Teodor Bujnicki
BIOGRAFIA
Z głębokości
sięgając głosem bardzo słabym
ledwie najniższych głazów nieczułych na echa
śpiewał śpiewak mizerny tchem przekrwionych płuc.
Na górach świętokrzyskich podawały jodły
strumieniom szumy buków i szerokich grabów.
W kaplicach dojrzewały szepty dawnych modłów
a beznosy potworek klęczący przy drodze
spleśniałe wargi zawarł w kamiennym uśmiechu.
Wysoki prosty majak nad klasztorem rósł.
Poeta nie miał siły powiedzieć: „odchodzę”.
Patrzył na poszarpane ruiny i głazy,
na okna zakreślone geometrią krat,
zwały gipsowych świętych i podartej blachy
i suchy mur więzienny jak uparty sen.
Powtarzał: trzeba zerwać, zakończyć już z tem,
składaniem w błahe rymy zużytych wyrazów,
nieudolnem wtórzeniem słyszanym od lat,
trzeba… i mierny śpiewak spoglądał ze strachem
na niebo, chmury, drzewa, których nazwać nie mógł,
na strumienie bijące przez soczysty mech…
I znowu śpiewał słaby i bezsilny,
jodły szum niosły wysoki bez ech—
beznosy światek na rozdrożu drzemał…
1934
LIPIEC 1934
Rzęsisty deszcz zaczyna padać
praży ciosami celnych kropel
siecze w korony lip i topól
jak śmiech, jak płacz, jak dzika radość.
Jezioro dymi białym kurzem
i szumi gęsty śrót ulewy
a małe czarnogłowe mewy
krzyczą zwiastując przyjście burzy.
I tylko tyle. Osiem wierszy
o tym lipcowym ciepłym deszczu.
Już słońce jak złocisty szerszeń
wyfruwa nagle z krzaków leszczyn.
[w:] W połowie drogi (1937)