Najcenniejszy podarunek
Margaret Moore
Magia Bożego Narodzenia
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Warwickshire, dzień Wszystkich Świętych 1226 roku
Cynowy puchar, postawiony nazbyt enregicznie, wydał ostry
dźwięk. Kilku zbrojnych, którzy po zjedzeniu śniadania zwle
kali jeszcze z opuszczeniem wielkiej sali, odwróciło głowy
i spojrzało ku miejscu, gdzie siedział gospodarz,
- Co powiedziałaś?! - Sir Wilfrid Wutherton patrzył nabieg-
łymi krwią oczami na swoją siostrzenicę.
Żołnierze wrócili do przerwanego tematu rozmowy, przeko
nawszy się, że gniew lorda nie jest skierowany przeciwko nim,
tylko Giselle. Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Ogólnie było
wiadome, że sir Wilfrid Wutherton łatwo wpadał we wściekłość,
tyle że nie trwała ona długo i z reguły ograniczała się do repry
mendy.
Giselle pamiętała nie tylko o tym, ale także, o co poprosiła
wuja. Dlatego obdarzyła go szczególnie czarującym uśmie
chem. Nadarzała się okazja, by wymusić na wuju ustępstwo, po
wiadomiwszy go wpierw o swoich życzeniach i oczekiwaniach.
Przede wszystkim miała go przy sobie, co rzadko się zdarzało,
bo albo polował, albo objeżdżał swe rozległe włości. Był czło
wiekiem bogatym i szanowanym, a przede wszystkim obdarzo
nym najtkliwszym, najwspanialszym sercem.
Liczyła właśnie na jego dobroć i zacność, gdy planowała po-
RS
rozmawiać z nim o zaręczynach, których tak czy inaczej nie bę
dzie mogła uniknąć w najbliższej przyszłości.
- Najdalsza jestem od zamiaru wybierania sobie męża, pro
szę cię tylko, bym mogła nie zgodzić się z twoim wyborem, jeśli
kandydat nie będzie mi odpowiadał - rzekła głosem pełnym sło
dyczy.
Sir Wilfrid wciąż sapał i marszczył siwe krzaczaste brwi.
- Czy aby na pewno nie podsunęła ci tego dziwacznego po
mysłu lady Katherine? - spytał z błyskiem podejrzliwości w
oczach.
- Ależ skądże, kochany wuju - obruszyła się Giselle i nie
mijała się z prawdą. Lady Katherine wbijała do głów swych
szlachetnie urodzonych wychowanie, iż powinny bezkryty
cznie akceptować decyzje ojców, wujów, braci i kuzynów.
Wreszcie po latach zaświtało w głowie Giselle, że wedle tej
zasady małżeństwo jest równoznaczne z całkowitym zerwa
niem stosunków z rodziną i przyjaciółmi. Potwierdzeniem te
go mógł być los jej najlepszej przyjaciółki, Cecily Debarry.
Po wyjściu za mąż przepadła jak kamień w wodę. Nie przy
szedł od niej ani jeden list. Mogło to tylko oznaczać, że Ber
nard Louvain, jej mąż, całkowicie ją sobie podporządkował.
Gdy Giselle poznała go jeszcze jako narzeczonego Cecily,
wydał się jej miłym, sympatycznym człowiekiem. Teraz mia
ła podstawy sądzić, że oglądała maskę, a nie twarz. Na
prawdę był tyranem, który dziś trzymał w niewoli jej biedną
Cecily.
- Czyż nie byłam ci, kochany wuju, zawsze uległa i po
słuszna? Oddałeś mnie na wychowanie lady Katherine, a ja zgo
dziłam się na to bez jednej skargi. Robiłam wszystko, czego po
mnie oczekiwano. Nigdy cię o nic nie prosiłam. Wydaje mi się,
że moja prośba, pierwsza, z jaką zwracam się do ciebie, nie jest
niestosowna, ani tym bardziej dziwna. Jestem panną na wydaniu
RS
i zależy mi na spędzeniu reszty życia z człowiekiem, którego
będę kochała i szanowała.
Sir Wilfrid, jak było do przewidzenia, już nie był rozwście
czony, tylko zbity z tropu.
- Powinnaś była porozmawiać ze mną na ten temat trochę
wcześniej. Bo widzisz - upił wina - już wybrałem dla ciebie
męża.
Giselle poczuła, że wilgotnieją jej dłonie.
- Naprawdę, wuju?
- Tak. Dokonałem wyboru miesiąc temu, gdy byłaś u łady
Katherine.
- Dlaczego mi dotąd o tym nie powiedziałeś? A może nic
jeszcze nie zostało rozstrzygnięte? Może ten człowiek ma na
oku inną partię?
- Oczywiście, że nie - obruszył się sir Wilfrid. - Byłby głup
cem, gdyby wzgardził twym wianem.
Racja, jej wiano. Miała dziedziczyć z chwilą zamążpójścia.
Nie znała wielkości kwoty, wiedziała tylko, że jest posażną
panną.
- Dziękuję, kochany wuju, że nie uważasz go za głupca -
powiedziała, starając się mówić głosem możliwie spokojnym,
choć wszystko burzyło się w niej na myśl, że najważniejsza
w życiu sprawa rozstrzygnięta została poza jej plecami. - Czy
mogę poznać imię tego dżentelmena?
- Sir Myles Buxton.
Po raz pierwszy słyszała o kimś takim. Nie było w tym jed
nak nic dziwnego. Mogłaby policzyć na palcach jednej ręki
mężczyzn, o których posiadała jakąś wiedzę. Lady Katherine za
dbała już o to, by świat mężczyzn pozostawał dla niej dalekim
i nieznanym kontynentem.
- Czy jest bardzo stary?
- Zaledwie pięć lat starszy od ciebie.
RS
A zatem dość młody, co było pierwszą pocieszającą wiado
mością.
- Czy bardzo zależy mu na moim posagu?
- O czym ty gadasz, dziewczyno! - Oblicze sir Wilfrida po
nownie oblało się purpurą. - Uważasz mnie za zramołałego star
ca? Już sam związek z naszą rodziną winien być dla innych do
brodziejstwem i zaszczytem. Posag to tylko dodatek.
- Wybacz, kochany wuju, lecz próbuję się tylko dowiedzieć,
dlaczego jeszcze nie potwierdziłeś zaręczyn, skoro i tak nie za
mierzałeś pytać mnie o zgodę.
- Musi podpisać kontrakt, to wszystko.
Giselle chwyciła się tych słów jak ostatniej deski ratunku.
- Jestem pewna, że dokonałeś, wujaszku, trafnego wybo
ru. Skoro jednak rzecz nie jest jeszcze formalnie załatwiona,
nie sądzę, bym żądała zbyt wiele, upraszając o prawo do od
mowy.
Choleryczna natura wuja natychmiast dała znać o sobie.
Stół spłynął rozlanym winem. Dał się słyszeć świszczący od
dech.
- Na świętą Agatę, nie możesz mu odmówić!
- Spowiednik lady Katherine mówił nam całkiem co innego.
Jest prawo, które reguluje warunki małżeńskiej umowy. Panna
może nie wyrazić zgody na kandydata, którego wybrała dla niej
rodzina.
- Niech mnie ktoś trzyma, bo za chwilę wyjdę z siebie!
- ryknął sir Wilfrid. - Chcesz odrzucić sir Mylesa Buxtona?
Przecież nawet go jeszcze nie poznałaś.
Giselle starała się myśleć szybko i logicznie. Zdobyła pole
i nie zamierzała cofnąć się ani o krok.
- Kiedy mogłoby dojść do takiego spotkania?
- Przyjeżdża na Boże Narodzenie. Podpisać kontrakt.
- W takim razie wysłuchaj, wujaszku, mojej propozycji.
RS
- Miała minę osoby, która pragnie, by zwyciężył zdrowy rozsą
dek. - Pozwól mi zająć się przygotowaniem świąt. - Chciał za
protestować, lecz nie dała mu dojść do głosu. - Daj mi szansę
udowodnienia ci, że jestem już dojrzałą kobietą, która potrafi
podejmować właściwe decyzje. Jeśli przez te dwanaście dni od
Wigilii do Trzech Króli zdobędę twój szacunek, a równocześnie
zdecyduję, że nie oddam swej ręki sir Mylesowi, to wówczas
zerwiesz zaręczyny.
O tym, że sir Wilfrid zapędzony został w kozi róg i jest tego
świadomy, świadczyła pasja, z jaką targał brodę.
- Sądzisz, że podołasz wszystkiemu? Oczekujemy dużej
liczby gości. Trzeba ich wyżywić i przygotować komnaty, a tak
że pomyśleć o rozrywkach. Ustroić dom. Przewidzieć różne nie
spodzianki.
Giselle zawahała się, ale trwało to tylko chwilę. Powróci
ły pewność siebie, przeświadczenie, że podoła zadaniu. Sama
postawiła przed sobą to wyzwanie i wiedziała, że musi stawić
mu czoło, jeśli chce wywalczyć dla siebie chociaż trochę
wolności.
- Podejmę się tego wszystkiego, kochany wuju.
Sir Wilfrid sapnął jak kowalski miech.
- W takim razie, Giselle, przyjmuję twoje warunki.
Wstała z triumfalnym uśmiechem na twarzy, by zaraz zniżyć
się w pełnym szacunku ukłonie.
- Będziesz ze mnie zadowolony, wujaszku, zapewniam cię.
A teraz wybacz, lecz muszę porozmawiać z zarządcą. - Powie
dziawszy to, ruszyła lekkim krokiem ku drzwiom.
Sir Wilfrid odprowadził wzrokiem swą piękną i rozumną
siostrzenicę. Skrzywił wargi w pobłażliwym uśmiechu. Ulega
jąc jej prośbie, stworzył niebezpieczny precedens. Bo ostatecz
nie jeśli nawet można było dopuścić możliwość odmowy, to nie
wchodziła ona w rachubę w przypadku sir Mylesa Buxtona.
RS
Żadna młoda kobieta przy zdrowych zmysłach nie ośmieliłaby
się nawet pomyśleć o czymś takim.
Giselle nie mogła być wyjątkiem.
Kilka tygodni później Giselle stała w drzwiach wiodących z
korytarza do kuchni i próbowała skupić się na słowach kucharza
Iestyna. Nie miał jednak szczęścia, gdyż Giselle bardziej za
przątała w tej chwili zmiana pogody niż jego litania skarg na
służbę i utyskiwania w związku z brakiem soli, podejrzaną świe
żością ryb czy czym tam jeszcze. Wczoraj po długotrwałych de
szczach chwycił nagły mróz i zrobiła się ślizgawica, jakiej nie
pamiętali najstarsi ludzie. Oblodzonym dziedzińcem nie sposób
było przejść. Drogi stały się zdradliwe i niebezpieczne. Konie
padały, łamiąc sobie nogi. Wóz z żywnością zjechał do rowu
i przewrócił się. Niektórzy z zaproszonych gości, przewidzia
wszy pogorszenie się warunków podróży, przybyli wcześniej
i ci zdążyli już zrobić spore spustoszenie w zgromadzonych za
pasach. Inni spóźniali się, co też wiązało się z pewnymi utrud
nieniami i komplikacjami.
Kuchnia przywodziła na myśl jeden z opisów piekła ojca
Paula. Mimo wywietrzników i otwartych okien, przez które
wpadało zimne powietrze, było tu niemożliwe gorąco.
Rozgardiasz, jaki panował, też miał w sobie coś demonicz
nego. Słudzy biegali jak opętani z koszami pełnymi wędzonych
ryb i owoców oraz beczułkami piwa i wina. Dwóch wyrostków
obracało rożna z baranimi i wołowymi udźcami. Bardzo się sta
rali, by nie obracać korbkami zbyt wolno albo też zbyt szybko
i żeby tłuszcz skapywał do podstawionych wanienek, a nie na
posadzkę, i od tego starania aż pot zalewał im oczy. Dwóch in
nych młodych pomocników tłukło rytmicznie wonne korzenie
w moździerzu, kichając od czasu do czasu lub zamieniając mię
dzy sobą kilka słów.
RS
Trzy tęgie niewiasty, przepasane śnieżnobiałymi fartuchami,
miesiły w dzieżach ciasto na chleb i inne wypieki. Kuchenny
kot syczał na jednego z wszędobylskich psów, któremu instynkt
podpowiadał, że warto pozostawać w miejscu, gdzie co chwila
z długiego stołu spada na ziemię jakiś smakowity kąsek.
W sumie była to krzątanina pełna radosnego podniecenia,
gdyż bądź co bądź dziś wieczorem o pierwszej gwiazdce wszy
scy zasiądą do wigilijnego stołu, racząc się wspaniałościami, ja
kich nie mieli w ustach przez cały rok. A potem w kuchni urzą
dzą sobie tańce przy muzyce, przeplatane innymi zabawami, na
co państwo przymkną oko, byleby tylko jutro rano wstali wy
poczęci i chętni do roboty.
Giselle żal się zrobiło Iestyna i próbowała go pocieszyć,
przekonując, że wszystko jakoś się ułoży, mają teraz urwanie
głowy, ale grunt to zachować cierpliwość.
Kucharz obtarł wierzchem dłoni spocone czoło.
- Dziś podamy turbota, bo jest najświeższy i najsmaczniej
szy - rzekł ze śladem walijskiego akcentu. - No i wiele innych
potraw, prawda?
- Im więcej, tym lepiej - potwierdziła Giselle z uśmiechem.
- Nie chcę, by ktoś pomyślał sobie, że mój wuj jest ubogi.
Iestyn wybuchnął rechotliwym śmiechem, a jego pokaźne
brzuszysko zatrzęsło się jak galareta.
- Ubogi! Dobre sobie. Sir Wilfrid! Wspaniały żart, panien
ko. Niejeden trefniś by ci go pozazdrościł.
- Moja lady!
Giselle spojrzała przez otwarte na oścież okno i zobaczyła
zmierzającą przez oblodzony podwórzec służącą Mary. Dziew
czyna wykonywała ruchy linoskoczka, co chwila tracąc równo
wagę i jakimś cudem ją odzyskując.
- Moja lady, zator przy bramie. Niech lady zaraz tam
idzie!
RS
Giselle kiwnęła głową festynowi i wybiegła na mroźne po
wietrze. Go za ulga po kuchennym zaduchu!
- Co się stało, Mary? - spytała, dołączywszy do służącej,
która zdążyła już zawrócić w przeciwną stronę.
- Wigilijna kłoda, moja lady. Utknęła w bramie!
Po chwili Giselle mogła to już oglądać na własne oczy. Ogrom
nych rozmiarów kloc o średnicy blisko metra, który zgodnie z tra
dycją miano spalić w święta Bożego Narodzenia, zsunął się jakimś
sposobem z wozu i zatarasował przejście pomiędzy kratą a we
wnętrzną bramą.
Uniósłszy brązową wełnianą spódnicę, Giselle rzuciła się
biegiem ku bramie. Zapomniała o oblodzonych brukowcach.
Nic więc dziwnego, że w pewnej chwili poślizgnęła się. Roz
paczliwym wyrzuceniem rąk na boki próbowała odzyskać rów
nowagę, ale nie udało się i upadła ciężko na pupę. Na szczęście
niczego sobie nie złamała, sytuacja jednak była żenująca. Pode
rwała się z rumieńcami wstydu na policzkach i w pierwszym
rzędzie zlustrowała swoje ubranie. Szkody nie były duże, zale
dwie kilka mokrych i brudnych plam na pelerynie i spódnicy,
sądząc jednak z min przygodnych świadków zdarzenia, urządzi
ła z siebie widowisko.
Nagle zza unieruchomionego wozu ktoś zawołał
dźwięcznym głosem:
- Przywołajcie tu darmozjada, który jest odpowiedzialny za
ten bałagan!
Giselle zacisnęła usta. Podniosła się. Starała się iść uważnie,
nie tracąc nie z godności ruchów.
- Gdzie schował się ten bałaganiarz? - pieklił się męż
czyzna, który przestał już być samym tylko głosem, gdyż wsko
czył na kłodę i podparłszy się pod boki, rozglądał się za win
nym. - Czyżby upił się i nie widzi, że kloc tarasuje przejazd?
Giselle z ubolewaniem uświadomiła sobie, że musi to być
RS
jeden z gości wuja. Świadczył o tym chociażby jego bogaty
ubiór, na który składały się hartowany kubrak z ciemnej wełny,
podbita filtrem peleryna i buty z pięknie wyprawionej skóry.
A skoro był to gość, należało go potraktować grzecznie i z sza
cunkiem.
Tymczasem nieznajomy zwinnie przeszedł po pniu i ze
skoczył na kamienie dziedzińca. Nie sposób było nie zauważyć,
że nie poślizgnął się, przeciwnie, wylądował pewnie jak kot.
Zauważyła również, że jest bardzo przystojny. Miał brązowe
włosy, mocno zarysowany podbródek i szlachetny nos. Jego
sposób bycia zdradzał człowieka przyzwyczajonego do wyda
wania rozkazów, co świadczyło o tym, że zajmował wysoką po
zycję społeczną.
- Wybacz, sir, lecz wszystko na to wskazuje, że chcesz po
rozmawiać ze mną - powiedziała, starając się nie patrzeć na Sta
rego Johna, nieszczęsnego woźnicę.
Mężczyzna ruchem ręki wyraził zaskoczenie i poczerwieniał
na twarzy. Być może arogant zawstydził się swych manier, a być
może przyczyna tej reakcji była całkiem inna. Nie wyglądał
zresztą na człowieka, który łatwo się peszy.
- To ty, pani, sprawujesz nad wszystkim pieczę? Mam na
dzieję, że sir Wilfrid nie jest chory?
- Mój wuj jest u siebie. Sługa wskaże ci drogę, panie, do
jego komnaty. Ja ze swej strony zrobię wszystko, by jak naj
szybciej uprzątnięto...
- Jesteś pani jego siostrzenicą? - Usta nieznajomego roz
ciągnęły się w szerokim uśmiechu, gdy obrzucał ją imperty-
nenckim spojrzeniem.
Nagle zrobiło się jej słabo. Uderzyła ją pewna myśl i wie
działa już wszystko. Och, wujaszku, cóżeś ty najlepszego zro
bił? Zachciało jej się płakać. Najbliższy jej człowiek wybrał jej
na narzeczonego tego nadętego, aroganckiego szlachetkę, który
RS
był przystojny, owszem, i młody, zgoda, ale zarozumiały i pysz
ny niczym królewiątko, którym nie był!
- Jeśli sir Wilfrid jest moim wujem, to ja siłą rzeczy muszę
być jego siostrzenicą - odparła, starając się zapanować nad iry
tacją.
- W takim razie rozmawiam z lady Giselle. - Nieznajomy
złożył przed nią zgrabny i pełen wdzięku, a jednak zdecydo
wanie męski ukłon. - Jestem sir Myles Buxton. Cieszę się z na
szego spotkania, pani. Relacje o twojej urodzie wydają mi się
teraz kalekimi próbami opisania doskonałego piękna - rzekł
uprzejmie, zbliżając się do niej na odległość wyciągniętego
ramienia.
Wszystko, na co mogła się zdobyć, to sceptyczny wyraz twa
rzy, wiedziała bowiem, że nie wygląda dziś najładniej. Miała na
sobie jedną z najlichszych codziennych sukien, na dokładkę
upaćkaną błotem, była spocona, zaś zwykła, niestarannie zawią
zana chustka na pewno też nie dodawała jej uroku. Owszem,
czasami podobała się sobie, ale nie dzisiaj! Ten człowiek był
takim samym hipokrytą jak Bernard Louvain.
Kimkolwiek jednak był sir Myles, został tu zaproszony i na
leżały się mu z tego powodu pewne względy. Odpowiedziała
grzecznym ukłonem.
- Witamy serdecznie na zamku Wutherton, sir - gładko wy
powiedziała grzecznościową formułkę. - A teraz proszę mi wy
baczyć, czekają na mnie gospodarskie obowiązki, w pierwszym
zaś rzędzie usunięcie.,.
Zanim zdołała dokończyć, sir Myles odwrócił się i rozkazał
trzem pachołkom, przyglądającym się z rozdziawionymi usta
mi całemu temu wydarzeniu, umieścić kloc z powrotem na
wozie. Chciała mu przypomnieć, że ona tu wydaje polecenia,
nie było jednak okazji. Sir Myles zrzucił bowiem pelerynę i ku
brak i w samej tylko koszuli, która bardziej odsłaniała, niźli za-
RS
słaniała wspaniałą muskulaturę jego torsu i ramion, wziął się do
dzieła razem z parobkami.
Giselle skłamałaby mówiąc, że nie jest pod wrażeniem. Za
raz jednak obruszyła się w duchu, gdyż spojrzał na nią przez
ramię z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Spójrz, jaki ze
mnie wspaniały mężczyzna!".
Być może zgodziłaby się z taką oceną, gdyby nie był wybra
nym dla niej przez wuja kandydatem na męża. W tej sytuacji
ten objaw próżności jedynie ją zirytował.
- Wobec faktu, że tak ochoczo zająłeś się, panie, tą kłodą,
pozwól, że zatroszczę się o kwatery dla ciebie i twoich sług. Jak
liczny jest twój orszak?
- Mam ze sobą dwudziestu zbrojnych i pachołków - rzucił,
po czym ręką dał znać pomocnikom, że czas na działanie.
Dwudziestu! -pomyślała ze zgrozą. Była przygotowana naj
wyżej na dziesięciu. Gdzie więc zakwateruje i czym nakarmi tę
dodatkową dziesiątkę? To była równie przykra niespodzianka,
jak dzisiejsza zmiana pogody.
Podczas gdy sir Myles siłował się z klocem, miała okazję
przypatrzeć się mu krytycznie i na chłodno. Doszła w rezultacie
do wniosku, że będzie miała z tym człowiekiem jeszcze masę
kłopotów.
Podeszła do Starego Johna, który trzymał wyjątkowo dużego
pociągowego konia.
- Gdy załadują kłodę, zawieź ją pod drzwi i dopilnuj, by
przeniesiono ją do wielkiej sali - powiedziała;
Sir Myles wyprostował się. Dotarły doń te słowa.
- Twoje życzenie, pani, jest dla mnie rozkazem.
Uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Proszę się nie kłopotać. Stary John wie, co ma zrobić.
Ostrzegawczy okrzyk parobków przypomniał sir Mylesowi,
że robota przerwana została w połowie i znów pojawiła się
RS
groźba obsunięcia się pnia. Gdyby miał być szczery, powiedział
by, że całe to siłowanie się z klocem jest poniżej jego godności,
chciał jednak zaskarbić sobie uznanie łady, co sądząc z jej miny,
chyba mu się udało.
W rezultacie tak był pochłonięty pracą, że nie zauważył jej
odejścia. Gdy skończył z kłodą, panna była już w połowie drogi
między bramą a zamkiem. Kroczyła tak wolno, że aż go to za
stanowiło. Wprędce jednak odgadł przyczynę. Peleryna nosiła
ślady upadku i pewnie teraz bardzo zależało jej na tym, by znów
się nie poślizgnąć. Domyślił się, dlaczego była w rozmowie z
nim tak lakoniczna, choć musiała wiedzieć, że zjawił się tu w
roli starającego się o jej rękę. Pewnie wstydziła się swego co
dziennego, poplamionego błotem ubioru. Och, ta niewieścia
próżność! Ale cóż, takimi właśnie Bóg stworzył kobiety.
Niektórym z nich dał również urodę. Lady Giselle nie po
skąpił tego daru. Jej ruchy były pełne wdzięku, a postać kształt
na i wysmukła. Sir Wilfrid chwalił cielesne przymioty swojej
siostrzenicy, lecz wolno było traktować jego słowa jako zwykły
element małżeńskich negocjacji. Okazało się, że pochwała ta
grzeszyła nadmierną skromnością. Lady Giselle była śliczna
i nie zdołały tego ukryć ani jej ubłocona peleryna, ani codzienna
suknia w kolorze brudnego brązu, ani wreszcie niefortunnie za
wiązana chustka.
Nagle ogarnął go niepokój. Przypomniał sobie jej miny i za
chowanie i stwierdził, że lady Giselle nie wydawała się oczaro
wana przyszłym mężem. A może się mylił? Może tylko nie była
w nastroju? Rzeczywiście okoliczności ich spotkania nie nale
żały do najszczęśliwszych.
Koń pociągnął wóz i znów mostem i bramą mógł przepły
wać potok ludzi, pojazdów i zwierząt.
Myles czekał na swoich pocztowych, którzy utknęli na prze
ciwnym brzegu fosy, i wciąż myślał o przyszłej narzeczonej.
RS
Dziewczyna była ładna, a pewne skazy charakteru, o ile takowe
posiada, zrekompensuje jej posag. Słowem, miał ubić interes,
którego życzyłby sobie każdy rozsądny mężczyzna w jego wie
ku i sytuacji.
A sam, do diaska, też nie był najgorszą partią. Dobrze
wiedział, że bierze go pod uwagę ojciec niejednej córki na wy
daniu.
RS
ROZDZIAŁ DRUGI
Gdy sir Myles pojawił się na wieczerzy, uderzyło go bogate
wyposażenie wielkiej sali. Na ścianach wisiały barwne gobeli
ny. Każdy przedstawiał inną scenę o charakterze myśliw
skim, wojennym bądź religijnym. Światło licznych pochodni
i świec nadawało wyhaftowanym kolorowymi nićmi postaciom
i zwierzętom dynamikę i ruch. Niemal słychać było szczęk
broni lub granie psów goniących rogacza. Stoły przykryto bia
łymi lnianymi obrusami, co stanowiło wyróżnik bogactwa
i ogłady.
Gałązki jedliny, ostrokrzewu i jemioły pięknie odcinały się
od tej bieli swoją zielonością, wydzielając woń lasu, która mie
szała się z zapachem tataraku zaścielającego posadzkę. Z wy
sokiej powały zwisały wieńce i wiązanki z bluszczu oraz gałą
zek świerku. Wąskie okna zasłonięte były kotarami, by nie ciąg
nęło od nich podczas mroźnej nocy. Na kominku o imponują
cych rozmiarach leżał już i płonął wigilijny, przesycony żywicą
kloc.
Niewielka galeryjka zajęta była przez zespół grajków i śpie
waków. Jeden miał harfę, drugi bęben, trzeci skrzypki, a czwar
ty fujarkę.
Sala była już w części zapełniona gośćmi, którzy rozmawia
jąc w grupach, oczekiwali nadejścia gospodarza. Myles zauwa
żył kilku młodych szlachciców i ucieszył się, że będzie miał
kompanów do zabawy. Stojące w pobliżu dwie damy, lady Alice
RS
Derosier i lady Elizabeth Cowton, uśmiechnęły się doń za
chęcająco.
Ale gdzie była lady Giselle? Szkoda, że nie widziała, jak
dwie młode i wcale niebrzydkie damy okazały mu zaintereso
wanie. Szkoda też, że nie widzieli tego jego ojciec i bracia. Wte
dy być może doceniliby go i zaczęli patrzeć na niego innym
okiem. Ale mniejsza z tym. Gdy ożeni się z siostrzenicą sir Wil-
frida Wuthertona, będą musieli przyznać, że mylili się dotąd w
ocenie jego osoby.
Pomyślał o prezentach, które przywiózł dla narzeczonej. By
ło ich dwanaście, jeden na każdy dzień okresu świątecznego.
Niewątpliwie jego wybranka przyjmie je z wdzięcznością, uz
nając je za dowód, że ma do czynienia z człowiekiem dobrze
wychowanym, szczodrym i pełnym jak najlepszych chęci. A to
z kolei powinno sprawić, że utemperuje i okiełzna swoją skłon
ność do irytacji i ironii.
Pokrzepiony na duchu, zaczął się przechadzać i z lubością
wdychać zapachy, które dochodziły z kuchni. Sir Wilfrid musiał
być dumny ze swojego zarządzającego. A może w życiu sir Wil-
frida jest jakaś kobieta? Zycie bez kobiet byłoby piekłem i nie
sposób winić starszego dżentelmena i wdowca, że znalazł sobie
jakąś pociechę.
Wtedy pomyślał o gibkim, ponętnym ciele Giselle i uśmiechnął
się. Starania o żonę nie były czymś najgorszym. Zawsze miało się
w perspektywie przeżycie rozkoszy.
Tymczasem na górze w swojej komnacie Giselle myślała o
sprawach bardziej prozaicznych. Martwiła się, czy wołowina
nie została nadpalona, czy ryba jest dostatecznie miękka i so
czysta, czy sosy zostały przyrządzone według właściwych re
ceptur, czy starczy dla wszystkich chleba i soli i czy w końcu
ona, Giselle wygląda dostatecznie ładnie i elegancko.
RS
Mimo wszystko ostatnie pytanie najmniej ją absorbowało.
Wystarczy, że będzie wyglądać odpowiednio do rangi dzisiej
szego święta. Nie zamierzała uwodzić sir Mylesa, którego po
chwały przy bramie były prawdopodobnie pozbawione jakiej
kolwiek szczerości.
•- Mary, co sądzisz o tym czepku? - spytała służącej głosem,
w którym brzmiał ton samokrytycyzmu.
- Bardzo gustowny, moja lady - odparła dziewczyna, cokol
wiek zaskoczona faktem, że panienka prosi ją o wyrażenie zda
nia w tej kwestii.
Giselle w zamyśleniu patrzyła na czepek z czerwonego aksa
mitu, zdobiony zielono-złotym haftem.
- Ale czy jest mi w nim do twarzy? - nalegała, przyglądając
się sobie w zwierciadle.
- Uważam, że bardzo pasuje do sukni - odparła Mary.
I była to prawda, bo suknia też była uszyta z czerwonego
aksamitu, zaś jej stanik zdobił złoty haft.
- Ale czy nie jest zbyt krzykliwy, zbyt śmiały? Nie chcę,
żeby inni się na mnie gapili.
- Och, nie, panienko - odparła Mary. - Nawet nie zauwa
żą.
Nie była to odpowiedź, która zadowoliłaby Giselle.
- Ale jak mam go nosić? Bardziej nasunięty na czoło czy
przesunięty ku tyłowi głowy?
- Obojętnie, co panienka włoży i czy będzie to włożone w
ten czy w inny sposób, i tak będzie panienka najładniejszą z
dam przy stole - orzekła Mary, po czym figlarnie się uśmiech
nęła. - Jestem pewna, że sir Myles nie będzie mógł oderwać od
panienki oczu.
- Sprawdzę lepiej, czy w kuchni wszystko w porządku. Ie-
styn, gdy go ostatnio widziałam, miał nieszczęśliwą minę. Mar
twił się, że może zabraknąć soli - rzuciła ożywiona, ruszając ku
RS
drzwiom. - A jeśli faktycznie jej zabraknie, wtedy pewnie będę
musiała za niego wyjść.
Giselle wybiegła na korytarz, nie zdając sobie sprawy, w ja
kim stanie ducha pozostawia Mary.
- Będzie musiała wyjść za Iestyna? - Zdumiona służąca nie
wierzyła własnym uszom. - Myślałam, że jest zaręczona z sir
Mylesem. - Wyobraziła sobie tłustego Iestyna w roli męża Gi
selle i wybuchnęła śmiechem. Co za cudaczne i nieprawdopo
dobne połączenie! Pewnie przesłyszała się lub czegoś nie zro
zumiała. A swoją drogą cieszyła się, że nie jest szlachetnie uro
dzoną łady i że nie musi mieć na głowie tylu rzeczy w święta
Bożego Narodzenia.
Giselle wprawdzie słyszała, że siedzący po jej lewej ręce sir
Myles coś powiedział i że było to coś wesołego, gdyż wuj na
tychmiast zaniósł się śmiechem, nie uchwyciła jednak sensu po
szczególnych słów. Cała jej uwaga była skierowana na minstreli
na galerii. Była raczej pewna, i ta pewność doprowadzała ją do
rozpaczy, że skrzypek wypił za dużo wina i teraz ma kłopoty z
utrzymaniem w palcach smyczka. Istniała obawa, że fiknie
przez barierkę i wyląduje na podłodze.
Właściwie powinna dać znać służbie, by usunęła pijanego
grajka, przy czym musi to być zrobione zręcznie i po cichu, bez
zwracania uwagi gości. Zawiniła, bo jej obowiązkiem było da
wać baczenie na wszystko i nie doprowadzać do takich sytuacji.
Główny powód leżał w tym, że obserwowała lady Alice, która
mizdrzyła się do sir Mylesa, w czym sekundowała jej zresztą
lady Elizabeth.
Rzecz nie w tym, że obchodziło ją, ile to par niewieścich
oczu wpatruje się w mężczyznę, którego wujaszek wybrał dla
niej na męża. Miała inne problemy, niż interesować się tymi
gierkami przy stole.
RS
Przede wszystkim drażniły ją pytające i podejrzliwe spo
jrzenia, których nie szczędził jej wuj, siedzący za sir Mylesem.
Nagłe poczuła na swej dłoni dłoń sąsiada.
- Tak, sir Mylesie? - spytała, zmuszając się do uśmiechu.
- Nie słuchałaś, pani - zauważył chłodno.
Cofnęła rękę.
- To prawda.
W jego ciemnych oczach odmalowała się przykrość. Po
myślała z satysfakcją, że wreszcie udało się jej ugodzić boleśnie
tego aroganta.
- Proszę mi wybaczyć, ale zaprzątają mnie obowiązki go
spodyni i nie zawsze mogę się skupić na rozmowie - dodała,
aby usprawiedliwić swoje zachowanie.
- Jesteś tu gospodynią?- spytał, unosząc ciemne brwi. - Je
stem miło tym zaskoczony, pani.
Zarumieniła się. Teraz dopiero zauważyła, jak zniewalający
miał głos - głęboki i aksamitny. Puściła nawet wodze wyobraź
ni i doszła do wniosku, że pięknie brzmiałoby miłosne wyzna
nie wypowiadane tym głosem. Nie dlatego jednak wyobraziła
sobie coś takiego, by była spragniona czułych słów. Była to
zwykła ciekawość.
Stanowczo wołałaby, żeby sir Myles nie był aż tak przystoj
ny i żeby nie pamiętała tak długo o dotknięciu jego ręki.
Spojrzała błagalnie na wuja, licząc na pomoc z jego strony,
lecz był pogrążony w rozmowie z sir George'em de Gramercie.
Musiała więc radzić sobie sama.
- Dotąd mogłem tylko marzyć o takiej gospodyni, ale teraz
widzę, że mi się poszczęściło - ciągnął sir Myles. - Oczywiście,
sala w moim zamku jest nieco większa i bywa więcej gości przy
stołach podczas świąt Bożego Narodzenia. Obawiam się tylko,
że twe obowiązki, pani, nie pozostawią ci wiele czasu na roz
rywki.
RS
Ani na spotkania z wujaszkiem, lady Katherine i przyjaciół
kami, dodała w duchu, czując wzrastające gniew i trwogę.
Stan małżeński ponownie wydał się jej przekleństwem, choć
była dziś chwila, że myślała o swoim przyszłym zamążpójściu
z większą przychylością. Nieważne, że sir Myles jest przystojny
i ma mity głos. Istotniejsze, że jest aroganckim pyszałkiem, za
dowolonym z siebie samochwałem.
Znów się odezwał:
- Proszę wybaczyć mi, że o tym wspominam, lecz chyba je
den z naszych grajków nadaje się tylko do tego, by położyć go
do łóżka.
- Tak, zauważyłam to już i zamierzam...
- Proszę pozwolić mi działać. - Wstał i zanim zdążyła za
protestować, udał się wzdłuż stołów w stronę galerii. Nie spie
szył się. Przystawał i zamieniał kilka słów z tą czy inną osobą,
dłużej zatrzymując się przy lady Alice i lady Elizabeth. W ogóle
zachowywał się tak, jakby był to jego dom, a nie sir Wilfrida
Wuthertona,
Zanim dotrze do galerii, minstrel zdąży się już osunąć na
podłogę i zasnąć na dobre, pomyślała Giselle z dużą dawką
złośliwości. I już sama miała przystąpić do działania, gdy usły
szała głos wuja, zmieniony nieco pod wpływem wypitego wina:
- I co o nim sądzisz, moja droga? Czyż nie jest to atrakcyjny
kawaler? Nie miałem serca mówić mu o naszej umowie. Bardzo
zależy mu na małżeństwie, szczególnie po waszym spotkaniu
przy bramie.
- Tak? - Giselle była przeświadczona, że gorliwość sir
Mylesa wzrosła raczej na widok zamku wuja. - I co powie
dział?
Sir Wilfrid uśmiechnął się i pogroził jej palcem.
- Widzę, że moja dziewczynka jest spragniona pochwał.
Mogę tylko powiedzieć, że jest bystry. Bardzo bystry.
RS
Giselle poczuła ciepło rumieńców na policzkach. Z chęcią
powiedziałaby wujaszkowi, co naprawdę myśli o tym młodym
szlachcicu, lecz uznała, że lepiej być ostrożną. Wtem zauważyła
jakiś ruch na galerii i chwilę później zobaczyła sir Mylesa pro
wadzącego grzecznie, lecz stanowczo zataczającego się skrzyp
ka. Wszystko to odbyło się przy minimum zamieszania. Musiała
przyznać, że sama lepiej nie wywiązałaby się z tego niewdzię
cznego zadania.
Gdy służba rzuciła się przesuwać stoły, by zrobić miejsce na
tańce, Giselle pomyślała, że bez ujmy dla siebie mogłaby być
trochę milsza dla sir Mylesa.
Toteż gdy wrócił na swoje krzesło, obdarzyła go wdzięcz
nym uśmiechem.
- Dziękuję, sir, za skuteczną pomoc. Pozostaje mi tylko za
pytać, co powiedziałeś naszym minstrelom, że grają tak udatnie?
Lekceważąco machnął ręką.
- Powiedziałem im tylko, że jeśli chcą grać na naszym we
selu, muszą już teraz pokazać się z jak najlepszej strony.
Co za pewność siebie! Już chciała dać mu ciętą odpowiedź,
gdy poczuła na sobie spojrzenie sir George' a de Gramercie. Wy
wodził się z zamożnego arystokratycznego rodu i jakkolwiek
urodą ustępował sir Mylesowi, wcale nie był brzydki. Na jego
uprzejme skinienie głową odpowiedziała miłym uśmiechem.
- Traktujesz, pani, sir George'a z wielką łaskawością - za
uważył sir Myles.
- Należy do najbliższych przyjaciół naszej rodziny - od
parła.
- Stary przyjaciel rodziny - powtórzył z przekąsem.
- Stary nie tyle wiekiem, co latami przyjaźni - uściśliła.
- Kiedyś nawet miałam nadzieję.
- Na co?
Gwałtownie uniosła się z krzesła.
RS
- Wybacz, sir, ale spieszno mi wrócić do obowiązków go
spodyni.
On też już stał.
- Liczyłem na to, że zatańczymy, pani.
- Może innym razem - odparła niezbyt grzecznie, po czym
zwróciła się do wuja: - Muszę teraz zgodnie z tradycją wigilij
nej nocy zatroszczyć się o żebraków i nędzarzy, kochany wuju.
Dlatego opuszczam cię na jakiś czas.
- Oczywiście, moja droga. - Sir Wilfrid nie krył zadowole
nia, że jego siostrzenica pamięta o wszystkim.
Myles opadł na krzesło i pociągnął spory łyk wina. Nie trze-
ba było wielkiej spostrzegawczości, aby stwierdzić, że coś tu
było nie tak. Kontrakt małżeński winien być podpisany dzisiej
szego popołudnia. Gdy jednak spotkał się z sir Wilfridem w jego
komnacie, starzec rozmawiał z nim o wielu nieistotnych kwe-
stiach, tylko nie o tej jednej najważniejszej. Aż wreszcie nad-
szedł czas wigilijnej wieczerzy i musieli zejść na dół.
W ogóle ta wizyta przebiegała dotąd całkiem nie po jego myśli.
Wyobrażał sobie, że przybędzie, podpisze dokument i swym oso
bistym urokiem zbije z nóg siostrzenicę sir Wilfrida. Tymczasem
lady Giselle okazywała mu chłód, jeśli nie wręcz wrogość, zaś sir
Wilfrid poczynał sobie dwuznacznie i wykrętnie.
Popatrzył na leżący przed nim na stole stroik z ostrokrzewu
ubarwiony czerwonymi jagodami owoców. Ta czerwień znów
skierowała jego myśli ku Giselle, która nosiła dziś czerwoną
suknię i miała czerwone usta. W wyobraźni już je całował. Ale
jak te liście ostrokrzewu o kolczastych brzegach, lady Giselle
wydawała się również posiadać kolce, którymi kłuła i drapała.
Był świadomy, że wobec niej nadrabia miną, przyczyna zaś
tkwiła w tym, że w rozmowie z łady Giselle opuszczała go cza
sem pewność siebie. Gdy spoglądała nań z owym surowym po
tępieniem w oczach, wracał pamięcią do czasów, gdy będąc
RS
chłopcem, słyszał z ust ojca, że nigdy w niczym nie dorówna
swym braciom. I że nigdy niczego nie osiągnie.
Ale sir Wilfrid tak nie myślał. Inaczej nie wyraziłby zgody
na małżeństwo ze swoją siostrzenicą. Myles poczuł się do
wartościowany.
Natomiast przykrym doświadczeniem było poznanie Giselle.
Była ładna, bystra i zaradna, lecz najwyraźniej obojętna na jego
zalety. Wszystko wskazywało na to, że nie zdobył jej sympatii.
A przecież nie był najgorszym kandydatem na męża i nawet
panna o ptasim móżdżku pojęłaby to w lot. Dlaczego nie zro
zumiała tego Giselle? Czy była w nim jakaś wada, jakiś brak,
który sprawiał, że trzymała go na dystans?
Myles zasępił się. Nie, z pewnością nie chodziło tu o żadną
jego wadę. Najpewniej w jej życiu był jakiś inny mężczyzna.
Myles spojrzał na sir Wilfrida.
- Twoja siostrzenica, sir, przygotowała wspaniałą ucztę,
muszę też powiedzieć, że ja i moi ludzie jesteśmy bardzo zado
woleni z przydzielonych nam kwater. Musisz być dumny, panie,
ze swej wychowanicy.
- Tak, sir Mylesie, jestem dumny. To wspaniała dziewczyna,
dzielna i zaradna. - Sir Wilfridowi już trochę plątał się język.
- Musiała mieć dobrych preceptorów.
- Opiekę nad nią przez minione dziesięć lat sprawowała
właściwie tylko lady Katherine DuMonde. Wyjątkowa niewia
sta, niezwykła wdowa! - Sir Wilfrid wzniósł puchar w geście
toastu i, o dziwo, prawie udało mu się nie rozlać wina. - Nie
wiasta o surowej moralności, ale Giselle nie stała się przez to
mniszką. Zresztą dziewczęta potrzebują dyscypliny. Rózeczką
Duch Święty dziateczki bić każe, nieprawdaż, sir Mylesie?
- Myślę, że mój ojciec zgodziłby się z tobą w tej kwestii,
sir. Czy lady Katherine ma własne dzieci? Synów?
- Bóg odmówił jej radości macierzyństwa. Synów, gdyby
RS
ich miała, wychowałaby na dobrych rycerzy. Wdrażałaby ich do
dyscypliny od samej kołyski. Jeszcze będąc w łonie matki, wie
dzieliby, co to posłuch!
Gospodarz roześmiał się hałaśliwie, a gość poszedł za jego
przykładem. Jak dotąd, nie udało mu się poznać tajemnicy serca
lady Giselle. Ale mniejsza z tym. Szukał niewiasty z bogatym
wianem i zależało mu na przyjaźni z sir Wilfridem. Rozglądał
się za kobietą mądrą, zaradną i tak zbudowaną, by mogła mu
dać potomstwo. Lady Giselle wydawała się spełnieniem tego
ideału żony.
Jeżeli ktoś przed nim zawłaszczył jej serce, będzie musiał
zniknąć na dobre. On, Myles, byłby ostatnim ofermą, gdyby nie
przepędził go na cztery wiatry.
RS
ROZDZIAŁ TRZECI
Wszyscy udali się na mszę i Giselle stwierdziła, że sir Myles
stanął dokładnie za nią. W rezultacie czuła na sobie jego wzrok
i miała trudności ze skupieniem się na łacińskich słowach ojca Pau
la oraz na ślicznych kolędach śpiewanych przez chłopięcy chór.
Itak zresztą myślami była gdzie indziej, przy sprawach bar
dziej przyziemnych. Stała się bowiem rzecz okropna i nie do
pomyślenia: zabrakło siana dla koni. Skoro świt rozległo się pu
kanie do drzwi i po chwili stanął w nich stajenny. Dzielnie przy
znał, że poczuwa się do winy za to niedopatrzenie. Rozkazała
mu bezzwłocznie wysłać wozy do okolicznych farm, przypomi
nając surowo, że coś takiego nie może się powtórzyć. Nie była
jednak tak surowa, jak powinna. Udobruchał ją fakt, że stajenny
zawiadomił o braku siana ją właśnie, a nie wuja. Dlatego oka
zała mu wielkoduszność.
Zdobyć się na wielkoduszność wobec sir Mylesa było jej o
wiele trudniej. Dlaczego krążył wokół niej? Co spodziewał się
osiągnąć? Czy nie widział, że miała dość kłopotów i bez jego
uprzykrzonej obecności?
Msza dobiegła końca i Giselle mogła się odwrócić. Postano
wiła okazywać sir Mylesowi wyłącznie grzeczność. Spojrzała
i zobaczyła puste miejsce. Sir Myles dochodził już niemal do
drzwi kaplicy. W pewnej chwili zatrzymał się i pogrążył w roz
mowie z lady Alice, która pod jego spojrzeniem zdawała się roz
kwitać.
RS
Dlaczego jej nie upatrzył sobie na żonę, pomyślała Giselle,
mijając tę parę. Ostatecznie Alice nie miała niczego innego do
roboty prócz polowania na atrakcyjnego i wesołego kawalera,
który zapełniłby jej pusty czas miłymi rozrywkami.
Natomiast ona, Giselle, miała dziś, w dzień Bożego Naro
dzenia, mnóstwo zajęć. Musiał być spełniony pewien podstawo
wy warunek, żeby mogła podołać wszystkiemu - sir Myles mu
siał trzymać się od niej z daleka.
Niestety, sir Myles postanowił działać jakby jej na przekór.
Wprawdzie nie wyciągał jej na rozmowy, ale za to nie odstępo
wał na krok. Pojawiał się tam, gdzie najmniej się go spodziewa
ła. Potem wycofywał się bez słowa, niczym szpieg obarczony
zadaniem śledzenia jej i pilnowania.
Wtargnął do kuchni, gdzie próbowała sosy, pod pretekstem;
że potrzebny jest mu chleb dla lady Alice, która życzyła sobie
nakarmić kaczki pływające w fosie.
Pojawił się w stajni dokładnie w chwili, gdy wpadła tam na
chwilę, by sprawdzić, czy przywieziono siano. Udał, że przy
wiodła go tutaj troska o wierzchowca.
Zabawiał się rzucaniem na dziedzińcu do pierścienia aku
rat w porze, gdy biegała od spiżami do spichrza i od spichrza
do piwniczki, sprawdzając zapasy wina, ziarna, warzyw i owo
ców.
Przechadzał się po holu, oglądając gobeliny dokładnie w cza
sie, gdy wydawała służbie rozporządzenia odnośnie ustawienia
i nakrycia stołów.
Pokładał się ze śmiechu wraz z sir Wilfriedem, gdy właśnie
szła do siebie, spocona i zziajana, żeby się umyć i przebrać do
posiłku.
Krótko mówiąc, sto razy tego dnia przeciął jej drogę i ani
razu nie życzył jej wesołych świąt.
RS
Wiedziała, że powinna przejść nad tym faktem do porządku,
a jednak nie potrafiła. Milczenie sir Mylesa zaczynało ją niepo
koić. Być może okazała się wobec niego wczoraj zbyt opryskli
wa i nieprzyjemna. Może już nawet zdążył poskarżyć się na nią
wujaszkowi. Chyba jednak nie, bo wówczas wuj natychmiast
wezwałby ją do siebie na rozmowę.
Nic takiego się nie zdarzyło i uczta minęła w atmosferze ni
czym niezakłóconej wesołości. Oczywiście, weselili się inni, bo
ona, Giselle, zupełnie nie była w nastroju. Przezornie rozdzieliła
przy stole siebie i sir Mylesa wujem. Ostatecznie, nie miała za
miaru ponownie być karcona za to, że nie uważa i nie słucha,
co też mówi do niej złotousty sir Myles. W rezultacie podczas
posiłku nie zamieniła z nim ani jednego słowa, co było dla niej
wielką ulgą, zmąconą wszak pewnym rozczarowaniem.
Po wetach, a jeszcze przed toastami, wstała sprawdzić, czy
napoje podano z uwzględnieniem rangi biesiadników. Dla gości
dobrze urodzonych było grzane wino z korzeniami, zaś dla służ
by i dzierżawców piwo i jabłecznik.
Następnie w programie były występy żonglerów, akrobatów
i błaznów. Okazały się bardzo udane. Widzowie zaśmiewali się
do łez, a Giselle bawiła się świetnie razem z innymi. Mogła so
bie pozwolić na swobodny śmiech, gdyż sir Myles znajdował
się od niej daleko, w przeciwnym kącie sali, w towarzystwie
innych młodych dżentelmenów.
Biorąc wszystko pod uwagę, miała podstawy sądzić, że od
niosła sukces. I jeśli nawet dzisiejsze zachowanie sir Mylesa da
ło się jej we znaki, skłonna mu była wybaczyć to jego natręctwo,
gdyż nie okazywał już więcej zainteresowania lady Alice i lady
Elizabeth.
Tylko dlaczego jego obojętność wobec innych niewiast mia
łaby być dla niej pociechą? O tym nawet bała się myśleć.
RS
Nazajutrz Gisele obudziła się z obawą w sercu, że wczoraj
sze dziwne zachowanie sir Mylesa może mieć dzisiaj ciąg
dalszy. Dlatego cały ranek spędziła w napięciu i podenerwo
waniu, by wreszcie przypadkiem się dowiedzieć, że zdecydo
wał się na wyjazd wraz z liczną grapą gości na konną przejaż
dżkę. Była to dobra wiadomość. Oznaczała, że będzie mogła
spokojnie wypełniać swoje obowiązki. I faktycznie, reszta dnia
minęła szybko, a minęłaby też przyjemnie, gdyby nie nawał
spraw.
Zanim jednak Giselle udała się do siebie, by się przebrać na
wieczerzę, dokonała pewnej zmiany w poprzednich planach.
Ponieważ przez cały dzień nie irytowała się z powodu sir My
lesa, doszła do wniosku, że wytrzyma z nim również przy stole,
i w związku z tym wydała służbie stosowne polecenia.
Zadowolona z tej decyzji, którą udowodniła, że zdolna jest
wznieść się ponad małoduszne uprzedzenia, udała się do swojej
komnaty. Mary zdążyła przygotować dla niej jej ulubioną suknię
w kolorze pogodnego nieba, obrzeżoną srebrnym haftem. Gło
wę miała przesłonić chustką w takim samym kolorze, ujętą wo
kół czoła i skroni srebrną obręczą.
Dostrzegła leżące przy sukni na łóżku pomalowane na czer
wono drewniane pudełko długości i szerokości dłoni. Zacieka
wiona, podniosła je i otworzyła.
W środku znajdowała się najokropniejsza chusteczka, jaką
można było sobie wyobrazić. Uszyta z jedwabiu w kolorze zie
lonego groszku. Obrzydliwy był kolor, nie zaś materiał. Z nie
smakiem cisnęła chustkę na łóżko.
Kto jednak pomyślał dla niej o takim prezencie? Wujaszek?
Wujaszek nie poświecił w życiu jednej myśli kobiecym fata-
łaszkom, A zatem mógł to być tylko sir Myles.
Mieściło się w zwyczaju, że podczas świąt Bożego Narodze
nia pretendent do ręki daje wybrance swego serca dwanaście
RS
prezentów, po jednym każdego dnia. Byłby to zatem ten pierw
szy od sir Mylesa.
Giselle ciężko westchnęła, uświadamiając sobie, że od dzi
siaj codziennie będzie musiała spotykać się z dowodami smaku
i gustu sir Mylesa. A przecież nie był to człowiek hołdujący cał
kowitemu bezguściu, o czym zaświadczał chociażby jego ubiór.
Ma się rozumieć, nie znał jej jeszcze, gdy kupował tę chust
kę. Tak czy inaczej, bez względu na jego intencje, chustki tej
ona, Giselle nigdy nie włoży. Nie omieszka mu podziękować za
prezent, swoich słów jednak nie nasyci ani ciepłem, ani życz
liwością.
Podjęła decyzję i poczuła, że lżej jej na duszy. Schowała pu
dełko z chustką na samo dno kufra.
Gdy zeszła do holu i jednym rzutem oka stwierdziła, że
wszystko zostało przygotowane należycie, przeniosła wzrok na
gości. A wśród gości był oczywiście sir Myles. Stał przy komin
ku i prawdę mówiąc, trudno go było nie zauważyć. Pięknie się
prezentował. Szeroki w ramionach, z włosami spływającymi fa
lami na ramiona, w czarnej tunice przepasanej grubym złotym
łańcuchem i w butach z miękkiej skory, wyróżniał się spośród
innych mężczyzn zarówno starannością ubioru, jak i zgrabną
sylwetką.
Znała go już na tyle, aby przypuszczać, że jest świadom swych
męskich atrybutów. Zapewne psuto go pochwałami od dziecka.
Zauważywszy Giselle, natychmiast ruszył w jej kierunku.
Szedł ku niej ze zmarszczonymi brwiami i wyrazem rozczaro
wania na twarzy.
Pomyślała, że przez grzeczność, nie bacząc na brzydotę chustki,
powinna jednak była ją włożyć.
W tym momencie próg holu przekroczył sir Wilfrid w towarzys
twie ojca Paula. Był to sygnał dla gości, że czas siadać do stołów.
RS
Sir Mylesowi sługa wskazał krzesło przy gospodyni. Kawaler
zajął miejsce, wciąż jednak nie odezwał się ani jednym słowem.
Brak uprzejmego pozdrowienia zmieszał Giselle. Zaraz jed
nak powiedziała sobie, że byłoby z jej strony głupotą przejmo
wać się takimi drobnostkami. Musiała mieć baczne oko na stół
i służbę.
Jedli zatem w ponurym milczeniu. Trwało to do chwili, gdy
Giselle zdecydowała się wreszcie podziękować za podarek.
- Sir Mylesie - powiedziała cicho przy rybie - znalazłam
prezent w mojej komnacie. Czy to od ciebie, panie?
Uśmiechnął się, ona zaś pomyślała, że wszystkiego można
mu odmówić, tylko nie męskiego czaru.
- Prezent faktycznie jest ode mnie. Ufam, że nie zwykłaś,
pani, przyjmować podarków od nieznajomych.
- W rzeczy samej, nie. Dziękuję. - Koniec. Grzeczności sta
ło się zadość.
Myles spojrzał na rybę leżącą przed nim na talerzu. Nie po
zostawało mu nic innego, jak tylko zająć się jedzeniem.
Podziękowano mu za prezent i nie miał powodu czuć się ob
rażony. Chyba nie liczył na to, że Giselle rzuci się mu na szyję
z powodu chustki? Boginki tak się nie zachowują, a ona była
boginką. Olśniła go dzisiaj jej uroda. Natychmiast stwierdził, że
w niebieskim kolorze wygląda cudownie. Już nie miał najmniej
szych wątpliwości, że nie znalazłby lepszej kandydatki na żonę,
i to nawet pomijając wielkość jej posagu oraz wpływy wuja na
królewskim dworze.
Zerknął na nią znad talerza i odnalazł ją bodaj jeszcze pięk
niejszą niż przed chwilą. Szlachetny profil zdawał się
wyrzeźbiony dłutem artysty, zaś czerwień ust przywodziła na
myśl rozkwitłą różę.
Pojął nagle, że jasnozielona chustka nadałaby jej cerze bła-
dożółty, nieładny odcień.
RS
W porządku. Nie było jeszcze powodu do załamywania rąk.
Ufał, że kolejny prezent spotka się z lepszym przyjęciem.
Tak, moja panno, myślał, odzyskując spokój, walka dopiero
się rozpoczyna. A dziś wieczorem, gdy ujmę twoją rękę w tańcu,
wtedy upieszczę ją i ugłaszczę, abyś wiedziała, jakich jeszcze
rozkoszy możesz oczekiwać we współżyciu ze mną.
Nie było rzeczą pewną, czy Giselle czuła się urażona tą po
zorną obojętnością siedzącego przy niej sir Mylesa. Za to na
pewno interesowała ją jakość podawanych dań i atmosfera pa
nująca przy stole. Tak się szczęśliwie złożyło, że biesiadnicy by
li życzliwie wzajem do siebie usposobieni, a potrawom niczego
nie można było zarzucić.
Pod koniec uczty galeria zapełniła się muzykantami. Służba
wzięła się do przesuwania stołów. Giselle wstała, by dopilnować
rozdawania jedzenia biedakom z wioski. Wtedy poczuła dłoń
sir Mylesa na swoim ramieniu.
Spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
- Sądziłam, że zapomniałeś o moim istnieniu, sir - rzekła,
nie mogąc się wyrzec drobnej złośliwości.
Jego uwodzicielski uśmiech osiągnął zamierzony efekt, gdyż
oblała się rumieńcem, pomimo szczerej chęci pozostania zimną jak
głaz.
- Mówimy o rzeczach niemożliwych, pani. Czy mogę prosić
do tańca?
W pierwszym odruchu chciała odmówić. Miała jeszcze tyle
do zrobienia. Poza tym wiedziała, że będą trzymali się za ręce,
co z pewnością osłabi jej wolę i skróci dystans, który chciała
zachować.
Wystarczyła ta chwila wahania, by zabrakło już czasu na od
mowę. Sir Myles zdecydowanym gestem wziął ją za rękę i po
prowadził na środek sali.
RS
Teraz już nie mogła odwrócić biegu wydarzeń. Uczyniłaby
z siebie widowisko. Poza tym sir Myles poczułby się urażony.
- W tej sukni bardzo ci do twarzy, pani - szepnął, gdy usta
wiali się parami w krąg. - Podoba mi się to uczesanie. Z nie
cierpliwością czekam chwili, gdy zobaczę twoje włosy roz
puszczone, pani, w naszym małżeńskim łożu.
Poczuła się, jakby ktoś oblał ją wrzątkiem. Otworzyła usta,
by zbesztać go za tę śmiałość, gdy rozległy się pierwsze takty
melodii i taniec się rozpoczął.
Był pełen skomplikowanych figur. Ponieważ nie tańczyła
często, musiała uważać, by nie pomylić kroku. To odciągnęło
jej myśli od partnera, co było raczej dość szczęśliwą okoliczno
ścią. Najgorsze jednak, że kiedy taniec się skończył, była zdy
szana, podczas gdy sir Myles stwarzał wrażenie człowieka nie
mal znudzonego.
Ukłonił się z wdziękiem.
- Dziękuję za wspólnie spędzoną miłą chwilę, pani.
- Muszę już iść. - Rozpaczliwie pragnęła uregulować od
dech, z żałosnym jednak rezultatem.
- Tak, wiem - rzekł z miną człowieka, który posiadł tajem
nice tego świata. - Spadło na ciebie, pani, wiele obowiązków.
- Skłonił się i odszedł w kierunku Elizabeth Cowton.
Giselle ze świstem wciągnęła powietrze. Cóż ją obchodziło,
z kim tańczy sir Myles. Pospieszyła do kuchni, gdzie już czekała
na nią Mary w towarzystwie innych sług.
Wzięła pelerynę, którą podała jej służąca, i zarzuciła ją na
ramiona. Kazała młodszym parobkom wziąć kosze z jedzeniem
i poprowadziła ich za sobą. Kamienie dziedzińca były oszronio
ne i śliskie. Przykazała chłopcom, by uważali. Sople zwisały z
dachów niczym długie białe szpony. Nad głowami rozpościerało
się czyste niebo z tysiącami gwiazd. Tarcza księżyca była nie
mal okrągła, tym jaśniej więc rozświetlała nocne ciemności.
RS
Przy bramie, mimo zimna, czekała cierpliwie grupka bieda
ków. Każdy z nich trzymał coś, w czym mógłby ponieść do do
mu otrzymane dary. Jeden miał kosz, drugi szał, inny znów ka
wał szmaty. Ale byli i tacy, co trzymali w rękach nadstawione
poły kubraka bądź koszuliny.
W pierwszym szeregu stały dzieci.
To je najpierw Giselle przywołała do siebie uśmiechem i ski
nieniem ręki. Znała imiona większości malców. Jedną ręką gła
dziła ich po główkach, drugą zaś wkładała im do nadstawionych
koszyków i szmat chleb, mięsiwo i ciasta. Większość dzięko
wała cienkimi drżącymi głosikami i każda taka podzięka była
niczym balsamiczna rosa na jej spragnioną zbawienia i życia
wiecznego duszę.
Następnie w kolejności obdarowani zostali młodzi, dorośli
i starcy. Sypały się podziękowania i życzenia wesołych świąt.
Giselle czuła, że mimo radości w sercu zbiera się jej na płacz.
Była szafarką, przynosiła chwilową ulgę, najchętniej jednak na
zawsze uleczyłaby tych ludzi z trapiącej ich biedy.
Misja była spełniona. Ostatni bochenek chleba został rozda
ny. Czas było wracać do gości w holu.
Puściwszy przodem służących, ruszyła wolnym krokiem.
Mało co nie wpadła na opartego o mur sir Mylesa Buxtona, któ
rego twarz wyrażała coś pośredniego między zainteresowaniem
a szczerym szacunkiem.
Przystanęła.
- Co tu porabiasz, sir? Myślałam, że tańczysz.
- Porzuciłem taniec dla zaspokojenia ciekawości- Teraz już
wiem, jakie to obowiązki odciągnęły cię, pani, od zabawy.
- Muszę wracać - wybąkała.
Kiwnął głową, a kiedy ruszyła, zrównał się z nią. Z jego ob
lanej światłem księżyca twarzy trudno było teraz cokolwiek wy
czytać.
RS
- To zacny uczynek - zauważył, ona zaś bez trudu domyśli
ła się, do czego odnosi się ta uwaga.
- Nie jest wielką zasługą rozdawać jedzenie, którego i tak
ma się nadmiar.
- A jednak niewielu jest takich darczyńców, co dają innym
w sposób, jakby sami doznawali szczodrobliwości.
- Jeśli to o mnie myślisz, panie, łatwo to wytłumaczyć. Po
prostu sprawiają mi radość dziecięce uśmiechy i przyjemnie jest
myśleć, że ktoś nie będzie głodny tej nocy.
- Lubisz dzieci, pani?
- Bardzo. A ty, sir?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Chyba tak. Trudno
nie lubić dzieci.
Położył dłoń na jej ramieniu. Zatrzymała się i pytająco spo
jrzała mu w oczy.
Coś się stało. On stał się inny albo też w niej nastąpiła jakaś
przemiana. Pojawił się element intymności i zrozumienia. Sir
Myles już nie odstręczał jej arogancją. Przeobraził się w myślą
cego i czującego człowieka.
- Bardzo chciałbym mieć dzieci - rzekł z ujmującą szcze
rością w głosie. - Chciałbym, żeby to były nasze dzieci - dodał
z mocą.
Giselle, która w duchu uznała, że byłoby to nie tylko możli
we, ale i pożądane, gwałtownie cofnęła się o krok, zdumiona
zmianą własnej postawy. Zmieszana, puściła się biegiem przez
dziedziniec.
Jakimś cudem tym razem nie poślizgnęła się i nie upadła.
RS
ROZDZIAŁ CZWARTY
Powtórzyła się sytuacja z wczorajszego dnia. Zrobił to znowu.
Stanął tuż za nią podczas mszy w kaplicy i rozpraszał jej uwagę.
Milczał, lecz ona czuła się tak, jakby szeptał jej coś do ucha.
Był obecny w jej myślach od wczoraj. Miniona noc okazała
się koszmarem. Nie mogła zasnąć i zamiast leżeć w łóżku, cho
dziła z kąta w kąt po komnacie. Szukała argumentów przema
wiających za tym, żeby pozostać w stanie panieńskim jeszcze
przez kilka lat.
Gdyby sir Myles po bliższym poznaniu okazał się taki, jaki
wydał się jej na pierwszy rzut oka, czyli aroganckim, zarozu
miałym hipokrytą, byłoby łatwo pozostać przy uprzedniej decy
zji. Ten nowy sir Myles zmusił ją do zmiany opinii i nie mogła
mu tego wybaczyć.
W końcu uznała, że najlepiej zrobi, mówiąc mu o umowie,
jaką zawarła z wujaszkiem. Jeśli prawdziwy był ów drugi sir
Myles, którego poznała wczoraj na dziedzińcu, to na pewno zro
zumie jej intencje i będzie się starał z nią współdziałać.
Pragnęła porozmawiać z nim na ten temat zaraz po wyjściu
z kaplicy. Niestety, gdy ojciec Paul udzielił wiernym ostatniego
błogosławieństwa i wszyscy skierowali się ku wyjściu, Giselle
z zaskoczeniem stwierdziła, że sir Myles już wyszedł. Rozcza
rowana pomyślała, iż w takim razie nie pozostaje jej nic innego,
jak wrócić do siebie, przebrać się i podjąć codzienne obowiązki
gospodyni.
RS
Nieoczekiwanie natknęła się na sir Mylesa na korytarzu. Do
spotkania doszło w pobliżu komnaty sir Wilfrida, z czego wy
ciągnęła wniosek, że pewnie sir Myles oczekuje na wuja, do któ
rego ma jakąś sprawę. Ucieszyła się. Należało kuć żelazo, póki
gorące.
- Chciałabym porozmawiać z tobą, sir. O ile, oczywiście,
masz chwilę wolnego czasu. - Wskazała ręką na drzwi wiodące
do komnaty. Wiedziała, że jest o tej porze pusta.
- Mój czas należy do ciebie, pani - odparł sir Myles, prze
puszczając Giselle pierwszą przez próg.
Weszli do stosunkowo niewielkiego pomieszczenia, w któ
rym sir Wilfrid zwykł załatwiać sprawy gospodarskie. Tutaj roz
strzygał wszelkie spory, przyjmował interesantów. Tutaj też od
czasu do czasu grywał w szachy, na co i dzisiaj mógł mieć ocho
tę i dlatego na kominku płonął ogień. Trzy wąskie okna prze
puszczały niewiele światła, a ponieważ dzień był pochmurny,
na ścianach zatknięto dwie pochodnie. Posadzka była wysłana
tatarakiem z dodatkiem specjalnych ziół, ponieważ wujowi to
warzyszyły psy, a rośliny te podobno płoszyły pchły.
Sir Myles zamknął drzwi. Giselle w pierwszej chwili chciała
zaprotestować, pomyślała jednak, że może lepiej się stanie, jeśli
ta rozmowa zostanie przeprowadzona bez świadków. Umowa
z wujaszkiem nadal powinna pozostać tajemnicą, jeśli miała
być dotrzymana.
Sir Myles sięgnął do zdobionej haftem sakiewki przy pasie
i wyjął z niej dużą broszę, której jedyną zaletą była jej drogo-
cenność, jako że złotnik nie szczędził szlachetnych kamieni, ob
sadzając żółte obok niebieskich i niebieskie obok zielonych.
- To na pamiątkę drugiego dnia świąt - oznajmił, wręczając
prezent wybrance swego serca.
Poczuła w dłoni ciężki i masywny klejnot Wolała mniejsze,
bardziej artystycznie wykonane precjoza.
RS
- Dziękuję - bąknęła, żałując pieniędzy wydanych na coś
tak brzydkiego, mimo że nie były to jej pieniądze.
Gdy przeniosła wzrok na sir Mylesa, ujrzała na jego twarzy
zmieszanie. Czyżby spodziewał się z jej strony zachwytu na wi
dok broszki?
- Dziękuję - powtórzyła, zaskoczona, że tak duże znaczenie
przykładał do tego, w jaki sposób przyjęty zostanie jego poda
rek. Wypadało więc spełnić jego oczekiwania. - Ona jest bar
dzo... bardzo...
- Czy nie uważasz, pani, że niewdzięczność obciąża sumie
nie jak każdy grzech? -Nie miała już wątpliwości, że podobnie
jak wczoraj, tak i dzisiaj zwyciężył w nim gniew. - Tak właśnie
zwykłaś przyjmować prezenty?
Giselle śmiało uniosła głowę i rzekła:
- Uważam, że zamknięcie drzwi było czymś bardzo niewła
ściwym z twej strony, sir. Czy dżentelmeni tak właśnie za
chowują się wobec dam?
- Wypada mi w takim razie przypomnieć, że to ty, pani, za
proponowałaś, abyśmy przeszli do tej komnaty. Był to zresztą
nader szczęśliwy pomysł, gdyż nie chciałbym, żeby to, co mam
ci do powiedzenia, dotarło do uszu służby bądź jakichś innych
przypadkowych świadków.
- Nie muszę wysłuchiwać... - Urwała, słysząc odgłos kro
ków na korytarzu. Nie życzyła sobie, by zastano ją sam na sam
z sir Mylesem. - Mów w takim razie, sir, co masz mi do po
wiedzenia, bym mogła jak najprędzej wrócić do swoich obo
wiązków!
On jednak się nie spieszył. Obejrzał ją sobie impertynencko
od stóp do głów, po czym podszedł do stołu i usiadł na krześle,
na którym zwykł siadywać sir Wilfrid.
- Skoro więc nie mogę doczekać się słowa z twych ust...
- zaczęła.
RS
- Usiądź, Giselle - przerwał jej brutalnie.
Zdumiona, otworzyła usta.
- Jak śmiesz...
- Siadaj!
Odruchowo skierowała się ku krzesłu, które wskazywał jej
ręką. Wtedy przypomniała sobie słowa, które często powtarzała
lady Katherine: „Dama nigdy nie powinna zapominać o tym, że
jest damą". Giselle usiadła na krześle nie jak osoba, której to
narzucono, tylko jak ktoś, kogo pragnieniem było dać odpoczy
nek nogom.
- Usłyszałeś, panie, podziękowanie z mych ust, czegóż więc
jeszcze możesz żądać?
Nie wydawało się, aby te pełne godności słowa w najmniej
szym stopniu uśmierzyły jego gniew.
- Podziękowanie bez odrobiny wdzięczności jest tylko
pustym gestem - rzekł, patrząc na nią z wyrazem potępienia
w oczach.
Skrzyżowała ramiona. Pomyślała, że musiała stracić rozum,
skoro ostatniej nocy zmieniła o nim opinię, Albo był to wpływ
księżyca.
- Próbujesz dokuczyć mężczyźnie, którego masz poślubić?
Jaki w tym sens? Gdy cię poznałem, uznałem, że jesteś inteli
gentną kobietą, lecz teraz zaczynam zadawać sobie pytanie, czy
czasami się nie pomyliłem. - Spoglądał na nią, bębniąc nerwo
wo palcami o blat stołu.
Uznała, że sir Myles zachowuje się jak mały chłopiec, któ
rego kaprysu nie spełniono. Przypomniała sobie, jak lady Ka
therine traktowała zepsute i rozpieszczone dziewczynki, które
wysłano do niej na naukę i wychowanie.
- Och - przyłożyła z boleściwą miną dłoń do czoła - wy
bacz mi, proszę, sir! Powinnam była się poniżyć, a nie zrobiłam
tego! Nie dałam do zrozumienia, że żadna kobieta nie otrzymała
RS
tak wspaniałego prezentu od mężczyzny. Nie padłam ci do nóg
i nie całowałam skraju twej szaty! Och, jakże jestem okropna
i niewdzięczna! - Nagle w jej głosie pojawił się inny ton.
- Oczywiście należy założyć, że ta broszka nie została kupiona
z myślą o pochwaleniu się bogactwem. Trzeba chyba też przy
jąć, że nie wyraża twego smaku i gustu, panie. Jest ona zatem
dla mnie całkowitą tajemnicą.
- Nie znajduję nic zabawnego w twoim przedstawieniu,
pani.
- Mnie zaś obojętną pozostawia twój prezent, sir. Ten
i wczorajszy.
- To już zdążyłem zauważyć.
- Z chęcią ci je zwrócę.
- To są prezenty zaręczynowe. Nie podlegają zwrotowi.
- Owszem, podlegają, o ile umowa zaręczynowa zostanie
zerwana.
Wbił w nią wzrok, jakby chciał przewiercić ją nim na wylot.
- Umów nie zrywa się tak łatwo.
- Ta nie została jeszcze podpisana.
- I co z tego? Ma być podpisana na dniach.
Poczuła, że grant usuwa się jej spod nóg. Czyżby wuj dał
mu co do tego gwarancje mimo zawartej z nią ugody?
Nie, nie mogła w to uwierzyć. Znała swojego opiekuna
i wiedziała, że powiadomiłby ją o zmianie decyzji.
- Tylko podpisy czynią umowę ważną i obowiązującą dla
obu stron - podkreśliła.
- Tego drobnego uzupełnienia dokona się już niebawem.
Starała się zachować nieprzeniknioną twarz.
- Nie byłabym tego taka pewna, sir.
Poderwał się z krzesła.
- Co za nonsens! - zawołał gniewnie. - Twój wuj, pani, nic
mi dotąd nie wspomniał o jakichkolwiek zmianach.
RS
- Niemniej one nastąpiły. - Patrzyła na sir Mylesa z wy
zwaniem w oczach. - Wuj przyznał mi prawo do odmowy.
- Co takiego?!
- Wuj zamierza pogodzić się z moją odmową, jeśli dojdę do
wniosku, że nie nadajesz się, panie, na męża.
- Ależ to śmieszne!
- Śmieszne czy poważne, moje słowa są prawdziwe - po
wiedziała dobitnie.
Następnie stało się coś nieoczekiwanego. W oczach sir My
esa pojawiła się bezradność, a nawet łęk. Zbladł i utkwił spo
jrzenie w kącie pokoju.
- Wiec twoim zdaniem, pani, nie jestem odpowiednim kan
dydatem na męża? Podobnie jak nieodpowiednie i w złym gu
ście są moje prezenty?
Jeszcze przed chwilą była gotowa dać twierdzącą
odpowiedź, lecz zmiana, jaka w nim zaszła, całkiem zbiła ją z
tropu. Kim właściwie jest sir Myles? Bezczelnym arogantem
i pyszałkiem czy też człowiekiem wrażliwym, szlachetnym
i dumnym?
- Nie w tym rzecz, że jesteś nieodpowiednim kandydatem,
panie - odparła z namysłem. - Jesteś bardzo przystojny, po
chodzisz z dobrej rodziny i na pewno masz mężne serce. Rzecz
w tym, że nie spieszy mi się z zamążpójściem. Zawarłam z wu
jem układ, który zagwarantował mi wolność jeszcze na jakiś
czas.
Westchnął, obszedł stół i stanął przy jej krześle.
- I ta awersja do małżeństwa nie ma nic wspólnego ze mną?
Wstała i przyjacielskim gestem położyła mu dłoń na ra
mieniu.
- Nie, nie ma tu żadnego związku - powiedziała, zażeno
wana. - Proszę mi wybaczyć, sir Mylesie, to moje niegrzeczne
zachowanie. Od jakiegoś czasu moje przyjaciółki zaczęły wy-
RS
chodzić za mąż. Nagle znikały i ginął po nich wszelki ślad. Jak
by złożono je do grobu. Nie odpisywały na listy i nie odwiedza
ły nas. Mogę więc tylko przypuszczać, że to z powodu mężów,
którzy zabronili im jakichkolwiek kontaktów, woląc je mieć wy
łącznie dla siebie. Teraz rozumiesz, dlaczego boję się podobne
go uwięzienia. Kiedy więc dowiedziałam się, że wuj podjął już
starania w tym kierunku, poprosiłam go o łaskę przyznania mi
prawa do decydowania o mym losie.
- Myślę, że również nie czułbym się najlepiej, gdybym się
dowiedział, że ktoś zdecydował w tak ważnej dla mnie sprawie
poza moimi plecami - rzekł sir Myles z miną świadczącą o peł
nym zrozumieniu jej położenia.
- Prawo, sir Mylesie, zabrania zmuszania do małżeństwa
wbrew woli. Umowa z wujem zakłada, że jeśli w ciągu dwuna
stu świątecznych dni należycie wywiążę się z obowiązków go
spodyni, wuj zostawi mi wolność wyboru,
- I odrzucisz mnie, pani, jako kandydata? - spytał miękko.
Spoglądał na nią, a jej się wydało, że dostrzega w jego oczach
pełen wyrachowania namysł.
Przejął ją zimny dreszcz. Wyczuła niebezpieczeństwo. Zbyt
późno już jednak było na obronę. Chwycił ją bowiem w ramiona
i pocałował, pewien, że przy energicznych staraniach z jego
strony ona, Giselle, zrezygnuje z kaprysu i przestanie myśleć o
zabezpieczaniu sobie wolności wyboru.
Tymczasem to on przestał myśleć o czymkolwiek. Słodki
smak jej warg całkowicie go odurzył. Dodatkową rozkosz czer
pał z bliskości jej ciała oraz zapachu skóry i włosów.
W rezultacie musiał przywołać na pomoc całą wolę, by prze
rwać pocałunek.
- Wybacz, pani - szepnął. - Wszystko to z powodu twej...
- Głupoty? - wybuchnęla, cofając się z wyrazem niesmaku
na twarzy. - Sądzisz, że nie domyślam się, co zamierzasz? Wi-
RS
dać to zresztą w twoich oczach. Teraz nie wyjdę za ciebie, panie,
nawet gdybyś był jedynym mężczyzną w Anglii!
Zrobił zaskocznoną minę.
Ona jednak wciąż mówiła:
- Myślisz, że jestem jedną z tych głupich dziewczyn, które
tak łatwo opętać męskim czarem i kilkoma miłymi słówkami?
Że z powodu jednego pocałunku i krótkiej chwili intymności
złożę ci moją wolność w ofierze i poddam się całkowicie twej
woli?
Sir Myles również miał już dość tej zabawy. Ponownie
chwycił Giselle w ramiona i spojrzał jej w oczy.
--
Nic mnie nie obchodzą, pani, twoje lęki i urazy. Umowa
małżeńska została zawarta i dopilnuję, żeby jej dotrzymano.
Nikt nie odtrąci z pogardą Mylesa Buxtona! Nikt! - Puścił ją,
rozumiejąc, że jednak posunął się za daleko. Starał się zapano
wać nad gniewem i ukryć udrękę. - To zresztą, pani, bardzo ko
rzystna umowa. Zerwanie jej przyniosłoby szkody obu stronom.
- A co z miłością, sir Mylesie? - zapytała. - Gzy miłość nic
dla ciebie nie znaczy? Mogę cię tylko zapewnić, panie, że nigdy
nie wyszłabym za hipokrytę.
Próbował się uśmiechnąć, lecz skończyło się na żałosnym
wykrzywieniu twarzy.
Nie był wszakże żałosny, kiedy mówił z mocą:
'— Twierdzisz, pani, że nie wyjdziesz za mnie, ponieważ
mnie nie kochasz. W takim razie przyrzekam ci, moja arogancka
młoda damo, że zanim minie dwunasty dzień świąt, będziesz
zakochana we mnie do szaleństwa. Do szaleństwa!
Takie postawienie sprawy całkiem ją zaskoczyło. Gotował
jej niespodziankę za niespodzianką. Zaraz jednak przemówiła
w niej duma.
- Czy to wyzwanie, sir?
- Nazywaj to, jak chcesz.
RS
- Zatem przyjmuję je. Lecz co się stanie, jeśli nie zakocham
się do szaleństwa?
- Wtedy nie będziesz musiała za mnie wychodzić.
Uśmiechnęła się i tak na niego spojrzała, iż przeląkł się, że
popełnił gruby błąd, stawiając tak sprawę. Ani mu w głowie jed
nak było się wycofywać. Podobnie jak nie zamierzał przyznać
racji swemu ojcu, który widział w nim tylko nieudacznika.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, sir, że rozpoczynasz ten po
jedynek w bardzo niekorzystnej sytuacji - powiedziała. - Nie
lubię cię.
- Trochę nieprzychylności z twej strony nada rzeczom bar
dziej interesujący przebieg, zaś zwycięstwo będzie szczególnie
smakowało - odparł.
- Cóż, można mieć i taki stosunek do spraw. - Ruszyła ku
drzwiom. - A teraz wybacz, wzywają mnie obowiązki.
Wyszła w szalonym pośpiechu, jakby bała się, że za chwilę
może stać się coś strasznego, przed czym się już nie obroni. Za
trzasnęła za sobą drzwi.
Myles opadł na krzesło z westchnieniem pełnym znużenia
i rezygnacji.
Minął dobry kwadrans, a on wciąż się nie ruszał. Drgnął do
piero na odgłos otwieranych drzwi. Na progu stał sir Wilfrid.
- Sir Myles, czemu zawdzięczam tę wizytę? - spytał gospo
darz, wpuszczając dwa myśliwskie psy.
Myles poderwał się na równe nogi.
- Chcę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, sir -
rzekł z godnością, nie mogąc jednak ukryć irytacji. - Co to za
pomysł pozwalać młodej pannie prawić mi impertynencje? Czy
twoje słowo, panie, znaczy tak mało, że może przekreślić je je
den niewieści kaprys?
Sir Wilfrid okrążył stół i usiadł na swoim krześle.
RS
- Raptus z ciebie, miody człowieku - rzekł, zapraszając
gestem Mylesa do zajęcia drugiego krzesła. - A zanim powiesz
coś, czego potem możesz żałować, posłuchaj starego, doświad
czonego człowieka.
Myles najchętniej opuściłby nie tylko komnatę, ale i zamek.
Czuł się znieważony umową zawartą między sir Wilfridem a je
go siostrzenicą. Co gorsza, wyszedł na głupca. Powstrzymała
go tylko myśl, że nie wolno mu poddawać się bez walki.
- Czy to Giselle powiedziała ci o umowie?
-Tak.
- Co dokładnie usłyszałeś z jej ust?
- Powiedziała, że jeśli podczas świąt wywiąże się ze swoich
obowiązków gospodyni, będzie mogła odrzucić kandydata, któ
rego wybrałeś dla niej na męża. To znaczy mnie. - Nachylił się
nad blatem stołu. - Zamierzasz obstawać przy tej śmiesznej
umowie, sir?
- Uspokój się, kawalerze. - Na twarzy sir Wilfrida pojawił
się uśmiech. - Nie słuchałeś zbyt uważnie, błąd właściwy mło
dości. Będzie mogła odmówić, jeśli wywiąże się z obowiązków
i jeśli będzie tego chciała. A kto powiedział, że tak się sprawy
ułożą? W ciągu dwunastu dni wiele może się wydarzyć. Pan
młody w każdej chwili może przechylić szalę na swoją korzyść.
Jak widzisz, niewiele ryzykujemy, pozwalając Giselle myśleć,
że posiada swobodę wyboru.
A jednak ryzyko było spore, zważywszy na stosunek Giselle
do pana młodego, pomyślał Myles. Dobrze choć, że sir Wilfrid
nadal był zwolennikiem tego małżeństwa i pocieszał go, mó
wiąc, że zawsze będzie można wytknąć Giselle jakiś błąd czy
niedopatrzenie.
Myles poza tym doszedł do wniosku, że zbyt wielką wagę przy
kłada do zgody dziewczyny. Decydowało zdanie sir Wilfrida, zaś
w nim, wszystko na to wskazywało, nadal miał sojusznika.
RS
Sir Wilfrid westchnął.
- Muszę wyznać, że kocham tę dziewczynę, jakby była moją
rodzoną córką. Kiedy złożyła mi tę propozycję, nie potrafiłem
jej odmówić.
Myles pomyślał, że faktycznie trzeba wielkiej siły charakte
ru, by przeciwstawić się młodej damie o prześlicznych oczach
i aksamitnym głosie, a nadto kochającej własną wolność ponad
wszystko.
- Muszę ci też powiedzieć, kawalerze, że nie miała łatwego
życia. Przeszła pod moją opiekę jeszcze jako dziecko, tuż po
śmierci rodziców. Gdyby żyła moja biedna żona, Giselle zosta
łaby z nami w zamku, nic jednak nie wiedziałem o wychowy
waniu dziewcząt. Dlatego odpowiedzialność za ukształtowanie
jej charakteru i umysłu przeniosłem na lady Katherine, która jak
większość godnych szacunku niewiast jest bardzo rygorystycz
na w sprawach moralności i obyczaju. Rozumiem, że moja
umowa z siostrzenicą mogła cię trochę zaskoczyć, nie róbmy
jednak wiele hałasu o nic. To drobne ustępstwo nic nas nie ko
sztuje, a dało jej złudzenie decydowania samej o swoim życiu.
- Widząc zaś, że oblicze sir Mylesa powoli się rozchmurza, do
dał: - Co byś powiedział, kawalerze, na polowanie na szaraka
bądź lisa? Myślę, że ruch na świeżym powietrzu dobrze by nam
zrobił.
Myles nie zaprzeczył, co oznaczało zgodę.
- Przygotuj się i ruszaj przodem razem z innymi. Ja mam
kilka drobnych spraw do załatwienia. Dołączę do was na błoniu.
Myles kiwnął głową, skłonił się i opuścił komnatę.
Sir Wilfrid podszedł do okna. Przed budynkiem stajni zebra
ła się już spora grupa mężczyzn. Bliżej pomieszczeń kuchen
nych stała Giselle, rozmawiając z ludźmi, którzy wyglądali na
trefnisiów i aktorów. W tym momencie wyszedł na podwórzec
sir Myles, kierując się ku dżentelmenom dosiadającym koni. Ku
RS
rozczarowaniu sir Wilfrida, Giselle nie zwróciła nań najmniej
szej uwagi, choć jedna z aktorek zareagowała na jego widok
tak gwałtownie, jakby po raz pierwszy w życiu zobaczyła męż
czyznę.
Czym należało tłumaczyć takie właśnie zachowanie siostrze
nicy? Czy upór zniszczył w niej wszelki rozsądek? Czy nie jest
tak, że każda panna chce wyjść za mąż? Czyż sir Myles nie jest
najlepszą partią w południowej Anglii?
Sir Wilfrid zasępił się i skierował ku drzwiom. Otworzył je
i zobaczył przechodzącą korytarzem z koszem drewna Mary.
Chwycił ją za ramię, i nie bacząc, że biedaczka o mało co na
skutek tej nagłej napaści nie wyzionęła ducha, huknął:
- Zostaw kosz i natychmiast sprowadź mi tu swoją panią!
RS
ROZDZIAŁ PIĄTY
Po nieprzyjemnej rozmowie z sir Mylesem czekała na Giselle
radosna wiadomość - przybyli komedianci.
Pospieszyła na dziedziniec powitać trupę, która dawała na
dzieję na dobrą zabawę tego wieczoru. Wciąż jednak nie mogła
oderwać myśli od sir Mylesa.
Dlaczego był taki natarczywy, mimo że poczuł się obrażony
umową zawartą przez nią z wujem? Dlaczego rzucił jej wy
zwanie, skoro musiał wiedzieć, że ma niewielkie szanse na od
niesienie zwycięstwa?
Pamiętała, jak z aroganta gwałtownie przeobraził się w czło
wieka przytłoczonego ciężarem nieszczęścia, i była niemal
pewna, że nie było to udane. Być może ów wyrachowany na
mysł, który widziała w jego oczach, stanowił jedynie wytwór
jej wyobraźni.
Z drugiej strony, czyż nie wymyślała teraz usprawiedliwień,
które miały rzucić nań jaśniejsze światło?
Zastała komediantów przy wozach. Przytupywali, ponieważ
grudniowe zimno dawało się we znaki. W grupie były niewiasta
z dzieckiem przy piersi oraz dziewczyna z oczami jak węgle.
Lady Katherine była przychylnie nastawiona do widowisk
teatralnych pod warunkiem, że tematem sztuk były wątki i sce
ny zaczerpnięte z Biblii. Giselle znała aktorów, którzy dziś do
niej zawitali. Trupą kierował Matthew Appleton, a jego czter
nastoletni syn Peter był najmłodszym członkiem zespołu. Chło-
RS
pak zazwyczaj grał role kobiece, gdyż niewiastom nie wolno
było pokazywać się na scenie. Matka i siostra Petera zajmowały
się przygotowaniem jedzenia podczas ciągłych podróży, szy
ciem kostiumów oraz innymi kobiecymi obowiązkami.
- Witamy, lady Giselle. Wesołych Świąt! - zawołał Matthew
na jej widok, zginając się w głębokim ukłonie. Pozostali członko
wie trupy poszli za jego przykładem. - Wyglądasz, pani, niczym
księżniczka z bajki. Czyż nie tak, Martho? - Pytanie to Matthew
skierował do swojej żony.
Martha, kobieta o łagodnej twarzy, młodsza od swego męża
o kilka lat, uśmiechnęła się.
- Dotarła do nas radosna wiadomość - ciągnął Matthew -
że jesteś zaręczona, panienko Giselle, albo już nawet wyszłaś za
mąż za herbowego pana i dżentelmena w jednej osobie.
- I któż wam o tym powiedział? - spytała Giselle, próbując
dostosować głos do żartobliwego tonu rozmówcy.
- Onże sam, pani, to jest sir Myles Buxton, czyż nie tak,
żono?
Martha znów uśmiechnęła się, potwierdzając prawdziwość
słów męża skinieniem głową. Jej córka uczyniła to samo.
- A zatem znacie tego, który rozpuszcza o mnie takie wieści
- stwierdziła Giselle.
- Nieraz już graliśmy dla niego, na jego prośbę i za jego fun
dusze - rzekł Matthew z błogim wyrazem twarzy. - Najłaska
wszy i najzacniejszy pan, a nadto ze wspaniałym poczuciem hu
moru, którą to zaletę niebyt często można odnaleźć wśród moż
nych tego świata.
Łaskawy? Zacny? Z cudownym poczuciem humoru? Wszyst
kich tych zalet Giselle nie zdołała dotąd odkryć.
- Tak, pani - wtrąciła się Martha, wyczuwając jej wątpliwo
ści. - Mój mąż tym razem nie przesadza, choć czyni to nagmin
nie. Gdy Matthew dokazywał, próbując udawać i przedrzeźniać
RS
sir Mylesa podczas występów w Buxton Hall, młody dżentel
men zawsze śmiał się od serca, nagradzając oklaskami trafność
karykatury. I nie skąpił grosza, muszę dodać.
Giselle uśmiechnęła się kątem ust na myśl, jak to Matthew
udaje arogancję i pyszałkowatość sir Mylesa, wolała jednak za
kończyć ten temat.
- Sir Wilfrid też nie należy do skąpców, nie obawiajcie się.
Zasiądziecie dziś razem z nami do uczty, a potem dopiero dacie
przedstawienie.
Twarze członków trupy rozpromieniły się uśmiechami.
- Och, to zaszczyt dla nas, pani - zapewnił ją Matthew z
miną, jakby co najmniej obiecano mu szlachectwo. - Siedzieć
z czcigodnymi gośćmi przy jednym stole, jeść to samo co i oni.
Potrawy, nie wątpię, będą smakowite, ale dobra też będzie oka
zja do przypatrzenia się poszczególnym osobom, by potem udat-
niej móc je naśladować.
Nagle Giselle spostrzegła, że tylko ona słucha Matthew, gdyż
inni członkowie trupy wpatrują się w coś poza jej plecami. Spo
jrzała przez ramię i zobaczyła sir Mylesa, który zmierzał ku staj
niom, ubrany jak na polowanie. Peleryna, zarzucona niedbale
na szerokie ramiona, powiewała na wietrze, niczym u krzyżow
ca w szarży na niewiernych.
Ujrzała go w całej jego męskiej urodzie, nigdy wszakże nie
uważała, że nie jest przystojny. To jego zachowanie pozostawia
ło dużo do życzenia.
Następnie na jej oczach dosiadł ognistego czarnego ogiera,
bestię, której już sam widok budził strach. Inni mężczyźni też
dosiedli koni i otoczeni przez psy, wyruszyli na polowanie.
Giselle ucieszyła się. Ubita zwierzyna uzupełni nadszarpnię
te zapasy, zaś nieobecność sir Mylesa pozwoli się jej uspokoić.
Nagle podkusiło ją licho. Spojrzała na Matthew ze słodkim
uśmiechem na twarzy.
RS
- Bardzo chciałabym zobaczyć choć raz, jak udajesz sir My-
lesa, Matthew.
Aktor wymienił z żoną porozumiewawcze spojrzenia, jednak
Giselle wcale się nie speszyła. Niech sobie myślą, co chcą. Za
mierzała sprawdzić, czy sir Mylesowi dopisze humor również
wtedy, gdy będzie świadom, że jego przerysowany, komiczny
wizerunek ogląda również ta, o której rękę czyni starania.
- Wyśmienity pomysł, pani! - zawołał Matthew. - Czy ma
być świętym Jerzym zabijającym smoka?
- Pozostawiam to waszemu uznaniu - odparła. - A teraz za
czekajcie tu chwilę, a ja przyślę kogoś, kto wskaże wam kwa
tery.
- Stokrotne dzięki, panienko Giselle. Będziesz z nas zado
wolona.
- Panienko! - Podniesiony głos Mary przeszył mroźne po
wietrze. Służąca biegła co sił w nogach. - Panienko! Twój wuj
chce się widzieć z tobą natychmiast! Czeka w gabinecie!
Panika Mary okazała się zaraźliwa. Giselle poczuła, że ogar
nia także ją.
Pospieszyła za służącą.
- Co powiedział? Czego chce?
- Nie wiem, panienko - odparła Mary, ciężko dysząc. - Wy
dał mi się zły jak niedźwiedź na wiosnę. Tak mnie chwycił, że
o mało co nie wyrwał mi ręki. Polecił, żebym biegła po panienkę
i ją sprowadziła.
Giselle pomyślała o sir Mylesie. Pewnie nie omieszkał po
skarżyć się wujowi, że czuje się dotknięty umową, o której nie
opatrznie mu powiedziała. Wuj zapewne chce wyjaśnić sprawę
do końca. Jeżeli tak, to sir Myles potwierdził tylko swoim za
chowaniem, że jest człowiekiem bezczelnym i samolubnym.
- Och, umieram z ciekawości, o co chodzi sir Wilfridowi -
gorączkowała się Mary. - Twoje starania, panienko, czynią te
RS
święta tak udanymi jak nigdy. Myślę, że usłyszysz z jego ust
same pochwały.
Giselle zatrzymała się przed drzwiami gabinetu. Pelerynę od
dała Mary i kilka razy głęboko odetchnęła. Uspokoiwszy się,
nacisnęła klamkę.
Wuj siedział za stołem, a u jego stóp drzemały dwa olbrzy
mie psy. Przed nim stał kielich z miodem.
.- Zamknij drzwi - rozkazał surowym tonem.
Posłusznie spełniła polecenie.
- Dlaczego nie lubisz sir Mylesa? - od razu przeszedł do
rzeczy.
Giselle uniosła głowę i sir Wilfrid zobaczył na jej twarzy ten
sam buntowniczy wyraz, który niejednokrotnie widział na obli
czu swej siostry, a matki Giselle. Dobry Boże, zapytał siebie w
duchu, dlaczego ta dziewczyna musiała odziedziczyć właśnie
ten rys charakteru Livii?
- Zalicza się do najświetniejszych rycerzy królestwa i jest
urodziwy. Każda panna na tej wyspie byłaby wniebowzięta,
gdyby się nią zainteresował.
- Niech zatem inne zabiegają mu drogę, bo ja nie mam ta
kiego zamiaru - rzekła z błyskiem w oku.
- Giselle! - Choleryczny temperament sir Wilfrida zaczynał
brać górę nad jego wolą przeprowadzenia dyplomatycznej roz
mowy. - Kosztowało mnie wiele wysiłku doprowadzenie do
wstępnej umowy małżeńskiej i nie pozwolę teraz, by jeden nie
wieści kaprys zniszczył owoce, mej pracy, choćby tą kapryśnicą
była moja ukochana siostrzenica!
Wzruszyły ją te słowa.
- Wybacz, wuju, że zdenerwowałam cię, spróbuj jednak
zrozumieć. Sir Myles zachowuje się jak pan i władca. Wyobraża
sobie, że wystarczy, by kiwnął palcem, a padnę mu do nóg.
Głupi szczeniak! - pomyślał z niesmakiem sir Wilfrid. Nie-
RS
trudno przecież było zauważyć, że Giselle jest typem kobiety
spragnionej umizgów, podczas gdy sir Myles podszedł do niej
z butną i arogancką miną.
Przekonany, że trafił na trop prawdy, sir Wilfrid złagodniał.
- Jest pewny siebie, bo kontrakt jest już gotowy i brakuje
pod nim jedynie podpisów.
- Mniejsza o powody. Jego zachowanie wobec mnie jest po
prostu niegrzeczne.
- Czy to cała jego wina?
- I jeszcze te jego prezenty. Nie kupił ich z myślą o mnie,
tylko żeby pochwalić się swoim majątkiem! - Giselle ze wsty
dem uświadomiła sobie, że żali się jak mała dziewczynka.
- Nie kupił ich. On zdobył je dla ciebie.
- Zdobył je?
- Tak, w turniejach rycerskich. Za każdym razem żądał od
pokonanego przeciwnika jakiegoś drogocennego przedmiotu,
który sprawiłby radość jego narzeczonej.
- Ale miał o mnie zupełnie błędne pojęcie - broniła się słabo.
- Do dnia, w którym tu przyjechał, nie widział mnie na oczy.
- Do licha, dziewczyno! - wybuchnął wuj. - Czego ty żą
dasz od mężczyzny? Aby czołgał się przed tobą i błagał o twoją
rękę? Nie powinienem był zawierać z tobą tej umowy. Ty już z
góry wrogo się do niego nastawiłaś, a potem tylko utwierdziłaś
się w swym uprzedzeniu.
Giselle naprawdę zależało na tym, by wuja nie ogarnął jeden
z tych sławnych ataków wściekłości.
- To nie tak, wuju. Wydaje mi się tylko próżny i zarozumia
ły. Pragnę też zasmakować wolności, zanim wyjdę za mąż.
- Zaczynam zastanawiać się, czy nie powinienem zerwać
naszej umowy. Postępujesz nieuczciwie.
- Ależ wuju! O co mnie oskarżasz?
- Że nie dajesz temu biedakowi najmniejszej szansy. Kiedy
RS
tańczyłaś z nim, wyglądałaś, jakbyś właśnie zapadła na dżumę,
a miałaś za partnera bodajże najlepszego tancerza w hrabstwie.
Wręczył ci prezent i co uzyskał w zamian? Ofuknięcie...
- Powiedział ci to?
Wuj zmierzył ją srogim spojrzeniem. Zaczerwieniła się. Nie
powinna była mu przerywać.
- Nie, nie powiedział. Nie musiał. Nie założyłaś rzeczy, któ
re ci podarował. Nie pochwaliłaś się nimi przed naszymi gość
mi. To przecież o czymś świadczy.
Co mogła na to powiedzieć? Miał całkowitą rację.
Sir Wilfrid sapnął.
- Wysłuchaj mnie w skupieniu, Giselle. Jeśli sir Myles po
czyna sobie arogancko i dość zuchwale, to dzieje się tak dlatego,
że od młodych ludzi w podobnych sytuacjach oczekuje się ta
kich właśnie zachowań. Jest to zgodne, by tak rzec, z przyjętym
obyczajem. Skoro chcesz, żeby się zmienił, zdobądź się na wy
siłek spojrzenia nań z szacunkiem i życzliwością, przy czym
najważniejsza jest tu życzliwość.
Znów musiała przyznać wujowi rację.
- Kto go nauczył, że należy przybierać takie właśnie pozy?
Sir Wilfrid uśmiechnął się pod wąsem.
- Zaczynasz wreszcie zadawać jakieś konkretne pytania.
Któż by inny, jak nie jego ojciec oraz starsi bracia. Jeśli widzisz
w sir Mylesie zadufane w sobie książątko, to ciekaw jestem, co
byś pomyślała, poznawszy jego ojca i braci.
- To żadne wytłumaczenie. - Czuła już wyrzuty sumienia,
ale jeszcze nie chciała otwarcie przyznać się do błędu.
- Być może. Im więcej się o nim dowiesz, tym łatwiej go
zrozumiesz. Jego ojciec z jakichś tam względów nigdy nie oka
zał mu miłości, rezerwując ją dla starszych synów. Myles za
wsze był traktowany niczym przybłęda, bez względu na to, co
zrobił i jak dobrze to zrobił.
RS
- I naprawdę nie domyślasz się, wuju, przyczyn takiego trakto
wania? - spytała Giselle, do głębi wstrząśnięta tym faktem.
- Przypuszczam, że to z powodu tego, że Myles wrodził się
w matkę i zawsze stawał w jej obronie, podczas gdy sir Charles,
jego ojciec, szczerze nienawidził żony.
- Nienawidził? - Giselle aż zadrżała na myśl o tego rodzaju
piekle małżeńskim. Właśnie czegoś takiego chciała za wszelką
cenę uniknąć.
- Nienawiść była wzajemna - odparł wuj - choć żadnej ze
stron nie narzucono tego małżeństwa.
- Sami wybrali taki los?
Sir Wilfrid ciężko westchnął.
- Niewiasta, z którą sir Charles się zaręczył i którą, jak mó
wią, szczerze kochał, zmarła przed ślubem na jakąś chorobę.
Myślę, że po tym ciosie nie liczył już na szczęście w życiu i oże
nił się z pierwszą panną, którą mu podsunięto. Co się zaś tyczy
Edith, to nie była ona wtedy już pierwszej młodości i wybiera
jąc pomiędzy Charlesem a zakonem, zdecydowała się na mał
żeństwo.
- Ja nie znajduję się, wuju, w przymusowej sytuacji - nie
omieszkała przypomnieć Giselle.
- Ani też Myles. - Sir Wilfrid wstał, podszedł do niej i zamknął
w ojcowskim uścisku. - To dobry człowiek, moja droga. Zasługu
jesz na najlepszego męża, Giselle, i wierz mi lub nie, ale takiego
właśnie dla ciebie wybrałem.
- Czegoś tu nie rozumiem. Skoro jego rodzice nie znaleźli
szczęścia w małżeństwie, dlaczego on tak bardzo chce ożenić
się ze mną, wiedząc, że go nie chcę?
Sir Wilfrid pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia, lecz jego upór przyjmuję jako rodzaj
hołdu dla twojej urody i zalet charakteru. - Ujął ją pod brodę.
- A więc jak, dasz mu szansę?
RS
Wiedziała już, że będzie musiała dopiero poznać sir Mylesa,
choć żyła od kilku dni w przeświadczeniu, że już go poznała na
wylot. Kiwnęła głową.
- Spróbuję.
Tego wieczoru Giselle była w rozterce, Zamierzając odpo
wiedzieć sobie na kilka podstawowych pytań, uznała, że najlep
szym źródłem wiadomości będzie dla niej sam sir Myłes. Nie
stety, ku jej zaskoczeniu, nie zajął wyznaczonego mu przy niej
miejsca przy stole. Rozejrzała się po sali i stwierdziła, że dosiadł
się do trupy komediantów i wesoło z nimi gawędził.
Po chwili podszedł sługa i powiadomił ją, że sir Myles zde
cydował się zjeść wieczerzę w towarzystwie komediantów, jeśli
ona nie ma nic przeciwko temu.
Oczywiście, że miała! Był herbowym szlachcicem i nie wy
padało mu jadać razem z nisko urodzonymi. Jeszcze inni gotowi
sobie pomyśleć, że to ona odpowiedzialna jest za tę degradację.
Czuła się znieważona. Jak sir Myles wyobraża sobie zdobyć jej
miłość?! Takimi metodami tylko przybliża swoją porażkę. Po
nieważ jednak był jej gościem, zdobyła się na uśmiech i wyra
ziła zgodę.
W końcu nic się nie stało, wszyscy zajęli się jedzeniem i wy
chwalali smaczne potrawy. Pod koniec posiłku komedianci dali
wspaniałe przedstawienie. W powietrzu unosił się zapach pie
czonych jabłek i cynamonu. Najedzone do syta psy drzemały w
pobliżu kominka, gdzie wciąż płonęła wielka świąteczna kłoda.
Ukołysany winem i ciepłem, sir Wilfrid na wpół drzemał.
Giselle patrzyła na tańczące pary. Wśród dam robił spusto
szenie sir George de Gramercie, którego; taneczne ewolucje
wzbudzały zachwyt lady Alice i lady Elizabeth.
Przynajmniej raz sir Myles nie znajdował się w centrum
powszechnej uwagi. Ciekawa była w związku z tym, jak odbie-
RS
ra triumf kogoś innego. Gdy jednak spojrzała w kierunku,
gdzie siedział przed chwilą razem z aktorami, stwierdziła, że
zarówno jego, jak i ich już tam nie ma. Komedianci zapewne
poszli się przygotować do kolejnego przedstawienia, gdzie jed
nak udał się sir Myles? Uznała, że nie powinno jej to wcale
obchodzić.
Nie czekały jej już dzisiaj żadne zajęcia. Mogła pozostać na
przedstawieniu, mogła też iść do łóżka. Miała szczerą ochotę na
to drugie, gdyż czuła się zmęczona. Nim jednak podniosła się z
miejsca, rozbrzmiały fanfary i pojawił się Matthew w długim
czerwonym płaszczu obramowanym gronostajami i z przykle
joną siwą brodą, sięgającą do pasa.
- Święty Mikołaj! - rozległy się wesołe okrzyki.
Z kolei wyskoczył przebrany za młodą kobietę Peter. Towa
rzyszył mu aktor udający męża lub kochanka niewiasty. Ko
chankowie rozstali się i wszystko wskazywało na to, że „młoda
dama" czuje się nieszczęśliwa.
Tak rozpoczęła się opowieść o trzech siostrach i Świętym
Mikołaju, który wyposażył je, by nie musiały zarabiać na życie
nierządem i znalazły mężów. Wejście trzeciej siostry powitano
wybuchem głośnego śmiechu. Po chwili spojrzenia zebranych
skierowały się ku Giselle. Zaniepokojona, popatrzyła uważniej
na aktorów. Jakież było jej zdumienie, gdy spostrzegła, że trze
cią siostrę gra sam sir Myles Buxton.
Miał na sobie suknię, a na głowie perukę imitującą brązowe
włosy. Cedził słowa i drobił nogami w sposób, który mógłby
wydawać się komiczny, gdyby nie był naigrawaniem się z niej,
Giselle!
Stało się jednak coś, co wreszcie zmusiło ją do uśmiechu.
Aktor grający narzeczonego trzeciej siostry udawał sir Mylesa,
Imitacja była celna, zarówno jeśli chodzi o arogancję w zacho
waniu, jak i o chodzenie dumnym krokiem. Wydawał się wcale
RS
nie zauważać „niewiasty", która dreptała wokół niego. Parado
wał niczym kogut na czele stadka kur.
Całkiem niezłe naśladownictwo, pomyślała Giselle z uśmie
chem.
Na koniec Święty Mikołaj obdarzył trzy siostry posagami,
ku wielkiej radości przynajmniej dwóch z nich. Trzecia siostra
zachowała się dość nietypowo. Zawahała się, jakby pełna wąt
pliwości, czy ma wyjść za żołnierza pyszałka. Pan młody pró
bował ją porwać, lecz dostał pięścią w głowę. Zaczął więc ko
rzyć się i przepraszać. W końcu winy zostały mu odpuszczone.
Trzecia siostra chwyciła swego przyszłego małżonka i przytuli
ła go do piersi. I był to moment, kiedy wszystkim wydawało
się, że go rozgniecie. Potem wybuchły gromkie brawa.
Kłaniając się publiczności, sir Myles spojrzał ku Giselle
i uśmiechnął się, jakby szukając jej aprobaty i wybaczenia.
To już całkiem ją rozbroiło. Siedziałaby zła i naburmuszona,
gdyby trzecia siostra z piskiem radości rzuciła się w ramiona
żołnierza. A tak stało się zadość prawdzie i nie było o co się
gniewać.
Nie zamierzała jednak nagradzać sir Mylesa uśmiechem
i oklaskami. Przynajmniej nie teraz. Dlatego opuściła głowę, by
nie zobaczył na jej twarzy wyrazu szczerego rozbawienia.
Następnego ranka Myles stał w oknie komnaty, ponuro za
patrzony w świat. Pozostali goście ubrali się odświętnie i udali
na mszę, ci zaś, którzy nie byli w nastroju do modlitwy, ocze
kiwali w holu na śniadanie.
Myles wyglądał przez okno i delektował się ciszą.
Ślizgał się wzrokiem po dachach budynków gospodarczych,
flankach murów obronnych i dziedzińcu. Zamek sir Wilfrida był
imponującą budowlą, przy czym łączył w sobie cechy fortecy
obronnej i domu.
RS
Myles nigdzie dotąd nie czuł się jak w domu, a już na pewno
jak swego domu nie traktował zamku ojca. Był tam wciąż kry
tykowany i uważany za intruza. W rezultacie celem jego życia
było wybudować sobie najprawdziwszy dom, taki właśnie jak
ten, i zamieszkać w nim z ukochaną i szanowaną żoną oraz
dziećmi, dla których będzie lepszym ojcem, niż jego ojciec był
dla niego.
Sądził, że odnalazł taką żonę.
Wrócił myślami do wczorajszego występu. Dołączając do
aktorów, popełnił poważny błąd. Giselle oglądała przedstawie-
nie z kamienną twarzą, a potem opuściła salę bez słowa.
Okazał się pewnie w jej oczach folgującym sobie głupcem,
który wziął udział w krotochwiłnym przedstawieniu wyłącznie
dla własnej przyjemności. Wspomniał Matthew, że chciałby
odegrać niewiastę tak skrzętną i ruchliwą, jak sama gospodyni.
Poza tym nie wiedział, bo nie uprzedzono go o tym, że sam bę
dzie także naśladowany. Potem po prostu podporządkował się
już logice pantomimy.
Nic więc dziwnego, że Giselle zareagowała gniewem.
Dodatkową komplikacją był fakt, że teraz pożądał jej bar
dziej niż kiedykolwiek. Zdobywając Giselle, udowodniłby swo
ją wartość. Gdyby ożenił się teraz z jakąś inną kobietą, zawsze
traktowałby ją jako namiastkę żony, istotę podrzędnego gatun
ku. Tak jak ojciec traktował jego matkę, z którą ożenił się z obo
wiązku jedynie po to, aby mieć potomstwo i przedłużyć ród.
Z kolei matka, która zmarła, gdy miał zaledwie pięć lat, zdecy
dowała się na małżeństwo, aby na resztę życia nie zamknąć się
w klasztorze.
Nie chciał powtórzyć błędów rodziców. On i Giselle mogli
by być szczęśliwi, gdyby ona wzniosła się ponad uprzedzenia,
on zaś okiełznał temperament.
Wczoraj siedziała przy stole sama i pewnie czuła się równie
RS
samotna jak on od śmierci matki. Bardzo chciał porozmawiać z
nią, ale nie śmiał. Teraz pewnie ona uważa, że wystąpił na sce
nie z myślą o wyzwaniu, jakie jej rzucił, powodowany prag
nieniem zwycięstwa. Pod względem dumy nie ustępowała mu,
więc świadom był muru, jaki nieopatrznie wzniósł pomiędzy
nimi.
Gdyby był sposób naprawienia tego błędu. Być może szczęś
liwym rozwiązaniem okaże się tutaj trzeci prezent, jaki jej prze
słał dziś rano. Obawiał się jednak, że przyjmie go podobnie jak
chustkę i broszkę.
Westchnął i spojrzał na ołowiane niebo, harmonizujące z je
go paskudnym nastrojem.
Być może ojciec miał rację. Być może faktycznie on, Myles
niewiele jest wart. Giselle zdawała się właśnie tak uważać.
Musiał pokazać jej i udowodnić, że nie jest to prawda. Zdo
będzie jej miłość, choćby miało to graniczyć z cudem.
Lecz czyż święta Bożego Narodzenia nie są właśnie czasem
podarunków i cudów?
Nagle w głównych frontowych drzwiach ukazała się Giselle.
Zatrzymała się na progu i nasunęła na głowę kaptur. Była jednak
taka chwila, w której Myles zauważył coś, co wywołało
uśmiech na jego twarzy. Wybiegł z komnaty tak, jak stał, bez
zakładania wierzchniego okrycia.
RS
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Giselle próbowała bronić się przed uczuciem rozczarowania,
lecz na nic się to zdało. Sir Myles nie pojawił się w kaplicy i nie
zobaczył, że nałożyła na znak przebaczenia i przyjaźni chustkę,
którą jej podarował.
Sir Myles zachował się taktownie, korzystając z pośrednic
twa Mary, która wręczyła jej prezent. Była w tym pokora zmie
szana z obawą, że mogła nie dopatrzyć się w jego wczorajszym
występie niczego śmiesznego.
I tak z pewnością by było, gdyby nie to nieśmiałe pytające
spojrzenie, które rzucił jej na ostatku. Dlatego postanowiła
uśmierzyć dziś jego niepokój.
Słuchała ojca Paula, ale niewiele z tego rozumiała W powietrzu
unosił się zapach kadzideł, słychać było pokasływania wiernych.
Co chwila spoglądała przez ramię, chcąc sprawdzić, czy nie po
większył ich liczby ten, na którego przyjściu tak jej zależało.
Aż wreszcie go zobaczyła. Stał w pobliżu drzwi i uśmiechał
się do niej - tylko do niej, była tego pewna. Był to uśmiech cie
pły, przyjazny i porozumiewawczy.
Ucieszyła się, że nałożyła chustkę.
Straciła wszelką nadzieję, że zdoła skupić się na słowach oj
ca Paula. Mogła tylko oczekiwać końca mszy, a gdy to się stało,
natychmiast podeszła do sir Mylesa, nie bacząc na ciekawskie
spojrzenia Elizabeth Cowton i Alice Derosier. Świadoma była
swego głupawego uśmiechu, lecz nic na to nie mogła poradzić.
RS
Sir Myles wziął ją pod ramię i wyprowadził z tłumu.
- Muszę podziękować ci, sir, za nowy prezent -zaczęła, gdy
zostali sami. - Nie, wybacz mi, użyłam niewłaściwego słowa.
Pragnę podziękować ci za ten prezent - skończyła bez tchu, do
tykając odruchowo dłonią niebieskiej materii, podczas gdy on
przyglądał się jej z iskierkami rozbawienia w ciemnych brązo
wych oczach.
- Zgadzam się z tobą, pani, że to lepiej dobrany kolor - po
wiedział miękkim głosem. - Wyglądasz w niej prześlicznie, je
śli taka ocena nie jest dowodem zarozumiałości z mej strony.
- Lubię ten kolor. Myślę, że jest mi w nim do twarzy, o ile
powiedzenie czegoś takiego nie jest dowodem zarozumiałości z
mej strony.
Uśmiech na jego twarzy nabrał jasności i ciepła.
- Czy mogę zatem uważać, że moje wczorajsze wyczyny zo
stały mi wybaczone?
-• Wyglądałeś tak śmiesznie. Jak mogę się gniewać?
- Pragnąłem zobaczyć uśmiech na twojej twarzy, tymcza
sem widziałem surową minę. Pomyślałem, że już całkiem po
grążyłem się w twych oczach.
- Nie odniosłam wczoraj wrażenia, że zwracasz na mnie
uwagę i że zależy ci, sir, na mojej ocenie.
- A jednak tak było, pani - zapewnił ją ciepłym głosem.
- I nadal tak jest. Najbardziej obchodzi mnie to, co o mnie
myślisz.
- Mimo że stałam się wczoraj ofiarą komediantów, nie stra
ciłam przez to poczucia humoru, sir.
- Wyznaję, że naśladując ciebie, pani, zachowałem się nie
grzecznie. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nie
był to mój pomysł. Narzucono mi je, zaskakując mnie już pod
czas gry naśladowaniem mojej osoby.
- Innymi słowy, gdybyś z góry wiedział o tych zamiarach,
RS
zabroniłbyś naśladowania ciebie, czy tak? - spytała z filuterną
minką.
- Gdybym wiedział - odparł - że historia umizgów aro
ganckiego, pompatycznego sir Mylesa do niechętnej mu panny
sprawi ci przyjemność, poprosiłbym naszych komediantów, by
tylko nią wypełnili wieczorne przedstawienie.
Opuściła wzrok. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Nie była
pewna swych uczuć.
- Mam dziś dla ciebie jeszcze jeden prezent, pani - rzekł po
chwili milczenia. - Ale musimy przejść do stajni.
- Do stajni?
- Zakładam, że lubisz jeździć konno. Kto nie znosi ograni
czeń i więzów, ten odnajduje swobodę i wolność w galopadzie.
Giselle nagle uświadomiła sobie, że nie pozostaje obojętna
na jego urok osobisty i fizyczne walory. Zaraz jednak pomyśla
ła, że to mogłoby się zmienić z chwilą zawarcia związku mał
żeńskiego. Niewykluczone, że sir Myles stałby się despotycz
nym panem i władcą.
Odsunęła jednak od siebie te myśli i uśmiechnęła się.
- Owszem, lubię jazdę konną.
- W takim razie zapraszam na popołudniową przejażdżkę.
Jest bezwietrznie i wszystko wskazuje na to, że w końcu słońce
wyjdzie zza chmur.
- Nie mogę, nawet gdybym tego bardzo chciała. Muszę wy
wiązać się z obowiązków gospodyni - odparła, gdyż przyszło
jej do głowy, że propozycja przejażdżki jest pułapką.
- Rozumiem. - Zmierzył ją badawczym spojrzeniem. - Lecz
czyż do tych obowiązków nie należy zapewnianie gościom rozry
wek i sprawdzanie, czy dobrze się bawią? Towarzystwo planuje
dziś przejażdżkę i myślę, że twój wuj nie będzie miał nic przeciwko
temu, pani, abyś do nas dołączyła.
Giselle zamyśliła się. Lubiła ruch na świeżym powietrzu. Po-
RS
za tym sir Myles miał rację - dobra gospodyni nie spuszcza
gości z oka i dba o ich rozrywki. Może więc powinna mimo
wszystko wybrać się na tę wycieczkę. Zresztą po powrocie bę
dzie miała jeszcze mnóstwo czasu, by zająć się wieczerzą.
- Dobrze, sir Mylesie - powiedziała. - Porozmawiam z wu
jem.
- Cieszę się. A teraz pozwól, pani, że odprowadzę cię do ho
lu - rzekł, podając jej ramię.
Wyczula twarde mięśnie pod materią rękawa kubraka.
Spojrzał na nią z boku i uśmiechnął się.
- Miałaś rację, pani. W tamtej chustce wyglądałabyś okropnie.
Właściwie miała powód poczuć się obrażona. Nie można za
biegać o względy damy, mówiąc jej równocześnie, że w czymś
mogłaby wyglądać okropnie. A jednak nie obraziła się, tylko
skinęła głową, próbując nie poddawać się urokowi sir Mylesa.
Było to wszakże trudne, wręcz niemożliwe.
Otoczona wesołą i hałaśliwą gromadą, Giselle rozkoszowała
się ruchem i świeżym powietrzem. Klacz szła miękko, niebo by
ło bez jednej chmurki. Dodatkową przyjemność sprawiał fakt,
że oderwała się na jakiś czas od obowiązków. W tej sytuacji na
wet obecność sir Mylesa była do zniesienia. Tym bardziej że sir
Myles nie próbował się narzucać.
Gorzej, że po tylu dniach wcale nie była bliższa zrozumienia
go niż na samym początku ich znajomości. Być może była za
mało przenikliwa. Co chwila objawiał się jej od innej strony.
Ostatnio okazało się, że jednak potrafi sprawić jej przyjemność.
Świadczył o tym trafnie wybrany prezent, stanowiący dowód,
że jednak sir Myles umie odgadnąć jej gust.
W jednej rzeczy na pewno bił ją na głowę. Potrafił śmiać się
z samego siebie, a więc posiadał zdolność do obiektywnej oce
ny własnej osoby.
RS
Jeśli sir Myles będzie nadal traktował ją tak jak ostatnio, po
stanowienie pozostania jeszcze przez jakiś czas w wolnym sta
nie może zawalić się jak ta stara obora, którą dopiero co minęli.
Ostrzegł ją, że go pokocha. Musi więc mieć się na baczności.
Samotny ptak krążył ponad wierzchołkami drzew rosnących
po obu stronach drogi. Był czarną plamą na błękitnym niebie,
które jeszcze rankiem było szare, lecz teraz się wypogodziło.
Na polach skrzył się śnieg, a dalej ciemniały na tle sinego lasu
świerkowe zagajniki.
Na kilku drzewach Giselle zauważyła jemiołę. Jej blade ja
gody wyglądały niczym kulki wosku. Cecily kiedyś powiedzia
ła, że druidzi jemiołami leczyli bezpłodność.
Tym sposobem zaczęła myśleć o dzieciach, przypominając
sobie równocześnie wyraz twarzy sir Mylesa, gdy mówił o ich
wspólnych dzieciach.
Rozejrzała się wokół siebie, chcąc go odnaleźć wzrokiem, i na
potkała jego spojrzenie. Musiał chyba odczytać jej ruch jako za
proszenie do rozmowy, gdyż podjechał.
- Widzę zamyślenie na twoim czole, pani - zauważył, zrów
nawszy się z Giselle.
- Co za piękny dzień. Zapatrzyłam się na ptaka.
- Zazdroszcząc mu jego swobody?
- Oglądałam go dla czystej przyjemności, lecz teraz widzę,
że to ty masz rację, panie,
- Ja również mu zazdrościłem.
- Dlaczego? Przecież jesteś wolny.
- Nikt nie jest wolny całkowicie, pani. Muszę podporządko
wywać się woli ojca, który ma władzę nade mną, oraz woli kró
la, który ma władzę nad wszystkimi mieszkańcami tego kraju.
Muszę także dbać o dobro moich poddanych.
- Och, tak - zgodziła się, zaskoczona faktem, że jego życie
nie jest nieprzerwanym ciągiem przyjemności i zabaw.
RS
Myles uśmiechnął się i był to tym razem tajemniczy
uśmiech.
- Lubię twojego wuja. To dobry człowiek
- Też tak uważam - rzekła z głębokim przekonaniem w gło
sie.
- Zazdroszczę ci, pani, takiego opiekuna.
Przypomniała sobie, co wuj powiedział o rodzinie Mylesa,
i coś przyszło jej do głowy. Być może Mylesowi chodziło nie
tyle o jej posag, co o stworzenie własnej kochającej się
rodziny.
- Ma o tobie bardzo pochlebną opinię - powiedziała.
- A jednak gotów jest wycofać się z poprzednich ustaleń
w sprawie małżeństwa - zauważył.
- Kocha mnie niczym rodzoną córkę i chce mego dobra.
Jednak jestem pewna, że lubi cię, panie.
- Przyznaję, że wolałbym, abyś to ty mnie lubiła.
- Sądziłam, że żyłeś dotąd w przeświadczeniu, iż tak właśnie
jest, bo tak być powinno - rzekła żartobliwym tonem.
Nic nie odpowiedział, zaś Giselle pożałowała nieoględnych
słów. Jeśli wuj powiedział jej prawdę o rodzicach Mylesa, a nie
mogła podejrzewać go o kłamstwo, Myles Buxton nie miał
szczęśliwego dzieciństwa.
Mogło być tak, że kiedy dla niej małżeństwo oznaczało
groźbę utraty czegoś dla niej bardzo cennego, on upatrywał w
nim sposób na odzyskanie czegoś, co utracił. I jeśli widział w
niej tę, która miała mu zapewnić szczęście, to powinna poczuć
się tym pochlebiona, co zresztą starał się jej wytłumaczyć wuj.
Jechali przez jakiś czas w milczeniu, przy czym Giselle rzu
cała co chwila spojrzenie na sir Mylesa, rozważając problem,
jaki właśnie się wyłonił. Sięgnęła bowiem do motywów postę
powania sir Mylesa i to rzucało na wszystko całkiem nowe
światło.
RS
- Teraz z kolei ty, panie, wpadłeś w zadumę - zauważyła,
przerywając milczenie.
Uśmiechnął się ze skruchą.
- Wybacz, bo to niegrzeczne, gdy kawaler milczy. Zapew
niam cię jednak, pani, że nie rozmyślałem o własnych zaletach
i przewagach, ani nie planowałem, jak zdobyć cię wbrew twojej
woli.
- Och, nie podejrzewałam cię, panie, o coś takiego.
- Myślałem o miłości.
- Tak? - Spłoniła się.
- Elizabeth Cowton wydaje się być bardzo zakochana.
Była wściekła na siebie, że rumieni się przy każdym jego
słowie. I na dodatek musi walczyć z rozgoryczeniem, chociaż
powinna poczuć ulgę, że jakaś inna kobieta ofiarowała mu coś,
czego ona nie mogła mu dać. A także być mu wdzięczna za
szczerość i uczciwość.
- Muszę dodać, że nie we mnie - dorzucił wesoło po dłuż
szej chwili.
- Nie obchodzą mnie sercowe sprawy Elizabeth Cowton -
rzekła pospiesznie.
- Szkoda, bo miałem nadzieję, że poczujesz się zazdrosna,
pani - rzekł z nutką melancholii.
- Dlaczego miałabym być zazdrosna? Wyobrażam sobie, że
podobasz się, panie, wielu kobietom.
- Ale nie tobie?
Mocniej ścisnęła wodze. Milczała,
- Niestety, posag Elizabeth jest bardzo skromny, poza tym
jej rodzicom nie podoba się pomysł tego małżeństwa.
Giselle wstrząsnęła się. Przejął ją strach. Zlękła się świata,
którym rządziły takie prawa.
- To straszne, że zawarcie małżeńskiego związku tak bardzo
uzależnione jest od pieniędzy.
RS
- Życie bez pieniędzy nie jest łatwe.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach.
- Powiedziałeś to, panie, jakbyś czerpał tę wiedzę z włas
nych doświadczeń. Jednak słyszałam, że pochodzisz z bardzo
bogatej rodziny.
- Ojciec, owszem, jest majętnym człowiekiem - rzekł, pa
trząc przed siebie. - Braciom również niczego nie brakuje. Moja
sytuacja jest trochę inna. Dostałem od ojca majątek ziemski,
lecz jeśli idzie o pieniądze, muszę starać się o nie na własną
rękę.
Powiedział to wszystko bez cienia goryczy. Był zatem bez
grosza. Należało mu współczuć.
Zaraz jednak przywołała się do porządku. Nie mogła pod
dawać się nastrojom chwili. Musiała zachować wobec sir My-
lesa jak najdalej idącą rezerwę, gdyż inaczej jej wolność będzie
zagrożona.
- Na przykład rozglądając się za posażną panną? - rzuciła
z przekąsem.
- Tak - powiedział równie spokojnym głosem jak poprzed
nio.
- Zatem gdy ożenisz się ze mną, panie, zyskasz majątek,
podczas gdy ja stracę coś, czego nigdy nie miałam. Obecnie wuj
sprawuje pieczę nad moim dziedzictwem, kiedy zaś wyjdę za
mąż, kontrolę nad nim przejmie mój małżonek.
- Nie wierzysz zatem, by twój mąż dopuścił cię do decydowa
nia o tym, w jaki sposób wydawane są twoje własne pieniądze?
- Czyżbyś chciał mnie zapewnić, sir, że przyznasz mi ten
przywilej?
- Czytasz w moich myślach, pani - rzekł i wyczuła szcze
rość w jego w głosie.
- A jednak oburzasz się, że wuj dał mi wolną rękę w wy
borze męża.
RS
- To całkiem inna sprawa.
- Nie sądzę. A poza tym dobrze wiesz, jak to naprawdę będzie.
Jesteś uprzejmy, miły i pełen zrozumienia przed ślubem. Po ślubie
zmienisz się nie do poznania. Mąż mojej przyjaciółki Cecily obie
cywał wszystko, gdy starał się o jej rękę. Jego uprzejmość zniewa
lała, szczodrobliwość wzruszała. Nie można było nie wierzyć, że
Cecily czeka z nim wielkie szczęście.
- Gzy sprawy ułożyły się inaczej? - spytał, gdy przerwała
dla nabrania powietrza.
- Potoczyły się wręcz przeciwnie! Cecily umarła dla świata.
Mimo wysyłanych do niej listów i zaproszeń, Cecily po zamąż-
pójściu nie odezwała się ani jednym słowem. Jestem pewna, że
mąż uczynił z niej swoją niewolnicę. Ja i ona byłyśmy jak sios
try i gdyby nie trzymał jej siłą w domu, na pewno by mnie od
wiedziła.
- Zgoda. Są mężczyźni, którzy po ożenku zrzucają maskę i sta
ją się zupełnie innymi ludźmi, lecz ja się do nich nie zaliczam. Mo
gę zapewnić cię, pani, że dam ci taką wolność, jakiej tylko będziesz
żądała, jakiej może żądać rozsądna zamężna niewiasta
Zmierzyła go ironicznym spojrzeniem.
- I oczywiście ty, sir, będziesz decydował o tym, co jest roz
sądne, a co nie?
- Tak mi się wydaje.
Należało mu oddać sprawiedliwość. Był teraz miły i pełen
jak najlepszych chęci. Lecz bez wątpienia po ślubie to by się
zmieniło. Poczułby się bezpieczny i skorzystałby ze swych
praw. Był poza tym urodziwym mężczyzną i z pewnością nie
stroniłby od kobiet. Och, nie chciała zostać żoną ani sir Mylesa,
ani jakiegokolwiek innego mężczyzny!
- A może sprawdzimy, jak ta klacz radzi sobie w galopie?
- Nie - odparła opryskliwie. Wszystko, czego chciała, to jak
najszybciej znaleźć się znów w zamku.
RS
Nagle jednak sir Myles przechylił się w siodle i klepnął klacz
po zadzie. Poszła do przodu i ruszyła galopem. Giselle krzyk
nęła i mocno uchwyciła się grzywy. Z przerażeniem stwierdziła,
że już nie jedzie drogą, tylko pędzi przez pola i pastwiska.
- Coś przestraszyło konia lady Giselle! - krzyknął Myles na
użytek towarzystwa, które już dawno temu podzieliło się na roz
mawiające ze sobą grupki i nawet nie zauważyło incydentu.
- Jadę ją zatrzymać!
Ścisnął wierzchowca nogami i pochylił się w siodle, zdecy
dowany ostatecznie i raz na zawsze rozstrzygnąć sprawę za
lotów.
Giselle w końcu udało się zapanować nad klaczą. Zatrzyma
wszy się, zeskoczyła na ziemię, pokrytą cienką warstwą śniegu.
Była cała i zdrowa. To cud, że nie spadła i nie rozbiła sobie gło
wy o kamień.
Nadjechał sir Myles. Po chwili stał już przy Giselle.
- Dlaczego to zrobiłeś? -spytała, przybierając wojowniczą
postawę. - Mogłabym się zabić!
- Sądziłem, że dobrze jeździsz konno.
- Moje umiejętności na nic by się zdały, gdyby nagle koń
się potknął lub gdyby wybrał sobie drogę pod nisko wyrastającą
gałęzią drzewa.
- W takim razie proszę o wybaczenie, pani. Na swoje uspra
wiedliwienie mam tylko to, że bardzo chciałem znaleźć się z
tobą sam na sam.
Giselle nagle uprzytomniła sobie, że faktycznie są z dala od
innych, w lesie, tylko ona i on.
- Powinniśmy wrócić do reszty towarzystwa - zauważyła,
przytulając się do klaczy.
- Nie od razu - rzekł Myles, zbliżając się i kładąc jej dłoń
na ramieniu. - Chcę porozmawiać bez świadków.
RS
- By to osiągnąć, nie musiałeś narażać mnie na niebez
pieczeństwo - stwierdziła z gniewem, świadoma jego bliskości
i zaniepokojona z tego powodu.
- Chcę powiedzieć, że bardzo zależy mi na małżeństwie
z tobą.
- Ależ wiem o tym, i to z twoich własnych ust. Zdaje się,
że powiedziałeś mi to w komnacie wuja, kiedy orzekłeś, że i tak
cię pokocham.
Zmarszczył czoło.
- Zgrzeszyłem wtedy zbytnią pewnością siebie. Popełniłem
błąd.
- Popełniłeś wiele błędów, sir! - zawołała z wyrazem trium
fu na twarzy. - Wtrącałeś się do moich zajęć, snułeś się za mną
jak cień, odgrażałeś się, że zdobędziesz moją miłość, nie dziw
się więc, że nie padam ci w ramiona!
- Właśnie chcę cię za to wszystko przeprosić, pani.
Otwierała już usta, by powiedzieć mu, że nie chce jego prze
prosin, gdy coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że się zawahała.
Co to było? Trwoga? Rozczarowanie? Gorycz?
- Sir Mylesie - powiedziała bardziej ugodowym tonem -
nie chcę wychodzić za mąż. Czy to tak trudno zrozumieć? Chcę
być wolna, przynajmniej przez najbliższe kilka lat.
- Dlatego, że przyjaciółka nie znalazła szczęścia w związku
małżeńskim?
- Ponieważ... ponieważ się boję.
Wyznanie to wywołało jego szczere zdumienie.
- Chyba nie mnie?
- Boję się, że małżeństwo może przemienić się dla mnie w
więzienie.
- Naprawdę uważasz, że tak okrutnie mógłbym traktować
moją żonę?
W tej chwili nie wierzyła w to. Ale był czas, gdy na podobne
RS
pytanie, tyle że dotyczące narzeczonego Cecily, również odpo
wiedziałaby przecząco.
- Pragnę ożenić się z tobą, Giselle - rzekł, biorąc ją w ra
miona - dla ciebie samej. Dla twojej inteligencji i dobroci,
a także urody. Wyobrażam sobie nasze wspólne życie i wiem,
że będzie cudowne. Nie będziemy sami. Będą z nami nasze
dzieci.
Zniżył głowę do pocałunku. Pieczętował tym pocałunkiem
wszystkie dane dotąd obietnice.
Chciała się bronić i nie mogła. Minął strach. Odurzona piesz
czotą, spijała słodycz z jego warg.
Jak łatwo byłoby mu się poddać! Jak łatwo byłoby przyjąć
jego oświadczyny!
Lecz co z wolnością? Przecież nie mogła być pewna, że po
ślubie ten najczulszy kochanek nie przemieni się w tyrana. Ra
tunkiem mogła być tu tylko zwłoka.
Cofnęła głowę. Starała się patrzeć Mylesowi prosto w oczy.
- Sir Mylesie, ja...
Obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem.
- Wciąż wątpisz w moją szczerość. Albo uważasz, że nie
zasługuję na to, by zostać twoim mężem.
- Tak! Nie! Nie wiem!
- Dajmy temu spokój - rzekł głosem zimnym jak śnieg, w
którym stali po kostki. - Czuję się już zmęczony. Dałem dowo
dy cierpliwości, lecz to niczego nie zmieniło. Na pewno jednak
nie zostanę ofiarą kobiecego kaprysu, i to w sytuacji, gdy druga
strona zapewniła mnie o prawomocności małżeńskiej umowy.
- Sir Mylesie! - krzyknęła, widząc, że zamierza dosiąść konia
- Nie! Ani słowa więcej! - rzucił, wsuwając stopę w strze
mię. - Nie jestem chłopcem, z którym mogłabyś bawić się w
ciuciubabkę. - Dosiadł stającego dęba ogiera. - Jestem sir My
es Buxton i jeśli uważasz mnie za niegodnego twojej ręki, jest
RS
wiele kobiet, które poznawszy mnie, będą przeciwnego zdania.
A teraz na konia, moja lady! Muszę odstawić cię do zamku, lecz
nie licz już więcej na rozmowę.
Czuła się jak sparaliżowana. Ten nagły zwrot całkiem wy
prowadził ją z równowagi. Mimo wszystko nie spodziewała się,
że sprawy tak się potoczą. Najgorsza była udręka widoczna w
jego oczach, której nie przesłonił gniew.
- Nie kuś mnie do pozostawienia cię w lesie - ostrzegł.
Przekonana, że byłby do tego zdolny, dźwignęła się na siod
ło. Nie czekając na dalsze rozkazy z jego strony, popędziła
klacz. Jechała z zaciśniętymi ustami. Bała się, że jeśli je otwo
rzy, wybuchnie płaczem.
RS
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Był wczesny poranek jedenastego dnia świąt. Giselle obudzi
ła się jeszcze przed świtem, lecz wciąż leżała w łóżku, pragnąc,
by wreszcie goście wyjechali i wszystko wróciło do normy. To,
co z początku wydawało się jej podniecającą próbą, niemal
przygodą, przemieniło się w nudną harówkę, której miała już
serdecznie dość.
W ciągu minionych dni, a właściwie nocy, bo dopiero wie
czorami miała czas dla siebie, zastanawiała się nad tym, co wy
darzyło się pomiędzy nią a sir Mylesem. Próbowała przekonać
samą siebie, że stan znużenia, w jakim się znajdowała, ma nie
wiele wspólnego z nieobecnością sir Mylesa i jego nagłym wy
jazdem. Wszystko, co robił, było zapewne podporządkowane
jednemu celowi: podpisaniu małżeńskiego kontraktu. Tkwiła w
przekonaniu, że nie podjął ani jednej próby zrozumienia jej po
glądów i uczuć. Zresztą ona też nie uczyniła wysiłku, aby po
znać go bliżej i ocenić bardziej obiektywnie.
Z początku nie miała sobie nic do wyrzucenia, jednak pod
koniec poczuła wyrzuty sumienia.
Zaczęła popełniać błędy zaraz na początku ich znajomości,
już pierwszego dnia. Powinna być bardziej otwarta, bardziej
życzliwa, aby mógł lepiej ją poznać. Wtedy siłą rzeczy wyka
załby większe zrozumienie, gdy mówiła mu o swoich obawach
i niepokojach. Ona jednak upodobała sobie rolę sekutnicy, a re-
RS
zultaty nie kazały długo na siebie czekać. Mogła przewidzieć,
że sir Myles tak zareaguje.
Powinna była też wykazać się większą cierpliwością, bo to
cierpliwość jest kluczem do poznania drugiego człowieka. Wte
dy mogłaby zajrzeć w głąb jego duszy i ta wiedza z pewnością
pomogłaby jej dokonać słusznego wyboru. W gronie gości było
wielu młodych mężczyzn, gotowych zająć miejsce sir Mylesa
po jego wyjeździe. Każdy z nich był przeświadczony, że oto na
darza się sposobność zdobycia jej względów i doprowadzenia
do ożenku, żaden jednak nie oddziaływał na nią równie silnie
jak sir Myles.
Z ciężkim westchnieniem zwlokła się z łóżka i podeszła do
wąskiego okna sypialni. Połać nieba po wschodniej stronie była
już nasycona światłem dnia, ale na słońce nie można było dziś
liczyć. Zapowiadał się szary, ponury dzień.
Znikąd jakiejkolwiek pociechy. Jedynym wsparciem, praw
dziwą duchową ostoją okazał się wuj. Nie winił jej i nie po
tępiał, przeciwnie, był wobec niej czuły i pełen zrozumienia.
Prawdziwy ojciec.
Ponownie westchnęła i zajęła się szczotkowaniem włosów.
Dzisiaj, jak każdego dnia po wyjeździe sir Mylesa, będzie mu
siała udawać dobry nastrój i wykonywać mnóstwo zajęć, wśród
których większość polegała na zapewnieniu gościom rozrywek
i jedzenia. Będzie też musiała zapanować nad sobą, aby nie rzu
cać się do okna na odgłos kopyt końskich na bruku dziedzińca
i nie wpadać w zamyślenie podczas rozmowy. Powinna po raz
kolejny utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze się stało, iż sir
Myles uznał za stosowne zerwać ich zaręczyny.
Każdy dżentelmen postąpiłby na jego miejscu tak samo. Usły
szawszy o umowie, jaką zawarła z wujem, musiał poczuć się znie
ważony. Okazało się bowiem, że z narzeczonego stał się jedynie
pewną stawką w grze, przedmiotem zakładu. Gdyby nie była tak
RS
egoistycznie skupiona na sobie, mogłaby wykazać więcej taktu
i w rezultacie zaoszczędzić mu przykrych doświadczeń.
Zapewne sir Myles Buxton ją znienawidził.
Przyszła Mary pomóc się jej ubrać, a niebawem było już po
mszy i śniadaniu. Zaczął prószyć śnieg, co oznaczało, że goście
pozostaną w obrębie zamkowych murów. Trzeba było na gwałt
pomyśleć o jakichś grach i zabawach, jak również kazać festy
nowi podgrzać dodatkowy garniec wina, gdyż kilku mężczyzn
zdecydowało się jednak na konną przejażdżkę.
Gdy najważniejsze rozporządzenia zostały wydane, mogła
wreszcie zastanowić się, co ona sama ma robić przez resztę
przedpołudnia.
Mogła dołączyć do kobiet i razem z nimi zająć się wyszy
waniem i plotkami. Oznaczało to jednak, że będzie musiała zno
sić współczujące spojrzenia Alice i Elizabeth i być świadkiem
wysiłków unikania jakiejkolwiek aluzji do sir Mylesa, co dyk
towane było pragnieniem, by nie zranić jej uczuć.
Zostając w sali, narażała się na natrętne spojrzenia nieżona
tych mężczyzn, którzy zwietrzyli swoją szansę i próbowali, każ
dy na swój sposób, ściągnąć na siebie jej uwagę.
Nie, postanowiła nie wystawiać na próbę swej cierpliwości.
Narzuciła pelerynę i ruszyła korytarzem ku frontowym
drzwiom, postanawiając wybrać się na krótki spacer.
Gdy stanęła na progu, spostrzegła, że dziedziniec pokryty był
już grubą warstwą śniegu. Wszystko wskazywało na to, że za
nosi się nawet na zadymkę. Rozsądek podpowiadał, by zawrócić
i nie narażać się na przykre pogodowe niespodzianki.
Giselle posłuchała głosu rozsądku. Właśnie zawracała, gdy
do jej uszu dobiegł szczęk łańcuchów. Straż przy bramie pod
nosiła kratę. Któż mógł zdecydować się na podróż w taką po
godę?
RS
Ogarnięte ciekawością, Giselle zmieniła zamiar. Zrobiła je
den krok i natychmiast zapadła się niemal do pół łydki, jednak
brnęła dalej. Była już w połowie dziedzińca, gdy z ruchliwej
bieli wyłonił się jeździec. Okazało się, że konia dosiada kobieta.
- Giselle!
Giselle wpatrywała się w przybyłą, nie wierząc własnym
oczom.
- Cecily! - wykrzyknęła i mało co nie wybuchnęła pła
czem.
Puściła się biegiem, lecz zaraz się zatrzymała. Cecily nie była
sama. Widać było za nią drugiego jeźdźca. Nietrudno było go
rozpoznać. Był to sir Myles Buxton, który siedział oto przed nią
na koniu, jakby nigdy nie odjeżdżał i jakby przed kilkoma dnia
mi nie pożegnała go na zawsze w myślach.
Chwilę później dziedziniec zapełnił się ludźmi i końmi. Ce
cily miała ze sobą dziesięciu pocztowych, a i sir Myles przy
prowadził swych zbrojnych. Do tego trzeba było dodać juczne
konie, które dźwigały bagaże Cecily i sir Mylesa. Wyskoczył
stajenni, wysypała się służba. Zapanował rozgardiasz, jak to
zwykle po przybyciu licznych gości.
Gdy jeden ze sług pomógł Cecily zsiąść z konia, przyjaciółki
rzuciły się sobie w ramiona. Ściskały się i całowały, szczęśliwe
że widzą się po tak długiej rozłące. Jednak Giselle przez cały
czas nurtowała myśl, co Cecily ma wspólnego z sir Mylesem
i co oznacza ten ich wspólny przyjazd.
Nagle dostrzegła w przyjaciółce coś, co oderwało jej myśli
od sir Mylesa.
- Oczekujesz dziecka? - spytała z nutką zazdrości w głosie,
który poza tym zdradzał szczerą radość ze szczęścia przyjaciółki.
Cecily uśmiechnęła się. Widać było, że jest dumna z siebie;
- Tak, i jak widzisz, niebawem się urodzi. Bernard jest tym
tak przejęty! Przypisuje sobie całą zasługę, lecz powtarzam mu
RS
codziennie, że ja również mam w tym swój udział. Och, ci mę
żowie! - Mrugnęła porozumiewawczo. - Niebawem sama się
przekonasz, jacy są mężczyźni.
Mimo podrażnienia spowodowanego faktem, że sir Myles
nie raczył jeszcze się z nią przywitać, Giselle potrafiła zdobyć
się na uśmiech. Poszukała sir Mylesa wzrokiem, odnajdując go
już na schodach.
Cecily poszła za jej spojrzeniem.
- A teraz będziesz musiała posadzić mnie przy jakimś ko
minku, abym trochę odtajała, i powiedzieć mi wszystko o tym
kawalerze - rzekła, biorąc Giselle pod ramię. - Co za przystoj
ny mężczyzna i ileż w nim determinacji! Po prostu porwał mnie
z domu! Powiedział mnie i Bernardowi, że po prostu muszę spę
dzić z tobą dzień Objawienia Pańskiego i nie chciał słyszeć o
żadnej odmowie. Uważam, że nie jest mężczyzną, któremu się
odmawia. Chyba zgodzisz się ze mną, Giselle?
- Wiedział, jak bardzo się za tobą stęskniłam.
- A ja za tobą, moja najcudniejsza! - zawołała Cecily swym
nieco piskliwym głosem, znów ściskając Giselle. - Zawsze bra
kowało mi czasu, by coś przedsięwziąć. Spadło na mnie tyle
obowiązków. Musiałam zająć się domem, zatroszczyć o Bernar
da, spotykać z dzierżawcami. A potem wybraliśmy się do Lon
dynu, gdzie poznałam tylu dworzan, że mówienie o nich zaję
łoby mi kilka dni. Nie miałam dosłownie ani jednej wolnej
chwili, żeby się z tobą zobaczyć, moja droga - zakończyła z
przepraszającym uśmiechem, w którym jednak można było też
odnaleźć ślad zadowolenia z siebie.
- A ja sądziłam, że to Bernard zabronił ci widzenia się ze
mną - powiedziała Giselle, czując, że chyba będzie musiała
przemyśleć wszystko od początku.
Cecily zachichotała.
- Bernard miałby mi czegoś zabraniać! Jeśli niechętnie od-
RS
nosił się do pomysłu wizyty, to tylko dlatego, że martwiłby się
o mnie i trudno byłoby mu znieść rozłąkę. Ż drugiej strony nie
mógłby się ze mną wybrać, gdyż nienawidzi podróży. Nie chcąc
go unieszczęśliwiać, pomyślałam, że lepiej zostać w domu. Za
pewniam cię, moja droga, że Bernard dba o mnie tak, jak mo
głaby sobie tego życzyć najbardziej rozpieszczona kobieta.
Giselle już wiedziała, że stała się ofiarą monstrualnej pomył
ki. Żyła dotąd w błędnym przeświadczeniu, że pomiędzy nią
a jej serdeczną przyjaciółką stanął jej okrutny małżonek. Teraz
zaczęło docierać do jej świadomości, jak łatwo młoda żona zdol
na jest zerwać wszystkie dotychczasowe więzy w trosce o dobro
nowo założonego małżeńskiego stadła albo wręcz w imię miło
ści do męża. Czy ona, Giselle uczyniłaby to samo dla Mylesa
Buxtona?
Weszły do sali i zdjąwszy peleryny, zbliżyły się do kominka,
na którym buzował ogień. Giselle chciała na chwilę rozstać się
z Cecily, żeby przywitać się z sir Mylesem, jak nakazywała
grzeczność, jednak przyjaciółka chwyciła ją za ramię.
- A teraz musisz odsłonić przede mną swe tajemnice - po
wiedziała z podnieceniem w głosie. - Muszę dowiedzieć się
wszystkiego o tobie i sir Mylesie. Zamierzasz wyjść za niego?
Czy już wystąpił z oświadczynami? Co na to twój wuj? Sir My
łeś to kawaler, którego tylko pozazdrościć. Taki przystojny i do
brze wychowany. Może tylko zbyt małomówny. Nie wiem, czy
powiedział do mnie dwa słowa podczas całej podróży! - Uścis
nęła Giselle. - Tak się cieszę, że znów mogę być z tobą. Tak się
za tobą stęskniłam. Pamiętasz, jak wymykałyśmy się z naszych
kwater przebrane za chłopców?
Giselle wzruszyło to pytanie. Sięgnęła pamięcią do lat
dziewczęcych. Była wtedy szczęśliwa, bo miała przy sobie swo
je przyjaciółki. Ucałowała Cecily.
Ta nie przestawała mówić:
RS
- Co za wspaniała sala! Jak pięknie udekorowana! Z rado
ścią spotkam się znów z twoim wujem i poznam towarzystwo.
Z Bernardem żyjemy cicho i spokojnie. Starzy już z nas mał
żonkowie! Wiesz, co powiedział mi pewnego dnia? To było ta
kie słodkie, takie urocze...
Podczas gdy Cecily nie przestawała mówić, Giselle próbo
wała odnaleźć wzrokiem sir Mylesa. Nie udało się jej, gdy zaś
dwa kwadranse później odprowadziła Cecily do jej komnaty
i wróciła do sali, jego już tam nie było.
Dowiedziała się tylko od jednego ze służących, że ze wzglę
du na pogodę sir Myles planuje zostać w zamku przynajmniej
do jutra.
Zapragnęła, by śnieg padał co najmniej przez dwa tygodnie.
Zaraz też pocieszyła się myślą, że zobaczy go przy wieczerzy.
Nim zeszła na dół, prawie godzinę spędziła przed lustrem.
Niestety, cała ta troska o wygląd zdała się na nic. Sir Myles nie
pojawił się. Biesiada dobiegła końca, zakończyły się występy
komediantów, ostatni tancerze opuścili parkiet, a jego wciąż nie
było.
Czyżby zamierzał wyjechać stąd bez zamienienia z nią jed
nego słowa? Czy aż tak bardzo jej nienawidził? Ale jeśli chował
w sercu urazę do niej, to dlaczego zadał sobie trud przywiezienia
Cecily?
Na dokładkę wuj, któremu doniesiono o powrocie sir Myle
sa, zdawał się być dotknięty i oburzony takim zachowaniem ka
walera.
- Po co nam głupiec w rodzinie? - spytał, zmiótłszy z tale
rza furę mięsiwa. - Na co on w ogóle liczy? Że upokorzysz sie
bie i całą swoją rodzinę, uganiając się za nim? A to pyszałek!
W gruncie rzeczy rad jestem, że go tu nie ma.
W końcu Cecily zorientowała się, że cokolwiek zaszło po
między jej przyjaciółką a sir Mylesem, nie miało nic wspólnego
RS
z kładzeniem podwalin pod ich przyszłe małżeńskie szczęście.
Zdecydowała się działać, posłuszna swej kobiecej intuicji.
- Słyszałam od służby, że sir Myles wybrał się do najbliższej
wioski, gdzie ma zjeść wieczerzę w oberży, przespać się i wy
ruszyć w drogę powrotną o świcie - powiedziała, przekazując
Giselle najważniejszą informację. Następnie dorzuciła w celu
postawienia sprawy na ostrzu noża: - Co za dziwaczne zacho
wanie! Całkiem się co do niego myliłam, Giselle. Powinnaś
dziękować Bogu, że uchronił cię przed takim mężem!
Gdy Giselle zamknęła za sobą drzwi komnaty, było już około
północy. Niebawem miał się zacząć dwunasty dzień świąt Bo
żego Narodzenia czyli święto Trzech Króli. Przykazała Mary,
by obudziła ją o bladym świcie. Kilkoro gości zapowiedzia
ło wyjazd, o ile śnieg przestanie padać, a jako gospodyni nie
mogła ich nie pożegnać. Tymczasem czuła się bardzo zmęczo
na, wręcz padała z nóg. Osunęła się na krzesło stojące przy
toaletce.
Dopiero teraz dostrzegła pozostawione na blacie stolika pud
ło przykryte barwną chustą. Do chusty był przyczepiony skra
wek pergaminu.
Coś było na nim napisane. Przeczytała: „To już ostatni pre
zent. Uczyń je wolnymi, tak jak ty jesteś wolna. Myles".
Uniosła chustę. Zobaczyła klatkę, a w niej dwie turkawki.
Pod wpływem światła przebudziły się i zaczęły żałośliwie
gruchać.
Giselle znów spojrzała na trzymaną w ręku kartkę. Beż wąt
pienia Myles zwracał jej wolność, przekonany, że spełniał jej
najgorętsze życzenie. Lecz jakie było jej życzenie?
Zasłoniła klatkę chustką i turkawki natychmiast się uciszyły.
Podeszła do okna i wyjrzała na zasypany śniegiem dziedziniec.
Nagle jakiś ruch przykuł jej uwagę. Ktoś szedł ku stajniom.
RS
Znała ten krok i tę sylwetkę. Nie zastanawiając się, jak w
takiej sytuacji powinna zachować się dobrze wychowana panna,
narzuciła na ramiona ciepłą pelerynę, chwyciła klatkę i wybieg
ła z komnaty.
Po wejściu do stajni Mylesa owionęło ciepłe powietrze. Po
czuł woń siana i końskiego nawozu. Jego ogier powitał go przy
jacielskim parsknięciem.
Myles ciężko westchnął.
Nie powinien wracać. Nie powinien narażać się na ponowne
spotkanie z Giselle Wutherton.
Kochał ją i szanował. Pragnął jej i pożądał. Była mu po
trzebna jak woda spragnionemu wędrowcowi.
Jeśli chciał utwierdzić się w swoich uczuciach, jazda z Cecily
Louvain dostarczyła mu ku temu niejednej okazji. Każdej nie
mal godziny zyskiwał kolejny dowód, że Giselle różni się od
innych kobiet, w tym również od swojej przyjaciółki. I to ko
rzystnie.
Gdyby tylko na samym początku nie zachowywał się tak aro
gancko! Gdyby raczej dawał dowody uwielbienia, zachwytu,
delikatności i cierpliwości! Gdyby zadał sobie trud zrozumienia
jej pragnienia zachowania wolności!
Co mu szkodziło poczekać jeszcze kilka tygodni lub nawet
miesięcy z ogłoszeniem zaręczyn?
A tak zmarnował wszelkie szanse. Giselle nigdy nie zostanie
jego żoną. Wiedząc to, postanowił dziś jej unikać. A także opuś
cić zamek o świcie. Tę noc spędzi w stajni. Tak będzie najlepiej.
Nie chciano go i już czuł się wygnany.
Znalazł w kącie kupkę siana i rozłożywszy koc, rzucił się na
prowizoryczne posłanie.
Nagle usłyszał skrzypienie wrót i jakaś postać wślizgnęła się
do środka.
RS
- Giselle - szepnął z nutą niedowierzania, gdy stanęła w
świetle pochodni.
Wyglądała pięknie i kusząco. Miała rozpuszczone włosy
i pobladłą twarz. Cóż mogło ją tu sprowadzić o tej porze?
- Chciałam porozmawiać z tobą, sir, lecz ty nie zjawiłeś się
na wieczerzy - powiedziała.
Teraz dopiero zauważył, że trzyma w ręku klatkę, którą po
darował jej dziś jako ostatni prezent.
- Chciałam podziękować za przywiezienie Cecily, za klacz
i za wszystkie pozostałe prezenty. Dziękuję.
Była tak blisko, że mógł jej dotknąć wyciągniętą ręką.
- Zamierzałem sprawić ci, pani, przyjemność.
- Sprawiłeś.
Myślał, że już dostatecznie poznał smak cierpienia. Jednak
gdy przyszła się pożegnać, szczęśliwa, że wreszcie uwolniła się
od niechcianego narzeczonego, zrozumiał, że najstraszniejsze
cierpienie dopiero go czeka. Odwrócił wzrok, nie mogąc znieść
jej widoku.
Wtedy poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Było to delikatne,
nieśmiałe dotknięcie.
- Sir Mylesie, ja nie chcę ostatniego prezentu - usłyszał jej
szept.
Nie mógł pojąć znaczenia tych słów.
- W takim razie wypuść ptaki na wolność.
Skinęła głową i podeszła do drzwi. Otworzyła je, po czym
otworzyła drzwiczki klatki. Turkawki wyfrunęły. Znikły z trze
potem skrzydeł w ciemnej nocy. Pewnie doczekają rana w ja
kimś załomie muru.
- Ty też lepiej zrobisz, jeśli odfruniesz, moja lady, zanim cię
tu odkryją - rzekł szorstko.
Ona jednak wróciła.
- Jesteś wolna, pani, więc nie narażaj na szwank swojej re-
RS
putacji. Gdyby ktoś cię zobaczył tu ze mną, samą i w środku
nocy, twój wuj mógłby próbować zmusić cię do małżeństwa.
Zignorowała to ostrzeżenie.
- A więc zamierzasz wyjechać bez porozmawiania ze mną?
- Tak. Bo o czym tu rozmawiać?
- O honorze, na którym, zdaje się, ci zbywa.
Zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem?
- Rzuciłeś mi wyzwanie - przypomniała mu.
- I cóż z tego? Przegrałem zakład. Jesteś wolna.
- Zgoda. Pod pewnym względem jestem wolna, pod innym
natomiast nie. Przyszłam tu, aby ci powiedzieć, sir, że wygrałeś.
Zakochałam się w tobie.
Przez chwilę obawiała się, że spotka się z nieprzyjemną re
akcją. Chwila ta nie trwała długo. Chwycił ją bowiem w ramio
na i namiętnie pocałował.
- Giselle, moja Giselle - szeptał, obsypując jej twarz poca
łunkami.
Przywarła doń całym ciałem. Ich serca biły zgodnym przyspie
szonym rytmem. Jego zaborcze ramiona były niczym więzy, któ
rych nigdy nie będzie mogła, bo też nie będzie chciała rozsupłać.
- Czy jesteś tego pewna? - spytał, nie mogąc jeszcze uwie
rzyć w szczęście.
- Jak możesz w to wątpić? - Uśmiechnęła się. - Chyba że
ty masz już dość kapryśnej kobiety.
- Nie mów głupstw - rzekł, też się uśmiechając. - Nigdy ni
czego bardziej nie pragnąłem, niż mieć ciebie za żonę. Przyzna
ję, zachowywałem się jak głupiec. Czy mi wybaczysz?
- To raczej ty mi wybacz, że od początku szukałam w tobie
skazy. - Gładziła dłońmi jego tors, nie mogąc się nasycić twar
dością mięśni, które wyczuwała pod koszulą. Ogarnęła ją tęsk
nota za rozkoszą. Chciwie poszukała jego ust.
RS
Myles drgnął i odsunął ją na odległość wyciągniętych ramion.
- Giselle - rzekł chrapliwym głosem - jeśli stąd zaraz nie
odejdziesz, to za chwilę możemy stać się małżonkami. Czy na
prawdę chcesz tego?
Miał rację, wiedziała to. Wiedziała też, że już nic nie może
jej zawrócić z drogi miłości. Ślub powinien odbyć się możliwie
najszybciej. Wuj nie będzie stawiał przeszkód.
Uniosła obie ręce i rozwiązała tasiemkę peleryny, która po
chwili leżała na ziemi.
- Ja też chciałabym obdarować cię czymś, mój ukochany.
- Czym...?
- Sobą. Weź mnie, Mylesie.
Opadli na posłanie z siana.
Sir Wilfrid spoglądał spod nastroszonych brwi na stojącą
przed nim parę.
- Ależ, moja droga, sądziłem, że domagasz się prawa do od
mowy.
- Zmieniłam zamiar - odparła jego siostrzenica.
- Przywilej kobiet - zauważył Myles.
- Tak, wuju, przywilej kobiet - potwierdziła.
Sir Wilfrid odchrząknął.
- Zatem chcesz, bym podpisał ten małżeński kontrakt?
- Tak, wuju.
- Ty zaś, sir Mylesie, pragniesz się ożenić z moją siostrzenicą?
- Z całego serca, sir.
- Bardzo dobrze. - Sir Wilfrid pozwolił sobie na uśmiech.
- Jestem z was bardzo zadowolony.
- Wuju?
- Tak, moja droga?
- Ja... to jest... my chcielibyśmy się pobrać możliwie jak
najszybciej. Choćby jeszcze dzisiaj.
RS
- Co?! - Życzenie to całkiem nie mieściło się w porządku
rzeczy, do którego przywykł sir Wilfrid.
- Właściwie nie ma powodu do zwłoki, kochany wuju - tłu
maczyła Giselle, wciąż trzymając Mylesa za rękę. - I tak zasią
dziemy dzisiaj z okazji Trzech Króli do uczty, uczyńmy więc ją
ucztą weselną. Jestem pewna, że ojciec Paul chętnie podczas
dzisiejszej mszy udzieli nam ślubu. Mamy już dom pełen gości,
a są to nasi przyjaciele. Urządzając wesele dzisiaj, zaoszczędzi
my im trudów dodatkowej podróży.
Sir Wilfrid odchylił się w krześle. Bacznie przyglądał się parze
zakochanych. Tacy młodzi i tacy niecierpliwi. Tacy szczęśliwi
i gotowi walczyć o swoje szczęście. Pełni radości i miłości. Nawet
zapomnieli się uczesać. I co ma znaczyć ta słomka we włosach
Giselle?
Nagle sir Wilfrid doznał olśnienia. Przypomniał sobie, czego
sam się dopuścił, zalecając się do panny, która później została
jego ukochaną żoną.
Że sir Myles Buxton zgrzeszył niecierpliwością, to jeszcze
można było zrozumieć. Ale Giselle, ów wzór rozsądku?
Sir Wilfrid miał wielką ochotę wybuchnąć gromkim śmie
chem. Sprawy potoczyły się lepiej, niż przypuszczał. Giselle na
prawdę się zakochała.
Sapnął, chrząknął i kaszlnął, by ułatwić sobie zachowanie
stosownej powagi.
- Jeśli ojciec Paul nie wysunie żadnych zasadniczych za
strzeżeń, to możecie jeszcze dziś stać się za moim przyzwole
niem mężem i żoną.
- Dziękuję, najukochańszy wuju.
- Dziękuję, sir. Kocham twą siostrzenicę, panie, i będę się
o nią troszczył. Ten szybki ślub niech będzie znakiem siły na
szych uczuć.
Sir Wilfrid wstał i skubiąc brodę, podszedł do okna.
RS
- Myślę, że pozostanie on raczej znakiem popędliwości wa
szych zmysłów - rzekł i obejrzał się przez ramię.
Zobaczył dwoje skruszonych dzieci i wróciła mu ochota na
śmiech.
- Sir Mylesie, Giselle to uparta młoda dama i miewa pomy
sły, do których niełatwo ją zniechęcić. Mam nadzieję, że jesteś
tego świadomy.
- Sir Wilfridzie, nie mam najmniejszych wątpliwości, że bę
dzie dla mnie najlepszą żoną.
- Tak samo jak ja głęboko wierzę w to, że Myles będzie
wspaniałym mężem - żarliwie wtrąciła Giselle.
- Dobry mąż to taki, który dba o przyszłość rodu - rzekł sir
Wilfrid, puszczając oko do sir Mylesa. - Dlatego ufam, że w
następne święta Bożego Narodzenia zobaczę tu wasze pierwsze
dziecko i dowiem się, że następne w drodze.
- Wuju! - upomniała go spłoniona Giselle.
- Dobrze, ani słowa więcej. A teraz idźcie. Przed ślubem
wypada przynajmniej się uczesać.
Wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
- To były moje najwspanialsze święta Bożego Narodzenia -
wyznała Giselle, tuląc się do narzeczonego.
- I moje też - dorzucił Myles.
Oczy sir Wilfrida stały się podejrzanie wilgotne.
- Ośmielam się powiedzieć, że czeka nas pomyślny nowy
rok.
RS