MAXIME CHATTAM
Inny świat
OZ
Tłumaczenie: Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Clarze, na powitanie w Innym Świecie
1 Poświęcenie Długodystansowców
Rhonda obciągnęła ciemnozieloną pelerynę, dokładnie zasłaniając zmaltretowane boki.
Nie chciała, żeby strażnicy z północnej bramy zauważyli rany i zabrali ją do punktu medycznego.
Wiadomość, którą musiała przekazać, była zbyt wielkiej wagi, żeby tracić czas. A ona mogła
jeszcze trochę wytrzymać – w końcu, skoro od tylu dni galopowała na olbrzymim psie, godzina
nie grała większej roli. Rhonda przywykła już do bólu i przestała czuć zawroty głowy przy
każdym wstrząsie.
Brulgur truchtał szybko w stronę centrum Edenu, a dziewczyna czuła na sobie pełne
podziwu i niepokoju spojrzenia, jakie ściągała ona i jej psisko. Widok Długodystansowców
zawsze wzbudzał duże zainteresowanie, bo wszyscy wiedzieli, że przynoszą wieści ze świata, że
to od nich można się dowiedzieć o wielkich odkryciach, usłyszeć złe nowiny, że to oni pierwsi
zauważą nowe byty zwierzęce i rośliny, których tyle pojawiło się od czasu Burzy. Przybycie
Długodystansowca oznaczało także ciągnące się do późnej nocy opowieści i dyskusje w gronie
Piotrusiów.
Rhonda poczuła ukłucie w sercu, mijając Salon Wspomnień – to tu spędziła ostatni
wieczór przed wyruszeniem w misję blisko dwa miesiące temu. Dałaby głowę, że od tamtego
dnia minęły dwa lata! Jakże długą przebyła drogę, ileż razy zasypiała, drżąc – bardziej ze strachu
niż z zimna, ile kilometrów przeszła w samotności! Co jakiś czas natykała się na nowe patrole
żołnierzy Piotrusiów, strzegące dróg na północy, ale ich rozmowy zawsze były krótkie – Rhonda
nie mogła sobie pozwolić na opóźnienia, jej misja była naprawdę pilna. Brulgur przebiegł pod
rozłożystą jabłonią w sercu Edenu i zatrzymał się przed Salą Głosicieli Nowin. Rhonda zacisnęła
zęby, żeby zsiąść, nie zdradzając, jaki ból powodują jątrzące się rany. Chłopiec, który mógł mieć
najwyżej dziesięć lat, podrapał Brulgura pod pyskiem, zachęcając, by poszedł za nim do psich
boksów, gdzie po rozsiodłaniu zwierzęta starannie szczotkowano, karmiono i pozwalano im
wreszcie odpocząć.
Natomiast Rhonda przywołała jednego z Piotrusiów z administracji skrzydła
Długodystansowców.
– Nazywam się Rhonda Nkalu, mam pilną wiadomość dla Rady – powiedziała,
rozplatając długie czarne warkocze.
– Amber Caldero jest na górze, zaprowadzę cię.
Rhonda zadrżała. Nie wiedziała, czy to z powodu ran, czy może na myśl o spotkaniu
z Amber. W Edenie wszyscy znali to nazwisko. Zresztą jej sława sięgała znacznie dalej. To ta
dziewczyna nosiła w sobie Jądro Ziemi. Dla wielu Piotrusiów stała się nie tylko symbolem
przetrwania, nie tylko narzędziem triumfu nad Cynikami. Amber była przywódczynią. Za
palisadą otaczającą Eden większość Piotrusiów sądziła, że Rada Edenu pracuje dla Amber, która
stała się kimś w rodzaju prezydenta czy wręcz królową. I to im się podobało. Kiedy Rhonda
próbowała wyjaśnić rozmówcom, że zarówno Amber, jak Matt i Tobias byli członkami Rady,
podobnie jak kilkoro innych, w odpowiedzi słyszała zawsze, że to nie może być prawdą, że to
przecież Przymierze Trojga, czyli ci, którzy stawili czoło Cynikom i dzięki którym Piotrusiowie
zachowali wolność. To czyniło z Amber, Matta i Tobiasa wyjątkowych członków Rady,
przywódców wojennych, wzory godne naśladowania, mędrców, których należało słuchać.
Krążyły na ich temat przeróżne legendy, a Rhonda doskonale je znała i często usiłowała
korygować te wyidealizowane wizje, jednak bezskutecznie. Dzieci i nastolatkowie potrzebowali
silnych wzorców, ukształtowanych osobowości, uosobień rodziców, aby skompensować sobie
brak opieki dorosłych, bo ci, którzy żyli w obecnym świecie, nie zasługiwali na zaufanie, choć
wzajemne relacje nieco się poprawiły.
Rhonda nie miała żadnych złudzeń – Przymierze Trojga zawarło troje zwyczajnych
nastolatków. Mimo to przed pierwszym osobistym spotkaniem z Amber nagle ogarnęła ją trema
– nogi miała jak z waty, pociły jej się dłonie.
Otwarto przed nią drzwi do małego, oświetlonego świecą pokoju i tam zobaczyła siedzącą
przy stole Amber Caldero, która pisała właśnie listy. Ta dziewczyna o bujnych blond włosach
z rudawym odcieniem, wydatnych kościach policzkowych i przenikliwych szmaragdowych
oczach, siedząca prosto w fotelu, miała w sobie charyzmę i swobodę królowej.
Królowa! Tak się przecież mówiło! I Rhonda dała się wciągnąć w tę grę. Zresztą,
obserwując Amber z tak bliska, trudno było w to wątpić. Nikt nie zaprzeczyłby, że miała w sobie
coś wyjątkowego, jakby światło, którym pałały jej oczy, osobowość, która wypełniała przestrzeń
tak, że nagle Rhonda poczuła się malutka i nic nieznacząca.
Amber wstała, a Rhonda mimowolnie skłoniła głowę, by ją powitać.
– Proszę cię, daruj sobie te pokłony, nie jestem nikim szczególnym – powiedziała Amber
tonem, w którym dało się wyczuć znużenie. – To ty jesteś Rhonda Nkalu i wróciłaś z misji
obserwacyjnej na Północy, tak?
– Tak.
Amber podsunęła Długodystansowcowi krzesło.
– Usiądź. Na pewno padasz z nóg. Szczerze mówiąc, kiepsko wyglądasz.
Rhonda upewniła się, czy jej peleryna jest dokładnie zapięta na piersi, i pokręciła głową,
nie korzystając z propozycji. Obawiała się, że przy zmianie pozycji nie zdoła powstrzymać się od
krzyku.
– Wolę stać, muszę rozprostować nogi.
– Wracasz jako pierwsza z trójki zwiadowców.
– I muszę od razu uprzedzić, że wróci najwyżej jeszcze jedno z nas. Na pograniczu
Kanady znalazłam zwłoki Nicka. Nie mam pojęcia, co go zabiło, ale nie przeżył nawet jego pies.
Wyglądało mi to na atak Nocnego Włóczęgi.
Amber spuściła oczy i bezsilnie pokręciła głową.
– Widziałam Entropię – dodała po krótkiej chwili Rhonda.
Ta wiadomość zelektryzowała Amber, która wpatrując się w oczy Długodystansowca,
zapytała:
– Przesuwała się na południe, w naszym kierunku?
– Tak. Zbliża się powoli, ale wciąż zbliża.
– A czy natknęłaś się na Dręczycieli?
– Nie, nie widziałam ich. Nie zauważył ich też żaden z patroli, z którymi rozmawiałam.
– To już coś. A zauważyłaś czerwone i niebieskie błyskawice w sercu Entropii?
– Dostrzegłam coś takiego w dali, we mgle, ale trzymałam się zaleceń – nie wchodziłam
w mgłę.
– I dzięki temu nadal żyjesz.
– I jeszcze jedno... – dodała nieśmiało Rhonda. – Wydaje mi się... Chyba dostrzegłam
pewną słabość Entropii.
– Słabość Entropii?
Zaintrygowana Amber splotła ręce na piersi.
– To było tak... Przez kilka dni siedziałam w ukryciu, daleko od mgły, bo chciałam ją
obserwować i upewnić się, czy naprawdę się przesuwa, czy może coś z niej wychodzi. Byłam po
drugiej stronie rzeki. Wtedy zauważyłam, że Entropia nie lubi wody. Właściwie nie wiem, czy
powinnam mówić o tej mgle jak o istocie żywej, czymkolwiek jednak jest, chyba nie przepada za
wodą.
– Dlaczego tak uważasz?
– Przypatrywałam się jej przez pięć dni – mgła próbowała wielokrotnie przekroczyć
rzekę, ale za każdym razem się cofała, zupełnie jak zwierzę, które nie ma odwagi wsadzić łapy
do wody.
– I nie przekroczyła tej rzeki?
– W końcu tak, ale przyszło jej to z trudem – przedostała się przez most. Pewnego ranka
mgła ogarnęła most, a po dwóch dniach okrążyła rzekę. I wtedy całkiem ją spowiła. Ale żeby to
zrobić, musiała przejść po suchym terenie na drugi brzeg. Nie twierdzę, że nie zdoła przejść
przez wodę, jeżeli to naprawdę konieczne, ale bardzo tego nie lubi. Dziwi cię, że mówię o niej
jak o zwierzęciu?
– Nie, Rhondo. Wręcz przeciwnie. Entropia naprawdę jest bytem, ale nieożywionym.
– Z czego jest zbudowana?
– To skupisko wszystkiego, co było brudem naszego dawnego świata – składa się ze
skażeń, z odpadów syntetycznych, z maszyn, z elektryczności... A jej świadomość to dawna sieć
sztucznych inteligencji, która kiedyś istniała.
– Internet?
– Tak, w ogromnej mierze. Przypuszczam, że kiedy rozpętała się Burza, doszło nie tylko
do degeneracji DNA roślin – co wyjaśniałoby ich niesamowity wzrost – i zwierząt, a także ludzi,
co spowodowało nasze przemiany, ale dokonało się też coś w rodzaju „wielkiego sprzątania”,
mającego uwolnić Ziemię od całego nadmiaru, od tego śmietnika, który zrobiliśmy. W efekcie
wszystko, co było sprzeczne z naturą, całe to przemysłowe szaleństwo, wszystkie skażenia
i odpady, zostało przez Burzę skomasowane i wyizolowane w jednym punkcie Ziemi, daleko na
północy. Jednak Burza była prawdopodobnie tylko reakcją planety na nasz brak opamiętania
i umiaru, na brak prawdziwej świadomości. Porównałabym tę sytuację do białych ciałek krwi
atakujących wirusa, który wtargnął do organizmu człowieka. Działała bez kontroli intelektu, jak
programy. Burza atakowała to, co uznawała za ciało obce, ale bezrozumnie. Nieprzewidzianym,
ubocznym skutkiem tego wszystkiego było przetrwanie sztucznej prainteligencji – Internetu
i wszystkich sieci informatycznych. To wszystko nie wyparowało podczas Burzy, ale skupiło się
przy reszcie technologicznego i chemicznego śmietnika. Doszło do swoistej fuzji i tak powstał
cielesny, obdarzony pewną formą świadomości byt: Entropia.
– To znaczy, że Burza dała początek czemuś gorszemu od tego, co istniało przedtem –
powiedziała zamyślona Rhonda. – Bo Entropia niszczy wszelkie życie na swojej drodze i jeżeli
nikt się jej nie przeciwstawi, wkrótce cały świat zamieni się w pustynię spowitą szarą mgłą, gdzie
bytować będą tylko potworne istoty.
– Burza to mechanizm obronny, nie kierowała się inteligencją, nie mogła niczego
przewidzieć.
– Skoro nie była inteligentna, to po co oddzielała dzieci od dorosłych?
Amber wzruszyła ramionami, lekko się uśmiechając.
– Powiedziałam ci wszystko, czego dotąd zdołaliśmy się dowiedzieć na ten temat.
Rhonda bacznie przyglądała się Amber. Serce biło jej coraz mocniej, ból znów się nasilał,
stawał się nieznośny.
– Czy... Czy my zginiemy? Patrole mówią, że z Entropią nie da się walczyć. Że prędzej
czy później i tak nas pochłonie.
– I dlatego organizujemy wyprawę do Europy. Wyruszamy na poszukiwanie pozostałych
Jąder Ziemi.
– Słyszałam, że zbudowano już statek wielki jak Eden. To prawda?
Amber skinęła głową.
– Za trzy dni wyruszamy na wybrzeże, gdzie niedługo ma zacumować.
– Zabierzcie mnie – powiedziała Rhonda, zanim jednak skończyła, jej głos przerodził się
w jęk.
– Rhondo! Co ci jest... Och, twoja peleryna!
Rhonda spojrzała w dół i zobaczyła ciemną plamę na przodzie peleryny.
Amber aż się cofnęła, widząc, ile krwi przesączyło się przez ubranie Długodystansowca.
– Powinni cię najpierw opatrzyć!
– Chciałam jak najszybciej przekazać informacje.
– Rhondo, to bardzo niebezpieczne, straciłaś dużo krwi!
– Najważniejsze jest przetrwanie Edenu i Piotrusiów.
Amber ujęła dziewczynę za ramiona i zmusiła ją, żeby położyła się na stole, między
dwoma kandelabrami, a potem uniosła jej lepki od krwi sweter i bluzkę.
– Kto ci to zrobił?
– Cierpienie. Jest ich coraz więcej. Ściągają tu z północy, uciekają przed Entropią.
– To cud, że udało ci się ujść z życiem.
– Brulgur mnie uratował.
– Leż spokojnie, sprowadzę pomoc.
Ale zanim Amber zdążyła odejść, Rhonda chwyciła ją za rękę.
– Wiem, że przy tobie nic mi nie grozi. Masz moc uzdrawiania wszystkich chorób, tak
mówią Piotrusiowie.
Amber rzuciła jej pełne żalu spojrzenie. Jej oczy posmutniały.
– Nie, to tylko legenda, Rhondo. Kiedyś mogłam leczyć niektóre rany, ale to już
przeszłość. Nie mogę używać mocy Jądra Ziemi, ponieważ to ściąga na mnie Entropię, jej
Dręczyciele natychmiast mnie namierzają. Nie mogę ryzykować życia i narażać Edenu na
niebezpieczeństwo.
– To nic. Wiem, że tu jestem bezpieczna, jestem z tobą. Wróciłam do Edenu i nic złego
nie może mnie już spotkać.
Amber ścisnęła rękę dziewczyny.
– Poczekaj tu, zaraz wrócę. Tylko się nie ruszaj. Wciąż mocno krwawisz.
Rhonda powiodła wzrokiem za Amber, która wybiegła z pokoju.
Nad jej głową tańczyły cienie płomyków świec. Delikatnie drgały i kołysały. Rhondzie
było tak zimno, że już sam ich widok rozgrzewał ją i dawał nadzieję.
Amber Caldero była naprawdę niezwykła. Fantastyczne opowieści, które krążyły na jej
temat, nie były bezpodstawne. Roztaczała jakąś szczególną aurę, niemal magiczną moc. Była
uczuciowa i wrażliwa, pełna empatii, ale także silna i pewna siebie. Rhonda głęboko wierzyła, że
będąc blisko niej, niczego już nie musi się obawiać i może spokojnie poddać się zmęczeniu.
Amber będzie ją chronić. Tak jak ochroni wszystkich Piotrusiów.
Rhonda zamknęła oczy. Poczuła, jakby prąd płynął wzdłuż jej kręgosłupa i skrzywiła się
z bólu.
Kiedy Amber wróciła do pokoju w towarzystwie dwóch Piotrusiów obdarzonych mocą
uzdrawiania, Rhonda wciąż leżała na stole, ale teraz na boku. Amber okrążyła ją, żeby z nią
pomówić, i wtedy zauważyła, że dziewczyna ma zamknięte oczy.
Dotknęła ręką jej policzka i zrozumiała, że pośpiech na nic już się nie zda.
Rhonda umarła.
2 Przygotowania
Matt chwycił się za głowę. Nie mógł już wytrzymać, miał wrażenie, że gruby pręt wbija
mu się w głowę tuż nad powiekami, coraz mocniej dudniło mu w skroniach. Długie, ciemne
włosy opadały mu na czoło, zasłaniając orzechowe oczy.
– Co ci jest? – zapytał Tobias.
– Głowa mi pęka. Chyba mam już dość. Od miesiąca żyję w szaleńczym tempie.
Poświęcał całe dnie na spotkania z dziesiątkami Piotrusiów, wybierając tych, którzy mieli
stanowić załogę podczas wyprawy. Dwa miesiące temu rozesłał posłańców, żeby zebrać
ochotników znających się trochę na nawigacji, a najlepiej – mających pewne doświadczenie
w żegludze. Nie chciał brać ze sobą ludzi, którzy powiedzieliby mu po paru dniach, że cierpią na
chorobę morską. Potrzebował wszystkich – Piotrusiów zaprawionych w walce i kucharzy,
rybaków, a także takich, którzy znają się na uprawie ziemi, bo na statku były niewielkie poletka
uprawne, ale i innych, którzy mogliby poradzić sobie z każdą możliwą awarią. W doborze załogi
kierowano się również znajomością języków obcych – hiszpańskiego, francuskiego,
niemieckiego, włoskiego... Nikt nie wiedział, jak wygląda teraz Europa.
Matt, co prawda, nie widział jeszcze statku, wiedział jednak, że jednostka zbudowana
przez ChloroPiotrusiofilów jest olbrzymia. Lud Ślepego Lasu dostarczył nieliczną załogę do
dowodzenia podczas rejsu, ale w wyprawie do Europy musiało wziąć udział kilkuset Piotrusiów
zdolnych sprostać każdej sytuacji.
Ostatni etap wykańczania statku przeciągał się, podobnie jak przygotowania drogi, którą
jednostka miała zostać przetoczona z głębi lasu ChloroPiotrusiofilów nad ocean. Prace trwały już
półtora miesiąca dłużej, niż zakładano. W pewnym sensie ułatwiło to Edeńczykom
zorganizowanie wyprawy, dało im więcej czasu na ustalenie składu załogi i listy niezbędnych
rzeczy.
Tymczasem jednak od północy nieubłaganie zbliżała się groźna Entropia.
Matt wstał.
– Muszę sobie zrobić krótką przerwę, idę się przewietrzyć – powiedział do Tobiasa
i Melchiota, którzy wraz z nim dobierali załogę.
Wszyscy trzej wyszli, żeby rozprostować nogi na placu głównym, w cieniu rozłożystej
jabłoni. Matt przewyższał kolegów o głowę, był też od nich mocniej zbudowany. Przeobrażenie
siły z czasem zmieniło jego sylwetkę. Stał się barczysty, a pod skórą jego torsu rysowały się
sprężyste mięśnie. Chłopak miał już prawie szesnaście lat i ze szczupłego wyrostka o gładkich
różowych policzkach zmieniał się stopniowo w młodego mężczyznę.
Był tego świadom i czasem go to niepokoiło. Starsza od niego o rok Amber była już
prawdziwą kobietą, nie miał co do tego cienia wątpliwości, gdy widział ją na ulicach Edenu. Ta
pewność siebie, dojrzałość, te kształty... Co z nimi będzie? Czy kiedyś będą musieli opuścić
Piotrusiów i przenieść się na terytorium Dojrzałych? Zwykle tak robili Piotrusiowie, którzy nie
byli już nastolatkami. Przychodziła taka chwila, kiedy nie czuli się już dobrze wśród dzieci
i młodzieży... Matt bał się tej chwili jak ognia. Nie chciał rozstawać się z przyjaciółmi.
Od tych myśli oderwał go złocisty błysk.
Rzeka, która przecinała Eden na pół, płynęła nieco dalej, chwytając promienie słońca
i rozpraszając ich światło na setki miniaturowych luster, które mieniły się na powierzchni wody.
Matt zauważył dziesiątkę Piotrusiów, którzy kręcili się przy brzegu z bambusowymi wędkami.
Dalej, za domami, inna grupa ściągała ze sznurów suszącą się bieliznę, a dwadzieścioro
Piotrusiów wracało wzdłuż brzegu z wiklinowymi koszykami pełnymi owoców leśnych. Życie
w Edenie było zorganizowane i toczyło się w spokojnym rytmie – miasto dawało im poczucie
bezpieczeństwa i wszystko, czego trzeba, żeby dorosnąć. Odkąd nie groziło im już nic ze strony
Cyników, zdarzały się wprawdzie spory, niektórzy uchylali się od pracy, ale w sumie wszystko
sprawnie funkcjonowało. Mimo że w Edenie mieszkały tylko dzieci i młodzież, miasto doskonale
prosperowało, było bezpieczne i dobrze się w nim żyło.
Ale jak długo? – zastanawiał się każdy z nich, z niepokojem wpatrując się w północną
stronę nieba.
Matt sobie uświadomił, że nie potrafi się skupić, tylko jego myśli przeskakują z tematu na
temat.
– Nad czym tak dumasz? – zapytał Melchiot.
Matt głęboko odetchnął i spojrzał na nieco starszego od siebie chłopaka o krótkich
włosach, pociągłej twarzy i szafirowych oczach.
– Myślisz o Entropii? – Tobias powiedział to, jakby czytał w myślach przyjaciela.
– Tak. O równowadze, jaka tu panuje.
Tobias poklepał go po plecach.
– Nie przejmuj się tak, jakoś sobie z tym poradzimy. Przecież zawsze da się znaleźć
jakieś rozwiązanie, prawda?
Jakim cudem Tobias tak często wyglądał na pogodnego i zadowolonego? Matt zerknął na
przyjaciela, zatrzymując wzrok na różowej bliźnie biegnącej od czoła po policzek i tak wyraźnie
kontrastującej z czarną skórą. To nie była jedyna rana na jego ciele – każdego dnia, budząc się,
Tobias przypominał sobie o wojnie stoczonej z dorosłymi, o ludziach, których musiał zabić,
a jednak wciąż udawał wesołka.
Matt skinął głową, ale się nie rozchmurzył. Nie podzielał optymizmu kolegi. Niczego nie
był już pewien. Widział wnętrze Dręczyciela, wiedział, z czego zbudowany jest ich wróg.
Z próżni. Z chaosu. Z entropii. Źródło mgły Entropii było tworem syntetycznym, Matt nie miał
co do tego wątpliwości – to była istota sztuczna.
Ggl.
Ga-ge-el.
Czysta determinacja wchłonięcia wszystkiego. Bezlitośnie, niezwłocznie, bez wahania.
– Ilu osób brakuje jeszcze do pełnego składu załogi? – zapytał Tobias.
– Mamy, ilu trzeba – odpowiedział Melchiot. – Teraz chodzi już naprawdę o nadwyżkę,
o dobór według przeobrażenia kandydata, które mogłoby nam się przydać.
– Ilu już mamy?
– Prawie tysiąc Piotrusiów.
Tobias gwizdnął.
– Mam nadzieję, że ten statek faktycznie jest tak ogromny, jak mówią! – dodał.
– Musimy zaufać Orlandii, to ona podała nam, ile osób należy zwerbować.
Melchiot zwrócił się do Matta.
– Ludzie Balthazara będą na miejscu?
– Amber dostała wiadomość od Zelii i Maylis z twierdzy przy Wilczej Przełęczy –
w zasadzie król Dojrzałych osobiście czuwa nad przekazaniem Skalnego Testamentu. I nie
powinno tu dojść do żadnych zakłóceń.
– Wszystko działa? Wszystko jest w idealnym porządku? To podejrzane! – zakpił
Melchiot. – Zazwyczaj coś się zacina, nawala, idealnie bywa tylko we śnie. Staracie się mnie nie
denerwować?
– W stosunku do pierwotnego planu mamy już sześć tygodni opóźnienia, więc daleko
nam do ideału.
Tobias wydął usta.
– Widzę, że jesteś w podłym nastroju. Powiesz nam, w czym problem?
– Przepraszam, chłopaki. Masz rację, jestem zdenerwowany. Od naszego powrotu
z północy minęły już trzy miesiące – od trzech miesięcy skupiam się na przygotowaniach i siedzę
tu bezczynnie. Jestem tym zniecierpliwiony. Potrzebuję ruchu, tęsknię za wyprawami w teren.
– Zaczyna się! – mruknął Tobias. – Po prostu nie możesz usiedzieć w miejscu.
– Chciałbym już wyruszyć. Nie podoba mi się, że wiedząc o niebezpieczeństwie, jakie
nam zagraża, siedzę tutaj. Czuję się bezużyteczny!
– Jesteś zbyt impulsywny – rozbrzmiał kobiecy głos za plecami Matta.
Amber zbliżyła się do niego, spinając włosy drewnianą spinką.
– Lubię być przydatny – powtórzył Matt.
– Tutaj też w pewien sposób pomagasz. Jeżeli będziesz wciąż poza Edenem, źle
skończysz. Jak wielu innych, którzy poświęcili życie dla naszej społeczności.
Z twarzy młodej kobiety Matt wyczytał gorycz i smutek.
– Znów ktoś zginął, tak?
– Owszem. Rhonda Nkalu.
– Była Długodystansowcem. Trochę ją znałem – przypomniał sobie Melchiot.
– Zmarła w południe. Przed śmiercią przekazała nam nowiny z Północy. Entropia wciąż
napiera. Wydaje się, że woda spowalnia jej postępy, ale i tak zbliża się do nas. Z obserwacji
Rhondy wynika, że od czasu, kiedy ją zlokalizowaliśmy, pokonała prawie czterysta kilometrów.
Ale nie przemieszcza się ze stałą prędkością.
– Czyli może tu dotrzeć za trzy, cztery miesiące – oszacował Matt. – Jeżeli dopisze nam
szczęście, może dopiero za pół roku.
– Albo wcześniej – wtrąciła Amber. – Rhonda poświęciła życie, żeby przekazać nam te
informacje. Podobnie jak Nick Rhinner.
– Czy wieczorem zapłonie stos ku ich pamięci? – zapytał Matt, który dostrzegł, jak
głęboko Amber przeżywa to zdarzenie.
Matt nie wiedział, czy sprawiła to wojna, przygoda z Rauperodenem i Malroncją, czy też
podróż przez Entropię, zauważył jednak, że z coraz większą obojętnością przyjmuje kolejne
informacje o śmierci Piotrusiów. Oczywiście, wciąż ściskało go w żołądku i ogarniał go smutek,
ale już nie popadał w takie przygnębienie jak kiedyś. Śmierć była teraz cząstką ich codzienności
i – chociaż ktoś mógłby to uznać za cynizm – spowszedniała mu.
– Jutro wieczorem oddamy hołd Rhondzie i Nickowi, choć nie mamy jego ciała.
– Przyjdziemy – zapewnił w imieniu trzech chłopców Tobias.
Przez chwilę stali w milczeniu, czując się niezręcznie. Tylko łagodny wiosenny wiatr,
który bawił się ich włosami i pieścił skórę, nieco podnosił ich na duchu. Zbliżało się lato, był już
koniec maja i wydawało się, że w tym roku zima ominęła Eden, tak była ciepła. Nawet rośliny
wytrącone z normalnego rytmu dwukrotnie wydały plon w jednym sezonie.
– Pocieszające jest tylko to, że na drogach nie pojawiają się Dręczyciele – przypomniał
Melchiot. – Nie zauważył ich żaden z naszych patroli.
– Posługuję się tylko moim naturalnym przeobrażeniem – powiedziała Amber. – I nie
korzystam z mocy Jądra Ziemi. Dopóki uda mi się przestrzegać tej zasady, jestem chyba
bezpieczna. Ggl nie wie już raczej, gdzie mnie teraz szukać.
Matt wzruszył ramionami:
– Albo zapamiętał sobie nauczkę, jaką mu dałem, niszcząc Dręczyciela od środka, i liczy
się z nami, więc szuka innych metod, żeby cię wchłonąć i zawładnąć Jądrem Ziemi.
– Tak czy inaczej opuszczamy kontynent – przerwała mu Amber. – Czy przygotowania
do doboru załogi zostały zakończone?
Melchiot skinął głową.
– Tak, testujemy jeszcze przeobrażenia ostatnich ochotników, którzy mogą się przydać
w zupełnie wyjątkowych sytuacjach, poza tym jednak wszystko jest gotowe. Zgromadziliśmy już
sprzęt, brakuje nam tylko prowiantu na drogę nad ocean. Ale jutro wieczorem wszystko będzie
zebrane i zapakowane, więc termin wyjazdu jest pewny.
– A co z organizacją dalszego życia w Edenie? – zapytał Matt.
Amber wskazała Melchiota.
– Wszystko załatwione – powiedziała. – Tak jak uzgodniliśmy, sprawami miasta zajmie
się teraz Mel. Zadba o łączność między Radą a ambasadorkami Piotrusiów z Wilczej Przełęczy.
Jutro wyślę im wiadomość potwierdzającą nasz wyjazd.
– W takim razie to już pewne, że Zelia i Maylis nie płyną z nami? – Tobias westchnął, bo
Zelia wpadła mu w oko podczas ostatniego pobytu w Edenie.
Amber przytaknęła.
– Dziewczyny zostają, żeby zapewnić utrzymanie dobrych stosunków z Dojrzałymi.
Bardzo chciałyby wyruszyć z nami, ale ich rola na miejscu jest zbyt poważna, nikt tak jak one nie
zna się na zasadach dyplomacji i wszelkich uzgodnieniach między nami a dorosłymi. A gdyby
Entropia ogarnęła Eden, stanie się to tym istotniejsze, że trzeba będzie ruszyć na południe, gdzie
przyjmą nas Dojrzali.
– Szkoda.
Melchiot poklepał Tobiasa po plecach:
– Nie przejmuj się, wyrusza z wami mnóstwo ładnych dziewczyn!
– Nie to miałem na myśli...
– Jasne...
Amber wykorzystała tę krótką rozmowę Tobiasa z Melchiotem, żeby przysunąć się do
Matta.
– Wczorajszy wieczór był cudowny.
Matt nerwowo przeczesał włosy.
– To prawda.
Amber nie była w Edenie prawie półtora miesiąca, chciała bowiem dopilnować
końcowych prac przy statku ChloroPiotrusiofilów.
– To, co wczoraj powiedziałam, to szczera prawda. Brakowało mi ciebie. Nie lubię się
z tobą rozstawać.
– Postaramy się już nigdy do tego nie dopuścić.
Ich spotkanie przed tygodniem było dość osobliwe, nie tak odświętne, nie tak
romantyczne, jak pragnął Matt. Oddalenie i upływ czasu rozluźniły łączącą ich więź, osłabiły
zrozumienie. Trzeba było chwili, żeby nastolatkowie znów poczuli się tak bliscy sobie, żeby
znów nie krępowała ich samotność we dwoje i żeby odważyli się namiętnie całować. Miniony
wieczór spędzili razem, trzymając się za ręce, podziwiając gwiazdy na niebie nad rzeką, tuląc się
i obejmując.
– Zdążymy nadrobić stracony czas – dodała Amber. – Teraz nie będziemy się już
rozstawali.
Mrugnęła do niego, on odpowiedział tak samo.
– Wieczorem przeprowadzimy wreszcie ostatni test w kościele. Przyłączysz się do nas?
– Jasne!
Poza kontaktami z ChloroPiotrusiofilami Amber nadzorowała projekt, który realizowano
w ścisłej tajemnicy pod Edenem. Tę operację wąskie grono wtajemniczonych nazywało
„Apollo”.
– Dziś spróbujemy się zaprzyjaźnić ze zmarłymi. Matt, to będzie wielkie wydarzenie.
I chwila, która być może przesądzi o naszej przyszłości. Jeżeli nam się uda, mamy szansę
odmienić świat.
3 Głos Zmarłych
Długodystansowcy przypadkiem natrafili na ten kościół, penetrując ruiny starego
miasteczka leżącego z dala od innych osad, na wschód od Edenu. Szukali tam nadających się
jeszcze do użycia narzędzi i ewentualnie żywności.
Nieduży budynek, całkowicie pokryty już mchem i otoczony przez cierniste krzewy, miał
ogromną dzwonnicę. Grupa zbliżała się do niego, kiedy na niebie za pasmami chmur dogasały
ostatnie blaski dnia. Sześcioro Piotrusiów szło, niosąc latarnie. Szczelnie zapięli peleryny
i zasłonili twarze kapturami. Dwójka idąca przodem torowała drogę, wycinając mieczami
kolczaste krzaki i wysokie trawy, które odrastały w oszałamiającym tempie. W końcu Piotrusie
zbliżyli się do drzwi i otworzyli je. Z ogolonej głowy jednego z chłopców zsunął się kaptur –
Floyd zatrzymał się, przepuszczając kompanów, a potem zamknął za nimi drzwi.
– Posprzątaliśmy tu z Tanią i Chenem najlepiej, jak się dało – westchnął – ale to wszystko
tak szybko odrasta!
Tylko do części ławek można było się dostać – reszta ginęła pod gęstą roślinnością, która
zawładnęła świątynią, oszczędzając tylko ołtarz i chór.
Zdjęli peleryny, a potem wszyscy – Amber, Matt, Chen, Tania i dziewczyna imieniem
Aly – ustawili się w końcu nawy.
– Pozwólcie, że przedstawię Aly tym, którzy dotąd nie mieli okazji jej poznać. Pokieruje
projektem Apollo, kiedy już wyruszymy.
Nieco onieśmielona Aly skinęła głową. Miała prawie szesnaście lat, sięgające ramion
kasztanowe włosy i była dość pulchna.
– Kto wybrał taki kryptonim? – zapytał Matt.
– Ja – odparł Chen. – To na cześć podróży na Księżyc. Bo przecież to, co robimy tu od
kilku tygodni, jest trochę jak przygotowanie do takiej wyprawy – próbujemy opuścić Ziemię
i zbadać inną planetę. Planetę zmarłych.
– Podjęliście dużo prób?
– Nie tak dużo – włączyła się Tania. – Pod nieobecność Amber woleliśmy zachować
ostrożność, a poza tym to się nie dzieje na zawołanie. To bardzo dziwne zjawisko.
– Mam wrażenie, jakby kościół był podłączony do źle zamontowanego kontaktu. Czasami
prąd płynie przez kilka minut, a czasami nie ma go przez wiele kolejnych dni.
– To dlaczego przyszliśmy tu akurat teraz?
– Ponieważ ta łączność pojawia się znacznie częściej nocą – zaczął Chen.
– A poza tym w obecności Amber – dodała Tania – to łatwiej przychodzi.
Prawdopodobnie obecność Jądra Ziemi wywołuje reakcję.
– Musimy to dokładnie zrozumieć i nawiązać kontakt, o jaki nam chodzi – podjęła
Amber. – Żeby po przybyciu do Europy móc wykorzystywać kościoły i wysyłać wam
wiadomości.
Matt przypomniał sobie doświadczenia z innego kościoła, sprzed niecałych pięciu
miesięcy, i te głosy z książeczek do nabożeństwa.
– Udało wam się już zidentyfikować zmarłych?
– Owszem, wielu – potwierdziła Tania. – To nie takie skomplikowane, bo kiedy kościół
ożywa, wystarczy przewracać kartki modlitewników, żeby spotykać różnych wiernych. Wielu
mówi w obcych językach, ale Amerykanów też jest sporo, a dla nas najważniejsze było dotąd
znalezienie kogoś, kto przyszedł do tego kościoła.
– Znaleźliście go? – ucieszył się Matt.
Tania się uśmiechnęła, zerkając na Chena.
– Chenowi udało się w końcu porozmawiać z pewnym mężczyzną z kościoła
w Saint-Louis, które leży niedaleko, a ten wspomniał o Caseyville, bo tak się to kiedyś nazywało.
Pomyśleliśmy, że kościoły były blisko siebie, więc może ten mężczyzna pomoże nam
zlokalizować duchy z okolicy, ale nic nie wskóraliśmy, ponieważ zmarli niczym się już nie
interesują i nie są usłużni. Jednak Chen odkrył coś, co ma dla nas ogromne znaczenie.
Chen podjął:
– Kiedy otwierasz modlitewnik i skupiasz się na sobie, na swojej osobie, miejscu,
w którym jesteś, swojej kulturze, łatwiej nawiązujesz kontakt z ludźmi, którzy władają naszym
językiem, a przede wszystkim – chodzili do najbliższych kościołów. Jestem pewien, że przy
odrobinie wprawy można dotrzeć bezpośrednio do wiernego z tej parafii.
– Czy kiedy rozmawiasz z kimś z konkretnej strony modlitewnika i na przykład za
tydzień otwierasz ten sam modlitewnik na tej samej stronie, to trafiasz na tę samą osobę? –
zainteresował się Matt.
– Nie, nic nie jest stałe. Duchy są w ciągłym ruchu, a modlitewniki to chyba tylko coś
w rodzaju przekaźników czy słuchawki telefonicznej. Od ciebie zależy, czy połączysz się
z właściwym numerem. Nazwałem to sobie na razie numerem na chybił trafił, ale gdy dobrze się
do tego przygotować, to prawdopodobnie można by wybrać ten, który się chce. Siłą myśli.
Matt odwrócił się w stronę wejścia, przy którym w łagodnym świetle lampy zatrzymał się
Floyd.
– Nie przyłączysz się do nas?
– Nie, jestem tu, żeby zadbać o bezpieczeństwo nas wszystkich. Takie nocne przechadzki
poza murami Edenu nie należą do bezpiecznych. Wolę mieć oko na to, co się dzieje na zewnątrz.
Pięcioro Piotrusiów uczestniczących w eksperymencie usiadło w pięciu pierwszych
ławkach, trzymając w rękach modlitewniki. Przyświecały im niewielkie lampy stojące u ich stóp.
Chen i Amber przymknęli powieki, czekając w skupieniu.
Po godzinie Matt zwrócił się do Tani. Oczy wysokiej brunetki spojrzały na niego spod
długich rzęs niczym oczy sowy.
– Jak długo to może jeszcze potrwać? – szepnął chłopak.
– Może nawet całą noc. Czasami nic się nie dzieje, a czasami to nie ustaje.
Właśnie wtedy przeciągły zgrzyt sprawił, że aż drgnęli. Drzwi do zakrystii otwierały się
powoli, jakby poruszył nimi przeciąg.
Matt wstał, chwytając za miecz, i bezszelestnie zbliżył się do nich. Czuł na karku
spojrzenia przyjaciół.
Stojąc w progu, za którym ciągnął się wąski korytarz, uniósł lampę i zobaczył ścianę
ciemnych zarośli tarasujących drogę.
– No dobrze, tędy przynajmniej nikt by się nie przedostał ani w jedną, ani w drugą stronę
– powiedział do siebie.
W tej samej chwili kościół rozświetlił się na krótko silnym światłem, które biło
z tabernakulum, i wszystkie modlitewniki otworzyły się z szelestem kartek, które przewracały się
w oszałamiającym tempie przy wtórze setek szeptów. Zaiskrzyło, a potem głosy wypełniły całą
nawę zgodnym śpiewem. Jednak niemal natychmiast przerwały tę pieśń.
Matt zauważył, że Chen i Amber wciąż mają zamknięte oczy, skupieni na zadaniu,
skoncentrowani na sobie.
Potem błyski ustały i pozostały tylko szepty, tak ciche, jakby dziesiątki ludzi mówiło coś
półgłosem pod ławkami.
Matt wrócił do Tani i Aly. Otworzył modlitewnik, nie wybierając konkretnej strony.
Wtedy głos dźwięczniejszy od innych przemówił do niego w nieznanym mu języku. Zaczął
przewracać kartki, słuchał kolejnych osób, aż wreszcie natrafił na kogoś anglojęzycznego.
– Słyszy mnie pani? – zapytał.
– A kto mówi?
– Matt Carter.
– A ja jestem Jane z Southampton.
– Czy jest pani teraz w Southhampton?
– Nie wiem.
– A gdzie pani jest?
– Tu... Nie wiem. Tak tu ciemno.
Matt przypomniał sobie pierwszą przygodę z głosami. Duchy nie miały poczucia czasu
ani przestrzeni. Zdawały się zawieszone w wieczności.
– Czy jest z panią jeszcze ktoś? – zapytał.
– Tak mi się wydaje.
– A może się pani porozumiewać z innymi?
– Możliwe, ale nie próbowałam.
– W takim razie proszę to zrobić.
– Co mam powiedzieć?
– Nie wiem, co pani tylko chce! Może pani na przykład zapytać tego, kto jest najbliżej,
jak się nazywa.
Zapadła cisza, która trwała bardzo długo, a potem znów rozbrzmiał głos Jane
z Southampton:
– Jest tu ze mną Archie z Southampton.
– Tylko on?
– Innych nie pytałam.
– Więc proszę to zrobić!
Jane znów na chwilę zamilkła.
– Melinda z Southampton, Jeffrey z Southampton, Ned z Southampton i Clarice
z Southampton są razem z nami. I jest tu sporo innych.
– A czy wyczuwa pani obecność tych, którzy znajdują się znacznie dalej?
– Tak, wiem, że są bardzo daleko od nas.
– Niech pani spróbuje zagadnąć którąś z tych osób.
– Już to zrobiłam. Rozmawiałam z Netley Abbey.
Matt zwrócił się do Tani i Aly:
– Wydaje mi się, ze Netley Abbey leży nieopodal Southampton – powiedział. Zamierzał
coś dodać, ale Chen uniósł rękę, prosząc o ciszę. Potem otworzył modlitewnik, który trzymał na
kolanach i nabrał tchu.
– Słyszycie mnie?
– Tak. Kto mówi?
– Nazywam się Chen.
– A ja jestem James, pochodzę z Mascoutah w Illinois.
Tania chwyciła Matta za rękę i mocno ją ścisnęła, ulegając entuzjazmowi.
– Mascoutah leży bardzo blisko stąd! – szepnęła. – Chenowi prawie się udało!
– Szukam kogoś z Caseyville – powiedział Chen.
– Znam Caseyville – odparł głos.
– Był pan tu kiedyś?
– Nie pamiętam. Chyba tak. Może. Ale znam Caseyville.
Tania przechyliła się w stronę Matta:
– Nie mają pamięci. Kiedy się ich o coś wypytuje, przypominają sobie strzępy
przeszłości, ale i to na krótko.
Matt skinął głową, już poprzednio zauważył tę dziwną cechę zmarłych.
Tymczasem Chen wytrwale próbował:
– A czy teraz w pobliżu pana jest ktoś z Caseyville?
– Nie wiem.
– Mógłby pan go poszukać? Popytać?
– Nie wiem.
Chen westchnął, zamykając modlitewnik.
– Denerwuje mnie to! – wyjęczał. – Wszystko im trzeba tłumaczyć, może nawet
godzinami... Prawie mi się udało! Mascoutah jest tak blisko stąd!
Aly wskazała ruchem głowy Amber i Chen zamilkł, patrząc na nią.
Amber otworzyła modlitewnik, nie otwarłszy oczu.
– Jestem Amber z Edenu w Innym Świecie. A kim wy jesteście?
– Nie słyszałam o Edenie – odparł kobiecy głos.
– Nie dziwię się. – Amber mówiła spokojnym, dodającym otuchy tonem. – To nowe
miasto. A skąd pani pochodzi?
– Jestem Patricia z Caseyville w Illinois.
Wszyscy Piotrusie uśmiechnęli się, wymieniając porozumiewawcze, triumfalne
spojrzenia. Udało się zrobić pierwszy krok. Teraz trzeba było uporać się z najtrudniejszym.
Amber nie zamierzała tracić czasu:
– Patricio z Caseyville, potrzebna mi pani pomoc. Muszę skontaktować się z kimś takim
jak pani, ale dużo dalej. Może nam pani to ułatwić.
– Nie wiem. Nie potrafię tego zrobić.
– Musi pani rozesłać wiadomość przez wszystkich wokół siebie. Trzeba powiedzieć tym,
którzy są bliżej, że szuka pani Jane z Southampton w Anglii. Żeby mogła przekazać moją
wiadomość. Że Amber miewa się dobrze i planuje podróż do Europy. Musi przekazać tę
wiadomość Mattowi. Może pani to przekazać?
– Spróbuję. Powtórzę to wszystkim wokół mnie.
Głos z modlitewnika zamilkł.
Amber potoczyła wzrokiem po przyjaciołach.
– Chen, miałeś rację, tak się koncentrując. To działa!
– Użyłaś mocy Jądra Ziemi, żeby osiągnąć cel?
– Nie, oczywiście, że nie. Matt, masz jeszcze kontakt z Jane z Southampton?
Matt skinął głową.
– Trzymajmy teraz kciuki – szepnęła Aly. – Jeżeli to zadziała, to po przyjeździe do
Europy będziecie mogli się z nami kontaktować.
– To musi się udać – powiedziała Tania. – Po prostu musi. Jeżeli nie będziemy mieli
łączności, cała ta wyprawa może okazać się bezsensowna.
W kościele znów rozbrzmiał głos Patricii z Caseyville:
– Przekazałam tu wszystkim waszą wiadomość.
– Dziękuję, Patricio – powiedziała Amber, zanim delikatnie odłożyła otwarty na tej samej
stronie modlitewnik na ławkę. – Teraz, przyjaciele, pozostaje nam tylko czekać...
I czekali przez całą noc. Matt wielokrotnie pytał Jane z Southampton, czy ma dla niego
wiadomość, ale Jane nie rozumiała i na tym rozmowa się kończyła.
I wreszcie, zanim zaczęło świtać, wszystkie szepty ucichły.
Wtedy wszystko naprawdę się skończyło.
Piotrusie przysypiali, a do Edenu wrócili nie tylko przybici, ale i bardzo zmęczeni.
Wiedzieli, że nie wszystko jeszcze stracone, jednak mieli dużo pracy przed wyruszeniem
w daleką drogę.
W drodze powrotnej Amber podeszła do Aly.
– Będziesz musiała dobrać sobie zespół, żeby w kościele zawsze ktoś dyżurował. Ma
słuchać głosu z modlitewników i wyszukiwać wiadomości. Spróbujemy namierzyć Patricię
z Caseyville.
– Będziemy nasłuchiwać dniem i nocą.
– Zbierz odpowiednio dużą grupę ludzi i pamiętaj, żeby zawsze towarzyszyli im
strażnicy, którzy zapewnią im ochronę. Floyd ma rację, to miejsce nie jest bezpieczne, zwłaszcza
nocą.
– Nie martw się. Jeżeli wyślecie nam wiadomość z Europy, to zrobimy wszystko, żeby ją
odebrać.
W małych książeczkach do nabożeństwa Piotrusie pokładali wielkie nadzieje. Przede
wszystkim wiarę w to, że uda się nie zrywać kontaktu z członkami wyprawy. Bo ci, którzy mieli
wziąć w niej udział, wiedzieli, że może to być podróż tylko w jedną stronę. I nikt się nie łudził –
płynęli za ocean na nieznany im ląd, na wiele miesięcy, a może nawet lat.
A gdyby przyszło im kiedyś tu wrócić, to już jako dorosłym ludziom.
I chyba to było najgorsze.
4 Kwestia punktu widzenia
Na równinie na wschód od Edenu zebrała się istna armia.
Dziesiątki wozów załadowanych zesznurowanymi tobołkami, wiklinowymi kuframi,
drewnianymi skrzyniami czekało, aż zaprzęgną do nich muły. Te wozy, które wkrótce miały
odjechać, tworzyły drugą linię murów obronnych Edenu. Niemal setka psów dorównujących
wielkością koniom tworzyła kawalerię, a blisko tysiąc ochotników wybranych do udziału
w wyprawie za ocean zaczynało się schodzić, niosąc na plecach bagaż osobisty.
Większość była uzbrojona w noże i sztylety, toporki, czasem w najeżone kolcami
maczugi, bo droga nad ocean była daleka i wszyscy się spodziewali, że przyjdzie im nieraz
stawić czoło różnym zagrożeniom.
Prawdę mówiąc, najgorsze było to, że nie wiedzieli, co ich czeka w Europie. Nie mieli
pojęcia, czy płyną tam, żeby stoczyć wojnę, prowadzić mozolną wyprawę badawczą, czy też
żeby nawiązać kontakty dyplomatyczne z nowym ludem. Nikt też nie wiedział nawet, czy Burza
przetoczyła się przez Europę, czy ktoś przeżył, czy miejscowi Piotrusie i Dojrzali żyli w zgodzie,
czy może i tam pojawili się Cynicy – dorośli pozbawieni pamięci, okrutni i wojowniczy.
Matt dosiadał Kudłatej, która truchtała z dala od tłumu po grzbiecie wzgórza ciągnącego
się wzdłuż doliny. Obok niego na Gusie, potężnym bernardynie, jechał Tobias.
– To wszystko zajmie więcej czasu, niż przypuszczałem. – Matt westchnął.
– Dużo ludzi, dużo sprzętu, ale przypuszczam, że za godzinę będziemy gotowi.
– Trzeba będzie utworzyć oddział posłańców, żeby rozkazy z czoła grupy sprawnie
docierały na tyły.
– Zajmę się tym. Floyd mi pomoże. Wykorzystamy psią kawalerię.
– Tak czy inaczej, nie przejdziemy niepostrzeżenie.
– To jakiś problem?
– W pewnym sensie to dobrze, bo tak liczna grupa odstraszy większość drapieżców, ale
też każdy może nas tropić.
– Kogo masz na myśli? Przecież teraz nie mamy już wroga.
– Mieliśmy i dalej mamy wrogów, Toby.
– Ale dlaczego? Przecież nikomu nie robimy nic złego!
– Zajmujemy miejsce, niektórzy na pewno nam zazdroszczą, a wśród Dojrzałych wciąż są
ludzie, których zdaniem Spijacz Niewinności miał rację, że Przymierze z Piotrusiami to zły
pomysł i że powinniśmy być ich niewolnikami. Poza tym są Żarłocy i pamiętaj, że nie wiemy,
czy osiągnęli wyższy poziom rozwoju, z pewnością jednak żyją teraz w dzikich plemionach. Nie
muszę nawet wspominać o Dręczycielach z Entropii – pamiętaj, co zrobili z Piotrusiami z Fortu
Kara!
– Jon i jego ludzie... – Tobias posmutniał, wspominając tragiczny los przyjaciół, ich szarą
skórę pokrytą poczerniałymi żyłami i te hebanowe oczy.
– Kto powiedział, że w lasach, które musimy przemierzyć, nie ma więcej tak opętanych
Piotrusiów, którzy donoszą Gglowi, że nie będą nas tropić, a może nawet atakować?
– A Spijacz Niewinności? Uważasz, że wciąż na nas czyha?
– Na jego miejscu starałbym się, żeby świat o mnie zapomniał, a przede wszystkich nie
chciałbym wpaść w ręce króla Balthazara. Jeżeli nie jest szalony, to teraz mieszka gdzieś daleko,
bardzo daleko na południu albo na zachodzie, zagrzebany w jakiejś dziurze.
– Z nim nigdy nic nie wiadomo...
– I właśnie dlatego prosiłem Zelię i Maylis, żeby miały się na baczności w fortecy na
Wilczej Przełęczy. Będą bardzo czujne, a poza tym mogą przecież liczyć na pomoc Balthazara.
To wiele znaczy.
Kudłata zwolniła, wspinając się na skalisty wierzchołek, który dominował nad całą
doliną, a Gus dreptał za nią.
Ze szczytu Matt i Tobias ujrzeli zapierający dech w piersiach widok: za doliną płótna
rozciągnięte między niektórymi domami i wytyczające bazary, ogromna jabłoń w centrum,
srebrzysta wstęga rzeki wijąca się przez miasto, warzywniaki, lasy i wzgórze amfiteatru, które
rozbudziło w Matcie złe wspomnienia.
– Będzie mi tego brakowało – powiedział Tobias. – Przywykłem do naszego życia. A ty?
Tobias obserwował przyjaciela, który patrzył na ten pejzaż z determinacją, bez cienia
melancholii.
– Nie, ty nie będziesz tęsknił za Edenem – stwierdził Tobias. – Znów możesz działać,
a przecież zawsze potrzebowałeś ruchu.
– Tego wymaga nasz świat, trzeba jeszcze tyle zrobić, żeby zapewnić nam miejsce na tej
ziemi.
– I ciebie to nie przeraża? Nie zastanawiasz się nawet, co będziesz robił, kiedy wszystko
już poznamy i kiedy wreszcie będziemy mogli spokojnie żyć?
– Na to nie starczy jednego życia.
Matt spojrzał na Tobiasa i porozumiewawczo się do niego uśmiechnął.
– My – dodał – jesteśmy pionierami, do nas należy przygotowanie terenu dla przyszłych
pokoleń.
Tobias uniósł brwi, niezbyt zachwycony tą wizją.
– Myślenie o przyszłych pokoleniach oznacza, że musimy dorosnąć, dojrzeć, mieć
dzieci... Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.
Matt gorzko się zaśmiał.
– Niech tylko zauroczy cię jakaś śliczna dziewczyna, a sam się przekonasz.
– Może... Ale jeżeli właśnie na tym polega zakochanie się, to naprawdę tego nie chcę.
Matt znów się uśmiechnął.
Przyjaciele zwrócili oczy na morze ludzi, którzy stopniowo wypełniali równinę. Potem,
zanim wrócili, Tobias zapytał:
– Ile twoim zdaniem zajmie nam podróż na wybrzeże?
– Z pewnością ponad miesiąc marszu.
– Aż tyle? A przeprawa przez ocean?
– Nie wiem, być może kolejny miesiąc.
– Nie boisz się tego, co możemy tam zastać?
– Owszem, trochę. Ale mamy ważny cel.
– Pozostałe Jądra Ziemi – szepnął Tobias.
– Tak, jeszcze dwa.
– Jesteś pewien, że Amber może je wchłonąć... nie ryzykując?
– Mam nadzieję.
– Kiedy się nad tym zastanawiam, to nachodzi mnie myśl, że taki ogrom energii może ją
rozsadzić!
Matt zagryzł usta. Nie lubił słuchać takich wynurzeń, choć musiał przyznać, że sam także
często o tym myślał. Kiedy widział moc energii Jądra Ziemi, jaką Amber już teraz nosiła w sobie,
zaczynał się obawiać, że kolejna dawka będzie oznaczała przekroczenie granic wytrzymałości
i doprowadzi Amber do szaleństwa albo wyniszczy ją wewnętrznie.
– Mimo wszystko trzeba to zrobić – stwierdził.
– A jeśli cała ta moc nie wystarczy do pokonania Ggl?
– O tym wolę nawet nie myśleć, Toby.
– Czasami mi się wydaje, że to, co robimy, nie ma sensu. Ggl próbował za wszelką cenę
schwytać Amber, żeby przejąć to, co w sobie nosi. A zatem on chce to mieć, nie boi się tej mocy!
– Musimy zaufać Amber. Czuła, że Jądro Ziemi wzbudza strach w Dręczycielach. To
ogromna energia. Jeżeli znajdzie się w naszych rękach, może zdołamy zniszczyć Ggla, ale jeżeli
to on dotrze do niej pierwszy, wchłonie energię źródłową, jak ją nazywa, i stanie się jeszcze
potężniejszy. A to oznacza nasz koniec.
Tobias cicho jęknął. Przerażała go ta perspektywa.
– Jeżeli po przybyciu do Europy okaże się, że sytuacja jest gorsza, niż oczekujemy –
podjął Matt – utworzymy małą grupę i skoncentrujemy się na naszej misji, a wszyscy pozostali
spróbują rozwiązać problemy metodami dyplomatycznymi albo zbrojnie. Jeżeli jednak nie
natrafimy na żadne przeszkody, wszyscy zejdziemy na ląd. Tak czy inaczej, musimy
przygotować się na trudną misję.
– W żadnym razie my troje – ty, Amber i ja – nie możemy się rozdzielać. Będąc razem, ze
wszystkim zdołamy sobie poradzić, prawda?
Tobias z wyraźnym niepokojem obserwował Matta. Chciał znaleźć w nim wsparcie. Bał
się tej podróży.
Matt skinął głową.
– Przymierze Trojga – powiedział.
– Przymierze Trojga – powtórzył Tobias.
Niespełna kilometr od nich, na skraju rozległego lasu, czekał przykryty plandeką wóz,
przy którym stały osiodłane konie.
W środku, w półmroku, chudy mężczyzna z cienkim, siwym wąsikiem wyprostował się,
przyjaźnie klepnąwszy po policzku nastolatka, który wcale na to nie zareagował. Małe oczy
mężczyzny rozbłysły, zdradzając podłość i przewrotność.
– Będę was troskliwie odżywiał przez całą podróż – powiedział. – A teraz ułóż się w tej
skrzyni.
Chłopak usłuchał i położył się na kocu w czymś podobnym do trumny. Obok,
w identycznej skrzyni, czekała w milczeniu dziewczyna.
Mężczyzna wygiął szyję, aż strzeliły mu kręgi, i spojrzał na dwóch towarzyszących mu
ludzi, dwóch Dojrzałych w ciemnych zbrojach. Jeden z nich, o czym świadczył herb, służył
królowi Balthazarowi.
– Lepiej już odejdźcie, nie chcę, żeby dzieciaki z Edenu was zauważyły. Wracajcie jak
najszybciej do Colina i do naszej floty. Powiedzcie mu, że zgodnie z planem dołączam do
karawany tych smarkaczy. Odtąd będziemy się kontaktować przy użyciu ptaków.
– Panie, chyba nie chcesz sam wmieszać się w ten tłum dzieciaków?
Spijacz Niewinności wykrzywił się w szyderczym grymasie.
– Uważacie mnie za idiotę?
Wsunął rękę pod brudną koszulę nastolatka i chwycił pierścień wbity w pępek chłopca,
a potem obrócił go w ciele swojego niewolnika. Ledwie nastolatek zmarszczył z bólu brwi, a już
Spijacz Niewinności jakby zaczął się rozpływać i na nowo formować. Przemiana dokonała się
w sekundę – mężczyzna przybrał wygląd chłopca. Zdradzały go już tylko ubrania dorosłego.
Dwóch Cyników aż się cofnęło ze zdumienia.
– Naucz się wykorzystywać siłę przeciwnika – powiedział głosem nastolatka Spijacz
Niewinności.
Żołnierze osłupieli.
– To magia! – powiedział pierwszy.
– Nie, to przemiana tych dzieciaków – poprawił go Spijacz Niewinności. – Chłopak
i dziewczyna mają zdolność dawania mi swojej postaci. Dzięki temu będę mógł niepostrzeżenie
przechodzić z jednego w drugie i nikt się nie dowie, że jestem na statku.
– To znaczy, że przez całą drogę nie będzie pan miał... swojej twarzy?
– Dopóki będę karmił tych dwoje. Nikt się o tym nie dowie. Ukryję ich skrzynie
w bezpiecznym miejscu, w ładowni statku.
– Ale czy takie przedsięwzięcie nie jest zbyt ryzykowne, kiedy podejmuje się je
w pojedynkę?
– Mam wśród dzieciaków swojego szpiega! Dzięki temu wiem, co robią. No, jedźcie już,
muszę się przebrać w ubrania na swoją nową miarę.
Dwaj mężczyźni unieśli brezent na tyle wozu i zeskoczyli na ziemię.
– Popłyniecie za mną. W sumie mamy trzy statki. Będziecie się trzymali w pobliżu, więc
tak naprawdę wcale nie będę sam – przypomniał im na pożegnanie Spijacz Niewinności.
– A ci posłańcy, których wyprawił pan na północ? Jak nas odnajdą?
– Właśnie, co mamy zrobić, gdyby istota, która nadciąga we mgle z północy, chciała się
z panem skontaktować? – zaniepokoił się drugi z żołnierzy.
– Jeżeli emisariusze, których tam wysłałem, przeżyli tyle czasu, to będą wiedzieli, dokąd
iść, bo znają nasze plany. Więcej wiary, przyjaciele, wasz pan o wszystkich pomyślał...
o wszystkim.
Dwaj Cynicy wsiedli na konie i z szacunkiem skłonili głowy przed nastolatkiem, który
wyniośle na nich patrzył.
– Wkrótce – rzucił – będziemy w Europie, a tam potrafię znaleźć nowych
sprzymierzeńców. Bądźcie spokojni. Przeżywamy trudny okres, ale już niedługo odzyskamy
silną pozycję. Jednak tym razem nie pozwolę już, żeby wymknął mi się choć jeden smarkacz.
Dopadnę wszystkich.
Żołnierze pokiwali głowami, odzyskując nadzieję.
– Zacznę od ścięcia łba wrogowi – dodał Spijacz Niewinności. – Podczas rejsu przez
ocean pozbędę się trzech gówniarzy, którzy są mózgami tej zgrai.
Żołnierze porozumieli się wzrokiem. Ten nastolatek zaczął ich przerażać. Prowadził jakąś
osobistą rozgrywkę, załatwiał własne porachunki. To było dla nich oczywiste.
Spięli konie i ruszyli przez zarośla na południe.
Nadeszła godzina zemsty.
Wybiła dla wszystkich Cyników, którzy nie utożsamiali się z Balthazarem, dla tych,
którzy marzyli o sprowadzeniu Piotrusiów do roli niewolników. I dla tych wszystkich, którzy
dzieci uważali za zagrożenie.
Nadszedł czas buntu, czas, by pójść za Spijaczem Niewinności.
On jeden mógł poprowadzić ich do zwycięstwa.
5 W drodze
Największe wrażenie robiły tumany pyłu wznoszące się nad konwojem.
Ta brązowa smuga wzbijała się wysoko w niebo, ciągnęła się na odcinku kilkuset metrów
i stopniowo się rozpraszała, daleko za ostatnimi wozami.
Odległość od czoła do końca kolumny sięgała kilometra. Pierwsza jechała psia kawaleria,
ostatni – piechurzy i wozy z zapasami żywności.
Prowadzący – Matt, Amber i Tobias – odbierali meldunki od zwiadowców, którzy ruszyli
przodem, i przekazywali je Klarze i Archibaldowi, dwójce Piotrusiów odpowiedzialnych za
badanie nieznanych terenów.
Żaden z członków Przymierza Trojga nie chciał wziąć na siebie tego obowiązku.
Uważali, że lepiej będzie, jeśli pozostawią innym takie zadania, zwłaszcza że liczyli się
z koniecznością odłączenia od grupy, by w nielicznym gronie szukać Jąder Ziemi. Trzeba było
wyłonić nowych przywódców, dać im czas na zyskanie autorytetu, na naukę dowodzenia,
podejmowania decyzji, narzucania rytmu. W Edenie przeprowadzono głosowanie, żeby wybrać
z grona ochotników chłopaka albo dziewczynę, którzy reprezentowaliby wszystkich i cieszyli się
powszechnym zaufaniem.
Klara i Archibald zostali wybrani, ponieważ zdobyli popularność, przez wielu byli lubiani
i cenieni za rozsądek. Oboje mieli po szesnaście lat, choć więc w zasadzie byli bardzo młodzi,
w świecie Piotrusiów osiągnęli już wiek rozwagi – byli poważniejsi od dzieci, ale nie na tyle
dojrzali, by uważać się za dorosłych.
Klara wzięła na siebie więcej obowiązków społecznych – nadzorowała transport,
rozstrzygała konflikty międzyludzkie, odpowiadała za organizację, natomiast Archibald zajął się
logistyką i strukturą konwoju oraz utrzymaniem odpowiedniego tempa podróży. Jednak wszelkie
kwestie militarne, dopóki członkowie Przymierza Trojga byli obecni, pozostawały pod nadzorem
Matta, którego Klara i Archibald pytali o zdanie za każdym razem, gdy zwiadowcy wykryli
zagrożenie. Wiedzieli, że muszą się przygotować do rzeczywistego kierowania Piotrusiami od
chwili przybicia do wybrzeży Europy.
We wszelkich sprawach dyplomatycznych oboje byli uprawnieni do przemawiania
w imieniu całego ludu Piotrusiów i ta wielka odpowiedzialność spoczywała na ich barkach.
Klara była smagła i ciemnowłosa, w przeciwieństwie do Archibalda – bladego
i jasnowłosego. Łatwo wpadała w gniew, on, z natury flegmatyczny, rzadko dawał się
wyprowadzić z równowagi. Ona patrzyła na każdy problem w szerszym kontekście, on długo
rozważał każdą kwestię z osobna, za to gruntownie. Oboje władali wieloma językami, doskonale
się rozumieli, byli cierpliwi i gotowi każdego wysłuchać. Tworzyli duet, który dawał innym
poczucie bezpieczeństwa i spokoju, a poza tym wzbudzał zaufanie.
W południe piątego dnia podróży ogromny nowofundland galopem podbiegł do czoła
kolumny. Dosiadający go Piotruś imieniem Devon zatrzymał się obok Matta.
– Dostrzegliśmy całą kolonię Żarłoków! Są dokładnie przed nami, około trzech
kilometrów stąd.
– Ilu ich jest?
– Setki! Od czasu wojny nigdy nie widziałem ich tylu w jednym miejscu.
Matt zacisnął pięści. Kiedyś Malroncji udało się zebrać parę stad Żarłoków, którym
dawała żywność, zachowując się jak bóg, a oni jej służyli, zaślepieni aż tak, że rzucili się do
walki z Piotrusiami. Prawie wszyscy przypłacili to życiem. Ci nieliczni, którzy ocaleli, dołączyli
do innych stad i już nigdy nie zbliżali się do dorosłych. Od tamtej pory słuch o nich zaginął. Fakt,
że znów pojawiła się tak liczna gromada, był złym znakiem. Żarłocy zaczynali rozumieć, że
w jedności siła.
– Jest nas tak dużo, że nie powinni odważyć się na atak – włączył się do rozmowy Tobias.
– Nie byłbym taki pewny – odparł Matt. – Żarłocy bywają czasem niewyobrażalnie głupi
i nie potrafią się pohamować, kiedy przyjdzie im ochota nabić nas na włócznie i upiec nad
ogniskiem na kolację. Lepiej byłoby ich ominąć.
– Ale to oznacza okrążenie wielkiego lasu – powiedział Devon.
– Dużo drogi byśmy nadłożyli?
– Według Długodystansowców, którzy penetrowali teren, co najmniej tydzień.
Matt westchnął. Wiedział, że w obliczu zagrożenia, jakie stanowiła dla Edenu Entropia,
czas był bezcenny.
– Dziękuję, Devonie. Przekażę tę wiadomość Klarze i Archibaldowi, którzy podejmą
ostateczną decyzję.
Olbrzymi nowofundland zawrócił i ruszył pędem, wyrywając łapami kępy trawy.
– Żarłocy czy czas? – zapytał Tobias.
– Tydzień to o wiele za dużo, nie możemy sobie pozwolić na takie opóźnienia. Opowiem
się za niezbaczaniem z trasy, wyślemy jednak psy na boki kolumny, żeby nas ochraniały.
Przygotuj łuczników, niech ruszą w małych dziesięcio-, piętnastoosobowych oddziałach i zajmą
pozycję co sto metrów, wewnątrz kolumny. Niech nikt nie strzela bez powodu, ale w razie ataku
trzeba bezlitośnie rozprawić się z napastnikami. Nie chcę, żeby zbytnio się do nas zbliżyli.
Tobias skinął głową na znak zrozumienia i aprobaty, a potem pociągnął Gusa za sierść po
prawej stronie karku. Pies natychmiast skręcił we wskazanym kierunku.
Matt powiódł wzrokiem za oddalającym się przyjacielem.
Jeszcze nie opuścili kontynentu, a już zaczęły się kłopoty.
Żarłocy zgromadzili się na skraju starej drogi, którą Piotrusie podążali nad Ocean
Atlantycki. Było ich około trzystu. Rośli, barczyści, czasem wręcz grubi, cechowali się siłą
i szpetotą, bo ich ciała pokrywały deformujące krosty. Zwiotczała, jakby za obszerna skóra,
zwisała im nawet z twarzy, oczy były pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Większość trzymała
w górze drewniane pałki i maczugi, inni mieli zardzewiałe łopaty albo oskardy. Początkowo
przejawiali agresję, uspokoili się jednak natychmiast, kiedy zrozumieli, że mają do czynienia nie
z tymi trzema czy czterema nastolatkami, którzy dosiadali ogromnych psów, a z co najmniej
trzydziestką takich jeźdźców i niemal tysiącem Piotrusiów idących za nimi pieszo pod osłoną
psiej kawalerii. Także łucznicy nie kryli gotowości do walki – wystarczyłoby, żeby naciągnęli
łuki i wycelowali, a setki strzał posypałyby się na napastników.
Toteż Żarłocy zwiesili ręce i tylko obserwowali tę niesamowitą defiladę wojskową.
Zaniepokojeni, zerkali na kompanów. Wydawało się, że powietrze jest naelektryzowane.
Wystarczyłaby lada iskra, żeby ta milcząca konfrontacja przerodziła się w walkę.
Mimo to kolumna przeszła i nie rozległ się żaden okrzyk, nikt nie uniósł broni. To
spotkanie przebiegło w głuchej ciszy.
Tego wieczoru Archibald zaproponował, by maszerowali dwie godziny dłużej – zależało
mu na zachowaniu jak największej odległości między obozowiskiem a osadą Żarłoków. Choć
wszyscy byli zmęczeni, nikt nie protestował.
Większość Piotrusiów nie przywykła do tak długich wędrówek, toteż bolały ich nogi, a na
stopach potworzyły się wielkie pęcherze. Matt i jego przyjaciele zdawali sobie z tego sprawę.
Wiedzieli też, że wkrótce największą zmorą piechurów staną się spękane podeszwy, skurcze
łydek i ud, pojawiające się około dziesiątego dnia marszu. Ale do tego można było przywyknąć.
Nie mieli wyboru. Musieli iść dalej, za wszelką cenę. I radzić sobie, bandażując nogi, zakładając
opatrunki, sięgając po maści ziołowe czy miód.
Ostatniego wieczoru w pierwszym tygodniu wyprawy Amber podeszła do ogniska, przy
którym zebrali się Matt, Tobias, Floyd i Chen.
– Mogę się przysiąść? – zapytała.
– Jasne – powiedział Matt, przesuwając się, żeby zrobić jej miejsce.
– Padam z nóg – wyznał Tobias, wstając. – Zostawiam was, zakochani.
– Świetny pomysł – rzucił Floyd.
– Też tak sądzę! – dodał Chen.
Po dziesięciu sekundach Matt i Amber zostali zupełnie sami.
– Mam nadzieję, że ich nie wypłoszyłam! – Amber się zdziwiła.
Matt nie krył rozbawienia.
– Nie, przypuszczam, że chcieli po prostu zostawić nas na chwilę samych.
– Często rozmawiam z Klarą. Wciąż zasypuje mnie pytaniami o to, co powinna robić,
kiedy dotrzemy na miejsce.
– I co jej mówisz?
– Że nie mam pojęcia! Nie wiem nawet, co nas tam czeka. Ale gawędzimy sobie o tym
i owym i mam wrażenie, że dobrze jej to robi.
– Wszyscy się niepokoją, to zrozumiałe.
– Ty też?
– Oczywiście.
– Raczej tego nie okazujesz.
Matt wzruszył ramionami.
– Przecież mnie znasz. Nie zawsze daję po sobie poznać, co czuję.
Amber położyła rękę na dłoni Matta.
– Wiem, że żeby dotrzeć do prawdziwego Matta, tam – dotknęła palcem klatki piersiowej
chłopaka – trzeba zyskać jego zaufanie. A to zajmuje sporo czasu.
– Masz rację.
Matt zdawał sobie sprawę, że z nich dwojga to on jest bardziej zamknięty w sobie. Kiedy
mogli spędzić ze sobą parę chwil, Amber natychmiast zaczynała zachowywać się swobodnie, nie
analizowała każdego kroku, podejmowała inicjatywę. Matt potrzebował czasu, żeby oswoić się
z sytuacją, żeby się odważyć, rozmawiać bez zahamowań, wziąć ją w ramiona. A wszystko to
widać było jeszcze wyraźniej po dłuższym, choćby kilkudniowym rozstaniu. Musiał się
przełamać, żeby znów zachowywać się naturalnie w obecności Amber. Żeby się nie bać, że ją
urazi, żeby nie obawiać się jej reakcji i uświadomić sobie, że i ona chciała tej bliskości.
Matt mocniej ścisnął rękę Amber.
Głęboko odetchnął, żeby dodać sobie odwagi i już bez słowa przysunął się do
dziewczyny, żeby delikatnie ją pocałować.
Amber była chyba zaskoczona, ale jej wargi natychmiast się rozchyliły i przytuliła się do
Matta. Ich języki pieściły się najpierw nieśmiało, potem namiętnie. Matt czuł narastające
podniecenie.
Wydawało mu się, że w jego mózgu strzelają iskierki, dostrzegł, że jest piękniejsza niż
kiedykolwiek. Kosmyki włosów falowały jak morze przy brzegu, okalając śliczną twarz,
a w blasku ogniska połyskiwały żywszymi niż zwykle płomiennymi odcieniami. Matt uwielbiał
także jej oczy, z rozkoszą na długie minuty zatapiał się w ich szmaragdowej toni i mógłby bez
końca obserwować te iskierki, które się pojawiały, gdy na siebie patrzyli.
Była jego bezpieczną przystanią. Kiedy działo się coś złego, wystarczyło, że pomyślał
o Amber – już wiedział, po co ma wstać, dlaczego musi działać, walczyć albo podejmować
trudne decyzje.
– Nie chcę cię stracić – wyznał głosem zniżonym po szept.
– Stracić mnie? Skąd ci to przyszło do głowy?
Zawahał się, nie wiedząc, jak wyrazić to, co czuł.
– Ta podróż... Jądra Ziemi, Entropia. To wszystko... Boję się tego, co się wydarzy.
Teraz to Amber mocniej ścisnęła jego rękę.
– Więcej wiary – powiedziała spokojnie. – Wszystko potoczy się zupełnie normalnie.
– Podjęłaś już takie ryzyko... Czasami się zastanawiam, dlaczego to my wciąż musimy
działać. Dlaczego tego nie przerwiemy, nie zamieszkamy razem gdzieś z dala od tego zamętu,
zostawiając innym troskę o byt Edenu?
– Po pierwsze dlatego, że nie usiedziałbyś na miejscu dłużej niż pół roku.
Matt się skrzywił, kręcąc głową.
– Przy tobie byłoby inaczej...
– Nie oszukuj się, Matt. Potrzebujesz działania. A poza tym nie ma sensu zastanawiać się
nad tym, co już się stało. Życie sprawiło, że to wszystko spadło na nas już na początku.
Malroncja i Rauperoden byli rodzicami wspólnego dziecka i los chciał, żebyś to ty był ich
dzieckiem. Tobias i ja podążyliśmy za tobą, kierując się przyjaźnią, ale teraz jesteśmy tak samo
wciągnięci jak ty. Jeśli ktoś będzie kiedyś opowiadał historię Piotrusiów, będzie mówił o tobie,
o nas. Bo przypadek sprawił, że tamci dwoje byli twoimi rodzicami.
– Często się zastanawiam, dlaczego Burza wybrała moją matkę i ojca. Dlaczego nadała
im takie postacie...
– To też przypadek. Zwykły przypadek. Ktoś był potrzebny i padło na ciebie. Na nasze
szczęście stanąłeś na wysokości zadania, stawiłeś im czoło, nie poddałeś się. Nie stchórzyłeś,
zniosłeś te ciosy, podjąłeś walkę i robiłeś to mądrze.
– Kiedy w Edenie mówi się o Burzy, to jako o czymś pozbawionym świadomości,
działającym jak białe ciałka krwi, które chronią organizm. Ale jak w takim razie wytłumaczyć
postać, jaką przybrali moi rodzice?
– Sądzę, że skrystalizowali trendy i symbole. Kiedy Burza skupiła wszystkie skażenia
świata, żeby wyrzucić je na daleką północ i dać początek Entropii, prawdopodobnie postąpiła tak
samo z wieloma innymi rzeczami. Na przykład ze zbiorową podświadomością, z powszechnymi
koszmarami naszej cywilizacji, z lękami, ze wszystkim tym, co w dawnym społeczeństwie było
mroczne, niezrozumiałe, niepotrzebne, a zmaterializowało się w postaci Rauperodena. Frustracje,
brak równowagi, gniew wcieliły się w matkę. Kiedy Malroncja i Rauperoden się odnaleźli, kiedy
się połączyli, to sądzę, że doszło do czegoś więcej niż fuzji ich ziemskich form, które następnie
zlały się ze swoistą pierwotną równowagą. Przypuszczam, że wtedy udało nam się naprawić
niektóre winy świata.
– Mnie też się tak wydaje.
– Jestem o tym przekonana. Tego dnia nie straciłeś rodziców, tylko ich ocaliłeś
i opatrzyłeś rany naszego świata. Przyczyniliśmy się do naprawienia części błędów przeszłości.
Teraz dzieci muszą płacić za grzechy rodziców.
Matt pokiwał głową.
– Prawdę mówiąc, to niesamowita przygoda! – powiedział drżącym głosem.
– Tak.
Amber dotknęła ręką brzucha.
– Nosisz energię Ziemi – szepnął Matt.
Była piękna, nawet tu, z dala od domu, po tygodniu podróży. Tak, była wręcz cudowna.
– A jeśli cię stracę w starciu z Gglem?
Amber zwróciła na niego oczy pełne słodyczy i czułości. Uśmiechnęła się do
ukochanego.
– Nie stracisz mnie. Będzie we mnie tyle energii, że odeprę Ggla, może nawet go
zniszczę. Nie martw się.
Ale Matta nie tak łatwo było zwieść – słyszał w jej głosie, że za tymi uspokajającymi
słowami kryje się niepewność – Amber wiedziała tyle co on i pozorami pewności siebie
maskowała lęk. Nosiła Jądro Ziemi, nie mogła oszukiwać samej siebie.
Jeżeli cała ta energia, którą zamierzała wchłonąć, nie zabije jej ani nie doprowadzi do
obłędu, to pozostanie jeszcze pojedynek z Entropią.
I wcześniej czy później przyjdzie zapłacić za to wszystko.
I wtedy to ona, Amber, będzie musiała się całkowicie rozliczyć.
6 Wspomnienia i nadzieje
Podróż z Edenu nad Ocean Atlantycki trwała prawie półtora miesiąca.
Kolumna wędrowała dzień za dniem, mimo chorób, zmęczenia, ran od ukąszeń węży,
użądleń nieznanych owadów, a przede wszystkim spękanych, krwawiących stóp. Piotrusie nie
zostali zaatakowani przez drapieżniki, bo tak liczna grupa zapewne odstraszała wszelkie bestie,
jednak wielu z nich zmarło od nieustępliwej gorączki. Grzebano ich w dniu śmierci, palono
świeczki ku ich pamięci i opłakiwano.
Ale już o świcie karawana ruszała w drogę.
Przemierzali bezkresne równiny, na których pasły się nieprzeliczone stada bizonów.
Szli przez las margerytek wyższych od wieżowców. Kiedy podmuch wiatru zrywał płatek
takiego kwiatu, ten spadał jak ogromny żagiel, łopocząc i podnosząc tumany pyłu. Widywali
nocne balety Światłoważek, tych fantastycznych motyli o skrzydłach lśniących jak kolorowe
neony. Kilkakrotnie musieli nadkładać drogi, żeby przeprawić się przez rzekę – szli po walących
się mostach porośniętych pnączami, przedzierali się przez ruiny wielu miast, które zatracały
wszelkie podobieństwo do ludzkich osad, niknąc pod gąszczem liści, lian, korzeni i pod zwałami
ziemi.
Długodystansowcy, którzy prowadzili wyprawę, doskonale wywiązali się z zadania,
nigdy nie myląc drogi wytyczonej na podstawie starych, pomiętych map i szkiców nakreślonych
podczas wcześniejszych misji. Preferowali stare szlaki komunikacyjne, dziś porośnięte mchem,
ale wciąż widoczne pośród lasów i stromych gór.
Trzykrotnie natknęli się na autostrady świetlistych skararmeuszy.
Małe niebieskie owady podążały gromadami w jednym kierunku, trzymając się tej samej
strony szlaku, podczas gdy jego drugą stroną te czerwone spieszyły w przeciwnym kierunku.
Niekończące się strumienie małych, biegnących w ordynku diod zmierzały do celów, których
nikt poza nimi nie znał. Łatwo było poznać, że są w pobliżu, bo ich obecność zdradzał stukot
odnóży.
– Na pewno mają jakąś rolę – powiedziała Klara. – To oczywiste! Nie wszędzie się je
spotyka, to nie przypadek!
– Zwłaszcza że tryskają energią – dodała Amber.
– Nikt ich nigdy nie śledził? Żeby się dowiedzieć, dokąd idą?
– Długodystansowcy informowali, że to obieg zamknięty. Kiedy skararmeusze docierają
do końca autostrady, przechodzą na drugi pas i wtedy po prostu zmieniają ubarwienie.
– To wszystko? – zdziwiła się Klara.
– Chyba tak.
– Nie dzieje się nic więcej?
– Nie, nic poza tym. Można powiedzieć, że kręcą się w kółko.
Kiedy kolumna natknęła się na nie po raz pierwszy, zastanawiano się, jak przejść przez
ich autostradę. Wtedy jeden ze zwiadowców pokazał im, że wystarczy wejść na owadzi szlak,
żeby oba sznury skararmeuszy zatrzymały się i przepuściły idących. Dopóki karawana szła,
owady nie podjęły swej błędnej wędrówki, ale zaraz potem ruszyły jakby nigdy nic.
I nikt nie zauważył nastolatka, który cichaczem schwytał całą garść skararmeuszy,
wrzucił je do pudełka i schował między swoimi rzeczami, na tyle krytego wozu.
A małe owady kontynuowały swój dziwaczny marsz, niezmordowanie sunąc jeden za
drugim, jak niegdyś sznury samochodów.
Inny Świat wciąż jeszcze miał wiele tajemnic.
Pewnego ranka na początku lipca wędrowcy zauważyli wyraźną zmianę aury. Wiatr stał
się nie tylko silniejszy, ale i bardziej wilgotny, przesączony zapachem jodu. Także krajobraz nie
był już tak równinny jak poprzedniego dnia, a w dali majaczyły wysokie wzgórza.
Znalazłszy się na szczycie wzniesienia, dostrzegli na horyzoncie jakiś cień.
Był zaokrąglony, ogromny i zajmował tyle miejsca, że można go było uznać za złudzenie
optyczne.
Przez całe popołudnie Piotrusie zbliżali się do tej potężnej czarnej plamy i nie mogli się
nadziwić jej rozmiarom.
A potem już wyraźnie ujrzeli ocean – niebieskawą taflę stykającą się na horyzoncie
z niebem. Woń morza wypełniła ich nozdrza.
Przede wszystkim jednak zrozumieli, że czarny kształt zajmował znacznie więcej miejsca,
niż sądzili. Był ogromny.
Przypominał statek kosmiczny, który unosi się na wodzie. Tak wielki, że mógłby być
fragmentem księżyca, który spadł z nieba.
Amber pierwsza nazwała to, co wszyscy widzieli:
– To nasz nowy dom na najbliższe tygodnie. Nasz statek. Statek Życia.
Prawie tysiąc Piotrusiów zebrało się na plaży i rozbiło tu obozowisko na noc.
Nieopodal, nad zatoką, ustawiono w kręgu namioty. Ich właściciele, Dojrzali,
obserwowali przybycie Piotrusiów, nie mogąc się nadziwić takiej liczebności ekspedycji.
Kiedy na biwaku wszystko już było gotowe, stary mężczyzna o siwych włosach
i zapadniętych policzkach podjechał do kolumny z eskortą. Powitał Klarę i Archibalda, a potem
szczerze, ciepło uśmiechnął się do Przymierza Trojga.
Król Balthazar wskazał palcem majestatyczny cień rysujący się na wschodzie.
– Dotrzymałem słowa – powiedział. – Skalny Testament został już dostarczony na
pokład.
– Jesteśmy panu bardzo wdzięczni, królu Balthazarze – podziękowała mu Klara. – Za
wsparcie i za życzliwość, jakie pan nam zawsze okazywał.
– Czy na pewno nie chcecie, żeby popłynęli z wami moi żołnierze? Za wydmami czeka
na mój rozkaz trzystu silnych, walecznych ludzi. Są mi wierni i gotowi wam pomóc.
Klara zerknęła na Archibalda, ale i on nie wiedział, jak zareagować, więc spojrzał na
Matta.
Jednak to Amber udzieliła królowi odpowiedzi:
– To bardzo uprzejma propozycja, wolimy jednak popłynąć sami. Obecność dorosłych na
pokładzie mogłaby skomplikować sytuację, bo myślę, że ani po jednej, ani po drugiej stronie nikt
nie jest jeszcze przygotowany na dłuższe współistnienie. Wspomnienia o tym, co wydarzyło się
w czasie wojny, są zbyt żywe, trzeba czasu, żeby nabrać do siebie zaufania i żebyśmy czuli się
swobodnie, żyjąc obok siebie. A ta podróż będzie długa i zmusi wszystkich uczestników do
przebywania na małej przestrzeni.
– Rozumiem. Szczerze mówiąc, spodziewałem się takiej odpowiedzi, uznałem jednak, że
powinienem zapytać.
– Dziękuję, że zechciał pan tu przybyć osobiście.
– Płyniecie nie tylko po to, żeby ratować własny lud – przypomniał. – Jeśli bowiem
zagrożenie, o którym mówiliście, jest rzeczywiste, także nad nami zawiśnie niebezpieczeństwo.
W waszych rękach spoczywa więc przyszłość nas wszystkich. Jeden człowiek, choćby nawet był
królem, może tylko pokłonić się tym, którzy narażają własne życie, by ocalić braci.
Matt i Amber popatrzyli na siebie. Tak wiele się wydarzyło od chwili, gdy znaleźli się na
zapleczu sklepu starego Balthazara w Babilonie.
– Życzę wam szczęśliwej podróży. Oby dorośli za oceanem nie okazali się takimi
szaleńcami, jakimi byliśmy my.
– I oby nie utracili pamięci – dodała Amber. – Bo to sprawi, że będą inni.
Balthazar smutno się uśmiechnął. Położył dłoń na ramieniu dziewczyny.
– Gdyby nawet ją utracili, potraficie im ją przywrócić. Jestem o tym przekonany.
– Miejmy nadzieję.
Król Balthazar i jego ludzie odeszli, a Piotrusie zwrócili myśli ku przyszłości.
Statek Życia był tak duży, że nie mógł podpłynąć zbyt blisko wybrzeża. Ustalono, że trzy
statki – duże żaglowce, które na tle olbrzyma wyglądały jak łupinki orzechów – przewiozą
pasażerów i bagaże na pokład olbrzymiej jednostki już o świcie.
Tuż przed zachodem słońca trzy żaglowce zakotwiczyły dwieście metrów od brzegu,
a płaskodenna łódź spuszczona z jednego z nich podpłynęła do plaży. Wysiadło z niej troje
nastolatków. Najstarsza dziewczyna podeszła do ogniska Klary, Archibalda i Przymierza Trojga.
Miała bujne, zielone włosy posplatane jak rastafarianie, jej również zielone oczy lśniły niczym
szlachetne kamienie, a usta i paznokcie były ciemne, jakby wyrzeźbiono je z jadeitu.
Orlandia z ludu ChloroPiotrusiofilów pozdrowiła dwójkę wysłanników Piotrusiów,
a potem uroczyście pokłoniła się Amber.
– Jesteśmy gotowi. Możemy wypłynąć, kiedy tylko wszyscy znajdą się na pokładzie.
Ładownie są pełne żywności, obsialiśmy i obsadziliśmy poletka, mamy pełen zapas wody pitnej.
Czekamy już tylko na was.
– Rejs Statku Życia przebiega dotąd bez większych problemów? – zapytała Amber.
– Na Suchym Morzu nie mieliśmy żadnych trudności, potem szło nieco gorzej. Zdarzyło
nam się kilka awarii, jednak wszystkie usunęliśmy, czekając na was. Nie ma powodów do
niepokoju.
– Jest ogromny! – rzucił Tobias, będący wciąż pod wrażeniem tego, na co patrzył od rana.
– Na wodzie unosi się pół łupiny orzecha. W pełni ją wyposażyliśmy. Zobaczycie, będzie
wam tam wygodnie.
– Załoga składa się wyłącznie z ChloroPiotrusiofilów? – zapytała Klara.
– Tak, liczy w sumie sto pięćdziesiąt osób, z czego dwie trzecie to równocześnie
wojownicy.
– Miejmy nadzieję, że żołnierze nie będą nam potrzebni – skomentował Archibald.
– Jakie wymiary ma ten statek? – podjął Tobias.
– Około ośmiuset metrów długości, sto metrów wysokości i pięćset metrów szerokości.
– No, faktycznie niesamowita łupina orzecha!
– Największa, jaką zdołaliśmy znaleźć. W samym sercu Morza Suchego. Osiem miesięcy
ciężkiej pracy zajęło nam zrobienie z niej statku. To nasze największe osiągnięcie, prawdziwa
perła.
– Jesteśmy zaszczyceni, że chcecie się z nami podzielić tym cudem – dodała Amber.
– Uczyniliśmy to, ponieważ dusza Drzewa Życia jest w tobie i ciebie wybrało na naszą
przewodniczkę.
Orlandia znów skłoniła głowę przed Amber, a potem odeszła do swoich rodaków.
Nieco później Matt zaproponował Amber krótką przechadzkę przed snem. Spacerowali
po plaży. Tam zobaczyli trójkę ChloroPiotrusiofilów, którzy uklękli i całowali ziemię.
– Żegnają się z Ziemią-Żywicielką – wyjaśniła półgłosem dziewczyna.
– Teraz dobrze znasz ich rytuały.
– Odwiedzałam ich tak często, że sporo się o nich dowiedziałam. ChloroPiotrusiofile
naprawdę żyją w harmonii z naturą. Znacznie większej niż my. Uważają, że to, co się stało
w czasie Burzy, było dziełem Gai, ducha planety.
– My i oni mamy ze sobą wiele wspólnego, tylko że oni czasem zachowują się jak
dzikusy. – Matt westchnął z żalem.
– Pamiętaj, że kiedyś wszyscy byli chorymi dziećmi. Większość całymi latami żyła
w zamknięciu, odizolowana od innych, że byli słabi, pozbawieni wielu przyjemności. Burza dała
im siłę, przywróciła pełnię zdrowia, a zaburzenia genetyczne, do których wtedy doszło, ocaliły
ich wszystkich. Przyznasz, że to nie błahostka. Przedtem byli umierający, teraz żyją na dachu
świata.
– I przyjęli cię do swojej rodziny.
– Można tak to ująć. Chociaż ciągle mnie krępuje, że w ich oczach uchodzę za
wybrankę...
Położyła głowę na ramieniu Matta. Stali tak przez długą chwilę wsłuchani w fale
rozbijające się na piasku, w ciemnościach nocy, pod gwiazdami.
Żaglowiec, który zabrał Przymierze Trojga na Statek Życia, był drewnianym
trójmasztowcem. Pruł fale, niosąc na pokładzie tylu Piotrusiów i ich psów, ile mógł pomieścić,
a żagle sucho łopotały na wietrze.
Matt stał na dziobie, wdychając świeże powietrze i rozkoszując się wiatrem, który zraszał
ich twarze drobnymi kropelkami morskiej wody.
W ciągu kilku sekund słońce zniknęło – znaleźli się w cieniu Statku Życia.
Łupina orzecha z bliska robiła jeszcze większe wrażenie. Po wszystkich stronach tego
kadłuba zamontowano drewniane balkony i galerie, a schody i pochylnie wisiały nad pustką. To
nie była – jak mogło się wydawać z daleka – prosta i surowa, zamknięta po bokach struktura.
Gdy byli już tuż obok, Matt zauważył setki małych otworów, pełniących funkcję okien
w kajutach, a także innych, wysokich jak okna weneckie.
Wszędzie uwijali się ludzie przygotowujący statek do wypłynięcia.
Żaglowiec wykonał ostatnie manewry, cumując przy Statku Życia, i wtedy
nieoczekiwanie część kadłuba się odchyliła i zniknęła we wnętrzu, z którego zaczął się wysuwać
szeroki drewniany trap, wprawiany w ruch za pomocą skomplikowanego systemu kół zębatych
i łańcuchów.
Kiedy Piotrusie i ich psy wychodzili na trap, który zdawał się unosić w powietrzu, Tobias
wskazał palcem potężny kadłub, sterczący nad nimi jak góra.
– Aż mi się nie chce wierzyć, że to może pływać. Istny cud, że ten olbrzym jeszcze nie
zatonął!
Amber poklepała go po plecach:
– Zaufaj ChloroPiotrusiofilom.
– Chyba będę musiał, w końcu powierzamy im własne życie. Za parę dni oddalimy się od
wybrzeża tak bardzo, że jeśli cokolwiek się stanie, wszyscy pójdziemy na dno!
Potem wraz z setką innych pasażerów wsiedli do windy. Kiedy ta zaczęła się wznosić,
niepewny Tobias przysunął się do Matta i Amber.
Zanim odważył się otworzyć oczy, znaleźli się w trzewiach Statku Życia, gdzie
podzielono ich na małe grupki.
Każdej dwudziestce Piotrusiów towarzyszył ChloroPiotrusiofil, którego zadaniem było
wyjaśnić im pokrótce, jak funkcjonuje ich nowy dom.
Matt zapamiętał to, co najważniejsze: najniższe poziomy, zgodnie z logiką, mieściły
ładownie, na środkowych znajdowały się kajuty, a w górnej części wszystko, co służyło życiu
i potrzebowało jak najwięcej światła. Bo na pokładzie najistotniejsze było, żeby dobrze wszystko
widzieć. Statek był tak szeroki, że wystarczyło oddalić się parę metrów od burty, żeby znaleźć się
w pełnym cieniu. ChloroPiotrusiofile zamontowali drewniane lampy w osłoniętych częściach
pokładów, rozmieszczając je co pięć metrów. Zasilała je galaretowata substancja, która pod
wpływem drgań wywoływanych przez głos albo ruch emitowała białe światło.
Ale najbardziej zadziwiał unoszący się wszędzie zapach orzecha, do którego trzeba się
było przyzwyczaić.
Matta zaskoczyła architektura wnętrza okrętu. Łagodnie opadające rampy, schody,
podnośniki bloczkowe, liczne korytarze i korytarzyki prowadzące do przestronnych sal
dziennych, na które spoglądali, stojąc na antresolach oświetlonych żyrandolami zasilanymi
galaretowatą substancją. Kiedy zapuścili się w głąb Statku Życia, Matt stwierdził ze zdumieniem,
że tu i ówdzie pozostały jeszcze resztki owocu orzecha. ChloroPiotrusiofile rzeźbili w nim pewne
elementy konstrukcyjne, a puste przestrzenie wykorzystali do tworzenia słupów światła
o szerokości sięgającej czasem aż pięćdziesięciu metrów. Pochylając się nad poręczą, można
było zobaczyć kilka pięter, podziwiać balkony, galerie i okna w ścianie o wysokości stu metrów.
Statek Życia był istnym cudem, skarbem, na którego dokładne poznanie trzeba było
wielu, wielu dni.
Ponieważ apartamenty były dwuosobowe, Tobias zamieszkał z Mattem w pokoju
z oknem, za którym rozpościerał się ocean.
ChloroPiotrusiofilom zależało, żeby Amber pozostawała blisko ich przywódczyni
Orlandii, na tyle statku, w przygotowanym specjalnie dla niej apartamencie – przestronnym,
z prawdziwym balkonem i wielkim oknem, przez które do wnętrza zaglądało słońce. Amber,
choć skrępowana, nie mogła im odmówić, więc rozpakowała tam swoje rzeczy, żałując, że będzie
tak daleko od przyjaciół.
Późnym popołudniem trzy żaglowce zakończyły przewożenie Piotrusiów. Plaża
opustoszała. Z boków Statku Życia wysunęły się potężne podnośniki, które przeniosły żaglowce
na pokład, do ich „przystani” na poziomie ładowni.
Na niebie pojawiły się już pomarańczowe smugi, kiedy Orlandia przyszła po Amber
i dwóch towarzyszących jej chłopców, żeby zaprowadzić ich na główny pokład.
– Za chwilę znajdziemy się na pełnym morzu – powiedziała krótko.
Poprowadziła ich szerszymi korytarzami, potem po schodach wykutych w miąższu
orzecha i przez duże hole, gdzie mijały się dziesiątki Piotrusiów w towarzystwie
ChloroPiotrusiofilów oprowadzających ich i wyjaśniających, co trzeba robić na pokładzie.
Kiedy przeszli już przez labirynt schodów i korytarzy, Orlandia otworzyła ostatnie drzwi.
Znaleźli się na szczycie wieżyczki, z której roztaczał się widok na tylną część Statku Życia.
Około dwudziestu ChloroPiotrusiofilów wypełniało marynarskie obowiązki, poruszając
dźwigniami, mówiąc coś do tub wykonanych z muszli, obracając gałki i napinając liny.
– To sterownia – powiedziała Orlandia. – Z przodu znajduje się stanowisko pilotażu,
gdzie sprawdza się, czy droga jest wolna, określa naszą pozycję i wytycza trasę. Stąd
uruchamiamy wszystkie maszyny, dzięki którym płyniemy.
– Jak się porozumiewacie? – zapytała Amber.
– Przez tuby z masy perłowej, takie jak ta. Muszle przesyłają drgania spowodowane przez
fale dźwiękowe. Jeżeli mówicie do nich, osoba na drugim końcu takiego muszlofonu doskonale
was słyszy. Udało nam się zrobić urządzenia umożliwiające porozumiewanie się na dużą
odległość, jednak są delikatne, ale to jedyny problem, jaki z nimi mamy.
– A jak będziemy płynęli? – zainteresował się Tobias.
– Podejdźcie – powiedziała Orlandia, wskazując wysoką szybę osłaniającą część górnego
pokładu.
Pod ich stopami rozpościerała się przestrzeń wypełniona wieżami, studniami, rozległymi
tarasami, a przede wszystkim duże białe obszary o symetrycznym układzie, które z wysoka
wyglądały jak pola bawełny.
– Cała naprzód – rozkazała Orlandia.
Za jej plecami załoga uruchomiła maszyny, a białe pola zaczęły drgać.
Uniosły się nad nimi strzępy białych obłoków.
– Co to takiego? – spytał zachwycony Tobias.
Małe obłoczki płynęły ku niebu niczym latawce. Były ich dziesiątki, po chwili już setki.
Im były wyżej, tym bardziej nasilał się wiatr w tej na pół zamkniętej przestrzeni i unosił
je szybko i wysoko, ciągnąc liny, które mocowały je do statku.
Liny się napięły i pociągnęły inne, większe żagle, które ustawiły się w identycznej
pozycji, napinając kilkakrotnie większe płótna.
– To płatki kwiatów-olbrzymów – wyjaśniła Orlandia.
Matt przypomniał sobie las margerytek, który niegdyś mijali. Margerytek wysokich jak
wieżowce.
I tu, jakby kwiaty rozwijały się w ciepły dzień, setki płatków wzbiły się w niebo, a było
ich tyle, że ich ogromna, półprzezroczysta masa mogła rywalizować z chmurami.
Statek Życia ruszył w rejs, ciągnięty przez podniebne kwiaty.
– W drogę ku nowemu światu! – rzuciła Orlandia.
Matt odszedł na tyły stanowiska manewrowego i stanął na niewielkim balkoniku.
Obserwował ląd. Wzgórza, stromy brzeg, roślinny kobierzec, który zaściełał ziemię aż po
horyzont. Na plaży zgromadzili się rankiem Dojrzali, którzy pragnęli zobaczyć wyruszający
w rejs statek Piotrusiów. Król Balthazar i jego ludzie długo żegnali wypływających –
nastolatków, w których pokładali nadzieję na przetrwanie.
Matt wciąż jeszcze widział te małe czarne plamki na białym brzegu. Z trudem przełknął
ślinę.
Opuszczali swoją ziemię.
Opuszczali ląd, który kiedyś był Ameryką.
Zabierali ze sobą wspomnienia.
I nadzieje.
7 Nowi przyjaciele
Zmierzch szybko przeszedł z szarości w granat.
Colin i jego oddział Cyników rozbili obozowisko na skraju lasu, tam gdzie rzeka była
dość szeroka, a przede wszystkim wystarczająco głęboka, żeby mogły na niej zakotwiczyć trzy
okręty wojenne.
Od oceanu dzieliły ich zaledwie dwa kilometry i byli gotowi wypłynąć w pościg za
ogromnym statkiem dzieci. Przy takim tonażu nie był trudny do śledzenia, bo widać go było
z bardzo daleka. Colin liczył też na swoje przeobrażenie, zamierzał bowiem wysyłać ptaki, żeby
przez cały czas wiedzieć, gdzie znajduje się statek dzieciaków. Mogli jednak kierować się tylko
wzrokiem – metoda była równie dobra, pod warunkiem że zachowało się dystans wykluczający
wykrycie. Ostateczną decyzję mieli podjąć już na pełnym morzu.
– Kapitanie – zwrócił się do niego jeden z żołnierzy – czy mamy wyprowadzić z ładowni
wszystkich niewolników?
Colina przeszył dreszcz satysfakcji. Jeszcze nie przywykł do tego tytułu, który tak
przyjemnie dźwięczał w uszach – kapitan... To on. Jakże pięknie to brzmiało! Gdyby ojciec mógł
go teraz zobaczyć... Colin od dziecka słyszał od niego tylko, że jest nieudacznikiem, i dostawał
cięgi. Ale teraz ojciec byłby dumny z syna.
Żołnierz czekał na odpowiedź. Colin chrząknął, żeby nadać głosowi władczy ton.
– Nie, zostawcie ich. Zaokrętowanie nastąpi jeszcze wieczorem, nie możemy pozwolić,
żeby odległość między naszymi przeciwnikami a nami była zbyt duża. Niech dzieciaki jeszcze
odpoczną, muszą być w formie, wiosłowanie do ujścia wymaga sporo siły.
– Jak pan sobie życzy.
Wartownik zasalutował i odszedł miarowym krokiem, aby przekazać rozkazy.
Colin uwielbiał rozkazywać. Wtedy czuł się naprawdę ważny. Odnalazł swoje miejsce,
swoją rolę w życiu.
Przysunął się do kręgu ciepła bijącego od dopalającego się ogniska, które otaczał
kamienny krąg, i przez parę minut wpatrywał się w iskry strzelające w niebo.
Wokół niego zwijano właśnie obozowisko. Pakowano namioty do skrzyń, zbierano
kociołki i ruszty do pieczenia ptactwa, stojaki na włócznie i miecze, pledy, maty...
Ale Colin pogrążył się w rozmyślaniach. Nie potrafił zapomnieć o ojcu. Zastanawiał się,
dlaczego wciąż jeszcze zależało mu na uznaniu człowieka, który nigdy nie okazał mu odrobiny
miłości i który traktował go tak brutalnie.
Od takich myśli oderwało go coś jakby gwizd dochodzący z głębi lasu.
Noc wypełniła się cieniami i poza kręgiem światła ostatnich palących się jeszcze
pochodni, pośród drzew i poszycia, panowały głębokie ciemności.
„Colinie...”
Tym razem młody człowiek wytężył słuch. To był głos z oddali, nie gwizd! Ten głos go
wzywał!
„Colinie...”
Wołał go! I brzmiał znajomo.
Ojciec.
Colin poczuł ucisk w gardle. Dyszał.
Potem pośród cieni dostrzegł ruch i wydawało mu się, że rozpoznaje sylwetkę człowieka
stojącego na obrzeżu lasu.
– Tato? To ty?
Colin nie wierzył własnym uszom i oczom. Przecież to niemożliwe. Ojciec zniknął
podczas Burzy, jak większość ludzi.
Zaczął się zbliżać.
Wokół jego postaci coś się poruszało, jakby fale dotarły aż tu, jakby ocean wolniutko,
bezgłośnie zalewał las.
„Colinie...”
To naprawdę był głos jego ojca.
I choć mogło się to wydawać szaleństwem, Colin pragnął w to wierzyć. Właśnie w chwili,
gdy myślał o ojcu!
Przechodząc obok wbitej w ziemię pochodni, chwycił ją, żeby oświetlić sobie drogę.
Oddalił się o dwadzieścia metrów od obozu i wszedł między pierwsze drzewa.
Mężczyzna stał przed nim.
Był masywny, wysoki, silny.
Jak jego ojciec.
Colin uniósł pochodnię, żeby lepiej mu się przyjrzeć.
Płomienie zamigotały i o mało nie zgasły, ale już po chwili rozbłysły na nowo, łagodnie
się kołysząc.
Colin zdusił krzyk przerażenia.
I cofnął się o krok.
To nie był jego ojciec. Miał przed sobą żołnierza w lekkiej zbroi uszytej z czarnej skóry
wzmocnionej płytkami metalu na torsie i ramionach. Na nogach miał nagolenniki, a rękawice
sięgały mu łokci. Nie nosił hełmu, a jego łysa głowa wyglądała przerażająco. Bo ten człowiek
miał cerę białą jak śnieg, pociętą nabrzmiałymi, hebanowymi żyłami i tylko jego oczy były
smolistoczarne, jakby tę barwę dało im samo piekło.
Oddychał z trudem, świszcząc jak astmatyk podczas ataku choroby, mimo to był
absolutnie spokojny.
To, co Colin początkowo wziął za wody oceanu zalewające las, okazało się gęstą mgłą
unoszącą się za mężczyzną, kłębiącą się, ale stojącą w miejscu i podobną do żywej istoty, która
kieruje się wolną wolą.
Colin miał ochotę wrzeszczeć z przerażenia, ale głos uwiązł mu w gardle. Sparaliżował
go strach.
Mężczyzna wsparł dłoń na rękojeści miecza, który miał u pasa.
Ta twarz, choć zdeformowana przez cierpienie, nie była Colinowi obca. Widział już
kogoś takiego w towarzystwie swego pana...
To jeden z posłańców! – uświadomił sobie nagle. – Jeden z tych, którzy wyruszyli na
północ, na spotkanie z istotą! Żeby zaproponować jej zawarcie przymierza!
Teraz wszystko mu się przypomniało. Szpieg Piotruś, który pracował dla Spijacza
Niewinności, opowiedział mu o tym. Siła wyższa, która zawładnęła ziemiami na Dalekiej
Północy, chciała dopaść dzieciaki, a jego pan liczył, że uda mu się uczynić z tej groźnej mocy
swego sprzymierzeńca.
– Nie... nie rób mi nic złego... – wyjęczał Colin.
Twarz mężczyzny nawet nie drgnęła, jakby wszelkie uczucia był mu obce.
Z ust wypływała mu czarna ciecz, sączyła się pomiędzy wargami, gdy mówił
świszczącym, monotonnym głosem:
– Chcemy tego samego.
– Dzieci?
– Energii Źródłowej.
– Energii Źródłowej? A co to... co to takiego? – zapytał drżącym głosem Colin.
– Energia jest w dziewczynie.
– Jeżeli chodzi ci o jakąś dziewczynę, możemy ci ją dać.
– Pomagajmy sobie – rozbrzmiał tym razem gardłowy głos.
– Oczywiście, mój pan oferuje ci pomoc...
– Ggl ją przyjmuje.
Wypowiedział więc imię. Wyrzucił je prosto z gardła, połykając samogłoski, jakby nie
musiały istnieć. GA–GE–L.
I nagle zasłona mgły za mężczyzną rozsunęła się, odsłaniając dziesięć człekokształtnych
postaci w płaszczach z obszernymi, ziejącymi pustką kapturami. Awatary śmierci.
Dziesięciu Dręczycieli.
Mężczyzna zrobił krok w stronę Colina.
– Zabierzcie nas – powiedział.
To ostatnie zdanie zabrzmiało jak rozkaz.
8 Przykra niespodzianka
Pierwsze dni na pokładzie upływały wszystkim głównie na poznawaniu statku. Był tak
ogromny, że Piotrusie wciąż się na nim gubili. Wydawało im się, że nie zdążą go dobrze poznać
przed końcem podróży.
Orlandia poświęciła sporo czasu, żeby pokazać to, co najważniejsze i najbardziej
interesujące Amber, której towarzyszyli Matt i Tobias. Zobaczyli dwa poletka uprawne – pasy
ziemi usypane pomiędzy żaglami. Zeszli rzucić okiem na ładownie – gigantyczne hangary pełne
skrzyń i płóciennych worków – przeszli przez dolny poziom pokładu – długi, pogrążony
w mroku, wilgotny i cuchnący pleśnią; tam, w ziemi, którą wysypano na dno, i na ścianach, rosły
grzyby. Zawsze świeża i łatwa do odtworzenia rezerwa żywności. Dzięki systemowi drenażu,
który umożliwiał gromadzenie deszczówki w zbiornikach umieszczonych na górnym pokładzie –
żeby na niższych było wystarczające ciśnienie – Statek Życia mógł długo pozostawać na morzu,
nie przybijając do brzegu. Orlandia zapewniła ich, że gdyby musieli zawrócić, widząc już
z morza, co się stało z Europą, to obeszliby się nawet bez uzupełniania zapasów żywności.
– Kiedy będziemy się zbliżali do wybrzeży, spuścimy żaglowce na wodę, żeby
przeprowadzić rozpoznanie – zaproponowała. – Lepiej zatrzymać się w bezpiecznej odległości
i sprawdzić, co nas tam czeka.
– Świetny pomysł – zgodził się Matt. – Statek Życia będzie dla nas punktem wsparcia,
daleką bazą.
– Zamierzacie szybko sprowadzić ludzi na ląd?
Matt zerknął na Amber, chcąc poznać jej opinię.
– Nie. Zaczniemy od małej grupki, dyskretnie – odparła. – A jeśli się okaże, że nasi
posłowie mogą zejść na ląd, ruszymy w większej liczbie. Główne siły lepiej pozostawić
w bezpiecznym miejscu, a wykorzystać dopiero w razie konieczności.
– Chcecie wyruszyć już z oddziałem rozpoznawczym?
– Oczywiście – powiedział Matt. – Jeżeli wszystko potoczy się gładko, a powitanie nie
będzie nieprzychylne, ambasadorowie pozostaną na miejscu i będą prowadzić negocjacje, a my
ruszymy na południe, tam gdzie znajduje się drugie Jądro Ziemi.
– Utworzyliście grupę?
– Nazwałbym to raczej komandem! – Tobias się uśmiechnął. – Zabieramy Tanię, Chena
i Floyda.
– Chciałabym do was dołączyć – oświadczyła Orlandia, w której głosie wyczuwało się
determinację. – Pragnę towarzyszyć Wybrance.
Matt wzruszył ramionami.
– Jak chcesz. Ale to może być niebezpieczne. Nie wiadomo, jak nas tam przyjmą...
– Tym bardziej. Wiecie, gdzie znajduje się Jądro Ziemi?
– Skalny Testament wskaże nam miejsce podczas rejsu.
Matt i Amber spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
– Pokazałam Amber, gdzie go złożyliśmy. Rzecz jasna, macie do niego dostęp w każdej
chwili. Statek należy do was.
Amber spuściła oczy. Wciąż krępowała ją świadomość, że znów będzie się musiała
obnażyć, jak za pierwszym razem.
Wieczorem czwartego dnia Matt zapukał do drzwi jej pokoju.
– Mogę wejść?
Znalazł się w przestronnym, wyłożonym boazerią apartamencie i zobaczył przez
weneckie okno piękny zachód słońca.
– Chciałem ci tylko powiedzieć, że zrozumiem, jeśli chcesz, żeby przy Skalnym
Testamencie towarzyszył ci ktoś inny, może jakaś dziewczyna, albo jeżeli chcesz zostać sama.
– Matt, doskonale wiesz, że potrzebuję kogoś, kto odczyta mapę, nie mogę przecież
równocześnie leżeć i patrzeć na nią. I chcę, żebyś to ty ze mną poszedł, wyłącznie ty. Po prostu
musimy wybrać odpowiednią chwilę.
I namiętnie pocałowała go w usta, a potem pogładziła go wierzchem dłoni po policzku.
– Jak się miewa Tobias? – zapytała. – Przyzwyczaił się już do statku?
– Jest podekscytowany jak dziecko. Wciąż chodzi po statku. I twierdzi, że to
niesprawiedliwe, że ze względu na nasz status zwolniono nas z wszelkich obowiązków, więc
pomaga, w czym tylko może. Znasz Tobiego – zawsze rozsadzała go energia!
Jeszcze przez chwilę prowadzili banalną rozmowę, a potem Matt się odwrócił, jakby
zamierzał wyjść. Amber chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę łóżka.
– Zostań jeszcze trochę – powiedziała cichutko. – Chodź, chodź tu do mnie, pocałuj mnie.
Już nie pamiętam, kiedy mieliśmy chwilę tylko dla siebie.
I Matt oczywiście został. Całowali się w nieskończoność – najpierw czule, potem coraz
bardziej namiętnie, przytuleni do siebie.
Aż w końcu, wciąż jedno w objęciach drugiego, zasnęli, ukołysani rytmem własnych
oddechów. A rozgwieżdżone niebo czuwało nad ich snem.
Wczesnym rankiem Matt wracał do swojej kajuty, idąc długimi wyludnionymi
korytarzami i schodami, w świetle lamp zasilanych galaretowatą substancją. Rozglądał się,
zaniepokojony dziwnym odczuciem, że ktoś go śledzi. Galaretowata substancja nie gasła po jego
przejściu, jakby odbierała wibracje kogoś innego.
To na pewno dlatego, że statek się kołysze, woda wprawia go w wibracje. Lampy tego nie
rozróżniają – powtarzał sobie Matt, żeby się uspokoić. Nie chciał wpaść w paranoję. A poza tym
ta substancja wygasa dopiero po pewnym czasie. Tak, to kwestia czasu. Przecież nikt za mną nie
idzie. Nie ma tu żywego ducha.
Mimo to ostatnie metry pokonał szybkim krokiem i błyskawicznie wszedł do swojej
kajuty.
Tobias uniósł głowę, na pół rozbudzony.
– O której to się wraca, co? – rzucił schrypniętym głosem.
– Zupełnie jakbym słyszał ojca!
– Wyglądasz na skatowanego, chyba nie zmrużyłeś dziś oka! Właśnie dlatego nie
zamierzam się zakochiwać, lubię sobie pospać, cenię komfort własnego łóżka!
Tobias obrócił się na drugi bok i nakrył głowę poduszką.
W południe razem z Mattem siedział w jednej z jadalni – sali wysokości ośmiu metrów,
oświetlonej dzięki przejrzystej jak szkło ścianie, za którą rozciągał się ocean. Właśnie wtedy
podszedł do nich Floyd w towarzystwie mniej więcej piętnastoletniego chłopaka o ciemnych,
rozwichrzonych włosach i pyzatej twarzy, i nieco starszej dziewczyny – Metyski z długimi
warkoczami.
– Przedstawiam wam Maję i Randy’ego. Maja włada pięcioma językami, a Randy przed
Burzą mieszkał w Europie i bardzo dobrze zna kontynent.
– Matka była Angielką. Rodzice pracowali w handlu, więc często podróżowaliśmy
z Londynu do Paryża, Mediolanu, Barcelony i Berlina. Miałem okazję poznać te wszystkie
miejsca – dodał pucołowaty chłopak.
Floyd kontynuował:
– Oboje są wysportowani, wytrwali, zmotywowani i byle co ich nie wystraszy. Mogliby
z nami iść i służyć pomocą. W Europie ich doświadczenia i umiejętności bardzo nam się
przydadzą.
– Ale mam nadzieję – Matt zwrócił się do dwójki nowych – że Floyd, który tak dużo już
o was wie, nie dał wam za bardzo w kość!
Maja i Randy się uśmiechnęli.
– Trochę tak – odezwała się Maja. – Ale to nic, jesteśmy ochotnikami, chcemy wam
pomóc.
– W takim razie witamy w naszej grupie!
– Zaproponowałem, żeby trochę się z nami powłóczyli. Musimy się bliżej poznać – dodał
Floyd.
– Nuda im nie grozi – rzucił zgryźliwie Tobias.
– Dziś po południu prowadzę trening w posługiwaniu się drewnianą bronią – powiedział
Floyd. – Będą tam Chen i Tania, więc jeśli macie ochotę...
– Świetny pomysł, nie powinniśmy się tu lenić, bo wyjdziemy z wprawy – rzucił
uradowany Matt.
I tak upływało im życie na pokładzie Statku Życia przez kilka kolejnych godzin. Radość
mieszała się z udawaną nonszalancją, zwątpieniem i lękiem przed przyszłością. Ale ogrom
nowego domu dobrze wpływał na nastroje Piotrusiów. Byli pełni nadziei, chociaż czasem
drażniło ich zachowanie ChloroPiotrusiofilów, bo uważali je za wyniosłe. Te dwie grupy rzadko
przebywały wspólnie, jednak Piotrusie podziwiali talenty i niezwykłą zręczność kompanów
podróży, którzy tak szybko zbudowali ten wspaniały statek i bez wahania podzielili się nim
z obcymi.
Pod koniec dnia wiele się zmieniło.
Asystent Orlandii, ChloroPiotrusiofil Torszan, dobrze znany Przymierzu Trojga, podszedł
do nich, kiedy odpoczywali na górnym pokładzie. Był to wysoki, przystojny, muskularny
chłopak, którego szmaragdowe oczy lśniły niezwykłym blaskiem.
– Wydarzyło się coś złego. Musimy porozmawiać – powiedział krótko.
Wszyscy wstali, także Floyd, Chen, Tania, Randy i Maja, ale Torszan wskazał na
Przymierze Trojga i dodał:
– Tylko oni.
– Dlaczego? – zdziwił się Matt. – Nie mamy przed naszymi przyjaciółmi żadnych
tajemnic.
– To bardzo delikatna sprawa.
– W takim razie musimy powiedzieć o wszystkim Klarze i Archibaldowi – zaoponował
Tobias.
– Proszę tylko was.
– Ale dlaczego? – nie ustępował Matt.
Torszan bacznie obserwował Amber, czekając na jej reakcję.
– Ponieważ mamy do was zaufanie. Zwłaszcza do niej. Lepiej już chodźmy, musimy
przejść spory kawałek.
Torszan poprowadził ich głęboko do wnętrza Statku Życia. Przemierzali coraz węższe,
coraz słabiej oświetlone korytarze, nie spotykając po drodze nikogo. Panowała tam temperatura
zdecydowanie niższa niż na zewnątrz.
– Nie byłam w tej części statku – zauważyła Amber. – Gdzie teraz jesteśmy?
– Prawie na samym dole, w środkowej części kadłuba – wyjaśnił Torszan. – Nic
dziwnego, że nie znacie tego miejsca, nikomu go nie pokazywaliśmy.
Dziesięć razy szli po schodach, skręcali w wiele korytarzy, aż wreszcie windą towarową
zjechali kilka poziomów niżej. Potem zeszli jeszcze po kręconych schodach i ujrzeli Orlandię
w asyście dwóch ChloroPiotrusiofilów pełniących straż przed masywnymi, uchylonymi
drzwiami. Widać było, że ktoś je wyłamał.
– Co się stało? – zapytała Amber.
– Ktoś się tu włamał – odparła Orlandia, wskazując ślady zniszczeń na wysokości zasuwy
– skrzydło było pęknięte na całej szerokości.
– Włamanie na statku? – zdziwiła się Amber.
– Ten ktoś musiał być silny – stwierdził Matt. – Ten kwadratowy ślad w drewnie
wygląda, jakby roztrzaskano je młotem.
Amber podeszła, żeby zajrzeć do pomieszczenia.
– Co tam jest?
– System bezpieczeństwa Statku Życia.
Amber się odwróciła, żeby spojrzeć na Orlandię.
– System bezpieczeństwa?
– Owszem. To tak doskonała konstrukcja, że gdyby wpadła w ręce niewłaściwych osób,
mogłaby się stać groźną bronią. Dlatego woleliśmy wyposażyć statek w system autodestrukcji.
Gdybyśmy nie mieli już szans i musieli go opuścić, wystarczyłoby go uzbroić i...
– Wszystko by eksplodowało? – szepnął zdumiony Tobias, czując dreszczyk emocji.
– Tak.
– Przecież to jakieś szaleństwo! Po co to zrobiliście?
– Mieliście okazję ocenić bogactwo, rozmiary i możliwości Statku Życia. Gdyby wróg go
przechwycił, miałby do dyspozycji niezwyciężoną ruchomą fortecę. Nie mogliśmy podjąć
takiego ryzyka. Lepiej zapobiegać, niż leczyć...
– Jak zdołaliście wyprodukować materiały wybuchowe? – zainteresował się Matt.
– To mieszanka zmacerowanych i poddanych destylacji roślin. Wszystko stanęłoby
w ogniu, a struktura oplatająca miąższ orzecha, tak tu powszechna, jest bardzo łatwopalna.
Amber pokręciła głową.
– Kto wiedział o tym zabezpieczeniu?
– Wszyscy moi ludzie. Ale żaden by tego nie zrobił. Nie ma wśród nas zdrajcy.
Tobias zrobił krok do przodu:
– Jesteś bardzo pewna siebie.
– Lud Gai żyje w harmonii. I jest solidarny.
Amber zerknęła na swoich przyjaciół.
– Piotrusiów jest wielu, nie wszystkich znamy osobiście.
– Ale po co ktoś miałby to robić? – zapytał Matt. – Po co tak postępować? Przecież
wszyscy jedziemy na jednym wózku!
– Szpieg na usługach Dojrzałych, którzy odmawiają poparcia Balthazarowi i wciąż są
zwolennikami Spijacza Niewinności? – zastanawiała się Amber.
– Tak czy inaczej – podjęła Orlandia – teraz ktoś już wie, jak nas zniszczyć.
– Ale tylko jakiś kamikadze mógłby coś takiego faktycznie zrobić – podchwycił Matt. –
Pewne jest jedno: wiemy, że na pokładzie jest wróg i że ten wróg zna nasz słaby punkt.
– Postawię tu dwuosobową stałą wartę, powinnam była zrobić to od razu, ale naiwnie
wierzyłam, że we własnym gronie możemy czuć się bezpiecznie.
Amber położyła rękę na ramieniu coraz bardziej zdenerwowanej Orlandii.
– Bardzo mi przykro – powiedziała. – Przepraszam w imieniu wszystkich Piotrusiów. Ale
z powodu jednego zgniłego jabłka nie wyrzuca się całego ich kosza. Jesteśmy z wami, jasne?
I ufamy sobie.
Orlandia niepewnie skinęła głową.
– Przeprowadzimy śledztwo wśród naszych – wtrącił Matt. – I będziemy wszystko
bacznie obserwować. Gdyby na statku działo się coś dziwnego, daj nam znać.
– Tak zrobię.
– Czy nie stało się nic poza tym włamaniem? – zapytała na wszelki wypadek Amber.
Odpowiedział jej Torszan:
– Wczoraj w jednym z hangarów znaleźliśmy worek z żywnością. I lampę porzuconą
w kącie razem z pledem. Najwyraźniej któryś z waszych biwakuje sobie w ładowniach. Nie
sądzę, żeby te dwie sprawy miały ze sobą coś wspólnego, ale skoro pytacie...
– Skąd ta pewność, że to ktoś z naszych? – obruszył się Tobias.
– Lud Gai jest zdyscyplinowany – odparł ostro Torszan.
– Może macie tu jakiegoś buntownika – nie ustępował Tobias. – Może to on...
– To nieistotne – przerwał Matt. – Wszyscy mają swobodny dostęp do jedzenia, więc nikt
nie ma powodu go podkradać. Chciałbym obejrzeć ten hangar.
– Zaprowadzę cię tam – powiedział Torszan.
Matt wskazał uszkodzone drzwi.
– Mogę wejść?
Orlandia pchnęła drzwi i substancja galaretowata lamp rozedrgała się, wydzielając białe,
niemal srebrzyste światło.
Mechanizm przypominający zapalniczkę z dwoma krzemieniami umieszczono w małym
pojemniku pośrodku pomieszczenia. Z miski wypełnionej gęstą, ciemną cieczą rozchodził się
silny zapach alkoholu. Pomiędzy tą miską a zbiornikiem biegł po ziemi przewód, który
rozgałęział się na wszystkie strony i niknął gdzieś w ścianach Statku Życia.
Wystarczył jeden ruch, żeby wszystko stanęło w ogniu.
Matt westchnął.
– Każcie naprawić drzwi – powiedział ponuro. – Jeżeli to możliwe, niech założą tu
kłódkę. Wyznaczcie warty, po dwóch ludzi.
– Uważasz, że coś nam grozi? – zapytał Tobias.
– To miejsce jest oddalone, więc ktoś, kto tu przyszedł, pewnie długo go szukał. Drzwi są
solidne – musiało mu więc naprawdę zależeć, żeby dostać się do środka. To na pewno nie był
przypadek. Ten, kto to zrobił, ma złe zamiary.
Stojąca w progu Amber dodała:
– Jest wśród nas zdrajca.
9 Hangar 18
Torszan, Tobias i Matt przemierzali najniższe poziomy statku. Matt postawił nogę na
ostatnim stopniu schodów i substancja galaretowata lamp rozedrgała się, oświetlając kolejne
odcinki korytarza, który liczył kilkaset metrów długości.
– Ooo! – Tobias patrzył na ten ogrom z podziwem.
Po obu stronach korytarza, co dwadzieścia metrów, dwuskrzydłowe drzwi opatrzone
numerami prowadziły do kolejnych pomieszczeń.
– To hangary. Nas interesuje osiemnasty.
– Jak zdołaliście się zorientować, że ktoś się tu zadomowił? – zapytał Matt. – Wysyłacie
patrole?
– Tak, sprawdzają, czy nie doszło do żadnego przecieku, bo przecież znajdujemy się już
pod wodą.
Korytarz zdawał się nie mieć końca, białe lampy rozświetlały się jedna po drugiej,
tworząc oszałamiającą perspektywę.
Trzej chłopcy zatrzymali się przed drzwiami oznaczonymi numerem 18.
Torszan pierwszy wszedł do holu, który, jak domyślał się Matt, musiał być ogromny. Co
prawda na razie nic nie widział, ponieważ w pomieszczeniu było ciemno, ale oceniał przestrzeń
po echu kroków. ChloroPiotrusiofil zdjął wiszącą na ścianie korytarza lampę i wyciągnął ją przed
siebie. Wtedy wszyscy trzej zobaczyli ustawione jedna na drugiej skrzynie zabezpieczone linami
przymocowanymi do tkwiących w podłodze stalowych pierścieni. Matt nie widział sufitu, który
tonął w ciemnościach.
– Ten hangar jest chyba ogromny – powiedział.
– Tak. Zgromadziliśmy tu dość drewna, żeby usunąć każdą awarię, tyle lin, że można by
owinąć nimi kulę ziemską, olbrzymie płatki na wymianę, niesamowite zapasy żywności, wasze
wozy, wasz sprzęt... Słowem – wszystko, czego trzeba, żeby długo przetrwać na statku
i organizować wyprawy na wszystkie kontynenty świata.
Tobias aż gwizdnął z podziwu.
– W dodatku połowa hangarów jest pusta – dodał z dumą Torszan. – Miejsca nam tu nie
brakuje.
Przeszli między szeregami skrzyń, orientując się tylko dzięki białemu kręgowi światła,
jakie dawała lampa Torszana. Po krótkim wahaniu ChloroPiotrusiofil odnalazł miejsce, którego
szukał.
Pomięty pled i worek z jedzeniem leżały w zagłębieniu pomiędzy drewnianymi
skrzyniami.
Matt się pochylił, żeby dokładniej obejrzeć ślady.
– Okruchy – powiedział.
– Ten ktoś tu wrócił – stwierdził Torszan. – Nie ma już lampy. Jestem pewien, że wczoraj
tu była, sam ją widziałem.
Matt spojrzał w górę, ale wszystko tonęło tam w ciemnościach.
– Po co ktoś miałby się tu ukrywać? – zastanawiał się Tobias. – Pasażer na gapę? Kiedy
wszedłby na statek?
– To właściwie niemożliwe – powiedział Torszan. – Chyba że wmieszał się w tłum,
między waszych ludzi, podczas zaokrętowania.
– Prawdopodobnie – przyznał Matt. – Było nas wielu, żaglowce zrobiły po kilka kursów...
Ale wciąż pozostaje podstawowe pytanie: kto i po co?
– Szpieg? – zaniepokoił się Tobias.
– Albo zdeterminowany Piotruś, którego wyeliminowaliśmy, dobierając załogę. Wszystko
jest możliwe.
– Czy ktoś taki wyłamałby drzwi do kabiny systemu bezpieczeństwa? – rzucił
z powątpiewaniem Tobias. – To idiotyczne, skoro nie chce zwracać na siebie uwagi!
– Te dwie sprawy nie muszą mieć ze sobą nic wspólnego. Torszan, przysuń lampę, coś tu
zauważyłem...
ChloroPiotrusiofil i Tobias zbliżyli się do Matta, który podniósł kawałek odciętej liny.
– Taka sama, jaką mocuje się każdy stos skrzyń, żeby się nie przesuwały, kiedy Statek
Życia znajdzie się w strefie sztormu i mocno rozkołysze – stwierdził Torszan.
– Jest równo przecięta – powiedział Matt. – Ktoś użył ostrego noża. To nie był przypadek.
– Ale po co? Przecież to niebezpieczne...
W ciemnościach nad nimi rozległo się skrzypienie drewna, po chwili coś świsnęło.
Jakiś cień padł nagle na trzech chłopców, którzy z fatalnym w skutkach opóźnieniem
zrozumieli, co się dzieje: leciała na nich wielka skrzynia.
Wszystko rozgrywało się teraz błyskawicznie: informacja o zagrożeniu dotarła do ich
mózgów, a te zareagowały, dając mięśniom impuls, żeby się napięły. Chłopcy odskoczyli w bok,
ale skrzynia spadała szybciej. Od razu wiedzieli, że ich reakcja jest spóźniona i nie zdołają
uniknąć uderzenia. Zaczęli podnosić ręce, próbując się osłonić, chociaż wobec takiego ciężaru
lecącego z dużą prędkością ich gest był bezsensowny. Skrzynia zrobi z nich miazgę. Gdyby
któryś przeżył, to czekałyby go długie miesiące cierpienia.
Skrzynia była tuż-tuż.
Leciała prosto na nich.
Matt wstrzymał oddech. Potworny trzask skrzyni rozbijającej się o ziemię kompletnie go
sparaliżował. Hangar wirował mu przed oczyma, gdy wreszcie odważył się zaczerpnąć
powietrza. Czuł się jak ryba rzucona na podłogę. Mrugał, usiłując zrozumieć, co się stało,
i głęboko oddychał.
Leżał na ziemi. Trochę ogłuszony, ale daleki od agonii. Obrócił się ostrożnie
i przykucnął. Roztrzaskana skrzynia leżała pod jego nogami, kawałki pancerzy poniewierały się
pomiędzy garściami siana, które miało je chronić.
Także Torszan podniósł się i lekko zatoczył.
Pomiędzy nimi stał Tobias. To on ich ocalił.
Wykorzystał szybkość, jaką dawało mu przeobrażenie, i w ostatniej sekundzie z całej siły
odepchnął ich na boki.
– Co tu się stało? – zapytał Torszan, dochodząc do siebie.
Tobias pokazał palcem szczyt stosu skrzyń, tuż obok nich.
– Tam ktoś jest!
– To nie był wypadek! – syknął Matt.
Za ich plecami rozległo się głuche uderzenie – kilka metrów dalej ktoś zeskoczył
z wysoka.
– Ucieka! – krzyknął Matt, chwytając lampę leżącą pod nogami Torszana.
Matt tak szybko poderwał się z ziemi, że aż zakręciło mu się w głowie. Chwytając się,
czego się dało, głęboko odetchnął, żeby odzyskać równowagę, a potem rzucił się w pościg,
trzymając przed sobą lampę.
Cień przemknął między dwiema stertami rozmaitych pakunków.
– Tam! – krzyknął Matt, wskazując go przyjaciołom i wciąż biegnąc.
Słyszał za plecami kroki Torszana i Tobiasa i przyspieszył, nie chcąc pozwolić, żeby
któryś go wyprzedził.
Trudno mu było biec z lampą w ręku i zastanawiał się, jak to możliwe, że napastnik
porusza się tak szybko w kompletnych ciemnościach.
Przeobrażenie widzenia? Zdolność widzenia po ciemku?
Być może. Znał wielu Piotrusiów, którzy widzieli równie dobrze w nocy jak w dzień.
Nagle Matt usłyszał świst naprężonej liny, która wystrzeliła, przecięta. Po chwili uderzyła
o ziemię.
Chłopak gwałtownie wyhamował, spodziewając się, że lada chwila z góry posypią się na
niego ciężkie pakunki.
Ktoś przed nim walił w drewno, robiąc potworny hałas.
– Cofnijcie się! – wrzasnął Matt. – Do tyłu! Szybko!
Torszan i Tobias wpadli na niego, ale brutalnie ich odepchnął.
Tuż przed nimi piramida skrzyń runęła jak lawina, drewno roztrzaskiwało się i łamało
z potwornym hukiem. Niektóre lądowały pod nogami trzech chłopców.
Matt się wyprężył. Słyszał bicie własnego serca. Krew pulsowała mu w skroniach.
Wtedy dostrzegł nieco dalej sylwetkę kogoś, kto prawdopodobnie ich obserwował.
Ledwie widoczna między połami długiego płaszcza lampa oświetlała nieznajomego od dołu.
Zanim Matt zdołał się podnieść, napastnik się obrócił, zasłaniając światło płaszczem,
i zniknął w ciemnościach.
To nie jest przeobrażenie widzenia, zrozumiał Matt. Chciał ruszyć w pościg za wrogiem,
ale usłyszał jęk Torszana.
Uniósł lampę i zobaczył, że skrzynia przygniotła nogę ChloroPiotrusiofila i że ten nie
mógł się oswobodzić. Podarta nogawka jego spodni nasiąkła krwią.
– Nie ruszaj się – powiedział. – Pomogę ci. Tobias, przygotuj się, wyciągniesz go.
– Powiedz tylko kiedy.
Matt chwycił obiema rękami drewnianą belkę i wytężył siły, żeby podnieść ją jak
najwyżej. Dzięki przeobrażeniu siły zdołał poderwać skrzynię z ziemi i utrzymać ją w górze
wystarczająco długo, żeby Tobias odciągnął Torszana o metr. Wtedy puścił skrzynię, a ta opadła
z łoskotem. W dali trzasnęły drzwi hangaru.
Matt westchnął. Napastnik im się wymknął.
– Jak się czujesz? – zapytał ChloroPiotrusiofila.
– Mam nadzieję, że noga nie jest złamana. – Torszan jęknął.
– Przenieśmy go – powiedział Tobias.
Matt spojrzał na przyjaciela.
– Teraz przynajmniej już wiemy, że nie szukamy zwykłego pasażera na gapę.
– To wróg.
10 Podwodne fajerwerki
Przez kolejne dni Matt wielokrotnie rozmawiał z Orlandią na temat bezpieczeństwa
Statku Życia. Napaść w hangarze była dla niego silnym wstrząsem. Utracił pogodę ducha, wciąż
się obawiał, że ktoś uderzy na alarm. Co rano, ledwie otwarłszy oczy, snuł mroczne scenariusze –
sabotaż, kolejne włamania, zabójstwa. Ogarniał go wstręt, kiedy krążąc między Piotrusiami,
myślał, że jest wśród nich zdrajca. Amber starała się wyperswadować mu te lęki, była dla niego
wyjątkowo czuła, ale on wciąż bacznie obserwował otoczenie i stawał się coraz bardziej
nerwowy. ChloroPiotrusiofile wystawili warty w strategicznych punktach, a ich patrole strzegły
korytarzy, jednak statek był za duży, żeby takie środki mogły wystarczyć.
Wieczorem szóstego dnia Amber przyszła do Matta i Tobiasa, żeby zaprosić ich do
swojego apartamentu. Bez słowa poprowadziła ich do weneckiego okna.
Zapadła noc, ale od oceanu biło dziwne światło. Liczne różnobarwne plamy ślizgały się
po jego powierzchni. To były koła – niebieskie, różowe, pomarańczowe, zielone – i wszystkie
drgały jak warstewki materiałów radioaktywnych, i świeciły niczym płynne neony.
Po chwili Tobias wskazał palcem najbliższą czerwoną plamę i krzyknął jak zachwycone
magiczną sztuczką dziecko:
– To jest żywe! To jakieś ogromne zwierzę!
Trójka przyjaciół przylgnęła do szyby, żeby się przekonać, że Tobias mówi prawdę.
W morzu, tuż pod powierzchnią, pływały okrągłe stwory o prawie przezroczystych ciałach.
Wyglądały jak meduzy, które świecą w ciemności.
– Ile ich tu jest! – zdumiała się Amber.
– Niektóre to prawdziwe olbrzymy! – dodał Tobias.
– Mam nadzieję, że nie są agresywne – przygasił ich zachwyty Matt. – Jest ich tu pełno,
otaczają nas.
– Nie, popatrz, to my płyniemy środkiem, one przemieszczają się w przeciwną stronę.
Rozległo się pukanie do drzwi – to Orlandia dołączyła do nich.
– Chciałabym coś wam pokazać – powiedziała.
– Widziałaś już te świetliste meduzy? – zapytał Tobias.
– No właśnie. Chodźcie ze mną.
Orlandia poprowadziła ich ku schodom. Windą towarową zjechali szybko piętnaście
poziomów niżej, potem szli kilkoma długimi, ciasnymi korytarzami, gdzie nikogo nie spotkali,
i znów kręconymi schodami. Orlandia pchnęła jedne drzwi, potem drugie – jak się okazało, do
suchego luku, przez który weszli na balkonik, a dalej do bardzo wilgotnego pomieszczenia,
którego ściany drgały i lśniły błękitnym, jakby przetykanym srebrzystymi smugami światłem.
Z dołu, ze środka tej sali, krąg wody oświetlonej zanurzonymi lampami na substancję
galaretowatą rzucał blask na wszystkie ściany. Gruba belka podtrzymywała rurę o średnicy
półtora metra, która tkwiła w tym basenie, sięgając głębi oceanu, a dwa potężne miechy
poruszały się rytmicznie, tłocząc powietrze.
– Żadne z was nie cierpi na klaustrofobię? – zapytała Orlandia.
Trójka Piotrusiów pokręciła głowami.
Dwóch ChloroPiotrusiofilów czekało na nich na dolnym podeście. To oni poprowadzili
ich w pobliże rury. Jeden z zielonowłosych chłopców przerzucił drewniany mostek nad wodą,
sięgając do potężnej rury, i opuścił dźwignię, żeby otworzyć śluzę.
– To przejście do gondoli – wyjaśniła Orlandia. – Pójdę pierwsza, będę was prowadziła.
Trzymajcie się blisko mnie.
Ostrożnie wsunęła się do śluzy, a potem ruszyła tunelem. Matt poszedł w jej ślady.
– Dobra, skoro to konieczne. – Amber westchnęła, idąc za nimi.
Tobias był tuż za nią, wpatrywał się w wodę w basenie. Lampy formowały krąg, aby
woda wydawała się mniej groźna, żeby była bardziej przezroczysta, zauważył jednak, że poza
tym obrębem ocean był czarny jak atrament. A rura, którą mieli iść, opadała ku głębinie.
– Daleko to sięga? – zapytał jednego z ChloroPiotrusiofilów.
– Wszystko zależy od głębokości, na jaką chcemy się zapuścić – odparł chłopak,
wskazując masywną dźwignię nad ich głowami.
– Aha... A teraz chcemy bardzo się zanurzyć?
– Nie, nie bój się, zaledwie na dwadzieścia metrów.
– No tak... Faktycznie... Ale nie wiem, czy mnie to uspokaja.
Stwierdziwszy, że Amber już zniknęła mu z oczu, doszedł do rury i wcisnął się do niej
przez niewielką śluzę.
W rurze zamontowane były szczeble i poręcze. Ta drabina opadała pod kątem prostym.
Trzy metry niżej Tobias zobaczył włosy Amber.
– No! – Tobias gwizdnął. – Lepiej się tu nie poślizgnąć!
Jego głos odbił się echem w całym tunelu.
– Faktycznie – przyznała z dołu Orlandia – to by się mogło źle skończyć.
Kulki substancji galaretowatej zamknięte w przezroczystych kapsułach co trzy stopnie
dawały wystarczająco dużo światła, żeby wskazać drogę.
Nagle rura zatrzeszczała, a Tobias poczuł, że poruszyła się i lekko wygięła.
– Co się dzieje?! – krzyknął, ogarnięty strachem.
– To nic wielkiego, tylko nurt wody i szybkość Statku Życia odciąga rurę w tył. Wszystko
jest w porządku – zapewniła go Orlandia.
Tobias bardzo chciał jej wierzyć, ale zmysły mu podpowiadały, że to miejsce nie jest
bezpieczne. Nie podobało mu się tu.
Choć pełen obaw, zmusił się, by kontynuować wędrówkę w dół – długą i bardzo
nieprzyjemną. Po pewnym czasie zamiast szczebli poczuł pod nogami metalowe pręty drabinki.
Rura doprowadziła ich do okrągłego pomieszczenia o średnicy sześciu metrów. Wszystkie jego
ściany były szklane, a z zawieszonej pośrodku lampy sączyło się światło.
– Witamy w naszej gondoli obserwacyjnej – powiedziała Orlandia, obracając pokrywę
lampy, żeby ją osłonić.
Kiedy wszystko pogrążyło się w ciemnościach, Tobiasa ogarnęła panika. Nie mógł znieść
świadomości, że tkwi uwięziony w jakiejś kuli dziesiątki metrów pod powierzchnią oceanu.
Wydawało mu się, że powietrze jest tu gęste, czuł wilgoć i duchotę, a oddychanie przychodziło
mu znacznie trudniej niż na lądzie.
Lecz gdy tylko światło zgasło, otaczająca ich głębia rozbłysła.
Pojawiły się fosforyzujące meduzy. We wszystkich kolorach. Rozmaitej wielkości.
Niektóre były tak małe jak piłka, inne ogromne jak cały stadion. Pływały na różnych
głębokościach.
Tobias nagle poczuł się spokojniejszy.
– Ile może ich tu być? – zapytał cicho. – Chyba tysiące?
Rozświetliły ocean.
– To wygląda jak Times Square – powiedział z zachwytem Matt. – Dzień w środku nocy.
Maleńka błękitna meduza przesunęła się przed gondolą i na chwilę przywarła do szyby,
a potem się po niej zsunęła.
Amber przytknęła dłoń do szyby. Meduza zaczęła pulsować, a jej światło nasilało się
i przygasało, jakby czuła bliskość ludzkiej ręki za ścianką.
– Myślisz, że próbuje nawiązać kontakt? – zapytał Tobias.
– Z pewnością reaguje – odparła dziewczyna.
– O, patrzcie! – zawołał Tobias, uderzając palcem w szybę.
W blasku dużej, fioletoworóżowej meduzy ujrzeli potężną, majestatyczną sylwetkę
wieloryba, który wachlował ogonem, wolno się przesuwając. Choć ogromny, poruszał się
z gracją.
– O, tam jest jeszcze jeden! – zawołała Amber.
Nagle gondola się zatrzęsła – setki mieniących się kolorami trójkątów otoczyły ją,
sprawiając, że musiała się przebijać przez ich zwartą masę.
– Przecież to... to są ryby! – krzyknął Tobias.
Wkrótce zrobiło się ich tak dużo, że zasłoniły ściany gondoli, a czwórce jej pasażerów
pozostawało się domyślać, co się dzieje na zewnątrz, i znosić silne drgania.
Ryby rozproszyły się równie niespodziewanie, jak się pojawiły.
W morzu znów królowały barwne jak tęcza meduzy, które bezgłośnie prześlizgiwały się
po bezkresie głębi. Chwilami tuż obok przemykały znajome kształty delfinów, a także tuńczyki,
mieczniki i całe ławice innych ryb.
Matt zwrócił się do Orlandii.
– To fantastyczne. Dziękuję, że pokazałaś nam ten świat.
– Najczęściej woda jest zbyt ciemna, żeby cokolwiek w niej zobaczyć, ale dziś wieczorem
można się przekonać, że warto było zrobić taką gondolę.
– Może podczas rejsu uda nam się zaobserwować rekiny – rzucił uradowany Tobias.
Matt obojętnie przyjął przejawy radości przyjaciela. Doskonale zdawał sobie sprawę, że
Orlandia nie przyszła tu z nimi tylko po to, żeby podziwiać ten wspaniały spektakl.
– Pojawił się jakiś problem? – zapytał.
– Nie wiem. To im trzeba by zadać to pytanie – powiedziała Orlandia, pokazując palcem
meduzy.
Matt zwrócił oczy na morze i przez chwilę podziwiał feerię barw i bogate życie oceanu.
I nagle wszystko zrozumiał.
– Te meduzy, podobnie jak ryby, zmierzają w jednym kierunku, tak?
– No właśnie, wszystko płynie w jedną stronę.
– Jakby te stworzenia migrowały – dodał Tobias, myśląc o ptakach. – I w dodatku
wszystkie migrują w tym samym czasie, w tę samą stronę...
– Może wszystkie uciekają przed jakimś zagrożeniem.
Tobias odwrócił głowę, żeby spojrzeć na Matta.
– Ej, przecież to wszystko zmierza w przeciwną stronę... A jeżeli zwierzęta uciekają przed
niebezpieczeństwem, to my płyniemy prosto na to, czego one chcą uniknąć!
Orlandia skinęła głową.
– Uciekają ze wschodu – powiedziała.
– Przed burzą? – snuł domysły Matt. – Przed jakimś huraganem?
Amber wciąż podziwiała zachwycający podmorski krajobraz. Wtrąciła zupełnie
spokojnym tonem:
– Ani trochę nie znam się na podwodnym świecie, ale wydaje mi się, że fauna nie
opuszcza strefy sztormów, prawda?
– Tak, oczywiście, masz rację – potwierdził Tobias. – W najgorszym razie zwierzęta
ukrywają się nieco głębiej.
– Przed czym więc tak nerwowo uciekają?
– Albo to coś naprawdę ogromnego, albo bardzo agresywnego – powiedział Tobias.
– Tak czy inaczej my nie mamy wyjścia, musimy płynąć na wschód – przerwał tę
dyskusję Matt.
– A czy możemy przynajmniej postawić na dziobie strażników? – zapytała Amber.
– Już to zrobiliśmy – odparła Orlandia. – Obserwują morze przez lornetki. Ale i tak nie
zobaczą tego, co kryje się za horyzontem.
– Mogliby, gdyby patrzyli z góry – zasugerował Tobias. – Z żagli, które mamy w zapasie,
można zrobić coś w rodzaju tratwy powietrznej, którą unosiłyby gigantyczne płatki. Ta machina
leciałaby jak latawiec z kabiną dla dwóch obserwatorów. Jeżeli wzbiliby się na pięćdziesiąt
metrów, mogliby zobaczyć znacznie więcej. Dzięki temu zyskalibyśmy czas na przygotowanie
się, gdyby dostrzegli jakieś zagrożenie.
Matt uniósł kciuk, wyrażając poparcie dla pomysłu przyjaciela.
– Czy Statek Życia jest wyposażony w system obronny? – zapytał.
– Tak, ale bardzo prosty.
Amber podeszła do kolegów.
– Nie chcę was straszyć, ale jeżeli naprawdę coś groźnego jest przed nami – powiedziała
– i jeżeli to coś zmusiło do ucieczki całą oceaniczną faunę, to wątpię, żebyśmy zdołali
powstrzymać taką siłę naszą drobną bronią małego majsterkowicza.
Czwórka zmieszanych młodych ludzi popatrzyła na siebie. Na ich twarzach kładły się
różnobarwne plamy – żółte, niebieskie, zielone, czerwone, fioletowe: odbicie bezgłośnych
morskich fajerwerków, których piękno tak ich urzekło, ale które zaraz potem im uzmysłowiło, że
mają powód się bać.
Morskie zwierzęta uciekały wystraszone nieznanym zagrożeniem.
A Statek Życia z dużą prędkością pruł wody, mknąc prosto ku temu niebezpieczeństwu.
11 Ponury zmrok
Matt wrócił do kajuty kompletnie wykończony. Spędził cały dzień, ucząc Piotrusiów
i ChloroPiotrusiofilów, jak posługiwać się mieczem, i dosłownie padał z nóg.
Sam nigdy nie brał lekcji szermierki i nie czuł się bardziej kompetentny od innych, ale
zdobył już pewne doświadczenie w walce bronią białą, a Floyd i Tobias się uparli, żeby dzielił
się swymi umiejętnościami, ucząc Piotrusiów.
Ostatecznie Matt postanowił kłaść największy nacisk na ćwiczenia ruchów ciała. Uważał,
że właśnie to jest najważniejsze i że znaczy więcej niż umiejętność zgodnego z zasadami sztuki
trzymania miecza. Kwestią życia i śmierci było wiedzieć, kiedy rozpocząć atak albo uniknąć
groźnego ciosu dzięki utrzymaniu właściwego dystansu. Jeżeli walczący dobrze panował nad
przestrzenią, zyskiwał pewną przewagę nad przeciwnikiem. Umieć się ruszać, nie być
statycznym. Wpajał też swym uczniom, że lepiej unikać ciosu, niż parować go własnym
mieczem. Jeżeli ciało wykonywało ruchy, żeby zmylić przeciwnika i jeśli te ruchy były dobrze
przemyślane, łatwo było błyskawicznie przejść do pozycji umożliwiającej natychmiastową
ripostę. Kiedy natomiast paruje się cios bronią, unieruchamia się ją i uzależnia wynik pojedynku
od sił walczących. Nastolatek w starciu z dorosłym albo potężnym stworem mógłby nie mieć
dość siły, żeby odeprzeć cios, a wtedy naraziłby się na odebranie miecza albo na śmiertelne
trafienie. I wreszcie na zakończenie Matt zostawiał ćwiczenia refleksu. Uderzać, kiedy tylko
będzie możliwość, nie czekać na „idealny moment”, ponieważ taki nie istnieje. Walka to przede
wszystkim opanowanie, umiejętność radzenia sobie ze strachem, wykorzystywanie chwili
słabości przeciwnika, działanie przez zaskoczenie. A starcia były krótkie – jedno, dwa uderzenia.
W niczym już nie przypominały tych pojedynków, które widywało się kiedyś na filmach czy
w grach komputerowych. Matt wyraźnie podkreślał: bardzo często ten, kto uderzał pierwszy,
zadawał ranę, a sam wychodził z potyczki cało.
Kiedy opuścił salę treningową, większość nastolatków straciła zapał i zaciekawienie
sztuką walki. Czytali w oczach Matta, wsłuchiwali się w jego słowa i zrozumieli, że gdyby
przyszło im zrobić użytek z broni, musieliby znieść widok krwi. Ich własnej albo innej żywej
istoty. Że walce towarzyszyłyby krzyki, cierpienia, strach, przerażenie. To właśnie znaczyło
walczyć. Walka równała się brutalności i przemocy.
Niektórzy przeżyli już Wielką Bitwę z Cynikami. Dla innych, tych, którzy nie znaleźli się
na pierwszej linii, ta bitwa była tylko opowieścią, legendą. Temu, kto nie uczestniczył w wojnie,
pozostawało zdać się na wyobraźnię i spróbować zrozumieć, czym ona jest. Mimo wszystko
słowa i spojrzenie Matta uspokoiły ich. Zrozumieli, że trzeba ćwiczyć, żeby być gotowym na
wszystko, ale żyć nadzieją, że nigdy nie trzeba będzie sprawdzać swych umiejętności
w prawdziwej walce.
Matt przez cały dzień mocno się koncentrował, mówił, powtarzał wciąż te same gesty,
ścierał się kolejno z każdym, dawał przykład.
Pchnął drzwi kajuty i padł na łóżko, wciskając twarz w poduszkę.
– No, gdyby cię teraz zobaczyli! – drwił Tobias. – Wyobraź sobie, że patrzą na ciebie ci
wszyscy chłopcy, którzy mają cię za wielkiego dowódcę, takiego walecznego, bohaterskiego,
niezniszczalnego!
– Jestem taki zmęczony, że mógłbym przespać dwa dni – przyznał się Matt, nie unosząc
nawet głowy.
– Cztery miesiące nieróbstwa, nic dziwnego, że odwykłeś od ruchu... Ale o tym się nie
wspomina w wielkich opowieściach o przygodach bohaterów. Nikt nie mówi, że w końcu heros
pada na pysk. Zwykle się opowiada, że wrócił do domu, że witano go i fetowano jak bóstwo, że
się ożenił i miał gromadkę dzieci... Ale nikt nie dodaje, że w końcu się rozwiódł, przytył
o trzydzieści kilo, że jest krótkowidzem, zbrzydł, a potem umarł osamotniony i żałosny.
Matt uniósł głowę i obrzucił przyjaciela karcącym spojrzeniem.
– Słowo daję, tryskasz poczuciem humoru i optymizmem!
– Chyba trochę się podłamałem.
– Ale dlaczego? – zapytał Matt, siadając na łóżku.
– Sam nie wiem...
– Nie ćwiczysz już łuczników?
– Owszem, na głównym pokładzie, ale przy tym wietrze to nie takie proste.
– Nikt z nas nie jest stale w pełnej formie.
– Masz rację...
– Widziałeś może Amber?
– Nie, ale mamy się z nią spotkać o zachodzie słońca, to już za chwilę.
Matt ukrył twarz w dłoniach.
– Kompletnie zapomniałem o tym zebraniu! – wyjęczał.
– Czyżbyś się nie cieszył, że ją zobaczysz?
– Wolałbym się z nią spotykać w innych okolicznościach. Przecież znowu będziemy
mówili godzinami o logistyce. Chyba jestem już tym wszystkim zmęczony, mam dość
wyobrażania sobie, przewidywania, przypuszczania... Chciałbym wreszcie działać, przeżywać
wydarzenia, a nie je wyprzedzać.
– Jesteś stworzony do działania w terenie.
Matt wzruszył ramionami.
Potem gawędzili jeszcze o różnych błahostkach, wspominali najlepsze chwile sprzed
Burzy, zwłaszcza ich przyjaciela Newtona, którego tak bardzo im brakowało. Czy podzielił los
milionów ludzi, którzy zginęli tamtej nocy? Czy ulotnił się pod uderzeniami piorunów? Dlaczego
oni? Od czego zależał wybór Burzy? Czy był przypadkowy? Mattowi podobała się coraz
popularniejsza wśród Piotrusiów teoria, zgodnie z którą ulotnili się ludzie żyjący tylko
połowicznie, już za życia będący po trosze zjawami. Burza miała jedynie moc akceleratora
i ujawniła pewne fakty. Jednak czasami trudno było się zgodzić z taką hipotezą, zwłaszcza jeżeli
w ten sposób straciło się – jak Tobias – całą rodzinę.
Kiedy słońce zaczęło zmieniać barwę i w połowie skryło się za horyzontem, Matt i Tobias
poszli do serca Statku Życia – do Drzewa-Źródła.
Był to rozległy plac, przez który biegła ogromna studnia światła – dwunastopoziomowa
wieża z balkonami, całkowicie wyrzeźbiona z miąższu orzecha i zwieńczona imponującą kopułą
z przezroczystej materii przypominającej szkło. ChloroPiotrusiofile wyrabiali tę substancję,
gotując sok pewnego gatunku drzew z Suchego Morza. Na środku placu drzewo wyciosane
z miąższu orzecha stało w sadzawce, a woda tryskająca z jego wierzchołka spływała po pniu.
Dziesiątki ławek i stolików, również z miąższu orzecha, wyznaczało przestrzeń
przeznaczoną do wypoczynku przed fontanną. Właśnie tam chłopcy zastali Amber.
– Przyniosłam sałatkę z komosy i owoce, żebyście mogli się najeść – powiedziała na
powitanie.
– Dlaczego dziewczyny zawsze wybierają sałatki, a nie na przykład pizzę czy
hamburgera? – Tobias kręcił nosem.
Amber parsknęła śmiechem.
Matt usiadł tuż przy niej, a ona – dyskretnie, ale czule – gładziła jego rękę.
– Rozmawiałam z Orlandią. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinniśmy
zakotwiczyć u północno-zachodnich wybrzeży Francji. Randy mówi, że to będzie Bretania.
– Na pewno? – zapytał Matt.
– Orlandia i ChloroPiotrusiofile kierują się gwiazdami i używają starych map, niczego nie
są pewni, to dziedziny, których nie opanowali do perfekcji, a kiedy niebo zasnuwa się chmurami,
nawigujemy, posługując się zwykłą busolą.
Tobias włączył się do rozmowy:
– Gdzie znajduje się Jądro Ziemi, którego mamy szukać?
Amber i Matt spojrzeli na siebie, nieco skrępowani.
– Tego jeszcze nie wiemy – przyznała Amber. – Musimy iść do pokoju Skalnego
Testamentu.
– Czy na ląd zejdą wszyscy, czy tylko mała grupa?
– Najpierw spuścimy na wodę trzy żaglowce i to one podpłyną do wybrzeży, ponieważ
Statek Życia jest na to za duży – wyjaśniał Matt. – Te trzy jednostki będą naszą ruchomą bazą.
Z nich wyruszy drużyna rozpoznania. A potem wyślemy nasze oddziały. ChloroPiotrusiofile
pozostaną na pokładzie, będą strzegli Statku Życia.
– Orlandia na pewno zechce wysłać kilku swoich emisariuszy – przerwała Amber.
– Nie mam nic przeciwko temu. Przez Francję będziemy szli w grupie liczącej niemal
tysiąc osób. To dość, żeby odstraszyć wielu potencjalnych napastników.
– Za to zwrócimy na siebie uwagę – wtrącił Tobias.
– Dlatego takie ważne jest nawiązanie dobrych relacji z mieszkańcami tej ziemi. Bez
względu na to, czy są Dojrzałymi, czy Piotrusiami, czy kimkolwiek innym. Dopóki nie wiemy,
w jaki sposób Burza wpłynęła na Europę i co się stało z tamtejszą ludnością, musimy liczyć na
własną zdolność adaptacji i sztukę dyplomacji.
Tobias prychnął.
– W takim razie niechaj przemawia do nich Amber! – powiedział. – Bo ty i ja nie
jesteśmy w tym za dobrzy...
– To będzie rola Klary i Archibalda – przypomniała mu Amber. – A my...
Ostry świst rozdarł powietrze. Amber wyprężyła się na taborecie i podskoczyła, jakby
niewidzialna istota uderzyła ją w plecy. Zmarszczyła brwi. Nie rozumiała, co się dzieje. Z ust
spływała jej krew – drobne kropelki ciekły przerażającą strugą po brodzie.
Matt poderwał się z miejsca.
Amber się osunęła. Upadłaby na ziemię, gdyby nie Tobias, który błyskawicznie
wyciągnął ramię, żeby ją asekurować i złagodzić uderzenie.
Z pleców dziewczyny wystawało czarne ostrze. Wokół niego rozrastała się szybko plama
krwi, która wsiąkała w bluzkę. Matt wziął Amber na ręce. Obawiał się najgorszego – rana
znajdowała się w okolicy płuc i serca.
– Nie! Amber, nie!
Mrugała oczami, rozchylała usta, ale trudno jej było oddychać.
Wreszcie jej źrenice zwróciły się na Matta.
– Wykorzystaj moc Jądra Ziemi – błagał – zachowaj świadomość, skoncentruj się na
swojej energii, lecz się mocą Jądra Ziemi. Wiem, że możesz tego dokonać.
Ale Amber drgała spastycznie. Matt czuł, jak dłoń, którą podtrzymywał jej plecy, zalewa
krew.
Nagle znów coś świsnęło, a Matt ledwie zdążył zauważyć, jak ręka Tobiasa
z niesamowitą szybkością, osiągniętą tylko dzięki przeobrażeniu chłopaka, wystrzeliwuje w górę
i chwyta w locie bełt. Ostrze było już tylko dwadzieścia centymetrów od oka Matta.
Tobias z trudem zdławił okrzyk bólu. Spomiędzy jego placów spłynęła krew. Rozchylił
dłoń i stalowe ostrze upadło na ziemię. Czuł się, jakby przypalano mu rękę ogniem – uderzona
z ogromną siłą, była rozcięta na całej szerokości.
Matt rozejrzał się wokół z determinacją mężczyzny, na którego oczach napadnięto na jego
ukochaną. Kipiał gniewem, który przeradzał się we wściekłość.
Za balkonem na drugim piętrze dostrzegł skuloną postać z kuszą wystającą nad
balustradą.
Amber przerażająco drżała na jego rękach.
Chwyciła Matta za kołnierz, przyciągając go do siebie. Pochylił się.
– Ja... ja cię...
Nie zdołała dokończyć zdania. Jej powieki opadły jak kurtyna po zakończeniu pięknego
spektaklu – straciła przytomność.
Matt był bliski szału.
Delikatnie ułożył dziewczynę na boku.
– Zostań z nią – polecił Tobiasowi. – Gdyby ktokolwiek się zbliżał, zabij go.
Zaślepiały go emocje. Burza uczuć odbierała mu rozum, musiał je skanalizować, żeby
przeżyć. Widział na to tylko jeden sposób, miał jeden cel. Tylko jeden.
Dopaść tego, kto strzelał.
Matt skoczył jak dziki kot, który wypada z kryjówki, żeby zaatakować wroga, i biegiem
pokonał rozległy plac.
Dwa poziomy wyżej nieznany osobnik rzucił kuszę i pobiegł ku najbliższemu
korytarzowi.
Matt dotarł do drzwi oddzielających klatkę schodową i z wściekłości, nie panując nad
własnym przeobrażeniem, pchnął je tak mocno, że wypadły z zawiasów. Biegł, pokonując po trzy
stopnie, na jednym wdechu, myśląc tylko o tym, by odnaleźć winnego.
Dotarł na drugie piętro.
Ani żywego ducha.
Za plecami usłyszał stuknięcie obcasa. Dobiegło zza zakrętu korytarza. Ruszył w tamtą
stronę.
Wiszące po obu stronach lampy migały mu przed oczyma.
Jeszcze trzy schodki, które pokonał jednym susem. I znów wyłamane drzwi, z których
posypały się drzazgi, znacząc jego drogę.
Napastnik był bardzo blisko. Matt niemal go widział, słyszał jego szybkie kroki. Kolejny
ostry zakręt.
Znalazł się na długiej antresoli nad jednym ze zbiorników, który pełnił funkcję basenu,
a zarazem rezerwy wody do natrysków. Promienie zachodzącego słońca wpadały przez
rozsunięty sufit i rzucały na taflę wody płomienny blask.
Z boku wysunął się jakiś cień. Zanim Matt zdążył się odwrócić, dostał potężny cios, który
odebrał mu oddech. Zatoczył się. Taboret, którym go uderzono, rozpadł się.
Zaraz potem Matt poczuł, że uderza o balustradę antresoli. Napastnik złapał go za nogi
i chciał zrzucić.
Wciąż jeszcze oszołomiony, Matt uniósł rękę, żeby zadać potężny cios. Wiedział, że
przeobrażenie siły pozwala mu takim uderzeniem łamać kości.
Ale w tej samej chwili dostał łokciem w szczękę.
Cały świat zawirował. Matt stracił równowagę i poczuł, że napastnik go pcha.
Uderzał jeszcze na oślep, broniąc się chaotycznie i z desperacją.
Napastnik okazał się silniejszy, niż można się było spodziewać.
Matt stracił równowagę. Był jeszcze oszołomiony poprzednimi ciosami i nie bardzo
rozumiał, co się z nim dzieje, jednak wiedział, że musi się ratować.
Przede wszystkim musiał uchronić się przed upadkiem. Za wszelką cenę musiał się
czegoś chwycić. Złapał poły ubrania napastnika i znów dostał potężny cios w twarz.
Wiedział już, że walczy z przeciwnikiem brutalnym, silnym i zdeterminowanym.
Jego palce zacisnęły się na szyi wroga.
Wiedział, że jest w stanie go zabić.
Któryś z nich musiał zginąć w tej walce.
A jednak Matt się zawahał i przez to stracił przewagę.
Kiedy znowu dostał łokciem w skroń, ogłuszony, puścił przeciwnika.
A po chwili tamten uniósł go i przerzucił przez balustradę.
I zrobił to bez chwili wahania.
Matt runął z wysokości dwudziestu pięciu metrów.
12 Zdrajca i mewa
Matt czuł bezwład spadania, przez chwilę przed jego wytrzeszczonymi oczyma przesuwał
się cały świat.
A potem nastąpiło gwałtowne zderzenie z wodą.
Wpadł wiele metrów pod jej powierzchnię, a zderzenie na moment go zamroczyło, jednak
zaraz otrzeźwiło go zimno. Podjął walkę o przetrwanie.
W płucach nie miał już powietrza, wciąż był półprzytomny i czuł, że gotów jest pogrążyć
się lada moment w tym spokoju, którego pragnął udręczony organizm. A jednak walczył. Gdyby
poddał się choć na chwilę, umarłby. Utopiłby się.
Dlatego zmobilizował resztki sił, żeby płynąć, żeby kierować się ku czerwonemu światłu,
które majaczyło wysoko nad nim.
Kiedy tylko przebił głową powierzchnię wody, otworzył usta, łapczywie wdychając
powietrze.
Wysoko, na jednym z górnych pokładów, ktoś się pochylił, obserwując go. Matt usiłował
rozpoznać twarz człowieka, ale ta była okryta obszernym kapturem. Napastnik uderzył pięścią
w drewnianą kolumnę antresoli, szybko się odwrócił i uciekł.
Matt z wściekłością rozgarniał dłońmi wodę.
Stracił za dużo czasu. Nie miał już szansy schwytać zabójcy.
Nad brzeg basenu nadbiegali coraz liczniejsi Piotrusie i ChloroPiotrusiofile.
Choć uderzono na alarm, napastnik miał nad nimi osiem poziomów przewagi, był
w pobliżu korytarzy i łączników, ogromnego holu i setek kajut. Wykluczone, by ktoś zdołał go
dopaść, zanim wmiesza się w tłum.
Matt dał się pokonać.
A gdyby woda nie zamortyzowała jego upadku, już by nie żył.
Teraz myślał tylko o jednym – jak najszybciej wrócić do Amber.
W apartamencie zgromadziło się dwanaścioro Piotrusiów. Wszyscy byli bardzo
zdenerwowani i smutni. Matt już w progu poprosił Floyda, Chena, Tanię, Randy’ego i Maję,
żeby wyszli. W pokoju pozostali tylko Orlandia, Tobias i pięcioro Piotrusiów, których
przeobrażenie uczyniło z nich uzdrowicieli. To Toby błyskawicznie ich tu sprowadził.
Amber leżała na boku pośrodku łóżka. Jej biała bluzka zrobiła się bordowa, a strzała
wciąż tkwiła w plecach, wbita jedną trzecią długości.
– Zajmijcie się nią – rozkazał uzdrowicielom Matt.
Twarz najstarszego z uzdrowicieli wyrażała głęboki pesymizm.
– Matt, nie potrafimy dokonywać cudów – powiedział.
– W pięcioro możecie ją uratować.
– Jeżeli kręgosłup został uszkodzony, na pewno nie zdołamy jej pomóc. Nawet jeżeli
przeżyje, będzie sparaliżowana.
– Już nigdy nie będzie mogła chodzić? – zapytał przerażony taką perspektywą Tobias.
Najstarszy Piotruś wskazał strzałę.
– Tego się właśnie obawiam.
– A obrażenia wewnętrzne? – pytał Matt.
– Zrobimy, co w naszej mocy. Wszyscy razem. Ale jeżeli uszkodzony jest któryś
z ważnych narządów, mamy małe szanse, żeby ją uratować.
– Jak długo to potrwa?
– Nie mam pojęcia. Może kilka godzin. Musimy już zaczynać.
– Gdybyście czegokolwiek potrzebowali, tylko powiedzcie – polecił Matt. –
Czegokolwiek.
Powiedziawszy to, wyszedł razem z Orlandią i Tobiasem.
Amber była w rękach uzdrowicieli.
Dopóki była nieprzytomna, nie mogła użyć Jądra Ziemi, żeby uleczyć samą siebie, Matt
zdawał sobie z tego sprawę.
Nie mogli jej stracić.
Matt nie chciał nawet o tym myśleć.
Amber była nieśmiertelna.
Tak musiało być.
W przeciwnym razie on także by umarł.
Orlandia krążyła po sali map pod stanowiskiem pilotażu.
– I nie zdążyłeś przyjrzeć się jego twarzy? – zapytała po raz kolejny.
– Nie – mruknął Matt.
– To był chłopak czy dziewczyna? – wtrącił się Tobias.
– Z pewnością chłopak. Zdumiewająco silny.
– Przeobrażenie podobne do twojego? – zaniepokoił się Tobias.
– Nie wiem. Wszystko potoczyło się tak szybko, że trudno mi się było zorientować. Ale
nie sądzę. Po prostu... nie spodziewałem się, że natrafię na poważny opór, a on okazał się
znacznie silniejszy, niż przypuszczałem. Nie doceniłem przeciwnika. To moja wina.
Orlandia sięgnęła po przedmiot zawinięty w białą ścierkę i położyła go na stole.
Pociągnęła tkaninę, rozwijając dwustrzałową kuszę, a raczej dwa krótkie łuki ustawione jeden
nad drugim, żeby szybko wypuścić dwie strzały.
– Znaleźliśmy ją tam, gdzie przyczaił się strzelec – wyjaśniła.
– To cynicka broń – stwierdził Tobias. – Tylko oni potrafią konstruować dwustrzałowe
kusze.
– Ale to nie oznacza jeszcze, że stoją za tym Cynicy – mitygował Matt. – Każdy mógł
zdobyć taką podczas Wielkiej Wojny. Widywałem już takie w Edenie. Chen ma podobną, tylko
trochę mniejszą.
– Tak czy inaczej ten człowiek zaatakował Amber, usiłował ją zabić – przerwała tę
dyskusję Orlandia. – To wy byliście jego celem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że... to może być sprawa osobista? – podchwycił Tobias.
– Albo ktoś chciał wyeliminować zagrożenie.
– To się stało już po incydencie w hangarze osiemnastym – przypomniał Matt. – Być
może pokrzyżowaliśmy komuś szyki...
– Pasażer na gapę, który w dodatku jest naszym osobistym wrogiem? – zdziwił się
Tobias. – Trochę tego za dużo!
– Nie mogę zapomnieć o tej linie, którą ktoś przeciął, zanim przyszliśmy do hangaru.
– To była zasadzka!
Matt pokręcił głową.
– Nie, im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że to się nie trzyma kupy.
Skąd miałby wiedzieć, że przyjdziemy do hangaru? Lina była już przecięta, bo gdyby robił to
przy nas, usłyszelibyśmy hałas – liny są tak naprężone, że strzelają, kiedy się je tnie. Dzięki temu
wiedziałem, że skrzynie na nas runą, kiedy uciekaliśmy. Nie, jestem pewien, że ta lina była już
przecięta.
– Jedyny powód, żeby zrobić coś takiego, to przygotowanie do zrzucenia skrzyń.
– Ktoś pewnie chciał dostać się do sprzętu – powiedziała Orlandia.
Matt skinął głową.
– Tak, myślę, że nasz tajemniczy pasażer nie szukał na oślep. Należałoby tam wrócić
i dokładnie sprawdzić, czy czegoś nie brakuje. Toby, mógłbyś się tym zająć?
– Oczywiście. A co ty zamierzasz?
– Czuwać nad Amber. Chcę przy niej posiedzieć.
Orlandia zapytała:
– A co z tym atakiem? Wszyscy będą o tym mówili, więc może powinniśmy oficjalnie
wyjaśnić sprawę. Co mamy powiedzieć?
– Na razie nie wspominajmy o zdrajcy, tylko o niebezpiecznym pasażerze na gapę. Niech
wszyscy zachowają czujność.
– Co powiemy o Amber?
– Tylko tyle, że została ranna. Toby, weź ze sobą strażników, starajmy się w miarę
możliwości nie chodzić po statku w pojedynkę, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
Matt zerknął na siną dłoń Tobiasa i przypomniał sobie, że przyjaciel uratował mu życie.
Zdenerwowanie i troska o Amber sprawiły, że kompletnie o tym zapomniał.
– Dziękuję, Toby – powiedział, patrząc mu prosto w oczy. – Dziękuję za to, co zrobiłeś.
Tobias wzruszył ramionami, jakby nie widział w tym nic nadzwyczajnego.
– Drobiazg. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.
– Powinieneś zająć się tą ręką, zanim dojdzie do zakażenia.
– To nic pilnego, trochę boli, ale rana nie jest poważna. Tobie też nieźle się oberwało, nie
wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak wyglądasz, ale jesteś cały posiniaczony.
Matt musnął czubkami palców skroń i policzek. Poczuł ból, ale tak bardzo zaprzątała go
teraz Amber i napastnik, że nie zamierzał przejmować się sobą.
Ktoś zapukał do drzwi i do sali wszedł ChloroPiotrusiofil. Był jednym z wartowników
pilnujących apartamentu Amber.
– Uzdrowiciele przysłali mnie tu z informacją, że stan Amber jest cięższy, niż
przypuszczali – powiedział ze smutkiem.
– Ale... uratują ją, prawda? – rzucił Tobias, na którego twarzy pojawiło się przerażenie.
– Doszło do uszkodzenia kręgosłupa – dodał ChloroPiotrusiofil. – Nawet jeżeli przeżyje,
już nigdy nie będzie chodzić.
Niżej, na Statku Życia jakiś Piotruś wyszedł na balkon, z którego widać było ocean,
i zwrócił oczy na horyzont. Księżyc odbijał się w gładkiej powierzchni wody, wydłużony, jakby
rozpłaszczyła go potężna machina. Wiał dość silny wiatr, więc Piotruś zmrużył oczy.
Przychodził tu co najmniej dwa razy dziennie, żeby sprawdzić, czy są dla niego jakieś
wiadomości. Musiał czekać, sprawdzać, czy nie nadlatuje żaden ptak. Wydawało mu się, że nocą
jest to niemal nieprawdopodobne, ale magia tych dzieciaków sprawiała, że wszystko było
możliwe, toteż postanowił zaczekać jeszcze dziesięć minut.
Był zaniepokojony. Po pierwsze dlatego, że już od czterech dni nie otrzymał żadnej
wiadomości, co nie wróżyło zbyt dobrze, a po drugie z powodu dzisiejszej napaści. Nie wszystko
potoczyło się po jego myśli. Oczywiście, udało mu się zranić dziewczynę i przy odrobinie
szczęścia mogła tego nie przeżyć, ale nie zdołał pozbyć się Matta. Widział, że chłopak wypłynął
na powierzchnię po upadku do basenu. Ten dzieciak był niesamowicie twardy. Większość ludzi
straciłaby przytomność przy uderzeniu o taflę wody, ale nie on. No cóż, musiał podjąć kolejną
próbę i tym razem zachować większą ostrożność.
Nagle jakiś ruch oderwał go od tych rozmyślań – nieco z boku z ciemności wyłonił się
ptak, który leciał wprost na niego z rozpostartymi skrzydłami.
Piotruś wydał krótki okrzyk, zanim się zorientował, że mewa przysiadła na balustradzie
balkonu.
– Piekielna bestia! – Zdenerwował się, dopiero po chwili zauważając, że ptak ma
przywiązany do nóżki mały rulonik papieru.
Chłopiec wolno zbliżył się do mewy, a ona spokojnie pozwoliła, żeby jej dotknął.
Piotruś rozwinął list i poznał niestaranne pismo Colina.
Panie!
Zgodnie z pańską wolą płyniemy kilka kilometrów za wami, nieco na wschód. Ptaki
informują mnie o waszej pozycji. Jesteśmy dla Piotrusiów niewidzialni.
Jak pisałem w ostatnim liście, odkąd emisariusze Ggla wtargnęli na pokład, nie
powiedzieli już ani słowa... Wszystko zmieniło się dziś w południe! Zaczęli mówić. Wydaje mi się,
że w pewien sposób komunikują się jeszcze ze swoim panem, ale wewnętrznie... Chcą naszej
pomocy w przejęciu Energii Źródłowej. Chcą dostać dziewczynę! Amber. Chcą ją mieć żywą.
I nie chcą już dłużej czekać. Żądają, ale nie dają nic w zamian!
Panie, nie wiem, co robić. Ich obecność na statku wprawia nas w przerażenie. Są straszni.
Nigdy się nie ruszają, tylko stoją w kącie. A czasami poprawiają kaptury, jakby się budzili,
i wtedy coś między sobą szepczą, słychać dziwne dźwięki, a na całym statku zaczyna się robić
zimno! Musimy często prosić ich o zmianę miejsca, inaczej drewno pod ich nogami próchnieje!
Zapytali mnie, kiedy was dogonimy, więc powiedziałem, że to nie jest naszym celem. Nie
byli zadowoleni. Chcą do was dołączyć i zabrać dziewczynę...
Panie, brakuje nam Twojej obecności. Nie wiem, jak długo zechcą jeszcze czekać. Mam
wrażenie, że lada chwila mogą zdecydować się na przejęcie kontroli nad statkiem, a my nie
zdołamy się im przeciwstawić.
Czekam na pańskie rozkazy.
Colin
Chłopak się skrzywił. Sprawy naprawdę nie układały się po jego myśli! Właściwie było
fatalnie. Nie można było dopuścić do przejęcia przez emisariuszy Ggla kontroli nad statkiem
Colina. Mogliby zburzyć cały plan!
Miał kłopoty. Pomyśleć tylko, że właśnie dziś próbował zabić Amber... Przez chwilę się
zastanawiał, jak postąpić, a potem, odwróciwszy się plecami do wiatru, żeby ten mu nie
przeszkadzał, napisał krótki list do Colina.
Musiał grać na czas z wysłannikami Ggla, a równocześnie znaleźć rozwiązanie, które
wszystkich zadowoli. Kiedy dotrą do Europy, postara się dać im to, czego chcieli – na znak
dobrej woli. Może udałoby się nawet zawrzeć z nimi przymierze, które pozwoliłoby mu przejąć
władzę. Jeśli chcieli dostać dzieci, to im je da!
Colinie!
Twój pan jest bardzo blisko, nie obawiaj się. Zdołałem doskonale wtopić się
w społeczność dzieci dzięki moim dwóm postaciom, które zmieniam, żeby nie wzbudzać
podejrzeń. Zająłem się też przestawieniem skrzyń z Piotrusiami z hangaru do hangaru, aby
uniknąć zdemaskowania. Jestem niewidzialny.
Powiedz tym emisariuszom, że biorę na siebie unieszkodliwienie dziewczyny, której
poszukują. Dostaną ją, kiedy przybijemy do wybrzeży Europy. Do tego czasu muszą jednak
cierpliwie czekać. Statek Życia jest zbyt duży i pełen ludzi, żeby mogli podjąć ryzyko, jawnie
atakując. Dzięki mnie unikną niebezpieczeństwa.
Jednak w zamian chcę ich wsparcia, kiedy zejdziemy na ląd. Muszą mi pomóc w pozbyciu
się kompanów Amber. Będzie ich niewielu, odizoluję ich od reszty dzieciaków. Przysługa za
przysługę... I chcę, żeby ich pan Ggl zobowiązał się nie atakować tego, co zastaniemy w Europie.
Ma mnie pozostawić to terytorium. Reszta należy do niego.
Ty natomiast utrzymuj nasze jednostki w odpowiedniej odległości, tak jak uzgodniliśmy.
Już niedługo dostaniemy to, na czym nam zależy.
Zwinął kartkę i przymocował ją do nóżki mewy.
Jeśli emisariusze to kupią, nie będzie musiał podejmować ryzyka aż do końca rejsu. A był
przekonany, że się zgodzą. Nie mieli przecież nic do stracenia. Podejmowanie walki ze Statkiem
Życia nie miało sensu, zwłaszcza jeśli uzyskali gwarancję, że za parę dni dostaną to, na czym im
zależy.
Teraz musiał się tylko upewnić, że Amber Caldero nie umrze.
A to wcale nie było takie łatwe.
13 Godziny niepewności
Matt trzymał rękę Amber w swojej dłoni.
Dziewczyna nie odzyskała przytomności.
Pięciu uzdrowicieli zajmowało się nią na zmianę, wykorzystując przeobrażenie
uzdrawiania, dopóki starczało im sił. Usunęli już bełt, przykładali ręce do rany, żeby zatrzymać
krwawienie, potem kolejno oddziaływali swą mocą, energetyzując walczący o życie organizm
i próbując uleczyć uszkodzone tkanki, a przede wszystkim kręgosłup, wiele jednak wskazywało
na przerwanie rdzenia kręgowego.
Najstarszy z nich, chłopak imieniem Duncan, pokręcił w końcu głową.
– Bardzo mi przykro – powiedział – ale to niemożliwe.
– Czy mogę wam jakoś pomóc? – zapytał Matt. – Na przykład, przekazując wam całą
swoją energię.
– Nie, to tak nie działa. Nie wiem nawet, czy udało nam się wyleczyć wszystkie obrażenia
wewnętrzne. Może nie ma już żadnych urazów, ale nie potrafię wykluczyć, że nie byliśmy
wystarczająco skuteczni i że gdzieś jeszcze pozostały przerwane naczynia krwionośne albo że
coś złego dzieje się z jej sercem.
– Kiedy się tego dowiemy?
– Z czasem, w ciągu najbliższych godzin. Albo jej stan zacznie się poprawiać, albo będzie
się pogarszał.
– A co z nogami?
– Obawiam się, że to nieodwracalne. Leczenie rdzenia kręgowego to zbyt skomplikowana
sprawa. Nie umiemy tego dokonać.
– A gdybym zdobył książki medyczne, w których ten proces jest dokładnie opisany? Czy
wtedy zdołalibyście to zrobić?
– Po pierwsze, nie sądzę, żeby to było możliwe, a po drugie nie tak działamy. Nie wiemy
dokładnie, co czynimy, ponieważ tylko przekazujemy energię w rejon rany, żeby pomóc
organizmowi w samodzielnej regeneracji. My nie przeprowadzamy operacji chirurgicznych, jak
to robili nasi rodzice.
Matt skinął głową.
– Rozumiem – powiedział przybity.
Duncan położył rękę na jego ramieniu.
– Przykro mi, ale nic więcej nie zdziałamy. Pozostaje nam tylko czekać i obserwować, jak
Amber reaguje na leczenie.
– Nigdy nie pogodzi się z tym, że nie może chodzić.
– Niestety, nie będzie miała wyboru.
Matt ścisnął rękę dziewczyny i pocałował jej rozpalone czoło.
Duncan, mimo że miał mocno podkrążone oczy i czuł się wyczerpany, chciał przy niej
zostać. Inni uzdrowiciele, także skrajnie zmęczeni, wyszli, żeby odpocząć. Duncan ciężko usiadł
w fotelu i niemal natychmiast zasnął.
Około drugiej w nocy do pokoju wszedł Tobias, po którym także widać było trudy dnia.
Kiedy zauważył, że Matt leży obok Amber, ale nie śpi, podszedł i szepnął:
– Przetrząsnęliśmy hangar osiemnasty, zwłaszcza te skrzynie, których zabezpieczenie
było przecięte przed naszym przyjściem, ale niczego nie znaleźliśmy. To tylko sprzęt dla wypraw
badawczych.
– Jesteś tego pewien? Dokładnie sprawdziliście?
Tobias uniósł smukły palec wskazujący i spojrzał na przyjaciela z miną człowieka, który
nie wyjął jeszcze asa z rękawa.
– Jednak natrafiłem na pewien trop. Rysy na podłodze i kurz wytarty tak, jakby ktoś
ciągnął po niej ciężki pakunek. Ktoś zabrał jedną ze skrzyń i ukrył ją poza hangarem.
– Poszedłeś tym tropem?
Tobiasowi zrzedła mina:
– Niestety, ślad ciągnie się do drzwi, ale potem nagle urywa. Ten ktoś miał się na
baczności.
– To dziwne. Co aż tak ważnego mogło się kryć w tej skrzyni, żeby ktoś koniecznie
chciał ją zabrać przed końcem rejsu?
Tobias wyciągnął rękę i rozprostował ją, pokazując Mattowi na pół zmiażdżonego owada.
Tym owadem był skarabeusz.
– Znalazłem go w pobliżu miejsca, w którym przyczaił się nasz pasażer na gapę.
– Spory ten skarabeusz, ale co z tego, Toby? Przecież na statku jest cała masa różnych
stworzeń!
– Odebrało ci rozum? To nie jest jakiś tam owad, tylko skararmeusz! Przyjrzyj mu się!
Jego brzuch jest okrągły i przejrzysty. Gdyby żył, pulsowałby magicznym światłem!
Matt pochylił głowę nad chitynowym trupem.
– Masz rację, Toby.
– A jeżeli nasz pasażer na gapę przyszedł właśnie po to? Po skararmeusze?
– To oznaczałoby, że ma jakieś przeobrażenie...
– I chciał je dodatkowo wzmocnić.
– To mi się nie podoba. Ani trochę... – mruknął pod nosem Matt, rozwścieczony
i poważnie zaniepokojony.
Tobias ruchem brody wskazał Amber:
– Co z nią?
– Rana się goi, przynajmniej na to wygląda. Teraz pozostaje pytanie, czy udało się
wyleczyć obrażenia wewnętrzne.
– I... będzie mogła chodzić?
Matt szybko potrząsnął głową. Łzy stanęły mu w oczach.
Tobias zaproponował, że zostanie z nim do rana, ale Matt powiedział mu, żeby wrócił do
kajuty i odpoczął. Orlandia postawiła przed drzwiami wartowników, więc także Tobiasowi nic
nie groziło.
Matt zapadł w drzemkę, ale po godzinie obudziło go ciche pukanie do drzwi.
Jeden z żołnierzy ChloroPiotrusiofilów przeprosił, że przeszkadza, i powiedział:
– Przyszła jakaś dziewczyna, podaje się za uzdrowicielkę. Za bardzo dobrą
uzdrowicielkę. Uparła się, by z tobą pomówić.
– Niech wejdzie.
Wysoka, mniej więcej szesnastoletnia dziewczyna przywitała Matta. Była ładną Metyską.
Długie, zaplecione w warkocze włosy, związane na karku szeroką wstążką, upięła w koczek.
– Mam na imię Dorin. Współlokatorka obudziła mnie, wracając po dyżurze nocnym.
Dowiedziałam się od niej o ataku i postrzeleniu Amber. Na korytarzu spotkałam Benny’ego
i Logan. Szli spać, wiem, że są uzdrowicielami, a zauważyłam, że są przygnębieni, więc się
domyśliłam, że jest gorzej, niż wynika z komunikatu. Nie mylę się?
– Skoro jesteś uzdrowicielką, to dlaczego cię tu nie wezwano?
– Zostałam wybrana, ponieważ znam kilka języków, jestem wysportowana, przez wiele
lat uprawiałam sporty walki. Nie ze względu na przeobrażenie. Wydaje mi się, że nawet go nie
odnotowano.
Matt przypomniał sobie tę dziewczynę o dość niezwykłym wyglądzie, ale nie pamiętał,
jakimi umiejętnościami się wyróżniała. W pewnym okresie spotykał się z tyloma kandydatami,
że nie mógł zapamiętać ich wszystkich. Szczerze mówiąc, po jakimś czasie działał już
automatycznie.
– I mówisz, że masz zdolności do leczenia?
– Tak mi się wydaje. Dlatego tu przyszłam. Moja matka była weterynarzem, a ja od
dziecka opiekowałam się chorymi zwierzętami. Po Burzy też to robiłam, zwłaszcza że moje
przeobrażenie poszło właśnie w tym kierunku.
Matt odsunął się, żeby Dorin mogła zobaczyć śpiącą Amber.
– W zasadzie rany zostały opatrzone. Ale rdzeń kręgowy jest uszkodzony.
Dorin podeszła do łóżka.
– Mogę? – zapytała, wskazując nieprzytomną dziewczynę.
Matt skinął głową i Dorin ujęła Amber za rękę, żeby zbadać jej puls. Potem uniosła
pościel i spojrzała na zaschniętą na plecach krew, która ułożyła się w kształt oka pośrodku
pleców.
– Wygląda na to, że nie doszło do zakażenia. Wykonali dobrą robotę.
– Ale czy ty możesz zrobić coś więcej?
– Nie potrafię zrobić na nowo tego, co już zostało zrobione ani nawet tego poprawić.
Mogę natomiast użyć mojego przeobrażenia, żeby przywrócić jej siły. Jej serce jest bardzo słabe.
– A czy możesz zrobić coś z kręgosłupem?
– Spróbuję popracować nad kręgami, może uda się coś naprawić. Ale to nie dotyczy
rdzenia kręgowego. Nikomu jeszcze nie udało się tego dokonać.
Matt obserwował każdy gest Dorin. Działała w skupieniu, z ogromną pewnością siebie.
To dodało mu otuchy. Czuł, że może zaufać tej dziewczynie, więc pozwolił jej robić to, co
uważała za słuszne.
Dorin zrobiła Amber zimny okład na czoło, a potem usiadła przy niej i wsunęła jej rękę
pod plecy.
– Stosuję łagodną metodę – powiedziała. – To może potrwać wiele godzin. Powinieneś
trochę odpocząć.
Matt rzeczywiście ledwie trzymał się na nogach. Wolał jednak zostać przy przyjaciółce.
– Usiądę sobie w fotelu. Gdybym zasnął, a ty czegoś byś potrzebowała, obudź mnie.
Dorin uśmiechnęła się ciepło jak matka, kiedy syn mówi coś, co ją wzrusza. A potem
skupiła się na pacjentce.
Matt nagle otworzył oczy.
Jakby całym ciałem wyczuwał zagrożenie. Jakby każda jego komórka ostrzegała przed
bliskością czegoś niebezpiecznego.
Pokój skąpany był w bladym świetle – jasnym, niezwykle białym. Matt pomyślał, że jest
bardzo wczesny ranek, a słońce kryje się za mgłą.
Wstał i zobaczył Dorin leżącą obok Amber. Uzdrowicielka uniosła powieki i gestem ręki
skinęła Mattowi na powitanie, ale nie powiedziała ani słowa. Chłopak zauważył, że
uzdrowicielka wciąż trzyma dłoń na ranie.
Odwrócił się i wyjrzał przez okno. Duncana już nie było, odszedł nocą, bo obecność
Dorin wydała mu się wystarczająca.
Horyzont zniknął.
Przesłoniła go ściana mgły.
Szarej, gęstej mgły.
W jej wnętrzu majaczyły dziesiątki niebieskich błyskawic.
Matt cofnął się o krok, miał gęsią skórkę, czuł, że włos mu się jeży.
Entropia była tuż-tuż przed nimi.
14 Siódmy kontynent
Matt i Tobias weszli do kabiny pilota, wysoko na dziobie Statku Życia. Było to owalne,
dwupoziomowe pomieszczenie z rozstawionymi wszędzie lunetami, stołami pełnymi map
i rozmaitych starych przyrządów nawigacyjnych, jak sekstansy i busole.
Orlandia i Torszan, a także Archibald i Klara już tam na nich czekali.
Wielka szyba zamykająca salę od przodu pozwalała patrzeć na ocean z góry, można więc
było pomyśleć, że statek unosi się sto metrów nad wodą.
Przed okrętem, na wschodzie, ściana mgły przesłaniała horyzont.
– Stoimy? – zapytał Matt.
– Tak – potwierdził kapitan. – Czekamy na decyzję.
Klara przywitała się z Mattem.
– Jesteście naszymi doradcami w sprawie Entropii – powiedziała.
– Od jak dawna jest tu przed nami?
Głos zabrała Orlandia.
– Obserwatorzy z latającego bocianiego gniazda, tego, które wymyślił Tobias, zauważyli
coś niepokojącego już nocą, ale ich obawy udało się potwierdzić dopiero o świcie, kiedy
mogliśmy dokładniej się temu przyjrzeć.
– Według naszych szacunków dzieli ją od nas niespełna pięć kilometrów – dodał Torszan.
– Musimy ustalić, czy w nią wpływamy, czy nie – powiedział Archibald.
– To rzeczywiście Entropia – potwierdził Matt. – Widząc tę mgłę rozrywaną niebieskimi
błyskawicami, nie mam niestety żadnych wątpliwości.
– Ale czy możemy ją opłynąć? – zastanawiał się na głos Tobias.
– Przesłania cały horyzont, nie widzimy jej końca – odparła Orlandia. – Gdybyśmy
chcieli wziąć kurs na południe, to tylko przy założeniu, że ta mgła gdzieś się kończy i że da się ją
ominąć, a poza tym trzeba by przyjąć, że przemieszcza się wolniej niż my. W przeciwnym razie
próba okrążenia jej nie miałaby sensu.
– Tak czy inaczej, to mogłoby zająć nam kilka tygodni, może nawet miesięcy – mruknął
Matt. – I bez gwarancji powodzenia.
Torszan wskazał palcem szarobiały mur.
– Jeżeli chcecie dotrzeć do Europy, to obawiam się, że jedyna droga wiedzie przez to
purée z grochu.
Orlandia zwróciła oczy na Archibalda i Klarę:
– Decyzja należy do was.
Dwójka ambasadorów porozumiała się wzrokiem, po czym Klara zapytała Matta
i Tobiasa:
– Na co możemy się tam natknąć?
– Na wszystko – odparł Matt. – Na przykład na faunę potworów, może na Dręczycieli...
Prawdę mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, wszystko zależy od mocy, jaką Entropia ma na
pełnym morzu.
– No właśnie – na pełnym morzu! Skąd wzięła się tu Entropia?
– Nie wiem. Tego rodzaju rzeczy lepiej wyczuwa Amber.
– Czy odzyskała już przytomność?
– Niestety nie. Wciąż jest nieprzytomna.
Orlandia wróciła do roli kapitana.
– Trzeba coś postanowić. Nie możemy tkwić tu w nieskończoność.
– A mamy jakiś wybór? – rzucił Archibald.
– Nie sądzę – powiedział Matt.
– Czyli znacie już moją odpowiedź. A co ty o tym sądzisz, Klaro?
Ambasadorka się wahała, w końcu jednak bez przekonania skinęła głową.
– Ale przygotujcie wszystkie systemy obronne statku – dodała. – Polecimy Piotrusiom,
żeby trwali w gotowości. Niech łucznicy ogłoszą stan pogotowia. Także wszyscy, którzy mają
niszczycielskie przeobrażenia, mają przygotować się do walki.
– Radziłbym też zamknąć wszystkie klapy, okienka, luki – ostrzegł Matt. – Nie należy
otwierać balkonów, no i trzeba zabrać obserwatorów z latającej gondoli. Poza tym musimy
zabezpieczyć na statku wszystko, co tylko się da.
Tobias poparł go, kiwając głową.
– Pamiętajcie, że czeka nas droga przez piekło – powiedział.
A przecież wiedział, o czym mówi.
Statek Życia ruszył w dalszy rejs pod pełnymi żaglami. Wkrótce wpłynął w strefę mgły.
Na pokładzie wszyscy przygotowali się na najgorsze. Na temat Entropii krążyło tyle
legend, że nie zdziwiliby się, gdyby z tej mgły wyskoczyły na nich kościotrupy i krwiożercze
potwory. Ale olbrzymi statek wsunął się w szarą watę, nie zwalniając. Nie rozbrzmiały żadne
krzyki, nic nie wskazywało na jakiekolwiek zagrożenie.
Tylko błyskawice rozświetlały w dali kłęby wilgoci zawieszonej w powietrzu. Rozpalały
się bez grzmotów, jak lampy stroboskopowe w dyskotece, w której zepsuł się sprzęt
odtwarzający muzykę.
Przez cały dzień Statek Życia bez problemów kontynuował rejs. Pasażerowie byli jednak
coraz bardziej przerażeni.
Matt często zaglądał do Amber, przy której nieustannie czuwała Dorin, wciąż przekazując
jej swą energię. Uzdrowicielka wyglądała na bardzo zmęczoną, jednak z jej słów wynikało, że
Amber odzyskuje siły. Matta martwiło, że przyjaciółka nadal jest nieprzytomna.
Pod wieczór statek wyraźnie zwolnił, jakby woda, po której płynął, miała inną gęstość.
Matt spotkał Orlandię na górnym pokładzie, gdy biegła do sterowni.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Nie wiem. Wygląda na to, że natknęliśmy się na przeciwny prąd.
Weszli do dużego pomieszczenia, gdzie Orlandia wysłuchała raportów kilku
obserwatorów, z którymi porozumiewała się przez muszlofon.
– Mamy kłopot – oświadczyła, zwracając się do Matta. – Chodź ze mną.
Niemal biegiem poprowadziła go na niższy pokład, do dużej jadalni, przez której
ogromne okna widać było pieniącą się zaledwie dwa metry w dole wodę.
Przy burcie czekał na nich ChloroPiotrusiofil. Wyciągnął rękę i cofnął się, jakby
w obawie przed tym, na co patrzył.
Matt lekko się wychylił.
Zobaczył mgłę, która była wszędzie wokół.
I ocean u swych stóp.
A ten ocean dziwnie lśnił, mienił się srebrzystymi smugami, które kołysały się na falach.
– Martwe ryby – powiedział po chwili. – Tysiące martwych ryb.
Ocean był nimi pokryty. Wszędzie pełno było ryb rozmaitej wielkości i różnych
gatunków. Wszystko, co niegdyś żyło w tych wodach, teraz pływało brzuchem do góry, a widok
szklistych, nieruchomych oczu budził grozę.
– To dzieło Entropii – szepnął Matt. – Zabija wszystko, co żyje, niszczy wszystko, co jest
jej zbędne. A resztę wchłania.
– Ten twór nie ma ani trochę szacunku dla życia – mruknęła Orlandia.
– Nie, bo Entropia składa się z tego, co było nieożywione, ze sztucznej materii,
z odpadów, skażeń, sztucznej inteligencji.
ChloroPiotrusiofil ciężko westchnął.
– Obyśmy jak najszybciej wyszli z tej mgły – powiedział, wzdragając się.
Kiedy nad Statkiem Życia zapadła noc, strach stał się wręcz namacalny. Wszyscy się bali,
że groźne istoty wykorzystają okazję, by atakować pod osłoną ciemności, toteż wartownicy
wzmogli czujność, a obserwatorzy ustawieni na najwyższych balkonach rozglądali się ze
zdwojoną uwagą.
Ale noc minęła spokojnie, cicha jak ocean.
Jednak nazajutrz rano Torszan przyszedł po Tobiasa. Matt zapowiedział, że nie odejdzie
od Amber, o ile nie będzie to konieczne, ponieważ dowiedział się od Dorin, że dziewczyna
kilkakrotnie odzyskiwała pod jego nieobecność przytomność, a po chwili znów zapadała
w głęboki letarg.
Tobias poszedł za ChloroPiotrusiofilem, który utykał z powodu rany nogi.
– Co się stało? – zapytał Piotruś.
– Strażnik obserwujący sytuację pod wodą zauważył „zjawy ryb” wokół Statku Życia.
Twierdzi, że są wszędzie i że nas okrążają!
– Zjawy ryb? Mam nadzieję, że temu chłopakowi trochę odbiło. Wszyscy mamy przecież
stracha.
Obaj chłopcy wsunęli się do tunelu i błyskawicznie zeszli po szczeblach, żeby dostać się
do gondoli służącej do podwodnych obserwacji, zanurzonej teraz na głębokość dwudziestu
metrów. Tam nieco wystraszony ChloroPiotrusiofil częściowo osłonił lampę na substancję
galaretową, żeby światło nie przeszkadzało im w oglądaniu tego, co się działo za ogromnymi
szybami.
W ciemnym morzu pojawiły się całe ławice nierzeczywistych form.
Różnokształtne, szarawe sylwetki pływały wokół gondoli.
ChloroPiotrusiofil mówił prawdę – byli otoczeni przez zjawy ryb.
– Włączyłeś wodne lampy, żeby rozświetlić okolicę? – zapytał Torszan.
– Nie. Bałem się, że to może je wabić.
Torszan podniósł dźwignię i na bokach gondoli otworzyły się pokrywy. Substancja
galaretowata, która znajdowała się pod nimi, zaczęła wibrować pod wpływem drgań wody,
rozświetlając się.
Zjawy unosiły się z nurtem, płynęły, jakby reagując na ruch wody, wywoływany przez
kadłub statku.
Wtedy chłopcy dostrzegli coś, co ich zaszokowało. Ciała ryb były w strzępach, jak stare,
podarte ubrania.
– To nie są żadne zjawy – szepnął Tobias.
– Nie, faktycznie... To plastikowe torby. Są ich tu setki. Wszystkie w kawałkach...
– Raczej tysiące.
Przebijali się przez ogromną ławicę plastikowych toreb, które unosiły się w wodzie
niczym bezbarwne meduzy.
Nagle cały statek zadrżał – gwałtowne uderzenie spowolniło jego ruch, a pasażerowie
gondoli polecieli na szybę.
Tobias uniósł głowę, zaniepokojony.
– Zderzyliśmy się z czymś! Zatoniemy!
– Nie – odparł Torszan. – To nie było zderzenie, ocieramy się o coś, jakbyśmy ugrzęźli
w ławicy piasku.
Jednak nigdzie wokół nie było żadnego skrawka lądu, tylko skażone głębie i ich mroczna,
groźna ciemność.
Wrócili na pokład jak najszybciej i udali się na stanowisko pilota. Dotarli tam zlani potem
i bez tchu.
– Co się stało? – zapytał Torszan, zwracając się do otoczonej przez grupę oficerów
Orlandii.
– Zderzyliśmy się z lądem.
– Z lądem? Przecież w dole nic nie ma! Byliśmy w gondoli!
– W takim razie to pływająca wyspa. Wbiliśmy się w nią. Statek już nie płynie.
– Przybiliśmy do wybrzeży Europy? – zdziwił się Tobias. – Tak szybko?
– Nie, jeszcze nie. To coś innego. Nie powinno tu tego być, bo jesteśmy na środku
Oceanu Atlantyckiego.
– Ale co? – rzucił Torszan. – Skoro to nas zatrzymało przy takiej prędkości, musi być
potężne, inaczej po prostu przebilibyśmy się przez to.
– Patrz!
Orlandia podsunęła mu lunetę. Tobias z kolei chwycił leżącą obok lornetkę, żeby
przyjrzeć się powierzchni wody, którą przesłaniały pasma mgły.
Tam, gdzie powinny być tylko fale, dostrzegł szare, białe i czarne kształty geometryczne.
Rozpoznał kanistry na benzynę – setki kanistrów, pozlepiane ze sobą plastikowe butelki,
kartony, rozmaite pojemniki – wszystko na pół stopione, pokryte śmieciami i plastikowymi
torbami. I chociaż mgła przesłaniała mu widok, rozpoznawał za nią cień gór. Zatrzymała ich
potężna wyspa. Wyspa odpadów.
– Uważam, że tym razem trzeba wezwać tu Matta – powiedział Tobias. – Sytuacja jest
naprawdę wyjątkowa.
Entropia podbijała także oceany.
Nie dość, że niszczyła wszelkie formy życia, to jeszcze stopniowo zakrywała
powierzchnię śmieciami.
W tej chwili Tobias myślał tylko o jednym.
Z całego serca pragnął, żeby się okazało, że przez wieki swego istnienia dawna ludzkość
nie wyprodukowała dość szkodliwych odpadów i nie skaziła globu wystarczająco, żeby teraz jej
szczątki pokryły całą powierzchnię oceanów.
W przeciwnym razie nowa ludzkość wkrótce drogo za to zapłaci.
I będzie to definitywne rozliczenie.
15 Rozlewiska śmierci
Tobias był poważnie zaniepokojony.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – spytał po raz kolejny. – Bo ja nie.
Matt przypiął pasami pochwę miecza, uważając, by rękojeść broni znalazła się na
wysokości łopatek.
– Jeżeli masz lepszy, to mów, chętnie go wykorzystam. Wcale się nie palę, żeby tam iść,
ale statek utknął.
– I myślisz, że jeżeli zejdziemy na tę wyspę odpadów, to zdołamy go uwolnić z pułapki?
– Nie wiem. Ale musimy się dowiedzieć, z czym mamy do czynienia. Tak czy inaczej,
jesteśmy tu uwięzieni, nie ma sensu czekać na cud.
– A ja twierdzę, że na pokładzie statku jesteśmy bezpieczniejsi.
– Ale jak długo? Przyszło ci do głowy, że możemy się stąd nigdy nie wydostać? Poza tym
nie musisz iść, skoro nie chcesz.
Tobias przywołał na twarz uśmiech zblazowanego chłopaka, chcąc przez to powiedzieć,
że w rzeczywistości nie ma wyboru. Podniósł płócienną torbę, która leżała u jego stóp,
i wyciągnął z niej łuk i kołczan ze strzałami.
Razem dołączyli do Floyda, Chena i Tani oraz trojga ChloroPiotrusiofilów, którzy zgłosili
się na ochotnika: Rordana, Ti’ana i Tikanusz – dwóch chłopców i dziewczyny – wysportowanych
i zwinnych. Trójka zielonowłosych wojowników przywdziała białe zbroje z mrówczej chityny
i uzbroiła się w grube, ostro zakończone kije oraz łuki przerzucone przez plecy.
Otwarto jeden z włazów kilka metrów nad powierzchnią i cała grupa zaczęła schodzić po
drabince sznurowej.
Matt pierwszy postawił stopę na tym niesamowitym syntetycznym lądzie. Spodziewał się,
że masa plastiku zapadnie się pod jego ciężarem, ale tak się nie stało. Kiedy cała ośmioosobowa
ekspedycja znalazła się już na dole, wciągnięto drabinkę, a Matt wskazał miejsce, które
prawdopodobnie było jądrem osobliwej wyspy: niebieskie błyskawice rozświetlały tam zamglone
niebo.
– Pójdźmy w tamtą stronę. Jeżeli coś odkryjemy, to tylko tam.
– Nie słychać grzmotów, które powinny towarzyszyć błyskawicom – stwierdził Chen. –
Czy to oznacza, że w rzeczywistości są bardzo daleko stąd?
– Być może. Ale jeżeli istnieje jakaś szansa, żebyśmy się dowiedzieli, co to jest i jak stąd
uciec, to tylko tam. Taniu, masz busolę, żebyśmy zdołali tu wrócić?
– Tak, w drodze powrotnej będę was prowadzić.
Początkowo szli dość wolno – obawiali się, że na tak nierównym gruncie, pełnym
odłamków plastiku, potłuczonych butelek, kartonów i wielu, wielu innych rzeczy, które
przemieszały się ze sobą i pozlepiały, łatwo skręcić nogę albo upaść. Musieli przeskakiwać przez
przeszkody, przytrzymywać się, omijać dziury, ostre przedmioty, bryły, błotniste obszary, które
wyglądały jak kałuże ropy... Potem członkowie ekspedycji przywykli do tego terenu
i dostosowali do niego rytm marszu. Szli gęsiego, niezbyt szybko, ale równym krokiem.
Wszyscy spoglądali pod nogi, ale i obserwowali okolicę tym uważniej, że widoczność
była bardzo ograniczona. Liczyli się z tym, że w każdej chwili z mgły może się wyłonić groźna
bestia, z którą będą musieli walczyć.
Tymczasem jednak wydawało się, że na tych obszarach nie istnieje żadna forma życia.
Nic się nie poruszało, nie słychać było żadnych hałasów. I właśnie to, ten całkowity brak
dźwięków – było najbardziej szokujące. Nie dobiegał tu nawet szum morza. Słychać było tylko
ich kroki, skrzypienie podeszew i rytm oddechów.
Ale stopniowo, choć tego nie dostrzegali, materia syntetycznego kontynentu budziła się
pod ich stopami. Nagle wydłużały się szczeliny, kawałki plastiku zaczynały się wciskać jeden
w drugi, a gdy wchłaniały je sąsiednie odpady, tworzyły się dziury. Czarne rozlewiska falowały,
poruszane – zdawałoby się – od głębi.
Im dalej zapuszczała się grupa badawcza, tym wyraźniej wyspa się budziła.
Przeszli około dwóch kilometrów, gdy zatrzymał ich Floyd. Położył dłoń na rękojeści
miecza.
– Coś tu się rusza! – uprzedził. – Zauważyłem, jak coś wcisnęło się w podłoże.
Wszyscy dobyli broń i zbliżyli się do siebie, żeby utworzyć zwartą kolumnę.
Nagle cały krajobraz zaczął się poruszać. Dziesiątki przedmiotów zapadły się, tworząc
głęboką studnię, wokół pojawiły się szczeliny, a ziemia zadrżała.
Kanister pod nogami Matta zaczął się topić pod wpływem wysokiej temperatury, której
źródło było niewidoczne, a z trzewi tej sztucznej wyspy wynurzyło się radio, jakby wyplute.
Choć nikt go nie włączył, z głośnika popłynął dźwięk – najpierw tylko trzaski, potem także
daleki głos:
– Inercyjni, dajcie się zasymilować. Abyście mogli rozpłynąć się w Sieci.
I wtedy wszystkie dziury, które utworzyły się wokół nastolatków, wypełniły się czarną,
lepką mazią.
Głos dodał bez cienia emocji, zupełnie obojętnie:
– Zanurzcie się. Dołączcie do Sieci.
Matt cofnął się o krok i wpadł na Tobiasa.
– Ani mi się śni w to skakać – mruknął ten ostatni.
– Jeżeli tam wejdziemy, potopimy się! – krzyknął z odrazą Chen.
– To wygląda jak ropa naftowa – dodała Tania.
– Niech nikt nie skacze – rozkazał Matt.
– To wasz program. Musicie dołączyć do Sieci.
– Chcemy rozmawiać z Gglem – powiedział dobitnie Matt.
Wyspa jakby zamarła. Nic już nie ruszało się w jej głębi.
A potem głos, wciąż dobiegający z daleka, odparł przez małe radyjko:
– Nie jesteście uprawnieni do wchodzenia do Sieci Źródłowej.
Niemal w tej samej chwili dobiegły ich odgłosy ssania i mlaskania, a syntetyczne
nibynóżki wyłoniły się z czarnych bajor i wiły się w powietrzu.
– O nie... – jęknął Tobias. – To nic dobrego nie wróży.
– Spadamy stąd! – krzyknął Matt. – Wszyscy na statek, szybko!
Pół tuzina macek krążyło nad ich głowami, a pierwsza opuściła się tak szybko, że żaden
z nastolatków nie zdążył zareagować. Nibynóżka zaatakowała głowę Rordana i połknęła ją,
opluwając czarną, lepką mazią ramiona ChloroPiotrusiofila. Macka uniosła się, porywając
nieszczęsnego chłopaka, który miotał się we mgle, nie mogąc nawet krzyczeć.
Ti’an wyciągnął rękę w stronę kolegi, z jego dłoni wystrzeliła biała błyskawica. Przeszyła
nibynóżkę, rozcinając ją na pół. Ciało Rordana runęło z wysokości kilku metrów na strzępy
plastikowych toreb. Zanim dwójka ChloroPiotrusiofilów zdążyła podbiec, żeby go uwolnić, inna
nibynóżka chwyciła go za głowę i zanurzyła się w węglowodorowej mazi, wciągając w nią swoją
ofiarę.
Na powierzchni pojawiły się bąble powietrza, przez chwilę jakby wrzała, a potem
wszystko ucichło.
Nastolatkowie nie mogli otrząsnąć się z szoku.
Otrzeźwieli, kiedy zaatakowały ich dwie kolejne nibynóżki.
Pierwszą przeszyły trzy strzały, które błyskawicznie wystrzelił Tobias, i czwarta,
wypuszczona przez Tanię. Tymczasem Ti’an i Tikanusz uderzali białymi błyskawicami w drugą,
rozdzierając ją na strzępy.
Ale żadna strzała nie zrobiła krzywdy bestii, która nawet nie zwolniła, atakując Floyda.
Chwyciła go lepką, czarną paszczą. Piotruś wzbił się nad ziemię, trzymany za plecy jak mucha
uwięziona na lepie. Matt przeciął mackę potężnym uderzeniem miecza.
Lepkość natychmiast zniknęła i Floyd był wolny.
– Biegnijcie! – wrzasnął Matt. – Wszyscy biegiem na statek!
Siedmioro nastolatków pędziło ile sił w nogach, przeskakując przez przeszkody,
potykając się, przewracając na plastikowe szczątki i błyskawicznie się podnosząc. Strach zmuszał
ich do mobilizacji – wiedzieli, że walczą o życie, więc jak szaleni uciekali przed szarymi
mackami, które przecinały powietrze tuż nad ich głowami.
Tobias nawet w pełnym biegu nie przestawał strzelać – poruszał się znacznie szybciej od
swoich kolegów, więc czasami pozwalał sobie na krótki przystanek, żeby dokładnie wycelować
w czarną plamę na końcu nibynóżek, przekonał się jednak, że to wcale nie szkodzi bestii.
Nagle potwór chwycił za włosy Tanię. Dziewczyna potwornie krzyczała, wzlatując
w górę.
Chen użył swojego przeobrażenia, by wykonać karkołomny skok i rzucić się na
nibynóżkę – Lepki błyskawicznie wspiął się na mackę i dotarł na jej koniec, zanim ten zanurzył
się w mazi. Z całej siły wbił ostry sztylet w plastikowy łeb i obciął go, nim jeszcze Tania odkleiła
się od paszczy i spadła z dużej wysokości. Kiedy uderzyła o podłoże, łamiący się plastik
zatrzeszczał. Chen przechylił się w tył i doskonale obliczając trajektorię lotu, zrobił salto, żeby
wylądować na nogach.
Floyd podał rękę z trudem podnoszącej się Tani, a Tikanusz chroniła ich, ścinając białymi
błyskawicami wysuwające się ku nim macki.
Nastolatkowie zbiegali z góry plastiku, nie wierząc, że zdołają ujść z tego z życiem.
Nibynóżki podążały ich śladem, wynurzały się nieoczekiwanie i było ich coraz więcej, a do
Statku Życia było jeszcze tak daleko.
Jedyną skuteczną bronią okazała się ta używana przez ChloroPiotrusiofilów – to ona
pozwoliła odeprzeć większość ataków. Ich błyskawice usuwały z drogi wysokie słupy plastiku,
który usiłował ich wchłonąć. Strzelali, biegnąc, ale zdawali sobie sprawę, że ich siły wkrótce się
wyczerpią.
Czasem Mattowi udawało się mieczem ściąć nibynóżkę, która za bardzo się zbliżyła, ale
inni mogli tylko biec i unikać upadków.
Piotrusiom i ChloroPiotrusiofilom brakowało już tchu w piersi, czuli, że wysiłek rozsadza
im płuca, ciężko dyszeli, pot zalewał im oczy, a te aż piekły od zawartej w nim soli. Byli coraz
mniej ostrożni, kaleczyli ręce, gdy chwytali się byle czego, chroniąc się przed upadkiem, potykali
się na nierównym terenie i nie wiedzieli, jak długo jeszcze zdołają walczyć o każdy łyk
powietrza, o każdy kolejny krok.
Tymczasem we mgle przed nimi pojawił się nagle istny dywan z wijących się nibynóżek.
Tikanusz i Ti’an wysunęli się przed Piotrusiów, ciskając białymi błyskawicami, żeby
utorować bezpieczne przejście. Dobywali resztek sił, ale na szczęście udało im się pociąć
większość robali, które zagradzały im drogę.
Lecz jeden z nich wyłonił się tuż za plecami Tikanusz i porwał ją, błyskawicznie się
zanurzając. Ti’an nie zdążył nic zrobić – bezradnie patrzył, jak jego przyjaciółkę poderwało
w górę, a następnie krzyczącą wchłonęła kałuża ropy. Po chwili już jej nie było.
– Tikanusz! – krzyknął zrozpaczony chłopak. – Tikanusz! Nie!
Chciał skoczyć za nią, ale Floyd w porę chwycił go za rękę.
– Nie rób tego! Już za późno! Nie pomożesz jej, a sam zginiesz.
Ti’an kompletnie się wypalił, nie był już w stanie oddać choćby najsłabszego strzału.
Chen podszedł do Floyda.
– Cieszę się, że mogłem cię poznać – powiedział zrezygnowany.
– I wzajemnie, Lepki, wzajemnie.
Byli okrążeni.
To już był koniec.
Matt walczył z siłą człowieka, który nie chce się pogodzić z oczywistością. Chciał
wierzyć aż do końca. Zadawał ciosy, atakował, ścinał wszystkie nibynóżki, które znalazły się
w zasięgu jego miecza. Ale na miejsce wyeliminowanego potwora przybiegały kolejne.
I wtedy rozległ się dziwny dźwięk. Brzmiał trochę tak jak róg myśliwski przed nagonką.
I nagle dziesiątki srebrzystych błyskawic rozdarło mgłę.
Mała armia białych postaci w chitynowych zbrojach nadciągała, galopując na olbrzymich
psach.
A na ich czele, na grzbiecie Kudłatej, pędziła Orlandia.
16 Oddać wszystko
Szturm był krótki.
Dziesiątki błyskawic przeszyły powietrze, pozostawiając po sobie zapach ozonu.
Nibynóżki padały jedna po drugiej, dzięki czemu Matt i jego towarzysze mogli się zbliżyć do
psiej kawalerii i liczyć na jej wsparcie.
Orlandia wyciągnęła rękę do Matta, który wskoczył na grzbiet Kudłatej.
Nagle z lepkiej ropy, tuż obok, wysunęła się macka. Kudłata uskoczyła w bok, robiąc
unik, a potem jednym kłapnięciem potężnego pyska rozszarpała stwora, odgryzając ponad metr
jego syntetycznego cielska.
Kiedy wszyscy uczestnicy wyprawy jechali już na psach za ChloroPiotrusiofilem,
kawaleria przyspieszyła, żeby czym prędzej wrócić na pokład.
Po chwili za mgłą ujrzeli już Statek Życia.
Ale wtedy grunt zaczął grzmieć.
Coś się rozdzierało w głębiach plastikowego kontynentu. Na powierzchni powstawało
coraz więcej szczelin, które się pogłębiały, żeby odciąć kawalerię. Psy pędziły coraz szybciej.
Monstrualna podziemna istota zbliżała się do nich. Matt wyczuwał ją pod łapami psa. Ta
ogromna postać wynurzała się na powierzchnię. Bardzo szybko.
Plastikowe skały odrywały się od gruntu i przetaczały pod wpływem wstrząsów, gejzery
lepkiej, czarnej cieczy tryskały dosłownie zewsząd.
Jama przed Statkiem Życia była bezdenna, powstała przed rufą, mostek opadał w dół. Na
górze stała grupa piotrusiowych łuczników, gotowych w każdej chwili strzelać.
Pierwsze psy dobiegły do mostka, kiedy spod plastikowej skorupy wystrzelił ku niebu
wielki robal.
Wydawał się długi jak pociąg i szeroki jak autobus.
Rozwarł kilka trójkątów paszczy, która wyglądała jak zabójczy kwiat, i zaczął się giąć
i kołysać nad ChloroPiotrusiofilami eskortującymi badaczy.
Lada chwila jego rozwarta paszcza opadłaby i wchłonęła wszystko, co znalazło się na
jego drodze.
ChloroPiotrusiofile równocześnie wystrzelili i oślepiający blask rozświetlił mgłę,
a pioruny uderzyły w cel.
Gigantyczny robal zgiął się i cały zadrżał, gwałtownie wpadając do jamy. Ugodzono go
z niewyobrażalną mocą.
Psy galopem wbiegały po mostku, a Matt i Orlandia osłaniali odwrót ostatnich jeźdźców,
kiedy znów poczuli, że grunt trzęsie się pod ich nogami.
– Jeżeli to monstrum wróci – krzyknęła Orlandia – będziemy musieli szybko znaleźć jakiś
sposób, żeby je unicestwić, bo nie zdołamy długo używać naszej mocy. To bardzo wyczerpujące!
Ostatnie psy wyłoniły się z mgły i wbiegły na mostek.
Syntetyczny kontynent znów się otworzył i podobny do poprzedniego robal wzniósł się
ku niebu jak wieża, która wyrasta za sprawą czarów.
Tuż za nim pokazał się następny.
A potem, nieco z boku – trzeci. Sztuczna wyspa znów drżała.
– Nie czas na rozmowy! – ponaglił ją Matt.
Orlandia szarpnęła Kudłatą za sierść, żeby zmobilizować ją do ucieczki, bo suka
wydawała się zahipnotyzowana tym, co zobaczyła. W końcu odbiła się czterema łapami
i w ułamku sekundy przeniosła ich na pokład. Właz już się podnosił za ich plecami, kiedy na
statek wbiegały ostatnie psy.
Torszan, nie zważając na ból chorej nogi, podbiegł niezdarnie do Orlandii.
– Łucznicy zajęli pozycje na górnym pokładzie i w innych punktach obronnych. Kusznicy
są gotowi.
– Żadne strzały nie działają na te bestie – zgasił jego zapał Matt. – Trzeba zebrać jak
najwięcej waszych miotaczy piorunów i wszystkich Piotrusiów o przeobrażeniu wojowników.
Miotających płomieniami albo lodem, strażników wiatru i wody – wszystkich, którzy mogą tu
cokolwiek wskórać!
Zanim skończył, cały Statek Życia gwałtownie się zakołysał, uderzony z tak ogromną
siłą, że skorupa orzecha wokół nich zaczęła trzeszczeć.
– Robale! – krzyknął jeden z wartowników. – Atakują nas!
Orlandia zwróciła się do Torszana:
– Wszyscy strzelcy na stanowiska, nawet ci najbardziej zmęczeni! Pełna siła ognia!
W korytarzu jeźdźcy zeskakiwali z psów i ile sił w nogach biegli na platformy wyższych
pokładów. Matt i Orlandia z resztą grupy badawczej szybkim krokiem udali się na balkon,
z którego widać było syntetyczny kontynent.
Na zewnątrz dziesięć ogromnych robaków uderzało o burtę Statku Życia, chłoszcząc go
niczym bicze gigantów. Przy każdym uderzeniu statek kołysał się i trzeszczał. Pękały rury
kanalizacyjne, nieczystości zalewały podłogę, waliły się schody, odcinając pasażerów na
niektórych poziomach, a wszystko, co nie zostało solidnie zamocowane, latało i tłukło się
o ściany.
Matt zobaczył, jak jeden z robali przebija dziób statku i wsuwa się dwadzieścia metrów
w głąb, a potem cofa.
Błyskawice posypały się na potwory, ale trzeba było takiej mocy ognia, żeby zniszczyć
każdego z nich, że tymczasem inne mogły atakować pozbawione obrony części statku. Buchające
płomienie i grudy lodu przebijały grubą skorupę, która tworzyła osobliwą skórę robaków,
a Piotrusie walczyli, używając swoich przeobrażeń.
Po długich minutach walki Matt zrozumiał, że siły nastolatków szybko się
wyczerpywały, a wokół pojawiało się coraz więcej robali. Cztery zdołały przebić kadłub. Za
każdym razem uszkodzenia były poważne. Na szczęście napastnicy atakowali dotąd tylko część
wynurzoną nad wodę, jednak wystarczyłaby jedna dziura poniżej linii zanurzenia, żeby nad
Statkiem Życia zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo.
– Długo już nie wytrzymamy – rzuciła gniewnie Orlandia.
– Trzeba rozpiąć żagle z płatków – rzucił Matt. – Musimy się stąd uwolnić.
– Już próbowaliśmy, ale statek za mocno wbił się w tę materię. Jesteśmy uwięzieni!
– Jeżeli się stąd nie wyrwiemy, wkrótce wszyscy będziemy martwi!
– Wiem o tym, Matt. Wiem. Ale trzeba znaleźć inny sposób.
Nastolatek zacisnął zęby. Nie miał innego pomysłu. Nie wiedział, jak wyrwać się z tej
pułapki. Było ich za mało, żeby dłużej odpierać ataki robali. Ale Matt nie zamierzał opuszczać
rąk i godzić się z klęską.
Widział, jak coraz bardziej rozjuszone robale atakują statek, czuł, że orzech pęka pod jego
stopami.
Przy każdym uderzeniu za burtę wypadało z tarasów, balkonów i mostków wielu
nastolatków, którzy do ostatniej chwili walczyli, używając swoich przeobrażeń. Spadali,
krzycząc, znikali w mrocznej toni i żaden nie wypływał już na powierzchnię.
Sufity i ściany pokrywały się drobnymi, wklęsłymi żyłkami...
– O nie – wyjęczał Chen. – Wszystko zaczyna się rozlatywać.
– Pójdę do Amber – oznajmił Matt. – Gdybyśmy tonęli, trzeba ją jakoś wydostać.
– Idę z tobą – rzucił Tobias.
Dwa kolejne potężne uderzenia sprawiły, że Statek Życia mocno się zakołysał i chłopcy
o mały włos nie wypadli za burtę.
– Te robale roztrzaskują kadłub na kawałki – syknął rozwścieczony Floyd.
Orlandia w milczeniu skinęła głową – czuła się bezsilna i nie starała się nawet
powstrzymać łez, które płynęły jej z oczu, gdy patrzyła, jak jej wspaniały statek popada w ruinę,
a załoga nie może odeprzeć ataków.
W dali pojawiało się coraz więcej niebieskich błyskawic, jakby Entropia się zbliżała,
przyciągana przez toczące się tu zmagania.
Nagle powietrze wokół nich się naelektryzowało.
Wszyscy wyraźnie to poczuli i na moment zamarli.
Powietrze najpierw się schłodziło, potem stało się bardzo ciepłe.
Utworzyły się potężne fale, które rozbijały się o syntetyczne wybrzeże.
Fale były coraz wyższe.
Robale zwolniły, zaciekawione tą zmianą.
A wtedy ocean nagle się podniósł, wyrosła na nim ściana wody, spienione grzywy fal
wzbijały się wyżej i wyżej, jakby coś ciągnęło je w górę, aż w końcu wokół Statku Życia powstał
mur obronny.
Potem nieokiełznana woda przewaliła się po syntetycznym lądzie. Ale ta woda nie
spadała jak z wieżowca, tylko uderzyła z siłą matki, która broni swojego dziecka.
Ocean wymierzył Entropii potężny policzek.
Wymiótł wszystkie robale, wyrzucił je z nor.
Piotrusie obserwowali tę scenę, wytrzeszczając oczy. Nie rozumieli, co się dzieje.
Tylko ci, którzy stali z przodu, na górnym pokładzie, zauważyli dwóch Piotrusiów
niosących duży fotel.
Amber siedziała w nim z rękami wzniesionymi nad głowę.
Powietrze wokół niej drżało jak nad rozgrzanym asfaltem w letni dzień.
Miała mocno podkrążone oczy. Opuściła ręce.
Mimo skrajnego wycieńczenia Amber zacisnęła pięści i znów się skoncentrowała.
Jądro Ziemi zaczęło w niej wirować. Znowu.
Dobyła resztek sił, czerpiąc także z tej nieprzebranej energii, która teraz w niej żyła.
I cały Statek Życia zadrżał.
Zaczął się cofać, jego kadłub wysunął się z plastikowych kleszczy, w których był
uwięziony.
I już po chwili nabrał prędkości.
Amber patrzyła na oddalające się zagrożenie. Entropia się cofała. Pozostała po niej już
tylko gęsta mgła.
Dziewczyna wypełniła swój obowiązek. Nagle oczy uciekły jej w głąb czaszki
i bezwładnie opadła na fotel.
Dorin podbiegła, żeby ją podtrzymać, zanim zsunie się na ziemię.
Chwyciła ją za nadgarstek, chcąc zmierzyć puls.
Nie wyczuła go.
17 Praelektryczność
Amber leżała na łóżku.
Ubrana w białą satynową suknię, tę ulubioną, ręce miała splecione na piersi.
Później Dorin opowiadała Mattowi, że Amber ocknęła się na początku bitwy
z gigantycznymi robalami. Poprosiła, żeby powiedzieć jej, co się dzieje, a kiedy próbowała
wstać, ból dosłownie ją ściął. Szybko sobie uświadomiła, w jak ciężkim jest stanie, i zrozumiała,
że nie będzie już nigdy chodzić. A jednak zdołała zepchnąć na dalszy plan własną tragedię.
Kazała się zabrać na pokład.
Mimo że Dorin stanowczo jej to odradzała, Amber zmobilizowała całą własną energię
i użyła mocy Jądra Ziemi, żeby obudzić ocean i wykorzystać go jako siłę wyższą, zdolną
ochronić Statek Życia.
Dała z siebie wszystko. Wszystko. Żeby ocalić przyjaciół, żeby ściągnąć statek
z plastikowej mielizny. Aż do utraty tchu. I życia.
Matt przyklęknął przy Amber i ucałował jej czoło.
Przed chwilą przeniesiono ją na łóżko. Dorin robiła, co w jej mocy, ale to nie pomogło.
Amber odeszła.
Po policzkach obecnych spływały łzy. Matt był zdruzgotany. Kompletnie przybity. Nie
chciał wierzyć w to, co było niepodważalne.
Jakaś cząstka jego jestestwa rozumiała, co się stało, i cierpiała, druga była daleko od tego
pokoju, wędrowała po krainie wspomnień związanych z Amber, trwała przy nadziejach, planach
i uczuciach. I ta jego cząstka nie była przygotowana na konfrontację z rzeczywistością.
Amber nie mogła umrzeć.
To było niemożliwe. Tworzyli Przymierze Trojga, a ono mogło trwać tylko z nią
i z Tobiasem. A poza tym było jeszcze wszystko to, czego nie zdążyli wspólnie zrobić i sobie
powiedzieć.
Amber nie mogła odejść w ten sposób, tak szybko, nie dopełniwszy tego, co ją czekało.
I dlatego Matt uniósł się i złożył gorący pocałunek na jej ustach.
Ujął ją za ręce.
Były ciepłe.
Za jego plecami Orlandia, Dorin, Tobias, Klara i Archibald spoglądali to na niego, to na
siebie, bezradni.
Matt czuł w niej życie. Wirowało jak niewzruszony prąd morski. Ta siła była potężniejsza
od energii ożywiającej ludzkie ciało.
To było Jądro Ziemi.
Matt o tym wiedział – ono tu było, żyło w Amber. I będzie ją ożywiać, dopóki jej
powłoka cielesna będzie zdolna zapewnić mu ochronę. Było przecież matrycą życia ziemskiego.
Pierwotnym prądem, łukiem elektrycznym życia. Energią Źródłową.
Matt poczuł, że skórę Amber przebiegł dreszcz. Pogładził jej czoło, wpatrując się w nią
oczyma zakochanego. Była piękna jak dzieło wielkiego artysty. Nawet nieprzytomną cechował
niezwykły wdzięk. Jej włosy lśniły w dziennym świetle jak przyprószone złotym pyłem. Nos
miała leciutko zadarty i właśnie to czyniło jej buzię nieco zadziorną. Pełne usta przyzywały
Matta, tak łagodne i życzliwe, czułe i dające ukojenie.
Zauważył, że blade policzki Amber niemal nieznacznie się zabarwiły i przybrały teraz
odcień nieśmiałego różu.
– Ona nie umarła – szepnął, jakby wiedział o tym od początku.
Tobias podszedł do łóżka.
– Naprawdę? Wiedziałem! Ona nie mogła umrzeć, nie ona, nie w ten sposób!
Matt ścisnął ręce dziewczyny.
– Nie możesz nas opuścić – szeptał jej do ucha. – Słyszysz mnie! Nie możesz nas
zostawić!
Znów ją pocałował i wtulił nos w szyję dziewczyny. Jej skóra pachniała słodko jak
piernik. Znał tę woń, tak bliską, tak kojącą. Wdychał ją teraz jak ożywczy tlen.
– Wróć do nas – szeptał tuż przy uchu Amber. – Jesteśmy tu dla ciebie. Ja jestem tu dla
ciebie.
Przez chwilę się nie ruszał, obserwując powrót życia. Widział, jak klatka piersiowa
Amber zaczęła się unosić, najpierw w słabym, ale rytmicznym oddechu. Wyczuł przez delikatną
skórę szyi bicie serca. Amber znów była z nimi.
Matt pocałował ją w czoło i zwrócił się do Dorin.
– Jest bardzo słaba, trzeba ją nawodnić, ale będzie żyła.
Teraz to Dorin zrobiła się trupioblada.
– Ale... jej tętno... przecież...
– Żyje w niej Jądro Ziemi – wyjaśnił Matt. – Być może przez chwilę była... martwa. Ale
ma w sobie energię życia. I ta ją chroni. Wiedziałem.
– Amber jest... nieśmiertelna? – zapytała Klara.
– Mieszka w niej duch Drzewa Życia – wyjaśniła Orlandia. – Dopóki go w sobie nosi, nic
nie może jej się stać.
– Myślę, że źródło energii, która w niej kipi, chroni ją – powiedział Matt. – Przynajmniej
w pewnym stopniu. Dopóki jej fizyczne ciało stanowi całość. Ale ta powłoka pozostaje podatna
na urazy.
– Czy Amber może wyzwolić taką energię, jaką chce? – zapytał Archibald. – Bez
ograniczeń?
– Dała nam dowód, że tak jest. Kiedy posunie się za daleko, drogo za to zapłaci. Myślę,
że naprawdę umarła, ale tylko na chwilę. Potem życie utorowało sobie drogę do jej umysłu i do
jej serca. Nie może nadużywać mocy, bo ryzykuje, że pewnego dnia nie wystarczy energii albo
coś nie zadziała. Nie sądzę, żeby istniały tu jakieś reguły.
– Została wybrana przez ducha Drzewa Życia – przypomniała Orlandia. – To on wykrył
w niej wyjątkową siłę, niezwykłą osobowość. Zdolną przejść samą siebie.
– I połączyć się z pozostałymi fragmentami – dodał Tobias.
– Ale co się stanie – podchwycił Archibald – kiedy Amber wchłonie pozostałe Jądra
Ziemi? Kim wtedy będzie? Istotą... wyjątkową! Prawie jak bóg!
– O ile cała ta energia i moc nie doprowadzą jej do obłędu. – Klara westchnęła.
– Przekonamy się, kiedy przyjdzie na to czas – przerwał im Matt i zwrócił się do Dorin: –
Zostań teraz przy niej. Mam do ciebie zaufanie, widziałem, jak się nią opiekowałaś. Wiem, że
jesteś troskliwa. Będzie potrzebowała leczenia, trzeba nad nią czuwać. Amber jest skrajnie
wyczerpana. Być może minie kilka dni, zanim zdoła się ocknąć. Będę tu często zaglądał, ale każ
mnie wezwać, kiedy tylko otworzy oczy.
– Mówisz jak ktoś, kto wybiera się w daleką podróż! – zdziwił się Tobias. – Co ci chodzi
po głowie?
– Po prostu mamy mnóstwo pracy. Trzeba sprawdzić stan statku. To, że Amber ściągnęła
nas z syntetycznej mielizny, nie oznacza jeszcze, że jesteśmy bezpieczni. Trzeba zrobić spis
wszystkich uszkodzeń, a potem znaleźć jakiś sposób na okrążenie tego paskudnego lądu. Na razie
o spokoju możemy sobie tylko pomarzyć.
– Żagle nie ucierpiały podczas tego ataku – poinformowała ich Orlandia. – Natomiast
kadłub został uszkodzony w wielu miejscach.
– Trzeba to wszystko zinwentaryzować, dowiedzieć się, jakie dokładnie ponieśliśmy
straty. I upewnić się, że możemy dalej płynąć, także podczas sztormu. A przede wszystkim
czuwać, żeby znowu nie zderzyć się z Entropią.
– I jeszcze jedno – wtrącił Tobias. – Nie zapominajcie, że wciąż mamy na pokładzie
szpiega. I że już próbował zabijać.
– Najprawdopodobniej przygotowuje kolejny perfidny podstęp – powiedział Matt, myśląc
o skararmeuszu znalezionym przez Tobiasa.
– Straże będą się zmieniać przed tymi drzwiami, tak żeby Amber ani na chwilę nie
pozostała bez ochrony. Będą też towarzyszyć Tobiasowi i tobie, Matt.
– Nie ma mowy – odparł Matt.
– Dlaczego?
– Ponieważ wtedy nigdy go nie zdemaskujemy, na pokładzie jest za dużo ludzi, a on jest
zbyt ostrożny, żeby zostawiać za sobą ślady. Tobias przekonał się o tym, przeszukując hangar
osiemnasty. Toteż jedyna metoda, żeby go wykryć, zanim dokona sabotażu, który mógłby okazać
się dla nas tragiczny w skutkach, to pozwolić mu dotrzeć do mnie.
Tobias spojrzał na przyjaciela.
To był naprawdę bardzo zły pomysł.
18 Żądza krwi
Statek Życia doznał wielu uszkodzeń. W kadłubie doliczono się około piętnastu dziur,
czasem głębokich na dwadzieścia metrów. Wdzierał się przez nie wiatr znad oceanu, świstał
i hulał po dolnych poziomach jak diabeł, który pragnął nękać nastolatków.
Na ścianach rysowały się liczne pęknięcia.
Na szczęście jednak nie doszło do rozszczelnienia kadłuba poniżej linii zanurzenia, więc
Statek Życia mógł płynąć dalej, nie nabierając wody. Mimo to wypadało się tylko modlić, żeby
w najbliższym czasie nie rozpętał się sztorm i żeby fale nie sięgały kilku metrów, bo za
szczelność burt nikt nie mógłby ręczyć.
Stracono znaczną część zapasów żywności, a także sprzętu zabranego z myślą
o wyprawach badawczych po Europie – przede wszystkim sporo broni i wozów. Jakimś cudem
w chwili ataku wszystkie psy znajdowały się w holu, a nie w psiarni, która uległa poważnym
zniszczeniom. ChloroPiotrusiofile szybko przystosowali dla nich dwie jadalnie na wyższych
pokładach.
Po stronie strat należało też odnotować zniszczenie żagli przechowywanych w ładowni.
Dwa z trzech ucierpiały tak bardzo, że nie nadawały się już do naprawy. Ostatni można było
odratować i używać w razie potrzeby.
Orlandia decydowała o kolejności prac, biorąc pod uwagę, na ile były pilne, a za priorytet
uznała bezpieczeństwo statku. Wszyscy Piotrusie oprócz planowych obowiązków uczestniczyli
w naprawach.
Równocześnie podwojono straże i wystawiono większą liczbę obserwatorów. Zadanie to
powierzono tym, którzy mieli przeobrażenie wzroku i widzieli dalej od innych, a także nocą.
Mgła przesłaniała horyzont, więc trudno było sterować Statkiem Życia przy tak marnej
widoczności, a należało się strzec kolejnego zderzenia z syntetycznym lądem.
Statek poruszał się z niewielką prędkością. Najpierw obrano kurs na południe, żeby
wkrótce zwrócić się na wschód w nadziei, że Entropia nie ogarnęła jeszcze tego obszaru. Mimo
że wszechobecna mgła wciąż przytłaczała pasażerów, po dwóch dniach spokojnego rejsu zaczęli
odzyskiwać nadzieję.
Amber nie odzyskała przytomności, ale Dorin nad nią czuwała. Matt często zaglądał do
przyjaciółki. Przemawiał do niej łagodnym tonem, siadał na łóżku, całował ją w czoło.
Przez te dwa dni krążył po statku i często pokazywał się publicznie bez żadnej ochrony.
Chciał, żeby go widywano, chciał, żeby ten, który usiłował go zgładzić, uwierzył, że ofiara jest
zdana wyłącznie na siebie. W rzeczywistości jednak był bardzo czujny, gotów w każdej chwili
paść na ziemię, żeby uniknąć strzały albo ostrza lub odparować cios. Nie przechadzał się
z mieczem, uznając, że ten zbytnio rzuca się w oczy. W zamian nosił ukryty pod swetrem nóż.
Jednak nie dostrzegł żadnego zagrożenia. Nikt nie czaił się za jego plecami ani w ciągu
dnia, kiedy samotnie chodził po oddalonych zakamarkach, ani wieczorem, kiedy wracał do
siebie.
Matt się uparł, że Tobias i on nie powinni już spać we wspólnej kajucie. Nie chciał
narażać przyjaciela na niebezpieczeństwo, ale zdołał go przekonać dopiero wtedy, kiedy
powiedział, że jeśli będą razem, napastnik nie odważy się zaatakować, więc cały plan jego
schwytania spali na panewce. Odtąd Tobias sypiał w innej kajucie, stale strzeżonej przez
wartowników ChloroPiotrusiofilów.
Pewnego ranka Matt poszedł do apartamentu Amber, żeby dowiedzieć się o jej zdrowie,
i zastał ją siedzącą na łóżku.
Od razu chwycił ją w objęcia.
– Ostrożnie... – powiedziała, uśmiechając się do niego. – Nie jestem jeszcze zbyt silna.
– Gdybyś wiedziała, jak nas wystraszyłaś!
Patrzyła na niego z rozczuleniem i miłością.
– Chyba nie myślałeś, że mogłabym odejść bez pożegnania?
– Nigdy więcej nie rób mi takich kawałów! Gdybyś umarła, poszedłbym za tobą,
rozumiesz?
Roześmiali się chórem, ale zaraz potem oczy Matta zatrzymały się na nogach Amber
i śmiech zamarł mu w gardle.
– Nie martw się – powiedziała, rozumiejąc, o czym pomyślał.
– Tak mi przykro.
– Niepotrzebnie.
– Zrozum, dla mnie nic się nie zmieniło, nawet gdybyś nigdy nie mogła chodzić, to my...
Amber położyła palec na jego ustach.
– Nic nie mów.
Całowała go wolno, namiętnie, pieszcząc językiem jego język i gładząc ręką jego
policzek.
– A teraz już uciekaj, wiem, że masz dużo roboty, Dorin wszystko mi powiedziała. Ja
muszę jeszcze odpocząć, nie doszłam do siebie. Odwiedź mnie wieczorem.
Matt opuszczał apartament, targany sprzecznymi uczuciami. Był szczęśliwy, kamień
spadł mu z serca, a zarazem gnębił go smutek. Amber nigdy już nie będzie mogła chodzić. Nie
potrafił się z tym pogodzić.
I wtedy ogarnęła go potworna żądza zemsty.
Ten, kto strzelił do Amber, musiał zapłacić za jej tragedię.
Matt długo krążył po holach i odległych korytarzach.
Gorąco pragnął, żeby ktoś w końcu go zaatakował.
Spijacz Niewinności był wściekły.
Zamknął na klucz drzwi swojego pokoju i poszedł opłukać twarz zimną wodą. Nie mógł
już znieść tego ciała nastolatka. Na dłuższą metę przebywanie w cudzym ciele było bardzo
męczące. Praktyczne, ale męczące.
A czy i ten dzieciak był zmęczony użyczaniem swojego przeobrażenia do utrzymania
tego wcielenia Spijacza Niewinności? To pytanie nękało Spijacza, obawiał się bowiem, że
maskowanie może nagle zniknąć. Jednak jak dotąd wszystko było w porządku. Choć zmieniał
powłoki, przechodząc z dziewczyny w chłopaka, żeby każde mogło odpocząć, nigdy nie miał
z tym żadnych kłopotów. Nadzwyczajna była ta siła i wytrzymałość dzieciaków... Wielką rolę
odgrywał tu pierścień pępkowy, bo to on sprawiał, że gotowi byli raczej skonać z wycieńczenia,
niż nie wypełnić rozkazu. Całkowicie ich sobie podporządkował.
Pierścień to naprawdę genialny wynalazek! I co za postęp!
Spijacz Niewinności usiadł przy małym biurku i sięgnął po przybory do pisania.
Nie zapomniał o tym, co ostatnio przeżył, o nie! Atak tych olbrzymich robali na statek!
Tylko krok dzielił ich od katastrofy.
Przystąpił do pisania:
Colinie!
Nie mogłem do ciebie pisać, odkąd wpadliśmy na mieliznę. Twoje szpiegujące ptaki
z pewnością powiadomiły cię już, że udało nam się odpłynąć.
Chcę, żebyś powiedział emisariuszom Ggla, że ich pan musi zagwarantować mi
bezpieczeństwo! Te potwory zaatakowały statek i mało brakowało, żebyśmy wszyscy zginęli!
Obiecałem wydać mu dziewczynę z Jądrem Ziemi, kiedy dotrzemy do Europy, więc niech
mi zaufa! Na miejscu Ggl nie będzie miał żadnych sprzymierzeńców poza mną, będzie tam sam,
bez swoich sił. Mogę stać się jego oczami i uszami, w zamian jednak żądam, żeby mnie chronił!
Znajdę się w sercu europejskich sił ożywionych, mogę oddać mu wielkie przysługi.
Chcę, żeby po przybiciu do brzegów jego emisariusze podążali za mną, ale w bezpiecznej
odległości. Będę się z nimi porozumiewał za pośrednictwem twoich ptaków szpiegujących. Kiedy
nadarzy się okazja, wezwę ich, żeby uwolnili mnie od tych dzieciaków i wtedy będą mogli zabrać
dziewczynę. Ale sam zdecyduję, kiedy to się stanie.
Pozwoli mi to oszacować siły stron. I ustalić, jaką powinniśmy zająć pozycję. Chcę
zdobyć zaufanie piotrusiowych ambasadorów, żeby móc wywierać na nich wpływ. Jeżeli
w Europie są jeszcze dorośli, uczynię wszystko, żeby się do nich zbliżyć i zawrzeć przymierze
przeciwko dzieciom. Wszystko będzie zależało od tego, jaka panuje tam sytuacja.
Colinie, bądź ostrożny i nie ufaj im.
Ggl i jego emisariusze kierują się wyłącznie własnym dobrem.
Jeżeli nadarzy im się okazja, żeby zdobyć to, czego pragną, nic w zamian nie dając, to
z pewnością z niej skorzystają. Miej się na baczności. Nie wolno nam im ufać.
Jestem blisko ciebie, mój sługo.
Spijacz Niewinności zwinął karteczkę i podszedł do balustrady. Ptak już tam czekał,
siedząc na olinowaniu.
Spijacz Niewinności przymocował liścik do jego nóżki, a potem patrzył, jak odlatuje
i znika we mgle. Nie wiedział, jak te mewy odnajdują drogę, ale Colin doskonale je wytresował
i świetnie wypełniały swoje zadania.
Teraz pozostało mu podjąć ważną decyzję.
Matt Carter z każdym dniem coraz bardziej irytował go swoją arogancją. Włóczył się
sam, pewien swojej siły. A przecież był taki kruchy.
Musiał podjąć decyzję.
Skorzystać z okazji i pozbyć się jednego z najbardziej wpływowych i potężnych
Piotrusiów, czy też znosić męki w milczeniu, cierpliwie czekać i wierzyć, że na lądzie
wysłannicy Ggla sami się z nim rozprawią?
Spijacz Niewinności otworzył kuferek i wyjął z niego dwustrzałową kuszę.
Być może sprzyjająca okazja się nie powtórzy.
A z Mattem miał własne porachunki.
Ale rozwaga kazała mu czekać.
Zawahał się.
Zacisnął palce na broni.
19 Niezwykłe chwile
Matt odebrał z rąk ChloroPiotrusiofila wezwanie do komnaty Skalnego Testamentu. Miał
się tam pojawić o zmierzchu.
Udał się na miejsce, kiedy dostrzegł pomarańczowe smugi na zamglonym niebie.
Gdy wszedł do komnaty, ze zdziwieniem stwierdził, że nikogo tam nie ma – spodziewał
się spotkania z Orlandią, a prawdopodobnie także ambasadorami Piotrusiów i Tobiasem, a może
Amber, gdyby czuła się na tyle dobrze, żeby można ją przenieść.
Komnata była słabo oświetlona – przy wejściu wisiały dwie lampy, a przez duży okrągły
witraż w głębi, nad cokołem, na którym leżał ciężki blok czarnej skały, sączyło się dogasające
światło dzienne.
– Zamknij drzwi na klucz – z mrocznego kąta dobiegł go znajomy głos.
Matt nie wierzył własnym uszom. Ten głos należał do Amber.
Spełnił jej życzenie i podszedł do alkowy.
Stanęła przed nim ubrana w szeroką beżową sukienkę, na którą narzuciła biały jedwabny
szal.
Chodziła.
Matt zaniemówił.
– Nie możemy dłużej czekać – powiedziała. – Jeżeli uda nam się wydostać z tej mgły, to
wkrótce ujrzymy przed sobą wybrzeża Europy. Trzeba zlokalizować drugie Jądro Ziemi.
– Amber, ty chodzisz!
Amber zbliżyła się do niego i wtedy zauważył, że w jej ruchach jest coś dziwnego. Były
zbyt płynne, zbyt jednostajne. Nie dostrzegał w nich naturalnego kołysania.
– Nie – wyznała. – Oszukuję.
Uniosła suknię, odsłaniając nogi, które unosiły się pięć centymetrów nad podłogą.
– Lewitujesz?
– Używam swojego przeobrażenia. Tylko zamiast przesuwać przedmioty, przesuwam
siebie.
– Czy to cię nie wyczerpuje?
– Nie, dopóki nie próbuję przemieszczać się zbyt szybko, to całkiem łatwe.
– Ale nie jesteś w stanie...
– Czuję się zupełnie dobrze, nie martw się.
Obróciła się w stronę Skalnego Testamentu.
Matt nie mógł oderwać oczu od jej płynącej sylwetki.
– Jesteś gotów mi pomóc? – zapytała. – Tak jak za pierwszym razem.
– Tak.
– Są trzy Jądra Ziemi. To, które znaleźliśmy, jedno w Europie, a drugie nieco dalej na
wschodzie. Skupmy się na tym z Europy. Musimy się postarać jak najdokładniej je zlokalizować.
Amber spojrzała na duży czarny kamień, a potem zwróciła oczy na Matta. Wzięła głęboki
oddech i położyła ręce na ramiączkach sukienki.
Matt odwrócił głowę. Usłyszał szelest tkaniny zsuwającej się z ciała dziewczyny
i opadającej na podłogę.
Myśl o tym, że znów ujrzy ją nagą, przyprawiła go o dreszcz. Mimo łączącej ich więzi
czuł się skrępowany, a nawet zawstydzony. Nie tak pragnął poznawać ciało Amber. Dlatego
wspomniał ten pierwszy raz, kiedy oglądał Skalny Testament i także zaczął się rozbierać, żeby
Amber nie była osamotniona w tej nagości. Chciał być z nią w pełni. Kiedy już jego ubranie
leżało na podłodze, wolno się odwrócił.
Była tam, przed nim, jej doskonała sylwetka kąpała się w półmroku, srebrzyste światło
lamp lśniło na jej skórze. Wsparła dłonie na biodrach, nie próbując się przed nim osłaniać. Matt
zbliżył się do niej i ujął ją za ręce, a potem poprowadził do stołu z zaschniętej lawy. Unosząc się
kilka centymetrów nad podłogą, podążała za nim, lekka jak piórko.
Skalny Testament pokryty był liniami i punktami, które po połączeniu tworzyły
drobiazgowo wyrytą mapę świata z gwiazdą pośrodku. Tam, gdzie powinien znaleźć się pępek –
symbol życia, więzi między matką a dzieckiem, między Ziemią z Człowiekiem.
Matt pamiętał trzy główne pieprzyki. Pod lewą piersią – Jądro Ziemi, które znajdowało
się w Gnieździe, u ChloroPiotrusiofilów. Po wewnętrznej stronie prawego uda, czyli interesujące
ich Jądro z Europy. A to ostatnie znajdowało się... gdzieś w strefie intymnej. I właśnie ono
wprawiało Matta w największe zażenowanie.
Pomógł Amber ułożyć się na kamieniu i poczuł, jak jej ciało drży w zetknięciu z zimną
powierzchnią. Potem prowadził ją tak, aby jej pępek znalazł się dokładnie na gwieździe. Jego
gesty były niezdarne, brakowało mu pewności siebie. Dotykając Amber, czuł dziwne fale gorąca,
a jej delikatna skóra...
Amber ujęła go za rękę.
– Nie wstydź się – powiedziała. – Moje ciało jest przedłużeniem twojego.
Przyciągnęła jego rękę do swojej prawej piersi. Dłoń Matta dotknęła różowego kręgu,
który momentalnie się naprężył pod jego palcami.
Matt czuł, że serce Amber zaczęło mocniej bić.
Dziewczyna zadrżała, ale z jej twarzy nie wyzierały ani wzburzenie, ani zawstydzenie.
Doskonale panowała nad emocjami.
– Czujesz? – zapytała. – Bije dla nas.
Matt w milczeniu skinął głową. Nie był w stanie nic powiedzieć. Czuł tylko odurzający
żar, który w nim narastał, aż ogarnął jego umysł i w końcu pomógł mu się odprężyć.
– Pragnę, żeby moje ciało nie budziło w tobie lęku – szepnęła Amber.
Przesunęła dłoń chłopaka na swój brzuch.
– Chcę, żebyś je kochał bez lęku. Żeby było dla ciebie jak twoje – znajome, bezpieczne,
kojące.
Mówiąc to, poprowadziła rękę na swoje łono.
– Nasze ciała powinny się kochać, nauczyć się siebie. Bez wstydu, bez strachu. Odpręż
się.
Puściła jego dłoń, a Matt przez chwilę się nie ruszał, a potem się wyprostował,
z pałającymi policzkami, czując krew pulsującą w skroniach. Jego ciało poddało się podnieceniu,
było wyprężone, kipiało pożądaniem.
– Prowadź nas – powiedziała Amber. – Pokaż nam drogę, którą mamy podążyć.
Matt wziął głęboki oddech i pochylił się, żeby dokładnie obejrzeć pępek dziewczyny.
Wiedział już, że miała sporo piegów, a nie mógł się pomylić. Było zbyt ciemno, żeby wyraźnie
widział, więc sięgnął po lampę i przysunął ją do pępka Amber.
– Przykro mi, ale muszę odróżnić...
– Nie przepraszaj – ucięła.
Matt dotknął palcem wskazującym pępka Amber, a potem wodził po małych plamkach,
które wyglądały trochę tak, jakby skórę zachlapał puder w płynie. Były wszędzie.
Przypomniał sobie, że układały się z konsekwencją w lekko wydłużony kształt, a kiedy
się skupił, wydało mu się jasne, że przypominają krople deszczu porywane przez silny wiatr.
Wszystkie przechylały się w tym samym kierunku. Wyodrębnił ich trzy skupiska. Trzeba było
naprawdę uważać, żeby odróżnić je od zwykłych piegów. Czubkiem palca wiódł po tych, które
kierowały się do prawego uda.
Tak mocno pochylił się nad Amber, że niemal czuł własny oddech muskający jej skórę,
drżącą przy każdym wydechu.
Palec przesuwał się po delikatnym puszku na jej nogach, dotarł na wewnętrzną stronę
uda. Amber poddawała się tym eksploracjom bez słowa, z szeroko otwartymi oczyma czekała, by
dowiedzieć się czegoś więcej.
– Przepraszam, ale... – wydukał Matt – musisz chyba... trochę rozsunąć nogi. Żeby
dokładnie przylegały do tych głębokich wyżłobień. Wydaje mi się, że do tego służą – idealnie
odtwarzają kontur twojego ciała, a nie odpowiadają niczemu na planisferze. Nie są zarysem
żadnego lądu. Są tu prawdopodobnie po to, żeby wskazać ułożenie twojego ciała na Testamencie.
Amber bez słowa wypełniła polecenie, a Matt z trudem przełknął ślinę. Czuł się jeszcze
bardziej bezbronny niż za pierwszym razem. Może dlatego, że od tamtego czasu jeszcze bardziej
zbliżył się do Amber, że często się całowali, że ich ciała się pożądały. Ta bliskość wprawiała go
w popłoch. Trudno mu było zapanować nad uczuciami, odsunąć miłość na drugi plan. Żądza,
która w nim wrzała, przyprawiała go o zawrót głowy, mąciła trzeźwość spojrzenia, plątała myśli.
Matt dyszał, emocje brały nad nim górę.
Wreszcie odnalazł znamię większe od innych – na samym środku uda.
– Mam – powiedział jakby z ulgą.
I powiódł palcem po skórze, aż dotknął skały, dokładnie pod znamieniem.
– Zaraz będziesz mogła wstać, zaznaczam miejsce.
Amber podała mu niebieski kamyk – maleńki szafir, który przez cały czas trzymała
w ręce.
– Połóż go w tym miejscu.
Tak zrobił. Szafir wpasował się idealnie w dziurkę, która oznaczała miejsce, gdzie
znajdowało się drugie Jądro Ziemi.
– Skoro zrobiliśmy już tyle, to może zajmiemy się ostatnim Jądrem Ziemi? – zapytał Matt
zmienionym głosem, dziwiąc się, dlaczego serce o mało nie wyskoczy mu z piersi.
– Wiesz, gdzie się znajduje? – zapytała Amber.
Matt zrozumiał, że pytanie jest retoryczne. Ona również wiedziała, gdzie ma to ostatnie
znamię. Ileż znaczeń kryło się w tym pytaniu, ile niedomówień.
Matt czuł dławienie w gardle.
Amber wzięła go za rękę i przyciągnęła do siebie. Teraz niemal na sobie leżeli, a twarz
Matta prawie dotykała twarzy dziewczyny.
– Czy jesteś gotów posunąć się tak daleko? – zapytała szeptem.
Matt chwytał powietrze ustami. Jak ryba.
– Ja... nie wiem.
– Więc zaczekajmy. Nie musimy się spieszyć. Wcale. Mamy mnóstwo czasu.
Objęła go i czule pocałowała w usta. Tors młodego mężczyzny dotknął jej piersi i oboje
zadrżeli. Potem Amber delikatnie go odsunęła.
– Pomóż mi wstać.
Matt podał jej rękę, żeby mogła usiąść na skraju Skalnego Testamentu. Ubrali się,
a potem skupili na mapie Europy.
Emocje powoli opadały i Matt czuł, że odzyskuje panowanie nad swoim ciałem, nad
żądzami. Po chwili ochłonął i otarł pot z czoła.
Szafir leżał we Francji. Matt nie był znawcą geografii i niewiele wiedział o Europie, ale
bez trudu rozpoznał to miejsce.
– To chyba Paryż – powiedział.
– Dokładnie – powiedziała Amber. – Drugie Jądro Ziemi znajduje się w Mieście Światła.
Amber znów unosiła się nad ziemią, ubrana w beżową suknię. Wzięła go za rękę.
– Dziękuję, że mnie poprowadziłeś – powiedziała.
Wciąż jeszcze trochę skrępowany, Matt wzruszył ramionami.
– Wiem, że i ty nie do końca to rozumiesz – dodała. – Ale naprawdę jesteśmy coraz
bliżej. Krok za krokiem zmierzamy do ostatecznego celu.
Matt pokiwał głową.
– Wiem.
– Musimy być cierpliwi. Nasz czas jest coraz bliższy.
Mocniej ścisnęła jego rękę.
Matt nie był pewny, czy oboje mówili i myśleli o tym samym, na razie jednak wolał
uznać, że mieli ściśle określony cel, bo to było już bardzo dużo.
Musieli obrać kurs na Paryż.
20 Gorące powitanie
Rankiem szesnastego dnia rejsu Statek Życia nagle rozciął mgłę i letnie słońce
przywróciło blask bieli ogromnych płatków-żagli, które niosły statek. Pasażerowie mrużyli oczy,
z trudem oswajając się na nowo z oślepiającym światłem.
Ta zmiana wystarczyła, żeby szybko poprawiły się nastroje, żeby pośród powszechnej
radości na wszystkich pokładach rozbrzmiały triumfalne okrzyki i żeby różne grupki Piotrusiów
zaczęły śpiewać, ciesząc się ciepłem i słońcem.
Czuli się tak, jakby po długiej, mroźnej i ponurej zimie znów nastało lato, niosąc ze sobą
pieszczotę ciepła na skórze i optymizm długich słonecznych dni.
Widzieli wciąż mgłę Entropii, która wolno sunęła za nimi, i wszyscy odetchnęli, kiedy się
okazało, że z każdą godziną dzieli ich od niej większa odległość. Przed wieczorem pozostała po
niej tylko ciemna smuga na horyzoncie, daleki mur na zachodzie i północy. Starali się o nim
zapomnieć, choć dla niektórych pozostał symbolem utraconych przyjaciół, grobem tych
nastolatków, których Entropia pochłonęła podczas ataku gigantycznych robali. To cmentarzysko
stopniowo zagarniało całe połacie lądów i mórz.
Tego wieczoru o zmierzchu Matt spacerował z Kudłatą po górnym pokładzie, między
poletkami ziemi uprawnej, głaszcząc gęstą sierść suki. Tobias oparł się o burtę. Wiatr rozwiewał
za długie włosy Matta, ale tylko opływał zwartą jak hełm czuprynę Tobiasa i to bardzo
rozśmieszyło obu chłopców. Kiedy już rozładowali napięcia, które narastały w nich od wypadku
Amber, Tobias spoważniał i zapytał:
– Myślisz, że zdoła się pogodzić ze swoim stanem?
– Amber? Nie wiem. Przypuszczam, że będzie się zachowywała jak zawsze, no wiesz,
pozytywne myślenie...
– A czy jej przeobrażenie wytrzyma? Przecież ona nie może się stale unosić!
– Nie wiem, Toby, naprawdę nie wiem... Ale czy ma jakiś wybór?
– To niesprawiedliwe! Tyle dla nas uczyniła. I akurat ją to spotkało... Jak ja bym chciał
dopaść tego, kto to zrobił!
– Ja też. Ale gdzieś się przyczaił. Przecież dawałem mu tyle okazji, mógł mnie
zaatakować, a tu nic. Jest ostrożny.
– Myślisz, że to zdrajca, który zaprzedał się Gglowi?
– Nie wiem.
– Uważasz, że Dręczyciele nas odnajdą, skoro Amber użyła mocy Jądra Ziemi, ratując
statek? Na pewno wyczuli jej obecność!
– Jeśli są daleko, nie będą mogli nic zrobić. Pamiętaj, że dzieli nas ocean.
– Pamiętam, ale i tak noc w noc dręczą mnie koszmary. Zrobiłem się potwornie nerwowy.
– Zauważyłem.
– Jak?
– Usta ci się nie zamykają, zasypujesz mnie pytaniami. Już niedługo przybijemy do
wybrzeży Francji i wyruszymy w drogę, to ci pomoże odzyskać równowagę.
– Faktycznie, trochę tu nudno...
Kudłata odwróciła łeb i polizała Tobiasa, co mogłoby zastąpić mycie twarzy.
– O, słodka Kudłata, dzięki... Teraz pachnę jak porządny pies!
Suka wpatrywała się w niego kochającymi ślepiami. Najwyraźniej była z siebie
zadowolona.
Wieczorem, kiedy Matt i Tobias siedzieli z Amber przy stole w jej pokoju, przybiegł do
nich zadyszany Torszan.
– Jesteśmy już niedaleko wybrzeży! – rzucił. – Wartownicy obserwują coraz więcej mew.
Pojawiają się i inne ptaki. Dopływamy.
Matt spojrzał na przyjaciół.
– Trzeba przygotować żaglowce. Kiedy wybrzeże znajdzie się w zasięgu wzroku,
wyruszamy z misją rozpoznawczą.
– Zajmujemy się tym. Już zbieramy załogę. A co z komandem?
– Grupa rozpoznawcza już istnieje. To sami ochotnicy.
Torszan skinął głową.
– Przyłączę się do was – powiedział, zanim wyszedł.
Tobias zerknął na Amber.
– Idę – rzuciła, czytając w jego myślach.
– Ale przecież...
– Przymierze Trojga, czyżbyś zapomniał? Nie ma o czym mówić. Nie będziecie musieli
się mną zajmować, panuję nad wszystkim.
– A jeśli to niebezpieczne? Jeśli...
– Oczywiście, że to niebezpieczne. Świat stał się piekielnie niebezpieczny. Ale będziecie
mnie potrzebowali.
Tobias chciał jeszcze coś powiedzieć, przekonać ją, jednak Matt go ubiegł:
– Amber idzie z nami. Koniec dyskusji. A teraz czas się przespać. To może być nasza
ostatnia noc na statku, więc warto ją dobrze wykorzystać.
Tobias obserwował przyjaciela, który poderwał się z krzesła.
Czując bliskość przygody, znów stawał się sobą – zdeterminowanym, pełnym energii
chłopakiem.
Przechodzimy do działania, pomyślał. Tylko że nikt nie miał pojęcia, jakie to działania
trzeba będzie podjąć na lądzie za Atlantykiem. I właśnie to niepokoiło Tobiasa. Nie wiedział,
a zdany na wyobraźnię snuł mroczne wizje. I przygotowywał się na najgorsze.
Strażnicy o przeobrażeniu widzenia przed południem dostrzegli ląd. Orlandia wkrótce
rozkazała zatrzymać Statek Życia, a ten zakotwiczył w miejscu, z którego widać było czarny pas
na północno-wschodnim horyzoncie.
Żaglowiec był już gotowy – na jego pokład przeniesiono zapasy żywności i cały
potrzebny sprzęt. Zaprowadzono tam także psy małej grupy badawczej, załoga znalazła się na
stanowiskach i otwarto ogromne trapy na burcie Statku Życia. To przez nie spuszczono na wodę
żaglowiec.
Matt zebrał swoją grupę.
Poza Tobiasem i Amber zabierał tych, których najlepiej znał – Floyda, Chena i Tanię.
Towarzyszyli im również Dorin, ze względu na zdolność uzdrawiania, oraz Randy, który
świetnie znał geografię, i Maja władająca kilkoma językami. Pojawił się nowy – Elliot, którego
przeobrażenie Matt uznał za cenne. Do Piotrusiów przyłączyli się przedstawiciele
ChloroPiotrusiofilów – Torszan i Ti’an. Łącznie komando liczyło dwanaście osób. Na pokładzie
żaglowca Klara i Archibald mieli czekać na powrót zwiadowców, a potem zejść na ląd, aby
nawiązać pierwsze kontakty dyplomatyczne. Oczywiście pod warunkiem, że natkną się
w Europie na istoty cywilizowane i skłonne do podjęcia rozmów.
Wszyscy weszli na pokład wczesnym popołudniem, żegnani przez pełnych nadziei
Piotrusiów i ChloroPiotrusiofilów, którzy pozostawali na Statku Życia. Każdy z nich – i tych
wyruszających, i tych oczekujących, pragnął jak najszybciej się dowiedzieć, co kryje stary
kontynent.
Orlandia żegnała się z nimi, biorąc każdego w ramiona. Potem wolno wciągnięto mostek,
a żaglowiec zaczął zsuwać się po trapie, żeby wynurzyć się z ładowni Statku Życia i na chwilę
zawisnąć nad oceanem.
W końcu dotknął wody i zaraz wiatr wydął jego żagle. Matt patrzył na sterczącą nad nimi
olbrzymią skorupę orzecha. Z każdą chwilą oddalali się od niej.
Wraz z załogą na pokładzie było około sześćdziesięciu osób. Sześćdziesięcioro
nastolatków, którzy z zaciekawieniem, ale i obawą wpatrywali się w pas ziemi na horyzoncie.
Statek zbliżył się do brzegu, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. Na wschodzie niebo
zasnuło się groźnymi, szarymi chmurami, które zawisły tuż nad ziemią.
Wartownik wezwał kapitana – ChloroPiotrusiofila imieniem Royar’dan, a ten kazał
ściągnąć Matta, Tobiasa, Amber i dwójkę ambasadorów.
– Życie prosto przed nami – powiedział, podając Amber lunetę.
Naprowadzona przez wartownika, zobaczyła w końcu kamienną wieżę – starą,
średniowieczną budowlę, która przetrwała Burzę. Była porośnięta mchem, nawet dachówki
pozieleniały. W dogasającym świetle zmierzchu pochodnie umieszczone blisko otworów
okiennych błyszczały jak latarnie morskie.
– Widzieliście tam kogoś? – zapytała Amber.
– Nikogo – odparł niespełna dwunastoletni chłopak o iście sokolim wzroku.
– To wieża strażnicza – powiedziała do wszystkich Amber. – Jeżeli mając taki widok na
morze, dotąd nas nie zauważyli, to na pewno wkrótce to nastąpi.
– Cała wstecz – rozkazał Matt.
– Teraz? – zdziwił się Royar’dan.
– Nie wiemy, jak są do nas nastawieni. Nie zamierzam podejmować ryzyka. Zejdziemy
na ląd nocą, daleko od tej wieży.
Do rozmowy wtrącił się Archibald:
– Ta wieża daje nam szansę na nawiązanie pierwszych kontaktów.
– Nie, dopóki nie wiemy, kto w niej mieszka. Będziemy ją obserwowali.
– Tak będzie bezpieczniej – poparła go Klara.
Royar’dan związał zielone włosy wstążką.
– Jak długo zamierzacie zostać na lądzie?
– Nie wiem – odparł Matt. – Mamy sporo do załatwienia. Po pierwsze, musimy
obserwować mieszkańców tego kraju i ustalić, jakie jest ich nastawienie do nas. Potem musimy
znaleźć jakiś kościół, żeby spróbować nawiązać kontakt z Edenem. A poza tym, kiedy już
będziemy gotowi, nasza mała grupa pozostawi was tu, żeby możliwie najszybciej dostać się do
Paryża.
– A jeśli tutejsi dorośli okażą się agresywni?
Matt spojrzał na Klarę i Archibalda.
– Nasi ambasadorowie postarają się zmienić ich nastawienie.
– Ta misja może okazać się samobójcza!
– Musimy być przenikliwi i przekonujący – stwierdził Archibald.
– Dla nas nie ma to na razie większego znaczenia – dodał Matt. – Bez względu na
wszystko musimy dotrzeć do Jądra Ziemi, zanim zrobi to Entropia.
Royar’dan lekko się skrzywił.
– Mam nadzieję, że dorośli w Europie nie podzielili losu tych z Ameryki.
– Wkrótce się o tym przekonamy – powiedział Tobias, patrząc na wznoszącą się w dali
wieżę.
Słońce skryło się za horyzontem.
Żaglowiec przybił do brzegu około dwudziestej trzeciej. Na wodę spuszczono sześć
szalup – tylu było trzeba, żeby przewieźć dwanaścioro uczestników wyprawy, ich sprzęt,
a przede wszystkim jedenaście psów. Wiosłowali parami i patrzyli na niknący w ciemnościach
żaglowiec, który oświetlało tylko kilka lamp.
Noc była ciemna. Gęste chmury przysłoniły księżyc. Bez światła widoczność nie
przekraczała dziesięciu metrów.
Kiedy szalupa Tobiasa zgrzytnęła na przybrzeżnych kamieniach, chłopak wyskoczył,
żeby ją wyciągnąć. Pomógł wysiąść Tani i Lady, jej suczce, która zajmowała pół łodzi.
Pierwsze kroki były jakieś dziwne – Tobias lekko się zataczał. Odwykł od stąpania po
stałym lądzie.
Dwunastka Piotrusiów zebrała się i wyciągnęła szalupy, żeby ukryć je za potężnymi
skałami.
Potem zaczęli szukać drogi prowadzącej w głąb kontynentu. Zostawili łodzie w zatoczce
otoczonej przez wysokie skały i dopiero po godzinie zdołali natrafić w ciemnościach na ścieżkę
wijącą się po zboczu. Rozpalili lampę, pozostawiając zamknięte boczne klapki, żeby światło
przedostawało się tylko dołem i oświetlało im drogę, a nie rzucało się w oczy z daleka.
Wspięli się na wysoki brzeg dawną drogą celników. Szli gęsiego – Matt prowadził, za
nim Randy i Amber, która siedziała na grzbiecie Gusa, żeby nie używać przeobrażenia. Kolumnę
zamykali Floyd i Chen. Psy podążały w ciszy za swoimi panami.
Chłodne podmuchy wiatru smagały ich twarze i torsy, popychając ich w głąb lądu, toteż
wszyscy szybko otulili się kurtkami.
Randy oceniał, że od wieży dzielił ich najwyżej kilometr, kiedy Ti’an uniósł kij,
wskazując morze.
– Czy to nie nasz żaglowiec tak błyszczy?
Cała grupa stanęła, zwracając oczy na statek.
Liczne niebieskie błyski rozświetlały ciemną toń u ich stóp. Rzeczywiście wystrzeliwały
z ich żaglowca. A w krótkich chwilach, kiedy wokół statku zrobiło się widno, zobaczyli, że
oskrzydliły go dwa potężne, czarne okręty przypominające stare rzymskie galery, ale większe. Na
ich pokładach widać było dziesiątki cieni.
– Co to ma znaczyć? – przerwała ciszę Maja.
– ChloroPiotrusiofile atakują – stwierdziła Amber.
– Jesteś pewna?
Błyskawice ustały.
Przez długie minuty nastolatkowie się zastanawiali, czy to nie było zwykłe przywidzenie,
bo w dali ustał wszelki ruch. Ale potem pojawił się płomień, który nagle buchnął w górę
i w ciągu paru sekund przemienił się w piekielną pochodnię.
Żaglowiec płonął.
– Nie! – Maja jęknęła.
W blasku ognia widzieli, jak dwie czarne galery wolno oddalają się od żaglowca.
Piotrusie stali w milczeniu, patrząc na dramat swojego statku. Po chwili pochłonęło go
czarne morze i znów wszędzie zrobiło się ciemno i cicho.
Torszan przerwał milczenie:
– Mam nadzieję, że trafili do niewoli.
– Archibald wolałby się poddać, niż narażać życie wszystkich na pokładzie – przyznał
Tobias.
– Jeżeli zdążył wywiesić białą flagę. Mam wrażenie, że wszystko działo się bardzo
szybko.
– Bądźmy dobrej myśli – przerwała Amber. – Dla naszych przyjaciół.
Matt zerknął na drogę, którą szli. Do wieży było już niedaleko. I nagle poczuł, że pocą
mu się ręce.
– Utknęliśmy tu! – panikowała Maja. – Jak wrócimy na Statek Życia? Jest o wiele za
duży, nie zdoła zbliżyć się do brzegu!
– Uspokój się – ofuknął ją Matt. – Pomyślimy o tym, kiedy przyjdzie czas.
Torszan westchnął.
– Teraz wiemy już, że nie jesteśmy tu mile widziani – stwierdził.
I każdy z nich się zastanawiał, co to może oznaczać.
21 Różne strategie
Czołgali się pomiędzy kolczastymi krzewami, pełzli po mokrej trawie, przygniatani do
ziemi przez gwałtowne powiewy wiatru, niewidoczni w ciemnościach tej bezksiężycowej nocy.
Matt, Tobias, Floyd i Tania posuwali się bezszelestnie, żeby dotrzeć na skraj klifu. Wieża
pojawiła się nieco w dole, na skalistym stoku. Miała co najmniej dwadzieścia metrów wysokości,
a przez osadzone w głębokich wykuszach okna widać było płomienie lamp.
Floyd wskazał palcem drewnianą chatkę z małą zagrodą, usadowioną u stóp wieży.
– Mają tu stajnię, a więc jeżdżą konno. Przynajmniej wiemy, że nie są Żarłokami!
– A za tym wzgórzem biegnie droga – dodał Tobias.
– Patrzcie! – krzyknęła trochę za głośno Tania.
Wyciągnęła rękę ku morzu – ktoś dawał sygnały świetlne ludziom z wieży.
– Porozumiewają się morsem?
– Być może – powiedział Matt. – Te statki zaatakowały nasz żaglowiec.
– I płyną za wzgórze – zauważył Tobias. – Musi tam być jakaś wioska albo baza.
Matt zaczął się cofać, chcąc wrócić do reszty grupy, ale Floyd go zatrzymał:
– Nie sprawdzimy, co jest w tej wieży?
– Nie, to zbyt ryzykowne.
– Ale nie tak, jak wejście do wrogiego miasta, kiedy nie wie się nawet, kogo tam się
spotka!
– Wejście do tej wieży byłoby aktem agresji, a w tak małej budowli w końcu by nas
zauważono. I mogłoby dojść do bezpośredniego starcia, a wtedy nie obeszłoby się bez rannych.
Mogłoby stać się coś jeszcze gorszego...
– Matt, ci ludzie spalili nasz statek! I prawdopodobnie zabili wszystkich naszych
przyjaciół, którzy byli na pokładzie!
– Właśnie, niczego nie jesteśmy pewni. Może źle interpretujemy to, co widzieliśmy. Chcę
najpierw iść i rozejrzeć się po tym miasteczku. Zamierzam sprawdzić, czy nasi przyjaciele trafili
tam jako jeńcy, zanim cokolwiek zrobimy.
Floyd pokręcił głową.
– Za dużo myślisz... Ale to ty tu podejmujesz decyzje.
Dołączyli do grupy i ruszyli w dalszą drogę. Kiedy dotarli do jej rozwidlenia, skręcili
w stronę wzgórza, za którym zniknęły dwie galery. Na tej jałowej ziemi nie rosło ani jedno
drzewo, tylko zwarte kępy zarośli, istne labirynty kolczastych krzewów, często suchych,
a pomiędzy nimi pożółkłe trawy i pasy ziemi. Wszędzie leżały potężne głazy, po których
Piotrusie szli niepewnie, chwytając się sierści swoich psów.
– Tu przynajmniej roślinność nie rozrosła się tak jak u nas – stwierdził Tobias. –
W przeciwnym razie teraz stałby tu mur kolców, od morza aż po szczyt.
– Może wcale nie było tu Burzy! – odezwała się Maja, w której głosie wyczuwało się
szczyptę nadziei.
– Nie łudź się – zgasił jej entuzjazm Floyd. – Po tym, co widzieliście, lepiej nie
spodziewać się niczego dobrego.
Przeszli dwa kilometry, zanim dotarli do niewielkiej skalistej przełęczy, za którą, w dole,
ujrzeli dziesiątki jasnych punktów nad brzegiem oceanu.
Z miejsca, gdzie stali, wyglądało to raczej na wieś niż na miasto, bo światła były skupione
na dość niewielkiej powierzchni. W porcie widać było za to dwie potężne sylwetki galer, których
pokłady oświetlono lampami i pochodniami na czas rozładunku.
Chen wyciągnął z torby lunetę, rozsunął ją i przytknął do oka. Tobias sięgnął po swoją
lornetkę.
– Widzę Archibalda i Klarę! – powiedział po chwili. – Właśnie schodzą na ląd.
– Tak, na galerach są członkowie naszej załogi – potwierdził Chen.
– Są tam wszyscy? – zapytał Floyd.
– Nie wiem, trudno powiedzieć. Na pewno większość. Masz, zobacz.
Chen podał mu lunetę.
– Nie wygląda mi to na przyjazne traktowanie – rzekł Tobias.
– Jak wyglądają ci z galer? – zapytał Matt. – To ludzie?
– Chyba tak. W czarnych zbrojach. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie widzę dwóch
identycznych zbroi. A ludzi jest dużo.
Tobias podał Mattowi lornetkę.
Dorośli brutalnie popychali jeńców, zmuszając ich do przejścia po nabrzeżu do wozów
z plandekami. Byli uzbrojeni w lance, miecze, a czasem nawet w łuki i kusze. Od Cyników
Malroncji dzielił ich ocean, a jednak bardzo ich przypominali, jakby ludzie, gdy tylko
pozbawiono ich norm starego świata, musieli tworzyć zbrojne grupy, przetapiać metal i wyrabiać
prostą broń, którą można było wykonać szybko i w dużych ilościach, żeby zapewnić sobie
elementarną ochronę przed zagrożeniami nowego świata.
– Czyli to na pewno Dojrzali? – zapytała Dorin.
– Nie, powiedziałbym raczej, że to Cynicy – poprawił ją Floyd. – Nie są w żadnej mierze
przyjaźni wobec Piotrusiów. Wręcz przeciwnie.
Matt obserwował zejście na ląd, dopóki wozy nie ruszyły przez miasteczko. Zatrzymały
się przed hangarami z blachy falistej, do których wprowadzono załogę żaglowca. Potem
zamknięto drzwi i wystawiono przed nimi wartowników w zbrojach.
– Przynajmniej wiemy, gdzie teraz są – powiedział, oddając Tobiasowi lornetkę.
Floyd zacisnął ręce.
– Idziemy ich uwolnić? – zapytał.
– Zgadza się. – Matt skinął głową. – Ale nie tak, jak to sobie wyobrażasz.
Kiedy byli już na obrzeżach miasteczka, Matt przysunął się do niosącego Amber Gusa.
– Amber, czy możesz wykorzystać przeobrażenie, równocześnie lewitując?
– Cudów nie zdziałam, ale jeżeli to coś prostego, to chyba tak.
– To dobrze. W takim razie pójdziemy we troje – ty, Toby i ja. Przyda nam się też pomoc
Mai, będzie tłumaczyła.
– Co zamierzasz zrobić? – zaniepokoił się Torszan.
– Negocjować.
Floyd aż podskoczył.
– Oszalałeś? Mamy nad nimi przewagę zaskoczenia! Nie spodziewają się ataku, trzeba to
wykorzystać!
– Nie chcę, żeby nasza pierwsza konfrontacja z dorosłymi Europejczykami była walką.
– To oni zaczęli!
– Nie znamy ich pobudek. To przemawia na ich korzyść. Być może się bali, nie wiedzą
przecież, kim jesteśmy. Chcę wszystko wyjaśnić.
– Rozniosą nas na strzępy! Nie podejmuj takiego ryzyka, Matt!
Chłopcy patrzyli sobie prosto w oczy, obaj równie zdeterminowani.
– Dopóki się nie dowiemy, kim są i czego chcą, nie ma mowy o walce – odparł pewny
siebie Matt. – Nie wywołam wojny z powodu nieporozumienia i braku informacji. Chcę z nimi
pomówić. Wszystko im wyjaśnić. Są dorośli, zrozumieją. Muszą zrozumieć.
– Przeceniasz naturę ludzką, jesteś naiwny – odparł wzgardliwie Floyd. – Rób, co chcesz,
to ty dowodzisz ekspedycją, ale moim zdaniem popełniasz błąd. Są Cynikami, takimi samymi jak
ci, z którymi walczyliśmy za czasów Malroncji. Ci ludzie stracili pamięć, boją się i słuchają
każdego tyrana, który ma dość sprytu, żeby skupić ich wokół siebie. Są niebezpieczni
i ograniczeni, bo postradali i rozum, i wspomnienia, a został im tylko strach. W dodatku poddano
ich indoktrynacji.
– Być może, ale na razie chcę wierzyć, że tak się nie stało. Musimy przynajmniej
spróbować.
Kiedy Matt zajął się umocowaniem pochwy miecza na plecach, Tobias podszedł do
Floyda.
– Nie miej mu tego za złe, zbyt wielu przyjaciół zginęło na jego oczach podczas wojny.
Gotów jest na wszystko, byle uniknąć przemocy – szepnął.
– Ja również, Tobias, ja również. Ale tym razem to zwykła głupota. Nie zdoła ich
przekonać. To Cynicy!
– Daj mu szansę, niech spróbuje, a jeżeli mu się nie uda... Będzie walczył, ale już
z czystym sumieniem.
– Tylko że wtedy stracimy szansę na uwolnienie naszych przyjaciół!
– Zaufaj mu.
Floyd bez przekonania skinął głową.
Matt wsiadł na grzbiet Kudłatej i pomógł jadącej za nim Mai, a Tobias dołączył do
niesionej przez Gusa Amber. Kiedy ruszali, Floyd położył rękę na cholewie buta Matta:
– Powodzenia. Uważajcie na siebie.
Matt skinął mu ręką. Potem oba psy pobiegły w stronę miasteczka.
Ta czwórka Piotrusiów miała się zdać na łaskę i niełaskę wroga.
Floyd obserwował ich do ostatniej chwili. Miał nadzieję, że Matt naprawdę wie, co robi.
Kiedy zniknęli, zwrócił się do tych, którzy zostali. Czekali na jego rozkazy.
– Matt ma swój plan, a ja swój. Dlatego ruszamy natychmiast, żeby zająć pozycje.
Torszan zmarszczył brwi:
– Czy to na pewno dobry pomysł? Mieliśmy czekać na nich tutaj.
– Matt jest niepoprawnym optymistą, ale ja trzeźwo patrzę na świat; nie wierzę, żeby to,
co zrobili Cynicy, było skutkiem nieporozumienia. Czeka nas ciężka noc. Uwierzcie mi, lepiej
uprzedzać bieg wydarzeń. Ruszamy, zbierajcie się!
Floyd poprawił zieloną pelerynę i czule pogładził po pysku swojego psa, Marmitę,
a potem sprowadził zwierzę z drogi między zarośla.
Inni jeszcze się wahali. Mogli pozostać posłuszni Mattowi i podzielając jego nadzieje na
pokojowe rozwiązanie problemu, czekać na miejscu albo przewidywać znacznie gorszy
scenariusz i iść za Floydem, wierząc, że uda im się ujść z życiem i nie trafić do niewoli.
Piotrusie i ChloroPiotrusiofile patrzyli na siebie niepewni.
Musieli dokonać wyboru.
22 Moce
Zanim dwa olbrzymie psy przebiegły trzydzieści metrów wiodącą przez miasteczko
drogą, pojawiło się przed nimi dwóch wartowników w zbrojach i z lancami.
Pierwszy rzucił rozkaz w języku, którego Matt nie rozumiał.
– Kazał nam się zatrzymać – przetłumaczyła natychmiast Maja.
Czwórka Piotrusiów naciągnęła kaptury, toteż ich twarze były niewidoczne.
– Maju, powiedz im: przychodzimy w pokoju – rzucił wciąż pewny siebie Matt. –
Prowadźcie nas do tego, kto rządzi miasteczkiem.
Drugi strażnik, najwyraźniej wystraszony widokiem tak dużych psów, odpowiedział.
– Chce, żebyśmy zsiedli – powtórzyła Maja.
Pierwszy dodał coś bardzo agresywnym tonem.
– Żąda, żebyśmy rzucili broń – przekazała Maja.
– Niczego nie rzucimy. Zabierzcie nas do dowódcy.
Ledwie Maja zdążyła przetłumaczyć słowa Matta, a strażnik zaczął gniewnie krzyczeć,
jednak słowa zamarły mu w gardle, gdy Kudłata odwróciła ku niemu wielki łeb i unosząc chrapy,
odsłoniła potężne kły, głucho warcząc.
Wartownik cofnął się o dwa kroki, a lanca zadrżała mu w dłoni.
– Nie zamierzamy robić wam nic złego – podjął Matt – ale przestańcie nam rozkazywać.
Przyszliśmy tu, żeby rozpocząć rozmowy, więc teraz prowadźcie nas do dowódcy. Pozwólcie,
żeby to on podjął właściwą decyzję.
Strażnicy patrzyli na siebie niezdecydowani. Kudłata nie odrywała od nich oczu.
Jeden z żołnierzy skinął głową, a wtedy drugi natychmiast go poparł.
– Jeźdźcie za nami – przetłumaczyła Maja.
– To francuski? – zapytał Tobias.
– Tak, Randy miał rację, jesteśmy we Francji. Prawdopodobnie w Bretanii, tak jak
sądziliśmy.
Dojechali główną ulicą do rynku, a tam weszli do kamiennego, zrujnowanego budynku,
który kiedyś pełnił zapewne funkcję merostwa. Czworo Piotrusiów zsiadło z psów i poszło za
wartownikami. Psy musiały pochylić łby, żeby zmieścić się w drzwiach.
Wszędzie ustawione były grube świece. Strażnicy poprowadzili nastolatków na pierwsze
piętro, gdzie panowało duże poruszenie.
Stanąwszy w progu dużej sali, Matt usłyszał niski męski głos. Maja przetłumaczyła mu na
ucho to, co mówił gospodarz i co odpowiadał mu ktoś inny.
– A cóż to, same dzieci? I żadnego dorosłego, jesteście pewni?
– Absolutnie pewni, maestrze. Same podrostki. Dziesiątka zginęła podczas szturmu.
Zostało ich około czterdzieściorga.
– To uciekinierzy z kopalni?
– Wykluczone. Wszyscy są w dobrej formie. I coś jeszcze, maestrze. Oni... użyli swoich
mocy, żeby się bronić.
– Pasożyty! Jak śmieli! Wbrew Zakazowi?
Na widok dwóch strażników wchodzących do sali obaj ucichli. Zanim strażnicy zdążyli
złożyć meldunek, Matt wszedł za nimi, na znak pokoju wyciągając przed siebie rękę.
– Sądzę, że jesteśmy wam winni pewne wyjaśnienie – tłumaczyła jego słowa Maja.
Sześciu mężczyzn w zbrojach błyskawicznie się odwróciło, zanim siódmy, ubrany
w szeroką lnianą tunikę, z zaciekawieniem przechylił głowę. Miał około czterdziestki, rzadkie
włosy, głęboki dołek w brodzie i uderzająco surowe spojrzenie. Nie było w nim nawet odrobiny
łagodności czy beztroski.
Kiedy pojawiła się ostatnia dwójka Piotrusiów wraz z olbrzymimi psami, nie okazał
żadnych emocji, podczas gdy jego ludzie się cofali.
– Przybyliśmy z bardzo daleka, żeby z wami porozmawiać – ciągnął Matt.
Maja zaczęła tłumaczyć, ale mężczyzna uniósł rękę, żeby ją uciszyć.
– Mówię w języku z Wielkiej Wyspy – oznajmił sucho.
– To uprości nam rozmowę.
– Kim jesteście?
– Nazywam się Matt Carter, a to moi przyjaciele, Amber, Tobias i Maja. Przypłynęliśmy
ze Stanów Zjednoczonych.
Tym razem mężczyzna zmarszczył brwi.
– Nie znam. Czy to jakieś królestwo podporządkowane Wielkiej Wyspie? Leży na
północy? Uciekliście stamtąd?
Matt nie próbował wyjaśniać tego nieporozumienia. Domyślał się, że ten człowiek, jak
większość dorosłych, po Burzy utracił pamięć. Był przekonany, że Wielka Wyspa na północy to
Wielka Brytania.
– Nie. Przybyliśmy, żeby zaoferować wam pomoc i prosić o wasze wsparcie.
Mężczyzna ze zdumienia szeroko otworzył oczy i zwrócił się do kompanów, żeby
przetłumaczyć im słowa chłopaka. Wszyscy zareagowali śmiechem, nie wierząc własnym uszom.
– Jesteście wyjątkowo bezczelni – odparł po chwili mężczyzna w lnianej tunice.
– Nie chciałem okazać braku szacunku, proszę wybaczyć, jeżeli naruszam panujące tu
zasady, ale przybyliśmy z daleka i nie znamy waszych obyczajów.
– Naszych obyczajów? O ile mi wiadomo, na Wielkiej Wyspie panują identyczne! Przede
wszystkim chłopak w twoim wieku nigdy nie zwraca się do dorosłego, nie spuściwszy przedtem
głowy. I czeka, aż pozwolą mu się odezwać!
Matt zacisnął zęby, powstrzymując się od wybuchu.
– Tam, skąd przybywamy, dorośli i najmłodsi żyją wspólnie albo przynajmniej w pokoju.
Mężczyzna podszedł do Matta. Przewyższał go o głowę.
– Jakże smutny jest ten twój świat – powiedział, wcale nie żartując.
Skinął ręką i natychmiast zbliżyło się do niego dwóch żołnierzy.
– Czyżbyś wszystko zapomniał? – zapytał. – Nie pamiętasz, że młodym nie wolno nosić
broni?
Dwaj żołnierze podeszli do Matta od tyłu, żeby zabrać mu miecz.
Matt wykonał błyskawiczny zwrot, unosząc ręce, by ich powstrzymać, i rzucił tonem
przestrogi:
– Nie dotykajcie mnie! Przybyłem w pokoju, ale nie pozwolę wam niczego sobie odebrać.
Matt odpiął pas i zsunął go, żeby położyć miecz na posadzce, u swoich stóp.
– Może to was uspokoi – powiedział.
– Nie rozumiem, czego chcesz... – rzekł mężczyzna w tunice. – Uciekacie, a potem sami
do nas przychodzicie? Czy ludzie na Wielkiej Wyspie są tacy straszni, że wolicie nasze kopalnie
i pola od tamtejszych?
– Nie przybyliśmy z północy – tłumaczył Matt. – Pochodzimy z daleka, z zachodu.
I chcemy was uprzedzić: nadciąga straszliwe zagrożenie. Wkrótce dotknie także was, a jeżeli
wzajemnie sobie nie pomożemy, wszystkich nas czeka rychła śmierć.
Mężczyzna pokręcił głową, wyraźnie rozczarowany taką reakcją, i powiedział coś po
francusku. Maja od razu przetłumaczyła to Mattowi:
– Mówi, że jesteś szalony. Że jesteśmy bandą wariatów.
Matt zbliżył się do mężczyzny:
– Powiedziałem prawdę. Musicie mi uwierzyć!
Znudzony mężczyzna przywołał wartowników.
Matt rzucił się na pierwszego, zanim ten zdążył dobyć miecza, i używając przeobrażenia
siły, przytrzymał jego rękę na pochwie, a drugą ręką wymierzył mu potężny cios w szczękę.
Wartownik padł na dywan.
Drugi zdołał tylko unieść miecz, zanim Matt chwycił go za plastron, uniósł i rzucił pod
ścianę. Mury zadrżały, myśliwskie trofea posypały się na podłogę, a wszyscy dorośli zamarli,
zdumieni siłą tego nastolatka.
Mężczyzna w tunice w końcu okazał nie tylko zainteresowanie, ale wręcz fascynację
nieznajomym chłopakiem.
– Twoja siła jest niezwykła – powiedział doskonałą angielszczyzną. – Chcę ją mieć!
Wyciągnął rękę w stronę Matta, który szybko podniósł z ziemi miecz i odskoczył.
– Mogę wam pomóc, jeżeli nam zaufacie – powtórzył Matt.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Sam wezmę sobie to, czego chcę. Zapomniałeś, kim
jesteś? Dzieckiem!
Do Matta podbiegli trzej żołnierze. Skierowali ostrza broni w jego stronę.
I nagle odbili się od niewidzialnej powierzchni, jakiegoś szklanego muru. Osunęli się
z rozbitymi nosami i połamanymi nadgarstkami. Kątem oka Matt zauważył, że Amber opuszcza
dłoń.
Mężczyzna podszedł do Matta i zanim ten zdążył zareagować, uniósł miecz i przytknął
jego ostrze do szyi chłopaka, który nie mógł pojąć, jak to się stało.
– Poddajcie się, nie jesteście w stanie z nami walczyć.
Mężczyzna poruszał palcami w powietrzu i operował mieczem na odległość, jakby robiła
to Amber.
Trzej pozostali żołnierze szykowali się do ataku na chłopaka. Tobias uniósł łuk i w ciągu
dwóch sekund wypuścił trzy strzały, które wbiły się w buty przeciwników, przykuwając ich do
parkietu i powodując straszliwy ból.
Ostrze miecza odchyliło się w powietrzu w tył, nabrało rozmachu i już miało podciąć
Mattowi gardło.
Stal zatrzymała się o centymetr od skóry chłopaka.
Matt wyczuwał wokół siebie energię, jakby elektryczność statyczną, która wypełniała
powietrze. Włos zjeżył mu się na głowie. Ubranie strzelało, naelektryzowane.
Ubrany w lnianą tunikę mężczyzna cofnął się o krok, zbity z tropu.
– Które to? – wybełkotał.
Dotąd na jego drodze nie stawał nikt obdarzony przeobrażeniem podobnym do jego
mocy, a tym bardziej – silniejszym.
Matt wykorzystał tę chwilę osłupienia, żeby błyskawicznie odskoczyć w bok i chwycić
rękojeść swego miecza. Potem, używając przeobrażenia siły do zakończenia tej męczącej
sytuacji, zakręcił młynek i wymierzył ostrze w oko mężczyzny.
Ten lekko się cofnął, niemal wpadając na kominek, który odcinał mu drogę ucieczki.
Matt był tuż obok, groźny i uzbrojony.
– Próbowałem dyplomacji – powiedział z wściekłością. – Ale skoro trzeba użyć siły, żeby
zmusić pana do wysłuchania nas, to niech i tak będzie. Kto rządzi na tej ziemi?
Mężczyzna wydawał się zdezorientowany, z jego oczu wyzierał strach. Szukał
wyjaśnienia tego, co zaszło, liczył, że skądś nadejdzie pomoc.
– Jak to robicie? – zapytał spanikowany. – Jak to możliwe, że macie tak potężne moce?
– Odpowiedz na moje pytanie! – warknął Matt, zbliżając ostrze miecza do brody
mężczyzny.
– To Oz, Oz!
– Jaki Oz? – zapytał Tobias. – To jego imię?
– Oz jest imperatorem Wszechlądów Zachodu – wyjaśnił mężczyzna.
– Gdzie mieszka? – zapytał Matt.
– W swojej posiadłości, w Zamku Kości na Wielkiej Wyspie.
– A kto włada miastem Paryż?
– Nigdy nie słyszałem o takim mieście.
Zniecierpliwiony Matt przycisnął ostrze do ciała mężczyzny i ujrzał na jego brodzie
kroplę krwi.
– Przysięgam! Nie znam takiego miejsca!
– To wielkie miasto z wieżą Eiffla! Ogromną, szpiczastą, żelazną wieżą! Mówią tam
twoim językiem.
– Wieża-Szkielet! Masz na myśli Wieżę-Szkielet! Wznosi się w Białym Mieście! Na
wschód stąd! To miasto energii światła!
Matt zerknął na przyjaciół. Energia światła... Jądro Ziemi!
– A kto włada Białym Miastem?
– Maester taki jak ja, ale bardzo potężny; to krewny imperatora Oza. Nazywa się
Luganoff. Maester Luganoff. Okrutny człowiek.
– W całym tym imperium naprawdę nie ma ani jednego wolnego dziecka?
– Wy... naprawdę niczego nie pamiętacie? Wszystko zapomnieliście?
– Odpowiadaj na pytania! – zdenerwował się Matt i znów mocniej przycisnął miecz.
Krew spływała po brodzie maestra niczym szkarłatna łza.
– Jesteście naszymi niewolnikami! – przypomniał maester. – Nie macie żadnych praw!
Ale obiecuję, że jeżeli natychmiast przerwiecie te idiotyzmy, pozwolę wam odejść, puszczę
wszystko w niepamięć, udam, że niczego nie widziałem. Możecie wrócić za morze, na Wielką
Wyspę. Z mojej strony nic wam nie grozi!
– Schwytaliście naszych przyjaciół z żaglowca, który spaliliście dziś w nocy. Chcę, żeby
zostali uwolnieni.
– Przecież to zbiegli niewolnicy, nie mają prawa swobodnie się poruszać! W dzień nie
przejdziecie ani kroku w tak licznej grupie, zostaniecie natychmiast zauważeni! Wyjedźcie stąd
we czworo, póki to jeszcze możliwe, i zapomnijcie o kolegach. Dla nich nie ma już nadziei.
– Nie będziesz nam mówił, co mamy robić, zwłaszcza teraz, kiedy twoje życie wisi na
włosku. Przed chwilą użyłeś przeobrażenia telekinezy. Jak to zrobiłeś?
– Mojej mocy? Głupie pytanie... wypiłem eliksir młodości, to proste. Wszyscy wojownicy
go piją.
– Chcesz przez to powiedzieć, że wszyscy dorośli mają takie moce jak ty?
– Oczywiście.
Matt zacisnął usta. Jeżeli wszyscy Cynicy w Europie mieli swoje przeobrażenia, to ta
podróż będzie znacznie trudniejsza, niż oczekiwał.
Nagle usłyszał dobiegające z zewnątrz krzyki. Wiele krzyków. Uderzono na alarm. Potem
rozpętał się bitewny zgiełk. Toczyła się walka.
Tobias podbiegł do okna.
– To chyba zza tego najdalszego budynku.
– Zza hangaru, w którym uwięziono Piotrusiów! – odparła Amber.
– Obawiam się, że to Floyd – dodał Tobias. – Nigdy nie umiał słuchać rozkazów.
Matt, wciąż trzymając miecz przy twarzy Cynika, wyjrzał przez okno. Zobaczył, jak
niebo rozświetla się na krótką chwilę, i zrozumiał, że ktoś rzucił błyskawicę. Tę sztukę
opanowali ChloroPiotrusiofile.
– Jeżeli zaatakował wartowników z hangaru, nie biorąc pod uwagę, że mają swoje
przeobrażenia, może dojść do rzezi! – rzucił gniewnie Matt.
Chwycił maestra miasteczka za ramię.
– Prowadź nas tam.
I pchnął go przodem.
23 Szansa na przymierze...
Jeden z żołnierzy miotał płomieniami z palców, a drugi ciskał błyskawicami w grupkę
dowodzoną przez Floyda.
Piotrusie przyczaili się na razie za kamiennym murkiem i zaciskali zęby przy każdym
kolejnym wystrzale. Pocili się nie tylko od gorąca, które biło od płomieni, ale także ze strachu.
Spodziewali się, że nie natrafią na większy opór, ponieważ strażników była tu zaledwie garstka,
a Floyd liczył, że uda mu się wziąć ich z zaskoczenia i osiągnąć cel bez walki. Tymczasem to
jego czekało zaskoczenie – Cynicy odpowiedzieli, wykorzystując swoje przeobrażenie
waleczności.
Floyd użył zdolności wydłużania ręki, żeby zepchnąć Randy’ego z toru lotu pierwszej
smugi płomieni, zanim się wycofali.
Strażnicy byli coraz bliżej, a ponieważ zdążyli uderzyć na alarm, nadbiegali wciąż nowi
żołnierze. Floyd musiał spojrzeć prawdzie w oczy – on i jego przyjaciel byli osaczeni.
Tania poderwała się na krótką chwilę, żeby wypuścić strzałę, którą ugodziła stojącego
najbliżej żołnierza w nogę. Mężczyzna upadł z krzykiem, ale już po chwili ktoś inny celnie
odpowiedział na jej atak i nastolatka ledwie zdążyła przeturlać się po ziemi, uciekając przed
snopem ognia. Końcówki jej włosów zaczynały się palić.
Ti’an błyskawicznie wciągnął ją za murek.
– Mało brakowało – powiedział.
Tania pokiwała głową, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Jeszcze długo strach ściskał ją
za gardło. Widziała, jak płomienie buchnęły w jej stronę, i już sobie wyobrażała, jak kona, płonąc
żywcem.
Potem wychylił się Elliot. Zanim koledzy zdążyli go powstrzymać, zwrócił oczy na
strażnika, który zamierzał go zaatakować. Cynik wyciągnął rękę w stronę jasnowłosego chłopca,
żeby oddać strzał i porazić go prądem.
Ich spojrzenia się spotkały.
Na czubkach palców Cynika pojawiły się już niebieskie łuki.
Czarne źrenice Elliota przeniknęły jego umysł.
Elliot zacisnął uniesione pięści i wtedy powieki mężczyzny nagle opadły, a on sam osunął
się jak nieprzytomny. Elliot schował się za murkiem.
Floyd, który widział całą tę scenę, trącił chłopaka łokciem.
– Niesamowite! Jak to zrobiłeś?
– To moje przeobrażenie – wyznał Elliot, w którego głosie nie wyczuwało się
zadowolenia. – Mogę uśpić, kogo chcę, jeśli tylko spojrzę mu w oczy.
– I mógłbyś wszystkich ich tak załatwić?
– Niestety! Nie mogę powtarzać tego zbyt często, bo to wyczerpujące. A poza tym nie
wszyscy poddają się mojej mocy. Ale jeżeli będziecie mnie kryć, za minutę czy dwie mogę uśpić
następnego.
– Nie mamy ani minuty! – mruknął Torszan.
Dwie błyskawice uderzyły z hukiem w mur. Odłamki wapienia poleciały w powietrze,
a Piotrusie odruchowo wcisnęli głowy w ramiona.
– Floyd! – krzyknął Randy. – Długo tak nie wytrzymamy! Musimy się poddać!
– Gdzie Chen? – zaniepokoiła się Tania, zauważając jego nieobecność. – Nie ma go
z nami!
– Widziałam, jak wskakiwał na ścianę hangaru, kiedy nas zaatakowali – powiedziała
Dorin.
Zanim skończyła, usłyszeli stukanie butów ludzi, którzy biegli w ich stronę. To był już
cały oddział.
– Jesteśmy w opałach – wyjęczał Randy.
Floyd odważył się wyjrzeć.
Dwunastu żołnierzy spieszyło na odsiecz kolegom.
Floyd uderzył pięścią w ziemię. Był wściekły.
Wiedział, że jeżeli się teraz nie poddadzą, tamci ich rozniosą.
I to on musiał podjąć decyzję. Tak jak przedtem wpakował kolegów w kłopoty.
Floyd podniósł ręce i wolno wstawał, żeby wyjść zza muru.
– Poddajemy się – krzyknął. – Nie strzelajcie!
Już stał, kiedy zobaczył przed sobą Cynika, tego, który miotał płomieniami. Twarz
mężczyzny wykrzywiła się w okrutnym uśmiechu. Wyciągnął palec, jakby wskazywał Floyda.
Ale nie to chciał zrobić.
Chciał spalić go na węgiel.
Palec lekko się wykrzywił, na jego czubku pojawił się czerwony błysk, jakby pod skórą
zapłonął ogień.
Floyd nie zdążył nawet drgnąć.
Płomienie buchnęły jak gejzer.
A mężczyzna wzbił się w górę, co zmieniło trajektorię jego strzału. Wzniósł się o kilka
metrów, struga ognia kreśliła krwiste arabeski na niebie, by w końcu uderzyć tuż pod stopami
skamieniałego Floyda.
Dwaj kompani Cynika odwrócili się, widząc, że skądś nadciąga nowe zagrożenie. Obaj
padli jak rażeni gromem – strzały trafiły ich w samo serce. Tobias i Amber pojawili się nagle
w blasku pochodni. Jechali na grzbiecie Gusa.
Czwarty Cynik zamierzał cisnąć kulą ognia, gdy strzała wbiła się między jego łopatki.
Chen strzelał z kuszy, wisząc dzięki swojemu przeobrażeniu na dachu hangaru.
Żołnierze, którzy nadciągali z pomocą, dobywali mieczy, wymachiwali toporami
i maczugami, starając się zorientować, gdzie czai się zagrożenie. I wtedy staranowała ich Kudłata
– kula rozmiarów konia. Kilku wyleciało w górę.
Inni ledwie zdążyli zrozumieć, co ich spotkało, gdy Kudłata stanęła nad nimi, obnażając
groźne kły. Z jej gardzieli dobywał się pomruk głośny jak grzmot.
Cynicy zamarli, nie wiedząc, co począć wobec takiego przeciwnika. Ale niczego nie
zdążyli wymyśleć.
Przed hangarem rozbrzmiał silny, dźwięczny głos Matta:
– Rzućcie broń! Rzućcie broń albo wasz maester drogo zapłaci za ten opór!
Pojawił się w blasku pochodni, trzymając przed sobą mężczyznę w lnianej tunice. Ostrze
miecza dotykało gardła zakładnika.
Cynicy przez moment patrzyli jeden na drugiego, wahając się, czy rzucić broń, czy
zaatakować. Widać było, że są wstrząśnięci – jeszcze nigdy nastolatkowie nie okazali się tak
odważni, zuchwali, dobrze zorganizowani.
Dzieci jeszcze nigdy się nie zbuntowały.
– Otwórzcie drzwi hangaru! – rozkazał władczym tonem Matt.
Mężczyźni wciąż nie byli pewni, czy go słuchać. Spoglądali na siebie, jakby mieli
nadzieję, że to tylko zły sen.
– Róbcie, co każe! – wrzasnął maester.
Stopniowo z budynku zaczęli wychodzić uwięzieni Piotrusie i ChloroPiotrusiofile. Byli
zdezorientowani. Floyd natychmiast podbiegł do nich i wskazywał drogę, podobnie postąpili ci,
którymi dowodził. Torszan i Ti’an wspięli się na murek, żeby obserwować Cyników i zapobiec
wszelkim próbom odzyskania kontroli nad sytuacją.
Kiedy wszyscy już wyszli, Matt rozkazał wprowadzić do hangaru Cyników, a Tobias
zamknął drzwi, zakładając solidne łańcuchy i kłódki.
– Gdzie są dzieci, które trzymacie w miasteczku? – zapytał maestra Matt.
– Prawie ich tu nie ma, większość zabrano do kopalni żelaza – wyznał mężczyzna.
– A gdzie są? – nalegał Matt, przystawiając mu ostrze do gardła.
– Zaraz wam pokażę!
Przeszli przez część miasteczka. Światła w oknach paliły się od ogłoszenia alarmu,
a Cynicy z przerażeniem patrzyli na tę gromadę nastolatków, nie rozumiejąc, co się stało.
Niektórzy stawali w progu, ale widząc, że ta horda dzieciaków jest uzbrojona, szybko się cofali
i dokładnie zamykali drzwi.
Maester poprowadził ich do stodoły, w której spało około dziesięciorga dzieci – chłopców
i dziewczynek w wieku od ośmiu do piętnastu lat.
Tobias, Amber i Tania wyprowadzili ich i starali się uspokajać, ale dzieci nie rozumiały,
co się dzieje. Bały się, zwłaszcza maestra, od którego nie odrywały oczu.
– Zapłacicie za to wszystko – mruknął mężczyzna, zwracając się do Matta.
– Przyszedłem tu z pokojowymi zamiarami, wyciągnąłem do was rękę, proszę o tym
pamiętać. To wy na nas napadliście.
– Chłopcze, jesteście niewolnikami, a niewolnicy nie wydają rozkazów swoim panom.
– Czasy się zmieniły, maestrze. Powinien pan to sobie uświadomić, bo wkrótce będzie za
późno. Teraz, kiedy tu sobie rozmawiamy, z północy nadciąga śmierć. I już niedługo was także
dopadnie.
Matt poprowadził Piotrusiów na nabrzeże, a czterej pełniący tam wartę żołnierze nie byli
w stanie przeciwstawić się tak licznej grupie. Cofnęli się na widok kilkudziesięciorga dzieci pod
wodzą tuzina uzbrojonych.
Piotrusie weszli na pokład galery i przygotowali ją do wyjścia w morze. Kiedy wszystko
było już zrobione, Matt wypuścił maestra, wciąż trzymając wyciągnięty w jego stronę miecz.
– Niech pan nie zapomina, że moja propozycja była pokojowa. Odpowiedzieliśmy siłą na
przemoc, której wobec nas użyliście. Wciąż jeszcze możemy zostać sprzymierzeńcami. Niech
pan rozgłosi informacje, które przekazałem. Nie przepłynęliśmy oceanu, żeby wypowiedzieć
wam wojnę. Musimy sobie wzajemnie pomóc.
W spojrzeniu maestra coś się zmieniło. Matt zrozumiał, że ten człowiek dopiero teraz
dopuścił do siebie myśl, że być może nie stoi przed nim banda szalonych dzieciaków, ale
prawdziwi podróżnicy. I Matt odzyskał nadzieję.
Może z czasem zawarcie przymierza z Cynikami z Europy stanie się możliwe.
Pozostawało mieć nadzieję, że to pierwsze spotkanie okaże się najtrudniejsze. Trzeba było zaufać
temu człowiekowi. Uwierzyć, że jest zdolny działać dla dobra wszystkich, że także pragnie
pokoju. I że jest inteligentny.
Matt wciągnął mostek i galera zaczęła wolno oddalać się od brzegu.
– Jesteśmy sobie wzajemnie potrzebni! – krzyknął.
I galera wypłynęła w morze.
Maester przez kilka minut nie ruszał się z miejsca, pogrążony w zadumie.
Po chwili podszedł do niego jeden z wartowników.
– Maestrze, oni nawet nie dokonali abordażu na nasz drugi statek! Czy życzy pan sobie,
żebym ściągnął załogę? Możemy ruszyć w pościg za nimi! Nie potrafią manewrować tak dobrze
jak my.
– Nie ma potrzeby.
– Ależ oni...
– Powiedziałem: nie. Oni wrócą, tu albo gdzie indziej, ale wrócą. Te dzieci nie uciekają.
Nie mam pojęcia, co nimi kieruje, ale są głęboko przekonane, że robią to, co należy. Wkrótce
znów pojawią się na naszych ziemiach. Nie będziemy musieli długo na nie czekać. Powiadomię
o wszystkim maestra z Cytadeli. Wezwij posłańców, chcę, żeby wyruszyli jeszcze tej nocy.
Drugi żołnierz podszedł do niego, skłaniając głowę.
– Jeden z dzieciaków upuścił to przed chwilą, kiedy wchodzili na pokład – powiedział,
podając swemu panu kamień.
Wokół owinięta była kartka. Ktoś zrobił to w pośpiechu, mocując ją gumką.
Maester rozwinął kartkę i ujrzał niezdarne pismo, słowa w pośpiechu rzucane na papier.
Kiedy podniósł głowę, na jego twarzy malował się spokój. Wyglądał, jakby poznał ważną
tajemnicę. Galera oddaliła się na tyle, że widać było już tylko światełka lamp.
– Wszystko w porządku, maestrze?
– Okazuje się, że te dzieci najpewniej mówiły prawdę.
– Chce pan powiedzieć... że faktycznie przypłynęły zza oceanu?
– Być może. Chyba jednak nie wszyscy wśród nich podzielają ich poglądy. Mamy w tej
grupie sojusznika. Każ osiodłać mojego konia, jadę do Białego Miasta.
– Sam, maestrze?
– Coś się szykuje. To poważne sprawy. Popełniłem błąd, nie doceniając tych dzieciaków.
Wyruszę przed świtem. Muszę złożyć wizytę Luganoffowi.
– Tak jest, maestrze.
– A gdyby dotarła tu jakakolwiek wiadomość od naszego nowego przyjaciela,
natychmiast mnie o tym poinformuj! Wyślij gołębie pocztowe, żeby nie tracić czasu. Intuicja mi
podpowiada, że musimy działać szybko.
Żołnierz cofnął się o krok i skłonił głowę.
Determinacja maestra bardzo go zaniepokoiła.
24 Złowróżbne niebo
Ledwie się rozwidniało, kiedy wartownik z galery krzyknął, obwieszczając, że widzi już
Statek Życia. W bezksiężycową noc nie mogli odnaleźć macierzystej jednostki, toteż rzucili
kotwicę, czekając na wschód słońca.
Kiedy wreszcie zbliżyli się do burty Statku Życia, cała załoga oraz Archibald i Klara,
wciąż jeszcze zestresowani po tej ciężkiej, pełnej grozy nocy, przeszli na pokład, podobnie jak
dziesięcioro Europejczyków – przerażonych i zagubionych.
Najstarszy z nich, mniej więcej piętnastoletni szatyn o nastroszonych włosach i okrągłej
twarzy, podszedł do Matta.
– Ty jesteś tu dowódcą? – zapytał z silnym francuskim akcentem.
– Mówisz po angielsku! Świetnie, będziesz mógł nam pomóc porozumiewać się z twoimi
przyjaciółmi.
– Należycie do rebeliantów?
– Do jakich rebeliantów?
Chłopak spojrzał na niego, marszcząc brwi.
– Czyli to, co mówiliście nam na statku, to prawda? Rzeczywiście pochodzicie z daleka?
– Tak.
– I wyzwolicie cały kraj?
Matt nie wiedział, co mu powiedzieć. Zaczął się jąkać.
– My... To znaczy... Musimy za wszelką cenę dotrzeć do Paryża. To dość skomplikowana
historia...
– Chcecie wrócić na ląd? Dlaczego nie odpłyniecie do siebie? Ten kraj jest bardzo
niebezpieczny! Wszędzie są dorośli!
– Nie możemy wrócić. Nasz kraj jest zagrożony. Prawdę mówiąc, zagrożenie zawisło nad
całym światem.
– Ale dorośli są jeszcze groźniejsi.
– Nie sądzę.
– Bo nie wiesz, do czego są zdolni – odparł ponuro chłopiec.
– Tak czy inaczej nie mamy wyboru. Muszę tam wrócić. Popłyniemy wzdłuż wybrzeży,
tak daleko, jak się da, a kiedy znajdziemy się najbliżej Białego Miasta, zejdziemy na ląd
i ruszymy w drogę. Będzie nam potrzebny przewodnik. Czy któreś z was może nam
towarzyszyć?
Chłopiec wolno pokręcił głową. Był bardzo smutny.
– Nie wiecie, co robicie. Ludzie są okrutni. Nikt nie zgodzi się tam wrócić. Nikt.
A potem chłopiec odszedł do swoich kolegów.
Amber oparła dłoń na ramieniu Matta.
– Nie zdołasz ich przekonać – powiedziała. – Nie wiedzą przecież, co przeżyliśmy.
– Oni najwyraźniej to samo myślą o nas.
– Ale my znamy Cyników, a oni nigdy nie zetknęli się z Entropią. Dajmy im spokój.
– Kiedy chcesz wyruszyć? – zapytał Torszan.
– W południe. Ograniczymy załogę do minimum. Nie możemy tracić więcej czasu.
– Zajmę się przygotowaniami, załadunkiem prowiantu.
Podszedł do nich Floyd, który od pewnego czasu stał za Mattem.
– Dziękuję za to, co zrobiłeś dziś w nocy – powiedział zakłopotany.
– Nie ma o czym mówić.
– Przepraszam.
– Nie musisz. Zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne, tak samo jak ja. I obaj się myliliśmy.
Najważniejsze, że nikt nie został ranny.
– Tania i ja otarliśmy się o śmierć. Mogło nas już tu nie być.
Matt uśmiechnął się do niego.
– Nie myśl już o tym. Zrobiłeś to, co podpowiadała ci intuicja. Następnym razem obaj
lepiej wszystko przemyślimy przed podjęciem decyzji.
Floyd pokiwał głową, ale Matt wyczytał z jego oczu powątpiewanie.
– Idziesz z nami? – zapytał.
– Oczywiście.
– Nie musisz.
– Wiem. Ale jednak pójdę. Nie zostawię was.
Matt położył mu rękę na ramieniu. Floyd był odważnym chłopakiem, jego gorący
temperament i doświadczenie były im bardzo potrzebne w drodze do Paryża, Matt zdawał sobie
z tego sprawę.
W południe galera była gotowa do rejsu.
Matt pożegnał się z Klarą i Archibaldem. Tym razem lepiej było płynąć bez nich. Cynicy
niestety dowiedli, że nie przyszła jeszcze pora na dyplomację. Trzeba było cierpliwie czekać, aż
sytuacja dojrzeje do poważnych rozmów. Matt potrzebował dyskretnego oddziału, który mógłby
przejść przez terytorium dorosłych niepostrzeżenie i dotrzeć do Paryża w jak najkrótszym czasie,
żeby przejąć Jądro Ziemi. Był przekonany, że po wypełnieniu tej misji, kiedy Entropia zapuka do
drzwi świata Cyników, dorośli radykalnie zmienią stanowisko i w zupełnie naturalny sposób
nastanie czas pokoju. Przymierze Trojga postanowiło w tej chwili liczyć wyłącznie na siebie.
Właśnie mieli wciągnąć mostek, kiedy ciemnowłosy chłopak o okrągłej twarzy wbiegł na
pokład.
– Co robisz? – zdziwił się Tobias.
– Idę z wami.
– Wiesz, że tam wracamy?
– Tak. I dlatego będzie wam potrzebny taki gość jak ja, dobrze znający region – oznajmił
w śpiewnej angielszczyźnie.
– Jesteś tego pewien? – zapytał Matt. – To nie będzie łatwa wyprawa.
Chłopak wzruszył ramionami.
– A co stanie się z takimi niewolnikami jak ja, jeżeli nikt tego nie zrobi?
Tobias i Matt spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
– Witamy na pokładzie – powiedział Matt.
– I tak zawsze chciałem przyłączyć się do rebeliantów.
– Powiedz nam coś o tej rebelii – poprosił Tobias.
– To chłopaki i dziewczyny tak jak wy, odrzucający władzę imperium.
– Jest ich wielu?
– Nie mam pojęcia. Prawdę mówiąc, nigdy ich nie widziałem. Wiem o nich tylko
z pogłosek.
– Są w Białym Mieście? – zapytał Matt.
– Nie wiem. Słyszałem, że mieszkają w fortecy w głębi lasu, daleko na wschodzie. Tylko
tyle do mnie dotarło. I wiem, że urządzają wypady, żeby atakować imperium. To wszystko.
– A jak można się z nimi skontaktować? – wtrącił się Tobias, w którym te informacje
wzbudziły nadzieję.
– No cóż...
– Nie wiadomo, czy oni naprawdę istnieją. W okresach prześladowań krążą
najdziwaczniejsze pogłoski, a najłatwiej szerzą się te, które dają nadzieję.
Chłopak pociągnął nosem i wzruszył ramionami.
– Ja wierzę w rebelię – powiedział. – A tak przy okazji, mam na imię Leo.
Wyciągnął do nich rękę i w ten sposób przypieczętował przymierze z nowymi
przyjaciółmi.
Żaden z nich nie zauważył dziwnego ptaka, który krążył kilka metrów nad galerą.
Był to czarny ptak o piórach pokrytych zaschniętą smołą. Jego ślepia były nieruchome,
niczym dwie czarne dziury.
Martwy ptak unosił się nad nimi jak satelita szpiegowski.
Wczesnym popołudniem Matt zasnął na pokładzie, oparty o Kudłatą, która zwinęła się
w kłębek tuż przy stercie lin. Słońce rozdarło chmury i ich ogrzewało. Większość Piotrusiów,
którzy uczestniczyli w nocnej wyprawie, także drzemała, wykorzystując chwilę spokoju.
Wszyscy zdawali sobie sprawę, że już wkrótce sen stanie się luksusem, o który będzie znacznie
trudniej.
Załoga w milczeniu wypełniała swe obowiązki i słychać było tylko skrzypienie
omasztowania, łopot żagli, kiedy podrywała się bryza, stukanie lin targanych wiatrem, uderzenia
fal o burtę. Trzymali się dość daleko od wybrzeża, które majaczyło na horyzoncie, podobne do
ciemnej wstęgi. Z takiej odległości statek był niewidoczny.
Noc zapadła szybko i wtedy osobliwe zjawisko wzbudziło niepokój podróżnych. Amber,
Tobias i Matt stanęli na dziobie, by je obserwować.
Niebo na północy poczerwieniało. Płonęło takim światłem, jakby potężne pożary trawiły
całą Wielką Brytanię. To światło było jaskrawoczerwone, dalekie, niezmienne, ogarniające całe
niebo od strony bakburty.
– Zupełnie jakby świat płonął – szepnął drżącym głosem Tobias.
– To mi przypomina zamek Malroncji – powiedział również szeptem Matt – i wulkany
wyrzucające lawę.
– Czyżby Anglia stała się rejonem wulkanicznym? – zdziwiła się Amber. – Właściwie,
dlaczego nie...
Matt położył rękę na udzie dziewczyny, która siedziała na beczce.
– Jak się czujesz?
Pokiwała głową, ale trochę za szybko, żeby wyglądało to wiarygodnie.
– Jeżeli mogę ci jakoś pomóc, to tylko powiedz...
– Powiem. Ale wszystko jest w porządku.
Matt i Tobias zbyt dobrze znali przyjaciółkę, żeby nie zauważyć, że wcale tak nie jest, ale
skoro nie chciała im o czymś powiedzieć, nie nalegali.
– To był brutalny atak – podjął Matt. – Nie mówiliśmy o tym, ale wydaje mi się, że
dobrze by było...
– Co? Mieć wyrzuty sumienia? – wpadła mu w słowo Amber. – Nie, już na to za późno.
Moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami, ale moje nogi i tak nie odzyskają sprawności. Nie
cofniemy tego, co się stało. Teraz trzeba żyć przyszłością...
– Jednak przeżyłaś poważny wstrząs – próbował Tobias – a rozmowa mogłaby...
– Rozmowa o tym to zwykła strata czasu – przerwała mu Amber. – Ważne jest tylko
odnalezienie tego, kto nas zaatakował i mi to zrobił. W przeciwnym razie podejmie kolejną
próbę. Szkoda, że dotąd nam się to nie udało.
– Orlandia podwoiła straże w strategicznych punktach Statku Życia. Teraz wszystko
zależy od niej.
Amber wpatrywała się w niebo – teraz karminowe.
Matt widział, jak zacisnęła szczęki. Czuła gniew, a prawdopodobnie także frustrację. To,
co ją spotkało, było potwornie niesprawiedliwe. Matt wiedział, że obwinianie siebie niczego nie
zmieni. Zresztą nie mógł nic zrobić, atak był skryty, nieoczekiwany. Przypomniał sobie to krótkie
starcie, tę walkę wręcz, podczas której nie docenił przeciwnika i dał się zaskoczyć. Tamten był
zdumiewająco silny, jak... dorosły mężczyzna.
A może to siła nadprzyrodzona... Entropia? Nie, to mało prawdopodobne.
Ggl nie miał szansy umieścić swoich szpiegów wśród Piotrusiów, to było
niewyobrażalne.
Pozostali Cynicy, ostatni zdrajcy zaprzedani Spijaczowi Niewinności.
Zniknął i jeżeli jest rozsądny, to teraz ukrył się gdzieś daleko, bardzo daleko, tam gdzie
nie dosięgną go represje króla Balthazara! To nie może być on!
Matt stłumił westchnienie. Nie lubił pozwalać sobie na takie przejawy słabości. I nie
podobała mu się świadomość, że Amber idzie z nimi, chociaż jest w takim stanie. Ale także myśl
o rozstaniu z nią była dla niego nieznośna.
A namawianie jej, żeby nie szła, byłoby daremne! Na pewno nie zgodzi się zostać na
pokładzie.
– Czy Randy opracował trasę? – zapytała po długiej chwili milczenia.
– Tak. Znaleźliśmy tu mapę północnej Francji. Jego zdaniem przy obecnym stanie dróg
podróż do Białego Miasta zajmie nam pięć do siedmiu dni.
– Będziemy się trzymali z dala od ważniejszych szlaków?
– Kiedy tylko to będzie możliwe, ale jeżeli ten kraj wygląda podobnie jak nasz, trudno
będzie przedzierać się przez roślinność. Pozostaje nam improwizacja.
– No i trzeba będzie znaleźć jakiś kościół – przypomniał Tobias. – Musimy skontaktować
się z Edenem.
Matt zauważył, że twarz przyjaciela posmutniała.
– Brakuje ci ich?
– Martwię się o nich. Mam nadzieję, że Entropia nie dotarła jeszcze nad nasze miasto.
Matt położył mu rękę na ramieniu.
– Na pewno nam się uda. Kiedy dotrzemy do Paryża, Amber wchłonie Jądro Ziemi i idę
o zakład, że wtedy Ggl nie waży się już z nami walczyć. Kiedy byłem we wnętrzu Dręczyciela,
czułem, jak bardzo pragnął wchłonąć Amber, przy tym potwornie się tego bojąc. Wyobraź sobie
jego reakcję, kiedy będzie miała zdwojoną moc!
– A jeżeli się mylimy? Jeżeli właśnie chciał ją wchłonąć i przejąć całą jej energię, żeby
stać się niezniszczalny?
– Jeśli mnie dopadnie, właśnie to zrobi – wtrąciła Amber. – Jednak wydaje mi się, że
jeżeli mu się nie poddam, a zwrócę moc Jądra Ziemi przeciwko niemu, to zdołam zniszczyć
Entropię.
Tobias jęknął, jakby to wszystko go przerażało.
– Mam nadzieję, że się nie mylimy – powiedział.
– Tak czy inaczej nie mamy wyboru – przypomniał im Matt. – Musimy wierzyć, że nam
się uda.
Amber wzięła Tobiasa za rękę.
– Zaufaj mi. Czuję różne rzeczy. Zmiany, wpływy. Wyczułam strach Dręczycieli. Oni
chcą przejąć tę energię, żeby nie mogła ich zniszczyć. Pomóż mi dotrzeć do drugiego Jądra
Ziemi, a zapewnię wam ochronę. I już żaden Dręczyciel nie zdoła nas skrzywdzić. Przysięgam ci.
Tobias zdobył się na słaby uśmiech. Widać było, że wcale się nie uspokoił, tylko usiłował
robić dobrą minę do złej gry.
– W takim razie co rano będę was poganiał kopniakami, żebyście jak najszybciej szli do
tego Paryża.
Cała trójka się uśmiechnęła, już to sobie wyobrażając.
A niebo na północy wciąż było czerwone.
Późną nocą ktoś dyskretnie przemknął po pokładzie do szalupy, żeby jak najciszej spuścić
ją na wodę. Wartowniczka była zbyt daleko, żeby go zauważyć, a ta z rufy leżała ogłuszona na
deskach.
W szalupie większość miejsca zajmowała drewniana skrzynia.
Człowiek odczepił ostatnią linę, a potem patrzył, jak krucha łupina oddala się wolno,
zdana na łaskę fal i prądów.
Czerwone niebo nad Anglią nie wzbudzało w nim niepokoju. Oznaczało, że czasy się
zmieniają. Trwała rewolucja. Wolni ludzie przejmowali wreszcie władzę. Oswobodzeni z oków
dawnych tradycji i wszelkiego rodzaju więzi. Teraz już nikt nie będzie musiał mieć dzieci, dbać
o ich wychowanie. Nikt nie będzie do niczego zmuszony. Życie trwało zbyt krótko, żeby
poświęcać je dzieciom.
Ludzie znów staną się jedynymi panami swego życia, a usługiwać im będą mali
niewolnicy.
Spijacz Niewinności zatarł ręce.
Nad szalupą krążył ptak. Spijacz był pewien, że doprowadzi do niej Colina, aby chłopak
odebrał cenny ładunek.
Spijacz Niewinności miał plan. Przerażający plan. Ale żeby mogło mu się powieść, Colin
musiał działać bardzo szybko. Wszystko zależało od szybkości i od organizacji.
Jeśli będą mogli się porozumiewać i uzgadniać każdy krok, żeby wszystko przygotować,
plan da się zrealizować.
A Piotrusie nawet się nie zorientują.
I nie tylko doprowadzą go do Jądra Ziemi, co zadowoli Ggla, ale w dodatku sami wejdą
w paszczę imperium.
A on, Spijacz Niewinności, tak czy inaczej na tym skorzysta. Nie miał co do tego
najmniejszych wątpliwości.
Teraz gra toczyła się o czas. Trzeba było czekać na odpowiedni moment i wkroczyć do
akcji. Żeby wywrócić wszystko do góry nogami.
Prowadzić grę na dwa fronty – z Gglem i z Imperium.
Spijacz Niewinności liczył na rewanż i pożądał go.
25 Opary śmierci
Galera zbliżała się do klifów, kiedy słońce stopniowo rozjaśniało nieboskłon, gasząc
swym blaskiem ostatnie gwiazdy.
Matt bardzo chciał zejść na ląd w środku nocy, ale rejs do punktu, który Randy wybrał
jako odpowiedni do zakotwiczenia, znacznie się przedłużył.
– Nie chcesz zaczekać do nocy? – zapytał go jeszcze przed brzaskiem Tobias. – Kiedy się
rozwidni, łatwiej nas wykryją.
– Trudno, podejmę ryzyko. Nie możemy dłużej czekać.
Torszan podszedł do stojących na dziobie kolegów.
– Brakuje nam jednej szalupy – powiedział zasępiony.
– Jak to? – zdziwił się Matt.
– Po prostu brakuje jednej szalupy. Lina, która ją podtrzymywała, jest zerwana i nie
wiem, czy pękła, czy ktoś ją przeciął.
– Przecież morze było dziś w nocy spokojne – zauważył Tobias.
– Tak. Ale wartowniczka zasnęła, niczego nie zauważyła.
– Zasnęła? – powtórzył Matt.
– Tak. Twierdzi, że się uderzyła, że wiatr poruszył masztem i ten ją ogłuszył.
– Czy na pokładzie nie brakuje niczego innego? Nikt nie zniknął? – zapytał podejrzliwie
Matt.
– Już sprawdziłem. Wszystko jest na miejscu, załoga też w komplecie.
Matt zagryzł wargę. Nie podobało mu się to, ale w tej chwili miał na głowie inne
problemy.
– Torszanie – powiedział – zbierz naszą grupę, wkrótce wsiadamy do szalup i płyniemy
na ląd. Ja zajmę się psami.
Dwanaścioro Piotrusiów i ChloroPiotrusiofilów, którzy tworzyli pierwsze komando,
i jedenaście ich psów zebrało się wkrótce na głównym pokładzie. Dołączył do nich Leo, który
razem z Randym miał jechać na Chunku – długowłosym kundlu o szpiczastych, stale stojących
uszach. Wszyscy sprawdzili plecaki, upewniając się, czy mają dość prowiantu, sprzęt do
gotowania, śpiwory, zapas wody na co najmniej dwa dni, ubranie na zmianę i broń, którą
wcześniej każdy czyścił, ostrzył i starannie pakował do pokrowca, pochwy czy kabury, mającej
ją chronić podczas podróży. Apteczki i wyposażenie osobiste, jak składane saperki albo
mininamioty, rozdzielono między członków grupy, dostosowując obciążenie do siły osoby.
Załoga żegnała odpływających tak, jakby jedni i drudzy się obawiali, że już nigdy się nie
zobaczą.
Albo jakby wszyscy zdawali sobie sprawę ze znaczenia tego, co zamierzamy zrobić,
pomyślał Matt. I naprawdę ta wyprawa była najważniejsza. Odnalezienie Jądra Ziemi
zapewniłoby Piotrusiom ogromną przewagę nad Entropią.
Oby tylko Cynicy nie rzucali im kłód pod nogi!
Galera wolno się oddalała.
Wracała na pełne morze, na Statek Życia. Miała przypłynąć znowu za dziesięć dni
i czekać na dymne znaki, a dopiero potem zakotwiczyć.
Matt miał nadzieję, że za dziesięć dni będzie na tej plaży rozpalał wielkie ognisko, że
będzie czuł podniecenie i że Amber będzie promieniała energią Jądra Ziemi, a wszystkie nadzieje
Piotrusiów zaczną się spełniać.
Kiedy postawił stopę na mokrych otoczakach, ogarnęło go wrażenie déjà vu. Przed
dwoma dniami, ciemną nocą, wyszli na plażę, ciekawi tego, na co się natkną, ale też pełni obaw...
– Podążamy śladami naszych przodków – zawołał Floyd, przekrzykując szum morza. –
Nasi dziadkowie i pradziadkowie lądowali na tych normandzkich plażach przed nami, żeby
wyzwolić Europę spod okupacji tyrana! Mamy prawo być dumni!
– Nie widzę w tym żadnych powodów do radości – mruknął Tobias. – To dowodzi tylko,
że człowiek jest skłonny powtarzać najstraszliwsze błędy!
– I że zawsze znajdzie się ktoś, kto przeciwstawi się uciskowi!
Tylko Floyd miał w sobie tyle optymizmu. Inni oceniali raczej niebezpieczeństwa, jakie
na nich czyhały.
Wyciągnęli łodzie, ukryli je pomiędzy skałami i uzbierali tyle wodorostów, ile zdołali,
żeby je osłonić. Potem skierowali się ku czemuś, co wyglądało na stare schody wykute
w kamieniu, żeby wejść na klif i wyruszyć w głąb kraju.
Kiedy dotarli do szczytu, Matt odetchnął z ulgą, w pobliżu nie było bowiem widać
żadnego cynickiego patrolu. Decydując się na zejście na ląd rankiem, ryzykowali, że zostaną
zauważeni.
Wiatr był tak porywisty, że Piotrusie jadący na psach musieli się skulić, żeby chronić się
przed zimnem, ale też przed zepchnięciem z grzbietu zwierzęcia. Psy ruszyły biegiem za Kudłatą,
na której siedział Matt, obok jechał Randy pełniący funkcję przewodnika. Amber i Tobiasa niósł
wspaniały bernardyn imieniem Gus, trzeci w kolumnie. Dwoje ChloroPiotrusiofilów na
owczarkach belgijskich trzymało się na końcu. Ani Torszan, ani Ti’an nie włożyli tym razem
pancerzy z mrówczej chityny, bo białe i fluoryzujące mogłyby zwrócić uwagę na wędrowców.
Ubrali się w stroje ze wzmocnionej skóry i w brązowe peleryny, których kaptury osłoniłyby ich
niezwykłe twarze w razie spotkania z Cynikami.
Pierwsze kilometry wędrówki po normandzkich polach i zagajnikach pokonali bez
większych problemów. Szli przez rozległe łąki, gdzie trawa była tak wysoka, że wynurzały się
z niej tylko łby psów, mijali kępy drzew i zarośli, a kiedy było to możliwe – okrążali je.
W pewnej chwili Chen zaczął krzyczeć:
– Aj! O nie! Spójrzcie na moją nogę!
Jakaś jasnobeżowa narośl pojawiła się na jego prawej łydce. Była wielkości piłki
golfowej.
– Kleszcz! – pisnęła Tania, patrząc ze wstrętem na pajęczaka. – Jaki on wielki!
Chen uniósł drugą nogawkę i znalazł na lewej łydce dwa mniejsze kleszcze.
– Chyba zaraz zemdleję – uprzedził.
– Nigdy w życiu nie widziałem takich dużych kleszczy – przyznał Tobias – chociaż jako
skaut sporo ich złapałem na obozach.
– Wyciągną z ciebie całą krew – przerwała te rozmowy Amber, która zrozumiała, jak
poważnym zagrożeniem mogą się okazać trzy takie mutanty. – Trzeba je natychmiast wypalić!
Zajęła się szukaniem zapalniczki w swoim plecaku, ale Ti’an podprowadził do Chena
psa i dotknął palcem pierwszego kleszcza.
Z jego paznokcia wystrzeliła minibłyskawica. Kleszcz natychmiast się skurczył.
Chen zdławił jęk i patrzył, jak beżowa kula wiotczała, a z jej bezkształtnego korpusu
wypływała krew. Po chwili kleszcz po prostu odpadł. Ti’an powtórzył tę operację na drugiej
nodze, a kiedy Chen sprawdzał, czy nie wbiło mu się więcej kleszczy, ChloroPiotrusiofil uważnie
oglądał Zapa, owczarka australijskiego Chena. Znalazł na nim cztery pajęczaki i szybko się
z nimi rozprawił.
– To obrzydliwe! – rzuciła Maja, dokładnie oglądając swoje nogi.
Nikt inny nie padł ofiarą tych paskudnych krwiopijców, więc po chwili cała grupa
szybkim krokiem ruszyła w dalszą drogę.
– Sprawdzamy psy na każdym postoju – polecił Matt.
Dotarli nad rzekę, która miała barwę kasztanów, i musieli przejść jej brzegiem około
dziesięciu kilometrów, zanim ujrzeli kamienny, porośnięty mchem most. Kiedy byli już blisko
niego, Matt kazał kolegom zwolnić, a sam szybciej pokonał ostatnich sto metrów, idąc przed
Kudłatą. Rozglądał się i sprawdzał, czy nikt nie kręci się po okolicy.
Ponieważ nie zauważył niczego niepokojącego, skinął na kolegów i wszyscy razem
przeszli przez most.
Biegła po nim droga, która za rzeką skręcała na południe. To była ich trasa. Koleiny
i odciski kopyt świadczyły o tym, że szlak jest uczęszczany przez wozy konne i dość ruchliwy.
– Tędy będziemy mogli iść znacznie szybciej – stwierdził Chen, który miał już dosyć roli
żywiciela rozmaitych krwiopijców.
– Droga jest wciąż używana – zauważył Matt. – To bardzo ryzykowne. Jeżeli natkniemy
się na oddział cynickich żołnierzy i nie zdążymy się ukryć, sytuacja stanie się groźna. Wolę,
żebyśmy jak najdłużej trzymali się z dala od szlaków komunikacyjnych.
Nie tracąc czasu, minęli starą drogę i szybko odeszli przez dzikie łąki. Chen co pół
godziny oglądał sobie ręce i nogi, obawiając się kolejnego ataku kleszczy. Zresztą jego koledzy
postępowali tak samo, bo to, co widzieli, wzbudziło w nich wstręt.
W miarę jak oddalali się od wybrzeża, wiatr słabł, a słońce coraz częściej wyłaniało się
zza szarych chmur płynących po normandzkim niebie.
Psy biegły żwawo, pokonując kilometr za kilometrem. Piotrusie zatrzymali się na dłużej
w porze obiadowej, ale poprzestali na zimnym posiłku, żeby nie wypakowywać sprzętu do
gotowania. Korzystając z przerwy, przeczesali sierść psów w poszukiwaniu kleszczy.
Elektryczne palce Ti’ana służyły wszystkim jako narzędzie do eliminowania krwiopijców.
Po południu zauważyli w dali gęsty dym – czarne kłęby rozpływające się na niebie. Matt
postanowił iść w tamtym kierunku, żeby zobaczyć, jak wygląda cynickie miasto, które zapewne
było źródłem tego dymu.
Zwrócił się do Leo jadącego tuż obok, za Randym:
– Wiesz, co to za miasto?
– Na pewno nie Cytadela, czyli dawne Caen, bo jest za blisko. A poza tym poznałbym je
z daleka po dźwięku dzwonów...
– W Cytadeli jest dużo kościołów? – zapytał Tobias.
– Tak, bardzo dużo. Teraz wszystko tam zarosło, ale widać jeszcze dachy i dzwonnice.
– Szukamy kościoła – wyjaśnił Matt.
– Będziecie mieli spory wybór! Tylko że... to w samym sercu imperium. Na wzgórzu,
które wznosi się nad miastem, stoi zamek. To siedziba dorosłych.
– Czy roślinność jest tak bujna, żeby dało się do niego zbliżyć bez większego ryzyka?
– Przypuszczam, że tak, ale trzeba by zachować ostrożność.
– Jeżeli nie znajdziemy kościoła gdzieś po drodze, spróbujemy szczęścia – zdecydował
Matt. – Randy, wytyczysz drogę do Cytadeli?
Randy rozłożył mapę, którą trzymał w skórzanym chlebaku.
– Mówisz, że to dawne Caen? Leży na naszym szlaku. Idąc w tym tempie, powinniśmy
dotrzeć tam już jutro.
– Świetnie. Trzymamy się tej drogi.
– Jestem niemal pewien, że dobrze ustaliłem naszą pozycję, a według tej mapy nigdzie
w pobliżu nie ma wsi ani miasta, które mogłyby być źródłem tego dymu. Cokolwiek to jest,
dawniej nie istniało.
– Tym bardziej powinniśmy się tam rozejrzeć – powiedział Matt, obserwując ciemny
pióropusz.
Po godzinie wspinali się na szczyt wzgórza porośniętego rumiankiem i ostrokrzewami,
które szumiały na wietrze. Za ich plecami dym rozdzielał się na dwie szerokie, falujące wstęgi.
To miasto było znacznie większe, niż spodziewał się Matt. Przypuszczał, że trafią na oberżę,
a może na palone w lesie ogniska, teraz jednak zrozumiał, że te wzbijające się ku niebu kłęby
pochodziły z jakiejś fabryki.
Kiedy byli już prawie na szczycie, Matt zsiadł z psa. Reszta grupy postąpiła tak samo i po
chwili wszyscy wspinali się lekko pochyleni.
W dole, na równinie, Matt pierwszy ujrzał coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Był tak
przerażony, że trzęsły mu się ręce.
Poczerniały kamienny budynek – długi jak wielki statek pasażerski i wysoki jak drapacz
chmur – przytłaczał krajobraz. Wąskie okna w bocznych ścianach były zakratowane. Miejsce
otoczone było siatką i drutem kolczastym i przypominało ogromny bunkier, przy którym
wznosiły się dwa niemal stumetrowe kominy plujące dymem. Wszystko to przypominało po
trosze więzienie, a po trosze fabrykę.
Ledwie stanąwszy na szczycie, Leo wydał tak przeraźliwy okrzyk, że wszyscy
podskoczyli. Amber uciszyła go, błyskawicznie zatykając mu usta ręką.
– O co chodzi? – zaniepokoił się Floyd. – Amber, pozwól mu mówić!
Leo wpatrywał się w posępną czarną bryłę tak spanikowany, jakby stanął w otwartych
wrotach piekła.
– To fabryka Eliksiru – wydusił wreszcie, blady jak śmierć.
– Musisz nam wytłumaczyć, co to takiego – poprosił Floyd, starając się nadać głosowi
uspokajający ton, mimo że i jemu udzielił się strach chłopca.
– Słyszałem opowieści o takich miejscach, ale nigdy ich nie widziałem...
– Ale co to za fabryki? – dopytywał Chen.
– Ozyjczycy produkują tu Eliksir.
– Ozyjczycy? Tak nazywacie dorosłych z imperium? – wtrąciła Tania.
Leo skinął głową.
– A ten Eliksir? – zapytał Matt. – To on daje dorosłym moce, tak?
– Tak.
Wszyscy nagle się ożywili, zaciekawieni tą kwestią. Wędrówka gęsiego nieco ich
znużyła, nie sprzyjała zresztą rozmowom. Odkąd Leo i jego koledzy dołączyli do Piotrusiów,
nikt nie miał czasu na dyskusje – ważniejsze było ratowanie życia, ucieczka, przygotowania do
wyprawy. Wszyscy byli zmęczeni i zajęci. Amber spojrzała na Leo.
– Piją go wszyscy dorośli?
– Wszyscy dowódcy. I oficerowie. Na szczęście dla innych go nie wystarcza. Efekty nie
są długotrwałe, to najwyżej kilka godzin, zależnie od jakości i rozcieńczenia.
– A jak go produkują? – zapytał Randy.
Leo z trudem przełknął ślinę.
– Odbierając moc dzieciom. Wyłapują je, sprowadzają tu i... słyszałem, że poddają
destylacji ich krew.
– Destylacji? – powtórzył z niedowierzaniem Tobias. – Jak alkohol?
– Tak. Gotują ją w alembikach, żeby uzyskać rodzaj surowicy, którą potem rozcieńczają,
i tak robią Eliksir.
– Czyli Eliksir różni się, zależnie od właściwości krwi dziecka? – domyśliła się Amber. –
Wszystko zależy od mocy dziecka?
– Właśnie. Z dziecka, które ma wyjątkowy wzrok, uzyskują Eliksir doskonałego
widzenia. A z takiego, które pluje ogniem, robią Eliksir ognia i tak dalej...
Matt, nie mogąc oderwać oczu od słupów dymu, zapytał:
– A co dzieje się potem z tymi dziećmi?
Leo wziął głęboki wdech i spojrzał na kominy.
– Są wykrwawione. Ich zwłoki pali się w gigantycznych piecach.
Ta odpowiedź poraziła Piotrusiów.
– To wampiry – szepnął Torszan. – Ci dorośli są potworami.
– Patrzcie! – rzuciła Dorin, wskazując drogę prowadzącą do fabryki.
Pojawiła się tam grupa jeźdźców w czarnych zbrojach. Za nimi podążało sześć stworzeń
wielkich jak słonie, ale wyglądających raczej jak bizony o białej sierści. Ciągnęły długie, kryte
wozy, które były połączone ze sobą linami. Druga grupa jeźdźców pozostawała za wozami.
– Co to takiego? – zaniepokoił się Chen.
– Obawiam się, że to surowiec – szepnął Leo.
– Chcesz przez to powiedzieć, że te wozy są wypełnione dziećmi? Matt! Nie możemy do
tego dopuścić!
Na twarzy Matta malował się wyraz, jaki Amber znała z tych najgorszych dni. Targany
gniewem, zacisnął zęby. Patrzył na Ozyjczyków jak twardy, niewzruszony wojownik. I tylko
jego oczy ciskały błyskawice, zdradzając wściekłość.
– Jest ich około dwudziestu – powiedział. – To by się mogło udać.
Floyd położył mu rękę na ramieniu.
– Zapominasz o żołnierzach, którzy są na terenie fabryki. Błyskawicznie przyjdą
z odsieczą. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.
– Zamykanie oczu na taką podłość i omijanie miejsc takich jak to też nie jest dobrym
wyjściem.
– Przecież to forteca. Tylko popatrz. Wszędzie są zasieki, prawie żadnych przejść,
wszystko ze stali! Na pewno nie zdołamy sforsować tych zabezpieczeń. A biorąc pod uwagę
wielkość budynku, wewnątrz musi się aż roić od Cyników! To się nie uda.
Amber zbliżyła się do nich.
– Matt, obawiam się, że Floyd ma rację.
– Chcecie iść w dalszą drogę i zapomnieć o tym, co tu widzieliśmy? O tym przeklętym
dymie, z którym ulatują w powietrze dziewczęta i chłopcy, tacy sami jak my? Do diabła, przecież
w tej chwili nimi oddychamy! Nie możemy na to pozwolić!
– W trzynaścioro nic tu nie zdziałamy – tłumaczyła Amber. – Musimy wypełnić naszą
misję. Tam musi nam się udać. Kiedy przyjdzie czas, zamkniemy tę fabrykę, ale najpierw
musimy być dość silni, żeby podjąć rozmowy z Cynikami i zmusić ich, żeby nas słuchali.
– Amber i Floyd mają rację – przyznał Tobias.
Matt oddychał tak nerwowo, że jego nozdrza falowały z bezsilnej złości.
– Leo – wycedził przez zęby – czy istnieją inne takie fabryki?
– Niestety tak. Jest ich wiele, w całej Europie, ale nie wiem gdzie.
– W takim razie kiedy Amber wchłonie już Jądro Ziemi i nawiążemy rozmowy
z Cynikami, chcę, żeby wszystkie zostały zamknięte. A do tej wrócę, żeby zobaczyć, jak ją burzą.
– Przyjdę z tobą – szepnął Chen.
Amber odsunęła chłopców i wróciła do psów.
– Nie przeciągajmy tego postoju, w takich miejscach lepiej się nie zatrzymywać.
Matt jeszcze raz zerknął na konwój zbliżający się do ogromnego budynku.
Z kominów buchało więcej dymu niż z parowca na pełnym morzu.
A dusze setek Piotrusiów ulatywały ku obłokom.
26 Zwierzenia i ciekawość
Psy, choć nikt ich nie ponaglał, biegły szybko, jakby i one chciały zostawić fabrykę
Eliksiru daleko za sobą, wyczuwając, że to miejsce jest przeklęte.
Z każdą godziną światło dzienne przygasało, a roślinność w okolicach, przez które
jechali, robiła się coraz bujniejsza. Zagajniki zamieniały się w gęste lasy, niekiedy pełne paproci
i trudne do przejścia.
Kiedy natknęli się na drogę, Matt dopiero po długim namyśle zgodził się, by nią poszli.
Floyd wyruszył przodem jako zwiadowca, a Ti’an jechał pięć metrów za kompanami, żeby
uprzedzić ich w razie pojawienia się Cyników.
Od postoju przy fabryce Matt był milczący. Czuł się zraniony, bo musiał postąpić wbrew
własnym przekonaniom, a co gorsza, część jego złudzeń rozwiała się jak dym nad fabryką.
Amber zdawała sobie z tego sprawę. Matt pokładał w dorosłych z Europy wielkie nadzieje,
wierząc, że cały świat nie mógł popaść w wojenny obłęd, który ogarnął amerykańskich Cyników.
Fakt, że Europejczycy okazali się nie lepsi, ale jeszcze gorsi od tamtych, był dla niego szokujący.
Amber wiedziała, że liczył na moc Jądra Ziemi, a także na wstrząs, jaki wywołała wieść
o zagrożeniu ze strony Entropii, ale po tym, co dotąd ujrzeli, musiał zwątpić w sens tej wyprawy.
Tak bezgraniczna nienawiść do dzieci przerastała wszystko, co działo się w ich ojczyźnie.
W Ameryce Malroncja zgromadziła wszystkich pozbawionych pamięci, przerażonych ludzi
i zaraziła ich własną obsesją – tą wizją boga domagającego się najwyższej ofiary, ofiary
z własnego potomstwa, a dającego w zamian zbawienie. Nawiązywała więc do biblijnej ofiary
Abrahama. Tu wszystko zdawało się natomiast wynikać z nienawiści. Głębokiej, przerażającej.
Z żądzy zniszczenia. Wyparcia się ludzkości z jej cyklicznym rytmem istnienia. Odrzucenia
wszelkiej odnowy.
W Cynikach z Europy, tych Ozyjczykach, wola autodestrukcji była niemal fanatyczna.
– To tu Burza dokonała najstraszliwszych zniszczeń.
Człowiek jest zły i destrukcyjny. Musi zniknąć – to było jej przesłanie.
Amber wykorzystała tę chwilę, kiedy Tobias zdrzemnął się na Gusie, żeby lekko spiąć
psa, każąc mu biec nieco szybciej. Zrównała się z Leo i Randym.
– Wiesz, czego chcą Ozyjczycy? – zapytała.
– Czego chcą? Nie. Przypuszczam, że pragną władzy, że chcą przetrwać w tym pełnym
chaosu, niebezpiecznym świecie.
– Ale mają chyba jakiś cel, może jakąś obsesję? Czy ich władca, ten Oz, wypracował
jakąś doktrynę?
– Poza tym, żeby wszystkich, którzy nie ukończyli dwudziestu lat, zepchnąć do roli
niewolników? Nie sądzę.
– A czy Ozyjczycy nie mają już własnych dzieci? Nie ma już kobiet?
– Są oczywiście, że są. Ale...
Twarz Leo sposępniała.
– Co? – ponaglała go Amber. – Ale co?
– Często widuje się ciężarne kobiety, ale przed rozwiązaniem wyjeżdżają, a potem
wracają bez dzieci.
– Przypuszczasz, że oni... zabijają noworodki?
– Nie wiem. Wiedząc o istnieniu fabryk Eliksiru, można zakładać najgorsze.
Amber milczała, zamyślona. Każdy gatunek zwierząt, o ile nie potrafi odchować swoich
młodych, jest skazany na szybkie wyginięcie. Czego chcieli Ozyjczycy? Wymarcia gatunku?
– Wszyscy macie jakieś moce? – zapytała. – Każde dziecko?
– Większość. Ale ponieważ zakazuje się nam używać ich bez polecenia Ozyjczyków, nie
potrafimy się nimi posługiwać.
– Jak wygląda wasze życie? Jesteście zamknięci i musicie wypełniać rozkazy?
– Można to tak ująć. Poza tym od czasu do czasu maester miasteczka przychodzi po jedno
z nas i zmusza do użycia mocy. A jeżeli ta mu się spodoba, wybrany chłopak czy dziewczyna
znikają i więcej o nich nie słyszymy. Są wysyłani do fabryki Eliksiru, gdzie uzyskuje się z nich
energię dla maestra. Wiem, że tak się dzieje. Dlatego większość dzieci odrzuca swoją moc.
Udajemy, że nie mamy żadnych wyjątkowych zdolności albo że nie jesteśmy w stanie ich
wykorzystywać.
– To skuteczna metoda?
– Do pewnego stopnia. Torturują nas, zmuszając do posłuchu... A jeżeli to nie skutkuje,
wysyłają do kopalni żelaza.
Amber kręciła głową, oburzona i przerażona tym, co usłyszała.
– Nienawidzę tych ludzi.
– Tak jak my. Tylko że my nie mamy wyboru.
– Próbowaliście wzniecić bunt? Walczyć?
– Na początku. Kiedy obudziliśmy się po Burzy błyskawic, dzieci i młodzież zebrali się
i wspólnie starali się przetrwać. Potem przyszli dorośli. Byli okrutni i zazdrośni. Chcieliśmy
nawiązać z nimi kontakt, liczyliśmy, że nam pomogą, początkowo byliśmy przekonani, że oni
nas ocalą... Ale potem zrozumieliśmy, że dorośli nie mają już w sobie ani odrobiny miłości, ani
choćby szczątkowej pamięci. Nadciągali zewsząd. Najpierw nas ignorowali – chyba
wzbudzaliśmy w nich strach. Potem Oz zebrał dorosłych na Wielkiej Wyspie – w Anglii. Podbił
Francję i całą Europę. Przyszło mu to bez większego trudu, bo inni dorośli byli
niezorganizowani, ten nowy świat wprawiał ich w przerażenie, więc Oz łatwo zmusił ich do
posłuszeństwa. Wprowadził własne reguły. I odtąd dorośli zaczęli nas tropić. Postanowili uczynić
z nas niewolników. Walczyliśmy, ale było nas za mało, nie mieliśmy dość siły.
– Czy to wtedy zaczęła się rebelia?
– Tak, mniej więcej wtedy.
– Wierzysz w jej istnienie? Czy to nie legenda, którą opowiadają sobie dzieci, żeby nie
stracić nadziei?
Leo wzruszył ramionami.
– Skąd mam wiedzieć? Mam nadzieję, że nie.
Tobias wyrwał się wreszcie z odrętwienia.
– Ktoś wspomniał o rebelii? – rzucił.
– Leo opowiada mi, jak się tu żyje.
– Macie pierścienie pępkowe? – zainteresował się Tobias. – To najstraszliwsze
urządzenie, jakie wymyślili dorośli!
– Nie, nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– Masz szczęście! To istny horror.
Amber poklepała Tobiasa po plecach.
– Nie sądzę, żebyśmy mieli im czego zazdrościć.
– Ale to się wkrótce zmieni.
Leo spojrzał na Tobiasa.
– Naprawdę tak myślisz?
– Tak, zobaczysz, że dzięki Amber i Mattowi sytuacja zmieni się na lepsze.
– Nie mów tak, Toby – ofuknęła go Amber. – Nie obarczaj nas taką odpowiedzialnością,
skoro i tak wiele na nas spoczywa. Najpierw odnajdźmy Jądro Ziemi, a potem zobaczymy, co da
się zrobić.
– Byłoby fajnie, gdybyśmy mogli przyłączyć się do rebeliantów – rozmarzył się Tobias.
– Najpierw musielibyśmy do nich dotrzeć – powiedział Leo. – Słyszałem, że ich baza
znajduje się na wschodzie, w wielkich lasach, ale to mogą być zwykłe plotki.
– W takim razie postaramy się, żeby to oni nas znaleźli.
– Jak?
– Jeżeli narobimy dużo hałasu i szkód na ziemiach Ozyjczyków, rebelianci na pewno się
nami zainteresują.
– Toby, nie rozbudzaj w nim złudnych nadziei. Nie po to tu przyjechaliśmy. Przypomnij
sobie – priorytetem jest walka z Entropią. Bez tego za parę miesięcy ani tu, ani nigdzie indziej
nie będzie już ludzi.
Leo uważnie spojrzał na Amber. Nikt już się nie odzywał. Tymczasem za ich plecami
słońce kryło się już za horyzontem.
Amber pogrążyła się w zadumie. Do głowy cisnęły jej się setki pytań. Zastanawiała się,
co czeka ją i Matta. Czy będzie ją nadal kochał, teraz, kiedy nie mogła chodzić? Dzięki
przeobrażeniu zachowywała pozory, utrzymywała się w pozycji stojącej, ale to nie było to samo.
Jej nogi już jej nie słuchały. Były jak dwa niezdatne do niczego kije.
Serce jej się ścisnęło, dławiło ją w gardle. Łzy kręciły jej się w oczach.
Nigdy nie pozwoliła sobie na płacz przy innych, teraz też nie zamierzała okazywać takiej
słabości. Skoncentrowała się, żeby zdusić emocje. Dyskretnie otarła wierzchem dłoni kropelki
z kącików oczu.
Dziś mówi, że to niczego nie zmienia, ale przyjdzie taki dzień, kiedy się mną znudzi, kiedy
zmęczy go moje kalectwo. Będzie patrzył na normalne dziewczyny i zapragnie przeżywać z nimi
to, co zwykle przeżywają pary. Zacznie marzyć o banalnym życiu, bez ograniczeń, jakie narzuca
mój złamany kręgosłup.
Amber zacisnęła pięści. Na jak długo Mattowi wystarczy cierpliwości?
Jakiś ruch przy drodze oderwał ją od tych myśli.
Przez krótką chwilę wydawało jej się, że widzi między gałęziami cyprysów postać, ale
ledwie zdążyła mrugnąć, a ten obraz zniknął.
Potem trochę dalej, wśród zarośli, znów pojawiła się głowa.
Ktoś ich obserwował.
Amber chciała pociągnąć Tobiasa za rękaw, ale Kudłata nagle szarpnęła, a Matt już
chwycił miecz i wypadł na skraj drogi.
– Wyłaź! – krzyknął.
Maja błyskawicznie, choć drżącym głosem, przetłumaczyła ten rozkaz, zaskoczona
paniką, jaka ogarnęła Piotrusiów.
Tania i Tobias zdążyli sięgnąć po łuki i założyć strzały.
Postać nieśmiało wypełzła z ukrycia.
Zobaczyli dziewczynę czternasto-, może piętnastoletnią, której jasnokasztanowe włosy
miały złocisty blask, a umorusana buzia była wychudzona i zmęczona. Dziewczyna ledwie
trzymała się na nogach.
Matt rozglądał się po lesie, szukając innych ludzi, ale zrozumiawszy, że jest sama, razem
z Kudłatą stanął za jej plecami.
– Kim jesteś?
Maja powiedziała to samo po francusku.
Dziewczyna była chuda jak patyk.
Wylękniona widokiem olbrzymich psów, nie spuszczała ich z oka.
Kiedy Kudłata wysunęła pysk, żeby obwąchać nastolatkę, ta chciała uciec, ale ledwie
zdążyła zrobić trzy kroki, a napięcie i zmęczenie dały o sobie znać, dosłownie zwalając ją z nóg.
Zemdlała.
Matt popatrzył na przyjaciół.
– Musi być uciekinierką – powiedział Leo. – Wprawdzie rzadko, ale zdarza się, że jakieś
dziecko zdoła się wymknąć.
Amber zsunęła się z psa i unosząc się kilka centymetrów nad ziemią, zbliżyła się do
dziewczyny.
– Jest u kresu sił. Dorin, mogłabyś się nią zająć?
– Oczywiście.
Chen zapytał:
– Rozbijamy tu dziś obóz?
– Nie – odparł Matt. – Jeszcze na to za wcześnie, musimy iść dalej. Aż nastanie noc.
Liczy się każda godzina.
– Matt – wtrąciła Amber – nie możemy jej tak zostawić. Bez pomocy umrze.
– I dlatego zabierzemy ją ze sobą. Zobaczymy, co powie, kiedy się ocknie.
Dorin podeszła do dziewczynki i dotknęła ręką jej czoła.
– Jest rozpalona – stwierdziła.
Dziewczynka wciąż nie odzyskiwała przytomności i miała silne dreszcze, mimo że
otulono ją kocem. Czuwała nad nią Dorin, wioząc ją przed sobą na grzbiecie Safety, swojego
owczarka staroangielskiego.
Zapadła noc i Potrusiowie musieli zdać się na psy, które lepiej od nich odnajdywały
w takich warunkach drogę. Wszystkim już czas się dłużył, z utęsknieniem czekali na
odpoczynek.
Matt właśnie zwalniał rytm marszu grupy, rozglądając się za miejscem na biwak, kiedy
galopem podjechał do niego Floyd.
– Cytadela jest już bardzo blisko, za tym lasem! – zawołał. – Błyszczy światłami! To
fantastyczne! Widziałem dzwonnice! Jak ich tam dużo!
Matt zeskoczył z psa.
– W takim razie wykorzystajmy noc i poszukajmy kościoła – powiedział. – Już czas
skontaktować się z Edenem.
Nikt nie zauważył smolistego ptaka, który obserwował ich z gałęzi. Ptaka o martwych
oczach, kręcącego łbem, żeby nie uronić niczego, co robili i mówili ludzie na dole.
27 Kiedy wszystko idzie jak z płatka...
Stary zamek obronny dominował nad okolicą ze szczytu góry, a jego potężna bryła
wyłaniała się z ciemności, oświetlona setkami pochodni, których blask padał na mury
i przysadziste wieże.
Cały zamek był zresztą właśnie taki – przysadzisty. Bez wysokich wieżyczek, bez
strzelistych donżonów, tylko grube, jednostajne mury, doskonale opasujące górę. Wyglądał jak
gigantyczny kamienny boa, który zaciska się wokół ofiary.
U jego stóp leżało miasto z domami o spadzistych dachach, wysokich kominach
i omszałych fasadach. Nad każdymi drzwiami, na słupach ustawionych co dwadzieścia metrów,
kołysały się lampy, rzucając na ulice tańczące cienie i sprawiając, że całe to miasteczko
przypominało teatr cieni, w którym aktorami są duchy i gdzie nie ma ani jednego człowieka
z krwi i kości.
Matt przez lornetkę Tobiasa przyglądał się uważnie każdemu zaułkowi.
– Czyżby wszyscy spali?
– Na to wygląda – powiedział Tobias.
– To z powodu raptorów – wyjaśnił Leo. – Okolice Cytadeli to ich siedlisko.
– Raptory? – powtórzył przerażony Tobias. – Masz na myśli dinozaury?
– Mają z nimi sporo wspólnego. To wielkie jaszczury, szybkie i bardzo groźne. Nocą
wychodzą na polowanie. Światło trzyma je na dystans, ale Ozyjczycy wolą nie ryzykować i po
zmierzchu nie wychodzą za mury obronne zamku.
– I dopiero teraz nam o tym mówisz?
– Wcześniej wyleciało mi to z głowy.
Nie zwracając uwagi na ich rozmowę, Matt skupił się na dzwonnicach, które wznosiły się
nad lasem otaczającym Cytadelę. Widział ich dziesiątki. Dawne miasto Caen popadało w ruinę
pod bujną grzywą zieleni. Centrum stało się teraz bastionem Ozyjczyków, ale resztą miasta
zawładnęły korzenie, bluszcze, liany, paprocie, a gruby dywan mchów przykrył mury. Drzewa
rosły na wszystkich ulicach, czasami przebijały się przez okna, burzyły domki i kamienice.
Pośród tego wszystkiego ocalały tylko kościoły, których było tu tak dużo, że Caen nazywano
niegdyś „miastem stu dzwonów”. Teraz dzwonnice dominowały nad zielonym sklepieniem,
tworząc koronkowy łańcuch górski wokół zamku i miasteczka u jego stóp.
– Matt! Matt! – Tobias usiłował wyrwać przyjaciela z zadumy. – A może powinniśmy
wystawić wartę, po dwoje, żeby nie narażać się na niepotrzebne ryzyko. Zmienialibyśmy się...
– Dlaczego nie, dla tych, którzy zostają. Ale ja idę do któregoś z kościołów.
– W środku nocy? Nie chcesz zaczekać do rana? Skoro wiemy o tych raptorach, to...
– Nie zamierzam czekać! Teraz mam przynajmniej pewność, że Cynicy nas nie zaatakują.
– Gdybym mógł wybierać, wolałbym chyba spotkać ludzi niż te raptory... – powiedział
Tobias, rzucając Leo desperackie spojrzenie.
– Będzie mi potrzebna pomoc – oznajmił Matt. – Floyd zostanie tu, dopilnuje obozowiska
i nieprzytomnej dziewczyny.
– Wiedziałem, że tak powiesz. Zapytam Tanię i Chena, czy z nami pójdą.
– Zaproponuj to Amber, na pewno chciałaby być tam z nami.
A potem Matt zaczął rozglądać się przez lornetkę, szukając najbliższego kościoła. Skoro
trzeba było przejść przez teren łowiecki nocnych drapieżców, to przynajmniej najkrótszą drogą.
Przymierze Trojga oraz Tania, Chen i Ti’an przemykali od drzewa do drzewa,
przyświecając sobie grzybem świetlnym Tobiasa. Nie chcieli używać zbyt wielu lamp, żeby nie
przyciągać uwagi zwierząt. Randy, Maja i Leo chcieli się do nich przyłączyć, ale Matt nie
pozwolił im na to – potrzebowali odpoczynku, a poza tym bezpieczniej było poruszać się
w mniejszej grupie. W sześcioro dysponowali siłą wystarczającą, żeby obronić się w razie
potrzeby i żeby uciec, jeśli zaistnieje taka konieczność.
Kiedy szli przez las w stronę ruin miasta, Matt zauważył, że oczy Ti’ana lekko
fosforyzowały w ciemności zielonym blaskiem.
– Widzisz w ciemnościach? – zapytał.
– Trochę. Chyba lepiej niż Piotrusie, ale nie mogę powiedzieć, że równie dobrze jak
w dzień.
– Nie wiedziałem o tym.
– Nie wiecie wielu rzeczy o naszym ludzie. ChloroPiotrusiofile, jak nas nazywacie, to
dzieci lasu. Potrafimy być niesłyszalni, a jeśli trzeba – niewidzialni.
Powiedziawszy to, Ti’an wskoczył na swojego psa, Kolbiego, i przylgnął do
zakrzywionego pnia. Spuścił głowę i jego zielone dredy opadły na tors. A wtedy Matt musiał
przyznać, że gdyby go nie obserwował, na pewno by go nie zauważył.
– Niezła sztuczka – powiedział z podziwem.
Ti’an zwinnie wrócił na grzbiet Kolbiego i uśmiechnął się rozbawiony.
– Poza tym nasza skóra nie wydziela zwierzęcej woni. Jeżeli zamieramy w bezruchu,
zwierzęta nas nie wyczuwają – dodał z dumą.
– Niesamowite.
– Czy to prawda, że przed Burzą wszyscy byliście chorzy i przebywaliście w wielkim
szpitalu? – zapytał bez odrobiny wyczucia Chen.
Urażony Ti’an wzruszył ramionami.
– To bez znaczenia. Ważne, że Matka Gaja wybrała nas na swój lud.
– Taki lud wybrany? – pogrążał się Chen.
– Właśnie.
– Niezbyt miło to słyszeć, wiesz? Bo to znaczy, że my się nie liczymy, tak?
– Liczycie się. Ale to my mamy wam wskazać drogę. I dlatego Gaja obdarzyła nas takimi
zdolnościami.
– Jasne...
Chen nie dał się przekonać i zamierzał kontynuować tę rozmowę, jednak Amber położyła
jej kres:
– Cisza! Zbliżamy się do miasta.
Zarysy pierwszych geometrycznych brył dawnego świata pojawiły się tuż przed nimi.
Wznosiły się pomiędzy pniami, wyrastały nad poszycie lasu. Grupa przechodziła przed
odrapanymi fasadami, szkieletami bloków, szczątkami stacji benzynowych, parkingów,
supermarketów i latarni, ledwie widocznych spod plątaniny korzeni, lian i dziwnych roślin, które
przypominały wielką pajęczą sieć – misterną i nie do rozplątania.
W górze nie było już nieba, tylko gęstwina liści i gałęzi, biegnąca od dachu do dachu, po
drodze oplatająca stare latarnie, słupy energetyczne, reklamy o wyblakłych kolorach i fotosy
zniszczone przez wilgoć. Piotrusie poruszali się po tym labiryncie tylko przy srebrzystym świetle
grzyba.
Nawet asfalt zniknął już pod dywanem mchu, który tłumił odgłosy ich kroków.
Tak samo jak w Stanach Zjednoczonych samochody stopiły się od potężnych piorunów
i nigdzie nie pozostał nawet wrak. Ulice zamieniły się w rumowiska, po których musieli
ostrożnie kluczyć, szukając drogi.
Tania dostrzegła przy jednej z przecznic budynek wyglądający na kościół, więc zakradli
się na dziedziniec przed nim. Tania, a w ślad za nią Tobias, sięgnęli po łuki i wolno weszli do
świątyni.
– Taniu, zamknij za nami drzwi, nigdy nic nie wiadomo – polecił Matt.
Ledwie sześcioro Piotrusiów z psami przekroczyło próg kościoła, dwie świece zapaliły
się jak za sprawą czaru w nawie głównej.
– O! – zdumiał się Chen. – To nie jest normalne...
– Spenetrowałeś tyle kościołów w okolicach Edenu i nigdy nie widziałeś czegoś takiego?
– zapytał Matt.
– To ten kościół – powiedziała Amber. – Jest podatny.
– Mów po ludzku! – poprosił Tobias
– Ma w sobie mnóstwo energii. Nasze wejście było jak iskra, która padła na rozlaną
benzynę...
– Twierdzisz, że utknęła tu masa dusz? I wszystkie zaraz zapłoną? Super! – zakpił
chłopak.
Chen pokiwał głową.
– Tak, to prawda, też to czuję. To jakby elektryczność statyczna – powiedział.
– Nie powinniśmy mieć problemów z nawiązaniem kontaktu – dodała Amber, zbliżając
do ołtarza.
Modlitewniki leżały na ławkach, a nawet na kamiennej posadzce. Były dosłownie
wszędzie.
Amber zatrzymała się nad stopniami i usiadła, żeby spokojnie się skupić. Chen poszedł
w jej ślady i pogrążył się w medytacji, chociaż wiedział, że dzięki mocy Jądra Ziemi i zdolności
do koncentracji Amber miała znacznie większe szanse na szybkie nawiązanie łączności.
Nagle tabernakulum rozświetliło się i zaczęło się mienić oślepiającym, pulsującym
blaskiem, a wszystkie książki do nabożeństwa otworzyły się z szelestem kartek. Nawę wypełniły
szepty. Setki ludzi mówiły coś bardzo cicho w rozmaitych językach.
Matt, Tobias, Tania i Ti’an nie zdążyli nawet usiąść, a kościół już przemówił.
– Jak myślisz, mieliśmy wyjątkowy fart czy może wszystkie kościoły w Europie są takie
jak ten? – szepnął Tobias, zerkając na Matta.
– Prawdopodobnie do tego przychodziło bardzo dużo ludzi albo po prostu w czasie Burzy
był wypełniony po brzegi i dlatego teraz jest tu tyle dusz.
– A mnie się wydaje, że obecność Amber i tej energii, którą w sobie nosi, odgrywa
ogromną rolę.
Tobias zauważył, że leżąca pod jego nogami książka do nabożeństwa drga tak mocno, że
przewracają się jej kartki. Podniósł ją i natychmiast przemówił do niego głos
o charakterystycznym akcencie:
– Nazywam się Kestie, jestem z Perth.
Tobias się zorientował, że to był akcent australijski.
– A ja mam na imię Tobias. Słyszy mnie pani?
– Tak. Czy u pana też jest tak ciemno?
– Nie, raczej nie.
– A tu jest bardzo ciemno. Czuję się, jakbym zawisła w powietrzu. Nic już nie czuję.
Zupełnie nic.
– A czy są wokół pani inni ludzie?
– Tak, chyba tak. Słyszę inne głosy.
Tobias rzucił okiem na Matta.
– Perth jest za daleko od Edenu – pokręcił głową Matt. – Nie trać czasu.
Tobias wahał się przez chwilę, nie wiedząc, jak uprzejmie zakończyć tę rozmowę.
Amber uniosła głowę. Modlitewnik, który trzymała na kolanach, błysnął.
– Jestem Amber Caldero, czy pani to Patricia z Caseyville?
– Nie, jestem Loïs z Caseyville.
Tobias głośno zamknął modlitewnik.
– Niesamowite – szepnął – jak udało jej się zrobić to tak szybko?
– Szukam Patricii. Czy mogłaby pani zapytać o nią innych, będących w pobliżu pani?
– Tak, mogę to zrobić.
Po niespełna minucie z oprawionej w skórę książeczki wydobył się kobiecy głos:
– Jestem Patricia z Caseyville.
Tobias z zadowolenia dał Mattowi kuksańca. Ich plan zadziałał, i to lepiej, niż oczekiwali.
– Nie wierzę własnym uszom – ucieszył się. – Zwykle nie wychodzi nam tak, jakbyśmy
chcieli! A tu za pierwszym razem! W ciągu pięciu minut!
– Jestem Amber Caldero. Czy może pani zapamiętać wiadomość i przekazać ją moim
przyjaciołom z Edenu?
– Myślę, że tak.
– Proszę im przekazać, że jesteśmy w Europie. I powiedzieć, że Cynicy mają pełną
kontrolę nad krajem. Jesteśmy w drodze do Paryża, idziemy po Jądro Ziemi. Czy powtórzy im to
pani?
– Postaram się. Ale jak mam to zrobić? Gdzie oni są?
– To oni będą pytali. A pani musi tylko zapamiętać moje słowa i powtórzyć je, kiedy ktoś
zapyta.
– Chwileczkę... Przypominam sobie. Aly, z Edenu, tak?
– Tak! – ucieszyła się Amber. – To właśnie ona!
– Rozmawiała ze mną. Aly z Edenu. Powiedziała, że Eden się przygotowuje.
– Do czego się przygotowuje?
– Chwileczkę, usiłuję sobie przypomnieć... Eden przygotowuje się do ewakuacji.
Wszyscy Piotrusie w kościele wytężyli słuch.
– Mgła się zbliża – mówił głos Patricii. – Mgła nadciąga z północy. To kwestia tygodni.
– To wszystko? – pytała Amber. – Aly powiedziała pani tylko tyle?
– Tak. Tylko tyle zapamiętałam.
– W takim razie proszę dokładnie zapamiętać moją wiadomość i przekazać ją, kiedy Aly
zapyta, dobrze?
– Tak... Wiadomość od Amber Caldero. Powtórzę jej.
Amber zamierzała zamknąć modlitewnik, kiedy Chen uniósł trzymany w rękach.
Wydobywał się z niego dziwny głos, zagłuszany przez nieprzyjemne trzaski, jak w źle
wyregulowanym telewizorze. Sygnał się rwał, pobrzmiewały niezrozumiałe dźwięki.
I nagle kartki stanęły w ogniu, a Chen rzucił książkę i szybko się cofnął.
– Mamy problem! – krzyknęła Tania.
Odwrócili się i zobaczyli, że modlitewniki zapalają się jeden po drugim.
Tobias odrzucił swój:
– Chen, coś ty zrobił?
– Nic! To nie ja!
– O czym myślałeś?
– Koncentrowałem się!
– Ale na czym?
– Na nas, na Edenie, na kościele w Caseyville, na Patricii! Przysięgam!
Modlitewniki płonęły.
Piotrusie skupili się i zaczęli się wycofywać do wyjścia.
– Jesteś pewien, że nie myślałeś o niczym innym?
– Tak!
– Nawet przelotnie? – zapytała Amber.
– Nie... to znaczy... może tylko...
– O czym?
– Kiedy skoncentrowałem się na Edenie, przyszła mi na myśl Entropia, która nadciąga...
ale to tylko przez moment! Przysięgam!
– O nie – wyjęczała Tania. – Tylko tego nam brakowało.
Tobias patrzył na książki, które zamieniły się w pochodnie.
– I to dzieło Entropii? Ma połączenie także ze światem duchów?
– To nie są zaświaty, Toby – powiedziała Amber. – Wydaje mi się, że to jakby membrana
pomiędzy naszym światem a tamtym, bardziej eterycznym. I wszyscy ludzie, którzy byli
w kościołach podczas Burzy, którzy się wtedy modlili, zostali zamknięci w tym świecie. Mam
wrażenie, że ponieważ wszyscy wierzyli w to samo, w ten sam sposób, wytworzyli równoległą
siłę, w którą wtopiły się ich dusze i umysły, kiedy pioruny unicestwiły ich ciała.
Matt ciągnął wszystkich na zewnątrz, a niespokojne psy czekały, gotowe do ucieczki.
Ogień przybierał na sile, płonęły już ławki i tkaniny zawieszone na kolumnadzie w nawie.
– Wszyscy na zewnątrz! – rzucił Matt.
Ale Kudłata stanęła mu na drodze.
Wpatrywała się w wysokie drewniane drzwi, wznosząc w górę pysk. Jej czarna kufa
drgała.
– O co chodzi? Co jej jest? – zaniepokoił się Ti’an.
– Coś wyczuwa.
– I co z tego?
– Zatrzymała nas tu, bo wyczuwa zapach, który ją niepokoi. I to bardzo.
Nagle drzwi zatrzęsły się w posadach. Nie aż tak, żeby wypaść z zawiasów, ale
wystarczająco, żeby wszyscy podskoczyli.
Uderzyło w nie coś bardzo ciężkiego.
I to coś ponowiło próbę, ale tym razem z większym rozmachem. Drzwi trzeszczały,
ledwie się już trzymając.
A potem wszyscy Piotrusie usłyszeli zgrzyt, który przypominał skrobanie pazurami
o drzewo.
Z zewnątrz dobiegł ich zwierzęcy ryk.
Groźny i ponury.
Zawtórowały mu głosy innych zwierząt.
28 Krew pośród nocy
Ogień coraz szybciej rozprzestrzeniał się w kościele. Suche drewno ławek paliło się jak
zapałki.
– Nie mamy wyboru! – krzyknęła Tania, której słowa zagłuszał huk płomieni. – Musimy
stąd wyjść!
– Prosto na to, co tam czeka? – Chen się skrzywił.
Matt przejął dowodzenie:
– Tania, Toby, Chen – przygotujcie strzały. Ti’an, ciśniesz błyskawicami tylko
w ostateczności, bo nie chcemy zwracać na siebie uwagi.
ChloroPiotrusiofil skinął głową i mocniej ujął pałkę, którą trzymał przed sobą. Psy
skupiły się wokół Kudłatej.
Potem Matt przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi, trzymając w drugiej ręce gotowy
do ataku miecz.
W blasku grzyba świetlnego, który Tobias wbił na łuk, pojawiła się paszcza jaszczura.
Był wyższy od człowieka, stał na tylnych łapach. W jego rozwartej paszczy błyszczało kilka
rzędów ostrych zębów, rozwidlony ozór omiatał powietrze.
– To raptor – powiedział Tobias.
Dwaj pobratymcy gada kołysali się tuż za nim, czekając na zapowiadającą się ucztę.
Trochę dalej, na ulicy, widać było czwartego i piątego.
Chen nie zamierzał dłużej czekać. Oddał z kuszy dwa strzały. Tuż po nim Tania. Tobias
nieco zwlekał, ale kiedy wreszcie się zdecydował, cztery strzały śmignęły jedna po drugiej
w takim tempie, że nawet Amber ze swoim przeobrażeniem zdążyła naprowadzić tylko dwie.
Pierwszy raptor dostał pięciokrotnie i zatoczył się, gniewnie rycząc.
Po chwili jego wycie rozbrzmiewało w całym mieście, głośniejsze od syren.
Drugi raptor wpadł do kościoła, ale kiedy wyprężał szyję, żeby chwycić Matta za głowę,
Kudłata zacisnęła szczęki na jego karku, uniosła gada i potrząsała nim tak, że odbijał się od ścian
i słychać było trzask łamiących się kości.
Matt już czekał na następnego – uchylił się, gdy gad rozwarł pysk, a potem uderzył
z rozmachem i ściął mu łeb.
Ale hałas zwabił inne raptory.
– Na psy! – wrzasnął Matt, uznając, że jego grupa nie poradzi sobie z tyloma stworami.
Psy wypadły z kościoła przy salwie, która miała oświetlić drogę. Kudłata potężnym
uderzeniem pazurów pozbyła się raptora, który próbował ugryźć ją w łapę, a Matt dobił go
błyskawicznym ciosem.
Jednak gady nadbiegały zewsząd.
Były ich dziesiątki.
Płonący kościół rozświetlał okolicę tak potężnym blaskiem, że co płochliwsze raptory
uciekały, to jednak nie zmniejszało zagrożenia.
Wokół Piotrusiów raz po raz kłapały szczęki, psy pędziły na złamanie karku.
Tobias niezmordowanie napinał cięciwę, a jego strzały mknęły w ciemnościach nocy jak
zjawy, które wpijają się w ciała, żeby wyssać z nich życie. Amber próbowała korygować tor lotu,
starając się, by trafiały w oczy albo gardziele.
Strzały Chena i Tani także świstały bez przerwy.
Ale każdego raptora, który padał, zastępowały niemal natychmiast dwa inne.
Matt liczył na szybkość psów, uznając, że powinny zdystansować jaszczury. Chciał za
wszelką cenę uniknąć wykorzystania przeobrażenia Ti’ana. Zdawał sobie sprawę, że są za blisko
Cytadeli, żeby wartownicy czuwający na murach niczego nie zauważyli.
Jednak po dwustu metrach musiał spojrzeć prawdzie w oczy: raptory wyłaziły zewsząd.
Pod miastem musiała ich żyć ponad setka – pewnie czyhały tu, aż jakaś ofiara zapuści się na ich
terytorium, a atakowały zaciekle i skutecznie, jak drapieżcy stworzeni do zabijania.
Kiedy ledwie uniknął ugryzienia, zdał sobie sprawę, że ocaliła go tylko zręczność
Kudłatej. Zaraz potem zawołał do Ti’ana:
– Teraz!
ChloroPiotrusiofil uniósł rękę i piorun uderzył w gady.
Iskry wystrzeliły w górę, trzy gady padły rażone gromem, a całe stado zwolniło,
wystraszone hukiem i widokiem błyskawic.
Ti’an poraził jeszcze dwa.
Potem raptory zaprzestały pościgu równie nagle, jak go podjęły. Znikały w uliczkach,
w ciemnych paszczach budynków, skakały w dziury, które prawdopodobnie kiedyś były
studzienkami kanalizacyjnymi.
W kilka minut miasto uwolniło się od potworów.
Mimo to psy nie zwolniły i galopem niosły nastolatków przez las, dopóki gęstwina
kolczastych krzewów, rosnących tuż nad ziemią gałęzi i ostrych liści nie zmusiła ich do
ostrożnego stawiania łap.
Piotrusie jechali w milczeniu, zmęczeni i wstrząśnięci tym, co przeżyli.
– Myślisz, że Cynicy nas zauważyli? – zapytał Matta Chen.
– Musieliby być ślepi, gdyby nie zwrócili uwagi na ten harmider i ciskanie piorunami.
– Lepiej nie nocować w tej okolicy – wtrącił Ti’an.
– Masz rację. Wracamy do naszych i zwijamy manatki.
– Tylko żebyśmy się nie zamęczyli – powściągnęła ich zapał Amber. – Wszyscy padamy
z nóg. Jeżeli zrezygnujemy z noclegu, nie zajdziemy daleko.
– Odpoczniemy przed świtem. Kiedy tylko oddalimy się parę kilometrów od fortecy
Cyników.
Wrócili do obozowiska, zdając się na węch psów.
Matt się spodziewał, że będzie musiał budzić kolegów, a tymczasem zobaczył tylko
trochę popiołu tam, gdzie paliło się ognisko, i rzucone byle jak śpiwory.
Ti’an, Chen i Tania zeskoczyli z psów i zaczęli się rozglądać po pobliskich zaroślach.
– Ani śladu! – rzuciła dziewczyna.
– Wynosili się stąd w popłochu – stwierdził Tobias.
ChloroPiotrusiofil przyklęknął na ziemi:
– Albo zostali porwani. To krew!
Matt podbiegł do niego i zobaczył ślady krwi wokół torby podróżnej. Poznał ją – należała
do Floyda.
A plamy krwi ciągnęły się dalej.
Ktoś został ranny.
Potem, na widok przesiąkniętej krwią połaci ziemi, ogarnęły go znacznie gorsze
przeczucia.
29 Postój
Liście w odległości kilku metrów były zbryzgane krwią, połamane gałęzie leżały na
stratowanej ziemi.
Tu stoczyła się walka.
Na twarzy Chena pojawił się grymas, chłopak próbował nie okazywać, że jest przerażony.
– Co teraz zrobimy? – zapytał. – Gdzie będziemy ich szukać?
– Albo w pośpiechu opuścili obóz – powiedział Matt – a w takim razie musimy jakoś ich
odnaleźć, albo zostali schwytani przez Cyników i są teraz w drodze do Cytadeli.
– Jestem pewien, że przy tych wszystkich raptorach Ozyjczycy nocą nie wychylają nosa
z twierdzy! Tak zrozumiałem to, co mówił Leo...
Matt odparł:
– Unikają nocnych spacerów po ulicach, ale to wcale nie oznacza, że siedzą zamknięci na
cztery spusty. Musimy mieć się na baczności, to, co się stało w kościele, na pewno zaalarmowało
wartowników, nie prowokujmy ich, obejdzie się bez spotkań. Ti’an, masz jakiś trop?
ChloroPiotrusiofil podszedł z lampą.
– Tak, tam, na zachodzie, jest mnóstwo śladów psich łap – są wszędzie – ale widziałem
także potężne, trójpalczaste.
– To raptory? – Tobiasa przebiegł dreszcz.
– Obawiam się, że tak.
Matt wskazał ręką zachód.
– Wsiadamy, pojedziemy tym tropem. Zabierzcie wszystkie rzeczy, które tu zostały.
I bądźcie czujni. Przygotujcie broń. Te bestie są agresywne, ale nie mamy pojęcia, czy nie są
w dodatku zaciekłe i podstępne. Może potrafią się czaić w zaroślach, dopóki nie nadarzy się
okazja. Nie ryzykujmy.
Zapalili kilka lamp, żeby zorientować się w terenie. Psy ruszyły, prowadzone przez
Ti’ana, który siedział na grzbiecie Kolbiego.
ChloroPiotrusiofile często się zatrzymywali, zsiadali z psów i oglądali ślady, a potem
jechali dalej, uważnie przyglądając się połamanym gałęziom i odciskom nóg.
Amber zauważyła na liściach liczne ciemne plamy.
– Krew – szepnęła.
W pewnym momencie Kolbi stanął, a Ti’an wyciągnął przed siebie kij.
Dobiegły ich dziwne odgłosy. To działo się gdzieś przed nimi. Złowieszcze pomruki,
gardłowe warczenie. I szelest liści, kiedy coś przemykało między pniami drzew i zaroślami.
– Raptory – szepnął Tobias.
– Co najmniej dziesiątka – dodał Chen.
Psy zbiły się w ciasną gromadkę, obnażając kły. Były gotowe bronić siebie i swoich
panów.
A potem wolno, po cichu ruszyły.
Raptory przemykały w ciemnościach, zmieniając miejsca tak, jakby chciały dokładniej
przyjrzeć się temu, co się zbliżało, a może zastraszyć wroga swoistym tańcem wojennym.
Niespodziewanie jeden z gadów wydał przeciągły, wysoki pomruk, na który
odpowiedział najpierw jeden, a potem kolejne raptory.
Następnie jaszczury błyskawicznie pognały przez ciemny las.
– Czyżbyśmy to my je spłoszyli? – Tania się ucieszyła.
– Na to wygląda... – powiedział Ti’an.
Tylko Tobias pilnie wsłuchiwał się w każdy szmer:
– W takich chwilach na filmach pojawia się jeszcze groźniejszy potwór...
Ale nic się nie pojawiło.
Dopóki w ciemności nie zaświeciły ślepia. Tuż przed Piotrusiami.
Dziesięcioro. Światło lamp odbijało się w żółtych źrenicach.
Te oczy były większe od ludzkich.
Jak ślepia wilków olbrzymów.
Stopniowo z mroku wysuwały się paszcze.
I wszystko zaczęło się zmieniać.
Uszy psów oklapły, kły już się nie szczerzyły, ślepia patrzyły spokojnie i przyjaźnie.
Marmita, Chunk, Safety, Nak i inne psy podeszły do Kudłatej.
Ale na ich grzbietach nikt nie siedział.
Ostatni wrócił Drako, pies Elliota. Utykał, sierść na prawym boku miał zakrwawioną.
Gus podbiegł i polizał go po pysku.
– Gdzie Floyd i reszta? – rzucił Matt, zsiadając.
Minął psy i z lampą w ręku rozglądał się po okolicy.
Zobaczył coś, co błyszczało, zauważył cienie. Metal odbijał światło lampy.
Ostrze!
Matt sięgnął po miecz.
A potem poznał ogoloną głowę Floyda. Chłopak ledwie trzymał się na nogach. W ręku
miał miecz.
– Floyd? To ja, Matt!
– Matt?
Długodystansowiec podszedł do niego chwiejnym krokiem.
Miał dwie długie rany, jedną na ramieniu, drugą na piersi. Mocno krwawił.
– Zostaliśmy zaatakowani. Zrobiłem, co mogłem.
Osunął się i Matt ledwie zdążył go podtrzymać. Posadził go pod drzewem.
Stojący za nim Randy zaciskał drżące ręce na łuku. Maja i Leo tulili się do siebie,
Torszan był cały podrapany, gotów uderzyć pałką we wszystko, co się do niego zbliży.
Nieprzytomna nastolatka leżała na trawie, tam gdzie zostawił ją jeden z psów, zanim ruszył do
walki.
Są wszyscy, stwierdził Matt, ale zaraz się zorientował, że brakuje dwojga.
Zobaczył ich po chwili, nieco dalej, w świetle lampy stojącej u ich stóp.
Dorin stała w rozkroku nad ciałem Elliota, którego blond włosy były teraz czerwone.
Chłopak był nieprzytomny, a na widok jego obrażeń Matt zrozumiał, że długo nie pożyje.
Dorin nie zamierzała się poddać. Przez dwie godziny robiła, co tylko mogła, żeby
uratować Elliota. Nie odrywała rąk od policzków chłopca, przekazując mu całą swoją energię,
byle tylko przeżył.
Tymczasem Tania z Amber sięgnęły po igły i nici i oczyściwszy rany, starały się jak
najlepiej je pozszywać.
Nieszczęsny chłopiec miał rany brzucha, ramion, a także głębokie rozcięcie na głowie, tuż
za uchem. Właśnie ta rana była najgroźniejsza. Jeszcze sekunda i raptor wbiłby mu zęby
w czaszkę. Floyd ruszył koledze z pomocą i ocalił go przed pożarciem, ale nie zdążył zapobiec
ciężkim obrażeniom.
Tymczasem Matt objeżdżał okolicę na grzbiecie Kudłatej. Potem zmienił go Tobias na
Gusie.
Piotrusie obawiali się nie tylko powrotu raptorów, ale także pojawienia się patrolu
Cyników, których musiały zaniepokoić zgiełk bitwy i błyski. Jednak stan rannych wykluczał
podróż i trzeba było pozostać na miejscu.
Kiedy udało się już zszyć rany Elliota, Amber podeszła do Floyda i położyła ręce na
ranach, które sprawiały mu ból. Zamknęła oczy. Floyd drgnął.
– Czuję... czuję ciepło! – wybełkotał.
– To energia Jądra Ziemi – wyjaśnił mu Matt. – Amber chce cię uleczyć.
– Ale przecież to może ściągnąć Dręczycieli Entropii.
– Owszem, jeśli potrwa to zbyt długo. Ale są daleko, zanim nas odnajdą, zdążymy się stąd
oddalić.
– Mam nadzieję... – szepnął Floyd, opierając się mocniej o pień drzewa.
Był u kresu sił.
Kiedy Amber uporała się z Floydem, podeszła do Dorin i Elliota.
– Pozwól, że cię zastąpię – powiedziała. – Jesteś wyczerpana.
Dorin odsunęła się od pacjenta i o mało nie upadła, gdy się podnosiła. Była bardzo blada.
Ale dzięki niej Elliot wciąż żył.
Amber położyła dłonie na twarzy chłopca i skoncentrowała się. Nie odchodziła od
rannego niemal godzinę – dopóki Matt nie uznał, że czas to przerwać.
– Musisz już przestać. Jesteś nam potrzebna. Wiesz, że jeżeli to przeciągniesz, Entropia
cię wyczuje.
Amber skinęła głową i pogłaskała Elliota po włosach.
– Trzeba nad nim czuwać. Wyzdrowieje.
– Zajmę się nim – powiedział Leo, mocząc kawałek płótna, żeby zmyć krew, która
zasychała już na włosach jego kompana.
Matt poprowadził Amber w stronę psów, które odpoczywały zbite w ciasną gromadkę,
liżąc sobie pokaleczone łapy i drobne zadrapania.
– Drako jest w kiepskim stanie. Jeżeli mu nie pomożesz, nie zdoła dotrzymać nam kroku.
Będzie nas spowalniał.
– Nie zostawimy na pastwę raptorów naszego psa – powiedziała bez wahania Amber. –
Zajmę się nim.
Matt położył jej rękę na ramieniu.
– Zachowaj trochę sił dla siebie.
– Nie martw się.
– Obiecujesz?
Matt wiedział, że gotowa była do największych poświęceń, żeby pomóc Piotrusiom i ich
zwierzętom. Bał się, że może przecenić swoje siły i znów stracić przytomność na kilka dni,
a nawet...
– Obiecuję. – Uśmiechnęła się, siadając przy Drako, który zwrócił na nią ślepia, nie mając
siły się ruszyć.
Amber położyła ręce na bokach zwierzęcia i z Jądra Ziemi popłynęła uzdrawiająca
energia.
Kolejny dzień budził się przy śpiewie ptaków. Niebo nad lasem pobielało.
Matt prawie nie spał, pełniąc wartę z Chenem i Tobiasem. Ten ostatni ledwie się obudził.
Uniósł powieki i zobaczył przyjaciela siedzącego na małej skałce.
– Jak się czują ranni? – zapytał, przeciągając się.
Po tej męczącej nocy i namiastce snu na twardej ziemi bolały go wszystkie kości.
– Dorin wykonała dobrą robotę, a Amber ją dokończyła. Wszystko powinno być
w porządku. Ale potrzebują odpoczynku.
– Tylko że właśnie na to nie możemy sobie pozwolić.
– W tym problem. Amber i Dorin ledwie trzymają się na nogach, Elliot i Floyd też są
w kiepskim stanie, a Torszan oberwał kilka razy i trzeba będzie pilnować jego ran. Psy też są
lekko pokiereszowane. Nic poważnego, ale nie tryskają energią.
– A Drako? Wyliże się?
– Tak. Amber czyni cuda.
– Ale jakim kosztem – szepnął Tobias, patrząc na drzemiącą przyjaciółkę, bladą jak
śmierć, ciężko dyszącą.
Matt posmutniał. Skinął głową, dodając:
– Nie możemy więcej narażać się na takie potyczki, bo w końcu wyginiemy, a poza tym
tracimy przez to za dużo cennego czasu.
– Ucieczka za wszelką cenę – szepnął Tobias.
– To rozsądniejsze od podejmowania walki.
– Kiedy wyruszamy?
Matt rozejrzał się po obozowisku. Prawie wszyscy jeszcze spali, kilkoro jęczało, psy
chrapały wycieńczone.
– Nie dziś. Nikt temu nie podoła.
Tobias usiadł i rozsunął śpiwór.
– Rozdzielimy warty.
– Nie ma sensu. Teraz, dopóki jest widno, zostaniemy tu wszyscy razem. Zachowamy
maksymalną ciszę, będziemy czujni. Wolę, żebyś i ty odpoczął. Już niedługo dotrzemy do
Białego Miasta. A tam musimy być w doskonałej formie.
Spojrzenie Matta zatrzymało się na nieznajomej nastolatce. Leżała otulona w koce.
– Co z nią zrobimy? – zapytał Tobias.
Matt wzruszył ramionami.
– Sam chciałbym wiedzieć...
Godzinę później Chen zszedł z drzewa, na które wspiął się dzięki swojemu
przeobrażeniu. Schował lornetkę i usiadł obok Matta, żeby się z nim naradzić. Po kilku minutach
zaczęli wszystkich budzić.
– Zwijamy obóz, musimy przenieść się w inne miejsce.
– Dlaczego? – zdziwił się Torszan. – W lesie jesteśmy bezpieczni.
– Chen zauważył na ścieżce Cyników. Patrolują okolicę. Ślady waszej wczorajszej
ucieczki są widoczne, łatwo tu po nich trafić. My zresztą tak właśnie was znaleźliśmy. Na
wszelki wypadek trochę się stąd oddalimy. Nie możemy sobie pozwolić na kolejną walkę. Nie
w tym stanie. Tobias i ja zostaniemy z tyłu, zajmiemy się zacieraniem śladów.
Niechętnie pakowali rzeczy, wciąż oszołomieni i zmęczeni. Usadowili rannych na
grzbietach psów, a potem weszli między drzewa, szukając innego miejsca na biwak.
Szli niecałą godzinę, kiedy Torszan i Ti’an zauważyli ruiny starego młyna nad rzeczką.
Trudy tej wędrówki nie były więc daremne. Znaleźli mury, za którymi mogli schronić się przed
wiatrem, a do tego świeżą wodę. Zajęli pomieszczenie na dole, wypakowali śpiwory i wszystko,
czego było trzeba do gotowania. Rozpalili ogień, żeby zagrzać wodę, i ułożyli się przy psach,
delektując się spokojem.
Dorin i Amber na zmianę czuwały przy Elliocie i Floydzie, ale obaj chłopcy głęboko
spali. Pozostawała nadzieja, że pod bandażami ich rany zaczynają się goić.
Leo głaskał Draka, szepcząc mu do ucha czułe słowa, które zdawały się uspokajać
pojękujące przez sen zwierzę. Maja przysiadła się do nich i w języku Moliera gawędziła z Leo,
pytając o jego życie i opowiadając o własnym.
Tobias poszedł nad rzekę, żeby się wykąpać. W slipkach stanął na brzegu i zaczął
ochlapywać się wodą. Była taka zimna, że nie miał odwagi się zanurzyć – zwilżył kark, skropił
się wodą pod pachami...
Nagle coś go pchnęło – wpadł do rzeki.
Kiedy wynurzył głowę, łapiąc powietrze, skamlał jak psiak.
I wtedy zobaczył na brzegu roześmianego od ucha do ucha Matta.
– Czułem, że nie odważysz się skoczyć! – krzyknął.
– Jest lodowata!
– To cię obudzi!
– Ty mądralo, sam się tu wykąp!
– Okej. Skoro sprawi ci to przyjemność...
Matt szybko się rozebrał i wskoczył do rzeki.
Błyskawicznie się wynurzył, skrzywiony i wyraźnie zdziwiony.
– Piekielnie zimna! – wrzasnął.
A Tobias skwitował te słowa gromkim śmiechem.
Kiedy obaj wyszli, żeby się osuszyć, Tobias klepnął Matta po plecach.
– Dzięki.
– Za to, że cię pchnąłem?
– Jasne. Już dawno nie bawiliśmy się tak dobrze jak dziś.
– To prawda.
Matt zwichrzył mu włosy, wsuwając palce w gęstą, kędzierzawą czuprynę.
– O Boże, moja ręka! – jęknął. – Już nigdy jej nie znajdę!
– Phi! Straszny z ciebie głupek. Ale ja przynajmniej nie wyglądam jak jakiś stary Bee
Gees!
– Jak...
I Matt upozorował cios w samo serce, potem się zatoczył i padł na kolana.
– Ugodziłeś moją dumę.
Śmiejąc się, obaj wrócili do młyna. Odprężeni, ochoczo zajadali liofilizowane danie.
Wczesnym popołudniem Tania, Chen i Ti’an wstali, żeby wyruszyć na polowanie.
Liczyli, że zdobędą dziczyznę na kolację.
Tobias, jak wszyscy Piotrusie, chciał wykorzystać ten przymusowy postój, żeby dobrze
się wyspać, ale tylko przewracał się z boku na bok, więc w końcu wstał. Postanowił się przejść.
Wtedy zauważył nadal nieprzytomną nastolatkę i przyklęknął przy niej. Widział, że
w ciągu dnia Amber dawała jej pić – postanowił pomóc. Zwilżył gałganek i przetarł jej twarz,
potem wpuścił jej do ust kilka kropli wody. Teraz, kiedy już była umyta, wydała mu się całkiem
ładna.
Odwrócił się, żeby wziąć jeszcze trochę wody, a kiedy znów pochylił się nad dziewczyną,
ta patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma. Wyczytał z nich zdziwienie i strach.
– O! Dzień dobry. Dochodzisz do siebie? Mam na imię Tobias.
Przypominając sobie, że nie jest już w Ameryce, wskazał na siebie ręką i powtórzył:
– Tobias.
Dziewczynka rozglądała się w panice. Dopiero kiedy zobaczyła śpiące przy nastolatkach
psy, uspokoiła się i zaczęła równo oddychać.
– Relax, relax. Znasz to słowo, prawda? Cool. Nie bać się.
Tobias się starał, żeby dziewczyna go zrozumiała, ale nie był pewien, czy go słucha.
– Gdzie ja jestem? – zapytała z brytyjskim akcentem.
– O, mówisz po angielsku? Super.
– Gdzie jesteśmy?
– Gdzieś w Normandii, w Europie.
– We Francji?
– Tak.
Dziewczyna usiadła na posłaniu.
– Kim jesteście?
– Pochodzimy zza oceanu. Jesteśmy Amerykanami. Właściwie nie wiem, czy dziś jeszcze
to coś znaczy. A ty? Co robiłaś w tych zaroślach?
– Ja...
Dotknęła ręką czoła i skrzywiła się z bólu.
– Uciekłaś?
– Chyba... nie bardzo pamiętam. Byłam... byłam zamknięta. Przez dorosłych. Byłam
niewolnicą. Musiałam ich słuchać. Robić wszystko, czego chcieli.
– Tu, we Francji.
– Tak, chyba tak.
– A skąd się tu wzięłaś?
– Właściwie... nie wiem...
– A kiedy uciekłaś?
– Nie wiem. Straciłam poczucie czasu. Pamiętam, że uderzyłam mojego pana, a potem
biegłam i biegłam. To trwało tak długo!
– A przypominasz sobie, jak masz na imię?
– Katie.
– Witaj wśród nas, Katie.
– Kim jesteście? Dlaczego nie ma z wami dorosłych?
– Jesteśmy wolni. Jesteśmy Piotrusiami. Poza tą dwójką, o tam, z takimi dziwacznymi
włosami, które wyglądają jak liany, i zielonymi oczyma. To ChloroPiotrusiofile. Uwolniliśmy się
od tyranii Cyników – takich naszych Ozyjczyków. Żyjemy jak wszyscy wolni ludzie.
– Przecież to niemożliwe!
– U nas to stało się możliwe. Po straszliwej wojnie, ale jednak.
Katie pokręciła głową.
– Tu to niemożliwe. Oni nas złapią, a wtedy zostaniemy ukarani i...
Czując, że tkwiący w niej głęboko strach znów bierze górę, Tobias próbował ją uspokoić.
Położył jej ręce na ramionach, ale dziewczyna gwałtownie go odepchnęła.
– Przepraszam, chciałem cię tylko uspokoić.
Katie podkuliła nogi pod brodę i objęła je rękami.
– Nikt nas nie ukarze, bo na to nie pozwolimy. Przybyliśmy tu z misją. Musimy odnaleźć
coś bardzo ważnego. Potężną rzecz. A kiedy już będziemy ją mieli, wszystko ulegnie zmianie.
Przekonasz się. Pójdziesz z nami, nie masz przecież innej szansy, nie możesz zostać sama w tym
lesie. Zobaczysz, że niedługo staniemy twarzą w twarz z Ozyjczykami i wszystko się zmieni.
Zaufaj mi.
Katie wpadła w zadumę.
– Pójdziesz z nami, dobrze?
Katie nie odpowiadała.
– Ufasz mi?
Dziewczyna zwróciła na niego oczy.
Potem spojrzała na psy.
– Czy one... nie są groźne?
– Psy? Skądże! Chodź.
Wziął ją za rękę. Tym razem nie protestowała. Poprowadził ją do Gusa, który cicho sapał,
i położył jej rękę na sierści bernardyna.
– Czujesz, jaka jest miękka?
Gus otworzył jedno oko, zobaczył Tobiasa i Katie, westchnął i znowu zapadł w sen.
– Widzisz, nie ma się czego bać.
Usta nastolatki ułożyły się w nieśmiały uśmiech.
– To nasze konie. Przekonasz się, że są niesamowite.
– Jest taki puchaty...
Tobias widział, że dziewczynka powoli nabiera do nich zaufania. Coraz śmielej głaskała
psa. Cóż, grupa robiła się liczna. Misja komanda ucierpiałaby, gdyby przyjęli kolejnych
nieoczekiwanych rekrutów tego typu. Co robić, jeżeli natkną się na inne zbiegłe dzieci?
Tobias wolał się nad tym nie zastanawiać. Wkrótce będą w Paryżu, Białym Mieście.
Wtedy trzeba będzie się skupić na przejęciu drugiego Jądra Ziemi. Trudno mu było uwierzyć, że
okaże się to dziecinnie łatwe. Ale po wypełnieniu misji zdobędą siłę, która zrównoważy
przewagę Ozyjczyków. Zanim Entropia spadnie na Ozyjczyków, ci powinni już zacząć się bać.
A w obliczu poważnego zagrożenia nie pozostanie im inna możliwość niż przymierze
z Piotrusiami. Żeby się ratować. I wtedy się przekonają, że dzieci nie są ich wrogami.
Zrozumieją, że nie trzeba się ich obawiać.
Tak, przekonają się... I wtedy nas zrozumieją. Zaakceptują nas. I wojna się skończy.
Nagle w drzwiach zrujnowanego młyna stanęła Tania. Czoło miała zroszone potem:
– Cynicki patrol! – krzyknęła. – Zbliżają się!
Katie zdrętwiała ze strachu.
Matt otworzył oczy i wyskoczył ze śpiwora, już uzbrojony.
Spał z mieczem.
30 Wędrówka
Chen i Ti’an weszli do starego młyna i wskazali las na zboczu.
– Jadą tu! – krzyknął Chen.
– Dziesięciu konnych! – dodał Ti’an.
Psy uniosły pyski, nasłuchując i wpatrując się w drzwi.
– Możemy uciec wzdłuż brzegu rzeki! – rzucił Matt.
– Nie – odparła natychmiast Tania. – Zauważyliby nas, droga biegnie górą, a niedaleko
stąd rzeka jest całkowicie odsłonięta. Dotrą tu za minutę czy dwie, nie ma czasu na ucieczkę!
– W takim razie przygotujmy się do odparcia ataku! – powiedział Torszan, chwytając
pałkę.
Matt rozejrzał się po ruinach.
– Ukryjmy się – zaproponował. – Jeżeli patrol tylko przejedzie, mamy szansę po prostu
przeczekać.
Torszan był innego zdania.
– A jeśli tu wejdą, to wyłapią nas jak szczury?
– Musimy zaryzykować. Chowajcie się. Szybko!
Wszyscy Piotrusie rzucili się na sprzęt, żeby ukryć go pod roślinnością, a sami przyczaili
się za resztkami murów starego młyna, porośniętych mchem i pnączami. Matt zalał wodą ognisko
i szybko rozproszył dym połami kurtki. Tobias i Amber wepchnęli psy do izdebki w głębi, gdzie
nie było żadnego okna, i kazali im leżeć.
Chen zatarł ręce i wspiął się po najmniej uszkodzonym murze ruiny. Zrobił to
błyskawicznie. Zatrzymał się niemal na samej górze, przy kalenicy, i schował się za kominem.
Dym już się rozproszył, a Matt stał wciąż na środku izby, kiedy usłyszał tętent
zbliżających się koni.
Przeturlał się w róg, tam gdzie schowali się Tobias i Amber. Przyciągnął brązowy koc
i zasłonił nim siebie i przyjaciół. Pomiędzy paprociami, które już dawno wdarły się do młyna,
mieli szansę przetrwać krótką inspekcję niezauważeni. Ale taka kryjówka nie byłaby
wystarczająca, gdyby Ozyjczycy postanowili dokładniej rozejrzeć się po młynie.
Jeźdźcy zwolnili.
– Czy na zewnątrz zostały jakieś ślady? – zaniepokoiła się Amber.
– Nie – uspokoił ją Matt. – Z grubsza je zatarliśmy.
Słysząc to, Tobias jęknął.
– No nie! Dzisiejsza kąpiel! Niczego nie uprzątnąłem!
– Ani ja – przyznał Matt.
– Na brzegu jest pełno naszych śladów!
– Trudno. Teraz i tak już nic na to nie poradzimy.
Jeźdźcy stali przed młynem, rozmawiając po francusku.
– Wiele bym dał, żeby mieć teraz przy sobie Maję! – szepnął Tobias.
– Ciii – syknęła Amber. – Wsłuchaj się w intonację...
Mężczyźni mówili bardzo głośno. Część zsiadła z koni i słychać było, że szybko się
poruszają.
– Sprawdzają... – odgadła Amber.
Jeden z żołnierzy krzyknął coś z daleka, od strony rzeki. Coś tam znalazł.
– Cholera – zaklął Tobias. – Zauważył nasze ślady.
W tym momencie inny żołnierz podszedł do młyna. Słychać było skrzypienie jego butów,
podzwanianie klamer pasa i elementów zbroi, uderzających o siebie przy każdym kroku.
Zatrzymał się tuż nad Mattem, Tobiasem i Amber, jego stalowe rękawice zabrzęczały,
kiedy oparł się o framugę okna, kilka centymetrów od ich głów.
Zajrzał do środka.
Kilka razy pociągnął nosem, węsząc.
Potem krzyknął coś i zaraz odszedł równie szybko, jak się pojawił.
Cynicy nadbiegali ze wszystkich stron. Po chwili strzeliły wodze i konie ruszyły galopem
wzdłuż rzeki.
Matt odczekał ponad minutę, zanim wyszedł spod koca.
Inni także zachowywali ostrożność.
– Maju, o czym oni rozmawiali? – zapytał Matt.
– Znaleźli ślady blisko rzeki. Ten, który wsunął tu głowę przez okno, powiedział, że
jeszcze czuć dym ogniska. Wtedy dowódca krzyknął, że nie mogliśmy odejść daleko, że jeżeli
pojadą wzdłuż rzeki, to dopadną nas trochę dalej, na drodze.
Tobias i Matt popatrzyli na siebie.
– Myślą, że poszliśmy tą drogą. – Matt się ucieszył. – To już całkiem nieźle.
– Ale teraz wiedzą, że jesteśmy w tej okolicy! – rozpaczał Leo.
– Po tym, co się stało tej nocy i po pierwszym wieczorze w osadzie nad morzem nasza
obecność w tym regionie dla nikogo nie jest już tajemnicą.
Amber położyła rękę na ramieniu Matta.
– Nie jesteśmy w tej chwili zdolni do dalszej drogi. Wszyscy potrzebujemy trochę
wypoczynku.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Zostaniemy tu. Mało prawdopodobne, żeby
zawrócili, sądzą, że jesteśmy w drodze do Białego Miasta, szukają nas dalej na zachód, a nie za
sobą.
Chen, który właśnie schodził ze strategicznej pozycji trzy metry nad kolegami, oznajmił:
– Będę pełnił wartę na wysokim drzewie.
Potem odezwał się Matt:
– Wykorzystajcie dobrze tych parę godzin. Wyruszamy jutro przed świtem i aż do Paryża
nie będziemy się już zatrzymywać.
Matt znów brał na siebie rolę dowódcy, który psuje każdą chwilę radości, i wcale mu się
to nie podobało. Ale zwykle tak to się działo, bo wszyscy wymagali od niego, żeby stale
o wszystkim decydował, żeby im mówił, co i jak zrobić. Kiedy trzeba było wybierać, Piotrusie
zwracali się do niego. Toteż przywykł do tej sytuacji, próbował im w miarę możliwości dodawać
otuchy, próbował ich jednoczyć i brał na siebie odpowiedzialność. Czyli był przywódcą.
Wypełniał tę funkcję najlepiej, jak potrafił, nie czerpiąc z niej większego zadowolenia. Jedyną
satysfakcję dawała mu świadomość, że razem z Amber i Tobym podążali we właściwym
kierunku.
Obserwując reakcję Piotrusiów, przekonywał się, że nikt nie kwestionuje jego decyzji.
Postanowili jak najlepiej wykorzystać tych kilka dodatkowych godzin wytchnienia, a kiedy Matt
zażąda, żeby przezwyciężyli zmęczenie i ból, gotowi byli wstać bez narzekania i ruszyć w dalszą
drogę. Doskonale wiedzieli, że uczestnicząc w tej wyprawie, od pierwszej chwili narażają się na
śmierć, że będą cierpieli, że będzie im ciężko, a ci, którzy ocaleją i wrócą, nigdy nie wymażą
z pamięci tego, co tu się działo. Już na zawsze mieli pozostać naznaczeni.
A jednak wszyscy tu byli. Jego przyjaciele. Jak zwykle wierni, jak zwykle lojalni
i w potrzebie gotowi stanąć u jego boku.
Patrzył, jak układają się do snu, rozmawiają półgłosem, kończą czyścić ekwipunek. Być
może niektórzy z nich przypłacą tę wyprawę życiem. Jak wielu innych Piotrusiów, których
spotykał na swej drodze i którzy już nie żyli – Amy, CPO, Mia, Jon, Horacy, Luiz, Neil i Ben...
I wszyscy ci, których twarzy nie pamiętał, choć w pewnym momencie ich drogi się skrzyżowały.
Matt głęboko odetchnął.
Ściskało go w żołądku.
Ciepło zdawało się bić od ziemi. W ciągu kilku godzin przedpołudnia, kiedy słońce
wznosiło się na błękitnym niebie bez jednej chmurki, temperatura mocno wzrosła.
Piotrusie jechali w szybkim tempie na swych psach. Dorin posadziła Katie za sobą na
bobtailu Safety. Wyruszyli wczesnym rankiem, kiedy tylko Amber skończyła zajmować się
Elliotem i Floydem, a także Drakiem. Pies biegł, nie zwalniając, mimo że boki miał poranione
i opuchnięte. Amber i Dorin osiągnęły bardzo dużo w krótkim czasie. Floyd był przytomny,
chociaż mocno osłabiony, a Elliot, którego początkowo wszyscy uważali za skazanego na śmierć,
wolno do siebie dochodził.
Ale obie dziewczyny przypłaciły to ogromnym zmęczeniem i teraz walczyły z sennością,
w pełni naturalną po trzydziestu sześciu godzinach dzielenia się własną energią.
Piotrusie zdjęli peleryny i kurtki – przy tej pogodzie t-shirty albo koszule były zupełnie
wystarczające. Nawet Matt w końcu schował kevlarową kamizelkę. Kiedy roślinność stawała się
zbyt gęsta, jechali drogą. Podejmowali takie ryzyko, bo czas naprawdę naglił. Jednak na wszelki
wypadek Chen na zmianę z Ti’anem wyprzedzali grupę o pół kilometra, a Torszan i Tania
pozostawali z tyłu, żeby uprzedzić resztę o pojawieniu się nieprzyjacielskiego patrolu.
W południe słońce prażyło, a oni jechali właśnie przez rozległe łąki, mijając niewielkie
jeziora i wzgórza, gdzie nie mogli liczyć na odrobinę cienia. Z takim upałem musieli się mierzyć
przez kilka godzin.
Mimo krótkich postojów nad strumykami psy ciężko ziały i wczesnym popołudniem,
zmęczone upałem i wciąż spragnione, zwolniły.
Dwukrotnie czujki nadjeżdżały galopem, żeby nakazać kolegom ukrycie się. Za
pierwszym razem, przyczajeni w zaroślach, widzieli wóz zaprzężony w woły i dwóch jadących
nim Ozyjczyków. Za drugim na drodze pojawiło się pięciu konnych w czarnych zbrojach. Nikt
nawet nie drgnął i żołnierze minęli ich równym truchtem. Najdotkliwsze było jednak
przedzieranie się przez pełne kolczastych krzewów i pokrzyw chaszcze, które dawały ochronę
przed wrogiem, ale potwornie kłuły i parzyły.
Wieczorem oddalili się od drogi i rozbili obóz nad rzeką, za stromym zboczem, wokół
którego ciągnął się las. Rozpalili ognisko i upiekli dwa zające upolowane przez Kudłatą
i Kolbiego. Elliot zajadał z takim apetytem, że nikt już nie wątpił w jego powrót do zdrowia.
Trzeba było tylko poczekać, aż rany się zagoją, żeby uwolnić go od czepca z bandaży.
Tobias oddalił się od grupy i pozwolił sobie na krótką sjestę. Kiedy wrócił po dwudziestu
minutach, Matt zbeształ go jak smarkacza:
– Nie powinieneś włóczyć się samotnie, w dodatku po zmierzchu!
– Musiałem trochę odetchnąć.
– Może, ale trzeba było iść z kimś, a nie w pojedynkę!
– Hej, dość tego, nie wydzieraj się na mnie!
Amber przerwała tę sprzeczkę, kładąc rękę na ramieniu Matta.
– Toby, on się po prostu o ciebie martwi.
Tobias poklepał przyjaciela po plecach.
– Wiem, przepraszam. Niedaleko, na drugim brzegu rzeki, jest jakieś miasto.
Matt wytrzeszczył oczy.
– I dopiero teraz mi o tym mówisz?
– Przecież nie dałeś mi ani chwili...
– Mogli zauważyć nasze ognisko? – zaniepokoił się Floyd.
– Nie, to stanowczo za daleko, nie ma obawy.
– Jutro je ominiemy – wtrącił Randy. – To prawdopodobnie dawne Rouen. Nie wiem, co
się z nim stało, ale lepiej trzymajmy się z daleka.
– Teraz jest tam garnizon, a wokół miasta działa wiele kopalni kamienia – wyjaśnił Leo.
– Dodatkowy powód, żeby obejść Rouen szerokim łukiem – stwierdził Matt.
– I jeszcze jedno – dodał Tobias. – Za zboczem biegnie autostrada, a raczej resztki
autostrady. Aż roi się tam od skararmeuszy. To ich czerwone i niebieskie światła zwróciły moją
uwagę.
– Czyli skararmeusze tu też istnieją – powiedziała w zadumie Amber.
Tobias zwrócił się do Leo i Katie – dwojga Europejczyków:
– Słyszeliście kiedyś o świetlistych skarabeuszach, które gromadzą się na dawnych
autostradach?
– To rojoszmerki. – Leo skinął głową. – Tak się tu nazywają.
– Czy komuś tu udało się zrozumieć, co one właściwie robią? – zapytała Amber.
– Nie. Wiemy tylko, że szeleszczą i się roją, że płyną jak wartki strumień. Ozyjczyków
chyba to nie obchodzi, a my tak mało wiemy o tym nowym świecie.
– Przepraszam – szepnęła Amber, wstydząc się, że zapomniała na chwilę, jak ciężkie jest
życie europejskich Piotrusiów, jak mało przypomina los jej przyjaciół z Edenu. Tu dzieci nie
miały ani czasu, ani wielu okazji, by obserwować florę i faunę.
Przy kolacji Tobias próbował nawiązać bliższą znajomość z Katie, która przez cały dzień
nie odezwała się ani słowem, ale dziewczyna najwyraźniej nie miała ochoty na zwierzenia.
Obserwowała towarzyszy podróży, pomagała w rozbijaniu obozu i przygotowaniu zajęcy, ale nie
okazywała większego zainteresowania Piotrusiami ani nie odczuwała potrzeby zaprzyjaźniania
się z nimi. Tobias w końcu się zniechęcił i nieco rozczarowany poszedł się położyć. Uznał, że
Katie trzeba dać więcej czasu. Biedaczce prawdopodobnie trudno się było przełamać, przywołać
dawne wspomnienia i uwolnić się od tego, co ostatnio przeżyła. Nadejdzie czas, kiedy sama
zechce nawiązać bliski kontakt z rówieśnikami.
Nocą Piotrusie na zmianę pełnili wartę, a wyruszyli bardzo wcześnie, kiedy tylko niebo
na wschodzie poszarzało.
Przez rzekę przeprawili się po kamiennym moście, modląc się w duchu, żeby nie
zaskoczył ich tam patrol Cyników. Potem droga się rozwidlała. Randy rozłożył starą mapę i użył
kompasu. Uznał, że idąc w prawo, dotarliby do dawnego Rouen, natomiast do Białego Miasta
należy skręcić w lewo. Dopiero po trzech godzinach zrozumiał, że popełnił błąd. Musieli się
cofać pośród wysokich traw, przez równinę, żeby z kierunku zachodniego wrócić na
południowo-zachodni.
W końcu ujrzeli w dali dzwonnice Rouen, idąc grzbietem wysokiego, stromego pasma
gór. Całe miasto z wyjątkiem centrum niknęło pod bujną roślinnością. Dym ulatujący z kominów
świadczył jednak, że mieszka tam sporo ludzi.
Kiedy dotarli do drogi, dalej na południu, mogli nieco przyspieszyć, ale po trzykrotnej
ucieczce w zarośla, gdzie chowali się przed nadjeżdżającymi wozami, uznali, że lepiej już będzie
iść równolegle, przez niezbyt gęsty w tej okolicy las.
Udawało im się utrzymać równy rytm, mimo że monotonia tej podróży wszystkich już
usypiała. Jechali w milczeniu.
Noc zaskoczyła ich na porośniętej trawą równinie, a ponieważ nie chcieli ryzykować
noclegu na odkrytym terenie, postanowili jechać, dopóki starczy im sił, przy świetle księżyca
w pełni.
Po dwóch godzinach znaleźli się na zalesionym terenie, na wzniesieniu, z którego
rozciągał się widok na dawny region paryski. Zebrali się na szczycie, nad urwiskiem opadającym
stromo trzydzieści metrów w dół.
U stóp mieli dolinę otaczającą Białe Miasto, która, jak okiem sięgnąć, wtulała się
w zakola czarnej, odbijającej blask księżyca rzeki.
W dali, na południowym zachodzie, ujrzeli intensywne, czerwono-niebieskie światło.
Jakby gigantyczna latarnia morska wznosiła się nad tą krainą, przestrzegając przed
zagrożeniami wielkiego miasta.
Wieża-Szkielet.
Tajemniczy, dwubarwny olbrzym wskazywał im kierunek.
To było niczym nieme wołanie pośród nocnej ciszy.
31 Wybór strategii
Oczy Tobiasa, który siedział pochylony nad pełniącym funkcję lampy grzybem,
w padającym na jego twarz od dołu świetle wyglądały przerażająco.
Mówił szeptem, żeby nie obudzić śpiących Piotrusiów:
– Jak zbliżymy się do Białego Miasta?
Leo skrzywił się z powątpiewaniem.
– To będzie naprawdę trudne. Słyszałem, że miasto jest ufortyfikowane – powiedział. –
Ale to nie wszystko; zanim dotrzemy do jego bram, musimy przedostać się przez okolicę.
W całej dolinie rozmieszczone są garnizony, miasteczka Ozyjczyków tworzą gęste skupisko,
poza tym wszędzie są fermy, pola uprawne, ruchliwe drogi. Nie uda nam się długo ukrywać.
– W takim razie musimy się rozdzielić – powiedział Matt.
Trzej chłopcy popatrzyli na siebie.
– Czy nastolatkowie mają prawo swobodnie poruszać się po mieście? – zapytał Tobias.
Leo skinął głową:
– Tak. Ale zachowując pełny spokój. Udając niewolnika, który wypełnia rozkaz pana.
– Nikt z młodych nie przechodzi na stronę Ozyjczyków? Nie ma na przykład zdrajców
rebelii?
– Niektórzy przyłączyli się do Oza na samym początku, ale jest ich niewielu.
– Moglibyśmy podawać się za kogoś takiego – zaproponował Tobias.
– W małej grupce mogłoby się to udać.
– Potrzebna nam grupa-wytrych. – Matt pokręcił głową.
– Amber będzie chciała się w niej znaleźć – zauważył Tobias.
– To wykluczone, ona nie chodzi, tylko płynie nad ziemią, będzie przyciągała uwagę.
– I naprawdę myślisz, że pozwoli nam wejść do Białego Miasta, a sama grzecznie tu
zaczeka? – rzucił z szyderczym uśmiechem Tobias. – Przecież ją znasz, powinieneś wiedzieć, że
w żadnym wypadku się nie zgodzi, żebyśmy ją odsunęli.
– Tylko dopóki nie zlokalizujemy Jądra Ziemi. Kiedy będziemy już wiedzieli, gdzie się
znajduje i jak do niego dotrzeć, wrócimy po nią. Ale gdy trzeba będzie chodzić po mieście
i pytać, nie można jej narażać. Poza tym przez nią nas zdemaskują.
– W takim razie sam jej o tym powiesz!
– I jeszcze jedno – szepnął Leo. – Psy też nie mogą tam wejść. Tu nikt nigdy takich nie
widział.
Matt z bólem serca skinął głową i rzucił okiem na Kudłatą, która spała zmęczona po
długiej wędrówce.
– Jutro przyczaimy się przy drodze – powiedział po chwili – i zaatakujemy wóz. Musimy
go ukraść.
– Zaatakujemy? – powtórzył zbulwersowany Tobias. – To znaczy, że... mamy zabić jego
właścicieli?
– Nie! Będą naszymi jeńcami! Pod strażą tych, którzy tu zostaną. Po powrocie ich
uwolnimy.
– Trochę mi ulżyło... Nie wyobrażam sobie, żebym mógł zabić kogoś z zimną krwią,
nawet Cynika!
– Maja musi z nami iść, żeby tłumaczyć, ale i tak nie będzie nam łatwo za każdym razem
korzystać z jej pomocy.
– Oficjalny język Ozyjczyków to teraz angielski – uspokoił go Leo – ale jeszcze nie
wszędzie jest używany. W Białym Mieście raczej tak. Oz zebrał dorosłych z całej Europy, no,
prawie całej, więc trzeba było narzucić im jeden wspólny język. W mieście pojawiają się ludzie
z całego kraju, dużo się przemieszczają.
– A wiesz, jak wygląda świat na wschodzie? – zapytał Matt.
– Wiem, że daleko na wschodzie, tam gdzie dawniej była Rosja, nastały potężne mrozy
i zmusiły ludzi do ucieczki na zachód. Na terenach wschodnich aż roi się od zwierzyny, mówią
nawet, że pojawiły się tam wilkołaki i wampiry, ale przypuszczam, że to zwykłe bajki.
– W Stanach Zjednoczonych są wampiry! – potwierdził pogłoski Tobias i aż zadrżał. –
Nazywają je Zjadaczami Cieni.
Ta rozmowa zmroziła chłopców. Wszyscy myśleli o tych potworach i ponurych
opowieściach, jakie o nich krążyły.
– Leo – Matt zwrócił się do nowego kompana, żeby zmienić temat – potrafiłbyś nam
podpowiedzieć, w jaki sposób w mieście odnaleźć Jądro Ziemi?
– Oni nazywają to energią świetlną. Nie powinno być problemów, prawdopodobnie każdy
to wie. Albo pójdziemy do oberży i pociągniemy za język pijaków, albo udamy się wprost do
biura integracji.
– A co to za biuro? – zaciekawił się Tobias.
– Takie biura są we wszystkich większych miastach ozyjskich i tam zgłaszają się
przybysze, kiedy są zagubieni i potrzebują pomocy, żeby wszystko załatwić – przydział,
kontakty, pracę i tak dalej.
– A na czym w Europie opiera się handel – na wymianie czy na pieniądzu?
– Biją monetę. Jeśli się nie mylę – złotą.
– W takim razie musimy zdobyć pieniądze.
– Musielibyśmy znaleźć pracę...
– Zobaczymy na miejscu.
– Czy w mieście wolno mieć broń? – zaniepokoił się Tobias.
– Niewolnikom nie. – Leo pokręcił głową.
– Będziemy się podawali za młodych, którzy przeszli na stronę Oza – wyjaśnił Matt. –
Wyglądam na osiemnastolatka.
– Będą wobec was nieufni – przestrzegł Leo. – Wyglądacie bardzo młodo, a oni tego nie
lubią. Są podejrzliwi.
– Trudno. Nie mamy wyboru – stwierdził Matt.
Wstał i spojrzał na czekający na niego śpiwór.
– Chłopaki, trzeba się trochę przespać. Jutrzejszy dzień będzie bardzo ważny.
Wszyscy trzej się położyli, ale długo nie mogli zasnąć. Zbyt dużo obrazów stawało im
przed oczyma, myśli tłoczyły się do głowy. Białe Miasto, Cynicy, cienie potwornych istot.
Amber stała tuż nad przepaścią, patrząc na rozległą równinę, która rozciągała się u jej
stóp. W dali, na czubku Wieży-Szkieletu, niemal widziała małą czarną szpicę na tle błękitnego
nieba.
Czuła ciężar w piersi. Coraz trudniej było jej go dźwigać.
Rozumiała Matta, miał rację, kiedy jej tłumaczył, że nie porusza się w naturalny sposób
i że to jest widoczne, a jednak wciąż czuła żal, że ją zmuszał, żeby została tu z resztą grupy.
Przecież to nie jej wina, że nie może już chodzić. I to ona najbardziej cierpiała z tego powodu.
Powinien zdawać sobie z tego sprawę. Każdego ranka, otwierając oczy, przez kilka sekund
mocno zaciskała kciuki i modliła się, żeby to wszystko okazało się tylko koszmarnym snem.
A potem próbowała usiąść, poruszając nogami, ale nic się nie działo. I znowu musiała
powstrzymywać łzy i złość.
Zdarzało jej się zasypiać z płaczem i musiała przewracać się na bok, żeby nikt nie
zauważył, jak dławi szloch, wciskając głowę w zwinięte w kłębek ubrania, które zastępowały jej
poduszkę.
Amber przeklinała tę niesprawiedliwość, która dziś spychała ją na drugi plan. Musiała
zostać z innymi, czekać, rozstać się z Mattem i Tobiasem. Pozwolić, żeby sami podjęli tak
wielkie ryzyko. To było poniżające, nieznośne.
I przerażające.
Dopiero teraz Amber zrozumiała, jak dziwne dręczy ją uczucie. Chciała ochraniać –
w pełni, bezgranicznie.
Chcę wszystko kontrolować, żeby mieć pewność, że nic im się nie stanie. To już obsesja.
Chcę być przy nich, żeby ich chronić, prowadzić, mieć pewność, że nikt ich nie skrzywdzi.
Amber pokręciła głową.
Nienawidzę tego uczucia. Doprowadza mnie do szaleństwa. Uświadamia, jak jestem
bezsilna. I nieprzydatna.
Nie mogła uporać się z emocjami. Czuła, że ta opiekuńczość jest bardzo kobieca,
obsesyjna.
Instynkt macierzyński? Czyżby to było to? Okropność... Przez to staję się taka wrażliwa
i nieskuteczna...
– Tak mi przykro – powiedział Matt, stając za jej plecami.
Obróciła się w powietrzu. Długa suknia zasłaniała dziesięciocentymetrowy odstęp między
ziemią a jej stopami, ale ruch był tak płynny, że trudno było nie zauważyć braku jego naturalnej
mechaniki. Każdy, kto widział, jak się przemieszczała, dostrzegał coś zadziwiającego.
– Uwierz mi – tłumaczył chłopak – oddałbym wiele, żeby mieć cię u boku.
Amber przesunęła się do niego, a jej usta bez słowa zbliżyły się do jego ust, język aż
prosił się o pieszczotę.
Po chwili się odsunęła i powiedziała:
– Rób, co musisz, ale bez potrzeby nie ryzykuj. Kiedy zlokalizujesz Jądro Ziemi
i znajdziesz sposób, żeby się do niego zbliżyć, wróć po mnie, wejdziemy tam nocą. Proszę cię
tylko o jedno – uważaj na siebie.
Przez chwilę Matt nie mógł wydusić ani słowa, tylko patrzył na nią z podziwem
i z uwielbieniem. Amber wyczytała z jego oczu gorącą miłość. Jego źrenice pałały.
Wziął ją w ramiona i mocno przytulił.
Położyła mu głowę na ramieniu i oddychała tak, jakby pragnęła zapamiętać jego zapach.
Ciepło jego skóry było takie kojące. Przytknęła policzek do jego szyi.
Nigdzie nie czuła się tak dobrze, tak bezpiecznie, jak w tym zakątku.
To było jej sanktuarium.
Łza spłynęła cichutko po jej policzku i zmoczyła skórę Matta.
Choć jeszcze nie odszedł, już za nim tęskniła.
Drogą jechał wóz zaprzężony w dwa muły. Ozyjczyk drzemał, trzymając w rękach lejce,
obojętny na pył, który wzbijały kopyta zwierząt.
Kiedy wóz mijał zagajnik, na zakręcie, Tobias, Chen i Tania wybiegli na drogę z łukami
gotowymi do strzału. Matt, zarzuciwszy miecz na ramię, zatrzymał się nieco przed nimi.
– Stać! – wrzasnął.
Zaskoczony Cynik uniósł głowę i wytrzeszczył oczy.
– Zatrzymaj się! – krzyknęła po francusku Tania.
Mężczyzna zmarszczył brwi, nie mogąc pojąć, czego ta banda smarkaczy może od niego
chcieć i skąd taka bezczelność.
Pochylił się, chwycił kamień i obrzucił ich gniewnym spojrzeniem.
Matt się odsunął, dając znak Elliotowi:
– Ruszaj, potrenuj sobie – powiedział.
Młody blondyn w hełmie z bandaży skoncentrował się i wyciągnął przed siebie ręce.
Szeroko otwartymi oczyma, nie mrugając, patrzył na woźnicę.
W końcu ich spojrzenia się spotkały, a wtedy Ozyjczyka przebiegł dreszcz, jego powieki
opadły, a on sam się osunął, jakby zemdlał.
– Uwielbiam tę twoją sztuczkę! – krzyknął z podziwem Tobias.
Tania i Chen wskoczyli na wóz, który ruszył, i zatrzymali go. Matt chwycił Cynika pod
pachy, ściągnął go z wozu i przerzucił przez grzbiet Kudłatej.
– Wracajcie do obozu – polecił Tani i Chenowi. – Nie spuszczajcie go z oka, żeby nie
uciekł. No i życzcie nam powodzenia.
Tobias i Elliot wskoczyli na tył wozu, pod plandekę, a Matt chwycił lejce. Obok niego
usiadła Maja.
Grupę dobrano stosownie do celu wyprawy. Maja była potrzebna, bo mówiła po
francusku, a Elliot dzięki swemu przeobrażeniu mógł sprawić, że unikną problemów, nie robiąc
niczego, co by ich zdemaskowało.
Tobias schował łuk i wóz ruszył, podskakując na wybojach.
– Skąd takie przeobrażenie? – zainteresował się.
– Ojciec był psychoterapeutą, stosował hipnozę. Często prosiłem go, żeby mi pokazał, jak
to się robi, a w szkole ćwiczyłem na kolegach. Nigdy nic z tego nie wychodziło, ale próbowałem.
Podejrzewam, że stąd taka moc.
– To genialne. Potrafisz uśpić każdego?
– Jeżeli spojrzy mi w oczy. Ale czasami to nie działa. Ludzie bywają odporni.
– A mógłbyś uśpić dziesięć osób naraz?
– Nie sądzę. Zawsze, kiedy kogoś usypiam, sam też czuję się lekko zamroczony. Jeżeli
robię to bez odpoczynku, w końcu mdleję.
– A ilu naraz udało ci się uśpić?
– W akademii przeobrażeń kiedyś uśpiłem kolejno sześć osób, ale potem padłem jak długi
i przespałem okrągłą dobę!
– Byłeś w edeńskiej akademii? Poznałeś tam Amber?
– Była moim profesorem.
– Tylko nie mów przy niej, że była profesorem, bo się wścieknie!
– Prawda jest taka, że to ona pomogła mi korzystać z przeobrażenia. Na pewno mnie nie
pamięta, w początkowym okresie miała tylu uczniów, ale ja doskonale ją zapamiętałem. Wszyscy
ją uwielbiali. A potem był Melchiot, on też był dobry.
Tobias westchnął.
– Tęsknię za Edenem. Salon Wspomnień, wielka jabłoń, sjesty w warzywniku...
Elliot ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Ja też. Obyśmy jak najprędzej tam wrócili.
Zaczynali zjeżdżać w dolinę Białego Miasta.
Mimo upału Matt zarzucił na ramiona pelerynę i naciągnął kaptur na głowę, a Maja
poszła w jego ślady.
– Aż trudno uwierzyć, że zbliżamy się do wielkiego miasta – zdziwił się.
Po ponad sześciogodzinnej jeździe przez pola i łąki, gdzie pasły się krowy, owce i konie,
znaleźli się na drodze biegnącej przez rozległy las, który wreszcie zaczął się przerzedzać.
Wkrótce ujrzeli w dole rzekę i most, przed którym wznosiły się dwie kamienne wieże strzeżone
przez wartowników w czarnych zbrojach. Potem droga biegła kanionem budynków porośniętych
pnączami, a czasem wręcz ginących pod kolczastymi krzewami, które wypełzały przez drzwi,
okna, a nawet dachy.
W oddali widać było wyłaniające się z masy zieleni dachy, połyskujące szyby i jakieś
elementy pokryte grzybami i mchem. Wszystko to wyglądało jak antyczne ruiny wzniesione tu
przed wiekami przez przedstawicieli zaginionej cywilizacji tytanów. Chmary ptaków krążyły nad
tymi pnącymi się ku niebu bryłami.
Wieża-Szkielet królowała nieco dalej, omiatana przez wiatr niczym chorągiew Białego
Miasta.
Wóz kołysał się na zboczu, potem zwolnił przed strażnikami kontrolującymi ruch na
moście. Było ich sześciu, prowadzili ożywioną rozmowę i tylko jeden odszedł, żeby
zainteresować się wozem.
Matt ściągnął wodze, żeby zatrzymać muły. Żołnierz odezwał się po francusku, ale zanim
Maja zdążyła przetłumaczyć, Matt odpowiedział po angielsku:
– Słucham?
– Co przewozicie? – zapytał żołnierz, podchodząc do Matta, ale nawet na niego nie
patrząc.
– Dwóch niewolników.
– Po co?
– Przysyła ich nasz maester z Cytadeli. To podarunek dla jego przyjaciela, maestra
Luganoffa.
Te słowa chyba zrobiły na żołnierzu duże wrażenie.
– Dla maestra Luganoffa? No, no...
Tym razem uważnie spojrzał na Matta, który zniósł to bez zmrużenia oka.
Matt wiele razy stawał twarzą w twarz z wrogiem, musiał zachowywać zimną krew
w obliczu zagrożenia, ocierał się o śmierć, przebijał mieczem ludzi, patrząc im prosto w oczy.
Wytrzymał już wiele spojrzeń w gorszych chwilach swego życia, więc kiedy jego źrenice
napotkały oczy strażnika, promieniały taką pewnością siebie, że to Cynik opuścił powieki
i podszedł do Mai, ale ledwie na nią zerknął.
Matt wyglądał oczywiście na nastolatka, najwyżej na bardzo młodego mężczyznę, ale to,
czym emanowały jego oczy, budziło respekt.
– Ma pan bardzo silny akcent – powiedział.
– Pan też.
Mężczyzna zarechotał rubasznie i nieszczerze. Czuł się jakoś niezręcznie.
– Ruszajcie – rzucił i skinął ręką. – Znacie drogę?
– Nie, jesteśmy tu pierwszy raz.
– Jedźcie tą drogą do Gęsiej Nóżki. Tam droga się rozwidla na trzy. Albo pojedziecie
prosto, do bramy przy alei Imperatora, albo w prawo, jeżeli chcecie najpierw odpocząć
w dzielnicy kupieckiej. Pałac znajduje się w centrum miasta, nie możecie go przeoczyć.
– A ta trzecia droga? – zapytała Maja. – Wspomniał pan o trzech kierunkach przy Gęsiej
Nóżce.
– Zapomnijcie o niej. Ta trzecia skręca do kloaki Bogów – oświadczył wartownik,
wskazując stare budynki. – Nawet nie próbujcie się tam zapuszczać. Nikt już tam nie jeździ.
Szczęśliwej drogi!
Zręcznym ruchem nadgarstka Matt nakłonił muły, żeby ruszyły, i wóz przetoczył się po
moście obserwowany przez żołnierzy.
Potem pomknął drogą. Maja i Matt spoglądali na zniszczone przez przyrodę fasady
domów.
– Wszystko w porządku? – usłyszeli głos Tobiasa.
– Oficjalnie jesteście naszymi niewolnikami!
– Zawsze to samo! Czarnych sprowadza się do roli sług białasów! – zażartował Tobias. –
Doigrasz się, w końcu i ja zrobię ci małą rewolucję!
– Jesteśmy w mieście? – zapytał Elliot.
– Na dawnych przedmieściach Paryża. Teraz to morze ruin, na których rozpanoszyła się
roślinność. Nieprzyjemna okolica...
Mijali wiele wozów, jeźdźców i pieszych, którzy dźwigali torby i tobołki. Tak duży ruch
przekonał Matta, że to miejsce jest bezpieczne. Oczywiście, dziczało, ale najwyraźniej nie
zostało opanowane przez drapieżne zwierzęta.
Dziś łatwo też było zorientować się w okolicy. Choć drogi się rozwidlały, choć było
sporo mostów, wiaduktów, tuneli, zaułków i skrzyżowań, Matt wiedział, że musi trzymać się
jedynej utrzymanej jako tako drogi.
Po godzinie znaleźli się na Gęsiej Nóżce i Matt ściągnął lejce, żeby zwolnić.
– Uważam, że powinniśmy omijać aleję Imperatora – powiedział – bo już sama nazwa
mówi, że to coś dużego, a nie mam ochoty znaleźć się tam jak na widelcu.
– Jedźmy przez tę dzielnicę kupców, przy odrobinie szczęścia będzie tam tak tłoczno, że
nikt nie zwróci na nas uwagi – poparła go Maja.
Matt zerknął na drogę, która skręcała w lewo.
Pierwszych sto metrów przypominało jeszcze ulicę, ale dalej panoszyło się już tylko
zielsko, paprocie i kolczaste krzewy. W dali ulica biegła pod gigantyczną betonową konstrukcją,
prawdopodobnie starym centrum handlowym albo parkingiem. Powyżej cały plac tonął w cieniu
wieżowców. W górze wciąż krążyły ptaki, ale na samej ulicy życie jakby zamarło.
– Nie podoba mi się to – przyznała Maja.
– Mnie też nie. Wygląda to tak, jakby nie było tam już żadnego życia. Nawet ptaki nie
ważą się wylądować na ziemi.
– Ale jest ich dużo. Prawdę mówiąc, stanowczo za dużo.
Tobias wysunął głowę przez szczelinę między dwiema połami plandeki.
– To jakaś trupiarnia! Nazywają to kloaką Bogów? Aż się cieszę, że będę nocował
w mieście Cyników! Nie chciałbym wieczorem przysnąć w pobliżu takiego miejsca.
Matt ściągnął lejce i wóz skręcił w prawo. Przez moment chłopakowi się wydawało, że
w wejściu do podziemi przesunął się jakiś cień, ale stało się to tak szybko i tak daleko, że niczego
nie był pewien, uznał więc, że nie ma powodu nie wierzyć wartownikowi – tam nikt się nie
zapuszczał. Kto zresztą mógłby zamieszkać w takim miejscu, skoro bliżej miasto zapewniało
wygody i bezpieczeństwo?
Czuł jednak, że nad okolicą wisi nieprzyjemna aura, tak jakby wszystkie te rzeczy
z przeszłości, które powinny iść w zapomnienie, zgromadziły się na pobliskim betonowym
pustkowiu, na tym cmentarzu wspomnień.
Złych wspomnień.
Matt patrzył na oddalające się drapacze chmur i czuł ulgę. Znienawidził to miejsce, czuł
do niego wręcz fizyczną odrazę, a jego przyjaciele w pełni podzielali to nastawienie.
Mogli już zapomnieć o kloace Bogów. Ich misja nie miała z nią nic wspólnego.
I to cieszyło Matta.
32 Dusza Oza
Paryż, miasto światła, stało się Biały Miastem, obejmującym cztery duże dzielnice,
dokładnie oczyszczone z wszelkiej wdzierającej się na jego teren roślinności, która pochłonęła
trzy czwarte dawnej stolicy Francji. Ściany kamienic i wieżowców, czyste i regularnie
odnawiane, odbijały promienie słońca i to od tej bieli wzięła się nowa nazwa miasta.
Dzielnica Imperatora przedzielała miasto na dwie części szerokim bulwarem, na którego
końcu Imperialny Ołtarz postawił cztery potężne kamienne nogi, otwierając strefę
administracyjną, której granicę wytyczał pałac maestera Luganoffa. Na północy dzielnica
kościołów – przeludniona, z wąskimi uliczkami, pasażami, składami – skupiała się wokół trzech
kościołów, które zamieniono na świątynie ku chwale imperatora Oza.
Po drugiej stronie rzeki, wokół Wieży-Szkieletu, powstała dzielnica wojskowa
z koszarami i poligonami.
I wreszcie na południe od alei Imperatora dzielnica kupiecka otwierała się dość szerokimi
arteriami, pełnymi światła, jednak w jej głębi ulice się zwężały, przechodziły w kręte uliczki,
czasem pnące się stromymi schodami. Bliżej rzeki, na wprost Wieży-Szkieletu, zainstalowano też
windy towarowe, które łączyły brzeg przy porcie, nabrzeżach i drewnianych hangarach z wyżej
położoną częścią miasta.
Matt wcisnął się wozem do tej gwarnej dzielnicy, gdzie zmuszony był jechać bardzo
wolno, torując sobie drogę między przechodniami, straganami i sklepami, przed które
wystawiano beczułki i kosze z towarami i gdzie stały osły dźwigające worki ze zbożem. Czasami
musieli się przeciskać obok innego wozu, a zdarzało się, że któryś z pojazdów musiał się cofnąć,
żeby drugi mógł przejechać.
Do miasta można się było dostać bez problemu. Cztery dzielnice otaczał mur, do którego
budowy wykorzystano zręby ścian zburzonych kamienic, uzupełniając luki pomiędzy nimi. Ten
wysoki mur ochraniał miasto przed inwazją roślinności.
Piotrusiów zatrzymano przy wjeździe do dzielnicy kupieckiej. Matt powiedział
strażnikom, że musi odsprzedać dwójkę niewolników swego maestera, i wpuszczono ich po
sprawdzeniu tyłu wozu. Tym razem Matt wolał nie wymieniać nazwiska Luganoff, które zrobiło
tak silne wrażenie na pierwszym strażniku. Obawiał się, że przydzielono by im eskortę do
samego pałacu.
– Musimy zdobyć pieniądze – denerwował się Tobias. – Wkrótce się ściemni, a my nie
mamy gdzie się podziać!
– Gdyby udało się zatrzymać wóz w jakimś spokojnym zakątku, moglibyśmy się przespać
– podsunął Elliot.
– Mało prawdopodobne, żeby nikt nie zwrócił uwagi na zaprzężony wóz, który stoi przez
całą noc na ulicy – powiedział Matt. – Mam inny pomysł.
– Oby okazał się sensowny! – Tobias westchnął, zerkając na słońce, które już chyliło się
ku zachodowi.
Kiedy zobaczyli niewielki plac pełen zwierząt i wozów podobnych do tego, którym
jechali, Matt zeskoczył na ulicę i przywołał handlarza.
Tobias obserwował go przez szparę w plandece. Widział, jak przyjaciel po krótkich
targach z jakimś grubasem, który mówił łamaną angielszczyzną, sprzedaje wóz za parę monet.
Podrzucający małą sakiewkę Matt i Maja kazali wysiąść dwójce „niewolników”.
– Sprzedałem go temu, kto zaproponował najwięcej – powiedział. – Mam nadzieję, że
wziąłem dość, żeby przeżyć tu parę dni, ale nie mam pojęcia, jaką wartość mają te pieniądze!
– Jeżeli dałeś się oszukać, to wyjdziemy na idiotów! – rzucił Tobias.
– Poszukajmy oberży na tę noc, już za późno, żeby myśleć o Jądrze Ziemi.
– Ale wieczorem możemy pociągnąć za język paru kupców – dodał Tobias.
Elliot przysunął się do niego:
– Ty i ja musimy zachowywać się jak niewolnicy. Nie możesz mówić tak głośno
i zuchwale.
Maja pokiwała głową:
– Przykro mi, ale dziś wieczorem zostaniecie w pokoju.
– Wiedziałem, że tak się to skończy! – warknął Tobias. – Nie podoba mi się rola, jaką mi
wyznaczyliście.
Matt i Maja szli przodem, a Tobias i Elliot, udając smutnych i nie podnosząc oczu,
podążali za nimi.
Snuli się po uliczkach sektora spożywczego, gdzie unosiła się woń przypraw, prażonej
kukurydzy, zup z kwiatów, które pachniały lawendą albo różą, pieczonych kurczaków
i duszonych warzyw.
Budynki były tam wysokie – Tobias doliczał się czasem nawet dziesięciu pięter – i dość
dobrze utrzymane, ale wręcz szokujący był kontrast między mieszkańcami, którzy wyglądali jak
żywcem przeniesieni ze średniowiecza, a haussmannowską architekturą, tak typową dla dawnego
Paryża.
Matt zauważył oberżę, a Maja zatrzymała się przy straganie z owocami i zagadnęła
sprzedawcę:
– Szukamy noclegu. Czy to miejsce cieszy się dobrą reputacją?
Starała się mówić, okazując pewność siebie, z pełną powagą, ale przez to jej zachowanie
było nienaturalne.
Sprzedawca zmierzył ją wzrokiem, a potem powiedział:
– Czarny Kogut to dobra oberża, jak wszystkie inne w mieście. Tylko naiwny młokos
może wątpić w jakość naszych gospód.
Maja dygnęła, tym razem uśmiechając się nieco drwiąco, i wskazała drzwi pod lampą.
– A zatem możemy się nie obawiać, że spędzimy noc w melinie!
Weszli do przestronnej sali, w której unosił się silny zapach gorzkiego piwa, dymu
i pieczonego mięsa. Poplamione woskiem skapującym ze świec okrągłe stoły zajmowały większą
jej część, w głębi znajdował się bar, a przy nim beczki. Na beżowych ścianach wisiały trofea
myśliwskie – skóry lisów, łby dzików, kozłów, a nawet jeleni. Były też jakieś inne, dziwaczne
zwierzęta – borsuk o pysku pokrytym łuską, biały dzik z rogami nosorożca, no i przerażający
pająk ze zwisającymi odnóżami, wielki jak stojący tuż obok wilk.
– Urocze – syknął cicho Tobias.
Matt podszedł do baru, za którym grubas o dziobatej twarzy ustawiał butelki ze złocistym
płynem. Nie było na nich etykiet.
– Szukamy pokoju.
– Świetnie się składa, bo ja je wynajmuję. – Oberżysta zarechotał. – Dla ilu osób? –
zapytał zaraz potem z akcentem rodowitego Anglika.
– Dla nas dwojga – odparł Matt, wskazując palcem Maję – i dla dwóch naszych
niewolników.
Wyraźnie zaskoczony mężczyzna zapytał, chcąc się upewnić:
– Chciał pan powiedzieć, że poza pokojem chce pan miejsce w stodole dla dwóch
służących?
Matt natychmiast naprawił błąd, mówiąc z pełnym przekonaniem:
– Oczywiście, oczywiście!
– Na ile nocy?
– Co najmniej na jedną, jutro zobaczymy, co dalej.
– Należy się dwanaście twarzy Oz.
– Zgoda.
– Płatne z góry – dodał oberżysta, wyciągając rękę.
Matt wyjął z sakiewki dwanaście monet i rzucił je na dłoń pokrytą odciskami.
– Posiłki są wliczone – poinformował mężczyzna, sięgając po wiszący nad barem klucz. –
Pokój numer dwadzieścia jeden, drugie piętro.
Gwizdnął i zaraz pojawił się dziesięcioletni chłopak.
– Zaprowadź tych dwoje smarkaczy do stodoły i wskaż im miejsce na słomie.
Tobias rzucił Mattowi desperackie spojrzenie, zanim wyszedł razem z Elliotem przez
zaplecze.
– A gdybym ich potrzebował? – zapytał Matt.
– Będą w głębi podwórza. Zawoła pan któregoś dzieciaka, mam ich tu szóstkę.
Przyprowadzi ich. Kolację podajemy od zachodu słońca.
Matt i Maja udali się do pokoju, a raczej komórki z szerokim, dwuosobowym łóżkiem
i szafą. Miska i wiadro wody – to była tutejsza łazienka.
– No trudno... musimy spać razem – powiedziała Maja. – Mam nadzieję, że nie chrapiesz.
– Nie daje mi spokoju myśl, że Toby i Elliot są tam sami.
– Nie mieliśmy wyboru.
Matt się umył, kiedy Maja skończyła toaletę. Zastanawiał się, czy zostać w pelerynie, ale
obawiał się, że gościom mogłoby się wydać dziwne, gdyby tak siadł do kolacji w oberży. Rzucił
ją więc na łóżko, a potem przypatrywał się sobie w kawałku potłuczonego lustra nad miednicą.
Kiedy zachowywał powagę, wyglądał może na starszego niż prawie szesnaście lat, ale
kiedy trochę się zdekoncentrował i uśmiechnął, wtedy na pierwszy rzut oka było widać, że jest
nastolatkiem. Maja, zwłaszcza kiedy rozplotła warkocze, nie miała tego problemu.
– Chodźmy na kolację – zaproponował. – Pamiętaj, żeby wziąć trochę jedzenia, musimy
zanieść posiłek chłopcom.
Zeszli do wypełnionej po brzegi sali. Na stołach paliły się świece, a na ruszcie nad
kominkiem piekło się prosię.
Matt i Maja usiedli dość blisko innych gości, żeby przysłuchiwać się rozmowom.
Poprosili o pieczone prosię z fasolą szparagową i sałatę. Do tego dostali po kuflu piwa. Jedząc,
oboje chowali kawałki mięsa dla Tobiasa i Elliota.
W oberży słychać było głównie francuski, więc Maja musiała tłumaczyć rozmowy
Mattowi. Nie dowiedzieli się jednak niczego ciekawego.
Matt nie chciał wzbudzać podejrzeń, popijał piwo i w pewnym momencie, pobudzony
przez alkohol, który zaczynał mu uderzać do głowy, odwrócił się do najbliższych sąsiadów, żeby
zapytać, czy dobrze znają miasto. Okazało się, że byli tu tylko przejazdem, więc rozmowa
szybko się skończyła. Nie udało mu się też nawiązać dyskusji z mężczyzną, który siedział
samotnie za Mają. Dlatego Matt zagadnął liczniejszą grupę:
– Przyjaciele, powiedzcie mi, czy mówicie po angielsku? W języku imperatora?
Mężczyźni obrzucili go nieprzyjaznym spojrzeniem.
– Owszem, dlaczego pytasz? – odpowiedział pytaniem długowłosy blondyn z bujnym
wąsem.
– Przyjechaliśmy do Białego Miasta na kilka dni, a słyszeliśmy o energii światła. Wiecie
może, co to jest?
Mężczyźni wymienili spojrzenia, a potem wąsacz oświadczył ze zdumieniem:
– A to dopiero! Przecież każdy to wie!
– Ponoć. Wiele o nim słyszymy i zastanawiamy się, co to dokładnie jest.
– Mówisz o duszy Oza.
– O ile dobrze zrozumiałem, to świetlna kula, która kręci się dookoła własnej osi –
powiedział Matt.
– Nie wiem, jak wygląda, ale to serce Białego Miasta!
– Do czego służy?
– Nie służy, po prostu jest. To dusza imperatora.
– Skąd to wiadomo?
– Bo sam Oz obwieścił to dekretem. Nikt nie ma prawa go dotykać.
– A oglądać?
– Wyłącznie maester Luganoff.
Matt zacisnął zęby. Zauważył, że Maja przygryzła wargę.
– Ta dusza jest przechowywana w pałacu maestra?
– Owszem. Dlaczego pytasz? Chcielibyście ją ukraść?
Matt wcisnął się w drewniane krzesło.
A mężczyźni parsknęli śmiechem – rubasznym śmiechem podchmielonych ludzi.
Uspokojony i trochę za ufny po kuflu piwa, Matt wypytywał dalej:
– A gdybym chciał się zbliżyć do energii światła, to jak mógłbym to zrobić? Przecież
musi być wspaniała! Tak bardzo chciałbym ją zobaczyć!
– Jeżeli nie należysz do grona wiernych Luganoffa... Wybij to sobie z głowy! No, skończ
wreszcie z tymi pytaniami i przysiądź się do nas razem z tą laleczką. Postawimy wam piwo.
Matt chciał odmówić, ale jakimś cudem już po chwili siedział na taborecie, podobnie jak
Maja. Przed obojgiem stały pełne kufle. Zachowanie mężczyzn zmusiło ich do wypicia trunku.
Padły pytania o ich pochodzenie i o cel pobytu w Białym Mieście. Matt wybrnął z kłopotu,
mówiąc krótko, że zmierzają do Cytadeli i że przypłynęli z Wielkiej Wyspy, co miało tłumaczyć
nieznajomość francuskiego. Na szczęście żaden z rozmówców nie władał angielskim
wystarczająco dobrze, żeby rozpoznać amerykański akcent. Amnezja, która wymazała z ich
pamięci dawne życie, przynajmniej teraz na coś się przydała.
Matt próbował dowiedzieć się czegoś więcej o Jądrze Ziemi, ale na próżno.
A po każdym kolejnym pytaniu widział, jak jego kufel znowu się napełnia. Maja była już
kompletnie zalana.
Kiedy wąsacz przechylił się w stronę Matta i zapytał, czy Maja jest jego żoną, chłopak
zrozumiał, że grozi jej niebezpieczeństwo, więc z przekonaniem pokiwał głową i czule ją
pocałował. Dziewczyna wytrzeszczyła oczy, ale nie protestowała.
Wyplątawszy się tarapatów, Matt chciał wstać od stołu – okazało się, że musiał wesprzeć
się o blat. Kręciło mu się w głowie i wiedział, że jeśli dotrze do pokoju, to z trudem i zataczając
się.
Wąsacz, który też nie wylewał za kołnierz, chwycił go za rękę:
– Tak bardzo chcesz zobaczyć energię świetlną, ale czy przynajmniej wiesz, skąd się
wzięła?
– Nie. Nie jest tutejsza?
– Teraz drzemie sobie w pałacu, ale najpierw była gdzieś indziej.
– Nie wiedziałem, że można ją przenosić...
– Oczywiście, że można! Na samym początku, kiedy budzili się pierwsi ludzie, kiedy
rodził się nasz świat, zanim jeszcze imperator zgromadził wokół siebie choćby garstkę wiernych,
energia światła była słońcem mroku!
– Nie bardzo rozumiem – wybełkotał Matt, któremu trudno było pozbierać myśli.
– Na początku pierwsi ludzie odkryli energię światła w podziemiach. A potem narodziło
się miasto. Luganoff ślubował wierność armii Oza i sprowadzono energię świetlną do pałacu
maestra, żeby podarować ją Ozowi. Prowadzono ją aleją Imperatora, gdzie Oz osobiście
obwieścił, że to jego dusza! Wtedy lud po raz ostatni widział energię światła – odkąd znalazła się
w pałacu, trzymają ją wyłącznie dla siebie.
– A na samym początku znaleziono ją w ściekach? – zapytał Matt.
– Nie, w miłym miejscu. Spokojnym. Ale teraz to istne piekło.
– Kloaka Bogów – domyślił się Matt.
– Właśnie! Zabierając światło, Luganoff i Oz ściągnęli tam mrok! A pewnego dnia, kiedy
światło zmęczy się takim promieniowaniem, opuści Białe Miasto. I wówczas ciemności kloaki
rozpełzną się i dotrą aż tu.
Wąsacz mówił do Matta, patrząc na niego dużymi, niebieskimi oczyma.
Wydawał się głęboko wierzyć w każde wypowiadane słowo i był przerażony wizją takiej
przyszłości.
Puścił rękę Matta i duszkiem opróżnił kufel.
33 Plan na noc
Mattowi pękała głowa, a każdy włos go bolał, jakby mu przypalano skórę. Maja też czuła
się paskudnie.
Oboje ledwie zwlekli się wczesnym rankiem z prawdziwego łóżka, skatowani po zbyt
krótkiej nocy, ale przede wszystkim po piwie, które wlali w siebie wieczorem pod presją
kompanów biesiady.
Spotkali się Tobiasem i Elliotem, którzy nie zaznali takich wygód, nocując na słomie,
w smrodzie sąsiadującej ze stodołą obory, gdzie hałasowały kozy, krowy, kury i konie.
– Następnym razem to wy odegracie rolę niewolników, a my zajmiemy się zbieraniem
informacji, ale nie doprowadzimy się do takiego stanu jak wy!
Na ulicy panowało ogromne poruszenie, Cynicy spiesznym krokiem podążali w kierunku
dzielnicy handlowej. Widać było, że są podekscytowani, radośni. Matt zagadnął jednego
z przechodniów.
– Co się stało? Dlaczego wszyscy spieszą do bram miasta?
– Jest dzień walk! Odbywają się na arenie maestrów! Powinniście tam iść, jak całe
miasto. Widowisko jest bezpłatne.
– Walki staczają żołnierze?
– Tak, ze stworami wypuszczonymi na arenę! To takie rycerskie, takie krwawe!
Mężczyzna powiedział to, nawet nie przystając, i zaraz przyspieszył kroku, żeby nie
przegapić początku walk.
– Chleb i igrzyska. – Tobias westchnął. – Cofnęliśmy się w czasie do starożytnego
Rzymu. Lud ma to, czego pragnie, więc jest ślepo posłuszny rządzącym.
– Świetnie się składa – powiedział Matt – bo w mieście będzie mniej ludzi, a my zyskamy
większą swobodę.
Bez żadnych problemów znaleźli biuro integracji, o którym powiedział im Leo, i weszli
do gmachu otoczonego kolumnadą. Stylem nawiązywał do greckiej świątyni i prawdopodobnie
kiedyś był kościołem. Wewnątrz paliły się świece i panował przyjemny chłód.
W centralnej części wielkiej hali znajdowały się stanowiska obsługi, więc Matt, który
zostawił przyjaciół przed budynkiem, podszedł do pierwszego wolnego.
– Dzień dobry, niedawno przyjechałem do tego miasta. Czy mówi pan po angielsku?
– Oczywiście, przecież to język naszego imperatora! W czym mogę panu pomóc,
młodzieńcze?
Urzędnik nosił okrągłe szkła, miał sporą łysinę, a pot zraszał mu nawet skórę nad górną
wargą.
– Przyjechałem tu, żeby sprzedać niewolników, i już w drodze wiele słyszałem o energii
światła. Powiedziano mi, że to dusza samego imperatora. Bardzo chciałbym ją obejrzeć.
– To niemożliwe! Energia światła przechowywana jest w pałacu i tylko nasz maester ma
do niej dostęp.
– Więc nikt nie może jej podziwiać? Nigdy?
– Może pan zobaczyć jej światło wieczorem, jeśli przejdzie się pan przed pałacem. Pod
arkadami, jeżeli dokładnie się pan przyjrzy, dostrzeże pan silne białe światło bijące ze szklanej
piramidy. To właśnie dusza imperatora.
– Szkoda, że my, wierni mu, nie możemy jej oglądać.
– To nie cel pielgrzymek! To jego dusza! Należy szanować jej intymność. A poza tym to
także światło naszego miasta, więź między miastem a imperatorem, a nie dzieło sztuki!
– A jak jest ze wstępem do pałacu? Odwiedzają go tylko wybrani czy też każdy może się
tam udać w nadziei na spotkanie z maestrem?
– Wyłącznie na wniosek i w drodze wyjątku! Maester jest człowiekiem bardzo zajętym.
Matt pożegnał się ze spoconym jak mysz urzędnikiem, wrócił do czekających przed
gmachem kolegów i poprowadził ich do dzielnicy Imperatora. Nie było tu ciasnych uliczek, lecz
aleje i bulwary tak szerokie, że teraz, kiedy ruch niemal ustał, można było poczuć się jak
w wymarłym mieście. Nieliczni przechodnie szli po szerokich chodnikach i znikali w budynkach,
za których oknami skupiła się cała administracja obszarów zarządzanych przez Luganoffa. To
tam tworzono strukturę kraju, czyniąc z niego scentralizowane państwo.
Słońce rozgrzewało dachy, niebo było krystalicznie czyste, więc czwórka Piotrusiów
trzymała się blisko budynków, żeby skorzystać z odrobiny cienia. Całe miasto było tego dnia
spokojniejsze i cichsze niż zwykle, bo kto mógł, poszedł na arenę maestrów, a ta dzielnica
zdawała się głęboko spać. Nastolatkowie doszli do alei Imperatora, gdzie brak przejawów życia
stał się wręcz niepokojący. Dawne Pola Elizejskie rozciągały się szarą wstęgą asfaltu aż do
Ołtarza Imperatora, nad którym drgała na wietrze flaga Oz – ciemnozielony sztandar ze złotą
literą O na środku. A wokół ani żywego ducha.
– Co za paskudztwo! – mruknął Tobias.
Za rozległym placem, przez który szli, płynęła rzeka oddzielająca Białe Miasto od ruin
Paryża, teraz niknących już pod warstwą roślinności i w niczym nieprzypominających niegdyś
tętniącego życiem miasta.
Nad rzeką sterczał dwudziestometrowy fragment mostu. Reszta konstrukcji pogrążyła się
w zielonych wodach. Nieco dalej inny most podzielił los tego pierwszego. Nie istniało już żadne
połączenie między dwoma brzegami rzeki. Ozyjczycy okopali się w tym skrawku miasta, który
udało im się ocalić. Obserwując tamtą zdziczałą część Paryża, Matt dostrzegł sforę bezpańskich
psów, które wypadły z rumowiska i pognały do zagajnika.
A zatem i tam życie toczyło się dalej, rządziło się własnymi zasadami, wydało nowe
gatunki zwierząt i tak powstał zupełnie inny, złożony świat, który wciąż ewoluował. Matt się
zastanawiał, czy to wszystko pewnego dnia nabierze trwałego kształtu, aby istoty ludzkie mogły
odzyskać swoje miejsce na Ziemi.
Te czasy przeminęły – uświadomił sobie. – Ludzie na szczycie łańcucha pokarmowego to
przeszłość, nadużyliśmy swych praw, postępowaliśmy tak, jakby wszystko nam się należało, nie
okazywaliśmy szacunku naturze, niszczyliśmy, zatruwaliśmy, grabiliśmy złoża jak pasożyty,
którymi się staliśmy. Teraz Burza dała impuls ekosystemowi planety, aby mógł z nami
rywalizować, a nawet wziąć nad nami górę. Rośliny rosną szybciej, zwierzęta ewoluują
z prędkością światła, adaptując się, a my jesteśmy już tylko jednym z wielu elementów nowego
świata. To my musimy się dostosować, zaadaptować, zdobyć dla siebie miejsce albo zniknąć.
Jeżeli Entropia da nam na to dość czasu.
Zielono-złote sztandary powiewały dziesiątkami na wysokim murze i Piotrusie domyślili
się, że za nim wznosi się pałac, być może otoczony ogrodami. Idąc wzdłuż ogrodzenia, skręcili
w ulicę nad rzeką. Obecność coraz liczniejszych dobrze ubranych przechodniów wskazywała, że
są coraz bliżej bramy.
Pałac nie wyglądał na tak ogromny, jak przypuszczał Matt. Dość stary budynek
wysokości około trzydziestu metrów miał brudnoszare mury i wysokie okna. Dopiero widząc, jak
długa jest fasada, a także kilka skrzydeł liczących po kilkaset metrów i otaczających rozległy
plac, na który można było spojrzeć tylko przez krótką kolumnadę, Piotrusie właściwie ocenili
jego rozmiary!
– To dawne Muzeum Luwru – wyjaśnił Tobias. – No, Luganoff bierze, co najlepsze!
– Sporo wiesz – rzekła z podziwem Maja.
– To tylko elementarne wykształcenie! Przecież to Mona Lisa, a ja czytałem Kod
Leonarda da Vinci! Wszyscy wiedzieli takie rzeczy! Czym wy się zajmowaliście przed Burzą?
Ta próba rozbawienia kompanów spaliła na panewce, kiedy Elliot odpowiedział po
prostu:
– Byłem szczęśliwy.
Matt wskazał kolumnadę:
– Są straże. Nie wejdziemy tam tak łatwo.
– A Jądro Ziemi jest w centralnej części pałacu, jesteś tego pewien? – zapytał Tobias.
– Pod szklaną piramidą. Widać je nocą.
Matt szacował wysokość murów.
– Gdyby był z nami Chen, wspiąłby się tam bez problemu – powiedział. – I już
wiedzielibyśmy, co jest na tym dużym dziedzińcu.
– A może wystarczy lina i hak? – podsunęła Maja.
Tobias ledwie zdołał ukryć zdumienie.
– Widać, że nigdy nie próbowałaś wspiąć się po linie na taką ścianę!
– Tobias ma rację – przytaknął Matt. – To nie poszłoby nam tak łatwo i na pewno ktoś by
nas zauważył.
Elliot wskazał palcem czterech żołnierzy pod arkadami.
– Mógłbym ich uśpić.
– A co, jeśli pojawią się inni? – Matt spojrzał na niego pytająco.
– Chyba warto zaryzykować?
Z twarzy Matta wyzierało powątpiewanie.
– Może udałoby się zrobić to raz, a i to nie takie pewne – powiedział. – Ale zanim
wrócilibyśmy tu z Amber, zauważyliby, że ktoś tam był, i podwoiliby straże. Nie, musimy
znaleźć taki sposób, żeby nie zostawić żadnych śladów.
– Wpadłeś na jakiś pomysł? – zainteresował się Tobias.
– Niestety, nie! Dywersja byłaby ryzykowna, zamknięto by nas i nie dalibyśmy rady się
uwolnić, a nie mamy możliwości dostania się tam drogą powietrzną.
– W takim razie zostaje droga pod ziemią – podsumował Elliot.
Troje kompanów zwróciło na niego oczy.
– Zamierzasz wykopać tunel – zadrwił Tobias, zachowując kamienną twarz. – Nie mamy
na to dwóch lat!
– Nie, głupku. Tu, gdzie wznosi się pałac, było niegdyś miasto, a pod naszymi stopami
wciąż biegnie sieć kanalizacji!
– Nie mamy pewności, że ta kanalizacja ma połączenie z pałacem – zauważyła Maja.
– Pamiętajcie, że to był Luwr, wielkie muzeum! – wtrącił Tobias. – W takich miejscach
nie mnoży się łatwych przejść.
– A jeszcze wcześniej był to pałac – upierał się Elliot – a pod nim podziemia. My musimy
je tylko odnaleźć. Nie twierdzę, że będzie łatwo, ale to nasza szansa. W dodatku dziś nie stosuje
się alarmów, a Matt ma przeobrażenie siły, więc jestem przekonany, że nam się uda.
Tobias zwrócił się do Matta.
– Co o tym sądzisz?
– Nie mamy lepszego pomysłu, więc trzeba spróbować.
Poszli wzdłuż rzeki, dawnym bulwarem, żeby zejść na brzeg i dokładniej się rozejrzeć.
Rzeka płynęła spokojnie, bezszelestnie, dwa metry niżej, tocząc zielone, jakby zgęstniałe,
pozbawione przejrzystości wody.
– Wolę nie wiedzieć, co tam pływa – powiedział z odrazą Tobias.
Elliot zauważył otwór pod nabrzeżem i pochylił się nad wodą.
– Tu jest tunel! To ujście ścieków.
Matt i Tobias uklękli, żeby je obejrzeć.
– Zakratowane! – mruknął Tobias.
Matt okazał więcej optymizmu.
– Mam chyba dość siły, żeby wyrwać te kraty, zwłaszcza jeśli są stare.
– Ej! – rozbrzmiał głos za ich plecami. – Co wy tam robicie?! To niebezpieczne!
Wyłaźcie na górę! Natychmiast!
Ozyjski strażnik z dwoma żołnierzami w zbrojach gestykulował, nakazując im wstać
i odsunąć się od brzegu.
Matt chwycił Tobiasa za kołnierz i bezpardonowo szarpnął, zmuszając go do wstania,
a potem popychał przed sobą jak więźnia.
Gdy czwórka Piotrusiów weszła po schodach, strażnicy otoczyli ich i podejrzliwie
przyglądali się tak młodym ludziom.
– Oszaleliście? Nie wiecie, że na tym nabrzeżu nie ma posterunków obserwacyjnych?
– Posterunków? – powtórzyła Maja. – Niedawno przyjechaliśmy do miasta, nie wiemy,
co...
– W rzece aż się roi od drapieżnych potworów! Wartownicy z posterunków widzą, kiedy
te bestie podpływają, są uzbrojeni we włócznie i odstraszają je od brzegów. A tutaj nikogo nie
ma! Mogły was pożreć!
– Wszystko przez mojego niewolnika! – rzucił gniewnie Matt, starając się okazać
głębokie oburzenie. – Zachciało mu się napić wody z rzeki!
– Te bachory są potwornie głupie. – Rozbawiony strażnik zarechotał.
Ale dowódca patrolu nie zainteresował się zachowaniem niewolnika. Bardziej
zaciekawiła go cała ta grupa.
– Skąd pochodzicie? – zapytał. – Nie rozpoznaję tego akcentu.
– Z regionu leżącego na północ od Wielkiej Wyspy. Przyjechaliśmy tu sprzedać dwójkę
niewolników. Pracujemy z maestrem z Cytadeli.
– Oboje jesteście bardzo młodzi! – zdziwił się strażnik, patrząc na Matta i Maję.
– Jako jedni z pierwszych stanęliśmy jednak po stronie imperatora – odparł Matt,
doskonale panując nad emocjami.
– A co robicie tak blisko pałacu?
– Liczyliśmy, że może uda nam się zerknąć na energię światła. Moja partnerka i ja
jesteśmy jej bardzo ciekawi. W mieście wszyscy o niej mówią, zresztą w Cytadeli także
słyszeliśmy, że jest wspaniała.
Strażnik zaczynał się czegoś domyślać, Matt wyczytał to z jego oczu. Zamierzał ich
aresztować. Podejrzliwie przyglądał się całej czwórce, szukając jakiegokolwiek drobiazgu, który
potwierdziłby jego odczucia.
Elliot spojrzał na jednego z żołnierzy, tego, który śmiał się z Tobiasa, i nagle tamten padł
jak długi, a jego zbroja z hukiem uderzyła o bruk. Spod hełmu popłynęła krew – mężczyzna
rozbił sobie nos.
Dwaj pozostali pochylili się nad nim, nie rozumiejąc, co się stało.
Wspólnymi siłami próbowali posadzić rannego, ale był za ciężki. Matt podszedł do
dowódcy.
– Możemy pomóc?
Zdenerwowany Ozyjczyk machnął tylko ręką:
– Nie, idźcie już stąd! I lepiej pilnujcie niewolników!
Matt mrugnął do Elliota i wszyscy szybko się oddalili.
– Proszę, powiedz mi, że ten gość, którego uśpiłeś, nie wie, kto go tak urządził?
– Nie wie. W najgorszym razie zapamięta, że ostatnią rzeczą, którą widział, były moje
oczy. Nie domyśli się.
– Ulżyło mi.
Wrócili na duży plac u wylotu alei Imperatora, skąd widać było składy i molo w odległej
dzielnicy kupieckiej. Tobias wskazał je, pytając:
– Spróbujemy ukraść barkę czy macie lepszy pomysł?
– Zaczekajmy do wieczora – powiedział Matt. – Tak będzie bezpieczniej.
– Słyszeliście, co strażnicy mówili o rzece – wtrąciła Maja.
– Nie mamy wyboru – stwierdził Matt. – Dziś wieczorem będziemy musieli wystrzegać
się nie tylko Cyników, ale i tego, co czyha w wodzie.
Elliot uniósł brwi. Z jego twarzy wyzierał strach przemieszany ze zdumieniem.
– A potem mamy jeszcze wejść do kanałów takiego miasta?! Przecież tam żerują te
wszystkie bestie! I po co ja to wymyśliłem?!
Matt poklepał go po plecach.
– To proste; jeżeli uda nam się zrealizować ten plan, to w nocy wrócimy do swoich, a za
dwa dni Jądro Ziemi będzie nasze.
– A wtedy ocalimy świat – dodał z nadzieją w głosie Tobias.
Odkąd znaleźli się w Białym Mieście, Tobias stracił pewność siebie. I zwątpił w to,
o czym jeszcze niedawno był głęboko przekonany.
34 Tunele
Matt i Tobias wiosłowali, starając się robić to jak najciszej.
Księżyc oświetlał ich drogę jak srebrzysty grzyb zawieszony na niewidocznym plafonie.
A Wieża-Szkielet rzucała w mrok czerwono-niebieskie, pulsujące błyski ze szpicy, niczym
latarnia morska.
Miasto zapadło w sen po dniu pełnym emocji, walk na arenie, zakładów, pijatyki.
Czwórka nastolatków bez najmniejszych problemów zakradła się do portu i niezauważona przez
nikogo wyprowadziła z niego barkę. Po drodze Piotrusiowie nie spotkali prawie nikogo,
a w każdym razie – nikogo groźnego, jeśli nie liczyć dwuosobowego patrolu, który obeszli
szerokim łukiem.
Barka cicho prześliznęła się pomiędzy przęsłami mostu, którego dalsza część zwaliła się
do rzeki.
Maja i Elliot uważnie obserwowali północny brzeg, wypatrując Cyników, którzy mogliby
ich dostrzec, a Tobias i Matt, wiosłując, przyglądali się nurtowi rzeki, wyczuleni na wszelkie
nietypowe wiry.
Dzielnica kupiecka coraz bardziej się oddalała. Piotrusie przepływali obok dużego placu,
od którego brała początek aleja Imperatora. Nie było na nim żywego ducha.
W dali widać było rozświetlony pałac.
Zbliżając się do niego, dostrzegli, że światło w jednym z okien jest znacznie jaśniejsze niż
w pozostałych. Znajdowało się w centralnej części gmachu, od strony dziedzińca.
Piramida. Nie mogli jej zobaczyć, ale z pewnością energia światła była właśnie tam
i wysyłała swe promienie ku gwiazdom. Każdy mieszkaniec Białego Miasta mógł, jeśli tego
pragnął, podejść pod pałac i dostrzec jej blask. Blask duszy ich imperatora. Uspokajającą
poświatę, która nad nimi czuwała.
– Jesteśmy prawie na miejscu – szepnął Tobias.
Maja i Elliot po raz piąty sprawdzili, czy mają za pasem, pod peleryną, sztylety.
Świadomość, że mogą sięgnąć po broń, dodawała im otuchy.
Czarny krąg ścieków wydawał się na nich łypać jak oko olbrzyma. Matt kilkoma ruchami
wiosła obrócił łódź i łagodnie wprowadził ją do ciasnego tunelu. Tobias wyjął spod peleryny
swój świetlny grzyb. Za kratą, po prawej, ciągnęło się wąskie pobocze czy raczej wilgotny
chodnik.
Dziób łodzi uderzył o kraty.
– Teraz wszystko w twoich rękach – szepnął Elliot, lekko popychając Matta.
Matt głęboko odetchnął. Ich los faktycznie leżał w tej chwili w jego rękach. Nie mógł
zawieść. Choćby miał utracić siłę i spędzić tu całą noc, musiał wyrwać przynajmniej jedną kratę,
żeby zrobić przejście. To był jego cel.
Skupił się i oparł dłonie na zimnym metalu. Poczuł, że kraty są mocno przerdzewiałe
i kruszą się pod jego palcami. Zamknął oczy i gwałtownie pociągnął.
Odrzuciło go do tyłu, na Tobiasa, który go podtrzymał i złagodził szarpnięcie, dzięki
przeobrażeniu szybkości w porę opierając wiosło o ścianę tunelu. Łódź tylko lekko się
zakołysała.
Matt trzymał w rękach kawałki kraty.
Przygotował się na nadludzki wysiłek, ale metal był tak przeżarty przez rdzę, że ustąpił
niemal bez oporu.
– Świetna robota! – wyrwało się Elliotowi.
– E... nie musiałem się wysilać...
Maja już odciągała gruby pręt, żeby przygotować przejście. Zacumowała łódź przy kracie
i postawiła stopę na chodniku.
Trzej chłopcy poszli w jej ślady, przyświecając sobie grzybem Tobiasa. Mury pokryte
były grubą warstwą mułu, który cuchnął amoniakiem i zgnilizną.
– Myślicie, że te kanały są nadal używane? – zapytała Maja.
– Być może obsługują pałac – odparł Tobias, przyglądając się ciemnej wodzie pod
stopami.
Był zdziwiony, że nie musieli sięgać po broń podczas przeprawy przez rzekę, którą
spotkani w dzień strażnicy opisali im jako bardzo niebezpieczną.
Gdy dotarli do rozwidlenia, Tobias wskazał korytarz wiodący w prawo. To on powinien
doprowadzić ich do pałacu.
Tymczasem Matt liczył kroki. Kiedy doszedł do sześćdziesięciu, wskazał palcem
sklepienie.
– Od tej chwili wędrujemy prawdopodobnie pod rezydencją Luganoffa.
– Mam nadzieję, że nie będziemy się musieli przebijać na powierzchnię. – Tobias
westchnął.
Rury kanalizacyjne o średnicy dwudziestu centymetrów zbiegały się przy kolektorze
głównym, do którego część z nich doprowadzała cuchnącą ciecz.
– Zastanawiałeś się, czy jest nadal używany? – Elliot się zaśmiał.
– Chyba zaraz zwymiotuję – ostrzegła Maja, zasłaniając usta.
W korytarzu rozbrzmiały jakieś huki. Dobiegały z daleka.
Potem znowu, dwukrotnie. Teraz ten dźwięk przypominał zgrzyt ostrza rozcinającego
kamień. Potem, jeszcze dalej, rozległ się głuchy pomruk, który narastał w ciemnościach.
– O nie... – szepnął Elliot.
– To musi być coś ogromnego – powiedziała Maja.
– Naprawdę ogromnego – dodał Tobias.
Matt popchnął ich do przodu.
– W takim razie nie marnujmy czasu.
Tobias chwycił łuk i wbił kawałek grzyba na jego końcówkę. Założył strzałę i trzymał
broń w gotowości.
Nagle znaleźli się w miejscu, gdzie tunel tworzył literę T.
– W prawo – rzucił Tobias. – Żeby przejść pod dziedzińcem.
– Jesteś pewien? – zapytała Maja. – Wydaje mi się, że właśnie stamtąd dobiegały te
odgłosy...
Matt odsunął ją pod ścianę i wyprzedził. Skręcił w prawo.
Trzymał przed sobą miecz.
Nieco dalej minęli kolejną kratę na studni pełnej nieczystości.
Ostrożnie pokonali około stu metrów, zanim znów usłyszeli pomruk.
Tym razem znacznie bliżej. Za nimi.
– Cholera – zaklął Tobias. – Mamy go za plecami. Odetnie nam drogę powrotną.
– Wolę go mieć tam niż z przodu – rzucił spokojnie Matt.
Chłopaka zaczynało złościć, że przez cały ten czas nie znaleźli żadnego wyjścia na górę.
Jednak ogarniający go lęk zniknął, gdy w świetle grzyba zobaczył połyskujące metalowe
drzwi. Były już niedaleko. Dopiero po chwili zrozumiał, że to drzwi pancerne.
– Nie zdołamy pokonać czegoś takiego – wyjęczał Tobias. – Tylko Amber mogłaby sobie
z tym poradzić.
Matt zerknął na Maję.
– Właśnie sobie uświadomiłem, że nawet nie wiem, jakie masz przeobrażenie.
Nastolatka spuściła oczy.
– Potrafię bardzo szybko czytać – powiedziała z żalem. – Tu na nic nam się to nie przyda.
Matt uderzył pięścią w drzwi, żeby ocenić, na ile są mocne. Potem próbował wsunąć
czubek miecza między drzwi a futrynę, ale szybko zrezygnował.
Gniewnie walnął pięścią w drzwi.
– Nic dziwnego, w końcu to było jedno z największych muzeów świata – denerwował się
Tobias. – Mogliśmy przewidzieć, że wszystkie wejścia będą zabezpieczone.
Elliot wskazał ślepy tunel, z którego przed chwilą wyszli.
– Pozostaje nam ten niewielki tunel, który mijaliśmy. Przypuszczam, że dawniej, kiedy
Paryż był normalnym miastem, poziom wody był wyższy niż teraz, więc tamten tunel był stale
zalany. Nie było go widać. Wejście zabezpiecza krata, ale czy i tam wstawiono drzwi pancerne?
– Coś mi się wydaje, że nie unikniemy wejścia do tej odrażającej wody! – Maja się
wzdrygnęła.
– W dodatku musimy zawrócić i iść w stronę tej warczącej bestii – przypomniał Tobias.
– Elliot ma rację – uciął dyskusję Matt. – Trzeba spróbować.
Niechętnie zawrócili, ale nie przeszli nawet pięciu metrów, gdy w ciemnościach znów
rozległ się ryk. To, co się w nich czaiło, zbliżało się.
Matt raz po raz trącał łokciem Elliota, który szedł na czele.
– Pospiesz się! – ponaglał go szeptem.
Odnaleźli na pół zanurzoną kratę i Matt wszedł do wody. Skrzywił się, bo była zimna,
a co gorsza – cuchnąca, jednak szedł, dopóki nie chwycił kraty.
Najpierw usłyszeli dyszenie, potem potężny pomruk, który wszystkich przyprawił
o dreszcz. To coś było coraz bliżej. Tobias uniósł grzyb, chcąc oświetlić jak największy obszar.
– Matt, pospiesz się!
Miał wrażenie, że coś się do nich zbliża. Że cienie na ścianie się poruszają.
To było monstrualne. Zajmowało znaczną część tunelu.
– Ruszaj się! – ponaglał Tobias.
Matt ciągnął ze wszystkich sił, ale musiał podjąć trzy próby, zanim krata drgnęła.
Tym razem wszyscy Piotrusie wyraźnie usłyszeli, jak coś – jakby potężne pazury –
zgrzyta o kamienie.
– Szybko!
Matt znów szarpnął z jeszcze większą siłą. Krata ustąpiła. Była równie zniszczona i słaba
jak ta pierwsza.
Pomruk zamilkł. Z paszczy stwora wydobyło się przeciągłe, groźne warczenie, które
poprzedziło atak. Słyszeli, jak pędząc, wali łapami i potężnym cielskiem o ściany.
Maja i Elliot skoczyli za Mattem do wody.
Ale Tobias stał, zahipnotyzowany przez mrok.
Nie mógł ruszyć się z miejsca. Jakby czekał, aż potwór wyłoni się i chwyci go.
– Toby! – wrzasnął Matt.
Ten krzyk na szczęście wyrwał chłopaka z osłupienia. Widząc cień bestii, wystrzelił raz,
a potem błyskawicznie, na oślep, wypuścił jeszcze dwie strzały.
Rozjuszony potwór ryknął jak monstrualny lew i zaszarżował.
Tobias wskoczył do wody, starając się jak najszybciej wcisnąć do wąskiego tunelu.
Potężna masa zawisła nad nim, gotowa go chwycić.
Piotrusie widzieli tylko dwie zakończone szponami łapy i chyba troje oczu, które
w świetle grzyba pałały czerwienią.
Matt złapał Tobiasa za kołnierz i błyskawicznie wciągnął do środka.
Łapy bestii z tak przerażającym świstem chłostały powietrze, że Piotrusie instynktownie
wcisnęli się w takie miejsce w rurze, gdzie ledwie mogli stanąć, zanurzeni po pas w wodzie.
Coś ciężkiego plusnęło, a potem wśliznęło się za nimi.
Matt dwa razy uderzył na oślep mieczem, zanim zrozumiał, że to była łapa. Szeroka,
zakończona pazurami i kolczasta.
Potwór był zbyt duży, żeby wejść.
Matt pchnął kompanów.
– Biegiem! Szybko!
Pędzili ile sił w nogach, aż zaczęło im się kręcić w głowach od silnej woni amoniaku i od
tego zginania się wpół.
W końcu Maja przerwała milczenie:
– Co to było?
– Nie mam pojęcia – odparł Matt. – Wiem tylko, że to ogromne i rozjuszone.
– Albo wygłodzone – dodał Tobias i uniósł grzyb, żeby przyjrzeć się jakiemuś cieniowi,
który zwrócił jego uwagę.
Mieli nad sobą właz. Był żelazny, ale nie wyglądał na pancerny.
Matt wspiął się i próbował pchnąć klapę. Zamknięta.
Nastolatek zmobilizował siły – zamek dość szybko ustąpił.
Matt miał pokaleczone, zaczerwienione, drżące dłonie.
Ale nareszcie droga stanęła przed nimi otworem.
Lekko uniósł klapę, żeby trochę się rozejrzeć. Kiedy się przekonał, że na górze nikogo nie
ma, wszedł do pomieszczenia. Po chwili, gdy pochylił się nad przyjaciółmi, na jego twarzy
malował się ten charakterystyczny, przebiegły uśmieszek.
– Wydaje mi się, że jesteśmy w pałacu – powiedział i mrugnął do nich.
35 Pod piramidą...
Matt wyważył jeszcze dwoje drewnianych drzwi o standardowych zamkach. Weszli przez
pomieszczenia techniczne, stary skład węgla, którego już od dawna nie używano i gdzie
pajęczyny wyglądały jak płótno okrywające meble w opuszczonym na długo domu. Potem minęli
ogromną kotłownię, również niefunkcjonującą już od lat, szli korytarzami, w których spod ich
stóp unosił się kurz i gdzie rozpanoszyły się szczury – czasem wielkie jak koty, aż wreszcie
znaleźli się w marmurowym holu oświetlonym pochodniami zamocowanymi na ścianach.
– To istny labirynt! – zaniepokoił się Elliot. – Jesteście pewni, że zdołamy odnaleźć drogę
powrotną?
– Nie ma pośpiechu – powiedział Tobias. – Dajmy tej bestii z dołu trochę czasu, żeby
o nas zapomniała i wyniosła się z naszego tunelu!
– Ale jak się zorientujemy w pałacu? Przecież to ogromny gmach.
Maja wskazała korytarz wiodący na wschód.
– Tędy.
Skręciła, nie zważając na powątpiewające miny przyjaciół, i tylko puknęła palcem w starą
tabliczkę informacyjną zawieszoną na ścianie. Napisano na niej w kilku językach, także po
angielsku PIRAMIDA LUWRU, strzałką wskazując kierunek.
– Bez kobiety żaden zespół nie funkcjonuje jak należy. – Tobias się uśmiechnął. –
Dziewczyny są od nas bardziej spostrzegawcze.
W pałacu panował niesłychany spokój. Piotrusie ostrożnie, po cichu poruszali się po
przestronnych kuluarach wyłożonych beżowym marmurem, gdzie unosiła się odurzająca woń
płonących pochodni. Na szczęście po drodze nikogo nie spotkali, co odrobinę uspokoiło Matta,
który się obawiał, że natkną się na wartowników i nie zdążą się ukryć. Chciał za wszelką cenę
uniknąć użycia siły, wejść do pałacu i jak najszybciej go opuścić, nie zostawiając żadnych
śladów, żeby wkrótce tą samą drogą wrócić tu z Amber.
Znajdowali się w pałacowych suterenach, gdzie, jak się wydawało, nocą nikt nie
przebywał.
– Nie wydaje wam się dziwne, że nie ma tu straży? – odezwał się Tobias.
– Stoją przy głównym wejściu do pałacu i prawdopodobnie przy wszystkich ważniejszych
bocznych wejściach – odparł Matt – ale po co mieliby wystawiać warty wewnątrz, w miejscu, do
którego nie ma dostępu z zewnątrz?
– Zapomniałeś o czymś! Zbliżamy się do ich bezcennej energii światła!
– No właśnie! Mam wrażenie, że ludzie tu są tak pełni szacunku i uwielbienia, że nikomu
nie przyszłoby na myśl zbliżyć się do tego cudu.
– A mnie najbardziej przeraża, że będziemy musieli tu wrócić z Amber – wyznał Elliot. –
Byłoby znacznie prościej, gdyby od razu tu z nami przyszła.
– Gdyby mogła chodzić, to byłaby tu, zapewniam cię – rzucił z irytacją Tobias.
Matt uniósł ręce, nakazując im zamilknąć i zatrzymać się.
Korytarz łagodnie opadał, rozszerzał się aż do miejsca, w którym zbudowano antresolę.
Widać z niej było większe pomieszczenie, na dole osłonięte ścianą.
Cała suterena skąpana była w białym, bardzo jaskrawym świetle.
Pod ścianą wartownik drzemał na stojąco, opuściwszy hełm na oczy.
– To Jądro Ziemi – szepnął zafascynowany Matt.
– Trzeba jeszcze zrobić coś z tym gościem – powiedział jak zwykle stąpający twardo po
ziemi Tobias. – Elliot, możesz się nim zająć?
– Jeżeli podniesie gębę i spojrzy na mnie...
Matt powstrzymał ich ruchem ręki.
– Wtedy po przebudzeniu będzie cię pamiętał. I cały pałac dowie się, że ktoś tu był. Nie
możemy sobie na to pozwolić. To tylko misja rozpoznawcza, mamy przygotować drogę dla
Amber.
– To jak mamy się tam dostać? – zapytał Tobias.
– On praktycznie śpi. Potraficie być cicho? Czas to udowodnić.
Matt ruszył pierwszy. Szedł na palcach.
Tobias z dezaprobatą pokręcił głową.
– Uparty jak osioł – wycedził przez zęby i poszedł za nim.
Elliot w pełnym skupieniu podreptał za nimi. Gdyby strażnik jednak się obudził, lepiej
było się zdekonspirować, niż dać złapać.
Kiedy dotarli na antresolę, musieli osłonić oczy przed jaskrawym światłem, które
błyszczało w holu u ich stóp.
Matt obserwował drzemiącego żołnierza – mężczyzna nawet nie drgnął, wciąż miał hełm
na oczach.
Do holu prowadziło z antresoli dziesięć schodków.
Pośrodku, pod szklaną piramidą wznoszącą się na środku pałacowego dziedzińca, lśniło
silne światło.
Matt zbliżył się do niego.
Nie mógł pojąć tego, co miał przecież przed oczyma. To nie była kula czystej energii,
jaką widział u ChloroPiotrusiofilów.
Najwyżej dziesięcioletni chłopiec siedział w fotelu, przypięty do niego pasami na rękach
i nogach. Miał otwarte oczy i patrzył w małe lusterko umieszczone na ruchomym stalowym
ramieniu. Jego źrenice rzucały wiązki białego światła niczym dwie małe latarki, a lusterko
odbijało je do większego zwierciadła, które przesyłało je do jeszcze większego i tak dalej, aż do
owalnego zwierciadła o wysokości ponad dwóch metrów, zwróconego na szklany plafon. Ta
konstrukcja nie tylko zwielokrotniała rozmiary pierwotnej wiązki, ale także wysyłała ją ku górze,
rozświetlając piramidę, aby wszyscy widzieli ten blask od wejścia do pałacu.
– To właśnie Jądro Ziemi? – zdziwiła się Maja. – Ten chłopiec?
Matt pokręcił głową.
– Nie, to nie to. Nie promieniuje od niego żadna siła, żadna energia.
– A jeżeli już ją wchłonął? – zastanawiał się Tobias. – Jak Amber...
Matt popatrzył na niego z powątpiewaniem. Światło, które wydobywało się z oczu
chłopca, nie było szczególnie silne.
– Myślicie, że on nas słyszy? – zaniepokoił się Elliot.
– Nie sądzę – powiedział Tobias. – Wygląda, jakby był zahipnotyzowany albo w transie.
Matt zbliżył się do chłopca.
Nic już nie rozumiał.
A jeśli Jądro Ziemi zostało już wchłonięte? Co wtedy zrobimy?
Był bliski rozpaczy.
Nie mogło zdarzyć się nic gorszego.
Myślał tak, dopóki nie usłyszał stukotu butów całego oddziału żołnierzy, którzy wbiegli
przez boczne drzwi.
W jednej chwili hol otoczyło trzydziestu oszczepników.
A potem, spokojnym krokiem, wszedł jeszcze jeden mężczyzna. Był raczej niski,
o siwych, kręconych włosach i orlim nosie. Nosił czarną tunikę, skórzane spodnie i hupelandę
z kosztownej satyny, zdobioną licznymi plisami i ozdobnym kołnierzem, a na jego palcach
połyskiwały pierścienie.
– Proszę, proszę – powiedział po angielsku, dość głośno, żeby słychać go było w całym
holu. – A więc to prawda! Niepokorne dzieciaki, bezczelni smarkacze, którzy uważali, że mogą
tu wtargnąć, żeby ukraść mój najcenniejszy skarb!
Matt nawet nie próbował dobyć miecza – wiedział, że lepiej ratować się ucieczką, niż
podejmować walkę. Przewaga liczebna żołnierzy była naprawdę duża.
– Jak mieliście okazję stwierdzić, niezupełnie o to wam chodziło – powiedział maester
Luganoff. – Energia światła nie jest już tym, czym była.
Czwórka Piotrusiów utworzyła zwartą grupę.
– Wiedziałem, że to byłoby za proste – syknął rozwścieczony Tobias. – Nigdy nie jest tak
łatwo...
Wpadli w pułapkę. Ozyjczycy już na nich czekali.
Ale skąd wiedzieli?
Matt był na siebie zły – okazał się taki naiwny, włóczył się po tym mieście i wypytywał
wszystkich o energię światła, licząc, że nikt go nie rozszyfruje. Wydawało mu się, że w tak
wielkim mieście, do którego napływali przybysze z różnych stron, jedni okażą zobojętnienie, inni
skłonność do gadulstwa.
Dopuścił się grzechu łatwowierności.
A za jego naiwność mieli drogo zapłacić jego przyjaciele.
W pewnej chwili maester Luganoff odsunął się na bok, a w sali pojawił się maester
w lnianej tunice, z niewielką, czerwoną szramą na brodzie.
– Odnalezienie was było tylko kwestią czasu – powiedział, zacierając ręce. – A teraz się
przekonamy, czy nadal jesteście tak pewni siebie.
Żołnierze zaczęli zacieśniać krąg.
I wtedy inni weszli bocznymi drzwiami, a Matt zrozumiał, że nie ma już żadnej nadziei.
36 Grochem o ścianę
Czwórkę Piotrusiów brutalnie wepchnięto do długiej, wyłożonej boazerią sali, którą
zdobiły stare obrazy. Rozbrojono ich i poprowadzono na wyższe piętro pałacu.
Pilnowało ich dwunastu żołnierzy.
Maester Luganoff wolał zachować ostrożność. Uzyskał od tamtego w lnianej tunice
dokładne informacje, toteż zdawał sobie sprawę, że ci zbuntowani nastolatkowie mają niezwykłe
zdolności.
Służący zapalili wszystkie świece i do sali wszedł Luganoff.
– Maester Mercier ze Skalnego Portu usiłował mnie przekonać, że przybywacie z...
innego świata!
Luganoff parsknął, jakby tłumił śmiech.
Mężczyzna w lnianej tunice zbliżył się, kiwając głową.
– Zza oceanu – dodał.
– To prawda – potwierdził Matt. – Przybyliśmy z bardzo daleka. Nasze zamiary są
pokojowe.
Luganoff zarechotał.
– Pokojowe? Żeby zawrzeć pokój, trzeba być w stanie narzucić go przeciwnikowi, mój
chłopcze... Dlaczego miałbym się na to godzić, skoro niczego nie tracę?
– Ponieważ nie mamy wobec was wrogich zamiarów.
– Cóż w tym dziwnego?! Jesteście bandą zwyczajnych bachorów, w dodatku
rozzuchwalonych! – zdenerwował się Luganoff. – Jak śmiecie prosić, żebym was oszczędził?
Ponieważ jesteście tylko niewolnikami i niczym więcej!
Tobias przechylił się w stronę Matta.
– Widzisz, że to fanatycy – szepnął. – Odpuść sobie.
– A masz lepszy pomysł? – syknął przez zęby Matt.
– Już wolę dać się zamknąć, niż słuchać tych jego...
Głowa Tobiasa gwałtownie odskoczyła w tył, zaraz potem Matt też wykonał
niezrozumiały ruch.
Obaj poczuli się, jakby ktoś mocno ich spoliczkował, ale przecież nikt nawet się do nich
nie zbliżył.
Luganoff wyciągnął w ich stronę rękę.
– Nie zezwalam na te narady.
Miał podobne przeobrażenie jak Amber! Matt przypomniał sobie o fabryce Eliksiru.
Luganoff wypił swój nektar.
– Nawiasem mówiąc – dodał maester Białego Miasta – w mojej obecności macie
obowiązek klęczeć!
I jakaś niewidzialna siła podcięła nogi Piotrusiom, którzy padli na kolana, tak że aż
zaskrzypiał parkiet.
– No, o wiele lepiej... Skąd pochodzicie?
– Zza oceanu – powiedział Matt. – To prawda.
– Z kraju, gdzie smarkacze żyją razem z dorosłymi, i to na równej stopie – dorzucił
maester Mercier, przypominając sobie to, co usłyszał.
Luganoff z niesmakiem pokręcił głową.
– Jesteście niewolnikami. Nie ma innej możliwości. Jesteście słabsi, bardziej zamknięci
w sobie, potulni i liczni. Stanowicie doskonały materiał na służących.
– Skąd tyle nienawiści do dzieci? – zapytał Tobias.
– No właśnie, przecież nic wam nie zrobiliśmy, jesteście naszymi... rodzicami...
w pewnym sensie! – dodał Elliot.
Twarz Luganoffa wykrzywiła się w gniewie.
– Nie pleć bzdur! Byliście na miejscu w chwili Wielkiego Przebudzenia, żeby nam
służyć! To dar niebios!
Tobias zerknął porozumiewawczo na Matta. Ozyjczycy nie zachowali żadnych
wspomnień z dawnego życia. Dla nich wszystko zaczęło się po Burzy, od tego, co nazywali
Wielkim Przebudzeniem. Piotrusie zdali sobie sprawę, że tym Cynikom trudno będzie przemówić
do rozumu.
– A wasze brzemienne kobiety? – zapytał Matt. – Przecież wydają na świat dzieci?
I chyba nie rodzą samych niewolników, ale swoje i wasze potomstwo! Te dzieci rosną, z czasem
stają się po trosze wami! I będą wam pomagać, kiedy się zestarzejecie!
Kolejny policzek odrzucił głowę Matta w tył.
– Impertynent z ciebie, młodzieńcze!
– A gdzie reszta? – zapytał Mercier. – Gdzie ta dziewczyna o rudoblond włosach?
– Nie wiem – skłamał Matt. – Rozdzieliliśmy się w drodze do miasta.
– Po co tu przyszliście? – zainteresował się Luganoff. – Co tak bardzo przyciąga was do
energii światła? Zamierzaliście ją zniszczyć? Zagarnąć duszę Oza?
– Nie. Jest nam potrzebne, aby ocalić życie – i nasze, i wasze.
– Czyżby? – Zwrócił się do Merciera: – Mam wrażenie, że te bachory są po prostu
szalone.
– Nie! – krzyknął Matt. – Potworna siła zbliża się do waszych wybrzeży, nadciąga także
z północy. To potęga, wobec której cała wasza armia będzie bezsilna. Tylko energia światła może
nam pomóc.
– Cóż to za moc tak bardzo cię przeraża?
– Entropia i jej władca – Ggl.
– Jakie dziwne imię...
Luganoff był rozbawiony, ale i znużony, Matt to wyczuwał. W każdej chwili mógł
obrócić się na pięcie i odejść, rozkazując po drodze, by ich uwięziono albo, co gorsza...
– Czy ten chłopiec, którego widzieliśmy, to energia światła? Dusza waszego imperatora
jest dzieckiem?
– Oczywiście, że nie! – Mercier się zaśmiał.
Luganoff położył mu rękę na ramieniu, nakazując milczenie, i podszedł do Piotrusiów.
– W takim razie kim jest?
– Nie twoja sprawa – rzucił Luganoff, wyjmując aksamitną kulkę spod hupelandy. –
Zaraz się przekonamy, czy naprawdę jesteście tak niezwykli, jak twierdzi maester Mercier.
Luganoff rozłożył grubą chustę otulającą pokrytą patyną mosiężną kulę wielkości jabłka.
Była w połowie przezroczysta, ponieważ wypukłe szkło osłaniało pożółkłą ze starości tarczę.
Wskazówka przesuwała się po skali od 0 do 12.
Mercier o mało się nie udławił na widok tego drobiazgu.
– Czy to astronaks?
– Owszem.
– A zatem on naprawdę istnieje? Sądziłem, że to tylko legenda. To prawda, co mówią?
Zostałeś maestrem kraju, gdy go znalazłeś?
– Leżał u mych stóp w chwili Wielkiego Przebudzenia.
Matt, który nie darzył Luganoffa ani szczególnym respektem, ani tym bardziej
uwielbieniem, miał wrażenie, że mężczyzna kłamie. To był wybieg służący umocnieniu jego
władzy.
– Jak to funkcjonuje? – zapytał Mercier.
Luganoff pogładził kulę, jakby pieścił własne dziecko, a potem, z pewną nieufnością
wobec wasala, wahając się, czy obdarzyć go tak wielkim przywilejem, skinął na Merciera
i pozwolił mu się zbliżyć.
– Igła wskazuje jakość mocy posiadanej przez osobnika. Normalna żywa istota osiąga
poziom dwóch. Zmarły uzyskuje między jedynką a zerem, zależnie od tego, jak dawno nastąpiła
śmierć. U pijącego Eliksir waha się między trójką a czwórką, zależnie od czystości i koncentracji
Eliksiru. Smarkacze zwykle wykazują od trzech do pięciu, stosownie do jakości ich mocy, ale
zdarzyło mi się już, że wskazówka astronaksu sięgnęła szóstki. To dotyczy wybitnie
uzdolnionych dzieci. Zobaczymy, ile warci są ci twoi cenni buntownicy, mój drogi.
Luganoff przysunął kulę do Matta. Chłopakowi się wydawało, że słyszy ciche bzyczenie.
Na twarzy maestra Białego Miasta malowało się osłupienie, potem niemal przerażenie.
Oblicze Merciera promieniało.
– To fantastyczne! – zachwycał się. – Aż siedem!
Oczy Luganoffa zwróciły się na Matta.
– Pokaż mi, na co cię stać.
Matt pokręcił głową.
– Pokażę panu, co pan zechce, ale najpierw proszę nas wysłuchać! Przybyliśmy tu, żeby
wam pomóc! Nie róbcie z nas swoich więźniów!
– Powiedziałem: pokaż, co potrafisz.
Matt przekrzywił głowę, rzucając tamtemu wyzwanie.
– W ten sposób nic pan ze mną nie wskóra.
– Musicie nam uwierzyć! – uniósł się Tobias. – To nie my stanowimy zagrożenie! Ono
nadciągnie od morza i z północy. Pozwólcie sobie pomóc.
– Wy mielibyście nam pomóc? – Luganoff zarechotał. – Doprawdy, ich nie da się już
wychować.
– Są nieprzeciętni, maestrze – przypomniał mu Mercier.
– Nasłuchałem się już dość ich bajdurzenia. Mercier, zabierz ich do fabryki. Chcę wypić
Eliksir z tego – powiedział, wskazując palcem Matta. – A potem przetestuję na sobie astronaks.
– Niech pan tego nie robi! – błagała Maja. – Jesteśmy waszą ostatnią szansą na obronę
przed Entropią!
– Muszę przyznać, że nie brak wam daru przekonywania. – Luganoff się uśmiechnął. –
No i pewnej brawury, skoro ośmieliliście się przyjść aż tu. Ale teraz będziecie moją strawą.
Kiedy już się odwrócił, Tobias zawołał:
– Popełnia pan największy błąd w życiu. Jesteśmy obroną przed Entropią. I przed rebelią.
Jeżeli pozwoli nam pan przemówić, posłuchają nas. Możemy pana od nich uwolnić. Jeśli pozwoli
nam pan odejść, przyłączymy się do nich, po to, żeby walczyć z Entropią, nie z wami!
Luganoff wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Rebelia? – powiedział, zawracając. – A zatem ta legenda żyje! Przyjęła się na dobre!
Tobias nie rozumiał. Patrzył na zbliżającego się do nich mężczyznę.
– Rebelia dzieci – powtórzył Tobias, jakby nie mówili o tym samym.
– Doskonale wiem, co to jest rebelia! A wiesz dlaczego? Bo to ja ją stworzyłem!
I znów się roześmiał, dumny z siebie.
– To ja rozgłosiłem pierwsze plotki – wyjaśnił – żeby niewolnicy uczepili się tej nadziei.
Ponieważ niewolnik, który nie ma już nadziei, jest groźny. Tymczasem nasi wciąż wierzą, że
pewnego dnia rebelia ich ocali i odmieni świat! I dlatego grzecznie czekają, aż pojawi się
„bohater”. I tak dzień za dniem. Stworzyłem najskuteczniejsze mentalne więzienie – nadzieję na
ocalenie przez kogoś innego! Po co ryzykować, skoro ktoś inny narazi się za nas?
– Czysty makiawelizm! – mruknął Elliot.
Luganoff był z siebie dumny – radość i pycha dosłownie go rozpierały.
– Uwierzyliście w mit wymyślony od początku do końca. Najwyraźniej zakorzenił się
wystarczająco mocno, żeby dodać wam skrzydeł. Ale rebelia nie istnieje, a wy jesteście tylko
zbuntowanymi niewolnikami. I na tym się skończy. Straże! Wysłać ich do fabryki. Chcę dostać
Eliksir z nich!
Luganoff się odwrócił i odszedł zdecydowanym krokiem. Jego hupelanda łopotała.
Mercier patrzył na Matta jak człowiek, który napawa się zemstą.
Nagle otwarły się główne drzwi, wartownik, który stał u wejścia do pałacu, prześlizgnął
się po parkiecie przez całą salę, i zatrzymał się tuż przed Luganoffem.
Tuż za drzwiami rozległ się tupot ciężkich, żołnierskich butów.
Matt kątem oka zauważył potężne, włochate łapy.
Żółte ślepia błyszczały w ciemności.
37 Improwizacja
Cztery monstrualne psy stanęły w progu, szczerząc kły i głucho warcząc.
Na ich grzbietach siedzieli Amber, Chen, Floyd i Tania.
Strażnicy ruszyli, dobywając mieczy, toporów i buław, lecz kiedy już zbliżali się do
drzwi, Amber wyciągnęła przed siebie ręce i wszyscy polecieli, jak zdmuchnięci, by z mocą
uderzyć o zdobiące ściany płótna mistrzów.
Zaskoczony Luganoff wytrzeszczył oczy.
– Chcę wypić Eliksir z tej dziewczyny – powiedział, kiedy jego żołnierze padali jak
muchy.
Mercier cofał się przerażony.
Matt wykorzystał chwilę zamieszania, by dopaść do sterty zabranych im rzeczy i chwycić
za miecz.
Kiedy się odwrócił, wszyscy strażnicy leżeli już na podłodze. Ranni jęczeli, wielu było
nieprzytomnych.
Psy weszły do sali.
– Otwórz nam drogę do energii światła – rozkazała Amber, patrząc na Luganoffa.
– Amber – odezwał się Matt – obawiam się, że jest pewien problem z Jądrem Ziemi.
– Jaki?
– Czy możesz je wchłonąć, jeśli już w kimś jest?
Amber opuściła ręce.
– Nie! To musi być kula czystej energii!
Luganoff, nie tracąc zimnej krwi, podszedł do nich, mimo że Tania i Chen mierzyli do
niego z łuków.
– Chcę mieć twoją moc – powiedział do Amber.
Uniósł rękę, żeby użyć własnego przeobrażenia, ale Amber przeszkodziła mu umysłem,
nie ruszając nawet palcem. Luganoff popatrzył na nią z zaskoczeniem i podziwem.
Jego oczy pałały żądzą.
– Prowadź nas do energii światła! – powtórzyła kategorycznym tonem Amber.
I nagle Luganoff padł; leżał płasko, niezdolny się ruszyć. Uderzenie było potężne, krew
spływała z potylicy mężczyzny, a astronaks wyślizgnął mu się z ręki.
– Nie jesteś w stanie nam odmówić – dodała dziewczyna.
– Jądro Ziemi jest w suterenach – wtrącił Tobias. – Ale nie wygląda jak to z Gniazda. Tu
to jest... chłopiec.
Matt podniósł astronaks i stanął nad Luganoffem. Mercier dyskretnie przycupnął w kącie,
licząc, że wszyscy o nim zapomną.
– Kim jest ten chłopiec z dołu? – zapytał ostro Matt.
Luganoff obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.
Matt zrozumiał, że niczego się od niego nie dowie. Dlatego zwrócił się do Merciera.
– Widzieliście już, do czego jesteśmy zdolni. Oddajcie nam energię światła, a natychmiast
odejdziemy.
– Już jej tu nie ma – wycedził przez zęby Mercier.
– Co? – zdziwił się Tobias.
– Myśleliście, że nasz imperator pozostawiłby coś tak wspaniałego daleko od siebie?
– Brednie... – Zirytowany Tobias chwycił łuk.
Naciągając cięciwę, ruszył w stronę Merciera. Matt jeszcze nigdy nie widział przyjaciela
tak zdeterminowanego.
– Nie! Mówię prawdę! – powtarzał Mercier, zdając sobie sprawę z tego, co mu grozi. –
Ten chłopiec to tylko oszustwo! Ma moc wytwarzania światła swoim ciałem i służy nam do
podtrzymywania złudzenia, że energia światła wciąż jest w naszym mieście. To uspokaja
ludność!
– Już jej tu nie ma? – zapytał Tobias, mierząc prosto w twarz Merciera.
Maester odpowiedział błyskawicznie, ocierając pot z czoła:
– Nie, imperator zabrał ją ze sobą do Zamku Kości! Prowadzi tam eksperymenty! Tego,
czego szukacie, nie ma tu już od dawna!
– Chcę osobiście się o tym przekonać – oświadczyła Amber.
– Mercier mówi prawdę. Widziałem tego chłopca – powiedział Matt. – Teraz sobie
przypominam, że wydawało mi się to dziwne. Wokół niego nie było elektryczności statycznej,
żadnej mocy, żadnej obecności. Wyczułem, że jest z tym jakiś problem.
W dali trzaskały drzwi. Żołnierze biegli korytarzem.
Luganoff kipiał gniewem, spętany psychiczną mocą.
– Wynośmy się stąd, zanim przybędą posiłki! – rzucił Floyd.
– Nie bez tego chłopca – przeciwstawiła mu się Maja.
Tobias zagryzł usta. Wahał się.
– On nie jest jedyny. Spotkamy jeszcze innych. Może wielu innych, których należy
uwolnić. Nie możemy tego robić. Nie dziś wieczorem. Nie w ten sposób, bo nigdy się stąd nie
wydostaniemy, a ich narazimy na śmierć.
Matt chwycił ją za ramię i odciągnął od Merciera.
– Toby ma rację, nie czas na to. Najpierw sami musimy się uratować.
Mercier odetchnął z ulgą, widząc, że młody łucznik odchodzi i wsiada na grzbiet psa
Amber.
A Amber zwróciła się jeszcze do Luganoffa:
– Nie jesteśmy waszymi wrogami, musicie to zrozumieć.
I uwolniła go, galopując już na Gusie przez salę.
Pies szarżował na maestra Białego Miasta, który krzyknął i osłonił twarz ramionami. Gus
skoczył, nie dotykając go, a Amber rozsadziła ogromne okno. Cztery psy wypadły na balkon
i skoczyły na następny, nieco niżej, a z niego na wewnętrzny dziedziniec.
Na górze Luganoff stał pośród swoich żołnierzy, gniewnie wyciągając ku niebu zaciśniętą
pięść, jakby domagał się sprawiedliwości bożej.
– Chcę mieć ich żywych! – rozbrzmiał w ciemnościach jego krzyk.
Matt, który siedział za Floydem, wskazał na ogród przed nimi.
– Tamtędy! Pod kolumnadą jest więcej straży. Psy jakoś przeskoczą przez bramę.
Floyd wysunął się na prowadzenie na Marmicie.
– Co wy tu robicie? – zapytał Matt.
– To Amber! Tylko mnie nie strofuj! Powiedziała, że to zbyt niebezpieczne, że nie może
zostawić was samych. A my nie mogliśmy puścić jej samej!
– Mogliście zniweczyć cały plan!
– O ile mi wiadomo, wasz plan spalił na panewce, a wy o mało nie skończyliście we
flakonikach. Pomyliłem coś? Amber była przekonana, że to zbyt ryzykowne. Wolała, żebyśmy
wjechali do miasta nocą, na psach. Jej plan polegał na uderzeniu prosto w cel!
– I ty nazywasz to dobrym pomysłem?
– Uderzyć prosto w cel, żeby wchłonąć Jądro Ziemi. Potem byłaby wystarczająco
potężna, żeby uciszyć wszystkich jednym kiwnięciem palca. To wcale nie takie głupie!
Matt był wściekły na przyjaciółkę, która robiła, co jej się podobało. Ale równocześnie
musiał przyznać, że gdyby nie jej charakter i determinacja, byłby już w drodze do fabryki
Eliksiru...
Psy dobiegły do końca ogrodu i Marmita wskoczyła na masywną donicę, żeby pokonać
ogrodzenie. Matt mocno chwycił Floyda. Nieźle nimi szarpnęło przy lądowaniu na placu, ale byli
już na zewnątrz.
Nie tracąc ani chwili, cztery psy pomknęły w cieniu drzew i ile sił w łapach gnały aleją
Imperatora.
Jeźdźcy pojawili się na jednej z przecznic, dwieście metrów przed Piotrusiami. Było ich
około dwudziestu.
Psy, zmęczone szaleńczą ucieczką z pałacu i gonitwą przez park, nie miały już dość siły,
tymczasem konie były coraz bliżej, jechały prosto ku arkadom Ołtarza Imperatora.
Ich kopyta uderzały o bruk i wydawało się, że to pomruk nadciągającej burzy. Były coraz
bliżej.
Chmara strzał spadła tuż przy Piotrusiach, jedna ugodziła Chena w plecy. Chłopak
krzyknął, a Maja, która była za nim, nie zdążyła nic zrobić, bo strzała sama odpadła. Grot był
zaokrąglony, może spiłowany.
– Zupełnie jakby nie chcieli nas ranić, a tylko zastraszyć! – krzyknęła.
W tym momencie Chen zaczął się chwiać i tylko dzięki refleksowi Mai, która go złapała,
nie spadł na bruk.
– To środek nasenny! – krzyknęła. – Nie dajcie się trafić!
I znów spadł deszcz strzał.
Ale tuż obok Piotrusiów wszystkie odbiły się od niewidzialnej kopuły. Matt spojrzał na
Amber.
Ratowała ich od początku, ale przy tak intensywnym wysiłku narażała się na
wyczerpanie, a w dodatku mogła ściągnąć Dręczycieli Entropii, bo przecież używała energii
Jądra Ziemi, żeby dokonywać takich cudów.
W Europie ich nie ma! – przekonywał samego siebie. – Nie ma tu jeszcze ani jednego
Dręczyciela, wszystko będzie dobrze...
Ale nie był tego taki pewien.
Dotarli do wylotu alei Imperatora, a od kawalerzystów dzieliło ich ledwie dziesięć
metrów, kiedy dwa ogromne zielono-złote sztandary spadły z masztów, rozprostowały się niczym
wielkie żagle, a potem zaczęły unosić się w powietrzu jak lotnie prowadzone przez
nadprzyrodzoną siłę, która rzuciła je na kawalerzystów.
Psy przebiegły pod Ołtarzem Imperatora i skierowały się w stronę murów obronnych,
a konie zwolniły, rżąc.
Furta w murze, pomiędzy dwiema wieżami, była otwarta, ale w bramie opuszczono kratę.
Zaalarmowani tętentem koni żołnierze stali przed nią z pochodniami lub lampami, gotowi dobyć
mieczy.
Tobias i Tania posłali w ich stronę kilka strzał, żeby zmusić ich do wycofania się,
a Amber użyła swej mocy, próbując uporać się z kratą.
Byli już niemal na murach, ale krata wciąż zagradzała im drogę. Amber się
skoncentrowała i nagle krata złożyła się na pół, a jej części zaczęły się odrywać z trzaskiem.
Psy dały z siebie wszystko, żeby przemknąć jak błyskawice pod nosem osłupiałych
wartowników, którzy nie rozumieli, co się dzieje.
Za psami galopowały konie – cały garnizon Białego Miasta postawiono w stan
pogotowia.
– Jak się czuje Chen? – zapytała Tania, kiedy Lady zrównała się z Zapem.
Maja, która trzymała go przed sobą, uniosła kciuk.
– Jestem pewna, że tylko sobie pośpi.
Za czterema psami ciągnął się tuman kurzu. Pędziły na zachód, aż do rozwidlenia drogi.
– Gdzie reszta? – zapytał Matt.
– Ukrywają się tam, gdzie ich zostawiliśmy.
– W takim razie to tam – powiedziała Tania, wskazując środkową drogę.
Na murach rozbłysły setki pochodni. Piotrusie słyszeli tętent setek kopyt – kawaleria
wyruszała z miasta w pościg za nimi, prowadząc sfory psów, które ujadały podekscytowane.
– Psy są wyczerpane – powiedziała zrezygnowana Amber. – Nie zdołają uciec przed
końmi!
– Chodźmy do lasu, daleko od drogi – zaproponował Tobias.
– Psy nas wytropią. – Floyd pokręcił głową.
– Nie mogę walczyć z tyloma ludźmi – powiedziała Amber. – Zużyłam już sporo siły, nie
znajdę dość energii.
– Nie będzie takiej potrzeby – oznajmił Matt, patrząc na północ. – Schowamy się tam,
gdzie nie odważą się za nami iść.
Tobias pobladł.
– O nie... czyżbyś myślał o...
– Tak, o kloace Bogów.
I wskazał Floydowi drogę w prawo.
– Twój pomysł wcale mi się nie podoba – stwierdził nastolatek. – Kiedy na to patrzę,
wydaje mi się, że tam jest jeszcze ciemniej niż gdzie indziej.
Marmita skręciła, stawiając uszy. Węszyła. Przed nimi wznosiły się w ciszy potężne bryły
dawnych budynków. Wszędzie panowała grobowa cisza. Nie słychać było ani pohukiwania
sowy, ani szelestu zarośli, w których żerują zwierzęta.
Piotrusie domyślili się, że to nie jest zwyczajne miejsce.
Sierść na grzbietach psów się zjeżyła.
Nawet zwierzęta czuły, że to miejsce nie jest normalne.
38 Głód mroku
Psy stanęły przed rampą starego parkingu podziemnego.
– Czy naprawdę musimy tam wchodzić? – Tania się skrzywiła.
Unieśli głowy, patrząc na wysokie budynki ze szkła i stali, które ich otaczały. Księżyc
skrył się do połowy za jednym z nich i zerkał jak oko, które obserwuje intruzów z kryjówki.
Z tyłu, w dali, majaczyły pochodnie kawalerzystów, którzy szybko się zbliżali. Słychać
było nawet wściekłe ujadanie psiej sfory.
– Matt, jesteś pewien, że nie będą nas szukali w tych ruinach? – zapytał Floyd.
– Za bardzo się boją.
– W takim razie może i my nie powinniśmy tam iść?
– Wolisz się poddać?
Floyd burknął coś dla pozorów i poklepał Marmitę, zachęcając ją do biegu.
Tobias wyjął świetlny grzyb.
Korzenie, kolczaste krzewy i mech pokryły beton, wiły się po kolumnach.
– Musimy wejść dalej, jeżeli chcemy mieć pewność, że Cynicy nie odważą się nas ścigać
– powiedział Matt.
Zauważywszy drzwi prowadzące na schody, Floyd skierował tam psa i zszedł dwa
poziomy niżej.
Znaleźli się na parkingu opatrzonym wymalowaną na frontonie niebieską dwójką.
Powietrze było tu chłodniejsze, czuło się woń zamkniętych pomieszczeń, a spod psich łap na
każdym kroku wzbijał się kurz.
– Przed Burzą musiało tu być pełno samochodów – rzekł Floyd. – Wszystkie zniknęły bez
śladu. To niesamowite!
– Tak samo było u nas – przypomniał mu Tobias.
– Cała ta materia, która się ulotniła... Wyobraźcie sobie, jak potężna musiała być ta
Burza?
– Nic się nie ulotniło – poprawiła go Amber. – Wszystko uległo zagęszczeniu i zostało
przemieszczone. Wszystkie karoserie błyskawicznie się stopiły, znalazły się zlane w jedno –
daleko, bardzo daleko stąd – wszystkie razem, w jednym miejscu, z koncentratem skażeń
i nadmiarem wytworów przemysłu. Burza zadziałała jak centryfuga. Oddzieliła rozmaite warstwy
materii, pogrupowała ją według gęstości i natury.
– Myślisz, że dorośli, którzy przeżyli, są po trosze jak odpady, które wymknęły się przez
oka sieci?
– Być może.
Matt i Floyd oddalili się od grupy. Floyd zapalił lampę, żeby się rozejrzeć pod ścianami
poziomu, na który zeszli.
– Jesteśmy pod ziemią – potwierdził Matt. – Nie ma tu żadnych okien.
– Ślepy zaułek? – zapytał Elliot.
– Nie – odezwała się Maja, wskazując strzałki na ziemi. – Tam musi być centrum
handlowe.
– A w takim razie jest i wyjście – dodał Matt, kiedy Gus szedł już w kierunku
wyznaczanym przez znaki.
Tania zrównała się z Mają. Wciąż niepokoiła się o Chena.
– Co z nim?
– Nadal oddycha wolno i głęboko. A jaki on ciężki!
Tania zatrzymała psa.
– Chodź, wsiądź na Lady, ja zajmę się Chenem. Gdyby działo się coś złego, zdaj się na
suczkę, jest bardzo inteligentna i niesamowicie przebiegła.
Tania usiadła za Chenem i pomacała palcami jego szyję, żeby zbadać tętno. Wyglądało na
to, że wszystko jest w porządku. Uniosła mu powieki. Źrenice zareagowały na światło, zwężając
się. Chen naprawdę spał, pokonany przez silny środek nasenny.
Tania objęła go ramionami i tuliła do siebie, i tak dołączyli do reszty grupy.
Szli przez wiele rzędów miejsc parkingowych, którymi teraz zawładnęły korzenie i kurz,
potem znaleźli się w węższym przejściu i zobaczyli brudną, zardzewiałą windę i klatkę
schodową. Psy zaniosły swoich panów aż do rozległego patia, które otaczał krąg balkonów i całe
piętra opuszczonych butików. Nad wszystkim wznosiła się przezroczysta kopuła, przez którą
zaglądał księżyc.
– Przejdźmy przez centrum handlowe, żeby wyjść na północ, daleko od miasta –
powiedział Matt. – Cynicy nie będą nas tam szukali.
– Ej, dziewczyny, przykro mi, ale nie zatrzymamy się tu na dłużej, nici z zakupów, nie
mamy na to czasu – rzucił Tobias, ale nie udało mu się rozładować napięcia.
Floyd i Matt jechali pierwsi na Gusie, starając się narzucić grupie dobre tempo. Matt nie
czuł się tu bezpiecznie. Wiedział, że większość przerażających pogłosek i legend zawiera ziarno
prawdy i nie miał ochoty przekonywać się na własnej skórze, dlaczego kloaka Bogów wzbudza
taki lęk w Ozyjczykach.
W słabym świetle lampy widział jedynie wymarłe alejki, porośnięte mchem, lichą
roślinnością, zaśmiecone i pełne rozrzuconych ubrań. W witrynach wciąż jeszcze można było
oglądać nietknięte towary i zapowiedzi promocji. Każdy znalazłby tu coś dla siebie. Matt
przypomniał sobie pierwsze dni po Burzy w Nowym Jorku, kiedy towarzyszył mu Tobias.
Przeżyli już coś takiego. Zdobyli sprzęt potrzebny, żeby opuścić miasto i uciec przed
Szczudlarzami Rauperodena, a teraz znaleźli się tutaj. Sporo razem przeszli...
Po chwili doszedł do wniosku, że na ziemi leży naprawdę dużo ubrań, a do tego zegarki,
biżuteria, okulary, torebki...
– Słuchajcie, czy coś wam to przypomina? – zaniepokoił się Tobias.
– Też się nad tym zastanawiałem – przyznał Matt. – Jakby ludzie nagle zniknęli,
zostawiając wszystko, co mieli przy sobie.
– Nie podoba mi się to...
Gus znowu przyspieszył.
Alejka zdawała się ciągnąć bez końca. W pewnym miejscu skręcała łukiem, a potem
znów biegła prosto.
– Jesteśmy na poziomie pierwszym – przeczytała na tabliczce informacyjnej Maja. –
Będziemy musieli wrócić na górę, żeby poszukać wyjścia na zewnątrz.
Po bokach, z obu stron, słychać było szepty, ciche głosy mówiły równocześnie, po
francusku. Było ich tak dużo, że nawet Maja nie mogła zrozumieć, o czym opowiadają.
– A co to za obłęd? – zdenerwował się Elliot.
– Nie mam pojęcia, ale pełno tu ludzi! – rzucił Tobias zmienionym, piskliwym głosem.
Odwrócił się w prawo, wypatrując czegoś, co pozwoliłoby mu zrozumieć to zjawisko.
Świetlny grzyb obracał się wraz z chłopakiem, jasna smuga się przesuwała.
Przez sekundę Tobiasowi się wydawało, że w snopie światła ujrzał drobne ramiona.
– Wszystko w porządku? Strasznie dyszysz.
– Nie wiem... Wydawało mi się, że widzę...
– Co?
Tobias obrócił się w lewo i tym razem wyraźnie zobaczył cienie rąk, które błyskawicznie
skryły się w mroku. Szepty ustały.
– Cholera! Nie jesteśmy tu sami! Mamy jakieś towarzystwo. Tam, w ciemnościach!
– Zjadacze Cieni? – krzyknął spanikowany Matt.
– Nie, nie sądzę, to coś innego...
Marmita truchtała, nie mogli ryzykować szybszej jazdy, nic nie widząc, ale tamci deptali
im po piętach.
Tobias gorączkowo rozglądał się na wszystkie strony, światło grzyba krążyło.
Szepty zbliżyły się, nasilały, potem jakby niknęły w dali. Ale było ich coraz więcej.
Nagle Tobias zobaczył cień bardzo długiego, potwornie wychudzonego ramienia
i pomyślał, że to kościotrup. Na końcu tego ramienia zdeformowana dłoń poruszała przeraźliwie
długimi palcami, próbując chwycić łapę Lady.
Tobias krzyknął i wyciągnął grzyb, żeby poszerzyć krąg światła.
Ramię błyskawicznie się cofnęło, szepty po tej stronie oddaliły się, ale równocześnie po
drugiej stronie brzmiały coraz głośniej. Tym razem Tobias wyczuł w nich irytację, a może wręcz
złość.
– Co się dzieje? – krzyknęła bliska paniki Maja.
– Kiepsko to wygląda, przyjaciele! – zawołał Tobias. – Cienie zbliżają się ze wszystkich
stron.
– Toby, powiedz, co mogę zrobić? – błagała Amber. – Ja ich nie widzę!
– Tam! – rzucił Tobias, kierując snop światła na wysuwające się z mroku ręce. Wszystkie
niemal natychmiast zniknęły.
– O nie! – jęknęła Amber. – To wygląda na zjawy!
Nagle Lady zaskowyczała, jakby wpadła w potrzask. Tobias chciał oświetlić ją grzybem.
Ale światło zatrzymywało się tuż przed nim.
Drogę tarasował im mur ciemności, przez który nie przebijał się blask. Ani Lady z Mają
i Elliotem, ani Gus z Floydem i Mattem nie byli widoczni.
– Co to za obłęd?
Amber uniosła rękę, szykując się do uderzenia, chociaż nie wiedziała, co robić i przeciw
komu się zwrócić.
Wtedy rozległ się przeraźliwy wrzask – najpierw Mai, potem Elliota. W ich głosach
brzmiał niewypowiedziany strach.
A potem rozbrzmiały jęki cierpiących.
– Maja! – krzyknął Tobias.
Tania stanęła obok niego.
– Jak przebić tę ścianę ciemności? – zapytała spanikowana.
Amber chwyciła grzyb i skoncentrowała się.
Srebrzysty blask, który od niego bił, nasilił się. Był coraz jaskrawszy, niczym lampa
halogenowa. Wreszcie stał się oślepiający.
Mrok zaczął się wolno cofać i Amber zmusiła Gusa, żeby ruszył z miejsca.
Elliot i Maja krzyczeli, wtórował im skowyt Lady, ale nagle zapadła cisza, nie słychać już
było nawet szeptów.
Grzyb oświetlał kilkadziesiąt metrów alejki.
Tam gdzie przed chwilą była Lady, leżały tylko rzucone na ziemię torby, które niosła,
i ubrania Elliota i Mai.
– Nie – szepnęła Amber – nie, tylko nie to!
Zsunęła się na ziemię i przeniosła w pobliże rzeczy.
Matt, który był nieco przed nią, wyciągnął miecz.
– Obawiam się, że to nam nie pomoże – rzekł Tobias. – Nie sądzę, żeby to było coś...
konkretnego.
– A ja nie wierzę w duchy!
Amber klęczała, ściskając w rękach ubranie Mai.
– Jest takie ciepłe!
– Muszą być gdzieś w pobliżu – powiedział Floyd. – Może uda się ich jeszcze odnaleźć.
Tobias pokręcił głową.
– Nie, nie wierzę w to. Oni... odeszli.
– Co znaczy: odeszli? – Tania nie mogła się otrząsnąć, odkąd rozproszyły się ciemności.
– Myślę, że wyparowali.
– A Lady?
Tobias wyczytał z twarzy dziewczyny rozpacz i gniew. Zostawiła Chena, który siedział
bezpiecznie oparty o grzbiet Zapa, i chwyciła łuk, żeby przygotować się do strzału.
– Nie, Lady, nie...
Amber się wyprostowała i zmniejszyła moc grzyba, żeby rozejrzeć się w półmroku.
– Są tam – powiedziała. – To cienie centrum handlowego. Wyczuwam je dzięki energii
Jądra Ziemi.
– A Lady, Elliot i Maja? – zapytała Tania. – Wyczuwasz ich?
Amber zacisnęła usta.
– Obawiam się, że nie.
– Kim oni są? – krzyknął Matt.
– Nie wiem. Czuję tylko ich obecność, ma podobny charakter jak Jądro Ziemi, ale jest
mniej skoncentrowana. I nie jest czysta. Oni są wszędzie. Są w tych murach! Czuję to. Inni
nadciągają z wieżowców nad nami. Są ich tysiące! Pędzą tu!
Matt wsunął miecz do pochwy i wskazał Floydowi drogę.
– Biegiem! Teraz!
– A Lady? – krzyknęła Tania. – A tamci? Nie możemy ich zostawić!
Amber wsiadła na Gusa.
– Ich nie ma już wśród nas – powiedziała najłagodniej, jak mogła w tej sytuacji. – Bardzo
mi przykro.
– To nieprawda – szepnęła Tania, próbując powstrzymać łzy, które cisnęły jej się do oczu.
Szepty znów się nasilały, dobiegały zewsząd, a Amber zmrużyła oczy, żeby się
skoncentrować i nadać grzybowi oślepiającą moc.
Szepty nagle przeobraziły się w krzyk gniewu i bólu, potem w tle słychać było
jednostajny szmer. Te wszystkie dźwięki zlewały się, narastały na wszystkich poziomach, za
wszystkimi drzwiami, witrynami, pod każdą ławką. W każdym mrocznym kącie.
Gus nagle odskoczył, podrywając chmurę kurzu.
Amber starała się utrzymać jak najsilniejsze światło, żeby wszystkie trzy psy pozostawały
w jego kręgu.
Palce bez końca uczepiały się smugi światła i cofały pośród okrzyków bólu. Istoty
gromadziły się, było ich coraz więcej.
Marmita galopowała, pędziła po schodach wśród szmeru głosów, chroniona przed
pożeraczami tylko przez grzyb w rękach Amber.
– Nadciągają ich tysiące! – ostrzegła dziewczyna. – Długo tego nie wytrzymam!
Ramiona zaczynały się wydłużać. Cienie tworzyły zwartą masę i kiedy jeden cofał się
przed światłem, trzy inne zajmowały jego miejsce.
Psy dyszały, piana toczyła im się z pysków.
Marmita pochyliła głowę i ruszyła na zamknięte drzwi z takim impetem, że ich skrzydło
wypadło z zawiasów, torując psu drogę na oświetlony blaskiem księżyca dziedziniec.
Zap z Tanią i Chenem na grzbiecie szybko poszedł jej śladem, a Gus był już prawie na
zewnątrz, kiedy Amber zauważyła cienie, które skupiały się przy drzwiach, żeby je zablokować.
Było ich tak dużo, że mrok przytłaczał światło grzyba. Stopniowo zacieśniał się jasny krąg wokół
niej.
Zjaw były tu chyba miliony.
Wygłodzonych zjaw.
Amber chwyciła dłoń Tobiasa i modliła się, żeby Gus dobiegł do progu przed zjawami.
Zanim mrok pokona światło.
Widziała, jak przejście się zwęża.
Amber obserwowała kątem oka cienie przybywające z boków, spływające z wieżowców
nad nią, pędzące alejkami centrum handlowego na ucztę.
Grzyb już prawie nie świecił.
Tobias uczepił się Amber. Zamknął oczy i wzywał na pomoc wszystkich bogów,
o których słyszał.
Już prawie tam byli. Tylko dziesięć metrów...
Potem szepty tak się nasiliły, że zaczęli odróżniać dźwięki. Stopniowo nabierały one
sensu, powtarzały się.
Tworząc jeden głos. I wypowiadając jedno słowo.
Już tylko pięć metrów...
Amber nie znała francuskiego, ale to słowo zrozumiała bez trudu.
Manger.
„Jeść”.
„Jeść”.
Głosy powtarzały je raz po raz, obsesyjnie.
Tylko trzy metry.
I nagle cienie całkowicie zasłoniły przejście, a Amber zrozumiała, że nie zdoła się
przebić.
Cienie odcięły drogę ucieczki.
W tej samej sekundzie pochłonęły ostatnie błyski grzyba, który dziewczyna tuliła do
piersi, jakby był ich jedyną nadzieją.
Bo naprawdę nią był.
39 Magia dorosłych
Matt, Floyd i Tania z trwogą wpatrywali się w drzwi centrum handlowego.
Widzieli, jak w mgnieniu oka stały się czarne.
– Wracam tam! – krzyknął Matt, chcąc zsiąść z Marmity.
Floyd chwycił go za rękę.
– Tam coś się dzieje – szepnął.
Wyglądało to jak światło metra w głębi tunelu, coraz szybciej zbliżające się do peronu.
A tunel był tak ciemny, jakby kłębił się w nim gęsty, czarny dym.
Ręka Floyda zwolniła uścisk.
Z ciemności wyłonił się Gus.
Amber tuliła grzyb do piersi, a on pulsował słabiutkim blaskiem. Setki rąk o palcach jak
szpony wysuwały się w ślad za psem. Wymachiwały w powietrzu, próbując jeszcze raz,
w rozpaczliwym geście, chwycić przynajmniej Tobiasa.
Ale złapały tylko powietrze, bo Gus był szybki. Szponiaste ręce cofnęły się w mrok
z szybkością pająka, który umyka do kryjówki.
Trzy psy stały na wprost otwartych drzwi, warcząc i szczerząc kły.
– Co to było?! – krzyknął Tobias. – Co to za makabra?
Matt pokręcił głową. Nie miał pojęcia, na co się tu natknęli. Żaden z Piotrusiów nie
wiedział.
– Amber, wyczułaś coś? – zapytał, wciąż bardzo blady.
– Wydaje mi się... czułam obecność istot pierwotnych. Jakby wewnątrz były puste,
ograniczone do jednej funkcji. Jednej potrzeby. Żywić się. Wchłaniać. Żadnego życia
wewnętrznego.
– No tak, mnie takie wyjaśnienie zupełnie wystarczy. – Floyd westchnął, kierując
Marmitę na północ. – Nie zamierzam dłużej tu zostawać.
– A co z tamtymi? – błagała Tania. – Chcecie ich tu porzucić?
Matt, który był tuż obok, położył jej rękę na ramieniu.
– Taniu, to już koniec. Im nie można pomóc.
– Skąd wiesz? A może są tam uwięzieni? I czekają, liczą, że ich ocalimy?
Amber pokręciła głową. Z jej twarzy wyzierało głębokie współczucie i żal.
– Czułam różne rzeczy poprzez Jądro Ziemi, Taniu. Uwierz mi, im nic już nie pomoże.
Elliota, Mai i Lady już nie ma.
Tania zasłoniła twarz dłońmi, żeby powstrzymać strumienie łez, które spływały jej po
policzkach.
– Bardzo mi przykro – szepnął Matt.
Patrzyli na siebie, cierpiąc i walcząc z poczuciem winy.
– Musimy ruszać – dodał Matt. – Zostając tu, wystawiamy się na niebezpieczeństwo.
W drogę.
Marmita poszła pierwsza, Zap podążył za nią, niosąc nieprzytomnego Chena
i zrozpaczoną Tanię.
Gus zamykał kolumnę.
Opuścili dziedziniec, schodząc po schodach, które w końcu doprowadziły ich do lasu,
a raczej istnej dżungli splątanego listowia, krzewów i młodych drzew.
Przez całą noc psy przedzierały się przez ten gąszcz, żeby o świcie dotrzeć do drogi.
Wiele razy musieli ukrywać się w zaroślach, żeby uniknąć spotkania z pędzącymi galopem
kurierami, patrolami albo kupcami.
A potem, od świtu do wieczora, podążali w stronę wzgórz otaczających Basen Paryski.
Chen ocknął się koło południa z nieznośnym bólem głowy. Amber opowiedziała mu
podczas postoju o ucieczce. Mówiła szeptem, żeby nie przypominać Tani bolesnych wydarzeń.
Chen nie wierzył własnym uszom. Po raz pierwszy niemal się cieszył, że nie pamięta, co
ich spotkało, i zrozumiał, dlaczego wszyscy są tacy milczący, dlaczego na ich twarzach maluje
się smutek, przygnębienie i gniew.
Tania ukradkiem płakała aż do wieczora. Inni też nie byli w lepszym nastroju, a w uszach
wciąż dźwięczały im krzyki utraconych przyjaciół.
Słońce zachodziło, rozciągając na niebie szkarłatną wstęgę, gdy zobaczyli Randy’ego,
Dorin, Leo, Katie i dwójkę ChloroPiotrusiofilów.
Matt od razu powiedział im o śmierci Elliota, Mai i suczki Lady. Dorin zaproponowała
modlitwę za nich.
Potem Matt zrelacjonował to, czego się dowiedzieli w pałacu maestra Luganoffa. Rebelia
nie istniała, a przede wszystkim – Jądro Ziemi było w Anglii, w Zamku Kości.
– Co teraz zrobimy? – zapytał załamany Leo.
– Wracamy na wybrzeże. Jasne, że płyniemy do Anglii! – rzucił Matt. – To zupełnie
oczywiste.
Spojrzał na niebo, które szarzało, i zadrżał.
Noc przypominała mu o kloace Bogów.
Poczuł się bardzo nieswojo.
Po raz pierwszy od dawna bał się nocy.
Jechali w sierpniowym słońcu pośród zielonych wzgórz, urokliwych lasów, w których
rosły pachnące maliny, przeprawiali się przez czyste, pełne ryb rzeki. Powinni czerpać
przyjemność z tej wędrówki po świecie, zachwycać się krajobrazami, słuchać świergotu ptaków,
powieść wzrokiem za jeleniem, który przemknął przez drogę, przystanąć na widok niedźwiedzia.
A jednak im wcale nie chciało się uśmiechać.
Nastolatkowie byli przybici. Śmiercią przyjaciół, niepowodzeniem misji, utratą nadziei na
przymierze z rebeliantami, bo ci nie istnieli, i z Ozyjczykami, ponieważ ci byli fanatyczni
i zaślepieni. Dorośli pałali taką nienawiścią do dzieci, jakby to one były przyczyną wszystkich
nieszczęść, jakie kiedykolwiek spadły na ludzi. Widzieli w nich wyłącznie niewolników, a nie
swoje potomstwo.
Matt, Tobias i Amber mieli wrażenie, że cofnęli się o rok. Do czasów, kiedy Malroncja
tyranizowała Cyników. I na samą myśl o tym, co musieli dotąd zrobić, żeby zmienić bieg rzeczy,
o wszystkich poświęceniach, o wojnie, którą trzeba było stoczyć, trójkę przyjaciół ogarnęło
zniechęcenie, jakby stanęli u stóp muru nie do pokonania.
Ale po każdym postoju, który dziś dłużył im się w nieskończoność, kiedy z takim trudem
wstawali, żeby ruszyć dalej, Matt musiał ich motywować. To on dobierał słowa, które podnosiły
ich na duchu. W tym tkwiła jego siła. Nigdy nie okazywać słabości. Przynajmniej kiedy trzeba
było działać. Choćby tak naprawdę przestał wierzyć w sukces. Ktoś musiał być przywódcą, Matt
doskonale o tym wiedział, i jak nikt inny nadawał się do tej roli. Czuł, że to jego obowiązek.
Późnym popołudniem drugiego dnia, kiedy trzymając się blisko siebie, szli krętą dróżką
po zalesionym zboczu, Matt na Kudłatej zrównał się z Gusem. Wykorzystał fakt, że Tobias jechał
z Floydem, żeby spokojnie porozmawiać z Amber.
Wyjął ze skórzanej torby astronaks i pokazał go dziewczynie.
– Chciałbym go na tobie przetestować, nie masz nic przeciwko temu?
– To ten cudowny przyrząd, który zabrałeś Luganoffowi? Jak to działa?
– Wskazuje jakość energii, którą masz w sobie. Dorosły człowiek osiąga dwójkę.
Piotrusie od czterech do pięciu, albo trochę więcej, jeżeli ich przeobrażenie jest dobrze
rozwinięte. Ja miałem siódemkę! Sprawdziłem dziś rano innych – osiągali od czterech do pięciu,
a Toby oscylował między pięć a sześć, chwilami dobijał do siedmiu, jednak żadna wartość nie
była stała.
– Można się było po nim tego spodziewać. – Amber się roześmiała.
– Pozwolisz, że sprawdzę?
Amber skinęła głową i Matt przysunął do niej mosiężną kulę.
Wskazówka gwałtownie skoczyła. Kiedy przekroczyła dziesiątkę, Matt uśmiechnął się
z dumą, potem przesunęła się za jedenastkę i zatrzymała się za ostatnią liczbą: dwanaście.
– Oficjalnie nie mieścisz się na skali – oznajmił z satysfakcją.
– Skąd Ozyjczycy wzięli ten aparat?
– Luganoff twierdzi, że znalazł go, kiedy się obudził, ale ja w to nie wierzę.
Przypuszczam, że to element jego mitu. Coś ukrywał.
– Jeżeli Cynicy są w stanie wyprodukować urządzenie do pomiaru energii, to muszą
wiedzieć o niej znacznie więcej, niż przypuszczaliśmy, więcej niż my!
Matt skinął głową.
– Być może Luganoff jest w to wtajemniczony, ale nie Mercier, a w takim razie
większość Ozyjczyków o niczym nie wie.
– Ale imperator tak!
– Dobrze się składa, bo Zamek Kości to kolejny cel naszej podróży.
Amber chwyciła Matta za ramię.
– Matt, to nie jest gra.
– Wiem.
– Po prostu się boję. Nie zniosłam rozłąki z wami.
– Źle zrobiłaś, nie trzymając się planu. Nie powinnaś przychodzić do Białego Miasta.
– Gdybym tego nie zrobiła, nie rozmawiałbyś teraz ze mną, tylko gnił razem z innymi
w więzieniu. Albo spotkałby was gorszy los i może właśnie w tej chwili wykrwawialibyście się
w fabryce Eliksiru! Nie zarzucaj mi, że was uratowałam. Po prostu wyczułam, że muszę do was
iść. To było silniejsze ode mnie. I tyle.
Matt pokiwał głową.
– To prawda. Ale w ten sposób naraziłaś własne życie, a tego nie powinnaś robić. Nie
zapominaj, kim teraz jesteś – nosisz w sobie Jądro Ziemi. Jesteś naszą jedyną nadzieją. Jesteś
ważniejsza niż Tobias i ja razem wzięci. Dla wszystkich Piotrusiów, dla całego świata.
Amber chwyciła go za rękę i mocno ją do siebie przytuliła.
– Mam gdzieś to, kim jestem dla świata. Kocham cię. I nie chcę cię stracić. Bo to ty jesteś
całym moim światem.
Pochyliła głowę. Długo się całowali. Namiętnie, jakby nie widzieli się od wielu tygodni.
Nazajutrz po południu, kiedy mijali nieprzebyte leśne knieje, ujrzeli morze, które słało się
u ich stóp błękitną szarfą i stykało się z czystym, bezchmurnym niebem.
Piotrusie odnaleźli kamienistą plażę, na którą wyszli przed dziesięcioma dniami, i łodzie
ukryte pod roślinnością.
Zebrali wszystkie suche wodorosty i podpalili. Kiedy dym zrobił się zbyt gęsty, Floyd
i Tania zaczęli machać pelerynami, dając sygnały, które rysowały się na niebie.
– Oby tylko na statku ktoś uważnie obserwował brzeg! – szepnął Tobias. – Bo jeżeli
Cynicy pierwsi zobaczą ogień, to marny nasz los.
– Toby ma rację – powiedział Matt. – Musimy pilnować okolicy. Ja biorę zachód, przejdę
się górą, Torszan wyruszy na wschód. Zmiana warty za trzy godziny.
Nieco później Tania podeszła do Amber i przyklękła przy niej.
– Chciałam cię o coś zapytać... – zaczęła zakłopotana. – Czy wiesz, czym były te istoty
w centrum handlowym?
Amber wyczytała z jej oczu bezmiar rozpaczy i wzięła ją za ręce.
– Były niematerialne, tylko tyle wyczułam.
– Ale skąd pochodzą?
– Tego nie wiem, Burza dała początek wielu dziwolągom i potwornościom. A wszystkie
te zmiany były tak gwałtowne, że powstało wiele rzeczy... pozbawionych równowagi. To błędy
Burzy, anomalie.
– Jak Zjadacze Cieni?
– Tak. Przypuszczam, że to, co widzieliśmy w centrum handlowym, to przedłużenie
Zjadaczy Cieni; te zjawy są duchem, Zjadacze Cieni to ciało.
Tania otarła łzy.
– Myślisz, że Lady i nasi koledzy cierpieli?
– Wszystko potoczyło się błyskawicznie.
– A teraz są w raju, tak?
– Jeżeli takie miejsce istnieje, to mam nadzieję, że tam trafili.
Tania pokiwała głową.
– Dziękuję, że mnie okłamałaś – powiedziała. – Wiem, że to na pewno nie jest prawda,
ale chciałam to usłyszeć.
Amber ujęła ją za rękę:
– Nie mów tak, tego nikt nie wie. Wszystko jest możliwe.
Tania wskazała otaczający je krajobraz.
– Bóg nigdy nie zrobiłby czegoś takiego!
– Jeśli istnieje i jeśli Biblia mówi prawdę, już tak postąpił. Przypomnij sobie potop.
– Ocalił Noego i jego rodzinę, nie zniszczył wszystkiego! A uczynił to, żeby oczyścić
ludzkość!
Amber popatrzyła na obozowisko.
– A jak myślisz, kim są Piotrusie?
Tania pokręciła głową.
– Nie, nie chce mi się w to wierzyć. Jesteśmy sami. I możemy liczyć tylko na siebie. Tego
nauczyło mnie życie. Ale dziękuję ci.
Amber patrzyła, jak Tania odchodzi, jak brodzi po wodzie, czekając, aż obeschną jej łzy.
Ale jak mogła przekonać Tanię o czymś, w co sama nie do końca wierzyła?
Od Burzy poglądy religijne Amber straciły spójność. Najbardziej odpowiadała jej wiara
w istnienie siły nadprzyrodzonej, kosmicznej dynamiki, która wymykała się ludzkiemu
rozumowi, coraz dalsza zaś była jej istota wyższa, która wedle własnej woli kierowała losami
świata i ludzi.
A jednak trudno było żyć na co dzień, nie mając nadziei. Amber rozumiała tych
wszystkich, którzy w wierze znajdowali pokrzepienie. I rozumiała Tanię, która w gniewie
odrzucała wszystko.
Amber popatrzyła na swe bezwładne nogi i poczuła kłucie w sercu. Żal podchodził do
gardła, dławił. Jej także było ciężko. Nie wiedziała już, jak zmierzyć się z przyszłością. Wszystko
rysowało się w coraz ciemniejszych barwach.
Boję się, że nie stanę na wysokości zadania. Boję się porażki. Z innymi. Z Jądrem Ziemi.
Z Mattem.
Ułożyła się przy Gusie i zamknęła oczy.
Wolała spać, spać jak najdłużej, zamiast płakać.
Słońce sięgnęło zenitu, potem zaczęło się wolniutko zniżać. Dym wciąż wzbijał się
w górę jak wołanie o pomoc, podczas gdy Ti’an i Leo stawali na czatach, żeby pełnić wartę do
nastania nocy, kiedy mieli ich zmienić Tobias i Chen.
Inni drzemali pośród skał w dole, na plaży. Wiatr podsycał ogień, dopóki wszystko się nie
wypaliło, potem dogasał pośród nocy.
Tobiasowi coraz trudniej było walczyć z sennością. Jego trzygodzinna warta już prawie
się kończyła i miał nadzieję, że Amber albo Randy nie zapomną wstać, żeby go zmienić. Uważał,
że ta nocna warta jest właściwie niepotrzebna – ognisko dogasało, dym nie zdradzał już ich
obecności i żaden Ozyjczyk nie dostrzegłby ich z daleka. Miejsce było wyizolowane, oddalone
od osad Cyników – Piotrusie mogli tu spokojnie spać.
Tobias obserwował wąski pas lasu, który ciągnął się kilometrami u jego stóp. Znał go już
prawie na pamięć. W świetle księżyca drzewa tworzyły dziwaczne, czasem komiczne cienie.
Tobias wybrał sobie trzy, które go bawiły. Pierwszy wyglądał jak twarz arlekina, jak maska
z komedii dell’arte – gałęzie, które układały się w usta, wyciągały się w szerokim uśmiechu.
Drugi przypominał mu groźnego lwa, który pazurami rozdziera ziemię. Trzeci wzbudzał najmniej
sympatii Tobiasa – był jak wielki pająk, którego odnóża poruszały się przy każdym podmuchu
wiatru.
Trzy drzewa służyły mu jako punkty orientacyjne. Każde z nich rosło w sercu jednego
z sektorów, których Tobias strzegł.
Sprawdził rewir uśmiechniętego arlekina...
Tylko że Ozyjczycy szliby z lampami albo pochodniami! I byliby widoczni jak pryszcz na
nosie!
Dziwaczne powiedzonko! Ostatni raz słyszał je z ust babci... Przed Burzą.
Ukłucie w sercu zmusiło go do zwrócenia oczu na drugi sektor. Ten lwi.
Księżyc odbijał się w tafli odległego jeziora. Poruszała się tylko roślinność, którą targały
podmuchy wiatru.
Już miał się skupić na sektorze pająka, kiedy instynkt kazał mu zatrzymać się jeszcze na
chwilę, ponieważ kątem oka zauważył ruch.
W pobliżu jeziora dostrzegł element pejzażu, który był mu obcy.
Owce? Tu? O tej porze?
Na łące widać było kilka czarnych plam. Poruszały się, widział to wyraźnie. Tobias
zmrużył oczy, wytężając wzrok. Doliczył się co najmniej siedmiu zwierząt, ale mogło ich być
więcej. Dlaczego wcześniej ich nie zauważył? Przecież musiały być na łące od początku?
Te cienie były szybkie. O wiele szybsze od owiec.
I przesuwały się w jego stronę.
Co to jest? – zastanawiał się, już całkiem rozbudzony. Nie podobało mu się to. Gotów był
iść o zakład, że to nie Cynicy. Jednak im dłużej patrzył, tym wyraźniej dostrzegał, że te cienie
mają ludzkie kształty.
Co to może być?
W pewnym momencie cienie się wyprostowały – były wysokie i potężne.
A pod Tobiasem ugięły się nogi.
Rozpoznał ich.
Długie czarne płaszcze. Kaptury naciągnięte na głowę.
O nie! Tylko nie to! To niemożliwe!
Brakowało tylko kos, żeby stworzyć idealną personifikację śmierci.
Dręczyciele. Około dziesięciu Dręczycieli.
Bezszelestnie szli prosto na niego.
40 Amber
Tobias zbiegł ze zbocza zlany potem, zadyszany. Postawił na nogi cały obóz. Ściągał
koce, kopał rondelki, rzucał kamieniami.
– Wstawać! Budźcie się! – ponaglał, starając się nie krzyczeć.
Nie chciał, żeby Dręczyciele się dowiedzieli, że ich wykryto.
Matt poderwał się na równe nogi, wyciągając miecz.
– Ilu? – zapytał.
– To nie Cynicy, Matt. To Dręczyciele.
Chociaż było ciemno, Tobias zobaczył, że jego przyjaciel zbladł i cofnął się o krok.
– A co to takiego? – zapytał Leo. – To groźne?
Matt nie zwrócił na niego uwagi.
– Ilu? – zapytał Tobiasa.
– Siedmiu, może dziesięciu.
Matt opuścił rękę, w której trzymał miecz. Ostrze zgrzytnęło o kamienie.
Mogli podjąć walkę z jednym Dręczycielem, z pomocą Amber taki wyczyn już im się
udał. Ale z siedmioma nie mieli żadnych szans.
– Wszyscy do łodzi! – rozkazała Amber. – Dręczyciele nie lubią wody, jeżeli zdążymy
oddalić się od brzegu, nie odważą się za nami iść.
– A co potem? – zapytał sceptycznie Floyd. – Będziemy wiosłowali do wybrzeży Anglii?
Jeżeli nawet nie zniosą nas prądy, to umrzemy z pragnienia i z głodu!
– Najgorsze, co możemy zrobić, to zostać tutaj.
Amber pierwsza pociągnęła cumę jednej z łodzi. Pozostali Piotrusie poszli w jej ślady
i tylko Tania pomyślała w tym ferworze o Chenie.
– A Chen? Nikt go nie zawołał! Wciąż jest na szczycie klifu, obserwuje teren od
wschodu!
Już chciała tam pobiec, ale powstrzymał ją Tobias.
– Jestem od ciebie szybszy – powiedział, biegnąc w stronę zarastającej chwastami starej
ścieżki.
Tobias użył swojego przeobrażenia i pędził jak strzała. Osiągnął szybkość, do jakiej
trudno by było się rozpędzić rowerzyście. Kamienie spadały z góry, wysuwając się spod jego
nóg.
Tymczasem na brzegu Piotrusie wprowadzali do przygotowanych już łodzi psy i sami
zaczynali siadać przy wiosłach.
Matt wyciągnął rękę, wskazując pełne morze:
– Odpływajcie. Amber i ja zaczekamy na Chena i Tobiasa. Ruszajcie, szkoda każdej
chwili!
Nagle Amber wskazała palcem wysoki brzeg na zachodzie. Na skraju zbocza widać było
kilka sylwetek w łopoczących na wietrze w pelerynach.
Po drugiej stronie, na wschodzie, Tobias i Chen pędzili po zboczu najszybciej, jak mogli,
byle tylko nie runąć w przepaść, na pewną śmierć.
Dręczyciele także zeskoczyli na zbocze.
– To walka o ułamki sekund – szepnął Matt, zaciskając zęby.
Z dwóch stron przeciwnicy pędzili, walcząc o to, kto pierwszy dotrze do plaży. Ich drogi
łączyły się na środku, pod nosem Amber i Matta.
– Co oni tu robią? – warknął Matt.
– Jak nas znaleźli? Przecież nie używałam energii Jądra Ziemi od naszej ucieczki
z centrum handlowego, a to już cztery dni! Byliśmy wtedy setki kilometrów stąd!
– Jeżeli Tobias przyspieszy, Chen zostanie. Nie dadzą rady.
Wstał, chcąc sięgnąć po miecz, ale Amber wysunęła się przed niego, na dziób łodzi.
Wzniosła ręce ku niebu.
– Chcieliście poczuć moc Jądra Ziemi? – powiedziała głosem drżącym z gniewu. – Zaraz
będziecie mieli okazję.
Gwałtownie opuściła ręce z przerażającym wyciem, w którym pobrzmiewała nie tylko
wściekłość, ale i cierpienie.
W górze, ponad morzem, rozległ się potężny huk. Zbocze pękało na pół na wysokości
dwudziestu metrów nad ziemią. Dręczyciele znieruchomieli, obserwując grunt, który rozpadał się
pod ich nogami.
Ogromny płat zbocza spadał w stronę plaży niczym ściana góry lodowej na Antarktyce,
która się odrywa, by runąć do oceanu. Miliony metrów kwadratowych skał odpadały od klifu,
tworząc jęzor lawiny, która porywała wszystko, co stanęło na jej drodze.
Dręczyciele, poniesieni przez ten potężny nurt, zniknęli w chaosie, który z ogłuszającym
hukiem zwalił się na plażę kilkadziesiąt metrów niżej.
Kiedy chmura pyłu opadła, ukazało się nowe zbocze – usypisko skalne, a wysoki brzeg
miał zupełnie inny kształt.
Tobias i Chen przystanęli na chwilę, by się upewnić, że runęła ściana zachodnia, a nie ta,
po której biegli. Zaraz potem zeszli na dół i rzucili się w stronę łodzi.
Amber stała z przodu, oparta o burtę. Trudno jej było utrzymać się na nogach, bo tym
razem dała z siebie absolutnie wszystko.
Dość, żeby odmienić teren.
Matt pomógł chłopakom wejść na pokład i szybko chwycił za wiosła, żeby oddalić się od
brzegu.
Fale spychały ich w stronę plaży, więc trzeba było walczyć o każdy metr.
Tobias i Chen położyli się na dnie. Byli spoceni i zadyszani.
– To niesamowite – rzucił Tobias. – To, co się... co się tu stało. Niesamowite.
– To ty, Amber? – zapytał Chen.
Ale dziewczyna wpatrywała się w jakiś punkt na lądzie, tam gdzie powstało rumowisko.
– To niemożliwe – szepnęła.
Skały się poruszały. W końcu wynurzył się z nich jeden z Dręczycieli, z trudem
rozsuwając kamienie. Potem wygrzebał się spod nich drugi.
I trzeci.
– Oni są nieśmiertelni – wybełkotał Chen.
Dręczyciele podeszli do brzegu i uklękli. Ich kaptury niemal dotykały kamieni.
– Co oni robią? – zaniepokoił się Tobias.
– Wydaje mi się... że czymś plują – szepnęła Amber. – Nie widzę, co to jest.
Czarna ciecz wypływała z kapturów Dręczycieli i już unosiła się na wodzie, tworząc
pływającą powłokę. Ta czarna masa nagle zaczęła formować zwarty kształt i wyciągać się
w jęzor, który miał dosięgnąć łodzi.
– To na nas napiera! – Chen się przestraszył i rzucił do wioseł, żeby pomóc Mattowi.
Tobias także wziął się do wiosłowania i wszyscy trzej robili, co w ich mocy, żeby jak
najszybciej oddalać się od brzegu.
Z rumowiska wynurzył się czwarty Dręczyciel. Stanął obok pobratymców i również
plunął czarną mazią.
Żółć mroku przeistaczała się w długi most, który sunął ku Piotrusiom.
Właśnie pojawił się piąty Dręczyciel, już tylko do połowy uwięziony pod skałami,
a Amber pomyślała, że gdyby wszyscy połączyli siły, wypluliby dość żółci, żeby dosięgnąć
Piotrusiów.
Dziewczyna zamknęła oczy i skupiła się, by poczuć wibracje Jądra Ziemi. Czuła jego
ciepło, które rozchodziło się teraz po całym jej ciele. Amber się otwarła, pozwalając tej energii,
by ją przeniknęła, żeby zlała się z jej krwią, z jej istotą, z jej zmysłami.
A potem skoncentrowała się na powierzchni morza wokół łodzi. I na grzywach fal. Na
ruchu wody, której cząsteczki się zderzały. Na drganiach atomów, które je tworzyły. I na czymś
jeszcze mniejszym, jeszcze bardziej tajemniczym. Na cichym pomruku, który stanowił źródło
wszelkiego życia.
Amber nawiązała łączność z żywiołem wody.
Czuła morze w czubkach palców, ogarniała jego ruch, jego potęgę, czuła, jak ją wypełnia
ta kolosalna, niezmienna moc.
I znów skupiła się na powierzchni. Pchała ją. Całą siłą myśli napierała na powierzchnię
morza.
Nieustępliwie, wytrwale.
I stopniowo uformowały się fale. Drobne, coraz liczniejsze, o większej amplitudzie. Aż
w końcu powstały dwumetrowe grzywacze.
A na końcu, na plaży pojawiły się dwa potężne wały.
Całą mocą, wirując, roztrzaskały się o brzeg, przed Dręczycielami.
Białe, spienione wiry zaczęły owijać się wokół ozora ciemności.
I zanim kolejny Dręczyciel zdążył dołączyć do sił Entropii, morze użyło swej
nieokiełznanej potęgi, żeby zepchnąć czarną ciecz pod nogi przerażających postaci. Dręczyciele
wstali i już tylko patrzyli na oddalających się od lądu Piotrusiów.
41 Zdrajcy i szkarłatne niebo
Cztery łodzie kołysały się na falach w równym rytmie, połączone ze sobą linami na
dziobie i rufie.
Już godzina minęła od chwili, kiedy wypłynęli w morze. Piotrusie przez cały ten czas
starali się utrzymać bezpieczną odległość od malującego się w dali ciemnego kształtu.
– Co teraz? – zapytał Floyd. – Jak znajdziemy statek? Rozpalimy ognisko na łodzi?
– Zaczekajmy do świtu – powiedział Matt, układając swoje rzeczy tak, żeby zrobić sobie
legowisko obok Kudłatej.
Amber leżała oparta o niego.
– Jeżeli pozwolimy, żeby łodzie dryfowały, prąd nas zniesie – ostrzegł Leo. – A wtedy
będziemy coraz bardziej oddalać się od wybrzeży i wylądujemy naprawdę na pełnym morzu.
– Albo to, albo Dręczyciele. – Tobias westchnął. – Osobiście wolę ocean.
Po tych słowach nikt już się nie odezwał – Piotrusie układali się wygodnie, żeby
odpocząć, czekając, aż przeminie noc.
Tę ciszę przerwała Dorin, gwałtownie się podrywając.
– Zbliża się statek! – krzyknęła.
– Nasz czy wrogi? – zapytał Floyd, który nie spał.
Matt wpatrzył się w dal i ujrzał statek, który płynął do brzegu, nie zauważywszy ich.
– Mało świateł na pokładzie. Nie chcą być widoczni – stwierdził. – Moim zdaniem to
nasi.
– Spróbujemy szczęścia? – zapytała Tania.
– W naszej sytuacji...
Tobias wyjął świetlny grzyb i zaczął nim wymachiwać. Inni zapalali tymczasem lampy,
żeby także dawać znaki.
Statek zmienił kurs. Płynął teraz w ich stronę.
– Bądźcie w pogotowiu – rzucił Matt.
– A jeżeli to Ozyjczycy? Co zrobimy? – zapytał Randy. – Nie możemy przecież walczyć
z galerą!
– Lepiej już być jeńcem na statku, niż skazać się na śmierć tutaj – powiedział Torszan.
Galera zwinęła żagle, zbliżając się do łódek. Zwolniła. Na pokładzie panowało
poruszenie.
Ktoś zrzucił drabinkę sznurową, ktoś inny spuścił kosz, żeby wciągnąć na pokład psy.
W świetle lamp pojawiły się twarze nastolatków.
Piotrusie i ChloroPiotrusiofile na łodziach popatrzyli na siebie z ulgą.
Słońce rozgrzewało pokład i odbijało się w białych żaglach.
Matt usiadł na balustradzie rufówki, Kudłata ułożyła się za nim – nie odstępowała teraz
swojego pana na krok, okazując mu bezgraniczną miłość. Chłopak obserwował pracę załogi.
Okazało się, że poprzedniego dnia widzieli dym, ale czekali do zmroku, żeby podpłynąć, nie
ryzykując, że zauważą ich strażnicy wybrzeża.
Teraz płynęli na północny zachód, w kierunku Wielkiej Wyspy.
Amber wyszła z kajuty tuż przed południem. Część energii poświęcała na
przemieszczanie się, a nocna walka z Dręczycielami kosztowała ją sporo własnych sił i energii
Jądra Ziemi. Potrzebowała snu, żeby się zregenerować.
Przywitała go cmoknięciem w policzek.
– Jesteś zamyślony – zauważyła.
Kudłata uniosła łeb, jakby i ona domagała się buziaka, więc Amber musnęła ustami jej
łeb.
– Myślę o tym, co nas czeka.
– O Zamku Kości? O ile dobrze zrozumiałam, to dawny Londyn.
– Tak. Miasto samego imperatora. Trudno będzie się tam dostać.
– Na galerze moglibyśmy dopłynąć rzeką aż do zamku.
– Właśnie. Nie obawiam się tak bardzo samego dotarcia tam – miasto jest duże, wtopimy
się w tłum. Ale dostać się do Oza i jego „duszy”, jak to nazywają, to już inna sprawa...
Amber przypatrywała się Mattowi. Zauważyła tę drobną poprzeczną zmarszczkę
pomiędzy jego brwiami, która zawsze zdradzała, że coś go gnębi.
– Mam wrażenie, że jesteś podenerwowany. Dlaczego? – zapytała. – To do ciebie
niepodobne.
– Wciąż myślę o Dręczycielach.
– Nie rozumiesz, skąd się tam wzięli – powiedziała. – Mnie też nie daje to spokoju.
– Nie ma wielu sensownych odpowiedzi na to pytanie, wiesz o tym?
– Wytropili nas?
– Nie wiem, gdzie i jak mieliby to zrobić. Nie, skłaniam się raczej do innej hipotezy – na
pokładzie Statku Życia jest zdrajca.
– Skąd miałby wiedzieć, gdzie byliśmy wczoraj wieczorem?
– On po prostu jest wśród nas.
– Masz na myśli tę galerę?
– Raczej naszą małą grupę. Tych, którzy wyruszyli do Paryża.
Amber wydęła usta.
– Mało prawdopodobne. W jaki sposób zdrajca miałby kontaktować się ze swoimi?
– Żeby szybko przesyłać wiadomości? Na to jest tylko jeden sposób – ptaki.
– Zauważylibyśmy je.
– Nie obserwowałaś przez cały czas nieba, prawda? Jestem czujny, ale o tym nie
pomyślałem.
– Mimo wszystko to mało prawdopodobne. Taka akcja musiałaby być doskonale
zorganizowana. Kto mógłby to zrobić? Nikt!
– Luganoff na nas czekał. Zastawił pułapkę. A potem ci Dręczyciele... Też dokładnie
poinformowani o naszej pozycji.
– Właśnie! Kto mógłby informować i Ozyjczyków, i Entropię? Nikt nie miałby powodu
pracować równocześnie dla obu stron.
– Owszem, jest ktoś taki.
Amber patrzyła na Matta, czekając na wyjaśnienia.
– Spijacz Niewinności – powiedział po chwili. – Tylko on może zyskać, służąc
równocześnie Entropii i Ozyjczykom. Jeżeli tylko temu szaleńcowi udało się nawiązać kontakt
z Gglem, to uwierz mi, że może grać na dwa fronty, żeby zagwarantować sobie korzyści
przynajmniej u jednego mocodawcy.
– Myślałam, że Ggl jest bezlitosny. Jak maszyna. Dlaczego miałby wdawać się w układy
z człowiekiem?
– Bo to dla niego korzystne. Być może Spijacz Niewinności widzi w tym szansę
odzyskania władzy, ale jest krótkowzroczny. Tymczasem Ggl mógł zawrzeć przymierze, żeby
osiągnąć swój cel. Potem Ggl i Entropia nie będą już potrzebowali Spijacza i zagarną wszystko.
– Jak Spijacz Niewinności mógłby przeniknąć do naszej grupy?
– Przez zdrajcę. Takiego jak Colin.
– Floyd i Tania nie wchodzą w grę – zawsze byli z nami, są godni zaufania. Tak samo jak
Chen.
– Jasne, że to nie Tobias.
– A ja ręczę za ChloroPiotrusiofilów, żaden z nich nigdy nie zrobiłby czegoś takiego!
– Pozostają Randy, Dorin, Leo i Katie.
– Leo i Katie raczej odpadają – byli w Europie, zanim my się tu pojawiliśmy.
Spotkaliśmy się z nimi przypadkowo.
– W takim razie Randy albo Dorin.
Amber rozgarnęła palcami włosy. Trudno jej było w to wszystko uwierzyć.
– Oboje zawsze nam pomagali – powiedziała.
– Dorin czuwała nad tobą, kiedy byłaś nieprzytomna. Leczyła cię. Gdyby nie ona, może
byś już nie żyła.
– A Randy miał wiele okazji, żeby poprowadzić nas złą drogą, żeby rzucić nas prosto
w paszczę Ozyjczyków. Nigdy tego nie zrobił.
Matt uderzył dłońmi o balustradę.
– Dokładnie w tym punkcie utknąłem. To mógłby być każdy, ale nikt nie pasuje.
– Nie możemy ryzykować, nie możemy iść do Zamku Kości ze zdrajcą!
– A jednak będziemy musieli. Chyba że znajdziemy sposób, żeby go zdemaskować
jeszcze na statku.
– A może się mylimy i nie ma żadnego zdrajcy, Matt...
– Na pewno jest. Inaczej nie da się tego wytłumaczyć.
– Ile razy myśleliśmy już, że coś się „nie da”, że coś jest niemożliwe, żeby zaraz potem
się przekonać, że jednak jest?
Amber położyła mu głowę na ramieniu. Stali tak przez chwilę, nie patrząc na siebie,
ciesząc się tylko bliskością.
– Brakuje mi spotkań w warzywnikach Edenu – wyznała Amber.
– Mnie też.
– Mam nadzieję... że będzie ich jeszcze dużo.
– Oczywiście, że tak – szepnął Matt, obejmując ją.
– A gdybym... gdybym walcząc całą mocą Jądra Ziemi przeciw Entropii, straciła tę
zdolność?
– Liczy się tylko, że będziesz dalej żyła.
– Ale moje przeobrażenie prawdopodobnie się przez to osłabi. A wtedy... nie zdołam już
udawać, że chodzę.
Matt mocno ją przytulił.
– Nie myśl o tym – szepnął, całując jej włosy. – Nadal będziemy razem, to najważniejsze.
– Nie chcę stracić władzy w nogach, Matt. To mnie przeraża.
– Nie opowiadaj takich rzeczy, przecież świetnie sobie radzisz!
– Ale tylko dzięki przeobrażeniu, które wzmacnia Jądro Ziemi!
Matt pocałował ją w czoło.
– Razem zmierzymy się z tym, co przyniesie przyszłość, zgoda? Jakakolwiek się okaże.
Tak jak robimy już przeszło rok. Zapamiętaj to sobie. To i tylko to. Nie zamartwiaj się niczym
innym.
Matt zauważył łzę w kąciku oka ukochanej kobiety i zatrzymał ją czubkiem palca.
– Jest nas dwoje – powtórzył łagodnie.
Wszyscy Piotrusie, którzy uczestniczyli w wyprawie na ląd, a także dwóch
ChloroPiotrusiofilów, zebrali się wokół Matta.
– Już jutro dotrzemy do ujścia rzeki, którą dopłyniemy do Zamku Kości, żeby dostać się
do serca Wielkiej Wyspy. Wszyscy byliście bardzo dzielni... Nie chcę narzucać nikomu udziału
w kolejnej misji. Wiecie, że tym razem chcemy dojść do samego imperatora. To będzie naprawdę
trudne. Być może stamtąd nie wrócimy.
Wszystkie oczy były w niego wpatrzone.
– Statek Życia podąża za nami – dodał. – Zbliża się. Uzupełnimy zapasy, zanim
wpłyniemy na wody Tamizy. To dobra okazja, żeby ci, którzy chcą, wrócili na pokład naszego
statku.
– Miałbym cię zostawić? – oburzył się Floyd. – Nie oczekuj tego ode mnie! Idę z tobą!
Tania rozłożyła ręce, jakby sprawa była oczywista.
– Ja też – powiedziała krótko.
Chen podniósł rękę jak uczeń zgłaszający się do odpowiedzi i oświadczył, że on także
schodzi na ląd. Podobnie zrobili pozostali.
Tylko Katie wciąż się wahała.
– Znam tu tylko was – wyznała w końcu.
– Nie masz z tym nic wspólnego, to nie twoja walka – powiedział Matt. – Wsiądziesz na
pokład razem z Leo.
Młody Francuz chciał zaprotestować, ale Matt dodał głośniej:
– Nie potrzebujemy już twojej pomocy, na Wielkiej Wyspie i tak byś się nam nie przydał,
nie chcę, żebyś podejmował bezsensowne ryzyko. Dziś w nocy przeniesiesz się razem z Katie na
Statek Życia. A co do innych – odpocznijcie, bo wkrótce będziecie potrzebowali dużo siły.
Matt i Amber spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
Właśnie pozbyli się dwojga podejrzanych.
Teraz musieli mieć na oku resztę.
Zbliżali się do estuarium, zdani na wiatr, który pchał galerę ku tej otwartej paszczy. Po
obu stronach na kamiennych pylonach wznosiły się dwie graniaste wieże, przy których
cumowały trzy galery.
Matt polecił opuścić górny pokład wszystkim, którzy nie byli potrzebni. Została tylko
ograniczona do minimum załoga, złożona z nastolatków wyglądających tak, że można było ich
wziąć za młodych Ozyjczyków.
Tobias z bólem serca wciągnął na maszt zielono-złotą banderę imperatora, a potem wraz
z innymi zszedł do ładowni. Tam czekali, aż się okaże, czy galera wpłynęła na rzekę, czy też
Piotrusie zostali zdemaskowani.
Matt stał za sterem jak kapitan. Peleryna narzucona na kevlarową kamizelkę z daleka
mogła ujść za strój Ozyjczyka.
Floyd, który również wyglądał już na młodego mężczyznę, przyglądał się przez lornetkę
wieżom.
– Obserwują nas – powiedział. – Widzę dwóch ludzi, którzy rozmawiają i patrzą na nas
przez lornetkę.
– Uprzedź, gdyby zaczęło się jakieś zamieszanie – poprosił spokojnie Matt.
– I co wtedy zrobimy?
– Wprowadzimy plan B.
– Co to za plan?
– Improwizacja!
Floyd spojrzał na Matta ze zdziwieniem.
– To budujące – wycedził przez zęby i wrócił do obserwacji.
Im dłużej płynęli po estuarium rzeki, z tym większym optymizmem Matt myślał o tej
misji. Ich pojawienie się nie wywołało żadnego poruszenia wśród wartowników ani na okrętach
wojennych. Ich statek nie wzbudzał zainteresowania.
A Matt przygotował sobie nawet historyjkę, którą opowiedziałby w razie kontroli.
Zamierzał pokazać ładownię i zamkniętych w niej Piotrusiów, twierdząc, że wiezie niewolników
z Białego Miasta do Zamku Kości.
Ale galera przepłynęła w cieniu wież bez najmniejszych problemów. Kiedy znaleźli się
już wystarczająco daleko, Matt gwizdnął, dając wszystkim znak, że pierwszy etap wyprawy mają
za sobą. Odpowiedziały mu wesoło głosy z głębi statku.
On jednak nie podzielał powszechnej radości. Niebo na północy było czerwone.
Nie wyglądało wcale jak o zmierzchu – karminowy horyzont zasnuwały czarne chmury.
Amber znalazła go na rufówce.
– To nie wulkany – powiedział.
– Nie. Wygląda raczej na burzę.
– Ale ten kolor wróży coś potwornego.
– Tym bardziej musimy się śpieszyć. Trzeba znaleźć Jądro Ziemi i brać nogi za pas,
zanim nadciągnie nad Zamek Kości.
Płynęli przez cały dzień, mijając młyny, osady i wsie, a Matt i najstarsi Piotrusie za
każdym razem pokazywali się na pokładzie – wyprostowani, srodzy, nieskłonni do rozmów
z Ozyjczykami, którzy przystawali na brzegu.
Przyroda pokonała większość dawnych miast, pochłonęła je i teraz trudno było wypatrzyć
ich ruiny. Trzeba było sokolego wzroku, żeby zauważyć, że skupisko liści to nie korona drzewa,
ale dzwonnica kościoła albo wieża ciśnień. Kiedy wiatr unosił pąki pnączy, na moment pojawiało
się okno, drzwi, reklama, która rozmiękała i pleśniała od ciągłej wilgoci.
Od czasu do czasu pokazywała się biegnąca wzdłuż brzegu droga, a na niej wóz
zaprzężony w woły albo muły czy też jeźdźcy, którzy pędzili, podrywając kłęby pyłu.
Widzieli wiele zawalonych mostów, w tym jeden potężny, zwodzony, który sterczał
z podniesionym skrzydłem, porośniętym pnączami opadającymi aż nad samą wodę. Ozyjczycy
przedostawali się na drugi brzeg łódkami, a co dziesięć – piętnaście kilometrów Piotrusie
widzieli małe pomosty, przy nich barki i chaty, a czasem wieże i strzegących ich zbrojnych ludzi.
Jednak żaden żołnierz nie zwrócił uwagi na galerę, która wyglądała jak wiele innych.
Im bliżej byli celu podróży, tym wyraźniej czuli, że suną prosto ku szkarłatnemu niebu.
Piotrusie znakami witali mijające ich statki, ale większość z nich ledwie odpowiadała.
Matt miał nawet wrażenie, że dostrzega dziwny pośpiech, niekiedy graniczący z popłochem.
Statki, przeważnie drewniane barki, przewoziły towary, żaden nie transportował wojsk, na wielu
natomiast tłoczyli się mężczyźni i kobiety.
Potem słońce zaszło, a pomarańczoworóżowe smugi na zachodzie wyglądały dziwnie
blado w porównaniu ze szkarłatem na północy. Rozbłysły gwiazdy, świecił księżyc, tylko
północna część wciąż promieniowała groźną, jakby naelektryzowaną czerwienią.
Zrozumieli, że zbliżają się do Zamku Kości, kiedy zobaczyli światła jego wież. Wysokie
budynki z lampami na każdym piętrze, a jeszcze wyżej pochodnie płonące nad miastem. Było
w tym pejzażu coś tajemniczego, a zarazem przerażającego. Wszystkie te płomienie
przypominały dawne czasy, kiedy wysokie biurowce pozostawały rozświetlone nawet w nocy.
Na swój sposób świadczyły też o pewnej potędze, o szaleństwie, jakim było oświetlanie wież bez
potrzeby.
Stary Most Londyński błyszczał nocą, a w dodatku uniemożliwiał statkom dalszą żeglugę.
Matt wypatrzył nabrzeża i wybudowane przy nich składy i przygotował się do
zacumowania.
Nie mógł oderwać oczu od wznoszącej się za nimi czarnej bryły. Miał przed sobą
średniowieczny zamek. Na każdej z jego wież powiewały chorągwie, donżon był oświetlony.
Tak wyglądała siedziba imperatora.
Wtedy w dali, nad miastem, Matt ujrzał wielki zegar na szczycie neogotyckiej budowli,
której kamienie były ogniste jak płomienie tysięcy świec. Wydawało się, że skała drga
wewnętrznym blaskiem, a wieża tańczy w nim pośród nocy.
Ogromny zegar lśnił i nagle wprawił w drżenie wszystkie szyby Zamku Kości.
Zegar wybijał północ.
Matt zacisnął pięści.
Byli w mieście imperatora.
Tuż obok Jądra Ziemi.
A czerwone niebo było tak blisko, u bram miasta, i spowiło swym płaszczem całą północ.
42 Tajemnica Oza
Przymierze Trojga, Floyd, Chen, Tania, Randy i Dorin, a także Torszan i Ti’an jechali
nabrzeżem na grzbietach psów. Tania siedziała na Drako – golden retrieverze, który kiedyś nosił
Elliota.
Ku swemu ogromnemu zdumieniu nie natknęli się na nikogo, a Ozyjczycy, którzy
widzieli ich z daleka, wytrzeszczali oczy na widok monstrualnych psów i młodych jeźdźców.
Spokój Piotrusiów gasił ewentualne obawy dorosłych, którzy uznawali ich za nowy
ekscentryczny pomysł imperatora albo za nowy rodzaj wojska. Nastolatkowie nie mieli złudzeń –
to nie mogło trwać w nieskończoność. Wiedzieli, że straże zwrócą na nich uwagę, kiedy znajdą
się w pobliżu zamku, ale postanowili przybyć z otwartą przyłbicą. Zabawa w komandosów
w takim miejscu byłaby samobójstwem. Piotrusie prowadzili wyścig z czasem, nie mogli sobie
pozwolić na długie przygotowania, więc pozostawała im tylko jedna możliwość – postawić na
swoje zdolności, na przeobrażenia, a przede wszystkim na moc Amber, i dzięki temu szybko
dostać się do Jądra Ziemi.
Potem, kiedy Amber już by je wchłonęła, opuszczenie Zamku Kości byłoby dziecinną
igraszką.
Czerwone niebo odbijało się w fasadach budynków. Było bardzo blisko.
W mieście, nawet w środku nocy, panował taki spokój, jakby nie było tu żywego ducha.
Piotrusie zeszli po schodach na szerszą ulicę i wtedy Matt zauważył, że w wielu
miejscach spomiędzy płyt chodnikowych wyrastały zielone pędy.
– Nie dbają już o miasto – stwierdził. – Coś się tu dzieje.
– Domy też zaczynają porastać mchem – dodał Tobias.
Tylko serce dawnego Londynu, stanowiące teraz bezpośrednie otoczenie Zamku Kości,
było gruntownie wysprzątane, z kamieni usuwano wszystkie porosty, mimo to roślinność
zaciekle walczyła, by w końcu zawładnąć tą przestrzenią. Widać było, że Ozyjczycy postanowili
nie prowadzić już codziennej walki z agresywną przyrodą.
Piotrusie dotarli do mostu z kamienia i brązu. Matt zatrzymał Kudłatą i zwrócił się do
kolegów.
– Amber, wyczuwasz Jądro Ziemi?
Dziewczyna już od pewnego czasu była mocno skupiona.
Pokiwała głową.
– Za rzeką poziom energii jest taki, że tu czuję jej promieniowanie.
Wskazała palcem wielki zegar, który wisiał nad dachami, a Kudłata natychmiast pobiegła
w jego kierunku.
Kiedy przejeżdżali obok czarnego zamku, otwarto bramę prowadzącą na dziedziniec i na
ulicę wyruszył co najmniej stuosobowy oddział żołnierzy w zbrojach. Matt i Floyd, którzy
prowadzili swoją małą grupkę, nakazali psom lekko się odsunąć i przygotowywali się na
najgorsze. Jednak gwardziści pomknęli na północ, w stronę murów obronnych Zamku Kości.
– Moim zdaniem szykuje się tu wojna! – powiedział Tobias. – Całe miasto mobilizuje się
do obrony na północy albo już ucieka.
– I dlatego nikt nie zwraca na nas uwagi! – wtrąciła Tania.
– Nie chciałbym tu utknąć w razie oblężenia – zauważył Chen.
Matt w pełni się z nim zgadzał, toteż skłonił Kudłatą do szybkiego biegu w stronę zegara,
który właśnie wybił pierwszą.
Nieliczni Ozyjczycy, których mijali, spieszyli na nabrzeże, objuczeni bagażami, albo –
już w pełnym rynsztunku – kierowali się ku murom obronnym i nie niepokoił ich nawet widok
olbrzymich psów, choć nigdy dotąd takich nie widzieli.
Z północy dobiegał potworny huk, krzyki odbijały się echem aż w centrum miasta.
– Szybciej! – rozkazał Matt, popędzając Kudłatą, która biegła truchtem.
Kudłata, Gus i pozostałe czworonogi zwolniły dopiero na rozległym placu, którego
pierzeję zamykał budynek o skomplikowanej architekturze. Miał wysokie, wąskie okna i trzy
wieże, które wyglądały jak ogromne dzwonnice. Można by pomyśleć, że ktoś pokusił się
o eksperyment, łącząc cechy zamku i katedry. Najbardziej uderzał jednak widok tysięcy świec
poustawianych w każdym załomie bogato zdobionych fasad. To za ich sprawą budynek zdawał
się żyć. Było ich mnóstwo, dosłownie wszędzie, a migoczące płomyki i gra światłocienia
sprawiały, że kamień pozornie drgał, jakby gmach oddychał. Ciemne okna tworzące załomy,
bramy i prześwity upodobniały go po trosze do szkieletu olbrzyma.
Ten niezwykły twór architektoniczny był jedyny w swoim rodzaju, a nazywano go
Zamkiem Kości.
Bocznego wejścia strzegło co najmniej dziesięciu wartowników, którzy na widok szybko
zbliżających się dziewięciu wielkich jak konie psów wszczęli alarm.
– Amber, jesteś ze mną? – zapytał Tobias.
– Zawsze.
Zanim Tania, Chen i Randy zdążyli wystrzelić z łuków i kusz, Tobias wysłał cztery
strzały, a Amber zadbała o ich celność i już po kilku sekundach Piotrusie pozbyli się sześciu
wartowników. Psy przeskoczyły nad trupami. Piotrusie już wiele razy musieli uciekać się do
przemocy wobec ludzi, wciąż jednak nie zdołali się z tym oswoić. Świadomość, że muszą
zadawać rany i śmierć, nadal była dla nich przerażająca.
Kudłata tak mocno walnęła łapą w drzwi, że te wypadły z zawiasów.
Czterej pozostali wartownicy nadbiegli z bronią w ręku. Trzej padli od strzał Piotrusiów,
czwarty podjął walkę na miecze, ale Matt wytrącił mu broń potężnym ciosem, a potem przebił
gruby, stalowy plastron chroniący pierś Ozyjczyka.
Matt zachowywał się, jakby był z kamienia. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji,
choć przed chwilą zabił człowieka.
Tobias doskonale wiedział, że w walce jego przyjaciel odsłania mroczne oblicze. Ale to
wszystko z winy Cyników. To oni zaczęli. Za pierwszym razem, kiedy Matt nie potrafił się
jeszcze bronić, zapadł w śpiączkę na pięć długich miesięcy. A potem, kiedy się obudził, musiał
iść na wojnę...
Ale tylko na pozór był zimny jak głaz. Tobias znał go lepiej niż ktokolwiek inny
i wiedział, że jeśli ujdą z życiem, to jego przyjaciel już zawsze będzie pamiętał twarz tego
człowieka. Nie zapomni wyrazu jego oczu w chwili, gdy miecz przebijał jego ciało i kiedy
zbliżała się śmierć. Wiedział, że Matt przypłaci tę walkę niejedną bezsenną nocą.
Psy przeszły przez hol, prowadzone przez Amber, która starała się odnaleźć źródło
energii, jaką tu wyczuwała.
– To dochodzi z prawej strony – powiedziała. – Z centrum pałacu.
Otwierali kolejne drzwi, przemierzali korytarze wysłane czerwonymi albo zielonymi
dywanami, zdobione rzeźbionym drewnem i złoceniami. Pałac był zadziwiająco pusty.
Większość wojsk posłano na mury obronne w północnej części miasta.
Potem szli ciągiem korytarzy, które wiodły do szeregu identycznych pomieszczeń. Ze
wszystkich tych pokoi cuchnęło. Zaintrygowany Tobias na chwilę podjechał na Gusie do jednego
z nich, żeby się trochę rozejrzeć.
Nie było tam nic poza stołem z metalowymi obejmami i miedzianą misą.
– Co to może być? – zdziwił się.
Amber chwyciła go za rękę i skierowała Gusa do kolejnej, identycznej sali.
– Wiem, co to jest – powiedziała. – Te pasy przytrzymują nogi.
– Nogi? Ale po co... Nie! Myślisz, że to...
– Tu ich kobiety rodzą dzieci.
– Obskurne jak na szpital!
Nieco dalej zobaczyli sale, w których urządzono sypialnie z łóżkami piętrowymi,
beczkami wody, a czasem łańcuchami przykutymi do ściany.
Niebo nad miastem poczerwieniało. Z zewnątrz dobiegały grzmoty, a Piotrusiom
wydawało się nawet, że słyszą rozbrzmiewające w dali krzyki.
Amber dość się już napatrzyła – dała Tobiasowi znak, że czas jechać dalej.
– Dlatego brzemienne kobiety nie pojawiają się z dziećmi – powiedziała. – Wszystkie
przychodzą rodzić tutaj.
– Ale co oni robią z dziećmi? – zapytał Tobias.
Nikt nie odpowiedział.
Amber zamknęła oczy i znów pochyliła głowę, żeby ustalić, skąd dokładnie pochodzi
energia promieniująca z pałacu.
Wskazała dwuskrzydłowe drzwi.
– To tam. Bardzo blisko.
Matt zsiadł z Kudłatej i otworzył drzwi.
Ogromna, mocno oświetlona świecami umieszczonymi na żyrandolach sala ciągnęła się
przez całą szerokość budynku. Miała ponad dwa piętra wysokości i długość boiska piłkarskiego.
Pełno w niej było skomplikowanych alembików, kociołków, beczek, a przede wszystkim
miedzianych mis – takich samych jak te w salach porodowych.
Noc pałająca szkarłatem wdzierała się przez okna i Matt zauważył, że Zamek Kości
zasnuły teraz czarne chmury, z których padała ta niesamowita, krwawa poświata. Znów rozległ
się grzmot, ale tym razem przeciągły, niekończący się. Na północy działo się coś, co krok po
kroku rozlewało się na całe miasto.
Amber przesuwała się nad parkietem, muskała palcami przyrządy laboratoryjne, które
stały na słomianych matach.
– To laboratorium – szepnęła drżącym głosem Tania.
Amber oglądała wyposażenie tego miejsca i zauważyła dwa podnośniki z miedzianymi
misami. W niektórych leżały jeszcze pieluchy poplamione czymś czerwonym.
– Tak transportują niemowlęta. Przewożą je tu.
– Ale po co?
Amber kontynuowała tę inspekcję, a Matt chodził za nią krok w krok.
Na taśmach stały szklane flakony podłączone do sond z igłami. W niektórych na dnie
zostało trochę czerwonego płynu.
Amber z trudem przełknęła ślinę.
– Robią noworodkom transfuzję – rzuciła wystraszona.
Inne podobne flakony stały przy alembikach.
– Nie, to nie transfuzje. – Tania pokręciła głową.
Amber zakryła usta ręką.
– To fabryka Eliksiru – powiedziała.
Tobias, tak jak kilku innych Piotrusiów, odskoczył jak oparzony od przyrządów,
uświadamiając sobie, co to oznacza.
Z odrazą i przerażeniem spoglądali na szklane spirale, destylatory, palniki, brudne
wężownice, w których pozostała przyprawiająca o dreszcz ciecz, ten makabryczny wyciąg.
W tym momencie na własne oczy zobaczyli, jaki los spotykał dzieci ludu Oz.
Nagle Amber przemieściła się błyskawicznie w drugi koniec sali i zatrzymała przy stosie
miednic.
Za nimi pozostawiono uchylone solidne drzwi ogromnego pieca. Przysunęła się do nich.
– Nie rób tego – usłyszała silny głos Matta. – Doskonale wiesz, co jest wewnątrz.
Ale Amber już go nie słyszała. Chwyciła palcami rączkę i pociągnęła. Woń popiołu
wypełniła jej nozdrza.
Wnętrze pieca było jeszcze ciepłe. Oprószone szarym pyłem jak powierzchnia księżyca.
Zobaczyła też kilka większych odpadów. Drobniutkie fragmenty kości...
Odwróciła głowę.
– Łotry – wycedziła, bliska wymiotów.
Dyszała.
– Nawet noworodki – szepnęła gniewnie.
– Ale po co im to? – spytała ze łzami w oczach Dorin. – Przecież takie dzieci nie mają
jeszcze nawet wykształconego przeobrażenia!
– Żeby żyć wiecznie – wyjaśnił grobowym głosem Floyd.
Trzymał się z tyłu, patrząc na serię obrazów. Poniżej kredą zapisano wyniki najbardziej
udanych eksperymentów.
Przeczytał to, co napisano wersalikami, na pierwszym miejscu:
TAJEMNICA WIECZNEJ MŁODOŚCI –
FORMUŁA NEKTARU ŻYCIA
43 Układ
Amber odsunęła się od pieca.
– Ci ludzie są obłąkani. To banda zdegenerowanych szaleńców.
Nie tylko Piotrusie, ale nawet ich psy zamarły, uświadomiwszy sobie, jak makabryczne
dzieją się tu rzeczy.
– Oz chce zgłębić tajemnicę nieśmiertelności – odezwał się Tobias. – Jesteśmy w zamku
imperatora, który morduje dzieci.
– A niech ich wszystkich szlag trafi! – zaklął Floyd. – Bierzemy Jądro Ziemi i spadamy
stąd! Niech sobie zdychają! Niech ich pochłonie Entropia!
Na zewnątrz ludzie przebiegali pod oknami pałacu. Początkowo Matt myślał, że spieszą
z odsieczą, ale ich pełne przerażenia krzyki uświadomiły mu, że uciekają w popłochu.
– Musimy się pospieszyć. Sytuacja w mieście chyba gwałtownie się pogarsza.
Ledwie to powiedział, jedne z drzwi sali otwarły się na oścież i wmaszerowali żołnierze,
a za nimi służący w liberiach. Otaczali mężczyznę średniego wzrostu, za to aż śmiesznie
korpulentnego. Łysy, o krzaczastych brwiach, obwisłej brodzie i mięsistych wargach, ubrany był
w szatę z zielonego jedwabiu z wyhaftowanymi złotą nicią literami Oz.
– Zabierzcie wszystkie notatki! – rozkazał. – Załadujcie na mój okręt ostatnie flakony
z Eliksirem! Pospieszcie się! Chcę odpłynąć, zanim...
Zamarł na widok intruzów, a gwardziści natychmiast wysunęli się przed niego. Było ich
około dwudziestu, wszyscy w zbrojach.
– Kim są ci... młodzi ludzie? – zapytał, zdziwiony, a jednak pełen wzgardy.
– Ależ... ja go znam! – krzyknął Tobias. – To ten gość z angielskiej telewizji! Jest bardzo
popularny!
Matt i Floyd popatrzyli na Tobiasa z politowaniem.
– Toby – westchnął Matt – przecież to imperator.
Oz spoglądał na nich, unosząc brew.
– Wasza Wysokość – odezwał się jeden z paziów – wygląda mi na to, że to ci rebelianci
wspominani w wiadomości przyniesionej przez kruka maestra Luganoffa.
– Straże! – krzyknął imperator. – Wyprowadźcie te dzieciaki!
Żołnierze dobyli mieczy, inni unieśli topory, ale Piotrusie natychmiast napięli łuki,
Torszan i Ti’an chwycili kije, a Matt położył rękę na mieczu. Gwardziści się zawahali,
zaskoczeni taką determinacją, po chwili jednak ruszyli na intruzów.
Dwie błyskawice rozdarły powietrze, przez salę przemknęły strzały.
Sześciu żołnierzy padło, nie zbliżywszy się nawet do nastolatków. Siódmego chwyciła
Kudłata. Potrząsnęła nim i rzuciła na alembiki, które się roztrzaskały, kiedy suka potężnym
uderzeniem łapy powaliła kolejnego Ozyjczyka.
Gus, Zap, Marmita i Drako zajęły się sześcioma innymi, a Chunk, Safety, Nak i Kolbi
otoczyły swych panów, aby osłaniać flanki i tyły.
Matt płazem uderzył nacierającego na niego Cynika, a potem wymierzył potężny cios
łokciem, łamiąc mu nos. Żołnierz wił się z bólu, leżąc na posadzce.
Matt ledwie zdążył się odwrócić i w ostatniej chwili sparować spadający topór. Dzięki
nieprzeciętnej sile zdołał odepchnąć żołnierza biodrem i ugodzić go mieczem w szyję.
Krew Ozyjczyka chlusnęła na Matta.
Tymczasem Floyd uniknął ataku i wykorzystując swą rozciągliwość, wydłużył ramię,
żeby wbić sztylet w udo żołnierza, który z wyciem padł na kolana.
Inny próbował zajść go z boku, ale rażony równocześnie dwiema błyskawicami
ChloroPiotrusiofilów osunął się na posadzkę, a spod jego hełmu wydobywał się jeszcze przez
chwilę dym.
Tobias zabił dwóch ostatnich, trafiając ich z łuku w oko, zanim zdążyli zaatakować.
Oz i jego świta oniemieli.
Dwudziestu gwardzistów imperatora leżało na ziemi. Bitwa trwała najwyżej pół minuty.
Matt uniósł miecz, wyciągając rękę w stronę imperatora.
– Przybyliśmy tu po twoją duszę – rzekł.
– Kim jesteście? – zapytał grubas, patrząc na niego bez strachu w oczach.
Amber podpłynęła w jego stronę.
– Jądro Ziemi jest tam, za nim – powiedziała.
Wskazała drzwi w końcu sali, a Oz nie drgnął, stojąc jej na drodze.
– Kim jesteście? – powtórzył. – Nie jesteście tacy jak inni.
Matt podszedł do niego ostrożnie, nie spuszczając z oka paziów, którzy trwali u boku
swego władcy. Chciał odepchnąć Oza czubkiem miecza, ale kiedy już prawie go dotknął, broń
wypadła mu z ręki, wzleciała i wbiła się w dywan, trzy metry dalej.
– Pytałem, kim jesteście? – powiedział imperator, wciąż tak samo spokojny.
Matt był wstrząśnięty. Zetknął się właśnie z niesłychaną mocą. Powinien się tego
spodziewać! Oz pił Eliksir.
Chłopak zamierzał doskoczyć do broni, ale i jego ta siła oderwała od ziemi i rzuciła
prosto na żyrandole, żeby wbić go na ich stalowe ramiona. Wysoko w górze przeciwna siła
wstrzymała ten pęd.
Amber!
Oz zwrócił oczy na dziewczynę.
– Proszę, proszę... – powiedział imperator raczej z rozbawieniem niż ze zdziwieniem.
I skinieniem ręki pchnął Amber na ścianę, od której odbiła się z hukiem, by runąć na
ziemię.
Matt, na którego nie działała już żadna z dwóch sił, spadł z wysokości sześciu metrów
i niechybnie roztrzaskałby się o posadzkę, gdyby nie Kudłata, która skoczyła i w porę chwyciła
go zębami, amortyzując upadek. Matt potoczył się po ziemi i odbił od boazerii, krzycząc i jęcząc
z bólu.
Tymczasem Tobias raz po raz napinał łuk i strzelał. Nie miał czasu na zastanowienie się –
widząc swoich przyjaciół w śmiertelnym zagrożeniu, wypuszczał strzałę za strzałą, tak szybko
i celnie, jak mógł. Czterokrotnie trafił imperatora w brzuch.
Ale wszystkie cztery strzały odbiły się w ostatniej chwili, jak od niewidzialnej ściany,
i spadły na ziemię. Niewidoczna pięść wymierzyła Tobiasowi dwa potężne ciosy w twarz –
potraktowany tak brutalnie zachwiał się i ogłuszony upadł na brzuch.
– Pytam raz jeszcze: kim jesteście? – powtórzył wolno i dobitnie władca, który dał już
pokaz swoich umiejętności. – Czy naprawdę muszę skręcić karki tym waszym kundlom, żebyście
zechcieli udzielić mi odpowiedzi?
Okna przesłaniała gęsta mgła, która nagle spowiła cały pałac.
– Jesteśmy tu, żeby wam pomóc – powiedziała Tania, robiąc krok do przodu.
Oz zdusił drwiący śmiech i wskazał leżących na ziemi gwardzistów.
– Nie odniosłem takiego wrażenia.
– Nie dał nam pan wyboru.
– Chcecie mi pomóc, odbierając moją duszę?
– Miasto jest oblężone – powiedział Matt, podnosząc się z trudem. – Przez nieznaną siłę,
prawda?
– Jesteście jej emisariuszami?
– Wręcz przeciwnie – wrogami.
Z nosa Matta spływała krew, zalewając mu brodę. Podszedł do Amber. Dziewczyna
mrugała oczami, odzyskując siły. Trzymała się za zbolałe ramię.
– Niech nam pan pozwoli zbliżyć się do energii świetlnej – dodał Matt – a oswobodzimy
miasto od wrogiej siły. Zapewnimy wam ochronę.
Amber chwyciła go za rękę.
– To bestie – szepnęła. – Naprawdę chcesz ich ratować?
– Mimo wszystko to istoty ludzkie. Mogą się zmienić.
Przeraźliwe krzyki dobiegały z ulicy. Im bardziej gęstniała mgła, tym były silniejsze.
– Wasza Wysokość – błagał paź – czas jechać! Musimy opuścić miasto, zanim będzie za
późno!
– Już jest za późno! – krzyknął Matt, patrząc na imperatora. – Jesteśmy otoczeni. Entropia
już tu jest. A moce, które nią kierują, wtargną do pałacu, żeby wykraść tę kulę energii, którą
nazywa pan swoją duszą, żeby manipulować poddanymi.
– Ona jest moja! – odparł imperator, gniewnie marszcząc brwi. – I nie zamierzam się nią
nigdy z nikim dzielić!
– Ta bestia nie będzie pana pytać o zdanie. Nawet ktoś tak naładowany Eliksirem nie
zdoła się jej przeciwstawić. Niech pan popatrzy na swoją armię – gdzie się podziała? Jak długo
walczyła z Entropią? Kilka godzin? Kilka minut?
Jakby na potwierdzenie słów Matta pod oknem rozległ się przejmujący krzyk jakiegoś
mężczyzny. Potem krzyk przeistoczył się w wycie i nagle zamarł, zdławiony przerażeniem.
W spojrzeniu Oza zaszła zmiana.
– Wasza Wysokość, uciekajmy! – ponaglał paź.
Oz wskazał balkon, na który prowadziły drewniane schody.
– Wejdź tam i powiedz mi, czy droga jest wolna.
Paź pobladł i chciał wysłać na balkon innego dworzanina, ale imperator pchnął go,
mówiąc:
– Powiedziałem: idź! Ty, a nie ktoś inny!
Wystraszony, ale posłuszny paź wszedł po schodach i po chwili wahania otworzył
oszklone drzwi, żeby wyjść na balkon, w mgłę. Wychylił się, próbując spojrzeć na ulicę, ale
zaraz się odwrócił i wzniósł ręce ku niebu, aby przekazać, że nic już nie widać.
W tym szarym mleku przemknął jakiś cień i paź nagle zniknął. Tylko strumień krwi
znaczył drogę, kiedy coś porwało go w górę.
Na dworze przeraźliwie krzyczeli inni ludzie. Całe miasto padło ofiarą mgły Entropii.
Budzące grozę cienie niesamowitych bestii przesuwały się przed oknami.
Mgłę rozświetlała krwawa poświata nad Zamkiem Kości.
Oz głęboko westchnął i spojrzał na Matta.
– Próbowałem eksperymentować z tą energią – wyznał. – Ale nie udało mi się jej użyć.
Sądzicie, że zdołacie ją wykorzystać, by nas ocalić?
– Jak pan zauważył, nie jesteśmy tacy sami jak ci nastolatkowie, których przywykliście tu
maltretować – odparł Matt. – Tak, możemy was ocalić.
Owady wielkości kucyków, ohydne i groźne, siadały na oknach i trącały szyby
żuwaczkami. Dworzanie i imperator cofnęli się. Szeptali między sobą, ubolewając nad losem
miasta.
– Ale jak? – zapytał imperator.
– Wchłaniając energię Jądra Ziemi. Jeżeli nie pozwoli nam pan na to, pochłonie ją
Entropia. Czy pan będzie chciał, czy nie.
Burza się zbliżała, pioruny uderzały tuż obok pałacu. Słysząc je, owady zaczęły poruszać
skrzydłami, a na szybach, które obsiadły, pojawiały się rysy.
Oz zwiesił głowę. Rzucił Mattowi posępne, niemal mordercze spojrzenie.
– Podejrzewam, że nie mam wyboru? To chciałeś mi powiedzieć?
I cofnął się, żeby pobiec ku drzwiom w głębi.
44 Jądro Ziemi
Jądro Ziemi obracało się wolno wokół własnej osi, umieszczone pośrodku sali, która
niegdyś była ważnym ośrodkiem ludzkich decyzji, a dziś stała się tylko holem pełnym foteli
i skórzanych sof.
Kula światła o średnicy około trzech metrów unosiła się niczym miniatura białego słońca.
Amber już w progu poczuła, że jej włosy wzlatują, jakby unosiła je woda. Dziewczyna na
krótką chwilę zamknęła oczy, żeby napawać się pieszczotą czystej energii, która ją otaczała.
Torszan i Ti’an przyklękli. Znaleźli się przed obliczem swego bóstwa. Duszy Ziemi.
Ich zachowanie, o dziwo, spowodowało, że Oz zaczął odnosić się do Piotrusiów mniej
podejrzliwie i sam poprowadził Amber do kuli skondensowanych oparów. Matt szedł tuż za nimi,
gotów dobyć miecza, gdyby tylko imperator próbował jakichś sztuczek.
Ten człowiek funkcjonował na Eliksirze, skupiał w sobie przemiany wielu osób. Stał się
potężny, zdolny zabić ich wszystkich, ale jeśli odważyłby się jeszcze raz skrzywdzić Amber,
Matt poderżnąłby mu gardło, zanim zdążyłby użyć którejkolwiek ze swoich mocy.
Za oknem przemykały teraz dziwne cienie, przez mgłę widać było błyskawice, a gdy
cichły grzmoty, słychać było już coraz mniej ludzkich krzyków.
– Od jak dawna wisi nad wami to czerwone niebo? – zapytał imperatora Tobias.
– Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Trzy tygodnie temu nasi zwiadowcy i posłańcy
zaczęli wracać z północy spanikowani. Opowiadali, że świat ginie. Całe miasta zapadały się
i znikały bez śladu, nie mieliśmy już potem żadnych wieści od ludzi, którzy tam mieszkali, a te
czerwone chmury nadciągnęły nad Zamek Kości, zanim zdążyliśmy się zorientować. Nie
mieliśmy nawet czasu na zebranie wojsk, a ja... do ostatniej chwili nie chciałem uciekać.
Zatrzymał się tuż przed Jądrem Ziemi. Jego twarz promieniała w potężnym blasku
światła.
– Oto ono – powiedział. – Jeżeli możecie jeszcze cokolwiek zrobić, pokonać to, co jest na
zewnątrz, to teraz udowodnijcie to i nam, i sobie.
Amber wyciągnęła ręce ku kuli, a ta wirowała coraz szybciej, wydając świst.
Smugi białego dymu odłączały się od niej i wiły się wokół ramion dziewczyny.
Oz oniemiał z wrażenia.
Tobias przysunął się do Floyda.
– Dlaczego Jądro Ziemi nie reaguje na dorosłych, a uaktywnia się w obecności dzieci? –
zapytał.
– Skąd mam wiedzieć? Może dlatego, że wyczuwa czystość? Niewinność? Zapytaj o to
Amber!
Amber, Matt i Tobias, którzy znali moce Jądra Ziemi już teraz tkwiące w Amber, czuli,
jak ważna jest ta chwila.
Wszystko mogło się zaraz skończyć, ale mieli również szansę zawrzeć przymierze
z dorosłymi. I ocalić tysiące istnień.
Wchłonięcie trzech Jąder Ziemi, które Burza rozrzuciła po planecie, dałoby Amber dość
energii do dokonania prawdziwych cudów.
Poczynając od walki z Gglem.
I zniszczenia go.
Amber często o tym mówiła, przeczuwała, że trzeba będzie „poświęcić” tę energię
przeciwko niemu, żeby go unicestwić, żeby go skasować. Był destrukcyjną nadwyżką, która
przypadkowo skupiła się na planecie, jednym z wykwitów chaosu. Energia Jądra Ziemi stanowiła
jego przeciwwagę.
Amber chciała mieć moc ich trzech, chciała być pewna, że stanie na wysokości zadania
i że ta walka o wszystko nie będzie obarczona ryzykiem klęski, ale teraz Entropia deptała im po
piętach, więc nie mieli wyboru.
Wszystko miało się rozstrzygnąć tej nocy.
Lada chwila czekało ich zwycięstwo albo klęska.
Prawda o ich życiu, o ich przyszłości miała zostać ujawniona w ciągu kilku godzin.
Oz był zafascynowany tym, co obserwował, podobnie zresztą jak Piotrusie. Tylko Matt
bez reszty skupił się na imperatorze, śledząc każdy jego ruch, bo nie ufał żadnemu Cynikowi.
Nawet zdesperowanemu.
Nikt nie zwracał uwagi na pyzatego chłopca o zwichrzonych włosach, który trzymał się
nieco z tyłu.
Niski brunet wyciągnął zza pasa sztylet.
Za oknami błyskawice rozrywały niebo, a w ich świetle migały sylwetki wszystkich
potworów Entropii.
Nagle cały pałac wydał groźny pomruk. Kamienie drżały, parkiety skrzypiały, jakby lada
moment coś miało je rozsadzić.
A potem roztrzaskały się wszystkie szyby i tysiące ostrych odłamków latały w powietrzu,
gdy czerwone błyskawice wdarły się do środka i rozpełzły się po plafonach.
Gigantyczne stonogi o okropnych łbach najeżonych kłami przypominającymi zęby rekina
wyszły z mgły i wsunęły się na belki stropowe nad ich głowami. W ślad za nimi wtargnęły
karaczany wielkości motocykli i monstrualne pająki. Bestie te obsiadały sufit – dziesiątkami, aż
zasłoniły każdy centymetr drewna.
Trzasnęły drzwi, wszystkie świece nagle zgasły i wnętrze zalała czerwona poświata nieba
rozrywanego błyskawicami. Teraz tylko Jądro Ziemi pełniło tu funkcję potężnej lampy.
A potem w progu stanęły dwie mroczne postacie, awatary śmierci. W czarnych
pelerynach i kapturach naciągniętych na pustkę anonimowych twarzy, w nabijanych ćwiekami
skórzanych rękawicach, które wspierały się na rękojeściach mieczy albo trzymały wielkie topory.
Dręczyciele.
A w ich cieniu inna człekokształtna postać, która niewiele różniła się od swych
posłańców – istota, która przy każdym oddechu wypuszczała czarny, toksyczny dym, a poruszała
się ciężkim, miarowym krokiem.
– To Ggl – szepnął Tobias, blednąc.
Kiedy jego peleryna się rozchylała, każdy mógł zobaczyć plastron z pokrytej rdzą stali,
poplątane przewody elektryczne, fragmenty obwodów drukowanych, a nawet plastikowe stawy.
Wszedł wraz ze swoją bezlitosną eskortą, a wtedy Matt spojrzał na Amber i krzyknął:
– TERAZ!
Dziewczyna otworzyła usta, żeby wchłonąć Jądro Ziemi, które wirowało coraz szybciej,
z coraz bardziej przenikliwym świstem.
Niespodziewanie jeden z Piotrusiów podbiegł do niej, wznosząc sztylet.
Randy się zamachnął, chcąc ugodzić Amber w serce.
Matt był tuż obok, lecz tak bardzo skupił się na imperatorze, że nie zdążył zareagować.
Ujrzał błysk ostrza w świetle kuli. Widział, jak spada na Amber, ale ani on sam, ani jego
przyjaciele niczemu nie mogli już zapobiec.
45 POŚWIĘCENIE
Ręka imperatora zatrzymała ramię Randy’ego w ostatniej chwili.
Ale nastolatek trzymał w drugiej ręce jeszcze jeden sztylet i mimo swych mocy Oz nie
zdążył zareagować – jego gardło rozdarło się jak plastikowa taśma przecięta brzytwą.
Całe życie uchodziło z niego przez ziejącą ranę, a dworzanie mogli tylko patrzeć
w osłupieniu na śmierć imperatora, który padł na kolana, rozpaczliwie próbując zatamować
strumień krwi.
Randy wykorzystał chwilę paniki i zdumienia, żeby chwycić Amber i oderwać ją od
mocy Jądra Ziemi. Uniósł ją, dowodząc nieoczekiwanej u tak drobnego chłopca siły, i rzucił na
bok.
Smugi białego dymu oderwały się od jej rąk i wróciły do wirującej kuli.
Randy wykonał zwrot w samą porę, żeby ujrzeć nacierającego Matta.
Miecz błysnął w powietrzu, zanim spadł mu na twarz.
Zbyt szybko, żeby Randy mógł się osłonić.
Ale czarne ostrze wśliznęło się w lukę tuż przed uderzeniem. Posypały się iskry.
Dręczyciel stanął między Mattem a Randym. Wydawało się, że był gotów na wszystko,
byle go obronić, ale nie zaatakował Matta.
Matt się cofnął, uznając tę walkę za zakończoną. Kręcił głową.
– Dlaczego to zrobiłeś, Randy? Dlaczego? Co on ci obiecał? Powiedz!
Randy wysunął się zza pleców Dręczyciela, żeby spojrzeć na Matta.
– Jaki „on”? Masz na myśli... a, może właśnie mnie?
Uszczypnął się w brzuch i nagle jego ubranie trzasnęło w szwach – chłopak stał się
o trzydzieści centymetrów wyższy, tęższy i zmieniła mu się twarz.
Tam, gdzie przed chwilą stał smukły piętnastolatek o ciemnych włosach, pojawił się siwy
mężczyzna z wąsikiem. Uśmiechnął się do Matta.
Spijacz Niewinności.
– Drogi „przyjacielu”, od początku byłem z wami.
Pod Mattem ugięły się nogi. Poczuł się niezdolny do działania.
– Dziesięć razy mogłem was wydać ludziom Oza, dziesięć razy! Ale cierpliwie czekałem
na odpowiednią chwilę. I zobacz, co zyskałem! To mój triumf, mój odwet! I wybawienie!
Imperator upadł na bok. Miał szkliste oczy, a ręka, którą dotąd trzymał się za gardło,
opadła bezwładnie. Oz skonał. Jego dworzanie patrzyli na to jak sparaliżowani.
Spijacz Niewinności rozłożył ręce, prezentując Jądro Ziemi, i zwrócił się do
zakapturzonej postaci, która stała w progu:
– Ggl! Oto Jądro Ziemi i... dziewczyna! – Drugą ręką wskazał Amber, a na jego twarzy
pojawił się triumfalny uśmiech. – Tak ich pragnąłeś.
Ggl podszedł ciężkim, zdecydowanym krokiem i ustawił się na wprost kuli, która
migotała tysiącem świateł na środku holu.
– ENERGIA ŹRÓDŁOWA – powiedział gardłowym, a zarazem sztucznym głosem
robota.
Jakby mówił przez urządzenie elektroniczne. Jego struny głosowe nie mogły być
naturalne, zresztą nie miał w sobie nic naturalnego. Był tworem całkowicie syntetycznym, tak jak
i każda jego podstawowa funkcja.
– Proszę nie zapominać o naszej umowie – przypomniał mu Spijacz Niewinności. –
Dostał pan tę Energię Źródłową, a w zamian zabije pan smarkaczy i odda mi rządy w Europie.
W całej Europie. Reszta świata jest pańska.
Obszerny czarny kaptur Ggla zwrócił się w stronę Spijacza Niewinności.
– NAJPIERW ENERGIA ŹRÓDŁOWA – powiedział głosem robota. – A POTEM
REPBUKI WYGASZĄ INERCYJNYCH.
– I władza! – powtórzył Spijacz Niewinności, wymachując palcem. – Chcę dostać
władzę! Jak panu powiedziałem, są trzy Jądra Ziemi. Jeżeli chce pan dostać to trzecie, muszę
mieć całą Europę! Tylko ja mogę doprowadzić pana do trzeciej Energii Źródłowej!
Teraz Matt rozumiał już, na czym polegał plan Spijacza Niewinności. Ten łotr wiedział,
że Skalny Testament znajduje się na Statku Życia. Zamierzał go zagarnąć, żeby wskazać Gglowi
drogę. Wszystko sobie przygotował. Spokojnie i konsekwentnie realizował plan. Tkwiąc
w samym środku wydarzeń.
– WŁADZA DLA INERCYJNEGO – zgodził się Ggl, wyciągając ręce ku świetlistej kuli.
A ta obracała się coraz wolniej i wolniej.
Na dworze wciąż grzmiało, a na suficie roiło się od obrzydliwych owadów.
Dwaj eskortujący swego pana Dręczyciele stali nieruchomo, ale Matt wiedział, że
zareagują na każdy podejrzany gest i w ułamku sekundy rozprawią się z tym, kto spróbuje wejść
im w paradę.
Piotrusie byli jeńcami.
I nie mogli nic zrobić.
Musieli bezradnie patrzeć, jak Ggl pochłonie świat.
I jak zatriumfuje.
Jądro Ziemi prawie znieruchomiało. Świst ustał. Światło przestało drgać.
Ggl dmuchnął na kulę czarnym dymem, a kiedy wciągnął powietrze, białe smugi zaczęły
odrywać się od kuli i płynąć pod jego kaptur.
– NIE! – krzyknęła Amber, podrywając się z ziemi.
Wtedy jeden z Dręczycieli wyciągnął w jej stronę rękę i wystrzelił z rękawicy diabelskie
pęta, które skrępowały nogi dziewczyny, przewracając ją.
Matt zacisnął palce na rękojeści miecza. Każda próba walki byłaby teraz samobójstwem.
Wiedział o tym.
I wrzał gniewem.
Widział, jak energia Jądra Ziemi słabnie, połykana przez Ggl.
Matt zrozumiał, że ten proces nie jest taki sam jak wówczas, kiedy to Amber wchłaniała
Jądro Ziemi. Ona się na nie otwierała, przyjmowała je, a Ggl szarpał je i pożerał. Amber
wchłaniała Jądro Ziemi, żeby posługiwać się jego mocą, łącząc ją z własną, a władca Entropii
przetapiał energię światła, żeby przetworzyć ją na swoją modłę, według własnych kryteriów,
i żeby zyskać na sile.
Ten proces był nieodwracalny.
Ggl właśnie niszczył Jądro Ziemi.
Amber chciała się podnieść, ale bicz znów świsnął.
Wiła się z bólu i płakała.
Psy zwiesiły łby, jakby bały się tego, co się wkrótce stanie, a może z szacunku dla tej
wyższej formy życia, która ginęła na ich oczach.
W wielkim holu zrobiło się ciemniej.
Jądro Ziemi rozwijało się jak papier, a Ggl łapczywie je połykał.
Już nic z niego nie zostało.
To był koniec. Ggl pożarł wszystko.
Entropia stawała się coraz potężniejsza.
W holu zapanował półmrok, tylko groźne, czerwone błyski stawały się coraz silniejsze.
Wszyscy byli przybici i zrezygnowani.
Każda żywa istota, która była świadkiem śmierci Jądra Ziemi, utraciła cząstkę siebie.
I zgasł w niej płomień nadziei.
Ggl wzniósł ręce ku niebu i nagle wszystko gwałtownie drgnęło, jakby wybuchła w nim
niewidzialna siła, zdolna odmienić cały świat.
Ten wstrząs ogarnął pałac, a potem całe miasto.
Ggl stawał się władcą świata.
I jakby na moment skamieniał, poddając się przemianie. Jego emisariusze również na ten
moment pozostali odcięci od dowódcy, od najwyższego poziomu kontaktu.
Floyd uniósł miecz.
On, wojownik, żołnierz, nigdy nie kapitulował. Nigdy.
Aż do szaleństwa. Nie cofając się przed poświęceniem. Floyd nigdy nie stał
z opuszczonymi rękoma.
– Matt, musisz wyprowadzić stąd Amber – powiedział. – Musisz zabrać ją jak najdalej...
– Co? Floyd, co ty...
Długodystansowiec wykonał błyskawiczny zwrot, z całych sił uderzając w plecy
Dręczyciela, który pilnował Amber.
– TERAZ! – krzyknął.
Zaatakowany potwór głucho zawył. Wszyscy Piotrusie rzucili się do drzwi jak jeden mąż
– jakby tylko czekali na znak.
Drugi Dręczyciel zamachnął się toporem, ale Marmita ugryzła go w łokieć.
Matt bez wahania wykorzystał tę okazję, żeby przeturlać się do Amber, pomóc jej wstać
i rzucić ją na grzbiet nadbiegającego Gusa.
Ggl nadal się nie ruszał, przepełniony energią, która go przenikała.
Matt zobaczył kątem oka czarne ostrze, które było coraz bliżej, ale wiedział, że parując
taki cios, złamie własny miecz, więc padł, a kiedy się podniósł, Dręczyciel był tuż nad nim,
gotów roztrzaskać mu czaszkę ciężką jak młot stalową pięścią.
Ktoś uniósł Matta. Tracąc dech, poczuł pod palcami sierść i zrozumiał, że to Kudłata.
Znów wyrwała go ze szponów śmierci... Matt wciągnął się na jej grzbiet.
Tobias wypuścił sześć strzał, zanim Dręczyciel zdążył się odwrócić, ale to go nie
powstrzymało.
Tymczasem drugi emisariusz Entropii już pędził, żeby odciąć Amber i Gusowi drogę
ucieczki.
Floyd stanął między jego nogami i wbił mu miecz w plastron. Cios był na tyle silny, żeby
potwór stracił równowagę, ale nie dość, żeby nie zdołał wyciągnąć ręki i chwycić Amber za
włosy, kiedy znalazła się tuż przed nim.
Wtedy Floyd wbił w niego miecz aż po gardę.
To była ledwie chwilka, lecz na tyle długa, żeby Amber zdążyła chwycić się karku psa.
Jej włosy wysunęły się ze skórzano-stalowych palców Dręczyciela, a ten gniewnie wrzasnął.
Uniósł topór, żeby odpłacić Floydowi za tę zajadłą walkę.
Floyd ocalił Amber.
Jego głowa odpadła od tułowia.
Wzbiła się w górę jak piłka.
– NIEEEE! – krzyknął Matt. – NIE!
Ogarnięty furią, popełnił szaleństwo. Zeskoczył z grzbietu Kudłatej, zakręcił mieczem
młynka nad głową, żeby uniemożliwić wrogowi sparowanie ciosu, i nagle wyrzucił z siebie całą
złość, frustrację i rozpacz.
Pod wpływem adrenaliny jego przemiana się spotęgowała.
Rękawica Dręczyciela pękła rozcięta, miecz znów zatańczył i tym razem wbił się w serce
bestii.
Dręczyciel zamarł z rozpostartymi ramionami, topór wysunął mu się z palców i ciężko
uderzył o posadzkę.
Matt wciąż krzyczał. Wpatrywał się w pustkę kaptura z niewypowiedzianą nienawiścią.
Kiedy wyrwał ostrze z plastronu potwora, był już kim innym. Już nie myślał. Owładnięty
emocjami uderzał niemal na oślep, chciał siać śmierć.
Stał się machiną wojenną.
Owady odrywały się od sufitu, żeby atakować Piotrusiów, ale Matt nie dawał im szans.
Ciął, przebijał, okaleczał wszystko, co znalazło się na jego drodze.
Spalał się, siejąc wokół śmierć i chaos.
Aż w końcu zatracił trzeźwość myślenia, zdekoncentrował się. I nie zauważył zagrożenia.
Na szczęście Kudłata nie zatraciła instynktu i łbem przewróciła skorpiona, którego żądło
lada moment wbiłoby się w plecy chłopaka na wysokości serca.
Psisko spojrzało swemu panu w oczy. W ślepiach Kudłatej było więcej dobroci
i życzliwości niż w oczach większości ludzi. To było niemal matczyne spojrzenie.
Suka ugięła łapy, żeby ułatwić Mattowi wdrapanie się na jej grzbiet i chłopak nareszcie
zrozumiał, że zaczął tracić kontrolę nad sobą.
Zobaczył na podłodze ciało Floyda. I jego głowę, która leżała nieco dalej.
Wiedział, że już nie może mu pomóc. To był koniec.
Długodystansowiec poświęcił życie, żeby ratować Amber.
Tego poświęcenia nie wolno było zmarnować. Trzeba było walczyć do końca, żeby
śmierć Floyda miała sens.
Matt chwycił się sierści Kudłatej i wdrapał się na nią. Tuż obok nich wylądowała
modliszka wyższa od suki. Próbowała porwać Matta.
Jednym cięciem miecza pozbawił ją łba i dwóch odnóży.
Cały był w lepkiej krwi. Poraniony, opuchnięty, nie czuł jednak bólu, tylko wolę walki.
Pożądał zemsty. Chciał upajać się śmiercią.
Przebił mieczem jeszcze dwie bestie, a potem ogarnął spojrzeniem cały hol.
Chen, Tania i Dorin strzelali z łuków w okna, osłaniając Gusa, który niósł Amber. Pies
przedostał się na balkon, gryząc i drapiąc wszystko, co się zbliżało.
Wszyscy byli już prawie na zewnątrz.
Zauważywszy Tobiasa, który zręcznie unikał ataków drugiego Dręczyciela, Matt
zawrócił, żeby zabrać przyjaciela. Pędził do niego świadom, że zachowuje się nieracjonalnie,
desperacko, ale nie mógłby zostawić Tobiasa. Bez wahania chwycił go w pędzie, wciągnął
i wtedy zobaczył, jak spada na niego czarny miecz.
Wszystko działo się bardzo szybko. W ułamkach sekund.
A Matt wcale nie żałował, że wrócił.
Wiedział, że umierając, będzie miał satysfakcję, bo wytrwał aż do końca.
Zrozumiał, że ten gest przypłaci życiem.
I nagle dwie błyskawice rozcięły powietrze tuż przed nim i odepchnęły Dręczyciela.
Ostrze przeszło kilka centymetrów od twarzy Matta.
Torszan i Ti’an cisnęli błyskawice, a potem przez potłuczone okno wyskoczyli na psach
z pałacu.
W holu panował nieopisany chaos.
Paziowie biegali, próbując uciec, Spijacz Niewinności ukrył się po pierwszych
pojedynkach, Ggl ładował się, wchłaniając więcej energii, niż kiedykolwiek miał, a Dręczyciel,
który nadal trzymał się na nogach, machał toporem na wszystkie strony, oszalały z gniewu.
Gus skoczył z balkonu.
Chen, Tania i Dorin wybrali drogę wskazaną przez dwóch ChloroPiotrusiofilów i skoczyli
na psach przez okna.
Matt pozwolił Kudłatej wziąć rozbieg, zabił po drodze jeszcze dwa owady i już szykował
się do skoku, kiedy poczuł, że Ggl znów staje się aktywny.
Opuścił ręce.
Wiedział jedno: teraz albo nigdy.
Dręczyciel stanął między Kudłatą a oknem.
Trzymał miecz przy boku, gotów do starcia.
Matt zrozumiał, że nie ma już czasu ani energii, żeby go pokonać.
Podróż do zamku Oza właśnie się kończyła.
Ggl lada chwila zamieni ich w pył. Kiedy tylko odzyska wszystkie zmysły.
Ale był ktoś, kto patrzył na to inaczej.
Istota, która przed chwilą była świadkiem poświęcenia swojego pana.
Istota, która bez namysłu zdecydowała się wziąć przykład z człowieka, którego zawsze
kochała.
Marmita natarła całą siłą trzystukilogramowego ciała na Dręczyciela – zjeżona, wbiła
pazury w jego ramiona i zacisnęła szczęki na płóciennym kapturze.
Dręczyciel zachwiał się, tak nagle pchnięty, przygnieciony ciężarem psa.
Kudłata nie wahała się nawet przez ułamek sekundy – skoczyła na parapet, a kiedy
Marmita oddawała życie, dwóch ostatnich Piotrusiów znalazło się na zewnątrz.
Na ulicy, we mgle, psy pędziły jak szalone, żeby uciec przed śmiercią pod czerwonym
niebem, które rozdzierały błyskawice.
W zaułkach majaczyły niesamowite cienie, coś zdawało się przemykać po fasadach
domów. Przerażające stwory nie zdążały rozprostować odnóży ani splunąć jadem, zaskoczone
szybkością czworonogów.
Psy galopowały, żeby ocalić resztki nadziei.
Marne okruchy wiary.
46 Do utraty tchu
Kudłata, Gus, Zap, Drako, Safety, Nak i Kolbi mknęły pośród nocy.
Niezmordowane.
Żeby ratować życie swych panów. Żeby uciec przed tym, co wyczuły w holu. Żeby oddać
hołd Floydowi i Marmicie.
Nieliczne istoty, które weszły im w drogę, traciły odnóża, bezlitośnie tratowane
i gryzione.
Psy przebiegły przez most.
Mknęły po nabrzeżach.
Nie musiały nawet zwalniać, żeby Piotrusie zobaczyli, że statek, którym tu przypłynęli,
pełen jest piekielnych stworów.
Dlatego psy opuściły miasto. Galopowały tak szybko, że wyprzedziły mgłę i zostawiły za
sobą czerwone niebo.
Cała grupa znalazła się w bezkresnym lesie, przez który wiodła stara droga. Psy pędziły,
nie zwalniając, aż Zamek Kości został daleko za nimi.
Piotrusie chcieli zmusić zwierzęta do odpoczynku po pokonaniu kilkudziesięciu
kilometrów, bo bali się, że ten wysiłek je zabije, ale psy nie poddały się ich woli i przystanęły
tylko na chwilę nad strumieniem, żeby ugasić pragnienie, a następnie znów podjęły tę piekielną
gonitwę.
Torszan prowadził, kierując się gwiazdami. Wybrał południowy wschód, bo tam, przy
estuarium, miał nadzieję zobaczyć Statek Życia.
Przez całą noc psy dawały z siebie wszystko, choć ledwie dyszały.
O brzasku dotarli do estuarium. Morze mieniło się w pierwszych promieniach słońca,
jakby jego wody powleczono warstewką złota. Ten widok dodał otuchy strudzonym i załamanym
Piotrusiom.
Dojechali do jednej z dwóch wież strzegących ujścia rzeki, nie mieli jednak ochoty na
subtelne intrygi.
Dziesięć strzał starczyło, żeby rozprawić się z wartownikami, a potężny piorun, niczym
bomba podłożona pod wieżę, spowodował wystarczające zniszczenia, żeby na całej budowli
pojawiły się pęknięcia. Po chwili wieża runęła w tumanach pyłu i rozległy się przeraźliwe krzyki.
Matt zajął się trzema wartownikami z ostrogi, a Tobias eliminował tych, którzy łowili
ryby na nabrzeżu.
Zanim żołnierze z drugiej wieży się zorientowali, co się stało, galera z sześciorgiem
Piotrusiów i dwoma ChloroPiotrusiofilami wypłynęła na morze.
Jakoś udało się doprowadzić galerę na pełne morze, a tam Tobias wdrapał się na bocianie
gniazdo, żeby odnaleźć Statek Życia.
Jednostka była tak duża, że zauważył ją bez trudu, niedaleko od wybrzeża.
Im bliżej podpływali, tym bardziej Piotrusie na galerze uwijali się po pokładzie, pełni
nadziei, że przyjaciele ze Statku Życia nie wezmą ich galery za okręt wojenny Ozyjczyków i nie
zaatakują.
Kiedy galera podpłynęła do olbrzymiego kadłuba z orzecha, otworzyły się trapy
załadunkowe i spuszczono drabinki sznurowe i podnośniki.
Orlandia w otoczeniu oficerów ChloroPiotrusiofilów czekała na nich na pokładzie.
Matt wskazał palcem ciemną smugę widoczną na północy.
– Musimy jak najszybciej oddalić się od brzegów.
– Dokąd chcesz płynąć?
Matt popatrzył na swoich przyjaciół. Byli brudni, posiniaczeni, pokryci ranami, a na ich
ubraniach zaschła już krew – ich własna i wrogów. W ich zmęczonych oczach malowała się
rozpacz.
– Wracamy do domu.
Amber położyła rękę na jego ramieniu.
– Matt – szepnęła – my nie mamy już domu. Zanim dopłyniemy, Entropia pochłonie
Eden.
– Oni wygrali, Amber. Wygrali... Nie mamy tu już nic do roboty.
– Ale coś jeszcze zostało. Trzecie Jądro Ziemi. Tam właśnie musimy iść.
Matt wziął głęboki oddech.
– Teraz, kiedy Ggl wchłonął Jądro Ziemi z Zamku Kości, stał się zbyt potężny, nie
zdołasz stawić mu czoła.
– Jeśli wchłonę trzecie Jądro Ziemi, może jednak zdołam.
– Przypłacisz to życiem.
Czując, do czego zmierza, Amber przerwała:
– Ale jeśli nic nie zrobimy, zginiemy wszyscy.
Matt spuścił wzrok.
– Wiem, że nie chcesz mnie stracić – dodała – ale musimy działać. Nie mamy już wyboru.
Matt zacisnął powieki.
A potem pokiwał głową.
– Oddalamy się od wybrzeży – rozkazał. – Dziś w nocy wytyczymy drogę do trzeciego
i ostatniego Jądra Ziemi.
Uniósł brodę, żeby spojrzeć Amber prosto w oczy.
– Gdyby przyszło ci zginąć w starciu z Gglem, umrę razem z tobą.
Dziewczyna ujęła go za ręce.
47 Plan
Okręt wolno zbliżał się do Statku Życia.
Słońce skryło się za horyzontem, większość Piotrusiów siedziała właśnie przy kolacji
albo odpoczywała po jedzeniu. To był idealny moment.
Colin nadzorował manewry w cieniu potężnej jednostki.
Jak dotąd nikt do nich nie strzelał – to był dobry znak.
Ściśle stosował się do wszystkich wskazówek swojego pana, Spijacza Niewinności.
Podpłynąć do Statku Życia od tyłu, bo tam było najmniej punktów obserwacyjnych
i wartowników, za to najwięcej martwych pól. Ale to nie wystarczało – liczyli, że szpieg, którego
mieli na pokładzie, zrobił swoje i unieszkodliwił sześciu obserwatorów, którzy mogliby ich
zauważyć. W przeciwnym razie plan spaliłby na panewce.
Wszystko zostało dokładnie zgrane, a drobiazgowe przygotowanie można było
przeprowadzić dzięki martwym ptakom Ggla. Dyskretnym, posłusznym, szybkim. Colin nigdy
nie utracił kontaktu ze swoim panem. Śledził każdy jego krok. Od białego Miasta do Zamku
Kości. Za sprawą Colina można też było koordynować współdziałanie jego pana i szpiega ze
Statku Życia.
Plan był doskonały.
Teraz Matt, Tobias i ich towarzysze niedoli już nie żyli, a Amber została pożarta przez
Ggla.
Zgodnie z planem!
Colin poczuł, że ściska mu się serce, i zastanawiał się nawet, czy to nie smutek albo
wyrzuty sumienia.
Świadomość, że ludzie, których poznał na wyspie Carmichaela, nie żyli i on przyczynił
się do ich śmierci, nie była mu tak obojętna, jak oczekiwał. Nastał kres pewnej epoki. Zaczynała
się nowa, która jemu, Colinowi, miała dać odpowiedzialne funkcje. Ludzie mieli go szanować
i obawiać się go. Spijacz Niewinności mu to obiecał. Nie mógłby zresztą władać całą Europą bez
zaufanego człowieka.
Ggl wkrótce odda im wszystkie te tereny. W zamian za trzecie Jądro Ziemi.
I podczas gdy ten potwór będzie przemierzał lądy i morza, żeby posiąść tę cenną energię,
pan Colin poświęci się budowie fortyfikacji, których nie da się pokonać, i tworzeniu armii, jakiej
świat jeszcze nie widział. A wszystko po to, żeby móc stawić czoło Gglowi, gdyby ten kiedyś nie
chciał już dzielić się władzą.
Pan ma wyższą inteligencję!
Ta myśl dodawała Colinowi otuchy.
Pod warunkiem, że dzisiejsza misja się powiedzie.
Przełknął ślinę. Wciąż zasychało mu w ustach. Tym razem podejmował ogromne ryzyko.
Jeżeli szpieg nie był skuteczny, to Colin wpadnie w ręce tych, których wielokrotnie zdradził.
A wtedy nie będzie mógł liczyć na litość.
Dziób okrętu zbliżał się do kadłuba z orzecha.
Nad ich głowami uniósł się trap – Colin zatarł ręce.
Ich szpieg czuwał.
Teraz poprowadzi ich przez labirynt Statku Życia aż do sali Skalnego Testamentu.
Wkrótce ten skarb wpadnie w ich ręce.
Colin przyjrzał się twarzy oczekującego na nich.
Rozpoznał swego szpiega.
Spijacz Niewinności przesądził o jego losach. Należało zostawić go na statku. Nie
zabierać. Nie był im już do niczego potrzebny.
Należało zatrzeć wszystkie ślady.
Colin wciągnął w nozdrza morskie powietrze.
Był gotów do wypełnienia misji.
Odwrócił się i spojrzał na ośmiu stojących za nim i czekających na sygnał Dręczycieli.
Z nimi Colin czuł się niepokonany.
48 Morze ognia
Matt przespał dwanaście godzin.
Obudził się przytulony do Amber.
Sen był swoistą ucieczką – zwalniał z obowiązku myślenia. Dzięki niemu Matt nie miał
wciąż przed oczyma spadającej z karku głowy Floyda. I zapominał o Gglu, który przekreślił
wszystkie ich nadzieje. Bardzo trudno było mu zasnąć, ale kiedy wreszcie zapadł w sen, to na
dobre – zyskał wiele godzin odpoczynku bez żadnych wizji.
Matt obudził Amber pocałunkiem w policzek.
Uniosła powieki i spojrzała na niego z uśmiechem.
– Jeszcze nie wszystko stracone – powiedziała cichutko.
Skinął głową. Ufał jej. Musiał jej ufać.
Ubrali się, stwierdzili, że jest już ciemno, i poszli do sali Skalnego Testamentu, tuż obok.
Wchodząc do pokoju, Matt mimowolnie wytężył wszystkie zmysły. Czuł, że dzieje się
coś nienormalnego.
Zatrzymał Amber.
– Idź po mój miecz i kamizelkę – powiedział szeptem.
– Co się stało?
– Pospiesz się!
Drzwi były podrapane. A w powietrzu unosiło się coś dziwnego.
Śmierć. Tu cuchnie śmiercią!
Amber wróciła z jego rzeczami, więc szybko włożył kevlarową kamizelkę i wziął miecz.
Nikogo nie widział, ale alkowy były ciemne, więc ktoś mógł się gdzieś przyczaić.
Amber, ledwie przestąpiwszy próg sali Skalnego Testamentu, wyczuła entropową aurę.
– Dręczyciele! Oni tu byli! Jeszcze ich wyczuwam!
Matt natychmiast poszedł do miejsca, gdzie złożyli Skalny Testament.
Zniknął.
Palce Matta pobielały, tak mocno zacisnął je na rękojeści miecza.
– Nie rozumiem, dlaczego jeszcze żyjemy... – wycedził przez zęby.
– Bo nie wiedzieli, że jesteśmy na statku.
Matt pokręcił głową.
Pozostawienie statku w tak dobrym stanie musiało zdziwić każdego, kto znał Dręczycieli.
– Coś tu się szykuje – powiedział, podchodząc do okna.
Widział przez nie tylko noc i południową burtę statku.
Podłoga zadrżała.
Z trzewi Statku Życia dobiegał pomruk.
Straszliwa eksplozja rzuciła Matta i Amber na ziemię.
Cały statek trzeszczał, drgał, słychać było kolejne wybuchy.
– System autodestrukcji! – wrzasnął Matt, usiłując przekrzyczeć hałas. – Uruchomili go!
Wydawało się, że grzmi, Statek Życia kołysał się na falach.
– Za ile wszystko wyleci w powietrze?! – krzyknęła Amber.
– Wkrótce, ściany są wypełnione łatwopalnym płynem! Za kilka minut rozpęta się tu
piekło!
Amber się podniosła, wykorzystując swoją przemianę, a Matt trzymał się ściany.
– Musimy zebrać wokół mnie jak najwięcej ludzi – powiedziała.
– Toby!
Wyszli, opierając się o ściany, i wdrapali się po schodach, podczas gdy Piotrusie
i ChloroPiotrusiofile wybiegali z kajut, krzycząc z przerażenia.
Jęzor ognia wysunął się z końca korytarza, obejmując drzwi wielu pomieszczeń.
– Dolne piętro! – wrzasnął Matt, ciągnąc Amber do innych schodów.
Wybuchy wstrząsały całym statkiem. Matt i Amber raz po raz tracili równowagę, tuż
przed nimi runęła ściana, zamieniając cały korytarz w płonącą żagiew.
Matt nie chciał iść do windy towarowej, bał się, że mogliby w niej utknąć. Dlatego poszli
kładką wiodącą w górę świetlanej wieży, która miała prawie sto metrów wysokości i oświetlała
wszystkie poziomy statku.
W dole pojawiła się kula ognia, która zaczęła się błyskawicznie wspinać, jakby ścigała
dwójkę nastolatków. Stało się to, kiedy byli w połowie drogi.
Amber skoncentrowała się i chwyciła Matta w ramiona.
Kiedy opadły ich płomienie, Matt mocno przytulił Amber.
Ale nie poczuł bólu. Tylko bardzo silne ciepło, które zniknęło, gdy ognista kula
przetoczyła się po nich.
Amber patrzyła na niego.
Ochroniła go mocą Jądra Ziemi.
– Jeżeli Dręczyciele są nadal na pokładzie, to już wiedzą, gdzie nas szukać – powiedział.
Kula ognia sięgnęła szczytu wieży i roztrzaskała szybę. Deszcz odłamków spadł na
kładkę, a Amber nie zdążyła otoczyć siebie i Matta ochronną powłoką.
Ich ręce, ramiona, plecy i głowy były poranione, ale na szczęście mogli biec dalej.
Zeszli poziom niżej, jednak kolejny wybuch rzucił ich na ścianę. Tym razem Amber
uderzyła w coś skronią i upadła. Straciła przytomność.
Matt uciekał dalej, niosąc dziewczynę na rękach.
Ściany pękały, buchały płomienie, tu i ówdzie płynęło coś, co przypominało rozpaloną
lawę, która żłobiła rowy w podłogach i zaczynała ściekać z sufitów. Matt robił uniki, świadom,
że gdyby choć kropla przeszła przez całe jego ciało, zabiłaby go.
Powietrze stawało się coraz gorętsze, duszące.
Wokół słychać było przeraźliwe krzyki Piotrusiów, którzy nie rozumieli, co się dzieje.
Niektórzy wciskali się bezradnie w jakieś kąty, gdzie pochłaniał ich ogień. Inni, owładnięci
paniką, przepychali się, deptali kolegów, chcąc jak najszybciej wydostać się na górny pokład, na
otwarte powietrze, gdzie nie brakowało tlenu. Byli i tacy, którzy drogi ocalenia szukali na samym
dole, licząc na szalupy ratunkowe.
Statek Życia zamienił się w rozpalony piec. To było istne piekło.
Gejzery ognia przebijały się przez podłogę przed Mattem, zmuszając go do zawrócenia
i szukania innej drogi.
Robił co w jego mocy, żeby chronić Amber przed wrzącymi strumieniami, których było
coraz więcej, i czasem osłaniał ją własnym ciałem, parząc sobie ręce i nogi. Dzięki kevlarowej
kamizelce jego plecy i boki były bezpieczne.
Potykał się, przewracał, kaleczył, ale udało mu się dotrzeć do kabiny Tobiasa, unikając
płomieni.
Drzwi były otwarte – kajuta stała w ogniu, a płomienie były tak potężne, że Matt musiał
osłonić twarz przed żarem.
– Toby! Nie! Toby! – krzyczał.
Kolejna eksplozja powaliła go na ziemię. Amber wyśliznęła mu się z rąk.
Chłopak były załamany.
– Matt! – dobiegł go znajomy głos.
Tania i Chen podbiegli, żeby pomóc mu wstać. Potem podniósł Amber i mocno ją
przytulił.
– Gdzie jest Tobias? – zapytał z przerażeniem.
– Już za późno, Matt – powiedziała Tania, spoglądając na płomienie. – Nie mogliśmy mu
pomóc. Kiedy tu przyszliśmy, pożar szalał.
Matt kręcił głową.
– W końcu korytarza jest balkon – powiedział Chen. – Musimy stąd wyjść, bo jeszcze
trochę, a ten dym nas zabije.
– Nie wyrwiemy się z tego – powiedział Matt.
Tania wymierzyła mu siarczysty policzek.
– Nie waż się tak mówić! Nie wolno ci! Nie po tym wszystkim, przez co przeszliśmy.
Prowadź nas! Masz nas stąd wyciągnąć, rozumiesz?!
Matt patrzył na Tanię, ale nie docierało do niego to, co mówiła.
Twarze. Wspomnienia. Adrenalina pchnęła go do działania, kiedy usłyszał przebijający
się przez huk ognia głos Tani:
– Musisz! Dla Elliota, dla Mai, dla Floyda! Dla twojego przyjaciela Floyda! Musisz
walczyć do końca! Aż do śmierci!
Matt mrugnął oczyma.
Poczuł bliskość opartej o niego Amber.
Dla niej. Dla tamtych.
I nie zastanawiając się dłużej, wstał i poszedł w kierunku wskazanym przez Chena.
Dym gęstniał. Szli, kaszląc, a ich płuca wypełniały się trucizną. Trawione przez ogień
belki tarasowały im drogę. Matt musiał położyć Amber, żeby chwycić jedną z nich, najcięższą.
Kiedy jej dotknął, jego skóra zaskwierczała. Krzyczał z bólu, ale wyrwał ją z podłogi i odrzucił
na bok.
Potem zrobił to samo z kolejną i droga stanęła przed nimi otworem.
Statek wciąż drżał, w maszynowni dochodziło do nowych eksplozji.
Czwórka nastolatków wyłamała drzwi, które zablokowały się od wstrząsów, i wyszła na
duży balkon, by w końcu spojrzeć na gwiazdy.
Osunęli się na kolana i łapczywie wdychali czyste powietrze.
Stąd dokładnie widzieli zagładę Statku Życia, z którego buchały kule ognia.
Matt zauważył, że wszystkie żagle były wciągnięte i że teraz olbrzymie płatki kwiatów,
unosząc się wysoko pod niebem, ciągnęły ich z maksymalną prędkością.
W stronę wybrzeża.
W desperackim manewrze, wiedząc, że statek jest skazany, Orlandia wzięła kurs na
Francję, najbliższy ląd, na którym ocaleni mieliby szansę przeżyć.
Matt widział, jak dziesiątki, jeśli nie setki Piotrusiów skaczą do morza.
Oni sami byli jednak zbyt wysoko, około siedemdziesięciu metrów nad wodą. I za daleko
od brzegu, żeby robić sobie nadzieje.
Przez ponad dwadzieścia minut troje Piotrusiów przypatrywało się zniszczeniu ostatniego
skrawka ich świata. Każdy wybuch pchał statek na dno i sprawiał, że płomienie ogarniały
kolejny, wyższy poziom.
Zrobiło się nieznośnie gorąco i Matt sobie uświadomił, że lada chwila będą musieli
opuścić pokład.
Było oczywiste, że skacząc z tej wysokości, zabiją się przy zderzeniu z powierzchnią
wody, ale na statku wkrótce też czekała ich śmierć.
Amber uniosła powieki i usiadła, zlana potem.
– Co z Tobym? – zapytała
Matt zacisnął zęby i pokręcił głową.
Wtedy Amber objęła ich wszystkich i mocno przytuliła.
Statek zaczynał się rozpadać. Płomienie ogarnęły już górny pokład, trawiły liny, a żagle
odlatywały jeden po drugim.
Ogłuszający huk rozdarł noc – to Statek Życia rozpadł się na pół.
To był już koniec.
Amber wzięła głęboki wdech i cała jej energia połączyła się z mocą Jądra Ziemi.
Potężny wybuch rozerwał kadłub, a balkon, na którym stali Amber, Matt, Tania i Chen,
oderwał się w kawałkach i runął do morza.
Żołądki podeszły im do gardła, kiedy lecieli w dół.
I nagle poczuli, że coś ich otuliło.
Jakaś niewidzialna błona.
Cieniutka warstwa, która łączyła ich ze sobą.
Upadek był przerażający, zderzenie z taflą wody ogłuszające.
Matt stracił przytomność, wpadając do wody.
Skok do morza z tej wysokości, przy takiej prędkości, był niczym skok na beton.
Tysiące szczątków Statku Życia wzbijało się w niebo, płonąc jak meteoryty. A rozłupany
kadłub palił się jak gigantyczny stos.
Ogień był wszędzie.
W ciągu kilku sekund wszystko zniknęło. Morze pochłonęło statek Piotrusiów.
49 Inni
Jego głowa wynurzała się i zanurzała, unoszona przez fale.
Było mu zimno. Walczył o każdy łyk powietrza.
Matt wciąż nie odzyskiwał przytomności. Kiedy już zaczynał dochodzić do siebie, czuł,
jak morska sól pali jego usta i oczy, i znów mdlał.
Zapamiętał tylko to uczucie zimna.
A potem wtulił się w coś twardego.
Fale obmywały mu nogi.
Kiedy w końcu zdołał się ocknąć, zanurzył dłoń w piasku plaży i stwierdził, że słońce już
wstało.
Wszędzie leżało pełno szczątków. Pływały po morzu, zalegały plażę. Zobaczył też ciała.
Nie dostrzegł przejawów życia. Niektórzy ludzie pływali z twarzami zanurzonymi w wodzie.
Próbował usiąść, czuł, że powinien się spieszyć, bo pożar Statku Życia musiał być
widoczny w promieniu wielu kilometrów. Cynicy mogli się tu pojawić lada chwila... Ale świat
wciąż wirował mu przed oczyma. Matt padł twarzą na piasek.
Otworzył oczy, słysząc głos.
Pomyślał, że to Ozyjczycy, ale potem dotarło do niego, że mówią po angielsku.
A zatem nie tylko on przeżył.
Matt podparł się łokciami i próbował wstać, ale upadł z jękiem – zbolałe ciało odmówiło
mu posłuszeństwa.
– Tam jest jeszcze jeden! – krzyknął ktoś.
To był głos nastolatka.
Nie wszyscy Piotrusie i ChloroPiotrusiofile ze Statku Życia zginęli. Matt poczuł, że robi
mu się ciepło na sercu.
Amber!
A potem przed oczyma stanęła mu płonąca kajuta Tobiasa i ścisnęło go w żołądku.
Ilu mogło ocaleć?
Matt zdołał jednak unieść głowę i zobaczył gromadę Piotrusiów. Dwudziestu pięciu,
może trzydziestu. Przemierzali plażę, podnosząc szczątki statku i oglądając ciała.
Wyżej, między wydmami, czekały wozy i konie.
Matt zobaczył ociekającego wodą psa, któremu kilku chłopców pomagało wyjść na brzeg.
Poznał Drako, golden retrievera, którego w Zamku Kości dosiadała Tania.
A potem ujrzał przed sobą czyjeś nogi.
Wyciągnął rękę, prosząc, żeby ten nad nim pomógł mu wstać.
Nie znał tego chłopaka.
Piotrusie i ChloroPiotrusiofile ze Statku Życia byli mu na ogół znani, wielu sam
rekrutował i tylko nieliczne twarze mogły mu być obce.
– Jak masz na imię? – zapytał z trudem.
Przeżarte solą usta pękały.
– Piotr – odpowiedział chłopak, a wibrujące „r” zdradzało jego obce pochodzenie.
Matt spróbował wstać, ale przejmujący ból pleców przerodził się w ukłucie w mózgu.
Upadł, tracąc przytomność.
Kiedy zaczął się budzić, wóz kołysał się i skrzypiał. Po błękitnym niebie wolno
przesuwały się drobne, białe obłoczki.
Leżał między beczkami, skrzyniami i torbami, które wyrzuciło morze.
Chwyciwszy się płóciennego worka, lekko się uniósł.
Wóz jechał między wydmami, z przodu siedziało dwoje nastolatków, których nigdy
wcześniej nie widział. Trzeci siedział z tyłu, obok niego. To był ten brunet o poważnej twarzy,
który pomógł mu nad morzem, Piotr.
– Kim... kim jesteście? – zapytał.
– Ocknął się? – zapytała dziewczyna z przodu.
Piotr przysunął się do Matta i poprosił, żeby leżał.
– Musisz odpocząć, za wcześnie na wstawanie.
– Dokąd mnie zabieracie?
– Do nas.
– Nie, musimy...
I znowu poczuł przeszywający ból.
– Odpoczywaj – powtórzył Piotr. – Tam będziesz bezpieczny. Ale czeka nas długa droga.
– A moi przyjaciele...
– Takich wozów jak nasz jest więcej.
– Kim... kim jesteście?
Piotr podał mu bukłak z wodą.
– My? Jesteśmy zjawami.
Piotr lekko się uśmiechnął.
– Jesteśmy duchami imperium – dodał.
– Jesteście dziećmi... nastolatkami – powiedział Matt. – Jesteście niewolnikami?
– Nie. Jesteśmy koszmarem Oza. Nie chcieliśmy się podporządkować. Nazywamy się
Inni. Rebelia to my.
Matt odsunął bukłak od ust i spojrzał na Piotra.
– Myślałem, że nie istniejecie.
– Ozyjczycy bardzo chcą w to wierzyć. Ale my jesteśmy prawdziwi.
– Na statku byli ze mną przyjaciele, powiedz, wyłowiliście wiele żywych osób?
– Nasza grupa wyłowiła dziesiątkę.
– A... czy była wśród nich dziewczyna imieniem Amber?
Piotr pokręcił głową.
– Przykro mi, ale nie.
– Dużo było takich grup jak wasza?
– Tak. Plaża jest długa. Niedaleko leżało więcej ciał. Może nasi koledzy znaleźli twoją
przyjaciółkę. Teraz odpoczywaj, czeka nas daleka droga.
– Dokąd jedziemy?
– Do nas. Tam, gdzie jest bezpiecznie.
– Teraz nigdzie na świecie nie jest już bezpiecznie.
– Mówisz tak, bo nie znasz naszej krainy. To daleko, ponad dwa tygodnie marszu, ale
zobaczysz, będziesz tam doskonale chroniony.
Matt zamknął oczy. Cierpiał. Nie był w stanie ani myśleć, ani nawet mówić.
– Zabieramy cię do Neverlandii – dodał Piotr.
Matt nie miał pojęcia, co to za bezpieczna kraina, ale w tym momencie był przekonany,
że nie istnieje i nie może istnieć żadne miejsce, którego nie mógłby zdobyć Spijacz Niewinności,
a zwłaszcza Entropia.
Piotrusie utracili Skalny Testament, Ggl wchłonął Jądro Ziemi, a Matt został sam.
Nie, nie znał Neverlandii, ale resztki jego nadziei zagasły tej nocy i nic go już nie
obchodziło.
Świat pogrążał się w chaosie.
Wkrótce niebo zrobi się czerwone, a potworne bestie będą przemierzały te ziemie.
Zbliżał się kres dziejów.