Temat ,,Człowiek dzisiejszy a religia" zarysowuje
pytanie zbyt obszerne, by mogło być wyczerpująco
omówione w krótkim szkicu. Niechże więc czytelnik,
przyjmując go krytycznie i życzliwie, ma w pamięci,
że magnis voluisse sat est.
Na początku i jako wprowadzenie chcę podkreślić
jedno: człowiek dzisiejszy nie jest nigdy t y l k o dzi
siejszym człowiekiem. Nie wolno, aby nim był. Swo
istość, bardzo trudna zresztą do uchwycenia, która go
charakteryzuje, nie jest całością jego człowieczeństwa
i nie powinna być jako taka całość rozumiana i prze
żywana, mimo że odciska tak głębokie piętno na wszel
kich jej aspektach. Ktoś może uważać takie zdanie za
banał. Jest ono jednakże czymś więcej. W człowieku
żyje niezmiernie głęboka tęsknota do jedności — i jest
to tęsknota słuszna, Lecz właśnie ona sprawia, że gro
zi nam zawsze chęć sprowadzania wszystkiego do
wspólnego mianownika, chęć układania wszystkiego
w życiu w perspektywie jakiegoś jednego punktu, okre
ślania wszystkiego jako funkcji jakiejś jednej znanej
nam i możliwej do opanowania przez nas wielkości.
Tak jest w dziedzinie teorii, lecz jest tak również
w sferze działania praktycznego. Człowiek dzisiejszy
zagrożony jest przez to właśnie, że chce nieraz być
człowiekiem dzisiejszym i niczym więcej. Ktoś na
przykład, kogo nazywamy „typem managera", nie jest
w głębszym rozumieniu po prostu człowiekiem na
śmierć zapracowanym, tacy bowiem bywali zawsze,
czy to z przymusu, czy w własnej woli. Typ mana
gera, w sensie egzystencjalno-ontologicznym i napraw
dę etycznym, występuje wówczas, gdy ktoś zaczyna
uważać wszystko w życiu za funkcję swej roli zawo
dowej i identyfikować po prostu cale swoje życie z tą
rolą. To zaś musi prowadzić do zwichnięcia innych ży
ciowych dokonań, nawet gdy — biorąc materialnie —•
istnieją one wciąż jeszcze i na pozór obecne jest jeszcze
wszystko, co się składa na życie po ludzku. Dzieje się
to wówczas, gdy na przykład rzeczy takie jak małżeń
stwo, sztuka, przyjaźń, a nawet religia .stają się dla
kogoś środkami czy formami reprezentowania jego
istnienia jako „managera", gdy są świadome lub po
cichu przeżywane jako przedłużenie życia w tej roli,
gdy występować zaczyna ślepota na ich sens jako rze
czywistości życia ludzkiego w ogóle, a,ich sens jedyny
i usprawiedliwiający widzi się w tym tylko, czym one
są dla przedsiębiorstwa i dla zawodu przedsiębiorcy.
Kiedy niemądry frazes, występujący często w różnych
formach na klepsydrach: „Żył tylko dla firmy" staje
się rzeczywiście prawdziwy, znaczy to, że wystąpiło
jakieś fatalne dla człowieka zredukowanie czy zanik
sensu ludzkiego życia. Oczywiście, dzisiejsza rzeczywi
stość, ujęta konstrukcjami technicznymi i naukowymi,.
przedstawia więcej możliwości dla życia pełnią czło
wieczeństwa, niż to miało zwykle miejsce w pracy za
wodowej w dawnych czasach, gdyż dzisiejsze zawody
wymagają bardziej właśnie pełni człowieczeństwa, czyli
postawy twórczej, szerokości horyzontów, wyrobienia
artystycznego i politycznego, orientacji w najnowszych
odkryciach. A jednak pozostaje faktem, że człowiek
w samej tylko swojej dzisiejszości i człowiek w ogóle,
pełny człowiek — to nie jest po prostu to samo. Wy
trzymać ten pluralizm, mieć odwagę podjąć go w ca
łości i bezstronnie, nie sądzić, jak mawiał pewien daw
ny mistyk, że można osiągnąć wszystko w jednym ćwi
czeniu, to dziś podstawowy postulat autentycznego,
zdrowego ludzkiego życia. Tak jak część żyje zawsze
w całości i nie jest z nią nigdy sama, również dzisiej-
szość człowieka żyje w pełni całego jego ludzkiego ży
cia. Pragnienie i wysiłki, by nie być już niczym prócz
człowieka dnia dzisiejszego i jutra, nie tylko więc są
w całkiem prawdziwym sensie czymś nieludzkim, lecz
także (bez względu na wyroki krótkofalowego doświad
czenia) muszą szkodzić na dłuższą metę samej dzisiej
szości tego, kto się nimi kieruje. Jest bowiem jedną
z tajemnic skończonego bytowania, że każda z jego
chwil jest odmienna od wszystkich innych, a przecież
jednocześnie zależy od nich i bez nich nie istniałaby
CZŁOWIEK DZISIEJSZY A RELIGIA
40
41
wcale. Omawiając współzależności między religią a spe
cyficzną dzisiejszością człowieka, zakładamy więc już
z góry, że ta jego swoistość nie może sama w sobie
stanowić dostatecznej bazy, zdolnej unieść jego reli
gię. Gdyby człowiek przestał być autentycznym, peł
nym człowiekiem, takim, który rozmyśla i kocha,
obcuje z ostatecznymi tajemnicami istnienia, zna skoń-
czoność i trwogę, świętość piękna, śmierć, wszelkie
moce pełnej człowieczej doli, jakich by nie nosiły
imion — to nie mógłby być w ogóle, na dłuższą metę,
ani prawdziwym człowiekiem, ani prawdziwym homo
religiosus.
Religia bowiem, autentyczny stosunek do
Boga, do absolutnej, wszechobejmującej i wszechoca-
lającej tajemnicy istnienia, nie jest jakimś szczegól
nym, zlokalizowanym sektorem ludzkiego życia, lecz
jego pierwotną i scalającą je na powrót jednością. Żyje
ona tedy zawsze całością tego życia, które jest jedno
i które ma scalić. Jeśli więc człowiek dzisiejszy,
w swej dzisiejszej swoistości, miewa bolesne wraże
nie, że ta dzisiejszość właśnie czyni go otwarcie lub
ukradkiem areligijnym, winien spytać najpierw, czy —
zanim się to stało — nie był za mało człowiekiem, czy
nie zamienił się tylko w „managera" w egzystencjal-
no-ontologicznym sensie, który był wyżej opisany,
w człowieka, który czynić chce tylko jedno, ale tego
jednego szuka w strefie rzeczy robionych i planowa
nych, w strefie podległej światu, a nie w niewysło-
wionej tajemnicy Boga, w milczącej niepodległości,
której podlegamy wszyscy.
Są to jednak tylko uwagi wstępne, potrzebne dla
uniknięcia nieporozumień w zakresie tego, co chcę tu
powiedzieć. Spytajmy teraz, z najogólniejszego, teolo
gicznego punktu widzenia, na czym właściwie polega
dzisiejszość, by móc następnie rozważyć, z jakim sto
sunkiem do religii mamy do czynienia w dzisiejszym
człowieku. Odpowiedzią na to będzie całkiem proste
zdanie, które postaramy się wyjaśnić. Człowiek
w swym historycznym rozwoju osiągnął dziś jedno
znacznie i ostatecznie fazę twórczości własnej, stał się
w stosunku do swego środowiska, naprawdę i sku
tecznie, jego racjonalnie planującym panem i władcą.
Zdanie to nie ma być wyrazem najgłębszej i najbar
dziej podstawowej swoistości czołwieka dzisiejszego
i nie znaczy też, że twórczość w sztuce, myśli i słowie
nie występowała również dawniej, i to w sposób jesz
cze bardziej odpowiadający temu pojęciu. Chodzi nam
tylko o to, by ta dzisiejsza pozycja twórcza człowieka,
na którą się powołujemy, posłużyła za punkt wyjścia
do wyjaśnienia, w sposób powszechnie zrozumiały,
dzisiejszej sytuacji religijnej. Cóż więc oznacza ona
w naszym wypadku?
Człowiek żyje w środowisku. Jest istotą o stałycn
stosunkach ze światem zewnętrznym, z którym obcu
je, który przyjmuje, od którego zależy. To, co otacza
człowieka i przez co jest — empirycznie — unoszo
ny, nazywano dotychczas przyrodą. Oczywiście czło
wiek zawsze w tę przyrodę ingerował. Nie pozostał
w całej swej historii na stopniu „zbieracza", dość szyb
ko przestał się zadowalać tym, co przyroda propono
wała mu sama. Oswoił zwierzęta, zagospodarował gle
bę w pewien planowy i systematyczny sposób, robił
wynalazki, wznosił domy, sporządzał narzędzia. Jed-
nakże wszystkie te czynności twórcze aż do czasów
najnowszych były jakby wstawiane w wolną przyrodę
i człowiek spotykał tę przyrodę bezpośrednio, narażał
się je i i zawierzał, czując się zarazem jakoś bliskim je]
niezależnej od niego istocie. Była ona dla niego czymś
dostojnym, władczym i potężnym, czymś, co przyoble
ka bezpośrednio onieśmielająca i fascynująca zarazem
świetność noumenalna, czymś, co — według własnych
praw — żywi i chroni, sroży się i unicestwia. Łączył
się z tym jednak fakt, że'"rządy Boga, właściwego Boga,
i rządy przyrody przeżywano jako pewnego _ rodzaju
jedność. W przyrodzie przemawiał Bóg, w niej i przez
nią Jego łaskawość i Jego gniew stawały się bezpo
średnio jak gdyby namacalne. Zmiana pogody, piorun,
zara?a, wytryśnięcie nowego źródła, trzęsienie ziemi
i tvsiace innych zdarzeń tego typu, nieprzewidywal
nych, nieobliczalnych, stanowiło w ówczesnym prze
żywaniu jak gdyby wyrazy oddziaływania samego Bo
ga na człowieka, tak że człowiek ten, żyjąc w swobod-
nei i niepodległej mu przyrodzie, widział jej dzieje
43
42
oraz dzieje zbawienia i zła jako jedność, a w każdym
razie jako rzeczywistości o nieokreślonych jeszcze gra
nicach, zachodzące wciąż na siebie nawzajem. I w tym
świecie przyrody, nie opanowanej jeszcze, bliskiej, swo
bodnej, były naturalnie strefy zwykłości i przyzwy
czajenia, strefy obliczalne. W księgach Starego Testa
mentu występują już tu i ówdzie zdarzenia, które
świadczą, że były jakieś różnice i stopnie w odczuwa
niu przez człowieka noumenalnej przyrody jako obec
ności bezpośrednio boskich rządów. Nie było jednak
jeszcze sytuacji, w której człowiek, podsłuchawszy pra
wa przyrody, uzbroiłby się w nie niejako przeciw niej
samej, by ją nimi zniewalać, by się wyemancypować
spod ich brutalności i podporządkować je sobie. Dla
tego nawet dla religii, która nie mieszała już Boga
z przyrodą, uważała słońce, księżyc, gwiazdy i wszel
kie moce ziemi za Jego stworzenia, a nie za Jego- bez
pośrednie przejawy — przyroda ta była nadal jeszcze
czymś w rodzaju boskiego namiestnictwa i człowiekowi
nie pozostawało nic innego, jak być jej posłusznym,
w milczeniu i z pokorą, lub też modlić się i zaklinać
Tego, co był także jej Panem, by nakazał jej łaska
wość.
Dziś wszystko to zmieniło się radykalnie. Nie będzie
my się tu zajmować tym, czy jest to zmiana jakości,
czy tylko stopnia. Odpowiedź na to pytanie zależy od
treści pojęciowych, podkładanych pod te słowa, i od
punktu widzenia, z którego się patrzy. W każdym razie
zmiana ta jest znacznie większa, niż się zakłada w po
tocznych ocenach chrześcijańskich, a w narastającej
dopiero erze mikrofizyki, automatyzacji i cybernetyki
pogłębi się jeszcze niesłychanie, modyfikując dalej
i głębiej świadomość ludzką. I dziś istnieje jeszcze
wprawdzie przyroda wolna i niepodległa w sensie egzy
stencjalnym, lecz w odczuciu dzisiejszego człowieka
stała się ona czymś na kształt rezerwatu, jakiejś wy
sepki folkloru pozostałej z dawnych czasów. Nie twier
dzę, że jest tak rzeczywiście, ale że jest tak w odczu
ciu ludzkim. W każdym zaś razie nawet ta zmiana w sto
sunku do przyrody, która jest całkiem uzasadniona
obiektywnie, jest już zmianą olbrzymią. Jest jeszcze
wprawdzie nie opanowana przez nas pogoda, ale nie
umieramy już z głodu, gdy zniszczy ona zbiory w ja
kimś jednym rejonie. Wciąż bywamy chorzy, ale ma
my już dokładną znajomość chorób i ich praw, może
my z nimi walczyć, a średnia długość życia ludzkiego
wzrosła dwukrotnie. Nie żyjemy już we wnętrzu nie
zmiennej prawie przyrody, lecz tę przyrodę zmienia
my. Nie jesteśmy już tylko myślącymi podmiotami, któ
re duchowo i religijnie odcinają się od natury ludzkiej
i w świadomości swego bezpośredniego stosunku do jej
Stwórcy uważają się za wyższe od niej. Także w fi
zycznej już rzeczywistości, w twardych faktach dnia
codziennego przyroda stała się dziś materiałem i war
sztatem dla twórczych działań człowieka, została cał
kiem konkretnie „zdegradowana". W którymkolwiek
kierunku zwrócimy się w naszej przestrzeni życiowej,
napotykamy najpierw rozległe strefy nie tej przyrody,
którą zrobił Bóg, lecz tej, którą zrobiliśmy sami. Na
potykamy n a s z e światło, nasze nowe tworzywa,
środki komunikacji, które myśmy wynaleźli, zwierzęta
i rośliny wyhodowane przez nas, i to nie drogą przy
padkowych, podobnych do zabaw prób, lecz w wyniku
racjonalnego planowania, które trzeźwo, nieomal arbi
tralnie, stawia samo sobie cel i każe, by był osiągnięty.
Tyrady, które czyta się dziś wszędzie o podbojach prze
strzeni, mogą być w jakiejś części wytworami dość dzie
cinnej fantazji, mogą odmalowywać przyszłość utopij
ną i niemożliwą do urzeczywistnienia, lecz pozostaje
przecież faktem głęboko wstrząsającym, że święta Se
lene Greków, księżyc, który według Biblii Bóg osadził
na niebie jako światło nocy, osiągalny jest dziś dla po
cisków zrobionych ręką człowieka z gliny ziemi, i że
w dodatku okazuje się on w tym doświadczeniu martwą
kulą z tego samego materiału, który znajdujemy na na
szym globie, podczas gdy dawniej (jeszcze w obrazie
świata Nowego Testamentu) należał do sfery, której
mieszkańcy nie podlegali czasowi i żadnej zmianie, do
sfery, w której ciała niebieskie, wyjęte spod praw losu,
niezmiennie spokojne i zjednoczone w sobie ciągnęły
swymi niebieskimi szlakami. Przyroda dla dzisiejszego
człowieka nie jest już wspaniałą, niepodległą mu na-
44
45
miestniczką Boga, lecz materiałem, którego potrzebuje,
by budować sobie według własnych praw własny świat,
by doświadczać siebie w swojej własnej, wolnej twór
czości. Ten materiał twórczości ludzkiej ma oczywiście
pewne sobie właściwe prawa, które ciążą jeszcze nieraz
mocno człowiekowi. I oczywiście wobec tego jest to
twórczość podporządkowana zawsze czemuś co obce, co
dane z góry, a więc nie twórczość czysta, jak Boga, nie
twórczość idąca wyłącznie od środka, będąca sama sobie
prawem, wysnuwająca z. nicości — jednocześnie — ma
teriał wraz z jego formą. Twórczość człowieka, która
musi liczyć się z prawami materii, jest więc przez sam
swój wzrost wzrastaniem także posłuszeństwa, „niewol
nictwa" wobec obcego prawa. Jest jednak twórczością.
Wie i chce, opanowuje świat, zmusza przyrodę do służ
by. W t e n sposób jednak, już nie tylko w sensie ducho
wym, lecz całkiem realnym, człowiek wydany jest we
własne ręce. Świat otaczający staje się jego własnym
obrazem, w swym środowisku spotyka samego siebie.
Nie będziemy już tu dalej opisywać tej zmiany, upod
miotowienia człowieka w realnym, doświadczalnym bez
pośrednio świecie. Jest bezsporne, że pojedyncze jed
nostki doświadczają w bardzo nierównym stopniu tej
swoistości człowieka dzisiejszego, są w bardzo nierów
nym stopniu świadome implikacji techniki, cybernetyki,
aktywności twórczej, „hominizacji" świata. Zależy to
od zawodu, wieku, od lokalnych cech węższego środo
wiska i kultury, wreszcie od odwagi, która rozstrzyga,
czy się tę świadomość dopuści, czy się ją zrepresjonuje.
I bezsporne jest też, że świat klerykalny, który istnieje
we wszystkich wyznaniach i którego udziałem są za
równo błogosławieństwa, jak niebezpieczeństwa „życia
duchowo-zakonnego", dopuszcza takie doświadczenie
najwolniej i z największymi oporami. Prawdą ogólną
jednak i uogólniającą się niepowstrzymanie jest to, że
człowiek dnia dzisiejszego i jutra jest człowiekiem, któ
ry staje się rzeczywiście podmiotem, który już nie tylko
w sensie teoretyczno-kontemplatywnym, ale też i cał
kiem realnym jest odpowiedzialny sam za siebie, który
dokonał faktycznie, a nie tylko myślowo i religijnie,
kopernikańskiego zwrotu od „kosmocentrycznej" do
„antropocentrycznej" perspektywy. Człowiek ten pla
nuje, jest w stałym, bezpośrednim kontakcie z nauką,
która nie zajmuje się estetyczno-filozoficzną kontem
placją świata, lecz przemyśliwa (także w swym teore
tyzowaniu), jak pokonać i opanować przyrodę, jak ode
brać jej, a przywłaszczyć sobie prawa działania. Czło
wiek stawia sobie wciąż nowe cele i zadania, wy
najduje nowe potrzeby, nowe chcenia, które sam wzbu
dza i obiecuje zaspokoić. Ryzykuje przy tym, że upra
wiając sztukę „kierowania ludźmi", reklamy, propa
gandy, zacznie w końcu traktować też samego człowie
ka jak materiał, który formuje według swych zamie
rzeń i samowładnie obranych celów. W planie empi
rycznym i przeżyciowym przyroda jest dziś dla niego
rzeczywiście kamieniołomem i placem budowy, na któ
rym świat ma dopiero zaistnieć. Świat, w którym bę
dzie żył jak w naprawdę własnym i w którym jeszcze
raz spotka siebie, n i e o m a l jako własnego stwórcę,
jako Boga.
Zanim przejdziemy do pytania o znaczenie doświad
czenia twórczości i hominizacji świata dla stosunku do
Boga i dla religii w ogóle, trzeba zatrzymać się jeszcze
przy pewnym twierdzeniu teologicznym i zarazem hi
storycznym — że mianowicie taki rozwój spraw jest
nieunikniony. Odpowiada on w swym ostatecznym sen
sie istocie samego chrześcijaństwa. Wszelkie sentymen
talne tęsknoty za „naturą czystą", za jej noumenalną
władzą, za jej minioną, niezastąpioną pięknością i płod
nością — są i pozostaną „czystą romantyką". Tam na
wet, gdzie człowiek przyrodę chroni, gdzie zakładamy
parki narodowe, pielęgnujemy trawniki, zabezpieczamy
brzegi rzek i dokładamy starań, aby nie wymarły wie
loryby, jest to już przyroda przez nas samych dobro
wolnie zachowana od zniszczenia, jest to założony przez
nas ogród, a nie przyroda dzika, nie ta, w której żyli
jako jej część nasi przodkowie. Jest to już przyroda
sztuczna, zrobiona przez człowieka, stanowiąca jego
wyrafinowaną kulturę i znów w tym odbijająca jego
obraz. I ten bieg rzeczy jest nieunikniony. Nie musi się
koniecznie podkładać pod niego ideologii marksistow
skiej, ani też uważać go za triumf czy coś szczególnie
47
46
uszczęśliwiającego. Po prostu jest taki, jaki jest — i ta
kim pozostanie. Człowiek, który raz odkrył w sobie
możliwości władzy, nie zrezygnuje z niej już nigdy, nie
zrezygnuje z tego, by być panem. Srogim, walecznym,
wytrzymującym tysiące porażek, lecz potem znów z ko
lei odnoszącym upajające zwycięstwa w bitwie z przy
rodą o jej ujarzmienie. By być panem i twórcą świata,
który sam sobie kształtuje. Co więcej i co jeszcze waż
niejsze, ten obrót spraw nie jest — przy naprawdę do
głębnym oglądzie w świetle historii ducha i istoty na
szej religii — czymś, co powstało mimo chrześcijań
stwa lub obok niego, chociaż (o dobrotliwa ironio bo
ska!) właśnie ludzie Kościoła uświadamiają to sobie naj
później. Ten obrót spraw wypływa z istoty samego
chrześcijaństwa, jest konieczną fazą jego własnej hi
storii. I nic tu nie zmienia okoliczność, że związek ten
odkrywamy dopiero wówczas, gdy faza ta już 'nastąpiła,
że nie przewidywaliśmy jej przedtem, że w praktyce
przeżywaliśmy ją i przeżywamy jeszcze nieraz z trwo
gą, z ubolewaniami, z odrazą i długo nie chcieliśmy po
jąć, że mamy w niej do czynienia z historią chrześci
jańskiej rzeczywistości. Chociaż bowiem chrześcijań
stwo nie przeżywało tej fazy już od początku (w prze
ciwnym razie nie przeżywałoby i nie doznawało żad
nej w ogóle historii!), to jednak przynależy ona, mimo
to, do procesu rozwijania się i urzeczywistniania jego
życia. Nigdzie przecież człowiek nie jest bardziej niż
w chrześcijaństwie wolnym partnerem Boga, partne
rem do tego stopnia, że nie „ponosi" nawet własnego
zbawienia, lecz m u s i je c z y n i ć w s p o s ó b
w o l n y (nawet jeśli ten czyn jego wolności jest mu
dany dzięki łasce). Już na pierwszej stronie naszej księ
gi świętej jest zdanie: „I czyńcie sobie ziemię podda
ną". Chrześcijanin nie mógł ani nie potrzebował wcale
przewidywać z góry, jakie zadania i jaką historię zda
nie to kryje. Lecz człowiek w chrześcijańskim rozu
mieniu, człowiek, który wie, że jest w sposób najzupeł-
niejszy podmiotem wolności, który naprawdę zrozumiał,
że przyroda, to znaczy wszystko co go otacza, nie jest
Bogiem, lecz tylko tworem Boga, mniejszym niż on
sam, Jego partner, chrześcijanin, który wie, że w czło-
48
wieku i tylko w nim świat stał się, przez wcielenie,
bezpośrednią historią samego Boga i że om sam stoi po
stronie Boga w stosunku do stworzenia i nie może prze
to uważać przyrody tak łatwo za Bożą namiestniczkę,
gdyż w Bogu-człowieku stał się sam Jego namiestni
kiem wobec niej — taki człowiek, chrześcijanin, musiał
z czasem dojść do odkrycia, że ten jego zasadniczy sto
sunek do świata i przyrody urzeczywistniać się może
nie tylko w wewnętrznym życiu wiary, sumienia, mo
dlitwy, ale również w samym świecie i w materii świa
ta. Ze się urzeczywistnia w czynie poznawczym świec
kiej nauki i w wypływającym zeń czynie ujarzmienia
przyrody. Dlatego chrześcijanin może dostrzec koniecz
ność i chrześcijańskie źródło rozwoju, który nastąpił,
może rozwój ten uznać całkowicie za swe zadanie, zo
bowiązujące dla niego jako obrona i wprowadzenie
w czyn własnej godności, pochodzącej od Stwórcy
i najdostojniejszego Partnera.
Cóż mówi jednak ta właściwość dzisiejszej sytuacji
ludzkiej, gdy spojrzymy na nią od strony jej znaczenia
dla religii? To pytanie właśnie, sprowadzające wszyst
kie powyższe refleksje do naszego właściwego tematu,
musimy sobie teraz zadać.
Najpierw powiedzieć trzeba trzeźwo, odważnie i ucz
ciwie rzecz następującą. Sytuacja ta, na pierwszy rzut
oka i w pierwszym bezpośrednim przeżyciu, stanowi
bardzo poważną, głęboką trudność dla religijnego sto
sunku do Boga. Bóg rzeczywiście (tak to w każdym ra
zie wygląda) stał się znacznie bardziej odległy od czło
wieka, odkąd przyroda wydaje się zdegradowana do
materiału ludzkiej twórczości. Świat, dzięki odkryciu
jego praw oraz posługiwaniu się i manipulowaniu nimi,
dostał się wprawdzie pod władzę człowieka, lecz zara
zem stał się jakby gęsto utkaną przegrodą, która od
dziela od Boga. W przyrodzie i w tym, co z niej sam
produkuje, człowiek znajduje w sposób naoczny tylko
świat: prawa materii i odbicie samego siebie. Oczywi
ście, można powiedzieć zawsze: ależ świat jest i tak
przecież stworzony przez Boga, prawa w nim odkry
wane dał Bóg a wszystko, co czyni człowiek, czyni jako
istota obdarowana duchem i wolnością, którą Bóg tak-
49
że stworzył i wezwał po imieniu. Tak można zawsze
powiedzieć. To jest i pozostaje prawdziwe. Tylko że nic
to nie zmienia w fakcie, że świat nasz stał się bezboż
ny. To, co się w nim dzieje, nie może już być odbie
rane, a w każdym razie nie może być odbierane tak
bezpośrednio i nieodparcie jak dawniej, jako działanie
Boga. Cuda nie następują już każdego dnia, to co „nad
zwyczajne" przedstawia się przede wszystkim jako za
danie dla nauki, która ma to wyjaśnić i zdegradować
do zwyczajności. Nieszczęścia zwane „plagami" nie są
już odczuwane jako coś skłaniającego do błagalnych
modlitw do władcy przyrody, lecz jako coś, co każe
prowadzić jeszcze bardziej zapamiętałą walkę z ich
mocami, tak by zostały w końcu przezwyciężone, oswo
jone lub bodaj otamowane. Świat pozostaje światem
„odbóstwionym", światem zsekularyzowanym i zhomi-
nizowanym, choć nie znaczy to wcale, że stał się hu
manistycznym, gdyż także w zhominizowanym świe
cie przegląda wciąż jeszcze nieludzkość człowieka,
w postaci choćby wyniszczania przyrody, broni ato
mowych i innych straszliwości czy okrucieństw. Jedno
jednakże jest bezsporne r^świat odbóstwiony i zhomi-
nizowany to odsuwanie się Boga w niepochwytną dal,
to bledniecie i rosnąca nieokreśloność wszelkiej reflek
sji o Bogu, to „oddestylowanie" Boga od świata i „po
zbawienie Go kategorii". Ten, kto nie chciałby tego
przyznać na podstawie własnego przeżywania, niechże
szczerze pyta sam siebie, czy istotnie jego doświadcze
nie Boga jest tak bardzo silne, czy nie jest raczej do
brotliwym reliktem przeszłości, który został mu prze
kazany przez tradycję, mniej więcej jak portrety przod
ków z minionych generacji, które wiesza w swej willi
współczesny „manager". Niechże też uświadomi sobie
coś, czego nie objął może swym doświadczeniem oso
bistym (z powodu jego ograniczenia) i czego nie chce
przyznać, lecz co jest faktem. Mianowicie współczesny,
0 światowej już skali ateizm i (pozorny co najmniej)
spadek uzdolnień do dokonań religijnych, z czym się
wiąże wybijanie się wszędzie na pierwszy plan, w ma
kroskopowym powiększeniu, elementu społecznego.
1 nic tu, doraźnie w każdym razie, nie pomoże, gdy
50
powiemy, że mamy przecież, oprócz przyrody i o wiele
ponad nią, bezpośrednio boskie słowo Objawienia w Pi
śmie. Zanim bowiem możemy choćby zacząć słuchać
tego słowa czy je czytać, jesteśmy już dawno uwięzieni
w świecie dzisiejszym, jesteśmy jego sceptykami, jego
racjonalistami, ludźmi, których spontaniczne myślenie
jest pochodną nauk historycznych i przyrodniczych.
Odbieramy więc Pismo najpierw jako echo świata,
który już poszedł na dno, jako zbiór wypowiedzi sta
nowiących funkcję światopoglądu dziś już nam całko
wicie obcego. Z trudem tylko, poprzez tysiące bole
snych oporów ducha i serca, udaje nam się więc prze
kładać Pismo na nasz własny język, tak by stało się
znów czymś więcej niż dokumentem minionej nieod
wracalnie epoki w historii religii..-
Jeśli jednak to europejskie zsekularyzowanie świata,
które w naszej erze j e d n e j polityki, akcji pomocy
krajom słabo rozwiniętym i technicyzacji całego globu,
musi się z czasem stać losem wszystkich narodów
i wszystkich ludzi, jest faktem nieuniknionym i jak już
powiedzieliśmy, chrześcijańskim w swym źródle — to
w jego rzeczywistości, w tym, że czyni świat bezboż
nym a Boga bezświatowym, musi być jakiś sens pozy
tywny i jakieś religijne zadanie. I tak jest istotnie.
Przede wszystkim świat ludzki pozostaje także dziś
światem nie podlegającym nam bez reszty, światem
o ciemnej dla nas przyszłości. Nie mamy tu na myśli
przede wszystkim tego, że także dziś jeszcze materiał,
z którego człowiek tworzy, narzuca mu prawa i grani
ce, że człowiek jeszcze całkiem świata nie opanował.
Nie chodzi nam tylko o to, że tworzywo jest wciąż kru
che i oporne ludzkim rękom, że wciąż jemy nasz chleb
z czołem zlanym potem, że uprawiamy rolę pełną ostów
i cierni. I nie o to nawet, że dziś, jak zawsze i na wie
ki — Tytan, pełen prometejskiej dumy i niezłomnej
potęgi, jest przecież istotą śmiertelną, że także w naj-
współcześniejszych klinikach staje w bólu i samotności
wobec ostatecznego, radykalnego „nie" rzuconego jego
absolutnej samowładzy i że w tym swoim samotnym
umieraniu, w którym nikt przeszkodzić się nie powa
ży, z dala od swoich, otoczony komfortem śmierci
51
współczesnej — pozostaje przecież zbyt wciąż jedyny
i niezastąpiony, by mu się stało pociechą w tragicznym
losie to, że już inni po nim przejęli pochodnię postępu
i nadają rozwojowi bieg, który każdy z nich skończy
własną śmiercią.
Nie o to mi tu chodzi przede wszystkim, lecz o coś
innego. O to mianowicie, że ze wszystkiego, czym czło
wiek już rządzi, co planuje, wyziera przecież zawsze
twarz nieprzewidzianego, twarz losu. Że nie tylko
w zetknięciu z niepodległą, wolną przyrodą, ale rów
nież w konfrontacji z własną twórczością doświadcza
człowiek własnej nieobliczalności, nad którą już zapa
nować, której obliczyć bez reszty nie może. Spójrzmy
na fakty: czyż najśmielsze, najskrupulatniej przemyśla
ne plany ludzkie nie są też zawsze wyprawą w przy
szłość nieprzewidzianą, zaskakującą, „pozaplanową"?
Czy człowiek nie doznaje, dziś nawet silniej niż kiedy
kolwiek, trwogi egzystencjalnej, która świadczy o tym,
że jego planowe, sterowane działanie zmienia się bar
dziej niż ongiś w ponoszenie nieprzewidzianych wyro
ków ciemnego losu? Czy jego wolność, która zdaje się
władać sama sobą, nie jest zawsze podejmowaniem ry
zyka tego co nadchodzące i mroczne, wydawaniem się
w ręce przyszłości, której nie zna nikt? Czyż nawet
planiści komunistyczni, budując przemyślaną w każ
dym calu przyszłość, o utopijnej wspaniałości, widzieli
z niej więcej niż, w najbliższym razie, rozwój w ciągu
najbliższych kilku lat? I czy nie musi być tak już choć
by dlatego, że każdy nasz czyn wolny podlega przecież
w swej obiektywizacji — ciemnej dla nas wolności
tych możnych tego świata, którzy przyjdą po nas, dla
których to, co my planowaliśmy i co urzeczywistnili
śmy planowo, będzie znowu materiałem działań dowol
nych, przedmiotem decydowania, i którzy z tysiąca de
cyzji możliwych (bo ilość ta będzie rosła w miarę jak
potężniejszy i wolniejszy będzie człowiek) wybiorą
jedną, całkiem dowolnie?
Człowiek naprawdę żyje wciąż w krainie Nieprzewi
dzianego. Jego świat powstał z nieobliczalnej przyro
dy, a przez to, że go zrobił sam, stał się jeszcze ciem
niejszy, bardziej groźny, bardziej brzemienny w zasko-
52
czenia. W doświadczeniu człowieka już wolnego wol
ność przedstawia się więc jako inauguracja rządów Nie
przewidzianego', która jest teraz z ludzkiej strony do
browolna. Człowiek ten może być oczywiście w jakiejś
mierze wciąż upojony emancypacją spod tego, czym go
bezpośrednio uciskała, czym mu groziła przyroda. Ry
chło jednak zacznie z rosnącą ostrością dostrzegać to,
co już dziś dane jest doświadczeniu mędrców naszych
dni, mianowicie, że sama jego wolność twórcza oka
zuje się w praktyce wolnością uzależnioną, skokiem
w nieprzewidywalny mrok. Komuż jednak ma się tę
swoją zależność zawierzyć, od kogo ją przyjąć, gdzie
upatrywać ostatecznego bezpiecznego punktu dla ry
zykownej, lecącej w ciemność wolności? To co tajem
nicze, aboslutne, milczące i nieskończone nie wyziera
już ku człowiekowi wyraźnie i bezpośrednio z jego
bezpośredniego otoczenia. Lecz za to napiera nań tym
mocniej w doświadczeniu własnej doli. Tę tajemnicę
nazywamy Bóg. I im bardziej jesteśmy tym, czym je
steśmy: ludźmi wolnymi, potężnymi, władcami świa
ta — tym uporczywiej szukamy Tego, któremu można
zawierzyć nasze zależne, nigdy całkiem samowładne
panowanie, tym uporczywiej szukamy Boga. W miarę,
jak trwoga wolności staje się już nie tylko teoretyczna,
ale praktycznie namacalną, rośnie z samego gruntu tej
wolności, z wolna i cicho, lecz potężniej niż kiedykol
wiek, świadomość zależności istnienia wobec Boga. Ro
śnie w mędrcach '.naszych dni już dziś i właśnie w chwi
li, gdy zależność owa przestaje być pośrednia, poprzez
rządy przyrody, a staje się bardziej niż kiedykolwiek
w dziejach bezpośrednią zależnością wprost od Boga,
gdyż jest doświadczana bezpośrednio i wprost w ludz
kiej wolności, jako zależność zasadnicza, a nie doraźne
uzależnienia.
A oto inny aspekt sytuacji: im potężniejszy staje się
człowiek, im bardziej podporządkowuje sobie przyrodę,
tym szybciej wzrasta jego odpowiedzialność, w tym
większej mierze los jego wydany jest w jego ręce, tym
szerszy krąg zatacza zakres jego możliwości, obejmując
już nie tylko dolę osobistego otoczenia, lecz także co
raz większych liczb ludzi, i tym prawdziwiej, tym real-
53
niej każdy zaczyna odpowiadać za każdego. Mówi się
często, że moralny postęp ludzkości nie dotrzymał kro
ku jej postępom naukowym, technicznym i cywiliza
cyjnym, że człowiek będzie się stawał nawet coraz bar
dziej barbarzyńcą, który dostępnych mu możliwości
używać umie tylko do niszczenia, do gróźb i do spłyca
nia życia. Mówi się to często, ale to nie jest prawda.
Dla człowieka świadomego i światłego jego sytuacja
twórcza wobec ujarzmionej przyrody, jego realna dziś,
a nie teoretyczna tylko podmiotowość stanowić mogą
całkiem nowe, głębokie doświadczenie ciężaru odpo
wiedzialności, powagi istnienia. Nie jest też wcale tak,
by adept współczesnych nauk przyrodniczych i tech
niki musiał koniecznie i nieuchronnie być mniej hu
manistą i mniej moralistą. Nastawienie życowe tech
nika i naukowca jest, gdy mu się przyjrzeć bliżej, bar
dzo dobrym, a może nawet najlepszym gruntem dla
postaw, które charakteryzuje rzeczowość, skromność,
poczucie odpowiedzialności, niechęć do pustej frazeo
logii, nieagresywna wstrzemięźliwość, płynąca z bra
nia spraw na serio. Postawy takie stanowią rodzaj
ludzkiego odpowiednika spokojnej, dokładnej rzeczo
wości zautomatyzowanej jednostki przemysłowej,
w której, mimo że ludzi w niej nie ma, zainwestowane
są przecież olbrzymie wartości człowieczeństwa. Tam
zaś, gdzie na gruncie nowej sytuacji mogą być i są fak
tycznie kultywowane nowe cnoty (czy też cnoty stare.
lecz odrodzone), gdzie człowiek uświadamia sobie swą
zwiększoną odpowiedzialność za decydowanie o sobie
i o świecie i gdzie wolność jest przeżywana jako od
powiedzialność właśnie, bo w przeciwnym wypadku
karze ją sama absurdalność samowywyższania, i tam
wreszcie, gdzie ową odpowiedzialność podejmuje się,
doświadczając jej jako absolutnej (wtedy tylko zresztą
jest tym, czym być powinna), jako wiążącej bezwarun
kowo — tam, gdzie to się dzieje (choćby tylko w spo
sób ukryty i anonimowy), ma miejsce autentyczny sto
sunek do Boga. Bo ostateczny, absolutny grunt wszel
kiej odpowiedzialności za wolność i za władzę, to, co
słucha milcząc, jak odpowiadamy sami za siebie, a jest
niewysłowione, nazywa się — Bóg. Kiedy mówimy
54
słowo „Bóg", chodzi o Tego, którego spotykamy zawsze,
nawet gdy nie dajemy Mu imienia, nawet gdy odwra
camy od Niego wzrok, w chwili gdy cała nasza potę
ga, cały bezkresny horyzont naszej wolności stają się
dla nas przeogromnym, uciskającym ciężarem i gdy tę
prawdę życia podejmujemy, nie wymykając się jej
tchórzliwie.
Pytanie, jak dzisiejsza twórcza sytuacja człowieka
pogłębia i uobecnia w naszym życiu właściwie rozu
miany, oczyszczony i dojrzały element religijny, ma
jeszcze aspekt trzeci. Mówiliśmy o sekularyzacji świa
ta, o jego odbóstwieniu. Otóż człowiek dawniejszych
czasów był rzeczywiście bardziej zdany na przyrodę
niż my, ale przyroda ta była mu zarazem jakby matką,
u której (jeśli tak można .powiedzieć) łatwiej było liczyć
na dobry humor, na przyjemne niespodzianki, na
ustępliwość. Można było łatwiej niż dziś zdobyć się na
odwagę stawiania na pomyślny traf, zawierzania swe
mu „szczęściu" i bogini Fortunie z jej rogiem obfito
ści. I dziś również przypadek należy do nieusuwalnych
danych egzystencji ludzkiej i wyskakuje jak kaprys
przewrotnej mocy czy życzliwej bogini, niosąc znisz
czenie lub błogosławieństwo w samym środku najści
ślejszych obrachunków przyrodnika czy technika.
W swej całości jednak świat człowieka stał się świa
tem trzeźwym, rzeczowym, w jakiejś mierze z d e p e r -
s o n a l i z o w a n y m (dlatego, można by niemal po
wiedzieć, że podporządkowała go sobie osoba ludzka).
Świat, który człowiek zbudował sobie sam, jest to
świat twardy, wyrachowany, schematyczny. Jest wy
rachowany, bo zbudowany został z materii bardzo
skończonej, która musi być oszczędna: żyje krótko.
Otóż człowiek wyczuwa to wszystko doskonale. Skąd
że by się brały romantyczne nostalgie i marzenia o nie
frasobliwej rozrzutności zanikłej już przyrody? Boli
nas świeckość świata, jego twardość, wyrachowanie,
racjonalne rygory, których łagodzenie jest bardzo ma
łą pociechą. Kiedy jednak przyjrzymy się bliżej zja
wisku tego cierpienia, zadawanego przez świat wła
snoręcznie przecież zbudowany, kiedy spytamy, co
właściwie leży na dnie tego, że cierpi się we własnym
55
świecie, wtedy stanie się jasne: na dnie tego leży
skończoność, śmiertelność człowieka, jego ograniczenie
i jego trwoga przed tym ograniczeniem. Trwoga, któ
rą odciska też na swym świecie i odnajduje w nim
znów, w swych odbiciach. Twarda, pozbawiona polo
tu rzeczywistość tego świata, nowy typ „ponuractwa",
którego człowiek musi mu udzielać, choć jest jego
własnym światem, gdyż inaczej rozpadłby się, nie
mógłby się utrzymać, "okazuje się więc rodzajem no
wej, odmiennej p o s t a c i n a s z e j w ł a s n e j
ś m i e r t e l n o ś c i , naszego stanu zagrożenia śmier
cią. Okazuje się po prostu nowym odcinkiem samej
prolixitas mortis,
trwałej obecności śmierci we wszyst
kich wymiarach ludzkiego życia, o której wiedzieli już
dobrze dawni myśliciele, znawcy człowieka i znawcy
śmierci. Jeśli tak jednak, to całkiem prawdziwe będzie
twierdzenie, że podjęcie i wytrzymanie bólu, który za
daje twardy, wyrachowany, rygorystyczny świat
współczesny, stworzony przez człowieka jako obiekty
wizacja jego skończonej wolności, jest dla chrześcija
nina, w sposób całkiem rzeczywisty, partycypowaniem
w śmierci Chrystusa. Chodzi tu nie tylko o to, że i dziś
jeszcze trzeba na końcu życia umierać i że egzysten
cjalnie śmierć jest dla człowieka sprawą tak samo
ciężką, jak za dawnych czasów. Nie, śmierć człowieka,
tajemna esencja obecna stale w samym życiu, zagnieź
dziła się też w tych wszystkich życiowych możliwo
ściach, które zdobył sobie świeżo człowiek dzisiejszy.
Ta śmierć i przede wszystkim chrześcijańskość tej
śmierci może być bardzo anonimowa. Tępi i głusi mo
gą odczuwać jej ból, nie rozpoznając jej jednak, my
śląc, że przeżywa się tylko życie, a śmierć przychodzi
dopiero potem, jednorazowo i bardzo późno. Lecz mę
drzec dzisiejszy wie, już od dawna, że umiera się w ży
ciu nieustannie, więc też zna śmierć, którą spotyka
w trzeźwej twardości świata, zbudowanego po to, by
uczynić lżejszym zagrożone bytowanie w nieludzkiej
przyrodzie, a niosącego w zamian ból, który człowiek,
za jego pośrednictwem, musi zadawać sobie sam, aby
utrzymać się i trwać. Jeśli jednak ten ból śmierci, obe
cnej we wszelkim życiu, również w życiu współcze-
5G
snym jako takim, zostaje podjęty i przyjęty, to życie
takie jest włączone w zbawiającą śmierć Zbawiciela,
bez względu na to, czy człowiek jest tego wyraźnie
świadomy, czy nie. , Gdyż śmierć Pana jest właśnie
śmiercią i przeto bezwyjściowość człowieczeństwa jest
zwycięstwem, gdyż została podjęta przez samego Boga.
Idźmy dalej: mówiliśmy już, że struktura dzisiej
szych czasów, mimo wszelkich zniekształceń grzechu
i niewiary, nie tylko nie jest w swych podstawowych
cechach niechrześcijańska, lecz w najgłębszym sensie
została przez chrześcijaństwo stworzona. Chrześcijań
stwo bowiem właśnie denoumenizuje świat i czyni zeń
materiał ludzkiej podmiotowości. W ten sposób dopie
ro człowiek staje się całkowicie tym, czym powinien
być, to znaczy podmiotem wolnym i odpowiedzialnym
za siebie przed Bogiem, i to także w dziedzinie swej
świeckości i swych stosunków z przyrodą. I w ten tyl
ko sposób Bóg jawi się człowiekowi jako Ten, którym
jest istotnie dla chrześcijanina: jako Stwórca, który
nie w swoim świecie dopiero staje się sobą i udziela
światu swego blasku, lecz który mieszka ponad wszyst
kim, co jest poza Nim i co może być pomyślane, nie
skończenie wspaniały w swej wiekuistej, niedostępnej
dla nas chwale. Wobec tego jednak t w ó r c z y s t o
s u n e k d o ś w i a t a , taki jaki mieć dziś zaczyna
człowiek współczesny, taki, jaki widzimy w ludziach,
którzy coś chcą w świecie zdziałać, idą ręka w rękę
z nim i z jego prawami, by je opanować, są jego praw
dziwymi „managerami" — taki stosunek można cał
kiem bezstronnie przyjąć i doświadczyć go jako ele
mentu właściwie rozumianego chrześcijaństwa.
Oczywiście, wobec takiej postawy chrześcijaństwo
jest krytyczne, patrzy trzeźwo. Jest tak krytyczne,
czujne, sceptyczne wobec wszystkiego, co w ogóle czy
nimy, bo wszystko może obrócić się w przekleństwo,
może się stać pretekstem i środkiem dla hybris czło
wieka zamykającego siebie — Bogu. Nie ma jednak
żadnego powodu, by miało być bardziej krytyczne czy
bardziej ostrożne wobec dzisiejszego podejścia do życia
niż do podstaw dawnych, dobrych czasów. I stary, i no
wy świat należą razem do jednego świata, w którym
57
działa przewrotność. W nowym jednak nie ma jej wię
cej niż w starym, choć niepodobna zaprzeczyć, że gdy
rosną możliwości oddziaływania człowieka na świat,
rosną także i osiągnąć mogą skalę apokaliptyczną mo
żliwości oddziaływania złego i że chrześcijanin, jedyny
prawdziwy i odważny sceptyk w świecie, pełnym aniel
skich idealizacji życia, najrozmaitszych laickich prowe
niencji, musi zawsze liczyć się z rzeczywistością takiej
ludzkiej winy. Czemuż jednak mielibyśmy sądzić, że
poczucie twórczej siły, twórczej odpowiedzialności,
rozmach planowania, sięgający aż w niewymierność,
aż w utopijność — to coś, co mniej przystoi chrześci
janinowi niż postawy dawniejszych czasów? Jeśli
świat jest światem w stawaniu się z woli Boga, jeśli
dopiero w człowieku i w jego twórczym nań oddzia
ływaniu staje się tym, czym z woli Boga ma się stać,
jeśli wreszcie ten świat w stanie stawania się, przy
całej swej skończoności, przejściowości i winie, jest
światem wstępującym wiekuiście w życie boskie w Bo-
gu-człowieku, jest historią samego Boga — jeśli to
wszystko jest prawdą, to feruldno pojąć, czemu chrześci
janin imiałby traktować nowe czasy jako jakąś sytuację
niebezpieczniejszą dla siebie niż dawniejsze, z któ
rych w dodatku, jako chrześcijanin, wynieść mógł tyl
ko nieczyste sumienie i które naprawdę oddalały go
od Boga, zamiast do Niego prowadzić, Może on oczy
wiście tkwić tylko mechanicznie w dzisiejszym świe
cie. Znajdzie w nim jednak ostatecznie Boga tylko wte
dy, gdy pójdzie też drogami tego świata do końca, kon
sekwentnie, a nie wtedy, gdy ich wcale nie podzieli
i będzie próbował uciekać w czasy, których już nie ma
lub które są czasami zstępującymi. Jeśli, jak mówił
Claudel, człowiek nie musi być martwy, aby żył Bóg,
jeśli chwała boska w świecie wzrastać może tylko
przez wzrastającą chwałę człowieka, jeśli sławią Go
i wyznają nie tylko nasze porażki, lecz także nasze
zdobycze, jeśli Bóg stworzył nie tylko niebo, ale i zie
mię, to samo istnienie świata stworzonego przez czło
wieka nie jest jeszcze wprawdzie jako takie całą służ
bą należną Bogu od stworzenia, lecz jest z pewnością
częścią tej służby.
58
Trzeba tu dodać jeszcze dwie uwagi. Najpierw pod
kreślić jeszcze wyraźniej niż dotąd, że zsekularyzowa-
ny świat w jego laickości, która jest, jak mówi Schille-
beeckx, „nie do podważenia", nie jest wprawdzie świa
tem zsakralizowanym, ale — w katolickim rozumieniu
świata w każdym razie — jest światem uświęconym.
To, co nazywamy łaską, to znaczy przebóstwienie stwo
rzenia od samych korzeni i jego otwarcie na bezpo
średnią obecność Boga, nie zaczyna się tam, gdzie za
czyna się strefa przekazu wiary explicite, Kościoła,
kultu, sakramentów. Cała ta strefa explicite sakralna
jest raczej koniecznym, zrządzonym przez Boga i świa
domym siebie przejawieniem się przebóstwienia całe
go świata, którego Bóg w swej dobrowolnej łaskawości
dokonał całkiem prawdziwie i w którym przyjął już
i uświęcił ten świat i wszystkie jego wymiary. Sakra-
lizujący przejaw tej boskiej akceptacji całego świata
jest oczywiście sam w sobie elementem i historyczną
fazą uświęcenia świata już u jego prapoczątku. Lecz
przejaw nie pokrywa się z tym, co przejawione, tak
jak sakrament nie pokrywa się z łaską. Zsekularyzo-
wany świat, właśnie dlatego, że jego świeckość jest
uświęcona łaską (której potęga pozostaje ukryta, dając
miejsce ludzkiej wolności), musi pozostawać zsekulary-
zowanym. Jego uświęcenie, aż po kres czasów, będzie
w trwałym stanie walki z oporem winy, tak że w swych
konkretnych układach musi stanowić nieodczytywalną
dla człowieka jedność napięcia między boskim „Tak"
a „Nie" ludzkim. Lecz Bóg wszczepił już swe skutecz
ne „Tak" w sam najgłębszy grunt świata i dlatego, nie
swoją, lecz Jego mocą świat t e n — gdziekolwiek zdąża
swą własną drogą do końca — zdąża zawsze ku ujściu
w otchłań Bożej miłości. Kościół głosi swym słowem
właśnie to nieustające, bezgłośne uchodzenie w miłość,
które trwa wszędzie, gdzie człowiek nie zamyka się
przeciw temu w sposób zawiniony, i głosi jeszcze, że
mimo wszystko łaska jest mocniejsza niż wina. Lecz
co do zakresu, zadań, osiągnięć Kościół i uświęcony
świat nie są identyczne. To prawda, że może być trud
no w dzisiejszym świecie odkryć milczącą tajemnicę
absolutnej bliskości Boga. Ale ta absolutna bliskość
59
jest w nim wszędzie. Jest wszędzie i czyni swoje —
do końca.
Po drugie, w swym stosunku do uświęconego, lecz
nie sakralnego świata sam Kościół jest jeszcze bardzo
w „stanie stawania się". Jest w tym stanie teoretycz
nie, bo zaczyna dopiero uczyć się dialogu teologii ze
współczesnym pojmowaniem życia; bo ta jego teolo
gia — także soborowa — jest wciąż w znacznie większej
mierze opracowywaniem możliwości kryjących się w jej
minionym dorobku niż rozpoczęciem na nowo, już na
gruncie dzisiejszości; bo wreszcie nieunikniona jest re
zygnacja z obszarów względnie sakralnych, które Ko
ściół niegdyś z całą słusznością zbudował, lecz które
przecież nie należą do niego na zawsze. Kościół jako
instytucja musi nauczyć się dopiero, że również z punk
tu widzenia etycznego i religijnego nie może już mieć
w swej gestii wszędzie i bezpośrednio wszystkich pytań
i odpowiedzi, które powstają czy są poszukiwane w dzie
dzinie twórczych możliwości współczesnych. Przemy
ślenie starej i zawsze nowej Ewangelii w dialogu z no
wym światem, zwrócenie temu światu wolności w tym,
co jest jego własne i co nie może być zarządzone przez
Kościół jako instytucję, nie jest ani kapitulacją wobec
autonomicznej wizji życia dzisiejszych ludzi, ani też
wycofaniem się z terenu świata tylko świeckiego
w dziedzinę sakralną. Także jutro, jak zawsze, świat,
zawsze uświęcony przez Boga, odnajdywać będzie
w Ewangelii ostateczne słowo własnej zagadki, które
może czasowo zapomnieć czy tłumić z własnej winy.
I chrześcijanie, w odróżnieniu od urzędu kościelnego,
są zawsze wezwani i powołani łaską do świeckości i po-
nad-świeckości jednocześnie. Choć bowiem nie są to
rzeczy te same, to każda z nich w drugiej dopiero znaj
duje dopełnienie. Nikt jednak nie może zaplanować
i osiągnąć ich jedności samodzielnie. Dlatego trzeba
zrezygnować z powodowania się tu własną mocą i uko
rzyć się przed potęgą samego Boga.
Powracając do naszych refleksji wstępnych, by je
rozszerzyć, powiedzmy więc najpierw, że człowiek dzi
siejszy zna doświadczenia, bardzo wielorakie: doświad
czenie twórczej mocy ludzkiej, doświadczenie „ucieka-
60
nia" stworzonego przez siebie świata w nową nieza
leżność, doświadczenie odpowiedzialności o budzącym
grozę zakresie, doświadczenie odpychającej twardości
i trzeźwości nowego świata i wreszcie wymienione już
we wstępie doświadczenie tego, że żaden pojedynczy ro
dzaj twórczości w świecie nie określa całego życia
w sposób adekwatny, że człowiek nie może nigdy być
tylko i wyłącznie „managerem". Otóż wszystkie te do
świadczenia i postawy tworzą w konkretnym życiu
ludziom stan pluralizmu, i ten pluralizm jest nie do
przezwyciężenia. Odzwierciedla on się w samoświado
mości człowieka dzisiejszego, mówiąc rnu, że nie ma
nigdy jednego tylko zdania, że nie może nigdy zain
westować życia w jeden tylko ideał, że musi „wycho
dzić naprzeciw" bardzo wielu rzeczom i że te wszyst
kie postawy nie dadzą się sprowadzić do jakiejś sumy,
którą mógłby obliczyć, nad którą mógłby panować, by
móc zidentyfikować się z tą syntezą i rozkoszować się
nią w spokoju. Człowiek, w swym nieobliczalnym plu
ralizmie, doświadcza więc dziś sam siebie tylko jako
projektu czy szkicu, jako zadania, którego rozwiązanie
odsuwa się wciąż w głąb niego, w miarę jak spełnia się
i doskonali czyn życia. I w ten sposób raz jeszcze do
świadcza tego, co naprawdę znaczy słowo Bóg. Jest On
bowiem właśnie tajemnicą nieskończonej, niewysłowio-
nej, wszechocalającej pełni, która dała człowiekowi po
czątek, która wiąże w całość jego nigdy nie poskromio
na wielość i jest gwarancją jej jedności i która wre
szcie bierze w siebie nawet przemijające dokonania
ludzkie, jeśli tylko podjęte zostały dobrowolnie, i szły
przeto ku niej.