Nierozmowa z Wisławą Szymborską z okazji 20. rocznicy Nobla
Joanna Szczęsna
12 października 2016 |
Mija 20 lat od chwili, gdy Wisława Szymborska otrzymała literacką nagrodę Nobla.
Prezentujemy kwestionariusz magazynu "Książki", złożoną z licznych wywiadów i
felietonów poetki
Wypowiedzi poetki pochodzą z felietonów z "Lektur nadobowiązkowych", a także z
wywiadów, których udzieliła: Krystynie Nastulance, Annie Rudnickiej, Teresie Walas, Annie
Bikont i Joannie Szczęsnej.
Uchodzi pani za czytelniczkę wszystkożerną, która nie pogardzi żadną książką.
W moim życiu był zawsze straszny bałagan czytelniczy. Czasem biorę książkę o motylach
lub ważkach, innym razem broszurę o odnawianiu mieszkania, a jeszcze kiedy indziej
sięgam po podręcznik szkolny, biografię, leksykon, dzienniki, listy, pamiętniki czy
wspomnienia.
Nie przypominam sobie, żebym odrzucała jakieś książki gorsze na rzecz lepszych.
Uważam, że nawet ta najgorsza może dać coś do myślenia.
Ale ma pani przecież jakieś czytelnicze preferencje?
A jakże. Interesują mnie głównie książki przyrodnicze, historyczne, antropologiczne. A
dokładniej: lubię książki, w których liczy się nogi stonogom. Czytanie wyłącznie literatury
tzw. pięknej ma w sobie coś przerażającego. Po lekturze monologu wewnętrznego dobrze
jest dowiedzieć się np., jak kichają słonie.
Albo skąd się wzięła tabakiera.
Właśnie. Jan Stankiewicz, autor "Dziejów tabakiery", nieźle się nakrzątał wokół tematu,
zdawałoby się, najbłahszego z błahych. Bibliografie źródeł rękopiśmiennych i
drukowanych. Indeksy ilustracji wraz z opisami. Wykazy najwybitniejszych wytwórców i
rejestry wzorników, z których korzystali. Wreszcie dzieje samej tabakiery jako przedmiotu
powszechnego użytku i dzieła sztuki. Świt tabakiery, zenit tabakiery, zmierzch tabakiery. I
przedświt tabakiery, czyli historia palenia i niuchania tytoniu.
Lubię takie książki czytać i mówić przy okazji o czymś pośrednio z nich wynikającym. Tym
razem - pochwała pedanterii.
Pedanteria to zaleta?
Doceniam pedantów, choć wiem, że jest to raczej słowo wzgardliwe. Powiedz komuś
"pedant", to się obrazi. Pomyśli, że go wyzywasz od tępaków. Że brak mu polotu, wdzięku,
fantazji. Że czepia się drobiazgów i nie ogarnia całości.
A niby kto ogarnia jakąkolwiek całość? Co się zaś tyczy fantazji i wdzięku, są to
właściwości rzadkie, trzeba więc przyjąć, że nie każdy pedant je ma. Ale jeżeli ma, to już
nic lepszego nie może się zdarzyć. Powstaje wtedy, na przykład, "Pan Tadeusz". Toż to
przecież dzieło natchnionego pedanta! Cudowny a skrupulatny spis rzeczy, fasonów i
ceremonii! Gdyby wyobraźnia Mickiewicza nie była zaprawiona solidną porcją pedanterii,
to wiadomość o piciu kawy w Soplicowie nie budziłaby specjalnego zainteresowania.
Dopiero to, jak ją parzono, w czym ją parzono, kto ją parzył i jaka to była kawa, i jaka do
niej śmietanka, stanowi o uroku lektury.
A czy jest w "Panu Tadeuszu" o tabakierkach? Jest, jest, jakżeby nie, w Księdze I:
Wtem, wielkim szczęściem, dwakroć kichnął Podkomorzy.
" Wiwat!" - krzyknęli wszyscy: on się wszystkim skłonił
I z wolna w tabakierkę palcami zadzwonił...
To, oczywiście, nie koniec:
Tabakiera ze złota, z brylantów oprawa,
A w środku jej był portret króla Stanisława....
Jeszcze nie wiemy, skąd się wzięła:
Ojcu Podkomorzego sam król ją darował,
Po ojcu Podkomorzy godnie ją piastował;
Gdy w nią dzwonił, znak dawał, że miał głos zabierać...
Ale ponieważ "Umilkli wszyscy i ust nie śmieli otwierać", będę musiała i ja zamilknąć. Tylko
zduszonym szeptem dodam, że w Księdze VI miniaturkę z podobizną króla wieszcz zdążył
jeszcze przykryć szkiełkiem.
Co pani lubiła czytać w dzieciństwie?
Byłam małą terrorystką zmuszającą wszystkich wokół do czytania mi bajek. Dzieciństwo
miałam szczęśliwe, bo rodzice nie tylko mi czytali, ale i rozmawiali ze mną.
Bajką o zaklętym księciu przejęłam się tak bardzo, że któregoś dnia z heroizmem
zabrałam się do całowania żab złapanych w ogródku. Zachwycałam się "Dziadkiem do
orzechów" E.T.A. Hoffmanna. Bawiły mnie przygody osobliwych ludzików, z liliputami i
krasnoludkami na czele, a bajkę Konopnickiej "O krasnoludkach i sierotce Marysi" po dziś
dzień uważam za arcydziełko sentymentu i dowcipu.
Jestem przekonana, że lektura bajek lepiej przygotowuje dzieci do odbioru literatury
dorosłej niż opowieści z ducha małego realizmu. Kiedy wyrosłam z krasnoludków,
czytałam Verne'a, również jako dorosła, bo jego fantazje nie ulegają przedawnieniu. Na
rycinach, które ilustrują jego powieści, wszystko jest w prążki: ziemia w prążki, księżyc w
prążki, morze w prążki, w prążki żagle na wzlatujących pod chmury okrętach, w prążki
retorty, z których wydobywają się kłęby złowieszczego dymu, w prążki nauszniki odkrywcy
wulkanu na biegunie północnym.
To stąd "wolę stare ilustracje w prążki" z pani wiersza "Możliwości"...
A stąd. Potem, jako nastolatka, kochałam się w Bohunie i Sherlocku Holmesie.
Bohun zobojętniał mi wcześniej. Sam sobie zresztą był winien, miał oczy tylko dla Heleny.
Pozostał Sherlock, niezłomny kawaler,
wolne. Niewinności mojej nie niepokoiło to,
że Sherlock mieszka od lat z Watsonem. Co prawda i ta miłość wkrótce mi przeszła, ale
pozostało przekonanie, że nikt już nigdy ani w powieści, ani w życiu genialnemu
detektywowi nie dorówna.
Tytan intuicji! Gigant dedukcji! Ze śladu stopy na piasku zgadywał, że morderca zapuścił
właśnie rude bokobrody, a ze sposobu, w jaki dama przykładała lorgnon do oczu,
wnioskował, że jej dziadek zmarł 50 lat temu w Indiach. W porównaniu z jego sukcesami
prawdziwe dzieje kryminalistyki wyglądają żałośnie.
Ale najbardziej zawsze podziwiałam i podziwiam Andersena.
Czym sobie na to zasłużył?
Dzieci lubią być w bajkach straszone. Mają naturalną potrzebę przeżywania wielkich
emocji. Andersen umiał straszyć, o co na pewno żadne dziecko nie miało do niego żalu,
również gdy dorosło.
W jego baśniach pełno jest istot zdecydowanie nadprzyrodzonych, nie licząc zwierząt,
które mówią, i elokwentnych cebrzyków. Nie wszyscy z tego bractwa są mili i nieszkodliwi.
Najczęściej zjawiającą się postacią jest śmierć, osoba nieubłagana, która wkracza
niespodzianie w sam środek szczęścia i zabiera ze sobą najlepszych, najbardziej
kochanych.
Andersen traktował dzieci poważnie. Mówił im nie tylko o radosnej przygodzie życia, ale i o
jego niedolach, zgryzotach i nie zawsze zasłużonych klęskach. Miał odwagę pisać bajki o
smutnych zakończeniach. Uważał, że trzeba się starać być dobrym nie dlatego, że to się
opłaca - co propagują dzisiejsze opowiastki z morałem - ale dlatego, że złość pochodzi z
umysłowego i uczuciowego ograniczenia i jest jedyną formą ubóstwa, której należy się
brzydzić.
Od dziecka obcowała pani z arcydziełami...
Nie tylko z arcydziełami. Kilkadziesiąt roczników polskich dzieci - wśród nich i ja - rosło z
wierszykami XIX-wiecznego literata o skromnym talencie, Stanisława Jachowicza, na
ustach. "Bo cóż milszego, jak gdy dziecinie wcześnie się dobro w
ten poczciwiec. Ale gdyby lektura ówczesnego dziecka składała się wyłącznie z jego
utworów, byłoby to dziecko umysłowo niedorozwinięte.
Trudno powiedzieć, czy namiętne mentorstwo Jachowicza miało na dziatwę wpływ
dobroczynny, czy ogłupiający. Zrobiłam w myśli przegląd kilku pokoleń jego czytelników i
stwierdziłam, że wyrośli z nich ludzie najrozmaitsi: grzeczni i niegrzeczni, posłuszni i
zbuntowani, tępi i bystrzy, schludni i brudni, tchórzliwi i mężni, leniwi i pracowici, obłudni i
szczerzy itd. Prawdopodobnie żadna
nie potrafi ani tak zdemoralizować, ani tak
umoralnić dziecka jak samo nagie życie.
Dotyczy to zarówno wychowanków Jachowicza, jak i dzieci chowanych na słodkich
dobranockach. Na nic filozoficzne Kubusie Puchatki, jeśli mamusia ciska talerzem w
tatusia. I przeciwnie, osławione, niesłusznie, bajki Grimmów to lektura całkiem
nieszkodliwa w domu, do którego tatuś wraca trzeźwy.
Dziś bodaj z całej twórczości Jachowicza jedynie "Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku"
da się jeszcze czytać.
Wyznała pani kiedyś, że w " Małym słowniku pisarzy świata" studiowała pani przede
wszystkim fizjonomie twórców.
Ponad dwieście twarzy! Która z nich jest typową twarzą pisarza? Czy w ogóle istnieje coś
takiego jak wygląd pisarza? Jakaś dominująca zmarszczka, charakterystyczny zgryz,
brodawka znamionująca wolę pisania?
Przypomina mi się kapitan statku "Beagle", fizjonomista, który nie chciał zabrać na pokład
Karola Darwina, ponieważ nos młodego przyrodnika świadczył ponoć o chwiejnym
charakterze. Z pisarzami jeszcze bardziej nic nie wiadomo.
Poczciwcy wyglądają patologicznie, gwałtownicy jagnięco, a duchy wybitnie subtelne
materializują się na zdjęciach wprost do listów gończych. Może nie wszyscy, ale co z tego,
skoro i reszta prezentuje się dwuznacznie - jakby w gruncie rzeczy do innych zawodów
była stworzona.
Jakieś przykładziki...
Balzac wygląda na oberżystę, Joyce na księgowego w przedsiębiorstwie pogrzebowym,
Eliot na dyrektora kliniki psychiatrycznej, Henryk Mann na aptekarza, który postanowił
wytruć całe miasteczko.
Równie kapryśne są podobieństwa. Beckett ma profil Jerzego Kwiatkowskiego, Goethe
przypomina moją babcię, a patrząc na France'a i Tagorego trudno pojąć, że to nie bliźnięta
jednojajowe.
Na takim tle już nawet podobieństwo pisarza do samego siebie wydaje się pułapką:
dlaczego Chesterton wygląda tak, jak powinien wyglądać Chesterton, Tołstoj jak Tołstoj,
Voltaire jak Voltaire?
Uroda to także kwestia nad wyraz wątpliwa. Potwór może trafić na uprzejmego portrecistę,
a cherubin na brutalnego fotografa. W każdym razie w tej galerii Conrad wydał mi się
najprzystojniejszy, o czym donoszę nie bez patriotycznej pychy. W czołówce uplasowali się
też Melville i Hemingway. Całkowicie poza konkursem znalazł się Ibsen jako widziadło
nękające fryzjera w malignie. Co z tego wszystkiego wynika? Nic, absolutnie nic.
A co dla pani wynika z czytania książek?
Po staroświecku uważam, że to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość
wymyśliła. Homo ludens tańczy, śpiewa, wykonuje znaczące gesty, przybiera pozy, stroi
się, ucztuje i odprawia wyszukane ceremonie. Nie lekceważę doniosłości tych zabaw - bez
nich życie ludzkie mijałoby w niewyobrażalnej monotonii i chyba rozsypce. Są to jednak
działania kolektywne, nad którymi unosi się mniej lub bardziej wyczuwalny zapach
zbiorowej musztry.
Homo ludens z książką jest wolny. Sam sobie ustanawia reguły gry, posłuszny własnej
tylko ciekawości. Pozwala sobie na czytanie zarówno książek mądrych, z których czegoś
się dowie, jak i głupich, bo i one o czymś informują. Wolno mu jednej książki nie doczytać
do końca, a drugą od końca zacząć i cofnąć się do początku. Wolno mu zachichotać w
miejscu nieprzewidzianym albo nagle zatrzymać się przy słowach, które zapamięta na całe
życie. Wolno mu wreszcie - czego inna zabawa oferować nie może - posłuchać, o czym
rozprawia Montaigne, albo dać nura w mezozoik.
Jak lubi pani czytać?
Na kanapie w pozycji półleżącej. W tej pozycji lubię też pisać.
To pani słowa: "Wolę Dickensa od Dostojewskiego".
A wolę, wolę. Szczególnie "Klub Pickwicka", do którego wracałam zawsze, jak grypa
zatrzymywała mnie w łóżku. Dziś młodzi pisarze raczej nie czytają Dickensa, ale nie ma
się czym niepokoić. Prędzej czy później jakaś grypa położy młodego pisarza do łóżka i
okaże się, że aspiryna to za mało, że przydałaby się jakaś książka o dodatkowych
leczniczych własnościach. Jakiś autor, który nie tylko kocha ludzkość, ale - co rzadsze -
lubi ludzi, użali się, pożartuje... Dickens?
Nie kryje pani uwielbienia dla Dickensa, Montaigne'a, Tomasza Manna, Jonathana
Swifta, Marka Twaina. Brak w tej wyliczance poetów. Może ich pani nie lubi?
nie lubił poetów. Twierdził, że robią zamęt. Inna rzecz, że trudno by znaleźć
bodaj jednego poetę, który wywołałby tyle zamieszania co Platon swoimi wzmiankami o
Atlantydzie.
Ale prawda, mówienie o poetach to nie moja namiętność. A już na pewno nie o żyjących.
Czyta pani dużo wierszy?
O tak. Poetom potrzebni są dobrzy poeci. To pobudza do rywalizacji.
A źli poeci?
Nic bardziej nie wyjaławia, nie deprymuje jak czytanie złych wierszy. Wtedy człowiek
zaczyna powątpiewać, czy warto i czy można się tym zajmować.
Zdarzało się pani także tłumaczyć wiersze.
Ideałem jest tłumacz, który by poznał całą twórczość jakiegoś poety i wybrał sobie do miłej
roboty wiersze osobiście mu najbliższe. Ale częściej widzimy kilkunastu tłumaczy i jasne
jest, że taki zbiorek powstawał inaczej, że mianowicie wiersze wybierał redaktor, a potem
po dwa lub trzy rozsyłał do rozmaitych poetów.
Mówię o tym, bom smutna i sama pełna winy, jako że biorę czasem udział w podobnych
akcjach przekładowych. Czuję się wówczas trochę nie w porządku wobec poety, którego
znam zbyt mało, i wobec siebie, którą znam aż za dobrze i wiem, że jako czytelniczka
nie lubię. No bo jakże uwierzyć w obraz poety, który w tak drobnych
okruchach luster się odbija?
A jaki wiersz jest pani szczególnie drogi?
Wiersz Mickiewicza "Gdy tu mój trup", szczęśliwie nieobjęty obowiązkową lekturą szkolną.
Mogłam więc go odkryć dla samej siebie, przeżyć jak podsłuchaną przypadkiem
tajemnicę.
Podsłuchaną właśnie: jak na cudownej taśmie magnetofonowej zachował się tu głos poety
o przytłumionym, szorstkim brzmieniu. Oddech nawet. Rytm łamie się raz po raz, bardziej
posłuszny myśli niż prawom ówczesnej poetyki. Natrętnie powtarzające się "śród",
"wśród", "wpośród", "pośrodku" świadczą, że poeta nie chciał ugładzić wyznania.
"Uciekam ja" - nie najpiękniejsza to forma. Łatwo byłoby (komu jak komu!) nadać całości
szlif ostateczny, ale to właśnie ten wiersz, który rodzi się cały naraz - albo wcale.
Poeta wyraża tu, i to brutalnie, uczucie obcości wobec wszystkich, nawet własnej rodziny...
Uciekając od rzeczywistości, obiera kierunek najbardziej żałosny - w przeszłość. Kraj
utracony to po prostu utracona młodość. Nie ma już nigdzie tego bujnego lata w
przestrzeni obejmującej i łaskawej. Przez mgnienie jawi się postać kobieca, aby stopić się
z krajobrazem i zamienić się w światło. Ale to już tylko światło przechowywane we
wspomnieniu.
Ten wiersz to arcydzieło.
Zaczęła pani pisać "Lektury nadobowiązkowe" w 1967 r., w głębokim PRL-u. I
pisywała je - z przerwami - do 2002 r.
Pisałam o książkach, które ludzie kupowali, tylko oficjalna krytyka ich nie zauważała. To
były książki innego rodzaju, poza politycznymi trendami. Ludzie tego potrzebowali, mieli
dość politycznych aluzji. Ja apelowałam do tych komórek w mózgu czytelnika, które nie
poddały się inwazji PRL-u.
Dziś, w wolnej Polsce, też ludzie często wolą przeczytać o zarazach w średniowiecznej
Europie niż o aktualnej polityce.
Polityka jest wampirem, który chciałby wyssać z nas wszystkie soki. Naturalnie trzeba
mieć jakieś uczciwe, przemyślane przekonania i trzeba bodaj usiłować żyć w zgodzie z
nimi. Ale na świat trzeba patrzeć z wielu różnych stron, również książki czytać na wiele
różnych sposobów.
http://wyborcza.pl/ksiazki/1,154165,20698372,nierozmowa-z-wislawa-