkował butelki i równie elegancko napełnił szklanki. Piwo pięknie pachniało chmielem. Od chwili pożegnania się z ostatnią stacją kolejową i ostatnim miasteczkiem piłem tylko wodę lub kawę. Jakże mi teraz smakował inny napój! Wychyliłem z pół szklanki i zaryzykowałem pytanie:

Florence machnęła lekceważąco ręką.

— Nie jesteśmy ślepi. Jeśli cokolwiek zauważymy, odprawi się ich.

Powiedziała to takim tonem, jakby chodziło o służą­cych, którym dostojna dama gdzieś w wielkim mieście wymawia pracę.

— A jeśli oni nie zechcą odejść? — zapytałem.

Otóż to właśnie! Najpierw potraktowano mnie, Nortona i Hala jako niegodnych towarzystwa, a teraz apelowano o pomoc.

Skwapliwie przyjąłem tę propozycję.


0x08 graphic
0x08 graphic
— Ale pani — zwróciłem się do Elly, bo zauważyłem jej chęć przyłączenia się do nas — nie może forsować nogi.

Skrzywiła się zabawnie, jednak nie zaprotestowała.

Do doliny Canadianu doszliśmy bardzo szybko. Stam­tąd Florenee poprowadziła mnie w górę rzeki do wy­sokiego brzegu, dźwigającego się kilka stóp nad poziom wody. Wówczas ich ujrzałem. Siedzieli obróceni plecami w uskoku gruntu, poniżej skarpy, na której przysta­nęliśmy. Położyłem palec na ustach. Florenee spojrzała na mnie ze zdziwieniem, ale nie odezwała się.

Tamci rozmawiali, dość głośno, słyszałem wyraźnie każde słowo.

Jakiś kamyczek obsunął się pod moją stopą, potoczył w dół i pacnął wprost w kapelusz jednego z rozmawiających. Podnieśli głowy.

Jego towarzysz natychmiast się zorientował i pospie­szył z wyjaśnieniem.

— Mieliśmy łowić, to prawda. Ale w pobliżu nie rośnie żaden uczciwy patyk nadający się na wędkę.
Jakem Jonas!

Kłamał. Kilkadziesiąt kroków stąd gęstniał pas wy­sokich krzewów, których długie witki świetnie nada­wały się na wędziska. Ten fakt obudził moją nieufność.


— Są w tych rzekach duże ryby?

— W Angelo łapaliśmy pstrągi za każdym rzutem wędki. Ci głupi czerwonoskórzy nie łowią ryb.

To było prawdą. Apacze i Nawajowie rzeczywiście nie łowią i nie jedzą ryb właśnie dlatego, że przez ich ziemie płyną rzeki obfitujące w pstrągi. Mieniące się plamy na łuskach pstrągów kojarzą się indiańskim wojownikom z objawami ospy i odry, które ongiś zdzie­siątkowały oba plemiona. Uważają więc, że jedzenie ryb mogłoby na nowo wyzwolić ducha chorób.

— No — powiedziałem — muszę już wracać.

Potrzebowałem spokoju, aby się zastanowić nad zna­czeniem fragmentu przypadkowo zasłyszanej rozmo­wy.

— Odprowadzę pana kawałek.

Ruszyliśmy znowu brzegiem. Po kilkunastu krokach Florence zagadnęła:

— Elly rozmawiała wczoraj z panem?

Rozstaliśmy się w połowie drogi dzielącej moje obozowisko od Deena. Florence nie wspominała ani słowem o złocie. Czyżby Elly samorzutnie zdradziła tajemnicę? Cóż teraz miałem począć z tym wszystkim? Zostawić na pastwę losu gromadkę tych naiwnych za­rozumialców? Za kilka dni obaj z Nortonem skierujemy się ku dolinie Pecos, a Deen ze swymi traperami ruszy na poszukiwanie skarbu, w którego istnienie już całko­wicie zwątpiłem. To były podejrzane typy ci rzekomi traperzy. Podsłuchany fragment rozmowy dotyczył przecież Nortona i jego towaru. Mieli zamiar obrabo­wać handlarza, a jeśli tego zaniechają, to tylko dlatego, że Deen stanowił dla nich bogatszy i łatwiejszy do osiągnięcia łup!


Spisek

Nad wieczorem odwiedził nas jak zwykle Lewis Stone. Utarło się bowiem, iż każdego dnia, po zapadnię­ciu zmroku, przychodził spożyć z nami kolację. Nie od­powiadało mu bowiem ani towarzystwo lokaja i kucha­rza (bo z nimi miał jadać), ani jakość potraw. Polubiłem go, a każde odwiedziny stawały się dla mnie okazją usłyszenia nowinek o Deenie. Norton przyzwyczaił się do tych wizyt, a Hal miał tyle głosu w tej sprawie, co ryba w wodzie.

Tego wieczoru oczekiwałem Lewisa z dużą niecier­pliwością. Byłem ciekaw, jak zareagowało towarzystwo Deena na moją odmowę uczestniczenia w myśliwskiej wyprawie.

— Co nowego? — zagadnąłem ujrzawszy wyłaniają­cą się z mroku znajomą postać.

Rozczarował mnie:

Przyznał mi rację, skończył swój posiłek, pożegnał się i zniknął w ciemnościach. Odczekałem kilka minut, po czym podniosłem się.

Zdumiał się na mój widok.

Ruszyliśmy w kierunku obozowiska Deena. Noc już zapadła i w ciemnościach zauważyłem pompats^czne i zupełnie niepasujące do otoczenia zapalone świeczni­ki. Towarzystwo musiało akurat jeść kolację. Lewis przystanął.

— Proszę spojrzeć. To tam.

Kilka jardów w bok ujrzałem ciemniejszy od nocy pas krzewów, nad którymi gorzała mała łuna.

— Widzi pan? Za tymi krzakami. Już rozpalili
ogień. Konie powinny stać w pobliżu.

— Świetnie. Dziękuję ci, Lewis. Dobranoc.


0x08 graphic
Odwróciłem się i odszedłem. Kroki Stone'a ucichły, a ja pomaszerowałem z powrotem do swoich.

Siadłem przy ogniu i począłem medytować, jak by wyrwać się chociaż na godzinkę, nie zwracając uwagi towarzyszy. Los przyszedł mi z pomocą.

Co wieczór ustalaliśmy kolejność nocnych dyżurów. Teraz wypadła na mnie pierwsza, najwcześniejsza straż. Norton i Hal położyli się i prawie natychmiast zasnęli, bardzo widać strudzeni drogą. Dołożyłem nieco drewna do ogniska, żeby ze szczętem nie wygasło, i począłem krążyć, zataczając coraz większe koła, aż w ten sposób dotarłem do kępy dzikiej szałwii.

Ukląkłem, a później położyłem się wśród silnie pa­chnących liści, na koniec — wytarzałem się. Wróciłem do ogniska. Norton i Burns nadal pogrążeni byli w głę­bokim śnie. Odszedłem. Czy postąpiłem lekkomyślnie? Nie sądzę. Moim towarzyszom nie mogło nic grozić. Nie­daleko pasły się konie, a w niewielkiej odległości wznosiły się namioty Deena i jego towarzystwa. Żaden dwunożny napastnik nie odważyłby się zbliżyć do tak licznego zgromadzenia ludzi, a czworonożnego natych­miast zwietrzyłyby konie. Jedyne niebezpieczeństwo stanowili dwaj traperzy, ale właśnie ku nim zmierza­łem.

Było ciemno, jednak nie w takim stopniu, by uniemo­żliwiało to widoczność. Dlatego po przejściu kilkudziesięciu kroków, gdy już dostrzegłem blask ognia, przypa­dłem ku ziemi i pozostałą część drogi począłem przebywać czołgając się. Nie wiedziałem, czy zastanę jednego, czy dwu łudzi przy ogniu, czy jeden z nich akurat nie odprawia warty przy namiotach Deena. Za­pomniałem zapytać o to Lewisa.


Męcząca była taka wędrówka. W pobliżu celu musia­łem odpocząć. Rozciągnąłem się w trawie, z ustami przy samej ziemi, mokry od potu i ciężko dyszący. Niejeden raz praktykowałem, pod czujnym okiem Karola, ten sposób podchodzenia, jednak zimowe miesiące przymu­sowej bezczynności pozbawiły mnie osiągniętej wpra­wy.

Minęło kilkanaście minut, zanim oddech mój się uspokoił. Uniosłem głowę. Różowa łuna, widoczna nad pasmem krzewów, świeciła tak samo intensywnie. Natężyłem słuch. Wówczas w ciszy nocy dobiegł mych uszu tępy dźwięk, jaki wydają kopyta końskie uderza­jące w ziemię. Gdzieś w pobliżu musiały stać traperskie mustangi. Zdążyłem się im przyjrzeć i nie miałem wąt­pliwości, że to zwierzęta bardzo czujne. Jeśli jeszcze przeszły uprzednio indiańską tresurę — a wyglądało to prawdopodobnie — potrafiły parskaniem' zwrócić uwagę swoich panów. Dlatego właśnie wytarzałem się w szałwii, której mocna woń musiała zneutralizować zapach człowieka.

Wydało mi się, że uderzenia kopyt słyszałem z pra­wej strony, skręciłem więc w lewo, ale przez to dro­ga mej wędrówki wydłużyła się. Cal po calu i coraz wolniej, gdyż ryzyko wzmagało się z każdym moim ruchem, podchodziłem ku drzewom, aż znalazłem się tak blisko, że poprzez zasłonę rzadkich w tym miejscu liści i witek ujrzałem płomień i dwu ludzi niedbale obok rozciągniętych. Zanim ich ujrzałem, już usłyszałem, Rozmawiali. Jakże mi ta okoliczność sprzyjała!

Roześmieli się obaj.

Zamieniony w słuch teraz zamieniłem się we wzrok. Widziałem, jak Jonas pozornie niedbałym ruchem przyciągnął ku sobie strzelbę, jak ujął ją za lufę w okolicy zamka i niby bawił się bronią. Później podkurczył prawą nogę. Gdyby nie nagła przerwa w rozmowie, pewnie nie zwróciłbym uwagi na te manewry. Teraz widziałem już, co nastąpi, i ukryłem twarz w trawie. Karol niejeden raz pokazywał mi strzał z kolana. Aby nie spłoszyć przeciwnika, przykłada się kolbę nie do ramienia, lecz do uda, i odpowiednio podnosząc lub opuszczając kolano nastawia lufę na cel. Rzecz to bardzo trudna i trzeba być znakomitym strzelcem, aby nie chybić. Kto wie, może właśnie Jonas należał do tych nie chybiających myśliwców? Jego doświadczenia wolałbym nie próbować na własnej skórze.

Jonas musiał mnie dostrzec, ściślej — nie mnie, lecz moje oczy. Stara to prawda, że oczy każdego stworzenia w nocy błyszczą. Niełatwo to zauważyć, jeśli jednak wzrok obserwatora przypadkiem skieruje się we właś­ciwą stronę — odkryje intruza. Oczywiście, wzrok doświadczonego obserwatora, bo człowiek z miasta nic nie dostrzeże.

Leżałem nieruchomo, bojąc się każdego ruchu, na­wet własnego oddechu.

Zerknąłem poprzez szparę w gałęziach. Jonas pod­niósł się, odwrócił i zniknął w zaroślach, w kierunku przeciwnym od miejsca, w którym się znajdowałem. Nie miałem ani sekundy do stracenia. Zacząłem się wycofywać tyłem, niczym rak. Jak najciszej, ale i jak najszybciej. Byle dalej od linii krzewów. Kiedy odle­głość oceniłem za dostateczną — ległem nieruchomo. Wówczas ujrzałem zamazaną sylwetkę człowieka. Jonas skradał się dokoła. Zbliżył się do mnie tak, że jeszcze kilka kroków — a zostałbym zdemaskowany. Na szczę­ście, zawrócił. Krążył jeszcze tu i tam, wreszcie zniknął w krzakach. Nadal jednak leżałem nieruchomy. Jonas nie odkrył mnie, ale był groźnym, bo chytrym przeciw­nikiem. Minęło wiele minut, zanim rozpocząłem dalszy odwrót.

Kiedy przebyłem połowę drogi (tak mi się wydawa­ło) dzielącej mnie od obozowiska Nortona, podniosłem się i powędrowałem na nogach, ale skulony we dwoje, co chwila przystając i nasłuchując. Nieco później wyprostowałem się i zmieniłem kierunek marszu: ruszy­łem ku rzece. Dotarłem do brzegu i do piaszczystej plaży, na której moje obuwie musiało pozostawić wy­raźne ślady. Doszedłszy do granicy wody, począłem się cofać aż ku porośniętej trawą płaszczyźnie. Dopiero w tym miejscu odwróciłem się i poszedłem ku naszemu obozowisku. Moi towarzysze nadal spali.

Dlaczego właśnie tak postąpiłem? Jonas, chociaż mnie nie odnalazł, i chociaż mógł przypuszczać, że blask oczu był po prostu złudzeniem, na pewno nie wyzbył się po­dejrzeń. Byłem przeświadczony, że rankiem dokładnie przeszuka najbliższą okolicę wokół swego obozowiska. Jeśli trawa, którą musiałem dobrze pognieść, nie pod­niesie się pod wpływem rosy, traper odkryje moje ślady i ruszy za nimi. Wówczas dojdzie do rzeki i do plaży. Cóż stwierdzi? Że dwu ludzi weszło do wody. Na pewno zacznie szukać, w którym miejscu z niej wyszli, i miej­sca takiego nie odnajdzie.

Tak sobie całą sprawę obmyśliłem, nie mając jednak pewności, czy podstęp się uda.

Zbudziłem Hala, bo nadeszła godzina jego warty. Powiedziałem, żeby pilnie uważał, owinąłem się w derkę i zasnąłem. Nic się więcej tej nocy nie wydarzyło, po­zwolono mi spać aż do świtu. Kiedy się zbudziłem, Nor­ton rozpalał ognisko, a Hal rozplątywał się z koców.

Jak zwykle chwyciłem za ręcznik i pognałem ku rzece. Nadłożyłem nieco drogi, żeby stwierdzić, czy z moich nocnych wędrówek nie pozostał ani ślad, poza odciskami butów na piasku. Rosa zrobiła swoje.

Bardzo zadowolony, wróciłem do obozu. Wtedy właś­nie nadszedł Stone. Przywitał się krótko i siadł przy ogniu jakiś markotny.

Lewis szeroko otworzył usta i spojrzał na mnie zdu­mionym wzrokiem.

— Skąd pan o tym wie?

Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.

— A skąd ty byś wiedział? Klepnął się w czoło.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę, po czym Lewis odszedł obiecując wpaść na wieczorny posiłek.

Spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem, ale nawet nie mruknął. Więc też dopiero gdy ruszyliśmy, gdy Hal wyprowadził juczne konie, opowiedziałem handlarzowi o wszystkim. O przypadkowo usłyszanym fragmencie rozmowy nad rzeką, o podsłuchanej rozmowie traperów. Pominąłem milczeniem zachowanie się Jonasa, gdy spostrzegł błysk moich oczu. Po prostu dlatego, że zbyt zaskakująco wyglądałoby postępowanie mieszczucha, za jakiego uchodziłem, wobec groźby zdemaskowania.


Ale i to, co Nortonowi opowiedziałem, wystarczyło, aby się zdumiał.

— Doktorze — powiedział półgłosem — pan pracuje w policji?

Z kolei ja się zdziwiłem.

Roześmiałem się.

Popatrzał na mnie nieco podejrzliwie.

— Myślę, że jest pan lepszy, niż dotąd sądziłem, je­dnak ta nocna wyprawa była nie byle jakim ryzykiem.
Przecież ten Jonas mógł dostrzec pańskie tropy wiodą­ce do naszego obozowiska.

Wyjaśniłem, jak wyglądał mój odwrót z nocnej wy­prawy.

— Słusznie pan postąpił, doktorze. Jeśli pan jeszcze nie jest, to wkrótce będzie znakomitym westmanem. Teraz już nie wątpię, że te dwa draby są zwykłymi zbójami. Deen ma wyjątkowego pecha!


— Bardzo ciekawa — przyznałem — ale to jego pry­watna sprawa.

Norton cicho gwizdnął.

— Cierpliwie czekać.

Żachnąłem się.

Nie było sensu spierać się o zwiadowcze zdolności Lewisa, znałem go przecież dłużej i lepiej od Nortona i wiedziałem, kiedy nań można liczyć, kiedy nie.

Pomyślałem, że Norton wart jest znacznie więcej, niż go dotąd oceniałem, i zrobiło mi się bardzo wesoło.


Mój plan

Czekać! Tak przecież brzmiała rada Nortona. Ale łatwiej było to powiedzieć niż wykonać. Każde czeka­nie, prędzej czy później, budzi odruch zniecierpliwienia, a człowiek działający pod wpływem zniecierpliwienia popełnia głupstwa.

W mojej sytuacji dodatkowym czynnikiem mogącym wyprowadzić z równowagi była... obawa. Lęk, że zanim zacznę działać, obaj traperzy wykonają swój zamiar. Żywiłem wątpliwość, czy koniecznym warunkiem uda­nia się ich przestępczego zamiaru było wyprowadzenie Deena i jego gromadki w bezludne, górskie wąwozy. Czy wobec takiej wątpliwości nie powinienem go już teraz ostrzec?

Napomknąłem o tym Nortonowi. Stanowczo mi odra­dził.

Na tym stanęło. Ba, lecz spotkać się z Elly, bez zwró­cenia czyjejś uwagi, nie było sprawą łatwą. Miałem nadzieję, że szwagierka Deena zjawi się któregoś południa w naszym obozowisku. Z wodna to była nadzieja. Tylko Stone przychodził z regularnością zegarka, zawsze pod zachód słońca, ale wiadomości, które przynosił, były bardzo skąpe.

Tak mijały dni, jeden podobny do drugiego. Nic się nie działo poza tym, że — jak stwierdziłem — Norton zaniechał przy byle okazji udzielania mi zbawiennych rad. Widać przestał mnie już uważać za stuprocentowe­go greenhorna.

Wreszcie któregoś wieczoru Stone przyszedł z infor­macją, że „towarzystwo" o świcie wyrusza na polowa­nie.

— Można. Szkoda, że pan nie wpadł na ten pomysł wczoraj. Dwie grupy myśliwych będą sobie wzajemnie przeszkadzać.

— Ależ nie! Ani Deenowi, ani Scudderowi nie może teraz nic grozić. To tylko moja myśliwska żyłka tak mnie gna.

Zjedliśmy resztkę zapasów mięsa, po czym szybko wymościłem sobie leże. Wiedziałem bowiem, że Nortona „wcześniej" mogło tylko oznaczać czas na wiele godzin przed świtem. Chciałem się wyspać.

Wylosowałem ostatnią wartę, i kiedy Hal mnie obu­dził, gwiazdy świeciły na niebie. Zerwałem się sądząc, że grozi nam niebezpieczeństwo, i dopiero po chwili uprzytomniłem sobie, że to moja kolejka czuwania. Nie trwała jednak długo. Niezmordowany Hal nie położył się. Rozdmuchał żar w ognisku i zagotował kawę. Po czym zbudził Nortona. Wypiliśmy po kubku wrzątku, wzięli broń, naboje i ruszyli w kierunku rzeki.

Czułem wilgoć unoszącą się w powietrzu. Chyba mgła, bo co pewien czas czyniło się tak przeraźliwie ciemno, że traciłem z oczu idącą przede mną czarną sylwetkę Nortona. Później zbudził się łagodny wietrzyk i pojaśniało, ale na krótko. Prawdopodobnie wiatr pędził mgłę gęstymi falami, a gdy się w taką falę wkro­czyło, widoczność spadała do zera.

Nie odzywałem się. Skupiłem uwagę na postaci mego towarzysza, starając się dotrzymać mu kroku i nie zgubić w tej ciemnicy. Na szczęście jego buty lekko skrzypiały — gdy zawodził wzrok, ratował mnie słuch. Musieliśmy przewędrować szmat drogi, zanim Norton zatrzymał się, i to tak nagle, że o mało na niego nie wpadłem.

— Doktorze — zaszeptał — proszę mi podać rękę.
Zejście jest nieco strome.

Jak on mógł widzieć w tych ciemnościach strome zejście, nie mam pojęcia. Ja nic nie dostrzegałem, ani na prawo, ani na lewo, ani przed sobą.

Handlarz ujął mnie pod ramię. Poczęliśmy schodzić. Zaszeleściły krzaki, nogą zawadziłem o korzeń i mało nie upadłem. Ta niewygodna wędrówka szybko się je­dnak zakończyła.

— To tu — zaszeptał Norton przystając. — Siadamy.

Pociągnął mnie ku ziemi między wilgotne witki i ja­kieś grubsze, stawiające opór gałęzie. Najpierw kuc­nąłem, później ukląkłem, wreszcie siadłem.

Tak więc tkwiliśmy w wilgotnej i zimnej czerni, co uznałem za niezbyt udany początek polowania.

Nie wiem, skąd mu przyszło do głowy takie przy­puszczenie. Ja nie potrafiłem nic dostrzec. Nadal ota­czał mnie nieprzenikliwy mur ciemności. Tylko dotykiem mogłem zbadać nierówności gruntu i grubości wilgotnych, gorzko pachnących pędów wikliny. Witki chrzęściły, gdy mościłem sobie na nich legowisko, bez­skutecznie zabiegając o uzyskanie jakiejś równiejszej płaszczyzny dla swego ciała. Na koniec rozciągnąłem się ze sztucerem pod pachą, a obok mnie spoczął Nor­ton. Czekaliśmy w milczeniu. Jak długo? Nie mogę tego określić.

Chwilami wydawało mi się, że ciemność się przeciera, chwilami, że mrok jeszcze bardziej gęstnieje. Jednak wreszcie, nie bez zdziwienia, stwierdziłem, iż oczy moje rozróżniają poszczególne witki rosnącego przede mną krzaka. Musiało świtać. Delikatnie rozsunąłem gałązki. Cóż za rozczarowanie! Zamiast zapowiedzianej przez Nortona piaszczystej łachy ujrzałem tumany mgły.

Istotnie, po kilku dalszych minutach fale mgły po­częły jakby rzednąć. W górze dostrzegałem już jaś­niejsze rąbki nieba, ale rzekę nadal przykrywało białe pasmo.

Przymknąłem oczy i odwróciłem się bokiem, co wy­wołało trzask, szelest i milczącą naganę mego towa­rzysza, który ścisnął mnie za ramię. Wówczas — to nie było złudzenie — usłyszałem lekki tupot. Norton po­wtórnie dotknął mego ramienia. Odsłoniłem ścianę zieleni, wytężyłem wzrok. I dostrzegłem sylwetki zwierząt, jak zamazane szare cienie. Było ich siedem lub osiem sztuk. Znieruchomiały, znowu posunęły się, raz jeszcze przystanęły i pobiegły kilka kroków. Tam musiał płynąć niewidoczny nurt rzeki.

— Spróbujemy — zaszeptał Norton.
Skierowałem wylot lufy na najbliższy cień. Strzelać we mgle? Karol nigdy by na to nie przystał. Nie dlatego, że łatwo spudłować, ale dlatego, że można zwierzę zra­nić. Sam nie zdecydowałbym się w takich warunkach na strzał.

Dwa ogniste języczki buchnęły z wylotów luf i głos obu strzałów zlał się w jeden. Cienie rozproszyły się, znikły.

— Chodźmy, doktorze, trzeba sprawdzić.

Z westchnieniem ulgi dźwignąłem się z ziemi. Mgła rzedła coraz wyraźniej. Na wschodzie delikat­nie zaróżowiło się niebo.

— Niech pan spojrzy! Nie chybiliśmy!

Przyznam, byłem zaskoczony tym zdumiewającym rezultatem tego zdumiewającego polowania: na piasku leżały nieruchomo dwie antylopy.

— Damy jedną sztukę tamtym — powiedział han­dlarz. — Pewnie zrezygnowali, a dla nas tyle mięsa wcale niepotrzebne. Co za traf...

Przerwałem mu w połowie i to w dość brutalny spo­sób, bo szarpnąwszy gwałtownie za kurtę. Obaj zwaliliśmy się w piasek. Przyczyną mego postępowania był nie tylko huk wystrzału, który rozległ się gdzieś z tyłu, za nami, ale również świst kuli. Usłyszałem go bardzo wyraźnie.

— Do licha, doktorze!

— Więc jednak spróbowali zapolować — stwierdził z zimną krwią.

— Lepiej pokażemy się im.

Powstrzymałem go.

— Lepiej podczołgajmy się ku krzakom — pora­dziłem. — Tajemniczy strzelec może spróbować raz jeszcze.

— Po co? Czy trafił, czy chybił, zwierzyna musiała uciec.

— Obawiam się mocno, że nie strzelał do zwierzyny. Niech pan nie wstaje.

Zgodził się i na czworakach podpełzliśmy ku zaro­ślom.

— Sądzę, że pan się myli, doktorze. To musiała być zabłąkana kula. Dobra to dla mnie nauczka, żeby nie polować podczas mgły. Nigdy sobie nie daruję, że pana wyciągnąłem...

— Głupstwo — odparłem, chociaż wypadku tego wcale za głupstwo nie uważałem. Poczułem nawet żal do Nortona, że tak lekko potraktował zdarzenie.

Leżeliśmy nie odzywając się. Mgła opadała, już tylko jej cienka powłoka wisiała nad naszymi głowami. Wówczas usłyszeliśmy: najpierw szelest traw roztrą­canych czyimiś nogami, później ludzkie głosy. Norton znowu chciał powstać i znowu go powstrzymałem.

Poznałem Deena, jeśli nie po głosie, to po bezsensownej propozycji. Przecież polować po rannej zorzy to tyle, co psuć proch i tracić czas.

— Nie, nie! — zaśmiał się tamten. — Już zbyt późno, ktoś tu strzelał i na pewno przepłoszył zwierzynę, jakem Jonas! Ale... niech pan spojrzy. Tam, tam! Coś
leży na piasku, jakem Jonas. Do stu tysięcy...! Przecież to antylopy! Dwie sztuki! A to się nam poszczęściło!

Nadszedł czas rozczarować go. Mgła wsiąkła bez reszty w ziemię. Podniosłem się, a Norton mnie naśla­dował.

Jonas nie zdołał ukryć swego niezadowolenia. Po­wiedział ostro:

— Spłoszyliście nam zwierzynę. Należało uprzedzić.

— Właśnie — przytaknąłem. — Należało nas uprze­dzić. Zresztą... żeby nikt nie został pokrzywdzony, daruję wam moją sztukę.

Deen rozpromienił się, bąknął coś w rodzaju „dzię­kuję", a Jonas bez słowa popędził ku wodzie. Ruszy­liśmy za nim, znacznie wolniej.

— Pańska kula gwizdnęła bardzo blisko mego ucha.
Zatrzymał się i tak gwałtownie pobladł, iż sądziłem, że zemdleje.


0x08 graphic
0x08 graphic
— To... to... chyba niemożliwe — wykrztusił. — Pan żartuje!

Wzruszyłem ramionami i odparłem ostro:

Zatrzymaliśmy się dopiero przy antylopach, w chwili gdy Norton właśnie podnosił się z klęczek:

— To są wspaniałe trofea — powiedział. — Jedna dostała prosto w głowę, druga pod lewą łopatkę. No, zabierajcie jedną sztukę, a my, doktorze, poniesiemy drugą.

Zarzuciliśmy na ramiona swoje trofeum i ruszyli ku obozowi. Tamci jeszcze pozostali. Jak dowiedziałem się później, Deen odmówił dźwigania i przysłał Stone'a.

Dotarłem do celu naszej drogi mocno zmęczony ciężarem, który mi ugniatał barki. Hal już krzątał się przy ognisku. Zerknął tylko jednym okiem na przy­niesioną zdobycz i zajął się karmieniem nas i pojeniem. Później razem z handlarzem przystąpili do oprawiania upolowanej sztuki. Roboty było mnóstwo, bo po zdjęciu skóry należało mięso poćwiartować, pokrajać w długie pasy i wysuszyć nad ogniem, aby uchronić od zepsucia.

O dziwo, Chińczyk Deena uporał się z tą robotą szybciej od nas i po raz pierwszy w historii naszej wyprawy grupa Deena zwinęła obóz i ruszyła przed nami. Do­piero w jakąś godzinę później wskoczyliśmy na siodła.


Pokręciłem głową z niedowierzeniern.

Norton popatrzał na mnie raz i drugi, cmoknął na konia.

Zaniechałem dalszego sporu, chociaż argumenty Nor-tona niezbyt trafiały mi do przekonania. Jednak nie zaprzestałem o tym myśleć. W kilka godzin później przyszedł mi do głowy pomysł, którego wykonanie uznałem za najlepsze zabezpieczenie się przed dalszymi niespodziankami. A byłem pewien, że nastąpią.


0x08 graphic
— Czy musimy Deena dogonić? — zapytałem swego towarzysza.

— Nie bardzo.

— Proponuję nie rozbijać obozowiska w pobliżu Deena. Dla własnego bezpieczeństwa.

— Hm, może i ma pan rację, doktorze. Jednak... jeśli ten Jonas ma trochę oleju w głowie, postara się dowiedzieć, co nas skłoniło do zmiany miejsca. Poza tym w ten sposób stracimy łączność ze Stone'em i nie będzie­my wiedzieli, co się u tamtych dzieje. Pomyślał pan o tym?

— To proste. Kiedy dziś wieczorem nie rozbijemy obozowiska w pobliżu Deena, Stone pomyśli, że się nam przydarzył jakiś wypadek. I co wówczas uczyni?

— Ba, trudno przewidzieć.

Był szczerze zaniepokojony.

— Co się dzieje, to wcale nie takie konieczne, ale: czy nie wydarzyło się coś zagrażającego bezpieczeństwu podróżnych? To jest ważne. A taką sprawę można za­łatwić na przykład przy pomocy umówionych znaków, które Lewis zostawiałby dla nas na każdym postoju.

— To niby jakie znaki? List?

Roześmiałem się:

— Nawet nie jestem pewien, czy Stone umie pisać. Nie, list na nic! Trzeba wymyślić coś bardziej prostego, jakiś niezwracający niczyjej uwagi przedmiot, drobiazg upuszczony na ziemię niby przypadkiem.

Tego wieczoru, jak ongiś, obozowaliśmy tylko we trójkę. Lewis nie zjawił się. To było zrozumiałe. Nie mógł odjechać przed rozbiciem obozu i bez zgody Deena. Zresztą miał prawo przypuszczać, że nadciągniemy lada chwila. Tak właśnie rozumowałem, a później okazało się, że rozumowałem prawidłowo.

Stone przygnał z zapadnięciem zmroku dnia nastę­pnego.

Pomarkotniał.

Mimo takiego zapewnienia nie potrafiłem pozbyć się niepokoju. Dręczyło mnie jeszcze coś innego: odpowiedź na pytanie, czy mój sposób porozumiewania się ze Stone'em nie był zbyt naiwny, czy wytrzyma życiową próbę.

Długo w nocy przewracałem się z boku na bok, a kie­dy wreszcie zasnąłem, akurat wypadła kolej mojej warty, o czym zawiadomił mnie Hal, bezceremonialnie szarpiąc za ramię.


Nieprzewidziane

Stone pokłusował w mrok i ciszę drzemiącej prerii.

Widoczność była kiepska, więc nie przynaglał konia do szybszego biegu, pamiętny na przygodę sprzed lat, kiedy to galopując beztrosko i w podobnych warunkach wjechał w sam środek kolonii piesków preriowych. Wtedy to właśnie, na przestrzeni zrytej norami jak gi­gantyczny przetak, wierzchowiec przednimi kopytami trafił wprost w dziurę, a jeździec w oka mgnieniu został wyrzucony z siodła jak z procy. Mógł się cieszyć, że nie spadł na kamienie, lecz na murawę, ale i murawa była zbyt twarda jak na kości Stone'a. Koń okulał na dobre, jeździec ledwo się ruszał. W wyniku — człowiek i zwie­rzę wlekli się przeraźliwie długo do najbliższego źródła wody, nad którym z konieczności obozowali aż siedem dni.

— Bałem się tych nor jak ognia — wyznał mi później Stone — ale prawdziwego pietra poczułem przypomniawszy sobie pańską przestrogę. Nawet już żałowa­łem, że za radą Nortona nie pozostałem z wami do świtu. Poczęło mi się wydawać, że w każdym zagłębieniu gruntu czyha na mnie któryś z tych dwu traperów i że lada chwila otrzymam dobrą porcję ołowiu.

Tak właśnie czuł się wtedy Lewis Stone, bo nie wątpiłem, że mówił szczerą prawdę. Któż by chwalił się brakiem odwagi?


Jechał więc Stone z duszą na ramieniu, coraz bardziej niespokojny, aż na koniec zeskoczył z siodła, ujął wierz­chowca za uzdę i sprowadził go ku dolinie Canadianu. Zgodnie z naszą radą postanowił wracać inną drogą, ale zamiast objeżdżać łukiem miejsce obozowiska Deena — zdecydował się na jazdę prawym brzegiem rzeki. Uznał, iż żaden z traperów nie wybierze na miejsce zasadzki prerii rozciągającej się za nurtem wody, którego dotąd nigdy nie przekroczono.

Podprowadziwszy zwierzę nad samą granicę lądu i wody — zatrzymał się. Stał nasłuchując, ale gdy ciszy nie zamącił żaden niepokojący odgłos poza dalekimi wo­łaniami kujotów (a tych żaden traper czy kowboj nie uznawał za niepokojące), pozwolił wierzchowcowi za­nurzyć pysk w czarnej jak smoła strudze i napić się do woli. Zwierzę podniosło wreszcie łeb, wstrząsnęło cu­glami — kropelki wilgoci osiadły na policzku Stone'a. Nie ruszył się z miejsca. Natężał oczy, aby przebić ciemności i dostrzec brzeg przeciwległy. Bezskutecznie!

U jego stóp płynęła rzeka, którą rozpoznawał jedynie słuchem. Od czasu do czasu łagodny plusk mącił spokój nocy, jak gdyby jakieś zwierzę (a może ryba?) torowało sobie drogę poprzez wodę.

Stone nadal tkwił nieruchomo. Nie mógł zdobyć się na wkroczenie do koryta rzeki. Tak wyglądała tajemniczo i niebezpiecznie. Ale również nie mógł zdecydować się na odwrót. Stał i rozważał. W końcu dosiadł konia i skłonił go do zrobienia pierwszych, ostrożnych kroków w głąb nurtu. Zwierzę chrapnęło ostrzegawczo, ale uległo rozkazowi. Stąpało powoli, zagłębiając się w wo­dę.

Stone, który ocenił Canadian jako szeroko rozlaną pełną płycizn, wierzył, że przebędzie ją w bród, nie zamoczywszy nawet czubków butów. Zawiódł się srodze.


Woda oblała mu stopy, później sięgnęła kostek, na koniec poczuł chłód i wilgoć na łydkach. Obuwie, jak się teraz okazało, wcale nie było szczelne. Jeszcze chwi­la — poczuł, że zwierzę płynie, mimo że znajdowało się zaledwie na odległość kilku kroków od brzegu. Zaiste, Stone nie mógł trafić gorzej. Początkowo chciał za­wrócić. Zbyt późno, bo porwał go szumiący, czarny prąd i znosił. Dokąd? Ba, w tej nieprzenikliwej ciemności może tylko sowa potrafiłaby cokolwiek dojrzeć.

— To było bardzo głupie uczucie, doktorze — zwie­rzał się w kilka dni później. — Włosy zjeżyły mi się na głowie. Ogarnął mnie strach. I to jaki! Nie wiedziałem, w którym miejscu kończy się ta przeklęta woda. Wyglądała jak jedno potężne jezioro, bez dna i granic.

Jeździec i koń sunęli nadal, raczej w bok niż przed siebie. Rzeka szumiała ponuro i nic nie zapowiadało zbawczego lądu. Wierzchowiec począł chrapać ze zmę­czenia, a może — przerażenia. Stone poklepał go po szyi, zachęcił półgłosem do większego wysiłku, ale kiedy woda sięgnęła mu bioder — wyjął nogi ze strzemion i trzymając cugle w garści zsunął się z siodła. Teraz płynęli obok siebie: człowiek i zwierzę.

Jeździec czuł uderzenia wartkiego prądu, który po­rywał go coraz prędzej i prędzej i opóźniał osiągnięcie zbawczego brzegu. Po kilku dalszych minutach Stone stwierdził, że cały rynsztunek, jaki na sobie dźwiga, poczyna mu ciążyć, jakby ubranie i buty wyładowane zostało kamieniami. Mocniej ścisnął cugle i dał się nieść wodzie niczym bezwładny kloc drewna. Ale najgorsze miało dopiero nastąpić.

Z góry rzeki nadpłynął potężny pień, którego zjawie­nie się Stone raczej przeczuł, niż dostrzegł, uderzył bo­kiem w jeźdźca, następnie w konia. Po tym uderzeniu człowiek nurknął w głębię, wypłynął krztusząc się i łapiąc powietrze ustami. W sekundę później poszedł pod wodę po raz drugi. Po prostu pociągnął go w dół zaplątany wokół palców rzemień uzdy. Najprawdopo­dobniej pień musiał uderzyć w koński grzbiet i zwierzę z kolei zanurzyło się w nurcie, na pół utopione. Wy­chynęło na powierzchnię wydobywając z odmętów jeźdźca, ale nie na długo. Raz jeszcze nakryła ich czarna fala i Stone stracił przytomność.

Gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą szarzejące niebo, na którym gasły ostatnie gwiazdy. Nie wiedział, gdzie się znajduje i dlaczego jest mu tak bardzo zimno. Podniósł się i usiadł. Dopiero teraz zauważył, że wszystko, co ma na sobie, jest mokre. Wróciła pamięć przeżytych godzin.

Coś go szarpnęło za lewą dłoń. Odwrócił się i zau­ważył konia obgryzającego resztki traw wyrosłych na nędznym spłachciu gruntu. Rozplatał uzdę i zsunął ją z dłoni. Zwierzę ruszyło w bok, wspięło się na łagodną pochyłość i tam poczęło szczypać pędy krzaków. Stone odetchnął całą piersią i pomyślał, że gdyby nie mocny rzemień zaplątany wokół dłoni, nie ujrzałby już więcej brzasku dnia. Koń uratował mu życie. Jakim sposobem? Tego nie mógł odgadnąć.

Stone spostrzegł, że siedzi na piaszczystym półwys­pie, głęboko wrzynającym się w wodę. Rzeka w tym miejscu tworzyła ostry zakręt. Prąd wyniósł na wpół utopionych: człowieka i zwierzę na tę właśnie łachę. Tak należało sądzić. Odkrywszy prawdę Stone dźwig­nął się i powędrował za koniem, aż osiągnął wyniosły grzbiet brzegu. Dalej ciągnęła się bezkresna płaszczy­zna. Dmuchnął z jej głębi wiatr i zimnym dreszczem przeniknął ciało człowieka.

Czym prędzej począł zrzucać z siebie mokre ubranie, aż pozbył się wszystkiego. Jednak nie zrobiło mu się cieplej. Więc przebiegł kilka jardów, a później przy­siadał i podskakiwał. Widowisko zaiste niezwykłe: nagi człowiek wyczyniający dziwne łamańce w sercu preriowego pustkowia.

Kiedy się nieco rozgrzał, nazbierał i nazrywał us­chłych witek z krzaków rosnących na nabrzeżu i z kolei rozsiodłał konia. Drżącymi rękami porozpinał juki i z jednego wydobył pudełko, w którym zawsze woził zapałki. Tak, zapałek mu nie brakło, przecież Norton zaopatrzył go obficie. Niestety, wszystkie zamokły. Tylko jedno pudełko — metalowe i dość szczelne — stanowiło słabą gwarancję, że nie przemokło. Jednakże we wnętrzu lśniły drobniutkie kropelki wilgoci. Wy­rzucił zawartość na dłoń i dokładnie obejrzawszy wy­brał dwie zapałki, które wydawały się najbardziej suche. Potem poszukał płaskiego kamienia. Wycierał go długo wierzchem dłoni (z braku czegokolwiek suchszego), na koniec, drżąc z zimna, potarł zapałką o chropo­watą powierzchnię i... złamał drewienko. Opanowawszy się — powtórzył operację z ostrożnością aż nadmierną, bo dopiero za trzecim potarciem ujrzał błękitny pło­myczek. Wsunął drewienko między nastroszone patyki i wstrzymał oddech, gdy ogień zamigotał i skurczył się. Na szczęście któraś z gałązek trzasnęła cichutko, buch­nął wężyk siwego dymu, a później płomień począł prze­skakiwać w górę i w dół, aż rozgorzał cały stos. Schły teraz wokół tego stosu części garderoby, a w miarę jak podsychały, Stone zakładał je na siebie. Tylko z susze­nia butów musiał zrezygnować. Zbyt długo trwałaby taka operacja. A i tak zmarnował sporo czasu. Gdy wskoczył na siodło, czerwona tarcza słońca wyjrzała zza horyzontu.

Ruszył przed siebie, ciągle prawym brzegiem ku za­chodowi. Słońce grzało w plecy, a on raz kłusem, raz galopem jechał wypatrując płycizn i piasków prześwietlających leniwie płynącą wodę. Odkrył bez trudu piaszczyste wysepki rozdzielające nurt na szereg odnóg i pomyślał, że nocna kąpiel była wyjątkowo pechowym wydarzeniem, bo od brodów w korycie Canadianu aż się roiło.

Przejechał, nawet nie zamoczywszy pięt, i dostał się na świeży jeszcze szlak karawany Deena, bardzo zagniewany na samego siebie i pełen niepokoju, jak zosta­nie przyjęty. Nie wiedział, czy prąd rzeki zniósł go aż poza ostatnie obozowisko Nortona, czy tylko wyrzucił na brzeg w połowie drogi między Deenem a handlarzem.

Gdy dzienna gwiazda zajaśniała całym swym bla­skiem, ujrzał zdeptany krąg traw, dwa czarne koła wy­palonych ognisk i resztki drewna rozrzucone obok, znaki niedawno zwiniętego obozowiska. Tu nocował Deen. Poznał to miejsce, ucieszył się i zmartwił jedno­cześnie. Zmartwił — ponieważ nie czekano na niego, ucieszył — ponieważ tak szybko dotarł do punktu, z którego wczoraj wyruszył. Zatrzymał wierzchowca i zastanawiał się: czy zgodnie z umową ma porozrzucać obok ognisk zapałki, czy też zaniechać tej czynności, alarmując w ten sposób handlarza i jego towarzyszy? A może po prostu zaczekać na nich? Jednak tę ostatnią myśl natychmiast odrzucił, Deen będzie się wściekać z powodu parogodzinnego opóźnienia. Jeśli je spróbuje przedłużyć, na pewno straci dobrze płatne zajęcie.

Trzepnął konia piętami i ruszył skokiem, tak zafascy­nowany wizją gniewu swego chlebodawcy, że po pros­tu... zapomniał o zapałkach! Nieprawdopodobne, a prze­cież prawdziwe.

Zorientował się dopiero po przebyciu chyba mili, ale już nie zawrócił.

Jestem dureń — zgromił sam siebie. — Jednak... któż odgadnie, co się dzisiaj mogło wydarzyć? Może tak będzie lepiej?"


0x08 graphic
Doszedłszy do takiego wniosku zmusił zwierzę do jeszcze szybszego biegu. Później się okazało, że przy­padkowo podjął decyzję najlepszą ze wszystkich.

Jego radosne zdumienie — po godzinie mniej wię­cej — wywołał widok rozpiętych namiotów, pasących się koni i znajomego wozu, przy którym krzątał się czło­wiek w czerwonym fraczku.

Coś się musiało im przytrafić — pomyślał. — Skąd ten nagły postój?"

Zatrzymał wierzchowca tuż przy budzie i skoczył na ziemię.

Skierował się w stronę namiotów.

— Jak to dobrze, że wróciłeś!

Florence Deen wyglądała na szczerze uradowaną. Sto­ne poczuł, jak mu się lżej na sercu zrobiło. Spodziewał się awantury, nie radosnego powitania.

Ale preria, jak daleko Stone mógł sięgnąć wzrokiem, była pusta. Odsłoniło się skrzydło namiotu i z zewnątrz wyjrzała głowa Elly Gardy.


— Pojechali po bizony! — krzyknęła. — Osiodłaj nam konie, ruszymy za nimi. Nigdy nie oglądałam żywych bizonów. Za chwilę będę gotowa, Florence!

Stone popatrzał na jedną, popatrzał na drugą, ale nie ruszył się z miejsca.

— Idź osiodłać konie — przypomniała Florence.
Pokręcił przecząco głową:

Nie wiedział, jak jej ma wytłumaczyć, na szczęście zaświtało mu w głowie zbawcze pytanie:

Czerwony fraczek wyjrzał zza wozu.

— Przynieś coś do jedzenia, tylko szybko!

Lokaj zniknął, ukazał się znowu, znowu zniknął, by w końcu zbliżyć się posuwistym krokiem, z wielką tacą w obu dłoniach.

— Gdzie mam postawić?
Florence wzruszyła ramionami.


— To dla niego — kiwnęła głową w stronę Stone'a.

Lokaj znieruchomiał i pewnie tkwiłby w miejscu je­szcze bardzo długo, gdyby Lewis bezceremonialnie nie wyjął mu tacy z dłoni i nie postawił jej na ziemi.

— Przepraszam — dodał — jestem naprawdę bardzogłodny.

Siadł obok tacy, wyciągnął zza pasa myśliwski nóż i lekceważąc srebrnie polśniewające sztućce, począł odkrawać potężne plastry mięsa z pieczeni spoczywają­ce na półmisku. Po czym palcami wkładał je do ust. Kobiety odeszły, a na twarzy Henry'ego ukazał się po­gardliwy uśmiech.

Stone jadł powoli, nie lubił się spieszyć przy jedzeniu i lekceważąc obecność lokaja rozmyślał nad tym, o czym dowiedział się przed chwilą. Bizony... Mogło to być prawdą, chociaż on sam w tych stronach nie oglądał bizonów od lat. Ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Przecie Norton — sam opowiadał — polował na te zwie­rzęta przed kilkunastu dniami. A może sprawdzić? Ru­szyli rano — trop jest świeży i nieomylnie doprowa­dzi do celu. Po cóż Jonas miałby kłamać? Właśnie — po co? Antypatyczny jegomość, chociaż... Norton os­trzegał przed tymi traperami, doktor potwierdził ostrze­żenie. Jednak... warto sprawdzić, jak to jest z tymi bizonami. Jeśli istotnie krążą w pobliżu, jakaż okazja do zapolowania na tę coraz rzadszą zwierzynę! Na taką myśl opuściło Stone'a całe zmęczenie. Postanowił jechać za Deenem, oczywiście — bez kobiet! Cóż za pomysł? Z takiego towarzystwa mógł wyniknąć tylko kłopot. Zresztą Florence sama się przyznała, że Deen kazał jej zostać i czekać.

„Pojadę" — powiedział sobie w myśli i poczuł lekkie wyrzuty sumienia z powodu nie rozsypanych zapałek. Zaalarmował bez powodu doktora i handlarza.

— Palnąłem głupstwo — mruknął — będą teraz gnać0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
za nami zupełnie niepotrzebnie! Przecież nic się nie stało! Czego się tak gapisz? — zwrócił się do lokaja, który sterczał nad nim jak samotny kołek z płota. — Czy Deen mówił co przed odjazdem?

Podniósł się z wolna, wetknął nóż za pas i obtarł dło­nie o spodnie.

Zrezygnowany powlókł się ku siostrom kręcącym się wokół wozu.

Odwróciła się plecami i odeszła.

Stone rozciągnął się na trawie. Czuł, że wzbiera w nim gniew. W takiej sytuacji musiał przecież zrezy­gnować z samotnej wyprawy. Wróciło zmęczenie i po­czuł senność, ale nie odważył się zamknąć oczu. Obie siostry rzeczywiście szykowały się do odjazdu, a do tego nie mógł dopuścić.

Przyglądał się niezdarnym próbom nałożenia uprzę­ży zwierzętom, które — widać wyczuwszy niedołęstwo przygodnych masztalerzy — kręciły się to tu, to tam, ani chwili nie chcąc ustać w miejscu. Kobietom poma­gał Henry. W istocie rzeczy tylko przeszkadzał. Ale ponieważ nawet najniezdarniejsze wysiłki doprowadza­ją w końcu do celu, obie amazonki znalazły się w sio­dłach.

— Stone — odezwała się prosząco Elly. — Nie bądź uparty. Czy mamy ruszać bez ciebie?

Tym razem posłuchał. Jednak tylko dlatego, że w ten sposób mógł spróbować jeszcze jednej okazji zapobie­żenia nierozsądnej wyprawie.

Florence raptownie zatrzymała wierzchowca. Stanęli całą trójką. Stone usiłował wytłumaczyć, że prerię często przecinają głębokie parowy, a on już zauważył z da­leka oznaki zapadnięcia się gruntu. Nie bardzo mu to wyszło. Amazonki nie uwierzyły i zawróciły. Aby jesz­cze nieco odwlec wykonanie nierozumnego pomysłu, zauważył od niechcenia, że popręgi są nie dociągnięte, co grozi nawet najlepszemu jeźdźcowi upadkiem. Na­straszył je, aż same poczęły go prosić, aby sprawdził, czy siodła zostały odpowiednio umocowane. Marudził przy uprzęży tak długo, jak długo zezwoliła mu na to niecierpliwość sióstr. W końcu musiał ruszyć, tym razem prosto w kierunku gór. Zajął miejsce na czele maleńkiej kawalkady. Jechał kłusem, niekiedy zwal­niał do stępa, co początkowo nie budziło sprzeciwu to­warzyszek. Jednak za którymś tam razem tego rodzaju manipulacja sprowokowała okrzyki oburzenia. Florence0x08 graphic
0x08 graphic
oświadczyła ostro, że jeśli Stone na czas nie doprowa­dzi jej do celu, postara się, aby został zwolniony z pra­cy jeszcze tego samego dnia.

Lewis nie wymyślił kolejnego wykrętu, zaciął konia i pognali wprost ku siniejącym na horyzoncie wysoczy­znom.

Wydawało się, że szczyty leżą bardzo blisko, lecz z całej trójki tylko Lewis wiedział, że to złudzenie — wy­nik słonecznego dnia i zadziwiającej przejrzystości po­wietrza.

Minęła pierwsza godzina jazdy. Zarysy gór stały się wyraźniejsze, ale między podróżnikami a celem drogi nadal rozciągała się ogromna przestrzeń zielonej, falu­jącej w podmuchach wiatru trawy. Stone obliczył, że przed południem na pewno nie dogonią myśliwych, i zrobiło mu się lżej na sercu. Minęło kolejne pół godziny, gdy dostrzegł czarny punkt poruszający się wskroś pła­szczyzny i prosto w ich stronę. Zatrzymał konia.

Wyciągnął strzelbę z pochwy wiszącej z tyłu siodła i oparł ją kolbą na udzie.

— To od nich! — zawołała Elly. — Pewnie jakiś wy­padek...

Trzasnęła konia cuglami, Florence pognała za nią. Stone musiał je naśladować. Ruszył z miejsca galopem, minął obie amazonki, aby pierwszy stawić czoło niezna­nemu mężczyźnie i stwierdzić, kim jest.

Ziemia dudniła pod kopytami, trawy kładły się na boki z suchym szelestem, odległość malała. Na koniec Stone rozpoznał jeźdźca: to był Clay. Ściągnął cugle,


w tej samej chwili dopadły go obie siostry, a traper zbliżył się na odległość kilku kroków.

Zawrócili końmi. Powrót trwał znacznie krócej niż droga ku górom. Tym razem Stone'owi nic nie zależało na przedłużeniu czasu jazdy. Ze słów Claya wywnio­skował, że polowanie zostało zakończone, a Deen pew­nie nakazał zwinąć obozowisko. Dlaczego w tak prostej sprawie użył listu? A może chodziło o coś innego?

Zbliżył się do Claya i zapytał:

— Udało się?

— Jeszcze jak! Sam się wkrótce przekonasz.
Zabrzmiało to nieco tajemniczo, ale Stone nie miał już okazji rozwikłać zagadki, bo wjechali do oi"":u. Czerwony fraczek pomógł zsiąść kobietom.

— List! — rozkazała Florence.

Traper sięgnął do kieszeni kurty i wydobył malutki, biały prostokąt, najpewniej kartkę wyrwaną z podrę­cznego notesu. Prawie mu wyrwała z dłoni.


— Mój Boże! — krzyknęła. — Spodziewałam się tego! Miałam złe przeczucie. Dlatego chciałam jechać. To przez ciebie, Stone! Chodź, Elly. A wy czekajcie!

— Sądziłem, że zwariowała — opowiadał mi później Lewis. — Doktorze, żeby pan widział, jak Florence wyglądała! Przerażona i wściekła równocześnie. Myśla­łem, że się na mnie rzuci i rozszarpie paznokciami. Nie znałem powodu. Dlaczego pismo Deena sprawiło na niej takie wrażenie?

Co jest w tym liście" — zapytałem Claya.

— Co jest w tym liście? — zagadnął Stone, osłupiały ze zdumienia.

Tu zaśmiał się, ale jakoś bardzo nieprzyjemnie, co utwierdziło Stone'a w mniemaniu, że jego chlebodaw­cy przydarzył się wypadek. Podejrzenie wzrosło, gdy Clay dodał:

— Ale ty się nie wtrącaj.

Stone nadal nie wiedział, do czego ma się nie wtrącać. Nie spodobał mu się ton głosu trapera.

Stone zrezygnował z dalszych pytań. Siadł na trawie siląc się na spokój, bo aż nim trzęsło z niecierpliwości.


Na szczęście czekanie nie trwało długo. Kobiety wybie­gły z namiotu: pierwsza Florence, za nią — Elly. Rzut oka wystarczył: obie znajdowały się w stanie krańcowej paniki. Policzki Elly nosiły ślady źle obtartych łez. Florence, z wypiekami na twarzy, niosła w drżących dło­niach jakieś zawiniątko.

— To wszystko — odezwała się wręczając je Clayowi. — Wszystko, co posiadamy — dodała i łzy pociekły z jej oczu.

Na ten widok Stone zerwał się z ziemi.

— Co się stało?

Nie otrzymał odpowiedzi.

— Zaraz sprawdzimy... — mruknął Clay. Położył zawiniątko na ziemi, rozwiązał supły kolorowej dam­skiej chusty. Stone ujrzał skórzany woreczek i obok paczkę banknotów.

Osłupiał na ten widok. Nigdy w życiu nie oglądał takiej ilości pieniędzy. Clay mozolnie zliczał papierki, na koniec zwinął je w gruby rulonik i schował w głę­binach swej kurty. Z kolei rozplatał rzemyki woreczka i wysypał na chustę stos srebrno i złoto połyskujących monet. Tych nie liczył. Zgarnął pospiesznie, wrzucił do woreczka i wstał.

Clay podrzucił pierścionkami na dłoni.

Przy słowie „masz" pięść Lewisa uderzyła w szczękę Claya. Uderzony zachwiał się, ale nim upadł, otrzymał dwa dodatkowe ciosy. Runął jak kłoda.

Ukląkł przy leżącym, odpiął mu pas i skrępował nim nogi. Następnie skoczył do swego konia, ściągnął lasso wiszące na łęku. Całą długością rzemienia obwiązał nieruchome ciało, tak iż Clay wyglądał prawie jak egip­ska mumia. Papierowe pieniądze zostały zręcznie wy­ciągnięte zza pazuchy i ciśnięte na woreczek, który wy­padł z dłoni trapera. Pierścionkami rozsypanymi wśród trawy zajął się Henry.

Stone starał się mówić jak najłagodniejszym tonem. Bez skutku.

— Henry — rozkazała Florence — rozwiąż Claya.

Czerwony fraczek, ściskając w garści pierścionki, niemrawo wykonał kilka kroków w kierunku nierucho­mego ciała.

— Tylko spróbuj — ostrzegł Lewis.
Wystarczyło. Henry rozłożył ręce na znak bezradno­ści i wycofał się tak daleko, aż skryła go buda wozu.

— Niech pani zabierze pieniądze — powiedział Stone.

Ale Florence odwróciła się i pobiegła ku namiotom, Elly pozostała spoglądając osłupiałym wzrokiem to na Stone'a, to na nieruchomego Claya.

— Nie, miałam na myśli Jonasa... Tak mi się w gło­wie pokręciło... Co teraz będzie?

Stone uśmiechnął się:

Wionęło skrzydło namiotu. Z wnętrza wybiegła Florence. W dłoniach trzymała strzelbę. Skierowała lufę w pierś Stone'a.

— Natychmiast go rozwiąż, albo strzelam!


Mylne tropy

Wyruszyliśmy, jak zwykle, wczesnym świtem.

W kiepskim znajdowałem się usposobieniu. Dręczył mnie niepokój o Stone'a. Czy zdołał bez przeszkód wrócić do obozu? Czy dotarł do celu cały? I czy w ogóle dotarł?

Mój posępny nastrój nie dał się ukryć.

— Co tam pana gnębi, doktorze? — zagadnął Nor­ton.

Powiedziałem.

Nie wiedziałem, jak mu wytłumaczyć.

— Proszę się ze mnie nie śmiać, ale ten człowiek ma życiowego pecha.

Spojrzał na mnie badawczo niepewny, czy mówię poważnie, czy żartuję.

— Z czego pan wywnioskował? Z tego, że otrzymał pchnięcie nożem? Przecież wyrwał się, a rana była powierzchowna. Raczej można mówić o wyjątkowym szczęściu.


Pokręciłem przecząco głową.

Machnął ręką lekceważąco, ale widać mój niepokój udzielił się i jemu, bo zmusił konia, do szybszego bie­gu. W miarę jak upływały godziny, moje zdenerwowa­nie rosło. Przeczucie? Traperski instynkt? Wyciągnąłem lornetkę i co pewien czas przykładałem ją do oczu. Preria była pusta, prawie pusta, bo raz do­strzegłem stadko antylop. Pędziliśmy tuż przy samym0x08 graphic
płaskim brzegu Canadianu, szlakiem znaczonym kołami wozu i kopytami koni Deena. Zerknąłem na brzeg przeciwległy, na rzekę i krzy­knąłem. Norton zatrzymał wierzchowca.

Podałem mu lornetkę.

Spoglądał długo.

Spiąłem wierzchowca i w paru skokach znalazłem się tuż u celu. Zeskoczyłem, pobiegłem poprzez trawy aż ku piaszczystej ławicy. Tu, na pół w wodzie, na pół na wilgotnym mule spoczywał kowbojski kapelusz z szerokim rondem. Całkowicie mokry. Podniosłem go, spojrzałem na brzeg przeciwległy, w górę i w dół rzeki. Powtórzyłem badanie przy pomocy lornetki. Wszędzie pusto. Nigdzie śladów człowieka ani zwierzęcia.

— Rzeczywiście! Kapelusz! Pan ma świetny wzrok, doktorze.

Norton przystanął obok mnie.

Przebyliśmy Canadian brodem. Na przeciwległym brzegu nie znaleźliśmy żadnych tropów. Wróciliśmy i jechali dalej w poprzednio obranym kierunku.

W dalszej drodze mocno wytrzeszczaliśmy oczy, co pewien czas przystając dla tym lepszego zbadania śladów. Jak dotychczas żaden trop nie skręcał ku rzece płynącej nadal leniwie i świecącej w słońcu płyciznami piaszczystego dna. Wreszcie — dziwnym wybrykiem natury — brzegi zbiegły się i wzniosły równocześnie. Woda poczerniała niezbadaną głębią i ukazały się wiry białej piany.

Norton pierwszy — chyba w połowie długości rzecz­nej węzizny — zauważył samotny trop gwałtownie skręcający ku rzece. Ruszyliśmy tym śladem, prowa­dząc wierzchowce za uzdy, ale kiedy przyszło do forsowania koryta, Norton zawrócił.

— Tu nie ma brodu — stwierdził wjechawszy za­
ledwie kilka kroków w wodę. — Po co ryzykować?

Rzecz zrozumiała, że szaleństwem było przepływać rzekę, gdy poniżej, zupełnie niedaleko, rozciągały się piaskowe łachy. Zawróciliśmy. Po kilku minutach znaleźliśmy się na drugim brzegu nie zamoczywszy nawet obcasów butów. I tu — kolejna niespodzianka: świeży ślad kopyt ciągnący się równo­legle do rzeki, ze wschodu na zachód.

Jednak nad głębią, na brzegu trawy i piaski widniały nietknięte niczyją stopą. Nieznany jeździec (może właśnie Stone, jak podejrzewałem) wjechał do wody, ale z niej nie wyjechał.

Zaiste, nie wiedziałem, „co na to". Staliśmy kilka minut medytując.

Norton westchnął zabawnie. Zrozumiałem. Nie przy­padła mu do smaku moja propozycja, musiał ją uznać za marnowanie czasu tak dlań cennego. Jednak nie sprzeciwił się.

Zawróciliśmy. Rozpoczęła się długa wędrówka z bie­giem rzeki. Jechaliśmy wolno, aby nic nie przeoczyć.

W ten sposób dotarliśmy do miejsca, w którym wśród zielonych traw widniał czarny, okrągły ślad po wypa­lonym ognisku.


— No proszę — odezwał się handlarz — tutaj na pewno obozował nasz nieznany wędrowiec. Niech pan popatrzy, dalej ślad się urywa. Tylko... skąd on tutaj nadjechał?

Jednym skokiem znalazłem się na ziemi, w dwu su­sach przebyłem przestrzeń dzielącą mnie od koryta rzeki. Miałem już ustalony pogląd na całą sprawę, szukałem tylko potwierdzenia. Jeden rzut oka wystar­czył.

— Wyszedł z wody! — zawołałem do Nortona. — Razem z koniem.

Handlarz zbiegł ku rzece i długo przyglądał się głę­bokim śladom końskich kopyt odciśniętym w wilgotnym mule oraz równie głębokim, idealnie wyraźnym kształ­tom podeszew i obcasów.

— Pójdę spenetrować przeciwległy brzeg — powiedział. — Tak na wszelki wypadek, bo przecież on musiał właśnie tutaj się przeprawiać.

Nie czekając na odpowiedź, śmiało wkroczył w płyt­kie rozlewisko. Wędrował od łachy do łachy, a później wałęsał się dość długo po tamtej stronie. Me mogłem pojąć, czego tam szuka. Na koniec wrócił i rozchlapując płytką wodę przyczłapał ku mnie.

— Hm... — podrapał się frasobliwie po głowie. — Wiem, że to nie trzyma się całości, ale wygląda na to, że jeździec posuwał się korytem rzeki. Niekiedy prze­cież tak właśnie postępuje, aby zgubić pościg.

Przyznałem mu rację: istotnie w taki sposób można oderwać się od ścigających. Wielokrotnie to praktykowałem wędrując po Dzikim Zachodzie razem z Karolem Gordonem. Coś tu jednak nie pasowało...

Kiedy to mówiłem, mój wzrok zupełnie przypadkowo zatrzymał się na granicy piasku i rzeki.

— Oj! — krzyknąłem. — Proszę spojrzeć!
Wskazałem na płaski ślad ciągnący się od wody.

Tak też uczyniliśmy. Dalsza wędrówka odbywała się bez przeszkód i marnowania czasu na odczytywanie zagmatwanych śladów. Przed nami biegł tylko jeden trop, bardzo wyraźny, umożliwiający szybką jazdę. Dotarliś­my do miejsca, w którym skręcał raptownie, przecinał koryto Canadianu poprzez płytkie rozlewiska i ginął po drugiej stronie wśród rozdeptanych traw — śladów przejazdu kawalkady Deena. Na taki widok Norton ostatecznie przestał wątpić, iż „tajemniczym jeźdźcem" był Stone. Natomiast tajemnicą pozostawał nadal zawikłany szlak, jaki obrał, żeby się połączyć ze swym chlebodawcą. Czy Lewis trafił na zasadzkę traperów, czy też istniała jakaś inna przyczyna tak znacznego wy­dłużania powrotnej drogi — o tym mógł nam powie­dzieć tylko on sam.


Słońce stało już wysoko na niebie, gdy dotarliśmy do opuszczonego obozowiska Deena. Zbadałem dokład­nie teren wokół obu wygasłych ognisk. Nic, ani jednej zapałki! Coś się musiało wydarzyć.

— Najpewniej o tych zapałkach zapomniał — zau­ważył Norton, jednak zeskoczył z siodła i obszedł wzdłuż śladów koni, ludzi i namiotów, spory kawałek prerii. Postąpiłem podobnie, szukając — sam nie wiem czego! Oznak walki? Sygnałów pospiesznej ucieczki?
Zgubionych, drobnych przedmiotów, co zawsze chara­kteryzuje panikę i konieczność nagłego opuszczenia miejsca postoju?

Nic nie znalazłem, niczego nie odkryłem.

— Wygląda na to, że odjechali w jak najbardziej normalny sposób — zauważył Norton. — Szkoda czasu, doktorze. Ruszajmy. Sądzę, że Stone po prostu zapomniał o zapałkach. Być może spóźnił się i pognał dalej, nie zatrzymując się ani chwili.

W tym twierdzeniu wiele było racji. Istotnie Lewis zmarnował sporo godzin na przebycie okrężnej drogi. A ile czasu zabrała mu nieszczęśliwa przeprawa przez rzekę? Jednak nie byłem pewien, czy nie zaszedł zbieg niepomyślnych okoliczności. Dlatego nie w pełni prze­konały mnie argumenty handlarza.

Zrozumiałem go dobrze: bał się o mnie i równocześnie lękał się o bezpieczeństwo towarów zostawionych pod opieką tylko Hala.

— Proszę się o mnie nie kłopotać. Wrócę szybko.

Westchnął ciężko.

— Gdyby to się wydarzyło w pierwszych dniach na­szej wyprawy, nie przystałbym na pana propozycję. Muszę przyznać, że dotąd radził pan sobie wcale nie­źle, i to w trudnych wypadkach. No więc... proszę jechać. Pognamy za panem tak szybko, jak to będzie możliwe. Do zobaczenia!

Machnąłem ręką i z miejsca ruszyłem galopem. Po raz pierwszy w dotychczasowej podróży znalazłem się bez towarzyszy, na pustkowiu bezgranicznej równiny. Spieszyłem się, ale równocześnie pamiętałem, aby nie przemęczyć konia. Więc co pół godziny zmieniałem ga­lop w cwał i w kłus i korzystając z wolniejszej w takich chwilach jazdy lustrowałem lornetką okolicę. Za trze­cim czy też czwartym razem ujrzałem w szkłach obraz, który mi kazał zapomnieć o obietnicy złożonej Nortonowi. Oto przede mną widniał obóz: namioty, konie0x08 graphic
charakterystyczny wóz. Biwak Deena? A kogóż by innego?

Na jakąż to przeszkodę musieli natrafić decydując się na przerwanie podróży w połowie dnia?

Zsiadłem z konia i zbliżałem się bardzo wolno, ciągle z lornetką przy oczach, aż szkła stały się zbyteczne. Dostrzegłem już „czerwony fraczek", a w chwilę później coś, co skłoniło mnie do skoku na siodło i mocnego uderzenia wierzchowca po zadzie.

Zatrzymałem konia między Stone'em a Florence. Kobieta dźwigała strzelbę. O lufę tej strzelby otarłem się nogą i broń, widać niezbyt pewnie trzymana, upadła0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
na ziemię. Zeskoczyłem, schyliłem się i podniosłem ciężką, myśliwską dwururkę.

— Co tu się dzieje? — zawołałem do Stone'a, ale odpowiedziała mi Florence krzycząc:

— Związał Claya. Uderzył go, może zabił! Niech pan spojrzy!

Dopiero teraz dostrzegłem: kilka kroków w bok spoczywał na trawie związany lassem Clay.

Nigdy nie podejrzewałem Stone'a o mordercze in­stynkty. Jeśli uderzył trapera, musiała być tego przy­czyna, i to przyczyna usprawiedliwiająca taki postępek.

— Co ty na to, Lewis?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo Florence wybuchnęła potokiem słów:

— To zły człowiek! Od dawna go podejrzewałam.
Clay miał odwieźć pieniądze dla Jonasa. Teraz Jonas nie puści Rogera ani Franka. Zrozumiał pan?!

Była bardzo zdenerwowana i wiedziałem, że w takim stanie nie potrafi zdobyć się na zrozumiałe wytłumaczenie zajścia. Co prawda domyśliłem się, w czym rzecz, ale potrzebowałem jeszcze potwierdzenia.

Tym razem zdobył się na zwięzłość — jakże rzadką u niego cnotę! Wysłuchałem nie przerywając.

— To wszystko, doktorze — zakończył. — Jeśli pan rozkaże — puszczę tego draba, ale moim zdaniem...


— Oburza! Trzeba go natychmiast uwolnić.

Zaiste, w swym zdenerwowaniu nie potrafiła nic po­jąć.

Liczyłem na poparcie, zawiodłem się srodze. Jeśli Florence wyglądała na kłębek rozdygotanych nerwów, Elly znajdowała się w stanie jeszcze bardziej uniemo­żliwiającym jakiekolwiek porozumienie. Czy dotarł do niej sens mego pytania?

Przytknęła chustkę do oczu i wybuchnęła głośnym szlochem. Przyznam, zupełnie straciłem głowę, a odzyskać równowagę pomogła mi — wbrew oczekiwa­niu — właśnie Florence!

— Przestań się mazać! — krzyknęła na siostrę. — Wracaj do namiotu!


0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Odetchnąłem.

— No — rzekłem do Lewisa — jedziemy!

Nie ruszył się, nie odpowiedział. Ręką wskazał kie­runek. Spojrzałem. Florence klęczała obok Claya i usiłowała uwolnić go z więzów. Gdyby miała ostry nóż, jeniec w mig stanąłby na nogach. Z niezdarnej szarpa­niny posuplonych rzemieni nic nie wychodziło. Nie mogłem zgodzić się na przedłużanie tej próby. W końcu musiałaby dać rezultaty. Podszedłem. Clay leżał spo­kojnie, ale oczy miał otwarte.

— Niech pani przestanie, a ty — zwróciłem się do więźnia — nie próbuj ucieczki. Zostaniesz wymieniony, chociaż... najchętniej widziałbym cię za kratkami najbliższego więzienia.

Nawet nie mruknął.

— Proszę przestać — powtórzyłem.

Ująłem ją za ramiona i podniosłem. Nie usiłowała się wyrwać, czułem, jak gdyby zwiotczała mi w dłoniach. Kiedy ją puściłem, zachwiała się i o mało nie upadła.

Rozejrzał się dokoła, jakby nie o niego szło. Chciał widać zyskać na czasie: może nurknąć pod plandekę wozu, może usłyszeć inne polecenie Florence, ale Flo­rence milczała.


Podszedł.

— Słucham, sir.

Wzburzenie natychmiast ze mnie wyparowało. O ma­ło nie parsknąłem śmiechem.

— Przynieś szklanką wody. Dla pani.

Skłonił się, wrócił bardzo szybko, ze srebrną tacą. Podałem szklankę Florence, a na drugiej dłoni pod­sunąłem żółtą pastylkę.

— Proszę połknąć i popić.

Spełniła polecenie, chyba odruchowo, bo twarz miała martwą, a oczy nic nie widzące.

Ująłem ją pod ramię i poprowadziłem ku namiotom. Nie opierała się. Czułem, że drży. Wyładowała całą swą energię na spór ze Stone'em, a później ze mną. Upro­wadzenie męża musiało nią wstrząsnąć i teraz wystą­piły znane mi w takich wypadkach objawy fizycznego i psychicznego załamania.

Uchyliłem namiotowego płótna. Elly siedziała na polowym łóżku, z głową wspartą na dłoniach.

— Proszę zaopiekować się siostrą.

Poruszyła się i spojrzała na mnie półprzytomnym wzrokiem. Odczekałem chwilę.

— To zależy od okoliczności. Proszę być dobrej myśli i czuwać nad siostrą. Do zobaczenia.

Wyszedłem szybko, aby nie przedłużać bezcelowej0x08 graphic
rozmowy, a przede wszystkim nie tracić cennego czasu.

Wyraźnie pomarkotniał.

— Na pewno pan sobie poradzi, doktorze... ale... — urwał, zapewne szukając sensownych argumentów.

Albo nie ufał mej przedsiębiorczości, albo — co wy­dało mi się bardziej prawdopodobne — lękał się po­zostać sam na sam nie tyle z Henrym i Chińczykiem-kucharzem, ile z dwiema kobietami.

— Nie możemy ruszać obaj — odparłem. — Dałem co prawda Florence środek nasenny, ale nie wiem, jak prędko i na jak długo poskutkuje. A Elly? Czy jej nie strzeli do głowy niedorzeczny pomysł wypuszczenia więźnia? Zdajesz sobie sprawę, jak by to zagmatwało sytuację?

Nie odpowiedział. Podszedłem do konia i wskoczyłem na siodło.

Ściągnąłem cugle.

Przez prerię, w kierunku naszego obozowiska pędziło dwu jeźdźców.


Dolina potrójnego echa

Trop był świeży, dobrze widoczny wśród wyjątkowo gęstej trawy. Pędziliśmy we trójkę: Norton, Stone i ja. Nie byłem zadowolony z takiej sytuacji. Uważałem, że dwie osoby to aż nadto, aby bądź zaskoczyć Jonasa w jego kryjówce, bądź też pójść na ugodę i wymienić zakładników na Claya. Natomiast pozostawienie Hala i tylko Hala (przecież nie mogliśmy liczyć ani na Henry'ego, ani na Chińczyka!) na straży jeńca napa­wało mnie niepokojem. Dlaczego więc przystałem na takie rozwiązanie? Ustąpiłem sugestiom swych towa­rzyszy tylko dlatego, aby nie przedłużać sporu. Przy­bycie Nortona i Hala (bo to oni właśnie byli dwoma jeźdźcami, jakich zauważył Stone) opóźniło mój odjazd. Miałem nadzieję, że zjawienie się — w samą porę — handlarza pozwoli mi zabrać Stone'a. Nie potrafiłem jednak przewidzieć ambicji Nortona.

Uparł się towarzyszyć mi w niebezpiecznej wypra­wie. Wyciągnął z zanadrza stare, zawsze te same argumenty o odpowiedzialności, jaką ponosi za całość mojej skóry. Długo mu tłumaczyłem, że pilnowanie Claya jest równie ważne, jak uwolnienie Deena. Odparł, że jeńcem opiekować się będzie Hal, „który wszystko potrafi", a w ostateczności „może zostać Stone".

Na taką propozycję nie chciałem przystać. Byłaby0x08 graphic
krzywdząca dla Lewisa. Zresztą, aby rzec prawdę, żywiłem większe zaufanie do westmańskich zdolności Le­wisa niż Nortona. Żeby nie przedłużać sporu, ustąpiłem i tak oto wyjechaliśmy wreszcie na prerię. Późno, bar­dzo późno, niestety. Słońce już minęło szczyt nieba. Czy zdążymy uwolnić Deena i Scuddera, nim mrok za­padnie?

Nikt z nas nie orientował się w odległości dzielącej od celu, a pytać Claya nawet nie próbowaliśmy — jego odpowiedź nie mogła przecież zasługiwać na wiarę. Pocieszałem się tym, że wciąż wyraźne tropy zezwolą na szybką jazdę i że Jonas uciekł niezbyt daleko, jeśli Clay zdołał powrócić przed południem. Ba, jednak kry­jówka Jonasa musiała znajdować się w górach, a nie na otwartej równinie, a góry — na mój osąd — leżały diabelnie daleko.

Jechałem pierwszy, za mną — Norton, za Nortonem — Stone. Nie szczędziliśmy wierzchowców i prze­strzeń uciekała pod kopytami. Wiatr unosił szerokie skrzydła naszych kapeluszy, owiewał gorącem twarze i pokrywał potem karki zwierząt. Rosła linia wysoczyn, ogromniały szczyty, ukazywały się zbocza porosłe la­sem, prawie czarne i szare, kamieniste upłazy najeżone kolcami skał. Trawa coraz częściej poczynała ustępować rozległym polom szałwii, której odurzający zapach aż wiercił w nosie. Potem pojawiły się kępy jałowców, jak granatowe wyspy wśród zielonego morza zarośli, i sku­piska kaktusów niby przybrzeżne rafy.

Niespodziewanie odkryliśmy małe jeziorko o kształ­cie idealnego koła, a średnicy kilku zaledwie jardów, ukryte wśród niskich oczeretów, rozbrzmiewające gwa­rem ptasich głosów. Dokoła promieniście zbiegły się tropy czworonożnych wędrowców. Jeziorko powitało mnie łopotem skrzydeł dzikich gęsi, szaro-białą chmu­rą,, która na chwilę przysłoniła słońce wiszące nad nami, aż opadła, gdy cień ostatniego z nas zniknął z gładkiej płaszczyzny wody.

Uważnie obserwowałem ziemię. Nie znalazłem śla­dów postoju Jonasa, Claya i uprowadzonych. Widać bardzo się spieszyli uwożąc naiwne ofiary, zafascyno­wane obrazem nieistniejącego stada bizonów.

Za jeziorkiem płaszczyzna poczęła się dźwigać i po raz pierwszy poczułem oddech gór — zimny powiew dmuchnął z zacisznych dolin i mrocznych wąwozów. Szczegóły gigantycznej ściany zamykającej horyzont rysowały się coraz ostrzej. Zatrzymałem konia i się­gnąłem po lornetkę. W jej szkłach zogromniały dalekie zbocza. Na którym z nich ukrył się poszukiwany czło­wiek? Czy tam, w górze, wśród pionowych drzew? Czy jeszcze wyżej — w sosnowym lesie? A może u stóp skalnego wału?

Norton przystanął obok, więc podałem mu lornetkę. Patrzał długo.

Musiał mieć najlepszy wzrok z całej trójki. Zauważył to, co przegapiliśmy. Oczywiście — przesmyk! Rozpękła od szczytu po podstawę skała. Linia pęknięcia była nie­regularna, dlatego trudna do zauważenia. Mogła ozna­czać wjazd do jakiejś doliny, mogła być tylko szparą dostępną dla dzikiego królika czy wiewiórki. Jednak tropy wiodły prosto w tamtym właśnie kierunku.

Cóż za nierozwaga? Norton pognał konia, jak gdyby za nim płonęła preria. Ruszyłem i ja. Należało doścignąć i zatrzymać nierozsądnego jeźdźca, zanim znajdzie się w zasięgu traperskiej strzelby, na pewno bijącej bardzo celnie. Lecz... czy to wierzchowiec Nortona był szybszy od mojego, czy też — przyznaję skromnie — handlarz okazał się lepszym ode mnie kawalerzystą, dość że nie­wielka początkowo odległość między nim a mną poczęła się wydłużać.

— Stój! — krzyknąłem w desperacji.

Albo mnie nie usłyszał, albo udał, że nie słyszy, bo gnał zapamiętale na spotkanie oczywistego niebezpie­czeństwa.

— Lewis! — odwróciłem głowę. — Spróbuj go powstrzymać!

Stone zrównał się ze mną w sekundę, a później stałem się widzem wariackiej zaiste jazdy. Och, musiał być nie lada mistrzem. Że też mi to wcześniej nie zaświtało w głowie? Przecież tylko dzięki takiej umiejętności i nabytym odruchom nie zwalił się z wierzchowca pa­miętnej nocy spotkania, mimo że zemdlał! A nocna topiel w nurtach Canadianu? Najprawdopodobniej gorszy jeździec pozostałby na zawsze wśród piasz­czystych rozlewisk rzeki.

Teraz Stone pędził na skrzydłach wiatru. Nie, to złe określenie! Unosił się nad ziemią. Tkwił skurczony na końskim karku w nieprawdopodobnej pozie, ginąc raz po raz w tumanie kurzu. Gnał nie z szybkością kuli karabinowej — to przesada! — ale z prędkością mocno uderzonej kuli bilardu. Nie zdążyłem doliczyć do pięciu, a już się zatrzymali. Teraz ich doścignąłem.

Nie rozporządzam tu ani szpitalnym łóżkiem, ani operacyjną salą. Doprawdy, dziwię się panu!

— To byłoby najlepsze. Ścigać... to już go nie będę.
Zastanowił się chwilę i przyznał mi rację. W samą porę, bo z miejsca, w którym zatrzymaliśmy się, skalna rysa widoczna była jako szerokie pęknięcie zdolne prze­puścić człowieka na koniu.

— Więc co dalej, doktorze? — zapytał. — Idziemy piechotą?

Gdy przytaknąłem, skrzywił się zabawnie, ale nie protestował. Ale gdy zaproponowałem maszerowanie jeden za drugim, nie obok siebie (chyba nie mam po­trzeby tłumaczyć, dlaczego?), oświadczył, że stanie na czele, ponieważ nie może się zgodzić, „aby doktor stale się narażał". Ustąpiłem. Jakież to bowiem mogło mieć znaczenie?

Tak więc odtąd wędrowaliśmy wolniej, wiodąc konie za cugle i dzierżąc strzelby w prawicach. Mozolny to był pochód w porównaniu z dotychczasową jazdą, je­dnak każdy krok zbliżał nas do celu. Już widziałem szczegóły skalnej bramy, a szkła lornetki pozwoliły mi dojrzeć znacznie więcej: kamienie leżące tu i tam przy wjeździe do tej bramy, a nawet sięgnąć wzrokiem w głąb usianej kamiennym gruzem, ponurej, jałowej doliny.

— Nie zauważyłem nikogo. — powiedziałem zatrzy­mując się.


Po tej dość długiej wypowiedzi Norton ruszył dalej, a my za nim, nie odzywając się ani słowem. W ten sposób dobrnęliśmy do kamiennych wrót. To, co za nimi ujrzałem, stanowiło obraz jeszcze bardziej ponury od poprzednio dostrzeżonego w szkłach lornetki: prze­rażający, posępny ugór skalnego szutru, wąski i długi chyba na milę, ograniczony z obu stron stromymi ścia­nami gór. Był to raczej wąwóz niż dolina. Czy posiadał drugie wyjście, czy też stanowił ślepy korytarz?

Stojąc na jego progu, starałem się przeniknąć pół­mroczną dal, ale bezskutecznie. Siady na ziemi urywały się raptownie. Gdyby nawet po osypisku przebiegł ta­bun koni — żadne kopyto nie odcisnęłoby charakterystycznego wgłębienia w tak twardym a równocześnie ruchomym podłożu. Jednak Jonas i Clay i towarzyszący im nieszczęśnicy musieli wjechać do tej gardzieli. To pewne. Równy i prosty trop nie skręcał nigdzie. Ciekaw byłem tylko, czy schronili się w wąwozie, czy też go przebyli (jeśli istniało drugie wyjście) w poszukiwaniu stada rzekomych bizonów. Odpowiedź na pytanie mogła dać tylko dokładna penetracja terenu.

Brać z sobą konie czy pozostawić spętane na prerii? Jechać szybko wąwozem — to ryzyko ze wzglądu na skaliste i ruchome podłoże. Bezpieczniej posuwać się na własnych nogach, a w takim wypadku wierzchowce tylko by przeszkadzały.

Podzieliłem się swymi wątpliwościami z Nortonem, gdy nadal tkwiliśmy pod skałą, o krok od przejścia.

Podrapał się w głowę w zakłopotaniu.

— Ba — odparł — a jeśli Jonas obserwuje to przej­ście? Czy sądzi pan, doktorze, że w ogóle można tu chybić? Jeśli pierwsza kula nie trafi bezpośrednio któregoś z nas, to dosięgnie go rykoszetem. Hm, nie pozostaje nic innego, moim zdaniem, jak użyć koni jako żywej barykady.

Wzdrygnąłem się na taki projekt. Zauważył to.

— Wiem, co pana boli. I ja nie pragnę utraty żadnego z tych pięknych zwierząt. Proszę znaleźć inny sposób zabezpieczenia swojej i naszej skóry w tym piekielnym korytarzu.

Sposobu nie znalazłem. Wprowadziliśmy trzy nasze wierzchowce w cieśninę i chyłkiem pobiegli za nimi. Przejście-korytarz ciągnęło się na długości kilku jar­dów, o szerokości nie większej niż półtora jarda. Z tupotem kopyt i klaskaniem butów po kamieniach minęliśmy pułapkę. U jej wylotu zdążyłem chwycić za uzdę swego wierzchowca, podobnie uczynił Stone. Nor­ton, przez zwykłe gapiostwo, spóźnił się. Jego tęgi kasztan pokłusował prościutko, wywołując w ciszy grzechotliwy pogłos przesuwających się kamyków. Na szczęście dla handlarza zwierzę utknęło wśród osypisk i Norton, pod ochroną naszych strzelb, zdołał je dopaść. Nagle stałem się świadkiem (raczej — słuchaczem!)0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
zdumiewającego zjawiska: grzechotliwy dźwięk ozwał się powtórnie, po sekundzie przerwy — raz jeszcze, a później znowu zabrzmiał cichnącymi tony. W pierw­szym odruchu odwróciłem się, przekonany, że jakiś czworonóg pędzi za nami.

— Echo — szepnął Stone. — Piekielnie wyraźne. Nie gadajmy głośno, tam gdzieś siedzi diabeł i powta­rza...

Uśmiechnąłem się, chociaż wrażenie było raczej po­nure. Gdziekolwiek teraz znajdował się Jonas: przed nami, z boku czy gdzieś w górze — został zaalarmowany. Czterokrotnie! Bodaj to licho wzięło!

Tkwiliśmy w miejscu, bojąc się odetchnąć mocniej. Ale nic więcej nie nastąpiło. Żaden już odzew nie napłynął z niewidocznej dali.

Ze złości o mało nie krzyknąłem powtórnie. Zrozu­miały, ludzki odruch, ale w tym miejscu nie wolno było złościć się głośno.

Moje energiczne „nie" zostało wywołane postępowa­niem Nortona. Wysunął się przed nas, mając widać zamiar kroczenia nadal w pojedynczym szyku. Miałoby to sens tylko wówczas, gdyby Jonas znajdował się przed nami. Równie jednak dobrze mógł tkwić w jakiejś kryjówce po lewej lub prawej stronie. A w takim wypadku maszerowanie jeden za drugim — trójki ludzi i zwierząt — stwarzało wielce dogodny dla strzelca cel.

— Nie — tym razem szepnąłem i dla pewności chwyciłem Nortona za rękaw kurty. Nie bez trudu wytłumaczyłem, o co chodzi.

O posuwanie się jeden obok drugiego w odpowiednio szerokich odstępach. Idący na skrzydłach powinni prowadzić wierzchowce od strony skalnych ścian. Idący środkiem — niestety — jakkolwiek wiódłby konia, zawsze pozostawał odsłonięty. Tę środkową pozycję wybrałem dla siebie wbrew niemym protestom han­dlarza. Wyglądało to zabawnie, ale bał się echa. Po­machał jeszcze raz rękami, jednak zajął wyznaczone miejsce. Gestem wskazałem przed siebie i ruszyliśmy. Bardzo wolno i ostrożnie, lecz największa nawet ostrożność nie zezwoliła na uciszenie odgłosu kopyt. Nawet owinięcie ich szmatami na nic by, się nie zdało, nie zapobiegło hałaśliwemu przesuwaniu się kamieni.

Upływały minuty, skalne ściany towarzyszyły nam w drodze ku niewidocznemu celowi, a wszystko wyglą­dało nadal tak, jakbyśmy byli tutaj jedynymi ludźmi.

Gdzież ukrył się Jonas ze swymi jeńcami?

Długo będę pamiętał ten męczący marsz i nerwowe napięcie. Trwał chyba z godzinę. Później zauważyłem litą ścianę, zamykającą przejście. Moja lornetka nie wykryła w skale najmniejszego nawet zagłębienia, żadnego otworu ani kamiennej półki, które mogłyby służyć za schronienie człowiekowi czy zwierzęciu. W dole rozciągało się takie samo, jak to, po którym dotąd kroczyliśmy, szare rumowisko gruzu.

Gdzie się podział Jonas" — powtarzałem w myślach pytanie.

Zatrzymaliśmy się. Norton, po chwili wahania puś­ciwszy cugle wierzchowca, stawiając długie kroki, przysunął się ku mnie. Stanowiliśmy teraz we dwóch zna­komity cel dla każdego strzelca, który by zaczaił się na krańcu wąwozu. Strzał nie padł, widocznie strzelca nie było.

— Co pan o tym sądzi? — zabrzmiał przy moim uchu przeraźliwy szept handlarza. — Zaczynam przypuszczać, że pofrunął razem z końmi, razem z Deenem i Scudderem, albo... minęliśmy jego kryjówkę.


— Żeby ujrzeć to, czego jeszcze nie dostrzegamy.

Usłuchał mnie i powlekliśmy się dalej. Ta wędrówka istotnie wyglądała na bezsens. Ściana, gładka ściana stanowiła ostateczny kraniec wąwozu. Widziałem ją dokładnie, ze wszystkimi szczegółami i mógłbym przysiąc, że doprawdy niewarta była bliż­szego obejrzenia. No, ale przecież Jonas nie mógł pofru­nąć. Więc tkwiła w tym jakaś tajemnica. Oto, dlaczego z uporem szukałem dalej. Jak słuszną była moja decyzja, okazało się po kilku minutach. Bowiem, gdy tuż-tuż podchodziliśmy do ostatecznej przeszkody, nagle i nie­oczekiwanie otworzyło się po prawej stronie szerokie przejście, dalszy ciąg wąwozu, prostopadłe do dotych­czasowego kierunku. Nie sposób było zauważyć tego, nie dotarłszy do rzekomego krańca drogi.

Skinąłem ręką, aby zatrzymać towarzyszy, i ostrożnie wyjrzałem poza skalny narożnik.

Ten nowy korytarz, również ograniczony stromymi ścianami, był jednak znacznie szerszy, tworząc jakby owalny plac. Na tym odgałęzieniu ostatecznie kończył się wąwóz. I oto wreszcie ujrzałem pod przeciwległą ścianą — trzy konie z pochylonymi łbami. Czyżby wśród kamienistej pustyni rosła trawa?

— On tam jest — szepnąłem cofnąwszy się. — Popatrzcie, tylko ostrożnie.


Pierwszy wysunął głowę Norton i trwał w takiej postawie dość długo, ale z mizernym skutkiem.

Popchnąłem go lekko i czekałem cierpliwie.

Ręka Stone'a wyciągnęła się ku mnie. Pojąłem ten gest i podałem mu lornetkę. Znowu spoglądał bardzo długo. Kiedy wreszcie cofnął się, odetchnął głęboko.

Wyjrzał raz jeszcze, ale szybko uskoczył za narożnik.

— Patrzy w naszym kierunku — wyjaśnił. — Deena i Scuddera ani śladu. Czyżby ich...

Nie dokończył i spojrzał na mnie. Poczułem, jak lekki dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Do licha! Czy można by wiedzieć, na co stać Jonasa i Claya? Jeśli na przykład porwani stawiali opór?

— Tfu! — odpowiedziałem. — Wypluj to słowo, Lewis. Gdzie on?

Zwrócił lornetkę, a gdy przyłożyłem ją do oczu, na­kierowałem powoli w pożądaną stronę. Wówczas dostrzegłem Jonasa. W samej głębi, pod ścianą zamykającą wąwóz. Stał zakryty po pas naturalnym wałem głazów i drobnych kamieni. Prawie niewidoczny w cieniu pa­dającym od górskich szczytów, na tle szarej skały.

— Lewis, spętaj konie. W takiej sytuacji tylko by nam przeszkadzały.


Norton coś mruknął, nie wiem, czy protestował, czy pochwalał moją decyzję. Stone wykonał polecenie.

Liczyłem na to, że obrazi się i zamilknie. Tak się też stało. Natychmiast spochmurniał, nawet uczynił gest, jakby chciał odejść, jednak pozostał.

Chyłkiem wyskoczyliśmy za narożnik i pobiegli w przeciwnych kierunkach, tuż przy podnóżu kamieni­stych turni dźwigających się wokół wąwozu. Osiągną­wszy swój cel ukląkłem za głazem, jaki szczęśliwie zna­lazł się na drodze, i zerknąłem w bok. Stone już tam był. Dostrzegł mnie i natychmiast naśladował, skuliw­szy się w uskoku gruntu, niby kot czatujący na mysz.

— Widzę go, doktorze, widzę świetnie, tam na wprost! — zabrzmiał za mną szept Nortona. Handlarz towarzyszył mi wiernie. — Co teraz?

Nie odpowiedziałem. Przyłożyłem do ust dłonie zwinięte w trąbkę i krzyknąłem:


Dałem mu trochę czasu do namysłu, ale nie wolno było takiej sytuacji przeciągać do wieczora. Bezsenna noc w tym wąwozie mogłaby być niebezpieczna. Kiedy już zwątpiłem w jakikolwiek odzew, usłyszałem:

— Hej, wy tam! Dacie Claya i pieniądze, jeśli chce­cie oglądać tych dwu paniczyków!

Osłupiałem. Na co ten człowiek liczył? Miał tak świet­ną okazję wycofania się bezpiecznie z rozbójniczej imprezy. Przecież wlazł w matnię, z której nie było wyj­ścia.

Przyłożyłem lornetkę do oczu, aby potwierdzić wszy­stko to, co już wiedziałem o tym ponurym zakątku. Owalna, nierówna powierzchnia zasypana kamiennym gruzem, ze sterczącymi tu i ówdzie ostrymi kantami wielkich głazów, otoczona ścianami, po którym nie spo­sób było ani się wdrapać, ani zejść bez pomocy drabin czy sznurów. Nieco z lewej strony, przede mną, trzy wierzchowce szczypały jakieś nędzne, jedyne tutaj liś­ciaste krzaczki. Nawet gdyby Jonas — co było niepraw­dopodobne — dopadł tych koni, nie potrafiłby wydo0x08 graphic
0x08 graphic
stać się z tej pułapki. Stał w najdalszej głębi, za wałem ze skalnych odłamków. Jak długo mógł się nam opie­rać? W wąwozie nie dostrzegłem najdrobniejszego śladu wody. Przetrzyma nas przez noc. Zgoda, ale nim minie następny dzień, pragnienie zmusi go do poddania się.

— On oszalał — szepnął skulony za moimi plecami Norton.

— Na to wygląda — mruknąłem — albo liczy na coś, o czym nie wiemy.

— Jonas! Jonas! Daję ci pięć minut do namysłu. Nie uciekniesz stąd!

W odpowiedzi dobiegło naszych uszu coś w rodzaju rechotliwego śmiechu. Zaraz potem zarechotało potrójne echo. Doprawdy, można było zwariować przebywa­jąc dłużej w tym diabelskim zakątku!

Czekaliśmy. Spojrzałem na zegarek — pięć minut minęło. Machnąłem ręką w stronę Stone'a i ruszyłem przed siebie. Skokami, od załamania do załamania grun­tu od głazu do głazu. Niedługo trwała moja wędrówka.

Grzmotnął strzał. Ping! — rozległo się przede mną, błysnął złoty ognik z czubka kamienia i drobniutki odłamek skały furknął w powietrze. Natychmiast echo odezwało się gromowym głosem. Zanim nastała cisza, huknęło powtórnie. Pomyślałem, że Jonas po raz drugi próbuje mnie dosięgnąć, ale to Stone odpowiedział og­niem na ogień. Jonas błyskawicznie zniknął, jakby się w ziemię zapadł. Wyglądało na to, że został trafiony. Ale nie! Po minucie wychynął zza swego szańca. Dźwigał przed sobą... Przetarłem oczy, tak nieprawdopodo­bny wydał mi się ten obraz. Jonas wtaszczył i ułożył na szczycie obwałowania ładunek przypominający kształtem potężną kukłę. Lornetka wyjaśniła zagadkę: to był Roger Deen, dokładnie skrępowany długim lassem!


Jonas znowu zniknął z pola widzenia, aby po chwili ukazać się podobnym do poprzedniego ciężarem, który złożył obok pierwszego. Postąpiwszy tak — a tylko gło­wa wystawała mu sponad tej żywej barykady — wrzasnął:

— Teraz możecie strzelać!

Oczywiście, nie mogliśmy już strzelać, jeśli... jeśli obaj jeńcy Jonasa żyli. Bo co do tego począłem mieć wątpliwości. Tylko jak rzecz sprawdzić? Na szczęście, ułatwił mi to sam Jonas.

— Hej tam! — obwieścił swym chrypliwym głosem. — Przynieście wody. Oni umierają z pragnienia.

Odczekałem, póki nie wygasły przeraźliwe echa, i od­powiedziałem:

Teraz dobiegł mych uszu głos Rogera, słaby i żałośliwy.

— Żyjemy! Dajcie nam wody i zapłaćcie Jonasowi. Rozkazuję...

Słowo „rozkazuję" zabrzmiało jękliwie i rozpłynęło się w bełkotliwym echu.

— Scudder! — zawołałem.
Odpowiedź nadbiegła natychmiast.

— Jesteśmy cali, tylko trochę potłuczeni... Nie przej­mujcie się. Ten zbój... — tu urwały się słowa. Prawdopodobnie Jonas wepchnął mu do ust knebel.

Frank Scudder, z którym w ogóle nie miałem okazji rozmawiać i pewnie dlatego w moim mniemaniu niczym nie różnił się od Deena, teraz urósł w moich oczach. Potwierdził mój pogląd, że niekiedy jedno wypowie­dziane słowo może scharakteryzować człowieka. Zależy tylko od tego, kiedy i w jakiej sytuacji je wypowie.

No, tak. Ale jak dalej należało postępować? Przyznam szczerze — nie wiedziałem. Od Stone'a nie mogłem0x08 graphic
0x08 graphic
oczekiwać rozsądnej rady, zresztą znajdował się ode mnie zbyt daleko. Pozostawał Norton narzucający się ze swą denerwującą nade mną opieką, ale przecież zna­cznie mądrzejszy od Lewisa. Ułożyłem się na boku, na tych straszliwie twardych kamieniach, aby widzieć twarz rozmówcy.

— Sytuacja się gmatwa — szepnąłem prowokując go do odpowiedzi.

— Oczywiście, że nie. Ja czekam na chmury.

Zerknąłem w górę. Krąg nieba zawarty między szczytami turni był czysty i jasny, pozłocony słońcem, chylący się w stronę zachodu. Ani śladu jakiegokolwiek zaciemnienia.

— Długo będzie pan czekał — mruknąłem.

— Ja się nie mylę. Nocka wstanie ciemna jak smoła i żeby Jonas miał nawet sto par oczu, nas nie dojrzy. Podejdziemy bliziutko, wpędzimy na niego konie i mam nadzieję, że to ja właśnie schwycę go pierwszy za kołnierz.


Nie odpowiedziałem. Norton miał rację. Niestety, nie było wyboru poza nocną próbą, jakże ryzykowną. A więc — skradać się po kamienistym, nierównym grun­cie. Skradać, nie czołgać! Czołgania nie wytrzymałyby nasze dłonie, ani ubrania raz po raz szarpane ostrymi kantami szutru.

Ponure stały się moje myśli. Poczułem ciężar odpo­wiedzialności za życie tych dwu dzielnych ludzi, którzy mi towarzyszyli. Co robić? Czekać, aż Jonas zemdleje z braku niezbędnej wody? A Deen i Scudder? Na pewno byli mniej odporni na pragnienie. Oni pierwsi stracą przytomność, co zawsze kończy się śmiercią, jeśli po­moc nie nadchodzi w porę... W tym miejscu moje roz­ważania zostały nagle przerwane.

Usłyszałem rumor podobny do grzechotu toczących się głazów; głos wyolbrzymiony narastającym echem, co robiło wrażenie skalnej lawiny gdzieś bardzo blisko zsuwającej się turni.


0x08 graphic
Spojrzałem za siebie, przypuszczając najgorsze: ob­sunięcie się skały i zasypanie drogi odwrotu. Jednak nie była to skała. Zza narożnika, który znaczył granicę między naszą kotliną a pozostałą częścią wąwozu, wy­padł koń z jeźdźcem na siodle. Przerażająco wyglądała ta jazda. Wierzchowiec posuwał się karkołomnymi skokami, podczas których spod jego kopyt pryskały kamie­nie.

Przybysz sadził wprost na widniejący w dali szaniec Jonasa. Poznałem natychmiast — to był Clay! Jakim sposobem zdołał się oswobodzić?


0x08 graphic
— Lewis! — krzyknąłem. — Zatrzymaj go!

Nie wolno było dopuścić, aby Clay połączył się z Jonasem. Złożyłem się nie czekając skutków swego wezwania i nacisnąłem cyngiel sztucera mierząc w głowę końską. Mając do wyboru strzał do człowieka lub do zwierzę­cia, wybrałem oczywiście ten ostatni. Wybrałem i... chybiłem. Nie wstydzę się przyznać do tego. W tych warunkach mógł spudłować najlepszy nawet myśliwy. Nie zdążyłem się poprawić, gdy w półmroku wąwozu, na prawo ode mnie, błysnął krwawy ognik. To prze­mówiła broń Stone'a. Głosem gromu.

Zauważyłem, jak jeździec zachwiał się w siodle, a później, z trzaskiem rozstępujących się kamieni, runął wraz ze zwierzęciem. Przypuszczałem, że Lewis trafił w konia. Pomyliłem się. Nim zgasły ostatnie echa, wierzchowiec dźwignął się krzesząc iskry na głazach i pognał pod ścianę wąwozu. Człowiek pozostał nieruchomy.

Wysunąłem się ze swego schroniska i pewnie zginął­bym stratowany, gdyby nie zbawcza dłoń Nortona, która w porę, ani o sekundę za późno, schwyciła mnie za przegub ręki i pociągnęła do tyłu. Spłoszony, roz­szalały rumak przemknął tuż-tuż, nieledwie otarł się o mnie. Drugi jeździec, w przeciwieństwie do Claya, nie panował nad zwierzęciem. Drugi jeździec? Wielkie nie­ba! Któż z nas mógł się tego spodziewać? To była Elly! Bezradna amazonka zdana na łaskę i niełaskę pędzącego na oślep czworonoga. Przebiegł już prawie połowę odległości dzielącej mnie od stanowiska Jonasa i wów­czas... Być może przeląkł się nieruchomego ciała Claya, być może przyczyna była inna, dość raptownie uskoczył w bok. Elly wyleciała z siodła i padła między głazy. To mógł być śmiertelny upadek, gdyby nawet sprawa na tym się zakończyła. Ale nie! Jedna z nóg amazonki uwięzła w strzemieniu i koń wlókł bezwładne ciało po nierównościach gruntu. Każda sekunda decydowała teraz o życiu Elly. Złożyłem się i dwukrotnie pocią­gnąłem za cyngiel. Zwierzę runęło w połowie skoku. Pobiegłem.

Ukląkłem i oswobodziłem nogę ze strzemienia. Pod­niosłem bezwładne ciało.

— Będę pana osłaniał, doktorze — usłyszałem szept Nortona. — Niech pan ją wyniesie z wąwozu.

Kroczyłem wolno, wówczas podskoczył ku mnie Le­wis i pomógł dźwignąć zemdloną. Zemdloną czy martwą? Tego nie mogłem zbadać.

Norton, Stone i ja tworzyliśmy zwartą grupę — jakiż wyśmienity cel dla strzelby Jonasa. Mimo to nie strzelił. Może zaskoczył go, jak nas, błyskawiczny prze­bieg wypadków, a może Jonas wcale nie pragnął roz­lewu krwi?

Jednak odetchnąłem z ulgą dopiero wówczas, gdy pozostał za nami skalny narożnik. Pod jego osłoną złożyliśmy Elly na możliwie równym kawałku gruntu.

— Stone — rozkazałem — wracaj do wąwozu pil­nować Jonasa. Nie spuszczaj go z oka, nie daj mu uczy­nić ani kroku.

Bez słowa zawrócił i zniknął mi z oczu.

Nasze konie stały spętane o kilka kroków dalej. Na szczęście, tylko o kilka kroków.

Począłem badać nieprzytomną. Puls bił słabo, oddech był ledwie wyczuwalny, twarz blada jak kredowa ściana, jednak bez najmniejszego nawet śladu zadra­pania. Natomiast włosy na tyle głowy lepkie były od świeżej krwi, a dłonie również pokrwawione, ze skórą porozcinaną, miejscami zdartą. Tyle na pierwszy rzut0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
oka. Jakie były inne, wewnętrzne obrażenia — w tych warunkach nie sposób stwierdzić. Norton wrócił z puszką.

Zostawił pudło z lekarstwami. Słyszałem jego szybkie kroki, a w kilka sekund później metaliczny stukot podków na kamieniach.

Do Canadianu był szmat drogi, ale szukanie źródła czy strumienia gdzieś bliżej wyglądało na beznadziejne.

Zdjąłem koc zrolowany przy moim siodle, rozłożyłem go na stosunkowo równym miejscu i ostrożnie prze­niosłem ranną na prowizoryczne posłanie. Wydało mi się wówczas, że jakoś silniej westchnęła, ale oczy nadal miała zamknięte, a twarz szarobladą.

Delikatnie, żeby nie sprawić bólu, począłem dotykać nóg, rąk, ramion i piersi. Wyglądało na to, że żadna kość nie została uszkodzona. Wyglądało, bo mogłem się mylić. Niepokoiła mnie dodatkowo możliwość wstrząsu mózgu, którego objawy nie zawsze występują natych­miast po wypadku, niekiedy w kilka godzin później. Przede wszystkim jednak potrzebowałem wody, bez której nie sposób było opatrzyć rannej ani przywrócić do przytomności. Dawno nie czułem się tak bezradny.

Usłyszałem tętent. Zerwałem się z klęczek, chwyci­łem za broń. Ktoś nadjeżdżał od strony prerii. Kto? Przecież to nie mógł być Norton! Wytężyłem wzrok, starając się przeniknąć szarą kurtynę mroku zapadają­cego w głąb doliny, ale zanim ujrzałem, usłyszałem:

— Doktorze! To ja!


Echo powtórzyło: „Doktorze, to ja! Doktorze, to ja­to ja..."

Więc jednak Norton. Wracał, ale nie sam. Osłupiałem, dostrzegłszy na drugim koniu Florence Deen. Nie mogłem wiedzieć, co ją tu przygnało, ale cokolwiek to było, zjawiła się w samą porę.

— Woda? — zapytałem.

— Jest, jest... — odparła zdyszanym głosem. — Za­brałam dwa worki.

Zeskoczyła zwinnie i podbiegła do leżącej.

Odpiąłem skórzany wór od siodła. Spryskałem twarz rannej, natarłem jej skronie whisky (nigdy nie zapo­minam o tym i nigdy nie używam zawartości butelki do celów, którym powszechnie służy).

Pomogło. Elly Gardy westchnęła (równocześnie i ja odetchnąłem z ulgą) i otworzyła oczy.

Przysunąłem szyjkę butelki do jej ust.

— Proszę pociągnąć dobry łyk — poradziłem.
Posłuchała. Rumieńce wróciły na policzki, spojrzenie stało się żywsze.

— Sama go zwolniłam. Roger będzie wdzięczny za to.

Ręce mi opadły — jak to się w takich wypadkach określa. Upór tej kobiety był przerażający, a konse­kwencje tego uporu wręcz tragiczne.

— ...zabił... zabił... zabił... — ozwały się skały.
Zaprzeczyłem gwałtownie, jednak moje zaprzeczenie jak gdyby nie dotarło do jej uszu.

— Pan będzie odpowiadał za życie Rogera!

— Ale nie będę odpowiadał za wyniki pani szalonego postępku.

Z głębi wąwozu dobiegł zwielokrotniony głos strzału. Jeden, drugi, trzeci... Florence szarpnęła się do przodu. Chwyciłem ją za ramię.

— Proszę tu zostać — rozkazałem siląc się na spokój. — Siostra potrzebuje opieki, a pani jest tam zbyteczna. Biegnijmy! — zawołałem na Nortona.

Gromowe echa rozlegały się nadal w sekundowych przerwach. Straszliwy łoskot wypełnił dolinę od krańca po kraniec. Skoczyłem pierwszy, dopadłem skalnego narożnika, wyjrzałem.

Stone, ukryty za sporym głazem, strzelał raz po raz w kierunku szańca Jonasa.

— Lewis! — wrzasnąłem — zwariowałeś? — Dopadłem go i wytrąciłem strzelbę z dłoni. — Chcesz zabić Deena?

Spojrzałem. Tuż nad stanowiskiem Jonasa, na cien­kiej, długiej linie spuszczał się powoli z postrzępionej turni jakiś człowiek.


0x08 graphic
0x08 graphic
Nad Pecos

Leżałem na trawie z siodłem pod głową. Jakże ta trawa pachniała!

Przede mną, w dali, za siwą mgiełką upalnego dnia dźwigało się zbocze o spatynowanych barwach roślin­nych pasów, które przekreślały je w poprzek. Najni­żej — czarną wstęgą jałowców, wyżej — jasną gęstwą piniowego lasu, z kolei — szarymi zaroślami szałwii, jeszcze wyżej — cudownymi sosnami ponderosi, niebieszczejącymi jodłami, granatowymi krzewami i zno­wu szałwią.

Wszystko, co złe, wraz z najgorszym z najgorszych: dniem spędzonym w „dolinie potrójnego echa" (tak ją w myślach nazwałem), już przeminęło. Tu nie istniało diabelskie echo dzwoniące w uszach. Cisza wisiała nad ziemią, niekiedy przerywana delikatnym dźwiękiem czyichś kroków, strzępkiem słów czyjejś rozmowy, szczekaniem psa. Aż trudno uwierzyć, że kilkanaście jardów od miejsca, w którym spoczywałem, stały skórzane namioty wsi Mescalerów.

Oto wreszcie Norton dotarł do celu, który chociaż nie był celem ani moim, ani innych, przecież powitany zo­stał przez wszystkich z radością. Najbardziej cieszyła się Elly, usiłując klaskać na widok „prawdziwych Indian", zapominając o bandażach okrywających jej dłonie.


Za mną wlókł się Hal ze swymi jucznymi, dalej cwa­łował Stone i wreszcie ciężko się toczył wóz nakryty budą.

Niby głupstwo, a przecież dobrze charakteryzowało0x08 graphic
Karola Gordona. Jego wstrzemięźliwość w zaspokajaniu ciekawości była cechą, którą sobie przyswoił chyba od indiańskich wojowników. Jeśli informacja nie miała istotnego, praktycznego znaczenia, mógł na nią cierpli­wie czekać.

To rozlokowanie zabrało wiele godzin.

Nad rzeką Pecos, do wioski Apaczów-Mescalero przy­byliśmy koło południa, a szarówka już zapadała nad ziemią, gdy mogłem z czystym sumieniem stwierdzić, że moi pacjenci otrzymali wszystko, co dla przywróce­nia im zdrowia było konieczne. Gdyby nie Norton i Stone (bo Karol Gordon nie brał udziału w tej krząta­ninie), gdyby nie Pehnulte — rzecz trwałaby jeszcze dłużej. Teraz już stały trzy nasze namioty, kilka kroków od indiańskiej wioski. Elly, najciężej poszko­dowana, spoczęła pierwsza na podróżnym łóżku, później Deen, jęczący przy każdym ruchu, chociaż przecież nie był ranny, tylko potłuczony, na koniec Frank Scudder, sprawujący się najdzielniej.

Zbadałem, jak czyniłem to każdego poprzedniego wieczoru, całą trójkę, zmieniłem opatrunki i od wioskowego czarodzieja otrzymałem maść przedziwną, która goi rany i sińce. Karol stwierdził, że ongiś sam wy­próbował ten lek ze znakomitym efektem. Wcale mnie to nie zaskoczyło. Wiedziałem już sporo o indiań­skim ziołolecznictwie, którego skuteczność niekiedy wielokrotnie przewyższała działanie naszych oficjal­nych lekarstw. Sam przecież byłem kiedyś świadkiem, jak zioła i jakieś napary uratowały przed amputacją zgangrenowaną nogę Karola!

Ale o tym wszystkim nie wspomniałem swoim pa­cjentom. Pewnie uznaliby mnie za szarlatana i odrzucili proponowane środki. I to tym bardziej że — jak zdą­żyłem to zauważyć — ich stosunek do Indian nace­chowany był pogardą dla „czerwonych skór, które śmierdzą i są jedną wielką bandą dzikusów".

Gromadka Deena z radością przyjęła zapowiedź dłuższego odpoczynku, nawet zadowolona była, że ma okazję przyjrzenia się „bandzie dzikusów", ale gdy przyszło do rozkładania obozowiska, Florence Deen oświadczyła, że nie będzie nocować w pobliżu wioski, bo to i niezdrowo, i niebezpiecznie. Podejrzewam, że wyżej stawiała bandytę Jonasa od któregokolwiek z miedzianolicych wojowników. Ustąpiła dopiero, gdy powiedziałem, że opieka nad jej siostrą i mężem wymaga moich częstych odwiedzin, a ja będę nocował w którymś z indiańskich wigwamów.

Karol, który w milczeniu i z pewnej odległości przy­glądał się moim zabiegom, musiał swym bystrym okiem szybko dostrzec prawdę. Kiedy o wczesnej szarówce legliśmy obaj nad brzegiem leniwie płynącej rzeki, odezwał się pierwszy z tonem wyrzutu w głosie:

— Kogo żeś tu sprowadził, Janie? Widzę, że dosta­łeś się w ładne towarzystwo.

Roześmiałem się półgłosem.

— Nie sądź mnie zbyt ostro. Okoliczności tak się złożyły i postąpić inaczej nie mogłem, chociaż... twoja opinia o Deenie i jego gromadce będzie na pewno jeszcze gorsza, gdy mnie wysłuchasz.

— Dobrze, dobrze... A teraz zamieniam się w słuch.
Zapaliliśmy fajeczki. Otuleni szarością zmroku, w spokoju nadciągającej nocy, w szepczącym plusku wody i dalekim rżeniu koni pilnowanych przez indiańskich koniuchów — siedzieliśmy długo bardzo długo, aż gwia­zdy poznaczyły czarne niebo, a księżyc osrebrzył dale­kie góry, bliską prerię i nurt Pecos, aż począł błyskać i mienić się, jak gdyby nie woda, lecz właśnie rzeka srebra toczyła się wśród płaskich brzegów.

Lekki wietrzyk, zanim ustał zupełnie, przynosił wo­nie traw, zapach leśnego igliwia i drewna płonącego na niedalekich ogniskach wojowników.

— Słucham — powtórzył Karol.

Chciałbym z obłokiem popłynąć w dal

Do miejsc, gdzie nikt mnie nie czeka,

Gdzie preria śpi, a pluskiem fal

podzwania nieznana rzeka...

— A to co takiego?!

Zacząłem od samego początku, od choroby Nortona, poprzez próby, jakim poddawał mnie handlarz pragnąc sprawdzić, czy nadaję się do odbycia dalekiej podróży. Opowiedziałem o jeździe pociągiem i o spotkaniu z ma­łym trampem.

Karol milczał przez cały czas i tylko raz jeden mi przerwał. Gdy doszedłem do nocnych odwiedzin ranne­go Stone'a.

— Ot, taki żarcik. Zresztą... w ten sposób uniknąłem nudzących mnie wypytywań o nasze przygody.

Raz jeszcze przeżyłem daleką drogę: od rojnych ulic Milwaukee po pustkowia Nowego Meksyku. I tak oto opowieść moja dobiegała kresu. Dolina potrójnego echa!

— Któż to może być? — zapytałem bardziej samego siebie niż Stone'a.

Sięgnął po strzelbę i zanim zdążyłem go powstrzy­mać, trzy razy pociągnął za cyngiel. Mierzył istotnie w kamienie, poniżej szańca, za którym krył się nasz przeciwnik, poniżej żywej barykady Jonasowych jeń­ców. Kamyki pryskały pod uderzeniami pocisków. Gło­wa Jonasa zniknęła na chwilę. Jasne, był pewien, że do niego mierzono.

Znowu pociągnął za cyngiel.

Kilkanaście kroków przed nami spoczywało bezwład­ne ciało Claya. Zajęty ratowaniem Elly, zapomniałem o nim. Teraz należało zająć się nieszczęśnikiem.

Wyskoczyłem zza głazu. Jeden, drugi, trzeci długi krok. Potem nastąpił huk i rozprysk żwiru o jard prze­de mną. Padłem, chroniąc głowę we wklęsłości gruntu. Ostrożnie zdjąłem kapelusz, zatknąłem na koniec lufy i wysunąłem w bok na długość sztucera. Znowu strzał i znowu wyprysk, straszliwie blisko mego nakrycia gło­wy. Po raz drugi Jonas spudłował, za trzecim mógł tra­fić.

— Doktorze — usłyszałem szept. — Niech pan mnie ubezpiecza. Spróbuję doczołgać się do Claya.

Norton mnie wzruszył. Dopiero teraz go zauważyłem, chociaż musiał iść za mną krok w krok. Chciał ryzykować własną skórą, aby tylko uchronić mnie przed ku­lami. Nie mogłem na to przystać. Po pierwsze dlatego, że tylko ja potrafiłem szybko i bezbłędnie stwierdzić, czy Clay jeszcze żyje, po drugie dlatego, że nie sposób było kogokolwiek ubezpieczać w takiej sytuacji.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
Spojrzałem i porwałem się do biegu. Nieznany India­nin — tam, przede mną — oderwał się od liny i w tej samej sekundzie znikła mi z oczu sylwetka Jonasa.

Gnałem potykając się na kamieniach, przeskakując rozpadliny, omijając potężne głazy. Za mną grzechotały kroki Nortona. Dopadliśmy wzniesienia, na którego zboczu spoczywali, skrępowani jak kukły, Deen i Scudder. A po drugiej stronie...

Indiański wojownik nachylał się nad leżącym nieru­chomo Jonasem i zaciskał rzemień lassa na nogach i rękach. Wyprostował się na nasz widok.

Ten głos, ten strój, ta twarz... Oglądałem ją po raz trzeci w życiu, ostatnio przed dwoma laty. Utrwaliła się na zawsze w mej pamięci.

Zerknąłem na handlarza. Spoglądał osłupiałym wzro­kiem raz na mnie, raz na Pehnulte. Powstrzymałem śmiech.


Ująłem go pod ramię.

— Norton — powiedziałem — zawsze będę pana uważał za najlepszego towarzysza dalekiej drogi. Nie chciałem zakpić, to... to samo jakoś tak wyszło. Czy pan mi wybaczy? To ja postąpiłem jak greenhorn.

Twarz mu się rozjaśniła.

— Doktorze, ani słowa więcej na ten temat. Wierzę panu.

Ścisnął mi dłoń z siłą żelaznych cęgów.

0x08 graphic
Dostrzegłem wzrok Pehnulte. Spojrzał pogardliwie na Deena i zajął się cuceniem Jonasa.

Scudder na pewno nie mniej wycierpiał od swego towarzysza, przecież nie jęczał, chociaż poruszał się z trudem.

— Co z panną Gardy? Widziałem wypadek...

Takie były jego pierwsze słowa.

— Bolesne potłuczenie — odparłem — i... miejmy nadzieję, nic więcej.

Kiwnął głową i począł kuśtykać poprzez kamienny nasyp. Ani od niego, ani od Deena nie otrzymaliśmy nawet słowa podziękowania. To także charakteryzowa­ło tych ludzi.

Zdjęliśmy pęta z nóg Jonasa, bo właśnie zaczął mru­gać oczami, jakby zdziwiony naszą obecnością, ale nie odezwał się.

W drodze powrotnej przystanąłem obok ciała Claya. Niestety, żadna siła ludzka nie mogła mu pomóc. Razem z towarzyszącym mi Nortonem i Pehnulte pogrze­baliśmy nieszczęśnika pod jedną ze ścian wąwozu. Ta praca zajęła nam sporo czasu, tak że nie zastaliśmy już reszty towarzystwa w dolinie. Dognaliśmy ich do­piero na prerii. Posuwali się bardzo wolno ze względu na Deena i Scuddera, a przede wszystkim z powodu Elly Gardy. Nie mogła iść, nie mogła utrzymać się na koniu. Zabrała ją na siodło jej siostra, jadąc krok za krokiem. Długo trwała ta podróż. Kiedy osiągnęliśmy obóz, na niebie ukazały się pierwsze gwiazdy. A w obo­zie... czekała nas niespodzianka, w wyniku której Nor­ton wybuchnął gniewem. Na kogo? Któż by się spodzie­wał? Na Hala Burnsa, wiernego pomocnika, o którym tyle razy słyszałem, że wszystko potrafi! A teraz się okazało, że podczas naszej wędrówki do doliny potrój­nego echa Hal został rozbrojony i skrępowany. Oswo­bodziliśmy go dopiero po powrocie.


Gdy słuchałem lakonicznych wypowiedzi małomów­nego chłopaka, handlarz siedział wściekły waląc dłonią po kolanie. Z trudem zachowałem powagę.

Po naszym odjeździe, w jakieś dwie godziny, prze­budziła się Florence Deen. Dowiedziawszy się, co zaszło, wpadła w szał. Rozkazała lokajowi uwolnić Claya z wię­zów. Chińczyk i Henry — tak pokorni i pobłażliwi wobec nas — nabrali odwagi. Uznali widać, że Hal nie jest nikim „ważnym" i rzucili się na niego. Hal stawił skuteczny opór, broni nie użył, ale potrafił dobrze wywijać pięściami. I odniósłby sukces, gdyby nie kobiety! Obie siostry zaatakowały go równocześnie. Broniąc się dzielnie przed mężczyznami, skapitulował przed kobietami. Po prostu nie wiedział, co i jak ma uczynić. Komiczna sytuacja, przecież nie tak bardzo dziwna. Jakiż prawdziwy westman czy traper walczy z nieuzbrojonymi kobietami? A Hal miał w sobie coś z westmana. Połączonym wysiłkiem Florence, Elly, lokaja i kucharza-Chińczyka został obalony na ziemię, rozbrojony i skrępowany.

Claya uwolniła własnoręcznie Florence. Zwróciła mu konia i kazała zawiadomić Jonasa, że przyjeżdża z okupem. Tym razem bowiem nie wręczyła pieniędzy Clayowi. Obie siostry ruszyły w kilka minut później. Tak to wszystko wówczas się odbyło.

— Widzisz, coś narobił? — grzmiał Norton. — Clay zginął, Elly ciężko poturbowana. Wszystko przez ciebie.
Jak mogłeś...

W tym miejscu przerwałem handlarzowi. Ująłem go pod ramię i prawie siłą wyprowadziłem na prerię.

— A pan jakby postąpił na miejscu Hala? — zapy­tałem.

Spojrzał na mnie ponuro, zamyślił się.

Z tym zgodził się, ale długo jeszcze musiałem go prze­konywać, zanim się udobruchał i wyzbył resztek gniewu.

— Hal nie będzie miał czym się chwalić — powie­dział spokojnym już głosem.

Co do tego — na pewno się nie mylił. Wróciliśmy do obozu, gdzie zająłem się opatrywaniem trójki poszkodowanych, a później szukaniem Pehnulte. Zupełnie jakby w ziemię się zapadł. Zjawił się dopiero rankiem, na grzbiecie własnego mustanga, którego musiał porzu­cić w górach, gdy „skakał" na Jonasa.

Był to fatalny zbieg okoliczności. Gdyby Pehnulte spędził noc w naszym obozie, nie doszłoby...

— Nie mogłem go odszukać. Nikt nie wie...
Odgadłem, że Lewis zaszył się w dobrym zakątku, może wyjechał na prerię, aby tylko uniknąć zapowie­dzianej przeze mnie rozmowy. Niech pan idzie spać — odparłem — posiedzę tutaj.

Byłem tak potwornie znużony, że przystałem na ten projekt. Uważałem, że Jonas jest zbyt dobrze skrępowa­ny (zbadałem więzy), by nie potrafił go upilnować na­wet największy niedołęga. Tylko że nie przewidziałem zamiarów Florence...

Gdy Norton odszedł, posiedziałem z dobrą godzinkę razem z lokajem, ale kiedy powieki poczęły mi opadać na oczy i widziałem jakby przez mgłę, odszedłem na bok, położyłem się w trawie i zasnąłem, nieczuły na wszystko jak kamień. Nigdy sobie nie daruję takiego postępku.

Obudziłem się, gdy zorze stały na niebie. Nie znala­złem ani Henry'ego, ani jeńca. Zaalarmowałem obóz i wtedy właśnie przybył Pehnulte, a w kilka minut później przybiegli Norton i Stone. Pokazałem im poroz­cinane więzy. Tak, zostały rozcięte nożem. Pehnulte i Stone natychmiast ruszyli w pościg, ja z Nortonem poszliśmy szukać Henry'ego. Znaleźliśmy bez trudu. Spał jak suseł we wnętrzu wozu. Wyciągnąłem go za kołnierz spod budy.

— Co tu robisz? — wrzasnąłem. — Gdzie jest Jonas?!
Począł coś mamrotać niewyraźnie. Zagroziłem, że mu sprawię takie lanie, iż będzie pamiętał do końca życia. Dopiero wówczas przemówił zrozumiale. Przyznał, że zdrzemnął się na warcie, a kiedy ocknął, Jonasa już nie było.

— Dlaczego mnie nie zbudziłeś?

Znowu począł coś mamrotać bardzo zawile. Nie ule­gało wątpliwości, że kłamał. Poszedłem do Florence Deen. Jeszcze spała. Ponieważ w tym wypadku nie było po co się spieszyć, czekałem cierpliwie, aż wyjdzie z na0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
miotu i pomoże wydobyć prawdę z ust swego lokaja..

Na koniec ukazała się. Nie była zaskoczona moją in­formacją.

— Dobrze się stało — stwierdziła. — Jonas nikomu nie uczynił krzywdy.

Już chciała odejść, ale moje słowa ją zatrzy­mały.

0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
— Henry nie jest niczemu winien. To ja rozkaza­łam rozciąć więzy Jonasowi.

Na chwilę zaniemówiłem.

— Ośmielam się rzecz nazwać po imieniu.
Odwróciła się i odeszła.

Pehnulte i Stone wrócili dopiero nad wieczorem. Z pustymi rękami. Jonas musiał uciec w pełni nocy i miał za sobą przewagę kilku godzin! Ślady jego konia były widoczne na prerii, ale spryciarz wkrótce skręcił w stronę gór. Na kamienistych ścieżkach nie sposób było nic znaleźć.

Dlaczego Florence uwolniła Jonasa? Zaiste, na to pytanie nie potrafiłem sobie odpowiedzieć. Zapytywani o to Deen, Scudder, na koniec Elly Gardy — tylko wzruszali ramionami uważając sprawę za niewartą roz­ważania.

— Odejść stąd nie mogę — odparłem. — Deen i Scudder są co prawda tylko potłuczeni, lecz Elly Gardy odniosła znacznie poważniejsze obrażenia.

— Rozumiem — powiedział krótko. — Poczekamy. Teraz pora na sen.

Pierwsze dni naszego pobytu nad Pecos nie były mi­łe. Deen co chwila przyzywał mnie do siebie, żaląc się na prawdziwe czy też urojone bóle. Jego żona udawała, że mnie nie dostrzega, nawet Lewis Stone schodził mi z drogi, zapewne nadal lękając się zapowiadanej roz­mowy na temat strzału do Claya. Hal Burns unikał nas wszystkich. Przypuszczam, że wstydził się swej rejterady przed kobietami. Troską napawał stan zdro­wia Elly Gardy. Powinna by znaleźć się w szpitalu pod opieką specjalistów. Ale to było marzenie nie do zrea­lizowania.

Moje kłopoty i moje zmartwienia o chorą podzielał chyba tylko jeden Pehnulte, mimo że pozornie nie interesował się gośćmi, których mu przywiozłem. Po raz drugi skorzystałem z jego pomocy: przysłał mi zaufa­nego czarownika plemienia. Elly gorączkowała. Teraz dopiero wystąpiły u niej konsekwencje szoku, jakiego doznała w wąwozie. Zupełnie prawdopodobne, że były to również objawy wstrząsu mózgu — co przerażało mnie najbardziej, bo w tych warunkach, przy tego ro­dzaju urazie stawałem się bezradny. Przeżyłem trzy dni trwogi, której starałem się nie okazywać otoczeniu. Jeden Karol o tym wiedział. Po trzech dniach u chorej nastąpiło przesilenie. Gorączka spadła, znikły bóle. To było wynikiem stosowania ziołowych preparatów, jakie codziennie otrzymywałem z rąk czarownika. Niestety, nie chciał mi powiedzieć, z jakich ziół przyrządzał to cudowne zaiste lekarstwo. Odetchną­łem, chociaż dobrze wiedziałem, że taka poprawa stanu zdrowia nie jest jeszcze gwarancją całkowitego wyle­czenia.

Tymczasem Norton zdążył pozałatwiać swe handlowe interesy i ruszał na dalszy objazd indiańskich wiosek. Musieliśmy się rozstać. Norton padł mi w ramiona, zapowiadając swą wizytę w Milwaukee, jak tylko wróci z dalekiej wyprawy.

— Do zobaczenia.

Uścisnąłem dłoń Hala i długo spoglądałem, jak jechali wzdłuż brzegów rzeki, coraz dalej, aż znikli z oczu. Niechże ich chronią opiekuńcze duchy prerii! Ed Norton na pewno na to zasłużył. Wróciłem do wsi smętny i skwaszony. Zaszedł mi drogę Deen, który od dwu dni na nowo uczył się cho­dzenia.

— Doktorze, proszę mi podać ramię. Czuję się jeszcze trochę słabo.

Uczyniłem zadość jego prośbie.

— Doktorze — odezwał się znowu — bardzo się pan przy nas natrudził. Ile jestem panu winien?

Tylko ktoś taki, jak Deen, mógł mi zadać tego rodzaju pytanie. Nawet się nie oburzyłem. Parsknąłem śmie­chem.

— Nic pan nie jest winien. Dla pana i pańskich krew­nych uczyniłem to, co uczyniłbym dla każdego chorego czy rannego napotkanego na prerii. Jeśli pan jeszcze kiedykolwiek odwiedzi Dziki Zachód, to być może zrozumie zwyczaje, które w tych stronach stały się niepisanym prawem.

Spochmurniał i jakoś tak... nadął się.

Niechętnie przyznał mi rację i odszedł napu­szony jak paw.

W tym miejscu należałoby zakończyć historię mej wyprawy, związanej przede wszystkim z osobą wędro­wnego handlarza. Jednak nie byłaby ona pełna.

A wiec... nasz pobyt nad Pecos trwał jeszcze trzy tygodnie. Potem na prośbę Elly Gardy i Franka Scuddera (bo Florence Deen nadal ze mną nie rozmawiała, a jej małżonek unikał mnie) ja, Karol i Stone odprowa­dziliśmy małą karawanę do najbliższego szlaku kolejo­wej linii. W małym, zakurzonym miasteczku Karol Gordon pomógł Deenowi sprzedać konie i wóz. Ja z ko­lei przypilnowałem, aby Lewis Stone otrzymał wyna­grodzenie równe jego usługom. Czego też dopiąłem. Kiedy wreszcie całe towarzystwo wsiadło do pociągu, jedna tylko Elly Gardy podziękowała mi za pomoc i za opiekę. Ba, nawet poprosiła, abym odwiedził ją w St. Louis. Pewnie bym to uczynił, ale odeszła mnie chętka, gdy dowiedziałem się, że mieszka razem ze swo­ją siostrą i szwagrem.

Gdy pociąg ruszył, odetchnąłem z ulgą. Nigdy jeszcze los nie skazał mnie na obcowanie z tak nieprzyjemnymi ludźmi.

Z tego właśnie miasteczka (nazwa wyleciała mi z pa­mięci) wysłaliśmy (Karol i ja) list do seńora Gonzalesa, podając przyczyny, które znowu nie pozwoliły nam na złożenie wizyty w jego meksykańskiej hacjendzie. Jeśli po odczytaniu tego pisma Gonzales nie obrazi się na nas ostatecznie, uznam go za wzór dobroci i cierpliwo­ści. Oby!

Ruszyliśmy na wschód, a Stone jechał z nami przez kilka dni. Rozstaliśmy się w nieokreślonym miejscu nad środkowym biegiem Arkansasu. Stone nosił się z za­miarem nabycia farmy lub nawet niezabudowanego terenu, aby rozpocząć hodowlę bydła. Życzyłem mu pomyślności, ale równocześnie przestrzegłem przed zbyt pochopnym chwytaniem za broń. Aby nie powtórzyła się „sprawa Claya".

I tak oto zostaliśmy we dwóch z Karolem. Nadciągała jesień, dni stawały się coraz chłodniejsze, noce coraz dłuższe. Żółkły trawy prerii, złociły się liście drzew i krzewów.

Któregoś dnia, ciepłego i słonecznego, jakby zapowia­dał nieoczekiwany powrót lata, trafiliśmy do zakątka, którego widok przypomniał mi piosenkę Nortona.

Czarny bór porastał wyniosłą skarpę, ze zbocza któ­rej spadała ku nizinie błyszcząca, pienista struga wody.

I dotrzeć tam, gdzie rośnie bór

W zadumie swej mrocznej ciszy

I w grzmocie pian, gdzie spada z gór

Potok ze skalnej niszy.

87



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1973 Wiesław Wernic Wedrowny handlarz
Wernic Wieslaw 11 Wedrowny handlarz
1969 Wiesław Wernic Colorado
9 Wędrowny handlarz
Wernic Wieslaw Znikajace stado
Wernic Wieslaw Lapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw Colorado
Wernic Wieslaw Skarby Mackenzie
Wernic Wieslaw Sierzant konnej policji
Wernic Wieslaw Old Gray
Wernic Wieslaw Daleka Przygoda 2017 POLiSH eBook Olbrzym
Wernic Wieslaw 14 Barry Bede
Wernic Wieslaw Ucieczka Z Wichita Falls
03 Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 13 Old Gray
Wernic Wieslaw Czlowiek Z Montany
Wernic Wiesław Łapacz z Sacramento
Wernic Wieslaw 03 Lapacz z Sacramento

więcej podobnych podstron