Jack London
Kaftan bezpieczeństwa
Włóczęga wśród gwiazd
Tytuł oryginału The Jacket — The Star Rover
Przekład M. Andrzeykowicza, gruntownie zmieniony i poprawiony
Rozdział I
W ciągu całego mego życia miałem dostęp do świadomości innych czasów i innych miejsc.
Miałem możliwość odczuwania innych ludzi w sobie samym. I uwierz mi, przyszły mój
czytelniku, z pewnością to samo znajdziesz w sobie. Cofnij się myślą do lat swego dzieciństwa, a
przypomnisz sobie, że będąc dzieckiem, odczuwałeś nieraz tę dziwną świadomość, o której
mówię. Byłeś wówczas jakby nieokreślony, nieskrystalizowany. Byłeś czymś plastycznym,
duszą, która się tworzy dopiero; świadomość i osobowość twoja były w okresie kształtowania się
— kształtowania i zapominania.
Zapomniałeś wiele, miły czytelniku, a jednak, gdy czytasz te słowa, stają ci w pamięci, jak
przez mgłę, mroczne wspomnienia innych czasów i innych miejsc, w które zaglądał twój wzrok
dziecięcy. Wydaje ci się dzisiaj, że to sny. Jeżeli to były sny jednak, wówczas wyśnione — skąd
wzięła się ich istota? Senne marzenia nasze są dziwaczną mieszaniną tego, co wiemy i znamy.
Treść naszych najwyraźniejszych snów powstaje z naszego doświadczenia. Śniło ci się za lat
dziecinnych, że spadasz z ogromnej wysokości; śniło ci się, że lot twój nie ustępuje lotowi
ptaków i innych istot, unoszących się w powietrzu; dokuczały ci pająki i wielonożne stworzenia,
żyjące w bagnach; słyszałeś inne głosy, widziałeś inne twarze, dziwnie znajome w marze sennej,
widziałeś inne wschody i zachody słońca niż te, które możesz sobie przypomnieć, gdy myślą
cofniesz się w lata minione.
Dobrze. Te dziecięce wspomnienia z innego są świata, z innego życia; to wspomnienia tego,
czegoś nigdy nie widział w tym szczególnym świecie twego niepowtarzalnego życia. Więc skąd?
Inne życie? Inne światy? Może, gdy przeczytasz wszystko, co napiszę, znajdziesz odpowiedź na
ten niepokój, jaki w tobie wzbudziłem i jaki ty sam w sobie wznieciłeś przed rozpoczęciem
czytania.
Wordsworth to wiedział. Nie był jasnowidzącym, ani prorokiem, był zwyczajnym
człowiekiem, jak ty i lub ktokolwiek spośród nas. Co on wiedział — to wiesz i ty, i każdy
człowiek wie. Lecz on to najlepiej wyraził w zdaniu zaczynającym się od słów: „nie w całkowitej
nagości, nie w zupełnym zapomnieniu…”
Naprawdę, za szybko zapominamy o ścianach więzienia, które nas otacza, o istotach nowo
narodzonych i o wszystkim. A jednak, gdyśmy byli sami nowo narodzonymi — pamiętaliśmy
inne czasy i inne miejsca. Bezsilne niemowlęta na ręku lub raczkujące na podłodze, jak
czworonożne zwierzęta, śniliśmy nasze sny o lotach w przestworzach. Tak, dręczył nas strach
nocny przed czymś mglistym i potwornym. My, niemowlęta nowo narodzone, bez
doświadczenia, urodziliśmy się z uczuciem strachu, z jego wspomnieniem, a wspomnienie jest
doświadczeniem.
Co do mnie, to już gdy wymawiałem pierwsze słowa, w tak młodym wieku, że krzykiem
wyrażałem głód i senność, nawet wówczas już wiedziałem, że byłem włóczęgą wśród gwiazd.
Tak, chociaż usta moje nigdy nie wyszeptały słowa „król”, pamiętałem, że byłem niegdyś synem
króla. Więcej, pamiętałem, że byłem niegdyś niewolnikiem, synem niewolnika, i że nosiłem na
szyi obręcz żelazną.
Więcej jeszcze. Gdy miałem trzy, cztery, a może pięć lat, nie byłem jeszcze sobą. Byłem
czymś, co się tworzy, duchem w zarodku, nie zastygłym jeszcze w kształtach mego własnego
ciała, mego czasu i miejsca. Wszystko czym byłem w dziesięciu tysiącach odmianach życia, jakie
przeszedłem, zmagało się we mnie w tym okresie i wnosiło zamęt w to kształtowanie się, w ten
wysiłek wcielenia się we mnie, aby się stać mną.
Głupie to, nieprawdaż? Lecz pamiętaj czytelniku, który, mam nadzieję, powędrujesz ze mną
daleko w czas i w przestrzeń — pamiętaj proszę, że myślałem wiele o tych sprawach, że wśród
krwawych nocy, i zlany potem ze strachu, trwającego lata całe, przebywałem sam z wieloma
osobami, które były mną samym, że zasięgałem ich rady i bacznie im się przyglądałem.
Przeszedłem piekła wszystkich istnień, aby ci przekazać wiedzę, którą podzielisz ze mną w
przygodnej, spokojnej godzinie, jaką spędzisz nad moją książką.
Wracając do rzeczy, mówię, że w wieku lat trzech, czterech lub pięciu, nie byłem jeszcze sobą.
Stawałem się dopiero, tak jak przyjąłem kształt mego ciała, cała zaś potężna, niespożyta
przeszłość walczyła w tej zdrowej istocie, którą byłem, by określić, jaki kształt przybierze to
stawanie się. To nie mój głos rozlegał się w nocy, gdy krzyczałem ze strachu przed czymś
znanym, ja bowiem nie znałem tych rzeczy i nie mogłem ich znać. To samo powiedzieć mogę o
moim dziecinnym gniewie, o mych miłościach i śmiechu. Inne głosy dawały się słyszeć w moim
głosie, głosy mężczyzn i kobiet sprzed wieków, wszystkich moich poprzednich wcieleń. Z
okrzykiem mojego gniewu mieszał się ryk bestii, starszych niż gór łańcuchy, i z moim
histerycznym płaczem, cała złość tego ryku łączyła się w jeden akord z bezrozumnym krzykiem
zwierzęcia przed–Adamowego i przedpotopowego.
Tu wyjawia się tajemnica. Potężna złość, wściekłość. Ona mnie zgubiła w moim obecnym
życiu. Ona jest powodem, że za kilka tygodni wyprowadzą mnie z tej celi na podwyższenie o
ruchomej podłodze, nad którą zawiśnie stryczek; i powieszą mnie, abym umarł. Złość była zgubą
moją we wszystkich mych istnieniach i złość jest nieszczęściem, przeklętym dziedzictwem moim
od czasów mglistych tworów, poprzedzających ukształtowanie się świata.
Czas jednak, bym się przedstawił. Nie jestem szaleńcem, ani obłąkanym. Chcę, byś o tym
wiedział, czytelniku miły, że chcę tylko jednego: byś uwierzył we wszystko, co ci powiem.
Nazywam się Darrell Standing. Niejeden z was, czytelników, natychmiast mnie pozna. Lecz dla
większości, dla której będę nieznany, pozwól, że powiem coś więcej o sobie. Przed ośmiu laty
byłem profesorem agronomii na Wydziale Agronomii Uniwersytetu w Kalifornii. Przed ośmiu
laty sennym małym miasteczkiem Berkeley wstrząsnęła wieść o zamordowaniu profesora
Haskella w jednym z laboratoriów w gmachu Mining. Mordercą był Darrell Standing.
Jestem Darrell Standing. Miałem ręce zakrwawione, gdy mnie pojmano. Nie będę dyskutował
o tym, co było słuszne lub niesłuszne w sprawie profesora Haskella. Była to sprawa bardzo
osobista. Najważniejsze, że w przystępie gniewu, opanowany przez wściekłość, która przez
szereg wieków była moim przekleństwem, zabiłem profesora, mego kolegę. Protokóły sądowe
wykazują, że uczyniłem to i tym razem, działając w afekcie. Zgadzam się z tymi protokółami.
Nie, nie będę powieszony za to morderstwo.
Zostałem skazany na dożywotnie więzienie.
Miałem wówczas trzydzieści sześć lat. Obecnie mam czterdzieści cztery. Spędziłem te osiem
lat w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Pięć spośród nich przebywałem w ciemności.
Nazywają to zamknięciem w celi samotnej. Ludzie, którzy z niej wyszli, mówią, że to śmierć za
życia. Lecz w ciągu tych pięciu lat śmierci za życia zdołałem osiągnąć wolność, jakiej mało kto
kiedykolwiek zaznał. Najbardziej pilnowany spośród wszystkich więźniów, obszedłem nie tylko
świat — obszedłem wieki. Ci, którzy zamknęli mnie na szereg lat, złożyli mi bezwiednie hojny
dar całych stuleci. Dzięki Edowi Morrellowi przeżyłem pięć lat włóczęgi wśród gwiazd. Lecz Ed
Morrell, to jeszcze inna sprawa. Opowiem wam o nim nieco później. Tyle mam do powiedzenia,
że nie wiem, od czego zacząć.
A więc zaczynam. Urodziłem się w stanie Minnesota. Matka moja była córką imigranta
szwedzkiego. Nazywała się Hilda Tonnesson. Ojcem mym był Chauncey Standing ze starej
amerykańskiej rodziny. Pochodził od Alfreda Standinga, sługi lub niewolnika przewiezionego z
Anglii na plantację w Wirginii za czasów, które już były odległe, gdy młodociany Washington
przebywał w dzikiej Pensylwanii.
Syn Alfreda Standinga brał udział w walce o niepodległość; wnuk w wojnie 1812 roku. Nie
było odtąd wojny, w której by Standingowie nie uczestniczyli. Ja, ostatni ze Standingów, który
wkrótce umrę bezpotomnie, walczyłem jako żołnierz na Filipinach w ostatniej naszej wojnie, a
chcąc to uczynić, wyrzekłem się w pełni powodzenia i kariery, stanowiska profesora
Uniwerstytetu w Nebrasce. W chwili mego odejścia miałem zostać dziekanem Wydziału
Agronomii — ja, włóczęga wśród gwiazd, krwawy awanturnik, tułacz, Kain wieków — wojujący
kapłan z najodleglejszych czasów, rozmarzony poeta zapomnianych lat i nie wspominany do
dzisiejszego dnia w pisanych przez człowieka dziejach ludzkości.
Oto stoję, ręce krwią zbrukane, na oddziale morderców w więzieniu Folsom, oczekuję dnia
naznaczonego wyrokiem mechanizmu państwowego, w którym słudzy państwa wyprowadzą
mnie w to, co, jak sądzą, jest ciemnością — ciemnością, której się boją; w ciemność, która
napełnia ich strachem i przesądem urojeń; w ciemność, która wiedzie ich z jękiem, z pianą na
ustach ku ołtarzom ich człekopodobnych, przez strach stworzonych bogów.
Nie, nigdy nie będę dziekanem żadnego Wydziału Rolnictwa. A jednak znam rolnictwo. To był
mój zawód. Dla niego urodziłem się i kształciłem, wyszkoliłem się w nim i to mnie pociągało.
Byłem geniuszem w tej dziedzinie. Na pierwszy rzut oka rozpoznam krowę, której mleko zawiera
wysoki procent tłuszczu, a dokonana próba może stwierdzić bystrość mego oka. Mogę patrzeć na
krajobraz, nie na ziemię, i określę zalety oraz braki gruntu. Nie potrzebuję papierka
lakmusowego, by określić, czy dany grunt jest kwaśny czy alkaliczny. Raz jeszcze powtarzam,
byłem i jestem geniuszem w gospodarstwie rolnym, w najwyższym naukowym znaczeniu tego
słowa. Jednak państwo, w skład którego wchodzą wszyscy obywatele tego kraju, sądzi, że może
zatrzeć tę mądrość moją w ostatecznych ciemnościach za pomocą powrozu wokół mej szyi i
nagłego szarpnięcia — tę mądrość moją, zdobywaną przez tysiące lat i już przeogromną, zanim
na uprawnych polach Troi pasły się stada owiec koczujących pasterzy.
Zboże? Któż lepiej zna zboże? Pokaz mój w Wistar zwiększył o pół miliona dolarów roczny
plon wszystkich hrabstw w Iowa. To należy do historii. Niejeden rolnik, który dzisiaj jeździ
samochodem, nie wie dobrze, kto mu dał możność nabycia tego samochodu. Niejedno słodkie
dziewczę i niejeden chłopak ciemnowłosy nie przeczuwają, ślęcząc nad książkami w wyższej
uczelni, że umożliwił im te studia mój pokaz zboża w Wistar.
A zarząd majątku? Wiem, jakim marnotrawstwem jest zbyteczny ruch, nie zagłębiając się w
zawiłości ergonomiki, czy chodzi o majątek czy o robotnika, o plan zabudowań czy o
rozplanowanie prac fizycznych. Mam mój podręcznik i tabelę o tym przedmiocie. Nie ma żadnej
wątpliwości, że w tej chwili setki tysięcy rolników zastanawiają się nad nimi, nim zgaszą fajkę i
udadzą się na spoczynek. Jednak potrafiłem obyć się bez mej tabeli, wystarczało mi raz spojrzeć
na człowieka, by poznać jego usposobienie, jego umysł i określić dokładnie, jaką ilość ruchu
marnuje.
Na tym zakończę pierwszy rozdział opowiadania. Już dziewiąta, a na oddziale morderców
oznacza to: zgaszenie światła.
Słyszę nawet ciche kroki gumowych podeszew mego strażnika, który nadchodzi, aby mnie
zganić, że lampka olejna jeszcze się pali. Jak gdyby ten, co żyje mógł jeszcze dręczyć skazanego
na śmierć.
Rozdział II
Jestem Darrell Standing. Wkrótce wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Tymczasem mówię, co
mam do powiedzenia i piszę na tych kartkach o innych czasach i innych miejscach.
Po wyroku przybyłem do więzienia San Quentin, w którym miałem spędzić resztę
przeznaczonego mi życia. Okazałem się niepoprawny. Niepoprawny to okropna istota, takie jest
przynajmniej pojęcie o „niepoprawnym” w psychologii więziennej. Stałem się niepoprawny,
ponieważ wstrętne mi było marnowanie ruchu. Więzienie, jak wszystkie więzienia, było
skandalicznym i rzeczywistym miejscem marnowania ruchu. Umieszczono mnie w fabryce drutu.
Zbrodnia marnotrawstwa drażniła mnie. Cóż w tym dziwnego? Moją specjalnością było
usuwanie marnotrawstwa ruchu. Przed odkryciem pary i maszyn napędzanych parą, trzy tysiące
lat przedtem, gniłem w więzieniu w Starym Babilonie; i, uwierz mi, że nie kłamię, gdy mówię, iż
w tamtych dawnych czasach, my, więźniowie, z większą wydajnością tkaliśmy na ręcznych
warsztatach, niż to czynią więźniowie przy pomocy parowych maszyn w więzieniu San Quentin.
Taka strata czasu to zbrodnia. Zbuntowałem się. Usiłowałem wskazać dozorcom ze
dwadzieścia sposobów osiągnięcia większej wydajności pracy. Powiadomiono władze. Zostałem
skazany na ciemną celę, pozbawiony światła i żywności. Po wyjściu stamtąd usiłowałem
pracować w chaosie warsztatów. Zbuntowałem się. Dano mi ciemną celę i kaftan
bezpieczeństwa. Byłem wówczas związany i bity przez głupich strażników, a moja cała
inteligencja sprowadzała się jedynie do tego, by im udowodnić, że byłem inny niż oni i
mądrzejszy.
Dwa lata znosiłem to bezrozumne prześladowanie. Straszna to rzecz być związanym i
gryzionym przez szczury. Te głupie dzikie zwierzęta–dozorcy, to szczury; wygryzały ze mnie
inteligencję, wygryzały najpiękniejsze nerwy życia i świadomości mojej. A ja, który byłem
niegdyś dzielnym bojownikiem, w tym obecnym życiu nie mogłem już w ogóle walczyć.
Byłem farmerem, rolnikiem, profesorem związanym ze swą katedrą, niewolnikiem
laboratorium, którego zajmowała wyłącznie ziemia i zwiększenie wydajności tej ziemi.
Walczyłem na Filipinach dlatego, że walka leżała w tradycjach rodziny Standingów. Nie
miałem zdolności wojskowych. Zbyt śmieszne wydawało mi się to wprowadzanie obcych,
rozrywających substancji w ciała mego ludu o czarnej skórze, śmiech budziło patrzenie na
wysiłki wiedzy, która poświęcała cały swój trud i rozum swych wynalazków na wprowadzanie
obcych substancji w ciała obcych ludzi.
Jak już wspominałem, byłem posłuszny tradycji rodziny Standingów i poszedłem na wojnę —
tam przekonałem się, że brak mi zdolności do wojaczki. Przekonali się też o tym moi oficerowie,
przenieśli mnie bowiem do służby kancelaryjnej w komisji kwaterunkowej i siedząc przy biurku,
jako urzędnik brałem udział w wojnie hiszpańsko — amerykańskiej.
Nie dlatego, abym był wojakiem, ale ponieważ byłem myślicielem, gniewało mnie
marnowanie ruchu w warsztatach i dlatego prześladowali mnie dozorcy, dopóki nie stałem się
„niepoprawny”. Umysł mój pracował i za tę pracę byłem karany. Powiedziałem naczelnikowi
więzienia, Athertonowi, gdy moje nieposłuszeństwo stało się tak znane, że wezwał mnie do
swego prywatnego gabinetu, by ze mną pomówić; tak mu wówczas powiedziałem:
— To nie ma sensu, drogi naczelniku, sądzić, że twoje szczury–dozorcy zdołają wytrząsnąć z
mego umysłu to, co dlań jest jasne i ściśle określone. Cała organizacja tego więzienia jest
bezsensowna. Jesteś politykiem. Możesz zorganizować ruch polityczny w San Francisco i
wprowadzić wszystkie lwy salonowe i dozorców więziennych, biorących udział w tym ruchu na
równie zaszczytne stanowisko, jak to, które sam zajmujesz, lecz nie umiesz tkać juty, twoje
warsztaty są zacofane o pięćdziesiąt lat…
Lecz po cóż ta przemowa?… Była to bowiem przemowa. Wykazałem mu jego ignorancję, a
on powiedział, że jestem beznadziejnie niepoprawny.
Nazwać psa złym, znacie to przysłowie. Dobrze. Naczelnik potwierdził ostatecznie moją złą
opinię. Zostałem obiektem pastwienia się. Zrzucano na mnie przewinienia niejednego z
więźniów, ja pokutowałem za nie o chlebie i wodzie w ciemnej celi, przywiązywano mnie za ręce
w taki sposób, abym godzinami całymi stał na palcach; każda z tych godzin dłuższa była niż całe
życie któregokolwiek z mych poprzednich wcieleń.
Ludzie inteligentni są okrutni. Głupcy odznaczają się potwornym okrucieństwem. Dozorcy i
zwierzchnicy moi, zaczynając od naczelnika, byli bezmyślnymi potworami. Posłuchajcie, a
dowiecie się, co ze mną wyrabiali. Był w więzieniu poeta, skazaniec, miał krótką brodę i
wyniosłe czoło. Zdegenerowany poeta. Był fałszerzem. Był tchórzem. Był „stołkiem”; dziwny to
wyraz w słowniku profesora Wydziału Rolnictwa, lecz profesor agronomii może się nauczyć
dziwnych wyrazów, gdy siedzi w więzieniu do końca życia.
Ten poeta — fałszerz nazywał się Cecil Winwood. Był on już uprzednio kilkakrotnie skazany,
lecz ponieważ był łotrem, który umiał schlebiać innym, ostatni wyrok skazywał go tylko na
siedem lat. Dobre zachowanie miało skrócić ten czas. Moje więzienie miało trwać całe życie.
Jednak ten nędzny wyrodek, chcąc zyskać kilka krótkich chwil wolności dla siebie, zdołał dodać
pokaźną część wieczności do mego wyroku na dożywocie.
Opowiem wam, co się zdarzyło i o czym dowiedziałem się dopiero znacznie później. Ten
Cecil Winwood, dla pozyskania względów głównego naczelnika władz więziennych,
apelacyjnych i gubernatora Kalifornii, ułożył plan ucieczki. Należy mieć na uwadze trzy rzeczy:
a) Cecil Winwood był tak znienawidzony przez swych współtowarzyszy więźniów, że nie
pozwoliliby mu nigdy na zakład przy polowaniu na pluskwy (polowanie to było ulubionym
sportem więźniów); b) ja byłem tym psem, którego zwano złym; c) Cecilowi Winwoodowi
potrzebne były do jego planu złe psy, skazani na dożywocie, desperaci, niepoprawni.
Lecz ci skazani pałali śmiertelną nienawiścią do Cecila Winwooda, a skoro zwierzył im się z
planu ucieczki, wyśmiali go i odeszli, przeklinając „stołka”. Lecz w końcu zakpił z nich
wszystkich, zakpił z czterdziestu ludzi, których mądrość najbardziej zaprawiona była goryczą.
Zwrócił się do nich po raz drugi i trzeci, i jeszcze kilka razy. Opowiadał im, jak osiągnął
stanowisko w więzieniu dzięki zaufaniu naczelnika i dzięki temu, że ma wolne wejście do apteki.
— Daj dowód — rzekł Long Bill Hodge, górnik skazany na dożywotnie więzienie za rabunek
w pociągu, który przez długie lata marzył o ucieczce z więzienia, aby zabić swego wspólnika z
rabunku, on to bowiem głównie świadczył przeciwko Billowi.
Cecil Winwood zgodził się na próbę. Twierdził, że sprzątnie straż w noc ucieczki.
— Słowa niewiele kosztują — rzekł Long Bill Hodge. — My jednak chcemy mieć towar.
Sprzątnij jednego z dozorców dzisiaj wieczorem, na przykład Barnuma. On nie jest wiele wart.
Przyczepił się do tego wątłego Chinka wczoraj w Bug — house Alley i nawet nie był wówczas na
służbie. Ma dyżur dziś w nocy. Uśpij go dzisiaj i niech straci pracę. Daj dowód, wtedy
pomówimy z tobą o interesie.
Long Bill opowiedział mi to wszystko w celi znacznie później. Cecil Winwood nie zgadzał się
na natychmiastowe zademonstrowanie swego zdecydowania. Twierdził, że potrzebuje czasu, aby
ukraść niezbędny środek w aptece. Zgodzono się, po tygodniu oznajmił, że jest gotów.
Czterdziestu skazańców na dożywocie oczekiwało chwili, gdy Barnum zaśnie na służbie. I
Barnum zasnął. Znaleziono go śpiącego i wymówiono posadę za spanie podczas służby.
To, oczywiście, przekonało więźniów. Lecz trzeba było jeszcze przekonać kapitana. Cecil
Winwood donosił mu codziennie o postępach planu ucieczki, zmyślonych i stworzonych w jego
wyobraźni. Kapitan zażądał dowodu. Winwood dostarczył dowody, a o wszelkich szczegółach
dowiedziałem się dopiero rok później, tak wolno wychodzą na jaw tajemnice intryg więziennych.
Winwood powiedział, że czterdziestu ludzi, planujących ucieczkę, których zaufanie posiadał,
ma już tyle władzy w więzieniu, że zamierza sprowadzić broń przy pomocy przekupionych przez
siebie dozorców.
— Daj dowód — rzekł zapewne kapitan.
Poeta — fałszerz dał mu dowód. Praca nocna w piekarni była rzeczą zwykłą. Jeden z
przestępców, piekarz, wyznaczony był na pierwszą zmianę. Był on szpiegiem kapitana i
Winwood o tym wiedział.
— Dziś wieczorem — rzekł kapitanowi — Summerface wniesie tuzin automatycznych
rewolwerów 44. Za drugim razem wniesie naboje. Lecz dzisiaj mnie odda broń. Masz w nim
dobrego szpiega. Jutro złoży ci sprawozdanie.
Ten Summerface był nędznym osobnikiem, dozorcą wiejskim, sprowadzonym z hrabstwa
Humboldt. Był prostym, dobrodusznym głupcem i nie pogardzał uczciwie zarobionym dolarem
za przeszmuglowanie tytoniu dla więźniów. Tego wieczoru, wracając z wycieczki do San
Francisco, przyniósł piętnaście funtów najlepszego tytoniu do papierosów. Czynił to już nieraz
dawniej i teraz też w piekarni oddał tytoń Cecilowi Winwoodowi. Była to duża, solidna paczka
zawiniętego w papier tytoniu. Szpieg — piekarz ujrzał z ukrycia, jak Winwood paczkę odbierał i
nazajutrz doniósł o tym kapitanowi.
Tymczasem jednak zbyt bujna wyobraźnia poety–fałszerza pracowała. Uczynił coś, co
kosztowało mnie pięć lat zupełnej samotności i zamknięcie w celi, gdzie teraz piszę. Przez cały
czas nic o tym nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet o tym planie ucieczki, w jaki wplątał
czterdziestu dożywotników. Nie wiedziałem nic, zupełnie nic. Inni zaś wiedzieli mało.
Dożywotnicy nie domyślali się, że on ich tak oszukuje. Kapitan nie wiedział, że jest ofiarą
oszustwa. Summerface był najniewinniejszy ze wszystkich. W najgorszym razie sumienie mogło
mu wyrzucać szmugiel nieszkodliwego tytoniu.
Powróćmy teraz do głupiego, perfidnego postępku Cecila Winwooda. Nazajutrz rano spotkał
kapitana z triumfującą miną. Poniosła go wyobraźnia.
— Więc wszystko zostało wniesione, tak jak mówiłeś? — spytał kapitan.
— I to dosyć, aby wysadzić aż pod niebiosa połowę więzienia — odrzekł Winwood.
— Dosyć czego? — spytał kapitan.
— Dynamitu i detonatorów — plótł dalej szaleniec. — Trzydzieści sześć funtów. Twój szpicel
widział, jak Summerface mi to wręczał.
Tu zapewne kapitan omal nie padł trupem.
Prawdziwie mu współczuję, trzydzieści sześć funtów dynamitu, wpuszczonych swobodnie do
więzienia!
Powiadają, że kapitan Jamie — takie było jego przezwisko — usiadł i chwycił się za głowę.
— Gdzie się to teraz znajduje? — zawołał. — Chcę to mieć. Zaprowadź mnie natychmiast.
Wówczas Cecil Winwood spostrzegł swój błąd.
— Zakopałem — kłamał, musiał kłamać, był to bowiem tytoń w małych paczkach, od dawna
już rozdany więźniom.
— Dobrze — rzekł kapitan Jamie, który już zapanował nad sobą. — Zaprowadź mnie zaraz.
Dokąd miał go prowadzić? Materiał wybuchowy nie istniał, powstał w bujnej wyobraźni
nieszczęsnego Winwooda.
W tak dużym więzieniu jak San Quentin są zawsze różne kryjówki. Cecil Winwood,
prowadząc kapitana Jamie, musiał coś szybko obmyślić.
Kapitan Jamie twierdził wobec zarządu więzienia i podobnie świadczył Winwood, co wyjawił
w drodze do kryjówki, że zakopał dynamit razem ze mną.
A więc ja, dopiero co zwolniony po pięciu dniach ciemnicy i osiemdziesięciu godzinach
kaftana; ja, który, jak nawet głupi dozorca mógł wiedzieć — byłem za słaby do pracy w
warsztacie tkackim, ja, któremu dano dzień odpoczynku — po zbyt okrutnej karze, zostałem
wskazany jako ten, który dopomógł w ukryciu nie istniejących trzydziestu pięciu funtów
materiału wybuchowego!
Winwood zaprowadził kapitana Jamie do rzekomej kryjówki. Oczywiście dynamitu w niej nie
znaleźli.
— O Boże! — kłamał Winwood. — Standing mnie oszukał. Wykopał wszystko i schował
gdzie indziej.
Kapitan wyrażał się dosadniej niż „O Boże!” Toteż pod wrażeniem chwili, lecz z zimną krwią
zaprowadził Winwooda do swojej służbówki, zamknął drzwi i zbił go okrutnie, co wyszło na jaw
przed zarządem więzienia znacznie później. Jednakże nawet wówczas, gdy go bito, Winwood
przysięgał, że powiedział prawdę.
Cóż miał robić kapitan Jamie? Był przekonany, że trzydzieści pięć funtów dynamitu
przedostało się do więzienia i że czterdziestu desperatów skazanych na dożywotnie więzienie
szykowało się do ucieczki. Och, Summerface również znalazł się na dywaniku i chociaż
stanowczo twierdził, że paczka zawierała tytoń, Winwood przysięgał, że to był dynamit i
uwierzono mu.
Tutaj ja wchodzę na scenę, a raczej wychodzę. Pozbawiono mnie bowiem promieni słońca i
światła dziennego, i wtrącono do ciemnicy. I tam, w ciemnicy i celach samotnych bez promieni
słonecznych i dziennego światła, gniłem przez pięć lat.
Byłem zdumiony. Dopiero co byłem zwolniony z ciemnicy i leżałem zbolały w mojej zwykłej
celi, gdy zaprowadzono mnie do niej z powrotem.
— Teraz — rzekł Winwood do kapitana Jamie — dynamit jest bezpieczny, chociaż nie wiemy,
gdzie jest. Jeden tylko Standing wie o tym, a z ciemnicy nie może tego nikomu przekazać. Ludzie
przygotowani są do ucieczki. Możemy ich złapać na gorącym uczynku. Ja mam wyznaczyć czas.
Naznaczę im drugą godzinę dziś w nocy i powiem, że po uśpieniu dozorcy otworzę celę i wręczę
im broń. Jeżeli dzisiaj o drugiej w nocy nie znajdzie pan tych czterdziestu, których nazwiska
podam, ubranych i czuwających, wówczas, kapitanie, może mnie pan zamknąć do celi na resztę
mojej kary. A skoro Standing i tych czterdziestu będą zamknięci w ciemnicach, będziemy mieli
dość czasu, aby odnaleźć dynamit.
— Choć byśmy mieli rozebrać więzienie kamień po kamieniu — dodał odważnie kapitan
Jamie.
Było to przed sześcioma laty. Przez cały czas nie znaleźli nie istniejącego dynamitu, a podczas
swych poszukiwań tysiąc razy przewrócili więzienie do góry nogami.
Pomimo to, do ostatniego dnia sprawowania swego urzędu naczelnik Atherton wierzył w
istnienie tego dynamitu. Kapitan Jamie, który dotąd jest kapitanem więzienia, wierzy po dzień
dzisiejszy, że ten dynamit jest gdzieś w więzieniu. Nie dalej, jak wczoraj przebył drogę z San
Quentin do Folsom, aby postarać się raz jeszcze zmusić mnie do wskazania kryjówki. Wiem, że
nie będzie oddychał swobodnie, dopóki mnie nie powieszą.
Rozdział III
Cały ten dzień leżałem w ciemnicy, łamiąc sobie głowę nad przyczyną tej nowej i niepojętej
kary. Jedyne, co mogłem wywnioskować, to to, że jakiś szpicel oskarżył mnie kłamliwie o
łamanie przepisów, aby pozyskać względy strażników.
Kapitan Jamie tymczasem trząsł się z wściekłości i przygotowywał się na noc, zaś Winwood
podał hasło czterdziestu dożywotnikom, aby byli gotowi do ucieczki. Dwie godziny po północy
wszyscy strażnicy byli w stanie podwyższonej gotowości. Dotyczyło to również dyżuru
dziennego, przeznaczonego dla nich na odpoczynek.
Gdy wybiła druga, wpadli do cel zajętych przez tych czterdziestu. Wpadli wszędzie
równocześnie. W jednej chwili otworzono cele i znaleziono wszystkich, bez wyjątku, ludzi
podanych przez Winwooda, nie na pryczach, lecz ubranych i przyczajonych tuż pod drzwiami.
Było to oczywiście doskonałym potwierdzeniem prawdziwości tej sieci kłamstw, którą poeta —
fałszerz utkał dla kapitana Jamie. Czterdziestu dożywotników schwytano na gorącym uczynku
przygotowywania się do ucieczki! Cóż z tego, że potem wszyscy zgodnie zeznawali, że tę
ucieczkę zaplanował Winwood? Zarząd więzienia wierzył, że wszyscy kłamią jednakowo, bo
pragną w ten sposób wykazać swoją niewinność. Sąd apelacyjny wierzył w to samo, bo nie
upłynęły nawet trzy miesiące, gdy Cecil Winwood, fałszerz i poeta, najnędzniejszy z łudzi, został
wypuszczony z więzienia.
O tak, rozruchy lub pióro, jak mówią w gwarze więziennej, są dobrą szkołą filozofii. Kto lata
całe spędził w więzieniu, ten nie uniknie rozbicia najdroższych złudzeń i najpiękniejszych
mydlanych baniek metafizyki. Prawda żyje — uczą nas; morderstwo zostanie odkryte. Otóż to
wszystko wskazuje na fakt, że nie zawsze uda się odkryć morderstwo. Kapitan więzienia,
nieżyjący już naczelnik Atherton, zarząd więzienia, wszyscy, co do jednego wierzą święcie i teraz
jeszcze w istnienie dynamitu, który znajdował się jedynie w bezwładnym i przyspieszonym tętnie
mózgu zdegenerowanego poety i fałszerza, Cecila Winwooda. Cecil Winwood żyje, podczas gdy
ja, ostatni spośród tych wszystkich ludzi i najbardziej niewinny, za kilka krótkich tygodni pójdę
na szubienicę.
Teraz muszę opowiedzieć, jak tych czterdziestu dożywotników weszło do ciszy mej ciemnicy.
Spałem. Nagle drzwi zewnętrzne od korytarza ciemnic otwarto z hałasem i to mnie zbudziło. —
Biedak jakiś — pomyślałem; następną moją myślą było, że dostało mu się za swoje, słyszałem
bowiem kopanie, głuche odgłosy bicia, rozpaczliwe okrzyki bólu, wulgarne przekleństwa i
wleczenie ciała po podłodze. Każdego z tych ludzi ktoś prowadził przez całą drogę.
Drzwi ciemnic otwierały się gwałtownie jedne po drugich; jedno ciało po drugim było
wrzucane, wpychane lub wciągane. Przybywały nowe grupy strażników, a wraz z nimi nowi
pobici więźniowie, których ciągle bito; otwierały się coraz to dalsze ciemnice, by przyjąć
okrwawione postacie ludzi, których winą była tęsknota do wolności.
Tak, gdy myśl moja cofnie się do tych dni, widzę, że człowiek musi być wielkim filozofem,
aby wytrzymać stałe przeprowadzanie na nim, w ciągu długich lat, zwierzęcych doświadczeń.
Jestem filozofem. Wytrzymałem osiem lat ich męczarni, a wreszcie teraz, gdy nie mogą pozbyć
się mnie żadnym innym sposobem, powołują się na mechanizm państwowy, by powróz mi
założyć na szyję i ciężarem mego ciała pozbawić mnie tchu. Och, wiem, że eksperci wydają sąd
oparty na ekspertyzie, że utrata gruntu pod nogami łamie kręgi w szyi ofiary. A ofiary podobnie,
jak bohaterowie u Szekspira, nie powracają nigdy, by dać przeciwne świadectwo. Lecz my,
którzy żyliśmy tutaj, znamy wypadki wsuwania ofiar do krypt więziennych, kiedy ich karki nie
są jeszcze skręcone. Zabawna to rzecz, takie wieszanie człowieka. Nigdy nie widziałem samego
aktu wieszania, lecz naoczni świadkowie opowiadali mi szczegóły kilkunastu powieszeń, więc
wiem, co mnie czeka.
Stanę na pomoście z rękami i nogami w kajdanach, z pętlą na szyi, w czarnym kapturze
zakrywającym twarz, opuszczą mnie w dół i będę opadał do chwili, gdy ciężar mego
bezwładnego ciała napręży powróz. Wówczas podejdą do mnie lekarze i kolejno, stojąc na stołku
obejmą mnie rękoma, abym nie bujał się jak wahadło. Lekarz przyłoży ucho do piersi i będzie
liczył słabnące uderzenia serca. Czasami mija dwadzieścia minut od opuszczenia pomostu, nim
serce bić przestanie. O, wierzcie mu, upewniającemu się zgodnie ze wskazaniami nauki, że
człowiek umarł, gdy raz na powrozie zawiśnie!
Odbiegam raz jeszcze od mego opowiadania, by zadać parę pytań obywatelom tego
społeczeństwa. Mam prawo odbiegać i pytać, wkrótce bowiem wyprowadzą mnie stąd i to samo
uczynią ze mną. Jeśli kark ofiary ma być złamany przez przytoczone powyżej przemyślne
urządzenie szubienicy i przez przytoczone powyżej dokładne obliczenie ciężaru ofiary i długości
powrozu, dlaczego kajdany na rękach skazańca? Żaden z obywateli tego społeczeństwa nie ma
odpowiedzi na to pytanie. Lecz ja wiem, dlaczego; wie to również każdy, kto dobrowolnie brał
udział w samosądach i widział, jak ofiara wyciągała ręce, chwytała powróz, by rozluźnić pętlę
wokół szyi i móc odetchnąć.
Jeszcze jedno pytanie postawię schludnym, ciepło ubranym członkom społeczeństwa, których
dusza nie zeszła do piekielnego ognia. Dlaczego wkładają czarny kaptur na głowę i twarz
skazańca, nim opuszczą zapadnię? Pamiętajcie, że ten czarny kaptur wkrótce nałożą na moją
głowę. A więc mam prawo pytać: czy ten pies, kat twój, o niewinny obywatelu, lęka się spojrzeć
na tę ohydę ohyd, jaką wykonuje za ciebie i tobie podobnych oraz na mocy twego wyroku?
Pamiętaj, proszę, iż nie zadaję ci tego pytania w tysiąc dwieście lat po Chrystusie, ani za
czasów Chrystusa, ani na tysiąc lat przed Chrystusem. Ja, który mam być powieszony w tym
roku, tysiąc dziewięćset trzynastym po Chrystusie, zadaję te pytania wam, którzy zapewne
idziecie za Chrystusem, wam, których psy–kaci wyprowadzą mnie, ukryją twarz moją pod
czarnym suknem, bo nie mają odwagi patrzeć na ohydę, jaką mi uczynią za swego żywota.
A teraz wróćmy do tego, co się działo w ciemnicach. Gdy ostatni dozorca odszedł i
usłyszeliśmy trzask zamykających się zewnętrznych drzwi, wszyscy oni, czterdziestu pobitych i
zawiedzionych ludzi, zaczęli mówić i pytać. Lecz prawie natychmiast, rycząc jak byk, aby go
usłyszano, Skysail Jack, olbrzymi marynarz, dożywotnik, nakazał milczenie. Ciemnice były
pełne i cela po celi, jak szły jedna po drugiej, wykrzykiwała ilość zamkniętych. Tym sposobem
stwierdziliśmy, że wszystkie cele były zajęte przez znajomych więźniów, nie było więc
możliwości, aby ukryty szpicel mógł nas podsłuchiwać.
Ja jeden tylko wydawałem się im podejrzany, gdyż tylko ja nie należałem do spisku. Poddali
mnie więc przesłuchaniu. Mogłem im tylko powiedzieć, że tego ranka właśnie wyszedłem z
ciemnicy i z kaftana, i o ile wiem, bez żadnego powodu zostałem znowu wtrącony do ciemnicy,
po spędzeniu zaledwie kilku godzin poza nią. Moja opinia krnąbrnego więźnia przemawiała na
moją korzyść i wkrótce zaczęli rozmowę.
Gdy tak leżąc przysłuchiwałem się tej rozmowie, usłyszałem po raz pierwszy o planowanej
ucieczce.
— Kto sypnął? — było to ich jedyne pytanie, a śledztwo trwało przez całą noc. Na próżno
wzywano Cecila Winwooda, toteż podejrzewali go wszyscy.
— Jedno tylko jest pewne, chłopcy — rzekł wreszcie Skysail Jack. — Wkrótce nadejdzie
ranek, wyprowadzą nas stąd i zrobią nam krwawe piekło. Schwytano nas na gorącym uczynku, w
ubraniach. Nic nie mamy na swoją obronę. Winwood podszedł nas i sypnął. Będą nas kolejno
wyprowadzać i dręczyć. Jest nas czterdziestu. Każdy, kto skłamie, będzie skończony. Niechaj
więc każdy z chłopców, gdy go będą męczyć, powie prawdę, całą prawdę, tak mu dopomóż Bóg.
Wówczas tam, w ciemnej norze, którą wymyśliło okrucieństwo zbiorowości, czterdziestu
dożywotników przysięgło przed Bogiem powiedzieć prawdę.
To powiedzenie prawdy niewielką im korzyść przyniosło. O godzinie dziewiątej dozorcy,
płatni pachołkowie oddanych obywateli tworzących państwo, syci i wyspani, byli już u nas. Nie
tylko nie otrzymaliśmy śniadania, lecz i wody nam nie dano. Człowiek bity gorączkuje. Ciekawy
jestem, miły czytelniku, czy potrafisz odczuć albo zgadnąć w najmniejszym choćby stopniu
uczucia człowieka bitego — „zbitego”, jak mówimy my, więźniowie. Wystarczy, gdy będziesz
wiedział, że ci obici, gorączkujący ludzie leżeli siedem godzin bez wody.
O dziesiątej przybyli strażnicy. Niewielu ich było. Nie trzeba było więcej, gdyż otwierali tylko
po jednej celi. Każdy z nich był zaopatrzony w ostre rękojeści, wygodne narzędzie do
poskromienia bezbronnego człowieka. Po jednej ciemnicy na raz, cela po celi męczyli i obrabiali
dożywotników. Byli skrupulatni. Męczono mnie na równi z innymi. Był to zaledwie początek,
wstęp do badania, jakie każdy z nas miał przejść sam jeden w obecności płatnych potworów
państwa. Każdy rozmyślał nad tym, czego się może spodziewać w sali inkwizycyjnej.
Przeszedłem prawie wszystkie czerwone piekła życia więziennego, lecz gorsze niż wszystko,
o wiele gorsze nawet niż to, co zamierzają ze mną wkrótce uczynić, było szczególne piekło
ciemnicy w dniach, które nastąpiły.
Long Bill Hodge, zahartowany górnik, był pierwszym, którego badano. Wrócił po dwóch
godzinach, a raczej przyniesiono go i rzucono na kamienną posadzkę ciemnicy. Potem zabrali
Luigiego Polazzo, rodem z San Francisco, z pierwszego amerykańskiego pokolenia włoskiej
rodziny, który złorzeczył, szydził z nich i wyzywał; toteż wypróbowano na nim wszystkie
najgorsze tortury.
Sporo czasu upłynęło, nim Long Bill dostatecznie ból opanował, aby można było zrozumieć,
co mówi.
— Co z tym dynamitem? — zapytał. — Kto wie cokolwiek o dynamicie?
Oczywiście nikt nie wiedział, chociaż było to przedmiotem śledztwa, któremu go poddano.
Luigi Polazzo wrócił za niespełna dwie godziny, a wrócił rozbity, bredzący w gorączce i nie
mógł dać odpowiedzi na pytania rzucane mu wzdłuż rozbrzmiewających echem korytarza
ciemnic, na pytania zadawane przez ludzi, których czekało to, co on już otrzymał i którzy
pragnęli się dowiedzieć, co mu uczyniono i jakie pytania były mu stawiane.
W przeciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin Luigi był dwa razy wyprowadzany i
przesłuchiwany. Potem zaś, już jako idiotę, przeniesiono go do Bughouse Alley. Ma silny
organizm, szeroki w ramionach, nozdrza rozchylone, pierś głęboka, krew czysta; będzie w
dalszym ciągu wymawiał bezładne słowa, długo po tym, gdy mnie powieszą, dzięki czemu
uniknę tortur więźnia Kalifornii.
Zabierano jednego po drugim, każdego oddzielnie i odnoszono szczątki człowieka, jednego po
drugim, by bredził i wył w ciemności. Gdy tak leżałem i słuchałem jęków i skarg,
bezsensownego ględzenia, a wszystko przeplatane wisielczym humorem, zjawiło się w mej
pamięci niejasne wspomnienie, że gdzieś, kiedyś siedziałem wysoko, nieczuły i dumny, i
słuchałem takiego chóru jęków i skarg. Później, jak się dowiecie, to wspomnienie zarysowało się
jasno i wiedziałem, że były to jęki i skargi niewolników, przykutych do ław, i że słyszałem je z
góry, na tyłach statku, ja żołnierz, pasażer galery dawnego Imperium Rzymskiego. Było to
wówczas, gdy płynąłem do Aleksandrii jako dowódca oddziału ludzi, w drodze do Jerozolimy…
lecz to wam później opowiem. Tymczasem…
Rozdział IV
Tymczasem w ciemnicach zapanowała groza po odkryciu planowanej ucieczki. Podczas tych
długich, wieczność trwających godzin oczekiwania, nie opuściła mnie ani na chwilę świadomość,
że ja również, jak inni więźniowie, będę musiał przejść to piekło inkwizycji, które oni
przechodzili, że odniosą mnie pobitego i zrzucą na kamienną posadzkę mojej celi o kamiennych
ścianach i żelaznych drzwiach.
Przyszli po mnie. Po chamsku, ostro bijąc i przeklinając, poprowadzili mnie i stanąłem przed
obliczem kapitana Jamie i naczelnika Athertona, uzbrojonych w sześciu osiłków, pachołków
państwa, płatnych bestii–strażników, którzy byli w tym samym pokoju, by spełniać wszelkie
rozkazy. Byli tu zupełnie zbyteczni.
— Usiądź — rzekł naczelnik Atherton, wskazując duży fotel.
Obity i zbolały, pozbawiony wody przez całą długą noc i cały następny dzień, wycieńczony z
głodu, osłabiony biciem, dodanym do pięciu dni w ciemnicy i osiemdziesięciu godzin
spędzonych w kaftanie, zgnębiony nieszczęściem losu ludzkiego, którego domyślałem się z tego,
co spotkało tamtych, lękałem się o siebie — i ja, chwiejny szczątek człowieka, były profesor
rolnictwa w cichym prowincjonalnym mieście, zawahałem się, zanim przyjąłem zaproszenie.
Naczelnik Atherton był wysokim i bardzo silnym mężczyzną. Jego ręce z błyskawiczną
szybkością chwyciły mnie za ramiona. Byłem zbędnym przedmiotem w jego ręku. , Uniósł mnie
w górę i rzucił na krzesło.
— A teraz — rzekł, gdy ciężko dyszałem i usiłowałem zapanować nad bólem — opowiedz mi
wszystko, Standing. Wyrzuć z siebie wszystko, co wiesz, wyjdzie ci to na dobre.
— Nic nie wiem o tym, co się stało… — zacząłem. Nie mogłem dalej mówić.
Przyskoczył do mnie z rykiem. Uniósł mnie znowu w górę i cisnął z powrotem na krzesło.
— Bez żadnych głupstw, Standing — ostrzegł. — Powiedz wszystko. Gdzie dynamit?
— Nic nie wiem o żadnym dynamicie — odparłem. Jeszcze raz zostałem podniesiony i
rzucony na krzesło. Znosiłem najrozmaitsze męki, lecz gdy wspomnę o nich w spokoju tych
ostatnich dni mego życia, zdaje mi się, że żadne tortury nie dorównały tej męce krzesła. Ciało
moje rozbiło ciężkie krzesło do tego stopnia, że zatraciło ono swój kształt. Przyniesiono drugie,
po jakimś czasie i to było strzaskane. Przynoszono nowe krzesła i wieczne pytanie o dynamit nie
miało końca.
Gdy naczelnik Atherton zmęczył się, zastąpił go kapitan Jamie, potem dozorca Monohan
zamiast kapitana, rozbijał krzesło moim bezbronnym ciałem. Powtarzał się ciągle dynamit,
„gdzie dynamit?”, a dynamitu nie było. W końcu oddałbym znaczną część mej nieśmiertelnej
duszy za kilka funtów dynamitu, do którego mógłbym się przyznać.
Nie wiem, ile krzeseł połamałem tym sposobem. Mdlałem niezliczoną ilość razy i wreszcie
wszystko przeszło w stan gorączkowych majaczeń. Na wpół niesiony, na wpół popychany,
zostałem z powrotem wtrącony w ciemność. Tam, gdy odzyskałem przytomność, znalazłem w
ciemnicy szpicla. Był to blady, obłudny nasz wróg, który gotów był na wszystko, byle otrzymać
zapłatę. Kiedy go tylko poznałem, przyczołgałem się do progu i zawołałem na cały korytarz:
— Jest ze mną szpicel, koledzy, Ignatius Irvine! Ostrożnie ze słowami.
Wybuch złorzeczeń, jaki potem nastąpił, zachwiałby siłę od ważniejszego człowieka niż
Ignatius Irvine. Jego przerażenie wzbudzało litość, gdy wkoło niego, rycząc jak dzikie zwierzęta,
wszyscy skatowani dożywotnicy mówili mu, jak okrutnie go będą dręczyć kiedyś w przyszłości.
Gdyby było cokolwiek do zatajenia, obecność szpicla w ciemnicy utrzymywałaby tych ludzi
w spokoju. Skoro jednak wszyscy przysięgli mówić prawdę, mówili z całą otwartością wobec
Ignatiusa Irvine’a. Jedną wielką trudność stanowił dynamit, o którym wszyscy wiedzieli tyle co i
ja. Zwrócili się do mnie. Błagali, bym się przyznał, jeśli wiem cokolwiek o dynamicie i tym
sposobem uratował ich od dalszych katuszy. Ja zaś mogłem powiedzieć im tylko prawdę, że o
żadnym dynamicie nic nie wiem.
Jedno tylko, mi szpicel powiedział, nim dozorcy go usunęli, co wskazywało, jak poważna była
ta sprawa dynamitu. Oczywiście puściłem to w obieg, a mianowicie, że w ciągu całego dnia ani
jedna maszyna nie poruszyła się w całym więzieniu. Tysiące więźniów — robotników siedziało
zamkniętych w celach i przewidywano, że ani jedna z licznych więziennych fabryk nie zostanie
uruchomiona, dopóki nie znajdzie się jakiś dynamit, który ktoś ukrył w więzieniu.
Śledztwo odbywało się w dalszym ciągu. Nadal pojedynczo wywlekano więźniów i wpychano
lub wnoszono z powrotem. Opowiadali oni, że naczelnik Atherton i kapitan Jamie wyczerpani
pracą zmieniali się co dwie godziny. Podczas gdy jeden spał, drugi prowadził śledztwo. Spali
ubrani, w tym samym pokoju, w którym silnie zbudowani mężczyźni rozbijani byli jeden po
drugim.
Szaleństwo tortur w tych ciemnych lochach wzrastało z godziny na godzinę. O, wierzcie mi,
znam to bowiem, powieszenie to drobnostka w porównaniu z bólem, jaki można zadać żywemu
człowiekowi. Ja również cierpiałem głód i pragnienie na równi z nimi! Lecz cierpienie moje
zwiększała świadomość męczarni ich wszystkich. W ciągu dwóch lat byłem nieposłuszny, nerwy
moje i mózg były zahartowane na męki. Straszna to rzecz patrzeć na załamanie silnego
mężczyzny. Wokół siebie widziałem czterdziestu silnych mężczyzn i wszyscy oni byli kolejno
niszczeni. Wciąż rozlegało się wołanie o wodę i miejsce to zdawało się być pełne szaleńców, tyle
w nim było krzyku, łkania, słów urywanych i gorączkowych majaczeń.
Czyż nie rozumiecie? Nasza prawda, cała prawda, którą mówiliśmy, stała się naszym
potępieniem. Gdy czterdziestu ludzi tak jednomyślnie powtarzało to samo, naczelnik Atherton i
kapitan Jamie mogli tylko wywnioskować, że zeznania te były wyuczonym kłamstwem, które
cała czterdziestka powtarzała, jeden za drugim, jak papugi.
Z punktu widzenia władz, ich położenie było równie rozpaczliwe, jak nasze. Jak się później
dowiedziałem, zarząd został wezwany telegraficznie i sprowadzono do więzienia dwa oddziały
państwowej milicji.
Było to w zimie, a mróz bywa czasami ostry nawet w Kalifornii. Nie mieliśmy w ciemnicach
kocy. Wiedzcie, że bardzo dotkliwie daje się we znaki zbite ciało, które zamarza na kamień.
Wreszcie dano nam wody. Z drwinami i przekleństwem na ustach dozorcy wciągali węże
strażackie i kierowali na nas silny strumień wody, cela po celi, godzina po godzinie, dopóki nasze
zbite, okaleczone ciała nie zostały na nowo zmiażdżone siłą, z jaką uderzała w nas woda, dopóki
nie staliśmy po kolana we wodzie, o którą błagaliśmy jak szaleni, a której teraz z równym
szaleństwem pragnęliśmy się pozbyć.
Pominę milczeniem dalszy ciąg tego, co się działo w lochach. Stwierdzę tylko, że ani jeden z
tych czterdziestu dożywotników nie mógł być już sobą. Luigi Polazzo nigdy nie odzyskał
świadomości. Long Bill Hodge powoli tracił rozum i w rok później on również został
przeniesiony do Bughouse Alley. Inni poszli w ślady Hodge’a i Polazzo; inni jeszcze, których siły
życiowe zostały nadwyrężone, padli ofiarą gruźlicy więziennej. Jedna czwarta więźniów, z tych
czterdziestu, zmarła w ciągu następnych sześciu lat.
Po spędzeniu pięciu samotnych lat, gdy wywieziono mnie z San Quentin na rozprawę,
ujrzałem Jacka Skysaila. Widziałem niewiele, gdyż po pięciu latach ciemności mrużyłem oczy w
świetle słonecznym, jak nietoperz, jednak widziałem Jacka Skysaila na tyle wyraźnie, że ból
przejął me serce. Zobaczyłem go, przechodząc przez podwórze więzienne. Włosy mu zbielały.
Zestarzał się przedwcześnie. Pierś miał zapadniętą. Policzki pomarszczone, a ręce trzęsły się, jak
w febrze. Idąc, chwiał się. Oczy jego zaszły łzami, gdy mnie poznał, ja bowiem również
przedstawiałem tylko nędzne szczątki tego, co niegdyś było człowiekiem. Ważyłem czterdzieści
trzy kilogramy. Włosy moje, przyprószone siwizną, od pięciu lat nie były obcinane, podobnie
broda i wąsy. Ja również chwiałem się, idąc tak, że dozorcy musieli pomóc mi przejść przez
olśniewająco słoneczną ścieżkę podwórza. Popatrzyliśmy na siebie ukradkiem, Skysail Jack i ja, i
rozpoznaliśmy się wzajemnie w tym doszczętnym wyniszczeniu.
Takim ludziom, jak on, nawet w więzieniu przysługują pewne przywileje, ośmielił się więc
złamać przepisy i przemówił do mnie, drżącym, załamującym się głosem:
— Ty też dobry jesteś, Standing — wykrztusił z siebie. — Nigdy nie sypnąłeś?
— Nigdy nie wiedziałem, Jack — odparłem szeptem — byłem zmuszony szeptać, gdyż pięć
lat milczenia spowodowało prawie zupełny zanik głosu. — Sądzę, że nigdy nie było żadnego
dynamitu.
— Dobrze — zaskrzeczał, kiwając głową, jak dziecko. — Wytrwaj w tym. Niech się nigdy nie
dowiedzą. Dobry jesteś. Schylam głowę przed tobą, Standing. Nie puściłeś farby.
Dozorcy prowadzili mnie dalej; wówczas ostatni raz w życiu widziałem Jacka Skysaila.
Widocznie i on również uwierzył w mityczny dynamit.
Dwa razy stawałem przed całym zarządem więzienia. Starano się mnie zastraszyć i pozyskać
pochlebstwami. Ich stanowisko można zinterpretować na dwa sposoby. Jeśli wydam dynamit,
wyznaczą mi nominalną karę trzydziestu dni w ciemnicy, a następnie zostanę ich mężem zaufania
w bibliotece więziennej. Jeśli zaś trwać będę w swym uporze i nic o dynamicie nie powiem,
pozostanę w samotnej celi aż do końca wyroku. Ponieważ byłem skazany na dożywocie, przeto
w tym wypadku równałoby się to skazaniu mnie na zamknięcie w samotności aż do końca życia.
Och, nie, Kalifornia to kraj cywilizowany. Nie ma takiego prawa w księgach ustaw. Jest to
okrutna i zuchwała kara, i żadne współczesne państwo nie popełniłoby błędu ustanowienia
takiego prawa. Ja jednak jestem trzecim człowiekiem w dziejach Kalifornii, skazanym na
dożywotnią samotną celę. Oprócz mnie byli to Jake Oppenheimer i Ed Morrell. Wkrótce
opowiem wam o nich, gdyż całe lata gniłem z nimi w celach wiecznej niemoty.
Jest jeszcze jedna kwestia. Wyprowadzą mnie stąd i wkrótce powieszą. Nie za zabójstwo
profesora Haskella. Za to dostałem dożywotnie więzienie. Wyprowadzą mnie stąd i powieszą
dlatego, że byłem winien napadu i bijatyki. A to nie jest mile widziane w więziennym rygorze.
Jest to prawo i jako takie znajduje się w ustawie kryminalnej.
Zdaje się, że z mojej winy człowiek dostał krwotoku z nosa.
Nigdy tej krwi nie widziałem, lecz tak brzmiało oskarżenie. Nazywał się Thurston. Był
strażnikiem w San Quentin. Ważył osiemdziesiąt pięć kilogramów i cieszył się dobrym
zdrowiem. Co do mnie, ważyłem niespełna czterdzieści cztery kilogramy, byłem ślepy, jak
nietoperz wskutek długiego przebywania w ciemnościach i byłem tak długo zamknięty wśród
ciasnych ścian, że dostawałem zawrotu głowy w szerokiej, otwartej przestrzeni. Był to podobno
objaw wyraźnego lęku przestrzeni, jak się wcześniej tego dnia dowiedziałem, gdy uciekłem z
samotnej celi i uderzyłem w nos dozorcę Thurstona.
Uderzyłem go w nos i spowodowałem krwotok, gdy zaszedł mi drogę i usiłował mnie
pochwycić. Toteż mają mnie powiesić. Pisane prawo stanu Kalifornia brzmi, że dożywotnik taki,
jak ja, winien jest największej zbrodni, gdy uderzy dozorcę więziennego takiego, jak Thurston. Z
pewnością nie męczyło go to dłużej niż pół godziny, a jednak mają mnie za to powiesić. I
zauważcie: w moim przypadku to prawo jest ex post facto. Nie było ono prawem wówczas, gdy
zabiłem profesora Haskella. Weszło w życie dopiero po wydaniu na mnie wyroku dożywotniego
więzienia. I to jest najważniejsze: mój wyrok dożywotni wydały władze sądowe stanu Kalifornia,
uznały, że podlegam temu prawu, chociaż nie znajdowało się ono jeszcze w kodeksie. I właśnie
dlatego, że jestem dożywotnikiem, mam być powieszony za pobicie strażnika Thurstona. Wynika
z tego wyraźnie: ex post facto, jest to zatem sprzeczne z konstytucją.
Lecz co znaczy konstytucja dla konstytucyjnych prawników, gdy chcą usunąć z drogi znanego
profesora Darella Standinga? Nie stanowię nawet precedensu, jeżeli chodzi o egzekucję. Przed
rokiem, jak wie każdy, kto czyta gazety powiesili Jake’a Oppenheimera, właśnie tutaj, w Folsom,
za groźne przestępstwo… tylko, że w jego przypadku nie chodziło o wywołanie krwotoku z nosa.
Przypadkowo skaleczył więźnia nożem do krojenia chleba.
Dziwne jest życie, drogi ludzkie, prawa i zawiłe ścieżki losu. Piszę te same słowa w tej samej
celi na oddziale morderców, którą zajmował Jake Oppenheimer, nim go wyprowadzili i uczynili z
nim to samo, co ze mną uczynią.
Uprzedzałem was, że mam bardzo dużo do pisania. Wrócę teraz do mojej opowieści. Zarząd
więzienia dał mi do wyboru: posadę zaufania w więzieniu i zwolnienie z fabryki juty, jeśli
wydam nie istniejący dynamit albo dożywotnie więzienie w samotnej celi, jeśli tego nie
istniejącego dynamitu nie wskażę.
Dali mi do namysłu dwadzieścia cztery godziny w kaftanie bezpieczeństwa. Potem
postawiono mnie przed zarządem po raz drugi. Cóż miałem zrobić? Nie mogłem ich zaprowadzić
do dynamitu, którego nie było. Powiedzieli mi, że przypadek mój jest bardzo ciężki, że jestem
niebezpiecznym człowiekiem, moralnie zwyrodniałym, że jestem zbrodniarzem stulecia.
Powiedzieli mi jeszcze wiele innych rzeczy, a potem zaprowadzili do samotnej celi.
Umieszczono mnie w celi numer jeden. W celi o numerze piątym leżał Ed Morrell, w numerze
dwudziestym Jake Oppenheimer. Spędził on tam dziesięć lat. Ed Morrell przebywał w swojej celi
tylko jeden rok. Skazany był na pięćdziesiąt lat. Jake Oppenheimer był dożywotnikiem. Ja też
miałem przed sobą dożywotnie więzienie. Oczekiwała nas zatem wszystkich trzech długa
odsiadka. Upłynęło jednak sześć lat, a żaden z nas nie znajduje się już w samotnej celi. Jake’a
Oppenheimera sprzątnięto. Ed Morrell został głównym zausznikiem więzienia w San Quentin i
wypuszczony na wolność przed kilkoma dniami. Ja zaś znajduję się w Folsom i oczekuję dnia
prawnie wyznaczonego przez sędziego Morgana, dnia, który będzie ostatnim dniem mojego
życia.
Szaleńcy! Jak gdyby mogli zdusić mą nieśmiertelność swym nieszczęsnym przyrządem,
powrozem i szubienicą! Będę chodził i chodził, niezliczone razy na tej pięknej ziemi. Będę żył
znowu w ciele ludzkim, będę księciem i poddanym, uczonym i głupcem, zasiądę na wysokim
stanowisku i będę jęczał pod kołem.
Rozdział V
Z początku boleśnie odczuwałem samotność w oddzielnej celi i godziny wydawały mi się
nieskończenie długie. Czas wyznaczała regularna zmiana strażników oraz następstwo dnia i nocy.
W dzień było tylko trochę światła, lecz było to lepsze niż ciemność nocy. Dzień wsączał się tylko
zamglonym odblaskiem światła z jasnego świata zewnętrznego.
Nigdy nie było dość jasno, aby można było czytać. A poza tym nie było nic do czytania.
Mogłem tylko leżeć i myśleć… i wpadać w obłęd. Byłem więźniem dożywotnikiem i byłem
pewien, że jeżeli nie dokonam cudu i nie stworzę z niczego trzydziestu pięciu funtów dynamitu,
spędzę wszystkie lata mego życia w milczeniu i ciemności.
Łóżkiem moim była cienka wiązka przegniłej słomy, rzuconej na podłogę celi. Cienka i
wytarta kołdra stanowiła nakrycie. Nie było krzesła ani stołu, nic, tylko wiązka słomy i cienka,
zniszczona kołdra. Spałem niewiele i pracowałem umysłowo.
W tej strasznej samotności człowiek w swych myślach nabiera wstrętu do samego siebie i
jedynym sposobem ucieczki od siebie jest sen. W ciągu długich lat spałem przeciętnie po pięć
godzin na dobę. Teraz uprawiałem sen. Uczyniłem zeń gałąź wiedzy. Mogłem spać dziesięć
godzin i dwanaście, a wreszcie czternaście i piętnaście na dwadzieścia cztery. Nie mogłem jednak
pójść dalej i siłą rzeczy musiałem po przebudzeniu leżeć i myśleć… myśleć. Dla człowieka
czynnego umysłu to droga do obłędu.
Szukałem sposobu, by mechanicznie zająć godziny czuwania. Podnosiłem do drugiej i trzeciej
potęgi długie szeregi liczb, skupieniem i siłą woli przeprowadzałem najdziwniejsze
geometryczne progresje. Bawiłem się nawet kwadraturą koła… aż wreszcie zacząłem wierzyć, że
to nieprawdopodobieństwo da się wykonać. W końcu zdałem sobie sprawę, że to też było
szaleństwem, wyrzekłem się więc kwadratury koła, chociaż zapewniam was, wymagało to
wielkiej ofiary z mojej strony, gdyż zajęcie umysłowe znakomicie zabijało czas. W złudzeniu
wyobraźni narysowałem pod powiekami szachownicę i grywałem długie partie aż do mata. Lecz
gdy nabrałem wprawy w grach pamięciowych, ćwiczenie to zaczęło mnie męczyć. Było to tylko
ćwiczenie, bowiem prawdziwa walka była niemożliwa, gdy jedna osoba grała po obu stronach.
Usiłowałem, lecz na próżno, rozdzielić moją osobę na dwie i jedną z nich ustawić przeciwko
drugiej. Pozostawałem jednak stale jednym graczem i każdy podstęp, czy strategia, obmyślona
przez jedną stronę, była niezwłocznie rozumiana przez drugą.
Czas wlókł się ciężko i powoli. Bawiłem się z muchami, ze zwyczajnymi muchami
domowymi, które wciskały się do celi tak, jak nikłe szare światło; przekonałem się, że i one też
posiadają pewien zmysł zabawy. Leżąc na podłodze celi, na przykład wykreślałem w wyobraźni
pewną linię graniczną wzdłuż ściany, mniej więcej metr nad podłogą. Gdy muchy siedziały na
ścianie powyżej tej linii, pozostawiałem je w spokoju. W chwili, gdy którakolwiek z nich
znalazła się poniżej linii, usiłowałem ją złapać. Uważałem, by ich nie skaleczyć, a z czasem
muchy wiedziały równie dobrze jak ja, gdzie przechodziła wymyślona przeze mnie linia. Gdy
miały chęć do zabawy, siadały poniżej linii i często jedna mucha przez całą godzinę oddawała się
sportowi. Gdy była zmęczona, szła odpocząć w bezpiecznym miejscu, czyli nieco wyżej.
Spośród tuzina lub więcej much, które ze mną mieszkały, jedna tylko nie lubiła tej gry. Stale
odmawiała zabawy, a skoro poznała, czym grozi przekroczenie linii, starannie unikała
niebezpiecznego terenu. Mucha ta była stworzeniem posępnym i zawsze w złym humorze.
Więźniowie powiedzieliby, że „zła” na cały świat. Nie bawiła się też z innymi muchami. Była
jednak silna i zdrowa.
Przez długi czas zwracałem na nią uwagę, aby się o tym przekonać. Ta niechęć do zabawy
wynikała z jej temperamentu, a nie z przyczyn fizycznych.
Wierzcie mi, znałem wszystkie swoje muchy. Dziwiło mnie mnóstwo różnic, jakie wśród nich
spostrzegałem. Każda z nich miała swoją indywidualność, dotyczącą nie tylko wyglądu, siły,
szybkości lotu, sposobu i pojęcia latania czy zabawy, kręcenia się i zrywania z miejsca,
zataczania kółek szybko powtarzanych lub kółek w jedną stronę, wchodzenia na niebezpieczną
ścianę lub udanego dotknięcia i siadania gdzie indziej w zakazanej strefie. Różniły się one też
bardzo w najdrobniejszych odcieniach swej natury i temperamentu. Wiedziałem, które z nich są
nerwowe, a które flegmatyczne. Była jedna, malutka, która miała prawdziwe napady wściekłości,
bądź ze mną, bądź z innymi muchami. Widzieliście kiedyś, jak źrebię albo cielę rzuca nogami lub
pędzi na oślep po pastwisku, po prostu z nadmiaru żywotności i humoru? Otóż była tam jedna
mucha z największym zacięciem do zabawy, która, gdy jej się udało szybko usiąść kolejno trzy
lub cztery razy na zakazanej ścianie i za każdym razem umknąć spod aksamitno — ostrożnego
chwytu mojef ręki, dochodziła do takiej radości i podniecenia, że latała z największą szybkością
wokół mojej głowy, zataczała kółka w jedną i drugą stronę, pozostając zawsze w granicach
ciasnego koła, w którym święciła swój triumf nade mną.
Potrafiłem z góry przewidzieć, kiedy jaka mucha zacznie zabawę. To jeden z tysiąca
szczegółów, którymi nie będę was zanudzał, chociaż właśnie te szczegóły chroniły mnie przed
okropną nudą w pierwszym okresie mej samotności. Lecz jeszcze jedno muszę wam powiedzieć.
Pamiętny był dla mnie dzień, gdy ta zła mucha, która się nigdy nie bawiła, usiadła w chwili
nieuwagi w obrębie zakazanego terenu i została natychmiast schwytana. Wyobraźcie sobie, że
dąsała się potem przez całą godzinę.
Godziny były długie w samotności; nie mogłem też przespać ich wszystkich; nie mogłem
również spędzić ich wszystkich z muchami, chociażby najbardziej inteligentnymi. Muchy są
bowiem muchami, ja zaś byłem człowiekiem z mózgiem człowieka; mój mózg był wyszkolony i
czynny, pełen kultury i wiedzy, i zawsze pragnął pracować jak najintensywniej. A tu nie było nic
do roboty i myśli moje toczyły się bezwstydnie wokół próżnych wydarzeń. Myślałem o
określeniu zawartości pentozy i metylopentozy w winogronach i winie, którym poświęciłem
moje ostatnie wakacje letnie w winnicach Asti. Miałem prawie na ukończeniu całą serię badań.
Ciekaw byłem, czy zajmuje się tym ktoś inny, a jeśli tak, to z jakim rezultatem.
Świat dla mnie umarł. Żadne wieści z niego nie przenikały do więzienia. Historia wiedzy
szybko kroczyła naprzód i zajmowały mnie tysiące przedmiotów. Miałem przecież swoją teorię
na temat hydrolizy kazeiny przez trypsynę, przeprowadzoną przez profesora Waltersa w jego
laboratorium. Współpracował ze mną również profesor Schleimer w odkryciu fitosterolu w
mieszaninach tłuszczów zwierzęcych i roślinnych. Praca ta z pewnością posuwała się dalej, lecz z
jakim rezultatem? Sama myśl o tej pracy poza murami więzienia, w której nie mogłem brać
udziału i o której nigdy nie miałem usłyszeć, doprowadzała mnie do szaleństwa. Leżałem
tymczasem na podłodze celi więziennej i bawiłem się z muchami.
Jednak nie wszystko w celi było milczeniem. Zaraz na początku mego odosobnienia łowiłem
uchem słabe, ciche pukanie w nierównych odstępach. Słyszałem też słabsze i cichsze pukanie z
większej odległości. Pukanie to przerywał wciąż dozorca. Czasami, gdy takie stukanie zbyt
uporczywie się powtarzało, wzywano więcej strażników i z odgłosów, które mnie dochodziły,
poznawałem, że nakładano komuś kaftan bezpieczeństwa.
Wiedziałem jednak, jak wiedział każdy więzień w San Quentin, że dwoma ludźmi skazanymi
na samotność byli Ed Morrell i Jake Oppenheimer. Wiedziałem również, że ci dwaj
porozumiewali się za pomocą pukania, za co ich karano.
Alfabet, którym się posługiwali był bardzo prosty, co do tego nie miałem żadnych
wątpliwości, a jednak poświęciłem niejedną godzinę usiłując go zrozumieć, lecz na próżno.
Musiał być prosty, nie mogłem jednak znaleźć w nim początku ani końca. Okazał się istotnie
mało skomplikowany, gdy się go wyuczyłem, a najprostszy okazał się używany przez nich
podstęp, który udaremniał wszelkie moje wysiłki zrozumienia go. Nie tylko codziennie zmieniali
w alfabecie punkt, od którego rozpoczynał się klucz, lecz zmieniali go przy każdej rozmowie, a
często nawet w środku rozmowy.
Otóż zdarzyło się pewnego dnia, że pochwyciłem klucz we właściwych początkowych
literach, wysłuchałem dwóch wyraźnych zdań rozmowy, ale następnym razem nie zrozumiałem
ani słowa. Był jednak już ten pierwszy raz!
— Powiedz — Ed — co — byś — dał — w tej — chwili — za — szary — papier — i —
woreczek — tytoniu? — pytał ten, który pukał z większej odległości.
O mało nie wykrzyknąłem z radości. Był sposób porozumiewania się! Było towarzystwo!
Słuchałem uważnie, bliższe pukanie, które, jak odgadywałem, pochodziło od Eda Morrella
odparło:
— Zgodziłbym — się — na — dwadzieścia — godzin — w kaftanie — bezpieczeństwa — za
— pięciocentowy — woreczek.
— Przestań, Morrell — przerwał gniewnie dozorca.
Ludziom nieobeznanym z tą rzeczywistością mogłoby się zdawać, że skazanych na samotne,
dożywotnie więzienie spotkało już wszystko, co najgorsze, a więc, że zwykły strażnik nie ma
sposobu zmusić ich do usłuchania rozkazu, aby przestali pukać. Lecz pozostaje kaftan
bezpieczeństwa. Pozostaje głód. Pozostaje pragnienie. Pozostają kajdany. Doprawdy, człowiek
zamknięty w ciasnej celi jest całkowicie bezbronny.
Pukanie ustało, a gdy wśród nocy rozpoczęło się na nowo, starałem się wytężać słuch.
Umówili się i zmieniali pierwszą literę klucza. Lecz pojąłem już istotę pukania, a w ciągu kilku
dni powtórzył się znowu ten sam początek, który zdołałem zrozumieć. Nie poprzestałem na
słuchaniu.
— Halo! — zapukałem.
— Halo, nieznajomy — odstukał Morrell, a od Oppenheimera:
— Witaj w naszym mieście!
Ciekawi byli wiedzieć, kim jestem, na jak długą samotność byłem skazany i za co mnie tak
skazali. Wszystko to jednak odłożyłem na następny raz, chcąc przede wszystkim poznać ich
system zmiany początkowej litery klucza. Gdy to zrozumiałem, rozmawialiśmy. Był to dzień
nader ważny, zamiast dwóch dożywotników bowiem, znalazło się trzech, chociaż na razie
przyjęli mnie tylko na próbę. Jak mi powiedzieli znacznie później, obawiali się, czy nie jestem
szpiclem, umieszczonym tam w celu szpiegowania ich. Oppenheimera już kiedyś to spotkało i
drogo opłacił zaufanie, którym obdarzył szpiega naczelnika Athertona.
Ku wielkiemu memu zdziwieniu, ku mojej chwale, obaj i moi współtowarzysze więzienia
wiedzieli, że towarzyszy mi opinia buntownika. Imię moje, a raczej rozgłos tego imienia dotarł
nawet do żywego grobu, w którym przebywał Oppenheimer w ciągu tych dziesięciu lat.
Miałem wiele do opowiedzenia im o wydarzeniach w więzieniu i o świecie zewnętrznym.
Spisek ucieczki czterdziestu dożywotników, szukanie rzekomego dynamitu i wszystkie
zdradzieckie knowania Cecila Winwooda były dla nich nowością. Jak mi opowiadali, wieści
przekazywane przez dozorców dochodziły do cel samotnych rzadko, a w ostatnich kilku
miesiącach nie słyszeli nic. Strażnicy, którzy obecnie mieli dyżury w celach samotnych byli
wyjątkowo źli i zawzięci.
Tego dnia każdy z dozorców przeklinał nas bez końca za nieustanne pukanie. Jednak nie
mogliśmy się powstrzymać. Do dwóch umarłych za życia przybył trzeci i tak dużo mieliśmy do
powiedzenia, zaś sposób prowadzenia rozmowy był rozpaczliwie powolny, a do tego miałem w
pukaniu znacznie mniej wprawy niż oni.
— Zaczekaj dopóki nie przyjdzie Pie Face — wystukał do mnie Morrell. — Śpi przez większą
część swego dyżuru i możemy przy nim dużo mówić.
Jakże rozmawialiśmy tej nocy! Sen nie zbliżył się nawet do naszych oczu. Pie Face Jones,
pomimo pokaźnej tuszy, był I podłym i zgorzkniałym człowiekiem; błogosławiliśmy jednak tę
tuszę, ona bowiem skłaniała go do zaśnięcia ukradkiem podczas służby.
Jednak nasze nieprzerwane stukanie przeszkadzało mu we śnie i tak go drażniło, że często się
na nas wściekał. Inni nocni dozorcy przeklinali nas przez cały czas.
Rano wszyscy donieśli, że w nocy było dużo pukania i gorzko opłaciliśmy to święto. O
dziesiątej bowiem przybył kapitan Jamie z kilkoma strażnikami, aby nas związać w męczarniach
kaftana bezpieczeństwa. Aż do dziewiątej następnego ranka, pełne dwadzieścia cztery godziny,
związani i bezbronni, na podłodze, bez pokarmu i wody, pokutowaliśmy za nasze rozmowy.
To były dzikie zwierzęta, ci nasi dozorcy! A przy takim traktowaniu, musieliśmy również stać
się zwierzętami, aby żyć. Twarda praca powoduje, że ręka staje się zdecydowana. Bezwzględny
dozorca powoduje, że więźniowie robią się twardzi. Rozmawialiśmy w dalszym ciągu i dalej
karano nas za każdym razem kaftanem. Najlepszą chwilą była noc, a gdy na służbę zjawiali się
zastępcy strażników, rozmowa trwała nieraz przez cały czas dyżuru.
Dla nas, żyjących w ciemnościach, nie było różnicy pomiędzy dniem a nocą. Spać mogliśmy
zawsze, zaś rozmawiać tylko czasami. Opowiedzieliśmy sobie wiele z naszego życia. Morrell i ja
leżeliśmy w milczeniu długie godziny, podczas gdy Oppenheimer słabymi odległymi
uderzeniami sylabizował swe dzieje od najwcześniejszych lat, w jakimś zaułku w San Francisco:
opowiadał o wyszkoleniu wśród opryszków, o poznaniu wszystkiego, co występne, gdy jako
czternastoletni chłopak służył za nocnego posłańca w kręgu czerwonego światła, o pierwszym
złamaniu prawa i posuwaniu się coraz dalej, o kradzieżach i rabunkach, aż do zdrady
współtowarzyszy i przelewu krwi za murami więzienia.
Jake’a Oppenheimera nazywali „ludzkim tygrysem”. Jakiś pies–donosiciel tak go nazwał i
przezwisko to przetrwa dłużej niż człowiek, do którego je przyczepiono. A jednak zawsze
odnajdywałem w Jake’u Oppenheimerze wszystkie zasadnicze cechy prawego człowieka. Był
wierny i lojalny. Znam niejeden przypadek, gdy wolał być sam ukarany, niż oskarżyć towarzysza
niedoli. Był odważny. Cierpliwy. Zdolny do poświęceń — mógłbym ci o tym opowiedzieć, lecz
nie chcę zabierać ci czasu. Sprawiedliwość była jego namiętnością. Wszystkie zabójstwa, które
popełnił w więzieniu były spowodowane jego ogromnym poczuciem sprawiedliwości. I miał
wspaniały umysł. Całe życie w więzieniu, dziesięć lat w samotności nie zmieniły jego mózgu.
Morrell, zawsze wierny kolega, miał również wspaniałą głowę. Właściwie i ja, który wkrótce
umrę, mam prawo to powiedzieć, nie narażając się na zarzut zarozumiałości; trzy najlepsze
umysły w San Quentin to te trzy właśnie, które gniły razem tam, w samotnych celach. Tutaj, pod
koniec dni moich, gdy czynię podsumowanie wszystkiego, co w życiu poznałem, muszę dojść do
wniosku, że silne umysły nigdy nie są uległe. Ludzie ograniczeni, lękliwi, pozbawieni namiętnej
prawości i zamiłowania do nieuniknionej walki — ci właśnie są wzorowymi więźniami. Dzięki
składam wszystkim bogom, że Jake Oppenheimer, Ed Morrell i ja nie byliśmy wzorowymi
więźniami.
Rozdział VI
Jest coś więcej niż tylko zalążek prawdy w prostolinijnym jej określeniu, że stanowi ona to, o
czym się zapomina. Zdolność zapominania oznacza zdrowie. W samotnym więzieniu stanąłem
przed problemem zapominania, gdyż tutaj nieustannie atakowały mnie wspomnienia. Gdy
zabawiałem się grą z muchami lub grałem w szachy sam ze sobą, albo mówiłem przy pomocy
stawów w palcach, częściowo zapominałem. Moim pragnieniem było posiąść zdolność
całkowitego zapominania.
Miałem wspomnienia z lat chłopięcych, wspomnienia innych czasów i miejsc — „rozciągnięte
obłoki sławy” Wordswortha. Jeśli chłopak miał te wspomnienia, czyż zginą one bezpowrotnie,
gdy dojdzie do wieku męskiego? Czy ta szczególna treść chłopięcego umysłu może zostać
całkowicie usunięta? Czy też te wspomnienia innych czasów i innych miejsc przebywają dotąd
uśpione, zamknięte w innych komórkach mózgu tak, jak mnie zamknięto w celi w San Quentin?
Bywali więźniowie, skazani na dożywocie, z samotnych cel, którzy jednak zmartwychwstali i
znów mieli szczęście oglądać światło słoneczne. Dlaczegóż by więc nie miały zmartwychwstać
wspomnienia innych światów w duszy chłopca?
Ale jak? Być może pomocna okazałaby się tu hipnoza.
Gdyby wprowadzić w trans hipnotyczny świadomy umysł i obudzić umysł podświadomy,
wówczas dzieło byłoby dokonane, wówczas więzienne drzwi mózgu otwarłyby się szeroko, a
więźniowie wyszliby na światło dzienne.
Oto, jak rozumowałem, a o wynikach moich przemyśleń dowiecie się wkrótce. Przede
wszystkim muszę opowiedzieć, w jaki sposób nawiedzały mnie za moich dziecinnych lat te
wspomnienia innych światów. Jaśniałem w blasku obłoków, który przyniosłem ze sobą z mych
poprzednich przeżyć. Prześladowały mnie, jak każdego chłopca, inne istoty, którymi byłem ja
sam w innym czasie. Działo się to w okresie mego kształtowania się, nim zbiór wszystkiego,
czym kiedykolwiek byłem przybrał kształt tej jedynej osobowości, która w ciągu niewielu lat
miała być znana ludziom jako Darrell Standing.
Opowiem wam tylko jedno zdarzenie. Działo się to na naszej farmie w Minnesota. Miałem
wówczas około sześciu lat. Pewien misjonarz powrócił z Chin do Stanów Zjednoczonych i został
wysłany przez władze misyjne do zbierania składek od farmerów. Zatrzymał się na jedną noc w
naszym domu. Zaraz po kolacji, gdy moja matka w kuchni pomagała mi się rozbierać przed
pójściem do łóżka, misjonarz pokazywał fotografie z Ziemi Świętej.
Byłbym dawno zapomniał to, co wam opowiadam, gdybym często nie słyszał od mojego ojca,
który to chętnie powtarzał, ku wielkiemu zdziwieniu słuchaczy, za czasów mego dzieciństwa.
Wykrzyknąłem na widok jednej z tych fotografii i spojrzałem na nią, najpierw pośpiesznie, a
potem z pewnym rozczarowaniem. Wydała mi się ona nagle dziwnie znajoma tak, jak gdyby był
to spichrz mojego ojca na fotografii. Potem znowu wydała mi się obca. Lecz im dłużej na nią
patrzyłem, tym intensywniej powracało uczucie zżycia się z tą miejscowością.
— Wieża Dawida — rzekł misjonarz do matki.
— Nie — zawołałem stanowczo.
— Chcesz powiedzieć, że nie tak się nazywa? — zapytał misjonarz.
Skinąłem głową.
— A więc jak to się nazywa, chłopcze?
— Nazywa się… — zacząłem i dokończyłem cicho:
— Zapomniałem.
— Inaczej wygląda teraz — ciągnąłem dalej po chwili. —
— Zupełnie ją zmienili.
Wówczas misjonarz podał matce kolejną fotografię, którą wybrał spośród innych.
— Byłem tam przed sześcioma miesiącami, proszę pani.
— Wskazał palcem. — To brama Jaffy, którą wchodziłem i szedłem prosto w górę na Wieżę
Dawida, tutaj, w głębi zdjęcia, gdzie pokazuję palcem. Badacze zgadzają się co do tego, że znana
była jako El Kullah.
Lecz tutaj odezwałem się znowu, wskazując na stosy rozbitych murów po lewej stronie
fotografii.
— Gdzieś tutaj, wyżej — rzekłem — Żydzi tak nazywali, jak i ksiądz powiedział. Lecz
myśmy to nazywali inaczej. Nazywaliśmy… zapomniałem.
— Słuchajcie, co ten mały mówi — zaśmiał się ojciec. — Można by sądzić, że też tam był.
Skinąłem głową, w tej chwili bowiem wiedziałem, że byłem tam istotnie, chociaż wszystko
wydawało mi się dziwnie zmienione. Ojciec mój śmiał się coraz bardziej, lecz misjonarz sądził,
że pozwalam sobie na żarty. Pokazał mi inną fotografię. Był to widok pustej przestrzeni, bez
drzew i roślinności, z płytkim strumykiem ze ścianami lekko pochylonych zboczy po obu
brzegach. Na środku w oddali widać było kilka nędznych lepianek o płaskich dachach.
— No, chłopcze, a to co takiego? — śmiał się misjonarz. W tej chwili przypomniała mi się
nazwa.
— Samaria — odparłem natychmiast.
Ojciec mój radośnie klasnął rękoma, matkę zaniepokoiło moje zachowanie, misjonarz zaś
objawił pewne rozdrażnienie.
— Chłopak ma słuszność — rzekł. — Jest to wioska w Samarii. Przejeżdżałem tamtędy i
dlatego kupiłem tę fotografię. Okazuje się, że wasze dziecko widziało już kiedyś podobne
zdjęcia.
Rodzice moi zaprzeczyli.
— A to inne na obrazku — odezwałem się; przez cały czas umysł mój był zajęty
rozszyfrowywaniem fotografii. Ogólny widok krajobrazu był ten sam, jak również i wzgórza w
oddali. Różnice zaznaczyłem głośno i pokazałem palcem:
— Domy były tutaj na prawo, było więcej drzew, dużo trawy i mnóstwo kóz. Widzę je teraz i
dwóch chłopców, którzy je prowadzą. Tu na prawo jest dużo ludzi; wszyscy idą za jednym
człowiekiem. A tutaj — wskazałem punkt, gdzie umieściłem przedtem wioskę — jest tłum
włóczęgów. Nie mają na sobie nic prócz łachmanów. Są chorzy. Ich twarze, ręce i nogi pokryte są
ranami.
— Słyszał o tym w kościele lub może gdzie indziej, pamiętacie uzdrowienie trędowatych u
św. Łukasza — rzekł misjonarz z pobłażliwym uśmiechem zadowolenia.
— Ilu jest tych chorych włóczęgów, chłopcze?
Umiałem liczyć do stu, gdy miałem pięć lat, spojrzałem więc uważnie na grupę i oznajmiłem:
— Jest ich dziesięciu. Wszyscy machają rękoma i wołają do innych ludzi.
— Lecz nie zbliżają się do nich? — brzmiało pytanie. Zaprzeczyłem ruchem głowy. — Stoją
tylko i jęczą, jak gdyby im było bardzo źle.
— Mów dalej — zaczął misjonarz. — Co dalej? Co robi ten człowiek przed tym drugim
tłumem, o którym mówiłeś, że idzie?
— Zatrzymali się wszyscy i on mówi coś do tych chorych. A chłopcy z kozami zatrzymali się,
żeby popatrzeć. Wszyscy się przypatrują.
— A potem?
— To wszystko. Chorzy idą do domów. Już nie jęczą i nie wyglądają na chorych. A ja
wsiadam na mego konia i patrzę.
Na te słowa moi trzej słuchacze wybuchnęli śmiechem.
— A ja jestem dorosły! — zawołałem gniewnie. — I mam duży miecz.
— To dziesięciu trędowatych, których Chrystus uzdrowił, zanim przeszedł przez Jerycho w
drodze do Jerozolimy — tłumaczył misjonarz moim rodzicom. — Chłopak musiał widzieć
pokazy świetlne słynnych obrazów na jakimś przedstawieniu latarni magicznej.
Lecz ani ojciec, ani matka nie pamiętali, abym kiedykolwiek widział latarnię magiczną.
— Niech ksiądz spróbuje pokazać mu inny obrazek — zachęcał ojciec.
— To wygląda zupełnie inaczej — skarżyłem się, patrząc na podaną mi przez misjonarza
fotografię. — Tu nic nie ma, prócz tego wzgórza i innych gór. Tu powinna być droga, wzdłuż
tego. A tam, tam wyżej, powinny być ogrody i drzewa oraz domy za wysokimi murami z
kamienia. A tutaj, po drugiej stronie, w otworach w skałach powinno być miejsce, r gdzie
chowano zmarłych. Widzicie to miejsce? Tutaj rzucali kamieniami w ludzi, dopóki ich nie zabili.
Nigdy nie widziałem, jak to robili. Opowiadali mi tylko.
— A wzgórze? — zapytał misjonarz, wskazując na środkową część obrazka, dla której, zdaje
się, zrobiono to zdjęcie. — Czy możesz mi powiedzieć, jak się nazywa to wzgórze?
— Nigdy nie miało żadnej nazwy. Tam zabijali ludzi. Nieraz widziałem.
— Tym razem zgadza się on z większością badaczy — oznajmił misjonarz z widocznym
zadowoleniem. — To wzgórze to Golgota, miejsce czaszek, nazwane tak dlatego, że kształtem
przypomina czaszkę. Zwróćcie uwagę na podobieństwo. Tutaj ukrzyżowano… przerwał i zwrócił
się do mnie. — Kogo tu ukrzyżowali, chłopcze? Powiedz, co jeszcze widzisz?
O, widziałem — ojciec opowiadał, że oczy moje świeciły się, lecz potrząsnąłem głową z
uporem i rzekłem:
— Nie powiem nic, bo śmiejecie się ze mnie. Widziałem mnóstwo ludzi, zabijanych tutaj.
Przybijali ich gwoździami t i trwało to bardzo długo. Widziałem, ale nie powiem. Ja nie kłamię.
Spytaj tatusia i mamusię, czy kłamię. Tatuś szybko oduczyłby mnie kłamania. Zapytaj ich.
Misjonarz nie zdołał dowiedzieć się ode mnie niczego więcej, chociaż dla zachęty pokazał mi
więcej zdjęć, na widok których w pamięci mojej zawirowały wspomnienia–obrazy i wlewały mi
na usta potoki słów, którym oparłem się i które przezwyciężyłem.
— Będzie na pewno dobrze znał świętą historię — powiedział później misjonarz ojcu i matce,
gdy już udałem się na spoczynek. A może, mając taką wyobraźnię, zostanie wybitnym pisarzem.
Wskazuje to, jak mylne bywają czasami przepowiednie. Jestem tutaj na oddziale morderców,
piszę te słowa w ostatnich dniach mego życia, a raczej w ostatnich dniach życia Darrella
Standinga, nim go stąd wyprowadzą i postarają się zepchnąć w ciemność na końcu powroza, i
uśmiecham się sam do siebie. Nie zostałem badaczem Biblii ani powieści — pisarzern,.
Przeciwnie, dopóki nie zagrzebano mnie w celi milczenia na pół dziesięciolecia, byłem
wszystkim, czego misjonarz nie przewidział — ekspertem w rolnictwie, profesorem rolnictwa,
specjalistą w nauce o unikaniu marnotrawstwa wszelkiej energii, mistrzem wydajności farmy,
świetnym znawcą pracy w laboratorium, gdzie niezbędne jest przestrzeganie dokładności i
trzymanie się najdrobniejszych faktów.
Siedzę tu w to ciepłe popołudnie, na oddziale morderców i przerywam pisanie pamiętnika, by
przysłuchiwać się kojącemu brzęczeniu much w powietrzu i chwytać wyrazy z przyciszonej
rozmowy pomiędzy Josephusem Jacksonem, czarnym mordercą, po prawej, a Bambeccio’em,
mordercą Włochem, po lewej, którzy od jednych drzwi zakratowanych do drugich — nie
zwracając uwagi na to, że ich widzę — również oddzielonych kratą, dyskutowali nad żuciem
tytoniu, którego właściwości antyseptyczne nader zbawiennie działają na rany.
Trzymałem w ręku moje wieczne pióro, a gdy wspomnę, że inne ręce, należące do mnie, w
wiekach dawno minionych władały pędzelkiem do pisania, piórem gęsim i rylcem, to pytam sam
siebie, czy za tym misjonarzem, gdy był małym chłopcem, płynął kiedykolwiek blask minionej
sławy i czy widział on kiedyś blask dni dawnej włóczęgi wśród gwiazd?
Wracając do samotnej celi, po wyuczeniu się klucza pukanej rozmowy, długie godziny
świadomości wydawały mi się nie do zniesienia. Przez autohipnozę, którą zacząłem z
powodzeniem stosować, doszedłem do usypiania świadomości mego umysłu i budziłem mój
umysł podświadomy, któremu puszczałem wodze. Był on jednak niepodległy i nie uznawał
żadnych praw. Wędrował przez cały obłęd gorączki, bez związku, bez żadnej ciągłości, co do
miejsca, wydarzeń i osób.
Mój system mechanicznej hipnozy był niesłychanie prosty. Siedząc z założonymi nogami na
moim posłaniu ze słomy, wpatrywałem się cały czas w jasne źdźbło słomy, które
przymocowałem do ściany mej celi w miejscu, gdzie było najwięcej światła. Patrzyłem na jasny
punkt, oczy miałem tuż przy nim, wzniesione w górę tak, że ledwo co widziały. Równocześnie
usuwałem wolę i czułem ogarniające mnie zawroty głowy, z którymi w ogóle nie walczyłem.
Gdy poczułem, iż tracę równowagę i cofam się w czasie, zamykałem oczy i padałem na posłanie,
tracąc przytomność.
Wówczas w ciągu pół godziny, dziesięciu minut, czasami godziny nawet, błąkałem się
nierozważnie wśród nagromadzonych wspomnień moich odwiecznych powrotów na ziemię. Lecz
wieki i miejsca zbyt szybko ulegały zmianom. Później, po przebudzeniu wiedziałem, że ja,
Darrell Stan — ding byłem osobowością łączącą jakby wszelkie dziwactwo i śmieszność. Lecz
na tym to się kończyło. Nigdy nie udało mi się do końca przeżyć jednej próby w całej pełni,
jednego punktu świadomości w czasie i przestrzeni. Sny moje, jeżeli mogę je nazwać snami, nie
miały ciągłości ani żadnej celowości.
Oto przykład mej włóczęgi: w ciągu piętnastu minut mej podświadomości czołgałem się i
ryczałem w błocie pierwotnego świata i siedziałem obok Haasa, dalej prułem powietrze
dwudziestego wieku na monoplanie poruszanym przez silnik napędzany gazem.
Po przebudzeniu pamiętałem, że ja, Darrell Standing we własnej osobie, w roku
poprzedzającym osadzenie mnie w San Quentin, latałem z Haasem nad Oceanem Spokojnym w
Santa Monica. Po przebudzeniu nie pamiętałem czołgania i ryku w starożytnym mule. A jednak
po przebudzeniu wiedziałem, że w jakiś dziwny sposób przypomniałem sobie te pierwsze
przygody w mule i że to była rzeczywistość dawno minionego doświadczenia, gdy jeszcze nie
byłem Darrellem Standingiem, ale kimś innym lub czymś innym, co czołgało się i ryczało. Jedno
doświadczenie było tylko bardziej odległe od innego. Oba doświadczenia były równie
rzeczywiste — inaczej jakże bym mógł je pamiętać?
Och, co za wir wyrazistych obrazów i czynów! W ciągu krótkich chwil niepowyciąganej
podświadomości siedziałem w salach królewskich nad wielkimi tego świata i pod nimi, byłem
błaznem i żartownisiem, wojakiem, pisarzem i mnichem, rządziłem wszystkimi, na pierwszym
miejscu przy stole — władza doczesna spoczywała w mym ręku uzbrojonym w miecz, w
grubości murów mego zamczyska i w ilości mych wojsk; władza duchowa również należała do
mnie, albowiem księża i opaci siedzieli niżej ode mnie, pili moje wino i spożywali moje mięso.
Nosiłem żelazny naszyjnik niewolnika w zimnych krajach; kochałem księżniczki z
królewskiego rodu w gorącą noc podzwrotnikową, przesiąkniętą żarem słońca, gdzie czasami
niewolnicy wachlarzami z pawich piór chłodzili parne powietrze, podczas gdy z dala, poprzez
palmy i wodotryski dochodził ryk lwa i szczekanie szakala. Pełzałem po chłodnych miejscach
pustynnych, grzejąc ręce przy ognisku z odchodów wielbłąda i leżałem w znikomym cieniu
spalonych przez słońce łodyg szałwii, przy wyschniętych źródłach, gdzie i mój język był suchy i
pragnął wody; wokół mnie natomiast leżały porozrzucane kości ludzi i zwierząt, oni też byli
spragnieni i skonali.
Byłem morskim wilkiem i wojakiem, uczonym i pustelnikiem.
Zagłębiałem się w pisane ręcznie karty olbrzymich zakurzonych ksiąg w scholastycznym
spokoju i w półmroku zawieszonych wśród skał klasztorów, podczas gdy nieco niżej, na mniej
stromych płaszczyznach, chociaż dzień dawno dobiegł końca, chłopi pracowali jeszcze wśród
winnic i sadów oliwnych, pędzili z pastwisk beczące kozy oraz małe koźlęta; tak i wiodłem tłum
pospólstwa, wznoszący okrzyki po rozbitych kołami, zużytych brukach dawnych i zapomnianych
już miast; posępny, jak śmierć wygłaszałem prawa uroczystym głosem, ogłaszałem przestępstwa
i karałem śmiercią ludzi, którzy, jak Darrell Standing w więzieniu w Folsom, prawa te złamali.
Wysoko, na szczytach masztów, przyglądałem się falom, promieniującym od słońca, gdzie
odblask korali przebijał z głębin turkusowych wód i wprowadzałem okręty w bezpieczną
przystań zwierciadła laguny, gdzie kotwice uderzały o ławy podwodnych raf koralowych.
Walczyłem na zapomnianych polach bitwy dawno minionych dni, gdzie słońce zachodziło nad
nieprzerwaną rzezią, trwającą przez czas nocnych godzin, w blasku gwiazd, wśród chłodnych
wichrów nocy, wiejących z odległych zasp śnieżnych, które jednak nie ostudziły zażartej bitwy, a
potem byłem małym Darrellem Standingiem, boso, na wiosennej trawie pokrytej rosą na farmie
w Minnesota, drżącym z zimna przy karmieniu domowych zwierząt w oborach ogrzanych
oddechem bydląt, doprowadzonym do strachu i grozy przed chwałą i potęgą Boga, gdy
siedziałem w kościele w święto i słuchałem kazania o nowym Jeruzalem i o agonii ognia
piekielnego.
To, co właśnie opowiedziałem, było krótką migawką i odblaskiem, który mnie nawiedził, gdy
w samotnej celi numer jeden w San Quentin doprowadzałem się do utraty przytomności za
pomocą ździebełka jasnej, promieniejącej światłem, słomy. Jak przyszły do mnie te
wspomnienia? Nie mogłem ich przecież stworzyć z niczego, tak, jak nie mogłem stworzyć z
niczego trzydziestu pięciu funtów dynamitu, którego tak bezwzględnie żądał ode mnie kapitan
Jamie, naczelnik Atherton i władze więzienia.
Jestem Darrell Standing, urodzony i wychowany na kawałku gruntu w Minnesota, uprzednio
profesor rolnictwa, niepoprawny więzień w San Quentin, a obecnie na śmierć skazany człowiek
w Folsom. Nie z przeżyć Darrella Standinga wiem, o czym piszę, wygrzebałem to z głębin mojej
podświadomości. Ja, Darrell Standing, urodzony w Minnesota i skazany na rychłą śmierć za
pomocą powroza w Kalifornii. Z pewnością nigdy nie kochałem córek królewskich na
monarszych dworach, nie walczyłem na noże na kołyszących się pokładach statków, nie tonąłem
w pijackich kajutach okrętów, żłopiąc prosty trunek przy okrzykach i śpiewach marynarzy,
podczas gdy okręt wznosił się i rozbijał na czarnych zębach skał, a woda zalewała wszystko nad
nami, pod nami i pośród nas.
Te rzeczy nie są cząstką doświadczeń Darrella Standinga w tym życiu. Jednak ja, Darrell
Standing znalazłem je wewnątrz siebie w samotnej celi w San Quentin za pomocą mechanicznej
autohipnozy. Doświadczenia te nie należały bynajmniej do Darrella Standinga, tak, jak nie jego
było słowo „Samaria”, gdy przeszło przez dziecięce usta na widok fotografii.
Nie można stworzyć czegoś z niczego. Nie mogłem w samotnej celi wytworzyć w ten sposób
trzydziestu pięciu funtów dynamitu. Jak również w celi samotnej z tego, co było niczym w
doświadczeniu Darrella Standinga, nie mogłem stworzyć tych rozległych dalekich widzeń czasu i
przestrzeni. Wszystko to mieściło się w moim umyśle i w umyśle zaczynałem się uczyć
rozpoznawania moich dróg.
Rozdział VII
Tu było moje przeznaczenie; wiedziałem, że posiadam w sobie Golkondę wspomnień innych
przeżyć, nie byłem jednak w stanie uczynić nic więcej niż przelecieć przez te wspomnienia, jak
szaleniec. Miałem swoją Golkondę, lecz nie mogłem z niej czerpać.
Pamiętałem przypadek Staintona Mosesa, duchownego, którego opętały osobowości świętego
Hipolita, Plotinusa, Athendorusa i przyjaciela Erazma imieniem Grocyn. A gdy zastanawiałem się
nad doświadczeniami pułkownika de Rochas’a, o których niegdyś czytałem, w ciągu innych,
bardziej pracowitych dni, doszedłem do przekonania, że Moses Stainton był w czasie
poprzednich swoich przeżyć tymi osobami, które, jak się wydawało, opanowywały go
całkowicie. Właściwie one były nim, były ogniwami łańcucha powrotu na ziemię.
Zatrzymałem się szczególnie nad doświadczeniami pułkownika de Rochas’a. Przy pomocy
odpowiednich do hipnozy osób — przedmiotów, twierdził, że cofnął się przez wieki do przodków
tychże ludzi. A tak opisał przypadek Józefiny. Miała ona osiemnaście lat i mieszkała w Voiron, w
okręgu Izery. Pułkownik de Rochas zahipnotyzował ją i kazał wędrować wstecz przez całą jej
młodość, dzieciństwo, okres niemowlęcy oraz ciemną ciszę łona matki, i jeszcze bardziej wstecz,
przez ciszę i ciemność czasu, gdy ona, Józefina, jeszcze się nie narodziła do światła i życia
poprzedniego swego istnienia, gdy była skąpym, podejrzliwym i zgorzkniałym starcem, zwanym
Janem Klaudiuszem Bourdon, który w swoim czasie służył w wojsku w siódmym oddziale
artylerii w Besancon i umarł po długiej chorobie w wieku lat siedemdziesięciu.
A czyż pułkownik de Rochas nie zahipnotyzował z kolei cienia Jana Klaudiusza Bourdon, tak,
że wyruszył on dalej w głąb czasu przez dzieciństwo, narodziny i ciemność jeszcze nie
narodzonych, aż wreszcie odnalazł znowu światło i życie, gdy jako zła, stara kobieta był
Filomeną Carteron?
Lecz pomimo największych wysiłków i prób z jasnym źdźbłem słomy w słabo sączącym się
świetle do mej samotnej celi, nie zdołałem osiągnąć tak wyraźnego określenia poprzedniej mojej
osobowości. Niepowodzenie moich eksperymentów doprowadziło mnie do wniosku, że tylko
przez śmierć mógłbym jasno i logicznie wskrzesić wspomnienia mych poprzednich istnień.
Jednak fala życia silnie płynęła w moich żyłach. Ja, Darrell Standing, tak wielką czułem
niechęć do śmierci, że nie pozwoliłem, aby naczelnik Atherton i kapitan Jamie mnie zabili. Jakiś
wrodzony impuls kazał mi żyć i myślę czasami, że dlatego właśnie jestem tu aż do tej chwili, jem
i śpię, myślę i marzę, piszę to opowiadanie o przeróżnych moich „ja” i oczekuję nieuchronnego
powrozu, który wtrąci okres przejściowy w długie ogniwa mego bytu.
Następnie przyszła śmierć za życia. Wyuczyłem się tej sztuki. Jak się wkrótce dowiecie,
nauczył mnie jej Ed Morrell. Wszystko zaczęło się z powodu naczelnika Athertona i kapitana
Jamie. Musieli oni ulec ponownej panice na myśl o dynamicie, który, jak sądzili, był gdzieś
ukryty.
Przyszli obaj do mej ciasnej celi i powiedzieli wyraźnie, że zwiążą mnie na śmierć w kaftan
bezpieczeństwa, jeśli nie wyznam, gdzie jest ukryty dynamit. Zapewnili mnie, że zrobią to
oficjalnie, bez żadnego uszczerbku dla ich własnej zawodowej kariery, śmierć moja będzie
zapisana w kronikach więziennych jako śmierć z przyczyn naturalnych.
O, drodzy obywatele ukształtowani na niewolników, wierzcie mi, proszę, gdy wam powiem,
że i dzisiaj ludzie są zabijani w więzieniach tak, jak byli zabijani, gdy powstały pierwsze te
instytucje.
Znam dobrze grozę, konanie i niebezpieczeństwo kaftana. Znam ludzi ze złamanym przez
kaftan duchem! Widziałem ich. Widziałem też takich, z których kaftan zrobił kaleków do końca
życia. Widziałem mężczyzn, silnych mężczyzn, tak silnych, że ich żywotność fizyczna oparła się
wszelkim napadom gruźlicy więziennej, którzy po dłuższej karze kaftana stracili całą odporność,
gasnęli i umierali na gruźlicę w ciągu sześciu miesięcy. Był taki Stant–Eyed Wilson; ze strachu
zachorował na serce i skonał w kaftanie bezpieczeństwa w ciągu pierwszej godziny, podczas gdy
nieudolny lekarz więzienny patrzał nań z uśmiechem. Widziałem człowieka, który po spędzeniu
pół godziny w kaftanie wyznawał prawdę i kłamstwo, czym zdobywał zaufanie władz
więziennych.
Miałem swoje własne doświadczenia. Pół tysiąca blizn noszę obecnie na ciele. Pójdą ze mną
na rusztowanie. Gdybym żył jeszcze tysiąc lat, te same blizny zeszłyby wraz ze mną do grobu.
A może, obywatelu drogi, który zgadzasz się i opłacasz tych katów, by nakładali kaftan
zamiast ciebie — może nie wiesz, co to jest kaftan bezpieczeństwa. Pozwól, że ci będę służył
opisem, abyś zrozumiał metodę, dzięki której osiągnąłem śmierć za życia, stałem się chwilowo
panem swego czasu oraz przestrzeni i porzucałem mury więzienia dla włóczęgi wśród gwiazd.
Czy widziałeś kiedyś brezent lub gumową kołdrę z mosiężnymi kółkami zamocowanymi
wzdłuż ich brzegu? A więc wyobraź sobie duży kawałek brezentu, długości około metra
osiemdziesiąt z ciężkimi mosiężnymi kółkami na całej długości obu brzegów. Szerokość tego
brezentu nigdy nie odpowiada pełnej szerokości ciała człowieka, którego ma owijać. Szerokość
jest nierówna, brezent najszerszy jest w ramionach, nieco węższy w biodrach, a najwęższy w
pasie.
Rozciągają kaftan na podłodze. Człowiekowi, który ma być ukarany lub też męczony dla
wydobycia zeń zeznania, każą położyć się na nim, twarzą ku ziemi. W razie odmowy, używają
siły. Kładzie się on wówczas na rozkaz, który jest rozkazem katów i twoim rozkazem, drogi
obywatelu, albowiem karmisz i opłacasz katów, aby to czynili zamiast ciebie.
Człowiek ten leży twarzą ku ziemi. Oba brzegi kaftana zostają razem ściągnięte, mniej więcej
na środku pleców człowieka. Następnie przeciąga się przez oczka sznur, tak jak sznurowadła do
butów i człowiek zostaje zasznurowany w kaftanie. Cała różnica polega na tym, że zostaje
zasznurowany znacznie mocniej niż ktokolwiek wiąże buty. W gwarze więziennej nazywają to
„zapięciem”. Czasami, gdy strażnicy są okrutni lub mściwi, albo gdy otrzymają rozkaz z góry, to
chcąc upewnić się, że nieszczęśnik jest mocno zasznurowany, opierają nogi o jego grzbiet, gdy
dociągają sznury.
Czy zdarzyło ci się kiedyś zbyt mocno zasznurować but i doświadczyć po pół godziny
okropnego bólu w kostce wskutek utrudnionego ruchu? Czy pamiętasz, że po kilku minutach
takiego bólu nie mogłeś już zrobić ani kroku i musiałeś rozluźnić sznurowadła dla zmniejszenia
ucisku? Dobrze. Postaraj się więc wyobrazić sobie, że całe twoje ciało jest tak zasznurowane,
jednak o wiele mocniej i że odczuwasz ucisk nie tylko w kostce, lecz w całym ciele, że
śmiertelnie ściśnięte są płuca, serce i wszystkie inne narządy twego organizmu.
Pamiętam, jak mi pierwszy raz nałożono kaftan w lochu. Było to na samym początku mej
drogi nieposłuszeństwa, wkrótce po wtrąceniu mnie do więzienia, gdy tkałem wyznaczone mi sto
metrów dziennie w fabryce juty i skończyłem o dwie godziny wcześniej niż przewidywał to
regulamin więzienny. Tak i moja juta była o wiele lepsza niż na ogół wymagano. Nałożono mi
wówczas po raz pierwszy kaftan bezpieczeństwa, zgodnie z przepisami więzienia, za
„przeskoczenie nitki” i „przerwania w tkaninie”, jednym słowem, za złą robotę. W
rzeczywistości skazano mnie na kaftan bezpieczeństwa za to, że ja, nowy więzień, mistrz w
wydajności pracy, wyszkolony ekspert w usuwaniu wszelkiego marnotrawienia ruchu,
pozwoliłem sobie dać głupiemu kierownikowi warsztatów tkackich kilka wskazówek i objaśnić
mu to, czego nie poznał w swoim rzemiośle. Główny tkacz w obecności kapitana Jamie wezwał
mnie do stołu, na którym leżała ohydna robota, jaka by nigdy spod moich rąk nie wyszła i podał
ją za moje dzieło. Trzy razy wzywano mnie do tego stołu. Trzecie wezwanie oznaczało karę,
zgodnie z regulaminem warsztatów. Za karę dano mi dwadzieścia cztery godziny kaftana
bezpieczeństwa.
Zaprowadzono mnie do lochów. Kazano położyć się na rozciągniętym płótnie, twarzą do
ziemi. Odmówiłem. Jeden z dozorców, Morrison, chwycił mnie za gardło. Mobins, pomocnik w
lochach, również więzień, uderzył mnie kilkakrotnie pięścią. Położyłem się wreszcie tak, jak mi
kazano. Z powodu walki, którą z nimi stoczyłem i która ich rozwścieczyła, zasznurowali mnie
wyjątkowo ciasno. Następnie potoczyli mnie jak kłodę, żebym leżał na plecach.
Z początku nie wydawało mi się to tak okropne. Szybko zamknęli drzwi z wielkim hałasem i
szczękiem rygli, pozostawiając mnie w zupełnych ciemnościach. Była godzina jedenasta rano. W
ciągu kilku minut odczuwałem tylko niewygodne skrępowanie, które, jak sądziłem, wkrótce
minie, gdy się do niego przyzwyczaję. Stało się jednak wprost przeciwnie; serce zaczęło mocno
bić, płuca nie mogły wciągnąć dostatecznej ilości powietrza. Uczucie duszności było potworne, a
każde uderzenie serca groziło pęknięciem moich, już nadwerężonych płuc.
Po upływie, jak sądziłem wówczas, kilku godzin, które po niezliczonych następnych
doświadczeniach w kaftanie, jak sądzę obecnie, nie mogły wynosić więcej niż pół godziny,
zacząłem wołać, krzyczeć, jęczeć i wyć w prawdziwym obłędzie konania. Najstraszniejszy był
ból, który odczuwałem w sercu. Był to ostry, wyraźny ból, podobny, jak przy zapaleniu płuc, lecz
kłuł w samo serce.
To nic trudnego umrzeć, ale umierać tak powoli i w tak okropny sposób, to mnie
doprowadzało do szaleństwa. Jak dziki zwierz w pułapce, odczuwałem apogeum strachu,
krzyczałem i wyłem, aż wreszcie zdałem sobie sprawę, że takie ćwiczenia głosowe powiększały
tylko ból w sercu, a jednocześnie pochłaniały znaczną część małej ilości powietrza w płucach.
Przestałem i długo leżałem spokojnie, wieki, jak mi się wówczas zdawało, chociaż dzisiaj
pewien jestem, że nie upłynęło więcej niż kwadrans. Na skutek duszności dostałem zawrotu
głowy, serce tak biło, że zdawało mi się, iż rozerwie brezent, w który mnie związano.
Znowu straciłem panowanie nad sobą i zacząłem wyć, wzywając ratunku.
Wśród tych ryków usłyszałem głos z sąsiedniego lochu.
— Przestań! — krzyczano, chociaż doszedł mnie tylko słaby dźwięk. — Przestań, męczysz
mnie.
— Umieram! — zawołałem.
— Zatkaj uszy i zapomnij o tym — brzmiała odpowiedź.
— Lecz ja umieram — powtórzyłem.
— Czym się martwisz? — odparł głos. — Zaraz umrzesz i skończy się. Spiesz się, zdychaj,
ale nie rób tyle hałasu. Przerywasz mi mój ciekawy sen.
Ta obojętność tak mnie rozgniewała, że odzyskałem panowanie nad sobą i nie pozwalałem
sobie na nic więcej, jak tylko na tłumione jęki. Trwało to bez końca, może z dziesięć minut,
potem całe moje ciało zaczęło drętwieć. Kłuły mnie jakby szpilki, igły i dopóki ból podobny był
do ukłuć szpilek, zachowałem przytomność umysłu. Lecz gdy ukłucia tych niezliczonych ostrzy
przestały boleć, a pozostałe odrętwienie zwiększało się z każdą chwilą, wówczas wróciło uczucie
strachu.
— Jakże mogę choć na chwilę zasnąć? — narzekał mój sąsiad. — Nie jestem szczęśliwszy od
ciebie. Mój kaftan jest równie ciasny, jak twój, a chcę spać i zapomnieć o nim.
— Od jak dawna jesteś zamknięty? — zapytałem; sądziłem bowiem, że to ktoś, kto dopiero
został związany w kaftanie, w porównaniu z nie kończącym się dla mnie czasem, który tu
spędziłem.
— Od przedwczoraj — brzmiała odpowiedź.
— Tak, bracie, równe pięćdziesiąt godzin, a nie słyszałeś .mego wycia z tego powodu.
Zapinali mnie z nogami na grzbiecie. Jestem trochę ściśnięty, zechciej mi uwierzyć. Nie ty Jeden
jesteś w biedzie. Nie upłynęła nawet godzina od chwili, gdy tu jesteś.
— Jestem tu już długie godziny — zaprzeczyłem.
— Może tak sądzisz, bracie, ale to nie dowód, że tak jest w rzeczywistości. Mówię ci, jeszcze
nie upłynęła godzina. Słyszałem, jak cię wiązali.
Nie mogłem w to uwierzyć. W przeciągu niespełna godziny umierałem już tysiąc razy. A
jednak ten mój sąsiad, opanowany i zrównoważony, ze spokojnym głosem i prawie dobroczyńca,
pomimo ostrego tonu jego uwag, jest w kaftanie od pięćdziesięciu godzin.
— Jak długo będą cię jeszcze trzymać? — zapytałem.
— Bóg jeden wie. Kapitan Jamie jest na mnie wściekły i nie wypuści mnie aż nie zdechnę.
Dam ci dobrą radę, bracie. Najlepsza rzecz to zamknąć oczy i zapomnieć. Nic nie wskórasz,
krzycząc i wyjąc. Najlepszy sposób na zapomnienie to zapomnienie. Przypominaj sobie każdą
dziewczynę, jaką kiedykolwiek znałeś. To doskonale skraca godziny. Może ci się będzie kręciło
w głowie. Niech się kręci. Nie możesz być zły, jeśli ci to czas zabije. A jeżeli dziewczęta ciebie
nie powstrzymają, myśl o tych, którzy ciebie wiązali i co byś z nimi zrobił, gdybyś miał taką
sposobność i co zrobisz, gdy taka okazja się trafi.
Tym człowiekiem był Red Philadelphia. Ponieważ był już kiedyś skazany, odsiadywał
pięćdziesiąt lat za rozbój na ulicach Alamedo. Odsiedział już dwanaście z tych lat, wówczas gdy
rozmawiał ze mną w kaftanie, a było to przed siedmiu laty. Należał on do tych czterdziestu
dożywotników, którym Cecil Winwood tak się przysłużył. Za to przestępstwo Red Philadelphia
utracił zaufanie władz więziennych. Jest obecnie w średnim wieku i dotąd przebywa w San
Quentin. Jeżeli wytrzyma, to będzie starcem, gdy go wypuszczą.
Przeżyłem moje dwadzieścia cztery godziny i odtąd nie byłem już tym samym człowiekiem.
Nie pod względem fizycznym, chociaż następnego ranka, gdy mnie odsznurowano, byłem na
wpół sparaliżowany i w takim stanie bezwładności, że dozorcy musieli uderzyć mnie w żebra,
żebym podniósł się na nogi. Zmieniłem się umysłowo, moralnie. Brutalne tortury fizyczne były
upokorzeniem i obelgą dla mego ducha i poczucia sprawiedliwości. Taki rygor nie usposabia
człowieka łagodnie. Wyszedłem z tego pierwszego zapięcia w kaftan bezpieczeństwa pełen
goryczy i beznadziejnej nienawiści, która wzrastała z biegiem lat.
O Boże! Gdy pomyślę o wszystkim, co mi ludzie uczynili! Dwadzieścia cztery godziny w
kaftanie bezpieczeństwa!
Nie myślałem tego ranka, gdy szturchaniem postawili mnie na nogi, że nadejdzie czas, kiedy
dwadzieścia cztery godziny w kaftanie to będzie nic, kiedy po stu godzinach kaftana
uśmiechałem się, gdy mnie zwalniano, kiedy dwieście czterdzieści godzin w kaftanie ten sam
uśmiech na ustach mych zastało.
Tak, dwieście czterdzieści godzin. Czy wiecie, co to znaczy, marionetkowi obywatele? To
znaczy dziesięć dni i dziesięć nocy w kaftanie bezpieczeństwa. Oczywiście, takie rzeczy nie
zdarzają się w chrześcijańskim świecie, tysiąc dziewięćset lat po Chrystusie, nie żądam więc,
byście mi wierzyli. Wiem tylko, że uczyniono mi to w San Quentin, że śmiałem się z nich i
zmusiłem do pozbycia się mojej osoby przez powieszenie, bo z mego powodu strażnik miał
krwotok z nosa.
Piszę te słowa dzisiaj, roku pańskiego 1913, i dzisiaj, roku pańskiego 1913, leżą ludzie
związani w kaftanach bezpieczeństwa.
Dopóki żyć będę w tym życiu i innych wcieleniach, które mi będą dane, nigdy nie zapomnę
rozstania z Redem Philadelphia tego ranka. Był on wówczas w kaftanie od siedemdziesięciu
czterech godzin.
— No i cóż, bracie, żyjesz jeszcze i chodzisz! — zawołał, gdy wyciągano mnie z celi na
korytarz lochów.
— Zamilcz, Red — burknął sierżant.
— Zapomnij o tym — odpowiedział.
— Dostanę cię jeszcze w swoje ręce, Red — groził sierżant.
— Tak sądzisz? — spytał słodko Red, nim głos jego przeszedł w ryk. — Ty stara pało, nic nie
dostaniesz. Nie miałbyś śniadania, a cóż dopiero mówić o reszcie, którą masz teraz, gdyby nie
pomoc twego brata. I chyba żaden z nas nie myli się co do tego, że ta pomoc przychodzi ze
śmierdzącego miejsca.
To było wspaniałe, duch człowieka przewyższył sam siebie, nie czuł lęku przed krzywdą, jaką
mu mogło wyrządzić jakiekolwiek zwierzę tego systemu.
— No, bywaj zdrów, bracie — zwrócił się znów do mnie Red Philadelphia. — Bywaj zdrów.
Bądź grzeczny i słuchaj naczelnika. A jeżeli ich zobaczysz, powiedz, że mnie widziałeś, ale nie
widziałeś, bym uległ.
Sierżant poczerwieniał ze złości, a różne szturchańce i razy były zapłatą za żart, na jaki sobie
pozwolił Red Philadelphia.
Rozdział VIII
W samotnej celi numer jeden naczelnik Atherton i kapitan Jamie rozpoczęli śledztwo.
Naczelnik rzekł:
— Standing, powiedz o tym dynamicie albo wykończę cię w kaftanie bezpieczeństwa. Bywały
cięższe przypadki niż twój, a jednak dawałem sobie z nimi radę. Masz do wyboru: dynamit albo
męki.
— Sądzę więc, że będą męki — odrzekłem — bo nie wiem nic o żadnym dynamicie.
Naczelnik, rozgniewany, przystąpił niezwłocznie do czynu.
— Połóż się! — rozkazał.
Usłuchałem, gdyż poznałem już całe szaleństwo walki z trzema czy czterema silnymi ludźmi.
Zasznurowali mnie mocno i dali sto godzin. Co dwadzieścia cztery godziny pozwalano mi na
jeden łyk wody. Nie chciałem jeść i nie dawano mi pokarmu. Pod koniec tych stu godzin,
Jackson, lekarz więzienny, badał kilkakrotnie mój stan fizyczny.
Lecz zanadto przyzwyczaiłem się do kaftana bezpieczeństwa w ciągu mych nieposłusznych
dni, aby jedno związanie mogło mi zaszkodzić. Oczywiście byłem osłabiony, życie uchodziło ze
mnie, lecz mięśnie moje wyuczyły się różnych sztuczek, by zdobyć trochę przestrzeni, podczas
gdy mnie związywano. Po pierwszych stu godzinach byłem zmęczony i wycieńczony, było to
wszystko, co na mnie wymusili. Po jednym dniu odpoczynku dali mi ponownie tę samą ilość
godzin. Później dali mi sto pięćdziesiąt. Znaczną część tego czasu byłem fizycznie odrętwiały,
gorączkowałem. Wysiłkiem woli osiągnąłem to, że mogłem przez długie godziny spać.
Następnie naczelnik Atherton wprowadził urozmaicenia. Dawano mi w nierównych odstępach
czasu kaftan bezpieczeństwa i odpoczynek. Nie wiedziałem, kiedy znowu nałożą mi kaftan. I tak
miałem dziesięć godzin odpoczynku i dwadzieścia w kaftanie, czasami tylko dawano
dwadzieścia cztery godziny wytchnienia. Drzwi mojej celi niespodziewanie w środku nocy
otwierały się z hałasem i dozorcy wiązali mnie na zmianie dyżuru. Czasami wprowadzano pewną
systematyczność. I tak, w ciągu trzech dni i trzech nocy miałem kolejno osiem godzin w kaftanie
i osiem bez. Potem zaś, gdy już zacząłem przyzwyczajać się do tego systemu, nastąpiła nagła
zmiana i dano mi dwa dni oraz noc bez przerwy.
Nieustannie stawiano mi to samo pytanie: Gdzie jest dynamit? Czasami naczelnik Atherton
wściekał się na mnie. Kiedy zaś znosiłem wyjątkowo silne związanie, błagał mnie prawie o
przyznanie się.
Innym razem obiecał mi trzy miesiące odpoczynku i dobrego pożywienia w szpitalu, a
następnie, po znajomości miejsce w bibliotece.
Doktor Jackson, słabe stworzenie z nijakim pojęciem o medycynie, patrzył na to ze
sceptycyzmem. Twierdził, że związanie, choćby najdłuższe, nigdy mnie nie zabije; to jego
twierdzenie było dla naczelnika wyzwaniem do przedłużania próby.
— Każdy z tych nędzników z uniwersytetu samego diabła oszuka — mruczał. — Twardsi są
od prostaków. Przełamiemy go jednak. Słuchaj, Standing. Wszystko, co przeżyłeś, to nic w
porównaniu z tym, co cię czeka. Namyśl się lepiej i oszczędź sobie przykrości. Ja słowa
dotrzymuję. Słyszałeś, co powiedziałem: dynamit albo więzy. Nie cofam tego. Wybieraj.
— Przecież pan chyba nie myśli, że znoszę to dla przyjemności? — zdołałem wykrzutsić; w
tej chwili bowiem Pie Face Jones opierał nogę na moich plecach, aby mnie mocniej związać,
podczas gdy ja całą siłą mięśni starałem się wywalczyć trochę luźnego miejsca.
— Nie mam nic do wyznania. Dałbym sobie w tej chwili uciąć prawą rękę, byle tylko móc
zaprowadzić pana do jakiegoś dynamitu.
— Widziałem już kiedyś takich uczonych, jak ty — zadrwił. — Macie jakieś koła w głowie,
które was trzymają przy jakiejś dawnej myśli. Macie narowy tak, jak konie. Mocniej Jones, nie
ściągnąłeś nawet do połowy. Standing, jeżeli się nie przyznasz, będą więzy. Trwam w tym
postanowieniu!
Jednego się dowiedziałem. W miarę, jak człowiek słabnie, staje się mniej wrażliwy na
cierpienie. Odczuwa mniej bólu, bo mniej jest rzeczy bolesnych. Człowiek bardzo już osłabiony,
słabnie dalej powoli. Wiadomo, że wyjątkowo silny mężczyzna dotkliwiej cierpi przy zwykłej
chorobie niż kobieta, czy człowiek chorobliwej natury. W miarę wyczerpywania zapasu sił,
pozostaje ich mniej do stracenia. Gdy nadmiar ciała zniknie, to, które pozostało jest włókniste i
odporne. Tak też stało się ze mną, byłem już jakby organizmem z włókien, który upierał się przy
życiu.
Morrell i Oppenheimer byli pełni współczucia dla mnie, wypłakiwali swój żal i dawali rady.
Oppenheimer powiedział mi, że przeszedł to wszystko i jeszcze więcej, a jednak żyje.
— Nie daj się zabić — wystukiwał. — Nie daj się zabić, gdyż byś im tym dogodził. I nie
sypnij w czasie śledztwa.
— Kiedy nie ma czego sypać — odpowiedziałem, pukając obcasem buta w mur; miałem
wówczas na sobie kaftan bezpieczeństwa, mogłem więc rozmawiać tylko nogami.
— Nie wiem nic o tym przeklętym dynamicie.
— Dobrze — pochwalił Oppenheimer. — On ma dynamit, prawda, Ed?
Widać z tego, jakie było prawdopodobieństwo, że przekonam naczelnika Athertona o swojej
niewiedzy w sprawie dynamitu. Wytrwałość naczelnika w śledztwie zdołała przekonać człowieka
takiego, jak Jake Oppenheimer, który podziwiał siłę zamykającą mi usta.
W pierwszym okresie inkwizycji przez kaftan udawało mi się dużo spać. Miewałem
nadzwyczajne sny. Były one oczywiście żywe i wyraźne. Niezwykła była jednak ich
współzależność i ciągłość. Często przemawiałem na zebraniach mędrców w sprawie zagadnień
nader zawiłych, czytałem im głośno starannie opracowane rękopisy o moich własnych badaniach
lub też moje wnioski wysnute z cudzych badań i doświadczeń. Po przebudzeniu zdawało mi się,
że słyszę jeszcze dźwięk swego głosu, a na papierze widziałem całe zdania i fragmenty, które
mogłem przeczytać i się nad nimi zastanawiać, nim całość zniknęła. Muszę tutaj zaznaczyć, że
zwróciłem wówczas uwagę na dedukcyjny sposób rozumowania, którym posługiwałem się w
tych wyśnionych mowach.
Potem była ogromna działka farmy, ciągnąca się setki kilometrów na północ i południe, gdzieś
w strefie umiarkowanej, z roślinnością i fauną, zbliżoną bardzo do tej, która znajdowała się w
Kalifornii. Nie raz, nie dwa, lecz tysiące razy podróżowałem w tej krainie wyśnionej. Pragnę
zaznaczyć, że była to zawsze ta sama kraina. Żadna z jej zasadniczych cech nie ulegała zmianom
w kolejnych snach. Było to zawsze osiem godzin drogi górskimi końmi od łąki (gdzie miałem
liczne stado krów rasy Jersey) do wioski rozrzuconej nad dużym, wyschniętym strumieniem,
gdzie wsiadałem do kolejki wąskotorowej. Zmieniający się krajobraz w tej ośmiogodzinnej
podróży dotyczył tych samych górskich ścieżek, tych samych drzew, potoków, mostów i
szczytów.
Na tej zawsze niezmiennej, wzorowej farmie z moich snów w kaftanie bezpieczeństwa drobne
szczegóły zmieniały się stosownie do pory roku i do pracy robotników. I tak, na pastwisku
położonym wyżej, za moimi łąkami założyłem nową hodowlę kóz angorskich. Tutaj zauważałem
zmiany podczas każdej mej bytności we śnie i zmiany te odpowiadały okresom czasu, które
upłynęły pomiędzy jednym przyjazdem, a drugim.
Ach, te zbocza pokryte gęstymi zaroślami! Jeszcze teraz je widzę, gdy wprowadzałem kozy.
Pamiętam doskonale dalsze zmiany; ścieżki, które zaczęły się ukazywać, gdy kozy dosłownie
wyjadały sobie drogę w gęstwinie; znikanie młodszych, mniejszych krzaków, które nie były dość
wysokie, by je zupełnie wyskubać; przesmyki, które otworzyły się we wszystkich kierunkach
poprzez wyższe, starsze krzewy, w miarę, jak kozy skubały tak wysoko, jak mogły dosięgnąć,
stojąc na tylnych nogach; wzrost trawy, który nastąpił po czyszczeniu pastwiska przez kozy. Tak,
ciągłość tych snów stanowiła o ich uroku.
Nadszedł dzień, gdy ludzie usunęli siekierą wyższe zarośla, aby ułatwić kozom dostęp do liści,
pączków i kory. Nadszedł dzień, zimą, gdy suche, ogołocone szkielety tych wszystkich krzewów
zebrano w stosy i spalono. Nadszedł dzień, kiedy poprowadziłem kozy na inne stoki wzgórz,
pokryte zaroślami, a za nimi posuwało się bydło, zanurzone po kolana w soczystą, bujną trawę
pastwiska, tam, gdzie przedtem nic nie było prócz krzaków. I nadszedł dzień, kiedy popędziłem
bydło dalej, tutaj zaś przyszli parobcy z pługami, szli tam i z powrotem wzdłuż płaszczyzny
wzniesienia, orząc żyzny grunt pod stopami, by rozsypać nawóz, a po nim nasienie moich
przyszłych plonów.
Tak, często w mych snach wysiadałem z kolejki wąskotorowej tam, gdzie znajdowała się za
dużym, wyschniętym strumieniem rozrzucona wioska, wsiadałem na wóz, ciągnięty przez
górskie konie i przejeżdżałem w ciągu kilku godzin obok wszystkich znajomych widoków mych
łąk, do moich wyżej położonych pastwisk, gdzie dojrzewały już moje łany żyta, jęczmienia i
koniczyny, i przyglądałem się robotnikom, zajętym żniwami, podczas gdy w oddali, wspinając
się coraz wyżej, moje kozy skubały zarośla na wyższych zboczach gór, zamieniając je w czyste,
żyzne pola.
Lecz były to tylko sny, wyraźne sny, wyśnione przygody mego dedukcyjnego,
podświadomego umysłu. Wcale niepodobne do nich były, jak się później przekonałem, inne moje
przygody, gdy przechodziłem wrota śmierci żyjących i przeżywałem po raz drugi rzeczywistość
innych istnień, które mi były dane za innych czasów.
W ciągu wlokących się bezsennych godzin w kaftanie bezpieczeństwa myśl moja zatrzymała
się na długo nad Ce — cilem Winwoodem, poetą — fałszerzem, który lekkomyślnie sprowadził
na mnie tyle męczarni, a który już wówczas korzystał ze swobody w rozległym, wolnym świecie.
Nie, nie czułem nienawiści, to wyraz za słaby. Nie ma w mowie ludzkiej wyrazu dość silnego, by
oddać moje uczucie. Powiem tylko, że nieobce mi było pragnienie zemsty, które samo przez się
zadawało mi ból, a pragnienie to przekraczało granice mowy. Nie będę tu opowiadał, ile godzin
poświęciłem planom męczarni dla niego, ani o szatańskich sposobach i narzędziach tortury, które
obmyślałem. Podam tylko jeden przykład. Byłem zachwycony dawnym pomysłem
przywiązywania człowieka do żelaznego naczynia, do którego wkładano szczura. Jedyna droga
wyjścia dla szczura prowadziła właśnie przez człowieka. Jak już powiedziałem, bardzo mi się ten
pomysł podobał, jednak doszedłem do wniosku, że taka śmierć byłaby za szybka, toteż z lubością
myślałem o pomyśle Maurów, by… dosyć już, obiecałem o tym więcej nie mówić. Wystarczy
zupełnie, że niejedna z moich długich, bezsennych godzin spędzanych w szalonym bólu była
poświęcona marzeniom o zemście na Cecilu Winwoodzie.
Rozdział IX
W ciągu długich bezsennych godzin cierpienia nauczyłem się jednego, co było niezwykle
cenne, a mianowicie opanowania ciała przez umysł. Nauczyłem się cierpieć biernie, jak
niewątpliwie nauczyli się tego wszyscy ci, którzy przeszli szkołę kaftana bezpieczeństwa. O,
niełatwa to rzecz zachować taką pogodę i spokój ducha, aby zapomnieć całkowicie o drgającej,
głębokiej skardze jakiegoś zbolałego nerwu.
Właśnie to opanowanie ciała przez umysł, które osiągnąłem do takiego stopnia, dało mi moc
do wprowadzenia w czyn rady, jakiej udzielił mi Ed Morrell.
Zwolniono mnie właśnie po stu godzinach i byłem bardziej osłabiony niż kiedykolwiek
przedtem. Byłem tak słaby, że chociaż moje ciało stanowiło kłębowisko ran i nędzy, nie czułem
prawie w ogóle, że mam ciało. „Myślisz, że to męczarnia?”, zapytał Ed Morrell pewnej nocy.
„Sprawia wrażenie męczarni”, odpukałem w odpowiedzi. „Uda im się złamać mnie, jeśli to tak
dalej trwać będzie”.
— Nie daj się — doradzał. — Jest sposób. Sam siego nauczyłem w lochach, gdy Messie i ja
dostawaliśmy niźle w skórę. Wytrzymałem. Messie zdechł. Gdybym się nie nauczył tej sztuki,
zdechłbym razem z nim. Powinieneś być porządnie osłabiony, nim spróbujesz. Jeśli zaczniesz,
gdy będziesz silny, to nie uda ci się i będzie jedną wielką porażką. Popełniłem błąd i nauczyłem
Jake’a tej sztuki, gdy był silny. Oczywiście nie mógł jej przeprowadzić, a potem, gdy była mu
potrzebna, było za późno, bo pierwsza próba okazała się porażką. Nawet teraz nie chce wierzyć.
Sądzi, że żartuję. Prawda, Jake?
Z celi trzynastej dało się słyszeć pukanie Jake’a.
— Nie daj się podpuścić, Darrell, to blef.
— Powiedz — zapukałem do Morrella.
— Dlatego właśnie czekałem, aż będziesz naprawdę wykończony — pukał dalej. — Teraz
tego potrzebujesz i możesz o tym usłyszeć. Masz to pod ręką. Jeśli zechcesz, możesz to uczynić.
Sam to zrobiłem trzy razy i wiem.
— Co to jest? — pukałem gorączkowo.
— Sztuka polega na tym, by umierać w kaftanie, by chcieć umrzeć. Wiem, że mnie jeszcze nie
rozumiesz, ale zaczekaj. Wiesz, jak drętwiejesz w kaftanie, jak twoje nogi i ręce zapadają się
bezwładnie. Teraz nic na to nie poradzisz, ale możesz do tego dążyć i stopniowo się w tym
doskonalić. Nie czekaj aż twoje ręce i nogi zdrętwieją. Kładź się na wznak, możliwie
najwygodniej i nich wola zacznie pracować. Powinieneś o tym myśleć z największym
natężeniem umysłu i przez cały czas wierzyć w spełnienie woli. Jeśli nie wierzysz, nic z tego nie
będzie. Masz myśleć i wierzyć, że twoje ciało to jedna istota, a duch to druga. Ty jesteś tobą, a
twoje ciało to coś, o co nie warto się troszczyć. Twoje ciało nie liczy się. Jesteś panem. Nie
potrzebujesz ciała. Myśląc i wierząc, wprowadzisz ideę w czyn za pomocą woli. Spowodujesz, że
twoje ciało umrze.
Zaczynasz od palców u nóg, po jednym na raz. Każesz twoim palcom umrzeć. Chcesz umrzeć.
A jeżeli masz wiarę i wolę, twoje palce umrą. Wszystko polega na tym, że trzeba zacząć umierać.
Gdy tylko pierwszy palec u nogi zamrze, reszta już pójdzie łatwo, wiara ci już dalej niepotrzebna.
Już wiesz. Wówczas wytężasz całą siłę woli i każesz umrzeć całemu ciału. Mówię ci, Darrell,
znam to dobrze. Trzy razy to robiłem. Skoro raz zaczniesz umierać, dalej pójdzie ci łatwo.
Zabawny jest fakt, że jesteś jednak obecny. Pomimo że palce u nóg zamarły, ty sam nie umierasz.
Stopniowo nogi zamierają po kolana, potem drętwieje wszystko, a ty pozostajesz takim, jakim
byłeś. Tylko twoje ciało wypada z gry, częściowo, po trochu. Pozostajesz sobą, tym samym,
którym byłeś przed rozpoczęciem tego procesu.
— A co dalej? Co dalej? — zapytałem.
— Potem całe twoje ciało zamiera, ty jednak istniejesz, po prostu zdejmujesz skórę i
opuszczasz ciało. Gdy opuszczasz ciało, wychodzisz również z celi. Kamienne mury i żelazne
drzwi są dla ciała. Nie mogą zatrzymać ducha. Wtedy zobaczysz, przekonasz się. Jesteś duchem
na zewnątrz twego ciała. Możesz oglądać własne ciało z zewnątrz. Mówię ci, że wiem, bo
próbowałem trzy razy, patrzyłem z zewnątrz na moje ciało, leżące obok mnie.
— Ha! ha! ha! — rozległ się śmiech Jake’a Oppenheimera o trzynaście cel dalej.
— Widzisz, to całe nieszczęście Jake’a — pukał dalej Morrell.
— Nie może uwierzyć. Jedyny raz, kiedy próbował, był za silny i nie osiągnął celu. Teraz
myśli, że żartuję.
— Kiedy umrzesz, jesteś martwy, a umarli zostają martwymi — odparł Oppenheimer.
— Nie zapomnij o jednym, Darrell — pukał do mnie Morrell. To wszystko ci pochlebia. Cały
czas masz uczucie, że za wiele sobie pozwalasz. Nie umiem tego wytłumaczyć, lecz gdy byłem
poza mym ciałem, kiedy przychodzili zdjąć kaftan, miałem uczucie, że nie mogę wejść w nie z
powrotem. Jakby moje ciało miało pozostać martwe na zawsze. Ale nie chciałem robić tej
przyjemności kapitanowi Jamie i wszystkim innym. Mówię ci, Darrell, jeśli potrafisz tego
dokonać, śmiej się z naczelnika. Jeżeli chociaż raz twoje ciało umrze w ten sposób, to już ci
obojętne, jak długo będą cię w kaftanie trzymać, choćby trwało to i miesiąc. Nie cierpisz, więc i
twoje ciało nie cierpi. Były przypadki, jak wiesz, że ludzie spali przez cały rok bez przerwy. To
samo będzie się działo z twoim ciałem. Pozostanie w kaftanie bezpieczeństwa bez najmniejszego
bólu i będzie spokojnie czekało aż wrócisz.
— Spróbuj, dobrze ci radzę.
— A jeśli nie powróci? — zapytał Oppenheimer.
— To będziemy się z niego śmiali, Jake — odpowiedział Morrell. — A może on z nas, że
trzymamy się tych przeklętych lochów, skoro można tak łatwo z nich wyjść.
Tu nastąpił koniec rozmowy, bo Pie Face Jones zbudził się nagle z zakazanej drzemki i
zagroził Morrellowi i Oppenheimerowi, że poskarży się na nich rano i założą im kaftan. Mnie nie
groził, wiedział bowiem, że i tak kaftan mnie nie minie.
Leżałem długo wśród ciszy, w całkowitym zapomnieniu o nędzy mego ciała i rozmyślałem
nad tym, co powiedział Morrell. Jak już wyjaśniałem, usiłowałem za pomocą hipnozy cofnąć się
do mych poprzednich osobowości. Wiedziałem, że udało mi się to osiągnąć tylko częściowo i że
doświadczyłem jedynie przelotnych zjaw, niewyraźnych i bez żadnej ciągłości.
Lecz metoda Morrella była tak dalece przeciwieństwem mojej autohipnozy, że mnie
zachwyciła. Przy mojej metodzie traciłem świadomość. Przy jego zaś, świadomość trwała do
końca, a gdy już ciała nie było, przechodziła w stan takiego uniesienia, że opuszczała ciało i
więzienie w San Quentin, ulatywała daleko, pozostając jednak świadomością. Być może wiara,
która tak łatwo mnie ogarnęła, była wynikiem mojego wielkiego osłabienia. Morrell również
wyraził takie przypuszczenie. Był to wynik zwykłego doświadczenia i ja również, jak
zobaczycie, wykonałem próbę zgodnie z jego wskazaniami.
Jednak warto spróbować, postanowiłem. Pomimo moich nieco sceptycznych zapatrywań
naukowca, uwierzyłem. Nie wątpiłem, że mogę uczynić to, co Morrell wykonał trzy razy, jak
mówił.
Rozdział X
Następnego ranka naczelnik Atherton wszedł do mojego lochu z zamiarem wykończenia mnie.
Razem z nim weszli kapitan Jamie, doktor Jackson, Pie Face Jones i Al Hutchins. Ten ostatni
skazany był na czterdzieści lat i miał nadzieję, że go zwolnią. W ciągu czterech ostatnich lat
cieszył się największym zaufaniem w San Quentin. Przekonacie się, że ta pozycja dawała mu
wielką władzę, gdy powiem, że samo jego wynagrodzenie oceniano na tysiąc dolarów rocznie.
Można więc było przypuszczać, że Al Hutchins, posiadając dziesięć czy dwanaście tysięcy
dolarów i obietnicę uwolnienia, ślepo wykona wszystkie rozkazy naczelnika.
Powiedziałem przed chwilą, że naczelnik Atherton wszedł do mej celi z zamiarem
wykończenia mnie. Wypisane miał to na twarzy. Jego polecenia zaś tylko to potwierdziły.
— Proszę go zbadać — rozkazał doktorowi Jacksonowi.
Ten ostatni, wstrętna kreatura, tylko z wyglądu przypominająca człowieka, zdarł ze mnie
sztywną od brudu koszulę, której nie zmieniałem od czasu wejścia do samotnej celi i odsłonił
moje nędzne ciało, pomarszczoną skórę na żebrach, jak brunatny pergamin i okrytą ranami od
częstego zmagania się z kaftanem bezpieczeństwa. Całe badanie było bezwstydnie
powierzchowne.
— Czy wytrzyma? — zapytał naczelnik.
— Tak — odpowiedział doktor Jackson. — Jak z sercem?
— Doskonale.
— Czy pan doktor sądzi, że wytrzyma dziesięć dni?
— Na pewno.
— Nie wierzę — oznajmił naczelnik ze złością. — Spróbujemy jednak. Kładź się, Standing.
Spełniłem rozkaz i wyciągnąłem się na rozłożonym kaftanie. Naczelnik zdawał się rozmawiać
sam z sobą.
— Obróć się — rozkazał.
Kilkakrotne wysiłki nie doprowadziły do niczego, byłem zbyt osłabiony, mogłem tylko pełzać
i dygotać w swojej bezradności.
— Udaje — zauważył Jackson.
— Nie będzie udawał, gdy się za niego wezmę — rzekł naczelnik. — Pomóżcie mu, nie mam
za dużo czasu.
Obrócili mnie na wznak w taki sposób, że patrzyłem naczelnikowi prosto w twarz.
— Standing — rzekł powoli — przedstawiłem ci to, co chcę rozwiązać. Dosyć mam twego
uporu. Cierpliwość moja się wyczerpała. Doktor Jackson twierdzi, że wytrzymasz dziesięć dni w
kaftanie bezpieczeństwa. Wiesz, co cię czeka. Ostatni raz daję ci możliwość odwrócenia całego
biegu sprawy. Powiedz, gdzie jest dynamit. W chwili, gdy będę miał go w ręku, zabiorę cię stąd.
Będziesz mógł wziąć kąpiel, ogolić się i dostaniesz czystą odzież. W ciągu sześciu miesięcy
będziesz w szpitalu, a potem zostaniesz moim zaufanym w bibliotece. Przyznasz, że nie mogę
życzliwiej się do ciebie odnieść. Do tego nie musisz nikogo oskarżać. Ty jeden w San Quentin
wiesz, gdzie jest dynamit. Nikogo nie zdradzisz, gdy to wyznasz i od chwili wyznania wszystko
będzie w porządku. W przeciwnym razie…
Przestał mówić i znacząco wzruszył ramionami.
— W przeciwnym razie w tej chwili rozpoczynasz te dziesięć dni.
Okropna perspektywa. Byłem tak osłabiony, że podobnie jak naczelnik, nie wątpiłem, iż
skonam w kaftanie. Wtedy przypomniałem sobie słowa Morrella. Skorzystam z nich teraz lub
nigdy; teraz lub nigdy nadeszła chwila wypróbowania prawdy jego słów. Uśmiechnąłem się,
patrząc w oczy naczelnika Athertona. Całą tę wiarę włożyłem w ten uśmiech i w propozycję,
którą mu złożyłem.
— Naczelniku — rzekłem — czy widzi pan, jak się uśmiecham? Jeżeli po upływie tych
dziesięciu dni, gdy mnie pan rozsznuruje, uśmiechnę się do pana tak, jak teraz, czy da pan
woreczek tytoniu i paczkę bibułki Morrellowi i Oppenheimerowi?
— Czyż ci uczeni ludzie nie są idiotami? — rzekł zachrypniętym głosem kapitan Jamie.
Naczelnik Atherton był cholerykiem i wziął moją prośbę za obelżywą pyszałkowatość.
— Już za samą propozycję będziesz wyjątkowo mocno związany — oznajmił.
— Proponowałem panu zawody — odparłem spokojnie — może mnie pan zasznurować jak
najciaśniej, ale jeżeli się uśmiechnę po dziesięciu dniach, to czy da pan tytoń Morrellowi i
Oppenheimerowi?
— Jesteś bardzo pewny siebie — szydził.
— Dlatego to panu proponuję — odrzekłem.
— Zachowujesz się jak wierzący, co? — drwił dalej.
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Po prostu za wiele we mnie życia, byście mogli do końca
po nie sięgnąć. Możecie mi to zamienić na sto dni, jeśli chcecie, a gdy upłyną, uśmiechnę się do
was.
— Sądzę, że dziesięć dni to więcej niż trzeba, by z tobą skończyć, Standing.
— Nie straci pan nawet tych dwóch pięciocentówek na tytoń. W każdym razie, nie ma pan nic
do stracenia.
— Za dwa centy, w jednej chwili rozwaliłbym twoją mordę — rzucił ze złością.
— Proszę bardzo. — Byłem bezczelnie słodki. Proszę bić jak najmocniej, zostanie mi zawsze
dość twarzy na uśmiech. Tymczasem, gdy pan się waha, może przyjąłby pan moją dziwną
propozycję.
Tylko człowiek nadzwyczaj osłabiony i pogrążony w głębokiej rozpaczy mógł w tych
okolicznościach drażnić naczelnika w samotnej celi. Może spowodowane to było osłabieniem i
rozpaczą, jak również wiarą. Teraz wiem, że wierzyłem i działałem dzięki tej wierze. Wierzyłem
w to, co mówił Morrell. Wierzyłem w przewagę umysłu nad ciałem. Wierzyłem, że nawet sto dni
w kaftanie mnie nie zabije.
Kapitan Jamie widocznie wyczuł tę wiarę, która mnie ożywiła, gdyż rzekł:
— Pamiętam Szweda, który zwariował przed dwudziestu laty. To było jeszcze nie za twoich
czasów, naczelniku. Zabił człowieka w sprzeczce o dwadzieścia pięć centów i skazano go na
dożywotnie więzienie. Był kucharzem z zawodu. Stał się pobożny. Mówił, że złoty wóz zajeżdża,
aby go zabrać do nieba, siadał na brzegu kuchni rozpalonej do czerwoności i śpiewał hymny,
gotując. Ściągnęli do stamtąd, lecz dwa dni później zdechł w szpitalu. Do końca przysięgał, że
wcale nie czuł ognia. Nic nie mogliśmy z niego wyciągnąć.
— A ze Standinga wyciągniemy — rzekł naczelnik.
— Jeżeli jest pan tak pewny, to czemu nie zgadza się pan na moją propozycję? — rzuciłem
wyzwanie.
Naczelnik był tak wściekły, że roześmiałbym się, gdybym nie był w tak rozpaczliwym
położeniu. Konwulsyjnie wykrzywiał twarz. Zacisnął ręce i przez chwilę miałem wrażenie, że
rzuci się na mnie i zacznie bić. Z trudnością odzyskał panowanie nad sobą.
— Dobrze, Standing — burczał. Zgadzam się. Lecz możesz założyć się o twoje słodkie życie,
że niełatwo ci przyjdzie ten uśmiech za dziesięć dni. Obróćcie go, chłopcy i ściągnijcie tak, żeby
mu żebra trzeszczały. Hutchins, pokaż mu, że umiesz to robić.
Przewrócili mnie i ściągnęli tak, jak mnie nigdy jeszcze nie ściągano. Główny mąż zaufania
doskonale wykazał się swymi umiejętnościami. Usiłowałem skraść choć odrobinę wolnej
przestrzeni. Niewiele to było, bo ciało dawno straciłem, a mięśnie moje były kompletnie
zwiotczałe. Nie miałem ani siły, ani dostatecznej tuszy, by ukraść więcej niż odrobinę i to trochę,
co ukradłem, osiągnąłem, jestem pewien, przez rozszerzenie stawów kostnych mego korpusu. Z
tej odrobiny ograbił mnie Hutchins, który za czasów, kiedy nie cieszył się zaufaniem władz
więziennych wyuczył się wszystkich sztuczek kaftana od jego wewnętrznej strony.
Hutchins był w głębi duszy łajdakiem lub stworzeniem, które kiedyś było człowiekiem, lecz
się stoczyło. Posiadał dziesięć czy dwanaście tysięcy dolarów i miał obiecaną wolność, jeśli
będzie słuchać rozkazów. Później dowiedziałem się, że miał dziewczynę, która dochowała mu
wierności i czekała na niego. Ten bodziec, kobieta, tłumaczy wiele zagadek w mężczyźnie.
Jeżeli ktoś kiedykolwiek rozmyślnie popełnił morderstwo, to Al Hutchins uczynił to tego
ranka w samotnej celi na rozkaz naczelnika. Ograbił mnie ze skradzionej odrobiny wolniejszego
miejsca. Ograbione zeń moje ciało było bezbronne; wówczas z nogą na mym grzbiecie, ciągnąc
lekko sznury, skrępował mnie tak, jak nigdy nikt nie zdołał tego uczynić. To skrępowanie mojej
wątłej powłoki cielesnej było tak silne, że natychmiast poczułem nadchodzącą śmierć. Ożywiał
mnie jednak cud wiary. Wiedziałem — mówię — wiedziałem, że nie skonam. Kręciło mi się w
głowie, serce waliło jak młotem, począwszy od paznokci u nóg aż po cebulki włosów na czaszce.
— To wystarczająco ciasno — ponaglał niechętnie kapitan Jamie.
— Piekielnie — rzekł doktor Jackson. — Mówię wam, nic mu nie może zaszkodzić. To
czarownik. Powinien był dawno umrzeć.
Naczelnik Atherton z wielkim trudem zdołał wsunąć palec pomiędzy sznurówkę a moje plecy.
Przygniótł mnie nogą, przechylił się całym ciężarem swego ciała i ciągnął, lecz więzy ani na
trochę się nie rozluźniły.
— Schylam głowę przed tobą, Hutchins — rzekł. — Znasz swój fach. Obróćcie go teraz,
niech na niego spojrzę.
Przewrócił mnie znowu na wznak. Przyglądałem się im mętnym wzrokiem. Wiem jedno,
gdyby mnie tak zasznurowano za pierwszym razem, skonałbym z pewnością w ciągu dziesięciu
minut. Lecz byłem dobrze wyszkolony. Miałem za sobą tysiące godzin w kaftanie, a poza tym
wierzyłem w słowa Morrella.
— śmiej się teraz, psiakrew, śmiej się — powiedział naczelnik. — Pokaż ten uśmiech, którym
się chwaliłeś.
Wtedy, gdy moje płuca walczyły o haust powietrza, gdy sercu groziło pęknięcie, a umysł
kołował, zdobyłem się jednak na uśmiech dla naczelnika Athertona.
Rozdział XI
Trzaśnięto drzwiami, pozostałem sam, w pozycji leżącej, pozbawiony światła, którego tylko
niewielki promyk docierał do lochu. Za pomocą sposobów, które od dawna już znałem, zdołałem
przesunąć się po podłodze, o kilka centymetrów za każdym ruchem, aby koniec podeszwy
prawego buta sięgał drzwi. To już stanowiło powód do wielkiej radości. Nie byłem zupełnie sam.
Mogłem rozmawiać z Morrellem za pomocą pukania.
Naczelnik Atherton musiał jednak pozostawić bardzo ścisłe rozkazy dozorcy, bo chociaż
zdołałem wezwać Eda Morrella i oznajmić mu, że zamierzam wykonać próbę, dozorca
przeszkodził mu w odpowiedzi. Mnie mógł tylko przeklinać, nałożono mi bowiem kaftan
bezpieczeństwa na okres dziesięciu dni, byłem więc poza groźbą kary.
Pamiętam, że zwróciłem wówczas uwagę na pogodę swego umysłu. Zwykły ból, jaki zawsze
wywoływał kaftan, dotykał wyłącznie mego ciała, zaś umysł mój był tak bierny, że ból obchodził
go tak samo, jak ściany celi i podłoga, na której leżałem. Trudno było o lepsze warunki ducha i
umysłu dla zamierzonego doświadczenia. Ogromne wyczerpanie w znacznym stopniu
przyczyniło się do tego nastroju. Były jednak i inne przyczyny. Od dawna potrafiłem nie zwracać
uwagi na ból. Nie miałem obaw ani wątpliwości. Cały mój umysł zamienił się niejako w
niezłomną wiarę w panowanie i władzę umysłu. Była to jakby bierność snu, a jednak na swój
sposób tak pozytywna, że dochodziła prawie do granic egzaltacji.
Zacząłem koncentrować wolę. Nawet wówczas odczuwałem odrętwienie i kłucie w całym
ciele, spowodowane złym krążeniem krwi. Skierowałem wolę ku małemu palcowi prawej nogi i
chciałem, aby ten palec przestał żyć w mojej świadomości. Chciałem, żeby ten palec umarł o
tyle, o ile dotyczył mnie, jego pana, istotę całkowicie od niego odrębną. Nadeszła ciężka walka.
Morrell ostrzegał, że tak będzie. Najmniejszy cień zwątpienia nie zachwiał mej wiary.
Wiedziałem, że ten palec zamrze i wiedziałem, kiedy zamarł. Stawy zamierały jeden po drugim
pod naciskiem mojej woli.
Dalej poszło łatwo, lecz przyznam, że powoli. Staw po stawie, palec po palcu, przestawały
żyć. Staw po stawie, proces zamierania postępował naprzód. Nadeszła chwila, gdy ciało moje
pod goleniami wychodziło z rejonu świadomości. Przyszedł moment, że wszystko, aż do kolan,
było martwe.
W swoim uniesieniu nie wiedziałem wcale, czy się cieszę z osiągniętego powodzenia. Jedno
tylko wiedziałem: moje ciało umierało na mój rozkaz. Wszystko, co tylko było mną spełniało to
jedyne zadanie. Wykonałem pracę tak dokładnie, jak murarz, który układa cegły i spoglądałem na
dzieło z taką prostotą, z jaką murarz patrzy na ukończoną pracę.
Po upływie godziny zamarło wszystko aż do bioder i w dalszym ciągu staw po stawie kazałem
zamierać ciału od bioder wzwyż.
Gdy doszedłem do poziomu serca, zacząłem odczuwać pierwsze cienie i pierwsze zawroty w
mej świadomości. Z obawy, iż stracę świadomość, chciałem zatrzymać śmierć już osiągniętą i
skierowałem wysiłek woli ku palcom rąk. Umysł mój rozjaśnił się znowu i śmierć rąk, aż po
ramiona, nastąpiła bardzo szybko.
Teraz całe moje ciało było nieżywe, oprócz głowy i małego kawałka piersi. Uderzenia i skoki
mego ściśniętego serca nie znajdowały już odzewu w mózgu. Serce moje biło równo, lecz słabo.
Gdybym miał odwagę cieszyć się w tej chwili, cieszyłbym się zanikiem wszystkich odczuć.
Tutaj moje doświadczenie różni się od tego, co przeżył Morrell. Wola działała automatycznie,
ogarniały mnie marzenia, podobnie, jak w stanie pomiędzy przebudzeniem a krainą sennych
marzeń. Odczuwałem niezwykłe powiększenie mózgu w głębi czaszki, której objętość pozostała
taka sama. Były jakieś krótkie przebłyski światła, jak gdybym nawet ja, pan, przestał na chwilę
istnieć, a zaraz potem znowu był sobą, jak gdybym jeszcze zajmował cielesne mieszkanie, które
na mój rozkaz przestawało istnieć.
Zatrważające było pozorne powiększanie mózgu. Nie przeszedł on poza ścianę czaszki, a
jednak zdawało mi się, że jego obwód jest na zewnątrz i jeszcze się rozszerza. Jednocześnie
odczuwałem najdziwniejsze wrażenie, którego nie doświadczyłem nigdy w swoim życiu. Czas i
przestrzeń, o ile stanowiły treść mojej świadomości, uległy niezwykłemu rozszerzeniu. Nie
otwierając oczu, by sprawdzić, wiedziałem, że mury mojej ciasnej celi cofnęły się i utworzyły z
niej olbrzymią salę. Rozważając to, wiedziałem, że jeśli to samo dzieje się z całym więzieniem,
to zewnętrzne mury San Quentin muszą być wysunięte gdzieś w głąb Oceanu Spokojnego, z
drugiej zaś dotykać pustyni Nevada. Druga moja myśl to ta, że jeżeli materia może przenikać
materię, to mury mojej celi mogą wnikać w mury więzienia i przejść przez nie, zatem wynieść
celę z więzienia i wypuścić mnie na wolność. Były to oczywiście bardzo fantastyczne pomysły i
już wówczas zdawałem sobie sprawę, że tak jest.
Niezwykłe było również rozszerzanie czasu. Serce moje uderzało w długich odstępach.
Przyszła nowa myśl, liczyłem powolne sekundy pomiędzy jednym uderzeniem a drugim. Na
początku, jak zauważyłem, mijało przeszło sto sekund pomiędzy dwoma uderzeniami. W miarę
liczenia, przerwy tak się wydłużały, że liczenie zaczęło mnie męczyć.
Gdy to złudzenie rozszerzania czasu i przestrzeni przedłużało się i wzrastało, zacząłem sennie
zastanawiać się nad nowym i głębokim zagadnieniem. Morrell mówił mi, że osiągnął wolność
ciała przez zabicie go lub przez usunięcie ciała ze świadomości, co właściwie było
równoznaczne. Ciało moje było już tak bliskie zupełnej śmierci, że wiedziałem z niezachwianą
pewnością, iż przez szybką koncentrację na jeszcze żywym kawałku mej piersi, również i ten
kawałek żyć przestanie. W tym właśnie tkwił problem, a Morrell nie uprzedził mnie, czy
powinienem pragnąć, by moja głowa też umarła. Gdybym to uczynił, czy ciało Darrella
Standinga nie byłoby martwe na zawsze, bez względu na to, co stanie się z jego duchem?
Odważyłem się uśpić pierś i powoli bijące serce. Szybki rozkaz woli został spełniony. Nie
miałem już piersi ani serca. Byłem tylko umysłem, duszą, świadomością — nazwijcie to, jak
chcecie — wcieloną w mglisty mózg, który choć ześrodkowany w czaszce, był znacznie
rozszerzony i rozszerzał się coraz bardziej poza czaszkę.
Nagle, błyskawicznie znalazłem się daleko. W oka mgnieniu przebyłem dach więzienia i niebo
Kalifornii; ujrzałem się wśród gwiazd. Specjalnie mówię „gwiazd”. Poruszałem się wśród nich.
Byłem dzieckiem. Miałem na sobie zwiewną, jakby utkaną ze śnieżnego puchu, lśniącą w środku
gwiaździstej nocy szatę. Szata ta przypominała mi oczywiście ubrania aktorów cyrkowych,
których widywałem w dzieciństwie, i moje dziecinne wyobrażenie o szatach anielskich.
W każdym razie, odziany w taką szatę stąpałem w przestrzeni pomiędzy gwiazdami, unoszony
radością, że wyruszyłem na poszukiwanie przygód, by na mecie odnaleźć wszystkie prawa
kosmiczne i poznać najwyższą tajemnicę wszechświata.
W ręku trzymałem długą różdżkę ze szkła. Czułem się zmuszony dotykać końcem tej różdżki
każdej mijanej gwiazdy. Wiedziałem z niezbitą pewnością, że gdybym opuścił choć jedną,
zostałbym strącony w jakąś niezgłębioną przepaść niepojętej i wiecznej winy oraz kary.
Długo trwało to badanie gwiazd. Gdy mówię „długo”, musicie pamiętać o ogromnym
rozszerzeniu czasu, jakie dokonało się w mym umyśle. Całe wieki stąpałem w przestrzeni,
niestrudzone oko kierowało ręką, ta zaś uderzała końcem różdżki mijaną gwiazdę. Droga była
coraz jaśniejsza. Niewymowny cel nieskończonej mądrości był coraz bliższy. Nie pomyliłem się
jednak. Indywidualność moja nie była inna. Ale nie było to moje własne doświadczenie. Cały
czas zdawałem sobie sprawę, że to ja, Darrell Standing, przechadzam się wśród gwiazd i uderzam
je różdżką ze szkła. Jednym słowem, wiedziałem, że nie było tu nic prawdziwego, nic, co by
kiedykolwiek istniało lub mogło istnieć. Wiedziałem, że to tylko dziwaczna gra wyobraźni, którą
ludzie przechodzą w pijackich snach, w gorączce, a nawet w zwykłej drzemce. Następnie, gdy w
badaniu niebios wszystko układało mi się jak najlepiej, różdżka w mej ręce nie dotknęła jednej
gwiazdy i natychmiast zrozumiałem, że popełniłem przestępstwo. W jednej chwili poczułem
silne i stanowcze uderzenie, niewzruszone i rozkazujące, jak nieubłagany wyrok, które odrzuciło
mnie przez wszechświat. Cały gwiaździsty system zamigotał, zachwiał się i rozpalił płomieniem.
Poczułem niezwykłą i przerywaną agonię. W ułamku sekundy stałem się znów Darrellem
Standingiem, skazanym na dożywotnie więzienie, leżałem w samotnej celi w kaftanie
bezpieczeństwa. Znałem bezpośrednią przyczynę tego wezwania. Było nią pukanie Eda Morrella
w celi piątej, który zaczynał sylabizować jakąś rozmowę.
Chciałbym trochę wytłumaczyć to rozszerzenie czasu i przestrzeni, którego doświadczyłem.
W kilka dni później spytałem Morrella, co chciał mi wtedy powiedzieć. Pytał o zwykłą rzecz, a
mianowicie: „Standing, czy tu jesteś?” Pukał szybko, korzystając z faktu, że dozorca był w
drugim końcu korytarza, w którym znajdowały się cele. I nagle! Pomiędzy pierwszym a drugim
uderzeniem uleciałem i stanąłem wśród gwiazd, odziany w śnieżne szaty, dotykając każdej z
nich, gdy mijałem je w pogoni za formułą, która wyjaśniłaby tajniki całego życia; jak już
powiedziałem, badania te trwały całe wieki. Wówczas przyszło wezwanie, piętno wyroku,
niezwykła przerywana agonia i znalazłem się z powrotem w swojej celi w San Quentin. Wtedy
nastąpiło drugie stuknięcie Eda Morrella. Przerwa między tymi dwoma uderzeniami nie mogła
wynosić więcej niż jedną piątą sekundy. Jednak rozszerzenie czasu było dla mnie tak niepojęte i
tak ogromne, że w ciągu tej jednej piątej sekundy uleciałem w zaświaty i włóczęga wśród gwiazd
trwała wieki.
Wiem teraz, czytelniku miły, że to, co opowiedziałem, wydaje ci się majaczeniem. Zgadzam
się z tobą. To jest majaczenie. Było to jednak doświadczenie. Dla mnie równie prawdziwe jak
żmija, którą widzi człowiek w delirium tremens.
Pukanie mogło zabrać Edowi Morrellowi najwyżej dwie minuty, gdy stawiał mi to pytanie.
Dla mnie minęły one pomiędzy pierwszym a ostatnim jego uderzeniem. Nie mogłem już stąpać
po mej gwiezdnej ścieżce z ową niewymowną pierwotną radością, gdyż drogę moją napiętnował
lęk przed nieuniknionym wezwaniem, które miało mnie unieść i oderwać, jak stało się to istotnie,
i rzuciło mnie z powrotem w piekło kaftana bezpieczeństwa. Moje eony wędrówki wśród gwiazd
były więc eonami strachu.
Wiedziałem przez cały czas, że to pukanie palców Eda Morrella przywiązuje mnie tak
okrutnie do ziemi. Próbowałem przemówić do niego i prosić, by przestał. Lecz tak całkowicie
wyjąłem moje ciało spod władzy świadomości, że nie mogłem go wskrzesić. Ciało moje leżało
martwe w kaftanie, pomimo że wciąż jeszcze moja świadomość przebywała w przestrzeni
czaszki. Na próżno usiłowałem nakazać nodze, by wypukała Morrellowi tych kilka słów.
Wydawało mi się, że mam nogę. Jednak próbę posunąłem tak daleko, że już nie miałem nogi.
Następnie — i dziś wiem, że dlatego, iż Morrell wypowiedział całe zdanie — szedłem dalej
wśród gwiazd i nie zostałem odwołany. Później, w jednej chwili dotarło do mnie, jak przez mgłę,
że zasypiam i był to sen pełen rozkoszy. Od czasu do czasu poruszałem się leniwie, zauważ
czytelniku: poruszałem się. Ruszałem nogami i rękami. Odczuwałem dotyk czystego, miękkiego
płótna pościeli. Ciało moje czuło, że mu dobrze. To była rozkosz! Podobnie, jak człowiek
spragniony marzy na pustyni o szmerze źródła i płynących strumykach, tak ja marzyłem o uldze
w skrępowaniu kaf ta — na, o czystości zamiast brudu, o aksamitnie miękkim, zdrowym
naskórku zamiast mej nędznej, jak pergamin pomarszczonej powłoki; śniłem jednak z pewną
zmianą, o czym zaraz się dowiesz.
Ocknąłem się. Byłem całkowicie przebudzony, chociaż nie otwierałem oczu. Wszystko, co
potem się zdarzyło nie było dla mnie zaskoczeniem. Wszystko było naturalne i oczekiwane.
Byłem sobą, bądź tego pewny. Lecz nie byłem Darrellem Standingiem. Darrell Standing nie miał
więcej wspólnego z człowiekiem, którym byłem, niż pergaminowo pomarszczony naskórek z
chłodną, miękką skórą, którą miałem na sobie. Nic nie wiedziałem o żadnym Darrellu Standingu
i nie mogłem wiedzieć, zważywszy, że Darrell Standing nie przyszedł jeszcze na świat i wieki
miały upłynąć do dnia jego narodzin. Dowiesz się o tym później.
Leżałem z zamkniętymi oczyma, nasłuchując leniwie. Z zewnątrz dawał się słyszeć tupot
wielu końskich kopyt, posuwających się w szeregu po kamienistym bruku. Z brzęku metalowych
części zbroi ludzi i koni zorientowałem się, że ulicą pod moimi oknami przechodzi jakiś orszak.
Zastanawiałem się leniwie, kto to może być. Dochodził skądś — wiedziałem, że z podwórza
zajazdu — tupot i brzęk podków i niecierpliwe rżenie, które rozpoznawałem: było to rżenie mego
wierzchowca, czekał na mnie.
Rozległy się kroki i ruch, kroki wyraźne, ostrzegawcze, przyciszone, a jednak rozmyślnie
głośne z zamiarem zbudzenia mnie, na wypadek, gdybym jeszcze spał. Uśmiechnąłem się do
siebie, dostrzegając ten fortel.
— Pons — rozkazałem, nie otwierając oczu — wody, zimnej wody, szybko, całe potoki. Za
długo piłem wczoraj w nocy i teraz zaschło mi w gardle.
— I za długo spałem dzisiaj — zrzędził, podając mi wodę, którą już miał w ręku.
Usiadłem, otworzyłem oczy i podniosłem dzban do ust obydwoma rękami. Pijąc, patrzałem na
Pons’a.
Zauważ dwie rzeczy, czytelniku miły. Mówiłem po francusku, nie zdawałem sobie sprawy, że
mówię po francusku. Dopiero później, po powrocie do celi, gdy przypominałem sobie to, co teraz
opowiadam, uświadomiłem sobie, że mówię po francusku i mówiłem dobrze.
Co do mnie, to ja, Darrell Standing, piszący obecnie te słowa na oddziale morderców w
więzieniu w Folsom, umiem po francusku tyle, ile umieją w szkołach, czyli wystarczająco, aby
móc czytać. Jeżeli zaś chodzi o rozmowę, to z moją znajomością tego języka jest ona
niemożliwa. Potrafię zaledwie wymówić nazwy potraw znajdujące się w restauracyjnym
jadłospisie.
Powróćmy jednak do opowiadania. Pons był dobrodusznym, zasuszonym starcem. Urodził się
w naszym domu, wiem o tym, bo zdarzyło się, że tego dnia właśnie, który opisuję, była o tym
wzmianka. Pons miał sześćdziesiąt lat. Zębów prawie nie miał i pomimo znacznie krótszej jednej
nogi, przez co kulał, był żwawy i poruszał się nerwowo. Był też bezczelnie poufały. Dlatego, że
sześćdziesiąt lat służył w mojej rodzinie. Był sługą mego ojca, nim jeszcze nauczyłem się
chodzić, a po jego śmierci rozmawiałem z Pons’em (tego dnia właśnie), by pozostał u mnie na
służbie. Okulał na polu walki we Włoszech, podczas konnej szarży. Wyciągnął mojego ojca spod
końskich kopyt, a sam został złapany, rzucono go o ziemię i podeptano. Ojciec mój przytomny,
ale bezwładny wskutek odniesionych ran, patrzył tylko na to. Tym sposobem, jak mówiłem, Pons
uzyskał prawo do bezczelnej poufałości i prawa tego syn mego ojca nie mógł mu odmówić.
Pons potrząsnął głową, gdy wypiłem wszystko.
— Czy słyszałeś, jak kipiała? — zaśmiałem się, oddając mu pusty dzban.
— Zupełnie, jak ojciec — rzekł smutno. — Lecz pana ojciec dożył tego, że się poprawił,
wątpię, by pan poszedł za jego przykładem.
— Zachorował na żołądek? — żartowałem. — I tak jeden łyk spirytusu wszystko
poprzewracał. Mądrość nakazywałaby nie pić, gdy dzban nie może płynu pomieścić.
Podczas rozmowy Pons przyniósł do łóżka ubranie na ten dzień.
— Pij, panie — odparł. — Nic ci zaszkodzić nie może. Umrzesz ze zdrowym żołądkiem.
— Czy sądzisz, że mam żołądek podbity żelazem? — Udawałem, że go nie rozumiem.
— Sądzę — zaczął szybko z niezadowoleniem, przerwał, zrozumiał bowiem mój żart i
wydymając zmarszczone usta, układał na krześle mój nowy płaszcz sobolowy. — Osiem tysięcy
dukatów — szydził. — Tysiąc kóz i sto tłustych wołów w płaszczu, abyś nie zmarzł. Z dziesięć
folwarków na pięknym karku mego pana.
— W tym sto pięknych farm ze znajdującym się na nich zamkiem albo z dwoma, nie mówiąc
już może o pałacu — rzekłem, wyciągając rękę, by dotknąć krótkiego miecza, który właśnie kładł
na krześle.
— To zdobył twój ojciec własnymi rękami — odparł Pons.
— Lecz co twój ojciec zdobył, to zatrzymał przy sobie.
Tu Fons przerwał i spojrzał z pogardą na moją szatę ze szkarłatnego atłasu, wspaniały strój,
który nabyłem.
— Sześćdziesiąt dukatów za to — zrzędził Pons. — Twój ojciec wysłałby wszystkich
krawców i żydów z krajów chrześcijańskich, by smażyli się w piekle, zanim zapłaciłby taką cenę.
Podczas gdyśmy się ubierali, to znaczy, gdy Pons pomagał mi ubierać się, żartowałem z niego
w dalszym ciągu. — Widzę, że nie słyszałeś nowiny, Pons — rzekłem chytrze.
Nastawił uszu, jak stary plotkarz, którym był.
— Ostatnie nowiny? — zapytał. — Może nowiny z dworu angielskiego?
— Nie — potrząsnąłem głową. — Może nowiny dla ciebie, lecz stare rzeczy dla wszystkich.
Nie słyszałeś? Filozofowie greccy szeptali je prawie dwa tysiące lat temu. To dla tych nowin
właśnie wkładam na siebie dwadzieścia tłustych ferm, żyję we dworze i staję się elegantem.
Widzisz Pons, świat to najgorsze miejsce, życie okropnie smutne, wszyscy ludzie umierają, a gdy
umrą… no, to nie żyją. Otóż dla uniknięcia zła i smutku, ludzie dzisiejsi szukają wrażeń i
zaspokojenia zmysłów.
— A nowiny, panie? O czym tak dawno szeptali filozofowie?
— Że Bóg umarł, Pons — odparłem uroczyście. — Nie wiedziałeś o tym? Bóg umarł i ja
wkrótce umrę, i noszę dwadzieścia tłustych ferm na karku.
— Bóg żyje — stwierdził Pons gorąco. — Bóg żyje i zbliża się Jego Królestwo. Mówię ci,
panie, zbliża się. Może nie dalej niż jutro nastąpi koniec świata.
— Tak mówili w dawnym Rzymie, Pons, gdy Neron uczynił z nich pochodnie, by
przyświecały jego zabawom.
Pons spojrzał na mnie z politowaniem.
— Za wiele nauki to choroba — skarżył się. — Zawsze byłem temu przeciwny. Lecz musisz
zawsze czynić, co zechcesz i ciągnąć mnie, starego, za sobą, uczysz się astronomii i liczb w
Wenecji, poezji i wszystkich włoskich głupstw we Florencji, astrologii w Pizie i Bóg wie czego
jeszcze w tym kraju wariatów, w Niemczech. Głupoty, filozofia! Powiadam ci, panie, ja, Pons,
sługa twój, stary człowiek, który nie odróżni litery od drzewca szpilki, powiadam ci, Bóg żyje i
nie minie wiele czasu, gdy staniesz przed Jego obliczem. — Zatrzymał się i po chwili namysłu
dodał: — On tu jest, ten ksiądz, o którym mówiłeś.
W tej chwili przypomniałem sobie to, że się wcześniej umówiłem.
— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? — spytałem gniewnie.
— Co to szkodzi? — Pons wzruszył ramionami. — Czy nie czekał i tak dwie godziny?
— Dlaczego mnie nie zawołałeś?
Popatrzył na mnie krytycznym, zamyślonym wzrokiem.
— A ty rzuciłeś się na łóżko i krzyczałeś, jak kogut sing kuku: sing kuku, sing kuku, kuku,
sing kuku.
Przedrzeźniał mnie, powtarzając bezsensowną zwrotkę falsetem, świdrującym uszy.
Niewątpliwie powtarzałem to w drodze do łóżka.
— Masz dobrą pamięć — zauważyłem sucho, starając się nakryć ramiona nowym płaszczem
sobolowym, nim go rzuciłem Pons’owi, by odłożył go na bok. Potrząsnął głową z kwaśną miną.
— Nie trzeba pamięci, skoro ryczałeś to z tysiąc razy, aż wreszcie połowa gości z zajazdu
zaczęła się dobijać do drzwi, żeby cię skarcić, że im spać nie dajesz. A gdy nareszcie położyłem
cię przyzwoicie do łóżka, czyż nie wezwałeś mnie i nie rozkazałeś, gdy diabeł przyjdzie,
powiedzieć mu, że pan śpi? I czy nie wezwałeś mnie po raz drugi, chwytając za rękę tak, że dziś
jeszcze jest zbolała i sina, nie rozkazałeś, jeśli dbam o życie, tłuste mięso i ciepłe ognisko, nie
budzić ciebie, jak tylko dla jednego?
— Tak było? — nagliłem, nie mogłem bowiem za nic w świecie zgadnąć, co mówiłem.
— Serce czarnego myszołowa, powiedziałeś, imieniem Martinelli — nie wiem, kto to taki —
serce Martinelliego dymiące na złotym półmisku. Półmisek musi być złoty, rzekłeś i kazałeś,
bym cię obudził, śpiewając: sing kuku, sing kuku, sing kuku. Wtedy zacząłeś mnie uczyć, jak
mam śpiewać: sing kuku, sing kuku, sing kuku.
Gdy tylko Pons wymienił nazwisko, wiedziałem natychmiast, że to ksiądz Martinelli przez
dwie śmiertelne godziny zbijał obcasy w sąsiednim pokoju.
Gdy Martinelli wszedł do pokoju i przywitał mnie tytułem i nazwiskiem, wiedziałem
natychmiast, jak się nazywam i wszystkie inne detale. Byłem hrabią Guillaume de Sainte–Maure.
(Widzicie, mogłem wiedzieć i potem pamiętać tylko to, co było w świadomości mego umysłu).
Ksiądz był Włochem, czarny i drobny, wychudzony jakby przez post lub przez jakiś
pożerający go głód nie z tego świata, ręce miał małe i długie, podobne do rąk kobiecych. A oczy!
Były ostre i niedowierzające, wąsko rozcięte, o ciężkich powiekach, ostre jak u łasicy, a
jednocześnie niedołężne, jak u jaszczurki wygrzewającej się na słońcu.
— Zaszła duża zwłoka, hrabio de Sainte–Maure — zaczął szybko, gdy Pons na me spojrzenie
opuścił komnatę. — Ten, komu służę, niecierpliwi się.
— Zmień nutę, księże — przerwałem gniewnie. — Pamiętaj, że teraz nie jesteś w Rzymie.
— Mój dostojny pan… — zaczął.
— Rządzi dostojnie w Rzymie, być może — przerwałem mu znowu. — Tutaj jest Francja.
Martinelli lekko i cierpliwie wzruszył ramionami, lecz jego wzrok lśniący, jak wzrok
bazyliszka mówił coś wręcz przeciwnego.
— Mój dostojny pan zna czyny Francji — rzekł spokojnie. — Dama nie dla was, mój pan ma
inne zamiary… — zwilżył językiem swe wąskie usta. — Inne zamiary dla damy… i dla was.
Gdy wspomnę damę, wiedziałem oczywiście, że ma na myśli wielką księżnę Filipinę, wdowę
po Geoffreyu, ostatnim księciu Akwitanii. Lecz wielka księżna Filippa była kobietą młodą i
wesołą, piękną i, na Boga! dla mnie stworzoną.
— Jakie są zamiary? — spytałem śmiało.
— Głębokie i szerokie, hrabio de Sainte–Maure, za głębokie i za szerokie, bym ośmielił się je
przemknąć, a tym bardziej je znać i mówić o nich z wami lub z kimkolwiek innym.
— Tak, wiem, zbliżają się wielkie rzeczy, a błotniste robactwo kłębi się pod ziemią —
rzekłem.
— Mówiono mi, że jesteś uparty, lecz spełniam otrzymany rozkaz.
Martinelli podniósł się, by mnie opuścić, ja również wstałem.
— Mówiłem, że to się na nic nie zda — ciągnął dalej. — Dano ci jednak ostatni raz
możliwość zmiany zdania. Mój dostojny pan postępuje z tobą nadzwyczaj łagodnie.
— No, dobrze, pomyślę o tym — odparłem lekko, żegnając się z księdzem przy drzwiach.
Na progu nagle zatrzymał się.
— Czas do namysłu minął — rzekł. — Przyszedłem po decyzję.
— Pomyślę o tym — powtórzyłem, a następnie, po namyśle dodałem:
— Jeżeli plany damy niezgodne są z moimi, być może wówczas plany twego pana odniosą
skutek, jakiego pragnie. Bowiem pamiętaj księże, on nie jest moim panem.
— Nie znasz mego pana — rzekł uroczyście. — I nie pragnę go znać — odparłem.
Słyszałem cichy, lekki krok księdza — intryganta schodzącego w dół po skrzypiących
schodach.
Gdybym wchodził w drobne szczegóły wszystkiego, co widziałem tego dnia i tej nocy, kiedy
byłem hrabią Wilhelmem de Sainte–Maure, dziesięć ksiąg takich, jak ta nie ogarnęłoby całości.
Wiele pominę milczeniem, opuszczę wręcz prawie wszystko, gdyż nie słyszałem nigdy, by odło
— żono wykonanie wyroku na skazanym po to, aby mógł on dokończyć swój pamiętnik,
przynajmniej nie w Kalifornii.
Gdy tego dnia wyjechałem konno na przejażdżkę, ujrzałem Paryż minionych wieków. Wąskie
ulice były skandalicznie brudne, pełne błota. Miałem jednak nie pisać o wszystkim. Opuszczę
więc wydarzenia popołudniowe, całą przejażdżkę konno poza wałami, wielkie przyjęcie wydane
przez Hugona de Meunga, biesiadę i pijaństwo, w których niechętnie brałem udział. Opiszę tylko
koniec przygody, zaczynającej się w chwili, gdy żartowałem z Filippą we własnej osobie —
Boże, jaka ona cudownie piękna. Wielka pani, tak, lecz przede wszystkim kobieta, zawsze i teraz,
kobieta.
Śmiech nasz i żarty rozbrzmiewały wesoło, wokół nas krążył rozbawiony tłum, pod tym
żartem jednak kryła się głęboka powaga mężczyzny i kobiety, którzy weszli już dość daleko na
próg miłości, a jednak nie byli zbyt pewni siebie wzajemnie. Nie będę jej opisywał. Była niska,
prześlicznie szczupła… lecz zacząłem opisywać jej postać. Jednym słowem, była dla mnie
jedyną kobietą na całym świecie i nie podejrzewałem, że długa ręka szarego starca w Rzymie
może trafić przez Europę pomiędzy tę kobietę i mnie.
Włoch Fortini oparł się o moje ramię i szepnął:
— Ktoś chce z tobą rozmawiać.
— Ten ktoś musi zaczekać, jak długo mi się spodoba — odparłem krótko.
— Nie czekam, żeby się komuś podobało — brzmiała równie krótka jego odpowiedź.
Krew we mnie zakipiała, przypomniał mi się ksiądz Martinelli i szary starzec w Rzymie.
Sprawa była jasna. Była przemyślana. To była długa ręka. Fortini patrzał na mnie ze spokojnym
uśmiechem, ja zaś przystanąłem na moment, by pomyśleć, lecz jego uśmiech był obelżywy.
Należało właśnie wówczas zachować zimną krew. Lecz stary gniew zaczął się we mnie
burzyć. To było dzieło księdza. Ten Fortini, zubożały szlachcic, który stracił, prócz szlachectwa,
wszystko, słynął jako najlepszy szermierz na miecze, jaki kiedykolwiek przybył z Włoch w ciągu
kilkudziesięciu ostatnich lat. Dzisiaj zjawił się Fortini. Jeśli nie wykona rozkazu szarego starca,
jutro będzie inny miecz, następnego jeszcze inny. Gdyby i temu sądzone było zginąć, mógłbym
spodziewać się pchnięcia sztyletem w plecy przez zwykłego zbója lub płynu zwykłego truciciela
w winie, mięsie lub w chlebie,
— Jestem zajęty — rzekłem. — Odejdź.
— Mam do ciebie pilną sprawę — brzmiała odpowiedź. Bezwiednie podnieśliśmy nieco głos i
Filippa usłyszała.
— Odejdź, psie włoski — rzekłem. — Nie szczekaj pod mymi drzwiami. Zaraz cię
wysłucham.
— Księżyc wzeszedł — powiedział. — Trawa jest sucha i doskonała. Nie ma rosy. Za stawem
rybnym, o lot strzały na lewo, jest dość miejsca, cicho tam i spokojnie.
— Zaraz będzie, jak chcesz — szepnąłem z niecierpliwością.
On jednak wciąż stał u mego boku.
— Zaraz — rzekłem. — Zaraz ci służę.
Wówczas przemówiła Filippa, z całą odwagą i żelaznym spokojem, jakie ją cechowały.
— Uczyń zadość życzeniu pana, Sainte–Maure. Usłuż mu zaraz. Niech ci szczęście
towarzyszy. — Przestała mówić, skinęła na swego wuja, Jana de Joinville’a, który właśnie
przechodził. Był to wuj ze strony matki z rodu Joinville’ów andegaweńskich. — Niech ci
szczęście towarzyszy — powtórzyła i pochyliła się ku mnie, aby szepnąć: — Serce moje idzie za
tobą, Sainte–Maure. Pospiesz się. Oczekuję cię w wielkiej sali.
Byłem w siódmym niebie. Stąpałem w przestworzach. Było to pierwsze szczere wyznanie
miłości. To błogosławieństwo dało mi tyle siły, że mógłbym zabić dziesięciu Fortinich i rozdusić
w palcach dziesięciu starców w Rzymie.
Jan de Joinville zniknął w tłumie z Filippą, Fortini zaś i ja błyskawicznie ustaliliśmy warunki.
Rozeszliśmy się, mieliśmy znaleźć sobie świadków, a następnie spotkać się w umówionym
miejscu za stawem rybnym.
Spotkałem Roberta Lanfranca, potem Henryka Bohemonda. Wcześniej jeszcze natknąłem się
po drodze na chorągiewkę, która wskazała kierunek wiatru i zapowiadała wichurę. Był nią Guy
de Villehardouin, niewyrobiony młodzieniec z prowincji, który pierwszy zjawił się na dworze;
był mimo wszystko twardym kogucikiem. Miał rude włosy. Oczy niebieskie i małe, jakby silnie
przymrużone, czerwone białka, a skóra jego, jak zawsze u takich typów była czerwona i
piegowata. Wyglądał okropnie.
Gdy przechodziłem obok niego, popchnął mnie gwałtownie. Uczynił to oczywiście celowo.
Rzucił się ku mnie, ręką sięgnął po szpadę.
— Zaiste — pomyślałem — szary starzec ma liczne i dziwne narzędzia, a jednocześnie
ukłoniłem się kogucikowi, mówiąc: — Przepraszam za mą niezręczność. To moja wina.
Przepraszam, Villehardouin.
Nie uspokoił się jednak tak łatwo. Gdy wyrażał swe oburzenie, dostrzegłem Roberta
Lanfranca, skinąłem na niego i opowiedziałem, co zaszło.
— Sainte–Maure dał ci zadośćuczynienie — orzekł. — Przeprosił cię.
— Istotnie, tak — przerwałem najsłodszym głosem, na jaki mogłem się zdobyć. — I
przepraszam cię raz jeszcze, Villehardouin, za mą bardzo wielką niezręczność. Przepraszam cię
po tysiąckroć. Wina jest moja, aczkolwiek mimowolna. Uczyniłem to niechcący, spiesząc się na
umówione spotkanie, byłem nadzwyczaj niezręczny, lecz bez zamiaru potrącenia cię.
Cóż innego mógł zrobić bałwan, jak przyjąć wyjaśnienie, dane mu dobrowolnie? Wiedziałem
jednak, idąc spiesznie obok Lanfranca, że w ciągu najbliższych dni lub godzin, ten zapaleniec
dołoży wszelkich starań, byśmy mogli się ze sobą zmierzyć.
Lanfrancowi nie udzielałem innych wyjaśnień, tylko tyle, że jest mi potrzebny, nie zależało
mu też na dalszym zgłębianiu sprawy. Był on młodzieńcem najwyżej dwudziestoletnim, lecz znał
broń, walczył w Hiszpanii i miał zaszczytną sławę dobrego szermierza. Jego czarne oczy
zaświeciły się, gdy usłyszał, co ma się odbyć i tak był przejęty, że sam wezwał Henryka
Bohemonda, aby się do nas przyłączył.
Gdy przybyliśmy na miejsce, Fortini oczekiwał już nas w gronie dwóch przyjaciół. Jednym z
nich był Feliks Pasquini, siostrzeniec kardynała o takim samym nazwisku, który cieszył się
dużym zaufaniem swego wuja, podobnie jak i wuj cieszył się dużym zaufaniem u szarego starca.
Drugim był Raul de Goncourt, którego obecność nieco mnie zdziwiła, był bowiem człowiekiem
zbyt dobrym i szlachetnym, jak na grono swoich towarzyszy.
Złożyliśmy przepisowy ukłon i przystąpiliśmy do dzieła, zgodnie z regulaminem. Nie było to
dla nas nic nowego. Teren był dobry, jak powiedziano. Nie było rosy. Księżyc pięknie świecił,
miecze Fortiniego i mój rozpoczęły poważną grę, której stawką było życie.
Wiedziałem jedno, że chociaż uchodziłem we Francji za dobrego szermierza, Fortini był
jeszcze lepszy. Wiedziałem także, że serce mej pani było przy mnie tej nocy i że tej nocy, dzięki
mnie, będzie o jednego Włocha mniej na świecie. Mówię, że to wiedziałem. Nie miałem żadnych
wątpliwości, co do wyniku. Gdy krzyżowaliśmy szpady, zastanawiałem się, w jaki sposób go
zabić. Nie miałem ochoty na długą walkę. Szybko i skutecznie, taka była moja dewiza. Do tego
jeszcze, po całych miesiącach zabawy i śpiewu „sing kuku, sing kuku, sing kuku” w
nieodpowiednich godzinach, wiedziałem, że warunki są nieodpowiednie do długiej walki.
Postanowiłem walczyć szybko i skutecznie.
Lecz szybko i skutecznie nie było sprawą łatwą z tak wytrawnym szermierzem, jak Fortini.
W dodatku los chciał, że Fortini zawsze zimny, niestrudzony, pewny i powolny przy takich
sprawach, jak wieść głosiła, tej nocy też wybrał metodę szybko i skutecznie.
Sprawa była drażliwa i działała na nerwy, gdyż zrozumiałem jego zamiar spiesznego
załatwienia mnie, on też wyczuł moje postanowienie. Wątpię, bym mógł to uczynić, gdybyśmy
ścierali się w biały dzień, a nie w noc księżycową. Zmierzch mi sprzyjał. Pomogło mi również to,
że odgadłem jego zamiar o chwilę wcześniej. Był to atak na czas, pospolity, lecz niebezpieczny
podstęp, znany każdemu nowicjuszowi. Niejeden dobry szermierz, który chwytał się tego
sposobu, padł na polu walki. Jest tak niebezpieczny dla tego, który się do niego ucieka, że na
ogół szermierze go nie lubią.
Biliśmy się minutę, a już domyśliłem się z jego szybkiego, błyskotliwego napadu, że Fortini
zmierzał do ataku na czas. Żądał ode mnie cięcia nie dlatego, by je odparować, lecz aby je
przedłużyć i uchylić zwykłym lekkim obrotem rękojeści, kierując ku mnie ostrze szpady w
chwili, gdy ciało moje pochyli się naprzód przy zadawaniu ciosu. Drażliwa sprawa, och,
drażliwa, nawet przy najlepszym świetle. Gdyby chybił o ułamek sekundy za wcześnie, byłbym
ostrzeżony i uratowany. Gdyby chybił o ułamek sekundy za późno, dosięgłoby go moje
pchnięcie.
Szybko i skutecznie, tak? — myślałem. — Dobrze Włochu, przyjacielu, będzie szybko i
skutecznie, ale przede wszystkim będzie szybko.
Był to do pewnego stopnia atak przeciwko atakowi na czas, lecz wystrychnę go na dudka, bo
ten czas będzie więcej niż szybki. I działałem szybko. Jak wspomniałem, walczyliśmy zaledwie
minutę, gdy stało się. Szybko? Moje natarcie i pchnięcie były równoczesne. Zdarzyły się
błyskawicznie. Mogę przysiąc, że moje natarcie i pchnięcie były o ćwierć sekundy szybsze, niż
wydaje nam się to możliwe. Zyskałem ćwierć sekundy. Fortini usiłował odbić mą szpadę i
nadziać mnie na swoją o te ćwierć sekundy za późno. Tymczasem szpada została odbita. Mignęła
mi przy piersi i znalazła się w środku jego broni, która przeleciała na całą długość poza moje
ciało, zaś moje ostrze tkwiło w nim, na wysokości serca, przeszywając go na wylot.
Dziwna to rzecz, taki czyn, tak nadziać żywego człowieka na stal, jak na rożen. Siedzę tu w
mej celi i przestaję na chwilę pisać, by się nad tym zastanowić. Często wracam myślą do tej
księżycowej nocy we Francji, dawno temu, gdy uczyłem podłego Włocha, jak działać szybko i
skutecznie. To rozcięcie jego torsu było tak łatwe. Można było spodziewać się większego oporu.
Opór byłby większy, gdyby ostrze trafiło na kość. Przypadkowo trafiło jednak tylko na miękkie
ciało, które tak łatwo rozpadło się. Jeszcze teraz, gdy o tym piszę, czuję to w ręku i w mózgu.
Szpilka od kapelusza kobiety nie przeszłaby łatwiej przez ciało niż moja szpada przeszyła
Włocha. Dla Wilhelma de Sainte–Maure nie było w tym wówczas nic zdumiewającego, lecz
zdumiewa mnie, Darrella Standinga, gdy to wspominam i rozważam przez WiMone wieki, że tak
łatwo, nadzwyczaj łatwo zabić silnego, żywego człowieka tak prostą bronią, jak kawałek stali.
Wszak człowiek jest tak miękki, kruchy i podatny na zranienia.
Powróćmy jednak do nocy księżycowej na murawie. Pchnięcie moje dosięgło celu, nastąpiła
widoczna przerwa. Fortini nie upadł zaraz. Nie od razu wyciągnąłem szpadę. Staliśmy całą
sekundę w tej przerwie, ja z rozstawionymi nogami, zgięty w łuk, z ciałem pochylonym do
przodu, a prawą ręką wyciągniętą prosto, poziomo. Fortini ze szpadą był tak daleko za mną, że
rękojeść wraz z ręką opierała się lekko o moją pierś z lewej strony; stał sztywny z otwartymi i
błyszczącymi oczyma.
Byliśmy jak posągi w ciągu tej sekundy i ręczę, że ci, co nas otaczali nie od razu pojęli, co się
stało. Fortini westchnął głęboko i lekko zakaszlał. Sztywność jego postawy uległa rozprężeniu.
Rękojeść i ręka na mej piersi zadrgały, potem ramię opadło wzdłuż boku i koniec szpady oparł
się o murawę. Tymczasem Pasquini i de Goncourt skoczyli ku niemu, a on opadł w ich ramiona.
Zaiste, trudniej mi przyszło wyciągnąć stal niż ją wepchnąć. Ciało trzymało się szpady, jak gdyby
nie chciało jej wypuścić. Wierzcie mi, musiałem użyć sporej siły, by wycofać się z tego, co
uczyniłem.
Lecz zapewne ból przy wyciąganiu szpady przywołał go na powrót do życia i zamierzonego
celu, odtrącił bowiem przyjaciół, wyprostował się i podniósł szpadę do pozycji. Ja również
stanąłem w pozycji, przypuszczając, że może trafiłem na wysokość serca, nie dosięgając go.
Potem, zanim przyjaciele zdążyli go pochwycić, nogi się pod nim ugięły i padł ciężko na ziemię.
Nie żył już, ułożyli go na wznak, z twarzą śmiertelnie bladą w blasku księżyca, ręka kurczowo
zaciskała szpadę.
Tak, dziwnie łatwo zabić człowieka.
Złożyliśmy ukłon jego przyjaciołom i mieliśmy odejść, gdy Pasquini zatrzymał mnie:
— Przepraszam — rzekłem — może jutro.
— Możemy odejść na bok o parę kroków — nalegał — tam trawa jeszcze sucha.
— Pozwól, że cię zastąpię, Sainte–Maure — poprosił Lanranc, który miał ochotę rozprawić
się z Włochem.
Potrząsnąłem głową.
— Pasquini należy do mnie — odparłem. — Będzie pierwszy jutro.
— Czy są jeszcze inni? — zapytał Lanfranc.
— Spytaj de Goncourta — skrzywiłem się. — Przypuszczam, że już domaga się zaszczytu,
aby być trzecim.
Na te słowa zakłopotany Goncourt wyraził zgodę. Lanfranc spojrzał nań pytająco, de
Goncourt skinął głową na znak potwierdzenia.
— Nie wątpię, iż po nim przyjdzie kogucik — ciągnąłem dalej.
Nie dokończyłem tych słów, gdy rudowłosy Guy de Villehardouin zmierzał ku nam przez
murawę oświetloną blaskiem księżyca.
— Nareszcie będę go miał — wykrzyknął Lanfranc, który miał wyraźną ochotę go zabić.
— Zapytaj go — zaśmiałem się i zwróciłem do Pasquinie — Jutro — rzekłem. — Oznacz
miejsce i czas, a stawię się.
— Trawa doskonała — przekomarzał się Pasquini — miejsce doskonałe i chcę, by Fortini
miał w tobie towarzysza dzisiaj.
— Lepiej byłoby, gdyby towarzyszył mu przyjaciel — — odciąłem. — Lecz przepraszam cię,
ale muszę odejść.
Zaszedł mi drogę.
— Ktokolwiek by nie miał paść — rzekł — niech to będzie zaraz.
Po raz pierwszy poczułem gniew. — Dobrze służysz swemu panu — szydziłem.
— Służę tylko mej przyjemności — brzmiała odpowiedź. — Nie mam pana.
— Wybacz, jeśli odważę się powiedzieć ci prawdę — rzekłem.
— Mianowicie? — rzekł miękko.
— Że kłamcą jesteś, Pasquini. Kłamcą, jak wszyscy Włosi.
Natychmiast zwrócił się do Lanfranca i Bohemonda.
— Widzicie — rzekł. — Po tym, co zaszło, nie możecie mi go odmówić.
Zawahali się, spojrzeli na mnie, chcąc zbadać moje życzenia, lecz Pasquini nie czekał.
— Jeżeli masz jeszcze jakieś skrupuły — mówił szybko — pozwól, że je usunę… w ten
sposób.
Splunął na trawę pod moje nogi. Rozgniewało mnie to. Ogarnęła mnie czerwona wściekłość,
tak to nazywam, przemożne, panujące nad wszystkim pragnienie, by zabijać i niszczyć.
Zapomniałem, że Filippa oczekuje mnie w wielkiej sali. Wiedziałem tylko o mojej krzywdzie, o
wtrącaniu się szarego starca w moje sprawy, czego nie mogłem darować, o poselstwie księdza, o
zuchwalstwie Fortiniego, o bezczelności Villehardouina i o Pasquinim, który stał na mej drodze i
pluł pod nogi. Zrobiło mi się czerwono w oczach. Myśli moje poczerwieniały. Spoglądałem na
nich wszystkich, jak na płaskie złośliwe gady, które muszę usunąć z mojej drogi. Jak lew w sieci
wścieka się na jej oczka, tak ja wściekałem się na te stwory. Otaczały mnie wszędzie. Właściwie
byłem w pułapce. Było tylko jedno wyjście: ściąć ich, rozbić w proch i przydeptać.
— Dobrze — odrzekłem dość spokojnie, choć trząsłem się z rozdrażnienia. — Najpierw ty,
Pasquini. A potem ty, de Goncourt? A na zakończenie de Villehardouin?
— Wobec tego, że tak ci spieszno — zwrócił się do mnie Henryk de Bohemond — i wobec
tego, że jest ich trzech i nas trzech, dlaczego nie załatwić sprawy jednocześnie?
— Tak, tak — przytaknął skwapliwie Lanfranc. Bierz de Goncourta. De Villehardouin zostaje
dla mnie.
Odsunąłem moich przyjaciół.
— Są tu na rozkaz — wyjaśniłem. — Oni chcą mieć mnie tak bardzo, że słowo daję,
zaraziłem się ich pragnieniem. Chcę ich mieć i będę miał dla siebie.
Zauważyłem, że zwłoka wywołana rozmową zniecierpliwiła Pasquiniego i postanowiłem dalej
go podrażnić.
— Z tobą Pasquini — oznajmiłem — porachunek będzie krótki. Nie chciałbym, abyś zwlekał,
gdyż Fortini czeka na ciebie. Ciebie, Raulu de Goncourt ukarzę, jak na to zasługujesz, za to, że
przystałeś do nieodpowiedniego towarzystwa. Tyjesz i zaczynasz spać. Dam sobie dość czasu,
aby twoje sadło rozpłynęło się, a twoje płuca dyszały jak miech. Co do ciebie de Villehardouin,
nie wiem jeszcze, jak cię zabiję.
Skłoniłem się Pasquiniemu i przystąpiliśmy do dzieła.
Byłem tego wieczoru w iście szatańskim nastroju. Szybko i skutecznie, o to chodziło. Pomagał
mi tez ów zdradziecki blask księżyca. Rozprawiłbym się z nim tak, jak z Fortinim, gdyby miał on
odwagę przystąpić do ataku na czas. W przeciwnym razie, ja się na to zdobędę i to zaraz.
Pomimo gniewu, jaki w nim wzbudziłem, był ostrożny. Zmusiłem go jednak do szybkiej walki
i w bladym świetle, nie tyle polegając na wzroku, co na wyczuciu. Nasze szpady były w ciągłym
natarciu.
Nie upłynęła minuta, a już użyłem podstępu. Udałem lekkie poślizgnięcie nogi, a podnosząc
się, udałem, że nie dotknąłem szpady Pasquiniego. Uderzył, udałem znowu, posiłkując się tym
razem niepotrzebnie szybkim odparowaniem. Wystawiłem się w ten sposób na
niebezpieczeństwo, ale zrobiłem to rozmyślnie po to, by zbliżyć do siebie przeciwnika. I udało
mi się. Z błyskawiczną szybkością wykorzystał to, co uznał za mimowolne wystawienie się na
cios. Pchnięcie jego było proste i uczciwe, włożył w ten cios całą swoją wolę i siłę. Z mojej
strony wszystko było udawane, byłem gotów. Lekko dotknąłem stalą, gdy nasze szpady
skrzyżowały się. Dłoń obróciła się stanowczo, ale nie więcej niż trzeba, by odbić jego szpadę na
mej rękojeści. Było to lekkie odbicie, na kilka centymetrów, wystarczające, by ostrze przeszyło
fałdę mojej atłasowej szaty. Oczywiście, za szpadą pochylił się cały w tym pchnięciu, tymczasem
zaś ostrze mojej szpady trafiło go na wysokość serca po prawej stronie. Ręka sztywna i
wyciągnięta, prosta jak stal, była jakby przedłużeniem szpady, a za szpadą i ręką byłem ja, mocny
i niewzruszony.
Szpada moja trafiła Pasquiniego, jak powiedziałem, na wysokości serca z prawej strony, lecz
nie pokazała się z lewej, gdyż przeszywając go natrafiła na żebro i uderzyła go z taką mocą, że
przeciwnik stracił równowagę i padł częściowo — na bok, a częściowo na plecy. Gdy padał i
zanim upadł, zdążyłem wyciągnąć z niego szpadę.
De Goncourt podszedł do niego, on jednak skinął, by stanął naprzeciw mnie. Pasquini nie
skonał równie prędko, lak Fortini. Kaszlał i pluł, Villehardouin pomógł mu oprzeć się łokciem o
ziemię, a on wsparł głowę na ręku i znowu pluł i kaszlał.
— Szczęśliwej podróży, Pasquini — zaśmiałem się, uniesiony czerwonym szałem. —
Pośpiesz się, proszę, trawa, na której leżysz, robi się mokra i jeżeli będziesz zwlekał zaziębisz się
na śmierć.
Chciałem natychmiast rozpocząć walkę z Goncourtem, jednak Bohemond sprzeciwił się,
żądał, bym nieco odpoczął.
— Nie — rzekłem. Nie rozgrzałem się jeszcze dostatecznie. Do de Goncourta powiedziałem:
— Teraz zatańczysz i zachrapiesz, kłaniam się.
De Goncourt nie włożył serca w walkę. Widać było, że walczył pod przymusem rozkazu.
Walczył starym sposobem, jak to czynił człowiek w średnim wieku, lecz nie był beznamiętnym
szermierzem. Był chłodny, stanowczy, uparty. Nie był błyskotliwy i gnębiło go przeczucie
porażki.
Miałem go dziesięć razy dzięki metodzie szybko i skutecznie, lecz powstrzymałem się.
Powiedziałem, że byłem w szatańskim nastroju. Istotnie. Gnębiłem go. Obróciłem go plecami do
księżyca, prawie mnie nie widział, walczyłem bowiem w swoim własnym cieniu. W trakcie
atakowania go tak, że zaczął sapać, Pasquini z głową wspartą na ręce patrzył, kaszlał i wypluwał
życie.
— Teraz de Goncourt — oznajmiłem wreszcie. — Widzisz, że jesteś bezbronny. Mogę cię
mieć w każdej chwili. Bądź gotów, oto co zrobię.
Mówiąc to przeszedłem z prostego uderzenia w tercję, a gdy się bronił zapamiętale i szeroko
parował, wróciłem do poprzedniego systemu, przeszedłem do ataku, uderzyłem na wysokości
serca i przeszyłem go na wylot. Widząc to, Pasquini przestał myśleć o życiu, ukrył twarz w
trawie, zadrżał i ucichł.
— Twój pan będzie dzisiaj miał o czterech służących mniej — zapewniłem Villehardouina,
rozpoczynając z nim potyczkę. Cóż to za potyczka! śmieszny był ten chłopak. Trudno było
odgadnąć, w jakiej to szkole uczył się fechtunku. Stawał jak błazen, zdecydowałem: szybko i
skutecznie, gdy jego rude włosy jeżyły się ze złości i podczas gdy, jak szaleniec nacierał na mnie.
Niestety, błazeństwo to zgubiło mnie. Gdy śmiałem się i szydziłem przez chwilę z prostaka,
którym był, tak się rozwścieczył, że zapomniał tę odrobinę fechtunku, którą umiał. Szerokim
rozmachem szpady, świsnął jak nożem w powietrzu i opuścił na moją głowę. Osłupiałem. Nigdy
nic podobnie głupiego mnie nie spotkało. Przez cały czas nie umiał się bronić i mogłem go
przebić w każdej chwili. Lecz, jak mówię, osłupiałem i pierwsze, co odczułem, to cios
zagłębiającej się szpady, gdy ten obrzydliwy prostak z prowincji przeszył mnie i nacierał wciąż,
jak rozjuszony byk, aż wreszcie rękojeścią zaczął uderzać o mój bok; upadłem na wznak.
Padając, zauważyłem strapienie na twarzy Lanfranca, Bohemonda i błysk zadowolenia w
oczach Villehardouina.
Padałem, lecz nie dotknąłem murawy. Nastąpił błysk światła, grzmot w uszach, odblask
słabego, wolno wschodzącego światła, świdrujący, nie do opisania ból i usłyszałem jakiś głos:
— Nic nie czuje.
Poznałem ten głos. Był to naczelnik Atherton. Poznałem siebie jako Darrella Standinga,
wiedziałem, że powróciłem sprzed stuleci do piekła kaftana w San Quentin. Wiedziałem, że palce
naczelnika Athertona dotykają mojej szyi. Wiedziałem, że palce, które je odsuwają, należą do
doktora Jacksona. Istotnie to głos Jacksona rzekł:
— Nie umiesz wyszukać pulsu na szyi człowieka. Tutaj, na prawo, przyłóż palce tam, gdzie
trzymam. Czujesz? Tak przypuszczałem. Serce słabe, lecz równe jak tykanie zegarka.
— Dopiero dwadzieścia cztery godziny — powiedział kapitan Jamie — nigdy dotąd nie był w
takim stanie, jak teraz.
— Udaje, nic więcej, ręczę za to — wtrącił Al Hutchins, mąż zaufania.
— Nie wiem — upierał się kapitan Jamie. — Gdy puls jest taki słaby, że trzeba specjalisty, by
go wyczuć…
— Odbyłem praktykę w kaftanie — szydził Al Hutchins. — Doprowadziłem do tego, że mnie
odsznurowałeś, kapitanie, sądząc, że zdycham — i ledwo się powstrzymał, by nie wybuchnąć
śmiechem.
— Jak sądzisz, doktorze? — spytał naczelnik Atherton.
— Mówię ci, że serce jest niezwykle sprawne — brzmiała odpowiedź. — Ma się rozumieć, że
jest ogólnie osłabiony, to było do przewidzenia. Mówię wam, że Hutchins ma rację. On udaje.
Palcem wskazującym uniósł moją powiekę, otworzyłem drugie oko i spojrzałem na pochylone
nade mną grono ludzi.
— A co, nie mówiłem? — zawołał triumfująco i radośnie doktor Jackson. Wówczas, chociaż
zdawało mi się, że ten wysiłek rozerwie mi twarz, zebrałem całą siłę woli i uśmiechnąłem się.
Podano mi wody. Piłem chciwie. Trzeba pamiętać, że przez cały ten czas leżałem bezradnie na
wznak, ręce i całe ciało w kaftanie bezpieczeństwa. Gdy mi podano pokarm — suchy chleb
więzienny — odmówiłem ruchem głowy. Zamknąłem oczy na znak, że męczy mnie ich
obecność. To częściowe zmartwychwstanie sprawiło mi nieznośny ból. Czułem, jak moje ciało
powraca do życia. Wzdłuż mięśni szyi aż do klatki piersiowej przechodził ostry ból, jak gdyby
torował sobie drogę. W pamięć wbiło mi się silne wrażenie, że Filippa czeka na mnie w dużej
sali. Pragnąłem uciec do tej połowy dnia i nocy, które dopiero co spędziłem we Francji.
Usiłowałem wyłączyć spod świadomości żyjącą część mego ciała, nawet wówczas, gdy stali
tak nade mną. Pilno mi było odejść, lecz zatrzymał mnie głos naczelnika Athertona.
— Czy nie chcesz złożyć jakiegoś zażalenia? — zapytał. Jednego tylko się obawiałem, a
mianowicie rozsznurowania, to też nie próżność wywołała moją odpowiedź. Chciałem zapobiec
wszelkiej możliwości odsznurowania.
— Moglibyście nieco zacisnąć kaftan — szepnąłem. — Za luźno jest, aby mogło być
wygodnie. Gubię się w nim. Hutchins jest głupi. Idiota. Pojęcia nie ma o ściąganiu kaftana.
Powinieneś mu powierzyć warsztaty tkackie, naczelniku. Większy z niego mistrz w
niewydajności pracy, niż z obecnego kierownika, który jest tylko głupi, nie będąc jednocześnie
idiotą. Wynoście się teraz wszyscy, chyba że chcecie wymyślić jeszcze większą udrękę. Jeśli tak,
to zostańcie oczywiście. Serdecznie was proszę, zostańcie, jeśli zdaje się wam w waszej żałosnej
wyobraźni, że wymyślicie nowe męczarnie.
— To wariat, prawdziwy wariat — zanucił doktor Jackson z zadowoleniem lekarza, który
odkrył nowe objawy.
— Nadzwyczajny jesteś, Standing — powiedział naczelnik.
— Masz żelazną wolę, lecz złamię ją, jak Bóg na niebie!
— A ty masz serce królika — odparłem. Jedna dziesiąta tych godzin w kaftanie
bezpieczeństwa, które wytrzymałem w San Quentin wyciągnęłaby to królicze serce z twych
długich uszu.
To go dotknęło. Naczelnik miał bowiem niezwykłe uszy. Zaciekawiłyby Lombrosa, jestem
tego pewien.
— Co do mnie — ciągnąłem dalej — kpię z ciebie i nic gorszego nie życzę warsztatom
tkackim, jak tego, żebyś ty sam podjął się ich kierownictwa. Cisnąłeś mnie o ziemię i złość swoją
na mnie wyładowałeś, a ja jednak żyję i śmieję się. Niewydajność? Nawet nie możesz mnie
zabić. Niewydajność? Nie mógłbyś zabić szczura w kącie odrobiną dynamitu, prawdziwego
dynamitu, a nie takiego, jak wmówiono ci, że to niby ja go ukryłem.
— Co jeszcze? — zapytał, gdy przestałem mówić. Błysnęło mi w pamięci to, co powiedziałem
Fortiniemu, gdy się do mnie bezczelnie odniósł.
— Precz ty psie więzienny — krzyknąłem. — Precz ze szczekaniem od moich drzwi.
Dla człowieka takiego, jak naczelnik ta obelga ze strony bezbronnego więźnia musiała być
okropna. Twarz mu pobladła z wściekłości, a głos trząsł mu się, gdy mówił:
— Na Boga, Standing, jeszcze ci odpłacę.
— Jedno tylko możesz zrobić — odpowiedziałem. — Możesz zacieśnić ten rozpaczliwie
obszerny kaftan. Nie chcesz, to wynoś się. I mniejsza o to, jeżeli nie przyjdziesz przez tydzień
lub przez te całe dziesięć dni.
, Cóż może zrobić dyrektor ogromnego więzienia, by ukarać więźnia, na którego spadła już
najwyższa kara? Może dyrektor Atherton miał na myśli jakąś prawdopodobną groźbę, bo zaczął
mówić. Lecz głos mój wzmacniał się w miarę mówienia i zacząłem śpiewać: — Sing kuku, sing
kuku, sing kuku! śpiewałem, dopóki nie zatrzasnęły się drzwi i dopóki nie usłyszałem zgrzytu
rygli i zamków.
Rozdział XII
Teraz, gdy wyuczyłem się metody, wszystko poszło już gładko. Wiedziałem, że im dalej się
posunę, tym łatwiej mi to pójdzie. Gdy raz ustali się linię najmniejszego oporu, to za każdym
kolejnym razem opór się zmniejsza. Jak się więc przekonacie, moje wycieczki z życia w San
Quentin w inne przeżycia odbywały się z czasem prawie automatycznie.
Gdy naczelnik Atherton wraz ze swoją świtą wyszedł z celi, wystarczyło kilka minut, by siła
woli przywróciła zmartwychwstałą część mego ciała do stanu, który można by określić małą
śmiercią. Była to śmierć za życia, lecz tylko mała śmierć, podobna do przejściowej śmierci
wywołanej narkozą.
I tak, ze wszystkiego, co brudne i podłe, od brutalnej samotności i piekła kaftana
bezpieczeństwa, od znajomych much i potu, ciemnej i pukanej rozmowy ze zmarłymi za życia, w
jednej chwili uleciałem w czas i przestrzeń.
Nadeszło trwanie ciemności i powoli wzrastająca świadomość innych rzeczy, innej
indywidualności, w świadomości tej był przede wszystkim kurz. Był w moich nozdrzach, suchy i
cierpki. Był na ustach. Pokrywał twarz, ręce, a szczególnie dawał się zauważyć na końcach
palców przy dotknięciu ich kciukiem.
Zaraz potem miałem uczucie nieustannego ruchu. Wszystko wokół mnie drżało i chybotało
się. Było trzęsienie i stuk, słyszałem znane mi dobrze skrzypienie kół na osiach i brzęk żelaznych
łomów walących w kamienie i w piasek. Doszły mnie znużone ludzkie głosy, przekleństwa i
łajanie powolnych, zmęczonych zwierząt.
Otworzyłem zaspane oczy i natychmiast wpadło w nie jeszcze więcej gryzącego piasku.
Piasek do połowy pokrywał całą szorstką kołdrę, na której leżałem. Przez sypiący się piasek
ujrzałem nad sobą zaokrąglony dach z falującego płótna i miliardy cząstek kurzu, które opadały
ciężko w promieniach słońca, wschodzącego przez dziurawe płótno.
Byłem dzieckiem, chłopcem ośmio— a może dziewięcioletnim, zmęczonym, podobnie jak
kobieta z pobladłą twarzą, pokrytą kurzem, która siedziała koło mnie i próbowała ukoić płaczące
na jej ręku niemowlę. Była to moja matka, wiedziałem to tak, jak wiedziałem, patrząc przez
płócienny tunel, że ramiona mężczyzny siedzącego na koźle były ramionami mojego ojca.
Gdy poruszałem się, czołgając wśród gratów, którymi załadowany był wóz, matka odezwała
się zmęczonym, zgryźliwym głosem:
— Czy nie możesz ani chwili usiedzieć spokojnie, Jesse?
Było to moje imię, Jesse. Nazwiska swojego nie znałem, choć słyszałem, że matka nazywała
mojego ojca, Johnem. Mam jakieś mgliste wspomnienie, jakbym słyszał kiedyś, że inni ludzie
nazywali mojego ojca kapitanem. Wiedziałem, że stoi on na czele tej grupy i że wszyscy słuchają
jego rozkazów.
Wyczołgałem się przez otwór w płótnie i usiadłem na koźle obok ojca. Powietrze duszne było
od tumanów kurzu unoszonych przez wozy i niezliczone kopyta bydląt. Kurz był tak gęsty, jak
mgła w powietrzu, a zachodzące słońce świeciło przezeń słabo i z krwawym odblaskiem.
Nie tylko zachodzące słońce świeciło złowróżbnie, wszystko wokół mnie zdawało się
złowróżbne: okolica, twarz ojca, płacz dziecka na ręku matki, którego ukoić nie mogła, sześć
koni, którymi powoził ojciec i które wciąż popędzał, a których maść trudno było poznać, gdyż
tak gęsto pokrywał je kurz.
Pustynna okolica boleśnie raziła mnie w oczy. Po obu stronach bez końca ciągnęły się niskie
wzgórza. Gdzieniegdzie na ich szczytach rosły kępy krzewów spalonych przez słoneczny żar.
Powierzchnia wzgórz, przeważnie naga i sucha, składała się ze skał i piasku. Droga wiodła przez
piaszczyste wgłębienie pomiędzy wzgórzami. Wgłębienie było puste, oprócz z rzadka
porastających go kęp suchej, zwiędłej trawy. Nie było wody, ani śladu wody, widać było tylko
wyboje wymyte niegdyś przez płynące potoki. J Tylko wóz ojca ciągnęły konie. Wozy jechały
jeden za drugmi a gdy tabor zwijał się i zakręcał, widziałem u tam — wozów zaprzęgnięte woły.
Trzy lub cztery zaprzężone woły słabo ciągnęły każdy wóz, a przy nim w głębokim piasku szli
ludzie z batami i popędzali ociężałe, niechętne zwierzęta. Na jednym z zakrętów policzyłem
wozy przed nami i za nami. Wiedziałem, że jest ich czterdzieści razem z naszym, gdyż już nieraz
je przedtem liczyłem. Teraz liczyłem je znowu, jak to robi dziecko, by się nie nudzić. Było ich
wszystkich razem czterdzieści, pokryte płótnem, wielkie i masywne, grubo ciosane kołysały się i
przechylały, zgrzytały i stukały na piasku, na suchych krzewach, na skałach.
Na prawo i na lewo, wzdłuż całego taboru jechało konno dwunastu czy piętnastu mężczyzn i
chłopaków. Mieli przerzucone przez siodła strzelby o długich lufach. Gdy któryś z nich zbliżał
się do naszego wozu, zauważyłem, że ich twarze, pokryte kurzem były blade i niespokojne, jak
twarz ojca. Ojciec, tak jak inni, miał też pod ręką strzelbę o długiej lufie.
Z jednej strony przesuwało się kilkadziesiąt, może więcej, wołów, a raczej szkieletów z
zakrwawionymi nogami i wytartymi przez uprząż grzbietami. Zatrzymywały się one co chwilę,
by skubnąć kępę zwiędniętej trawy, a pilnujący ich chłopcy o znużonych twarzach poganiali je.
Czasami jeden z tych wołów zatrzymywał się i ryczał, a ryk ten wydawał się również
złowróżbny, jak i cała reszta wokół.
Zostało mi w pamięci, że dawno, dawno temu, jako o wiele mniejszy chłopak, mieszkałem
nad rzeką o brzegach porosłych drzewami. Gdy wóz skrzypi, a ja kiwam się na koźle obok ojca,
powracam myślą do cichej wody, płynącej pomiędzy drzewami. Mam uczucie, że spędziłem
nieskończenie długi okres czasu na wozie, w nieustającej podróży, w moim obecnym
towarzystwie.
Najsilniejsze jest jednak uczucie, które przygniata całą naszą grupę, uczucie, że niesie nas
nieubłagany los. Cała droga była jakby marszem pogrzebowym. Nie słychać było śmiechu. Nie
słychać dźwięku radości w głosie. Spokój i dostatek były nam nie znane. Twarze mężczyzn i
chłopców na koniach przy taborze były ponure, zawzięte, smutne. Gdy przebijaliśmy się przez
posępne piachy o zachodzie słońca, nieraz badawczo przyglądałem się twarzy ojca, na próżno
szukając wesołego spojrzenia. Nie powiem, by wychudła i pokryta kurzem twarz ojca wyrażała
beznadzieję. Była zacięta i tak bardzo ponura oraz tak niespokojna, przede wszystkim
niespokojna.
Nagle coś wstrząsnęło całym taborem, ojciec podniósł głowę. Uczyniłem to samo. Strudzone
konie też podniosły łby, długim chrapliwym oddechem chwytały powietrze i tym razem
pociągnęły wóz dobrowolnie. Konie jeźdźców przyspieszyły kroku. Stado wołów — straszydeł
ruszyło galopem. Było to prawie śmieszne. Biedne, strudzone zwierzęta były dziwnie niezgrabne
w swoim pośpiechu. Wyglądały jak galopujące szkielety, okryte fałdami wyliniałej skóry i
wyprzedziły chłopców, którzy ich pilnowali. Trwało to jednak nader krotko. Zaczęły iść szybkim,
zdecydowanym krokiem, jakim idzie stworzenie na obolałych nogach; sucha, przydrożna trawa
po bokach już ich nie nęciła.
— Co to takiego? — spytała matka z głębi wozu.
— Woda — odparł ojciec. — Prawdopodobnie Nephi.
— Dzięki Bogu — westchnęła matka. — Może sprzedadzą nam coś do jedzenia. — Wielkie
nasze skrzypiące wozy z brzękiem, stukotem i hałasem wtoczyły się do Nephi przez tumany
krwawo czerwonego kurzu. Miejscowość składała się z kilkunastu rozrzuconych zabudowań, a
raczej szałasów. Okolica podobna była do tej, przez którą przejeżdżaliśmy. Drzew nie było, tylko
kępki bezlistnych krzewów i przeraźliwa nagość piasków. Były tu jednak ślady uprawnych pól,
gdzieniegdzie przedzielonych płotami. Była też woda. Nie płynęła strumieniem. Łożysko jednak
było wilgotne, miejscami widniały wgłębienia napełnione wodą, do której rzuciły się idące luzem
woły i osiodłane konie, zagłębiając w niej pyski aż do oczu. Tutaj rosła też samotna, niska
wierzba.
— To zapewne młyn Billa Blacka, o którym nam mówiono — rzekł ojciec, wskazując matce
budynek. Niepokój bowiem skłonił ją do wyjrzenia z wozu ponad naszymi ramionami.
Stary człowiek w skórzanej koszuli, z długimi, spalonymi przez słońce włosami podjechał
konno do wozu i zaczął z ojcem rozmowę. Dano znak i pierwsze wozy taboru zaczęty zwijać się
w krąg. Grunt był dobry do jazdy i dzięki długiej praktyce ustawiono się bez przeszkód w taki
sposób, że gdy wszystkie wozy wreszcie stanęły, utworzyły prawdziwe koło. Zaczął się gwar i
wielkie zamieszanie. Z wozów wyłoniło się wiele kobiet o twarzach zmęczonych, okrytych
kurzem, jak twarz matki. Wysypała się też cała gromada dzieci. Było ich tam co najmniej
pięćdziesięcioro i wydawało mi się, że znam je od dawna. Kobiet było około czterdziestu.
Zabrały się wszystkie do gotowania wieczerzy.
Podczas gdy część mężczyzn rąbała krzaki, a my, dzieci nosiłyśmy je do ognisk, które już się
tliły, inni mężczyźni zdejmowali uprząż z wołów i puszczali je do wody.
Następnie mężczyźni w licznych grupach przysunęli wozy bliżej siebie. Dyszel każdego wozu
znajdował się na zewnątrz koła, cały zaś wóz ciasno opierał się o sąsiedni przed nim i za nim.
Pozamykano szczelnie budy, a do tego koła wszystkich wozów połączono łańcuchami. Dla nas
dzieci nie było to nic nowego. Był to niemiły znak obozu we wrogiej krainie. Jeden tylko wóz
pozostał poza obrębem koła i tworzył bramę. Wiedzieliśmy, że później, nim obóz uda się na
spoczynek, bydlęta zostaną wpędzone do środka, a wóz — brama zamknie się na łańcuch, jak
wszystkie inne. Tymczasem zaś, w ciągu kilku godzin, mężczyźni i chłopcy będą paść konie i
woły na skąpo rosnącej trawie.
Podczas rozkładania obozu mój ojciec z kilkoma innymi mężczyznami, wśród których był
również mężczyzna z długimi, spalonymi od słońca włosami, poszli pieszo w kierunku młyna.
Pamiętam, że my wszyscy: mężczyźni, kobiety i nawet dzieci patrzyliśmy, gdy odchodzili i
zdawało się, że ich misja jest bardzo ważna.
Podczas ich nieobecności inni mężczyźni, obcy nam mieszkańcy pustynnego Nephi, przyszli
do obozu i kręcili się po nim. Byli to ludzie biali, jak my, lecz mieli twarze twarde, surowe i
ponure, sprawiali wrażenie, że gniewają się na nas wszystkich. Było coś złego w powietrzu,
mówili rzeczy obliczone na to, by rozgniewać naszych ludzi. Kobiety jednak ostrzegły
wszystkich mężczyzn i chłopców, że nie wolno rozpoczynać kłótni.
Jeden z obcych przybliżył się do naszego ogniska, gdzie matka sama zajęta była gotowaniem.
Wracałem właśnie z rękoma pełnymi gałęzi i stanąłem, by posłuchać i przyjrzeć się intruzowi,
którego nienawidziłem, bo w powietrzu była nienawiść, gdyż wiedziałem, że każdy, nawet
najgorszy wśród nas nienawidzi tych obcych ludzi o białej skórze, jak my, z ich powodu bowiem
byliśmy zmuszeni w krąg rozłożyć nasz obóz.
Ten nieznajomy przy naszym ognisku miał niebieskie oczy, ostre, zimne i przeszywające.
Włosy jego były koloru piasku. Twarz ogolona aż do brody, spod której wyrastały piaszczyste
bokobrody, mocno przyprószone siwizną pokrywały szyję i sięgały do uszu. Matka nie powitała
go, on również nie wypowiedział słów powitania. Stał tylko i spoglądał na nią w milczeniu przez
jakiś czas. Potem chrząknął i rzekł szyderczo:
— Ręczę, że chciałabyś znaleźć się znowu w Missouri.
Widziałem, jak matka zacisnęła usta, by nie stracić panowania nad sobą, nim mu
odpowiedziała: — Przybywamy z Arkansas.
— Przypuszczam, że macie słuszne powody do ukrywania tego, skąd przybywacie, wy, którzy
wygnaliście z Missouri lud wybrany od Boga.
Matka nic nie odpowiedziała.
— …Widzę — mówił dalej, po przerwie pozostawionej na odpowiedź — że przybywacie
teraz żebrać o chleb z ręki tych, których prześladowaliście.
Na te słowa, w jednej chwili, dziecko jeszcze, odczułem gniew, dawny, czerwony,
niezrozumiały szał, zawsze niepohamowany i niepowściągliwy.
— Kłamiesz! — wybuchnąłem. — Nie jesteśmy z Missouri. I nie jesteśmy żebrakami. Mamy
pieniądze i możemy płacić.
— Milcz, Jesse — krzyknęła matka, zakrywając mi usta ręką. Potem powiedziała do
nieznajomego: — Odejdź i zostaw chłopca w spokoju.
— Naszpikuję cię kulami, przeklęty mormonie — krzyczałem z płaczem, zbyt prędko, by
matka mogła zapobiec tym razem i uciekłem za ognisko od jej ręki.
Wybuch mój bynajmniej nie wzruszył nieznajomego. Bytem przygotowany na gwałtowne
wystąpienie tego strasznego człowieka i przyglądałem mu się ostrożnie, gdy patrzył na mnie z
największą powagą.
Przemówił wreszcie, przemówił z powagą, uroczyście Pochylając głowę, jak gdyby wygłaszał
wyrok.
— Jaki ojciec, taki syn — powiedział. — Młode pokolenie jest równie zepsute jak stare.
Całego plemienia nie da się odrodzić, całe to plemię jest potępione. Nie ma dla nich zbawienia,
dla młodych ani dla starych. Nie ma pokuty. Nawet krew Chrystusa nie zmyje ich nieprawości.
— Przeklęty mormon! — Tyle tylko mogłem wyjąkać wśród łkania. — Przeklęty mormon!
Przeklęty mormon! Przeklęty mormon!
W dalszym ciągu przeklinałem go, tańcząc wokół ognia, by uciec od karzącej ręki matki, aż
nas nie opuścił.
Po powrocie ojca i mężczyzn, którzy mu towarzyszyli, ustała praca w obozie; wszyscy
otoczyli go niespokojnie. Potrząsnął głową.
— Nie chcą sprzedać? — spytała któraś z kobiet. Znowu potrząsnął głową.
Wówczas przemówił mężczyzna o niebieskich oczach, jasnowłosy trzydziestoletni olbrzym,
który nagle przedarł się do środka tłumu.
— Mówią, że mają mąkę i żywność na trzy lata, kapitanie
— powiedział. — Dawniej zawsze sprzedawali imigrantom. Teraz nie chcą sprzedawać. Toczy
się spór z rządem i niechęć swoją przenoszą na nas. To niedobrze, kapitanie. To źle, mówię,
jesteśmy tu z naszymi kobietami i dziećmi, o całe miesiące drogi od Kalifornii, nadchodzi zima i
oddziela nas pustynia. Nie mamy sił stawić czoła pustyni.
Przerwał na chwilę i zwrócił się do tłumu.
— Nikt z was nie wie, co to pustynia. To, co widzicie dookoła, to nie pustynia. Mówię wam,
to raj, pastwisko niebieskie, płynące mlekiem i miodem w porównaniu z tym, co nas czeka.
— Mówię ci, kapitanie, musimy przede wszystkim dostać mąkę. Jeżeli nie chcą sprzedać,
musimy ją wziąć sami.
Wiele kobiet i mężczyzn potakiwało z krzykiem, lecz ojciec uciszył ich, podnosząc rękę.
— Zgadzam się ze wszystkim, co mówisz, Hamiltonie — zaczął.
Krzyki jednak stłumiły jego głos i znowu podniósł rękę.
— Zapominasz o jednym, Hamiltonie, o jednej rzeczy, z którą ty i my wszyscy musimy się
liczyć. Brigham Young ogłosił stan wojenny i Brigham Young ma wojsko. Moglibyśmy zmieść
Nephi z powierzchni ziemi jednym uderzeniem i zabrać tyle żywności, ile zdołamy unieść. Lecz
niedaleko byśmy ją unieśli, święci Brighama napadliby na nas i starli z powierzchni drugim
uderzeniem. Wiesz o tym. Ja o tym wiem. Wiemy to wszyscy.
Słowa jego przekonały słuchaczy już przekonanych. To, co mówił wiedzieli wszyscy.
Zapomnieli jednak o tym w rozpaczliwej potrzebie.
— Nikt chętniej ode mnie nie będzie walczył o to, co słuszne — mówił dalej ojciec. — Lecz
tak się składa, że w tej chwili nie możemy sobie pozwolić na walkę. Nawet jeżeli zacznie się
powstanie, nie możemy liczyć na powodzenie. Musimy pamiętać o naszych kobietach i
dzieciach. Musimy zachować spokój za wszelką cenę i znieść każde błoto, którym nas obrzucą.
— A co zrobimy na pustyni, która nas czeka? — zawołała kobieta z dzieckiem na ręku.
— Spotkamy jeszcze kilka osiedli, zanim dojedziemy do pustyni — odparł ojciec. — O
sześćdziesiąt mil na południe leży Fillmore. Dalej Corn Creck. Sto kilometrów dalej Bewer,
potem Parowan, a stamtąd jest trzydzieści kilometrów do Cedar City. Im bardziej oddalimy się od
Salt Lakę, tym większe prawdopodobieństwo, że sprzedadzą nam żywność.
— A jeśli nie sprzedadzą? — upierała się kobieta.
— Wtedy uwolnimy się od nich — powiedział ojciec. — Cedar City to ostatnie osiedle.
Wtedy pójdziemy naprzód i koniec, i podziękujemy losowi, że ich opuściliśmy. Stamtąd o dwa
dni drogi jest dobre pastwisko i woda. Miejscowość ta nazywa się Mountain Meadows. Nikt tam
nie mieszka, tam się zatrzymamy, bydło odpocznie i napasiemy je przed udaniem się na pustynię.
Może uda się cokolwiek zabić. A gdyby doszło do najgorszego, pojedziemy z początku tak, jak
teraz, potem porzucimy wozy, ładując co się da na zwierzęta i ostatnią część drogi odbędziemy
pieszo. Możemy jeść bydło. Lepiej przybyć do Kalifornii nawet bez ładunków, niż tu zostawić
kości, a pozostawimy je z pewnością, jeżeli zaczniemy kłótnię.
Zaimprowizowane zebranie zakończono kilkakrotnie powtórzonym ostrzeżeniem przed
jakimkolwiek gwałtem w czynie lub słowie. Gniew przeciwko mormonowi tak mnie poruszył, że
nie spałem jeszcze, gdy ojciec wsunął się do wozu po ostatnim obejściu nocnych straży. Pewni
byli, że śpię, lecz słyszałem, jak matka pytała ojca, czy sądzi, że mormoni pozwolą nam odejść
spokojnie z ich ziemi. Gdy mówił, jego twarz zwrócona była w przeciwną stronę, zajęty był
zdejmowaniem obuwia; odpowiedział pełen ufności, że mormoni z pewnością dadzą nam odejść,
jeżeli nikt z naszej grupy nie wywoła jakiegokolwiek sporu.
W tej chwili, w słabym blasku świeczki łojowej ujrzałem jego twarz, nie wyrażała ona
bynajmniej tej ufności, która brzmiała w głosie. Usnąłem zgnębiony tym twardym losem, jaki
zdawał się wisieć nad nami, z myślą o Brighamie Youngu, którego widziałem w mej dziecięcej
wyobraźni jako okropną, złośliwą istotę, samego szatana z rogami, z ogonem, w całej jego
grozie.
Zbudziłem się do dawnego bólu w kaftanie bezpieczeństwa, w samotnej celi. Wokół mnie
zebrała się zwykła czwórka: naczelnik Atherton, kapitan Jamie, doktor Jackson i Al Hutchins.
Skrzywiłem twarz w wymuszonym siłą woli uśmiechu i walczyłem, by nie stracić panowania nad
sobą w niesamowitych mękach powracającego krążenia krwi. Wypiłem podaną wodę, odsunąłem
chleb i nie chciałem mówić. Zamknąłem oczy i starałem się znowu odnaleźć związany
łańcuchem krąg wozów w Nephi. Lecz dopóki moi goście rozmawiali stojąc przy mnie, nie
mogłem się wymknąć.
Mimo woli usłyszałem fragment rozmowy.
— Zupełnie tak, jak wczoraj — mówił doktor Jackson. — Nie ma żadnych zmian.
— Czy wytrzyma dłużej? — pytał naczelnik Atherton.
— Bez wątpienia. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny zniósł równie lekko, jak pierwsze. To
wariat, mówię wam, zupełny wariat. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, podejrzewałbym go
o narkozę.
— Znam jego narkozę — powiedział naczelnik. — To ta przeklęta jego wola. Ręczę, że gdyby
tak postanowił, mógłby przejść boso po rozżarzonych kamieniach, jak ci kapłani Kanaka z
południowych mórz.
Może stało się tak, że uniosłem ten wyraz kapłani, ulatując znowu przez ciemność w
przestworza czasu. Może w tym tkwi rozwiązanie zagadki. Prawdopodobnie był to jednak
zwykły zbieg okoliczności. W każdym razie, gdy się ocknąłem, leżałem na wznak na twardej
skalistej podłodze, z rękoma skrzyżowanymi w ten sposób, że każdy łokieć spoczywał na dłoni
drugiej ręki. Leżąc z zamkniętymi oczami, na wpół jeszcze senny, potarłem łokcie dłonią i
poczułem ogromne odciski. Nie zdziwiło mnie to jednak. Przyjąłem te odciski jako rzecz
zupełnie naturalną.
Otworzyłem oczy. Schroniskiem moim była niewielka pieczara, miała nie więcej niż metr
wysokości i około trzech i pół długości. Było w niej bardzo gorąco. Krople potu zalewały mnie
od stóp do głowy. Od czasu do czasu kilka kropel łączyło się, tworząc malutkie strumyki. Oprócz
brudnego łachmanu okrywającego mnie w pasie, nie miałem na sobie żadnego odzienia. Skórę
miałem opaloną na kolor mahoniu. Byłem nadzwyczaj chudy i spoglądałem na to wychudzenie z
dziwnym uczuciem dumy, jak gdybym osiągnął jakiś cel. Szczególnie zachwycały mnie
nieprzyjemnie odstające żebra. Już sam widok wgłębień między nimi wzbudzał we mnie
poczucie uroczystego wywyższenia, a raczej, mówiąc ściślej, świątobliwości.
Kolana, podobnie jak łokcie były stwardniałe. Byłem niewyobrażalnie brudny. Broda, kiedyś
jasna, teraz była brunatna, miała brudne pasma i plamy, opadała w splątanej masie do połowy
mojej postaci. Długie włosy, również splątane i w niejednolitym odcieniu, spadały mi na
ramiona, a liczne kosmyki zwisały nad oczami tak, że jedną ręką musiałem je odgarniać.
Przeważnie jednak zadowalałem się patrzeniem przez nie, jak dziki zwierz, ukryty w gąszczu.
Przy wąskim wejściu do mej pieczary światło dzienne tworzyło ścianę lśniącą od słońca. Po
jakimś czasie zbliżyłem się, pełzając, do wejścia i dla większej niewygody położyłem się na
wysokim brzegu skały w pełnym słonecznym blasku. To straszne słońce piekło mnie okropnie,
ale im bardziej mnie parzyło, tym większą przyjemność mi sprawiało, gdyż zadowolony byłem
sam z siebie, że tak opanowałem własne ciało i wywyższyłem się nad jego żądze i ostrzeżenia.
Gdy zauważyłem, że leżę na ostrym, lecz nie za ostrym występie skalnym, przycisnąłem się
mocno do ostrego punktu i umartwiałem ciało w ekstazie, opanowując je i oczyszczając.
Dzień był przeraźliwie upalny. W dolinie nad rzeką, na którą czasami spoglądałem, nie
dostrzegłem najmniejszego powiewu powietrza.
Przede mną, setki metrów niżej, płynęły leniwie szerokie fale rzeki. Dalej, na horyzoncie
rozciągał się płaski, piaszczysty brzeg. Nad wodą znajdowały się szeroko rozrzucone kępy drzew
palmowych.
Po mojej stronie wznosiły się ogromne skały, wykruszone przez wodę w kształcie półkola.
Wzdłuż tego wgłębienia, naprzeciwko mego orlego gniazda stały wyrzeźbione w skale cztery
olbrzymie posągi. Były to postacie ludzkie. Cztery olbrzymy siedziały z rękami na kolanach, bez
przedramienia — wykruszył je czas lub wichry — i przypatrywały się rzece. Przynajmniej trzy z
nich patrzyły w tę stronę. Z czwartego bowiem pozostały tylko kończyny do kolan i olbrzymie
ręce na kolanach. U stóp tej postaci leżał śmiesznie mały sfinks, lecz sfinks ten był wyższy ode
mnie.
Spojrzałem na te postacie z pogardą i splunąłem. Nie wiedziałem, co znaczą zapomniani
bogowie, albo królowie. Dla mnie przedstawiały one marność i próżność przyziemnych ludzi i
ziemskich pragnień.
Nad zakrętem rzeki, biegiem wód i płaską przestrzenią unosił się w oddali łuk niebios,
nieskalany najmniejszym obłokiem.
Godziny mijały, powoli piekłem się na słońcu. Często na długie chwile zapominałem o upale i
bólu, dzięki widzeniom, snom i wspomnieniom. Wiedziałem, że to wszystko — kruszejące
olbrzymy, rzeka i piasek, słońce i rozżarzone niebo — przeminie w oka mgnieniu. W każdej
chwili może się rozlec dźwięk trąby archanioła, gwiazdy opadną z nieba, niebiosa zwiną się w
siebie, a Pan i Bóg świata zasiądzie w gronie wybranych na sądzie ostatecznym.
Wiedziałem to tak dobrze, że byłem gotów na wezwanie. Dlatego właśnie znalazłem się tu i
teraz, brudny nędznik w łachmanach. Byłem łagodny i skromny, gardziłem marnymi potrzebami i
namiętnością ciała. Z pogardą i pewnym zadowoleniem myślałem o dalekich miastach nizin,
znanych mi niegdyś, nie zastanawiających się w swoim zbytku i żądzach nad tak bliskim już
dniem ostatecznym. No cóż, zobaczą wkrótce, będzie to jednak już za późno.
Ja również zobaczę. Lecz jestem gotów. Na ich okrzyki i żale wstanę odrodzony w blasku
chwały i zajmę zasłużone, przeznaczone mi miejsce w Bożym Mieście.
Czasami, między snem a widzeniem, które rzeczywiście, lecz przedwcześnie unosiły mnie do
Miasta Bożego, powracałem w myśli do dawnych dysput i rozważań. Tak, Novalus miał
słuszność, gdy twierdził, że nigdy nie należy z powrotem przyjmować do kościoła nawróconych
odszczepieńców. Nie ma też wątpliwości, że sabellianizm poczęty był z czarta. Tak samo
Konstantyn, wróg, prawa ręka szatana.
Powracałem wciąż do kontemplacji istoty jedności Boga, do nauki Noetusa, Syryjczyka.
Wolałem jednak naukę mego umiłowanego mistrza Ariusza. Zaiste, jeśli rozum ludzki mógł w
ogóle określić cokolwiek, musiała być chwila, gdy Syn nie istniał.
Wspominałem dni mojej młodości, gdy siadywałem u stóp Ariusza, ówczesnego kapłana w
mieście Aleksandrii, którego bluźnierca i heretyk, Aleksander pozbawił biskupstwa. Aleksander
Sabelianita, oto kim był, nogami dosięgał piekła.
Tak, byłem na soborze w Nicei, widziałem, jak uniknął więzienia. Pamiętałem jak cesarz
Konstantyn wygnał Ariusza za jego prostotę. Pamiętałem, jak Konstantyn żałował tego ze
względów państwowych i politycznych, i rozkazał Aleksandrowi, biskupowi
konstantynopolitańskiemu przyjąć Ariusza do kościoła. Tejże nocy Ariusz zakończył swe życie
na ulicy. Mówiono, że padł rażony zarazą, że Bóg wysłuchał modłów Aleksandra. Ja jednak
mówiłem, a za mną powtarzali to wszyscy arianie, że zarazą tą była trucizna.
Tu przeciągnąłem się kilka razy w jedną i drugą stronę, i wypowiedziałem głośno, upojony
swoim przekonaniem:
— Niech żydzi i poganie drwią. Niech triumfują, albowiem czas ich krótki. Nie będzie dla
nich litości przy końcu czasów!
Dużo mówiłem głośno sam do siebie na tej skalistej płaszczyźnie nad rzeką. Trawiła mnie
gorączka, czasami przełykałem trochę wody z worka ze śmierdzącej koziej skóry. Wieszałem ten
worek na słońcu, aby woń jego była jeszcze bardziej przykra i aby w wodzie nie było
orzeźwiającego chłodu. Była i żywność, leżała na brudnej ziemi w mojej pieczarze: kilka
korzonków i spleśniała kromka jęczmiennego chleba; byłem głodny, nie jadłem jednak.
Jedyną moją czynnością w tym błogosławionym, długim jak cały wiek dniu, było pocić się na
słońcu, umartwiać na skale grzeszne ciało, oczekiwać końca rozpaczy, wskrzeszać dawne
wspomnienia, marzyć głośno i wygłaszać swoje przekonania.
Gdy słońce zaszło, spojrzałem po raz ostatni w uchodzącym zmroku na świat, co tak szybko
przeminie. U stóp olbrzymów rozpoznawałem skradające się cienie zwierząt, szukających
legowiska w dumnym niegdyś dziele rąk ludzkich. Na ryk zwierząt wycofałem się do swojej
jamy i szepcząc oraz drzemiąc, przy zjawach wywołanych gorączką, wznosiłem modły, by
prędzej nadszedł dzień ostatni i zapadłem w ciemności snu.
Świadomość wróciła mi w samotnej celi, w której znajdował się już kwartet dręczycieli.
— Bluźnierco i heretyku, naczelniku więzienia, który nogami tkwisz w piekle — drwiłem po
wypiciu wody, którą mi podali. — Niech triumfują dozorcy i zausznicy. Czas ich krótki i nie
masz dla nich litości w czas ostateczny.
— Postradał zmysły — twierdził naczelnik Atherton.
— Udaje przed tobą — pewnie stwierdził doktor Jackson.
— Lecz odmawia pożywienia — zaprotestował kapitan Jamie.
— Mógłby pościć przez czterdzieści dni i nic by mu się nie stało — odparł lekarz.
— Pościłem — powiedziałem — i także czterdzieści nocy. Wyświadczcie mi tę łaskę i
zaciśnijcie kaftan, a potem wynoście się stąd!
Główny powiernik spróbował wsunąć palec pomiędzy sznury.
— Nie ma luzu ani na ćwierć centymetra — upewnił się.
— Czy nie masz jakichś zażaleń, Standing? — spytał naczelnik.
— Owszem — odparłem. — Aż dwa. — Jakie?
— Po pierwsze — rzekłem — kaftan jest okropnie luźny. Hutchins to osioł. Znalazłby pół
metra luzu, gdyby chciał.
— A co jeszcze? — spytał naczelnik Atherton.
— Że jesteś poczęty z szatana, naczelniku.
Rozległ się chichot kapitana Jamie i doktora Jacksona, a naczelnik, sapiąc, wyszedł pierwszy z
celi.
Gdy pozostałem sam, starałem się zapaść w ciemność i powrócić do kręgu wozów z Nephi.
Ciekawy byłem, jaki był koniec tej wędrówki naszych wielkich czterdziestu wozów przez ziemię
nagą i wrogą, a nie zajmowały mnie losy parchatego pustelnika z żebrami poszarpanymi przez
skałę i ze śmierdzącym workiem na wodę, ale powróciłem nie do Nephi ani nad Nil, lecz do…
Przerwę tu moją opowieść, czytelniku miły, aby dać ci kilka wyjaśnień i ułatwić zrozumienie
całej sprawy. Jest to konieczne, bo niewiele mam czasu na uzupełnienie mego pamiętnika z
kaftana. Niedługo już, bardzo niedługo wyprowadzą mnie stąd i powieszą. Gdybym rozporządzał
pełnią czasu tysiąca istnień, nie mógłbym zebrać wszystkich szczegółów moich doświadczeń w
kaftanie bezpieczeństwa. Muszę więc streszczać opowiadanie.
Przede wszystkim, Bergson ma rację. Nie można wytłumaczyć życia intelektualnymi
koncepcjami. Dawno temu Konfucjusz powiedział: „Czy możemy znać śmierć, gdy tak mało
znamy życie?” Nie znamy życia istotnie, skoro nie możemy go objaśnić prostymi słowami.
Znamy tylko zjawisko życia tak, jak dzikus może znać maszynę parową, lecz nie pojmujemy go
umysłem, gdyż obca nam jest zupełnie istota wewnętrznej materii życia.
Po drugie, Marinetti popełnia błąd, gdy twierdzi, że materia jest jedyną tajemnicą i jedyną
rzeczywistością. Ja twierdzę i jak zapewne sądzisz, mówię to z pełnym przekonaniem, że materia
jest jedynym złudzeniem. Comte nazywał świat, co jest równoznaczne z materią, wielkim
fetyzem, i zgadzam się z Comte’em.
Życie jest rzeczywistością i tajemnicą. Życie różni się niesłychanie od zwykłej materii
chemicznej, poddanej wyższej wiedzy. Życie trwa. Życie jest nitką ognistą, która przetrwa
wszelkie stany materii. Wiem. Jestem życiem. Przeżyłem dziesięć tysięcy pokoleń. Żyłem
miliony lat. Posiadałem wiele ciał. Ja, posiadacz tych wielu ciał, przetrwałem. Jestem życiem.
Jestem nieugaszoną iskrą, która świeci wiecznie i zadziwia oblicze czasu, spełnia wiecznie moją
wolę, rozbija mą namiętność o bryłowate skupienia materii, zwane ciałem, które zamieszkuje
przejściowo.
Spójrz bowiem. Ten mój palec tak szybki w odbiorze wrażeń, tak subtelny w odczuciu, tak
delikatny w jego rozlicznych umiejętnościach, tak pewny i mocny, gdy zahacza, zgina się lub
usztywnia za pomocą wyrobionych dźwigni — ten palec, to nie ja. Odetnij go. Ja żyję. Ciało jest
okaleczone. Ja nie jestem okaleczony. Duch, którym jestem pozostaje cały.
Dobrze, odetnij mi wszystkie palce. Jestem sobą. Duch jest nietknięty. Odetnij sobie ręce.
Odetnij je tuż przy ramionach. Odetnij obie nogi przy biodrach. A ja, niezdobyty i niezniszczalny,
żyję. Czy staję się czymś mniejszym z powodu tych okaleczeń, tego ubytku ciała? Nie, na pewno
nie. Ostrzyż mi włosy. Zetnij mi ostrą brzytwą usta, nos, uszy — och, wyłup mi oczy i wtedy, w
tej pokiereszowanej czaszce, przytwierdzonej do porąbanego korpusu, w tej komórce
chemicznego ciała, będę zawsze ja, nieskalany, nie umniejszony.
Jeszcze serce bije. Dobrze. Wytnij serce, a jeszcze lepiej, rzuć ten szczątek w maszynę z
tysiącem noży i usiecz na miazgę — a ja, ja, czy rozumiesz, cały duch, choć ogień żywotny i
życie ulecą ze mnie, nie zginę. Zginęło ciało, a ciało to nie ja.
Sądzę, że pułkownik de Rochas nie mylił się twierdząc, że pod naciskiem swojej woli wysłał
dziewczynkę Józefinę w transie hipnotycznym poza osiemnaście lat, które żyła w świecie,
wstecz, poprzez milczenie ciemności, nim na świat przyszła, do jasności poprzedniego życia, gdy
była sparaliżowanym starcem, artylerzystą, Janem Klaudiuszem Bourdon. Wierzę, że pułkownik
de Rochas rzeczywiście hipnotyzował ten wskrzeszony cień starca i siłą swej woli cofał go przez
siedemdziesiąt lat jego życia z powrotem do ciemności, a poprzez ciemność do blasku dnia, gdy
był przewrotną starą kobietą, Filomeną Carteron.
Czyż nie dowiodłem ci już, czytelniku miły, że w ubiegłych wiekach, zamieszkując przeróżne
skupienia materii, byłem hrabią Wilhelmem de Sainte–Maure, brudnym, bezimiennym
pustelnikiem w Egipcie i chłopcem Jesse, którego ojciec przewodził czterdziestu wozom podczas
wielkiej migracji na zachód. A teraz, gdy piszę te słowa, czyż nie zawisnął nade mną, Darrellem
Standingiem, niegdyś profesorem rolnictwa na wydziale rolnym uniwersytetu w Kalifornii,
wyrok skazujący mnie na śmierć w więzieniu w Folsom?
Materia to wielkie złudzenie. To znaczy, że materia przejawia się w formie, forma zaś jest
zjawiskiem. Gdzie są obecnie skruszałe skały starego Egiptu, na których gnieździłem się, jak
dziki zwierz, gdy śniło mi się Miasto Boże? Gdzie obecne ciało Wilhelma de Sainte–Maure, co
tak dawno temu padło z ręki zapaleńca, Guy’a de Villehardouin’a, na zalaną blaskiem księżyca
trawę? Gdzie te czterdzieści wozów, ustawionych w krąg w Nephi i wszyscy ludzie, mężczyźni,
kobiety i dzieci oraz bydło umieszczone wewnątrz tego kręgu? Wszystko to już nie istnieje, to
były formy, przejawy zmiennej materii, przed rozpłynięciem się w wielką falę. Minęły i nie ma
ich.
Tu pojawia się moja argumentacja. Duch jest rzeczywistością, która cierpi. Jestem duchem i
cierpię. Ja, Darrell Standing, mieszkaniec niezliczonych cielesnych mieszkań napiszę jeszcze
kilka stronic tego pamiętnika i pójdę dalej swoim szlakiem. Forma, to znaczy moje ciało,
odejdzie na bok, gdy zawiśnie na stryczku i w świecie materii nic zeń nie pozostanie. Materia nie
ma pamięci, formy jej są bowiem znikome, a to, co na formach wyryte, ginie wraz z nimi.
Jeszcze jedno słowo, zanim powrócę do mej opowieści. We wszystkich moich wędrówkach
przez ciemność do innych przeżyć, jakie mi były dane, nie mogłem nigdy nadać żadnej z tych
podróży kierunku ani jakiegoś szczególnego celu. Toteż miałem niejedno doświadczenie z bytów
minionych, zanim przypadek sprawił, że wróciłem do chłopca Jesse w Nephi. Być może
wszystko, czego doświadczył Jesse przeżyłem kilkanaście razy, idąc jego drogami, gdy był
jeszcze mały, w dolinach Arkansas i przechodząc kilkanaście razy przez miejsce, gdzie go
opuściłem w Nephi. Szkoda czasu na wyszczególnianie wszystkiego. Bez uszczerbku dla
prawdziwości opowiadania pominę wiele z tego, co niewyraźne, zawikłane, podam tylko fakty
tak, jak zebrałem je z przeróżnych czasów w całości i w części, gdy na nowo je przeżywałem.
Rozdział XIII
Na długo przed świtem zaczął się ruch w naszym obozie w Nephi.
Prowadzono bydło do wody i na wypas. Podczas gdy mężczyźni zdejmowali z kół łańcuchy i
odciągali wozy jeden od drugiego, by móc zaprzęgać, kobiety nad czterdziestoma ogniskami
gotowały czterdzieści śniadań. Dzieci, zziębnięte od chłodu poranka zbierały się przy ogniskach
zmieniając miejsce z ostatnim dyżurem straży nocnych, senne jeszcze czekały na kawę.
Przygotowanie do drogi takiego taboru wymaga czasu, gdyż jego tempo jest w zasadzie
bardzo powolne. Za godzinę wzeszło słońce i dzień był niemiłosiernie gorący, gdy nasze wozy
wytoczyły się z Nephi w nagość piasków pustyni. Żaden z mieszkańców nie wyszedł nas
pożegnać. Wszyscy pozostali w domostwach i tak wyjazd nasz nie był mniej złowróżbny niż
przyjazd poprzedniego wieczoru.
Dalej nastąpiły godziny palącej spiekoty, ostrego kurzu, wyschniętych badyli i piasku, i
przeklętej krainy. Żadnych osad ludzkich, bydła ni płotów, żadnego śladu rodzaju ludzkiego nie
napotkaliśmy tego dnia. Nadeszła noc, rozbiliśmy nasz krąg wozów nad brzegiem pustego
strumienia i w wilgotnym piasku rozlewiska kopaliśmy jamy, które wypełniała powoli sącząca
się woda.
Z dalszej podróży pozostały mi tylko wyrywkowe wrażenia. Tyle razy rozbijaliśmy obóz z
wozami ustawionymi w krąg, że w mym dziecięcym umyśle wiele czasu upłynęło od Nephi.
Zawsze jednak wisiało nad nami wszystkimi przeczucie, że zbliżamy się do nieubłaganego
przeznaczenia.
Posuwaliśmy się około dwudziestu pięciu kilometrów dziennie. Wiem, bo ojciec mówił, że
dzieli nas prawie sto kilometrów od Fillmore, następnego osiedla mormonów, a trzy razy
rozbijaliśmy po drodze obóz. Oznaczało to cztery dni podroży. Z Nephi do ostatniego obozu,
który niezbyt dobrze pamiętam, jechaliśmy pewnie ze dwa tygodnie lub nieco mniej.
Mieszkańcy Fillmore byli wrogo usposobieni, jak zresztą wszyscy, zaczynając od Salt Lakę.
Śmiali się z nas, gdy chcieliśmy kupić żywność i drażnili nas wciąż, że pochodzimy z Missouri.
Gdy wjeżdżaliśmy do osady, przed największym z dwunastu domów stały dwa osiodłane
konie, zakurzone, spocone, ze spuszczonymi łbami. Starzec, o którym wspominałem, ten z
długimi spłowiałymi od słońca włosami, w skórzanej koszuli, który był kimś w rodzaju
pomocnika czy adiutanta ojca, podjechał do naszego wozu i kiwając głową, wskazał zajeżdżone
wierzchowce.
— Nie oszczędzają koni, kapitanie — szepnął cicho. — Klnę się na Sama Hilla, że tak ostro
mogą jeździć tylko z naszego powodu.
Ojciec mój jednak zauważył już stan koni i mój bystry wzrok też to spostrzegł. Zauważyłem,
że oczy mu rozbłysnęły, zacisnął usta, a na zakurzonym obliczu zarysowała się ostra linia. I to
wszystko. Pojąłem związek jednego z drugim i wiedziałem, że te dwa wierzchowce dodawały
jeszcze grozy naszemu położeniu.
— Sądzę, że nas pilnują, Labanie — powiedział tylko ojciec.
W Fillmore ujrzałem człowieka, którego później miałem znowu spotkać. Był to wysoki
mężczyzna, o szerokich ramionach, w średnim wieku, o zdrowym wyglądzie i olbrzymiej sile,
sile nie tylko mięśni, lecz i woli. W przeciwieństwie do mężczyzn, których zwykłem oglądać, nie
nosił zarostu. Broda, od kilku dni nie golona, ukazywała już dość wyraźną siwiznę. Usta miał
niezwykle szerokie, wargi zaciśnięte, jak gdyby stracił kilka przednich zębów. Nos był duży,
prostokątny i gruby; nad kwadratową twarzą o szerokich kościach policzkowych i potężnych
szczękach wznosiło się szerokie i rozumne czoło. Oczy zaś małe, tylko trochę większe niż wąska
szpara nie domkniętych powiek, miały niebieski odcień, jakiego nigdy w życiu nie widziałem.
Ujrzałem tego człowieka po raz pierwszy we młynie w Fillmore. Ojciec mój udał się tam w
otoczeniu jeszcze kilku osób z naszego grona, by spróbować kupić trochę mąki, ja zaś wbrew
zakazowi matki, powodowany ciekawością i chęcią ujrzenia naszych nieprzyjaciół, podążyłem za
nimi niepostrzeżenie. Człowiek ten był jednym z czterech czy pięciu mężczyzn stojących obok
młynarza podczas rozmowy.
— Czy widziałeś tego starego, wygolonego faceta? — powiedział Laban do ojca, gdy
wyszliśmy z młyna i wracaliśmy do obozu.
Ojciec potakująco skinął głową.
— To jest Lee — ciągnął dalej Laban. — Widziałem go w Salt Lakę. Mówią, że ma
dziewiętnaście żon i pięćdziesięcioro dzieci. Ma bzika na punkcie religii. Chciałbym wiedzieć,
dlaczego idzie za nami przez ten pusty kraj?
Szliśmy dalej drogą pełną trudów ku naszemu przeznaczeniu. Nieliczne osady ludzkie
mieściły się w odległości od trzydziestu pięciu do siedemdziesięciu pięciu kilometrów w
zależności od wody i gruntu. Pomiędzy nimi rozciągała się nagość piasku i susza. Wszelkie nasze
pokojowe próby, by kupić żywność w tych osadach, okazały się daremne. Odmawiali szorstko i
zapytywali, kto z nas im sprzedawał żywność, gdy ich wypędzaliśmy z Missouri; na próżno
tłumaczyliśmy im, że pochodzimy z Arkansas. Byliśmy stamtąd rzeczywiście, oni jednak usilnie
wmawiali nam, że jedziemy z Missouri.
W Beaver, oddalonym o pięć dni drogi od Fillmore ujrzeliśmy znowu człowieka imieniem
Lee. Ujrzeliśmy znowu zajeżdżone konie, uwiązane przed domostwami. W Parowan jednak nie
zauważyliśmy go.
Ostatnią osadą było Cedar City. Laban, który konno wyprzedzał tabor, zawrócił i zdał raport
ojcu. Pierwsza jego informacja dawała dużo do myślenia.
— Widziałem tego Lee, odjeżdżał w chwili, gdy ja wjechałem, kapitanie. Więcej tu mężczyzn
i koni w Cedar City niż można zmieścić w tak małej miejscowości.
Nie spotkała nas jednak w tej osadzie żadna przykrość. Poza odmową żywności, pozostawili
nas w spokoju. Kobiety i dzieci nie wychodziły z domów, a chociaż pokazało się kilku mężczyzn,
nie przychodzili do obozu i nie szydzili z nas, jak to miało miejsce w poprzednich osadach.
W Cedar City umarło dziecko Wainwrightów. Pamiętam, jak pani Wainwright płakała i prosiła
Labana, aby postarał się o trochę krowiego mleka.
— Może to uratuje życie dziecku — mówiła. — Oni mają krowie mleko. Widziałam krowy.
Proszę cię Labanie, idź. Nic ci się nie stanie, gdy spróbujesz. Mogą tylko odmówić, lecz nie
uczynią tego. Powiedz im, że to dla dziecka, dla niemowlęcia. Kobieta mormońska ma serce
matki. Nie może odmówić szklanki mleka dla niemowlęcia.
Laban spróbował, lecz, jak potem opowiadał ojcu, nie zdołał dotrzeć do żadnej mormonki.
Widział tylko mormonów, którzy go wypędzili.
Była to ostatnia osada mormonów. Dalej rozciągała się rozległa pustynia, a za nią, po drugiej
stronie, wyśniona kraina, ziemia mityczna — Kalifornia. Gdy nasze wozy ruszyły z osady
wczesnym rankiem, siedząc na koźle obok ojca, widziałem jak Laban odreagował tak długie
milczenie. Oddaliliśmy się może o pół kilometra i wjeżdżaliśmy na niewielki pagórek, który
zakrywał przed nami Cedar City, gdy Laban obrócił konia, zatrzymał go i uniósł w strzemionach.
W miejscu, gdzie się zatrzymał była mała mogiłka, wiedziałem, że pochowano tutaj dziecko
Wainwrightów, nie była to pierwsza z naszych mogił od czasu, gdy przebyliśmy góry Wasatch.
Była to postać dość wątła. W podeszłym wieku, chudy, o długiej twarzy i zapadłych policzkach,
matowe włosy, spłowiałe od słońca, opadały mu na ramiona, na skórzaną kurtkę, wykrzywił
twarz w nienawiści i bezsilnym gniewie.
W jednej ręce trzymał strzelbę i cugle, zaś wolną pięść wznosił ku Cedar City.
— Przekleństwo boże na was! — zawołał. — Na wasze dzieci żyjące i na te, których matki
jeszcze na świat nie wydały. Oby burze zniszczyły wasze plony! Obyście jedli piasek przesycony
jadem grzechotników! Oby słodkie wody waszych źródeł w gorycz się obróciły! Oby…
Tu słowa jego stały się niewyraźne, gdyż zagłuszył je turkot naszych kół, lecz potrząsanie
ramion i grożenie wskazywały, że to zaledwie początek przekleństw. Był to wyraz ogólnych
uczuć naszego taboru, czego dowiodły kobiety, których wiele wychyliło się z wozów, wznosząc
kościste ramiona i potrząsając chudymi, zniekształconymi przez pracę pięściami ku ostatnim
dachom na ziemi mormonów. Jeden z ludzi, który szedł po piasku i popędzał ościeniem woły
zaprzężone do wozu, idącego za nami, zaśmiał się i pogroził ościeniem. Był to niezwykły
śmiech, od kilku bowiem dni nie słyszano śmiechu w naszym taborze.
— Daj im popalić, Labanie — zachęcał. — Oto, co czuję.
Gdy tabor nasz wlókł się dalej, obróciłem się, by popatrzeć na Labana, stojącego w
strzemionach nad mogiłką dziecka. Był on istotnie wątłą postacią, ze swoimi długimi włosami, w
mokasynach z frędzlami u nóg. Jego skórzana kurtka była tak stara i zniszczona przez powietrze i
czas, że tylko włókniste strzępy wskazywały, gdzie ją niegdyś ozdabiały wspaniałe frędzle. Był
to w ogóle człowiek w łachmanach. Pamiętam, że u pasa miał wiszące brudne kępki włosów,
które w ciągu podróży, po silnym deszczu, stawały się lśniąco czarne. Wiedziałem, że są to
skalpy indiańskie i sam ich widok zawsze mnie przerażał.
— To mu dobrze zrobi — zauważył ojciec, mówiąc bardziej do siebie samego niż do mnie. —
Od kilku dni czekam na ten wybuch.
— Chciałbym, żeby powrócił i przywiózł stamtąd kilka skalpów — zdobyłem się na odwagę.
Ojciec spojrzał na mnie drwiąco.
— Nie lubisz mormonów, co synu?
Potrząsnąłem głową i poczułem, że rozpiera mnie tępa nienawiść.
— Gdy dorosnę — powiedziałem po chwili — powystrzelam ich.
— Jesse — odezwał się w tej chwili głos matki z głębi wozu — zamilcz natychmiast. I do
ojca: — Wstydź się, jak możesz pozwalać tak chłopcu mówić.
Po dwóch dniach podróży dotarliśmy wreszcie do Mountain Meadows, czyli Górskich Łąk i
tutaj z dala od innych osad, po raz pierwszy nie ustawiliśmy wozów w krąg. Wozy tworzyły
mniej więcej koło, lecz między nimi było wiele przerw i koła nie były powiązane łańcuchami.
Czyniono przygotowania do tygodniowej przerwy w podróży. Bydło musiało wypocząć przed
prawdziwą pustynią, chociaż i ten krajobraz był bardzo do pustyni podobny. Otaczały nas te same
niskie piaszczyste wzgórza, niekiedy tylko porośnięte krzakami. Równina też była piaszczysta,
lecz rosło na niej trochę trawy, więcej niż spotkaliśmy w ciągu kilku ostatnich dni. Około trzech
metrów od obozu znajdowało się niewielkie źródło, które ledwie mogło zaspokoić ludzkie
pragnienie. Nieco dalej jednak ze zbocza gór wytryskiwało kilka innych słabych źródeł i one
służyły do pojenia bydła.
Tego dnia rozbiliśmy obóz wcześnie i ponieważ mieliśmy pozostać tu cały tydzień, nastąpił
ogólny przegląd brudnej odzieży; kobiety następnego dnia zamierzały rozpocząć pranie. Wszyscy
pracowali aż do zapadnięcia zmroku. Niektórzy z mężczyzn naprawiali uprząż, inni zaś wozy.
Rozpalono żelaza, walono młotami, umacniano klamry i śruby. Pamiętam, że natknąłem się na
Laba na, gdy siedząc w cieniu wozu ze skrzyżowanymi nogami, szył nowe mokasyny aż do
nadejścia nocy. On jeden w naszym taborze nosił mokasyny oraz skórzaną kurtkę i miałem
wrażenie, że nie wchodził w skład naszej grupy, gdy opuszczaliśmy Arkansas. Nie miał żony,
rodziny, ani własnego wozu. Koń, strzelba, odzież, którą miał na sobie i para kołder, wsuniętych
do wozu Masonów, to było wszystko, co posiadał.
Następnego ranka przeznaczenie nasze spełniło się. O dwa dni drogi od ostatniej osady
mormonów, wiedząc, że w pobliżu nie ma Indian i nie obawiając się niczego z ich strony, po raz
pierwszy nie połączyliśmy wozów łańcuchami w zwarte koło, nie umieściliśmy straży przy bydle
i nie postawiliśmy nocnej warty.
Obudziłem się, jak w strasznym śnie. To przyszło, jak nagłe uderzenie dźwięku. W pierwszych
chwilach po przebudzeniu, na wpół ogłupiały, starałem się rozpoznać różne dźwięki, tworzące
ciągły hałas. Słyszałem bliższe i dalsze strzały, okrzyki i przekleństwa mężczyzn, jęki kobiet i
płacz dzieci. Następnie usłyszałem świst kul, bijących w drzewo i żelazo kół oraz w podwozia
wozów. Ktokolwiek w nie strzelał, celował za nisko.
Zacząłem wstawać, lecz matka, która się właśnie ubierała, powstrzymała mój ruch. W tej
chwili do wozu wpadł ojciec.
— Wychodźcie! — krzyknął. — Prędzej, na ziemię!
Nie tracił czasu. Złapał mnie żelazną ręką tak szybko, że prawie uderzył i wyrzucił z wozu
tylnym wyjściem. Zaledwie miałem czas, by wypełznąć spod wozu, gdy ojciec, matka i dziecko
znaleźli się już tam, gdzie ja byłem przed chwilą.
— Chodź tutaj, Jesse! — krzyknął ojciec i wraz z nim wykopywałem piasek pod osłoną koła
od wozu. Pracowaliśmy gołymi rękami w szalonym pośpiechu. Wkrótce matka przyszła nam z
pomocą.
— Naprzód, Jesse i prędzej! — rozkazał ojciec.
Wstał i pobiegł w brzask, wykrzykując w biegu słowa komendy. Znałem już swoje nazwisko.
Nazywałem się Jesse Fancher. Mój ojciec był kapitanem Fancher.
— Kłaść się — usłyszałem. — Za koła wozów i okopać się.
— Mężczyźni żonaci, wyciągnąć z wozów kobiety i dzieci! Wstrzymać ogień! Nie strzelać
więcej! Wstrzymać ogień i przygotowywać się do nadchodzącego ataku! Kawalerowie do Laba
na na prawo, do Cochrane’a na lewo i do mnie pośrodku! Nie wstawać! Czołgać się!
Lecz atak nie nadchodził. Ciężki i nierówny ogień trwał jeszcze z piętnaście minut. Straty
nasze rozpoczęły się w chwili niespodziewanego napadu, gdy niektórzy ludzie wstali i zaczęli
być widoczni w świetle ognisk, które rozpalili. Indianie — Laban oświadczył, że to musieli być
Indianie — zaatakowali nas na otwartej przestrzeni i strzelali, leżąc. Dniało już, ojciec szykował
się do ataku. Jego stanowisko znajdowało się w pobliżu nory, w której leżałem z matką, toteż
usłyszałem, gdy zawołał:
— Już! Wszyscy razem!
Z prawej strony, z lewej i ze środka padła salwa.
Wysunąłem głowę, by popatrzeć i dostrzegłem więcej niż jednego trafionego Indianina. Ogień
ich ustał natychmiast i widziałem, jak cofali się biegiem, wlokąc za sobą zabitych i rannych.
W mgnieniu oka wszyscy wzięli się u nas do pracy. Podczas gdy ściągano wozy w koło i
związywano do środka wszystkie dyszle, kobiety, dziewczęta i mali chłopcy z całej siły ciągnęli
wozy za szprychy, by pomóc; obliczyliśmy nasze straty. Przede wszystkim, co najważniejsze, to
fakt, że nasze zwierzęta, co do jednej sztuki, uciekły. Dalej, przy ogniskach, jakie zaczęto
rozpalać leżało siedmiu naszych ludzi. Czterech zabitych i trzech konających. Innymi rannymi
zaopiekowały się kobiety. Pechowa kula trafiła małego Risha Hardaere’a w przedramię. Nie miał
on więcej niż sześć lat i pamiętam, jak siedząc na kolanach matki, spoglądał z otwartą buzią, gdy
ojciec opatrywał mu ranę. Mały Rish przestał płakać. Widziałem łzy na jego policzkach, gdy
patrzył zdziwiony na kawałek złamanej kości, wystającej z przedramienia.
Babcię White znaleziono martwą na wozie Foxwellów. Była to otyła, niezdarna staruszka,
której jedynym zajęciem było siedzenie i palenie fajki. Jej synem był Abby Foxwell. Zabito też
panią Grant. Mąż jej siedział przy zwłokach. Był zupełnie spokojny. Nie miał łez w oczach.
Siedział tylko ze strzelbą opartą o kolana; pozostawiono go samego.
Wszyscy wzięli się do pracy pod kierunkiem ojca. Mężczyźni wykopali dużą jamę na środku
placu, tworząc okop z wyrzuconego piasku. Do jamy tej kobiety wciągnęły pościel, żywność i
niezbędne sprzęty z wozów. Pomagały im dzieci. Nie było skarg i mało, albo wręcz żadnego
podniecenia. Trzeba było wykonać pracę, my zaś wszyscy byliśmy ludźmi stworzonymi do pracy.
Ta wielka jama była dla kobiet i dzieci. Pod wozami wokół kręgu wykopano płytki rów i
wzniesiono okop z ziemi dla walczących.
Laban powrócił ze zwiadu. Powiedział, że Indianie wycofali się o niecały kilometr i zwołali
radę starszych. Widział też, jak zabierali sześciu swoich, z których trzech, jak twierdził, było
zabitych. W ciągu tego ranka widzieliśmy od czasu do czasu ruchy znacznych oddziałów
konnych. Obłoki kurzu zbliżały się i otaczały nas ze wszystkich stron. Nikogo jednak nie
widzieliśmy. Tylko jeden obłok kurzu oddalił się. Był to duży obłok i wszyscy mówili, że
uprowadzają nasze bydło. A nasze czterdzieści wozów, które przebyły Góry Skaliste i połowę
lądu, stały ustawione w krąg i były bezużyteczne. Nie mogły toczyć się dalej bez bydła.
W południe powrócił Laban z drugiego zwiadu. Widział nowych Indian przybywających z
południa, co wskazywało, że jesteśmy otoczeni. Wówczas to ujrzeliśmy dwunastu ludzi, konno,
na grzbiecie niskiego wzgórza na wschodzie, którzy się nam przyglądali.
— To wszystko wyjaśnia — powiedział Laban do ojca. — Indianie byli umówieni.
— To biali, jak i my — skarżył się stary Foxwell mojej matce. — Czemu do nas nie
przychodzą?
— To nie biali — zapiszczałem, śledząc okiem rękę matki, czy nie zamierza mnie uderzyć. —
To mormoni.
Wieczorem, gdy zmrok już zapadł, trzech młodych ludzi wykradło się chyłkiem z naszego
obozu. Widziałem, jak wychodzili. Byli to Will Aden, Abel Milliken i Timothy Grant.
— Idą do Cedar City prosić o pomoc — powiedział ojciec do matki, gdy spożywał w
pośpiechu coś w rodzaju wieczerzy.
Matka potrząsnęła głową.
— Wokół obozu jest mnóstwo mormonów na odległość głosu — odrzekła. — Jeżeli nie chcą
nam dopomóc i nie dali żadnego znaku, to ci z Cedar City również nie pomogą.
— Ale są dobrzy mormoni i źli mormoni… — wymamrotał ojciec.
— Nie spotkaliśmy dobrych, jak dotąd — odparła. Dopiero nazajutrz dowiedziałem się, że
Abel Milliken i Timothy Grant powrócili. Wkrótce też dowiedziałem się, z czym przybyli.
Sprawozdanie ich wywołało przygnębienie w całym obozie. Trzej posłańcy oddalili się zaledwie
o kilka kilometrów, gdy napadli ich biali. Gdy tylko Will Aden zabrał głos i powiedział, że idą z
obozu Fanchera do Cedar City prosić o pomoc, natychmiast został zabity. Milliken i Grant uciekli
z powrotem z tą wieścią, pod wpływem której znikła resztka nadziei w naszych sercach. Biali
trzymali stronę Indian, a wyczuwany uprzednio straszny los miał się niebawem spełnić.
Rankiem następnego dnia strzelano do naszych ludzi, gdy szli po wodę. Źródło było oddalone
od naszego kręgu zaledwie o trzy metry, lecz droga do niego była w ręku Indian, którzy
zajmowali obecnie niski wzgórek na wschodzie. Wszystko to znajdowało się blisko siebie,
wzgórek bowiem oddalony był tylko o kilka metrów. Indianie jednak nie strzelali zbyt celnie,
gdyż ludzie wrócili z wodą i żadna kula ich nie trafiła.
Oprócz pojedynczych strzałów w kierunku obozu, ranek upłynął spokojnie. Usadowiliśmy się
w naszej jamie, a ponieważ twarde życie nie było dla nas nowością, było nam nawet dość
wygodnie. Rodzinom pozostałym po tych, którzy padli w boju było oczywiście źle, musieliśmy
też pielęgnować rannych. W mojej nienasyconej ciekawości, by wszystko widzieć, oddalałem się
wciąż od matki i udało mi się niejedno zobaczyć. Wewnątrz zagrody, na południe od dużej jamy,
mężczyźni wykopali mogiłę i pochowali zabitych we wspólnym grobie, siedmiu mężczyzn i trzy
kobiety. Tylko pani Hastings, która straciła męża i ojca przysparzała nam kłopotów. Płakała i
krzyczała; upłynęło wiele czasu, nim kobiety zdołały ją uspokoić.
Na płaskim wzgórzu, po wschodniej stronie naradzali się Indianie, wydając głośne okrzyki.
Czasami wypuszczali pojedyncze, nieszkodliwe strzały, a poza tym nic się nie działo.
— Co się im stało? — pytał zniecierpliwiony Laban. — Czy nie mogą się zdecydować na
jakieś działanie?
Było upalne popołudnie. Promienie słońca padały wprost na ziemię, gdyż niebo było bez
chmur. Uzbrojeni mężczyźni w okopach pod wozami leżeli w miejscach lekko zacienionych, lecz
wielka jama, w której mieściło się przeszło sto kobiet i dzieci była wystawiona na pełne działanie
palącego słońca. Tutaj właśnie położono rannych, nad którymi wzniesiono z kołder coś w rodzaju
płaskiego dachu. Panował tam zaduch; wykradałem się ciągle do linii bojowej i dumny byłem, że
ojciec wysyłał mnie z poleceniami.
Wielkim błędem było ustawienie wozów w taki sposób, że nie obejmowały one źródła. Stało
się tak z powodu zamętu wywołanego przez pierwszy atak, gdy nie wiedzieliśmy, kiedy może
nastąpić drugi. Teraz było już za późno na zmiany. Nie mogliśmy zdjąć łańcucha z wozów, gdyż
o kilka metrów od nas, na wzgórzu, znajdowali się Indianie. Na placu, na południe od mogiły,
zbudowaliśmy latrynę, a na północ od jamy kilku ludzi na polecenia ojca wykopało studnię.
Tego dnia, to jest drugiego dnia po południu, znowu zjawił się Lee. Szedł pieszo, ukośnie
przecinając łąkę w kierunku północno — zachodnim, poza polem ostrzału. Ojciec wywiesił
prześcieradło umocowane na kilku związanych razem ościeniach. Była to nasza biała flaga. Lee
nie zwrócił na nią uwagi i szedł dalej. Laban uważał, że trzeba do niego strzelać, lecz ojciec
powstrzymał go, mówiąc, że widocznie biali nie podjęli jeszcze ostatecznej decyzji, co z nami
zrobić i że strzał skierowany do Lee mógłby tylko ją przyspieszyć i to na naszą niekorzyść.
— Słuchaj, Jesse — powiedział ojciec, odrywając pas płótna od prześcieradła i przywiązując
do ościenia. — Weź to, podejdź do niego i staraj się pomówić z tym człowiekiem. Nie mów mu
nic o tym, co nas spotkało.
Gdy wyruszyłem, by spełnić rozkaz byłem przepełniony dumą i wagą swojej misji. Jed
Dunham krzyknął, że chce iść razem ze mną. Był on mniej więcej w moim wieku.
— Dunham, czy twój syn może iść z Jessem? — zwrócił się mój ojciec do ojca Jeda. —
Lepiej we dwóch niż w pojedynkę. Będą się wzajemnie pilnować.
Jed i ja, obaj wówczas dziewięcioletni chłopcy, wyruszyliśmy więc z białą flagą na rozmowę z
przywódcą naszych wrogów. Gdy nas zobaczył, zaczął uciekać. Nie udało nam się podejść do
niego na odległość głosu, wkrótce potem musiał ukryć się gdzieś w zaroślach; nie widzieliśmy go
więcej, a byliśmy pewni, że nie mógł zniknąć na odkrytej przestrzeni.
Przeszukaliśmy z Jedem zarośla w promieniu kilkuset metrów. Nie powiedziano nam, jak
długo mamy chodzić, a ponieważ Indianie do nas nie strzelali, szliśmy wciąż dalej i dalej. Od
naszego wyjścia z obozu minęły dwie godziny, chociaż każdy z nas, gdyby wyruszył sam, byłby
z powrotem w ciągu piętnastu minut. Jed postanowił być śmielszy ode mnie, ja zaś uparłem się
na większą odwagę niż on.
Nasze szaleństwo przyniosło pewne korzyści. Chodziliśmy śmiało z naszą białą flagą.
Zobaczyliśmy, jak duże siły oblegały nasz obóz. Na południe od naszego taboru, w odległości
około jednego kilometra, odkryliśmy duży obóz Indian. Dalej na łące zauważyliśmy indiańskich
chłopców na koniach. Na wschodzie, na wzgórzu znajdowała się następna pozycja Indian.
Zdołaliśmy wejść na niski pagórek i obejrzeć ją. W ciągu pół godziny razem z Jedem
policzyliśmy ich i doszliśmy do wniosku, opierając się częściowo na domysłach, że w sumie
musiało tu być kilkuset ludzi. Widzieliśmy też wśród nich wielu białych, prowadzących z nimi
rozmowy.
Na północny wschód od naszego taboru, w odległości około czterystu metrów, odkryliśmy za
niedużym wzniesieniem ogromny obóz białych. Za nim pasło się około pięćdziesiąt lub
sześćdziesiąt wierzchowców.
Dwa kilometry dalej z kierunku północnego zbliżał się mały tuman kurzu. Czekaliśmy z
Jedem i ujrzeliśmy mężczyznę na koniu, który wjechał do obozu białych.
Po powrocie do obozowiska spotkała mnie nagana ze strony matki, która uderzyła mnie za tak
długą nieobecność. Ojciec pochwalił nas jednak, Jeda i mnie, gdy zdaliśmy raport.
— Możemy teraz spodziewać się ataku, kapitanie — powiedział do ojca Aaron Cochrane. —
Ten człowiek, którego widzieli chłopcy nie przyjechał bez powodu. Biali trzymają Indian, dopóki
nie nadejdzie rozkaz z góry. Być może człowiek ten przywiózł jakieś rozkazy. Nie oszczędzają
koni, to jedno jest pewne.
Półgodziny po naszym powrocie Laban spróbował udać się z białą flagą na zwiad. Lecz nie
uszedł sześciu metrów, gdy Indianie otworzyli do niego ogień i zmusili go do powrotu.
Przed zachodem słońca siedziałem w jamie i trzymałem dziecko, podczas gdy matka układała
posłanie z kołder. Było nas tak wielu, że panowała tu okropna ciasnota. Poprzednią noc wiele
kobiet spędziło na siedząco z pochylonymi nad kolanami głowami. Obok mnie konał Silas
Dunlop, który za każdym poruszeniem uderzał mnie w ramię. Został ranny w głowę podczas
pierwszego ataku, a cały następny dzień leżał bez przytomności, majaczył i śpiewał. Jedną z
piosenek, którą wciąż powtarzał i która doprowadzała matkę do skrajnej rozpaczy była:
Rzekł do drugiego pierwszy diabełek
daj mi tabaki z twej tabakierki.
Rzekł do pierwszego drugi diabełek,
trzymaj pieniądze mocno w kieszeni
nie zabraknie tabaki w twej tabakierce.
Siedziałem tuż obok niego z dzieckiem na ręku, gdy rozpoczęto atak. Słońce chyliło się ku
zachodowi, ja zaś wpatrzony byłem w Silasa Dunlopa, któremu wybiła ostatnia godzina. Jego
żona, Sarah położyła mu rękę na głowie. Płakała cicho, podobnie jak ciotka Marta. Wówczas
zaczęło się: wybuchy i kule z kilkuset strzelb. Utworzyli półkole od kierunku wschodniego do
zachodniego i zasypali nasz obóz ołowiem. Wszyscy ci, którzy znajdowali się w jamie, schylali
się jak najniżej. Rozległ się wrzask najmłodszych dzieci i niełatwo je było uspokoić. Niektóre
kobiety też na początku krzyczały, ale było ich niewiele. W ciągu kilku minut spadło na nas
tysiące strzałów. Z całego serca pragnąłem podczoł — gać się do okopów pod wozami, gdzie nasi
ludzie utrzymywali stały, lecz nieregularny ogień. Każdy strzelał na własną rękę, gdy tylko
dostrzegł, że wróg pociąga za cyngiel. Matka widocznie wyczuła mój zamiar, gdyż kazała mi się
mocno schylić i trzymać dziecko.
Patrzyłem właśnie na Silasa Dunlopa — drgał jeszcze — gdy zabito dziecko Castletonów.
Trzymała je Dorota Castleton, sama w wieku lat dziesięciu, tak, że zabito je u niej na ręku. Jej się
nic nie stało. Słyszałem, jak o tym mówili i snuli domysły, że kula musiała odbić się o jeden z
wozów i wpaść do jamy. To wypadek — mówiono — poza tym wypadkiem nie groziło nam
żadne niebezpieczeństwo.
Silas Dunlop już nie żył, gdy spojrzałem na niego ponownie. Poczułem się zawiedziony, że nie
mogłem być świadkiem tego szczególnego wydarzenia. Nigdy nie udało mi się zobaczyć, jak
człowiek umiera.
Dorota Castleton wpadła w histerię z powodu tego, co zaszło, długo krzyczała i płakała, co
wywołało podobny wybuch ze strony pani Hastings. Podniosły taki krzyk, że ojciec przysłał
Watta Cummingsa, który przyczołgał się do nas, by zobaczyć, co się dzieje.
Ciężki ogień ustał z nadejściem zmierzchu, chociaż pojedyncze strzały powtarzały się przez
całą noc. W tym drugim ataku raniono dwóch naszych ludzi, przyniesiono ich do nas, do jamy.
Bill Tyler został zabity na miejscu. Pochowano go w nocy w tym samym miejscu, co tamtych,
wraz z Silasem Dunlopem i z niemowlęciem Castletonów.
Przez całą noc mężczyźni kolejno pogłębiali studnię, jedynym znakiem wody był wilgotny
piasek. Kilku ludzi zeszło z dzbankami po wodę do źródła, lecz zaczęto ich obstrzeliwać i
wycofali się, gdy Jeremiaszowi Hopkinsowi strzał roztrzaskał dłoń.
Następnego ranka, trzeciego dnia, upał i susza były nie do zniesienia. Obudziliśmy się
spragnieni, nikt nic nie gotował. Usta nasze były tak wyschnięte, że nie mogliśmy jeść. Matka
dała mi kawałek suchego chleba, spróbowałem jeść, lecz odrzuciłem go. Strzelanina to wzmagała
się, to ustawała. Chwilami na obóz padało setki strzałów. Potem następowała cisza, której nie
przerywał żaden wystrzał. Ojciec cały czas napominał ludzi, by nie strzelali na ślepo, gdyż
zapasy amunicji są na wyczerpaniu.
Przez cały ten czas mężczyźni pracowali przy studni. Była już tak głęboka, że kubłami
wyciągali piasek. Ci, którzy windowali te kubły w górę byli narażeni na strzały i jeden z nich
został raniony w ramię. Był to Piotr Bromley, który powoził wołami na wozie Bloodgrodów i
zaręczony był z nijaką Jane Bloodgrod. Ta wyskoczyła z jamy i podbiegła do niego, podczas gdy
kule latały w powietrzu i ściągnęła go z powrotem do schronienia. Około południa studnia
zapadła się i trzeba było włożyć sporo wysiłku w jej odkopanie. Kilku ludzi przysypał piasek.
Amos Wentworth nie odzyskiwał przytomności przez całą godzinę. Potem mężczyźni
ocembrowali studnię deskami oraz dyszlami zdjętymi z wozów i kopali dalej. Nie zdołali jednak
dotrzeć do wody, mimo że wykopali dół o głębokości sześciu metrów. Widać było tylko mokry
piasek.
Tymczasem w jamie sytuacja pogarszała się. Dzieci prosiły o wodę, niemowlęta zachrypnięte
od płaczu ciągle jeszcze płakały. Ranny Robert Carr leżał niecałe trzy metry ode mnie i matki.
Nie wiedział, co się dzieje, machał rękami i prosił o wodę. Nie lepiej od niego zachowywały się
też kobiety, które obrzucały przekleństwami mormonów i Indian. Niektóre z nich modliły się, a
trzy siostry Demdike wraz ze swoją matką śpiewały pobożne pieśni. Inne kobiety brały ze studni
wilgotny piasek i okładały nim drobne ciałka niemowląt, by je ochłodzić i uspokoić.
Dwaj bracia Fairfar nie mogli już tego wytrzymać, wyczołgali się spod wozu z dzbankami w
ręku i jednym susem skoczyli do źródła. Giles padł zanim doszedł do połowy drogi. Roger
poszedł dalej i wrócił cały z dwoma dzbankami napełnionymi do połowy wodą, gdyż biegnąc
część wody rozlał po drodze. Giles przyczołgał się z powrotem, a gdy mu pomagano wejść do
jamy, miał krew na ustach i kaszlał.
Dwa dzbanki do połowy napełnione wodą niewiele pomogły stu osobom, nie licząc mężczyzn.
Tylko niemowlęta, małe dzieci i ranni dostali trochę wody. Mnie nie dano ani kropelki, lecz
matka zanurzyła kawałek płótna w kilku łyżeczkach, które otrzymała dla dziecka i tym płótnem
wytarła mi usta. Dla siebie nie zrobiła nawet tego, bowiem dała mi ten wilgotny skrawek do
żucia.
Po południu nasze położenie pogorszyło się. Gorące słońce paliło okropnie i ponieważ nie
było odrobiny wiatru, z naszej nory z piasku zrobił się piec. Wokół rozlegały się bezustanne
strzały i okrzyki Indian. Ojciec zezwalał na pojedyncze strzały z okopów tylko w długich
odstępach czasu i to wyłącznie naszym najlepszym strzelcom, którymi byli Laban i Timothy
Grant. W naszym kierunku sypał się grad ołowiu. Na szczęście kule nie odbijały się już
rykoszetem o wozy. Nasi ludzie w okopach nie strzelali, leżeli w ukryciu i unikali kul. Raniono
tylko czterech, a z nich jeden już był ciężko ranny.
Podczas przerwy w strzelaninie przyszedł do nas ojciec. Bez jednego słowa usiadł przy matce
i przy mnie. Wydawało mi się, że przysłuchuje się jękom i wołaniom o wodę, które się wciąż
rozlegały. Wyszedł z jamy, by obejrzeć wykopaną studnię. Przyniósł tylko trochę wilgotnego
piasku, którym obłożył grubo pierś i ramiona Roberta Carra. Potem podszedł do Jeda Dunhama i
jego matki oraz kazał przyprowadzić ojca Jeda do okopów. W jamie było tak ciasno, że
ktokolwiek się ruszył, musiał czołgać się bardzo ostrożnie po ciałach tych, którzy leżeli.
Po jakimś czasie ojciec znowu przyczołgał się do nas. — Jesse — zapytał — czy boisz się
Indian?
Zaprzeczyłem energicznym ruchem głowy, domyślałem się bowiem, że zostanę wysłany z
drugą zaszczytną misją.
— Czy boisz się przeklętych mormonów?
— Nie boję się żadnego przeklętego mormona — odparłem, korzystając ze sposobności, by
przeklinać wroga bez obawy przed karzącą ręką matki.
Zauważyłem nikły uśmiech na ustach ojca, gdy usłyszał odpowiedź.
— A więc, Jesse — rzekł — czy pójdziesz z Jedem do źródła po wodę?
Słuchałem uważnie.
— Przebierzemy was obu za dziewczynki — mówił dalej — może wówczas nie będą do was
strzelać.
Chciałem iść tak, jak stałem, jak mężczyzna, ubrany w spodnie; szybko jednak zgodziłem się,
gdy ojciec napomknął, że znajdzie innego chłopca, który przebrany pójdzie z Jedem.
Przyniesiono skrzynię z wozu Chattoxów. Córki ich, bliźniaczki były prawie tego samego
wzrostu, co Jed i ja. Kilka kobiet nam pomogło. Były to niedzielne sukienki sióstr Chaltox i
leżały w skrzyni przez całą drogę z Arkansas.
Zaniepokojona matka zostawiła dziecko z Sarą Dunlap i podeszła ze mną aż do okopów. Tam,
pod wozem i za małym nasypem z piasku otrzymaliśmy ostatnie wskazówki. Potem
wyczołgaliśmy się i stanęliśmy w otwartej przestrzeni. Byliśmy ubrani jednakowo: mieliśmy
białe pończochy, białe sukienki z dużymi niebieskimi kołnierzami i białe kapelusiki. Prawa ręka
Jeda ujęła mocno moją lewą. W każdej wolnej ręce mieliśmy po dwa małe dzbanki.
— Trzymajcie je swobodnie — napominałojciec, gdy ruszyliśmy z miejsca. — Powoli. Idźcie
tak, jak chodzą dziewczynki.
Nie padł ani jeden strzał. Dotarliśmy szczęśliwie do źródła, napełniliśmy nasze dzbanki i leżąc
mieliśmy okazję sami do woli się napić. Z pełnymi dzbankami w każdej ręce ruszyliśmy w drogę
powrotną. Znowu nie padł ani jeden strzał.
Nie pamiętam, ile wędrówek odbyłem, może piętnaście, a może dwadzieścia. Szliśmy powoli
w jedną stronę, zawsze trzymając się za ręce, a w drugą wolnym krokiem zmierzaliśmy z
pełnymi dzbankami do obozu. Byliśmy dziwnie spragnieni. Kilka razy kładliśmy się na ziemi,
pijąc długo.
Tego już było naszym wrogom za wiele. Trudno sobie wyobrazić, żeby Indianie tak długo
wstrzymywali ogień, gdyby nie rozkaz obecnych wśród nich białych. W każdym razie
wyruszyliśmy obaj na nową wycieczkę, gdy padł strzał ze wzgórza Indian, a po nim drugi.
— Wracajcie! — zawołała matka.
Spojrzałem na Jeda i zobaczyłem, jak na mnie patrzy. Wiedziałem, że jest uparty i że
postanowił nie być gorszy. Ruszyłem więc naprzód, a on równocześnie ze mną.
— Ty! Jesse! — wołała matka. W jej głosie dźwięczał więcej niż jeden klaps.
Jed radził wziąć się za ręce, lecz odmówiłem potrząśnięciem głowy.
— Biegnij! — powiedziałem.
Gdy tylko ruszył ostrym krokiem przez piasek, wydawało się, że zwróciły się przeciwko nam
wszystkie strzelby Indian. Przyszedłem do źródła pierwszy i Jed czekał, bym napełnił dzbanki.
— Teraz ty biegnij — powiedział i ze sposobu, w jaki zaczął napełniać dzbanki, wiedziałem,
że postanowił wrócić jako ostatni.
Schyliłem się i czekając śledziłem obłoczki kurzu wzniecone przez strzały. Wracaliśmy razem,
biegnąc.
— Nie tak prędko — ostrzegałem. — Rozlejesz połowę wody.
To go dotknęło i cofnął się widocznie. W połowie drogi potknąłem się i upadłem. Kula, która
padła przede mną, zasypała mi oczy piaskiem. Wydawało mi się, że zostałem trafiony.
— Zrobiłeś to umyślnie — drwił Jed, gdy się podniosłem. Stał i czekał na mnie. Zrozumiałem,
o co mu chodzi. Sądził, że upadłem celowo, by rozlać wodę i pójść po więcej. Ta rywalizacja
między nami była poważną sprawą, tak poważną, że skorzystałem natychmiast z myśli, którą mi
podsunął i puściłem się biegiem z powrotem do źródła. Jed Dunham, nie zważając na kule, które
wokół niego wzbijały tumany kurzu, stał wyprostowany na odkrytym polu i czekał na mnie.
Wróciliśmy razem, przyjmowani z honorami. Lecz gdy oddawaliśmy wodę, tylko jeden z
dzbanków Jeda był pełny. Drugi tuż przy dnie przebiła kula.
Matka wygłosiła mi kazanie na temat nieposłuszeństwa. Wiedziała pewnie, że ojciec nie
pozwoli, by mnie uderzyła po tym, co zrobiłem, gdyż podczas przemowy wesoło mrugnął do
mnie spoza jej ramienia. Wówczas pierwszy raz w życiu puścił do mnie oko.
Po powrocie do jamy Jed i ja zostaliśmy bohaterami dnia. Kobiety płakały, błogosławiły nas i
całowały. Muszę przyznać, że taka demonstracja uczuć napełniła mnie dumą, chociaż tak samo,
jak Jed udawałem, że nie lubię takiej przesady. Jeremiasz Hopkins, który miał zabandażowaną
rękę powiedział, że z takich właśnie wyrastają biali ludzie podobni do Daniela Boone’a, Kita i
Davy’ego Croketta. Bardziej szczyciłem się tym niż czymkolwiek innym.
Do końca dnia dokuczał mi ból prawego oka, wywołany piaskiem, który się tam dostał
podczas strzelaniny. Jak mówiła matka, oko prawie całkowicie zaszło krwią i czy je otwierałem,
czy zamykałem, ból był zawsze jednakowy. Próbowałem obu sposobów.
W jamie zapanował większy spokój, wszyscy bowiem dostali wodę, dręczyło nas jednak
pytanie, w jaki sposób zdobyć następny jej zapas. Z tym problemem łączył się następny, a
mianowicie fakt, że nasze zapasy amunicji były już na wyczerpaniu. Dokładne sprawdzenie
wozów przez ojca dało w rezultacie pięć funtów prochu. Niewiele więcej mieli nasi ludzie w
swoich ładownicach.
Przypomniałem sobie wczorajszy atak o zachodzie słońca i uprzedziłem go tym razem,
przyczołgałem się bowiem do okopów przed zachodem słońca. Wślizgnąłem się w miejsce obok
Labana. Zajęty był żuciem tabaki i nie zwrócił na mnie uwagi. Śledziłem go jakiś czas,
obawiałem się bowiem, że każe mi wracać, gdy spostrzeże moją obecność. Rzucał długie
spojrzenia pomiędzy koła u wozów, żuł wytrwale przez chwilę, następnie wracał ostrożnie do
małego dołka, który wykopał w piasku.
— Jak się masz, figlarzu? — spytałem wreszcie. Zawsze zwracałem się do niego w ten
sposób.
— Doskonale — odparł. — Nadzwyczaj dobrze, Jesse, odkąd znowu mogę żuć. Usta miałem
tak spieczone, że od wschodu słońca nie mogłem w ogóle żuć aż do chwili, gdy przyniosłeś
wodę.
Nagle na zboczu małego wzgórza na północnym wschodzie, które zajęte było przez białych,
ukazała się głowa i ramiona jakiegoś mężczyzny. Laban długo w niego celował. Następnie
potrząsnął głową.
— Czterysta metrów. Nie ryzykuję. Mogę trafić, lecz mogę i nie trafić, a twój ojciec bardzo
niepokoi się o proch.
— Jak sądzisz, jakie mamy szansę? — spytałem tonem mężczyzny, gdyż po moim
bohaterskim czynie z wodą czułem się mężczyzną.
Laban zastanawiał się przez chwilę, zanim odpowiedział.
— Jesse, przyznam ci się, że jesteśmy w beznadziejnie złym położeniu. Lecz wybrniemy z
niego, wybrniemy, możemy założyć się o ostatniego dolara.
— Niektórzy z nas nie wybrną — zaprzeczyłem.
— A to dlaczego? — spytał.
— A no, Bill Tyler, pani Grant, Silas Dunlop i tamci.
— Głupstwa pleciesz, Jesse, oni są już w ziemi. Czy nie wiesz, że każdy grzebie swoich
zmarłych w długich wędrówkach? O ile wiem, robi się to od tysięcy lat, a zawsze jest tylu
żywych, ilu było. Widzisz, Jesse, narodziny i śmierć idą w parze. Ludzie rodzą się tak samo
szybko, jak umierają, a umierają może jeszcze szybciej, gdyż dorośli i rozmnożyli się. Ty, na
przykład, mogłeś zostać zabity dziś po południu, gdy niosłeś wodę. Jednak jesteś tutaj,
rozmawiasz ze mną i gdy dorośniesz, będziesz ojcem licznej rodziny w Kalifornii. Podobno w
Kalifornii wszystko jest wielkie, również rodziny.
Tak optymistyczny sposób patrzenia na sprawy zachęcił mnie do wyrażenia moich dawnych
pragnień.
— Przypuśćmy, Labanie, że cię tutaj zabiją.
— Kto? Mnie? — wykrzyknął.
— Mówię, przypuśćmy — wyjaśniłem.
— No, dobrze. Co dalej? Przypuśćmy, że mnie zabiją?
— Czy dasz mi swoje skalpy?
— Matka sprawi ci lanie, gdy zobaczy, że je nosisz — przygadywał mi.
— Nie muszę ich nosić przy matce. Gdyby cię zabito Labanie, ktoś musiałby wziąć te skalpy,
dlaczego nie ja?
— Dlaczego nie? — powtórzył. — Masz słuszność, dlaczego nie ty? Słusznie, Jesse. Lubię
ciebie i twego ojca. Gdy zostanę zabity, skalpy należą do ciebie i nóż do skalpowania również.
Timotny Grant jest świadkiem. Słyszałeś, Timothy?
Timothy odparł, że słyszał. Oniemiałem wówczas w tym dusznym okopie, zbyt byłem przejęty
swoim szczęściem, by wydusić z siebie choć jedno słowo podziękowania.
Przewidywania, które mnie poprowadziły do okopu zostały wynagrodzone. O zachodzie
słońca rozpoczął się nowy atak i tysiące strzałów padło w naszą stronę. Nikt z nas jednak nie
ucierpiał. Chociaż z naszej strony nie padło więcej jak trzydzieści strzałów, to widziałem, jak
Laban i Tiomothy Grant zabili po jednym Indianinie.
Laban mówił mi, że na początku strzelali tylko Indianie. Był pewien, że żaden z białych nie
oddał ani jednego strzału. Bardzo go to dziwiło. Biali nie udzielali nam pomocy, ani nie stawali
do ataku, jednak przez cały czas odwiedzali Indian, którzy nas atakowali.
Następnego ranka znowu dokuczało nam pragnienie. Wyszedłem, gdy tylko zaczęło świtać.
Noc przyniosła obfitą rosę i wszyscy bez wyjątku, mężczyźni, kobiety i dzieci, zaczęli ją spijać
językami z kół, łańcuchów i szprych.
Mówiono, że Laban powrócił nad ranem ze zwiadu i że zakradł się blisko pozycji białych.
Okazało się, że biali już nie spali i w świetle obozowych ognisk odmawiali wspólną modlitwę.
Doniósł też, że z nielicznych słów, które go doszły, wynikało wyraźnie, iż modlitwa dotyczyła
nas i tego, co należy z nami zrobić.
— Niech ich Bóg oświeci — rzekła do Abby Foxwella jedna z sióstr Demdike.
— I to szybko — odparł Abby Foxwell — nie wiem, jak wytrzymamy cały dzień bez wody, a
prochu już prawie nie ma.
Cały ranek nic się nie działo. Nie padł ani jeden strzał. Słońce jaśniało na cichym błękicie
nieba. Pragnienie coraz bardziej dawało nam się we znaki, niemowlęta płakały, młodsze dzieci
żaliły się i narzekały. W samo południe Will Hamilton wziął dwa dzbanki i wyruszył do źródła.
Zanim jednak zdołał wczołgać się pod wóz, Anna Demdike wybieg — fa za nim, objęła go
ramionami i starała się go zatrzymać.
Powiedział jej kilka słów, ucałował ją i ruszył dalej. Żaden strzał nie padł przez cały czas aż
do jego powrotu.
— Dzięki Bogu — wykrzyknęła stara pani Demdike. — To dobry znak. Ugięli się.
Taką opinię podzielało wiele innych kobiet.
Około drugiej po południu, gdy zjedliśmy posiłki i poczuliśmy się znacznie lepiej, pokazał się
biały mężczyzna z białą flagą w ręku. Will Hamilton wyszedł mu naprzeciw, porozmawiał z nim,
potem wrócił, rozmawiał z ojcem i z resztą naszych ludzi, wreszcie wyszedł znowu do
nieznajomego. Nieco dalej spostrzegliśmy mężczyznę, który stał i patrzył; poznaliśmy, że to był
Lee.
Zapanowało ogólne podniecenie. Kobiety były tak zadowolone, że płakały i całowały się
wzajemnie, pani Demdike zaś wraz z innymi śpiewała pieśni dziękczynne. Przyjętą przez
naszych propozycją było wywieszenie flagi rozejmu i zaakceptowanie opieki Indian.
Słyszałem, jak ojciec mówił do matki: — Musieliśmy na to przystać.
Siedział na dyszlu od wozu, zniechęcony, z opuszczonymi ramionami.
— A jeżeli mają zdradzieckie zamiary? — spytała matka. Wzruszył ramionami.
— Musimy liczyć na to, że tak nie jest — odrzekł. — Zapasy amunicji wyczerpały się.
Kilku naszych ludzi zajęło się zdejmowaniem łańcucha z kół wozu i odciągnęli ten wóz na
bok. Pobiegłem zobaczyć, co się dzieje. Przyszedł Lee, a za nim toczyły się dwa puste wozy,
każdym z nich powoził jeden mężczyzna. Wszyscy otoczyli Lee, który powiedział, że miał ciężką
przeprawę z Indianami, by ich o nas odsunąć, oraz że major Higbee wraz z pięćdziesięcioma
ludźmi z milicji mormońskiej chce nas wziąć pod opiekę.
Jednak słowa Lee, że mamy złożyć wszystkie nasze strzelby na jeden wóz, by nie drażnić
Indian wydały się podejrzane zarówno ojcu, jak i Labanowi oraz kilku innym spośród nas.
Sprawiało to wrażenie, że jesteśmy więźniami milicji mormońskiej.
Ojciec wyprostował się i już miał odmówić, ale spojrzał na Labana, który powiedział
półgłosem:
— Nie większa z nich korzyść w naszym ręku niż na wozie, gdy nie ma prochu.
Umieszczono na wozach dwóch naszych rannych, a wraz z nimi wszystkie dzieci. Lee zdawał
się robić selekcję pomiędzy młodszymi a starszymi dziećmi. Jed i ja byliśmy wysokiego wzrostu
jak na nasz wiek i mieliśmy już dziewięć lat, a więc znaleźliśmy się w grupie starszych i Lee
kazał nam iść pieszo razem z kobietami.
Gdy zabrał dziecko matce i umieścił je na wozie, chciała się sprzeciwić. Spostrzegłem tylko,
jak mocno zacisnęła usta i zamilkła. Była kobietą w średnim wieku, kiedyś tęgą i dość pełną, o
wyrazistych rysach i siwych oczach. Trud długiej podróży nie pozostał jednak bez wpływu,
policzki jej zapadły się oraz pożółkły i jak wszystkie nasze kobiety miała w spojrzeniu wyraz
stałego niepokoju.
Gdy Lee wydawał rozporządzenia dotyczące szyku marszu, podszedł do mnie Laban. Lee
orzekł, że kobiety i dzieci idące pieszo mają być w pierwszym szeregu, za dwoma wozami.
Mężczyźni mają iść za kobietami jeden za drugim.
Gdy Laban usłyszał te słowa, zbliżył się do mnie, odwiązał skalpy od pasa i przymocował je
do mego ubrania.
— Lecz nie jesteś jeszcze zabity — zaprotestowałem.
— Możesz się nawet założyć, że nie — odparł lekkim tonem. — Zmieniłem się i koniec. To
noszenie skalpów to próżność i pogaństwo. — Przerwał na chwilę, jakby o czymś zapomniał,
następnie odwrócił się raptownie, by wrócić do mężczyzn i rzucił przez ramię: — No, do
widzenia, Jesse.
Zdziwiło mnie to pożegnanie, w tym momencie wjechał na nasz plac biały człowiek na koniu.
Powiedział, że przysłał go major Higbee i polecił, byśmy się pospieszyli, bo Indianie mogą w
każdej chwili rozpocząć atak.
Ruszyliśmy naprzód z dwoma wozami na czele. Lee trzymał się obok kobiet i dzieci. Za nami,
gdy odeszliśmy kilkanaście metrów, szli mężczyźni. Opuszczając plac widzieliśmy milicję
znajdującą się niedaleko nas. Stali w długim szeregu, oparci o strzelby, w odległości mniej więcej
o dwa metry jeden od drugiego. Przechodząc obok nich, nie mogłem nie zauważyć ich
uroczystych twarzy. Wyglądali jak •a pogrzebie.
Zwróciło to też uwagę kobiet i niektóre zaczęły płakać.
Szedłem tuż za matką. Wybrałem to miejsce, by nie zauważyła moich skalpów. Za mną
podążały trzy siostry Demdike, dwie z nich podtrzymywały starą matkę. Słyszałem, jak Lee
krzyczał do woźniców, by nie jechali tak szybko. Jakiś mężczyzna, który, jak mówiła jedna z
sióstr Demdike, musiał być majorem Higbee, stał na koniu i patrzał na nasz pochód. Żadnego
Indianina nie było.
Gdy nasi ludzie znaleźli się naprzeciw milicji — obróciłem się właśnie, by spojrzeć, gdzie jest
Jed Dunham — zaczęło się. Usłyszałem głośny okrzyk majora Higbee: — Czyńcie swą
powinność! — Wydawało się, że wszystkie strzelby milicji wypaliły jednocześnie, nasi ludzie po
kolei padali. Wszystkie kobiety Demdike upadły razem. Obróciłem się szybko, by spojrzeć na
matkę — leżała. Z krzaków obok nas wypadło mnóstwo Indian, strzelali wszyscy. Spostrzegłem,
że dwie siostry Dunlop uciekają i pobiegłem za nimi, gdyż Indianie zabijali nas wszystkich przy
pomocy białych. Już w biegu zobaczyłem, że woźnica zabija dwóch rannych na jednym z wozów.
Konie przy drugim wozie znarowiły się i stawały dęba, a woźnica usiłował je powstrzymać.
Gdy chłopak, którym byłem, biegł za siostrami Dunlop, ogarnęły go ciemności. Na tym
kończy się moja pamięć, gdyż egzystencja Jesse Fanchera skończyła się, skończyła się na
zawsze.
Kształt, którym był Jesse Fancher, ciało, które do niego należało było materią i zjawiskiem, a
więc zniknęło, jak zjawisko i już nie istnieje. Lecz duch, który trwa nie zniknął. Istnieje w
dalszym ciągu i w następnym wcieleniu stał się duchem zamieszkującym ciało Darrella
Standinga, którego wkrótce wyprowadzą, powieszą i wyślą w nicość, tam, gdzie idą wszystkie
zjawiska.
Jest w Folsom więzień skazany na dożywocie, Matthew Dawes, który pochodzi z grona
dawnych osadników, mąż zaufania sztabu i izby wykonawczej. Stary to człowiek, jego rodzina
wędrowała przez stepy za dawnych dni. Rozmawiałem z nim i potwierdził on rzeź, w której
zginął Jesse Fancher. Gdy ten stary dożywotnik był jeszcze dzieckiem, w jego rodzinie
opowiadano o rzezi na Górskich Łąkach. Dzieci na wozach ocalały, jak mówił, były bowiem za
małe, by opowiadać.
Przyjmuję to wszystko. Jako Darrell Standing nigdy w życiu nie czytałem i nie słyszałem ani
słowa o towarzyszach Fanchera zamordowanych na Górskich Łąkach. Jednak w kaftanie
bezpieczeństwa w więzieniu San Quentin, świadomość tej tragedii przyszła do mnie. Nie mogłem
jej stworzyć z niczego, tak, jak nie mogłem stworzyć z niczego dynamitu. Informacje i zdarzenia
przeze mnie opowiedziane mają tylko jedno wyjaśnienie. Pochodzą z ducha znajdującego się we
mnie — ducha, który nie ginie, jak materia.
Kończąc ten rozdział, chciałbym dodać, że Matthew Dawes mówił mi również, że w kilka lat
po rzezi urzędnicy rządu Stanów Zjednoczonych przyprowadzili Lee na Łąki Górskie i stracili go
na miejscu naszej dawnej śmierci.
Rozdział XIV
Gdy po upływie pierwszego mego dziesięciodniowego okresu unieruchomienia w kaftanie
bezpieczeństwa, palce doktora Jacksona, podnosząc mą powiekę, przywróciły mi przytomność,
otworzyłem oczy, spojrzałem na naczelnika Athertona i uśmiechnąłem się.
— Zbyt przewrotny, by żyć i za podły, by umrzeć — brzmiały jego słowa.
— Dziesięć dni minęło, naczelniku — szepnąłem.
— Dlatego cię rozwiążemy — burknął.
— Nie o to chodzi — rzekłem. — Widziałeś mój uśmiech. Przypominasz sobie nasz drobny
zakład. Nie trudź się od razu rozsznurowaniem mnie. Daj tylko tytoń i bibułkę Morrellowi i
Oppenheimerowi. Dla pełnego wyrównania masz drugi uśmiech.
— O, znam takich, jak ty, Standing — ciągnął naczelnik. — Lecz to nic nie da. Jeśli cię nie
złamię, pobijesz rekord kaftana bezpieczeństwa.
— Już pobił — rzekł doktor Jackson. — Czy ktoś kiedykolwiek słyszał, by człowiek
uśmiechał się po dziesięciu dniach kaftana?
— Zdrów i nadal bezczelny — odparł naczelnik Atherton. — Rozsznuruj go, Hutchins.
— Na cóż ten pośpiech? — zapytałem, szeptem oczywiście, życie bowiem tak słabo drgało we
mnie, że potrzebowałem wszystkiego, co pozostało z utraconej energii i całej potęgi woli, aby
móc chociaż szeptać. — Na co ten pośpiech? Nie śpieszę się na pociąg i tak mi wygodnie, wolę
więc, by mi nie przeszkadzano.
Odsznurowali mnie jednak i wytoczyli z ohydnego kaftana na podłogę, istotę zesztywniałą i
bezbronną.
— Nic dziwnego, że mu było wygodnie — rzekł kapitan Jamie. — Nic nie czuje. Jest
sparaliżowany.
— Twoja babka jest chyba sparaliżowana — szydził naczelnik. — Podnieś go na nogi, a
zobaczysz, że będzie stał.
Hutchins i doktor postawili mnie.
— Teraz puśćcie — rozkazał naczelnik.
Życie nie mogło natychmiast powrócić do ciała, które w ciągu dziesięciu dni faktycznie było
martwe i ja, który nie miałem nad nim jeszcze żadnej władzy, zgiąłem kolana, przysiadłem,
upadłem na bok i rozbiłem czoło o mur.
— Widzisz — rzekł kapitan Jamie.
— Aktor — odparł naczelnik. — Ten człowiek ma nerwy przygotowane na wszystko.
— Słusznie, naczelniku — szepnąłem z podłogi. — Uczyniłem to rozmyślnie. Był to typowy
upadek sceniczny. Podnieście mnie znowu, a jeszcze raz go powtórzę. Obiecuję, że zabawicie się
świetnie.
Nie będę opisywał powrotu krążenia krwi w moim ciele. Wszystko to dawne dzieje, które
wyrzeźbiły na mej twarzy bruzdy, jakie świadczyć będą do końca o tym, czego doznałem.
Gdy opuścili mnie nareszcie, leżałem aż do wieczora ogłupiały i na pół uśpiony. Spotyka się
czasami zjawisko znieczulenia na ból, wywołane przez ból zbyt wyrafinowany. Właśnie to w tej
chwili działo się w moim ciele.
Pod wieczór czołgałem się już po celi, lecz wstać jeszcze nie mogłem. Piłem dużo wody i
myłem się, gdy tylko było to możliwe; rano zmusiłem się do jedzenia całą siłą woli.
Zgodnie z programem przygotowanym przez naczelnika Athertona, miałem odpocząć kilka
dni, by nabrać sił, następnie zaś, o ile w tym czasie nie wyznam, gdzie ukryłem dynamit, groziło
mi kolejne dziesięć dni pobytu w kaftanie bezpieczeństwa.
— Przykro mi, że sprawiam ci tyle kłopotu, naczelniku — odpowiedziałem. — Szkoda, że nie
umieram w kaftanie, to by ci oszczędziło trudów.
Sądzę, że nie ważyłem w owym czasie więcej niż czterdzieści pięć kilogramów. Wydawało mi
się, że niemożliwością jest strata jednego choćby jeszcze grama wagi bez postradania życia.
Jednak w ciągu następnych miesięcy ubywał gram po gramie, tak, iż w efekcie waga moja bliższą
była czterdziestu niż pięćdziesięciu kilogramów. Potem, gdy zdołałem uciec z celi samotnej i
uderzyłem w nos dozorcę Thrustona, nim przywieziono mnie na rozprawę sądową w San
Francisco, gdy mnie myto i golono, ważyłem czterdzieści cztery kilogramy.
Są ludzie, którzy nie pojmują, jak człowiek może stracić wrażliwość i uodpornić się na widok
cierpień. Naczelnik Atherton był twardym człowiekiem. Ja nauczyłem się tego od niego, moje
usposobienie zaś wpływało na niego i czyniło go jeszcze okrutniejszym. Nie udało mu się jednak
zabić mnie. Aby skazać na śmierć za uderzenie pięścią dozorcy więziennego, potrzebne było
prawo kalifornijskie, sędzia i kat. Zawsze będę twierdził, że nos tego dozorcy miał szczególne
usposobienie do krwotoku. Przecież ja podobny byłem wówczas do szkieletu z oczami
nietoperza. Czasami pytam siebie, czy istotnie dozorcy poleciała krew z nosa. Oczywiście,
przysięgał, że tak było, gdy zeznawał w sądzie. Znałem jednak dozorców więziennych, którzy
przysięgali rzeczy jeszcze bardziej mijające się z prawdą.
Ed Morrell chciał wiedzieć, jak mi się powiodła próba wytrzymałości, lecz w momencie, gdy
zaczął rozmowę, przerwał mu ją Smith, dozorca, który miał dyżur w celach samotnych.
— Jest dobrze, Ed — zapukałem do niego. — Siedźcie cicho, Jake i ty, opowiem wam
wszystko. Smith nie może wam przeszkodzić słuchać, a mnie nie może zabronić mówić. Uczynili
wszystko, by mnie zniszczyć, a ja tu jeszcze jestem.
— Przestań, Standing! — zawołał Smith z korytarza, na który wychodziły wszystkie drzwi na
oddziale samotnych cel.
Smith był dziwnie posępnym osobnikiem, najokrutniejszym i najbardziej zawziętym z
naszych dozorców. Zastanawialiśmy się nieraz nad tym, czy żona go dręczy czy też choruje on na
chroniczną niestrawność.
Pukałem w dalszym ciągu, aż wreszcie strażnik przybliżył się do okienka i spojrzał na mnie.
— Mówiłem ci, abyś przestał — burknął.
— Próżna twoja mowa — rzekłem słodko. — Mogę cię zapewnić, że będę dalej pukał. A…
mam niedyskretne pytanie: co wobec tego uczynisz?
— Ja… — zaczął gniewnie i nie mógł dokończyć zdania, czym dowiódł, że właściwie nie wie,
co myśli.
— Tak?… — zachęcałem. — Co zrobisz, powiedz, proszę?
— Za wezwę naczelnika — odparł z wahaniem.
— Proszę cię. Przemiły człowiek. Świetny przykład wytwornych manier i rycerskich czynów,
które przenikają do naszych więzień. Przyprowadź go zaraz. Chcę oskarżyć cię przed nim.
— Mnie?
— Tak, właśnie ciebie — kontynuowałem. — W sposób szorstki i niedelikatny przeszkadzasz
mi w rozmowie z innymi gośćmi tego zakładu.
Naczelnik Atherton przyszedł. Gdy otwarto drzwi, nagle wpadł do mojej celi. Ja jednak
czułem się bezpieczny! Najgorsze już mnie spotkało. Byłem poza jego władzą.
— Nakarmię ciebie i twoje pchły! — groził.
— Jak chcesz — odparłem. — Przywykłem do tego. Nie jadłem w ciągu dziesięciu dni, a
wiesz, że zaczynać jeść po dłuższej przerwie, to ciężka sprawa.
— Co to? Ty mi grozisz? Ty? Strajk głodowy? Co?
— Przepraszam — rzekłem z chłodną grzecznością.
— Propozycja wyszła od ciebie, nie ode mnie. Staraj się być logiczny. Sądzę, że uwierzysz,
gdy powiem, że trudniej mi znieść twój brak logiki niż wszystkie twoje tortury.
— Czy przestaniesz pukać? — zapytał.
— Nie; wybacz, że cię rozdrażniam, lecz czuję taką chęć rozmowy, że…
— Nałożę ci z powrotem kaftan bezpieczeństwa.
— Proszę. Przepadam za kaftanem. Jestem dzieckiem kaftana. Tyję w kaftanie. Spójrz na tę
rękę. — Podciągnąłem do góry rękaw i ukazałem zanikające mięśnie, ręka wyglądała jak
postronek. — Iście kowalskie muskuły, co, naczelniku? Rzuć okiem na moją spuchniętą pierś.
Sandor lepiej nie wyglądał na laurach. A żołądek, człowieku, tak tyje, że wywołam skandal z
powodu przekarmienia w więzieniu. Strzeż się, naczelniku, bo wpadniesz w ręce urzędu
podatkowego.
— Czy przestaniesz rozmawiać? — ryczał.
— Nie, z wdzięczności za twą troskliwość, po głębszym zastanowieniu postanowiłem, że będę
rozmawiać.
Przez chwilę patrzył na mnie w osłupieniu, bez słowa, następnie zwrócił się ku drzwiom,
przytłoczony uczuciem bezradności.
— Jedno pytanie, pozwól.
— Co takiego? — rzucił przez ramię.
— Co ze mną zrobisz?
Dziwię się, że go nie zabiła apopleksja, spowodowana wybuchem wściekłości, jaki nastąpił,
gdy zadałem to pytanie.
Naczelnik wyszedł, a po jego odejściu pukałem przez kilka godzin, opowiadając towarzyszom
niedoli moje przygody. Morrell i Oppenheimer nie mogli mówić aż do wieczora, kiedy to
przyszedł na dyżur Pie Face Jones i zaczął, jak zwykle, drzemać ukradkiem.
— Śniło ci się — zawyrokował Oppenheimer.
Tak, myślałem, nasze przeżycia są treścią naszych snów.
— Gdy byłem gońcem nocnym — mówił dalej Oppenheimer — zdarzyło mi się też coś
podobnego. Nie tylko tobie przytrafiają się takie stany. Sądzę, że wszyscy powieściopisarze
pogrążają się w transie, by pobudzić wyobraźnię.
Lecz Ed Morrell, który z autopsji znał stany, w które ja zapadałem, choć osiągał inne wyniki,
uwierzył w moje opowiadanie. Mówił, że gdy ciało jego umiera w kaftanie, a on opuszcza
więzienie, nie bywa nikim innym, jak Edem Morrellem. Nie doświadczał nigdy poprzednich
wcieleń. Wolny jego duch podróżował w przestrzeni, lecz zawsze pozostawał w teraźniejszości.
Ed opowiadał nam, że tak, jak duch jego może opuścić ciało i spoglądać na nie, leżące w kaftanie
na podłodze celi, podobnie może opuścić więzienie, odwiedzić San Francisco, by dowiedzieć się,
co się tam nowego dzieje. W ten sposób dwa razy odwiedzał swą matkę i za każdym razem zastał
ją pogrążoną we śnie. Mówił, że w tej włóczędze ducha nie ma żadnej władzy nad tym, co jest
materią. Nie może otworzyć ani zamknąć drzwi, stukać ani w jakikolwiek inny sposób objawić
swej obecności. Z drugiej zaś strony, nic z tego, co jest materią, nie ma nad nim władzy. Drzwi i
ściany nie stanowią przeszkód. Jego prawdziwa istota, to myśl i duch.
— Sklepik kolonialny na rogu, o kilka kroków od mieszkania matki zmienił właściciela —
opowiadał nam. — Poznałem to po zmienionym szyldzie. Musiałem potem czekać sześć
miesięcy, nim mogłem napisać do matki list, ale gdy wreszcie napisałem, spytałem ją o to.
Odpowiedziała, że owszem, zmienił się właściciel sklepu kolonialnego.
— Czy przeczytałeś napis na tym szyldzie? — spytał Jake Oppenheimer.
— Ma się rozumieć — brzmiała odpowiedź Morrella. — Skąd mógłbym o tym wiedzieć?
— Słusznie — wypukał niedowiarek Oppenheimer. — Możesz to łatwo udowodnić. Kiedyś,
gdy nam przyślą jakichś przyzwoitych dozorców, którzy pozwolą nam czytać gazety, narzuć
kaftan, wyjdź z twego ciała i wyrusz do starego Frisco. Przenieś się do drukarni koło godziny
drugiej lub trzeciej po północy, gdy drukuje się poranne pisma. Przeczytaj ostatnie wiadomości.
Potem wróć prędko do San Quentin, bądź tutaj, nim gazety nadejdą i powiedz, co przeczytałeś.
Poczekamy na poranną gazetę, a gdy nadejdzie, poprosimy o nią dozorcę. Jeśli to, co
powiedziałeś, wyczytam w gazecie — będę twoim dozgonnym dłużnikiem.
Próba była dobrze obmyślana. Musiałem się zgodzić z Oppenheimerem, że taki dowód byłby
niepodważalny. Morrell powiedział, że kiedyś spróbuje, lecz nie chciałby tak bardzo oddalać się
od swego ciała, a podejmie próbę w chwili, gdy już nie będzie mógł znieść cierpień w kaftanie.
— Zawsze to samo z wami wszystkimi, nigdy nie chcecie przyjść z kawałkiem czegoś
materialnego, co można dotknąć — krytykował Oppenheimer. — Matka moja wierzyła w duchy
Widywała je stale, gdy byłem malutki, rozmawiała z nimi i zasięgała ich rady. Jednak nic
materialnego nigdy od otrzymała. Duchy nie chciały jej powiedzieć, gdzie stary może zrobić
dobry interes lub znaleźć kopalnię złota, albo jaki numer wygra na chińskiej loterii. Nigdy w
życiu. Co najwyżej, powiedziały jej, że wuj starego choruje na podagrę, że jego dziadek skończył
na galopujące suchoty, albo że zmienimy mieszkanie w ciągu czterech miesięcy, co nietrudno
było przewidzieć wobec tego, że przeprowadzaliśmy się przeciętnie sześć razy do roku.
Sądzę, że gdyby Oppenheimer miał możliwości kształcenia się, zostałby Marinettim albo
Maecklem. Wierzył wyłącznie w namacalne fakty, a logika jego była bezbłędna, chociaż zimna.
„Daj dowód”, taki był punkt wyjścia wszystkich jego zapatrywań. Brakowało mu chociażby
odrobiny wiary. Na to właśnie zwracał uwagę Morrell. Brak wiary przeszkodził Oppenheimerowi
dokonać próby odczucia stanu małej śmierci w kaftanie bezpieczeństwa.
Przekonasz się, czytelniku, że nie wszystko było tak beznadziejne i złe w samotnych celach.
Trzy takie umysły, jak nasze, miały wystarczająco dużo możliwości, by twórczo spędzać czas.
Być może to uchroniło nas przed całkowitym pomieszaniem zmysłów, choć muszę przyznać, że
Oppenheimer w ciągu pięciu lat gnił w samotności bez jakiegokolwiek towarzystwa, nim Morrell
do niego dołączył, a jednak pozostał przy zdrowych zmysłach.
Niech wam się nie wydaje jednak, że życie w celach samotnych było radosnym, ciągłym
zbliżaniem dusz i polem ciekawych badań psychologicznych. Doznawaliśmy wielu strasznych
cierpień. Dozorcy nasi — to były dzikie zwierzęta, gorsze niż wasze psy. Warunki, w których
dane nam było egzystować, były podłe. Żywność otrzymywaliśmy brudną, zawsze tę samą, bez
jakichkolwiek wartości odżywczych. Tylko siłą woli można było utrzymać się przy życiu z takich
racji. Podejrzewam, że nasze krowy, świnie i owce, nagrodzone na pokazowej farmie
Uniwersytetu w Davis zmarniałyby i padły, gdyby je karmiono takim żarciem.
Nie mieliśmy żadnych książek. Nawet nasza pukana rozmowa stanowiła wykroczenie
regulaminowe. A świat dla nas w ogóle nie istniał. Na przykład Oppenheimer nigdy nie widział
samochodu ani motocykla. Czasami docierała do nas jakaś wiadomość, lecz była zawsze
niejasna, bardzo spóźniona, zupełnie nieaktualna. Oppenheimer mówił mi, że dowiedział się o
wojnie rosyjsko — japońskiej dwa lata po jej zakończeniu.
Byliśmy pogrzebani za życia, żyjący — a już zmarli. Samotna cela była naszym grobem, w
którym czasami rozmawialiśmy, pukając tak, jak duchy stukają podczas spirytystycznych
seansów.
Nowiny? Każda drobnostka była dla nas nowiną. Zmianę piekarza poznawaliśmy po smaku
chleba. Dlaczego Pie Face Jones nie pokazał się przez cały tydzień? Miał urlop czy zachorował?
Dlaczego Wilson, który miał nocne dyżury tylko przez dziesięć dni, został przeniesiony gdzie
indziej? Gdzie Smith złapał sińca pod okiem? Gotowi byliśmy cały tydzień dyskutować o tych
drobnych szczegółach.
Nadzwyczajnym zdarzeniem było, jeśli któryś z więźniów został skazany na miesiąc w
samotnej celi. Jednak nie mogliśmy dowiedzieć się niczego ciekawego od tych przejściowych i
bardzo często domorosłych Dantych, którzy zbyt krótko bawili w naszym piekle, by wyuczyć się
pukanej rozmowy, nim odeszli znowu w jasny, szeroki świat żyjących.
Jednak nie wszystko było tak trywialne w naszej krainie cieni. Na przykład nauczyłem
Oppenheimera grać w szachy. Zastanówcie się tylko, jakie to niezwykłe — za pomocą pukania
uczyć człowieka, oddalonego o trzynaście cel; nauczyć go, by wyobraził sobie szachownicę,
odróżniał wszystkie pionki, posunięcia oraz pozycje i poznał różne sposoby gry; w dodatku
wyuczyć go tak doskonale, że wreszcie mogliśmy rozgrywać całe partie szachów w wyobraźni.
Powiedziałem — wreszcie? Złożę jeszcze jeden hołd umysłowi Oppenheimera, który stał się
lepszym graczem ode mnie — on, który nigdy w życiu nie widział pionka ani szachownicy.
Jaki obraz laufra, na przykład, mógł powstać w jego umyśle, gdy pukanie oznaczało klucz na
wyraz „laufer”? Często i nadaremnie stawiałem mu to właśnie pytanie. Na próżno starał się
wyrazić słowami przedmiot, którego nigdy nie widział, którym jednak umiał posługiwać się w
tak mistrzowski sposób, że pokonał mnie w grze niezliczoną ilość razy.
Patrząc na takie przykłady woli i ducha mogę tylko dojść do wniosku, że w takich właśnie
umysłach istota życia znajduje swoje oparcie. Tylko duch jest realnością. Ciało — to urojenie i
zjawa, coś, co przemija. Pytam: jak może, powtarzam, „jak” może materia lub ciało w
jakiejkolwiek formie grać w szachy na wyobrażonej szachownicy, wyobrażonymi pionkami,
poprzez odległość trzynastu cel, wyłącznie za pomocą pukanej rozmowy?
Rozdział XV
Byłem niegdyś Adamem Strangiem, Anglikiem. Przypuszczam, że ten okres mego życia
przypadał pomiędzy 1550 a 1650 rokiem i jak się dowiecie, dożyłem sędziwego wieku. Odkąd
Ed Morrell nauczył mnie, jak można osiągnąć stan małej śmierci, żałowałem nieraz, że nie
studiowałem dość pilnie historii. Mógłbym o wiele lepiej orientować się co do osób i miejsc,
zupełnie mi obcych. Wobec mego nieuctwa zmuszony jestem iść po omacku i odgadywać drogę,
wiodącą do czasu i miejsca mych poprzednich wcieleń.
Zastanawia mnie fakt, że tak mało mogę przypomnieć sobie z pierwszych trzydziestu lat mego
istnienia jako Adam Strang. Osoba ta przypominała mi się nieraz, gdy miałem na sobie kaftan
bezpieczeństwa, lecz zawsze jako wysoki, muskularny, trzydziestoletni mężczyzna.
Jako Adam Strang odzyskuję świadomość na piaszczystych wyspach, gdzieś pod równikiem,
przypuszczalnie na zachodniej części Oceanu Spokojnego. Jestem tam zadomowiony i mam
uczucie, że bawię tu już od dłuższego czasu. Wyspę tę zamieszkują tysiące ludzi, jestem jedynym
białym człowiekiem wśród nich. Tubylcy są imponującym ludem: muskularni, wysocy, dobrze
zbudowani. Mężczyzna, mający dwa metry wzrostu, to rzecz zwyczajna. Król, Raa Kook, ma aż
dwa metry i piętnaście centymetrów, a chociaż waga jego bliska jest granicy stu pięćdziesięciu
kilogramów, to proporcje jego ciała są tak doskonałe, że nie można go nazwać otyłym. Niejeden
z wodzów dorównuje mu wzrostem, kobiety zaś są o wiele niższe i drobniejsze od mężczyzn.
Tubylcy zamieszkują liczne wyspy, nad którymi króluje Raa Kook, część wysp na południu
zajmuje ludność wojownicza i buntująca się przy każdej sposobności. Wiem, że tubylcy, wśród
których przebywam są Polinezyjczykami, mają bowiem włosy proste i czarne. Skóra ich ma
ciepły, słoneczny, złocistobrązowy odcień. Język, którym płynnie władam jest równy, bogaty i
dźwięczny, jest niemal pozbawiony spółgłosek, składa się właściwie z samych samogłosek.
Ludzie, wśród których żyję miłują kwiaty, muzykę, taniec i gry, cechuje ich dziecięca prostota,
wesołość w zabawie, a jednocześnie dzikie okrucieństwo w gniewie i podczas wojny.
Ja, Adam Strang, znam moją przeszłość, lecz nie zastanawiam się nad nią. Żyję
teraźniejszością. Nie rozmyślam nad tym, co minęło, ani nad wydarzeniami przyszłości. Pędzę
żywot beztroski, nie wiem, co to kłopoty i zapobiegliwość, jestem szczęśliwy, że przypadło mi w
udziale naturalne bogactwo i nadmiar fizycznej energii. Cieszę się wielkimi względami Raa
Kooka, większymi nawet niż posiada Abba Taak, najwyższy kapłan. Nikt nie ośmieli się podnieść
na mnie ręki lub broni. Jestem tabu — świętością, jak świętością jest dom łódek, pod którym
spoczywają kości, Bóg jeden wie, ilu królów z rodu Raa Kooka.
Wiem doskonale, jak to się stało, że tutaj przebywam. Tylko ja jeden pozostałem przy życiu
spośród mych towarzyszy podróży na statku, który rozbił się podczas silnej burzy; nie wracam
jednak myślą do katastrofy. Gdy w ogóle wspominam przeszłość, powracam raczej do
dzieciństwa, spędzonego u boku matki, dziarskiej Angielki o mlecznej cerze i lnianych włosach.
Mieszkałem z nią w małej wiosce, złożonej z dwunastu słomą krytych chat. Słyszę znów kosy i
drozdy w gęstwinie, widzę dzwonki błękitne na polanach dębowych lasów i nad łąkami.
Najlepiej zaś pamiętam dużego ogiera o zarośniętych pęcinach, którego prowadzono często przez
wąską ulicę, on zaś brykał, wyrywał się i skakał. Bałem się tego ogromnego zwierzęcia i
uciekałem z krzykiem do matki, chroniąc się w fałdach jej spódnicy, gdy tylko do niej dobiegłem.
Dosyć. Nie o dzieciństwie Adama Stranga chcę pisać.
Żyłem od kilku lat na wyspach, których nazwy nie znałem i nie wątpię, że byłem pierwszym
białym człowiekiem, który się tu pojawił. Małżonką moją była Lei–Lei, siostra króla, licząca
ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i o to ponad mnie przewyższała. Miałem postać
okazałą: byłem szeroki w ramionach, dobrze zbudowany. Jak się później dowiecie, kobiety
wszelkich ras były do mnie przychylnie usposobione. Pod pachami, gdzie słońce nie dochodziło,
skóra moja była mleczno–biała, jak skóra mojej matki. Oczy miałem niebieskie. Włosy, wąsy i
broda miały ten złotożółty odcień, jaki widzimy czasami na portretach królów północy. Pochodzę
widocznie z dawnego rodu, od dawna osiadłego w Anglii, a chociaż przyszedłem na świat w
zacisznej wiosce, sól morska znajdowała związek z moją krwią i wcześnie odkryłem drogę do
statku, by zostać w przyszłości wilkiem morskim. Nie byłem jednak oficerem ani panem, lecz
marynarzem, spracowanym, twardym, wytrzymałym.
Posiadałem wielką wartość w oczach Raa Kooka, stąd też i jego królewska opieka. Nasz
rozbity okręt dostarczył pierwszego żelaza do państwa Raa Kooka. Czasami udawaliśmy się
łódką dziesięć mil na północny wschód, by przywieźć metalowe przedmioty z rozbitego statku,
którego część zsunęła się ze skały i leżała głęboko pod wodą. Tubylcy dobrze umieli nurkować i
pracować w takich warunkach. Ja również wprawiłem się w nurkowaniu, lecz nigdy nie mogłem
im dorównać w naśladowaniu ryb. Ze względu na angielskie wychowanie i wrodzoną siłę, na
lądzie mogłem położyć każdego z nich. Nauczyłem ich grać w palanta i zamiłowanie do tej
zabawy stało się wręcz zaraźliwe, toteż rozbite głowy nie stanowiły już nowości. Z okrętu
przywieźliśmy gazetę, lecz tak podartą i zniszczoną przez wodę morską, z drukiem tak
niewyraźnym, że ledwie można było coś odczytać. Jednak w nadziei, że jakiś uczony zdoła
dokładniej określić datę zdarzenia, które zamierzam opisać, przytoczę fragment z tekstu.
Szczególna pisownia może okazać się pomocna przy ustalaniu czasu. Tak więc zwykłe s
zastępuje przeważnie s długie:
„Pomyślny wiatr pozwolił odnaleźć i wysuszyć część naszych zapasów, szczególnie szynki
chińskie i suszoną rybę, które stanowiły znaczną część naszej żywności. Odprawiono też
nabożeństwo na pokładzie. Po południu dął wiatr południowy z pewnym powiewem świeżości,
lecz suchy, tak, że musieliśmy nazajutrz rano wyczyścić pokłady i okadzić statek prochem”.
Mam mało czasu, muszę się streszczać, opowiadanie moje nie dotyczy bowiem Adama
Stranga, rozbitka — marynarza na koralowej wyspie, lecz Adama Stranga, zwanego później Yi–
Yong–Ika, potężnego, niegdyś ulubieńca wielkiego Yunsana, Adama Stranga, który był
kochankiem i małżonkiem damy Om, wywodzącej się z książęcego rodu Min, potem zaś przez
dłuższy czas był żebrakiem i pariasem, znanym we wszystkich przybrzeżnych wioskach i
drogach w Cho–Sen. (Cho Sen oznacza krainę spokojnego poranka, w nowożytnych czasach
nazwano ten kraj Koreą).
Należy pamiętać, że żyłem przed trzema czy czterema wiekami, jako pierwszy biały człowiek
na koralowej wyspie Raa Kooka. W owych czasach statki były rzadkością na tych wodach.
Mogłem tam dożyć końca moich dni w spokoju i dobrobycie — w krainie, w której nie znano
mrozu. Zjawił się jednak Sparwehr, holenderski statek kupiecki, szukający drogi do Indii na
wodach nie zaznaczonych na naszych mapach morskich. Szlak nie został odkryty, natomiast
byłem ja i to okazało się wszystkim, co znalazł Sparwehr.
Powiedziałem już, że byłem wesołym, złotobrodym olbrzymem, lekkomyślnym chłopcem,
który nigdy nie nabrał rozwagi dorosłego człowieka. Gdy Sparwehr napełnił swe beczki wodą,
prawie bez emocji opuściłem Raa Kooka i jego miły kraj, opuściłem Lei–Lei i jej siostry,
obdarzając je kwiatami i z uśmiechem na ustach, czując swojską woń zapachów statku,
odjechałem znowu jako wilk morski, pod rozkazami kapitana Johannesa Maartensa.
Wspaniała była ta podróż, w którą wyruszyłem na Sparwehr. Szukaliśmy nowych ziem, a w
nich jedwabiu i korzeni. W rzeczywistości znaleźliśmy gorączkę, gwałtowną śmierć, zadżumione
raje, w których śmierć i piękno mieszkały obok siebie. Stary Johannes Maartens, bez śladu poezji
na głupim obliczu i w tępej łepetynie, szukał wysp Salomona, kopalni Golkondy — szukał
zaginionej Atlantydy, którą spodziewał się odkryć nienaruszoną. Znalazł natomiast łowców
ludzkich głów, mieszkańców drzew, ludożerców.
Wylądowaliśmy na nieznanych wyspach o dymiących szczytach, gdzie dzicy ludzie z
powiązanymi w supełki włosami, lamentowali w dżungli małpim głosem, obsadzali drogi
cierniem oraz palmami i ciskali w nas zatrutymi strzałami. Wystarczyło, że któregoś z nas
drasnęła strzała, padał i konał w męczarniach. Spotkaliśmy również innych ludzi, jeszcze bardziej
dzikich i wyższych, którzy stanęli z nami do otwartej walki; zasypywali nas strzałami i dzidami,
podczas gdy wielkie drewniane bębny i małe tam–tamy wybijały wojenne rytmy w leśnej głuszy,
na wzgórkach zaś płonęły ogniska dające sygnały.
Hendrik Hamel miał pieczę nad towarem znajdującym się na okręcie, będąc jednocześnie
współwłaścicielem statku Sparwehr, wszystko zaś, co nie należało do niego, było własnością
kapitana Johannesa Maartensa. Ten ostatni mówił słabo po angielsku, Hendrik Hamel zaś nie znał
ani jednego słowa w tym języku. Marynarze, do których i mnie zaliczano, mówili tylko po
holendersku. Nie ma wątpliwości, że wilk morski może nauczyć się holenderskiego — i
koreańskiego również, jak sami się potem przekonacie.
Przybyliśmy wreszcie do kraju, umieszczonego na mapie morskiej, do Japonii. Tam jednak nie
chcieli nawet z nami rozmawiać; dwaj urzędnicy z mieczami w ręku, w długich jedwabnych
szatach, na widok których oczy kapitana Maartensa błysnęły pożądliwie, weszli na pokład z
grzeczną prośbą, byśmy niezwłocznie odjechali. Pod ich uprzejmością kryła się żelazna wola
wojowniczej rasy, wiedzieliśmy o tym i statek nasz natychmiast odpłynął.
Przepłynęliśmy cieśniny Japonii i już na wodach Morza Chińskiego, w drodze do Chin,
Sparwehr osiadł na skałach. Stary Sparwehr był kruchą łupiną, tak naładowaną, że nie mógł
ruszyć z miejsca. Holowany, nie mógł bardziej podejść do brzegu przy sześciostopniowej sile
wiatru; potem huśtał się w górę i w dół, jak rzucony ogryzek jabłka. Nie można było nawet
marzyć o wyciągnięciu go sznurami; by ruszyć go z miejsca, potrzeba było wszystkich sił
marynarzy i dowództwa. Wpadliśmy zatem w pułapkę tuż u wybrzeży, przy ośmiu stopniach
przeciwnego wiatru, wśród huraganu, który nas wszystkich przyprawił o
czterdziestoośmiogodzinną chorobę.
Wiatr ten wpędził nas na ląd przy chłodnym świetle burzliwego brzasku, widocznego poprzez
wysokie góry, wchodzące w morze. Była to martwa zima; pomiędzy tumanami śniegu mogliśmy
chwilami dostrzec brzeg, jeśli to w ogóle można było nazwać brzegiem, tak był poszarpany. Były
tam puste skaliste wyspy i niezliczone małe wysepki oraz zamglone, pokryte śniegiem łańcuchy
gór w oddali — wszędzie wznosiły się urwiste skały, zbyt strome, by śnieg mógł je pokryć,
górzyste przylądki, szczyty i zręby skał wystawały z pieniących się fal.
Kraj ten nie posiadał nazwy, nie było śladu, by kiedykolwiek zawitali tu żeglarze. Wybrzeża
jego były szkicowo zaznaczone na naszej mapie. Z tego wszystkiego wypływał jeden wniosek: że
mieszkańcy musieli być równie niegościnni, jak ta mała część kraju, którą mieliśmy przed sobą.
Sparwehr zakreślił łuk i wjechał na skałę. Dno statku zanurzyło się głęboko w wodę, tak, że
wyniosły przedni maszt ugiął się pod wpływem siły nacisku i padł złamany. Następny maszt
przechylił się nad pokładem, pozrywał sznury i przewrócił się, uderzając o skałę.
Gwałtowna fala zmiotła i odrzuciła tylny pomost, pozostaliśmy, Johannes Maartens i ja, na
środkowej części okrętu, skąd torowaliśmy sobie drogę na dziób statku. Reszta załogi poszła za
nami. Policzyliśmy członków naszej załogi. Było nas zaledwie osiemnastu. Wszyscy inni zginęli.
Johannes Maartens trącił mnie i wskazał górę, z której tylnej ściany spływały kaskady słodkiej
wody. Zrozumiałem jego życzenie. Dwadzieścia stóp poniżej wału leżał przedni maszt,
roztrzaskany o skały. Nad tą wypukłością widniała rozpadlina. Kapitan chciał wiedzieć, czy będę
miał odwagę skoczyć z masztu w tę rozpadlinę. Odległość wynosiła chwilami do półtora metra.
W innych miejscach dochodziła do dwudziestu; maszt bowiem chwiał się wraz ze wznoszeniem
się i opadaniem statku, na którym leżała jego złamana podstawa.
Zacząłem się wspinać. Lecz tamci nie czekali. Jeden za drugim wchodzili na maszt. Pośpiech
był uzasadniony, lada chwila bowiem Sparwehr mógł zapaść się w głębinę. Wybrałem
odpowiedni moment i skoczyłem, lądując w rozpadlinie, gotów dopomóc tym, którzy skakali po
mnie. Robota szła powoli. Przemokliśmy do nitki, a wiatr mroził nas do szpiku kości. W dodatku
trzeba było dostosować chwilę skoku do kołysania się statku i ruchów masztu.
Pierwszy próbował kucharz. Fala zmiotła go z końca masztu, ciało jego wykonało kilka
obrotów w powietrzu. Fala złapała go i zmiażdżyła o skałę. Posługacz kajut, brodaty
dwudziestoletni mężczyzna, stracił równowagę, poślizgnął się i, przerzucony przez maszt, został
ciśnięty o występ skalny. Ciśnięty? Życie uleciało zeń w jednej chwili. Jeszcze dwóch poszło za
w ślady kucharza. Ostatni był kapitan Jo–hannes Maartens, czternasty spośród nas, trzymający
się rozpadliny. W godzinę później Sparwehr zsunął się ze skały i zatonął w głębinie.
Dwa dni i dwie noce przebywaliśmy na tej skale, narażeni na śmierć w każdej chwili, nie było
bowiem drogi ani w górę, ani w dół. Trzeciego ranka znalazła nas łódź rybacka. Mężczyźni,
ubrani w brudnobiałe szaty, mieli długie włosy z dziwnym węzłem na czubku głowy. Był to
węzeł małżeński, jak miałem się później dowiedzieć, służący –rzecz bardzo wygodna — do
trzymania żony jedną ręką, podczas gdy druga wymierza karę wówczas, gdy zabraknie już słów
do argumentacji.
Łódź powróciła do wioski szukać pomocy, gdyż dla zabrania nas stamtąd trzeba było większej
ilości łodzi naszych nowych znajomych i dłuższego czasu.
Był to biedny, nędzny naród; ich pokarm był nie do przełknięcia nawet dla wilka morskiego.
Ryż miał kolor czekolady. Pozostawała w nim połowa łusek wraz z plewami i innymi
zanieczyszczeniami, tak, że nieraz trzeba było przerywać żucie i wyjmować z ust to, co raniło
dziąsła. Jedli też pewien rodzaj prosa i rozmaite pikle, niemiłosiernie ostre.
Domki ich, zbudowane z gliny, pokrywał dach ze słomy. Pod podłogą przechodziły kanały
powietrzne, przez które wydobywał się dym, ogrzewając po drodze sypialnię. Leżeliśmy tam i
odpoczywaliśmy całymi dniami, uspokajając nerwy łagodnym miejscowym tytoniem bez
żadnego smaku, który paliliśmy w małych fajeczkach, umieszczonych na końcu długiego na metr
cybucha. Mieli też jakiś napój ciepły, kwaskowaty, koloru mleka, uderzający do głowy tylko po
wypiciu olbrzymiej ilości. Po wychyleniu całych galonów tego napoju upiłem się i śpiewałem,
jak to czynią wszyscy marynarze na całym świecie. Zachęceni moim powodzeniem, inni poszli
za moim przykładem i wkrótce ryczeliśmy wszyscy, nie przejmując się kolejną wichurą śnieżną,
która szalała na dworze, nie dbając o to, że los rzucił nas do kraju nieznanego, nie oznaczonego
na mapie, o którym chyba zapomniał Bóg. Stary Johannes Maartens śmiał się, bawił i poklepywał
wszystkich wokoło. Hendrik Hamel, zimnokrwisty brunet, Holender o czarnych jak paciorki
oczach, rozrabiał nie mniej od nas wszystkich i wyciągał srebrne monety, jak każdy pijany
marynarz, by napić się jeszcze więcej tego mlecznego napoju.
Biały człowiek okrążył ziemię jako pan, a to, jak sądzę, dlatego, że odznaczał się brakiem
rozsądku i o nic nie dbał. Tak bowiem szedł zawsze, był zawzięty i żądny łupu. To wszystko
złożyło się na to, że kapitan Johannes Maartens, Hendrik Hamel i nas, dwunastu marynarzy
wylegiwało się i ziewało w wiosce rybackiej, gdy śnieżyce zimowe szalały nad Morzem Żółtym.
Na podstawie tej małej ilości ludzi i części krainy, jaką widzieliśmy, kraj Cho–Sen nie zrobił na
nas dobrego wrażenia.
Jeśli cały lud był taki, jak ci nędzni rybacy, nic dziwnego, że żeglarze tu nie przybywali.
Rzeczywistość pokazała nam jednak coś zupełnie innego. Wioska leżała na wyspie przybrzeżnej,
a ci, którzy stali na jej czele, wysłali widocznie wieści na stały ląd; pewnego ranka bowiem trzy
duże dwumasztowe łodzie z zasłonami z mat ze słomy ryżowej, zarzuciły kotwicę na wybrzeżu.
Gdy dowódcy przybili do brzegu, zainteresował się nimi kapitan Johannes Maartens, znowu
bowiem ujrzał jedwabie. Jeden Koreańczyk, ubrany w różnokolorowy jedwab o delikatnych
odcieniach, przybył w otoczeniu uniżonej służby, składającej się z sześciu osobników, również
odzianych w jedwab. Kwan–Yung–Jin, tak go nazywano, jak się potem dowiedziałem, był
„yang–ban”, co oznacza szlachcica; był on też kimś, kogo można by nazwać urzędnikiem lub
zarządcą powiatu czy też prowincji. A to oznacza, że otrzymał nominację na to stanowisko i
zajmuje się ściąganiem dziesięciny i poborem podatków.
Jednocześnie z nim wylądowało stu żołnierzy, którzy udali się do wsi. Byli uzbrojeni w coś w
rodzaju włóczni, zakończonej trójzębnymi widłami, łopatką lub tasakiem. Gdzie indziej pojawiły
się armatki, tak pięknie zbudowane, że przy każdej z nich było dwóch żołnierzy; jeden niósł i
ustawiał podstawę, na której miała spocząć lufa, drugi zaś potrzebny był do niesienia lufy i
zapalania lontu. Jak się później dowiedziałem, lufa czasami wypalała, czasami nie, zależnie od
ustawienia lontu i stanu prochu na panewce.
Tak podróżował Kwan–Yung–Jin. Władze wioski odczuwały przed nim strach i, jak się
wkrótce przekonamy, miały podstawy do takich obaw.
Wystąpiłem jako tłumacz, znałem już bowiem kilkanaście słów w koreańskim narzeczu.
Spojrzał spode łba i ręką dał mi znać, bym się usunął. Cóż mnie to obchodziło? Dorównywałem
mu wzrostem, przewyższałem go wagą, miałem białą skórę i jasne włosy. Odwrócił się do mnie
plecami i zaczął rozmowę z przedstawicielami wioski, podczas gdy jego jedwabni podwładni
utworzyli pomiędzy nami kordon. Gdy mówił, nowi żołnierze przynieśli z okrętu na ramionach
kilka ładunków calowych desek. Deski miały długość około dwóch metrów, szerokość pół metra,
były w dziwny sposób rozszczepione wzdłuż. Z jednej strony przy końcu miały okrągły otwór,
większy niż szyja ludzka.
Kwan–Yung–Jin wydał rozkaz. Kilku żołnierzy zbliżyło się do Trompa siedzącego na ziemi.
Tromp był trochę głupi, myślał i ruszał się powoli więc nim, spostrzegł, co się dzieje, jedna z
desek otworzyła się oraz zamknęła jak nożyce i zawisła mu na szyi. Gdy zrozumiał, zaczął
wrzeszczeć i skakać, tak, że wszyscy musieli mu zejść z drogi, by zrobić miejsce dla latających
końców deski.
Wówczas nastąpił straszny zamęt; Kwan–Yung–Jin miał wyraźny zamiar zakuć nas
wszystkich w dyby. Walczyliśmy na pięści, mając przeciwko sobie stu żołnierzy i drugie tyle
wieśniaków. Kwan–Yung–Jin stał na uboczu w swych jedwabiach i spoglądał na nas z pogańską
pogardą. Wówczas to zyskałem imię Yi–Yong–Ik, Potężny. Cała nasza załoga była od dawna
obezwładniona i zakuta, gdy ja jeszcze walczyłem. Pięści miałem twarde oraz dość muskułów i
woli, by nimi kierować.
Ku wielkiej mej radości, poznałem wkrótce, że Koreańczykom nie znany był cios pięścią i że
nie mają najmniejszego pojęcia, jak się przed nim ustrzec. Padali jak muchy. Padali na stos, jeden
na drugiego. Człowiekiem, którego sobie upatrzyłem, był Kwan–Yung–Jin, a obroniła go jedynie
interwencja jego służących w chwili, gdy się na niego rzuciłem. Wątłe z nich były istoty.
Zwyciężyłem ich i w strzępy porwałem ich jedwabie, nim zdążyli się na mnie rzucić. Było ich
wielu. Sama ich ilość utrudniała mi uderzenia, ci, którzy stali z tyłu, popychali ku mnie stojących
na przodzie. Jak ja nimi ciskałem o ziemię! Pod koniec utarczki trzech leżało pod moimi nogami.
Z czasem jednak ludzie z załogi trzech statków i wieśniacy zyskali nade mną przewagę i prawie
mnie przydusili. Łatwo już było nałożyć mi dyby.
„Boże wielki — i cóż teraz!?” — pytał Vandervoot, jeden z marynarzy, gdy nas wniesiono na
pokład łodzi.
Siedzieliśmy na pokładzie, jak powiązane kurczęta, gdy postawił to pytanie, a chwilę potem,
gdy wiatr zakołysał statkiem, stoczyliśmy się przez pokład razem z dybami na przeciwległą
stronę. Kwan–Yung–Jin patrzył na nas z górnego pokładu, tak jak gdyby nas wcale nie widział.
Przez długie lata potem Vandervoot znany był wśród nas jako „Cóż Teraz Vandervoot”. Biedak!
Zamarzł na śmierć pewnej nocy na ulicach Keijo, gdy wszystkie drzwi zatrzaskiwano mu przed
nosem.
Zawieziono nas na ląd główny i wtrącono do śmierdzącego, przepełnionego robactwem
więzienia. W ten sposób staliśmy się własnością władz Cho–Sen. Miałem jednak w przyszłości
zemścić się na Kwan–Yung–Jinie za nas wszystkich; uczyniłem to, gdy zdobyłem przychylność
damy Om i ująłem władzę w swoje ręce.
Długo przebywaliśmy w więzieniu. Dopiero później poznaliśmy przyczynę. Kwan–Yung–Jin
posłał do stolicy, Keijo, po rozkaz królewski co do naszych dalszych losów. Tymczasem zaś
byliśmy atrakcją zoologiczną.
Tubylcy oblegali od świtu do nocy nasze zakratowane okna, nie widzieli bowiem nigdy ludzi
naszej rasy. Nie tylko pospólstwo odwiedzało to „zoo”. Przybywały w lektykach na ramionach
służby, wysoko urodzone damy, które chciały ujrzeć tych obcych ludzi wyrzuconych na brzeg
przez morze; ich służba usuwała gapiów szpicrutami, one zaś przyglądały się nam długo, z
pewną nieśmiałością. Trudno było dostrzec ich oblicze, każda z nich bowiem miała na twarzy
zasłonę, stosownie do przyjętego u nich zwyczaju. Tylko tancerki, kobiety z pospólstwa i
matrony można było ujrzeć z odkrytym obliczem.
Nieraz myślałem, że Kwan–Yung–Jin cierpi na niestrawność, i że przy silnych atakach swoją
złość wyładowuje na nas. W każdym razie, gdy miał przypływ fantazji, wyprowadzano nas z
więzienia bez żadnego powodu i bito kijami przy wtórze radosnych okrzyków tłumu. Azjata — to
zwierzę okrutne, widok cierpień ludzkich sprawia mu rozkosz.
W każdym razie odetchnęliśmy z ulgą, gdy nadszedł koniec bicia. Przerwę tę spowodowało
przybycie Kima. Kim? Jedyne i najlepsze, co mogę o nim powiedzieć, to to, że miał on
najjaśniejszy odcień skóry w Cho–Sen. Stał on na czele pięćdziesięciu ludzi, gdy go poznałem.
Dowodził gwardią pałacową. Musiał zapłacić życiem wstawiając się za damą Om i za mną.
Kim… jaki był ten człowiek?
Gdy tylko się pojawił, natychmiast zdjęto nam dyby i umieszczono w najlepszych zajazdach,
jakimi szczyciła się ta miejscowość. Byliśmy wprawdzie więźniami, lecz więźniami
szczególnymi, strzegło nas pięćdziesięciu żołnierzy. Następnego dnia wyruszyliśmy drogą
królewską, pod strażą czternastu marynarzy na karłowatych koniach, pochodzących z Cho–Sen,
do stolicy, Keijo. Cesarz, jak mi objaśnił Kim, wyraził życzenie oglądania niezwykłych diabłów
morskich.
Podróż trwała kilka dni, trzeba było przejechać połowę Cho–Sen; te dwie miejscowości leżą
bowiem jedna na północnym, druga zaś na południowym krańcu państwa.
Gdy po raz pierwszy zabrano się do przesiodłania koni, wyszedłem, by zobaczyć, jak karmią
te kucyki. To, co ujrzałem, wywołało okrzyk: „Cóż teraz Vandervoot!”, na który cała nasza
załoga przybiegła do mnie. Karmiono konie zupą z fasoli, gorącą zupą z fasoli i przez cały czas
podróży nie dawano im nic innego, jak tylko gorącą zupę z fasoli. Taki był zwyczaj w tym kraju.
Były to prawdziwe karły, te koniki. Poszedłem z Kimem o zakład, że podniosę takiego konia
— i podniosłem, pomimo jego oporu i wierzgania, i zarzuciłem sobie na ramiona. Ludzie Kima,
którzy znali już moje nowe imię, nazywali mnie Yi–Yong–Ik, Potężny. Kim był wysoki, nawet na
tle Koreańczyków, a jest to duża, muskularna rasa — i miał o sobie bardzo wysokie wyobrażenie.
Jednak dłoń przy dłoni, łokieć przy łokciu, przeginałem jego rękę w dół, jak mi się podobało.
Żołnierze jego i wieśniacy przypatrywali się widowisku i szeptali: „Yi–Yong–Ik”.
Tworzyliśmy coś w rodzaju wędrownego cyrku. Pogłoska o nas rozeszła się wszędzie i
wieśniacy zbierali się przy drodze, by ujrzeć nas, gdy przechodziliśmy. W miastach, gdzie
zatrzymywaliśmy się na nocleg, tłumy ludzi oblegały nasze zajazdy, tak, że nie mieliśmy
spokoju, dopóki żołnierze nie rozpędzili ich dzidami i kijami. W każdej wiosce Kim przede
wszystkim wzywał najsilniejszych ludzi i najlepszych zapaśników, by się zabawić widokiem, jak
ich pokonam i rzucę w błoto.
Chleba nie było, jedliśmy biały ryż (którego moc nie na długo zasila muskuły), mięso, jak
potem odkryliśmy, psie (w Cho–Sen stale zabijają psy na pokarm) i pikle niemiłosiernie ostre,
które jednak potem bardzo polubiliśmy.
W obronnym mieście Chong — ho rozłożyłem Kima i wybitniejsze osobistości miasta pod
stołem, a raczej na stole; stołem tym bowiem była podłoga, na której po raz tysięczny zaczęliśmy
walkę na pięści. Znowu szeptali wszyscy „Yi–Yong–Ik” i wiadomość o mych wielkich czynach
wyprzedziła nas w Keijo oraz na dworze cesarskim, gdzie mówiono o mnie jako o honorowym
gościu, a nie jako o więźniu. Jechałem stale przy boku Kima, długie moje nogi sięgały prawie do
ziemi, a gdy konie zagłębiały się w błoto, zagarniałem lepką ciecz stopami. Kim był młody i
dobroduszny. Kim był wszechstronny. I byłby takim człowiekiem wszędzie, w każdym kraju.
Rozmawiałem z nim, śmialiśmy się i żartowaliśmy całymi dniami i nocami. Z dużą łatwością
uczyłem się ich języka. Miałem wybitne zdolności w tym kierunku. Nawet Kim podziwiał, jak
prędko opanowałem ich mowę. Poznałem koreańskie poglądy, koreański żart, dobre i złe strony
Koreańczyków. Kim nauczył mnie pieśni kwiatów, pieśni miłości i piosenek pijackich. Jedną z
tych ostatnich ułożył sam, postaram się przytoczyć jej zakończenie. Kim i Pak za młodu
przysięgali nigdy nie pić, przysięga jednak wkrótce została złamana. Kim i Pak udając starców
śpiewają:
Nie, nie, precz od nas! Kielich wesela
Niech znów umacnia ducha przeciwko sobie.
Stój, stój przechodniu!
Czy wiesz, gdzie wina dostanę?
Nie, tam za krzewem brzoskwini? Tam?
Bądź zdrów, pojadę tam.
Hendrik Hamel, chytry i zapobiegliwy, zachęcał i utwierdzał mnie w moim postępowaniu,
które wyjednywało łaski Kima nie tylko dla mnie, lecz dzięki mnie również dla Hendrika Hamela
i całej naszej załogi. Wymieniam tu Hendrika Hamela jako mego doradcę, miał on bowiem wielki
wpływ na niejeden z późniejszych wypadków w Keijo, na zdobycie łask Yunsana, serca damy
Om i tolerancji cesarza. Nie miałem żadnych obaw przed tym, co się zaczęło, byłem sprytny;
jednak przyznaję, że tę umiejętność w głównej mierze zawdzięczam Hendrikowi Hamelowi.
Nadal podróżowaliśmy do Keijo, od jednego obronnego miasta do drugiego, przez śnieżny
kraj górski, wśród którego rozciągały się niezliczone żyzne doliny. Każdego wieczoru, u schyłku
dnia, ogniska przekazywały sygnały od szczytu do szczytu, wzdłuż całego kraju. Kim strzegł
pilnie tych wieczornych sygnałów. Wyjaśnił mi, że ze wszystkich wybrzeży Cho–Sen biegły do
Keijo te łańcuchy mowy ognistej, niosąc wieść cesarzowi. Jeden sygnał oznaczał, że w kraju jest
spokój. Dwa informowały o buncie lub nadejściu wroga. Widzieliśmy zawsze tylko jeden sygnał.
W ciągu drogi zaś Vandervoot powtarzał wciąż swój okrzyk: „Boże wielki, co teraz?!”
Keijo to duże miasto, w którym cała ludność, za wyjątkiem szlachty, czyli yang banów, ubiera
się na biało. Było to, jak wyjaśnił Kim, jednoznaczne określenie i stwierdzenie przynależności do
kasty. Na pierwszy rzut oka rozpoznawano zatem stan jednostki, według stopnia czystości albo
zabrudzenia jej ubrania. Stąd wynika, że kulis, który posiada tylko jedną szatę, musi być
niesłychanie brudny. Wynika stąd również, że osobnik ubrany w czyste szaty musi posiadać ich
wiele i zatrudniać praczki, by podkreślić swoje bogactwo. Natomiast yang banowie, którzy nosili
delikatne, różnokolorowe jedwabie, nie byli zainteresowani stopniami zabrudzenia białych szat.
Odpoczęliśmy w zajeździe kilka dni, podczas których trzeba było wyprać ubranie i naprawić
je po zniszczeniu, jakiemu uległo przy rozbiciu okrętu i w zajeździe. Potem wezwano nas przed
oblicze cesarza.
Na wielkiej, otwartej przestrzeni przed murami pałacu stały olbrzymie psy z kamienia,
podobne raczej do żółwi. Spoczywały na ciężkich cokołach kamiennych, dwa razy wyższych od
najwyższego człowieka. Pałac również zbudowany był z ciosanego kamienia. Mury jego były tak
grube, że nie podołałyby im największe działa, gdyby nawet oblężenie trwało cały rok. Już brama
miała rozmiary oddzielnego pałacu, wznosiła się niczym kilkupiętrowa pagoda o
wyrafinowanych ozdobach, wykonanych z dachówek, na każdym piętrze. Przy bramie stała straż,
złożona z szykownie umundurowanych żołnierzy. Byli to, jak mi objaśnił Kim, łowcy tygrysów z
Pyeng–Yang, najbardziej dzicy i najstraszniejsi wojownicy, jakimi może się poszczycić Cho–Sen.
Dosyć tego. Na godny opis cesarskiego pałacu mógłbym poświęcić tysiące stronic mego
opowiadania. Wystarczy, gdy powiem, że poznaliśmy tutaj potęgę państwa przejawiającą się w
bogactwie kultury materialnej. Tylko głęboka i rozległa, stara i silna cywilizacja mogła
wytworzyć tak rozległą i potężną siedzibę królów.
Nie wprowadzono nas, wilków morskich, do sali przyjęć, lecz, jak zdążyliśmy się
zorientować, do sali biesiad. Uczta miała się ku końcowi i biesiadnicy byli w wesołym nastroju.
Cóż to było za zgromadzenie! Najwyżsi dygnitarze, książęta szlachetnego pochodzenia, szlachta
z mieczami, kapłani o bladych twarzach, wojskowi wyższych rang, opaleni od słońca i wiatru,
damy dworskie z odkrytym obliczem, umalowane ki–sang, czyli tancerki oraz służące, mnóstwo
eunuchów, innej służby i całe gromady niewolników pałacowych.
Wszyscy jednak odsunęli się od nas, gdy cesarz w otoczeniu najbliższej świty zbliżył się, by
nas obejrzeć. Był to monarcha o wesołym usposobieniu, szczególnie jak na Azjatę. Mógł liczyć
nie więcej niż czterdzieści lat, o jasnej cerze, która nie znała słońca, brzuchaty, na słabych
nogach. Oto, co zostało z niegdyś pięknego mężczyzny. Czoło pozostało szlachetne. Oczy miał
wyblakłe, powieki zmrużone, usta drżące — wynik rozpustnego życia, jakie chętnie prowadził, a
w którym, jak się później dowiedziałem, sekundował mu Yunsan, kapłan buddyjski, o którym
jeszcze będzie mowa.
W naszych marynarskich ubiorach wyglądaliśmy jak grono błaznów, tak też nas przyjęto.
Okrzyki zdziwienia, wywołane naszym nadzwyczajnym wyglądem, przeszły w śmiech. Otoczyły
nas ki–sang, wlokły nas po całej sali, jak swoje zabawki, po dwie czy trzy na jednego i
oprowadzały tak, jak się oprowadza tańczącego niedźwiedzia, pokazywały zebranym, by
widowisko było śmieszne i niezwykłe. Obrażały nas, lecz cóż mogliśmy uczynić, biedni
marynarze? Co mógł uczynić stary Johannes Maartens, gdy rój dziewcząt wokół niego ciągnął go
za nos, szczypał w ręce, łaskotał żebra, dopóki nie zaczął podskakiwać jak znarowiony koń?
Chcąc uciec od tych męczarni, Hans Amden poroztrącał najbliższych i zaczął wymachiwać
nogami, aż w końcu upadł, czym wywołał śmiech całego dworu.
Wszystko to było szczególnie obraźliwe dla mnie, przez szereg dni bowiem towarzyszyłem
nieodstępnie Kimowi jak najserdeczniejszy przyjaciel. Opierałem się rozbawionym ki–sang.
Rozstawiłem nogi i stałem wyprostowany, z założonymi na piersiach rękami; szczypanie i
łaskotanie nie mogło wydobyć ze mnie najlżejszego drżenia. Odeszły więc, w poszukiwaniu
łatwiejszej zdobyczy.
„Na miłość boską, człowieku, zrób wrażenie!” — wyjąkał Hendrik Hamel, który, walcząc z
trzema ciągnącymi się za nim ki–sang, wreszcie dotarł do mnie.
Nic dziwnego, że się jąkał; gdy tylko otwierał usta, by coś powiedzieć, dziewczęta
natychmiast zapychały je słodyczami.
— Wyratuj nas z tego błazeństwa — nalegał, kręcąc głową, by tym sposobem ominąć ich
dłonie pełne słodyczy.
— Powinniśmy zachowywać się z godnością, rozumiesz, z godnością. One nas zgubią. Robią
z nas oswojone zwierzęta, zabawki. Gdy będą nas mieli dosyć, wówczas wyrzucą. Dobrze robisz.
Trwaj dalej w oporze. Odepchnij je. Nakaż szacunek, szacunek dla nas wszystkich.
Ostatnie słowa były prawie niesłyszalne, tym razem bowiem ki–sang tak bardzo zapchały mu
usta, że już nie mógł mówić.
Jak więc powiedziałem, miałem wolę i nie znałem strachu, dlatego szukałem w moim
marynarskim mózgu odpowiedniego pomysłu. Eunuch pałacowy stał za mną i łaskotał mi szyję
piórem; to dało początek. Zwróciłem już uwagę na siebie tym, że się trzymałem na osobności i
moją odpornością na ataki ki–sang, toteż wielu z obecnych przyglądało się żartom eunucha. Nie
dałem żadnego znaku, nie ruszyłem się, dopóki się nieco ode mnie nie oddalił. Wówczas, z
szybkością strzały, nie obracając głowy, nie ruszając się z miejsca, wyciągnąłem rękę i uderzyłem
silnie zewnętrzną stroną dłoni. Palce uderzyły płasko w jego policzek i szczękę. Dał się słyszeć
brzęk, jakby szkła spadającego przy silnym podmuchu wiatru. Odepchnąłem go od siebie, a on
przewrócił się na ziemię o jakieś trzy metry dalej.
Tym razem śmiech nie zabrzmiał, dały się tylko słyszeć okrzyki zdumienia i szepty „Yi–
Yong–Ik”. Znowu złożyłem ręce i stałem, spoglądając wyniosłe. Sądzę, że ja, Adam Strang,
miałem duszę aktora. Byłem teraz najważniejszą osobą w naszym gronie. Z dumnym, pełnym
pogardy wejrzeniem spotykałem zwrócony na mnie wzrok wszystkich obecnych — część unikała
mego wzroku, inni patrzyli ze zdumieniem — wszyscy, oprócz dwojga oczu. Były to oczy młodej
kobiety, która, jak domyślałem się z bogactwa stroju i z obecności sześciu kobiet
szczebioczących za jej plecami,, musiała być jedną ze znaczniejszych dam dworu. Była to dama
Om, księżniczka z rodu Min. Ile mogła mieć lat? Była w moim wieku, miała około trzydziestu
lat, a pomimo to, pomimo swego uroku i piękności, księżniczka nie była jeszcze zamężna, jak się
później dowiedziałem.
Ona jedna patrzyła mi prosto w oczy, dopóki się nie odwróciłem. Nie spuściłem oczu — w
spojrzeniu jej nie było wyzwania ani wrogości, tylko czar. Nie chciałem się przyznać do tego, że
pokonała mnie jedna drobna kobieta, spojrzałem na bok i wzrok mój zatrzymał się na
zhańbionym gronie mych towarzyszy niedoli i na otaczających ich ki–sang. Znalazłem powód do
wystąpienia. Klasnąłem w dłonie, jak to czynią w Azji, wydając rozkaz.
— Dosyć! — zagrzmiałem w ich własnym narzeczu, tonem, jakim przemawia się do
podwładnych.
Miałem szeroką klatkę piersiową, mocne gardło i mogłem ryczeć jak byk, z krzywdą dla
bębenków usznych. Ręczę, że tak głośny rozkaz nigdy się jeszcze nie rozległ w świętym
powietrzu cesarskiego pałacu.
Sala oniemiała. Przestraszone kobiety tuliły się jedna do drugiej, jakby szukając obrony. Ki–
sang odstąpiły marynarzy i usunęły się na bok, chichocząc lękliwie. Tylko dama Om nie
okazywała uczuć, stała nieruchomo, patrząc mi w oczy, które znów odwzajemniły to spojrzenie.
Nastąpiło głuche milczenie, jakby w oczekiwaniu na słowo, które rozstrzygnie nasz los.
Mnóstwo oczu rzucało ukradkiem nieśmiałe spojrzenia na cesarza i na mnie, i znowu na cesarza.
Byłem na tyle rozsądny, by zachować milczenie i stać dalej z założonymi rękoma, wyniosły i
daleki.
— On zna nasz język — przemówił wreszcie cesarz; i słowo daję, słychać było takie
poruszenie wstrzymywanych oddechów, że cała sala zafalowała jednym wielkim westchnieniem.
— Urodziłem się z tą mową — odparłem, mój dowcip marynarski chwytał w mig pierwszy
szalony pomysł, jaki mu się nasunął. — Używałem jej jako dziecię w łonie matki. Byłem
osobliwością w mym kraju. Mędrcy przyjeżdżali, by mnie oglądać i wysłuchiwać. Nikt jednak
nie rozumiał wymawianych przeze mnie wyrazów. W ciągu następnych długich lat dużo
zapomniałem, lecz teraz, w Cho–Sen, wracają mi słowa, jak grono dawnych utraconych
przyjaciół.
Że wywarłem wrażenie, to pewne. Cesarz przełknął ślinę i usta mu zadrgały, nim zapytał:
— Czym to tłumaczysz?
— Jestem ofiarą przypadku — odparłem, brnąc dalej w szalonym kierunku, na jaki
wprowadził mnie dowcip. — Przez nieuwagę bogów narodzin, zostałem omyłkowo złożony w
odległym kraju i wychowany przez obcy naród. Jestem Koreańczykiem i teraz nareszcie
przybywam do siebie.
Rozległy się podniecone szepty i narady. Sam cesarz wypytywał Kima.
— Taki był zawsze, wciąż miał naszą mowę na ustach, od chwili, gdy wyszedł z morza —
kłamał Kim, poczciwiec.
— Przynieście szaty yang bana, które mi się należą — przerwałem — a zobaczycie.
Gdy mnie wyprowadzono z całą uległością, zwróciłem się do ki–sang:
— Dajcie spokój mym niewolnikom. Przyjechali z daleka i są zmęczeni. To moi wierni
niewolnicy.
Kim odprawił służbę i pomógł mi zmienić szaty w innej komnacie; szybko i dokładnie
nauczył mnie ubierać się. Wiedział nie więcej niż ja sam, do czego zmierzam, lecz był poczciwy.
Najzabawniejsze, że gdy znowu wróciłem do tłumu i rozprawiałem głośno po koreańsku,
twierdząc, iż rdza pokryła język z braku wprawy, Hendrik Hamel i wszyscy inni, którym tępo
szła nauka obcego języka, nie rozumieli ani słowa.
— W żyłach mych płynie krew rodu Koryu — rzekłem do cesarza — który sprawował rządy
w Songdo wiele lat temu, gdy dom mój powstał na ruinach Silla.
Była to historia starożytna, opowiadana przez Kima w ciągu długich dni konnej podróży, toteż
walczył ze śmiechem, słysząc, że powtarzam lekcję jak papuga.
— Wszyscy oni są moimi niewolnikami — rzekłem, gdy cesarz spytał mnie o mych
towarzyszy — wszyscy, prócz tego starego gbura — wskazałem na Johannesa Maartensa —
który jest synem wyzwoleńca. — Kazałem Hendrikowi Hamelowi podejść bliżej. — A ten —
zmyślałem dalej — urodził się w domu mojego ojca, z niewolnika przed nim tam urodzonego.
Jest mi bardzo bliski. Jesteśmy w równym wieku, w jednym dniu urodzeni i tegoż dnia ojciec mi
go podarował.
Hendrik Hamel pałał ciekawością, by poznać treść tej rozmowy; a gdy mu powtórzyłem,
rozgniewał się i czynił mi gorzkie wymówki.
— Dolewasz oliwy do ognia, Hendriku — rzekłem. — To, co uczyniłem wynikało z braku
pomysłowości i z potrzeby powiedzenia czegokolwiek. Stało się. Ani ty, ani ja nie mamy odwrotu
od tej sytuacji. Musimy dalej grać nasze role, starając się obrócić wszystko na swoją korzyść.
Taiwun, brat cesarza, był pijakiem nad pijakami i gdy wieczór zapadł, wyzwał mnie do picia.
Cesarz był uszczęśliwiony i kazał dwunastu najszlachetniejszym pijakom wziąć udział w
pijatyce. Odprawiono kobiety i wzięliśmy się do dzieła, napój za napój, miarka za miarkę. Kima
zatrzymałem przy sobie, a potem, pomimo ostrzegawczych pochrząkiwań Hendrika Hamela,
odprawiłem go z całym towarzystwem i zażądałem mieszkania w pałacu zamiast w zajeździe, co
mi też przyznano.
Następnego dnia cały pałac mówił tylko o mojej uczcie, ułożyłem bowiem na matach Taiwuna
i jego towarzyszy pogrążonych we śnie, sam zaś, bez żadnej pomocy, udałem się do łóżka. Nigdy,
w późniejszych zmiennych kolejach losu, Taiwun nie wątpił w moje koreańskie pochodzenie.
Tylko Koreańczyk, przyznawał, może mieć tak mocną głowę.
Pałac sam w sobie stanowił miasto, my mieszkaliśmy w czymś w rodzaju altany stojącej na
uboczu. Książęce miejsce było oczywiście dla mnie, zaś Hendrik i Maartens wraz z innymi
musieli się zadowolić tym, co pozostało.
Wezwano mnie do Yusana, kapłana buddyjskiego, którego już wspominałem. Było to pierwsze
jego spotkanie ze mną i moje z nim. Odprawił nawet Kima i siedzieliśmy we dwóch na głębokich
matach w mrocznym pokoju.
Co za człowiek i co za umysł! Yunsan! Chciał zgłębić moją duszę. Wiedział o innych krajach i
miejscach to, o czym nie śniło się nikomu w Cho–Sen. Czy wierzył w moje bajeczne urodzenie?
Nie mogłem odgadnąć, twarz jego bowiem mniej się zmieniła niż puchar z brązu.
Co myślał Yusan, to jemu tylko było wiadome.
W nim jednak, w tym ubogo odzianym, wychudłym kapłanie, wyczułem władzę nad władzą w
całym pałacu i w całej krainie Cho–Sen. Wyczułem także w trakcie rozmowy, że byłem mu
potrzebny. Czy natchnęła go dama Om? — dałem ten orzech do zgryzienia Hendrikowi
Hamelowi. Mało wiedziałem, a jeszcze mniej dbałem o wszystko, żyłem bowiem zawsze chwilą
obecną, pozostawiając innym przewidywania, troski i niepokój.
Odpowiedziałem również na wezwanie damy Om i podążyłem za eunuchem o chytrej twarzy i
kocim kroku, przez cichy pałac do jej apartamentów. Mieszkała tak, jak powinna mieszkać
księżniczka czystej krwi. Posiadała cały oddzielny pałac na swój wyłączny użytek, wśród stawów
ozdobionych kwieciem lotosu, wokół których rosły wielowiekowe drzewa, tak skarłowaciałe, że
były o połowę niższe ode mnie. Mosty z brązu tak misterne, że robiły wrażenie jubilerskich
wyrobów, łączyły stawy zarosłe liliami, a gaj bambusów zakrywał jej pałac przed kompleksem
gmachów pałacowych.
Huczało mi w głowie. Jako marynarz nie byłem idiotą w stosunkach z kobietami i w tym
przysłaniu po mnie wyczuwałem więcej niż ciekawość. Słyszałem bajki o miłości zwykłych
śmiertelników z królewnami i ciekawy byłem, czy sądzono mi było potwierdzić prawdę tych
bajek.
Dama Om nie traciła czasu. Były przy niej kobiety, lecz nie zwracała większej uwagi na ich
obecność niż woźnica na konie. Siedziałem obok niej na głębokich matach, które czyniły z
pokoju coś w rodzaju łoża; podano mi wino i słodycze na małych stoliczkach, wykładanych masą
perłową.
Wystarczyło mi jedno spojrzenie w głąb jej oczu. Czekajcie. Nie należy się mylić. Dama Om
nie była głupia. Powiedziałem już, że była w moim wieku. Miała lat trzydzieści i całą rozwagę
swego wieku. Wiedziała, czego chce. Dlatego też nie wyszła za mąż, chociaż cały nacisk, jaki
dwór azjatycki mógł wywrzeć na kobietę był daremny, by ją zmusić do poślubienia Chong–
Mong–ju.
Był on dalszym kuzynem wielkiego rodu Min, niegłupi i tak chciwie dążył do władzy, że
zdołał zaniepokoić Yusana, który usiłował zachować przy sobie całą władzę, trzymać w
równowadze pałac i Cho–Sen. Otóż Yusan, w tajemnicy, trzymał stronę damy Om, chronił ją
przed jej kuzynem i posługiwał się nią, by zniweczyć jego zamiary. Lecz dosyć intryg. Wiele
czasu upłynęło, nim pojąłem z nich cokolwiek; stało się to zaś głównie dzięki zwierzeniom damy
Om i wnioskom wyciągniętym na ich podstawie przez Hendrika Hamela.
Dama Om była dorodnym kwiatem kobiecości. Rzadko spotyka się takie kobiety, może jest
ich kilka na świecie. Nie krępowały jej prawa ani zwyczaje. Religia była dla niej zbiorem
dogmatów, częściowo przyswojonych za sprawą Yusana, częściowo zaś zdobytych samodzielnie.
Pospolita religia, religia publiczna była, jej zdaniem, potrzebna do tego, by kontrolować miliony
pracujących ludzi. Miała własną wolę i serce wybitnie kobiece. Była uosobieniem piękności
zgodnie ze wszelkimi kanonami estetycznymi świata. Jej czarne oczy nie były wąskie ani skośne,
jak to zazwyczaj bywa u Azjatek. Były wprawdzie wydłużone, lecz osadzone prosto z
niedostrzegalnym nachyleniem, które dodawało im jeszcze uroku.
Powiedziałem, że nie była głupia. Mało tego!
Pełen wzruszenia w tej sytuacji: księżniczka, marynarz i miłość, łamałem sobie głowę, jak to
przeprowadzić, z chlubą dla mej męskości. Podczas tego pierwszego spotkania wspomniałem o
tym, co mówiłem wszystkim we dworze, że jestem właściwie Koreańczykiem ze starożytnego
rodu Koryu.
— Daj spokój — rzekła, uderzając mnie w usta wachlarzem z pawich piór. — Tu nie trzeba
dziecinnych bajek. Wiedz, że w mych oczach lepszy jesteś i większy niż ktokolwiek z domu
Koryu. Jesteś…
Przerwała, ja zaś czekałem, śledząc wzrastającą w jej oczach śmiałość.
— Jesteś mężczyzną — zakończyła. — Nie przypuszczałam nawet w sennych marzeniach, że
może być na świecie człowiek taki, jak ty.
Cóż mógł uczynić biedny marynarz? Przyznam, że twarz tego marynarza spłonęła rumieńcem
pod ogorzałą od wiatrów morskich cerą, aż wreszcie oczy damy Om stały się dwoma źródłami
pokusy i drażniącej rozkoszy i niemal chwyciłem ją w ramiona. Zaśmiała się ponętnie i znacząco,
po czym klasnęła na służebnice. Wiedziałem, że to spotkanie jest skończone. Wiedziałem
również, że będą następne, że muszą być.
Wróciłem do Hamela z zawrotem głowy.
— Kobieta — rzekł po głębokim zastanowieniu. Spojrzał na mnie i westchnął z zazdrością,
której nie mogłem nie odczuć.
— Wszystko to robią twoje muskuły, Adamie Strang, to twoje bycze gardło i jasne włosy. Na
tym właśnie polega gra, człowieku. Graj o nią, a wszystko będzie dobrze z nami. Graj, ja cię
nauczę, jak masz to robić.
Na te słowa zachmurzyłem się. Wilk morski jest też mężczyzną i nie chciałem żadnemu
mężczyźnie zawdzięczać drogi do kobiety. Hendrik Hamel mógł być kiedyś współwłaścicielem
starego Sparwehra, mógł znać gwiazdy, jak wytrawny żeglarz i posiadać głęboką wiedzę
książkową — lecz z kobietami, nie, tu mnie nie przewyższy.
Uśmiechnął się tym zwykłym uśmiechem swych bladych warg i zapytał:
— Jak ci się podoba dama Om?
— Na tych sprawach marynarz zna się nieszczególnie — odparłem wymijająco.
— Jak ci się podoba? — powtórzył, świdrując mnie paciorkowatymi oczyma.
— Może być — i to wszystko, jeśli chcesz wiedzieć.
— Więc zdobądź ją — rozkazał — a przyjdzie dzień, że dostaniemy okręt i uciekniemy z tej
przeklętej ziemi. Dałbym połowę wszystkich jedwabi Indii za chrześcijańską potrawę.
Patrzył na mnie badawczo.
— Czy sądzisz, że możesz ją zdobyć? — pytał. Oburzyło mnie to powątpiewanie. Uśmiechnął
się z zadowoleniem.
— Lecz niezbyt prędko — radził. — Rzeczy szybko zdobyte są niewiele warte. Oznacz cenę
na siebie samego. Nie bądź jej zbyt uległy. Podkreśl wartość swego byczego gardła i jasnych
włosów, i dziękuj Bogu, że je masz, w oczach kobiety są one bowiem więcej warte niż głowy
dwunastu filozofów.
Dni następne wprowadziły mnie w stan dziwnego oszołomienia. Posłuchania u cesarza,
pijackie biesiady z Taiwunem, konferencje z Yunsanem i godziny z damą Om. Poza tym, na
rozkaz Hamela, spędzałem połowę nocy na nauce najdrobniejszych szczegółów etykiety
dworskiej i wytwornych manier. Nauczycielem moim był Kim. Wtajemniczał mnie również w
historię Korei, mówił o bogach starych i nowych, o formach mowy grzecznej, szlachetnej i mowy
kulisów. Nigdy żaden marynarz tak ciężko nie pracował. Byłem pionkiem — pionkiem dla
Yunsana, któremu byłem potrzebny; pionkiem dla Hamela, który zaplanował cały przebieg tej
sprawy, tak głębokiej, że bez jego pomocy byłbym na pewno utonął. Tylko dla damy Om byłem
mężczyzną, nie pionkiem… a jednak… jednak, gdy myśl moja się cofa i powraca do owych
czasów, mam pewne wątpliwości. Sądzę, że dama Om również robiła ze mną co chciała, byłem
pragnieniem jej serca. Tu jednak dobrze trafiła; w nader krótkim czasie bowiem moje serce jej
zapragnęło, a wola była tak silną, że ani jej wola, ani Hendrika Hamela, ani Yunsana nie zdołała
mnie powstrzymać od ujęcia jej w ramiona.
Tymczasem uwikłano mnie w intrygę pałacową, której nie mogłem przeniknąć do końca.
Jedno tylko rozumiałem, a mianowicie to, że była skierowana przeciwko Chong–Mong–Ju,
książęcemu kuzynowi damy Om.
Nie miałem możności odgadnąć, że były koterie, sekretne powiązania i zależności, które
tworzyły istny labirynt pałacu i sięgały wszystkich Siedmiu Wybrzeży. Nic mnie to nie
obchodziło. Pozostawiłem kłopoty Hendrikowi Hamelowi. Opowiadałem mu szczegółowo o
wszystkim, co zdarzyło się, gdy nie był przy mnie; on zaś, ze zmarszczonym czołem, z każdą
godziną bardziej pochmurny, siedział cierpliwie jak pająk nad rozplataniem tego węzła i
zadzierzgnięciem nowego. Nalegał na to, aby mógł mi zawsze towarzyszyć, jako mój osobisty
niewolnik; tylko Yunsan przeszkadzał mi w tym czasami. Oczywiście, usuwałem go podczas
chwil spędzanych z damą Om, opowiadałem mu jednak w ogólnych zarysach wszystko, co
zaszło, oprócz intymnych spraw, które go nic nie obchodziły.
Sądzę, że Hamel chętnie pozostawał na uboczu, by działać zza sceny. Zbyt wiele miał zimnej
krwi, by nie obliczyć, że tylko ja ryzykowałem wszystko. Moje powodzenie było też jego
powodzeniem. Nawet gdybym zginął, on zawsze może wyślizgnąć się jak łasica. Pewien jestem,
że tak rozumował, nic jednak nie zdołało go w końcu uratować, o czym się przekonacie.
— Popieraj mnie — rzekłem do Kima — a będziesz miał wszystko, co zechcesz. Masz jakieś
życzenie?
— Chciałbym otrzymać dowództwo nad łowcami tygrysów z Pyeng — Yang i tym sposobem
dowodzić gwardią pałacową — odpowiedział.
— Zaczekaj — odparłem — a obejmiesz dowództwo. Ja ci to gwarantuję.
Nie miałem pojęcia, jak spełnić tę obietnicę, lecz ten, kto nic nie posiada, może bez ryzyka
obdarować cały świat; toteż ja, nic nie posiadając, obdarzyłem Kima dowództwem gwardii
pałacowej. Najdziwniejsze, że dotrzymałem obietnicy. Kim otrzymał dowództwo łowców
tygrysów, choć się to tragicznie dla niego skończyło.
Wszystkie plany i intrygi pozostawiłem Hamelowi i Yunsanowi, którzy kierowali polityką.
Byłem mężczyzną i wykonawcą ich woli, mimo to przeżywałem ciekawsze chwile niż oni obaj.
Wyobraźcie sobie: zahartowany w pracy, lubiący się bawić wilk morski, nieodpowiedzialny, nie
zdający sobie sprawy z przeszłości ani z przyszłości, który pije i zasiada do uczty z królami,
uznany kochanek księżniczki, z osobowością Hamela i Yunsana, którzy myśleli i kombinowali za
mnie.
Yunsan niejednokrotnie odgadywał moje myśli; gdy jednak lepiej poznał Hamela, okazało się,
że Hamel jest bezdennie głupim niewolnikiem, sprawy państwa i polityki obchodziły go znacznie
mniej niż moje zdrowie i wygody, a przede wszystkim konkursy pijackie z Taiwunem. Wydaje mi
się, że dama Om odgadła prawdę, lecz zachowała ją dla siebie; nie pragnęła rozumu, lecz, jak
Hamel słusznie powiedział, byczego gardła i jasnych włosów mężczyzny.
Wiele z tego, co zaszło pomiędzy nami pominę milczeniem w tym opowiadaniu, choć piękne
ciało damy Om wieki temu już w proch się zamieniło.
Nie można jednak zaprzeczyć jej istnieniu, mojemu również nie; a gdy mężczyzna i kobieta
połączą serca, głowy mogą spadać i ginąć królestwa, tych dwoje jednak istnieć nie przestanie.
Nadeszła chwila, że zaczęto mówić o naszym ślubie — z początku po cichu, sekretnie, jak
zwykłe plotki pałacowe, w ciemnych zakątkach krążyły te pogłoski pomiędzy eunuchami i
służącymi. Lecz plotki kuchenne w pałacu dochodzą do tronu. Wkrótce wiadomość ta stała się
głośna. Pałac był sercem Cho–Sen; gdy pałac się zatrząsł, całe Cho–Sen drżało. Powód do
wstrząsu był niemały. Nasz ślub byłby ciosem wymierzonym w Chong–Mong–Ju. Toteż odwołał
się do siły, z którą Yunsan musiał się zmierzyć. Chong–Mong–Ju zaangażował połowę kapłanów
z prowincji, by przybywali w kilometrowych procesjach do bram pałacu i doprowadzili cesarza
do paniki.
Yunsan był niewzruszony jak skała. Druga połowa kapłanów z prowincji trzymała jego stronę,
do nich przyłączyli się kapłani wielkich miast, jak Keijo, Fusan, Song — do, Pyen — Yang,
Chenampo i Chemulpo. Yunsan i dama Om mieli cesarza po swojej stronie. Jak mi potem
wyznała, straszyła go łzami i scenami histerii, pogróżkami skandalu, który wstrząśnie tronem. Na
domiar złego, w niewłaściwym momencie Yunsan przyniósł cesarzowi wieść o
przygotowujących się od dawna rozruchach.
— Powinieneś zapuścić włosy, by je przygotować do węzła małżeńskiego — oznajmił mi
pewnego dnia Yunsan, puszczając do mnie oko, zachowując spojrzenie pełne powagi, nigdy nie
widziałem go tak rozbawionego i pełnego ludzkiego ciepła, jak w tej chwili.
Tego jeszcze nie było, by księżniczka poślubiła marynarza, choćby nawet pochodził ze
starożytnego rodu Koryu, który by nie posiadał władzy, majątku lub widocznych oznak swojego
pochodzenia. Toteż dekret cesarski ogłosił, że jestem księciem Koryu. Po złamaniu kości i ścięciu
ówczesnego gubernatora pięciu prowincji, stronnika Chong–Mong–Ju, otrzymałem nominację na
gubernatora siedmiu prowincji dawnego państwa Koryu. Siedem — to magiczna liczba w Cho–
Sen. Dla uzupełnienia dwie z tych prowincji zostały odebrane dwóm innym stronnikom Chong–
Mong–Ju.
Boże, Boże, wilk morski… Zostałem wysłany na północ drogą mandarynów, w otoczeniu
pięciuset żołnierzy i licznej świty. Byłem gubernatorem siedmiu prowincji, gdzie oczekiwało
mnie pięćdziesiąt tysięcy wojska. Byłem panem ich życia i śmierci. Miałem skarb i skarbnika, nie
mówiąc już o całym zastępie pisarzy. Czekało też na mnie tysiąc poborców podatkowych, którzy
wyciskali ostatnie grosze od harujących wieśniaków.
Te siedem prowincji stanowiły północne pogranicze kraju. Za nimi leżała dzisiejsza
Mandżuria, znana nam jako kraina Hong — do — du lub „Czerwone Głowy”. Był to lud dzikich
najeźdźców, którzy czasami przebywali w Yalu w licznych gromadach i spadali jak szarańcza na
północną część Cho–Sen. Mówiono, że są ludożercami. Wiem z doświadczenia, że byli
strasznymi wojownikami i trudno było ich przekonać o doznanej porażce.
Był to rok rozszalałego huraganu. Podczas gdy Yunsan i dama Om doprowadzali do
ostatecznych granic niełaskę Chong–Mong–Ju w Keijo, ja zabrałem się do tworzenia swego
autorytetu. Oczywiście, wyręczał mnie w tym Hendrik Hamel, ja jednak byłem tu główną
osobistością i na mnie spadały wszelkie zaszczyty. Posługując się mną, Hamel uczył naszych
żołnierzy musztry i taktyki, a czerwone głowy strategii. Zacięte walki trwały przez cały rok, a
pod jego koniec na kresach północnych zapanował spokój i nie było już więcej czerwonych głów
po naszej stronie Yalu, oprócz zabitych.
Nie wiem, czy historia Zachodu wspomina o tym najeździe czerwonych głów, jeśli tak,
wzmianka ta może być kluczem do określenia czasów, które opisuję. Jeszcze jeden klucz: kiedy
Hideyoshi był szogunem Japonii? Za moich czasów słyszałem opowieści o dwóch inwazjach, o
jedno pokolenie wcześniej, na ich czele stał Hideyoshi, który poprowadził swoje wojska przez
samo serce Cho–Sen, od Fusan na południu aż do północnego krańca, Pyen–Yang. I dlatego też
Hideyoshi odesłał do Japonii tysiące słoików marynowanych uszu i nosów, poległych w bitwie
Koreańczyków. Rozmawiałem z wieloma starymi ludźmi, mężczyznami i kobietami, którzy
widzieli tę walkę i zdołali uniknąć zamarynowania.
Powróćmy do Keijo i do damy Om. Boże, cóż to za kobieta! Była moją żoną przez
czterdzieści lat. Wiem. Nikt nie podniósł głosu przeciwko temu małżeństwu. Chong–Mong–Ju w
niełasce, pozbawiony władzy, usunął się wściekły gdzieś daleko na wybrzeże północno —
wschodnie. Yunsan był bezwzględny. Pojedyncze sygnały ogniowe roznosiły wśród nocy wieść o
pokoju, który zapanował w całym kraju. Nogi cesarza były coraz słabsze i oczy coraz bardziej
zamglone z powodu szatańskich pomysłów, podsuwanych mu przez Yunsana. Dama Om i ja
zrealizowaliśmy marzenia naszych serc. Kim dowodził gwardią pałacową. Pozbawiłem władzy i
wygnałem na zawsze z murów Keijo Kwan–Yung–Juna, gubernatora prowincji, który bił nas i
zakuwał w dyby po rozbiciu naszego statku.
A co się działo z Johannesem Maartensem? Wilk morski wie dobrze, co to dyscyplina i
pomimo mej nowej wielkości nie mogłem zapomnieć, że był moim kapitanem, gdy
poszukiwaliśmy nowych Indii na Sparwehr. Zgodnie z bajką, opowiedzianą przeze mnie w
pałacu na samym początku, był on jedynym wolnym człowiekiem w mojej świcie. Reszta
marynarzy, uważanych za moich niewolników nie mogła nawet marzyć o zajęciu jakiegokolwiek
stanowiska pod rządem królewskim. Lecz Johannes miał do tego prawo i dążył do jego realizacji.
Chytry lis! Nie odgadłem jego zamiarów, gdy mnie prosił o powierzenie mu zarządu nędznej
małej prowincji Kyong–ju. Prowincja ta nie była bogata w farmy i nie rozwijało się tu
rybołówstwo. Ledwie opłacało się ściąganie podatków, a zarząd prowincją był tylko nic nie
znaczącą formalnością. Był to właściwie cmentarz, święty cmentarz — były tam bowiem
pochowane, na górze Tabong, kości dawnych królów Silla. Łatwiej być gubernatorem Kyong–ju
niż zależeć od Adama Stranga — tak odczytywałem jego intencje; ani mi się śniło, że zabierając
ze sobą czterech marynarzy, mógł mieć coś innego na myśli niż lęk przed samotnością.
Następne dwa lata były wspaniałe. Sprawowałem rządy w moich siedmiu prowincjach,
korzystając głównie z usług zubożałych yang banów, wybranych przez Yunsana. Od czasu do
czasu, otoczony przepychem, w towarzystwie damy Om odbywałem inspekcję — to wszystko,
czego ode mnie żądano. Dama Om posiadała na południowym wybrzeżu letni pałac, w którym
często przebywaliśmy. Tam czekały na mnie męskie rozrywki. Stanąłem na czele kółka
zapaśników i wskrzesiłem wśród yang banów zamiłowanie do łowiectwa. Polowaliśmy też na
tygrysy w górach północnych.
Niezwykły był przypływ morza w Cho–Sen. Na naszym północno–wschodnim wybrzeżu
dawało się zauważyć wznoszenie i opadanie fal na zaledwie trzydzieści centymetrów. Na naszym
zachodnim wybrzeżu fala wznosiła się podczas przypływu na pełne dwa metry. Nie było w Cho–
Sen handlu ani kupców zagranicznych. Nie było podróży poza wybrzeża kraju, żaden inny naród
do nas nie przybywał. Był to skutek polityki odosobnienia, prowadzonej od niepamiętnych
czasów. Raz jeden w ciągu dziesięciu lub dwudziestu lat przybywali posłowie chińscy, lecz
podróżowali lądem, wzdłuż Morza Żółtego, przez kraj Hong–du, drogą mandarynów do Keijo.
Poselstwo ich miało na celu przyjęcie od naszego cesarza ceremonii uznania starodawnej
wyższości Chin.
Na skutek długich rozmyślań, Hamel dojrzewał do czynu. Plany jego stawały się coraz
ambitniejsze. Państwo Cho–Sen starczyłoby mu za Indie, gdyby mógł je skolonizować według
własnych wyobrażeń. Nie zwierzał mi się wcale, lecz gdy zaczął uskuteczniać pomysły w rodzaju
mianowania mnie admirałem floty Cho–Sen, składającej się z marnych łódek, i rozpytywać
systematycznie o szczegóły, dotyczące skrytek skarbca cesarskiego, nietrudno mi było
przeniknąć jego zamysły.
Nie zależało mi bynajmniej na odjeździe z Cho–Sen, chyba, że w towarzystwie damy Om.
Gdy napomknąłem jej o tej możliwości, powiedziała, tuląc się do mnie, że jestem jej królem i
gotowa jest pójść za mną wszędzie. Mówiła prawdę, szczerą prawdę, jak się przekonacie.
Yunsan popełnił wielki błąd, pozostawiając Chong–Mong–Ju przy życiu. Nie było to jednak
wina Yunsana. Nie miał odwagi postąpić inaczej. Chociaż w niełasce na dworze, Chong–Mong–
Ju cieszył się jednak wielką popularnością wśród kapłanów na prowincji. Yunsan zmuszony był
powściągnąć rękę, a Chong–Mong–Ju, pełen urazów na po–łudniowo–wschodnim wybrzeżu, nie
pozostał bezczynny. Wysłannicy jego, głównie kapłani buddyjscy, byli wszędzie, wchodzili
wszędzie, jednając mu stronników nawet wśród najniższych urzędników prowincjalnych. Trzeba
chłodnej cierpliwości Azjatów do obmyślenia i wykonania wielkich i skomplikowanych spisków.
Siła pałacowej koterii Chong–Mong–Ju przeszła najśmielsze wyobrażenia Yunsana. Chong–
Mong–Ju przekupił gwardię pałacową, łowców tygrysów z Pyeng–Yang, którymi dowodził Kim.
Podczas gdy Yunsan potakiwał wszystkiemu, gdy ja poświęcałem się całkowicie sportom i damie
Om, Hendrik Hamel dopracowywał szczegóły planu ograbienia skarbca cesarskiego, a Jo–hannes
Maartens wśród grobowców na górze Tabong układał własne projekty. Wulkan obmyślony przez
Chong–Mong––Ju, wrzący pod nami, nie dawał nam znaków ostrzegawczych.
Burza wybuchła! Było to powstanie ludu, w którym brali udział wszyscy. Niektórych głów nie
zdołano uratować. Wybuch spisku był jednak przedwczesny. Właściwie przyspieszył katastrofę
Johannes Maartens, a to, co uczynił, było zbyt korzystne dla Chong–Mong–Ju, by nie zyskać
jego poparcia.
Oto, jak się rzecz miała. Ludność Cho–Sen ma fanatyczną cześć dla swych przodków, a ten
stary korsarz, chciwy łupu Holender, dopuścił się ze swymi czterema marynarzami ni mniej ni
więcej, jak obrabowania grobów, pogrzebanych od dawna w złotych trumnach królów dawnego
państwa Silla. Zrobiono to w nocy, a resztę ciemności wykorzystano na podróż do brzegu morza.
Nazajutrz jednak gęsta mgła pokryła ziemię, złodzieje grobowców zabłądzili, nie trafili do łódki,
przygotowanej uprzednio przez Johannesa Maarten–sa. Złapał go wraz z marynarzami Yi Sun–
Sin, urzędnik miejscowy, jeden ze stronników Chong–Mong–Ju. Tylko Herman Tromp uciekł
wśród mgły, mógł zatem — znacznie później — opowiedzieć mi tę historię.
Pomimo że wieść o świętokradztwie rozeszła się po całym Cho–Sen i połowa północnych
prowincji powstała przeciwko jego sprawcom, Keijo i dwór, nie wiedząc o niczym, spali
spokojnie tej nocy. Na rozkaz Chong–Mong–Ju ogniska niosły nocną wieść pokoju. Noc po nocy
płonęły ogniska, podczas gdy wysłannicy Chong–Mong–Ju dniem i nocą zabijali konie na
wszystkich drogach w Cho–Sen. Mnie przypadło w udziale oglądać przybycie jego wysłannika
do Keijo. Wyjeżdżając konno przez wielką bramę stolicy, o zmierzchu, ujrzałem, jak padł koń,
okryty pianą, a wyczerpany jeździec chwiał się na nogach; nie śniło mi się, że człowiek ten
wiezie do Keijo mój los.
Na wieść przywiezioną przez niego wybuchła w pałacu rewolucja. Nie oczekiwano mego
powrotu przed północą, do północy zaś wszystko było skończone. O dziewiątej wieczorem
spiskowcy otoczyli cesarza w jego własnych apartamentach. Kazali mu wezwać natychmiast
zarządców wszystkich działów administracji, a gdy stawili się na wezwanie, jeden po drugim,
głowy ich spadły w obecności cesarza. Łowcy tygrysów tymczasem stanęli w obronie
mordowanych i zostali rozbrojeni. Uwięziono, poranionych mieczami, Yunsana i Hendrika
Hamela. Pozostałych siedmiu marynarzy zbiegło z pałacu wraz z damą Om. Dopomógł im w
ucieczce Kim, który z mieczem w ręku torował drogę, walcząc ze swymi łowcami tygrysów.
Powalili go na ziemię i zdeptali. Na nieszczęście nie umarł od ran.
Jak powiew wiatru w letnią noc, tak wybuchła i minęła rewolucja, pałacowa rewolucja
oczywiście. Chong–Mong–Ju był górą. Cesarz zgadzał się na wszystko, czego chciał Chong–
Mong–Ju. Poza oburzeniem na świętokradzki rabunek grobów królewskich i oklaskami dla
Chong–Mong–Ju, nie było jednak powstania przeciwko dynastii.
Przejdźmy teraz do opowiedzenia naszych losów. Johannes Maartens i trzej marynarze, opluci
przez połowę wiosek i miast obronnych Cho–Sen, zostali zagrzebani aż po szyję na dziedzińcu
pałacowym, przed bramą wjazdową. Dano im wody, by mogli dłużej żyć i łaknąć pokarmu, który
postawiono przed nimi, a był gorący i wykwintny, zmieniany co godzinę. Mówią, że stary
Johannes Maartens żył najdłużej, wytrzymał bowiem pełne piętnaście dni.
Kima powoli zamęczono na śmierć, oprawcy łamali mu kości i stawy, jeden po drugim, wiele
czasu minęło, nim skonał. Hamel, którego zamiary odgadł Chong–Mong–Ju, został stracony
wiosłami — bito go szybko i sprawnie aż zmarł przy radosnych okrzykach ludności Keijo.
Yunsan zginął śmiercią odważnych. Grał w szachy z dozorcą więzienia, gdy nadszedł wysłannik
cesarski, a raczej poseł Chong–Mong–Ju z czarą trucizny. „Zaczekaj chwilę — rzekł Yunsan. —
Powinieneś lepiej się zachowywać i nie przeszkadzać nikomu podczas partii szachów. Wypiję
natychmiast po skończonej grze”. Wysłannik zaczekał, Yunsan skończył grę, wygrał i wychylił
czarę.
Tylko Azjata umie powściągnąć gniew, by w tym czasie obmyślić okrutną zemstę. Tak właśnie
uczynił Chong–Mong–Ju w stosunku do damy Om i do mnie. Nie zabił nas. Nie uwięził nawet.
Damę Om pozbawił stanowiska i wszelkiego majątku Wydano i rozesłano do najmniejszych
nawet wiosek dekret cesarski, że pochodzę z rodu Koryu i ze nikomu nie wolno mnie zabić.
Dalej oświadczono, że nie wolno zabijać ośmiu pozostałych przy życiu marynarzy. Zabroniono
też okazywania jakiejkolwiek litości. Mieli być wyrzutkami, wędrownymi żebrakami. Do tego
doszliśmy dama Om i ja –żebraliśmy po drogach.
Nastąpiło czterdzieści długich lat prześladowania; nienawiść, jaką zaprzysiągł Chong–Mong–
Ju damie Om i mnie była nieodwołalna. Co gorzej, dane mu było żyć długo, jak również nam;
jego szczęście było dla nas przekleństwem. Powiedziałem już, że dama Om była nadzwyczajną
kobietą. Mogę powtarzać to bez końca, poza tym nie mam słów, by ją należycie ocenić.
Słyszałem kiedyś, że pewna wielka pani rzekła raz do kochanka: „Namiot i okruchy chleba — z
tobą”. To samo powiedziała mi dama Om. Nie poprzestała na słowach, wprowadziła je w czyn i
była wierna temu w najdrobniejszych szczegółach, najczęściej bowiem okruchów tych było
niewiele, a sklepienie niebios było naszym namiotem.
Wszelkie moje wysiłki, aby uniknąć żebractwa, zostały w końcu zniweczone przez Chong–
Mong–Ju; w Song–do roznosiłem drwa i zamieszkiwaliśmy z damą Om chatkę o wiele
wygodniejszą niż otwarte drogi w czasie ostrej, śnieżnej zimy. Lecz Chong–Mong–Ju odnalazł
nas, obito mnie, zakuto w dyby i wyrzucono na drogę. Straszna była ta zima, wśród której biedny
„Cóż teraz Vandervoot” zamarzł na śmierć na ulicach Keijo.
W Pyeng–Yang roznosiłem wodę; trzeba wiedzieć, że to starodawne miasto, którego mury już
były stare za czasów Dawida, lud uważał za łódź, przeto wykopanie studni w obrębie murów
równało się zatopieniu łodzi. Toteż tysiące kulisów z wieloma dzbankami na ramionach, chodziło
całymi dniami po wodę do rzeki i z powrotem. Chodziłem z nimi dopóki Chong–Mong–Ju znów
mnie nie odkrył. Obito mnie, zakuto w dyby i wypędzono na drogę.
Powtarzało się ciągle to samo. W odległym Wi–Ju zostałem rzeźnikiem psów, zabijałem je
publicznie przed otwartymi drzwiami mego sklepu, rozwieszałem ochłapy pocięte na sprzedaż,
garbowałem skóry pod nogami przechodniów, rozciągając je w błocie ulicy surową stroną do
góry. Lecz Chong–Mong–Ju i tu odnalazł mnie. Byłem pomocnikiem farbiarza w Pyen–han,
górnikiem w kopalniach złota w Kang–Wun, powroźnikiem i tkaczem w Chiksan. Wyplatałem
kapelusze słomiane w Padok, zbierałem trawę w Whang–hai, w Masenpo zaś sprzedałem się
plantatorowi ryżu, by zgięty wpół pracować ciężko w zalanych wodą działkach za płacę mniejszą
niż pobierają kulisi. Lecz nie było czasu ni miejsca, w którym by nie dosięgła mnie długa ręka
Chong–Mong–Ju dla wymierzenia kary i wypchnięcia na drogi żebracze.
W ciągu dwóch letnich sezonów szukaliśmy z damą Om pewnego korzonka, rosnącego w
górach, uznanego przez lekarzy za tak rzadki i drogocenny środek, że moglibyśmy przez cały rok
żyć dostatnio ze sprzedaży tego jednego korzonka. Poszukiwania nasze uwieńczyło powodzenie.
Znaleźliśmy. Schwytano mnie jednak na sprzedaży, skonfiskowano drogocenny korzeń, a mnie
obito mocniej i zakuto w dyby na dużej niż zwykle.
Wędrowni członkowie wielkiego cechu drobnych handlarzy zewsząd donosili Chong–Mong–
Ju do Keijo o moich krokach i czynach. Przez cały ten czas po mym upadku dwa razy tylko
stanąłem twarzą w twarz z Chong–Mong–Ju. Pierwszy raz szalała burza w zimną noc w
wyniosłych górach Kang–wun. Za kilka wyżebranych groszy kupiłem dla damy Om i dla siebie
miejsce do spania w najbrudniejszym i najzimniejszym zakątku jedynego dużego pokoju w
zajeździe. Mieliśmy właśnie zacząć naszą ubogą wieczerzę, złożoną z bobu i czosnku,
ugotowanych z kawałkiem wołowiny z krowy, która chyba zdechła ze starości, gdy dał się
słyszeć dźwięk dzwonków i brzęk kopyt przed zajazdem. Otwarto drzwi, wszedł Chong–Mong–
Ju, uosobienie dobrobytu, powodzenia i władzy, strząsając śnieg ze swych bogatych futer
mongolskich. Rozstąpiono się, by uczynić miejsce dla niego i dla jego świty, złożonej z dwunastu
osób; było dość miejsca dla wszystkich, gdy wtem wzrok jego padł na mnie i damę Om.
— To robactwo w kącie, wyrzucić — rozkazał.
Służba wypędziła nas batami w noc burzliwą. Mieliśmy jednak spotkać się raz jeszcze po
wielu latach, jak zobaczycie.
Ucieczka była niemożliwa. Nie pozwolono mi nigdy przekroczyć granicy północnej. Nie
pozwolono nigdy stanąć na tratwie na morzu. Cech drobnych kupców wysłał ten rozkaz Chong–
Mong–Ju do wszystkich wiosek i wszystkich ludzi w Cho–Sen. Byłem napiętnowany.
Znam każdą twą drogę, Cho–Sen, każdą twoją ścieżynę górską, wszystkie twe miasta obronne
i najnędzniejszą z twych wiosek. Czterdzieści lat trwała włóczęga moja po tej ziemi, włóczęga o
głodzie, a dama Om szła i głodowała wraz ze mną. Czegośmy nie jedli w ostateczności! Odpadki
psiego mięsa, nadgniłe, nie nadające się do sprzedaży, rzucane nam przez drwiących rzeźników;
minari, trawę wodną, zbieraną z kałuż błotnistych; zgniłe kimchi, którego nie zniósłby żołądek
chłopski, i które czuć było z daleka. Kradłem kości psom, zbierałem na drogach publicznych
ziarenka ryżu, wykradałem kucom ich dymiącą zupę z fasoli w mroźną noc.
Dziwne, że nie umarłem. Wiedziałem dwie rzeczy i one mnie podtrzymywały przy życiu: po
pierwsze, że dama Om jest przy mnie; po wtóre, niezachwiana wiara, że nadejdzie czas, gdy moje
palce ścisną na śmierć gardło Chong–Mong–Ju.
Zawsze odpędzani od bram miasta w Keijo, gdzie szukałem Chong–Mong–Ju, wędrowaliśmy
przez całe lata, przez dziesiątki lat, po ziemi Cho–Sen, gdzie każdy cal drogi był od dawna znany
naszym strudzonym nogom. Nasze dzieje i nasze osoby nie były obce nikomu w całym kraju. Nie
było nikogo, kto by nie znał nas i naszej kary. Niektórzy kulisi i kupcy obrzucali obelgami damę
Om, poznali też mój gniew, targałem ich bowiem za włosy i nie szczędziłem uderzeń w twarz.
Niektóre stare kobiety w odległych wioskach górskich, na widok żebraczki, damy Om u mego
boku, wzdychały i potrząsały głową, a oczy ich napełniały się łzami. Były i młode kobiety,
których oblicze wyrażało litość, gdy spoglądały na moje pochylone ramiona, niebieskie oczy i
długie jasne włosy, na mnie, niegdyś księcia Koryu i rządcę prowincji. Były gromady dzieci,
biegnące za nami z szyderstwem na ustach, obrzucające nas obelgami i błotem dróg publicznych.
Za Yalu rozciągał się na przestrzeni siedemdziesięciu kilometrów jałowy pas graniczny, który
przebiegał od morza do morza, tworząc północną granicę. Nie była to naturalna pustynia;
rozmyślnie wyjałowiono tę ziemię, celem przeprowadzenia polityki odosobnienia, jaka
obowiązywała w Cho–Sen. W pasie tym zniszczono wszystkie gospodarstwa, miasta i wioski.
Ziemia ta nie należała do nikogo, zamieszkiwały ją dzikie zwierzęta, przebiegały często oddziały
łowców tygrysów, którzy mieli za zadanie zabić każdego spotkanego tam człowieka. Z tej strony
nie było dla nas ucieczki, jak i nie było ucieczki przez morze.
Z biegiem lat towarzysze moi, marynarze, których pozostało siedmiu, zaczęli częściej
odwiedzać Fusan. Miejscowość ta, położona na wybrzeżu południowo — wschodnim, miała
klimat o wiele łagodniejszy. Przy tym był to z całego Cho–Sen punkt najbliższy Japonii i oprócz
łagodnego klimatu dawał nam pewne szansę. Tam, poza wąską cieśniną, nieco dalej niż oko
dosięgnąć mogło, leżała nasza jedyna nadzieja ucieczki, Japonia, dokąd niewątpliwie przybywały
statki z Europy. Dotąd stoi mi przed oczyma tych siedmiu starzejących się ludzi na skałach
Fusanu, wpatrzonych z utęsknieniem w dal morza, na które już nigdy nie mieli wypłynąć.
Czasami widywano tam łodzie japońskie, lecz znajomy widok sztandarów starej Europy nigdy
nie zarysował się na horyzoncie wód. Mijały lata, a siedmiu marynarzy, ja sam i dama Om
przeszliśmy ze średniego wieku do starości i z biegiem czasu coraz usilniej kierowaliśmy nasze
kroki w stronę Fusanu. Gdy tak czas nieubłaganie mijał, towarzysze moi przestawali przychodzić
na stałe miejsce naszych spotkań. Pierwszy umarł Hans Admen. Przyniósł nam tę wiadomość
Jakub Brinker, wierny towarzysz jego włóczęgi na drogach. Jakub Brinker był ostatnim z tych
siedmiu; miał prawie dziewięćdziesiąt lat gdy umarł i przeżył Trompa o całe dwa lata. Pamiętam
ich obu doskonale. Coraz słabsi i coraz bardziej wycieńczeni pod koniec życia, w łachmanach
żebraczych, z sakiewką żebraka w ręku, siedzieli na skałach obok siebie, wygrzewając się na
słońcu; rozrywką ich były opowiadania z dawnych czasów i snuli opowieści jak dzieci ostrym,
przenikliwym głosem. Tromp wracał wciąż do ograbienia królów na górze Tabong przez
Johannesa Maartensa i marynarzy, opowiadał, jak ich znaleźli zabalsamowanych, każdego w
złotej trumnie, jak każdy miał po obu stronach zabalsamowane zwłoki młodej dziewczyny;
potem następowały szczegóły, jak ci, niegdyś potężni, rozsypali się w proch w przeciągu godziny,
podczas gdy marynarze, oblani potem, z przekleństwem na ustach, pracowali nad rozbiciem
trumien.
Nie ma żadnej wątpliwości, że stary Johannes Maartens ociekłby z łupem przez Morze Żółte,
gdyby nie zgubiła go mgła następnego dnia. Przeklęta mgła! Była inspiracją do powstania
piosenki, która brzmiała w całym Cho–Sen, słyszałem ją wszędzie, aż do końca życia i
nienawidziłem jej.
Oto parę wierszy:
Yanggukeni chain anga
Wheanpong tora deunda.
Gęsta mgła ludzi zachodnich
Zawisła nad szczytem Whean.
Byłem żebrakiem w Cho–Sen przez długich czterdzieści lat. Dama Om ulepiona z równie
trwałej gliny jak ja, razem ze mną dożyła starości. Pod koniec życia była małą, suchą, bezzębną
staruszką, pozostała jednak do końca niezwykłą kobietą i do ostatniej chwili serce me było w jej
sercu. Zachowałem wielką siłę jak na staruszka, miałem bowiem siedemdziesiąt lat. Twarz moją
pokrywały zmarszczki, jasne włosy posiwiały, szerokie ramiona pochyliły się do przodu, jednak
w muskułach pozostało wiele z mej dawnej krzepy marynarza.
Dzięki temu mogłem uczynić to, co zaraz opowiem. Pewnego wiosennego poranka
siedzieliśmy z damą Om na skałach przydrożnych Fusanu, wygrzewając się na słońcu. Okrywały
nas zakurzone żebracze łachmany, śmiałem się jednak serdecznie z jakiegoś dowcipu damy Om,
gdy padł na nas cień. Był to cień wielkiej lektyki Chong–Mong–Ju, niesionej przez ośmiu
kulisów; wyprzedzali ją pachołkowie na koniach, część z nich jechała za lektyką, mnóstwo
służby szło po obu jej stronach.
Dwóch cesarzy, wojna domowa, głód i z tuzin pałacowych rewolucji przyszło i przeszło, a
Chong–Mong–Ju cały czas był potęgą w Keijo. Tego poranka miał już zapewne około
osiemdziesięciu lat, gdy dał znak ręką, by zatrzymano lektykę, pragnął bowiem spojrzeć na tych,
którym wymierzył karę już tak dawno temu.
— Teraz, królu mój — szepnęła do mnie cicho dama Om, zwracając się jednocześnie z prośbą
o jałmużnę do Chong–Mong–Ju, udając, że go nie poznaje.
Wiedziałem, o czym myślała. Czyż myśl ta nie była nam wspólną od lat czterdziestu?
Nareszcie nadeszła chwila wprowadzenia jej w czyn. Udałem również, że nie poznaję mego
zażartego wroga i z miną zidiociałego starca przyczołgałem się w pyle do lektyki, żebrząc o
litość i datek.
Służba byłaby nas odepchnęła, lecz Chong–Mong–Ju wstrzymał ich drżącym ze starości
głosem. Wsparty na trzęsącym się łokciu, drugą trzęsącą się ręką rozchylił jedwabne zasłony.
Jego zwiędła, stara twarz nie potrafiła ukryć sadystycznej radości, gdy nas ujrzał.
— O królu mój — błagała mnie dama Om tonem pieśni żebraczej; wiedziałem, że cała jej
umęczona miłość i wiara w moje zamiary dźwięczały w tym śpiewie.
W ułamku sekundy nawiedziła mnie czerwona złość, wzburzona i silna, niwecząc moją
zdolność wyboru. Nic dziwnego, że drżałem z wysiłku, by jej się nie poddać. Na szczęście
przypisywali to drżenie osłabieniu starca. Podniosłem moją mosiężną puszkę żebraka, błagałem
jeszcze żałośniej i zmrużyłem powieki, by zakryć ogień, jaki czułem w oczach, obliczając
jednocześnie odległość i moje siły do skoku.
Uniosła mnie wówczas fala czerwieni. Dało się słyszeć zerwanie firanek, trzask lektyki, krzyki
służby, ręce moje zacisnęły się wokół szyi Chong–Mong–Ju. Wywróciłem lektykę, nie
wiedziałem, co się ze mną dzieje, lecz nie zwolniłem uścisku.
W całym rozgardiaszu poduszek i firanek, początkowo otrzymałem tylko kilka ciosów, z
jakimi służba rzuciła się na mnie. Wkrótce jednak przyłączyli się jeźdźcy i ciężkie ich baty
zaczęły mi spadać na głowę, podczas gdy mnóstwo rąk chwytało mnie i szarpało. Szumiało mi w
głowie, lecz nie straciłem przytomności i byłem szczęśliwy, że moje stare palce toną w tej tłustej
starej szyi, której szukałem od dawna. Razy padały wciąż na moją głowę, a moja myśl biegła
szybko; porównywałem siebie do buldoga ze ściskoszczękiem. Chong–Mong–Ju nie mógł mi
uciec i wiem, że skonał, nim zapadłem w ciemność, jak pogrążony w narkozę, na skałach Fusanu
nad Morzem Żółtym.
Rozdział XVI
Naczelnik Atherton, myśląc o mnie, odczuwa zapewne wszystko prócz dumy. Dowiodłem mu,
czym jest duch, upokorzyłem go mym własnym duchem, który wznosił się nie złamany,
triumfujący, ponad wszelkie zadane przez niego męczarnie. Jestem tutaj w Folsom, na oddziale
morderców, czekam na wykonanie wyroku; naczelnik Atherton kontynuuje swą strategię, króluje
nad San Quentin i nad zamkniętymi w tych murach skazańcami; w głębi duszy jednak wie
dobrze, że go przewyższam.
Próżne były starania naczelnika Athertona, duch mój się nie załamał. Nie mam żadnej
wątpliwości, że były chwile, kiedy pragnął, bym skonał w kaftanie bezpieczeństwa. Długie
śledztwo toczyło się dalej. Tak, jak powiedział i jak powtarzał nieustannie: dynamit albo męki.
Kapitan Jamie był od lat znany z sadystycznych skłonności, nadeszła jednak chwila, gdy upadł
pod wpływem wysiłku, do którego zmusiłem jego, jak i innych oprawców. Doszedł do stanu
takiej rozpaczy, że pokłócił się z naczelnikiem i nie chciał mieć z tą sprawą nic wspólnego.
Od tego dnia aż do końca moich męczarni nie pojawił się już w samotnych celach.
Tak nadszedł też dzień, w którym naczelnik Atherton poczuł lęk, chociaż wytrwale usiłował
wydobyć ze mnie informacje, gdzie jest ukryty nie istniejący dynamit. Wreszcie przeżył silny
wstrząs, którego sprawcą był Jake Oppenheimer. Oppenheimer nie znał strachu i szczerze mówił,
co myśli. Przeszedł wszystkie kręgi więziennego piekła i nie dał się złamać; siłą woli mógł
jeszcze z nich szydzić. Morrell wypukał mi dokładne sprawozdanie z całego zajścia. Leżałem
wówczas nieprzytomny w kaftanie bezpieczeństwa.
— Naczelniku — powiedział Oppenheimer — zjadłeś więcej niż zdołasz przeżuć. Tu nie
chodzi o zabicie Standinga. Idzie o zabicie trzech ludzi, jeżeli go zabijesz, Morrell i ja wcześniej
czy później zdołamy opowiedzieć wszystko i po całej Kalifornii rozejdzie się wiadomość o tym,
co zrobiłeś. Masz wolny wybór. Albo zostaw Standinga w spokoju, albo zabij nas wszystkich
trzech. Standing wie wszystko. Ja również. Morrelł też. Jesteś wstrętnym tchórzem i nie masz
odwagi, by wykonać ohydną robotę rzeźnika, na której tak ci zależy.
Oppenheimer dostał za to sto godzin w kaftanie bezpieczeństwa; gdy go rozwiązano, plunął w
twarz naczelnikowi i otrzymał nowe sto godzin. Gdy go rozsznurowywano, naczelnik nie zjawił
się w celach samotnych. Nie ulega wątpliwości, że słowa Oppenheimera wywarły na nim silne
wrażenie.
Najgorszym naszym wrogiem był doktor Jackson. Byłem dla niego zjawiskiem zupełnie
nowym i pragnął gorąco przekonać się, ile jeszcze zdołam wytrzymać nim się załamię.
— Wytrzyma dwadzieścia dni — oznajmił naczelnikowi w mojej obecności.
— Jesteś konserwatystą — przerwałem. — Wytrzymam czterdzieści dni. Co tam! Wytrzymam
sto, takich, jak je dajecie. — Wspomniałem moją cierpliwość wilka morskiego, który czterdzieści
lat czekał, by zacisnąć ręce na szyi Chong–Mong–Ju i dodałem: — Wy, psy więzienne nie wiecie,
co to mężczyzna. Sądzicie, że mężczyzna stworzony jest na podobieństwo tchórzy takich, jak wy.
Patrzcie, ja jestem mężczyzną. Wy jesteście słabi. Ja jestem waszym panem. Nie możecie
wydobyć ze mnie wyznania. Dziwi was to, bo wiecie, jak łatwo przyszłoby to każdemu z was.
Wymyślałem im. Nazywałem ich synami ropuchy, pachołkami piekła, bryją z kloaki. Byłem
bowiem nad nimi i poza nimi. Byli niewolnikami. Ja byłem wolnym duchem. Tylko ciało moje
leżało uwięzione w celi. Mnie nie uwięziono. Opanowałem ciało, przestrzeń czasu należała do
mnie, mogłem w niej do woli wędrować, podczas gdy nędzne ciało, nawet nie odczuwając
cierpienia, pogrążone w małą śmierć, leżało w kaftanie bezpieczeństwa.
Stukaną mową opowiedziałem znaczną część swoich przygód moim współtowarzyszom
niedoli. Morrell uwierzył, sam bowiem zakosztował małej śmierci. Lecz Oppenheimer, chociaż
zachwycony opowieścią, pozostał sceptykiem do końca. Naiwnie, czasami patetycznie, wyrażał
żal, że poświęciłem życie studiom rolniczym zamiast zostać powieściopisarzem. — Ależ
zastanów się człowieku — tłumaczyłem — cóż ja wiem o samym Cho–Sen? Mogę je utożsamić
z tym państwem, które dziś nazywają Koreą i koniec. Tylko tyle wiem z książek. Jakim
sposobem, na przykład, na podstawie doświadczeń mego obecnego życia mógłbym wiedzieć
cokolwiek o kimchi. Jest to rodzaj kwaśnej kapusty. Gdy jest nieświeże, wydaje wstrętny zapach.
Mówię ci, gdy byłem Adamem Strangiem, jadłem kimchi tysiąc razy. Znam dobre kimchi, złe
kimchi, przegniłe kimchi. Wiem, że najlepsze kimchi robią kobiety w Wosan. Skąd o tym wiem?
Informacja ta nie może istnieć w moim umyśle, w umyśle Darrella Standinga. Tkwi ona w
umyśle Adama Stranga, który przez wielokrotne narodziny i śmierć podał ją mnie, Darrellowi
Standingowi, wraz z innymi doświadczeniami tych różnych wcieleń, które w międzyczasie
przeżyłem. Czy tego nie pojmujesz, Jake? Tak istnieją i rozpoczynają żywot ludzie, tak rozwija
się duch.
— Daj spokój — pukał w odpowiedzi szybkim, stanowczym stukiem, tak dobrze mi znanym.
— Słuchaj, co powie ci wujaszek. Jestem Jake Oppenheimer. Zawsze byłem Jake Oppenheimer.
Nie ma we mnie innej istoty. To, co powiem, wiem jako Jake Oppenheimer. A co wiem? Powiem
ci coś. Znam kimchi: to coś w rodzaju kwaśnej kapusty, którą przyrządzają w kraju zwanym
Cho–Sen. Najlepsze kimchi przyrządzają kobiety w Wosan, a kimchi zepsute ma wstrętny
zapach. Nie wtrącaj się Ed. Poczekaj aż skończę z profesorem. I cóż, profesorze? Skąd wiem to
wszystko o kimchi? Nie ma tego w głębinach mego umysłu.
— Jest — odparłem z radością. Ja ci to w myśli przekazałem.
— Dobrze, stary. A kto włożył w twój umysł?
— Adam Strang.
— Nic podobnego. Przyśnił ci się Adam Strang. Czytałeś to gdzieś.
— Nigdy — odparłem. — Jedyne, co czytałem o Korei, to korespondencję z czasów wojny
rosyjsko — japońskiej.
— Czy pamiętasz wszystko, co czytasz? — pytał Oppenheimer.
— Nie.
— Zapominasz częściowo?
— Tak, ale…
— Dosyć, dziękuję — uciął jak prawnik, który nagle przerywa krzyżowy ogień pytań, gdy
dojdzie do niekorzystnego zeznania świadka.
Nie mogłem przekonać Oppenheimera o prawdziwości moich słów. Powtarzał wciąż, że
wymyślam, w miarę, jak posuwam się w opowiadaniu i chwalił to, co nazywał moim „ciąg
dalszy nastąpi”, a gdy mi dawano chwilę wytchnienia po kaftanie, błagał mnie usilnie o kilka
dalszych rozdziałów.
— Dosyć, profesorze, daj spokój tym wzniosłym głupstwom — przerywał moje dyskusje z
Edem Morrellem na temat metafizyki. — Opowiadaj dalej o ki–sang i o marynarzach. A gdy już
o tym mowa, powiedz nam, co się stało z damą Om, gdy ten gbur, jej małżonek, zadusił starego
łotra i zdechł.
Mówiłem nieraz, że kształt ginie. Powtórzę to raz jeszcze. Kształt ginie. Materia nie posiada
pamięci. Tylko duch pamięta, jak tutaj, w celach więziennych, po upływie wieków, wspomnienie
o damie Om i Chong–Mong–Ju przetrwało w moim umyśle; przekazałem je Jake’owi
Oppenheimerowi, a od niego znów wróciło do mnie w języku Zachodu. Teraz przekazałem je
waszym umysłom, czytelnicy. Spróbujcie je usunąć z myśli. Nie możecie. To, co powiedziałem,
zamieszka w myślach waszych na całe życie. Umysł? Nie ma nic trwalszego prócz umysłu.
Materia rozpływa się, krystalizuje i znowu rozpływa, kształt nie powraca nigdy. Kształty ulatują
w wieczną nicość, skąd nie ma powrotu. Kształty należą do świata zjawisk, który przemija, jak
przeminęły piękne wdzięki damy Om i postać Chong–Mong–Ju. Lecz pamięć o nich zostaje i
pozostanie na zawsze, tak długo, jak trwa duch, duch zaś nie podlega zniszczeniu.
— Jedno tylko wynika z tego wszystkiego — zakończył Oppenheimer krytykę przygód
Adama Stranga. — Że więcej kręciłeś się po norach miast chińskich niż przystoi to poważnemu
profesorowi uniwersytetu. Masz zły stosunek do rzeczywistości. Domyślam się, że dlatego
właśnie się tu znalazłeś.
Nim powrócę do mych przygód, muszę opowiedzieć niezwykłą rzecz, która wydarzyła się w
samotnych celach. Jest ona niezwykła z dwóch względów. Pokazuje nadzwyczajną potęgę
umysłu tego dziecka rynsztoków, Jake’a Oppenheimera i stanowi dowód na prawdziwość tego,
czego doświadczałem w mękach kaftana bezpieczeństwa.
— Słuchaj, profesorze — pukał do mnie któregoś dnia Oppenheimer. — Pamiętam, że gdy
przędłeś tę nitkę Adama Stranga, wspomniałeś o grze w szachy z tym idiotą, bratem cesarza. Czy
te szachy były podobne do naszych?
Odpowiedziałem oczywiście, że nie wiem, że po powrocie do stanu normalnego nie pamiętam
szczegółów. Ma się rozumieć, drwił z tego, co nazywał moim szaleństwem. Jednak pamiętam
doskonale, że jako Adam Strang często grywałem w szachy. Najgorsze było to, że gdy tylko
wracałem do przytomności w samotnej celi, drobne i zawiłe szczegóły ulatywały mi z pamięci.
Należy pamiętać, że dla porządku zebrałem moje przerywane i powtarzające się
doświadczenia w kaftanie w jeden ciąg połączonych ze sobą opowieści. Nigdy z góry nie
wiedziałem, dokąd mnie poniesie moja włóczęga w czasie. Wracałem na przykład kilkadziesiąt
razy w różnych okresach do Jesse Fanchera w kręgu wozów na Górskich Łąkach.
W ciągu jednej dziesięciodniowej kary w kaftanie przechodziłem z jednego wcielenia do
drugiego, z życia do życia, pomijając całe okresy wcieleń, jakie przeżyłem w innych chwilach,
cofałem się do czasów przedhistorycznych i do dni poprzedzających początek cywilizacji.
Postanowiłem przeto, że przy następnym powrocie do życia Adama Stranga, niezależnie od
czasu, kiedy się to wydarzy, natychmiast po odzyskaniu przytomności, zastanowię się nad
kształtami figur i szachownicą. Jak na złość, nim to nastąpiło, musiałem przez cały miesiąc
znosić drwiny Oppenheimera. Potem, zaraz po wyjściu z kaftana i powrocie do normalnego
krążenia krwi, zacząłem stukać, by udzielić mu informacji.
Później nauczyłem Oppenheimera tej gry w szachy, jaką uprawiał Adam Strang w Cho–Sen
przed wiekami. Gra różniła się od szachów Zachodu, była jednak zasadniczo taka sama i
zdradzała wspólne pochodzenie, prawdopodobnie z Indii. Zamiast naszych sześćdziesięciu
czterech kwadratów było ich osiemdziesiąt jeden. My mamy osiem pionków z jednej strony, oni
zaś dziewięć; chociaż granice są jednakowe, zasada ruchów jest odmienna.
Gra w Cho–Sen posiada dwadzieścia pionków zamiast naszych szesnastu i ustawia sieje w
trzy rzędy, a nie w dwa. Tym sposobem dziesięć pionków stoi w pierwszym rzędzie; w drugim
rzędzie są dwa pionki podobne do naszej wieży; w ostatnim, w środku stoi król, ma po bokach
„złoty pieniądz”, „srebrny pieniądz”, „gońca” i „strzałę”. Należy zauważyć, że szachy w Cho–
Sen nie posiadają królowej. Kolejna zasadnicza różnica polega na tym, że pokonanego pionka nie
usuwa się z szachownicy. Przechodzi na własność przeciwnika, który dalej się nim posługuje.
Nauczyłem Oppenheimera tej gry, o wiele trudniejszej niż nasza, jeśli weźmiemy pod uwagę
branie w niewolę, odbijanie i całą grę pionków. Cele samotne są nie opalane. Byłoby zbrodnią
ulżyć więźniowi w cierpieniach, wywołanych przez jakiekolwiek żywioły. W ciągu tej i następnej
zimy zapominaliśmy nieraz z Oppenheimerem o dokuczliwym chłodzie, tak byliśmy pogrążeni w
grę szachową z Cho–Sen.
Nie zdołałem jednak przekonać go, że naprawdę wprowadziłem tę grę do San Quentin z
ubiegłych wieków. Powtarzał wciąż, że musiałem o tym kiedyś przeczytać, a chociaż nie
pamiętam lektury, jej treść pozostała mi w pamięci i powróciła we śnie. W ten sposób obrócił
przeciwko mnie zasady i prawdy psychologiczne.
— A co ci przeszkadzało wymyślić to wszystko tutaj, w samotnej celi? — brzmiało następne
jego pytanie. — Czyż Ed nie wymyślił sposobu rozmowy za pomocą pukania? I czy my obaj, ty i
ja, nie osiągamy coraz większej wprawy w tej rozmowie? Tu cię mam. Wymyśliłeś to wszystko.
Przyznaj się, możesz nawet to opatentować. Pamiętam, że gdy byłem nocnym gońcem, pewien
chłopak wymyślił jakieś głupstwo, nazwał je „wieprzem w koniczynie” i zarobił na tym miliony.
— Tego się nie da opatentować — odparłem. — Azjaci bez wątpienia uprawiali tę grę przez
całe tysiące lat. Czy uwierzysz, gdy ci powiem, że jej nie wymyśliłem?
— No, to musiałeś czytać jej opis albo widziałeś grających Chińczyków, w jednej z tych
knajp, koło których zawsze się kręciłeś — brzmiały jego ostatnie słowa.
Ja jednak dodam coś jeszcze. Jest tutaj, w Folsom, a raczej był, stracono go bowiem w
zeszłym tygodniu, pewien Japończyk — morderca. Omówiłem z nim tę sprawę; gra Adama
Stranga, której nauczyłem Oppenheimera, jest bardzo podobna do gry japońskiej. Większe
podobieństwo istnieje między nimi dwoma niż między którąkolwiek z nich a grą w szachy znaną
na Zachodzie.
Rozdział XVII
Pamiętasz z pewnością, miły czytelniku, na samym początku moich opowieści wspominałem,
że jako mały chłopak na farmie Minnesota, oglądając fotografię Ziemi Świętej, poznałem
miejscowości, których nigdy wcześniej nie widziałem i wskazałem na zmiany, które tam zaszły.
Przypominasz sobie może również, jak opisywałem scenę uzdrowienia trędowatych, której byłem
świadkiem. Powiedziałem wówczas misjonarzowi, że byłem dorosłym człowiekiem, miałem
wielki miecz u boku i patrzyłem na to z mego wierzchowca.
To dziecinne zdarzenie było tylko przejściem obłoku chwały, jak wyraża się Wordsworth. Ja,
mały Darrell Standing, przychodząc na świat, nie pogrążyłem się jeszcze w całkowite
zapomnienie. Te wspomnienia innych czasów i innych miejsc, które wznosiły się na
powierzchnię mej dziecinnej świadomości, rozwiały się wkrótce i zbladły. Właściwie okrążył
mnie cień więziennych ścian, i jak to zawsze z dziećmi bywa, świetna moja przeszłość uleciała z
pamięci. Każdy człowiek poczęty z kobiety ma również przebogatą przeszłość. Niewielu ludzi
urodzonych na tym świecie miało szczęście cierpieć całe lata w celi samotnej i w kaftanie
bezpieczeństwa. Mnie przypadło to w udziale. Miałem okazję przypomnieć sobie raz jeszcze i to,
jak siedząc na koniu ujrzałem uzdrowienie trędowatych.
Nazywałem się Rognar Lodbrog. Byłem istotnie wielkim człowiekiem. Przewyższałem o pół
głowy Rzymian z mojej legii. Lecz o tym później, gdyż dopiero po mojej podróży z Aleksandrii
do Rzymu objąłem dowództwo legii. Życie to obfitowało w wydarzenia. Moc książek i całe lata
pisania nie zdołałyby przekazać wszystkich szczegółów. Streszczę więc opowiadanie i
poprzestanę na wzmiance o początku zdarzeń.
Teraz wszystko jest już jasne i wyraźne, oprócz samego początku. Matki mojej nie znałem
wcale. Mówiono, że urodziłem się podczas burzy na okręcie, na Morzu Północnym, z branki
pojmanej podczas bitwy morskiej, przy rabowaniu nadbrzeżnej twierdzy. Nie słyszałem nigdy
imienia matki. Umarła w czasie silnego sztormu. Pochodziła z północnej Danii, jak mi
powiedział Lingaard. Opowiadał wiele rzeczy, których nie mogłem spamiętać, bo byłem za
młody, chociaż właściwie niewiele mógł mi opowiedzieć. Walka na morzu i grabież, bitwa,
rabowanie i pochodnie, ucieczka na morze, na wysmukłych łodziach, by uniknąć rozbicia o skały,
zabójczy wysiłek i walka z mroźnym, wzburzonym morzem — któż wówczas mógł ją znać lub
zwrócić uwagę na obcą kobietę, której godzina nadeszła, kto widział, że stopy jej weszły już na
drogę śmierci? Wielu zginęło. Mężczyźni zwracali uwagę na żywe kobiety, nie na zmarłe.
W swojej dziecinnej wyobraźni pamiętałem to, co działo się zaraz po moim przyjściu na świat,
a o czym Lingaard nie opowiadał. Lingaard, za stary do pracy przy miotle, był felczerem —
położnikiem i opiekował się niewolnicami, których liczna gromada umieszczona była pod
pokładem. Ujrzałem więc światło dzienne podczas burzy, wśród spienionych fal rozszalałego
morza.
Liczyłem zaledwie kilka godzin życia, gdy Tostig Lodbrog ujrzał mnie po raz pierwszy. Ta
marna łódź była jego własnością, jak również siedem innych, równie lichych, które dokonały
napadu i grabieży, i dzięki burzy zdołały ujść cało. Tostig Lodbrog miał przezwisko Muspell, co
znaczy „ognisty” i stale pałał gniewem. Był odważny i okrutny, serce jego, bijące w potężnej
piersi, nie znało litości. Jeszcze nie obsechł na nim bitewny pot, gdy oparty o ster zjadł serce
Ngruna po bitwie pod Hasfarth. Pod wpływem szalonego gniewu sprzedał swego syna, Garulfa
Jutom w niewolę. Pamiętam, jak w zadymionych namiotach w Brunanbuhr wołał, by mu jako
puchar podano czaszkę Guthlafa. Wina zaprawionego korzeniami nie chciał z innego wypić
kielicha niż z czaszki Guthlafa.
Do niego to, gdy burza minęła, przyniósł mnie Lingaard na rozkołysany pokład statku.
Liczyłem zaledwie kilka godzin życia, zawinięto mnie nagiego w wilczą skórę, nasyconą solą.
Urodziłem się przedwcześnie, byłem więc bardzo mały i słaby.
— Oho, karzełek! — zawołał Tostig, odejmując od ust do połowy zaledwie wychylony dzban
miodu, by na mnie spojrzeć.
Dzień był mroźny, mówiono jednak, że wyciągnął mnie nagiego z wilczej skóry i huśtał,
trzymając dwoma palcami za nogę, aby owiał mnie zimny wiatr. — Płotka! — wykrzykiwał. —
Raczek! Wesz morska! — udawał, że chce mnie rozgnieść pomiędzy kciukiem i palcem
wskazującym; każdy z nich, jak twierdził Lingaard, był o wiele grubszy od moich nóg.
Nagle przyszedł mu do głowy nowy pomysł.
— Ten mały jest spragniony. Dajcie mu pić.
Mówiąc to wepchnął mi głowę do dzbana z miodem. Byłbym utonął w tym męskim trunku, ja,
który nie znałem jeszcze piersi matczynej w swoim krótkim życiu, gdyby nie Lingaard. Lecz gdy
ten wyciągnął mnie z miodu, Tostig Lodbrog ze złością powalił go na ziemię. Potoczyliśmy się
na pokład, a wielkie psy, zdobyte w niedawnych walkach z Duńczykami, skoczyły na nas.
— Ho! Ho! — ryczał Tostig Lodbrog, gdy psy chwytały starca, mnie i wilczą skórę.
Lingaard powstał jednak, uratował mnie, lecz stracił wilczą skórę, gdyż rozszarpały ją psy.
Tostig Lodbrog wypił miód do dna i patrzył na mnie, Lingaard zaś nie wymyślił niczego
lepszego, jak błaganie o litość tam, gdzie jej nie było.
— Jak mój paznokieć — wyrzekł Tostig. — Na Odyna, kobiety Duńczyków północnych to
parszywe plemię. Karłów rodzą, nie ludzi. Co za korzyść z tego stworzenia? Nigdy nie będzie
mężczyzną. Słuchaj, Lingaard, wychowaj go na podczaszego w Brunanbuhr. Uważaj też na psy,
mogą go połknąć przez pomyłkę jako ochłap mięsa ze stołu.
Nie znałem żadnej kobiety. Stary Lingaard był matką i niańką, za pokój dziecinny miałem
rozkołysany pokład okrętu, piosenką do snu był tupot nóg męskich wśród bitwy lub burzy. Bóg
jeden wie, jak przeżyłem to dzieciństwo. Musiałem być chyba zbudowany z żelaza i w dzień
żelaza światło dzienne ujrzałem, żyłem bowiem, by zadać kłam przepowiedniom Tostiga, że
pozostanę karłem. Przerosłem wszelkie puchary i kufle, i wkrótce już nie mógł mnie topić w
dzbanie miodu. Była to bowiem jego ulubiona zabawa. Tak przejawiał się u niego przypływ
dobrego humoru, cieszył się, uważając ten pomysł za znakomity dowcip.
Okręty oraz wojownicy Tostiga Lodbroga i sala biesiad w Brunanbuhr, gdy nasze łodzie
zarzucały kotwice przy zamarzniętych fiordach, to moje najdawniejsze wspomnienia.
Usługiwałem bowiem przy biesiadach i wśród odległych wspomnień widzę siebie, jak z
napełnioną winem czaszką Cuthlafa drepcę do stołu, za którym pierwsze miejsce zajmował
Tostig i rycząc po pijanemu szedł z wiatrem w zawody. Byli to szaleńcy, sądziłem jednak, że taki
jest normalny bieg życia, nie znałem bowiem innego. Złość pojawiała się u nich szybko i
natychmiast rzucali się do walki. Każda ich myśl była dzika; jedli i pili jak dzikie istoty. Ja też
stawałem się do nich podobny. Nie mogło być inaczej, gdyż podawałem napój przy pijackich
okrzykach i przy pieśniach skaldów o Hjalli, o dzielnym Hogni, o złocie Niflungów i o zemście
Gudrun, która podała Atliemu do jedzenia serca jego dzieci; bitwa tymczasem zmiatała wały,
zrywała zasłony, zrabowane na południowych wybrzeżach i rzucała martwe zwłoki w sali
biesiad.
Ja też poznałem złość, przeszedłem wśród nich dobrą szkołę. Miałem zaledwie osiem lat, gdy
pokazałem zęby podczas pijatyki mężczyzn z Brunanbuhr z Jutami, którzy przybyli jako
przyjaciele z wodzem Agardem na jego trzech długich łodziach. Stałem u boku Tostiga
Lodbroga, trzymając czaszkę Guthlafa, z której buchała woń mocnego, zaprawionego korzeniami
wina. Czekałem aż Tostig skończy gwałtowną przemowę przeciwko ludziom z północnej Danii.
Mówił wciąż jak oszalały, ja zaś czekałem spokojnie, dopóki w napadzie wściekłości nie zaczął
pomstować na kobiety z północnej Danii. Przypomniała mi się matka, Dunka z Północy, krew mi
oczy zalała ze złości, cisnąłem w niego czaszkę Guthlafa, zalałem go winem, oślepiłem i
poparzyłem. Gdy się rzucał, niewidomy i machał w powietrzu olbrzymią pięścią, podskoczyłem i
z całych sił uderzyłem go trzy razy: w żołądek, w udo i w plecy, nie mogłem dosięgnąć wyżej,
gdyż miał postać olbrzyma.
— Wódz Agard wyciągnął miecz, za nim Jutowie z okrzykiem:
— Niedźwiadek! Niedźwiadek! Na Odyna, niech niedźwiadek walczy!
Tam, pod rozbrzmiewającym dzikim wrzaskiem dachem Brunanbuhr, mały chłopak, potomek
Duńczyków z Północy, walczył z potężnym Lodbrogiem. A gdy jeden cios silnej ręki powalił
mnie na ziemię i potoczyłem się bez tchu przez połowę stołu, zrzucając zeń puchary i dzbany,
Lodbrog krzyknął rozkazująco:
— Precz z nim! Psom go rzucić!
Wódz jednak sprzeciwił się, poklepał Lodbroga po ramieniu i prosił o mnie, jako o dar od
przyjaciela.
Udałem się więc na południe z okrętami Jarla Agarda, gdy na fiordach stopniały lody.
Nalewałem mu wino, miecz za nim nosiłem i z braku innego imienia nazwano mnie Ragner
Lodbrog. Kraina Agarda sąsiadowała z Fryzami, był to smutny, płaski kraj mgły i bagna.
Spędziłem z nim trzy lata, aż do jego śmierci, zawsze mu towarzysząc, czy to w łowach, w
pogoni za wilkami, czy też w ucztach w wielkiej sali, gdzie wśród służby siadywała często jego
młoda małżonka, Elgiwa. Jeździłem z Agardem na południe, na jego łodziach, na zbójeckie
wyprawy wzdłuż obecnych wybrzeży Francji; tam dowiedziałem się, że południe ma cieplejszą
wiosnę, lżejszy klimat, łagodniejsze kobiety.
Z wyprawy tej Agard powrócił śmiertelnie ranny i powoli konał. Spaliliśmy jego zwłoki na
olbrzymim stosie, obok niego spłonęła Elgiwa w złocistym gorsecie, z pieśnią na ustach.
Płomienie pochłonęły wielu jego niewolników w złotych naszyjnikach; dziewięć niewolnic i
ośmiu niewolników, Anglów szlachetnej krwi, pojmanych w walce. Spalono żywe sokoły i
dwóch sokolników z ptakami.
Lecz ja, podczaszy, Ragnar Lodbrog, nie padłem ofiarą płomieni. Miałem jedenaście lat, nie
znałem strachu, a moje ciało nie znało tkanych ubrań. Gdy płomień się podniósł, Elgiwa nuciła
pieśń śmierci, a krzyki niewolników, mężczyzn i kobiet zdradzały, jak niechętnie rozstają się z
życiem, zerwałem więzy, skoczyłem i uciekłem w bagna, ze złotym naszyjnikiem niewoli wokół
szyi, za mną zaś puszczono w pogoń psy.
W bagniskach żyli dzicy ludzie, ludzie bez panów, niewolnicy — uciekinierzy i wyjęci spod
prawa; zabawiano się, polując na nich, jak na wilki.
W ciągu trzech lat nie znałem dachu nad głową ani ogniska, zahartował mnie mróz i byłbym
ukradł kobietę od Jutów, gdyby Fryzowie nie złapali mnie po dwudniowej pogoni. Ograbili mnie
ze złotego naszyjnika i od nich kupił mnie, za dwa gończe wilki, Edwy z ludu Saksonów, który
nałożył mi żelazny naszyjnik, a później podarował wraz z pięcioma innymi niewolnikami
Athelowi z ludu wschodnich Anglów. Uczyniono ze mnie jeńca wojownika, aż wreszcie
zabłądziłem w nieudanym pościgu daleko na wschód, poza nasze tereny i tam sprzedano mnie
Hunom. Pasłem u nich świnie, dopóki nie zbiegłem na południe w olbrzymie lasy, gdzie przyjęli
mnie jako wolnego człowieka Teutoni, plemię liczne, lecz żyjące w małych gromadach,
uchodzące przed Hunami w kierunku południowym.
Z rejonów dzikich puszcz wyszli Rzymianie, waleczni żołnierze, którzy popchnęli nas ku
Hunom. Starły się plemiona różnych ludów; nauczyliśmy Rzymian, co to walka, chociaż
właściwie oni nie mniej nauczyli nas.
Utkwiło mi jednak w pamięci słońce Południa, dostrzeżone przeze mnie z łodzi Agarda, i los
chciał, abym wciągnięty w tę południową wędrówkę Teutonów, został pojmany przez Rzymian i
odstawiony znowu na morze, którego nie widziałem od czasu opuszczenia wschodnich Anglów.
Musiałem sprzątać galery, które dowiozły mnie do Rzymu.
Za długo byłoby opowiadać, jak zostałem kolejno wolnym człowiekiem, obywatelem i
żołnierzem, jak w wieku trzydziestu lat udałem się do Aleksandrii, a stamtąd do Jeruzalem.
Byłem jednak zmuszony opowiedzieć te szczegóły związane z okresem, gdy mnie ochrzcił w
dzbanie miodu Tostig Lodbrog, inaczej bowiem trudno byłoby zrozumieć, kim był ten, który
wyjeżdżał przez bramę Jaffy i zwracał ku sobie spojrzenia wszystkich.
Mieli też na co patrzeć. Był to lud drobny, o lżejszych niż nasze kościach; lżejszych
mięśniach; ci Rzymianie i Żydzi nigdy nie widzieli jasnego blondyna, takiego, jak ja. Ustępowali
z drogi wzdłuż wąskich ulic, lecz przystawali, patrząc ze zdumieniem na jasnowłosego człowieka
z Północy lub Bóg wie skąd, w każdym razie z tak daleka, że kraj ten był im zupełnie obcy.
Właściwie wszystkie wojska Piłata stanowiły siłę pomocniczą, oprócz kilkunastu Rzymian w
pałacu i dwunastu Rzymian, jadących obok mnie.
Zdarzali się czasami dobrzy żołnierze wśród wojsk posiłkowych, nie można jednak było na
nich polegać tak, jak na Rzymianach. Prawdę mówiąc, byli oni przez cały czas lepszymi
wojownikami niż my, ludzie Północy, walczący jedynie pod wpływem silnych emocji i ulegający
wpływom nastrojów. Rzymianin jest niezmienny i zawsze można na niego liczyć.
Wieczorem po przyjeździe spotkałem u Piłata przyjaciółkę jego małżonki, kobietę z dworu
Antypasa. Nazwę ją Miriam, kochałem ją bowiem pod tym imieniem. Opisałbym Miriam, gdyby
można było opisać urok kobiety. Lecz jak wyrazić w słowach wzruszenie? Uroku kobiety słowa
nie oddadzą. Różni się on od pojęć, które powstają w umyśle, powstaje bowiem z wrażenia i
osiąga szczyt wzruszenia, który przyznaję, nie jest niczym innym jak zauroczeniem.
Każda kobieta posiada urok dla jakiegoś mężczyzny. Gdy urok ten zaczyna działać, otrzymuje
nazwę miłości. Miriam właśnie oddziaływała na mnie w ten szczególny sposób. W
rzeczywistości również i ja sam przyczyniłem się do powstania tego uroku. Połowę tego
fenomenu stanowiło moje własne życie, życie mężczyzny, które rwało się do niej, otwierało ku
niej ramiona i sprawiło, że wszystko, co było nią, stało się godne pożądania.
Miriam była kobietą dorodną. Używam tego wyrazu z całą świadomością. Bardzo kształtna,
przewyższała przeciętną kobietę żydowską postawą ł wzrostem. Była arystokratką z urodzenia i
charakteru. Cały jej sposób postępowania wyróżniał się szlachetnością. Nie zbywało jej na
rozumie, dowcipie, a przede wszystkim na kobiecości. Ta kobiecość właśnie zgubiła w końcu nas
oboje, jak się później przekonacie. Była brunetką o oliwkowej cerze i owalnej twarzy, miała
włosy z niebieskim połyskiem, oczy przepastne, jak dwie bliźniacze czarne studnie. Trudno było
spotkać wśród mężczyzn i kobiet dwa bardziej zdecydowane typy blondyna i brunetki.
Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia, bez zastanawiania się, czekania, czy
wahań. Należała do mnie od pierwszej chwili. Również ona widziała, że spośród wszystkich
mężczyzn ja jestem jej własnością. Szedłem ku niej. Podniosła się z łoża, jak gdyby coś ją do
mnie przyciągało. Spojrzenia nasze pogrążyły się w sobie, niebieskie i czarne oczy stanowiły
jedno, aż wreszcie małżonka Piłata, szczupła, sztywna, zasuszona kobieta, zaśmiała się nerwowo.
A w czasie, gdy składałem ukłon i witałem małżonkę, zdawało mi się, że Piłat rzuca Miriam
znaczące spojrzenie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Czyż nie jest taki, jak mówiłem?” Otrzymał
bowiem wieść o mym przybyciu od Kwiryniusza Sulpicjusza, legata syryjskiego. Znaliśmy się z
Piłatem jeszcze nim otrzymał urząd prokuratora na semickim wulkanie w Jeruzalem.
Mówiliśmy dużo tego wieczoru, szczególnie Piłat, który opisywał szczegółowo miejscowe
warunki. Sprawiał wrażenie, że czuje się samotny, że pragnie podzielić z kimś swe troski, a
nawet zasięgnąć rady. Piłat był typem prawdziwego Rzymianina o dostatecznej wyobraźni, by
rozumnie narzucić żelazną politykę Rzymu, lecz poza tym nie ulegał za bardzo wpływom i nie
poddawał się emocjom.
Tego wieczoru był jednak wyraźnie zatroskany, Żydzi denerwowali go. Byli zbyt
nieobliczalni, spazmatyczni, wybuchowi. Poza tym byli skryci. Rzymianie szli zawsze prostą,
otwartą drogą. Żydzi zaś nie poruszali nigdy żadnej sprawy bezpośrednio, potrafili tylko
wycofywać się, gdy ich do tego zmuszono. Pozostawieni w spokoju, wybierali zawsze kręte
ścieżki. Piłata irytowało to, jak wyjaśnił, że Żydzi snują intrygi, by go wmieszać, a przez niego
Rzym, w sprawy ich sporów na tle religijnym. Wiedziałem dobrze, że Rzym nie wtrąca się w
sprawy religijne podbitych ludów; lecz Żydzi zawsze wprowadzali we wszystko zamęt i nadawali
odcień polityczny wydarzeniom, które z polityką nie miały nic wspólnego.
Piłat mówił dużo o różnych sektach oraz fanatycznych powstaniach i rozruchach, jakie wciąż
miały miejsce.
— Lodbrog — powiedział — nigdy nie wiadomo, która iskra przez nich podłożona może
przejść w burzę, grzmiącą nad naszymi głowami. Jestem tutaj po to, aby utrzymać porządek i
spokój. Wbrew mojej woli uczyniłem z tego miejsca gniazdo szerszeni. Wolałbym sprawować
rządy nad Scytami lub dzikimi Brytanii niż nad tym ludem, który nie zna spokoju, gdyż twierdzi,
że pochodzi od Boga. Teraz na przykład, na północy kraju pewien człowiek, rybak, został
kaznodzieją i cudotwórcą; być może wkrótce będzie miał w ręku cały kraj i spowoduje, że
zostanę odwołany do Rzymu.
Pierwszy raz usłyszałem wówczas o człowieku imieniem Jezus i na razie nie zwróciłem na to
uwagi. Przypomniałem sobie tę rozmowę dopiero znacznie później, gdy letni obłok stał się
groźną, pełną piorunów chmurą.
— Otrzymałem informacje na jego temat — ciągnął dalej Piłat. — Nie zajmuje się polityką.
Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Można jednak być pewnym, że Kajfasz, a za jego
plecami Hanan zrobią z tego rybaka sprawę polityczną, aby ugodzić w Rzym, a mnie zgubić.
Słyszałem o Kajfaszu jako o wielkim kapłanie, ale kim jest Hanan? — spytałem.
— To prawdziwie wielki kapłan, przebiegły lis — wyjaśnił Piłat. — Kajfasza mianował
Gratus, lecz Kajfasz jest cieniem, narzędziem Hanana.
— Nie wybaczyli ci nigdy tej drobnej sprawy tarcz ofiarnych — żartowała Miriam.
Na te słowa Piłat zaczął opowiadać o tym zdarzeniu, jak to zazwyczaj czyni człowiek, który
poczuł ukłucie w bolesnym punkcie. Był to pozornie drobny epizod, lecz omal nie doprowadził
Piłata do zguby. Bez żadnych złych intencji umieścił on przed swym pałacem dwie tarcze z
pobożnymi napisami. Zanim skończyła się burza, jaka w następstwie tego czynu wybuchła nad
jego głową, Żydzi wnieśli skargę do Tyberiusza, ten zaś przyznał im słuszność i udzielił nagany
Piłatowi.
Rad byłem, że nieco później miałem okazję porozmawiać z Miriam. Żona Piłata znalazła
sposobność, by opowiedzieć mi kilka szczegółów związanych z jej osobą. Pochodziła ze starego
królewskiego rodu. Siostra jej była żoną Filipa, tetrarchy Gaulanitis i Batanai. Filip ów był
bratem Antypasa, tetrarchy Galilei i Perei, obaj zaś synami Heroda, zwanego przez Żydów
„wielkim”. Miriam, jak zrozumiałem, była blisko dworu tetrarchów, gdyż wywodziła się z ich
rodu. Jako młoda dziewczyna była zaręczona z Archelausem, ówczesnym etnarchą
jerozolimskim. Dysponowała sporym majątkiem, więc zamążpójście nie było dla niej
koniecznością. W dodatku miała też własną wolę i zapewne niełatwo było zdecydować się jej w
tak ważnej sprawie, jak małżeństwo.
Coś jednak najwidoczniej było w powietrzu. Miriam i ja rozpoczęliśmy bowiem od razu
rozmowę o religii. Prawda, że Żydzi ówcześni żyli religią tak, jak my walką i biesiadami. Przez
cały czas mego pobytu w tym kraju nie było chwili, by umysł mój nie był zajęty dyskusją o życiu
i śmierci, o prawie, o Bogu. Piłat nie wierzył w żadnych bogów ani w szatana, ani w ogóle w nic.
Śmierć była dla niego ciemnością wiecznego snu; jednak podczas tych lat, spędzonych w
Jerozolimie, drażniły go wciąż nieuniknione spory i zawiści wybuchające na tle religijnym.
Miałem chłopca do koni w drodze do Idumei, nędzne stworzenie, które nigdy nie nauczyło się
osiodłać wierzchowca, a jednak umiało mówić w sposób wielce uczony, bez wytchnienia, od rana
do nocy, o bardzo niewielkich różnicach w nauce kolejnych rabinów, od Shemaiaha do
Gamaliela.
Lecz wróćmy do Miriam.
— Wierzysz, że jesteś nieśmiertelny — rzuciła mi wkrótce wyzwanie. — Dlaczego więc
lękasz się o tym mówić?
— Po co zaprzątać sobie umysł myśleniem o tym, co jest oczywiste? — odparłem.
— A czy dla ciebie jest to oczywiste? — nalegała. — Opowiedz mi o tym. Jak pojmujesz
swoją nieśmiertelność?
Gdy opowiedziałem jej o Niflheim i Muspellu, o urodzeniu olbrzyma Ymira z płatków śniegu,
o krowie Audumla, o Fenrir i o Lokim, o zamarzniętych olbrzymach Jotun — gdy opowiedziałem
jej to wszystko i jeszcze o Thorze i Odynie, i naszej Walhalli, klasnęła w ręce i zawołała z
błyszczącymi oczami:
— Och, ty barbarzyńco! Ty wielki dzieciaku! Ty jasnowłosy olbrzymie mrozu! Wyznawco
bajeczek starych nianiek i uciech żołądka! Ale twój duch, co to nie może umrzeć, dokąd pójdzie,
gdy ciało twe żyć przestanie?
— Jak powiedziałem, do Walhalli — odparłem. — Ciało moje również tam będzie.
— Jeść? Pić? Walczyć?
— I kochać — dodałem. — Przecież musimy mieć nasze kobiety w niebie, od czego jest
niebo?
— Nie podoba mi się twoje niebo — rzekła. — Jest to miejsce dla wariatów, dla zwierząt,
miejsce mrozu, burzy i wściekłości.
— A twoje niebo? — spytałem.
— To nieskończone lato, przez cały rok dojrzewają owoce, kwiaty i wszystko, co rośnie.
Potrząsnąłem głową i odciąłem jej:
— Nie podoba mi się twoje niebo. To miejsce jest smutne, to sztuczny raj, miejsce dla słabych,
dla eunuchów i dla grubasów, płaczących ludzkich cieni.
Uwagi moje widocznie rozweseliły jej serce, oczy jej bowiem rzucały iskry, ja zaś
odgadywałem, że chce mi wskazać drogę.
— Moje niebo — rzekła — to mieszkanie błogosławionych.
— Wal hal la jest mieszkaniem błogosławionych — twierdziłem. — Zastanów się, kto dba o
kwiaty tam, gdzie kwiaty są zawsze? W moim kraju, gdy minie ostra zima, a słońce odpędzi
długą noc, pierwsze pączki, które przebiją topniejący śnieg, to coś radosnego, coś, na co
patrzymy i od czego nie możemy oderwać wzroku.
— A ogień! — wykrzyknąłem. — Wielki, wspaniały ogień! Ładne to twoje niebo, w którym
człowiek nie umie należycie ocenić rozpalonego ogniska pod ciasnym dachem, gdy śnieg i
wichura szaleją na dworze.
— Prosty z was naród — odrzuciła. — Budujesz dach i rozpalasz ogień w czasie śnieżnej
nawałnicy i nazywasz to niebem. W moim niebie nie potrzebujemy uciekać od śniegu i wichru.
— Nie — zaprzeczyłem. — Budujemy dach i ogień, by odejść od nich w mróz i wichurę, i
powrócić do nich, chroniąc się przed mrozem i wichurą. Życie człowieka, stworzone jest do
walki z mrozem i burzą. Ognisko jego i dach powstały z walki. To wiem. Ani razu w ciągu trzech
lat nie zaznałem, co to dach nad głową ani ognisko, przy którym można ogrzać dłonie. Miałem
lat szesnaście i byłem mężczyzną, nim włożyłem na siebie utkaną odzież. Przyszedłem na świat
wśród burzy, po bitwie i pierwszą moją szatą była wilcza skóra. Spójrz na mnie, a zobaczysz,
jacy ludzie żyją w Walhalli.
Spojrzała na mnie rozpalona i wykrzyknęła:
— Ty wielki, jasnowłosy człowieku, olbrzymie!
Potem dodała w zamyśleniu:
— Smutno mi, że w moim niebie nie ma miejsca dla takich ludzi.
— świat jest dobry — pocieszałem ją. — Rozumnie stworzony i rozległy. Wystarczy miejsca
na liczne nieba. Zdaje się, że każdy otrzyma takie niebo, jakiego pragnie jego serce. To naprawdę
niezły kraj, tam, w zaświatach. Nie wątpię, że opuszczę nasze miejsca biesiad, przybędę do
twych wybrzeży słońca i kwiatów, by cię porwać. Tak, jak porwano moją matkę.
Przerwałem i patrzyłem na nią; spoglądała na mnie, spoglądała śmiało. Poczułem ogień w
żyłach. Na Odyna, to kobieta!
Nie wiem, co mogłoby się zdarzyć, gdyż Piłat, który przestał rozmawiać z Ambiviusem i
siedział przez jakiś czas pogrążony w myślach, przerwał milczenie.
— Rabin, rabin Teutoberg! — rzekł. — Nowy kaznodzieja i nowa nauka pojawiła się w
Jeruzalem. Będą nowe niepokoje, rozruchy i kamieniowanie proroków. Niech nas bogowie
strzegą, gdyż to dom wariatów. Lodbrog, nie spodziewałem się tego po tobie. Oto pienisz się i
rozważasz z taką zaciętością to, jak każdy szaleniec z pustyni, co się z tobą stanie po śmierci, a
przecież mamy tylko jedno życie, Lodbrog. Unikniesz niepotrzebnych zmartwień, gdy to
zrozumiesz. Unikniesz wielu niepotrzebnych zmartwień!
— Dalej Miriam, dalej! — wołała jego żona.
Siedziała z rozgorączkowanym umysłem podczas dyskusji, z mocno zaciśniętymi rękoma i
przyszło mi na myśl, że i M ogarnęło religijne szaleństwo Jerozolimy. W każdym razie, jak
miałem dowiedzieć się w ciągu następnych dni, zajmowała się tymi sprawami żarliwiej niż
można byłoby przypuszczać. Była to kobieta szczupła, jakby trawiona gorączką. Skórę miała
mocno naciągniętą. Miałem wrażenie, że widziałbym poprzez jej ręce, gdyby je trzymała
pomiędzy mną a światłem. Była to dobra kobieta, lecz nadzwyczaj nerwowa i dająca się czasami
ponosić wyobraźni, jeżeli chodzi o cienie, znaki i wróżby. Miała też skłonność do widzeń i
przysłuchiwania się niezwykłym głosom. Jeżeli chodzi o mnie, to nie przepadam za ludźmi o
takich skłonnościach. Była jednak dobrą kobietą, serce jej nie znało gniewu.
Tyberiusz wysłał mnie z poselstwem i tak się złożyło, że Miriam widziałem bardzo krótko.
Gdy powróciłem z dworu Antypasa, nie zastałem jej; udała się do Batanei, na dwór Filipa, tam
bowiem mieszkała jej siostra. Byłem znowu w Jeruzalem i chociaż sprawy moje nie wymagały
bytności u Filipa, który, aczkolwiek słaby, wierny był woli Rzymu, wyruszyłem jednak do
Batanei w nadziei spotkania się z Miriam.
Potem była wyprawa do Idumei. Podróżowałem też po Syrii, zgodnie z rozkazem Kwiryniusza
Sulpicjusza, który, jako legat cesarski, ciekawy był mojego bezpośredniego sprawozdania o tym,
co dzieje się w Jerozolimie. Podróżując daleko i dużo miałem okazję zauważyć, jak dziwni byli
ci Żydzi, którzy w tak szaleńczy sposób zajmowali się Bogiem. Była to ich charakterystyczna
cecha. Nie pozostawiali tych spraw swym kapłanom, sami zamieniali się w kapłanów i
wygłaszali mowy wszędzie, gdzie znalazł się choć jeden słuchacz, a potrafili gromadzić liczne
grono słuchaczy.
Porzucali zwykłe zajęcia, by wędrować po kraju o żebraczym chlebie, dyskutowali z rabinami
i talmudystami w synagogach i w portykach świątyń. W Galilei, prowincji o nie najlepszej opinii,
której mieszkańców uważano za naiwniaków, spotkałem po raz pierwszy człowieka imieniem
Jezus. Był on podobno cieślą, potem rybakiem, a jego współtowarzysze, rybacy, przestali
wyciągać sieci i poszli za nim, wybierając tułacze życie. Niektórzy uważali go za proroka,
większość jednak twierdziła, że jest chory umysłowo. Mój ubogi chłopiec od koni, który, jak
twierdził, znał Talmud lepiej niż ktokolwiek inny, szydził z Jezusa, nazywał go królem żebraków,
a naukę jego ebionizmem. Miało to oznaczać, jak mi objaśnił, że tylko ubodzy osiągną niebo, zaś
bogacze i mocarze mają przez wieczność całą płonąć w jeziorze ognistym.
Zauważyłem, że w tym kraju każdy ma zwyczaj nazywać innego człowieka wariatem. Moim
zdaniem oni wszyscy byli szaleńcami. Była to prawdziwa plaga. Za pomocą magicznych
sztuczek wypędzali czarty, uzdrawiali chorych, kładąc ręce na głowie, wypijali śmiertelne
trucizny bez żadnego uszczerbku dla swojego zdrowia, igrali z jadowitą żmiją — tak
przynajmniej twierdzili. Odchodzili na pustynię, by tam cierpieć głód. Powracali z niej, głosząc
nową naukę, zbierali wokół siebie tłumy i powstawały nowe sekty, które wywoływały rozłam w
religii i tworzyły coraz więcej wyznań.
— Na Odyna — rzekłem do Piłata — przydałoby się trochę naszych mrozów i północnych
śniegów dla ochłodzenia umysłów. Ten klimat jest za łagodny. Zamiast wznosić domy i polować
na zwierza, oni wciąż rozwijają wiedzę.
— I próbują ingerować w boską naturę — dorzucił Piłat zjadliwie. — Przeklęta żądza wiedzy.
— Jestem tego samego zdania — potwierdziłem. — Jeśli kiedyś wyjadę z tego kraju
wariatów, przebiję na wylot każdego, kto ośmieli się wspomnieć, co będzie się ze mną działo po
śmierci.
Nigdy nie widziałem tylu niespokojnych ludzi. Wszystko pod słońcem było dla nich pobożne
albo bezbożne. Oni, tak mądrzy w drobiazgowych argumentach, zdawali się być niezdolni pojąć,
czym jest dla Rzymian pojęcie państwowości. Wszelka polityka była religią; wszelka religia —
polityką. Tym sposobem każdy prokurator był przeciążony pracą. Rzymskie orły, rzymskie
posągi, nawet tarcze ofiarne Piłata były rozmyślną obrazą ich religii. Ściąganie podatków przez
Rzymian było bezeceństwem. Opodatkowanie przez państwo stanowiło zbrodnię przeciwko ich
prawom i przeciwko Bogu. O! To prawo! Nie chodziło tu o prawo rzymskie. To było ich prawo,
które nazywali Prawem Bożym. Byli tam fanatycy, którzy mordowali każdego, kto by to prawo
złamał. Jeśli zaś prokurator ukarał fanatyka schwytanego na popełnianiu morderstwa, wywoływał
rozruchy lub powstanie.
Wszystko, co czynił ten dziwny lud, wykonywane było w imię Boga. Byli tacy, których my,
Rzymianie, nazywamy „taumaturgami”. Czynili cuda, by dowieść prawdziwości swej nauki.
Zawsze uważałem za rzecz nierozsądną zamienianie laski w węża lub nawet w dwa węże,
ignorując prawa liczb wynikające z tabliczki mnożenia. To jednak czynili taumaturgowie,
rozbudzając w ten oto sposób emocje pospólstwa.
O nieba! Co za sekty i sekty! Faryzeusze, esseńczycy. Saduceusze — całe legiony!
Wystarczyło, by zakiełkowała nowa idea, a już wyrastała z niej sprawa polityczna. Koponiusz,
czwarty prokurator przed Piłatem, miał niemało roboty ze stłumieniem buntu Gaulonitów, który
powstał w taki właśnie sposób w Ca mali.
Gdy wjeżdżałem konno do Jerozolimy po raz ostatni, łatwo było zauważyć wzrastające wciąż
wzburzenie Żydów. Całe gromady biegały z miejsca na miejsce, mówiąc dużo i szybko.
Niektórzy przepowiadali koniec świata. Innym wystarczało za znak zniszczenie świątyni. Byli też
buntownicy, którzy otwarcie głosili koniec rządów Rzymu i nadchodzący początek królestwa
żydowskiego.
Piłat też zdradzał, jak zauważyłem, wielki niepokój. Widać było, że z ich powodu przechodził
bardzo ciężkie chwile. Powiem jednak, że z równą subtelnością traktował ich subtelność; na tyle,
na ile go poznałem, nie wątpię, że zdołałby zbić argumentację niejednego z mówców synagogi.
— Daj mi tylko pół legionu Rzymian — żalił się przede mną — a wziąłbym Jeruzalem za
gardło… odwołano by mnie potem w nagrodę, przypuszczam.
Nie wierzył zbytnio w posiłki wojskowe, jak i ja zresztą; zaś rzymskich żołnierzy mieliśmy
tylko niewielu.
Po powrocie zamieszkałem w pałacu i ku mej wielkiej radości zastałem tam Miriam. Niewiele
jednak z tego skorzystałem, rozmowa bowiem toczyła się przeważnie na temat bieżącej sytuacji.
Nie brakło ku temu powodów, miasto wrzało bowiem jak wulkan przed wybuchem, którym też
było w istocie. Nadchodził post, zwany Paschą, było to oczywiście święto religijne i tysiące ludzi
napływały z całego kraju, by zgodnie ze zwyczajem obchodzić je w Jerozolimie. Przybysze ci, co
jest oczywiste, niespokojnie oczekiwali na jakieś cudowne wydarzenia, inaczej nie zależałoby im
na takiej pielgrzymce. Miasto było przepełnione, tak że całe tłumy obozowały poza murami. Co
do mnie, nie byłem w stanie odróżnić, jaką część wzburzenia wywołała nauka wędrownego
rybaka, a jaką nienawiść Żydów do Rzymu.
— Dziesiątą część, nie więcej, a może jeszcze mniej wywołał Jezus — odpowiedział mi Piłat
na to pytanie. — Główna przyczyna wzburzenia to Kajfasz i Hanan. Wiedzą, co czynią.
Umyślnie ich podburzają, nie wiadomo, w jakim celu, chyba po to, by mi przysporzyć kłopotów.
— Tak, to pewne, że odpowiedzialność spada na Kajfasza i na Hanana — rzekła Miriam —
lecz ty, Poncjuszu Piłacie, jesteś tylko Rzymianinem, więc ich nie rozumiesz. Gdybyś był
Żydem, wiedziałbyś, że podstawą tego wszystkiego jest rzecz ważniejsza niż zwykłe spory
sekciarskie lub trudności twoje i Rzymu. Wielcy kapłani i faryzeusze, każdy bogaty Żyd, Filip,
Antypas, ja nawet, walczymy wszyscy o życie.
Może ten rybak jest obłąkany. Jeśli tak, to jest pewna przebiegłość w jego szaleństwie. Głosi
zasadę ubóstwa. Grozi naszemu prawu, prawo zaś jest podstawą naszego życia, jak wiesz od
dawna. Jesteśmy zazdrośni o nasze prawo, tak, jak byłbyś zazdrosny o powietrze, gdyby ci go
odmawiała ręka, dusząca cię za gardło. Albo Kajfasz, Hanan i wszystko to, co oni wyznają, albo
rybak. Muszą go zniszczyć — inaczej on ich zgubi.
— Czy to nie dziwne, taki prosty człowiek, rybak? — westchnęła małżonka Piłata. — Cóż to
za człowiek, który posiada taką moc? Chciałabym go ujrzeć. Chciałabym oglądać własnymi
oczyma tak niezwykłego człowieka. Piłat zmarszczył brwi na te słowa i widać było, że
podniecenie małżonki ciążyło na jego własnych skołatanych nerwach.
— Jeśli chcesz go widzieć, rozglądnij się po zajazdach w mieście — zaśmiała się ironicznie
Miriam. — Znajdziesz go nad winem w towarzystwie kobiet lekkich obyczajów. Nigdy dotąd w
Jerozolimie nie pokazał się tak dziwny prorok.
— I cóż w tym złego? — spytałem, zmuszony, wbrew swej woli, wziąć stronę rybaka. —
Czyż nie piłem wina w ogromnych ilościach i nie spędzałem dziwnych nocy we wszystkich
prowincjach? Mężczyzna jest mężczyzną i żyje jak mężczyzna, albo też ja jestem wariatem,
czemu stanowczo zaprzeczam.
Miriam potrząsnęła głową, mówiąc:
— On nie jest obłąkany. Gorzej, to człowiek niebezpieczny. Cały ebionizm jest niebezpieczny.
Pragnie zniszczyć wszystko to, co od dawna zostało ustalone. To buntownik. Chciałby zniszczyć
tę odrobinę, jaka nam pozostała z państwa żydowskiego i całą jerozolimską świątynię.
Teraz Piłat potrząsnął głową.
— On nie ma nic wspólnego z polityką. Mam sprawozdanie na jego temat. To prorok. Nie ma
w nim buntu. On uznaje nawet podatki rzymskie.
— A jednak nie rozumiesz — Miriam trwała w uporze. — Nie takie są jego zamiary; skutki,
jakie pociągnie za sobą urzeczywistnienie jego planów, czynią z niego buntownika. Wątpię, by
przewidywał taki bieg wydarzeń. Jednak ten człowiek to zaraza i, jak wszelka zaraza, powinien
być napiętnowany.
— Z tego, co słyszę, wnoszę, że to człowiek dobrego serca, pełen prostoty, i że nie popełnił
nic złego — stwierdziłem.
Wówczas opowiedziałem o uzdrowieniu dziesięciu trędowatych, którego byłem świadkiem w
Samarii, podczas podróży przez Jerycho.
Małżonka Piłata była pod silnym wrażeniem moich słów. Do uszu naszych doszły dalekie
wołania i krzyki jakiegoś ulicznego tłumu; zrozumieliśmy, że żołnierze opróżniają ulice.
— Ty wierzysz w ten cud, Lodbrog? — zapytał Piłat. — Wierzysz, że dzięki jednemu
spojrzeniu zniknęły ohydne rany ze skóry trędowatych?
— Widziałem ich uzdrowienie — odparłem. — Poszedłem za nimi, by się upewnić. Nie było
na ich ciałach śladu trądu.
— Ale czy widziałeś ich rany przed uzdrowieniem? — nalegał Piłat.
Potrząsnąłem głową.
— Opowiadano mi tylko — przyznałem. — Gdy im się później przyjrzałem, wszyscy
wyglądali na ludzi niegdyś dotkniętych trądem. Stali w cieniu. Jeden tylko siedział na słońcu,
szukał czegoś na swoim ciele, patrzył bez końca na gładką skórę, jak gdyby nie wierzył własnym
oczom. Nie chciał mówić ani patrzeć na nic innego, jak tylko na swoje ciało, gdy próbowałem
nawiązać z nim rozmowę. Był zdumiony. Siedział na słońcu i przyglądał się swojej skórze bez
końca.
Piłat uśmiechnął się pogardliwie i zauważyłem, że lekki uśmiech na ustach Miriam również
wyrażał pogardę. Małżonka Piłata siedziała jak martwa, prawie bez tchu, szeroko otworzyła oczy,
lecz przed jej oczyma nie było nic, co można byłoby oglądać.
Odezwał się Ambiwiusz:
— Kajfasz słyszał, jeszcze wczoraj mówił mi o tym, że ten rybak twierdzi, iż sprowadzi na
ziemię Boga i ustanowi tutaj nowe królestwo, którym sam Bóg rządzić będzie.
— Co by oznaczało koniec rzymskich rządów — przerwałem.
— Oto, w co Kajfasz i Hanan chcą wplątać Rzym — wyjaśniła Miriam. — To nieprawda.
Skłamali.
Piłat potwierdził to i dodał:
— Czy nie ma gdzieś w waszych dawnych księgach proroctwa, które tutejsi kapłani
przypisują zamiarom tego rybaka?
Potwierdziła i przytoczyła tekst. Opowiadam to wszystko na dowód, że Piłat uważnie
studiował naturę i historię tego narodu, o którego spokój tak usilnie się starał.
— Słyszałam — ciągnęła dalej Miriam — że Jezus przepowiada koniec świata i początek
Królestwa Bożego nie tutaj, lecz w niebie.
— Mówiono mi o tym — rzekł Piłat. To prawda. Jezus uznaje słuszność podatków
wyznaczonych przez Rzym. Twierdzi, że Rzym rządzić będzie tak długo, dopóki nie przeminą
wszystkie rządy wraz ze światem. Teraz widzę wyraźnie, co knuje Hanan.
— Niektórzy z jego uczniów twierdzą — odezwał się Ambiwiusz — że on sam jest Bogiem.
— Nie doszło do mnie, aby tak mówił — odparł Piłat.
— Dlaczego nie? — szepnęła jego małżonka. — Dlaczego nie? Bogowie nieraz zstępowali na
ziemię.
— Słuchajcie — rzekł Piłat. — Wiem z wiarygodnego źródła, że kiedy Jezus uczynił cud i
nakarmił tłum kilkoma bochenkami chleba i kilkoma rybami, ci głupcy, Galilejczycy, chcieli go
obrać królem. Byliby go obrali na króla wbrew jego woli. Udał się więc w góry, by od nich uciec.
Nie ma w tym obłudy. Był za mądry, aby przyjąć los, jaki mu chcieli narzucić.
— A jednak na tym właśnie polega intryga, którą szykuje ci Hanan — powtórzyła Miriam. —
Twierdzą, że chce być królem żydowskim, co jest obrazą prawa rzymskiego, a więc Rzym
zmuszony będzie przeciwko niemu wystąpić.
Piłat wzruszył ramionami.
— Królem żebraków raczej; albo królem marzycieli. On nie jest idiotą. To prorok, ale nie
marzy o władzy tego świata. Niech mu szczęście sprzyja na tamtym świecie, leży on poza
granicami jurysdykcji Rzymu.
— Uważa własność za grzech, to właśnie drażni faryzeuszy — przemówił Ambiwiusz.
Piłat wybuchnął serdecznym śmiechem.
— Ten król żebraków i jego uczniowie — żebracy szanują jednak własność — wyjaśnił. —
Wyobraźcie sobie, niedawno mieli nawet skarbnika swych bogactw. Nazywał się Judasz i były
pogłoski, że kradł z ich wspólnej sakiewki, którą nosił przy sobie.
— Jezus nie kradł? — spytała małżonka Piłata.
— Nie — odparł Piłat. — Kradł Judasz, skarbnik.
— A kim był Jan? — zapytałem. — Zawadzał Tyberiuszowi i Antypas go stracił.
— J»szcze jeden — odparła Miriam. — Przyszedł na świat w pobliżu Hebronu. Był
człowiekiem o niezwykłej uczciwości, ogarnięty religijną pasją przebywał na pustyni. Nie
wiadomo kto, on czy jego uczniowie twierdzili, że jest Eliaszem, wskrzeszonym spośród
umarłych. Eliasz był jednym z dawnych proroków.
— Czy był buntownikiem? — spytałem. Piłat skrzywił się, potrząsnął głową i rzekł:
— Poróżnił się z Antypasem o Herodiadę. Jan był moralistą. Zbyt długa to historia, lecz w
efekcie przypłacił ją głową. Nie, ta sprawa nie miała żadnego związku z polityką.
— Twierdzą też niektórzy, że Jezus jest synem Dawida — rzekła Miriam. — Ale takie
twierdzenie nie ma sensu. W Nazarecie nikt w to nie wierzy. Cała jego rodzina tam mieszka,
wszyscy ich znają. To prości ludzie.
— Chciałbym, żeby równie proste było sprawozdanie z całej tej gmatwaniny, bo muszę je
posłać Tyberiuszowi — szepnął gniewnie Piłat. — Teraz ten rybak przybył do Jerozolimy, pełno
tutaj pielgrzymów, gotowych do wszczęcia rozruchów, a Hanan wciąż miesza w tym kotle.
— I nim skończy, postawi na swoim — przepowiadała Miriam. — Przygotował ci określone
zadanie, a ty je wykonasz.
— A mianowicie? — spytał Piłat.
— Stracenie tego rybaka.
Piłat uparcie potrząsał głową, jego małżonka zaś zawołała:
— Nie! Nie! Byłby to czyn zły i haniebny. Ten człowiek nic złego nie uczynił. Nie obraził
Rzymu.
Spojrzała błagalnie na Piłata, który w dalszym ciągu potrząsał głową.
— Niechaj go sami zetną, jak to uczynił Antypas — mruknął. — Mniejsza o rybaka, ale nie
będę pionkiem w ich grze. Jeśli chcą go zabić, niech uczynią to sami. To ich sprawa.
— Lecz ty na to nie pozwolisz — zawołała małżonka Piłata.
— Dopiero miałbym kłopoty, gdybym się w to wtrącał i musiał tłumaczyć przed Tyberiuszem
— brzmiała odpowiedź.
— Co by się nie stało — rzekła Miriam — już widzę, jak piszesz wyjaśnienia i to wkrótce,
Jezus przybył już bowiem do Jeruzalem, a wraz z nim kilku jego rybaków.
Piłat nie krył poirytowania, wywołanego tą wieścią.
— Nic mnie to nie obchodzi, gdzie on jest — wygłosił. — Mam nadzieję, że go nigdy nie
zobaczę.
— Bądź pewny, że Hanan go znajdzie — odparła Miriam — i przyprowadzi do wrót twego
domu.
Piłat wzruszył ramionami i na tym rozmowa się urwała. Małżonka Piłata, zdenerwowana i
podniecona, wezwała Miriam do swojej komnaty, nie pozostało mi więc nic innego, jak udać się
na spoczynek i we śnie zapomnieć o wrzeniu miasta szaleńców.
Wypadki następowały szybko. W ciągu nocy gwar miasta przycichł. Około południa, gdy
wyjeżdżałem konno w otoczeniu moich sześciu ludzi, ulice były przepełnione i tłum ustępował
mi z drogi bardziej niechętnie niż kiedykolwiek przedtem. Gdyby można było zabić spojrzeniem,
byłbym tego dnia stracił życie. Otwarcie spluwali na mój widok, zewsząd wznosiły się okrzyki i
pogróżki.
Nie wzbudzałem podziwu, lecz byłem przedmiotem nieskrywanej pogardy, dlatego że nosiłem
znienawidzony rzymski ubiór. Gdyby to było w innym mieście, dałbym moim ludziom rozkaz,
by mieczami rozpędzili tych hałaśliwych fanatyków. Lecz byliśmy w Jeruzalem, trawionym
gorączką, gdzie ludzie nie potrafili oddzielać pojęcia państwa od pojęcia Boga.
Hanan, saduceusz, dobrze przygotował swe plany. Niezależnie od tego, co myślał on sam i
sanhedryn o prawdziwej przyczynie sytuacji, nie było wątpliwości, że nader umiejętnie
doprowadzono tłum do przekonania, iż przyczyną wszystkich nieszczęść jest Rzym.
W tłumie spotkałem Miriam. Szła pieszo, w towarzystwie jednej tylko służebnicy. Czas
rozruchów to nieodpowiedni moment, by pokazywać się na ulicy w szatach zdradzających jej
pozycję. Przez siostrę była szwagierką Antypasa, dla którego mało kto żywił przyjazne uczucia.
Ubrana była skromnie, z zasłoniętym obliczem, by móc uchodzić za żydowską kobietę z niższych
sfer. Nie mogła jednak ukryć przed mym wzrokiem swoich pięknych kształtów, postawy i
ruchów, które tak bardzo wyróżniały ją spośród innych kobiet, a które nie raz już widziałem we
śnie.
Mogliśmy zamienić tylko kilka krótkich, urywanych słów, gdyż w tym momencie znów
zagrodzono nam drogę i wkrótce konie moje wraz z ludźmi zostały ściśnięte przez tłum. Miriam
ukryła się we wnęce ściany.
— Czy mają już rybaka? — spytałem.
— Nie, jest właśnie za tym murem. Wjechał do Jerozolimy na ośle, tłumy ludzi szły przed nim
i za nim. Niektórzy łatwowierni nędzarze pozdrawiali go jako króla izraelskiego. To ostateczny
powód, który wykorzysta Hanan, by wymusić na Piłacie wykonanie wyroku. Chociaż go jeszcze
nie ujęli, wyrok już zapadł. Ten rybak już jest martwy.
— Lecz Piłat go nie uwięzi — zaprzeczyłem. Miriam potrząsnęła głową.
— Hanan się tym zajmie. Postawią go przed sanhedrynem. Wydadzą wyrok śmierci. Mogą go
ukamienować.
— Lecz sanhedryn nie ma prawa wykonać wyroku — zaprotestowałem.
— Jezus nie jest Rzymianinem — odparła. — Jest Żydem. Według praw Talmudu winien jest
śmierci, albowiem bluźnił przeciwko prawu.
Jeszcze raz potrząsnąłem głową.
— Sanhedryn nie ma prawa.
— Piłat chce, by skorzystał z tego prawa.
— Ależ to jest kwestia praworządności — nalegałem. — Wiesz, jacy są Rzymianie w tych
sprawach.
— Więc Hanan uniknie tej kwestii — uśmiechnęła się — w ten sposób, że zmusi Piłata, by go
ukrzyżował. Tak czy inaczej, wszystko będzie w porządku.
Tłum zakołysał się, popychał nasze konie i przygniatał nam kolana. Jakiś fanatyk upadł,
czułem, jak koń mój cofnął się, gdy go przydepnął, słyszałem krzyk człowieka i groźny pomruk
tłumu, przechodzący w ryk. Odwróciłem się i zawołałem do Miriam:
— Okrutna jesteś dla człowieka, o którym sama mówiłaś, że jest bez winy.
— Jestem okrutna wobec zła, którego będzie przyczyną, jeśli pozostanie przy życiu —
odparła.
Gdy dotarły do mnie te słowa, z tłumu wyskoczył jakiś człowiek, chwycił cugle i moją nogę,
usiłując wysadzić mnie z siodła. Pochyliłem się naprzód i otwartą dłonią uderzyłem go w
policzek i w szczękę. Dłoń moja zakryła mu twarz, a w uderzenie włożyłem całą moją siłę.
Mieszkańcy Jerozolimy nie przywykli do wymierzania policzków. Potem nieraz się
zastanawiałem, czy mu wówczas nie skręciłem karku.
Miriam ujrzałem dopiero nazajutrz. Spotkałem ją na dziedzińcu pałacu Piłata. Wyglądała jak
pogrążona we śnie. Wzrok jej ledwie mnie dostrzegł. Prawie mnie nie poznała. Była tak dziwna,
tak zamyślona i zadumana, że przypominała mi trędowatych, których widziałem uzdrowionych w
Samarii.
Wysiłkiem woli przyszła do siebie, lecz tylko zewnętrznie. Miała w oczach jakieś niepojęte
posłannictwo. Nigdy dotąd nie widziałem takich oczu u kobiety.
Przeszłaby obok mnie bez powitania, gdybym nie stanął na jej drodze. Zatrzymała się,
odruchowo szepnęła kilka słów, podczas gdy w jej oczach odbijała się, poprzez moją postać i za
mną, wielkość zjawiska, na które patrzyła.
— Widziałam Go, Lodbrog — szepnęła. — Widziałam Go.
— Niech bogowie sprawią, aby twój widok nie wzruszył go równie silnie, kimkolwiek jest —
żartowałem.
Nie zwróciła uwagi na mój nędzny żart, oczy jej pozostały jakby olśnione widzeniem i
poszłaby dalej, gdybym jej znów nie zaszedł drogi.
— Kim jest ten On? — spytałem. — Ktoś zmartwychwstały chyba, jeśli daje tak dziwny blask
twoim oczom?
— Ten, kto innych wskrzeszał — odparła. — Wierzę, że On, Jezus, wskrzeszał umarłych. On
jest Księciem Światła, Synem Bożym. Widziałam Go. Wierzę, że jest Synem Bożym.
Niewiele mogłem zrozumieć z jej słów, to tylko, że spotkała tego wędrownego rybaka i że
zauroczenie było całkowite. To nie ta sama Miriam nazwała go zarazą i żądała, by napiętnować
człowieka jak zarazę.
— Oczarował cię! — zawołałem gniewnie.
Oczy jej zaszły łzami, gdy odpowiedziała twierdząco.
— O, Lodbrog, urok Jego przechodzi wszelkie pojęcie, nie da się opisać. Wystarczy na niego
spojrzeć, by wiedzieć, że jest źródłem dobroci i litości. Oddam wszystko ubogim i pójdę za Nim.
Tyle pewności było w jej słowach, że musiałem je przyjąć tak, jak w swoim czasie przyjąłem
zdumienie trędowatych, gdy ujrzeli, że ciało ich jest zdrowe; myśl, że taka kobieta jak ona, tak
łatwo uległa podszeptom wędrownego cudotwórcy, napełniła mnie goryczą.
— Idź za nim — szydziłem. — Otrzymasz niewątpliwie koronę, gdy zdobędzie swoje
królestwo.
Skinęła potwierdzająco, ja zaś chętnie uderzyłbym ją w twarz za to szaleństwo. Usunąłem się
na bok, ona zaś, odchodząc wolno, szepnęła:
— Królestwo Jego nie jest z tego świata. On jest Synem Dawida, Synem Bożym. Jest
wszystkim, co powiedział i wszystkim, co kiedykolwiek o Nim mówiono, co dobre i wielkie.
Piłat był w znakomitym nastroju:
— Mędrzec Wschodu! To myśliciel, ten rybak analfabeta. Przyjrzałem się bliżej jego sprawie.
Mam nowy raport. Nie musi czynić cudów. Jest większym sofistą niż najbardziej biegli Żydzi.
Zastawiali na niego zasadzki, a on je wyśmiał. Przekonaj się. Posłuchaj.
Wówczas opowiedział mi, jak Jezus wprawił w zakłopotanie tych, którzy, chcąc go wytrącić z
równowagi, przyprowadzili mu kobietę, schwytaną na gorącym uczynku cudzołóstwa, by ją
osądził.
— A podatek! — cieszył się Piłat. — „Oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a co boskie, Bogu”,
taka była jego odpowiedź. To podstęp Hanana, który się jednak nie udał. W końcu znalazł się
Żyd, który pojął nasze rzymskie pojęcie państwa.
Później widziałem małżonkę Piłata. Gdy tylko spojrzałem w jej oczy, wiedziałem od razu, że
ta sztywna, roztargniona niewiasta również widziała rybaka. Widziałem przecież wcześniej
wzrok Miriam.
— Bóstwo w Nim mieszka — szepnęła. — Ma świadomość, że Bóg w Nim przebywa.
— Czy jest Bogiem? — spytałem łagodnie, musiałem bowiem coś powiedzieć.
Potrząsnęła głową.
— Nie wiem. Nie mówił. Wiem tylko jedno: tacy są bogowie.
— Uwodziciel kobiet — osądziłem w duchu, pozostawiając małżonkę Piłata przemienioną po
spotkaniu rybaka.
Ostatnie dni znane są wam wszystkim, czytelnicy moi, i w tych ostatnich dniach przekonałem
się, że Jezus swoim urokiem pociągał również mężczyzn. Zjednał sobie Piłata. Zjednał i mnie.
Hanan odesłał Jezusa do Kajfasza, gdzie zebrany w jego domu sanhedryn skazał Jezusa na
śmierć. A Jezus, otoczony wyjącym tłumem, posłany został do Piłata, by ten wykonał na nim
wyrok.
Otóż, ze względu na siebie samego i ze względu na Rzym, Piłat nie chciał wykonać wyroku.
Niewiele go obchodził rybak, lecz zależało mu na porządku i spokoju. Czyż Piłat dbał o życie
człowieka? O życie wielu ludzi? Żelazna była szkoła Rzymu, a gubernatorzy, wysyłani przez
Rzym dla sprawowania rządów nad pokonanym ludem, byli również z żelaza. Piłat myślał i
działał pod wpływem abstrakcyjnego pojęcia rządów. Zastanówmy się jednak: gdy zachmurzony
Piłat wyszedł przed tłum, który przyprowadził mu rybaka, wyczuł natychmiast całą niezwykłość
tego człowieka.
Byłem przy tym obecny. Wiem, Piłat widział go wówczas po raz pierwszy. Wychodził
gniewny. Żołnierze nasi gotowi byli oczyścić dziedziniec z tego głośnego robactwa. Gdy tylko
Piłat zatrzymał wzrok na rybaku, został pokonany; więcej nawet, wstawił się za nim. Zrzekł się
jurysdykcji, prosił, aby osądzili rybaka według swoich własnych praw i postąpili z nim tak, jak
ich prawo nakazuje, gdyż rybak jest Żydem, nie zaś Rzymianinem. Jednak Żydzi nigdy jeszcze
nie byli tak ulegli wobec rzymskich praw. Wołali, że popełniliby czyn bezprawny, skazując
kogokolwiek na śmierć. Antypas ściął Jana i nie stało się to powodem do wszczęcia
jakichkolwiek rozruchów.
Piłat pozostawił ich na dziedzińcu, pod gołym niebem i tylko Jezusa wprowadził do sali
sądowej. Nie wiem, co tam zaszło, wiem tylko, że Piłat wyszedł zmieniony. O ile przedtem nie
był skłonny do egzekucji, bo nie chciał być pionkiem w rękach Hanana, o tyle teraz miał na
względzie osobę rybaka. Dążył do jego ocalenia. Tłum zaś ryczał wciąż: „Ukrzyżuj go!
Ukrzyżuj!”
Wiesz przecież, czytelniku, jak szczere były usiłowania Piłata. Wiesz, jak starał się oszukać
tłum, wmawiając mu najpierw, że Jezus jest nieszkodliwym wariatem; następnie proponując, że
go uwolni, zgodnie ze zwyczajem uwolnienia jednego więźnia w czasie święta Paschy. Wiesz,
jak szybkie podszepty kapłanów zachęciły tłum do prośby o uwolnienie mordercy Barabasza.
Piłat na próżno walczył z przeznaczeniem, narzuconym mu przez kapłanów. Sądził, że
szyderstwem i żartem zdoła to obrócić w farsę, śmiejąc się, nazwał Jezusa królem żydowskim i
kazał go biczować. Ufał, że wszystko skończy się dobrze i wkrótce pójdzie w niepamięć.
Zadowolony jestem, że żołnierze rzymscy nie brali udziału w tym, co później nastąpiło.
Ukoronowali i zhańbili Jezusa żołnierze wojsk posiłkowych, dali mu do ręki trzcinę na znak
władzy i, padając na kolana, nazwali go królem żydowskim. Przypominało to przedstawienie,
chociaż nieudane. Przyglądając się temu wszystkiemu, poznałem siłę emanującą z osoby Jezusa,
jego niezwykłość. Pomimo okrucieństwa, z jakim wystawiano Go na pośmiewisko, zachowywał
się jak król. Patrzyłem na wszystko ze spokojem. Ten jego spokój mnie przenikał. Spłynęło na
mnie jakieś ukojenie, byłem zadowolony i nie odczuwałem lęku. To musiało się wypełnić.
Wszystko było w porządku. Udzielił mi się pogodny nastrój Jezusa wśród największej wrzawy.
Prawie przez myśl mi nie przeszło, by go ratować.
Z drugiej strony zaś, zbyt wiele widziałem dziwnych ludzkich spraw w ciągu dzikich i
urozmaiconych lat mego życia, aby to szczególne zdarzenie mogło skłonić mnie do
nierozsądnych czynów. Zachowałem całkowitą pogodę ducha. Nie miałem nic do powiedzenia
ani też nie potrafiłem wydać żadnego osądu. Wiedziałem, że dzieje się coś, co jest poza
zasięgiem mego zrozumienia, co musi się spełnić.
Piłat jeszcze walczył. Wrzawa wzrastała. Krwawe okrzyki rozlegały się na dziedzińcu i
wszyscy głośno żądali ukrzyżowania. Piłat wrócił jeszcze raz do sali sądowej. Skoro jego wysiłki
obrócenia sprawy w coś błahego spełzły na niczym, chciał zanegować jurysdykcję. Jezus nie
pochodził z Jerozolimy. Przyszedł na świat jako poddany Antypasa, do niego tez chciał go
odesłać.
Rozruchy jednak objęły już miasto. Wojska nasze na zewnątrz pałacu porwała fala ulicznego
tłumu. Wybuchł bunt, który mógł w mgnieniu oka przekształcić się w wojnę domową i w
powstanie. Miałem pod ręką moich dwudziestu legionistów w pełnym pogotowiu. Podobnie, jak
ja odnosili się do fanatycznych Żydów z dużą nieufnością i rozkaz mój, by z przygotowaną
bronią w ręku opróżnić dziedziniec, byłby przyjęty z ulgą.
Gdy Piłat pokazał się znowu, nikt nie słyszał jego słów, opowiadających się za jurysdykcją
Antypasa, tłum ryczał bowiem, że Piłat jest zdrajcą, że nie jest przyjacielem Tyberiusza, jeśli
wypuści rybaka. Tuż obok mnie parszywy, brodaty, długowłosy fanatyk podskakiwał
bezustannie, wołając bez przerwy: „Tyberiusz jest cesarzem; nie ma króla! Tyberiusz jest
cesarzem; nie ma króla!” Straciłem cierpliwość. Ten krzyk rozlegający się tuż obok mnie, sam
przez się był obrazą. Pochylając się na bok, niby przypadkowo, przycisnąłem nogą jego stopę,
gniotąc ją niemiłosiernie. Nie zwrócił na to uwagi. Podniecony do obłędu, nie czuł bólu i wołał w
dalszym ciągu: „Tyberiusz jest cesarzem; nie ma króla!”
Spostrzegłem, że Piłat się waha. Piłat, wielkorządca Rzymu, był w tej chwili Piłatem
człowiekiem, ogarnął go czysto ludzki gniew na podłe istoty, żądające krwi tak łagodnego,
prostego, dzielnego i dobrego ducha, którym był Jezus.
Spostrzegłem, że Piłat się waha. Skierował na mnie swój wzrok, jak gdyby w oczekiwaniu na
słowo komendy; postąpiłem krok naprzód, puszczając przygniataną stopę. Już miałem skoczyć,
by wykonać do połowy wyrażone życzenie Piłata i zmieść, wyrzucić z dziedzińca nędzny,
ryczący motłoch.
To nie brak stanowczości ze strony Piłata mnie powstrzymał. Jezus wpłynął na postanowienie
Piłata i moje. Jezus spojrzał na mnie. Wydał mi rozkaz. Mówię wam, ten rybak włóczęga, ten
wędrowny kaznodzieja z Galilei rozkazał mi. Nie wyrzekł ani słowa. Lecz wydał niemy rozkaz.
Cofnąłem nogę, powstrzymałem rękę, kimże bowiem byłem, by postępować wbrew woli tak
bardzo pogodnego i łagodnie stanowczego człowieka, jak on? W tej chwili, gdy się cofałem,
poznałem w pełni jego niezwykłość, to wszystko, co mu zjednało Miriam i małżonkę Piłata,
przyciągnęło mnie do niego.
Wiecie, co było dalej. Piłat umył ręce od krwi Jezusa, buntownicy przyjęli krew jego na swe
własne głowy. Tłum był zadowolony, a oprócz tłumu radował się Kajfasz, Hanan i sanhedryn.
Nie Piłat, nie Tyberiusz, nie rzymscy żołnierze ukrzyżowali Jezusa. Uczynili to kapłani,
przywódcy i politycy Jerozolimy. Widziałem. Wiem. Piłat uratowałby Jezusa wbrew własnym
interesom, tak jak i ja bym to zrobił, gdyby nie kto inny, jak sam Jezus nie postanowił, że nie
będzie uratowany.
Tak, Piłat raz jeszcze rzucił szyderstwem w znienawidzony przez siebie naród. Umieścił nad
krzyżem Jezusa napis w językach: hebrajskim, greckim i łacińskim: „król żydowski”. Kapłani na
próżno się temu sprzeciwiali. To oni zmusili Piłata swoim przebiegłym postępowaniem do
kategorycznego uporu przy tym postanowieniu, będącym obelgą i wyrazem pogardy dla rasy
żydowskiej. Piłat wydał na stracenie abstrakcję, która nigdy nie istniała. Abstrakcja ta była
oszustwem, kłamstwem, powstałym w umysłach kapłańskich. Ani Piłat, ani kapłani w nią nie
wierzyli. Jezus się jej wyparł. Abstrakcją tą był „król żydowski”.
Wrzawa na dziedzińcu pałacowym minęła. Podniecenie ucichło. Uniknięto buntu. Kapłani
radowali się, tłum był zadowolony, Piłat i ja pozostaliśmy z uczuciem wstrętu i zmęczenia.
Jednak zarówno jego, jak i mnie czekała nowa i nadchodząca już burza. Zanim zabrano Jezusa,
jedna ze służebnic Miriam wezwała mnie do niej. Również Piłat został wezwany przez
służebnicę swej małżonki i niezwłocznie usłuchał wezwania.
— O, Lodbrog, słyszałam — powitała mnie Miriam. Byliśmy sami, dotykała mnie prawie, w
moich ramionach szukała siły i schronienia. — Piłat uległ, on Go ukrzyżuje. Lecz jeszcze czas.
Twoi ludzie są w pogotowiu. Jedź z nimi. Przy nim jest tylko setnik i garstka żołnierzy. Jeszcze
nie odeszli. Gdy tylko odejdą, udaj się za nimi. Nie powinni dojść do Golgoty. Zaczekaj aż będą
za murami miasta. Wówczas odwołaj rozkaz. Weź jednego konia więcej dla Niego. Reszta
pójdzie łatwo. Pojedź z Nim do Syrii lub do Idumei, gdziekolwiek, byle Go uratować.
Gdy kończyła mówić, ramiona jej objęły mnie za szyję, twarz zwróciła ku mnie i tak kusząco
blisko były jej uroczyste i pełne obietnic oczy.
Nic dziwnego, że zaparło mi dech. W tej chwili jedna tylko myśl mnie przejmowała. Po tych
dziwnych scenach, jakie się przede mną rozgrywały, jeszcze następne wrażenia! Nie myliłem się.
Rzecz była jasna. Ta kobieta jest już moja… jeśli zdradzę Rzym. Piłat był gubernatorem, jego
rozkaz został wydany; zaś jego głos był głosem Rzymu.
Jak już powiedziałem, kobieta w niej, jej prosta kobiecość, zdradziła w końcu Miriam i mnie.
Była zawsze tak jasna, tak rozsądna, tak pewna siebie i mnie, że zapomniałem, a raczej poznałem
raz jeszcze wieczną prawdę, której uczyło mnie każde życie, że kobieta jest zawsze kobietą… że
w wielkich, decydujących chwilach kobieta idzie za głosem nie rozumu, lecz uczucia; że
ostateczne miejsce i najgłębsze źródło czynów kobiety spoczywa w jej sercu, nie w głowie.
Miriam mylnie zrozumiała moje milczenie, postać jej poruszyła się bowiem lekko w mych
objęciach i dodała, jakby po namyśle:
— Weź dwa konie, Lodbrog. Ja pojadę na drugim… z tobą… z tobą w świat, niezależnie od
tego, gdzie się udasz.
Pokusa była szalona, lecz w zamian żądano ode mnie czynu podłego, godnego pogardy. Nie
dlatego, abym się zmieszał lub miał jakąkolwiek wątpliwość, ogarnął mnie smutek — wielki,
nagły smutek, wiedziałem bowiem, że trzymam w objęciach istotę, której nigdy już ramiona
moje nie obejmą.
— Jeden tylko człowiek w Jeruzalem może go dziś uratować — nalegała. — Ty jesteś tym
człowiekiem, Lodbrog.
Gdy nie odpowiedziałem natychmiast, potrząsnęła mną, jak gdyby ruchem tym chciała
rozjaśnić myśl, w której dostrzegła zamęt. Potrząsała silnie, aż rozległ się brzęk zbroi.
— Mów, Lodbrog, mów! — rozkazywała. — Jesteś silny i nie znasz strachu. Jesteś
prawdziwym mężczyzną. Wiem, że pogardzasz robactwem, które chce jego zguby. Ty, ty jeden
możesz Go uratować. Powiedz jedno słowo, a stanie się; będę cię kochać zawsze za to, co
uczynisz.
— Jestem Rzymianinem — rzekłem powoli z pełną świadomością, że tymi słowami
wyrzekam się jej na zawsze.
— Jesteś niewolnikiem Tyberiusza, psie rzymski!
— wybuchnęła. — Nie masz obowiązków względem Rzymu, bo nie jesteś Rzymianinem. Wy,
jasnowłosi olbrzymi z Północy nie jesteście Rzymianami.
— Rzymianie są starszymi braćmi, nas, młodzieńców z Północy — odparłem. — Noszę też
rzymską zbroję i jem chleb Rzymu — dodałem łagodnie. — Lecz po co tyle hałasu i gniewu o
życie jednego człowieka? Wszyscy muszą umrzeć. Śmierć to rzecz prosta i łatwa. Dzisiaj czy za
sto lat, wszystko jedno. Wszyscy możemy być pewni, że taki w końcu będzie nasz los.
Zadrżała mi w ramionach, namiętnie chciała Go uratować.
— Nie rozumiesz, Lodbrog. To nie jest zwykły człowiek. Mówię ci, to człowiek będący ponad
wszelkimi ludźmi, żywy Bóg, nie z ludzi, lecz nad ludźmi.
Trzymałem ją w uścisku, wiedząc, że ją tracę i odrzekłem:
— Jesteśmy mężczyzną i kobietą, ty i ja. Życie nasze jest z tego świata. Te inne światy to
obłęd. Niech marzyciele idą za swym marzeniem. Nie odmawiaj mi tego, czego pragnę nade
wszystko, nad pokarm i napój, nad pieśń i bitwę, nawet nad miłość kobiety. Niech idą. Lecz ty i
ja zostaniemy tutaj w pełni rozkoszy, jaką odkryliśmy w sobie wzajemnie. Dość prędko noc
zapadnie, odejdziesz do twych wybrzeży, pełnych słońca i kwiatów, ja zaś do hucznej biesiady
Walhalli.
— Nie, nie! — zawołała, na wpół odrywając się ode mnie. — Nie rozumiesz. Wszystko, co
wielkie, co dobre, co boskie, jest w tym człowieku, to więcej niż człowiek; krzyż to śmierć
hańbiąca. Tylko niewolnicy i zbrodniarze tak umierają. To nie niewolnik, nie zbrodniarz. On jest
nieśmiertelny. On jest Bogiem. Mówię ci, to Bóg.
— Powiadasz, że jest nieśmiertelny — odparłem. — Więc śmierć dzisiaj na Golgocie nie
skróci o włos jego nieśmiertelności w czasie. Powiadasz, że jest Bogiem. Bogowie umrzeć nie
mogą. Ze wszystkiego, co o nich słyszałem, najpewniejsze jest to, że bogowie nie mogą umrzeć.
— O! — wykrzyknęła. — Nie chcesz zrozumieć. Jesteś tylko olbrzymim kawałkiem mięsa.
Czyż nie mówiono ci, że fakt ten był od dawna przepowiedziany? — spytałem, nauczyłem się
bowiem od Żydów tego, co nazywałem subtelnością ich myśli.
— Tak, tak — potwierdziła. — Proroctwa o Mesjaszu. To Mesjasz.
— A ja kim jestem — spytałem — by kłam zadawać prorokom? By z Mesjasza uczynić
fałszywego zbawcę? Czyż proroctwa twego narodu są czymś tak słabym, że ja, głupi
cudzoziemiec, jasny człowiek Północy w rzymskiej zbroi, mogę zadać kłam prorokom i nie
dopuścić do spełnienia tego, czego chcą bogowie i co przepowiedzieli mędrcy?
— Nie rozumiesz — powtórzyła.
— Zbyt dobrze rozumiem — odparłem. — Czy większy jestem od bogów, aby mi wolno było
łamać ich wolę? Jeśli tak, to bogowie nic nie znaczą, są igraszką ludzi. Jestem człowiekiem. Ja
również składam pokłon bogom, wszystkim bogom, bo wierzę we wszystkich, skąd bowiem
wzięli się wszyscy bogowie?
Nagłym ruchem wyrwała się z mych ramion, staliśmy z dala od siebie, słuchając krzyków na
ulicy, wybuchających na widok Jezusa i żołnierzy, gdy ruszyli z miejsca. Ogarnął mnie żal, że
taka kobieta może być tak nierozsądna. Chciała uratować Boga. Chciała być większa niż Bóg.
— Nie kochasz mnie — rzekła powoli i powoli w oczach jej zajaśniała obietnica, za głęboka i
za wielka na słowa.
— Kocham cię bardziej niż możesz to pojąć — odparłem. — Dumny jestem z mej miłości, bo
wiem, że godzien jestem cię kochać i godzien jestem całej miłości, jaką mi możesz dać. Lecz
Rzym jest dla mnie drugą matką i gdybym nie był mu wierny, moja miłość do ciebie niewiele
byłaby warta.
Wrzawa, idąca w ślad za Jezusem i żołnierzami, milkła stopniowo w oddali ulic. Gdy żaden jej
dźwięk już nie dochodził, Miriam zwróciła się ku wyjściu bez jednego słowa, bez jednego
spojrzenia.
Raz jeszcze ogarnął mnie szał i dzika chęć porwania jej w ramiona. Chwyciłem ją wpół.
Wezmę ją na konia i odjadę z nią i moimi ludźmi z tego przeklętego, szalonego miasta. Walczyła.
Zgniotłem ją w uścisku. Uderzyła mnie w twarz, ja zaś trzymałem ją wciąż, słodkie to bowiem
były uderzenia. Wreszcie przestała walczyć. Stała się chłodna i nieruchoma, wiedziałem, że już
nie obejmuję ramieniem kobiety, która kocha. Umarła dla mnie. Powoli wypuściłem ją z objęcia.
Cofnęła się. Odwróciła się, jakby nie widząc mnie, przeszła przez wypełniony ciszą pokój, nie
patrząc za siebie, odchyliła zasłonę i wyszła.
Ja, Ragner Lodbrog, nie umiałem nigdy czytać ani pisać. Lecz za moich dni słyszałem wielkie
mowy. Jak widzę teraz, sam nigdy nie umiałem mówić, tak jak uczeni Żydzi w swoim zakonie,
ani jak Rzymianie, biegli w swojej i greckiej filozofii. Mówiłem jednak szczerze i z prostotą, jak
może mówić człowiek, który przeszedł życie od łodzi Tostiga Lodbroga i dachu w Brunanbuhr
przez świat, do Jerozolimy i z powrotem. Szczerze i z prostotą opowiedziałem moje przygody
Kwiryniuszowi Sulpicjuszwi, gdy udałem się do Syrii, by złożyć mu sprawozdanie z różnych
spraw, z którymi zetknąłem się w Jerozolimie.
Rozdział XVIII
Zawieszenie życia nie jest nowością, nie tylko w świecie roślinnym i w niższych formach
życia zwierzęcego, lecz nawet i w skomplikowanym wysoce, rozwiniętym organizmie człowieka.
Stan kataleptyczny jest stanem kataleptycznym, bez względu na sposób, w jaki został osiągnięty.
Od niepamiętnych czasów fakir indyjski umiał samodzielnie dojść do tego stanu. Kazać się
zagrzebać żywcem, to stara sztuczka fakirów. Inni ludzie w podobnych transach wprowadzali w
błąd lekarzy, którzy stwierdzali zgon i wydawali decyzję, aby pochować żywych ludzi.
W dalszym ciągu moich doświadczeń w kaftanie bezpieczeństwa w San Quentin, dużo
myślałem nad zagadnieniem życia w zawieszeniu. Czytałem niegdyś, że mieszkańcy północnej
Syberii mają zwyczaj spędzać długą zimę tak, jak niedźwiedzie i inne dzikie zwierzęta. Niektórzy
uczeni odbywali studia nad trybem życia owych mieszkańców i stwierdzili, że w tych okresach
„długiego snu” oddech i trawienie ulegały zupełnemu zanikowi, zaś praca serca było tak
nieznaczna, że badanie wykonane przez laika w ogóle jej nie rejestrowało.
W takim transie wszelkie funkcje ciała są tak bliskie całkowitego zawieszenia, że powietrze i
pokarm nie mają żadnego znaczenia. Na tym rozumowaniu opierała się częściowo moja
bezczelność wobec naczelnika Athertona i doktora Jacksona. Tym sposobem ośmieliłem się
rzucić im wyzwanie, aby mi dali sto dni w kaftanie bezpieczeństwa. Zabrakło im odwagi, by to
wyzwanie przyjąć.
Zdołałem jednak wytrzymać bez wody i bez pokarmu w ciągu dziesięciodniowej kary. Z głębi
snów poprzez czas i przestrzeń nieznośny był ten powrót do wstrętnej teraźniejszości na
wezwanie nikczemnika doktora, wlewającego mi wodę do ust. Uprzedziłem więc przede
wszystkim doktora Jacksona, że mam zamiar obejść się bez wody wówczas, gdy jestem w
kaftanie, następnie zaś, że będę stawiał opór wszelkim próbom zmuszenia mnie do picia.
Oczywiście, nie obeszło się bez walki; po kilku próbach jednak doktor Jackson zostawił mnie
w spokoju. W przestrzeni, którą zajmowała w życiu Darrella Standinga kara w kaftanie
bezpieczeństwa, nie mogło wydarzyć się nic, prócz kilku słabych drgnięć. Natychmiast po
zasznurowaniu przechodziłem małą śmierć. Nabrałem wprawy, była to więc rzecz prosta i łatwa.
Umiałem tak szybko zawiesić życie i świadomość, że unikałem strasznych cierpień,
wynikających z zawieszenia krążenia krwi. Ciemność pojawiała się natychmiast. Tym, co ja,
Darrell Standing, widziałem po powrocie do rzeczywistości, były nachylające się nade mną
twarze, należące do ludzi rozsznurowujących kaftan i zaraz pojawiało się zdziwienie, że dziesięć
dni minęło w mgnieniu oka.
Jakże wspaniały był ten cud i blask dziesięciu dni, spędzonych gdzie indziej! Podróże przez
bardzo długi łańcuch wcieleń! Długie cienie, zjawiska mglistych świateł i promienny fenomen
mojej własnej istoty, wynurzający się z większego światła!
Rozmyślałem dużo nad stosunkiem tych innych moich osobowości do mnie i o stosunku
całego tego doświadczenia do współczesnej nauki o ewolucji. Muszę przyznać, że moje
doświadczenia są całkowicie zgodne z naszymi wnioskami dotyczącymi ewolucji.
Rozwijam się, jak każdy człowiek. Chwila mego urodzenia lub mego poczęcia nie była moim
początkiem. Dorastałem, rozwijałem się przez niezliczone miriady tysiącleci. Wszystkie
doświadczenia wszelkich wcieleń i niezliczonych innych przeżyć przyczyniły się do wytworzenia
osobowości, którą obecnie jestem. Rozumiecie? To jeden z elementów, z których się składam.
Materia nie pamięta, lecz duch jest pamięcią. Jestem tym duchem poruszającym się wśród
wspomnień moich nieskończonych wcieleń.
Skąd wzięła się we mnie, Darrellu Standingu, czerwona fala złości, która mi złamała życie i
wtrąciła do przeklętych cel? Nie powstała przecież, nie została stworzona, gdy niemowlę, które
miało być Darrellem Standingiem zostało poczęte. Stara czerwona złość, jest o wiele starsza niż
moja matka, starsza od najstarszej i pierwszej matki ludzkości. W chwili, gdy zostałem poczęty,
moja matka nie stworzyła tego niekontrolowanego braku lęku, który mnie cechuje. Żadna z
matek w całej ludzkiej ewolucji nie stworzyła tchórzostwa ani zuchwałości w człowieku. Zanim
powstał człowiek pierwotny, były już obawa i nieustraszoność, miłość, nienawiść, gniew,
wszelkie wzruszenia, a życie człowieka przywołuje je do przejawienia się.
Powstałem całkowicie z mojej przeszłości, jak musi przyznać każdy zwolennik genetycznej
teorii mendelizmu. Każde z moich poprzednich „ja” ma we mnie swój oddźwięk, swoje echo i
jest podstawą dla moich czynów. Każdy mój postępek, wybuch gniewu, każda moja myśl jest
nadzwyczaj drobiazgowo modyfikowana przez długi szereg innych „ja”, które mnie poprzedziły i
przyczyniły się do mojego ukształtowania.
Materiał życia jest plastyczny. Jednocześnie materiał ten nigdy nie zapomina. Niezależnie od
swojego ukształtowania, dawne wspomnienia trwają. Wszelkie rasy koni, od olbrzymich koni
pociągowych do kucyków, pochodzą od tych najstarszych dzikich kuców, które oswoił człowiek
pierwotny. Po dziś dzień jednak człowiek nie oduczył konia wierzgać. Mnie zaś, wytworzonego
przez tych pierwszych oswoicieli konia, nie można było oduczyć czerwonej złości.
Jestem człowiekiem urodzonym z niewiasty. Dni moje są krótkie, lecz istota moja nie podlega
zniszczeniu. Byłem kobietą, urodzoną z kobiety. Byłem kobietą i rodziłem własne dzieci. I
jeszcze na świat przyjdę. Będę się rodził niezliczone razy; a te głupie barany wokół mnie sądzą,
że przestanę istnieć, gdy moja szyja zawiśnie na stryczku.
Tak, powieszą mnie… wkrótce. Mamy koniec czerwca. W niedługim czasie będą starali się
mnie okłamać. Wyprowadzą mnie z celi do łazienki, zgodnie z więziennym zwyczajem
tygodniowej kąpieli. Lecz nie wrócę już do tej samej celi. Założą mi czyste ubranie i zaprowadzą
do celi śmierci. Postawią przy mnie straż śmierci. Strzec mnie będą dniem i nocą, czuwającego i
uśpionego. Nie wolno mi będzie schować głowy pod kołdrę, abym, uprzedzając państwo, sam się
nie udusił.
Będzie mi wciąż towarzyszyć silne światło. Potem zaś, gdy już mnie dobrze zmęczą,
wyprowadzą pewnego ranka w koszuli bez kołnierza i usuną mi spod nóg ruchomą podłogę. O,
wiem. Powróz, na którym zawisnę, jest dobrze wyciągnięty. Kat z Folsom od wielu miesięcy
naciąga stryczek za pomocą dużego ciężaru, by usunąć całą jego sprężystość.
Tak, zapadnę się głęboko. Mają tabele obliczeniowe, tak jak tabele procentów, które pokazują
odległość zapadnięcia się ofiary w stosunku do jej wagi. Jestem tak wychudzony, że będą
zmuszeni spuścić mnie głęboko, by mi skręcić kark. Wówczas obecni zdejmą kapelusze, a gdy
zawisnę, lekarze przycisną ucho do mej piersi, by liczyć słabnące tętno mego serca, wreszcie
powiedzą, że już nie żyję.
Jakie to dziwaczne. Ta śmieszna bezczelność robactwa ludzkiego, które sądzi, że może mnie
zabić. Nie mogę umrzeć. Jestem równie nieśmiertelny, jak i oni; cała różnica polega na tym, że ja
o tym wiem, oni zaś nie.
No i cóż? Byłem kiedyś katem, wieszałem i ścinałem ludzi. Pamiętam to dobrze! Używałem
przeważnie miecza, nie stryczka. Miecz to sposób szlachetniejszy, chociaż wszystkie sposoby są
równie nieskuteczne. Jakże by można było przebić ducha stalą lub udusić powrozem?
Rozdział XIX
Po Oppenheimerze i Morrełlu, którzy wraz ze mną długie lata gnili w ciemnościach, uważano
mnie za najbardziej niebezpiecznego więźnia w San Quentin. Z drugiej strony uważano mnie za
najbardziej twardego, twardszego nawet niż Oppenheimer i Morrell. Przez twardość rozumiem
oczywiście wytrzymałość. Niezależnie od tego, jak usilne były ich starania, aby ich złamać na
ciele i duchu, to podejmowano jeszcze większe wysiłki, by złamać moją wolę. Wytrzymałem.
Dynamit lub męki — brzmiało ultimatum naczelnika. W końcu nie spełniło się ani jedno ani
drugie. Nie mogłem dostarczyć dynamitu, naczelnik Atherton nie był w stanie pokonać mnie
kaftanem.
Nie wytrzymałość ciała to sprawiła, lecz wspaniałość mojego ducha. Przyczyniły się również
do tego poprzednie istnienia, w których twarde próby zahartowały ducha. Było jedno przeżycie,
które przez długi czas stanowiło dla mnie jakby niewytłumaczalne zjawisko. Nie miało ono ani
początku ani końca. Znajdowałem się zawsze na skalistej wysepce, tak płaskiej, że podczas burzy
słona piana zmywała jej najwyższy szczyt. Deszcz ciągle padał. Mieszkałem w norze i bardzo
cierpiałem, nie miałem bowiem ognia i żywiłem się surowym mięsem.
Cierpiałem nieustannie. Był to środkowy punkt jakiegoś życia, do którego nie miałem klucza.
A ponieważ odkąd zacząłem praktykować małą śmierć, nie miałem możliwości kierowania
moimi podróżami, często przeżywałem na nowo te szczególnie wstrętne momenty. Jedyne
szczęśliwe chwile przeżywałem wówczas, gdy świeciło słońce; siadywałem na skałach, pragnąc,
by wraz z moim potem odpłynął straszliwy deszcz, który wciąż dawał mi się we znaki.
Jedyną moją rozrywką było wiosło i nożyk. Wiele czasu spędzałem nad tym wiosłem, rzeźbiąc
drobniutkie literki i oznaczając nacięciami każdy miniony tydzień. Nacięć tych było już bardzo
wiele. Ostrzyłem nóż o ostrą skałę i żaden golibroda nie dbał więcej o swą najlepszą brzytwę niż
ja o ten nożyk. Żaden skąpiec nie cenił nigdy tak wysoko swego skarbu, jak ja ceniłem nożyk.
Był równie cenny jak życie. Był właściwie moim życiem.
Po wielu powrotach na wyspę zdołałem wynieść z kaftana wyrytą na wiośle legendę. Z
początku niewiele mogłem się dowiedzieć. Z czasem poszło mi łatwiej, trzeba było złożyć całość
z utrwalonych drobnych urywków. Wreszcie miałem już wszystko. Oto ten napis:
„Niniejsza praca ma na celu zawiadomienie osoby, w której ręce trafi to wiosło, że Daniel
Foss, urodzony w Elkton, w Maryland, jednym ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej,
który wypłynął z portu w Filadelfii w 1809 roku na pokładzie brygu Negociator, płynącego do
Wysp Przyjacielskich, wyrzucony został w lutym następnego roku na tę pustą wyspę, na której
wzniósł chatkę i mieszkał w niej przez szereg lat, żywiąc się rybami. Jest on jedynym ocalonym z
rozbitego brygu, który wpadł na wyspę lodową i zatonął 25 listopada 1809 roku.”
Napis był bardzo wyraźny. W ten sposób dowiedziałem się wiele o sobie samym. Jednego
tylko szczegółu nigdy nie mogłem się dowiedzieć. Czy wyspa ta leży daleko na południu Oceanu
Spokojnego czy też daleko na południu Atlantyku? Za mało wiem o szlakach statków, by
zrozumieć, czy bryg Negociator udawał się na Wyspy Przyjacielskie przez Przylądek Horn czy
też przez Przylądek Dobrej Nadziei? Gdybym wiedział, dane o odpłynięciu z Filadelfii i o
rozbiciu statku mogłyby łatwo wskazać ocean. Niestety, datę odjazdu oznacza tylko rok 1809.
Rozbicie mogło nastąpić równie dobrze na jednym, jak i na drugim oceanie.
Tylko w moich podróżach międzygwiezdnych natrafiłem na pewien ślad okresu
poprzedzającego czas spędzony na wyspie. Owa historia zaczyna się w chwili zderzenia brygu z
lodowcem. Opowiem ją choćby tylko dlatego, by wyjaśnić moje dziwnie chłodne i stanowcze
postępowanie. Ta stanowczość sprawiła wówczas, że ja jeden pozostałem przy życiu spośród
całej załogi.
Obudził mnie w hamaku straszny trzask. Stało się ze mną to, co i z innymi sześcioma ludźmi
śpiącymi na dole. Przebudziliśmy się jednocześnie i zerwaliśmy na równe nogi. Wiedzieliśmy, co
się stało. Inni natychmiast pobiegli na pokład do połowy ubrani. Wiedziałem jednak, czego
można się spodziewać i czekałem. Wiedziałem, że ucieczka jest możliwa tylko na największej
łodzi. Nie dało się płynąć w tak mroźnej wodzie. Nikt lekko ubrany nie przeżyłby w odkrytej
łodzi. Wiedziałem też doskonale, ile czasu trzeba na jej spuszczenie.
Toteż przy świetle nieustannie kołyszącej się lampy, przy wrzawie na pokładzie i przy
okrzykach „tonie!”, zacząłem przetrząsać moją skrzynię w poszukiwaniu odpowiedniej odzieży.
Szukałem też w skrzyniach moich kolegów, gdyż wiedziałem, iż nigdy już nie będą potrzebowali
swoich rzeczy. Pracowałem szybko, lecz rozważnie wybierałem najcieplejsze i najgrubsze
ubranie. Włożyłem cztery najlepsze wełniane koszule, jakimi bryg mógł się pochwalić, trzy pary
spodni i trzy pary grubych wełnianych pończoch. Nogi moje były wówczas tak wielkie, że nie
mogłem włożyć mego własnego obuwia. Wciągnąłem więc nowe buty Nicholasa Wiltona,
większe i grubsze niż moje. Naciągnąłem kurtkę Jeremiasza Nalora, a na to wszystko grubą
kurtkę skórzaną Setha Richarda, kilka dni temu wysmarowaną tłuszczem.
Dwie pary solidnych rękawiczek, szalik Johna Robertsa, zrobiony przez jego matkę i kaptur
Józefa Dawesa, zaopatrzony w klapy na uszy i na szyję, uzupełniały mój ubiór. Okrzyki, że bryg
tonie, były coraz silniejsze, zatrzymałem się jeszcze chwilę, by napełnić kieszenie całym
zapasem tytoniu, jaki mi wpadł w ręce. Potem, w samą porę wyszedłem na pokład.
Księżyc, wychodzący spoza ciężkich chmur oświecał blady i ponury widok. Wszędzie
porozrzucane były rozbite części statku i wszędzie był lód. Żagle, sznury, kawałki masztu,
stojącego jeszcze, pokryte były soplami lodu; poczułem ulgę, wynikającą z przekonania, że już
nigdy nie będę zmuszony ciągnąć statku ani rozbijać lodu, by zamarznięte sznury mogły przejść
przez skute lodem fale. Dął niemiłosiernie ostry wiatr i przenikał mnie chłód pobliskich
lodowców, gdy patrzyłem na morze, zalane blaskiem księżyca.
Wielka łódź zniżała się powoli do poziomu fal, widziałem ludzi, zmagających się z beczką
prowiantu na pokrytym warstwą lodu pokładzie; rzucali żywność z pośpiechem, byle tylko ujść
cało. Na próżno spierał się z nimi kapitan Nicholl. Fala wpadła na pokład i rozstrzygnęła spór,
zrzucając wszystkich na deski pomostu. Padali, jeden na drugiego. Upadłem na ramię kapitana i
trzymając się go, krzyczałem mu do ucha, że jeśli zatrzyma łódkę i nie pozwoli jej odpłynąć,
zajmę się zapasami żywności.
Niewiele jednak miałem na to czasu. Zaledwie zdołałem z pomocą starszego marynarza,
Aarona Morthrupa spuścić pół tuzina baryłek, gdy usłyszałem z łodzi jednogłośny okrzyk, że
odpływają. Mieli słuszne powody, by podjąć tę decyzję. Wiatr niósł ku nam olbrzymią górę
lodową, tuż zaś obok statku była już druga, na którą płynęliśmy.
Aaron Morthrup nagle skoczył. Ja zwlekałem chwilę, gdy łódź ruszyła z miejsca, aby wybrać
taki punkt na jej środku, gdzie było najwięcej ludzi, by tym sposobem zmniejszyć siłę mojego
skoku. Nie miałem ochoty wybierać się w tak ryzykowną podróż łódką ze złamaną ręką lub nogą.
Chcąc dać miejsce ludziom przy wiosłach, torowałem sobie szybko drogę na mostek. Miałem ku
temu jeszcze inne powody. Wygodniej będzie na mostku niż na wąskim dziobie. Następnie, lepiej
być w tylnej straży w razie jakichś kłopotów, które w tych warunkach z pewnością pojawią się w
ciągu najbliższych dni.
Na mostku był też pomocnik kapitana Walter Drakę, felczer Arnold Bentham, Aaron Morthrup
i kapitan Nicholl przy sterze. Felczer nachylił się nad Morthrupem, który jęcząc, leżał na dnie
łódki. Nie udał mu się nierozważny skok, złamał bowiem prawą nogę w stawie biodrowym.
Niewiele czasu można było mu poświęcić, mieliśmy bowiem ciężką pracę na morzu,
pomiędzy dwoma lodowymi wyspami, które się już prawie stykały. Nicholas Wilton przy
głównym wiośle nie miał dość miejsca; przestawiłem baryłki, uklękłem naprzeciw niego i
mogłem mu pomóc w wiosłowaniu. Przed sobą widziałem Johna Robertsa i obserwowałem jego
wysiłki przy drugim wiośle. Za nim stał Arthur Haskins i chłopak pokładowy Benny Hardwater;
popychali jego ramiona, by dodać mu swoje siły. Wszystkie ręce gorliwie przychodziły z
pomocą, niektórzy przeszkadzali, krępując ruchy wioślarzy.
Praca była ciężka, odpłynęliśmy jednak o jakieś sto metrów, mogłem już odwrócić głowę i
dostrzec przedwczesny koniec Negociatora.
Wpadł w pułapkę i zgniotły go lody, jak palce dziecka, które gniotą śliwkę. Wśród huku
wichru i szumu fal nie słyszeliśmy nic, chociaż trzask potężnych żeber i boków brygu musiał być
dość silny, by całą wieś zbudzić z nocnej ciszy.
Cicho i lekko stuknęły o siebie dwa boki brygu, pokład wypłynął na powierzchnię,
zdruzgotane szczątki zapadły w wodę i zniknęły, a na miejscu, gdzie był przedtem statek,
uderzyły w siebie dwa olbrzymy lodowe.
Żal mi było tego schronienia przed żywiołami, lecz jednocześnie byłem zadowolony, że ciepło
mi w moich czterech koszulach i trzech ubraniach.
Noc była ciężka, nawet dla mnie. Byłem najcieplej ubrany ze wszystkich. Nie chciałem
zastanawiać się długo nad tym, jak inni cierpieli. Z obawy, by nie wpaść na nowy lód w
ciemnościach, trzymaliśmy łódź bokiem do fali. Nacierałem wciąż nos, to jedną rękawiczką, to
drugą, by nie przemarzł. Przypomniałem sobie swoją rodzinę w Elkton i zacząłem się modlić.
Rano zrobiliśmy przegląd. Pierwszym odkryciem było stwierdzenie, że wszyscy, prócz dwóch
czy trzech osób, doznali odmrożeń. Aaron Morthrup leżał bez ruchu z powodu złamanej nogi i
stan jego był ciężki. Felczer twierdził, że Morthrup ma odmrożone obie nogi.
Łódź zanurzała się głęboko w wodę, gdyż przeciążała ją cała załoga statku, dwudziestu jeden
ludzi. Dwaj z nich to młodzi chłopcy. Benny Hardwater miał zaledwie trzynaście lat, zaś Lish
Dickery, którego rodzina sąsiadowała z moją w Elkton, skończył dopiero szesnaście. Zapasy
nasze składały się z trzystu funtów mięsa wołowego i dwustu funtów wieprzowiny. Pół tuzina
bochenków chleba zabranych przez kucharza nie miało większego znaczenia; mieliśmy trzy małe
beczułki wody i jedną piwa.
Kapitan Nicholl szczerze przyznawał, że na mapach morskich nie ma żadnego lądu na tym nie
poznanym jeszcze oceanie. Jedyne, co nam pozostawało, to kierować się ku łagodniejszemu
klimatowi, co też uczyniliśmy, wznosząc nasz mały żagiel i sterując w kierunku wiatru, to jest na
północny zachód.
Sprawa żywności przedstawiała się prosto. Nie liczyliśmy Aarona Morthrupa, wiadomo było
bowiem, że wkrótce umrze. Przy jednym funcie mięsa dziennie, nasze pięćset funtów
wystarczyłoby na dwadzieścia pięć dni; przy połowie, wystarczy na pięćdziesiąt. Postanowiliśmy,
że będzie po pół funta. Podzieliłem i rozdałem mięso pod kontrolą kapitana i, jak mi się wydaje,
rozwiązałem problem dosyć dobrze. Niektórzy z towarzyszy narzekali jednak od samego
początku. Od czasu do czasu rozdawałem im tytoń, którym napełniłem moje liczne kieszenie —
czyniłem to z żalem, szczególnie wówczas, gdy widziałem, że daję go ludziom, co do których
byłem przekonany, że nie mają przed sobą więcej niż dwa lub trzy dni życia.
Wkrótce śmierć zawitała do naszej łodzi. Przyczyną tych pierwszych wypadków zgonu nie był
głód, lecz zimno. Tyl — ko najsilniejszy i najbardziej zahartowany mógł przeżyć innych. Byłem
silnie zbudowany i o tyle szczęśliwy, że miałem ciepłe ubranie i nie złamałem nogi, jak Aaron
Morthrup. Był on jednak tak silny, że chociaż pierwszy zmarzł spośród nas, wiele dni minęło
zanim skonał. Pierwszy był Vance Hathaway. Znaleźliśmy go o brzasku dnia, skurczonego i
sztywnego od mrozu. Potem odszedł Lish Dickery. Drugi chłopak, Benny Hardwater żył dziesięć
czy dwanaście dni.
Na łódce było tak zimno, że woda i piwo zamarzały i miałem trudności ze sprawiedliwym
podziałem porcji, które po prostu łamałem składanym nożem Morthrupa. Wkładaliśmy do ust te
kawałki, trzymając je tak długo aż się do końca rozpuściły. Dzięki śnieżnym nawałnicom
mieliśmy śniegu do woli. Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, usta nasze paliła gorączka,
były wciąż suche i zaognione. Nie było sposobu ugasić pragnienia. Ssanie lodu lub śniegu
zwiększało tylko żar gorączki. Sądzę, że to była główna przyczyna śmierci Lisha Dickery’ego.
Był nieprzytomny i bredził przez dwadzieścia cztery godziny przed śmiercią. Skonał, błagając o
wodę — nie umarł jednak z jej braku. Opierałem się jak mogłem pokusie ssania lodu,
zadowalałem się listkiem tytoniu w ustach i to mnie uspokajało.
Zdjęliśmy ubrania ze wszystkich zmarłych. Nadzy przyszli na świat i nadzy wyszli poza burtę
łodzi, w głąb ciemnego, mroźnego morza. Rzucano losy przy podziale ubrań. Taki rozkaz wydał
kapitan Nicholl, aby nie dopuścić do kłótni.
Nie czas było na sentymenty. Nie było ani jednej osoby wśród nas, która by nie doznawała
wstydliwego zadowolenia przy każdym przypadku śmierci. Najszczęśliwszym ze wszystkich
przy ciągnięciu losów okazał się Izrael Stickney, toteż gdy skonał, pozostał po nim cały skarb do
rozlosowania. Ci, którzy ocaleli, nabrali znów chęci do życia.
Płynęliśmy wciąż na północny zachód, lecz nasze oczekiwanie na cieplejszy klimat wydawało
się być daremne. Krople wody zamarzały na dnie łodzi; wciąż rozbijałem piwo i wodę do picia
nożem Morthrupa. Oszczędzałem mój własny nóż. Był wykonany z dobrej stali, ostry, solidnie
zrobiony, i nie miałem ochoty niszczyć go w taki sposób.
Tymczasem połowa naszego grona przekroczyła już straszną granicę burty łodzi. Na pokładzie
zrobiło się znacznie luźniej, łatwiej można było sterować przy silniejszym wichrze. Każdy miał
więcej miejsca, by się wygodnie wyciągnąć.
Jedzenie stanowiło powód ciągłych narzekań. Kapitan, jego pomocnik, felczer i ja, omawiając
tę sprawę, postanowiliśmy nie zwiększać dziennej półfuntowej porcji mięsa. Sześciu marynarzy,
w imieniu których przemawiał Tobias Snów, twierdziło, że śmierć połowy spośród nas powinna
spowodować podwojenie żywności, a więc należy podnieść porcję do jednego funta. W
odpowiedzi zaznaczyliśmy, że podwaja się tylko nadzieja pozostania przy życiu, jeśli
zadowolimy się nadal półfuntową porcją.
Prawda, że osiem uncji solonego mięsa dawało nam minimalne szansę na przeżycie i
odporność na dokuczliwy chłód. Byliśmy bardzo słabi i z powodu osłabienia bardziej skłonni do
odmrożeń. Nosy i policzki były czarne od mrozu. Nie można było się rozgrzać, pomimo że każdy
z nas miał teraz dwa razy więcej ubrań niż w chwili wejścia na łódź.
Pięć tygodni po katastrofie Negociatora sprawa żywności zaostrzyła się. Spałem wówczas —
było to w nocy — gdy kapitan Nicholl złapał Juda Hetchkinsa na kradzieży wieprzowiny z
baryłki. Szczuło go tamtych pięciu, jak zdołano dowieść. Zaraz po schwytaniu Juda Hetchkinsa,
cała szóstka rzuciła się na nas z nożami. Walka była ostra, przy mglistym świetle gwiazd, tylko
cudem nie wywróciliśmy łódki. Zadowolony byłem z posiadania wielu koszul i ubrań, gdyż
służyły mi za pancerz. Dzięki kilkuwarstwowemu odzieniu pchnięcia nożem zdołały tylko
upuścić nieco krwi, pomimo że otrzymałem wiele silnych pchnięć.
Tamci byli równie dobrze zabezpieczeni i walka zakończyłaby się wzajemnym
wymordowaniem, gdyby pomocnik kapitana, Walter Dakon, bardzo silny mężczyzna, nie powziął
myśli ukrócenia zajścia przez wyrzucenie buntowników z łodzi. Przyłączył się do niego kapitan
Nicholl, felczer i ja; w jednej chwili pięciu z tej szóstki znalazło się w wodzie i kurczowo
trzymało się burty. Kapitan Nicholl i felczer walczyli na środku pokładu z szóstym, Jeremim
Nalorem i mieli go właśnie wyrzucić, pomocnik tymczasem obijał prętem palce wczepione w
burtę. Na razie nie miałem nic do roboty, mogłem więc obserwować tragiczny koniec pomocnika.
Gdy podniósł pręt, by uderzyć palce Richarda Setha, ten zanurzył się w wodę, następnie wybił się
z niej i połową swego ciała znalazł się z powrotem na łódce, chwycił ramię Dakona i obaj
wylecieli do wody. Prawdopodobnie nie wypuścił go z uścisku i utonęli razem.
Z całej załogi statku przy życiu pozostało tylko trzech: kapitan Nicholl, Arnold Bentham
(felczer) i ja. Siedmiu zginęło w jednej chwili z powodu próby Juda Hetchkinsa, by kraść
żywność. Żal nas ogarnął, że tyle dobrej, ciepłej odzieży przepadło w morzu. Każdy z nas chętnie
założyłby jeszcze kilka ubrań.
Kapitan Nicholl i felczer byli dobrymi, uczciwymi ludźmi. Podczas gdy dwóch z nas spało,
trzeci przy sterze z łatwością mógł kraść mięso. Nie zdarzyło się jednak, by któryś z nas to
uczynił. Ufaliśmy sobie wzajemnie i każdy wolałby raczej umrzeć niż zawieść to zaufanie.
Poprzestawaliśmy w dalszym ciągu na ilości pół funta dziennie i korzystaliśmy z każdego
pomyślnego podmuchu wiatru, by posuwać się na północ. Nie dotarliśmy jednak do cieplejszych
stron. Dopiero czternastego stycznia, siedem tygodni od chwili rozbicia statku nastąpiła zmiana.
Nawet i wówczas nie było ciepło. Tylko mróz był mniej ostry.
Tutaj opuścił nas sprzyjający wiatr, łódź kołysała się przez długie dni niepewnej pogody.
Przeważnie panowała cisza lub lekki przeciwny wiatr, czasami zaś silny podmuch, jak zwiastun
śmierci, lecz trwał tylko kilka godzin. Przy naszym osłabieniu nie było mowy o wiosłowaniu w
tak wielkiej łodzi. Mogliśmy tylko z trudem przełykać żywność i czekać, by Bóg spojrzał na nas
łaskawiej. Byliśmy wszyscy trzej gorliwymi chrześcijanami i co dzień przed rozdaniem żywności
odmawialiśmy wspólną modlitwę. Tak, każdy z nas modlił się z osobna często i długo.
Pod koniec stycznia żywność była na wyczerpaniu. Wieprzowiny nie było, baryłka służyła do
zbierania i przechowywania wody deszczowej. Pozostało tylko kilka funtów wołowego mięsa. W
ciągu dziewięciu tygodni na łodzi nie podnosiliśmy żagla i nie widzieliśmy lądu. Kapitan Nicholl
otwarcie mówił, że po sześćdziesięciu trzech dniach nie ma najmniejszego pojęcia, gdzie
jesteśmy.
Dwudziestego lutego oglądaliśmy ostatni kęs żywności. Wolę pominąć milczeniem szczegóły
zdarzeń następnych ośmiu dni. Powiem jedynie to, co pozwoli każdemu zrozumieć, jakimi
ludźmi byli moi towarzysze. Głodowaliśmy tak długo, że gdy zabrakło pożywienia, zabrakło
również zapasu siły, która by nas podtrzymywała przy życiu, a osłabienie zwiększało się w
niesłychanym tempie.
Dwudziestego czwartego lutego spokojnie omówiliśmy naszą sytuację. Było nas trzech
mężczyzn tęgiego ducha, pełnych życia i hartu, i nie chcieliśmy umierać. Żaden z nas nie chciał
się poświęcić dla pozostałych dwóch. Doszliśmy jednak do zgody w trzech punktach: musimy
mieć żywność; musimy rozstrzygnąć sprawę przez losowanie; będziemy ciągnąć losy nazajutrz,
jeśli nadal nie będzie wiatru. Następnego ranka był wiatr niewielki, lecz wystarczający do tego,
abyśmy mogli posunąć się o dwa węzły na północ. Przez następne dwa dni na morzu nic się nie
zmieniło, wiał ten sam słaby wiatr. Byliśmy strasznie wyczerpani, trwaliśmy jednak w naszym
postanowieniu i jechaliśmy dalej.
Lecz dwudziestego ósmego rano zobaczyliśmy, że nadszedł czas. Łódź kołysana falą, bujała
po pustym, bezwietrznym morzu, a bezchmurne, jakby nieruchome niebo nie dawało żadnej
nadziei wiatru. Odciąłem z mej kurtki trzy kawałki sukna, wszystkie równej wielkości. W rogu
jednego z tych kawałków była pojedyncza brązowa nitka. Kto wyciągnie ten kawałek — przegra.
Włożyłem trzy losy do mojego kapelusza i zakryłem kapeluszem kapitana Nicholla.
Wszystko było gotowe, zwlekaliśmy jednak chwilę, podczas której każdy gorąco się modlił,
wiedzieliśmy bowiem, że decyzję zostawiamy Bogu. Wiedziałem, że w takim momencie mogę
odwołać się do poczucia swojej uczciwości, lecz równie dobrze zdawałem sobie sprawę z
uczciwości i wartości mych towarzyszy, toteż niepokoiła mnie myśl, jak Bóg może rozstrzygnąć
tę tak zawiłą i subtelną sprawę.
Pierwszy z prawa i z urzędu ciągnął kapitan. Po włożeniu ręki do kapelusza zatrzymał ją,
przymknął oczy, usta poruszyły się w ostatniej modlitwie. Wyciągnął pusty los. Było to słuszne,
jak musiałem przyznać sam przed sobą; znałem dobrze życie kapitana Nicholla, wiedziałem, że
jest to człowiek prawy, uczciwy i bogobojny.
Pozostał felczer i ja. A więc on albo ja; zgodnie ze stopniem służbowym kolej przypadała na
niego. Znowu wróciliśmy do modlitwy. Modląc się, usiłowałem zwrócić się ku przeszłości i
ocenić dobro i zło w moim życiu.
Na kolanach trzymałem kapelusz, zakryty kapeluszem kapitana Nicholla. Felczer wsunął rękę,
szukał jakiś czas, ja zaś zastanawiałem się, czy można odróżnić tę nitkę brązową od innych nitek.
Wreszcie wyciągnął rękę. W wyjętej tkaninie tkwiła brązowa nitka. Ukorzyłem się w duchu,
dziękując Bogu za okazaną mi łaskę; postanowiłem ściślej niż kiedykolwiek przestrzegać
wszystkich jego przykazań. Chwilę potem myślałem mimowolnie, że felczera z kapitanem łączą
bliższe więzy stanowiska i wzajemnych sympatii niż ze mną i że do pewnego stopnia spotkał ich
zawód. Po tej myśli pojawiło się przekonanie, że byli zbyt uczciwi, aby wynik losowania miał
zmienić to, co było postanowione.
Miałem słuszność. Felczer odsłonił rękę, ujął nóż i zamierzał podciąć sobie żyły. Przedtem
jednak przemówił:
— Pochodzę z Norfolk w Virginii, gdzie mam żonę i troje dzieci. O jedno was proszę, jeśli
spodoba się Bogu uratować któregoś z was z tego groźnego położenia i gdybyście mieli szczęście
powrócić do rodzinnych stron, prześlijcie mej biednej rodzinie wiadomość o moim nieszczęsnym
losie.
Następnie poprosił nas uprzejmie o kilka minut czasu na pojednanie z Bogiem. Ani kapitan
Nicholl ani ja nie mogliśmy wymówić słowa, wzrokiem wyraziliśmy przyzwolenie.
Arnold Bentham był bez wątpienia najlepszym człowiekiem z nas wszystkich. Lęk mój był nie
do opisania i nie wątpię, że kapitan Nicholl wycierpiał nie mniej. Lecz cóż mieliśmy uczynić?
Sprawa była czysta i rozstrzygnięta przez Boga.
Lecz skoro Arnold Bentham skończył modlitwę i zabierał się do czynu, nie mogłem
wytrzymać dłużej i zawołałem:
— Zaczekaj! Znieśliśmy tyle, możemy znieść trochę więcej. Teraz jest południe. Zaczekajmy
do zmroku. Wówczas, jeśli nic nie zmieni naszego strasznego losu, uczynisz to, co
postanowiliśmy, Arnoldzie Benthamie.
Spojrzał na kapitana Nicholla, czekając potwierdzenia mych słów, kapitan mógł tylko skinąć
głową. Nie mógł wymówić słowa, lecz w jego chłodnych, wilgotnych oczach była pełnia
potwierdzenia, której nie mogłem nie zauważyć.
Skoro postanowiliśmy ciągnąć losy, nie mogłem uważać za zbrodnię faktu, że kapitan Nicholl
i ja odniesiemy korzyść ze śmierci Arnolda Benthama. Nie mogłem przypuszczać, że kto inny niż
Bóg wlał w serca nasze i umocnił w nich przywiązanie do życia. Było to wolą Boga, a my,
nędzne Jego stworzenia, mogliśmy tylko ulec i tę wolę wypełnić. Jednak Bóg był litościwy.
Uratował nas w swej wszechobecności od tak strasznego, chociaż sprawiedliwego czynu.
Nie minął pełen kwadrans, gdy podmuch wiatru ze wschodu, mroźny i wilgotny, ochłodził
nam twarze. Jeszcze pięć minut, a pełny żagiel nadał łodzi kierunek; Arnold Bentham stanął u
steru.
— Szanujcie tę odrobinę siły, jaką macie — rzekł. — Dajcie zużyć tę, która mi została, na
zwiększenie waszych szans uratowania życia.
Sterował więc przy świeżym wietrze, zaś kapitan Nicholl i ja leżeliśmy na dnie łodzi, marząc
o odległych obrazach tego, co ukochaliśmy w życiu, a od czego oddzielało nas wrogie morze.
Podmuch wiatru stawał się coraz ostrzejszy i wkrótce zaczęła się wichura. Obłoki przelatujące
po niebie zwiastowały burzę. Około południa Arnold Bentham zemdlał przy sterze i nim odpływ
morza zdołał pociągnąć łódkę, kapitan Nicholl i ja ujęliśmy ster w nasze słabe dłonie. Zaczęliśmy
od umowy: tak, jak z urzędu kapitan Nicholl pierwszy ciągnął losy, tak i teraz on pierwszy wziął
się do sterowania. Potem zmienialiśmy się kolejno co piętnaście minut. Byliśmy bardzo osłabieni
i żaden z nas nie mógł dłużej sterować.
Po południu morze było groźne. W mniej rozpaczliwym położeniu obrócilibyśmy łódź bokiem
do fali i zarzucili naprędce zrobioną z masztu i żagla kotwicę. Gdybyśmy to uczynili przy tak
wielkiej i wzburzonej fali, łódź unosiłaby się na wodzie. Ze względu na nas dwóch Arnold
Bentham błagał kilkakrotnie tego dnia, byśmy zarzucili kotwicę. Wiedział dobrze, że posuwamy
się naprzód tylko w nadziei uniknięcia konieczności wykonania wyroku losu. Człowiek ten
odznaczał się szlachetnością. Nie mniej szlachetny był kapitan Nicholl, którego zimny wzrok
miał stalowe błyski. Czy w takim towarzystwie mógłbym kierować się mniej szlachetnymi
uczuciami? W ciągu całego tego pełnego niebezpieczeństw dnia, dziękowałem wciąż Bogu za
okazaną łaskę, za to, że byłem z dwoma takimi ludźmi. Przebywał w nich Bóg i prawda, i jaki by
los nie przypadł mi w udziale, mogłem być tylko wdzięczny, że oni właśnie ten los ze mną dzielą.
Nie pragnąłem śmierci, podobnie, jak i oni, nie bałem się jej jednak. Przejściowa nieufność, jaką
w pewnej chwili poczułem do tych ludzi, dawno się rozproszyła. Twarda szkoła i twardzi ludzie.
Lecz szlachetni, ludzie poddani Bożej woli.
Spostrzegłem pierwszy. Arnold Bentham, przeświadczony, że umrze i kapitan Nicholl,
przygotowany na śmierć, leżeli obaj na dnie łodzi, prawie martwi, gdy spostrzegłem — ja
bowiem byłem u steru. Łódź okryta pianą, posuwana szybko przez wiatr, który wydymał żagiel,
była na wierzchołku fali, gdy ujrzałem tuż przed sobą oblaną falami skalistą wysepkę. Odległość
nie wynosiła więcej niż pół mili. Krzyknąłem. Tamci dwaj na kolanach, wspierając się
wzajemnie, szukali wzrokiem tego, co dostrzegłem.
— Wprost na wyspę, Danielu — wyszeptał rozkaz kapitan.
— To może być zatoka. Może być zatoka. To jedyna nasza nadzieja.
Raz jeszcze przemówił, gdy dosięgnęliśmy szczytu tego strasznego, pustego wybrzeża, bez
żadnej zatoki, bez przystani.
— Wprost na wyspę, Danielu. Gdyby nas odrzuciło, za słabi jesteśmy, by móc powrócić z
przeciwną falą i wiatrem.
Miał słuszność. Usłuchałem. Wyciągnął zegarek, spojrzał; spytałem, która godzina.
— Piąta — odparł. Podał rękę Arnoldowi Benthamowi, ten ją ujął i uścisnął słabo; obaj
spojrzeli na mnie, obejmując mnie wzrokiem w tym uścisku dłoni. Żegnali mnie, wiem o tym.
Jakąż można było mieć nadzieję, że istoty tak słabe, jak my, przebędą skały podwodne i dotrą do
wyższych skał w oddali?
O dwadzieścia stóp od brzegu straciłem panowanie nad łodzią. Wywróciła ją fala i znalazłem
się w wodzie przesiąkniętej solą. Nie ujrzałem już potem więcej moich towarzyszy niedoli.
Szczęśliwym trafem utrzymało mnie na powierzchni wody wiosło sternika, które wciąż
trzymałem w dłoni, a pomyślny rzut fali uniósł mnie we właściwej chwili na właściwe miejsce i
cisnął mną o lekko opadający w dół brzeg jednej ze skał tego strasznego wybrzeża. Nic mi się nie
stało. Nie skaleczyłem się nawet. Pomimo zawrotu głowy, powstałego na skutek osłabienia,
zdołałem jednak wdrapać się na skałę i posunąć dalej niż sięgały fale.
Stanąłem w poczuciu, że jestem uratowany i chwiejąc się na nogach dziękowałem Bogu. Na
falach unosiły się szczątki łodzi, rozbitej na drobne kawałki. Chociaż ich nie widziałem, mogłem
sobie wyobrazić, jak zmasakrowane musiały być zwłoki Arnolda Benthama i kapitana Nicholla.
W pianie wybrzeża dostrzegłem wiosło, wyciągnąłem je z pewnym narażeniem życia. Potem
upadłem na kolana, czując, że mdleję. Powodowany instynktem żeglarza, zdołałem jednak,
zanim zemdlałem posunąć się dalej, po ostrych, kłujących skałach do punktu, którego szalejące
morze nie mogło dosięgnąć.
Tej nocy byłem na wpół martwy, prawie nieprzytomny i tylko chwilami dotkliwie
odczuwałem chłód i wilgoć. Ranek przyniósł mi nowy strach i zdziwienie. Na tej nieszczęsnej
skale, wyrastającej z dna oceanu, nie było żadnej rośliny, ani jednego źdźbła trawy. Na
przestrzeni pół mili długości i ćwierć mili szerokości nie było nic prócz skalistych załomów. Nie
mogłem znaleźć nic, co by zaspokoiło potrzeby wyczerpanego całkowicie organizmu. Paliło
mnie pragnienie, lecz wody świeżej nie było. Daremnie próbowałem, kalecząc usta, znaleźć choć
kroplę we wgłębieniach skały. Wiatr był tak silny, że fale, bryzgając na skałę, zalały wszystkie jej
szczeliny i każde zagłębienie napełniała woda, tak słona, jak morze.
Nic nie pozostało z łodzi, ani kawałeczka, który by wskazywał, że łódź w ogóle istniała.
Zostało mi ubranie, nóż i jedyne wiosło, jakie udało mi się uratować. Wiatr ucichł. Cały dzień,
chwiejąc się i padając, pełzałem z okrwawiony — mi rękami i nogami, szukając na próżno wody.
Tej nocy, bliższy śmierci niż kiedykolwiek, ukryłem się przed podmuchami wiatru za skałą.
Ulewny deszcz zwiększył mą niedolę. Zdjąłem wszystkie moje ubrania i rozciągnąłem je na
skale, aby przesiąkły wodą; gdy tylko wycisnąłem z nich tę wodę do ust, doznałem gorzkiego
zawodu, odzież bowiem była silnie przesiąknięta solą oceanu. Położyłem się na wznak z
otwartymi ustami, by schwycić w nie rzadko spadające krople. Była to męka, lecz zwilżenie
naskórka uratowało mnie od szaleństwa.
Nazajutrz byłem bardzo chory. Ja, który tak długo nic nie jadłem, zacząłem puchnąć,
dochodząc do potwornych rozmiarów — ręce, nogi i całe ciało. Przy najlżejszym ucisku palce
zagłębiały się na kilki centymetrów w skórę i wgłębienia te nie znikały przez dłuższy czas.
Jednak nie szczędziłem trudu, by spełnić wolę Boga, który chciał, bym pozostał przy życiu.
Ostrożnie wybierałem rękoma wodę z każdego otworu i zagłębienia, w nadziei, że następne
deszcze napełnią je wodą zdatną do picia.
Nieszczęsny mój los i wspomnienia ukochanych w rodzinnym Elkton przyprawiły mnie o
melancholię, często traciłem przytomność na długie godziny. Była to łaska Boża, tym sposobem
bowiem traciłem świadomość mych cierpień, które inaczej byłyby mnie zabiły.
W nocy obudził mnie deszcz, czołgałem się od szczeliny do szczeliny, wypijałem wodę
deszczową i zlizywałem ją ze skały. Nie była smaczna, lecz można było ją pić. To mnie
uratowało, zbudziłem się bowiem nad ranem okryty potem i gorączka minęła.
Potem zabłysło słońce, pierwszy raz od chwili mego przybycia na wyspę, rozłożyłem więc
większą część mej odzieży, by ją wysuszyć. Piłem wodę ostrożnie i obliczyłem, że przy wielkiej
oszczędności wystarczy mi zapasu na dziesięć dni. Czułem się dziwnie bogaty z tym zapasem
słonawej wody. Żaden kupiec powracający z pomyślnie odbytej podróży nie czuł się nigdy tak
zamożny na widok swoich składów napełnionych towarem i kasy pełnej pieniędzy, jak ja, gdy
odkryłem na skałach fokę, od dawna zdechłą. Nie omieszkałem upaść na kolana, by podziękować
Bogu za tak widoczne objawienie mi łaski. Jedno było dla mnie oczywiste: Bóg nie chciał mojej
śmierci. Od początku nie leżało to w jego zamiarach.
Znałem stan osłabienia mego żołądka i jadłem niewiele, wiedziałem bowiem, że przyrodzona
żarłoczność zabiłaby mnie, gdybym jej nie powściągnął. Nigdy nie miałem w ustach tak
smacznych kąsków, przyznaję, że płakałem z radości, patrząc na ten szkielet w stanie rozkładu.
Raz jeszcze nadzieja wstąpiła w moje serce. Schowałem starannie pozostałą część mego
skarbu. Równie starannie zakryłem moje skaliste cysterny płaskimi kamieniami, by cenny płyn
nie wyparował pod wpływem promieni słonecznych i aby nie mogły go dosięgnąć krople słonej
piany w razie wiatru w nocy. Zebrałem też nieco wodorostów i wysuszyłem na słońcu, by ułożyć
z nich posłanie, które by oddzielało me biedne ciało od ostrych skał, na których sądzone mi było
zamieszkać. Ubranie moje wyschło — pierwszy raz od wielu dni; usnąłem więc ciężkim snem z
wyczerpania i z chęcią powrotu do zdrowia.
Nazajutrz, po przebudzeniu, byłem już innym człowiekiem. Brak słońca nie martwił mnie i
rychło dowiedziałem się, że Bóg pamiętał o mnie podczas snu i przygotował mi nowe wspaniałe
dary. Przetarłem oczy, spojrzałem raz jeszcze, jak daleko bowiem sięgał mój wzrok, skały wzdłuż
morza pokryte były fokami. Było ich tysiące, a inne tysiące poruszały się w wodzie. Niezwykłe
dźwięki wydostające się z ich gardzieli były ogłuszające. Wiedziałem od pierwszego spojrzenia
— mam mięsa do woli, starczyłoby dla załogi dwudziestu statków.
Natychmiast chwyciłem wiosło, jedyny drewniany drąg, znajdujący się na całej wyspie, i
zbliżyłem się do tych nieprzebranych zapasów żywności. Rychło odgadłem, że te stworzenia
morskie nie znały człowieka. Nie okazały żadnych obaw związanych z moim zbliżaniem się,
więc uderzanie ich po głowach wiosłem było prawie dziecinną zabawą.
Gdy zabiłem trzecie i czwarte zwierzę, ogarnął mnie dziwny szał. Straciłem wszelkie
panowanie i zabijałem bez końca. W ciągu dwóch godzin pracowałem wiosłem bez przerwy, aż
wreszcie upadłem ze zmęczenia. Jakich jeszcze wybryków mógłbym się dopuścić w tym
morderczym szale, nie wiem. W pewnej chwili foki pozostałe przy życiu, jakby na dany znak,
rzuciły się do wody i zniknęły.
Ilość zabitych fok przewyższała dwieście sztuk, byłem przerażony tym szałem zabijania, jaki
mnie opanował. Zgrzeszyłem lekkomyślnością i gdy posiliłem się tym dobrym, zdrowym
pokarmem, starałem się, jak mogłem, zadośćuczynić za popełniony występek. Nim jednak
wziąłem się do dzieła, zacząłem od dziękczynienia Istocie, która uratowała mnie w swej dobroci.
Pracowałem aż do zmierzchu i w nocy jeszcze zdejmowałem skórę z fok, krajałem mięso w
wąskie paski i rozkładałem na skałach, by słońce mogło je wysuszyć. Znalazłem też nieco soli w
szparkach skał od strony wiatru. Nacierałem mięso tą solą, by je ustrzec od zepsucia.
Pracowałem tak cztery dni i po skończonym dziele pyszniłem się głupio przed Bogiem, że ani
kawałeczek tego zapasu mięsa nie poszedł na marne. Ciągła praca była nader pożyteczna dla
zdrowia, toteż szybko powracałem do sił przy tak zdrowej diecie, której przestrzegałem
nieustannie. Był to jeszcze jeden dowód miłosierdzia Bożego; w ciągu całych ośmiu lat, jakie
spędziłem na tej pustej wyspie, nigdy nie było tak długiego okresu ślicznej pogody i słońca, jak
ten, który nastąpił bezpośrednio po morderstwie fok.
Miesiące przeszły nim foki powróciły na moją wysepkę. Tymczasem jednak nie próżnowałem.
Zbudowałem chatę z kamieni, obok niej skład na suszone mięso. Nakryłem chatę skórami fok,
była więc dobrze zabezpieczona od deszczu. Gdy jednak krople uderzały w ten mój dach,
zdumiewała mnie myśl, że nieszczęsnego rozbitka chroni od żywiołów coś, co byłoby skarbem
na rynku futrzarskim w Londynie.
Zrozumiałem szybko, jak ważne jest znalezienie sposobu na rachowanie czasu, bez tego
bowiem straciłbym rachubę dni tygodnia, nie umiałbym odróżnić jednego dnia od drugiego, nie
wiedziałbym, który dzień jest dniem Bożym.
Przypomniałem sobie dokładnie sposób obliczania czasu, wprowadzony przez kapitana
Nicholla na łodzi. Dla zupełnego upewnienia się prześledziłem w myśli dzieje dni i nocy, które
spędziłem na wyspie. Siedem kamieni przy chacie stanowiło mój tygodniowy kalendarz. Z jednej
strony wiosła robiłem małe nacięcia po każdym tygodniu, z drugiej zaś zaznaczałem miesiące,
uważając bardzo, by dodać w każdym miesiącu ilość dni przewyższającą cztery tygodnie.
Tym sposobem mogłem należycie świętować niedziele. Jedynym możliwym sposobem
odprawiania nabożeństwa było czytanie w każdą niedzielę wyrytego na wiośle krótkiego hymnu,
oddającego moje położenie i nie było niedzieli, bym go nie odmówił. Bóg miłosierny nie
zapomniał o mnie; ja również w ciągu ośmiu lat nie omieszkałem we właściwym czasie pamiętać
o Bogu.
W tych okolicznościach zapewnienie niezbędnych potrzeb, jeśli chodzi o żywność i
schronienie wymagało niesłychanie wiele wysiłku. Rzadko oddawałem się próżniactwu w ciągu
tego pierwszego roku pobytu na wyspie. Chata, zwykłe legowisko wśród skał, wymagała sześciu
tygodni pracy. Powolne wyrabianie i nieustanne skrobanie skór w celu doprowadzenia ich do
miękkości i elastyczności niezbędnej do wykonania odzieży, zabierało mi wszystkie wolne
chwile w ciągu długich miesięcy.
Zgromadzenie zapasów wody było też poważną sprawą. Po każdej silniejszej burzy krople
wody morskiej, wyrzucane w górę, zasalały zebraną wodę deszczową, tak, że czasami trudno mi
było doczekać chwili, gdy spadnie spokojny deszcz bez wiatru. Wiedząc, że stale spadająca
kropla zdoła skruszyć kamień, wybrałem duży kamień, który był na tyle miękki, że mogłem za
pomocą drobnych kamyczków wyżłobić go. Po pięciu tygodniach solidnej pracy wyrzeźbiłem
nareszcie dzban o pojemności półtora galona. Później wykonałem podobny dzban na cztery
galony. Zużyłem na tę robotę dziewięć tygodni. Od czasu do czasu robiłem też mniejsze
naczynia. W jednym z nich, które mogłoby pomieścić osiem galonów, po siedmiotygodniowej
pracy pokazała się rysa.
Arcydzieło moje stworzyłem jednak nie wcześniej, jak w czwartym roku pobytu na wyspie,
gdy już pogodziłem się z myślą, że wypadnie może pozostać tutaj aż do końca życia. Wykonanie
naczynia zabrało mi osiem miesięcy czasu, lecz udało się i miało pojemność przeszło trzydziestu
galonów. Rzeźbienie tych kamiennych naczyń sprawiało mi wielką przyjemność, czasami nawet
zapominałem o upływie czasu i szczyciłem się moją pracą. Były, moim zdaniem, bardziej
wytworne niż najdroższe królewskie naczynia. Zrobiłem na przykład ze skały maleńki dzbanek, o
pojemności nie większej niż litr, służący do noszenia wody z wielkich zbiorników.
Doprowadziłem więc moje życie na wyspie do optymalnego poziomu, jaki mogłem tutaj
osiągnąć. Urządziłem sobie zaciszne i bezpieczne schronienie; jeżeli zaś chodzi o żywność, to
miałem zawsze zapas suszonego i solonego mięsa, wystarczający na sześć miesięcy.
Rozumiałem, że nigdy nie będę umiał odwdzięczyć się za te dary, niezbędne do zachowania
życia, których nie można się było spodziewać na bezludnej wyspie.
Chociaż byłem pozbawiony przyjemności jakiegokolwiek towarzystwa ludzkiego lub choćby
zwierzęcego, psa albo kota, pogodziłem się z moim losem łatwiej, niż by to uczyniło tysiące
innych ludzi. Uważałem, że jestem szczęśliwszy w tym opuszczonym miejscu, gdzie mnie los
zaprowadził bardziej niż wielu innych, którzy za ohydne zbrodnie skazani byli na spędzenie
życia w zamknięciu i samotności, z dręczącymi ich wyrzutami sumienia.
Pomimo że los mój był bardzo smutny, nie byłem pozbawiony nadziei, że opatrzność, która w
chwili, gdy mogłem umrzeć z głodu lub zatonąć w morskich głębinach, wyrzuciła mnie na te
puste skały, przyjdzie mi wreszcie z pomocą.
Chociaż pozbawiony towarzystwa istot sobie podobnych i wszelkich wygód życia,
rozumiałem, że położenie moje ma jednak pewne dodatnie strony. Cała wyspa, choć mała, była w
moim wyłącznym posiadaniu. Zapewne nikt się tu nigdy nie zjawi, by przekreślić moje prawa —
najwyżej zimnokrwiste zwierzęta oceanu. Dzięki niedostępności wyspy, mojego nocnego
spoczynku nie przerywały ciągłe obawy nadejścia ludożerców lub dzikich zwierząt. Klęcząc,
dziękowałem Bogu za te rozliczne i wielkie dobrodziejstwa.
Jednak człowiek jest zawsze dziwnym i nieodgadnionym stworzeniem. Ja, który nie błagałem
miłosierdzia Bożego o nic więcej, jak o nadgniłe mięso do jedzenia i o dostateczny zapas niezbyt
słonej wody, gdy tylko osiągnąłem obfitość konserwowanego mięsa i wody, zacząłem szemrać na
los. Zapragnąłem ognia i smaku mięsa gotowanego. Podniebienie moje przypominało sobie
wciąż przysmaki, jakie w rodzinnym domu w Elkton stanowiły codzienne po — żywienie.
Walczyłem z tym uczuciem, lecz wyobraźnia wracała mimo woli do marzeń o smacznych
potrawach, które kiedyś jadłem i które jeść będę, jeśli zdołam kiedykolwiek opuścić moją
pustelnię.
Podejrzewam, że odzywał się we mnie stary Adam, grzech pierwszego ojca, który pierwszy
zbuntował się przeciwko przykazaniom Bożym. Dziwny jest człowiek, zawsze nienasycony,
zawsze niezadowolony, zawsze w niezgodzie z Bogiem i z sobą samym, dni jego pełne są
niepokoju i próżnych wysiłków, noce trawione żarem próżnych marzeń o pragnieniach złych i
samowolnych. Tak, mnie również dokuczał brak tytoniu. Sen nieraz był dla mnie męką, wówczas
bowiem puszczałem wodze fantazji: śniło mi się tysiąc razy, że posiadam setki paczek tytoniu,
całe składy, załadowane statki, a nawet plantacje tytoniu.
Zemściłem się jednak sam na sobie. Prosiłem wciąż Boga o pokorę ducha, umartwiałem ciało
nieustanną pracą. Nie mogąc udoskonalić umysłu, postanowiłem ulepszyć moją pustą wyspę.
Pracowałem cztery miesiące nad budową kamiennej ściany o długości dziewięciu metrów, wraz
ze skrzydłami, wysokiej na trzy i pół metra. Miała ona ochraniać chatę w okresie silnych
wiatrów, gdy wysepka cała była drobiną wśród huraganu. Nie uważałem tego bynajmniej za
stratę czasu. Leżałem później spokojnie, pomimo że trzydzieści metrów nad moją głową szalała
burza i lał się jeden wielki strumień wody.
W trzecim roku zacząłem pracować nad wykonaniem słupa ze skały. Była to raczej piramida,
czworokątna, szeroka u podstawy, zwężająca się wolno ku górze. Musiałem budować w ten
sposób, nie miałem bowiem narzędzi ani drzewa budulcowego na zrobienie rusztowania.
Ukończyłem tę piramidę dopiero pod koniec piątego roku. Stała w najwyższym punkcie wyspy.
Teraz, gdy powiem, że najwyższy punkt wyspy wznosił się dwanaście metrów ponad poziom
morza, a szczyt mojej piramidy przewyższał o dwanaście metrów wysokość wyspy, okaże się, że
bez żadnych narzędzi podwoiłem wysokość wyspy. Mógłby ktoś rzec bez zastanowienia, że
zmieniałem przez to plan Boga w stworzeniu świata. Nie sądzę. Byłem również cząstką planów
Boga wraz z tą garstką skał rzuconych w pustkę oceanu. A ręce moje były stworzone do pracy,
kark do zginania i podnoszenia ciężarów, palce do chwytania i trzymania przedmiotów —
wszystko to stanowiło część planu Bożego. Dużo o tym wszystkim myślałem. Wiem, że mam
słuszność.
W szóstym roku powiększyłem podstawę mojej piramidy tak, że w osiemnaście miesięcy
później wysokość tego pomnika wynosiła piętnaście metrów ponad poziom wyspy. Nie była to
wieża Babel. Cel jej był dwojaki. Stanowiła mój punkt obserwacyjny, z którego mogłem szukać
okrętów na oceanie i powiększała możliwość, że błądzące bez celu oko żeglarza dojrzy moją
wyspę. Zresztą zachowała moje zdrowie zarówno ciała, jak i umysłu. Gdy ręce nie próżnowały,
Szatan nie miał do mnie dostępu na wyspie. Dręczył mnie tylko we śnie, głównie widokiem
przeróżnych potraw i pokusą palenia w wyobraźni ogłupiającego zielska, zwanego tytoniem.
Osiemnastego dnia czerwca, w szóstym roku mojego pobytu na wyspie, dostrzegłem żagiel.
Lecz płynął zbyt daleko, by mnie zauważyć. Sam widok żagla sprawił mi niezwykłą
przyjemność, nie był to ból zawodu. Przekonałem się o tym, o czym chwilami wątpiłem, a
mianowicie, że czasem statki odwiedzają to morze.
Zbudowałem również rodzaj basenu o szeroko rozstawionych bokach, zwężających się w
miejscu, w którym foki wychodziły na brzeg. Mogłem łatwo zabijać te zwierzęta, które tam
weszły, nie wzbudzając w ten sposób nieufności całego stada, gdyż ranne lub przestraszone
zwierzę nie mogło uciec ani szerzyć paniki. Budowie tej poświęciłem siedem miesięcy.
Z biegiem czasu przyzwyczaiłem się do mego losu i Szatan coraz rzadziej nawiedzał mnie we
śnie, by dręczyć starego Adama niedozwolonym widokiem tytoniu i smakowitych potraw. Jadłem
wciąż mięso fok i smakowało mi, piłem słodką wodę deszczową, której mi nigdy nie brakowało
— i dziękowałem Bogu. Bóg mnie wysłuchał, wiem o tym, przez cały czas pobytu na wyspie ani
razu nie chorowałem, oprócz dwóch przypadków, w których zawiniło moje łakomstwo, o czym
zaraz opowiem.
W piątym roku, nim doszedłem do przekonania, że statki czasem pojawiają się na tych
wodach, zacząłem wypisywać nożem na wiośle szczegóły wydarzeń od czasu opuszczenia
spokojnych wybrzeży Ameryki. Starałem się wyryć wszystko jak najwyraźniej i w sposób
możliwie trwały, jak najmniejszymi literkami. Napisanie sześciu, a nawet pięciu liter, było często
całodzienną moją pracą, tak starannie to robiłem.
Na wypadek, gdybym nie miał już nigdy powrócić do mych przyjaciół i do rodziny w Elkton,
wyryłem na szerokim końcu wiosła opowiadanie, będące relacją z mych nieszczęsnych przygód,
które streściłem na początku opowieści.
Przechowywałem jak najstaranniej to wiosło, które tyle mi usług oddało w mym okropnym
położeniu, a które zawierało obecnie sprawozdanie z moich dziejów i kolegów z brygu. Nie
używałem go już do zabijania fok. Zaopatrzyłem się natomiast w kamienny drąg o długości
prawie dwóch metrów, o odpowiedniej średnicy, nad którym pracowałem cały miesiąc. Dla
zabezpieczenia wiosła przed zmianami atmosferycznymi (używałem go bowiem przy lekkim
wietrze w charakterze drzewca do flagi na szczycie mojej piramidy; na flagę zużyłem jedną z
moich drogocennych koszul), zrobiłem pochwę z wyprawionej foczej skóry.
W szóstym roku mego osamotnienia, w marcu, nadeszła jedna z największych burz, jaką
człowiek mógł kiedykolwiek widzieć. Zaczęła się o dziewiątej wieczorem wraz z nadejściem
ciemnych chmur i orzeźwiającego wiatru z południowego zachodu, który około jedenastej
przeszedł w huragan, towarzyszyły temu nieustanne grzmoty i najbardziej przerażające
błyskawice, jakie widziałem kiedykolwiek w życiu.
Miałem pewne obawy o bezpieczeństwo wyspy. Fale zalewały każdą jej cząstkę, prócz
szczytu mojej piramidy. Nie mogłem złapać tchu na wietrze i myślałem, że za chwilę stracę
życie. Zdałem sobie dokładnie sprawę z tego, że tylko moja pracowitość przy budowie piramidy,
podnoszącej poziom wyspy, uratowała mi życie.
Gdy nadszedł ranek, miałem niewiele powodów do radości. Cały mój zapas wody deszczowej
był zupełnie słony, tylko ta woda, która znajdowała się w dużym naczyniu, umieszczonym we
wgłębieniu piramidy, pozostała bez zmiany. Wiedziałem, że przy wielkiej oszczędności będę miał
dosyć wody aż do następnego deszczu, nawet gdyby nieprędko miał padać. Morze zniosło
zupełnie moją chatę, a cały zapas foczego mięsa stanowił miazgę nie do spożycia. Spotkała mnie
jednak miła niespodzianka, znalazłem bowiem na skałach ogromną ilość ryb, nie znanych mi
dotąd. Zebrałem ich nie mniej niż tysiąc dwieście dziewiętnaście. Rozpłatałem je i wysuszyłem
na słońcu jak sztokfisze. Ta zbawienna zmiana pokarmu nie pozostała bez następstw. Jadłem
żarłocznie i następnej nocy byłem poważnie chory.
W siódmym roku mego pobytu na wyspie, w tymże miesiącu marcu, wybuchła podobnie
gwałtowna burza. Zaraz po niej, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, znalazłem olbrzymiego
wieloryba, martwego, lecz zupełnie świeżego, którego morze wyrzuciło na skały. Można sobie
wyobrazić moją radość, gdy we wnętrznościach wieloryba znalazłem harpun z częścią nowej
wędki.
Odżyły więc znowu me nadzieje, że zdarzy się sposobność do opuszczenia tej nieszczęsnej
wyspy. Morza te niewątpliwie nawiedzali ludzie polujący na wieloryby, a dopóki jestem zdrów,
mogę być uratowany, wcześniej lub później. Przez siedem lat żyłem żywiąc się mięsem fok, toteż
na widok obfitości innego, wyśmienitego pokarmu, uległem znowu mej słabości, jadłem tak
dużo, że ponownie ciężko się rozchorowałem. Właściwie jednak i teraz, i po tych małych
rybkach powodem niedyspozycji była tylko zmiana pokarmu, żołądek bowiem przyzwyczajony
był tylko do mięsa foki i nie otrzymywał nic innego.
Z mięsa tego wieloryba mogłem zrobić zapasy na cały rok. Pod działaniem promieni
słonecznych w zagłębieniach skał pozostawały pewne ilości tłuszczu, który z dodatkiem soli był
bardzo przydatnym artykułem. Mogłem w nim zanurzać kawałki suszonego mięsa spożywanego
na obiad. Z łachmanów, w które przeistoczyły się me drogocenne koszule, mógłbym z łatwością
zrobić knot, harpun był stalowy, skały krzemienne, mogłem zatem mieć światło w nocy. Było to
jednak zbyteczne i wkrótce zaniechałem tego projektu. Niepotrzebne mi było światło, gdy
nadchodziła ciemność zesłana przez Boga, nauczyłem się bowiem spać od zachodu do wschodu
słońca latem i zimą.
Ja, Darrell Standing, nie mogę się powstrzymać od przerwania tej opowieści o jednym z mych
poprzednich wcieleń, dlatego, że zastanawiam się nad płynącymi z niej wnioskami. Ponieważ
osobowość ludzka jest wypadkową, sumą wszystkich poprzednich wcieleń, czy istniała zatem
możliwość, by naczelnik Atherton złamał mego ducha podczas śledztwa w samotnej celi? Jestem
życiem, które przetrwało, budowlą wznoszoną przez całe wieki przeszłości — i to jakiej
przeszłości! Co mogło dla mnie znaczyć dziesięć dni i dziesięć nocy w kaftanie bezpieczeństwa?
Dla mnie, który byłem niegdyś Danielem Fossem i w ciągu ośmiu lat uczyłem się cierpliwości w
skalistej szkole na Oceanie Południowym?
Pod koniec ósmego roku na wyspie, we wrześniu, gdy właśnie powziąłem ambitny plan
podniesienia mej piramidy do osiemnastu metrów ponad poziom wyspy, obudziłem się któregoś
dnia i dostrzegłem statek z pełnym ożaglowaniem, blisko na odległość głosu. Chcąc, by mnie
spostrzeżono, zacząłem machać wiosłem w powietrzu, skakałem ze skały na skałę, ruszałem się
jak najgwałtowniej, aż wreszcie zauważyłem, że oficerowie przyglądają mi się przez lornetki.
Odpowiedzieli mi, wskazując na najbardziej wysunięty na zachód kraniec wyspy. Pośpieszyłem
tam i ujrzałem ich łódź z dwunastoosobową załogą. Okazało się, jak mi później powiedziano, że
ludzie na statku zwrócili uwagę na moją piramidę i zboczyli z drogi, by obejrzeć z bliska tę
dziwną budowlę, wyższą od dzikiej wyspy, na której była wzniesiona.
Zbyt silnie jednak łamały się fale, by łódka mogła dotrzeć do mych niegościnnych brzegów.
Po kilku bezskutecznych wysiłkach dali sygnał, że muszą wracać na statek. Wyobraźcie sobie
moją rozpacz, gdy zrozumiałem, że nie mogę opuścić wyspy. Chwyciłem wiosło (które od dawna
przeznaczyłem dla muzeum w Filadelfii, jeśli oczywiście kiedykolwiek stąd wyjdę) i
wskoczyłem głową naprzód w spienione fale. Szczęście mi sprzyjało, byłem silny, pływałem
dobrze, dotarłem więc do łodzi.
Muszę tu opowiedzieć ciekawe zdarzenie. Statek bowiem w tym czasie znacznie się oddalił,
musieliśmy nadrobić prawie godzinę czasu. Ta krótka chwila wystarczyła, bym uległ pokusie,
która mnie nie opuszczała w ciągu lat ośmiu i poprosiłem marynarza przy sterze o listek tytoniu
do żucia. Ten sam marynarz zaproponował mi potem swoją fajkę, napełnioną najlepszym
tytoniem Virginia. Po dziesięciu minutach gwałtownie zachorowałem. Przyczyna była jasna.
Organizm mój był zupełnie pozbawiony tytoniu, a to, co odczuwałem teraz, było objawem
zatrucia, jakiego doznaje każdy chłopak przy pierwszych próbach palenia. Miałem nowy powód
wdzięczności dla Boga, gdyż odtąd nigdy aż do śmierci nie używałem i nie pragnąłem tytoniu, tej
szkodliwej rośliny.
Ja, Darrell Standing, muszę teraz podać ostatnie szczegóły tego wcielenia, które przeżyłem po
raz wtóry, leżąc bez przytomności w kaftanie bezpieczeństwa w więzieniu w San Quentin.
Zastanawiałem się nieraz nad tym, czy Daniel Foss dotrzymał obietnicy i oddał swoje wiosło w
muzeum w Filadelfii?
Więzień cel samotnych napotyka wielkie trudności w porozumieniu ze światem zewnętrznym.
Raz z pomocą dozorcy, drugi raz przez więźnia, który krótko przebywał w celi samotnej,
wysłałem list z tym zapytaniem, skierowany do kustosza muzeum. Pomimo uroczystych obietnic,
obaj ci ludzie zawiedli mnie. Dopiero gdy Ed Morrell, dziwnym zbiegiem okoliczności,
uwolniony został z samotnych cel i okrzyknięty głównym mężem zaufania całego więzienia,
zdołałem wysłać ten list. Przytaczam odpowiedź, którą otrzymałem od kustosza muzeum z
Filadelfii, przeszmuglowaną do mnie przez Eda Morrella:
„Jest tutaj istotnie takie wiosło, jak Pan opisuje. Mało kto może jednak o nim wiedzieć, nie
bywa bowiem pokazywane publiczności. Tak się składa, że ja sam nie wiedziałem o jego
istnieniu, chociaż od osiemnastu lat zajmuję stanowisko kustosza tego muzeum.
Po zbadaniu naszych dawnych dokumentów okazało się, że takie wiosło było złożone przez
Daniela Fossa z Elkton (Maryland) w roku 1821. Dopiero po długich poszukiwaniach
znaleźliśmy je w składzie różnych bezużytecznych eksponatów. Nacięcia i opowiadanie wyryte
są na wiośle, tak, jak Pan opisuje.
Posiadamy też broszurę, złożoną tu w tym samym czasie, napisaną przez tegoż Daniela Fossa i
wydaną w Bostonie przez firmę N. Coverly Jr., w roku 1834. Broszurka opisuje osiem lat życia
rozbitka na bezludnej wyspie. Widocznie ten marynarz w podeszłym wieku i w nędzy, rozdawał
tę broszurkę dla wywołania litości i uzyskania datku.
Ciekawy jestem, jakim sposobem dowiedział się Pan o istnieniu tego wiosła, o którym w
naszym muzeum nic nie wiedzieliśmy? Czy się nie mylę, przypuszczając, że czytał to Pan gdzieś
w jakimś opisie, wydanym później przez tegoż Daniela Fossa? Rad będę, jeśli poinformuje mnie
Pan w tej sprawie. Zamierzam wystawić wiosło i broszurę na widok publiczny.
Z poważaniem
Hosea Salsburty”
Rozdział XX
Nadszedł czas, gdy upokorzyłem naczelnika Athertona. Poddał się bez walki. Jego ultimatum
„dynamit albo męki” okazało się próżnym gadaniem. Dał za wygraną, doszedł bowiem do
przekonania, że nie zdoła mnie zabić kaftanem bezpieczeństwa. Miał takich, którzy umierali po
kilku godzinach kaftana. Inni umierali po kilku dniach, chociaż stale rozwiązywano ich i
przynoszono do szpitala. Nim wyzionęli ducha… lekarz wystawiał świadectwo zgonu podając za
przyczynę zapalenie płuc, chorobę Brighta, albo wrodzoną wadę serca.
Naczelnik Atherton nie zdołał mnie zabić. Nigdy nie było potrzeby przeniesienia do szpitala
mego storturowane — go i konającego szkieletu. Przyznaję jednak, że naczelnik Atherton
próbował wszystkiego i odważył się na najgorsze. Wydał polecenie, by związano mnie w
podwójny kaftan bezpieczeństwa. Jest to zdarzenie tak ciekawe, że muszę je opowiedzieć.
Zdarzyło się, że jedno z pism w San Francisco (szukając, jak każde pismo i każde
przedsiębiorstwo handlowe nowych rynków zbytu), starało się zainteresować problemem
reformy więzień część klasy pracującej o radykalnych przekonaniach. W rezultacie, ponieważ
Związek Pracy posiadał wówczas ogromne znaczenie polityczne, idący z duchem czasu politycy
w Sacramento wyznaczyli komisję, złożoną z senatorów, która miała zbadać wszystkie więzienia
państwowe.
Ta Państwowa Komisja Senatorów badała (darujcie szyderstwo) również San Quentin. I
okazało się, że w krótkim czasie nasze więzienie uznano za wzorowe. Świadczyli o tym sami
więźniowie. Nie można brać im tego za złe. Badania takie nie raz już miały miejsce. Dobrze
wiedzieli, z której strony chleb jest posmarowany masłem. Wiedzieli, że boki ich i prawie
wszystkie żebra będą mocno zbolałe wkrótce po udzieleniu przez nich informacji… gdyby te
informacje okazały się niezgodne z danymi przekazanymi przez administrację więzienną. Wierz
mi, czytelniku, to bardzo stare dzieje. Podobne zdarzenia miały miejsce w starożytnym Babilonie
przed wieloma tysiącami lat, dobrze pamiętam te odległe czasy, gdy gniłem w więzieniu podczas
przewrotu wywołanego we dworze przez pałacowe intrygi.
Jak już powiedziałem, wszyscy więźniowie zaświadczali, jakoby obchodzono się z nimi w
bardzo ludzki sposób, a zawdzięczali to rozsądnym rządom naczelnika Athertona. Świadectwo
ich potwierdzające dobroć naczelnika, mówiące o dobrym i urozmaiconym pożywieniu, o
łagodności dozorców i ogólnej przyzwoitości, a nawet porządkach i wygodach więzienia, było
tak wzruszające, że dzienniki opozycyjne w San Francisco podniosły krzyk oburzenia, domagając
się większego rygoru od zarządów więzień. Zachodziła bowiem obawa, że inaczej uczciwi, lecz
niezbyt pracowici obywatele, rozpoczną starania o zaciągnięcie się w szeregi gości więziennych.
Komisja Senatu zajrzała nawet do cel samotnych, w których nasza trójka nie miała wiele do
stracenia i nic zyskać nie mogła. Jake Oppenheimer plunął im w twarz i nie przejmując się,
odesłał do wszystkich diabłów. Ed Morrell powiedział, że to przeklęta dziura, obsypał naczelnika
gradem obelżywych słów i Komitet polecił, by mu dać zakosztować dawnych, przestarzałych
sposobów kary, obmyślonych zapewne przez poprzednich naczelników i wywołanych
koniecznością poskromienia osobników o równie trudnym charakterze, jak jego.
Co do mnie, uważałem, by nie obrazić naczelnika. Świadczyłem mądrze i naukowo,
zaczynając od drobnych szczegółów, rozwijałem myśl z całym artyzmem, powoli, stopniowo,
tak, że moi słuchacze — senatorowie słuchali z zainteresowaniem. Wszystko razem utkałem tak
misternie, że nie było miejsca na przerwę lub na zadanie pytania i tym sposobem doszedłem do
końca opowieści.
Niestety! Ani jedno słowo z moich rewelacji nie wyszło poza mury więzienia. Komisja Senatu
wybieliła naczelnika Athertona i więzienie w San Quentin. Wojownicze dzienniki z San
Francisco upewniały swych czytelników — robociarzy, że San Quentin jest wzorem dla innych
więzień, że wprawdzie kaftan bezpieczeństwa był dotąd uznanym, legalnym środkiem kary dla
opornych, lecz obecnie, pod zarządem pełnego ludzkich uczuć i rozumnego naczelnika, kaftana
się nie używa.
Podczas gdy biedni głupcy, robotnicy czytali i wierzyli w to, gdy Komisja Senatu siedziała
przy dobrze zastawionym stole i piła z naczelnikiem na koszt państwa, Ed Morrell, Jake
Oppenheimer i ja leżeliśmy, każdy w kaftanie bezpieczeństwa, zaciśnięci nieco mocniej i
złośliwiej niż zwykle.
— Śmiać mi się chce — pukał do mnie Ed Morrell końcem podeszwy.
— Ja nie widzę tu nic do śmiechu — pukał Jake.
Co do mnie, wypukałem też całą mą gorzką pogardę i śmiech, wspominałem więzienia
starożytnego Babilonu i z olbrzymim kosmicznym uśmiechem odszedłem w przestworza małej
śmierci, która mnie obdarzała dziedzictwem wieków i pozwalała przebywać w bezmiarze czasu.
Tak, drogi bracie z zewnętrznego świata, gdy prasa zaczęła wybielać sytuację w więzieniu,
gdy dostojni senatorowie jedli i pili, my trzej, umarli za życia, żywcem pogrzebani, leżeliśmy
zlani potem, w okrutnych męczarniach.
Po obiedzie, gdy rozgrzany winem naczelnik Atherton przyszedł osobiście o nas zapytać,
zastali mnie jak zawsze nieprzytomnego. Doktor Jackson zaniepokoił się wówczas po raz
pierwszy. Zapach amoniaku w nozdrzach przywrócił mi przytomność. Powitałem uśmiechem
pochylone nade mną twarze.
— Wstyd — wybełkotał naczelnik; rumieniec i mamrotanie wskazywały na to, że pił za wiele.
Zwilżyłem usta językiem, chciałem mówić.
— Osioł jesteś — zdołałem wreszcie wymówić chłodno i wyraźnie. — Osioł, tchórz, łajdak,
tak podła istota, że… że szkoda śliny, by ci w twarz plunąć. Jake Oppenheimer jest zbyt
wspaniałomyślny dla ciebie w tych sprawach. Co do mnie, mówię ci bez żadnego wstydu: nie
pluję na ciebie tylko dlatego, że nie chcę się poniżać do tego stopnia i marnować śliny.
— Koniec mej cierpliwości! — ryczał. — Zabiję cię, Standing!
— Jesteś pijany — odparłem. — Radziłbym ci także, o ile koniecznie chcesz tak mówić, nie
powtarzać tego przy tak wielu osobach, twoich więziennych psach. Rzucę się kiedyś na ciebie i
zginiesz.
Wino szumiało mu w głowie.
— Włóżcie mu drugi kaftan — rozkazał. — Już nie żyjesz, Standing. Lecz nie umrzesz w
kaftanie. Wywieziemy cię na cmentarz ze szpitala.
Tym razem na poprzedni kaftan założono drugi od pleców i zasznurowano z przodu.
— Boże, Boże, naczelniku, jest zimno — szydziłem. — Jest silny mróz. Dzięki ci za dwa
kaftany. Nareszcie będzie mi ciepło.
— Ciaśniej — zachęcał Ala Hutchinsa, który zaciągał sznury. — Nogi na kark! Połam mu
żebra!
Muszę przyznać, że Hutchins bezbłędnie wykonywał polecenia.
— Będziesz o mnie rozsiewał kłamstwa — krzyczał naczelnik, a żar wina i złość posunięta do
ostatecznych granic opanowywały mu twarz coraz wyraźniej. — Widzisz, co za to masz. Przyszła
na ciebie kolej, Standing. Już koniec. Słyszysz? To koniec.
— Jedną łaskę, naczelniku — wyszeptałem cicho. Mdlałem. Na skutek okropnego zaciśnięcia
sznurów już prawie traciłem przytomność. — Daj potrójny kaftan — zdołałem dalej mówić,
podczas gdy mury celi krążyły wkoło mnie, ja zaś siłą woli starałem się zachować przytomność,
wyciskaną ze mnie przez dwa kaftany. — Jeszcze jeden kaftan… naczelniku… będzie… o…
wiele… cieplej.
Szept mój zgasł, zapadłem bowiem w otchłań małej śmierci.
Po tym podwójnym kaftanie bezpieczeństwa nie zdołałem już w pełni dojść do siebie. Nigdy,
aż po dzisiejszy dzień, nie odzyskałem apetytu, niezależnie od otrzymywanego pokarmu.
Cierpiałem na wewnętrzne dolegliwości, których nawet nie starałem się dociec. Gdy piszę te
słowa, wciąż odczuwam ból w żebrach i w żołądku. Nieszczęsna, udręczona maszyna osiągnęła
jednak swój cel. Dzięki niej żyję do dziś, ona też podtrzyma mnie przy życiu jeszcze przez jakiś
czas, aż do dnia, w którym wyprowadzą mnie stąd w koszuli bez kołnierza i zarzucą na szyję
stryczek z doskonale wyciągniętego powrozu.
Ten podwójny kaftan bezpieczeństwa był jego ostatnim słowem. Całkowicie złamał
naczelnika Athertona. Poddał się, gdy dowiodłem, że nie można mnie zabić. Powiedziałem mu
pewnego razu:
— Masz tylko jeden sposób na mnie, naczelniku, zakraść się tutaj w nocy z siekierą.
Jake Oppenheimer dobitnie przemówił do naczelnika:
— Słuchaj, naczelniku, to musi być dla ciebie istne piekło, gdy budzisz się codziennie rano i
znajdujesz na poduszce siebie samego.
A Ed Morrell:
— Twoja matka musiała bardzo nie lubić dzieci, gdy cię wychowywała.
Zdjęcie kaftana stanowiło dla mnie prawdziwą przykrość. Czułem brak mojej krainy snu.
Stwierdziłem, że mogę zawiesić życie siłą woli. Pomagało w tym zaciśnięcie piersi i żołądka
kołdrą. Tym sposobem osiągnąłem fizjologiczny i psychologiczny stan, podobny do tego, jaki
wywoływał kaftan bezpieczeństwa. Mogłem zatem bez dawnej męki unosić się do woli w
niezmierzonych przestworzach czasu.
Ed Morrell wierzył w moje przygody, zaś Jake Oppenheimer pozostał sceptykiem aż do końca.
W ciągu trzeciego roku pobytu w celi samotnej złożyłem wizytę Oppenheimerowi. Raz tylko
miałem okazję to uczynić, zupełnie nieoczekiwanie.
Po utracie przytomności znalazłem się w jego celi. Wiedziałem, że moje ciało leży w kaftanie
w mojej własnej celi. Chociaż przedtem nigdy go nie widziałem, zdawałem sobie sprawę z tego,
że ten człowiek to Jake Oppenheimer. Było to w lecie, leżał rozebrany na kołdrze. Przeraził mnie
widok jego trupiej twarzy i podobnej do szkieletu postaci. Nie był nawet skorupą człowieka. Był
to jedynie zarys człowieka; kości połączone ze sobą, pozbawione ciała i pokryte podobną do
pergaminu skórą.
Dopiero po powrocie do mojej celi i po odzyskaniu przytomności byłem w stanie zastanowić
się nad tą sprawą i zrozumieć, że zupełnie tak, jak Jake Oppenheimer, wyglądał też Ed Morrell i
tak wyglądałem ja. Dreszcz mnie przeszedł na myśl o wielkości ducha, który ożywiał te nasze
kruche, nędzne szkielety, nas trzech niepoprawnych z samotnych cel. Ciało to rzecz łatwa do
zniszczenia. Trawa jest ciałem i ciało staje się trawą; tylko duch żyje i trwa. Nie znoszę tych
czcicieli ciała. Niech by zakosztowali samotnych cel w więzieniu w San Quentin, szybko by się
nawrócili i nauczyli cenić oraz należycie czcić ducha.
Wróćmy jednak do mej wizyty u Oppenheimera. Wyglądał jak człowiek od dawna umarły i
spalony przez żar pustyni. Skóra jego miała kolor wyschniętego błota. Jego przenikliwe, żółto —
szare oczy zdawały się być częścią jego istoty, jeszcze żywą. Nie znały spokoju. Leżał na wznak,
oczy przelatywały szybko z miejsca na miejsce, podążając za lotem kilku much, unoszących się
nad nim. Zauważyłem też bliznę nad prawym łokciem i drugą na prawej kostce.
Po jakimś czasie ziewnął, obrócił się na bok i zaczął oglądać ranę nad biodrem. Oczyścił ją i
opatrzył prostym sposobem, jaki muszą stosować więźniowie samotnych cel. Poznałem tę ranę
— takie uszkodzenia ciała powoduje kaftan bezpieczeństwa. W chwili, gdy piszę te słowa mam
na ciele setki ran od kaftana.
Następnie Oppenheimer obrócił się znowu na wznak, ujął ostrożnie dwoma palcami, wielkim i
wskazującym, jeden z przednich zębów, tzw. kieł i zaczął powoli poruszać nim do przodu i do
tyłu. Ziewnął znowu, wyciągnął ręce, obrócił się i zapukał do Eda Morrella.
Oczywiście od razu zrozumiałem sygnał.
— Domyślałem się, że nie śpisz — pukał Oppenheimer. — Co słychać z profesorem?
Wówczas usłyszałem z oddali pukanie Morrella; opowiadał, że przed godziną nałożyli mi
kaftan i że, jak zwykle, jestem już głuchy na wszelkie pukane rozmowy.
— Dobre z niego stworzenie — pukał dalej Oppenheimer. — Nigdy nie miałem zaufania do
uczonych facetów, lecz jego wykształcenie wcale go nie zepsuło. To człowiek prawy. Zbierz
wszystkich szpicli z całego świata, a nie nakłonią go do wydania czegokolwiek nawet w ciągu
miliona lat.
Ed Morrell potwierdził jego zdanie i jeszcze je rozwinął. Zanim ruszą dalej, muszę
powiedzieć, że przeżyłem wiele lat i wcieleń, w żywotach tych miałem niejeden powód do dumy,
najbardziej dumny czułem się jednak w chwili, gdy moi dwaj współtowarzysze z cel samotnych
wypowiadali te pochwały. Ed Morrell i Jake Oppenheimer byli wielkimi duchami i nigdy nie
doznałem większego zaszczytu niż przyjęcie do ich towarzystwa. Byłem pasowany na rycerza
przez królów. Cesarze obdarzali mnie szlachectwem i ja sam, jako król, doceniałem te uroczyste
chwile. Jednak żadnego z tych minionych przeżyć nie cenię tak wysoko, jak tę pochwałę,
wyrażoną przez dwóch dożywotników w celach samotnych, ludzi uznanych przez świat za
największe bagno, zakał społeczeństwa.
Później, gdy odzyskałem przytomność po tym szczególnym okresie uwięzienia w kaftanie,
opowiedziałem o owej wizycie w celi Jake’a, na dowód, że duch mój rzeczywiście opuszcza
ciało. Jake nie dał się przekonać.
— To po prostu domniemanie, które jest czymś więcej niż domniemaniem — odparł, gdy mu
zrelacjonowałem jego kolejne czynności, wykonywane podczas pobytu mego ducha w jego celi.
— Wyobraźnia. Sam jesteś prawie od trzech lat zamknięty w samotnej celi, profesorze, i możesz
sobie z łatwością wyobrazić, co może robić każdy facet zabijając czas. Nie wymieniłeś nic, czego
byście ty i Ed nie robili tysiąc razy, od leżenia nago w upalny dzień aż do śledzenia lotu much,
opatrywania ran i pukania.
Morrell trzymał moją stronę, lecz bezskutecznie.
— Nie przejmuj się tym, profesorze — pukał Jake. — Nie mówię, że kłamiesz. Powiadam, że
zapadasz w sen w kaftanie i wyobraźnia pracuje bez twojej wiedzy. Rozumiem, że wierzysz w to,
co mówisz i sądzisz, że tak jest istotnie; lecz to mnie nie przekonuje. Zdaje ci się, choć nie wiesz,
że to wyobraźnia — to coś, co towarzyszy ci wciąż, chociaż nie zdajesz sobie sprawy z tego,
dopóki nie zapadniesz w stan snu i zawrotów głowy.
— Zaczekaj, Jake — pukałem. — Wiesz, że oczy moje nigdy cię nie oglądały. Prawda?
— Nie mogę wierzyć w to tak do końca, profesorze. Mogłeś mnie widzieć, nie wiedząc, że to
ja.
— Jednak — ciągnąłem dalej — chociaż cię nigdy nie widziałem bez ubrania, mogę
stwierdzić, że masz bliznę powyżej prawego łokcia, a drugą na prawej kostce.
— Głupstwo — odparł. — Wszystko to znajdziesz w mojej więziennej kartotece. Tysiące
szefów policji i detektywów wie o tym wszystkim doskonale.
— Nigdy o tym nie słyszałem — zapewniałem go.
— Nie pamiętasz, abyś słyszał — poprawił. — Jednak musiałeś słyszeć. Pomimo że
zapomniałeś, informacja pozostała w mózgu, zachowałeś ją na przyszłość, tylko nie pamiętasz,
gdzie była ukryta. Potrzebny ci zawrót głowy, abyś mógł sobie to przypomnieć.
— Czy zdarzyło ci się kiedyś zapomnieć imienia człowieka, którego znałeś kiedyś tak dobrze,
jak brata? Ze mną tak było. Był pewien przysięgły, który mnie skazał w Vakland, wówczas, gdy
mnie posadzono na pięćdziesiąt lat. Któregoś dnia zauważyłem, że nie pamiętam, jak się ów
człowiek nazywa. Przez kilka tygodni starałem się odtworzyć jego imię z pamięci. Fakt, że nie
mogłem go stamtąd wygrzebać nie dowodzi, że go tam nie ma. Nie zostało odłożone tam, gdzie
trzeba było i koniec. Na dowód powiem ci, że pewnego dnia, gdy nie myślałem o tym, imię to
samo przyszło mi do głowy. Stacy, wypowiedziałem, Józef Stacy! Tak się nazywał. Rozumiesz?
Mówisz o bliznach tylko to, co wszyscy wiedzą. Jak dotarłeś do tej informacji, nie wiem,
przypuszczam, że ty sam tego nie wiesz. Mój pogląd jest inny. Oto jak się zapatruję na tę kwestię.
To, co wszyscy wiedzą, mnie nie przekona. Jestem zbyt krytyczny, bym się dał złowić na tę
wędkę.
Zasada najmniejszego działania Hamiltona przy rozważaniu dowodów! Ten więzień,
wychowany na ulicy, miał tak przenikliwy umysł, że sam doszedł do wniosków sformułowanych
w prawie Hamiltona, co więcej — ściśle je stosował.
Jednak, co było pocieszającym odkryciem, to fakt, że Jake Oppenheimer był intelektualnie
uczciwy. Drzemałem już tego wieczoru, gdy wezwał mnie zwykłym sygnałem.
— Słuchaj, profesorze, mówisz, że widziałeś, jak poruszałem mój kiwający się ząb. To mi
trafia do przekonania. To jedno, czego nie pojmuję: skąd możesz o tym wiedzieć? Ząb rusza mi
się dopiero od trzech dni i nie wspomniałem o tym nikomu.
Rozdział XXI
Pascal powiedział: „Zastanawiając się nad postępem ewolucji człowieka, umysł filozoficzny
powinien patrzeć na ludzkość jako na jednego człowieka, nie zaś jako na zbiór jednostek”.
Siedzę tu wśród morderców w Folsom, monotonne brzęczenie much dźwięczy mi w uszach i
zastanawiam się nad tą myślą Pascala. Prawda. Ja, embrion ludzki, w ciągu krótkich dziesięciu
miesięcy księżycowych, odtwarzam całą historię życia organicznego, od rośliny aż do człowieka,
z zadziwiającą szybkością, w miriadach form i podobieństw pomnożonych wielokrotnie; jak
człowiek — chłopak w ciągu krótkich chłopięcych lat odtwarza dzieje człowieka pierwotnego w
dzikich i okrutnych czynach, od lekkomyślnego zadawania bólu istotom słabszym do
świadomości plemienia, wyrażonej chęcią biegania wraz z gromadą innych chłopców; tak też ja,
Darrell Standing, odtworzyłem i przeżyłem na nowo wszystko to, czym człowiek pierwotny był,
co czynił, czym został, aż wreszcie stał się tobą i mną, i resztą rodzaju ludzkiego w dwudziestym
wieku cywilizacji.
Istotnie, nosimy w sobie, każdy z nas, żyjących dzisiaj na ziemi, niezmienną historię życia od
samych jego początków. Historia ta jest wypisana w naszych tkankach i w naszych kościach, w
komórkach mózgowych i w naszych duszach oraz we wszelkiego rodzaju fizycznych i
psychicznych potrzebach oraz atawistycznych instynktach. Byliśmy niegdyś podobni do ryb, ty i
ja, czytelniku, wyszliśmy z morza jak pionierzy na wielką nieznaną suchego lądu, którą obecnie
przeżywamy. Mamy jeszcze na sobie znak morza, mamy i znak węża, pochodzący z czasów nim
wąż stał się wężem, a my zostaliśmy sobą, gdy przed — wąż i przed — my stanowiliśmy jedno.
Lataliśmy niegdyś w powietrzu, mieszkaliśmy na drzewach i ciemność budziła w nas lęk. Ślady
zostają wyryte na tobie i na mnie, ukryte w naszym nasieniu, aby zmaterializować się w naszych
czasach na ziemi.
Przeżyłem to, co Pascal ujrzał w jasnowidzeniu. Widziałem siebie, jako tego jednego
człowieka, którego badało oko filozofii Pascala. Znam opowieść, najprawdziwszą, a zarazem
najdziwniejszą, bo dotyczącą mnie samego, lecz wątpię, bym umiał ją odpowiednio przekazać,
tak, abyś ty, czytelniku, zrozumiał to, co ci przekazuję. Mówię, że widziałem siebie jako tego
jednego człowieka, o którym wspomina Pascal. Leżałem w okrutnych męczarniach kaftana i
widziałem siebie, jako połączenie tysięcy ludzkich wcieleń, które same przez się stanowią
historię człowieka, wspinającego się wzwyż na przestrzeni wieków.
Jakież królewskie są moje wspomnienia, gdy powracam do dawno minionych eonów. W
kolejnych transach kaftana przeżyłem na nowo wiele wcieleń, objętych tysiącletnimi Odysejami
pierwotnych zachowań ludzkich. O, wielkie nieba! Nim stałem się lnianowłosym Ezyrem,
zamieszkującym Asgard, nim znalazłem się pośród czerwonowłosych Wanów, mieszkających w
Wanaheim, na długo przedtem nim nastąpiły te wydarzenia, działy się inne sprawy, o których
zachowałem jakże żywe wspomnienia! Pamiętam wcześniejszy moment, kiedy, jak puszek
niesiony wiatrem, uciekałem na południe przed kolejnymi zlodowaceniami.
Umierałem z głodu i chłodu, ginąłem wśród walk i powodzi. Zrywałem jagody na pustym
szkielecie ziemi i wygrzebywałem korzonki z żyznych łąk i pól. Ryłem podobiznę renifera i
włochatego mamuta na kości słoniowej i na skalistych ścianach mojego schroniska w pieczarze,
podczas gdy na zewnątrz szalały zimowe burze. Rozbijałem się w miejscach, w których ongiś
wznosiły się opustoszałe miasta królewskie lub w takich, w których miasta takie miały dopiero
powstać setki lat po moim zgonie. Pozostawiałem tam kości moich przejściowych szkieletów.
Tam albo w głębinach wodnych, na lodowych ścieżkach i w polodowcowych jeziorach.
Żyłem w ciągu wieków znanych dziś w nauce jako okres paleolityczny, neolityczny i brązu.
Pamiętam, jak z naszymi domowymi wilkami pasaliśmy nasze renifery na północnym wybrzeżu
Morza śródziemnego, gdzie teraz znajdują się Francja, Włochy i Hiszpania. Było to jeszcze w
czasach zanim lodowce cofnęły się ku biegunom. Wiele razy przekraczałem równik i wiele razy
wówczas traciłem życie, czytelniku… tylko ja pamiętam, ty nie.
Byłem Synem Pługa, Synem Ryby i Synem Drzewa. Wszelkie wiary od początku powstania
religii żyją we mnie. Gdy Dominie w kaplicy, tu, w Folsom, w niedzielę, modli się do Boga w
swój własny, poczciwy, współczesny sposób, wiem, że w nim, w Dominie tkwi jeszcze cześć dla
Pługa, Ryby i Drzewa, a także cześć oddawana Asztarte i Nocy.
Byłem władcą aryjskim w starym Egipcie, podczas gdy żołnierze moi bazgrali bezeceństwa na
rzeźbionych grobach dawno zmarłych i zapomnianych królów. Ja, aryjski władca starego Egiptu,
wzniosłem dla siebie dwa grobowce: jeden fałszywy — olbrzymią piramidę, którą budować
musiało całe pokolenie niewolników; drugi skromny, nędzny, ukryty, wykuty w skale pustej
doliny przez niewolników, którzy skonali natychmiast po wykonaniu dzieła… Rozmyślam tu, w
Folsom, podczas gdy demokracja śni swój złoty sen nad dwudziestym stuleciem świata, czy tam,
w skalistej krypcie ukrytej, pustej doliny są jeszcze kości, które niegdyś były moimi i nadawały
sztywność żywemu ciału, gdy byłem władcą aryjskim i wydawałem rozkazy.
Podczas wielkiej wędrówki w kierunku zachodnim i południowym, pod palącym słońcem,
które zabiło wszystkich potomków rodu Asgard i rodu Wanaheim, byłem królem na Cejlonie,
budowałem aryjskie gmachy na starej Jawie i starej Sumatrze. Umierałem sto razy w wielkich
wyprawach przez morza południowe, nim odrodziłem się, by wznosić gmachy, jakie tylko
Aryjczyk potrafi wznieść na wulkanicznych wyspach zwrotnikowych, których ja, Darrell
Standing nazwać nie umiem, obcą mi jest dziś bowiem tak odległa geografia morska.
O! Gdybym mógł oddać za pomocą słów wszystko to, co widzę, wiem i posiadam w moim
rozległym umyśle zawierającym wielką wędrówkę z czasów poprzedzających historię! Tak,
mieliśmy swoją historię nawet wówczas! Nasi starcy, kapłani i mędrcy ujęli nasze dzieje w
opowiadania i wypisali je w gwiazdach, by potomkowie nasi, kiedyś w przyszłości, nie mogli
tego zapomnieć. Z niebios pochodził deszcz życiodajny i światło słońca. Studiowaliśmy niebiosa,
ucząc się od gwiazd obliczać czas i określać pory roku; nadaliśmy gwiazdom imiona naszych
bohaterów, naszych pokarmów i narzędzi do zdobywania żywności; nazwaliśmy je, biorąc za
podstawę nasze wędrówki i zmagania, by miały związek z naszymi lękami i nadziejami.
Sądziliśmy, niestety, że niebiosa, na których wypisano nasze pokorne prośby i pełne pokory
uczynki, spełnione lub wymarzone, będą nam przychylne, dadzą się zakląć. Pamiętam, gdy
byłem Synem Byka, całe życie zeszło mi na patrzeniu w gwiazdy. Później i wcześniej były inne
życia, wówczas łączyłem mój głos z pieśnią kapłanów i bardów o gwiazdach, w których, jak
sądziliśmy, wypisana była nasza nieśmiertelność! A teraz, pod koniec mego życia, ślęczę tutaj
nad dziełami o astronomii, wypożyczonymi z biblioteki więziennej; to dzieła, które wolno czytać
skazanym. Zrozumiałem po ich lekturze, że nawet niebo jest ruchomą falą, która przemija pod
wpływem wędrówki gwiazd, tak, jak ziemię zmieniają wędrówki ludów.
Dzięki tym zasobom współczesnej wiedzy, mogłem, wracając dzięki małej śmierci z mych
poprzednich wcieleń, porównać niebiosa dawne i nowe. Gwiazdy ulegają zmianom. Widziałem
gwiazdy północne, całe ich gromady. Dziś gwiazda północna jest częścią gwiazdozbioru
zwanego Małą Niedźwiedzicą. W tych odległych dniach równie mocno świeciły: Smok,
Herkules, Wega, Łabędź i Cefeusz. Nie. Nawet gwiazdy nie pozostają takie same, chociaż
wspomnienie i wiadomości o nich przetrwały we mnie, w moim duchu, który jest wspomnieniem
— a przecież zjawisko to ciągle trwa. Tylko duch pozostaje. Wszystko inne to tylko materia,
która przemija i musi przeminąć.
Sam widzę dzisiaj siebie, tego jednego człowieka, który zjawił się w dawnym świecie;
jasnowłosy, okrutny, morderca i kochanek, mięsożerny i zbieracz korzonków, włóczęga i zbój,
przez tysiąc lat idzie z oszczepem w dłoni, wędruje poprzez świat, szuka mięsa, by mieć się czym
posilić i odnajduje zaciszne schronienia dla swych potomków.
Ja jestem tym człowiekiem, jego sumą, całością, tym bezwłosym, dwunogim stworzeniem,
które wyszło z błota, wywalczyło sobie prawo do drogi ku górze, odkryło miłość i prawo w
chaosie wędrownego życia, którego ryk przenikał gąszcze dżungli. Jestem wszystkim, czym
człowiek był i co osiągnął. Przez bólem trawione szeregi pokoleń, widzę siebie, jak tropię i
zabijam zwierzynę i ryby, wytrzebiam pierwsze pola w leśnych gęstwinach, z kamienia i kości
wyrabiam prymitywne narzędzia, wznoszę domy z drewna, pokrywam dachy ich liśćmi i słomą,
uprawiam dziko rosnące trawy i korzenie łąk. Poprzedzają one ryż i proso, pszenicę, jęczmień i
wszelkie jadalne zboża. Uczę się uprawiać ziemię, zasiewać, zbierać i przechowywać, wybijam
włókna rośliny, by uprząść z nich nitkę, buduję systemy nawadniające, obrabiam metale, tworzę
rynki zbytu i drogi handlowe, buduję statki, odkrywam nowe szlaki żeglarskie, organizuję życie
wiejskie, łączę wioski z wioskami aż staną się plemieniem, łączę plemiona, by utworzyły naród,
wciąż odkrywam prawa przyrody, ustanawiam prawa ludzkie, by społeczności żyły w przyjaźni i
w zjednoczonym wysiłku, by pobiły i wytępiły wszelkie pełzające stwory, które żyjąc, są dla nich
zagrożeniem.
Ja byłem tym człowiekiem we wszystkich jego narodzinach i wysiłkach. Ja i dziś nim jestem,
gdy czekam na śmierć wymierzoną przez to prawo, w tworzeniu którego brałem udział przed
wieloma tysiącami lat; na rozkaz tego prawa umierałem niejeden już raz, konałem wiele razy.
Gdy tak spoglądam w moją rozległą przeszłość, widzę niektóre wielkie i przepiękne chwile,
wśród nich najważniejsza jest miłość kobiety, miłość mężczyzny do kobiety swego gatunku.
Widzę siebie, jedynego mężczyznę, kochanka, zawsze kochanka. Tak, byłem też wielkim
wojownikiem, lecz gdy tak siedzę i w spokoju rozpatruję wszystko, zdaje mi się, że przede
wszystkim byłem wielkim kochankiem. Dlatego zaś, że wiele kochałem, byłem wielkim
wojownikiem.
Myślę czasami, że dzieje człowieka to dzieje jego miłości do kobiety. Wspomnienia mej całej
przeszłości, którą opisuję, to przypomnienie miłości do kobiety. W tysiącach wcieleń i przemian
kochałem ją zawsze. I dziś ją kocham. Ona wypełnia moje sny; pierwsza moja myśl po
przebudzeniu wiedzie nieomylnie do niej. Nie ma sposobu ucieczki od tej wiecznej, uroczej,
zawsze promiennej postaci kobiecej.
Nie osądzajcie mnie pochopnie. Nie jestem namiętnym, rozgorączkowanym młodzieńcem.
Jestem starszym mężczyzną, ze złamanym zdrowiem i wkrótce mam umrzeć. Jestem uczonym i
filozofem. Jak całe pokolenia filozofów przede mną, poznałem naturę kobiety taką, jaką ona jest
naprawdę, znam jej słabości, podłość i brak skromności, jej bezwstyd, stopy, stąpające twardo po
ziemi i oczy, które nigdy nie widziały gwiazd. Lecz jej odwieczna potęga pozostaje niezmienna:
stopy jej są piękne, oczy cudowne, a ręce i piersi to przedsmak rozkoszy. Roztacza wokół siebie
urok tak przemożny, że z łatwością przyciąga mężczyznę, tak, jak magnes przyciąga igłę.
To kobieta sprawiła, że nie lękałem się śmierci i pokonywałem trudy życia, że czułem pogardę
dla snu i zmęczenia. Z miłości do kobiety zabijałem ludzi, gorącą krwią święciłem nasze weselne
gody. Gotów byłem na śmierć i najgorsze upodlenie, ciąży nade mną zdrada moich
współtowarzyszy i gwiazd — w imię kobiety, a raczej w moje imię, gdyż to ja stworzyłem taki
jej wizerunek. Ukryty w łanach zboża czekałem na nią, zbolały z tęsknoty, pragnący, by przeszła
obok mnie, abym mógł nasycić mój wzrok blaskiem jej urody, pieścić spojrzeniem jej włosy,
czarne jak noc, ciemne, lniane lub złote od słońca.
Kobieta stanowi w oczach mężczyzny ideał piękna. Jest słodyczą dla jego ust, wonią kwiatów
dla nozdrzy. Rozpala ogień we krwi i grzmi, by go przebudzić ze snu. Nie ma piękniejszej
muzyki niż jej głos, ona wytrąci z równowagi duszę stojącą dumnie przed tytanami światła i
ciemności.
Pośród swoich niebios, za zasłoną utkaną z gwiazd, mężczyzna osadził ją na tronie: walkirie
lub hurysy, bez nich bowiem nie pojmuje nieba. Tak słodko nie dźwięczy mu pieśń miecza
podczas bitwy, jak śmiech kobiety rozlegający się wśród blasku księżyca, miłosne westchnienie o
zmierzchu lub choćby obraz jej w blasku słońca, gdy on, w trawie ukryty spogląda na nią z
tęsknotą.
Umierałem z miłości. Umierałem też i za miłość, jak się dowiecie. Mnie, Darrella Standinga,
poprowadzą wkrótce na śmierć. Będzie to śmierć w imię miłości. Byłem bardzo poruszony, gdy
zabiłem profesora Haskella w laboratorium uniwersytetu w Kalifornii. Był, tak jak i ja,
mężczyzną. A między nami była piękna kobieta. Rozumiesz? Była kobietą, a ja mężczyzną i
kochankiem, któremu dane było całe dziedzictwo miłości od czasu czarnych gąszczów dżungli,
nim jeszcze miłość była miłością, a mężczyzna mężczyzną.
O! To nic nowego. W przeszłości niejednokrotnie ofiarowywałem życie i honor, stanowisko i
władzę w zamian za miłość. Psychika mężczyzny różni się od psychiki kobiety. Ona bliższa jest
chwili obecnej, pragnie tego, co może osiągnąć natychmiast. Nasz, męski honor jest bardziej
wzniosły niż jej poczucie dumy. Nasz wzrok biegnie daleko i dosięga gwiazd, jej oko zaś nie
dojrzy więcej niż twardy grunt pod stopami, niż pierś kochanka i drobna dziecina na ręku. A
jednak, tak dziwnie złożyła nas alchemia wieków, iż kobieta czyni cuda w naszych snach i krwi.
Znaczy więcej niż sny i marzenia, niż krew, niż cały świat. Rację ma kochanek, który tak mówi.
Inaczej bowiem mężczyzna nie byłby mężczyzną, wojownikiem i zwycięzcą, idącym do celu,
pokonującym przeszkody. Gdyby zaś mężczyzna nie był kochankiem, królem — kochankiem,
nie byłby nigdy królem–wojownikiem. Walczymy, umieramy i żyjemy dla tych, których
pokochaliśmy.
Ten jeden mężczyzna to ja. Widzę te liczne jednostki, które, połączone, wykreowały mnie.
Widzę zawsze kobietę, tych wiele kobiet, które mnie rodziły i pogrążały w nicości, które mnie
kochały i posiadały mą miłość.
Pamiętam, o! — dawno już temu, gdy rodzaj ludzki dopiero rozpoczynał swą historię,
postanowiłem wykopać dół, by zastawić w nim sidła. W środek dołu wbiłem ostry pal,
przeznaczony do osadzenia na nim ostrokła. Ostrokieł, o długich kłach i włosach był dla nas
największym zagrożeniem. Nocą zbieraliśmy się przy ognisku, w dzień zaś wznosiliśmy coraz
wyższy wał z muszli, które zlepialiśmy mułem wygrzebanym ze słonego błota. Gdy rozlegał się
ryk ostrokła, wszystkich przeszywał nagły strach. Wpadałem wówczas w szał na wspomnienie
pułapki w jamie. Uspokajała mnie, otaczając ramieniem, kobieta, która walczyła z szaleńcem,
powstrzymywała mnie, bym nie odchodził w ciemność, jak to zamierzałem uczynić. Odziana
była jedynie w skóry zwierząt zabitych przeze mnie; czarna od dymu obozowego, nie myta od
czasu wiosennych deszczów, miała nierówne i połamane paznokcie, ręce raczej do szponów niż
do kobiecych dłoni podobne, lecz oczy miała błękitne jak niebo w lecie, głębokie, jak niebo
bezdenne, a w oczach, w ramionach, w których mnie tuliła i w sercu, które biło zgodnie z moim
sercem, było to, co mnie przy niej trzymało… chociaż przez całą noc, aż do brzasku, kiedy cichł
ryk ostrokła, słyszałem, jak moi współplemieńcy i ich kobiety drwili ze mnie, że widocznie nie
dość wierzę we własny pomysł zabicia potwora, skoro boję się podejść nocą do pułapki. Kobieta
moja, dzika dziewoja, trzymała mnie, również dzikiego. Obezwładniały mnie jej ramiona i nogi, i
serce bijące przy moim, oddalając myśl o mym najgorętszym marzeniu, wielkim dziele, jakim
miało być pojmanie i zabicie ostrokła na palu w jamie.
Byłem kiedyś łucznikiem Ushu, pamiętam doskonale. Zabłądziłem w olbrzymim lesie i nie
mogłem odnaleźć mego ludu, aż wreszcie wyszedłem na równinę pokrytą żyznymi polami.
Przyjął mnie lud obcy, spokrewniony ze mną, bo skórę miał białą, złociste włosy i mowę nieco
zbliżoną do naszej. Poznałem Igar, którą zwabiłem nocą, śpiewając mą pieśń. Była stworzona na
matkę silnej rasy, szeroko zbudowana, od razu wiedziałem, że pragnie mężczyzny o silnych
muskułach i głębokiej piersi, który opiewałby swe czyny: walkę i polowania. Kobieta rozumiała
w tym obietnicę przyszłego życia, w którym nie zazna głodu, otoczona będzie opieką i poświęci
się wychowaniu potomstwa.
Ludziom, których poznałem obca była mądrość mego ludu. Nadal suszyli oni i dołowali
mięso, do walki używali drągów i kamiennych dzirytów i nie znali zalet szybkolotnej strzały z
nacięciem u końca, służącym do zaczepiania skóry renifera, dobrze naciągniętej, która po
naciśnięciu sprężyny na wygiętej w środku cięciwie leciała wprost przed siebie.
Obcy ludzie śmiali się, gdy śpiewałem o zmierzchu. Ona jedna, Igar, wierzyła i ufała mi.
Zabrałem ją z sobą na łowy, by mogła zobaczyć, jak jelenie podchodzą do wody. Strzała
przeleciała z furkotem, trafiony jeleń upadł nieżywy. Ciepłe mięso jelenie było smaczne, a
kobieta już pozostała moją, tam, nad przezroczystą wodą.
Ze względu na Igar pozostałem z tymi obcymi ludźmi. Nauczyłem ich robić łuki z
czerwonego, pachnącego drzewa, podobnego do cedrów. Nauczyłem ich sztuki polowania:
celowania lewym okiem, wykonywania tępych strzał na małą zwierzynę i rozszczepionych z
kości na rybę, ciosania ostrzy ze skał na jelenia i innych na dzikiego konia i na starego ostrokła.
Śmiali się z moich strzał, dopóki nie przebiłem na wylot zwierzęcej skóry. Wówczas zacząłem
cieszyć się szacunkiem całego plemienia.
Byłem łucznikiem Ushu, Igar zaś moją kobietą i żoną. Obserwowaliśmy z radością w piękny,
słoneczny ranek, jak nasze dzieci, młody mężczyzna i młoda kobieta, złote jak pszczoły, skakały
i przewracały się na murawie. Nocą zaś Igar znajdowała ukojenie w mych objęciach, kochała
mnie, a ja ją. Zachęcała, bym przebywał jak najwięcej w obozie, gdzie mogłem zajmować się
wyrabianiem strzał dla innych mężczyzn, którzy w zamian przynosili nam mięso, zdobyte
podczas niebezpiecznych łowów. Usłuchałem jej, utyłem, oddech miałem ciężki, a w ciągu
długich nocy dręczyła mnie myśl, że mężczyźni obcego plemienia przynoszą mi mięso,
doceniając moją mądrość i honor, lecz drwią z mojej tuszy i mej niechęci do łowów i wszelkich
walk.
Byłem już w podeszłym wieku, synowie nasi dorośli, a córki wychowywały swe własne
dzieci, gdy napadli na nas z południa ciemnoskórzy ludzie o płaskim czole i wydłużonych
czaszkach. W ucieczce przed nimi cofnęliśmy się aż do podnóża gór. Igar wykonała gest
wszystkich moich towarzyszek z poprzednich i następnych wcieleń: objęła mnie ramionami i
usiłowała powstrzymać od wzięcia udziału w bitwie.
Chociaż otyły i cierpiący na ataki duszności, odsunąłem ją od siebie. Płakała z żalu, że jej już
nie kocham, ja zaś rzuciłem się w wir walki. Walczyłem w nocy i o świcie; wśród świstu strzał i
naciągania łuków pokazaliśmy tym dzikusom, co znaczy zręczność w boju, spryt i wola walki.
Gdy padłem pod koniec walki, wokół mnie rozległa się pieśń śmierci, a słowa jej zdawały się
powtarzać to, co opowiadałem o mym życiu, będąc łucznikiem Ushu. Były tu także słowa,
poświęcone Igar, mojej kobiecie, towarzyszce mego życia, która, obejmując ramionami,
usiłowała zatrzymać mnie z dala od bitwy.
Niegdyś, nikt dokładnie nie wie, kiedy, w każdym razie dawno temu, gdy ludzkość dopiero
rozpoczynała swą wędrówkę, mieszkaliśmy nad wielkimi bagnami. Wzgórza wznosiły się nad
brzegami potężnej, spokojnej rzeki, nasze kobiety zbierały korzonki i jagody, a my, mężczyźni,
polowaliśmy w górach na jelenie, dzikie konie, antylopy i elki. W rzece łowiliśmy ryby; kobiety
tkały sieci z włókien młodych drzew.
Byłem człowiekiem ruchliwym, tak ciekawym świata, jak antylopa, którą obserwowałem
ukryty w trawie, gdy skubała soczyste źdźbła trawy. W moczarach, na brzegach grobli, prosto z
wody, dziko wyrastał ryż. Co rano budził nas śpiew kosów ulatujących na bagniska. Dźwięk ten
towarzyszył nam też w długie wieczory, gdy ptaki powracały, by ukryć się na noc w konarach
drzew. Był to czas dojrzewania ryżu. Mieliśmy też kaczki, które, tak jak kozy, tuczyły się
dojrzałymi ziarnami ryżu, wyłuskanymi przez słońce.
Ponieważ byłem człowiekiem zawsze niespokojnym, wciąż czegoś szukałem i bezustannie
myślałem, co może być za górami, za moczarami i na dnie rzeki, przyglądałem się dzikim
kaczkom i kozom, aż wreszcie rozmyślania moje wywołały widzenie.
Oto treść tego, co ujrzałem.
Mięso stanowi dobry pokarm. Ostatecznie, gdyby wziąć pod uwagę sam początek jego
powstawania, pochodzi ono od trawy. Mięso kaczki i kozy zaś z nasienia ryżu. Polowanie na
kaczki ze strzałą nie jest warte całego towarzyszącego mu trudu skradania się i wielogodzinnego
czatowania w ukryciu. Kos jest za mały, by go przeszyć strzałą — to robota dla chłopca, który
uczy się strzelać i chce nabrać wprawy, by później celnie trafiać grubą zwierzynę. Jednak w
sezonie dojrzewania ryżu kaczki i kozy tuczą się na nim. Dlaczego więc ja i moi bliscy, nie
mielibyśmy również utyć od ryżu?
Myślałem o tym w osadzie, która była ponura i milcząca. Dzieci gaworzyły tuż przy mnie,
lecz nie zwracałem na nie uwagi. Anruga zaś, towarzyszka moja i kobieta, na próżno gderała,
zachęcając, bym poszedł na łowy i zdobył więcej mięsa dla naszej licznej gromadki.
Arunga była kobietą, którą wykradłem z pewnego górskiego plemienia. W ciągu dwunastu
miesięcy od chwili jej uprowadzenia, uczyliśmy się mowy zrozumiałej dla nas obojga. O!
Pamiętam ten dzień, gdy zeskoczyłem ze zwisających konarów drzewa, by ją pochwycić, gdy
przechodziła ścieżką na uboczu. Spadłem całym ciężarem na jej ramiona, biłem, szarpałem.
Broniła się jak kot. Kopała i gryzła mnie. Paznokcie szarpały i darły skórę tak, jak pazury
dzikiego kota. Uspokoiłem ją jednak i ujarzmiłem, obijając przez dwa dni. Lecz w końcu zeszła
wraz ze mną ze wzgórz na żyzną równinę nad rzekę łączącą ryżowe moczary, gdzie tuczą się
kaczki i kozy.
Widzenie moje miało miejsce w porze dojrzewania ryżu. Umieściłem Arungę w pniu z
wypalonym wnętrzem, który przypominał prymitywną łódkę. Kazałem jej wiosłować. Z tyłu, na
dnie łodzi, rozciągnąłem wygarbowaną skórę jelenia, na której kładłem ryżowe łodygi i uderzając
w nie dwoma grubymi kijami młóciłem ziarno, które inaczej zjadłyby ptaki. Gdy się
napracowałem, przy młóceniu ryżu zastąpiła mnie Arunga, ja zaś siedziałem w łódce,
wiosłowałem i wydawałem rozkazy.
Przedtem jedliśmy surowy ryż, który nie bardzo nam smakował. Teraz prażyliśmy go nad
ogniem, ziarna pękały, wypadały z łusek bielutkie i całe plemię spieszyło, by zakosztować
przysmaku.
Potem znano nas już jako jedzących ryż i nazywano nawet „synami ryżu”. Krótko potem, gdy
Synowie Rzeki wypędzili nas z moczar na wyżyny, wzięliśmy ze sobą nasienia ryżu i zaczęliśmy
je uprawiać, umieliśmy bowiem wybierać największe ziarna na siew, toteż ryż, który jedliśmy
później, miał większe ziarna i był lepszy, prażony czy też gotowany.
Lecz wróćmy do Arungi. Powiedziałem, że broniła się i drapała jak kot, gdy ją ukradłem.
Pamiętam jednak czasy, gdy jej własna rodzina, wywodząca się z gór, porwała mnie i
uprowadziła w swe rodzinne strony. Uczestniczyli w tym jej dwaj rodzeni bracia, ojciec i jego
brat. A jednak nie odeszła ode mnie i ze mną żyła dalej. W nocy, gdy leżałem związany, jak dziki
wieprz do zakłucia, oni zaś strudzeni zasnęli przy ognisku, cichutko podeszła do nich i
roztrzaskała im głowy zrobioną przeze mnie maczugą. Płakała nad mym losem, uwolniła mnie i
uciekła ze mną; wróciła do szerokiej, błotnistej rzeki, gdzie kozy i błotniste kaczki szukają
pożywienia na ryżowych moczarach — działo się to przed najazdem Synów Rzeki.
Taka była Arunga, jedyna, wieczna kobieta. Żyła w każdej epoce i na każdym kontynencie.
Nieśmiertelna. W odległym kraju nosiła niegdyś imię Ruth. Zwano ją też: Izolda, Helena,
Pocahontas i Una. Nie ma człowieka, który by jej nie szukał.
Pamiętam wiele kobiet, które przybrały postać tej Jedynej. Towarzyszyła mi w każdym czasie,
w każdym miejscu. Był czas, gdy Har, mój brat i ja spaliśmy i polowaliśmy na zmianę. Dniem i
nocą próbowaliśmy złapać dzikiego ogiera, który biegał wokół nas. Doprowadziliśmy go do
wyczerpania wskutek głodu i pragnienia. Drżącego, związaliśmy powrozem ukręconym ze
ścięgna jelenia. To dzięki mojemu pomysłowi poskromiliśmy to szybkonogie zwierzę.
Gdy wybierałem się na tę niebezpieczną wyprawę, Selpa, moja kobieta, otoczyła mnie
ramionami i głośno nalegała, by pojechał Har, a nie ja, on bowiem nie miał ani żony, ani dzieci i
w razie śmierci nie osierociłby nikogo. Kiedy zaczęła płakać, Har wskoczył na konia i odjechał.
Słońce zachodziło, gdy przynieśli Hara. Miał rozbitą głowę, mózg wyciekał z czaszki tak, jak
płynie miód z wywróconego ula. Matka Hara posypała sobie głowę popiołem i uczerniła twarz,
ojciec odciął do połowy palce jednej ręki na znak rozpaczy. Wszystkie kobiety, szczególnie
młode i niezamężne, zaczęły mi złorzeczyć! Starsze zaś kiwały mądrymi głowami i szeptały, że
ani ich ojcowie, ani ojcowie ojców nie zdradzali takiego szaleństwa. Aczkolwiek mięso końskie
jest smaczne, tylko wariat mógł próbować zbliżyć się do dzikiego konia, nie ugodzonego strzałą
lub wbitego na pal.
Selpa namówiła mnie, bym poszedł spać, a rano obudziła swym szczebiotaniem. Narzekała
wciąż na szaleństwo, które mnie opętało, mówiła o swych prawach do mnie, o prawach naszych
dzieci, aż w końcu zdenerwowało mnie to wszystko, wyrzekłem się mojego pomysłu i
przyrzekłem, iż nie będę więcej marzył o upolowaniu dzikiego konia.
W ciągu długich lat opowiadanie o moim szaleństwie powtarzało się nieustannie przy
obozowym ognisku. Dlatego nie mogłem zapomnieć tych dawnych marzeń, a młodzi, którzy
przysłuchiwali się opowieści, myśleli o tym samym. Aż wreszcie Otkar, mój pierworodny syn,
zdołał ujarzmić dzikiego konia, wskoczył na jego grzbiet i z szybkością wiatru ulecieli w step.
Później, pragnąc mu towarzyszyć, wszyscy mężczyźni próbowali łowić i oswajać dzikie
konie. Padło wiele z tych koni, lecz ginęli także ludzie. Dożyłem jednak czasów, gdy podczas
zmiany miejsca obozowiska, przywiązywano do boków oswojonych koni koszyki z
niemowlętami, a pozostałe konie niosły na grzbietach cały nasz obozowy dobytek.
Ja, młody człowiek miałem widzenie i wyśniłem mój sen. Kobieta, Seipa, nie pozwoliła na
spełnienie mych pragnień, lecz Otkar, mój potomek, przejął moją myśl i wcielił ją w życie.
Dzięki temu nasze plemię osiągnęło dobrobyt i szczęście.
Była też inna kobieta, która towarzyszyła nam w wielkiej wędrówce z Europy do Indii, dokąd
przyprowadziliśmy bydło o krótkich rogach i rozpoczęliśmy uprawę jęczmienia. Ta kobieta
pojawiła się na długo przedtem zanim dotarliśmy do Indii. Byliśmy w połowie naszej wędrówki,
nie pamiętam nazwy doliny, w której się wówczas znaleźliśmy.
Kobiecie na imię było Nuhila. Dolina była wąska, niezbyt długa, ukształtowanie jej podłoża i
brzegów pozwoliło utworzyć tarasy dla pierwszych zasiewów ryżu i prosa, przez nas, Synów
Gór, sprowadzonych. Dolinę zamieszkiwał łagodny lud. Charaktery ich kształtowały się podczas
pracy, przy uprawie żyznych pól, użyźnianych dodatkowo przez wodę. Pierwszy raz
obserwowaliśmy proces nawadniania. Nie mogliśmy jednak zostać tu zbyt długo, gdyż my,
Synowie Gór, uciekaliśmy przed liczną gromadą Synów Garbonosych. Nazywaliśmy tych ludzi
Beznosymi, oni zaś przywłaszczyli sobie miano Synów Orła. Uciekaliśmy przed nimi wszyscy,
wraz z trzodą, nasionami roślin uprawnych, kobietami i dziećmi.
Podczas gdy Garbonosi mordowali naszą młodzież znajdującą się na tyłach, nasza przednia
straż gnębiła słaby lud doliny. Domy budowano tu z błota, a dachy pokrywano trawą. Wieś
otaczał wysoki wał, także z błota. Wymordowaliśmy mieszkańców wsi, ukryliśmy za wałem
nasze stada, a kobiety i dzieci stanęły na jego szczycie, obsypując obelgami Garbonosych.
Komórki były pełne ryżu i prosa. Bydło żywiło się trawą z dachów. Zbliżała się pora deszczów,
nie groził nam więc brak wody.
Oblężenie Garbonosych trwało długo. Zaraz na początku zebraliśmy wszystkich pozostałych
przy życiu starców, kobiety i dzieci, każąc im opuścić wioskę. Garbonosi wymordowali
wszystkich — w ten sposób było więcej żywności dla nas i dla Garbonosych w dolinie.
Oblężenie było długotrwałe i ciężkie. Nękały nas choroby, wielu zmarło od zarazy, która się
bardzo rozprzestrzeniła. Opustoszały komórki, zaczęliśmy jeść nasze bydło i kozy.
W miejscach, w których początkowo czuwało na wale pięciu ludzi, pozostało po jednym
strażniku, nie było w ogóle niemowląt i starszych dzieci. Moja kobieta, Nuhila, obcięła włosy i
uplotła z nich postronek, aby mi służył jako cięciwa do łuku. Inne kobiety poszły za tym
przykładem, a gdy ruszaliśmy na wał, one szły wraz z nami, ramię przy ramieniu wśród strzał i
kamieni, rzucając garnki i skały na głowy napastników.
Nasza wytrwałość przewyższała nawet cierpliwość Garbonosych. Nadszedł czas, gdy z
dziesięciu mężczyzn pozostał na wale jeden, a z kobiet zaledwie kilka. Wówczas Garbonosi
rozpoczęli pertraktacje. Przyznali, że jesteśmy dzielnym ludem, a kobiety nasze to matki
prawdziwych mężczyzn, jeśli więc damy im nasze kobiety, pozostawią nam dolinę na własność, a
sami odejdą na południe.
Nuhila nie chciała opuścić mnie i naszego plemienia. Podobnie postanowiły inne kobiety.
Szydziliśmy z Garbonosych, pytaliśmy drwiąco, czy są już znużeni walką. Sami jednak byliśmy
bliscy wyczerpania, nie mieliśmy sił do dalszej walki. Jeszcze jeden atak na wał byłby ostatnim i
nasze kobiety wiedziały o tym. Nuhila zaproponowała, abyśmy uprzedzili Garbonosych i sami
pozbawili się życia. Wszystkie kobiety zgodziły się z nią. Podczas więc przygotowań naszych
wrogów do kolejnego, ostatniego już i zwycięskiego ataku, zabiliśmy na wale nasze kobiety.
Kochającą mnie Nuhilę przebiłem ostrzem własnego miecza. Potem zabijaliśmy się wzajemnie
my, mężczyźni, aż wreszcie wśród tego morza krwi pozostaliśmy tylko we dwoje z Hordą. Horda
był ode mnie starszy, zgiąłem się więc pod jego mieczem. Nie skonałem jednak od razu.
Widziałem jeszcze, jak Horda godzi swym mieczem we własną pierś i jak umiera. Byłem
ostatnim Synem Gór. Konając, słyszałem krzyki nadciągających Garbonosych. Radowałem się,
że w ręce wroga nie dostaną się nasze kobiety i nasi synowie.
Nie umiem określić, w jakim czasie byłem Synem Gór i kiedy zginęliśmy w dolinie, w której
pokonaliśmy Synów Ryżu i Prosa. Wiem jednak, że było to całe setki lat przedtem, nim wielka
wędrówka Synów Gór dotarła do Indii i dużo wcześniej, zanim zostałem aryjskim władcą
dawnego Egiptu, budując tam moje dwa grobowce i bezczeszcząc grobowce królów, którzy
panowali przede mną.
Chciałbym więcej opowiedzieć o tych odległych czasach, lecz już nie zdążę. Odejdę
niebawem i nie dowiecie się ode mnie szczegółów o tych pierwotnych wędrówkach, walkach
ludów i nadciągających lodowcach.
Chciałbym też powiedzieć o Tajemnicy. Albowiem pragnęliśmy zawsze rozwiązać zagadkę
życia, śmierci i upadku ludzi. Tak bardzo odmienny od wszelkich istot zamieszkujących ziemię,
człowiek zawsze wpatrzony był w gwiazdy. Jego bogata wyobraźnia powołała do życia wielu
bogów. W tych dawnych czasach czciłem Słońce i Ciemność. Czciłem Ziarno jako źródło życia.
Czciłem też bogów morza i rzek oraz bogów ryb.
Pamiętam Isztar nim przywłaszczyli ją sobie Babilończycy, także Ea, bóg wody, mądrości i
magii należał do naszego świata i dał Isztar moc, zwyciężającą śmierć. Również Mitra był
dobrym, starym bogiem aryjskim, zanim przywłaszczyli go sobie inni. Innym bogiem, którego
pamiętam z czasów późniejszych był Bodhisatwa, czczony w Indiach.
Tajemnica zawsze towarzyszy ludzkiemu życiu. Wykradani i przemieszczający się bogowie są
nie mniejszymi włóczęgami niż my, ludzie.
Tak, śmieję się dzisiaj, ja, Darrell Standing, znajdujący się na oddziale morderców, że
dwunastu sprawiedliwych sędziów orzekło, iż jestem winny zabójstwa i skazało na śmierć.
Dwanaście to od wieków magiczna liczba Tajemnicy. Nie wywodzi się ona jednak od dwunastu
pokoleń Izraela. Astrologowie już wcześniej wskazali na niebie dwanaście znaków zodiaku.
Pamiętam, że gdy przebywałem wśród Asów i Wanów, Odyn sądził ludzi w asyście dwunastu
bogów o następujących imionach: Thor, Baldr, Njord, Frey, Tyr, Bragi, Heimdall, Hod, Widar,
Ullr, Forseti i Loki.
Skradziono nam nawet nasze rumaki, walkirie i uczyniono z nich anioły. Nasze obozowisko w
Helheim, w krainie lodu i mrozu, znalazło się w kręgu piekielnym. Nawet niebo, istniejące w
naszych marzeniach jako niewzruszone i wieczne, zmieniło się: w miejscu, gdzie dawniej była
koza widnieje skorpion, łucznik zaś zajął miejsce raka.
Cześć oddawana Tajemnicy! Ciągła pogoń za Jej tropem! Pamiętam kulawego boga Greków,
kowala, zwanego Wulkanem, a przez ludy germańskie Wielandem. Kowal został porwany i
pozbawiony nogi przez Nidunga, króla Nidów. Wcześniej Kowal był naszym bogiem, a
nazywaliśmy go Ilmarinenem. Wyobraźnia nasza przyznała mu ojca w osobie złotobrodego boga
słońca, a wykarmiły go gwiazdy Niedźwiedzicy. On bowiem, Wulkan lub Wieland albo Ilmarinen
narodził się pod drzewem jodły z włosa wilka i uznawany był za ojca Niedźwiedzicy zanim
jeszcze czcili go Grecy i Germanie. Dlatego nazywaliśmy siebie Synami Niedźwiedzia lub
Wilka, a wizerunki dwóch tych zwierząt umieściliśmy na naszych godłach. Działo się to nim
rozpoczęliśmy naszą wędrówkę na południe, podjętą wspólnie z Synami Gaju, którzy przejęli od
nas religię, podania i godła.
Zbyt długo musiałbym opowiadać o tym, kim byli Pururawas i Urwasi, czczeni pod innymi
imionami przez mieszkańców południa i ludność Wschodu. Nie starczy też czasu, by
opowiedzieć o trójlistnej Trawie Żywota, która jest skarbem Indii, świętym Graalem króla Artura,
która jest… Nie! Dosyć! Dosyć!
Gdy zastanawiam się nad życiem ludzkim, bezustannie dochodzę do przekonania, że
najważniejszą w nim jest, była i będzie — dla mnie i dla każdego mężczyzny — kobieta. Nie
zmieni się to, dopóki lśnić będą gwiazdy na niebie, a niebiosa trwać w swych prawach. Więcej
niż nasza praca, wszelkie wysiłki, fantazja i wynalazki, bitwy, marzenia i tajemnice — zawsze
znaczyła kobieta.
Nawet gdy jej śpiew brzmiał fałszywie, gdy zatrzymywała mnie na ziemi i przesłaniała wzrok
zatopiony w niebiosach, by na siebie zwrócić spojrzenie, ona, źródło ziemskiego życia,
ofiarowała mi najpiękniejsze dni i noce, największą pełnię życia. Nawet Tajemnica przybrała w
mych myślach jej kształt, a gdy spoglądałem w gwiazdy, jej postać widniała na niebie.
Każde me dzieło i każda idea z niej były zrodzone i do niej wiodły, ona jaśniała w każdym
śnie i marzeniach. Dla niej skonstruowałem kowadło i młot, dla niej zastawiałem sidła na
ostrokła, oswajałem konia, zabijałem mamuta, pasłem renifery i przemierzałem lodowce. Dla niej
uprawiałem zboża i zbierałem plony, umierałem na wierzchołkach drzew, przetrzymałem
oblężenia w jaskiniach skalnych i na wałach ziemnych. Dla niej umieściłem na niebie dwanaście
znaków. Czciłem ją, oddając pokłon dziesięciu kamieniom i wielbiąc je jako księżycowe
miesiące ciąży.
Kobieta zawsze tuliła się do ziemi jak kuropatwa, gdy ukrywa swe pisklęta pod skrzydłami;
bezmyślność mej włóczęgi potrafiła sprowadzić na proste drogi, moje gwiaździste ścieżki zawsze
zawracały do niej, ku wiecznie trwającej postaci, ku Jedynej kobiecie, której ramiona tak mi były
niezbędne, że w ich objęciach zapominałem o gwiazdach.
Dla niej żeglowałem po morzach i oceanach, przenosiłem góry, pokonywałem pustynie. Dla
niej polowałem i odznaczałem się w bitwach. Dla niej i do niej śpiewałem, opiewając swoje
własne czyny. Dzięki niej zrozumiałem, czym jest ekstaza i rozkosz życia. Teraz, u kresu mej
ziemskiej wędrówki, mogę wyznać, że nie znałem większego ciepła niż to, które znajdywałem w
zapomnieniu, gubiąc się w przepychu jej wonnych włosów.
Jeszcze słowo. Pamiętam Dorotę, z czasów, gdy wykładałem rolnictwo studentom agronomii.
Miała jedenaście lat. Jej ojciec był dziekanem wydziału. Była dzieckiem — kobietą i uroiła sobie,
że mnie kocha. Uśmiechałem się sam do siebie, serce moje bowiem nie uległo wzruszeniu, gdyż
biło dla innej.
Lecz uśmiech mój był serdeczny, w oczach dziecka ujrzałem odwieczną kobietę, kobietę
wszystkich czasów i miejsc. W jej oczach dostrzegłem spojrzenie mej towarzyszki z dżungli, z
wierzchołka drzewa, z jaskini i z moczarów. W jej oczach widziałem oczy Igar, wypatrujące
dzielnego łucznika Ushu, oczy Arungi, patrzące na zbieracza ryżu, oczy Selpy, powstrzymujące
przy sobie łowcę ogierów, oczy Nuhili w momencie, gdy oparła się o ostrze mego miecza. Było
w jej oczach także coś, co znałem ze spojrzenia Lei — Lei, od której odchodziłem z uśmiechem
na ustach, ze źrenic damy Om, przez czterdzieści lat wiernej towarzyszki mej żebraczej tułaczki,
ze wzroku Filippy, dla której padłem na murawie w dawnej Francji i z oczu mojej matki, która
obserwowała mnie, gdy byłem chłopcem Jesse na Górskich Łąkach, bawiącym się w kręgu
utworzonym z naszych czterdziestu wozów.
Była dzieckiem — kobietą, lecz jednocześnie i córką, i matką wszystkich pozostałych kobiet,
tych, które odeszły i tych, które dopiero miały nadejść. Była boginią urodzaju, Isztar, która
zwyciężyła śmierć. Była Kleopatrą, Esterą i Herodiadą, Marią Magdaleną i Marią, siostrą Marty,
a także samą Martą. Była Brunhildą i Guinewerą, Izoldą i Julią, Heloizą i Nicolettą. Była Ewą,
Lilith i Asztarte. Miała lat jedenaście, a były w niej wszystkie kobiety przeszłości i przyszłych
dni.
Siedzę teraz w celi, w ciepłe letnie popołudnie, gdy muchy brzęczą leniwie i myślę o tym, jak
niewiele czasu mam jeszcze przed sobą. Już wkrótce ubiorą mnie w koszulę bez kołnierza…
Lecz, cicho, serce. Wszak Duch jest nieśmiertelny. Przejdę przez ciemność i wrócę na ziemię, do
kobiety. Tajemnica przywoła do mnie towarzyszki mych przyszłych wcieleń. I chociaż gwiazdy
krążą po niebie, kobieta trwa zawsze, przepiękna, wieczna, jedyna kobieta. Podobnie jak i ja, w
każdym przebraniu i w każdym żywocie, jestem jedynym mężczyzną, jej towarzyszem.
Rozdział XXII
Mam coraz mniej czasu. Mój rękopis został już ukradkiem wyniesiony z więzienia. Jest tu
przy mnie człowiek, któremu mogę zaufać, on się zajmie wydaniem książki. Już nie przebywam
na oddziale morderców. Piszę te słowa w celi śmierci, przy której czuwa specjalna straż,
wypełniająca dniem i nocą swą paradoksalną funkcję: pilnuje, bym nie umarł. Należy chronić
moje życie aż do chwili wykonania wyroku, inaczej społeczność dozna zawodu, prawo nie okaże
swej mocy, a mój strażnik będzie osobą źle widzianą przez władze. Zdumiewa mnie ten
dziwaczny sposób, w jaki ludzie zarabiają na życie.
To już moje ostatnie wyznania. Wykonanie wyroku ma nastąpić jutro rano. Gubernator
odmówił prawa łaski, pomimo że Liga Przeciwników Kary Śmierci zorganizowała w Kalifornii
kilka demonstracji. Już zbiera się tłum reporterów. Rozmawiałem ze wszystkimi. Są to
przeważnie bardzo dziwni młodzi ludzie, zarabiający na chleb, masło, wódkę i tytoń, a jeśli mają
dzieci, to na buty lub książki dla nich, swą obecnością jak szakale przy uśmiercaniu profesora
Darrella Standinga, które następnie opiszą swoim ciekawskim czytelnikom. Podejrzewam, że
będą się czuli znacznie gorzej ode mnie, gdy się to wszystko skończy.
Siedzę tu i rozmyślam, słyszę kroki strażników śmierci, widzę podejrzliwe oko, zaglądające
co rusz do mej celi. Żyłem już tyle razy. Nuży mnie ta bezustanna walka i ciągły ból, i ciągłe
katastrofy, które dotyczą każdego, kto się wzniesie wysoko, kto kroczy świetlaną drogą, kto
wędruje pośród gwiazd.
Mam nadzieję, że mój następny los przybierze postać spokojnego farmera. Będzie to farma
moich marzeń! Chciałbym tu spędzić jedno całe życie! Tak, farmo wyśniona! Moje łąki, moje
dojne krowy rasy Jersey, moje pastwiska górskie, stoki gór pokryte zaroślami, moje żyzne łany,
moje kozy angorskie, skubiące krzaki!
Wysoko na wzgórzach jest naturalne zagłębienie w ziemi, z trzech stron otoczone wodą,
chciałbym zbudować groblę tam, gdzie jest najwęższy przesmyk. Mógłbym bardzo niewielkim
nakładem pracy zebrać do dwudziestu milionów galonów wody. Usunąłbym w ten sposób
największą niedogodność kalifornijskich upraw: suszy, hamującej wzrost zboża, wypalającej
żyzną glebę. Dzięki mojej grobli mógłbym zbierać plony z upraw trzy razy do roku, a stosując
odpowiedni płodozmian doszedłbym do wielkiego urozmaicenia uprawianych roślin.
Przed chwilą musiałem jeszcze ścierpieć wizytę naczelnika więzienia. (Umyślnie używam
słowa „ścierpieć”). Wcale nie jest podobny do naczelnika z San Quentin. Był mocno
zdenerwowany, więc zmuszony byłem podtrzymywać rozmowę. To pierwsza tego typu egzekucja
w jego karierze. Sam mi o tym powiedział. Ja zaś wysiliłem się na dowcip, że jest to także mój
debiut. Nie śmiał się. Ma córkę naukowca, a jego syn wstąpił w tym roku do Stanford. Nie
posiada innych dochodów poza swym więziennym wynagrodzeniem, jego żona wciąż choruje i
martwi się, że lekarz z Towarzystwa Ubezpieczeń nie chce go leczyć jako zbyt podejrzanego
klienta. Zwierzył mi się ze wszystkich swych kłopotów. Gdybym dyplomatycznie nie zakończył
rozmowy, zostałby tu jeszcze i dalej opowiadał o sobie.
Ostatnie dwa lata, które spędziłem w San Quentin były uciążliwe i monotonne. W wyniku
niezwykle dziwnego wybryku losu Ed Morrell został zwolniony z samotnej celi i został mężem
zaufania całego więzienia. Był to stary numer Ala Hutchinsa, który przyniósł mu niezłe
pieniądze: trzy tysiące dolarów rocznie. Na moje nieszczęście Jake Oppenheimer, który tyle lat
gnił w samotnej celi, zgorzkniał do reszty, znienawidził wszystko i wszystkich. W ciągu ostatnich
ośmiu miesięcy nie chciał rozmawiać nawet ze mną.
Nowiny szybko rozchodzą się w więzieniu, dochodzą nawet do lochu i cel samotnych. Dotarła
więc i do mnie wieść, że Cecil Winwood, poeta — plagiator, donosiciel, tchórz i lewus, znowu
powrócił za kolejne fałszerstwo. Chciałbym przypomnieć, że to właśnie Cecil Winwood
rozpowszechnił bajeczkę, jakobym zmienił kryjówkę dynamitu i przez niego spędziłem pięć lat w
samotnej celi.
Postanowiłem zabić Cecila Winwooda. Morrell odszedł, Oppenheimer milczał, samotność
stała się więc monotonna. Musiałem coś robić. Przypomniałem sobie czasy, gdy byłem Adamem
Strangiem i przez czterdzieści lat cierpliwie czekałem na chwilę zemsty. Co uczynił mój
poprzednik, ja także mogłem wykonać: zacisnąć ręce na szyi Cecila Winwooda.
Nie będę teraz opowiadał, jak to się stało, że byłem posiadaczem czterech małych igieł do
haftu. Chociaż wychudłem niezmiernie, musiałem przepiłować cztery sztaby, każdą w dwóch
miejscach, by uzyskać wystarczająco duży otwór, przez który mógłbym się wydostać na zewnątrz
mej celi. Przeznaczyłem po jednej igle do każdej sztaby. Na wykonanie każdego cięcia
potrzebowałem całego miesiąca. Całą pracę mogłem więc zakończyć po upływie ośmiu miesięcy.
Na nieszczęście złamałem ostatnią igłę na ostatniej sztabie i musiałem czekać trzy miesiące,
zanim udało mi się zdobyć nową igłę. Dostałem ją jednak i mogłem zakończyć swą pracę.
Chociaż wyszedłem z celi, nie znalazłem Cecila Winwooda, czego bardzo żałuję. Wszystko
obliczyłem dokładnie, lecz nie przewidziałem jednego — moich własnych możliwości.
Najpewniej można było zastać Winwooda w jadalni w porze obiadowej. Czekałem więc na
dzień, kiedy Pie Face Jones, śpiący dozorca, będzie miał dyżur w południe. Nie mógł mnie
przecież zobaczyć nikt z więziennego personelu, a Pie Face Jones po chwili już chrapał. Wyjąłem
sztaby, wyśliznąłem się z celi, ostrożnie minąłem strażnika, otworzyłem drzwi i byłem wolny…
w części więziennych pomieszczeń.
Tu właśnie natknąłem się na tę jedną nie przewidzianą przeszkodę — na siebie samego.
Spędziłem pięć lat w samotnej celi, byłem osłabiony do granic możliwości, ważyłem czterdzieści
trzy kilogramy i byłem na pół ślepy. Natychmiast okazało się, że padłem ofiarą agorafobii,
uczułem lęk przestrzeni. Pięć lat spędzonych wśród czterech ciasnych ścian uczyniło mnie
niezdolnym do przejścia przez ogromną klatkę schodową i więzienne podwórze.
Jednak zszedłem po schodach, a był to najbardziej bohaterski czyn mego życia. Podwórze
było puste. Oślepił mnie blask promieni słonecznych. Trzy razy próbowałem pokonać przestrzeń
podwórza. Czułem jednak nieustanny zawrót głowy i musiałem opierać się o ścianę. Przyzywając
na pomoc całą mą odwagę powtarzałem próbę. Lecz moje biedne oczy, oślepione jak oczy
nietoperza, lękały się mego własnego cienia, kładącego się na kamieniach. Potknąłem się,
upadłem i jak tonący szukałem ratunku. Na rękach i na kolanach przyczołgałem się do ściany.
Oparłem się o nią i zacząłem krzyczeć — pierwszy raz od wielu lat. Poczułem łzy spływające po
policzkach i ich słony smak, gdy sięgnęły warg. Wstrząsnął mną dreszcz, jakbym zachorował na
febrę. Wiedziałem, że nie jestem w stanie przejść przez podwórze. Postanowiłem więc obejść je
naokoło.
Wówczas spostrzegł mnie dozorca więzienny Thurston. Zdumiony na mój widok olbrzymi,
dobrze odżywiony potwór rzucił się na mnie z prędkością błyskawicy. Był kilka metrów ode
mnie, ważył jakieś osiemdziesiąt pięć kilogramów. Nie muszę chyba opisywać przebiegu walki,
jaka nastąpiła między nami. Pamiętam, że uderzyłem go pięścią w nos. A ponieważ byłem
dożywotnikiem, któremu pod groźbą kary śmierci nie wolno używać siły, sąd uznał mnie
winnym, świadczyli przeciwko mnie strażnik Thurston i inne psy więzienne, wyrok wydany
przez sędziego zgodny więc był z literą prawa jasno wyrażonego w kodeksie.
Zostałem porządnie obity przez Thurstona, który jeszcze prowadząc mnie po schodach nie
omieszkał kopać, popychać, szczypać i bić, w czym sekundowała mu cała horda zaufanych
dozorców, którzy w swej gorliwości przyjścia z pomocą koledze, przeszkadzali sobie wzajemnie.
Boże mój! jeśli rzeczywiście Thurstonowi popłynęła krew z nosa, musiał się do tego przyczynić
w ogólnym zamieszaniu któryś z tych oprawców. Gdyby to mój cios wywołał krwotok, może
miałbym powód do satysfakcji, ale tak… to żałosna przyczyna, z powodu której wiesza się
człowieka…
Rozmawiałem przed chwilą z dyżurnym mej straży śmierci. Niespełna rok temu Jake
Oppenheimer zajmował tę samą celę, w której ja teraz przebywam i tak samo jak ja oczekiwał na
wykonanie wyroku. Człowiek, z którym udało mi się pogawędzić był jednym ze strażników
Jake’a. Niegdyś był żołnierzem. Bez przerwy żuje tytoń, którym plami swój siwy zarost. Jest
wdowcem, ma czternaścioro żyjących dzieci, zamężnych i żonatych, które obdarzyły go
wnukami w liczbie trzydziestu jeden, ale zdążył też zostać już pradziadkiem czterech małych
dziewczynek. Wydobywanie z niego tych wiadomości szło dość opornie, porównałbym ten
proces do operacji wyrywania zębów. Śmieszny staruszek, o niskim poziomie inteligencji, który,
jak sądzę, przyczynił się do tak długiego życia. Umysł jego zapewne wykrystalizował się i
okrzepł przed trzydziestu laty, nie potrafił przyjąć żadnej nowej myśli o tamtego czasu. Niewiele
mówił poza „tak” i „nie”. I to wcale nie dlatego, żeby był nieokrzesany albo w złym humorze.
Nie miał po prostu nic do powiedzenia. Zastanawiam się, czy inkarnacja w istotę tego typu nie
byłaby przyjemnym istnieniem w celach rekreacyjnych, nim znowu wyruszyłbym na włóczęgę
wśród gwiazd.
Lecz wróćmy do głównego punktu naszych rozważań. Gdy, skopany, znalazłem się z
powrotem w mojej ciasnej celi, poczułem niewymowną ulgę po tym powrocie do samotności.
Było tu tak cicho, tak bezpiecznie. Czułem się jak dziecko, które po długim błądzeniu nareszcie
trafiło do domu. Prawie kochałem te ściany, obiekt mej nienawiści w ciągu tych pięciu lat. Te
właśnie mocne ściany chroniły mnie przed otwartą przestrzenią, która bez ich opieki pożarłaby
mnie jak potwór. Agorafobia jest chorobą straszną. Niewiele miałem sposobności, by się o tym
przekonać, lecz na podstawie swoich niewielkich doświadczeń twierdzę, że powieszenie jest
sprawą o wiele znośniejszą.
Uśmiałem się przed chwilą serdecznie. Lekarz więzienny, zacny człowiek, przyszedł do mnie
na pogawędkę i mimochodem zaproponował mi swoje usługi, to znaczy zrobienie narkozy.
Oczywiście nie przyjąłem jego propozycji, która dawała nadzieję, że jeśli wstrzyknie się dość
morfiny w ciągu nocy, nazajutrz idzie się na szubienicę bez świadomości „idę czy wracam”.
Ale słyszę też śmiech Jake’a Oppenheimera. Rozpoznaję całą głębię jego duszy, gdy
ostatniego ranka swego życia, po śniadaniu, ubrany w koszulę bez kołnierzyka dla skazańców,
rozmawia w swej celi z reporterami. Zapytano go, co sądzi na temat kary śmierci.
— Któż śmie twierdzić, że jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, skoro ktoś spośród nas stawia
takie pytanie człowiekowi idącemu na śmierć, i to ktoś spośród ludzi, którzy za chwilę będą
świadkami tej śmierci?
Jake miał zawsze bystry umysł i sprawnie posługiwał się dowcipem. „Panowie — powiedział
— mam nadzieję, że dożyję dnia, w którym nastąpi zniesienie kary śmierci.”
W ciągu wieków przeżyłem wiele wcieleń i zauważyłem, że człowiek nie zrobił żadnego
moralnego postępu w przeciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat. Twierdzę to z całą
stanowczością. Różnica między nieokiełznanym źrebięciem a cierpliwym koniem roboczym jest
zaledwie różnicą tresury. Tresura też stanowi jedyną różnicę moralną pomiędzy człowiekiem
dzisiejszym a człowiekiem sprzed dziesięciu tysięcy lat. Moralność to jedynie społeczny kapitał,
gromadzony w ciągu całych wieków cierpienia. Nowo narodzone dziecię wyrośnie na dzikiego
człowieka, jeśli nie będzie odpowiednio tresowane, wychowywane przez abstrakcyjne pojęcia
moralności.
„Nie zabijaj” — Nonsens! Zabiją mnie jutro rano. „Nie zabijaj” — Nonsens! W dokach
wszystkich cywilizowanych państw budują dziś pancerniki i superpancerniki. Przyjaciele drodzy,
ja, który mam umrzeć pozdrawiam was słowem — „Nonsens”!
Pytam was, czy dziś głosi się lepszą moralność niż ta, którą rozpowszechniał Chrystus, Budda,
Sokrates, Platon, Konfucjusz i nieznany autor „Mahabharaty”? Wielki Boże! Pięćdziesiąt tysięcy
lat temu w naszych pierwotnych rodzinach kobieta była łagodniejsza, a układy rodzinne i
społeczne odznaczały się surowszą sprawiedliwością.
Muszę przyznać, że ta dawna moralność stała wyżej od moralności dziś praktykowanej. Nie
odrzucajcie pospiesznie tej myśli. Zastanówcie się nad wzajemnym wyzyskiem ludzi: pracą
młodocianych, korupcją polityczną, fałszowaniem pokarmów i niewolnictwem ubogich
dziewcząt. Gdy byłem Synem Gór i Synem Byka nie było czegoś takiego, jak prostytucja.
Byliśmy zdrowi. Nie śniło nam się nawet tak głębokie zepsucie. Tak, równie zdrowe są niższe
gatunki zwierząt żyjące w obecnych czasach. Trzeba było człowieka z jego wyobraźnią, by
wymyślić grzech śmiertelny. Inne istoty nie są zdolne do popełnienia takiego grzechu.
Przypomniałem sobie moje liczne wcielenia z różnych czasów i wielu miejsc. Nie znałem
większego okrucieństwa niż okrucieństwo dzisiejszych systemów więziennych. Opowiedziałem
wam, co musiałem znosić w kaftanie bezpieczeństwa i w samotnej celi w pierwszym
dziesięcioleciu dwudziestego wieku po Chrystusie. W dawnych czasach stosowaliśmy drastyczne
kary i zabijaliśmy szybko. Nie było miejsca na obłudę. Nie wzywaliśmy prasy, kazalnicy i
uniwersytetów do usankcjonowania wybryków naszej dzikiej natury. To, co chcieliśmy uczynić,
czyniliśmy. Staliśmy z podniesioną głową, przyjmując wszelkie zarzuty i krytykę, nie ukrywając
się za plecami ekonomistów i filozofów, płatnych kaznodziejów, profesorów i wydawców.
Na Boga, przed stu, przed pięćdziesięciu, przed pięciu nawet laty w Stanach Zjednoczonych
napad i pobicie nie były zbrodnią. Lecz tego roku, 1913, w stanie Kalifornia powiesili za takie
przestępstwo Jake’a Oppenheimera, a jutro za podobną zbrodnię — uderzenie człowieka w nos
— powieszą mnie. Boże, Boże, oni ukrzyżowali Chrystusa! O wiele gorzej postępują z
Oppenheimerem i ze mną…
Ed Morrell wypukał mi kiedyś taką myśl: „Najgorszy użytek, jaki można zrobić z człowieka,
to powiesić go”. Nie, niewiele mam szacunku dla kary śmierci. Jest to zabawa nie tylko brudna,
poniżająca dla katów, którzy bawią się za pieniądze, lecz poniżająca też społeczeństwo, które
toleruje ten rodzaj rozrywki, płacąc podatki na utrzymanie oprawców. Kara śmierci jest tak
groteskowa, tak głupia, tak bezmyślna…
„Być powieszonym za szyję aż do śmierci” — brzmi dziwaczna sentencja…
Nadszedł ostatni w mym życiu ranek. Spałem jak dziecko przez całą noc. Byłem tak spokojny,
że aż przestraszyłem tym dozorcę. Sądził, że udusiłem się pod kołdrą. Biedny człowiek, był
bardzo przerażony. Chodziło mu o chleb z masłem, którego byłby pozbawiony w razie mojej
przedwczesnej śmierci. Znalazłby się na czarnej liście, może nawet straciłby posadę… W
Europie podobno już od dwóch lat rządzi strach przed bezrobociem, w Stanach Zjednoczonych
teraz się zaczyna. Oznacza to albo kryzys w handlu albo początek paniki, a w każdym razie wielu
ludzi pozbawionych zajęcia.
Zjadłem śniadanie. Może to głupie, ale jadłem z przyjemnością. Naczelnik przyniósł mi
szklankę wódki, którą z pozdrowieniem przekazałem dla więźniów z oddziału morderców.
Biedny naczelnik, obawia się, że jeśli nie będę pijany, wywołam jakąś awanturę, z powodu której
on utraci swoje stanowisko.
Włożono mi koszulę bez kołnierza…
Zdaje się, że jestem dzisiaj bardzo ważną osobistością. Mnóstwo osób interesuje się mną…
Lekarz wyszedł przed chwilą. Poprosiłem, by zbadał mój puls. W normie…
Spisuję te przelotne myśli i przekazuję je tajemną drogą poza mury…
Jestem najspokojniejszym człowiekiem w całym więzieniu. Czuję się jak dziecko, które ma
wyruszyć w podróż. Pilno mi odejść, ciekaw jestem nowych miejsc, które dane mi będzie
zobaczyć. Lęk przed hańbiącą śmiercią jest śmieszny dla człowieka, który tak często odchodził w
ciemność i znowu żył…
Naczelnik przyszedł z kieliszkiem szampana. Odesłałem go ponownie do oddziału
morderców. Dziwne, że tyle uwagi poświęcają mi w tym ostatnim dniu. Ci ludzie, którzy mają
mnie zabić, zapewne sami boją się śmierci. Przytoczę słowa Jake’a Oppenheimera: „Ja, który
mam umrzeć sprawiam pewnie wrażenie czegoś bosko–strasznego…”
Ed Morrell przysłał mi krótki list. Mówią mi, że całą noc chodził tam i z powrotem wzdłuż
więziennego muru. Ponieważ jest byłym klientem tej instytucji, nie pozwolono mu zobaczyć się
ze mną i pożegnać. Okrutni? Nie, może tylko nie rozumieją, że są jak dzieci. Ręczę, że większość
z nich będzie się bała pozostać samotnie w ciemności dziś wieczorem, po powieszeniu mnie. Oto
słowa Eda Morrella: „ściskam twą dłoń, przyjacielu. Wiem, że pójdziesz jak na zabawę…”
Reporterzy wyszli. Zobaczę ich po raz ostatni z wysokości szubienicy, nim kat zakryje mi
twarz czarnym kapturem. Będą wyglądać jak po przebyciu ciężkiej choroby, ci dziwni
młodzieńcy. Po niektórych widać, że pili. Dwóch czy trzech już teraz wygląda tak, jakby mieli
zemdleć. Widocznie łatwiejsza jest rola wieszanego niż obserwatora egzekucji…
Ostatnie słowa. Podobno opóźniam cały ceremoniał. W mej celi znajduje się pełno
urzędników i dygnitarzy. Wszyscy są mocno zdenerwowani. Pragną, by już było po wszystkim.
Niejeden z nich ma na pewno zaproszenie na obiad, nie chcą się spóźniać. Obrażam ich, siedząc
tu i pisząc. Ksiądz jeszcze raz wyraził pragnienie towarzyszenia mi do końca. Biedny człowiek
— dlaczego miałbym odmówić mu tej przyjemności? Zgodziłem się i już widać, że jest bardzo
zadowolony. Jakie drobnostki potrafią uszczęśliwiać ludzi! Mógłbym długo cieszyć się z tego
odkrycia, ale im jest bardzo pilno, nie ma czasu na śmiech.
Na tym kończę. Mogę jedynie powtórzyć siebie samego. Nie ma śmierci. Życie jest duchem,
ten zaś nie może umrzeć. Tylko ciało umiera i przemija, zawsze w walce z ożywiającym je
fermentem chemicznym, zawsze plastyczne, krystalizujące się, pogrążające się w fali odpływu i
powracające znowu w innym kształcie, który także przeminie i wróci odmieniony. Duch tylko
trwa w swych kolejnych, nieskończonych wcieleniach, dążąc ku światłu. Kim będę w następnym
mym życiu? Ciekawe. Ciekawe…