Emma Tennant
Dziwne losy Adelki
Dla Elaine Markson z miłością i wdzięcznością
Przedmowa
W powieści „Dziwne losy Jane Eyre" występuje mała
Francuzka Adelka. Jest podopieczną Jane w Thornfield Hall.
Od niebezpieczeństw i biedy, na które skazane jest
samotne dziecko ulicy w mieście będącym europejską stolicą
zepsucia i upadku, uratował ją pan Rochester, który zabrał ją z
Paryża. Jej matka, artystka cyrkowa występująca na trapezie, a
zarazem aktorka komediowa, Celina Varens, porzuciła ją,
sama uciekając wraz z pewnym muzykiem do Włoch. Adelka
nie miała się gdzie podziać.
Trudno stwierdzić, czy w Thornfield Hall ośmioletniej
Adelce żyło się lepiej niż w Paryżu. Anglia, wraz z bagnami
otaczającymi stare domostwo, wydawała się jej zimna i obca.
Dodać do tego należy przerażenie towarzyszące odkryciu
tajemniczej postaci w Thornfield Hall, żyjącej na strychu pod
blankowanym dachem.
Adelka Varens, dziecko, które przybywa do Thornfield
jako wychowanka pana Rochestera, odkrywa bowiem sekret
najwyższego piętra w gmachu Thornfield Hall.
Historia ta rozpoczyna się w Paryżu, krótko przed tym, jak
świat Adelki rozpada się na drobne kawałki i kiedy nie zna
jeszcze ona Jane Eyre, młodej kobiety, która stanie się jej
guwernantką i wybawicielką.
A oto słowa Jane Eyre z ostatniego rozdziału powieści
Charlotte Bronte, dotyczące Adelki:
A co się stało z Adelką? - spytasz, drogi czytelniku. Nie
zapomniałam o niej. Wkrótce poprosiłam pana Rochestera o
pozwolenie na wyjazd i odwiedziłam Adelką w szkole, gdzie
ją umieścił. Jej ogromna radość na mój widok kolejny raz
mnie wzruszyła. Była blada i szczupła; powiedziała, że nie
czuje się tu szczęśliwa. Zorientowałam się, że zasady panujące
w instytucji były zbyt surowe dla dziecka w jej wieku:
zabrałam więc ją ze sobą do domu. Chciałam na nowo zostać
jej guwernantką, jednak niedługo okazało się to niemożliwe.
Całego mego czasu i opieki wymagał teraz ktoś inny: mój
mąż. Znalazłam więc dla niej szkołę o łagodniejszych
wymaganiach, położoną na tyle blisko, bym mogła ją często
odwiedzać i czasami zabierać do domu. Troszczyłam się, by
nigdy jej niczego nie zabrakło; wkrótce przywykła do nowego
otoczenia, bardzo je polubiła i dokonała wyraźnych postępów
w nauce. W tym czasie zdrowe angielskie wychowanie
naprawiło w znacznym stopniu jej francuskie nawyki, a gdy
opuściła szkołę, odnalazłam w niej miłą i lojalną towarzyszkę:
uległą, opanowaną i rozsądną. Swoim oddaniem wobec mnie i
mych bliskich z nawiązką odpłaciła za tę krztynę dobroci,
którą kiedyś mogłam jej ofiarować.
Jednak, jak to często bywa w życiu dojrzewających
panien, wszystko to było trochę bardziej skomplikowane. Oto
więc historia Adelki.
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Adelka
Jutro to Pierrot z pantomimy.
Ta historia to bajka; ale wszystkie rzeczy prawdziwe
podobne są do bajki, tym bardziej że bajka zadaje sobie za
naszych czasów niesłychane trudy, aby być podobną do
prawdy.
Honore de Balzac, „Kuzyn Pons" (tłum. Tadeusz Żeleński
- Boy)
Mieszkaliśmy w Paryżu, w domu przy długiej, mrocznej
rue Vaugirard na Montparnasse, jednak nasz dom nie był ani
ciemny, ani smutny. Miał dwa piętra. Na poddaszu mieszkała
służąca Bettina, do jej pokoju przylegała mała sypialnia
dziecięca, w której rzadko pomieszkiwałam, bo mama
pozwalała mi spać na szezlongu w salonie obok jej pięknej
sypialni. Na pierwszym piętrze mieszkała tante (Tante (fr.) -
ciotka (wszystkie przyp. od tłum.).) Irene, o której mówiono,
że była kuzynką Herr Graffa, właściciela domu, który zbił
fortunę na reklamowaniu linii kolejowych w Baden. Jednak
tak naprawdę ciotka Irene była modystką, i to dla niej przez
cały dzień zbierałam różne drobiazgi: a to pióro z parku do
kapelusza dla księżnej Popinot, a to resztkę jedwabiu z
ostatniego kostiumu Jenny (Jenny Colon, słynnej artystki).
Była to najlepsza przyjaciółka mamy; gdy przychodziła z
wizytą, śmiała się z nowej oranżerii. Znajdowała się ona na
parterze, na miejscu dawnego maleńkiego saloniku, gdzie
dawało się wstawić jedynie stół i cztery krzesła.
- Celino Varens! - wydawała z siebie okrzyk zdumiona
Jenny, a było prawdopodobne, że robi to tylko dla żartu. - Ma
chere Celine! (Ma chere Celine (fr.) - moja droga Celino!) Czy
to angielski milord ci to ofiarował? Ile franków kosztowało
wybudowanie tego, co? - Omiatała spojrzeniem okazałą
przeszkloną salę balową, u której sufitu zwieszał się żyrandol
z różowego mrożonego szkła; na drążku siedziała skrzecząca
papuga. - Kiedy przyjedzie, by cię zabrać do swojego zamku,
ma cherie? (Ma cherie (fr.) - moja kochana.) Jedno jest pewne,
nie możesz zabrać tego cudeńka ze sobą. Mróz w Angleterre
sprawiłby, że szkło popękałoby na kawałki, a w środku
hulałaby śnieżyca! - Przy czym tak realistycznie przedstawiała
szklane igloo, w którym moja mama będzie zmuszona
mieszkać, że obie drżałyśmy z zimna w upalne, paryskie
popołudnie, a Jenny znowu zanosiła się śmiechem. Według
mnie, bała się, że utraci maman, gdy ta pojedzie do kraju
położonego za szarosinym morzem, ale i ja nie lubiłam myśleć
o tym, że miałaby tam się udać. Wobec tego z regularnością,
która dla obu przyjaciółek musiała być męcząca, wybuchałam
w tym momencie płaczem, tak że maman była zmuszona kłaść
palec na ustach. Jednak nie na darmo obie uprawiały swój
zawód, więc odgrywały scenki z życia, jakie wiodłaby Celina
w przepięknym zamku na północy zimnego kraju: a to jak
utrąca sople wiszące u okien, a to jak zarzuca na ramiona
kaszmirowe szale, które milord przysyłał ze swych podróży do
Indii. Poza tym udawały, że układają ognisko w małym
wykładanym kamieniem ogródku tuż za ścianą oranżerii.
Ta cała ich błazenada nie mogła mnie jednak skłonić do
uśmiechu. Nie znałam milorda, chociaż maman mi mówiła, że
widziałam go raz, jak byłam mała. Nie chciałam go wcale
poznać: tego protektora i dawnego kochanka mojej matki,
którego Jenny pogardliwie nazywała „cher Edouard". Po tym
„przedstawieniu" szła do teatru. Podobnie jak maman, Jenny
była w stanie sprostać większości scenicznych wyzwań: i jako
aktorka, i jako śpiewaczka, czy to w wodewilu, czy w opera
comique. Ale tylko maman, piękna i sławna Celina Varens,
wychowanka starego Teatru Funambules, wtedy jeszcze
nietkniętego mającymi nastąpić zmianami, danseuse de corde
- tancerka na linie zawieszonej wysoko nad głowami publiki,
była mistrzynią. Maman potrafiła śpiewać jak słowik, i grać
wielkie, tragiczne role. Bywała Fedrą, czekającą na swojego
młodego kochanka, przemierzającą szklaną klatkę, której rolę
pełniła teraz nowa oranżeria. Ja zaś stawałam się kazirodcą, jej
przybranym synem, Hipolitem. Ach, jaka ja byłam z niej
dumna! W dosłownym rozumieniu tych słów, nie było nikogo
takiego jak ona, ponieważ nie sposób było przewidzieć, w jaką
postać wcieli się następnym razem.
Nasze dni w Paryżu, o ile pozwalał na to zmienny
charakter jej pracy, przebiegały zgodnie z planem, który nigdy
mi się nie nudził. Po poranku, spędzonym w słonecznym,
przeszklonym pokoju, bogato ustrojonym różami i frezjami od
adoratorów maman, porzuciwszy zamiar przeprowadzenia
lekcji angielskiego (miałam się go uczyć, ale gęste,
nieprzyjemne dźwięki stawały mi w gardle jak kawałki
nieprzeżutego mięsa), wyruszałyśmy do parku. Na przykład
do Ogrodów Luksemburskich, starannie utrzymanych, a
jednak pełnych tajemnych zakamarków i zakrętów, równych
żywopłotów i wawrzynów przyciętych niemal jak postać
ludzka, wobec których maman kłaniała się z powagą, udając,
że zna bardzo dobrze uformowany krzew. Przechodnie
przypatrywali się nam i wprawiało mnie to w dumę, bo
odgadywałam z ich spojrzeń, że ja też jestem ładna, i że moja
uroda podkreślała urodę maman. Niekiedy jakiś mężczyzna
mówił szeptem do swojego towarzysza: - To z pewnością jest
Celina Varens! - co potęgowało moją dumę. Byłam niczym
skóra zdjęta z mojej mamy, jak określała to Jenny i wszyscy
przyjaciele maman. Podczas naszych wypraw do parku, idąc
ciemną rue Vaugirard do Ogrodów Luksemburskich, upajałam
się świadomością, że miałam na sobie taką samą sukienkę,
jasnobłękitną jak niezapominajki, z różowymi koronkowymi
spodenkami, jak sławna Celina Varens.
- Madame jest dzisiaj, mademoiselle będzie jutro -
powiedział pewien dandys, flaneur (Flaneur (fr.) - marzyciel;
człowiek spędzający czas na próżnowaniu.) albo leniwy
spacerowicz, którego maman znała tylko z widzenia. Był to
mężczyzna, który bez końca szukał nowinek i rozrywki. A
Paryż z pewnością mógł je zapewnić. W takich chwilach
rozkoszowałam się uczuciem, że jestem częścią wielkiego
miasta, stolicy luksusu. Pragnęłam być jutrem, które zawsze
podąża te kilka kroków za dzisiejszym dniem. Nie znałam
wtedy jeszcze zbytnio tej okrutnej pantomimy, która wkrótce
miała stać się moim udziałem, i to wbrew mojej woli.
Gdy moja mama grała w sztuce w Teatrze Funambules,
przychodziłam zwykle i patrzyłam, czy była to pantomima czy
bajka, jak je nazywano, i zawsze któryś z oczekujących
wielbicieli maman zanosił mnie prosto na galerię, na miejsce
pod samym sufitem starego teatru przy boulevard du Tempie.
Miałam świadomość, że byłam zepsuta i rozpuszczona, ale jej
adoratorzy wiedzieli, że muszą mi dogadzać, jeśli chcą zdobyć
moją mamę. Ta nasza obopólna wiedza spajała nas, mnie i
owych młodych mężczyzn (zawsze byli młodsi od maman,
chociaż wtedy tego jeszcze nie wiedziałam) pewnym rodzajem
żartobliwej przyjaźni. Konkurowali między sobą, który kupi
mi pistacjowe lody albo lizaki z wizerunkiem Pierrota, albo
inną nowinkę, której właśnie mi się zachciało. Wiedzieli oni
również, że byli przelotną zachcianką mojej mamy, taką, jaką
dla mnie były nowe włoskie lody, które topniały równie
szybko jak przemijający kaprys maman. Kochałam się w
smutnym mężczyźnie ze smutnymi, obwiedzionymi czarną
kreską oczyma, który był zarówno zabawny, romantyczny i
żałosny. Był to wielki Pierrot Paryża, Dubureau. Kłaniał się
tylko dla mnie, w swoim białym kostiumie clowna, patrząc
najpierw tylko na jaskółki, wiedząc, że tam siedzę, a potem na
swoje stopy, w pantoflach z czerwonymi i niebieskimi
pomponami. A adoratorzy maman zdawali sobie sprawę, że
nie kocha ona nikogo, bo wystarczała jej Jenny Colon jako
przyjaciółka i powierniczka, w związku z czym nie
potrzebowałam niczego od mężczyzn. I ja w swej naiwności
byłam o tym święcie przekonana.
- Adelko, mam nadzieję, że pójdziesz w moje ślady nie
tylko pod jednym względem - zwracała się do mnie mama,
widząc pełne zachwytu spojrzenia mężczyzn w Funambules,
patrzących na piękny duet, który razem tworzyłyśmy. - Mam
nadzieję, że zajdziesz tak daleko, jak ja - i wskazywała na
scenę i linę, na której w nocy tańczyła, zawieszoną na
zapierającej dech w piersiach wysokości - a nawet dalej, ma
cherie - ciągnęła - bo moim największym marzeniem jest, by
moja córka została prawdziwą aktorką... żeby grała w
sztukach Corneille'a i Racine'a... jak wielka Rachel.
I zanim zdążyłam ją spytać o jakieś inne wielkie nazwiska,
maman znikała w swojej garderobie albo wychodziła na obiad
z nowym wielbicielem. Celina Varens rzadko zwracała się do
mnie bezpośrednio, tak mi się przynajmniej wydaje teraz, gdy
wspominam te chwile. Obsypywała mnie pocałunkami i
pieszczotami, ale zaraz potem, myślami już nieobecna,
zostawiała mnie znowu samej sobie. Przypuszczam, że byłam
za mała, by zrozumieć, jakie miała w stosunku do mnie
oczekiwania, ale uwielbiałam, jak zwracała się do mnie „ma
cherie".
Pierrot był moim przyjacielem, rozumiał moje łzy i
napady złości. Gdy przedstawienie było skończone (myślę
teraz o kwietniu, kiedy to maman biegła szybko się przebrać
do garderoby, by potem zabrać mnie za scenę, skąd mogłyśmy
podziwiać Jenny w opera comique; grała wtedy w
„Piquillo")(Piquillo (fr.) - opera komiczna w trzech aktach
Aleksandra Dumasa.), obejmowałam Pierrota i mówiłam mu
dobranoc, zanim ruszyłyśmy do domu. Wieczór był wspaniały
i obiecujący, paryski wieczór będący godziną prawdy,
godziną, którą mój drugi przyjaciel, Felix, nazywał „godziną
magiczną", godziną, w której psa można wziąć za wilka, i gdy
to mówił, spoglądał na moją mamę i wybuchał śmiechem.
Trudno było bowiem uwierzyć, że kobieta tak piękna jak
Celina - Felix porównuje ją nawet do bohaterskiej kobiety z
obrazów Delacroix, z ciemnymi włosami opadającymi
puklami na szyję i błyszczącymi oczami, prowadzącej batalion
do walki - była całkowicie szczęśliwa, jak to wyznawała,
żyjąc jedynie ze swoją córką i zdziwaczałą starszą panią, tante
Irene, skoro mogła mieć u swych stóp najbardziej fascynujące
miasto świata.
-
Celina bardziej kocha swoją oranżerię niż
jakiegokolwiek mężczyznę - powtarza Jenny, śmiejąc się jak
Felix, kiedy to kładzie mnie do łóżka, którego rolę pełni
szezlong, przykrywa różową, kretonową kołderką, w pokoju
obok sypialni maman.
Tak jak Pierrot był milczący, bo musiał być, skoro cały
smutek świata bił z jego oczu obwiedzionych czarną kreską i
kaczkowatego chodu, tak Felix nie przestawał mówić, a
uwielbiał ze mną rozmawiać. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy mamy
iść na foire du pain d'epice (Foire du pain d'epice (fr.) -
wiosenny jarmark odbywający się m.in. co roku w Paryżu na
Place de la Nation; dosł. targ piernikowy; pain d'epice -
piernik.), gdzie sprzedają ciasto z makiem, przyprawione
goździkami i gałką muszkatołową, za którym przepadam, i
które oznacza, że zbliża się Wielkanoc, ulubiony okres mojej
mamy. Felix jest geniuszem, i jestem dumna, że inni widzą
mnie w jego towarzystwie, podczas gdy on mówi,
skoncentrowany i poważny. Spędziliśmy trochę czasu w jego
studiu fotograficznym, pokoju na poddaszu przy quai des
Grands Augustins, i idziemy teraz szybko w kierunku Saint -
Germain. Poczułam już zapach gorącego, wonnego piernika, i
udaję, że to, co wydarzyło się w studiu Felixa, w ogóle nie
miało miejsca. Gdyż Felix, który robi podobizny ludzi, ale nie
za pomocą pędzla i farb, ale za pomocą maszyny
odwzorowującej dokładnie wygląd osób, (podobiznę tę Felix
zanurza w czymś, co ma ostry zapach i do czego nie wolno mi
się zbliżać) pokazał mi obrazek, na który w ogóle nie chcę
patrzeć.
- Ten proces to naświetlanie na mokro płytek pokrytych
kolodionem - mówi Felix, gdy się tak przechadzamy. - Twój
tata całkiem nieźle wyszedł, nie wydaje ci się? Dobrze strzeż
tego zdjęcia - maman na pewno znajdzie ci jakąś ramkę.
Tak jak Pierrot był szczupły i zgarbiony, niczym
półksiężyc w swoim białym stroju clowna, tak mój przyjaciel
Felix był duży i tęgi. Nadar, jak go nazywają wszyscy poeci i
malarze, którzy przychodzą, by utrwalał ich twarze, jest
gigantem, który zdaje się zajmować niemal całą ulicę. Dzisiaj,
z głową górującą nad bezkształtnym brązowym płaszczem i
krawatem, dyndającym na wszystkie strony, bo nie chciało mu
się go zawiązać jak należy, wygląda ni mniej, ni więcej jak
jeden ze swoich dagerotypów, czy też „płytek pokrytych
kolodionem", jak nazywa ten swój wynalazek, jego obecną
dumę. Wygląda, jakby był tylko częściowo naświetlony, bo
jego włosy można wziąć za rozmazaną smugę brązowego
środka chemicznego, z powodu którego jego gospodyni grozi
mu eksmisją z pokoju na poddaszu przy rue de 1'Ancienne
Comedie.
Dzisiaj nie mam zbyt dużej ochoty z nim rozmawiać. A
miałam ochotę dyskutować ostatnim razem o portrecie
szaleńca z nachmurzoną, prawie przepraszającą miną, którego
Felix ostatnio uwiecznił na swojej płytce, monsieur de
Nervala. Nie mogłam spytać Felixa Nadara o wyjaśnienie tego
okropnego zwrotu „twój ojciec", tak jak nie mogłabym o to
spytać lunatycznego poety, który przechadza się ze swoim
krabem w ogrodzie Tuileries, człowieka, z którego, jak
mówią, poezja wypływa niczym woda z tamtejszych wielkich,
kamiennych fontann. Gdy Felix zaczyna mówić o mojej
rodzinie, mam wrażenie, że to ktoś obcy - czyżby nie wiedział,
że w naszym domu nigdy nie mówi się o ojcu, czy też - o
Angliku? I że tante Irene, ilekroć żartuje sobie z kapeluszy a
1'anglais, tylekroć spotyka się z surową reprymendą Jenny,
która ochrania czułe miejsca maman, jakby były jej własne.
Nawet wtedy, gdy Jenny sztorcowała ciocię, a oczy maman
robiły się czerwone (choć nie chciałam tego zauważyć), nigdy
nie przyszło mi do głowy, że tak naprawdę miałam ojca i że
jest on Anglikiem.
- Jestem na krawędzi zrobienia rewolucyjnego odkrycia -
obwieszcza radośnie Felix, nie spostrzegłszy mojego
naburmuszenia. - Chodź, pójdziemy na plac Nation - dodaje,
gdy moje milczenie zaczyna go niepokoić - na targ, gdzie
sprzedają pierniki i miód, co, Adelko? - Ale zanim mogę
podjąć decyzję, że znów go lubię, Felix wraca do swoich
płytek krytych kolodionem i wizerunku Theopile'a Gautiera,
który zamierza opublikować jakieś satyryczne czasopismo. -
Pewnego dnia ludzie będą mi wdzięczni - cieszy się poczciwy
Nadar. - Będą mówić, że Felix Nadar był wynalazcą nowego
rodzaju pamięci. Co ty na to, moje dziecko?
Prawdę mówiąc, nie obchodził mnie nowy rodzaj pamięci,
a już najmniej dyscyplina nauki, która mogła odtworzyć
wspomnienia o człowieku, który wcale mnie nie interesował.
Nie mówiłam Felixowi, że przyjęłam od niego obrazek
przedstawiający twarz, której nie rozpoznawałam i której nie
miałam zamiaru nigdy więcej przyglądać się z bliska, jedynie
z czystej przyjaźni wobec niego jako przyjaciela rodziny. Jak
tylko wrócę do domu, miałam włożyć portret do głębokiego
koszyka, gdzie tante Irene wrzucała skrawki jedwabiu i tafty,
zbędne płatki fiołków i materiałowe gałązki do bukiecików,
zamówione przez „aktorki", jak zwykle nazywało się znajome
maman. Nachmurzona twarz mężczyzny, do którego nic nie
czułam, zostanie więc zawieziona na miejskie wysypisko
śmieci i spalona. Maman nigdy się nie dowie, że jej wieloletni
przyjaciel Felix przyniósł do jej własnego domu portret
mężczyzny, który był przyczyną jej wielkiego nieszczęścia
(tyle przynajmniej wiedziałam).
Mimo moich usilnych starań, nie byłam w stanie cieszyć
się dniem poprzedzającym Wielkanoc. Powiedziałam, że nie
mam ochoty iść na wielki jarmark na placu Nation - co
sprawiło, że Felix przyjrzał mi się uważnie, dopiero teraz
zaniepokojony na serio. Chciałam iść do domu i pozbyć się
owej technicznej nowinki, dowodu na istnienie mego ojca.
Widziałam już siebie, z zamkniętymi oczami, wyrzucającą
gniewną, pociemniałą twarz, która przypominała mi ilustrację
do historii o Sinobrodym w moich bajkach Perraulta, do
wiklinowego kosza tante Irene Wyobrażałam sobie, że potem
położyłabym się i zwinęła koło mojej mamy w oranżerii,
gdzie jaśminy i orchidee, przysłane przez wielbicieli,
sprawiały, że czuć było zapach lata. Chciałam omówić
następną wycieczkę, na przykład do Wersalu albo na wyścigi,
gdzie maman i ja, ubrane w jednakowe sukienki, z okrzykami
radości witałybyśmy zwycięstwo wspaniałego siwka
wicehrabiego. Przystojny wicehrabia był najnowszym
wielbicielem słynnej i uroczej Celiny Varens. Chciałabym
przedstawić adoratorów tak, jak to robiły plotkarskie
magazyny, pisząc o maman i Jenny Colon, chociaż kpiły z
najwierniejszego wielbiciela Jenny, poety Gerarda de Nervala,
przychodzącego z wizytą ze swoim krabem na niebieskiej
wstążce. Któregoś dnia zostawił nam pod drzwiami w
podarunku papugę, którą nazwaliśmy monsieur Punch, i
umieściliśmy w oranżerii. Mówi ona afektowanym głosem jak
wicehrabia, gdy chce się przypochlebić, albo skrzeczy jak sam
Nerval.
Dziś, jak postanowiłam, będzie inaczej. Idę rue Vaugirard,
żegnam się z Felixem. Ten czuje taką samą ulgę jak ja na
wieść o tym, że nie chcę iść na pierniki, bo spieszno mu do
jego portretów. Wchodzę do domu bocznymi drzwiami przez
małe, wyłożone kamieniem podwórko. Ostre krawędzie
portretu marsowego mężczyzny, głęboko w mojej kieszeni,
ranią moje nogi, gdy idę, i wprost nie mogę się doczekać,
kiedy pozbędę się go na zawsze. Nawet radosne nawoływania
monsieur Puncha z jego drążka w oranżerii nie są w stanie
mnie rozchmurzyć. Biegnę do drzwi oddzielających oranżerię
od stałe zacienionego małego ogrodu, który monsieur Graff
chce zająć pod budowę, pozbawiając tym samym maman i
mnie naszych wspaniałych wspólnych chwil. Ale Jenny mówi,
że przypilnuje, żeby nigdy tego nie zrobił.
- A więc tu jest nasz petit bijou (Petit bijou (fr.) - mały
skarb.) - mówi jakiś głos, gdy otwieram drzwi i wbiegam. -
Gratuluję ci, Celino. Tak wychowałaś to dziecko, że wyraz
twarzy ma podobny do twojego.
Moja mama pół siedzi, pół leży na trzcinowym fotelu przy
ścianie oranżerii. Od razu zauważam, że jest sztywno
upozowana, nawet bardziej niż wtedy, gdy Nadar usiłował
„uwiecznić" ją na jednej ze swoich odrażająco pachnących
płytek. Wygląda pięknie, lecz jest zdenerwowana. Ma na sobie
błękitną szenilową suknię, w której według wicehrabiego
wygląda jak anioł. - Inny od czasu jak spędzaliśmy razem
wakacje w willi - dodaje mężczyzna, na którego boję się
spojrzeć. Siedzi na zwykłym krześle i trzyma w ręku bat ze
złotą rączką, przez co przypomina mi (chociaż wiem, że
maman wpadłaby we wściekłość, gdybym to powiedziała)
konferansjera na hipodromie w cyrku, gdzie wraz z Jenny
zabrały mnie w zimie. Wydaje się zarazem rozbawiony i pełen
pogardy. Czuję, że nienawidzę tego człowieka. I wiem, choć
on o tym nie wie, że mam jego portret w kieszeni moich
różowych spodenek, a to znaczy, że posiadam go w taki sam
sposób, jak jemu wydaje się, że ma mnie i maman, jak „mały
skarb". Jest, zdaje się, pewien, że mnie posiada. W myślach
oddalam się od tego miejsca, ale zaraz staje mi przed oczami
obraz mojej opuszczonej mamy, wracam więc z zimnym
szarym brzaskiem do domu przy rue Vaugirard.
- No, powiedz coś, Adelko - mówi ten obcy, nie starając
się nawet być miły.
Tak jak Felix nauczył mnie, że nawet najwyższy i
najbardziej zwalisty człowiek może mieć złote serce, tak
Pierrot, clown, który kłamie, by pokazać prawdę tkwiącą w
sednie rzeczy, pokazał mi, w jaki sposób mim może zmylić
publiczność i przekonać ją, że odczuwa coś zupełnie innego,
niż się wydaje. Na paluszkach, cała w uśmiechach, z
dołeczkami na buzi małej dziewczynki, podbiegam do
mężczyzny w zielonej zamszowej marynarce siedzącego w
fotelu z wysokim oparciem koło maman, która nagle
nieruchomieje. Nadstawiam policzek do pocałowania;
wznoszę ręce zza pleców jak mała balerina. Cały czas czuję
przy tym, jak wyjątkowa tabliczka Nadara pokryta
kolodionem wbija mi się w uda i niemal zmusza mnie do
krzyku. Ale ja, tak jak Pierrot, milczę, i tylko monsieur Punch,
którego poeta Gerard nauczył wypowiadać sprośności w
narzeczu wymarłego amazońskiego plemienia, wyraża swój
sceptycyzm co do mojego zachowania. - O, tak już lepiej -
mówi gość, a w jego oddechu czuć tytoń, i coś jeszcze, coś
słodkiego, mdłego i mocnego. - A więc pamiętasz, jak
mieszkaliśmy w białej willi nad niebieskim morzem, ty mała
małpko, w domu, z którego schody prowadziły prosto do
wody, co?
Nadar, mój przyjaciel, który przychodził do nas czasem,
gdy maman wyjeżdżała występować na prowincji, w
namiotach cyrkowych rozbitych na suchej trawie, w upalne,
letnie noce, gdy bardzo za nią tęskniłam, samotna w dusznych,
małych pokojach naszego domu - Nadar mówił mi, że jest we
mnie tyle miłości, ile w każdej innej osobie.
- Twoja miłość jest zabutelkowana, Adelko, nie powinnaś
więc pozwolić, aby skwaśniała - powiedział kiedyś. I był
niemalże tak smutny, jak to, co mówił. - Jesteś aktorką, jak
twoja matka, ma petite (Ma petite (fr.) - moja mała.), i tak jak
ona zbierzesz od życia sporo ciosów. Mimo to nie stań się
cyniczna - w gruncie rzeczy, Celinie udało się tego uniknąć.
Nie miałam pojęcia, co znaczą te słowa, ale podbiegłam
wtedy zaraz do olbrzyma Nadara, wyciągając ręce, aby
podniósł mnie do góry i pozwolił mi królować w tym pełnym
przepychu domu, nad którym Jenny tak lubiła mieć pieczę,
gdzie stały okrągłe stoliki z kolekcjami bibelotów i
emaliowanych tabakier i recamiera kryta łososiowym
aksamitem. - Nie jestem tym, kim mówisz - wyszeptałam mu
do ucha, po czym oboje wybuchnęliśmy śmiechem, chociaż
zaraz po tym zaczęłam płakać, bo Nadar zrozumiał moją
potrzebę miłości i moją chęć kochania kogoś. Była to bowiem
prawda: czasami czułam to zakorkowanie i wiedziałam, że
moja umiejętność dostosowywania się i mój afektowany
sposób bycia stanowiły ochronę przed odczuwaniem i
okazywaniem prawdziwej miłości. To Nadar strzegł mnie
przed tą złą częścią mnie samej. Ale Nadara dzisiaj ze mną nie
ma, dobrze o tym wiem. I znaczenie słów obcego mężczyzny
na temat willi nad brzegiem morza, które tak mocno na mnie
podziałały, musi pozostać dla mnie niejasne, aż do następnego
spotkania z moim przyjacielem.
W tym momencie - a właśnie wtedy zauważyłam, że ten
ciemnowłosy, brzydki nieznajomy mężczyzna trzymał w ręce
bacik mojej mamy, mały elegancki bacik, który wcześniej
należał do jej matki i babki, bacik z japońską inkrustowaną
rączką i niebieską wstążką, używany w tej rodzinie akrobatów
i trenerów od samych początków Teatru Funambules -
otworzyły się drzwi i weszła Jenny. Musiała zauważyć, że
sięgam po delikatny bacik, który poskramiał tyle koni i
kucyków, na których babka Celiny jeździła na oklep po
pokrytej nagrzanym piaskiem arenie, stających dęba, gdy
akrobaci nad nimi, chwiejąc się, szli po linie. Jenny rozejrzała
się po wonnej, przepełnionej meblami oranżerii i widać było,
że jest wściekła. Zauważyłam także, że nienawidzi
mężczyzny, który odpychał mnie, a zarazem wciągał na swoje
kolana: zabrała mnie od niego gwałtownie i zaprowadziła do
salonu, ostrzegając, że jeśli nie pójdę prosto do swojego
pokoju i się nie uspokoję, zostanę natychmiast położona do
łóżka, a maman nie przyjdzie mi powiedzieć dobranoc. Bacik,
jak z zaskoczeniem zobaczyłam, (później, gdy wspominałam
tę scenę: maman zdruzgotana i czerwona na twarzy, gość
speszony, a zarazem arogancki, zastanawiałam się, dlaczego
pozwoliła mu wziąć bacik ze szklanej gabloty, gdzie
prezentował się dumnie wraz z innymi cyrkowymi
akcesoriami) powędrował do rąk Jenny i został umieszczony
na swoim miejscu. Idąc po schodach na górę, powłócząc
nogami, usłyszałam, jak zamykają się drzwi gablotki. Bałam
się jednak, że Jenny mnie przyłapie i wyładuje na mnie swój
gniew, poszłam więc do małego pokoiku na szczycie schodów
i wślizgnęłam się do łóżka bez protestów. Wiele czasu minęło
od momentu, kiedy ostatnio zasypiałam w pokoju
przeznaczonym dla mnie - było to zaraz po tym, jak Celina
otrzymała „tę czarującą rezydencję", jak nazywała dom przy
rue Vaugirard. Służąca Bettina wyszła, a tante Irene była
piętro niżej, zamknięta wśród swych piór i sztucznych
kwiatów, nie mogła więc usłyszeć, jak płaczę z samotności.
Za wiele nocy spędziłam na szezlongu obok pokoju mojej
matki, by móc się pogodzić z brakiem towarzystwa. Ten
wieczór był pierwszym zwiastunem tego, że maman może
mnie zostawić, choć nie było żadnych podstaw, by to
podejrzewać. Wiedziałam, że w zeszłym tygodniu ustaliła, że
będzie śpiewać z jakimś nowym muzykiem, którego opera
zostanie wystawiona w teatrze. Cierpiałam męki samotności,
która, wraz z owładniającą mnie rozpaczą, zdawała się
zapowiadać przyszłość przerażająco odmienną od mojego
dotychczasowego życia.
Nie minęła godzina (chociaż dla mnie były to całe wieki),
a na schodach dał się słyszeć lekki krok maman, skruszonej i
zdyszanej, jakby zatrzymywała w sobie wszystkie rzeczy,
które chciała mi powiedzieć, i zdała sobie sprawę, że musi ze
mną pomówić, zanim straci moje zaufanie.
- Adelko, nie śpisz jeszcze? - Jej głos był cichy i
niepewny, i przeszył mnie strach, że oto właśnie teraz zostanę
poinformowana o długiej podróży. Buenos Aires albo
bajkowy Wschód - słyszałam, jak maman i Jenny marzyły o
tym na głos w wieczory, kiedy ciężkie krople deszczu bębniły
w dach oranżerii. Paryż tonął w szarości. Wiedziałam, że
pojadą beze mnie do zielonej dżungli, gdzie papuzia rodzina
monsieur Puncha gania się wśród wysokich drzew. Zostawią
mnie samą, a przyjaciele maman będą coraz rzadziej zaglądać
na rue Vaugirard, wiedząc, że nie ma już tu uwielbianej przez
nich Celiny.
- Nie, nie śpię, maman - odparłam. - Która jest godzina? -
I udałam, ziewając i wolno otwierając i zamykając oczy, że do
tej pory spałam.
- Nie jest jeszcze późno - powiedziała maman - a
przynajmniej nie dla ciebie, i jest mi przykro, że zostałaś
wysłana na górę, ma cherie. Ale wiesz, nie wszystko to jest
takie proste... - dodała przyciszonym głosem i zamilkła.
Wiem, chciałam powiedzieć, ale mama przemówiła
znowu, wyrzucając z siebie potok słów, których wcześniej
nigdy od niej nie słyszałam.
- Mam pracę i mam dziecko - przy tych słowach wzięła
mnie za rękę i poczułam dotyk jej silnych, szczupłych palców.
- Poza tym są jeszcze mężczyźni, którzy lubią zapraszać
Celinę Varens na obiad lub do loży w operze, tylko po to, by
rozkoszować się reakcją tłumu.
- Maman est belle (Maman est belle (fr.) - mama jest
piękna.) - wyrwało mi się i poczułam, że w tym momencie w
ogóle nie myślała o urodzie i że chciała mi po prostu
powiedzieć, co jej leżało na sercu.
- Jest taki mężczyzna, który nie może się ze mną rozstać,
choć robi to dość często, wracając do swoich zamorskich
posiadłości.
- Kochasz go, maman? - usłyszałam mój przerażony głos,
który, niestety, zaraz potem spytał: - Kiedy milord znów
wyjedzie? Mam nadzieję, że niedługo...
- Chciałby, żebym wyjechała z nim - odparła moja matka
głosem ściśniętym z powodu przykrości, którą jej właśnie
wyrządziłam. - Ale w Paryżu są wszyscy moi przyjaciele, mój
teatr... - W tym momencie, wybaczając mi jak zwykle,
podniosła mnie, objęła i pocałowała. - I moja mała Adelka.
Jest tu ze mną szczęśliwa, non?
- Tak, tak - wyszeptałam, nadal przytulona do miękkiego,
upudrowanego policzka Celiny. - Szczęśliwa...
Po tym wszystkim, gdy ucałowała mnie jeszcze ze sto razy
i zbiegła po schodach na dół, poczułam się bezpiecznie,
wiedząc, że mnie kocha i że nasze życie będzie nadal się
toczyć znanym torem. Wszystko zostanie dokładnie tak, jak
było. Co do tego, przynajmniej, starałam się przekonać samą
siebie, próbując pogrążyć się we śnie.
Leżąc tak w łóżeczku z baldachimem, z różową kołderką i
muślinowymi zasłonkami, siłą skojarzeń przeniosłam się do
tej krainy - przeszłości - której obraz zacierały moje pełne
wrażeń paryskie dni. Zobaczyłam siebie na ścieżce tonącej
wśród kłujących krzewów z żółtymi kwiatami. Idąc nią,
dotarłam do niskich kamiennych schodów, obramowanych
podobną obfitością kolcolistów i żarnowca. Schody opadały w
dół, a z mojej dziecięcej perspektywy było ich chyba ze sto, a
na ich końcu znajdowało się morze, tak małe i odległe, jak
obrazek uwięziony w szklanej kuli (miałam taką jedną,
przedstawiającą Paryż podczas śnieżycy; katedra Notre Dame,
za jednym potrząśnięciem ręki, pokrywała się białymi
płatkami). Nigdy przedtem nie widziałam morza, zastygłam
więc na jego widok w bezruchu. Na moje nieszczęście
odwróciłam się i spojrzałam za siebie. Czułam się obco w tej
pustej rozległej przestrzeni, gdzie bezmiar wód rozciągał się
aż po horyzont.
Biała willa (tak nazywała ją mama - mówiła, że byliśmy w
białej willi, jak miałam jakieś dwa, trzy lata) stała dumnie na
końcu ścieżki. Palmy i pomarańczowy gaj przesłaniały jej
front, a delikatne drżenie gorącego powietrza sprawiało, że
lśniła jak pałac z bajki. Nie wiedząc, czy mam podążać dalej
w stronę zagadkowego morza, czy zawrócić, stałam jak
skamieniała, oglądając się na mężczyznę, który pokonał
najbardziej zarośniętą część ścieżki i skierował się w stronę
schodów.
Mężczyzna ten był moim ojcem. Maman spędziła ostatni
dzień przed wyjazdem na uczeniu mnie słowa „papa" (słowa,
o którym wiedziałam, że wzbudzi pogardę Jenny). Stał nagi na
wąskiej ścieżce. Zgarbił się teraz, przyłapany przeze mnie na
zdejmowaniu bryczesów, i zauważyłam, że trzyma w ręku
kąpielówki, które zaczął nakładać na swe owłosione nogi.
Wymamrotał coś, co można było uznać za przeprosiny. Po
czym rzucił". - Co tu robisz sama, moja mała? - Podszedł do
mnie, podniósł mnie i zaczął zbiegać po schodach ogromnymi
susami w kierunku skały, wcinającej się w morze. Na
szczęście moje okrzyki powstrzymały go przed rzuceniem się
do wody głową w dół razem ze mną, a maman, która
usadowiła się nad skałą pod osłoną parasola, krzyczała, by
mnie uwolnił. Czułam jednak, że to moje tchórzostwo
wzbudziło jego niechęć do mnie. Gdy leżałam potem w łóżku,
wsłuchując się w szum wiatru wśród sosen z tyłu domu,
słyszałam, jestem tego niemal pewna, jak maman wstawia się
za mną wobec tego cudzoziemca, który miał między nogami
coś podobnego do pałki; przynajmniej tak mi się zdawało na
ścieżce. - Pozwól jej tu zostać, Edwardzie - dał się słyszeć
głos kobiety, pięknej tancerki, Celiny Varens, będącej
bożyszczem Paryża. Skuliłam się na dźwięk błagalnego tonu,
którym prosiła, bym mogła zostać w białej willi nad brzegiem
morza. Nigdy wcześniej nie słyszałam, by maman tak mówiła,
i nie wiedziałam, że był to ton pełen uniżenia i miłości.
Aż do tego wieczoru nie pamiętałam ani o brzydkim
mężczyźnie i jego nagości, ani o łzach mojej mamy, ani o
wielkiej sośnie o gałęziach tworzących parasol, jęczącej na
wietrze z tyłu domu. Jednak teraz, gdy tak czekam, godzina za
godziną, aż maman wejdzie po schodach i powie „droga
wolna", i pozwoli mi wrócić na szezlong w jej buduarze, abym
mogła nareszcie spokojnie zasnąć, wszystko to wróciło do
mnie tak wyraźnie, jak biało - czarne portrety Felixa z
utrwalonej przeszłości. W końcu jednak musiałam zapaść w
sen, gdyż teraz jest już ranek, a jasne, wielkanocne słońce
przenika przez zasłony. Zbiegam na dół do buduaru - nikogo
tam nie ma - potem do salonu, w którym czuć zapach cafe au
lait przyrządzonej jak zwykle przez Jenny. O, proszę, jest też
sama Jenny - poza tym dom na rue Vaugirard jest pusty, a ona
sama mówi, że maman poszła wcześnie do teatru na próby.
Nic nie mówi o wczorajszym gościu. Poza zapachem tytoniu
unoszącym się w oranżerii nie ma żadnego śladu, że on w
ogóle tutaj był. W końcu nie wyrzuciłam portretu, który zrobił
mu Felix. Ukryłam go za to w skrzyni w mojej sypialni, gdzie
trzymam sekretne skarby.
2
Ta osiemnasta karta przedstawia królestwo Hekaty, nocnej
wiedźmy. Znak Raka, siódmego znaku zodiaku, symbol
prymitywnych sił podświadomości. Tutaj są kamienne
kolumny Hadesu, bramy życia i śmierci. Nad tym wszystkim
króluje księżyc. To jest krytyczny punkt podróży, gdy ważą
się losy...
Mówi to stara kobieta, nazywana przez maman i Jenny po
prostu La Cibot. Patrzy na mnie, stawiając wróżbę, i widzę, że
maman wcale nie jest z niej zadowolona. Po raz pierwszy
fillette (Fillette (fr.) - córeczka.) aktorki i śpiewaczki operowej
Celiny Varens i jej oddanej przyjaciółki Jenny Colon
(wszyscy zawsze zachowywali się tak, jakbym w pewnym
sensie była ich wspólną córką) pozwolono udać się na nędzną
uliczkę w samym środku Marais, gdzie ma swą siedzibę
wróżka. Dlaczego więc ktoś tak młody, w którego życiu
wkrótce nie zdarzy się raczej nic ciekawego, skupia na sobie
uwagę staruchy?
Maman kaszle znacząco, gdy Jenny, która zwolniła się
rano z teatru i prób do „Piquillo", zapala krótkie cygaro,
opierając swe nogi w jasnobrązowych botkach tresera na tym
samym stole, gdzie La Cibot układa tarota. Czarna kura
imieniem Kleopatra skubie ziarenka pod stołem, a ropucha o
długim, biblijnym imieniu, którego nikt nie jest w stanie
wymówić, siedzi tuż koło kart z wizerunkami wież, wisielców
i złowieszczych księżyców w ciemnych, ponurych barwach.
Nie boję się La Cibot - przychodzi zbyt często na rue
Vaugirard wzywana w nagłych wypadkach, a poza tym
słyszałam, jak maman i Jenny żartują na temat jej
niesprawdzających się przepowiedni, gdy zasypiałam,
przekonana, że jedna rzecz jest pewna w moim życiu:
mianowicie to, że będę zawsze szczęśliwie żyć przy boku
mojej uwielbianej mamy. Pozwolono mi przyjść tylko dlatego,
że o to błagałam. Lekcje włoskiego, które maman nagle uznała
za potrzebne, są nudne, a kobieta o silnym, teatralnym głosie,
siostra obecnego dyrektora muzycznego Funambules, która
przychodzi mnie uczyć tego języka (maman uważa, że
pewnego dnia będę wdzięczna, że go znam), przeziębiła się
ciężko.
- Będę cicho - obiecałam maman, gdy wyruszyłyśmy z
domu przy wtórze przekleństw monsieur Puncha w języku, w
którym powinnam być biegła. - Nie powiem ani słowa,
maman. Nawet nie zauważysz, że tam jestem!
A teraz wygląda na to, że dla starej wiedźmy istnieję tylko
ja. Tylko ja znajduję się w małym, cuchnącym pokoiku, z
czarną kurą przechadzającą się i dziobiącą ziarna pod rzadko
pranym obrusem, przy całkiem zamkniętych okiennicach,
chroniących przed wczesnowiosennym słońcem. Można
pomyśleć, że przed maman i Jenny nie rozpościerają się
perspektywy romansu, szczęścia, czy czego tam jeszcze
oczekuje się od wróżbitów. Ja, niechcący, a raczej
niezasłużenie, jestem gwiazdą tego przedstawienia.
- Wieża - oznajmia La Cibot, która wpadła w jeden ze
swoich transów (pod żadnym pozorem, jak powiedziała mi
Jenny, nie można jej wtedy obudzić, ponieważ jej serce może
przestać bić w wyniku wstrząsu przy powrocie do naszego
świata). - Wieża i Rak razem. Podróż pod księżycem - wpija
przy tym we mnie wzrok, z otchłani swojego oddalenia, tak
dziki i pełen złych przeczuć, że po raz pierwszy czuję lęk
przed La Cibot. Maman też patrzy na mnie z niepokojem.
Dlaczego mam gdzieś wyruszać? I gdzie jest ta straszna
wieża? Niespodziewanie czuję łzy - pociągam nosem i
zanoszę się płaczem jak małe dziecko, patrząc, jak strużka
wypływa z mojego nosa na świeżo wykrochmaloną sukienkę
bez rękawków. La Cibot skazuje mnie na wygnanie; czuję, że
wysyła mnie daleko od maman. Nie przychodzi mi wtedy do
głowy, że wróżka może być wtajemniczona w przyszłe plany
maman. Albo ją o nich poinformowano, albo wiedziona
genialnym przeczuciem, wyczytała z tarota nasze niedalekie
rozstanie. Jak mogłam wyobrazić sobie coś takiego? Przyszłe
wydarzenia wskazują jednak na to, że La Cibot
prawdopodobnie znała przynajmniej część problemów
nękających maman. I jeśli byłabym na tyle dorosła, by móc
odgadnąć, jakie mogły być skutki poprzedniej nocy, byłabym
mniej zaskoczona przepowiedniami starej wiedźmy.
Tego ranka, gdy szłyśmy boulevard de Saint Germain,
czuło się w powietrzu radość i spełnienie. Flaneurs - czyli ci,
co tylko spacerują i obserwują - przechadzali się i przysiadali
w kawiarniach, by rozkoszować się ulicznymi scenkami. W
kawiarniach zaś lustrowano uważnie każdą osobę (i każdą
kieszeń, z której można coś wyciągnąć), przy wtórze plotek
kobiet w prążkowanych żakietach, marszczonych spódnicach i
ładnych butach, ukazujących wąskie kostki w pończochach z
farbowanej bawełny. Zauważyłam, że tylko maman była
zatroskana, a wręcz w złym nastroju. Moje prośby, by
spojrzała w górę na kasztanowce udekorowane wspaniałymi
świeczkami zapalanymi w majowy poranek, mającymi
uświetnić bal dla biedaków, zostawały bez echa. Nawet Jenny,
idąc po jej drugiej stronie, nie wysilała się, by rozweselić
maman, choć do tej pory zawsze to robiła, gdy ta była
przygnębiona. Wydawało się, że stolica świata, to magiczne
miasto, straciło urok dla jednego ze swych największych
klejnotów, pięknej i sławnej Celiny Varens. Mimo to
chodziłyśmy do La Cibot jak do lekarza, by usłyszeć bardzo
niekorzystną diagnozę. Niezależnie od tego, jak sobie
przypomniałam, mężczyzna, którego zgodnie z życzeniem
Celiny miałam nazywać papą, ponownie zniknął z naszego
życia. Czy maman mogła chcieć czegoś więcej?
A stała się rzecz następująca. Ten obcy, jak w myślach
nadal nazywałam ciemnego, nieprzyjemnego mężczyznę,
który przychodził do naszego domu na rue Vaugirard od
Wielkanocy do wczesnego lata, zdawał się uważać za
właściciela wszystkiego, na czym spoczęły jego oczy. Jego
własnością była zarówno moja biedna maman jak i ja sama.
Milord anglais, jak nazywała go Jenny, zanosząc się krótkim,
pogardliwym śmiechem, przy każdej wizycie przynosił jakiś
dekoracyjny mebel albo wartościowy drobiazg ze szkła czy
obraz do oranżerii. Ja zaś widziałam, jak moja matka czuje się
coraz bardziej wobec niego zobowiązana, zniewolona, wręcz
go
nienawidzi.
Mnie,
zaliczaną
do gorszej części
umeblowania, obcy milord podrzucał czasem do góry, wołając
przy tym, że jestem jego małym article de Paris. Tym
sposobem chciał dać do zrozumienia, że symbolizuję dla niego
całą rozwiązłość miasta, do którego tak bardzo nie pasował.
Nawet w tak młodym wieku wiedziałam, że article de Paris
oznaczał piórko albo sztuczny kwiatek, taki, jaki przypinała
tante Irene do kapelusza czy do bukiecika dla kurtyzan, które
milord i jemu podobni odwiedzali, gdy ich naszła ochota.
Można sobie więc wyobrazić, jaka była moja reakcja na tego
typu gesty ze strony tego aroganckiego mężczyzny.
Poczułam więc przyjemną ulgę pewnego dnia (a
zapowiadała się ładna pogoda), gdy maman oznajmiła, że
wybieramy się razem na wyścigi w Longchamps, a
towarzyszyć nam będzie wicehrabia, zepchnięty na drugi plan
wskutek przyjazdu milorda. Lubiłam wicehrabiego, był
nieudolny, ale grzeczny, i nigdy nie zapominał kupić mi
ciastek, w tym tartaletek z fraise de bois (Fraise de bois (fr.) -
poziomki.), które Jenny uważała za zbyt drogie.
- Czuję krew Anglika - zawołała za nami Jenny, gdy
ruszyłyśmy eleganckim, ozdobionym herbem faetonem
wicehrabiego na pierwsze prestiżowe wyścigi w sezonie. I gdy
obejrzałyśmy się za siebie, zauważyłyśmy w rzeczy samej
mężczyznę, uważającego się za mego ojca, jak wysiada z
drogiego, wynajętego powozu przed naszym domem, i jak na
twarzy jego maluje się niezadowolenie, gdy słyszy z ust
służącej Bettiny, że pani nie ma w domu. Ku mojemu
zadowoleniu, maman uznała to, podobnie jak ja, za niezły żart,
i nawet nie starała się zasłonić głowy wicehrabiego, gdy
poczciwy młodzieniec wychylił się niemal do połowy, by
zobaczyć, z czego się śmiejemy. Niestety, jak wydaje mi się z
perspektywy czasu, błędem było z naszej strony, że nie
powstrzymałyśmy przed tym wicehrabiego. Wydarzenia
potoczyłyby się zupełnie inaczej, gdybyśmy do tego nie
dopuściły.
Dzień spędzony na wyścigach, gdzie wicehrabia
zatroszczył się o to, bym wygrała kilka złotych luidorów
(monety te, za jego sprawką pojawiające się pod moim nosem
lub wypadające z jego rękawa, nazywały się moimi
„wygranymi"), sprawił jednakową radość mnie i mojej mamie.
Tak wielką na nowo do niego poczuła sympatię, że zgodziła
się wieczorem towarzyszyć mu do opery. Ja miałam zostać
odwieziona do domu, gdzie Jenny i Bettina miały
przygotować mi kolację i położyć mnie spać. Tego typu
sytuacje zdarzały się dość często, więc w ogóle mnie to nie
zastanowiło. Czułam się bezpieczna, wiedząc, że maman
wróci do domu koło północy. Może posiedzi trochę w
oranżerii, jeśli noc będzie ciepła, a potem, po wstąpieniu na
chwilę do buduaru, w drodze do swojego pokoju, schyli się i
pocałuje mnie na dobranoc.
Od momentu, kiedy wysiadłam z faetonu wicehrabiego
przed domem na rue Vaugirard, wszystko potoczyło się
zupełnie inaczej. Obrażona dziewka kuchenna wpuściła mnie
do środka, po czym zniknęła. Dom był pusty, a poza tym po
ekscytujących wyścigach nie byłam w stanie usiąść spokojnie,
by porysować czy poczytać. Wyszłam nawet na ulicę i
rozglądałam się na wszystkie strony, w nadziei, że zobaczę
wracającą Jenny czy Bettinę. Naturalnie, nie było widać ani
jednej, ani drugiej. Wtedy spojrzałam w górę. Jakiś
mężczyzna siedział na balkonie mieszkania na pierwszym
piętrze, zwykle zamkniętego i przeznaczonego dla rzadko tu
goszczącego monsieur Graffa.
Tym mężczyzną był cudzoziemski milord. Objął w
posiadanie balkon, tak jak w ciągu ubiegłych tygodni
zajmował każdy pokój, w tym także oranżerię. Zauważył mnie
od razu.
- Adelko! - zawołał, gdy wbiegłam do środka i wspinałam
się po schodach tak szybko, jak mogłam, by schronić się w
moim pokoju. - Chodź tutaj, ty mała małpko. Gdzie jest ta
kokietka, twoja maman, co? Mów mi zaraz!
Widziałam pijanych mężczyzn wystarczająco wiele razy,
by wiedzieć, że najlepiej trzymać się od nich z dala,
pomknęłam więc dalej schodami na dźwięk jego głosu, przy
czym przyszła mi do głowy straszna myśl, że w domu
naprawdę nie ma nikogo poza szalonym, obcym mi milordem.
Może rzucić się za mną po schodach i zabić jak Sinobrody, po
czym zamknąć w tajemnym pokoju. Jednak potwór był
szybszy ode mnie, złapał mnie i wciągnął do pokoju, potem na
balkon, gdzie siedział, jedząc migdały w czekoladzie.
- Jesteś taka sama, jak twoja matka. Zrobisz wszystko dla
pieniędzy - powiedział grubym głosem mężczyzna, do którego
moja mama nie była już w stanie zwracać się jako do mojego
ojca. - Jak nie chcesz ich jeść, wyrzucimy je.
I ku mojemu przerażeniu zaczął rzucać cukierki, migdały
twarde jak kamień, na dach oranżerii w dole. Wkrótce dał się
słyszeć zgrzyt szkła, pękającego na milion kawałków, po
czym, pomimo moich usilnych wysiłków, by się
powstrzymać, w kompletnej ciszy zabrzmiały moje własne
krzyki i łkania.
Najgorsze jednak nastąpiło później. Jedynym sposobem, w
jaki mogłam skłonić obcego mężczyznę, by przestał strzelać
na dół tymi drogimi czekoladowymi pociskami, było wdrapać
się mu na kolana. Często, gdy przychodził z wizytą, usiłował
mnie do tego namówić, ale zawsze spotykała go z mojej
strony odmowa. Teraz płakał wraz ze mną. Trudno mi się do
tego przyznać, ale mimo mocnego, słodkiego zapachu w jego
oddechu, współczułam mu. Być może byłam pod wpływem
woni, która go otaczała: częściowo koniaku (którego zapach
rozpoznawałam też u innych wielbicieli maman) i częściowo
czegoś innego - raz poczułam go od monsieur de Nervala, gdy
przyszedł zalecać się do Jenny, jeśli tak można nazwać jego
dziwne zachowanie. Jak mówiłam, poczułam pierwszy
przypływ sympatii do tego smutnego, pijanego obcego
mężczyzny. Z bliska nie wzbudzał więcej strachu niż Bestia w
„Pięknej i Bestii", opowieści, która napawała mnie lękiem,
gdy byłam młodsza. Teraz byłam na tyle duża, by zrozumieć,
że był smutny i tęsknił za maman podobnie jak ja. Jednak gdy
zapadł zmrok, nie miałam zamiaru pozwolić mu zostać,
zwłaszcza że wytrzeźwiał na tyle, że można by go było
sprowadzić na dół, na ulicę. Ten szokujący pokaz siły jego
uczuć - zniszczona oranżeria i tak dalej - powinien dać mojej
mamie do zrozumienia, że nie należy wpuszczać tego Anglika
do domu.
Jednak wydarzenia nie potoczyły się tak, jak
zaplanowałam. Długo po tym, jak się ściemniło, przed dom
zajechał powóz, który rozpoznałam jako należący do
wicehrabiego. Obcy mężczyzna, który pociągał duże łyki
brandy z butelki, nagle postawił mnie na podłodze i wychylił
się przez balkon. Zawołał maman. Nagle ton jego głosu się
zmienił, a on ruszył na dół schodami i wybiegł na ulicę - coś,
co chciałam, żeby zrobił trzy godziny wcześniej, ale teraz już
mnie to nie obchodziło. Usłyszałam jedynie cichą wymianę
zdań między dwoma mężczyznami: wicehrabią, jak się
domyślam, i Anglikiem...
No i właśnie tutaj teraz stoimy - maman, Jenny i ja - po
powrocie od La Cibot, w ruinach pięknego domu mamy na rue
Vaugirard. Bo zniszczeniu uległa nie tylko oranżeria. Dom
został całkowicie spustoszony. Zniknęły i łóżka, i wszystkie
meble, i różowe zasłony, porcelanowe talerze z Sevres,
wszystkie łyżki, widelce i noże z kuchni.
Odeszła nawet tante Irene, a wraz z nią szpilki, woreczki z
mydłem, i kiście sztucznych wonnych fiołków.
- Co my teraz zrobimy? - maman pyta Jenny matowym,
smutnym głosem.
A Jenny po raz pierwszy w życiu nie ma gotowej
odpowiedzi.
3
Edward
Jestem mordercą. Przynajmniej według francuskiego
prawa. Zabiłem w obronie mojego honoru. Już nigdy więcej
nie usłyszę, nie obejmę tej córy wolności, która nauczyła mnie
bycia niewolnikiem. Odwraca się ode mnie i wygina usta w
pogardzie. - Wracaj do swego starego kraju - wracaj, wracaj! -
Gdy chodzę po domu, przygotowując się na najazd gości, jej
głos dźwięczy w moich uszach, tak jak krzyk ptaków
oczekujących strzałów w sierpniu nad bagnami. - Dom i
ziemia to wszystko, co się liczy dla was, Anglików - mówi
dalej ten głos; głos, który może przybrać tysiąc odcieni, może
stać się głosem tragicznej królowej lub zwykłej comedienne
(Comedienne (fr.) - aktorka.), femme savante (Femme savante
(fr.) - kobieta wyształcona.) albo bohaterki rewolucji. Twój
zamek, twoje dobra... Wracaj...
Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na śmierć.
Moje życie rozciąga się przede mną jak rozległa marmurowa
mozaika podłogi w hallu tego domostwa, którego nigdy się nie
spodziewałem odziedziczyć. Czekają mnie tu bankiety, długie
okresy samotności, wyprawy na polowania i cała ta reszta.
Dwa razy w roku podróżuję do moich odległych posiadłości,
potem do Szkocji, odwiedzić jakiegoś tam księcia czy
hrabiego, słuchając w długie ciemne noce zawodzenia muzyki
granej na kobzach na tle grzmotów brunatnych wodospadów.
Będę podróżował tylko do obcych miejsc, obcych memu
sercu. A przy moim boku będzie żona jeszcze bardziej mi
obca, niż kiedykolwiek była nią miłość mojego życia, ma belle
Celine.
Ponieważ muszę się ożenić, inaczej zwariuję.
Jeśli dopisze szczęście, dziś do Thornfield Hall przyjadą
dwie osoby. Pierwsza z nich, moja przyszła żona, przybędzie
przed południem. Będziemy przechadzać się razem po długich
leszczynowych alejkach, gdzie zieleń liści kryje pustkę
otaczającego pejzażu. - Dostaję dreszczy na myśl o pustce
panującej w twojej posiadłości! - wykrzykiwała Celina, gdy
razem leżeliśmy w białej willi nad morzem. Za oknem pysznił
się żółty tren mimozy, a jasne kwiaty tańczyły na wietrze,
przez co ponure krajobrazy mego kraju wydawały się jedynie
snem. - Nigdy tam z tobą nie zamieszkam. Dlaczego nie
sprzedasz wszystkiego i nie osiedlisz się we Francji?
Zatopiony we wspomnieniach, zapominam o młodej
kobiecie, która ma dziś przyjechać. Ustawiam nas razem w
wyobraźni na poszarpanym wzgórzu, na akrach ziemi, o
których posiadanie słusznie oskarża mnie Celina. Bowiem
ludzie żyjący na mojej pełnej wrzosowisk, ubogiej ziemi mają
szczęście, jeśli mogą się najadać do syta. (Mimo to nie
przeszkadzają jej diamenty i kaszmir, które jej kupuję za
dzierżawę przeklętych ziem, czy akcje kolei, której ogromne
stalowe tory przecinać będą obrzeża moich włości. Ani ziemie
w Trynidadzie, z których zyski poszły na oranżerię w Paryżu,
potem przeze mnie zresztą zniszczoną. Jest to jeden z wielu
tematów, nad którymi nie mogę się zastanawiać).
Gdzie ja byłem - jeśli nie z Celiną Varens, w zniszczonym
królestwie, które kiedyś było naszym? Duchem i myślami
bardziej jestem tam niż tutaj, dlaczego więc nie sprzedałem
wszystkiego, tak jak nalegała? Dlaczego tkwię w tym miejscu
przeklętym przez Boga, jakby z pewnością je oceniła?
Dlaczego, gdy zobaczyłem starą kobietę na wrzosowisku, co
przywiodła mi na myśl czarownice, co ukazały się Makbetowi
w Forres, nie uznałem tego za ostrzeżenie - że moje ziemie w
końcu zażądają ofiary ze mnie, a duch mojej żony sprowadzi
na mnie wielkie nieszczęście? Wtedy byłem silny i młody -
trzeba było mi odejść. Ale zostałem, triumfując po nagłej
śmierci mego ojca i brata. Nigdy nie spodziewałem się, że
zostanę bogaty, a teraz mogłem kupić każdą kobietę, jaką
chciałem, i zapewnić jej wszystkie luksusy, których żądała.
Przewróciło mi to nieźle w głowie, mi, co byłem młodszym
synem, korzystałem więc z uroków mojej pozycji. Jak bowiem
przyszło mi się przekonać we Włoszech przy Giacincie, czy w
Niemczech przy Klarze, za granicą milord traktowany jest
niemal jak król. Ma na wyciągnięcie ręki wszystkie skarby
Europy. I jeśli handel niewolnikami, z którego ojciec mój
czerpał tak wielkie zyski, uznano by teraz za niezgodny z
prawem, europejskie kobiety są dobrze przygotowane, by
pokryć ten ewentualny deficyt. Sprzedałyby swoje dusze - z
wyjątkiem Celiny, oczywiście z wyjątkiem Celiny - by stać się
paniami Thornfield Hall. Jednak odprawiłem je wszystkie, te
dobrowolne niewolnice. Wróciłem tu sam, ja, morderca.
Niewielu mężczyznom zdarza się pozbyć pierwszej żony,
by poślubić następną.
- Lepiej niech pan pójdzie na górę - rzekła Gracja Poole o
świcie tego dnia, którego miała przybyć moja przyszła żona.
Obudziłem się, zanim jej ręka dotknęła mojego ramienia, tak
wielki był mój lęk przed tym, by wieść o istniejących więzach
małżeńskich nie rozniosła się po domu. Gracja, naturalnie,
nigdy nie zdradziłaby, czym się zajmuje, ale Lea i inne
służące - kto to wie? Często to sobie wyobrażałem: kaplica,
stara wdowa Ingram w kościelnej ławce, dostojna narzeczona,
którą, odwracając się od ołtarza, mógłbym niemal pomylić z
wysoką, ciemnowłosą kobietą: moją pierwszą żoną.
Po tym nastaje cisza, tak potężna, jak zimny,
niezmordowany wiatr w pogodne dni października, który
chłoszcze bagna i rozrzuca liście w dolinach. Cisza - a potem
mamrotanie, szuranie butami, szelest sukien w nawie.
Czerwona suknia, o Boże, czerwona suknia. Pulsuje jak
płomień, a postać w niej jest jak linia ognia, zmierzająca
prosto do stołu, na którym spoczywa najświętszy sakrament.
Jak mogę ją zatrzymać, tę kobietę, która straszy w tym domu,
jak kiedyś przepowiedziała ta stara wiedźma? Nie ma jednak
czasu do stracenia.
- Niech pan przyjdzie, proszę pana - mówi Gracja Poole. -
Musimy coś zrobić, zanim przyjadą panie. - Idę więc za
Gracją, bo ma rację. Musimy coś zrobić, i to teraz.
Co mogę powiedzieć, co mogę zrobić, by odpokutować za
grzechy popełnione najpierw w moim imieniu, a potem przeze
mnie samego, za trzydzieści sztuk srebra, trzydzieści tysięcy
funtów, za które kupiła mnie moja biedna Antonina? A za te
pieniądze zyskała tylko klatkę, i jak egzotyczny ptak
przymarznięta jest do swojej gałązki, wysoko ponad
zgiełkliwym domem, nad którym z natury rzeczy to ona
powinna czuwać. Jak mogę zadośćuczynić kobiecie, która
postradała zmysły, która cierpi, a potem zapomina, robi się
agresywna, po czym popada w rozpacz, błądząc we mgle
nieświadomości, którą z rzadka jedynie przeszywa jasna
myśl? Nie mogę jej kochać ani ona mnie. Ale ona będzie
władać mną do końca, jeśli się nie ożenię i nie zacznę żyć jak
inni mężczyźni. Ziemie Ingramów dołączą do ziem Thornfield
Hall. Będę z tobą iść przez życie, Blanko, a razem staniemy
się bogaci.
Znowu więc, gdy wspinam się na trzecie piętro domu,
które już na początku naszego miodowego miesiąca w
myślach musiałem przeznaczyć na siedzibę biednej Kreolki,
zmuszony jestem stanąć twarzą w twarz z nagą prawdą
mojego życia - już Gracja Poole tego przypilnuje! Nie ma dla
ciebie ani namiętności, ani nadziei - mówi jej ciężki krok,
kiedy wchodzi na ostatni, zakręcający stopień. Spal swoje
marzenia o Francuzce. Musisz się ożenić i spłodzić potomka.
Jest już za późno, bym cofnął się do stanu niewinności -
niewiedzy, jak powiedziałaby Celina - w którym tkwiłem, gdy
mój ojciec i brat jeszcze żyli, a przede mną stała otworem
kariera kościelna albo wojskowa, cela albo koszary dla
młodszego syna. Na moje wychowanie składało się
zaniedbanie i bicie. Moja matka, która zmarła, nim dorosłem,
była niezdolna do miłości. Mój starszy brat Rowland, mający
zapewnioną przyszłość dziedzica, znęcał się nade mną
niemiłosiernie. Spędzałem dnie na bagnach, strzelając i
polując.
- Wychowano cię do zabijania - powiedziała pewnego
dnia Celina, gdy siedzieliśmy w ogrodzie domu, który dla niej
zbudowałem;
domu,
w
którym
zapachy
ze
śródziemnomorskich Alp wraz z wonią tamtejszych kwiatów
unosiły się aż do późnego wieczora. - Ptaki i zwierzęta, które
zabiłeś, urodziły się, by umrzeć okrutną śmiercią, i to ty byłeś
ich oprawcą.
Po czym Celina, widząc na mojej twarzy zdziwienie
wobec jej dziwnych poglądów, zaśmiała się i wstała od stołu,
na którym stały brzoskwinie i wino. - Pewnego dnia to
zrozumiesz - rzekła. - Gdy osiedlisz się w tym kraju i spotkasz
tych, którzy znają prawdę i walczą o wolność i
sprawiedliwość.
Te słowa nic wtedy jednak dla mnie nie znaczyły. A teraz,
kiedy je rozumiem, jest już za późno. Jestem mordercą i już
nie mogę wrócić do Francji. Gdy tak podążam w górę za
ponurą postacią Gracji Poole, pozbawiony wyboru, muszę
przyznać, że pani, którą zdradziłem, cieszy się wspaniałą
zemstą. Gdyż nawet do Celiny nie doszły wieści o moim
tajemniczym ślubie w Indiach Zachodnich. A gdyby to
odkryła, co by o mnie pomyślała? To sekret, który będę
musiał zabrać do grobu - i teraz pozostaje jedynie pytanie,
czyj będzie to grób: Antoniny czy mój.
Nie jestem w stanie opisać wizyty u mojej żony. Tak jak
zwykle, nieludzki sposób jej traktowania wzbudza moją
odrazę. Jednak pieniądze, wręczane przeze mnie Gracji Poole,
przekładają się na picie i groźby, gdy tylko zaczynam
narzekać. Gracja ma w ręku moją przyszłość, podobnie jak
moją nieznośną teraźniejszość. Nikt nie może się dowiedzieć o
istnieniu Berty, jak kiedyś nazywałem moją żonę. Pani F,
moja gospodyni, posłusznie opowiada wszystkim gościom, że
w Thornfield Hall straszy duch; i tak jest naprawdę.
Powiedziałem, że nie opiszę wizyty u mojej żony, a
przyczyna tego jest prosta, chociaż nie mam odwagi jej
wyrazić. Boję się, że nawet odwrócenie tego, co znajdę na
trzecim piętrze mego przeklętego spadku, potwierdziłoby
tylko dobrze znany stan rzeczy.
Otworzyłem stalowe drzwi, do których tylko ja mam
klucz, podczas gdy Gracja stała za mną, a okropny smród jej
ciała omal nie owionął mnie całego w tym niskim, wąskim
korytarzu na strychu. Poczułem gin i kwaśny odór, który brał
się z jedzenia prawie wyłącznie kapusty i chleba. Już dawno
temu nakazywałem, by Antonina jadła dobrze, tak jak kiedyś
razem jedliśmy, na jednej z Wysp Zawietrznych. Wieje tam
łagodna bryza, pełna egzotycznych woni i zapachu hibiskusa,
oferując ucztę dla wszystkich zmysłów. Ale Gracja mnie nie
słucha - wie, że może - i podejrzewam, że moja biedna szalona
żona bywa głodna, gdy odmawia monotonnych posiłków
swojej strażniczki. A sam Bóg wie, że jest już wystarczająco
chuda. I to właśnie jej widoku zacząłem bać się bardziej niż
jakiejkolwiek innej udręki mojego życia tu, w Thornfield Hall.
Wychudzona, przypominająca widmo - jest zaprawdę duchem
naszej wczesnej miłości. Jej zagubiony umysł, tak desperacko
poszukujący w świecie jakiegoś punktu oparcia, jest
dokładnym przeciwieństwem Celiny. Bowiem Celina, której
doskonałą równowagę można podziwiać, gdy jedzie na koniu
na oklep albo tańczy na linie rozpiętej wysoko nad areną, za
Przewodników ma rozsądek i jasność, których brakuje tej
zagłodzonej, utykającej istocie. Ach, gdybym tylko był
spotkał Celinę Varens, kiedy jeszcze byłem młody i wolny!
Wszystkie plany mego chciwego ojca obróciłyby się wniwecz.
Spędziłbym swoje życie pod gołym niebem, podróżując z
jednym z małych, prowincjonalnych cyrków, w których
Celina tak lubiła pracować w letnich miesiącach. Sprzątałbym
i troszczył się o nią, biedny niczym chłopak stajenny.
Teraz nie ma to jednak żadnego znaczenia. Przypuszczam,
że moja dzika tęsknota za dzielną aktorką nie zostałaby
zrozumiana przez kogoś takiego jak Gracja Poole. Patrzy na
mnie, gdy przechodzę przez jej izdebkę i przekraczam drzwi
pokoju, który jest tak niski i ciemny jak las w Thornfield, po
którym Antonina nigdy nie chciała spacerować. Nie mam
wątpliwości, że w oczach służących jestem tak chciwy i tak
egoistyczny jak mój własny ojciec. Z jakiegoż innego powodu
miałbym chcieć poślubić Blankę Ingram, jak to wszystkim
wiadomo? Jest bardzo dostojna, to fakt, ale w okolicy są
ładniejsze i milsze dziewczęta. Musi mi chodzić o jej wiano, o
posiadłości, które dołączę do swoich. W związku z tym dla
Gracji (i dla mojej kuzynki, pani Fairfax, choć nigdy o tym nie
rozmawiamy, ale ona świetnie sobie pewnie ze wszystkiego
zdaje sprawę) muszę być niezwykle chciwym mężczyzną,
skoro chcę wziąć wiano od dwóch żon z rzędu. I tyle ci
zostało z tego snu o stajennym chłopcu, odgaduję myśli Gracji
Poole, tak jakby ta pijana, niegramotna kobieta była w stanie
czytać w mym sercu.
Na stole, przy którym dzień i noc czuwa strażniczka mojej
żony, nie stoi nic, jak zwykle, poza butelką portera i szklanką.
Nie ma tu żadnych innych mebli. Antonina próbowała kiedyś
przewrócić szafę, gdzie wisiały jej wspaniałe, dawne ubrania,
wraz z jej czerwoną suknią, wobec czego Gracja, za moją
zgodą, kazała ją stąd usunąć, razem z odzieżą i
wspomnieniami, jakie ze sobą niosły. Stoi tu teraz tylko jedno
krzesło, na którym Gracja siedzi przy stole lub śpi, kiedy
musi, z głową wspartą na rękach. W tym ubogim, pełnym
krokwi pokoju, gdzie podłogę pokrywa jedynie słoma, okna są
małe i wysoko umieszczone, wobec czego jedyny widok
stanowi wąska sypialnia na tyłach z wysuwanym łóżkiem.
Dopiero po kilku sekundach zauważam, że krzesło zostało
przewrócone, a na łóżku nikogo nie ma (choć na początku
wydaje mi się, że się mylę, bo naturalne światło nie ma tu
dostępu). Wpatruję się z tak głupim wyrazem twarzy w Grację
Poole, jak ona we mnie. To niemożliwe - a właśnie tego oboje
najbardziej obawialiśmy się w Thornfield Hall. Antonina -
Berta - moja żona, uciekła, przepadła gdzieś w domu i jest na
swobodzie. Blanka Ingram, jej matka i ich znajomi zjawią się
za godzinę. Jednak, jak ta głupia, śmierdząca kobieta i ja
wiemy, musiało się to któregoś dnia wydarzyć, mimo
wszystkich naszych wysiłków, by stale zamykać drzwi i tak
wyciszyć pokój, by stłumić wszelkie hałasy. Biedna,
nieświadoma istota marzyła tylko o ucieczce. Nie jestem w
stanie opisać tego, co w związku z tym przeżywam.
Schodzę głównymi schodami na dół, do dużego hallu, z
ciężkim sercem. (Gracja, gdy doszła do pierwszego piętra,
gdzie znajdują się moja sypialnia i mieszkania przeznaczone
dla Blanki Ingram i lady Ingram, udała się tylnymi schodami
do izdebek służących. Boi się stracić pracę. Płacę jej
podwójnie za trzymanie języka za zębami; teraz będę musiał
płacić jej potrójnie). Co by teraz zrobiła Celina?, pytam sam
siebie. Co doradziłaby jej filozofia w tak nieznośnych
warunkach jak moje?
- Wszyscy ludzie są równi - powiedziała, gdy leżeliśmy w
jej uroczym małym domku na Montparnasse, który kupiłem i
umeblowałem dla niej z taką troską, podczas gdy ona
podkreślała, że sama płaci czynsz monsieur Graffowi. Celina
zawsze była niezależną kobietą, i lubiła mieć chleb
smarowany masłem z dwóch stron. - Kobiety mają takie
prawa, jak mężczyźni. - A ja się zastanawiam, jakie to są
prawa? Czy pętające mnie więzy, w postaci ziem i bogactwa,
nie są większą udręką niż życie jakiegoś biedaka? Zbliżam się
do hallu, wściekając się na Celinę, jak to miałem w zwyczaju,
gdy byliśmy kochankami. Przypuszczalnie uważałaby ona, że
biedna szalona Berta ma prawo włóczyć się po moim domu.
Gdyby jej pozwolono, z pewnością by tak robiła,
przeszkadzając służbie i gościom.
Ale nie ma ze mną teraz Celiny i nigdy jej już ze mną nie
będzie. Niech ją szlag trafi, nawet teraz, gdy groźniejsza część
mojej przeszłości, zagrażająca mym interesom, zakrada się do
mojego świata, cenny czas marnuję na marzenia o straconej
przeszłości. Przeklęta niech będzie kobieta, która głosiła
wolność, a ofiarowała mi tylko niewolę. Po raz ostatni -
widząc jak Lea, prowadzona przez Grację Poole, schodzi
przerażona kamiennymi schodami na dół, w sam róg hallu (co
powiedziała jej Gracja? Zmuszona w końcu przyznać, że kręci
się tu obłąkana istota?) - po raz ostatni zdobywam się na
ogromny wysiłek woli, by wypędzić La Varens na zawsze z
mojego umysłu. Przestaje dla mnie istnieć - na zawsze.
Gdy widzę bowiem, jak Gracja i Lea podchodzą do
szerokich drzwi, drzwi stojących pomiędzy Thornfield Hall i
światem zewnętrznym, gdy słyszę głośne dudnienie w stare
dębowe deski nabijane ćwiekami, skazuję Celinę na zasłużone
wieczne zapomnienie. Bo to muszą być Ingramowie, przybyli
za wcześnie, popędzani przez niecierpliwą Blankę, pragnącą
jak najszybciej ujrzeć mężczyznę, który oświadczy się jej,
zanim minie tydzień. Jej matka, strojna w perły i diamenty,
bez żenady wskaże, jakie prezenty powinienem obiecać
przyszłej pannie młodej. I przywiozą ze sobą całą świtę -
młodzieńców, bezmyślnych jak Celina (tu powtarzam, że nie
będę już o niej myślał), którzy uważają się za bogatych,
wysportowanych Anglików. "Rosbif (Rosbif (fr.) - rostbef.),
tak jak ty, Edwardzie!", jej drażniący głos brzmi w moich
uszach. Najbardziej zaś gardziłaby młodymi kobietami,
przyjaciółkami mojej przyszłej żony, za to, że zgadzają się na
swoją ograniczoną egzystencję. Wszystkie te pasożyty zwalą
się teraz na mnie, domagając się gościnności, a w jednym
przypadku nawet uwielbienia i miłości. Celino, twój duch
przemierza ten dom jak moja żona, moja prawdziwa żona. Nie
mogę bez ciebie żyć. Wracaj, powiedziałaś - ale ja opuszczę
Thornfield Hall i powrócę potajemnie do Francji, by żyć
samotnie ze wspomnieniami o tobie, jeśli tylko tyle wolno mi
jest nazwać moją własnością. Niech mnie aresztują i wsadzą
do więzienia, niech mnie wyślą na gilotynę za moją zbrodnię.
Podczas gdy Blanka Ingram zbliża się do serca Thornfield
Hall - mojej duszy, cytadeli mojej młodości, przyszłości i
przeszłości - zdaję sobie sprawę jednak, że nie mogę jej
poślubić i żyć jak uczciwy człowiek.
Wielkie drzwi do hallu stają otworem. Pojawia się służący
John, a Lea ponownie chowa się w cieniu, podczas gdy
Gracja, nadal, jak przypuszczam, szukając swojej uciekinierki,
udała się już na wyższe piętra. Ach, na skrzydłach
nieograniczonej wolności, którą przyniosła mi akceptacja
mojej prawdziwej sytuacji, mówię sobie w myślach: „niech
duch Antoniny teraz się nam ukaże, właśnie teraz, kiedy
wielkie rody z Yorkshire przybywają tu, by polować, grać w
karty i odgrywać teatralne sztuki. Niech zobaczą Kreolkę z
wysp, na których ich ojcowie, podobnie jak mój, trudnili się
handlem niewolnikami, a swe brudne zyski przeznaczali na
ich tabakiery, koronkowe chusteczki i całą resztę. Antonina
może jest i biała - ale ma na sobie znamię niewolnictwa, które
jej narzuciłem, jak i mojego odrzucenia. Lordowie i damy, czy
życzycie sobie, bym do takiego stanu doprowadził Blankę?
Szerokie drzwi, które w końcu otwierają się na oścież, nie
kryły jednak za sobą szlachty z sąsiedztwa. Na progu stoi
dziecko, oszołomione. Rozgląda się dokoła, potem zauważa
mnie i rzuca się w moje objęcia. Z początku, przyznaję,
zobaczyłem Celinę, drobną kobietę, z pomocą magii
zmniejszoną do rozmiarów wróżki. Twarz - uśmiechnięta, z
dołeczkami, uroda, wszystko w miniaturze. I zdawało mi się,
że widzę, jak leci do mnie, jak to robiła w cyrku w tych
odległych letnich miesiącach.
- To jest duży dom, monsieur - wykrzykuje dziecko -
kobieta, podczas gdy wszyscy służący zbierają się wokół, by
popatrzeć na to stworzenie. I jakby na potwierdzenie mojego
pierwszego, skrytego wrażenia, to małe stworzenie pyta, czy
będzie mogło latać w salle tak grande jak ta.
- Bo ja mam skrzydła, tatusiu. Chcesz zobaczyć?
4
Adelka
W poprzednim miesiącu w Paryżu było cieplej, niż
kiedykolwiek
odnotowano,
jak
mówi
Felix.
Felix,
odwzorowujący twarze, ze wszystkimi grymasami i
zmarszczkami. I w taką to pogodę, gdy twarze toną w
gorączce, z głębi chemicznej kąpieli w jego studiu wynurzyło
się kilka bladych potworów. Jednak żaden z nich nie ma tak
groźnej fizjonomii, tak jednoznacznie odzwierciedlającej
diabła jak papa. Jenny Colon mówi, że muszę teraz myśleć o
nim, jak o mężczyźnie poszukiwanym przez francuską policję,
tym, który nigdy już nie będzie mógł wrócić do miasta. Z jego
też powodu przetrzymywano maman w zamknięciu w domu
przy rue Vaugirard.
- To twój ojciec, Adelko. Musisz z nim żyć, teraz, kiedy
maman odeszła. Bądź dzielna. Nie jest taki zły, na jakiego
wygląda.
Nie mogłam powiedzieć Jenny, że wiem więcej na temat
okropnego cudzoziemca, niż jej się wydaje. Jej uwielbienie
dla maman z pewnością by się zachwiało, gdybym
opowiedziała jej, jak to pewnego wieczoru, zaledwie kilka
miesięcy temu, milord płakał na balkonie okazałego domu,
który urządził dla ukochanej kobiety z taką starannością. Nie
uwierzyłaby mi, gdybym powiedziała jej, ile razy Celina
Varens prowadziła ze sobą kochanków - których, jak
przysięgała, nigdy nie miała - obok mojego szezlongu koło
drzwi jej sypialni, gdzie leżałam, udając sen. A na pewno
wygnałaby mnie na zawsze ze swego życia, gdybym opisała
jej ten ostatni, pamiętny ranek: mgła unosząca się nad
brzegami Sekwany przy wschodzie słońca, ptaki budzące się,
gdy wchodziliśmy do Bois de Boulogne (Bois de Boulogne
(fr.) - Lasek Buloński.), milord i jego sekundant - lokaj
imieniem Edward, tak samo jak jego pan, i ja sama, Adelka
Varens, ukryta w koszyku pełnym bandaży, czystego płótna i
reszty niezbędnych rzeczy.
Jenny by mi nie uwierzyła, bo dla niej wszystko jest
czarno - białe. Podobnie jak feliksowe podobizny sławnych i
rozpustnych - drogi Gerard ze swoim krabem, Gautier z
twarzą jak mapa, ze wszystkimi dzielnicami na czole - Jenny
jest zbyt „przyziemna", by istnieć naprawdę. Nie ma w niej
żadnej tajemnicy, nie oczekuje ona też żadnej tajemniczości w
swych relacjach ze światem. W jej oczach maman jest nadal
ideałem - i co więcej, zawsze na łasce mężczyzn. Mimo że ta
męczennica, istna ofiara namiętności, oszukana kochanka
mordercy, uciekła do Włoch wraz z kompozytorem nowej
opery w Funambules, zostawiając swoje dziecko, powierzając
je dobroci Felixa i cichego Pierrota. Mają oni zbyt dużo rzeczy
na głowie, by jeszcze zajmować się opuszczonym dzieckiem -
niedługo, jak przypuszczalnie obawia się tego Jenny
(ponieważ nie może mnie zatrzymać; nie gustuje w
zajmowaniu się domem i dziećmi), pozostawiona będę samej
sobie. Na ulicy, w rynsztoku Paryża znajdziecie małą Adelkę,
tę, która spacerowała cała w błękitach i różach za swoją matką
w Ogrodach Luksemburskich, podczas gdy towarzysze
Celiny, malarze i poeci Paryża, opowiadali jej swoje
wspaniałe sny o nieistniejącej krainie, Utopii.
- Nie powinnam pisać do twojego ojca - mówi Jenny, gdy
wyruszamy na place du Carrousel, gdzie Nerval i jego
przyjaciele mają wielkie studio. - Lepiej będzie, jak go
zaskoczymy.
Jenny, jasnowłosa śpiewaczka z „Piquillo", będzie tam dla
nich śpiewać, pod koniec Bal des Truands (Bal des Truands
(fr.) - dosł. bal włóczęgów, żebraków.), wspaniałego wieczoru
bohemy, przygotowywanego przez nich od dawna. - Ale
musisz wyruszyć dziś w nocy, zanim skończy się przyjęcie.
Odwagi, Adelko - twój ojciec będzie zachwycony, widząc cię
w Thornfield Hall.
Jednak, podążając za dźwiękiem kabaretowej orkiestry,
która przecisnęła się przez dziurę w płocie w Doyenne, obie
wiemy, że decyzja Jenny, by wysłać mnie z Paryża po
skandalicznej ucieczce maman, równa się wyrokowi śmierci.
Mężczyzna, którego mam kochać jak oddana córka, jest
Sinobrodym, a jego zamek, jestem niemal pewna, kryje w
sobie zamknięte, zakazane pokoje, gdzie biedna maman,
przynajmniej według Jenny, zmarniałaby, jeśliby przyjęła jego
oświadczyny i wróciła z nim do Thornfield jako jego żona.
Z drugiej strony wiem, że to uosobienie męskiego
egoizmu i arogancji nie jest mordercą. Nie trzymał też mojej
mamy w zamknięciu w naszym domu, jak utrzymuje Jenny.
Udał się do Bois, by stoczyć pojedynek w obronie swego
honoru (ja, jak już wspomniałam, ukryta w koszyku z czystą
koszulą i fularem, i innymi niezbędnymi rzeczami dla
zranionego, krwawiącego gentlemana) i wrócił do domu,
zabiwszy człowieka. To wicehrabia ponownie się złożył do
strzału, gdy papa postrzelił go w rękę (określił to dość lekko,
przyznaję, jak myśliwy polujący na ptaki), tego nowego,
szlachetnie urodzonego kochanka maman, którego tak właśnie
poznawałam. Mówił o nim jak myśliwy, który przynosi młodą
kuropatwę i ma ją za nic. Ale to wicehrabia złamał zasady
pojedynku. Tak powiedział poważny cudzoziemiec w czerni,
który zarządził pojedynek o brzasku w Bois de Boulogne.
Wicehrabia postąpił wbrew regułom, strzelając ponownie, a
papa, o wiele lepszy strzelec, szybko i cicho ruszył po
skrawku trawy w leśnym prześwicie, i na trawie nadal
srebrzącej się poranną rosą zabił swego rywala.
Co do maman, zakładniczki trzymanej w niewoli aż do
powrotu papy - cóż, nie miał wyboru, musiał zamknąć ją w jej
sypialni, podczas gdy organizował swoją ucieczkę z sideł
żandarmów, przyjaciół wicehrabiego i jego zwolenników
starających się go wytropić (a było ich wielu). Pauvre (Pauvre
(fr.) - biedny.) papa - tak właśnie muszę o nim teraz myśleć.
Pauure papa, który ostatecznie kochał mnie bardziej niż
maman.
Myślę też o lataniu, gdyż tego lata, kiedy to miałam
opuścić Paryż i wszystkich tych, których kochałam, Jenny
zabrała mnie do cyrku, a tam pozwoliła mi wznieść się do
góry,
na
skrzydłach
przyczepionych
do
pleców
niewidocznymi drucikami, wzlatywałam i opadałam nad
głowami uśmiechniętej publiczności. Jakże ja byłam
szczęśliwa! Było jej mnie żal, jak przypuszczam, ponieważ
maman zniknęła, nie mówiąc nawet, kiedy i jak się znowu
zobaczymy. Podczas gdy Jenny uczyła mnie boskiego daru
pozostawania w powietrzu - i udzielała mi nauk w zakresie
gry aktorskiej, która według niej kiedyś mi się przyda - Felix,
wiedziony tymi samymi pobudkami, postanowił zabrać mnie
na lot balonem, nowość sezonu. Wznieśliśmy się wysoko nad
Paryż i zobaczyliśmy Sekwanę, która teraz przypominała
wielką, zieloną gąsienicę, pełzającą w dole, i Notre Dame, tak
małą, że mogłabym się schylić i wziąć ją do ręki.
- W kraju twojego papy mają balony na gorące powietrze
- powiedział Felix, starając się mnie pocieszyć, gdy
wylądowaliśmy w miejscu bardziej odległym od miasta, niż
zamierzał. Ale podczas drogi powrotnej do ponurego
mieszkania Jenny czułam, że to, co mówił, było raczej mało
prawdopodobne.
La Cibot, stara wiedźma, miała rację: to w miesiącu Raka,
w lipcu, suchym i gorącym, wyjechałam z Paryża i
przemierzałam monotonne krajobrazy Francji, by dotrzeć do
stalowosinego morza. Podróż tę spędziłam w towarzystwie
dziewczyny, którą Jenny mianowała na moją opiekunkę, ta
jednak gapiła się przez okno, gdy płakałam, nie miałam więc
ani pocieszycielki, ani przyjaciółki. Pojechał ze mną jedynie
kaszmirowy szal maman.
- Jeśli nawet zapomniał o tobie, na pewno przypomni
sobie ten szal - powiedziała Jenny, gdy wyruszałyśmy,
śmiejąc się szczekliwie, jak to miała w zwyczaju. - Drogo go
kosztował, sam Pan Bóg to wie.
Miałam jednak coś jeszcze ze sobą, memento, jak nazwała
to starucha La Cibot, wciskając mi w dłoń wielkie szklane oko
podczas mojej ostatniej wizyty. (Prosiłam Jenny, żeby mnie
tam zabrała - może duchy, z którymi porozumiewa się
czarownica, pomogą odnaleźć maman. Jest gdzieś we
Włoszech, ale gdzie?)
- Może ci się to przydać, moje dziecko. - La Cibot
spojrzała na mnie poprzez stół, nakryty brudnym obrusem.
Tym razem czarna kura Kleopatra spała w kącie, tak jakby
wizyta mnie samej i sceptycznej Jenny nie była
wystarczającym powodem, by się obudzić. - Patrz, zrób tak -
podnieś to do słońca. - Z tymi słowami wróżka podeszła do
okna, rozsunęła zniszczone, aksamitne zasłony, zwykle
zaciągnięte w obronie przed dostępem światła i rozumu. - Nie,
teraz je połóż, na tym papierze na stole - o tak, dobrze. Ma
petite Adele ma genialne wyczucie pirotechniki, jak widzę. - I
La Cibot po raz pierwszy przyjrzała mi się z podziwem.
Ogień pojawił się najpierw jak ślad ślimaka, brązowa
smuga na liniowanym papierze, na którym La Cibot notowała
swoje tygodniowe wydatki. Wkrótce pojawiły się ogniste
języki, które zaczęły pochłaniać słowa, liczby, całe ołówkiem
wypisane kolumny. Płomienie wysokie na ponad centymetr
tańczyły jak miniaturowe feux d'artifice (Feux d'artifice (fr.) -
fajerwerki.), z którymi lubił bawić się Felix, z dymu cygara
wyczarowując węża, grubawą mysz, wszystko to na płytce w
swoim studiu. Ale tym razem to ja byłam panią ognia, a nie
wyrobnicy dziecinnych zabawek. Płomienie zaczęły rosnąć, i
nagle, gdy do pokoju wpadł niespodziewany tego upalnego
dnia powiew wiatru, wzniosły się jeszcze wyżej. Pamiętam, że
La Cibot, klnąc, wylała miednicę wody na swój własny stół,
co obudziło kurę. - Ogień cię lubi, Adelko - powiedziała, gdy
skończyła gaszenie. - Szanuj go, a stanie się twoim wiernym
sługą. Jeśli zaś posługiwać się nim będziesz z pogardą, wielu
ludzi zginie.
Nagle ogarnął mnie strach, w tym pokoju, w którym stara
wiedźma przywoływała umarłych i przekazywała ich wieści
tym, którzy ich opłakiwali. Poszukałam wzrokiem Jenny, ale,
tak jak się obawiałam, śmiała się z moich wysiłków zrobienia
ognia, i pozostawała niewzruszona, jak się zresztą tego
spodziewałam. - No cóż, możesz dać dziecku szkło
powiększające, jak najbardziej - zgodziła się przyjaciółka
maman, zakładając płaszcz. - Ale nie będę za nie płacić, co to,
to nie. Poza tym nie bardzo jej się przyda tam, gdzie się
wybiera - dodała okrutnym tonem zwiastującym ostateczność
- w Angleterre.
Teraz, z obojętną dziewczyną chrapiącą u mego boku,
widzę, w jak dużym stopniu Jenny miała rację tego upalnego
dnia, który dzisiaj zdaje mi się jedynie odległym snem. Pola,
tonące w wodzie po ostatnich ulewach, wyglądają na
obumarłe, a niebo zasnute jest ciężkimi chmurami. Z każdą
milą ściemnia się coraz bardziej, zaczynam więc nabierać
przekonania, że w Anglii panuje wieczna noc. Konie stojące
przed wezbranymi strumieniami smętnie na nas patrzą. To nie
może być częścią mnie, myślę; nie należę do tego krajobrazu.
Nie ma jednak nikogo, komu mogłabym się zwierzyć. Gdy
skręcamy w długą aleję wysadzaną z dwóch stron drzewami,
teraz ociekającymi wodą, opada mnie cisza tak ciężka i
dotkliwa jak mrok.
- Nie zgadzam się tutaj żyć - mówię głośno, gdy woźnica
skręca i wskazuje wysoki dom, szary jak cytadela, z blankami
niczym ostrza skierowane ku niebu. „Muszę stąd uciec - do
Włoch, do błękitnego morza i maman, do miłości".
Gdy przyjeżdżam do Thornfield Hall, czując się zupełnie
obco, mężczyźnie, którego muszę nazywać papą, wydaje się
zupełnie inaczej. Gdy nadchodzi, by wziąć mnie w ramiona,
daję pokaz dziecinnej afektacji i biegnę do niego, paplając coś
o cyrkowych skrzydłach, które przywiozłam ze sobą, aktorka
w każdym calu. I gdy jestem w trakcie przedstawienia, do
wielkiego domu przybywa kolejna grupa gości. Na razie nie
wiem, jak rzadkie są wizyty tu, w Thornfield.
- No, Blanko - mówi papa do wysokiej, ciemnowłosej
młodej kobiety, która wchodzi do hallu. Rozgląda się tak,
jakby była panią tego domu. Papa sadza mnie na marmurowej
podłodze w szachownicę i zwraca się do gości z tak dobrze mi
znanym, sarkastycznym pomrukiem: - Wybrałaś godzinę
przybycia, najlepiej jak było można.
- Dlaczego? Kto to jest? - pyta wysoka, dostojna pani,
przemierzając zimną marmurową szachownicę w kierunku
gospodarza, starając się mnie ominąć.
- Ach, to nikt - mówi papa, śmiejąc się, podczas gdy
kobieta, w której oddechu czuć alkohol, jakiego nie mamy we
Francji, podchodzi do mnie i zabiera do pokoju dziecięcego,
by położyć mnie wcześnie do łóżka. - To mój mały bękart z
Francji, jeśli chcecie wiedzieć. Adelka Varens.
Jest tu tak zimno, jak mówiła Jenny. La vieille dame (La
vieille dame (fr.) - starsza pani.), madame Fair - fax, opowiada
mi, że żyje tu Jack Frost (Jack Frost (ang.) - personifikacja
mrozu.), który przychodzi każdej nocy malować na szybkach
mojego okna - i jest to prawda, bo widzę jego gryzmoły, gdy
się budzę. Są jednak tak trudne do odszyfrowania jak
uśmiechy i grymasy mężczyzny, którego zgodnie z
poleceniem Jenny mam nazywać papą; jednak on wcale sobie
tego nie życzy. Czasami, gdy siedzę sama w pokoju, gdzie
jedna ciemność zastępuje drugą - brunatny zmrok, potem
czerń nocy, po czym szarość, kładąca się niczym futro
zwierzęcia na polu, łące i strumyku - myślę, że jestem w
większej bliskości z tym monsieur Frostem, niewidzialnym
autorem mroźnej pisaniny, niż z człowiekiem, który
opowiedział swoim przyjaciołom z wielkiego świata, jak to
uratował bezradnego bękarta od paryskiego rynsztoka. Minęło
siedem tygodni - liczę je na frędzlach robe de chambre (Robe
de chambre (fr.) - szlafrok.) , kiedyś należącego do mojej
matki, jedynej mojej pamiątki naszego życia przy rue
Vaugirard. Uszyty z różowego bawełnianego materiału,
ocieplony na turecki sposób, by otulać maman w długie
poranki spędzane na piciu kawy albo na powtarzaniu tekstu,
nadal pachnie piżmem lub jaśminem - ale nie wolno mi o niej
myśleć, tak mówi Jenny. A madame Fair - fax nie może
myśleć o niej w ogóle, bo nic nie wie na temat najpiękniejszej
kobiety, najsłynniejszej aktorki Paryża.
- Niedługo do ciebie przyjadę, ma cherie - mówi do mnie
maman w moich snach na jawie, gdy siedzę w zmroku przy
oknie, zapisanym przez Jacka aż do samej ramy. - Nie
zapominaj, jak bardzo cię kocham.
- I chociaż nie pamiętam, by mówiła do mnie te słowa,
czuję miłość, którą według Nadara chowam zbyt głęboko,
czuję, że wypływa mi na policzki, w postaci rumieńców i
gorąca. Powinnam pokazać wszystkim tutaj, na co mnie stać...
to dziecko o francuskich manierach, którego nikt nie chce
zrozumieć. Muszę zasłużyć na miłość papy i muszę
spróbować - nawet jeśli będzie to trudne - oduczyć się
sposobu zachowania mimów i aktorów, bo nie jest to tutaj
dobrze widziane.
- Byłam raz w teatrze, w Bradford, moja droga - mówi
starsza pani, gdy pytam ją o jakieś wspomnienia niezwiązane
z tą fortecą, Thornfield Hall, będącą moim więzieniem. - Ale
przypominam sobie jedynie taką smutną scenę miłosną:
kochankom nie wolno się było spotykać, czy coś takiego. Jak
sięgam pamięcią, nie było nikogo, kto by wtedy nie płakał. -
Po tych słowach gospodyni, zwykle tak hałaśliwa i zajęta,
gotowa zrugać Leę albo odesłać mnie do pokoju po kapcie,
abym nie chodziła boso po lodowatej podłodze, milknie, i
czuję się winna, że zapadła w smutną zadumę, choć ona nigdy
mi nie powie, dlaczego mogłabym tak się czuć. Czasem,
przyznaję, specjalnie źle się zachowuję, by ta kuzynka papy
zwróciła na mnie uwagę (jest więc także moją kuzynką?
Trudno mi sobie wyobrazić, żeby miała ochotę przyjąć mnie
jako nowego członka swojej rodziny), biegając po całym
domu, gdzie każde piętro, pogrążone w ponurym mroku, zdaje
się na poziomie piwnicy. „Wielkie Thornfield Hall",
napisałam do Jenny podczas mojego pierwszego tygodnia tutaj
- a minęło sześć tygodni, a ona mi jeszcze nie odpowiedziała -
„to nic więcej jak trzy piwnice, postawione jedna na drugiej".
Niewiele jednak wtedy wiedziałam o istnieniu kolejnego
podziemnego poziomu, wysoko ponad smutnym, mrocznym
pokojem, który mi przydzielono, jako ni szlachciance, ni
słudze. Nieświadoma byłam istnienia piekła, wykrojonego z
odwiecznych otchłani i umieszczonego pod blankami i
bezlitosną bielą zimowego nieba. Z początku moje poczucie
braku równowagi, niemalże brak woli, by udać się schodami
na dół czy na górę, dalej czy bliżej pokojów mężczyzny,
którego jestem zmuszona adorować, kochać - mojego papy,
który niestety mnie nie rozumie - odzwierciedlało moją
niepewność co do mojego statusu w tym dziwacznym,
zimnym domostwie. Czy służące mają na mnie patrzeć z
pogardą czy z szacunkiem? Czy sympatia okazywana mi z
rzadka przez madame Fairfax bierze się z jej tajemnej wiedzy
na temat tego, czym obdarzy mnie papa, gdy tylko odjadą jego
goście, gdy - choć nie lubię o tym myśleć - zostaną ogłoszone
jego zaręczyny z mademoiselle Ingram? Czy guwernantka,
mająca według ich zapewnień, zjawić się lada dzień, by uczyć
mnie manier młodej angielskiej panienki, zaprezentuje
mademoiselle Blance wspaniałe wychowanie i pochodzenie
swojej podopiecznej? Czy też już zawsze wszyscy będą
zachowywać się tak, jakby mnie nie było? Znikąd żadnych
sygnałów. Albo ktoś mnie poprowadzi, albo będę zdana na
samą siebie. Ale teraz już mi niespieszno tak bardzo do
spotkania z guwernantką, bo w najbardziej niewiarygodnym
miejscu znalazłam bratnią duszę. A oto jak do tego doszło.
Nawałnice zacinającego deszczu zatrzymały wszystkich w
domu: mademoiselle Blanka, w całym swym wyrafinowaniu,
nie ma ochoty stąpać po kałużach łub narazić swej fryzury na
podmuchy silnych wiatrów, hulających po bagnach i
zrywających liście z drzew w alei, z której papa tak jest
dumny. Jej matka zaś, lady Ingram, wraz z innymi gośćmi
usadowiła się w biało - czerwonym salonie, do którego pod
groźbą śmierci zakazano mi wstępu. - Zabierzcie stąd tego
bachora - usłyszałam wrzask panny Blanki, gdy udało mi się
namówić Leę, by ubrała mnie w sukienkę z różowej
organdyny, którą papa sprowadził mi z Paryża, dowód jego
nieśmiertelnej miłości do maman i ich wspólnego skarbu,
małej Adelki. - To dziecko działa mi na nerwy - stale używała
tego samego zwrotu. Jednak gdy wspomniałam La Fairfax, że
nie chcę, by ten potwór został moją przybraną maman,
gospodyni wygładziła swój fartuch, spojrzała gdzieś w bok,
mamrocząc, że tak, jak stoją sprawy w Thornfield Hall, nie
zanosi się na to, by pojawiła się tu jakaś przybrana maman. I,
jako że nie przeczuwam, co się kryje za słowami tej dobrej
kobiety, uznaję, że po raz kolejny małżeńskie plany pana
Rochestera spalą na panewce. Tak więc, wchodząc do biało -
czerwonego salonu w mojej odświętnej kreacji, nie czułam się
ani pupilką, ani intruzem. W końcu mademoiselle Ingram ma
mniejsze prawo być tu niż ja, mimo że zajmuje swą ospałą
osobą całą dużą sofę tuż pod oknem. Czyż nie byłam córką
pana domu? I czy nie stawało się coraz mniej prawdopodobne,
że Blanka będzie sprawować tu rządy jako dziedziczka? Choć
wielokrotnie widziałam w tym dziwnym maison de campagne
(Maison de campagne (fr.) - dom na wsi.), ni to zamku, ni to
wiejskiej rezydencji, jak monsieur Rochester ulega pannie
Blance, tak jakby rzeczywiście była jego wybranką. Zwykle
więc podnosi mnie i z energią wyrzuca do hallu, tak jakbym
była jakimś niechcianym szczeniakiem. Prawdą jest, że od
kiedy mam nową przyjaciółkę, mam takie samo pojęcie o
swoim położeniu, jak wiatrowskaz umieszczony na blankach,
obracający się z każdym podmuchem wiatru.
Tego szczególnego dnia, jak już mówiłam, dom
przepełniony był ludźmi, którzy posiedli tak dużą umiejętność
wynajdywania sobie rozrywek, jak owce zamknięte w
zagrodzie. Gdy przypominam sobie jeux de cartes (Jeux de
cartes (fr.) - gra w karty.), szarady i operetki organizowane
przez maman i Jenny w deszczowe niedziele, gdy nudni
gentlemani wraz z żonami klęczeli na modlitwie w kościele w
Saint - Germaine en Laye lub gdy wielki dzwon Notre Dame
rozbrzmiewał w całym mieście, prosząc clownów i aktorów,
hazardzistów i tancerki, by zaniechali swych frywolnych
praktyk i poświęcili kilka chwil na budowanie sobie drogi do
nieba - gdy myślę o tych wszystkich rozrywkach, które
wymyślałyśmy, głęboko współczuję tym anglais, niezdolnym
do niczego więcej jak pochłaniania le rosbif na uroczystym
obiedzie i ziewania cały dzień, podczas gdy na dworze pada
deszcz. Nauczyłam się zajmować, i to nawet z fascynacją,
odkrywaniem odziedziczonego po przodkach domu mojego
drogiego papy, w porze, kiedy Yorkshire tonęło w mroku i
ulewach. Wielki hall z dębowymi schodami był dla mnie tak
obiecujący i ekscytujący jak dziecięcy teatr kukiełkowy (taki,
jak kupił mi papa, podczas jednej ze swych rzadkich wizyt w
Londynie, czerwona tektura, proscenium ze złotego papieru,
itd.). Które drzwi otworzyć z tego kwadratowego hallu, co
zdawał się tak złowrogi dla wchodzących z zewnątrz, że
madame Fairfax gotowa była przysiąc, iż duch grandmere
(Grandmere (fr.) - babcia.) Rochester tam właśnie przebywa,
za jej własnym portretem ze sznurem zimnych pereł? (Nie
bałam się: jeśli to jest mój dom, powinnam go objąć w
posiadanie, tak jak moi przodkowie). Którego ponurego,
ciemnego dnia wybiorę drzwi prowadzące na górę, na schody
dla służby? Schodzi nimi, jak widziałam, dziwna kobieta, za
nią zaś człapie Gracja, ta, co napełnia swój kufel co pół
godziny, podczas gdy madame Fairfax cmoka językiem.
Potem ciągnie za sobą obcą kobietę z powrotem na górę, z
taką samą delikatnością, z jaką papa i mademoiselle Ingram
obchodzą się ze mną. To właśnie tego dnia, niecały tydzień
temu, kiedy Ingramowie bawili w Thornfield Hall, pokazałam
tym nudziarzom, jak się rozerwać i sprawić sobie przyjemność
w najbardziej nawet szary i smutny dzień.
Mademoiselle - ta, co marzy o zostaniu narzeczoną
dziedzica - jest dziś nie w sosie. La Fairfax poucza mnie, że
papa to „dziedzic", ale nie podoba mi się to: papa jest
milordem, jak utrzymywały zarówno maman jak i Jenny,
mimo ich zniecierpliwienia wobec jego szorstkich manier.
Dziedzic to człowiek żyjący na wsi razem ze swoimi świniami
i krowami, tak przynajmniej to dla mnie brzmi, a przecież
papa jeździ po całym świecie. Odbył wielką wyprawę i wrócił
z marmurowymi posągami i obrazami wielkimi jak
kolumnady i łańcuchy górskie - Europa położyła u stóp papy
swe skarby. Mademoiselle, jak mówiłam, jest nie w humorze,
i właśnie przed chwilą, z powodu złych manier miała czelność
jeszcze raz wyrzucić mnie z salonu, tak więc stoję teraz, tego
zimnego i pochmurnego dnia, samotna i zapomniana w
kwadratowym hallu. Blanka nigdy nie zostanie madame
Rochester, to pewne. I gdy tak stoję, drżąc z zimna w białej
sukni z jedwabnego muślinu, udekorowanej na brzegu
wisienkami i pączkami róż, i staram się wymyślić, jakiego
figla mogłabym spłatać tej wyniosłej piękności, drzwi
wiodące na schody dla służby otwierają się, ukazując brudną
halkę, a następnie jej właścicielkę, która wchodzi do hallu,
dzierżąc pusty kufel. Gracja, bo to jest ona, nie zauważa mnie,
zmierzając do kuchni, chociaż nie wiem, dlaczego nie udała
się wprost na dół do piwnicy wziąć jedzenie. W tej samej
chwili otwierają się drzwi do sali bilardowej i reszta
towarzystwa wychodzi, obżarta i znudzona jak zwykle, co
sprawia, że Gracja natychmiast znika.
To moja szansa, by wnieść trochę ożywienia i śmiechu do
życia tych wstrętnych anglais. Czy papa nie pamięta, jak
bawiliśmy się w cache - cache (Cache - cache (fr.) - zabawa w
chowanego.) w domu maman i że czasami podczas gry
pozwalała mu się wspiąć aż do swojej sypialni? Czyż papa nie
podejmie zabawy, gdy usłyszy, jak krzyczę „bawmy się w
chowanego! Raz, dwa, trzy, kryjesz ty!", jak nauczyła mnie
tego po angielsku La Fairfax?
Papa nie wyszedł z biało - czerwonego salonu, gdzie
siedzi przygnębiony, słuchając niekończących się popisów
Blanki na pianinie. Jednak reszta towarzystwa opuściła pokój.
W ciągu minuty, tak się przynajmniej wydaje, całe stado
młodych mężczyzn i głupich dziewcząt w sukniach z
bufiastymi rękawami, które w Paryżu już dawno wyszły z
mody, goni mnie po wąskich schodach dla służby aż na samą
górę. Ale zbyt jestem zziajana, zbyt podekscytowana, a wręcz
przerażona, by zatrzymać się, spojrzeć za siebie i nie pozwolić
im wejść na górę. Podobnie jak oni nie wiem bowiem, co się
tam znajduje, w krainie strzeżonej przez Grację, nigdy nie
wspominanej przez madame Fairfax, tak jakby całe piętro
Thornfield Hall, na mocy jej własnej decyzji, przestało istnieć.
Przecież to ja miałam im się chować. Skoro nie szukają mnie,
to kogo lub czego? Słyszę ich pełne podniecenia krzyki, że
prowadzę ich do ducha: „O, to babka Edwarda, mówiła mi to
gospodyni", gdy wspinam się na górę i staję na piętrze, na
które, nawet przy penetrowaniu Thornfield Hall, nie udało mi
się przedtem dotrzeć.
Panuje tutaj ciemność, stropy są niskie, więc mija trochę
czasu, zanim mogę dostrzec podłogę, pokrytą czymś twardym
jak ściółka dla zwierząt - nie mogę opędzić się od tej myśli. Ta
ostra słoma nie jest dla takich jak mademoiselle Ingram i jej
przyjaciele. Światło wpada przez mansardowe okna - takie,
przy których pracował Nadar, biedny Nadar, któremu tak
potrzebne było dobre dzienne światło. Na pochyłych ścianach
wiszą nieoglądane obrazy, niektóre tak wysokie, że musiały
zostać umieszczone tutaj, kiedy wyszły z mody - część z nich
to portrety wielkich pań i panów, smutnych i ponurych z
powodu przebywania w tym domu, zagubionym wśród
ciemnych bagien. Przebiegając koło nich, rozpoznaję na nich
rysy monsieur de Rochester (wiem w tajemnicy, że papa jest
tak samo szlachetnego pochodzenia jak wicehrabia maman),
ale nie swoje, choć staram się jak mogę robić do nich różne
miny.
Dlaczego zrobiło się tak cicho? Dobiega mnie jedynie
stłumiony odgłos męskich kroków i tupot dziewczęcych nóg.
Musieli pobiec w przeciwnym kierunku, widząc, jak
przypuszczam, że korytarz prowadzi do dalszych pokoi z
antycznymi, intrygującymi meblami. Słyszę z oddali pełne
zachwytów okrzyki jednej z powierniczek mademoiselle
Blanki nad jakimś koszyczkiem do szycia umieszczonym w
intarsjowanym stoliczku - gratem, który tante Irene już dawno
by wyrzuciła. Potem cała gromada natyka się na kogoś - może
Grację, człapiącą z powrotem na górę z pełnym kuflem
porteru - i zapada cisza, przerywana jedynie szeptanymi
przeprosinami: może to madame Fairfax weszła na teren, o
którym nigdy nie wspomina, by wyrzucić tych, co nie mają
prawa poszukiwać ducha Thornfield Hall. Zatrzymuję się i
czuję, że głową dotykam sufitu, a korytarz zwęził się,
ukazując jeszcze jedne schody, jeszcze mniejsze od tych,
którymi weszłam na poprzedni podest. Czy powinnam
zawrócić i wyjaśnić gospodyni, że bawiliśmy się w cache -
cache, zabawę, którą starałam się jej opisać, gdy siedziałyśmy
przy kominku i madame Fairfax powiedziała mi, że
guwernantka niedługo przyjedzie i że wtedy będę mogła zająć
się czymś więcej niż opowiadaniem o moim dotychczasowym
życiu przysypiającej staruszce? Czy mam udać się na
poszukiwanie Anglików, którzy tyle polują i krzyczą
„Wyczha!", gdy są na polu, ale tu patrzą na mnie tak, jakbym
była niedostrzegalną maleńką myszką? Mogę teraz zrobić, co
chcę. Nie mam ochoty się ukrywać, gdy nikt nie będzie mnie
szukał. Wobec tego stawiam moją stopę - małą, nawet jak na
mój wiek, jak to mi kiedyś powiedziała Jenny, wyjątkowo się
uśmiechając - na schodku i widzę, że w całości przykrywa ona
stopień, tak jakby tę drogę mogła przejść jedynie Adelka
Varens, une petite fille (Une petite fille (fr.) - mała
dziewczynka.), dziecko, dla którego ją zrobiono; tak mi się
przynajmniej wydaje, gdy wspinam się po tych dziwnych
schodach.
Po kilku zakrętach - nie słysząc przy tym ani madame
Fairfax, ani wycofującego się towarzystwa - widzę światło
padające na schody przede mną i gdy w końcu mijam ostatni,
niesamowicie wąski skręt, dostrzegam spore okno
oświetlające ścianę i stopnie. Okno jest otwarte, a na parapet
łatwo jest się wspiąć, a przynajmniej łatwiej niż na ostatni,
stromy stopień. I tak, jakbym cały czas wiedziała, że muszę
złamać zakaz i wejść na dach domu papy, robię to bez
wahania. Ołowiane blachy są miękkie, tak jakby nadtopiło je
słońce, tak rzadko świecące w Thornfield. Spajają je lub
otaczają długie rynny, którymi staram się iść, bojąc się
potknąć na nierównej powierzchni. Z początku, starając się
zachować równowagę, nie spoglądam w górę. Wiem, że moją
nagrodą będzie wspaniały widok, staram się jednak na razie,
podczas mojej potajemnej wizyty na dachu, ograniczyć do
spoglądania na grubo ciosane atrapy dział z szarego kamienia.
Co by się stało, gdybym spadła? Nie mogę opędzić się od
myśli, że wpędziłoby to w kłopoty madame Fairfax, którą
zaczynam lubić z braku innych życzliwych osób. Muszę
bardzo się postarać nie spaść na ziemię.
Gdy w końcu podnoszę wzrok, dostrzegam ją. Za jej
plecami rozciąga się fioletowawa mgła wrzosów na bagnach,
blednąca przed szybko nadciągającą zimą, choć nadal na tyle
intensywna, by upodobnić się do oceanu malowanego przez
kogoś, kto marzy o egzotycznych morzach. Cierniowe drzewa,
poszycie, wspaniałe ogrody warzywne i zabudowania
Thornfield Hall leżą tak równo jak dziecięce zabawki na tej
ziemi wydartej dzikim bagnom. Ozdobne jeziorko błyszczy
jak łza umieszczona przez jednego z paryskich amis maman,
na woskowym policzku mojej ulubionej poupee (Poupee (fr.) -
lalka.), Christine. Wszystko jest sztuczne, przeniesione,
miniaturowe - z wyjątkiem kobiety, stojącej teraz naprzeciwko
mnie, najwyżej pół kroku od gzymsu. Jest wynędzniała,
czarne włosy opadają jej na plecy, i wyciąga do mnie ramiona.
Tylko ona jest prawdziwa na tym otoczonym blankami dachu,
z którego nie wystrzelą już działa, a zdobiące go wieżyczki,
zwieńczone niby - pieprzniczkami, nie stawią czoła ani
oblężeniu, ani atakowi. Za nią, jak na scenie Funambules,
rozciąga się namalowany krajobraz otaczający i zamykający
Thornfield Hall. Kobieta, chwiejąc się na nogach, zbliża się do
mnie.
- Mon doudou (Mon doudou (fr.) - moja maskotko.) -
mówi grubym głosem, grubszym niż głos Gracji, idącej z
porterem na górę. - Viens (Viens (fr.) - chodź, podejdź.) -
dodaje dziwna kobieta. Jej akcent coś mi przypomina, ale
jeszcze nie wiem co. Jest Francuzką - to wszystko, co wiem -
jest Francuzką i moją nową przyjaciółką, ofiarowaną mi na
dachu w Thornfield Hall.
*
Wkrótce nauczyłam się, jak zachować tajemnicę o
kobiecie mieszkającej na dachu domu, który powinnam,
według Jenny, uważać za swój - ale nie mogę, nie mogę.
Etrangere (Etrangere (fr.) - cudzoziemka.) (widzę bowiem, że
biedna Antonina, jak każe mi się nazywać, czuje się w tym
domu tak samo obco jak ja) znalazła sobie swój mały dom w
wieżyczce, i położyła tam kołdrę w kolorze egzotycznych
kwiatów, jakie maman zasuszyła i przywiozła ze sobą z
Martyniki, gdzie pojechała tańczyć, daleko, za morzem. Moja
przyjaciółka zasypia, gdy słońce zachodzi, a ja przynoszę jej
jedzenie, odłożone z prostych, niesmacznych posiłków, które
Lea dwa razy dziennie przynosi do szkolnego pokoju. Lea jest
przyzwyczajona do tego, że oddaję jej mój talerz z
nietkniętym stosem duszonego mięsa i rozgotowanych
warzyw, musiałam więc udawać, że dostałam apetytu, jakiego
nigdy przedtem nie miałam. Ale to wszystko warte jest
wymyślania tych niestworzonych historii. Madame Fairfax
pewnie wierzy, że potrzebuję wolnego czasu na naukę
angielskich czasowników, przygotowując się na przybycie
guwernantki. Chociaż czuję, że przychodzi do mnie jak do
dziecka, które potrzebuje towarzystwa, i jak do obiecującej
aktorki, która pragnie wykonywać dla publiczności kanconety
(Kanconeta - krótka, popularna pieśń wioska.) i miłosne
smutne ballady, tak jak nauczono ją to robić na kolanach
mamy.
Jednak moje odkrycie warte jest wszystkich tych
wysiłków. Antonina nie jest jak te angielskie damy: Blanka ze
swoją wyższością pełną chłodu, przeszywającego mnie do
szpiku kości, czy nawet madame Fair - fax, która czasem
patrzy jakby przeze mnie, gdy o czymś paplam. Antonina
uznaje wartość kolorów, muślinów, jedwabi i satyn, których
skrawki jej przynoszę - kawałki za małych już sukienek, które
zachowałam, podobnie jak wspomnienia o maman,
powracające przy każdym wyjmowaniu ich z szuflady, z
bibułki przynoszonej mi przez pokojówkę Sophie. Antonina
czasami mówi językiem, którego nie rozumiem, po czym
śmieje się i wraca do francuskiego lub angielskiego. Mówi, że
posługuje się gwarą z wyspy, na którą mnie kiedyś zabierze,
Wyspę Zawietrzną, jak ją nazywa, gdzie kiedyś była
szczęśliwa. Bawi się ze mną i przytula, tak jakbyśmy znały
się, zanim los rzucił nas w zimne objęcia Thornfield Hall. -
Cherie (Cherie (fr.) - kochanie.), doudou - szepcze do mnie, a
ja czuję w jej oddechu wodę ognistą. I kiedy zdaje jej się, że
ktoś nam może przeszkodzić w zabawie na dachu - Qui est la?
Qui est la? (Qui est la? (fr.) - kto tu jest?) - krzyczy, co
przypomina mi tak mocno naszą papugę na rue Vaugirard,
monsieur Puncha, że uznaję ptaka i ją za części tego samego
krajobrazu, gdzie kwiaty o gorących barwach, uwielbiane
przez Antoninę, kwitną przez cały rok, a ćmy są tak wielkie
jak jedwabne chustki papy.
Nigdy się nie dowiem, dlaczego Gracji Poole tyle czasu
zajęło znalezienie nas razem w kryjówce na dachu. Być może
dlatego, że padało i przeszłyśmy na drugą stronę parapetu
(moja nowa przyjaciółka zrobiła to wtedy po raz pierwszy; tak
bardzo nie znosi wnętrza Thornfield Hall, jak ja spacerów po
mokrych, szarych łąkach, do których zmusza mnie madame
Fairfax „dla mojego zdrowia". Będę ich odbywać jeszcze
więcej, jak mi obiecuje, kiedy przyjedzie guwernantka: jak ja
już teraz nienawidzę „mademoiselle", z jej brązowymi
półbutami i laską, lądującą w listowiu żywopłotów, które
pokonujemy, wciąż i wciąż podczas naszych męczących
wędrówek. Adelka wkrótce cierpieć będzie często na bóle
głowy, które pozwolą wymigać się od pobytów w pokoju
szkolnym. Będę się chować i uciekać z powrotem do domku w
wieżyczce mojej drogiej Antoniny, to pewne).
Jednak, jak się zorientowałam, Antonina nie cierpiała
pewnej rzeczy bardziej niż innych, a mianowicie
pozostawania w zamknięciu. Znalazłam na szczęście niskie
drzwi, kilka krętych schodków poniżej dużego okna,
wychodzącego na dach. Drzwi były kwadratowe i nawet ja
musiałam się niemal zginać wpół, by je otworzyć i wejść.
Przed wczołganiem się przez szparę do tajnego pokoju,
należało najpierw też wspiąć się na półkę.
Antonina z początku odmówiła powrotu z dachu do domu.
Ale gdy jej oznajmiłam, co widziałam w tej pakamerze - gdyż,
jak przypuszczam, jest to przechowalnia wszystkich dawnych,
niechcianych i zapomnianych lat dziecinnych dziewcząt i
kobiet z familie Rochester - moja nowa przyjaciółka nie
opierała się dłużej i dołączyła do mnie. Była wysoka, więc
zrazu trudno jej było zgiąć się tak bardzo (gdy klęknęła na
półce przy niskich drzwiach, zaśmiała się i z pewnością
przeraziłby mnie jej śmiech, gdybym nie znała jej jako miłej i
życzliwej kobiety), jednak gdy udało jej się wejść do środka i
stanąć obok mnie na drewnianych deskach, zdałam sobie
sprawę, że nigdy nie widziałam jej szczęśliwszej lub tak
zafascynowanej tym, co przed nią leżało.
Pokój był wyższy niż drzwi, ale niewiele. Mogłam
chodzić po nim wyprostowana, lecz Antonina nie. Jednak
dzięki temu, że zmuszona była schylać się cały czas,
dostrzegła szklaną podłogę w najdalszym krańcu pokoju, i
odganiając rój rozzłoszczonych pszczół (zatrzymałam się, by
otworzyć ich plastry w poszukiwaniu miodu) poszłam za nią.
Stała, zaglądając do pokoju leżącego pod nami, a my
znajdowałyśmy się na najwyższym strychu Thornfield Hall.
Przez brudne szklane kafelki, niemyte pewnie od czasu ich
położenia, widać było łazienkę. Jak usiłowała mi to wpoić
madame Fairfax, dom został zbudowany przez dziadka pana
Rochestera, co miało mnie skłonić do należytego szacunku dla
chateau, do którego zostałam sprowadzona jako uboga sierota.
Wanna była długa i zielonkawa. Obok niej drewniana komoda
z trzcinowym oparciem, tak by można było na niej usiąść;
sprawiało ono, że przypominała afrykański tron - to mi
przynajmniej przyszło na myśl, gdy przypomniałam sobie
obrazki w książkach o plemionach, które Nadar mi pokazywał
w pokoju, w którym wyczarowywał twarze, smutne i wesołe.
Miednica, stojak do mycia, dwa obrazki (jednak światło było
zbyt słabe, by im się przyjrzeć; przedstawiały chyba jeziora i
bagna w kolorze fioletu, którego używają źli malarze
uwieczniający tutejsze krajobrazy). A w wannie, nieruchomy i
blady, goły jak noworodek, nikt inny jak monsieur Rochester,
milord i właściciel wszystkiego, na czym spocznie jego
spojrzenie w Thornfield. Antonina, która zobaczyła go
pierwsza, wydała z siebie głośny okrzyk. Monsieur Rochester
spojrzał w górę, marszcząc czoło, po czym usiadł w wannie.
Antonina, upadłszy w tył na malowanego bujanego konia,
złapała go za wełnianą wyliniałą grzywę i zaczęła cedzić obce
mi słowa do białego, drewnianego ucha zdobionego małymi
dzwoneczkami, które jej silne ramiona ciągnęły do siebie. Ja
zaś podbiegłam do mojej nowej przyjaciółki i ukryłam głowę
w jej spódnicach. Nie miałam wtedy pojęcia o jakimkolwiek
związku pomiędzy mężczyzną, którego według Jenny
powinnam nazywać papą, i kobietą z egzotycznych wysp,
która śpiewa dla mnie, jak niegdyś robiła to kreolska służąca
maman, a śpiewa pieśni pochodzące od starej, kochającej ją
kobiety, Christine, jak utrzymuje. Zamykam oczy i słyszę
falujący, podobny do szlochu dźwięk, wydobywający się z ust
Antoniny, kiedy jej śmiech przemienił się w dziki skowyt
pełen żalu. Bujany konik potrząsa głową, małe dzwoneczki
dzwonią. Teraz jesteśmy już z dala od szklanej części
graciarni i kiedy posuwamy się naprzód, potykamy się o dwa
plecione siodła, przeznaczone dla dzieci mniej więcej
czteroletnich, i widzę usadzone na nich dwie malutkie figurki,
zmarłe siostry bliźniaczki, o których opowiadała mi madame
F, ciotki monsieur Rochestera. Z mych ust dobywa się krzyk...
a potem jeszcze jeden. I gdy otwierają się niskie drzwi i
Gracja gramoli się do środka, a madame F zaraz za nią,
zostawiam biedną Antoninę leżącą bez ruchu na podłodze, a
sama rzucam się w objęcia gospodyni.
5
Edward
Boję się, że moje plany małżeńskie, moje plany na
przyszłość obrócą się wniwecz. Jeśli jest jakiś duch, który
straszy w tym domu, to należy do dziecka zesłanego mi przez
diabła, aby przypominać mi o błędach i grzechach przeszłości.
To duch chaosu i zniszczenia, wierny uczeń swej matki, duch
rewolucji i przewrotu, chcący położyć kres odwiecznemu
porządkowi - uwiecznionemu i uczczonemu na tablicach
starego kościoła w Thornfield, szanowanemu w całej okolicy.
Bóg (a i on został wypędzony przez ogień
nieposłuszeństwa i rebelii, wypełniający korytarze tego
wielkiego domu, niegdysiejszej ostoi respektu) - Bóg jedyny
wie, czy to dziecko jest moje (choć, muszę przyznać, widzę w
nim niektóre cechy mojego charakteru, których z bożą pomocą
chciałem się pozbyć, a mianowicie dumę, arogancję, chęć
skrywania najintymniejszych uczuć). Podłość tego dziecka jest
być może naturalną konsekwencją wychowania, jeśli w ogóle
można to tak nazwać. Matka jego bowiem, zamiast się o nie
troszczyć, była stale nieobecna; dziecko za towarzystwo miało
akrobatów i ateistów, którzy pragnęli dostać się do nieba, jeśli
oznaczało to wspięcie się na najwyższą linę rozpiętą w
cyrkowym namiocie. Za przewodnika w sferze uczuć miała
Adelka podstępną szantażystkę, podpisującą się „Jenny" pod
listami, w których domaga się ode mnie dalszych pieniędzy.
Cóż, jeśli do tego opisu dodamy cechy, które dziedziczy po
swej drogiej matce - a mianowicie spryt, wiarołomstwo,
ogromną próżność i egoizm - nie ma się co dziwić, że Adelka
Varens w wieku ośmiu lat stała się już zakładniczką szatana, i
nie ma już nadziei, by ją z jego objęć wyrwać. Jest moim
dzieckiem, czy nie, jej dom nie jest tu, wśród tych łagodnych
wzgórz i bagien, ale w otchłaniach piekieł. Powinna wyjechać
z Thornfield przy najbliższej okazji. Wystarczy, że moje
małżeńskie plany zostały skompromitowane, a mój majątek
zmniejszony o połowę, z powodu mego zwlekania z
przedstawieniem propozycji podczas ich ostatniej wizyty.
Ponadto nawet nie było czasu, bym oświadczył się, tak jak
zamierzałem. Tego dnia, kiedy to znaczenie i wartość moich
posiadłości miały znacznie wzrosnąć, zjawił się ten bachor,
złośliwy chochlik. Diamenty mojej matki leżą nietknięte w
szkatułce w bibliotece, i muszę ze smutkiem dodać, że teraz
będę musiał trzymać je w zamknięciu, gdy to złodziejskie
dziecko ulicy, potomek jakobinów, kręci się po domu. Panna
Ingram wyjechała niezadowolona, a lady Ingram, przy
pożegnaniu w drzwiach Thornfield Hall, rzuciła, że czuje się
obrażona. Na dodatek, jeden z młodych mężczyzn oświadczył,
że od kilku lat miał pewne plany co do cudownej Blanki, ale
zaniechał ich na korzyść pana na Thornfield. Drugi z kolei,
chichocząc ohydnie, napomknął, że „majątek pana Rochestera
nie jest tak wielki, jak się mówi, to zaledwie jedna trzecia
powszechnie wiadomej wartości", a ja właśnie tego ranka
odkryłem, że zniknęły moje papiery z tutejszego sejfu - z tego
samego, w którym spoczywają klejnoty dla panny młodej.
Blanka dopilnowała tego, by wszystkie te nieszczęścia
przypisać diabelskiej córce. Adelka musi odejść - nie wątpię,
że dzięki wrodzonemu sprytowi poradzi sobie w rynsztoku
Paryża. A nawet, jeśli się stoczy, lepiej niech się tak stanie,
zanim uczynki tej, którą francuscy libertyni uznają za swoją,
mimo że jest kobietą i nieślubnym dzieckiem, ponownie
zagrożą mej wielkiej posiadłości: Thornfield i przynależącym
ziemiom. Adelka nigdy nie dowiedzie, że jestem jej ojcem -
jeśli ma mnie to doprowadzić do utraty tego, co posiadam, do
końca życia nie uznam ojcostwa dziecka Celiny.
Podnoszę dzwonek. Mój pies, Pilot, poruszył się przy
kominku na znajomy dźwięk, ale nikt nie wchodzi. Wstaję, a
w środku czuję rosnący gniew i niecierpliwość, jak co dnia
zresztą, wobec obojętności na moje prośby ze strony służby w
Thornfield Hall. Teraz nikt mi nie odpowiada. Poza tym moja
godność doznała uszczerbku, gdy kąpiąc się w wannie,
spostrzegłem, że ze strychu piętro wyżej przygląda mi się
bachor. Co gorsza, mógłbym przysiąc, że widziałem też
nalaną twarz mojej żony Berty - tego dnia złapanej i
odprowadzonej do celi - wpatrującej się we mnie, klęczącej
obok dziecka. Ten mały wróg może robić mi tyle przykrości,
ile chce, ale nie zmusi to Edwarda Fairfaxa Rochestera do
porzucenia prawnej siedziby wzniesionej przez jego
przodków.
Znów podnoszę dzwonek, jednak gdy tym razem
dźwięczy, drzwi otwierają się i wchodzi mała postać. Stoi tu,
ten mały elf w szarej, skromnej sukni, ze spuszczonym
wzrokiem, jak przystoi w obecności pana jednego z większych
majątków w Yorkshire.
- Cóż, Jane - mówię, gdyż zdałem sobie sprawę, że
doznaję ukojenia, przebywając z tą młodą kobietą, niedawno
przybyłą guwernantką diabelskiej córki Celiny. - Nie ma
żadnego służącego, który mógłby przyjść na moje życzenie?
Czy z uprzejmości przyszłaś, by spełnić moje prośby?
- Nie, sir - panna Eyre spogląda na mnie, ale widzę, że
jest nieśmiała i nie chce spotkać mego spojrzenia.
- O co więc chodzi? - Patrzę na stare pierścienie i
naszyjniki spoczywające w pudełku u moich stóp. Nadal są
moją własnością. Nie zdobią jeszcze śnieżnego dekoltu panny
Ingram. I w tym momencie - i zaprawdę, muszę być szalony;
moje zachcianki i iluzje muszą brać się ze złowrogiego ducha,
uwolnionego w tym domu przez nieochrzczone dziecko - w
tym momencie ogarnia mnie ochota, by podejść do panny
„Aire", jak nazywa ją mały skrzat, i włożyć klejnoty na jej
szczupłą szyję. - Lubisz diamenty, Jane? - nie mogę się
powstrzymać przed zadaniem tego pytania, i gdy tak trzymam
kolię z magicznych kamieni, oprawionych w stare srebro,
przez okno przedziera się promień słońca, zamieniając je w
kaskadę iskrzących się klejnotów.
- Nie zastanawiałam się, czy je lubię, czy nie - odpowiada
panna Eyre, jak się naprawdę nazywa, a jej nazwisko jest tak
proste jak ona sama. - Przyszłam powiedzieć, proszę pana, że
Adelce potrzebne są buty do spacerów. Przywiozła ze sobą
jedynie buty do tańczenia i satynowe pantofelki, a te, jak
wiadomo, nie są odpowiednie na tutejszą pogodę.
Odpowiednie do wyruszenia z Thornfield na zawsze,
pomyślałem, ale z jakiegoś powodu nie wyraziłem na głos tej
opinii o prośbie guwernantki. - Bardzo dobrze - usłyszałem
swoje warknięcie w odpowiedzi, najbardziej nieuprzejme. A
przecież zwierzyłem się tej młodej kobiecie, tej Jane znikąd,
zaledwie zeszłego wieczoru w ogrodzie, kiedy powiedziałem
jej o pochodzeniu Adelki - a potem o mojej namiętności i
zazdrości o matkę dziecka, aktorkę Celinę Varens. - Nie masz
mi tego za złe, Jane? - spytałem, gdy podeszła do mojej
wyciągniętej ręki i wzięła karteczkę dla kuzynki Fairfax, w
której polecałem jej zamówić u szewca w Whitfield parę
solidnych butów dla jej podopiecznej. - Nie myślisz o mnie
gorzej, po tym, jak poprzedniej nocy odmalowałem tobie
uczucia ludzkiego serca?
- Sam pan powiedział, proszę pana - odparła Jane Eyre,
oddalając się tak szybko, jak pozwalała jej na to wrodzona
godność i skromność, zwracając się do mnie już przy
drzwiach - powiedział pan, że poznam takie namiętności, jak
będę starsza, a pan był tak miły, że mnie przed nimi ostrzegł.
I po tym niejednoznacznym stwierdzeniu mała postać
wyszła z pokoju. Stałem jeszcze trochę, nadal trzymając w
ręku kolię z diamentów, i muszę przyznać, czułem się z tym
coraz bardziej głupio. I przypomniałem sobie, że Berta, moja
żona, nie może nigdy więcej uciec z celi, którą dla niej
sporządziłem. Muszę być pewien, że ta wiedźma jest cały czas
pod kluczem, zanim Blanka Ingram znowu tu przyjedzie.
Zanim skończy się sezon polowań, ułożę te klejnoty pod
kaskadą pięknych, ciemnych włosów. A wtedy Adelki Varens
dawno już nie będzie ani w Yorkshire, ani w Anglii. I nigdy tu
nie powróci.
Ale po chwili uświadamiam sobie, że jeśli nie będzie
dziecka, nie będzie też potrzeby trzymania guwernantki w
Thornfield Hall. - Zaoszczędzi się jednego wydatku - mówię
na głos. Jednak czuję, choć tak leciutko, jak lekko muska
księżyc chmura, wędrująca po nocnym niebie, że pozbycie się
tego wydatku, koniec końców, nie wyjdzie mi na dobre.
Potrzebuję cichej obecności panny Eyre w Thornfield Hall -
ech tam, do diabła, taka jest prawda.
6
Adelka
Nie cierpię stworzenia, które papa wezwał z zakładu
dobroczynnego, by było moją gouvernante. Ta „panna Aire"
nikim nie zarządza (Gouyernante (guwernantka) w
dosłownym tłumaczeniu znaczy „rządząca".), choć ma dość
niezależne poglądy. W zamian jednak zdaje się uwielbiać
władzę, którą maman i Jenny nauczyły mnie nienawidzić.
„Tak, proszę pana" i „Nie, proszę pana", mówi ta niezgodna
mała istota, gdy monsieur Rochester zaprasza nas, by
posiedzieć z nim chwilkę w bibliotece. I odwzajemnia się jej
uśmiechem! „Tak, proszę pana", gdy każe jej zaprowadzić
mnie do łóżka. Jednak ten mężczyzna, którego najpierw
nazwałam Sinobrodym, jest dla mnie ostatnio milszy - jeśli nie
ma jednego ze swoich ataków złości, c'est a dire (C'est a dire
(fr.) - to znaczy.) - niż po wizycie mademoiselle Blanki, gdy
to ja byłam raison (Raison (fr.) - przyczyna.) wszystkich
zakłóceń w funkcjonowaniu domu. Być może porównuje
pannę Eyre - jak mam się do niej zwracać - z dzieckiem, które
czasem zdarza mu się akceptować jako swoją córkę, oraz z
wielką Celiną Varens. Nic dziwnego, że z przyjemnością się
do mnie uśmiecha, gdy biegnę z rakietą i lotką do wolanta, w
którego mogę grać z Leą na wielkim trawniku w Thornfield
Hall. Papa widzi we mnie połączenie swego szlachectwa i
talentów maman. W Jane dostrzega tylko uporczywą
banalność umysłu i przywiązanie do reguł, przepisów,
wpojone bezsprzecznie w katolickiej szkole. Jane nigdy nie
zostanie wielką damą, podczas gdy przede mną rozciąga się
wspaniała przyszłość kobiety niezależnej. Cierpiałam jedynie
z powodu nieobecności ma chere mere (Ma chere mere (fr.) -
moja droga matka.). Ale gdy zostanę sławną aktorką, jak mi to
zawsze przepowiadano, staniemy się jedną szczęśliwą rodziną:
papa, maman, Adelka. I nie będzie tam na pewno miejsca dla
Jane Eyre!
Teraz staram się jak mogę trzymać na wodzy mój gniew i
nie okazywać mojego smutku. Podczas gdy siedzę w
szkolnym pokoju i uczę się angielskich czasowników lub
robię słupki, zadane mi przez tę młodą kobietę o bladej,
zamkniętej twarzy, w ciszy delektuję się moją tajemnicą.
Uśmiecham się do siebie na myśl o tym, że ta potulna
guwernantka, która niemniej jednak jest pewna siebie (jej
zadowolenie z samej siebie z pewnością zachęciłoby Jenny
Colon do sięgnięcia po bat), nie ma pojęcia, że na strychu
mieszka moja nowa przyjaciółka. Tak, ma pauvre amie (Ma
pauvre amie (fr.) - moja biedna przyjaciółka.) została złapana
przez madame F i Grację Poole i umieszczona z powrotem w
swojej celi, za drzwiami, których nigdy nie da się sforsować,
bo są mocniejsze niż drzwi Bastylii. Teraz muszę planować
moje wizyty co do minuty. Gdy Gracja schodzi na dół, do
piwnicy lub do kuchni, by napełnić swój kufel porterem,
wewnętrzne drzwi pozostawia otwarte, mogę więc wtedy
wejść do środka i uściskać moją przyjaciółkę, i porozmawiać z
nią w języku lasów deszczowych, gdzie Gerard, przyjaciel
maman, znalazł i złapał naszą papugę, monsieur Puncha.
Raz jednak o mało co nie zdradziłam mojej tajemnicy. A
było to w momencie, kiedy miała być mowa o rewolucji
francuskiej; panna Eyre przedstawiła mi kolejnych królów
Anglii i Francji, po czym doszła do naszego ostatniego króla,
przywołując na twarz, jak sądzę, uśmiech współczucia dla
tego monstre (Monstre (fr.) - potwór.).
- Ludwik? - spytała. - Zapamiętałaś rody Bourbonów i
Orleańczyków, Adelko. Ale nie podałaś mi ani imienia
monarchy, który zginął na gilotynie, ani jego małżonki.
- Obywatel Kapetynga - rzuciłam zdenerwowana.
- A królowa, która doświadczyła nieszczęścia utraty
swego syna, delfina, w więzieniu, gdzie ich zamknięto na
długie miesiące? - ciągnęła nieubłaganie tępa mała purytanka,
panna Eyre (w głębi serca jest jednak monarchistką, jestem
tego pewna).
- Antonina - rzekłam. I gdy wypowiedziałam jej imię,
zaczęłam płakać z powodu niesprawiedliwości mieszkańców
Thornfield Hall: a w szczególności Gracji Poole i papy, którzy
nie chcą, aby ktokolwiek się dowiedział o kobiecie trzymanej
tu w zamknięciu, bez dostępu światła i szansy ucieczki. Nigdy
nie pytałam, dlaczego ona tu jest - i zaczęłam opowiadać o
mojej przyjaciółce gwałtownie i z pasją, zanim sobie
przypomniałam, że panna Eyre pójdzie prosto do papy, jeśli
zdradzę mój sekret, a on znowu będzie na mnie zły. - Ce n'est
rien (Ce n'est rien (fr.) - to nic takiego.) - powiedziałam, gdy
doszłam już do siebie, a panna Eyre ogłosiła koniec lekcji,
dając mi w ten sposób dziesięć minut więcej na zabawę z
biedną Antoniną. - Płakałam z powodu królowej Francji, która
zginęła niewinna - wyjaśniłam. Widziałam bowiem miniaturę,
bardzo sentymentalną, nieżyjącej Marii Antoniny, przyklejoną
do stołu w domu pewnej kobiety, która płaciła Jenny za to, że
ta zabierała ją na przejażdżki na oklep do Lasku Bulońskiego.
- Serce mi krwawi na myśl o niej - ciągnęłam, oszukując moją
rozmówczynię, jak należało.
- Jesteś dziś zmęczona - orzekła panna Eyre, a kiedy jest
miła, muszę bronić się przed ciepłymi uczuciami wobec niej,
bo w mym sercu króluje tylko maman. - Idź i pobaw się trochę
w ogrodzie. Deszcz na razie nie pada.
Obiecałam, że spełnię polecenie panny Eyre. Zamiast
tego, wbiegam po schodach na górę, przez drzwi za tapiserią,
gdzie, jak twierdzą goście Thornfield, ukazuje się czasem
duch - chociaż, naturellement (Naturellement (fr.) -
oczywiście.), znam tego ducha - i dalej na górę, na trzecie
piętro, z niskimi krokwiami. Mam dziś gratkę dla Antoniny:
znalazłam skrzynię z sukniami, którą Gracja schowała przed
nią, a zwłaszcza czerwoną suknię, o której prisonniere
(Prisonniere (fr.) - więźniarka.) mówi często i z pasją: -
Pobawimy się w ślub, doudou, ty będziesz moim mężem, a ja
twoją Antoniną.
Jednak gdy jestem już w surowym pokoju, który Gracja o
tej godzinie powinna była opuścić, by uzupełnić zapas ale albo
portera, okazuje się, że stalowe drzwi do celi są zamknięte.
Stukam w nie tak mocno, jak się da, by jednocześnie się nie
zdradzić, ale nie słyszę żadnej odpowiedzi.
Być może z powodu tej lekcji z Jane, teraz, stojąc przed
drzwiami, myślę o stalowym ostrzu spadającym i wcinającym
się w szyję kobiety, która nie jest królową Francji, ale moją
Antoniną. Nagle zauważam na podłodze coś, co na pierwszy
rzut oka wygląda jak skrawek papieru, koło drzwi
oddzielających la folle (La folle (fr.) - wariatka.) od tych, co
mają szczęście poruszać się swobodnie po Thornfield Hall.
Muszę go podnieść. Ślubna wiązanka... choć jest wyblakła i
zniszczona, widać, że były w niej kwiaty i satynowa wstążka,
przymocowana do teraz suchych i cienkich łodyżek. To jednak
nie są róże ani muguets, czyli konwalie, jak to jest w zwyczaju
we Francji. Są to jakieś egzotyczne kwiaty - długie, kolczaste
- co na wzór umierającej ćmy przybrały wyblakłe barwy
pomarańczy i zielono - niebieskiego morza. Przypominam
sobie, jak Antonina opowiadała mi o ogromnej feerii kwiatów
kwitnących przez cały rok, o hibiskusie i uroczynie
czerwonym, i orchideach rosnących na wyspie, gdzie kiedyś
była szczęśliwa. To była jej wiązanka ślubna, wiele lat temu.
Co się potem stało z Antoniną?
Nadeszła jesień. Dni mijają, a żywopłoty znaczące drogę z
Millcote do Whitcross z zielonych stają się miedziane,
podczas gdy wysokie drzewa otaczające aleję - drzewa, które
ujrzałam, jak tylko przyjechałam do Thornfield i wydawało mi
się, że płaczą, gdyż krople spadały z nich na ziemię w
nieskończoność - straciły liście na silnym, jesiennym wietrze
znad bagien.
Dni mijają, a nadal nie widać ani nie słychać dziwnej
kobiety, co stała się moją przyjaciółką. Nie mogę spytać
Gracji, gdzie się podziewa jej sekretna więźniarka - bo
Antonina naprawdę była naszym sekretem, choć go nie
dzieliłyśmy. Lea, która zakochała się w stajennym Jacku i
podkłada mu małe cadeaux lub liściki - na skrawkach papieru,
wykradzionych z bibliotecznego kosza na śmieci, rysuje
strzałą przebite serce i umieszcza je w dziuplach ogrodowych
drzew, patrzy na mnie zagadkowo, gdy wspominam, że na
górnych piętrach domu panuje teraz większy spokój niż
poprzednio, lub gdy pytam wprost, dlaczego Gracja Poole
przesiaduje w swoim pokoju, w którym, jak się zdaje, nie ma z
kim porozmawiać ani komu rozkazywać. - Nie - odpowiada
Lea, gdy idziemy lipową aleją i przystajemy na chwilę przy
kępie nazywanej Cztery Jesiony, zaraz za stajnią. - Nie, nic się
nie zmieniło tu w Thornfield. - Po czym sięga ręką głęboko w
rozpadlinę w drzewie i wyciąga paczuszkę, mieszczącą ostatni
prezent od Jacka: jest nim dzisiaj kamyk, wyłowiony ze
strumienia przy Whitfield Height, gdzie znajduje się głęboka,
przejrzysta zatoczka; szorstki, brunatny kamień naznaczony
rzecznym złotem, którego żyłka przecina jego powierzchnię.
Kamień został przedziurawiony, zapewne dłutem, gdyż przez
dziurkę ledwo dał się przewlec cienki łańcuszek, najtańszy,
jaki może być - tak mi przynajmniej mówią moje paryskie
oczy, wyćwiczone od oglądania bijouterie maman. Lea cieszy
się jednak z dzisiejszego prezentu i zakłada kamyk na szyję. I
gdy z tylnych drzwi domu wychodzi ktoś ze służby - to
służący John - i szybko zmierza do stajni (monsieur Rochester
być może wysłał go, by przygotował konie; zawsze wydaje
polecenia w ostatniej chwili, a potem się niecierpliwi, gdy nie
są natychmiast spełniane), zdaję sobie sprawę, że
przepuściłam kolejną okazję, by wyciągnąć coś od Lei na
temat zniknięcia Antoniny.
Jednak wspomnienie biżuterii maman i ostatniego śladu
po mojej biednej przyjaciółce, tej, co żyła kiedyś na dachu
domu, szczęśliwa jak ptak, w nocy zwinięta w kłębek w
swojej wieżyczce, skłoniło mnie do myślenia, jeszcze bardziej
intensywnego, o mojej przyszłości tutaj w Thornfield Hall. I
gdy tak próbuję ją sobie wyobrazić, zaczynam zastanawiać się
nad zmianami, jakie we mnie zaszły w ciągu ostatnich
miesięcy; niektóre z nich są tak niepokojące; muszę przyznać,
że chciałabym mieć tu ze sobą Jenny, jakkolwiek jest surowa,
aby pomogła mi zrozumieć moją nową naturę. Bo jak mogę
wytłumaczyć ogarniające mnie rozmarzenie, nawet w
najbardziej pogodne dni jak na Yorkshire, i to, że widzę
osoby, których nie ma, tak jakby ten stary dom, do którego tak
się przyzwyczaiłam, dał życie rodzinie duchów? Kiedy spada
na mnie ta dolegliwość, czuję się dosłownie tak, jakbym
straciła równowagę - nawet drzewa tworzące szpaler przy alei
w Thornfield zmieniają kolor, jakby spieszyły się na spotkanie
fałszywej jesieni, a chmury, wypełnione jak zwykle deszczem,
tańczą, tworząc na niebie najdziwniejsze kształty. Czy to
wszystko bierze się z mojego łęku o przyszłość, przyszłość,
rzecz jasna, w której papa i maman w końcu się pobiorą, i
będą żyli długo i szczęśliwie, jak w bajkach? Jak mogę
sprawić, by to się spełniło - po tym, jak papa, według tego, co
mówią ludzie, popełnił te wszystkie zbrodnie, których część
wynikała z błędów mojej matki, co podkusiła swego
ukochanego, by zabił wicehrabiego. Z powodu potwornej
zazdrości, którą wywołała u mojego biednego papy,
wicehrabia nie żyje, a monsieur Rochester nie może powrócić
do Francji. Jak więc mogę pomóc im się spotkać? Naraz, gdy
tak stoję, rozmyślając pod Czterema Jesionami, strojnymi w
żółte i brązowe liście przed nadejściem długiej, chłodnej zimy,
do głowy przychodzi mi odpowiedź, i pytam samą siebie,
dlaczego nie wpadłam na to wcześniej.
To jasne! Tak jak Lea, muszę napisać list miłosny i wysłać
go do maman. Zdobędę nazwę ulicy, przy której mieszka teraz
Jenny, i skąd pisze do papy. Czyż nie słyszałam któregoś dnia,
jak grzmiał, że „ta wredna Colon" znowu żąda od niego
pieniędzy (dlaczego, nie mam pojęcia, ale to na pewno
dotyczy zabicia rywala papy). W ten sposób mogę
przynajmniej błagać maman, by przyjechała do Thornfield i
wyszła za papę, jak powinna to była zrobić dużo wcześniej.
Dzisiaj napiszę list. Muszę się pośpieszyć: słyszałam zeszłej
nocy rozmowę w ogrodzie, zwierzenia papy, który ostatnio ma
w zwyczaju dzielić wszystkie swe myśli z tą okropną
guwernantką, panną Eyre.
Papa wspomniał już wcześniej pannie Eyre, że niedługo
ożeni się z mademoiselle Blanką. Życzył też sobie, aby Jane
czuwała z nim w tę bezsenną noc przed mariage (Mariage (fr.)
- ślub.) - aż nadejdzie świt - i zupełnie tego nie rozumiem, bo
to jakby nie głos papy mówił, że chce poślubić mademoiselle
Blankę.
Spróbuję teraz opisać, jak to udało mi się oszukać madame
Fairfax, i być może niektórzy stwierdzą, że zdolność do
kłamstwa i krętactw odziedziczyłam po wielkim monsieur
Rochester. Bo na pewno jestem jego córką, chociaż zaprzecza
temu, gdy o tym mowa, wynajdując coraz to nowe na to
dowody.
Odczekałam, aż Lea pójdzie do pokoju, który Gracja
Poole nazywa budlarem madame F - zanosiła ręczniki lub coś
w tym guście - i wetknęłam głowę w drzwi, i posłałam mój
najlepszy uśmiech starej gospodyni.
- Papa mnie poprosił, abym osobiście uzbierała bukiet do
pokoju mademoiselle Ingram - oznajmiłam (gdyż goście
przyjeżdżają jutro - John i Mary, którzy przygotowują
Ferndean Manor w bagnistym lesie dla służby mademoiselle
Blanki i jej matki, powiedzieli, że to „naprawdę ostatnia
szansa" na zaręczyny papy i wyniosłej panny Ingram, ale nie
wiem, co mają na myśli). - Muszę zebrać ostatnie róże z
otoczonego murem ogrodu, kiedy jeszcze jest na nich rosa -
ciągnęłam, sprytna jak małpka. I widziałam, że madame F mi
uwierzyła. - Wstawię je do niebieskiego wazonu z opalu, który
monsieur Rochester dostał od pani w prezencie -
zakończyłam, a zarządczyni Thornfield Hall promieniała,
nawet jeszcze gdy Lea mrugnęła do mnie, wychodząc ze
stosem świeżo wypranej bielizny dla gości.
- Wracaj szybko - powiedziała madame F, a ja
czmychnęłam, pobłogosławiona przez jedyną osobę, która
miała prawo powiedzieć mi, bym pilnowała własnego nosa i
poszła do łóżka. Bo tego wieczoru wyszła gdzieś panna Eyre,
która jak z pewnością wiadomo o tym madame F, jest często
wzywana przez pana (jak nazywają go John, Mary, Lea i
Gracja), aby towarzyszyć mu w spacerach wśród lip albo
wokół ozdobnego stawu. Czasami zabiera ją do różanego
ogrodu, do którego, jak powiedziałam, udam się zaraz, by
zebrać ostatnie różowe kwiaty o płatkach przypominających
falbankę sukienki, którą papa sprowadził mi z Paryża, pięknej
sukni jakby wybranej przez maman, czuję to. Dlaczego papa
ma ochotę tak często zwierzać się pannie Eyre, nie mam
pojęcia. I stąd tej nocy, gdy już się ściemniało, a Jane nadał
nie wracała ze szkolnego pokoju, poprawiając moje
wypracowania i wypisując słupki, których nie jestem w stanie
podliczyć, postanowiłam zbadać przyczynę, dla której papa z
taką gorliwością powierza swe myśli małej guwernantce.
- A więc niedługo zamierza się pan ożenić, panie
Rochester? - to pierwsze słowa, jakie słyszę z ust panny Eyre,
gdyż trochę czasu zajęło mi odnalezienie papy i młodej
kobiety, którą zatrudnił jako nauczycielkę swej córeczki,
przysłanej mu z Paryża. Znalazłam oboje w wawrzynowej
alejce, przy samym końcu, przy chylącym się płocie i
kasztanowcu. Przycupnęłam w kępie bambusa - gdzie, jak
mówi papa, mieszka pantera, i strasznie głośno wydycha z
siebie powietrze, gdy tędy przechodzimy, a wtedy ja krzyczę
ze strachu. Ale tej nocy zebrałam się na odwagę i sama
przeszłam koło bambusa, aby podsłuchać, co papa mówi tej
myszowatej guwernantce.
- Z typową dla siebie bystrością trafiłaś w samo sedno -
mówi monsieur Rochester do Jane, a mnie samej jest tu
zimno, w tropikalnym gąszczu, który chętnie by mnie udusił
swoimi długimi strzałami kłującej trawy. Papa się żeni? I to
wkrótce? Wstrzymuję oddech, jak lubi to robić Pantera, zanim
wyda ten swój straszny odgłos. - Bardzo prędko to będzie,
moja... to znaczy, panno Eyre. I przypomnij sobie, Jane, jak to
dowiedziałaś się ode mnie, czy też z plotek, że zamierzam
nałożyć na swój kark kawalera święte okowy małżeństwa,
wstąpić w święty stan małżeński, wziąć pannę Ingram w
ramiona, mówiąc krótko (a jest bardzo ponętna, ale to już inna
rzecz... nigdy człowiekowi za wiele czegoś tak wspaniałego,
jak moja piękna Blanka!)...
Wydaje mi się, że w tym momencie Jane odwróciła wzrok
z jakiegoś powodu, a monsieur Rochester, pragnąc odzyskać
jej uwagę, nachylił się nad nią, tak że nie dotarły do mnie jego
słowa. Usłyszałam tylko: - ...że ty i Adelka powinnyście
wtedy stąd odejść... - Po czym: - Adelka musi pójść do szkoły,
a ty, panno Eyre, musisz znaleźć sobie nową posadę.
- Tak, proszę pana, natychmiast dam ogłoszenie -
zabrzmiała odpowiedź guwernantki. W powietrzu czuć było
napięcie - trudno, żeby go nie było, skoro papa obwieszczał
swoje zamiary - ale, co oczywiste, to losy mojej osoby
wzbudziły we mnie niepokój i rozpacz. Wygramoliłam się z
kępy bambusów i zatkałam nos, by powstrzymać się od
kichania z powodu kurzu osiadającego mi na twarzy. Miałam
podrapane plecy i nogi. A gdy biegłam po miękkiej ziemi, a
potem wawrzynową alejką w stronę domu, posłyszałam, że
szlocham. Zbliżałam się do domu, którego, jak myślałam,
nigdy nie pokocham, gdy pojawiłam się w Thornfield Hall, a
którego teraz nie chciałam opuścić. Jak papa może wysłać
mnie do szkoły, kiedy maman tu przyjedzie, po tym jak
dojdzie do niej, do Włoch, mój list, wysłany przez Jenny z
Paryża? Jak może mnie zostawić, tak jakbym była dla niego
niczym więcej niż miniaturowym spanielem, pieskiem -
zabawką, którego mademoiselle Blanka wszędzie ze sobą
zabiera, nawet do majątku pana Rochestera, bo kocha psy
bardziej niż papę, to jedno jest pewne. Jak może mnie
wypędzić, ten, który posłał po mnie, abym mieszkała z nim w
Thornfield?
O pannie Eyre nie myślę wcale.
Jest wcześnie rano, a ja całą noc nie spałam. Jestem
dumna z przytomności mego umysłu, która nakazała mi otrzeć
łzy, nim dotrę do domu, i spojrzeć w górę, na wielkie ciemne
okna Thornfield Hall, zapewniając siebie samą, że moim
przeznaczeniem jest pozostać tutaj, że pewnego dnia papa
pokocha mnie na zawsze, a nie, jak teraz, gdy przyjdzie mu na
to ochota, albo chce zadowolić pannę Eyre. Papa będzie mój -
i mamy też, gdy zmęczy się zabawą z dzieckiem i zapragnie
zgłębiać tajemnice kobiecej miłości.
Poszłam do różanego ogrodu i zebrałam kwiaty, jak
powiedziałam madame Fairfax. Nie było na nich rosy - były
suche, a wieczór jeszcze suchszy, i gdy wyjmowałam kolce z
moich palców, nie popłynęła mi z oczu ani jedna łza.
Powietrze było rześkie i pachniało strachem, tak jak podczas
burz, które biedna przyjaciółka Antonina tak bardzo lubiła
oglądać ze swego orlego gniazda na dachu. Niebo
pociemniało, a ostatnią część drogi do bocznych drzwi
Thornfield Hall przebiegłam, na wypadek gdyby pantera
mieszkająca w bambusach, koło chylącego się płotu, szła cały
czas za mną aż do różanego ogrodu.
Całą noc drżałam ze strachu w moim małym lit carre (Lit
carre (fr.) - kwadratowe łóżko.). Nie zmrużyłam oka.
Wiedziałam, że muszę zrobić coś, by powstrzymać mariage
papy z „ponętną", jak to mówi, mademoiselle Blanką. Jednak
słyszałam, jakim głosem mówi do panny Eyre, tam, pod
kasztanowcem. W taki sposób mówił do maman, zanim poszli
razem do jej chambre a coucher (Chambre a coucher (fr.) -
sypialnia.) - a czasem brał ją na ręce i tam ją zanosił. Potem
zamykały się drzwi i słychać było klucz obracany w zamku.
Dlaczego monsieur Rochester mówi w ten sposób do
guwernantki? Czy papa tak naprawdę nie kocha mademoiselle
Blanki?
Niezależnie, jaka jest na to odpowiedź - wiadomo, że papa
lubi się droczyć. Być może myśli sobie, że Jane jest
beznadziejnie zakochana w swoim chlebodawcy, i bawi się jej
kosztem, co, jak mi się zdaje, nie jest miłe z jego strony.
Jakiekolwiek
jest jednak rozwiązanie zagadki, papa
powiedział, że ożeni się tak szybko, jak to możliwe. I
najszybciej, jak tylko się da, powinna się tu zjawić maman, by
położyć kres tym bzdurnym pomysłom.
Jest wcześnie. Burza szalała całą noc, biegnę więc do
ogrodu i czuję mokrą trawę pod stopami. Idę wawrzynową
alejką, tak jakbym mogła tam jeszcze znaleźć monsieur
Rochestera i szaleńczo zakochaną guwernantkę, ją, płaczącą
nad złamanym sercem, jego - rozprawiającego o wdziękach
swojej przyszłej żony.
Ale oczywiście w ogóle ich tu nie ma. Rozglądam się
wokół siebie, patrząc na zniszczenia spowodowane przez
burzę. Wracam biegiem do środka, na górę, do jasnego pokoju
z chintzowymi zasłonami i obiciami, gdzie, bardziej
zadowolona niż się tego spodziewałam, znajduję Jane śpiącą
w swym wąskim łóżku. - W nocy piorun uderzył w kasztan na
końcu sadu - mówię do niej, wspinając się na łóżko i ciągnąc
ją za brązowe włosy. - Drzewo rozpadło się na pół. Chodź
zobaczyć!
Róże w grande chambre (Grande chambre (fr.) - duży,
przestronny pokój.), przygotowane dla narzeczonej papy, stoją
zbrązowiałe w ładnym wazonie, zasłony są zaciągnięte, a w
kominku nie pali się ogień. Mademoiselle Blanka bowiem już
nie przyjedzie, podobnie jak jej matka, która z pogardą patrzy
na małego francuskiego bękarta pana Rochestera, ani młodzi
panowie i dziewczęta z ich posagami, i wielkimi sukniami, i z
ich pożądliwymi spojrzeniami rzucanymi papie pod
nieobecność Blanki.
W ostatniej chwili wizyta została odwołana. Kucharka stoi
przy wielkim piecu, wynurza się z niego sarni udziec, który
zaraz zostanie podlany. John przynosi z piwnicy porto do
mikstury - sosu nazywanego cumberland, którego maman,
gdyby tu była, na pewno by odmówiła, odpychając go z
okrzykiem obrzydzenia. Lea stęka pod ciężarem ziemniaków,
które, już ugotowane, trzeba wstawić do pieca, a są tak
mączyste i szare, gdy wysypuje je na długi stół na kozłach, że
z tęsknotą znów powracam myślami do maman. Ona by nigdy
nie zgodziła się jeść takich pommes de terre (Pommes de terre
(fr.) - ziemniaki.) w domu. Jenny robiła zwykle zapiekankę z
ziemniaków do baraniego udźca, który maman tak lubiła
podawać na rue Vaugirard, gdy w niedzielę byli goście. Do
cienko pokrojonych ziemniaków Jenny dodawała śmietany,
trochę sera gruyere ze Szwajcarii oraz szczyptę gałki
muszkatołowej. (Zaraz jednak, gdy myślę o gałce, na myśl
przychodzi mi moja teraz na zawsze uwięziona przyjaciółka,
tak mi się przynajmniej wydaje, zamknięta za ciężkimi
drzwiami, strzeżonymi przez Grację dzień i noc na trzecim
piętrze Thornfield Hall). Utraciłam je obie: maman i nouvelle
amie (Nouvelle amie (fr.) - nowa przyjaciółka.). I żeby nie
rozpłakać się przed całą służbą kuchenną, biorę ze stołu
cebulę i udaję, że ją kroję do drugiego sosu, którego maman
by nie zniosła: sosu cebulowego, tak gęstego, białego i
mącznego, jak wszystko, co trafia na stół w tym dziwnym
Yorkshire. Jednak kucharka zabiera mi cebulę, a ja jestem
zmuszona wytrzeć łzy w fartuch Lei. Następnie obrywa mi się
od Mary, która każe mi wyjść z kuchni i wracać na lekcje z
mademoiselle Eyre. Tak naprawdę jednak jestem zadowolona,
że Ingramowie nie przyjechali. Przecież papa chyba nie
poślubi gościa, który nie przybył na przyjęcie wydane na jego
własną cześć? I jeśli to prawda, że to papa, jak mówią,
odwołał całą sprawę, nie będę długo się smucić z powodu jego
braków w dobrym wychowaniu. Pewnie zdał sobie sprawę, że
nie może poślubić mademoiselle Blanki. Jestem zachwycona,
że choć tak późno, to wrócił mu zdrowy rozsądek i podjął
trafną decyzję w tej sprawie.
Chowam się w odległym kącie ogromnej kuchni i
pomagam Belli, pomywaczce, szatkować górę zabłoconego
szpinaku z ogrodu. Madame Fairfax otworzyła na oścież okno
oddzielające piwniczne przejście od gorącego pomieszczenia,
gdzie kucharka i dziewki kuchenne przygotowują posiłki.
Zagląda do środka, jak co dzień, by wydać lub odwołać
polecenia. Jej twarz, okolona świeżo wykrochmalonym
czepeczkiem ze wstążkami zawiązanymi ciasno pod brodą,
przypomina babeczkę lub inny cudowny wypiek, wyjmowany
z tutejszego pieca w porze picia herbaty. Madame Fairfax nie
jest mi przychylna, wiem to bardzo dobrze. Blada, patrzy jak z
panną Eyre wychodzimy ze szkolnego pokoju i wyruszamy na
kolejną przejażdżkę z panem Rochesterem, do Whitcross albo
Millcote. Te wyprawy to kolejny pretekst dla pana Rochestera,
aby wydać pieniądze na jedwabie i satynę dla panny Eyre,
oraz by drażnić mnie swoimi opowieściami o wyprawie na
księżyc, gdyż tam właśnie będzie mieszkał z Jane, jak mówi.
Gdy powtarzam to wszystko pani Fairfax, potrząsa głową, a
jej twarz tężeje z przerażenia.
Wiem, że madame Fairfax zdaje sobie sprawę z tego, że
papa wszystko to robi dla mnie. Sprawia przyjemność
guwernantce, żeby uszczęśliwić mnie. Obiecuje mi sukienki,
które przyćmią jej stroje, ponieważ, naturellement, sprowadzi
je z Paryża. Gdy przepadają mi lekcje, bo papa rozmawia z
Jane, to wiem, że zabawia ją rozmową po to, bym mogła
przyjemnie spędzać czas w Thornfield Hall. Madame Fairfax
jest jalouse (Jalouse (fr.) - zazdrosna.), śmiem twierdzić, o to,
że to mnie właśnie jej chlebodawca obdarza największym
zainteresowaniem i względami. A jeśli panna Eyre gapi się na
niego jak cielę na malowane wrota (jak te cielęta z obory,
gdzie Jack czasem mnie zabiera - doi tam krowy i głaszcze ich
czarne, błyszczące nozdrza), to tant pis pour elle (Tant pis
pour elle (fr.) - tym gorzej dla niej.). Ona także zrozumie, jak
bardzo papa kocha swoją rodzinę, gdy przyjedzie maman i
będziemy wszyscy razem we trójkę.
Jakby na potwierdzenie tego, że szczęście mi sprzyja,
madame Fair - fax, zaglądając do kuchni przez okienko z
jadalni, posyła mi uśmiech. Aż Bella musiała dać mi
kuksańca, Bella, mamrocząca przy płukaniu zabłoconego
szpinaku w zimnej wodzie, wypływającej z rury, prowadzącej
do stawu na bagnach. Wszyscy wiedzą, że Bella ma nie po
kolei w głowie. Gdy stoimy obie przy kamiennym zlewie
widać, że jest mojego wzrostu. Jedno oko ma zawsze
zamknięte, biedna. Musi nieźle poprzekrzywiać głowę, by
powtórzyć mi, że gospodyni, od której to zależy nasze życie w
Thornfield, chce mnie natychmiast widzieć.
Wszyscy gapią się na mnie, gdy podchodzę do okienka, a
madame Fairfax, bez żadnych wyjaśnień, każe mi zaraz iść za
sobą na górę. W jej surowych słowach odczytuję taką samą
sympatię do mnie, jaką ostatnio obdarza mnie papa. Dzięki ich
przychylności, Adelka jest lubiana w Thornfield Hall.
- Chodź ze mną - mówi madame Fairfax. Gdy jesteśmy
już w buduarze, podaje mi kubek słodkiego, różowego napoju,
przyrządzonego według jej słów, z okrągłych, czerwonych
owoców róży, których pełno jest na krzewach w ogrodzie, gdy
przekwitną już kwiaty. Popijam napój, a ona sadza mnie na
niskim, aksamitnym pufie, koloru soczystej zielonej trawy;
zieleń wspaniale pasuje do spodenek, które tak lubię nosić.
Wręcza mi list. Aż skacze we mnie serce, gdy widzę, że to list
od Jenny Colon, tej, co nie napisała do mnie od miesięcy, tej,
co wie, gdzie jest maman. - Jak widzisz, napisała do mnie
twoja francuska przyjaciółka - mówi madame Fairfax, a jej
głos brzmi łagodnie. - Pisze, że madame Varens przyjedzie tu
w tym miesiącu. Wizyta mamy z pewnością bardzo cię
ucieszy, Adelko.
Tym razem nie mogę powstrzymać gorących łez
spływających po policzkach. Nie słucham madame Fairfax.
Maman tu przyjedzie! Zła część bajki się skończyła.
Będziemy żyć teraz długo i szczęśliwie, maman, papa i ja.
- Gdy maman cię zabierze do Paryża, wrócisz do swego
dawnego życia - mówi madame Fairfax, ale w ogóle jej nie
słyszę, gdy powtarza to tak w kółko, bo cały pokój wypełnił
się jasnym światłem mego szczęścia. I nie obchodzi mnie już,
czy na niebie w Yorkshire jest tyle chmur w kształcie
zwierząt, ile w arce Noego z dziecięcego snu. I mimo że była
dla mnie taka surowa, czuję do niej teraz tylko miłość, i
obiecuję sobie, że będę une sage petite fille (Une sage petite
fille (fr.) - grzeczna dziewczynka.), i będę spełniać wszelkie
polecenia dobrej gospodyni.
Madame Fairfax nie wie bowiem, że maman przybywa do
tego wielkiego chateau (Chateau (fr.) - zamek.), by poślubić
papę. On wie, że przyjeżdża, więc odwołał narzeczeńskie
przyjęcie dla mademoiselle Ingram. Wezmą ślub w kaplicy, a
ja będę miała na sobie organdynową suknię koloru brzoskwiń
rosnących w szklarni papy za ogrodem warzywnym.
Będziemy żyć wszyscy razem w Thornfield. A panna Eyre
będzie mogła zostać, by nadal mnie uczyć - oczywiście, jeśli
maman się na to zgodzi.
7
Gracja
Oto historia, jak to dobry plan może spalić na panewce. I
to plan, dzięki któremu Gracja Poole miała stać się bogata, a
jej pan pozbyć się problemu, jeśli sprawy potoczyłyby się
naturalnym torem.
A było to tak: owego ranka zeszłam na dół do pokoju
pana, i powiedziałam mu, że jego żona znowu uciekła.
Uciekła i nie zamierza chyba tym razem wrócić, tak to
przynajmniej wygląda. Dla pana to pewnie lepiej, krzyżyk jej
na drogę, chciałam dodać, choć nie było to w moim interesie.
Było wcześnie, w każdym razie dla tych dobrze
urodzonych. Lea przygotowywała jeszcze śniadanie dla pani
Fairfax.
- Ach, zjem tylko trochę owsianki, nie dawaj mi żadnej
śmietanki - mówi ta głupia stara kobieta, po czym przyłapuję
ją na zażeraniu się kandyzowanymi śliwkami podkradanymi
ze srebrnego pudełka pana stojącego na kredensie. - Lea,
batystowe poszewki na poduszki były wczoraj źle
wyprasowane. Ta głupawa służąca mogłaby się chyba
nauczyć, jak się posługiwać żelazkiem na parę, co? Nie chcę,
by panna Ingram miała zawilgocone albo pogniecione
suknie... - I tak dalej, i tak dalej, a ja stałam cały czas pod
oknem, czekając na prosty posiłek dla pani Rochester i mnie.
- Nie, nie wolno ci gotować na górze - usłyszałam od
pana Rochestera, gdy poprosiłam o zainstalowanie mi małej
spiżarni na górze. Nie było to wiele, a mogłabym wtedy
gotować i piec w izdebce zwanej przez pana „pokojem
Gracji", chociaż, Bóg świadkiem, nie mogę w nim robić, co
chcę, ani go opuszczać. - Nie chcemy, by na górze palił się
ogień - tłumaczył mi pan Rochester. I odwrócił zaraz wzrok,
w ten typowy dla siebie, śmiertelnie poważny sposób, tak
jakby bycie panem i władcą nie sprawiało mu przyjemności.
Dziś musiałam więc czekać, aż Lea przyjdzie z kaszą i
postawi ją na stole w „pokoju Gracji", w tym podłym humorze
jak zwykle. W moim pokoju okna są tak wysoko, że nie
można wyjrzeć na dwór i patrzeć na ziemie Thornfield ani
sprawdzić, czy pada dziś deszcz czy śnieg.
- O co chodzi, Gracjo? - woła moja pani, jeśli tak można
nazwać wstrętną Kreolkę, którą pan przywiózł z cukrowych
plantacji swego ojca („Teraz są tam plantacje tytoniu, pani
Fairfax", mówił kilka lat temu, ale jeśli o mnie chodzi, to
wszyscy są tam pewnie niewolnikami jak my tu, w Thornfield
Hall). Biedna biała kobieta woła do mnie, jak to ma w
zwyczaju. - Co się dzieje, Gracjo? Przyniosłaś mi owoce,
ananasa, mango i limetkę? Czy na tacy jest kwiat hibiskusa?
Czy nareszcie jestem w domu?
Trudno nie współczuć żonie pana, z której ten uczynił
niewolnicę, ale w zimny, ciemny poranek denerwuje mnie, że
ta kobieta, zwana przez męża "jego Antoniną", dopomina się
tych wszystkich egzotycznych rzeczy, których już nigdy nie
spróbuje. Teraz pozostaje zamknięta w swej celi dzień i noc,
po tym, jak ostatnio napędziła nam stracha. Co prawda, jej
ucieczka nasunęła mi pomysł, jak się wreszcie wzbogacić na
tej wariatce, której tak długo przyszło mi pilnować. - Nie,
Berto - mówię - to kasza. A tu masz jabłko. Z sadu, po którym
tak lubiłaś się przechadzać, jak tylko przyjechałaś do
Thornfield, pamiętasz?
Na co ona cichnie i tym urywa się nasza wymiana zdań.
Dopóki nie przyjdzie pani Fairfax i nie powie szalonej
kobiecie, żeby przestała wreszcie bełkotać. Jeśli to nie
pomoże, trzeba będzie zawołać pana, a on zarządzi „zimną
kąpiel". Wtedy dopiero pani Rochester wydaje z siebie niezłe
wrzaski! Okrutne to jest, bo wyrzucają więźniarkę na
podwórze do mycia koni i chłoszczą ją silnym strumieniem
lodowatej wody. Widziałam, jak pan Rochester wychodzi z
domu podczas tej kary, i trudno mu to mieć za złe. Sama bym
wyszła, gdybym mogła. - To nie dla ciebie tutaj jestem -
mówię do biednej lunatyczki, gdy garnie się do mnie i głośno
domaga się czułości lub innych dowodów uczucia. - Nie mam
po Prostu dokąd pójść - wyjaśniam jej. I wiem, że ona
rozumie, że Thornfield Hall jest dla mnie więzieniem tak
samo jak dla niej. Należymy do pana, który życzy sobie naszej
śmierci, co jej tez czasem mówię. A wtedy ona krzyczy, jakby
pękało jej serce.
Dzisiaj wszystko będzie inaczej. „Narzeczona" pana
Rochestera, jak ją nazywają w sieni dla służby (gdzie John i
Mary nie pozwalają mi jeść ze sobą, tacy się czują ważni),
miała przyjechać dzisiaj. To już jej druga wizyta w ciągu kilku
tygodni. Mówią, że miała być nową panią Thornfield, królową
jego serca.
A
jedyną
osobą,
która
wie
o
przeszkodzie
uniemożliwiającej małżeństwo Blanki Ingram i pana Edwarda
Fairfaxa Rochestera („przeszkoda" to delikatne słowo, a
nauczył mnie go brat Berty, pan Mason) jest Gracja Poole.
Podczas ostatniej wizyty w Thornfield, pan Mason wszedł
któregoś razu do celi o wysokich oknach. Wiem, że
przyjeżdża tu po pieniądze od mojego pana, i postanawiam
nauczyć się jego sztuczek. - Ty i ja jako jedyni znamy ten
sekret - mówi do mnie ze stoickim spokojem ten gentleman z
Indii Zachodnich, nalewając mi kieliszek tokaju, który
przyniósł z piwnicy. - Zasmakuje ci to bardziej niż ten nędzny
porter, którym się upijasz, Gracjo - mówi pan Mason i
wybucha donośnym śmiechem, co o mały włos nie budzi
Berty; mimo że dałam jej tyle laudanum, że powinna spać
przez dzień lub dwa. - Pani Fairfax nigdy nie zdradzi, w jakich
karygodnych warunkach zamknięta jest moja siostra - ciągnie
brat Berty - i że straciła zmysły. Poczciwa pani Fairfax nie
chciałaby być postrzegana jako krewna człowieka takiego jak
Edward, który ze swojej prawowitej małżonki uczynił niemal
zwierzę.
Gdy pan Mason wypowiedział słowa „prawowita
małżonka", zrozumiałam, co miał na myśli. Jeśli mój pan
zacznie na serio myśleć o ponownym ożenku, szantaż
przybierze na sile. Pan Mason stanie się bogaty. Nie wiem,
dlaczego nie przyszło mu do głowy, że ja także mogłabym
wziąć udział w tej grze. Choć pewnie się nie liczyłam - byłam
przecież tylko Gracją Poole.
Nadszedł tydzień, w którym miano ogłosić zaręczyny
panny Blanki Ingram i pana Edwarda Fairfaxa Rochestera. W
Thornfield zawrzało. Tym razem, jak nam wszystkim było
wiadomo, pan musiał ogłosić wszem i wobec swe zamiary.
Zbyt często odkładał diamenty do sejfu, jak zgodnie twierdziły
kucharka i Lea. Mary, oddana pokojówka pana Rochestera,
dwoiła się i troiła, przygotowując pościel i łazienki. John
pokrzykiwał na chłopaków, by podsycali ogień pod
zbiornikiem z gorącą wodą, a pani Fairfax ostrym głosem
wydawała polecenia Lei, tej małej, bystrej kokietce. Jednym
słowem, było w Thornfield niezłe zamieszanie. Jednak pan
Richard Mason, jak zauważyłam ku mojemu zadowoleniu,
zupełnie zignorował tę okazję. Ani śladu telegramu, ani
sylwetki zdążającej podjazdem (wysiadał zwykle z powozu w
Whitcross), z bogactwem wypisanym na czole. Nie słyszałam
też głosu dobiegającego z dołu schodów wiodących na strych,
miękkiego i podobnego do gruchania leśnych gołębi
wzlatujących nad odległym wzgórzem posiadłości Ingramów.
Spodziewałam się, że w końcu usłyszę: „Jesteś tam, Gracjo?",
ale dni mijały, a ja zdawałam sobie sprawę, że ta niezwykła
szansa stoi tylko przede mną. I zaczęłam przygotowywać plan.
Berta, jak zwykle, pogrążona była w głębokim śnie, gdy
podniosłam ją z wysuwanego łóżka. Czasami zdarza się jej
obudzić; wydaje jej się wtedy, że leży w małżeńskim łożu,
podczas miodowego miesiąca na tych przeklętych
egzotycznych wyspach, które opuściła za sprawą mego pana,
w dodatku mu za to płacąc. Zaraz jednak, gdy widzi żelazne
kraty łóżka, wysokie, skośne ściany oświetlone nikłym
promieniem światła, zaczyna jęczeć i przewracać się z boku
na bok. Wykorzystałam ten moment, podstawiłam sieć - lub
hamak, jak wolicie, a ona stoczyła się wprost do niego.
Znalazłam go na strychu wśród zabawek pana Edwarda i jego
zmarłego, opłakiwanego brata, wyniesionych tam, gdy panicze
z nich wyrośli.
Wyglądała jak coś, co pochodziło z tego egzotycznego
miejsca, którego jak sądzę, nigdy nie zobaczę. Jego nazwa
brzmiała chyba Bequia. - Spodobałyby ci się Wyspy
Zawietrzne, Gracjo - powtarzała śpiewnym głosem biedna
Berta i opowiadała mi o gałce muszkatołowej i chlebowcu,
które jakiś kapitan Cook zasadził na wyspie, o tej dla mnie tak
dźwięcznej nazwie. Sprowadził tam też rośliny o pierzastych,
kłujących liściach, które nowa żona pana Rochestera mogłaby
podziwiać w nowych szklarniach przy oczku wodnym w
Thornfield. - A posłuchaj teraz o pasatach, Gracjo...
Dziś, leżąc w tym jasnym hamaku na podłodze w pokoju
na strychu, gdzie spędziła więcej lat, niż ktokolwiek miałby
ochotę zliczyć, żona pana Rochestera wyglądała jak coś, co z
motyla na powrót stało się gąsienicą. Ja zaś naprawdę
żałowałam, że muszę jej to wszystko robić, nawet jeśli ona nie
zdawała sobie sprawy, dzięki kroplom Quinceya, jaki czeka ją
los czy jak wyglądać będzie jej przyszłość. Mamrocząc do niej
kilka słów, tak jakby mogło jej to dać pocieszenie, ciągnęłam
ją po kamiennych, spiralnych schodach (wiedziałam, że pani
Fairfax wybrała się do Sheffield z wizytą do siostrzenicy, co
uważałam tego dnia za znaczny uśmiech losu).
Mamrocząc tak, jednocześnie zaś zastanawiając się, kim
jest teraz tutaj ta wariatka, posłyszałam nagle kroki Lei,
wbiegającej ciężko jak zwykle po wąskich schodkach, na
które dostać się można tylko po odsłonięciu tapiserii za
obrazem; nazywamy je schodami ducha. Zmierzała na trzecie
piętro, oczyściwszy już zapewne tacę z kleikiem. Zupełnie
tego nie przewidziałam. Żałowałam poza tym, że tak bardzo
zasmakował mi gin wczorajszego wieczoru, bo strasznie się
spociłam, nim udało mi się wepchnąć Bertę do schowka na
drewno, znajdującego się pod pokojem pani Fairfax, zwanym
przez nią jej budlarem. To była długa droga, ze schowka przez
świetlik do pokoiku w wieży. Otworzyłam jednak skrzypiące
na zawiasach okienko dzień wcześniej i umieściłam na
podłodze stos starych szmat, by móc na nie potem zrzucić
Bertę.
Bo przecież potrzebna była nam żywa, a nie martwa. A z
wieży mogłam już wciągnąć ją na wózek i wspiąć się nań za
nią, jak to robi John, gdy wyrusza do Whitcross po sprawunki.
Opatuliłam się szczelnie i naciągnęłam na głowę kaptur. Było
to pewne ryzyko, ale byłam zdecydowana je podjąć. W taki
dzień jak ten, kiedy miała przyjechać narzeczona pana, Berta
warta była tyle przysłowiowego złota, ile ważyła.
- Jesteś zdyszana, Lea - rzuciłam do dziewczyny, gdy
tajnymi schodami weszła z łomotem na podest i ku mojemu
przerażeniu udała się do schowka. Z pewnością Mary
powiedziała jej, że panna Blanka Ingram zażyczy sobie
wielkiego ognia na kominku, jak tylko przyjedzie. Pani na
Thornfield ma prawo do ognia, pod warunkiem, że przyniesie
dobry posag i kilka ładnych tysięcy akrów ziemi, pomyślałam
sobie, chociaż tak naprawdę jedyne, co zaprzątało mi głowę,
było to, co ja zrobię, gdy Lea będzie próbowała wejść do
schowka. - Przyłapałam cię wczoraj wieczorem, moja mała -
walnęłam na chybił trafił, będąc pewną, że Lea to dziwka
pierwszej klasy; poza tym widziałam ją już kilka razy z
nowym stajennym. Pani Fairfax na pewno nie będzie
tolerować w Thornfield czegoś, co nazywa „nieodpowiednim
zachowaniem". A gdy to „przyłapie" - wiedziałam, że to
słowo kiedyś mi się przyda - to wyrzuci ją stąd precz, choćby
na dworze szaleć miały zamieć i deszcz.
Lea odwróciła się i spojrzała na mnie, po czym zbiegła
zaraz po schodach. Uwolniłam się od niej - mogłam spokojnie
zaciągnąć mą więźniarkę do kryjówki, którą dla niej
przygotowałam. Mogłam spokojnie przerwać mój dożywotni
wyrok w tym przeklętym domu, mogłam swobodnie złożyć
propozycję mojemu panu i stać się bogata. Wystarczająco
długo żyłam bez choćby promienia światła, a to może
potwierdzić sporo ludzi stąd, Lea, Mary i John, a nawet pani
Fairfax; widziałam kilka razy, jak patrzy na mnie ze
współczuciem.
Ale dopiero dzisiaj wiem, że mój los się odmieni - i po raz
pierwszy, odkąd pamiętam - jestem w stanie zauważyć, że nie
ma na niebie żadnej chmurki.
Pan nie prosił o żadne wyjaśnienia, gdy zapukałam do
jego drzwi bladym świtem (od wielu godzin byłyśmy już na
nogach, ja i moja biedna wariatka, ale co to ma za znaczenie,
skoro nie można nigdzie wyjść, a jedynie krążyć po pokoju i
położyć się z powrotem? Dzisiaj przynajmniej miałam coś do
zrobienia - ściągnąć tę wiedźmę na dół po schodach). Ale,
gdyby tak o tym pomyśleć, czy nie doprowadziłoby do
szaleństwa każdego, jakby zamknąć go tak jak ją, kiedy tylko
zaczęła skarżyć się na zimno i wszelkie możliwe choroby. -
Wstawaj, Antonino - mawiał pan Rochester dawno temu,
kiedy jeszcze wiązał jakieś nadzieje z kobietą pochodzącą z
Port of Spain. - Wstawaj albo już nigdy więcej nie będziesz
się cieszyć moim towarzystwem!
Jakoś tak się do niej zwracał, co pogarszało jeszcze stan
drżącej z zimna kobiety, zamkniętej przez niego w ciemnym
pokoju zaraz po powrocie z Jamajki i tego miesiąca
miodowego na wyspach, o których ona tak lubi opowiadać.
Wyspach z gałką muszkatołową i kwiatami passiflory,
zdobiącymi jej włosy. - Wstawaj, Antonino...
Teraz nadeszła jego kolej, by szybko wstać i podążyć za
mną schodami. Wiedział, że w dzień przyjazdu panny Blanki
nie może dojść do żadnych tego typu wypadków.
Towarzyszyć jej miała matka, która nigdy nie patrzy ci w
oczy, jeśli jesteś służącą albo gospodynią - a przecież mój pan
nie chce, by się obie dowiedziały...
Szedł za mną w milczeniu. Znam go na tyle dobrze, że
wiem, iż wybuchnie gniewem, widząc, jak jego plany walą się
w gruzy. Muszę przyznać jednak, że kontrolował się jak tylko
mógł, aby nie wybuchnąć, gdy tak wspinaliśmy się na trzecie
piętro. „Nic mnie dziś nie powstrzyma", słyszę, jak mruczy
pod nosem. Chce dostać ziemie panny Blanki, rzecz jasna - a
jeśli istnieją jakieś przeszkody stojące na drodze pana
Rochestera do pieniędzy, muszą zostać natychmiast usunięte.
Jednocześnie wie on jednak, że ja znam sekret, a druga osoba,
która mogłaby być zainteresowana tym, że pan Rochester
zamierza popełnić bigamię, mieszka po drugiej stronie
wielkiego, zimnego oceanu.
Razem weszliśmy do „pokoju Gracji" i musiałam mocno
się powstrzymywać, żeby nie wybuchnąć śmiechem, widząc,
jak mruży oczy, by przyzwyczaić się do mizernego
oświetlenia przed wejściem do celi, gdzie biedna Antonina
spędziła w zamknięciu piętnaście lat. Miał zamiar znowu
zacząć wszystko od początku? Tak jakby mężczyzna nie mógł
przebywać blisko kobiety, nie przypominając sobie czasów,
kiedy byli kochankami. - Antonino, kochanie, jak się dzisiaj
miewasz? - spytał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam.
Nie pozostaje jednak długo tak uprzejmy - zdarza się to tylko
wtedy, kiedy jej brat, pan Mason, jest tutaj. Dziś, tak jak się
spodziewałam, zaczął znowu przeklinać swój podły los, by
zaraz wypaść z celi, ciskając gromy
Dzisiaj tak się złożyło, że Berta Mason - albo pani
Rochester, o której nikomu nie wolno się dowiedzieć -
znajduje się kawał drogi stąd, na strychu na siano, gdzie
specjalnie przygotowałam dla niej miejsce. Zdziałała to
łapówka wręczona nowemu chłopakowi stajennemu - jego
ojciec jest pastuchem w dalekim gospodarstwie w Millcote.
Będzie trzymał gębę na kłódkę, gdy ktokolwiek natknie się
tam na kobietę ukrytą w sianie. Pan Rochester jest skąpym
pracodawcą, więc rodzina chłopaka jest zadowolona z
pieniędzy, wysupłanych z moich oszczędności. - Dostaniesz
więcej, jeśli nic nie piśniesz, Jack - obiecałam mu. Według
mojej oceny, suma ta wystarczy na zapewnienie ich milczenia
przez dwa tygodnie. Ale do tego momentu pan Rochester
będzie płacił - a będzie płacił dwa razy tyle, aż do momentu,
kiedy będę mogła odejść (mam zamiar wybrać się na
południe, gdzie mieszka moja siostra, na wybrzeżu koło
Devon. Będzie zadowolona, gdy przywiozę jej złoto, którego
teraz zażądam - chociaż to wszystko na razie należy jeszcze do
świata marzeń).
- Gracjo, gdzie jest twoja pani? - spytał pan Rochester. A
ja musiałem powstrzymać się od śmiechu, który budzi we
mnie jego drżący głos.
- Nie wiem, proszę pana - odparłam. I, prawdę mówiąc,
gdy stanęłam z nim twarzą w twarz, uwierzyłam samej sobie.
Nie mogło być prawdą, że panna młoda, którą przywiózł ze
sobą do Thornfield z tak pięknymi sukniami, z mocą
grzebyków i diamentów piętrzących się na jej włosach, można
było zamknąć w śmierdzącej zgnilizną stodole razem z belami
rozkładającego się siana i dwiema krowami. Jack przywiódł je
tam zeszłej nocy, łamiąc przyrzeczenie, że moja więźniarka
będzie tam sama. Nie żeby mnie dziwiło to, co zrobił. Jeśli
płacono mu za siano - tak, jak mu powiedziałam - dlaczego by
go nie użyczyć krowie i jej cielakowi? Jeśli dobrze się temu
przyjrzeć, wszyscy jesteśmy tacy sami i nie ma zbyt wielkiej
różnicy między stajennym a panem na Thornfield.
Już samo patrzenie na twarz pana Rochestera, kiedy
dochodziło do niego z wolna, że jego żona znowu uciekła,
było warte suwerena lub dwóch. A ja ciągle czekałam - i
wtedy właśnie zachowałam się jak jakiś bałwan, który sam
zasłużył sobie na to, by spadły na niego wszelkie
niepowodzenia - czekałam z upomnieniem się o nagrodę, co ją
sobie umyśliłam. Później, pomyślałam sobie, kiedy już panna
Blanka i jej matka zostaną zaprowadzone do swoich pokoi, a
pan Rochester będzie drżał na myśl o tym, że Berta może tam
wejść o każdej porze dnia i nocy, złożę mu swą propozycję.
Wtedy mu zaproponuję, że zachowam dla siebie informację o
pierwszej pani Rochester... Ale byłam głupia!
No tak, bo ten „kawaler do wzięcia", jak mówiła o nim
pani Fairfax, nie miał zbyt wiele czasu do stracenia.
Gospodyni mówiła tak o swoim kuzynie i chlebodawcy, tak
jakby musiała udawać, że nigdy nie odkryła, co naprawdę
kryło się w „pokoju Gracji" na górze. Dziedzic Thornfield
musiał przygotować się na przyjęcie gości i występować w
roli mistrza ceremonii podczas tej tak ważnej wizyty.
- No cóż, Gracjo - warknął w odpowiedzi na moje
zapewnienie, że nie mam pojęcia, gdzie jest jego najdroższa
ukochana. - Zostałaś najęta do pilnowania Antoniny... - On nie
może zdobyć się na nazwanie jej swoją żoną. Nie pochwalam
takiego tchórzostwa. - Miałaś jej strzec i opiekować się nią -
ciągnął pan Rochester i posłyszałam, jak w jego wnętrzu
zbiera się na burzę, jak nadciąga ona znad odległych brzegów,
zwanych
przez
niego
samego
„cierpliwością
i
wyrozumiałością". Czuję, że zaraz uderzy cyklon, a wtedy
nawet pani Fairfax wybiegnie ze swego pokoju i poleci na dół,
by uniknąć gromów rzucanych przez swego chlebodawcę. -
Jak śmiałaś? - krzyknął pan Edward, jak go zwano przed
smutną śmiercią jego starszego brata, dobrego pana Rowlanda.
- Jak mogłaś być taka nieuważna? Pewnie się upiłaś, co?
Jego głos przybierał na mocy. Zaraz jednak znowu opadł.
Staliśmy w tym pokoju o wysokich oknach, gdzie przez niego
zmarnowałam swoją młodość, skąd nie mogłam wyjrzeć,
chyba że się wspięłam na krzesło. Gdzie nie miałam szans
zaznać ni miłości, ni rozrywki, mając za jedynych towarzyszy
gin lub kufel portera.
Patrzyliśmy sobie w oczy. Trudno mi stwierdzić, czy czuł,
że wiedziałam, gdzie jest jego żona. Nagle jednak ucichł jak
myszka, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Jeśli ktokolwiek był tu zbity z tropu, to byłam to ja, Gracja
Poole. Oczekiwałam, że będzie miotał się i wściekał. Ale on
zszedł po schodach opanowany jak gentleman. Nic nie
popsuje mu wizyty panny Blanki; jeszcze nie.
I jakąś godzinę później, gdy nosiłam dzbany z wodą do
pokoi, dokładałam węgla do ognia w bibliotece i wielkim
hallu, jakby nigdy nic, (i tak zresztą było - przecież istnienie
mojej podopiecznej było tajemnicą), poszłam na tyły schodów
dla służby, by popatrzeć na przyjazd szlachetnie urodzonych
gości. Wtedy to usłyszałam od panny Eyre, guwernantki, że
wizyta Blanki Ingram i jej matki została odwołana - pewnie
ostatecznie, pomyślałam, gdy zobaczyłam twarz pana
Rochestera, ciemną jak chmura gradowa. Ta Eyre na pewno
była we wszystko wtajemniczona. Gdyby tylko w tamtym
momencie dał mi szansę porozmawiania z nim - no dobrze,
zaszantażowania, jeśli tak wolicie - wszystko poszłoby dla nas
obojga jak po maśle.
To, że sprawy nie potoczyły się tak, jak zaplanowałam,
składam na karb nieszczęścia, które sprowadziła na Thornfield
mała
Francuzka. Paplała ona o starej wiedźmie,
przepowiadającej przyszłość, którą odwiedzała w „ładnym,
czystym mieście". To stamtąd przyjechała, by zamieszkać z
papą.
Chociaż z początku tak go nie nazywała. Biedne dziecko
nie wiedziało, czego się spodziewać po Thornfield Hall.
Muszę przyznać, że to właśnie przez te kłamstwa, sprzedane
tej afektowanej, małej laleczce z Paryża, wszystko przybrało
zły obrót. To ona mi wmówiła, że umie patrzeć w przyszłość.
Zdradziła mi, że stara kobieta z Paryża, mieszkająca z ropuchą
i czarnym kotem, o której mi opowiedziała, uznała ją za osobę
wybitnie uzdolnioną do patrzenia w przyszłość. A ja
rozpaczliwie chciałam wiedzieć, kiedy nadejdzie najlepszy
moment, by pójść do pana i powiedzieć mu, że jeśli mi nie
zapłaci, oznajmię wszystkim, że ma on żonę, i podam, gdzie
teraz jest. Bo chociaż zaręczyny z panną Blanką nie mogły już
dojść do skutku, wiedziałam, że pan Rochester z ulgą ukoiłby
swój niepokój co do nieprzewidywalnych, przyszłych
poczynań swej szalonej żony. Oczywiście, nie przedstawiłam
tego w ten sposób małej panience - zrobiłam z tego opowieść
o miłosnych tarapatach, w których to sprawach chciałam
zasięgnąć porady światowego człowieka.
- Och, Grass, nie wiem, co ci poradzić - powiedziała
Adelka. Wymawiała moje imię jak „ass" (Ass (ang.) - tyłek.),
co strasznie mnie rozśmieszyło. Widziałam, że panią Fairfax
denerwowało to dziecko, „podopieczna" pana Rochestera, ale
ona nie przejęłaby się moimi uwagami na ten temat. Pani
Fairfax musiała stale być taka akuratna. Ale mimo jej braku
sympatii dla głupiego stworzenia, zaczęłam lubić towarzystwo
Adelki. Wydawało mi się, że będę mogła jej użyć w ten czy
inny sposób. Jeśli nie uda mi się skorzystać z jej talentów
wróżki, to zawsze będę mogła za jej pośrednictwem dotrzeć
jakoś do mego chlebodawcy. To, że zdawał się znudzony tym
„małym bękartem", jak o niej mówił w rozmowie z
guwernantką pod wielkim drzewem w ogrodzie, nie zraziło
mnie. Krew upomni się o swoje prawa, zwłaszcza że to krew
szlachecka - nawet jeśli ta latorośl była tak bardzo niepodobna
do swego ojca.
- Myślę, że serce ci podpowie, kiedy nadejdzie
odpowiednia chwila - oznajmiło dziecko, które lubi wyrzucać
z siebie takie brednie, gdy przychodzi do mojego pokoju na
ostatnim piętrze. Siada na skromnym drewnianym krześle,
jedynym meblu poza stołem i moim własnym, twardym
stołkiem. - La Cibot mówi mi, że musisz znaleźć kartę tarota
ze swoim symbolem i wyciągnąć z tego naukę. - Adelka
wzrusza ramionami. Po raz kolejny bawi mnie widok tej
miniaturki kobiety. Nie mam jednak wymienionych przez nią
kart, zaraz też przysypiam, gdy zaczyna opowiadać o
sklepach, które tak lubi odwiedzać w Paryżu, i o mężczyźnie
zwanym Felixem. Zabiera ją do swego studia i pozwala
patrzeć, jak robi ludzkie twarze na papierze, hodując je, jak
mówi, w wielkim zbiorniku z dziwnie pachnącym płynem.
Dziwuję się nad życiem, które do tej pory wiodła. Jej matka
tańczyła, jak mówi, nad głowami ludzi zgromadzonych wokół
cyrkowej areny. Była danseuse de corde - muszę za Adelką
powtarzać nazwę jej zawodu - czyli akrobatką na trapezie, jak
mi się wydaje. Choć, gdy do Millcote przyjechało wesołe
miasteczko, ja jako jedyna musiałam zostać w Thornfield.
Powiedzieli mi, że to pan nie pozwolił mi jechać. Tylko ja
znam powód: biedna, szalona Berta mogłaby uciec, podczas
gdy ja gapiłabym się na zawieszoną w powietrzu tancerkę i
śmiała się z clownów.
Lubię sobie wyobrażać matkę Adelki spacerującą nad
tłumem. To dziecko mnie rozwesela; nie mogę jednak opędzić
się od myśli, że wszystko idzie nie po mojej myśli. Najgorsze
podejrzenie, jakie mam, a czego Adelka nigdy rzecz jasna nie
odgadnie, to że pan dokładnie wie, co zrobiłam i że
zamierzam go szantażować, niezależnie od tego, czy zaręczy
się z panną Blanką czy nie. Powinnam była zażądać okupu już
wcześniej, wtedy, kiedy panna Blanka miała jeszcze zawitać
do Thornfield. A teraz, kiedy pan stracił zimną krew i odwołał
wizytę, co mam zrobić z moim więźniem, zamkniętym w
oborze za stajniami? Jak mam mówić teraz z panem
Rochesterem? Teraz już w ogóle nie wchodzi na trzecie piętro
albo traktuje mnie jak powietrze, gdy przechodzę obok. Gracja
Poole stała się duchem Thornfield Hall.
Najgorsze jest to, że Antonina jest słaba, i obawiam się,
umiera na strychu z sianem. Musiałam przenieść ją na
najwyższe bele, gdy przyszedł Jack i przyprowadził kolejną
krowę, mówiąc, że kończą się pieniądze na wynajęcie tej
walącej się obory. I jest jeszcze coś: Adelka usłyszała -
pewnie od Lei, ale powie się jej, żeby nie rozpowiadała - że w
stodole za ogrodzeniem parku mieszka jakaś „dziwna
kobieta". I że ja, Gracja Poole pokażę ją temu ciekawskiemu
dziecku. Tak więc sieć się zacieśnia, a we mnie poczyna
wzbierać lęk. Gracja Poole skończy, dyndając na sznurku, jeśli
los wkrótce się nie odwróci - tego jestem pewna.
8
Adelka
Opowiadała mi maman, że w czasach douceur de vivre
(Douceur de vivre (fr.) - słodkie życie.) - w okresie przez nią
znienawidzonym, bo wtedy jeszcze nie panowała wolność -
był w Paryżu stary bogaty arystokrata, który miał obórkę (jak
mówi Jack, chłopak stajenny) dokładnie na pierwszym piętrze
swego eleganckiego domu. - Było tam siano i dwie krowy
zajęte jednostajnym żuciem - w ten sposób starszy pan
zrealizował swoje marzenie o wsi - rzekła maman, po czym
zaczęła śmiać się z folies (Folies (fr.) - szaleństwa.) i fanaberii
szlachetnie urodzonych w naszym kraju, w czasach, zanim
jeszcze wynaleziono madame Guillotine, mającej ścinać ich
głowy. - Ten markiz... - ciągnęła maman ze wzrokiem
utkwionym w przestrzeń (pomyślałam sobie wtedy, że Celinie
musiało się tak naprawdę dobrze żyć w ancien regime, jak
mówią o nim republikanie, oswobodzeni przez monsieur
Robespierre'a i jemu podobnych) - ...miał on chłopaka do
dojenia krów, sam zaś leżał, czytając w łóżku w tej wiejskiej
scenerii. Wyobrażasz to sobie?
W tym momencie maman i Jenny wybuchały śmiechem,
wspominając ekscentryczne wybryki w dawnych czasach. I to
właśnie o tym ich śmiechu myślę, wspiąwszy się na strych z
sianem, na który mogłam się dostać zapłaciwszy Lei luidora,
przysłanego mi przez Jenny na wypadek, gdybym musiała
uciekać z Thornfield lub w jakiś inny sposób ratować swoje
życie. Uważam, że uratowanie Antoniny jest tak ważne, jak
moje własne życie. Gdy tylko bowiem Lea, chichocząc,
powiedziała mi, że wysoko, na belach siana w oborze na
tyłach parku, leży jakaś dziwna kobieta, w lot pojęłam, że
chodzi o bonne amie (Bonne amie (fr.) - dobra przyjaciółka.) z
dachu Thornfield Hall, miłą kobietę z długimi czarnymi
włosami, co śpiewała mi piosenki o swojej odległej wyspie.
Lea wiedziała o moim małym zapasie pieniędzy (dostałam
od Nadara suwerena za zdjęcie „bogatego Anglika", jak
powiedział), a mnie było wiadomo, że Lea potrzebowała ich
na ślub z Jackiem, bo była z nim enceinte (Enceinte (fr.) - w
ciąży.).
Przygotowałam swój plan wymknięcia się z domu jeszcze
wczoraj. Wydarzyło się tego dnia coś dobrego: planowany
ślub papy z panną Blanką został odwołany. Potem zaś zaszło
coś złego. Panna Eyre wezwała mnie do pokoju szkolnego,
mówiąc, że ma mi do przekazania wiadomość, która istotnie
zmieni życie nas obu.
Najpierw w milczeniu chodziła po pokoju. Ja zaś, jako że
był spokojny wieczór, obiecałam spotkać się dziś z Leą -
naturellement, z luidorem w kieszeni mojej sukienki bez
rękawków - przy bramie wiodącej z ogrodu do parku. Stamtąd
tylko mały spacer dzielił nas od obory, gdzie na strychu z
sianem, jak sobie wyobrażałam, moja przyjaciółka, niczym
paryski arystokrata, wsparta na poduszkach popijać będzie
tłuste mleko. Nie chciałam się zastanawiać, dlaczego Jane
była tak podekscytowana. Jednak jak później wspominałam tę
chwilę, zdałam sobie sprawę, że nigdy przedtem oczy małej
guwernantki nie lśniły tak jasno, aż wydawały się zielone, a
nie po prostu „orzechowe", jak to mi kiedyś sama powiedziała.
Spytałam ją bowiem, jakie angielskie słowo określa tak
nieinteresujące regard (Regard (fr.) - spojrzenie.).
- Adelko - zaczęła Jane, podchodząc do mnie w końcu i
biorąc mnie w ramiona (a tego nauczyłam się nie odmawiać,
gdyż czuć od niej zapach świeżej limonki, który już zawsze
kojarzył mi się będzie z moją małą guwernantką; tak jakby
była pół drzewem, pół kobietą, jak na tych rysunkach
mitologicznych stworzeń kryjących się w książkach z
biblioteki papy) - moja droga Adelko - powtórzyła, pochylając
się nade mną, a ja wciągnęłam zapach zielonych liści wionący
od niej. - Jutro wychodzę za mąż. Zaprosilibyśmy cię na
ceremonię, ale będzie ona przeznaczona tylko dla nas obojga.
Zaraz potem wyjedziemy na jakiś czas z Thornfield. Będziesz
grzeczną dziewczynką - będziesz robić wszystko, co ci poleci
pani Fairfax. Obiecaj mi to zaraz, moja kochana!
Obiecałam, ponieważ moja nauczycielka bardzo na to
nalegała. A potem, nagle onieśmielona, zdałam sobie sprawę,
że nie jestem w stanie zapytać o nazwisko pana młodego.
Stałam tak oniemiała, jak mały Tomcio Paluch na widok
olbrzyma, a minuty mijały. Lea przestępowała pewnie już z
nogi na nogę z niecierpliwości na wybrukowanym podwórzu,
czekając na mnie.
- Wychodzę za pana Rochestera - oświadczyła szybko
Jane, a ja osłupiałam na dobrą chwilę. - Nie mogłam
powiedzieć ci o tym wcześniej, Adelko, bo on sobie tego nie
życzył. Ale mogę cię zapewnić, że będę bardzo szczęśliwa! - I
po tych słowach dziewczyna, która nie była już tą myszowatą
panną Eyre, szybko przecięła pokój i podeszła do okna.
Wyjrzała na podjazd Thornfield Hall, jakby dopiero co
zajechał tam na koniu jej oblubieniec.
Co do mnie, to uciekłam z pokoju, zbiegłam na dół po
tylnych schodach do drzwi wychodzących na zabudowania
stajni. Zła, stale przytupująca Lea, musiała najpierw się
upewnić, że mam przy sobie luidora. Szukała go po moich
kieszeniach, jakbym była jakimś pospolitym złodziejaszkiem,
oddającym skradzione łupy w zamian za nagrodę. Pociągnęła
mnie też za włosy, wstrętna Lea, tak więc przez całą drogę
łkałam i pociągałam nosem, idąc zarośniętą ścieżką wiodącą
do obory, gdzie Jack trzymał swoje dwie krowy.
9
Gracja
Tak więc mimo wszystko będzie wesele w Thornfield
Hall! Lea przyszła mi to powiedzieć o świcie. Przyznaję, że od
razu pospieszyłam do piwnicy po butelkę pańskiego porto, bo
Gracja wpadła nagle przez to w niezłe tarapaty, nie ma dwóch
zdań.
Pozostawały do rozwiązania jednak pewne zagadki: jak
moja pani - moja, skoro biedną kobietę trzymam z mojej woli
na strychu z sianem, aż do momentu, kiedy zbiorę się na
odwagę i zmuszę dziedzica Thornfield do płacenia - jak ona
domyśliła się, że pan zapałał nową miłością? Skąd się
dowiedziała, że jej mąż, z którym miała żyć do końca za
pieniądze przywiezione z Jamajki, teraz miał jakieś zamiary
wobec ubogiej sieroty? Odpowiedź jest prosta - spostrzegła
ich razem w ogrodzie ze swej kryjówki na dachu. Mnie zaś
chyba wysiadła intuicja, skoro w niczym się wcześniej nie
zorientowałam. Choć, pal licho zdrowie podłej Kreolki i mój
strach, że ktoś może ją odkryć w oborze, do głowy mi nie
przyszło, że ostatni obiekt uczuć mego chlebodawcy mam pod
samym nosem. Nie może żyć bez kobiety. A groźba, że jego
żona mogłaby się znienacka tam ujawnić, powstrzymało go od
oświadczenia się pannie Blance. Byłam przecież tego blisko,
powinnam była wyczuć, że szukał następnej jak najbliżej
domu. Ale panna Eyre! Osiemnastolatka! Ciekawa tylko
jestem, co pomyśli mała guwernantka, kiedy Adelka, co nigdy
nie trzyma sekretu dłużej niż dzień, wyjaśni swej drogiej Jane,
że jej miłość do pana, człowieka już żonatego, jest surowo
zakazana przez kościół. Oczywiście, jeśli Adelka pozna
tajemnicę.
Rzecz jasna, prawowita małżonka pana Rochestera sama
musiała to spostrzec. A ja myślałam, że ta biedna,
nafaszerowana lekami kobieta była zbyt słaba, by podnieść się
z łóżka i wyjrzeć przez okno. Zrozumiałam, że patrzyła na
nich z góry, śledząc ich - nieznany wcześniej ton głosu pana,
śpiewającego nową pieśń dla guwernantki, musiał dodać sił
gasnącej istocie. Zresztą Antonina zawsze dysponowała
zadziwiającą siłą ducha. Mam teraz dowód na to, że jest
przebiegła, jak mówił pan. Powiedziałabym, że może stać się
niewidzialna za pomocą czarnej magii, co ją praktykowała na
dalekich wyspach; czasami nie można uchwycić jej ruchów,
tak jak błysków światła migającego na bagnach, w gorące
letnie noce. W jednej chwili idzie niepewnie jak ktoś
wycieńczony, w drugiej - już jej nie ma. Któregoś dnia
wyjdzie na dach i pociągnie cię za sobą na dół, mówię do
siebie. Jednak okazało się, że nie powinnam się była martwić,
że Adelka pobiegnie zaraz do pana opowiedzieć mu o wariatce
na dachu. Łatwo odwrócić jej uwagę i nie mogę się rozeznać,
czy widzi jakąś różnicę między fantazją a tym, co się dzieje tu
i teraz.
Mała Paryżanka wspina mi się na kolana i zaczyna mi
opowiadać o swojej pięknej maman, kobiecie, co opuściła
swoje własne dziecko ot, tak, skazując je na ulicę, i wyjechała
do Włoch. Czasami dowiadywaliśmy się ciekawych rzeczy o
słynnej Celinie Varens. - Maman i papa mieszkali w białej
willi nad morzem - mówi Adelka. Ta Francuzeczka w każdym
calu, z jej długimi brązowymi lokami i bladą twarzyczką,
chce, żebyśmy nazywali ją Adele. Widać, że jest z tych
panien, której rączki nigdy nie splamiła praca.
- Willa? Jaka znowu willa? - pytam ją zaraz, bo
przyznaję, nie znam tego słowa. W tych stronach nie mamy
żadnych willi.
- Cała w słońcu - wyjaśnia Adelka i wzdycha. - Papa i
maman są w grande chambre a coucher... (Grande chambre a
coucher (fr.) - duża sypialnia.)
- Ech, powiem ci coś, moje dziecko - przerywam jej. -
Lepiej uważać na pułapki, które zastawia na nas życie, niż
rozmyślać ciągle o tym, co było.
- A maman mówi papie, że wcale za niego nie wyjdzie -
ciągnie dziecko. - Teraz zmieni zdanie, jestem pewna.
Poprosiłam madame Fairfax, żeby napisała do maman, że
papa ją kocha i że musi tu przyjechać, żebyśmy byli rodziną.
Biedna mała! Gdybym nie miała tylu zmartwień na
głowie, pewnie bym jej współczuła. Co się stanie z Adelką
Varens, kiedy pan ożeni się z Jane Eyre? Dobrze jest jednak
usłyszeć o kobiecie, która nie ma ochoty wyjść za pana
Rochestera; zawsze to lepiej, niż gdyby miało być na odwrót. -
Dlaczego nie przyjmuje jego oświadczyn? - pytam, jak tego
chciała Adelka. Cała ta historia wyglądała zresztą na
zmyśloną, tak jakby Adelka tymi wymysłami nadrabiała
wszystkie lekcje z panną Eyre, które jej przepadały.
- Maman powiedziała papie, że nie wydaje jej się, by
rozumiał nowoczesne francuskie poglądy na świat - odparła
Adelka swym poważnym głosikiem. Bez zdziwienia, ale nie
wypytałam jej, co oznaczały te francuskie poglądy. - Liberte,
egalite, fraternite - mówi mała czarowniczka i zeskakuje z
moich kolan. - Liberte, egalite...
- Starczy tego, moje dziecko - powiedziałam i
zamachnęłam się na nią ręką, jak na nieznośnego komara
brzęczącego koło ucha, utrapienia nas wszystkich w
Thornfield Hall. Z drugiej strony, co to za wymysł, że
oświadczyny pana zostały odrzucone, bo nie rozumiał pojęć
wolności czy równości - no bo co, nawet biedna Gracja Poole
potrafi zgadnąć, co się kryje za tymi słowami. I chociaż nie
przyznałam się do tego dziewczynce, chyliłam głowę przed jej
matką, Celiną Varens. Pan Rochester może się uganiać za tą
swoją guwernantką, z tym jej „tak, proszę pana" i „nie, proszę
pana", ale nigdy nie uda mu się zdobyć naprawdę sobie równej
Francuzki.
To wszystko nieźle dało mi do myślenia, więc prawie nie
słuchałam, co paplała Adelka. Jednak w pewnym momencie
poczułam przemożną chęć, by powtórzyła, co przed chwilą
powiedziała, wolno i bez tych wszystkich francuskich słów.
- Antonina doit mourir (Doit mourir (fr.) - musi umrzeć.) -
obwieściła wolno i głośno Adelka, nieposłuszna jak zwykle. -
Musi umrzeć, żeby papa był wolny.
- Coś ty powiedziała? - krzyknęłam. - Hola, to nie są
żarty. Nie wolno ci mówić w ten sposób, dziecko. Z kim ty
rozmawiałaś? Mów mi zaraz całą prawdę.
- Pewnie, tylko la verite (La verite (fr.) - prawda.) -
odparło dziecko, które nagle spoważniało, słysząc ton mojego
głosu i widząc moje spojrzenie.
Zakryłam uszy dłońmi przerażona tym, co usłyszałam. A
potem pomyślałam sobie, że jeśli ktoś miałby zabić podłą
Bertę, to tylko ta mała kokietka, z tą jej udawaną sympatią i
ciągle przybieranymi pozami.
- Lea mi powiedziała - łkała Adelka, próbując wdrapać się
na moje kolana. Ale ja jej nie chciałam, byłam nieugięta i
chyba musiałam sama wydać się jej duchem, bo zaczęła
płakać na serio, wołając maman, by pomogła jej wydostać się
z tego strasznego miejsca.
- No dobrze, Adelko - rzuciłam w końcu. - Po pierwsze,
skąd wiesz, kim jest ta kobieta? I gdzie ją widziałaś? W ten
sposób się rozeznam, co sobie ubzdurałaś, a co jest prawdą. -
Podniosłam rękę i pokazałam jej, że dam jej solidnego klapsa,
jeśli skłamie. To jednak tylko sprawiło, że zaczęła wrzeszczeć
i mazgaić się na całego.
W końcu jednak potwierdziły się moje najgorsze
przeczucia. Lea, ta idiotka, poszła baraszkować na belach
siana na strychu ze stajennym Jackiem, i zobaczyła biedną
Bertę, jęczącą i błagającą zapewne, by ją zabrać z powrotem
do Thornfield Hall. A ta zasypała ją opowieściami - ech, sam
Pan Bóg wie, jak mam już ich po dziurki w nosie - o
hibiskusie i gałce muszkatołowej na wyspie z czarnym
piaskiem, gdzie pojechała po ślubie i gdzie była przez krótki
czas szczęśliwa. O jej długich latach spędzonych na strychu
Thornfield Hall. O jej ucieczce ze strychu dzień czy dwa temu
i jak zobaczyła "jej Edwarda" z małą guwernantką w ogrodzie.
A więc to Lea i Jack, częściowo na złość długoletniej
strażniczce tej wariatki - mnie samej, Gracji Poole, a po części
ze współczucia dla mnie - nastawili Adelkę, by sprowadzić ją
z powrotem do Thornfield.
Lea powiedziała Adelce. Było pewne, że to zrobi, i tak się
stało. Nigdy nie można dobrze ocenić siły miłości dziecka do
swej matki czy ojca - w tym wypadku, do obojga, bo Adelka
nadal myśli, że uda jej się ich w końcu połączyć w Thornfield
Hall. - Teraz papa zrozumie francuski sposób myślenia - mówi
dziewczynka, gdy spostrzegła, że nie mam zamiaru wziąć jej
w ramiona i głaskać po główce, jak to robiłam wcześniej. - A
będzie mógł ożenić się z maman, kiedy będzie, jak wy to
mówicie, veuf - ciągnęła Adelka.
- Wdowiec - rzuciłam, widząc całą moją przyszłość
walącą się w gruzy z chwilą, gdy Kreolka umrze pod moją
opieką. Grozić mi też będzie więzienie, jeśli szybko nie
zabiorę się z Thornfield i nie znajdę pracy gdzie indziej.
Przyznam, że myśli wirowały mi w głowie jak karuzela na
jarmarku w Whitcross, w gorączkowym poszukiwaniu wyjścia
z pułapki, w której się nagle znalazłam.
- A maman przyjedzie już niedługo - wykrzyknęła Adelka
w momencie, gdy postanowiłam jak najszybciej udać się do
starego nauczyciela w Millcote, co pisze listy tym, którzy nie
umieją ani czytać, ani pisać, tak jak biedna Gracja Poole.
Musiałam wysłać list - widziałam już, jak leci przez ocean i
dociera jak wyścigowy gołąb na wyspę z muszkatołowcem,
gdzie zawsze wyobrażałam sobie Antoninę. Jej brat, Richard
Mason, musi bardzo szybko przyjechać, aby nie dopuścić do
ślubu pana z małą guwernantką. To Mason był świadkiem
pierwszych zaślubin na Jamajce. Kto by usłuchał Gracji
Poole? Poza tym było wiadomo, że pan Rochester i jego nowo
zaślubiona małżonka mieli udać się w długą podróż poślubną
zaraz po uroczystości. Jeśli Antonina będzie nadal tak słaba,
jak kiedy ją ostatnio widziałam w oborze, może umrzeć,
zanim wrócą. A wtedy Gracja wpadnie w tarapaty! Tak, pan
Mason musi przybyć, zanim okrutny pan Rochester dotrze
przed ołtarz wraz z tą zadowoloną z siebie niepokaźną Jane
Eyre. Czy ktoś wie o „przeszkodach" uniemożliwiających
zawarcie ślubu? Tak, Gracja zna to słowo. Richard wie o
pewnej przeszkodzie, z pewnością. - A co powinnam założyć
na ślub maman i papy? - powtarza w kółko dziewczynka, aż
czuję, że zaraz zwariuję. - Tę nową satynową sukienkę, którą
papa sprowadził mi z Paryża? Czy szal z gazy, co jest
przezroczysty jak skrzydła wróżki, skrzydła, co je miałam na
sobie, jak byłam w teatrze Funambules...?
Chyba coś we mnie nagle się przestawiło. Nie wydaje mi
się, żebym była okrutna, przynajmniej w codziennym,
zwykłym życiu. Oczywiście, karałam Bertę, gdy stawała się za
bardzo Antoniną, jak na mój gust - przesłodzoną i wydającą
sprzeczne polecenia, zachowując się jak zapomniana królowa.
Jednak nigdy do tej pory nie zraniłam nikogo słowami jak
teraz, i już nic tego nie cofnie. - Twoja maman nie przyjedzie
tu, do Thornfield Hall - powiedziałam. Przynajmniej to było w
dużej części prawdą, bo nie wyobrażałam sobie, żeby jakaś
aktorka, szczęśliwa ze swą nową miłością, i to pewnie tej
samej płci, z tą Jenny, o której dziewczynka paple cały czas,
miała zamieszkać z Edwardem Fairfaxem Rochesterem. Z całą
pewnością nie znalazłaby w tym kraju wolności ani równości,
o której mówi. Poza tym jest pewne jak dwa razy dwa, że
uciekając do Włoch, pożegnała się ze swoją córeczką na
zawsze. Już wystarczająco dużo kobiet kręci się wokół, każda
mająca na uwadze swój interes - od guwernantki Jane Eyre do
Blanki Ingram, nieupadającej ciągle na duchu, do samej Berty
Mason, która już niedługo tu wróci, możecie mi wierzyć.
Pieniądze, co je dałam Jackowi, już się kończą, a on z
pewnością nie zrobi mi przysługi. Niech mi tu nie przyjeżdża
żadna trapezowa artystka! Odwróciłam się do Adelki,
ćwiczącej taneczne kroki pod wysokim oknem w mojej
izdebce. - Twoja maman nie przyjedzie do Thornfield, moje
dziecko - oświadczyłam. - Twój papa żeni się z panną Eyre i
czas, żebyś się z tym pogodziła.
- Papa ożeni się z maman - z uporem powtórzyła Adelka.
10
Adelka
Od momentu, kiedy wraz z Leą przekroczyłam drzwi
obory, wszystko działo się jak we śnie. Ta wywróciła
kieszonkę mojego kraciastego bezrękawnika na lewą stronę, a
złota moneta potoczyła się po podłodze, zatrzymując u stóp
Jacka. Jack nie uśmiecha się już do Lei, tylko zgarnia siano i
widłami przerzuca je do zagrody krów.
Antonina zachowywała się też jak jakaś postać ze snu, gdy
się do niej wspięłam, leżącej na beli siana. Spojrzała na mnie,
jakby mnie znała i nie znała, jak postacie ze snów. I,
przestraszona jej dziwnym zachowaniem, zdałam sobie
sprawę, że nic o niej nie wiem. Nie wiem nic o tej kobiecie,
którą Lea nazywa wariatką. Nie wiem, że może swoimi
żółtawymi dłońmi o czarnych paznokciach, jakich nigdy nie
widziałam, objąć moją szyję i udusić mnie. Wycofałam się
więc trochę, czołgając się w słodko pachnącym sianie, i
udawałam, że jestem w Paryżu w słodkich dniach przed
Wielkim Terrorem, o którym to Jenny mówi z takim triumfem
w głosie. Pomyślałam o opowieści maman, o bogatym starcu
ze swoją własną mleczarnią pośrodku miasta, i chciałam, żeby
Antonina śmiała się i wołała „mon doudou", jak wcześniej.
Ale, jak już wspomniałam, patrzyła na mnie z wielką
nieufnością, jakbyśmy nigdy się nie przyjaźniły.
- Zabieraj ze sobą z powrotem tę wariatkę - krzyczy Jack
stojący daleko w dole, przy beli siana. - I ani mru - mru panu
Rochesterowi, bo pogłaszczę cię tym po plecach - woła,
wymachując grabiami, podczas gdy Lea próbuje go uspokoić.
Pewnie jest przerażona, że pójdę do madame Fairfax i powiem
jej, co się dzieje w jej gospodarstwie. - I pospiesz się -
wrzeszczy dalej Jack. W kieszeni swoich bryczesów ma teraz
luidora, a ja z przedstawień cirque d'hiver (Cirque d'hiver (fr.)
- cyrk zimowy.) (kiedy to maman chodziła po linie)
nauczyłam się, że pieniądze dają ludziom poczucie władzy,
nawet jeśli mieliby je przepić czy przegrać tej samej nocy
Musiałam więc ściągnąć szaloną kobietę na dół. Ani Jack,
ani Lea nie patrzyli za nami, jak utykając, wyszłyśmy na
dziedziniec, a potem skierowałyśmy się w stronę ciemnego
parku. Strasznie było tak iść wśród drzew wysokich i obcych -
jak ta postać u mego boku, tak chuda, że przez uwalaną ziemią
suknię widać było jej wystające kości. Antonina stała się
wiedźmą, z ramionami tak długimi jak gałęzie kołyszące się
na wzmagającym się wietrze. Gdy na jej głowę spadł liść z
wielkiej brzozy, nawet nie próbowała go zdjąć. Szła dalej, z
szeroko otwartymi oczami, jak gdyby trawnik i rząd jeleni
pasących się przy pochylonym płocie stanowiły dla niej
niebezpieczeństwo, którego nikt inny nie mógł dostrzec. I - po
raz pierwszy - poczułam, że chciałabym, aby była tutaj ze mną
Jane - Jane, co widzi świat, jakim jest naprawdę, i która gra ze
mną w szachy i warcaby długo po wyznaczonej godzinie
mego pójścia do łóżka.
Jane... gdy otworzyłyśmy furtkę, zdałam sobie po raz
pierwszy sprawę, że będę za nią tęsknić, gdy wyjedzie z papą.
Że ona naprawdę kochała jego, a on ją. Jednak nie mogli się
pobrać - nie mogli się pobrać, a maman była w drodze do
Thornfield, jak pisała Jenny w liście, co go mi przeczytała
madame Fairfax kilka dni temu. Należało jej o tym
powiedzieć. Błagała mnie bowiem, żebym czuwała z nią całą
noc, noc przed jej mariage, powinna się więc dowiedzieć, że
maman niedługo przyjedzie i nie spodoba jej się, że jej mari
(Mari (fr.) - mąż.) związał się teraz z jakąś młodą kobietą,
zatrudnioną w Thornfield jako guwernantka. Powinnam
poinformować o tym Jane najdelikatniej, jak umiem. A wtedy
ona odłoży cieniutki welon, który wyjęła nagle z szuflady w
szkolnym pokoju, zanim wybiegłam na spotkanie z Leą i
poszłam do obory.
Jednak wszystko, co się wydarzyło po moim powrocie do
wielkiego domu, było tak dziwne, jak ta kobieta, którą ze sobą
przyprowadziłam.
Ta,
co
była
„moją
Antoniną",
przekroczywszy próg domu stała się po prostu Bertą, jakby
magia odprawiana na jej wyspach odebrała jej prawdziwą
siebie, stała się żywym trupem, co posłusznie udał się do swej
celi i usiadł tam, czekając, zdaje się, aż klucz jeszcze raz
przekręci się w zamku. Nie wydarzyło się nic z tego, co sobie
wyobrażałam. Leżałyśmy z Jane, przytulone do siebie, w jej
wąskim łóżku, które, jak miała nadzieję, zostanie zamienione
na łoże z baldachimem po powrocie z ich długiej podróży
poślubnej po Europie, gdy nagle Jane obudziło coś w środku
nocy. Wzięłam to za senny koszmar, okazało się to być jednak
zwiastunem prawdziwego toku wydarzeń...
Poszłam potem na ten ich ślub, czy mnie tam chcieli, czy
nie, gdyż Jane wyśmiała moje próby poinformowania jej o
zbliżającym się przyjeździe wielkiej Celiny Varens do
Thornfield Hall. Niewzruszona, przywdziała swój ślubny strój
i wyruszyła z panem Rochesterem na uroczystość. Dlatego też
to właśnie ja zauważyłam dwóch obcych przybyszów,
kręcących się po małym przykościelnym cmentarzu, zanim
weszli do kościoła. I tylko ja, skradając się za nimi, ukryta za
wysoką, rzeźbioną ławką, byłam świadkiem, jak jeden z
dwóch mężczyzn, ten o bardziej ziemistej cerze, przygotowuje
się do tego, co miał za chwilę zrobić, wchodząc cicho do
kościółka. Gdy duchowny, rozglądając się, spytał, czy istnieje
jakaś przeszkoda, dla której narzeczeni nie mogą zostać
małżeństwem, mężczyzna, który wydał mi się znajomy
(wydawało mi się, że chyba widziałam go raz z Gracją, na
trzecim piętrze), podniósł rękę i oświadczył donośnym
głosem, że owszem, istnieje prawdziwa przeszkoda, że
mariage nie może dojść do skutku. Papa miał żonę
„mieszkającą" w Thornfield Hall. Obcy przybysz w ogóle nie
mówił o maman i o tym, że dziecko ustanawia mariage
pomiędzy jego rodzicami. A monsieur Rochester odwrócił się
i zaczął krzyczeć, tak jakby czuł, że to małe zgromadzenie
będzie głuche na to, co miał do powiedzenia.
Zrozumiałam wtedy, że dziwna kobieta, moja Antonina,
zmieniła się, bo pojęła, że papa kocha inną i że przestanie być
jego żoną. Teraz, po powrocie z kościoła, gdzie nie doszło do
zaślubin, przekręciłam klucz w drzwiach mego pokoju i
stałam się w ten sposób więźniem, jak kobieta, którą papa
poślubił w zagadkowej przeszłości, jeszcze przed moimi
narodzinami.
Niebo pociemniało, a noc, co nastąpiła po dniu, mającym
być wielkim świętem dla panny Eyre, niewiele się różniła od
poprzedzającego ją popołudnia i wieczoru. Zostałam w swoim
pokoju, po raz kolejny wyobrażając sobie Bertę - Antoninę w
jej celi. Jednak nie czułam dla niej litości, a jedynie odrazę.
Czy ta kobieta, co szła ze mną przez park, jakbyśmy były
sobie obce, była żoną papy, przywiezioną z Indii Zachodnich,
tak duża, niezdarna i jaskrawa jak ćma, która leci do świecy w
letnie noce w Thornfield Hall? Czy ją kochał, tak jak kiedyś
kochał maman? To było nieprawdopodobne.
Jane także została w swym pokoju, ale czułam dla niej tak
mało współczucia jak dla szalonej kobiety na ostatnim piętrze
domu. Byłam pewna, że płacze, ale tragiczne niepowodzenie,
jakie spotkało ją przy próbie odebrania papy mojej mamie i
mnie, napełniło mnie jedynie swego rodzaju satysfakcją. A
wieczorem następnego dnia uświadomiłam sobie, że wkrótce
muszę zacząć działać i zrealizować wymyślony plan. Tego
wieczoru pani Fairfax, zachowując pozory, że życie w domu
toczy się nadal jak przedtem, powiedziała, żebym przyszła na
herbatę do biblioteki. Ta zaś stanowiła kwaterę monsieur
Rochestera, dumnie strzeżoną przez Pilota, jedynego wśród
domowników, który zachowywał się tak, jakby dramatyczne
wypadki poprzedniego dnia w kościele nie zrobiły na nim
najmniejszego wrażenia. Poleciła mi założyć sukienkę w
szkocką kratę i nie wspomniała ani słowem o zmianie planów
papy, mającego zostać w Thornfield Hall zamiast udać się na
lune de miel (Lune de miel (fr.) - miesiąc miodowy.) z panną
młodą, której nie mógł poślubić. Madame Fairfax osobiście
wyszczotkowała mi włosy i ułożyła loki, ponieważ Lea, wraz
z innymi członkami służby, w niewyjaśniony sposób zniknęła.
Jane Eyre opuściła dom zaraz po północy. Przystanęła
przed moimi drzwiami i usłyszałam, jak łapie oddech i
wzdycha. Nie ulega wątpliwości, że żywiła do mnie sympatię.
Jednak ja byłam dla niej jedynie sposobem uzyskania jeszcze
większych względów u jej chlebodawcy. Już wyobrażam
sobie, jak udawszy się z bezprawnie poślubionym monsieur
Rochesterem do białej willi (domu maman, jak mi wiadomo),
z zadowoleniem przyjmuje wieści o bezowocnej podróży
Celiny Varens do Thornfield Hall, która dowiaduje się, że jej
narzeczony uciekł, a ich przyszłe domostwo zastała
opuszczone. Gdyby Jane Eyre poznała maman, bez wątpienia
okazałaby jej szacunek, mimo że uważa się za osobę stojącą
moralnie znacznie wyżej od kogoś, kto zarabia na życie
graniem i tańczeniem. Ale teraz, panno Eyre, staniesz się na
powrót biedną guwernantką rozpaczliwie poszukującą jakiejś
pracy!
Gdy w końcu wyrzuty sumienia z powodu tych
niechwalebnych myśli sprawiły, że poszłam otworzyć drzwi
mego pokoju i wyjrzałam na ciemny korytarz, Jane Eyre już
nie było.
11
Adelka
Nietrudno było dostać się na strych, gdyż Gracja Poole
była nie tylko pijana, ale leżała nieprzytomna na podłodze.
Musiałam ją obudzić i starałam się ją nakłonić, obiecując
ostatnie pieniądze od Jenny, aby powiedziała mi, gdzie
podziewa się jej podopieczna. Drzwi do celi stały bowiem
otwarte na oścież, a szalonej kobiety nigdzie nie było.
Było dokładnie tak, jak myślałam: tym, co chcą uciec z
Thornfield, przychodzi do głowy tylko jeden pomysł... Gracja,
co ma lęk wysokości, odmówiła odprowadzenia mnie do małej
klatki schodowej z okienkiem wychodzącym na dach. Tylko
pani Fairfax - byłam w jej pokoju jakieś pół godziny
wcześniej, gdzie wyszczotkowała mi włosy i dała kubek
słodkiej, różowej herbatki w nagrodę za cierpliwe znoszenie
bólu przy pięćdziesięciu pociągnięciach szczotką i męk przy
układaniu loków - szła akurat, hałasując strasznie, ze stertą
wykrochmalonych poszewek na poduszki i innej pościeli,
spostrzegła mnie i rzuciła ostro, że napytam sobie biedy, jeśli
znów będę myszkować na dachu. Ominęłam ją jednak
i nadal szłam przed siebie. Gdy już dotarłam na miejsce,
po raz kolejny
z dumą spojrzałam na armatę, ustawioną wysoko na
dachu, wypróbowaną na wrogach naszego pana, mojego papy!
I zdałam sobie sprawę, że nadal byłam z niego dumna, i
bardzo pragnęłam, by nic już nie stało na przeszkodzie do jego
szczęścia. Nie miał pojęcia, jak się wyplątać z tych tarapatów,
podobnie jak głupia Kreolka, którą poślubił. Maman
przyjedzie i wyjdzie za papę, jak tylko będzie wiadomo, że la
pauvre Antonina nie żyje. Tego byłam pewna, gdy tak stałam
przy najwyższej wieżyczce, patrząc w dół na Yorkshire
rozciągające się przede mną.
Minęło trochę czasu, zanim ją zauważyłam. Nie ruszała
się - ale nie była jeszcze martwa. Żywa kobieta, bardzo słaba i
przestraszona, przywarła do kamiennej balustrady tuż pode
mną i niemal zaszlochała z ulgą na mój widok, gdy weszłam
przez okno na jedyne płaskie miejsce na dachu.
- Dlaczego przychodzisz do mnie dopiero teraz,
dziecinko? - wydyszała szalona kobieta. Jej twarz była bardzo
skurczona i wychudzona, i zrozumiałam, że ta folie musiała
znowu wymknąć się swej pijanej strażniczce, jak tylko
wróciłyśmy do domu. Z jej wyglądu widać było, że na dachu
była od dwóch dni, bez jedzenia i wody. Znalazła się w
pułapce - bez wątpienia próbowała, jak tylko mogła to robić
wariatka, zejść po frontowej ścianie domu na ziemię.
Zauważyłam, że jej ręce nosiły ślady krwi od trzymania się
parapetu i że straciła już niemal wszystkie siły. Ech, gdybym
tylko mogła odwrócić bieg czasu, jeszcze raz przeżyć tę scenę,
jaką mi się ta sytuacja wydała. Nie czułam już bowiem nic do
Antoniny, bo przeżywałam to wszystko, jakby działo się w
teatrze, a nie w prawdziwym życiu. Gdy tak tam stałam, na
wąskim parapecie, stanowiącym dla pauvre folle (Pauvre folle
(fr.) - biedna wariatka.) granicę między powrotem do jej
dotychczasowego życia w Thornfield Hall i pewną śmiercią na
kocich łbach podwórza w dole, czułam, że walczę sama ze
sobą, by pozbyć się ludzkich uczuć, które kiedyś żywiłam dla
mojej francuskiej zakładniczki, mamy, co wołała na mnie
doudou, choć pochodziła z jakiejś odległej wyspy. Jednak gdy
spróbowałam okazać ludzką troskę, wszystko się zmieniło:
kolory i zarys małego przejścia, okna i dach na zewnątrz.
Odległość między mną a Antoniną stała się przepaścią nie do
pokonania. A chmura, długa, czarna i potężna jak wieloryb,
zaległa na niebie. - Chodź do mnie, dziecino! - nadal
słyszałam jej błagalne jęki, gdy przez okno weszłam z
powrotem do środka, zamknęłam je za sobą i zeszłam z
parapetu na wąskie schody. Pech chciał, że madame Fairfax
znowu z łoskotem przechodziła korytarzem, tym razem z
upranymi zasłonami do zawieszenia. Schowałam się więc na
półce w schowku na drewno o kwadratowych drzwiczkach,
gdzie bawiłyśmy się z Antoniną, gdy się jeszcze
przyjaźniłyśmy.
I słyszałam La Fairfax, jak szuka mnie na schodach
wieżyczki. Potem, cmokając ze zniecierpliwienia, poszła
dalej.
Wkrótce też zorientowałam się, że istnieją inne, palące
powody, dla których maman musi się tu pojawić, i to szybko,
jeśli miałam uchronić papę przed spędzeniem życia w
towarzystwie przeraźliwie nudnej guwernantki, panny Eyre.
Bo bałam się, że Jane wróci, skuszona obietnicami białej willi
i stałością uczuć papy. Wzdrygnęłam się, gdy przypomniałam
sobie słowa madame Fairfax: „Będzie dla ciebie jak siostra",
powiedziała gospodyni. Ja zaś modliłam się cały czas, żeby ta
„siostra" nie wróciła.
W dniu, kiedy ta szara mysz przybyła do domu papy i
mojego, wszystko się odmieniło, jak w pantomimie
„Kopciuszek", kiedy biedna dziewczynka przybywa na bal i
zakochuje się w niej przystojny książę. W tym okresie w
Thornfield czasami czułam, że oglądam przedstawienie
pantomimy z jaskółki, mego miejsca na samej górze,
najwyższego miejsca w teatrze, gdzie trzymał mnie,
zabawiając, mój uroczy Pierrot, przez wszystkie te ponure
popołudnia, kiedy maman była zbyt zajęta swą nową rolą, by
mnie przytulać. Jane Eyre i papa! To była jakaś maskarada ze
snów. I usłyszałam głos Felixa, starającego się mnie
pocieszyć.
- Adelko, ta mała, nudna dziewczyna niedługo sobie
pójdzie - powiedział, gdy pojawił mi się we śnie, kiedy to Jane
kazała mi skończyć lekcje, zamiast iść do miasta, gdzie
mieszkała madame Potts, modystka. Obiecała mi, że zrobi mi
nowy kapturek akurat na Wielkanoc. Przypomniałam sobie,
jak Felix zabierał mnie na targ piernikowy - czułam smak
piernika, gdy się budziłam - aby jak najmniej myśleć o
posiłkach przynoszonych nam do pokoju szkolnego,
składających się z gotowanej baraniny, kapusty i puddingu z
tapioki, które muszę zjadać na polecenie pani Fairfax. Felix
poradziłby mi uciec z Thornfield i wrócić do jego studia. Ale
wtedy pojawiłaby się Jenny - trzymając w ręku bat, który
pozostał mamie z występów w cyrku - i zamknęła w
przerażającym ciasnym pokoiku w swoim appartement. Serce
bije mi szybko i budzę się. Nie było ucieczki od madame
Fairfax i Jane Eyre, dzień po dniu pozostawałam ich
więźniem.
Wkrótce odkryłam, że papa uległ urokowi małej, szarej
myszy, mojej guwernantki, Jane. Gdy był w złym humorze,
nauczyła mu się przeciwstawiać - to była ta jej magiczna
sztuczka. I całkiem nieźle działała na grand seigneur takiego
jak monsieur Rochester, przyzwyczajonego do tego, by
wszyscy spełniali jego wolę, czegokolwiek sobie zażyczył. Za
pierwszym razem, gdy zostałyśmy wezwane do biblioteki,
zostałam odesłana, zanim nawet przymierzyłam robe z
organdyny z rąbkiem zdobionym pięknym kwiatowym
haftem. Tę sukienkę papa mógł znaleźć tylko w Paryżu. Moje
oczy wypełniły się więc łzami w nadziei, że pojechał tam w
poszukiwaniu maman. - Biegnij na górę, Adelko - powiedziała
panna Eyre, tak jakby to ona zwykle wydawała tu polecenia, a
nie papa. I widziałam, jak spojrzał na nią z podziwem - och
tak, lubił rozkazujący ton. Pamiętam, jak chowałam się na
ostatnim stopniu wielkich schodów wiodących z hallu na rue
Vaugirard, by słuchać, jak maman tak właśnie się do niego
zwraca. Wtedy był jeszcze obcym milordem. Potem dochodził
moich uszu trzask bicza. To jednak była sprawka Jenny, która
musiała nagle wejść, by zabrać mnie do łóżka, wściekła jak
zwykle, gdy brała maman w obronę.
Nie mogę myśleć o tych sprawach bez smutku, ale słyszę
głosy i wiem, że jestem aktorką, i pewnego dnia wejdę na
scenę i będę mówić głosem, którego słuchać będą wszyscy.
Teraz bowiem muszę postarać się zapomnieć takie sceny jak
ta: papa jest na dole w salonie, wyjaśnia małej guwernantce,
że to on wydaje tu, w Thornfield, polecenia. - Idź tam, zrób to
- i tak dalej. I wybucha śmiechem. Pyta pannę Eyre, czy umie
grać na pianinie, a ona odpowiada: - Trochę - na co on
zaczyna się z nią drażnić. - Spodziewałem się takiej
odpowiedzi - rzuca papa, a stąd, gdzie siedzę, na najwyższym
miejscu w Thornfield Hall, widzę, jak wychyla się z salonu,
jakby sprawdzał, czy naprawdę sobie poszłam. Po czym
zamyka wielkie mahoniowe podwójne drzwi. Z drugiej strony
prawdą jest to, że twarz papy wygląda teraz zupełnie inaczej
niż na fotografii na płytce, którą Felix zrobił kiedyś w Paryżu,
zanim przełożył ją na papier i położył mi na dłoni. Obrazek,
który niosłam ze sobą w dniu targu pain d'epice - twardy
prostokąt ocierający się o moją skórę przez kieszonkę w
spodenkach. Od momentu, kiedy Jane Eyre przybyła do
Thornfield Hall, twarz papy nie przyjmuje już takiego wyrazu,
jak na jego uwiecznionej podobiźnie.
W taki więc sposób zorientowałam się jako pierwsza, że
Jane - co nie była wcale moją siostrą, jakkolwiek by się starała
zdobyć sympatię swej „drogiej Adelki" - zdobędzie uczucie
mężczyzny, który powinien kochać tylko maman i mnie.
Maman przyjedzie do Thornfield Hall. Nie chce mi się
wierzyć pijanej kobiecie, co trzyma pod kluczem pierwszą
żonę papy. Maman nigdy nie przestanie kochać papy ani swej
drogiej córeczki, małej Adelki.
Gdy tak czekam za zamkniętymi drzwiami mego pokoju,
aż zdecydują się moje losy - czy gdy Jane odeszła, zostanę
wygnana z Thornfield? Dokąd pójdzie papa? - w myślach
słyszę głos jego i Jane. Podchodzę do okna, by spojrzeć, jak
zapada letni wieczór, a na ścianach wydłużają się cienie.
- Jane... - Jestem już ubrana, biegnę więc na herbatę z
madame Fairfax, gdy słyszę głos monsieur Rochestera w
bibliotece, gdzie guwernantka fatalnie grała nokturny i walce,
a papa siedział obok, zasłuchany, z głupim uśmiechem na
twarzy. Teraz jednak nie słychać muzyki - jedynie szlochanie,
czasem jej, a czasem, jak mi się wydaje, jego. A potem: -
Proszę cię tylko, żebyś zniosła jeszcze jedną noc w tym domu,
Jane, a potem już na zawsze uwolnimy się od jego nędzy i
zmor! Mam pewien dom, w którym możemy się schronić.
Będzie on bezpiecznym azylem, ochroni nas przez strasznymi
wspomnieniami, najazdem niepożądanych gości, a nawet
przed kłamstwem i pomówieniami.
- Niech pan weźmie ze sobą Adelkę, proszę pana -
dochodzi mnie, ukrytej za skrzynią w hallu, głos Jane. -
Będzie pana wierną towarzyszką.
- O co ci chodzi, Jane? Mówiłem ci, że poślę Adelkę do
szkoły; i po co mi dziecko do towarzystwa, w dodatku nie
moje własne, lecz jakiś bękart tej francuskiej tancerki?
Dlaczego wyznaczasz Adelkę na mą towarzyszkę?
Nie ruszyłam się z mojej kryjówki za starą chińską
skrzynią, którą John codziennie obchodzi, by uderzyć w gong,
wzywając na posiłek. Musiałam się jednak o nią oprzeć, bo
wielkie cynowe kółko w jej ozdobnych okuciach wydało z
siebie stłumiony zgrzyt. Nie mogłam się poruszyć. W zamian
poruszały się głosy, wędrując z góry na dół po całej skali, od
namiętności do żalu. Takich tonów nigdy nie słyszałam ni z
ust kobiety, ni mężczyzny. Wydawało się, że guwernantka
cały czas nie ulega żadnym obietnicom ani prośbom papy, by
z nim została. Gdybym mogła jej za to nienawidzić, to właśnie
nienawiść wtedy bym do niej czuła. Tak przynajmniej mi się
wydawało, gdy klęczałam na twardej podłodze, sama
skamieniała. Nie można jednak było nie podziwiać jej
nieprzejednania. W końcu poczułam dla niej wielkie uznanie.
Mogłam żywić do niej tylko podziw, nawet jeśli papa
zaprzeczał, że byłam jego dzieckiem. - Zostaniesz panią
Rochester - mówi właśnie do Jane - i to nie tylko dla mnie, ale
wobec całego świata. Twój tylko będę, dopóki żyć będziemy.
Udasz się do domu, który mam na południu Francji - to biała
willa nad Morzem Śródziemnym. Tam żyć będziesz
szczęśliwie, bezpiecznie, w czystości...
Czekałam tylko do chwili, gdy usłyszałam odmowę Jane.
Wiedziałam, że ucieknie z Thornfield. W głosie mego ojca
brzmiały złość i smutek, gdy Jane odrzuciła nawet propozycję
zamieszkania w białej willi.
Nie czułam nic, ani miłości, ani nienawiści. Wróciłam do
swego pokoju i czekałam, kiedy zostanę wypędzona z mego
prawowitego domu. Nie chciałam jednakże pogodzić się z
moim losem. Jak mogę zostać posłana do szkoły, skoro
maman może się tu pojawić w każdej chwili, jak w
zaskakującej pantomimie, i upomnieć się o papę?
Tydzień po tym, jak Jane Eyre opuściła Thornfield, wraz z
lokajem Johnem wyruszyłam powozem do szkoły. Jedynie
madame Fairfax machała mi na pożegnanie na schodach. Papa
siedział przygnębiony w swoim gabinecie. Wszyscy służący, z
wyjątkiem Johna i Mary oraz Gracji Poole, siedzącej na górze
ze swoim porterem i ginem, odeszli. Mój ojciec do mnie nie
pisał, nie przyszło mu też do głowy, że byłam tu prawdziwą
sierotą, że nie miałam domu, który mogliby mi dać ojciec i
matka. Od czasu do czasu wspominałam Jane z zaskakującym
mnie samą uczuciem, choć, naturellement, błędem było z jej
strony myśleć, że będzie mogła poślubić papę. Madame F
przyjechała do mnie z wizytą kilka razy, ostatnio jakiś tydzień
temu. - Jesteś szczupła i blada, Adelko - powiedziała miła,
starsza pani, wyjmując z torby słodkie przysmaki, łakocie oraz
jej sławetne owoce róży, z których to zaraz przyrządziłam
napar. Lea, która pracuje teraz u modystki w Millcote,
przysłała mi do szkoły liścik - naturalnie ktoś go dla niej
napisał. Wyczytałam w nim, że nic nie wiadomo na temat
powrotu panny Eyre do Thornfield. Nie widziano jej od dnia,
kiedy to szła nawą kościółka w Thornfield, by wrócić od
ołtarza nadal w panieńskim stanie.
Gdy zacznę teraz działać, w końcu odzyskam papę.
Musimy razem czekać na maman.
*
Znowu nadeszło lato, pora, kiedy to wyruszyłam z Paryża
w niebezpieczną podróż, dokładnie rok temu. Lipiec zawitał
do tego ponurego miejsca, z szarymi drewnianymi podłogami,
mokrymi każdego ranka od wody i mydła karbolowego. Unosi
się tu zapach kapusty i smutku - stały towarzysz
mieszkańców. Do tego miejsca, szkoły w Hatherleigh, posłał
mnie papa, abym nauczyła się nie pokładać nadziei w jego
miłości. Ja zaś wyczekiwałam pierwszych promieni słońca, by
do niego powrócić. Tym razem, nieważne jak bardzo będzie
się starał mnie oszukać, pokażę mu, że wiem, że mnie kocha.
Będę się nim zajmować aż po kres jego dni. I zapewnię go
także, że dochowam jego tajemnicy. Widziałam przecież
tajemną komnatę, miałam do niej klucz.
Niedługo po moim przyjeździe do Thornfield Hall
zauważyłam, że Lea, pokojówka, zachęca mnie, bym
zakładała swoje cyrkowe skrzydła i latała, mimo grożącego mi
niechybnie niebezpieczeństwa. Być może służący wiedzieli
już, że niewiele znaczyłam dla ich chlebodawcy i że jego
plany na przyszłość mnie nie uwzględniały.
Wydostałam się ze szkoły dość łatwo. Wyszłam na wysoki
dach i zsunęłam się na dół w moich cyrkowych skrzydełkach.
Dostałam je w odległych czasach od Pierrota, który zawsze
wiedział, kiedy czułam się smutna i samotna podczas długich
nieobecności maman, spowodowanych pracą na scenie.
Wyratowały mnie z opresji już wiele razy. To dzięki nim
udałam się na otoczony blankami dach Thornfield, gdzie
odkryłam biedną szaloną Antoninę - i gdybym nie straciła
całej miłości do niej w tym dniu, kiedy to spadła z wysokości i
zabiła się, papa nadal obarczony byłby ciężarem jej osoby.
Do Thornfield dojechałam powozem, z którego wysiadłam
w Whitcross. Stąd pobiegłam do domu długim obsadzonym
lipami podjazdem. Powitała mnie tam pani Fairfax. Napisała
do mnie, którego dnia ma zamiar wrócić do Thornfield, by
zabrać swoje rzeczy (gdyż, jak z tego wynikało, papa zwolnił
całą służbę po odejściu Jane, a mnie posłano do szkoły).
Udało mi się nabrać poczciwą gospodynię, że chciałabym
tylko odnaleźć moją ulubioną zabawkę, Punchinella, więc
pójdę od razu do mego pokoju. Poszłam jednak do
przeszklonych drzwi w zachodnim skrzydle i pobiegłam na
górę, wyżej i wyżej, na strych, gdzie powinna siedzieć Gracja,
z głową opartą na rękach, z butelką ginu. Jednak nie ma po
niej ani śladu.
Przez małe okienko w spadzistym dachu zagląda słońce. Z
pokrowca przewieszonego przez ramię wyjmuję szkło
powiększające i podstawiam je pod silne promienie lipcowego
słońca, kierując je bezpośrednio na papierowy wachlarz -
ładny drobiazg, pewnie należał kiedyś do szalonej kobiety -
leżący na stole Gracji.
Początkowo płomienie są niewielkie, jak miniaturowe
fajerwerki Felixa, mające mnie zabawiać podczas długich
godzin spędzanych w jego studiu przy wywoływaniu zdjęć.
Potem potężnieją; rzucam się do ucieczki, chcąc ratować swe
życie. Biegnę w dół, w dół, bo nie miałam czasu przytroczyć
skrzydeł. W jaki sposób ogień może tworzyć takie ściany? W
uszach brzmi głos La Cibot: „Ogień cię kocha, Adelko". I
wiem, że muszę wziąć z pokoju podobiznę papy, wpadam tam
przez płomienie, przyciągam stołek, by wziąć je z komody... i
nagle, gdy ogień mnie dopada na trzeszczących schodach,
skaczę z okna wieżyczki... i lecę.
CZĘŚĆ DRUGA
12
Edward
To już pięć lat, jak dwór w Thornfield Hall został
odbudowany po tym, jak ogień, który wybuchł na strychu,
pożarł sporą część domu. W powstałej panice i zamieszaniu ja,
Edward Rochester, straciłem wzrok i władzę w ręku, a
Adelka, która niespodziewanie zawitała tego dnia do
Thornfield Hall, została odnaleziona nieprzytomna na ziemi,
po upadku z wysokiego piętra. Głos Boga w mym sumieniu
mówi mi, że Jemu powinienem dziękować za to, że uszła z
życiem z tej tragedii. Doniesiono mi, że w wypadku tym Berta
Mason poniosła śmierć, skacząc, by ujść przed językami
ognia.
Podobne były do siebie, wstrętna Kreolka i fillette (Fillette
(fr.) - córeczka.), co żądała ode mnie, bym kochał ją jak
ojciec: chciały za wszelką cenę mieć mężczyznę za
przewodnika, nie miały w ogóle swej własnej woli. Nie były
ani dumne, ani niezależne, w świecie, co według nich należał
do mężczyzn, których zostały pozbawione. Dlatego pragnęły
zemsty! Gdyby tylko zrozumiały Jane, tak rezolutną i dumną,
nie zaznałyby niedoli i szaleństwa. Tak się nie stało, więc
biedna Antonina odeszła z tego świata, nie pojąwszy zalet
kobiety, która jest moją obecną, kochającą żoną.
Popadłem w ten refleksyjny, smętny nastrój jeszcze i z
innego powodu. Adelka dzisiaj opuszcza szkołę, a na jej
przybycie cieszy się już Jane, jej duchowa przewodniczka z
dziecięcych lat. O ile wiem, nigdy nie była posłuszna wobec
swej guwernantki, wolała ją wyśmiewać i przedrzeźniać, a
przede mną popisywać się umiejętnościami swej matki, co
była courtisane (Courtisane (fr.) - kurtyzana.). Czy nie
rozumie, że Jane chce jedynie pomóc dziecku wychowanemu
bez żadnych moralnych zasad? Że tu, w Anglii, nie rządzą te
same zasady co w Paryżu, a już najmniej tu, na północy -
gdzie ja sam doznałem nieszczęść i obawiałem się o stan
mego umysłu - zanim powróciła do mnie Jane, niosąc ze sobą
szczęście i spokój.
Ten stan małżeńskiej harmonii musi trwać nadal, a Jane
nie może się nigdy dowiedzieć o mym podejrzeniu, że jej
„mała Adelka" uciekła w dniu pożaru ze szkoły, do której
została wysłana, by spróbować domagać się ode mnie
ojcowskich uczuć. Jane, matka mojego syna, nosząca teraz
pod sercem nasze drugie dziecko, poświęci się, na ile tylko
pozwolą jej siły, córce, której oficjalnie nie mogę uznać za
swoją, mimo wszystkich tych „dowodów" nadchodzących w
ostatnich latach z Francji (nie od Celiny; za sprytna jest na to,
by pisać bezpośrednio do mnie) od Jenny Colon. Nie cierpię
tonu, w jakim zwraca się do mnie ta kobieta - jest pełen
uzurpacji, męski, nie do zniesienia. Moja urocza młoda żona
wierzy, że wpoję Adelce, po pięciu latach szkoły z internatem,
co spełnić miała me wymagania co do jak najbardziej
surowego rygoru, wiarę w chrześcijańskie zasady wraz z
miłością
do
tego
kraju.
Według
wszelkiego
prawdopodobieństwa przemawia to do tego dziecka na równi
z miską zimnej owsianki, którą dają jej codziennie do jedzenia
w szkole. Podobnie jak ja, musi nauczyć się znajdować
upodobanie w tutejszych warunkach. Gdy wraca mi wzrok,
rozpoznaję i pozdrawiam stalowe niebo, powagę i spokój tego
krajobrazu, zarówno zimą jak i latem. Lubię Thornfield: stare
drzewa pełne wronich gniazd i drzewa cierniowe, szarą fasadę
i linie ciemnych okien. Adelka - a przed nią także biedna,
szalona Antonina - nienawidziła tego z całego serca,
odczuwając moją odmowę miłości jako więzienie - jak jednak
mogłem ją kochać? Jak mogłem? To dziecko musi się teraz
nauczyć, jak z wdzięcznością za to dziękować. Każdy dzień
witam teraz, otwierając oczy, widzące świat z coraz większą
ostrością, Bogu dzięki.
Przyznaję, że poskromienie moich naturalnych instynktów
okazało się trudniejsze, niż spodziewała się tego Jane. Nadal
czuję nienawiść; popędliwy jestem wobec moich wrogów;
cierpię przede wszystkim z powodu grzechu rozpaczy. (Kto
może mi to jednak wyrzucać - temu, co najpierw był ofiarą
skąpego ojca, a potem szalonej żony?). Dom mój został
spalony, utraciłem wzrok i władzę w ciele: gdy Bóg przywróci
mi najwspanialszy ze swych darów, dar widzenia, będę musiał
wyrzec się mych wad i z całą pokorą oddać się temu nowemu
życiu, na które tak długo nadaremnie czekałem. Czy nie
odpokutowałem już wystarczająco za śmiertelny grzech
morderstwa, który popełniłem, zabijając kochanka Celiny?
Czyż nie jestem w pełni świadom cierpień zesłanych na
kochające mnie kobiety? Teraz jestem ocalony - przez to
nieziemskie stworzonko, co za pierwszym razem wystraszyło
mnie, gdym jechał konno do Thornfield - przez tę, co mogła
pójść za głosem Boga i poślubić misjonarza, którego imię
wymawia jeszcze czasem przez sen. Wyratowany z przepaści
wiecznej niedoli przez moją drogą Jane. Chyba będę mógł w
końcu odnaleźć spokój ducha?
Przyznaję, że nadchodzi powoli to ukojenie i zadowolenie,
głoszone przez filozofów i bogobojnych ludzi. Czasem,
naprawdę, gdy czuję wiatr szalejący na bagnach i wszystkie
żywe, skrywające się stworzenia, oddychające za kępką
wrzosów i kolcolistów, moje serce wypełnia podziw dla
Stwórcy.
Innym razem znów niemal żałuję, że nie modlę się
żarliwie w katolickim kościele, tak wielkie spustoszenie
zdziałały me złe uczynki, me okrucieństwo, ból, jaki moja
władza tu i w obcych krajach pozwoliła mi zadać. Klękam
wtedy przed zakrytym konfesjonałem - podobnie jak mój
ojciec, a przed nim jego przodkowie, gardziłem papistami i ich
bałwochwalstwem, ale teraz zastanawiam się, czy
przypadkiem to nie oni są prawdziwymi naśladowcami Jezusa
Chrystusa - i otwieram me serce przed człowiekiem, którego
nie widzę.
Czy to właśnie do tego ma doprowadzić? Czy nigdy nie
będę mógł zadośćuczynić? Jane nie znosi moich mrocznych
humorów, jak je nazywa tym swoim jasnym, cichym głosem,
który potrafiłby je przegnać na bagna tak jak północno -
wschodni wiatr, co przybywa dziś, by wygonić me udręki. -
Edwardzie, nikt z nas nie jest bez grzechu - mówi, patrząc na
mnie głęboko, jednak z półuśmiechem rysującym się na jej
małych ustach, których poleceń słuchałem w czasie mej
długiej, prawie całkowitej ślepoty. - Weź małego Edwarda i
pójdź z nim do warzywnika. Pokaż mu, co tam rośnie, nawet
w najsroższą zimę: jak przebiśniegi i wierzby torują sobie
drogę do słońca.
W takich chwilach biorę Edwarda i cud życia przywraca
mi dobry nastrój, gdy dziecko w zadziwieniu patrzy na
przebiśniegi, pierwsze zwiastuny wiosny. W lecie zabieram
mego syna do szklarni: sok brzoskwini spływa po jego
brodzie, gdy krzyczy z uciechy. Z dnia na dzień widzę go
coraz wyraźniej! Moja żona, nosząc pod sercem kolejne
dziecko, daje tym samym dowód swej wiary we mnie, w
Thornfield, w przyszłość bez cierpień i kłótni.
Jednak są takie dni, kiedy zaraz po przekroczeniu progu
mego gabinetu, w domu, co go podniosłem z popiołów
przeszłości, po raz kolejny zapadam się w mrok. Widzę
Antoninę w hamaku na werandzie przeklętego miejsca, gdzie
ptaki - jakieś egzotyczne kruki - natrętnym, metalicznym
śpiewem drwiły z jej szaleństwa i mego złamanego serca.
Mam przed oczami nasz powrót do Anglii: jej zdumienie na
widok zimnego, ciemnego nieba; przyjemne dni, gdy tańczyła
i robiła piruety na trawniku przed domem - i jej stopniową,
przerażającą degenerację, gdy traciła władze umysłu. Potem
posuwam się dalej, ponownie idąc ścieżką, która zawiodła
„milorda" do Francji, Niemiec i Włoch, w poszukiwaniu
rekompensaty za umowę zawartą w piekielnych czeluściach.
Ach, jak one kochały me złoto, te kobiety, które brałem i
porzucałem, gdy mi się znudziły. Jak bardzo pociągało je
złoto, co legło u podstaw diabelskiego paktu mego ojca! - tak
właśnie myślałem. Po czym myślę o Celinie Varens - zbyt
często i świadom brzemienia skruchy i wstydu. Nawet wobec
Jane odmalowałem ją jako wyrachowaną kreaturę, kobietę,
która żyła tylko po to, by wyciągać fortuny od swych
adoratorów, by, gdy rosło ich rozczarowanie, w miarę jak
pustoszały ich portfele, w końcu wziąć nogi za pas.
A było przecież inaczej. Celina mierzyła najwyżej,
chodziła po najwyższej linie rozpiętej w Funambules bez
zabezpieczenia i strachu. Wiedziała, że jest wielką aktorką -
ale kto da zagrać cyrkowej tancerce Racine'a czy Corneille'a?
Dusiła się w swym kostiumie akrobatki, przypięta łańcuchami
do konia, na którym stała boso, w jej jaskrawych spodniach
kończących się wysoko nad kolanem. Zaproponowałem jej
możliwość nauki u wielkich teatru - za moje złoto, to prawda -
by z komediantki mogła stać się aktorką tragiczną. I właśnie w
momencie, gdy zaczęła ćwiczyć swój głos i uczyć się
przepełnionych namiętnością wersów, wyrzuciłem ją z jej
domu za niewielki grzech spędzenia dnia na wyścigach z
fircykowatym młodzieńcem, z którym, jak czułem, spotykała
się, gdy mnie nie było - i który tak naprawdę nic dla niej nie
znaczył.
Celino, gdzie teraz jesteś? Nadal wędrujesz po Włoszech z
bezdomnym muzykiem, nie rozumiejącym ani doceniającym
twych talentów. Proszę cię o wybaczenie - nawet jeśli cię nie
kochałem już wskutek zaistniałej przyczyny, nie powinienem
był cię tak potraktować. Jeśli przyjedziesz tutaj - a pewnego
dnia zechcesz odszukać naszą córkę w tej nagiej, bagnistej
krainie - ujrzysz, że żałuję mego postępowania wobec ciebie.
Poznasz znaczenie prawdziwej miłości, gdy zobaczysz moją
Jane i mężczyznę, co go kiedyś postawiłaś na piedestale za
uszanowanie twej chęci zostania prawdziwą aktorką. „Jesteś
inny niż reszta mężczyzn", mówiła Celina. Był chłodny dzień,
zostaliśmy w domu, w naszej białej willi nad morzem, wśród
krzewów mimozy. „Troszczysz się o mą duszę i wiesz, że
jestem ambitna" powiedziała, a ja słyszę jej słowa i wstrząsam
się na wspomnienie mej podłej obojętności wobec niej, gdy
zdecydowałem się ukarać ją za niewierność.
Powinienem teraz wrócić do Jane; a w dni tak jak ten
samego tylko ranka przychodzę do niej ze sto razy. Jest to
pewnie efekt mojej zależności od niej w ciągu naszych
pierwszych trzech lat po ślubie. Są też i inne powody, dla
których muszę być z ukochaną Jane. Przegania me myśli - o
Antoninie, o Celinie, o innych kobietach, które męczyłem
fałszywymi obietnicami miłości i wiecznego szczęścia.
Pójdziemy razem na spacer - ona powoli, z uwagi na
nienarodzone, ośmiomiesięczne dziecię - nad jezioro, do
nowej kaskady wodnej, zbudowanej na odległym brzegu, przy
kasztanie, która jest spełnieniem jej marzeń: całą noc szemrze
strumyczkiem dźwięków. Jane zwróci się do mnie i powie, że
ma nadzieję, że to będzie córeczka, bo synka już mamy...
A cóż to, tutaj? Gdy wychodzę na taras z mego gabinetu i
schodzę po schodkach na ziemię, widzę postać przy furtce z
sitowia, wiodącej na bagna.
Jest piękna - nawet piękniejsza niż w mej pamięci. Twarz,
co jest sercem oświetlonym przez dwa stawy mieniące się
brunatnie pod prostymi brwiami. Loki, czarne jak noc, zebrane
u nasady karku, których dotyk i zapach czuję, tak silne wraca
do mnie wspomnienie.
Celina - ale to nie jest ona. Ta młoda kobieta, która
odwzajemnia me spojrzenie prostodusznym, odważnym
spojrzeniem Celiny Varens, Potrząsa głową jak jej utracona
matka, i uśmiecha się; dziecko, na które kiedyś wołałem
Adelka. Teraz ta zjawa wejdzie. Szczupłą dłonią otwiera
furtkę z zasuwki i wchodzi do środka...
I gdy wołam ją po imieniu, Jane wyłania się z drzwi
balkonowych gabinetu, jej wzrok wiedzie za mną, za drogą,
którą przeszedłem zaledwie kilku sekund temu, i zbiega po
schodach, by dołączyć do mnie.
Jane nikogo tu nie widzi, przy pokrytej mchem furtce pod
uginającymi się pod ciemnym ciężarem gałęziami
irlandzkiego cisa. Patrzy na mnie z niepokojem - boi się o mój
wzrok, a każda zjawa źle wróży na przyszłość.
Znowu spoglądam, i rzeczywiście nikogo tu nie ma. Z
moją ukochaną żoną idę obejrzeć ostatnie udoskonalenia w
ogrodzie Thornfield Hall.
13
Pani Fairfax
Tak jakoś dwa miesiące po tym, jak mała guwernantka
spakowała swe bagaże i opuściła Thornfield Hall, gdy jej
nadzieje i szczęście legły w gruzach, pan Edward Fairfax
Rochester przyszedł do mnie, by mi oznajmić, że ja też muszę
odejść. Mam przenieść się do jego kuzynostwa w odległej
północnej Szkocji, na wyspę, dokładniej rzecz ujmując, której
raczej sama bym nie wybrała na miejsce mego pobytu w tych
okolicznościach. A to dlatego że, jak przypuszczałam, już w
południe robi się ciemno na tym nagim, skalnym występie,
gdzie zamieszkują lord i lady Doune. I choć nie wiem, jak
bardzo bym się starała nadgonić robotę rankiem, cerując
bieliznę i czyszcząc srebra, smętnie wydane na pastwę rdzy w
wilgotnym atlantyckim klimacie, noc niezmiennie zapada, nim
zakończę wyznaczone zadania, więc resztę dnia muszę
spędzać na szyciu ubrań zbyt prostych, by trzeba było jakiegoś
modelu.
To właśnie na wyspie Inchalan dowiedziałam się o
spaleniu Thornfield Hall. Lord Doune ze śmiertelną powagą
wezwał mnie z izby dla gospodyni domu umieszczonej w
suterenie wiekowego donżonu, jego rodowej siedziby, i
poprosił, bym usiadła w starej altanie, chroniącej przed
wichrem wiejącym tu bez wytchnienia.
- Kuzynko Fairfax - powiedział jego lordowska mość -
mam dla pani wstrząsającą wiadomość. - Po czym przedstawił
mi historię, którą słyszałam już tak wiele razy od momentu
powrotu do Thornfield Hall na nagłe wezwanie pana
Rochestera. Wersje te niewiele się między sobą różniły. Pożar
wybuchł chyba po zmroku i objął cały dom, zanim
przyjechały wozy strażackie z Millcote. Wewnątrz zniszczeniu
uległa znaczna część cennych zabytkowych mebli, a ogień tak
szybko zajął parter i pierwsze piętro, że pan Rochester miał
niewiele czasu, by udać się na strych - jednak mu się to udało.
- Cóż takiego jednak spodziewał się tam znaleźć kuzyn
Edward? - spytałam lorda Doune, gdyż nauczyłam się, że
demonstrowanie
nieznajomości
choćby
najbardziej
podstawowych faktów przynosi większy zysk niż ukazywanie
swej wiedzy.
- Mówiono, że Edward Rochester trzymał tam na górze
swą niespełna rozumu małżonkę - odparł lord Doune po chwili
milczenia. - Uważaliśmy - podobnie jak inni - że jest
kawalerem. Nasz krewny jednak, za życia swej żony, pragnął
poślubić młodą kobietę, pannę...
- Eyre - dokończyłam.
- Tak, miała pani z pewnością okazję poznać ją lepiej i
głębiej - ciągnął mój gospodarz i chlebodawca,
powstrzymując się jednak przed patrzeniem mi prosto w oczy,
wpatrując się za to w nieskończony ogrom morza, które, jak
mi oznajmił, ciągnie się aż do Ameryki. - Bez wątpienia
Edward nie powinien był szukać ratunku w bigamii, jak to
uczynił, jednak jego położenie musiało wydać się godne
współczucia, nawet dla wysokich duchownych tych wysp. W
moim mniemaniu tragizm tych wydarzeń polega na tym, że
Rochester zbyt późno dotarł na blankowany dach - jego żona
rzuciła się z niego na dół.
- A skąd się pan o tym dowiedział? - spytałam. Coś w
słowach i wyrażeniach użytych przez lorda Doune kazało mi
zastanowić się nad autorem tej wersji zdarzeń. Wiedziałam
bowiem lepiej niż ktokolwiek inny, że biedna, szalona żona
pana Rochestera została usunięta w zupełnie inny sposób, i to
o wiele wcześniej przed pożarem, o którym właśnie mi
doniesiono.
- Nie oczekiwałem, że Edward napisze do mnie osobiście
- usłyszałam szybką i szczerą odpowiedź. - Stracił swój
prawdziwy dom i doszły mnie wieści, że znalazł opiekę i
schronienie w Ferndean Manor, gdzieś w granicach jego
włości. - Lord Doune musiał dostrzec, że przebiegł mnie
dreszcz, gdyż zamilkł ponownie.
I gdy tak siedzieliśmy w ciszy, wpatrując się w morze,
przypomniałam sobie rozmowy z moim panem na temat
spodziewanego najazdu gości. Były to jedyne okazje, kiedy
bywał zmuszony do przyznania, że na najwyższym piętrze
Thornfield mieszka w tajemnicy pewna osoba. „Pani Fairfax,
chciałbym by przygotowała pani Ferndean Manor na przyjęcie
nowego gościa", zwracał się do mnie pan Rochester dwa czy
trzy razy (ten ostatni przed przyjazdem panny Eyre; choć
należy to jasno powiedzieć: prośby te zwykle zbiegały się z
nagłą wizytą panny Ingram i jej matki, lady Ingram). Ja zaś,
pamiętam to dokładnie, niezmiennie odpowiadałam tak samo,
a mianowicie, że siedziba ta słynęła wręcz z wilgoci, a
przygotowanie jej na miejsce zamieszkania wymagałoby nie
dni, lecz miesięcy palenia w kominkach i wietrzenia. Nigdy
podczas tych rozmów nie zdradzałam najmniejszej nawet
ciekawości, dlaczego to pan Rochester kierował do mnie te
żądania. I w rzeczy samej, wkrótce dom ten nazywaliśmy
między sobą ratunkiem w nagłych kłopotach, gdy na przykład
lady Ingram przywiozła ze sobą większą ilość służby, niż
przewidywano. Wiedziałam, że mój chlebodawca był
całkowicie pewny mej dyskrecji w tej sprawie, jak i we
wszystkich dotyczących jego spraw osobistych.
Lord Doune milczał jeszcze przez jakiś czas. Następnie
jego lordowska mość oznajmił mi - a zasmuciło mnie to
głęboko - że mój pan, tymczasowo lub na stałe, oślepł
wskutek pożaru w Thornfield oraz doznał paraliżu, w prawej
czy też w lewej ręce. To właściciel gospody niedaleko
Millcote - jakieś dwie mile drogi przez pola od Thornfield
Hall - niejaki Archie Campbell, który kiedyś służył u lorda i
lady Doune w Inchalan - jak się okazało, doniósł im o tym w
liście. Przypuszczałam, że niektóre wiadomości są prawdziwe,
ale całą tę opowieść przyjęłam z niejaką rezerwą. By
sprawdzić mego gospodarza, i to tak, aby się on w tym nie
zorientował, zaczęłam go wypytywać, w jaki sposób
zachowywała się „szalona kobieta", gdy pan Rochester znalazł
się na dachu zbyt późno, by ją uratować. Czy zaczęła
kokietować swego męża, jak to czynią lunatyczki, mimo
wielkiego niebezpieczeństwa, które im obojgu groziło? Jak,
pokrótce, zaczęła się i skończyła ta okropna scena?
- Kuzyn Edward wrócił, by zabrać swą szaloną żonę z jej
celi - odparł ponuro pan na Inchalan. - A potem oni - to
znaczy służba i sam Archie Campbell, który dostrzegł
płomienie z gospody i pospieszył na ratunek przez pola -
zawołali do niego, że ona jest na dachu, a ona stała tam,
wymachując rękoma ponad blankami i krzycząc tak, że
słyszano ją z odległości jednej mili. Campbell widział ją na
własne oczy i słyszał na własne uszy. Kilku gapiów może
zaświadczyć, że widziało, jak pan Rochester wchodzi przez
świetlik na dach; słyszeli, jak wołał „Berta!". Widzieli, jak do
niej podchodzi; a potem, madame, ona krzyknęła i skoczyła;
chwilę później leżała już martwa na ziemi. Była tak
pokiereszowana, jak mówią, że nic nie zostało z jej twarzy -
nie wiadomo więc nawet, jaką była kobietą.
- Zabiła się? - spytałam, a lord Doune skinął głową, nim
zdążyłam to wypowiedzieć do końca. - Rozumiem - odparłam
na to z tak wielkim smutkiem, na jakie zasługiwała ta
tragiczna opowieść. - To okropne zrządzenie losu, mój panie,
jestem więc pewna, że uszanujesz moje większe poczucie
obowiązku wobec pana Rochestera, jeśli potrzebował będzie
mych usług w tym nowym i drastycznie odmienionym
położeniu. Jak nikt inny jestem także świadoma
niedogodności życia w Ferndean Manor, szczególnie zimą.
Jeśli więc mój pan ma przy sobie do opieki Johna i Mary, z
przyjemnością pokierowałabym ich pracą.
Lord Doune zapewnił mnie, że świetnie to wszystko
rozumie i że niezwłocznie przekaże mi każde rozporządzenie
od pana Rochestera. Na te jednak trzeba było poczekać, jak
już wcześniej wspomniałam. Na razie zaś wracały do mnie
różne myśli i wspomnienia, które zachowywałam dla siebie,
mimo że Janet, pokojówka w Inchalan, a zarazem siostra -
zatem powiernica - właściciela gospody w Millcote, Archie
Campbella, wykazywała ogromną ciekawość. Byłam
świadoma, że trzeba mi czasu na sprawdzenie wiadomości
wysłanych na północ przez gospodarza Rochester Arms,
zanim dojdę do własnych wniosków. Jednak przedstawione mi
sprawozdanie, według mojej wiedzy, było niedokładne. A
wkrótce stało się dla mnie jasne, że moi gospodarze i
chlebodawcy bardzo by chcieli dowiedzieć się prawdy na
temat tragedii w Thornfield Hall.
Niech pani wejdzie, pani Fairfax, i usiądzie. - Tak to
zostałam wezwana przez lady Doune do zdania relacji z mego
pobytu w Thornfield przed dotarciem na północ, na wyspy
zwane Hebrydami, by pełnić rolę gospodyni w domu
szlachetnie urodzonych, skoligaconych z mym krewnym,
Edwardem Rochesterem. To, że od mego przyjazdu do zamku
o nic lub o niewiele mnie wypytywano na temat sytuacji we
dworze, kładłam na karb tego, że moi chlebodawcy całkiem
rozsądnie przypuszczali, że mam niewiele do powiedzenia. O
tym, że pan Rochester, kawaler, znany ze swego upodobania
do zagranicznych podróży, zamierza zaręczyć się z panną
Blanką Ingram, od dostatecznie dawna krążyły plotki, aby
zaprzestał on być ośrodkiem zainteresowania, czy to
krewnych, czy znajomych. Był mężczyzną nieżonatym;
pogłoski o rozmiarach jego bogactwa niezmiernie się różniły
(o tym wiem z przypadkowo podsłuchanej rozmowy w
salonie, zanim panie poszły się przebrać na górę); w ogólnej
opinii mój pan uchodził za wzorową partię: zainteresowany
zarządzaniem swoją posiadłością, gotowy ożenić się w
odpowiednim dla siebie czasie i założyć rodzinę, w swych
działaniach niespieszny i opanowany. Potem mowa była o
pożarze i wynikłej z tego panice, domniemanej zbrodni czy
też samobójstwie. Lady Doune niezwykle łagodnie posadziła
mnie w niskim, nakrytym szydełkową chustą fotelu w swym
buduarze, a następnie poprosiła, bym „wypełniła luki", jak
niezwykle zwięźle to ujęła.
- Droga pani Fairfax, niechże mi pani opowie o tej
guwernantce, którą poślubić zamierzał nasz kuzyn. Doszły nas
słuchy, że bezprawnie. Czy to prawda? Czy pan Rochester, aż
do momentu wybuchu pożaru w swym domu, trzymał tam w
sekrecie swą żonę?
- Lady Doune - odparłam - często się zdarza, jak nam obu
dobrze wiadomo, że służące i właściciele zajazdów lubią
wymyślać niestworzone historie, gdy nieszczęście dotknie
wyżej od nich postawionych. Edward Rochester nie trzymał
żadnej żony w Thornfield Hall, o ile mi wiadomo; za to był
człowiekiem niezwykle lojalnym i nigdy nie zdarzyło mu się
zwolnić kogoś ze służby, nawet w wypadku poważnej choroby
czy utraty zmysłów.
Gdy mówiłam te słowa, wiedziałam, że to prawda jak
amen w pacierzu, Bóg mi świadkiem. Niejeden raz, w czasie
tych długich lat pracy w Thornfield Hall, zdarzyło mi się
widzieć tego „ducha", jak Lea i inne głupie służące nazywały
tę zjawę, która ich zdaniem czasem snuła się po spiralnej
klatce schodowej i ukazywała się na podeście drugiego piętra
w Thornfield Hall. Plotki i pogłoski to jedno, a rzeczy
widziane na własne oczy to drugie. - W Thornfield nie ma ani
ducha, ani żony - ciągnęłam, podczas gdy lady Doune
siedziała, wpatrując się we mnie, podobnie jak wcześniej jej
mąż.
- A jak wytłumaczy pani to, że ślub pana Rochestera z
panną Eyre został wstrzymany? - nie ustępowała lady Doune.
- Gdyby nic nie stało na przeszkodzie tego małżeństwa,
ceremonia przecież by się odbyła, Prawda?
Przyznaję, że długo rozmyślałam nad planami
małżeńskimi - z panną Blanką Ingram, z panną Eyre, a nawet
z matką małej Francuzeczki, której zdawało się, biednej, że jej
„Celina Varens" niedługo przyjedzie, by poślubić mężczyznę
zwanego przez mą papą, mimo ze nie można co do tego być
pewnym. Dziecko to tak dalece było zdolne oszukiwać samo
siebie, że pisało do siebie listy od swej nieobecnej matki, które
w rozgałęzieniu pewnego drzewa odkryła kiedyś Lea i
zaniosła wprost do mnie. Próbowałam wytłumaczyć Jaśnie
Pani, że nasz wspólny krewny, mimo swych wielu
wspaniałych zalet, nie był wręcz w stanie zdecydować się na
wybrankę, przyszłą panią Thornfield. - Ogłaszał swe
zaręczyny, po czym wszystko odwoływał - wyjaśniłam. -
Najpewniej sam tak to zaaranżował, by pojawiło się dwóch
nieznajomych i przedstawiło „dowód" na istnienie
poprzedniego związku pana Rochestera. Całkiem nieźle się to
sprawdziło: ceremonię odwołano, a niedoszła żona pana
Rochestera opuściła dom już następnego dnia.
- Przedziwna sprawa, zaiste - zamyśliła się łady Doune. -
Dlaczego więc nie poślubił Blanki Ingram? - ciągnęła już
surowszym tonem.
- Pani, wszyscy tego oczekiwaliśmy - odparłam. -
Rodzinne klejnoty zostały przesłane przez bank w Londynie,
co widziałam na własne oczy. Przyjęcie zaręczynowe było
dwa razy planowane i odwoływane. Kamerdyner John
przedstawić może więcej szczegółów - licznych, a jakże,
dotyczących odkładanych lub odwoływanych zrękowin
Edwarda Rochestera.
- Kto wobec tego rozpuścił pogłoskę, jakoby Edward
Rochester był żonaty już w czasie pożaru; ci, co nie znali
prawdy? - dociekała lady Doune, a ton jej głosu i wyraz
twarzy dobitnie świadczyły o tym, że zupełnie straciła
orientację, w co i komu ma teraz wierzyć. Jak mi się zdaje,
moja odpowiedź jednak przekonała dobrą hrabinę, że mówię
prawdę.
- No cóż, kobieta, która rozpowszechniła to oszczerstwo,
to stara służąca, pani, pozostająca od dawna już we władzy
alkoholu. Dogadzając sobie z piwniczki swego pana, straciła
zmysły, a wraz z nimi trzeźwość umysłu i zdrowy osąd, jaki
kiedyś być może posiadała.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła lady Doune.
- Ostrzegłam pannę Eyre - ciągnęłam - nową
guwernantkę, przybyłą do Thornfield, by uczyć francuską
sierotę - czy też córkę - pana Rochestera, aby nie zwracała
zbytniej uwagi na śmiech i przerażające odgłosy, które
słyszała zaraz po swym przyjeździe tutaj. Pochodziły od
Gracji Poole - tak właśnie nazywała się ta kobieta.
- Czy to dziecko było - jest - córką Edwarda? -
wyszeptała szlachetna dama. - Z listu Archiego Campbella, z
gospody w Millcote, dowiedziałam się, że została
adoptowana.
- Tak, faktycznie, zgadza się i jedno, i drugie -
potwierdziłam. - Mała Adelka była przekonana, że obietnice
złożone przez jej „papę" baletnicy z Paryża, matki dziecka,
zostaną spełnione, i to wkrótce. Najpewniej chodziło tu o
małżeństwo.
- Jestem zdumiona - słabym głosem przyznała lady
Doune.
Gdy skończyłam, lady Doune zdołała mi oznajmić, że
teraz w pełni rozumie, jak zmyślona wersja zdołała przekonać
wszystkich w Thornfield Hall, że to „szalona kobieta" zginęła
w płomieniach. Jej kuzyn Edward Rochester z pewnością
pobiegł na dach, by oszacować rozmiar strat spowodowanych
już przez ogień. To pijana służąca - Gracja Poole - skoczyła w
dół i odniosła tak liczne obrażenia, że była aż nie do poznania.
Ochoczo się z tym zgodziłam, i gdy nalegała,
odpowiedziałam, że nic mi nie wiadomo o jakichś innych
ofiarach pożaru w Thornfield. Zachowałam za to dla siebie
moje postanowienie: gdy guwernantka albo Francuzeczka,
teraz bezpiecznie umieszczona w szkole, powrócą do Hall,
kiedy ja tam będę (a na pewno tam będę), poniosą karę, choć
niewinne. Boję się bowiem o życie mego pana, gdy któregoś
dnia prawda wyjdzie na jaw.
14
Edward
Muszę szczerze przyznać, że czasem ciężko jest być
mężem silnej kobiety. Moja Jane, o nieposzlakowanej
prawości i wytrzymałości, której można spodziewać się u
kogoś, kto z dziewczątka, sieroty, stał się guwernantką w
domu zupełnie odmiennym od tych, gdzie trafiły pewnie jej
towarzyszki ze szkoły, wystarczająco uzbrojone w wiedzę,
otóż ona wiele już przecierpiała jak na dwadzieścia trzy lata, a
mimo to nie widać u niej ani cynizmu, ani też wskutek swych
przeżyć nie powściąga swych oczekiwań. Czyż Jane nie
odmówiła mężczyźnie w służbie bożej, misjonarzowi, by być
z jej Edwardem? Czyż nie przedostała się przez bagna,
posłuszna niewypowiedzianemu głosowi, co go usłyszała
sercem? Czyż nie wszystko zawdzięczam Jane? Jednak to
poczucie zobowiązania zacieśnia wokół mnie pętlę, gdy ta,
którą kocham, przedstawia mi moralne racje za i przeciw
jakiej to bądź sytuacji. Jej niezmienna zgoda na wyrzeczenia
związane z obowiązkami - jak je pojmuje - wymaga ode mnie
z kolei oddania, na które nie zawsze mogę się zdobyć. Czy
młoda mężatka i Edward nie mogą być razem szczęśliwi, bez
poświęcania spokoju tak ciężko zdobytego? Mamy syna i
oczekujemy kolejnego dziecka. Czy w obliczu Boga to
słuszne, by nasza rodzina rozszerzyła się teraz właśnie,
przyjmując na swe łono kogoś, kto teraz jest nieledwie kimś
obcym?
Rzecz w tym, że Jane nalega, by zwolnić małą Adelkę ze
szkoły, teraz, po pięciu latach nauki, by mogła zamieszkać z
nami w Thornfield.
Niemalże wiedziony instynktem, o posiadanie którego
nigdy bym nie podejrzewał, zdałem sobie sprawę, że ukazała
mi się wizja matki tego dziecka, Celiny, stojącej przy furtce w
dolnej części ogrodu, zaledwie wczoraj. Kokietka (jeśli to była
ona) - co nadal, jak spostrzegłem, płatała mi figle, jak Adelka
- spojrzała mi prosto w twarz, po czym odeszła, by zniknąć na
drodze do Millcote. Naturalnie, nie mogłem powiedzieć o tym
Jane - która powinna uważać, że nie zaszczycam Celiny
Varens ani jedną myślą. Sprawa ta mną wstrząsnęła, muszę
przyznać: czy zjawa ta była ostrzeżeniem przed odmówieniem
domu i ochrony temu dziecku? Czy też była to, jak mi się
zdaje, przepowiednia przekleństwa, co jeszcze raz spadnie na
Thornfield Hall, jeśli zostanie przyjęta? Jestem świadom, że
nie leży w mym usposobieniu zachowywanie milczenia, kiedy
młoda Jane Rochester podnosi domowe kwestie. Jednak
jesteśmy ze sobą na tyle blisko, moja kochana i ja, że
znajdziemy rozwiązanie tego najtrudniejszego dylematu, a
mianowicie, czy przyjąć na łono rodziny to dziecko, co to nie
wiadomo, czy jest moje, czy nie.
- Nie widzę tu żadnego powiązania - stwierdziła Jane, gdy
usiedliśmy tego uroczego majowego ranka na nowej zdobionej
ławce w altance zbudowanej naokoło roztrzaskanego kasztana,
przy chylącym się płocie w ogrodzie. (Tutaj, być może dla
słusznej przyczyny, zwykle przychodzimy, gdy spieramy się
co do czegoś: drzewo rozłupane uderzeniem pioruna
przywodzi nam obojgu na myśl tę pamiętną noc, kiedy to
oświadczyłem się drżącej, małej Jane Eyre). - Nie ma to dla
mnie wielkiej wagi, Edwardzie, czy Adelka jest twą
prawdziwą córką, czy nie - ciągnęła Jane. - Jest dzieckiem,
które przyjechałam uczyć do Thornfield; jest powodem, dla
którego tu jestem i kocham ciebie.
- Jane, chodź no tu. - Gdy moja żona prawi mi takie
czułości, staram się wziąć ją w ramiona i zmienić temat,
abyśmy w harmonii trwali cały dzień. Jednak dziś, jak nigdy,
ma mała, silna żoneczka nie daje się oderwać od tematu.
- Edwardzie, podjęłam zobowiązania wobec Adelki, kiedy
nie umiała odróżniać dobra od zła, otrzymawszy wychowanie
bez jakichkolwiek, najprostszych nawet podstaw wiary w
Boga. Jak bardzo musi ona nas teraz potrzebować, gdy zbliża
się do wieku lat czternastu? Jeśli teraz ją zostawimy, po tym,
jak okazaliśmy temu dziecku uczucie i przywiązanie, czyż nie
będzie to gorsze niż pozostawienie jej na ulicy, gdzie na
posiłek miała zarabiać, wedle wyobrażeń swej matki, tańcząc
jak małpka kataryniarza? Czyż nie przyrzekliśmy już
opiekować się Adelka?
- Moja duszko, moje ty cudowne kochanie -
wymruczałem, przyciągając głowę Jane do swojej, obsypując
ją pieszczotami, przed którymi z początku się nie wzbraniała. -
Przypuszczam, że powinnaś postąpić tak, jak uznajesz za
słuszne (w ten sposób ustępowałem mojej Jane przy każdej
okazji, gdy nie zgadzaliśmy się co do jakiejś sprawy). - Z
pewnością jednak byłoby dobrze, żeby dziecko pojęło także
drugą połowę swego dziedzictwa - ciągnąłem, gdyż czułem
tak mocno, jak brzmiał mój głos, że pozbawienie Adelki
kontaktu z otoczeniem matki nie przyczyni się do zaistnienia
dobrego układu w Thornfield. - Niech przez pół roku pobiera
nauki we Francji - obstawałem przy swoim; poczułem też
ulgę, że nie zwierzyłem się z mej halucynacji - tak to trzeba
nazwać - której doznałem, spoglądając ze schodów biblioteki
na furtkę.
- Ona była tu wczoraj - rzekła Jane. - Adelka przyjechała i
zostawiła dla nas list. Miała zamiar się z nami zobaczyć,
nawet na krótko... - I w tej chwili głos Jane się załamał i
spostrzegłem, że była poruszona. - Jednak nie zdobyła się na
odwagę, po tak długim pobycie w szkole, by wejść i z nami
porozmawiać.
- Adelka? - powiedziałem, udając zaskoczenie; moja
droga żona, jak się zdaje, nie dosłyszała mnie. - Gdybym tylko
mogła ją była zobaczyć - ciągnęła Jane smutnym tonem, co
utwierdziło mnie w przekonaniu, że kochała dziecko, które
kiedyś uczyła, i że byłbym zaprawdę potworem, gdybym
sprzeciwił się sprowadzeniu Adelki do domu - gdybym tylko
mogła porozmawiać z la petite (La petite (fr.) - mała.),
mogłabym ją przekonać, by została tu, zamiast jechać do
Paryża, jak uczyniła.
- To co możemy teraz zrobić? - spytałem, skrycie
zadowolony, przyznaję, że rozwiązanie tej kwestii odłożone
zostało na później. - Jeśli będzie mogła spędzić połowę czasu
we Francji, jak proponowałem, problem rozwiąże się sam.
- Połowę czasu we Francji! - wykrzyknęła Jane. - Czy nie
zastanawiasz się trochę, zanim coś powiesz, Edwardzie?
Chodzi o to, jak ona spędzi ten czas - czy wpadnie w sidła
kobiety, pozbawionej godności i zepsutej pod każdym
względem - kobiety, co śle do ciebie listy, domagając się
pieniędzy w zamian za nieujawnienie szczegółów pojedynku
w Paryżu i twego obecnego miejsca pobytu francuskiej policji.
- Jenny Colon - rzuciłem, równie zły, że muszę
wypowiedzieć imię tej szatańskiej dziwki, jak Jane wobec
mojej obojętności na los Adelki.
- Tak, Jenny Colon - odparła Jane. - Czy chcesz, by ten
potwór wychowywał Adelkę przez pół roku?
Na to musiałem zamilknąć. Gdy siedzieliśmy tak, w
wielkiej niezgodzie, co przyznaję z ciężkim sercem - bo tego
rodzaju animozji spodziewam się przy każdej rozmowie na
temat Adelki Varens - nasze obopólne wrogie nastawienie
złagodził nieco widok Johna, idącego w naszą stronę
wawrzynową alejką.
- Czego może chcieć od nas John? - zawołaliśmy razem z
moją żoną. I uśmiechnęliśmy się do siebie, nareszcie; mimo to
- co muszę przyznać z największym smutkiem i obawą -
wiadomość zawarta w liście, który wręczył mi wierny John,
była tego rodzaju, że unieważniła nasz spór co do przyszłości
małej Francuzki.
- Co to takiego, Edwardzie? - zaniepokoiła się Jane, nie
mogłem jednak podzielić się z nią otrzymaną wiadomością.
Dwa razy przeczytałem krótkie pismo i starannie je złożyłem,
nim umieściłem w portfelu.
- Czy będzie jakaś odpowiedź dla urzędu? - spytał John. -
Sierżant prosi, by stawił się pan u niego w ciągu dwudziestu
czterech godzin w Whitcross.
- Co to jest? - ponownie krzyknęła Jane, gdy
powiedziałem Johnowi w sposób wielce wyniosły, że może
przekazać sierżantowi, by spodziewał się mnie dzisiaj w ciągu
dnia. Po czym, gdy sylwetka Johna zniknęła na końcu
wawrzynowej alejki, wstałem, a Jane wraz ze mną. Czułem,
gdy tak staliśmy obok siebie sztywno, że rozłupany kasztan za
naszymi plecami szydzi z naszego małżeństwa i niedawno
odnalezionego szczęścia. Nie byliśmy postaciami z obrazka,
właściciel ziemski wraz z żoną, oboje zamożni i zadowoleni, z
wypisanymi na obliczach latami życia wśród szacunku
sąsiadów, rodziny i przyjaciół i z perspektywą takiejże
przyszłości. Byliśmy w tym kraju, choć moja droga żona nie
zdawała sobie jeszcze z tego sprawy, wiecznymi pariasami i
wyrzutkami.
- To nic ważnego - wyjaśniłem Jane, gdy szliśmy powoli
wawrzynową aleją w stronę domu. - Komornik z
gospodarstwa na obrzeżach Millcote uciekł, zabierając
dzierżawę, całkiem niezłą sumkę.
Zanim Jane mogła zareagować, dodałem: - Rozważałem
twą troskę o Adelkę, moje kochanie. Uciekła do Paryża w
szczególnym, wręcz niebezpiecznym momencie swego życia.
Proponuję więc, że pojadę ją odszukać i przywiozę ją całą i
zdrową do Thornfield Hall.
Gdy Jane spojrzała na mnie z wdzięcznością i podziwem,
szedłem dalej jak we śnie. Wiedziałem, że nie mógłbym długo
ukrywać przed światem zawartości listu.
Na polu koło Whitcross, niecałe pół mili stąd, odkryto
ciało Antoniny, straszliwie skurczone i wysuszone, leżące tam
od co najmniej pięciu lat. Zaczęła się orka, usunęli więc z pola
kopce rzepy i fermentującej naci, by przygotować ziemię pod
żłobienie bruzd. Znaleźli wyciągnięte ramię, szczupłe i blade
jak bulwa wyrosła na kupie zgnilizny. Kobieta pochowana na
cmentarzu w Thornfield jako Berta Mason Rochester, wskutek
nieszczęsnego pożaru i upadku utraciła wszelkie cechy, które
pozwoliłyby ją rozpoznać. Ta kobieta, choć oni na razie o tym
nie wiedzą - wiedzą jedynie, że znaleziono ją na terenie mej
posiadłości - była prawdziwą Bertą, moją Antoniną. Medalion
na jej szyi, dołączony do otrzymanego przeze mnie listu,
zawierał jej podobiznę - Antoniny, kiedy była młoda, kiedy
była ozdobą wysp pełnych odurzających kwiatów i przypraw,
kochającej, ciemnookiej Antoniny z naszej wspólnej
przeszłości, która na zawsze pozostanie w moim sercu.
A ja, który nie byłem w stanie zatroszczyć się o mą żonę z
młodzieńczych lat, czemu nie znalazłem w sobie odwagi, po
ostatniej ucieczce Antoniny z jej nędznego więzienia, by
sprawdzić, czy była przy życiu, czy też nie? (Choć, gdy mijały
miesiące, wiedziałem, że musiała być martwa, martwa!).
Podczas gdy nadal zatrudniałem Grację Poole, mogłem
uważać, że nic się nie zmieniło w Thornfield i że moja żona
nadal żyła na trzecim piętrze. Nie miałem hartu ducha na tyle,
by pójść na górę i sam zbadać stan rzeczy. Ach,
potrzebowaliśmy pożaru, który usunąłby prawdę i uczyniłby
mnie wdowcem, mogącym poślubić Jane! Teraz jednak moja
żona zobaczy we mnie oszusta i tchórza, a tym samym
współsprawcę śmierci Antoniny.
Co więc o mnie teraz myślisz, Jane? Stoisz blada w
salonie, gdzie moje rodzinne portrety, trzeszczący ogień i mój
wierny Pilot, śpiący przed kominkiem, tworzą pozory
prawego, dostatniego życia. Jednak teraz sądzisz inaczej;
pewnie myślisz, że cię cały czas okłamywałem. Moja żona,
Antonina, nie zginęła w pożarze w Thornfield Hall. Stoisz
przede mną i drżysz - ty, która całą noc trwałaś przy boku
brata Berty, Richarda Masona, opatrując mu rany zadane
przez mą żonę.
Wtedy jednak sądziłaś, że wariatką w Thornfield Hall jest
Gracja Poole. Czy teraz, gdy poznałaś prawdę, uważasz
Antoninę i mnie za równych sobie zabójców, być może oboje
nas masz za szaleńców, partnerów w swego rodzaju follie d
deux (Follie a deux (fr.) - szaleństwo we dwoje.), w którym
nie uśmiecha ci się brać udziału?
- No co tam, Jane - pytam, gdy stoisz tak z założonymi
rękami, który to zwyczaj znoszę z trudem, symbol niższej
pozycji, jakiego nie tolerowałby ktoś taki jak Blanka Ingram u
żadnego z domowników. - Czy dotarły do ciebie te wszystkie
plotki z hallu dla służby? Co mówi Lea na temat tego, jaki to
jestem bezwzględny, by pozbyć się ciała martwej żony,
wywożąc je na pole rzepy? A co na to stary John? Jest
wstrząśnięty? Czy pociąga moją brandy, by uspokoić nerwy?
- W żadnym razie, panie mój - odpowiada Jane, jak
zwykle z oddaniem i odwagą odpierająca me szydercze
oskarżenia. Kocham ją, mówi mi to ucisk w sercu, który czuję.
- Służba jest przekonana, że jesteś niewinny, Edwardzie -
ciągnie, cały czas ze spojrzeniem pełnym wiary w swego
pana, Edwarda Rochestera, w tych oczach, dla których ją
poślubiłem: z wiarą w swe nowe życie w roli pani na
Thornfield Hall, jakiekolwiek nie spadłyby na niego
nieszczęścia; wiarą i ufnością w nasze wspólne szczęście, co
by się nie działo.
- Dziękuję ci, Jane - odparłem; i trudno mi było zachować
obojętny ton. - A co z konstablem w hallu, który czeka, aż
udam się z nim do Whitcross? Co sądzisz o tym? - Nie
przyszło mi bowiem do głowy, jak skwapliwie przyznaję, by
zapytać mą kochaną żonę, co pomyślała o nowinie, że
odnaleziono Antoninę, zakopaną bez skrupułów w płytkim
grobie niedaleko domu. Wiedziałem, a świadomość ta na
zawsze we mnie pozostanie, że Jane uważała mnie za
niezdolnego do podniesienia ręki na biedną czarownicę, do
poślubienia której skłoniono mnie podstępem, podobnie jak
niezdolny byłem do skrzywdzenia naszego ukochanego
pierworodnego. Nie trzeba dodawać, że ci, co zasłużyli na mą
wdzięczność tutaj w Thornfield, powinni zostać hojnie
wynagrodzeni za taką wiarę w swego pana.
- Konstabl czeka - powiedziała cicho Jane, podchodząc do
mnie, jakby chciała obdarzyć mnie pieszczotą - a ja, kiedy już,
już mam wziąć ją w ramiona, widzę, że nie chce mnie objąć,
lecz powiedzieć mi coś na ucho. - On czeka, Edwardzie, lecz
ty powinieneś przejść z mojego pokoju na dół, do biblioteki -
a stamtąd schodami do furtki.
Gdy Jane tak szeptała - dając dowód na to, jak wielkie
zaufanie pokłada w swym mężu i ojcu jej dzieci, miała
bowiem mnie teraz utracić, a kto wie, na jak długo? -
zobaczyłem w lustrze w ramie z pozłacanego brązu nad
kominkiem, że drzwi do salonu otworzyły się trochę, a w
szparę wsunęła się głowa Johna, a oczy jego badały stan
rzeczy z niepokojem.
- Jest pan proszony do głównego hallu, proszę pana -
obwieścił ten poczciwina, po czym wyszedł z pokoju.
Moja zaś żona, popychając mnie lekko w plecy,
podprowadziła mnie do kominka. Jej szczupła dłoń nacisnęła
na deskę koło niego, która odchyliła się, odsłaniając wąską
klatkę schodową, jedną z dwóch wplecionych w konstrukcję
domu w czasach waśni i wojny domowej w naszym kraju.
Próbowałem odwrócić się i po raz ostatni ją pocałować, ale ta
silna dłoń, nie większa od dziecięcej, popchnęła mnie do góry,
w ciemną, zakurzoną otchłań. Płycina zamknęła się za mną; i
w samą porę, bo usłyszałem wyraźnie rozmowę
przytłumionych głosów, zanim jeszcze, dotarłszy do szczytu
ukrytych schodów, przeszedłem do jasnego, miłego pokoiku
Jane. Jeden z tych głosów był szorstki i srogi - bez wątpienia
należał do konstabla z Whitcross. Głos Jane w odpowiedzi -
zaprzeczający, jakoby wiedziała cokolwiek o obecnym
miejscu pobytu swego małżonka - wymawiał słowa, które jako
ostatnie słyszałem z jej ust, gdyż teraz musiałem się spieszyć.
Zszedłem na dół do biblioteki małymi schodami
położonymi na tyłach naszej małżeńskiej sypialni; potem,
szybko przemierzywszy mokry trawnik, do furtki, gdzie całe
wieki temu (choć, jak wiem aż nazbyt dobrze, zaledwie
wczoraj), uległem złudzeniu, że widzę Celinę Varens, po
czym tego ranka Jane powiadomiła mnie, że widziałem nikogo
innego, tylko la petite Adelkę, co wyrosła na młodą kobietę.
A teraz wyruszam, by zobaczyć ją znowu, myślę ponuro.
Gdy zostanę w Anglii, będę aresztowany, bez wątpienia, za
zamordowanie mojej pierwszej żony. Z kolei we Francji
poszukują mnie za zabicie wicehrabiego w pojedynku. Lecz
nie mam wyboru - muszę udać się do Paryża. Bóg i moje
dawne postanowienie naprawy starych grzechów muszą mnie
tam zaprowadzić.
Dotarłem do niskiej furtki i pomocowałem się z rzadko
używaną zasuwką. Mało kto jej używa poza mną i Johnem,
gdy wybieramy się na ryby wyboistą drogą prowadzącą od
furtki do ładnego jeziora pełnego płoci i karpi. Idąc tą drogą
przez moje włości, tak ukrytą, że nawet konstabl z Yorkshire
jej nie znajdzie, upominam sam siebie, że w ciągu
najbliższych tygodni nie będzie mi dane zażyć żadnego
lekkiego sportu. Teraz polowałem na inną zdobycz; podczas
bowiem, gdy Jane pragnęła, bym przywiózł z powrotem jej
uczennicę, by dołączyła do naszego grona (i miała nadzieję,
rzecz jasna, że sprawa martwego ciała zostanie wyjaśniona,
gdy korzystnym zbiegiem okoliczności będę nieobecny: nie
będzie żadnych niezręcznych pytań w trakcie dochodzenia,
wywlekania na światło poniżających sekretów najwyższego
piętra Thornfield Hall), muszę się zwierzyć, że pragnąłem
znaleźć córkę Celiny Varens z innej przyczyny. Muszę
wyciągnąć od tej dziewczynki - za jaką uważałem stale
Adelkę - co wiedziała o ostatnich chwilach życia i o śmierci
Antoniny.
15
Adelka
Słońce świeci, a zadowolony tłum wylewa się, zajmując
całe bulwary. Idę sama, wśród tych ludzi, i w końcu czuję się
jak w domu. Bo gdziekolwiek są ludzie, gdziekolwiek zbiera
się tłum, jak to się zdarza tylko w Paryżu, tam mogę znaleźć
moją matkę.
Myśli o Celinie sprawiają mi najwięcej bólu w dzień taki
jak ten, gdy robotnicy zapominają o wszystkim, rozkoszując
się wolnym dniem. A podczas gdy oni zapominają, ja sobie
przypominam: te dni, kiedy maman zabierała mnie do
wesołego miasteczka nad brzegiem Sekwany, i te skąpane w
zmierzchu wieczory, gdy szła do hotelu na quai Voltaire i
kazała mi cierpliwie czekać, aż w oknie na drugim piętrze
pokaże się chusteczka - wtedy dopiero będę mogła wejść, nie
wcześniej. A to dlatego, że maman ma tam do załatwienia
jakiś interes - jej czerwona, aksamitna portmonetka w żółtymi
sznureczkami pobrzękuje złotymi monetami, gdy wracamy
długim bulwarem do naszego domu.
Jestem sama, bo Nadar jest zbyt zajęty swymi
karykaturami, by spędzać ze mną czas. - Idź i pooglądaj
stragany wystawione z okazji festynu, Adelko - poradził mi, a
ja sobie pomyślałam, i to nie po raz pierwszy, że ten olbrzym
z rudymi włosami zarobiłby na nasze miesięczne utrzymanie,
gdyby sam wystawił się na pokaz. - Idź i znajdź Gerarda;
ostatnio miał atak melancholii, dobrze mu zrobi twój widok. -
I Nadar obdarza mnie spojrzeniem, które zaczynam rozumieć
teraz, kiedy przyjechałam do miasta, a bałam się go już nigdy
nie ujrzeć. W spojrzeniu tym jest żal, że przyjemność trzeba
odłożyć na później, czy to będzie wieczór nad rzeką,
restauracja czy butelka wina. Ale nawet Gerard, co wita mnie
ze smutną serdecznością, jest zbyt pogrążony w swych
studiach nad okultyzmem i historiach o princesse lointaine
(Princesse lointaine (fr.) - zamorska księżniczka.), by
poświęcić mi więcej czasu. Patrzy na mnie tak jak wszyscy
Francuzi - potem jednak pokazuje mi plecy i wraca do swych
pasji, zupełnie jak Nadar do swych karykatur i zdjęć. Nie są
już młodzi, ci przyjaciele maman. I z niechęcią myślę, że ona
też, tak jak oni, musiała się zestarzeć. Kiedyś mieli czas dla
Adelki, bawili się jak dzieci; a teraz wysłali mnie samą na
jarmark.
Już dwa razy mi się zdawało, że widzę Celinę. Pojawia się
i zaraz znika, w tej wrzawie nawoływań domokrążców,
dudnieniu orkiestry i strzelających rac. Idę w tłumie, sama i
otumaniona; i gdy widzę akrobatów na Simple Simons, z
twarzami wykrzywionymi, spalonymi i pomarszczonymi od
wiatru, deszczu i słońca, zatrzymuję się, by posłuchać ich
dowcipnych powiedzonek i żartów, dzięki którym powracam
do mych dziecięcych dni, kiedy to maman śmiała się i mówiła,
że komedia jest równie dobra jak Molier.
Gdzie ona teraz jest? Wczoraj w południe wysiadłam z
powozu, który przywiózł mnie z Le Havre na stację przy rue
Coq - Heron, następnie przeszłam przez miasteczko
Montmartre: Jenny Colon i wszyscy ci, których przyjaźń
maman zdołała pozyskać w ciągu tylu lat w Paryżu, będą
wiedzieli, gdzie w poszukiwaniu wiecznego szczęścia udała
się ich chere collegue (Chere collegue (fr.) - kochana
koleżanka.), aktorka umiejąca tańczyć na linie i jeździć na
oklep na cyrkowych koniach. Nawet jeśli spostrzegłam, że
wstąpiłam w ślady mej matki, uciekając z domu, który mi
obiecano w tym ponurym, północnym kraju, i gdzie
wychowywałam się aż do ósmego roku życia, nie zaprzątało
mnie to zbytnio. Wiedziałam, że u Nadara i reszty przyjaciół
zawsze znajdzie się dla mnie miejsce, bym mogła się
przespać, zjeść i porozmawiać o starych czasach, które zdają
się teraz tak bliskie i tak odległe zarazem. Czy to te same
kasztanowce, pod którymi przechadzałam się z maman i
Jenny, gdy szłyśmy bulwarem Saint - Germain do zatęchłego
mieszkania, gdzie uprawia swe rzemiosło wiedźma Cibot?
Czy te różowe świeczki, maskujące mój smutek i samotność,
to te same, które tańczyły wysoko, w diademie słonecznych
promieni nad głową maman, wiele, wiele lat temu? Mimo
wszystko La Cibot miała rację, że ogień lubi Adelkę; i gdy tak
rozmyślam nad jej przepowiedniami, zdaje mi się, że czas
wcale nie posunął się naprzód. Gdy pójdę do starej Cibot,
zapomnę o zmianie w zachowaniu Nadara i Gerarda i dowiem
się prawdy o kryjówce maman. Tak więc, uzbrajając się w
fałszywe nadzieje i obietnice - jak to mówi maman -
wyrzucam z myśli życie, które ktoś dla mnie zaplanował, by
udać się na poszukiwanie niedosięgłej przyszłości.
Wiedziałam w głębi serca, że polecenie, by zwolniono
mnie ze szkoły, zaskoczyło siostry w Hatherleigh. Muszę
powiedzieć, że uważano mnie tam za sierotę; jedynie „panna
Eyre" wykazywała jakieś zainteresowanie moimi postępami w
nauce; bez wątpienia siostry odpisywały jej, przekazując
raporty o mej niezmiennie buntowniczej naturze. Przekonałam
samą siebie - i to kiedy jeszcze byłam nikim więcej jak
dzieckiem wiercącym dziurę w brzuchu memu rodzicowi o
cadeau lub nową sukienkę, jak tylko się pojawiał - że tak
naprawdę to papa chciał się ze mną skontaktować, i że ktoś
lub coś - zwykle obwiniane były siostry - stawało na
przeszkodzie naszego spotkania. To, że ten poznany przeze
mnie jako „monsieur Rochester" mniej myślał o małej
Francuzeczce, co to ją pod wpływem impulsu kazał
sprowadzić z Paryża do swego zwieńczonego blankami dworu
na bagnach Yorkshire, niż o swych hodowanych na konkurs
krowach lub swym psie Pilocie, stanowiło część prawdy
czyniącej z nas ludzi dojrzałych. Tak jak moja matka Celina,
całe życie będę się bronić przed jej zaakceptowaniem. Jak
mogło się stać, że dorastająca panna tak ładna, zgrabna i o tak
jasnej cerze jak Adelka Varens została zignorowana,
zamknięta w szkole Hatherleigh będącej więzieniem, i
pozostawiona tam na zawsze, zapomniana? Za każdym razem,
gdy nachodziły mnie takie myśli, przekonywałam siebie, że to
papa chciał, bym wróciła do Thornfield Hall. Jako ojciec nie
mógł wykluczyć własnej córki ze swego życia. Wierzyć w to
kazało mi coś zakorzenionego we mnie głębiej niż
jakiekolwiek inne, uznane przeze mnie uczucie, do
któregokolwiek przyszło mi się przyznać. Pomagało mi to
także odganiać od siebie myśl, że istnieje tylko jedna osoba na
świecie, która okaże serce, gdy trzeba będzie się zatroszczyć o
bękarta francuskiej baletnicy.
Jedynie Jane Eyre mogła mieć wystarczająco cierpliwości
i uporu, by żądać mego powrotu do Thornfield Hall, bo to
dzięki tym rysom charakteru właśnie zdobyła sobie gorzkiego,
aroganckiego mężczyznę, jakim był monsieur Rochester,
kiedy przyjechała objąć posadę guwernantki. Tylko Jane
mogła przemienić papę; i to wyłącznie jej usłuchali pan na
Thornfield i jego bliscy, gdy przedstawiła swą sprawę, a
potem wytoczyła argumenty, dla których należy włączyć
„małą Adelkę" do rodziny.
Jednak nawet po tym, jak siostry pożegnały się ze mną i
przemierzyłam kraj, by wysiąść z powozu w Millcote, nadal
nie miałam pojęcia, że jeszcze odnajdę w Thornfield moją
byłą guwernantkę. Na moje usprawiedliwienie trzeba
powiedzieć, że nie miałam żadnego dowodu na to, iż „panna
Eyre", której listów mi nie pokazywano - były mi
odczytywane jedynie zawarte w nich pytania i komentarze na
temat mych postępów w nauce - była nadal w domu, który tak
często mi się śnił, czy to w formie ruiny, czy to jako dom,
gdzie ja, z powrotem jako dziecko, zostanę powitana z
otwartymi ramionami. Jane pisała, jak myślałam, ze swej
kolejnej posady - przecież słyszałam, jak papa mówił jej,
późno w nocy, której to piorun rozłupał drzewo przy
chylącym się płocie, że znalazł posadę dla panny Eyre w
Irlandii. Tak więc, zawsze gotowa oszukiwać siebie,
widziałam ją w myślach na zielonych polach Bitternutt Lodge,
gdzie wysłał ją papa na wieczne wygnanie - tak jak mnie.
Z Millcote poszłam małą dróżką, a ostre kamienie raniły
podeszwy mych stóp przez pantofelki. Chciałam zobaczyć
dwór w jego najbardziej romantycznej i urzekającej odsłonie:
zdecydowałam się wejść furtką ukazującą za sobą zarośniętą
trawą ścieżkę prowadzącą do ogrodu. Zasuwka ustąpiła
gładko, przeciwnie niż wtedy, jak to dobrze pamiętałam, gdy
zimowy wicher skuwał mrozem zawiasy i zamek. Stałam,
mocując się z bramką, i spojrzałam prosto przed siebie,
wzdłuż zielonej ścieżki wyścielonej skoszoną trawą i dzikimi
kwiatami.
Papa zszedł na dół szerokimi schodami z tarasu od strony
biblioteki. On też spojrzał w górę - tak, jakby moja osoba, na
wpół ukryta za niskimi gałęziami krzaków przy furtce,
wzbudziła jego czujność, co stało się bez udziału ani jego, ani
mej woli - i wpił we mnie wzrok, jakby zobaczył ducha.
Ja też znieruchomiałam i trwaliśmy tak oboje skamieniali
dobrą chwilę. Nagle otworzyły się drzwi balkonowe biblioteki
i jakiś głos zawołał: „Edwardzie!" i wyszła Jane Eyre. Przez
moment stała na tarasie, otoczonym długą balustradą i
wychodzącym na ogród. Ale kiedy powiodła wzrokiem w
kierunku furtki i ścieżki, już mnie tam nie było.
16
Jenny Colon miała mieszkanie na czwartym piętrze przy
boulevard Poissoniere, w taniej dzielnicy przy drodze na
Montmartre, i to właśnie do tego czasowego schronienia
zmierzałam teraz. Byłam zmęczona tłumem, tymi stoiskami w
podcieniach na jarmarku nad brzegiem rzeki, gdzie odór
smażeniny tłumił delikatne majowe wonie, tymi starymi
mężczyznami
przy
swych
mizernych
straganach,
sprzedających lekarstwa i eliksiry, które mogły jedynie
przyprawić o gorączkę i mdłości.
Jej siedzibę zdobiły bibeloty z należącego do niej starego
buduaru przy rue Vaugirard, różowe pufy i używany dywan
oraz markiza, pod którą siedziałam na tarasie, kiedy to
mężczyzna, którego z początku miałam nazywać papą, a
potem już nie, przyszedł z wizytą do maman. Szłam tam ze
świadomością, że jestem witana z niechęcią, podczas gdy w
Thornfield spotkałam się z otwartością i sercem, dzięki
staraniom Jane Eyre. Dlaczego, pytałam siebie, idąc do góry
klatką schodową, wypełnioną tą samą paryską wonią kurzu i
smażonego jedzenia, który poznałam jako małe dziecko
odwiedzając dzieci akrobatów Funambules - dlaczego tutaj
jestem i dlaczego odmówiłam wygody i bezpieczeństwa,
zaoferowanego mi w Thomfield? Czy tak bardzo nienawidzę
biednej, małej guwernantki, która starała się od samego
początku wpoić skromność i przyzwoitość tej fillette,
zapewniając jej wykształcenie. Monsieur Rochester bardziej
był skłonny jednak zaprzeczać swemu ojcostwu, niż kochać
swą córkę. Czyż nie jestem wystarczająco dojrzała, by
zaakceptować przyszłość, którą „panna Eyre" dla mnie
przewidziała: jako opiekunki jej dzieci zrodzonych ze związku
z jej mężem, monsieur Rochesterem, kogoś pomiędzy nianią a
towarzyszką. Jeśli zaś kontynuowałabym pobieranie nauk,
ewentualnie mogłabym zostać guwernantką córeczki, której
Jane zapewne usilnie pragnie? Jane, czytając list
pozostawiony dla niej przeze mnie - nie było trudno po
przyjeździe do Millcote znaleźć Leę w jej zakładzie modystki,
pożyczyć długopis od chichoczącego urzędnika i napisać
wiadomość, co ją do dworu miała zanieść ciekawska
dziewczyna - zrozumie, że nie da rady powtrzymać mnie
przed mą ucieczką do Francji. Ujrzy mnie w swej wyobraźni
wybierającą muślin w kropki na sukienkę, tańczącą na balu
pod gołym niebem i flirtującą z rewolucyjną młodzieżą
Paryża. Czy właśnie po to tu przyjechałam? Gdyby tylko
mogła pojąć, że to nie tak, że już w wieku, uważanym przez
wszystkich tych, co znali mnie w Thornfield, za niebezpieczny
(bo słyszeli, jak domagałam się, będąc jeszcze małą, tych
frywolności kojarzonych od zawsze z mym miastem i moją
matką), pragnę tylko czystości i szczęścia. Mogliby rzec, że
przebywanie z Jenny Colon nie jest najlepszą drogą do
osiągnięcia tych chwalebnych celów. Jednak, jak wiadomo mi
było od wielu lat, nie miałoby sensu przekonywać pannę Eyre
- albo madame Fairfax, zacną gospodynię, a już na pewno
papę - że przybyłam do Paryża, by dać sobie ostatnią szansę
na odnalezienie Celiny. Odwróciliby się ode mnie.
Niewypowiedziana część układu, na mocy którego byłam
zadowolona i posłuszna w Thornfield, czego wymagano ode
mnie w strasznej szkole, zakłada całkowite wymazanie z mej
pamięci Celiny Varens. W takim wypadku mogę przeżyć
życie i umrzeć w dziecięcym i szkolnym pokoju w Thornfield
Hall jako przyszywana krewna, tak naprawdę to sierota,
niemalże niezauważana podopieczna, korzystająca z hojności
swego pana, Edwarda Rochestera. A na to się nie zgadzam,
póki jest jeszcze szansa na odnalezienie maman. Nawet jeśli
papa nie może teraz poślubić Celiny, jej córka będzie z nią na
zawsze, tak pełna oddania i poświęcenia, jak tylko może
okazać się szybko dorastająca kobieta jak Adelka Varens.
Jenny Colon ciężkim krokiem podchodzi do drzwi
mieszkania i wpuszcza mnie do środka, gdy niepewnie pukam
do drzwi. Nie dała mi swego klucza, i wiem, że niedługo
muszę odejść, by znaleźć miejsce do spania na stosie tureckich
poduszek na podłodze w studiu Nadara, wdychając zgniły
zapach płynu, w którym zanurza podobizny sławnych ludzi.
Albo u Gerarda, gdzie na postukiwanie spacerującego po
podłodze ulubieńca - kraba, skóra cierpnąć mi będzie na
karku. Bez matki, do której mogłabym się zwrócić - bez
pieniędzy, poza zaoszczędzonymi, skromnymi przychodami,
na polecenie Jane wysyłanymi dla mnie z Thornfield Hall
(jednak aż do dnia opuszczenia szkoły w Hatherleigh nie
wiedziałam, że to ona zarządziła te wysyłki, bo nic mi nie było
wiadomo o jej ślubie z papą) - bez środków do życia w tym
okrutnym mieście, jaką mam szansę zostać kimś innym, niż
kobietą lekkich obyczajów, jak przewidział to monsieur
Rochester? Wiele lat temu uratował to biedne dziecko,
Adelkę, z brudu i błota Paryża, i zarządził, aby wysłano ją,
samotną i drżącą, do jego zamku, do jego domu w Yorkshire.
Czy na próżno? Czy Adelka nie nauczyła się tej życiowej
prawdy, że ci, co przychodzą na świat ubodzy, tacy też
pozostaną, jeśli nie będą posłusznie wypełniać poleceń. Może
o to tutaj chodzi - nie zrozumieli jeszcze tej lekcji - ale nawet
jeśli Jenny wpuszcza mnie, chrząkając, i siada na kanapie
usłanej egzemplarzami „Revue des Deux Mondes" i ulotkami
z kobiecych klubów, do których z pewnością należy,
przysięgam sobie po raz ostatni, że nie porzucę nadziei co do
odnalezienia maman. Chodzą pogłoski, że nie jest już we
Włoszech - zniknęła, na pewno, ale nikt nie wie gdzie.
- Może La Cibot coś ci powie. - Jenny, naburmuszona,
jednak skłonna znaleźć sposób na pozbycie się
nieoczekiwanego gościa, strząsa swe krótkie cygaro,
pochylając się do przodu na kanapie, skąpanej w wiosennym
słońcu. Muszę przyznać, że nastawienie Jenny do zniknięcia
maman wydaje mi się niejednoznaczne, a nawet smutne: czyż
aktorka music - hallowa Jenny Colon i danseuse de corde,
tancerka na linie, pragnąca zostać prawdziwą aktorką, grającą
w tragediach w Comedie Francaise, nie były przez wiele lat
najlepszymi przyjaciółkami? Czy to nie Jenny uczyła Celinę,
gdy z jej ust wylewały się monologi z „Fedry"?
- Stara wiedźma powiedziała mi, że przygotowała karty,
by ci powróżyć - ciągnie Jenny. - Zapłaciłam jej za godzinę
jakieś dwa tygodnie temu. U niej znajdziesz pewnie to, czego
szukasz. - Nie widziałam już, czy Jenny nadal nie patrzy mi w
oczy, mówiąc te słowa. I w ten sposób, nawet bez żadnej cafe
au lait czy kiwnięcia ręką na pożegnanie, znalazłam się na
powrót w tłumie - teraz jeszcze większym - zdążając do
wróżki, starej kobiety stawiającej tarota.
*
Życie ma swe sposoby, by na drodze tych, co stracili
orientację, wraz z przeszkodami umieszczać nagrody. Może
dlatego, że wtedy oko bystrzeje, a pamięć o dawno
pogrzebanych wydarzeniach i obrazach wyostrza się;
najbardziej trywialne wydarzenie wydać się może niezwykle
znaczące, a wręcz obiecujące otwarcie się nowych
perspektyw.
Tego ranka w Paryżu, gdy kolby kasztanowca zaczynają
zrzucać różowe płatki na głowy tłumu gotowego na wszelkie
przyjemności tego miasta - tego ranka, gdy niewidoczna i
niesłyszalna szłam wśród biednych kobiet o szorstkich
twarzach, arystokratycznych kobiet tłumiących cierpienie, i
młodych mężczyzn w jedwabnych fularach i błyszczących
kamizelkach - zrządzeniem Losu (lub, jakby powiedziały
zakonnice w szkole w Hatherleigh, naszego dobrego Boga) nie
dane mi było pójść od razu do ciemnych, zatęchłych pokojów
La Cibot. Coś jeszcze bowiem tego dnia przeznaczono dla
Adelki - dziecka, które pyszni się, że jest już kobietą, lecz
które szuka swej matki, a natyka się jedynie na roztargniony
wzrok swych przyjaciół. Przyszło mi bowiem na myśl, że
podczas gdy Nadar, Gerard i Jenny milkli zapytani o prostą
sprawę miejsca pobytu Celiny, prawdziwą odpowiedź znać
mogą ci, co nie polegają na ludzkiej mowie jako środku
ekspresji. Na widok psów na boulevard Saint - Germain,
warczących i szczekających w swoistym tańcu, obróciłam się
na pięcie i zwróciłam się w kierunku przeciwnym do
mieszkania La Cibot, do popularnej dzielnicy wywrotowców,
dawnego boulevard du Tempie.
Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, dlaczego do tej pory
nie poszłam jeszcze do cyrku, gdzie maman spędziła tyle
zimowych i letnich miesięcy wiele lat temu. Ja, oczywiście,
byłam dzieckiem Funambules, raz rozpieszczanym, raz
ignorowanym przez gwiazdy Arlequinade, akrobatów,
clownów, jeźdźców na oklep. Maman była najbardziej
urzekającą tancerką na trapezie; i nawet gdy siedziałam na
jaskółkach, z młodymi chłopakami, najbardziej hałaśliwymi w
całym Paryżu, gdy krzyczeli i wyli z zachwytu na widok
wyczynów aktorów i tancerzy, milczących przy pantomime
noir (Pantomime noir (fr.) - pantomima posługująca się
czarnym humorem.), musiałam zadzierać głowę, by ujrzeć
huśtającą się Celinę, purpurowo - złotą kometę ponad tłumem
widzów.
Dlaczego przyjechawszy do Paryża, nie poszłam do
Funambules? Czy to ze strachu przed mimem, oszczędnymi
gestami, co w tanich rzędach wzbudzają ryki zachwytu? Czy
uwielbienie dla slapsticków wykorzeniono ze mnie w szkole
w Yorkshire? Wydawało się to nieprawdopodobne: być może
nie miałam chęci wracać do scen z mego dzieciństwa, gdy z
takim bólem właśnie z niego wyrosłam. Kopniaki i obelgi
Cassandry pod adresem biednego Białego Clowna i pełne
smutku
kwestie
Pierrota,
wiecznie
skazanego
na
niepowodzenie w miłości, przypomniałyby mi, być może,
moje własne łzy i smutek. Pierrot, co by jednak nie było,
okazałby mi współczucie z powodu utraty mej matki i
przyprawiłby biedną, samotną Adelkę o kolejny atak użalania
się nad sobą. Smutny clown z Funambules zawsze
utrzymywał, że miał dla maman nieodwzajemnione uczucie; i
opiekował się mną, gdy byłam maleńka, by zdobyć
zainteresowanie pięknej Celiny, co odczytywało się z jego
rozdzierających min. Wielki Dubureau, najsławniejszy mim
Paryża już wtedy, gdy wysłano mnie do Anglii, pokazywał
Celinie gest podnoszenia dziecka każdego wieczoru, gdy ona
bujała wysoko pod dachem Funambules.
Psy na środku boulevard Saint - Germain, walcząc i
skacząc, przypomniały mi natychmiast dni na rue Vaugirard,
kiedy Jenny i maman rozmawiały o cyrku psów, Les Chiens
Savants, który stał wcześniej na miejscu nowego Funambules.
W cyrku ustawionym pomiędzy targowiskiem Les Halles i
Faubourg Saint - Antoine nie tylko występowały psy nauczone
tańczyć walca i kręcić piruety, skakać i łapać piłki, i huśtać się
na drucie w stroju baletnicy; znany był on także ze swej
publiczności, składającej się z canaille (Canaille (fr.) - łazęga,
drobny złodziejaszek.), zabijaków i przedstawicieli półświatka
Paryża. Gerard mawiał, że posłużenie się lorgnette (Lorgnette
(fr.) - lornetka teatralna.) w ich towarzystwie mogło niemal
doprowadzić do bójki. Wszystko to wróciło do mnie, gdy
otaczający mnie tłum zaczął kibicować biegnącej, skręcającej
nagle zgrai psów. I gdy odwróciłam się i poszłam w stronę
teatru, gdzie spędziłam tak dużą część mego wczesnego
dzieciństwa, odgłosy tłumu, z niecierpliwością domagającego
się drugiego aktu spektaklu w Funambules, sprawiły, że oczy
napełniły mi się łzami i ruszyłam w jego stronę.
- Nie wierzę swoim oczom! Adelka! - Stary aktor Placide
pierwszy mnie zauważył, gdy utorowałam sobie drogę przez
drzwi, którymi tak często wchodziła i wychodziła maman,
przekazując swe dziecko jakiemukolwiek członkowi trupy,
który akurat znajdował się pod bokiem. - Mój Boże, une belle
femme! (Une belle femme (fr.) - piękna kobieta.) - i
wysłużony aktor zachichotał na mój widok, bo byłam teraz
wyższa niż ta postać, którą kiedyś szanowałam i
naśladowałam - bezpieczna w domu, w towarzystwie Jenny
palącej swe cygaro w salonie na dole, gdzie monsieur Punch
krzyczał ze swej żerdzi w ozdobnej klatce. - Przez chwilę -
tiens! (Tiens (fr.) - o, proszę bardzo!, ha!) - zdawało mi się, że
widzę nie Adelkę, lecz jej matkę, Celinę.
- Placide - rzekłam, chwytając go za klapy źle
dopasowanej marynarki, na co on się wzdrygnął, a ja
przypomniałam sobie, że każdego wieczoru Cassandra, grana
przez starego Placida, otrzymywała od Pierrota tęgie razy w
ramiona. - Gdzie jest maman, Placide? Przyjechałam tu
właśnie po to, by znaleźć Celinę.
Jednak Cassandra zaledwie na mnie skinęła. Teatralnym
gestem otarła łzę prawdziwą lub sztuczną (bo gdy byłam mała,
widok płaczących clownów mnie samą przyprawiał o głośny
ryk, na co wyciągano wielkie białe chustki do nosa, wycierano
kałuże sztucznych łez, tylko dla samej przyjemności ujrzenia
mnie rozzłoszczonej, a potem uspokojonej).
- Ma petite (Ma petite (fr.) - moja mała.), musisz spytać
Dubureau. - Sękata twarz tej głupiej Cassandry zbliżyła się do
mnie tak, że widać było pory rozszerzone od ciężkiego
makijażu nakładanego przez długie lata. - Ach, Pierrot ucieszy
się na widok swej małej Adelki - powtórzył Placide; przy tych
słowach, jak zobaczyłam, powłócząca nogami postać
pospieszyła z zadziwiającą szybkością w ciemne czeluści
teatru. - Powiem mu, że tu jesteś - odbił się echem jego głos.
Byłam przygotowana na to, że Pierrot - mój ukochany
Pierrot, wieczny komediant, nieszczęśliwy kochanek, głupek
otrzymujący ciosy od życia, czuły Pierrot o białej jak mąka
twarzy - zmienił się od chwili, kiedy po raz ostatni widziałam
go na scenie Funambules, jednak nie byłam gotowa ujrzeć
mężczyzny, który zszedł ze sceny w przyciemnioną widownię
i zbliżył się do mnie. W pierwszej chwili się cofnęłam, gdy
białe rękawy słynnego kostiumu Pierrota wyciągnęły się, by
mnie objąć. Zaraz potem jednak objęłam i ucałowałam
wymizerowaną postać tak mocno, jak tylko potrafiłam. Pierrot
nie myślał o mnie jak o Celinie; Pierrot wiedział, gdzie
ukrywała się maman; być może maman w zeszłym tygodniu
albo wcześniej wróciła do Paryża - nie pozwoliłam jednak
sobie na rozważanie takiego wariantu. Nie myślała jednak
szukać mnie, tak jak ja jej, i miała wystąpić dla wielkiego
Dubureau w jego wieczornym spektaklu. Ta myśl wprawiała
mnie w podniecenie i budziła nadzieję.
Jednak Pierrot, choć zaoferował mi objęcia i pocałunki,
nie miał w sobie nic z radości, którą zapamiętałam u enfarine
(Enfarine (fr.) - umączony.), głupka, którego obwiedzione
czarną kredką oczy wybijały się na tle białej jak prześcieradło
twarzy. Pierrot, nowy Pierrot, wyglądał na przygnębionego - i
przypomniałam sobie długi list, który Jenny napisała do mnie
krótko po tym, jak wyjechałam z Paryża do Thornfield Hall.
Pierrot, czy też Dubureau, donosiła, zamordował człowieka.
Nikt w tym mieście iluzji i strasznej rozwiązłości nie widział
różnicy pomiędzy aktorem - gospodarzem Funambules i
clownem, którego grał z tak dużym powodzeniem. Pierrot w
każdym bądź razie przechadzał się ze swoją żoną (zadrżałam,
gdy mi to przeczytała poczciwa madame Fairfax: czy biedny,
zraniony Pierrot, dotknięty życiową niesprawiedliwością,
naprawdę poślubił maman?) pewnego letniego wieczoru, na
paryskim przedmieściu Bagnolet, gdy siedemnastoletni
czeladnik zaczął obrzucać go wyzwiskami. Padł martwy od
ciosów laski spacerowej aktora, ukarany za swoje złe
zachowanie. - Spacerujesz ze swoją putain, margot - swoją
dziwką, zdzirą - w liście Jenny powtarzały się obraźliwe
słowa. A podczas gdy poczciwa gospodyni, nie rozumiejąc
ich, czytała je, dukając, mną wstrząsały dreszcze na myśl, że
moja mama, jeśli naprawdę wyszła za biednego Pierrota, padła
ofiarą tak poniżającego ataku.
Teraz, patrząc na człowieka, co odmienił Funambules - a z
roli Białego Clowna, jednego z elementów włoskiej commedii
dell'arte uczynił postać znaną w całej Europie, ujrzałam, że
morderstwo młodego chłopaka, proces sądowy (w którym, jak
pisała Jenny, został uniewinniony) oraz jego własna, ogromna
sława zmieniły Pierrota w zupełnie inną osobę. Gdy
poprosiłam o wieści na temat Celiny, dobrą chwilę przyglądał
mi się ze smutkiem. Wykonywał teraz niezwykle oszczędne
gesty; jednocześnie odmówił mej prośbie. Nie wiedział nic o
Celinie Varens: uciekła, i tyle było mu wiadomo. Po czym, tak
jakby zostało coś z ogromnych pokładów dobroci,
przebijającej z każdej najdrobniejszej zmarszczki na jego
twarzy, Pierrot, milczący jak mnich trapista i jako iluzjonista
świadomy siły oddziaływania swych choćby najbardziej
oszczędnych gestów, wskazał na scenę teatru, szybko nakreślił
dłonią kształt trapezu, konia i zapadni. W zadośćuczynieniu za
brak okazanego współczucia tej młodziutkiej kobiecie
szukającej swej matki, zaproponował mi pracę w Funambules.
I w ten sposób weszłam na drogę aktorskiej kariery, którą
Celina najwyraźniej porzuciła, czy to w porywie uczucia do
włoskiego muzyka, czy to w nadziei zostania jeszcze wielką
aktorką tragiczną pokroju wielkiej Racheli. W tym teatrze, bez
pozwolenia na wystawianie sztuk mówionych - gdyż, jak
wkrótce poinformował mnie upolityczniony Nadar, w tym
środowisku uznano by je za wywrotowe pod względem
moralności, prawa i porządku - będę brać udział w
niezwykłych przedstawieniach, na które składają się
chodzenie po linie, akrobatyka, szybkie zmiany strojów,
przerzucanie się ubraniami, tańce, slapsticki i lekka muzyka.
Całość zaś miała być oparta na wątkach pantomimy rodem z
tradycyjnej arlekinady. Będę obserwować i uczestniczyć w
tych spektaklach, gdzie nie używa się słów do wyrażania i
wymiany myśli i uczuć. I pewnego dnia, jestem tego pewna,
Celina wpadnie tu, by odwiedzić swych starych przyjaciół z
trupy i zatchnie się aż ze zdumienia na widok swej wiele lat
temu porzuconej córki, unoszącej się na najwyżej
zawieszonym trapezie.
Spałam u Jenny - ta, która ze zniecierpliwieniem
wyczekiwała mego odejścia, teraz wykazała wobec mnie
posępny respekt, pobierając ode mnie pieniądze za wysuwane
łóżko w rogu buduaru i śniadanie w postaci kawy i suchego
chleba posmarowanego confiture d'abricots (Confiture
d'abricots (fr.) - konfitura z moreli.) za pomocą ząbkowanego
noża, który przypominał mi stare sztućce w Thornfield Hall.
Wspomnienia z tamtych dni nawiedzały mnie jedynie
przelotnie, nawet w nocy nie śniły mi się dziwne przeżycia z
dzieciństwa w kraju, który Jenny nazywała Angleterre,
ukazując przy tym pogardę i po francusku wzruszając
ramionami, by mnie zmieszać łub zbić z tropu. Dwór,
otoczony drzewami, ociekającymi deszczem latem, a nagimi
zimą, malał w moich myślach, potwierdzając opowieści, które
słyszałam od mej matki i jej przyjaciół, jaki to szok przeżywa
się, wracając do domu, co w dzieciństwie wydawał się
ogromny, a teraz jest całkiem zwyczajny i mały. Dni w Paryżu
mijały, a Thornfield w mej wyobraźni malało, aż stało się
wielkości domu dla lalek. Jego mieszkańcy także niewiele byli
więksi od marionetek: odtańcowywali swe uproszczone role w
położonej na północy siedzibie: madame Fairfax, ze
śnieżnobiałymi włosami i takimże czepeczkiem, uśmiechała
się i mieszała poranną owsiankę. Panna Eyre, co zajmowała
niegdyś tyle miejsca w mym pełnym zazdrości sercu, była
jedynie lalką guwernantką, wypowiadającą angielskie
czasowniki, kursującą bezustannie między półkami, na
których stały atlasy z mapami lądów i oceanów. W górnych
partiach Thornfield, jednakże, pojawiały się nieoczekiwanie
postaci z krwi i kości - Gracja Poole w jej izdebce z małymi
okienkami wysoko w górze, na stole kufel portera między
łokciami całymi w czerwonych plamach, oraz Lea, stale
biegająca w górę po tajemnych schodach z pościelą lub
dzbanami gorącej wody. Jednak w mej podświadomości nie
było wizerunku żadnego innego mieszkańca. Nie pojawiał się
też dach - naturalnie był strefą zakazaną. Monsieur Rochester
- o którym Jenny teraz nie wspominała: tak jakby to, co działo
się ze mną przez ostatnie lata, nie miało żadnej przyczyny,
jakby nie miało to żadnego związku z Sinobrodym, którego
znałam i którego się bałam, w dawnych czasach na rue
Vaugirard - podobno ulotnił się z siedziby swych przodków
wraz z szaloną Kreolką - żoną, którą przywiózł ze sobą z
Jamajki. Po „przyjaciółce", z której usiłowałam sobie uczynić
nową mamę, naiwnej Antoninie, nie pozostał nawet ślad.
Jedyne, co stale powracało - a to wtedy, gdy w pełni
świadoma występowałam w teatrze, wisząc często głową do
dołu na drążku, moim jedynym zabezpieczeniu przed śmiercią
na cyrkowej arenie - to żywe wspomnienie chwili, gdy
podeszłam do furtki wiodącej do bocznego ogrodu w
Thornfield, gdzie moja nadzieja na bezpieczne i szczęśliwe
życie u boku ojca rozpadła się na pół, tak jak stary kasztan w
pobliżu chylącego się płotu. Zanim szczupła sylwetka Jane w
szarej sukni ukazała się na balkonie biblioteki i dało się
słyszeć jej wołanie do monsieur Rochestera, wizja ta
rozpłynęła się w powietrzu - w którym zawisałam przed
wywinięciem kolejnego salta. Szybowałam w kierunku drążka
i opadałam w dół.
Czułam się nieszczęśliwa. Tęskniłam za Celiną bardziej
niż kiedykolwiek przedtem. Na szczęście moja kariera budziła
we mnie prawdziwy entuzjazm: byłam ni to kobietą, ni to
dzieckiem, gdy huśtałam się i wirowałam wysoko nad
tłumem. Grałam pięcioletnią dziewczynkę, gdy podczas
wieczornego
spektaklu
przyglądałam
się
numerom
popisowym Funambules z mego miejsca w paradis (Paradis
(fr.) - jaskółka.): cascades, czyli bardzo skomplikowanym
walkom z użyciem kijów i pięści, swego rodzaju baletu
pełnego zaczepek i odwetów, zwieńczonego słynnym skokiem
pied au cul - kopniakiem w tyłek - w którym celował wysoki,
atletycznie zbudowany Pierrot. Czasem, dla własnej
przyjemności, grałam nieśmiałą kobietkę, młodą gospodynię z
lat dwudziestych, która z trudem łapie powietrze i tłumi pełen
przerażenia szloch na widok sauts (Sauts (fr.) - skoki.)
wykonywanych przez artystów - niebezpiecznych skoków w
górę i w dół po zapadni z przeciwwagą. I na powrót stawałam
się chichoczącym podlotkiem, gdy nadchodził czas na trucs,
niesamowite zmiany dekoracji, dokonywane tak szybko, że
oczy wręcz nie dawały temu wiary: wysoka szafa zmieniała
się w wieloryba ziejącego z przepastnej paszczy; pierrotowy
lód w wafelku zmieniał się wbrew zdrowemu rozsądkowi w
strzelającą świecę.
Przyznać muszę, że to Pierrot właśnie był źródłem mej
dumy i radości. Odgrywałam postacie w dowolnym wieku,
byłe tylko wskazał na mnie i pochwalił, czy to byłam jeune
filie en fleurs (Jeune filie en fleurs (fr.) - młoda dziewczyna w
kwiatach.) - jak raz pokazał, że taką właśnie mu się wydaję,
tworząc bukiet ze swych długich, wymownych palców,
zbliżając swój pobielony nos do pączków i wdychając
wyjątkowy zapach, które wydzielały - lub córeczką kobiety,
którą kochał najbardziej na świecie, Celiny Varens. Chciałam
być ulubienicą wielkiego Dubureau, milczącego Czecha, króla
gestu i mimiki, mistrza kiwnięć, szyderczych uśmieszków,
skinięć, ukrytego rozbawienia i rechotu. Ja, razem z widzami
w paradis, żyłam po to, by patrzeć na twarz Pierrota.
Moje życie zbyt było wypełnione teatrem, bym mogła
zwracać dużą uwagę na świat zewnętrzny - a nawet na
intensywny tryb życia Jenny, zajętej polityką i feminizmem.
Wracając do domu na Faubourg Poisonniere i wspinając się na
czwarte piętro po wąskich, cuchnących schodach, słyszałam
głosy jej przyjaciółek, w tym Jeanne Deroin, która chciała
kandydować do parlamentu, ale została odrzucona ze względu
na płeć. Gniewny głos Jeanne przeszywał mnie na wylot.
Byłam zmęczona po mych akrobatycznych ćwiczeniach,
przeklinałam więc malutkie mieszkanko, w którym nie
mogłam swobodnie się położyć i odpocząć, nie słuchając przy
tym cytatów z George Sand, wychwalanej lub krytykowanej
przez klub kobiecy powołany teraz przez Jenny, która
jednocześnie pracowała dla radykalnego czasopisma „La
Revue Independante". Nie potrafię powiedzieć, dlaczego nie
poszłam szukać pokoju, gdzie mogłabym cieszyć się
samotnością. Być może czułam się jeszcze zbyt młoda, a
stukot grubo podbitych botków Jenny i Jeanne idących po
ulicy i wchodzących po schodach był w pewien sposób
uspokajający. Pod okiem takich kobiet, na widok
powtarzających się codziennie męskich spojrzeń, których
liczba stale rosła, mogłam splunąć, zaśmiać się lub udawać, że
ich nie dostrzegam. Jenny i Jeanne tworzyły barykadę
broniącą młodą dziewczynę przed niebezpieczeństwami
czyhającymi na nią w Paryżu. Pewnego dnia stało się jasne, że
nie uniknę rewolucji, o której tak poważnie mówił Nadar, gdy
przyszłam z wizytą do jego studia. Rewolucji, która, jak
mówiły Jenny i Jeanne, nigdy nie dojdzie do skutku, jeśli w
społeczeństwie nie zmieni się nastawienie do kobiet. Ulice
były zatłoczone: nic nowego dla flaneur, za jakiego się
uważałam, który tęskni za podnieceniem grands boulevards,
słynnych arterii stworzonych przez Haussmanna. Trzymałam
się więc z dala od wąskich uliczek starego Paryża. Jednak
spacerując dzisiaj, tego niezwykłego dnia, nie mogłam nie
zauważyć panującej powszechnie euforii, mimo że byłam
niezaangażowana, choć oczarowana: jak ten, co ogląda, a nie
kupuje. Twarze jaśniały a ludzie rozmawiali o zwycięstwie w
ciężkich walkach. Z powodu lekkich, zwykłych sukienek
trudno było odróżnić robotnice od kobiet z klasy średniej.
Panował wesoły nastrój zabawy, paliły się ogniska. I gdy
wędrując dalej, przechodziłam Pont d'Arcole, zobaczyłam
kolumny ludzi z długimi brodami i dziwnymi kapeluszami,
maszerujących w moim kierunku, prowadzone przez Murzyna
bijącego w bęben. - Model któregoś z artystów - powiedział
mi później Nadar. Wybuchnął śmiechem, gdy opisałam mu to
wszystko, wraz z dziwacznymi spektaklami wystawionymi
tego poranka: cukiernia, gdzie wywieszono karykaturę
Ludwika Filipa, króla, którego słynnymi atrybutami były
parasolka i głowa w kształcie gruszki. Przedstawiono go jako
cyrkowego artystę, huśtającego się jak ja, na wysoko
zawieszonym drążku ponad tłumem gapiów. Były też małe
grupki sadzące drzewo mądrości, dołączyli do nich dostojnicy
kościelni, błogosławiący republice. I tuzin delegacji
zdążających do ratusza, każda z prośbą o kurację na swe
bolączki. - Król abdykował dziś wczesnym rankiem - mówi
Nadar, wyciągając pomarszczone, zachmurzone twarze
nowych polityków i ich przywódców z wywoływacza w
zaciemnionej części swego długiego pokoju. - Czy nie
obchodzi cię w ogóle teraźniejszość, Adelko? - I spojrzał na
mnie z czułością, ale też ze smutkiem, który mnie zawstydził.
Jak mogłam mu powiedzieć, że nudziły mnie i męczyły
rozmowy Jenny i Jeanne oraz krzyki mężczyzny
nazywającego się Obywatelem, któremu pozwoliły leżeć na
mym wysuwanym łóżku, gdy jestem w Funambules. „Louis
Blanc jest utopistą!" „Blanqui jest niebezpieczny!" „Ledru -
Rollin nie zna się na rzeczy" - słowa starego mężczyzny
dźwięczą w mych uszach jeszcze długo po tym, jak udało się
go przekonać, by podniósł się z mego wąskiego tapczanu i
usiadł w małej kuchence przylegającej do pokoju Jenny.
- Przyszłam, żeby zobaczyć się z tobą - mówię cicho do
Nadara.
Widzę w jego oczach błyski rozbawienia - bawi go to, z
jaką łatwością przechodzę do porządku nad realiami historii,
która dzieje się właśnie na ulicach Paryża. - Urodziłaś się, by
być akrobatką - mówi on - ale jeśli nie staniesz się częścią
teraźniejszości, pewnego dnia spadniesz z trapezu wprost w jej
objęcia. Rozumiesz, co mam na myśli? Czemu ty nie chcesz
stawić czoła, Adelko? Dlaczego żyjesz jak ktoś, kto właściwie
już przestał istnieć?
Chyba wiedziałam, że pewnego dnia to się stanie. Teraz,
gdy po raz kolejny przypominam sobie całą scenę - a ostatnie
dwadzieścia cztery godziny wydają się długie jak rok lub
miesiąc, a czasem nawet dłuższe, gdy pojawiam się w studiu
Nadara jeszcze przed moim wyjazdem do ponurej i ciemnej
północnej Anglii - widzę go stojącego tak, jak zwykle, przy
połaciowym oknie w długim, poprzecinanym krokwiami
studiu, trzymającego w ręku ociekającą płytkę fotograficzną.
Uśmiecha się do wyłaniających się rysów swego ostatniego
modela, jednak wiem, że jednocześnie surowo na mnie patrzy.
Czuję, jak moja własna twarz staje się przedmiotem
dokładnego badania artysty. Ni to we śnie, ni to we
wspomnieniach widzę, jak podchodzę do Nadara, spoglądam
na płytkę i widzę tam siebie, a łzy mej rozdzierającej rozpaczy
spływają w dół do kuwety z płynem, którą Nadar trzyma pod
oknem. Jak mi wyjaśnia, dzięki temu może leżeć i
obserwować wróble na dachach, gdy zanurza płytki. - Czy to
prawda? - pytam w mym wspomnieniu - śnie, tak jak spytałam
w prawdziwym życiu zaledwie wczoraj, kiedy to król
abdykował, a Francję ogłoszono republiką.
- Tak - mówi Nadar. - To prawda. Przyjaciele twej matki
nie mogli zdobyć się na to, by ci to powiedzieć. Celina Varens
nie żyje.
Oczywiście, wyobrażam sobie, że w tym momencie się
obudzę. Albo sprawił to upał w studiu Nadara - słońce praży
niemiłosiernie dach tuż nad nami, w długim pokoju jest
strasznie gorąco, więc zapach chemikaliów może wywołać
migrenę albo halucynacje - albo przynajmniej upadek z
wysokiego drążka, pod którym leżę teraz nieprzytomna na
scenie Funambules. W żadnym z tych obu przypadków nikt
nie przychodzi mi z pomocą: stary Placide z pewnością
ruszyłby się zobaczyć, czy coś mi się nie stało; a Nadar,
przyzwyczajony do mych upadków w dawnych czasach, gdy
opiekował się mną dzień czy dwa, nieledwie by mnie
zignorował. Jednak ani clown, który gra Cassandrę, ani
karykaturzysta, który teraz depcze swe ostatnie rysunki króla o
gruszkowatej twarzy jak psa lub pijawkę, nie przychodzą mi z
pomocą.
Oto jak poznaję tę prawdę: to prawda nie do zniesienia,
której nikt nie może złagodzić ani odwołać. Śmierć matki
dziecka - gdy idę powoli, z ramionami wyciągniętymi tak,
jakbym starała się utrzymać równowagę, jak początkująca
tancerka na linie, a przecież zmysł równowagi zdołałam
wyćwiczyć tak, by reagował na najlżejsze zachwianie - widzę
poważne spojrzenie Pierrota, w jego niemej odmowie
przekazania mi tej wieści. Widzę Jenny, nieobecną i oddaloną,
samą cierpiącą z powodu złamanego serca: teraz, kiedy nie ma
Celiny, dla Jenny liczą się bowiem tylko polityka, rewolucja,
przemiana. I gdy wpadam w ramiona Nadara, nareszcie
zaczynam szlochać.
Nadar powiedział mi w końcu o śmierci maman. Nie było
go przy tym: - Słyszałem, że zachorowała we Włoszech -
mówi i odwraca wzrok, gdy siedzimy przy długim stole w
jego studiu, gdzie utopiści i artyści nadal mogą przychodzić i
pić za przyszłość. Celina już tu jednak nigdy nie przyjdzie. -
Powinienem był do niej pojechać - mówi Nadar i wtedy po raz
pierwszy słyszę żal w jego głosie; jego, który lubuje się w
ricanement, wyszydzaniu bogatych i nadętych, i w którym nie
ma miejsca na współczucie. - Byłem jednak tak zajęty tym
wszystkim... - I bezradnie wskazuje ręką na portrety
zapomnianych i karykatury tych, co niedawno wypłynęli.
Wszystko to, jak dodaje cichym głosem, nie ma znaczenia w
porównaniu z jego wielką miłością i przywiązaniem do
Celiny.
Nadar ciągnie opowieść, którą usłyszał od włoskiego
muzyka; tego, co zabrał maman z Paryża i powiódł ku śmierci.
To były suchoty - oczywiście, nie było można nic zrobić. Tak
więc Celina Varens, która wszystkim, co ją znali, wydawała
się nieśmiertelna, jak bohaterki popularnych teraz oper -
Małgorzata w La Dame aux Camelias i Mimi w La Boheme -
poddała się chorobie, sprowadzonej przez romans zrodzony
pod nieszczęśliwą gwiazdą, i w końcu zmarła w ramionach
swego kochanka.
Gdy znalazłam się z powrotem w mieszkaniu Jenny, zbyt
oszołomiona po szokujących i smutnych wieściach, by
odpowiedzieć na jej opryskliwe powitanie, po raz kolejny
okazało się, że moje wysuwane łóżko jest zajęte: tym razem
przez młodzieńca w mundurze. Czerwone kokardy były
przypięte do jego niebieskiej kurtki, na której widniały spore
plamy krwi; poza tym miał przekrzywiony krawat -
świadectwo nieudolnych wysiłków kobiet, by opatrzyć ranę.
Stroju dopełniał ładny pasek, na niemalże przewróconym
tapicerowanym fotelu leżał niedbale porzucony bagnet. Fotel
ten wraz z różowym jedwabnym puffem maman przybył z rue
Vaugirard. - To jeden z ludzi Caussidiere'a - powiedziała
Jeanne, a ja wyczułam w głosie feministki i socjalistki nutę
podziwu dla robotniczej policji powołanej przez lewicowego
jakobina, nowego szefa paryskiej policji. - O, jak widok
Adelki go ożywił - wykrzyknęła Jenny.
- Albercie, to jest nasza przyjaciółka, citoyenne
(Citoyenne (fr.) - obywatelka.) Adelka. - Wracając do języka
rewolucji dziewięćdziesiątego czwartego roku, Jenny dawała
do zrozumienia, że postanowiła zeswatać córkę swej starej
przyjaciółki i największej miłości swego życia, Celiny Varens,
i tego syna klas pracujących. To walce o ich prawa poświęciły
się Jeanne i Jenny, i to mimo braku oczywistych dowodów
wdzięczności. Jeśli Adelka miała być z jakimś mężczyzną,
sugerowała Jenny Colon, to ktoś taki jak Albert nadawał się
do tego wyśmienicie. Zastanawiałam się, w jaki sposób te
kobiety wpadły na tego przystojnego i lekko rannego bohatera.
Niestety, nie byłam w stanie grzecznie spytać, jak udało im się
zawrzeć tę znajomość. Gdzieś głęboko czułam zaniepokojenie
Jenny tym, że większość czasu spędzam z Dubureau. Obdarzał
on coraz większym zainteresowaniem młodą trapezistkę,
Adelkę Varens, tę, która przyciągała tłumy swą odwagą,
prosząc o chowanie siatki przy finałowym numerze, kiedy to
pokonywała powietrzną przestrzeń między jednym drążkiem a
drugim.
- Albercie, napij się tego trochę. - Jenny uśmiechnęła się
łagodnie do młodzieńca, przystawiając butelkę z armaniakiem
do jego ust. - Wieczorem poczujesz się lepiej, będziesz mógł
zabrać Adelkę po przedstawieniu na przyjęcie weselne. Nawet
wielki Dubureau nie zabroni ci zwolnić się, by jeden wieczór
spędzić nad rzeką - ciągnęła Jenny, zwracając się do mnie, tak
jakby nie zauważyła, że jestem blada i smutna, co oczywiście
nie mogło ujść jej uwagi. Wyglądało to tak, jakby to przyjęcie
weselne - o którym Jenny i Jeanne mówiły od wielu dni, miało
przepowiedzieć mój własny związek, w znaczeniu świeckim i
rewolucyjnym, z młodym policjantem, który uśmiecha się do
mnie słabo z mego wąskiego łóżka. Będziemy tańczyć.
Obsługiwać nas będą dziewczyny z natapirowanymi włosami i
blond grzywkami, w skąpych sukienkach z obcisłymi
stanikami; będziemy jeść i pić niemal do utraty świadomości.
- Jenny - mówię, bo za wszelką cenę muszę dowiedzieć
się, dlaczego śmierć maman była tak długo ukrywana przede
mną - wracam od Nadara, powiedział mi o Celinie. Gdzie ona
teraz jest? Jak mogłaś ją pochować, nie pisząc do mnie, do
Anglii? Jak śmiesz ciągle traktować mnie jak dziecko?
Mych słów jednak nikt nie słucha, toną w tyradzie Jenny
na temat stanu zdrowia Alberta i recytacji Jeanne podającej
menu weselnego obiadu. Jest ona gourmande (Gourmande
(fr.) - smakosz.) o tak ogromnym apetycie, że mogłaby nim
obdzielić uczestników powstania przeciwko całej klasie
panującej. - Zupa, smażona makrela, befsztyk, francuska
fasolka, smażone ziemniaki, omelette aux fines herbes
(Omelette aux fines herbes (fr.) - omlet ze szczypiorkiem,
pietruszką i bazylią.), fricandeau (Fricandeau (fr.) - duszony
plaster cielęciny naszpikowany kawałkami boczku.) z
cielęciny ze szczawiem - obwieszcza Jeanne. - Zupełnie jak na
obiedzie podczas podróży poślubnej naszych przyjaciół,
Louisa i Marthe, na parowcu rzecznym w Rouen...
- Jeanne, potrzeba nam więcej bandaży - wtrąca Jenny. -
Poza tym musimy wyprać koszulę Alberta. Inaczej nie będzie
miał co założyć na dzisiejszy bal.
- Kurczak - ciągnie Jeanne, niewzruszenie trwająca w
przekonaniu, że ta litania potraw popchnie tego
początkującego policjanta w ramiona ich chere Adelki. -
Kurczak z pieczarkami, rzecz jasna. Golonka podawana na
szpinaku, tarta z morelami, trzy kremy, sałatka z cykorii...
- Czuję się już lepiej! - okrzyk Alberta wzbudza zachwyt
obydwu kobiet. Siada on też zaraz na łóżku, przypominając w
jednej chwili męża żądającego, by przyniesiono mu obiad.
- Przystojny, prawda? - rzuca Jenny, zdejmując
oskarżycielską koszulę z torsu Alberta i udaje się do umywalki
ukrytej za parawanem w jej pokoju. Gdy wychodzi, daje mi
znak ręką, rozkazujący mi rzucić się na łeb na szyję w ten
romans. Zapomina przy tym, że dopiero co usłyszałam
straszne wieści o Celinie.
Gdy Jeanne przedstawia nam kolejną część obiadu pary
odbywającej podróż poślubną, którego dokładna powtórka
odbędzie się dzisiaj na Sekwanie, na parowcu co najmniej dwa
razy większym niż statek wynajęty przez jej przyjaciół w
Rouen, przyrzekam sobie, że zmuszę Jenny, by powiedziała
mi całą prawdę na temat śmierci Celiny, zanim zakończy się
ten wieczór.
Muszę przecież się dowiedzieć, czy maman przed śmiercią
powiedziała, że kocha papę? Czy miała dowody, a wydaje mi
się, że otrzymywała je stale, że papa kochał ją jak nikogo na
świecie - że mimo jego niewierności i nieobecności, nigdy nie
było nikogo w życiu monsieur Rochestera, kto mógłby
dorównać w jego oczach Celinie Varens? Chcę to wiedzieć, a
także potwierdzić moje przeczucie co do ich wielkiej,
obopólnej miłości. Bez tego moje życie będzie tak
bezsensowne, jakbym nigdy nie była córką żadnego z mych
rodziców. Mogę równie dobrze żyć w zapomnieniu, jako żona
policjanta Alberta po ślubie udzielonym przez urzędników
nowej republiki.
Wychodzę do teatru, a głosy obydwu kobiet brzęczą w
mych uszach tak głośno jak tupot ich botków na schodach
wiodących do mieszkania na Faubourg Poissoniere, który
słyszę codziennie.
- Uważaj dziś na linie, mon enfant (Mon enfant (fr.) -
moje dziecko.) - woła za mną Jenny, a ja myślę sobie smutno,
że teraz jest trochę za późno, by pokazać mi, co jest
oczywiste, że zrozumiała, jakie nieszczęście mnie dotknęło
dzisiaj, i że żałuje swego chłodu i dystansu wobec mnie.
Ostatnie słowa Jeanne, spływające w dół schodami i
niosące się na ulicę, świadczą o tym, że jest zdolna tylko do
tego rodzaju pocieszenia, które przynoszą rozkosze stołu. -
Mała pieczeń z baraniego udźca - wyśpiewuje Jeanne, gdy
wychodzę - z posiekaną cebulką, posypana gałką
muszkatołową, kawa, dwa kieliszki absyntu...
W momencie kiedy Jeanne dochodzi do serów, śliwek,
winogron, dwóch butelek burgunda i jednej chablis, mijam róg
Faubourg Poisonniere i ruszam przez Paryż do Funambules.
17
Mówią, że gdy toniesz, przed oczyma przewija ci się całe
twoje życie. Sceny, które kiedyś miały niewielkie znaczenie,
gonią naprzód, by udowodnić, że są brakującymi elementami
układanki, noszonej w nas przez całe życie. I gdy nasi rodzice
odeszli, układanka wydaje się pusta i groźna: bo jeśli nie jesteś
częścią czyichś nocnych tajemnic czy marzeń, nie masz już
swego miejsca na świecie.
Myślę, że to właśnie pustkę odczuwałam, idąc boulevard
du Tempie tego dnia. Bez Celiny byłam samotna, już nie
byłam petite filie (Petite filie (fr.) - mała dziewczynka.) ubraną
na niebiesko i różowo, chodzącą za swą matką po Ogrodach
Luksemburskich, podobnie jak przyszła pantomima pójdzie w
ślady tradycji dzisiejszego teatru tej wielkiej aktorki. Wtem
przyszło mi do głowy, że stanowię połączenie mej matki i
samej siebie i myśl ta przyniosła mi pocieszenie. Idąc przez
zatłoczone ulice w drodze do Funambules, wśród pomruków
dochodzących z paradis, wyobrażając sobie żonglerów i
clownów zdążających na scenę, nim kurtyna podniesie się w
górę, zdałam sobie sprawę, że muszę spełnić nadzieje Celiny
co do mojej osoby: muszę zostać aktorką tragiczną, wielką jak
Rachel, ukazującą najgłębsze emocje, jakich może dostarczyć
dramat i historia. Moim przeznaczeniem było zostać
najgoręcej oklaskiwaną i podziwianą aktorką w kraju. Celina
będzie ze mnie dumna: zza kulis, gdzieś tam wysoko w niebie,
obserwować będzie moją rosnącą dojrzałość i podziwiać moją
zdolność do zgłębiania przedstawianych przeze mnie
osobowości. Adelka Varens - powiedział głos, gdy
wchodziłam po schodach teatru, z nędznymi filarami i
gromadzącymi się pod portykiem ulicznymi sprzedawcami,
każdy ze swoim pudełkiem tandetnego towaru. Adelka
Varens! Ludzie czekać będą na ulicy, by zobaczyć, jak
wynurzasz się wyczerpana i zwycięska po wieczornym
występie. Adelka Varens stanie się sławna!
Jednak tego dnia, kiedy wszystko się dla mnie zmieniło,
wydarzenia biegły dawnym torem. Lew pojawił się w swym
przeżartym przez mole kostiumie, Dubureau przekazał mu
swą narzeczoną - a tłum gwizdał i wznosił okrzyki, gdy
Piękna Dziewczyna została żoną potwora. Gdy tak stałam w
tłumie i obserwowałam, zastanawiałam się, co to wszystko
znaczyło dla dziecka (jak nagle siebie zobaczyłam, mimo
mych pretensji do bycia kobietą), które zaraz wejdzie całe
drżące za kulisy, gotowe do pokazów na trapezie? Kim teraz
byłam? Gdy rozpocznę lot, czy zorientuję się, że nie mam
własnej tożsamości? Czy spadnę z wysoko rozciągniętej liny
na ziemię?
Czy spadanie to tonięcie? - spytałam samą siebie. Czy
wszystkie sceny z mego krótkiego, dziwnego życia przesuną
się przede mną w powietrzu i cisną mnie w fale zapomnienia i
przypominania, w głębokie, ciemne morze, w którym
utraciłam swą matkę i swego ojca, bo nie chciał mnie
zaakceptować?
Tego dnia, gdy patrzyłam na wzruszającą scenę między
Pierrotem i Piękną Dziewczyną, czułam po raz pierwszy
strach przed wspięciem się do drążka wiszącego wysoko nad
sceną. Przekrzywiony jak uśmiech na umalowanej twarzy
Pierrota, ten kawałek metalu porusza się lekko przy małych
ruchach powietrza spowodowanych nagłymi zmianami
scenografii. Piękna Dziewczyna odrzuca oddanego jej
Pierrota, zapadnia nagle się otwiera, połyka biednego Pierrota
i zabiera go do piekła, także porusza linę, która jest tak cienka,
że tylko ja wiem, że istnieje. Dzisiaj to, czego ode mnie
wymaga, staje się torturą. Przechodzę po niej uśmiechnięta,
balansując w mej różowej sukience baleriny, na co z tłumu
dobywa się okrzyk „Encore!" (Encore! (fr.) - jeszcze!).
Stoję, czekając na dodający mi otuchy szept Celiny - bo od
mego pojawienia się w Funambules pomagała mi ona w mej
wyobraźni; i za każdym razem to właśnie maman,
najsłynniejsza danseuse de corde na świecie, dodawała mi
odwagi przy chodzeniu po linie bez siatki rozpiętej nad sceną,
co najmniej sto stóp poniżej. Okrzyki i pomruki canaille,
małych i odległych z wysokości, na której co noc spaceruję, są
tak ogłuszające jak huk morza.
Czy dziś zanurkuję i zanurzę się w odmętach tych
grzmiących wód?
Czy utopię się w gniewnych okrzykach tłumu,
oszukanego, bo nagle pozbawionego widoku ud i siatkowej
różowej sukienki baletnicy, której spódniczka unosi się
podczas tańca na linie?
Czy Adelka umrze, a cały smutek i szczęście zaznane
przez nią za życia poczuje nagle w morzu widzów teatru
Funambules, żujących tytoń i śmierdzących zjełczałym
tłuszczem?
Gdzie jest teraz Celina? To, że dowiedziałam się, że
utraciłam ją już na zawsze, pozbawiło mnie iluzji, z którą tak
długo żyłam - że pewnego dnia przyjdzie po mnie, że nigdy,
przenigdy nie pozwoli mi upaść.
Grzmią trąbki. Pierrot, w złym humorze po spadnięciu w
otchłań maszynerii ukrytej pod sceną, syczy na mnie, gdy
usiłuję wspiąć się na słupek, by dosięgnąć mego drążka. -
Vite, vite, enfant! (Vite, vite, enfant (fr.) - prędzej, prędzej,
dziecko.) - i ciężko odchodzi za kulisy. Pieką mnie oczy i
nagle ogarnia mnie nienawiść do mima, co jest teraz
sławniejszy niż postać, którą stworzył - Pierrot, Dubureau,
świat zastyga wpatrzony w pełną kurzu łzę, spływającą po
jego policzku, a on z ponurą obojętnością patrzy na widownię
- a moje nogi, ciężkie jak nigdy, powoli się unoszą. Dlaczego
ludzie mówią, że Pierrot ożeni się z Adelką i zamykać ją
będzie na całe dnie w swym małym domku w Neuilly? Jednak
z drugiej strony, przez wszystkie miesiące uśmiechałam się i
promieniałam z dumy, gdy Placide mówił, że jest mi
przeznaczone zostać żoną wielkiego Pierrota. Dlaczego to
robiłam? Nienawidzę go. Nie mam zamiaru zostać więźniem
Funambules.
Jednak gdy wspinam się na ostatni kołyszący się stopień
sznurkowej drabinki, pojmuję stratę Celiny jak zniknięcie
kogoś, kto, nawet jeśli tylko w mych marzeniach, mógłby dać
mi siłę, by uciec i zacząć nowe życie, bez Pierrota, Jenny czy
innych postaci z mej zamkniętej przeszłości. Teraz już mi się
nie wydaje, że mogę zostać kimś wielkim, bez matki mogącej
mnie nauczyć sztuczek i szczerości prawdziwej aktorki takiej
jak Rachel. Nigdy nie będę nikim innym, niż jestem teraz. A
jestem jeune filie sans coeur (Jeune filie sans coeur (fr.) -
młoda dziewczyna bez serca.) - dziewczyną, która urodziła się
z kamieniem zamiast serca, dzieckiem, co pozwoliło swej
jedynej przyjaciółce w tych samotnych dniach w Thornfield
Hall - Antoninie, uroczej, pustookiej Kreolce - spaść na dół i
zabić się. Tak jak ja spadnę dzisiaj, bez maman mogącej mnie
podtrzymać i powstrzymać przed upadkiem. To kara boska i
naprawdę na nią zasługuję.
Dociera to do mnie, gdy nogami opasuję słupek, w biało -
czerwone paski jak cukierek znad morza, jarmarczny filar
zwiastujący niebezpieczeństwo i sugerujący śmierć.
Zatrzymuję się, gdy drążek zbliża się do mnie. I myślę, że
teraz muszę zwiesić się głową na dół jak małpka na tej groźnej
huśtawce i muszę wznieść się w powietrze, i polecieć,
polecieć...
Zatrzymuję się na jedną sekundę, może dwie, a tłum,
czując moje wahanie, rozumiejąc nawet, być może, moją
nowo zdobytą świadomość śmieszności tego, co mam
wykonać, wydaje z siebie silny pomruk zniecierpliwienia. -
Adelko! - Znają już teraz moje imię, oczywiście, że tak. La
petite princesse (La petite princesse (fr.) - mała księżniczka.)
akrobatyki w powietrzu, królowa tych, co latają wysoko,
połyskliwy owad, skrzący się motyl. Na razie nie są jeszcze
wściekli na swą bohaterkę podniebnych przestrzeni, ale
wystarczy kilka sekund, a zezłoszczą się na pewno. I przy
wtórze ich gniewnych wrzasków spowodowanych zawodem,
Adelka spadnie na podłogę Funambules i zginie.
Drążek, gdy siedzę już na nim okrakiem, wydaje mi się
bezpiecznym miejscem, bo znanym; czuję się tak, konstatuję z
ulgą, jakbym sadowiła się w fotelu, który tak dobrze zna moje
ciało, jak ja znam jego mocne i słabe strony. Zrobić salto,
skoczyć i podciągnąć się na samych tylko rękach przy
wiwatach tłumu - to nic wielkiego. Dziś jest to tak samo
proste jak wczoraj. A strach rodzi się w zawieszeniu: nie
jestem w stanie sięgnąć myślą dalej, ale gdy tak żegluję,
nurkuję i latam, towarzyszy mi świadomość, że nie mam ojca
ani matki. Jestem sama na świecie i dobrze mi z tym. Kłopoty
jednak dopiero się pojawią - zdaję sobie z tego sprawę - kiedy
będę miała zatańczyć na linie. Czekam więc, co jest głupie i
bardzo ryzykowne. Długo stoję na drążku - wtem na nowo
rozlegają się pełne ponagleń krzyki. „Adelka! La corde!
Adelka!"
Wracam na słupek, gdy podniecenie przemienia się w
gorączkową histerię. Czuję teraz, że tłum oczekuje, aż
pierwszy raz się potknę, aż stopa ześlizgnie mi się z
niewidzialnej liny, a ja spadnę na scenę, od której dzieli mnie
ogromna przestrzeń strachu. Krzyki potężnieją i pochłaniają
mnie, gdy zatrzymuję się koło słupka w biało - czerwone pasy.
I wtedy właśnie ją spostrzegam. Przechodzę z drążka na
linę - która trzęsie się pod naciskiem mego ciężaru jak nigdy
wcześniej - i zatrzymuję się po raz kolejny na sekundę, co
może zaważyć na mym życiu, a ten kolejny dowód mego
wahania wywołuje falę kakofonicznych wrzasków canaille
siedzących w paradis. Spoglądam w dół - przed czym
przestrzegano mnie stale podczas ćwiczeń - i najpierw na
scenie widzę Dubureau, już bez przebrania Pierrota, w
aksamitnej
marynarce
ze
śmiesznie wywatowanymi
ramionami, falującymi tuż pode mną; patrzy na mnie, kiwając
palcem.
Widok ten jest nie do zniesienia. Patrzę na publiczność -
kolejna zakazana rzecz dla tancerzy na linie. Każdy bowiem
wie, że widok kogoś ukochanego - albo znienawidzonego,
wszystko jedno - może wytrącić trapezistę z równowagi. A tę
łatwo jest stracić: konsekwencje tego są niewyobrażalne.
Stoję na linie, ramiona mam wyciągnięte jakby w
błagalnym geście. Moje ciało wykonuje nagłe zwroty i skręty,
by zachować równowagę, nikt więc nie wierzy, że uda mi się
przejść do końca.
Modlę się, by Celina mi pomogła. Jednak w mej głowie
nie pojawia się postać mojej matki. Zamiast tego, z głębin
mego umysłu, wyłania się taki obraz: ciemna suknia, biała
bluzka starannie pod nią ułożona, szczere, czułe spojrzenie...
Ponieważ czerpię siłę z tej wizji Jane, drogiej Jane Eyre,
guwernantki, którą, jak mi się wydaje, dawno już
zapomniałam - a mimo że cały czas ją negowałam, kiedyś ją
przecież kochałam - czuję, że powracam do równowagi i z
początku powoli, potem szybciej, tanecznym krokiem
przechodzę cały dystans. Tłum wyje w uznaniu dla
zwycięstwa siły życia nad śmiercią. A ja uśmiecham się,
czując, jak pot pojawia się na mych rękach i spływa mi aż do
palców, gdy kręcę pałeczką, której nigdy nie wolno mi
wypuścić z rąk.
Gdy wracam do biało - czerwonego słupka, który tym
razem wydaje się mnie witać z radością przy dźwiękach
ogłuszającego aplauzu ze strony publiczności daleko w dole -
widzę - i ku memu przerażeniu - rozpoznaję pewną twarz w
tłumie. (Tym razem to prawdziwa twarz, a nie żadna zjawa z
przeszłości).
Waham się; rozpościeram ramiona. O mało co nie spadam.
Cała i zdrowa dochodzę do słupka i zjeżdżam po nim na dół.
Po czym zbiegam ze sceny skacząc przez zdumiony tłum,
ścigając osobę, którą ujrzałam. Tę twarz znam bowiem jak
moją własną, nie mam wyboru, muszę ją wyśledzić i odnaleźć.
CZĘŚĆ TRZECIA
18
Trzy razy udało mi się zgubić i ostatecznie odnaleźć
twarz, którą, jak mi się wydawało, zauważyłam na widowni w
teatrze Funambules. Tymczasem zaczęło się już ściemniać.
Najpierw poszłam w kierunku rzeki. Widok szerokich
pleców mężczyzny w długim czarnym płaszczu, mającego za
towarzysza chłopca mniej więcej w moim wieku, sprawił, że
w umyśle mym zapaliła się iskierka - rozpoznałam tego, za
którym tak tęskniłam: na pewno, myślałam, przyspieszając
kroku nad brzegiem Sekwany, jest to wyjaśnienie mego
długiego, pełnego niebezpieczeństw i zamętu dnia. To jest
papa - mój ojciec przybył do Paryża, by odnaleźć dziecko, od
którego się odwrócił, gdy poślubił Jane. To monsieur
Rochester - i gdy zobaczy, kto biegnie szeroką skarpą
nadrzeczną, odwróci się i przystanie, a potem się do mnie
uśmiechnie.
Jednak ten obcy, gdy w końcu go wyprzedzam, jest mniej
podobny
do
mężczyzny,
którego
pokochałam
i
znienawidziłam niż skurczona, pociemniała podobizna twarzy
na kolodionowej płytce, którą Nadar wyłowił kiedyś ze swego
zbiornika. Odnaleziony przeze mnie monsieur Rochester był,
naturalnie, wysoki i miał szyderczy wyraz twarzy; wyczytać
można było z niej jednak więcej okrucieństwa i mniej
refleksyjności niż u papy. To, że nie jest nawet Anglikiem,
okazało się, gdy szczekliwym głosem zażądał, zdradzając
belgijski akcent, bym wyjaśniła mu, i to szybko, jaki mam do
niego interes. Po czym oddalił się wraz ze swym młodym
towarzyszem.
Dlaczego przyjęłam, że pan na Thornfield Hall mógł być
w towarzystwie czternastoletniego chłopca, nie mam pojęcia.
Byłam jednak zmuszona, po przyznaniu, że pomyliłam się i
poszłam za niewłaściwą osobą, wrócić pamięcią do moich
ostatnich chwil na linie i, koncentrując się z całych sił,
spróbować przypomnieć sobie, czy ten drogi mi, a zarazem
nienawistny osobnik, patrzący na mnie, rzeczywiście był w
towarzystwie młodzieńca w mym wieku.
Zrazu strach na drążku, który czułam, szybując najpierw w
górę, a potem w dół nad sceną Funambules, powrócił do mnie
z taką siłą, że nie widziałam nic poza moją własną sylwetką,
małą i zdeterminowaną. Widziałam, jak wspinała się ze słupka
na ten kawałek metalu, po czym runęła w dół, a skok ten
przyprawił mnie o skurcz żołądka. Potem zawisła głową w dół
ponad morzem tak samo zadartych głów.
Jak mogłam - tak właśnie myślałam tego paryskiego
ranka, kiedy stałam, trzymając się kurczowo kamiennej
balustrady nad Sekwaną, uczepiając się tak mej pamięci, jak
nauczyłam się trzymać trapezu - jak mogłam w ogóle
przypomnieć sobie, jak wyglądał jeden z niezliczonych
widzów tego pokazu? Czy mój smutek i nerwowa reakcja na
smutną wiadomość o śmierci Celiny - przekazana mi przez
Nadara, nie to, że w nieprzyjemny sposób, lecz ze szczerością
typową dla mężczyzn - wytrąciły mnie z równowagi na tyle,
że na wieść o śmierci matki uległam złudzeniu, że widzę na
widowni mego ojca? A zresztą, dlaczego ktoś taki jak
monsieur Rochester, posiadacz nieruchomości i ziem,
rozciągających się daleko na wschód od Millcote i na zachód
od Whitcross (wspomnienie tych nazw i miejsc napełniło me
oczy łzami) - dlaczego ktoś tak ważny i zajęty marnowałby
czas i zadawałby sobie trud, by pojechać do Paryża w
poszukiwaniu sieroty więzionej przez pięć lat w szkole z
internatem?
W momencie gdy doszłam do wniosku, że to zupełnie
nieprawdopodobne, by monsieur Rochester był tego dnia na
widowni w Funambules, Sekwana utraciła swój poranny
blask, a ciepło późnego, letniego słońca ogrzewało nabrzeże i
spacerujące tłumy, gęstniejące teraz, gdyż ludzie porzucali
swe zajęcia, by zaczerpnąć świeżego powietrza nad rzeką. Nie
mogłam odgonić od siebie myśli, że mieli niesamowite
szczęście - nie otrzymali wiadomości, że opuścili ich i matka,
i ojciec, tak jak ja. Gdzie nie spojrzałam, widziałam
zadowolone rodziny przechadzające się powoli pod równo
przyciętymi drzewami, babcie i dziadkowie, młodzi rodzice i
małe dzieci - wszyscy razem. Jakże los sprzyjał tym
mieszkańcom szerokich bulwarów i wąskich, ciasnych uliczek
Paryża, że nie są rozdarci, jak ja, pomiędzy dwoma krajami -
w połowie jestem małym article de Paris, mam w sobie
skłonność do błahostek i czczej paplaniny typową dla tej
wielkiej stolicy, a druga część mnie pochodzi z posępnego,
ponurego krajobrazu, w którym się znalazłam na żądanie
monsieur Rochestera. Nie należałam nigdzie; i gdy patrzyłam
w dół na szare, kłębiące się wody Sekwany - mieniącej się tu i
ówdzie złotymi nitkami słonecznego światła przenikającego
wśród liści drzew - dziwiłam się, że „mała Adelka", która
miała odwagę tańczyć na linie dwa razy dziennie w
Funambules, nie była teraz w stanie zdobyć się na to, by
rzucić się do głębokiej rzeki.
W końcu to właśnie obraz liny wspomógł moją pamięć.
Idę, mały zadarty nosek w górze, jak nauczył mnie Dubureau,
ramiona jak skrzydła trzepoczące u mych boków, zapewniając
mi fałszywe bezpieczeństwo. Idę w mych satynowych
pantofelkach, a każdy krok to efekt oceny sytuacji i precyzji,
po najwyższej corde Paryża - i powodowana odwagą i głupotą
patrzę w twarze poniżej mej delikatnej sylwetki. Coś - tak
chce moja pamięć - coś, czego nie znam lub nie rozumiem,
sprawia, że tak się rozglądam, gapiąc się jak flaneur na
bulwarze akurat w momencie, w którym jak najbardziej
powinnam się skupić na marszu po linie.
Jednak to coś (lub ktoś) było na tyle silne, że wiadomość
dotarła do mnie, a była to wiadomość, której desperacko
potrzebowałam, by nie zboczyć z drogi, nie upaść i nie
zmarnować szansy na przeżycie.
W myślach widzę papę w swym fotelu w środkowych
rzędach zatłoczonego teatru i wiem, że to nie jest ułuda. Nie
uśmiecha się ani nie ma nachmurzonej miny: nagle w
mgnieniu oka widzę go w bibliotece w Thornfield Hall,
zatopionego w myślach, pochylonego nad książką lub
rachunkami. A obok niego, z całą pewnością, siedzi chłopiec.
Chłopiec, co konstatuję z ukłuciem strachu, który wygląda
podobnie jak ja.
Kim może być to dziecko, co prawie jest mężczyzną, które
uśmiecha się ze zrozumieniem do papy, gdy zaczyna się mój
niepewny marsz po linie? Nie pochodzi z kraju papy - tego
jestem pewna. Ale to może dlatego, że ubrany jest we
francuskim stylu, wygląda już teraz jak dandys, w kamizelce i
dobrze
przyciętej
marynarce:
stanowi
całkowite
przeciwieństwo Pierrota, także usiłującego zrobić wrażenie na
widzach swym ubiorem.
O ile sobie przypominam, stoję w połowie corde, gdy
pojawia się myśl, że młodzieniec, który zdołał zaskarbić sobie
uczucie monsieur Rochestera, może być tak naprawdę jego
dzieckiem
-
zagubionym
lub
utraconym
synem,
pozostawionym samemu sobie jak ja na ulicy Paryża (a chyba
poradził sobie całkiem nieźle, jak wskazują na to wyszukany
ubiór i dobre maniery). Nic dziwnego, że wykluczyłam myśl o
prawdziwej przyczynie przyjazdu papy do Paryża z mego
umysłu: spadłabym w tym momencie na scenę, łamiąc sobie
kark, gdybym pomyślała o tym jeszcze sekundę dłużej. Jakie
to zabawne, przyjechać do Francji i zabrać swego właśnie
odnalezionego syna do Funambules, by obejrzeć „małego
francuskiego bękarta", o którym mój tata mówił z taką
pogardą mademoiselle Ingram! I jak bardzo niszczące dla
mnie.
Gdy trzymałam się balustrady i wpatrywałam się w rzekę,
co pociemniała teraz, bo chmura zakryła słońce,
przypomniałam sobie, na jaki wysiłek musiałam się zdobyć,
by wyrzucić dziś rano z mego umysłu myśl o istnieniu
chłopca; i jak ciężko także było mi zapomnieć, że ja,
niewdzięczna, pomyślałam sobie, że monsieur Rochester,
nieusatysfakcjonowany synem, którego urodziła mu Jane,
ucieszył się z możliwości spotkania się ze swym francuskim
potomstwem.
Gdy tak stałam, bezradna wobec innych możliwych,
przerażających hipotez, jakaś ręka lekko poklepała mnie po
ramieniu - odwróciłam się. Jednak już zanim go zobaczyłam,
wiedziałam, że długie, poplamione palce należały do mego
przyjaciela Nadara; szeroka dłoń, tak cierpliwa wobec płytek i
obrazków wyciąganych z głębin, w zaciemnionej części
studia, uniosła mnie do góry i posadziła na ramionach Nadara.
Ruszyliśmy na przechadzkę bulwarami. Pierścień z kameą
tego wielkoluda jest mi tak dobrze znany jak twarz mej
drogiej matki Celiny. - Adelko! - Nadar pochyla się, by mnie
pocałować, i gdy to robi, mija nas rzeczny parowiec, a od
strony rzeki rozlega się głośna muzyka. Przyjęcie!
Przypominam sobie o przyjęciu, do pójścia na które zmuszały
mnie Jenny i Jeanne, całe wieki temu, zanim niemalże
straciłam życie, potykając się i spadając z wysokiej liny. - Co
tu robisz sama, ma petite? - pyta Nadar, a ja czuję, jak gorące
łzy napływają mi do oczu. Nie wolno mi płakać - myślę o
pojedynczej, sztucznej łzie Pierrota i widowni śmiejącej się z
rozpaczy pokonanego przez życie clowna. Ludzie uwielbiają
patrzeć, jak płaczesz - tak więc ja nie będę! - myślę,
odwzajemniając
uśmiech Nadara. Nawet wtedy, co
przypomina mi zaaferowany, wewnętrzny głos, gdy przyjdzie
mi na poważnie rozpatrzyć kolejną hipotezę - straszną,
miażdżącą hipotezę, że młodzieniec towarzyszący papie jest
takim samym dzieckiem Celiny Varens jak ja.
Nadar zabrał mnie na jarmark, jak czynił to przez lata,
kiedy maman była zbyt zajęta swoją pracą na scenie, by
wybrać się na spacer do Jardin des Plantes albo przechadzać
się wśród chłopów przybyłych ze wsi ze swym towarem na
sprzedaż. Rozumiał bez słów, że potrzebowałam jego
krzepiącej obecności, ale nie mógł słuchać ani mówić, żeby
smutek nie wypłynął i nie powstrzymał nas przed kontynuacją
naszej wyprawy. Od czasu do czasu próbowałam mu coś
zakomunikować: że policjant w eleganckim czerwonym
mundurze przepasanym wstęgą, którego minęliśmy, pochodzi
z tych samych oddziałów, co pewien młody człowiek, Albert,
który czeka na mnie na parowcu, płynącym przy radosnych
dźwiękach rogów, trąbek i skrzypiec; że on sam traci szansę
na przeżycie bankietu swego życia, wybierając udanie się ze
mną na jarmark, podczas gdy mógł dołączyć się do zabawy.
Wyrecytowałam nawet menu tego wieczoru usłyszane od
Jeanne - jednak gdy to uczyniłam, mój głos zniżył się do
szeptu i prawdziwa rzeka, rzeka łez, którą cały dzień starałam
się powstrzymać, nagle ze mnie trysnęła.
- Adelko, usiądźmy i porozmawiajmy o tym wszystkim. -
W tym momencie byliśmy w samym sercu jarmarku, a budki,
pełne kolorowych zabawek i zagadkowych przedmiotów dla
żonglerów, artystów podnoszących z kosza drewniane lalki,
by tchnąć w nie krótkie, żałosne życie w ich nerwowo
poruszające się członki; stały rzędem jak kosze na
nadmorskim molo. Kilkoro dzieci i dama o zmęczonych,
arystokratycznych rysach, stały, śmiejąc się z tańczącej figurki
usuniętego teraz króla, Ludwika Filipa, lalki z parasolem i
głową w kształcie gruszki. Jednak Nadar, który z dobrego
serca powstrzymał się od śmiechu, zapomniał o swych
sławnych karykaturach wypędzonego monarchy i zwiesił
głowę wiedziony współczuciem dla mnie. - Powiedz mi
wszystko to - rzekł - o czym nie byłaś w stanie mówić
wcześniej, Adelko. Wiele razy przychodziłaś do studia i
czekałaś, bym wyjaśnił ci postępowanie Celiny. Nie
potrafiłem zdobyć się na to, by ci powiedzieć o jej śmierci.
Czułem jednak też, że zrodziło się w tobie nowe przywiązanie,
ale nie chcesz tego przyznać. Czekałem, aż przyjdziesz
powiedzieć mi prawdę...
- Jaką prawdę? - krzyknęłam, bo Nadar dotknął mnie tam,
gdzie najmniej się tego spodziewałam. - Chciałam... chcę... by
mój ojciec...
- Nie, nie chodzi o twego ojca - przerwał mi Nadar, a jego
głos był tak cichy, że ledwie go słyszałam wśród wrzasków i
wrzawy panującej na targu nad brzegiem Sekwany. - Najlepiej
będzie, jak powiesz teraz dobremu, staremu Nadarowi, co się
zdarzyło w tym zamku potwora, do którego wysłała cię Jenny,
a uczyniła to, muszę przyznać, z ogromnym niepokojem...
Zaczęłam więc mówić i w taki oto sposób opowiedziałam
Nadarowi co się ze mną działo. Jego oczy rozwarły się ze
zdumienia, gdy powiedziałam mu o odkryciu Antoniny i jak
szybko
zawarłyśmy
przyjaźń, a zamknęły się z
niedowierzania, gdy opisałam, w jaki sposób zginęła smutna
żona papy, jak zamknęłam okno wychodzące na dach i tam ją
zostawiłam. Jak bardzo chciała dostać się na ziemię,
zjeżdżając po rynnie w dół domu zwieńczonego blankami, i
jak z pewnością upadła i zginęła - nikt o niej bowiem nie
słyszał od tej pory w Thornfield Hall.
- Adelko, nie wierzę, że byłabyś do tego zdolna, mając
nawet osiem lat - powiedział Nadar, a mówił tak poważnym
tonem, że zdałam sobie sprawę, że tym razem nie żartuje: że
ma mi coś do powiedzenia, ale zanim mi to wyjawi, chce mieć
pewność, że potrafię rozróżnić prawdę od kłamstwa. - Czy nie
było tam nikogo w korytarzu na strychu zamczyska potwora? -
nalegał. - Wiesz, moje dziecko, jeśli marzą ci się bajeczki,
lepiej będzie, jeśli pójdziesz do La Cibot i spojrzysz w jej
kryształową kulę, zamiast oczekiwać od Nadara, żeby
uwierzył w twe opowiastki o spadających, szalonych żonach i
całej reszcie.
- Nie, nie! - wrzasnęłam, dotknięta do żywego
podejrzeniem Nadara, że nadal żyłam w świecie Śpiącej
Królewny, Pięknej i Bestii i zamkniętej komnaty Sinobrodego.
- To się zdarzyło, zanim wróciłam ze szkoły - zanim uciekłam
- i podpaliłam Thornfield Hall moim powiększającym szkłem
- przysięgam, że to prawda! To przed pożarem la pauvre
Antonina spadła i zabiła się. Ale wtedy wszyscy mówili, że
zginęła w pożarze. A to nie było tak, nie tak!
Nadar wybuchnął śmiechem, nie mogąc się powstrzymać,
i wyciągnął w moim kierunku rękę, jak zwykł to robić, kiedy
byłam mała i przechodziliśmy przez ruchliwą ulicę. - Adelko -
rzekł delikatnie, a gdy mówił, zdjął ciemny pierścień z kameą,
który nosił, od kiedy go poznałam, dotknął małego zawiaska z
boku, na co karneol osadzony w złocie odskoczył, ukazując
równie miniaturową płaskorzeźbę głowy w kości słoniowej.
Wzdrygnęłam się: była to Celina, tak piękna na tej martwej
podobiźnie, jak ją znałam, gdy była młoda i dopiero zaczynała
karierę w Funambules. Czy Nadar zawsze kochał moją matkę?
Dlaczego nosił ten pierścień, nigdy nie zdejmując go z palca?
Co to mogło znaczyć?
- Spójrz na to - i z ostrożnością, z jaką obchodził się z
przedstawicielami bohemy, poetami, pisarzami i malarzami
Paryża, podniósł płaskorzeźbę maman, by pokazać mi drugi,
jeszcze bardziej mikroskopijny obrazek kryjący się pod nim.
Pochyliłam się w kierunku Nadara na starej brudnej ławce,
stojącej na żwirowanym terenie targowiska, i gdy tylko to
uczyniłam, zaczęła grać katarynka. Muzyka, jednocześnie
smutna i wesoła, sprawiła, że powróciłam do salonu w
Thornfield Hall, gdzie mademoiselle Blanka lubiła grywać na
starej pianoli przywiezionej przez papę z dawnego pobytu w
Paryżu, jak głosiła plotka. Gdy był w dobrym humorze, sadzał
mnie okrakiem na kolorowym urządzeniu i nazywał mnie
swoją „małą małpką". Innym razem, gdy Blanka wystukiwała
melodię, uśmiechając się do niego swymi aksamitnymi
oczami, kazał mi wychodzić z pokoju tak szybko, jak tylko
ponieść mnie mogą moje nogi. W obu wypadkach, głośna,
obojętna mi muzyka, niosąca się echem w ziejące pustką
popołudnie wzbudzała we mnie najsroższy ból tęsknoty za
Celiną, jakiego kiedykolwiek miałam zaznać - tak wtedy
myślałam.
Teraz ból ten, gorszy niż tęsknota za domem, dosięgnął
mnie po raz kolejny. A z nim pojawiły się przerażające sceny
z domu papy: znalezienie zagłodzonej, przestraszonej
Antoniny na dachu i zaaferowana postać madame Fairfax,
która popchnęła mnie w korytarzu, jej głośne kroki na
drewnianej podłodze po zamknięciu okna; sen, co mi się
przyśnił, gdy Jane była daleko od domu, a papa,
niepocieszony i często pijany siedział przy kominku w
bibliotece, wzniecając ogień niezależnie od pory roku; sen o
ogniu, zapalonym przeze mnie na strychu, gdzie przez długich
piętnaście lat zamknięta była Antonina; przebudzenie, po
którym zorientowałam się, że w pudełku nie ma mojego szkła,
mego cennego szkła, podarunku od La Cibot. I podejrzenie,
wobec wszystkich w Thornfield Hall - gospodyni, pokojówki,
Johna i Mary - wszystkich oprócz Jane. Winiłam samą siebie
za spalenie domu papy, oczywiście, że tak. ,,Ta twoja stara
wiedźma z Paryża - usłyszałam słowa madame F, kiedy się
obudziłam, spocona i drżąca. - To ona nauczyła cię tych
sztuczek, Adelko..."
Gdy sceny te przewijały się w mym umyśle, Nadar
podniósł przed moje oczy obrazek ukryty w podstawie
pierścionka. Byli na nim chłopiec i dziewczynka, namalowani
olejno, na czerwonym, aksamitnym tle. Dziewczynka, jak od
razu rozpoznałam - to byłam ja, Adelka w wieku pięciu lat, w
kędziorkach i z wykrzywionymi usteczkami, dziecko, po które
papa posłał trzy lata później, by uratować je przed nędzą na
ulicy. Druga głowa także namalowana była z profilu i nie
sposób ją było zapomnieć - ja przynajmniej nie zapomniałam
tej twarzy, podobnej do mojej, a jednak jakby szlachetniejszej,
z orlim nosem i długimi, czarnymi rzęsami. Spojrzałam na
Nadara; umieścił podobiznę Celiny w kości słoniowej na
swoim miejscu, zamknął ukryty zameczek i włożył pierścień
na mój palec.
- Tak - rzekł Nadar, gdy głośna muzyka ucichła, a my
mogliśmy pomyśleć i porozmawiać w zmierzchającym,
paryskim wieczorze. - To prawda, Adelko. I tak jak mi
powiedziałaś o scenach, które przyszły ci na myśl na dźwięk
katarynki, a które dały ci wskazówkę, co się naprawdę
zdarzyło w twym angielskim zamku, tak te portrety pokażą ci,
kim jesteś.
- Więc kim jestem? - spytałam i gdy wymówiłam te
słowa, poczułam lęk przed odpowiedzią Nadara. Bo na pewno
- jeśli Celina chciała, bym ujrzała ten pierścień, jeśli
powierzyła go Nadarowi z poleceniem, by przekazał mi go po
jej śmierci, to musi on zawierać to, co jak zauważyłam, było
ukrywane przede mną przez całe moje młode lata, jak te małe
portrety w kamei, a mianowicie prawdę.
- Na zawsze pozostaniesz Adelką - odparł Nadar. - Ale
masz brata, który urodził się kilka godzin przed tobą, i jest to
ten chłopiec, jak sądzę, którego dzisiaj widziałaś.
19
Nadar i ja siedzieliśmy w milczeniu dłuższą chwilę, na
naszej ławce, gdzie krzyki starego szarlatana stojącego przed
swą na wpół pustą budką przerywane były śpiewem
skaczących po ulicy dzieci i sygnałami rzecznych parowców
przybijających, wypluwających pasażerów i odpływających, i
wydawały się jak z innego świata. Rodziny, które nas mijały,
niezwracające na nas uwagi i skupione tylko na sobie, były
także odległymi duchami, a te, które spoglądały w naszym
kierunku, jeśli nawet tylko na chwilę, prezentowały nieznany
mi dotychczas wizerunek mego dzieciństwa, przedstawiony
właśnie przez Nadara; każda rodzina bowiem składała się z
matki, ojca, chłopca i dziewczynki. Rodziny te nie miały
przed sobą żadnego wyraźnego kierunku, oprócz spaceru
nabrzeżem Sekwany i popisywania się przed tymi, których
uważali za mniej doskonałych od siebie. Mężczyzna ze swą
żoną, miniaturowa para, idąca ich śladem, obiecująca
przyszłość tak szczęśliwą i zasobną, jak życie ich rodziców -
co innego na świecie może się równać z tym ostentacyjnym
spełnieniem? I, przypominając sobie, jak kiedyś chodziłam za
maman po Ogrodach Luksemburskich, zrozumiałam w końcu,
że doskwierała nam niepełność; w naszym dziarskim
pochodzie nie było ani męża, ani syna, ani brata.
Nadar nie zdradzał chęci odpowiedzenia na pytania, które
cisnęły mi się na usta. - Dlaczego nie widywałam się z moim
bratem, kiedy byłam siała? Gdzie on mieszkał? Gdy papa
zdecydował się posłać po mnie, bym zamieszkała na ponurej
północy Anglii, dlaczego nie zaprosił także jego...? - I
dlaczego, w końcu, Celina nie powiedziała mi o istnieniu mon
semblable (Mon semblable (fr.) - podobny do mnie.), mon
frere (Mon frere (fr.) - mój brat.), brata, którego po raz
pierwszy dane mi było zobaczyć, gdy zwisałam głową w dół
na trapezie w Funambules? Bała się konsekwencji? A jeśli tak,
to dlaczego?
- Dowiesz się tego, jak przyjdzie na to pora - odparł
Nadar i przez chwilę zdawało mi się, że zobaczyłam prawdę
uformowaną przez Nadara w zaciemnionej części studia za
zasłoną, jak rysy prawdziwych mężczyzn i kobiet na płytce
fotograficznej. W portretach Nadara nie było miejsca na
fantazję czy spekulacje, jak często mi powtarzał, gdy lekko
zarysowane, nieruchome twarze nabierały intensywności, a
ich tożsamość stawała się całkowicie rozpoznawalna, gdy
wynurzały się z płynu do wywoływania. Tutaj widać twarze
takimi, jakimi są naprawdę.
Mimo to nadal zadawałam pytania, na co milczący
olbrzym obok mnie potrząsał głową. W jaki sposób Nadar
dowiedział się o mym „utraconym bracie", którego widziałam
idącego u boku monsieur Rochestera? Dlaczego Celina dała
Nadarowi pierścień z medalionem i kameą swoich dzieci
ukrytą w środku? Czy... czy to możliwe, żeby Nadar był
ojcem nas obojga? Może obiecał Celinie, że nigdy nie zdradzi
tego sekretu? W sumie spędziłam z Nadarem więcej czasu niż
z jakimkolwiek innym mężczyzną. Czy to ojcostwo było
źródłem cierpliwości okazywanej mi przez te wszystkie lata?
A jeśli tak, dlaczego chłopcu nie ofiarowano takich uczuć i
zainteresowania jak mnie?
- Adelko - odezwał się w końcu Nadar, gdy wstaliśmy
oboje powodowani niewyartykułowaną decyzją, by opuścić
ławkę, wyspę wśród pełnego wrzawy morza domokrążców,
akrobatów i szarlatanów sprzedających naiwnym fałszywe
leki. - Milczę, bo za tym wszystkim kryją się nieprzyjemne
wydarzenia. Takie sprawy nie są przeznaczone dla uszu
dziewczyny, młodej kobiety. - Po czym odwrócił się i
przygryzł wargę. - Idź do domu, Adelko - dodał - i nie myśl
więcej o przeszłości, której nam obojgu nie uda się już
odzyskać. Masz ten pierścień - zobowiązałem się słowem
honoru, że wręczę go tobie, gdy się jeszcze kiedykolwiek
spotkamy.
Fakt, że Nadar nie spodziewał się, że do tego dojdzie,
zasmucił mnie jeszcze bardziej i musiałam na niego błagalnie
spojrzeć, gdyż ciągnął tak szorstkim tonem, jakiego jeszcze u
niego nie słyszałam: - Moje dziecko, zdaje mi się, że ślepa
jesteś na prawdę w swym nowym życiu. Plujesz w twarz
dobremu losowi. Wracaj ty do siebie!
Słyszałam już jednak te słowa, wypowiedziane z taką
samą mocą, wiele lat temu. Głos Celiny, niosący się jak
grzmot z biało - różowej sypialni w... w białej willi nad
morzem, podczas gdy ja czekałam, aż pójdziemy wszyscy
razem nad morze, maman, papa i ja. „Wracaj ty do siebie!", a
potem dał się słyszeć głos mężczyzny, o którym ona i Jenny
mówiły, że był moim ojcem - powolny, śmiejący się i
zaprzeczający,
jakoby
mademoiselle
Celina
Varens
wytrzymać miała zaledwie miesiąc w ostrym klimacie
Thornfield Hall. „Jeśli trzeba, mogę tu spędzić całe moje
życie", doszły mnie słowa mężczyzny, dzielącego sypialnię z
maman - oczywiście, kiedy mu na to pozwoliła, a Jenny nie
omieszkała mi donieść, że obcy milord więcej niż raz został
odprawiony z kwitkiem i ani razu nie udało mu się dostać do
łóżka Celiny. Tak więc...
- Dokąd mam wracać? - wykrzyknęłam jak rozzłoszczone
dziecko, za jakie nadal się uważałam. - Gdzie jest mój dom?
Nadar potrząsnął głową, a ja poczułam ogromny ciężar, bo
uświadomiłam sobie, że być może nigdy nie usłyszę od niego
całej historii. - Chodźmy zjeść coś u Flicoteaux i zobaczmy,
czy nadal mają te pyszne dania, które tak lubiłaś -
zaproponował Nadar. - Pamiętasz, jak tam kiedyś poszliśmy...
- I tak, jakbym była nowo przybyłym turystą zwiedzającym
me rodzinne miasto, zaczął opisywać drogę do place de la
Sorbonne. - Nie zajmie nam to więcej niż dwadzieścia minut -
ciągnął podekscytowany, tak jakby naszym jedynym tematem
rozmowy były ulice Paryża, restauracje i inne rozrywki. - No
chodź, Adelko.
Gdy Nadar skończył mówić, a ja stałam uparta i milcząca
jak ośmiolatka, jaką na powrót się stałam, zasłona małej sceny
została odsłonięta, a w tłumie rozległ się pomruk. W ciżbę
ludzką wciskali się nowo przybyli - wszyscy ci samotni
mężczyźni, jak szybko zauważyłam: przeciskali się szybko,
odwracając wzrok, żadne tam idealne rodziny, które
widziałam wcześniej. Jednak Nadar skrzywił się, widząc, jaki
spektakl zaraz się zacznie, i znów pociągnął mnie za rękę.
Szybko zrozumiałam, dlaczego mój stary przyjaciel i
opiekun usiłował zabrać mnie do studenckiej kantyny,
Flicoteaux - miał nadzieję, jak przypuszczam, że w ten sposób
sprawi, że przestanę myśleć o rodzinnych tajemnicach,
utraconych braciach, nieobecnych matkach i całej reszcie. W
towarzystwie młodych ludzi, patrzących w przyszłość,
przeszłość i jej skutki miały w mych oczach stracić ważność -
na to przynajmniej musiał mieć nadzieję biedny Nadar. Teraz,
gdy stałam wrośnięta w ziemię, zdałam sobie sprawę z
brutalności sceny rozgrywającej się przed moimi oczyma,
wśród zgiełku targowiska. Woń smażeniny, służącej za
kadzidło przy takich okazjach i przywodzący na myśl zapach
domowej biedy i małżeńskiej desperacji, przybrała na sile, gdy
żelazna klatka wynurzyła się zza kurtyny, a za kratami
pojawili się bohaterowie wystawieni na ludzki wzrok. - No
dobrze, wyjaśnię ci, o co tu chodzi, Adelko - głos Nadara
rozległ się koło mego ucha, a brzmiał w nim cynizm i obycie,
które słyszałam u niego, gdy przychodzili do jego studia
Gerard albo Charles, jego przyjaciele - czarnowidze. - Ten
potwór - ciągnął Nadar, wskazując na stworzenie, z początku
nie przypominające niemal istoty ludzkiej, które wbiegło do
klatki, a za nim niski, krępy mężczyzna - to jedno z tych
zwierząt, na które woła się „mój aniele", czyli kobieta. Drugi
potwór - i widziałam, że Nadar miał na myśli niskiego,
krępego, goniącego ją mężczyznę - krzyczący z całych sił, to
mąż. Skuł łańcuchami swoją prawowitą małżonkę, jakby była
bestią, i wystawia ją na pokaz na przedmieściach, kiedy tylko
jest jarmark, za zgodą władz miejskich, czego chyba nie trzeba
dodawać...
- Przyjrzyj się temu dokładnie - podjął Nadar, gdy
usunęłam się w tył, by przestać patrzeć na widowisko, które
tak bardzo chciałam obejrzeć zaledwie dwie sekundy temu. -
Ten włochaty potwór przybrał formę dalece niepodobną do
ciebie, droga Adelko. Zobacz, jak chciwie - a ona chyba nie
udaje! - rozrywa na kawałki żywe króliki i piszczące, małe
kurczaczki, rzucane jej przez strażnika. Popatrz, jak ją bije ten
jej mąż, z jakim okrucieństwem odbiera jej ofiarę, tak że przez
chwilę jej wnętrzności ciągną się, uczepione zębów drapieżnej
bestii. Takie są małżeńskie zwyczaje tych dwóch potomków
Adama i Ewy, ma petite. Jesteś pewna, że chcesz w ten sposób
poznać sekrety ludzkiego szczęścia?
Odwróciłam się; nigdy przedtem nie zrobiło mi się tak
niedobrze, jak na widok tego jarmarcznego pokazu
bestialstwa. Chciałam jedynie wziąć Nadara pod ramię i pójść
z nim na place de la Sorbonne. Pragnęłam towarzystwa
śmiejących się studentów; nie mogłam dłużej znieść widoku
dzikiej kobiety i jej męża. Nadar miał rację - powinnam była
odejść, zanim przed moimi oczyma pojawiła się klatka i jej
mieszkańcy.
Jednak w jakiś sposób zdawałam sobie sprawę, gdy przed
moimi oczyma pojawił się widok z najwyższego piętra
Thornfield Hall i zobaczyłam dziką, włochatą kreaturę, w złe
dni będącą potworem zwanym Bertą, a nie moją przyjaciółką
Antoniną - a jej okrutnym strażnikiem nie był papa ani Gracja
Poole, ale inna osoba, tak mi znana, że aż krzyknęłam na głos
wśród ciekawskiego, rechoczącego tłumu - wiedziałam, że
moja własna ciekawość została ukarana powrotem
przygnębienia i samotności, którą czułam, zanim ręka Nadara
poklepała mnie po ramieniu na nabrzeżu Sekwany. Gdyż w
momencie, kiedy moja przerażona pamięć przywołała przed
moje oczy kolejne sceny przedstawiające nieszczęsną
pierwszą żonę monsieur Rochestera - w tym zabieranie jej
jedzenia sprzed nosa (a później, gdy myślano, że już od dawna
śpię, dochodziły mnie odgłosy ciosów wymierzanych pałką,
skowyt i błaganie o litość), zobaczyłam, że dłoń, której
szukałam i którą chwyciłam w tłumie, wcale nie należała do
Nadara. To karzeł stał i krzywiąc, uśmiechał się do mnie,
jednocześnie w odpowiedzi mocno ściskając mi rękę.
Przerażona, odsunęłam się od niego i uciekłam - jednak na
całym terenie jarmarku śladu nie było po Nadarze i tym razem
wiedziałam już na pewno, że mój upór i dziecinność na
zawsze pozbawiły mnie starego opiekuna.
Teraz nie miałam już dokąd pójść. Jenny pewnie była
akurat nad rzeką z młodym Albertem i całą resztą, z którymi
tak usilnie starała się mnie zaprzyjaźnić. Gdy wrócę na
Faubourg Poisonniere, będę bardziej samotna niż
kiedykolwiek wcześniej.
Jednak kojący, cichy głos prowadził mnie, gdy szłam, z
początku bez żadnego celu, i nie należał on do mnie.
Powiedział mi, żebym nie wpadała w panikę, i choć dochodził
do mnie z daleka, wiedziałam, że dobrze mi radził, bym
wróciła do Jenny, a potem zastanowiła się, co dalej robić.
Bulwarami poszłam więc do pokoju, gdzie łóżko w kącie było
- przynajmniej czasami - moim domem. Nie miałam pojęcia,
jak długo jeszcze tu zostanę.
Jenny stała przy oknie, gdy weszłam do pokoju z
ukośnymi krokwiami, gdzie dziś, jak gdyby z okazji
narodowego święta, które wyprowadziło tłumy na ulice, unosił
się silny odór smażonego jedzenia i słoneczne światło padało
na pęknięcia w ścianach, pajęczyny i kurz. Musiała wyglądać
za mną - zdaję sobie z tego sprawę i nagle nachodzi mnie
poczucie winy, uczucie, którego wcześniej nie zaznałam w
obecności Jenny, wyznawczyni zadowolenia z siebie i
robienia tego, na co się ma ochotę, bez względu na reakcje
innych. Wygląda na to, że zrezygnowała ze swego
przyjemnego wieczoru - w jej przypadku oznaczało to
rozmowy z innymi kobietami o wolności i rewolucji - na
pokładzie rzecznego parowca, by pocieszyć mnie po śmierci
Celiny. Widziała, jak wielkiego doświadczam smutku, i
postanowiła wziąć w karby swój własny. Gdy odwróciła się
od okna i podeszła do mnie, po raz pierwszy od kiedy byłam
dzieckiem poczułam miłość do tej przysadzistej, starzejącej
się aktorki: w sumie oddała Celinie wszystko, co miała; i jak
ja, została opuszczona, by oddać się nowej, fascynującej pasji.
- A - powiedziała Jenny bez żadnego wstępu, tak jakbym
wyszła z pokoju zaledwie przed chwilą, a wszystkie dzisiejsze
przedziwne wydarzenia nie miały w ogóle miejsca. - Nadar
dał ci pierścień, jak widzę. - Ujęła mą dłoń i ściągnęła sygnet
z palca. Szybkim ruchem otworzyła medalion i - podczas gdy
ja ze wzrastającym wzburzeniem przekonywałam się, że
żadna z tajemnic dotycząca ukrytych portretów Celiny nie
była jej obca - odsunęła delikatną złotą płytkę, by odsłonić
maleńki obrazek. - I pokazał ci to dzisiaj? - ciągnęła Jenny
swym szorstkim głosem, tak jakby pytała mnie, czy
posypałam dłonie talkiem przed wejściem na wysoko
zawieszony trapez. - Wnoszę, że podał ci nazwisko brata?
- Nazwisko? - Nagle ogarnęła mnie fala zmęczenia, jakiej
nigdy wcześniej nie czułam, nawet po dwóch występach w
teatrze z tańcem na linie. - Chyba wystarczy już to -
powiedziałam, ale poczułam słabość w głosie, gdy to
mówiłam - że mam brata? Widziałam go, wiesz, na widowni z
papą... - I powróciły mi siły na myśl, że w sumie mam
prawdziwą rodziną, rodzinę taką jak te na jarmarku, i że mój
ojciec i mój brat przyszli mnie zobaczyć, jak tańczę wysoko
ponad sceną.
- Wiem, szłam za tobą do Funambules - rzuciła krótko
Jenny, a mnie po raz drugi ukłuło poczucie winy, że jej dzień
spisków politycznych ulotnił się wobec troski o mnie. - Ja... ja
się bałam, że możesz spaść... - I odepchnęła mnie zaraz, gdy
podeszłam, by podziękować jej za wspaniałomyślność. -
Widziałam ich tam - zagraniczny milord i twój brat bliźniak,
młody Lucien. Tylko że Lucien nie jest synem twego ojca.
- Ale przecież - zaprotestowałam - właśnie potwierdziłaś,
że jest moim bratem bliźniakiem. Lucien... - I zorientowałam
się, że nie znam nawet imienia mego brata, nowego członka
tej wspaniałej rodziny, którą stworzyli dla mnie Nadar i Jenny,
by wynagrodzić mi być może stratę Celiny. - Lucien -
dodałam i spodobało mi się brzmienie jego imienia, mogłam
wyobrazić sobie, że wybrała je maman. - Nazywa się Lucien
Varens?
- Słuchaj mnie, dziecko - rzekła Jenny i coś z tego
niepokoju i strachu o mnie, który musiała czuć przez cały
dzień, widać było na jej twarzy, gdy podeszła blisko, a
miniatury nie większe od oczka w pierścionku spoczywały w
jej dłoni. - Weź swój portret i odwróć go. Spójrz, co jest po
drugiej stronie.
Było to dziwne uczucie, trzymać w ręku nieskończenie
mały portret dziecka z brązowymi lokami i uśmiechniętą
twarzą, które wiele lat temu było „la petite Adele", ukochaną
córką wielkiej wodewilowej aktorki Celiny. - Co teraz
widzisz? - nalegała Jenny, gdyż obrazek, wielkości paznokcia
mego małego palca, na spodzie miał misterny wzór wyryty w
delikatnej złotej pokrywie. - Przyjrzyj się uważnie - znajdziesz
tam to, czego szukasz.
Zrazu nie byłam w stanie odczytać wijących się znaków,
tak były małe. Wyglądało to tak, myślałam zdumiona, jakby
na gładkiej powierzchni z tyłu portretu dziecko nagryzmoliło
rysikiem coś, co miało przypominać las albo splecione węże.
Litery, gdyż one to były, jak powoli udało mi się zorientować,
były tak poskręcane, że byłam w stanie jedynie rozpoznać
literę F, czy coś, co ją przypominało, wysoką i otoczoną przez
inne kształty, wznoszące się i opadające po obu jej stronach.
- Tak, tak - rzuciła Jenny i nie była już w stanie dłużej
skrywać swego zniecierpliwienia. - A to? - Wskazała na
maleńki kształt, a wtedy wreszcie dostrzegłam E, greckie E,
jakiego pisać uczyła mnie Jane w pokoju szkolnym w
Thornfield, a potem F, ozdobne jak pawie pióro i stojące
prosto
przed
R,
które,
samo
odwrócone
plecami,
przyćmiewało resztę swym kunsztownym kształtem. - EFR -
przeliterowała mi Jenny, tak jakbym na powrót była małym
dzieckiem. - Edward Fairfax Rochester. Twój papa złożył
swój podpis, uznając cię za swoje dziecko, Adelko. Teraz
spójrz, co jest na odwrocie miniatury Luciena. Co tam
widzisz?
Pamięć jest znana z tego, że zawodzi, i tego dnia, w
duchocie i upale w pokoju Jenny na poddaszu na Faubourg
Poissoniere, nie mogłam Przysiąc, że szybko przypomniałam
sobie powóz, co pewnego dnia zabrał nas, maman i mnie, na
wyścigi w Longchamps. W myślach zobaczyłam służalczego
stewarda tych wyścigów i spostrzegłam, jak wyniośle
przywitał się z Celiną (którą rozpoznałam od razu) - już w tak
młodym wieku pogardzał ludźmi, co nie wywodzili się z
szeregów arystokracji. Zobaczyłam konie ustawione w
szeregu i usłyszałam moje własne okrzyki radości, gdy koń
wicehrabiego wyskoczył do przodu i jako pierwszy przybiegł
do mety.
Tak, to wicehrabia. Oczywiście! Znów zobaczyłam powóz
jadący do domu i otwarte drzwi, trzymane przez sługę, z
herbem lśniącym w popołudniowym słońcu. Herb
wicehrabiego, pełen wdzięku i arogancji podobnie jak inicjały
papy z tyłu mego portretu, zdobił podobiznę chłopca,
będącego, jak mi powiedziano, moim bratem bliźniakiem.
- Twoja matka była przekonana - powiedziała cicho
Jenny, gdy podeszłam do okna, by spojrzeć na prawdziwy
świat, o tyle prostszy, jak wtedy uważałam, niż powiązania w
rodzinie, w której teraz wylądowałam - twoja matka była
pewna, że Lucien był dzieckiem wicehrabiego, a ty byłaś
córką Anglika, co przybył do Francji, by złamać jej serce - tak
przynajmniej często o nim mówiła. Przypomnij sobie, Adelko,
a zrozumiesz, dlaczego Nadar, który także kochał Celinę, jak
o tym dobrze wiesz, nie mógł się zdobyć na powiedzenie ci
tego.
Zamknęłam oczy, nadal stojąc przy niskim mansardowym
oknie nędznego pokoju Jenny, i na nowo cały dzień na
wyścigach spędzony z wicehrabią przesunął mi się przed
oczyma. Tym razem zauważyłam długą nieobecność maman i
jej kochanka; nie było ich pół godziny co najmniej, w tym
czasie zaś mieli szukać dla mnie cukierków, abym mogła się
nimi delektować podczas długiej drogi powrotnej. Szukałam
ich, choć oni o tym nie wiedzieli, i weszłam do zakrytej loży
na królewskiej trybunie... i wtedy ich zobaczyłam, maman
miała zaróżowione policzki i rumieniła się, a wicehrabia
promieniał, co u niego, jak zrozumiałam już wcześniej,
oznaczało, że dostał od swej uwielbianej Celiny coś równie
dobrego, jak małe słodkości.
- Tego dnia, kiedy nie zabrali cię ze sobą na Longchamps
- podpowiedziała mi Jenny. - O Boże, Adelko, wtedy, kiedy
milord wpadł w straszny gniew: dzień, którego z pewnością
nigdy nie zapomnisz.
I znów, chociaż przyznaję się do tego ze wstydem, na
myśl przychodzi mi wspomnienie orzechów w czekoladzie:
jak bardzo miałam na nie ochotę i choć bałam się, że
mężczyzna, którego kazano mi nazywać papą, będzie w złym
humorze, miałam odwagę, by pójść wprost do niego, na
balkon domu przy rue Vaugirard i bez żadnych wstępów
poprosić o cukierek. Słyszę jego pełen złości śmiech, gdy
rzuca twarde migdały na dach oranżerii, o którą prosiła go
maman, i jego pełne zadowolenia prychnięcie, gdy tłukło się
szkło i spadało w kawałkach na ziemię.
Nagle dostrzegam powóz - prawdopodobnie zanim widzi
go monsieur Rochester - chociaż na pewno zauważa, tak jak
ja, jaki wyraz twarzy mają wychodzący z niego wicehrabia i
Celina. W mgnieniu oka wszystko staje się jasne dla
zagranicznego milorda: wie przecież, co oznacza wyraz
zaspokojonego pożądania na twarzach obydwojga. Jednak ja
usiłuję powrócić pamięcią do dnia, kiedy pozwolono mi
pojechać razem z Celiną i jej francuskim kochankiem,
powraca mi przed oczy obraz loży na królewskiej trybunie,
drzwi za aksamitną zasłoną i porozrzucane na kanapce z tyłu
loży pończochy, halki i koronki, w które maman, jak
widziałam, stroiła się wcześniej tego dnia.
Teraz zmuszam się do tego, by przypomnieć sobie, co się
stało w domu maman, zanim milord wyrzucił ją na ulicę i
zdemolował pokoje, a my uciekłyśmy z płaczem, by odszukać
Jenny. Wicehrabiego wezwano na pojedynek - tak, to
pamiętam bardzo dobrze. Ale maman - jak mogła dać się
złapać Anglikowi, który zaniósł ją do jej buduaru, już na wpół
zniszczonego przez wściekłego z zazdrości milorda? Czy nie
zakryłam oczu, modląc się, by potwór jej nie zabił, podczas
gdy jej krzyki odbijały się echem po całym domu,
opuszczonym przez służących, jak tylko pojawiły się pierwsze
oznaki nadciągającej burzy? I czy te krzyki nie przekształciły
się przypadkiem w jęki rozkoszy, czego wtedy nie chciałam
przyjąć do wiadomości?
Potem przypomniało mi się, jak maman powiedziała mi z
opuszczonym wzrokiem o tym, jak monsieur Rochester zastał
ją z kochankiem po raz pierwszy - jak dzisiaj, przybyli
powozem pod same drzwi, myśląc, że protektor Celiny jest
daleko stąd, w Yorkshire. „Edward wziął bat z oszklonej
gablotki", powiedziała maman, a ja przypomniałam sobie, że
po raz pierwszy w życiu się od niej odsunęłam. - To tego
właśnie dnia, ma petite, zostałaś poczęta. Jako dziecko cyrku,
to na pewno.
Jednak nie powiedziała mi o innym skutku tej pierwszej
przejażdżki na Longchamps. W ciągu jednego popołudnia
zostali poczęci oboje, Lucien i Adelka. Jenny przemierzyła
pokój, stąpając po ruchomych deskach, i pogłaskała mnie po
policzku. - Twoja matka była tego pewna. - Zwiesiłam głowę,
przyjmując w końcu tę prawdę. - Tak więc twój brat był
wychowywany przez wicehrabiego - łagodnie ciągnęła Jenny -
a monsieur Rochester zajął się tobą. Dlaczego nie zostałaś
tam, gdzie się o ciebie troszczono, Adelko? Nie mogę
zrozumieć, czego szukasz tu w Paryżu?
- Mojej mamy - odparłam, a piekące łzy pociekły tego
dnia już po raz drugi po mych policzkach, jak u Pierrota na
końcu przedstawienia.
- Ona nie żyje, Jenny
- Ale gdzie jest? Muszę to wiedzieć.
- Powinnaś była pójść do starej wiedźmy, La Cibot -
odrzekła zgryźliwym i lekceważącym tonem Jenny,
wróciwszy do swego dawnego ja. - Ale oczywiście ty tego nie
zrobiłaś.
Faktycznie, nie pomyślałam, że La Cibot może okazać się
pożyteczna - wytłumaczyłam, że zamiast do niej, udałam się
do teatru i nie chciałam się spóźnić.
- I zobacz, co tam znalazłaś - odrzekła na to Jenny, w
końcu zanosząc się śmiechem. - Ta czarownica mogła cię była
ostrzec; nie musiałabyś wtedy ujrzeć tego, co zobaczyłaś,
wisząc głową w dół na trapezie!
- Wobec tego chodźmy do niej teraz - zaproponowałam.
Istnieją takie twarze, które zdają się stanowić tak
integralny element danego pokoju czy domu, że trudno je
rozpoznać w innym otoczeniu. Okrągły stół z opadającym
obrusem z frędzlami; lampa z przekrzywionym abażurem;
zasłony, co nigdy nie zatrzymają dostępu słońca, nawet jeśli
zaciągnie się je tak mocno, aż stara, dwudziestoletnia bawełna,
zaprotestuje ogłuszającym trzaskiem rozdzieranej materii,
stanowiły taką samą część wizerunku La Cibot w mej pamięci,
jak siwe włosy rzadkie na czubku głowy i wyłupiaste oczy
osadzone pod krzaczastymi brwiami. Nie wspominając już o
ropusze, kogucie i kryształowej kuli, ukrytej pod zielonym
suknem na podręcznym stoliku, również pokrytym zatęchłą
tkaniną. Gdy zmierzałyśmy z Jenny szybkim krokiem w
kierunku biednej dzielnicy za Montmartre, doszłam do
wniosku, że La Cibot stanowiła stały element mego życia -
jako ta, która wręczyła mi szkło powiększające, z pomocą
którego wykrzesałam płomienie, groźne i zachłanne, a tym
samym spowodowała me wygnanie z Thornfield Hall.
Sprawiło mi to więc ulgę, gdy przekonałam się, że w
mieszkaniu starej wiedźmy nic się nie zmieniło, a ona zdawała
się mnie rozpoznawać po tylu latach, kiedy to maman, Jenny i
ja po raz pierwszy do niej przyszłyśmy, z determinacją
oczekując porady co do naszej przyszłości i losów la petite
Adele.
- Widzę śmierć i prawie śmierć w kartach, moje dziecko -
oświadczyła La Cibot, gdy pojawiła się paczka kart do tarota i
jasne, przerażające obrazy rozlały się na obrusie z frędzlami. -
Ton pere (Ton pere (fr.) - twój ojciec.) - on jest w Paryżu,
prawda?
Jenny
i
ja
skinęłyśmy
głowami,
obie
ze
zniecierpliwieniem oczekując, kiedy dowiemy się, gdzie
możemy odnaleźć monsieur Rochestera, teraz, gdy
wiedziałam, że zostałam przez niego zaakceptowana po
narodzinach. No i maman - a miałam dziwne wrażenie, że La
Cibot wie także, gdzie ona była, czy to we Włoszech, czy tu,
w ponurym grobie na Pere Lachaise, gdzie zabrał mnie raz
Gerard, ze swoim krabem drepczącym za nim na smyczy, by
poprzechadzać się wśród imponujących grobowców.
- Muszę się dowiedzieć, czy mój brat mnie nienawidzi -
powiedziałam, i gdy to mówiłam, poczułam, jak czerwienieję
aż po nasadę włosów. Miałam przecież prawo to wiedzieć, na
pewno, czy chłopiec o twarzy, według mnie, w połowie
podobnej do mojej, a w połowie do twarzy wicehrabiego,
takim, jakim go znałam w tych odległych czasach na rue
Vaugirard, pała do mnie nienawiścią, do mnie, córki zabójcy
jego ojca.
Na nowo przeżyłam pojedynek, patrząc w oczy starej
wiedźmy przez stół, i wiedziałam, że ona widziała go także:
świt, rosa na wysokiej, sztywnej trawie, i dwaj mężczyźni z
sekundantami odmierzający kroki.
- Adelko - La Cibot wyciągnęła do mnie rękę i
zobaczyłam, że była tak brązowa i usiana plamami jak
ropucha, co siedziała ze spuszczoną głową przy misce z wodą
w najciemniejszym kącie pokoju. - Twój ojciec nie zabił
swego przeciwnika. Widać to było w szklanej kuli -
wicehrabia upadł, stracił przytomność i uznano go za
zmarłego. Ale widziałam, jak oprzytomniał... Otworzył oczy
w kostnicy i odratowano go. - Zwróciła się do Jenny, która
cicho siedziała na niskim krześle bez poręczy, z obiciem
opadającym po bokach; przy jednej z nóg brakowało łapy z
pazurami, tak że wydawało się, iż Jenny siedzi przekrzywiona,
podobnie jak krzywo patrzyła na wizje starej wiedźmy. - Czy
ten mężczyzna, co to został postrzelony i zraniony przez
milorda, o którym mi mówiłaś, żyje?
- Tak, żyje - potwierdziła Jenny, nadal mówiąc najciszej,
jak mogła. - Gdy Adelka przybyła do Paryża, bałam się, że jej
ojciec podąży jej śladem - jak też się stało - i że zostanie
aresztowany za zamordowanie wicehrabiego...
Musiałam wtedy wykrzyknąć, gdyż Jenny wstała z
uszkodzonego krzesła i podeszła do La Cibot, a na jej twarzy
malowały się triumf i radość. - Masz rację, Cibot! Poszłam
prosto na rue Jacob, do domu z długim ogrodem i Świątynią
Miłości, gdzie moja ukochana Celina zwykła była
przesiadywać z wicehrabią letnimi wieczorami...
- Tak - usłyszałam mój własny głos, silniejszy, niż mi się
dotychczas wydawał. - I co tam zobaczyłaś, Jenny?
- Spojrzałam ponad murem - powiedziała Jenny chicho, w
przeciwieństwie do mnie, gdyż ja mówiłam głośno i wyraźnie.
Otarła oczy, zanim podjęła wątek. - I zobaczyłam
wicehrabiego, i zrazu wzięłam go za ducha. Bo wiesz - rzekła,
zwracając się do mnie z nagłą determinacją - gdy monsieur
Rochester opuścił Paryż, a Celina oczywiście uciekła na
południe, nie było sposobu, by sprawdzić, czy drugi uczestnik
tego pojedynku przeżył, czy zmarł. Dopiero gdy policja
przyszła szukać twego ojca, domyśliliśmy się najgorszego.
- Wicehrabia, by wydobrzeć, udał się do swej wiejskiej
posiadłości - objaśniła La Cibot i zachichotała. - Ale ty,
Adelko - ty także musisz wrócić do domu, jeśli chcesz
odzyskać swą duszę i swą prawdziwą tożsamość. Po pierwsze,
jednak, musisz odnaleźć swą matkę i się z nią pożegnać.
Przyszłaś, by mnie o to właśnie poprosić, prawda?
- Gdzie ona jest? - spytałam i teraz, po raz trzeci tego
dnia, wybuchnęłam płaczem i szlochałam, tak jakby to nigdy
się nie miało skończyć. - Chcę tylko maman; nie wiem, gdzie
jest mój dom, to jak mam ją znaleźć i gdzie mam pójść?
- Poczekaj - rozkazała La Cibot surowo, rozkładając
podłużne karty na stole. - Przyszedł czas, żebyś ruszyła z
miejsca - a twoja pauvre mere (Pauvre mere (fr.) - biedna
matka.) przychodzi do mnie, by ci powiedzieć, że musisz
pokochać teraz nową przyjaciółkę, przyjaciółkę, która nie
zabierze ci jej obrazu z twego serca. I widzę teraz, jak karty
tworzą wizerunek wody, księżyca i podróży przez morze, że
znajdziesz Celinę w twoim domu, tutaj, przed wyjazdem do
twego domu za morzem.
- Tutaj mam jakiś dom? - spytałam i wiedziałam, że
zabrzmiało to głupio.
- Pamiętasz, gdzie jest twój dom, Adelko - powiedziała
Jenny, a jej głos nie był szorstki, lecz czuły. - Idź tam teraz.
Idź do domu.
Zostawiłam Jenny pochyloną nad kartami tarota ze starą
Cibot i wyszłam na ulicę. Zapadał zmierzch, jak kurtyna w
Funambules, gdy clowni i akrobaci, wiedząc, że zaraz opadnie
za nimi, doskonalą swe popisy: kolorowe piłki wyżej lecą w
górę, mężczyźni z czerwonymi nosami przewracają się i robią
salta aż do samej krawędzi sceny, a Pierrot, idąc jak we śnie,
dostaje kopniaka, który posyła go, w obrotach, za kulisy.
Tego majowego wieczoru w Paryżu czuć było ten
frywolny nastrój całkowitego oddania się i zapomnienia, gdy
wyruszyłam na poszukiwanie mego ojca i domu. Młodzi
kochankowie spacerowali objęci, pod kasztanami, z których
śnieg kwiatów opadał im na głowy. Stoiska z ostrygami i
oursins, jeżowcami, kulkami złożonymi z czarnych kolców i
wyschniętego różowego ciała, ustawione były na rogach
gwarnych ulic, wraz z tysiącami kwiatów, przez co zapach róż
i konwalii mieszał się z ostrą wonią morza. Wystawy
sklepowe, oświetlone gazowymi latarniami przy bulwarach,
odsłaniały przemianę, miłość i upadek prezentowanym
asortymentem obcisłych jedwabnych staników i wydętych
spódnic. Przy rzece na quai des Grands Augustins, stoiska z
książkami tworzyły bibliotekę na świeżym powietrzu, a
kawiarnie, co rozrzuciły swe krzesła i stoły aż do samego
muru nabrzeża, serwowały wino ochłodzone dokładnie do
właściwej temperatury.
Tego wieczoru wszystko w Paryżu było takie, jak trzeba -
oprócz zagubionej dziewczyny chodzącej w kółko, niezdolnej
stawić czoła przeszłości ani przyszłości, odmawiającej
powrotu do domu, a jednocześnie pragnącej tego bardziej niż
czegokolwiek na świecie. Każdy bowiem, kto wychodził dziś
na miasto, w tę heure bleue (Heure bleue (fr.) - czas
poprzedzający świt, dosł. niebieska godzina.), co opadła na
Paryż, wiedział, do jakiego domu powróci, gdy zapadnie w
końcu noc. Jednak ja, osoba znana w całym swym krótkim
życiu jako „mała Adelka Varens", nie miałam gdzie pójść.
Było to bowiem niepojęte, by dom, zniszczony przez
mego ojca tak dawno temu, stał jeszcze i powitał mnie ciepło,
jak to czynił kiedyś.
Z wściekłości powodowanej zazdrością zniszczona została
najpierw ładna oranżeria, ulubione miejsce do wypoczynku
mojej matki, pomiędzy jej długimi, męczącymi występami w
teatrze; następnie, przy udziale zimnej kalkulacji, którą już
niejednokrotnie widziałam wśród bogatych, dom sprzedano
lub ogołocono ze wszystkich mebli i błyskotek, kiedyś
kupionych dla niej z miłością i radością. Nie może być tam dla
mnie domu, co by nie mówiła czarownica Cibot.
Czyżby ona i Jenny popychały mnie w kierunku
wicehrabiego? Czy wierzyły, mimo wszystkich gestów
czynionych przez monsieur Rochestera i ozdobnych liter
wygrawerowanych na spodzie mej maleńkiej podobizny, że
naprawdę jestem bliźniaczką Luciena - że jedynym powodem,
dla którego znalazłam się w Thornfield Hall - była zachcianka
angielskiego arystokraty, chcącego być może zrobić wrażenie
na wielkiej damie takiej jak mademoiselle Blanka Ingram?
Czy całe moje pragnienie, by być kochaną i właściwie uznaną
przez mego ojca, ma pozostać niezaspokojone?
Strasznie było o tym myśleć, jednak ruszyłam od lewego
brzegu Sekwany do rue Jacob i gdy zmrok zapadał w starych
uliczkach quartier (Quartier (fr.) - dzielnica.), pozwoliłam
zwolnić moim krokom, aż w końcu spojrzałam przez mur,
niemal tak wysoki jak ja, który otaczał podłużny ogród. Mur
był trochę niższy przy domku letnim ozdobionym filarami,
który pewnie był miejscem schadzek mej ukochanej maman i
jej kochanka; zatrzymałam się, by przyjrzeć się powyginanej
ławce biegnącej wzdłuż muru i kamiennemu stołowi, na
którym maman być może opierała książkę, by czytać na głos
wiersze, co bardzo lubiła.
Wieczór był cichy, słychać było jedynie gruchanie gołębi,
a ten spokój przypomniał mi wieś, leżącą za Fontainebleau
albo Chantilly, gdzie jeździliśmy, wicehrabia, maman i ja.
Serce skoczyło mi więc w piersi, gdy jakaś postać, niemalże
niewidoczna w zapadających ciemnościach, podniosła się z
ławki w najdalszym kącie Tempie de 1'Amour, i poszła,
wzdychając, w kierunku oświetlonych okien domu. Nie
miałam wątpliwości, że był to wicehrabia: był starszy, a jego
prawa ręka, w eleganckim białym jedwabnym temblaku,
przylegała do ciała. Jednak wiedziałam - jak wtedy, gdy
zobaczyłam chód jego syna, Luciena, i teraz, widząc, jak on
sam chodził, linię jego szczęki i nosa, gdy odwrócił się, by
spojrzeć na świątynię, jakby czuł tam czyjąś obecność:
wszystkie te gesty od razu rozpoznałam u jego syna - że
wicehrabia był ze mną tak związany, jak jakikolwiek
przechodzień na ulicy. Jeśli kimś jestem, jestem córką Celiny
Varens i Edwarda Fairfaxa Rochestera. Ta zamglona
osiemnastowieczna scena - świątynia, stary dom i cała reszta -
nie ma ze mną nic wspólnego. To nie jest mój dom.
Z nowym celem idę więc teraz na Montparnasse, do
dzielnicy, którą omijałam w moich wszystkich chaotycznych
wędrówkach po zostawieniu Jenny u La Cibot. Przechodzę
przez szeroką aleję, gdzie jako dziecko stałam, gapiąc się na
wytworne damy, jak przejeżdżały w swych powozach. Ze
spuszczoną głową i szybkim krokiem, jak pielgrzym
zbliżający się do celu, świętego miejsca, gdzie ofiary muszą
zostać złożone, a grzechy odkupione, zbliżałam się do długiej
ulicy, zwanej rue Vaugirard.
I gdy idę wzdłuż chodnika, który wydaje mi się tak
nieskończony, jak kiedy miałam pięć lat, widzę nasz dom po
prawej stronie, wysoki mur chroni podwórze przed wścibskim
spojrzeniem, teraz nawet pokrywa go grubsza warstwa
bluszczu niż wcześniej, jednak poza tym pozostał
niezmieniony, aż do zielonych drzwi, lekko zniszczonych,
wstawionych w mur.
Moje serce bije szybko, i ręką, która wie, co robić, szukam
klucza na występie w murze, ukrytego przed ludzkim
wzrokiem za bluszczem. Jest tam - oczywiście, że tam jest! - i
ze zgrzytliwym, opornym dźwiękiem (bo klucz zardzewiał do
tej pory), obraca się w zamku i drzwi się otwierają.
Widok podwórza z początku sprawia, że myślę, iż
weszłam do nie tego domu, co trzeba. Zamiast roślin w
doniczkach, pelargonii będących dumą Jenny i wysokich róż,
co je maman hodowała wzdłuż tylnej ściany, stoi wysoki
pomnik z białego marmuru; umieszczony jest na cokole, co
wywyższa znacznie figurę ponad ludzki wzrost. Klematis i
kapryfolium, wspinające się po kratownicy wokół podwórka,
czynią altankę z tej świątyni poświęconej bogini, a w
powietrzu unosi się mocny zapach.
Bogini, która lśni bielą w ostatnim błękicie tego wieczoru,
to Celina - maman ożywiona i promieniejąca - a u jej stóp, na
klęczkach, z głową w dłoniach, papa, takim, jakim go znałam,
jak jeszcze byliśmy razem szczęśliwi: papa, maman i ja. W
jego spojrzeniu nie ma arogancji ani próżności i patrzy na
mnie, gdy wchodzę do jego świątyni, z miłością i
zrozumieniem. Potem wstaje i podchodzi, by wziąć mnie w
ramiona.
Nie mogę tu opisać szczęścia ani radości, które rysują się
przede mną, teraz, gdy razem z papą mamy wyjechać razem
do Anglii.
Wiem tylko, że pamięć papy o Celinie, o domu i ogrodzie
z pięknym pomnikiem, połączyła się z przekonaniem o
wiernej, stałej miłości Jane, co w końcu pozwoliło mi poznać
prawdziwą naturę miłości. Jane - właścicielka spokojnego,
cichego głosu, która w końcu przywiodła mnie tutaj, bym
odnalazła moją przeszłość i przyszłość - zostanie moją
towarzyszką i przewodniczką. Bez wątpienia papa kochał
kiedyś Celinę, a jego żal, że tak ją kiedyś potraktował,
pozostanie w nim na zawsze. Moje uwielbienie dla niej także
zostanie częścią mnie, aż po kres mych dni. Jednak z pomocą
nieśmiałej, skromnej dziewczyny, która na początku była
tylko guwernantką w Thornfield Hall, rozpoczniemy kolejny
etap naszego życia.
20
Pani Fairfax
Wkrótce wszystko będzie gotowe do wesela, jakiego w
Yorkshire nie widziano od dziesięciu, a może i od stu lat.
Sprowadzone zostaną lilie i goździki wyhodowane w
szklarniach, aby stały w wielkim hallu i sypialni panny
młodej; kaplicę udekoruje się czerwonymi i białymi różami,
symbolizującymi dwie wielkie posiadłości, połączone w
końcu świętym węzłem małżeńskim. Zamówiono łososia i
sarninę, aż z Wyżyny Szkockiej; wina i szampan przywiezione
zostaną natomiast z Londynu.
Ostatnie tygodnie upłynęły tu, w Thornfield Hall, na
wiosennych porządkach. „Musi pani wrócić do nas, kuzynko
Fairfax", stało w liście od pana Rochestera, który lord Doune
wręczył mi pewnego mroźnego poranka nie tak dawno temu
(panujące tu zimno niezbyt dobrze wpływa na mój
reumatyzm, a przepowiadano, że ma trwać aż do maja). „Moja
żona ucieszy się, widząc panią jako gospodynię we dworze, w
formie podobnej jak poprzednio. Dwie pokojówki, Lea i
Gracja Poole, nie pracują już u nas, chcemy więc, by pomogła
nam pani w zatrudnieniu nowych ludzi z Sheffield lub z
wioski Whitcross. Proszę poinformować panią Rochester,
kiedy pani zamierza przyjechać: wyjeżdżam teraz do Francji i
mam nadzieję z radością powitać panią po mym powrocie".
Całą drogę na południe od zamglonej wyspy na
Hebrydach rozmyślałam nad swoim planem działania po
przybyciu do domu, którym zajmowałam się tak długo i który,
na prośbę pana, musiałam opuścić w pośpiechu po
udaremnionym „ślubie" pana Rochestera i guwernantki.
Prawdą jest, że ofiarował mi pisemną obietnicę łożenia na me
utrzymanie: w naturze mego kuzyna Edwarda leży troska o to,
by żaden z jego krewnych nie był głodny, mogłam więc żyć
szczęśliwie na emeryturze po opuszczeniu służby u lorda i
lady Doune. Jednak nie leżałoby to również w mojej naturze,
gdybym odmówiła miłej propozycji pana Rochestera
zatrudnienia mnie tutaj, w Thornfield, tak jak nietypowe dla
niego byłoby pozostawienie mnie bez środków. Skwapliwie
przyjęłam więc propozycję i przybyłam na południe jakiś
miesiąc temu, aby zatrudnić służbę, jak mi polecił, i
wysprzątać dom, potrzebujący pilnie mydła, pasty, szczotek i
szmat do szorowania.
Pani Rochester powitała mnie na frontowych schodach
dworu, podobnie jak ja wyszłam ją powitać całe siedem lat
temu, kiedy po raz pierwszy przybyła tu, by uczyć małą
Francuzeczkę, którą pan Rochester powierzył mojej opiece. -
Witamy w Thornfield, droga pani Fairfax - takie były
pierwsze słowa młodej damy, która, od ślubu po smutnej
śmierci pierwszej żony pana Rochestera, została panią tego
wielkiego domu. - Dałam pani dawny pokój i mam nadzieję,
że miło go będzie pani znowu zająć. Zobaczy pani jednak, że
w wyniku odbudowy domu po pożarze boczna biblioteka i
buduar zostały powiększone i dodane tam zostało okno,
wychodzące na park. Mamy nadzieję, że zadowolą panią te
pokoje.
W odpowiedzi złożyłam głęboki ukłon, gdyż, przyznaję,
trudno mi było wyrazić w tej chwili wdzięczność, gdy stałam
twarzą w twarz z tragiczną wybranką mego biednego kuzyna.
Ta młoda kobieta - która nadal ma wygląd dziecka, jeśli sądzić
z jej powierzchowności (choć jest ciężarna i nie wstydzi się
tego), w sukni przypominającej bardziej bezrękawnik
dziewczynki, a nie suknię, odpowiednią dla pani tak
wspaniałej posiadłości - to chucherko z wdziękiem życzyło mi
miłego poranka, po czym stwierdziło, nalegając, że zaniesie
moje dwie torby na drugie piętro, do moich pokoi. John, stary
służący, który opiekował się kuzynem Edwardem w Ferndean
Manor i wcześniej w Thornfield, nie spojrzał mi w oczy, gdy
szłam za nią, protestując całą drogę. Panna Eyre - jak ją
wcześniej wszyscy nazywaliśmy - wprowadziła bez wątpienia
nowe porządki we dworze.
Dzisiaj, po oczyszczeniu stołu w jadalni, fatalnie
zaniedbanego, obawiam się (czy nowa pani Rochester,
wykorzystując słaby wzrok męża, lekceważy podstawowe
wymogi czystości w domu?), że będę musiała zacząć
realizować mój plan. Odpowiednim momentem do rozmowy z
moją panią będzie czas po posiłku w południe - jeśli jej syn
biega w kółko po pokoju, trudno się skupić na podejmowaniu
decyzji. Mały po południu zabierany jest zwykle na ryby lub
na spacer, gdyż nawet pani R, jak nazywa ją służba, jest w za
bardzo zaawansowanej ciąży, by dotrzymać kroku
biegającemu chłopcu.
Rozejrzałam się więc raz jeszcze po czerwono - białym
salonie, lśniącym teraz od mojej pracy, od mahoniowych
bocznych stolików do zegara z pozłacanego brązu stojącego
na kominku, i podeszłam blisko do zasłon, co stale robiłam
pod nieobecność pana Rochestera za granicą. Ten wielki pokój
do przyjmowania gości, mieszczący wielkie skarby jego
niezrównanej rodziny, to nie jest odpowiednie miejsce dla
Jane Eyre, by siedziała w nim sama. Nie urodziła się w
odpowiedniej rodzinie, by być godną takiego otoczenia: czuje
się lepiej w małych salonikach na górze.
Jest jeszcze inna przyczyna, dla której dzisiaj jest ostatnia
okazja, bym mogła porozmawiać z madame. - Ach, kochana
pani Fairfax, mam tak wspaniałe wiadomości - zawołała do
mnie pani R wczorajszej nocy, gdy wchodziłam po schodach
do mego nowego buduaru. - Edward wraca jutro z Francji.
Ach, kuzynko, on przywiezie ze sobą Adelkę! Odnalazł ją
tam, jak się spodziewałam! Mogę wejść i zostać u ciebie
chwilę, gdy będziesz piła herbatę przed położeniem się spać?
Nie lubię takiego spoufalania się między panią a służbą,
nawet jeśli zadowolona jestem z mego stanowiska gospodyni,
a mój mąż był dalekim krewnym właściciela Thornfield Hall.
Lubię znać moje miejsce i mój wyraz twarzy musiał o tym
świadczyć. Poza tym, jak na pewno wie o tym Jane, policja
czeka, by przesłuchać jej męża na okoliczność prawdziwej
przyczyny śmierci jego pierwszej żony, Berty, i niedawnego
odkrycia jej ciała na polu rzepy za stajniami. Nie ma zbyt
wielkich powodów, jak musi zdawać sobie sprawę moja pani,
by wyrażać radość z powodu nagłego powrotu pana
Rochestera do jego rodowej siedziby.
Tak więc dzisiaj zapukałam do drzwi skromnego saloniku,
wysoko pod krokwiami w Thornfield Hall, gdzie Jane
rozkłada swe książki i papiery - cały czas czyta i studiuje,
choć nie ma ku temu powodu, teraz, kiedy jest żoną
najzamożniejszego posiadacza ziemskiego w zasięgu wielu
mil (pan Rochester, co mnie zasmuca, byłby trzy razy
bogatszy, gdyby postąpił rozsądnie i ożenił się z panną
Ingram, o co zawsze się modliłam). Cichy, jasny głos poprosił,
bym weszła.
- Madame - powiedziałam, stojąc w drzwiach, czekając,
jak mnie nauczono, aż zostanę zaproszona do zajęcia miejsca.
- Są pewne sprawy, których nie omówiłyśmy jeszcze ze sobą.
Najbardziej
paląca
jest
sprawa
morderstwa
twej
poprzedniczki, pani Berty Mason Rochester, popełnionego
przez wychowanicę pana Rochestera, małą Adelkę Varens.
Jane siedziała, wpatrując się we mnie, a skoro nie
poprosiła mnie, bym usiadła, nadal stałam. - To z pewnością
był wypadek, pani Fairfax - nadeszła w końcu odpowiedź. -
Gdyby Adelka była naprawdę w to zamieszana, w co wątpię,
w śmierć... w śmierć... - i po raz kolejny zacięła się, mała
oszustka, co przywłaszczyła sobie nazwisko Rochester. - Ona
sama, jak tylko przyjedzie, zaraz to wyjaśni. Działała bez
świadomości. Mówiąc krótko, nie miała zamiaru,
skrzywdzić... skrzywdzić...
- Nie potrafisz nawet wymówić jej imienia, pani -
odparłam. - Jednak pozwolę sobie opisać ci panią Rochester -
albo Antoninę, jak nazywała ją Francuzeczka - kiedy po raz
pierwszy przybyła do Thornfield Hall. Tak jasną jak jedna z
tych ciem, co - jak mawia pan Edward, gdy znajdzie jakąś, co
to wypadła z kokonu na podłogę w bibliotece - pochodzą z
Indii Zachodnich. Taka właśnie była. Kochał ją z wielką
namiętnością. Przysięgał mi, w tych odległych dniach, kiedy
to świętowaliśmy przybycie panny młodej do Thornfield Hall,
że on, Edward Rochester, nigdy nie będzie kochał innej tak
jak swą nowo poślubioną żonę. Był przez nią zaczarowany,
opętany wręcz; każdy to widział...
- Dlaczego pani mi to mówi? - spytała Jane po chwili
milczenia.
- Bo pojawią się spore problemy związane z odkryciem
ciała tej biednej istoty - odpowiedziałam tak zwięźle, jak tylko
umiałam. - Pan Rochester, jak go znam, będzie bronił małej
Adelki aż do bram więzienia. Raczej poświęci się i przyzna do
wszystkiego, niż pozwoli ukarać dziecko za popełnioną
zbrodnię.
Wtedy Jane wstała i z satysfakcją zauważyłam, że mój
opis namiętności Edwarda do pierwszej żony w końcu zburzył
spokój jej umysłu. Tak właśnie jest z tymi upartymi: trzeba się
sporo natrudzić, by wybić ich ze stanu samozadowolenia.
- Tak więc zamierzasz oskarżyć Adelkę przed policją? -
spytała mnie.
- Nie, pani, nie powiedziałam tego. Po prostu twój mąż,
który nigdy nie kochał cię tak, jak kochał biedną Bertę,
poświęci się dla Francuzki, na przywiezienie której tak
nalegałaś. Gdyż, po Bercie, to Celina Varens była miłością i
światłem jego życia. On straci swe życie na szubienicy - i w
tym miejscu Jane wstrząsnęła się i objęła dziecko w swym
łonie - a ty, moja droga pani, mogłabyś przecież tak łatwo
rozwiązać ten problem...
Mówiąc to, starałam się nakierować panią Rochester w
stronę otwartego okna saloniku, tylko kilka kroków dalej, i
objęłam jej ramię. - Czyż nie powinnaś tego rozważyć, Jane? -
spytałam. - Mam tu twoje zeznanie, że zamordowałaś Bertę
Mason, by pan Rochester mógł poślubić ciebie, uwolniony z
zobowiązań. I że powodowana poczuciem winy i żalu za swój
okropny uczynek, postanowiłaś popełnić samobójstwo.
Podpisz to tylko, a naprawdę uratujesz od szubienicy
mężczyznę, którego kochasz...
Gdy moja ofiara zastygła w bezruchu, patrząc na mnie
wybałuszonymi oczami jak uduszony królik, postanowiłam
lekko pchnąć ją w brzuch. Dzięki temu udało mi się
doprowadzić do tego, że panna Jane Eyre połową ciała
znajdowała się już za oknem. Już w tym momencie mogłam ją
była puścić. Była lekka jak piórko, mimo że nosiła w sobie
dziecię. Jednak by osiągnąć mój cel, potrzebowałam, aby ta
głupia, ufna osóbka, zanim pozwolę jej runąć w dół na
podwórze wyłożone kocimi łbami, podpisała się pod
zeznaniem, które dla niej wcześniej przygotowałam. Zdaję
sobie sprawę, że mojemu panu jakiś czas zajmie otrząśnięcie
się po nagłym odejściu młodej guwernantki, którą tak uparł się
poślubić, jednak Edward Fairfax Rochester odziedziczył po
przodkach moc i silną wolę, by powiększać Thornfield przy
każdej nadarzającej się sposobności. Nigdy tak naprawdę nie
zapomniał o swym pomyśle związku z panną Ingram, przed
oficjalnymi oświadczynami powstrzymywała go jedynie
niewiedza co do miejsca pobytu biednej szalonej Berty.
- Winnam pani pewne wyjaśnienia - rzekłam prosto w
odchyloną twarz Jane (bo byłam na tyle przynajmniej
uprzejma, by poinformować tę zarozumiałą małą mysz, co
naprawdę wydarzyło się w Thornfield, jeszcze nim Jane Eyre
odeszła, nadal jako panna na wydaniu, a wraz z nią ja i
większość służby skazana została na szukanie nowej posady,
jak i o wypadkach po jej odejściu.) - Proszę posłuchać, pani,
prawda jest taka, że Berta Mason, pierwsza żona twego męża
pana Rochestera, nie skoczyła z palącego się dachu
otoczonego blankami podczas wielkiego pożaru w Thornfield
Hall. Pozbyłam się jej już latem, gdy stała się zbyt dużym
zagrożeniem dla małżeńskich planów pana dotyczących panny
Ingram. Odcięłam jej drogę powrotną z dachu i zepchnęłam
moją drogą chlebodawczynię z krawędzi dzielącej ją od
śmierci na dole - tak, jak zamierzam to uczynić teraz z tobą,
Jane. W mgnieniu oka zbiegłam na dół (oczywiście, było to po
zmroku) i wyciągnęłam ją z krzaków na tyłach dworu. Była
tak chuda i wymizerowana, że przeniosłam ją w worku na pole
za stodołą z sianem i tam ją zakopałam.
- Pani Fairfax - wydyszała Jane, starając się dosięgnąć
stopami ziemi, jednak ja trzymałam ją mocno ręką bardziej
nawykłą do ciężkiej pracy, jestem pewna, niż jakakolwiek
dłoń guwernantki. - Niech mnie pani puści, błagam panią.
Pani zupełnie oszalała.
- Nic z tego - ciągnęłam, a ton mego głosu był na tyle
zacięty, że zdołał na nowo uciszyć kobietę - dziecko; choć, by
oddać jej sprawiedliwość, nie uroniła ni jednej łzy ani nie
błagała o litość, czego od niej oczekiwałam. - Powiem pani
wszystko - rzekłam - bo jest w pani odwaga, która zasługuje
na to, by nagrodzić ją prawdą; poza tym i tak zaraz pani
zginie. Dobrze więc: to ja podłożyłam ogień, który strawił
dwór, i to Gracja Poole, a nie czarownica Berta - czy
Antonina, jak z uporem nazywała ją mała Francuzka - zabiła
się, spadając z najwyższej wieży Thornfield Hall, tak jak to
stanie się zaraz i twoim udziałem.
Stało się bowiem jasne, że nawet po tamtym zniknięciu
Berty, a z upływem czasu coraz bardziej prawdopodobne było
że ona nie wróci, pan Rochester nadal nie mógł się zdobyć na
oświadczenie się pannie Ingram. Rozumie pani dlaczego; poza
tym po hrabstwie rozniosła się wieść o niedoszłym do skutku
małżeństwie z panią; co więcej, oczywiście uważano, że
pierwsza pani Rochester nadal mieszka w Thornfield Hall.
Prawdę mówiąc, nie wiem, czy Edward myślał, że ona wciąż
tam jest, czy nie. Na pewno nigdy nie wchodził już na trzecie
piętro... To Gracja podsunęła mi ten plan, mówiąc, że drogi
pan Edward powinien zostać w końcu uwolniony, by móc
poślubić wybraną przez siebie kobietę. Czy nigdy nie przyszło
ci do głowy, Jane, że majestatycznym chodem i ciemnymi
puklami panna Blanka Ingram przypominała Bertę - kiedy
była prawdziwą Antoniną, tą na jednej z Wysp Zawietrznych,
gdzie wraz ze swym zadurzonym młodym małżonkiem
oddawali się rozkoszom dzień i noc, świata poza sobą nie
widząc? Nie zauważyłaś, że twój pan Rochester pragnął
jedynie ponownie zanurzyć się w ekstazie swych
młodzieńczych lat? - i że ty mogłabyś być dla niego jedynie
niczym więcej niż towarzyszką życia, ni to chłopiec, ni
dziewczyna, co to będzie usługiwać swemu panu, ale nigdy
nie zaspokoi go tak, jak on na to zasługuje?
Jednak to Gracja, która lubiła przymierzać suknie biednej
Berty, wydawała się podobna do swej pani, gdy nakładała jej
ulubioną czerwoną suknię (przynajmniej z pewnej odległości;
Gracja była solidnie zbudowaną kobietą, i to z tego przede
wszystkim powodu pan dał jej pracę, aby była w stanie
powstrzymać Bertę przed ucieczką). Tak więc mój plan
dojrzewał i niedługo zyskałam przyjaźń Adelki Varens,
zorientowawszy się, że mogłaby mi pomóc w jego realizacji.
Na noc dawałam jej proszku nasennego, by sprowadzić sny,
których z czasem nie mogłaby oddzielić od rzeczywistości;
gdy coraz częściej popadała w stany iluzji i rozmarzenia,
powiedziałam jej, że napisała do mnie jej matka, że przyjedzie
niedługo, by poślubić pana Rochestera i zamieszkać w
Thornfield Hall. Wkrótce dziecko zaczęło pisać listy samo do
siebie, udając, że napisała je matka, mała ordynarna tancerka
rewiowa Celina. Wtykała je w dziuplę jesionu po drodze do
stodoły.
I w tym momencie nie doceniłam głupoty i chciwości
Gracji Poole. Ta prostaczka wpadła na pomysł, że porwie
Antoninę i ukryje ją w stodole, zamierzając następnie
szantażować mężczyznę, który został twym ukochanym
mężem. Ona - Gracja - zachowa dla siebie miejsce pobytu, a
tym samym fakt istnienia żony pana, jeśli pan zapłaci jej tyle,
by wystarczyło jej na wyjazd z hrabstwa i dołączenie do
siostry w Devon. Słyszałam, jak mówiła o swym sprytnym
planie szantażu Lei, jak zwykle pijana w sztok. Oczywiście
wszystko to spaliło na panewce. Gracja, myśląc, że już
wkrótce stanie się bogata, przestała skrupulatnie pilnować
Kreolki - którą z więzienia w stodole uratowała Adelka. A pan
Rochester, zdenerwowany tym, że nie wie, gdzie podziewa się
jego oszalała żona, nie zrealizował zamiaru oświadczenia się
pannie Ingram. A szkoda, powiedziałam sobie - już ja bym się
na czas zajęła takim drobiazgiem, jak pozbycie się Berty
Rochester. Na szczęście, nie wszystko jest jeszcze stracone.
Wesele pary Ingram - Rochester odbędzie się, jeszcze zanim
skończy się lato...
Jane Eyre przy moich ostatnich słowach z nową siłą
spróbowała się uwolnić, a ja, by przypomnieć jej o mej
fizycznej przewadze i czekającym ją losie, jeszcze raz
popchnęłam ją za okno; jej nogi wierzgały bezradnie, stopy
jednak nie dosięgały podłogi.
- Adelka została wysłana do szkoły z internatem po twym
odjeździe, a reszta nas opuściła Thornfield - zbliżałam się do
końca mej opowieści - tak więc oczywiście nikt nie wiedział,
że to ja zamknęłam Antoninę na dachu, a Adelka uważała się
za winną upadku biednej kobiety. Cóż, przyznaję, że nie
zawsze byłam łaskawa dla szalonej żony mego kuzyna
Edwarda: czasem drażniłam ją świeżo ubitymi kurczakami lub
lałam ją batem po plecach. Jednak Francuzeczka Adelka,
nawet jeśli była świadkiem tego dręczenia, była pod zbyt
silnym działaniem podawanych jej przeze mnie naparów, by
dostrzec czy pojąć moje działania. Płakała z żalu nad Kreolką,
wiem, i była przekonana, głupia, że to ona zamknęła ją na
dachu i zadała jej śmierć.
Gdy nadszedł odpowiedni moment i ustało gadanie o
udaremnionym ślubie twoim i pana, przyjechałam na południe
z zamku Doune, gdzie wtedy pracowałam, i udałam się do
szkoły Adelki, by zabrać ją do Thornfield Hall. Była w
siódmym niebie, naturalnie, na wieść o tym, że wraca do
swego „drogiego papy" - jednak, gdy jej powiedziałam, że pan
Rochester jej się wyrzekł i że za nic już mu nie musi być
wdzięczna, ucichła i posmutniała; proste więc było, po
odpowiedniej dawce nasennego proszku, przekonać ją, że jej
cyrkowe skrzydełka poniosą ją aż na strych i że razem
zrobimy eksperyment z powiększającym szkłem, które, jak
chwaliła się, podarowała jej stara wróżka z Paryża.
Dostanie się na górne piętra nie było trudne. Pozostała we
dworze służba, widząc dawną gospodynię i dziecko,
pomyślała, że przyjechały zabrać swe rzeczy pozostawione,
kiedy małżeńskie plany pana Rochestera wobec ciebie ku jego
rozpaczy się nie ziściły. Poszłyśmy na górę niezatrzymywane
przez nikogo: skierowałam szkło na lipcowe słońce, tuż pod
krokwiami, gdzie moja piękna Berta tak długo była
przetrzymywana, a język ognia pojawił się błyskawicznie.
Gracja Poole, teraz sama już na wpół oszalała, mieszkała tam
jak jakaś Cyganicha, na podłodze porozrzucane leżały stare
kawałki juty i część ubrań pierwszej pani Rochester - te
złapały ogień jak drobne szczapki. Gdy dach strychu zaczął
się zapadać, wpakowałam Grację w czerwoną suknię
Antoniny - okropnie uwalaną i podartą, cały czas wisiała w
korytarzu prowadzącym do jej celi - po czym zaprowadziłam
ją na wieżę i kazałam jej skoczyć. „Gra skończona, pan
wsadzi cię do więzienia, Gracjo", powiedziałam, więc wspięła
się na blanki, pijana jak zawsze, tego możesz być pewna. Co
do Adelki, ruszyła na dół - miałam nadzieję, że złapie ją
ogień, bo nagły wiatr zerwał się w zachodnim skrzydle; ja
musiałam się upewnić, że pan Rochester akurat był w tym
czasie na przejażdżce, a nie w bibliotece, gdzie mógłby
ucierpieć wskutek pożaru.
Jak się okazało, tu się omyliłam: mój kuzyn Edward
Fairfax Rochester był tak naprawdę w domu - pobiegł w
pośpiechu na strych. Myślał jedynie o tym, by uratować swą
pierwszą miłość, Antoninę. Widzisz, Jane, tylko ona jedna się
dla niego liczyła, w gruncie rzeczy. I gdy zobaczył postać
stojącą na blankach, rzucił się, by ocalić kobietę, która, jak
myślał, była jego szaloną żoną - jednak było już za późno.
Jeśli chodzi o Adelkę, jak wiesz, skoczyła z piętra nie
ponosząc uszczerbku - ja także byłam bezpieczna, wiedząc, że
nikt nie uwierzy w jej historyjkę o lataniu, magicznym szkle i
całej reszcie.
I to tyle, droga panno Eyre - zakończyłam. Tak jakby to
miało wystarczyć, by ją uratować, zdjęłam pióro przypięte do
pęku kluczy na mej szyi i wyjęłam zza paska spódnicy kartkę
papieru z jej „zeznaniem".
- Wszystko, co zrobiłam - powiedziałam z triumfem w
głosie, gdy mizerna mysz wzięła pióro w swe drżące palce, tak
jakby wierzyła, że to naprawdę mogłoby ją uratować od
śmierci - uczyniłam po to, by w końcu pan Rochester mógł
spokojnie się oświadczyć pannie Blance Ingram. Chciałam,
aby wszystko było gotowe w momencie ogłoszenia zaręczyn.
Ale do ogłoszenia nigdy nie doszło, a on oświadczył się tobie.
- Nie - krzyknęła Jane, zwisając już nad podjazdem
Thornfield Hall. - Nie, nie podpiszę tego, cokolwiek mi grozi!
Nigdy!
I gdy mój uścisk zelżał na dźwięk kopyt na długim
podjeździe pod drzewami - i gdy w oddali przy stróżówce
zauważyłam toczący się zadrzewionym podjazdem powóz, a
moja ofiara upadła, szlochając i trzęsąc się, na podłogę w
pokoju, wiedziałam, że pozostało mi już tylko jedno wyjście.
* * *
Powóz rodziny Rochesterów minął stróżówkę przy
wjeździe na teren Thornfield Hall - i zatrzymał się tam na
małą chwilę, gdyż żona stróża wybiegła ze łzami w oczach
powitać pannę Adelkę, co to ponoć przepadła za granicą bez
wieści, a teraz cała i zdrowa powróciła do domu - po czym z
wolna ruszył dalej. Konie były zmęczone po długiej drodze z
Liverpoolu; prom wiozący pana Rochestera i jego córkę z
Francji przybił do portu z dwugodzinnym opóźnieniem, a
woźnica, widząc blanki dachu i kominy dworu, usiadł
wygodnie na koźle z półprzymkniętymi oczami, w
oczekiwaniu na gorący grog, który Mary pewnie mu już
przygotowała w kuchni.
Adelka z ojcem szczerze i długo rozmawiali, przebywając
ze sobą, i każde z nich doświadczało teraz nowego szczęścia,
wypływającego z wzajemnego przebaczenia. Edward
Rochester dowiedział się bowiem w końcu, że dziecko, które
wielkopańskim gestem wezwał do Thornfield Hall, cierpiało z
samotności i niepewności, i poprosił Adelkę, by wybaczyła
mu jego obojętność w tym tak ważnym momencie jej życia.
Adelka z kolei wyraziła swoje współczucie dla pana
Rochestera, cierpiącego w okowach nieudanego małżeństwa;
czyż nie kochała ona także Kreolki i nie była świadkiem tego,
jak nagle zmienia się nie do poznania? W powozie panowało
więc niekrępujące milczenie, gdy mijali ostatnie znane milowe
słupki.
To Sam, młody chłopak, stojący na tyle powozu, pierwszy
zauważył łunę na niebie nad Thornfield Hall. Polecono mu na
podjeździe rozglądać się na lewo i prawo za śladami
pozostawionymi przez zwierzęta - głównie lisy - niszczące
ogrodzenie po dwóch stronach drogi. Miał sprawdzić, czy w
pułapce na króliki, prostokątnej dziurze w drodze przykrytej
dwoma żelaznymi sztabami dla przejazdu powozów, było
więcej niż zwykle królików i jeży. Było więc mało
prawdopodobne, że oczy Sama, skierowane na ziemię,
zauważą coś zadziwiającego na niebie. Jedynie dzięki
lekkiemu wietrzykowi niosącemu pyłki traw, chłopak odchylił
w tył głowę, kichnął, a wzrok jego spoczął na niebie.
Wtedy też z powozu wychyliła się Adelka i myśląc z
początku, że to wieczór już zapadł nad północnymi bagnami i
że odcienie czerwieni oznaczały wczesny zachód słońca,
wykrzyknęła z radością: - Zobacz, papo, czerwone niebo!
Jutro będzie piękna pogoda! Pojedziemy do Millcote Pond czy
na bagna, żeby sprawdzić, czy siewki uwiły już gniazda?
Nawet jak będziesz bardzo zajęty, pojedźmy tam, ty, ja i Jane!
Nim ktokolwiek zdążył ostrzec pasażerów, woźnica John
usłyszał krzyki młodego Sama, i uderzeniem bata zachęcił
konie do galopu. Jednak podjazd w Thornfield miał prawie
milę długości, więc gdy powóz był w połowie drogi pnącej się
łagodnie pod górę i minął pułapkę na króliki, górne piętro
dworu płonęło z całą mocą. Czuć było swąd spalenizny i
dźwięk trzeszczących płomieni pożerających belki i ściany.
Różany blask na niebie przeszedł w intensywny pomarańcz, a
okrutny dym, powodujący kaszel i wyciskający z oczu łzy,
napłynął w kierunku nadjeżdżającego towarzystwa.
- Jane... Jane! - Pan Rochester, dosiadłszy mniej
zmęczonego z dwóch koni, pogalopował naprzód i znalazł się
na dziedzińcu. Adelka wyskoczyła z powozu i pobiegła za
nim. Przesłonięty coraz bardziej budynek zniknął zupełnie z
widoku wraz z odłamaniem się pierwszego kawałka muru;
jednak gdy powietrze stało się bardziej przejrzyste, okazało
się, z jakim niebezpieczeństwem wiązało się stanie na
dziedzińcu, dokładnie poniżej trzeciego piętra tonącego w
płomieniach. Tam bowiem w otwartym oknie stała jakaś
kobieta, a jakikolwiek ruch czy pokazanie się jej tutaj na dole
mogło spowodować jej skok lub upadek.
- Czy to Jane? - dał się słyszeć rozdzierający okrzyk pana
Rochestera. - Jane! Nic nie rób i czekaj na mnie!
W momencie jednak gdy Adelka krzyknęła przerażona,
kobieta wyskoczyła, spadając na tlące się rumowisko na
podwórzu. Zaraz potem, nieledwie wynurzając się z obłoków
dymu, z domu wybiegła mała, niepozorna postać Jane Eyre,
zbiegła po schodach i rzuciła się w jej kierunku. Zanim jednak
zdołała do niej dotrzeć, pochwyciły ją mocne ramiona pana
Rochestera - Adelka zaś, przemierzywszy podwórze, wydała z
siebie okrzyk przerażenia, rozpoznawszy w zmarłej kobiecie
poczciwą gospodynię, panią Fairfax.
Mówiono później, że jedynym powodem, dla którego
Thornfield Hall oparło się jednemu z najgorszych przypadków
podpalenia, jakie kiedykolwiek miały miejsce w tym
hrabstwie, była przezorność pana Rochestera, który kazał
zamontować stalowe drzwi pomiędzy trzecim piętrem a resztą
domu. Ogień, jakkolwiek gotów strawić całą siedzibę, nie był
w stanie pokonać przeszkody wzniesionej przez właściciela
dworu. Choć nigdy nie rozstrzygnięto kwestii, która frapowała
niektórych złośliwych dowcipnisiów, czy przypadkiem drzwi
te nie zostały wstawione na wypadek, gdyby i drugą żonę pana
Rochestera ogarnęło kiedyś szaleństwo.
Co do pana Rochestera i Jane, ich drugi syn urodził się
wkrótce po powrocie pana Rochestera z Paryża. Zarzuty pod
adresem dumnego ojca zostały wycofane po wysłuchaniu
zeznań Adelki o zachowaniu pani Fairfax i jej okrucieństwie
wobec uwięzionej Berty Mason. „Zeznanie" Jane napisane
ręką gospodyni zostało zaprezentowane jako kolejny dowód
na szalone i złe zamiary pani Fairfax.
Rodzina w Thornfield Hall żyła więc od tej pory długo i
szczęśliwie. Adelka zaś, którą jej przybrana matka Jane
zabrała do Londynu na szesnaste urodziny, miała okazję
zobaczyć tam „Fedrę" w Teatrze Apollo. Tragiczną bohaterkę
grała wielka Rachel - gdy przedstawienie się skończyło,
Adelka przedstawiła się jej jako córka sławnej danseuse de
corde, Celiny Varens. Po tym radosnym spotkaniu Rachel
zaprosiła Adelkę, aby za rok przyjechała do niej, do Paryża,
uczyć się aktorstwa. Na co rodzice Adelki, po długiej
dyskusji, wyrazili zgodę, pod warunkiem, że do tego czasu
zakończy ona z satysfakcjonującymi wynikami swe pozostałe
nauki.