PRZED RAJDEM
Podczas II wojny światowej walczyły z hitlerowcami nie tylko armie regularne, ale
i niezliczone oddziały partyzanckie, działające na zapleczu sił zbrojnych wroga lub w
głębi okupowanych terenów. Powstawały one we wszystkich podbitych krajach, a w
ich szeregach znaleźli się ludzie z różnych środowisk społecznych; wstępowali do
nich ci, którzy pragnęli wolności i nienawidzili faszyzmu.
W Polsce ukazało się wiele książek opisujących przebieg działań partyzanckich u
nas i w innych krajach okupowanych, ale ciągle istnieją jeszcze tematy przez autorów
nie poruszane lub niedostatecznie spopularyzowane. Do takich należy między innymi
historia powstania i walki zgrupowania Kowpaka, zgrupowania, które 23 lutego 1944
roku, w 26 rocznicę utworzenia Armii Czerwonej, zostało przekształcone w Pierwszą
Ukraińską Partyzancką Dywizję. (Pełne odtworzenie losów i dokonań oddziału, a
później zgrupowania, przekroczyłoby ramy objętościowe niewielkiego tomiku, dlate-
go autor skoncentrował się na jednym tylko fragmencie jego działań - ale jakże istot-
nym i bliskim polskiemu czytelnikowi - odtworzył szósty rajd kowpakowców prze-
prowadzony na ziemiach polskich).
Droga, jaką przebył mały oddział partyzancki, by po przeszło dwóch latach walki
przeistoczyć się w dywizję, była dramatyczna i nietypowa, tym bardziej że w ZSRR
powstały tysiące podobnych oddziałów i wiele z nich nie tylko nie rozwinęło się, ale
zostały zlikwidowane. Natomiast kowpakowcy, zmagając się z przygniatającą prze-
wagą wroga, nie dali się zniszczyć lub rozproszyć, przeciwnie, rośli w siłę i zadawali
coraz dotkliwsze ciosy hitlerowcom.
Swe sukcesy zawdzięczali nie tylko odwadze, bohaterstwu i pogardzie śmierci, ale
także „partyzanckiej smykałce”, specyficznej i ciągle udoskonalanej taktyce walki
partyzanckiej, w której wykorzystano doświadczenia Sidora Kowpaka, szeregowca
carskiej armii, partyzanta, a później oficera w wojnie domowej, kiedy to był pod-
władnym sławnego Czapajewa, oraz wiedzę wojskową komisarza oddziału kapitana
Semena Rudniewa. Obaj byli Ukraińcami i pochodzili z Putywla, niewielkiego miasta
rejonowego sumskiego obwodu Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Wojska hitlerowskie zbliżyły się do Putywla 10 września 1941 roku i wówczas to
udał się do pobliskiego lasu spadczyńskiego pięćdziesięcioletni Sidor Kowpak, prze-
wodniczący Miejskiej Rady Narodowej tego miasta, by zgodnie z poleceniem miej-
scowego komitetu partyjnego z lipca 1941 roku utworzyć tam oddział partyzancki. Jak
wynika z jego wspomnień, oddział ten, nazwany oddziałem „Dieda” („Dziadek”),
powstał 22 września, liczył czterdzieści osób i składał się z dwóch grup: cywilów,
aktywistów z Putywla, przeważnie ludzi starszych, bez wyszkolenia wojskowego,
oraz czerwonoarmistów, którzy pochodzili z rozbitych w okrążeniu jednostek.
Ponad miesiąc później ludzie „Dieda” spotkali się z dwudziestoosobowym od-
działem partyzanckim kapitana Semena Rudniewa, który przez długie lata służył w
Armii Czerwonej, a od 1938 roku był przewodniczącym rady rejonowej Osoawiachi-
mu w Putywlu i zajmował się przysposobieniem wojskowym młodzieży. Rudniew
zawsze nosił wąsy i, wzorując się na nim, wąsy nosili też jego podwładni, stąd też
zwano ich „wąsalami”.
Po owym spotkaniu oddziały połączyły się (dowódcą został Kowpak, komisarzem
Rudniew) i 18 października 1941 roku grupa liczyła 58 partyzantów uzbrojonych w
49 karabinów, 6 pistoletów maszynowych, jeden stary ręczny karabin maszynowy
oraz pewną liczbę min założonych niegdyś na pobliskich polach przez cofające się
oddziały radzieckie.
Kowpak szybko zrozumiał, że osiadły tryb życia oddziału nie daje szans na żadne
sukcesy, co gorsza, może skończyć się likwidacją przebywającej w jednym miejscu
grupy, a ponadto jego działalność dywersyjna będzie ograniczona do niezbyt rozległej
przestrzeni. Dlatego postanowił zastosować manewr, który jego zdaniem mógł za-
pewnić przewagę nad licznymi i dobrze uzbrojonymi hitlerowskimi jednostkami lub
ich sojusznikami.
W czasie akcji partyzanci, na koniach, wozach lub saniach, przemykali polnymi
lub leśnymi drogami, atakowali okupanta w rejonach, w których ataku się on nie spo-
dziewał, i znikali z miejsca walki. Ciągły ruch, nieustanne rajdy stały się podstawo-
wym elementem taktyki, a zarazem specyficzną formą walki z wrogiem. Kowpakow-
cy w dzień odpoczywali - latem w lesie, zimą w wioskach leżących w lasach lub z
dala od uczęszczanych dróg - a w nocy następował wymarsz do miejsca następnego
biwaku. Jeśli po drodze spotykali wroga, rozbijali go i maszerowali dalej.
Coraz znaczniejsze sukcesy Kowpaka spowodowały, że zaczęli do niego napływać
liczni ochotnicy. Oddział rozrastał się i stopniowo przekształcał w zgrupowanie. Bez-
karnie dotychczas panoszący się na Ukrainie okupant już po pierwszych uderzeniach
kowpakowców poczuł się niepewnie, a terroryzowana ludność zrozumiała, że wróg
nie jest taki straszny, że można go bić i zwyciężać.
W ślad za przemieszczającym się nieustannie oddziałem szły opowieści o
Kowpaku i jego dywizjach, o armatach i czołgach zmiatających jak burza napotkane-
go na drodze wroga. Wkrótce historie te zaczęły wyprzedzać partyzantów i budziły
trwogę w mniejszych niemieckich garnizonach. Przy wejściach do lasów i przed
obiektami komunikacyjnymi okupant zaczął instalować specjalne tablice z napisem:
„Uwaga, Kowpak”.
W roku 1942 sława zgrupowania Kowpaka przekroczyła już linię frontu, a jego
dowódca został odznaczony po raz pierwszy medalem Złotej Gwiazdy Bohatera
Związku Radzieckiego i awansowano go do stopnia generała.
Aczkolwiek zgrupowanie Kowpaka składało się głównie z Ukraińców, to jednak
nie brakowało w nim partyzantów innych narodowości, między innymi i Polaków,
których było kilkudziesięciu.
Szczególną rolę odegrali Polacy podczas opisywanego w tym tomiku rajdu „pol-
skiego”, kiedy to oddział dotarł na Lubelszczyznę i tu, na dalekim do niedawna za-
pleczu frontu wschodniego, zaczął siać trwogę wśród okupanta i jego pomocników.
Pierwsza Ukraińska Dywizja Partyzancka im. S. Kowpaka walczyła w Puszczy
Solskiej, lasach janowskich i sieniawskich, dotarła nad San, zaatakowała lubelski
węzeł kolejowy i przeszła na północ, do Puszczy Białowieskiej. Jej działania miały
szczególny charakter, ponieważ był to najsilniejszy oddział partyzancki, jaki walczył
na ziemiach polskich, i trzeba tu dodać, że mówiąc o sile, mamy na myśli nie tylko
liczbę partyzantów, która wynosiła około dwóch tysięcy żołnierzy, ale przede wszyst-
kim siłę ognia i doświadczenie w prowadzeniu walk. W czasie rajdu „polskiego” dy-
wizja dysponowała własną i zdobyczną bronią, setkami pistoletów maszynowych,
wieloma dziesiątkami erkaemów i cekaemów, miała wiele granatników, kilka moź-
dzierzy i armat, duże zapasy granatów, min i materiałów wybuchowych. Zwykłych
karabinów, pistoletów i rewolwerów nikt nawet nie liczył.
Drugą cechą szczególną działalności 1 UDP na ziemiach polskich była współpraca
z ludnością polską, dla której kowpakowcy byli sojusznikami nie tylko w walce z
okupantem, ale również z grasującymi na tych terenach bandami UPA. Z kowpakow-
cami ściśle współdziałali cywile, którzy spełniali rolę przewodników, woźniców oraz
gościnnych gospodarzy, i, co ważniejsze, partyzanci, członkowie oddziałów AK, BCh
i AL. Współpraca ta miała charakter doraźny, gdy członkowie tych organizacji udzie-
lali zgrupowaniu wszelkiej pomocy, włącznie z braniem udziału w prowadzonych
walkach z własnej inicjatywy, oraz charakter zorganizowany, kiedy to walczyły
wspólnie całe oddziały, gdyż takie otrzymały polecenia od swoich przełożonych. I nie
chodzi tu wyłącznie o oddziały AL, ale także o grupy należące do AK i Bch.
KIJÓW - OWRUCZ - SABYCZYN
O świcie 28 grudnia 1943 roku z wyzwolonego przed niespełna dwoma miesiąca-
mi Kijowa wyruszyła na północny zachód dziwna kolumna. Czternaście potężnych
ciężarówek - Studebakerów, wyładowanych po brzegi skrzyniami, pojemnikami i
tobołami, między którymi usadowili się ludzie. Niektóre wozy holowały za sobą ar-
maty.
Kolumna poruszała się wolno wśród gruzów, lejów i wybojów straszliwie okale-
czonej stolicy Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Droga za miastem,
usiana wrakami pojazdów, z wieloma objazdami i zamarzniętymi koleinami, też nie
była dużo lepsza, toteż zdarzały się odcinki, na których przez godzinę przejeżdżano
zaledwie kilka lub kilkanaście kilometrów.
W szoferce pierwszej ciężarówki, tuż obok kierowcy, siedział dowódca kolumny,
przystojny mężczyzna w mundurze podpułkownika, z długą, kasztanowatą brodą
opadającą na piersi. W szoferkach pozostałych wozów ulokowali się oficerowie w
mundurach Czerwonej Armii, natomiast ludzie na ciężarówkach ubrani byli z niewia-
rygodną wprost różnorodnością. Nosili ubrania cywilne, mundury radzieckie, a nawet
ubiory wojskowe armii niemieckiej, rumuńskiej i węgierskiej. Te dziwne stroje
ś
wiadczyły, że nie jest to oddział regularny Czerwonej Armii, jednak nie była to też
kolumna „cywilów”.
Tylko wtajemniczeni, i to bardzo niewielka ich liczba, wiedzieli, że jest to uzupeł-
nienie dla zgrupowania partyzanckiego Kowpaka, zaś brodacz w mundurze podpuł-
kownika to jego nowy dowódca, Petro Petrowicz Werszyhora.
Większość z ponad stu pasażerów ciężarówek stanowili młodzi, jednak zaharto-
wani w walce i doświadczeni, partyzanci. Po niedawnym wyzwoleniu ich ziem zostali
skierowani do dyspozycji Ukraińskiego Sztabu Partyzanckiego i jako ochotnicy, ma-
jący prawo wybrać najskuteczniejszy ich zdaniem sposób dalszej walki z okupantem,
wyrazili chęć wstąpienia do legendarnego już partyzanckiego zgrupowania Sidora
Kowpaka. Teraz zadowoleni i podnieceni gwarzyli o tym, co czeka ich, kiedy dotrą do
celu. Między tymi zdrowymi, tryskającymi radością chłopcami, widać było blade,
wymizerowane twarze tych, którzy przez długi czas przebywali w szpitalach. Wszyst-
kich ich łączyło jedno dążenie - dotrzeć do zgrupowania, które dla jednych było jak
gdyby rodzinną jednostką, dla drugich natomiast najsławniejszym w ZSRR oddziałem
partyzanckim, do którego dostać się było dużym zaszczytem. Oprócz partyzantów na
ciężarówkach znajdowali się też specjaliści wojskowi: radiotelegrafiści ze swoim
sprzętem, saperzy, artylerzyści, oficerowie polityczni i personel medyczny. Podsta-
wowym ładunkiem ciężarówek było 40 ton uzbrojenia, amunicji i materiałów wybu-
chowych.
A kim był ich dowódca, nazywany zazwyczaj „Borodą”, ze względu na bujny, ja-
snokasztanowaty zarost okalający pozornie dobroduszną twarz? Jego stosunkowo
wysoki stopień wojskowy mógł sugerować, że był zawodowym oficerem, w rzeczy-
wistości jednak przed wojną wykonywał zawód jak najbardziej cywilny i pokojowy -
był w Kijowie reżyserem filmowym.
Werszyhora miał trudne i smutne dzieciństwo. Urodził się w 1905 roku we wsi
Sewerynowcy w Mołdawii. Jego rodzice, nauczyciele wiejscy, zmarli, gdy chłopiec
skończył 13 lat. Młody gimnazjalista, którym był wówczas, stracił wszelkie środki
utrzymania, wrócił do rodzinnej wsi i pasł tam bydło. Potem pracował w młynie, a
następnie jako „piśmienny” awansował na gminnego sekretarza. W 1929 roku rozpo-
czął czynną służbę wojskową w orkiestrze pułkowej. Po zakończeniu służby komisarz
pułku, który dostrzegł jego zdolności aktorskie i muzykalność, skierował go do szkoły
artystycznej w Odessie. Tam Werszyhora ukończył fakultet reżyserski i zaczął pracę
jako aktor i reżyser. Jednocześnie studiował w akademii filmowej pod kierunkiem
Eisensteina i Dowżenki. Po zakończeniu studiów wyreżyserował według własnego
scenariusza film o rodzinnej Mołdawii.
Miał jednak plany bardziej ambitne - marzył o filmach ukazujących walkę o wol-
ność takich bohaterów, jak Mołdawianin Kotowski, partyzant z okresu najazdu Napo-
leona Dawydow, Włoch Garibaldi. Jego plany i marzenia runęły z chwilą, gdy rozległ
się niespodziewany ryk syren alarmu przeciwlotniczego i zabrzmiało straszliwe dla
setek milionów ludzi słowo „wojna”. To ona, to wojna, zmusiła Werszyhorę do pisa-
nia scenariuszy w naturalnym plenerze, do rejestrowania dramatycznych obrazów za
pomocą krwi własnej i swoich żołnierzy. To ona spowodowała, że jechał teraz z Ki-
jowa w nieznane, by wziąć udział w tworzeniu ,,drugiego frontu”, by dźwigać na
własnych barkach odpowiedzialność za śmierć i życie około dwóch tysięcy swych
przyszłych podwładnych.
W ciągu ostatnich dni spędzonych w Kijowie Werszyhora spał niewiele, gdyż za-
łatwiał setki spraw, dotyczących należytego zaopatrzenia zgrupowania przed następ-
nym rajdem. Wystarczyło bowiem zapomnieć o jakiejś pozornej drobnostce, np. o
narzędziu chirurgicznym, zapalnikach do min określonego typu czy mapach sztabo-
wych jakiegoś odcinka zaplanowanej trasy, by później drogo za to zapłacić. Dawniej
myślał o tym Kowpak, ale teraz, kiedy po pobycie w szpitalu miał udać się na nie
wiedzieć jak długo trwającą kurację, obowiązki te spadły na jego następcę „Borodę”.
Monotonny warkot silnika działał jak kołysanka, nic więc dziwnego, że zmęczony
dowódca zapadał co jakiś czas w drzemkę, z której budziły go silne wstrząsy, kiedy
ciężarówka wpadała do przykrytej śniegiem głębokiej koleiny lub nie dosyć solidnie
zasypanego leju po wybuchu bomby. Przed zamkniętymi oczyma drzemiącego Wer-
szyhory przesuwają się kolejne etapy tej straszliwej wojny, której finał może już
wkrótce nastąpi.
Oto widzi się na boisku piłkarskim w Połtawie, gdzie w przyspieszonym tempie
formowała się 264 dywizja piechoty i gdzie on, zmobilizowany „cywil”, zostaje wy-
znaczony na kwatermistrza pułku. Pierwsze zadanie i pierwsza klęska. Po dwóch
godzinach sprawowania tej odpowiedzialnej funkcji zostaje przeniesiony na zastępcę
dowódcy plutonu.
I następny obraz. Buraczane pole na prawym brzegu Dniepru, niedaleko Kaniowa
koło wsi Stepańce. Artyleryjska nawała wali się na jego pluton, jeszcze dzisiaj słyszy
straszliwy huk rozrywających się pocisków. I oto sprawdzian, przez który musi
przejść każdy nieostrzelany rekrut... Sprawdzian, po którym zostaje się prawdziwym
ż
ołnierzem lub tchórzem. Werszyhora nie wytrzymał wówczas nawały ogniowej i
wycofał się na swój punkt obserwacyjny. Do końca życia nie zapomni słów, które
padły wtedy pod jego adresem z ust oficera politycznego pułku:
- Ech, towarzyszu zastępco plutonu, a ja liczyłem na was bardziej niż na kogokol-
wiek. Z was przecież inteligentny człowiek.
Gdy nawała artyleryjska ucichła, rozpoczął się atak. Pluton Werszyhory zaczęli z
boku obchodzić Niemcy. Ktoś krzyknął: „Dowódcę zabili!” Jego ludzi ogarnęła pani-
ka. I wtedy zrozumiał, że musi objąć dowództwo, że jego miejsce jest z żołnierzami
ostrzeliwanymi gęsto przez wroga. Tego dnia uświadomił sobie jeszcze jedno, że na
wojnie nie można uciekać, a jeśli trzeba się cofać, należy to czynić z twarzą zwróconą
do wroga. Kiedy dotarły do niego te prawdy, dogonił pluton i zmusił go do posłuszeń-
stwa. Kazał żołnierzom paść i ostrzeliwać się w miarę spokojnie, kazał odstępować na
komendę i znowu się kłaść, i znowu strzelać. Tak dotarli do okopów znajdujących się
na skraju wsi, skąd mogli już prowadzić zorganizowany ogień. W ten sposób on stał
się prawdziwym dowódcą, a jego podwładni żołnierzami, którzy już nigdy nie rzucali
się do panicznej ucieczki.
Werszyhora ocknął się, rozejrzał dokoła,, a po chwili już bystrym wzrokiem zlu-
strował wolno sunące pojazdy. Wszystko było w porządku. Mógł jeszcze chwilę od-
począć. Usiadł wygodniej i znów oddał się wspomnieniom.
Jest koniec sierpnia 1941 roku i on z aparatem fotograficznym zawieszonym na
szyi stoi na czele frontowych fotoreporterów 40 armii. Pamięta stanowisko dowodze-
nia dowódcy 13 dywizji piechoty gwardii słynnego pułkownika, później generała,
Rodimcewa, gdzie, jako korespondent wojenny, nieświadomie uczył się trudnej sztuki
dowodzenia... W końcu postanowił zrezygnować z biernej roli obserwatora i samemu
wziąć się za wojowanie. Chciał zostać wywiadowcą. Prośbę jego chętnie spełniono i
po dziesięciodniowym przeszkoleniu po raz pierwszy 13 czerwca 1942 roku zrzucono
go ze spadochronem, razem z radiotelegrafistką, na „małą ziemię”. Była to wówczas
stosunkowo niewielka przestrzeń na zapleczu wroga w lasach nad brzegiem Desny.
Panowali tam partyzanci. Werszyhora, a ściślej mówiąc wywiadowca o pseudoni-
mie „Lezwije” („Ostrze”), obdarzony niezwykłą wprost spostrzegawczością, umiejący
analizować i uogólniać, objeżdżał oddziały i z różnorodnych informacji wybierał te
najcenniejsze dla dowództwa Frontu Briańskiego. Odwiedzając partyzantów „Lezwi-
je” zrozumiał, że zwiad „leśnej braci” pracuje chaotycznie, bez znajomości rzeczy.
Dlatego też wkrótce nie tylko gromadził i analizował informacje, ale zaczął wydawać
instrukcje, jak je zbierać.
Niekiedy „Lezwije” sam przedostawał się przez linię frontu na „wielką ziemię”, by
znów wrócić drogą powietrzną do walczących oddziałów, niekiedy towarzyszyli mu
jego pomocnicy, wśród których wyróżniał się szczupły czarnooki kapitan Iwan Bie-
reżnoj oraz Władimir Ziebołow, zwiadowca szczególnego rodzaju.
Władimir Ziebołow nie miał rąk. Stracił je podczas wojny fińskiej, kiedy to przy-
wieziono go do szpitala z odmrożonymi kończynami. Wojskowy lekarz, który zajął
się wówczas młodym żołnierzem, robił, co mógł, aby jego podopieczny nie został
kaleką na całe życie. Niestety. Lewą rękę trzeba było amputować w stawie łokcio-
wym, prawą w przegubie. Wołodia początkowo rozpaczał, później jednak oswoił się z
kalectwem. W miarę upływu czasu coraz sprawniej posługiwał się kikutami. Po woj-
nie został nawet studentem Moskiewskiego Instytutu Prawa. Wykładowcy cenili go za
dociekliwość i błyskotliwą inteligencję. Gdy hitlerowcy napadli na ZSRR, zgłosił się
do Wojenkomatu.
- Wyślijcie mnie na tyły wroga - zażądał.
Nie chciano z nim rozmawiać i wówczas Ziebołow poszedł do Komitetu Central-
nego Komsomołu. Tam wysłuchano go uważniej, próbowano wyperswadować ten
pomysł, ale on nie ustąpił. Skierowano go więc do szkoły zwiadowców. Ziebołow nie
zawiódł. Przebrany później w żebracze łachmany swobodnie poruszał się po zajętych
przez Niemców terenach i zbierał informacje. Dostarczał Werszyhorze niezwykle
cenne z punktu widzenia wywiadowczego materiały.
Po pewnym czasie zbieranie informacji i przekazywanie ich sztabom walczących
jednostek przestało wystarczać „Lezwiji”. Zaczął więc doradzać partyzantom, jakie
obiekty powinni niszczyć i w którym punkcie atakować, by pomóc działaniom fron-
towym. Dowódcy oddziałów słuchali jego rad i nigdy tego nie żałowali.
Jedną z pierwszych akcji, które wykonano po naradzie z Werszyhorą, było wysa-
dzenie torów przy węźle kolejowym Briańsk. Przerwa w ruchu trwała dość długo i
zgromadzone w tym rejonie transporty wojskowe wroga nie mogły iść do przodu. Nie
mogli też Niemcy wycofać ich ani posłać na front drogą okrężną. Na zakorkowany z
obu stron węzeł wezwał „Lezwije” drogą radiową bombowce radzieckie. Po nalocie
cztery transporty z amunicją wyleciały w powietrze, zmiatając wokół wszystko z
powierzchni ziemi. Po trzech dniach, które upłynęły od tej akcji, od swego bezpośred-
niego dowództwa otrzymał Werszyhora naganę za niesubordynację, a po pięciu
dniach nadszedł gratulacyjny radiogram od Rokossowskiego, ówczesnego dowódcy
Frontu, który przyznał mu jednocześnie drugi już Order Czerwonego Sztandaru. Na-
gana była reakcją na jego radiotelegram z niecenzuralnymi sformułowaniami, który
nadał, kiedy hitlerowcy zaczęli naprawiać tory, a wezwane wcześniej bombowce nie
nadlatywały; nagrodę przyznano mu za „wytrwałość i upór w dążeniu do celu”. Suk-
ces ten sprawił, że Werszyhora coraz częściej brał udział w akcjach dywersyjnych,
aczkolwiek wywiadowcy nie mieli do tego prawa.
W tym czasie do lasów briańskich przedzierał się ze stepów Ukrainy opromienio-
ny sławą Kowpak, o którym fama głosiła, że ma czołgi i działa, dlatego zwycięża.
Były fotokorespondent „Lezwije” nie mógł sobie odmówić takiej gratki, jak spotkanie
z tą niemal legendarną postacią. Na koźle jednokonnej orłowskiej furmanki, razem z
szesnastoletnią radiotelegrafistką, udał się więc w daleką drogę. Jechali długo umę-
czyli się bardzo. Pokonanie dziewięćdziesięciu kilometrów bezdroży dla woźnicy nie
mającego żadnego doświadczenia i młodej dziewczyny, niemal dziecka, to wyczyn
nie lada. Przez całą drogę walczyli ze spadającym kabłąkiem, odpinającym się cho-
mątem i całym opornym wehikułem. Tracili już nadzieję, że kiedykolwiek dotrą do
celu, gdy w lesie koło chutoru Michałowskiego dostrzegli dwukonny ukraiński wóz
wypełniony „leśnymi”. Ci zaprowadzili ich do obozu, który wywarł na przyjezdnych
ogromne wrażenie.
Werszyhora z zainteresowaniem rozglądał się dokoła i starał się zapamiętać jak
najwięcej szczegółów z malowniczego obrazu, jaki roztoczył się przed jego oczyma.
W pierwszym momencie miał wrażenie, że znalazł się w cygańskim obozie, ale nic w
tym dziwnego, skoro w istocie cygański tryb życia prowadzili partyzanci Kowpaka.
Jak urzeczony patrzył na liczne wozy z luśniami, do których przymocowane były
namioty węgierskie, niemieckie i rumuńskie, na stojące na skrzyżowaniach cekaemy i
moździerze rozmaitego pochodzenia i wieku, na wartowników palących aromatyczny
tytoń lub cygara i leniwie spluwających przez zęby. Stał tak, patrzył i czuł rodzinny
klimat Ukrainy i jej zadzierżystej wojowniczości, klimat jakby odradzającej się Siczy
Zaporoskiej.
Partyzancki sztab mieścił się pod wyniosłą jodłą, koło której ustawiono węgierski
samochód sanitarny. Z boku, za ogrodzeniem, tkwiły jakieś stoły, a właściwie proste
deski oparte na czterech wbitych w ziemię kołkach. Wąsata „maszynistka” żywo stu-
kała na małej przenośnej maszynie do pisania - później okazało się, że to był starszy
lejtnant Wojciechowicz. Kowpak miał wkrótce przybyć, więc „Boroda” rozglądał się
ukradkiem, czy nie dostrzeże gdzieś tych legendarnych czołgów i dział.
W końcu za drzewami ukazało się kilku jeźdźców. Na przedzie, na wysokim ko-
niu, jechał wychudzony starzec w jakimś przedziwnym cywilnym ubiorze. Obok nie-
go na wspaniałym arabskim rumaku siedział wyniosły wojak - komisarz o czarnych
jak smoła wąsach i bystrym wzroku. Starzec przypominał ekonoma objeżdżającego
gospodarstwo. Oddał dokumenty, które mu „Boroda” podał, ze słowami:
- Papierek schowaj, tu on niepotrzebny.
Zarówno dowódca, jak i pozostali jeźdźcy bacznie przyglądali się nowo przyby-
łemu. Po latach Wasyl Wojciechowicz napisał, że ten sympatyczny brodacz zwrócił
na siebie powszechną uwagę. To zainteresowanie było zrozumiałe, gdyż dotychczas
ż
aden z ludzi Kowpaka nie widział majora służby kwatermistrzowskiej na zapleczu
frontu, i to w tak oryginalnym stroju. Werszyhora był bowiem ubrany w niebieską
marynarkę i szerokie spodnie wpuszczone w cholewy butów, na głowie miał cykli-
stówkę, a na szyi nieodłączny aparat fotograficzny. Kowpak polecił swoim podwład-
nym, by nakarmili gościa, i w tym momencie Werszyhora zrozumiał, że nie opuści już
tego człowieka, że z nim i jego oddziałem zwiąże swe dalsze losy.
Korzystając z kolejnego wypadu na „wielką ziemię”, przekonał swych przełożo-
nych, że jego miejsce jest w oddziale Kowpaka, gdzie będzie mógł rozwinąć działal-
ność rozpoznawczą na większą głębokość z pożytkiem dla wyższych organów dowo-
dzenia. Rzeczowo uzasadnił swoje racje, powołując się na własne doświadczenie.
Wysłuchano go z uwagą, ale na decyzję musiał poczekać.
I oto 9 września 1942 roku Werszyhora wraz i osiemnastoma fizylierami i dwoma
radiotelegrafistami pod dowództwem Bereźnego został przyjęty do oddziału Kowpa-
ka. Dowódca przyglądał się bacznie działalności nowego podwładnego, a kiedy
stwierdził, że wywiązuje się on doskonale z różnych powierzanych mu doraźnie za-
dań, w grudniu 1942 roku mianował go swym zastępcą do spraw zwiadu i kontrwy-
wiadu. Jeszcze wówczas Werszyhora nie był członkiem WKP (b).
I kolejne wspomnienie z pełnego wydarzeń życia czasu wojny. Werszyhora widzi
się w gabinecie dowódcy 1 Frontu Ukraińskiego generała armii Nikołaja Watutina,
najmłodszego dowódcy Frontu w Czerwonej Armii (niecałe cztery miesiące później
został śmiertelnie ranny w czasie walki z nacjonalistami ukraińskimi).
Oficjalnie przybył tam po to, by zreferować generałowi przebieg ostatniego rajdu
karpackiego, w rzeczywistości jednak chodziło o coś więcej, o uzyskanie broni, amu-
nicji i innych materiałów niezbędnych do prowadzenia dalszych działań. A sprawa nie
była prosta, gdyż wszystko to, czego domagali się partyzanci, było również potrzebne
jednostkom frontowym i w tej sytuacji decyzja musiała zapaść aż na tak wysokim
szczeblu.
Najtrudniejszy był początek. Okazało się, że przygotowana w partyzanckiej bazie
mapa rajdu karpackiego nie chciała się zmieścić na stole sztabowym w gabinecie
generała. Rzeczywiście była ona ogromna. Została opracowana przez Wojciechowi-
cza, a wykonana przez Tutuczenkę, architekta i rysownika, i zaznaczono na niej nie
tylko trasę, którą przebyło zgrupowanie, ale także pracowicie wymalowano wszystkie
wysadzone mosty, linie kolejowe, transporty wojskowe, wieże wiertnicze i zbiorniki z
ropą oraz zniszczone czołgi i rozbite jednostki niemieckie. Nie zapomniano nawet o
zestrzelonych samolotach.
Werszyhora znalazł się w kłopotliwej sytuacji. Chciał przecież pokazać generałowi
to starannie wykonane dzieło i przedstawić osiągnięcia zgrupowania, w którym wal-
czył, a nie wiedział, co zrobić z tą przeogromną płachtą. Wreszcie pomógł mu Nikita
Chruszczow, ówczesny członek Rady Wojennej Frontu. Zaproponował po prostu, by
rozłożył mapę na podłodze.
Teraz posypały się pytania, krótkie i zwięzłe, i, jak zaznaczył generał, również la-
koniczne miały być odpowiedzi. Werszyhora, choć świetnie przygotował się do tej
rozmowy, stał skupiony, ba, chyba nawet lekko spięty. Wiedział, jak wiele od niego
zależy, i nie chciał zawieść towarzyszy walki.
- Ile czasu byliście w górach? - padło wreszcie pierwsze pytanie.
- Dwa i pół miesiąca. - Czuł, jak napięcie opada.
- Skład formacji?
- Kombinowany oddział złożony z czterech batalionów.
- Uzbrojenie?
- Dwie górskie armaty pułkowe siedemdziesięciosześciomilimetrowe, pięć czter-
dziestek piątek, trzydzieści dwie rusznice przeciwpancerne, dziesięć moździerzy
osiemdziesiąt dwa milimetry, czterdzieści dwa granatniki pięćdziesiąt milimetrów,
około dwustu karabinów maszynowych, czterysta siedemdziesiąt pistoletów maszy-
nowych. Reszta uzbrojona w karabiny. Broń strzelecka w jednej trzeciej zdobyczna.
- Łączność?
- Siedem radiostacji małej mocy.
- Dokąd doszliście?
- Do radziecko-węgierskiej granicy w rejonie Przełęczy Jabłonowej.
Watutin zerknął na umowne znaki w prawym rogu mapy, podszedł do jej lewego
rogu, gdzie kończył się południowy łuk wypadu karpackiego, podciągnął bryczesy,
przyklęknął i opierając się na łokciu pochylił nad rozpostartą na ziemi płachtą. Obej-
rzał jeszcze kilka punktów.
- Nieźle oddane - stwierdził. - Ale mam pytania i chciałbym na nie otrzymać jasne,
a przede wszystkim prawdziwe odpowiedzi. Bajek i legend nie potrzebujemy. Są
szkodliwsze od najbardziej przykrej prawdy. Pytanie pierwsze. Co znaczy ta chorą-
giewka koło wsi Osława Czarna na wschodnim brzegu Prutu, pod Delatynem?
- Tu nas rozbito.
- Kto?
- Grupa generała Krügera.
- W jakim składzie?
- Dokładnymi informacjami nie dysponujemy. Szacunkowo można przyjąć, że
przeciwnik miał nad nami co najmniej trzykrotną przewagę w ludziach, nie mówiąc o
broni maszynowej i ciężkiej. W natarciu wzięła udział węgierska dywizja górska i
czternasta dywizja SS „Galizien”, obydwie tylko częścią sił. Niemcy rzucili do walki
esesmanów z kilku pułków odwodowych i strzelców górskich.
- Wasze straty?
- Ściśle nie mogę odpowiedzieć, ponieważ dotychczas jeszcze wracają całe grupy i
poszczególni partyzanci.
- Ale mniej więcej?
- Trzecia część składu osobowego, całe uzbrojenie ciężkie i tabory. Uzbrojenie po
wyczerpaniu amunicji zostało wysadzone. Konie taborowe zjedliśmy. Generał
Kowpak został ranny w nogę, ale zachował to w tajemnicy, aby partyzanci nie tracili
ducha. Generał Rudniew zginął podczas ataku.
- Jak wydostaliście się z okrążenia?
- Siły nasze zostały podzielone na kilka grup, które okrążone w masywie leśnym
góry Duś jednocześnie atakowały wroga i przebijały się na północ do bazy w lasach
na pograniczu Wołynia i Polesia. Ja, na polecenie Kowpaka, objąłem dowództwo
najsilniejszej grupy. Zadanie otrzymaliśmy poważne. Nie tylko przebijać się na pół-
noc, ale ściągać na siebie pościg, aby odwrócić uwagę nieprzyjaciela od słabszych
oddziałów, szczególnie zaś od tych, które transportowały rannych. Przy okazji na
Podolu i Wołyniu zorganizowałem sieć wywiadu dla Armii Czerwonej. Ma ona zbie-
rać dane o ruchach wojsk niemieckich.
- Jakie straty zadaliście nieprzyjacielowi?
- Są one zaznaczone na mapie przez obecnego szefa sztabu zgrupowania Wojcie-
chowicza. Obliczył on, że wyeliminowaliśmy z walki ponad pięć tysięcy żołnierzy,
zniszczyliśmy sto siedemdziesiąt samochodów i trzy czołgi, wysadziliśmy osiem
dużych mostów kolejowych i dwadzieścia pięć mostów drogowych, wykoleiliśmy
dwanaście transportów wojskowych i strąciliśmy dwa samoloty. Nasze zgrupowanie
wysadziło też trzydzieści dwie wieże wiertnicze, dwie rafinerie oraz wiele instalacji i
zbiorników z ropą drohobycką.
Watutin przez jakiś czas w milczeniu patrzył na mapę, a potem zwrócił się do
Chruszczowa:
- Nie wierzę. Jak sobie chcecie, Nikito Siergiejewiczu, ale ja w to nie wierzę...
- Jeśli jemu nie wierzycie, uwierzcie nam - odpowiedział Chruszczow.
- Nie, nie o to mi chodzi. Nie zrozumieliście mnie, towarzyszu. Ja i jemu wierzę,
tylko to się po prostu nie mieści w głowie.
- To prawda - uśmiechnął się Chruszczow. - Ale jest to jednocześnie dowód, jak
wiele warci są nasi chłopcy.
- No cóż - Watutin westchnął, ale jego oczy się śmiały. - Zatem trzeba im pomóc.
Słyszałem, że musicie uzupełnić sprzęt przed następnym rajdem - zwrócił się do
Werszyhory. - Dajcie zestawienie, podpiszę wam. - A kiedy zatwierdził odpowiedni
dokument, spytał: - Gdzie macie punkt odbioru?
- W Owruczu - odpowiedział śmiało Werszyhora.
I znów nastąpiła konsternacja. Wprawdzie Owrucz był wyzwolony przez Czerwo-
ną Armię, ale dalej droga wiodła przez tereny należące do nieprzyjaciela. Tymczasem
„Boroda” nic sobie z tego nie robił, nie chciał samolotów transportowych ani żadnej
innej pomocy. Twierdził, że z Owrucza ładunek zabierze własnym transportem i dalej
pojedzie przez „bramę frontową”, przez leśno-bagniste tereny stanowiące „ziemię
niczyją”, a ściślej „kraj partyzancki”. Ironiczne spojrzenie członków sztabu Frontu
zgasił sam Watutin, który przez dłuższy czas dokładnie przyglądał się mapie.
- Towarzysz ma rację - stwierdził stanowczym głosem. - Tam nie ma żadnej linii
frontu. Na zachód od Owrucza i Białokorowicz do samego Stochodu nie ma ani jednej
szosy, a więc Niemcy nie mogą tam trzymać większych formacji.
I teraz władnie jechali do Owrucza przez nikogo nie niepokojeni. Pod wieczór po
przebyciu zaledwie 70 kilometrów kolumna dotarła do Iwankowa, gdzie zatrzymano
się na nocleg. Przebycie kolejnych stu kilometrów zajęło im cały następny dzień. W
Owruczu spędzili dwie doby, podczas których transportowany na ciężarówkach sprzęt
przeładowano na sto partyzanckich wozów przysłanych z miejsca postoju zgrupowa-
nia. Do każdego z nich zaprzężona była para wołów, gdyż koni w tych okolicach nie
było. Już dawno zostały zabrane przez okupanta - z tego też względu „pojazdy” te
ż
artobliwie nazywano furmankami typu Mu-2.
W tym też czasie do przebywającego na kwaterze Werszyhory zgłosił się dowódca
partyzanckich taborów, jego dawny podwładny, kapitan Biereżnoj i jak zwykle żarto-
bliwie oświadczył:
- Syn własnych rodziców, Iwan Iwanowicz Biereżnoj, melduje się w charakterze
tymczasowego dowódcy pięciu batalionów po tysiąc żołnierzy każdy.
Okazało się, że oprócz taborów, ochrony Werszyhory i jego taczanki Biereżnoj
przyprowadził zmobilizowanych do Armii Czerwonej mieszkańców „ziemi niczyjej”,
którym partyzanci zapewnili przeszkolenie rekruckie i których przywiedli teraz do
Owrucza, gdzie stacjonowała mocno wykruszona w czasie bitwy kurskiej dywizja
piechoty. Z właściwym sobie humorem opowiedział „Borodzie”, jak to zgłosił się do
dowódcy owej dywizji, zameldował mu o nadesłanym uzupełnieniu i mimochodem
wspomniał, że partyzanci odczuwają poważny brak amunicji karabinowej, a wiedział,
rzecz jasna, że dywizja otrzymała właśnie świeży transport. Uradowany generał po-
wiedział niebacznie: „bierz tyle, ile uniesiesz”. Gdy mu Bięreżnoj pokazał sto par
wołów żujących siano na placu, roześmiał się, pogroził spryciarzowi palcem, ale się
nie wycofał i kazał wydać pół miliona sztuk amunicji.
Pierwszgo stycznia 1944 roku Werszyhora ruszył leśną drogą do Sabyczyna, nie-
wielkiej wsi położonej około 15 kilometrów na północ od Olewska. Aktualnie znaj-
dował się tam sztab zgrupowania.
Siedział na swojej taczance i jak dawniej wyczuwał pod nogami worek z owsem,
który zawsze woził Sasza Kożenkow, kozak doński, opiekujący się końmi i dobytkiem
„Borody” (spełniał rolę woźnicy, ordynansa, adiutanta, zaopatrzeniowca i szefa osobi-
stej ochrony Werszyhory). Wokół taczanki galopował pluton zwiadowców. Do Saby-
czyna było ponad sto kilometrów. W południe dopędzili „wołowe tabory” i dalej już
jechali razem.
Zaczynała się odwilż. Taczanka sunęła wąskim korytarzem drogi i zagłębiała się
coraz bardziej w głuchą puszczę, pełną bagien i licznych rzeczułek, które przebywali
w bród. Nigdy tutaj nie zdołały dotrzeć pancerne lub zmechanizowane zagony wroga.
W pewnej chwili Sasza Kożenkow odwrócił się, ściągnął lejce i powiedział:
- Minęliśmy „frontową bramę”.
Jeszcze kilkanaście minut jazdy i zaczęli mijać partyzanckie ziemianki, placówki i
czujki. Co godzina lub dwie pokazywały się patrole konne, które zamieniwszy z nimi
kilka słów pełniły dalej swą służbę. Strzegły partyzanckiego kraju.
Na noc dotarli do pozycji obronnych i ziemianek batalionu starszego lejtnanta
Brajki, który chronił Sabyczyn od wschodu. Pozostałe bataliony zgrupowania osła-
niały podejścia z innych kierunków.
Petro Aleksandrowicz Brajko, w 1941 roku młodszy lejtnant, rozpoczął służbę
wojskową w wojskach ochrony pogranicza w Brodach i przeżył całą gehennę nie-
ustannego cofania się, walki w okrążeniu i poniewierki. Dotarł w końcu do oddziału
Kowpaka i w nim już pozostał. Należał więc do weteranów zgrupowania, w którym
rozpoczął służbę, tak jak wszyscy, od zwykłego szeregowca, a ostatnio, w czasie rajdu
karpackiego, awansował na dowódcę batalionu.
Kapitan Brajko był niewysokim, ale zgrabnym, żwawym i zawsze opanowanym
oficerem. Wysławiał się ściśle po wojskowemu i jedynie zawodził go głos: cieniutki
babski głosik, całkiem niesolidny. W życiu codziennym zwracał uwagę jego śmieszek
złośliwy, perlisty, „jakbyś grochem sypnął”. Dowódcą był jednak wymagającym i
twardo trzymał w ręku swój batalion. Gdy rano objeżdżał z Werszyhorą pozycje swe-
go baonu, a później otrzymał rozkaz przygotowania się do wymarszu w ciągu dwóch
dni, niemal osłupiał ze zdumienia i ściągnął uzdę tak mocno, że wierzchowiec stulił
uszy.
- To rozumiem - powiedział ze szczerym zachwytem i natychmiast wysłał luzaków
po dowódców kompanii.
Pod wieczór Werszyhora dotarł do Sabyczyna i niemal natychmiast zasiadł z sze-
fem sztabu Wojciechowiczem, zwanym Wasią lub Kutuzowem, aby przekazać mu
wytyczne do opracowania rozkazów wymarszu dla poszczególnych batalionów i in-
nych pododdziałów zgrupowania. Polecił mu także, aby zajął się organizacją sprawie-
dliwego podziału przywiezionego właśnie zaopatrzenia.
Starszy lejtnant Wasyl Wojciechowicz, z zawodu inżynier typograf, w wojsku był
specjalistą od artylerii ciężkiej. W dotychczasowych rajdach pełnił obowiązki zastęp-
cy szefa sztabu do spraw operacyjnych i dopiero w czasie odwrotu z rajdu karpackie-
go został szefem sztabu Werszyhory - pełniący do tej pory te obowiązki Grigorij Ja-
kowlewicz Bazymia, w „cywilu” dyrektor szkoły w Putywlu, musiał bowiem wrócić
do rodzinnego miasta, by organizować tam zniszczone przez okupanta szkolnictwo.
Po powrocie z rajdu karpackiego, podczas którego wielu oficerów zginęło lub od-
niosło rany, trzeba było przeprowadzić i inne zmiany na stanowiskach dowódczych i
sztabowych. Do najistotniejszych należało mianowanie majora Semena Ilicza Strel-
cowa zastępcą szefa sztabu do spraw zwiadu i młodszego lejtnanta Stepana Jefremowa
zastępcą Wojciechowicza do spraw operacyjnych. Najbliższym współpracownikiem
Werszyhory, bo jego zastępcą do spraw politycznych, został weteran zgrupowania
starszy lejtnant Mykoła Oleksijowicz.
Otrzymawszy odpowiednie rozkazy wszystkie pododdziały zaczęły pakować na
wozy swój dobytek, tworzyły kolumny marszowe i po rozminowaniu podejść do
obozów ruszały w drogę.
Rozkaz przywieziony przez Werszyhorę z Kijowa nakazywał dotarcie przez zgru-
powanie na zaplecze frontu niemieckiego w rejonie Szepietówki, Ostrogu i Zasławia i
trzeba było się spieszyć, aby wykonać go, nim ruszy ofensywa Frontu Ukraińskiego.
Wymarsz miał nastąpić trzeciego dnia od przybycia Werszyhory do Sabyczyna, czyli
5 stycznia 1944 roku o godzinie 14.00. Mimo iż na ogół przygotowania przebiegały
sprawnie, zgrupowanie zdołało opuścić zajmowany dotychczas rejon dopiero pod
wieczór.
Skrupulatny szef sztabu Wojciechowicz obliczył, że z Sabyczyna wyruszyło w
kolejny rajd 1350 partyzantów, uzbrojonych w 69 karabinów maszynowych, 311
pistoletów maszynowych, 17 rusznic przeciwpancernych, 3 granatniki, 1 armatę sie-
demdziesiątkęszóstkę i 4 armaty kaliber 45 milimetrów. Poza tym partyzanci uzbroje-
ni byli w karabiny, a większość z nich miała jeszcze zdobyczne pistolety i granaty, ale
tego „uzbrojenia” nigdy się nie liczyło.
Najgorzej było z końmi. Mieli ich tylko 282, a do tego 120 wozów, 40 sań oraz
102 siodła. Musieli więc wykorzystać woły, które poruszały się powoli i hamowały
tempo marszu całej kolumny. Werszyhora miał nadzieję, że problem ten zostanie
rozwiązany, kiedy dotrą do rzeki Horyń, gdyż w tamtych okolicach znajdowało się
sporo zajętych przez Niemców majątków, a w nich powinny być konie i furmanki.
Kiedy zapadł zmierzch, „Boroda” wyprzedził ciągnące wolno wozy i zatrzymał się
za Sabyczynem, pod rozłożystym dębem obok cmentarza. Stąd miał wspaniały widok
na maszerującą kolumnę.
Jak zwykle na przedzie kłusowali zwiadowcy, myszkując nie tylko z przodu, ale i
po bokach. Po kilkunastu minutach nadciągnęły siły główne zgrupowania. Tylko
wprawne oko dowódcy mogło odróżnić, że poruszające się wolno po leśnej drodze
grupy konnych i pieszych, wozów i słabo ze względu na odwilż obciążonych sań
stanowią groźne zgrupowanie partyzanckie, a nie jakiś tabor maruderów. Także jedy-
nie oko fachowca mogło zauważyć organizację kolumny.
Na przedzie znajdowała się szpica, składająca się z części szwadronu Lenkina, a za
nią ciągnęła awangarda, którą tworzył trzeci batalion. W pewnej odległości za nimi
szły siły główne, czyli pierwszy batalion, wozy sztabowe, oddział sanitarny, oddział
gospodarczy, bateria armat, drugi i piąty bataliony. Teraz następowała kolejna prze-
rwa i wkrótce dowódca dostrzegł czwarty batalion, wysyłający patrole boczne. To
była ariergarda.
Werszyhora obserwował swoich ludzi, z których ponad tysiąc było weteranami, a
reszta, czyli około 30% została przyjęta niedawno, widział ich radość, cieszyli się, że
mają za sobą nudną służbę garnizonową, słyszał śpiewy - wszak w „kraju partyzanc-
kim” nie musieli się kryć i maskować - i stopniowo markotniał. Jego ludzie byli już
wprawdzie wyleczeni i odkarmieni, odpoczęli też po trudach i poniewierce rajdu kar-
packiego, stracili jednak swój „gwardyjski wygląd”. Przywiezione z Kijowa komplety
zimowego umundurowania, było tego zaledwie dwieście sztuk, rozdano najbardziej
potrzebującym i zniknęły one w masie niemal półtoratysięcznego zgrupowania, które
zniszczyło swą odzież w dotychczasowych walkach. I szli teraz partyzanci w starych
połatanych szynelach radzieckich, węgierskich, rumuńskich i niemieckich, w wytar-
tych waciakach i kurtkach, w trzewikach i walonkach, a także w obuwiu wykonanym
własnoręcznie ze zużytych opon. Na głowach mieli budionnówki, czapki różnego
koloru i kształtu, a nawet kapelusze. Tylko nieliczni, przeważnie kawalerzyści w bur-
kach na ramionach i kubankach na głowach, prezentowali się lepiej. Gdy nadjechał
tabor z „wołowymi zaprzęgami”, Werszyhora nie wytrzymał. Splunął, skinął na łącz-
ników i pocwałował do przodu.
STOLIN - HOROCHÓW
Po kilku dniach powolnego marszu kolumna dotarła do rzeki Horyń, lewego do-
pływu Prypeci. Bataliony zgrupowania zakwaterowały się w wioskach Struga, Wika-
rewicze Małe i Wikarewicze Wielkie, naprzeciwko znajdującego się po drugiej stronie
rzeki miasteczka Stolin. Mieścina ta nie miała żadnego znaczenia strategicznego, a
zatem „Boroda” nie interesował się nią szczególnie. Kiedy jednak do wsi, w której
rozlokował się sztab zgrupowania, przybyli miejscowi partyzanci i poinformowali
dowódcę, że w Stolinie Niemcy zgromadzili duże zapasy żywności, a poza tym znaj-
dują się tam konie i wozy, uznał on, że miasteczko to należy zaatakować. Głównie ze
względu na możliwość zdobycia koni, których posiadanie umożliwiłoby odesłanie
zaprzęgów „wołowych”, a co za tym idzie, zwiększenie tempa marszu.
Z przeprowadzonego własnymi siłami rozpoznania wynikało, że w Stolinie sta-
cjonuje garnizon składający się z około 300 ludzi, przeważnie Niemców i ukraińskich
policjantów. Podobny garnizon znajdował się w niedalekim Dawidgrodku. Aby za-
atakować Stolin, należało jednak przekroczyć rzekę, która dopiero zaczynała zama-
rzać.
Po przeanalizowaniu tych wszystkich informacji dowództwo doszło do wniosku,
ż
e atak powinien się udać, przystąpiono zatem do przygotowań. Do akcji wyznaczono
piąty batalion, sformowany z miejscowych partyzantów z Olewska, dla którego miał
to być właściwie chrzest bojowy. Sztab zgrupowania chciał się zorientować, jaką
wartość przedstawiają ci nie przyzwyczajeni do regularnych bitew, ale rwący się do
walki ludzie. Na czele batalionu miał stanąć doświadczony partyzant, Płaton Woroń-
ko, zaś komisarzem został mianowany starszy lejtnant Andriej Cymbał.
W nocy z 9 na 10 stycznia batalion Worońki nie niepokojony przez wroga prze-
kroczył rzekę i wdarł się na ulice miasta. Niestety, gdy dotarł do centrum, otoczonego
drutami kolczastymi i bunkrami, z garnizonem skrytym w murowanym budynku
dawnej poczty, na partyzantów posypał się gęsty ogień. Nie udało się więc zaskoczyć
wroga. Batalion ugrzązł, przywarował. Zaczęła się przewlekła strzelanina.
- Nie posuwają się do przodu - stwierdził Wojciechowicz, który od pół godziny
słuchał już odgłosów toczącej się w miasteczku walki.
- Źle, zalegli, teraz nie zdołają się podnieść - westchnął stojący obok niego Mo-
skalenko. Nagle trzasnęły salwy niemieckich granatników, zawyły szybkostrzelne
armatki i cekaemy.
- Kontratak, tam do licha - zdenerwował się Wojciechowicz i natychmiast wysłał
łącznika z rozkazem dla batalionu: ludzie Worońki mieli się natychmiast wycofać.
Z każdą chwilą sytuacja walczących w mieście stawała się trudniejsza. Łącznik z
rozkazem utknął gdzieś na rzece, a Niemcy coraz bardziej naciskali. Wzmocnili ogień
i spychali partyzantów ku brzegowi Horynia. Początkowo ludzie Worońki ostrzeliwu-
jąc się spokojnie opuszczali swoje pozycje, ale kiedy Niemcy wytoczyli na brzeg
moździerze i ciężkie karabiny maszynowe, rzucili się do panicznej ucieczki. Przed
całkowitą katastrofą uratował ich ogień armat partyzanckich, który nieco uspokoił
Niemców. Batalion dotarł do swoich, ale wówczas okazało się, że na ściętej lodem
rzece pozostał ranny dowódca.
- To hańba dla batalionu! - Moskalenko rzucił te ostre słowa do stojącego przed
nim komisarza.
Starszy lejtnant Cymbał nie namyślając się ni chwili poprowadził tyralierę ucieki-
nierów na lód. Początkowo posuwali się szybko do przodu, lecz później zostali do-
strzeżeni przez Niemców i w ich kierunku posypał się grad pocisków. Tyraliera znów
potoczyła się do tyłu, jednak tym razem z dowódcą, którego kilku partyzantów cią-
gnęło na rozłożonym na lodzie kożuchu. W tej ratowniczej akcji ranę w rękę odniósł
komisarz Cymbał.
Wprawdzie atak na miasto zakończył się niepowodzeniem, ale podstawowe zada-
nie zostało wykonane. W czasie toczącej się walki grupy kwatermistrzowskie dotarły
do magazynów i zabrały stamtąd tabory, kilkaset sztuk bydła i koni, broń, amunicję
oraz dokumenty. Następnego dnia „wołowi wozacy”; zabrawszy rannych, udali się w
drogę powrotną do „partyzanckiego kraju”.
Zgrupowanie mogłoby już kontynuować marsz, tym bardziej że czas naglił, gdyby
nie musiało forsować rozciągającej się przed nim rzeki, pokrytej zbyt cienką warstwą
lodu. Niezbyt obciążeni partyzanci mogliby po nim przejść, ale o przeprawieniu ob-
ładowanych sprzętem wozów i sań nie było nawet mowy. Trwała jednak zima i mróz
lada dzień powinien skuć lodem niezbyt szeroką rzeczkę, nie pozostawało więc nic
innego jak czekać. Chociaż nie. Można było trochę pomóc naturze. Partyzanci zwalili
więc kilka drzew w poprzek Horynia i w ten sposób spiętrzyli płynącą krę. Teraz mróz
miał dokończyć dzieła.
Rzeczywiście temperatura w ciągu najbliższej nocy spadła i spiętrzona kra zmie-
niła się w prawdziwy most lodowy. Minęła jeszcze doba i zgrupowanie przedostało
się na zachodni brzeg Horynia oraz jednym skokiem przebyło pobliską linię kolejową
Łuniniec - Sarny. Na dzienny postój zatrzymano się we wsi Kołodno oddalonej o 15
kilometrów na zachód od Stolina. Przeprawa przez Horyń umożliwiała partyzantom
znalezienie się na nieprzyjacielskim zapleczu nawet wówczas, gdyby front dotarł do
tej rzeki. Jednak dalszy marsz na zachód nie był sprawą prostą. Przed zgrupowaniem
rozpościerały się grząskie błota i bagna, przegrodzone kanałami odwadniającymi,
wilczymi dołami bezdennych trzęsawisk i gęstwą nieprzebytych zarośli niskiego lasu.
Ogromne połacie bagien nawet podczas silnych mrozów nie zamarzały. O szybkim
marszu nie można więc było marzyć.
Po krótkiej naradzie ze swoim sztabem Werszyhora zadecydował, że w tej sytuacji
zmienią nieco marszrutę. Będą przebijali się w kierunku południowo-zachodnim, gdyż
na równinnych terenach Wołynia droga powinna być znacznie łatwiejsza. Ale naj-
pierw należało przebyć około stu pięćdziesięciu kilometrów w stronę Kowla, gdzie
teren nieco się wznosił i był pokryty lasami, wprawdzie nie tak gęstymi jak na Pole-
siu, jednak dającymi bezpieczne schronienie.
Dzięki zdobytym koniom i niskiej temperaturze tempo marszu mogło wzrosnąć
nawet do kilkudziesięciu kilometrów na dobę, co było konieczne ze względu na suk-
cesy zimowej ofensywy Armii Czerwonej, która 11 stycznia wyzwoliła Sarny. Party-
zanci musieli pędzić do przodu, aby nie tylko nie znaleźć się na linii frontu, ale jesz-
cze zdążyć na czas zdezorganizować jego zaplecze.
Na drodze zgrupowania nie było większych garnizonów niemieckich, jednak dale-
ki zwiad doniósł, że tereny, przez które będą musieli przechodzić, są w większości
opanowane przez bandy nacjonalistów ukraińskich - uzbrojonych i popieranych przez
Niemców - bandy terroryzujące mieszkańców oraz mordujące Żydów, Polaków, ko-
munistów, a także żołnierzy i partyzantów radzieckich. Zwiadowcy zgrupowania
ustalili również, że jednostki i agenci Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) działają
na całym terenie Zachodniej Ukrainy i w związku z tym na trasie marszu należy się
spodziewać ostrych starć.
Komplikowało to w sposób istotny sytuację zgrupowania. Walki z bandami UPA
mogły stanowić poważną przeszkodę w wykonywaniu zadań najistotniejszych, do
których należała przede wszystkim dywersja na liniach komunikacyjnych na zapleczu
frontu. Ale jakie mieli wyjście? Likwidowaniem oddziałów Ukraińskiej Powstańczej
Armii zajmować się nie mogli, nie mieli na to czasu, jednak przed walką nie chcieli
się uchylać. Musieli tylko baczyć, by nie dać się zaskoczyć.
Werszyhora, naradziwszy się z Wojciechowiczem, wydał polecenie wzmocnienia
patroli zwiadu, szpicy i ariergardy podczas marszu, a po zajęciu kwater we wsiach
partyzanci mieli natychmiast organizować obronę okrężną oraz wystawiać wzmoc-
nione warty i patrole. Jeśli zaszłaby taka konieczność, uderzenia na oddziały UPA
stacjonujące na przewidywanej trasie marszu postanowiono wykonywać z zaskocze-
nia, atakując jednocześnie kilka pobliskich garnizonów. Ustalono również, że w
pierwszej kolejności należy likwidować sztaby, jednostki kadrowe i magazyny. Chło-
pów przymusowo zmobilizowanych do UPA postanowiono po rozbrojeniu puszczać
do domów.
Już w czasie dalszego marszu okazało się, że taktyka ta zdała egzamin. Zazwyczaj
po ataku partyzantów jednostki UPA rozbiegały się, porzucając broń, a niektórzy
„zmobilizowani” prosili nawet o przyjęcie do zgrupowania. Dzięki temu partyzanci
zdołali niemal bez trudu opanować wiele świetnie zaopatrzonych magazynów Ukra-
ińskiej Powstańczej Armii, w których było wiele żywności, furażu, a nawet broń.
Zabierano też porzucone wozy i ciągle potrzebne konie. Żywność, furaż i konie re-
kwirowano też z folwarków i majątków znajdujących się pod „zarządem niemieckim”.
Dziewiętnastego stycznia partyzanci zgrupowania przecięli szosę Brześć - Kowel.
Przed nimi znajdowały się dwie wsie, Kukuryki i Rudnia, a dalej budząca zaintereso-
wanie Werszyhory linia kolejowa Kowel - Chełm. Jak donosili zwiadowcy, we wsiach
tych stacjonowały silne oddziały UPA i, aby iść dalej, należało je zlikwidować. Po-
dzielono więc siły zgrupowania na dwie części i o świcie ruszyły one do ataku, jed-
nocześnie w obydwu wsiach rozległy się gromkie okrzyki „ura”, wybuchy dziesiąt-
ków granatów i terkot pistoletów maszynowych. Zaskoczenie banderowców było
całkowite, a ich opór krótki. Część najbardziej aktywnych poległa, część dostała się
do niewoli, a większość rozbiegła się po okolicy. Spora grupa szeregowych nie tylko
dała się rozbroić, ale zgłosiła gotowość wstąpienia do zgrupowania, aby walczyć z
Niemcami. Tłumaczyli oni, że przecież tylko dlatego, by przeciwstawić się najeźdźcy,
zgłosili się do oddziałów UPA, ale szybko zrozumieli, że zostali oszukani. Do zgru-
powania przyjęto tylko kilku ochotników, a z pozostałych zorganizowano miejscowy
oddział partyzancki.
W zajętych wsiach ludzie Werszyhory zdobyli sporo broni, a później, w ciągu
dnia, znaleźli kilka przemyślnie ukrytych magazynów, w których znajdowała się
odzież, słonina i inne artykuły żywnościowe.
W Kukurykach, rozległej wsi o dogodnym do obrony położeniu, Werszyhora po-
stanowił zatrzymać się na całą dobę, aby jego podwładni mogli nieco odpocząć i do-
prowadzić do porządku swój wygląd. Zorganizowano też kąpiel, połączoną z dezyn-
fekcją, i rozdano zdobytą odzież i obuwie najbardziej potrzebującym.
Przez cały dzień we wsi panował ruch jak w czasie jarmarku, gdyż okoliczni chło-
pi ciągnęli ze wszystkich stron po rozdawaną przez partyzantów żywność (tego dnia
trafiło do chłopskich rąk między innymi około 20 ton zboża). Znalazł się też czas na
nawiązanie łączności ze sztabem partyzanckim na „wielkiej ziemi”, skąd generał
Strokacz przesłał dowódcy zgrupowania naganę za kilkudniową przerwę w łączności
radiowej (nastąpiła ona ze względu na forsowne marsze) i jednocześnie pochwalił go,
kiedy dowiedział się, że zgrupowanie znajduje się kilkadziesiąt kilometrów od granicy
z Generalnym Gubernatorstwem i w czasie rajdu powiększyło swój stan osobowy i
siłę ognia.
Po załatwieniu najistotniejszych spraw bieżących i wydaniu nie cierpiących zwłoki
rozkazów niewielkie grono oficerów sztabowych zajęło się zdobytymi dokumentami.
Okazało się, że w Kukurykach stacjonował kureń „Łysego”, ale ta informacja, choć
ciekawa, nie należała do najważniejszych. Szefa sztabu, Wojciechowicza, i dowódcę
interesowały bardziej dokumenty dotyczące organizacji Ukraińskiej Powstańczej
Armii i ludzi na jej czele stojących.
Otóż całość ziem, na których operowały oddziały UPA, była podzielona na dwie
grupy operacyjne: UPA - Północ i UPA - Zachód. Tereny zajmowane obecnie przez
kowpakowców podlegały grupie UPA - Północ. Jej dowódcą był „generał chorąży”
Dmytro Kjaczkiwskij („Kłym”, „Sawur”, „Ochrym”). Materiały, zawierające charak-
terystyki poszczególnych okręgów (cztery) grupy „Sawura”, pracownicy sztabu Wer-
szyhory tylko przekartkowali, dość pobieżnie zapoznali się z sylwetkami ich dowód-
ców, dopiero na dłużej zatrzymali się przy przechwyconych rozkazach. Do najcie-
kawszych z nich należał rozkaz głównodowodzącego grupy UPA - Północ, „Sawura”,
z którego wynikało, że podlegające mu siły miały unikać walki z oddziałami naciera-
jącej Czerwonej Armii i dopiero później, po przesunięciu się frontu, powinny atako-
wać zaplecze. Z partyzantką radziecką natomiast zobowiązane były walczyć ciągle i
zawzięcie. Do rozkazu tego dołączona była specjalna instrukcja, wyjaśniająca, w jaki
sposób odróżnić partyzantów od żołnierzy regularnej armii. Problem ten rozstrzy-
gnięto w sposób jednoznaczny, prosto i naiwnie zarazem. Żołnierze Czerwonej Armii
noszą naramienniki - wytłumaczono banderowcom, zaś partyzanci tylko czerwone
wstążki na czapkach.
Instrukcja ta zastanowiła Werszyhorę i jego sztab.
Właśnie kończyły się lasy i dalsza droga na południe, w kierunku Lwowa, wiodła
wzdłuż głównych linii zaopatrzenia frontu wschodniego na Ukrainie. Biegła ona przez
równiny, przez tereny dość gęsto zaludnione, gdzie w każdej niemal wsi stacjonowały
drobne oddziały UPA albo znajdowali się jej agenci. Nocne marsze przekształcały się
więc w ciągłe potyczki, a trasę marszu kowpakowców znaczyły krwawe błyski wy-
strzałów i szybujące w niebo czerwone rakiety. Wszystko to nie tylko opóźniało tem-
po posuwania się zgrupowania, ale pozbawiało go najważniejszego atutu, jakim jest
zaskoczenie. Dlatego też w czasie narady dowódców, których Werszyhora zapoznał z
rozkazem „Sawura”, postanowiono zastosować fortel wojskowy i zamienić zgrupo-
wanie partyzanckie na „jednostkę regularnej Armii Radzieckiej”.
Do ostatniej chwili cała sprawa miała być zachowana w ścisłej tajemnicy. Ze wsi
Kukuryki wychodzili partyzanci, zaś na następny popas powinna przybyć jednostka
Armii Radzieckiej.
Przez całą noc w niewielkim, silnie strzeżonym pomieszczeniu budynku szkoły
trwała wytężona praca. Kilku zaufanych ludzi pod kierunkiem kwatermistrza Fedczu-
ka szyło z brezentowych worków ochronnego koloru półtora tysiąca naramienników.
Terkotały więc zdobyczne maszyny do szycia i szybko napełniały się wcześniej przy-
gotowane worki. Partyzanci otrzymali naramienniki dopiero po wymarszu w pole,
przed godzinnym postojem, na którym przyszyto je do kożuchów, płaszczy i zimo-
wych kurtek w większości zdobytych już podczas tego rajdu.
Tak „umundurowane” zgrupowanie 21 stycznia, po zapadnięciu ciemności noc-
nych, zbliżyło się do linii kolejowej Kowel Chełm, prowadzącej w głąb Niemiec, a
zatem wykorzystywanej dla potrzeb frontu. Werszyhora liczył się z tym, że była ona
silnie broniona, jednak na dokładne rozpoznanie nie mieli już czasu. Dowódca posta-
nowił zaryzykować i pokonać ją z marszu.
Przed nimi znajdował się przejazd kolejowy i opanowanie go przypadło w udziale
szwadronowi kawalerii pod dowództwem Lenkina. Za konnymi ruszyły pieszo dwie
kompanie drugiego batalionu ochrony torów wraz z przydzielonymi grupami mine-
rów. Miały one obsadzić torowisko po obu stronach przejazdu.
Ostra szarża kawalerii całkowicie zaskoczyła nieliczną ochronę. Strzegący tego
ważnego punktu ludzie nie zdołali nawet oddać jednego strzału. Przed zgrupowaniem
była już wolna droga i partyzanci w kolumnie marszowej zaczęli przekraczać linię
kolejową. Werszyhora wraz ze swym szefem sztabu osobiście czuwał, by przeprawa
odbyła się sprawnie i szybko.
Wkrótce zameldował mu, że żołnierze ochrony zaminowali tory po obu stronach
przejazdu i zgodnie z rozkazem zajęli pozycje w odległości około kilometra od linii
kolejowej.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem i wydawało się, że nic nie zakłóci spo-
kojnego marszu kolumny, kiedy nagle od strony zachodniej doleciał równomierny
odgłos kół jadącego pociągu. Po kilku minutach odgłos ten przerodził się w potężny
grzmot i w świetle buchających płomieni partyzanci zobaczyli podskakującą do góry
lokomotywę, która z łoskotem zwaliła się z toru. Tuż za nią z przeraźliwym szczękiem
gniecionego żelastwa piętrzyły się wagony.
Minęło kilkanaście sekund i na wykolejony pociąg runęła lawina pocisków z broni
maszynowej, a po chwili odezwało się także głuche stękanie rusznic przeciwpancer-
nych. Czas mijał. Od strony pociągu dochodził tylko ostry syk uciekającej pary i nic
nie wskazywało na to, że z tego rumowiska udało się komukolwiek, jeśli się tam
znajdował, ujść z życiem. Lecz co to?
Nagle tuż nad głowami pilnujących przejazdu dowódców rozległ się gwizd nie-
przyjacielskich pocisków. Po kilku minutach okazało się, że tym pociągiem jechało na
front ponad 500 wracających z urlopu oficerów i podoficerów Wehrmachtu. Byli oni
doświadczeni, zahartowani w bojach i dobrze uzbrojeni, opuścili więc rozbite pulma-
ny i zajęli stanowiska wzdłuż torów. Teraz bronili się zaciekle i seriami z broni ma-
szynowej siekli wprost w przejazd, przez który właśnie przechodził piąty batalion.
Partyzanci z Oleska nie tylko nie potrafili zaatakować hitlerowców, ale podobnie jak
w Stolinie wpadli w panikę i przywarli do ziemi. Dopiero postępujący za nimi trzeci
batalion Brajki ruszył na tkwiących po obu stronach torów Niemców. Ostrzelani w
dziesiątkach bitew weterani, nie kryjąc się przed pociskami, dopadli do wroga i zasy-
pali go ogniem z pistoletów, karabinów maszynowych oraz granatników. Większa
część Niemców zginęła, a pozostali przy życiu schronili się w pobliskim lesie.
Podczas tej zaciętej walki ostatnie oddziały, już biegiem, przeskakiwały przejazd,
by jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem nieprzyjacielskiego ognia. Szczęście im
dopisało, bo zdołały opuścić zagrożony rejon niemal tuż przed przybyciem pociągu
pancernego, jadącego od wschodu, by udzielić pomocy walczącym Niemcom. Niemal
tuż przed przejazdem i jego parowóz wyskoczył na minie, a wagony zostały ostrzelane
przez kompanię osłony, która wykonawszy to zadanie jako straż tylna podążyła za
zgrupowaniem.
Nad ranem partyzanci dotarli do dużej, rozciągającej się wzdłuż drogi, wsi Mosyr.
Jej mieszkańcy słyszeli odgłosy nocnej walki na przejeździe i spodziewając się jed-
nostki Czerwonej Armii powitali ją biciem dzwonów miejscowej cerkwi.
Werszyhora już wcześniej zaplanował, że zatrzymają się tutaj na dłuższy postój, a
teraz serdeczność gospodarzy i powszechnie panująca radość z ich przybycia utwier-
dziły go w tej decyzji. Wioska, otoczona podmokłymi błoniami i rozległymi lasami,
miała dogodne położenie obronne i dowódca był przekonany, że zdołają tu spokojnie
opatrzyć i podleczyć rannych, mieli ich około dwudziestu, oraz przygotować bazę
techniczną do dalszego rajdu. Niebagatelne znaczenie miał też fakt, że w pobliżu nie
było większych garnizonów niemieckich, za to do ważnych szlaków komunikacyj-
nych mieli niemal jeden krok. W niewielkiej bowiem odległości przebiegały linie
kolejowe Chełm - Kowel i Brześć - Kowel oraz Kowel
- Kiwerce, skąd dalej ciągnęły się żelazne szlaki do Łucka i Równego. W pobliżu
też znajdowały się drogi wiodące z Kamienia Koszyrskiego do Włodzimierza Wołyń-
skiego i dalej do Zamościa.
Nowe „umundurowanie” już na samym początku przyniosło partyzantom spore
korzyści. Mogli oni niemal swobodnie poruszać się w terenie nie niepokojeni przez
banderowców. Nawet kilkuosobowe grupy konnych zwiadowców spokojnie przecho-
dziły przez wsie zajęte przez oddziały UPA, które nie chciały ujawniać swojej obec-
ności przed „jednostką wojskową”. Zwiad partyzancki penetrował też okolice poło-
ż
one na zachód od Bugu, a więc już na terenie tzw. Generalnego Gubernatorstwa, i
donosił o walkach polskich partyzantów z hitlerowcami.
Pierwsze starcie z banderowcami nastąpiło w pobliskiej wsi Władynopol (obecnie
wieś Ładyn), gdzie zupełnie niespodziewanie zostali ostrzelani zaopatrzeniowcy
zgrupowania. Usłyszawszy odgłosy walki Werszyhora ogłosił alarm w drugim bata-
lionie i po kilkunastu minutach, wprost z marszu, ludzie Kulbaki zaatakowali z trzech
stron zgrupowanych we wsi banderowców. Bronili się oni zaciekle, ale wkrótce zosta-
li rozbici i rozproszeni. Z zeznań jeńców i dokumentów znalezionych przy poległych
wynikało, że należeli oni do kurenia „Bohuna”.
W czasie walki partyzanci zgrupowania zdobyli 7 karabinów maszynowych i spo-
ro amunicji, a później znaleźli w zamaskowanych magazynach duże zapasy żywności,
w tym beczki z wiejską kiełbasą zalaną smalcem i luksusową mąkę „krupczatkę”, oraz
odzież szytą z grubego lnianego płótna. Po wspomnianej potyczce we wsi rozlokowa-
ły się dwie kompanie, a w niedalekiej Pustynce zakwaterowano czwarty batalion.
Któregoś dnia jeden ze wzmocnionych patroli penetrujących okolicę zauważył
oddział dziwnych banderowców. Dowodzący zwiadowcami lejtnant Sawczenko,
chcąc zorientować się, z kim ma do czynienia, zorganizował zasadzkę w pobliżu
skrzyżowania dróg. Jednak „banderowcy”, widać dobrze wyszkoleni, przed dojściem
do skrzyżowania zatrzymali się i wysłali do przodu czterech zwiadowców. Ludzie
Sawczenki, po cichu, bez jednego strzału, schwytali ich i rozbroili. I teraz zaczęły się
problemy. „Jeńcy”, sądząc, że mają przed sobą grupę banderowców, protestowali
głośno, wyjaśniali, że to nieporozumienie, że są żołnierzami ormiańskiej sotni UPA
kapitana „Sergo”.
Tymczasem ich oddział zbliżał się powoli do zasadzki i zaniepokojony zniknię-
ciem zwiadowców rozwinął się w tyraliery i ruszył do ataku. Partyzanci odpowiedzieli
ogniem. Zaczął się normalny bój. Sawczenko widząc, że nie pora teraz na wyjaśnie-
nia, wysłał jednego z zatrzymanych z poleceniem, aby atakujący przerwali ogień i
oddali broń. Polecenie to zostało wykonane i Ormianie udali się do pobliskiego trze-
ciego batalionu. Wieczorem do sztabu przybył Brajko wraz z dowódcą „sotni” i dwo-
ma Ormianami. I teraz wszystko się wyjaśniło.
Okazało się, że patrol Sawczenki natknął się na oddział składający się w przewa-
ż
ającej części z oficerów 317 dywizji otoczonej w 1942 roku pod Charkowem. Wzię-
tych do niewoli Niemcy usiłowali wcielić do ormiańskiego „Legionu”, a kiedy ci nie
zgodzili się, posłano ich do obozu jenieckiego. Stamtąd udało im się zbiec i trafili do
kurenia „Sosenki”, gdzie obiecano im, że będą walczyli z hitlerowcami. W ten sposób
powstała ormiańska sotnia UPA. Teraz Ormianie zwrócili się z prośbą do Werszyho-
ry, aby przyjął ich do zgrupowania. Nie było żadnych przeszkód. W ten sposób po-
wstała kolejna kompania partyzancka, walcząca dzielnie podczas tego i w czasie na-
stępnych rajdów. Dowódca tej kompanii, S. Arutunjanc, nie tylko dobrze walczył, ale
wydał po latach w dalekim Jerewaniu wspomnienia, w których odtworzył te walki.
Płynęły dni i partyzanci byli już niemal zadomowieni w Mosyrze i jego okolicach.
Miejscowa ludność traktowała ich coraz serdeczniej i darzyła ogromnym zaufaniem.
Toczyły się długie rozmowy i dyskusje. Napływały też cenne informacje. I właśnie
dzięki nim partyzanci trafili do kilku kolejnych tajnych magazynów UPA. W samym
Mosyrze wykryto magazyn z amunicją, granatnikami, zapasowymi częściami do ce-
kaemów oraz mydłem, które było zdobyczą niezwykle cenną. W pobliskim Włady-
nopolu znaleziono cały arsenał przekazany UPA przez hitlerowców. Był tam moź-
dzierz, 5 granatników, 18 karabinów maszynowych oraz tysiące min i pocisków.
Skoro mowa o zaufaniu ludności, to warto wspomnieć o sławie, jaką zdobył odział
sanitarny zgrupowania, kierowany przez doktora Dymitra Fedorowicza Skripniczenkę,
dwudziestodwuletniego adiunkta wojskowej Leningradzkiej Akademii Medycznej.
Doktor i jego podwładni leczyli chorych wieśniaków, i to leczyli widać skutecznie,
gdyż do Mosyra ciągnęły furmanki z cierpiącymi nawet z odległości kilkudziesięciu
kilometrów.
Po kilku dniach pobytu we wsi okazało się, że Mosyr leży na szlaku lotów trans-
portowców Ju-52 i Me-323. Przy złej pogodzie samoloty te na ogół schodziły poniżej
podstawy chmur. Bezładny ogień karabinów maszynowych otwierany zazwyczaj do
ciągnących nisko maszyn nie czynił im żadnych szkód. Trzeba więc było pomyśleć o
jakiejś skuteczniejszej broni, chociaż zdawano sobie sprawę, że w grę mogą wchodzić
jedynie rozwiązania najprostsze. W końcu wybrano najlepszych cekaemistów i zain-
stalowano ich karabiny na osiach starych kół wozów chłopskich. Gdy jeszcze do tego
dodano specjalną amunicję zapalającą, niemieccy piloci nie byli już tacy pewni siebie.
Musieli umykać w chmury przed goniącymi ich pociskami. A 24 stycznia „przeciw-
lotnicy” odnieśli sukces, w który sami długo nie mogli uwierzyć. Lejtnant Siemen-
czenok zmusił do lądowania potężnego Junkersa i wziął do niewoli jego załogę. Przed
eksplozją płonącego samolotu udało się partyzantom wydostać część ładunku, między
innymi parę skrzynek czekolady.
Podczas pobytu w Mosyrze nie próżnowały dyżurne oddziały zwiadowcze, patro-
lowe i dywersyjne. Zakładano miny na drogach i organizowano zasadzki. Przeprowa-
dzono też pewne zmiany organizacyjne. Piąty batalion, który już dwukrotnie nie wy-
konał zadania, rozformowano, a wchodzących w jego skład partyzantów przeniesiono
do innych pododdziałów, gdzie mieli się nimi zająć weterani leśnych szlaków. Pozo-
stałe bataliony zostały wzmocnione liczebnie i zaczęto je przygotowywać do samo-
dzielnego prowadzenia działań bojowych. Otrzymały więc cekaemy i granatniki, po-
większono ich własne tabory z amunicją i żywnością, a także rozszerzono ich zwiad i
grupy minerskie. Ponadto każdy batalion miał mieć od tej pory własnych radiotelegra-
fistów z radiostacjami, a zatem mógł nawiązywać łączność ze sztabem zgrupowania i
z „wielką ziemią”.
Szybko minęły dni przewidziane na postój w Mosyrze i 27 stycznia, po południu,
zgrupowanie ruszyło w dalszą drogę. Po kilku godzinach marszu, około północy,
partyzanci, mając w nogach około 30 przebytych kilometrów, dotarli do przejazdu na
linii kolejowej Kowel - Włodzimierz Wołyński. Czekała ich przeprawa przez tory,
przeprawa niełatwa, gdyż okazało się, że prowadzone ostatnio przez kowpakowców
działania dywersyjne wzmogły czujność Niemców i obsadzili oni puste dotychczas
bunkry w pobliżu przejazdu. I teraz idący w awangardzie batalion Kulbaki został
niespodziewanie ostrzelany. Trzeba było poczekać na armaty i rozbić bunkry ogniem
na wprost. Trochę to potrwało, ale droga została oczyszczona i można było ruszyć
dalej. Niestety odgłosy strzałów zaalarmowały całą okolicę i kowpakowcy zdawali
sobie sprawę, że wróg od tej pory będzie pilnie śledził trasę ich marszu. Cóż z tego, że
byli świadomi grożących im niebezpieczeństw, skoro żadnych zmian do wcześniej
opracowanego planu działań nikt nie mógł wprowadzić. Przybyli tutaj, by niszczyć
linie komunikacyjne wroga, i musieli to zadanie wykonać. I wykonywali.
Po opuszczeniu wsi Mosyr pierwszą tego typu akcję przeprowadziła czwarta
kompania dowodzona przez Tiutieriewa. Zaatakowała ona transport niemieckich cię-
ż
arówek na szosie Włodzimierz Wołyński - Łuck. Tiutieriew polecił zajmującym
pozycje przy drodze partyzantom, by unieruchomili pierwszy i ostatni wóz za pomocą
pocisków z rusznic przeciwpancernych, a pozostałe ostrzelali. Plan się powiódł.
Otwierające i zamykające kolumnę wozy zablokowały drogę i cały transport stanął.
Ż
ołnierze osłony próbowali podjąć walkę z atakującymi partyzantami, ale nie wy-
trzymali naporu i część ich zginęła, a reszta schroniła się w lesie. Podwładni Tiutie-
riewa mogli spokojnie sprawdzić, jaki ładunek znajduje się pod brezentowymi po-
krowcami samochodów. Okazało się, że były one wyładowane po brzegi zimowymi
płaszczami i ochronnymi kurtkami dla walczącej na froncie czwartej armii. Już byli
pewni, że nikt im nie odbierze tej cennej zdobyczy, kiedy nagle w wierzchołki pobli-
skich drzew uderzyły pociski granatników. A więc zbliżała się odsiecz.
Tiutieriew nie stracił głowy. Wskoczył do szoferki najbliższego wozu i trzęsącemu
się ze strachu kierowcy kazał zjechać z szosy na gruntową drogę prowadzącą do lasu.
Za nim ruszyły wszystkie sprawne wozy. Prowadzili je wystraszeni Niemcy pilnowani
przez partyzantów. Przejechali tak kilka kilometrów i ciężarówki ugrzęzły w torfia-
stym gruncie. Pozostawiony na szosie zwiad doniósł, że na miejscu zasadzki pojawiło
się dziesięć samochodów pancernych i dwa lekkie czołgi. Pojazdy te zaczęły powoli
posuwać się po śladach ciężarówek. Tiutieriew i teraz zachował zimną krew. Polecił
swoim ludziom, by starali się jak najwięcej odzieży przeładować na ukryte dotychczas
w lesie partyzanckie wozy, a resztę mieli spalić. Udało się. W czasie tej akcji zgrupo-
wanie zdobyło jakże potrzebne płaszcze i kurtki, nie mówiąc już o paście do butów (3
tony) i flakonach perfum oraz wody kolońskiej firmy „Coty” (6 tysięcy flakonów). Od
tej pory dziewczęta zaczęły nazywać partyzantów Werszyhory „pachnącym oddzia-
łem partyzanckim”.
Na trasie marszu zgrupowanie nie działało całością sił. Wypady, zasadzki i po-
tyczki wykonywały poszczególne plutony i kompanie, penetrujące odległe nawet
okolice. Spędzali więc partyzanci całe dnie na wędrówkach, a noce w zasadzkach,
gdzie czekali na wroga, by zaatakować go znienacka. A drogi w tym czasie zaczęły
się zaludniać. Coraz więcej niemieckich oddziałów wycofywało się na zachód, co
było sygnałem, że znów drgnęła czasowo zatrzymana ofensywa radziecka na Ukra-
inie. Właśnie z takim wycofującym się oddziałem esesmanów stoczył walkę lejtnant
Andriej Ustenko, okrywając się sławą w całym zgrupowaniu. O jego wyczynie warto
opowiedzieć dokładniej.
Całą noc pluton Ustenki czekał w zasadzce leśnej przy drodze, moknąc i marznąc,
ale wróg się nie pojawił. Rankiem dowódca polecił swemu zastępcy, aby odprowadził
zmarzniętych i głodnych ludzi do pobliskiej wsi, a sam, tłumacząc, że musi sprawdzić,
czy ktoś nie zostawił w zasadzce jakiegoś drobiazgu, został na miejscu.
Ustenko był doświadczonym partyzantem, zdecydowanie i śmiało poczynał sobie
z nieprzyjacielem i w walce wykazywał wiele inicjatywy. Aczkolwiek przyznano mu
już dwa odznaczenia bojowe, to obok nich na piersi nosił stale, jak mówił, „order
czasów pokoju”, którym był dla niego znaczek przodującego kolejarza. Cała jego
rodzina zginęła w płomieniach chaty spacyfikowanej wsi i Ustenko zawsze zgłaszał
się do wykonywania najtrudniejszych i najniebezpieczniejszych akcji. Mniej zdolni
dowódcy plutonów czy nawet kompanii nie lubili z tego powodu Ustenki i wyśmie-
wali jego niepozorny wygląd oraz niewojskowy stosunek do podwładnych, z którymi
był „za pan brat”. A on należał do żołnierzy ambitnych i tego dnia pozostał w zasadz-
ce nie po to, by sprawdzić, czy jego ludzie czegoś nie zostawili, bo nigdy nie zosta-
wiali, ale żeby oswoić się z goryczą porażki i uniknąć raniących jego dumę dowci-
pów.
Na wszelki wypadek zlustrował dokładnie miejsce opuszczone przed kilkoma mi-
nutami przez podwładnych i przeszedł kilkadziesiąt metrów dalej, by przysiąść w
przydrożnym rowie i zapalić skręta. Właściwie bezmyślnie, wiedziony instynktem
raczej, a może nawykiem wyrobionym w czasie kilku lat walki, rozejrzał się dokoła i
nagle dostrzegł wyłaniający się z lasku wóz, a obok niego dwóch esesmanów. Teraz
już działał jak automat. Przypadł do ziemi, podczołgał się do kupy kamieni leżących
nie opodal i bacznie obserwował wroga. Zaczął nawet marzyć, że może mu się uda
upolować tych dwóch człapiących powoli i rozglądających się ospale na boki. Jak
nierealne były to marzenia, uświadomił sobie, kiedy na skraju lasu pojawiły się kolej-
ne furmanki. Było ich kilkanaście.
Ustenko był zrozpaczony. Miał wspaniały punkt obserwacyjny, a właściwie
znacznie lepszą zasadzkę niż ta, którą opuścili rankiem, miał przed sobą wroga, który
czuł się bezpiecznie, gdyż po wyjściu z lasu nie spodziewał się ataku, i co z tego. Na
wezwanie plutonu jest już za późno, a sam nie może chyba zaczynać tak nierównej
walki. Ale dlaczego, zastanowił się po chwili. Zginę ja, ale i ich trochę natłukę.
Miał już przed sobą wozy załadowane tobołami i walizkami, całym dobytkiem
uciekających esesmanów, których liczbę ocenił na około czterdziestu. Na środkowej
furmance znajdowały się dwa erkaemy, pistolety maszynowe i karabiny złożone przez
ż
ołnierzy po wyjściu z lasku. Siedziało tam dwóch oficerów, ale byli oni do Ustenki
zwróceni plecami.
Sytuacja jest właściwie korzystna, pomyślał lejtnant, i rozłożył przed sobą dwa
granaty-cytrynki, wyłuskane z kieszeni, oraz cztery wiszące dotychczas u pasa granaty
butelkowe.
Wozy zbliżały się coraz bardziej, pierwszy już się z nim zrównał. Ustenko posta-
nowił czekać, aż podjedzie doń środkowy, ten z bronią i idącymi przed nim żołnie-
rzami bez karabinów. Czas mu się dłużył, ale musiał wytrzymać. Zresztą do pełnego
napięcia oczekiwania był przyzwyczajony.
Minuty płynęły, dokoła panował spokój, słychać było tylko miarowy turkot wolno
jadących wozów. Teraz, pomyślał Ustenko. Odłożył na bok pistolet maszynowy i
chwycił trzy granaty. Jeden w prawą rękę, dwa w lewą. Kółko pierwszego wyrwał
zębami i biorąc szeroki rozmach cisnął go przed siebie. Niemal w tej samej chwili
rzucił drugi granat, po nim trzeci. Rozległy się trzy wybuchy.
Kolumna stłoczyła się. Na przedzie i z tyłu powstały korki. Okaleczone i wystra-
szone konie szamotały się w zaprzęgach, ludzie biegali w popłochu, krzycząc coś,
czego Ustenko i tak nie rozumiał. Do wozu z bronią podbiegło ze dwudziestu żołnie-
rzy, otoczyli go, ale nie wiedzieli, co robić dalej. Nie mieli pojęcia, ilu partyzantów
znajduje się w zasadzce i skąd atakują. A Ustenko spokojnie, nie biorąc nawet zama-
chu, rzucił granat pod wóz.
Wybuch był gwałtowny. Odłamki zgrzytnęły po oksydowanej stali broni i obsy-
pały plecy lejtnanta białymi otrębami kamiennego pyłu. Furmanka przewróciła się do
rowu, a podbiegających w jego stronę esesmanów lejtnant powitał długą serią z pisto-
letu maszynowego. Poszybowało w ich stronę jakieś 35 pocisków, jego mózg praco-
wał gorączkowo. Uskoczył kilka kroków w bok i znów pociągnął serię w kierunku
wozu. Chyba ze dwadzieścia pięć naboi, liczył. Seria na prawo, dziesięć pocisków, na
lewo, dziesięć. Jeszcze chwila i magazynek się opróżni. A więc strzelać dłużej nie
może. Nie ma czasu na załadowanie nowego dysku. Ale ma dwa granaty. Cisnął je z
rozmachem. Jeden w prawo, drugi w lewo. Przerwa. I w tym momencie Ustenko dzi-
kim głosem wydał komendę:
- Kompania z prawa, kompania z lewa, batalion naprzód! I zaraz potem nastąpiła
godna mistrza wiązanka rosyjskich przekleństw zakończona gromkim:
- Hände hoch!
Esesmanów było jeszcze ze dwudziestu, ale szybko podnieśli ręce. Co z tego, za-
stanawiał się Ustenko. Większość z nich ma na pasach pistolety. Chwycą za broń,
kiedy zorientują się, że mają do czynienia z jednym człowiekiem. A w jego maga-
zynku jest najwyżej osiem naboi.
Nie zdążę zmienić magazynka, stwierdził z dziwnym spokojem i obliczywszy dy-
stans dzielący go od przewróconego wozu skoczył do przodu. Przebiegł dziesięć kro-
ków i miał już w ręku niemiecki erkaem, wycelowany w stłoczonych hitlerowców.
Trwał tak z minutę, nie spuszczając oka z muszki. Gdyby chociaż jeden lub dwóch
Niemców, nawet rannych, ale z pistoletami w rękach, pozostało gdzieś z boku, to
Ustenko by zginął.
Dopiero teraz poczuł, jak zimny, lepki pot zalewa mu oczy i spływa po plecach.
Prawa powieka zaczęła mu drgać i nieproszona łza przesłoniła muszkę kaemu. Jeżeli
nawet zginę, to wiem, że nie darmo, pomyślał ze strachem i triumfem jednocześnie,
gotów nacisnąć język spustowy i wypuścić całą serię do gromady Niemców stłoczo-
nych jak stado owiec.
W tym momencie dostrzegł pędzących od wsi partyzantów z jego plutonu.
- Do ataku, naprzód, ratować dowódcę! - krzyczeli.
Długo oficerowie sztabu zgrupowania nie chcieli wierzyć opowiadaniom żołnierzy
Ustenki, a i samego lejtnahta wypytywali, w jaki sposób mógł tak wszystko wykom-
binować i obliczyć.
- Nie pamiętam - odpowiadał nieśmiało. - Działałem szybko, to wiem. Ale jak, nie
pamiętam.
Istniał jednak dowód jego niepowtarzalnego wyczynu, dowód w postaci 22 wzię-
tych do niewoli esesmanów, 9 nie uszkodzonych wozów, 12 pistoletów maszyno-
wych, 2 cekaemów i 16 karabinów. A oprócz tego leżały na wozach 54 walizy i tobo-
ły, które Niemcom udało się wywieźć z Łucka.
Zgodnie z dawnym rozkazem Kowpaka, teraz już uświęconym tradycją, wszystkie
trofea stanowiły własność tego, kto je zdobył. Jednak Ustenko nic nie chciał wziąć dla
siebie. Znajdujące się w walizach i tobołach przedmioty, w większości zagrabione
mieszkańcom Ukrainy, oddał do dyspozycji dowództwa trzeciego batalionu, które
podzieliło je między swych partyzantów i miejscową ludność.
Komisarz Andriej Cymbał zaaprobował decyzję Ustenki, ale długo nalegał, by
lejtnant wziął chociaż jakiś drobiazg na pamiątkę. Ustenko zamglonym wzrokiem
powiódł po rozłożonych na ziemi przedmiotach, podkutym butem niedbale podniósł
wieka kilku waliz, wreszcie splunął i odszedł. Dopiero twarde spojrzenie dowódcy
baonu, obserwującego tę scenę, sprawiło, że dokonał wyboru. Odrzuciwszy damską i
męską bieliznę, garnitury i kupony, galanterię i biżuterię, haftowane ręczniki i koron-
ki, wziął staroświecki srebrny zegarek firmy „Paweł Bure”. Gdy nacisnął sprężynę i
otworzyła się koperta, przeczytał wygrawerowany wewnątrz napis: „Lejbgwardii
unteroficerowi Kiryłowi Trojbolewiczowi za celne strzelanie. Od jego Imperatorskiej
Wysokości Nikołaja, 1897 r.”
- Sądzę, że ta zdobycz słusznie mi się należy - powiedział Ustenko uśmiechając się
nieśmiało. - Chyba udowodniłem, że strzelam nieźle.
Po dwóch miesiącach, gdzieś w okolicach Puszczy Białowieskiej, Ustenko poda-
rował ten zegarek Werszyhorze. Być może przeczuwał wówczas, że dobiega kres jego
dni, bo po tygodniu zginął, broniąc życia kilku tysięcy ludzi pędzonych na roboty do
Niemiec.
Wszystkie oddziały zgrupowania nie biorące udziału w akcjach dywersyjnych
prowadziły pościg za uciekającymi na południe banderowcami. Rozbili więc party-
zanci kureń „Sławka” i rozbroili sotnię „Taszkienta”, a z kurenia „Kliszcza” pozostało
zdolnych do walki zaledwie 150 banderowców.
Wreszcie zgrupowanie dotarło do dużej wsi Peresławyczi i tu zatrzymało się na
kilkudniowy postój. Trzeba było przecież zebrać rozproszone grupy dywersyjne i dać
im możność wytchnienia przed dalszymi akcjami.
Z otrzymanych przez Werszyhorę radiogramów wynikało, że rzeczywiście ruszyła
nowa ofensywa Czerwonej Armii, że jej oddziały zbliżają się już do Łucka i Równe-
go, a zwiad zgrupowania doniósł, że z dnia na dzień nasila się ruch na szosie Włodzi-
mierz Wołyński - Łuck oraz na linii kolejowej Lwów - Brody - Zdołbunów. Trasy te
są zatem wykorzystywane przez Niemców do dowożenia posiłków i powinno się je
jak najszybciej zniszczyć lub chociaż spowodować na jakiś czas przerwę w ruchu.
Niestety, ciągłe odwilże pozbawiły zgrupowanie manewrowości. Grzęznące w
błocie wozy taborów nie mogły niekiedy przebyć więcej niż kilka kilometrów w ciągu
nocy. Sytuacja uległaby radykalnej zmianie, gdyby chwycił mróz i posypał śnieg.
Wtedy partyzanci mogliby nocą przebyć 50, a nawet 70 kilometrów.
Werszyhora dość długo naradzał się z Wojciechowiczem, wreszcie zadecydowali,
ż
e wyślą w rejon Brodów wzmocniony batalion bez taborów. Pokona on błyskawicz-
nie długą trasę i będzie w tym ważnym zarówno dla Niemców, jak i dla Armii Ra-
dzieckiej punkcie prowadził działalność dywersyjną. Wybór padł na trzeci batalion,
którego dowódca, Petro Brajko, w 1941 roku pełnił służbę wojskową w Brodach i znał
dobrze te okolice.
Po południu 2 lutego batalion wzmocniony kompanią minerów kapitana Kalnic-
kiego ruszył na południe, by przerwać linię komunikacyjną Brody - Lwów. Na nie-
liczne wozy partyzanci załadowali wyłącznie amunicję, miny oraz tonę materiałów
wybuchowych. Batalion miał dołączyć do zgrupowania 10 lutego w Zawidowie.
Jednocześnie z trzecim batalionem opuściły wieś mniejsze grupy, mające prowa-
dzić działania dywersyjne na trasach: Włodzimierz Wołyński - Łuck, Łuck - Horo-
chów i Horochów - Lwów. Poza tym swoje codzienne zadania wykonywał zwiad,
patrole i służba wartownicza.
Skrupulatny szef sztabu Wojciechowicz starał się w miarę dokładnie obliczyć,
czego zdołało dokonać zgrupowanie w ciągu stycznia. Okazało się, że partyzanci
przebyli 510 kilometrów, zlikwidowali ponad 650 hitlerowców i ich pomocników,
zniszczyli 2 parowozy, 35 wagonów, 30 samochodów, 1 samolot transportowy, most
kolejowy o długości 200 metrów, wiele baz UPA, w tym koszary, baraki gospodarcze
i warsztat uzbrojenia. Zdobyli 8 moździerzy i granatników, 39 karabinów maszyno-
wych, 200 pistoletów maszynowych i karabinów. Broni krótkiej, amunicji, materiałów
wybuchowych, odzieży, żywności, koni, wozów i sań nikt nie był w stanie dokładnie
policzyć. Do zgrupowania wstąpiło ochotniczo 236 partyzantów.
W Peresławyczi życie toczyło się normalnym trybem, kowpakowcy spokojnie i
planowo wykonywali swoje codzienne zadania, gdy nagle nadeszła wieść, że w czasie
rozpoczętej ofensywy wojska radzieckie zdobyły Równe, Zdołbunów i Ołykę i w
związku z tym niemiecki garnizon z Łucka rozpoczyna ewakuację. A zatem zgrupo-
wanie znalazło się na drodze wycofujących się wojsk niemieckich i powinno jak naj-
wydatniej pomóc Czerwonej Armii. Werszyhora zadecydował więc, że jego ludzie
zaatakują miasto Horochów i w ten sposób odetną Niemcom drogę odwrotu w kie-
runku Lwowa. Na Horochów miała uderzyć dziewiąta kompania Bakradze, wzmoc-
niona grupami wracającymi z akcji dywersyjnych. Po sprawnie przeprowadzonym
przygotowaniu do marszu oddział ruszył w drogę.
Dawid Bakradze, artylerzysta, w cywilu inżynier architekt, był weteranem zgru-
powania i należał do jego najroślejszych i najsilniejszych partyzantów. W 1941 roku
brał udział w walkach obronnych Czerwonej Armii, znalazł się w okrążeniu i trafił do
obozu jenieckiego. Tam rozwścieczony Niemiec uderzył go krzesłem i wybił mu
wszystkie zęby po jednej stronie szczęki.
Bakradze należał do grupy trzydziestu sześciu jeńców, którzy jesienią 1942 roku
uciekli z obozu w Konotopie i dotarli do partyzantów Kowpaka. Z czasem prawie
wszyscy objęli odpowiedzialne funkcje. Dawid zaczynał tak jak pozostali, od szere-
gowca, a gdy oddział otrzymał działa, został dowódcą jednego z nich. Później awan-
sował na dowódcę dziewiątej kompanii i zasłynął jako twórca tzw. linii Bakradze,
chroniącej Sabyczyn od południa. Od początku rajdu polskiego powierzano mu coraz
większe oddziały, z czasem stał się dowódcą batalionu.
A teraz, w lutym 1944 roku, na czele dziewiątej kompanii szedł, by zdobyć Horo-
chów.
Bakradze zaatakował miasto o świcie 5 lutego. Wysłane przez niego plutony pod-
chodziły skrycie, z różnych kierunków, by opanować wskazane przez dowódcę bu-
dynki i wystawić ubezpieczenie od strony Łucka. Potem nastąpił atak, błyskawiczny i
obezwładniający swym impetem. Niemcy właściwie poddali się bez walki.
Zdobywszy miasto, Bakradze uznał, że jego obecność jest tu zbyteczna, ruszył
więc na czele taborów do Peczychwostów, do których przeniósł się właśnie sztab i
pozostałe oddziały zgrupowania. Przed wyjazdem mianował tymczasowym komen-
dantem miasteczka swego zastępcę Serdiuka i polecił mu, by zorganizował obronę
Horochowa i przekazał władzę jedynie jednostkom Czerwonej Armii.
Siódmego lutego do Peczychwostów, w których kowpakowcy już się zdołali za-
domowić, przybyli niespodziewani goście - kawaleryjski oddział partyzancki generała
Naumowa, znanego w całym Związku Radzieckim.
Naumow był kapitanem wojsk ochrony pogranicza i w pierwszych miesiącach
wojny, tocząc nieustanne walki z wrogiem, cofał się od Karpat do lasów hinelskich.
Był on inicjatorem i realizatorem partyzantki konnej, jedynie możliwej w okolicach
stepowych, gdzie brak naturalnej osłony w postaci lasów. Jego kawaleryjskie zgrupo-
wanie jesienią 1942 roku na zajętych przez Mansteina stepowych terenach lewo-
brzeżnej Ukrainy wysadziło dziesięć mostów kolejowych, spowodowało zniszczenie
kilkudziesięciu transportów wojskowych i wróciło szczęśliwie na północ jeszcze licz-
niejsze, gdyż wstępowali do niego jeńcy z wyzwolonych lagrów.
Zimą 1943 roku korzystając z mroźnej pogody, kapitan Naumow ruszył setkami
sań przez zamarznięte rzeki na południe prawobrzeżnej Ukrainy, w kierunku Dnie-
propietrowska, a później Odessy, siejąc śmierć i popłoch w szeregach okupanta. Wra-
cać na północ postanowił między Winnicą a Kijowem, nie zdając sobie sprawy z tego,
na co się ważył - otóż 10 kilometrów od Winnicy znajdowała się główna kwatera
Hitlera. Zatrzymali się na popas we wsi Stanisławczyk w pobliżu lasu gołowaniew-
skiego, do którego wciągnęli tabory.
Okazało się, że oddział Naumowa znalazł się dokładnie na osi kwatery Hitlera.
Nie przeczuwając, jak wielkie grozi im niebezpieczeństwo, udali się na spoczynek,
ale mniej więcej po godzinie obudził ich warkot czołgowych silników. Niemcy ota-
czali wieś. W jednej chwili byli gotowi do walki, ale wówczas rozległ się grzmot
bijących w ich kierunku salw artyleryjskich. Jednocześnie niemal z wjeżdżających
między opłotki ciężarówek zaczęli wyskakiwać niemieccy żołnierze.
Rozgorzała walka na śmierć i życie, walka, w której partyzanci mieli niewielkie
szanse. Wieś zaczęła płonąć, ale Naumow nie tracił zimnej krwi. Przebił się z ocala-
łymi ludźmi do lasu, w którym ukryte były tabory. Nad ranem partyzanci znaleźli
słabsze miejsce w szczelnym pierścieniu okrążenia i zdołali się przebić. Naumow
posadził wszystkich na konie taborowe, nawet sanitariuszki, nigdy nie jeżdżące kon-
no, i popędził w step. Tam groziły im tylko samoloty, ale skryli się przed nimi w po-
krytym śniegiem wąwozie. Nawet konie przysypali białym puchem. O zmroku po-
nownie dosiedli „rumaków” i popędzili na północ. Po kolejnym dniu spędzonym na
mrozie i śniegu opadli z sił. Naumow stwierdził, że musi nakarmić i ludzi, i zwierzęta.
Postanowił zatrzymać się w najbliższym chutorze. Zwiadowcy donieśli mu, że znaj-
duje się w nim tylko niewielka grupka żandarmów.
Nie chcieli robić hałasu, ale nie uniknęli kilkuminutowej strzelaniny, podczas któ-
rej wszyscy żandarmi zginęli. Po obfitym posiłku partyzanci ruszyli dalej, nie wie-
dząc, że zniszczyli jeden z zapasowych węzłów łączności kwatery Hitlera. Dalej już
jechali spokojnie, nie niepokojeni przez wroga, ale później, kiedy dowiedzieli się, jak
blisko mieli do siedziby wodza Trzeciej Rzeszy, nie mogli odżałować, że jej nie za-
atakowali.
- Nawet gdybyśmy zginęli - stwierdził Naumow - zginęlibyśmy z fasonem.
Kiedy kapitan ze swymi partyzantami przebił się nad Prypeć, natychmiast we-
zwano go do Moskwy. Okazało się, że data jego ataku na chutor zgadzała się z datą
paniki w kwaterze Hitlera, o której doniósł wywiad. Podobno sam Stalin, gdy się o
tym dowiedział, pomyślał, wstał, przespacerował się po gabinecie, zapalił fajkę i po-
wiedział:
- Nieładnie jakoś wypadło, niedobrze. Kapitan rzucił się na kwaterę Hitlera. Nie
wypada, żeby to był kapitan. Trzeba mu dać generała. Po tygodniu przyleciał na Pole-
sie młody generał Naumow, by znów wyruszyć na następne rajdy.
I oto siódmego lutego, o zmierzchu, spokojne dotąd Peczychwosty ożyły. Central-
ną ulicą przemknął zaprzężony w trójkę koni lekki wołyński tarantas, za nim pędzili
dwaj jeźdźcy - adiutanci, a dalej kawalkada kawalerzystów. Przed sztabem z tarantasu
lekko wyskoczył młody i gibki Michaił Iwanowicz Naumow, a za nim jego komisarz,
moskiewski chirurg Tarasow.
Naumow miał na głowie czarną kozacką papachę zawadiacko nasuniętą na ucho,
na ramionach kozacką kurtkę, a pod nią bluzę z generalskimi naramiennikami. Gra-
natowe spodnie były wpuszczone do wysokich butów. Mimo tego dodającego powagi
stroju na pierwszy rzut oka widać było, że generał jest bardzo młodym człowiekiem.
Werszyhora serdecznie powitał gości, wezwał do sztabu wszystkich znaczniej-
szych dowódców zgrupowania, by dokonać prezentacji, a później zaprosił przybyłych
na kolację. Z zaproszenia goście chętnie skorzystali, ale już na wstępie Naumow za-
strzegł, że podczas rajdu nie pije alkoholu. Odbyła się więc bezalkoholowa kolacja,
podczas której sławni dowódcy zasiedli obok siebie i prowadzili kurtuazyjną rozmo-
wę. W końcu zaczęli mówić o swoich planach. W pewnej chwili Naumow oznajmił,
ż
e idzie na południowy wschód.
Po tym stwierdzeniu generała Werszyhora z żartobliwym uśmiechem wyjaśnił, że
nie chce dzielić się sławą ze znanym dowódcą, nie ma też zamiaru wchodzić mu w
drogę, toteż zajmie się liniami kolejowymi i szosami prowadzącymi ze środkowych i
północnych obszarów Polski na wschód, zaś znakomitemu koledze zostawi obszar
południowy z linią Lwów - Kraków włącznie.
- Dojdziemy do Sanu - mówił Werszyhora do kiwającego głową Naumowa - i ty
skręcisz tam w lewo, w Karpaty, a my pójdziemy w prawo, nad Wisłę. Wy zajmiecie
się linią kolejową Lwów - Kraków, a my linią Lwów - Warszawa. W ten sposób bę-
dziemy walczyli razem, a jednocześnie każdy na swój rachunek.
Po kolacji dowódcy pożegnali się serdecznie i Werszyhora, lękając się, że mogą go
dopędzić nacierające wojska radzieckie, zarządził przygotowania do wymarszu. Jed-
nocześnie na wniosek oddziału sanitarnego przygotowano transport 42 rannych party-
zantów, aby poprzez wyzwolony Horochów i Łuck przetransportować ich do szpitali
na „wielkiej ziemi”.
SKOK PRZEZ GRANICĘ
W południe 8 lutego zgrupowanie opuściło Peczychwosty i udało się w kierunku
tzw. Generalnej Guberni, a ściślej jej Lwowskiego Dystryktu, gdzie miało przekro-
czyć granicę. Werszyhorze zależało na tym, aby kierunek marszu jednostki utrzymać
w tajemnicy przed Niemcami, gdyż chciał uniknąć pościgu i dekonspiracji, dlatego też
od kilku dni w rejonie Sokala i Radechowa prowadził obserwację zastępca dowódcy
plutonu zwiadu Robert Klein.
Ten doświadczony, pełen wspaniałych pomysłów zwiadowca przez trzy dni był na
podsłuchu pogranicznej linii telefonicznej i zdołał poznać zarówno panujące tam
zwyczaje, jak i nazwiska wyższych oficerów z pogranicza. Kiedy uznał, że nadeszła
pora, by oczyścić drogę zmierzającym ku granicy towarzyszom, opracował ryzykow-
ny, ale mający szansę powodzenia plan. Zawiadomił przez telefon posterunek gra-
niczny, że pułkownik Schmidt rozkazuje, by oddział straży z terenu Sokal - Radechów
udał się na stację kolejową Krasne. Plan się powiódł. Niemcy uwierzyli.
O zmroku przyczajeni na brzegu rzeki kowpakowcy obserwowali odjeżdżające
ciężarówki ze strażą graniczną, po czym przystąpili do przekraczania rzeki. Przeprawa
odbyła się bez przeszkód i o świcie zgrupowanie przeskoczyło szosę Chrystynopol -
Radechów oraz minęło Korczyn.
Dopiero w Jastrebiczach rozległy się strzały, gdyż idący w szpicy szwadron Len-
kina natknął się na sotnię UPA. Ścigani upowcy usiłowali bronić się w Radwańcach i
tam zostali ostatecznie rozgromieni. W ciągu tej nocy kowpakowcy przebyli ponad 50
kilometrów trasy niszcząc po drodze napotkane posterunki policji, linie i węzły łącz-
ności. Na szosie Krystynopol - Żółkiew (obecnie Nesterow) zaatakowali i spalili sa-
mochód osobowy z hitlerowcami.
Ten szybki, pełen drobnych sukcesów marsz podniósł na duchu rwących się do
walki partyzantów. Z żalem powitali nadchodzący świt, a wraz z nim rozkaz zatrzy-
mania się na dzienny postój w najbliższej wsi.
Jak stwierdził zwiad, na terenach Generalnego Gubernatorstwa działania dywer-
syjne miały być ułatwione, ponieważ Niemcy nie chronili tu tak pieczołowicie, jak w
Związku Radzieckim, linii komunikacyjnych, a i garnizony wojskowe były stosun-
kowo nieliczne. Jeśli wszystko to było prawdą, jeśli dane te zostałyby potwierdzone,
niewielkie z tego i tak wynikały korzyści. Okazało się bowiem, że najbliższej linii
kolejowej Lwów - Rawa Ruska nie dałoby się unieruchomić na dłużej, gdyż nie było
na niej większych mostów, a poza tym brak masywów leśnych sprawiał, że partyzanci
nie mieli gdzie się schronić, gdyby zaistniała potrzeba wielokrotnego wysadzania
torów kolejowych.
W związku z tym Werszyhora, naradziwszy się ze swym sztabem, postanowił za-
łożyć bazę we wsi Borowiec, położonej w Puszczy Solskiej. Wieś ta leżała jednak na
terytorium Polski, której partyzanci nie znali, dlatego trzeba było ich odpowiednio
przygotować do działalności na obcym terenie i między obcymi ludźmi. Zarządzono
więc przegląd jednostek - chodziło o to, by członkowie zgrupowania wyglądali
schludnie, by nie przynieśli wstydu swojej ojczyźnie - i zaczęto przeprowadzać poga-
danki w każdej kompanii.
Przeglądu dokonał osobiście kwatermistrz Fedczuk i właściwie był z niego zado-
wolony. Po miesiącu nieustannych walk, ale walk zwycięskich, przynoszących obfite
zdobycze, większość partyzantów nie przypominała już wyruszających z Sabyczyna
oberwańców. Odzież z magazynów UPA, płaszcze i kurtki maskujące, które nie do-
tarły do niemieckiej czwartej armii pancernej, a często kożuszki, buty i baranie czapy
wziętych do niewoli, a później wolno puszczonych jeńców, sprawiły, że zgrupowanie
prezentowało się na ogół bez zarzutu. Tylko dla nielicznych, zdaniem Fedczuka, nie-
zbyt przyzwoicie ubranych wyciągał kwatermistrz odzież z zapasów „centralnych”.
W czasie pogadanek wyjaśniano, że zgrupowanie wkracza na teren Polski, gdzie
zachowanie poszczególnego partyzanta będzie rzutowało na stosunek ludności do
całej jednostki. Przypomniano też rozkaz wydany jeszcze przez Kowpaka - tępiącego
maruderów - w którym pod karą śmierci zabraniano dokonywania jakichkolwiek sa-
mowolnych rekwizycji u ludności miejscowej. Ustalono, że za żywność i furaż pobie-
rane od chłopów kwatermistrz będzie płacił zdobycznymi pieniędzmi, ale głównym
ź
ródłem zaopatrzenia powinny być „Liegenschafty” oraz magazyny okupanta.
Werszyhora zwołał też specjalną odprawę dowódców i zaprosił na nią doktora
Cymmera, który miał opowiadać o Polsce.
Doktor Cymmer był lekarzem pochodzącym ze stanisławowskiego getta. Uciekł
stamtąd i wraz z grupą Żydów ukrywał się w Czarnym Lesie niedaleko Stanisławowa,
gdzie dołączył do przebijającego się z Karpat oddziału Werszyhory. Aczkolwiek nie
był on chirurgiem, a ginekologiem, to wówczas jako jedyny lekarz bardzo się przydał.
Później mógł udać się do wyzwolonego Kijowa, ale spodobał mu się Werszyhora i
pozostał w zgrupowaniu, gdzie pełnił funkcję osobistego doradcy i tłumacza dowód-
cy. Znał dobrze język niemiecki i polski, mógł się też porozumieć z Rumunami, Wę-
grami i Francuzami.
I właśnie Cymmer miał teraz opowiedzieć najbliższym współpracownikom Wer-
szyhory, do jakiego kraju wkraczają.
Zaczął od historii, sięgając do dawnych wieków. Dłużej zatrzymał się nad okresem
upadku państwa polskiego i niewoli, zakończonej odzyskaniem niepodległości w 1918
roku. Mówił o latach międzywojennych, kiedy kraj podnosił się z ruin, przeżywając
wewnętrzne wstrząsy i odczuwając skutki światowego kryzysu gospodarczego na
przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. Zwrócił uwagę na kontrasty w obrazie
społeczeństwa, na przeludnienie wsi i bezrobocie, spowodowane powolnym rozwojem
przemysłu. Powiedział wreszcie, że w obliczu zagrożenia ze strony hitlerowskich
Niemiec i w dniach wojny naród zwarcie wystąpił w obronie swych praw do niepod-
ległego bytu, ale w starciu orężnym na polu walki Wojsko Polskie nie mogło stawić
skutecznego oporu. Uwypuklił działalność ruchu oporu w okupowanym kraju, przy-
taczając wiele znanych mu przykładów z przeprowadzonych akcji. Wspomniał też o
armii polskiej, formowanej w Związku Radzieckim, w tym jednak przypadku sam
zamienił się w słuchacza. Ludzie Werszyhory wiedzieli o niej znacznie więcej.
Dość długa, ale bardzo ciekawa opowieść doktora w końcu przekształciła się w
pogawędkę, gdyż wszyscy, którzy kiedykolwiek zetknęli się z Polakami, chcieli
swoimi wrażeniami podzielić się z kolegami. Dowódcy oddziałów zwiadowczych,
przekraczających częstokroć Bug, mówili o życzliwym traktowaniu ich przez Pola-
ków, o polskiej partyzantce, działającej na zajętych przez wroga terenach niemal od
pierwszych dni okupacji, i o oddziałach radzieckich współpracujących z Polakami.
Lejtnant Łarionow, który dwukrotnie przekraczał granicę, popisywał się znajomością
polskiego języka i pokazywał, jak szarmancko w tym kraju „całuje się rączki panie-
nek”.
Po tym popisie zdolności aktorskich lejtnanta zabrał głos Werszyhora i wśród ze-
branych znów zapanował poważny nastrój. Nadszedł czas podjęcia wiążących decyzji
i dowódcy musieli uważnie wysłuchać zaleceń, by przekazać je swoim podwładnym.
Najważniejszą kwestią była współpraca z polską partyzantką i rozstrzygnięto ją jed-
noznacznie. Zgrupowanie będzie współpracowało ze wszystkimi polskimi oddziałami,
które chęć współdziałania wyrażą.
Pod wieczór zameldował się w sztabie dowódca szwadronu kawaleryjskiego
Aleksander Lenkin, „Sasza”, i wodząc triumfalnym wzrokiem po twarzach zebranych
skromnie zaznaczył, że jego partyzanci we wsi Zameczek zestrzelili dwusilnikowego
Ju-52. Pilot i ośmiu członków załogi spłonęło.
Tegoż dnia, późnym wieczorem, gdy ustał ruch na drodze Rawa Ruska - Lwów,
zgrupowanie przekroczyło tę arterię i ruszyło w kierunku na Jarosław. Na trasie mar-
szu piąta kompania spaliła w folwarku Olszynka cztery ciągniki i zdobyła pięćdziesiąt
karabinów węgierskich.
Przed nimi była jeszcze jedna przeszkoda, którą musieli sforsować, by dalej już
spokojnie kontynuować marszrutę - przejazd kolejowy na szlaku Rawa Ruska -
Lwów. Wysłany do przodu zwiad stwierdził, że nie był on chroniony, toteż kowpa-
kowcy bez chwili zwłoki rozpoczęli przeprawę przez tory, wysyłając jak zwykle na
czoło grupy osłony z minerami. W trakcie przeprawy partyzanci usłyszeli nagle stukot
kół pociągu wyłaniającego się zza zakrętu. Osłona jednak nie straciła głowy i natych-
miast otworzyła ogień z rusznic przeciwpancernych. Po chwili odezwał się ciężki
karabin maszynowy strzelający przeciwpancerną amunicją zapalającą i dołączyła do
niego armata bijąca ogniem na wprost. Po drugim strzale z działa lokomotywa została
trafiona. Wybuchł kocioł, płomienie ogarnęły parowóz i dwa wagony. Płonący pociąg
minął jednak przejazd, gdyż z tyłu miał jeszcze drugą lokomotywę.
Wysłany przez Niemców na pomoc drugi pociąg nie dojechał do przejazdu, gdyż
partyzanci zdążyli zaminować tory. Na miejsce walki zdołała jednak dotrzeć z Soło-
twina niemiecka kompania piechoty z czołgiem i samochodem pancernym. Starła się
ona z osłoną drugiego batalionu. W zażartej walce kowpakowcy zniszczyli czołg i
samochód pancerny, poległo też kilkunastu żołnierzy wroga. Niestety w starciu tym
zginął dowódca kompanii Martynenko i jeden partyzant został ranny.
Na dzienny postój zgrupowanie zatrzymało się we wsiach Brusno Stare, Brusno
Nowe, Zagur i Klebanka zamieszkanych w większości przez ludność polską. W
pierwszej chwili chłopi, usłyszawszy mówiących po ukraińsku zwiadowców i kawa-
lerzystów, wpadli w panikę - byli przekonani, że mają do czynienia ze znanymi z
okrucieństwa bandami UPA, ale czerwone gwiazdki na czapkach i burkach oraz
wspomniane naramienniki rozproszyły wszelkie obawy. Partyzanci zostali przyjęci
ciepło i życzliwie.
Około południa do Werszyhory zgłosiło się kilku mieszkańców z okolicznych wsi
z prośbą o ochronę przed grasującymi w tym rejonie bandami UPA. Dowódca zgru-
powania chętnie spełniłby prośbę tych ludzi, tym bardziej że miał z banderowcami
własne porachunki - niedawno upowcy zdradziecko zamordowali Saszę Kożenkowa,
jego „adiutanta”, a ostatniej nocy schwytali zwiadowcę zgrupowania Dymitra Psze-
nycznyja, któremu odrąbali palce prawej ręki i odesłali go do swoich z ulotką nastę-
pującej treści: „Czerwoni partyzanci, wracajcie za Bug, bo rycerze tryzuba wybiją was
do nogi” - niestety nie mógł im nic obiecać. Zgrupowanie musiało zająć się dywersją
na liniach zaopatrujących front i nie mogło tracić czasu na poszukiwanie rozproszo-
nych band.
PIERWSZA BAZA - PUSZCZA SOLSKA
Nocny marsz do wsi Borowiec w Puszczy Solskiej nie powinien przynieść żad-
nych niespodzianek, ponieważ do przebycia mieli zaledwie około 30 kilometrów, a
wysłani wcześniej zwiadowcy meldowali, że po drodze na pewno nie spotkają żad-
nych jednostek wroga. Jednocześnie jednak poinformowali oni dowódcę, że w nieda-
lekim miasteczku Cieszanów znajdują się dobrze zaopatrzone magazyny i bank.
Ta ostatnia wiadomość szczególnie zainteresowała Werszyhorę. Na terenach Pol-
ski obiegowe pieniądze były partyzantom bardzo potrzebne, dlatego „Boroda” posta-
nowił nieco zboczyć z wytyczonej trasy i uderzyć na miasteczko. Szybko wydał roz-
kazy i do przodu ruszyła piąta kompania lejtnanta Łarionowa, której powierzono to
odpowiedzialne zadanie.
Główne siły znajdowały się jeszcze kilka kilometrów od Cieszanowa, kiedy do
uszu maszerujących partyzantów dobiegły z zachodu odgłosy strzelaniny i wybuchy
granatów. To kawalerzyści Łarionowa zaatakowali z marszu miasteczko, rozbili po-
sterunek policji, zdobywając 7 karabinów oraz 1000 sztuk amunicji, i pocztę. Piąta
kompania czas jakiś przeszukiwała miasteczko, gdyż Łarionow starał się zdobyć sio-
dła dla swoich ludzi (bez prawdziwych siodeł Lenkin nie chciał uznać podwładnych
lejtnanta za drugi szwadron kawaleryjski), ale ich nie znalazłszy pomknęła dalej. Ma-
gazynami i bankiem zajęła się poprzednio wyznaczona grupa pod dowództwem An-
drosowa.
Gdy w Cieszanowie pojawiły się główne siły zgrupowania, do dowództwa zgłosili
się granatowi policjanci, obserwujący dotychczas z ukrycia wkraczające do miasta
oddziały, przedstawili się jako żołnierze Armii Krajowej, podwładni kapitana „Wa-
cława”, i zasugerowali kowpakowcom, aby zaatakowali Niemców przebywających w
oddalonym o 7 kilometrów Nowym Lublińcu. Tłumaczyli, że w znajdującym się tam
majątku rolnym jest obecnie kilkudziesięciu niemieckich żołnierzy przywiezionych na
kurację z kotła korsuń-szewczenkowskiego.
Sprawa wydawała się prosta, wysłał więc Werszyhora do Nowego Lublińca szwa-
dron Łarionowa. Kawalerzyści zaatakowali z marszu majątek, jednak za niepokojeni
strzelaniną w Cieszanowie hitlerowcy nie dali się zaskoczyć. Otworzyli gęsty ogień z
murowanego budynku dworu i gorzelni. Partyzanci zaczęli ponosić straty. Dwóch
zginęło, kilku zostało rannych. Atak załamał się.
W tym właśnie czasie do Nowego Lublińca dotarł z kompanią zwiadu lejtnant
Klein i chcąc uniknąć dalszego rozlewu krwi zaczął wzywać Niemców do poddania
się. W odpowiedzi posypały się granaty i Klein został ciężko ranny. Wtedy zwiadow-
cy wezwali na pomoc artylerzystów. Celne pociski ugodziły w dwupiętrowy, muro-
wany budynek administracyjny, w którym po przegrupowaniu bronili się hitlerowcy, i
to przesądziło sprawę. Po chwili strzelanina ucichła.
Nad ranem główne siły zgrupowania dotarły do położonej nad rzeczką Tanew
niewielkiej wsi Borowiec. O tym, aby cała jednostka mogła się tu rozlokować, nie
było nawet mowy - wioska składała się wówczas ze 150 gospodarstw - toteż pozostał
w niej jedynie sztab i oddziały z nim związane, zaś na postój dla pozostałych batalio-
nów Wojciechowicz wyznaczył pobliskie wsie: Zamch i Lubliniec. Jak v każdej no-
wej bazie partyzanci natychmiast przystąpili do prac mających na celu zabezpieczenie
przed niespodziewanym atakiem wroga i penetracją jego agentów. Rozrzucono sze-
roko łańcuch ubezpieczeń, ustawiono zapory oraz zaminowano drogi i przesieki.
Po wykonaniu tych prac partyzanci udali się na kwatery, gdzie przekonali się, iż
tutejsze gospodarstwa nie różnią się właściwie od gospodarstw ukraińskich. Miesz-
kańcy przyjęli ich serdecznie. Podziwiali broń i zapraszali na poczęstunek, często
zakrapiany spirytusem lub bimbrem. Gospodynie stawiały na stołach dymiące sagany
ziemniaków - przyjmowały gości „czym chata bogata”. Po posiłku wolni od służby
partyzanci wymościli słomą podłogi największych izb, powiesili płaszcze i buty na
piecach i ułożyli się do snu.
Było jednak wielu takich, którzy nie mogli jeszcze myśleć o odpoczynku. Do gro-
na najbardziej zapracowanych należał kwatermistrz Fedczuk, który natychmiast po
przybyciu do Borowca poprosił sołtysa
o pomoc w zdobyciu owsa i siana dla koni. Sołtys wysłuchał prośby, pokiwał ze
zrozumieniem głową i wkrótce przywiózł kilkaset kilogramów paszy.
Fedczuk był rozczarowany i jednocześnie zmartwiony. Cóż bowiem znaczyła ta
„garstka strawy” dla jego wygłodzonych „rumaków”. Sołtys kręcił się niespokojnie,
przestępował z nogi na nogę, przybierał współczujące i pełne zrozumienia miny, tłu-
maczyła że wieś jest biedna, że Niemcy już dawno ogołocili ją ze wszystkiego, że
mimo najszczerszych chęci więcej paszy zdobyć nie potrafi. Zrezygnowany Fedczuk
zapytał wówczas o urzędowe ceny i wyciągnął pieniądze, oświadczając, że zapłaci za
furaż dziesięciokrotnie więcej. I oto rozjaśniło się oblicze sołtysa, już nie cmokał, nie
jąkał się, nie kręcił. Obiecał, że jeszcze spróbuje coś zrobić, i szybko opuścił izbę. Po
kilkunastu minutach przed chatą zajętą przez kwatermistrza stała kolejka sań wyłado-
wanych furażem.
Huk wybuchów i wystrzałów oraz łuna palącego się posterunku w Cieszanowie
odbiły się szerokim echem w Puszczy Solskiej. Pierwszy dowiedział się o biwakują-
cym w pobliżu zgrupowaniu dowódca oddziału BCh plutonowy Jan Kędra, „Błyska-
wica”, który wraz ze swymi ludźmi ulokował się w ziemiankach wyrytych w ścianach
wąwozu nad brzegiem rzeczki Wirowej. Żyli w niezwykle trudnych warunkach, ale
innego wyjścia nie mieli - byli „spaleni” i mimo mrozów nie mogli wrócić do rodzin-
nych wiosek.
Już 11 lutego do „Błyskawicy” dotarła łączniczka z meldunkiem, mówiącym, że
„w stronę Puszczy Solskiej maszeruje sowiecka partyzancka dywizja... Mają na pew-
no armaty, a może nawet i czołgi. Jedzie z nimi ze sto cekaemów na taczankach”.
„Błyskawica” usłyszawszy te wieści zerwał się z pniaka ustawionego przed ogni-
skiem, posłał patrol do wsi po ukryte konie i ruszył na spotkanie ze zgrupowaniem.
Wkrótce natknął się na zwiadowców Werszyhory i został przez nich skierowany do
sztabu. Po drodze mijał maszerujące i sunące na saniach pododdziały, podziwiał po-
rządek panujący w ich szeregach i zachwycał się bronią. W końcu stwierdził, że tak
silnego oddziału partyzanckiego nie było dotychczas na tej ziemi.
Postawny i energiczny „Błyskawica”, w skórzanym płaszczu i polowej rogatywce,
zrobił na Werszyhorze i jego oficerach jak najlepsze wrażenie. Przyjęli go z honorami
i poprosili, aby pokrótce scharakteryzował sytuację, jaka panuje na Zamojszczyźnie.
Jan Kędra opowiedział im o walkach partyzanckich toczonych na tej ziemi i o stacjo-
nujących w pobliżu oddziałach. Wspomniał też o tym, że latem 1943 roku współpra-
cował z radzieckim oddziałem majora Gregorenki, który do Puszczy Solskiej przybył
z Wołynia.
Werszyhora i jego towarzysze z zainteresowaniem słuchali opowieści „Błyskawi-
cy”, zdając sobie sprawę, jak cenne stanowi ona uzupełnienie do danych napływają-
cych wciąż od zwiadowców. Później Jan Kędra wyraził chęć nawiązania współpracy z
kowpakowcami i uzyskawszy ich zgodę udał się do swej bazy, by zebrać wszystkich
członków oddziału i poinformować ich o nowej sytuacji w terenie.
Odgłosy walki w Cieszanowie i Nowym Lublińcu dotarły także do uroczyska Ma-
ziarze, odległego około 10 kilometrów od wsi Borowiec, gdzie w opuszczonej przez
ludność wsi kwaterował oddział AK dowodzony przez porucznika „Podkowę” (Tade-
usz Kuncewicz). Była to jedna z najbardziej bojowych jednostek AK na Zamojsz-
czyźnie, a co ciekawsze, istniał przy niej kurs szkoły podchorążych, kurs młodszych
dowódców piechoty oraz pluton łączności radiowej (dowódca porucznik Mieczysław
Skwarczyński - „Leszcz”), utrzymujący kontakt z Warszawą i Londynem. Całością
dowodził kapitan Janusz Pruszkowski, „Wacław”, zastępca dowódcy 9 pułku AK. W
pobliżu tego zgrupowania miał bazę oddział partyzantów radzieckich pod dowódz-
twem „Andrieja” (Andriej Borodowyj).
Rankiem 11 lutego przybył do „Podkowy” goniec od „Andrieja” z meldunkiem, że
własowcy zajęli Osuchy i Borowiec. Wiadomość tę potwierdziła Barcicka, żona mły-
narza z Osuch, która wraz z córką uciekła ze wsi i schroniła się w Maziarzach. Jak
wynika z relacji „Kaktusa” (plut. pchor. Zbigniew Czernicki), oficer służbowy zgru-
powania, podporucznik „Elski” (Stanisław Mazur), zarządził natychmiast alarm. Nie-
zależnie od pogotowia, które ogłoszono w oddziale, należało sprawdzić otrzymane
wieści. Podporucznik „Elski” postanowił więc wysłać patrol rozpoznawczy w rejon
Borowca. Zadania tego podjął się ochotniczo plutonowy podchorąży „Sławian” (Zbi-
gniew Orliński) z kapralem podchorążym „Szachowskim” (Gieysztor) i kapralem
„Balicą” (Ordyniec). Gdy po dłuższym czasie ludzie „Sławiana” nie wracali, a strze-
lanina wokół się wzmagała, podporucznik „Elski” zarządził pakowanie taborów i
wysłał następną grupę zwiadowców pod dowództwem „Kaktusa”. Udali się oni śla-
dami swych poprzedników w kierunku wsi Osuchy i po kilku kilometrach marszu
dostrzegli furmankę i 3 mężczyzn w niemieckich kurtkach ochronnych ładujących
siano ze stogu.
„Kaktus” już zamierzał otworzyć ogień do tych ludzi, gdy raptem na drodze poja-
wiły się sanie ze zbrojnymi w rosyjskich czapkach, kozackich papachach i polskich
rogatywkach na głowach. Jakież było zdziwienie „Kaktusa”, kiedy po chwili między
obcymi ludźmi dostrzegł „Sławiana”, który zdążył już zamienić swą rogatywkę z
orłem w koronie na kubankę z czerwoną gwiazdą.
Sanie zatrzymały się. Zbigniew Orliński podbiegł do zdumionego patrolu i zaczął
tłumaczyć, że w Borowcu i okolicznych wsiach rozlokowali się partyzanci radzieccy,
a nie przebrani własowcy lub banderowcy, i że on osobiście rozmawiał z ich dowódcą.
Dwóch oficerów radzieckich, którzy towarzyszyli „Sławianowi”, potwierdziło jego
słowa. Jednocześnie oznajmili oni, że ich dowódca zaprasza do swego sztabu przed-
stawicieli oddziału Armii Krajowej. W rezultacie delegacja 9 pułku w składzie: kapi-
tan „Wacław”, porucznik „Podkowa” i porucznik „Norbert” udała się do Borowca,
gdzie Werszyhora zaprosił ich od razu do stołu.
Kwatermistrz Fedczuk już wcześniej otrzymał rozkaz, aby przyjęcie wypadło jak
najokazalej, toteż oficerowie AK stanęli zdumieni, kiedy wprowadzono ich do izby, w
której stoły uginały się pod ciężarem najprzedniejszego jadła i napitków. Były tam
konserwy francuskie, niemieckie i węgierskie, ćwiartka świni kupionej za zdobyczne
pieniądze oraz wędzone kiełbasy z banderowskiej masarni. Między półmiskami tkwiły
butelki z burgundzkim winem, oryginalnymi francuskimi koniakami, a dla amatorów
mocniejszych trunków kubełek zdobycznego spirytusu.
Mimo niezwykłej gościnności gospodarzy początkowo panowała dosyć sztywna,
oficjalna atmosfera. Werszyhora wiedział, że ci oficerowie są rzecznikami politycznej
orientacji rządu emigracyjnego w Londynie, który odżegnywał się od ułożenia nor-
malnych stosunków ze Związkiem Radzieckim. Oni z kolei - jak wynikało z zadawa-
nych pytań - byli wyraźnie zaintrygowani pojawieniem się tak silnego zgrupowania
radzieckich partyzantów na zachód od Bugu. Doszło na tym tle do szczerej wymiany
zdań i po kilku kolejkach „lody stajały”. Dogadali się po męsku, zgodnie uznając, że
ich celem jest walka z wrogiem, okupującym jeszcze ziemie polskie. Ten problem był
najważniejszy. Wyjaśniono oficerom AK, że zgrupowanie jest czołówką regularnych
wojsk Czerwonej Armii, które wkrótce przystąpią do wyzwoleńczej ofensywy w Pol-
sce; z ich strony padły zapewnienia, że gotowi są do współdziałania w tej misji na
miarę swoich sił.
Kapitan „Wacław” zobowiązał się do udzielenia zgrupowaniu maksymalnej po-
mocy, na jaką będzie go stać, ale zastrzegł od razu, że nie będzie to pomoc w ludziach
i sprzęcie. Większość jego żołnierzy jest bowiem „zadekowana” na zimowych kwate-
rach, a jeśli chodzi o broń ciężką, amunicję i materiały wybuchowe, to sam odczuwa
poważne braki. Zgłosił więc na usługi zgrupowania własny wywiad, który miał na
bieżąco dostarczać wszelkich danych o ruchach wojsk nieprzyjaciela na terenie Za-
mojszczyzny, zaoferował też przewodników i informacje na temat majątków, w któ-
rych można zdobywać żywność i furaż. Oznajmił również, że nie będzie zgłaszał
zastrzeżeń, jeśli podległe mu oddziały zgłoszą się ochotniczo do wspólnych operacji
bojowych.
Werszyhorze jako zawodowemu zwiadowcy szczególnie zaimponowały dane wy-
wiadu AK. Były one wyczerpujące, konkretne i ścisłe, a co najważniejsze, nie tylko
pokrywały się z dotychczas zdobytymi przez jego własny wywiad, ale wnosiły wiele
elementów nowych.
Dokładność tych danych zdawała się wskazywać na to, że kapitan „Wacław” dys-
ponuje informatorami zatrudnionymi w instytucjach i sztabach różnych jednostek. W
ich wykazie znajdowały się formacje SS, policji, wojsk polowych i zapasowych
Wehrmachtu, żandarmerii i tzw. legionów wschodnich, złożonych z renegatów, którzy
poszli na żołd hitlerowców, gorliwie spełniając ich rozkazy.
Postacią „numer jeden” w systemie okupacyjnej władzy w dystrykcie lubelskim
był gruppenführer Jakub Sporrenberg, dowódca SS i policji. Podlegał mu bezpośred-
nio zmotoryzowany batalion żandarmerii spod znaku „trupich czaszek”, trzy konne
dywizjony SS, dwa bataliony „białych Kozaków”, batalion litewskich faszystów i
kilkanaście mniejszych pododdziałów. Łączny stan tych sił nie był dokładnie znany,
ulegał zresztą ciągłym zmianom. Szacunkowo przyjmowano, że liczą one ponad dwa
tysiące ludzi, do czego dochodziły jeszcze załogi około 50 posterunków żandarmerii,
95 posterunków policji granatowej i 25 posterunków ukraińskiej policji pomocniczej,
rozmieszczone w gminach na obszarze całego dystryktu. W Zamościu, Radzyniu
Podlaskim i Kraśniku stacjonowały bataliony 25 pułku policji SS, stanowiącego od-
wód operacyjny sił bezpieczeństwa, podobnie jak 5 pułk strzelecki dywizji SS „Gali-
zien”, który czasowo przebywał w Hrubieszowie.
Komendanturze Polowej w Lublinie podlegały zdekompletowane bataliony pie-
choty w liczbie dwunastu i zgrupowanie „wschodnich legionów” - uzbeckiego, gru-
zińskiego, ormiańskiego i turkmeńskiego. Były to pododdziały przeciętnie w sile
kompanii, uzbrojone tylko w broń ręczną i maszynową. Na Lubelszczyźnie kwatero-
wały ponadto oddziały 174 zapasowej dywizji piechoty Wehrmachtu, dalej w kierun-
ku zachodnim - w Rzeszowie, Jarosławiu i Łańcucie - stacjonowała podobna dywizja
z numerem 154, która w razie potrzeby mogła wejść do lokalnej akcji i zagrozić par-
tyzanckiemu zgrupowaniu.
Werszyhora z uwagą wysłuchał kapitana „Wacława”, zapamiętując wiele cennych
dla niego szczegółów. Z pewnym niedowierzaniem dowiedział się, że linie kolejowe i
mosty nie miały stałej osłony, lecz tylko czuwały nad ich bezpieczeństwem lotne
patrole, pozostające w ciągłym ruchu.
Przed odjazdem kapitana „Wacława” uzgodnił zasady łączności swoich ludzi z
wywiadu ze zwiadem majora Jurkina. Zostały też wymienione nawzajem hasła roz-
poznawcze. Pożegnano się serdecznie. Oficerom Werszyhory szczególnie przypadli
do gustu młodsi oficerowie, czyli porucznik „Podkowa” i porucznik „Norbert”.
Kiedy oficerowie AK wrócili do bazy z wiadomością, że w rejonie Borowca roz-
lokowało się partyzanckie zgrupowanie, a nie przebrani własowcy, „Andriej” rozesłał
łączników do innych oddziałów, a sam ze swymi 87 ludźmi 13 lutego zameldował się
do dyspozycji Werszyhory. Jego oddział został wcielony do zgrupowania na prawach
kompanii w pierwszym batalionie.
Andriej Borodowyj urodził się na Ukrainie. W kwietniu 1941 roku został powoła-
ny do wojska. Po wybuchu wojny ciężko ranny dostał się do niewoli, z której dwu-
krotnie usiłował uciec. Ucieczka udała mu się dopiero jesienią 1941 roku. Razem z
nim z obozu jenieckiego na Lubelszczyźnie zbiegł urodzony na Krymie Tatar, lejtnant
Michaił Atamanow, oraz Wasyl Połunin. Jeńców tych ukryli, wyleczyli i podkarmili
polscy chłopi, którzy później zaopatrzyli ich w broń znalezioną na polach bitew we
wrześniu 1939 roku. Początkowo byli jeńcy zamierzali ruszyć na wschód i przedostać
się przez front, ale nie odważyli się tego dokonać przed nadchodzącą zimą. Podjęli
więc na miejscu walkę z okupantem. Rozbrajali policjantów, likwidowali napotkanych
niemieckich żołnierzy, niszczyli urzędy gminne i magazyny.
W marcu 1942 roku grupa ta liczyła już jedenaście osób, wśród których znalazł się
generał Siergiej Jakowlewicz Ogurcow (ranny pod Berdyczowem dostał się do niewo-
li i dzięki pomocy Polaków udało mu się uciec z obozu). Ogurcow podczas wojny
domowej walczył w oddziale Kotowskiego i miał zamiar utworzyć kawaleryjski od-
dział partyzancki na wzór tamtego. Na razie jednak nie mógł zrealizować swoich
planów. Uzyskał tylko tyle, że grupa, w której się znalazł, przybrała imię Kotowskie-
go, choć potocznie była nazywana oddziałem „Miszki Tatara”. W kwietniu 1942 roku
podczas zasadzki na szosie wiodącej z Tomaszowa Lubelskiego oddział ten zlikwi-
dował 10 niemieckich żołnierzy i zdobył pierwszy karabin maszynowy, pistolety ma-
szynowe i amunicję. Z czasem sława oddziału zaczęła rosnąć.
W październiku 1942 roku ludzie „Miszki Tatara” stoczyli zaciekły bój z osacza-
jącymi ich hitlerowcami koło wsi Zielone. Oddział wyrwał się z okrążenia, ale zginęło
sześciu partyzantów, a wśród nich generał Ogurcow. W dalszych walkach toczonych
samodzielnie i w składzie grupy operacyjnej im. T. Kościuszki oddział odniósł wiele
sukcesów bojowych, jednak w zaciekłym boju o uratowanie przed pacyfikacją mia-
steczka Józefów zginął dowódca „Miszka Tatar”. Jego następcą został Wasyl Połynin.
W związku z planami wysiedlenia chłopów z Zamojszczyzny od 27 czerwca do 11
lipca 1943 roku Niemcy rozpoczęli wielkie akcje pacyfikacyjne („Werwolf I” i „We-
rwolf II” - „Wilkołak I” i „Wilkołak II”), mające na celu zniszczenie wszystkich od-
działów partyzanckich w powiatach biłgorajskim i zamojskim, wywiezienie na przy-
musowe roboty do Rzeszy kilkudziesięciu tysięcy chłopów i osiedlenie kolonistów w
opustoszałych wsiach. W licznych potyczkach z krwawymi ekspedycjami topniały
oddziały partyzanckie, stopniowo też wyczerpywała się im amunicja.
W takiej sytuacji dowodzący grupą operacyjną GL im. T. Kościuszki Grzegorz
Korczyński zdecydował się w sierpniu 1943 roku wyruszyć z Puszczy Solskiej w
kierunku Karpat, gdzie działało w tym czasie zgrupowanie Kowpaka. Liczył na to, że
kowpakowcy dadzą mu nieco broni i amunicji. Decyzja została podjęta, partyzanci
szykowali się do drogi, kiedy w rejonie ich działania pojawił się oddział partyzancki
majora Griegorenki. „Major Griegorenko i komisarz oddziału Mulawka oświadczyli
Korczyńskiemu, że drogą radiową otrzymali od swych przełożonych polecenie włą-
czenia do swego oddziału wszystkich obywateli radzieckich wchodzących w skład
grupy operacyjnej im. T. Kościuszki. Uwzględniając specyficzną sytuację partyzan-
tów radzieckich, a zwłaszcza duże straty poniesione w walkach z hitlerowcami, do-
wództwo grupy operacyjnej wyraziło na to zgodę”
∗
. Część oddziałów dołączyła więc
do Griegorenki i przebiła się wraz z nim za Bug, pozostali, między innymi oddział im.
Kotowskiego, po reorganizacji ruszyli na południe. Nie odeszli jednak daleko. Po
sforsowaniu Sanu zostali otoczeni w lesie koło Niska, w rejonie Kończyc, i Nowosie-
∗
J. Garas, Oddziały Gwardii Ludowej i Armii Ludowej 1942 - 1945, Warszawa 1971, s. 158.
lec.
„W wyniku tej walki, trwającej od godz. 15.00 do północy, straty nieprzyjaciela
wyniosły około 150 zabitych i rannych”
∗
. Partyzanci również ponieśli straty, między
innymi śmiertelnie ranny został Połynin, dotychczasowy dowódca oddziału im. Ko-
towskiego.
Teraz okazało się, że dalszy marsz na południe nie ma sensu, gdyż partyzanci nie
mają na tych terenach oparcia w społeczeństwie - ludność polska została stąd czę-
ś
ciowo wysiedlona, a jej miejsce zajęli nacjonaliści ukraińscy. Partyzanci ponownie
sforsowali San i wrócili do Puszczy Solskiej, gdzie nastąpiła reorganizacja grupy
operacyjnej i wchodzących w jej skład oddziałów.
Oddział im. Kotowskiego podzielił się na trzy części. Jedna z nich ruszyła na
wschód, aby połączyć się z radzieckimi partyzantami, a z dwóch pozostałych utwo-
rzono oddziały „Andrieja” i „Waśki Gruzina”. Oddział „Andrieja” do momentu wej-
ś
cia w skład zgrupowania Werszyhory przeprowadził szereg udanych akcji dywersyj-
nych - między innymi wysadził pociąg wojskowy na trasie Krasnystaw - Zamość i
rozgromił garnizon kolonistów z Besarabii we wsi Szara Wola; niestety o jego dzia-
łalności brak dokładniejszych danych w literaturze polskiej. W naszym kraju znany
jest lepiej oddział „Waśki Gruzina”, czyli Wasilija Manżawadze, być może dlatego, że
przez pewien okres działał samodzielnie.
Oddział „Waśki Gruzina” powstał w marcu 1942 roku w powiecie tomaszowskim
z jedenastoosobowej grupy jeńców zbiegłych z obozów. Pomimo trudności języko-
wych dowódcy udało się nawiązać przyjazne stosunki z ludnością polską. Skontakto-
wano go z oddziałem partyzanckim GL „Tadka” („Doktora”) - Jana Choiny, który
później został dowódcą oddziału sztabowego grupy operacyjnej im. T. Kościuszki.
Dużą pomocą służyli mu łącznicy rekrutujący się z miejscowej ludności (Józef Granda
ze wsi Błonie, Jan Barański ze wsi Głuchów, Józef Makuch ze wsi Łukowa, Stefan
Malik z Lublina, Stanisława Barańska, Anna Bober, Maria Gontarz ze wsi Aleksan-
drówka, Franciszek Makuch i Władysław Zaśko ze wsi Majdan Niepryski). Oddział
∗
J. Garas, op. cit., s. 159.
partyzancki „Waśki Gruzina” w składzie 76 ludzi wstąpił do zgrupowania Werszyho-
ry 14 lutego, zaś następnego dnia przybył tam oddział „Kazika” („Kazik Gruzin”,
„Kazimierz”) liczący 56 partyzantów.
Oprócz wymienionych oddziałów podczas całego rajdu do zgrupowania nieustan-
nie napływali jeńcy radzieccy, zarówno z polskich oddziałów partyzanckich, jak też
ukrywający się w chłopskich zagrodach. Zgłaszali się też do Werszyhory Polacy pra-
gnący walczyć z Niemcami. Dlatego też pomimo strat stan liczebny zgrupowania
ciągle wzrastał. W tej sytuacji Werszyhora wystąpił drogą radiową do Ukraińskiego
Sztabu Partyzanckiego w Kijowie o wyrażenie zgody na przekształcenie zgrupowania
w dywizję partyzancką (dotychczasowa nazwa: Zgrupowanie Partyzanckie Oddziałów
Obwodu Sumskiego, też stała się nieaktualna, ponieważ wiele oddziałów pochodziło z
innych obwodów, zaś obwód sumski dawno już został wyzwolony).
Pracownicy sztabu zgrupowania mieli mnóstwo problemów związanych z organi-
zacją zakwaterowania i ochrony w rejonach czasowego postoju, ale mimo to natych-
miast po przybyciu do Borowca zaczęli opracowywać plany dywersji, w których za-
kładano wysadzanie mostów i linii kolejowych w odległości kilkudziesięciu kilome-
trów od bazy. Taka taktyka miała zdezorientować oddziały pościgowe i odciągnąć je
od głównych sił zgrupowania. Dlatego też już 12 lutego Wojciechowicz wydał pole-
cenie, aby kilka konnych grup dalekiego zwiadu ruszyło w teren i zdobyło dane o
podejściach i ochronie obiektów przewidzianych do dywersji. Przede wszystkim cho-
dziło o rozpoznanie węzła rawskiego (Rawa Ruska) oraz węzła lwowskiego.
Niestety życie zmieniło te plany, gdyż miejsce zakwaterowania zgrupowania, któ-
re miało być utrzymywane w tajemnicy przed wrogiem, zostało ujawnione już na-
stępnego dnia po przybyciu do Borowca.
Otóż wieczorem 13 lutego do wsi Huta Różaniecka dotarły oddziały czwartego
batalionu Tokaria, dla których uprzednio wyznaczone na kwatery wsie okazały się
zbyt małe. Zdawało się, że zmiana miejsca postoju batalionu nie powinna wywołać
ż
adnych przykrych konsekwencji - wyraził na nią zgodę Wojciechowicz - tymczasem
rankiem dotarła do sztabu wiadomość, że w Hucie Różanieckiej trwa bój z hitlerow-
cami. Było to dziwne, gdyż wieś położona jest na niewielkim wzniesieniu i partyzanci
mogli kontrolować wszystkie podejścia. Niestety, batalion nie wystawił ani wart, ani
ubezpieczeń i nikt nie zauważył, kiedy do wsi wkroczyła niemiecka ekspedycja karna,
składająca się z około 150 żołnierzy. Niemcy zajęli kwatery po przeciwnej stronie
Huty Różanieckiej.
W końcu partyzanci dostrzegli nieproszonych gości. Doszło do gwałtownego noc-
nego boju, z którego zwycięsko wyszli ludzie Tokaria. Hitlerowcy wycofali się, zo-
stawiając cztery furmanki z amunicją i dziesięciu zabitych. Cóż z tego? Były to ko-
rzyści niewielkie w porównaniu z niebezpieczeństwem, jakie zawisło nad zgrupowa-
niem. Wróg wiedział już bowiem, że w Puszczy Solskiej przebywają liczne oddziały
partyzanckie i na pewno zrobi wszystko, by je zlikwidować. Na domiar złego minerzy
czwartego batalionu popełnili kolejny błąd. Wbrew zakazom wysadzili, i to mało
skutecznie, dwa pobliskie mosty kolejowe i już wieczorem zwiad doniósł, że w ich
pobliżu pojawiła się ochrona, zaś do Rudy Różanieckiej przybyła ekspedycja karna
składająca się z około 300 hitlerowców.
W tej sytuacji Werszyhora i jego szef sztabu zrozumieli, że nie mogą dłużej czekać
z rozpoczęciem działań dywersyjnych. Dane zdobyte przez zwiadowców ułatwiłyby
niewątpliwie sprawę, ale czas naglił. Grupy dywersyjne musiały natychmiast przystą-
pić do działania, w przeciwnym bowiem razie nieprzyjaciel zdoła przechwycić inicja-
tywę. Ponieważ do powrotu patroli zwiadu zgrupowanie nie mogło zmienić miejsca
zakwaterowania, dowódca, w trosce o bezpieczeństwo swych ludzi, polecił zniszczyć
mosty i mostki na drogach prowadzących do Puszczy Solskiej oraz wydał rozkaz
ataku na najbliższe niemieckie garnizony, a także na oddziały stacjonujące w Rudzie
Różanieckiej i Tarnogrodzie.
Akcja ta miała zostać przeprowadzona jednocześnie w wielu punktach, toteż w
nocy z 14 na 15 lutego wszystkie oddziały wolne od służby i innych zadań ruszyły na
trasy Biłgoraj - Józefów - Tomaszów Lubelski i Biłgoraj - Tarnogród - Cieszanów -
Tomaszów Lubelski, by zablokować drogi wiodące do Puszczy Solskiej od północy i
południa.
Ponieważ wywoływany z „wielkiej ziemi” samolot z materiałami wybuchowymi i
amunicją nie nadlatywał, dla oszczędności postanowiono mosty drewniane palić, a
wysadzać tylko mosty murowane.
Pierwszy batalion Kulbaki spalił mosty na odcinku Biłgoraj - Józefów w pobliżu
wsi Smólsko Duże i Aleksandrów, a drugi batalion Bakradze na odcinku Biłgoraj -
Tarnogród. Murowany most na rzece Tanew w pobliżu wsi Markowice został wysa-
dzony w powietrze. W tej ostatniej akcji radzieckim minerom pomagali Polacy -
Franciszek Spustek, żołnierz AL, i Adam Grudziel, żołnierz BCh.
W nocy z 13 na 14 lutego przybył do wsi Brusno Stare trzeci batalion, który za-
kończył właśnie samodzielny dziesięciodniowy rajd pod Brody. Rankiem został on
zakwaterowany we wsi Zamch i natychmiast skierowany do akcji dywersyjnej na
odcinku Tarnogród - Cieszanów - Płazów. Czwarty batalion „zaopiekował” się trasą
Płazów - Tomaszów Lubelski i wysadził most na rzece Tanew w Narolu.
Piętnastego lutego o nocnych pożarach i wybuchach wokół południowego odcinka
Puszczy Solskiej wiedziała już cała okolica. Echa skoordynowanej akcji partyzanckiej
dotarły też do Biłgoraju (spłonął most w pobliskiej wsi Smólsko Duże i wyleciał w
powietrze most w Markowicach oddalonych od miasta o 20 kilometrów), gdzie w
silnym niemieckim garnizonie wybuchła panika. Podobna atmosfera panowała w
Szczebrzeszynie. Sytuację tę opisał lekarz-dyrektor miejscowego szpitala, doktor
Zygmunt Klukowski, w wydanym w Lublinie w 1958 roku „Dzienniku z lat okupa-
cji”.
„Panika w tych okolicach rozpoczęła się już 5 lutego, gdy doszły tu wiadomości o
zdobyciu przez Czerwoną Armię Równego i Łucka, miejscowości oddalonych o 100
kilometrów w linii prostej od Szczebrzeszyna. Pierwsze kolumny uciekinierów,
prawdopodobnie kolonistów niemieckich zza Bugu, przejeżdżały przez Szczebrzeszyn
już 7 lutego. Potem front zatrzymał się i panika ucichła”.
Pod datą 13 lutego doktor Klukowski pisze: „Jakaś większa grupa konnicy rosyj-
skiej przedarła się przez Kamionkę Strumiłowską i poszła na Jarosław (...), a dziś rano
jakieś 5 km od Zwierzyńca, w kierunku Florianki, niespodziewanie pojawił się patrol
radziecki. Co to wszystko znaczy, nic nie rozumiemy”.
Oczywiście dla Czytelników tego tomiku przedstawiona sytuacja jest zupełnie ja-
sna. „Konnicą” był partyzancki oddział generała Naumowa, a wspomniany patrol
radziecki to grupa zwiadowców Werszyhory.
Czternastego lutego doktor zanotował: „Nastrój pełen podniecenia. Wszyscy mó-
wią głównie o wojskach radzieckich, o zbliżaniu się ich do nas i to ze strony całkiem
niespodziewanej, bo nie od Bugu, lecz z południa”. I oto wrażenia z dnia następnego:
„Sytuacja coraz bardziej napięta. Dziś w nocy wysadzono dwa mosty kolejowe, koło
Suśca i koło Długiego Kąta. Rano pociąg osobowy od strony Rejowca (...) doszedł
tylko do Zwierzyńca. Linia kolejowa, która jeszcze przed kilkoma dniami przepusz-
czała po kilkadziesiąt pociągów na dobę, teraz jakby zamarła”. Dalej lekarz ze Szcze-
brzeszyna pisze, że widział jadące w kierunku na Zamość samochody z lekarzami i
pielęgniarkami ze Zwierzyńca oraz wozy pełne żandarmów i policji. Obserwował też
pojazdy, którymi niemieccy urzędnicy wywozili z Biłgoraja swoje rodziny.
Ale doktor Klukowski nie mógł wówczas wiedzieć, że do Zamościa wraz z innymi
uciekinierami przybył również untersturmführer Fahrenkrug z Biłgoraja. Był przera-
ż
ony i zamierzał jechać dalej do Lublina. Sonderführer Schubert groził mu aresztem i
sądem polowym, wreszcie odesłał z powrotem do Biłgoraja z kolumną wozów pan-
cernych pierwszego pułku SS.
W Krakowie dysponowano dokładniejszymi wiadomościami na temat wydarzeń w
rejonie Puszczy Solskiej i dlatego sonderführer Schubert wiedział, co robi. Jak zano-
tował w swoim „Dzienniku” doktor Hans Frank, 16 lutego odbyła się w Krakowie
narada gubernatorów dystryktów i kierowników głównych wydziałów, w czasie której
szef urzędu, doktor Schluter, poinformował zebranych o sytuacji, jaka wytworzyła się
w rejonie Puszczy Solskiej.
„W okolicach między Biłgorajem a Zamościem pojawiła się pewna banda pod
dowództwem sowieckim i jej siły oceniane są na około 3000 ludzi - zanotowano w
protokole załączonym do „Dziennika” generalnego gubernatora. - Banda ta jest odda-
lona od niemieckiego rejonu osiedleńczego w powiecie Zamość tylko o 10 km w linii
powietrznej. Istnieje poważna obawa, że gdyby się ta banda tam przedarła, urządziła-
by krwawą rzeź wśród osiedleńców niemieckich, których w okolicach Zamościa jest
około 21 000. Wielu Polaków, których wysiedlono z tamtejszych gospodarstw, wy-
czekuje w okolicznych lasach chwili, kiedy będą mogli odzyskać swoją własność.
Jeśli się nie uda zlikwidować tej bandy w ciągu najbliższych 8 dni, pociągnie to za
sobą znaczny upadek prestiżu w oczach tamtejszej ludności, która wówczas będzie już
całkowicie przekonana o bezsilności Niemców”.
Podsumowujący naradę sekretarz stanu do spraw bezpieczeństwa Generalnego
Gubernatorstwa, obergruppenführer Koppe, stwierdził między innymi: „W walce z
bandami zastosuje się wszystkie dostępne środki. Jeśli będąca w tej chwili do dyspo-
zycji liczba ludzi nie wystarczy, trzeba będzie uzyskać dodatkowe jednostki”. Koppe
spodziewa się pomocy od reichsführera SS i uważa, że możliwości Wehrmachtu rów-
nież nie są jeszcze wyczerpane. „Wszystkie te posunięcia wymagają jednak czasu,
gdyż bardzo trudno wciągnąć bandy do walki. Nie ulega jednak wątpliwości, że się da
im radę w ten czy inny sposób”.
W czasie dyskusji jako pierwszy zabrał głos gubernator dystryktu Galicja, bri-
gadeführer Otto Wachter. Stwierdził on między innymi, że pod względem politycz-
nym „bandy sowieckie” są doskonale prowadzone. Nie krzywdzą ludności i odnoszą
się z niezwykłym szacunkiem do księży. Jego zdaniem takie postępowanie stanowiło
wielkie niebezpieczeństwo dla interesów niemieckich na Ukrainie.
Powyższa dyskusja toczyła się w Krakowie w chwili, kiedy nie dotarły tam jeszcze
dokładniejsze informacje na temat celu, jaki miało przed sobą zgrupowanie, i jego
siłach (uznano je za dwukrotnie wyższe niż to miało miejsce w rzeczywistości).
Tymczasem partyzanci po zniszczeniu mostów wokół południowego odcinka
Puszczy Solskiej zaminowali dokładnie leśne drogi, dukty i przesieki prowadzące w
kierunku wsi zajętych przez zgrupowanie. Komendant biłgorajskiego obwodu BCh
„Brzask” (Stanisław Makiełło) meldował dowódcy podokręgu „Lisowi” (Edwardowi
Michańskiemu), że zakładane przez radzieckich partyzantów miny stanowią nadzwy-
czaj skuteczną i groźną broń. Z kolei doktor Klukowski w swyrn „Dzienniku” kryty-
kował tego rodzaju ochronę, gdyż kilka dni później musiał udzielić pomocy lekarskiej
cywilom, którzy furmanką najechali na minę.
Wszystkie te przedsięwzięcia dawały niejaką gwarancję, że wróg nie zaskoczy
kowpakowców, że nie zdoła uderzyć na ich bazę z zewnątrz. Mogli więc w miarę
spokojnie realizować wcześniejsze plany i przystąpić do wykonywania wydanych
uprzednio rozkazów.
Piętnastego lutego czwarty batalion Tokaria, wsparty piątą kompanią Łarionowa,
uderzył z trzech stron na Rudę Różaniecką, do której dnia poprzedniego wkroczyła
niemiecka ekspedycja karna. Ruda Różaniecka, spora wieś (ponad 200 gospodarstw),
leżąca nad rzeczką Różanką, niegdyś ośrodek wytopu żelaza z rud darniowych (stąd
nazwa), znajdowała się zbyt blisko głównej bazy zgrupowania „Borody”, by party-
zanci mogli nie reagować na panoszących się w niej Niemców. Akcję przygotowano
starannie, a było to o tyle łatwe, że ze wsi tej rekrutowała się znaczna część party-
zanckiego oddziału BCh „Burzy-Antona” (Antoni Wróbel) oraz oddziału AK „Hany-
sa” (ppor. Emanuel Michalkiewicz); z niej pochodzili także partyzanci, którzy przez
dłuższy czas brali udział w działaniach dywersyjnych kowpakowców jako przewod-
nicy lub woźnice (np. Leon Kurdyba, Jan Bundryk, Wojciech Ważny - Bucio, Włady-
sław Ważny, Marcin Kolbuch, Jan Koczan, Jan Wróbel, Józef i Tomasz Obiskowie), i
dowództwo batalionu opracowując plan ataku znało świetnie punkty, które wróg mógł
wykorzystać do obrony.
Atak batalionu Tokaria zaskoczył wprawdzie hitlerowców, ale szybko zdołali oni
zorganizować obronę, i celny ogień z cekaemu, skierowany na główną drogę wiodącą
do wsi, powstrzymał nacierających z tego kierunku. Pozostałym partyzantom udało
się jednak dotrzeć do centrum wioski i w pobliże murowanego pałacu, gdzie znajdo-
wały się główne siły nieprzyjaciela. Zaciekły opór wroga zaczął słabnąć. W końcu
rozbita ekspedycja karna uciekła, pozostawiając cekaem i kilkanaście karabinów.
Wzięty do niewoli niemiecki oficer podał, że jego oddział wchodził w skład 56 pułku
piechoty 154 zapasowej dywizji Wehrmachtu stacjonującej w Jarosławiu. Ponadto
potwierdził on zdobyte przez zwiadowców informacje, że w Zamościu, Biłgoraju i
Tomaszowie Lubelskim Niemcy gromadzą siły do walki z partyzantami.
Adam Socha i Jan Filipowicz, dwaj partyzanci zgrupowania, biorący udział w
walkach z ekspedycją karną w Rudzie Różanieckiej, w 1959 roku w „Nowinach Rze-
szowskich” opisali między innymi humorystyczną scenkę, która rozegrała się w jed-
nym z najdramatyczniejszych momentów zmagań. Otóż w czasie zaciętego boju,
kiedy zwycięstwo chyliło się już na stronę partyzantów, kiedy większość Niemców
zginęła lub wycofała się, wysunięty cekaem na głównej drodze dalej pluł ogniem. I
nagle do zawzięcie strzelającego Niemca dopadł od tyłu starszyna Wasyl, spokojnie
przełożył pistolet maszynowy z prawej ręki do lewej i klepnął cekaemistę w plecy,
mówiąc dobrodusznie: „Chwatit, giermaniec, chwatit!”
Uderzenie na Tarnogród postanowiono przeprowadzić inaczej niż na Rudę Róża-
niecką. Podczas gdy atak na wieś nad Różanką miał być dla wroga całkowitym za-
skoczeniem, to teraz w planowaniu działań uwzględniono czynnik psychologiczny.
Partyzanci mieli nacierać na miasto wieczorem, kiedy wiadomości o pogromie kom-
panii karnej dotrą do Tarnogrodu i wpłyną na obniżenie morale garnizonu.
Rzeczywiście, przewidywania Werszyhory i oficerów jego sztabu okazały się
słuszne. Na wieść o rozbiciu Niemców w Rudzie komendant tarnogrodzkiego garni-
zonu uciekł za San, do Rudnika, skąd pod wieczór przybyły do miasta posiłki w sile
ponad stu policjantów ukraińskich.
W samym Tarnogrodzie garnizon składał się z posterunków żandarmerii i policji
ukraińskiej oraz kompanii oddziału ukraińskiego SD dowodzonego przez byłego pe-
tlurowca i renegata, „pułkownika” Włodzimierza Darmochwałę. Niektórzy historycy
twierdzą, że był to oddział policji pomocniczej, tzw. Hilfspolizei. Ludność polska
nazywała ich „darmochwalcami”, zaś członkowie tego oddziału najczęściej używali
określenia „siczowi strzelcy”.
Wieczorem, kiedy do Tarnogrodu zbliżał się batalion Kulbaki, dołączyli do niego
miejscowi partyzanci (oddział AK „Groma” - Edward Błaszczak, oraz oddziały BCh
„Błyskawicy”, „Huragana” --Paweł Pisarczyk, i „Burzy”), ponieważ pragnęli oni
wziąć udział w walce z odznaczającymi się szczególnym okrucieństwem w stosunku
do ludności polskiej ukraińskimi nacjonalistami.
Zdobycie Tarnogrodu okazało się przedsięwzięciem nadspodziewanie prostym,
gdyż, ku zaskoczeniu samych kowpakowców, po pierwszych seriach z pistoletów
maszynowych i po kilku wybuchach granatów cały garnizon, nie oddawszy nawet
jednego strzału, rozpierzchł się w panice i skrył w ciemnościach. Nawet samochody
ciężarowe, którymi przybyły posiłki, pozostawiono na rynku.
Kulbaka zdobył w Tarnogrodzie duży magazyn z żywnością i materiałami pędny-
mi (materiały pędne spalono, kilka ton żywności i owsa partyzanci wzięli na swoje
sanie, resztę żywności, w tym około 200 ton zboża, sól, cukier, odzież i obuwie, roz-
dano miejscowej ludności) oraz wziął do niewoli urzędników niemieckiej administra-
cji - tych po przesłuchaniu przekazano polskim oddziałom partyzanckim.
Niezależnie od tych lokalnych akcji Wojciechowicz w porozumieniu z Werszyho-
rą opracował projekt dalekiej dywersji i wyznaczone grupy, nie czekając na zwia-
dowców, ruszyły na linie kolejowe prowadzące do Lwowa i Rawy Ruskiej.
W tych burzliwych i pełnych wydarzeń dniach przybyli do sztabu dowódca trze-
ciego batalionu Brajko i jego komisarz Cymbał, by złożyć sprawozdanie z dziesięcio-
dniowego rajdu, podczas którego przebyli ponad 500 kilometrów. Werszyhorą był
zadowolony, że batalion w złożonej sytuacji przyfrontowej wykonał swe zadanie i
pomógł ofensywie radzieckiej, a co najważniejsze nie dał się przy tym zniszczyć dys-
ponującemu znaczną przewagą liczebną wrogowi.
Rajd zaczął się niewesoło. Batalion szedł po bezdrożach, ciągle niepokojony przez
miejscowe bandy UPA, nie mogąc nawiązać łączności radiowej z Werszyhorą. Tak
dotarli do głębokiej, szeroko rozlanej rzeki Styr, przez którą powinni natychmiast się
przeprawić. Tymczasem wszystkie mosty zostały spalone przez upowców. Wysłane w
górę i dół rzeki patrole stwierdziły, że Styr najwęższy jest w rejonie miasteczka Bo-
remel, ale niestety jest ono opanowane przez sotnię „Marka”. Brajko postanowił zdo-
być miasto i przeprawę.
Rankiem 4 lutego batalion otoczył miasteczko z trzech stron i na sygnał rakiety
przystąpił do ataku. Wtedy się okazało, że zarówno sotnia, jak i miejscowa ludność
zniknęła, i to niedawno, bo w niektórych chatach gotowały się jeszcze na piecach
kartofle. Dopiero po dłuższym czasie wyszło na jaw, że sotnia uciekła w nocy, zaś
nastraszeni przez upowców mieszkańcy pochowali się w przemyślnie skonstruowa-
nych podziemnych kryjówkach.
Batalion natychmiast zorganizował obronę okrężną, a dowódca kompanii saper-
skiej, kapitan inżynier Kalnicki, przystąpił do budowy mostu zawieszonego na linach.
Pomagali mu przy tym mieszkańcy miasteczka, znosząc budulec z opuszczonych
gospodarstw nad rzekę. Przeprawę rozpoczęto późnym wieczorem. Po chybotliwym i
zanurzającym się w wodzie „moście” przeniesiono cały sprzęt, włącznie z armatą
„czterdziestkąpiątką”.
Noc minęła na ciężkim marszu - nastąpiła odwilż i ludzie Brajki brnęli w błotnistej
mazi, napotykając po drodze wykopane przez upowców głębokie rowy - i na dzienny
postój zatrzymali się we wsi Budy.
Po zamaskowaniu batalionu Brajko wysłał zwiadowców na pobliskie linie komu-
nikacyjne, między innymi na linię kolejową Dubno - Brody, i wkrótce zaczęły napły-
wać meldunki, z których wynikało, że wszystkie drogi zapchane są wycofującymi się
niemieckimi jednostkami, a do większych miejscowości napływają oddziały przystę-
pującej do „wyrównywania frontu” czwartej armii pancernej. Wracające patrole do-
niosły też, że wojska Czerwonej Armii podeszły już do Ikwy i prowadzą walki na
rubieży Targowica - Młynów - Dubno, a więc w odległości około 25 kilometrów od
miejsca postoju batalionu.
Mając wyrobione zdanie na temat sytuacji panującej w okolicy, Brajko wysłał na
linię kolejową i szosy minerów Kalnickiego. Założyli oni dwadzieścia min opóźnio-
nego działania i wrócili do Bud, gdzie właśnie zakończono przygotowania do wymar-
szu.
Gęsty śnieg ograniczał widoczność, ruszyli więc natychmiast w drogę. Pod wie-
czór batalion zbliżał się do wsi Teslesłuchów, za którą znajdowała się szosa Kozyn -
Beresteczko. Dowódca, jak zwykle, wysłał osłony na obie strony traktu i okazało się,
ż
e ta przezorność nie była przesadą. Partyzanci stwierdzili, że zbliżają się do wsi pra-
wie jednocześnie z nieprzyjacielską kolumną czołgów zdążającą do Beresteczka.
Rozpoczęła się ostra wymiana ognia i wówczas na pomoc Niemcom ruszyły samo-
chody pancerne i artyleria z Beresteczka. Jednak w ciemnościach niemieccy czołgiści
i artylerzyści zaczęli się wzajemnie ostrzeliwać, co wykorzystali kowpakowcy. Prze-
mknęli niemal niepostrzeżenie przez drogę i bocznymi ścieżkami dotarli do wsi Cho-
tyń.
Niestety, w czasie strzelaniny zginął szef sztabu batalionu i został ranny jeden ze
zwiadowców.
Już nocą dwie grupy minerów założyły po cztery pięćdziesięciokilogramowe miny
na szosie i linii kolejowej wiodącej do Brodów i cały batalion pomaszerował dalej. Na
zachód od wsi Bordylaki kolumnę zatrzymał gajowy w polskiej rogatywce. Poinfor-
mował on starszego lejtnanta Brajkę, że obok wszystkich mostów na rzeczce Sło-
niówka, znajdującej się na drodze batalionu, nieprzyjaciel przygotował zasadzki z
cekaemami. W końcu gajowy przypomniał sobie o częściowo zniszczonym moście we
wsi Stratyn, gdzie jego zdaniem nie powinno być wroga.
Poszli za tym przypadkowym przewodnikiem, ale wkrótce przekonali się, że i tam
czają się Niemcy. Gajowy jednak nie rezygnował. Poprowadził partyzantów sobie
tylko znanymi ścieżkami i dzięki niemu zdołali ominąć niemiecki posterunek, a póź-
niej przeprawić się na drugą stronę Słoniówki po prowizorycznie naprawionym mo-
ś
cie.
Przed osiągnięciem przewidzianej na dzienny postój wsi Bordulaki Brajko pozo-
stawił na szosie Brody
- Beresteczko Andrieja Ustenkę, aby zdobył „języka”. Po jakimś czasie kowpa-
kowcy usłyszeli serie z pistoletów maszynowych oraz cekaemów i wkrótce do wsi
przybył Ustenko z pięcioma jeńcami - wśród nich znajdował się oficer, dowódca pa-
trolu inżynieryjnego sztabu czwartej armii pancernej. Z relacji Ustenki wynikało, że
rozbił on ciężarówkę z patrolem jadącym z Brodów, że większość żołnierzy niemiec-
kich zginęła, jednak jednemu udało się uciec do miasta. Przesłuchiwany oficer był
pewien, że został wzięty do niewoli przez żołnierzy regularnej jednostki Czerwonej
Armii, która przerwała się przez front, a utwierdziły go w tym przekonaniu noszone
przez partyzantów naramienniki.
Kowpakowcy dowiedzieli się później, że analogiczną wiadomość musiał zanieść
do Brodów niedoszły jeniec Ustenki, ponieważ jeszcze tego samego dnia opuścił
miasto i udał się do Lwowa stacjonujący tam sztab czwartej armii pancernej.
Informacje uzyskane od jeńców przekazano przez radio na „wielką ziemię” i jak
zwykle wysłano minerów, by założyli ładunki wybuchowe na drogach wiodących do
Brodów. Umieścili oni 7 min na linii kolejowej i 10 na szosie. Większość z nich miała
zapalniki czasowe, ale dwie o natychmiastowym działaniu spowodowały, że na
oczach minerów wyleciały w powietrze dwa kolejowe transporty wojskowe. Podczas
strzelaniny, która się wówczas wywiązała, został ciężko ranny jeden z minerów.
Batalion wykonał swoje zadanie i zużył większą część materiałów wybuchowych
przeznaczonych do tego celu. Teraz partyzanci powinni jak najszybciej dotrzeć do
zgrupowania, z którym w końcu udało się nawiązać bezpośrednią łączność. Przyj-
rzawszy się dokładnie sztabowej mapie, Brajko doszedł do wniosku, że najdogodniej-
sza droga z Bordulak na zachód wiedzie przez miasteczko Stanisławczyk i Łopatyn (w
tym ostatnim znajdowała się duża gorzelnia wytwarzająca spirytus dla przemysłu
lotniczego), ale przed wyruszeniem tą trasą trzeba było ją dokładnie rozpoznać. Bata-
lion musiał wycofać się w całkowitej tajemnicy przed Niemcami, gdyż zaalarmowani
mogli w każdej chwili wezwać na pomoc znajdujące się w pobliżu wojska frontowe.
Jak stwierdził Brajko, w Bordulakach i okolicznych wsiach mieszkało wielu Pola-
ków. Dość długo zastanawiał się, do którego z nich zwrócić się z prośbą o pomoc i w
końcu postanowił porozmawiać z księdzem - właśnie na plebanii miał swoją kwaterę.
Ksiądz Szurmiej (jego nazwisko poznał Brajko dopiero po wojnie), oburzony tym, że
hitlerowcy wybijają na klamrach swych pasów słowa „Gott mit uns” („Bóg z nami”),
a jednocześnie z takim okrucieństwem unicestwiają miliony mieszkańców Europy,
chętnie udzielił wszelkich informacji, a nawet zaproponował, że osobiście przepro-
wadzi „lustrację” w interesujących partyzantów miasteczkach. Kiedy dowódca bata-
lionu przyjął jego propozycję, udał się w „odwiedziny” do swoich parafian i po po-
wrocie oznajmił, że w Stanisławczyku i Łopatyniu stacjonuje zaledwie kilkudziesięciu
policjantów i żołnierzy Wehrmachtu.
Brajko nie namyślał się ani chwili. Postanowił z marszu zdobyć obydwa mia-
steczka.
Jako szpica w kierunku Stanisławczyka pomknął na koniach pluton zwiadu My-
koły Muraszkina. Na widok konnych wjeżdżających między zabudowania policjanci
rozpierzchli się i pluton ruszył do Łopatynia, dokąd wkrótce przymaszerowały też w
szyku zwartym pozostałe kompanie „regularnej armii”. Most, pocztę, posterunki sy-
gnalizacyjne lotnictwa i lotnicze warsztaty naprawcze zniszczono. Podpalony w go-
rzelni spirytus (dwa olbrzymie zbiorniki o pojemności 100 ton każdy) płonął długo i
partyzanci spoglądający co jakiś czas do tyłu widzieli bijące w niebo dwie niebieska-
we pochodnie.
Rankiem 9 lutego, przebywszy 40 kilometrów, batalion zatrzymał się we wsi
Radwańce, a minerzy ruszyli na linie komunikacyjne prowadzące z Łucka do Lwowa
(na odcinku Stojanów - Radziechów wykoleili pociąg z niemieckim sprzętem tech-
nicznym).
We wsi Radwańce Brajko dowiedział się, że poprzedniego dnia kwaterował tu
kawaleryjski oddział, na czele którego stał zupełnie młody dowódca w generalskim
mundurze. Mógł to być tylko oddział Michaiła Naumowa.
Wieczorem batalion wyruszył do wsi Dobrotwór położonej nad samym Bugiem.
Od mieszkańców dowiedzieli się partyzanci, że Werszyhora, nazywany tu „wesołym,
brodatym dowódcą”, sprytnie prześliznął się przez Bug, ale Naumowowi już się to nie
udało. Musiał zdobywać most w walce, po której niemiecka ekspedycja karna ruszyła
jego śladem. Obecnie most był nie obsadzony i wieczorem batalion zabierając ze sobą
kilku rannych ze zgrupowania Naumowa przedostał się na drugi brzeg rzeki. W dal-
szym marszu na zachód przekroczył Brajko szosę Lwów - Rawa Ruska, minując ją jak
zwykle po obu stronach, a następnie przebył tory kolejowe linii Rawa Ruska - Lwów,
które też zostały zaminowane. Ledwo batalion oddalił się od torów, rozległ się wy-
buch miny, a potem straszliwy huk i łomot wylatującego w powietrze pociągu ze
sprzętem i amunicją.
O świcie 12 lutego dotarli kowpakowcy do Diewiatira, skąd ruszyli do wsi Brusno
Stare. Po drodze przekroczyli linię kolejową Rawa Ruska - Lubaczów, gdzie znów
założyli miny. Po kilkunastu minutach usłyszeli grzmot wysadzonego pociągu. Pod-
czas odpoczynku we wsi Brusno Stare nasłuchali się opowieści
o niedawno stacjonującym tu zgrupowaniu i jego przystojnym, wesołym dowódcy,
który rozmawiając z ludźmi „mrużył figlarnie oczy i lekko skubał wspaniałą brodę”.
Wiedzieli, że idą śladem Werszyhory. Dalej do Puszczy Solskiej zaprowadził Brajkę
przewodnik Adam Skiba, który na jakiś czas pozostał u partyzantów.
Szczęśliwy powrót trzeciego batalionu z samodzielnego rajdu był dowodem, że
taka metoda walki z Niemcami przynosi duże korzyści, gdyż rozprasza siły karnych
ekspedycji nieprzyjaciela oraz utrudnia mu zorientowanie się, gdzie znajduje się
główna baza partyzantów. Dlatego też niezależnie od działań dywersyjnych w rejonie
Puszczy Solskiej natychmiast wysłano w drogę trzy samodzielne grupy dalekiej dy-
wersji. Na linię kolejową Rawa Ruska - Jarosław ruszył kapitan Kalnicki ze swą
kompanią, czwarty batalion wysłał grupy dywersyjne na trasę Rawa Ruska - Zamość,
a dywizjon kawaleryjski Lenkina poszedł najdalej, bo na linię kolejową Lwów -
Przemyśl. Razem z Lenkinem zabrały się dwa plutony czwartej kompanii, pod do-
wództwem Dorofiejewa, które miały uszkodzić tę samą linię kolejową na odcinku
Przemyśl - Gródek Jagielloński.
Szesnastego lutego przybył do sztabu zgrupowania porucznik „Podkowa”, do któ-
rego dotarły już wieści o przeprowadzonych przez kowpakowców akcjach dywersyj-
nych. Oznajmił on Werszyhorze, że razem ze swoim oddziałem pragnie wziąć udział
w dywersji. „Borodę” ucieszyła ta deklaracja Polaka, ale nie mógł powstrzymać się od
pytania, czy o inicjatywie „Podkowy” wiedzą jego przełożeni. Porucznik wyjaśnił
wówczas, że udział w walkach z okupantem u boku zgrupowania uważa za swój pa-
triotyczny obowiązek, a poinformowany o tym kapitan „Wacław” nie zgłosił żadnych
zastrzeżeń.
Wojciechowicz, który już dawno planował unieruchomienie linii kolejowej pro-
wadzącej z Lublina na wschód, poprzez Rejowiec Fabryczny i Zawadę, do Zamościa
lub Rawy Ruskiej, zaproponował, by powierzyć to zadanie „Podkowie”. Plan miał już
niemal gotowy. Uważał, że należy po prostu wysadzić duży most kolejowy na rzeczce
Wolicy we wsi Wólka Orłowska leżącej w pobliżu Krasnegostawu. Miejscowość ta
była oddalona około 100 kilometrów od Borowca i zgrupowanie dotychczas nie wy-
słało tam żadnej ze swoich grup, gdyż nie miało dokładnych map tego terenu. „Pod-
kowie” podobał się ten pomysł, tym bardziej że okolice zamierzonej dywersji znał
wyśmienicie. Zaproponował, że sam zorganizuje tę wyprawę, ale prosi o 3 minerów
oraz materiały wybuchowe. Ponadto dał swoich przewodników grupie mającej wysa-
dzić most na Lubaczówce pod Jarosławiem.
Po naradzie oficerów sztabu zgrupowania z „Podkową” zdecydowano, że pod Ja-
rosław pójdą dwa plutony 9 kompanii pod dowództwem Iwana Serdiuka, a razem z
porucznikiem ruszy oddział minerów pod dowództwem Wołodi Dubillera oraz pluton
fizylierów pod dowództwem Stiepana Bokarewa.
Już 17 lutego jako pierwszy wrócił z wyprawy oddział Kalnickiego i dowódca
zgłosił się do sztabu, by zdać sprawozdanie przełożonym z przebiegu działań.
Minerzy nie niepokojeni przez nieprzyjaciela przebyli około 35 kilometrów i 16
wieczorem dotarli do niewielkiego chutoru w pobliżu stacji Horyniec. Tam pozosta-
wili wozy i udali się w kierunku torów pobliskiej linii kolejowej. Oddział miał cztery
miny z opóźnionym działaniem i jedną z zapalnikiem natychmiastowym. Podzielili się
więc na 5 grup i każda z nich wzięła po jednej minie. Cztery grupy po dojściu do
torów rozdzieliły się i każda z nich udała się w odrębny punkt, dbając o to, by miny
znalazły się w odpowiednich miejscach, były dobrze zamaskowane i po wybuchu
uczyniły jak największe szkody. Minę z natychmiastowym działaniem zabrał Kalnicki
ze swymi ludźmi. Założył ją najdalej, w miejscu, które dawało gwarancję, że wybuch
na długi czas sparaliżuje ruch kolejowy. Na zamaskowanie kilkudziesięciokilogra-
mowych min potrzebowali kilku godzin i po ich upływie ruszyli do chutoru po pozo-
stawione tam wozy. W czasie marszu kowpakowcy dostrzegli w dolinie miasteczko i
stację Horyniec z dobrze widocznym czerwonym okiem semafora.
Kapitan Kalnicki spytał wówczas przewodnika:
- Jak silny garnizon obsadził stację?
- Garnizon? - zdziwił się przewodnik. - Żadnego garnizonu tam nie ma. Na stacji
pełni dyżur kilku żandarmów. Widząc zadowoloną minę kapitana, dodał jeszcze, że
właśnie na stacji Horyniec parowozy kursujące na trasie Jarosław - Rawa Ruska za-
opatrują się w wodę.
Kalnicki nie zadawał więcej pytań, tylko skierował cały oddział w stronę stacji.
Miał jeszcze w zapasie kilka mniejszych min i uznał, że właśnie w tym miejscu powi-
nien je wykorzystać. Kiedy żandarmi dostrzegli zbliżających się partyzantów, bez
jednego strzału opuścili posterunek i skryli się w ciemnościach.
Minowali jeszcze kowpakowcy pompę wodną i urządzenia stacyjne, gdy odezwał
się telefon. Powiadamiano właśnie dyżurnego ruchu, że do stacji zbliża się pociąg
wojskowy. Ludzie Kalnickiego potrzebowali kilku minut, by zakończyć pracę, toteż
dowódca polecił dyżurnemu ruchu, żeby włączył czerwony semafor. Pociąg zatrzymał
się i zaczął przeraźliwie gwizdać. Niemal w tym samym momencie partyzanci włą-
czyli zielone światło i zaczęli uciekać w kierunku pobliskiego lasu. Kiedy po chwili
dowódca obejrzał się, zdążył dostrzec, jak potężne cielsko parowozu przewala się
przez tor. Po kilku sekundach wszyscy usłyszeli następujące po sobie wybuchy pompy
wodnej i urządzeń stacyjnych. Dotarli już do pozostawionych w chutorze wozów i
krzątali się przy nich, gdy usłyszeli stukot pociągu nadjeżdżającego od strony Jaro-
sławia. I znów okolicą wstrząsnął głuchy łoskot walącego się z torów składu.
Następnego dnia, czyli 17 lutego, grupa zwiadowców Petra Kaszyńskiego i grupa
dywersyjna Mykoły Szuszmincewa ruszyła do Tomaszowa Lubelskiego, aby zami-
nować drogę prowadzącą z Biłgoraju. Przy okazji mieli oni sprawdzić, czy został
wysadzony most kolejowy nad tą drogą. Okazało się, że most był zniszczony, jednak
w jego pobliżu stał pociąg remontowy. Zaminowali zatem partyzanci nie tylko szosę,
ale i tor za pociągiem, po czym zaczęli ostrzeliwać wagony. Obsługa w panice zebrała
robotników, pociąg zaczął się cofać... najechał na świeżo założoną minę i stoczył się z
nasypu.
W południe 18 lutego zwiadowcy przyprowadzili do majora Jurkina nieznajomego
cywila, który twierdził, że ma niezwykle ważne wiadomości dla dowództwa zgrupo-
wania. Znał wszystkie hasła podane niegdyś kapitanowi „Wacławowi”, więc wysłu-
chano go uważnie. Wiadomość, którą przyniósł, była szokująca. Otóż następnego dnia
wieś Borowiec i okolice miały być zbombardowane przez specjalnie sprowadzone na
lotnisko w pobliżu Zamościa samoloty.
Werszyhora i Wojciechowicz, dowiedziawszy się o tym, natychmiast zwołali od-
prawę dowódców, podczas której jednogłośnie uznano, że dalszy pobyt w tym rejonie
jest zbyt niebezpieczny, i postanowiono przenieść się do lasów janowskich. Tam mia-
ła powstać nowa baza. W Borowcu Werszyhora polecił zostawić tylko zwiadowców,
którzy mieli doprowadzić wracające z rajdów grupy dywersyjne do nowego miejsca
postoju. Uprzedzono też mieszkańców wsi, aby wraz ze swym dobytkiem na czas
bombardowania schronili się w pobliskich lasach.
Panowała piękna śnieżna pogoda, załadowali więc kowpakowcy swój dobytek na
sanie i już o godzinie szesnastej opuścili bazę. Wcześniej wymaszerował tylko drugi
batalion, który zajął Tarnogród i czekał, aż miną go pododdziały zgrupowania. Od
tego momentu stał się strażą tylną, wysadzającą w powietrze wszystkie przebyte przez
towarzyszy mosty. Miało to zahamować ewentualny pościg.
Na przedzie długiej kolumny pędził zwiad konny i wchodzący w jego skład prze-
wodnicy pokazywali boczne drogi, a nawet przesieki leśne. Mijano w ciszy uśpione
wsie, które różniły się tylko tym od wsi wołyńskich, że przesuwająca się kolumna nie
była ostrzeliwana zza węgła przez bandy UPA.
DRUGA BAZA - LASY JANOWSKIE
Sztab zgrupowania i pododdziały mu towarzyszące o świcie 19 lutego zakwatero-
wały się we wsi Domostawa (oddalona od Borowca o około 60 km), leżącej w cen-
trum lasów janowskich przy drodze prowadzącej z Janowa Lubelskiego do Niska.
Werszyhora miał nadzieję, że przynajmniej przez kilka dni pobyt jego ludzi w tym
rejonie będzie tajemnicą dla wroga i zgrupowanie zajmie się dywersją na linii kolejo-
wej Sandomierz - Rozwadów - Lublin, niestety wkrótce zgłosił się do sztabu lejtnant
Łarionow z meldunkiem, że w odległości około 10 km, we wsi Łążek Ordynacki,
znajduje się fabryka dykty lotniczej chroniona przez pluton dobrze uzbrojonych hitle-
rowców. Takie sąsiedztwo było zbyt niebezpieczne dla zgrupowania, toteż Werszy-
hora polecił, aby Łarionow zlikwidował Niemców. Zaatakowani bronili się zaciekle.
Dopiero artyleryjskim ogniem na wprost rozbili partyzanci bunkry i dzięki temu wy-
konali zadanie.
Tego samego dnia na pobliskiej szosie Kulbaka „upolował” dwa samochody, zdo-
bywając karabiny, pistolety maszynowe i cekaem, a zwiadowcy nawiązali kontakt z
miejscowymi oddziałami partyzanckimi porucznika „Konara” (Bolesław Usow),
podporucznika „Groma” (Edward Błaszczyk) i podporucznika „Doliny” (Adam Pio-
trowski).
Wieczorem rozpogodziło się i Werszyhora, sądząc, że następnego dnia może być
lotna pogoda, a zatem Niemcy prawdopodobnie podejmą próbę zbombardowania
bazy, polecił, by wszystkie oddziały zmieniły o świcie miejsce zakwaterowania. Było
to posunięcie słuszne. Faktycznie rankiem nadleciały samoloty i szczególnie starannie
zbombardowały miejsca, gdzie jeszcze dnia poprzedniego znajdował się sztab i kwa-
tera Werszyhory. Były ofiary wśród ludności wsi i mało brakowało, a prosto pod
spadające bomby dostałby się szwadron Lenkina, który właśnie wracał z wyprawy
pod Lwów.
Lenkin dotarł do wsi Borowiec już po jej zbombardowaniu i do Domostawy pro-
wadził go jeden z pozostawionych tam zwiadowców. W sztabie dowódca szwadronu
zdał sprawozdanie ze swoich poczynań w czasie rajdu.
Dotarli pod Lwów i tam, w pobliżu dobrze strzeżonej linii kolejowej, Lenkin po-
dzielił swój szwadron na trzy oddziały, aby zaminować tory w kilku punktach jedno-
cześnie. Założyli miny natychmiastowego i opóźnionego działania i byli świadkami
skuteczności tych pierwszych. Z ukrycia obserwowali, jak wylatują w powietrze trzy
transporty wojskowe - jeden z nich wiózł czołgi i działa, a dwa pozostałe żołnierzy
jadących na front - i zaraz potem opuścili niebezpieczny rejon. O rezultatach działania
min z zapalnikami czasowymi nie mogli nic powiedzieć, przeto sprawozdanie nie
obejmowało strat hitlerowskich przez nie spowodowanych. Ponadto szwadron Lenki-
na wysadził w powietrze we wsi Wola Dobrostańska lwowską wieżę ciśnień (jeden z
kawalerzystów stracił podczas tej akcji oko), zniszczył rozjazdy kolejowe na stacji
Starzysko-Słoboda oraz spalił tartak.
Razem z Lenkinem wróciła do bazy grupa Dorofiejewa, która miała za zadanie za-
atakować tę samą linię kolejową na bliższym jej odcinku, między Gródkiem Jagiel-
lońskim a Przemyślem. Ludzie Dorofiejewa trzykrotnie starli się z hitlerowcami pil-
nującymi torów, wysadzili jeden pociąg wojskowy, a w drodze powrotnej dwa słupy
wysokiego napięcia.
Wieczorem 20 lutego wróciła też z rajdu grupa Serdiuka. Zgodnie z planem wysa-
dziła ona most kolejowy nad rzeczką Lubaczówką w pobliżu wsi Wólka Zapałowska.
Werszyhora zadowolony był z działalności grup wypadowych, ale ani on, ani jego
sztab nie mieli czasu, by dokładnie przeanalizować i podsumować osiągnięte wyniki.
Aktualna sytuacja zgrupowania stawała się dramatyczna, wróg był prawdopodobnie
informowany o każdym ruchu partyzantów, bo niemal natychmiast po opuszczeniu
przez nich kwater sypały się na nie bomby. Na razie jeszcze wyprzedzali Niemców,
ale jak długo może trwać ten niebezpieczny wyścig?
Nadchodziła noc, mieli przed sobą zaledwie kilka godzin wypoczynku, i to nie
wszyscy, bo przed świtem znów musieli ruszyć w drogę. Teraz celem była wieś Smu-
ga, położona wśród lasów, dających schronienie na wypadek bombardowania.
Ciągłe umykanie przed wrogiem nie zwalniało zgrupowania z obowiązku prze-
prowadzania akcji dywersyjnych, toteż kiedy do sztabu zgłosił się porucznik „Konar”
z informacjami o ruchach wojsk hitlerowskich w interesującym ich rejonie oraz o
zakładach przemysłowych w Stalowej Woli, w których produkowano i remontowano
armaty kaliber 88 mm i wykonywano płyty pancerne do czołgów (zakład podlegały
koncernowi Hermann Goering Werke i zatrudniano w nich około 10 000 robotników,
w tym wielu jeńców radzieckich), Wojciechowicz i jego najbliżsi współpracownicy
zaczęli się zastanawiać nad możliwością zniszczenia tych zakładów. Po dokładnej
analizie dostarczonych przez „Konara” materiałów okazało się, że ze względu na silne
umocnienia i liczbę wojsk niemieckich stacjonujących w mieście i pobliskich osadach,
połączonych ze Stalową Wolą dobrą siecią dróg, bezpośredni atak jest niemożliwy.
Postanowiono więc nawiązać łączność z konspiratorami ze Stalowej Woli i wspólnie z
nimi przeprowadzić akcję dywersyjną. W charakterze łącznika udała się do miasta
Apolonia Pęk z Jarocina.
Tymczasem Wojciechowicz omawiał z porucznikiem „Konarem” różne warianty
dywersji i po długiej dyskusji doszli do wniosku, że najprostszym, a zarazem najsku-
teczniejszym sposobem będzie użycie artylerii zgrupowania, która ze wschodniego
brzegu Sanu ostrzela elektrownię i wieżę ciśnień w Stalowej Woli. Ponadto porucznik
„Konar” zaproponował, aby partyzanci zaatakowali jednocześnie miasteczko Ulanów,
położone w widłach Sanu i Tanwi, miasteczko, w którym znajduje się duży magazyn
ż
ywności oraz niemieckie stanowisko naprowadzania samolotów. „Konar” wyjaśnił
przy tym, że mógłby sam, a właściwie przy pomocy miejscowego plutonu AK pod-
porucznika „Władka” (Bogusław Miączyński), uderzyć na to stanowisko, ale nie
chciałby zdekonspirować oddziału, który w swej większości składa się z ulanowskich
policjantów.
Kiedy rozstrzygnęli już wszystkie wątpliwe kwestie i opracowali plan działania,
Werszyhora wezwał do sztabu Brajkę i jego komisarza Cymbała.
- Poznajcie się, Petro. - Dowódca wskazał Brajce przystojnego blondyna w pol-
skim mundurze oficerskim. - Dziś w nocy będziecie razem wojowali - dodał.
- Porucznik Władek! - Oficer stanął na baczność i trzasnął obcasami. Władek to na
pewno pseudonim, pomyślał Brajko. Postawę ma dobrą, ale zobaczymy, jaki będzie w
boju. Po omówieniu szczegółów powierzonego im zadania obaj oficerowie uścisnęli
sobie dłonie i umówili się na spotkanie z podległymi oddziałami przed sztabem trze-
ciego batalionu.
O godzinie dwudziestej drugiej w wyznaczonym miejscu stały już równe szeregi
partyzantów i dziesiątki pustych sań, na których zamierzano przewieźć żywność ze
zdobytych magazynów. W ciemnościach nocnych Brajko nie widział dobrze pod-
władnych towarzyszącego mu Polaka i dopiero pod Ulanowem, gdy przed jadącymi
przodem saniami dowódcy zameldowali się dwaj barczyści policjanci, lejtnant zrozu-
miał, kim są „żołnierze” podporucznika „Władka”.
Tej nocy, zgodnie z planem, Ulanowa strzegli policjanci-akowcy, toteż został on
zdobyty bez wystrzału, co więcej, ci sami policjanci spełniali rolę ubezpieczenia na
drogach wiodących do miasteczka.
Pierwsza część zadania, w gruncie rzeczy najłatwiejsza, została wykonana. Teraz
należało zlikwidować nie spodziewających się niczego Niemców.
Obsługa stanowiska naprowadzania samolotów, składająca się z kilkudziesięciu
ż
ołnierzy, zajmowała murowany piętrowy budynek byłego sądu i więzienia. Teraz był
on cichy i uśpiony. W jednym tylko oknie, na piętrze, paliło się światło. Partyzanci
niemal bezszelestnie ustawili naprzeciwko tego budynku armatę czterdziestkępiątkę, z
której oddali kilka strzałów. Okazało się jednak, że pociski przeciwpancerne odbijały
się od solidnych murów jak piłki. Niemcy mimo zaskoczenia niemal natychmiast
otworzyli ogień z dwu ustawionych w oknach cekaemów. Pociski poszybowały w
stronę obsługi armaty i atakujących partyzantów. Ci ostatni wkrótce zalegli.
- Co teraz? - spytał Brajko stojącego obok „Władka”.
Podporucznik nie zdążył odpowiedzieć na to pytanie, kiedy do dowódcy batalionu
podbiegł miner, drobny, wyglądający na piętnastoletniego chłopca Wasia Korobko.
- Towarzyszu dowódco - krzyczał, z trudem łapiąc oddech. - W ten sposób tych
gadów nie dostaniemy do rana. Trzeba ich wysadzić. Materiały wybuchowe mamy.
Przygotuję wszystko z Griszą Kozłowem i założymy.
- Ale jak założycie miny wewnątrz budynku? - Brajko nie był zachwycony pomy-
słem Wasi.
- Po co tam wchodzić? - Korobko nie tracił rezonu. - Ubezpieczycie nas ogniem
karabinów maszynowych, my podpełzniemy, wybijemy na parterze okno i wrzucimy
ładunek wybuchowy.
Po kilku minutach minerzy przyciągnęli dwa worki trotylu, podczołgali się pod
okno, wrzucili do wnętrza śmiercionośne ładunki i jeszcze szybciej wycofali się z
powrotem. Walący wściekle z cekaemów Niemcy nie dostrzegli ich i dopiero słup
ognia i ogłuszający huk był dla nich sygnałem, że przegrali ten pojedynek.
Komisarz Cymbał pierwszy wyskoczył na drogę i podbiegł do budynku. Kiedy
opadła chmura dymu i kurzu, okazało się, że prawa część domu została całkowicie
zburzona. Na schodach stali z podniesionymi rękami hitlerowcy. Byli chyba w szoku,
gdyż patrzyli nieprzytomnie i nie reagowali na rozkazy. W ocalałej części zdobytej
„twierdzy” znaleziono dwie radiostacje, wiele karabinów, kilka karabinów maszyno-
wych i spore zapasy amunicji.
- Pan, poruczniku, mówił, że nie ma broni - komisarz Cymbał pokazał zdobycz
stojącemu obok Polakowi. - Zostawimy chyba to wszystko naszym dzisiejszym towa-
rzyszom? - zwrócił się do Brajki. - To dobrzy chłopcy.
Dowódca skinął głową na znak, że się zgadza. Zadowolony podporucznik podzię-
kował gorąco za tak cenny dar i zapewnił, że wykorzysta go do walki z Niemcami.
Zaproponował też radzieckim partyzantom, by po wojnie odwiedzili go w jego domu
w Ulanowie przy ulicy Kościelnej.
Tej samej nocy wyruszył nad San oddział inżyniera Bakradze. W pobliżu wsi
Pysznica, położonej naprzeciw Stalowej Woli, partyzanci radzieccy spotkali się z
częścią oddziału AK porucznika „Konara”. Oprócz dowódcy był tu również podpo-
rucznik „Dąb” (Edward Sroczyński) oraz zastępca dowódcy baterii lejtnant Tiupow ze
zwiadowcami, którzy jeszcze za dnia na wzgórzach leżących w pobliżu urwistego
brzegu Sanu wybrali stanowiska dla armat.
Pierwszą salwę artyleryjską oddano dokładnie o godzinie 2.00 w nocy 22 lutego.
Jeden z pocisków wywalił okienną ramę w budynku elektrowni i jaskrawe światło
buchające z wnętrza wyłuskało z mroku stojącą z prawej strony wieżę ciśnień. Jedną z
armat od razu partyzanci skierowali w tę stronę.
Po pierwszych strzałach komendant straży fabrycznej, Kircheisen, myślał, że Sta-
lową Wolę zaatakowały bombowce, później zorientował się, że pociski padają ze
wschodu. Czyżby niespodziewanie front przesunął się tak blisko, pomyślał. Pułkow-
nik pełnomocnik zarządu Wehrmachtu nic nie myślał, tylko w panice wyjechał ze
Stalowej Woli. Po piątej salwie rozległ się wybuch kotła elektrowni.
Zadanie zostało wykonane i kowpakowcy, a z nimi Polacy (w akcji tej brali udział
m.in. Jan Świerć, Władysław Sprysiak i Jan Bielak), ruszyli w drogę powrotną. Na
trasie, z marszu, zajęli magazyny w Pysznicy. Część zboża i świeżego chleba zabrali
dla partyzantów zgrupowania, resztę rozdali mieszkańcom wsi.
W tych dniach zwiad zgrupowania otrzymał pierwsze wiadomości o grupie spe-
cjalnie przeszkolonych szpiegów wysłanych z Lublina do tropienia zgrupowania.
Jeszcze raz Werszyhora i Jurkin mogli podziwiać pracę wywiadu AK, mającego
swych ludzi w różnych komórkach administracji i policji. Okazało się, że do Lublina,
do istniejącej w tym mieście szkoły szpiegowskiej, został skierowany przez guberna-
tora Franka esesowiec Werner Feldman (z jego agenturą wywiad kowpakowski miał
do czynienia już w lasach briańskich w 1942 roku), autor specjalnej instrukcji, w któ-
rej wyjaśniano agentom, w jaki sposób mogą przenikać do oddziałów partyzanckich.
W Lublinie agentów przygotowywał specjalny instruktor rottenführer Hans Rutke, on
też zaopatrywał swych „uczniów” w odzież i dokumenty.
Bezpośrednio po przybyciu do wsi Domostawy wywiad zgrupowania otrzymał
wiadomość, że poprzedniego dnia jakiś nieznajomy wypytywał gospodarzy o party-
zantów. Potem razem z miejscowym policjantem pojechał w kierunku Łążka Ordy-
nackiego i po drodze obaj wylecieli w powietrze na minie. Zwiadowcy mieli zamiar
ich obszukać, jednak dowodzący nimi Sawczenko nie wyraził na to zgody, ponieważ
nie znali położenia następnych min.
Kiedy zwiadowcy zgrupowania schwytali pierwszych dwóch agentów, stało się
jasne, że akcja przygotowywana przez Niemców dopiero się zaczyna.
Rzeczywiście. Do majora Jurkina napływało coraz więcej materiałów o niemiec-
kiej agenturze. Porucznik „Konar” przesłał rysopisy dwóch szpiegów wysłanych z
Rozwadowa z zadaniem wykrycia zgrupowania. Do zasadzki zorganizowanej przez
czwartą kompanię w wiosce Byczek wpadł następny szpieg, a dokładne materiały
rysopisowe dwudziestu „uczniów” szkoły lubelskiej uzyskano od samego rottenf-
ührera Hansa Rutke.
Hans Rutke był obżartuchem i opojem i często przychodził na poczęstunek do po-
licjanta współpracującego z wywiadem AK. Teraz, kiedy sytuacja stała się gardłowa,
Rutke został tak spity, że stracił przytomność i ocknął się dopiero w kwaterze party-
zantów, gdzie jąkając się z przerażenia podał dane personalne dziesięciu swych pod-
opiecznych, a dokładnie opisał wygląd kolejnej dziesiątki. Wyłapanie ich było już
sprawą prostą.
Wieczorem 22 lutego łącznościowiec zgrupowania odebrał radiogram z „wielkiej
ziemi” Wojciechowicz zwołał natychmiast odprawę dowódców, by zapoznać ich z
treścią tego dokumentu.
Komitet Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy zatwierdził propozycję prze-
mianowania zgrupowania na Pierwszą Ukraińską Dywizję Partyzancką im. S.A.
Kowpaka. Partyzanci byli uszczęśliwieni. Decyzję tę przyjęli jako dowód uznania i
rodzaj nagrody za dotychczasową działalność, a jednocześnie mieli wrażenie, że jest
to cenny upominek z okazji 26 rocznicy powstania Czerwonej Armii.
Projekt reorganizacji był już przygotowany, po cichu liczyli na to, że władze
zwierzchnie spełnią ich prośbę, jednak ze względu na koncentrację sił niemieckich
wokół ich bazy nie mogli teraz przystąpić do jego realizacji. Musieli jak co dnia
przygotowywać się do wymarszu, gdyż zapadła już decyzja, że opuszczają lasy ja-
nowskie.
Rankiem 23 lutego po kilkudziesięciokilometrowym marszu sztab 1 UDP rozlo-
kował się we wsi Ciosmy w pobliżu Biłgoraju. Tego dnia poszczególne oddziały dy-
wizji starały się czynem uczcić rocznicę powstania Czerwonej Armii. Największy
sukces odniosła kawaleryjska grupa Lenkina, która na trasie Rozwadów - Lublin wy-
sadziła w powietrze pociąg z jednostką artyleryjską jadącą na front. Parowóz i trzy-
dzieści wagonów z ciągnikami i armatami stoczyły się z nasypu kolejowego. Drugi
batalion zniszczył dwa mosty na rzeczce Biała Łada przecinającej szosę z Krzeszowa
do Biłgoraju, a trzeci batalion most na rzeczce Bukowa w pobliżu wsi Andrzejówka.
Ten ostatni założył też kilka min na szosie Janów Lubelski - Biłgoraj.
Rano do Ciosmy wróciła ostatnia grupa dalekiej dywersji, którą porucznik „Pod-
kowa” zaprowadził pod Krasnystaw.
Oddział ten wyruszył 16 lutego ze wsi Borowiec i po krótkim postoju w Józefo-
wie, gdzie wymieniono wozy na sanie, rankiem siedemnastego dotarł do wsi Czarny-
stok. Tutaj „Podkowa” spotkał się z dowódcą miejscowego oddziału AK i polecił mu
zorganizować rozpoznanie i ubezpieczenie, a także nakarmić ludzi i konie. Dla party-
zantów radzieckich była to nietypowa sytuacja. W normalnych warunkach sami prze-
cież musieli czuwać nad swym bezpieczeństwem, troszczyć się o zaopatrzenie i co-
dziennie toczyć walki z Niemcami. A teraz taki luksus. Mogli od razu udać się na
spoczynek i o nic nie musieli się martwić.
Wieść o wyprawie „Podkowy” i partyzantów radzieckich na Niemców błyska-
wicznie rozeszła się po wsi i natychmiast do dowódców zaczęli się zgłaszać członko-
wie AK i BCh oraz nie należący do żadnej organizacji chłopi. Chcieli oni zobaczyć
kowpakowców i ich uzbrojenie, szczególnie cieszące się doskonałą opinią pepesze,
oraz poprosić o przyjęcie do oddziału.
O zmroku ruszyli dalej. W pierwszych saniach mknął „Podkowa” z Dubillerem i
plutonowym „Hufnalem”. W pewnej chwili dowódcy dostrzegli nadjeżdżające z prze-
ciwnej strony sanie. „Szybko zeskoczyłem z sań - pisze w powojennych wspomnie-
niach »Podkowa« - i zatrzymałem jadących, którzy skierowali lufy erkaemów w moją
stronę. Okazało się, że był to »Kmieć« (Feliks Petryk), dowódca specjalnego oddziału
BCh. Zasięgnąłem informacji o sytuacji na drodze i wsiadłem do sań, w których Wo-
łodia Dubiller nie zdejmował palca ze spustu pepeszy”.
Dalszą drogę odbyli bez przeszkód, jeśli nie liczyć niespodziewanego pojawienia
się za Wirkowicami sań pełnych żandarmów ze Starego Zamościa. Dowodził nimi
znany z okrucieństwa hitlerowiec Syrina, który na widok zbliżającej się kawalkady
dał rozkaz zmiany kierunku jazdy i po chwili Niemcy zniknęli z pola widzenia party-
zantów.
O zmroku dojechali do celu wyprawy, czyli do mostu kolejowego nad rzeką Wo-
licą w Wólce Orłowskiej. Okazało się, że most nie był strzeżony, ale widać go było
doskonale z przebiegającej pod nim szosy. Musieli więc poczekać, aż się zupełnie
ś
ciemni, gdyż tylko pod osłoną nocy mogli spokojnie założyć miny. W końcu przy-
stąpili do dzieła. Wysłany na most patrol AK związał dla pozoru pilnującego go dróż-
nika, zaś Wołodia z minerami zamocowali ważące ponad 150 kilogramów miny. Zro-
bili to fachowo, ponieważ wysadzony most zatarasował biegnącą pod nim szosę.
Gdy w odległym o kilka kilometrów Krasnymstawie usłyszano potężny wybuch i
zaczęły tam wyć syreny alarmowe, polsko-radziecka grupa dywersyjna mknęła już na
południe.
Partyzanci przejechali mniej więcej 10 kilometrów i znaleźli się w pobliżu nie-
wielkiej stacji Tarzymiechy. Tu dowiedzieli się, że stację obsługują polscy kolejarze,
a chroni ją grupa bahnschutzów (specjalna niemiecka policja kolejowa). I właśnie
teraz znajduje się na niej niemiecki pociąg wojskowy. Szybka decyzja i kilka odda-
nych z pepesz serii zmiotło ze stacji zarówno bahnschutzów, jak i wojskową ochronę
pociągu. Dubiller przy pomocy dyżurnego ruchu Tadeusza Pomiata przystąpił do
minowania urządzeń stacyjnych.
Kiedy partyzanci zbliżyli się do pociągu wojskowego, z przerażeniem stwierdzili,
ż
e jest on załadowany bombami lotniczymi. Wystarczyłby jakiś zabłąkany pocisk, a
pociąg oraz to wszystko, co znajdowało się w promieniu kilkunastu metrów, wylecia-
łoby w powietrze. Niemcy wiedzieli, jak niebezpieczny wiozą ładunek, i dlatego tak
szybko opuścili zagrożony rejon. Teraz wiedzieli o tym i partyzanci. Po chwili zo-
rientowali się też, że za składem z bombami lotniczymi stoi jeszcze pociąg pancerny.
Nie mieli więc chwili do stracenia. Powinni jak najszybciej opuścić stację. Minerzy
zwijając się jak w ukropie założyli minę z opóźnionym działaniem i oddział popędził
na południe w kierunku Wirkowic. Przejechali zaledwie kilka kilometrów, kiedy
straszliwy błysk rozdarł ciemności nocy. Drgnęła ziemia i potężny grzmot przewalił
się przez okolicę. Następne wybuchy, wyrzucające w niebo urządzenia stacyjne, nie
wywarły już żadnego wrażenia, choć też nie należały do słabych.
W drodze powrotnej „Podkowa” zawiódł partyzantów do „liegenschaftu”, gdzie
zaopatrzyli się w wypoczęte konie i kilka świń.
W Józefowie, na punkcie kontaktowym u „Musika”, żołnierza „Groma”, „Podko-
wa” dowiedział się, że południowy rejon Puszczy Solskiej jest zajęty przez Niemców i
nie ma tam żadnych oddziałów partyzanckich. Chwila zastanowienia i wniosek nasu-
wał się sam. Zgrupowanie mogło się udać tylko do lasów janowskich. Po dziennym
odpoczynku „Podkowa” poprowadził grupę w tym właśnie kierunku. Wkrótce uzyskał
dokładniejsze informacje o miejscu zakwaterowania sztabu 1 UDP i przywiódł tam
swoich przyjaciół.
Na wiecu zorganizowanym przez partyzantów z okazji 26 rocznicy powstania
Czerwonej Armii i wspólnych działań z partyzantką polską Werszyhora podarował
porucznikowi „Podkowie” pepeszę z napisem: „Na cześć bojowej przyjaźni polskiego
i radzieckiego narodu od kowpakowców”.
CIOSMY - KOSOBUDY - RUDA RÓŻANIECKA
- OŻANNA
Grupa „Podkowy” była ostatnią z wysłanych w odległe od bazy rejony i jej powrót
oznaczał zakończenie akcji dywersyjnych na liniach kolejowych prowadzących z
północnej Polski do Rawy Ruskiej i Lwowa. Zadanie zostało właściwie wykonane -
linie zaopatrzenia wroga unieruchomione na wiele dni, a może i tygodni - a poza tym
materiały wybuchowe przeznaczone na akcje dywersyjne zostały już praktycznie
zużyte. Werszyhora musiał rozstrzygnąć niezwykle ważny problem. Co dalej?
Powrót tą samą drogą, którą zgrupowanie przybyło do Polski, był niemożliwy, po-
nieważ front się przybliżył i ustabilizował, a zatem tereny przyfrontowe są nasycone
wojskiem i nieprzyjaciel z łatwością by wykrył i zniszczył 1 UDP. Werszyhora chciał
iść dalej na zachód, za San, ale nie otrzymał na to zezwolenia ze sztabu na „wielkiej
ziemi”. Postanowił więc wymaszerować na północny wschód, w rejon obecnego Roz-
toczańskiego Parku Narodowego, i tam, czekając na decyzje zwierzchników i zaopa-
trzenie, przeprowadzić reorganizację. Co prawda w pobliżu był Zamość, jednak „Bo-
roda” zakładał, że hitlerowcy nie będą szukali partyzantów tak blisko swej najważ-
niejszej w tym rejonie bazy.
Wyruszyli 20 lutego późnym wieczorem i szli jak zwykle bocznymi drogami. Ko-
lumna nie niepokojona przez wroga minęła szosę Biłgoraj - Lublin, ale na drodze
Biłgoraj - Zwierzyniec - Zamość natknęła się na ciężarówkę z Niemcami. Mimo iż
partyzanci natychmiast otworzyli silny ogień, Niemcom udało się umknąć.
Późnym rankiem sztab dywizji dotarł do Kosobud, gdzie zatrzymał się na dzienny
postój, a pozostałe bataliony zajęły pobliskie wsie: Szewnia, Wieprzec, Blizów. Za-
ledwie Wojciechowicz zdołał urządzić się jakoś w izbie przeznaczonej na kwaterę
dowództwa, zgłosił się major Strelcow, by zreferować, co zdołał ustalić zwiad. Nie
były to informacje napawające optymizmem. Okazało się, że wokół Kosobud roz-
mieszczone są silne garnizony niemieckie, które na pewno już wiedzą o przybyciu 1
Ukraińskiej Dywizji Partyzanckiej.
Na domiar złego po alarmujących meldunkach Zörnera, gubernatora dystryktu lu-
belskiego, Niemcy utworzyli w Zamościu specjalny sztab akcji mającej na celu zli-
kwidowanie 1 UDP. Akcją tą dowodził generał major Hjalmar Moser, szef Głównej
Komendantury Polowej nr 372, który przybył do Zamościa tego samego dnia co i
kowpakowcy do Kosobud i zdołał już wyprawić w teren podległe mu oddziały.
Wojciechowicz wysłuchawszy tych wieści wysłał patrole zwiadowców do oko-
licznych wsi, a Kulbace i Brajce polecił, by udali się do folwarków w Szewni i To-
pornicy po żywność i furaż. Sam zaś ze swoimi oficerami przystąpił do zaplanowanej
wcześniej reorganizacji. Projekt przygotowany był już dawno, więc teraz praca prze-
biegała szybko i sprawnie.
Na miejsce czterech batalionów, z których pierwszy miał aż trzynaście kompanii,
utworzono obecnie trzy pułki (pierwszy pod dowództwem D. Bakradze, drugi pod
dowództwem P. L. Kulbaki, trzeci pod dowództwem P. O. Brajki), w każdym z nich
dwa bataliony, a w każdym batalionie po dwie kompanie. Szwadron kawaleryjski
został przekształcony w dywizjon (dowódca O. M. Lenkin). w skład którego wcho-
dziły dwa szwadrony: pierwszy Haponienki i drugi Łarionowa (dawna 5 kompania).
Niestety nie udało się w Kosobudach zakończyć reorganizacji, ponieważ pode-
rwane rozkazami generała Mosera niemieckie oddziały zaczęły zbliżać się do zajętych
przez 1 UDP wsi.
Jako pierwsza musiała podjąć walkę 4 kompania Tuterewa, na której linie obronne
uderzyła od zachodu zmotoryzowana kompania wsparta ogniem dwóch samochodów
pancernych Deimler Benz. Kowpakowcy dopuścili atakujących na odległość skutecz-
nego strzału i zasypali ich ogniem z cekaemów i rusznic przeciwpancernych. Jeden z
samochodów został trafiony i zamilkł, natomiast drugi ostrzeliwując się bezładnie
zaczął się wycofywać.
Tymczasem załoga unieruchomionego samochodu nie tylko nie otwierała ognia,
ale poddała się i zaczęła pomagać partyzantom w zdemontowaniu automatycznej
małokalibrowej armaty, karabinu maszynowego i akumulatora. Teraz dopiero okazało
się, że byli to żołnierze pochodzący z Francji i Belgii. Dowodził nimi leutnant Jean
Pierre de Charonne. Jego zastępcą był feldwebel Michael Legré, cekaemistą Bernard
Roger, a zwiadowcą André. Podczas dalszego marszu, już w składzie partyzanckiej
dywizji, Jean de Charonne został ciężko ranny i konieczna była transfuzja. Własną
krew oddał Francuzowi partyzant Jurij Koleśnikow. Po miesiącu, w toku walk 1 UDP
w rejonie Puszczy Białowieskiej, poległ Jean Pierre de Charonne oraz Michael Legré,
a pozostali dwaj walczyli w szeregach radzieckiej partyzantki do końca wojny.
Zmotoryzowana kompania niemiecka postrzelała jeszcze ze dwie godziny i odma-
szerowała do Zwierzyńca, ale w tym samym czasie poważne niebezpieczeństwo za-
częło zagrażać 1 UDP od północnego wschodu, od strony Zamościa. Pojawiły się tam
liczne tyraliery Ostlegionu „Itil” i kompania 225 pułku Wehrmachtu, zmierzające na
Szewnię, której bronił trzeci batalion majora Szolina. Niemcy i ich poplecznicy ruszy-
li do ataku, trafili jednak na dobrze przygotowaną obronę - major Szolin rozmieścił na
pobliskich wzgórzach stanowiska cekaemów, a takż polecił zaminować drogę. Dlate-
go też atakujący, mimo iż mieli wsparcie artyleryjskie, posuwali się wolno, a gdy na
jednym z odcinków przedarli się do wsi, zostali wybici w walce wręcz. W obronie
Szewni odznaczył się Polak z Wołynia, Roman Plaksa, który umiejętnie wybrał sta-
nowisko dla swego cekaemu i tak długo raził ogniem atakujących, aż zmusił ich do
odwrotu.
Walka toczyła się również o wieś Wieprzec, w której został rozlokowany szósty
batalion.
Zmęczeni partyzanci po przybyciu na kwatery zasnęli natychmiast, ale ich do-
wódca Cymbał nie myślał o odpoczynku. Wraz z dowódcami kompanii przeprowadził
rozpoznanie miejscowości i wyznaczył linię obrony, a później wezwał saperów i po
im zaminować drogę.
- Miny założycie nie dalej niż dwadzieścia metrów od skrajnej chaty - polecił. -
Niech Niemcy podejdą jak najbliżej. Zaminowanej drogi broniła 2 kompania, którą od
dawna dowodził młodszy lejtnant Iwan Skopenko, jasnooki, spokojny chłopak. Był tu
teraz razem swoim zastępcą, Andriejern Ustenką, mistrzem od zasadzek.
Ledwie minerzy zakończyli pracę, na wąskiej drodze, do której z obydwu stron
przylegały zalane wodą łąki, pojawiła się kolumna nieprzyjacielskiej piechoty i wolno
jadące czołgi. Gdy łącznik zawiadomił Cymbała o nieprzyjacielu, poszedł on natych-
miast do drugiej kompanii i długo przyglądał się kolumnie pełznącej powoli po sza-
rym nasypie drogi.
- Mają czołgi - powiedział spokojnie.
- Tak jest, towarzyszu dowódco - potwierdził stojący z tyłu Ustenko. - Mocno idą.
- Niech idą. Zaraz damy im łupnia - odpowiedział Cymbał. - Czy ludzie dobrze
zamaskowani? - upewnił się jeszcze.
- Tak jest - stwierdził Skopenko. Cymbał opuścił lornetkę.
- Teraz cisza. Ogień otworzyć dopiero po wybuchu miny przeciwczołgowej! Ko-
lumna wroga była już całkiem blisko, partyzanci widzieli wyraźnie twarze poszcze-
gólnych żołnierzy, ale nikt nie otwierał ognia, wszyscy czekali na sygnał.
Napięcie rosło. Niemcy byli tuż, tuż. Groźnie warczały silniki czołgów. Nagle do-
strzegli błysk i powietrzem targnął silny wybuch. Pierwszy czołg stanął dęba, runął na
drogę i zamarł. W tym samym momencie odezwało się partyzanckie działo i rusznice
przeciwpancerne wsparte karabinami i pistoletami maszynowymi. Zaskoczyło to
Niemców. Zmieszały się ich szeregi. Czołgiści wpadli w panikę i usiłowali wycofać z
niebezpiecznego miejsca swoje wozy. Drugi czołg na wstecznym biegu zaczął jechać
do tyłu, ale wpadł prosto na następną minę, trzeci płonął trafiony pociskiem artyleryj-
skim.
Pozbawiona osłony i manewru piechota zbiła się w gromadę. Po chwili ci, co byli
na przedzie, z dzikim wrzaskiem rzucili się do ucieczki. Pędząc na oślep wpadali na
drepczące w miejscu tylne szeregi. Na drodze powstało kłębowisko rozszalałych z
trwogi ludzi. Partyzanci nie przerywali ognia.
Po trzydziestu minutach wszystko było skończone. Tylko nielicznym hitlerowcom
ciągnącym w ogonie kolumny udało się uciec.
W szóstym batalionie strat nie zanotowano, ale w całej dywizji zginęło czterech
partyzantów, a szesnastu zostało ciężko rannych - należało ich skierować do oddziału
sanitarnego. Lżej rannych nigdy nie liczono, ponieważ opatrzeni walczyli dalej w
swych macierzystych pododdziałach. Hitlerowcy stracili około 300 zabitych i ran-
nych.
Wieczorem na naradzie dowódców postanowiono, że zmęczeni partyzanci będą
odpoczywali do godziny 23.00, a następnie ruszą na południe do Puszczy Solskiej.
Tym razem każdy pułk otrzymał własną marszrutę, dzięki czemu skróciła się znacznie
długość kolumn marszowych.
Odwilż oraz nierówny teren spowodowały, że trzydziestokilometrową odległość
pokonywali bardzo wolno i dopiero późnym rankiem osiągnęli wsi Łuszczac, Zielona
i Ulów. Po drodze kawalerzyści opanowali bez jednego wystrzału folwark, którego
pilnowało czterech żandarmów. Zdobyto erkaem, pistolet maszynowy i karabin oraz
zabrano kilkadziesiąt sztuk bydła, 20 koni i dużo żywności. Podczas postoju zakoń-
czono prace nad reorganizacją i wydrukowano kilka tysięcy ulotek w języku rosyj-
skim. Były one przeznaczone dla żołnierzy z „legionu wschodniego”. W ulotkach
wzywano ich do przejścia na stronę partyzantów z bronią w ręku.
W nocy 1 UDP znów ruszyła na południe i o świcie 27 lutego osiągnęła Hutę Ró-
ż
aniecką i Rudę Różaniecką. Poznano tam partyzantów i powitano życzliwie. Do
Werszyhory niemal natychmiast po przybyciu do wsi zgłosił się „Hanys”, komendant
miejscowej placówki AK, i zaoferował swoją pomoc i współpracę. W późniejszym
okresie oddział „Hanysa” wziął udział w wielu akcjach 1 UDP.
Była to niedziela i być może temu należało przypisać, że hitlerowcy nie przejawia-
li żadnej aktywności. Cieszyło to partyzantów, którzy mieli już dosyć ciągłej walki i
marzyli o odpoczynku.
Chudy i wysoki jak tyka Moskalenko, zastępca dowódcy 1 UDP do spraw poli-
tycznych, zauważył, że jego gospodyni kręci się niespokojnie po chacie, żegna się,
wzdycha i coś mamrocze. Spytał więc, co ją tak niepokoi. Odpowiedziała mu, że jest
niedziela, a kościelne dzwony nie wzywają na nabożeństwo. Moskalenko zrozumiał,
ż
e powinien coś zrobić w tej sprawie, gdyż prawdopodobnie to ich przybycie zakłóci-
ło porządek świątecznego dnia. Nie namyślał się długo. Poszedł do księdza i wyjaśnił
mu, że partyzanci nie mają nic przeciwko temu, by mieszkańcy jak w każdą niedzielę
udali się do kościoła. Po tej rozmowie odezwały się dzwony, a na placu przed świąty-
nią stanęli dwaj zwiadowcy, mający zapewnić bezpieczeństwo wiernym i wezwać
pomoc w wypadku pojawienia się Niemców.
W południe do Rudy Różanieckiej przybył „Podkowa” w towarzystwie „Sasa”,
oficera kierującego wywiadem 9 pułku AK. Przywieźli oni kolejne wiadomości o
przeciwpartyzanckim sztabie generała Mosera w Zamościu oraz informacje o koncen-
trujących się w rejonie Puszczy Solskiej niemieckich oddziałach. Werszyhora zrozu-
miał, że winien jak najprędzej opuścić niebezpieczny teren. Sytuacja dywizji stawała
się coraz trudniejsza. Partyzanci codziennie musieli zmieniać miejsce postoju, a jed-
nocześnie nie mogli ruszyć w dalszą drogę, gdyż czekali ciągle na przybycie samolotu
z amunicją i materiałami wybuchowymi. Ostatecznie dowódca postanowił, że udadzą
się do lasów sieniawskich.
Odjeżdżającym oficerom AK wręczyli kowpakowcy kilka tysięcy ulotek, wzywa-
jących „legionistów wschodnich” różnych narodowości do przechodzenia na stronę
partyzantów. Liczyli na to, że przynajmniej ta część, która zgodziła się służyć Niem-
com, by uratować swe życie, zrezygnuje z dalszej walki u boku faszystów. Podpo-
rucznik „Sas” obiecał, że przy pomocy swych wywiadowców podrzuci te ulotki do
koszar „legionistów”.
Po południu rozpogodziło się i zza ołowianych chmur zaczęło nieśmiało wyłaniać
się słońce. W pewnej chwili partyzanci usłyszeli warkot silników samolotowych.
Wydawało się, że nadlatuje cała eskadra, toteż dowódcy dali sygnał alarmu przeciw-
lotniczego. Na horyzoncie ukazał się jednak tylko jeden samolot - transportowiec
Me-323 „Gigant”. Leciał on na wysokości kilkuset metrów.
Lenkin od dłuższej chwili obserwujący niebo przez lornetę polową postanowił po-
straszyć intruza. Kazał otworzyć do samolotu ogień z cekaemów i rusznic przeciw-
pancernych swego dywizjonu. W niebo popędziły paciorki świetlnej amunicji, ale
Me-323 nie zwracał na nie uwagi -szedł dalej nie zmieniając kursu. Nagle transporto-
wiec zaczął tracić wysokość i partyzanci dostrzegli ciągnącą się za nim smugę czar-
nego dymu. Później okazało się, że pilot postrzelonego samolotu zdołał wylądować za
wsią Susiec, a przedtem jeszcze wezwał przez radio pomoc. Dziewięcioosobowa za-
łoga oraz 21 urlopowanych z frontu oficerów wyszło z wypadku cało, a maszyna,
zdaniem przybyłej ekipy technicznej, nie nadawała się do naprawy, więc pocięto ją i
odwieziono na złom do Rzeszy.
W tym czasie kiedy Niemcy zajmowali się zniszczonym samolotem, grupy dy-
wersyjne 1 UDP jak zwykle minowały pobliskie szosy i organizowały zasadzki.
„Upolowali” też partyzanci kilka samochodów i zniszczyli urządzenia kolejowe oraz
pompę wodną na stacji Susiec. Po raz pierwszy jednak stwierdzili kowpakowcy, że i
Niemcy przystąpili do organizowania zasadzek. W jednej z nich zginęło dwóch par-
tyzantów i dwóch zostało rannych.
Całą niemal noc czekała dywizja na samolot z „wielkiej ziemi”, a kiedy ten nie
nadleciał, ruszyła do wsi Majdan Sieniawski, rozciągającej się na odległość około
pięciu kilometrów wzdłuż bezimiennego strumienia i drogi biegnącej z Tarnogrodu do
Sieniawy. Majdan Sieniawski to właściwie zbiorcza nazwa trzech wiosek: Osówka
Dolna, Osówka Górna i Nowiny, przeciętych drogą i skrytych w wielkim sosnowym
lesie. Pomiędzy wsiami Majdan Sieniawski, Dobropol i Bukowiec znajdował się ko-
ś
ciół, plebania i cmentarz.
Nieco dalej na południowym wschodzie rozpościerała się pod lasem wieś Pawło-
wo.
Miejscowości te były bardzo malownicze, a ich położenie niezwykle dogodne do
obrony, o czym partyzanci niebawem się przekonali. Otóż zaledwie zaczęli przygo-
towywać się do odpoczynku, usłyszeli serie pistoletów maszynowych i huk granatów.
Okazało się, że w pobliskiej wiosce, do której dotarł dywizjon Lenkina, nocowała
przybyła poprzedniego dnia niemiecka grupa sapersko-budowlana. Lenkin wypędził
nieproszonych gości, zdobywając dwa karabiny maszynowe, pistolety i mapy, jednak
miejsce pobytu 1 UDP nie stanowiło już tajemnicy dla wroga.
Tego dnia najbardziej poszczęściło się 6 batalionowi starszego lejtnanta Cymbała,
który miał za zadanie chronić dywizję przed niespodziewanym atakiem z pobliskiej
szosy Tarnogród - Sieniawa. W zorganizowaną na zakręcie szosy zasadzkę z dwoma
gniazdami cekaemów wpadły samochody wiozące pierwszy zmotoryzowany batalion
ż
andarmerii SS hauptmanna Rogalla. Po pierwszych strzałach Niemcy sprawnie opu-
ś
cili wozy i ruszyli do ataku na patrol partyzancki pod dowództwem Walimowa.
Kowpakowcy „cofając się” naprowadzili Niemców prosto na gniazda cekaemów i
granatniki. Zginęło oraz odniosło rany 80 esesmanów (zabity został między innymi
dowódca 3 kompanii, a Rogalla odniósł ranę), a partyzanci zdobyli cztery cekaemy,
granatnik, dwa pistolety maszynowe, dziesięć pistoletów, karabiny, amunicję i grana-
ty. Ci, którym udało się wyjść cało z zasadzki, uciekli do Sieniawy, porzucając dwa
płonące samochody pancerne.
Podczas dalszego minowania tej szosy zdarzyło się nieszczęście. W czasie wybu-
chu własnej miny poległ miner i rannych zostało trzech partyzantów z jego osłony.
W pobliskiej wsi Pawłowo, w której zajął kwatery pierwszy pułk Bakradze, zna-
leźli kowpakowcy ukrytych w chłopskich chatach kilku partyzantów generała Na-
umowa (przebijał się tędy na południe) oraz część oddziału „Błyskawicy” (jego ludzie
odpoczywali po niedawnej potyczce z Niemcami). Bakradze niezwłocznie udał się do
wioski zajmowanej przez sztab dywizji, by przekazać rannych do oddziału sanitarnego
oraz dostarczyć Werszyhorze informacje uzyskane od partyzantów „Błyskawicy”.
Otóż widzieli oni cały pociąg wiozący z Dębicy do Rozwadowa „SS Ostlegionen
Azerbejdżan”. Ubrani w esesmańskie mundury czarnowłosi „legioniści”, mający na
ramionach kolorowe tarcze, co chwila wydawali gromki okrzyk „Bismałłach”. Ten
zapał do walki podtrzymywał Ter-Zade-Bek-ałła z dystynkcjami obers-
turmbannführera, i zielonymi naszywkami na naramiennikach, który obiecywał swoim
ludziom mahometański raj pełen nagich hurys, jeśli zginą za Allacha i Hitlera. W
Rozwadowie przesiedli się „legioniści” na samochody i pojechali w stronę lasów
sieniawskich. Właśnie z ich zwiadem starła się część oddziału „Błyskawicy”.
Bakradze przekazał też Werszyhorze dane wywiadu BCh, z których wynikało, że
za Sanem w pobliżu wsi Łętownia, leżącej między Rudnikiem a Leżajskiem, znajdują
się ogromne magazyny, w których Niemcy ukryli radziecką broń, amunicję i oporzą-
dzenie zdobyte podczas odwrotu Czerwonej Armii w 1941 roku.
Ta ostatnia wiadomość zainteresowała Werszyhorę szczególnie. Gdyby zdołał do-
trzeć do tych magazynów i opanował je, być może wszystkie problemy zostałyby
rozwiązane. Przecież tak potrzebował amunicji. A siodła, rozmarzył się. Zdobycie
tysięcy siodeł, o tylu wspominali przecież informatorzy, pozwoliłoby mu posadzić na
konie całą dywizję. W zdobytą broń wyposażyłby wszystkie miejscowe oddziały par-
tyzanckie i powstałby w tych lasach prawdziwy kraj partyzancki. Myśli te jak błyska-
wica przemknęły przez głowę dowódcy, uśmiechnął się nawet do nich w duchu i zaraz
skarcił się za te nie pasujące do sytuacji fantazjowanie. Rzeczywistość była okrutna i
wymagała trzeźwych myśli, toteż szybko zajął się prozą życia.
- Najłatwiej byłoby przedostać się do tych magazynów mostem przez San w
Krzeszowie - zwrócił się do swoich współpracowników. - O brodzie nie możemy
nawet myśleć, gdyż wezbrane wody dawno go zalały. Cóż, nie ma nad czym dumać -
dodał. - Ruszamy o zmroku.
Wieczorem 29 lutego dywizja opuściła rejon Majdanu Sieniawskiego. Długotrwała
odwilż spowodowała, że boczne drogi stały się nieprzejezdne i partyzanckie kolumny
poruszały się po nich z ogromnym trudem. W ciągu nocy przebyli kowpakowcy za-
ledwie kilkanaście kilometrów i dotarli nad rzeczkę Złotą, a właściwie do położonych
nad nią wsi Słoboda, Dąbrownica i Ożanna. W ciągu dnia służba kwatermistrzowska
dywizji próbowała wymienić we wsiach sanie na wozy, które łatwiej mogły się poru-
szać po rozmokłych drogach, a grupy dywersyjne jak zwykle organizowały zasadzki i
minowały drogi. Niestety, pogoda nie poprawiła się, ciągle padał deszcz, postanowił
więc Werszyhora zatrzymać się nad rzeczką Złotą na kolejny nocleg, choć zdawał
sobie sprawę, jak groźne skutki może ta decyzja pociągnąć. Zwiadowcy donosili bez
przerwy, że Niemcy koncentrują swe siły, że zdołali już zablokować wszystkie drogi
prowadzące do zajmowanych przez dywizję wsi. Było jasne, że nieprzyjaciel szykuje
się do ostatecznej rozprawy z 1 UDP.
Atak rozpoczął się prawie jednocześnie na wszystkie wsie, w których kwaterowali
partyzanci, ale nie zaskoczył kowpakowców. Czekali oni na przygotowanych stano-
wiskach, pamiętając o twardym rozkazie „Borody”: „Bez komendy nie strzelać, do-
puścić jak najbliżej wroga i prowadzić ogień do celów dobrze rozpoznanych”.
Na odcinku bronionym przez pierwszy pułk Bakradze, w pobliżu wsi Dąbrownica,
Niemcy rozpoczęli akcję od ostrzału artyleryjskiego. Ogień nie był celny, zaś kilka
chat, które zaczęły płonąć, szybko udało się ugasić. Partyzanci milczeli. Z oddali
dochodziły do ich stanowisk odgłosy komend i ryk buksujących w błocie ciężarówek
oraz czołgów, ale to też nie przerwało panującej we wsi ciszy. Wkrótce zaczęły zbli-
ż
ać się tyraliery wroga. Niemieccy żołnierze brnęli po kolana w wodzie i nie mieli
nawet możliwości paść na ziemię. Dlatego też wszędzie tam, gdzie zbliżyli się na
odległość skutecznego strzału, byli bez trudu likwidowani ogniem dobrze ustawio-
nych cekaemów. Sam Ter-Zade-Bek kilkakrotnie rzucał do ataku swoich Azerbejdżan
- najwięcej ich zostało na polu - ale nie osiągnąwszy sukcesu wycofał się i odjechał z
niedobitkami do Sieniawy. Dąbrownica nie została zdobyta.
Na odcinku bronionym przez drugi pułk Kulbaki, w pobliżu wsi Słoboda, atako-
wali przybyli tu z Tarnogrodu esesmani z 14 dywizji SS „Galizien”, których wspierało
kilka czołgów. Wozy pancerne ugrzęzły jednak w błocie, zaś esesmani rażeni lawiną
partyzanckiego ogniu musieli się wycofać. Na pomoc atakującym pospieszyły jednak
kompanie 1 i 25 pułku policji SS i nieliczne ich grupy zdołały przedostać się nawet
przez łańcuchy partyzanckich stanowisk ogniowych. Ich sukces nie należał do długo-
trwałych. Wszystkich wyrzucono ze wsi. Na placu boju zostało ponad 50 zabitych i
uszkodzony czołg.
W walce z przebijającymi się grupami policji SS pomógł sam Werszyhora, który
w ostatniej niemal chwili, kiedy szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na stronę
Niemców, nadbiegi na czele woźniców, kucharzy, sanitariuszy i ozdrowieńców. Te
nowe siły zadecydowały o losie drugiego pułku.
Najtragiczniejszy przebieg miały walki o wieś Ożanna bronioną przez dywizjon
Lenkina. Tutaj generał Moser rzucił najwartościowszych żołnierzy, jakimi w ogóle
dysponował. Byli to absolwenci szkoły podoficerskiej 39 pułku piechoty Wehrmach-
tu, mieszczącej się w pobliżu Leżajska, którzy ukończyli już szkolenie i czekali na
przydział do jednostek.
Podczas ataku na Ożannę zastosowali oni taktykę przeciwpartyzancką - wprowa-
dzali do walki grupy szturmowe z boku, pod osłoną dochodzącego do wsi lasu. „Hi-
tlerowcy posuwali się drogą leśną z zachodu, a więc od strony bezpiecznych, bo zala-
nych wodami wezbranego Sanu, łąk przybrzeżnych” - wspominają po latach Adam
Socha i Jan Filipowicz. Kawalerzyści Lenkina nie spodziewali się ataku z tej strony,
toteż pojawienie się czołgu na leśnej drodze, a za nim pochylonych sylwetek w mun-
durach feldgrau było dla nich prawdziwym zaskoczeniem. Nie otrząsnęli się jeszcze
ze zdumienia, kiedy padł strzał z czołgowego działa. Hitlerowcy celowali w leśni-
czówkę, w pobliżu której spokojnie krzątali się kowpakowcy.
- Niemcy! - krzyknął jeden z kawalerzystów i zaczął bezradnie rozglądać się do-
koła.
Pierwszy oprzytomniał dowódca plutonu. Chwycił rusznicę przeciwpancerną i
wyskoczył przez okno leśniczówki. Przebiegł kilka kroków i skrył się za węgłem
budynku. Jeszcze jeden skok i przyczaił się za pobliskim drzewem. Tu zajął stanowi-
sko ogniowe. Trwało to jednak chwil kilka i Niemcy zdołali raz jeszcze wystrzelić z
działa.
Partyzant Andriej, chcąc osłonić opuszczających leśniczówkę kolegów, chwycił
pistolet maszynowy i zaczął ostrzeliwać zbliżających się Niemców zza sporej pryzmy
narąbanego drzewa. Niestety, następny pocisk rozbił pryzmę i ranił strzelającego
partyzanta. W tym czasie dowódca plutonu uporał się z zablokowanym zamkiem
rusznicy przeciwpancernej i wycelowawszy spokojnie odpalił. Strzał okazał się celny.
Niemiecki czołg znieruchomiał, jednak grupy szturmowe wroga były już blisko i z
impetem uderzyły na Ożannę. Mimo wszystko nie zdołał nieprzyjaciel osiągnąć suk-
cesu. Kawalerzyści zahartowani w ciągłych walkach byli już gotowi do boju.
Szwadron lejtnanta Haponienki sformował się w mgnieniu oka, jego ludzie chwy-
cili pistolety maszynowe i dosiedli koni. Kozackim zwyczajem, z dzikim krzykiem,
pognali na zbliżające się tyraliery. Prowadził Haponienko na swoim olbrzymim karym
koniu z naganem w garści i pepeszą obijającą się o boki wierzchowca. Dopadł on do
niemieckiego cekaemu, wystrzelał obsługę i jak zdmuchnięty zleciał z konia trafiony
przypadkowym pociskiem. Rzucili się też do boju kawalerzyści Łarionowa, a za nimi
poszły sanitariuszki.
Desperacki kontratak powstrzymał nieprzyjaciela. Niemcy zalegli, czekali na po-
siłki. A kiedy nadeszły, wielokrotnie jeszcze wznawiali ataki. Bój trwał do wieczora i
zakończył się zwycięstwem ludzi Lenkina.
Kawalerzyści odparli wroga, ale za sukces ten zapłacili wysoką cenę. Zginął do-
wódca drugiego szwadronu Łarionow, ten, który tłumaczył, jak to w Polsce „całuje się
panienki po rączkach”, i dwóch innych partyzantów. Spośród trzynastu rannych zmarł
wkrótce dowódca plutonu Lonia Utkin.
Wraz z nadejściem nocy we wsi Ożanna ucichły strzały, ale w okolicy trwały
jeszcze długo krwawe zmagania.
Już po zapadnięciu ciemności ludzie Cymbała rozbili niemiecką kompanię masze-
rującą na Ożannę z północy, zaś Ustenko rozgromił oddział maszerujący do wsi Kul-
nok.
Tego dnia hitlerowcy stracili około 200 żołnierzy, czołgi i 10 cekaemów, a także
wiele innej broni. 1 UDP nie została rozbita, ale partyzanci zużyli tyle amunicji, że,
jak stwierdził Wojciechowicz, drugiej takiej bitwy z braku amunicji dywizja nie mo-
głaby stoczyć.
W tej sytuacji Werszyhora raz jeszcze zwrócił się drogą radiową do sztabu na
„wielkiej ziemi” z prośbą
o samolot z zaopatrzeniem i wreszcie uzyskał odpowiedź, że jeszcze tej nocy na-
stąpi zrzut. Zadowoleni partyzanci wybrali dogodne miejsce w pobliżu Krzeszowa
(pomogli im przewodnicy Antoni Ćwika i Julian Kniaź) i z niecierpliwością czekali na
gości z nieba.
W sztabie natomiast podjęto przerwane atakiem niemieckim prace nad przygoto-
waniem uderzenia na magazyny w Łętowni. Najpoważniejsze zadanie otrzymał trzeci
pułk Brajki. Miał on niezwłocznie wyruszyć w drogę, przy pomocy kawalerzystów
opanować most w Krzeszowie, a następnie przyczaić się pod miastem i czekać na
wzmocnienie. Na Krzeszów miała uderzyć cała dywizja po odebraniu zrzutu.
Pułk Brajki wraz z przewodnikiem („Baca” - Edward Sadowski) odmaszerował
natychmiast po otrzymaniu rozkazów. Nasiąknięte wodą drogi utrudniały marsz, ale
ludzie Brajki niezmordowanie zmierzali do celu.
Tymczasem pozostali partyzanci zlikwidowali obozowisko i kilka godzin później
ruszyli śladem trzeciego pułku. Około północy kowpakowcy usłyszeli warkot nadla-
tującego samolotu. Znajdowali się w pobliżu zrzutowiska, toteż Werszyhora osobiście
odpalił rakietę sygnalizacyjną, a następnie wyznaczeni wcześniej ludzie rozpalili pięć
ognisk w postaci „partyzanckiej koperty” (były to cztery ogniska tworzące kwadrat i
piąte w środku). Z samolotu odpalono trzy rakiety i zaraz po nich spadło na ziemię 14
zasobników. Radość wśród partyzantów panowała ogromna. Wiedzieli oni, że w po-
jemnikach będzie nie tylko amunicja i materiały wybuchowe, ale znajdą się też listy
od pozostawionych w kraju rodzin.
KRZESZÓW - KOSOBUDY - OTROCZ
Gdy główne siły dywizji po odebraniu zrzutu zbliżały się do Krzeszowa, kapitan
Brajko stał już w pobliżu miasteczka i czekał na obiecane posiłki. Pod Krzeszów do-
tarli jego ludzie dopiero po północy, bo po drodze nie obeszło się bez walki. Pluton
dowodzony przez Ustenkę natknął się na kompanię Niemców i doszło do ostrej strze-
laniny. Hitlerowcy stracili kilkunastu żołnierzy i rozpierzchli się, a z partyzanckiego
plutonu zginął powszechnie lubiany Aleksiej Szwajko.
Trzeci pułk stał pod Krzeszowem do godziny 2.00 w nocy (był już trzeci marca) i
w końcu zaatakował miasteczko własnymi siłami. Brajko uznał, że decydując się na tę
akcję nie podejmuje żadnego ryzyka. Jego zwiadowcy, którym udało się dotrzeć do
centrum miasta, ustalili, że w Krzeszowie jest niewielu Niemców, a jedyną liczącą się
siłę stanowi grupa z posterunku obserwacji samolotów. Żołnierze ci stacjonowali w
murowanym budynku na rynku, ale teraz spali spokojnie, a nad ich bezpieczeństwem
czuwali cywilni wartownicy, zajęci właśnie grą w karty. Brajko stwierdził, że jest to
okazja, która może się nie powtórzyć. Podzielił swój pluton na dwie grupy szturmowe
i jedna z nich zaatakowała śpiących Niemców - wartownicy na widok partyzantów
natychmiast się poddali, a wyrwani ze snu Niemcy nie zdołali zorganizować oporu -
druga natomiast ruszyła na most. Tutaj ochrona nie dała się zaskoczyć. Doszło do
zaciętej walki, podczas której most został zdobyty. Zginęło czterech partyzantów, a
jedenastu odniosło ciężkie rany.
Odgłos walki dotarł widać do Rudnika, znajdującego się po drugiej stronie Sanu,
gdyż po kilku minutach kowpakowcy usłyszeli warkot zbliżających się ciężarówek
oraz łomot pędzących czołgów. Ledwie wyznaczona grupa zdążyła zaminować odci-
nek szosy prowadzącej do Rudnika, a już nieprzyjaciel znalazł się w zasięgu skutecz-
nego ognia. Kompania broniąca mostu ostrzelała nadciągające posiłki i po wyczerpa-
niu amunicji cofnęła się do Krzeszowa. W tym momencie pojawili się kawalerzyści.
Niestety przybyli za późno. Most stał się „ziemią niczyją” i obie strony zaczęły go
ostrzeliwać z armat i cekaemów.
Werszyhora zrozumiał, że jego siły są zbyt słabe, by zdołał przedrzeć się za San.
Tym bardziej że wywiad AK mu doniósł, iż na Krzeszów ruszyły posiłki ze wschod-
niego brzegu Sanu, zaś z Biłgoraju jadą ciężarówki i samochody pancerne. Nie mogli
więc dłużej czekać. Załadowali na wozy żywność z hitlerowskich magazynów zdoby-
tych w Krzeszowie i podpalili zbiorniki z benzyną. Wycofując się na wschód zapo-
mnieli kowpakowcy o minach założonych na drogach dojazdowych. Wybuch jednej z
nich spowodował uszkodzenie działa oraz ranił 4 partyzantów. Natomiast po zachod-
niej stronie Sanu na założonych w pobliżu mostu minach wyleciało później w powie-
trze kilka pojazdów wroga.
Poszczególne pułki 1 UDP prowadzili na wschód przewodnicy - żołnierze BCh:
„Biały” (Józef Kowal) i „Franciszek” (też Józef Kowal) oraz Andrzej Czyż i Michał
Zan.
Po przebyciu piętnastu kilometrów dywizja zatrzymała się na dzienny postój w le-
ś
nej wsi Lipiny, gdzie podzielono otrzymaną amunicję. Werszyhora zwołał też naradę
dowódców, podczas której ustalono, że na razie dywizja zrezygnuje z prób przedosta-
nia się za San. Do sprawy tej postanowili wrócić dopiero wtedy, kiedy opadną wez-
brane wody rzeki i będzie ją można przebyć brodem. Ponadto mieli nadzieję, że przez
ten czas niemieckie jednostki ściągnięte do likwidacji partyzantów opuszczą ten rejon.
W czasie narady poruszono też inną, ważną kwestię. Możliwości bojowe i ma-
newrowe dywizji znacznie się obniżyły wskutek konieczności wożenia w taborach
kilkudziesięciu rannych oraz ciągły brak amunicji i materiałów wybuchowych. Aby
ten problem rozwiązać, postanowiono przedostać się „wielką ziemię”, nabrać sił i
znów wrócić na te tereny, by prowadzić działania dywersyjne. Ustalono nawet wstęp-
nie trasę drogi powrotnej. Zapadła decyzja, że będą się przebijali przez front na wy-
sokości błot poleskich opanowanych w dużej części przez partyzantów.
W nocy z 4 na 5 marca dywizja ruszyła na wschód, w stronę Bugu. Po przebyciu
około 20 kilometrów okazało się, że rozlane wody Tanwi i wpadającej do niej rzeczki
Wirowej uniemożliwiają dalszy nocny marsz. Zatrzymano się zatem na dzienny postój
we wsiach Łukowa i Chmielek, choć rejon ten nie należał do bezpiecznych. W pobli-
skim Tarnogrodzie znajdowały się znaczne siły niemieckie i partyzanci musieli się
liczyć z możliwością ataku z południa (od północy 1 UDP chroniły rozlane wody
Tanwi).
Przygotowano stanowiska obronne oraz zaminowano drogi dojazdowe i ledwie
uporano się z tymi pracami, gdy na drodze z Tarnogrodu pokazały się samochody z
piechotą, armaty i czołgi. Nieprzyjaciel otworzył bezładny ogień artyleryjski, piechota
rozwinęła się w tyraliery ubezpieczane przez czołgi. Wszystko to wyglądało groźnie,
jednak tylko do czasu. Kiedy jeden z czołgów wyleciał w powietrze, a drugi zaczął się
coraz głębiej pogrążać w zarośniętym bagnie, pozostałe zajęły się ich ratowaniem i
tyraliery dalej poszły same. Gdy były dostatecznie blisko, zagrały partyzanckie ce-
kaemy i granatniki. Niemiecka piechota zaległa.
Podobnie skończyły się ataki następnych podwiezionych oddziałów i wróg po
stracie około 150 żołnierzy wrócił na noc do Tarnogrodu.
Po zapadnięciu nocnych ciemności partyzanci również ruszyli w drogę. Szli na
północ po rozpoznanych w dzień przejściach przez mokradła. Tempo marszu w tych
fatalnych warunkach nie było imponujące. Główne siły dywizji w ciągu nocy przebyły
zaledwie 30 kilometrów, docierając do wsi Bondyrz nad Wieprzem, a część zagubio-
nego taboru dotarła tu dopiero w południe. Po drodze we wsi Nowiny kawalerzyści
zaatakowali sotnię „legionistów” pilnujących budowy nowego mostu przez rzeczkę
Sopot. Po krótkiej walce sotnia została rozbita i na stronę partyzantów przeszło 37
Kozaków, mających już dość służby w „legionie”.
W ciągu dnia nad Bondyrzem zaczął krążyć samolot zwiadowczy - zrzucił nawet
kilka bomb, od których powypadały szyby z okien w wielu chatach - a to oznaczało,
ż
e trzeba jak najszybciej zmienić rejon zakwaterowania.
Skoro jednak nie udało się partyzantom ukryć przed wrogiem, postanowili udo-
wodnić mu, że ciągle są silni i gotowi do walki. Szczególną aktywność wykazał pułk
Kulbaki, który niezależnie od zwykłych zasadzek ustawionych na drogach - to czynili
zawsze i wszędzie - ruszył do ataku na pobliski Krasnobród. Była to akcja brawurowa,
nie niosła jednak ze sobą żadnego ryzyka. Kowpakowcy otrzymali od „Błyskawicy”
dokładne informacje dotyczące niemieckich sił w tym mieście i w leżącym w pobliżu
majątku Podzamek (w Krasnobrodzie, w klasztorze, stacjonowała druga kompania 71
batalionu Kozaków, a w Podzamku miał kwaterę sztab tego batalionu ochraniany
przez 11 gestapowców) oraz szkic terenu i przewodników. Reszta zależała od nich.
Kulbaka zostawił w zagajniku tabory i pod osłoną przedwieczornej mgły jedno-
cześnie zaatakował Krasnobród i Podzamek. Sztab kozackiego batalionu i grupa
ochrony usiłowały się bronić, ale w krótkiej walce zostały wybite do nogi, natomiast
w klasztorze Kozacy sami zastrzelili dowódcę kompanii, Niemca, oraz siedmiu nie-
mieckich podoficerów i w pełnym składzie przeszli na stronę partyzantów. Kulbaka
zdobył trzy cekaemy, wiele karabinów oraz amunicję. Jego ludzie zniszczyli też urzą-
dzenia i linie łączności. Wojciechowicz określił straty hitlerowców na 40 zabitych, zaś
stan liczebny 1 UDP powiększył się o 47 nowych, dobrze przez Niemców wyszkolo-
nych żołnierzy.
Wieczorem jednostki 1 UDP ruszyły na północ i przeprawiły się przez Wieprz. W
miarę upływu czasu droga stawała się coraz trudniejsza, a kiedy zaczął padać gęsty
ś
nieg, utrudniający widoczność, zrezygnowali kowpakowcy z dalszego marszu. Znaj-
dowali się w rejonie Kosobud i Werszyhora, nie mając właściwie wyboru, zdecydował
się rozmieścić pułki w tych samych wsiach, w których kwaterowały 24 lutego.
Pierwszy pułk z oddziałami sztabowymi, tak jak poprzednio, rozlokował się w
Kosobudach, Dowództwo dywizji zdawało sobie sprawę, że obecność partyzantów w
pobliżu sztabu generała Mosera stanowi dla niego wyzwanie, dlatego jeszcze przed
odesłaniem partyzantów na nocleg poleciło wykopać nowe lub pogłębić istniejące już
rowy i przygotować stanowiska dla cekaemów i granatników. „Boroda” wysłał też
patrole zwiadowcze w teren, a wartowników na posterunki i dopiero wtedy pozostali
mogli udać się na spoczynek.
Przed świtem w jedną z partyzanckich zasadzek wpadł pluton esesmanów, idących
na zwiad ze Zwierzyńca do Kosobud. Wszyscy hitlerowcy zginęli lub zbiegli, ale
jednego udało się kowpakowcom schwytać i doprowadzić do sztabu dywizji. Okazało
się, że należał on do pułku grenadierów pancernych, wchodzących w skład 5 dywizji
SS „Wiking”. Dywizja ta została rozgromiona na froncie wschodnim i po uzupełnie-
niu na tyłach znów wracała w rejon dawnych walk. Generał Moser zatrzymał jej dwa
pułki w Zamościu i jeden z nich został w nocy przywieziony do Zwierzyńca. Drugi
pułk czekał na rozkazy w Zamościu.
Wykorzystanie tych wypoczętych frontowych jednostek do rozprawienia się z 1
UDP było niepowtarzalną szansą dla generała Mosera. Werszyhora o tym wiedział,
zdawał też sobie sprawę, że nie uniknie walki, dlatego osobiście sprawdzał, czy
wszyscy jego żołnierze są należycie przygotowani do przyjęcia mogącego nadejść w
każdej chwili wroga.
Esesmani ze Zwierzyńca nie palili się widać do boju, bo ich batalion wsparty
trzema czołgami oraz baterią armat i moździerzy dotarł do Kosobud dopiero po połu-
dniu. Po drodze hitlerowcy nie żałowali pocisków artyleryjskich i razili ogniem
opuszczone wsie i domniemane pozycje partyzanckie. Gdy dotarli do głównych linii
obronnych dywizji, ogień z setek luf przygwoździł ich do ziemi. Jeden z czołgów
trafiony pociskiem przeciwpancernym płonął, drugi uszkodzony strzałem w gąsienicę
kręcił się w miejscu. „Wikingowie” zrywali się z ziemi, próbowali iść do przodu, ale
morderczy ogień obrońców wioski za każdym razem powstrzymywał ich w pół kroku.
Wreszcie hitlerowcy otrzymali posiłki. Z nowymi siłami i nową energią rzucili się
do ataku, ale w tym samym momencie uderzył na nich od tyłu pluton Aleksandra
Ducha. Wzięci w dwa ognie „Wikingowie” - od przodu tyraliery wroga zasypywała
szrapnelami i minami moździerzowymi część baterii artyleryjskiej starszego lejtnanta
Tiupowa - zaczęli się wycofywać i w końcu odeszli do Zwierzyńca.
Zaledwie ucichła walka w rejonie Kosobud, nad pozostałymi wioskami zajętymi
przez 1 UDP pojawił się samolot zwiadowczy. Jego wizyta miała wymowę jedno-
znaczną. Lada moment pojawi się wróg i trzeba będzie z nim stoczyć zaciętą walkę.
Rzeczywiście.
Wkrótce od strony Zamościa pokazała się niemiecka piechota, wsparta ogniem
czołgów, samochodów pancernych i artylerii. Szła prosto na stanowiska obronne trze-
ciego pułku, a ściślej szóstego batalionu dowodzonego przez Biersiejewa. Niemcy
zmierzali ku wąskiej drodze, która w pobliżu folwarku Topornica przechodziła w
groblę. Tereny po obu jej stronach były zalane wodą. Partyzanci doskonale znali to
miejsce, tu przecież 10 dni temu rozbili kolumnę wroga, i nie przypuszczali, że nie-
przyjaciel po raz drugi popełni ten sam błąd. Na wszelki wypadek jednak drogę za-
minowali, a ponadto przed wsią przygotowali nowe okopy. Teraz spokojnie czekali na
to, co zrobi nadciągająca kolumna.
Czas płynął. Niemcy ciągle nie przekraczali linii folwarku. Droga wciąż była pu-
sta.
Nagle z prawej strony, z tyłu partyzanckich pozycji zaterkotał Maxim poparty
ogniem kilku Diegtiariewów i pistoletów maszynowych. Jeszcze moment i pojedyn-
cze strzały zlały się w jedną lawinę ognia. Nieprzyjacielska kolumna jak podcięta
biczem runęła na szarą wstęgę bruku. A zatem byli to nowi żołnierze i nic nie wie-
dzieli o losie swych poprzedników. I teraz obserwujący drogę kowpakowcy zrozumie-
li, dlaczego Niemcy tak długo stali bez ruchu. Czekali, aż ich kamraci zajmą party-
zanckie tyły.
Dopiero teraz wyszło na jaw, że hitlerowcy wysłali z Zamościa drogą okrężną
przez lasy cały batalion. Kowpakowcy, którzy wiedzieli, że z tej strony Wieprza cią-
gną się nie tylko lasy, ale i bagno, nie spodziewali się z tego kierunku wroga. Na
szczęście zbliżających się nieprzyjaciół - dochodzili już do skrajnych chat wsi - przy-
padkowo dostrzegł dowódca plutonu Nikołaj Szpakow. Po latach odtworzył on to
zdarzenie.
Po nocnym marszu i przygotowaniu linii obronnej pluton Szpakowa został zluzo-
wany. Partyzanci zajęli leżącą na skraju wsi chatę i szykowali się do odpoczynku.
Wszyscy byli przemoknięci i zmarznięci.
- Przydałoby się coś na rozgrzewkę - westchnął Nikołaj Szpakow i rozejrzał się po
izbie.
- Oj, przydałoby się, przydało - odpowiedzieli chórem podwładni. - Ale nic nie
ma. Sprawdzaliśmy.
- Towarzyszu dowódco - wyrwał się jeden, widać najsprytniejszy. - Maxim ma
spirytus w chłodnicy. Pozwólcie, a odlejemy trochę dla wszystkich. A na miejsce
spirytusu wlejemy wody. Już zaczyna się wiosna i nie ma mrozu, Maxim nie zamarz-
nie.
Nikołaj roześmiał się.
- Patrzcie go, jaki wynalazca! Ale dobrze, dawajcie! Ktoś wybiegł z manierką na
podwórko.
- Stój! - zatrzymał chłopca Nikołaj. - Dawaj karabin tutaj. Sam odleję, ile trzeba.
Ż
eby nie za wiele!
Po chwili dwaj partyzanci wciągnęli Maxima do chaty i postawili na ławce. Niko-
łaj odkręcił korek chłodnicy i zaczął ostrożnie odlewać spirytus do manierki. Nie
zdążył wlać nawet połowy, kiedy wyjrzał przez okno i zobaczył, że z lasu wprost na
ich dom suną szarozieloną ławą Niemcy. Pierwsi byli już około pięćdziesięciu metrów
od chaty.
- Chłopcy, fryce! - krzyknął. - Prędzej, skrzynki z taśmami! I błyskawicznie wkrę-
cił korek do chłodnicy.
Taśmy były na podwórku wychodzącym na drugą stronę i Niemcy nie zauważyli
partyzantów. Po chwili Szpakow wypuścił długą serię do zbliżających się nieprzyja-
ciół. Pluton wsparł go ogniem i zanim Niemcy zdążyli ochłonąć, strzelała już cała
kompania, a kilku partyzantów pobiegło z erkaemami na tyły atakujących.
Wkrótce też rozległ się wybuch wylatującego na minie pierwszego czołgu masze-
rującej groblą kolumny, którą jak i poprzednio zaczęto kosić z cekaemów, erkaemów i
pistoletów maszynowych. Ogień artylerii niemieckiej był mało skuteczny, aczkolwiek
zapaliło się kilka chat. Natomiast pociski z partyzanckiej czterdziestkipiątki uszko-
dziły czołg i samochód pancerny. Niemiecki atak załamał się.
Wściekły generał Moser, nie mając pod ręką dalszych rezerw, nie dysponując też
bombowcami, posłał nad broniące się wsie samolot transportowy Ju-52, który zaczął
krążyć nad miejscem walki i chaotycznie zrzucać skrzynki z minami. Chcąc zwięk-
szyć celność swego „bombardowania”, za bardzo obniżył lot i został przeszyty serią z
cekaemu. Wkrótce maszyna zaczęła oddalać się w kierunku lotniska pod Zamościem,
a za nią ukazała się rosnąca smuga czarnego dymu.
Pomimo nadchodzącego zmierzchu ataki na wsie zajęte przez partyzantów nie
ustawały. Samochody z Zamościa przywoziły posiłki i zabierały zabitych oraz ran-
nych. Paliły się zabudowania w Wieprzcu, Zarzeczu i Wierzchowinie.
O godzinie 19.00 udało się dowódcy nawiązać łączność radiową z batalionem
starszego lejtnanta Cymbała. Zameldował on, że wysadził dwa mosty kolejowe na
linii kolejowej i szosie Biłgoraj - Zwierzyniec i dotarł do Czarnegostoku. Po drodze
przez siedem godzin walczył z ekspedycją karną wysłaną z Biłgoraju. Hitlerowcy
wprawdzie zostali odparci - stracili ponad 100 żołnierzy - ale batalion też poniósł
straty. Mają kilku rannych wymagających operacji. Kończy się im też amunicja.
Nie były to pocieszające wieści, ale na takie Werszyhora nie liczył. Oznajmił
Cymbałowi, że cała dywizja jest w trudnej sytuacji, że właśnie toczy się ostra walka z
Niemcami, ale ma nadzieję, że wkrótce się połączą. Kazał mu czekać w Czarnymsto-
ku na nadejście głównych sił.
Zapewnienie Werszyhory nie było gołosłowne. Dowództwo już wcześniej uznało,
ż
e pozostanie w Kosobudach na dzień następny byłoby zbyt niebezpieczne i wraz z
nastaniem ciemności dywizja miała ruszyć do Czarnegostoku, tam połączyć się z
szóstym baonem i dalej maszerować na północ. Okazało się jednak, że sprawa nie
należy do prostych. Niemcom po raz pierwszy od wkroczenia partyzantów radzieckich
na polskie ziemie udało się zablokować wszystkie drogi i zamknąć dywizję w kotle.
Liczyli na to, że po ściągnięciu posiłków będą mieli dość czasu, by ją zlikwidować.
„Boroda” z Wojciechowiczem wiedzieli, że nie mają innego wyjścia, że muszą
przerwać pierścień okrążenia siłą. Było to realne, jednak pociągało za sobą przykre
konsekwencje. Musieli liczyć się z tym, że nie zdołają oderwać się od pościgu.
Dywizja skrycie szykowała się do drogi. Do Kosobud ściągały wszystkie jednostki
rozlokowane w sąsiednich wsiach - na miejscu pozostawiono tylko niewielkie grupy,
które prowadziły ogień, maskując w ten sposób koncentrację oddziałów - a na pomoc
walczącemu piątemu batalionowi pułku kapitana Brajki ruszył szwadron Tetiorkina,
mający zająć pozycje na tyłach Niemców. Kawalerzyści mieli odwrócić uwagę nie-
przyjaciela od stanowisk kapitana Brajki, a później dopędzić główne siły 1 UDP.
W toku gorączkowych przygotowań do wyjścia z okrążenia do sztabu dywizji
zgłosił się leśniczy Stanisław Sarzyński, który oznajmił oficerowi sztabu, że chce się
widzieć z dowódcą.
Werszyhora natychmiast przyjął Polaka i spokojnie wysłuchał tego, co miał on do
powiedzenia. A była to propozycja interesująca. Leśniczy powiedział po prostu, że
zna tutejsze lasy jak własną kieszeń i może przeprowadzić dywizję do Żurawnicy bez
jednego strzału.
„Boroda” zaufał Sarzyńskiemu. Błyskawicznie sformowano kolumnę marszową i
partyzanci niepostrzeżenie opuścili Kosobudy. Razem z nimi poszło kilku młodych
ochotników z Kosobud, którzy widząc, jak 1 UDP bije Niemców, postanowili do niej
wstąpić. Sarzyński w zupełnych ciemnościach pewnie przemierzał lasy, odnajdywał
polne ścieżki, obchodził bagna i wskazywał najłatwiejsze przejścia przez wąwozy
(oprócz Sarzyńskiego pomocy 1 UDP udzielili Tadeusz Kolaszyński z AL oraz gajo-
wy Wróbel).
Przed północą dywizja dotarła do linii kolejowej prowadzącej z Zamościa do
Zwierzyńca (w pobliżu Żurawnicy). Jak zwykle zaminowano ją i rozpoczęła się prze-
prawa. Nie zdążyli partyzanci przeskoczyć przez tory, kiedy nadjechał pociąg woj-
skowy, udający się z Zamościa do Zwierzyńca. Założona mina wybuchła pod platfor-
mą umieszczoną z przodu parowozu i maszynista zaczął nagle hamować. Mimo to
pociąg dojechał do samego przejazdu. Tam zajęły się nim rusznice przeciwpancerne.
Partyzanci bez trudu zlikwidowali zaskoczoną załogę i spalili cztery platformy z
czołgami i osiem z samochodami. Na wszystkich pojazdach widniały emblematy
dywizji „Wiking”. Tak więc czołgi spotkały się z 1 UDP kilka godzin wcześniej, niż
sobie tego życzył generał Moser.
Po jakimś czasie nadjechał z Zamościa pociąg pancerny, prawdopodobnie we-
zwany na pomoc. Zatrzymał się dość daleko od przejazdu i oddał kilka strzałów ar-
matnich do przejeżdżających wozów. Szkody poczynione przez pociski były niewiel-
kie. Kilka furmanek zostało rozbitych, zaś odłamki poraniły kilku partyzantów.
Po przekroczeniu linii kolejowej dywizja już bez żadnych przeszkód doszła do
Czarnegostoku - tu dołączył do kolumny szósty batalion Cymbała - i bez chwili od-
poczynku pomaszerowała dalej. Siódmego marca o godzinie 11.00 dotarła do wsi
Hosznia Ordynacka, Gilów i Kondraty.
W ciągu dnia wolni od służby partyzanci odsypiali forsowny marsz, natomiast
sztab podsumował wyniki walk stoczonych poprzedniego dnia. Okazało się, że zli-
kwidowano łącznie około 450 hitlerowców, zniszczono 12 czołgów, samochód pan-
cerny, parowóz i 4 mosty.
Tego dnia Werszyhora znalazł trochę czasu, by uważnie przyjrzeć się swoim lu-
dziom. Byli zmęczeni, przemoknięci i zziębnięci. Kilka godzin snu, na który zezwolił,
nie przywróciło im sił. Postanowił więc „Boroda” zatrzymać się jeszcze w tym rejonie
na noc. Na wszelki wypadek dywizja przeniosła się wieczorem do odległych o kilka-
naście kilometrów wsi Otrocz i Zdziłowice. Partyzanci starannie zaminowali wszyst-
kie drogi dojazdowe, zorganizowali stanowiska ogniowe na wzgórzach panujących
nad okolicą i znów zapadli w twardy sen.
Rankiem ósmego marca Werszyhora wysłał patrole dywersyjne pod Lublin i Za-
mość oraz grupy dywersyjne mające zniszczyć wytypowane mosty. Działania te miały
odwrócić uwagę od głównych sił dywizji zgrupowanych w okolicach Otroczy.
Pod wieczór do sztabu dywizji przybyli łącznicy „Błyskawicy” i „Semena”, aby
poinformować dowództwo o koncentrujących się w pobliżu oddziałach hitlerowskich.
Dla wszystkich stało się jasne, że ten gęsto zamieszkany teren o dobrze rozwiniętej
sieci komunikacyjnej i łącznościowej należy jak najprędzej opuścić. Tym bardziej że
osaczona dywizja nie była w stanie prowadzić ofensywnych działań dywersyjnych.
Przybyłe wkrótce spod Zamościa i Lublina oddziały, aczkolwiek wykonały swe zada-
nia, wysadziły między innymi kilka mostów, nie odciągnęły uwagi wroga od głów-
nych sił 1 UDP. Dlatego też Werszyhora zawiadomił drogą radiową „wielką ziemię”,
ż
e przyspiesza tempo marszu, by jak najprędzej sforsować Bug, skręcający tu na za-
chód, i przedostać się do „partyzanckiego kraju”. W tym celu postanowiono zmniej-
szyć tabory, większość partyzantów posadzić na konie (było ich około 1000), a wozy
przeznaczyć wyłącznie dla rannych oraz do transportu amunicji, uzbrojenia i żywno-
ś
ci.
Już po nadaniu radiogramu zdarzył się niecodzienny wypadek. Niemcy, którzy
dotychczas nigdy nie atakowali w nocy, ruszyli raptem na stanowiska trzeciego pułku
kapitana Brajki pod Zdziłowicami. Wsparty ogniem czołgów i granatników pierwszy
batalion 4 pułku SS z grupy bojowej Schörnera atakował całą noc. Hitlerowcy brnąc
po kolana w wodzie oświetlali teren specjalnymi rakietami, co ułatwiało partyzantom
prowadzenie do nich ognia. Wielu Niemców zginęło - wśród zabitych znalazł się
dowódca trzeciej kompanii hauptmann Ebeling.
Przed świtem 1 UDP opuściła Otrocz. Prowadzona przez bechowców Adama Za-
wadę i Adolfa Kocibowskiego ze wsi Dziecinin oraz Antoniego Tomasa i Adama
Kuleszę udała się na północ.
W ZACIEKŁYCH BOJACH DO „PARTY-
ZANCKIEGO KRAJU”
Dywizja wyrwała się z okrążenia i zamierzała iść najprostszą drogą do „party-
zanckiego kraju”, ale Wojciechowiczowi zaczęło brakować aktualnych map umożli-
wiających ustalenie trasy marszu. Dlatego też z radością przyjął pomoc oddziałów
„Błyskawicy” z BCh i „Semena” (Mieczysława Chomy) z AL. Polacy znali doskonale
te tereny, wystąpili więc w charakterze zwiadowców i przewodników. Później zaofe-
rował też pomoc oddział „Jaremy” (Bolesława Flisiuka) z AK.
W pierwszym etapie marszu najtrudniejsze było sforsowanie znajdujących się w
odległości kilkunastu kilometrów od siebie czterech przeszkód: szosy Lublin - Kra-
snystaw - Zamość, rzeki Wieprz, linii kolejowej Lublin - Chełm i szosy z Lublina do
Chełma.
Do szosy Lublin - Krasnystaw dywizja dotarła 10 marca wieczorem. Błotniste
drogi nie pozwalały na zwiększenie tempa marszu, zaś zatrzymanie się do rana w
pobliżu tak ruchliwej trasy groziło wielkim niebezpieczeństwem. Dlatego też, mimo iż
ruch na szosie jeszcze nie zamarł, kowpakowcy zdecydowali się sforsować ją pod
osłoną najbliższego zakrętu i stanowisk cekaemów rozmieszczonych na pobliskich
wzgórzach.
Wkrótce po rozpoczęciu przeprawy na szosie pojawili się Niemcy, jednak gwał-
towny ogień cekaemów i wybuch min (wyleciało na nich w powietrze 5 ciężarówek)
zniechęcił ich do aktywnej działalności. Nie podejmując walki hitlerowcy wycofali
się. Partyzanci właściwie bez wysiłku zdobyli ciężarówkę pełną amunicji i granatów.
Ponieważ strzały zaalarmowały garnizony niemieckie w niedalekich Łopiennikach
i Fajsławicach, Werszyhora wysłał do przodu szwadron Zezulina z zadaniem zdobycia
mostu przez Wieprz w pobliżu Trawnik, a sam czuwał nad marszem kolumny i za-
chęcał swych ludzi do pośpiechu. Każda minuta była droga. Niemcy wiedzieli już o
dywizji i lada moment mogli ją zaatakować.
Most w Trawnikach nie był chroniony, toteż kowpakowcy minęli go bez prze-
szkód i dotarli do pobliskich torów kolejowych. W tym momencie nadjechał pociąg z
Lublina i mimo iż partyzanci ostrzelali go, zdążył umknąć. Po przebyciu torów roz-
ciągnięta na kilka kilometrów kolumna trafiła na błotnisto-bagnistą drogę, na której
wozy zaczęły grzęznąć po osie. Ludzie usiłujący je wypchnąć z błota słaniali się ze
zmęczenia, a pokryte pianą konie dreptały w miejscu. Kolumna utknęła w polu, tym-
czasem do świtu było już niedaleko. W tej tragicznej sytuacji dowództwo podjęło
ryzykowną decyzję - trzeba dotrzeć do szosy i kilkanaście kilometrów pojechać po
twardym podłożu.
Szczęście dopisało kowpakowcom. Na drodze konie poszły kłusem, w ten sposób
przebyli kilka kilometrów, a potem skręcili na wschód i na postój dzienny dotarli do
wsi Majdan Zahorodziński, Stręczyn, Dobromyśl. Tutaj dopiero dopadł ich pościg.
Partyzanci spodziewali się Niemców i jak zwykle przygotowali okopy, stanowiska
ogniowe oraz zaminowali pobliskie drogi dojazdowe. Nie zaskoczył ich więc nie-
przyjaciel, nie zdołał też przełamać twardej obrony. Zaciekłe ataki starych znajomych,
„Wikingów”, oraz Ukraińców z 14 dywizji SS „Galizien”, wsparte ogniem czołgów i
artylerii, trwały do wieczora. Hitlerowcy zostawili na polu walki około 400 zabitych.
Partyzanci stracili 6 zabitych i 9 rannych. W czasie walki pomagał kowpakowcom Jan
Mazur z terenowej placówki AL w Dobromyślu.
Wieczorem dywizja poszła dalej na północ i po przebyciu 35 kilometrów rankiem
osiągnęła lasy parczewskie w rejonie wsi Lejno. Nawiązano tam współpracę z od-
działem AL por. „Janusza” oraz Robertem Satanowskim (ten sławny dziś dyrygent był
wówczas dowódcą współpracującego z partyzantką radziecką oddziału partyzanckiego
„Jeszcze Polska nie zginęła”), któremu Werszyhora podarował 120 karabinów i dwa
erkaemy.
Prowadząc walki z pościgiem 1 UDP przebijała się do Bugu, najgroźniejszej prze-
szkody na trasie marszu do „partyzanckiego kraju”, i dotarła w jego pobliże 17 marca
przed świtem. Kowpakowcy zatrzymali się we wsi Kamionki, gdzie oczekiwali już na
główne siły dywizji wysłani wieczorem kawalerzyści-zwiadowcy. Teraz meldowali
oni, że wszystkie mosty na rozlanym szeroko Bugu są dobrze strzeżone - Niemcy
obsadzili betonowe bunkry po obu stronach - i opanowanie ich przekracza możliwości
dywizji. Ich zdaniem, jedynym punktem, w którym atak miał jakieś szanse powodze-
nia, był most obok wsi Tonkiele, ale zdobyć go można wyłącznie przez zaskoczenie
jego obrońców. Dowództwo dywizji uznało, że o tej porze, u schyłku nocy, hitlerowcy
nie wiedzą jeszcze, dokąd dotarli partyzanci, należy więc atakować bez chwili zwłoki.
Do zdobycia mostu wyznaczono dywizjon Lenkina, który pomknął natychmiast w
kierunku Mogielnicy. Za nim ruszyła cała kolumna.
Dywizjon Lenkina, minąwszy Mogielnicę, zostawił konie w najbliższym jarze i
szwadronami, biegiem, popędził na most. „Zdjęcie” wartowników było kwestią jednej
chwili, równie prostą sprawą okazało się uciszenie jednego bunkra po drugiej stronie
rzeki. I teraz zaczęły się kłopoty. Dwa pozostałe bunkry grzmiały ogniem i broniły
podejścia do mostu, który był już w rękach partyzantów. Aby dywizja mogła się
przedostać na drugą stronę rzeki, trzeba było zlikwidować ich załogi. Drugi bunkier
zdobyto po pewnym czasie, choć zginęło przy tym pięciu, a odniosło rany sześciu
kawalerzystów ze szwadronu Tetiorkina, ale trzeci, najpotężniejszy, w dalszym ciągu
był nietknięty. Również skutecznie broniły się murowane koszary. Okazało się, że
miejscowy garnizon składał się z zahartowanych w boju żołnierzy frontowych, niedo-
bitków spod Stalingradu i Noworosyjska.
W tym czasie główne siły dywizji podeszły do rzeki i artylerzyści celnymi strza-
łami z armaty 76 mm rozbili wejście do koszar. Załoga garnizonu została zlikwido-
wana.
Użycie całej artylerii i rusznic przeciwpancernych przeciw betonowemu bunkrowi
nie dawało rezultatów. Jedynym wyjściem było zastosowanie wiązki granatów, ale
aby je wrzucić do ziejącego ogniem wnętrza, należało podejść do schronu niepostrze-
ż
enie. Kilku ochotników, którzy podjęli się tego zadania, zginęło, dopiero dowódca
pierwszego batalionu, Serdiuk, z kilkoma ludźmi podszedł do bunkra od tyłu i po
salwie artyleryjskiej - gdy dym i pył na chwilę oślepił obrońców - podbiegli oni i
zarzucili granatami otwory strzelnicze. Bunkier został zdobyty, jednak Serdiuk od-
niósł ciężką ranę i zginął ochotnik-radiotelegrafista Wasia Moszkin.
Teraz już bez przeszkód przebyła dywizja most, a jej straż tylna wysadziła go, po-
wstrzymując w ten sposób niemiecki pościg. Chmura czarnego dymu, unosząca się
nad rzeką, zasłoniła uchodzącą kolumnę nawet przed ogniem artyleryjskim nieprzyja-
ciela, który był już po drugiej stronie Bugu.
Z radością pokonywali kowpakowcy ostatni odcinek trasy dzielący ich od Puszczy
Białowieskiej (ok. 100 km), gdyż liczyli, że tam, w przepastnym borze, zdołają się
pozbyć siedzącego im ciągle na karku wroga. Tempo marszu było dość słabe, ze
względu na rosnącą wciąż liczbę wozów z rannymi, ale mimo to szli niezmordowanie
do przodu. Po drodze, rzecz jasna, nie obyło się bez walki - kowpakowcy rozbili hi-
tlerowców z Drohiczyna i Siemiatycz, którzy dopędzili maszerującą kolumnę - ale do
tego ludzie Werszyhory już przywykli.
W dalszym marszu na północny wschód, przeplatanym ciągłymi utarczkami z żoł-
nierzami ekspedycji karnych, 23 marca dotarła dywizja do linii kolejowej Siedlce -
Hajnówka i tu, niedaleko Czeremchy, partyzanci zniszczyli transport wojskowy z
samochodami i amunicją. Z ostatniego wagonu uwolnili 50 ledwie żywych jeńców
radzieckich i zabrali ich ze sobą.
Na dzienny postój zatrzymali się w rejonie wsi Wierchowiczi, Kalenkowiczi i
Omeliance, a więc na terenie Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Kilkanaście kilometrów dalej na północ rozciągała się zbawcza Puszcza Białowieska.
Nie dane jednak było odpocząć znużonym ludziom. Dziewiętnastego marca od rana
hitlerowcy z wyjątkową zaciekłością zaczęli atakować zakwaterowane w wioskach
jednostki 1 UDP (wśród atakujących znaleźli się po raz pierwszy spadochroniarze
elitarnej dywizji „Hermann Goering”).
Przybyli z różnych kierunków zwiadowcy wyjaśnili cały tragizm sytuacji, w jakiej
znalazła się 1 UDP. Puszcza Białowieska, znajdująca się w pobliżu Prus Wschodnich,
została już dawno spacyfikowana - ludność z niej wysiedlono, wioski spalono,
wszystkie drogi i przejścia otoczono zasiekami z drutu kolczastego, a w Białowieży,
Hajnówce i 28 okolicznych miejscowościach stanęły garnizonem jednostki wspo-
mnianej już dywizji „Hermann Goering”. W tym stanie rzeczy dalszy marsz w kie-
runku Puszczy Białowieskiej nie miał sensu. Ponadto okazało się, że rejon, w którym
obecnie zatrzymała się dywizja, znajduje się na zapleczu Brześcia i skoncentrowane
są tu znaczne siły niemieckie przeznaczone do obrony twierdzy i węzła kolejowego
przed partyzantami - wszystkie drogi były stale kontrolowane przez zmotoryzowane
patrole wroga.
Kowpakowcy nie mieli jednak wyboru. Musieli iść dalej na wschód, na Polesie.
I oto w nocy z 21 na 22 marca podczas forsowania szosy Brześć - Baranowicze
partyzanci przeżyli niezwykle dramatyczne chwile. Szosa była dosłownie „zapchana”
przejeżdżającymi patrolami pancernymi oraz ukrytymi zasadzkami z cekaemami, a
oni musieli przez nią przeskoczyć. Jeśli chcieli istnieć i jeszcze walczyć z wrogiem,
nie pozostawało im nic innego, jak pokonać tę przeszkodę.
Przed świtem partyzanci dotarli do ostatniego przewidywanego miejsca forsowa-
nia w pobliżu wsi Bildejki i w ciemnościach dostrzegli zasadzkę z cekaemem. Była to
jednak ostatnia szansa wyrwania się ze śmiertelnego niebezpieczeństwa. Dowódca
podzielił więc całość sił na dwie grupy, dzięki temu skróciła się długość kolumn,
Wojciechowicz przypomniał oficerom swego sztabu słynne hasło poległego w rajdzie
karpackim komisarza generała Rudniewa: „Zatrzymać się to śmierć”, i wszyscy cze-
kali na rozkaz do ataku.
Werszyhora wziąwszy do ręki pistolet maszynowy skinął na Moskalenkę oraz
Kulbakę i poprowadził pierwszą kolumnę. Na czele drugiej szedł Wojciechowicz z
Lenkinem, Bakradze i ordynansami. Wybuchy granatów i serie pistoletów maszyno-
wych przeszyły nocną ciszę. Dywizjon Lenkina błyskawicznie zlikwidował zasadzkę,
a trzeci pułk zaczął samorzutnie osłaniać przeprawę.
Po godzinie na miejsce walki nadciągnęły z Kamieńca i Brześcia czołgi i trans-
portery z piechotą wroga, ale partyzanci najgorsze mieli już za sobą. Niemcy, ściga-
jący 1 UDP przez cały następny dzień, stracili czołg, samochód pancerny i około 250
ludzi.
Były to jednak już ostatnie akordy pościgu, ponieważ kowpakowcy wkraczali
wreszcie w błota „partyzanckiego kraju”. W nocy z 23 na 24 marca podczas forsowa-
nia linii kolejowej, wiodącej z Brześcia do Baranowicz, zniszczyli ostatni w tym raj-
dzie transport wojskowy z 14 czołgami, 8 samochodami pancernymi i 5 ciężarówka-
mi. Po przebyciu następnych 30 kilometrów osiągnęli kowpakowcy wieś Strije, gdzie
nastąpiło spotkanie z partyzantami generała Komarowa. Byli więc wśród swoich.
Niestety, partyzanckie lotnisko znajdowało się w odległości 300 kilometrów, w rejo-
nie wsi Chorostów, i dopiero stamtąd można było odtransportować rannych na „wiel-
ką ziemię”. Kowpakowcy dotarli do Chorostowa dopiero po trzech tygodniach, 17
kwietnia 1944 roku, gdyż przedtem musieli pokonać jeszcze jednego wroga, który
przyplątał się na Polesiu - tyfus plamisty.
EPILOG
Siedemnasty kwietnia 1944 roku uznano za ostatni dzień rajdu, który później na-
zwano rajdem polskim lub lwowsko-warszawskim (od kilkakrotnie przekraczanej
szosy prowadzącej do Warszawy). A oto najważniejsze osiągnięcia tej wyprawy
skrupulatnie obliczone przez Wojciechowicza.
Główne siły zgrupowania, a później dywizji, przebyły ponad 2100 kilometrów, a
grupy dywersyjne pokonały ponadto 1500 kilometrów trudnych i niebezpiecznych
dróg. Trzydzieści pięć razy przekraczali partyzanci szosy, a szesnaście razy tory kole-
jowe. Zdobyli 9 miasteczek i stoczyli 139 bitew, z których 24 trwały ponad sześć
godzin. Wysadzili w powietrze 24 pociągi i 66 mostów, zniszczyli 75 czołgów i sa-
mochodów pancernych (28 w walce, resztę na platformach kolejowych), 196 samo-
chodów, 5 samolotów, wiele armat, moździerzy, granatników i cekaemów. Długość
wysadzonych torów kolejowych wynosiła 1176 metrów. Linie prowadzące ze Lwowa
do Warszawy i ze Lwowa do Jarosławia po akcjach dywersyjnych dokonanych w
Puszczy Solskiej były unieruchomione przez miesiąc.
Wojciechowicz straty nieprzyjaciela obliczał na podstawie meldunków dowódców
przeprowadzających poszczególne akcje i oddziałom „zaliczał” jedynie te sukcesy,
których byli bezpośrednimi świadkami. Nie uwzględnił więc w swoim podsumowaniu
szkód, jakie wyrządziły wrogowi miny z opóźnionym działaniem, zakładane na li-
niach kolejowych i szosach, choć niejednokrotnie byli świadkowie postronni, którzy
mogliby na ten temat sporo powiedzieć. Na przykład wspomniany już Z. Klukowski w
swym „Dzienniku” pod datą 18 lutego pisze: „Wczoraj rano w pobliżu lotniska w
Mokrem spadł bombowiec niemiecki i rozbił się doszczętnie”. Prawdopodobnie został
on trafiony przez partyzantów stojących wówczas w pobliskiej Puszczy Solskiej. Pod
datą 25 lutego Z. Klukowski notuje: „W pobliżu Biłgoraju trzy czołgi trafiły na miny i
wyleciały w powietrze”.
Swe sukcesy 1 UDP okupiła przelaną krwią. Podczas rajdu poległo 163 partyzan-
tów, a 107 zaginęło bez wieści. Większość z nich nie wróciła z wypraw zwiadow-
czych i dotarła później do innych oddziałów partyzanckich. Dwie grupy zwiadowców,
A. Zemlianki i W. Sluckiego, zginęły walcząc do końca, ale o tym podsumowujący
wyniki rajdu Wojciechowicz jeszcze nie wiedział. Rannych partyzantów było wielu,
jednak zarejestrowano tylko tych, którymi opiekował się oddział sanitarny, czyli 352.
W czasie rajdu kowpakowcy zlikwidowali 5160 hitlerowców i wzięli do niewoli
600. Liczba strat niemieckich jest przypuszczalnie zaniżona, ponieważ skrupulatny
Wojciechowicz uznawał tylko dane udowodnione zabranymi butami lub bronią
(„zdobyczy” tych nigdy nie było za wiele w 1 UDP). A więc Niemcy, którzy na przy-
kład zmarli po ucieczce do lasu, których koledzy zabrali z pola walki lub zostali zabici
w pociągach i przejeżdżających ciężarówkach, nie mogli być uwzględniani.
Za osiągnięcia bojowe w tym rajdzie 963 partyzantów odznaczono orderami i me-
dalami. P.P. Werszyhora, W.O. Wojciechowicz, D.J. Bakradze, P.O. Brajko, P.L.
Kulbaka, O.M. Lenkin, S.P. Tutiuczenko i A.K. Cymbał zostali odznaczeni Złotą
Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego.
Po odpoczynku na Polesiu 1 UDP ruszyła w swój ostatni rajd, „niemeński”, trwa-
jący od 22 czerwca do 15 lipca 1944 roku, czyli do dnia, kiedy połączyła się z prowa-
dzącymi ofensywę oddziałami Czerwonej Armii. Potem do listopada brała udział w
likwidowaniu band UPA na Zachodniej Ukrainie i Białorusi, tych samych band, które
stały na jej drodze podczas rajdu polskiego.
Po rozwiązaniu dywizji jej oficerowie i żołnierze przeszli do szeregów regularnej
armii albo stanęli do odbudowy zrujnowanego kraju. Wielu z nich zabłysło talentem
literackim i wydało drukiem swe partyzanckie wspomnienia. Opisał je Kowpak, Wer-
szyhora, Brajko, Bakradze i wielu innych. Ostatnio w Związku Radzieckim ukazał się
pamiętnik Wasi Wojciechowicza „Kutuzowa”, który w gąszcz kłębiących się wspo-
mnień wprowadza rzetelny dokument w postaci sporządzonych niegdyś przez siebie
dokumentów sztabowych. Jego pomoc okazała się nieoceniona przy pisaniu tego to-
miku, za co autor serdecznie mu dziękuje.