Bradford Barbara Taylor
Potęga kobiety
Piękna wdowa Stephanie Jardine, kierujaca amerykańską filią
wielkiej spółki jubilerskiej, przekonuje się pewnego dnia, że
majątek i wysoka pozycja społeczna nie stanowią wystarczającej
ochrony przed niespodziewanym ciosem losu. Walcząc o
zdrowie i szczęście ukochanej córki bohaterka zmuszona jest
powrócić do wydarzeń z przeszłości, o których chciała na zawsze
zapomnieć. Miłość macierzyńska i umiejętność wybaczania
dawnych krzywd dają jej potęgę niezbędną w chwili
najtrudniejszej życiowej próby...
Część pierwsza
Świeto Dziekczynienia
Rozdział 1
Delikatna mgiełka falowała jak woda, dryfowała ponad łąkami i wirowała pomiędzy
drzewami, rozmazując ich obraz i zmieniając je w iluzoryczne cienie, majaczące na
tle ciemnego nieba.
W oddali, za łąkami, wznosiły się purpurowe w stłumionym świetle wzgórza
Litchfield. Ponad przesłoniętymi unoszącą się mgłą zboczami można było dostrzec
jedynie ich wierzchołki.
Cały ten zimowy krajobraz pogrążył się w niezmąconej ciszy, jakby świat zatrzymał
się w miejscu i popadł w głębokie omdlenie. Cisza była wszechogarniająca;
wszystko zamarło w bezruchu.
Latem na tych łąkach zieleniły się bujne, skłębione trawy, przetykane wszelkimi
możliwymi gatunkami polnych kwiatów. Tego chłodnego, środowego popołudnia
sprawiały jednak wrażenie niegościnnych i ponurych.
Stevie Jardine zazwyczaj dobrze znosiła taką pogodę, która nieodmiennie budziła w
niej wspomnienia i przypominała szczęśliwe dni spędzone na wrzosowiskach w
Yorkshire i uroczy wiejski dom, w którym Tjłieszkała. Tym razem jednak mgliste
powietrze wyziębiło ją zupełnie; przenikało niemal do szpiku kości.
Całkiem nieoczekiwanie poczuła przypływ lęku, który wprawił ją w zdumienie.
Otuliwszy się szczelniej wełnianą peleryną, przyspieszyła kroku, próbując odpędzić od siebie
przedziwne przeczucia. Nagle Stevie zadrżała. Przeszył mnie śmiertelny
dreszcz, pomyślała. Podniosła wzrok.
Posępne, złowieszcze niebo zionęło chłodem, zmieniało właśnie kolor na zimowy
odcień zieleni. Stevie znów przyspie-
10
szyła, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w domu. Nie miała ochoty przebywać
dłużej na dworze, żałowała nawet, iż wybrała się na tak długą przechadzkę.
Wszystko przez tę mgłę, bo do chwili, gdy mrok zaczął przeganiać dzień, było
bardzo ładne, prawie letnie popołudnie.
Doskonale znała drogę przez pola, szła więc pewnym krokiem, nie potykając się,
nawet gdy nagle wpadała w koleiny. Mgła przy samej ziemi była bardzo gęsta.
Stevie znów zaczęła drżeć i otuliła się peleryną.
Wąska ścieżka prowadziła teraz pod górę i mgła powoli się rozrzedzała. Gdy Stevie
dotarła na szczyt wzniesienia, poczuła, że jest tu trochę chłodniej, ale mniej ponuro.
Z tego miejsca Stevie z łatwością mogła się dostać do położonego w następnej
dolince domu, odetchnęła więc z ulgą. Dostrzegła unoszący się z kominów dym i
światło sączące się z okien. To był miły i przyjazny widok, zwłaszcza w zapadają-
cym zmroku.
Stevie cieszyła się, że jest już prawie w domu.
Dwustuletni, zbudowany w 1796 roku, dom stał pośrodku długiej, zielonej doliny, w
cieniu wzgórz Litchfield. Gdy ujrzała go po raz pierwszy pięć lat temu, wyglądał
iście szkaradnie za sprawą szpetnych, nieskładnych detali dobudowywanych przez
lata. Po paru pomysłowych zabiegach restauracyjnych dom odzyskał jednak
pierwotny wdzięk.
Stevie przeszła szybkim krokiem przez mokry trawnik, wspięła się po schodach na
zadaszoną werandę i skorzystała z bocznych drzwi prowadzących prosto do
garderoby.
Powiesiła wilgotną pelerynę i weszła do ogromnego holu. W przeciwległym końcu
wielkiego pomieszczenia widniały szerokie schody, a ciemna, starannie
wypolerowana, drewniana podłoga błyszczała jak lustro. Drewniane belki sufitowe,
ciezkie dębowe drzwi i okna składające się z maleńkich szybek zdradzały wiek tego
domostwa.
Stavie uważała zawsze ten ogromny hol za serce domu, poniewaz pozostałe
pomieszczenia otaczały go ze wszystkich stron. Od chwili gdy tu zamieszkali, hol służył całej
rodzinie jako bawialnią i właśnie tu wszyscy się zbierali. Zapalano
wowczas kilka lamp z różowymi, jedwabnymi kloszami, a ich światło tworzyło miły
nastrój. Był to wygodny, przytulny sa-
4
lon, przed kominkiem leżał stary wyblakły dywan, na którym ustawiono antyczne
stoliki i kufry z ciemnego, rzeźbionego drewna. Z kominkiem sąsiadowały
rozłożyste kanapy z ciemnozieloną tapicerką oraz kilka krzeseł.
Twarz Stevie pojaśniała. W domu od razu poczuła się bezpiecznie. W wielkim
kamiennym palenisku huczał ogień, w powietrzu unosiła się woń sosny pomieszana
z ledwo wyczuwalnym zapachem dymu i aromatem dojrzałych jabłek. Z kuchni zaś
pachniało pieczonym chlebem.
Stevie stanęła nieruchomo przy kominku i wyciągnęła ręce, by ogrzać je nad
ogniem. Niespodziewanie roześmiała się w głos. Jakże niemądra była przed chwilą
tam na łąkach. Nie ma przecież żadnych powodów do obaw. Jej złe przeczucia są
całkiem irracjonalne. Stevie znów się roześmiała, karcąc się w duchu za
wcześniejszy niepokój.
Po chwili odwróciła się od kominka i ruszyła w stronę schodów. Uwielbiała każdy
zakątek tego uroczego starego domu, zwłaszcza maleńką pracownię, sąsiadującą z
jej sypialnią. Cóż mogła poradzić na to, że gdy tylko otwierała drzwi do tego pokoju, ogarniał ją
zachwyt. Idealne proporcje, katedralne sklepienie, wysokie okna po
jednej stronie, po drugiej zaś rozłożysty kominek i strzeliste biblioteczki.
Pracownię Stevie pomalował niegdyś artysta plastyk, nakładając zrazu niezliczone
warstwy bursztynowej farby, by nadać im na końcu lekki połysk. Dzięki tej
technice, przypominającej weneckie stucco, ściany nabrały delikatnego, złotego blasku, jakby
rozświetlały je promienie słońca.
Piękne obrazy, dobierane starannie w ciągu wielu lat, rodzinne fotografie w
srebrnych ramkach, na których utrwalono drogie sercu chwile, wreszcie mnóstwo
ukochanych książek; wszystko to tworzyło niepowtarzalną atmosferę jej pracowni.
Bierwiona czekały już w kominku, więc Stevie przyklękła przed nim. Zapaliła
zapałkę, przyłożyła ją do kawałka papieru i po chwili huczał już ogień.
Stevie podniosła się, przeszła kilka kroków i usadowiła się za owalnym antycznym
biurkiem ustawionym nieopodal okna. Leżała na nim starannie ułożona sterta
papierów wyjętych z nesesera, ale Stevie obrzuciła je tylko przelotnym spojrzeniem i odwróciła
wzrok, sadowiąc się wygodniej na krześle. Jej myśli odpłynęły nagle
gdzieś bardzo daleko.
5
Potęga kobiety
Uzmysłowiła sobie, że przygląda się rozmaitym przedmiotom leżącym na biurku, a
na jej delikatnej twarzy odmalował się wyraz zamyślenia... secesyjna lampa, którą
kupiła za bezcen na pchlim targu w Paryżu, srebrny kałamarz z czasów króla
Jerzego, podarowany jej przez matkę przed wielu laty, mnóstwo fotografii ludzi,
których kochała, babciny dzbanek z miśnieńskiej porcelany zdobiony wizerunkiem
Czerwonego Smoka, służący teraz do przechowywania ołówków, no i hinduskie
przysłowie w perłowej ramce. Stevie przyjrzała się uważnie tym słowom,
przeczytała je ponownie, jak tysiąc razy przedtem:
Ten, kto kupuje diamenty, zdobywa drobinę wieczności.
To stare przysłowie napisał kiedyś Ralph swym pięknym, kaligraficznym pismem,
oprawił i podarował jej krótko po ślubie. Powtarzał często, że odzwierciedla ono
jego własne uczucia wobec diamentów. Zajmował się ich szlifowaniem i kochał je;
od Ralpha wiele się o nich dowiedziała.
Jasne, szarozielone oczy Stevie rozbłysły na widok fotografii przedstawiającej ją i Ralpha w dniu
ślubu w listopadzie 1966 roku. Dokładnie trzydzieści lat temu. Od
samego rana wciąż myślała o mężu i teraz znów na moment zatopiła się we
wspomnieniach ich pierwszych wspólnie spędzonych lat.
Był takim dobrym człowiekiem; nigdy w życiu nie spotkała kogoś podobnego:
kochający, czuły i oddany jej od chwili, gdy się poznali. Zdecydowanie
przeciwstawił się rodzicom, którzy z wrogością i energią protestowali przeciwko ich małżeństwu.
Bruce i Alfreda Jardine odnosili się do niej z dezaprobatą od samego początku,
ponieważ, jak utrzymywali, była za młoda. A przy tym była Amerykanką, nie
wspominając już o kiepskim pochodzeniu i braku majątku, choć w gruncie rzeczy
ani sprawa jej narodowości, ani pieniędzy nigdy nie została oficjalnie poruszona.
Stevie rozumiała w głębi serca, że gdyby urodziła się jako dziedziczka wielkiego
majątku i wniosła go do małżeństwa, to ani jej wiek, ani narodowość nie
przeszkadzałyby Jardine'om.
Przejrzała rodziców Ralpha na wylot. Byli snobami pieczołowicie pielęgnującymi wielkie nadzieje
związane z synem. Snuli daleko idące plany co do jego ożenku, ale Ralph nie podzielał ich ambicji.
Zawsze wierny sobie, bez chwili zwątpie
13
nia trwał w zamiarze poślubienia jej. Przeciwstawił się im otwarcie i w ten sposób zrujnował ich
dopracowane w szczegółach wizje, storpedował ich wielkie aspiracje.
Jak przez mgłę słyszała nikłe echo wypowiedzianych kiedyś słów. Bruce Jardine,
mówiący podniesionym głosem, bliskim gardłowego krzyku, z arystokratycznym,
angielskim akcentem najstraszliwsze słowa, jakie kiedykolwiek słyszała, słowa,
których nigdy nie zapomni.
„Na miłość boską, człowieku, masz dwadzieścia siedem lat! Powinieneś już
wiedzieć wszystko, co trzeba, na temat seksu i załatwiać te sprawy właściwie!
Dlaczego nie uważałeś, żeby nie zaszła w ciążę? Wymyśl lepiej, jak się tego teraz
pozbyć. Porozmawiaj z Harrym Axworthem. To kawał drania, sam to przyznaję, w
normalnych warunkach, nie życzyłbym sobie, żebyś utrzymywał z nim stosunki.
Ale właśnie z powodu swoich łajdactw i lekkomyślności najlepiej się do tego
nadaje. Będzie mógł skierować cię do właściwej osoby. Na pewno zna jakiegoś
lekarza, który zrobi co trzeba za pięćdziesiąt funtów".
Stevie czekała na Ralpha w wystawnym frontowym holu, przycupnąwszy na
krawędzi krzesła, całkiem roztrzęsiona. Ręce jej drżały, a serce podchodziło do
gardła na dźwięk głosu Bruce'a Jardine'a dobiegającego zza zamkniętych mahonio-
wych drzwi.
Ralph nie zaszczycił ojca odpowiedzią. Wypadł z biblioteki prosto w jej ramiona.
Przytulił ją przez chwilę, uspokoił i wyprowadził na dwór, daleko od domu
Jardine'ów przy Wilton Crescent. Twarz mu pobielała z wściekłości, nie odezwał się do niej nawet
słowem, dopóki nie zamknęli za sobą drzwi jego studenckiego
mieszkania w Mayfair. Dopiero tam powiedział, że bardzo ją kocha i że chce spędzić z nią resztę
swego życia.
Dwa tygodnie później wzięli ślub w Marylebone. Ona miała zaledwie szesnaście lat,
była o jedenaście lat młodsza od Ralpha i od czterech miesięcy nosiła jego dziecko pod sercem.
Starzy Jardine'owie okazali swe oburzenie i gniew, bojkotując ślub jedynego syna.
To samo uczyniła Alicia, siostra Ralpha.
Przyszła jednak matka Stevie, Blair Connors, niegdyś najsłynniejsza modelka
świata, supermodelka na długo, zanim wymyślono to określenie.
Blair Connors zjawiła się tego ranka w towarzystwie swego nowego męża, Dereka
Raynera, znakomitego aktora angiel-
7
skich scen, który zgodnie z opinią publiczności miai zostać następcą korony
Lawrence'a Oliviera. Po uroczystości Derek zaprosił ich wszystkich na lunch do
„The Ivy", najsłynniejszej teatralnej restauracji, okupowanej przez gwiazdy sceny, ekranu i śmietankę
towarzyską. A potem ona i Ralph pojechali do Paryża na miesiąc
miodowy.
Wyklęci przez starych Jardine'ów, Stevie i Ralph żyli tylko dla siebie, cały świat nie miał dla nich
znaczenia.
Stevie westchnęła w zadumie. Już dawno temu zrozumiała, że weekendy i wakacje
spędzane na wrzosowiskach w Yorkshire były najszczęśliwszymi chwilami w jej
życiu. Ogarnął ją smutek na myśl, że te chwile nigdy nie powrócą, że nigdy już nie zazna takiego
szczęścia.
Byłam taka młoda, pomyślała, byłam wtedy taka młoda, miałam już troje dzieci.
Nigel urodził się, gdy miałam zaledwie siedemnaście lat, a bliźnięta Gideon i Miles, gdy skończyłam
dziewiętnasty rok życia.
Uśmiech ożywił jej twarz, gdy we wspomnienia wplotły się obrazy dzieci. Trzy
chłopięce główki, o oczach niebieskich jak niezapominajki. Teraz są już dorośli. A ona sama wciąż
jest młoda, ma tylko czterdzieści sześć lat, choć przeszło dwa lata temu dzięki Nigelowi została
babcią.
Zaśmiała się w duchu. Jakże często brano ją za siostrę Ni-gela, ku strapieniu syna.
Nie lubił tego; za to bliźniaki z uciechą przyklaskiwały takim pomyłkom, gdy tylko nadarzała się
okazja. Nieustannie przedstawiali ją jako swoją siostrę nie-wtajemniczonym i zwykle udawały im się
te oszukańcze zabawy.
Gideon i Miles byli dumni z jej młodzieńczego wyglądu, szczupłej sylwetki, energii i witalności.
Nigel żywił całkiem odmienne uczucia. Stevie nie mogła się pozbyć
wrażenia, że wszystko w niej go irytuje. Zmarszczyła lekko brwi na myśl o Nigelu.
Czym prędzej jednak przegnała cień niechęci, który pojawił się przez moment.
Kochała swego najstarszego syna, chociaż zawsze zdawała sobie sprawę, że wiele
odziedziczył po dziadku. A Bruce Jardina nigdy nie był jej ulubieńcem, choć w
miarę upływu lat zaczal zachowywać wobec niej całkiem przyzwoicie. Zwłaszcza po
śmierci Alfredy. Dopóki jednak żyła teściowa, panowały miedzy nimi napięte
stosunki.
15
Stevie westchnęła i odwróciła głowę, spoglądając na ogień i wspominając dawne
czasy, Alfredę i Bruce'a sprzed lat...
Cztery lata po ślubie Ralpha ze Stevie jego siostra Alicia zmarła na białaczkę. Starzy Jardine'owie
stanęli wobec konieczności ponownego rozważenia całej sytuacji i
pójścia na kompromis, by pogodzić się z synem. Ralph i Stevie byli wszak
rodzicami ich jedynych wnuków, dziedziców, trzech chłopców, którzy pewnego
dnia mieli pójść w ślady dziadka oraz ojca i poprowadzić rodzinny interes, Jardine and Company of
London, królewską firmę jubilerską.
W końcu Ralph i Stevie odpowiedzieli na pojednawcze gesty rodziców, choć
uczynili to z wahaniem i wielkimi obawami. Przyjęli ofiarowaną gałązkę oliwną.
Okazało się jednak, że tym samym skazali się na nieustanne zwalczanie rozmaitych
zabiegów seniorów rodu, którzy bezskutecznie usiłowali przejąć kontrolę nad
wychowaniem chłopców.
Uciekali przed nimi do Yorkshire, na farmę Aysgarth End, położoną na
wrzosowiskach niedaleko Dales. Wyjeżdżali tam razem z dziećmi, gdy tylko
nadarzała się sposobność. Ogromny, niezgrabny i nieustannie domagający się
remontu budynek był dla nich niebem, namiastką raju na ziemi, miejscem, które
naprawdę było ich domem.
Lubili swoje mieszkanie w Kensington; przestronne i wygodne, idealne dla
powiększającej się rodziny. Aysgarth End było jednak bliższe ich sercom. Stevie
nigdy nie mogła dociec dlaczego; być może działo się tak dzięki radości i miłości, które wypełniały
ten dom.
Przez te wszystkie lata nie przestała wierzyć, że owa radość płynęła z wrodzonej
dobroci Ralpha, z jego uduchowionej osobowości. To był naprawdę nieskazitelny
człowiek, Ste-vie nie poznała nikogo, kto byłby tak przepełniony ciepłem i
zdolnością do empatii, i obdarzony tak wrażliwym sercem jak on.
Radość ze wspólnego życia, z dzieci, kwitła w Aysgarth End aż do dnia śmierci
Ralpha. Miał wtedy zaledwie trzydzieści cztery lata. Umarł zbyt młodo.
Stevie została wdową w wieku dwudziestu trzech lat.
I właśnie wtedy zaczęły się kłopoty.
Ich źródłem byli rzecz jasna teściowie. Dokładali wszelkich starań, by ją odsunąć na bok,
lekceważyli jej rozpacz i żałobę,
9
po wszystkim, co utraciła, próbowali odebrać jej dzieci. Nie mogli wymyślić nic
głupszego. Nie mieli żadnego punktu zaczepienia. Stevie była idealną matką, bez
najmniejszej skazy, nie była zamieszana w żaden skandal, nie popełniła żadnego
błędu.
Najlepszy przyjaciel Ralpha, James Allerton był zawsze jego adwokatem, a po jego
śmierci został prawnym reprezentantem Stevie. Właśnie do niego się zwróciła, gdy
teściowie zaczęli swe intrygi.
Podczas spotkania z Jardine'ami James omal nie roześmiał im się prosto w nos i
kazał im iść do diabła, używając oczywiście nieco bardziej cenzuralnych słów. Po
stronie Stevie było nie tylko prawo, ale i ostatnia wola Ralpha. W testamencie
wyraził dobitnie swe uczucia dla żony. Wielekroć podkreślał swą miłość i podziw
dla Stevie, no i oczywiście nie miał cienia wątpliwości, że potrafi doskonale
wychować synów. Zostawił jej cały swój majątek i w ten sposób zapewnił jej
swobodę finansową. Uczynił ją także całkowicie niezależną od teściów.
Przedsiębiorstwa, które odziedziczył po dziadkach, przekazał synom; żonę zaś
uczynił prawną opiekunką majątku i wykonawczynią postanowień testamentu.
James zwięźle wyjaśnił Jardine'om, że wszystkie karty są w ręku Stevie i że to ona ma przewagę. A
oni wycofali się pokonani; przynajmniej tym razem przegrali.
W 1973 roku właśnie gniew na Jardine’ów i uraza, którą wobec nich żywiła, wyszła
Stevie na dobre. Zwłaszcza gniew. Wykorzystała to uczucie, sprawiła, że zadziałało na jej korzyść;
umocniło jej determinację, by zatrzymać synów przy sobie.
Nie uświadamiała sobie tego wówczas, ale gniew podsycił również jej ambicję i
pobudził do zrobienia rzeczy, które nawet w snach nie wydawały jej się możliwe.
Gdzieś w zakamarkach wyobraźni powstawał już plan, który miał ją uczynić po-
trzebną Bruce'owi Jardine'owi i zapewnić jej kontrolę nad dziećmi aż do chwili, gdy będą
wystarczająco dorosłe, by dać sobie radę. W 1973 roku, przytłoczona
problemami i zdruzgotana żałobą, nie przystąpiła do realizacji swego planu. Ale
ziarno zostało zasiane.
Stevie miała w gruncie rzeczy pragmatyczne podejście do zycia. Nigdy nie
zapomniała, że pewnego dnia jej synowie odziedziczą rodzinną firmę i że powinni
otrzymać stosowne wykształcenie i przygotowanie. Jardine'owie prowadzili ten
17
interes od 1787 roku, kiedy to Alistair Jardine, szkocki jubiler, wybrał się do
Londynu, by otworzyć tam sklep.
W 1974 roku Stevie zdołała się już trochę otrząsnąć po śmierci Ralpha, odzyskała
równowagę i wtedy właśnie odnowiła stosunki z teściami. Miała zamiar
doprowadzić do pojednania i rzeczywiście zdołała to uczynić z pomocą Jamesa
Allertona; ale w najlepszym razie można było to nazwać niezbyt spokojnym
zawieszeniem broni. Alfreda najwyraźniej postanowiła nadal ją ją prześladować i
przysparzać kłopotów; gdy tylko mogła utrudnić życie Stevie, czyniła to bez
wahania.
Stevie rozumiała jednak, że jej synowie powinni poznać swych dziadków,
zwłaszcza dziadka, bo w pewnym sensie od niego zależała ich przyszłość. Nikt inny
tylko Bruce powinien ich przygotować i wprowadzić w zawiłości rodzinnych intere-
sów, by mogli je przejąć, gdy on się już wycofa.
Jardine'owie otrzymali tytuł królewskich jubilerów za czasów królowej Wiktorii.
Synowie Stevie powinni dobrze poznać swoje dziedzictwo, wielką kompanię, która
znajdzie się w ich rękach pewnego dnia.
Stevie drgnęła na dźwięk telefonu, a gdy sięgała po słuchawkę, wróciła już
całkowicie do rzeczywistości.
- Halo?
- Czy mogę rozmawiać z panią Jardine?
- Przy telefonie.
- Witaj Stevie, tu Matt Wilson.
- Witaj Matt! - wykrzyknęła zaskoczona Stevie. - Skąd dzwonisz? - Zerknęła na
zegarek; było wpół do szóstej. - Chyba nie z Paryża? Tam jest przecież środek nocy.
- Nie - zaśmiał się Matt. - Jestem w Los Angeles. Z monsieur. Przyjechaliśmy wczoraj, żeby spotkać
się z klientem. Monsieur chciałby z tobą porozmawiać.
Przekazuję mu słuchawkę.
- Dziękuję, Matt.
Po chwili usłyszała głos André Birrona.
- Stéphanie, moja droga Stéphanie, comment vas-tu?
- Doskonale, André - powiedziała Stevie, uśmiechając się z przyjemnością na
dźwięk jego głosu.
Siedemdziesięciopięcioletni André Birron był jednym z najwybitniejszych
jubilerów, a może i najwybitniejszym jubilerem na świecie. Znany jako grand
seigneur w jubilerskich
18
kręgach, był przyjacielem Stevie od wielu lat. Zawsze mogła na niego liczyć.
- Jakże miło słyszeć twój głos, Stephanie - ciągnął André ‘a jeszcze milej będzie się ujrzeć. Za jakieś
dziesięć dni będę w Nowym Jorku. Na aukcji w Sotheby's. Ty
również tam będziesz, jak sądzę.
- Owszem. Mam nadzieję, że znajdziesz czas na obiad, André. Albo na lunch.
- Co tylko zechcesz, moja droga, nawet na jedno i drugie. -Na chwilę zapadła cisza.
- Zamierzasz przystąpić do licytacji Białej Cesarzowej, prawda?
- Owszem.
-Tak też sądziłem. Zawsze chciałaś ją mieć. - André chrząknął. - Marzyłaś o niej,
Stephanie.
- Ślinka cieknie mi na samą myśl o niej - odparła, śmiejąc się razem z nim. - Dobrze mnie znasz,
André. Któż by nie chciał jej mieć? Biała Cesarzowa to jeden z
najpiękniejszych diamentów na świecie.
- Masz rację. A jednak ja nie zamierzam uczestniczyć w licytacji. Z szacunku dla
ciebie, Stephanie, naprawdę. Gdybym i ja licytował, przyczyniłbym się tylko do
wzrostu ceny, a zdaje się, że aż za wiele osób zamierza w tym uczestniczyć: No i
oczywiście nie kocham tego diamentu tak jak ty, choć oczywiście doceniam jego
urodę. Tak, to jest diament, który ty jedna powinnaś mieć...
- Dziękuję, że dajesz mi znać, iż nie zamierzasz licytować. Spodziewam się, że
oferty będą naprawdę niebotyczne. Nie wydaje ci się?
- Tak, tak. Ten kamień pojawia się na rynku po raz pierwszy od lat pięćdziesiątych, nic więc
dziwnego, że wielu ludzi sie nim interesuje. Właśnie dlatego dzwonię do ciebie, Stephanie, ma
petite, chciałem ci powiedzieć, że nie będziemy
przeciwnikami w licytacji, nie będziemy współzawodniczyć, bylbym wszakże
zaszczycony, gdybyś pozwoliła mi sobie towarzyszyć podczas aukcji.
- Cudownie, André, będzie mi bardzo miło.
- A po aukcji zjemy razem obiad, to będzie wielkie święto. Bedziemy świętować
tylko wówczas - zaśmiała się Stephanie
jeśli kupię Białą Cesarzową, drogi przyjacielu.
- Nie wątpie w to ani przez chwilę, Stephanie.
Rozdział 2
Stevie wiedziała wprawdzie wszystko o swym ulubionym diamencie, nie mogła się
jednak powstrzymać, by nie wyjąć katalogu Sotheby's z nesesera, gdy tylko
pożegnała się z Andre Birronem i odłożyła słuchawkę.
Przerzuciła parę stron i bez trudu znalazła kartkę z opisem Białej Cesarzowej; Stevie zatrzymała
przez chwilę wzrok na fotografii kamienia. Zdjęcie było doprawdy
znakomite, ale i tak nie oddawało całego uroku tego klejnotu.
Biała Cesarzowa. Diament z pewnością zasługuje na tę nazwę. Otrzymał ją dzięki
najszlachetniejszej barwie, najczystszej bieli, określanej literą D w skali GIA.
Oznaczało to, że kamień jest idealny - przejrzysty, oślepiająco biały - i to właśnie odzwierciedlała
pierwsza część nazwy. A ponieważ był to w dodatku niezwykle
piękny i rzadki okaz, to nadano mu tytuł Cesarzowej.
Stevie jeszcze raz rzuciła okiem na tekst. Po raz kolejny czytała o tym, że Biała
Cesarzowa na początku była 427-karatowym diamentem o wyjątkowo pięknej
barwie i że została znaleziona w 1954 roku w Premier Mines w Afryce Południowej.
Nieobrobiony jeszcze kamień w 1956 roku trafił w ręce Harry'ego Winstona,
słynnego amerykańskiego jubilera, za jedyne Osiem milionów czterysta tysięcy
dolarów.
Winston rozłupał kryształ, a największy z uzyskanych kamieni miał 128,25 karata,
barwę klasy D oraz kształt gruszki i właśnie ten okaz odziedziczył pierwotne imię
całej bryły. Harry Winston umieścił Białą Cesarzową w wyjątkowo pięknej,
biylantowej kolii, która została sprzedana jeszcze w tym samym roku pewnemu
europejskiemu przemysłowcowi.
20
Potęga kobiety
Teraz, po czterdziestu latach w rękach jednej rodziny, klejnot znalazł się znów na rynku. Pojawi się
na aukcji w siedzibie Sotheby's na York Avenue na początku
grudnia.
Stevie zwlekała przez chwilę z zamknięciem katalogu, w końcu jednak odłożyła go
z powrotem do nesesera. Pomyślała o André. On nie miał wprawdzie zamiaru
uczestniczyć w licytacji, ale znajdzie się mnóstwo innych, którzy to zrobią i cena poszybuje w górę,
jak to zresztą zwykle bywa na aukcjach wyjątkowych
przedmiotów.
Cena może być niebotyczna, pomyślała, sadowiąc się wygodniej na krześle i
marszcząc brwi. Nie, cena będzie niebotyczna. Nie miała co do tego cienia
wątpliwości; postanowiła jednak, że tak czy inaczej będzie uczestniczyć w licytacji, ponieważ
zamierza kupić ten klejnot za każdą cenę.
Siedmiocyfrowe liczby zawirowały w jej głowie. Sześć milionów dolarów, siedem
milionów dolarów... nie, to za mało. Osiem milionów, pomyślała Stevie, mrużąc
oczy. Nie, to także za mało. Nagle nabrała przekonania, że kamień osiągnie
ośmiocyfrową cenę. Dziesięć milionów? - zapytała sama siebie bezgłośnie. Czy to
możliwe?
W tej samej chwili Stevie uzmysłowiła sobie, że jest gotowa kupić ten klejnot nawet za taką sumę.
Pragnęła zdobyć Białą Cesarzową, nie dla siebie, ale dla nowojorskiej firmy Jardi-ne'ów, którą sama
założyła.
Gdy już będzie właścicielką brylantu, przez rok albo dwa nie wypuści go z rąk,
będzie go pokazywać na różnych wystawach jako ozdobę stałej kolekcji. Nie
zamierza go rozcinać na mniejsze części, na kilka kamieni, nie zamierza też
pozbywać się go od razu. Uważała, że Biała Cesarzowa to pod wieloma względami świetna
inwestycja, między innymi dlatego, że przyciągnie uwagę klientów do
firmy Jardine'ôw.
Biała Cesarzowa z pewnością nigdy nie straci na wartości; moze tylko zyskać; Stevie wiedziała, że
będzie mogła sprzedac ten klejnot w każdej chwili bez najmniejszego
problemu. Na świecie nie brak zamożnych kobiet i mężczyzn, pragnących posiadać tego rodzaju
rzeczy, niektórzy z nich są już jej klientami. Zawsze znajdzie się kupiec na ten najbardziej niezwykły
brylant. Bądz co bądź cała branża uważa go już za klejnot o historycznej wartości.
Potęga kobiety
14
Biała Cesarzowa byłaby ukoronowaniem jubilerskiej sławy Jardine'ôw. Ta myśl
budziła radość Stevie. To ona zainicjowała działalność amerykańskiej filii firmy i choć Bruce
Jardine ostatecznie zaaprobował jej posunięcie, to przecież zgodził się bardzo niechętnie. Do dziś
niemal ignorował istnienie tej filii.
Sklep przy Fifth Avenue od samego początku odnosił niebywałe sukcesy. Stevie
była więc przekonana, że słusznie uczyniła, naciskając na teścia, jako że roczne
przychody były doprawdy ogromne i z roku na rok coraz wyższe.
Gdy Stevie oznajmiła teściowi, że zamierza otworzyć sklep Jardine'ôw, londyńskich
królewskich jubilerów, na Fifth Avenue w Nowym Jorku, Bruce pobladł i osłupiał.
I, rzecz jasna, wyraził swój sprzeciw. Od samego początku przepowiadał same
niepowodzenia. Stevie musiała wykorzystać cały swój czar i dar przekonywania, by
skłonić go do ustępstwa.
Uzmysłowiła sobie od razu, że Bruce Jardine torpeduje jej pomysł przeniesienia się do Nowego
Jorku, ponieważ pragnie zatrzymać ją u swojego boku, w londyńskiej
firmie. Później przyznał zresztą, że o to właśnie chodziło. Najzwyczajniej w świecie nie radził już
sobie bez niej. Postarzał się i stawał się coraz bardziej zależny od jej pomocy.
Gdy już dał sobie spokój z bombastycznymi tyradami i nieco ochłonął, Stevie
zwróciła jego uwagę na fakt, iż ma wnuka, który niedługo skończy dwadzieścia dwa
lata i bez wątpienia mógłby zająć jej miejsce w Londynie. Ów młody człowiek
zresztą, już nie mógł doczekać się tej chwili.
„Pod twoim okiem Nigel z pewnością da sobie radę" - zapewniała teścia. Bruce
równie dobrze jak ona wiedział, że to prawda, jednak za nic w świecie nie
powiedziałby tego głośno i wciąż oponował przeciwko pomysłowi otwarcia sklepu
w Nowym Jorku. Stevie nie szczędziła czasu, pracowała nad teściem w sposób
delikatny, acz zdecydowany, i starała się nigdy nie przegapić okazji, by podkreślić, ile można zarobić
na amerykańskiej filii.
„Ale ja będę za tobą tęsknił, Stéphanie" - mruknął Bruce pewnego popołudnia, wiele tygodni po tym,
jak Stevie zaprezentowała mu swoje nowojorskie plany. Z tego
lakonicznego mruknięcia Stevie wysnuła wniosek, że pomimo niechęci teść w
końcu ją poprze. I tak się stało, choć Bruce Jardine wciąż powtarzał, że te plany nie są po jego myśli.
15
Postanowienie zapadło w 1987 roku; rok później, w 1988, sklep przy Fifth Avenue
otworzył swe podwoje. Tym samym, po ponad dwudziestu latach Stevie znów
zamieszkała w mieście, w którym się urodziła. Przeniosła się do Londynu jako
czternastolatka, gdy matka poślubiła Dereka Raynera. Odwiedzała wprawdzie
Nowy Jork, ale czuła się w nim obco. Teraz wystarczyło kilka tygodni, by
Manhattan zdobył jej serce.
Stevie podniosła się, by podejść do kominka i dorzucić drew do ognia; potem znów
usiadła, wyciągnęła się wygodniej i zamknęła oczy. W jej myślach przez cały czas
przewijała się przeszłość, pewnie dlatego, że był to dzień dwudziestego siódmego
listopada. Bardzo szczególna data. Data jej ślubu. Gdyby żył Ralph, obchodziliby
już trzydziestą rocznicę.
Stevie nigdy nie wyszła ponownie za mąż. Niektórzy przyjaciele uważali to za
dziwactwo, ona jednak była innego zadania. Nie widziała w tym nic dziwnego.
Nigdy nie spotkała nikogo, kto stałby się jej bliski, by go poślubić. Chociaż nie, to przecież nie cała
prawda. Po śmierci Ralpha pokochała pewnego człowieka, na
krótko, bardzo dawno temu. Małżeństwo nigdy nie wchodziło w rachubę, w każdym
razie nie dla niego, choć ona może o tym myślała. Wiedziała, że wyszłaby za niego
bez wahania, gdyby tylko o to poprosił. On jednak nigdy tego nie zrobił. Los tak
chciał, powtarzała sobie całymi latami. Pewne rzeczy po prostu nie są nam pisane; a poza tym, nie
można przecież mieć wszystkiego.
Wierzymy w to wtedy, gdy jesteśmy młodzi, pomyślała nagle. Gdy jesteśmy młodzi,
nie mamy wątpliwości, że jesteśmy nieśmiertelni, niepokonani. Myślimy tylko o
sobie, przepełniają nas refleksje o własnym ja, o własnej mocy, o własnej sile. Tacy jesteśmy pewni,
że potrafimy nagiąć życie do swoich pragnień, ukształtować je tak, jak tego chcemy. Ale to
nieprawda, w rzeczywistości jest całkiem inaczej. To życie robi z nami, co chce. Szarpie nas,
wpędza w depresję, sprawia tyle bólu.
Mimo wszystko moje życie nie było takie złe, upomniała
Sie w duchu, starając się spojrzeć na wszystko optymistycznie, jak zawsze. Dzieci jakoś sobie radzą;
w każdym razie żadne z nich nie uzależniło się od narkotyków ani nie utonęło w alkoholu. A ona sama
zbudowała własną karierę, zaczynając od zera.
Nie urodziła się przecież z żadnym twórczym talen-
23
tem, który mógłby być trampoliną sukcesu. Mogła się oprzeć jedynie na swym
praktycznym podejściu do życia, zrównoważonym temperamencie, pewnych
zdolnościach matematycznych i, jak się później okazało, intuicji w interesach.
Kiedyś powiedziała to André.
- Ależ, moja droga, przecież znasz się na diamentach! Ralph przekazał ci niemal całą swoją wiedzę
na temat kamieni szlachetnych! - wykrzyknął francuski jubiler,
spoglądając na nią ze zdziwieniem. - To świetny pomysł, Stéphanie. Idź do Bruce'a.
Sama zobaczysz: on cię na pewno posłucha. Dysponujesz mocnymi argumentami.
W gruncie rzeczy tak właśnie trzeba zrobić.
Sięgnęła myślą w przeszłość, aż do roku 1976" i przed oczami stanął jej Bruce Jardine, taki, jaki był
wówczas. Wysoki, ciemnowłosy i przystojny, ale ponury.
Uparty i surowy jak zawsze.
Jakże dobrze pamiętała pogardę malującą się na jego twarzy i ironiczny śmiech,
który usłyszała, gdy powiedziała mu, że chciałaby zacząć pracować. I to u
Jardine'ôw.
Nie czekając na jego odpowiedź, dodała cichym głosem, że pragnie, by właśnie on
nauczył ją prowadzić przedsiębiorstwo.
Wpatrywał się w nią bez słowa, z niedowierzaniem, po czym zapytał, czy
przypadkiem nie postradała rozumu.
Dwadzieścia lat temu. Choć czasem zdawało się jej, że zdarzyło się to ledwie
wczoraj. Była młodą dwudziestosześcioletnią wdową; minęły dokładnie trzy lata od
sfuszerowanej przez lekarzy operacji Ralphowego wyrostka. Jej wściekłość
wywołana tą wstrząsającą tragedią ucichła nieco z czasem, choć mimo wszystko, w
chwilach, gdy się tego najmniej spodziewała, zdarzały się jej przypływy gniewu na
myśl o bezsensownej śmierci męża.
Okazało się, że Ralph wcale nie miał zapalenia wyrostka robaczkowego, tylko
wrzody żołądka. Chirurg postawił błędną diagnozę. Zoperował wyrostek
robaczkowy, zamiast zająć się pękniętym wrzodem. Wywiązało się zapalenie
otrzewnej, a potem posocznica, która go zabiła.
Gdy Ralph odszedł tak niespodziewanie, Bruce został sam w rodzinnym
przedsiębiorstwie. Jego starszy brat, Malcolm, parę lat wcześniej odszedł na
emeryturę z powodu kiepskiego
17
stanu zdrowia i Bruce nieoczekiwanie musiał samotnie dźwigać odpowiedzialność
za rodzinne interesy.
Wtedy właśnie, w lutym 1976 roku, niespodziewanie dostał ataku serca; gdy
wreszcie wyzdrowiał, poczuł, że całkiem opadł z sił i prawdziwie się przeraził.
Stevie natychmiast to spostrzegła i zrozumiała przyczyny jego niepokoju.
Wprawdzie była wtedy bardzo młoda, ale nieźle znała się na ludziach. W przypływie olśnienia
uświadomiła sobie, co powinna zrobić i jak może rozwiązać problemy
Bruce'a.
Ona sama była tym rozwiązaniem.
Po naradzie z André udała się na spotkanie z teściem pewnego ciepłego
czwartkowego popołudnia w lipcu 1976 roku. Zjawiła się w jego biurze w sklepie na
Bond Street niezapowiedziana. Bruce był zaskoczony i zmieszany jej nieoczekiwani
wizytą, ale jako dżentelmen starej daty uprzejmie zaprosił ją do twego sanktuarium.
- Naucz mnie prowadzenia interesów - poprosiła otwarcie. - Z całej rodziny Jardine'ôw możesz
liczyć tylko na mnie. Nigel i bliznieta są wciąż za młodzi. Co się stanie z firmą, jeśli przytrafi ci się
drugi zawał? Albo jeśli zachorujesz? Jeśli umrzesz?
Zaskoczony jej szczerością Bruce sprawiał wrażenie obrażonego. Spojrzal na nią tylko z ukosa, bo
jej zapierająca dech bezpośredniość odjęła mu mowę.
- Dobrze wiem, ile nikt nie lubi myśleć o własnej śmierci -zaczęła tłumaczyć Stevie.
- Ale ty powinieneś, ty musisz. Ralph powtarzał nieustannie, że jesteś
najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego zna. Mówił mi, że jesteś niezwykle
mądry, genialny, że masz nieprawdopodobnie jasny umysł. Zastanów się więc.
Pomyśl, zostaw emocje na boku. Potrzebujesz kogoś, komu będziesz mógł zaufać,
kogoś, kto poprowadzi firmę, gdy ty nie będziesz już mógł się nią zajmować. To musi być ktoś, komu
leży na sercu przyszłość twoich wnuków. A ponieważ ja
jestem ich matką, będę najwłaściwszą osobą. To przecież jasne. Potrzebujesz
właśnie mnie. Tak czy inaczej spojrz prawdzie w oczy: spośród wszystkich
Jardine'ôw tylko ja sie do tego nadaję.
Bruce wiedział, że Stevie ma rację. Rzeczywiście, ona była jedyna osoba z rodziny Jardine'ôw, do
której mógł się zwrócić,
25
i dlatego właśnie ona mogła rozwiązać jego poważny dylemat. A przy tym jej
szczerość, zapał i entuzjazm przekonały go, iż istotnie chce z nim pracować i uczyć się. Postanowił
zatem uczynić ją swą asystentką i żywił szczerą nadzieję, że się nie zawiedzie.
- Musisz pokochać to zajęcie, jeśli chcesz odnieść sukces -powtarzał jej ciągle w
pierwszych latach pracy, a Stevie szybko się przekonała, że naprawdę pokochała to, co robi.
Szczególnie fascynowały ją diamenty i inne szlachetne kamienie, artystyczna strona jubilerstwa.
Interesowały ją również zawiłości natury finansowej i organizacyjnej.
W ciągu pierwszych sześciu miesięcy objawił się jej talent do rachunków i szybko
zaczęła orientować się w sprawach firmy. Bruce był doprawdy mile zaskoczony.
Okazało się, że stała się w firmie niezbędna. Bruce Jardine, kiedyś jej śmiertelny wróg, postanowił
wreszcie zawrzeć z nią pokój. Docenił jej zalety, zdolności i
gotowość do wielogodzinnej, ciężkiej pracy. Z biegiem czasu zaczął ją szanować i
coraz bardziej się od niej uzależniał.
Po pięciu latach pracy wszelka wrogość i animozje między nimi zniknęły bez śladu.
Alfreda nigdy nie przystąpiła do grona jej wielbicieli, ale doskonale rozumiała
nieodzowność kroków poczynionych przez męża. Wiedziała, że Stevie to jedyna
osoba, której mogą zaufać, bo jest przecież matką ich wnuków i dziedziców. Trzy-
mała więc język za zębami i nie wchodziła synowej w drogę. Alfreda zmarła w 1982
roku, prawie piętnaście lat temu, ale do dnia swojej śmierci nie polubiła Stevie,
nigdy nie okazała jej żadnych cieplejszych uczuć ani nie uczyniła najdrobniejszego, miłego gestu.
Stevie podeszła do biurka i podniosła swą ślubną fotografię. Przez chwilę
wpatrywała się w zdjęcie z uwagą. Jakże młodo na niej wyglądali: i ona, i Ralph.
Wtedy rzeczywiście byli młodzi, zwłaszcza ona. Miałam ledwie szesnaście lat,
pomyślała. Byłam dzieckiem. Młodszym niż Chloe w tej chwili.
Och, Ralph, któż by w to wszystko uwierzył? Któż by pomyślał, że twój ojciec
dopuści mnie do interesów? Że pewnego dnia będę zarządzać firmą Jardine'ów po
obu stronach Atlantyku? Nie mogła uwolnić się od myśli, że życie jest zupełnie
nieprzewidywalne. Nie dokonałabym tego wszystkiego bez pomocy przyja-
19
Potęga kobiety
ciół, dobrych przyjaciół, zwłaszcza André Birrona. Wiedziała dobrze, że André
nauczył ją przynajmniej tyle samo, co Bruce na temat jubilerstwa. W pewnym sensie
był jej mistrzem, a jednocześnie prawdziwym przyjacielem, prawie ojcem.
André zawsze udzielał jej najlepszych rad, najmądrzejszych. Gdy miała dwadzieścia
siedem lat i już od czterech lat była wdową, zakochała się ponownie. Rok później
okazało się, że spodziewa się dziecka, i powiedziała o tym właśnie André. Poleciała do Paryża, by
się z nim zobaczyć, by mu się zwierzyć, choć jako osoba przezorna z
natury, nie powiedziała mu wszystkiego. Ogólnikowo jedynie napomknęła o swym
kochanku, ojcu nienarodzonego jeszcze dziecka. Zresztą nie zdążyła nawet
dokończyć zdania, bo André uniósł dłoń w geście ostrzeżenia.
- Nie mów mi, kto to jest. Nie chcę wiedzieć. Pamiętaj, Stéphanie, jeśli zdradzisz tajemnicę jednej
osobie, przestanie ona być tajemnicą - stwierdził ten roztropny
Francuz.
Stevie postanowiła zachować ten sekret tylko dla siebie. Nikt nigdy nie dowiedział
się, kim był jej kochanek, nikt nawet nie próbował zgadnąć. Nawet Chloe nigdy nie
poznała swego ojca.
Chloe. Wyraz twarzy Stéphanie zmienił się w jednej chwili i złagodniał na myśl o
osiemnastoletniej córce. Teraz Chloe jest jej najcenniejszym diamentem bez skazy.
Stevie uśmiechnęła się. No cóż, może niezupełnie. Jej córka na szczęście była tylko prawie
doskonała. Nikt nie przepada za ludźmi, którzy są wzorem wszelkich cnót.
Zazwyczaj są nudni i zbyt wspaniali, by mogli być prawdziwi.
Chloe miała się tu zjawić późnym popołudniem, prawdopodobnie w porze kolacji,
będą więc mogły spędzić razem uroczy wieczór. Nazajutrz zaś matka Stevie i jej
ojczym mieli przyjechać z Manhattanu, by spędzić w ich towarzystwie Dzień
Dziękczynienia i resżtę świątecznego weekendu. Stevie czekała na nich z radością i wiedziała, że to
sarao odczuwa Chloe.
Derek Rayner został nobilitowany przez królową przed paru laty i teraz on i matka Stevie nazywali
się sir Derek i lady toner. Wszyscy spodziewali się tego już od dawna, Derek był bowiem
najznakomitszym angielskim aktorem teatralnym, żywa legendą, Był przy tym bardzo dobry dla matki,
dla Stevie i dla jej dzieci.
27
Derek nie miał własnych dzieci, wziął więc na siebie rolę ojca i dziadka. Kochał ich wszystkich
szczerze, najbardziej zaś uwielbiał Chloe.
Syn Stevie, Miles, miał przywieźć Raynerów do Connecticut. Co tu dużo mówić:
Miles był jej ulubieńcem, choć zawsze usiłowała to skrzętnie ukryć.
Miles był utalentowanym artystą i znakomitym projektantem. Ostatnio mieszkał w
Nowym Jorku i przygotowywał scenografię do pewnej sztuki, która miała być
wystawiona na Broadwayu. W przeciwieństwie do Nigela oraz swego brata
bliźniaka, Gideona, nigdy nie chciał współpracować z rodzinną firmą, choć jego
zmysł artystyczny kazał mu doceniać piękno klejnotów i innych dzieł sztuki, które
powstawały w pracowniach Jardine'ów.
Mimo że Miles nie był zainteresowany pracą w rodzinnej firmie, dziadek nakłaniał
go, by został jednym z dyrektorów jako największy udziałowiec spółki. Miles
podporządkował się temu życzeniu. Firma była wszak jego dziedzictwem i zawsze
stanowiła ważną część jego życia; Stevie jako jego matka była tego świadoma.
Prawdziwą żyłkę do jubilerstwa miał natomiast Gideon; Stevie spostrzegła to już w
czasach dzieciństwa. Był doprawdy utalentowanym szlifierzem drogocennych
kamieni i odziedziczył po ojcu miłość do nich, zwłaszcza do diamentów. Podobnie
jak Ralph szybko stał się ekspertem w dziedzinie obróbki kamieni szlachetnych i
jako jeden z głównych szlifierzy w firmie pracował nad przepięknymi klejnotami, z
których królewscy jubilerzy słynęli od lat.
Nigel, człowiek interesu w każdym calu, pod wieloma względami podobny do
Bruce'a, zajmował się sprawami finansowymi i organizacyjnymi pod nadzorem
Stevie.
Nigel chciałby mieć to wszystko wyłącznie dla siebie. Od jakiegoś czasu Stevie była tego w pełni
świadoma. Chwilami myślała nawet, że jej najstarszy syn spiskuje
przeciwko niej, by odeszła z firmy.
Stevie westchnęła ciężko i podeszła do kominka. Oparła się o murek, a jej myśli
powędrowały w stronę Nigela.
Nie istniały wprawdzie żadne dowody, ale intuicja podpowiadała jej, że najstarszy
syn odnosi się do niej z niechęcią. Jakiś czas temu zauważyła, że Nigel jest
uderzająco podobny
21
do Bruce'a sprzed lat: chłodny, wyrachowany, opanowany i bardzo ambitny.
Ambicja nie jest wadą, dopóki prowadzi we właściwym kierunku. Ona sama
wiedziała to przecież najlepiej. Dziwne jednak, iż ambicje syna miały być
realizowane jej kosztem. W końcu cała firma ma kiedyś należeć do niego.
Oczywiście będzie musiał podzielić się wszystkim z braćmi, ale to właśnie on ma
zostać szefem jako najstarszy spośród nich, a przy tym obdarzony talentem do
interesów.
Stevie wiele by oddała za to, by pozbyć się dręczących ją podejrzeń, że Nigel tylko czyha na jej błąd,
by usprawiedliwić przejęcie londyńskiego i nowojorskiego
oddziału.
Nic z tego, mruknęła pod nosem. Bruce nigdy by na to nie pozwolił. Teść skończył
już osiemdziesiąt dwa lata i w zasadzie wycofał się z interesów po kilku atakach
podagry, które przytrafiały mu się w ostatnich latach. Pozostał jednak czujny jak zawsze, nie
stetryczał ani trochę i był wciąż żwawy, jeśli tylko nie dokuczały mu jego schorzenia. Stevie czuła,
jak bardzo się o nią troszczy, choć wcale nie okazywał jej tego zbyt często.
Co więcej, i może to właśnie było tu najważniejsze, Bruce ufał jej bezgranicznie w sprawach firmy.
Zaskarbiła sobie jego zaufanie, udowadniając mu wiele razy, iż nie tylko wie, co robi, ale robi
wszystko w najlepszym stylu. O nie, Bruce nie zniesie matactw Nigela, nazwie je po prostu
„młodzieńczym buntem". Z pewnością stanie po stronie Stevie.
Otrząsnąwszy się z myśli o najstarszym synu, Stevie pospiesznie opuściła
pracownię, kierując się w stronę półpiętra. Stephanie Jardine była szczupłą,
atrakcyjną kobietą średniego wzrostu, o ciemnych, kręconych włosach, jasnych
szarozielonych oczach i regularnych rysach. Wydatne kości policzkowe i wąski nos
nadawały jej twarzy niepowtarzalny wygląd; ubierała się skromnie i elegancko.
Teraz miała na sobie wełniany kostium i zielony sweter, który podkreślał kolor jej oczu.
Stevie wbiegła szybko po schodach, uświadomiwszy sobie, ile czasu straciła, snując wspomnienia.
Przecież nazajutrz zjawią się tu goście i choć są członkami rodziny, to i tak trzeba wszystko jak
najlepiej przygotować. Matka Stevie przywykła do luksusu jako żona słynnego gwiazdora sceny i
ekranu.
Gdy dotarła do wielkiego holu, zegar dziadka, stojący w kącie, zaczął wybijać
godzinę. Była już szósta. Za godzinę powin-
29
na się tu zjawić Chloe. Uśmiech przemknął przez twarz Stevie na samą myśl o córce.
Nie mogła się doczekać tego spotkania.
Od strony drzwi dobiegł ją hałas. Poczuła powiew chłodnego powietrza
wypełniającego wielki hol. Napływało od strony oranżerii, więc Stevie podążyła
czym prędzej w tamtą stronę.
Oranżeria była długa i przeszklona; dwoje francuskich drzwi prowadziło na
zadaszoną werandę, która ciągnęła się wzdłuż tylnej fasady domu. Jedno skrzydło
drzwi otworzyło się gwałtownie i teraz kołysało się na zawiasach, uderzając
0 drewniane krzesło.
Stevie podeszła nieco bliżej i wyjrzała na zewnątrz. Na dworze była ciemna noc, na czarnym niebie
nie świeciła żadna gwiazda. Snop jasnego światła lamp wydobywał
się z oranżerii
1 oświetlał werandę i kamienną balustradę. W ciemnościach wszystko zdawało się
mniejsze.
Stevie wyszła na zewnątrz, zwykła to zresztą czynić o tej porze, rozkoszując się
spokojem i wiejską ciszą. Lubiła tę atmosferę, zwłaszcza wieczorem, zmęczona
zgiełkiem Nowego Jorku.
Popatrzyła na niebo, a potem na ogród. Zauważyła, że mgła jakby zawisła nad
ziemią. Stała się cięższa, przylgnęła do trawy, otuliła gęste zarośla, zacierając
kształty kamiennych ławek, fontanny i różanego ogrodu. Stevie obróciła się na
pięcie i miękkim krokiem wycofała się w głąb domu.
Ogarnęło ją jakieś dziwne uczucie. Coś w rodzaju przeczucia... które na chwilę
zaparło jej dech w piersiach. Doznanie było bardzo podobne do tego, którego
doświadczyła po południu, tym razem było jednak silniejsze.
Otrząsnęła się z tego. Zaczęła śmiać się sama z siebie i potrząsnęła głową. Ona,
która nigdy nie wierzyła w żadne złe wróżby ani przesądy, tym razem miała jakieś
złe przeczucia. Śmieszne. Stevie znów się roześmiała.
Parę miesięcy później Stevie miała sobie przypomnieć te dziwne doznania.
Rozdział 3
W szyscy twierdzili, że jest niezwykła. Ona sama, Chloe, gdy dojrzała już na tyle, by to zrozumieć,
wcale się z tym nie zgadzała, choć jednocześnie wiedziała, że jest
inna. Inna, ponieważ pochodzi z nieprawego łoża.
Nosiła nazwisko Jardine'ów, ponieważ tak brzmiało nazwisko jej matki, od dawna
jednak rozumiała, że właściwie nie należy do tej rodziny.
Matka nigdy nie ukrywała przed nią jej nieślubnego pochodzenia i gdy Chloe miała
osiem lat, dokładnie wyjaśniła córce okoliczności jej narodzin. Dlatego właśnie
Chloe uważała to za zupełnie naturalne. Tak samo myśleli jej trzej bracia. Nawet
stary Bruce - ona i Miles tak właśnie go nazywali -najwyraźniej ją tolerował i nie miał nic
przeciwko temu, by używała jego nazwiska. Nie przeszkadzało mu też to,
że nazywała go dziadkiem; we własnych oczach i w oczach Chloe był nim po prostu
i zawsze traktował ją tak samo jak swych biologicznych wnuków.
Jako mała dziewczynka wcale nie miała ochoty być inna czy niezwykła. Wprawiało
ją to w zakłopotanie. Chciała po prostu być taka sama jak inni, czyli zwyczajna.
Kiedyś, gdy miała jakieś dziesięć lat, zapytała Milesa, dlaczego ludzie twierdzą, że jest niezwykła.
Spojrzał na nią uważnie przenikliwymi, niebieskimi oczami i
uśmiechnął się ciepło i łagodnie.
- Bo jesteś takim szczęśliwym, małym elfem, brzdącu, jak . powiew wiatru i złoty promyk słońca.
Wszystkim przypominasz lato i słońce... nawet zimą, tryskasz
energią, jesteś pełna
31
radości. No i przede wszystkim, masz niezwykłą osobowość. A poza tym śliczna z
ciebie dziewczynka, piękna na zewnątrz i w środku. No i wreszcie jesteś starą
duszyczką.
Chloe zmarszczyła brwi, pochwyciwszy jego ostatnie słowa.
- Co to znaczy, Miles? Co to znaczy, że jestem starą duszyczką?
- Tak się mówi o ludziach, którzy prawdopodobnie żyli już kiedyś na ziemi, o
ludziach, którzy wiedzą więcej niż inni w ich wieku. O mądrych ludziach...
- Aha. - Chloe umilkła na chwilę, po czym zapytała: - Czy to dobrze?
Miles wybuchnął śmiechem, w kącikach oczu pojawiły mu się zmarszczki.
- Tak, myślę, że tak. - Miles rozwichrzył jej czuprynę przyjacielskim gestem. -
Powinnaś się ż tego wszystkiego cieszyć, moja mała siostrzyczko. Na tym brzydkim
świecie powinno być znacznie więcej takich ludzi jak ty.
Miles był jej najukochańszym bratem. Łatwiej było z nim pogadać niż z jego
bliźniakiem Gideonem czy z najstarszym Nigelem. Miles zawsze miał dla niej czas,
choć przecież był starszy o całe dziewięć lat.
Mimo że Miles tłumaczył jej, na czym polega jej niezwykłość, najlepiej jak potrafił, sama nigdy nie
myślała o sobie w ten sposób. Po prostu różniła się od innych, ot i wszystko, i to tylko z powodu
okoliczności swych narodzin.
Chloe nigdy nie czuła zakłopotania ani zażenowania z powodu swego pochodzenia,
nie zastanawiała się też szczególnie nad tym, kto jest jej ojcem. Na świadectwie
urodzenia podano nazwisko Lane, John Lane. Chloe nie była nawet pewna, czy jest
to prawdziwe nazwisko, bo matka utrzymywała te sprawy w wielkiej tajemnicy.
Dopiero ostatnio myśli na temat ojca zaczęły ją nawiedzać trochę częściej. Nie
dawały jej spokoju różne pytania, które chciała zadać matce, lecz nie starczało jej śmiałości.
Gdy Chloe poruszała temat swego ojca, matka powtarzała to, co mówiła zawsze:
John Lane, jej ojciec, zginął w wypadku samochodowym.
Matka za każdym razem robiła się bardzo smutna, jakby z trudem powstrzymywała
się od płaczu podczas tego rodzaju rozmów. Chloe nie próbowała więc posunąć się
dalej. Ostat-
32
nio jednak czuła potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej na temat ojca, chciałaby,
aby matka opisała go jej w jakiś sposób, określiła jego osobowość i charakter. Jadąc do Connecticut,
zastanawiała się, czy mogłaby zadać matce te pytania podczas
Święta Dziękczynienia.
Teraz Chloe stała przed lustrem toaletki w sypialni, wpatrując się niezbyt uważnie we własne
odbicie. Jej głowę zaprzątały myśli krążące wokół matki, którą zawsze
uwielbiała. Chloe nie miała cienia wątpliwości co do tego, że na całym świecie nie ma drugiej takiej
osoby jak Stevie Jardine. Jej matka była osobą naprawdę
oryginalną, kochającą i wielkoduszną. Zawsze dawała każdemu szansę i usiłowała
dostrzegać w ludziach tylko to, co pozytywne. Dotyczyło to nawet starego Bruce'a,
choć był takim potworem.
Matka wychowała ją jak najlepiej, wedle najlepszych norm; stary Bruce jej to kiedyś powiedział.
Były sobie bardzo bliskie, jak przyjaciółki. Wiele koleżanek z klasy
zazdrościło jej tego.
- Twoja matka jest taka fajna - mawiała jej najlepsza przyjaciółka, Justine Seawell, i co więcej,
miała rację. Stevie przypominała pod wieloma względami raczej starszą
siostrę, a jednocześnie dbała o dyscyplinę. Chloe musiała zawsze przestrzegać
zasad.
Nagle uświadomiła sobie, że nie zdobędzie się na tyle śmiałości, by porozmawiać z
matką podczas tego weekendu; mama zasmuciłaby się, gdyby zaczęły mówić o
Johnie Lane, zmarłym przed ponad osiemnastu laty. Wpadła jednak na pomysł, że
mogłaby o tym porozmawiać z dziadkiem, Derekiem Rayne-rem. Miała z nim niezły
kontakt, zawsze traktował ją jak osobę dorosłą, nawet, gdy była małą dziewczynką.
Jeśli ktokolwiek mógł jej pomóc, był to bez wątpienia Derek.
Gdy podjęła tę decyzję, poczuła się znacznie lepiej i niepokój, który jej przedtem doskwierał,
rozwiał się w okamgnieniu. Chloe pochyliła się nieco, by wziąć do ręki srebrną szczotkę, przesunęła
nią po długich do ramion, ciemnych włosach i
poprawiła kołnierz tuniki w kolorze czerwonego wina.
Odsunęła się nieco od lustra, by zobaczyć całe swe odbicie. Uznała, że wygląda
nieźle w tunice i pasujących do niej kolorystycznie legginsach; miała metr
siedemdziesiąt wzrostu,
26
a w tym stroju, ku swemu zadowoleniu, wydawała się jeszcze wyższa i smuklejsza
niż zazwyczaj. Spryskała się lekko wodą kwiatową, włożyła złote kolczyki, po czym
opuściła sypialnię i zbiegła na dół.
Gdy Chloe zjawiła się w domu przed dwoma kwadransami, matka szła właśnie w
stronę kuchni, dziewczyna podążyła więc teraz jej śladem.
Zastała Stevie w kuchni; usadowiona za wielkim dębowym stołem rozmawiała z
Cappi Mondrell, gospodynią i kucharką. Kobiety przerwały rozmowę i spojrzały na
nadchodzącą Chloe.
- Witaj, Chloe! - wykrzyknęła Cappi i uśmiechnęła się promiennie na jej widok.
- Witaj Cap! - odpowiedziała Chloe i rzuciła się naprzód, by uściskać gosposię.
Cappi pracowała tu już od ośmiu lat i stała się niemal członkiem rodziny; Chloe była jej szczerze
oddana, starsza kobieta również nie kryła swych ciepłych uczuć dla
młodej dziewczyny.
- Czyżbym czuła zapach mojej ulubionej potrawy? - Chloe pociągnęła nosem.
- Owszem, owszem. Kurczaczek dla mojej ulubienicy.
- Rozpieszczasz mnie, Cappi.
- Wiem, wiem, ale sprawia mi to tyle przyjemności! - wykrzyknęła gosposia ze
śmiechem.
- Wyglądasz prześlicznie w tym stroju - powiedziała Stevie z promiennym
uśmiechem. Przez głowę przemknęła jej myśl, że jej córka nagle bardzo
wydoroślała. Zrobiła się z niej naprawdę piękna dziewczyna o ciemnych,
błyszczących oczach, bujnych włosach i mlecznej cerze.
- Dzięki, mamo. Ty też wyglądasz nie najgorzej. Po prostu kwitniesz.
- Dziękuję, kochanie.
- Kiedy przyjeżdża reszta familii? - zapytała Chloe.
- Jutro, koło południa.
- Czy Miles przywiezie swoją dziewczynę?
Stevie była tak zaskoczona, że aż usiadła z wrażenia.
- Nie sądzę - odparła. - Wspomniałby o tym. Ja zresztą nic nie słyszałam o żadnej
dziewczynie. W każdym razie o żadnej szczególnie bliskiej. - Stevie popatrzyła na
Chloe wymownie, a że córka nie spieszyła z odpowiedzią, spytała z naciskiem: -A
zatem jest jakaś dziewczyna?
34
- Nie jestem pewna, mamo. - Chloe wzruszyła ramionami, oparła się o stół i po
chwili wahania dodała: - Może. Widywał się często z Allison Grainger, ale
naprawdę niewiele o tym mówił.
- Kim jest Allison Grainger? - zapytała Stevie, unosząc ciemne brwi.
- To projektantka kostiumów, która z nim współpracuje. Poznałaś ją, mamo. Ma
rude włosy i mnóstwo piegów.
- Ach tak, teraz sobie przypominam. Całkiem ładna. - Ste-vie zmarszyła brwi. -
Myślisz, że to coś poważnego?
- Nie sądzę - odparła Chloe i roześmiała się. - Potrwa to pewnie z tydzień lub dwa i będzie po
wszystkim. Znasz przecież Milesa i Gideona, obaj zachowują się bardzo
podobnie w tych sprawach.
- Co masz na myśli?
- Gdy wiążą się z jakąś kobietą, zakochują się w niej bezgranicznie na parę tygodni, sądząc, że to
wreszcie prawdziwie wielka miłość. Ale uczucia szybko mijają. Obaj
zwykli zresztą otaczać się innymi dziewczętami na wszelki wypadek. W każdym
razie Miles twierdzi, że czuje się bezpiecznie, gdy ma kilka dziewczyn.
Stevie uśmiechnęła się; Chloe rzeczywiście doskonale zna swych braci.
- Zdaje się, że Miles przyjedzie sam, a więc ta przygoda już się pewnie zakończyła?
- Nie zdziwiłabym się - mruknęła Chloe i przeniosła wzrok na Cappi. - Czy ja wam
nie przeszkodziłam? Zdaje się, że byłyście czymś bardzo zaabsorbowane.
- Ależ skąd, planowałyśmy po prostu menu i omawiałyśmy parę spraw dotyczących
weekendu. Właściwie kończyłyśmy rozmowę, gdy się pojawiłaś w kuchni.
- Pójdę nakryć do stołu - powiedziała Cappi.
- Och nie, nie kłopocz się - przerwała jej Stevie. - Zjemy dziś w małej bawialni. Tam jest znacznie
przytulniej. Wystarczą nam dwie tace przed kominkiem, Cappi.
Nieco później tego samego wieczoru, w połowie deseru, Chloe odłożyła widelec,
spojrzała na matkę i powiedziała:
- Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać, mamo. ,
- Tak, kochanie. - Stevie spojrzała na córkę, usłyszawszy nutę napięcia w jej głosie.
- Mów, śmiało.
28
- Chodzi mi o przyszły rok. To znaczy o to, co będę robić, gdy skończę Brearley.
Wiesz... - Chloe zawahała się i popatrzyła na matkę, przygryzając wargi.
- O co chodzi, Chloe?
- Ja naprawdę nie mam ochoty... nie mam ochoty iść do college'u.
Stevie wyprostowała się i ze zdziwieniem spojrzała na córkę.
- Chodzi ci o to, że nie chcesz iść do college'u tu, w Ameryce? Czy o to, że w ogóle nie chcesz iść do
college'u?
- No właśnie, mamo! W ogóle nie chcę iść do college'u.
- Nawet do Oxfordu? Tyle o tym mówiłaś, zawsze z takim podnieceniem. Przecież
zaledwie pięć miesięcy temu twierdziłaś, że nie możesz się tego doczekać.
- Wiem. Ale zmieniłam zdanie. Wolałabym zacząć pracować w jubilerstwie, mamo.
Chciałabym pracować w rodzinnej firmie.
Stevie była kompletnie zaskoczona tym oświadczeniem, choć wiedziała, że córka
bardzo lubi sklep przy Fifth Avenue w Nowym Jorku.
- Nie mam nic przeciwko temu, byś pracowała razem ze mną - zaczęła ostrożnie -
ale, tak czy inaczej, wolałabym, żebyś poszła na uniwersytet. Możesz zacząć ze mną pracować, gdy
skończysz dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata.
- Ależ mamo - Chloe gwałtownie pokręciła głową - ja naprawdę nie chcę iść do
college'u. Po co miałabym to robić, skoro chcę zacząć pracować. Właśnie ty
powinnaś to zrozumieć. Harujesz jak wół i cieszy cię każda chwila spędzona w
pracy.
- To prawda. Rozumiem cię dobrze, ale wolałabym jednak, byś najpierw dokończyła
edukację. To bardzo ważne, Chloe.
- Ty nie skończyłaś college'u. -1 bardzo tego żałuję.
- Czego mogłabyś się tam nauczyć? Na temat jubilerstwa niczego. Popatrz tylko,
jakie sukcesy odnosisz. Jesteś prawdziwą kobietą interesu i wiesz absolutnie
wszystko na temat diamentów i innych kamieni szlachetnych. Jesteś... Gideon twier-
dzi, że jesteś żywą legendą tej branży. To, że nie skończyłaś college'u, wcale ci nie przeszkodziło stać
się tym, kim jesteś.
- To prawda. Nauczyłam się jednak bardzo dużo od Ralpha w pierwszych latach
naszego małżeństwa. Potem wiele umie
36
jętności przekazał mi Bruce. Praca z nim równała się uczęszczaniu na kilka
uniwersytetów. Był doprawdy najwspanialszym profesorem, podobnie zresztą jak
wujek André. Od niego też się niemało nauczyłam.
- A ja mogłabym się wiele nauczyć od Gideona, w Londynie... Właśnie tam
chciałabym pojechać, mamo. Chciałabym pracować w Londynie z Gideonem, w
sklepie na Bond Street.
Stevie otworzyła usta ze zdziwienia słysząc te słowa, i przez chwilę nie
odpowiadała. Potem odezwała się powoli i z ociąganiem:
- Ale dlaczego nie miałabyś pracować ze mną w Nowym Jorku? Nie rozumiem.... -
nie dokończyła zdania, tylko po prostu patrzyła na córkę, całkiem zbita z tropu.
- Mamo, bardzo bym chciała pracować z tobą w Nowym Jorku - odparła szybko
Chloe. - Potem. Wolałabym jednak zacząć w Londynie, bo Gideon jest wspaniałym
szlifierzem i mógłby mnie wiele nauczyć. A poza tym londyńskie pracownie są
znacznie większe niż te w Nowym Jorku. Sądzę po prostu, że zdobędę tam więcej
doświadczenia. No i jest tam stary Bruce. Wiem oczywiście, że już prawie odszedł
na emeryturę, ale przecież bywa w sklepie dwa razy w tygodniu, no i mógłby mnie
sporo nauczyć, tak jak ciebie.
- Rozumiem.
- Jesteś zła?
Stevie pokręciła przecząco głową.
- Ależ tak, jesteś, przecież widzę. Proszę, nie gniewaj się na mnie, mamo.
- Nie, Chloe, naprawdę nie jestem zła.
- No więc, o co chodzi?
- Myślę, że jestem rozczarowana.
- Dlatego, że nie chcę studiować?
- Tak. Ale jestem również rozczarowana tym, że nie chcesz pracować ze mną w
Nowym Jorku. Oczywiście londyńskie warsztaty są większe niż nowojorskie, masz
rację. Ale nasze wcale nie są złe. W sklepie na Fifth Avenue pracuje przecież Marc Sylvester i kilku
innych świetnych szlifierzy. Mogłabyś się od nich nauczyć tyle
samo, co w Londynie.
- Ale ja chciałabym się uczyć od Gideońa.
- Zawsze byliście sobie bliscy.
- Szczerze mówiąc, Miles jest mi bliższy, mamo, ale kocham
30
też Gideona i sądzę, że jest on świetnym nauczycielem. Dowiedziałam się od niego wielu rzeczy już
w czasie wakacji, gdy oprowadzał mnie po pracowniach.
- Gideon jest z pewnością pracowity i cierpliwy, ma w sobie coś z perfekcjonisty,
nie wątpię więc, że może być dobrym nauczycielem. Być może, ma żyłkę do tego. -
Stevie obrzuciła córkę przeciągłym spojrzeniem i zapytała cicho: - Czy rozmawiałaś już z nim na ten
temat?
- O nie, mamo, skądże! - Chloe pokręciła głową. - Nie zrobiłabym tego przed
rozmową z tobą. - Jej młodzieńcza, pełna oczekiwania twarz tryskała zapałem. -
Mogę jechać, mamo?
- Nie wiem. Muszę to przemyśleć. To bardzo poważne przedsięwzięcie w twoim
wypadku. Zamieszkać samotnie w Londynie.
- Ależ mamo, wcale nie będę tam sama. Mam tam przecież dwóch braci i jedną
bratową, a także starego Bruce'a. I moich dziadków. Przecież Blair i Derek zajmą się mną.
- Jeśli się zgodzę, a to wcale nie jest takie pewne, będę sobie życzyła czegoś więcej.
Będziesz musiała zamieszkać z kimś z rodziny.
Chloe wyraźnie zmartwiła się słysząc te słowa i widać to było na jej twarzy.
- To znaczy, że nie będę mogła zamieszkać w twoim mieszkaniu przy Eaton Square?
- Oczywiście, że nie. Kto by się tam tobą opiekował?
- Jest tam przecież Gladys.
- Gladys bywa tam tylko kilka razy w tygodniu, żeby posprzątać. Nie, to nie
wchodzi w rachubę, nawet jeśli przystanę na twój plan.
- Mogłabym zamieszkać z Gideonem. Ucieszyłby się.
- Bzdura. Byłby wściekły. Dwudziestosiedmioletni kawaler, który, zgodnie z
twoimi własnymi słowami, otacza się tłumami dziewcząt, nigdy w życiu nie
chciałby dzielić mieszkania ze swoją małą siostrzyczką. To by go zmusiło do
zmiany stylu życia.
- Mogłabym zamieszkać u Nigela. On jest żonaty, a Tamara bardzo mnie lubi.
- Wiem o tym. Ale to nie wypada. Oni przecież pobrali się całkiem niedawno.
- Ależ mamo, przecież oni mają dwoje dzieci!
38
Stevie z trudem ukryła uśmiech, zadziwiona logiką córki, i powiedziała:
- Tak czy inaczej, tak młodzUudzie jak Nigel i Tamara nie muszą brać
odpowiedzialności za ciebie. I tak mają pełne ręce roboty.
- Nie chciałabym zamieszkać w domu starego Bruce'a, jeśli to właśnie masz na
myśli. To miejsce jest takie ponure, czułabym się tam jak w więzieniu. Nie
zrobiłabyś mi tego, mamo, prawda?
- Jeszcze się nie zgodziłam na twój wyjazd, Chloe.
- Babcia zgodziłaby się, bym zamieszkała z nią i z Dere-kiem, wiesz przecież, że oni bardzo mnie
lubią - zasugerowała Chloe.
- Tak, to prawda. Ale dzielisz skórę na niedźwiedziu. Muszę to wszystko
przemyśleć. Nie mam zamiaru podejmować takiej decyzji w pośpiechu.
- Kiedy zadecydujesz?
- Nie wiem.
- Ale, mamo...
- Żadnych ale, kochanie - przerwała jej Stevie. - Już mi powiedziałaś, co chciałabyś robić, i teraz ja
muszę się na tym zastanowić. Ty również powinnaś o tym pomyśleć, Chloe. Zastanów się, co stracisz,
jeśli nie pójdziesz na uniwersytet. Pomyśl
0 trzech latach w Oxfordzie i o tym, co one mogłyby oznaczać. Nie tylko o
wykształceniu, które tam mogłabyś zdobyć, ale
1 o wszystkich rozrywkach, o ludziach, których mogłabyś spotkać. Przyjaciele ze
studiów to przyjaciele na całe życie. Muszę zresztą przyznać, Chloe, że jestem nieco zbita z tropu.
Zawsze marzyłaś o studiach w Oxfordzie. Co się stało?
- Zmieniłam zdanie, mamo.
- Obiecaj mi, że jeszcze o tym pomyślisz.
- Dobrze - mruknęła Chloe, nieco zirytowana.
- Nie rób takiej miny, Chloe. To zupełnie nie w twoim stylu.
Chloe zarumieniła się po wpływem tej łagodnej reprymendy i przygryzła wargi.
Odsunęła tacę i poderwała się, by usiąść na sofie tuż obok Stevie.
Chwyciła matkę za rękę, uścisnęła ją i pocałowała w policzek.
- Nie gniewaj się, mamo.
Stevie spostrzegła natychmiast smutek malujący się na twarzy córki, jej pełne troski oczy i mruknęła
łagodnie:
- Nie gniewam się, Chloe, ale chciałabym dla ciebie tego,
32
co najlepsze. Spróbuj mnie zrozumieć. Ty rozmyślałaś już na ten temat od pewnego
czasu, a ja dowiedziałam się o tym dopiero przed chwilą... Proszę więc, daj mi parę dni, bym mogła
się przyzwyczaić do tego pomysłu. I pozwól, że porozmawiam z
Gideonem. No i z babcią i Derekiem.
Chloe pokiwała głową, a jej twarz wyraźnie pojaśniała.
- W każdym razie nie mówisz zdecydowanie „nie"? - wykrzyknęła.
- Nie, nie... - nikły uśmiech przemknął przez twarz Stevie. - Mówię... „być może".
Stevie już dawno temu doszła do wniosku, że jeśli nie może zasnąć, to powinna
wstać i zająć się czymś, zwłaszcza gdy dręczy ją jakiś problem. Myślało się jej
znacznie lepiej, gdy chodziła, niż gdy leżała w łóżku.
Obie z Chloe poszły na górę do swych sypialni około jedenastej. Stevie zasnęła
natychmiast, ukołysana do snu dwoma kieliszkami czerwonego wina, które wypiła
do kolacji.
Parę godzin później obudziła się niespodziewanie, choć była trzecia nad ranem. Sen nie chciał już
przyjść; o czwartej wyślizgnęła się z łóżka, wzięła prysznic, włożyła dżinsy i sweter i zeszła na dół.
Przygotowała sobie filiżankę kawy i tosta, po czym przeszła się po domu, zbierając orchidee.
Zaniosła je do specjalnego pomieszczenia koło pralni; ostrożnie podlała je pod wielkim kranem,
pozwalając, by woda przepływała swobodnie i wyka-pywała
powoli.
Wszyscy wiedzieli, że Stevie uwielbia orchidee, dostawała je zatem często w
prezencie. W rezultacie jej kolekcja była już całkiem pokaźna; w całym domu
rozstawiła ze dwa, a może i trzy tuziny orchidei, a jeszcze więcej miała ich w nowojorskim
apartamencie.
W jej zbiorach dominowały rozmaite gatunki Phalaenopsis o białych i żółtych kwiatach oraz
bladoróżowe odmiany Cymbi-diums. Stevie kolekcjonowała również miniaturowe orchidee o
jasnozielonych lub ciemnobrązowych kwiatach. Miała
także kilka ciemnobrunatnych Sharry Babies, których maleńkie kwiatki wydzielały śliczny,
czekoladowy zapach.
Najbardziej lubiła jednak białe i żółte odmiany Phalaenopsis, które pielęgnowała w sposób
doskonały, potrafiąc utrzy-
33
mać je przy życiu przez wiele miesięcy. Rosły w tym domu wspaniale, dzięki
panującemu tu chłodowi i delikatnemu, rozproszonemu światłu.
Stevie uniosła doniczkę z żółtymi i białymi orchideami i zabrała ją z powrotem do
oranżerii.
Cofnęła się nieco i przechyliwszy głowę, podziwiała przez chwilę urodę kwiatu,
ustawionego na ciemnej, drewnianej antycznej skrzyni i pięknie prezentującego się
na tle białej ściany. Skrzynia stała w rogu, pomiędzy dwoma oknami, orchidea miała więc doskonałe
oświetlenie.
Stevie kręciła się po domu jeszcze przez godzinę, roznosząc kwiaty na miejsce, a
potem zrobiła sobie kawę i wróciła do oranżerii.
Stanęła przed francuskim oknem, grzejąc dłonie o gorący kubek, i drobnymi łykami
popijała kawę. Jej spojrzenie wędrowało po niebie. Widać było, że będzie szary,
zachmurzony dzień bez odrobiny słońca. Świat wokół wyglądał smętnie: drzewa
ogołocone z liści, górujące nad oszronionym trawnikiem. Święto Dziękczynienia
1996 roku nie rozpoczęło się promiennym świtem.
Stevie odwróciła się od okna. Usadowiła się na miękkiej sofie, postawiła kubek
przed sobą na stoliku i wyciągnęła się wygodnie, opierając głowę na poduszeczce
obleczonej perka-lem w staromodne wzorki.
Co z tym zrobić? Co zrobić z Chloe? Stevie była w rozterce. Czuła wielką
niepewność. Córka zaskoczyła ją i rozczarowała, oznajmiając jej tak
niespodziewanie, że nie chce iść na uniwersytet, zwłaszcza że wcześniej była tak
zapalona do studiów w Oxfordzie. Stevie zawsze pragnęła, by Chloe zdobyła dobre
wykształcenie, żeby skończyła college. Nie spodziewała się zupełnie, że będzie
chciała pracować u Jardine'ów. Nic nigdy nie wskazywało na to, by Chloe miała
skłonność do jubilerstwa, interesowała się tylko trochę nowojorskim sklepem.
Przyznaj, że zraniła cię okropnie wybierając Londyn, pod-szepnął Stevie głos
sumienia. To była prawda. Słowa Chloe podziałały na nią niemal jak policzek.
Stevie wiedziała doskonale, że Chloe mogłaby się nauczyć wszystkiego w Nowym
Jorku. Nie musiała wcale jechać do Londynu. Sklep Jardine'öw przy Fifth Avenue
miał przecież własną, i to nie byle jaką pracownię. Marc Sylvester, jej zna-
41
komity szlifierz, był wielkim mistrzem i Chloe mogłaby się nauczyć od mego tyle
samo, co od Gideona czy Gilberta Drexela, szefa londyńskiej szlifierni.
Czy jestem egoistką, chcąc ją zatrzymać przy sobie? - pytała Stevie sama siebie. Czy jestem
zaborcza? Nadopiekuńcza? Jeśli miała być szczera wobec siebie, powinna
przyznać, że we wszystkich trzech określeniach tkwiło ziarno prawdy.
No, ale która matka nie chciałaby zatrzymać swego dziecka przy sobie, jak długo się tylko da? A jeśli
nie przy sobie, to przynajmniej w tym samym kraju. Chloe
zamierzała przecież nie tylko wyfrunąć z gniazda, ale odlecieć bardzo daleko.
Stevie westchnęła głęboko, rozmyślając o córce. Chloe ledwo skończyła
osiemnaście lat, a pod wieloma względami była jeszcze młodsza, przypominała
raczej piętnastolatkę. Miała życie usłane różami. Otaczała ją rodzina... trzej bracia, dziadkowie.
Chodziła do ekskluzywnej prywatnej szkoły lady Eden. Trudy
codziennego życia były jej zupełnie obce.
Nawet w ciągu ośmiu ostatnich lat spędzonych w Nowym Jorku Chloe była
otoczona szczególną opieką. Nie da sobie rady sama, pomyślała Stevie. To będzie
ponad jej siły. Jest taka wrażliwa, zbyt delikatna i najzwyczajniej w świecie zbyt młoda, by
wyjeżdżać z domu, by mnie opuścić. Powiem „nie". Nie mam wyjścia.
Nie pozwolę jej wyjechać do Anglii. Może wyjechać dopiero za rok, jeśli zostanie
przyjęta do Oxfordu.
Stevie poczuła, że w tej właśnie chwili ciężar spadł jej z serca. Podjęcie decyzji przyniosło jej ulgę.
Ucisk w klatce piersiowej, który nie opuszczał jej od czwartej nad ranem, zaczął wreszcie słabnąć.
Rozdział 4
Stevie niezależnie od tego, ile miała zajęć, zawsze znajdowała choćby chwilę, by
zapisać parę zdań w swym dzienniku. Tego ranka, czekając na przyjazd matki,
Dereka i Milesa, otworzyła pamiętnik i zapisała:
Święto Dziękczynienia 1996; Connencticut. Patrzyła w kartkę niewidzącym
wzrokiem, zatopiona w myślach.
Od wielu lat prowadziła pamiętnik, robiła to prawie całe życie. Całe tomy zapisków spoczywały w
zamkniętej szafce po drugiej stronie gabinetu, w którym teraz
siedziała.
Na kartach dziennika utrwaliła już trzydzieści cztery lata począwszy od chwili, gdy matka ofiarowała
jej pierwszy zeszycik na dwunaste urodziny w 1962 roku. Tak
dawno temu; tyle się wydarzyło od tamtej pory. Miała już za sobą całe życie i
jeszcze parę lat; przynajmniej tak się jej wydawało.
Pierwszy pamiętnik opatrzony małą kłódeczką z kluczykiem doskonale przetrwał
próbę czasu; zaglądała do niego niedawno i zdziwiła się, że czas go zbytnio nie
nadwerężył. Papier pożółkł co nieco na brzegach, atrament wyblakł tu i ówdzie ale
innych szkód nie było, jeśli te drobiazgi można było w ogóle tak określić.
Pamiętnik zachował się w znakomitym stanie, pomyślała Stevie, odkładając pióro i
sadowiąc się wygodnie na krześle. Zaczęła myśleć o swej matce, która również
przez całe życie prowadziła dziennik. Zawsze były sobie bardzo bliskie, żyły niemal w symbiozie od
czasów dzieciństwa Stevie. Jej ojciec, Jerome Anderson, nie był
odpowiednim mężem dla Blair, nie
43
był też dobrym ojcem, co przyczyniło się zapewne do zacieśnienia więzi między
matką a córką.
Jerry, dziennikarz, bawidamek, hulaka i włóczykij, me został stworzony do życia
rodzinnego, którego tak bardzo pragnęła jej matka. Piękna, wspaniała,
międzynarodowej sławy gwiazda w świecie modelek, Blair Connors, chciała po
prostu być żoną i matką. Odnosiła sukcesy dzięki swej twarzy i figurze, dzięki
kocim ruchom na wybiegu i erotyzmowi, którym emanowała. Nie kierowała nią
ambicja. U szczytu sławy wolała raczej zostać w domu, wychowywać dzieci, być
dobrą gospodynią, matką i żoną. Dom oznaczał dla niej największe szczęście.
Derek Rayner, brytyjski aktor teatralny, przystojny gwiazdor filmowy i ulubieniec
publiczności, wydawał się całkiem niezdatny do roli, którą Blair wyznaczyła mu w
swoim życiu wiele lat temu. Niewłaściwy człowiek, zdaniem przyjaciół
Blair. . .
Jednak to właśnie on okazał się najwłaściwszym człowiekiem, najlepszą partią.
Blair i Derek byli małżeństwem od przeszło trzydziestu lat i nadal wzajemnie się
uwielbiali. Jedyne rozczarowanie, które ich w życiu spotkało, to brak wspólnych
dzieci. Być może właśnie to zadecydowało, iż stali się nierozłączni, że Derek
nigdzie nie ruszał się bez swej pięknej i wspaniałej żony. .
Stevie cieszyła się ogromnie, że spędzi z nimi Święto Dziękczynienia. Wczoraj
rozmawiała z matką przez telefon i wyczuła w jej głosie napięcie. Blair napomknęła, że Derek jest
przemęczony, gdyż spędził dwanaście tygodni, przemieszczając się
pomiędzy planem filmowym w Arizonie i studiem w Los Angeles. Na dodatek
początek zdjęć pokrywał się z ostatoinu przedstawieniami wznowionego na
Broadwayu „Becketta". Zdaniem matki Derek powinien teraz porządnie wypocząć.
- Żadnych zobowiązań zawodowych, przynajmniej przez jakiś czas - powiedziała
Blair. - Derek naprawdę się cieszy, ze spędzi długi weekend razem z tobą, Stevie,
zanim w przyszłym tygodniu polecimy do Londynu - dodała.
Stevie postanowiła, że to będą prawdziwie cudowne dni. Pragnęła, by matka i Derek
zaznali luksusu w spokojnej, cichej atmosferze, by zakosztowali znakomitego
jedzenia i miłego wypoczynku. Żadnych stresów.
44
W tym momencie pomyślała o Chloe. Trzeba będzie z nią porozmawiać i przestrzec,
by nie zawracała Derekowi głowy swymi problemami. Chloe czasami potrafiła go
nimi zamęczyć. Stevie nie dziwiła się temu szczególnie, bo Derek był tym
członkiem rodziny, który mógł zastąpić dziewczynie ojca.
Bruce Jardine o wiele bardziej przypominał dziadka. Był znacznie starszy niż Derek, mniej aktywny,
no i miał wiele dziwactw. Nie na darmo Miles i Chloe nazywali go
starym Bru-ce'em. W pewnym sensie zawsze był staruszkiem, to wcale nie było
kwestią wieku.
Stevie wiedziała, że Chloe go bardzo kocha, choć dziewczyna utrzymywała, że jest
wprost przeciwnie i przedstawiała go jako tyrana. Stevie nie miała też cienia
wątpliwości co do tego, że Bruce Jardine również kocha jej córkę. Okazywał jej zbyt wiele
względów, był dla niej za dobry, by mogło być inaczej. Od czasu do czasu
dziwiło ją to, ale jednocześnie bardzo cieszyło. Bruce zawsze traktował Chloe jak
członkinię rodu Jardine'ów i Stevie była mu za to szczerze wdzięczna.
Niełatwo było obudzić w sobie pozytywne uczucia wobec Bruce'a, ale Stevie bardzo
się do niego przywiązała. Przez dwadzieścia lat pracowali razem, tłumiąc wszelkie
animozje, Bruce sporadycznie dawał upust swemu temperamentowi i wściekłości.
Teraz mogła śmiało powiedzieć, że prawie wszystkie te lata upłynęły im spokojnie.
Stevie uświadomiła sobie niespodziewanie, że może powinna porozmawiać z
Bruce'em o Nigelu. Obie z Chloe miały zamiar spędzić Boże Narodzenie w
Londynie i to byłby najwłaściwszy momentj by zdjąć kamień z serca. Zdjąć kamień
z serca, pomyślała ze zdziwieniem. Czyżbym rzeczywiście tak bardzo martwiła się o
stosunki z Nigelem? Westchnęła głęboko na myśl, że zapewne tak właśnie jest.
Stevie bezgranicznie kochała swego najstarszego syna i głęboko go przy tym
podziwiała, bo naprawdę na to zasługiwał. Wyrósł z niego mądry, błyskotliwy
młodzieniec z głową na karku i niemałym talentem. Miał jednak jedną fatalną wadę.
Uważał, że wie wszystko lepiej od innych, był święcie przekonany o słuszności
swych poglądów i pomysłów, nie ścierpiałby żadnej odmowy, nie dopuszczał nawet
do dyskusji. Był stanowczo zbyt uparty i zawzięty. Niemal arogancki. Stevie była
38
szczerze przerażona tym, że Nigel nie potrafi pójść na żaden kompromis, że jest taki surowy.
Nigel bardzo przypominał swego dziadka. Nie, pomyślała Stevie, śmiejąc się
bezgłośnie, jeszcze gorzej. Nigel to sklono-wany dziadek. Taki sam jak Bruce w
młodości.
Trudno byłoby krytykować wobec Bruce'a jego sklonowane odbicie. Stevie
uśmiechnęła się. Nie miała zamiaru rozmawiać z teściem na temat charakteru syna,
ale na temat przypuszczeń co do tego, że Nigel chciałby ją odsunąć od interesów.
Jeśli to prawda, Bruce z pewnością położy kres jego machinacjom.
W gruncie rzeczy mogłaby to zrobić ona sama. Mogłaby przecież wyrzucić Nigela.
W końcu jest jej pracownikiem. Pracuje u niej.
Ostatecznie to ona jest dyrektorem zarządzającym londyńską firmą oraz prezesem
nowojorskiej filii, Bruce zaś przewodniczy radzie nadzorczej. Nigel jest zaś,
podobnie jak obaj jego bracia, jednym z dyrektorów i zawsze nim pozostanie. To
stanowisko należy mu się na mocy dziedzictwa.
Stevie mogła jednak zwolnić Nigela z jego posady w każdej chwili, gdyby sobie
tego zażyczyła. Wystarczyłoby jedno skinienie.
No nie, może nie byłoby to aż tak proste. Jest przecież moim synem, moim
pierworodnym i wcale nie chcę go zranić ani poniżyć, ani zniszczyć. Poza tym Nigel nieźle się
spisuje w pracy. Można nawet powiedzieć, że świetnie.
Muszę po prostu zmusić go, by się na razie podporządkował zasadom firmy, by
poskromił swą ambicję na jakiś czas. Musi poczekać, aż odejdę na emeryturę.
Stevie roześmiała się w głos. Łatwiej pomyśleć niż wykonać, zwłaszcza jeśli jest się po drugiej
stronie oceanu.
Pomyślała teraz o Gideonie. On nie ma żadnych ambicji, w każdym razie nie korci
go przejmowanie władzy w firmie. Pragnie jedynie przekształcać surowe diamenty
w nieskazitelne brylanty... tworzyć piękne przedmioty. Gideon przysparza jej
zmartwień w zupełnie inny sposób i to nie od dziś. Nie wyglądał najlepiej, wydał jej się jakiś
drażliwy, roztargniony i niecierpliwy, gdy widziała sie z nim w Londynie pod koniec września.
Pamiętała dobrze, że był blady i posępny. Może nie
39
wrócił jeszcze do formy po zerwaniu z Margot Saunders. Czyżby zależało mu niej
bardziej, niż to okazywał? Stevie postanowiła, że porozmawia z Milesem o
Gideonie podczas tego weekendu.
Twarz Stevie zmieniła się nagle, rozjaśnił ją ciepły blask, w oczach coś się
roziskrzyło. Miles był jej dumą i radością, przyznawała się do tego bez ogródek...
ale tylko we własnych myślach.
Z pewnością Miles pomoże jej także przekonać Chloe; można na nim polegać w tym
względzie. Chloe i Miles zawsze się bardzo przyjaźnili, Miles jest bardzo dobry dla swej młodszej
siostry. W przeciwieństwie do Gideona, który uważa, że Chloe często
go zanudza. A teraz Chloe chce, by właśnie Gideon został jej nauczycielem. Stevie
pokręciła głową. Ludzie są doprawdy dziwni.
Nadziwić się nie mogła temu, że choć Miles i Gideon są bliźniakami i wyglądają
identycznie, to mają tak różne osobowości i charaktery niczym ogień i woda.
Miles jest znacznie bardziej pogodny, beztroski, łagodny i zrównoważony. Ma
mnóstwo uroku. Jego brat bliźniak natomiast jest introwertykiem i uparciuchem -
pod tym wzlędem bardziej przypominał Nigela - a także perfekcjonistą, często
skrupulatnym aż do przesady. Potrafi jednak wybaczać błędy, a przy tym jest
prawdziwym artystą. Kocha wszystko, co piękne, niezależnie od tego, czy chodzi o
kobietę, obraz, rzeźbę, drzewo, pejzaż, ogród, bezcenny kamień czy klejnot. Ma
znakomity wyrafinowany gust. ,
Stevie zaczęła powoli pisać, a gdy już zapełniła dwie strony, zamknęła pióro, wzięła dziennik,
usiadła nieco wygodniej i zaczęła czytać:
Święto Dziękczynienia, 1996 Connecticut
Gdy myślę o moich dzieciach i o tym, co one robią, wszystkie wydają mi się obcymi ludźmi. Z
wyjątkiem Milesa. Ale przecież on jest moim ulubieńcem, tak bardzo
przypomina mnie samą pod wieloma względami. Kocham ich wszystkich, to
oczywiste, ale od samego początku miałam do niego szczególny stosunek. Za-
stanawiam się, czy wszystkie matk{ zachowują się tak jak ja? Czy faworyzują jedno ze swych
dzieci? Jestem pewna, że tak właś-
47
nie jest, ale trudno zadać komuś tak drażliwe pytanie. I czy dzieci o tym wiedzą? Czy odczuwają to
w jakiś sposób? Czy wiedzą, że jedno z nich jest faworytem matki?
Każde z moich dzieci jest inne. A jednak w każdym z nich potrafiłabym wskazać moje własne cechy.
I cechy Ralpha. To i owo odziedziczyły też po Brusie. Na szczęście, żadne z nich nie przypomina
babki Alfredy i mogę tu szczerze wyznać, że bardzo mnie to cieszy. To nie była sympatyczna
kobieta; zimna, zamknięta w sobie i
zgorzkniała. Nigdy nie powiedziała dobrego słowa mnie czy komukolwiek, kto
wydawał jej się człowiekiem gorszego gatunku. Dzieci mają jednak drugą babcię, której cechy
można w nich dostrzec. Moją matkę. Chloe odziedziczyła po niej urodę, smukłą sylwetkę, ujmującą
osobowość i potrzebę uszczęśliwiania innych; Miles ma zaś jej poczucie humoru i serdeczność.
Kocham ich. Kocham wszystkie moje dzieci. Naprawdę. Może kocham je za bardzo.
A mimo wszystko wydaje mi się, że je ronię, że je niszczę, choć tego nie chcę. Czy jednak wszyscy
nie jesteśmy w pewien sposób niszczeni? Życie nas niszczy, ludzie nas niszczą, sami się niszczymy.
Z pewnością sprawiłam im wiele bólu. Raniłam ich uczucia. Robimy to tak często tym, których
najbardziej kochamy, całkiem
nieświadomie zresztą i wbrew własnej woli. Być może zaniedbywałam ich czasem,
pochłonięta pracą i podróżami. Nigdy jednak nie przestałam ich kochać.
Często myślę o swoich dzieciach. Ale oczywiście, nie są już dziećmi. Są dorośli. Są ludźmi, innymi
ludźmi, a nie tylko moimi dziećmi. Są tacy inni. Obcy. W każdym razie czasami. Nawet Chloe nagle
dorosła, ma własne zdanie i za wszelką cenę chce postawić na swoim.
Wkrótce przestanę być matką, przestanę myśleć o sobie w ten sposób. Będę... ?
Będę... zawsze im służyć pomocą. Jeśli mnie będą potrzebować. Czy to możliwe? W
jaki sposób można przestać być matką? Jak można przestać się o nich martwić?
Troszczyć? Chyba nie można. Jak ja mam przestać być matką? Czy ktoś może mi coś poradzić?
Czy pójdzie mi lepiej z wnukami? Wiele razy zadawałam sobie to pytanie w środku nocy, gdy
budziłam się tak niespodziewanie. Będę dobrą babcią dla Natalie i
Arnauda. Babcie są lepsze niż matki, przynajmniej tak słyszałam. Mniej zaborcze.
Moje wnuczęta są takie cudowne, co za szczęście, że Nigel je ma, że ma też
48
Tamarę. Ona jest taką dobrą zoną i matką. Wspaniałą, młodą kobietą.
Zdaje mi się, że zaczynam źle znosić fakt, ii Gideon drażni się z nią, nazywając ją cudzoziemką. Jej
ojciec jest Francuzem, a matka Rosjanką i Gideon robi z tego
wielkie halo. Nie mam pojęcia dlaczego. To w każdym razie brak uprzejmości. On twierdzi
wprawdzie, że to tylko żarty, ale podejrzewam, że naprawdę tak uważa. Nie mogę znieść myśli, że
mój syn jest szowinistą. Dla Gi-deona wszystko, co nie
pochodzi z Anglii, jest gorsze. Zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie zmienił
zdania? Ja zmieniłam je dawno temu.
Chloe. Nie mogę pozwolić, by pojechała do Londynu. Chloe, sama w Anglii, w wieku osiemnastu
lat! O nie, nigdy! Uważam, że to nierozsądne. Jest za młoda. No i
powinna pójść na uniwersytet. Nie może tak po prostu zrezygnować.
Wkrótce moja rodzina będzie tu razem ze mną. W każdym razie część rodziny.
Bardzo się z tego cieszę. Każdy z nas ma wiele powodów do wdzięczności teraz, w listopadzie 1996
roku. Zwłaszcza ja. Jestem szczęśliwą kobietą.
Stevie zamknęła pamiętnik, włożyła go do biurka i zamknęła szufladę. Gdy
odsunęła krzesło i wstała, usłyszała samochód jadący żwirową alejką.
Podeszła do okna, odsunęła koronkową firankę i wyjrzała na dwór. Serce jej
drgnęło, gdy ujrzała Milesa.
Miles popatrzył w okno, ujrzał w nim matkę i pomachał jej ręką.
Stevie odwzajemniła powitanie, puściła firankę i pospieszyła na dół.
Rozdział 5
Miles Jardine, jak zawsze odniósł wrażenie, że w miarę jak on i jego brat bliźniak się starzeją, matka
najwyraźniej młodnieje.
Tego ranka wyglądała znakomicie, jak kobieta trzydziestopięcioletnia, gdy zbiegała ze schodów, by
powitać jego i dziadków. Miała na sobie szary sweter w kremowe
pasy i białą jedwabną spódnicę i, jak zwykle, wyglądała elegancko.
Uświadomił sobie nagle, że Gideon ma rację, gdy twierdzi, że obaj ją w pewien
sposób doganiają i gdy już będą mieli czterdzieści sześć lat, ona będzie miała tyle samo, w każdym
razie z wyglądu.
Stevie miała zaledwie dziewiętnaście lat, gdy ich urodziła, a swój młodzieńczy
wygląd zawdzięczała również genom. Babka, która wkrótce miała skończyć
sześćdziesiąt siedem lat, również nie wyglądała na swoje lata. Blair, ze swą
witalnością, energią i niezwykłym poczuciem humoru, wydawała się równie
młodzieńcza jak wielu jego znajomych.
- Cześć, mamo - powiedział Miles, gdy matka stanęła tuż przed nim - wyglądasz
cudownie.
Uśmiechnął się do niej szeroko, rzucił dwie torby, które trzymał w rękach i chwycił
ją w ramiona.
- Jakże się cieszę, że cię widzę, kochanie - odpowiedziała matka z uśmiechem - i
dzięki za komplement. - Stevie odsunęła się i zeszła jeszcze parę schodków niżej.
Miles wodził za nią wzrokiem, gdy brała w objęcia swoją matkę, a potem De-reka,
który pomagał kierowcy wypakowywać bagaże.
50
Po chwili wybiegła mu na powitanie Cappi w towarzystwie dwóch miejscowych
kobiet, które pomagały jej w kuchni podczas weekendów. Jedna z nich chwyciła
walizkę Milesa, nie zważając na jego protesty; nie słuchała, gdy mówił, że sam sobie poradzi, i
zniknęła z bagażem.
Miles wzruszył ramionami i zszedł po schodach w ślad za Cappi i jej drugą
towarzyszką.
Gdy usłyszał, że Chloe woła go po imieniu, zatrzymał się, obrócił i po chwili
trzymał już siostrę w objęciach.
- Cześć, brzdącu! - wykrzyknął, ściskając ją mocno.
- Czekałam na ciebie cały ranek. Spóźniłeś się.
- Mnie się wydaje, że przyjechałem nadzwyczaj wcześnie, dziecinko - uśmiechnął
się Miles. - Nie spodziewałyście się nas przed południem, a minęliśmy bramę już o
jedenastej trzydzieści. Co tam słychać w szkole?
- Wszystko w porządku - odparła Chloe lakonicznie, a po krótkiej pauzie dodała: -
Ale chciałabym... - Przerwała nagle, jakby się rozmyśliła.
- Śmiało, brzdącu, co chciałaś mi powiedzieć?
- Och, nic takiego, nic ważnego, słowo daję.
Miles był odmiennego zdania, ale nie skomentował słów siostry, dyskretny jak
zawsze.
- Chodź, pomożemy Cappi i Loli z tym wszystkim. Gdy Ray-nerowie ruszają w
podróż, to wygląda to tak, jakby przemieszczał się cały dwór królewski. Jeden Pan
Bóg wie, co też oni ze sobą zabierają.
- Zlew kuchenny - zachichotała Chloe. - Tak w każdym razie twierdzi mama.
Mówiła mi, że kiedyś przyjechali z dwunastoma walizkami i zlewem kuchennym.
- Niezupełnie, ale prawie - zgodził się Miles, śmiejąc się razem z siostrą.
Zeszli na podjazd, trzymając się za ręce. Chloe spoglądała na brata kątem oka.
- A więc nie przywiozłeś Allison?
- Nie, dlaczego miałbym przywozić właśnie ją? - zdziwił się Miles.
- Kogo? - zainteresował się Derek, obejmując witającą go z wielkim entuzjazmem
Chloe.
Stevie spojrzała uważnie na syna, ciekawa jego odpowiedzi.
44
- Nikogo. - Miles spojrzał na Dereka. - Nikogo ważnego. No tak, cóż za precyzyjna
odpowiedź, pomyślała Stevie. Nie
pozostawia wiele dla wyobraźni.
- Witaj kochanie - szepnęła Blair, przyjmując pocałunki Chloe; ku jej zadowoleniu, nie były one już
tak gwałtowne jak uściski, którymi Chloe obdarzyła przed chwilą
Dereka. -A kim jest Allison? - zapytała, obrzucając ich wszystkich pytającym
spojrzeniem.
- Nie patrz na mnie, ja nie mam pojęcia, kochanie - zawołał Derek śpiewnym
aktorskim głosem, dźwigając jednocześnie w górę dwie ogromne walizy. Stevie i
Blair podążyły za nim, niosąc mniejsze torby.
Gdy Miles podziękował kierowcy i dał mu napiwek, również ruszył w stronę
frontowych drzwi, z nieodstępującą go Chloe.
- Małe prosiątka mają nie tylko wielkie uszy, ale i długie języki.
Chloe zachichotała.
- Dlaczego wspomniałaś o Allison przy nich wszystkich, a zwłaszcza przy matce?
Wiesz przecież, że mama nie może się doczekać chwili, gdy się wreszcie ożenię i
będę miał dzieci, bo chciałaby mieć więcej wnucząt. Nie popisałaś się, Chloe.
- Widywałeś się, z Allison tak często, że sądziłam... - Chloe zadrżał głos; wyglądała na
przygnębioną. I poczuła się nieswojo.
- To moje sprawy, a tobie nic do tego.
- Wydawało mi się, że między wami zrodziło się coś poważnego.
- Nie. A gdybym nawet miał poważne zamiary, to nie miałyby one nic wspólnego z
tobą, z mamą ani z nikim innym. To moja prywatna sprawa i nie życzę sobie
żadnych dyskusji na ten temat na forum rodziny.
- Och - Chloe umilkła na moment i spojrzała na brata przygnębiona. - Jesteś na mnie wściekły?
- Nie, ale proszę, byś nie poruszała moich prywatnych spraw w obecności całej
rodziny. Dobrze?
- Dobrze, Miles, bardzo cię przepraszam.
- W porządku. Zapamiętaj tylko, co ci powiedziałem. Musisz się nauczyć dyskrecji.
Nie jesteś już dzieckiem, masz osiemnaście lat, pora dorosnąć i zachowywać się, jak na dorosłego
przystało.
Chloe pokiwała głową, a jej twarz wyraźnie spoważniała.
45
Po kawie i gorących rogalikach, które zjedzono przed kominkiem w wielkim holu,
każdy ruszył w swoją stronę. Stevie posłała Cappi, Lolę i Chloe, by pomogły Blair i Derekowi w
rozpakowywaniu ogromnych bagaży; Shana, druga pomocnica Cappi,
zaniosła torbę Milesa do jego sypialni. Stevie zaś pospieszyła do kuchni, tłumacząc, że musi polać
tłuszczem piekącego się indyka.
Gdy Miles został sam, przeszedł przez wielki hol w stronę jadalni, a potem do
salonu, który do niej przylegał. Szczerze podziwiał atmosferę, którą matka
stworzyła w tym domu. Było w niej coś zniewalającego, podobnie jak i w innych jej
mieszkaniach. On jednak lubił szczególnie Romany Hall, ponieważ było to
przestronne domostwo, rozświetlone jasnym, krystalicznym światłem, które
wpadało przez niezliczone okna, zwykle nie przesłonięte żadnymi firanami.
Wszystko się iskrzyło i jaśniało. Białe ściany miały szlachetny odcień; okna lśniły; drewniane
podłogi błyszczały i nigdzie nie było ani odrobiny kurzu. Żadnych
zagraconych kątów, po-wycieranych tkanin, postrzępionych dywanów. Matka jest
w pewnym sensie perfekcjonistką i utrzymuje dom na najwyższym poziomie. Każdy
mebel, każdy przedmiot i obraz ma tu swoje starannie dobrane miejsce.
W Romany Hall nie brakowało dekoracyjnych detali, nie było w nich jednak
ostentacyjnej przesady. Powietrze przesycały zapachy potpourń i aromatycznych świec, unosiła się w
nim także niezwykła, czekoladowa woń orchidei z gatunku
Sharry Baby, których powyginane łodygi dźwigały ciężkie egzotyczne, ciemne kwiaty.
Miles nie zabawił długo w salonie, przeszedł do oranżerii, do pomieszczenia, w
którym bywał przynajmniej raz dziennie podczas pobytów w domu matki.
Za każdym razem urzekało go pełne prostoty piękno tego pokoju - białe ściany,
terakota w ciepłym odcieniu, przyciągające wzrok czerwono-żółto-niebieskie
tkaniny Pierre'a Freya, z których matka kazała uszyć obicia mebli. Oranżeria miała w sobie coś
francuskiego, ze swym wysokim, katedralnym niemal, belkowanym
sklepieniem, kamiennym kominkiem i pro-wansalskimi meblami, które matka
kupiła na wyprzedażach w dolinie Loary i we francuskich Alpach. Wielka liczba
okien i drzwi balkonowych sprawiała, że wydawała się cząstką świa-
53
ta zewnętrznego. Przejrzystość światła była tu szczególnie uderzająca. Nie świeciło wprawdzie
słońce, ale bezchmurne niebo było błękitnobiałe, wyblakłe i rozjaśnione.
Doskonałe światło do malowania, pomyślał Miles i postanowił, że nazajutrz
przyniesie tu sztalugi i farby. Nabrał ochoty, by namalować kilka akwareli.
Orchidei nie brakowało w całym domu, w szczególnej jednak obfitości
zgromadzone były w oranżerii. Matka od zawsze była od nich uzależniona; w ich
wiejskim domu w Yorkshire było ich zawsze mnóstwo. Raz w tygodniu Miles
pomagał matce je podlewać i wstawiać do wielkich blaszanych misek, by ociekły z
nadmiaru wody.
„Baba, baba, baba!". Gdzieś z oddali, z zakamarków pamięci dobiegł Milesa głos nastoletniego
Nigela. Starszy brat zawsze dokuczał mu z powodu uczestniczenia w
podlewaniu orchidei. Nigel miał je w nosie; zawsze był niezależny. Matka
zainteresowała się jednak tą sprawą i gdy zaczepki Nigela stały się regularne i
męczące, przykładnie go ukarała.
Kazała Nigelowi posprzątać wszystkie łazienki w Aysgarth End. Sześć łazienek.
Tym sposobem Miles śmiał się ostatni, choć, między Bogiem a prawdą, nie odważył
się nawet uśmiechnąć. Gdyby to uczynił, spotkałaby go zapewne jakaś zemsta. Ni-
gel od dziecka był twardzielem.
Nic się od tamtych czasów nie zmieniło, pomyślał Miles.
Otworzył drzwi i wyszedł na zadaszoną werandę, podszedł do balustrady i
przystanął, by popatrzeć na odległe wzgórza. Kent było najpiękniejszą krainą, z jego ulubionym
pejzażem, na który składały się zalesione wzgórza i krystalicznie czyste jeziora. Krajobraz
przypominał mu Yorkshire i dzieciństwo, które tam spędził.
Teraz w Aysgarth najczęściej bywał Nigel, który spędzał tam weekendy, jeśli tylko
mógł się wyrwać z Londynu, oraz wszystkie dni świąteczne, jeśli tylko nie
wyjeżdżali całą rodziną do Francji, by się spotkać z rodzicami Tamary. Farma w
Yorkshire była z pewnością idealnym miejscem na życie rodzinne. Miles miał
zamiar pojechać tam na kilka dni po powrocie do Anglii. Od dawna planował
namalować olejne portrety dzieci Nigela na tle wrzosowisk.
Widok odległych wzgórz Litchfield sprawił, iż ożyły w nim te plany. Palce same mu
się ułożyły, jakby trzymały pędzel;
47
postanowił, że nazajutrz zacznie pracę od kilku szkiców z pamięci,
przedstawiających Natalie i Arnauda. To będzie początek portretu. Miles cieszył się na samą myśl o
tym.
Obrzucił spojrzeniem leżący poniżej ogród. Po ociekających wodą grządkach snuły
się mgły, a widok wilgotnego różanego ogrodu, odartego z letniego blasku,
uświadomił mu, że jest bardzo zimno.
Wrócił do wielkiego holu, usiadł przed kominkiem, zapatrzył się w płomienie i
pomyślał nieoczekiwanie o Allison Grainger.
Zdziwił się niepomiernie, a nawet zirytował, gdy Chloe przy wszystkich wymieniła
jej imię. Nie ścierpiałby myśli, że rodzina snuje jakieś domysły. Dotyczyło to nawet jego uwielbianej
matki, która, jak wszystkie zresztą matki, pragnęła, żeby Miles się ustatkował.
On zaś bardzo lubił Allison. Była naprawdę wspaniałym człowiekiem i uroczą
kobietą, bawili się razem doskonale przez kilka ostatnich miesięcy. Nie miał jednak zamiaru spędzić
z nią reszty życia. Powód był bardzo prosty - nie kochał jej.
Tak czy inaczej, dostał dziś nauczkę. Nie można ufać Chloe. Nie ulega wątpliwości, że mała jest
gadułą i plotkarą, a to mu' się nie podobało. Zawsze wtrącała się w jego sprawy i Miles postanowił,
iż musi położyć temu kres. Kochał swą siostrę, nie chciał
ranić jej uczuć, ale ona naprawdę nie potrafiła się zachować. A może sam jest temu winien?
Wtajemniczał ją w swoje sprawy, od kiedy zamieszkał w Nowym Jorku.
Właściwie nic takiego się nie stało, ale lepiej trzymać język za zębami. W każdym
razie w obecności małej siostrzyczki.
Później, gdy znalazł si| już na górze, w swojej sypialni, rozejrzał się z
zadowoleniem. Spojrzał na trzaskający w kominku ogień, salaterkę z owocami,
butelkę wody i cały zestaw najświeższych magazynów i książek na stoliku za sofą.
Matka zawsze poświęcała wiele uwagi szczegółom i dbała o komfort wszystkich
mieszkańców swych domów. Lampka do czytania stała tuż obok wygodnego fotela
przed kominkiem, kaszmirowy koc leżał przerzucony przez oparcie sofy, kinkiet
rzucał łagodne ciepłe światło na szerokie łóżko, a we wszystkich kątach stały
kwitnące orchidee.
55
Mama wszystkich rozpieszcza, pomyślał Miles, to najwłaściwsze określenie. Robiła
to samo, gdy byliśmy dziećmi. Zawsze tak było, odkąd sięgam pamięcią,
rozpieszczała nas. „Ona raczej nas tłamsi", mawiał Nigel. Miles zmarszczył brwi, myśląc znów o
swym bracie. Nigel stał się okropnie zgryźliwy, potrafił nawet
wyrażać się obelżywie. Jakby był już zgorzkniały, mruknął pod nosem Miles,
podchodząc do kominka, i stanął plecami do płonących bierwion. Nie mógł rozgryźć
Nigela. Gideon uważa go za człowieka, który ma wszystko. To prawda. Nigel ma
piękną, inteligentną żonę, dwoje cudownych dzieci, odnosi wielkie sukcesy
zawodowe i ma zagwarantowaną przyszłość. Pewnego dnia będzie przecież ważną
szychą w firmie Jardine i Spółka, Londyńscy Królewscy Jubilerzy. Najwyraźniej
jednak to mu nie wystarczało. Co za głupiec!
Miles z westchnieniem otrząsnął się z tych myśli i poszedł do łazienki. Umył ręce, przeczesał włosy i
przyjrzał się swemu odbiciu. Miał ciemne, kręcone włosy matki,
jej pięknie wyprofilowaną twarz oraz długi, prosty nos ojca i jego żywe niebieskie oczy. Był
również, oczywiście, kropka w kropkę podobny do swego brata bliźniaka.
Gideon. Ostatnio dość często o nim myślał. Próbował dociec, co też mu dolega.
Gideon był markotny, ponury i pogrążony w depresji. W zeszłym tygodniu podczas
pobytu w Londynie Miles próbował z nim porozmawiać; brat zbył go jednak
samymi wykrętami. Kilka ostrzegawczych spojrzeń, które mu rzucił, wystarczyło,
by Miles dał sobie spokój. Nie miał jednak cienia wątpliwości: Gideonowi coś
doskwiera. Derek, który nieustannie cytował Szekspira, powiedziałby: „Coś w
samej rzeczy gnije w państwie duńskim".
Rozdział 6
Aktor, który grał tę rolę, nagle zachorował, no i w samym środku zdjęć zrobiło się wielkie
zamieszanie, bo szukaliśmy kogoś, kto go zastąpi - tłumaczył Derek, a jego głęboki głos odbijał się
echem od ścian holu. - Wówczas - ciągnął - wspomniałem
asystentce reżysera, że człowiekiem, którego potrzebujemy, jest Sydney
Greenstreet. Powiedziałem jej, że on zagrałby doskonale Rednera, filmowego
łajdaka. Zapytała mnie, kto jest agentem Sydneya, bo chciała od razu nawiązać z
nim kontakt, by go zaangażować.
Derek wybuchnął zaraźliwym śmiechem. Wszyscy śmiali się razem z nim z jego jak
zawsze wesołej anegdoty.
- Dziewczynina była naprawdę dość tępa i mało kto umiał się powstrzymać od
wystrychnięcia jej na dudka raz na jakiś czas. Była bardzo młoda. Za młoda jak na to zajęcie. Nie
miała pojęcia, że Sydney już dawno temu wyruszył na spotkanie ze
Stwórcą. Wątpię zresztą, by kiedykolwiek o nim słyszała albo widziała „Sokoła
maltańskiego".
- Albo „Casablancę" - wtrąciła się Chloe. - Ogromnie mi się tam podobał.
- Mnie również, skarbie - uśmiechnął się do niej Derek. Chloe odwzajemniła
uśmiech.
- „Casablanca" to mój ukochany film. Rewelacyjny.
- Ja również go uwielbiam - powiedział Miles i spojrzawszy na Dereka, dorzucił: -
Coś podobnego przytrafiło mi się niedawno podczas rozmowy z pewną dziewczyną,
która pracuje w pracowni kostiumów. Powiedziałem, że Deborah Kerr była
najwspanialszą Anną wszech czasów, że grała tę rolę cudow-
57
nie, a dziewczyna gapiła się na mnie, jakby nie miała pojęcia,
o czym mówię.
Derek pokiwał głową, przesunął się lekko do przodu i przybrał poważniejszą minę.
- Uwielbiam młodzież i cenię młode pokolenie, ale niektóre nastoletnie i
dwudziestoparoletnie dzieciaki, które pracują w teatrze i w filmie, stanowczo za
mało wiedzą. Pojęcia nie mają o przeszłości, nawet tej niezbyt odległej.
- Oj, masz rację - zgodził się Miles. - Jakby przybyli z innej planety.
- Deborah była wspaniała w musicalu „Król i ja" - mruknęła Blair.
- Wspaniały był też Yul Brynner. Nie ma już takich gwiazd - skonstatował cicho
Derek.
- No cóż, tego bym nie powiedziała! - wykrzyknęła Blair z zapałem. - A co powiesz
na swój temat, kochanie?
Derek pochylił nieco głowę i uśmiechnął się do żony.
- Mama ma rację - powiedziała Stevie - ale wiem, co masz na myśli. Tyle gwiazd,
które uwielbiałam, zeszło już ze sceny
i ekranu albo zmarło.
- Bardzo przygnębiająca refleksja - odparł Derek. - Muszę przyznać, że tęsknię za
niektórymi z nich. Larry Olivier, Jack Hawkins, Duke Wayne, Bill Holden, no i
przede wszystkim Rich. Mój Boże, ile pięknych chwili spędziliśmy razem. Cóż to
był na nadzwyczajny człowiek, nadzwyczajny talent. Pamiętam, jak grał w
„Hamlecie", w latach pięćdziesiątych. Chyba w 1953, w Old Vic. Claire grała wtedy Ofelię, a on
Hamleta. Tworzyli wspaniały duet. Wybrałem się do Edynburga, by to
zobaczyć. Rich był świetny. Cudowny. - Po dłuższej przerwie Derek dodał: -
Zawsze zadrościłem mu głosu.
- Naprawdę? - Miles był zaskoczony i obrzucił Dereka podejrzliwym spojrzeniem. -
Przecież masz cudowny głos. Wszyscy tak twierdzą.
- Dziękuję ci Miles, jednak nie jest to głos Burtona. Rich miał... no cóż, miał
najwspanialszy głos, jaki kiedykolwiek rozbrzmiewał na angielskich scenach. To
był zniewalający głos, pełen emocji, o wiele dźwięczniejszy niż głos Larry'ego. Rich miał w sobie
coś z Celta, coś z Walijczyka, my Walijczycy uwielbiam^ przecież
słowa. W naszej rodzinnej dolinie w Walii mówiło się o nim, że ma dzwon w
każdym zębie. Zazwyczaj
58
określa się tak głosy śpiewaków, ale można w ten sposób opisać również głos
aktora. W wypadku Richarda, było to trafione w dziesiątkę. Jego głos dosłownie
dźwięczał uczuciem i mogłem go słuchać całymi godzinami.
- Wszyscy mogliśmy go słuchać całymi godzinami i robiliśmy to - przypomniała mu
Blair.
- Pójdę do Cappi sprawdzić, jak sobie radzi z lunchem -rzuciła Stevie, podnosząc się z miejsca. -
Muszę skontrolować, czy wszystko dobrze idzie. A zresztą przyda im się z pewnością ktoś do
pomocy.
- Idę z tobą, kochanie - powiedziała Blair i podążyła za córką.
- Czy będę wam potrzebna, mamo? - zawołała Chloe.
- Nie, kochanie, damy sobie radę - odpowiedziała Stevie przez ramię, zanim
zniknęła w kuchni.
Derek pomaszerował w stronę tacy z drinkami, ustawionej na starodawnej skrzyni,
wziął butelkę białego wina i odwrócił się w stronę Milesa, pokazując mu butelkę.
- Dolać ci?
- Nie, dzięki, dziadku.
Derek nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wina i wrócił na swoje miejsce przy
kominku. Usiadł na sofie obok Chloe i spoglądając na Milesa, zapytał:
- Jak idzie praca nad inscenizacją musicalu „Król i ja"?
- Świetnie. To wspaniały tekst dla scenografa, można puścić wodze fantazji.
Świątynne dzwony, posągi Buddy, rzeźbione słonie, egzotyczne tkaniny, mnóstwo
złota i srebra. Szlachetne kamienie. Żywe kolory. Wszystkie te przedmioty, które
pomagają nam odtworzyć pałac w Syjamie są bardzo widowiskowe i robią
niezwykłe wrażenie na scenie. Muszę też przyznać, że kostiumy są rewelacyjne,
zwłaszcza stroje Anny... prześliczne, kołyszące się krynoliny.
- Ten musical zbiera mnóstwo punktów za swoją widowiskowość poza stroną
muzyczną. - Derek uniósł jedną brew i zapytał: - Jak się miewa Martine Mason? Jak
sobie radzi z rolą Anny?
- Jest niezła, dziadku, podobnie zresztą jak Ben Tresner, który gra króla. Nie jest to wprawdzie Yul
Brynner, a Martine z pewnością nie dorównuje Deborze Kerr, ale
myślę, że odniosą sukces.
52
- Prawdopodobnie całe przedstawienie będzie hitem.
- Oby Bóg usłyszał twoje słowa, dziadku! - wykrzyknęła Chloe.
Obaj panowie wymienili rozbawione spojrzenia i zaśmiali się.
W wielkim holu pojawiła się nagle Cappi, przywołując Chloe.
- Mama prosi, byś nam pomogła. To nic skomplikowanego. Po prostu przyda się
nam jeszcze jedna para rąk.
- Może być nawet coś skomplikowanego, wiesz przecież, że najlepiej sobie radzę z
trudnościami - odcięła się Chloe, w biegu wołając do dziadka i brata: - Przepraszam, za chwilkę
wrócę. I błagam, nie rozmawiajcie na mój temat pod moją nieobecność.
Panowie znów się roześmiali.
- Chciałabyś - powiedział Derek.
Gdy zostali sami, Miles podniósł się i przysunął swoje krzesło bliżej dziadka.
- Chciałbym zadać ci jedno pytanie, zanim mama wróci z kuchni.
Derek spojrzał na niego z uwagą.
- Śmiało, Miles, zamieniam się w słuch. Masz jakiś kłopot? Sądząc z wyrazu twojej
twarzy, o to właśnie chodzi.
- Owszem. Martwię się o Gideona.
- Och - De/ek wyprostował się i wytężył uwagę.
- Wiem, że widziałeś się z nim, gdy przyjechał służbowo do Los Angeles przed
trzema tygodniami, i zastanawiam się właśnie, co myślisz. To znaczy... - Miles
przerwał na chwilę, by odchrząknąć. - To znaczy... co myślisz o Gideonie? O jego
zachowaniu?
Derek nie musiał się wcale zastanawiać, odpowiedział więc natychmiast:
- Nie zauważyłem nic szczególnego. Do czego właściwie zmierzasz?
- Widziałem się z nim w zeszłym tygodniu, podczas kilkudniowego pobytu w
Londynie i... szczerze mówiąc... sądzę, że nie jest w najlepszej formie, jakby nie był
sobą.
- Rozumiem. Jeśli mam być szczery, Miles, nie zauważyłem w jego zachowaniu nic
nadzwyczajnego. No, może niezupełnie. Był trochę nieobecny duchem podczas
kolacji. Teraz, gdy
53
zastanawiam się nad tym, mógibym nawet powiedzieć, że był jakiś rozkojarzony.
- Kiedy ja się z nim spotkałem, byi pogrążony w depresji i przygnębiony - stwierdził
Miles.
- On zawsze był dość ponury, od dziecka - orzekł Derek. -Wyglądacie wprawdzie
tak samo, ale bardzo różnicie się usposobieniem.
- Wiem. Ale Gideon był znacznie bardziej posępny niż zazwyczaj. Nie zauważyłeś
tego trzy tygodnie temu? - Miles nie odrywał oczu od dziadka.
- Nie. - Derek potrząsnął głową. - Ani ja, ani twoja babka, w przeciwnym razie
wspomniałaby mi o tym niechybnie. Jak ci przed chwilą powiedziałem, był
roztargniony, tak jakby coś go zaprzątało. Teraz wydaje mi się, że pomyślałem, iż
jest zaabsorbowany interesami. Ale nic więcej. - Derek zmarszczył brwi. - Powiedz
mi teraz, dlaczego nie chciałeś, by twoja matka usłyszała naszą rozmowę?
- Wiesz przecież, że ona zawsze się zamartwia. Wszystkim.
- Owszem, ale jednocześnie radzi sobie ze wszystkim, co jej spada na głowę. Radzi
sobie wręcz doskonale, gwoli ścisłości.
- To prawda. Ale wolałbym nie rozmawiać dziś o Gideonie, nie w Święto
Dziękczynienia. Wiesz przecież, że to jej ulubione święto. Nie chciałbym psuć jej
tego dnia moim niepokojem o Gideona.
- Tak, tak - chrząknął Derek - wiem, że to jej ulubione święto, nikomu z nas nie
udało się od tego wykręcić. Nigdy. Przez te wszystkie lata zjadłem więcej indyka
przygotowanego przez twoją matkę, niż jestem z stanie pomieścić w pamięci, a
przecież to nie jest moje ulubione pieczyste. Wolę kaczkę, bażanta czy przepiórkę.
Ona jednak nigdy nie chciała o tym słyszeć.
Miles uśmiechnął się lekko; wahał się, czy zagadnąć dziadka o starszego brata. Po
chwili zastanowienia postanowił to uczynić, gdyż Derek zawsze był jego
powiernikiem, można nawet powiedzieć, że przez całe życie zastępował mu ojca.
- Czy mama rozmawiała z tobą o Nigelu? - zapytał niespiesznie.
- Nie, ale ani Blair, ani ja nie widzieliśmy się z nią w Nowym Jorku. Wróciliśmy z Los Angeles
zaledwie parę dni te-
61
mu, a ona była chyba bardzo zajęta pracą. Czy, twoim zdaniem, coś złego dzieje się również z
Nigelem?
- Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Ale mama sugerowała mi kilkakrotnie, że jej
zdaniem Nigel... - Miles zawahał się, zniżył głos o oktawę i zakończył zdanie
scenicznym szeptem - spiskuje przeciwko niej.
- Aha, rozumiem - tu zapadła dramatyczna pauza, po której Derek, nie spuszczając
wzroku z Milesa, dodał: - Niepokój dręczy koronowane głowy.
- Obawiam się, że jest w tym ziarno prawdy. Szekspir zawsze ma rację, nieprawdaż?
Sam to powinieneś wiedzieć, tyle razy grałeś w jego sztukach.
Na wyrazistej twarzy aktora zagościł wyraz zadumy. Derek milczał przez chwilę, a
potem zapytał po cichu:
- Czy wierzysz w to, że Nigel spiskuje?
- Ja... sam nie wiem.
- Znam twoją matkę. Ona nie ma zwyczaju konfabulować, jest zbyt pragmatyczna.
Dlatego, jeśli ona uważa, że Nigel spiskuje, to z pewnością ma rację. Choć, jeśli
miałbym być szczery, to pojęcia nie mam, po co miałby to robić. Przecież pewnego
dnia firma będzie należeć do niego.
- Może mu się spieszy.
- Trudno mi sobie wyobrazić jakąś inną przyczynę.
- Mnie także, dziadku.
- Ambicja - westchnął Derek. - Chciwość. Żądza władzy obalała trony, powodowała
morderstwa i niezliczone krzywdy. Wystarczy przejrzeć dzieje Plantagenetów i
Tudorów. - Derek pokręcił głową i dodał z przygnębieniem: - Nigel był dla mnie
zawsze zagadką, Miles, muszę to wyznać otwarcie. Nigdy, nawet gdy był
dzieckiem, nie rozumiałem go. Nie rozumiałem go również wówczas, gdy był
nastolatkiem. Ale tym razem chodzi o coś innego, jak mi się zdaje?
- Tak, chyba tak. Sam nie ogarniam tego wszystkiego. Derek zapatrzył się w dal,
pogrążony we wspomnieniach.
Potem zapytał:
- A jak się trzyma małżeństwo Nigela? Wszystko w porządku? Żadnych problemów
z Tamarą?
- Nic mi o tym nie wiadomo, to przecież wspaniała dziewczyna. Nigel ma wiele
szczęścia, mając ją za żonę. I dwójkę takich cudownych dzieci.
62
- Tak, ale czy on jest tego świadom?
Miles wzruszy! ramionami i uniósł ręce w geście wyrażającym bezradność.
Derek odwrócił głowę, popatrzył w ogień i znów zatopił się w myślach.
Po chwili Miles odezwał się ponownie:
- Wracając do Gideona, zastanawiam się, czy nie chodzi tu
0 Margot. Tylko dlaczego miałby być tak przygnębiony, skoro sam z nią zerwał?
- Może żałuje? - zasugerował Derek, odwracając się w stronę Milesa i spojrzał mu
prosto w oczy.
- Może. Ale między nimi nic się nie układało. Wydaje mi się, że Margot go bardzo
denerwowała. Uwielbiała brylować w towarzystwie, a Gideon nie znosi przyjęć. Jest
zbyt poważny, zbyt oddany pracy. - Miles westchnął ciężko. - Mój Boże... kto może
wiedzieć, co Gideon naprawdę myśli albo czuje. Bardzo mnie to martwi.
- Próbowałeś z nim porozmawiać?
Miles odrzucił głowę i parsknął śmiechem.
- Ależ dziadku, oczywiście, że próbowałem! O mało mi głowy nie urwał ostatnim
razem.
- Może przechodzi po prostu przez to, co często przytrafia się młodym mężczyznom
- zastanawiał się Derek głośno. - Może próbuje odnaleźć samego siebie et cetera, et cetera, et cetera.
Sądzę jednak, że chodzi tu o kobietę. - Brew aktora uniosła się znacząco. - Zazwyczaj chodzi o
kobietę, jeśli mężczyzna wydaje się zmartwiony i
zdesperowany bez wyraźnej przyczyny.
- Sądzę, że masz rację, Derek.
Chwilę później w wielkim holu pojawiła się Chloe.
- Hop, hop! - zawołała, wymachując do nich z całej siły
1 próbując zwrócić na siebie uwagę. - Dochodzi trzecia trzydzieści i lunch już
czeka! Mama zaprasza do jadalni. W tej chwili.
- Jej życzenie jest dla nas rozkazem, kochanie. - Derek odstawił kieliszek i podniósł
się.
Miles podążył w jego ślady.
Obaj panowie przyłączyli się do Chloe i we trójkę ruszyli w stronę jadalni.
Rozdział 7
To był wyśmienity lunch.
Wszyscy rozmawiali z ożywieniem, śmiali się głośno i zachwycali się znakomitym
menu. Zdążyli już zresztą porządnie zgłodnieć.
Cappi i jej dwie pomocnice przygotowały wspaniałe potrawy na Święto
Dziękczynienia. Nie brakowało wyśmienitych, soczystych przystawek do
wielkiego, tłuściutkiego indyka -ziemniaki z sosem prawoślazowym, puree
ziemniaczane oraz zapiekane kartofelki, pasternak, czerwona kapusta, żurawiny,
gęsty, pięknie pachnący sos i oczywiście, specjalność domu, soczysty,
szałwiowo-cebulowy farsz.
Oprócz indyka Stevie kazała upiec szynkę i kilka przepiórek, specjalnie dla Dereka.
Derek wiedział, że Stevie przygotowała przepiórki zj myślą o nim, po wielu latach
jego narzekań na świątecznego indyka. Zawsze jej tłumaczył, że angielskie indyki
nie są tak smaczne jak amerykańskie, a przez te wszystkie lata Święto
Dziękczynienia spędzali przeważnie w Londynie. W gruncie rzeczy tylko się
droczył ze Ste-vie; ona zaś wzięła jego słowa na serio.
- Wszystkiego po trochu - powiedział do Cappi, która kręciła się koło bocznego
stołu, na którym stały półmiski z indykiem, szynką i przepiórkami, tuż obok
warzywnych przystawek. - Ale bardzo proszę o ciemne mięso, jeśli będziesz mi
nakładać indyka.
- A jakie warzywa pan sobie życzy, sir Derek?
- Poproszę puree ziemniaczane, trochę farszu i sosu. I nic więcej, Cappi. Muszę dbać o linię.
64
Miles obchodził stół dookoła, nalewając wszystkim wino; czerwone Bordeaux,
Chateau Gruaud-Larose i ulubione Sant Julien Dereka. Rocznik 1989, dobry
rocznik.
- Wybrane specjalnie dla ciebie - powiedział Miles, mrugając do dziadka
porozumiewawczo.
Chloe deptała bratu po piętach, napełniając szklanki wodą; Blair posłała dookoła
stołu koszyk z pieczywem domowego wypieku, a Stevie podawała sos żurawinowy.
W końcu wszyscy napełnili talerze i zasiedli do stołu.
Derek jadł powoli, rozkoszując się smakiem potraw, odzywał się tylko od czasu do
czasu. Przede wszystkim zaś słuchał i obserwował.
Był bardzo rad, że tu przyjechał, że udało mu się umknąć na chwilę przed
obowiązkami, że jest razem z rodziną. Choć, niestety, nie z całą. Pragnął, aby byli tu także Gideon
praz Nigel z Tamarą i dzieciakami, wtedy byliby w komplecie. Prawdziwa rodzina, zgromadzona pod
jednym dachem.
Była to druga rodzina w jego życiu; dawniej tworzyli ją jego ojciec i matka, bracia Owen i David
oraz siostra Gwyneth. Prawdziwi krewni, których tak bardzo kochał,
gdy dorastał w Ystradyfodwg, w małej gminie, Rhondda. Rhondda... jakże uwielbiał
dźwięk tego słowa. Jego ukochane miejsce... miejsce, w którym zrodziły się
wszystkie jego nadzieje i marzenia... położone w drugiej co do wielkości dolinie
przemysłowej w południowej Walii, zdominowanej przez przemysł węglowy.
Kopalniane szyby. Potworne kopalniane szyby, które obdarowywały bogactwem i
odbierały życie.
Jego ojciec przepracował w kopalni całe życie, od dzieciństwa aż po dzień śmierci.
Podziemna eksplozja odebrała życie wielu mężczyznom i zrujnowała pół miasta.
Ojciec zginął razem z kolegami, gdy podziemne ściany się zawaliły i chodniki
zostały zalane wodą.
Brat Dereka, Owen, pracował na szczęście na innej zmianie i dzięki temu ocalał.
Został wtedy jedynym żywicielem rodziny.
Dzięki starszemu bratu zresztą ocalał także Derek. Owen i Gwyneth mieli do niego
bardzo szczególny stosunek w dzieciństwie. Nazywali go nawet „darem" i jak się okazało, było w
tym ziarno prawdy; Derek miał w sobie coś, co pozwoliło mu
58
się wspiąć na wyżyny sztuki aktorskiej, choć wtedy jeszcze
0 tym nie wiedział. Oni również nie wiedzieli, na czym polega jego dar. Nie umieli tego opisać, a
jednak to właśnie brat i siostra odkryli w nim coś, co go odróżniało od innych, co go wynosiło ponad
przeciętność.
W pewnym sensie była to istna mieszanka: talent aktorski, niezwykła umiejętność
naśladowania, chłopięcy sopran uznawany powszechnie za szczególnie piękny,
chociaż wiadomo było, że głos wkrótce się zmieni. Wszyscy dostrzegali jego zalety.
Owen cenił szczególnie pojętność i błyskotliwość Dereka. Wierzył, że te właśnie
cechy otworzą przed nim wielkie możliwości i pozwolą mu uniknąć losu, który w
latach czterdziestych przypadał w udziale większości południowowalijskich chłop-
ców: pozwolą mu uniknąć pracy w kopalni.
- On nie będzie pracował na dole, nie pozwolę na to - powtarzał często Owen.
Siostra, matka i drugi brat, David, zgadzali się co do tego, że Derek jest wart zbyt wiele, by miał się
marnować „tam na dole".
Owen był zachwycony interpretacją poezji w wykonaniu brata. Derek miał
naturalny talent recytatorski i znał wiele wierszy ną pamięć. Cieszyła go również
przemożna ambicja
1 marzenia Dereka o aktorstwie.
Zostać aktorem, taki był cel Dereka.
Pragnął wychodzić na scenę, by stać się kim innym. Tak, pragnął grać. On biedny
chłopiec z walijskiej doliny. Ludzie mieszkający w tych prześwietnych niegdyś
dolinach, na pięknych dawnymi czasy, a zeszpeconych teraz kopalnianymi szybami
wzgórzach, bardzo szanowali język.
Ludzie ci, prawdziwi Celtowie, żywili wielki szacunek wobec słowa pisanego i
mówionego. Należeli do dziwnego, obcego plemienia, o którym niektórzy
powiadali, że jest zagubionym plemieniem Izraela. Miłość do słów odziedziczyli po
przodkach, którzy również kochali język nade wszystko. W wieku chłopięcym
Derek uwielbiał muzykę i niedzielne śpiewy w kościele, a także konkursy
śpiewacze, w których brylował, dopóki dysponował jeszcze czystym chłopięcym
sopranem.
Językiem jego dzieciństwa był walijski, mówił nim zresztą z upodobaniem do tej
pory. Już w młodości nauczył się jednak języka mu obcego - angielskiego, opanował
go doskonale i uczynił swym własnym.
59
Owen i Gwyneth uchronili go przed pracą w kopalni. Byl im za to bezgranicznie
wdzięczny i okazywał tę wdzięczność przy każdej nadarzającej się sposobności.
Jego lojalność wobec rodzeństwa była niewzruszona, bracia i siostra stanowili dla
niego cały świat. To oni podarowali mu jego życie, a w każdym razie szansę na
ułożenie go sobie tak, jak tego chciał.
Taka była jego walijska rodzina. Krew z krwi, kość z kości. Na szczęście wszyscy
mieli się dość dobrze, z wyjątkiem mamy, która odeszła dwadzieścia lat temu.
Dożyła jednak jego sukcesów i triumfów, widziała go w roli Henryka IV i Henryka
V. Poruszył ją jego Hamlet, oklaskiwała jego Ryszarda HI, siedziała na widowni i
widziała, jak jej syn potrafi oczarować publiczność i trzymać ją w swojej władzy
przez dwie lub trzy godziny. Taka była jego ukochana walijska rodzina, do której
zawsze powracał z prawdziwą przyjemnością. Wracał do źródeł, do dziedzictwa, z
którego zawsze był bardzo dumny.
Chwileczkę. Coś tu się nie zgadza. Miał przecież w swym życiu trzy rodziny, a nie
dwie. Dawno temu miał jeszcze jedną rodzinę, rodzinę aktorów, złożoną z kilku
młodych mężczyzn, którzy zaprzyjaźnili się we wczesnych latach pięćdziesiątych.
Rich, ma się rozumieć, Stanley Baker, no i on sam. I paru jeszcze innych
Walijczyków, którzy z czasem zeszli na boczny tor. Wszyscy jednak mieli wspólne
korzenie; pochodzili z tych wielkich, zielonych dolin, w których grywa się w rugby, w których się
śpiewa, z krainy poezji, biedy i kopalnianych szybów. Wszyscy byli
robotniczymi synami, którzy wyrośli na bohaterów. Zwłaszcza w swoich własnych
oczach.
Byli wówczas prawdziwymi playboyami, dużo grali i bawili się w pubach, szukając
towarzystwa panienek lekkich obyczajów tak często, jak się tylko dało. Przechwałek było więcej niż
dokonań, teraz można to przyznać. Wszyscy trzej kochali rugby:
grali sami, a także kibicowali walijskiej drużynie.
Jacyż młodzi wówczas byli, ileż w nich było potęgi i dumy. I każdy z nich stawał się coraz bardziej
sławny. To były czasy. Londyn, lata pięćdziesiąte.
Związało ich ze sobą walijskie pochodzenie, talent i wspólna gra na scenie. Stali się niemal rodziną,
której głową był niezapomniany Rich, Richard Burton. Walijski
herszt z doliny, gotów poprowadzić ich ku triumfom przekraczającym najśmielsze
marzenia. Tak też się stało. Ten ich walijski przywód-
67
ca szedł naprzód jak burza i ogień, ze swą genialną błyskotliwością,
niezaprzeczalnym męskim urokiem i charyzmą stał się jednym z największych
aktorów wszech czasów; aktorski geniusz, którego piękny głos, jak pisali krytycy,
pozostawiał niezatarte wspomnienia. Właśnie ten głos, zdaniem Dereka, był
źródłem geniuszu aktorskiego Burtona.
Rich odszedł jednak w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat, w 1984 roku, a Derek nie
mógł przeboleć tej straty, podobnie zresztą, jak wcześniej on i Rich nie mogli
odżałować przedwcześnie zmarłego przyjaciela, Stanleya, który zginął absurdalną
śmiercią w 1976 roku. Umarł już jako sir Stanley Barker, szanowany przez
wszystkich. Rich i Derek opłakiwali go wówczas i wspólnie przeżywali rozpacz i
gniew, podyktowane tą przedwczesną śmiercią, która zadała im tyle bólu.
Minęło zaledwie osiem lat i Rich również odszedł, powalony poważnym wylewem
krwi do mózgu w swym domu w Szwajcarii. I w ten sposób mała aktorska rodzina
przestała istnieć. Derek został sam.
Jednak ma jeszcze tę rodzinę. Właśnie ci ludzie, zebrani wokół okrągłego stołu
Stevie w Romany Hall w Kent, Connecticut, oddalonym tak bardzo od jego
rodzinnych stron, obchodzili go teraz najbardziej.
Spojrzał na Milesa, który odwzajemnił jego spojrzenie i uśmiechnął się. Derek
odpowiedział uśmiechem, ale natychmiast znów się zamyślił, tym razem o tej
właśnie rodzinie, o ludziach, którzy z czasem stali się najważniejsi w jego życiu.
Miles. Bardziej syn niż wnuk. Derek próbował pomagać Stevie w wychowywaniu
Milesa, gdy Ralph obumarł ją tak wcześnie, próbował jej pomagać na tyle, na ile
pozwalała. Jako osoba niezależna nie życzyła sobie, by ktokolwiek wpływał na
chłopców.
Próbował także pomagać jej wychowywać Gideona i Nigela, ale Stevie nigdy nie
zmieniła zdania. „Dam sobie radę" - mawiała i rzeczywiście, świetnie sobie radziła, trudno
zaprzeczyć.
Gideon, choć posępny z natury, był równie dobrym chłopcem jak Miles, który
rozbrajał wszystkich swą potulnością, bezpośredniością i lojalnością. Miles nie
zmienił się prawie wcale, po prostu wyrósł, ot i wszystko. Był niezmiennie naj-
bardziej uroczym człowiekiem w tej rodzinie i z pewnością najlepszym rozjemcą.
61
Nigel miał za wiele krwi Jardine'ów w żyłach, by słuchać kogokolwiek, nawet
własnej matki. Stevie miała jednak żelazną wolę i nawet jego potrafiła okiełznać.
Nigel nigdy jednak nie słuchał Dereka, który był tylko aktorem i zaledwie mężem
babki. Lgnął wyraźnie do Bruce'a Jardine'a, działo się to zresztą całkiem
nieświadomie. Sprzymierzył się z Jardine'ami, zdarzyło się nawet, że stanął po ich stronie przeciwko
Stevie.
Derek nie potrafił mu zresztą tego wybaczyć. Próbował zaiste, czasami wmawiał
sobie nawet, że już przebaczył Nigelowi tę zdradę. Nigdy jednak tak naprawdę mu
się to nie udało, chociaż postanowił, że zapomni o tym i będzie nadal próbował
zaprzyjaźnić się z Nigelem, który był w końcu najstarszym synem Stevie i
członkiem rodziny. Blair nazywała to amnezją z wyboru.
Blair. Kobieta, którą uwielbiał od chwili, w której ją spotkał. Gdy ujrzał ją po raz pierwszy,
zapomniał o bożym świecie i w jednej chwili zrozumiał, że to właśnie jej szukał przez całe życie.
Jego pierwsze małżeństwo z Niną zaczęło się już rozpadać. Miłość od pierwszego
wejrzenia, którą poczuł do Blair, była ostatnim gwoździem do trumny dla
pierwszego związku. Wszystko wokół się zawaliło. A on miał to w nosie. Nic się nie Uczyło. Tylko
Blair. Pragnął wyłącznie Blair. I musiał ją zdobyć. Nie mieli z Niną dzieci, o które trzeba by się
zatroszczyć, Nina miała go już dość do tego stopnia, że opisała go pewnemu znajomemu jako
wiecznie pijanego aktora, choć przecież nie
było w tym cienia prawdy. To znaczy był aktorem, ale nie był wiecznie pijany.
Wiele rzeczy można o nim powiedzieć, ale nie to.
Gdy Derek i Blair się wreszcie pobrali, wbrew wszelkim przepowiedniom żyli
razem szczęśliwie i bez przeszkód. Blair była jego prawdziwą miłością, jego muzą,
oddaną żoną, najlepszym krytykiem i największą wielbicielką.
Stała zawsze u jego boku, dodawała mu otuchy; zawsze gotowa opatrzyć mu rany;
chronić go; ukoić ból; ułatwić znoszenie codziennych trudów.
Nie mieli dzieci, ale to nie miało dla niego znaczenia. Mieli przecież Stevie, jej dzieci, dzieci
Nigela. Kochał ich wszystkich, nawet Nigela, którego tak trudno było mu zrozumieć. W Nigelu była
jednak cząstka Stevie i cząstka Blair i dlatego
zasługiwał na miłość mimo wszystkich swych występków.
69
Derek spojrzał na Chloe, która siedziała tuż obok Blair. Jakież to zadziwiające...
Chloe wyglądała tak, jak Blair musiała wyglądać wówczas, gdy była w jej wieku.
Chloe nosiła w sobie bez wątpienia te same geny. Ta dziewczyna złamie serce nie-
jednemu mężczyźnie, pomyślał Derek, obserwując ją ukradkiem. Gdyby on i Blair
mieli córkę, wyglądałaby z pewnością tak jak Chloe.
Chloe. Taka młoda, jakby za młoda na swoje osiemnaście lat, zważywszy na czasy,
w jakich przyszło jej żyć. Dzieci są teraz takie dorosłe. Derek bardzo kochał Chloe; była jego
ukochaną wnuczką. Czuł wyrzuty sumienia za to, że ją zawsze rozpieszczał, nic jednak nie mógł na to
poradzić.
Była mu tak bardzo droga. Postanowił porozmawiać ze Stevie na temat nauki Chloe
w college'u. To musi być Oxford. Zawsze o tym marzyła. Tego lata, gdy skończy
szkołę, powinna przyjechać do Londynu, zamieszkać z nimi i zdać egzaminy
wstępne do Oxfordu. Chloe jest inteligentną dziewczyną, ma zmysł artystyczny,
podobnie jak jej bracia bliźniacy, oraz błyskotliwy umysł Stevie. Derek był pewien, że Chloe da
sobie radę, że zajdzie równie daleko jak jej matka.
Stevie. Kochana Stevie. Zawsze myślał o niej jak o własnej córce i Stevie była nią w istocie,
niezależnie od krwi płynącej w jej żyłach. Gdy Derek i Blair się pobrali, miała czternaście lat i
buntowniczy charakter. Wiedział od razu, że będą z nią
kłopoty, ale wcale się tym nie martwił. Był gotów zająć się nią i wychowywać jak
własne dziecko po ślubie z jej matką. Te dwie kobiety były ze sobą nierozłącznie
związane i wcale go to nie martwiło. Był szczęśliwy, że przyjmuje jej obie.
Okazało się, że nie dcine mu było długo cieszyć się wychowywaniem Stevie.
Trwało to zaledwie dwa lata. Potem Stevie spotkała Ralpha Jardine'a i poślubiła go przed upływem
roku.
Derek na początku nie był pewien, czy to właściwe posunięcie, pytał sam siebie, kim może być
człowiek, który uwodzi szesnastoletnią, niedoświadczoną dziewczynę,
młodszą od siebie o jedenaście lat.
Ale to było udane małżeństwo i Derek przekonał się, że Ralph naprawdę kochał
Stevie. Z czasem polubił Ralpha i żegnał go z wielkim smutkiem.
Derek poprawił się nieco na krześle i obrzucił Stevie ciepłym spojrzeniem. Był z
niej bardzo dumny. Stała się nadzwy-
70
czajną kobietą. Wspaniałą pod wieloma względami. Niezłomna w interesach,
międzynarodowa gwiazda w branży jubilerskiej, a przede wszystkim kobieta o
niezwykłej sile charakteru, co zresztą imponowało mu najbardziej. Jej wewnętrzna
siła zadziwiała go od lat. Potęga kobiety jest nieogarniona.
To właśnie ona zdołała nad wszystkim zapanować po nagłej śmierci Ralpha, gdy
przycichł nieco jej żal. Dla Bruce^ Jardine'a śmierć syna była wielkim ciosem. Po
zawale stał się prawie bezradny. Alfreda natomiast, była najgłupszą kobietą, jaką
mu się zdarzyło kiedykolwiek spotkać, dowodem na istnienie bezmózgowców. Jej
ograniczone władze umysłowe dodatkowo paraliżował śmieszny, idiotyczny
snobizm.
Derek wiedział doskonale, że nikt inny, tylko Stevie postawiła firmę na nogi, choć była wówczas
jeszcze młodą dziewczyną i nie miała żadnego doświadczenia w
interesach. Odziedziczyła charakter po matce, a przy tym wykazała się niezwykłą
inteligencją i odwagą. Trzeba doprawdy wiele męstwa, by w wieku dwudziestu
sześciu lat próbować pomagać Bruce'owi Jardine'owi w prowadzeniu interesów.
Bruce mógł sobie lekceważyć jej wysiłki, ale Derek wiedział doskonale, jak wiele
Ste-vie dokonała. Dzięki niej firma Jardine i Spółka, Londyńscy Królewscy
Jubilerzy, istnieje do dziś.
Derek obrzucił Stevie czułym spojrzeniem. W głębi duszy bolał nad tym, że nie
wyszła ponownie za mąż. Z przykrością myślał o tym, że jest samotna i martwił się, że zostanie sama
na starość, że nie będzie przy niej partnera. Na razie była bardzo zapracowana, pochłonięta
codziennymi sprawami firmy. Jednak pewnego dnia
odejdzie na emeryturę, przekaże wszystko Nigelowi.
Nigel. Derek zaczął myśleć o najstarszym synu Stevie. Nie ma wątpliwości, że Nigel spiskuje
przeciwko matce, skoro ona to podejrzewa. Tylko dlaczego? To nie ma
żadnego sensu.
Rozdział 8
Dziadku! Dziadku! Zaczekaj! Zaczekaj na mnie! Derek obrócił się i zobaczył, że
Chloe pędzi za nim przez trawnik, zatrzymał się więc, by mogła go dogonić.
- Co się dzieje Chloe? Czy coś się stało? - zapytał, gdy się wreszcie koło niego
zatrzymała.
- Nie, dziadku. - Dziewczyna z trudem chwytała powietrze. - Chciałam tylko, żebyś
na mnie zaczekał, bo mam ochotę się z tobą przejść.
- Myślałem, że przydarzyła się jakaś katastrofa, krzyczałaś jak zjawa zwiastująca
śmierć.
Chloe obrzuciła dziadka przelotnym spojrzeniem i zauważyła od razu, że ma
żartobliwy błysk w oku. Odetchnęła z ulgą, zaśmiała się i powiedziała:
- Mogę się z tobą przejść, prawda?
- Oczywiście, ale rtasz się trochę, nie stójmy tu tak. Nie jest dziś najcieplej.
Wybierałem się do letniego domku nad rzeką. To całkiem przyjemna przechadzka.
Chloe pokiwała głową, wsunęła rękę pod ramię dziadka i starała się dorównać mu
kroku.
- Nie powinnaś tak krzyczeć, Chloe, możesz zniszczyć sobie głos.
- Nie zamierzam zostać aktorką, dziadku.
- Tak czy inaczej, możesz zrobić sobie krzywdę, nadwerężyć krtań. Przytrafiło mi
się to kiedyś i mogę cię zapewnić, że to bardzo bolesna przypadłość.
- Kiedy to się stało?
- Dawno temu, gdy byłem młodym, początkującym akto-
72
rem. Krzyczałem bardzo głośno, zamiast fachowo operować głosem. Chciałem być
słyszalny w tylnych rzędach i naprawdę całkiem poważnie uszkodziłem sobie
gardło. To była niezła lekcja. Potem postanowiłem nauczyć się emisji głosu. Potrafi-
łem deklamować bardzo głośno, ale to wcale nie było potrzebne, by dźwięki dotarły
do ostatniego rzędu. Pracowałem z nauczycielem, który wytłumaczył mi, że jeśli
będę mówił wystarczająco wyraźnie, każdy widz w teatrze mnie usłyszy. Wkrótce
przekonałem się, że natężenie głosu rzeczywiście nie ma znaczenia. Cała sztuka
polega na precyzyjnej artykulacji. Nauczyłem się więc wypowiadać każde słowo
bardzo wyraźnie, a jednocześnie tak, by nie było w tym przesady.
- Byłeś pewnie bardzo przejęty, gdy pierwszy raz wyszedłeś na scenę.
- Masz rację, przeżywam to zresztą do dzisiaj. Nic nie może się równać z wyjściem
na scenę i wypowiedzeniem pierwszych zdań. To jest naprawdę poruszające, a
czasem nawet przerażające przeżycie.
- Przerażające?
- Och, tak. Podobnie jak inni aktorzy, ja również miewam tremę. Nie tak wielką jak dawniej, ale
przecież dopada mnie od Czasu do czasu.
- Ty masz tremę? - Chloe przeniosła spojrzenie na dziadka i pokręciła głową z
niedowierzaniem. - Nie mogę w to uwierzyć! Przecież sir Derek Rayner, największy
aktor klasyczny scen angielskich, nie może mieć tremy.
- Jak ci przed chwilą powiedziałem - uśmiechnął się Derek - wielu aktorów miewa
tremę. Miewał ją nawet mój przyjaciel Rich, zdarzało mu się dygotać ze
zdenerwowania. Niektórzy aktorzy cierpią wówczas na nudności, a biedny stary
Larry Olivier śmiał się dziwnym, nerwowym chichotem, gdy po raz pierwszy stanął
na scenie. Z czasem zdołał opanować te napady śmiechu, w każdym razie, w
większości przypadków.
- A ty, dziadku? Jak to się objawia u ciebie?
- Trzęsę się trochę, czuję mdłości, wydaje mi się, że będę wymiotował, martwię się, że zapomnę
tekst i że się wygłupię. Zdaje się, że trema na tym właśnie polega, jej sednem jest okropny strach, że
człowiek napyta sobie biedy i wygłupi się przed
publicznością.
- Rozumiem. To musi być okropne.
66
- Owszem, owszem. Na szczęście w moim wypadku to nie trwa długo. Wystarczy,
że wypowiem pierwszą kwestię i już o wszystkim zapominam, ponieważ wcielam
się w graną właśnie postać. Jej dramat pochłania mnie bez reszty.
- Czasami wydawało mi się, że chciałabym być aktorką, rozmawiałam o tym nawet z
babcią, ale ona jakby... zniechęcała mnie do tego.
- Naprawdę? - Derek zamrugał oczami. - Powinnaś pójść za głosem serca i nie
słuchać nikogo.
- Dobrze, że mama tego nie słyszy, byłaby na ciebie bardzo zła - przestrzegła go
Chloe.
- Masz rację, mama byłaby zła. Chociaż Stevie wie doskonale, że mam rację.
Szekspir wyraził to najlepiej: „Odnaleźć swoje prawdziwe ja". Zawsze o tym
pamiętaj. Jeśli będziesz się trzymać tej zasady, nie powinnaś narobić zbyt wielu
głupstw.
- Szekspirowi chodziło o to, że powinniśmy się trzymać własnych przekonań,
prawda?
- Owszem. Masz osiemnaście lat, Chloe i stajesz się dorosła. Pora iść na
uniwersytet.
- Tak - powiedziała cicho Chloe i na chwilę wstrzymała oddech, zastanawiając się,
czy powinna się zwierzyć dziadkowi.
- Jakieś bardzo cichutkie to „tak", zupełnie nie w twoim stylu. Dlaczego mówisz to jak zalękniona
myszka?
- Nie, skądże. - Chloe nie mogła opanować śmiechu.
- No dobrze, ale co o tym powiesz? Zawsze uważałem, że Oxford będzie najlepszym
miejscem dla ciebie.
Chloe nie odpowiedziała, więc Derek zatrzymał się gwałtownie, chwycił ją za
ramiona i obrócił jej twarz ku sobie.
- Chloe... Oxford to magiczne miejsce. To miasto colle-ge'ów i akademików, katedr
i błyszczących w słońcu iglic, to Bodlein Library, College AU Souls. To cudowne
miasto może być twoje, jeśli tylko zechcesz.
- Sama nie wiem, dziadku - odparła Chloe, jak zawsze szczera wobec dziadka ze
względu na jego osobowość i miłość, którą ją darzył.
- Rozumiem - rzekł Derek po chwili przerwy. - Ale przecież tak bardzo chciałaś
studiować w Oxfordzie. - Wpatrywał się w nią uważnie i badawczo. - Co sprawiło,
że zmieniłaś zdanie?
74
Chloe wahała się przez chwilę, a potem opowiedziała cicho:
- Nic szczególnego. - Wzruszyła lekko ramionami. - Szczerze mówiąc, dziadku, ja w
ogóle nie chcę iść na uniwersytet. Chciałabym pracować... w firmie Jardine'ôw.
- Mój Boże! Ty chyba nie mówisz poważnie! - Derek nie czekał nawet na jej
odpowiedź. - Wyraz twojej twarzy mówi, że ty rzeczywiście tak myślisz. Skąd ta
zmiana, kochanie?
- Nie wiem, nie potrafię tego wytłumaczyć.
- Czy mówiłaś już o tym matce?
- Tak, rozmawiałam z nią w środę wieczorem, zaraz po przyjeździe - pokiwała
głową Chloe.
- Mhm. Czy jest zadowolona z twoich planów?
- Mama chciałaby, żebym najpierw dokończyła edukację, żebym poszła na
uniwersytet. - Chloe zagryzła wargi. - A konkretnie chciałaby, żebym studiowała w
Oxfordzie.
- Nietrudno ją zrozumieć.
- A ja chciałabym pracować z Gideonem w Londynie. -Chloe nie mogła się
powstrzymać, by tego nie powiedzieć.
Derek był niepomiernie zdziwiony, słysząc to wyznanie, rzekł jednak z
nieprzeniknionym wyrazem twarzy:
- Mam nadzieję, że nie powiedziałaś tego swojej matce.
- Owszem, powiedziałam.
- Och, kochanie... mama musi być strasznie zmartwiona. Chloe znów zagryzła wargi
i pokiwała głową.
Derek chwycił ją za rękę, wsunął jej dłoń pod swoje ramię i zaczął ją prowadzić w
stronę rzeki. Zapadła cisza. W końcu przerwał ją Derek, mówiąc:
- Jestem przekonany, że mama bardzo cierpi, słysząc o twoich zamiarach, Chloe.
- Zdaje się, że tak - mruknęła Chloe.
- Zupełnie cię nie rozumiem! - wykrzyknął nagle Derek, nie kryjąc już irytacji. -
Dlaczego Londyn? Możesz się nauczyć wszystkiego w Nowym Jorku. Nie spotkasz
nikogo, kto byłby lepszy od twojej matki. Gdybyś została z nią w sklepie przy Fifth Avenue, jej
radość nie znałaby granic. A i tobie krzywda by się nie stała.
- Wydaje mi się, że w Londynie dowiem się się znacznie więcej na temat kamieni i
projektowania biżuterii. Są tam większe wystawy, większe warsztaty, mnóstwo
innych fachowców oprócz szlifierzy: specjaliści od obróbki srebra, złota.
68
A poza tym Gideon będzie najlepszym nauczycielem. Jest przecież jednym z
najlepszych szlifierzy, ma tytuł królewskiego jubilera i jako jedyny może pracować nad klejnotami
rodziny królewskiej.
- Tak, tak, wiem! - wykrzyknął zirytowany Derek. - Ale pomyśl tylko, Chloe,
będziesz mogła pracować w firmie londyńskiej albo nowojorskiej po ukończeniu
studiów. Jestem ostatnią osobą, która powstrzymywałaby cię przed realizacją
marzeń, czyż nie powiedziałem tego przed chwilą? Mogłabyś jednak zastanowić się
nad uniwersytetem. Mogłabyś zrobić to dla swojej matki, dla mnie, ale przede
wszystkim dla siebie. To będzie bardzo ważne w przyszłości, niezależnie od tego,
czym się ostatecznie zechcesz zająć.
- Pomyślę o tym, dziadku - powiedziała Chloe po krótkiej chwili wahania.
Szli dalej w ciszy, nie rozmawiając już więcej, każde pogrążone we własnych
myślach. Podążali wciąż w stronę rzeki, która płynęła nieopodal, za domem, na
skraju ogrodu.
Derek był szczerze przerażony rozmową z Chloe i prawdziwie zaniepokojony o
Stevie. Znał ją przecież tak dobrze i wiedział, że cała ta historia bardzo ją boli. Och, ci młodzi, jakże
potrafią być okrutni za sprawą swych nieprzemyślanych słów.
Oczywiście nigdy nie zamierzają nikogo zranić. Samolubna młodość. Czyż on sam
nie był egoistą w młodości? Wtedy gdy myślał, że pozjadał wszystkie rozumy?
Teraz miał już sześćdziesiąt osiem lat i wielekroć wydawało mu się, że nie wie nić, że nic się nie
nauczył, pomimo swych różnorodnych doświadczeń. Im dłużej żył,
tym mniej wiedział, tak mu się przynajmniej wydawało. Często powtarzał Blair, że
nic go już w życiu nie zaskoczy, ponieważ zawsze spodziewa się najgorszego. A
jednak ciągle go coś zaskakiwało. Teraz zaskoczyła go Chloe.
Dotarli wreszcie do domku letniego, stojącego w cieniu wierzb na brzegu rzeki.
-Posiedźmy tu parę minut, miło będzie poobserwować rzeczne życie z tego
osłoniętego przed wiatrem wnętrza. Ja w każdym razie potrzebuję chwili
wytchnienia po takiej długiej przechadzce - powiedział Derek, wchodząc na górę.
Chloe posłusznie wdrapała się po schodkach i usiadła obok dziadka na drewnianej
ławce.
69
Powolnym ruchem rozwiązała szal, ściągnęła włóczkową czapeczkę i westchnęła
głęboko, przeczesując włosy palcami i odgarniając je z twarzy.
- Wszystko ci się wali, Chloe? Chloe potrząsnęła głową.
Derek przyjrzał się jej uważnie i zauważył, że wnuczka z trudem powstrzymuje się
od płaczu. Derek położył dłoń na jej ramieniu i mruknął:
- No, no, o co znów chodzi?
- Nic takiego, dziadku - powiedziała Chloe, kręcąc głową, po czym otarła oczy
dłonią, przełknęła ślinę i bezskutecznie próbowała się uśmiechnąć. Jej dolna warga nieznacznie
zadrżała.
- Nie ma powodu do łez, Chloe. Czy byłem dla ciebie zbyt szorstki? Nie chciałem.
- Nie, nie, wcale nie byłeś. Naprawdę, nie. To moja wina. Głupia jestem, ot i
wszystko.
- Dlaczego tak myślisz?
- Przysporzyłam zmartwień mojej matce, mówiąc jej, że nie chcę iść na uniwersytet, i zasmuciłam
ciebie, dziadku. Obawiam się, że najmocniej ją zraniłam,
oświadczając, że wolę pracować w Londynie. Nie chciałam sprawić jej przykrości.
Nie chciałam nikogo zranić, a już zwłaszcza mamy.
- Wiem, Chloe i jestem pewien, że ona także to wie. Powiedziałaś zresztą, że
zastanowisz się nad tym, by najpierw skończyć studia w Oxfordzie, a dopiero potem
zająć się karierą zawodową u Jardine'ów, czy gdzie indziej. Jeśli powiesz to mamie, będzie z
pewnością zadowolona i poczuje się znacznie lepiej.
Chloe milczała. Po chwili pokiwała głową i odwróciła się w stronę dziadka,
przypatrując mu się i przygryzając nerwowo wargę. Całkiem niespodziewanie, ku
zawstydzeniu Chloe, jej oczy wypełniły się łzami, które powoli spłynęły po
policzkach.
- Chloe, co się dzieje? - zapytał Derek i spoglądając na wnuczkę z troską, raz jeszcze wyciągnął ku
niej rękę, by ująć jej dłoń.
Dziewczyna nadal milczała, więc zapytał ją:
- Czy chciałabyś mi coś powiedzieć? Czy masz jakiś problem?
- Chciałam przejść się z tobą między innymi dlatego -
77
Chloe wzięła głęboki oddech - że muszę cię o coś zapytać... -tu urwała i znów
wpatrywała się w niego tak samo jak przedtem.
- Śmiało - Derek próbował dodać jej odwagi. - Nie urwę ci przecież głowy,
głuptasie.
- Chodzi mi... chodzi mi o mojego ojca.
- Co chciałabyś wiedzieć? - zapytał Derek, choć wiedział doskonale, jakie będzie
następne pytanie.
- Kim on był?
- Nie wiem, naprawdę nie wiem, Chloe - westchnął ciężko Derek.
- Powiedziałbyś mi, gdybyś wiedział?
- Najprawdopodobniej tak.
- Zdaje mi się, że mama nie zachowuje się, tak jak trzeba. Jestem przecież dorosła.
Od lat wiem przecież, że jestem nieślubnym dzieckiem. Wydaje mi się, że
powinnam wiedzieć coś o moim ojcu, o tym, skąd pochodził, kim był, jak wyglądał.
- Zgadzam się z tobą, Chloe - powiedział Derek całkiem szczerze.
- To pomóż mi dziadku, proszę. -Jak?
- Porozmawiaj z mamą. Ona ciebie posłucha. Wytłumacz jej, że powinna
powiedzieć mi wszystko o moim ojcu.
- Nic ci nie powie.
- Dlaczego?
- Nie mam pojęci^. - Derek pokręcił głową. - Zawsze utrzymywała to w tajemnicy.
- Nie spotkałeś go nigdy? Nigdy go nie widziałeś?
- Nie, nigdy.
- A babcia?
- Babcia też nie.
- Nie wiem nawet, jak wyglądał mój ojciec - szepnęła Chloe z oczami pełnymi łez.
- Nie płacz, słoneczko moje.
- Dziadku, proszę cię, porozmawiaj z nią.
- Chodźmy najpierw porozmawiać z twoją babcią.
Rozdział 9
Blair stała pośrodku małej bawialni sąsiadującej z sypialnią, patrząc to na Dereka, to na Chloe.
- Oboje wyglądacie bardzo tajemniczo! - wykrzyknęła. -0 co chodzi?
- Zapytaj Chloe, moja kochana - powiedział Derek i przeszedł przez pokój, by stanąć nieopodal
kominka i ogrzać sobie plecy.
- Czy coś się stało, Chloe? - zapytała Blair, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się badawczo
twarzy wnuczki.
- Chciałabym dowiedzieć się czegoś o moim ojcu. Mama nigdy nie powiedziała mi o
nim ani słowa. Babciu, proszę cię, powiedz, co wiesz - powiedziała Chloe,
przystępując od razu do sedna sprawy. - Błagam.
Blair była kompletnie zaskoczona. Usiadła ciężko na krześle i powiedziała:
- Nie mogę ci nic powiedzieć, Chloe. Z tej prostej przyczyny, że nigdy nie znałam
twego ojca. Nigdy go nie spotkałam, nie rozmawiałam z nim nawet przez telefon.
- Ale chyba mama wspominała ci o nim? -Nie.
- Ale... ale w jaki sposób mama powiedziała ci o mnie?
- Przyszła do mnie pewnego dnia i powiedziała, że spodziewa się dziecka. Byłam
tym uszczęśliwiona, ponieważ myślałam, że weźmie ślub.
-Ale nie było żadnego ślubu, ponieważ... - Chloe przerwała nagle. Położyła się na
sofie i wyglądała na niepocieszoną. Derek i Blair wymienili znaczące spojrzenia.
79
- Ponieważ co, kochanie? - zagadnął Derek.
- Ponieważ on umarł. Mama mi mówiła, że mój ojciec zginął w wypadku
samochodowym, zanim zdążyli się pobrać.
- Och - powiedziała Blair.
- Tobie tego nie powiedziała, babciu? Blair potrząsnęła przecząco głową.
- No więc, co ci powiedziała? - nalegała Chloe.
- Nic szczególnego - tłumaczyła Blair. - Gdy napomknęłam coś o ślubie i
powiedziałam, jak bardzo się cieszę, Stevie mi przerwała, mówiąc, że nie wychodzi
za mąż, że nie będzie żadnego ślubu. Pamiętam dobrze jej słowa, zawsze będę
pamiętać ten dzień. W Londynie wówczas padało; podeszłam do okna, by wyjrzeć
na ogród. Mieszkaliśmy wtedy w Hampsted. Niedaleko Heath. Stałam w oknie,
czułam się idiotycznie, patrzyłam na ociekające deszczem drzewa i na strugi wody
spływające po szybach. I pomyślałam, że ten deszcz przypomina moje łzy.
- A więc zmartwiłaś się, babciu?
- Oczywiście, że się zmartwiłam! Z powodu twojej matki. Przecież miała już prawie
dwadzieścia osiem lat. Pragnęłam, żeby znalazła szczęście u czyjegoś boku, żeby
miała szansę na nowe życie, z nowym mężem.
- Ale zamiast nowego męża miała mnie. Bękarta.
- Chloe! Nie mów w ten sposób! Nikt nigdy nie zasugerował ci, że jesteś niechciana czy niekochana,
nikt nigdy nie traktował cię jak bękarta. Jesteś bardzo
niesprawiedliwa! - zgromiła ją Blair, przybierając surowy wyraz twarzy. - Wszyscy
cię bardzo kochamy, nie wyłączając nawet Bruce'a Jardine'a. Nosisz nazwisko
Jardine, nie zapominaj o tym. Nikt nie myślał o twoim ojcu, nikt nie zadawał pytań o twoje
pochodzenie przez całe osiemnaście lat. Powinnaś pamiętać o jeszcze jednej
rzeczy - Blair przerwała, a jej głos zabrzmiał trochę łagodniej, gdy znów zaczęła
mówić. - Przyniosłaś nam wszystkim mnóstwo radości, odmieniłaś wszystkim
życie. Kochamy cię, Chloe, uwielbiamy cię.
- To najświętsza prawda! - wykrzyknął Derek. - Chcemy tylko twego dobra.
- Na moim świadectwie urodzenia - powiedziała Chloe - jest napisane, że moim
ojcem by John Lane. Kim był John Lane?
- Nie wiem. Twój dziadek też nie wie. - Blair pochyliła się do przodu, a na jej twarzy malowała się
szczerość. - Do chwi-
80
li, w której dowiedziałam się, że twoja matka spodziewa się dziecka, nie miałam
pojęcia, że się z kimś widuje, pracowała wówczas bardzo dużo, zajmowała się
wychowywaniem chłopców i wydawało mi się, że wcale nie ma czasu na romanse,
na jakiekolwiek prywatne życie.
- A jednak był jakiś John Lane, babciu. Zapytaj ją. Zapytaj ją o niego. Niech ci
powie. Wszystko. Mam prawo wiedzieć.
- Wiem, co czujesz, naprawdę, możesz mi wierzyć. Chętnie porozmawiam z twoją
matką. Ale nie mogę ci obiecać, że coś z tego będzie. To moja córka i znam ją lepiej niż ktokolwiek
inny. Jeśli Stevie coś postanowi, to bardzo rzadko, a może nawet
nigdy nie zmienia swojej decyzji.
- Jeśli powie coś komukolwiek, to tylko tobie, babciu - westchnęła Chloe.
- Nie byłabym tego taka pewna - Blair wyrażała się ostrożnie, potrząsając przy tym pięknie
ufryzowaną głową. - Nie powiedziała o nim ani słowa od dnia twoich
narodzin, dlaczego miałaby teraz zmienić zdanie? Nawet André Birron nie wie nic
0 twoim ojcu, a gdyby Stevie miała się komukolwiek zwierzyć, wybrałaby jego.
Zawsze bardzo się przyjaźnili.
- Rozmawiałaś o tym z wujkiem André?
- Kiedyś, dawno temu. -1 nie wiedział?
- Nie i to właśnie on poradził mi, bym nie poruszała tego tematu. Wytłumaczył mi,
że moje nalegania nie przyniosą nic dobrego, tylko zdenerwują Stevie. Powiedział,
że mogą nawet oddalić nas od siebie, jeśli nie będę ostrożna i zacznę naciskać. A
ponieważ nie chciałam tego, wzięłam sobie do serca jego rady.
- Wiem, co czujesz, Chloe i twoja babcia wie to również. Nie ma nic bardziej
naturalnego niż twoje pragnienie, by dowiedzieć się czegoś o własnym ojcu. Jeśli
twoja babcia się zgodzi, ja porozmawiam ze Stevie podczas tego weekendu. Ale
musisz mi zaufać i nie możesz mnie popędzać. Zrobię to, gdy tylko nadarzy się
sposobność.
- Och, dziękuję, dziękuję ci dziadku! - wykrzyknęła Chloe
i wyskoczyła jak z procy: podbiegła do dziadka, by go uściskać.
Derek przytulił ją mocno. Była jeszcze taka młoda, taka krucha. Derek napotkał
spojrzenie Blair, uśmiechnął się nie-
74
znacznie i podniósł brew. W jednej chwili zrozumiał spojrzenie żony. Odbijały się w nim również
jego własne myśli: Stevie i tak mu nic nie powie.
Nieco później tego samego wieczoru Derek odłożył scenariusz, który właśnie
przeglądał, i spojrzał na żonę, mówiąc:
- Czy sądzisz, że wszystkie rodziny są takie jak nasza?
- Co masz na myśli?
- Czy są patologiczne?
- Coś takiego! Wcale nie jesteśmy patologiczną rodziną.
- Ale wkrótce będziemy.
- Jak możesz tak mówić.
- Mogę, mogę - zaśmiał się Derek. - To zresztą nic nowego. Takie rodziny są znane
od epoki kamiennej. - Derek zerknął na scenariusz, leżący na otomanie. - Weźmy na
przykład Plan-tagenetów.
Blair wpatrywała się w niego z konsternacją. Derek uśmiechnął się, widząc wyraz
jej twarzy, na której malowało się niedowierzanie.
- Mówię całkiem serio, Blair. Popatrz tylko na Henryka Plantageneta i Eleonorę
Akwitańską, ich trzech synów Ryszarda, Jerzego i Jana oraz Alais Capet, ich
francuską opiekunkę, która była notabene kochanką Henryka. Czyż nie była to
patologiczna rodzina? Niewiele się zmieniło od 1183 roku, kiedy Henryk II był
władcą Anglii i połowy Francji.
- Zamierzasz wystawić „Lwa w zimie"? - zapytała Blair, zerkając na scenariusz czytany przez męża.
- Kto wie. To świetna sztuka, a nie wystawiano jej na Broadwayu od 1966 roku.
Dialogi są znakomite. James Goldman zrobił to wyśmienicie, Henryk i Eleonora to
wymarzone role. W tej sztuce jest tyle humoru, to komedia i prawdziwy dramat
jednocześnie. Muszę tego posmakować.
- Przygotowując wznowienie? Sądzisz, że ktokolwiek pamięta film z Katharine
Hepburn i Peterem 0'Toole'em?
- Oczywiście, że tak, sądzę, że wszyscy to pamiętają i chętnie obejrzą to jeszcze raz.
W wersji teatralnej. - Derek przerwał na chwilę, a potem dodał nieco ciszej: -
Zostawmy jednak rok 1183 i powróćmy do roku 1996 i do naszej rodziny. Co
zrobimy w sprawie Chloe?
- Porozmawiasz ze Stevie.
75
- Jeśli sądzisz, że powinienem.
- Owszem - mruknęła Blair. - Przyjmie te pytania znacznie lepiej, gdy padną z
twoich ust, a nie z moich. Ilekroć ja poruszałam ten temat, była mi bardzo niechętna.
Zawsze jednak słuchała ciebie, zawsze szanowała twoje zdanie.
- Mała jest bardzo rozgoryczona.
- Chloe?
- A któż by inny? - Derek zmienił nieco pozycję na krześle. - I świetnie ją rozumiem.
Stevie powinna powiedzieć jej wszystko o Johnie Lane wiele lat temu. Powiedziała
przecież dziewczynie, że jest nieślubnym dzieckiem.
- Stevie musiała jej to powiedzieć, gdy tylko Chloe była wystarczająco duża, by to zrozumieć - Blair
w przygnębieniu pokręciła głową. - Przecież nie było z nimi
żadnego mężczyzny, a Stevie była wdową.
- Skąd się wzięła cała ta tajemnica wokół Johna Lane'a? -zapytał Derek.
- Dawno temu sam stwierdziłeś, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko. Zmieniłeś
zdanie? Czyżbyś teraz twierdził, że rzeczywiście się tak nazywał?
- Nie, Blair. Zawsze uważałem, że jest fałszywe, że Stevie je wymyśliła.
- Po to, żeby zataić właściwe nazwisko? - kontynuowała Blair.
Derek przytaknął.
- Tylko jakie? - zapytała Blair głosem nabrzmiałym ciekawością.
- No właśnie, jakie? - Derek uniósł jedną brew. - Zawsze myślałem, że to musi być
ktoś, kogo znamy. Mówiłem ci to już, ale zawsze się ze mnie śmiałaś, twierdząc, że to fałszywy trop.
- Już tak nie myślę. Już nie, Derek. To mógł być nawet ktoś z naszych przyjaciół,
ktoś, z kim sami ją poznaliśmy. Jeśli sobie przypominasz tamte lata, to musisz
przyznać, że tylko my zapewnialiśmy jej jakiekolwiek rozrywki w tamtych dniach
wypełnionych pracą i zajęciami przy chłopcach. Zycie towarzyskie Ste-vie toczyło
się wśród nas. Może związała się z którymś z twoich kolegów aktorów. Być może
był to ktoś bardzo sławny. Czy w innym wypadku wkładałaby tyle wysiłku w to, by
go ukrywać?
- Masz rację - powiedział Derek, podnosząc się z miejsca. Podszedł do okna i
wyjrzał na ogród.
83
Blair powiodła za nim wzrokiem i przyglądała mu się z wielką czułością. Jej
zdaniem był zupełnie nadzwyczajnym człowiekiem. Wielki aktor, gwiazdor,
człowiek obdarzony ogromnym talentem, którym podbił cały świat.
Ją jednak najbardziej zadziwiały początki jego kariery. Nie mogła uwierzyć, że za
młodu sam opuścił Rhondda Valley i dostał się do samego centrum londyńskiego
świata teatralnego. Że zdobył sławę tak wcześnie, mając zaledwie dziewiętnaście
lat.
Jeszcze większe zdumienie budził fakt, że Derek, bez jakiegokolwiek
przygotowania, zdobył pozycję największego aktora klasycznego. O jego pierwszej
interpretacji Hamleta na West Endzie do tej pory mówi się z wielkim podziwem.
Przy całym swym oszałamiającym talencie Derek był uroczym człowiekiem, bardzo
praktycznym i mocno stojącym na ziemi; miał w sobie mnóstwo pokory, był
honorowy i uczciwy, uprzejmy i kochający. Miał bardzo czułe serce. Blair ceniła
wszystkie te zalety i wiedziała doskonale, że nie zdołałaby ich znaleźć wszystkich jednocześnie w
żadnym innym mężczyźnie.
Derek kochał ją prawdziwie przez te wszystkie lata, a ona odwzajemniała jego
uczucie. Tworzyli dobraną parę. Blair wspominała, jak jego zadziwiająco piękny
głos oczarował ją, gdy go spotkała po raz pierwszy wiele lat temu. Dźwięk jego
głosu wciąż ją poruszał i gdy siedziała na widowni w teatrze, czuła się jak
zahipnotyzowana. Oczywiście podbił ją również swą urodą bruneta, którą zdobywał
serca kobiet, zauroczyły ją przede wszystkim jego wyraziste, niebieskie, niemal
przejrzyste oczy.
Derek ma już sześćdziesiąt osiem lat, ale wcale nie wygląda na swój wiek. Zachował
nienaganną sylwetkę, szeroką klatkę piersiową, wiek go nie przygarbił. Dziś jednak wygląda, jakby
był zmęczony, pomyślała Blair. Jego twarzy nie znaczyło zbyt wiele
zmarszczek, miał wciąż młodzieńczy wygląd, jeśli nie liczyć pięknie wyżłobionych
linii wokół oczu, na skroniach pojawiły się jednak białe skrzydełka.
Blair zapragnęła nagle, by nie wystawiał tej sztuki. Wyczerpały go występy na
Broadwayu w „Beckecie" i w filmie, który kręcił w Arizonie. Miała nadzieję, że odpocznie
wreszcie, gdy już powrócą do Londynu.
Czy naprawdę ma ochotę zagrać Henryka II? Stąpać po scenie w roli ryczącego
Plantageneta, króla Anglii, którego grał
77
w „Becketcie"? Być może. Henryk II chyba zawsze go fascynował, bez końca mógł
wcielać się w tego człowieka niezmordowanego w zadawaniu kary.
Derek przerwał rozważania żony, gdy odwróciwszy się od okna, powiedział:
- Ma już osiemnaście lat i nic dziwnego, że interesuje się ojcem... chce wiedzieć, kim był, jak
wyglądał. Chce wiedzieć wszystko, by poznać siebie, by się lepiej
zrozumieć. Obawiam się jednak, kochanie, że Chloe ma jeszcze inne problemy niż
ustalenie tożsamości ojca.
- Naprawdę?
- Podczas przechadzki po lunchu zwierzyła mi się z kilku spraw.
- Właśnie widzę. Czym jeszcze się martwi? Derek westchnął i potarł twarz dłonią.
- Chloe nie chce iść na studia.
- Coś podobnego, tym razem jestem naprawdę zaskoczona! - wykrzyknęła Blair. -
Brak mi słów. Chloe tak bardzo przecież chciała studiować w Oxfordzie, od kiedy
pamiętam. Latem zażyczyła sobie, bym ją tam zawiozła i ciągała mnie po
uniwersytecie i po całym mieście. Była wszystkim niezwykle zafascynowana. Jeśli
nawet twierdzi teraz, że nie chce studiować, to może zmieni zdanie. Młodzi muszą
wypłynąć na szerokie wody o własnych siłach, by zrozumieć, że to bardzo trudne.
- Mam nadzieję, że Chloe zmieni zdanie, ale ogarniają mnie wątpliwości - mruknął
Derek, z nutką żalu w głosie. -Wielka szkoda, że zarzuciła myśl o Oxfordzie.
Spędziłaby tam cudowne lata, które pamiętałaby przez całe życie. A na domiar złego Stevie martwi
się tym bardzo, pragnęła przecież, by Chloe tam studiowała.
- Powiedziała o tym matce?
- Owszem. Poinformowała ją również o tym, że chce pracować w rodzinnej firmie.
Blair umilkła na moment, nie posiadając się ze zdziwienia. Potem powiedziała
szybko:
- Nie tego dla niej pragnęłam. Ale może Stevie jest z tego zadowolona.
- Chodzi jej o londyński oddział.
- Och, mój Boże. Mam nadzieję, że nię powiedziała tego matce? - Blair spojrzała na męża pytająco.
85
- Owszem. Czy młodzi ludzie potrafią zachować cokolwiek dla siebie? Uwielbiają
wykładać kawę na ławę.
- No cóż, nię dziwnego, że mówisz o patologii.
- To jeszcze nie wszystko, kochanie.
- O nie, Derek, chyba żartujesz. Co jeszcze może dręczyć Chloe? - Blair natężyła
uwagę.
- Tym razem nie mam na myśli Chloe, ale Milesa.
- Miles jest najzdrowszy i najrozsądniejszy z nas wszystkich.
- Święta prawda. Tylko że martwi się o Gideona. Uważa, że jego brat bliźniak ma
problemy. Miles twierdzi, że Gideon jest przygnębiony i pogrążony w depresji.
Pytał, jakie odnieśliśmy wrażenie podczas naszego spotkania w Los Angeles.
- Był zamknięty w sobie - rzuciła Blair. Derek spojrzał na nią i kontynuował:
- Powiedziałem Milesowi, że Gideon wydał się mi czymś zaabsorbowany.
Zaabsorbowany interesami.
- Był zamknięty w sobie - powtórzyła Blair z pełnym przekonaniem.
- To jeszcze nie koniec - powiedział Derek.
- Śmiało. Powiedz mi wszystko, Derek - Blair usiadła, patrząc na męża
wyczekująco.
- Miles twierdzi, iż jego matka podejrzewa, że Nigel spiskuje przeciwko niej.
Podobno chce ją wygryźć z firmy.
- A potem, jak sądzi Stevie, co będzie potem?
- Myślisz, że to prawda? - Derek zmarszczył brwi.
- Żarty na bok. Obawiam się, że tak. Ufam opiniom Stevie bez zastrzeżeń. Nigdy nie zdarzyło się, by
się myliła. A Nigel ma trudny charakter. - Blair się zamyśliła i
siedziała przez chwilę, patrząc w przestrzeń. - Jeśli Stevie sądzi, że Nigel jest
przeciwko niej, to z pewnością ma rację. Nic dziwnego, że mówiłeś przed chwilą o
Plantagenetach. Majaczy tu cień tej krwawej rodziny, wszystkich intryg, matactw i
tajemnic... ich nieustannych kłótni i tajemnych planów.
- Myślisz, że jest z nami aż tak źle? - zaśmiał się Derek. Blair oparła się o poduszkę leżącą na sofie i
popatrzyła na
męża, nie komentując jego słów. Po chwili odezwała się:
- Czyż nie zdarza się to we wszystkich rodzinach?
- Nie jestem pewien. To chyba zależy od tego, jaka jest stawka w grze. Pozwól, że
cię zapytam o coś innego, Blair. Dla-
79
czego Nigel miałby intrygować przeciwko własnej matce? Zwłaszcza że pewnego
dnia przejmie całą firmę.
- Właśnie to mnie zastanawia, Derek. - Blair wzruszyła ramionami. - Pojęcia nie
mam, o co tu chodzi. Ale Nigel zawsze był dziwaczny, oboje to dobrze wiemy. -
Rzuciła mężowi znaczące spojrzenie. - Nawet jako dziecko, pamiętasz? Ale co my
zrobimy?
- To, co robią wszystkie rodziny... znajdziemy najlepsze wyjście.
Derek przysunął się do ognia i znów usiadł na krześle. Otworzył scenariusz sztuki
opowiadającej o rodzinie Plantage-netów i zagłębił się w lekturze. Po paru minutach zamknął
scenariusz, usadowił się wygodniej i zaczął się przyglądać żonie.
Blair siedziała na sofie, zatopiona w myślach; jej nieobecne spojrzenie błądziło
gdzieś w oddali, a Derek wiedział dobrze, iż rozmyśla o rodzinie.
Blair była kobietą szczególną, godną zaufania, obdarzoną silnym charakterem,
stoickim spokojem i wrodzoną dyplomacją. Miała dar empatii i doskonale znała się
na ludziach. Derek rozumiał, że małżeństwo z aktorem, i to na dodatek sławnym, to
niełatwa sprawa dla kobiety. Taka kobieta musi być silna, wytrwała, aczkolwiek
skłonna do kompromisu. Derek zauważył, że żona wygląda dziś piękniej niż
kiedykolwiek. Gdy ujrzał ją pierwszy raz, pomyślał, że ma przed sobą wcielenie
piękna, wysoką, długonogą Amerykankę, o przejrzystej, świetlanej cerze, jasnych
włosach, ciemnych, namiętnych oczach i błyszczących, białych zębach. Blair miała
rzeczywiście przepiękną twarz i Chloe bardzo ją przypominała.
Derek pokiwał głową. Blair starzała się jak dobre wino, była wciąż szczupła i
elegancka. On kochał ją jednak za osobowość, pogodę ducha, rozum, poczucie
humoru i ciepło.
- Kiedy powinniśmy porozmawiać ze Stevie na temat Chloe?
- Nie jestem pewien. - Derek wzruszył ramionami. - Chyba nadarzy się jakaś
stosowna okazja. Dziś jest sobota, a my wyjeżdżamy jutro po południu. Trzeba
będzie to zrobić dziś wieczorem. Może po kolacji. - Derek pokręcił głową i
westchnął. - Coś mi się zdaje, że Stevie nie będzie tym zachwycona. Wiesz, że nie
znosi, gdy ktoś się wtrąca.
87
- Może powinieneś z nią porozmawiać w cztery oczy. Zawsze cię szanowała i
poważnie traktowała twoje rady.
- Nigdy przedtem nie rozmawiałem z nią na temat Johna Lane'a.
- Zawsze musi być ten pierwszy raz, mój drogi.
Rozdział 10
Tak bym chciał, byś powiedziała Chloe o jej ojcu, Stevie -powiedział Derek cicho. -
Cokolwiek. To powinno wystarczyć, by zaspokoić jej ciekawość.
Stevie odpowiedziała ojczymowi na jego wyrażające upór spojrzenie, wzrokiem
pełnym takiego samego uporu, potem przeszła przez gabinet, stanęła koło kominka i
wyszeptała:
- Nie mogę, Derek. Sama nic o nim nie wiem... - niedokończone zdanie zawisło w
powietrzu, jakby nagle zabrakło jej słów.
Derek sprawiał wrażenie zaskoczonego, obrzucił ją dziwnym spojrzeniem i
zmarszczył brwi.
- Zdaje się, że niezupełnie cię rozumiem.
- Prawie go nie znałam. - Stevie chrząknęła. - Myślę, że można to najlepiej wyjaśnić określeniem:
przelotny romans. Spotkaliśmy się na przyjęciu, oboje
zorientowaliśmy się, że coś nas do siebie przyciąga, poszliśmy więc na kolację.
Potem, w tym samym tygodniu umówiliśmy się raz jeszcze w hotelu. Spaliśmy ze
sobą. I wtedy właśnie zaszłam w ciążę.
- A co ten dżentelmen miał do powiedzenia w tej sprawie? Zakładam, że
powiedziałaś mu o ciąży? - zaczął ostrożnie Derek,
- Owszem, powiedziałam mu. Ale nie mógł temu sprostać.
- Nie chciał się z tobą ożenić?
- Prawie się nie znaliśmy.
- Zostawił cię więc bez żadnej pomocy?
- Jeśli chcesz to tak ująć, to i owszem.
- Uroczy człowiek. Stevie zamilkła.
89
- Wcale nie zginął w wypadku samochodowym przed narodzeniem Chloe, prawda?
- powiedział Derek powoli.
- Nie. Opowiedziałam Chloe tę historię, bo wydawało mi się, że to najlepsze
wyjaśnienie. Nic innego nie umiałam wymyślić. Ciągle o niego wypytywała.
Czułam się zbyt niezręcznie, by jej powiedzieć prawdę. - Stevie chrząknęła. - Ale on nie żyje.
- Czy jest coś, co mogłabyś jej dac?
-Co?
- Jakiś list, fotografię.
- Nie żartuj, przecież prawie go nie znałam.
- A kiedy on umarł? - zapytał Derek.
- Rok po narodzinach Chloe.
- Jak umarł? Na co?
- W naturalny sposób.
- A ty się jakoś dowiedziałaś o jego śmierci.
- Właśnie.
- W jaki sposób? , . Stevie obrzuciła ojczyma ostrym spojrzeniem i roześmiała
się. „ ,
- A co to takiego? Śledztwo Inkwizycji? Indagujesz mnie
jak Torąuemada.
- Przepraszam - sumitował się Derek, wyraźnie speszony. - Obawiam się, że sam
jestem tego wszystkiego ciekaw. W końcu nigdy przedtem o tym nie
rozmawialiśmy.
- Wiem, sama ucięłam jakiekolwiek rozmowy na ten temat z mamą wiele lat temu. A
ty nigdy mnie nie pytałeś. Na szczęście! - wykrzyknęła Stevie, znów się śmiejąc.
- Jeśli nie znałaś tego człowieka, jeśli nie miałaś z nim kontaktu, w jaki sposób
mogłaś się dowiedzieć o jego śmierci?
- Z gazet - wymyśliła Stevie na poczekaniu.
- Aha, więc to był ktoś znany - stwierdził Derek.
- W pewnym sensie.
-1 naprawdę nazywał się John Lane?
- Tylko częściowo.
- Zmieniłaś nazwisko dla niepoznaki.
- Sądziłam, że będzie lepiej, jeśli zataję jego tożsamość.
- Kto mógłby rozpoznać jego nazwisko? Czy ja go znałem? Stevie stała i
wpatrywała się w Dereka, który ponownie
usiadł niedaleko kominka.
90
- Czy to był aktor? - zapytał.
- Szczerze mówiąc, Derek, wolałabym już zakończyć tę rozmowę. To wszystko
zdarzyło się wiele lat temu. Chyba nie ma znaczenia, kto to był.
- Dla Chloe ma to wielkie znaczenie.
- Pojęcia nie mam, dlaczego zebrało jej się na te dociekania tak nagle - westchnęła Stevie. - Nie
wspominała o nim od lat, a teraz zamęcza ciebie i Bóg wie kogo
jeszcze. Jak by to miało jakieś znaczenie. Dziewczyna, której wszystko podano na
tacy. A teraz chce się dowiedzieć czegoś o ojcu. O człowieku, który nie zrobił dla niej zupełnie nic,
który nie odegrał w jej życiu żadnej roli. No zastanów się, Derek.
- Masz świętą rację. Ale niestety młodzi są po prostu młodzi. Chloe uważa, że to ty zachowujesz się
nieuczciwie. I proszę, nie zabijaj posłańca, ja tylko powtarzam jej słowa.
- Derek, chyba wyraziłam się jasno. To była przygoda jednej nocy! Jest mi głupio.
Mówiłam ci przecież. Pogrążona w trzyletniej żałobie wdowa pozwala sobie na
skok w bok i na dodatek wpada. To zwyczajna, stara historia, która przydarzyła się niejednej
kobiecie... przespać się z mężczyzną jeden jedyny raz i zajść w ciążę.
- Rozumiem.
- Niestety, Derek, nie mogę wam nic o nim powiedzieć... ze względu na
okoliczności.
- Wiem. Ale posłuchaj mnie jeszcze przez chwilę. Mówiłaś, że poznałaś go na
przyjęciu. Zapewne u nas w domu, prawda? To był bez wątpienia aktor. A w takim
razie ja go z pewnością znałem. Powiedz mi, jak się nazywał, a ja wymyślę coś, co
zadowoli Chloe.
- Nie spotkałam go w waszym domu, Derek! Ani ty, ani mama go nie znaliście! -
wykrzyknęła Stevie z rozdrażnieniem, a na jej twarzy pojawiło się napięcie.
Derek przyjrzał się jej uważnie. Nie miał cienia wątpliwości, że Stevie kłamie.
Gdy Derek już wyszedł, Stevie przebrała się w koszulę nocną i poszła do gabinetu,
sąsiadującego z sypialnią. Usiadła przy biurku, otworzyła swój dziennik i sięgnęła po pióro.
Nie zaczęła jednak pisać, patrzyła na pustą stronę, myśląc o wielu zawiłych i
zagmatwanych sprawach.
84
Podskoczyła ze zdziwienia, usłyszawszy pukanie do drzwi i wyprostowała się.
- Kto tam?
- To tylko ja - powiedziała matka, stając w drzwiach.
- Jeszcze jeden nocny gość.
Blair, nie zwracając uwagi na tę sarkastyczną uwagę, wślizgnęła się do pokoju,
zatrzymała się koło biurka i położyła rękę na ramieniu córki.
- Derek obawia się, że cię zmartwił.
- Nie, on nigdy tego nie robi, powinnaś to wiedzieć po trzydziestu latach. Mamo,
wiem, że miał dobre chęci, ale...
- Ale piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami.
- Ja tego nie powiedziałam.
- Ale miałaś to na myśli. Chodź, usiądź koło mnie na sofie. Stevie podniosła się,
poszła za matką, usiadła obok niej
i powiedziała:
- Mam nadzieję, że nie przyszłaś tu po to, by wałkować tę samą historię.
- Nie, skądże. Nie mam też zamiaru zadawać pytań o coś, co zdarzyło się wiele lat
temu. Szczegóły twego związku z Johnem Lane'em, czy z kimkolwiek innym, to
twoja prywatna sprawa. Wtedy nic mi nie chciałaś powiedzieć. Teraz jest już
o osiemnaście lat za późno.
- W końcu jakaś inteligentna uwaga.
- Derek jest tego samego zdania, wiesz przecież Stevie. Przykro mu, że zaczął dziś tę rozmowę, ale
obojgu nam chodziło o Chloe. Wydawała się taka zmartwiona dziś po
południu. Pełna wątpliwości na temat swego ojca.
- Bóg jeden wie dlaczego! Byłam dla niej i matką, i ojcem,
i szczerze mówiąc, wydaje mi się, że się nieźle spisałam. Karmiłam ją, kochałam,
służyłam zrozumieniem i pomocą. Co więcej, kocha ją cała rodzina, wszyscy ją
wspierają, karmią i straszliwie rozpieszczają. Ma wszystko, czego tylko dziewczyna może zapragnąć.
Wykształcenie, pieniądze, przyszłość. I nagle teraz biega dookoła i pyta: „Kim jest mój ojciec?
Dlaczego nic mi o nim nie powiedziała?" - Stevie
potrząsnęła głową i spojrzała na matkę ostro. - Nie mogę jej nic powiedzieć, bo to nie był żaden
związek. Przygoda jednej nocy. To był nieznajomy.
- Derek powiedział mi już wszystko - odparła Blair z wes-
85
tchnieniem. - Wiem, jak wiele poświęciłaś dla Chloe, nie dziwię się więc, że jesteś trochę
zniecierpliwiona.
- Nigdy nie uważałam, że to jest poświęcenie, mamo -mruknęła Stevie, marszcząc
brwi.
- A ja tak sądzę. Byłaś jej całkowicie oddana, z nikim się nigdy nie spotykałaś, nie próbowałaś
ułożyć sobie życia, wyjść za mąż. A przecież mogłaś, Stephanie.
Chłopcy byli już w szkole z internatem, a Chloe miała nianię.
Stevie nie skomentowała słów matki; wiedziała dobrze, że to prawda. Czuła się
jednak winna w stosunku do Chloe ze względu na okoliczności jej narodzin i dlatego próbowała jej
to zrekompensować na wiele różnych sposobów. Sama sobie
odmówiła prawa do osobistego szczęścia, wybrała dzieci i pracę.
- Młodzi ludzie są wielkimi egoistami, Stevie - zauważyła Blair. - Zresztą wszyscy jesteśmy
egoistami, to chyba ludzkie. Ale młodzież ma jeszcze więcej egoizmu.
Sama taka byłam i ty taka byłaś w młodości. A przy tym młodzi uważają, że są
pępkiem świata. Kiedy mamy lat naście czy dwadzieścia, wydaje nam się, że cały
świat się kręci wokół nas. Chloe jest teraz w takim wieku, Stevie. Za wszelką cenę chce się
dowiedzieć czegoś o ojcu, by lepiej poznać siebie. To nie ma nic wspólnego z tobą i nie jest
przeciwko tobie skierowane. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
- Chyba tak, mamo. Jestem tylko trochę zła, że poszła z tym wszystkim do Dereka
podczas tego właśnie weekendu. Tak bardzo chciałam, żebyście tu odpoczęli,
nacieszyli się sobą.
- Ależ odpoczęliśmy, kochanie, uwielbiamy tu przyjeżdżać. To był cudowny,
relaksujący weekend. Rozpieszczasz nas. -Blair zmieniła nieco pozycję i spojrzała
na córkę. - Czy nie wydaje ci się, że Derek wygląda, jakby był zmęczony?
- Wcale nie. - Stevie pokręciła głową. - Wygląda wspaniale. Jest pełen wigoru.
- Martwię się o niego trochę - uśmiechnęła się Blair. - Występy w długo granej
sztuce zawsze go dużo kosztują. Czy zamierzasz przyjechać do Londynu na Boże
Narodzenie?
- Przecież zawsze przyjeżdżamy. Za nic w świecie bym z tego nie zrezygnowała.
- Czy Chloe poważnie myśli o tym, by zrezygnować z uniwersytetu? - zagadnęła
Blair po chwili wahania.
93
- Naprawdę nie wiem, mamo. Postanowiłam grać na zwłokę... zobaczymy, co
powie, gdy skończy Brearley, w przyszłym roku, latem.
- A co z jej pracą w firmie?
- Może to tylko takie fanaberie. Zdaje się, że uparła się na pracę z Gideonem. Pojęcia nie mam,
dlaczego. Zawsze trzymała się bliżej Milesa.
- A co się dzieje z Gideonem? Miles sądzi chyba, że jego brat jest pogrążony w
depresji. Mówił Derekowi, że Gideon jest nadzwyczaj posępny.
- Gideon zawsze jest posępny... może raczej przygnębiony, to trochę lepsze
określenie. Zabawne, że tak bardzo różnią się temperamentami. Miles jest
optymistą, jego szklanka jest zawsze do połowy pełna, z Gideonem jest dokładnie
odwrotnie. W każdym razie, jeśli już rozmawiamy o aktualnym złym nastroju
Gideona, to sądzę, że jego źródłem jest kobieta. Kłopoty z Margot. Jego nastrój
rzucił mi się w oczy podczas kilku wizyt w Londynie. Sądzę, że dręczy go to, iż z nią zerwał.
- Tylko tyle! Mój Boże, zaraz to naprawimy!
- Och mamo, na całym świecie nie ma nikogo takiego jak ty! - zaśmiała się Stevie. -
Jesteś urodzoną optymistką i zawsze nam wszystkim dodajesz otuchy.
Po wyjściu matki Stevie wróciła do biurka i jeszcze raz chwyciła za pióro. I tym
razem jednak nie zaczęła pisać w dzienniku. Znów siedziała i rozmyślała, tym razem na temat Chloe.
Nie mogę być dla niej zbyt surowa. Mama ma rację. Tu nie chodzi o
mnie. Tu chodzi o nią. Gdybym tylko mogła powiedzieć jej coś o ojcu, ale przecież
nie mogę.
Stevie myślała o nim przez chwilę. Zamknęła oczy i pod powiekami pojawił się jego
obraz, tak samo jak tyle razy w przeszłości. Nie powinna o nim myśleć, ale chwilami nic na to nie
mogła poradzić. Na przykład teraz. Jakże inaczej mogłoby wyglądać jej życie, ich życie, gdyby tylko
miała więcej odwagi... gdyby odważyła się powiedzieć mu prawdę. Teraz jest już za późno. Nie
warto igrać z przeszłością. Matka ma rację: jest już o osiemnaście lat za późno.
Stevie wstała i podeszła do neseserka, w którym znalazła klucze. Otworzyła nimi
wielką komodę, pochyliła się nad sejfem, wystukała kod i przekręciła gałkę. W
sejfie spoczywały
87
starannie poskładane dzienniki. Wystarczyła jedna chwila, by znaleźć zeszyt z roku 1977. Stevie
wyjęła go i zasiadła na sofie przed kominkiem.
Siedziała przez chwilę, wpatrując się z zamknięty notatnik i gładziła skórzaną
okładkę, na której widniały wytłoczone złote cyfry - 1977. Cóż to był za rok.
Ogarnęły ją wspomnienia, przede wszystkim o nim. Odpędziła jednak te myśli i
zaczęła przerzucać strony dziennika, aż dotarła do zapisków z początku grudnia.
Gdzieś tu opisała ten pamiętny dzień, w którym podjęła ważną decyzję. Stevie
zaczęła czytać.
5 grudnia 1977 Londyn
Wiele myślałam o sytuacji, w której się znalazłam. W gruncie rzeczy nie myślałam o niczym innym.
Dziś wieczorem podjęłam decyzję. Urodzę to dziecko.
W zeszłym tygodniu Jennifer Easton zaprowadziła mnie do swego doktora, a ja
wzruszyłam się, gdy się potwierdziło, że jestem już w ósmym tygodniu ciąży. W
drodze do domu zwyciężył jednak realizm. Zaczęłam panikować. Jennifer
powiedziała mi, że w May fair jest pewien lekarz. Dobrze znany lekarz, który pracuje w klinice.
Jennifer poradziła mi, bym poszła do niego na badanie i wyjaśniła mu swoją sytuację. Wówczas
położy mnie w klinice i wykona zabieg. Opuszczę klinikę bez dziecka. Aleja nie chcę aborcji. Chcę
mieć dziecko. Jego dziecko. Nigdy nie przypuszczałam, że mogę pokochać kogoś po Ralphie, a
jednak tak się stało.
Kocham go. Nie możemy być razem, ale mogę mieć jego dziecko. Niektórzy ludzie
nie mają tyle szczęścia.
Jennifer zapytała, co zamierzam powiedzieć ludziom, jeśli urodzę. Postanowiłam, że nic nie
powiem. Nikt nie może mnie zmusić, nikt mnie nie postawi pod ścianą i nie zastrzeli mnie tylko
dlatego, że milczę. Z matką i Derekiem nie będzie problemu.
Alfreda może zrobić zamieszanie, ale ona mnie w ogóle nie obchodzi. Jeśli chodzi o firmę, to
wszystkie atuty są w moim ręku. Moi synowie są pod moją wyłączną opieką.
Dziedzice fortuny Jardine'ów. Jeśli chodzi o Bruce'a, to niezależnie od tego, co sobie pomyśli,
zachowa się dyplomatycznie. Nie czuje się najlepiej; czasami wydaje się znacznie starszy, niżby
wskazywał jego wiek. Z dnia na dzień coraz bardziej się ode mnie uzależnia. Nie, nie będę się tłu-
95
maczyć. Nikomu. Jemu zresztą też nie mogę powiedzieć. Co mam zrobić? Muszę z
nim zerwać. To będzie trudne, bo bardzo mi na nim zależy.
Na tej stronie napisała znacznie więcej, ale Stevie wystarczyło to, co przeczytała.
Zamknęła więc dziennik, nie doczytu-jąc do końca tej notatki, siedziała tylko i
patrzyła nieobecnym wzrokiem w żarzące się resztki drew w palenisku.
Słusznie czy niesłusznie podjęła kiedyś tę decyzję i trzymała się jej przez lata.
Poczuła przypływ smutku. I ten dobrze znany ból gdzieś w środku. Dawno temu
nauczyła się z nim żyć.
Rozdział 11
W towarzystwie André Birrona Stevie zawsze się uśmiechała. W jego osobowości i
zachowaniu było coś, co sprawiało, że czuła się rozluźniona. Wydawało się jej, że
jego obecność wyzwala w niej wszystko, co najlepsze.
André był niewysokim, krępym, pełnym energii mężczyzną o srebrnych włosach,
okrągłej, pulchnej twarzy i bystrych oczach, które wyglądały jak dwa błyszczące
guziki. Przyjaźnił się z mężem Stevie. Ralph opisał go kiedyś jako „małego, do-
brotliwego krasnala" i Stevie zawsze pamiętała to określenie.
Poznała André jeszcze przed urodzeniem Nigela, kiedy była w ciąży. André, ojciec
dwojga dzieci, troszczył się o nią niezwykle. On i Stevie przypadli sobie nawzajem do serca. Na
przekór różnicy wieku zaprzyjaźnili się na całe lata.
Po nieoczekiwanej, nagłej śmierci Ralpha André zrezygnował z części swych zajęć,
by pomagać Stevie.
- Muszę mieć cię na oku - mawiał, gdy tylko bywał w Londynie.
Od wielu lat był jej mentorem; słuchała go, stosowała się do jego rad i nigdy tego nie żałowała. Miał
wiele życiowej mądrości.
To on wprowadził Stevie w tajniki międzynarodowego handlu biżuterią, od niego
usłyszała o najwybitniejszych projektantach, jak choćby Belperron, Boivin, Duke of Verdura, by
wymienić zaledwie kilka znaczących nazwisk.
André znał się doskonale na stylach i trendach panujących w latach trzydziestych,
czterdziestych i pięćdziesiątych, opowiedział jej historię Jeana-Baptiste'a
Taverniera, nieustraszo-
97
nego kupca i podróżnika, który w siedemnastym wieku wędrował pomiędzy
Paryżem a indyjskimi kopalniami i jako pierwszy w nowożytnej Europie
sprowadzał diamenty. Tavernier dostarczał diamenty Ludwikowi XIV,
Królowi-Słońce i członkom królewskiego dworu. Jeden z pierwszych olbrzymich
kamieni przywiezionych do Europy został nazwany Grand Mazarin, na cześć
kardynała Mazarina, który zapisał go później w testamencie Królowi-Słońce.
W chwili gdy Stevie spotkała André, wiedziała już sporo na temat diamentów od
Ralpha; Francuz był zachwycony tym, że tak młoda i niedoświadczona kobieta
zdołała zdobyć tyle wiedzy w tak krótkim czasie. Stevie tłumaczyła mu, że nauka
przychodzi jej łatwo, że ma fotograficzną pamięć i że zawsze pragnęła zdobyć
wiedzę na temat szlachetnych kamieni i tego fascynującego fachu, którym zajmował
się Ralph.
Ralph wyznał jej kiedyś, że w jego życiu są tylko dwie wielkie namiętności: „Ty,
kochanie i diamenty. Pozwól więc, że podzielę się moją drugą fascynacją z tobą, bo ty zawsze
będziesz na pierwszym miejscu".
W ten właśnie sposób zdobyła gruntowną wiedzę na temat diamentów i innych
kamieni szlachetnych. Ralph podkreślał szczególnie dwie sprawy. Po pierwsze,
wyjątkowość i cena diamentu zależy od czterech czynników: od liczby karatów, o
której decyduje waga i wymiary, oraz od przejrzystości, koloru i sposobu
oszlifowania kamienia. Po drugie, tylko największym, najrzadszym i
najpiękniejszym diamentom nadaje się imiona.
Dziś wieczorem, po raz pierwszy w ciągu swej dwudziestoletniej kariery w branży,
Stevie miała przystąpić do licytacji słynnego diamentu, przesławnej Białej
Cesarzowej, która pojawi się na aukcji w Sotheby's punktualnie o dziewiętnastej.
Stevie nie czuła zdenerwowania ani napięcia. Wręcz przeciwnie. Była odprężona,
pełna wiary we własne siły i spokojna. Nastrój ten zawdzięczała pokrzepiającej
obecności André.
Siedziała w jego towarzystwie w apartamencie w hotelu Carlyle, sącząc gazowaną
wodę mineralną i słuchając przyjaciela z uwagą.
- Postanowiłem więc, ma chérie, pokazać ci to wszystko, zanim zobaczy to
ktokolwiek inny. O ile ty nie będziesz zainteresowana.
98
- Na pewno będę, André - uśmiechnęła się Stevie. - Wiesz przecież, że szukam
ładnych staroci do działu antykwarycznego w londyńskim salonie. Niektórzy z
moich klientów interesują się ostatnio wyłącznie starą biżuterią.
- Dotrzymują kroku modzie - zapewnił ją André i pospieszył do sąsiedniego pokoju.
Wrócił po chwili, tłumacząc: -Matt zaraz je przyniesie, żebyś mogła wszystko
zobaczyć, Stéphanie.
André usiadł ponownie naprzeciwko Stevie, ale zaraz poderwał się, nader żwawo
jak na siedemdziesięciopięciolatka.
- Usiądźmy tam! - wykrzyknął. - Przy stole koło okna. Tam jest lepsze światło, nie sądzisz?
- Tak, masz rację - zgodziła się Stéphanie i dodała: - Na stole stoi niezła lampa. -
Stevie podążyła za przyjacielem, nie mogąc doczekać się chwili, gdy zobaczy
klejnoty, które André przywiózł z Paryża.
André Birron był właścicielem najelegantszego i najbardziej prestiżowego salonu
jubilerskiego przy placu Vendôme, niedaleko hotelu Ritz. Sklep powstał jeszcze w
dziewiętnastym wieku, założył go dziadek André, Pierre Birron, który zdobył sławę, gdy
przelicytował innych jubilerów, podczas aukcji klejnotów królewskich.
Zdarzyło się to w 1887 roku, gdy rząd Trzeciej Republiki wystawił na licytację
diamenty z kolekcji królewskiej. Byli tam wszyscy najsłynniejsi jubilerzy, między
innymi Frédéric Boucheron, Tiffany & Company z Nowego Jorku i Bonynge z
Londynu. Pierre Birron kupił najwspanialsze okazy. Był człowiekiem, który nigdy
nie ogląda się za siebie. Podobnie jak firma Jardine'ôw, tak i firma Birron et Cie znajdowała się w
rękach rodziny od samego początku. Dwaj synowie André
pracowali razem z nim w salonie przy placu Vendôme.
Matt Wilson, asystent André, przyniósł neseser i podał go swemu chlebodawcy.
- Bien, bien, ouvrez-le! - wykrzyknął André.
Matt otworzył neseser, wydobył z niego różnej wielkości szare, zamszowe woreczki
i pudełeczka na biżuterię. Otworzył jedno z największych pudełeczek i popchnął je
w stronę Stevie bez komentarza, ale wyraz jego twarzy zdradzał więcej niż
jakiekolwiek słowa.
Stevie wpatrywała się w naszyjnik, który pokazał jej Matt.
92
Poczuła, jak coś w niej drgnęło, gdy patrzyła na kamienie, połyskujące odbijanym
światłem.
- To Belperron, prawda? - wykrzyknęła, a w jej głosie zabrzmiała nuta podniecenia.
- Tak, to najprawdopodobniej Belperron - André westchnął lekko i pokręcił głową z
żalem. - Niestety Suzanne nigdy nie sygnowała swoich dzieł. Wierzyła, że jej
projekty są tak wyjątkowe i niekonwencjonalne, że każdy bez trudu je rozpozna.
„Mój podpis jest tu niepotrzebny", mówiła zawsze.
- Co gorsza, nigdy nie podpisywała swoich rysunków. Czy mogę się temu przyjrzeć
z bliska?
- Mais naturellement - Francuz wyjął kolię z welwetowego puzderka i podał ją Stevie.
Stevie zaczęła oglądać naszyjnik w świetle lampy, przyglądała się uważnie
kamieniom i zapięciu w kształcie kwiatu. Płatki tego kwiatu tworzyły spore,
żłobione chalcedony, środek zaś powstał z ośmiu półokrągłych szafirów
rozdzielonych przepięknie szlifowanymi diamentami.
André siedział wygodnie na krześle, obserwując Stevie i podziwiając jej elegancję.
Miała na sobie świetnie skrojoną garsonkę z czarnej wełny z satynowymi wyłogami
i mankietami. Zdaniem wytrawnego znawcy, jakim był André, strój pochodził z
renomowanej firmy. Z biżuterii założyła dziś jedynie perłowe kolczyki, pojedynczy
sznur wielkich pereł, pochodzących z mórz południowych oraz platynowy zegarek.
Wszystko to tworzyło strój prosty, skromny i wytworny. Stevie miała doprawdy
bardzo wyrafinowany gust we wszystkim, zwłaszcza jeśli chodzi o biżuterię. Nic
więc dziwnego, że jej doskonały smak znalazł odzwierciedlenie w indywidualnym
stylu.
André Birron był dumny ze Stéphanie Jardine i wszystkiego, co sobą
reprezentowała. Patrzył, jak dojrzewała, zmieniała się i rozwijała; sprawował nad
nią szczególną opiekę od ponad dwudziestu lat. Była dla niego jak córka, której on i jego żona Elise
nigdy się nie doczekali. Elise kochała zresztą Stevie podobnie jak on.
Stevie stała się wybitną kobietą interesu i jubilerem w pełnym tego słowa znaczeniu.
André odczuwał ogromną satysfakcję, gdyż zawsze bardzo w nią wierzył.
Poza profesjonalizmem było w niej jednak coś wyjątkowego, co sprawiało, że tak
bardzo się cieszył z jej przyjaźni. Czę-
93
sto próbował zdefiniować, na czym polega jej niepospolitość i wreszcie doszedł do
wniosku, że to jej prawość, przyzwoitość i zdolność do prawdziwego współczucia
wynoszą ją ponad przeciętność. Drzemało w niej jakieś niezwykłe piękno we-
wnętrzne, poza tym budził podziw jej spokój i swoista powściągliwość, wynikająca
z rezerwy, a nie ze snobizmu. Owa rezerwa również odróżniała ją od innych.
André zastanawiał się czasami, kim był kochanek Stéphanie we wczesnym okresie
jej wdowieństwa, kim był ojciec Chloe i dlaczego związek tych dwojga nigdy nie
rozkwitł, nie rozwinął się i nie zakończył się małżeństwem. André przez całe życie odradzał
Stéphanie powierzanie swych tajemnic komukolwiek, ona zaś
najwyraźniej stosowała się do jego rady.
Nikt nie znał żadnego szczegółu prywatnego życia Stéphanie Jardine, jeśli nie liczyć tego, co było
oczywiste i widoczne dla wszystkich; nawet najbliższa rodzina nie
miała pojęcia, co absorbuje Stevie. O ile w ogóle miała jakieś prywatne życie.
Stary Francuz przypuszczał, że musieli się wokół niej kręcić jacyś mężczyźni, być
może miała nawet kochanków, ale on sam nigdy nie widział jej w męskim
towarzystwie, jeśli pominąć tych, z którymi łączyły ją interesy. W rezultacie o
Stevie nie krążyły żadne plotki. Zdaniem André już to można uznać za wyjątkowe
osiągnięcie.
Nagle przyszło mu do głowy, że może nikt nie plotkuje o Stevie, bo nie ma żadnych
powodów do plotek. Całkiem możliwe, że dzieci, firma i kariera wystarczały jej
całkowicie. Jednak trudno mu było w to uwierzyć. Był przecież Francuzem,
romantykiem, który nie potrafił sobie wyobrazić życia bez miłości. Jakież puste
byłoby bez niej życie, jakie samotne. Samotność to stan nie do pozazdroszczenia.
Zadrżał na myśl, że Stéphanie mogłaby wieść takie zimne i puste życie. Czy to na
pewno niemożliwe? - pytał sam siebie i nie mógł znaleźć odpowiedzi. Nie miał
jednak odwagi zapytać o to wprost.
Stéphanie jeszcze przez chwilę oglądała kolię, po czym podniosła wzrok i
powiedziała zdecydowanym tonem:
- To na pewno Belperron. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Powiedziałabym nawet, że Suzanne zrobiła ten klejnot między 1935 a 1938 rokiem.
Tak André, tylko sama Suzanne Belperron mogła stworzyć coś takiego... - Stevie
urwała
101
nagle, spojrzała na przyjaciela i wykrzyknęła: - Wiesz, widzieliśmy już coś
podobnego, oboje! W 1987 roku, w Sotheby's na aukcji klejnotów księżnej
Windsoru w Genewie. Nie pamiętasz, że wystawiono tam kolię bardzo podobną do
tej? Można by nawet powiedzieć, że była to kolia siostrzana. Zachwycałam się nią
wówczas tak długo, że nie sądzę, byś mógł to zapomnieć.
- Owszem, owszem, pamiętam. Pamiętam również twój zachwyt - André
uśmiechnął się ciepło. - To zresztą jedna z twoich wspaniałych cech. Twój
entuzjazm nigdy nie wygasa. Kiedy parę tygodni temu zobaczyłem tę kolię,
uzmysłowiłem sobie, że właśnie ty najlepiej docenisz jej piękno. Pamiętasz może,
że w Genewie opowiadałem ci o częstych wizytach księżnej w sklepie
Herz-Belperron w Paryżu, przy rue de Châ-teaudun w latach trzydziestych?
- Owszem, pamiętam.
- W Genewie byłem przekonany, że wystawiona na aukcji kolia jest dziełem
Suzanne Belperron, choć w katalogu oznaczono ją jako „prawdopodobnie
Belperron". Tak to już niestety jest z nie podpisanymi rzeczami. W katalogu muszą być opatrzone
określeniem „prawdopodobnie". Ale tamta kolia była autentykiem.
Na pewno. Księżna miała dużo biżuterii Suzanne. Ta, którą trzymasz w ręku, jest
utrzymana w tym samym stylu, jest podobnej jakości i pochodzi z tego samego
okresu, nie sądzisz?
Stevie przytaknęła.
- A gdzie ją znalazłeś?
- Właścicielka jest bardzo znaną Francuzką, arystokratką. Odziedziczyła ją po
matce, ta zaś po swojej matce. Twierdzi, że to autentyczna Belperron, nie kopia ani podróbka.
- Wszyscy się więc zgadzamy - mruknęła Stevie. - Ale Belperron zrobiłaby również
kolczyki do kompletu.
- No proszę! Jesteś bystra jak zawsze! Świetnie się znasz na rzeczy - zaśmiał się
André.
- Dzięki tobie. - Stevie odwzajemniła uśmiech.
- Są jeszcze klipsy należące do kompletu. - André wyciągnął klipsy z woreczka i
położył jej na stole.
Stevie ułożyła je na wyciągniętej dłoni i przyjrzała się im uważnie. Z niebieskich chalcedonów
artystka wyrzeźbiła listki, obramowane stożkowatymi pasemkami
diamentów i okolone szafirami oraz diamentami.
102
- Są niezwykłe, cały komplet jest wprost wspaniały. Miałabym nawet doskonałą
klientkę, elegancką damę, która kolekcjonuje biżuterię z lat trzydziestych. Jestem przekonana, że to ją
zainteresuje. Tylko że ona mieszka w Londynie, a nie w
Nowym Jorku.
- Wiesz przecież, że to żaden problem. Gdy już wrócę w niedzielę do Paryża, wyślę
biżuterię zwykłym kurierem do Londynu. Robiłem to już nieraz w przeszłości.
- Ile będzie kosztować komplet? - zapytała Stéphanie.
- Czterdzieści pięć tysięcy dolarów.
- Drogo.
- Nie sądzę, Stéphanie. Nie tak drogo, jak na pracę Belper-ron. Kolia i kolczyki
księżnej Windsoru osiągnęły znacznie wyższą cenę w Genewie, dziewięć lat temu.
- Ale to była wyjątkowa aukcja. Pojawił się tam cały świat. Nie zapominaj o tym.
Wszyscy licytowali bardzo wysoko ze względu na Windsorów, a ściślej rzecz
biorąc, na księżnę Windsoru.
- Nigdy niczego nie zapominasz - odparł z podziwem André. - I masz rację. Pozwól
jednak, że ci wyjaśnię tę szczególną sytuację. To nie ja sprzedaję te klejnoty, one nie są własnością
mojej firmy. Działam raczej jako - jakby to powiedzieć - ktoś w
rodzaju pośrednika. Robię to dla swojej klientki. Chcę jej oddać przysługę. Kazała wycenić kolię i
klipsy i powiedziano jej, że są warte jakieś czterdzieści tysięcy
dolarów. Poprosiła, bym powołał własnego rzeczoznawcę, co też uczyniłem: I,
wyobraź sobie, że on ustalił jeszcze wyższą cenę: pięćdziesiąt tysięcy!
Zdecydowaliśmy zatem, moja klientka i ja, by wyznaczyć cenę pomiędzy tymi dwo-
ma liczbami. Wszystko ci później wyjaśnię, jeśli się zdecydujesz na zakup.
Wytłumaczę ci, w jaki sposób masz zapłacić.
- W porządku.
- Nie wątpisz, że to wyszło spod ręki Suzanne Belperron, prawda?
- Nie wątpię, skądże znowu. Mają w sobie to, czego się nie da podrobić, coś, co
zastępuje wszelkie podpisy. Cena też nie stanowi problemu. Czy przywiozłeś coś
jeszcze z Paryża? - zapytała teraz, spoglądając na kolejne szare puzderka leżące na stole, nie mogąc
ukryć ciekawości.
96
- Och tak, zaraz ci pokażę. Mam tu diamentową broszkę autorstwa Jeanne Boivin.
Podpisaną. Prześliczny przykład jej indywidualnego stylu. Istna doskonałość, moim
skromnym zdaniem. - André podał broszkę Stevie. - Jest własnością tej samej damy
z Paryża i jej rodziny. Tres jolie, oui?
- Rzeczywiście. - Stevie trzymała szpilkę przed oczami, przyglądając się jej z
podziwem. Broszka miała kształt gałązki kwiatów, przypominających koronki
królowej Anny. Motywy przyrodnicze, typowe dla stylu Jeanne Boivin w połowie
lat trzydziestych. Słynna projektantka wykorzystywała wówczas swoje ulubione
motywy roślinne i kwiatowe, tworząc biżuterię z diamentów i platyny.
- Bardzo mi się podoba i zdaje się, że nie znalazłabym nic lepszego dla innego
mojego klienta - powiedziała Stevie, mając na myśli Dereka. Ojczym prosił ją, by
poszukała czegoś nadzwyczajnego, co mógłby podarować jej matce na Gwiazdkę.
Ta broszka z pewnością spodoba się Blair. Stylowa i w żadnym razie nie
ostentacyjna.
- Ten drobiazg to prawdziwy rarytas - oznajmił André, pokazując jej kolejną, tym
razem pomarańczową, broszkę.
- Ależ to Verdura!
- Wygląda na to, że nieźle cię wyszkoliłem, moja droga -André uśmiechnął się z
wyraźnym zadowoleniem. - Owszem, to właśnie słynna broszka księcia w kształcie
lwiej łapy zrobiona z muszli. Jak ci wiadomo, Verdura stworzył kilka takich
cacuszek w latach trzydziestych, robił je aż do chwili, gdy muszle były już nie do zdobycia. Od
pewnego czasu te klejnociki są poszukiwane, nie tylko ze względu na
swą wyjątkowość, ale również ze względu na osobę ich twórcy. Moja klientka po-
kazała mi tę broszkę, wahając się, czy wystawić ją na sprzedaż. Udało mi się jednak ją przekonać.
Nigdy jej nie założy, a przy tym potrzebuje pieniędzy. Popatrz tylko, Stéphanie, cóż to za
majstersztyk... popatrz tylko na te diamenciki wprawione w
złote pasemka na samym przedzie łapy. To iście koronkowa robota, zgodzisz się
chyba?
- Oczywiście, to doprawdy niezwykła broszka. Doskonała dla brunetki o silnej
osobowości. - Stevie odłożyła broszkę, usiadła nieco wygodniej i uśmiechnęła się do starego
przyjaciela. Nie musiała się wcale zastanawiać, gdy w grę wchodził zakup
przedwojennej biżuterii.
97
- Wezmę wszystkie te cacka. Dzieła Verdury wcale nie tak często pojawiają się na
rynku i są bardzo poszukiwane.
- Cieszy mnie twoja decyzja. Każda z tych rzeczy to rarytas. Wszystkie należą do
rzadkości i są niezwykle wartościowe. Możesz w gruncie rzeczy wycenić je, jak
tylko zechcesz, moja droga.
- Wyciągnij lepiej kalkulator i policz - roześmiała się Ste-vie. - Musimy zresztą już iść. Chciałabym
być na aukcji trochę wcześniej.
- No tak, aukcja! Nie mogę się doczekać chwili, gdy będę cię eskortować. Cóż za
triumf cię czeka, Stéphanie, gdy uda ci się zdobyć Białą Cesarzową.
Stevie spojrzała na niego, ale nic nie powiedziała. Całkiem nieoczekiwanie ogarnął
ją lęk i nie mogła wypowiedzieć ani słowa.
- Zanim wyjdziemy, muszę ci coś jeszcze pokazać. Przepraszam na chwilę -
powiedział André. Wybiegł z pokoju, przywołując Matta i zniknął w przylegającym
do apartamentu niewielkim foyer. Po chwili znów się pojawił, trzymając w rękach
czarne skórzane pudełeczko. Podał je Stevie, mówiąc:
- To dla ciebie, Stéphanie, z wyrazami wielkiej przyjaźni. Stevie była niepomiernie zaskoczona,
wpatrywała się
w niego ze zdziwieniem, aż wreszcie otworzyła pudełko. Wstrzymała oddech,
ujrzawszy delikatną diamentową broszkę w kształcie długiego, wygiętego pióra
wpiętą w czarny aksamit. Była przepiękna.
- Och, André, jest śliczna! Ale nie mogę jej przyjąć... to za drogi prezent.
- Ależ nie możesz nam odmówić! Nie wolno ci. To specjalny... cadeau, ma chérie, to prezent
urodzinowy.
- Mam urodziny dopiero za tydzień.
- Ale mnie nie będzie w Ameryce za tydzień.
Stevie poczuła, że okazałaby niewdzięczność, upierając się przy swoim.
- Dziękuję, André, tak mi miło, że pamiętaliście o mnie, ty i Elise. Zadzwonię jutro, żeby jej
podziękować.
- Moja żona cię uwielbia... jesteś dla niej jak córka.
- Wiem. Ja również ją uwielbiam. - Stevie znów zaczęła się śmiać, potrząsając
głową. - Nie mogę uwierzyć, że za tydzień skończę czterdzieści siedem lat. Wydaje
mi się to niemożliwe.
105
- Ja również nie mogę w to uwierzyć. Co się stało z tym czasem? Wydaje mi się, że
zaledwie wczoraj spotkałem ciebie i Ralpha. Nie miałaś jeszcze siedemnastu lat i
byłaś w zaawansowanej ciąży. Trzydzieści lat temu.
- Proszę! - wykrzyknęła Stevie. - Nie przypominaj mi.
- Jestem z ciebie dumny, jestem dumny, że stałaś się tym, kim jesteś. Gdyby Ralph
żył, byłby również dumny. Masz zaledwie czterdzieści siedem lat i osiągnęłaś szczyt swojej kariery...
jesteś przecież jednym z najbardziej liczących się na świecie
jubilerów. Wielce szanowanym.
- Bardzo ci dziękuję za wszystkie miłe słowa, André - powiedziała Stevie ujęta tym, co przed chwilą
usłyszała. - Ale to ty jesteś szanowany, nie ja. - Podniosła się i podeszła do lustra wiszącego na
bocznej ścianie. Przypięła diamentową broszkę do
klapy marynarki. Gdy się obróciła, na jej twarzy malowały się ciepłe uczucia. - I jak wygląda to
wspaniałe
pióro?
- Superbe, ma chérie.
Stevie podeszła do niego, pochyliła się i ucałowała przyjaciela w oba policzki. . .
- Jeszcze raz dziękuję, André! Zachowam to w pamięci na
zawsze.
André pokiwał głową i pogłaskał jej dłoń spoczywającą na jego ramieniu, mrugając
oczami ze wzruszenia. Cieszył się, ze prezent spodobał się Stevie tak bardzo.
- Powiem Mattowi, że musimy już wyjeżdżać na aukcję -rzekł, podnosząc się z
miejsca.
Stevie w dalszym ciągu siedziała przy stole. Zaczęła wkładać biżuterię do puzderek oraz woreczków
i układać je w ne-André i Matt weszli po chwili do pokoju; obaj mieli już na sobie płaszcze, a Matt
niósł właśnie pelerynę Stevie, uszytą przez Trigere z czarnej wełny na czerwonej,
jedwabnej podszewce.
- Wezmę neseser na dół - powiedział asystent André - i zamknę go w hotelowym
sejfie.
- Bien, bien, ale pospieszmy się, Matt, nie możemy się spóźnić.
Gdy cała trójka schodziła już po schodach w stronę windy,
Matt zwrócił się do Stevie:
106
- Ta broszka wygląda wspaniale. I wiesz, mogłabyś nosić ją do swojego ulubionego
czarnego aksamitnego beretu., wtedy miałabyś - tu Matt uśmiechnął się do niej i
dokończył - piórko w kapeluszu.
- Och, Matt... - Stevie pokręciła głową i uśmiechnęła się. Andre również się
uśmiechnął i zagadnął:
- Jak się czujesz moja droga? Z pewnością jesteś podekscytowana.
- Raczej zdenerwowana - odparła Stevie, śmiejąc sie niepewnie.
- Ależ nie, nie możesz być zdenerwowana! Musisz być jak zwykle, doskonale
opanowana. Opanowana i zrównoważona Jestem przy tobie. Matt także. Wszystko
będzie dobrze. Zobaczysz. To będzie twój wieczór, moja droga Stephanie!
Rozdział 12
Gdy tylko wkroczyli do galerii Sotheby's przy York Avenue, Stevie poczuła, jak ogarnia ją atmosfera
podniecenia. Powietrze zgęstniało już od pełnego napięcia
oczekiwania. Ludzie krążyli po sali, pozdrawiali się wzajemnie, rozmawiali, śmiali się i
komentowali aukcję, która miała się rozpocząć za pół godziny.
Stevie rozejrzała się dokoła i spostrzegła całą chmarę dobrze znanych
nowojorczyków, pośród których było zresztą wielu jej klientów. Zauważyła jednak
również sporo znanych jubilerów z Londynu, Paryża, Rzymu, Genewy oraz
Nowego Jorku.
Otaczał ją elegancko ubrany tłum. Mężczyźni mieli na sobie wytworne, świetnie
skrojone garnitury; kobiety, jak zwykle wieczorową porą w Nowym Jorku, nosiły
się na czarno. Stevie mieszkała tu już dość długo, by wiedzieć doskonale, że czerń uzupełniona
diamentami lub perłami, to strój obowiązkowy i zawsze modny. W jej
garderobie było już dość czarnych garsonek, jedwabnych sukni i pantofli, by mogła
bez trudu dotrzymać kroku tutejszej modzie.
- Nie traćmy czasu - powiedziała Stevie, spoglądając to na André, to na Matta i
pośpieszyła do sali, w której miała się odbyć aukcja.
Przy wejściu otrzymali katalogi i numerowane tabliczki do licytacji, po czym ruszyli w głąb sali.
Matt znalazł trzy wygodne miejsca na samym środku i wszyscy troje
usiedli. Usadowiwszy się na krześle, Stevie rozejrzała się dokoła, spoglądając na
swych najbliższych sąsiadów.
- Quelle scene - powiedział André, zataczając spojrzeniem dokoła. - Mon Dieul Kogóż tu nie ma!
108
- Jest tu cały świat - stwierdził Matt.
- Jak coś powiesz, to już powiesz - mruknął André, i po chwili wykrzyknął: - O, jest tu mój stary
przyjaciel Gilberto Guantano z Brazylii! Dawno go nie widziałem.
Muszę do niego podejść i go uściskać. Przepraszam was, Stephanie, Matt - mówiąc
to André wymknął się zręcznie ze swego miejsca i podążył w stronę znajomego.
Po chwili Matt również wstał i rozglądając się wokół, szukał swoich znajomych.
Zauważył dwóch cenionych jubilerów z Paryża, powitał ich uniesieniem dłoni, nie
usiadł jednak, tylko z rosnącą ciekawością obserwował salę.
- André ma rację, to będzie naprawdę wielkie wydarzenie - powiedział do Stephanie.
- Są tu wszyscy, a każdym razie każdy ma przynajmniej jakiegoś reprezentanta...
Widzę ludzi Harry'ego Winstona, Cartiera, Boucherona. Przed chwilą zauważyłem
jednego z dyrektorów Van Cleef and the Garrad, a tam, trochę dalej, siedzi David
Morris ze swoją żoną Suzet-te. Przyleciało mnóstwo ludzi z Londynu.
-Wiem. Spostrzegłam również parę znajomych twarzy z Genewy.
Matt usiadł w końcu na swym miejscu i kontynuował:
- Ciekawe, ilu z nich naprawdę zamierza licytować.
- Nie wiem - odparła Stevie - ale mam przeczucie, że wydam tu wszystko co do
grosza.
- Stawiam na ciebie - powiedział Matt z uśmiechem.
- Czy ja wiem... - Niepewnie pokręciła głową. - Zobaczymy.
- Jesteś zdenerwowana?
-Trochę - przyznała Stevie, posyłając mu niewesoły uśmiech.
- Spróbuj się nie przejmować - poradził jej Matt. - Wszystko będzie w porządku.
- André również mi to stale powtarza. Mam nadzieję, że się nie myli.
- Na pewno się nie myli. Obaj mamy przeczucie, że Biała Cesarzowa będzie należeć
do ciebie.
- Wystarczy spojrzeć na te tłumy, by się przekonać, że słono za nią zapłacę...
naprawdę zapłacę.
- Czy wyznaczyłaś sobie jakąś górną granicę?
- Wolałabym nie przekroczyć dziesięciu milionów - powie-
102
działa szeptem, nie chcąc, by ktokolwiek ją usłyszał. - Ale dam więcej, jeśli to
będzie konieczne. Maksimum dwanaście milionów.
Matt pokiwał głową i powstrzymał się od komentarza. Potem wstał jeszcze raz i
rozejrzał się dokoła, zastanawiając się z troską, kto naprawdę zamierza konkurować ze Stevie.
Stevie zmieniła nieco pozycję, próbując się zrelaksować, miała z tym jednak spore
kłopoty. Paraliżowały ją nerwy, czuła, że jest napięta niczym skrzypcowa struna i że niepokoi się
coraz bardziej. Pragnęła, by aukcja zaczęła się jak najszybciej, by już wreszcie było po wszystkim.
Hałas wzmagał się, wciąż napływały tłumy; Stevie
czuła fale gorąca i przytłaczającą mieszankę perfum w powietrzu.
Biała Cesarzowa. Jeden z najwspanialszych diamentów na świecie. Klejnot
zaprzątnął jej myśli na jakiś czas. Pragnęła go mieć. Postanowiła go kupić, ale wiele wskazywało na
to, że może być inaczej. Ktoś mógł ją przecież bez trudu
przelicytować. Stevie przywykła do tego, że wszystko jest zawsze pod jej kontrolą: jej własne
emocje, interesy, całe jej życie. Nie czuła się najlepiej, gdy cokolwiek wymykało się spod jej
władzy. Choć, rzecz jasna, nie sposób mieć kontrolę nad
publiczną, otwartą aukcją. Tylko aukcjonariusz może nad tym jakoś zapanować, bo
to przecież on decyduje o wszystkim, przynajmniej w pewnym stopniu.
W jej głowie pojawiła się nieoczekiwana myśl, która zmusiła ją do z trudem
skrywanego uśmiechu. Oczywiście, że mogłaby mieć wszystko pod kontrolą nawet
tu, podczas aukcji. Byłoby to jednak możliwe tylko wówczas, gdyby miała zamiar
kupić Białą Cesarzową za każdą cenę, gdyby chciała przebić każdą ofertę. Przebiję, powiedziała do
siebie bezgłośnie i prawie bez tchu, przebiję wszystkie oferty. Ta
myśl miała prawdziwie wyzwalającą moc i Stevie poczuła, jak spływa z niej
napięcie. Skoro zdecydowała się zapłacić każdą cenę, to nie tylko odzyskała
kontrolę nad sytuacją, ale właściwie już się stała właścicielką diamentu. Sama myśl o takim
scenariuszu dodała jej otuchy, Stevie zaczęła więc przeglądać katalog.
Obawiała się, że może wygadać się przed Mattem. Lepiej trzymać język za zębami,
mówił jej głos Ralpha gdzieś z zakamarków duszy.
Stevie znów skoncentrowała się na Białej Cesarzowej i zaczęła się zastanawiać, ile przyjdzie jej
zapłacić za ten dia-
110
ment, skoro zamierza przebić wszystkie inne oferty. Dwanaście, trzynaście,
czternaście milionów? Całkiem możliwe. Może jeszcze więcej. Nie miała pojęcia.
Aukcja mogła się rozwinąć w zupełnie nieprzewidziany sposób; tego jednego była
całkowicie pewna. Cena gwarantowana wynosiła sześć milionów. Nie za wiele.
Matt zwrócił jej przed chwilą uwagę, ilu znanych na całym świcie jubilerów tu się
zjawiło, wszystkich multimilionerów sama zaś natychmiast rozpoznała. Jeśli wszy-
scy wezmą udział w licytacji, cena pójdzie w górę wprost niebotycznie, może nawet
absurdalnie.
André wrócił właśnie na swoje miejsce i uścisnął jej dłoń.
- Gilberto uważa, że wielu ludzi zjawiło się tu w poszukiwaniu emocji i rozrywki.
Nie martw się.
- Ależ wcale się nie martwię, André - odparła Stevie zaskakująco swobodnym
tonem. Chyba nawet zbyt swobodnym, bo André i Matt popatrzyli na nią ze
zdziwieniem.
Nagle na podium pojawił się aukcjonariusz.
W jednej chwili w sali zapadła całkowita cisza.
Zaczęła się licytacja Białej Cesarzowej.
Światła przygasły i na ekranie ustawionym po lewej stronie podium pojawiły się
kolorowe slajdy przedstawiające diament zawieszony na wspaniałym naszyjniku
Harry'ego Wih-stona. Aukcjonariusz przedstawił wszystkie dane wielkiego
diamentu oraz opowiedział o jego pochodzeniu. Seria slajdów dobiegła końca,
światła ponownie rozbłysły i rozpoczęła się właściwa licytacja.
Aukcjonariusz rozejrzał się po zatłoczonej sali i z nieskrywanym entuzjazmem
zawołał:
- Zaczynamy! Dwa miliony po prawej. - Jego spojrzenie powędrowało w
przeciwległy kąt. - Dwa miliony dwieście pięćdziesiąt tysięcy na środku po lewej.
Dwa i pół miliona z tyłu.
Na początku cena wzrastała o dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Stevie, która
od wielu lat była stałym bywalcem aukcji, wiedziała, że ta suma może się zmienić,
jeśli tak zechce prowadzący. Do niego należała decyzja.
Wreszcie Stevie podniosła swoją tabliczkę. Aukcjonariusz zareagował mrugnięciem
powieki.
- Trzy miliony na środku. Trzy miliony dwieście pięćdziesiąt po lewej. Trzy i pół
miliona po lewej z przodu. Trzy miliony siedemset pięćdziesiąt z tyłu. Kto da cztery miliony?
104
Stevie ponownie podniosła tabliczkę, podnosząc cenę do czterech milionów.
Licytacja szła błyskawicznie, wszyscy podnosili tabliczki. Cena rosła, napięcie
również.
André i Matt przycupnęli na krawędziach krzeseł, podobnie zresztą jak Stevie.
Poziom adrenaliny wzrósł wyraźnie, gdy Stevie znów włączyła się do licytacji,
oferując pięć milionów. Licytacja jednak wcale się nie zakończyła, zgodnie zresztą z jej
oczekiwaniami; trzeba było wylicytować przynajmniej cenę gwarantowaną.
Znów posypały się oferty tych, którzy chcieli mieć Białą Cesarzową.
Licytacja odbywała się w piorunującym tempie. Napięcie nie opadało nawet na
chwilę.
Ofertom nie było końca i cena zawędrowała bardzo wysoko, znacznie przekroczyła
gwarantowane sześć milionów.
Stevie była odprężona, siedziała, patrząc prosto przed siebie. Nie wypuszczała
tabliczki z dłoni, ale też nie uczyniła żadnego ruchu. Muszę poczekać, tłumaczyła
sobie. Wycofać się na chwilę tak, by aukcjonariusz zaczął się zastanawiać, czy już w ogóle
zrezygnowałam. Siedziała więc z twarzą pokerzysty, w głębi duszy jednak
radosna.
André przyglądał się jej i wiedział, do czego Stevie zmierza. Nie chciała się
przyczyniać do niepotrzebnego wzrostu ceny.
Dwadzieścia minut później Stevie wyprostowała się i trzymając nerwy na wodzy,
skupiła uwagę na aukcjonariuszu. Cena osiągnęła osiem i pół miliona. Licytacja
zaczęła się toczyć wolniej. Kilka osób wstrzymało się od dalszego uczestnictwa i
wszystko wskazywało na to, że już się wycofują. Stevie czekała, aż aukcjonariusz
zmieni sumę, o którą rosła cena z każdą nową ofertą. Uczynił to zresztą prawie
natychmiast. Teraz miało to być sto tysięcy dolarów.
Po tej decyzji licytacja znów nabrała tempa, choć nie była już tak intensywna jak
przedtem. Wkrótce cena osiągnęła dziewięć milionów osiemset tysięcy dolarów. Po
czym nastąpiła nieoczekiwana przerwa, nie padały żadne kolejne propozycje.
- Dziewięć milionów osiemset tysięcy - powtórzył aukcjonariusz nieco głośniej. -
Kto da dziewięć dziewięćset?
Stéphanie podniosła tabliczkę.
- Dziewięć milionów dziewięćset tysięcy w środku! Chciałbym usłyszeć dziesięć
milionów. Dziesięć milionów za Białą Cesarzową.
105
I rzeczywiście pojawiła się kolejna oferta i Stevie usłyszała, jak aukcjonariusz
wykrzykuje:
- Dziesięć milionów z przoduI Dziesięć milionów! Kto da więcej! Czy ktoś da
dziesięć milionów i sto tysięcy dolarów za ten wspaniały diament?
Napięcie panujące w sali wyraźnie się spotęgowało. Było cicho jak makiem zasiał i
nawet dźwięk upadającej igły zabrzmiałby jak huk. Wszyscy siedzieli na jak na
szpilkach, nie spuszczając wzroku z aukcjonariusza.
- Czy ktoś da dziesięć milionów i sto tysięcy? - powtórzył aukcjonariusz. Znów
zapadła cisza, nikt nie podniósł tabliczki.
- Dziesięć milionów i sto tysięcy. Czy ktoś da tyle? - Aukcjonariusz odchrząknął -
W takim razie dziesięć milionów tu z przodu, jeśli nikt nie da dziesięć milionów sto tysięcy.
André dotknął ramienia Stevie. Stevie podniosła tabliczkę.
- Dziesięć milionów sto tysięcy! - wykrzyknął aukcjonariusz triumfalnym tonem.
Serce Stevie wyrywało się z klatki piersiowej, z emocji zaschło jej w gardle.
Siedziała na swoim miejscu, jakby przyrosła do krzesła, nie ważąc się prawie
oddychać, w oczekiwaniu na następną ofertę, na kogoś, kto ją przelicytuje. Ale nikt tego nie uczynił.
Diament należał do niej. Przez chwilę nie mogła w to uwierzyć.
- Dziesięć milionów sto tysięcy dolarów. Kupiła pani siedząca w środku.
Wszystkie oczy zwróciły się ku Stevie. Ktoś zaczął bić brawo. Inni się przyłączyli.
Oklaski były coraz głośniejsze. Jakaś kobieta krzyknęła:
- Brawo! Brawo!
André przytulił ją i pocałował w policzek. To samo uczynił Matt, który zawołał:
- Jesteś zimna jak lód!
- Nie, Matt. - Stevie pokręciła głową. - Czuję się znakomicie.
- Wcale się nie dziwię - mruknął André, prosto do jej ucha. - Czujesz się znakomicie i zawsze się tak
będziesz czuć, Stéphanie. Gdy już będziesz gotowa do wyjścia,
zabiorę cię na kolację do „La Grenouille".
113
Wtedy wszyscy jednocześnie zaczęli coś do niej mówić, ludzie napływający ze
wszystkich kątów sali, znajomi, przyjaciele, klienci, koledzy-jubilerzy. Wszyscy
spieszyli z gratulacjami i najlepszymi życzeniami.
Rozdział 13
Stevie siedziała w swoim biurze, w siedzibie Jardine'ôw przy Fifth Avenue.
Był wtorkowy poranek, kilka dni po pamiętnej aukcji w Sotheby's. Białą Cesarzową
dostarczono już do sklepu. W miniony piątek zakończyły się wszelkie formalności.
A więc w końcu pojawił się tu najważniejszy klejnot świata, wreszcie Biała
Cesarzowa stała się jej własnością, a właściwie własnością Jardine'ôw.
Stevie podniosła kolię z granatowego, wyściełanego skórą pudełka Harry'ego
Winstona i trzymała ją przed sobą. Wielki diament w kształcie gruszki miał
pięćdziesiąt osiem fasetów w części górnej, czyli w koronie, oraz w części dolnej, zwanej
pawilonem. Dodatkowo zaś na dzielącej kamień na pół rondy-ście
wyszlifowano osiemdziesiąt pięć fasetów. Diament rzucał tysiące refleksów
świetlnych i mienił się w promieniach słońca docierających przez okno. Biała
Cesarzowa miała najszlachetniejszą barwę i dlatego stanowiła okaz doskonały. Jej
czystość i oślepiająca, przejrzysta biel rzeczywiście zapierały dech w piersiach.
Jest przepiękny, olśniewający, pomyślała Stevie, przyglądając mu się z bliska i
podziwiając jego doskonałość. Diament wisiał na pojedynczej kolii,
skomponowanej z sześćdziesięciu ośmiu okrągłych i gruszkowatych diamentów.
Był to niepowtarzalny okaz sztuki jubilerskiej.
Stevie podniosła się i podeszła do antycznego, pozłacanego lustra wiszącego na
ścianie w biurze, przykładając kolię do swego czarnego ubrania. Wyglądała
oszałamiająco. Stevie za-
115
stanawiała się, kto będzie ją nosił, kiedyś, gdy ona już zdecyduje się sprzedać Białą Cesarzową.
Wróciła do biureczka w stylu Ludwika XV, ustawionego koło okna i usadowiła się
wygodnie, trzymając kolię w kręgu światła lampy i podziwiając tęczowe błyski,
które rzucały diamenty. Po chwili ze zdziwieniem podniosła wzrok, gdyż nie-
spodziewanie otworzyły się drzwi i do gabinetu wmaszerował jej syn, Nigel. Stevie
była tak zaskoczona, iż niewiele brakowało, a upuściłaby kolię. Musiała się wziąć w ryzy, by nie
okazać żadnego uczucia.
- Nigel! Co za niespodzianka! - wykrzyknęła, odkładając kolię do pudełka.
Podniosła się i uczyniła krok w jego kierunku, gotowa go powitać i jak zwykle pełna ciepłych uczuć
dla pierworodnego, puścić w niepamięć wszystkie podejrzenia.
- Witaj mamo - powiedział Nigel chłodnym tonem i natychmiast usiadł w krześle,
nie pozostawiając cienia wątpliwości co do swej opinii na temat jej wylewności.
Stevie nie pozostawało więc nic innego, jak tylko również usiąść.
Nigel spojrzał na kolię leżącą na biurku i rzucił zjadliwie:
- Śliczności, prawda?
Stevie poczuła, że ten jego ton i okazywana na każdym kroku wyższość bardzo ją
irytuje, postanowiła to jednak zignorować.
- Nie wiedziałam, że wybierasz się do Nowego Jorku. Kiedy przyjechałeś?
- Wczoraj wieczorem.
- Aha - Stevie przerwała na chwilę, po czym powiedziała: -Szkoda, że nie dałeś mi
znać trochę wcześniej. Mogłabym coś zaplanować.
Nigel sceptycznie uniósł brew, ale nic nie powiedział. Usadowił się wygodnie na
krześle, robiąc znudzoną minę.
- Nie masz ochoty spotkać się z bratem i siostrą?
- Nieszczególnie.
Stevie odchyliła się do tyłu i wpatrywała się w syna zmartwiona jego sposobem
bycia i stosunkiem do niej. Zachowywał się równie niegrzecznie podczas jej
ostatniej bytności w Londynie i to ją zaskoczyło. Po chwili zapytała:
- Co robisz w Nowym Jorku? Nigel zawahał się odrobinkę.
116
- Sułtan Kandrei chce się ze mną zobaczyć. Chodzi o jakieś kamienie. A ponieważ
nie mógł przyjechać do Londynu, to ja się wybrałem do Nowego Jorku.
- Czy sułtan jest w Nowym Jorku, czy w Los Angeles?
- W Nowym Jorku.
- Moglibyśmy się tym zająć bez problemu, gdybyś tylko dał nam znać. Szczerze
mówiąc, z przyjemnością spotkałabym się z sułtanem. Doprawdy niepotrzebnie się
trudziłeś, Nigelu.
- Ale sułtan nie ma ochoty robić z tobą interesów. Woli rozmawiać ze mną.
- To coś nowego, prowadzimy wspólne interesy od wielu lat. Choć po chwili
zastanowienia muszę przyznać, że nie dziwi mnie to szczególnie. Sułtan jest
nieprzewidywalny. I niestały. Uważaj na to, Nigelu.
- Mam swoje zdanie, mamo. Nie jestem już małym chłopczykiem w krótkich
spodenkach.
Stevie przełknęła ostrą replikę, którą miała na końcu języka.
- Racja. - Uśmiechnęła się do syna i zapytała. - Jakich kamieni poszukuje sułtan?
- Jeszcze nie wiem. Jeszcze się z nim nie widziałem.
- Jak długo zamierzasz zostać w Nowym Jorku?
- Wyjeżdżam dziś wieczorem albo ewentualnie jutro rano, concorde'em.
- Mamy tu trochę naprawdę wspaniałych kamieni...
- Sułtan z pewnością nie będzie zainteresowany czymś takim - przerwał jej Nigel
apodyktycznym tonem, wskazując głową na Białą Cesarzową z lekceważącym
wyrazem twarzy.
- To nie jest na sprzedaż! - odcięła się Stevie i zatrzasnęła wieczko pudełka dość gwałtownym
gestem. - Z pewnością jednak jest to wystarczająco duży kamień dla
sułtana. On zawsze lubił duże diamenty i nie wątpię, że lubi jej nadal.
- Zapłaciłaś za ten kamień stanowczo za dużo, mamo. Kiepski interes.
- Nie, Nigelu. Jeśli kiedykolwiek postanowię go sprzedać, sporo zyskam. Od czasu
aukcji miałam już dwie oferty kupna, a przecież dostarczono mi go zaledwie
godzinę temu. A nawiasem mówiąc, zakup Białej Cesarzowej był omawiany we
wszystkich mediach. Wszystkie gazety na świecie pisały o tym, że Biała Cesarzowa
stała się własnością Jardine'ów.
110
- Na twoim miejscu nie podniecałbym się taką bulwarową reklamą, mamo.
- To nie jest bulwarowa reklama. To bardzo dobra reklama.
- Firma Jardine'ôw nie potrzebuje żadnej reklamy - warknął Nigel z wyższością. - W
każdym razie oddział londyński z; pewnością jej nie potrzebuje.
- Touché. Mylisz się, Nigelu. Potrzebujemy dobrej reklamy po obu stronach Atlantyku. Mamy wielu
konkurentów i musimy być równie ofensywni jak inne
firmy jubilerskie. Taki jest urok lat dziewięćdziesiątych. Zapytaj, kogo chcesz.
- Zachowujesz się coraz bardziej po amerykańsku, mamo.
- Jestem Amerykanką, Nigelu i ty również jesteś pół-Ame-rykaninem. Zapomniałeś
o tym?
- Posuwasz się za daleko.
Stevie nie była pewna, co Nigel ma na myśli, postanowiła jednak nie dać się
sprowokować i ignorując jego szyderczą uwagę, kontynuowała:
- Jeśli zaś chodzi o Białą Cesarzową, to był to nie tylko dobry interes, ale i
prawdziwa okazja, zważywszy na cenę.
- Dziadek jest odmiennego zdania. On również uważa, że zapłaciłaś za dużo.
- Bruce tak powiedział? - wykrzyknęła Stevie z niedowierzaniem, a potem zaczęła
się śmiać. - Naprawdę tak powiedział?
- Owszem - odparł Nigel. - Twierdzi, że ty zawsze płacisz za dużo za kamienie, a
zwłaszcza za diamenty.
- Od kiedy? Czy to ci również powiedział?
Nigel pochylił głowę i rzucił jej wyzywające spojrzenie.
- Od chwili, gdy otworzyłaś sklep przy Fifth Avenue.
- Bardzo dziwny komentarz, skoro nowojorska filia Jardine'ôw przynosi ogromne
zyski. Czy nie sądzisz, że Bruce się trochę zestarzał?
- Wcale nie.
- Kiedy się z nim widziałeś?
- Wczoraj. Tuż przed wyjazdem. Przyszedł do londyńskiego sklepu. Ostatnio dość
często się tam pojawia.
- Interesujące - Stevie podniosła się z miejsca i oparła o biurko, spoglądając
zwężonymi oczami na syna. - Wygląda na to, że coś się zmieniło. Gdy byłam w
Londynie parę tygodni temu, dziadek twierdził, że nie zamierza więcej zachodzić do sklepu.
118
- Widocznie zmienił zdanie.
- Zmienił czy nie zmienił, to nie ma wielkiego znaczenia. Ja prowadzę zarówno
londyńską, jak i nowojorską firmę i zdanie Bruce'a na temat tego, ile płacę za
kamienie, w zasadzie mnie nie interesuje. Wracając do twojego dziadka, to warto,
żebyś pamiętał, że on już o niczym nie decyduje. Wycofał się z interesów dawno
temu. Tytuł prezesa, który wciąż nosi, jest honorowy... - Stevie przerwała na chwilę, by słowa te
zabrzmiały wystarczająco dobitnie. - To grzeczność z mojej strony.
Nigel przyglądał się jej z wrogim wyrazem twarzy, wiedział jednak, że lepiej będzie, jeśli się
powstrzyma od jakichkolwiek uwag.
Stevie spojrzała na niego równie chłodno i pomyślała, że syn jest bardzo
przystojnym dwudziestodziewięcioletnim mężczyzną o szeroko rozstawionych
jasnoniebieskich oczach, orlim nosie i ciemnoblond włosach. Wysoki, świetnie
ubrany, elegancki. Co za szkoda, że jego osobowość zupełnie nie harmonizowała z
ujmującym wyglądem.
Nigel pierwszy poczuł się nieswojo, zamrugał oczami i odwrócił wzrok od jej
lodowatych, zielonoszarych oczu. Wstał gwałtownie i skierował się w stronę drzwi.
- Lepiej będzie, jeśli już pójdę - mruknął, podszedł do drzwi i na chwilę się
zatrzymał. - Do widzenia, mamo.
- Czy zobaczymy się jeszcze przed twoim powrotem do Londynu, Nigelu? - zapytała
Stevie pospiesznie i skarciła sama siebie za tę słabość, bo nagle znów była jego
matką, a nie szefem.
- Nie sądzę. Chciałbym złapać nocny samolot.
- Rozumiem. W każdym razie ja się wybieram do Londynu za jakieś dziesięć dni.
- Przyjeżdżasz na Boże Narodzenie?
- Tak. Wylatujemy razem z Chloe dwudziestego grudnia. Nigel pokiwał głową i
otworzył drzwi.
- Pozdrów ode mnie Tamarę i ucałuj dzieci.
- Dobrze - powiedział i już go nie było, wymknął się z jej biura, nie odwróciwszy się nawet.
Stevie wciąż stała i patrzyła na drzwi zupełnie zdezorientowana. Rozumiała go
coraz mniej. Nagle uzmysłowiła sobie, że nie powiedział nawet, po co zjawił się w
firmie podczas tej
112
swojej krótkiej wizyty w Nowym Jorku. Może nie było żadnej przyczyny i po prostu
zatrzymał się tu z przyzwyczajenia. A może interesowało go to, co się dzieje w
sklepie. Niewykluczone, że chciał po prostu zobaczyć Białą Cesarzową, choć po-
zornie miał do niej tak lekceważący stosunek. A może zjawił się tu tylko po to, by z niej szydzić, by
ją sprowokować do walki? Kto wie.
Z pewnością nie przyszedł tu, by jej złożyć życzenia urodzinowe, choć tak właśnie
sądziła w pierwszej chwili. Nigel rozwiał jednak jej złudzenia arogancją i wyraźną zaczepnością. W
gruncie rzeczy nawet nie napomknął o jej urodzinach.
Tego samego dnia, we wtorek dziesiątego grudnia, sklep Jardine'ôw zamknął swe
podwoje wcześniej niż zwykle.
Gdy główne wejście, prowadzące na Fifth Avenue, zostało zamknięte, w samym
środku salonu, w oświetlonej szklanej witrynce umieszczono Białą Cesarzową.
Średniej wielkości pomieszczenie o wysokim sklepieniu oświetlało kilka starodaw-
nych kryształowych żyrandoli; w kilka ścianek działowych wbudowano witryny
służące eksponowaniu biżuterii, oświetlone bardzo pomysłowo i efektownie. Na
całej długości podłogi leżał luksusowy, gruby srebrno-szary, wełniany dywan; w ką-
tach salonu rozmieszczono antyczne meble: biurko w stylu Ludwika XV i dwie
antyczne lady. Zazwyczaj służyły one sprzedawcom, tego wieczoru jednak
zastawiono je pięknymi bukietami kwiatów.
O szóstej trzydzieści wszyscy pracownicy zebrali się w salonie, by wznieść
urodzinowy toast za zdrowie Stevie oraz uczcić kupno wielkiego diamentu.
Pracownikom i gościom podano szampana i rozmaite przystawki. Pojawili się Miles
i Chloe, Matt Wilson i André Bir-ron. André odłożył swój powrót do Paryża i nieco
później tego samego wieczoru zamierzał wydać urodzinowe przyjęcie na cześć
Stevie.
Cała czwórka otaczała ją właśnie, składając urodzinowe życzenia i śpiewając
okolicznościowe piosenki. Wszyscy zachwycali się diamentem, wpatrywali się w
niego jak oczarowani, zahipnotyzowani jego urodą, niezdolni do oderwania oczu od
witryny. -
Wreszcie André odwrócił się do Stevie i powiedział:
113
- Cieszę się, że zatrzymały mnie interesy i ze mogłem zjawić się tu dziś wieczorem, aby raz jeszcze
zobaczyć ten niezrównany diament i uczcić dzień twoich urodzin,
Stéphanie.
- Bardzo się cieszę, że tu jesteś, André, i raz jeszcze chciałabym ci podziękować za to, że mnie
wspierałeś i dodawałeś mi otuchy podczas aukcji. Naprawdę bardzo się
denerwowałam.
- To doprawdy drobiazg. A co do twego zdenerwowania, to wcale go nie
okazywałaś.
Chloe podeszła do matki i chwyciła ją za ramię, wykrzykując:
- Mamo! To rewelacja! I ten styl, w jakim przebiłaś wszystkie inne oferty na aukcji.
Bomba! Jesteś najwspanialsza.
- Dziękuję ci Chloe - mruknęła Stevie, szczęśliwa, że córka wykazuje tyle
entuzjazmu. Przez parę dni po Święcie Dziękczynienia była nadąsana i milcząca,
zachowywała się tak, jak tylko nastolatki potrafią, gdy chcą przysporzyć innym
zmartwień i kłopotów. Buntowniczy nastrój szczęśliwie powoli wygasał, a tego
wieczoru nie zostało po nim żadnego śladu.
- To rzeczywiście rewelacja, Chloe. Taka już jest twoja matka.
- Na całym świecie nie ma nikogo takiego jak ona.
- Cieszę się, że ją cenisz. Zasługuje na to. Przejdziemy się na drugą stronę salonu, żeby przyjrzeć się
innym klejnotom? Twoja mama mi mówiła, że dziś po raz
pierwszy wystawia tam najnowszą kolekcję.
- Dobrze - zgodziła się Chloe i wsunęła mu dłoń pod ramię.
- Idę z wami - powiedział Matt, zbliżając się do André i Chloe.
Stevie została z Milesem przed witryną, w której leżała Biała Cesarzowa. W twarzy
syna ujrzała coś intrygującego.
- Zapiera dech w piersiach, prawda Miles?
- Jasne. Biała Cesarzowa powaliła mnie na kolana. - Miles odwrócił się w stronę
matki. - W życiu nie widziałem podobnego kamienia. Ale założę się, że ty widziałaś.
- Owszem, widziałam równie wielkie diamenty, widziałam nawet większe
kamienie. Ale ten ma w sobie coś wyjątkowego. -W gruncie rzeczy wszystkie
kamienie są wyjątkowe, ponieważ nie ma dwóch takich samych. W Białej
Cesarzowej jest jednak coś naprawdę niezwykłego, coś, co trudno opisać.
121
Miles pokiwał głową i ponownie zwrócił się w stronę witryny. ......
- W tym pozornie lodowatym pięknie kryje się prawdziwy
ogień.
- To zasługa szlifów. Harry Winston rozłupał większy kawałek nieszlifowanego
diamentu, by powstała Biała Cesarzowa, a potem spędził wiele miesięcy studiując
jego naturalny kształt, zanim pozwolił jakiemukolwiek szlifierzowi się doń zbliżyć.
Miał niezawodną intuicję, gdy w grę wchodziły kamienie, w nieobrobionych
diamentach widział to, czego nikt inny nie potrafił zobaczyć.
- Cieszę się, że zdobyłaś Białą Cesarzową, mamo. Tak bardzo tego pragnęłaś. Raz
jeszcze gratuluję ci z całego serca. I raz jeszcze życzę ci wszystkiego najlepszego w dniu urodzin. A
nawiasem mówiąc, mój prezent dla ciebie zostanie dostarczony do
twojego apartamentu dziś wieczorem. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
- Z całą pewnością, kochanie.
- Brylantowe pióro od André jest bardzo piękne.
- Prawda? André cieszy się ogromnie, że mógł zostać dłużej. Ja również.
- Chloe jest w znakomitym humorze - zauważył Miles i uśmiechnął się. - Nie
chciałbym raz jeszcze być nastolatkiem. To bolesny wiek.
Stevie przyznała mu rację i odwróciła się od witryny, ujmując syna za ramię, by go poprowadzić w
głąb salonu.
- Nigel przyszedł dziś do sklepu.
- Nigel! A cóż on, u licha, robi w Nowym Jorku? - Miles wpatrywał się w matkę ze
zdumieniem.
- Przyleciał tu, by się zobaczyć z sułtanem Kandrei, który podobno szuka jakichś
kamieni.
- Wydawało mi się, że sułtan jest twoim klientem.
- Mnie się także tak wydawało, aż do dzisiejszego ranka. Najwyraźniej teraz woli
robić interesy z Nigelem.
- Kto tak powiedział?
- Nigel.
- Wcale w to nie wierzę.
- Nigel mocno to podkreślał podczas naszej krótkiej rozmowy.
- Kłamał. Zawsze był do tego zdolny. Założę się, ze próbuje
115
się wkraść w łaski sułtana. Moze nawet powiedział mu, że to twoja propozycja, że ty nie zamierzasz
zajmować się jego sprawami. Ja nie puściłbym mu tego płazem.
- Sama nie wiem... - Stevie pokręciła głową i umoczyła usta w szampanie.
- Założę się, że gdybyś zadzwoniła do sułtana, usłyszałabyś właśnie to. Możesz mi wierzyć.
- Nie mogłabym przecież tego zrobić, to byłoby co najmniej... dziwne. Nie
chciałabym, aby sułtan pomyślał, że...
- Czy rzeczywiście coś gnije w państwie duńskim? - przerwał jej Miles, rzucając jej wymowne
spojrzenie i unosząc brwi.
- Można to i tak ująć. W każdym razie musimy udawać, że szeregi są zwarte, zawsze
ci to powtarzałam. Nielojalność może zaszkodzić w interesach.
- Nigel bez wątpienia coś knuje, mamo.
- Bardzo się na nim zawiodłam, Miles.
- Wygląda na to, że chce zostać głową rodziny Jardine'ów. Tylko czy poradziłby
sobie sam z prowadzeniem firmy?
- Kiedyś będzie to robił. Oczywiście na razie musi się jeszcze dużo nauczyć. Trzeba jednak oddać mu
sprawiedliwość i powiedzieć, że niezły z niego biznesmen. Nie jest wprawdzie twórczy jak Gideon.
Niewiele wie o kamieniach. Z drugiej jednak
strony, nie brak nam ekspertów ani w Londynie, ani w Nowym Jorku, a więc to nie
ma szczególnego znaczenia. W każdym razie nie w tej chwili. - Stevie przerwała na
chwilę, a na jej twarzy odmalował się żal. - Obawiam się, że muszę ci przyznać
rację: Nigel chciałby, żebym się usunęła.
- Jesteś za młoda, by odejść na emeryturę. Co byś robiła, gdybyś zrezygnowała z
pracy?
- Jeden Pan Bóg wie, Miles. Nie wiedziałabym, co począć. Zanudziłabym się na
śmierć. Nie zamierzam jednak odchodzić na emeryturę w najbliższym czasie, mogę
cię o tym zapewnić. Niezależnie od tego, czego chce Nigel, może być pewien, że
tego nie osiągnie.
Miles zaśmiał się i obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
- Kończysz dziś czterdzieści siedem lat, prawda?
- Nie przypominaj mi o tym.
- Czy mogę ci zadać jedno pytanie?
- Pytaj o cokolwiek, kochanie.
123
- Jesteś młodą kobietą, a nigdy... nigdy nie wyszłaś ponownie za mąż. Dlaczego?
- Z bardzo prostej przyczyny.
- Ze względu na nas, mamo?
- Częściowo. A poza tym, nigdy nie spotkałam człowieka, którego pragnęłabym
poślubić. - Stevie rzuciła synowi pełen rozbawienia uśmiech. - Do tanga trzeba
dwojga. Teraz, gdy wszystkie moje dzieci są już dorosłe, może rozejrzę się za ja-
kimś mężem. - Stevie zakasłała, najwyraźniej chcąc zmienić temat. - Nigel
zachował się dziś bardzo grubiańsko, nie złożył mi nawet życzeń urodzinowych.
- A to drań - mruknął Miles. - W każdym razie nie zmienił się nic a nic. Od dziecka miał w sobie coś
z gbura.
Stevie spojrzała na syna ze zdziwieniem, zaskoczona wrogością w jego głosie.
- Nie wiedziałam, że tak bardzo nie lubisz swojego brata -szepnęła, szukając
wzrokiem jego oczu. - Nigdy mi tego nie mówiłeś.
- Oj mamo, po co miałbym o tym wspominać? Zresztą to nie jest tak, że wcale go nie lubię. Nie lubię
go tylko czasami. Nigel to kameleon. Raz zachowuje się jak
bazyliszek, trudno odgadnąć jego intencje, a za chwilę zamienia się w miłego
szczeniaczka, który liże cię po rękach i zniewala swym urokiem.
- Trafnie to ująłeś. Muszę jednak przyznać, że ostatnio nie widziałam zbyt wiele
Nigelowego uroku.
- Niemożliwe, by zapomniał o twoich urodzinach, mamo. Zawsze robił wokół nich
tyle szumu, gdy był dzieckiem. Szczerze mówiąc, było to trochę nudne... - Miles
ugryzł się w język i posmutniał, dodając: - Wcale nie miałem tego na myśli...
- Wiem.
- Cieszę się, że nie zaprosiłaś Nigela na kolację, którą wydaje dla ciebie dziś
wieczorem wujek André.
- Nie zrobiłabym przecież czegoś takiego!
- Ależ zrobiłabyś! Zawsze łagodniejesz, gdy chodzi o członków rodziny.
- Do głowy mi nie przyszło, by go zaprosić, Miles. Był okropnie niemiły. A poza
tym chciał za wszelką cenę złapać samolot do Londynu dziś wieczorem.
- Ciekawe, jak Tamara sobie z nim radzi?
124
- Nigel ma wiele uroku. Sam to powiedziałeś przed chwilą. A Tamara jest
wyjątkowa. Ona rozumie Nigela, zna jego język. A poza tym jest dardzo dojrzała i wie, jak sobie z
nim radzić.
- Mam nadzieję. Czy wujek André, zabiera nas do „La Grenouille"?
- Oczywiście, to jego ulubiona nowojorska restauracja, a ja ją także lubię. Chyba
musimy ruszyć się i pogadać z innymi, bo wszyscy pomyślą, że jesteśmy źle
wychowani.
- Prowadź, mamo - powiedział Miles, ujmując ją za ramię z czułością, a na jego błyszczącej,
uśmiechniętej twarzy malowała się niekłamana duma.
Część druga
Boze Narodzenie
Rozdział 14
Stevie przeżyła w Londynie pół swego życia i zawsze z przyjemnością tam wracała.
Nie znaczy to, że nie lubiła Nowego Jorku. Wręcz przeciwnie. Nowy Jork wiązał się
dla niej z zupełnie innymi wydarzeniami, zajmował szczególne miejsce w jej sercu.
Tu się urodziła, tu spędziła wczesne dzieciństwo, tu przeżyła czternaście lat. Przeniosła się do
Londynu, gdy matka poślubiła Dereka. Z Nowym Jorkiem była
również związana przez ostatnie osiem lat, tu wychowywała Chloe,
przebudowywała Romany Hall, otwierała sklep przy Fifth Avenue. Było to dla niej
miasto coraz to nowych wyzwań, a nawet, w pewnym sensie, ponownych narodzin.
Londyn przypominał jej małżeństwo z Ralphem, narodziny dzieci, przedwczesną
śmierć męża i wreszcie jej własną przemianę w kobietę interesów. Tu spędziła lata, które najbardziej
wpłynęły na jej osobowość, tu stała się kobietą. A zatem Londyn
był w pewnym sensie miastem starych wyzwań.
Był przy tym pełen wspomnień i pamiątek z przeszłości. Gdy tylko myślała o tym
mieście, ogarniało ją wielkie wzruszenie i nostalgia. Przychodziły jej na myśl
miejsca, które najwięcej dla niej znaczyły, miejsca budzące wiele skojarzeń,
skłaniające do wspomnień.
Gdy usiadła w biurze nad sklepem Jardine'ôw przy Bond Street, przyłapała się na
rozmyślaniach o starych czasach i swych ulubionych zakątkach... Whitestone Pond
w Hampstead w wiosenne jasne dni, gdzie tak często ona i Ralph zabierali
chłopców, by mogli puszczać łódeczki, a potem wypić herbatę w Briar Lodge.
128
To był wielki, stary kamienny dom pray Hampstead Heath, w którym jej matka i
Derek spędzili pół swego małżeńskiego żywota i w którym ona sama mieszkała
przez dwa lata, aż do chwili, gdy wyszła za Ralpha w wieku lat szesnastu.
Matka urządziła ten dom, nie szczędząc uroczych tkanin i antycznych mebli,
starych, wyblakłych dywanów i pięknych obrazów. Królowały w nim książki
Dereka, tysiące książek, wypełniających niekończące się półki w bibliotece.
Aktorskie trofea i najdroższe teatralne pamiątki doczekały się honorowego miejsca
w jego pracowni. Dla Stevie Briar House było miejscem, w którym gościły jedynie
radość i szczęście.
Chłopcy uwielbiali bawić się tu w chowanego. Wystarczyło, by Stevie zamknęła
oczy i znów była w tamtych czasach. Widziała synów takich, jakimi wówczas byli,
ich głośne swary i wrzaski wibrowały znów w jej głowie, sprawiając, iż jeszcze
bardziej zagłębiała się we wspomnieniach.
Ogród koło Briar Lodge był jej kolejną oazą, zwłaszcza wiosną i latem. Wiosną
zamieniał się w schronienie pełne liściastych drzew, zielonych, niosących ukojenie; latem zaś grządki
pełne ziół i różanych krzewów układały się w chaotyczną mozaikę
jaskrawych kolorów na tle zielonej trawy, wypełniając przy tym powietrze pięknymi
zapachami.
W słoneczne dni można się było skryć pod baldachimem utworzonym przez kilka
starych jabłoni i właśnie w tym miejscu najczęściej urządzali pikniki. Wystarczyło, by Stevie
pomyślała o tych piknikach, a już do ust napłynęła jej ślinka na
wspomnienie przepysznych kanapek z wędzonym łososiem, sałatką jajeczną,
ogórkami i cheddarem. Były też zawsze domowe ciasteczka z kremem albo dżemem
truskawkowym i gorąca herbata z cytryną, nalewana z wielkiego, brązowego
imbryka.
Stevie nie cieszyła się wcale, gdy Derek i Blair sprzedali ten dom i przenieśli się do mieszkania z
widokiem na Regent Park, w którym do tej pory mieszkali. Rozumiała
ich oczywiście. Apartament był wprawdzie bardzo duży, z wieloma przestronnymi
pokojami, łatwiej go jednak było prowadzić niż tak ogromny dom.
Wiele innych zakątków Londynu było bliskich sercu Stevie. Na przykład Cavendish
Square, na którym po raź pierwszy i to całkiem przypadkowo natknęła się na
niezwykłą rzeźbę Jacoba Epsteina, „Madonna z Dzieciątkiem". Wtedy nie znała ty-
121
tułu dzieła, nie znała nazwiska rzeźbiarza, ale sporo trudu włożyła w to, by się
czegoś o nim dowiedzieć, stała się bowiem wielbicielką tej Madonny.
Po raz pierwszy spostrzegła rzeźbę pewnego wiosennego popołudnia, po śmierci
Ralpha, gdy przechodziła przez plac, zmierzając w kierunku Oxford Street. Nagle
zaczął padać deszcz, więc Stevie się zatrzymała i zaczęła grzebać w torebce,
szukając szala. Gdy otulała nim głowę, odwróciła się i właśnie wtedy zauważyła
rzeźbę; wstrzymała oddech, uderzona jej urodą. Rzeźba stała w niszy nad
wychodzącą na plac bramą w Dean Mews. Wystawała nieco z powierzchni ściany i
wydawało się, że przedstawiona na niej postać leci, unosi się w swym własnym
rytmie.
Postać Madonny była rozmiarów człowieka i wznosiła się wysoko ku niebu.
Zafascynowana Stevie podeszła bliżej i przyglądała się rzeźbie skąpanej w bladym,
wiosennym świetle. Jej usytuowanie ponad bramą oraz wychylona pozycja postaci
sprawiały, że deszcz uderzał prosto w oczy Madonny. Wydawało się, że Madonna
płacze prawdziwymi łzami. Krople toczyły się po jej policzkach i spływały na
główkę Jezusa, który stał tuż przed Dziewicą.
Stevie ujrzała tę rzeźbę oczami wyobraźni, widziała wyraźnie każdy detal.
Przypomniała sobie, że stała tam wtedy niepomna na deszcz, zafascynowana rzeźbą,
jakby wrosła w ziemię i patrzyła na nią przez całe wieki. Dopiero ociekający wodą
szal, który miała na głowie, i przemoczony płaszcz zmusiły ją do ruszenia się z
miejsca i rozejrzenia się za taksówką. Rzeźba wstrząsnęła nią tak bardzo, że przez wiele lat
powracała wciąż przed Dean Mews, by na nią popatrzeć.
Wybiorę się tam i tym razem, pomyślała, przed powrotem do Nowego Jorku. Po
chwili zaczęła się zastanawiać, dlaczego tak bardzo zatopiła się we wspomnieniach
tego ranka.
Może dlatego, że nie miała ochoty zajmować się teraźniejszością. A ściślej rzecz
biorąc: Nigełem. W końcu był to poniedziałek, dwudziestego trzeciego grudnia, za
dwa dni miało nadejść Boże Narodzenie i jakiekolwiek rodzinne niesnaski byłyby
ostatnią rzeczą, której sobie życzyła.
W każdym razie Nigel w znaczący sposób trzymał się z daleka od Bond Street od
samego rana; jego sekretarka, Angela, powiedziała Stevie, że pojechał do
Amsterdamu z Gilbertem
122
Drexelem, jednym z ekspertów od diamentów. Stevie pomyślała, że pewnie szukają
kamieni dla sułtana Kandrei.
Po świętach, pomyślała Stevie, zajmę się Nigelem po świętach.
Antyczny francuski zegar marki le Roy et Fils, stojący w przeciwległym kącie,
wybił nagle godzinę. Stevie podniosła wzrok i zorientowała się, że jest już południe.
Za pół godziny ma zjeść lunch z Derekiem. Wstała i poszła do niewielkiej łazienki, by odświeżyć się
przed spotkaniem w klubie ..Harry's Bar".
Gdy już zeszła na dół, zatrzymała się na chwilę, by zastanowić się, czy pójść
piechotą, czy też wziąć taksówkę. Było bardzo zimno, ale na błękitnym niebie
świeciło słońce, Stevie postanowiła więc, nie zważając na zimny wiatr, pójść na
piechotę na South Audley Avenue, przy której mieścił się prywatny klub „Harry's
Bar".
Otuliła się ciężką, wełnianą czerwoną peleryną i poszła szybkim krokiem Bond
Street. Po paru minutach skręciła w Grosvenor Street; szła w tym samym tempie w
stronę Grosvenor Square, który miał ją doprowadzić do South Audley.
Stevie lubiła przechadzać się po swych ulubionych miastach, a ponieważ tak długo
mieszkała w Londynie, to znâla go świetnie, lepiej niż jakiekolwiek inne miejsce.
Lubiła zwłaszcza spacerować przez Mayfair, mijając stare domy i szacowne hotele,
brukowane podwórka z niewielkimi domkami i wysadzane drzewami skwery.
Gdy parę minut później popchnęła drzwi klubu i weszła do środka, zobaczyła
Dereka, opartego o ladę baru i sączącego wodę ze szklanki. Odstawił ją natychmiast i zbliżył się do
Stevie, by ją przywitać i pomóc zdjąć płaszcz.
- Wyglądasz dziś doprawdy wystrzałowo, Stevie! - wykrzyknął, patrząc na nią z
uśmiechem, gdy usiedli przy stoliku w rogu sali. - Kwitniesz. Wyglądasz naprawdę
uroczo.
Stevie podziękowała mu ze śmiechem:
- Ty również wyglądasz całkiem nieźle.
-1 czuję się doskonale. - Ojczym przybliżył się nieco i wyznał: - Postanowiłem
wystawić „Lwa w zimie". Wejdzie na afisz dopiero za rok, jesienią, a próby
zaczniemy późną wiosną, mam więc trochę czasu, by wypocząć i przystąpić do tego
zadania z nowymi siłami.
123
- Cieszę się ogromnie, bo wiem, jak szybko zaczynasz się nudzić. A co mama o tym
myśli?
- Chce, bym to zrobił. Martwiła się wprawdzie, że jestem przemęczony i
wykończony po „Becketcie" i filmie, ale ja czuję się doskonale i ona o tym wie. -
Derek przerwał na chwilę, bo do stolika podszedł kelner, by przyjąć zamówienie. -
Na co masz ochotę, Stevie? Może Bellini? - zaproponował.
- Chętnie, bardzo proszę.
Gdy kelner zniknął, Derek ciągnął dalej:
- Jeśli zdobędziemy uznanie na West Endzie, to być może producenci zdecydują się
przenieść przedstawienie na Broadway.
- Cieszę się w każdym razie, że tu będzie premiera i że spędzisz jakiś czas w
Londynie. Myślę, że mama bardzo tęskni za Londynem, gdy gdzieś wyjeżdżacie.
- Zgadzam się z tobą, a skoro już mówimy o twojej matce, to powiedz mi coś na
temat tej broszki, o której wspominałaś przez telefon.
- To śliczna stara biżuteria projektu Jeanne Boivin, prawdopodobnie z lat
trzydziestych. Pomyślałam, że świetnie się nadaje dla mamy, ponieważ jest bardzo
stylowa i dyskretna. Mnóstwo maleńkich brylancików osadzonych w platynie i dwa
paski koronki w stylu królowej Anny, cała broszka przypomina zresztą koronkę, jest niezwykle
delikatna. A przy tym jest to biżuteria sygnowana nazwiskiem
projektantki, bardzo wartościowa. André znalazł ją zupełnie przypadkowo.
- Tak właśnie mówiłaś. Czy to jest ta broszka w kształcie piórka, którą André
ofiarował ci na urodziny? - Derek patrzył z podziwem na klapę jej czerwonej
wełnianej garsonki.
- Owszem, nie zdejmuję jej od chwili, gdy ją dostałam. Wygląda na to, że ten
drobiazg pasuje do każdego stroju. Nadaje się zarówno na wieczór, jak i na dzień.
Broszka Jeanne Boivin też ma tę zaletę: można ją nosić zawsze i do wszystkiego.
- Chciałbym ją zobaczyć. Sądząc z tego, co mówisz, będzie to idealny prezent
gwiazdkowy dla Blair. Zamierzałem odprowadzić cię później do sklepu. Po lunchu.
- Wielkie umysły zawsze myślą podobnie. To samo przyszło mi do głowy w drodze
tutaj.
Derek pokiwał głową i zapytał:
- Podobał ci się urodzinowy prezent od Milesa?
124
- Ach, więc wiedziałeś o tym?
- Owszem, wiedzieliśmy oboje - uśmiechnął się Derek. -Ale Miles zobowiązał nas
do zachowania tajemnicy. - To przepiękny portret Chloe. Miles namalował go
bardzo szybko. Naszkicował, jak sam mówi. Niezły z niego artysta, prawda? Cza-
sami zastanawiam się, dlaczego zadowolił się scenografią, choć trzeba przyznać, że jest w tym
świetny.
- Ten portret Chloe jest nadzwyczajny, moim skromnym zdaniem. Ja również nie
rozumiem, dlaczego woli zajmować się scenografią. Najważniejsze jednak, że jest
zadowolony z tego, co robi. I zadowolony ze swego życia, tak to przynajmniej
wygląda. - Derek przyjrzał się Stevie uważniej. - Czy widziałaś się z Gideonem po
przyjeździe?
- Druga strona medalu... Tak, widziałam się z nim... - Stevie urwała nagle.
Pojawił się kelner, niosąc dla nich drinki. Po wzniesieniu toastu Stevie
kontynuowała:
- Chloe i ja jadłyśmy z nim wczoraj lunch. Obawiam się, że jest rzeczywiście w
depresji. Tak jak mówił Miles.
- Czy Gideon coś ci powiedział? Zwierzył ci się? Napomknął może, czym się tak
martwi?
- Nie. A ja nie chciałam go wypytywać w obecności Chlóe. W końcu ma już
dwadzieścia siedem lat. Jest dorosłym mężczyzną i powinien dać sobie radę. A
zresztą, niezależnie od tego, co go trapi, wygada się w końcu bez wątpienia. Młodzi ludzie mają
długie języki.
- To prawda - zgodził się Derek i postanowił zmienić temat. - Zajrzyjmy lepiej do
menu, kochanie.
- Wiem, na co mam ochotę... wezmę to, co zawsze tutaj jem. Sałatkę i risotto
primavera.
- A ja zamówię rybę z makaronem. Nie można przecież wyjść stąd, nie
spróbowawszy makaronu, prawda? - Derek uśmiechnął się do niej i dalej studiował
menu.
Gdy wreszcie podniósł wzrok, Stevie powiedziała:
- Nie martwię się o Gideona, ale o Bruce'a.
- O Bruce'a? - Derek obrzucił ją pytającym spojrzeniem, nie mogąc ukryć
zdziwienia. - A co się z nim dzieje?
- Szczerze mówiąc, nie jestem pewna. W sobotę rozmawiałam z Gilbertem
Drexelem, musieliśmy omówić wiele spraw. Gilbert powiedział, że bardzo martwi
się o Bruce'a. Mówił, że
133
Bruce nie wygląda za dobrze, nie jest już tak ruchliwy, że być może to znowu
podagra. Wspomniał też, że ostatnio Bruce bardzo często zagląda do sklepu, choć
przecież od dawna tego nie robił.
- Interesujące - mruknął Derek. Zastanawiał się właśnie, czy Bruce nie nabrał
jakichś podejrzeń w stosunku do Nigela. - Czy Gilbert powiedział ci coś jeszcze?
- Powiedział, że Bruce wydał mu się bardzo czymś zaaferowany. Podkreślał to dość
wyraźnie i to kilka razy. Zapytałam, czy nie wydaje mu się, że Bruce się zestarzał, ale Gilbert
zaprzeczył. Dodał jeszcze, że Bruce jest całkiem przy zdrowych
zmysłach, tak właśnie się wyraził.
- Mhm - Derek wydawał się pogrążony w myślach. - Ma już osiemdziesiątkę na
karku. Zdaje się, że nie miałaś okazji się z nim spotkać?
- Nie, ale jutro wybieram się z nim na lunch, jak zwykle w Wigilię. To nasz stary
zwyczaj.
- Bruce zawsze wydawał się... niespożyty. Zdaje się, że to najlepsze słowo. - Derek kichnął głośno. -
Ale natura po raz kolejny nam udowadnia, że nikt z nas taki nie
jest. Nie jesteśmy też nieśmiertelni, choć często nam się tak wydaje i tak bardzo
byśmy tego pragnęli.
W jego słowach pobrzmiewał taki smutek, że Stevie uśmiechnęła się i powiedziała:
- Jeśli ktokolwiek osiągnie nieśmiertelność, to właśnie ty, Derek. Zostałeś
uwieczniony na taśmie filmowej. W pewnym sensie będziesz żył wiecznie.
Derek odwzajemnił jej uśmiech, ale powstrzymał się od komentarza.
- Kiedy powiedziałam, że martwię się o Bruce'a - ciągnęła Stevie - to chodziło mi nie tyle o jego
zdrowie, ile o jego zachowanie. Nie mam pojęcia, dlaczego on w dalszym ciągu przychodzi do
sklepu, trudno dopatrzyć się w tym sensu.
- Jestem pewien, że wszystko ci jutro wyjaśni.
- Mam nadzieję.
- Powinniśmy chyba zamówić lunch, nie sądzisz? - zagadnął Derek i podniósł
kieliszek. Sam zastanawiał się, co też może oznaczać zachowanie Bruce'a. Czyżby
ten stary wyga też coś podejrzewał?
Rozdział 15
Wiem, że każesz mi pilnować własnego nosa, ale i tak muszę to powiedzieć. - Miles
przerwał na chwilę, obrzucając Gide-ona twardym spojrzeniem. - Proszę cię,
wysłuchaj mnie zatem.
Gideon odwzajemnił spojrzenie i nic nie odpowiedział. Przyglądał się Milesowi
przez chwilę. Widział swoje własne odbicie; ciemnobrązowe włosy, jasne
niebieskie oczy, miłą niebrzydką twarz. Przystojny facet z tego Milesa. Z
osobowością. Kobiety za nim szaleją. Kto jak kto, ale on dobrze o tym wie. Mają
przecież ten sam problem. Są bliźniakami. Matka zawsze im powtarzała, że
wyglądają jak dwie krople wody.
- Gideonie, powiedz coś! - wykrzyknął Miles, pochylając się nad stołem. Siedzieli w
„Mark's Club" przy Charles Street, jedząc razem lunch po raz pierwszy od dłuższego czasu. Widać
było, że dobrze im razem.
Gideon pozwolił sobie na nikły uśmiech i odparł:
- Czekam, aż mi powiesz, co ci doskwiera. Wyrzuć to z siebie. Nie urwę ci przecież głowy. I wcale
nie powiem, żebyś pilnował własnego nosa.
- Dobrze! Chodzi o ciebie, Gideonie, o ciebie się martwię. Chodzi mi o twoje
zachowanie podczas kilku ostatnich miesięcy. Jesteś ciągle ponury albo
melancholijny. Albo jeszcze gorzej: pogrążony w depresji i kompletnie
niekomunikatywny. Nie da się ukryć, że masz jakiś problem. Mama też to
zauważyła, Gid, a jak ona zajmie się tobą, to nie spodziewaj się ani chwili spokoju.
Sam wiesz, że jest uparta.
- Dzięki za ostrzeżenie, Miles, ale poradzę sobie z mamą.
135
Masz rację, od pewnego czasu mam lekką depresję. Ale wychodzę z tego, słowo
daję.
- Ale co się z tobą działo? Martwiłem się okropnie.
- Kobiety. Te cholerne baby. To wszystko.
- Jakie kobiety?
-Może nie tyle kobiety, co kobieta. Margot Saunders. Troszczy się o to, by mi nie
brakowało problemów od chwili, gdy zerwaliśmy ze sobą. To znaczy od chwili, gdy
ja z nią zerwałem.
- To znaczy, że Margot ciągle jest tobą zainteresowana? Gideon umilkł na chwilę, a potem wyjaśnił
ściszonym głosem:
- „Fatalne zauroczenie". Widziałeś ten film? Prześladuje mnie mniej więcej w tym stylu.
- Ale przecież nie masz żony i...
- Wiem - przerwał mu Gideon. - Ale ona ciągle mnie nęka i jest... - tu nastąpiła
krótka pauza. - Jest okropnie złośliwa.
- Dziwne słowo w tym kontekście, ale wiem, co masz na myśli. Mój drogi bracie,
trzeba zawsze pamiętać, że nawet piekło nie zna większej wściekłości niż
wściekłość obrażonej kobiety. - Miles spojrzał na Gideona przymrużonymi oczami.
-A więc Margot utrudnia ci życie. Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Nie, ale dzięki za propozycję. Myślę, że teraz odczepi się już ode mnie i będzie się zachowywać
jak grzeczna dziewczynka.
- Skąd to przekonanie?
- Obiecała mi.
- A ty jej wierzysz?
- Ó, tak. - Widząc sceptyczny wyraz twarzy brata, Gideon dodał: - Możesz mi
wierzyć, nie będzie z nią więcej problemów.
- Wierzę ci. Ale może mógłbyś mi zdradzić, jak udało ci się tego dokonać? - Miles
uniósł brew, a w jego oczach pojawił się figlarny błysk.
- Postraszyłem ją, że powiem o wszystkim Jackowi Bellan-gerowi, że opowiem o jej
zachowaniu... o tym, jak mnie prześladuje, nęka, jak mnie tropi. I to ją naprawdę
przestraszyło. Zastanów się, czy jakakolwiek panna na wydaniu chciałaby zobaczyć
swoje nazwisko w „Daily Mail" i to w takim kontekście? W najpoczytniejszej
rubryce plotkarskiej?
136
-1 uwierzyła, że to zrobisz?
- Och tak, widziała mnie w towarzystwie Jacka, wie, że razem studiowaliśmy w
Eton i że jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Margot naprawdę się boi chłopców z Fleet Street od czasu
tego okropnego skandalu, w który był wmieszany jej brat. Nigdy się nie otrząsnęła z szoku po tych
artykułach w prasie. Uważa, że prasa ma w sobie coś diabolicznego. Jej matka przeżyła nawet w
związku z tym załamanie nerwowe.
- Niegłupi pomysł, Gid. A kiedy tego dokonałeś?
- Nie bądź podejrzliwy - zaśmiał się Gideon. - Powiedziałem prawdę. A osiągnąłem
to mniej więcej tydzień temu.
- To dlaczego wczoraj podczas lunchu z mamą i Chloe wyglądałeś jak z krzyża
zdjęty?
- Tak ci powiedziała? Mama?
- A i owszem.
Gideon westchnął i postanowił nie odpowiadać na pytanie brata. Zamiast tego
zapytał:
- Ciekawe, kiedy nam podadzą nam coś do zjedzenia? Umieram z głodu.
- Ja także. Z pewnością zaraz nas obsłużą. Kiedy dzwoniłem, by zarezerwować
stolik, Bruno wspomniał, że mają na dzisiaj mnóstwo rezerwacji. Wystarczy zresztą
się rozejrzeć, żeby stwierdzić, jaki tu tłok. Szczerze mówiąc, Bruno okazał wiele
uprzejmości i po prostu wyczarował nam wolny stolik.
- Wiem. - Gideon zapatrzył się w dal przez chwilę, rozmyślając o swych
problemach. Potem, otrząsnąwszy się z tych myśli, pospieszył z zapewnieniami. -
Słuchaj Miles, naprawdę wszystko jest już w porządku. Mam za sobą kilka
okropnych miesięcy, przyznaję. Ale Margot mam już z głowy i wiem, że moje życie
będzie łatwiejsze.
- Cieszę się, że to słyszę. - Miles pociągnął łyk czerwonego wina i odezwał się
ponownie z nutą wahania w głosie. - Mogę cię o coś jeszcze zapytać?
- Śmiało.
-Dlaczego zerwałeś z Margot? Wydawało mi się, że to wreszcie trwały związek.
- Mnie się też tak wydawało. Na początku. No, przez jakiś czas. Później okazało się, że to nie to. I
właśnie dlatego z nią zerwałem.
- Rozumiem. - Miles oparł się o stół i zaczął się bawić bułką.
129
- A co z tobą i Allison Grainger? Jakoś o niej nie wspominasz?
- Ta sama historia co u ciebie. To nic poważnego. Allison jest urocza, widuję się z nią czasami, ale
na zupełnie innej zasadzie niż przedtem. Szczerze mówiąc, próbuję się jakoś wycofać z tego związku.
- Nie chodzi mi o to, by zmienić temat, ale powiem szczerze, że bardzo się dziwiłem, gdy mama
powiedziała mi wczoraj, że Nigel pojawił się w Nowym Jorku zaraz po
aukcji w Sotheby's.
- Ja również się zdziwiłem. Co o tym sądzisz, Gids" Gideon popatrzył na brata, wzruszając
ramionami. Wymienili znaczące spojrzenia.
- Nie wiem, co o tym sądzić - powiedział wreszcie Gideon. - Nic mi nie wspominał,
że wybiera się do Nowego Jorku. Z drugiej strony, dlaczego miałby to robić?
Zachowuje się ostatnio jak gbur. Wiecznie zły, jeszcze bardziej niecierpliwy niż
zwykle. - Gideon pokręcił głową z dezaprobatą. -1 bardzo
tajemniczy.
- Mama sądzi, że Nigel spiskuje przeciwko niej - powiedział Miles.
- Mówiła mi o tym.
- Możesz potwierdzić jej podejrzenia?
- Jakim cudem? Pojęcia nie mam, prawie go nie widuję w firmie. Jestem pewien, że
nikt inny o niczym nie wie. Nigel zawsze potrafił wszystko utrzymać w tajemnicy.
Jeśli spiskuje, to tylko on o tym wie.
- Masz rację - zgodził się Miles. - Szkoda, ze me mogę się z nim zobaczyć, może
wyrobiłbym sobie własne zdanie, może wydobyłbym coś z niego podczas rozmowy.
Ale od kiedy wróciłem do Londynu, nie miałem czasu zajrzeć do firmy.
- Nie martw się, zobaczysz się z nim podczas świąt, przyjdzie z Tamarą i dziećmi.
Miles nie krył zdziwienia.
- Przecież zazwyczaj wyjeżdżają na święta do Paryża, do rodziców Tamary. Skąd ta
zmiana planów, wiesz coś na ten te-
Jej ojciec był ciężko chory. Miał zawał. Rodzice Tamary postanowili więc pojechać
na Boże Narodzenie na Martynikę albo do St. Barts, w ramach jego
rekonwalescencji.
130
- No to mamy Nigela na głowie.
- A i owszem. Ale będzie też Tamara, nasza urocza Rosja-neczka.
- O, niosą już nasze kiełbaski i purée - powiedział Miles.
- Najwyższy czas - mruknął Gideon.
- Wcale nie czekaliśmy tak długo, Gid. - Miles nie mógł się powstrzymać od
śmiechu. - Powinieneś zamówić coś na początek, skoro byłeś taki głodny, krewetki
albo wędzonego łososia.
- Daj mi spokój - odpowiedział mrukliwie Gideon, robiąc kwaśną minę. Po chwili
mrugnął do brata bliźniaka. - Żartuję, wiesz przecież, że lubię zrzędzić.
- Aż za dobrze.
Przez chwilę jedli w milczeniu, ale w pewnej chwili Miles spojrzał na Gideona z
poważną miną.
- Żarty na bok, Gideonie, czy sądzisz, że naprawdę udało ci się zakończyć tę historię z Margot? Czy
naprawdę da ci spokój? Na dobre?
- Jestem pewien. Ten kamień już mi spadł z serca. Ciążył mi tak długo. Ona
naprawdę była niemożliwa. Zamieniła moje życie w koszmar.
- Szkoda, że mi wcześniej nie powiedziałeś, może mógłbym ci pomóc.
- Może i szkoda.
- Po co masz brata bliźniaka, jeśli nie po to, by stał u twego boku, w potrzebie? Ja bym tego od
ciebie oczekiwał.
-1 ja bym cię nie zawiódł, możesz mi wierzyć - zaśmiał się Gideon.
Miles przyglądał mu się przez chwilę i powiedział:
- Pojęcia nie masz, jak się cieszę, widząc twój uśmiech, Gideonie.
- Ona naprawdę mnie prześladowała. - Gideon pokiwał głową.
- Co za pech, że właśnie ty musiałeś przez to przejść.
- Nie mówmy już o tym. Już po wszystkim. - Gdy tylko to powiedział, zaczął się
modlić w duchu, by te słowa były prawdziwe.
- A co z Chloe? - zagadnął Miles. - Czy nie będzie ci przeszkadzała w sklepie?
- Och, wcale nie. To dobra dziewczyna, no i będzie przychodzić tylko na parę
godzin dziennie.
139
- Cieszę się, że mama pozwoliła jej pokręcić się po firmie. To niegłupie posunięcie, bo być może
Chloe zmieni swoje plany na przyszłość.
- Mam nadzieję, że tak będzie, ze względu na mamę. Ona naprawdę nie życzy sobie,
żeby Chloe zaczęła pracować. Jest temu bardzo przeciwna.
- Wiem, mama to naprawdę porządny człowiek. Mamy dużo szczęścia, że właśnie
Stevie Jardine jest naszą matką.
- Jasne! - wykrzyknął Gideon. - Nie ma na świecie nikogo takiego jak mama. Jest
najwspanialsza.
Miles przytaknął i zmienił temat, ściszając głos:
- Chciałbym jeszcze coś dodać do naszej poprzedniej rozmowy. Obiecaj, że
będziesz mi się zwierzać, że pozwolisz, bym ci pomógł, gdy tylko będziesz miał
jakieś problemy.
Gideon ograniczył się do skinienia głową, wolał raczej nic me mówić. Zastanawiał
się, czy to właściwy moment, by o wszystkim powiedzieć Milesowi. Gdzieś w głębi
duszy odezwał się jednak cichutki głos, który go przestrzegł, by tego na razie nie robił. To zbyt
niebezpieczne. No więc Gideon nic nie powiedział i zajął się
jedzeniem. Przez parę następnych minut wolał nie podnosić wzroku znad talerza i
nie patrzeć na brata, by me wygadać się i nie zdradzić tego, co powinno na razie
pozostać tajemnicą.
Gideon Jardine siedział w pracowni w mieszkaniu przy Ca-dogan Square,
zaprzątnięty swymi problemami. Minęła juz siódma i Gideon wiedział doskonale, że
powinien zacząć się ubierać na kolację, na którą zaprosił go bliski przyjaciel; w zasadzie już był
spóźniony. Jednak jego energia gdzieś nagle odpłynęła, z wolna
ogarniało go znużenie.
Włączył tylko lampkę stołową, więc pokój był pogrążony w półmroku, ale dla niego
było i tak za jasno. Podniósł się i zgasił światło, a potem położył się na sofie pod oknem,
wyciągnąwszy długie nogi i oparłszy się o poduszki.
Ciemność działała na niego kojąco. Mieszkanie było pogrążone w ciszy. Słychać
było jedynie tykanie zegara wiszącego nad kominkiem, szum samochodów
jadących ulicą, pisk opon zakręcających po mokrej drodze w tę wilgotną noc.
Gideon był zadowolony, że zjadł dziś lunch z Milesem, ulżyło mu również po tym,
jak się zwierzył bratu. Powiedział mu prawdę... w każdym razie część prawdy.
140
Margot nie chciała, by ich związek się skończył i wiele wysiłku włożyła w to, by go przy sobie
zatrzymać, zachowywała się niestety coraz mniej elegancko. On jednak
nie mógłby żyć z kobietą, której nie kochał.
Zaczęła go nękać i prześladować, telefonowała do niego bez końca, do domu i do
pracy. Zamieniła jego życie w piekło na kilka dobrych tygodni, aż wreszcie - po
nieudanych próbach racjonalnych tłumaczeń - uciekł się do ostatniej możliwości i
nastraszył ją Jackiem Bellangerem.
Poskutkowało. Margot bała się panicznie bulwarowej prasy, bała się dziennikarzy,
ponieważ, jak twierdziła, ukrzyżowali jej brata i zszarpali nerwy matki. Wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa tak rzeczywiście było, tylko któż odważyłby się
ich oskarżyć? Dziennikarze wykonywali po prostu swoje obowiązki, a Julian
Saunders sam się wystawił na cel, dokonując jakichś machinacji finansowych w
londyńskim City. Gideon żałował jednak ich matki, która była naprawdę niewinną
ofiarą.
Gideon pomyślał, że nigdy nie zapomni twarzy Margot, na której malowało się
zdumienie pomieszane z przerażeniem, nie zapomni obronnego gestu, który
uczyniła, gdy jej oznajmił, że zamierza powiedzieć swemu staremu kumplowi
Jackowi o problemach, których mu przysparza.
Gdy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że właśnie w ten sposób mógłby się
uwolnić od jej szykan, odrzucił czym prędzej samą myśl o czymś takim, nie chciał
jej tego robić. W końcu jednak zrozumiał, że nie ma wyjścia. Jedyną bronią, jaką
dysponował, było postraszenie jej prasą; musiał przecież zatroszczyć się o siebie, jakoś się obronić.
Margot stała się naprawdę nieznośna, zachowywała się, jakby była obłąkana. Parę
razy przyszło mu do głowy, że potrafiłaby posunąć się nawet do zabójstwa. A on
miał zaledwie dwadzieścia siedem lat i nie miał zamiaru ginąć bezsensownie z ręki
szalonej, młodej kobiety.
Była jednak jeszcze jedna sprawa, coś, co Margot widziała, a Gideon nie mógł
znieść myśli, że mogłaby to wykorzystać. Jednocześnie wierzył głęboko, że dopóki
Margot drży przed Jackiem Bellangerem nic mu nie grozi z jej strony.
Gideonowi oczy się same zamykały; czuł, że opadają mu powieki i i zaczynał
drzemać. Widział wyraźnie postać Margot
133
i ogarnęły go wspomnienia ostatniego wspólnie spędzonego wieczoru.
W końcu udało mu się otworzyć oczy, bo nie chciał o tym myśleć. A jednak
wspomnienia powróciły ze zdwojoną siłą, wbrew jego woli.
Tamtej nocy... ponad trzy miesiące temu... zjedli razem kolację w restauracji, a gdy weszli do jej
mieszkania, Gideon poczuł, że nie może tu zostać. Chciał wyjść od
razu, pójść do domu, do własnego łóżka. Był nie tylko wykończony, ale na dodatek
martwił się o starą przyjaźń, która ostatnio wymykała mu się spod kontroli.
Margot zaciągnęła go jednak do łóżka, ale, oczywiście, nic z tego nie wyszło. Po
prostu, nie był w stanie temu podołać.
Na początku Margot była miła, kochająca i okazywała wiele zrozumienia. Potem
jednak, całkiem nieoczekiwanie, kiedy już się ubierał, z wielką zawziętością, złością i wściekłością,
zaczęła mu czynić jadowite zarzuty.
- To przez nią przy mnie stajesz się impotentem! - krzyczała. - Wiedziałam, że
zaczniesz mnie zdradzać, bo masz opinię kobieciarza. Ale nie przypuszczałam, że to nastąpi tak
szybko!
Obezwładniony jej słowami, w których było ziarno prawdy, stał i wpatrywał się w
nią, zawstydzony gdzieś w głębi duszy określeniem „impotent". Stał tąk w
milczeniu, bojąc się powiedzieć cokolwiek, wiedząc, że Margot wykorzysta każde
jego słowo przeciwko niemu.
Gdy powtórzyła swe oskarżenie, gdy wytknęła mu, że w jego życiu jest inna kobieta, Gideon
zaprzeczył wymijająco.
- Ale ja cię z nią widziałam - odparowała, wytaczając tym samym swą najcięższą
broń.
Gideon osłupiał, ale zdołał zachować kamienną twarz i trzymać język za zębami.
Jakby już wtedy wiedział, że będą z nią kłopoty, tylko nie zdawał sobie sprawy z
tego jakiego rodzaju.
Jego milczenie sprowokowało ją do mówienia. Zdradziła, gdzie ich widziała, i
opisała towarzyszącą mu kobietę:
- Piękna blondynka, ale tego nawet nie trzeba mówić, skoro była z tobą. Tylko że
wyglądała na starszą od ciebie. To było zaskakujące. - Margot popatrzyła na niego
badawczo i dodała: - Jej twarz wydała mi się znajoma. Gdybym tylko mogła sobie
przypomnieć jej nazwisko.
142
Gideon miai nadzieję, że sobie nie przypomni, ponieważ gdyby tak się stało, to
byłaby prawdziwa katastrofa. Dla niego. I dla innych. Pamiętał dobrze, że skończył
się ubierać nie odzywając się do niej ani słowem i wyszedł w milczeniu, mówiąc
zaledwie „do widzenia". Dla niego znaczyło to w gruncie rzeczy „żegnaj".
Następnego dnia, nie zwlekając, powiedział jej, że wszystko skończone. Margot nie
chciała jednak przyjąć tego do wiadomości i zaczęła go nękać już w tym samym
tygodniu.
Do rzeczywistości przywrócił go ostry dźwięk telefonu. Gideon spuścił nogi na
podłogę i sięgnął po słuchawkę, zadowolony, że w ten sposób może oderwać się od
swoich myśli.
- Witaj kochanie - powiedział kobiecy głos, zanim Gideon się odezwał.
- Lenore? - Gideon chwycił słuchawkę nieco mocniej, pewien, że to właśnie ona.
Tak dobrze znał ten głos.
- Oczywiście. Czy wszystko w porządku?
- W pewnym sensie... Gdzie jesteś?
- Na wsi. Tutaj w Yorkshire jest zimno i ponuro.
- Możesz ze mną rozmawiać? Czy to bezpieczne?
- Och tak. Jestem sama.
- A gdzie są dzieci?
- Ze mną. Chodziło mi o to, że...
- Wiem, o co ci chodziło - przerwał jej Gideon. - Boże drogi, jakże ja za tobą tęsknię, choć minęły
dopiero dwa dni.
- Ja także.
- Nie mogę znieść myśli, że on tam będzie z tobą i że...
- Przestań Gid. Na razie musi tak być.
- Tak bym chciał, żebyś tutaj była - powiedział ściszonym głosem, przywołując w
wyobraźni jej obraz, jej słodką twarz, jasne włosy, zamglone szare oczy.
- Ja też tego pragnę. Pragnę być w twoich ramionach, pragnę cię całować.
Uwielbiam twoje pocałunki, kochanie. Zawsze je lubiłam, od dzieciństwa. Już
wtedy nieźle całowałeś, a teraz robisz to jeszcze lepiej. - Lenore zaśmiała się cicho i zmysłowo, a
potem wyszeptała: - Czuję twoje usta ńa swoich wargach, twój język
wślizgujący się do mych ust. Och, Gide-onie, powiedz mi, co chciałbyś ze mną
robić, jak chciałbyś się ze mną kochać?
- Nie mogę - odpowiedział niepewnym głosem.
135
- Dlaczego nie? - szepnęła, oddychając delikatnie do słuchawki.
- Za bardzo mnie podniecasz.
- Ja też jestem podniecona. O mój Boże, tak bardzo chciałabym być z tobą.
-. Rozwiedź się, Leonore! Powiedz mu o nas. Odejdź od niego- Ty nie nadajesz się
do małżeństwa, Gideome. Dobrze
o tym wiesz, ja też o tym wiem. Cały świat o tym wie.
- Do diabła z całym światem! Świat nie wie nic! - wykrzyknął Gideon, wziął głęboki oddech i
powiedział najszczerzej: -Kocham cię. Zawsze cię kochałem, od
dzieciństwa. Teraz to rozumiem.
- Ja także cię kocham. I będę cię kochać aż do śmierci.
- Nie mów o śmierci. Porozmawiajmy o życiu, o naszym wspólnym życiu.
Przyjeżdżaj i zamieszkaj ze mną od nowego roku... Zacznijmy go we właściwy
sposób.
- Gideon, ja mam dzieci... jesteś zresztą ojcem chrzestnym jednego z nich. Jakże
mogłabym z tobą zamieszkać w takiej sytuacji?
- Rozwiedź się - powtórzył.
- Gideonie, ja...
- Chcę się z tobą ożenić, nie rozumiesz? - przerwał jej trochę łagodniej i zaśmiał się cicho. - To ci
dopiero oświadczyny. Przez telefon. Ale za to prawdziwe. Eleanor
Elisabeth Jane Armstrong, czy zostaniesz moją żoną? Proszę cię.
- Tak szybko, jak to będzie możliwe, Gideonie. - Tu nastąpiła króciutka pauza. -
Gdybym była teraz z tobą, zrobiłabym ci coś bardzo miłego.
- Przestań, kochanie, to ponad moje siły. -Przepraszam. Czy mówiłeś poważnie,
Gid? O małżeństwie?
Gideon milczał przez chwilę, a potem powiedział stanowczym pewnym głosem:
- Owszem, mówiłem poważnie. I jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy, to wiedz, że
oświadczyłem się po raz pierwszy w życiu.
- To nieprawda.
- Ależ tak.
- Nie. Oświadczyłeś mi się już kiedyś. Miałam wtedy dzie-
136
sięć lat, a ty dziewięć. Było to za stajnią w Aysgarth End. A ja powiedziałam „tak".
- Czy tym razem także powiesz „tak"?
- Właśnie to zrobiłam. Powiedziałam, że wyjdę za ciebie tak szybko, jak się tylko da, prawda?
- Czy Malcolm da ci rozwód? Lenore milczała.
- Czy on da ci rozwód?
- Mam nadzieję Gideonie. Wiesz, jaki on jest. Uparty i bezkompromisowy. Dobrze
wie, że nasze małżeństwo skończyło się dawno temu, ale nie potrafi tego zrozumieć
i zaakceptować. I choć wcale mu na mnie nie zależy, to nie chciałby, żebym należała do innego.
- Porozmawiam z nim.
- Nie, nie! To by podziałało jak czerwona płachta na byka! On zawsze zrzędził na
twój temat, Gid, twierdził, że czujesz coś do mnie.
-1 miał rację.
- No i dzięki Bogu, bo ja też coś do ciebie czuję. Gdzie się wybierasz dziś
wieczorem?
- Mallinghamowie zaprosili mnie na przyjęcie.
- Z kim idziesz?
- Z nikim. Od tej chwili będę zachowywał się jak mnich. Aż do momentu, gdy
znajdziesz się w moich ramionach.
- Boże Narodzenie będzie smutne bez ciebie. - Lenore westchnęła ciężko. - No
trudno, to i tak jest czas dla dzieci, dzięki nim wszystko da się znieść. Żałuję, że jestem tak daleko, .
w przeciwnym razie przyjeżdżałabym do ciebie codziennie, mój
kochany.
- Wiem, że tak by było. Dla mnie też święta będą takie puste. Kiedy wracasz do
miasta?
- Dopiero w niedzielę... dwudziestego dziewiątego.
- A więc zobaczymy się w poniedziałek, prawda?
- Jasne. Słuchaj, mam pomysł. - Lenore ściszyła głos i znów zaczęła mówić tym
zmysłowym głosem, który tak uwielbiał. -Czy możesz jutro wziąć wolne?
- Tak. Ale po co?
- Mogłabym wpaść o dziesiątej, to zjedlibyśmy razem śniadanie. Intymne śniadanko
dla dwojga.
- W łóżku - zapewnił ją.
145
Lenore roześmiała się nagle, on także się zaśmiał, a potem rozmawiali jeszcze kilka minut, zanim
wreszcie odłożyli słuchawki, dziesiątki razy zapewniwszy się
wzajemnie o bezgranicznej miłości.
Gideon położył się na sofie i wpatrując się w sufit mroczniejącego pokoju,
rozmyślał o rzeczach, które sobie przed chwilą powiedzieli. Poprosił ją, by odeszła od męża. I
obiecał, że się z nią ożeni. A przecież nie odczuwał żadnego niepokoju
ani strachu z powodu tych żądań i zobowiązań. Chciał ją poślubić i w tej chwili był
całkowicie pewien swoich uczuć dla niej. Znał Lenore Philips przez całe życie,
razem dorastali, a on kochał ją przez cały ten czas.
Chyba właśnie dlatego stał się kobieciarzem... bo to ona była mu przeznaczona. A
ona poślubiła kogoś innego, wyszła za Malcolma Armstronga, gdy on odwrócił się
od niej na chwilę, zanim zrozumiał, jak bardzo ją kocha.
Margot Saunders miała rację co do jednego. Rzeczywiście nie mógł się z nią
przespać ze względu na Lenore. Pragnął kochać się tylko z Lenore.
No więc oświadczył się. A ona go przyjęła. Och, jakież to błogosławieństwo poczuć
wreszcie, o co mu w życiu chodzi. O Lenore.
Rozdział 16
Czuję się świetnie, Stevie, o wiele lepiej, dziękuję ci za zainteresowanie -
powiedział Bruce Jardine, spoglądając na nią promiennie.
Stevie odpowiedziała mu uśmiechem i zapytała ciepłym głosem:
- Czy to była znowu podagra?
- Tak - potwierdził Bruce. - Ale na szczęście mój lekarz zapisał mi jakieś nowe
lekarstwo parę tygodni temu i stał się cud: podziałało.
Stevie miała właśnie zapytać go o to lekarstwo, gdy ktoś zapukał do drzwi biblioteki i po chwili
wszedł lokaj niosący dwa kieliszki sherry na niewielkiej tacy. Jeden z nich podał Stevie.
- Dziękuję ci, Alanie - powiedziała Stevie, a kiedy Bruce również wziął kieliszek, wzniosła toast: -
Wesołych świąt. I za twoje zdrowie.
- Twoje również, Stevie. Ja także życzę ci wesołych świąt, moja droga.
- Dziękuję. - Stevie pociągnęła jeszcze jeden łyk i spojrzała na niego ukradkiem
przez szkło kieliszka, stwierdzając, że Bruce wygląda naprawdę bardzo dobrze.
Była mile zaskoczona, gdy zjawiła się w domu przy Wilton Crescent przed paroma
minutami. Po rozmowie z Gilbertem Drexelem spodziewała się, że przywita ją coś
w rodzaju zjawy pośród żywych. A tymczasem Bruce wyglądał zdrowo i był w
dobrej kondycji, no i w najmniejszym stopniu nie zdziecinniał. W ogóle nie było po nim widać, że ma
osiemdziesiąt dwa lata. Dziwiło ją to
147
niepomiernie, ponieważ zawsze się jej wydawało, że Bruce nie potrafi się starzeć.
Może się po prostu myliła.
Ten wysoki, szczupły mężczyzna, o surowych, niemal ascetycznych rysach i
srebrnych włosach, był w każdym calu angielskim dżentelmenem.
Tego ranka miał na sobie elegancki niebieski garnitur w prążki, staromodną, białą
koszulę i granatowy, jedwabny krawat w białe kropki. Im dłużej Stevie mu się
przyglądała, tym bardziej była przekonana, że ten człowiek podpisał jakąś nową
umowę na życie. Gdy się wiedzieli ostatnio, zaledwie parę tygodni temu, wydał się
jej przezroczysty i kruchy jak szkło.
Bruce jakby czytał w jej myślach, bo powiedział:
- Mam nowego lekarza, Stevie i to on zdziałał te cuda. Zwłaszcza nowe lekarstwo,
które mi przepisał. Posłał mnie również do dietetyczki, Amerykanki, która
przygotowała dla mnie specjalną dietę i kazała zażywać mnóstwo witamin. -Bruce
zakasłał. - Biorę tyle tabletek, że sam jestem zdziwiony, że jeszcze nie grzechoczę przy chodzeniu -
zaśmiał się. - Ale jej metoda daje znakomite rezultaty, nie sądzisz?
- Ależ tak. I naprawdę bardzo się cieszę, że cię znajduję w tak dobrej formie.
Nagle zadzwonił telefon i Bruce wstał, przeprosił synową, podszedł do biurka i
podniósł słuchawkę.
- Tak, Alanie? - Przez chwilę słuchał lokaja, a potem powiedział: - Dobrze, połącz ją.
Gdy tak stał i rozmawiał z kimś, Stevie spojrzała na niego przez chwilę, zanim
przeniosła wzrok na ogień w kominku, myśląc o tych wszystkich latach, które
spędzili ze sobą. Znają się trzydzieści jeden lat, od jej szesnastych urodzin; Stevie dorastała przecież
i dojrzewała razem z nim i Alfredą.
Nie zawsze ich stosunki były tak dobre i ciepłe jak teraz. Przez wiele lat panowała między nimi
prawdziwa wojna. W końcu jakoś zaczęli tolerować swoją
odmienność, zawarli pokój wiele lat temu i Stevie wybaczyła mu wszystkie
niegodzi-wości i okrucieństwa, wszystkie przykrości, które jej sprawił w
przeszłości. Choć w głębi duszy nie zapomniała ani jednego; niektóre na zawsze
zapadły jej w pamięć i nic tego nie zmieni.
Pierwsze lata tej wojny, podczas której nawzajem się ranili, były w tej chwili, na szczęście, jedynie
wspomnieniem. Bru-
148
ce stał się jej dobrym przyjacielem, a ona zaczęła mu ufać, ponieważ przekonała się, że teść zawsze
stanie po jej stronie. Ona zaś okazała się godną reprezentantką
Jardine'ów, prawdziwym członkiem rodziny, radując tym serce Bruce'a. Bruce
darzył ją zaufaniem, zwierzał się jej i polegał na niej.
Stevie rozejrzała się dokoła, stwierdzając, że zaprojektowana przez nią przebudowa biblioteki
posłużyła temu pomieszczeniu. Nie zlikwidowała wprawdzie boazerii i
długich półek na książki, ale kazała zheblować drewno i nadać mu nieco jaśniejszy
ton, co sprawiło, że pokój wydawał się większy. Pozbyła się również starego, bardzo zniszczonego
perskiego dywanu i ciężkich, niebieskich, aksamitnych zasłon;
zastąpiła je antycznym dywanem Aubussona i jedwabnymi zasłonami w niebieskie i
żółte pasy; kazała także zmienić tapicerkę na sofach i krzesłach i wyłożyć je
prześliczną różową bawełną, zdobioną brokatem. Rezultat tych zmian był
zadowalający; biblioteka straciła wiktoriańską ciężkość, która była śladem es-
tetycznych upodobań Alfredy. Zniknął też ponury nastrój, potęgowany przez
ciemne kolory i niemodne tkaniny.
Gdy rozglądała się po pokoju, zauważyła, że na jednej z orchidei, rosnących w
donicy ustawionej na stoliku, zakwitły dwa zdziczałe kwiaty. Stevie postanowiła, że przy najbliższej
okazji przestawi donicę w lepiej oświetlone miejsce.
Bruce zakończył rozmowę telefoniczną, odłożył słuchawkę i wrócił do kominka.
Usadowił się naprzeciwko Stevie i powiedział:
- Wybacz mi, że jeszcze nie pospieszyłem z gratulacjami z okazji zdobycia Białej
Cesarzowej. To spektakularne zwycięstwo i jestem z ciebie bardzo dumny, bo
przecież firma należy do nas wszystkich. Myślę, że to będzie nasz wielki atut, już teraz nasze sklepy
budzą ogromne zainteresowanie. Dzięki twemu posunięciu w
salonach pojawiło się wielu nowych klientów. A nawiasem mówiąc, rozmawiałaś z
prasą po mistrzowsku i wydaje mi się, że wszystkie komentarze były bardzo pozy-
tywne.
- Ale przecież twoim zdaniem zapłaciłam za ten diament zbyt dużo! - wykrzyknęła
Stevie, zaskoczona jego słowami.
- Ależ skąd - zaśmiał się Bruce, przyglądając się jej ze zdziwieniem. - Szczerze
mówiąc, sądziłem, że cena będzie znacznie wyższa. Niezależnie od tego, kto
uczestniczył w końcowej
141
licytacji, to trzeba przyznać, że oddał nam wielką przysługę, wycofując się tak
szybko. To była doprawdy miła niespodzianka i cena się ustabilizowała... dla ciebie.
Czytałem sprawozdanie z aukcji w „The Times" z wielką satysfakcją. - Bruce przerwał na chwilę i
spojrzał na synową z uznaniem. - Byłbym zadowolony nawet,
gdybyś zapłaciła za diament dwanaście milionów.
- Rozumiem - powiedziała Stevie zdławionym głosem.
- Co się stało, Stevie? - Bruce pochylił się do przodu, wpatrując się w synową
badawczo i ze zdziwieniem. Zauważył, że Stevie zesztywniała; usłyszał niepokojącą
nutę w jej głosie. -Masz bardzo dziwny wyraz twarzy. Co się stało? - powtórzył.
- Nigel powiedział, że twoim zdaniem zapłaciłam za Białą Cesarzową stanowczo za
dużo i że...
- Co za bzdura! - przerwał jej Bruce. - Pojęcia nie mam, skąd mu to przyszło do
głowy.
- Twierdził, że ty mu to powiedziałeś.
- Ależ to nieprawda! - źrenice Bruce'a się zwęziły, a w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji. -
Kłamstwa małego krętacza! Odpowie mi za to!
- Dodał jeszcze, że twoim zdaniem zawsze za dużo płaciłam za kamienie.
Bruce siedział sztywno na krześle, a wokół jego ust pojawił się wąski biały pasek.
Stevie wiedziała, że to oznacza, iż jest wściekły; przez te wszystkie lata przywykła do tych dziwnych,
fizycznych oznak gniewu. Wyglądał tak zawsze, gdy ogarniał go
gniew i gdy nie mógł ukryć swoich emocji.
Po chwili odezwał się opanowanym głosem:
- Zupełnie tego nie rozumiem. Po co on ci mówił te bzdury? Dlaczego wymyślał
rzeczy, których nigdy nie mówiłem? To niedorzeczność. - Zmarszczy! brwi i
pokręcił głową. - Bardzo się ucieszyłem na wieść o tym, że kupiłaś Białą
Cesarzową. Powiedziałem Nigelowi, że świetnie się spisałaś i bardzo cię chwaliłem.
- Może właśnie dlatego wymyślił te kłamstwa. Teść popatrzył na nią ze
zdumieniem:
- Jeśli tak, to Nigel nie jest najwyraźniej taki mądry, za jakiego go zawsze
uważałem. Powinien sobie przecież uświadamiać, że w końcu wszystko się wyda i
zostanie przyłapany na kłamstwie. - Bruce nie odrywał od niej wzroku.
150
Stevie przyznawała mu w duchu rację, ale nie wiedziała co odpowiedzieć.
Wzruszyła ramionami i pokręciła bezradnie głową, a potem znów oparła się o
poduszki. Opadła z sił, przekonawszy się, że jej syn tak, jak podejrzewała, jest
dwulicowy.
Bruce zamyślony, sączył sherry.
W bibliotece zapadła cisza. Słychać było jedynie tykanie zegara stojącego na
kominku i trzask drew płonących w palenisku.
W końcu Stevie przerwała ciszę i powiedziała:
- Nie wiem, czy jesteś tego świadom, ale Nigel był w Nowym Jorku na początku
grudnia. Zajrzał do firmy w poniedziałek po aukcji. Dziewiątego grudnia. Nie
zabawił długo i najwyraźniej nie miał żadnego interesu. Przyszedł do mnie do biura, rozmawiał ze
mną przez chwilę, nie szczędząc złośliwych komentarzy na temat
Białej Cesarzowej, a potem wyszedł. Zdaje się, że wybierał się na spotkanie z
sułtanem Kandrei, który, zgodnie ze słowami Nigela, woli z nim prowadzić interesy.
- Bzdura! Sułtan zawsze chciał załatwiać wszystko z tobą, Stevie, z nikim innym.
Oboje dobrze wiemy, że on ma do ciebie słabość. Nigdy nie krył tego, że kiedy
pojawiałaś się w Kandrei, nie marzył o niczym innym, jak o tym, byś tam została na zawsze.
Stevie musiała się roześmiać, pomimo całej powagi rozmowy o Nigelu.
- Nie byłabym tego taka pewna, Bruce, sułtan uwielbia prawić komplementy. Jestem
pewna tylko jednego.
- To znaczy...?
- Nigel pojawił się na Fifth Avenue po to, żeby wypowiedzieć mi wojnę. To były
moje urodziny, on o tym wiedział i nawet o nich nie napomknął. Całkiem
świadomie. Jest zresztą jeszcze jedna sprawa... Mam nieodparte poczucie, że on
działa przeciwko mnie. Że spiskuje.
- Z kim mógłby spiskować, Stevie? - zapytał Bruce ze zdziwieniem, nie spuszczając
jej twarzy z oczu.
- Nie wiem. - Stevie popatrzyła na niego bezradnie. - To niedorzeczne, prawda? Z
kim miałby spiskować? Nie ma nikogo takiego. Myślę... że spiskuje sam ze sobą.
We własnej głowie. Chce się mnie pozbyć. Chciałby sam wszystkim rządzić.
143
Bruce się zdenerwował, co od razu znalazło odbicie na jego twarzy. Wstał
gwałtownie z miejsca i podszedł do kominka. Przez jakiś czas milczał, a w jego
oczach malował się smutek. Potem powiedział powoli:
- Nie mogę uwierzyć, że byłby zdolny do czegoś równie głupiego. - Spojrzał ze
smutkiem na Stephanie i dodał bardzo cicho: - Wie przecież, że jest twoim następcą, że pewnego dnia
przejmie wszystko od ciebie. Nie ma chyba żadnych wątpliwości,
że jest dziedzicem tego wszystkiego. Był tego świadom przez całe życie. Nie musi...
spiskować.
Stevie przytakiwała, patrząc mu w twarz. Wyrwało się jej długie westchnienie,
przez chwilę wydało się jej bowiem, że Bruce wątpi w jej słowa. Potem jednak
skonstatowała, że jego gniew gdzieś odpłynął i na twarzy pojawił się wyraz rezygnacji. I gdy tak
przyglądała mu się uważnie, spostrzegła, że w jego oczach pojawiło się coś w rodzaju zrozumienia.
Wtedy i ona coś zrozumiała. Pokiwała głową, jakby chciała potwierdzić własne
myśli, a potem odezwała się, stanowczym głosem:
- Ty też go podejrzewałeś. Tylko nie chciałeś mi nic mówić... dopóki pierwsza nie
zaczęłam. Miedzy innymi dlatego pojawiałeś się w sklepie częściej niż zwykle.
Żeby mieć go na oku... i zorientować się, o co w tym chodzi.
Bruce nic jej nie odpowiedział, więc Stevie ciągnęła uparcie:
- Wiem, że mam rację, Bruce.
- Owszem - przyznał się w końcu z westchnieniem. - Podejrzewałem Nigela, choć
szczerze mówiąc, nie potrafiłbym ci powiedzieć, o co go podejrzewałem.
Stevie przyglądała się teściowi, który odszedł od kominka i usiadł koło niej na sofie.
Wziął ją za rękę, zajrzał w oczy i kontynuował:
- Ostatnio zorientowałem się, że Nigel zabiega o względy twych stałych klientów.
Zapytałem o to Gilberta Drexlera, który potwierdził, że Nigel zajmuje się ich
sprawami, lub raczej próbuje to robić, nawet wtedy, gdy oni życzą sobie wyraźnie
rozmawiać z tobą. Gilbert nie widział w tym nic złego, bo przecież ty spędzasz
więcej czasu w Nowym Jorku. A ja... jakby to powiedzieć, uspokoiłem się, słysząc
zdanie Gilberta, choć może nie powinienem, i dlatego nic nie mówiłem Nigelowi.
152
- Ale wydawało ci się to dziwne.
- Owszem. W końcu jeśli jakiś klient chce u nas wydać pięć, dziesięć czy nawet
piętnaście milionów funtów, to przecież przyleciałabyś czym prędzej concorde'em,
jak to zresztą czyniłaś w przeszłości. Myślałem o tym przez parę dni i poczułem, że coś jest nie w
porządku, więc postanowiłem porozmawiać z Nigelem. Powiedział
mi, że starał się ci pomóc, że próbował cię jakoś odciążyć i że ty jesteś mu za to ogromnie
wdzięczna. Wziąłem to za dobrą monetę, czemu nie? - Bruce westchnął
głęboko. - Nie miałem żadnych powodów, aby mu nie wierzyć. Teraz rozumiem, że
się myliłem. Zaufałem swemu wnukowi. Uwierzyłem mu. W tej chwili sądzę, że
powinienem od razu z tobą porozmawiać.
- Być może powinieneś. - Stevie odwróciła wzrok myśląc, że dziesięć albo pięć lat
temu Bruce natychmiast by do niej zatelefonował. Jego wiek dawał jednak o sobie
znać; nie podejmował już tak błyskawicznych decyzji.
- A w dodatku - kontynuował Bruce - Gilbert nie okazywał żadnego niepokoju. W
ciągu ostatnich paru tygodni w Nigelu zaszła wielka zmiana, która zaczęła mnie
bardzo martwić.
- Co masz na myśli?
-Stał się bardzo niecierpliwy, łatwo traci panowanie' nad sobą. Jest wybuchowy.
Wiele razy uderzył mnie jego sarkastyczny i ironiczny ton w rozmowach z ludźmi.
To nie jest najlepszy sposób traktowania personelu. Ani prowadzenia interesów.
- Zgadzam się z tobą. Ale Nigel zawsze zachowywał się tak, jakby pozjadał
wszystkie rozumy i... - Stevie przerwała niespodziewanie. Chciała właśnie
powiedzieć, że Nigel jest taki jak Bruce przed laty, ale ugryzła się w język w samą porę.
Odchrząknęła i dodała pospiesznie: - i potrafi być arogancki.
- To prawda. I lubi się spierać. Ostatnio parę razy pokłócił się z Gideonem.
- O co?
- O jakieś drobiazgi bez znaczenia. Nigel wszystko absurdalnie wyolbrzymił.
Bruce odsunął się trochę od Stevie i przyglądał się jej w ciszy, czekając aż ona się odezwie. Czuł się
zakłopotany tą rozmową i serdecznie jej współczuł. Stevie stała
się wspaniałą kobietą; patrzył, jak dojrzewała, obserwował jej rozwój. Za-
145
wsze była niezawodna, lojalna, oddarta, pracowita i skromna. Jeżeli Nigel
rzeczywiście spiskuje przeciwko Stevie, to robi wielki błąd. Bruce nie miał
wątpliwości, kogo poprze. Jeśli to będzie konieczne, oczywiście.
Milczenie między nimi się przedłużało.
Bruce zerknął na Stevie ukradkiem i uzmysłowił sobie, że synowa wygląda na
zmęczoną i ma bardzo smutne oczy. Serce mu się ścisnęło. Stevie, świadoma, że teść na nią patrzy,
zebrała się w sobie i uśmiechnęła się do niego.
- A więc i ty go podejrzewałeś... Bruce przytaknął.
- Tak, tylko nie bardzo wiedziałem, o co. - Bruce zakasłał i dodał cichym,
przepełnionym troską głosem: - Nawet przez moment nie pomyślałem, że Nigel
chce... - przerwał na chwilę, spojrzał na nią i dokończył - zająć twoje miejsce.
- Ja zaś doskonale wiedziałam, że nie tylko chce, ale i z czasem zajmie. - Zaśmiała się głucho,
kończąc myśl: - No cóż, niepokój dręczy koronowane głowy.
- Święta racja.
- To zabawne, Bruce. Podczas Święta Dziękczynienia postanowiłam zwierzyć ci się
ze wszystkiego. Potem, w samolocie, zmieniłam zdanie. Uznałam, że to wszystko
może zaczekać, aż miną święta. Nie chciałam zatruć nastroju problemami. A jednak
wszystko zostało powiedziane tak spontanicznie.
- Może i dobrze, moja droga. Musimy porozmawiać z Nigelem, nie sądzisz?
Stevie zagryzła wargi.
- Owszem, ale uważam, że ja to powinnam zrobić. Nie ty.
- Powinniśmy porozmawiać z nim oboje. Stevie gwałtownie pokręciła głową.
- Nie sądzę. Byłoby lepiej, gdybym porozmawiała z nim sama. Proszę cię, Bruce,
pozwól mi się tym zająć.
- Dobrze - odparł Bruce zrezygnowanym głosem, bo już dawno temu nauczył się, że
nie należy z nią dyskutować, jeśli już podjęła jakąś decyzję.
- Po świętach? - Stevie uniosła brew pytająco. Bruce pokiwał głową.
Stevie wzięła głęboki oddech i podjęła rozmowę.
- On nie jest jedyną osobą, która przysparza mi problemów.
146
- Och - Bruce spojrzał na nią uważniej. - Któż jeszcze?
- Chloe.
- Chloe? To niemożliwe. To taka urocza dziewczyna - szepnął Bruce, patrząc na nią
z niedowierzaniem.
Stevie zobaczyła w jego oczach błysk miłości do Chloe, więc zaczęła tłumaczyć mu
wszystko bardzo ostrożnie.
- Podczas Święta Dziękczynienia Chloe oznajmiła mi, że nie chce iść na
uniwersytet.
- Nawet jeśli miałby to być Oxford? - zapytał zaskoczony Bruce.
- Właśnie. Chce z tego zrezygnować.
- Musi w każdym razie skończyć Brearley. - Bruce zmarszczył brwi z niepokojem. -
Nie wolno jej tego zaprzepaścić.
- Masz rację, ale tego nie zamierza zrobić.
- A co potem?
- Chce pracować w firmie. W Londynie. Chloe chce pracować w naszej rodzinnej
firmie, Bruce.
Bruce nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Próbował zachować poważny wyraz
twarzy, ale twarz sama mu się rozjaśniła. Nic nie mógł na to poradzić.
- No cóż, powinnam była wiedzieć, że ty będziesz zadowolony - powiedziała Stevie
przyglądając mu się z ukosa.
- Nie zamierzam zaprzeczać, tak rzeczywiście jest. Wiesz dobrze moja droga, że
mam słabość do Chloe, to taka mądra i inteligentna dziewczyna. Zawsze znajdzie się dla niej miejsce
w firmie, jeśli o mnie chodzi. Ale to ty jesteś jej matką i to ty zarządzasz teraz firmą. Od ciebie
zależy, czy dasz jej pracę, czy nie. - Bruce
wyciągnął rękę i pogłaskał synową po dłoni, a jego gest wyrażał wiele prawdziwej
przyjaźni i ciepłych uczuć. - Ona jest taka młoda, ma zaledwie osiemnaście lat. Nie bądź dla niej zbyt
surowa.
- Nie jestem dla niej surowa. Chcę tylko jej dobra.
- Oczywiście. Ja też tego chcę. Dlaczego nie pozwolisz jej przyjechać do Londynu
następnego lata? Mogłaby zamieszkać ze mną w Wilton Crescent i codziennie
chodzić do firmy. Gideon mógłby ją wziąć pod swoje skrzydła. Gdy wrzucimy ją na
głęboką wodę, szybko się zorientuje, czy rzeczywiście ma ochotę pracować u
Jardine'ow.
- Ja także o tym myślałam. No cóż, zobaczymy - zakończyła z westchnieniem.
155
Bruce spojrzał na nią przenikliwie.
- O co chodzi?
- Chloe jest nastolatką. To trudny wiek. Nastolatki w jednej chwili są przepełnione energią, a już za
moment pogrążają się w depresji. Przechodzą niesamowite zmiany
nastroju, wybuchy temperamentu i są na łasce szalejących hormonów. -Stevie
zmusiła się do uśmiechu. - Ale może następnego lata znów zmieni zdanie.
- Mam nadzieję, że nie. - W ciemnych oczach Bruce'a również pojawił się uśmiech.
- Cieszy mnie to, że i ona stanie się częścią naszej firmy. Podoba mi się ten pomysł..
Stevie zamilkła na chwilę, a potem podniosła się i podeszła do okna. Po chwili
odwróciła się i powiedziała:
- Jeśli rzeczywiście pozwolę jej przyjechać do Londynu następnego lata, to
zamieszka z moją matką. Sądzę, że to będzie najlepsze rozwiązanie.
Stevie spostrzegła, jak przez jego twarz przemknął wyraz rozczarowania.
- To zrozumiałe - mruknął i odwrócił smutny wzrok.
- Mama zaprasza cię na bożonarodzeniowy lunch - ciągnęła Stevie. - Przyjdziesz,
prawda?
- Nic mnie od tego nie odwiedzie.
- Będzie tam również Nigel.
- Mówił mi, że w tym roku nie wyjeżdżają do Paryża, więc się spodziewałem, że
będzie z nami.
- Jak sądzisz, dlaczego Nigel chciałby, żebym odeszła z firmy? Bo przypuszczam, że chciałby tego -
zagadnęła Stevie całkiem niespodziewanie.
Bruce ważył swoje słowa:
- Ufam twojej ocenie. Jeśli twierdzisz, że tak jest, to jest tak z pewnością. Ale jeśli chodzi o
odpowiedź na twoje pytanie, to nie potrafię ci jej udzielić. Wszelkie
domysły byłyby absurdalne.
- To prawda.
Rozległo się pukanie do drzwi i znów pojawił się lokaj.
- Lunch już czeka, panie Jardine. Kucharka zaprasza do stołu. Obawia się, że suflet serowy opadnie.
- Już idziemy, Alanie, już idziemy - odparł Bruce, wstając. -Właśnie sobie
uświadomiłam, że umieram z głodu -
stwierdziła Stevie. - A przy tym uwielbiam suflety.
156
Bruce pokiwał głową i oboje wyszli z biblioteki.
Przechodząc przez wielkie foyer prowadzące do jadalni, Stevie przypomniała sobie
ten wieczór, gdy siedząc tu, usłyszała okrutne słowa Bruce'a. Radził wtedy
Ralphowi, by kazał jej usunąć ciążę. Gdyby to zrobiła, Nigela nie byłoby na świecie.
Rozdział 17
Cieszę się ogromnie, że wszyscy się dziś zachowują przyzwoicie - powiedziała
Stevie, obracając się w stronę Dereka i powtórnie ogarnęła spojrzeniem cały pokój. -
Nie mogę w to
uwierzyć.
- Ja również - odparł Derek, obserwując członków rodziny, którzy stali lub siedzieli w różnych
częściach pokoju, rozmawiając ze sobą. - Wyglądają na usposobionych
całkiem przyjaźnie, ku memu zadowoleniu. Zazwyczaj można było wyczuć różne
ukryte animozje - Derek pokiwał głową. - A dziś najwyraźniej wszystkie zniknęły. -
Derek uśmiechnął się do Stevie i dodał scenicznym szeptem: - Jeśli o mnie chodzi,
mogą się nawet pozabijać, gdy już stąd wyjdą, byle tylko tutaj nie narobili szumu.
Blair harowała całymi dniami, by ten dzień Bożego Narodzenia był udany.
- Wiem - szepnęła Stevie, sadowiąc się na sofie. - Nic się nie martw, wszystko
będzie w porządku, skoro nawet Nigel się dziś uśmiecha.
- Zauważyłem. I niech tak robi dalej, bo jeśli wywoła jakąś awanturę, będzie miał ze mną do
czynienia.
- Od lat już nie słyszałam takiej groźby w twoich ustach -zaśmiała się Stevie. -
Derek, spójrz tylko, jak cudownie maluchy bawią się z Bruce'em... On jest taki
dumny, że ma prawnuki. Powinnam chyba zrobić im zdjęcie, nie sądzisz? Trzy
pokolenia Jardine'ów.
- Świetny pomysł. Może po lunchu, gdy będziemy rozpakowywać prezenty. I może
jeszcze zrobiłabyś zdjęcie mamie
158
i mnie z Tamarą i maluchami. Milo by było mieć taką fotografię w albumie
rodzinnym.
- Oczywiście. Powiedz sam, czyż Tamara nie wygląda prześlicznie? Chyba nigdy
nie była bardziej urocza niż dziś po południu.
- Bardzo dobrze jej w czerwieni, ten kolor harmonizuje z jej włosami - zgodził się Derek. Ona ma
świetny gust. Tak szykowna może być tylko Francuzka. W każdym
razie nie wkładając w to specjalnego wysiłku. Cieszę się, że weszła do naszej
rodziny. Ma taki dobry wpływ na Nigela.
- Tak, Nigel jest o wiele milszy w towarzystwie Tamary, to prawda. To małżeństwo
zesłało mu niebo. Ona działa na niego uspokajająco.
- W jakiś sposób temperuje jego krnąbrność i sprawia, że Nigel uśmiecha się
czasami - dodał Derek.
- Proszę, nie martw się, nikt nie zepsuje tego dnia. Nie pozwolimy na to. Wiem
dobrze, jak ciężko mama pracowała. A nawiasem mówiąc, salon wygląda
prześlicznie od czasu, gdy zmieniła jego wystrój.
- Twoja matka ma wielki talent, jeśli chodzi o projektowanie wnętrz, ale przecież
tobie nie muszę tego mówić.
Derek znów powiódł wzrokiem za spojrzeniem Stevie, próbując popatrzeć na salon
jej oczami. Rzeczywiście pokój był piękny, wspaniały, urządzony za pomocą
pastelowych, jedwabnych tkanin, pięknych antyków i uroczych starych malowideł
zdobiących kremowe ściany.
Jakże daleko stąd do walijskiej doliny jego młodości, jakże daleko od domku, w
którym wyrósł, od biedy i harówki, która wypełniała życie jego rodziny od pokoleń.
Wielki skok.
Tak właśnie to określał. Nawet dziś, choć minęło tyle czasu, zwykł chwilami
przerywać to, co robił, by przyjrzeć się światu, w którym przyszło mu żyć - z
podziwem dla samego siebie. Podziwiał się za to, że zdołał wykonać ten skok.
Wszystko, co osiągnął: kariera, sława, zamożność, lordowski tytuł, wszystko to
świadczyło o jego odwadze, o nerwach ze stali, sile woli i energii.
Dzieliła go przepaść nie tylko od miejsca, w którym się urodził, ale i od klasy
społecznej, z której się wywodził... Kiedyś biedny chłopiec z Walii... teraz duma
swego rodzinnego mia-
151
sta... człowiek znany w wielu miastach, miasteczkach i wsiach na całym świecie.
Niedościgłe marzenie, które się ziściło. Dzięki wspomnieniom o swych trudnych
początkach rozumiał dobrze, jak daleko zaszedł, jak wysoko skoczył.
- Dam ci pensa, jeśli zdradzisz mi swoje myśli - powiedziała Stevie, dotykając
delikatnie jego ramienia.
- Nie są warte twojego pensa, nie myślałem o niczym szczególnym - odparł Derek
wyrwany z zadumy.
Wstał i spojrzał na kieliszek do szampana, który Stevie trzymała w ręku.
- Mogę ci dolać?
- Nie dziękuję, Derek.
- Za chwilę wracam - usprawiedliwił się i pomaszerował w stronę jadalni, w której
ustawiono niewielki barek.
Stevie oparła się o poduszki i rozejrzała się po pokoju. Tym razem była tu cała
rodzina - jej matka i ojczym, trzej synowie, i córka, synowa i dwoje wnucząt oraz
teść. Nie była to taka wielka rodzina; znała znacznie liczniejsze. Chociaż jak na
niewielką rodzinę, mieli całkiem sporo kłopotów przez te wszystkie lata, kłopotów, które chyba
nigdy się nie skończą.
Stevie starała się przegnać złe myśli, zanim zagnieździły się w niej na dobre, nie chcąc zepsuć sobie
dnia. Wiedziała wszak, że problemy nie znikną i że może zająć
się nimi jutro. 0 ile w ogóle można sobie z nimi poradzić.
Stevie uniosła kieliszek i zaczęła sączyć wino. Parę sekund później spojrzała na
Tamarę.
Synowa zbliżała się właśnie do niej; wyglądała tak, jakby płynęła w powietrzu z
niezwykłą gracją. Tamara miała najdłuższe nogi, jakie Stevie kiedykolwiek widziała i szczupłe,
kształtne ciało modelki. Najbardziej niezwykłe były jednak jej włosy;
trudno określić, czy bardziej srebrne czy złote. Przepiękne.
Pod srebrnozłotą grzywką rysowała się wąska i miła twarz: wielkie, czarne oczy,
wąski nos i szerokie, pełne wargi. Była piękna niekonwencjonalną urodą i na tym
polegał jej czar i wdzięk. Czerwona, jedwabna sukienka szeleściła nieco, gdy
Tamara się poruszała, a kloszowa, krótka spódniczka opływała jej piękne, długie
nogi, wyeksponowane dzięki jedwabnym pantofelkom na bardzo wysokich
obcasach.
Mniejsza zresztą o wygląd. Tamara była przede wszystkim miłą, rozważną młodą
kobietą, która nie miała w sobie ani
152
odrobiny zła. Stevie zawsze ją uwielbiała. Podobnie jak Blair, Tamara była
modelką, zanim poślubiła Nigela. Obie zresztą miały podobne cechy: łączyło je
przede wszystkim pragnienie bycia matką, żoną i strażniczką domowego ogniska.
- Czy mogłabyś wpaść jutro do nas na obiad, Stevie? - zagadnęła Tamara, stając
obok teściowej. - Byłoby mi bardzo miło.
- Jesteś pewna, Tamaro? - Stevie zmarszczyła brwi. - Choć może powinnam raczej
zapytać, czy Nigel chce, żebym przyszła? Ostatnio zachowywał się wobec mnie
dość dziwnie.
- Oczywiście, że chce! Oboje chcemy, żebyś przyszła. I proszę, nie zwracaj uwagi
na wybuchowość Nigela. Wobec mnie również nie zachowywał się najlepiej przez
kilka ostatnich tygodni. Mam nadzieję, że to nie jest żadna choroba, ani nic w tym rodzaju.
Przedświąteczna atmosfera zawsze działała na niego najlepiej. Proszę cię
Stevie, przyjdź i przyprowadź ze sobą Chloe. Może Miles i Gideon też zajrzą?
- Czyżbyście rozmawiały o mnie? - zapytał Gideon, zatrzymując się obok nich.
- Chciałabym, żebyś przyszedł jutro na obiad, Gid, a właściwie na kolację. Rosyjska kolacja
bożonarodzeniowa. Czy to nie jest kuszące? - Tamara zajrzała mu w oczy.
- Ha! Wiedziałem, że ty na pewno zaproponujesz jakąś zagraniczną kolację podczas
tych świąt! - drażnił się z nią Gideon, spoglądając na szwagierkę czule i obejmując ją ramieniem. -
Czemu nie przygotujesz jakiegoś pieczonego jagnięcia albo
puddingu dla odmiany? Zamiast tych zagranicznych misz-maszów.
Tamara, przyzwyczajona do żartów Gideona, zaśmiała się i powiedziała:
- Kawior i szkocki łosoś wędzony to ma być miszmasz! Bój się Boga, Gideonie!
- Brzmi zachęcająco, złotko. Przyjdę z przyjemnością. A co z resztą menu? Czy
przygotujesz ten wspaniały barszcz z uszkami?
- Jeśli masz ochotę. A co powiesz na twego ulubionego kurczaka po kijowsku?
- Cudownie. Już jestem głodny. - Gideon odwrócił się do Stevie. - Dochodzi
czwarta, mamo. O której babcia zamierza podać lunch?
161
- Za parę minut. O czwartej.
- Żarty na bok. Uwielbiam twoją kuchnię - oświadczył Gideon, zwracając się
ponownie do Tamary. - Założę się, że przyrządzania kurczaka po kijowsku nie
nauczyli cię w tej nudnej angielskiej szkole, do której chodziłaś.
- Jasne, że nie. Wszystko, co wiem na temat kuchni, zawdzięczam mojej rosyjskiej
babci.
Gideon odwrócił się nagle, bo przez pokój pędził ku niemu mały chłopiec, wołając:
- Wujku! Wujku! Popatrz, co dostałem od dziadka Bruce'a!
- Gdy zatrzymał się koło Gideona, otworzył zaciśniętą piąstkę.
- Samochodzik! - wykrzyknął i promieniejąc z radości pokazał autko wujkowi.
Gideon pochylił się, by obejrzeć zabawkę.
- Szczęściarz z ciebie. To jest jaguar, Arnaud.
Wielkie, niebieskie oczy czterolatka wpatrywały się z nabożeństwem w Gideona i
mały powtórzył:
- Jagłurar.
- Ja też, ja też - wołała Natalie, biegnąc ku nim z wyciągniętą przed siebie rączką. -
Ja też dostałam.
- Co za cacko - powiedział Gideon, uśmiechając się do małej podczas oględzin
łańcuszka z serduszkiem, które Bruce zamocował jej na rączce. To była ulubiona
zabawa pradziadka -wyławianie niespodzianek z kieszeni.
Natalie roześmiała się i pobiegła do Stevie.
- Babciu, patrz!
- Och, jakie śliczne! - Stevie pospiesznie odstawiła kieliszek z winem, bo trzylatka już się
wdrapywała jej na kolana. Natalie zajrzała jej w twarz, pogłaskała policzek i powiedziała:
- Kocham cię, babciu.
- Ja też cię kocham, Natalie - Stevie przytuliła swoją żywą, jasnowłosą wnusię
jeszcze mocniej i pocałowała ją w czubek głowy.
Po chwili pojawiła się Blair i oznajmiła:
- Lunch już czeka. Może przejdziemy do jadalni?
Przed Stevie pojawił się nagle Nigel, który wyglądał na człowieka szczęśliwego i
zadowolonego. Uśmiechnął się ciepło do matki i powiedział:
- Czy mogę uwolnić cię od tego słodkiego ciężaru, mamo? -mówiąc to, wyciągnął
ręce, zdjął córeczkę z kolan Stevie i po-
162
stawił ją na podłodze. Potem podał rękę matce. - Pozwól, że ci pomogę - zaoferował
i błyskawicznie pomógł jej wstać.
Pochylił się nad nią uśmiechnięty i ku zaskoczeniu Stevie, pocałował ją w policzek.
- Nie miałem jeszcze okazji życzyć ci wesołych świąt.
- Dziękuję, Nigelu - odparła Stevie. - Ja życzę ci tego samego.
Stevie poczuła ulgę, stwierdzając, że Nigel jest w o wiele bardziej przyjacielskim nastroju niż
ostatnio w Nowym Jorku.
- Chodźmy do jadalni, mamo - powiedział Gideon. - Pozwól, że cię poprowadzę.
-1 ja również - dołączył do nich Miles, ujmując matkę pod drugie ramię.
Stevie roześmiała się i pozwoliła się prowadzić przez salon.
- Mogę z tobą później porozmawiać, mamo? - zapytał Gideon przyciszonym
głosem.
- Oczywiście. Czy coś się stało, Gideonie? - zapytała Stevie spoglądając niepewnie na syna.
- Nie. Chcę ci tylko coś powiedzieć. To nic złego, słowo daję. Raczej dobra nowina.
Zawiozę ciebie i Chloe na Eaton Square, to porozmawiamy chwilę.
Rozdział 18
O czym chciałeś ze mną porozmawiać? - zapytała Stevie później tego samego
wieczoru, gdy została sama z Gideonem w niewielkiej pracowni w jej mieszkaniu
przy Eaton Square. Oparła się wygodniej, założyła nogę na nogę i wpatrywała się
przenikliwie w syna, który siedział naprzeciwko niej.
- O przyszłości, o mojej przyszłości. Ale zanim do tego przejdę, muszę powiedzieć
ci coś innego. Wiem, że martwiłaś się o mnie, mamo, przepraszam, że
przysporzyłem ci zmartwień. Ale teraz jest już wszystko w porządku. Udało mi się
wyeliminować wszystko, co mi doskwierało.
Stevie pokiwała głową i zagadnęła go z ciekawością z głosie:
- Co takiego musiałeś wyeliminować, Gideonie?
- Margot Saunders. Kosztowała mnie mnóstwo zmartwień... od kiedy z nią
zerwałem.
- Jeśli sądzić z twego nastroju, to musiała rzeczywiście zamienić twoje życie w
piekło.
- Prześladowała mnie i zachowywała się coraz bardziej histerycznie.
Stevie pokręciła głową i popatrzyła ze współczuciem na syna:
- Tak mi przykro, że musiałeś przejść przez coś takiego. To okropne. Wiem, że
histeryczne i irracjonalne zachowanie w podobnej sytuacji czasami doprowadza do
tragedii.
Gideon przyglądał się matce i po raz kolejny podziwiał jej przenikliwość. Nie było chyba rzeczy,
której nie wiedziałaby o ludziach i życiu.
164
- Masz rację, mamo. Musiałem ją powstrzymać, zanim sprawy zaszły za daleko.
- W jaki sposób udało ci się tego dokonać? - zapytała Ste-vie miękko.
- Nastraszyłem ją, że powiem wszystko Jackowi Bellangerowi.
- I to podziałało? Ale dlaczego?
- Margot nienawidzi dziennikarzy. Czy nie pamiętasz, że jej brat Julian był
wmieszany w jakiś skandal w City parę lat temu. Niewiele brakowało, a
wylądowałby w więzieniu. Relacje prasowe były bezlitosne. Gdybyś ją zobaczyła w
chwili, gdy wymieniłem nazwisko Bellangera, to pomyślałabyś, że przystawiłem jej
rewolwer do skroni.
- Czy dała ci spokój?
- Tak.
- Cieszę się, że to słyszę. Zabawne, jak mało wiemy o ludziach, Gideonie. Margot
jest ostatnią osobą, którą bym podejrzewała o irracjonalne zachowania. Zawsze
uważałam ją za osobę rzeczową i trzeźwo myślącą.
- Ja także. Ale szybko się przekonałem, że jest inaczej. Ona jest naprawdę
niezrównoważona, mamo. Tak czy inaczej, mam to już za sobą, Bogu dzięki.
- Miałeś szczęście, Gideonie - powiedziała Stevie. - Mogła przecież zrobić ci
krzywdę. Ale mów dalej. Napomknąłeś, że chcesz porozmawiać ze mną o
przyszłości, o swojej przyszłości. Spodziewam się, że chodzi o twoje prywatne
sprawy, a nie o twoją przyszłość w firmie?
- Trafiłaś w samo sedno, mamo - uśmiechnął się Gideon. -Chciałem, żebyś się
pierwsza dowiedziała o tym, że się żenię.
Tego rodzaju wiadomości Stevie się wcale nie spodziewała, więc spojrzała na
Gideona z niepomiernym zdziwieniem.
- Nie mogę uwierzyć.
- Uwierz mi mamo. To prawda.
- Z kim się żenisz?
Gideon nie odpowiedział jej od razu. Podniósł się, podszedł do okna i popatrzył na zieleń na
skwerze, zastanawiając się, w jaki sposób wyjaśnić całą tę sytuację. Był
tylko jeden sposób. Musiał skoczyć na głęboką wodę i powiedzieć jej wszystko.
Matka wszystko zrozumie, tego był pewien.
Gideon nie odpowiedział, więc Stevie spróbowała jeszcze raz:
157
- Czy to właśnie z tego powodu zerwałeś z Margot? Gideon odwrócił się i
powiedział cicho:
- Niezupełnie. Mówiłem ci przecież, że ten związek nie układał się najlepiej. Kiedy sobie
uświadomiłem, że jest tak niezrównoważona, przestraszyłem się. Ale
rzeczywiście, wtedy rodziło się już coś pomiędzy mną a kimś innym...
-1 właśnie tę osobę chcesz poślubić?
- Tak. To przyjaciółka z dawnych lat, mamo, ktoś, kogo lubisz, więc nie wątpię, że będziesz
zadowolona.
- Kto to jest, Gideonie?
- Lenore.
- Lenore? Nasza Lenore? Gideon potwierdził.
- Ależ ona jest już mężatką! O ile się nie rozwiodła w zeszłym tygodniu. - Stevie
była zaszokowana i zdradzał to zarówno jej ton, jak i wyraz jej twarzy.
- Zamierza się rozwieść tak szybko, jak to będzie możliwe. Już od dawna nie jest
szczęśliwa z Malcolmem. Ich małżeństwo jest zupełnie nieudane.
- Och, Gideonie, czy jesteś pewien swoich uczuć? Całkowicie? Przez twoje życie
przewinęło się tyle młodych kobiet... -głos Stevie zadrżał, patrzyła na syna z rosnącą konsternacją. -
Czy Lenore jest pewna? Są przecież dzieci i o tym też trzeba
pamiętać. No i co z Malcolmem?
- Co masz na myśli?
- Może on nie zechce jej dać rozwodu? - zaryzykowała Stevie.
- To małżeństwo jest fikcją już od dłuższego czasu, mamo. Lenore wcale nie jest z
nim szczęśliwa.
- Kiedy sobie uświadomiłeś, że ją kochasz?
- Całe lata temu, zaraz po jej ślubie z Malcolmem. Wściekły byłem, że okazałem się takim głupcem,
że pozwoliłem jej odejść. Wiesz przecież, że byliśmy sobie bardzo
bliscy. Przez całe życie.
- Wiem, ale... - Stevie urwała i zapatrzyła się w dal. Gideon spostrzegł, że na jej twarzy maluje się
coraz większa troska i zapytał:
- Ale co?
-Nie wolno budować szczęścia na nieszczęściu innych, w każdym razie moim
zdaniem. Oboje musicie to dokładnie przemyśleć.
158
- Malcolm nie będzie nieszczęśliwy, jeśli o to ci chodzi. On chce się rozwieść.
- Rozumiem. Ale pozwól, że zapytam cię jeszcze raz, Gide-onie, czy jesteś
całkowicie pewien, że kochasz Lenore?
- Tak, jestem całkowicie pewien. Dlaczego w to wątpisz?
- Wydawało mi się, że jesteś... dość niestały. Zakochiwałeś się i odkochiwałeś w
okamgnieniu.
- To zupełnie co innego, mamo. Naprawdę kocham Lenore, a ona kocha mnie.
Wszystko będzie dobrze. Zaufaj mi. Ta miłość będzie trwać wiecznie. Jesteśmy
stworzeni dla siebie.
Stevie milczała.
Gideon podszedł do niej i usiadł obok. Przysunął się do niej, ujął ją za rękę i mocno ścisnął. Stevie
odwróciła głowę, by na niego popatrzeć.
- Kocham ją tak bardzo, mamo, naprawdę. Wiem, że martwisz się... rozwodem,
wszystkimi problemami związanymi z dziećmi, z ich uczuciami, z ich życiem. Ale
jestem gotów i pragnę wziąć to na swoje barki. Chcę zająć się również dziećmi.
Lenore nigdy się z nimi nie rozstanie. Zażąda prawa opieki nad nimi.
- To bardzo trudny krok - szepnęła Stevie.
- Ale ja chcę uczynić ten krok.
- Mam nadzieję, że oboje macie rację.
- Nie wylewaj na nas kubła zimnej wody, mamo, proszę! -wykrzyknął. Błądził
wzrokiem po jej twarzy. - Wiem, że nie mam zbyt dobrej opinii, jeśli chodzi o
sprawy z kobietami, ale nietrudno to zrozumieć i wszystko ci wyjaśniłem. Ja zawsze kochałem
Lenore i dlatego tak szybko mijało mi oczarowanie kobietami, z którymi
się spotykałem. One nie były nią.
Stevie popatrzyła na niego w zadumie i pokiwała głową.
- Wiem, co masz na myśli. - Wymknęło się jej lekkie westchnienie, a potem
powiedziała łagodnie: - Kochałam Lenore Philips od dziecka. Kocham też ciebie.
Dlatego nie chciałabym, żeby któreś z was popełniło błąd. Zawsze sądziłam, że
Malcolm Armstrong to kawał twardziela. Choć twierdzisz, że wszystko pójdzie jak z
płatka, to ja tak nie sądzę. - Stevie zagryzła wargi i dokończyła prawie
niesłyszalnym szeptem. - Nie chciałabym, żebyś kogokolwiek zranił.
- Tego czasami nie da się uniknąć, mamo. Wszyscy w jakiś sposób cierpią podczas
rozwodu.
167
Stevie pokiwała głową, ale wiedziała, że Gideon ma rację.
- Czy nie cieszysz się razem ze mną, mamo?
- Bardzo się cieszę, kochanie, jeśli to jest to, czego naprawdę pragniesz. - Stevie zmusiła się do
uśmiechu. - Zdaje się, że wolałabym tylko, aby sytuacja była trochę mniej skomplikowana. - Ścisnęła
go za rękę i dodała najbardziej pokrzepiającym
tonem, na jaki mogła się zdobyć: - Jestem do waszej dyspozycji, Gideonie,
gdybyście mnie potrzebowali. Zresztą dobrze o tym wiesz.
- Dzięki mamo - powiedział rozpromieniony Gideon. Chwycił Stevie w ramiona i
mocno ją przytulił.
Nieco później, z sypialni, Stevie zadzwoniła do Dereka i opowiedziała mu rozmowę
z Gideonem. Kiedy skończyła, po drugiej stronie zapadła cisza.
- Czy jeszcze tam jesteś, Derek? - zapytała Stevie po chwili.
- Jestem, kochanie. Siedzę i zastanawiam się, co ci powiedzieć.
- Zdaje się, że niewiele możesz powiedzieć. Ostatecznie Gid ma dwadzieścia siedem
lat i zrobi to, co chce. - Stevie zaśmiała się głucho.
- Co się stało?
- Zawsze sądziłam, że się pobiorą. Miałam nadzieję, że tak będzie. Pamiętasz chyba, jak się razem
trzymali w dzieciństwie i wczesnej młodości.
- Jakże bym mógł o tym zapomnieć, Stevie? Twoja matka i ja raczej się o nich
niepokoiliśmy. Ja, na przykład, podejrzewałem, że Lenore zajdzie w ciążę. Żyli
tylko dla siebie i zachowywali się tak, jakby nikt inny nie istniał. Zawsze byłem
bardzo ciekaw, co też robili w Lindenhill. Byli tam przeważnie sami, powiedzmy to
otwarcie. Jacąuetta Philips chodziła z głową w obłokach. Nie dbała o dyscyplinę.
Młodzi spędzali ze sobą mnóstwo czasu bez jakiegokolwiek nadzoru.
- Jeśli nie liczyć Milesa. Często był razem z nimi. Ale rozumiem, o co ci chodzi.
Szczerze mówiąc, byłam bardzo zdziwiona,, gdy Gideon i Lenore przestali się
widywać. Jeszcze bardziej się zdziwiłam, gdy Lenore wyszła za Malcolma. To był
prawdopodobnie poważny błąd i w pewnym sensie rozumiem, dlaczego ona i
Gideon znów się zeszli. O mój Boże, następne kłopoty.
168
- To znaczy, że oni mają całkiem poważne plany? - zapytał Derek.
- Wcale w to nie wątpię.W przeciwnym razie Gideon nie mówiłby o tym.
- W takim razie lepiej będzie, jeśli zapniemy pasy bezpieczeństwa, czeka nas
forsowna przejażdżka.
Rozdział 19
Ostatnio Stevie nie owierała zbyt często swego dziennika, ale gdy już pożegnała się z Derekiem,
wyjęła zeszyt i wpisała datę i miejsce na samej górze.
Boże Narodzenie 1996 Londyn
Bardzo się zdziwiłam dziś wieczorem, gdy Gideon oznajmił mi, że on i Lenore znów chcą być
razem. Zdziwienie nie trwało jednak długo, bo przypomniałam sobie, co ich kiedyś łączyło. Byli
sobie tak bliscy jako dzieci i jako nastolatki, że
spodziewałam się, iz się pobiorą, gdy dorosną. .
W pewnym momencie coś się między mmi wydarzyło i każde poszło w swoją stronę.
Żadne z nich nigdy o tym ze mną nie rozmawiało, ale wiedziałam, że coś zaszło. Czyż mogłam tego
me zauważyć? Gideon zachowywał się jak zraniony niedźwiedź, był
bardziej ponury niż zazwyczaj, Lenore stała się nieobecna i daleka. Ostatecznie wycofała się z
naszego życia i zniknęła.
Gdyby mi się wówczas zwierzyli, może potrafiłabym to jakoś wyprostować,
niezależnie od tego, o co im poszło. Z pewnością mogłabym zapobiec wszystkim
problemom, które czekają nas teraz.
Zawsze byłam zdania, że ślub Lenore z Malcolmem Armstron-giem nastąpił jakoś za szybko. Nigdy
go nie lubiłam, nawet odro-
170
binkę, choć znałam go od dziecka. Dla mnie Malcolm zawsze był zbyt pewny siebie, arogancki i
zarozumiały.
Malcolm miał wtedy dwadzieścia pięć lat i z pewnością wydawał się jej bardziej dojrzały i
wyrafinowany niż siedemnastoletni, młodszy od niej o dwa lata, Gideon.
Starszy mężczyzna był dla niej bardziej atrakcyjny, w to nie wątpię.
Nie ośmielę się tu napisać, że Lenore była zbyt młoda, by wychodzić za mąż w wieku lat
dziewiętnastu; ostatecznie ja byłam znacznie młodsza, gdy wyszłam za Ralpha.
Stephen, mój chrześniak i imiennik urodził się niespełna osiem miesięcy później.
Wcześniak, jak twierdziła Lenore. No coz, ja do tej pory mam pewne wątpliwości.
Jeśli zaszła w ciążę z Malcolmem, sprawa tego przedwczesnego i niefortunnego
małżeństwa byłaby jasna. Myślę, że to było niefortunne małżeństwo, bo Malcolm i Lenore różnili
się jak ogień i woda, nie pasowali do siebie.
Pansy urodziła się w rok po Stephenie, potem przyszedł na świat Thomas, chrześniak Gideona.
Troje dzieci, jedno po drugim, w ciągu niespełna czterech lat. Ale kimże ja jestem, by o tym mówić?
Sama urodziłam trójkę, zanim skończyłam dwadzieścia lat.
Mam nadzieję, że te dzieci nie ucierpią z powodu rozbitego małżeństwa i rozwodu.
Żadne z nich nie skończyło jeszcze dziesięciu lat. Wszystkie znajdą się pod opieką Gideona, jeśli
dopnie swego i ożeni się z Lenore. Spora odpowiedzialność, wziąć na swoje barki gotową rodzinę.
Czy on temu podoła? Nie muszę się nawet nad tym
zastanawiać. Wiem, że tak. Gideon jest bardzo odpowiedzialny.
Lenore też jest silna i pod wieloma względami podobna do mnie. Stoi pewnie na
ziemi, jest praktyczna, niezależna. Na szczęście me zatraciła w małżeństwie swego cudownego
poczucia niezależności.
Gdy się teraz nad tym zastanawiam, rozumiem, że musiała stoczyć o to niezłą
batalię. Malcolm jest męskim szowinistą. Ona jednak bez wątpienia postanowiła, że nie będzie
jego poddaną, że nie będzie potakującą żoną, która idzie trzy kroki za mężem.'
Lenore zawsze chciała być niezależna, już jako mała dziewczynka. Wiem, że zawsze uważała, że
jest absolutnie równa Mai-comowi i tak oczywiście jest. Teraz można powiedzieć, że potrafiła
sama pokierować swoim życiem i karierą.
163
Zawsze była z niej mądra dziewczyna. Myślę, że postąpiła bardzo mądrze,
wykorzystując swą wiedzę o starych obrazach, dziełach sztuki i meblach, by założyć firmę
doradczą.
Pamiętam, jak okropnie się śmialiśmy wiele lat temu, gdy oprowadzała mnie po
Lindenhill, w którym jej rodzina mieszkała od wieków... To jeden z największych domów w Anglii.
W Lindenhill nie brak bezcennych dzieł, o których Lenore wie wszystko, od a do z.
Wszystkie te wiadomości przekazał Allan, jej ojciec, zanim umarł.
Lenore ma teraz dwadzieścia dziewięć lat, potrzebowała dziesięciu lat, by wrócić do Gideona. Mój
Boże, aż strach pomyśleć o wszystkich problemach, które ich czekają.
Wolę o tym nie myśleć. Derek miał rację dziś wieczorem, gdy mówił, że czeka nas forsowna
przejażdżka. To prawda.
Niezależnie od tego, co twierdzi mój syn, wiem dobrze, że z Malcolmem
Armstrongiem nie pójdzie im łatwo. Wątpię, czy on rzeczywiście chce rozwodu. To nie będzie mu
odpowiadało; w pewnym sensie on straci twarz. Arystokratyczne
pochodzenie Lenore było dla niego zawsze bardzo ważne. Urodziła się przecież jako lady Eleonor
Elisabeth Jane Philips, a jej brat jest markizem Linden i to jest najważniejsze dla Malcolma,
głupiego snoba.
Myśli zapewne, że dzięki jej pochodzeniu zdobył sobie jakąś pozycję, ale bardzo się myli. Jest
nikim i nigdy się to nie zmieni. Obawiam się jednak, że nie pozwoli jej odejść ze względu na to, kim
jest Lenore.
Gideon pytał, czy nie cieszę się razem z nimi. Oczywiście, ze się cieszę. Pasują do siebie, wiem o
tym dobrze. Ale nie zazdroszczę im tej bitwy, którą będą musieli stoczyć. Zastanawiam się, w jaki
sposób mogłabym im pomóc. Zdaje się, że mogę po prostu być przy nich, służyć im przyjaźnią, gdy
tylko będzie to potrzebne.
Cały miniony dzień można by nazwać dniem zwierzeń. Tamara odciągnęła mnie na
bok po lunchu i powiedziała, że ona i Nigel chcieliby mieć jeszcze jedno dziecko.
Mam nadzieję, że im się uda. Tamara tak bardzo pragnie trzeciego dziecka. Oboje marzą o dużej
rodzinie, przynajmniej sześcioosobowej. Moja urocza Tamara,
wymarzona synowa, tak droga memu sercu. Cieszę się, że jest szczęśliwa z Nigelem, a on z nią. To
taki trudny człowiek. Zanim poznał Tamarę, wydawało mi się, że nigdy w życiu nie znajdzie
dziewczyny, która go zadowoli. Jest taki krytyczny.
164
Nigel był dziś dla mnie o wiele milszy. To również mnie zadziwiło. Tamara wpływa na niego
łagodząco. On ją uwielbia, co do tego nie ma wątpliwości, uwielbia też dzieci. Cieszę się, że
tworzą taką udaną rodzinę.
Wszyscy byli dla mnie tak szczodrzy w tym roku. Bruce podarował mi przepiękny
neseser Cartiera na kosmetyki i biżuterię, z lat trzydziestych. Istne cudo: czarna emalia
wysadzana maleńkimi diamentami, rubinami i szmaragdami. Bruce wie, że
kolekcjonuję starocie sygnowane przez znanych jubilerów i bez wątpienia włożył
wiele wysiłku, by zdobyć dla mnie to cacko.
Mama i Derek podarowali mi szagrynową szkatułkę; szagry-nowa skóra ma
przepiękny szarozielony kolor. Mama powiedziała, że wydało jej się, że ta szkatułka jest stworzona
specjalnie dla mnie, bo na wieczku jest złote S. Szkatułka będzie pięknie wyglądała jako pudełko
na listy na moim biurku. Od Chloe dostałam
prześliczny kaszmirowy szal koloru lawendy; a bliźnięta ofiarowały mi oliwinowe kolczyki
zaprojektowane i wykonane prze Gi-deona. W dedykacji napisali, że
wybrali oliwin, ponieważ tak bardzo pasuje do moich zielonych oczu. Wszyscy są wobec mnie tacy
kochający. Jestem szczęśliwą kobietą.
Podarunek od Nigela i Tamary bardzo mnie zaskoczył, ponieważ był tak kosztowny i różnił się od
tych, które zazwyczaj od nich dostaję. Jest to ikona, rosyjska ikona, przepięknie namalowana i
zdobiona złotem i półszlachetnymi kamieniami. Bardzo
stara. Jestem pewna, że Tamara wymyśliła ten prezent i że to ona go znalazła.
Dedykacja była ujmująca i zdaje się, że Nigel również był bardzo ciekaw, czy ikona mi się
podobała.
Moje urocze wnuczęta podarowały mi upominki, które same zrobiły. Arnaud
namalował portret Natalie, na którym w ogóle nie jest do siebie podobna, ale w każdym razie miał
dobre intencje. Natalie podarowała mi śmieszną laurkę
namalowaną nieporadnie na długiej kartce papieru, zwiniętą w rulonik i zawiązaną wstążeczką
przez Tamarę.
Udał się nam ten dzień, przynajmniej raz obyło się bez kłótni i nieporozumień.
Wszyscy byli zadowoleni, nawet Nigel, który okazywał wszystkim dużo przyjaźni.
Mam nadzieję, że jego dzisiejsze zachowanie wróży dobrze na przyszłość.
W drodze do domu Chloe powiedziała, że chciałaby przyjechać do Londynu na
Wielkanoc. WBrearley jest trzytygodniowa przerwa semestralna w marcu, nie ma
więc powodu, bym miała jej-
173
tego zabraniać. Nie chciałabym w każdym razie, by była tu sama, chociaż w gruncie rzeczy nie
potrafię wyjaśnić dlaczego. W końcu ma osiemnaście lat i będzie
mieszkać z moją matką i Derekiem. Coś mnie jednak powstrzymuje przed
wyrażeniem zgody.
Cieszę się, że Chloe jest w dobrym humorze od czasu Święta Dziękczynienia, że nie mówi już o tym,
iż chciałaby podjąć pracę. To wrażliwa dziewczyna. Opowiedziała mi o swym pomyśle, a teraz
czeka, aż podejmę decyzję.
Chloe jest niezwykła pod wieloma względami. Zawsze taka była, od dziecka. Mam
wyjątkowe szczęście. Moja ukochana córka nigdy nie przysporzyła mi zmartwień.
Gideon nie mówił zbyt wiele, gdy Chloe napomknęła, że pragnie przyjechać na
Wielkanoc do Londynu i pracować razem z nim w firmie. Powiedział tylko: „To
zależy od mamy". Ale Gideon ją kocha i wygląda na to, że weźmie Chloe pod swoje skrzydła. No
cóż, zobaczymy. Jutro z nim porozmawiam...
Gideon... Lenore... bardzo dobrze rozumiem, że do siebie lgną, rozumiem, że coś ich do siebie
przyciąga z olbrzymią siłą. Trudno walczyć z takim uczuciem. Wiem o tym.
Z drugiej strony, nie wolno budować własnego szczęścia na cudzym nieszczęściu.
Jeśli się coś takiego zrobi, trzeba będzie za to jakoś zapłacić. Zło powraca, jak bumerang.
Dawno temu ja także musiałam podjąć podobną decyzję i wiem, że musiałam odejść, nie oglądając
się za siebie. Zdarzały się wprawdzie chwile, gdy tęsknota za nim, pragnienie, by go ujrzeć,
całkiem mnie zaślepiało. Nigdy nie trwało to jednak długo.
Zdrowy rozsądek zawsze zwyciężał. Ale zawsze za nim tęskniłam.
Stevie odłożyła pióro, zamknęła dziennik i schowała go do szuflady. Napisała już
wystarczająco dużo.
Później, gdy już się położyła, nie mogła zasnąć, tyle myśli wirowało jej w głowie.
Wierciła się w łóżku prawie godzinę, zanim wreszcie zasnęła.
Śniła o nim.
Sen był tak wyrazisty, że towarzyszył jej długo po przebudzeniu następnego ranka.
Leżała w łóżku w przytulnej białoniebieskiej sypialni, patrząc, jak światło poranka sączy się przez
zasłonięte okna i zmagała się z resztkami snu, który wciąż ją
spowijał.
166
Nie umiała z niego otrząsnąć; był zbyt realny. Jakby on naprawdę spędził z nią całą noc w tym
pokoju. Czuła jego obecność w każdym zakątku, czuła zapach jego wody
kolońskiej. Gdy zamknęła oczy, znów go zobaczyła... jego ciemne, namiętne oczy,
zmysłowe usta, szeroki, przyjazny uśmiech, równe zęby, tak bardzo białe na tle
opalonej skóry.
Słyszała jego głos, słyszała, jak mówił, że bardzo ją kocha, i przez chwilę sen znów zastąpił jej
rzeczywistość. W tym śnie kochali się, połączeni w tej cudownej
harmonii, która kiedyś między nimi się zrodziła. Stevie tęskniła za tą harmonią,
tęskniła za nim.
Nie potrafiła powstrzymać łez; wymykały się spod powiek i spływały po
policzkach. Wcisnęła głowę w poduszkę i łkała z żalu po nim, z żalu po życiu,
którego nie spędzili razem, choć było to możliwe.
Gdy już przestała płakać, wstała, narzuciła szlafrok i poszła do kuchni. Ledwo
otworzyła drzwi, usłyszała głos Chloe:
- Dzień dobry, mamo. Przygotowałam kawę, masz ochotę na filiżankę? Ja...
Chloe przerwała, przyjrzała się Stevie i zapytała, marszcząc brwi:
- Czy dobrze się czujesz, mamo?
- Oczywiście - przytaknęła Stevie. - Dlaczego pytasz?
- Jesteś taka blada, wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Stevie pokręciła głową,
myśląc, że jej córka użyła niefortunnego słowa.
- Nie spałam najlepiej, więc pewnie jestem trochę zmęczona. Za dużo problemów -
wymyśliła na poczekaniu.
- Przepraszam. Chyba za dużo pracujesz, mamo. - Chloe zbliżyła się do matki i
położyła jej dłoń na ramieniu. - Usiądź sobie, przyniosę ci kubek z kawą. Masz
ochotę na tosty? Przygotuję ci coś.
- Dziękuję, kochanie. - Stevie uśmiechnęła się do córki. Chloe bez namysłu
chwyciła Stevie i objęła ją ramionami:
- Kocham cię, mamo. - Dziewczyna przylgnęła do matki całym ciałem, tuląc się do
niej.
- Ja też cię kocham, maleńka.
Gdy już odsunęły się od siebie, Stevie popatrzyła na twarz córki i pomyślała, że
bardzo przypomina swego ojca. Odziedziczyła po nim ciemne oczy, włosy. Była
jego nie-
175
odrodną córką, choć jednocześnie tak bardzo przypominała Blair.
- Zaraz przyniosę ci kawę - powiedziała Chloe pełna niepokoju o matkę. Stevie
miała ciemne sińce pod oczami i wyglądała tak smutno. Chloe zastanawiała się, co
też mogło ją tak zmartwić.
Po chwili była już z powrotem przy stole kuchennym i wykrzyknęła:
- Teraz naprawdę będę się tobą opiekować! To jest moje noworoczne
postanowienie.
Stevie roześmiała się.
- Nic mi nie jest, kochanie, możesz mi wierzyć. Mam tyle spraw na głowie,
szczególnie teraz. Ale nie musisz się o mnie martwić Chloe. Wszystko będzie
dobrze.
Chloe pokiwała głową i poszła przygotować tosty. Gdy były już gotowe, przyniosła
je na stół razem z kubkiem kawy dla siebie. Usiadła naprzeciwko matki i zapytała:
- Nie jesteś już na mnie zła, prawda? Za to, że chcę pracować w firmie.
- Nigdy niebytem na ciebie zła, Chloe. Zależy mi po prostu na twoim wykształceniu.
Rozmawiałam niedawno z Bruce'em i jemu bardzo przypadł do serca pomysł, byś
pracowała w firmie.
- Naprawdę?
- Tak. - Stevie dojrzała błysk podniecenia na twarzy córki i nadzieję w jej oczach, więc dodała: -
Możesz spędzić tu Wielkanoc, Chloe, jeśli tylko chcesz. Zdaje się, że jest to dla ciebie bardzo ważne.
- Och, mamo! Naprawdę się zgadzasz? Dziękuję, tak bardzo ci dziękuję! - Chloe
podskoczyła, przytuliła się do Stevie i obsypała ją gradem pocałunków.
- Ale zamieszkasz z babcią i dziadkiem koło Regent's Park. Nie możesz mieszkać tu
sama - dodała Stevie pospiesznie.
- Świetnie. Tak bardzo się cieszę, nie mogę się doczekać.
Stevie podniosła do ust kubek z kawą i przyglądała się swojej osiemnastoletniej
córce przez obłoczek pary. Była zadowolona, że widzi ją tak uszczęśliwioną.
Niewiele trzeba, by przywrócić jej entuzjazm. Stevie zatonęła we własnych myślach
przez chwilę, znów pomyślała o nim. Od kilku lat wcale o nim nie śniła, niezbyt
często go wspominała. Ale od czasu Święta
176
Dziękczynienia tyle razy ktoś o niego pytał, że nic dziwnego, iż znów zagościł w jej myślach.
Wspomnienia były tak bolesne. Dawno temu przyrzekła sobie, że nie
wpadnie w pułapkę marzeń, że nie będzie żyć przeszłością. Odepchnęła więc od sie-
bie myśli o nim. Były przecież bezużyteczne. Stevie podniosła się i podeszła do
drzwi:
- Muszę przygotować się do pracy. Czy masz ochotę pójść dziś ze mną do sklepu,
Chloe? Mogłabyś posiedzieć trochę w pracowni z Gideonem, jeśli chcesz.
Chloe aż podskoczyła:
- Bardzo bym chciała z tobą pójść, mamo. Bardzo!
Rozdział 20
Co dokładnie powiedział ci sułtan podczas spotkania? - zapytał Bruce, pochylając
się do przodu i niemal przeszywając ją wzrokiem. Stevie siedziała za biurkiem w
swoim gabinecie nad sklepem przy Bond Street i odpowiedziała:
- Powiedział, że sądził, iż nie mam już ochoty zajmować się jego sprawami
osobiście i że przekazałam je swemu synowi. Zastanawiał się wprawdzie dlaczego.
Nie wiedział nawet, czy przypadkiem nie obraził mnie w jakiś sposób i martwił się
tym okropnie. Mówił o tym wszystkim w bardzo dyplomatyczny sposób. N
- Rozumiem. Dlaczego odniósł takie wrażenie? Powiedział ci o tym?
Stevie pokiwała głową.
- Powiedział, że jego sekretarz, Gareth James, zadzwonił do mnie na początku
grudnia. Centrala połączyła go z Nige-lem bez żadnych wyjaśnień. Kiedy Gareth raz
jeszcze zapytał
0 mnie, Nigel odparł, że nie można ze mną rozmawiać, bo jestem za granicą. A potem zasugerował,
że teraz on zajmuje się moimi klientami. Gareth zapytał, czy
jestem w Nowym Jorku
1 uzyskał potwierdzenie. Nigel raz jeszcze powtórzył, że zajmuje się moimi
klientami i zapytał, jak może pomóc sułtanowi. Gareth odpowiedział, że sułtan jest zainteresowany
naszymi najnowszymi kolekcjami. Ustalili datę spotkania Nigela z
sułtanem. Jednak nazajutrz Gareth zadzwonił i powiedział, że sułtan wyjechał
niespodziewanie do Ameryki. Wtedy Nigel zaproponował, że spotka się z nim w
Nowym Jorku w każdym dogodnym dla niego terminie. I ustalili datę.
178
- Rozumiem. - Bruce złożył ręce i zapatrzył się w dal z zadumaną twarzą.
- Spotkanie miało się odbyć dziewiątego grudnia - sprecyzowała Stevie.
- Nigel zachował się dość głupio, nie sądzisz? - westchnął Bruce. - Nie powinien tak grać. Przez jego
manipulacje mogliśmy stracić jednego z najpoważniejszych
klientów.
- Superklienta, jak mówimy w Nowym Jorku.
- No cóż, wiemy teraz, do czego jest zdolny. Najpierw Gilbert powiedział mi, że
Nigel emablował twoich klientów, a teraz dowiadujemy się o tym z pierwszej ręki.
Sułtan dostarczył ci amunicji, nic więcej nie potrzebujesz. A nawiasem mówiąc, jak naprawiłaś
stosunki z sułtanem? Spodziewam się, że ci się udało, skoro sprzedałaś
mu żółte brylanty.
- Powiedziałam mu, że wzięłam trochę wolnych dni, żeby się wyleczyć z grypy, co
jak ci wiadomo, jest częściowo zgodne z prawdą. Zwolniłam tempo w październiku
i listopadzie, ponieważ byłam bardzo chora we wrześniu. Zachowywałam się nader
dyplomatycznie. Wytłumaczyłam, że Nigel przez jakiś czas zajmował się moimi
sprawami. Nie chciałam, by się domyślił, że mamy rodzinne problemy.
- Bardzo dobrze. Sułtan nie był obrażony, prawda? Ci panowie często się obrażają,
zwłaszcza gdy sądzą, że się ich lekceważy.
- Nie, uwierzył mi. Dlaczego nie? Powiedziałam mu, że teraz jestem do jego
dyspozycji. Dałam mu swój prywatny nowojorski numer i powiedziałam Garethowi
Jamesowi, że ma do mnie dzwonić, jeśli nie będzie mnie w Londynie.
- Mądre posunięcie.
- Nie musisz się martwić, Bruce, sułtan wszystko rozumie. Sądzę, że był bardzo
zdziwiony^ chyba jednak nie poczuł się zlekceważony, raczej odrobinę dotknięty.
- Cieszę się, że to wyjaśniłaś, Stevie. Kiedy zamierzasz rozmówić się z Nigelem?
- Umówiliśmy się, że porozmawiam z nim po świętach. Dziś jest już trzeciego
stycznia, więc spotkam się z nim dzisiaj. Nie mam innego wyjścia, bo wyjeżdżam do
Nowego Jorku w poniedziałek rano.
- To dobrze, że nie zamierzasz tracić czasu - pochwalił ją Bruce. - Obawiam się, że muszę już iść.
Mam spotkanie z die-
171
tetyczką. - Bruce zatrzymał się w drzwiach. - Życzę powodzenia w rozmowie z
Nigelem, nie bądź dla niego zbyt łagodna, Stevie, zasłużył na niezłe cięgi. Jeśli nie okaże skruchy,
zrób to, co będziesz musiała.
Stevie podniosła się, wyszła zza biurka i objęła teścia. Zadzwonię do ciebie później.
Gdy Stevie została sama, zamyśliła się, a potem podjęła decyzję. Podniosła
słuchawkę i wykręciła numer wewnętrzny Ni-gela.
- Słucham? Nigel Jardine - odezwał się z właściwą sobie wyniosłością.
- Nigelu, czy mógłbyś przyjść do mnie na chwilę?
- Nie, nie mogę. Jestem bardzo zajęty. To, co masz mi do powiedzenia, musi
zaczekać.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Sądzę, że sułtan Kandrei jest na tyle ważnym
klientem, byś przerwał dla niego to, czym się zajmujesz, i przyszedł tu do mnie na chwilę. Teraz.
Mamy sporo spraw do omówienia.
- No dobrze - mruknął Nigel i rzucił słuchawkę. Po paru sekundach stanął w
drzwiach, pytając:
- O co chodzi z tym sułtanem? - Emanowała z niego arogancja, patrzył na nią
bezczelnie, zatrzaskując drzwi nogą.
Stevie ze zdziwieniem skonstatowała, że jego wyśmienity nastrój sprzed paru dni
gdzieś się ulotnił.
- Chciałam tylko, żebyś wiedział, że sprzedałam sułtanowi kolię z żółtych brylantów razem z
pasującymi do niej kolczykami, bransoletką i pierścionkiem.
- Ten komplet, który zaprojektował Peter, a zrobił Gideon? - zapytał Nigel wyraźnie zaskoczony.
-Tak. -Kiedy?
- Wczoraj.
- Sułtan jest w Londynie? - Nigel zmarszczył brwi.
- Och tak, mój drogi, sułtan jest w Londynie. A na dodatek przysłał mi
własnoręcznie napisane zaproszenie na kawę. Wyobraź sobie, że był nieco
zaskoczony moim zachowaniem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego już nie chcę
zajmować się jego sprawami. Po tylu latach, podczas których byłam jego prywatną
konsultantką w sprawie biżuterii. - Stevie usiadła wygodniej w fotelu, nie
spuszczając syna z oczu.
172
Mimo swej arogancji i brawury Nigel poczuł, że czerwieni się pod jej spojrzeniem.
To go upokarzało. Wstrętem napawała go myśl, że ma się przed kimkolwiek
tłumaczyć, zwłaszcza przed nią. Milczał więc, po raz pierwszy w życiu nie wiedząc, co powiedzieć.
- Czy nie masz mi nic do powiedzenia? - naciskała delikatnie Stevie, skupiając na
nim całą uwagę.
-Nie.
- To ciekawe. W końcu to tobie zawdzięczamy te problemy, bo przecież
powiedziałeś Garethowi Jamesowi, że teraz ty zajmujesz się moimi klientami.
- Nie było cię w Londynie, gdy Gareth James zadzwonił, by ustalić datę spotkania -
warknął Nigel. - Próbowałem ci tylko pomóc.
- Bardzo niezręczne tłumaczenie! - skomentowała to lodowatym tonem, nie mogąc
już pohamować gniewu. - Nie da się ukryć, że doskonale wiedziałeś, co robisz,
Nigelu. Nadskakiwałeś moim klientom w nadziei, że zdołasz ich przejąć. Ale nic z
tego nie będzie. Dopóki ja kieruję firmą, sama się będę zajmowała najważniejszymi
klientami.
Nigel nie opowiedział, więc Stevie zapytała:
- Rozumiesz?
- Tak.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Sądzę, że jesteś mi winien przeprosiny.
- Za co? - zapytał bezczelnie.
- Za to, że mnie okłamałeś.
- Nigdy cię nie okłamałem!
- A i owszem. Okłamałeś mnie w Nowym Jorku. Dziewiątego grudnia, wtedy, gdy
twierdziłeś, że Bruce powiedział ci, że zapłaciłam za dużo za Białą Cesarzową.
- Bo zapłaciłaś za dużo.
- Może ty rzeczywiście tak myślisz, ale Bruce jest innego zdania. Nigdy nie
powiedział ci też, że za dużo płaciłam za brylanty. Zmyśliłeś to i dziadek gniewa się o to tak samo jak
ja.
- Któż by się przejmował tym, co on myśli? Sama twierdziłaś, że odszedł już na
emeryturę.
- Ja się przejmuję tym, co on myśli, i ty także powinieneś. Jeszcze nie zająłeś mojego miejsca i
dopóki tu jestem, będziesz szanować Bruce'a. On w dalszym ciągu jest
prezesem.
181
- Tylko honorowym - zadrwił Nigel. Stevie zignorowała jego słowa i powiedziała:
- Dlaczego skłamałeś, Nigelu? Wiedziałeś chyba, że tego nie da się ukryć.
- To nie było kłamstwo. Być może Bruce nie wyraził się dokładnie w ten sposób, ale coś takiego
sugerował. On teraz wiele rzeczy zapomina, nie pamięta tego, co
powiedział wczoraj -brnął Nigel. - W każdym razie przepłaciłaś i to jest święta
prawda. Zawsze przepłacasz. Nie potrafisz niczego właściwie ocenić. - Nigel
podszedł bliżej jej biurka i stanął, wpatrując się w matkę.
Jakiż niemiły potrafi być ten przystojny młody człowiek, pomyślała Stevie,
przyglądając mu się z poczuciem żalu i smutku. Wiedziała, że w tej chwili Nigel jest naprawdę jej
wrogiem; wstąpił właśnie na ścieżkę wojenną.
- Nie podoba mi się twój ton - powiedziała Stevie cicho. -I nie życzę sobie, byś się odzywał do mnie
w ten sposób. Nie podoba mi się także twoja arogancja. Oprócz
tego, że jestem twoją matką, i choćby dlatego powinieneś mi okazywać więcej
szacunku, jestem również twoim szefem. Nie zapominajmy o tym. Będzie lepiej,
jeśli natychmiast postarasz się zmienić ton i sposób bycia.
- Rzecz w tym, że wcale nie powinnaś być moim szefem! -krzyknął, zapominając
zupełnie o jakiejkolwiek przezorności. - To ja powinienem kierować firmą, a nie ty.
Tylko ja mam do tego prawo. Po pierwsze jesteś kobietą, a po drugie nie jesteś
Jardine. Tą firmą zawsze rządzili Jardine'owie.
Jego ostatnie stwierdzenie wyprowadziło Stevie z równowagi.
- Jestem Jardine i nie waż się mówić inaczej! Nazywam się Jardine od trzydziestu
lat, od chwili, gdy poślubiłam twojego ojca! Nigdy o tym nie zapominaj, Nigelu!
- Chodzi mi o to, że nie płynie w tobie krew Jardine'ów! -krzyknął. - I ty dobrze
wiesz, że o to mi chodziło. - Nigel poczerwieniał, czując, że przegrywa tę bitwę.
Narastała w nim wściekłość. - Słyszałem, że wyjeżdżasz do Stanów w poniedziałek.
Zostań tam, zrób sobie i innym tę przysługę. Nikt cię tu nie potrzebuje. Poradzę
sobie doskonale z prowadzeniem firmy.
- Nie, nie poradzisz sobie. A poza tym nie będziesz miał okazji. Zwalniam cię!
182
Nigel osłupiał, jakby strzelił w niego piorun.
- Nie możesz mnie zwolnić! - wrzasnął.
- Ależ oczywiście, że mogę. I zaraz to powtórzę. Zwalniam cię.
Nigel wyprostował się i rzekł najwynioślej, jak potrafił: -Jestem dyrektorem w tej firmie. Może
zapomniałaś
0 tym?
- Nie, nie zapomniałam. Jesteś i pozostaniesz dyrektorem. Na to nie mam wpływu.
Ale mogę cię zwolnić z pracy. I właśnie to zrobiłam.
- Zamierzam porozmawiać o tym z dziadkiem - syknął, a jego twarz zrobiła się
jasnoczerwona. - On nie zgodzi się z twoją decyzją, powoła mnie na nowo.
- Nie, Nigelu, mylisz się. Szczerze powiedziawszy, nie sądzę, by miał ochotę to
zrobić, nawet gdyby mógł. A poza tym do mnie, jako głównego dyrektora, należy
ostatnie słowo.
- Zobaczymy! - odgrażał się Nigel.
- Posłuchaj mnie. Jesteś zwolniony. Proszę, żebyś opuścił biuro jeszcze dzisiaj.
Nigel stał w osłupieniu i patrzył na nią z nienawiścią. Po chwili wrzasnął:
- Jeszcze tego pożałujesz!
Z tymi słowami wypadł z pokoju.
Gdy Stevie została sama, wypiła duszkiem całą szklankę wody; drżały jej ręce, była bardzo
zdenerwowana. Próbowała się uspokoić, ale potrzebowała na to prawie
godziny. Gdy wreszcie usiadła, by zabrać się do pracy, ktoś zapukał do drzwi.
Podniosła wzrok.
- Proszę! - W drzwiach pojawił się Miles. Stanął na progu
1 zawołał:
- Cześć mamo! Nie przeszkadzam? Czy znajdziesz dla mnie parę minut?
- Oczywiście, kochanie - odparła i uśmiechnęła się do niego z ulgą, czując radość na widok
ukochanego syna. - Wejdź i zamknij drzwi. Masz ochotę na filiżankę
herbaty?
Miles pokręcił głową i wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi.
- Zajrzałem do Gideona i nie mogłem wyjść, nie odwie-
175
dziwszy ciebie. - Miles usadowił się na krześle po drugiej stronie biurka i przyjrzał
się matce uważnie: - Jesteś blada jak ściana. Dobrze się czujesz?
Stevie pokiwała głową i przez chwilę nie była w stanie nic powiedzieć. W końcu
wzięła głęboki oddech i wykrztusiła:
- Zwolniłam Nigela.
- Mój Boże! Kiedy?
- Godzinę temu.
- Dlaczego? - zapytał Miles i po chwili się zaśmiał. - Po co ja zresztą pytam.
Stevie raz jeszcze zaczerpnęła tchu i powoli wyjaśniła, co się stało, nie pomijając żadnego
szczegółu. Kiedy skończyła, potrząsnęła głową i powiedziała ze smutkiem:
- Przykro mi, że do tego doszło, ale nie mogłam zrobić nic innego. Był wobec mnie
wyjątkowo arogancki. Powiedział, że nie mam prawa kierować firmą, ponieważ
jestem kobietą i nie płynie we mnie krew Jardine'ów.
- On chyba zwariował. Pomyśl, co za niewdzięcznik z niego, po wszystkim, co dla
niego zrobiłaś. Cieszę się, że go zwolniłaś, zasłużył sobie na to. Większy z niego głupiec, niż
sądziłem. - Miles popatrzył jej w oczy. - Co za głupota, nadskakiwać
twoim klientom. Wszyscy chcą mieć do czynienia z tobą, ponieważ jesteś głową
firmy. Dla nich Nigel jest tylko, twoim podwładnym. Wyobraź sobie, co by było,
gdyby się obrazili za to, że przekazujesz ich sprawy Nigelowi. Mogliby zacząć
wydawać swoje miliony gdzie indziej, choćby u Cartiera. Stary Bruce nie byłby tym
zachwycony.
Stevie uśmiechnęła się niepewnie.
- Nigel z pewnością zachwiał fundamentami jednej z najważniejszych sfer naszych
interesów, co do tego nie ma wątpliwości. - Stevie potrząsnęła głową. - No cóż, co się stało, to się
nie odstanie. Idźmy dalej... Po co poszedłeś do Gideona?
- Byłem mu winien trochę pieniędzy. - Miles zaśmiał się trochę sztucznie. - Za twoje kolczyki.
- Myślę, że trochę przesadziliście. Nie musicie kupować mi takich drogich
prezentów, przecież wiesz.
- Bardzo chcieliśmy ci je podarować, mamo, a wraz z nimi mnóstwo wyrazów
naszej miłości. Gideon i Peter spędzili sporo czasu nad projektem. Pragnęliśmy, by idealnie do
ciebie pasowały. - Miles wyciągnął swoje długie nogi i kontynuował:
176
- Panna Chloe promienieje dziś jak słoneczko i jest najwyraźniej ogromnie
szczęśliwa. Twierdzi, że pozwoliłaś jej przyjechać do Londynu na Wielkanoc.
- Czy mogłam postąpić inaczej, skoro tak bardzo tego pragnie?
- A co z tobą? Czy ty także przyjedziesz tu na Wielkanoc?
- Nie sądzę, Miles. Ale Chloe zamieszka z moją matką i De-rekiem.
- Ja wybieram się tu mniej więcej w tym samym czasie, więc mogę zabrać Chloe ze
sobą.
- Och, Miles, to wspaniale. Będzie wam milej w samolocie. Miles pokiwał głową.
- Gideon powiedział mi, że zwierzył ci się ze swych planów wobec... Lenore.
- Tak. Szczerze mówiąc, moje zdziwienie nie trwało dłużej niż pół minuty. Zawsze
się spodziewałam, że się pobiorą.
- Ale chyba nie spodziewałaś się, że przedtem Lenore będzie musiała się rozwieść? -
uśmiechnął się Miles. - Ale oni chyba naprawdę się bardzo kochają. Chociaż ja
wolałbym nie drażnić tego starego bałwana, Malcolma Armstronga.
- To nie jest łatwy człowiek i wygląda na to, że i ty go nie darzysz sympatią.
- Nie cierpię go, mamo. To hipokryta. Dziwię się, że jeszcze mu się noga nie
powinęła. Malcolm podobnie jak Julian Saun-ders, brat Margot, zawsze ma coś
wspólnego z ciemnymi interesami w City.
- Naprawdę? - wykrzyknęła zaskoczona Stevie. - Nic o tym nie wiedziałam. Ale on
zawsze był krętaczem, już w dzieciństwie.
- Pojęcia nie mam, co Lenore w nim zobaczyła - mruknął Miles.
- Czy sądzisz, że Gideonowi i Lenore się uda? Zakładając, że rzeczywiście się
pobiorą, gdy ona będzie wolna.
- Na pewno, mamo. Wiesz przecież, że zawsze się kochali i nigdy nie mogłem pojąć,
dlaczego Lenore wyszła za Armstronga. Przecież paliła się do Gideona od wielu lat.
- Co masz na myśli? - zapytała Stevie, unosząc brew.
- No cóż, Gideon miał wtedy jedenaście lat, a ona trzynaście. Z tego, co wiem, to się mogło zacząć
nawet wcześniej. Zawsze bawili się razem, zawsze się rozbierali, gdy
byliśmy na
185
strychu w Lindenhill. To się zaczęło, gdy Gideon i ja mieliśmy po siedem lat. Często nakłaniali mnie,
bym wyszedł, bo chcieli się bawić w doktora.
- Miles, nic o tym nie wiedziałam!
- No cóż, wtedy nie mogłem przecież przyjść i ci powiedzieć, ale teraz możesz już to usłyszeć. -
Miles chrząknął. - Oj mamo, gdybyś tylko zobaczyła własną twarz...
jesteś taka zaszokowana.
- Przecież byli dziećmi.
- No więc zaczęli uprawiać seks jeszcze w przedszkolu. Jak to inaczej powiedzieć?
- Nie trzeba inaczej.
- Wiesz mamo, dużo ostatnio myślałem o Nigelu i wydaje mi się, że on się bardzo
zmienił, gdy był nastolatkiem. Wtedy, gdy pokłóciłaś się z Alfredą, a on stanął po jej stronie.
Zdezerterował. Gid i ja nigdy mu tego nie wybaczyliśmy. Jak mógł wybrać
tę starą, wściekłą Alfredę. Bałwan!
- Pamiętam. Ale ja mu wybaczyłam dawno temu. Złożyłam to na karb jego
młodzieńczego buntu.
W tym momencie zadzwonił prywatny telefon Stevie, więc podniosła słuchawkę.
- Halo? - Przycisnęła słuchawkę do ucha. - Tak Bruce, rozmawiałam z nim. I nie
miałam innego wyjścia, musiałam go zwolnić.
Przez chwilę słuchała Bruce'a, a potem powiedziała:
- No cóż, mogłabym wpaść na mały lunch, ale z Milesem. -Spojrzała na syna
pytająco.
Miles pokiwał potakująco głową.
- Bruce, Miles się zgadza. A zatem oboje zjawimy się u ciebie o dwunastej
trzydzieści. - Gdy odłożyła słuchawkę, spojrzała na Milesa. - Nie musisz iść, jeśli nie chcesz.
- Chcę, mamo. Wyjeżdżam jutro i chciałbym się pożegnać z dziadkiem.
Część trzecia
Wielkanoc
Rozdział 21
Chloe odwiedzała sklep na Bond Street od czasów, gdy była małą dziewczynką.
Uwielbiała ten stary budynek, tak charakterystyczny dla Londynu. Sklep był
kwintesencją elegancji, z wielkimi przeszklonymi witrynami, w których leżała
najpiękniejsza biżuteria. „Najpiękniejsze rzeczy, które można kupić za pieniądze" -
mawiał Bruce Jardine i miał rację.
Od kiedy pamiętała, wszyscy pracownicy sklepu odnosili się do niej w szczególny
sposób, począwszy od odźwiernego w liberii, który z uśmiechem dotykał swej
czapki na jej widok, skończywszy na sprzedawcach, którzy zawsze mieli dla niej
jakieś dobre słowo.
Zdaniem Chloe wystrój sklepu robił niezwykłe wrażenie; kilka przestronnych
salonów z wysokimi sklepieniami, kryształowymi żyrandolami, białymi,
marmurowymi schodami i pluszowymi, niebieskimi dywanami.
Sklep był okazały i majestatyczny i chyba dlatego tak bardzo go lubiła. Od zawsze
mieściła się w nim siedziba firmy Jardine i Spółka, był symbolem jej prestiżu,
niezawodności i ciągłości istnienia.
Chloe została wychowana w poszanowaniu rodzinnych tradycji, wiedziała, że
Jardine'om od 1843 roku przysługiwał tytuł królewskich jubilerów, który nadała im
królowa Wiktoria. Wiele lat temu Bruce wyjaśnił jej, że Jardine'owie służyli już
sześciu monarchom; powiedział jej także, że największą ambicją firmy jest
tworzenie najpiękniejszej biżuterii na świecie.
Matka wytłumaczyła jej, że tytuł królewskiego jubilera przyznawano konkretnym
jubilerom, a nie firmom. Teraz nosił
190
go Gideon. Oznaczało to między innymi, że do jego obowiązków należała opieka
nad królewskimi klejnotami, które przechowywano w Tower of London.
Gideon, jako królewski jubiler, był jedyną osobą upoważnioną do zajmowania się
biżuterią, odpowiadał też osobiście za stan królewskiej korony, jabłka i berła,
których Elżbieta II używała podczas największych uroczystości. Matka trafnie to
ujęła: „Gideon jest odpowiedzialny za narodowe symbole".
Siedziba Jardine'ôw była zadziwiająco wielka. O wiele większa, niż się mogło
wydawać z zewnątrz. Na wyższych piętrach, nad salonami, było bowiem mnóstwo
pracowni. Właśnie tam najwięksi mistrzowie pracowali nad swymi niezwykłymi
dziełami, właśnie tam powstawały zapierające dech klejnoty w srebrze, złocie i
platynie. Szlifierze obrabiali diamenty i kolorowe kamienie szlachetne, takie jak
szmaragdy, szafiry czy rubiny. Artyści przygotowywali projekty biżuterii, które
później realizowali inni rzemieślnicy.
W ubiegłym tygodniu, gdy miała zacząć pracę, Gideon oprowadził ją po całym
budynku.
- Musisz poznać wszystkie kąty - powiedział.
Chloe była oszołomiona, oglądając pracownie pełne klejnotów, starych zegarów i
wszelkich innych pięknych przedmiotów.
W eleganckim sklepie było mnóstwo biżuterii najwyższej jakości. Matka była
bardzo dumna ze wszystkiego, co sprzedawali, podobnie zresztą jak dziadek.
Chloe lubiła sklep przy Fif th Avenue, który matka niedawno otworzyła, jej serce
mocniej jednak biło w londyńskiej siedzibie firmy. Wyrosła w londyńskim sklepie,
przychodziła tu niemal od urodzenia, aż do ukończenia dziesięciu lat. Dlatego
właśnie tu pragnęła pracować.
W zeszłym tygodniu Gideon zapytał ją, co właściwie chciałaby robić.
Odpowiedziała mu szczerze, że jeszcze nie jest pewna. Dlatego zaproponował jej,
by zaczęła od salonu sprzedaży, w którym wystawiano najpiękniejszą biżuterię.
- Spróbuj popracować przy sprzedaży, zobaczymy, czy ci się to spodoba i jak sobie
radzisz z klientami.
Był poniedziałek, początek Wielkiego Tygodnia. W czwartek ona i Gideon mieli
pojechać do Aysgarth End do Tamary
181
i Nigela. Przez trzy dni miała natomiast towarzyszyć Gideono-wi w jego pracowni;
miał jej pokazać, czym się zajmuje w swojej szlifierni.
Czekała właśnie na niego, siedząc na krześle obok jego warsztatu, ubrana w biały,
bawełniany kitel, tak samo jak on. Gideon powrócił po chwili, niosąc niewielką
paczuszkę.
- To diament, który zamierzam przyciąć i wyszlifować. -Spojrzał na siostrę. -
Diament można przyciąć tylko innym diamentem.
Chloe pokiwała głową.
- Ale nie używa się prawdziwych diamentów. Powiedziałeś mi to już dawno temu.
Wykorzystujesz do tego diamentowe skrawki.
- Masz dobrą pamięć. To prawda, używamy diamentów pokruszonych na pył -
powiedział Gideon, sięgając po szklany dzbanek. - To właśnie to. Szary proszek.
Ale to naprawdę zmielone diamenty, choć wcale na to nie wyglądają. Wymieszam
teraz ten proszek z olejem lnianym, żeby uzyskać czarną pastę. Diamentowy pył tnie diamenty, ale
potrzebny jest olej, by proszek przylegał do koła.
Gideon skoncentrował się na płaskim żelaznym kole stojącym na blacie.
- Koło kręci się z zawrotną szybkością 3200 obrotów na minutę. Gdybym położył na
nim diamentowy pył, drobinki rozpierzchłyby się na wszystkie strony. Dlatego
właśnie potrzebny jest olej lniany.
- Rozumiem.
- Położę diament w tym miejscu, Chloe. A teraz popatrz. Jak widzisz, zacisk jest
utrzymywany w jednej pozycji za pomocą ramienia przykręconego do blatu.
Dlatego diament można zamocować bardzo stabilnie w zacisku, a potem obracać
nim na wszystkie strony.
Gideon umieścił w oku dziesięciokrotnie powiększającą lupę i delikatnie poruszył
trzpieniem, umieścił go ponad kołem i zaczął szlifować kamień.
Chloe przyglądała mu się z fascynacją, nie śmiała powiedzieć słowa, tak bardzo była
skoncentrowana.
- A zatem wyjeżdżacie do Yorkshire na Wielkanoc - powiedział Bruce, spoglądając
na Chloe siedzącą po drugiej stronie
182
stołu. - Gideon mówił, że wyjeżdżacie w czwartek rano, a wracacie w poniedziałek.
- To prawda, dziadku, mama o wszystkim wie - odparła Chloe. - Pozwoliła mi
pojechać.
Nikły uśmiech przemknął przez twarz Bruce'a.
- Wcale się nie dziwię. Nie ma powodu, dla którego miałabyś nie jechać do
Yorkshire. Nigel zachował się bardzo nieładnie, naraził firmę na kłopoty. Ale w
dalszym ciągu jest członkiem rodziny... twoim bratem.
Chloe pokiwała głową i nagle spoważniała.
-Mama mi o tym mówiła. Na początku była naprawdę zmartwiona i zagniewana, ale
teraz się już trochę uspokoiła. Miles powiedział, że Nigel zachował się jak
samobójca, a Gideon twierdzi, że on zawsze wykazywał tendencje
autodestruk-cyjne.
- Aha - przytaknął Bruce i podniósł do ust szklankę z wodą. - Muszę przyznać, że
bliźnięta w sposób dość dramatyczny scharakteryzowali tę sytuację.
Chloe pochyliła się do przodu, zniżyła głos i szepnęła mu w wielkim zaufaniu.
- Tamara bardzo się tym zmartwiła, dziadku. To znaczy niemądrym postępowaniem
Nigela. Ona kocha mamę i powiedziała mi, że się bardzo wstydzi za Nigela i jego
zachowanie. Jej zdaniem powinien przeprosić mamę i poprosić o pozwolenie
powrotu do pracy. Założę się, że gdyby tak zrobił, mama pozwoliłaby mu wrócić,
nie sądzisz?
- Być może - odparł Bruce ostrożnie, zastanawiając się, czy rzeczywiście Stevie
pozwoliłaby Nigelowi wrócić do pracy.
Czy on sam przystałby na to, gdyby jeszcze kierował firmą. Zachowanie Nigela
wskazywało na daleko idącą nieroztropność, a tego Bruce nie tolerował, zwłaszcza
w interesach. Nagle Bruce uświadomił sobie, że Chloe się mu przygląda, zakasłał
więc i dodał:
- Twoja matka nie tylko jest świetna we wszystkim, do czego się zabiera, ale jest
bardzo wyrozumiała. Ona w dalszym ciągu kocha Nigela, nie zważając na fakt, że
zachował się wobec niej tak brzydko. Niewykluczone więc, że pewnego dnia go
zrehabilituje. Ale nie mówmy już o tych niemiłych sprawach. Porozmawiajmy o
twojej przyszłości. Czy naprawdę chciałabyś pracować w rodzinnej firmie?
193
- Och tak, dziadku! - opowiedziała Chloe z wielkim entuzjazmem. -1 na razie
wszystko, co widziałam, ogromnie mi się podobało.
- A czy wiesz, czym byś się chciała zajmować?
Chloe westchnęła, uśmiechnęła się do niego i przechyliwszy głowę, powiedziała:
- Wiem, że nie mam talentu potrzebnego do projektowania biżuterii, nie chcę też
zostać szlifierzem, jak Gideon. Ale kocham kamienie, dziadku, zwłaszcza diamenty.
Chciałabym zajmować się kupowaniem diamentów i innych szlachetnych kamieni.
To mi się bardzo podoba.
Bruce uśmiechnął się do niej ciepło.
- Ja zawsze się tym zajmowałem, a twoja matka poszła w moje ślady, Chloe. A więc
ty będziesz kontynuować nasze dzieło. Gdy przyjedziesz tu po ukończeniu Brearley,
poproszę Gilberta Drexlera, by wziął cię pod swoje skrzydła. Będziesz mogła
spędzić wakacje w jego dziale. Na pewno spodoba ci się to i wiele się nauczysz.
- Och, bardzo ci dziękuję, to wspaniały pomysł! Proszę, jest już lunch, dziadku. -
Chloe odsunęła się od stołu i podniosła do ust szklankę z wodą, kiedy kelner
postawił prżed nimi pierwsze danie: krewetki, po których mieli zjeść kurczę w po-
trawce, specjalność tej restauracji.
Chloe jadła powoli krewetki i ciemny chleb z masłem i nie mówiła zbyt wiele,
podobnie zresztą jak Bruce. Kiedy skończyła, oparła się o stół i powiedziała
konspiracyjnym tonem:
- Nigel ma mamie za złe to, że mama jest szefem firmy. On jest nie tylko męskim
szowinistą, ale i człowiekiem bardzo staroświeckim.
Bruce spojrzał na nią ze zdziwieniem:
- Owszem, ja też jestem tego zdania. Dziś kobiety na całym świecie biorą udział w
rozmaitych interesach. - Przez jego twarz przemknął wyraz rozbawienia, gdy
ciągnął dalej. - No cóż, nawet ja potrzebowałem trochę czasu, by zaakceptować
kobiety w branży. Twoja mama zawsze miała mi za złe konserwatyzm i wiele lat
temu postanowiła zmienić mój sposób myślenia. Dziwne, że nie nauczyła tego
samego swego własnego syna, nie sądzisz?
- Nigel po prostu wyślizgnął się jej jakoś - mruknęła Chloe, a po chwili namysłu
dodała: - A może to jakaś nowa poza, którą sobie wymyślił?
184
- Co masz na myśli? - zapyta! Bruce, marszcząc brwi i przeszywając ją wzrokiem.
- No cóż, on zawsze przybiera! jakieś pozy, gdy dorastaliśmy. I te pozy się bardzo często zmieniały.
Ja osobiście sądzę, że on jest bardzo zły na mamę.
Bruce z zainteresowaniem spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
- Dlaczegóż, na miłość boską, miałby być zły na twoją mamę? - zapytał, ciekaw jej
odpowiedzi.
Chloe wzruszyła ramionami.
- Nie wiem, dziadku, może chodzi o coś, co się zdarzyło dawniej. On może być tak
drażliwy z powodu wydarzeń, o których ja nic nie wiem.
Bruce tylko pokiwał głową, myśląc, że wyrośnie z niej bardzo mądra kobieta. Sam
często myślał, że Nigel musi mieć jakiś żal do Stevie. Jeśli zaś chodzi o Chloe, to po raz kolejny
poczuł przypływ dumy z jej powodu. Taka z niej piękna dziewczyna, o
lśniących włosach, promiennych oczach i nienagannej cerze. Roziskrzona - to słowo
chyba najlepiej opisywało Chloe i jej wygląd. Bruce zapragnął nagle być młodszy,
by móc zobaczyć Chloe jako dojrzałą kobietę. Ta dziewczyna była mu tak droga, tak
bardzo ją kochał. Cały problem ze śmiercią na tym właśnie polega: człowiek traci
możliwość poznania przyszłości.
- Co się stało, dziadku? - Chloe wyciągnęła rękę i przykryła nią jego dłoń.
- Nic takiego, moja droga. Dlaczego pytasz?
- Byłeś taki smutny - powiedziała Chloe, wyraźnie zmartwiona.
Bruce uśmiechnął się.
- Zapragnąłem być młodszy, by móc patrzeć, jak dorastasz, jak wychodzisz za mąż,
rodzisz dzieci. Nie wspominając już o przejęciu obowiązków mamy w firmie.
- Przecież zobaczysz to wszystko, dziadku! - wykrzyknęła Chloe.
- Jestem już starym człowiekiem, Chloe.
- Dla mnie nie.
- Ale nazywasz mnie starym Bruce'em za moimi plecami -zażartował.
Oczy Chloe się zaokrągliły i dziewczyna spłonęła rumieńcem, a potem wyjaśniła
pospiesznie:
195
- To tylko takie czułe przezwisko, to nie miało być niemiłe.
Bruce pokiwał głową i uśmiechnął się, a gdy patrzył na jej szczerą twarz, sercu mu się ścisnęło. Była
mu tak droga, ta urocza młoda kobieta, która pojawiła się w jego życiu stanowczo za późno.
Wydobywała z niego najgłębiej skryte uczucia, wyzwalała w nim czułość, której nie okazywał
nikomu innemu. Było tak zresztą od
dnia jej narodzin, od chwili, gdy o raz pierwszy ujrzał ją w ramionach Stevie.
Rozdział 22
To był okropny dzień. Wiał straszliwy wicher, który wyginał drzewa we wszystkie
strony i strącał mnóstwo młodziutkich zielonych listków ledwo co rozwiniętych na
gałązkach. Liście omiatały jej stopy, gdy szła wąską ścieżką wiodącą przez
wrzosowisko w stronę starego domu.
Był chłodny ranek, ale na czystym błękitnym niebie błyskały jasne promienie słońca i szybowały
puchate białe obłoczki.
Chloe uwielbiała te opustoszałe wrzosowiska, które ciągnęły się aż po horyzont. Ich bezmiar zawsze
robił na niej wielkie wrażenie, nic nie mogło zniweczyć uczuć,
którymi darzyła to miejsce, w którym spędziła wiele lat swego dzieciństwa.
Aysgarth End pamiętał czasy przełomu wieków; nietypowy w swym kształcie stary
dom został zbudowany z miejscowego szarego kamienia na szczycie wrzosowiska
Coverdale, ponad malowniczą wsią West Scrafton, niedaleko Coverham.
Chloe zatrzymała się tuż przed bramą prowadzącą do posiadłości i odwróciła się do
tyłu, by popatrzeć na przepiękny widok. Wrzosowisko zapierało dech w piersiach
swym surowym pięknem. W oddali pięły się w stronę nieba wzgórza Whernside,
masywne i majestatyczne, stworzone ręką wszechmocnego rzeźbiarza.
Dookoła farmy rozpościerały się zielone pola, pocięte na kawałki starym,
kamiennym murem. Pola spływały zboczem w dół, w dolinę rzeki Nidd, która
połyskiwała niczym srebrna nitka na tle bezkresnej zieleni.
197
Chloe przymrużyła oczy i osłoniła je od słońca dłonią, by spojrzeć w kierunku rzeki.
Po chwili odwróciła się, otworzyła bramę i poszła bitą drogą. Gdy zbliżała się już do domu, poczuła,
że jest bardzo głodna. Zerknęła na zegarek i stwierdziła, że dochodzi ósma. Czas na śniadanie.
Przyspieszyła kroku i po paru minutach dotarła do
ciężkich, dębowych drzwi, prowadzących do frontowej sieni.
Poczuła zapach kawy, ciepłego chleba i smażonego boczku, gdy zdejmowała
płaszcz i czerwony, wełniany szal. Weszła do kuchni, pociągnęła nosem, a do ust
napłynęła jej ślinka.
Tamara stała nad wielkim piecem i przewracała właśnie boczek na patelni.
Podniosła wzrok znad kuchni i uśmiechnęła się ciepło.
- Jak ci się udała przechadzka?
- Wspaniale, dziękuję - zaśmiała się Chloe. - Wiało okrutnie, więc nabrałam apetytu.
- To dobrze. Czy jest zimno? - zapytała Tamara.
- Na razie tak. Ale sądzę, że się ociepli, jeśli wiatr ustanie. Świeci słońce i
zapowiada się miły dzień, który można spędzić na dworze, ale trzeba się dobrze
opatulić.
Chloe przeszła przez wielką kuchnię, o której wystrój zadbała jej matka wiele lat
temu. Nic się tu nie zmieniło i Chloe z przyjemnością patrzyła na stare kąty. Stanęła'
przy blacie, niedaleko lodówki i nalała sobie kawy. Dodała mleka i cukru, i zaniosła kubek na wielki
drewniany stół stojący pośrodku pomieszczenia. Na stole leżał
obrus w zielono--białą kratę, pasujący dó zasłonek; pamiętała dzień, w którym
mama przywiozła je do Yorkshire i własnoręcznie zawiesiła.
Chloe usiadła i zapytała:
- Dla kogo smażysz boczek, Tamaro? Pachnie tak smakowicie, że aż mi ślinka
cieknie.
- Dla wszystkich, którzy będą chcieli. Będą jeszcze dodatki z grilla... pomidory,
grzyby, kiełbaski oraz jajecznica. W piecu grzeje się bułka. Czy chcesz, żebym
przygotowała dla ciebie talerz? Wszystkiego po trochu?
-To brzmi zachęcająco i smakowicie, dziękuję, Tam. A gdzie reszta towarzystwa?
- Nigel poszedł na górę poszukać portfela. On i dzieci są już po śniadaniu. Nigel
zabierze maluchy i Agnes do Ripon.
198
Zrobią zakupy. Potrzebuję jeszcze paru rzeczy. A Gideon dzwoni do Lenore. Po
śniadaniu pojedzie do Lindenhill, żeby przywieźć ją tu na lunch.
- O, to świetnie, zawsze lubiłam Lenore. Bardzo się cieszę,że ona wyjdzie za
Gideona, a ty?
- Ja także. Nic wspanialszego nie mogło go spotkać... Chodzi mi o to, że Lenore do niego wróciła.
Ale ten okropny Malcolm Armstrong ciągle im rzuca kłody pod nogi
i nie chce dać rozwodu.
- Wiem. Mama mówi, że to absurdalne.
- Trzeba będzie go przekupić.
- Zgadzam się. Mama twierdzi, że każdy ma swoją cenę, choć nie zawsze w grę
wchodzą pieniądze.
Tamara zaśmiała się z tej uwagi i zajęła się przygotowywaniem śniadania dla Chloe, z przyjemnością
jej matkując.
Chloe sączyła kawę i rozglądała się po przestronnej kuchni. Zawsze uwielbiała to
pomieszczenie; to było jej ukochane miejsce w tym domu, lubiła tu wszystko,
począwszy od belkowanego sufitu aż po terakotową podłogę. Ciepło i domowa at-
mosfera, którą tchnęło to miejsce, dawały jej poczucie bezpieczeństwa i
przemawiały do jej serca. Mama postarała się o to, by było tu wygodnie, nieopodal
okna wychodzącego na wrzosowisko ustawiła wielką sofę i dwa fotele, wyściełane
różowym lnem. Były tam jeszcze dwie sosnowe skrzynie, na których stały urocze,
staroświeckie lampy; wielki stół umieszczony na samym środku kuchni otaczało
osiem drewnianych krzeseł, na których leżały różowe, lniane poduszki. Właśnie tu
jadali wszystkie posiłki, jeśli w domu nie było gości.
Wielkie, kamienne palenisko, w którym huczał ogień, było kolejną innowacją
wprowadzoną przez matkę i właśnie tu biło serce tego domu. Miedziane rondle i
patelnie rozwieszone nad paleniskiem błyszczały odbijanym od płomieni światłem,
dzięki któremu cała kuchnia rozjaśniła się w ten chłodny, marcowy poranek. Po
jednej stronie kominka ułożono stos drew, po drugiej zaś ustawiono wielkie,
miedziane wiadro pełne suszonych kwiatów. Przed kominkiem stały dwa
starodawne krzesła z wysokimi oparciami i poduszkami obleczonymi w różowy len.
Krzesła ustawiono na kolorowym, gałgankowym dywaniku, a po drugiej stronie
promieniował ciepłem wielki piec. Kuchnia była naj przytulniej szym
pomieszczeniem w ca-
189
łym domu. Wszyscy domownicy lubili się tu gromadzić w najróżniejszych porach
dnia. Tak, właśnie tu biło serce Aysgarth End.
- Dzień dobry, Chloe - powiedział Gideon, który właśnie wszedł do kuchni i teraz
nachylał się nad siostrą, by ją pocałować. Wyprostowując się, dorzucił: - Wyglądasz naprawdę
uroczo. Spacerek po wrzosowiskach zabarwił twoje lica. Pojedziesz ze
mną? Wybieram się do Lindenhill, po Lenore.
- Z przyjemnością, Gid. - Chloe podniosła się, podeszła do pieca i wzięła talerz od Tamary. -
Rewelacja. Wygląda smakowicie, Tam.
Gideon nalał sobie kawy i przysiadł się do Chloe.
- Podać ci coś do jedzenia, Gid? - zagadnęła go Tamara.
- Trochę boczku, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
- Oczywiście - odparła Tamara z miłym uśmiechem.
- Czy Lenore przyjedzie na lunch razem z dziećmi? - zapytała Chloe.
- Niech Bóg broni, nigdy bym sobie z nimi nie poradziła. Ani z jej dziećmi, ani z
moimi! - wykrzyknęła Tamara z udawanym przerażeniem na twarzy.
- Oczywiście, że sobie poradzisz - zaśmiał się Gideon. - Ty radzisz sobie ze
wszystkim, Tam. Ale Lenore nie przywiezie ich tutaj. Pojechały na przejażdżkę
konną do kuzynostwa z Middleham. Lenore powiedziała, że mieli ochotę pościgać
się z chłopcami stajennymi, którzy przygotowują do zawodów konie ze stajni
wyścigowych. Zdaje się, że to uwielbiają, mają z tego sporo uciechy.
- To najlepsze miejsce do jazdy konnej - stwierdziła Tamara, układając boczek na
kanapce i przysunęła Gideonowi talerz.
- Dziękuję, Tam. A ty nie będziesz jadła?
- Zjem to samo co ty, Gid.
Tamara przygotowała kanapkę dla siebie i wreszcie usiadła.
- Bardzo przepraszam, że mówię o lunchu, choć jeszcze nie zjedliśmy śniadania, ale pomyślałam
sobie, że powinnam przygotować rybę, skoro mamy Wielki Piątek.
Tylko że Nigel nie lubi ryb, więc zamierzam zrobić także zapiekankę. Mam jeszcze
pieczoną szynkę, którą przywiozłam z Londynu. Do tego będą jarzyny i sałatka. Co
wy na to?
190
- Brzmi nieźle - mruknął Gideon. - Ja zjem zapiekankę razem z Nigelem.
- Ja poproszę rybę z sałatką - powiedziała Chloe, spoglądając na Tamarę. Po chwili zapytała: - Czy
pani Entwhistle przyjdzie ci pomóc?
- Nie. Powiedziałam jej, że nie musi przychodzić. Jej wnuk przyjechał właśnie z
Portsmouth na dwudziestoczterogodzinną przepustkę. On służy w marynarce. Nie
chciałam jej psuć tego spotkania. Jakoś sobie poradzę.
- Lepiej więc będzie, jeśli zostanę i pomogę Tamarze - powiedziała Chloe do brata.
- W porządku. Postaram się wrócić z Lindenhill jak najszybciej i oboje z Lenore
również zabierzemy się do roboty.
W drzwiach frontowych stanął Nigel:
- Jesteśmy gotowi, Tamsy, kochanie. - Podszedł do żony, pocałował ją w lśniące
srebrnozłote włosy i powiedział do Chloe: - Dzień dobry, panienko. Jaką mamy
pogodę?
- Dzień dobry Nigelu. Jest wietrznie, chłodno, ale słonecznie. Śliczny dzień.
Po kuchni weszła Agnes, młodziutka niania, trzymając za ręce Natalie i Arnauda.
Przywitała się z Chloe i Gideonem; dzieci wyrwały się jej natychmiast i popędziły
do Chloe, "by uczepić się jej nóg.
- Cześć maluchy - powiedziała Chloe pochylając się, by przytulić dzieciaki.
- Jedź z nami ciociu Chloe. Proszę cię - poprosił Arnaud.
- Bardzo bym chciała, kochanie. Ale nie mogę. Zostanę tu i pomogę waszej mamie
przygotować lunch dla nas wszystkich. Ale pobawię się z wami z chowanego po
południu. Co wy na to?
Chłopiec rozpromienił się i pokiwał głową.
- Ja też, ja też! - wykrzyknęła Natalie.
Chloe zmierzwiła jej czuprynę, myśląc, że wyglądają prześlicznie w zielonych
kurtkach i pasujących do nich spodniach oraz w czerwonych swetrach i długich
czerwonych bucikach.
- Idziemy, bąble. - Nigel otworzył drzwi.
Tamara podbiegła do niego, wsunęła mu rękę po ramię i wyszła razem z nim do
jeepa zaparkowanego przed domem.
- Postaraj się kupić świeże bułeczki, trzeba się nieźle napracować, żeby je
przygotować w domu.
201
- Postaram się, kochanie, nie martw się - odparł Nigel, przyciągając ją do siebie. -
Jeśli nie będą ich mieli w Ripon, wpadniemy do Harrogate i zajrzymy do „Betty's
Cafe". Tam z pewnością dostaniemy wszystko, co trzeba. - Nigel spojrzał jej w oczy w wielkim
uczuciem i pocałował żonę w usta.
-r Do zobaczenia, mój aniele - powiedział i poszedł do jeepa. Otworzył drzwiczki i zapiął dzieciom
pasy na tylnym siedzeniu.
- Pa, pa, słoneczka - zawołała Tamara, posyłając im w powietrzu całusy.
Maluchy zrobiły to samo, a ich małe twarzyczki promieniały radością.
- Jedź ostrożnie, Nigel - przestrzegła Tamara.
- Nie martw się, kochanie. Do zobaczenia.
Rozdział 23
Gdy Tamara i Chloe zostały same, wypiły po jeszcze jednej filiżance kawy, gawędząc przy kominku.
Rozmawiały znów na temat Gideona i jego związku z
Lenore. Obie cieszyły się, że Lenore stanie się członkiem rodziny i zastanawiały się, jak będzie
wyglądało wesele.
Gdy już wyczerpały ten wątek, zaczęły głośno spekulować na temat Milesa i jego
romantycznych przygód.
- Czy zabrał kogoś ze sobą do Paryża na Wielkanoc? - zagadnęła Tamara, wiedząc,
że Chloe i Miles bardzo się przyjaźnią.
Chloe pokręciła głową.
- Nie wiem. Nie powiedział mi nic na ten temat w drodze z Nowego Jorku. Ale w
samolocie byliśmy tylko we dwójkę. To znaczy nie było tam Allison, a Miles o niej
nie wspominał. Zdaje sie, że to już należy do przeszłości. - Chloe wzruszyła ra-
mionami i uśmiechnęła się. - Może ma randkę w Paryżu. Co o tym sądzisz?
- Kto wie... - odparła Tamara z porozumiewawczym uśmiechem.
Chloe pierwsza skończyła kawę i wstała.
- Czas wziąć się do roboty. Sprzątnę naczynia po śniadaniu, a potem nakryję stół do lunchu. Gdzie
będziemy jeść?
- Jak zwykle, w kuchni. Tu jest tak przytulnie. A poza tym, kiedy nie ma pani
Entwhistle, to trudno dać sobie radę z wynoszeniem i przynoszeniem wszystkiego
do jadalni.
- Też tak uważam. - Chloe zabrała się do pracy, kręcąc się po kuchni.
203
Tamara włożyła resztki jedzenia do plastikowych pojemników, schowała je do
lodówki, a potem ustawiła brudne naczynia w zmywarce. Gdy się z tym uporała,
zdjęła fartuszek i założyła czysty, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą.
- Brudzę się bardziej podczas gotowania niż moje własne dzieci podczas malowania.
- Wiem coś o tym, mam ten sam problem - uśmiechnęła się Chloe. Zdaje się, że ja
również powinnam włożyć któryś z twoich fartuszków. Mam na sobie nowe
ubranie, wolałabym go nie poplamić.
Obie panie, przyzwyczajone do wspólnej pracy w tym domu, szybko uprzątnęły
kuchnię i przygotowały wszystko do lunchu. Gdy stół był już nakryty, Tamara
wyjęła wszystkie składniki potrzebne do sałatki i poprosiła, by Chloe umyła sałatę i pokroiła
pomidory. Sama zabrała się do przygotowywania baraniny do zapiekanki.
- A więc przypuszczasz, że jesteś w ciąży? - zapytała w pewnej chwili Chloe. , ,
- Nie wiem - odparła Tamara, a w jej oczach pojawiły się iskierki, gdy dorzuciła: -
Może to się zdarzyło podczas tego weekendu. Nigel jest prawdziwym romantykiem.
- Musiał być dla ciebie bardzo czuły i miły ostatniej nocy -orzekła Chloe. - W ogóle jest w dobrym
nastroju. Żałuję, że zachował się tak okropnie wobec mamy.
- Wiem. Ale czas leczy wszystkie rany, w każdym razie tak twierdzi moja mama. A
ja sądzę, że ma rację... - Tamara urwała i ze smutkiem pokręciła głową. - Zgadzam
się z wami, że to była głupota. Czasami zupełnie go nie rozumiem, Chloe. Pojęcia
nie mam, co w niego wstępuje. Jakby jakiś demon podpowiadał mu, co ma robić.
Potrafi być swarliwy jak starzec.
- W samolocie Miles powiedział mi, że Nigel był zbyt długo pod wpływem babci
Jardine, gdy miał dwanaście albo trzynaście lat. Może właśnie to jest przyczyna.
Gideon też jest tego zdama.
- Tak, być może mają rację. - Tamara przycisnęła drewnianą łyżką mięso do dna
patelni i dolała wody, zmniejszając jednocześnie płomień. Potem weszła do
spiżarni, by poszukać
przypraw.
Chloe płukała sałatę nad zlewem i uśmiechnęła się do siebie, słysząc, jak Tamara
pogwizduje. Sama wcale nie potrafiła gwizdać, choć bracia nieraz próbowali ją tego nauczyć.
204
Nagle Chloe drgnęła, słysząc jakiś dziwny dźwięk, dobiegający od strony sieni.
Odwróciła się w stronę frontowych drzwi w chwili, gdy się otwierały. Do kuchni
wszedł jakiś mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziała.
- Czy mogę panu w czymś pomóc? - zagadnęła, marszcząc brwi i zastanawiając się,
kto to może być. Z pewnością nie był to nikt z wioski. Mogła to stwierdzić na
podstawie jego wyglądu i stroju. To mógł być Francuz.
Człowiek, który pojawił się tak nagle, mógł mieć nieco ponad trzydzieści lat, był
przystojny, ciemnowłosy i doskonale ubrany, w kontynentalnym stylu. Wyglądał na
Francuza albo Hiszpana. Przyglądał się Chloe w milczeniu.
- Czy mogę panu w czymś pomóc? Kim pan jest? - zapytała Chloe ponownie.
Mężczyzna wciąż milczał.
Tamara, usłyszawszy głos Chloe, wyszła pospiesznie ze spiżarni z młynkiem do
pieprzu w rękach. Nagle się zatrzymała. Patrzyła na mężczyznę bez słowa. W końcu
oprzytomniała i krzyknęła przeraźliwie:
- O Boże! Alexis! Co ty tu robisz?
Człowiek, którego nazwała Alexisem, wciąż milczał. Stał bez ruchu, jakby zamienił
się w kamień.
- Alexis, co ty tu robisz? - zapytała Tamara raz jeszcze.
- Przyszedłem po ciebie - powiedział, odzyskawszy wreszcie mowę. - Szukałem cię
wszędzie, moja Tamaro. Przyszedłem po ciebie.
Chloe wyczuła obcy akcent i zdumiona spoglądała to na Tamarę, to na nieznanego
mężczyznę. Twarz szwagierki stała się biała jak kreda, a w jej oczach pojawiło się przerażenie.
Chloe nie miała wątpliwości, że Tamara, zazwyczaj spokojna, powścią-
gliwa i odważna, boi się tego człowieka. Mój Boże, przecież to jej były mąż, Alexis Dumaczew,
pomyślała Chloe i natychmiast postąpiła parę kroków do przodu, jakby
chciała obronić Tamarę.
Zbliżyła się do intruza bez śladu strachu i powiedziała zdecydowanym głosem:
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli pan sobie pójdzie. Mój brat byłby zły, gdyby pana tu zobaczył. Proszę
wyjść.
Dumaczew zignorował jej słowa i odepchnął ją brutalnie. Podszedł do Tamary,
chwycił ją za ramię. Tamara wypuściła z rąk młynek do pieprzu.
195
- Jesteś moja! - wykrzyknął gniewnie. - Należysz do mnie. I pójdziesz ze mną.
Teraz.
Tamara próbowała się uwolnić, siłując się z nim. Jego uścisk był jednak mocny,
palce niemal wbiły się w jej ramię, aż jęknęła z bólu. Obróciła głowę, by spojrzeć mu w twarz i
powiedziała tak spokojnie, jak tylko potrafiła:
- Alexis, proszę, zostaw mnie. To głupie, jesteś niemądry. Ja...
- Niemądry - wrzasnął, patrząc na nią groźnie. - Jestem niemądry, ponieważ cię
uwielbiam. Ty jesteś całym moim życiem.
Zaczął krzyczeć coś do niej po rosyjsku; Tamara coś mu odkrzyknęła, ciągle
próbując się uwolnić.
Chloe podbiegła do nich i pociągnęła go za płaszcz, a potem za ramię.
- Proszę ją zostawić!
- Odejdź ode mnie, ty głupia dziewczyno! - wrzasnął, odwracając się w stronę Chloe i brutalnie ją
odepchnął.
Chloe zachwiała się na nogach, ale natychmiast odzyskała równowagę, opierając się
o kuchenny stół. Rzuciła się na niego raz jeszcze, szarpiąc gdzie popadnie i usiłując uwolnić
szwagierkę.
Siłując się z Chloe, Dumaczew zwolnił trochę uścisk, którym krępował Tamarę.
Ona czekała na taką okazję i wreszcie zdołała się uwolnić. Uciekła od niego w
najdalszy koniec kuchni.
Chloe wycofała się, popchnęła go i pobiegła w stronę Tamary; obie roztrzęsione i
wystraszone skuliły się za fotelem.
- Co zrobimy? - zapytała szeptem Chloe, próbując złapać oddech. - Żeby tylko
zjawił się Gideon.
- Spróbuję przemówić mu do rozsądku - szepnęła Tamara i postąpiła parę kroków do
przodu. Pojednawczym głosem powiedziała: - Alexis, proszę, bądź rozsądny. Wiesz
przecież, że jestem żoną Nigela od pięciu lat. My rozwiedliśmy się dawno temu.
Między nami wszystko skończone, przecież rozstaliśmy się, zanim poznałam
Nigela.
- Jesteś moja! Zawsze byłaś moja! - wrzeszczał, a jego przystojna twarz zamieniła
się w szkaradną maskę. - A ja jestem twój. Dobrze wiesz, że go nie kochasz. Jestem jedynym
mężczyzną, którego kochasz.
196
- Nie, nie, to nie tak! - krzyknęła Tamara. - Mylisz się, Alexis. Proszę, zostaw mnie w spokoju.
Wracaj do Paryża. Proszę cię, Alexis.
- Owszem, wrócę, jeśli ty pojedziesz ze mną - powiedział już spokojnym głosem,
uśmiechając się łagodnie.
- Nie! Ja kocham Nigela i tu jest moje miejsce.
- Nie, to nieprawda. Nie pozwolę ci tu zostać. On mi cię zabrał. Gdzie on jest? Zabiję go! Zabiję
jego dzieci!
Tamara zaczęła dygotać, całkowicie sparaliżowana coraz większym strachem. Ze
zgrozą chwyciła Chloe za rekę i szepnęła:
- On nie jest sobą. Chyba zwariował. Musimy uciec przed nim, musimy się stąd
wydostać. Albo dostać się do telefonu. Nie wiem, co będzie łatwiejsze. Chodźmy.
Chloe skinęła głową i obie zaczęły powolutku wycofywać się w stronę wysokiego
baru, na którym stał telefon.
- Ty nic nie rozumiesz, prawda, Tamaro? Bez ciebie nic dla mnie nie istnieje. Nie
chcę żyć bez ciebie. Nie mam żadnego powodu, by żyć. Zabiję się. - Mówiąc to,
wyciągnął z kieszeni rewolwer i zaczął nim wymachiwać w powietrzu. - Patrz! Mam
rewolwer! Zastrzelę się!
- Alexis, proszę, uspokój się - powiedziała Tamara łagodnie i pojednawczo, choć nie mogła już
opanować przerażenia. -Odłóż rewolwer, zanim stanie się coś złego. To
niepotrzebne.
- Kocham cię - to była jego jedyna odpowiedź.
Po chwili jednak zrobił to, o co Tamara prosiła i włożył rewolwer z powrotem do
kieszeni.
Tamara odetchnęła z ulgą i posuwała się w stronę telefonu; Chloe trzymała się
blisko niej. Gdy Tamara podniosła słuchawkę, Alexis przyskoczył do niej i chwycił
ją obiema rękami w niedźwiedzi uścisk, pociągając ją za sobą na podłogę. Walczyli
przez chwilę, ale on był silniejszy.
Chloe rzuciła się na pomoc Tamarze. Gdy tamta usiłowała zrzucić z siebie
napastnika, Chloe zaczęła okładać go pięściami. W końcu Tamara zdołała się
uwolnić. On jednak nie ustępował i ciągle trzymał rąbek jej fartuszka. Po chwili,
całkiem nieoczekiwanie, puścił ją i osunął się na podłogę, oddychając ciężko.
Tamara potknęła się o nogę stołu. Odzyskała jednak równowagę i rzuciła się do
ucieczki razem z Chloe, okrążając stół.
207
Dumaczew zerwał się na równe nogi w okamgnieniu i dotarł do drzwi przed nimi.
- Jeśli ja nie mogę cię mieć, on także nie będzie cię miał! -krzyknął. Wyciągnął
rewolwer i pociągnął za cyngiel, celując w kobiety. Był dobrym strzelcem. Nie
chybił.
Zarówno Tamara, jak i Chloe zostały postrzelone. Obie upadły na podłogę. Krew
trysnęła z piersi Tamary i z głowy Chloe. Leżały nieopodal sofy, bardzo blisko
drzwi.
Dumaczew spojrzał na nie, marszcząc brwi, a w jego błyszczących oczach pojawił
się nagle wyraz zdziwienia, jakby nie rozumiał, co zrobił. Ukląkł, pochylając się nad ciałem Tamary i
zaczął łkać, a po jego twarzy popłynęły łzy. Po chwili położył się koło niej i wsunął sobie rewolwer
do ust, by po raz ostatni pociągnąć za cyngiel.
Kula rozsadziła mu tył czaszki, a jego krew rozprysnęła się po białych ścianach i
barze, ochlapała Tamarę i zmieszała się z jej krwią.
W kuchni zapadła cisza.
Słychać było jedynie skwierczenie mięsa na patelni, odgłos wody płynącej z kranu i trzask drew w
kominku. Z radia płynęła... piosenka o miłości.
Rozdział 24
Gdy przejeżdżali przez śliczną wioskę Dales w West Scrafton, 'Gideon spojrzał na Lenore kątem oka
i powiedział:
- Kiedy się już pobierzemy, chciałbym, żebyśmy mieli własny dom w Yorkshire.
Nie mam ochoty dzielić Aysgarth End z Tamarą i Nigelem.
Lenore pokiwała głowa ze zrozumieniem.
- Moglibyśmy przyjeżdżać do Lindenhill na weekendy. Tony nie będzie miał nic
przeciwko temu. W końcu to taki wielki dom. On tam zresztą bywa bardzo rzadko.
- Wiem, ale... - Gideon przerwał na chwilę, a po chwili dokończył: - Pomyślimy o
tym. Chyba jednak wolałbym, żebyśmy mieli coś własnego, kochanie.
Lenore uśmiechnęła się.
- Skoro już mówimy o moim kochanym braciszku, to on chciałby nam udzielić
ślubu. Chciałby, żebyśmy się pobrali w kościele w Lindenhill i żeby wesele odbyło
sie w domu.
- To bardzo miło z jego strony, świetny pomysł - zaśmiał się Gideon. - Właśnie tam się w tobie
zakochałem.
- A ja w tobie, mój najdroższy. - Lenore również się roześmiała i powiedziała
uwodzicielskim głosem: - i właśnie tam nauczyłeś mnie tych wszystkich brzydkich
rzeczy, niegrzeczny chłopczyku.
- To ty mnie wszystkiego nauczyłaś, piękna czarownico -odparował.
Gideon ze śmiechem jechał przez wieś, mijał poletka i ciasno stłoczone domy z
szarego kamienia, kierując się w stronę wrzosowiska, w stronę drogi, która
prowadziła do Aysgarth End.
209
W pewnej chwili powiedział:
- Chloe bardzo by chciała być twoją druhną. Wczoraj, w drodze z Londynu pytała
mnie, czy się zgodzisz.
- Świetny pomysł, Gideonie. Chociaż uważam, że nie powinniśmy wyprawiać
hucznego wesela w tych warunkach. Nie byłoby to stosowne, zważywszy na mój
rozwód - westchnęła. -O ile go dostanę.
Gideon spojrzał na nią przelotnie i znów skoncentrował się na drodze.
- Wszystko będzie dobrze, Lenore - mruknął. Nagle zatrzymał się gwałtownie i
czekał, aż stadko owiec przemaszeruje przez drogę na pole; potem zaczął
podjeżdżać pod górę.
- Nie martw się. Malcolm w końcu się zgodzi.
- Mam nadzieję.
- A co do wesela, to zapewniam cię, że będzie huczne. A zresztą cóż to takiego,
jedna druhna?
- Nie, oczywiście nie o to chodzi. Ja zresztą bardzo chcę, żeby Chloe była moją
druhną. Myślałam także, że mogłabym poprosić Tamarę, żeby była gospodynią
wesela.
- Bardzo by się ucieszyła, Lenore.
Oboje umilkli, gdy samochód jechał przez wrzosowiska, oni zaś zatopili się w
marzeniach o ślubie, pragnąc, by nastąpił jak najszybciej. Tuż przed skrętem w
boczną dróżkę prowadzącą do domu Lenore powiedziała:
- Zatrzymajmy się na chwilę koło tych wielkich skał. Widok z tego miejsca jest
niezwykły. Jakby człowiek stał na dachu świata. Czuję zawsze, że wystarczy stanąć
na palcach, by dotknąć nieba i schwytać garść obłoków.
- Wiem. - Gideon zwolnił, zahamował i przekręcił kluczyk w stacyjce. Oboje
wysiedli, objęli się ramionami i pomaszerowali w stronę skał. Było to ustronne
miejsce. Gideon i Lenore usiedli na płaskiej skale i zapatrzyli się w szczyty wzgórz Whernshire,
wznoszące się ponad doliną. Widok na Dales był doprawdy
zachwycający, szczególnie w tak pogodny, słoneczny dzień. Piękny krajobraz
zapierał dech w piersiach.
- Popatrz, jak rzeka się wije w dolinie - powiedział Gideon. - Pamiętam dzień, w
którym mama pierwszy raz zwróciła mi na to uwagę. To takie szczególne miejsce,
dokładnie tak, jak powiedziałaś. Wydaje mi się, że moglibyśmy tak patrzeć przez
całe życie.
210
Lenore skinęła głową, otulając się szczelniej kurtką, bo wiał zimny wiatr.
- Tak się cieszę, że twoja matka znalazła ten wiejski dom i że mieszkaliście tu, kiedy byłeś mały.
Wyobraź sobie, co by było, gdybyś mieszkał gdzie indziej. Nigdy
byśmy się nie spotkali.
- Oczywiście, że byśmy się spotkali. Wiem to na pewno. Jesteśmy sobie
przeznaczeni, Lenore. Los z pewnością splótłby nasze drogi.
Gideon otoczył ją ramieniem i skierował jej twarz ku sobie. Lenore była dla niego
najpiękniejszą kobietą na świecie. Tego ranka miała rozpuszczone włosy i
zaczesane do tyłu, ale wokół twarzy w kształcie serca wiły się pojedyncze loczki,
które ożywiały to proste uczesanie. Jej piękna cera nie wymagała żadnego makijażu, wyglądała tak
świeżo.
Gideon przysunął się jeszcze bliżej, pocałował ją delikatnie w usta i spojrzał w jej szare oczy. Były
wielkie, błyszczące i emanowały inteligencją.
- Wierzysz w to, prawda? - W co?
- Że jesteśmy sobie przeznaczeni.
- Oczywiście. - Lenore popatrzyła na niego i powiedziała łagodnym tonem: - Jesteś
bardziej mną niż ja sama. Niezależnie od tego, z czego są zrobione nasze dusze, to muszą być takie
same.
- Ukradzione z „Wichrowych wzgórz".
- To tylko parafraza słów Emily Bronte. Nigdy bym nie ukradła jej słów. Ona jest
jednym z filarów angielskiej literatury.
Gideon uśmiechnął się do niej, a ona do niego.
Przytulili się do siebie mocniej.
Po chwili Gideon poderwał się i wykrzyknął:
- Chodź, kochanie! Nie możemy tu siedzieć i marzyć przez cały dzień.
Powiedziałem Tamarze i Chloe, że szybko przyjedziemy, żeby im pomóc w
przygotowywaniu lunchu.
Po chwili Gideon prowadził już land-rovera wąską dróżką prowadzącą do Aysgarth
End. Gdy przejechali bramę, Gideon powiedział:
- Stoi tu jakiś samochód, chyba mamy gościa. Nie mam jednak pojęcia, kto mógłby
się tu zjawić w Wielki Piątek.
201
- Może ktoś ze wsi.
- Wątpię. Wiem zresztą, że pani Entwhistle dziś nie przychodzi. Zdaje się, że
przyjechał jej wnuk z Portsmouth.
Gideon zaparkował samochód przed domem i oboje weszli do sieni.
Gdy Lenore ściągała kurtkę, powiedziała:
- Coś się przypaliło. Zdaje się, że Tamara zostawiła garnek na piecu.
Lenore potrząsnęła głową i zaśmiała się z tego, że Tamara jest najwyraźniej równie roztargniona, jak
ona. Potem otworzyła drzwi i weszła do kuchni.
W jednej chwili śmiech zamarł jej na ustach, gdy zobaczyła Tamarę i Chloe, leżące
na podłodze w kałuży krwi.
Krzyknęła:
- O Boże! O mój Boże, Gideon, tu jest pełno krwi! Ktoś je zranił. O Boże, musimy
zadzwonić po pomoc. Ktoś do nich strzelał. Popatrz, koło tego mężczyzny leży
rewolwer. - Lenore zadrżała i odwróciła się.
Gideon stał już za nią i czym prędzej chwycił ją w ramiona, widząc, że chwieje się na nogach.
Przygarnął ją mocno, patrząc na swą siostrę i szwagierkę. Był
przerażony.
Twarz mu poszarzała. Musiał wytężyć wszystkie siły, by się ruszyć; wydawało mu
się, że nogi się pod nim uginają. Wszędzie było pełno krwi. To był makabryczny,
mrożący krew w żyłach widok. Z pewnością obie nie żyją. Serce waliło mu jak
młotem i z trudem chwytał oddech:
- Czy utrzymasz się sama na nogach, Lenore? - wykrztusił wreszcie.
- Nogi mam jak z waty, ale dam radę. To szok...
- Wiem, wiem. Oprzyj się o drzwi. - Gideon z trudem przełknął ślinę i podszedł
bliżej Chloe, uklęknął przy niej i wziął siostrę za przegub. - Jest puls. Dzięki Bogu, żyje! -
powiedział zdławionym głosem. - Ma ranę w głowie. Tyle krwi. To wygląda
nie najlepiej.
- Nie dotykaj jej! - wykrzyknęła Lenore. - To najgorsza rzecz, jaką możesz zrobić...
Nie wolno ruszać żadnej z nich, dopóki nie przyjedzie lekarz. - Lenore zamknęła
oczy i chwyciła się framugi. Spod powiek popłynęły jej łzy. Po chwili wzięła się w garść, wiedząc,
że nie wolno im tracić czasu, otworzyła oczy i podeszła do pieca.
Zgasiła palnik i zakręciła kran.
202
Gideon, caly roztrzęsiony, przyklęknął raz jeszcze i dotknął przegubu Tamary,
szukając pulsu:
- Ona także żyje. Dzięki Bogu. Muszę zadzwonić po pogotowie, natychmiast
wezwać lekarza. Nie mamy chwili do stracenia.
Gideon przeszedł przez kuchnię chwiejnym krokiem, ale wreszcie udało mu się
opanować, oparł się o bar, sięgnął po telefon i wykręcił numer pogotowia. Usiłował
kontrolować swój głos, gdy podawał dyżurnej wszystkie szczegóły, po czym
odłożył słuchawkę.
- Ambulans, lekarze i policja będą tu za chwilę - powiedział, spojrzawszy na Lenore.
Jej twarz była kredowobiała. -Zadzwonię do matki - dodał.
Lenore podeszła do niego i chwyciła go za ramię.
- Nie lepiej zaczekać, aż przyjedzie pomoc? Usłyszeć, co powiedzą lekarze?
Gideon potrząsnął przecząco głową.
- Lepiej będzie, jeśli zadzwonię do Nowego Jorku natychmiast. Potrzebujemy jej tu, powinna być
przy Chloe i Tamarze.
- Masz rację. - Lenore zagryzła wargi, patrząc na dwie ranne kobiety leżące na
podłodze. - Kto to mógł zrobić... kto mógł zrobić coś tak strasznego? - zanim Gideon zdołał
odpowiedzieć, dodała: - Z pewnością ten człowiek. Kto to jest?
- Nie mam pojęcia. Ale on nie żyje, tyle mogę ci powiedzieć.
- Czy zrobić ci drinka? - zapytała Lenore, dotykając jego ramienia.
- Nie, dziękuję. - Przysunął krzesło do baru i usiadł. Spojrzał na zegarek. - Dochodzi jedenasta. W
Nowym Jorku jest prawie szósta. Tak, zadzwonię do mamy teraz. -
Podniósł słuchawkę, ale zaraz znów ją odłożył. - Lenore, proszę uważaj, czy nie
jedzie Nigel. Powinien tu być za chwilę i nie chciałbym, żeby wszedł tu bez
uprzedzenia... zwłaszcźa z dziećmi.
- Boże mój, masz rację! - Lenore podbiegła do okna, by mieć na oku drogę. - Gdy
Nigel przyjedzie, zabiorę dzieci i Agnes do Lindenhill.
- Tak, tak będzie najlepiej - zgodził się Gideon i znów podniósł słuchawkę. Wykręcił
nowojorski numer matki, zdobywając się na spokój, by przekazać jej wiadomości.
213
Gdy Stevie się odezwała, Gideon przybrał najspokojniejszy ton, na jaki potrafił się zdobyć:
- Cześć mamo, tu Gideon.
- Tak, wiem, że to ty, kochanie. Miło słyszeć twój głos - odpowiedziała Stevie. -
Pewnie już jesteś na wsi. Co słychać?
Gideon nie odpowiedział na jej pytanie; zamiast tego zapytał:
- Nie obudziłem cię chyba, prawda?
- Nie, wstałam o piątej - zaśmiała się Stevie. - Właśnie piję kawę.
- Mamo... ja... - Gideon urwał niespodziewanie. Zabrakło mu słów. Przełknął ślinę. I zapadła cisza.
- Czy jesteś tam, Gid?
- Tak mamo, muszę ci coś powiedzieć...
- Co się stało? - przerwała mu Stevie. - Coś się stało. Poznaję to po twoim głosie. Co takiego,
Gideonie?
- Mamo, musisz tu dziś przyjechać. Do Yorkshire. Gdy już skończymy rozmowę,
musisz zadzwonić do British Airways i zarezerwować miejsce w porannym
concordzie. Na ósmą czterdzieści pięć. Ja załatwię jakiś prywatny samolot, który
zabierze cię z Heathrow.
- Gideon, na miłość boską, co się stało? Powiedz mi, proszę! Chodzi o coś
strasznego, wiem o tym.
- Obawiam się, że tak... - Gideon odchrząknął. - Tutaj, na farmie, była strzelanina.
Ale one żyją... Tamara i Chloe żyją, mamo. Czekam na pogotowie.
- O Boże, co się stało?
- Nie wiem, mamo. Nie było mnie tutaj.
- Pozwól mi porozmawiać z Nigelem.
- Jego tu nie ma, mamo. Zabrał dzieci i Agnes do Ripon na zakupy. Ja i Lenore
właśnie tu weszliśmy parę minut temu. To my znaleźliśmy Tamarę i Chloe... Nigel
jeszcze o niczym nie wie.
- Ale one naprawdę żyją, prawda Gideonie? Nie okłamałbyś mnie tylko po to, żeby
mnie trochę uspokoić? - zapytała Stevie drżącym głosem.
Gideon usłyszał, że matka płacze i zawołał:
- Naprawdę mamo, one żyją! Możesz mi wierzyć.
- Kto to zrobił?
- Nie jestem pewien - powiedział z rezerwą Gideon. - Ale
204
zaraz tu będzie policja. A Chloe i Tamara na pewno z tego wyjdą.
- O Boże, mam nadzieję, Gideonie! Moja mała dziewczynka. Moja mała Chloe. I
Tamara, słodka Tamara... Muszą z tego wyjść. - Stevie wzięła głęboki oddech i
próbowała zakończyć rozmowę nieco spokojniejszym głosem: - Myślę, że lepiej
będzie, jeśli odłożę słuchawkę i zacznę się zbierać, jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia.
- Nie, mamo.
- W porządku. Zadzwoń do babci i do Dereka, Gideonie. Powiedz im, co się stało i
poproś Dereka, by wynajął dla mnie samolot na wieczór. Wsiądę na pokład tego
concorda, niezależnie od tego, co będę musiała zrobić, żeby tego dokonać. I proszę cię, bądź w
kontakcie z Derekiem i moją matką, powiedz im, do którego szpitala
zawiozą Chloe i Tamarę, żebym wiedziała, gdzie mam przyjechać. Będę dzwonić do
Blair... - Głos Stevie się załamał. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
- Wyjdą z tego, mamo - zapewnił ją raz jeszcze, modląc się w duchu, by tak
rzeczywiście było.
- Tak. - Tylko tyle była w stanie powiedzieć, nim odłożyła słuchawkę.
Serce Gideona wyrywało się ku matce, gdy odkładał słuchawkę. Wiedział, jak
bardzo Stevie kocha Chloe, wiedział, ile znaczy dla niej Tamara.
Lenore odezwała się, nie ruszając się ze swego stanowiska przy oknie:
- Twoja matka jest silną kobietą, na pewno jakoś to zniesie, lepiej niż ktokolwiek inny.
- Wiem. Lepiej będzie, jeśli zadzwonię do babci, do Londynu.
- To musi poczekać - powstrzymała go Lenore. - Właśnie przyjechał Nigel. Myślę,
że powinniśmy wyjść na dwór, by go zatrzymać.
Lenore i Gideon wyszli przed dom; jeep Nigela parkował właśnie na samym środku
podjazdu.
Nigel wysiadł i zerknął na zaparkowany przed domem samochód:
- Mamy jakiegoś gościa? Kto to taki?
215
Gideon chwycił brata za ramię i odciągnął go na bok. A Lenore podbiegła do
samochodu. Stanęła pod oknem i rozmawiała z dziećmi, uniemożliwiając im
opuszczenie samochodu.
- Nigel, stało się coś strasznego... Była tu strzelanina... - zaczął Gideon.
- O Boże. Chyba nic się nie stało Tamarze? Ani Chloe? -Nigel próbował go ominąć
i wejść do domu, a w jego oczach pojawiło się przerażenie. Gideon trzymał go
jednak mocno i mówił:
- One żyją. Zadzwoniłem po pogotowie. Musisz się uspokoić dla dobra dzieci.
- Puść mnie Gideonie! Muszę zobaczyć Tamarę! - Nigel tracił oddech, próbując się
wyrwać bratu, by pobiec w stronę domu.
- Nie! Zaczekaj! Słuchaj, sądzę, że Lenore powinna^zabrać dzieci i Agnes do
Lindenhill na jakiś czas. Poda im coś do jedzenia i czymś je zajmie. Mogą tam
zostać razem z Agnes tak długo, jak będziesz chciał. W Lindenhill jest służba.
Nigel przyglądał się bratu przez chwilę, a potem jego wzrok powędrował w
kierunku dzieci, siedzących wciąż w jeepie. Przełknął z trudem ślinę i skinął głową.
Opanowawszy się na tyle, na ile potrafił, podszedł do dzieci i powiedział:
- Ciocia Lenore zabierze was do siebie do domu razem z Agnes. Na lunch. Ja muszę
coś zrobić razem z mamą. Dobrze?
- Ja chcę pokazać mamie moją nową piłkę! - wykrzyknął Arnaud.
- Ja też chcę do mamy - powiedziała Natalie.
- Później. Bądźcie grzeczni. - Nigel pocałował dzieci, z całej siły starając się
opanować. Popatrzył na nianię i widząc jej zdziwienie, dodał: - Pani Armstrong
wszystko ci wyjaśni, Agnes. Zajmij się dziećmi.
- Dobrze, panie Jardine. Może pan na mnie liczyć - odpowiedziała Agnes cicho,
czując, że stało się coś złego.
Nigel odwrócił się i pobiegł w stronę domu. Gideon popędził za nim. Lenore
zawołała:
- Zadzwoń do mnie później, Gid!
- Na pewno zadzwonię, kochanie - odkrzyknął, nawet się nie odwracając.
206
Gdy Nigel wpadi do sieni, Gideon dogonii go, chwycił za ramię i zatrzymał na
chwilę.
- Przygotuj się Nigel, bo tam jest... mnóstwo krwi. Nigel pokiwał głową, na jego
twarzy malowało się napięcie.
- Co tu się, u licha, stało? - zapytał drżącym głosem, otwierając drzwi, by wejść do kuchni.
Przerażony i zaszokowany stanął jak wryty i wydał z siebie przeraźliwy
krzyk. Potem rzucił się w stronę Tamary, uklęknął przy niej, chwytając ją za rękę.
- Tamaro, jestem przy tobie, kochanie. To ja, Nigel. Jestem tutaj.
Tamara leżała nieruchomo. Nie odpowiadała. Nigel trzymał ją za przegub i szukał
pulsu. Popatrzył na Gideona, pokiwał głową i pochylił się nad jej twarzą,
nasłuchując uważnie; słyszał jej oddech, ale bardzo słaby.
- Żyje.
Gideon przykucnął przy Chloe.
- Chloe też się trzyma. Ma okropną ranę na czole. Została postrzelona w głowę,
Nigelu. To wygląda poważnie.
- O Boże, co tu się stało? - zapytał Nigel, zauważywszy martwego mężczyznę. Znów
popatrzył na Tamarę, nieprzytomnym z bólu wzrokiem. - Zdaje się, że Tam ma ranę
w klatce pierśio-wej, ale nie mam pewności z powodu krwi. - Pochylił się nad żoną i odsunął
srebrnozłoty kosmyk z jej twarzy. - Tam, kochana Tam, błagam, trzymaj
się, nie umieraj. Proszę, walcz...
- Jego oczy wypełniły się łzami; ze wszystkich sił próbował zachować zimną krew,
przywarł do jej dłoni i klęczał modląc się po cichu o jej życie.
- Nie dotykaj jej, Nigelu - przestrzegł go Gideon. - Nie chcesz chyba jej zaszkodzić.
Nigel pokiwał głową.
- Do jasnej cholery, co tu się dzieje? Gdzie jest pogotowie?
- wymamrotał nagle z gniewem.
- Będzie tu za parę minut. - Gideon spojrzał na zegarek. -Jest jedenasta trzydzieści.
Zadzwoniłem po pogotowie, jak tylko tu wszedłem. Powiedzieli, że będą tu za
trzydzieści pięć, czterdzieści minut. Najbliższy duży szpital jest w Harrogate.
Nigel delikatnie położył rękę Tamary na podłodze i wstał. Miał pobladłą i napiętą
twarz, niebieskie oczy pociemniały mu z rozpaczy.
217
- Ten facet koło niej... Jestem pewien, że to Dumaczew, jej
były mąż.
Gideon pospiesznie przytaknął.
- Zastanawiałem się właśnie, czy to nie on... Nie możesz być pewien, nawet ty nie
możesz być pewien...
- Dlaczego? - powiedział Nigel ochrypłym głosem, wpatrując się w brata oczami
pełnymi łez. - Dlaczego? Dlaczego on to zrobił?
Gideon bezradnie pokręcił głową.
- Nie wiem... - Głos mu się trochę załamał, gdy pomyślał
o Margot Saunders i o tym, czego się po niej spodziewał. Zadrżał. Zostawił Chloe, podszedł do brata
i odciągnął go na drugą stronę stołu. - Usiądź Nigelu, ambulans
będzie tu lada moment. - Siłą posadził brata na krześle.
- Zastanawiam się, o której to się mogło zdarzyć... jak sądzisz, Gid? .
- Wyjechałem stąd parę minut po dziewiątej, niedługo po tobie, i wróciłem tu z
Lenore około dziesiątej trzydzieści, najpóźniej o dziesiątej czterdzieści. To się
musiało zdarzyć tuz przed naszym przyjazdem.
- Czy one nie są w coraz gorszym stanie? - zastanawiał się Nigel głośno. - Potrzebują
natychmiastowej pomocy. - Wstał
i podszedł do Tamary.
- Tak potrzebują pomocy. I zaraz będzie tu lekarz, Nigelu. Słyszę już samochody. -
Gideon pobiegł do frontowych drzwi i wybiegł na dwór. , ,
Na podjazd wjeżdżały właśnie trzy karetki pogotowia i trzy wozy policyjne.
Zwolniły i zatrzymały się, policjanci wyskoczyli z samochodów, a sanitariusze z
karetek.
- Czy ranni są w środku? - krzyknął jeden z sanitariuszy, który razem z kolegą
rozkładał właśnie nosze.
- Tak. Moja siostra ma ranę postrzałową na czole, a moja szwagierka została chyba
postrzelona w klatkę piersiową. Jest tam mnóstwo krwi... - Gideon urwał, bo
sanitariusze juz wbiegli do środka.
Do Gideona podszedł jeden z policjantów.
- Pan Jardine? - zapytał, przyglądając mu się uważnie. Gideon przytaknął i
wyciągnął do niego rękę.
- Gideon Jardine. Mój brat Nigel jest w środku ze swą ranną żoną i naszą siostrą,
panie sierżancie. - Gideon spojrzał na
218
zaparkowany przed domem obcy samochód. - Wygląda na to, że ten samochód
należy do człowieka, który strzelał.
- Rozumiem. Wejdźmy do środka, panie Jardine i spróbujmy ustalić fakty -
powiedział policjant. - Pan pierwszy, panie Jardine.
Rozdział 25
Concorde British Airways wylądował na Heathrow z paromi-nutowym
opóźnieniem, tuż przed szóstą w Wielki Piątek.
Stevie Jardine była pierwszą osobą, która wysiadła z samolotu, i pierwsza stanęła w kolejce do
odprawy paszportowej. Nie miała bagażu poza podręcznym neseserem,
poszła więc od razu do punktu kontroli celnej. Po chwili była już w holu.
Rozejrzała się uważnie i natychmiast dostrzegła swoją matkę. Blair czekała na nią
tuż przy barierce i uniosła dłoń na powitanie. Po chwili rzuciły się sobie w objęcia.
Gdy ochłonęły, Stevie popatrzyła na matkę z niepokojem i pytaniem w oczach.
- Żyje, moja droga. Obie żyją - powiedziała Blair. Stevie odetchnęła z ulgą.
- Bogu niech będą dzięki. Nie muszę ci oczywiście mówić, jakie katusze
przeżywałam w samolocie. Umieram z niepokoju.
- Mogę sobie wyobrazić - mruknęła Blair.
- Gdzie jest Derek, mamo?
- Czeka na nas w samolocie. Wiesz przecież, co się dzieje, gdy pokazuje się
publicznie. Uznaliśmy, że będzie lepiej, jeśli poczeka na pokładzie. Ale pospieszmy się, samolot jest
już na pasie startowym, żeby czym prędzej zabrać nas do Yorkshire.
Porozmawiamy później.
Po kwadransie wchodziły już do samolotu. Derek przytulił Stevie i poprosił, by się nie martwiła, po
czym wskazał im ich miejsca. Zapięli pasy bezpieczeństwa, a gdy
golfstream IV był
220
już w powietrzu, stewardesa podała gorącą herbatę z cytryną Stevie i Blair, a
Derekowi whisky z lodem.
- Jak się czuje Chloe? - zapytała zaniepokojona Stevie, patrząc to na matkę, to na ojczyma, gdy już
zostali sami. - Wariuję z niepokoju.
- Jest w śpiączce, Stevie, od chwili gdy została postrzelona - powiedział Derek
cicho. - Kula trafiła w mózg.
- O nie! Mój Boże! - krzyknęła Stevie, unosząc dłoń do ust, zesztywniała z
przerażenia. - Co oni z tym zrobią?
- Już to zrobili - odparł Derek, kładąc dłoń na jej ramieniu, by dodać jej otuchy. -
Dziś po południu operowano ją, żeby wyjąć kulę.
- Udało się? - przerwała mu Stevie drżącym głosem. Poczuła, jak siły ją opuszczają.
- Tak, udało się. Operacja trwała prawie trzy godziny. Operował ją jeden z
najlepszych neurochirurgów w Anglii, doktor Valentin Longdon. Chloe leży w
Leeds General Infirmary na prywatnym oddziale, na intensywnej terapii. Razem z
Tamarą. Tamara została postrzelona. Kilkakrotnie w klatkę piersiową. Udało się
usunąć kule, ale wciąż jest nieprzytomna i bardzo osłabiona. Straciła mnóstwo krwi.
Stevie z trudem przełknęła ślinę. Zdołała tylko wyszeptäc:
- Czy wyjdą z tego, Derek? Czy przeżyją?
- Mamy nadzieję, że tak, kochanie, modlimy się o to. Blair chwyciła córkę za rękę i ścisnęła ją.
- Wszystko będzie dobrze, jestem pewna. Nie trać nadziei. Stevie pokiwała głową i
przez parę minut nie była w stanie
powiedzieć ani słowa. Potem szepnęła:
- A więc nie zabrali ich do okręgowego szpitala w Harrogate. - Stevie zagryzła
wargi. - To bliżej... ale z drugiej strony, w Leeds jest wielkie centrum medyczne.
Derek skinął głową.
- No właśnie. Na początku zawieźli je do Harrogate. Ale lekarze postanowili wysłać Chloe do
Leeds, bo tam jest specjalistyczny oddział neurochirurgiczny. Najlepszy w kraju. O ile dobrze
zrozumiałem Gideona, to ostatecznie postanowili wysłać do
Leeds również Tamarę, ponieważ jest bardzo poważnie ranna. Z Harrogate do Leeds
zabrał je helikopter i już o czternastej obie leżały na stołach operacyjnych. Wszystko działo się
bardzo szybko, Stevie.
211
- Wiem, że Leeds General Infirmary to świetny szpital -przyznała Stevie.
- Nie zapominaj, że jest to jedno z najlepszych centrów naukowych w Anglii, a może i na świecie.
Niedaleko jest także szpital świętego Jakuba. Centrum medyczne w
Leeds jest znane na całym świecie, więc nie musisz się niepokoić o to, czy mają
dobrą opiekę, kochanie. Są tam najlepsi specjaliści i najnowocześniejsza aparatura.
- Próbuję, Derek, ale to nie jest proste. Nie potrafię przestać się martwić... - Stevie przerwała, bo
głos się jej załamał. Szukała po omacku chusteczki, a potem
wydmuchała nos, próbując jednocześnie osuszyć łzy, które niemal ją oślepiały.
Zapadła cisza.
W końcu Stevie odchrząknęła parę razy i zapytała:
- Co z rodzicami Tamary? Czy ktoś zdołał się z nimi skontaktować? Wiemy, że
wybierali się w rejs podczas Wielkanocy. Zdaje się, że na Daleki Wschód i do Chin.
- Rzeczywiście popłynęli - potwierdziła Blair. - Gideon i Bruce wysłali faks na
statek. Na szczęście Nigel przypominał sobie, że teść mówił mu, iż w Wielki Piątek zawijają do
Hongkongu i że właśnie tam mają spędzić święta.
- Jak się trzyma Bruce? - zapytała Stevie, spoglądając na Dereka. , ,
- Nie najgorzej, zważywszy na okoliczności. Oczywiście jest wstrząśnięty, miał
ochotę lecieć z nami już dzisiaj, ale powiedziałem mu, że będzie lepiej, jeśli
przyjedzie jutro. Zarezerwowaliśmy mu pokój w hotelu Queen. Wszyscy się tam
zatrzymamy.
- Gideon odnalazł Milesa w Paryżu. W Plaza Athénienne. Wyjechał natychmiast i
prawdopodobnie już dotarł do Leeds
- wyjaśniła Blair.
- Nigel pewnie szaleje z niepokoju! - wykrzyknęła Stevie.
- On tak bardzo kocha Tamarę. Uwielbia ją. Chyba wariuje ze strachu... A gdzie są
dzieci, mamo? - Stevie zwróciła się do Blair z napięciem malującym się na twarzy.
- Lenore zabrała je do Lindenhill, gdy tylko wrócili z zakupów. Są tam razem z
Agnes. Podobno Agnes była po południu w Aysgarth End, żeby zabrać ich i swoje
rzeczy. Zostaną w Lindenhill tyle, ile trzeba. To znaczy do czasu, gdy wszyscy
wrócimy do Londynu.
222
- Tak, to najlepsze rozwiązanie - zgodziła się Stevie.
- Rozmawiałam z Lenore o piątej - dodał Derek. - Kiedy przyjechaliśmy na lotnisko.
To właśnie ona powiedziała mi o operacji i o stanie Chloe i Tamary. Gideon prosił, by się trzymała
blisko telefonu. Dzięki niej mamy ze sobą kontakt; możemy od niej
wszystkiego się dowiedzieć i u niej mamy zostawiać swoje informacje.
Stevie pokiwała głową. Poruszyła się nieznacznie na swym siedzeniu, założyła nogę
na nogę, potem ją zdjęła nerwowym ruchem. Po chwili powiedziała po cichu do
Dereka:
- O ile dobrze się domyślam, to nikt nie wie dokładnie, co się stało, dlaczego zaczęła się strzelanina.
Ani też kto strzelał?
7 Dziewcz?ta s3 nieprzytomne, żadna więc nie mogła udzielić informacji Nigelowi czy Gideonowi
ani policji. Ale człowiekiem, który do nich strzelał był eks-mąż Tamary, Alexis Du-maczew. Został
zidentyfikowany.
- O mój Boże! Ale dlaczego? Dlaczego zrobił coś tak strasznego? O ile wiem, nie
odzywał się do Tamary od wielu lat. Wyjechał do pracy w... Japonii.
- Owszem, to samo Nigel powiedział Gideonowi. Rzeczywiście, nie odzywał się od
lat - westchnął Derek. - Najwyraźniej wpadł w szał. Dlaczego, tego się nigdy nie
dowiemy, jak sądzę.
Stevie pochyliła głowę, a potem wtuliła się w fotel, zamknąwszy oczy. Chloe i
Tamara mogą z tego nie wyjść, wiedziała o tym. Matka i Derek próbowali jej dodać
otuchy, ale Stevie wiedziała, że przecież nie mogą postąpić inaczej. Derek spisywał
się zresztą całkiem nieźle. I nic dziwnego. Przecież był wielkim aktorem! Matka
jednak nie umiała grać i właśnie po Blair wszystko było widać. Sprawy nie
wyglądały tak różowo, jak jej to przedstawiali, tego była pewna.
Pojawiła się stewardesa z wiadomością, że wkrótce wylądują na lotnisku w Yeadon.
Stevie otworzyła oczy i zerknęła na zegarek. Było dwadzieścia po siódmej.
Miles czekał na nich w szpitalu, do którego dotarli o ósmej. Gdy Stevie weszła do
niewielkiej poczekalni w towarzystwie Dereka, Miles skoczył na równe nogi i
podbiegł do matki. Na jego twarzy malowała się troska.
- Cześć, mamo - powiedział, otaczając ją ramionami. Ste-
213
vie przytuliła się do syna z zamkniętymi oczami, czerpiąc siły z jego obecności.
Potem spojrzała mu w oczy i zapytała:
- Powiedz mi prawdę, Miles, czy Chloe będzie żyła?
- Sądzę, że tak. Operacja, podczas której mieli jej usunąć kulę z rany, zakończyła się sukcesem.
Lepiej jednak będzie, jeśli sama porozmawiasz z neurochirurgiem. Badał
Chloe przed chwilą i czeka na ciebie w swoim gabinecie.
- A zatem chodźmy.
- Już idziemy, mamo. - Miles odwrócił się w stronę dziadków i uścisnął ich oboje,
zanim otworzył drzwi.
Miles wyszedł pospiesznie na korytarz, a Stevie chwyciła go za ramię i zapytała:
- A co z Tamarą? Czy wszystko będzie dobrze?
- Lekarze mają taką nadzieję. Ona również jest na intensywnej terapii i walczy o
życie. Tamara leży w innej części budynku, a Nigel jest tam przy niej. Gideon mu
towarzysży, żeby mu dodawać otuchy. Gdy już porozmawiasz z doktorem
Long-donem i zobaczysz Chloe, zaprowadzę cię do Nigela. Chirurg, który operował
Tamarę, też chce się z tobą zobaczyć.
Stevie skinęła głową. Chwilę później Miles otwierał przed nimi drzwi gabinetu
neurochirurga.
- Valentin Longdon - przedstawił się lekarz, podnosząc się z miejsca, by podejść do nich i się
przywitać. - Pani Jardine, sir Derek i lady Rayner, miło mi państwa poznać.
- Gdy już podał wszystkim rękę, dodał: - Choć bardzo mi przykro, że spotykamy się
w takich okolicznościach. Proszę, niech państwo usiądą.
Gdy wszyscy zajęli miejsca, Stevie zwróciła się do doktora Longdona:
- Bardzo panu dziękuję za opiekę nad moją córką, panie doktorze. Dziękuję za
wszystko, co pan zrobił, by uratować jej życie.
Chirurg skłonił głowę.
- Chciałbym państwu wszystko wytłumaczyć, żebyście wiedzieli dokładnie, co się
zdarzyło.
- Bylibyśmy panu za to bardzo zobowiązani - rzekł Derek, pochylając się nieco do
przodu i wpatrując się w lekarza.
- Opowiem państwu najpierw o ranie. Kula ugodziła pannę Jardine w lewą stronę
czoła tuż nad brwią, pod kątem czter-
224
dziestu pięciu stopni. Znalazła się w przednim płacie mózgu i uszkodziła kość
czaszki. - Lekarz przerwał i spojrzał pytająco na Stevie, unosząc nieco brew.
- Rozumiem, panie Longdon - powiedziała Stevie. Chirurg uśmiechnął się leciutko i
kontynuował:
- Operowałem pani córkę niemal natychmiast po tym, jak ją tu przywieziono z
Harrogate, żeby zmniejszyć ryzyko infekcji. Bardzo duży obszar mózgu był
stłuczony, krwawiący i spuchnięty. Operowałem wzdłuż drogi, którą kula przebyła
w czaszce. Najpierw usunąłem strzaskaną kość, potem uszkodzoną tkankę
mózgową, skrzep i wreszcie kulę. Operacja trwała trzy godziny, pani Jardine, ale
wszystko poszło dobrze.
- Dziękuję panu za wyjaśnienia, panie doktorze, ale nie rozumiem, dlaczego Chloe
w dalszym ciągu jest w śpiączce?
- Z powodu tego, co przeszedł jej mózg. Musimy zaczekać, aż zniknie opuchlizna.
W tej chwili panna Jardine znajduje się w innym stanie świadomości, tak zresztą jest od chwili, w
której została postrzelona. Będzie wychodziła z tego powoli, to potrwa jakieś dziesięć dni.
- Ale wyjdzie ze śpiączki, prawda? - wtrącił się Derek. Lekarz zawahał się tylko
przez ułamek sekundy, zanim powiedział:
- Powinna, sir Derek. Myślę, że tak będzie. Ale, jak przed chwilą powiedziałem,
będzie wychodzić z śpiączki bardzo wolno, normalna świadomość będzie powracać
stopniowo.
- Ile czasu spędzi na oddziale intensywnej terapii? - zapytała Stevie.
- Co najmniej czterdzieści osiem godzin, pani Jardine, może jeszcze dłużej.
- Czy może się zdarzyć, że moja córka nie obudzi się ze śpiączki, panie Longdon?
- No cóż, to się zawsze może zdarzyć. Ale nie sądzę, by tak miało być z panną
Jardine.
- Czy uszkodzenia mózgu będą trwałe? - Stevie wpatrywała się w chirurga,
przygryzając nerwowo usta, bo właśnie wyraziła swe najgorsze obawy.
- Nie sądzę - odparł cicho.
Stevie wciąż się w niego wpatrywała, ba w jego zachowaniu niepokoiło ją coś,
czego nie potrafiła nazwać. Zastanawiała się, czy przypadkiem czegoś przed nią nie ukrywa. Otwo-
215
rzyła już usta, by go o to zapytać, ale zmieniła zdanie. Zamiast tego spytała:
- Czy możemy zobaczyć Chloe, panie doktorze?
- Oczywiście, pani Jardine. Zaprowadzę państwa na oddział. Proszę za mną.
Cała czwórka ruszyła śladem Valentina Longdona i już po chwili dotarli na oddział
intensywnej terapii.
- Byłoby lepiej, gdyby państwo wchodzili tam pojedynczo -mruknął chirurg.
Otworzył drzwi pokoju Chloe i stanął z boku, przepuszczając Stevie, która weszła
pierwsza. Potem podążył za nią i zamknął drzwi.
Stevie przemknęła się w kierunku szpitalnego łóżka najciszej, jak potrafiła, pełna niepokoju i
napięcia. Czuła ucisk w gardle, z trudem hamowała łzy cisnące się jej do oczu. Gdy zobaczyła córkę
niemal zamarło jej serce.
Chloe była śmiertelnie blada i nieruchoma, miała zamknięte oczy. Głowę owinięto
jej bandażami i podłączono kroplówki. Jakieś inne urządzenie przesłaniało jej usta i wyglądała tak
bezbronnie, tak bezradnie, ie oczy Stevie znów zwilgotniały; Stevie szukała w kieszeni chusteczki. Po
chwili jednak wzięła się w garść i odwróciła się w stronę chirurga. Nie mogła wydobyć z siebie ani
słowa. Potrząsnęła tylko głową.
Valentin Longdon, rozumiejąc jej stan, widząc niepokój i troskę, powiedział cicho:
- Jestem całkiem zadowolony ze zmian, które zaszły od operacji. Wydaje mi się, że
wszystko będzie w porządku, pani Jardine.
- Czy kryzys już minął, panie doktorze?
- Tego bym jeszcze nie powiedział, ale wszystko idzie dobrze. Proszę mi pozwolić
wyjaśnić jeszcze jedną rzecz. Tu widzi pani kroplówki. Dzięki nim będzie można
natychmiast dostać się do układu krwionośnego w razie jakiejkolwiek infekcji.
Przyłączyliśmy respirator, sprawdzamy także krew i ciśnienie wewnątrzczaszkowe.
Na razie wszystko jest w normie.
- Wiem, że robi pan dla niej wszystko, co możliwe i że ma tu najlepszą opiekę.
Stevie spojrzała na Chloe, dziecko tak bliskie jej sercu. Wzięła córkę za rękę. Potem pochyliła się i
pocałowała ją. Prostując się, raz jeszcze odwróciła się do chirurga i zapytała:
- Ona nie wie, że tu jestem, prawda?
216
- Być może, pani Jardine, tego nie wiemy - odpari, patrząc na nią współczująco.
Po chwili Stevie wyszła na palcach z pokoju. Do środka weszła teraz Blair, by
zobaczyć wnuczkę. Po niej zaś Derek, ale tylko na kilka minut.
Jakiś czas później Stevie weszła do poczekalni, w której siedzieli Nigel i Gideon.
Razem z nią zjawili się Derek i Blair. Obaj synowie Stevie zerwali się na równe
nogi, gdy zobaczyli matkę i dziadków.
Stevie podeszła prosto do Nigela. On wahał się tylko przez chwilę, szukając
jednocześnie jej spojrzenia, potem postąpił krok naprzód, by uściskać matkę. Stevie otoczyła go
ramionami i bardzo mocno przytuliła; miłość, którą do niego czuła,
ważyła znacznie więcej niż gniew i rozczarowania ostatnich paru miesięcy.
- Jestem tu z tobą Nigelu, zrobię wszystko, co trzeba, żeby ci pomóc.
Nigel przylgnął do niej i całkiem nieoczekiwanie stracił nad sobą kontrolę. Zaczął
szlochać.
- Och mamo, mamo, nie wiem, co mogę zrobić dla Tamary. Ona tam leży... taka
bezbronna. Tak bardzo ją kocham, mamo. Ona jest całym moim życiem. Nie chcę,
żeby umarła.
- Wiem, wiem, mój kochany. Wszyscy musimy być silni, modlić się, by z tego
wyszła. Ja także ją kocham, wiesz o tym Nigelu. Proszę, pozwól mi ją zobaczyć.
Nigel znalazł chusteczkę, wydmuchał nos, przeczesał włosy i trochę się uspokoił.
Przywitał się z dziadkami, a potem wziął Stevie pod ramię i wyprowadził z
poczekalni. Poszli na oddział chirurgiczny, a pielęgniarka zaprowadziła ich na
intensywną terapię do pokoju Tamary. Gideon został na zewnątrz razem z Blair i
Derekiem.
Serce Stevie zamarło, gdy ujrzała synową w szpitalnym łóżku, otoczoną
najróżniejszą aparaturą medyczną. Tamara leżała nieruchomo. Stevie pomyślała, że
wygląda jak duch, w gruncie rzeczy znacznie gorzej niż Chloe. Poczuła, że synowej
śmierć już zagląda w twarz, i zadrżała mimo woli. Intuicja podpowiadała jej, że
Tamarę może uratować jedynie cud. Serce jej omal nie pękło, gdy pochylała się nad
synową, gdy ściskała jej rękę i delikatnie gładziła srebmozłote włosy. Tamara
zdawała się tak niesamowicie krucha, że Stevie praw-
227
dziwie się zlękła i zrozumiała, dlaczego Nigel jest tak zrozpaczony. On również czuł
to samo, on również przeczuwał najgorsze.
Stevie odwróciła się do syna i wzięła go za rękę. Oboje wyszli z pokoju. Tym razem najpierw Derek,
a potem Blair weszli tam, by zobaczyć Tamarę.
Gideon podszedł do matki i zapytał:
- Dobrze się czujesz, mamo? Jakoś się trzymasz? - Otoczył ją ramieniem i pocałował
w policzek.
- Czuję się nieźle. Cieszę się, że ty i Miles jesteście tu z nami, by pomóc mnie i Nigelowi przez to
przejść. Gdzie jest Le-nore? W Lindenhill?
- Jedzie właśnie do Leeds. Natalie i Arnaud jedzą teraz kolację i Agnes położy ich spać.
Rozmawiałem z Lenore przed paroma minutami. Nie martw się o dzieci,
mamo. Czują się świetnie.
- Ona z tego nie wyjdzie, prawda, mamo? - wyszeptał Nigel zachrypniętym głosem.
- Tamara z tego nie wyjdzie, prawda? Miałaś to wypisane na twarzy, gdy byliśmy
tam razem.
- Nie, Nigelu, nie mogłeś tego widzieć, bo ja w to wcale nie wierzę. Martwię się
bardzo o Tam, to oczywiste. Właśnie to widzisz na mojej twarzy: niepokój i troskę.
Myślmy pozytywnie, Nigelu. Tamara jest silną kobietą, będzie walczyć o życie.
Zaprowadź mnie, proszę, do chirurga, który ją operował.
- Dobrze.
- Zaczekam tu na babcię i dziadka - powiedział Gideon. Nigel i Stevie pospieszyli w stronę gabinetu
chirurga, ale
zaraz za zakrętem wpadli na niego.
- Pan Jardine! - wykrzyknął lekarz. - Idę właśnie do pana żony, by ją zbadać.
- To moja matka Stephanie Jardine - powiedział Nigel. -Mamo, to pan William
Tilden, lekarz Tamary.
Gdy już uścisnęli sobie ręce, Stevie powiedziała:
- Dziękuję panu za wszystko, co pan zrobił dla mojej synowej, panie Tilden. O ile
dobrze rozumiem, jej rany są bardzo poważne.
Lekarz pokiwał głową.
- Tak, pani Jardine, bardzo poważne. Została postrzelona w klatkę piersiową i w
brzuch. Nie obyło się niestety bez licznych krwotoków wewnętrznych, straciła
bardzo dużo krwi.
228
Zrobiliśmy oczywiście transfuzję i teraz musimy poczekać, by zobaczyć, czy w
ciągu kilku godzin nastąpi poprawa.
- Czy moja żona umrze? - zapytał Nigel zduszonym głosem.
- Tego nie wiemy, panie Jardine. Ja osobiście uważam, że jest szansa na to, że z tego wyjdzie. Jest
silna i bardzo młoda.
- Ale jest w krytycznym stanie, prawda?
- Tak - odpowiedział cicho lekarz.
Rozdział 26
Tworzyli zatroskaną, smutną grupkę, gdy tak siedzieli dokoła stołu w holu hotelu Queen, sącząc
drinki i przegryzając co nieco - Stevie, Derek i Gideon.
Blair, wyczerpana trudami podróży i stresem, poszła już spać. To samo uczynili
wycieńczeni Nigel i Miles. Lenore opuściła ich przed dziesięcioma minutami,
musiała już wracać do Lindenhill.
Stevie bawiła się kanapką z kurczakiem, której wcale nie tknęła; wiele wysiłku
włożyła już w to, by wypić filiżankę herbaty. W końcu przerwała długotrwałą ciszę
i zadała pytanie, które ją nurtowało od kilku godzin.
- Dlaczego, na miłość boską, ten Dumaczew do nich strzelał?
Gideon pokręcił głową i westchnął głęboko:
- Nigdy się tego nie dowiemy, mamo. Jestem pewien, że dziewczęta nie będą w
stanie nam tego wyjaśnić, gdy już odzyskają świadomość. Będą mogły opowiedzieć nam tylko, co się
wydarzyło, gdy zjawił się na farmie dziś rano, co mówił, jak się zachowywał.
- Ja osobiście sądzę, że ten człowiek oszalał - wtrącił Derek. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie
wchodzi do domu po to, by z zimną krwią zastrzelić dwie kobiety.
Uważam, że najprawdopodobniej miał obsesję na punkcie Tamary.
- Tacy ludzie mogą być bardzo niebezpieczni. - Gideon rzucił matce
porozumiewawcze spojrzenie.
Stevie zmarszczyła brwi i usiadła głębiej w fotelu. Po chwili powiedziała:
230
- Dlaczego Alexis Dumaczew miał obsesję na punkcie Tamary? Przecież ich
małżeństwo trwało zaledwie parę miesięcy, oboje byli wtedy bardzo młodzi. Ona
miała osiemnaście lat, kiedy za niego wyszła, a rozwiodła się w wieku lat
dziewiętnastu. Poza tym nie widziała go od wielu lat. Nigel powiedział mi to w
szpitalu. - Stevie pokręciła głową ze zdumieniem. -Dlaczego tak nagle pojawił się w jej życiu, skoro
od ich rozstania minęło tyle czasu?
- Kto wie, mamo. W każdym razie wcale nie trzeba kogoś widywać nieustannie,
żeby mieć obsesję na jego tle. To zazwyczaj dzieje się w wyobraźni. W chorej
wyobraźni.
Derek pokiwał głową.
- Gideon ma rację, Stevie. - Przerwał na chwilę, by wypić trochę kawy. - Kiedy
rozmawiałem z Nigelem dziś wieczorem, mówił mi, że Dumaczew zaręczył się z
jakąś Japonką, kiedy mieszkał w Tokio. Podczas tych paru lat kontaktował się
czasami z rodzicami Tamary. Przekazali mu nowiny na jej temat jakieś dwa lata
temu.
- Może między nim a tamtą kobietą zdarzyło się coś, co wywołało to wszystko -
myślał głośno Gideon.
- To są tylko spekulacje - podkreślił Derek - które mogą być zarówno niebezpieczne, jak i
bezowocne.
- Masz rację - powiedziała Stevie. - Cieszę się, że rodzice Tamary odebrali faks
Bruce'a i że jutro przylatują do Londynu. Czuję się raźniej, gdy wiem, że wkrótce tu będą. Sądzę, że
ich obecność pomoże Tamarze.
- Wydaje mi się, że Dumaczew nagle się załamał i zaczął myśleć o Tamarze
obsesyjnie. Dlatego jej szukał. Policjant powiedział mi, że był w Anglii dopiero od paru dni.
Znaleziono jego bilet lotniczy i paszport oraz papiery wynajętego samochodu. Wszystko leżało w
aucie.
- A więc nie ma wątpliwości co do tego, że zrobił to Alexis Dumaczew?
- Żadnych, mamo. - Gideon zerknął na zegarek. - Jest już dziesiąta trzydzieści. Czy nie jesteś
zmęczona? - zapytał z troską w głosie.
- Nie tak, jak myślisz. Pamiętaj, że w Nowym Jorku jest dopiero piąta trzydzieści.
Muszę jednak przyznać, że jestem wykończona psychicznie.
-1 nic dziwnego. - Gideon podniósł się z fotela i pochylił
221
nad matką. Pocałował ją w policzek, uścisnął ramię Dereka i powiedział: - Idę spać.
- Dobranoc, kochanie. - Stevie usiłowała uśmiechnąć się do niego. - Oby jutro
czekały na nas lepsze wieści.
- Dobranoc Gideonie i dzięki, że się tak nami opiekowałeś. - Derek wstał, by
uścisnąć wnuka.
Gdy już zostali sami, Derek popatrzył na Stevie i pokręcił głową:
- Nie jesz swojej kanapki, tylko się nią bawisz. Czy mam ci przynieść coś innego?
Coś bardziej apetycznego?
- Nie, dziękuję Dereku, to bardzo miło z twojej strony, ale nie jestem głodna. Za to napiłabym się
czegoś. Na przykład brandy. Trochę mi niedobrze. To powinno
uspokoić mój żołądek.
- Napiję się z tobą. - Derek skinął na kelnera, który przechodził właśnie nieopodal.
Po paru minutach przyniesiono im butelkę Courvoisiera i dwa kieliszki.
Stevie usiadła wygodniej i sączyła swoją brandy, próbując się trochę odprężyć,
jednak bez specjalnego powodzenia. Wreszcie powiedziała:
- Czy wierzysz w przeczucia, Dereku? No wiesz, w przeczucia katastrof, kłopotów...
- Mnie o to pytasz? Walijczyka? Celta z krwi i kości? Oczywiście, że wierzę. Jestem bardzo
przesądny. Wierzę w fatum i w różne znaki... W duchy i inne siły
nadprzyrodzone... w Merlina i jego czary... Jeśli to wszystko działało kiedyś, to na pewno działa i
teraz. To oczywiście rodzaj atawizmu, to moja celtycka krew. Ale
dlaczego o to pytasz?
- W środę po południu, przed Świętem Dziękczynienia poszłam na spacer na łąki
otaczające Romany Hall. Całkiem niespodziewanie zmieniła się pogoda, wszystko
zasnuło się mgłą, a mnie naszły wspomnienia Aysgarth End i tamtejszych wrzo-
sowisk. Przez chwilę wydawało mi się, że przeniosłam się w przeszłość, bo te dwa
miejsca stały się tak bardzo do siebie podobne. W każdym razie, strasznie zmarzłam, drżałam z zimna
i ogarnęły mnie takie straszne przeczucia. Byłam bardzo
przerażona. A to zupełnie nie w moim stylu.
- To prawda.
- Później, już w domu, ogarnął mnie taki sam chłód i poczucie nieuchronności losu.
Zignorowałam te wszystkie uczu-
222
cia, pomyślałam, że to zupełnie irracjonalne. Śmiałam się nawet z siebie... - Stevie urwała i
popatrzyła na Dereka. Aktor pokiwał głową:
- Mów dalej.
Stevie poczuła, że ojczym traktuje jej słowa z całą powagą, więc ciągnęła swoją
opowieść:
- i tego samego dnia zaczęły się kłopoty, mniejsze lub większe. Żałuję, że to
zlekceważyłam, że nic z tym nie zrobiłam.
- Co mogłabyś zrobić, Stevie? - Derek zmarszczył brwi. -Nie odwrócisz swego losu.
Co ma być, to będzie. Zawsze ci to powtarzałem.
- To prawda. Teraz myślę, że masz rację.
Derek zamyślił się na chwilę. Wypił parę łyków brandy i dodał:
- Na tym świecie jest tyle przedziwnych rzeczy, spraw, których nie rozumiemy,
których nie potrafimy wytłumaczyć.
Blair przywiozła z londyńskiego mieszkania Stevie trochę jej rzeczy. Teraz Stevie
zaczęła rozpakowywać walizkę i wieszać ubrania w sypialni swego apartamentu w
hotelu Queen.
Gdy już wszystko rozpakowała, zatelefonowała do Bruce'a.
- Przepraszam, że dzwonię tak późno. Dochodzi już półńoc - powiedziała,
usłyszawszy jego głos. - Miałam nadzieję, że do tej pory będę miała jakieś nowe
wiadomości, ale nic z tego.
- To żaden problem, Stevie, możesz dzwonić, kiedy tylko zechcesz. Nie sądzę, bym
dziś zdołał zasnąć. Skoro nie masz żadnych nowych wieści, to zakładam, że Chloe
wciąż leży w śpiączce?
- Niestety, tak.
- A co za Tamarą?
- To samo. Jest w stanie krytycznym.
- Rozumiem. W każdym razie nie jest gorzej. Czy może się mylę?
- Nie, jakoś się trzymają, Bruce, być może jutro nastąpi jakaś poprawa. Zadzwonię
do ciebie...
- Nie, nie Stevie, nie musisz. Przyjeżdżam do was. Jutro rano mam pociąg z King
Cross koło ósmej. Będę w Leeds w ciągu dwóch godzin. To najszybsze połączenie.
- Dobrze. Znajdziesz mnie oczywiście w szpitalu. Weź taksówkę ze stacji. Podróż
trwa zaledwie parę minut.
233
- Zamówiłem samochód z kierowcą. Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej.
Warto mieć samochód na każde zawołanie. Pokój też mam już zarezerwowany.
- Wygląda na to, że wszystko jest załatwione.
- Tak.
- A co z rodzicami Tamary? Przylecą do Londynu jutro wieczorem. Czy... . _
- To także jest już załatwione - przerwał jej tesc. - Na lotnisku będzie na nich czekał
samochód z kierowcą. Zarezerwowałem im również apartament w Claridge's.
- Dziękuję ci bardzo, Bruce, wyobrażam sobie, jak bardzo są zrozpaczeni. Z
pewnością będą także zmęczeni po tak długiej podróży. No cóż, dobranoc.
- Dobranoc, moja droga Stevie. Zobaczymy się jutro rano. Stevie odłożyła
słuchawkę i wzięła kąpiel przed pójściem
do łóżka. Gdy uzmysłowiła sobie, że nie zaśnie tak szybko, podeszła do biurka, na
którym wcześniej położyła swój neseser.
Usiadła i wydobyła zeń dziennik, z którym się nigdy nie rozstawała. Siedziała przez chwilę
wpatrując się w kartkę, którą zapisała poprzedniej nocy w Nowym Jorku.
Jakże drastycznie i dramatycznie zmieniło się jej życie od chwili, gdy pisała te słowa o podróży do
Paryża planowanej na przyszły tydzień. Pomyślała, że musi wszystko
odwołać i postanowiła nazajutrz zadzwonić do André. Był jej najbliższym
przyjacielem, wspierał ją w tylu sytuacjach, na pewno chciałby o tym wszystkim
wiedzieć. Uwielbia przecież Chloe, która jest jego chrześnicą, i ma słabość do
Tamary. Tak, André powinien wiedzieć, co się stało.
Stevie jak zwykle zapisała datę i miejsce na górze strony.
Wielki Piątek 1997 Leeds
To był najgorszy dzień w moim życiu, dzień jak z nocnego koszmaru. Przeszłam
dotąd niejedno: straszna, przedwczesna śmierć Ralpha, narodziny nieślubnego
dziecka, które nie zna swego ojca. Ale nic nie było dla mnie tak trudne jak to, co się zdarzyło dziś.
Moja śliczna Chloe leży w śpiączce, z której może nigdy się nie obudzić, a ja nie mogę zrobienie,
żeby jej pomóc. Urocza Tamara jest w stanie krytycznym i walczy o życie.
224
A ja jestem bezradna. Ja, która przywykłam kontrolować każdą sytuację i tak dobrze sobie ze
wszystkim radzę, a tym razem nie mogę nic zrobić. Nie jestem lekarzem. Tu zresztą potrzebny jest
cud. Wielkanocny cud, który sprawić może tylko Bóg. Nigdy nie byłam szczególnie religijna, ale
wierzę w Boga i zawsze próbowałam być dobrą kobietą i czynić dobro, gdy tylko nadarzała się
sposobność. Często mi się to
udawało.
Modliłam się dzisiaj bardzo dużo. Wierzę, że Bóg usłyszy moją modlitwę. Czasami Bóg potrzebuje
człowieka, by dokonać cudu. Może jest nim Valentin Longdon...
może William Tilden. Dobrzy ludzie, świetni lekarze. Boscy chirurdzy. Mam
nadzieję, że udało im się naprawić moje dwie dziewczyny. Moje dwie ukochane,
ukochane córki. Traktowałam Tamarę jak córkę, od chwili gdy Nigel się z nią ożenił.
Pokochałam ją od pierwszej chwili. To taka słodka, bezpretensjonalna dziewczyna, wymarzona
żona dla Nigela, cudowna matka. Bóg mi pobłogosławił, dając mi
Tamarę za synową.
W naszym życiu zaszła dziś wielka zmiana... choć dzień jeszcze nie minął. Sprawił ją szaleniec
wymachujący rewolwerem. Aż nie chce się wierzyć. Zawsze mi się
wydawało, że jestem panią swojego życia, ale to nieprawda. Nikt nie ma takiej
władzy. Wszyscy jesteśmy tacy bezbronni, bezradni. Każdy z nas mbże być łatwym celem. Wszystko
może się nam przytrafić, a my nie możemy temu zapobiec. Jesteśmy ofiarami tego brutalnego
stulecia; przyszło nam żyć w czasach, w których rewolwer można kupić na każdym rogu, a agresja
sięga zenitu. To przerażające. Nigdy o tym nie myślałam, ale przecież całkiem obcy człowiek może
zniszczyć nasze życie, robiąc przeciwko nam coś całkiem irracjonalnego...
Muszę być silna. Dla wszystkich. Zwłaszcza ze względu na moją matkę i Bruce'a
oraz na rodziców Tamary. No i Nigela.
Stevie zamknęia pamiętnik, schowała go do nesesera, który zamknęła na kluczyk. A
potem poszła do łóżka.
Telefon rozdzwonił się przeraźliwie. Stevie natychmiast podniosła słuchawkę.
- Halo?
- Tu Miles, mamo.
- Co się stało, Miles? Gdzie jesteś?
235
- Jestem w swoim pokoju. Gideon dzwonił przed chwilą ze szpitala. Tamara
odzyskała przytomność.
- Och, to wspaniale! - wykrzyknęła Stevie, czując przypływ
ulgi.
- Ale nie czuje się najlepiej. W dalszym ciągu jest w stame
krytycznym.
- W takim razie chodźmy tam.
- Tak, Gideon chce żebyśmy przyszli. Poszedł na oddział razem z Nigelem o piątej
trzydzieści. Żaden z nich oka nie zmrużył. Ja także nie.
- Ani ja. Jesteś ubrany, Milesie?
- Tak.
- A więc zobaczymy się w holu. Już wychodzę z pokoju. -Dobrze.
Stevie odłożyła słuchawkę. Chwyciła wiszący na krześle szal i zarzuciła go na
ramiona. Wzięła pióro z biurka i pospiesznie napisała wiadomość dla matki i
Dereka, włożyła kartkę do koperty i zaadresowała ją szybko.
W holu spotkała Milesa. Syn przywitał się z nią czule i pocałował ją. Zostawiła list w recepcji i
oboje wyszli z hotelu, by wsiąść do czekającej na nich taksówki.
Nigel stał koło łóżka Tamary, trzymając ją mocno za rękę. Mówił do niej czule, że
bardzo ją kocha i był przekonany, ze żona go słyszy i rozumie. Nieco wcześniej
otworzyła oczy i popatrzyła na niego; wydawało mu się że zobaczył w nich błysk
świadomości, ale nie był tego pewien.
Nagle Tamara jeszcze raz otworzyła oczy i popatrzyła prosto na niego. Poczuł, że jej palce zaciskają
się leciutko na jego dłoni i spostrzegł, że próbuje coś powiedzieć.
Nigel pochylił się tuż nad jej twarzą i wyszeptał:
- Co chcesz powiedzieć, kochanie? Powiedz mi, Tamsy.
- Ni...gelu...ko...cham...cię... - Tamara ciągle patrzyła mu
w oczy.
- Ja także cię kocham, Tamsy, kocham cię bezgramczme. Jej oczy zamknęły się
powoli. Chwilę później jej dłoń stała
się bezwładna. .
Doktor Tilden, chirurg, który stał w drugim kącie pokoju, popatrzył na monitory.
Wszystkie linie były już płaskie. Lekarz podszedł trochę bliżej i położył dłoń na
ramieniu Nigela.
236
- Bardzo mi przykro, panie Jardine. Z ust Nigela wyrwai się okrzyk bólu:
- Nie! - krzyknął. - Nie! - Przypadł do ciała żony. - Nie opuszczaj mnie, Tam!
- Ona już odeszła, panie Jardine - powiedział łagodnie doktor Tilden.
- Zostawcie mnie z nią - wyszeptał Nigel.
Chirurg skinął głową pielęgniarce i oboje wyszli na korytarz.
Stevie, która czekała pod drzwiami razem z Gideonem i Milesem, spojrzała na nich.
- Tamara nie żyje... - zaczęła i przerwała. Słowa stanęły jej w gardle, a oczy
wypełniły się łzami.
- Bardzo mi przykro, pani Jardine - powiedział.
- Czy mogę tam wejść, panie doktorze? - zapytała Stevie drżącym głosem. - Jestem
potrzebna mojemu synowi.
* - Oczywiście - powiedział lekarz i otworzył jej drzwi.
Stevie podeszła do łóżka. Popatrzyła na Tamarę, pochyliła się, by ją pocałować i
dotknąć srebrnozłotych włosów.
- Zegnaj moja droga - powiedziała cichutko. - Nigdy cię nie zapomnę, Tam, i zawsze cię będę
kochać.
Jej serce przepełniło się bólem; miała wrażenie, że lada moment pęknie. Po chwili
Stevie z trudem stłumiła własny żal i objęła Nigela ramieniem, mówiąc:
- Jestem przy tobie, Nigelu. Jestem tu, mój kochany. Nigel obrócił ku niej twarz,
mokrą od łez.
- Dlaczego, mamo? Dlaczego, mamciu? - zapytał, nazywając ją tak jak w
dzieciństwie.
- Nie wiem, Nigelu. Naprawdę nie wiem. Kochana Tamara... - próbowała go
pocieszyć, ale to było niemożliwe. Jego ból był nie do ukojenia.
Parę minut później doktor Tilden i pielęgniarka wrócili do pokoju. Pielęgniarka
prosiła Nigela, by wyszedł, ale on odmówił. Cały czas trzymał Tamarę za rękę.
Kiedy doktor Tilden, próbował go wyprowadzić, Nigel wpadł w histerię, ból okazał
się silniejszy od niego.
- Zostanę z nim tu chwilę - zaproponowała Stevie. - Aż się trochę uspokoi.
Rozdział 27
Tydzień po tym straszliwym dniu Chloe wciąż leżała w śpiączce. Zabrano ją już z oddziału
intensywnej terapii i umieszczono w prywatnym pokoju w Brotherton
Wing. Nie było jednak zauważalnej zmiany w stanie jej zdrowia.
Teraz Stevie mogła spędzać przy niej całe dnie, mogła siedzieć tak długo, jak tylko chciała. O ósmej
wracała zazwyczaj do hotelu Queen, ponieważ w Brotherton Wing
nie było pokoi dla rodzin chorych.
Stevie czuwała wytrwale przy córce, co chwila jej dotykała, brała za rękę, mówiła do niej, modląc
się w duchu o to, by zareagowała. Modliła się o jakąkolwiek reakcję, choćby najmniejszą, ale Chloe
wciąż leżała w szpitalnym łóżku blada i nieruchoma,
jakby była pogrążona w głębokim, spokojnym śnie.
Stevie nigdy nie siedziała przy córce zbyt długo sama. Członkowie rodziny przez
cały czas przewijali się przez szpitalny pokój, wspierając Stevie w jej wysiłkach, by się jakoś
porozumieć z Chloe. Bruce, Derek i Blair byli tu częstymi gośćmi.
Podobnie zresztą jak Miles i Gideon.
Nigel pojechał w poniedziałek do Londynu ambulansem razem z ciałem Tamary.
Lenore odwiozła dzieci i Agnes do miasta tego samego dnia, a Gideon ruszył do
Londynu swoim samochodem we wtorek rano. Chciał przede wszystkim pomoc
Nigelowi zorganizować pogrzeb Tamary. Ceremonia odbyła się wczoraj i byli na
niej wszyscy członkowie rodziny, z wyjątkiem Stevie i Dereka.
Stevie bardzo kochała Tamarę i chciała towarzyszyć jej w drodze na miejsce
ostatniego spoczynku. Bała się jednak zostawić Chloe samą, bo miała nadzieję, że
córka w każdej
238
chwili może odzyskać przytomność. Chciała być na miejscu, by dodać jej otuchy i
zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Decyzja Stevie została zaakceptowana przez
wszystkich członków rodziny, nie wyłączając Nigela. Derek również postanowił zo-
stać, chcąc wesprzeć ją w trudnej sytuacji, a poza tym jemu także Chloe była bardzo bliska.
Teraz, w poniedziałkowy ranek na początku kwietnia, Derek siedział razem ze
Stevie w pokoju Chloe.
- Pomyślałem, że mógłbym znów spróbować coś dla niej zarecytować. Jakieś
kawałki z moich ról. Zwłaszcza szekspirowskich. Wiesz przecież, jak ona lubi
Szekspira - zastanawiał się na głos.
- Cudowny pomysł. Jej ulubiona rola to twój Hamlet. Może powiedziałbyś któryś z
monologów? - zasugerowała Stevie.
Derek rozmyślał przez chwilę.
- Nie sądzę, że to byłby właściwy wybór, Stevie. Jest w tym coś smutnego... Hamlet mówi przecież o
śmierci. Niedawno recytowałem jej sonety, ale wiem, że Chloe lubi
też Byrona. Rozmawialiśmy o nim podczas świąt.
Derek podniósł się, podszedł do okna i stał tam przez chwilę, zbierając myśli i
przymierzając się do różnych fragmentów. Miał szczególny dar zapamiętywania
długich mów i wierszy; z tego między innymi słynął. Podobnie jak Richard Burton,
on także mógł recytować Szekspira i innych autorów na każde życzenie, tak
doskonale znał ich dzieła.
Obrócił się i popatrzył na Stevie trzymającą dłoń Chloe, pokiwał głową i uśmiechnął
się, żeby dodać jej otuchy.
Stevie posłała mu nikły uśmiech i usiadła na krześle. Jej oczy automatycznie
powędrowały w kierunku Chloe i skupiła całą swą uwagę, patrząc na nią z bliska z
niezwykłą intensywnością.
Derek zaczął mówić, a jego melodyjny głos niósł się po szpitalnym pokoju:
Idzie w piękności, jak noc, która kroczy
W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje;
Co cień i światło w sobie kras jednoczy,
To w jej obliczu i w jej oczach taje
I razem spływa w taki stan uroczy,
Jakiego niebo dumie dnia nie daje.
229
Mniej jednym blaskiem, więcej jednym cieniem Zgasłby w połowie ten wdzięk, który słania Każdym
jej kruczych warkoczów pierścieniem Lub przez twarz światło
łagodne przegania, Gdzie myśli świadczą pogodnym promieniem, Jak czystą, lubą, jest głąb ich
mieszkania.
A na tym czole, na tej cichej twarzy, Spokojnej, niemej, a wymownej tyle, Uśmiech, co nęci, ogień,
co się żarzy, Zwiastuje w cnocie zbiegłe życia chwile, Duszę, co wszystkich swym pokojem darzy, I
serce ufne w niewinności sile*.
Derek skończył i podszedł do Stevie, odwzajemniając jej uśmiech.
- To mój ulubiony wiersz Byrona - powiedział.
- Piękny - orzekła Stevie.
- Myślałem o naszej uroczej Chloe, gdy recytowałem. Te słowa doskonale do niej
pasują, prawda?
- No cóż, chyba pasują - Stevie znów zwróciła się w stronę córki i przyglądała się jej uważnie; nagle
zesztywniała.
Derek zauważył to i wykrzyknął:
- Co się stało?!
- Może mi się tylko wydawało, ale mam wrażenie, że widziałam drgnienie jej
powiek - westchnęła Stevie. - Ale chyba się myliłam. W dalszym ciągu nic. Żadnej
reakcji. Leży całkiem nieruchomo.
- Czy chciałabyś, żebym wyrecytował jeszcze coś, może... -urwał nagle, obejrzał się za siebie i
zobaczył Bruce'a Jardine'a, który właśnie wchodził do pokoju.
- Dzień dobry - rzekł Bruce. - Właśnie przyjechałem z Londynu i przyszedłem tu
prosto ze stacji. - Podał rękę Derekowi i podszedł do Stevie, by pocałować ją w
policzek.
Bruce stanął nad Chloe i uważnie przyglądał się jej przez chwilę. Zmarszczył brwi i powiedział:
- Żadnych zmian?
* Według tłumaczenia Stanisława Koźmiana (przyp. tłum.).
240
- Żadnych. Choć przed chwilą wydawało mi się, że drgnęła jej jedna powieka. Ale to chyba tylko
pobożne życzenia.
- Ona z tego wyjdzie, Stevie - powiedział Bruce pospiesznie. - Czuję to. Pamiętaj, że minął zaledwie
tydzień od wypadku. Bardzo pociesza mnie fakt, iż została wypisana
z oddziału intensywnej terapii już w niedzielę. A co mówi doktor Longdon?
- Że wszystko idzie dobrze, nie ma nic niepokojącego. Jest dobrej myśli.
- Valentin Longdon powiedział tuż po operacji, że to potrwa dziesięć dni, a może
nawet dwa tygodnie, zanim Chloe obudzi się ze śpiączki - zauważył Derek,
podchodząc do radia i włączając je. - Posłuchajmy trochę muzyki. Może to ją
pobudzi. Dźwięki są bardzo ważne. Potrzebuje mnóstwo dźwięków wokół siebie. W
każdym razie tak mi powiedział jeden z moich przyjaciół lekarzy.
- Chodzi o ten obrzęk mózgowia - mruknęła Stevie, spoglądając na Bruce'a. - Musi
całkowicie zniknąć.
- Tak, mówiłaś mi to już wcześniej - Bruce pochylił się nad łóżkiem, by dotknąć
ramienia Chloe, a potem usiadł na krześle koło łóżka. - A może trochę Szekspira,
mój stary? Człowiek słucha cię zawsze jak zaczarowany... tego twojego cudownego
głosu. Mógłbyś czytać mi londyńską książkę telefoniczną, ä ja siedziałbym i słuchał
- powiedział do Dereka.
- Dzięki za miłe słowa, Bruce - zaśmiał się Derek. - Przed chwilą deklamowałem
Byrona, więc pozwól, że się zastanowię i wymyślę coś innego. Masz jakiś ulubiony
kawałek?
Bruce skinął głową.
- Mnóstwo. Przede wszystkim z tragedii Szekspira, ale nie wiem, czy to się nadaje.
- Może zadeklamujesz jeszcze jeden sonet - zaproponowała Stevie. - One są dość
subtelne. A zresztą tu chodzi o dźwięk twojego głosu, a nie o to, co mówisz. Wiesz przecież, że Chloe
jest twoją największą wielbicielką...
Nieco później tego samego popołudnia w szpitalu zjawili się Gideon i Miles, by
zastąpić Stevie, Dereka i Bruce'a przy łóżku Chloe. Chcieli dać matce trochę
wytchnienia; martwili się również o siostrę i pragnęli być bliżej niej.
Bliźniacy właśnie przyjechali z Londynu z pogrzebu Tamary, który odbył się
poprzedniego dnia po południu. Miles za-
231
brał Stevie na stronę i zapewnił ją, że Nigel nieźle się trzymał mimo olbrzymiego
napięcia i bólu oraz że wnuki mają się dobrze.
Stevie nagle znów zaczęła płakać. Śmierć Tamary była tak bezsensowna. Szybko
jednak wzięła się w garść; teraz trzeba myśleć tylko o tym, jak pomóc Chloe, trzeba zebrać wszystkie
siły.
W końcu odezwał się Miles:
- Mamo, chodźmy na spacer, musisz sobie zrobić przerwę. Jestem pewien, że
potrzebujesz świeżego powietrza. Dobrze ci zrobi przechadzka po mieście.
- Powinnaś też coś zjeść - przypomniał jej Derek.
- Chodźmy do hotelu na herbatę - zaproponował Bruce, patrząc na Dereka. - Tobie
też to nie zaszkodzi. Ty także spędziłeś tu cały dzień.
- To bardzo miło z twojej strony, Bruce, ale nie mogę iść z wami. Muszę złapać
pociąg do Londynu o piątej. Jutro mam spotkanie z producentami, którzy chcą
wznowić „Lwa w zimie". Muszę tam być. - Derek obrócił się w stronę Stevie i do-dał: - Jutro
przyjedzie tu twoja matka, Stevie, żeby ci towarzyszyć.
- Ależ powinniście spędzić weekend razem w Londynie! -zawołała Stevie. - Nic mi
nie będzie, Derek, naprawdę. Jest tu Bruce i bliźnięta, wszystko będzie w porządku.
Z pewnością się mną zaopiekują.
- Lenore również przyjeżdża dziś wieczorem - oznajmił Gideon.
- To niegłupi pomysł, Stevie - mruknął Derek. - Ale nie sądzę, by Blair na to poszła.
Ona chce być tu razem z tobą i Chloe. A jeśli tego chce, to sama rozumiesz...
Idziemy? Wracamy prosto do hotelu? Muszę dokończyć pakowanie.
Gdy Stevie uświadomiła sobie, że Bruce na nią patrzy, odstawiła filiżankę z herbatą i powiedziała:
- Wpatrujesz się we mnie, Bruce. Coś nie tak z moim wyglądem?
Bruce pokręcił głową, ale wciąż się jej przyglądał, marszcząc lekko brwi. W końcu
powiedział:
- Stevie... muszę z tobą porozmawiać... - przerwał i spojrzał w bok, wahał się przez chwilę, a może
nawet ogarnęło go onieśmielenie.
232
- Bruce, powiedz mi, o co chodzi.
- Prawie dziewiętnaście lat temu zdarzyło się coś... - Bruce zakasłał, zasłaniając usta dłonią. - Nigdy
nie zdobyłem się na odwagę, by z tobą o tym porozmawiać, choć
czasami bardzo tego pragnąłem. Wydawało mi się, że będzie lepiej, jeśli pewne
sprawy nie będą poruszane... Ale ostatnio ogarnęła mnie wielka potrzeba
porozmawiania z tobą o tym.
Stevie zesztywniała i wyprostowała się, nie mówiąc ani słowa. Bruce odchrząknął,
pochylił się ku niej i spytał cicho:
- Ona jest moją córką, prawda? Chloe jest moją córką? Na twarzy Stevie nie drgnął
żaden mięsień, nie mrugnęła
nawet oczami. Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. I nic nie odpowiedziała.
Bruce mówił dalej tym samym ściszonym głosem:
- To, co zrobiłem jest niewybaczalne, Stevie. Nie mam pojęcia, co mnie napadło
wtedy w Amsterdamie, gdy kupowaliśmy diamenty. Nigdy nie zdołałem sobie tego
wybaczyć. Ani zapomnieć. To mnie prześladowało przez lata. Zachowałem się
karygodnie i nie ma dla mnie żadnego usprawiedliwienia. Wykorzystałem... twoją
sytuację... twoją bezradność... rzuciłem się na ciebie tej nocy...
To znaczy zgwałciłeś mnie, Bruce, pomyślała Stevie. Właśnie to zrobiłeś,
zgwałciłeś mnie. Nie powiedziała jednak tego. W ogóle się nie odezwała.
Bruce, zadziwiony jej milczeniem, szepnął:
- Kochałem ją zawsze tak bardzo. Moją Chloe. Moją cudowną córkę.
- Ona nie jest twoją córką, Bruce - odparła Stevie czystym pewnym głosem.
Bruce popatrzył na nią ze zdziwieniem i niedowierzaniem.
- Jak to! Ona musi być moją córką! Wyliczyłem wszystko. Porównałem wszystkie
daty. Pomyślałem, że pewnie urodziła się trochę za wcześnie.
- Nie, Bruce. Byłam w ósmym tygodniu ciąży, gdy zmusiłeś mnie, gdy wymusiłeś...
Chloe urodziła się po terminie. Dwa tygodnie po terminie. Została poczęta w
listopadzie 1977 roku, a urodziła się w lipcu 1978 roku. Na początku grudnia lekarz potwierdził, że
jestem w drugim miesiącu ciąży. A my byliśmy w Amsterdamie
miesiąc później, w styczniu 1978. To nie jest twoja córka. Nie ma co do tego
żadnych wątpliwości.
243
- Nie jestem ojcem Chloe? - zapytał załamującym się i pełnym nieoczekiwanego
bólu głosem.
- Nie, nie jesteś. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłeś tak myśleć. Sądziłam, że jesteś dla niej
miły i traktujesz ją tak wspaniale, bo jesteś mi wdzięczny za
prowadzenie firmy.
Bruce pokręcił głową ze zdziwieniem:
- Przez te wszystkie lata nie mogłem sam ze sobą wytrzymać. Czasami wydawało mi
się, że nigdy nie spojrzę ci w oczy. Było mi tak strasznie wstyd. Żeby zrobić coś
takiego tobie... wdowie po własnym synu... - głos załamał mu się w końcu i Bruce
odwrócił głowę, patrząc w dal. Jego arystokratyczna twarz stała się smutna,
przepełniona bólem i żalem.
Stevie nie wiedziała, co ma mu powiedzieć. Z pewnością nie była w stanie go
pocieszyć. Nigdy nie zapomniała tej straszliwej nocy w hotelu w Amsterdamie. Ani
swego gniewu i wściekłości, gdy Bruce rzucił się na nią. Po co zresztą owijać rzecz w bawełnę? -
pomyślała. On mnie zgwałcił. Nie ma innego słowa, które to określa.
Stevie widziała, że teść jest szczerze zrozpaczony i wygląda tak, jakby w każdej
chwili mógł się załamać. Położyła mu dłoń na ramieniu.
Bruce przytrzymał jej rękę i znów spojrzał jej w oczy.
- Kochałem cię od lat, Stevie. Tego także nie mogłem ci powiedzieć. Nie śmiałem.
- Czy to dlatego dałeś mi wolną rękę w interesach? Czy pozwoliłeś mi otworzyć
sklep w Nowym Jorku tylko dlatego, że sądziłeś, iż jesteś ojcem Chloe?
- Nie. Wcale nie. Oddałem ci władzę w firmie, ponieważ na to zasługiwałaś. Ufałem
ci i bezgranicznie wierzyłem w ciebie i twoje zdolności. - Bruce znowu przerwał na chwilę, po czym
kontynuował nieco ciszej: - Kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy,
wcale cię nie polubiłem. Wręcz przeciwnie. Uważałem, że nie nadajesz się na żonę
dla mojego syna i na członka rodziny. Jakże się myliłem, Stevie. Byłaś
najwłaściwszym członkiem tej rodziny, Stevie. Można nawet powiedzieć, że jesteś
bardziej Jardine, niż ja sam. Z biegiem lat zaskarbiłaś sobie moje uznanie i
szacunek. I miłość. Zależy mi na tobie i na tym, byś była szczęśliwa. - Bruce
spojrzał na nią uważnie, mrużąc oczy. - Chyba nie masz pojęcia o tym, że jesteś
wyjątkową kobietą. Cudowną pod wieloma względami.
234
Stevie poruszyła się na krześle. Była bardzo zdziwiona wszystkim, co usłyszała, i
nie wiedziała, co powiedzieć. Wreszcie Bruce przerwał milczenie.
- Kto jest ojcem Chloe? - zapytał, szukając jej spojrzenia, ciekaw prawdy.
- Tego ci nie powiem - Stevie popatrzyła na niego zimnymi szarozielonymi oczami.
Bruce wziął głęboki oddech.
- Nigdy nie przebaczyłaś mi tego, co się zdarzyło w Amsterdamie? - Zanim Stevie
zdołała odpowiedzieć, wykrzyknął: -Po co ja cię o to pytam? Co za idiotyczne
pytanie. Jakże mogłabyś mi wybaczyć?
- Nie umiałam tego zrobić na początku - powiedziała Ste-vie. - Ale później
przebaczyłam ci, choć nigdy nie zapomniałam tego, co się wydarzyło. Jakimś
cudem udało mi się jednak zagrzebać to tak głęboko, by nigdy nie wypłynęło na
powierzchnię. Zdaje się, że po prostu nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam też o tym z tobą
rozmawiać. Musieliśmy pracować razem. Moi synowie są twoimi
wnukami i dziedzicami. Musiałam jakoś się w tym wszystkim poruszać.
Samoobrona, to chyba najwłaściwsze określenie mojej strategii. Każdy kieruje się
własnym interesem i ja nie jestem wyjątkiem. Wydaje mi się, że pogrzebałam tak
głęboko wspomnienia z Amsterdamu, by móc jakoś funkcjonować w rodzinie i
firmie.
- Tak mi przykro, Stevie. Czy możesz przyjąć moje przeprosiny teraz, po tych
wszystkich latach?
- Owszem, mogę - Stevie usiłowała się uśmiechnąć, bez specjalnego powodzenia. -
Byłeś wspaniały dla Chloe i chcę ci za to podziękować.
- Wierzyłem, że jest moją córką. Uczyniłem z niej córkę w myślach i w sercu. I w
pewien sposób rzeczywiście jest moja. Kochałem i kocham ją tak bardzo, że nie
mógłbym przestać ją kochać teraz. Ona jest częścią mego życia, częścią mnie
samego, częścią mojej duszy.
Stevie była poruszona do głębi tymi słowami.
- Wiem, ile ona dla ciebie znaczy, Bruce.
- Myślałem, że płynie w niej krew Jardine'ów i traktowałem ją tak, jakby tak
rzeczywiście było - powiedział. - i Chloe stała się rzeczywiście Jardine. I to się nigdy nie zmieni,
Stevie. Nic nie może tego zmienić.
245
Stevie siedziała sama w szpitalnym pokoju Chloe, trzymając córkę za rękę, patrząc
jej w twarz, studiując jej rysy. Wiedziała, że zrobiła coś strasznego.
Odebrała dwojgu ludziom prawo do wzajemnego poznania. Ojcu Chloe. I, co
więcej, samej Chloe.
Jakże Chloe pragnęła dowiedzieć się, kim jest. Zaledwie parę miesięcy temu, w
Święto Dziękczynienia, zrobiła wokół tego tyle zamieszania, rozmawiała o tym z
Blair i Derekiem, i z każdym, kto chciał jej słuchać. Tak bardzo pragnęła wiedzieć, kim był John
Lane.
Powinnam była powiedzieć jej wówczas prawdę, pomyślała Stevie. Ma prawo
wiedzieć o nim wszystko. Myliłam się. Jak mogłam zrobić coś tak okropnego?
Nagle poczuła się winna i pomyślała, że przyjdzie jej żyć z tą winą.
Siedziała tak długo, trzymając córkę z rękę, pragnąc, by Chloe obudziła się, by żyła, by uniosła
powiekę albo ruszyła palcem. Cokolwiek... coś, co by wskazywało na to,
że jej stan się zmienia, że się poprawia.
Stevie poczuła prawie niezauważalne drgnięcie palców Chloe. Czym prędzej
spojrzała na dłoń córki, ale jej biała ręka wciąż leżała nieruchomo i spokojnie.
Pewnie wyobraziła sobie ten ruch.
Stevie usiadła wygodniej i zamknęła oczy. Modliła się w duchu: „Boże, spraw, żeby
wyzdrowiała. Proszę, spraw, żeby moje ukochane dziecko z tego wyszło. Pozwól,
by wyszła z tego cało i zdrowo".
Stevie modliła się jeszcze przez chwilę, a potem złożyła bezgłośną obietnicę.
Przyrzekła córce, że powie jej prawdę o człowieku, który dał jej życie. Była jej to winna. Tak, Stevie
postanowiła, że Chloe się dowie, kto jest jej ojcem.
Nazajutrz, gdy Stevie pojawiła się w szpitalu razem z Milesem, czekał na nich
Valentin Longdon. Stevie ujrzała uśmiech na jego twarzy i już wiedziała, że ma dla nich dobre
wiadomości.
- Chloe obudziła się ze śpiączki! - wykrzyknęła i przykuła go wzrokiem.
- Niezupełnie - powiedział Valentin Longdon. - Ale pielęgniarka powiedziała mi, że dostrzegła jakiś
ruch. Chloe przez całą godzinę poruszała się niespokojnie w łóżku, poruszyła też palcami lewej
dłoni.
236
- Wydawało mi się, że zrobiła to wczoraj - powiedziała Ste-vie - ale kiedy
spojrzałam na jej rękę, znów była nieruchoma. Uznałam więc, że to było złudzenie.
- Na pewno nie, pani Jardine. Miałem państwu właśnie powiedzieć, że gdy
wszedłem do niej parę minut temu, otworzyła oczy.
- Och, Bogu niech będą dzięki. I panu bardzo dziękuję, za wszystko, co pan zrobił
dla mojej córki.
- Chodźmy do niej - powiedział chirurg, otwierając drzwi, by przepuścić Stevie.
Gdy Stevie dotarła do łóżka, obróciła się natychmiast i spojrzała na lekarza.
- Czy ona śpi? Czy znów jest w śpiączce? - zapytała niespokojnie.
- Prawdopodobnie drzemie. Nie sądzę, by znów zapadła w śpiączkę. Właśnie z niej
wychodzi.
Stevie dotknęła twarzy Chloe i powoli oczy córki się otworzyły. To były te same
piękne, ciemne oczy, ale nie było w nich blasku, patrzyły niewidzącym wzrokiem.
- Chloe, kochanie, to ja, mama - powiedziała Stevie, ściskając jej dłoń.
Kochała to dziecko tak bardzo, niewiele brakowało, a w jej oczach pojawiłyby się
łzy ulgi. Opanowała się jednak i powiedziała ponownie nieco głośniej:
- Chloe, to ja, mama. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze, kochanie. Będę się tobą opiekować,
pomogę ci wyzdrowieć.
Oczy Chloe patrzyły na Stevie, ale wciąż były szkliste i nieprzytomne. Po chwili
jednak dziewczyna mrugnęła. Zrobiła to kilka razy.
Doktor Longdon przysunął się bliżej łóżka i obejrzał pacjentkę. Podniósł wzrok i
powiedział do Stevie:
- Jestem przekonany, że ona panią poznaje, pani Jardine. Sądzę, że powraca do
normalnego stanu świadomości.
- A gdy już wyjdzie ze śpiączki, co będzie potem? - zapytał Miles.
- Mówiłem pańskiej matce parę dni temu, że siostra będzie musiała poddać się
rehabilitacji. Gdy już odzyska świadomość, będzie ją można przewieźć prywatnym
ambulansem do Londynu. Chciałbym, żeby parę tygodni poleżała w szpitalu
247
Northwick Park w Harrow. Pięć, sześć tygodni. Będą tam zajęcia z fizjoterapii,
logopedii i terapia zajęciowa, dzięki której odzyska siły.
- Czy chce pan powiedzieć, że mogłaby być sparaliżowana? Albo mieć jakieś
problemy z mową? - zapytał Miles.
- To nie jest wykluczone, panie Jardine. Ale bądźmy optymistami.
Rozdział 28
Babciu, zabierzesz nas na wycieczkę? - zapytał Arnaud, zwracając ku niej swą małą, przejętą buzię.
Oparł się o jej kolano z przechyloną główką. - Proszę cię, babciu.
- To zależy od tego, dokąd chcecie się wybrać - powiedziała Stevie z uśmiechem,
muskając jego policzek palcem.
- Do nieba, żeby zobaczyć mamę.
Stevie poczuła uścisk w gardle, gdy sięgała po rączki wnuków. Tłumaczyła im
łagodnie:
- Nie wydaje mi się, byśmy mogli tam pójść w tym tygodniu, Arnaud.
- Ja chcę zobaczyć mamę! - zaszlochał chłopiec, przerywając jej. - Tata mówi, że
ona tam jest. I że zawsze tam będzie.
- Do nieba. Zobaczyć mamę - powtórzyła Natalie, klepiąc Stevie po kolanie. Przed
chwilą jadła herbatnika w czekoladzie i teraz cała czekolada z palców Natalie
znalazła się na jasnoniebieskiej spódnicy Stevie. Steide popatrzyła nieobecnym
wzrokiem na plamę, a potem zajęła się dziećmi.
- Chodźmy zobaczyć mamę - Arnaud rzucił babci błagalne spojrzenie. - Chcę się do
niej przytulić.
- A ja chcę dać jej buzi - szepnęła Natalie.
Stevie z trudem przełknęła ślinę i zamrugała oczami.
- Mama nie będzie mogła się z nami zobaczyć w tym tygodniu. Jest bardzo zajęta.
- A co ona robi w niebie? - zapytał Arnaud, marszcząc delikatne jasne brwi.
- Robi skrzydła dla aniołów - zaimprowizowała Stevie, nie wiedząc, co
odpowiedzieć.
249
- Och. - Arnaud popatrzył na nią wielkimi, okrągłymi oczami. - To anioły potrafią
fruwać, babciu?
- Tak, potrafią. Mają śliczne białe skrzydełka i aureolki i całe się świecą. Mam
książkę z obrazkami, na których są aniołki. Chciałbyś ją dostać?
- Tak, bardzo proszę.
- Ja też, babciu.
- Ty też dostaniesz, Natalie.
Natalie popatrzyła na babcię i nagle jej oczy wypełniły się łzami. Dziewczynka
zaczęła krzyczeć:
- Ja chcę do mamy! Przyprowadź ją, babciu!
- Tak, przyprowadź ją! - krzyknął Arnaud z oczami mokrymi od łez. Łzy płynęły mu
po policzkach.
Stevie pochyliła się nad nimi, przygarnęła ich do siebie i przytuliła bardzo mocno.
- Dlaczego mama nas zostawiła? - zapytał Arnaud przez łzy. - Czy mama nas już nie
lubi?
- Och, Arnaud, oczywiście, że was lubi. Kocha was oboje bardzo mocno -
powiedziała Stevie. - Mama wcale nie chciała odejść i was zostawić. Ale ktoś ją
zranił i nikt nie potrafił jej wyleczyć. Pan Bóg bardzo się o nią martwił, więc
postanowił, że mama powinna już przyjść do nieba i tam zamieszkać. Zęby Bóg
mógł ją wyleczyć. Ale mama zawsze i wszędzie będzie was bardzo kochała.
Jesteście jej najdroższymi dziećmi.
- Czy zawsze będzie kochała tatusia? - łkał Arnaud, a łzy toczyły mu się po
policzkach, spływając aż do ust.
Stevie otarła mu buzię dłonią i powiedziała:
- Tak, mama będzie zawsze kochała tatusia. - Tu przerwała, bo wzruszenie dławiło
jej gardło. Chwyciła serwetkę i otarła twarze wnucząt.
Wzięła głęboki oddech i powiedziała:
- Musicie być bardzo dzielni i dobrzy dla tatusia. Mama bardzo by tego pragnęła,
chciałaby, żebyście się nim opiekowali.
Nagle dobiegł ją jakiś hałas. Stevie obejrzała, w drzwiach salonu zobaczyła Nigela; stał tam i patrzył
na nich. Usta mu drżały, a na twarzy malował się nieopisany ból.
- Nigelu! - wykrzyknęła Stevie, próbując przybrać wesoły ton. - Już jesteś, kochanie.
Kiedy dzieci zobaczyły ojca, rzuciły się ku niemu i przywarły do jego nóg.
250
Nigel przykucnął koło nich i przygarnął oboje.
- Cześć, bąble - powiedział, zmuszając do uśmiechu pełną bólu twarz. - Mam
nadzieję, że byłyście miłe dla babci.
- Tak. Babcia mówi, że mama robi skrzydła dla aniołów w niebie - powiedział
Arnaud. - Wiesz, że anioły potrafią fruwać?
- Naprawdę? Wcale o tym nie wiedziałem - mruknął Nigel, próbując zapanować nad
swymi uczuciami. Popatrzył na Ste-vie ponad ich jasnymi główkami, a ona posłała
mu lekki uśmiech.
Nigel podniósł się i wszedł do salonu z dziećmi na rękach. Stevie wstała, by się z nim przywitać, a
on pocałował ją w policzek, popatrzył na jej spódnicę i powiedział:
- Jakieś małe rączki napsociły tu co nieco.
- Nic nie szkodzi. Na tym świecie są ważniejsze rzeczy niż spódnice. Masz ochotę
na filiżankę herbaty?
- Filiżanka smacznej herbatki - powtórzyła Natalie, naśladując gospodynię,
Melanie.
- Pójdę do kuchni i poproszę Mel, żeby mi przygotowała herbatę. Czy Agnes już
wróciła od dentysty?
- Pięć minut temu - powiedziała Stevie.
Nigel pokiwał głową i zniknął w przedpokoju, kierując się w stronę kuchni.
Po chwili pojawiła się Agnes.
- Dzieci, wracamy do pokoju zabaw. Pocałujcie babcię na do widzenia.
- Możemy obejrzeć „Króla lwa"? - zapytał Arnaud.
- Dlaczego nie - odparła Agnes. Uśmiechnęła się do Ste-vie. - Dziękuję za pomoc i
za to, że przyszła pani dzisiaj, pani Jardine.
- To żaden problem, Agnes.
Natalie podbiegła do babci i wspięła się jej na kolana, by objąć ją małymi rączkami.
Dała babci długiego, głośnego buziaka i szepnęła jej do ucha: - Babciu, zostań. Nie odchodź do
nieba.
- Dobrze kochanie, babcia zostanie z Natalie i Arnaud. Nic się nie martw.
Dziewczynka zsunęła się z kolan; teraz podszedł do niej Arnaud, przytulił się i
pocałował Stevie w policzek.
- Babciu, czy mógłbym mieć psa?
241
- Oczywiście, jeśli tylko tatuś się zgodzi. Wtedy dostaniesz ślicznego szczeniaczka rasy Bichon Frise.
- A co to takiego?
- To jest taki sam piesek jak te dwa, które ma Lenore -Chammi i Beaji. , .
- Śmieszne imiona. Mój piesek będzie się nazywać Anioł -oznajmił. -1 mama zrobi
mu skrzydła.
Stevie uśmiechnęła się, choć serce się jej rozdzierało. Nic nie odpowiedziała
wnukowi. Nie potrafiła znaleźć właściwych
słów. .
Gdy dzieci poszły do swego pokoju z Agnes, Stevie wstała i dołożyła drew do ognia.
Nadszedł już wprawdzie środek maja, ale popołudnie było wilgotne. Wielki salon
wydawał się jej okropnie zimny i ponury.
Parę minut później wrócił Nigel z filiżanką herbaty.
- Mel pyta, czy masz mamo ochotę na następną filiżankę.
- Nie, dziękuję. Dziwię się, że się jeszcze nie rozpłynęłam, zważywszy na ilość
herbaty, którą wypiłam w ciągu kilku ostatnich tygodni. ,
Stevie podeszła do sofy i usadowiła się na me]. Patrzyła na Nigela i myślała, że jej syn wygląda źle.
Schudł, ubranie na nim wisiało. Twarz miał wymizerowaną,
ściągniętą. Żywe niebieskie oczy stały się wyblakłe i przekrwione. Emanował z
mego ból i rozpacz. Serce Stevie wyrywało się ku niemu. Tamarę pochowano już
sześć tygodni temu i Stevie - podobnie jak reszta rodziny - nie miała wątpliwości, że z Nigelem jest
coraz gorzej.
- Nie wyglądasz najlepiej - zaczęła ostrożnie, zastanawiając się, jak przejść do tego, co naprawdę
chciała powiedzieć.
- Czuję się jeszcze gorzej, mamo - Nigel zakasłał zasłaniając twarz dłońmi i
odwrócił się. Kiedy nagle znów na nią popatrzył, zapytał zduszonym głosem: - W
jaki sposób powróciłaś do życia po śmierci naszego ojca?
- Nie wiem, Nigelu. Gdzieś znalazłam siłę. Ale było mi bardzo trudno. Niezmiernie
trudno. Miałam jednak ciebie i bliźniaki, mamę i Dereka i wiedziałam, że muszę
znaleźć sposób, by jakoś dalej żyć. Gdy myślę o przeszłości, naprawdę nie wiem, jak to się stało.
Przez długi czas zachowywałam się jak automat. Po prostu zaliczałam
dzień za dniem.
Nigel pokiwał głową:
242
- Wiem, co masz na myśli... - Urwał i potrząsnął głową, a jego twarz zmarszczyła się od nadmiaru
emocji. - Kochałem ją tak bardzo, mamo... - Głos mu się załamał. -
Tamsy była taka niezwykła, na całym świecie nie ma nikogo takiego jak ona. Była
taka urocza, pełna humoru i taka kochająca.
- To prawda, Nigelu, wszyscy ją kochali.
- Słyszałem, co mówiłaś dzieciom, gdy tu wchodziłem. Dziękuję ci.
- Nie wiedziałam, co powiedzieć... one są takie malutkie. Dzieci mogą zadawać
najstraszliwsze pytania. Nie mogą tego zrozumieć. - Stevie westchnęła głęboko,
żałując, że nie potrafi pomóc swemu synowi. Na tym polega żałoba. To taki wielki
ciężar i trzeba go nieść samotnie. Wszyscy byli pogrążeni w żalu po Tam; bez
wątpienia jednak otrząsną się z tego wcześniej niż Nigel. Stevie musiała mu pomóc, jakoś go
pocieszyć.
- Wiesz Nigelu, z czasem będzie ci trochę łatwiej. Wiem, że to kiepska pociecha tu i teraz, że to tylko
słowa, a słowa nie pomagają, gdy człowiek tęskni za kimś, kogo
kochał i utracił. Słowa wydają się takie puste.
Nigel patrzył na nią w milczeniu.
- Ja również w to nie wierzyłam, Nigelu. Ale to prawda. A poza tym jest jeszcze
praca. Właśnie praca mi pomogła. Gdy twój dziadek pozwolił mi pracować w
firmie, całe moje życie się zmieniło. Na lepsze. Okazało się, że praca złagodziła
cierpienia i tęsknotę za waszym ojcem.
Stevie nie zastanawiała się już dłużej, przestała ważyć wszystkie za i przeciw i
prosto z serca powiedziała:
-1 tego właśnie ci potrzeba, Nigelu. Pracy. Na razie nie masz się czym zająć, snujesz się po domu,
jesz lunch z przypadkowymi znajomymi. Sądzę, że będzie najlepiej,
jeśli od jutra wrócisz do pracy w firmie.
Wyraz zdziwienia zastąpił ból na twarzy Nigela. Przez moment nie był pewien, czy
dobrze ją zrozumiał. Zmarszczył brwi, w taki sam sposób jak jego malutki synek.
Słowa uwię-zły mu w gardle, nie wiedział, co powiedzieć.
- Potrzebujesz jakiegoś zajęcia - podjęła temat Stevie. -Praca sprawiła, że nie
myślałam tyle o moim bólu i nieszczęściu. Tak samo będzie z tobą. Zrób, co ci
mówię. Wracaj do pracy już jutro, Nigelu.
- To znaczy, że przywracasz mi moje dawne stanowisko, ma-
253
mo? - zapytał Nigel, głosem w którym pobrzmiewało zdziwienie.
- Owszem.
- Możesz to zrobić mimo mojego zachowania?
- Oczywiście, Nigelu. Zwolniłam cię za niesubordynację, a nie za to, że
zaniedbywałeś swoje obowiązki. Szczerze mówiąc, doskonale się z nich
wywiązujesz. Zawsze to mówiłam. A poza tym firma jest w gruncie rzeczy twoja.
Gdy ja za parę lat odejdę, będziesz prowadził interesy po obu stronach Atlantyku.
Chciałabym jednak, żebyś nabrał trochę więcej doświadczenia, zanim to się stanie.
- Jestem zdumiony, naprawdę - mruknął Nigel, patrząc na matkę z przejęciem. -
Niewielu ludzi zdobyłoby się na taki krok. Wątpię, czy ktokolwiek przyjąłby mnie z powrotem.
- Ja nie jestem zwykłym człowiekiem, Nigelu. Jestem twoją matką. Jesteś moim
najstarszym synem, moim pierworodnym i bardzo cię kocham. Nigdy nie
przestałam cię kochać, nawet wtedy, gdy przypuszczałam, że działasz przeciwko
mnie.
- Niektórzy ludzie zachowaliby urazę.
- Mam nadzieję, że nie jestem tak małostkowa. Zachowują urazę tylko ludzie słabi.
To ich narzędzie: słabych i ograniczonych. Skoro zresztą mówimy o tym, to warto
wspomnieć, że twoja babka Alfreda zawsze miała do mnie urazę. Ostatnio za-
stanawiałam się nawet, czy przypadkiem nie zaszczepiła ci nienawiści do mnie, gdy
byłeś jeszcze mały.
Nigel usiadł i zamknął oczy. Gdy je wreszcie otworzył, powiedział:
- Babka Alfreda była... starą jędzą, mamo. Ale ja nie wiedziałem tego, gdy byłem
nastolatkiem. Tak, masz rację... mówiła mi wtedy dużo o tobie... urządziła mi
prawdziwe pranie mózgu, jeśli na to spojrzeć z dzisiejszej perspektywy. Jej zjadliwe historie na twój
temat, jej insynuacje i oskarżenia miały zabić we mnie miłość do
ciebie.
- Oskarżenia? - Stevie potrząsnęła głową zaskoczona.
- Mówiła, że to ty byłaś winna śmierci ojca.
Stevie zaniemówiła ze zdziwienia. Tego się absolutnie nie spodziewała.
- Co takiego? Ależ to nieprawda! Twój ojciec zmarł na zapalenie otrzewnej. Po
operacji sfuszerowanej przez niekompetentnego lekarza. Którego zresztą ona
wybrała. Jeśli ktokol-
244
wiek był odpowiedzialny za śmierć twojego ojca, to tylko Alfreda, jego własna
matka.
- Ona naprawdę wybrała lekarza?
- Tak. To był syn jej przyjaciela.
- Nie wiedziałem.
- I co jeszcze ci mówiła?
- Dużo o twym niemoralnym prowadzeniu się... zwłaszcza gdy byłaś w ciąży z
Chloe.
- Tak, to właśnie w jej stylu. - Stevie podniosła się i usiadła na kanapie obok syna. -
Czy zdołała zabić w tobie miłość do mnie, Nigelu?
- Niezupełnie, mamo. Ale podkopała ją, to muszę przyznać. Przekonała mnie, że ty
chcesz zagarnąć całą firmę dla siebie dla swych własnych niemoralnych celów.
Twierdziła, że wyrzucisz mnie pewnego dnia. Że odbierzesz mi rodzinną firmę.
- A ty jej uwierzyłeś?
- Byłem wtedy bardzo młody.
- Rozumiem, poza tym łatwo ulegałeś wpływom. To była niegodziwa, naprawdę
nikczemna kobieta.
- Tak mi przykro, mamo.
- Wiem. I pamiętaj, że moja miłość do ciebie nigdy się nie zmieniła. Mam nadzieję, że wiesz o tym
Nigelu, że wiesz, jak bardzo cię kocham.
- Zaczynam to rozumieć, mamciu.
Stevie uśmiechnęła się z całego serca i był to pierwszy prawdziwy uśmiech od wielu tygodni.
- O co chodzi? - zapytał Nigel, marszcząc brwi.
- Chyba o tym nie wiesz, ale wciąż mówisz do mnie „mamciu" jak wtedy, gdy byłeś mały.
Nigel nie odpowiedział. Nieoczekiwanie wyciągnął ku niej ręce, objął ją i bardzo
mocno uściskał.
- Czy kiedykolwiek wybaczysz mi wszystko, co ci zrobiłem? - zapytał z twarzą
ukrytą w jej włosach.
- Dawno ci wybaczyłam, Nigelu, wiele tygodni temu.
- Jak mogę to naprawić?
- Wystarczy, żebyś wrócił jutro do pracy.
-Nie wiem, jak mógłbym zrehabilitować się w twoich oczach - powiedział,
odsuwając się, by spojrzeć jej w twarz.
- Pracując uczciwie w sklepie. Opiekując się swymi dziećmi i kochając je z całego
serca. Kochając swych braci i siostrę.
255
Kochając Dereka, Blair i Bruce'a. Zachowując się godnie, Nigelu i będąc
wspaniałym człowiekiem, którym z pewnością potrafisz być.
- Spróbuję... Nie... Będę. Na pewno będę.
Stevie uśmiechnęła się do syna, a w jej oczach płonęła miłość. Dotknęła delikatnie jego policzka.
- Miłość jest taka ważna w naszym życiu... wszystkie jej rodzaje, Nigelu, nie tylko miłość
romantyczna. Miłość ma taką niezwykłą uzdrawiającą moc.
- Wiem o tym. Widziałem to, co się działo z Chloe. Jakie wspaniałe postępy zrobiła dzięki twojej
miłości.
- i rehabilitacji w szpitalu. I dzięki Bruce'owi, Derekowi i Blair. Dzięki Milesowi, Gideonowi i
Lenore. I dzięki tobie, Nigelu, oraz dzieciom. Cała rodzina przyczyniła się do jej wyzdrowienia i ta
rodzina pomoże również tobie.
Rozdział 29
W następną środę z samego rana Stevie jechała na Heathrow, żeby zdążyć na
samolot do Włoch. Lot miał być stosunkowo krótki, podróż z Londynu do
Mediolanu trwała zaledwie godzinę i czterdzieści pięć minut.
Gdy samolot wylądował na mediolańskim lotnisku, Stevie przestawiła wskazówki
swego zegarka o godzinę, by dostosować się do czasu kontynentalnego. Była
dokładnie dziesiąta czterdzieści.
Gdy wysiadła z samolotu, wszystko poszło szybko i sprawnie, po dwudziestu
minutach siedziała już w limuzynie, która miała ją zawieźć z lotniska do
śródmieścia.
Wyciągnęła się wygodnie na tylnym siedzeniu, czuła się odprężona i o wiele
spokojniejsza niż podczas minionych tygodni.
Nigel wrócił do pracy dzień po serdecznej rozmowie, którą odbyli, niemal tydzień
temu. Szybko poczuł się znacznie lepiej. Praca zawsze odgrywała ważną rolę w jego
życiu i tak jak Stevie prorokowała, powrót do zajęć w sklepie pomagał mu
przyzwyczaić się do życia, po tragedii, która go spotkała. Będzie potrzebował
mnóstwo czasu, by otrząsnąć się po śmierci Tamary, ale Stevie wiedziała, że teraz
ma wszelkie dane po temu, by znów stanąć na nogi. Praca jest świetnym antidotum
na ból; sama tego doświadczyła. A poza tym Nigel ma dzieci. One również pomogą
mu przetrwać i nadadzą sens jego życiu.
Chloe czuła się z każdym dniem coraz lepiej, była coraz silniejsza i zdrowsza po
pięciu tygodniach spędzonych na rehabilitacji w szpitalu. Terapia była rzeczywiście niezbędna i po-
257
mogła jej wrócić do normalnego życia. Valentin Longdon był zadowolony z jej
postępów. Widział Chloe w ubiegłym tygodniu i wróżył jej całkowity powrót do
zdrowia. Zalecał wszakże, by pozostała w Anglii jeszcze miesiąc. Potem, zgodnie z
jego opinią, będą mogły wrócić do Stanów albo wyjechać, gdzie tylko będą chciały.
Mam szczęście, pomyślała Stevie, wyglądając przez okno limuzyny i myśląc o
córce. Chloe mogła przecież umrzeć albo pozostać w śpiączce. Mogła też być
całkowicie sparaliżowana. Bóg uczynił dla nas wielkanocny cud. Przynajmniej dla
Chloe, ale niestety, nie dla Tamary. Gdy Stevie myślała o synowej, ból przeszywał
jej serce. Będzie tęsknić za Tamarą do końca życia; w jej sercu na zawsze pozostanie po niej smutek.
Dwadzieścia minut po odjeździe z lotniska samochód wjechał do centrum
Mediolanu, bo tam właśnie leżał hotel, który Stevie wybrała. W centrum jak zwykle
roiło się od samochodów, ale już po chwili limuzyna dotarła na Via
Montenapoleone. Hotel mieścił się w przepięknie odrestaurowanym
piętnastowiecznym klasztorze o ogromnych oknach, przez które sączyło się
słoneczne światło.
Stevie przeszła przez hol w stronę recepcji, rozglądając się wokół z upodobaniem,
lubiła bowiem atmosferę tego przestronnego wnętrza.
Gdy weszła już do swego apartamentu, rozpakowała walizkę i powiesiła ubrania.
Usiadła za biurkiem i zadzwoniła do Londynu, do firmy. Porozmawiała ze swoją
sekretarką, a także z Nigelem i Gideonem. Potem zaś zatelefonowała do mieszkania
przy Eaton Square, żeby sprawdzić, jak się miewa Chloe.
Uporawszy się ze wszystkimi rozmowami telefonicznymi, odświeżyła makijaż i
zdjęła czarne ubranie, w którym podróżowała. Na spotkanie zaplanowane na
popołudnie wybrała ciemnoszarą, miękką garsonkę i białą jedwabną bluzkę. Wło-
żyła jeszcze podwójny sznur pereł, perłowe kolczyki i zegarek. Przejrzała się
pospiesznie w lustrze, chwyciła torebkę i wyszła.
Stevie poszła spacerkiem do biura firmy Caracelli, mieszczącej się przy Via delia
Spiga. Było urocze majowe popołudnie. Słońce i błękitne, bezchmurne niebo
stanowiły miłą odmianę po londyńskiej mgle.
258
Po drodze wypatrzyła kilka rzeczy na wystawach z pięknymi ubraniami i
szykownymi dodatkami. Mediolan jest światową stolicą mody, Stevie postanowiła
więc, że wybierze się na zakupy, jeśli starczy jej czasu. Może znajdzie coś ładnego dla Chloe i dla
siebie.
Gdy wreszcie dotarła do siedziby Caracellich, spojrzała na zegarek. Dochodziła
właśnie druga; godzina jej umówionego spotkania.
Stevie usiadła w przestronnej poczekalni, przeglądając kolorowe magazyny.
Wreszcie zjawiła się urocza, młoda kobieta, która zamieniła z nią parę słów po
angielsku i poprowadziła prosto do gabinetu Caracellego.
Siedział przy biurku ustawionym w rogu naprzeciwko wejścia. Podniósł się
natychmiast i podszedł do niej, by się przywitać, uśmiechając się szeroko.
Stevie poczuła, że coś ją ściska w żołądku. Jej wcześniejszy spokój i pewność siebie gdzieś prysły.
Nagle zdenerwowała się, stojąc tak pośrodku jego gabinetu.
Caracelli sunął ku niej z uśmiechem, zatrzymał się tuż przed nią, ujął jej dłoń i
przytrzymał przez chwilę. Patrzył na Stevie i w końcu odezwał się po angielsku z
lekkim akcentem:
- Stephanie. Jakże miło znów cię widzieć. Twój poniedziałkowy telefon był dla
mnie miłą niespodzianką.
- Ja również się cieszę, że cię widzę - odpowiedziała Stevie, dziwiąc się, że jej głos brzmi tak
zwyczajnie. - Cieszę się, że jesteś w Mediolanie i że mogłeś się ze mną
spotkać.
Caracelli pokiwał głową, nie puszczając jej dłoni. Poprowadził ją w stronę stolika i foteli
ustawionych pod oknem.
- Czy nie napiłabyś się czegoś? Może kawy? Jakiegoś drinka? Herbaty?
- Nie, dziękuję - potrząsnęła głową Stevie.
Caracelli znów się uśmiechnął, pokazując swe piękne zęby, śnieżnobiałe na tle jego ciemnej karnacji.
Usadowił się naprzeciwko gościa, założył nogę na nogę i oparł się o sofę, przyglądając się jej z
zaciekawieniem. Nie potrafił ukryć ciekawości. Nagle wykonał jakiś gwałtowny gest, coś w rodzaju
pstryknięcia palcami i wykrzyknął:
- Wybacz mi. Co za bezmyślność z mojej strony. Powinien zapytać cię o twego
syna. Jak on się miewa?
- Coraz lepiej - powiedziała Stevie.
249
- Czytałem z londyńskim „Timesie", że zamordowano twoją synową. Co za
tragedia.
- To były bardzo trudne chwile - przyznała Stevie - dla niego i dla nas wszystkich.
Ale... Nigel ma się coraz lepiej. Ma dwójkę małych dzieci, które będą utrzymywać
go... w przytomności umysłu.
- Tak, rozumiem... - Tu nastąpiła krótka pauza. - Stracić kogoś, kogo się kocha w
młodości, to... coś strasznego. A na dodatek w takich potwornych okolicznościach.
Co za tragedia, co za tragedia. Bardzo mi przykro, Stephanie.
- Dziękuję ci. - Stevie zagryzła wargi, zawahała się przez chwilę, ale w końcu
powiedziała pospiesznie: - Morderca zranił także moją córkę. Ma wielkie szczęście, że to przeżyła.
- Córka? - Jego twarz wyrażała zdziwienie. Stevie przytaknęła.
- Była razem z Tamarą, gdy wybuchła strzelanina... w naszym domu na
wrzosowiskach w Yorkshire. Kula trafiła ją w głowę. Przez tydzień leżała w
śpiączce.
- O mój Boże, o Boże! Czy teraz ma się dobrze? - Na jego twarzy malował się wyraz
współczucia.
- Tak. Podczas operacji usunięto kulę. I na szczęście, wyzdrowiała.
- Bardzo się cieszę. - Caracelli był niezmiernie ciekaw powodu jej wizyty od samego początku, teraz
ciekawość wzięła górę. Rzucił jej zdziwione spojrzenie i powiedział:
- Nie wiedziałem, że masz córkę. - Na chwilę odwrócił wzrok, po czym znów
spojrzał jej w twarz. - Ile ona ma lat?
- Osiemnaście. W lipcu skończy dziewiętnaście.
- Osiemnaście... Stevie przytaknęła.
- A jak ma na imię?
- Chloe.
- Chloe. - Powtórzył imię tak gwałtownie, że Stevie aż podskoczyła na krześle.
Zatopił swój wzrok w jej oczach i powiedział nieco łagodniej:
- Ma osiemnaście, prawie dziewiętnaście lat. Ma na imię Chloe. Czy ona... czy ona
jest moją...? Czy ona jest moją córką, Stephanie?
- Tak, Gianni.
260
Caracelli zaniemówii z wrażenia i zdziwienia. W końcu powiedział:
- Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wtedy, gdy byliśmy razem?
- Byłeś żonaty... miałeś rodzinę. A na dodatek byłeś bardzo znany jako wielki
przemysłowiec. Wiedziałam, że jesteś katolikiem i nie możesz się rozwieść.
Myślałam, że będzie lepiej, jeśli po prostu się rozstaniemy.
- Och, Stephanie. - Rzucił jej spojrzenie pełne wyrzutu i głębokiego bólu.
Stevie zrozumiała, że Gianni jest bardzo poruszony i zdziwiła się.
- Ja zakończyłam nasz związek, ale ty się na to zgodziłeś! -wykrzyknęła.
- Bo wiedziałem, że gdybyśmy dalej się widywali, miałabyś nieprzyjemności -
przerwał jej dość gwałtownie. - Nie chciałem przysporzyć ci kłopotów z
Jardine'ami. Wiedziałem, jaki jest Bruce. I Alfreda. Wiedziałem, że to twardzi,
trudni ludzie bez serca. Zaakceptowałem twoją decyzję, bo... - Nie dokończył
zdania, ale w dalszym ciągu nie odrywał wzroku od jej twarzy.
- Dlaczego?
- Bo cię kochałem, Stephanie - dokończył nieco łagodniej. - Nie mógłbym znieść
tego, że jesteś nieszczęśliwa. Twój ból spowodowany tym, że nie mogliśmy być
razem, ugodził mnie prosto w serce. Sam byłem w pułapce. Nieszczęśliwe małżeń-
stwo. Umierający ojciec. Wielka firma. Dwoje dzieci. Pragnąłem cię bardzo. I nie
mogłem cię mieć. Dlatego pozwoliłem ci odejść. - Jakiś cień przemknął przez jego
twarz, w jego ciemnych oczach pojawił się smutek.
Stevie nie mogła tego nie zauważyć i wiedziała, że każde jego słowo jest szczere.
Zawsze był szczery i nic się pod tym względem nie zmieniło. Poruszyła się
nieznacznie, założyła nogę na nogę, ale nic nie powiedziała.
- Źle zrobiłaś, ukrywając to przede mną.
- Musiałam.
- Podjęłaś decyzję za mnie. To był błąd, Stephanie. Ja potrafię myśleć sam za siebie.
- Wiem o tym. Ale to było najlepsze rozwiązanie dla mnie. Tak mi się wtedy
wydawało.
251
- Jak to wytłumaczyłaś dziecku? Naszemu dziecku?
- Nie wytłumaczyłam. Nigdy nie zdradziłam, kto jest jej ojcem.
- A Jardine'owie... Zaakceptowali to?
- Tak. Wszyscy to zaakceptowali. Po prostu nikomu się nie tłumaczyłam.
- Zadziwiające.
- Nikt nie mógł nic zrobić ani powiedzieć, Gianni. Jardi-ne'owie nie mieli zresztą wyboru.
Potrzebowali mnie. W każdym razie Bruce mnie potrzebował do
prowadzenia interesów.
- Świetnie się spisałaś, jeśli chodzi o firmę. Z dumą obserwowałem jej rozwój. -
Gianni pochylił się do przodu i zapytał: - Dlaczego przyszłaś powiedzieć mi o...
naszej córce? O Chloe? Teraz, po tylu latach. Z powodu wypadku?
- Tak. Kiedy Chloe leżała w śpiączce, powzięłam postanowienie. Że powiem jej
prawdę o ojcu, jeśli wyzdrowieje. Chcę to zrobić, Gianni, chcę jej powiedzieć
prawdę o tobie. I chcę, żebyś przyjechał do Londynu, aby się z nią zobaczyć. To dla mnie bardzo
ważne. Jakiś czas przed tym wypadkiem Chloe za wszelką cenę chciała
się dowiedzieć czegoś o swym ojcu. Myślę, że nadszedł najwłaściwszy moment.
Teraz, kiedy dorosła.
- Oczywiście. Rozumiem. W dalszym ciągu nic jej o mnie nie powiedziałaś?
- Nie, jeszcze nie. Ja wiem, że to może ci przysporzyć problemów i nie chciałabym
komplikować ci życia, ani życia twojej rodziny. Nie chciałabym w żaden sposób...
- Jestem wdowcem - przerwał jej Gianni.
- Och, przykro mi... - Głos się jej załamał pod jego przenikliwym spojrzeniem.
- Nie jestem hipokrytą, Stephanie. Wiesz dobrze, że to było nieszczęśliwe
małżeństwo. W chwili śmierci Renaty byliśmy zresztą w separacji. Odeszła ode
mnie dwanaście lat temu. Do innego mężczyzny. Zmarła cztery lata temu,
mieszkając właśnie z nim.
- Rozumiem. Co słychać u Carla i Francesca? W jego oczach pojawił się smutek.
- Francesco nie żyje, Stephanie. Mój syn zginął w wypadku samochodowym pięć lat
temu. Ale Carlo ma się dobrze.
- Bardzo mi przykro Gianni, Naprawdę. Wiem, jak go ko-
252
chałeś. - Stevie pokręciła głową. - A więc ty także przeżyłeś tragedię. Swoją dawkę cierpienia.
- Owszem. Życie nie jest proste dla nikogo. Każdemu daje w kość. - Nastała chwila
ciszy. Dopiero potem Gianni zapytał: -Powiedz mi, proszę, kim dla Chloe jest jej
ojciec? Musiałaś przecież podać jakieś nazwisko... w metryce. Co to za nazwisko?
- John Lane. - Na twarz Stevie zakradł się uśmiech. - Sądzę, że go znasz.
Gianni roześmiał się; w jego ciemnych namiętnych oczach, tak bardzo podobnych
do oczu Chloe, zagościł nagle wyraz rozbawienia.
- Owszem. John zamiast Gianni, Giovanni. A Lane dlatego, że zawsze
zatrzymywałem się w Dorchester, przy Park Lane. To był mój pseudonim, gdy
dzwoniłem do ciebie do firmy.
Stevie pokiwała głową.
- Jak ona wygląda? Jak wygląda moja córka?
Stevie sięgnęła po torebkę i otworzyła ją. Gdy wyjmowała fotografię Chloe,
zadzwonił telefon.
- Przepraszam cię, muszę odebrać - Gianni pospiesznie podbiegł do biurka, chwycił
słuchawkę i powiedział coś po cichu.
Stevie powiodła za nim wzrokiem. Nie zmienił się za bardzo w ciągu tych
osiemnastu lat. Miał teraz pięćdziesiąt cztery lata, był od niej siedem lat starszy, ale wcale nie
wyglądał na swój wiek. Utył odrobinkę, wydawał się trochę bardziej mu-skularny, ale na twarzy nie
pojawiło się zbyt wiele zmarszczek, karnację miał taką samą jak przedtem. Nigdy nie stronił od
sportów, lubił grać w tenisa, uwielbiał
narciarstwo, żeglarstwo; był człowiekiem, który wolny czas spędza na świeżym
powietrzu. W ciemnych włosach pojawiły się pasemka siwizny, ale były wciąż
prawie niezauważalne.
W dalszym ciągu był przystojnym mężczyzną. Być może najprzystojniejszym
mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znała. Wysoki, pełen życia i energii, energii,
która tak ją zauroczyła przed laty. Nie, on się nie zmienił, w każdym razie nie z
wyglądu. Ale życie tak jak każdemu dało mu się we znaki. Pewnie nie opowiedział
jej jeszcze wszystkiego. Odgadła w każdym razie, że jest w nim jakiś wielki smutek i żal.
Podczas tych osiemnastu lat stał się największym przemysłowcem we Włoszech;
zasłynął jako król jedwabi, ale posiadał
263
także domy mody, fabryki, centra handlowe, nieruchomości, hotele. Wiedziała o
tym wszystkim z gazet; jego nazwisko gościło często na łamach „Financial Times" i
„Wall Street Journal".
Gdy Gianni odłożył słuchawkę i wrócił do niej, zwróciła uwagę, że jest nienagannie ubrany: w
beżowy gabardynowy garnitur, niebieską koszulę i żółto-niebieski
krawat. Zawsze ubierał się doskonale od czubka swej nienagannie uczesanej głowy
po noski wypolerowanych, ciemnobrązowych pantofli.
- Czy ta fotografia jest dla mnie? - zapytał, siadając ponownie.
Stevie podała mu zdjęcie, wyjaśniając:
- To fotografia zrobiona latem zeszłego roku w Connecticut.
Gianni przyglądał się jej bardzo długo.
- Jest podobna do mnie.
- Bardzo. Zwłaszcza oczy i czoło odziedziczyła po tobie.
- Czy mogę to zatrzymać?
- Tak. Ale czy nie chcesz przyjechać do Londynu, żeby ją poznać?
- Nie mogłabyś mnie przed tym powstrzymać. Nikt nie mógłby mnie powstrzymać. -
Gianni wstał i podszedł do Ste-vie, by usiąść bliżej niej na sofie. Spojrzał jej głęboko w oczy, wziął
za rękę i powiedział łagodnie:
- Gdybyś powiedziała mi o tym wtedy, Stephanie, na pewno znalazłbym jakiś
sposób.
Smutek, który zauważyła już wcześniej, znów znalazł odbicie w jego ciemnych
oczach. Stevie wstrzymała oddech, uświadomiwszy sobie, jak głęboki jest jego żal.
- Być może - szepnęła, odwzajemniając mu spojrzenie. -Wszystko, czego pragnę, to
przedstawić was sobie nawzajem. Postąpiłam bardzo źle, trzymając was z dala od
siebie. Chcę to naprawić.
Dawniej Gianni zawsze jeździł bardzo szybko. Stevie zauważyła, że teraz stał się
znacznie ostrożniej szy. Gdy kierował swoje ferrari na drogę prowadzącą do jeziora Como, jechał z
umiarkowaną prędkością.
Gianni mówił do niej przez cały czas, a ściślej rzecz biorąc, ciągle wypytywał ją o Chloe,
kontynuując rozpoczętą w biurze rozmowę. Ani na moment jednak nie
spuszczał oka z drogi.
264
W pewnej chwili powiedział:
- Nie jeżdżę już tak szybko jak wtedy, gdy byłem młody. Wtedy, gdy się
spotykaliśmy. Śmierć Francesca wyleczyła mnie z tego nałogu. Francesco jechał
bardzo szybko i rozmawiał ze swoją dziewczyną. Nie zauważył nadjeżdżającej
ciężarówki. Zderzenie czołowe. Francesco i Lilianę zginęli na miejscu.
- Tak mi przykro - szepnęła Stevie. - Pamiętam, jak bardzo... jak bardzo go kochałeś.
-Tak.
Przez dalszą drogę do swego domu nad jeziorem Como Gianni milczał. Stevie
zamyśliła się. Podczas spotkania w biurze zapytał ją nagle, czy nie zjadłaby z nim obiadu, a ona się
zgodziła. I teraz jechali razem, jakby osiemnastoletnia rozłąka
nigdy się nie zdarzyła. Dawniej zawsze się znakomicie uzupełniali i w zadziwiający sposób ta
łatwość bycia ze sobą przetrwała.
Wcale się nie zmieniliśmy, pomyślała nagle Stevie. W każdym razie nie w głębi
duszy. Owszem, jesteśmy starsi, życie odmieniło nas pod wieloma względami, ale w
gruncie rzeczy wciąż jesteśmy tacy sami.
Pomimo tej harmonii, która się między nimi odrodziła, Ste-vie wciąż czuła napięcie, którego
doświadczyła już wcześniej w jego gabinecie. Działała na nią jego
żywotność, jego męski urok. Był dla niej równie fascynujący, jak wówczas, gdy byli młodsi; nie
stracił tego magnetycznego czaru. Być może działał na nią jeszcze
bardziej niż kiedyś.
Jakże tęskniła za nim przez te wszystkie lata, jakże pragnęła zobaczyć jego twarz, usłyszeć jego głos.
Nigdy nie zapomniała tego głosu. Był głęboki i dźwięczny.
Gianni studiował w Anglii i w Ameryce i mówił płynnie po angielsku.
Zrezygnowała z niego przed wielu, wielu laty i trzymała się swego postanowienia.
Podjęła decyzję, by wykluczyć go ze swego życia, i nie zmieniła jej przez całe lata.
Nigdy potem go nie widziała, ale tęskniła za nim przez cały ten czas.
Spojrzała na niego ukradkiem, zobaczyła zarys mocnej szczęki, pięknie
wyprofilowany nos, kształtną głowę. Chloe odziedziczyła po nim kształt głowy,
brwi i oczy.
Stevie zastanawiała się nad tym, jakie życie prowadził przez te lata, jakie kobiety były w jego życiu.
Musiało ich być wiele, w każdym razie kilka... był zbyt
namiętnym mężczyzną,
255
by nie związać się z jakąś kobietą. Powiedział przecież, że on i Renata żyli w
separacji od dwunastu lat. Starała się zagłuszyć w sobie te myśli, a przede
wszystkim inną, bardziej niebezpieczną myśl na jego temat, która wkradała się do
jej wyobraźni i nękała ją od wielu godzin. Przyjechała do Mediolanu, by się z nim
zobaczyć w sprawie Chloe. Pragnęła, by wreszcie się spotkali. I wyłącznie dlatego
spędza z nim ten wieczór.
Gdy przyjechali do jego domu, stojącego nad brzegiem jeziora Como, Stevie wcale
nie była zaskoczona rozmiarami i urodą budynku. Zaparkowali na podjeździe, a
potem Gianni poprowadził ją do wielkiego holu. Było to eleganckie, ale dziwnie
surowe pomieszczenie, którego urok polegał przede wszystkim na proporcjach i
prostocie wystroju. Stevie spostrzegła przepiękny gobelin na jednej ścianie i wielkie lustro na
drugiej. Z sufitu zwisał ogromny kryształowy żyrandol, wszędzie stały
kwiaty, a szerokie schody prowadziły na piętro.
Przywitał ich ubrany na biało lokaj. Gianni zamienił z nim kilka słów po włosku,
zanim wprowadził ją do ogromnego salonu. Wyszli na długi taras z widokiem na
jezioro.
- Masz przepiękny dom, Gianni - powiedziała Stevie po chwili, patrząc na wodę.
- Za duży dla samotnego człowieka.
- Carlo nie mieszka z tobą? -Nie.
- Czy jest żonaty?
- Nie. Mieszka w Rzymie. Ma tam apartament. Carlo prowadzi moje rzymskie biuro.
On i ja... - Gianni przerwał i lekko wzruszył ramionami. - Carlo... był zawsze synem swojej matki,
bardziej jej synem niż moim. To bardzo dziwne, że każde dziecko
skłania się zwykle ku jednemu z rodziców. A przecież nigdy nie chcemy żadnego z
nich faworyzować - uśmiechnął się z żalem. Po chwili uniósł jedną brew. - Jesteś
matką, Stephanie, wiesz, jak to jest.
- Owszem. Spośród moich synów Miles był zawsze moim ulubieńcem, podobnie
zresztą jak Chloe.
- Francesco był moim ulubieńcem, ale on odszedł. Ech, życie... czasami jest takie
trudne. - Gianni wskazał jej krzesło. -Proszę, usiądź.
256
Lokaj wrócił z butelką szampana i dwoma kieliszkami na tacy. Podszedł do
niewielkiego stolika stojącego za nimi i otworzył butelkę.
Gianni uśmiechnął się do niej.
- Veuve Clicquot dla ciebie, Steffie. Widzisz, nie zapomniałem.
Po chwili stuknęli się kieliszkami.
- No dobrze. Opowiedz mi o niej coś jeszcze. Opowiedz mi
0 Chloe. - Gianni nagle się zaśmiał. - Gdyby moja babka żyła, byłaby zachwycona, wiedząc, że moja
córka odziedziczyła po niej imię. Bardzo ci za to dziękuję.
Stevie opowiadała mu o Chloe przez jakiś czas. Opowiadała o jej dzieciństwie, o jej związkach z
braćmi i resztą rodziny.
W pewnej chwili, gdy przerwała, by napić się zimnego szampana, Gianni zapytał:
- Kiedy wracasz do Londynu?
- Jutro.
- Czwartek. Mhm... - Przyglądał się przez szkło kieliszka, rozważając coś w duchu. -
Chyba pojadę z tobą. Chcę ją zobaczyć.
- Tak prędko?! - wyrzyknęła Stevie. - Muszę ją przygotować. Wyjaśnić jej
wszystko. - Stevie przerwała, gdy ujrzała wyraz rozczarowania, przemykający przez
jego twarz.
- He czasu na to potrzebujesz? Najwyżej piętnaście minut. Może nawet mniej,
Steffie.
Znów nazywał ją imieniem, którego używał tylko on jeden. Stevie spojrzała na
niego i poczuła, że w żaden sposób nie może mu się oprzeć. Odwróciła wzrok i
zagryzła wargi. Nic nie powiedziała.
Zapadła cisza, ale Gianni nie pozwolił, by trwała zbyt długo.
- To prawda, nie sądzisz? Nie potrzebujesz wiele czasu, by powiedzieć jej o mnie...
o jej ojcu.
- Zdaje się, że masz rację - przyznała, nie patrząc na niego. Gianni Carcelli usiadł na krześle i
przyglądał się Stevie, która spoglądała na jezioro. Wcale się nie zmieniła.
Była dokładnie taka sama jak dwadzieścia lat temu, kiedy po raz pierwszy spotkali
się w Londynie na wystawie biżuterii. Spojrzał na nią
i zakochał się po same uszy od pierwszego wejrzenia. A ona w nim. To był
najważniejszy i najbardziej namiętny związek w całym jego życiu. Przymrużył
oczy. Żadnej zmarszczki na tej pięknej twarzy. Uśmiechnął się w głębi ducha.
Oczywiście, że
267
wokół ust i oczu miała maleńkie zmarszczki; zauważył je już w biurze. Ale zniknęły od razu, gdy
tylko ujrzał ją taką, jaka była przed laty. W jego duszy nigdy się nie zestarzała. Chrząknął i
powiedział:
- Polećmy razem do Londynu, Stephanie. Jutro. Moim samolotem.
Stevie wciąż milczała. Bała się, że prawda wyjdzie na jaw. Bała się go, jego
męskiego uroku i swej słabości do niego.
- Chcę zobaczyć Chloe - nalegał, choć w jego głosie nie było presji. - Tak szybko, jak to będzie
możliwe. Po co czekać?
Stevie spojrzała na niego.
Jego ciemne oczy płonęły ogniem:
- Straciliśmy tyle lat, Steffie. Nie traćmy więcej czasu.
Rozdział 30
Jak wyglądam, mamo? - zapytała Chloe, wchodząc do sypialni matki. Stanęła przed Stevie, a potem
obróciła się powoli.
- Podoba ci się to ubranie? Ten kolor?
- Owszem - odparła Stevie z aprobatą. - Dobrze ci w kolorze wina. To dziwne, ale
ciemne kolory zawsze ci służyły, nawet gdy byłaś mała.
- To dzięki mojej oliwkowej karnacji; wyglądam lepiej w złamanych kolorach.
- Zdaje się, że tak.
Chloe przechyliła głowę na bok i przyglądała się matce.
- Ale się wystroiłaś, mamo! - wykrzyknęła. - Z kim mamy zjeść lunch?
- Wyglądam, jakbym się wystroiła? - zmartwiła się Stevie i podeszła do najbliższego lustra, które
zajmowało całą ścianę niebiesko-białej sypialni. Skontrolowała swój
wygląd i powiedziała: - Nie wiem, o co ci chodzi. Nie włożyłam nawet biżuterii.
Tylko broszkę i kolczyki.
- Wiem. Ale chodzi mi o twoje nowe ubranie. Powiedziałaś mi, że chowasz je na
specjalną okazję. A poza tym nigdy przedtem nie widziałam tej broszki i kolczyków.
Prześliczne są te szafiry, mamo. Czy to coś nowego?
- Nie. - Stevie odwróciła się i obrzuciła córkę uważnym spojrzeniem. - Dostałam je od twojego ojca.
- Od mojego ojca! Kiedy?
- Dziewiętnaście lat temu. - Stevie podeszła do córki i wzięła ją za ramię. - Chcę z tobą
porozmawiać. Wejdźmy na chwilę do gabinetu.
269
- Dobrze. Ale o czym? I dlaczego nigdy przedtem nie nosiłaś tych szafirów?
- Wejdź i usiądź koło mnie.
Chloe pospieszyła za matką i usiadła na krześle pod oknem.
- Gdy czuwałam przy tobie w szpitalu w Leeds i modliłam się, byś się obudziła ze
śpiączki, poczyniłam w sercu pewne postanowienie - wyjaśniła Stevie. -
Przyrzekłam, że powiem ci prawdę o twoim ojcu. Chcę dotrzymać tej obietnicy i
powiedzieć ci wszystko teraz, Chloe.
Chloe pokiwała głową z zapałem. Podekscytowana, przycupnęła na brzeżku krzesła.
Zanim Stevie zdołała coś powiedzieć, Chloe wykrzyknęła:
- On nie umarł, prawda?
Stevie niemal otworzyła usta ze zdziwienia. W końcu pokręciła głową i
powiedziała:
- Nie. Ale skąd ty o tym wiesz?
- Wcale tego nie wiedziałam, w każdym razie nie byłam pewna. Po prostu... po
prostu miałam takie przeczucie, mamo. Czułam to wyraźnie w dzieciństwie. Zawsze
sądziłam, że mój ojciec pojawi się pewnego dnia, że wejdzie i powie całkiem
zwyczajnie: „Cześć, Chloe, jestem twoim ojcem". Wyobrażałam to sobie w
dzieciństwie. Wyobrażałam sobie wysokiego, przystojnego bruneta, który do mnie
podchodzi. Mojego ojca. Myślałam, że on wszędzie mnie szuka i że pewnego dnia
mnie znajdzie.
Stevie zaniemówiła. Po chwili przyszła do siebie i powiedziała:
- Masz rację. On żyje. Rzeczywiście jest wysokim, przystojnym brunetem. Choć ja
nigdy nie zrozumiem, skąd mogłaś to wiedzieć.
- Założę się również, że wcale się nie nazywa John Lane -powiedziała Chloe,
pochylając się do przodu.
- Nie. Choć jest w tym nazwisku trochę prawdy.
- Dlaczego, mamo? Dlaczego ukrywałaś przede mną prawdę? Dlaczego nic mi
wcześniej nie powiedziałaś? - zapytała Chloe pełnym zdziwienia głosem, a jej
ciemne oczy zdradzały, iż czuje się zraniona.
- Nie mogłam powiedzieć ci prawdy nawet wtedy, gdy byłaś już wystarczająco
dojrzała, by to zrozumieć. Nie mogłam ci po-
270
wiedzieć, kim on jest, ze względu na okoliczności, ze względu na jego pozycję i
rodzinę. Był żonaty i bardzo znany wówczas... wówczas, gdy byliśmy razem.
- Dlaczego się nie rozwiódł? - zapytała Chloe niecierpliwie. - Dlaczego się nie
rozwiódł i nie ożenił się z tobą, kiedy za-szłaś w ciążę? Nie chciał, bym się urodziła?
- Nic o tobie nie wiedział. Nigdy mu o tobie nie powiedziałam.
- Ależ mamo! Dlaczego?
- Ponieważ był żonaty. A jest katolikiem. Wiedziałam, że nie może się rozwieść.
Nigdy nie dostałby rozwodu. A do tego miał dzieci. Postanowiłam nic mu o tobie nie mówić i,
słusznie lub niesłusznie, zerwałam z nim, zanim ty się urodziłaś. - Ste-vie potrząsnęła głową. - Może
źle zrobiłam, ale to już należy do przeszłości. Nigdy
więcej go nie widziałam.
- A on nie próbował tego ciągnąć? Nie nalegał?
- Nie. Powiedziałam mu, że musimy się rozstać, ponieważ ja nie mogę już znieść
bólu związanego z naszą sytuacją. On uszanował moje życzenie, bo wiedział, że jest mi naprawdę
ciężko. Romans z żonatym mężczyzną nie może się ciągnąć długo. To
bardzo trudny, łamiący serce związek.
W głosie Chloe zabrzmiała nutka współczucia, gdy powiedziała:
- Musiało ci być bardzo trudno się z nim rozstać. Skoro tak mocno go kochałaś.
- Kochałam go. I było mi bardzo ciężko. Ale on mieszkał w innym kraju, co ułatwiło sprawę. W
dalszym ciągu tam mieszka.
- Gdzie?
- We Włoszech.
- Jest Włochem? -Tak.
- O rany! Mój ojciec jest Włochem. Bomba! A jak się naprawdę nazywa?
- Gianni... to skrót od imienia Giovanni, czyli John.
- Gianni i co dalej?
- Caracelli. Twoim ojcem jest Gianni Caracełli.
Tu zapadła chwila ciszy. Chloe patrzyła na matkę w osłupieniu, wreszcie spytała z
niedowierzaniem powoli:
- Chyba nie ten włoski przemysłowiec? Czy on jest moim ojcem?
261
- Tak.
Chloe przez chwilę wpatrywała się w matkę, po czym wstała i podeszła do lustra
wiszącego ponad kominkiem.
- Czy ja mam w sobie coś włoskiego, mamo? - przysunęła się jeszcze bliżej lustra. -
Zdaje się, że oczy to trochę zdradzają. Ale wszyscy zawsze twierdzili, że jestem
podobna do twojej matki.
- To prawda. Ale jesteś również podobna do Gianniego. Odziedziczyłaś po nim
oczy, brwi i czoło. Masz też jego kształt głowy.
- A więc jestem podobna do ojca? Stevie przytaknęła.
- Czy właśnie w związku z tym byłaś we Włoszech w środę?
- Tak.
- Widziałaś się z nim, mamo? Powiedziałaś mu o mnie?
- Tak, Chloe.
-1 co on powiedział? Założę się, że był zaszokowany - orzekła Chloe.
- Oszołomiony. To chyba lepsze określenie. Myślę, że człowieka takiego jak Gianni
Caracelli nie można zaszokować. Był też uszczęśliwiony.
- Naprawdę? - w głosie Chloe zabrzmiał niepokój.
- O, tak. Był poruszony i rozczulił go fakt, iż nadałam ci imię, które nosiła jego babka. Ona również
miała na imię Chloe.
- Och!
- Gianni chce się z tobą spotkać. Nie może się tego doczekać. Chloe poczuła nagle
przypływ lęku, zmieszanego z podnieceniem i ciekawością.
- Jest tu, w Londynie - oznajmiła Stevie.
- I właśnie z nim mamy dziś zjeść lunch?
- Tak. W Dorchester - uśmiechnęła się Stevie. - Właśnie tam się zatrzymał. Zawsze
się tam zatrzymywał i sądzę, że właśnie tam zostałaś poczęta, Chloe.
- Och, mamo. - Chloe znów zaczęła się przyglądać swemu odbiciu w lustrze. - Jesteś pewna, że
dobrze wyglądam? Może powinnam się przebrać? O Boże, wyglądam
okropnie, mamo. Szkoda, że nie powiedziałaś mi o tym wcześniej.
- Wcale nie wyglądasz okropnie. Jesteś prześliczną młodą kobietą.
272
Wszystkie pytania zaczęły się nagle cisnąć na usta Chloe.
- Co się stało z jego żoną? - zawołała. - Dlaczego nagle jej istnienie straciło
znaczenie.
- Jego żona nie żyje, Chloe. Zmarła parę lat temu, ale od wielu lat żyli już w
separacji.
- Mówiłaś, że ma rodzinę...
- Tak. Gianni miał dwóch synów. Carla i Francesca. Niestety Francesco zginął w
wypadku samochodowym, Carlo mieszka w Rzymie, prowadzi tamtejsze biuro
firmy Caracellich.
- Czy on ma... córkę?
- Ty jesteś jego jedyną córką, Chloe.
Chloe umilkła, jakby smakowała tę wiadomość, a potem zapytała:
- A skąd się wzięło nazwisko Lane, mamo?
- Powiedziałam ci przed chwilą - uśmiechnęła się Stevie -że twój ojciec zawsze
zatrzymywał się w Dorchester, gdy przyjeżdżał do Londynu, by się ze mną
zobaczyć. Gdy do mnie dzwonił, przedstawiał się jako pan Lane, bo mieszkał w
hotelu przy Park Lane. Wydawało mi się, że to dobre nazwisko na świadectwo
urodzenia. - Stevie się podniosła, podeszła do córki i objęła ją ramieniem. - Przykro mi, że
trzymałam was z dala od siebie przez tyle lat, naprawdę mi przykro. Czy
możesz mi to wybaczyć?
Chloe popatrzyła na matkę oczami pełnymi łez.
- Wybaczyć? Mamo, na miłość boską, tu nie ma nic do wybaczania. Jesteś najlepszą
matką, jaką można sobie wyobrazić. Przez te wszystkie lata robiłaś to, co twoim
zdaniem było dla mnie najlepsze. Jestem pewna, że tak właśnie było. Kocham cię,
mamo, i na całym świecie nie ma kogoś takiego jak ty.
Stevie otarła napływające do oczu łzy i odparła:
- Chyba powinnyśmy już iść. Żeby spotkać się z twoim ojcem. On na nas czeka. V
- Czy on właśnie przyjechał?
- Nie. Przyleciał ze mną wczoraj po południu. To znaczy, ściślej rzecz biorąc, to ja przyleciałam z
nim. Przyleciałam razem z nim jego samolotem.
- Ona ma samolot? O rany. Czy sam nim steruje?
- Nie, ma pilota. Ale nawiasem mówiąc, jest niezłym sportowcem. Na pewno ci się
spodoba, Chloe, i wkrótce go pokochasz.
263
Chloe wahała się przez chwilę, zanim zapytała cicho:
- Ale czy on mnie polubi, mamo? Czy on mnie pokocha?
- On już cię kocha, Chloe.
Gianni Caracelli podniósł się z miejsca, gdy zobaczył Stevie wchodzącą do
restauracji w Dorchester Hotel. Ku jego najwyższemu zdumieniu, serce zaczęło mu
walić jak młotem. Coś go ścisnęło w gardle, gdy patrzył na zbliżającą się ku niemu Chloe. Jakaż
piękna z niej dziewczyna. Była rzeczywiście podobna do niego, a na
dodatek bardzo przypominała Francesca. Gianni był przez chwilę tak bardzo
poruszony, że obawiał się, iż zacznie płakać w publicznym miejscu. Z trudem
panował nad swymi uczuciami; dla swego zmarłego, tak bardzo ukochanego syna,
dla tej młodej, nieznanej na razie kobiety, która miała wkroczyć w jego życie.
W tej właśnie chwili obie panie stanęły przed nim. Wybranka jego serca, piękna
Steffie i jego własna córka. Jego jedyna córka, Chloe. Nie mógł oderwać wzroku od
jej twarzy. Przyglądał się każdemu detalowi. Chloe uśmiechnęła się i bez wahania
podeszła jeszcze bliżej, dotknęła jego ramienia i popatrzyła na Gianniego. Jej
ciemnobrązowe oczy stanowiły odbicie jego własnych.
Gianni również przybliżył się ku niej. Objął ją i bardzo mocno przytulił. Krew z
mojej krwi, pomyślał. Moje dziecko. Poczuł przypływ wdzięczności za to, że Chloe
istnieje.
Chloe przywarła do niego na moment. Gianni nie mógł odpędzić od siebie myśli, że
ta niezwykła chwila mogłaby nigdy nie nastąpić, gdyby Chloe nie obudziła się ze
śpiączki. Mogła przecież umrzeć, nie spotkawszy go nigdy.
Jego serce wypełniła przemożna czułość. Pomyślał: Bóg tak wiele nam odbiera, ale
jednocześnie tak wiele nam daje. Gianni popatrzył na Stevie, pełen wdzięczności za to, że
przyjechała do niego do Mediolanu. Był to odważny krok, bo przecież Stevie
nie wiedziała nic o jego życiu. Nie miała też pojęcia, jak on zareaguje na jej słowa.
Chociaż nie, to nieprawda; Stevie dobrze wiedziała. Nikt na całym świecie nie
rozumiał go tak dobrze jak ona. Jakiż głupiec z niego, czemu nie próbował odnaleźć jej przez te
wszystkie lata.
Całkiem nieoczekiwanie Gianni poczuł, że ogarnia go wielki spokój, gdy tak
trzymał Chloe w ramionach. Błogosławiona
264
chwila, w której dowiedział się, że ma to dziecko. Córkę. To była chyba pierwsza
chwila spokoju od momentu, gdy dowiedział się o śmierci Francesca.
Gianni wypuścił Chloe z objęć i zwrócił się w stronę Ste-vie. Wziął ją za rękę,
pocałował w policzek, a potem przysunął jej krzesło.
- Widzę, że nie trzeba was sobie przedstawiać - zauważyła Stevie z uśmiechem.
- Nie, Steffie - uśmiechnął się Gianni.
Chloe była zafascynowana Giannim w takim samym stopniu, jak on nią. Zapatrzyła
się w niego nieprzytomnie.
- Wyglądasz tak, jak sobie wyobrażałam.
Gianni spojrzał ze zdziwieniem na Stevie. Potem znów skierował wzrok na córkę.
Zmarszczył brwi. /
- Sądziłem, że nie miałaś pojęcia o moim istnieniu.
- Zgadza się. Zawsze jednak przeczuwałam, że mój ojciec żyje. Nie potrafię
wyjaśnić dlaczego. Ale wyobrażałam go sobie jako wysokiego, przystojnego
bruneta. I ty jesteś właśnie taki.
Gianni roześmiał się rozbawiony jej bezpośredniością.
- Dziękuję za komplementy. Ja niestety, pojęcia nie miałem o twoim istnieniu, a
więc ty byłaś w lepszej sytuacji. Ale jesteś prześliczna, Chloe. I płynie w tobie krew Caracellicłi.
Jesteś bardzo podobna do twego przyrodniego brata, Francesca. Gdy
był w twoim wieku.
- Mama mi mówiła. - Chloe położyła dłoń na jego ramieniu. - Bardzo mi przykro.
Gianni pokiwał głową.
- Zamówiłem szampana - zwrócił się do Stevie. - Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko temu. W końcu to nasze święto. Niecodziennie zdarza się, że człowiek
znajduje piękną córkę, której istnienia nawet nie podejrzewał.
Kelner pojawił się z szampanem i po paru minutach wznosili już toasty. Gianni
podniósł kieliszek i uśmiechnął się.
- Za wasze zdrowie. Tak się cieszę, że jesteśmy tu dzisiaj razem. To dla mnie bardzo szczęśliwy
dzień.
- Dla nas również... Twoje zdrowie, Gianni - powiedziała Stevie.
- Twoje zdrowie... ojcze - powiedziała Chloe po krótkiej chwii wahania. - Czy mogę cię tak
nazywać? Czy może powinnam mówić Gianni?
275
- Nie, nie Gianni. Wolę, żebyś mówiła „tato". W końcu jestem twoim ojcem.
- Tak, tato. - Chloe przyjrzała mu się uważnie, przechylając nieco głowę. Na jej
twarzy malowała się zaduma. - Nigdy przedtem nie nazywałam w ten sposób
nikogo... nigdy przedtem nie miałam ojca. Tylko dziadków.
Stevie wstrzymała oddech.
- Och, Chloe, ja...
- Nie, mamo, nie - przerwała jej Chloe. - Nie smuć się. Wcale nie miałam tego na
myśli. Wiesz przecież, jak bardzo cię kocham.
Stevie spostrzegła, że Chloe jest poruszona, więc powiedziała spokojnie i łagodnie:
- Wiem, kochanie.
Chloe obróciła się ku Gianniemu i wyznała:
- Ona była mi zarówno ojcem, jak i matką, i zawsze była wspaniała. Uratowała mi
życie. Siedziała przy moim łóżku w szpitalu w Leeds dzień i noc. Nie opuściła mnie do chwili, gdy
wreszcie obudziłam się ze śpiączki. Mogłabym już nie żyć, gdyby nie mama. To najcudowniejsza
matka pod słońcem.
- Tak, wiem o tym - odparł Gianni. - Pamiętam, że była wspaniałą matką dla twoich
braci. - Gianni się roześmiał. -Nie musisz mi nic mówić o Steffie. Ale chciałbym
dowiedzieć się czegoś o tobie. Zdaje się, że chodziłaś do Brearley. Podoba ci się
tam?
- Tak! - wykrzyknęła Chloe i równie naturalnie, jak się przedtem z nim przywitała, zaczęła mu
opowiadać o swojej szkole, racząc go porcją szkolnych anegdotek.
Stevie przerwała im tylko raz, po to, by wszyscy zamówili lunch. Gdy kelner przyjął
zamówienie, Chloe podjęła wątek i mówiła do Gianniego bez przerwy. On kiwał
głową i słuchał, najwyraźniej oczarowany córką.
Nadrabiają stracony czas, pomyślała Stevie, słuchając Chloe, a jednocześnie
ukradkiem przyglądając się Gianniemu Caracellemu. Nie miała cienia wątpliwości
co do tego, że żywi wobec niego te same uczucia co osiemnaście lat temu.
Zastanawiała się, co on czuje wobec niej. Czy również czuł zawrót głowy, gdy
pojawiała się w pobliżu, czy jego także przeszywał dreszcz, gdy byli razem?
- Wczoraj wieczorem przyszedł mi do głowy wspaniały po-
266
mysł, Steffie - powiedział Gianni, przerywając jej rozmyślania.
- Tak? Jaki pomysł?
- Chciałbym zaprosić ciebie i Chloe nad jezioro Como. Do mojego domu. To
pomogłoby jej wrócić do zdrowia, nie sądzisz?
Oczy Chloe rozbłysły.
- To wspaniały pomysł... tato. Och, mamo. Zgódź się. Proszę. Strasznie bym chciała pojechać.
- Muszę porozmawiać z doktorem Longdonem - odparła Stevie i wyjaśniła
Gianniemu: - To neurochirurg, który operował Chloe. Powiedział, że nie powinna
jeszcze lecieć do Stanów.
-Ale to taka krótka podróż. Niecałe dwie godziny. No i przecież polecimy
prywatnym samolotem. Mogłabyś z nim porozmawiać? - zapytał Gianni.
- Po lunchu - powiedziała Stevie.
- Och, dziękuję, mamo. - Chloe wstała od stołu i chwyciła swoją torbkę.
Przepraszam was na chwilę.
Gdy Chloe zniknęła, Gianni spojrzał bacznie na Stevie i powiedział po cichu:
- Moje gratulacje, wspaniale ją wychowałaś. To twoja zasługa, Steffie. Bystra,
pewna siebie, naturalna i bardzo dojrzała. - Gianni przerwał i ze smutkiem pokręcił
głową. - i osiągnęłaś to wszystko sama...
- Niezupełnie. Miałam przecież moją matkę i Dereka, i braci Chloe. Ale dziękuję ci za dobre słowo...
Cieszę się ogromnie, że ci się spodobała.
- Jakże mogłoby być inaczej? Jest urocza, taka żywa. Widzę w niej twoje rysy.
- A ja twoje, Gianni. Zawsze zresztą tak było.
- Steffie?
- Tak, Gianni?
- Chciałbym cię o coś zapytać... - zawahał się. - O co?
- Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy... znów zostać przyjaciółmi?
Stevie popatrzyła na niego niepewnie, nie wiedząc, co on ma na myśli i
zesztywniała.
Gianni zauważył to i wykrzyknął:
277
- Proszę, nie zrozum mnie źle. Wcale nie proponuję, żebyśmy... zaczęli tam, gdzie
przerwaliśmy osiemnaście lat temu. Chodziło mi o to, czy nie moglibyśmy po prostu
być przyjaciółmi? Mamy Chloe. Chciałbym poznać ją lepiej - powiedział. I
chciałbym poznać ciebie lepiej, pomyślał. Chociaż ty się nie zmieniłaś. Wciąż jesteś moją Steffie, w
głębi duszy jesteś taka sama. A miłość taka jak nasza nigdy nie
umiera. Ona jest tylko uśpiona wówczas, gdy dwoje kochających się ludzi musi się
rozstać. Potrzebuję was obu.
Stevie przyglądała mu się uważnie i nagle zrozumiała. Zrozumiała, że on wciąż ją
kocha i że kocha ją równie mocno jak ona jego. Pochyliła się nad stołem i
powiedziała miękko:
- Oczywiście, że możemy być przyjaciółmi, Gianni, ja również tego pragnę.
Gianni pokiwał głową. Steffie była jedyną kobietą, którą naprawdę kochał, i za
sprawą cudu znów pojawiła się w jego życiu. Przez chwilę bał się odezwać, tak
bardzo był poruszony.
Stevie zobaczyła błysk miłości w jego oczach i poczuła przypływ szczęścia, którego nie zaznała od
chwili, gdy się z nim rozstała.
- Nie traćmy już czasu, Gianni. - Jej zamglone szarozielone oczy zatonęły w jego
oczach.
Gianni wziął ją za rękę. Podniósł ją do ust i pocałował delikatnie, uśmiechając się jednocześnie.
- Tak, tak. Bądźmy naprawdę najlepszymi przyjaciółmi, moja Steffie, moje serce.