Jean-PaulSartre
Mdłości
Przełożyłiwstępempoprzedził
JacekTrznadel
Mdłości(LaNausee,1938)sąj edny m zpierwszy schutworówJ.-P.Sartre'ai-j akpiszewewstępieJ.Trznadel-"stanowiąpunktwy j ściawielupóźniej szy chkoncepcj iautora.Rozbudowałonipoprowadziłdalej "prowizory cznie"ty lkopostawionewtej
książcepy tania,szukaj ącdlanichodpowiedzij użtowfenom enologiiegzy stencj alisty cznej ,j użtowteoriachkultury,awreszcieodpowiedzisocj ologiczny chipsy chologiczny ch(...)Uważny czy telnikdostrzeżewMdłościachniety lkopierwszeform uły
egzy stencj alizm usartre'owskiego,aleizalążkiliniirozwoj owy chty chproblem ówiichprzewartościowań."
WOLNOŚĆNIEZBĘDNAIPRZEKLĘTA
Rytmtłumaczeńposiadaswojekaprysy.WPolsceukazałosięwieleksiążekSartre'a,alepierwszajego
powieść, La Nausee czyli Mdłości, znana dotąd tylko "wtajemniczonym", ukazuje się dopiero w
trzydzieścisześćlatpowydaniufrancuskim.OdtegoczasuwydarzyłosięwielewpisarstwieSartre'aiw
literaturze europejskiej. Komentarze do La Nausee liczą sporą bibliografię, narosły też literackie echa
książki i polemiki. Oczywiście, na tym polega tajemnica dzieł wybitnych, że dotykają one palących
problemów postaw ludzkich, problemów kultury. Czytelnik polski otrzymując Mdłości po Słowach,
jednej z ostatnich książek Sartre'a, nie powinien jednak zapominać, że Mdłości poprzedzają wszystkie
inne książki, że stanowią punkt wyjścia wielu późniejszych koncepcji autora. Rozbudował on i
poprowadził da1ej "prowizorycznie" tylko po stawione w tej książce pytania, szukając d1a nich
odpowiedzi już to w fenomenologii egzystencjalistycznej, już to w teoriach kultury, a wreszcie
odpowiedzi socjologicznych i psychologicznych. Problemy jawią się później jako siat ka powiązań, w
którejtkwiąsamewsobiefenomeny.
Oczywiście uważny czytelnik dostrzeże i w samej powieści nie tylko pierwsze formuły
egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i zalążki linii rozwojowych tych problemów i ich
przewartościowań.Podnositozresztąrangęsamoświadomościdziełaitegożdziełaznaczenie.
Przypomnienie,żeksiążkatanależyjużdohistoriiliteratury,uruchamiaperspektywęczasową,dzięki
której jako część potrafimy Mdłości dzisiaj trafniej oceniać, i procesu literackiego, gdyż można ją
zestawić z później już rozwiniętymi pojęciami, i jako odniesienie do późniejszych dzieł literackich,
zwłaszcza w nurcie egzystencjalistycznym. Oczywiście mogę tutaj tylko wybrać niesystematycznie
niektóreelementytakfilozoficzne,jakielementykontekstówliterackich.Najczęściejchodziiojedno,io
drugie. Mdłości napisane są przecież na fali rosnącej popularności prozy otwierającej się wyraźnie w
wymiarfilozoficzny.Jednymztakichkontekstów,pozwalającychlepiejrozumiećMdłości,jestnapewno
wydany we Francji kilka lat później Obcy (L'Etranger) Alberta Camus (i tutaj odmienna kolejność
tłumaczeniapolskiego).Wieletuanalogiiiszczególneprzeciwieństwa.
Przypomnijmychronologię:Mdłości,pierwszaiktowie,czynienajlepszapowieśćSartre'a,ukazują
się w roku 1938, czyli w tym samym roku, w którym powstają pierwsze szkice do Obcego, wydane
niezbyt dawno jako brulion powieściowy pod tytułem Szczęśliwa śmierć (La mort heureuse). Obcy
będziejednakzupełnieinnąksiążkąiukażesiedopierowroku1942.Toopóźnienie,tezmiany-czynie
pod wpływem Sartre'a? Kiedy porównuję te powieści, jeszcze nie w ich egzystencjalistycznej
problematyce, lecz w samej aurze obrazów, kiedy widzę Mersaulta w Algierze, idącego brzegiem
oślepiającegoblaskiemmorzapołudniowego-iAntoineRoquentinaprzechadzającegosięnadchłodnym,
zamglonym Atlantykiem, również mieszkańca nadmorskiego miasta (fikcyjne Bouville ma pewne cechy
Le Havre, gdzie Sartre przebywał kilka lat, i Rouen, gdzie przebywała Simone de Beauvoir) - usiłuję
sobiezdaćsprawęztychpodobieństwiprzeciwieństw.
Widzęwtedyzawszedwuludzikulturyłacińskiej,dwuzhellenizowanych"Rzymian",zktórychjeden
osiadłgdzieśzaKartaginą,nasłonecznymbrzeguAfryki,druginakrańcachGalii,gdziesięgająrzymskie
drogi,możewLeHavre,możewRouen,obokktóregoidziśmożnaoglądaćzachowanąrzymskąarenę.
Jakreagowalibyciludzieześrodkaimperium,zcentrummyśliśródziemnomorskiej-rzuceninakrańce?
Jeden w mgłę i surowość północy, wydany wodzie, drugi rzucony w ogień południa? Mitologia
śródziemnomorskaznatedwaniebezpieczeństwajakoarchetypy.ToIkariFaetonzgubieniprzezsłońce,
to Deucalion i Pyrra zagrożeni żywiołem wody, który pochłonął resztę żyjących. Te archetypy
przypomniał T. S. Eliot w Ziemi jałowej (1923): to pustynia i śmierć w wodzie, Tamiza i pustynia. U
Sartre'a i Camusa te dwa wspomniane wyżej krańce geograficzne są wariantami postaw, związanymi z
pokrewną wyprawą duchową, egzystencjalistycznym podbojem nowych terenów filozoficznych i
literackich,jeśliporzucićwzględnieumiarkowaneokoliceklasycznejharmoniiśródziemnomorskiej.
Obie powieści uruchamiają dwa zasadnicze dla siebie pojęcia, jednocześnie kluczowe pojęcia
egzystencjalizmu literackiego. Te pojęcia to przede wszystkim pojęcie obcości i absurdu. Obaj
bohaterowie czują, że są obcy, że naprawdę pochodzą skądinąd. Nie chcę tu opisywać filozofii
egzystencjalistycznej, jej powstawania dla Francji w dziełach Sartre'a, a także Camusa, czy zdawać
sprawę z dwudziestowiecznych i wcześniejszych korzeni tej filozofii. Skądinąd nowe narodziny tej
postawymiaływszelkiecechyautentyzmu,byłyjejodnalezieniemjakbyporazpierwszy.Zresztąiopinia
współczesna nie zdawała sobie sprawy z wielkich, bliższych i dalszych, antenatów i wiązała
egzystencjalizmprzedewszystkimznazwiskiemSartre'a.Wybuchłotozresztątrochępóźniej,powydaniu
przez niego opasłego tomu Bytu i nicości (l'Etre et le Neant, 1943), a naprawdę w pierwszych latach
powojennych.
Trzeba jednak pamiętać, że filozofia ta rodzi się już na kartach La Nausee, którą od biedy można
przetłumaczyć na Mdłości. Pisze – od błędy. Demon Sartre'a jest bowiem według słownika rodzaju
żeńskiego, występuje w liczbie pojedynczej, jest słowem pospolitym i staje się pod jego piórem
personifikacją,więzyetymologicznełączątosłowozmorzem(greckie:nautia,łacińskie:na'usea),awięc
ryzykiem, podróżą, eksploracją, wstrząsającą somatycznie, utratą trwałego gruntu pod nogami. (Nie
zapominajmy, że w myśl widzenia archetypów u Junga - woda to symbol matki i pierwotnej
nieświadomości, słońce to symbol ojca, hierarchii, ale i kary. Te stwierdzenia prowadziłyby nas do
psychoanalitycznego ujęcia wspomnianych powieści, włączenia elementów biografii autorów, ale
sygnalizująctemożliwości,ominiemyjetutaj).
Więc właśnie: obcość, absurd. To przede wszystkim wspólna obu powieściom obcość wobec
społeczeństwa(społeczeństwotozresztąnakreślonejestnieabstrakcyjnie,jakokonkretne,mieszczańskie
społeczeństwo).ObcośćgłębiejuświadomionamyślowouRoquentina,bardziejodruchowauMersaulta.
Mersault to właściwie prostaczek wobec intelektualisty Roquentina. Myśli swoje zaledwie ośmiela się
formułować.Chodzijednakwobuprzypadkachtakżeopostawęitypuczuć,nietylkoomyśli.Pozornie
posłusznycodziennemurytmowispołecznemu,bardziejnawetniżRoquentin,któryniepracujeipowie,
że przyzwyczajenia wykąpały go i ogoliły - Mersault oddzielony jest od społeczeństwa schizofreniczną
wręcz obojętnością i obcością. Mit kariery, mit wielkiej miłości, podróży, kwituje krótkim: "Jest mi
wszystko jedno". (Podobne to przecież do wyznań Anny z Mdłości: "Skończyłam się".) Mersault nie
zauważajednaktejobcości,póki-jakMdłościuRoquentina-niewybuchnieona,wżarzesłońca,kładąc
mupalecnacynglurewolweru.Awwięzieniuzrozumie,żebyłwolnyizagrożonywolnościątakbardzo,
żeterazzagrożonyjestJejbrakiem.Roquentinprzestałwierzyćwspołecznemity,jestsamotnydotego
stopnia, że dziwi się, kiedy rozmawia z drugim człowiekiem, żywi pogardę dla otaczających go
społecznychwartościihierarchii.
Sytuacja wygląda jednak nieco inaczej, jeśli chodzi o stosunek tych bohaterów do samej materii
egzystencji,doświata,dorzeczy,kamienia,papieru,klamki.JakżeobcejestnaprzykładdlaRoquentina
tomorze,któredlaMersaultabyłoźródłemradościiożywienia.Roquentinwidzitylkocienkąpowłokę,
pod którą czai się potwór - niewiadome, natura, posiadająca - jak powiada - tylko przyzwyczajenia i
mogąca je zmienić ("dobre odczucia" niedzielnego popołudnia, gdzie nawiasem mówiąc akceptuje się
słońce,alenieostre,zostająraczejwziętewnawias).
Mersault, jak Roquentin, neguje społeczny system wartości i przeświadczeń. Zdaje się na tkwiące w
nimsamympotrzebyibezwiedneprawieodruchy,aleodruchyszczere,spontaniczne,niewytresowane.
Taobojętność,apatiapsychologicznaifilozoficzna,będącerodzajemnieświadomegobuntu,skazujągow
jego prawdomówności na śmierć. Nie mieści się w siatce pojęć społeczeństwa, wymiaru
sprawiedliwości. Ale jednocześnie wobec tej oczekującej go śmierci jeszcze raz potwierdzi wartość
istnienia,oddechumorza,wieczoru,kobiety,wartośćżycia.Jesttocoś-jaksądzi-copowinnobyćstałą
szansą wobec śmierci. Zagrożenie zbudziło jego myśli, uzasadniające potrzebę istnienia, życia.
Oczywiście, natura życia jest dwojaka albo też człowiek może nagle odłączyć się, przestać rozumieć.
Wtedy zjawia się obcość, nie do zniesienia, jak żar słońca, jak zalewający oczy słony pot, negatywna
wartość,nierzeźwość,leczsól.To"słońce"nienegujejednakdlaMersaultawartościdoznańświataw
tymstopniu,co"mdłości"dlaRoquentina.Celawięzieniaotwierasiękumorzulubniebu.
Roquentinuciekanietylkoodsłońca(gdyjesttosłońcejakbywgłębiwody,przezmgłę,"wlewasię"
do pokoju), ale i od mgły, wody, ciemności, chłodu, pejzażu miejskiego, pejzażu naturalnego (doznania
obcości pejzażu w Mdłościach, zresztą także w kilku miejscach Obcego - "nie ludzki pejzaż" myśli
Mersault-przypominająprzeżyciapsychologiczneiopisydokonywaneprzezschizofreników.
Dodajmy, że Roquentin myśli też: "nieludzka twarz", o swoim odbiciu. Ale Mersault w więzieniu
myśląodtwarzarzeczywistość,myślRoquentinakapitulujewobecodtwarzaniawspomnień,pragniebyć
prawiesolipsystyczna,ograniczonadosiebie.Myślę,żemyślę.Myślę,więcistnieję.Aleistniejęprzez
myśliorzeczywistości.Itylko.Niechcęmyślećorzeczywistości,więcistnieć.Istnieję,ponieważmyślę,
że istnieję. Człowiek Camusa ucieka na zewnątrz, rozprasza się w naturze, mieście, człowiek Sartre'a
uciekawmyśl,dośrodka,dobaru,kawiarni,domu,biblioteki,zwijasięjakślimakichcezredukować
siebie do myślenia, myślenie do atomu myślenia i wreszcie może do zniknięcia tego atomu. Są to
przeciwstawienianietylkoobrazowe,aleiróżnicująceświatwartościobuautorów.OczywiścieSartre
powiefenomenologicznie,że"myśleniejestnazewnątrz","Wświecie",aledlaRoquentinabyłtotylko
fakt,aniewyrazakceptacjiichęci.
Tak jak w epoce odkryć nowej fizyki, fizyki kwantowej, mówiło się, że "materia znikła", tak dla
fenomenologaegzystencjalistycznego,jakimjestRoquentinimłodySartre-znika"dusza",określanateż
jako psychizm, jako coś w człowieku, le Moi. Jaźń to tylko świadomość natrętna rzeczywistości
(rozmyślaniaRoquentinaprzedwyjazdemzBouville).Jaźńprzestajeistniećbezświata,istniejeotyle,o
ilekonstytuująjąrzeczyotaczające,egzystencja.
Bunt i przerażenie sartre'owskiego Roquentina wobec istnienia są bardziej totalne niż u Camusa.
Rzeczywistośćnietylkodlategojestobca,żeczłowiekdoniejnienależyjakobytpusty,aleidlatego,że
właśnienależydoniejwyłącznie,bowszystkojestnazewnątrz:słońce,morze,ludzieiwreszcieonsam.
Zmiana"optyki",obcośćwywołujeuRoquentinapotężnąporcję"mdłości".Anaturanietylkomożebyć
zdradliwa dla człowieka, nie tylko jest inna, jeśli człowiek ukonstytuuje się odrębnie w swojej myśli
właśnie (ale ontologia nie tyle solipsystyczna, ile in potentia - antropologiczna - jest właśnie
kwestionowana), ale i pochłaniająca, jeśli człowiek się z nią utożsami. Tu jest pogrzebana padlina
absurdu: człowiek nie powinien się utożsamić i nie może się nie utożsamić. I chodzi też o to, że dla
Roquentinawszelkieistnieniejestzbędne,jestnieuzasadnione,jestnadmierne,zbyteczne.Istnienieswoje
należałobyuzasadnić,abywogólemócistniećnieodczuwającjej-Nausee-czyliich,Mdłości.Aleo
tymzachwilę.
Istniejetrudnowymiernaróżnicamiędzy"powieściowym"odczuwaniemabsurduuSartre'aiCamusa.
U obu absurd to brak uzasadnienia egzystencji i wartości transcendentnej, ale u Sartre'a łączy się to -
spójrzmynaRoquentina-zwiększąjeszczeniechęcią,wstrętem,naegzystencjalnympoziomiedoznań,z
poczuciem zbyteczności istnienia, jakby z chęcią usunięcia tego istnienia. Dla Mersaulta istnienie jest
odpychającetylkowbuncieciałaprzeciwsłońcu(totakżesymbolniszczącydlaOrientu),aabsurdalne
wobec śmierci i braku uzasadnień tak śmierci, jak i życia. Sam Sartre pisał w eseju wyjaśnienie
"Obcego"."Pozostajespokojnywśródbezładu;upartezaślepienienaturydrażnigobezwątpienia,leczi
upewnia,jegoirracjonalnośćjesttylkonegatywem:człowiekabsurdalnyjesthumanistą,znatylkodobra
tego świata." Dla Roquentina tylko nicość nie budziłaby zdziwienia i poczucia zbyteczności. Ale i ona
powstała jako pojęcie - z egzystencji. Tyle, że myśli Roquentina nie są statyczne - poznajemy je tu w
ułamkuprocesu.Tonamprzypomina,żewroku1946Sartreodczułpotrzebęzatytułowaniaswegodziełka
filozoficznego:Egzystencjalizmjesthumanizmem(L'existentialismeestunhumanisme).
Kiedyśistnieniejednostkipróbowałuzasadnić-zdawałobysię-wkrańcowymjużgeścieLafcadioz
Lochów watykanu Andre Gide'a przez czyn "bezinteresowny", za bójstwo bez celu, "acte gratuit",
zbrodniępoczętąmożezduchafilozofiiMarkizadeSade-krańcowejwolnościbezcelowegoczynienia
zła,jakbyprzeciwistnieniu,którejestzłe.Czyn"bezinteresowny"wymykałbysięprawuprzyczynowości,
a więc nie należałby do natury, nie byłby też gestem przypadku. Tak, to wiele. Ale Roquentin wie, że
istnienie nie jest złe, jest bezcelowe, jest wielkim kosmicznym czynem bez celu, kosmicznym "acte
gratuit".
Na cóż więc zdałoby się powtarzać ten gest w zmniejszonej skali? Owszem, jest w Mdłościach taki
pomniejszony,celowośmieszny"actegratuit",kiedyRoquentinwrestauracjizabijamuchę*).Bezpłatnyi
darowanyczynstajesiętujednakczyminnym-rodzajemeutanazji.Muchaniewieoswojejzbędności,o
istnieniuzbytecznym,bezcelowym,okoniecznościwyzwoleniaistnieniaodistnienia.
Toaktdobroczynny,filantropijny.Przez"ukosmicznienie"problemu"gratuite"-czegośbezzasadnego,
Sartre unieważnia czyn Lafcadia - wszystko jest absurdem. To całego istnienia "nie można
wywnioskować",uzasadnić."Wszystkojestbezzasadne"(Toutestgratuit).
Pascal mniemał jeszcze, że "człowiek jest w naturze środkiem pomiędzy wszystkim i niczym"
(L'hommedanslanatureestunmilieuentrerienettout.)Sartrepisze:
"Zrozumiałem,żeniemaśrodkapomiędzynieistnieniem,atąomdlałąobfitością."JeŚliczłowiekniejest
bytem osobnym, a przejście jest płynne, to sens dla Roquentina znika i pojawia się absurd. Nie ma
przecieżabsolutu,Boga,doktóregomożnadotrzeć,transcendować.Alboraczej,jeszczegorzej:absurd
jest absolutem, prawdą ostateczną ("l'absolu ou l'absurde"). Na to równanie zaproponowane przez
Sartre'awLaNauseepowołasiępóźniejElsaTriolet,uznająctonawetzapodniosłemoralnie,gdypisze
oObcymCamusa:"Odmawiasobie,jaknikczemności,prawadoobarczaniaBogaciężarem,któryjemu
jest przeznaczony, i dochodzi do kresu myśli mówiąc: "Oto absurd", ale nie "oto Bóg"." O, gdybyż
Roquentin uznał człowieka. Ale on, na naszych oczach człowieka rozproszył w świecie, zabił jako
ośrodek sensu. Zamiast archetypu "pokawałkowanego ciała" uruchomił niesubstancjalną psychikę,
składającąsięzeszczątkówczyfragmentówświata.TowłaŚciwieznów
*) Dopiero w Słowach Sartre odsłonił niejako, ile w formie samej doznań Roquentina, uderzających
pierwotną emocjonalnością - wrażeń jego własnego dzieciństwa, wiążących się zwłaszcza z lekturami.
Odnajdzie je czytelnik tych obu książek (np. takie motywy jak: "potwór na dnie", "wszystko może się
wydarzyć", "zabójstwo muchy", urzeczenie "drzewem", studium "kanapki"). A w postaciach bohaterów
można widzieć często - też za Słowami - różne etapy i warianty przemyśleń autora, rozbite na odrębne
głosy.WporównaniuzeSłowamiszczegółyoźródłachtwórczychMdłości,podawaneprzezSimonede
Beauvoirwjejksiążcewsilewieku,wydająsiędalekomniejważne.
w krańcowości - model otwierający się na dezintegrację psychiki schizofrenicznej Roquentin zdaje się
tegoniewidzieć?ASartre?PokazujejednaksocjologicznezapleczetakiegomyśleniaRoquentina,choć
jest ono tyleż wynikiem, co wyborem. Więc brak więzi interpersonalnej, brak "sytuacji" osadzonej w
uczuciumiłości,interakcji.Czytoprzypadek,żepierwszemyśliRoquentinaosensie,podkoniecksiążki,
pojawiająsiępopróbiekontaktuzAnny,pomocyudzielonejSamoukowi?
Oczywiście,"psychikiwświecie"Sartreniewymyślił.
Wyszedł od zasady "intencjonalności" psychiki u Husserla, ojca fenomenologii, od tego że "każda
świadomość jest świadomością jakiejś rzeczy". Tylko że poszedł dalej: wyprowadził z tego wnioski o
całymczłowiekuikosmosie.
Itakprzeszedłdofenomenologiiegzystencjalistycznej.Jednocześniedokonałredukcjipozytywizmu-
zastosował taktykę uzasadniania do skali kosmicznej, do rzeczy, którymi pozytywizm się nie zajmował.
Wynikznamy-bezzasadność.Alejużtrochęponiżejpoziomuabsurdu?Cowtedy?Wydajesię,żeduch
analizy pozytywistycznej, wygnany drzwiami, powraca kominem i widzi... że człowieka nie ma. Bo
przecież fenomenologia i Husserl tego nie zamierzyli. Już La Nausee ukazuje pewną niespójność
sartre'owskiegoegzystencjalizmu.Zintuicjąbergsonowską,którawpłynęłanafenomenologicznąintuicję
oczywistości oglądu rzeczy (przekłada Sartre tę intuicję na uczucie obcości właśnie), sprzymierza się
bowiem charakterystyczny dla Sartre'a duch analizy. I ta analiza często zalatuje zapachem
znienawidzonego pozytywizmu. Te sprzeczności filozofia Sartre'a w swoim rozwoju będzie usiłowała
likwidować,jakwążzjadającygłowy,zktórychsięskłada.
Próżno pytać, czy się to udało. Niespójność egzystencjalizmu sartre'owskiego polega przecież na
próbiepołączeniaczystejmetafizykiiintuicjizduchemanalizy.
Mdłości to już ukazują. Wnioski ogólne Roquentina, i proces laboratoryjny. "Trzeba powiedzieć, jak
widzę stół, ulicę ludzi, paczkę tytoniu..." Tak się miał zacząć system. Powołajmy się znów na tekst
eseistyczny, późniejszy, Sartre'a: "Przede wszystkim trzeba powrócić do tej naiwnej postawy, drogiej
wszystkimradykalizmomfilozoficznym:Kartezjuszowi,Bergsonowi,Husserlowi:"Udajmy,żeniewiem
nic"". I czy nie jest trochę tak, jakby Roquentin myślał: "Udajmy, że nic nie ma sensu"? Absolut lub
absurd. Absurd to absolut. Przed Roquentinem otwiera się właściwie ta sama próżnia, którą znali
mistycy, tyle że ta dwudziestowieczna sartre'owska próżnia byłaby zdziwiona, gdyby mówić o
mistycyzmie..Boniejesttopróżniaświata,rzeczy.Dlategosamobójstwoniemasensu,wkońcu,myśli
Roquentin, zostałby trup. Jest to próżnia sensu, od której się tu zaczyna, rozpaczliwie poszukując
wartości.JestbowiemLaNauseepytaniemowartośćżycia.
Roquentinczuje,jeszczepoomacku,żewpytaniutymistotnejestpojęciewolności.Dlategowyrzeka
się jakichkolwiek związków ustalonych: żona, dzieci, praca (pominięcie źródła dochodów rentiera jest
drobnymszczegółem).
Alewolnośćitakprzecieżjestdanawskalikosmicznej,skorosensuiuzasadnieńniema.Wolnośćod
wartości,niewolnośćodegzystencji,istnienia.DlategoRoquentinodrzucamyślosamobójstwie,wielkie
marzenie o nicości, które legło u podstawy kultu Dalekiego Wschodu. W kulturze śródziemnomorskiej
istnieje ono jako pokusa, alternatywa. Ale samobójstwo uwolniłoby od cierpienia istnienia,
powodującego Mdłości, nie zapełniłoby próżni wartości. No tak, już Kierkegaard napisał, że jest to
najwyższy akt wolności, tyle że obdarzony znakiem ujemnym. Widać szwy łączące Sartre'a z tymi
początkamiegzystencjalizmu.
Ale z samobójstwa nic nie wynika, poza usunięciem jednego zbędnego istnienia. Pojedynczy struś
zakopałgłowęwnicości.RoquentinmyślioczynieWerterauGoethego:
"Idiociwyobrażająsobie,żeichcierpieniastająsięmuzyką,jakcierpieniamłodegoWertera.Wyciągnął
z tego wnioski Mickiewicz, uśmiercając Gustawa tylko symbolicznie, Słowacki też wskrzesi
samobójczegoKordiana,znówodnajdziemygowlondyńskimparku.Ogrodyinspirują!
WłaśniewparkuprzeżyjeRoquentinolśnienie:istnienierozciągasięwszędzie,niemaszczeliny,nie
można mu przeciwstawić nieistnienia. Ten sam problem przemyślał kilka lat wcześniej inny pisarz,
innegoegzystencjalizmu,Leśmian:Buddawjegopoemacienieznajdujenicosci,napotykawszędzietylko
istnienie.Nocóż,grazaczynabyćprostszaiSartresobietouświadamia,choćwMdłościachniejestto
jeszcze takie jasne, o wiele jaśniejsze jest w Obcym Camusa, i oczywiście w późniejszych formułach
sartre'owskich. Ta powojenna z Situations; gdzie pisze: "...jeśli kochamy kobietę, to dlatego, że jest
pociągająca. Oto wyswobodzenie od Prousta [...] ponieważ ostatecznie wszystko jest na zewnątrz,
wszystko, z nami włącznie: na zewnątrz, w świecie, pomiędzy ludźmi." Ta sama niby formuła
fenomenologicznej intencjonalności, zewnętrzności świadomości. Ale zamiast ogólnikowego istnienia,
zamiast rzeczy, pojawia się formuła "pomiędzy ludźmi". A co z tą wolnością niepotrzebną, po nic,
absurdemzamiastwartości?TarzeczledwoszkicujesięwMdłościach.
Później.Sartresformułujetowyraźnie:
to część wolności, wolność "od" - od sensu. Istnieje jeszcze inna wolność: wolność "do". W tę nie
zostaliśmywrzuceni,tęmożnawybierać,poszukiwaćjej.CamussformułujetohumanistyczniewDżumie,
a w jednej z nowel nazwie alternatywę: samotność - solidarność (solitaire - solidaire). Stosunek do
własnegoistnienialiczysięjakowybór,przesłankastosunkudoistnieniainnych.Dlategotakważnymdla
Camusa stanie się problem kary śmierci. Zmiana postawy u tego młodego pisarza - od Śmierci
szczęśliwej, gdzie bohater zabija, bez skrupułów, dla zysku - do Obcego, gdzie zabójstwo Araba jest
absurdalnieprzypadkowe,akońcówkaMersaultastajesięwalkąprzeciwkarześmierci.Niemówięjużo
Dżumie. W Mdłościach też obserwujemy małe, mikroskopijne przesunięcia: od zabójstwa muchy,
sprawdzenia "usuwania istnienia" na tak marionetkowej, śmiesznej scenie, przez odrzucenie przez
RoquentinafantazmówobsesyjnychozabiciuczyzranieniuSamouka,jakoczynnościzbędnej,ażpochęć
niesieniamupomocyiprzejęciesięjegodolą.
Próbieokreśleniamożliwości, jakiedajewolność "do"zrobieniaczegoś, poświęcaRoquentinsporo
uwagi. Jeśli nie jest wyjściem usuwanie istnienia, jako niemożliwe, to jest nim może pomnażanie
istnienia?ZjakimjednakniesmakiemmyśliRoquentinobiologicznejpłodności,izresztąnaturarobito
sama:mnożybytynieuzasadnioneinadmierne.Istnienianiemożnawięcpomnażać,alenależałobyto,co
powstało bez naszej woli i przyczyny (Heidegger nazywa to "wrzuceniem w świat") siebie samego -
uzasadnić, nadać temu "wyższą" sankcję. Roquentin pokazuje w swoim pamiętniku, jak różnie próbują
tegobohaterowieMdłości:Samouk,Annyionsam.
Samouk żyje złudzeniem ogólnikowego humanizmu i mitem kultury, polegającym na kulturze jako
wiedzy (ideał pozytywistyczny). I to wiedzy jako inwentarza. Wiedza jest tu koroną człowieczeństwa.
Kształcisię,aby"nic,coludzkie,niebyłomuobce",iwtymceluczytaksiążkiwmiejskiejbibliotece,
pracowicie, w ciągu wielu lat, poczynając od litery "A " czyta wszystko, po kolei. Bez wyboru.
Nietrudnozauważyć,żezamiartakiłączysięzkoncepcjątakiegohumanizmu,który-jaksądziRoquentin
-mieściwsobiewszystkiesprzecznejegotendencje,alenienazasadziesprzężeniadialektycznego,lecz
składu,magazynu,bibliotekizawierającejwszystkowłaśnie.
Że biblioteka jest niekompletna, to Samoukowi nie przyszłoby do głowy. Jest to właściwie ten sam
model, na którym chce zgodzić sprzeczności kosmosu i kultury Jorge Luis Borges w noweli Biblioteka
Babel.WidzeniekulturySamoukapoleganawiedzyiklasyfikacji.Alebrakjejzasady.
Wiedza ma tu być siłą integracyjną ludzkości. To - wiem wszystko o wszystkich - jest gwarantem
porozumienia.
Samouk reprezentuje niewątpliwie mit wiedzy pozytywistycznej, tak silnie skojarzonej z określoną
formacją mieszczaństwa, krytykowaną w Mdłościach. Ta wiedza oparta jest na niewzruszonych
podstawach przyrodniczych niezmiennej natury Mit klasyfikacji, mit każdego dzieciństwa, mit
encyklopediiLarousse'awewspomnieniachodzieciństwieSartre'a.Nawetpojmowaniesztukijawisię
tutylkojakopewienrodzajwiedzy.
PocóżjednakSartrepodkonieclattrzydziestychwyciągazszafyszkieletpozytywizmu,byodkurzając
go, jednocześnie przeklinać? Rozmach neopozytywistycznego renesansu w filozofii i dzisiejszym życiu,
rozwójtechnokratycznejwiedzywstrukturalizmie,podawanejjakowiedzaożyciu,potwierdzająjednak
jego racje. I pod tym względem Mdłości dotykają spraw aktualnych. F~nomenologiczna intuicja
"oczywistości",prostego"uchwytu"zjawiska,spokrewnionawpewnymsensiezbergsonowskimbuntem
przeciw pozytywizmowi, zdaje się i dziś jeszcze, poprzez egzy'stencjalizm poświadczać koncepcję
człowieka,któregoniedasięsprowadzićdowiedzyprzedmiotowej.Sprzecznościegzystencjalizmuwtej
mierze, o których wcześniej mówiłem, są może także sprzecznościami naszej kultury w szerszym
znaczeniu.
Mit Samouka zostaje żałośnie rozbity. Jego własna psychiczna czy biologiczna natura stawia go w
konflikcie ze społecznymi normami w scenie z młodymi chłopcami w bibliotece, jego wrażliwoŚć i
wykształceniepozostawiajągojednakniemymwobecdziełsztuki,jego,którywierzył,żeprawdziwesą
tylkotemyśli,costanowiąwłasnośćwiedzy(zapisywaniemaksym!).Ciekawe,żewsamymtekścieswej
maksymywyraziparadoksalniezasadęobcościiodrębności...
MitAnnyiRoquentinamapewnecechywspólne.Tomitprzygodyichwilidoskonałej.Nictoinnego
niż mit sacrum, chwili sacrum w życiu, a więc sensu. Mit przygody przemienia chwile w chwile
niezwykłe i uzasadnione tą nieprzeciętną jakością. Ale Roquentin dostrzega, że jest to możliwe tylko
wtedy, kiedy patrzy się na życie jako na coś opowiedzianego, czyli właściwie w odniesieniu do
przeszłości, w teraźniejszo~ci dzieje się tak tylko wtedy , gdy "podrzuca się" jej znaczenie jeszcze me
istniejące, domniemane, możliwe. Jest to, zrozumiałe u Sartre'a, intelektualne niszczenie sacrum,
sakralnego elementu nadziei jako mitu pustego. Podobnie Anny, która wierzyła, że istnieją sytuacje
uprzywilejowane, prowadzące nas do doskonałych chwil, rozczarowuje się - nie ma sytuacji
uprzywilejowanych, nie ma więc doskonałych chwil (mó wiąc nawiasem i ona znalazła ten mit w
przeszłości: jej "biblią" jest Historia Francji Micheleta). A kiedy traci z oczu cel, może tylko
powiedzieć:"Skończyłamsię".
Jest to tylko krańcowe i brutalne wyciągnięcie wniosków z desakralizacji rzeczywistości. Istnienie
samo w sobie nie posiada "czasów słabych", ale - nie może wtedy posiadać także "czasów mocnych".
Niemożnawprowadzićwżycieprzygody,niemożnaprzeżyćchwilidoskonałej.
Anny i Roquentin widza tu porządki sprzeczne. Ale czy rzeczywiście książka Sartre'a wymyka się
sacrum?Czymjestwtakimraziepowracającaprzezcałąksiążkęprostamelodiarag-time,kilkanutjazzu,
wybawiającabohateraodMdłości?Roquentinutrzymuje,żemuzykatocośspozaporządkuistnienia-coś
"ponadistnieniem",wpewnymsensieniezniszczalneiniemogącenależećdoporządkurzeczywistości.
Wtakimwłaśniesensiebędziemyślałoksiążce,któramogłabyuzasadnićjegoistnienie,opisująccoś,co
niemożesięwydarzyć.Czytoporządeksztuki?Jakiej?Sztukiodrębnegopiękna,możemoralnegonakazu,
odkrycia,aniepotwierdzenia?To,conazywamydziśprogramemsztukikreacyjnej?Metafizycznej?Ale
czy sztuka może być poza istnieniem? Czy samo życie nie może zawrzeć elementu kreacyjnego? Tymi
ostatnimi pytaniami wychodzę już właściwie poza ksiażkę Sartre'a, choć to ona kiedyś do nich
prowokowała, i zachowuje pod tym względem walor współczesny. W każdym razie to studium atrofii,
narcyzmu, osamotniajacego buntu, jakim jest atak Mdłości, studium nerwicy światopoglądowej (nie
zapominajmy jednak, że nerwica wyostrza to, co istniejące) przynosi pod koniec elementy nadziei
wiążącej się było nie było z odejściem od samotności, z próba pośredniej może przez sztukę - ale
interakcji między ludźmi. I proponuje wniesienie w życie porządku: "cierpieć do taktu". Tak więc ten
antytranscendentalistapostulujejakaśtranscendencję,gdypowieoksiażce:"Historia,jakaniemożesię
zdarzyć,przygoda.Musibyćpięknaitwardajakstal,izawstydzaćludzizpowoduichistnienia",myśli
Roquentin.
Mdłościprzynosząkrytykępewnychpostawintelektualnychifilozoficznych,aletakżekrytykępewnego
typuprozy.Niejesttoksiążka,wktórejchodzioodtworzenieprawdyhistorycznej.To,jakudowadnia
Roquentin, porzucając pisanie książki o markizie de Rollebon, jest niemożliwe. Brak nam wiedzy. I
przeciwnie:przeszłość,podobniejakopowiadanieprzygody,danajestwpewnymfałszu,którymjestjej
znajomość.Niejesttojużczasotwartykuniewiadomej,jesttozamkniętyczaswiedzy.Wtymznaczeniu
wszelkaopowieśćożyciu,toopowieśćhistorycznaijakotakachybiona.Nieznaczyto,żeMdłościnie
dzieją się mimo wszystko w czasie historycznym, konkretnym. Ale Sartre'a interesuje stosunek między
historią a filozofią, schodzącą na poziom "egzystencjalny". Mdłości opowiadąją przygodę filozoficzną:
jakdanyjestświatijakiświatmianowicie.
Wjakisposóbwiążąsięzamiaryautorazsamąformątejprozy?Jesttoprzecieżpowieśćwychodząca
od tezy, ale jednocześnie jakby konstruująca dowód tej tezy. Do notowania "nieskażonych" przebiegów
myśli i spostrzeżeń posłuży forma pamiętnika, a w jego obrębie także forma monologu wewnętrznego
jako potoku myśli, znana już pisarzowi z opowiadania Dujardina Wawrzyny już ścięto, a przede
wszystkim z Ulissesa James Joyce'a. Nie chodzi tu o wydobycie jakichś szczególnych skandalizujących
treści na przykład erotycznych, jak to jest także u Joyce'a, lecz raczej ukazanie nieprzerwanej ciągłości
myślenia, dziejącej się nawet za cenę nieciągłości treściowej. Szuka tu Sartre struktury procesu
psychicznegojakozasadyciągłejtaśmyinieciągłegomontażu.Tosformułowaniegodzisięzanalogiami,
jakie ciągle jeszcze w tamtym czasie odkrywali pisarze między myśleniem a kinem. Zarazem jednak
Sartreopierasięnawypowiedzi"uschematyzowanej"niestroniodtradycyjnegozgołaopisuczydialogu.
Zamieszczony "prowokacyjnie" jakby - fragment Eugenii Grandet nie odbija tak bardzo od niektórych
partiipowieści.
Jako powieść z tezą odznaczają się jednocześnie Mdłości dużą przejrzystością. Postaci zdają się
chwilami alegorycznym prawie uosobieniem postaw, a na czołach mają wypisaną swoją świadomość.
Tak, to nie Balzac, trochę to ludzie, trochę filozoficzne marionetki. To już prędzej Kandyd, ale ten kult
konkretnego opisu... Powieść żyje tu pewną sprzecznością: wyakcentowaniem elementu analitycznego i
syntetycznego zarazem. Kiedy później, pisząc o Camusie, Sartre użyje określenia "powiastka
filozoficzna", będzie na pewno szukał echa własnych prób. Zresztą określenie to pojawia się już w
tekście Mdłości, kiedy Roquentin rozważa nad swoim życiem: "To mogłoby nawet stać się powiastką
[apoloque]: był kiedyś biedny facet, który pomylił światy." Jak przystało na powiastkę, jest w
Mdłościachirozwiązanie,happy-end,losówdwudziestowiecznegoKandydaszukającegonajlepszegoze
światów,niepozbawionyniepewnościiironii:Roquentinzmieniamiastonamiasto,książkęnaksiążkę.
Ironia, mówię, ale Roquentin nie chce już wmawiać siebie w sztukę, w jej świat, raczej pragnie być
twórcą światów. Nie zostaje więc przekreślone serio tej próby. Ma nią być sztuka jako forma
szczególnego działania, tworzenia porządku nie będącego porządkiem bezpośredniej rzeczywistości,
wymyka ja cego się żywiołowemu istnieniu. To złudzenie Roquentina, czy także postulat Sartre'a? Ten
motywpowrócijednakwSłowach.
Pozytywnego wywodu o niezniszczalności "porządku melodii" autor zdaje się nie podważać.
Oczywiście,żezniszczeniepłytynieniszczyistnieniamelodii,nieuszkadzajej.
Aleiona-chcęzauważyć-niemożetrwaćdłużejniżtrwaniejakiegokolwiekniezniszczonegozapisu,
niżpamięćwszystkichludzi.Istniejejednakinaczej...nadrugimniejakopoziomieitowłaśniezdajesię
byćpróbąwyjściazdylematu.Pobrzmiewajątutakżeechafrancuskiegosymbolizmu,zjegopoglądamina
elementmuzycznysztuki,apojęciowy,wyzwolonyjakbyzrzeczywistegopoziomuistnienia(Mallarme-
Bremond).Prawopowtarzaniasię:
akcja książkj rozwija się w "zamkniętym" kole; książka, którą Roquentin postuluje na końcu, jest
przecieżwłaśnie,czyprawie,tą,wktórąwkraczamy,jeślizaczniemyznówczytaćodpoczątkupamiętnik
Roquentina.Marzeniedemiurgiczneostworzeniuistnieniapozaistnieniem.
ZnówprzypominasięLeśmianijegoEliaszszukający"innejjawyniżjawaistnienia".WszkicuCoto
jestliteratura?samSartrepisał:"...nienależysobiewyobrażać,że[poeci]pragnąrozpoznawaćto,co
rzeczywiste,anijeukazywać.Niechcątakżenazywaćświata.Naprawdępoetaodrzuciłnaglejęzykjako
narzędzie;wybrałraznazawszepostawępoetycką,którarozpatrujesłowajakorzeczy,aniejakoznaki."
Ocalenie,jakiegoszukaRoquentin,aleiSamouk,iAnny-sensżycia,zdajesięistniećpowyżejtego,co
można by nazwać człowieczeństwem. Być człowiekiem jest łatwo, od tego nie ma odwrotu, powiada
przecieżRoquentin,itegopojęcianiewiążeSartrezpojęciemwartości.
Łatwo oczywiście d1a tego, co nie przejrzał absurdalnej podszewki istnienia, kto nie zrozumiał, że
tylkoistnieje.
Wtedy codzienność nie wystarcza, nadchodzi atak Mdłości, poczucie obcości nie będące już, jak u
Brechta,efektemartystycznegodystansu,leczuczuciowymrównoważnikiempojęciaabsurduświata.
Poprzez pojęcie absurdu objawia istnienie człowiekowi fundamentalną cechę wolności w sensie
egzystencjalnym i filozoficznym, jako w pewnym sensie związaną z istnieniem, choć objawia się ona
właśniewmomenciezagrożenia:wszelkieMdłościsąnieznośne,trzebazżyciemcośzrobić,abyodnich
się uwolnić. Wolność skojarzona z istnieniem jawi się więc jako coś dwuznacznego, jako niezbędna
potrzeba, ale i jako udręka, z której wynika potrzeba wypełnienia ciężkiego zadania. Mdłości to nowa
nazwadlauczucia,któreznałjużBaudelaire:jakoEnnui-Nudę,cośniedozniesienia.Perspektywa,w
której owo zadanie do wypełnienia jawiłoby się z potrzeby miłości i solidarności z ludźmi, a nie jako
swoistaobrona,wksiążcesięniezarysowuje.
Książka Sartre'a jest na to zbyt rozumowa, zimna, filozoficzna, a dominującym uczuciem są mdłości,
obrzydzenie,współczynniknienawiści.MiłośćdlaRoquentinajawisięraczejjakocośdootrzymanianiż
dania. No i oczywiście nie ma mowy o godzącej syntezie, skoro życie objawia się jako sprzeczność,
dychotomia cogito i esse, myśli i bytu. Ta jedna sprzeczność ciągnie za sobą, jak lawina, inne między
teraźniejszością a przeszłością i przyszłością, między osobnikiem a społeczeństwem (przecież Sartre
powie później: "piekło to inni"), indywidualną osobowością a typem. Upodobnienie się do typu zabija
indywidualność (postaci mieszczańskie w notatkach Roquentina), krańcowe odosobnienie zabija
możliwośćkontaktu(inspektorz"myślamimałży"wOgrodzieLuksemburskim).
Tesprzecznościmogąbyćczęścioworozwiązane,jeślizrozumiećrzeczywistośćijejzjawiska,atakże
człowieka-jakoprocesy.Trzebapojąćżyciejakopewientypzadania,niewynikającegozsamejniejako
inercyjnej rzeczywistości. O to chodziło Anny, to różniło ją z Roquentinem, on szukał doskonałości w
oczekujących już jakby przygodach. Błąd ich polegał także na statyzmie, zakładającym niemożliwą
doskonałośćwyników.DlategonowąswąksiażkeRoquentinzamierzaumieścićniejakopozażyciem.
Imperatyw istnienia ludzkiego bedzie tu rozumiany, za Bergsonem może, jako coś nowego do
stworzenia. Nie jest to jeszcze proces, gdyż Sartre podkreśla przypadkowość, uchyla stałość zasad
(rozmyślaniaRoquentinanawzgórzu),alejegozalążek,cotłumaczyłobymożepóźniejszeprzybliżeniesię
Sartre'a do marksizmu, choć oddalałoby go od niego podkreślanie pierwiastka twórczego w sensie
indeterministycznym.Odpozytywizmuoddalagotakżerozumieniehistoriijakotwórczejnowości,gdzie
nie ma stałych zasad, gdzie nie można nowego tłumaczyć przez stare, gdzie zawodzą analogie
(niezasadnośćciąguanalogicznego:Cromwell-Robespierre-Lenin,wrozmyślaniachRoquentina).Jeśli
kulturęitradycjęrozumiećjakocogito,aczaswspółczesnyjakoesse-wytłumaczonystaniesięopór,jaki
stawia to pisarstwo wobec wartości tradycji, opór zbliżający Sartre'a do pisarstwa awangardowego,
oczywiścieniedoekstremistycznych,nihilistycznychgestówfuturyzmu.
Sartrezdajesięjakbywyznawaćprzekonanie,bliskieikilkuwielkimprozaikomXXwieku-Kafce,
Camusowi,Gombrowiczowi,żebytylkoichwymienić:żealborzeczywistośćstajesiębliskaioswojona,
"sympatyczna", ale zarazem fałszywa i konwencjonalna, albo prawdziwa i obca. Autentyczność jest
rwaniemsiatekistruktur,imitów.Otwieranasznównakonieczną,aletrudnąwolność.
Bo i potok życia twórczego, otwarcie na tworzoną historię dzieje się między trwaniem i katastrofą.
Jeszczejednasprzeczność.Mdłościnieprzynosząrozwiązaniatychproblemów,alestawiająjewjakiejś
mierze,dotykająckluczowychsprawspołecznychifilozoficznychepoki.Zwłaszczafilozoficznych.
Wielki "kasandryczny" monolog Roquentina stojącego na wzgórzu nad miastem, posępna wizja
grożącejspołeczeństwukatastrofy-grożącejzestronysamejnatury,którąkonwencjonalnespołeczeństwo
mieszczańskie widzi tylko jako wiecznie przewidywalną prawidłowość - to monolog filozofa, nie
społecznikaczyhistoryka,historiajawisiętutajjakopoddananaturze.jeśliniejejczęść.Wizjatajest
jednocześnieegotyczna,zimnaiprzerażająca.
Aletrudnooprzećsięprzekonaniuosilnejłącznościtychfilozoficznychprzeczuć,wizjiiwieszczeń,
zawierających niebezpieczeństwo zagłady, biologicznej mutacji - z sytuacją społeczną tamtego czasu,
ujrzanązresztąjakowszelkasytuacjaspołeczna.Zniewolenieczłowiekaprzezświatspołecznyigrożąca
mu z jego strony zagłada u Kafki, społeczny wyrok śmierci stanowiący alternatywę plaży i słońca u
Camusa,popłochucieczkizwiecznągębąwdłoniachuGombrowicza,czyzagładamiastaprzeznaturęw
Mdłościach(dokonywaniesiętejprefiguracjilosuBouyilleodnajdzieliteraturafrancuskawDżumie)-
wszystko to składniki przeczucia tej samej rewolucji, katastrofy. Pamiętamy, że Mdłości ukazały się
nieledwie w przededniu drugiej wojny światowej. Ale jednocześnie należą do szeregu dzieł
katastroficznych, ukazujących w ogóle kruchość, niedostosowanie i obcość kultury w świecie ludzkim.
Groźbajestzobustron-naturyikultury.Jeślipojąćkulturęjakocośzastygłego(możnabytoporównaćz
alienacją w marksizmie), a nie twórcze continuum, w którym bierzemy udział. Mdłości są jakby
przeczuciemkoniecznościtakiegoudziału.
Czy jak Camus w Dżumie, odnajdzie go Sartre w Drogach wolności, kiedy Mateusz przyciska spust
karabinu na wieży kościoła, decydując się na nierówną walkę? Tak, jeśli ten moment, podobnie jak
decyzjęRoquentinaopuszczeniamiasta,choćbydlainnegomiasta-rozumiećjakostałąperiodyczną-w
utwierdzaniuiposzukiwaniuwolności.Ijużniejakocechybytuwogóle,alewświecieludzkim-wnim
także koniecznej i przeklętej, jawiącej się jako najwyższa potrzeba i największe zagrożenie jednostki i
społeczeństwa.Wolnościtrzebadoczegośużyć,wszystkonatympolega.
JacekTrznadel
Kastorowi
"Tochłopiecbezznaczeniadlazbiorowości)conajwyżejjednostka."
L.-F.CelineL'Eglise
DOCZYTELNIKA
PamiętniktenznalezionopomiędzypapieramiAntoine'aRoquentin.Ogłaszamygobezżadnychzmian.
Pierwsza strona nie jest datowana, można jednak przyjąć, że poprzedza o kilka tygodni początek
właściwegodziennika.Zostaławięcnapisananiepóźniejniżnapoczątkustycznia1932roku.
WowymokresiepopodróżachdoEuropySrodkowej,AfrykiPółnocnejinaDalekiWschódAntoine
RoquentinmieszkałjużodtrzechlatwBouville,pragnącukończyćtambadaniahistorycznenadmarkizem
deRollebon.
Wydawcy
KARTKABEZDATY
Lepiejbyłobyopisywaćwypadkizdnianadzień.Pisaćdziennik,żebywidziećjasno.Niepozwalaćna
umknięcie niuansów, drobnych faktów, nawet jeśli zdają się nieznaczące, a przede wszystkim
klasyfikowaćje.Trzebapowiedzieć,jakwidzętenstół,ulice,ludzi,paczkętytoniu,ponieważwłaśnieto
uległozmianie.Należydokładnieokreślićzasięgiistotętejzmiany.
Naprzykładpatrzęnatekturowepudełko,wktórymjestkałamarzzatramentem.Trzebabyspróbować
określić,jakwidziałemjeprzedtemijak......(*1)jeobecnie.Jesttowięcprostopadłościanrysującysię
natle-togłupie,niemaoczymmówić.Tegowłaśnienależyunikać,nieszukaćdziwnościtam,gdzienie
manic.
Sądzę,żena tympoleganiebezpieczeństwo prowadzeniadziennika:w napięciu,wszystko przesadzone,
ciąglenaruszasięprawdę.Aprzecieżtopewne,żejeślichodziotopudełko,jakikażdyinnyprzedmiot,
potrafiłbym odnaleźć tamto przedwczorajsze wrażenie. Muszę być zawsze w pogotowiu, bo znowu
przecieknie mi to między palcami. Nie trzeba niczego ...... (*2), ale uważnie i jak najbardziej
szczegółowonotowaćzachodzącewypadki.
Oczywiścieniepotrafięjużpowiedziećnicścisłegootychwydarzeniachzsobotyiprzedwczoraj,to
zbyt odległe; mogę tylko powiedzieć, że ani w jednym, ani drugim przypadku nie było nic takiego, co
normalniemożnanazwaćjakimśwydarzeniem.Wsobotęchłopcypuszczalikaczkiitakjakonichciałem
rzucać kamyki w morze. Ale natychmiast zatrzymałem się, wypuściłem kamyk i odszedłem. Musiałem
chybamiećdziwnywyraztwarzy,bochłopcyśmialisięzamoimiplecami.
Nazewnątrzwyglądałotowłaśnietak.To,codziałosięwewnątrzmnie,przeminęłoniepozostawiając
wyraźnych śladów. Było coś, co spostrzegłem i co przyprawiło mnie o niesmak, ale nie wiem już, czy
patrzyłem na morze, czy na kamień. Kamień był płaski, z jednej strony suchy, a z drugiej wilgotny i
zabłocony.Trzymałemgozabrzeg,szerokorozstawiającpalce,żebysięniepobrudzić.
Przedwczorajwszystkobyłojeszczebardziejniejasne.
Cały szereg zupełnie niezrozumiałych przypadków, pomyłek. Nie będę się przecież bawił w
zapisywanietegowszystkiegonapapierze.Wkońcupewnejest,żebałemsięlubodczuwałemcośwtym
rodzaju.Gdybymtylkowiedział,czegosiębałem,tobyłbyjużdużypostęp.
Ciekawe, że wcale nie podejrzewam się o obłęd, a nawet widzę wyraźnie, że nie ma o tym mowy:
wszystkieowezmianydotyczątylkoprzedmiotów.Aprzynajmniejchciałbym,żebytakbyło.
GODZINAWPÓŁDOJEDENASTEJ(*3)
Możejednak,mimowszystko,byłtolekkinapadobłędu.
Minąłbezśladu.Mojedziwneodczuciazubiegłegotygodniawydająmisiędzisiajbardzośmieszne:
jużwtoniewnikam.bziświeczoremczujęsięnaświeciedobrze,jakmieszczuch.Tutajjestmójpokój
wychodzącynapółnocnywschód.NadoleulicadesMutilesinowydworzecwbudowie.Widzęzokna
narogubulwaruVictor-Noirczerwonobiałyodblaskbaru"PodKolejarzem".Właśnieprzyjechałpociąg
zParyża.Ludziewychodzązestaregodworcairozchodząsiępoulicach.Słyszękrokiigłosy.
____
1.Pozostawionom iej scepuste.
2.Słowoprzekreślone(m oże"narzucać"lub"wy m y ślać"?),innesłowo,dorzuconewdopisku,j estnieczy telne.
3.Oczy wiściewpółdoj edenastej wieczorem .Tenfragm entj estdużopóźniej szy odpoprzedzaj ący ch.Skłaniam y siędopoglądu,żeniem ógłby ćnapisany wcześniej niżnastępnegodnia.
Dużoosóbczekanaostatnitramwaj.Podmoimoknemstoinapewnotakasmętnagrupaprzygazowej
latarni. No, muszą jeszcze poczekać kilka minut: tramwaj przyjedzie dopiero o dziesiątej czterdzieści
pięć. Żeby tylko nie przyszli na noc przejezdni handlowcy. chce mi się strasznie spać i muszę odrobić
zaległości.Jednadobranoc,wystarczyjedna,iwymiecietewszystkiehistorie.
Zapiętnaściejedenasta:niemasięczegoobawiać,jużbytubyli.ChybażetodzieńgościazRouen.
Przyjeżdża co tydzień, rezerwuje się dla niego pokój numer dwa na pierwszym piętrze, ten z bidetem.
Jeszczemożeprzyjść,częstoidzienapiwo"PodKolejarza"przedpołożeniemsięspać.Zresztąniezbyt
hałasuje.Jestniedużyischludny,zczarnymwypomadowanymwąsikiemiperuką.Otoion.
No proszę, kiedy usłyszałem, że wchodzi po schodach, aż mi serce podskoczyło, tak to było
uspokajające:czymożnasięczegośobawiać,jeśliświatjesttakakuratny?
Myślę,żewyzdrowiałem.
Aototramwajnr7"Rzeźnie-WielkieBaseny".Zbliżasięzestrasznymhałasemżelastwa.Odjeżdża.
Teraz posuwa się, załadowany walizkami i śpiącymi dziećmi, w stronę Wielkich Basenów, Fabryk, w
czarnyWschód.Toprzedostatnitramwaj;ostatniodjedziezagodzinę.
Pójdęspać.Wszystkoprzeszło,niemajużpoconotowaćwrażeńzdnianadzień,jakpensjonarki,w
pięknymnowymzeszycie.
Prowadzeniedziennikamogłobybyćciekawetylkowjednymwypadku:amianowiciegdyby(*4)
DZIENNIK
Przyszło
PONIEDZIAŁEK,29stycznia1932
COŚmisięstało,terazniemajużwątpliwości.
Jakbychoroba,niejakzwykłapewnośćiniejakcośoczywistego.Umieściłosiępodstępnie,potrochu;
poczułem się nieco dziwnie, nieco skrępowany, i to wszystko. Potem, już we mnie, przycupnęło, bez
ruchu, i mogłem sobie tłumaczyć, że nic mi nie jest, po prostu fałszywy alarm. Ale teraz to znowu
postępuje.
Niesądzę,abyzawódhistorykaszczególniesprzyjałanaliziepsychologicznej.Wnaszymfachumamy
doczynieniatylkozogólnymiuczuciami,którymnadajesięnazwyrodzajowejakAmbicja,Ciekawość.
Jeśli jednak posiadam choćby cień znajomości siebie samego, to właśnie teraz powinienem się tym
posłużyć.
Naprzykładwmoichrękachjestcośnowego,pewiensposóbujmowaniafajkialbowidelca.Amoże
towideleckażesięterazbraćwpewiensposób,niewiem.Przedchwiląstanąłemnagle,wchodzącdo
pokoju, gdyż poczułem w dłoni chłodny przedmiot zwracający uwagę pewną swoistością. Rozwarłem
dłoń i spojrzałem: a to tylko trzymałem klamkę od drzwi. Dziś rano w bibliotece, gdy Samouk (*1)
podszedł się ze mną przywitać, poznałem go do piero po upływie dziesięciu sekund. Nieznana twarz,
widziałemtylkojakąśtwarz.AjegorękabyłajakwielkiOgierP...,októrymczęstobędziemowawtym
dzienniku.Byłtodependentkomornika.Roquentinpoznałgowroku1930wbibliotecewBouville.
Białyrobakwmojejręce.Puściłemjąnatychmiastirękamiękkoopadła.
Naulicachtakżerozlegająsięnierazjakieśpodejrzanehałasy.
A więc podczas ostatnich tygodni zaszła zmiana. Ale gdzie? Jest to zmiana abstrakcyjna, nigdzie nie
umiejscowiona. Czy to ja się zmieniłem? Jeśli nie ja, to w takim razie ten pokój, to miasto, ten świat;
trzebawybrać.
___
4.Naty m ury wasiętekstniedatowanej kartki.
Myślę,żetojasięzmieniłem:najprostszerozwiązanie.
Ale najbardziej nieprzyjemne. Muszę w końcu przyznać, że to ja jestem podmiotem tych nagłych
przemian. Właściwie to bardzo rzadko się zastanawiam; tak więc masa małych przemian zbiera się we
mnieuchodzącmojejuwagi,apotempewnegodniazachodziprawdziwarewolucja.Towłaśnienadało
mojemużyciutennierównyiniezbornycharakter.Naprzykład,kiedywyjechałemzFrancji,wieleosób
mówiło,żewyjechałemjakszalony.Agdynaglewróciłemposześciulatachpodróży,takżemożnabyło
mówić, że to wariactwo. Jak dziś widzę siebie obok Merciera w biurze tego francuskiego urzędnika,
którypoaferzePetroupodałsięwzeszłymrokudodymisji.Mercierwyruszałzwyprawąarcheologiczną
do Bengalu. Zawsze miałem chęć pojechać do Bengalu, a on mnie namawiał, żebym się do niego
przyłączył.Zastanawiamsiędzisiaj,dlaczego.ChybaniebyłpewnyPortalailiczył,żejabędęgomiałna
oku.Niewidziałemżadnegopowodu,żebyodmawiać.
A nawet gdybym wtedy przeczuł tę kombinację z Portalem, zgodziłbym się tym bardziej
entuzjastycznie.Aleniemogłemsięruszyćiwykrztusićsłowa.Patrzyłemnamałykhmerskiposążekna
zielonym dywanie koło aparatu telefonicznego. Zdawało mi się, że napełniono mnie limfą czy letnim
mlekiem.Merciermówiłdomniezanielskącierpliwością,zaktórąkryłosięniecoirytacji.
- "Ale ja muszę przecież podjąć oficjalną decyzję. Wiem, że pan się wreszcie zgodzi: ale
byłobylepiej,żebypantozrobiłodrazu."
Ma czarnorudą brodę, mocno uperfumowaną. Za każdym razem, gdy poruszał głową, wdychałem
zapachperfum.
Apotemnagleprzebudziłemsięzsześcioletniegosnu.
Posąg wydał mi się nieprzyjemny i głupi i poczułem, że męczy mnie to niewymownie. Nie mogłem
zrozumieć, dlaczego, jestem w Indochinach. I cóż ja tu robię? Dlaczego rozmawiam z tymi ludźmi?
Dlaczegojestemtakdziwnieubrany?Mojanamiętnośćzgasła.Owładnęłamnąiciągnęłazasobąprzezte
lata,aleterazczułemsiępusty.Inietobyłonajgorsze:przedemną,postawionaniedbale,znajdowałasię
mdła myśl o pokaźnych kształtach. Nie wiem dobrze, na czym to polegało, ale nie mogłem patrzeć, tak
mnienapawałaobrzydzeniem.WszystkołączyłosięwemniezzapachembrodyMerciera.
Otrząsnąłemsię,wściekłynaniego,iodpowiedziałemsucho:
"Dziękujępanu,alemamchybadośćtychpodróży.muszęjużwracaćdoFrancji."Nazajutrzznalazłemsię
naokręciepłynącymdoMarsylii.
Jeślisięniemylę,jeśligromadzącesięznakisązapowiedziąnowegowstrząsuwmoimżyciu,noto
jestsięczegolękać.Conieznaczy,żemojeżyciejestbogateczypełne,czydrogocenne.Bojęsięjednak
tego, co ma nadejść, zawładnąć mną - i pociągnąć, dokąd? Czy jeszcze raz będę musiał gdzieś pójść,
wszystko zostawić poza sobą, badania, książkę? Czy znów, za kilka miesięcy, za kilka lat, mam się
obudzić, zmordowany, rozczarowany, pośród nowych ruin? Chciałbym rozeznać się w sobie, póki nie
będziezapóźno.
WTOREK,30stycznia
Bezzmian.
Oddziewiątejdopierwszejpracowałemwbibliotece.
NaszkicowałemrozdziałXII,wszystko,codotyczypobytuRollebonawRosji,ażdośmierciPawłaI.
Pracaskończona:wrócędoniejdopieroprzyostatecznejredakcji.
Wpół do drugiej. Siedzę w cafe Mably, jem kanapkę, wszystko jest prawie normalne. Zresztą w
kawiarniachwszystkojestzawszenormalne,azwłaszczawcafeMablyzewzględunawłaściciela,pana
Fasquelle,któregotwarzmawyrazpozytywnegoiuspokajającegoszelmostwa.Zaraznadejdzieporajego
sjesty,oczymajużróżowe,aleruchyciągleżyweipewne.Przechadzasiępomiędzystolikamiinachyla
poufalenadklientami:
"Wszystkowporządku,proszępana?"Uśmiechamsięwidząc,żejesttakruchliwy.
Wporze,kiedylokalpustoszeje,tosamodziejesięzjegogłową.
Oddrugiejdoczwartejkawiarniajestpusta,wtedypanFasquellepokręcisięzogłupiałąminą,kelnerzy
gasząświatła,aonpogrążasięwnieświadomości:gdyjestsam,usypia.
Siedzi jeszcze ze dwudziestu klientów, samotnych, małych inżynierków, urzędników. Zjadają szybko
domowe obiady w swoich, jak je nazywają, garkuchniach, a ponieważ potrzeba im nieco luksusu,
przychodząpoobiedzietutaj,pijąkawęigrająwpokera;trochęhałasują.Jesttoniewyraźnyhałas,który
minieprzeszkadza.Onitakże,żebymócistnieć,muszązebraćsięrazem.
Jażyjęsam,zupełniesam.Nigdyznikimnierozmawiam;nicnieotrzymuję,nicniedaję.Samouksię
nieliczy.OczywiściejestFrancoise,właścicielkabaru"PodKolejarzem".Aleczyjazniąrozmawiam?
Czasem,pokolacji,kiedypodajemipiwo,pytam:
"Mapaniczaswieczorem?".
Nigdynieodmawiaiwchodzęzaniądoktóregośztychwielkichpokojównapierwszympiętrze,które
wynajmuje na godziny lub na doby. Nie płacę jej nic: kochamy się na prawach wzajemności. Jej to
sprawia przyjemność (potrzebuje co dzień mężczyzny i ma jeszcze wielu innych poza mną), ja zaś
oczyszczamsięwtensposóbzpewnejmelancholii,którejprzyczynajestmiażzadobrzeznana.
Wymieniamyjednakledwoparęsłów.Pocowięcej?Każdysobie;zresztąwjejoczachjestemprzede
wszystkimklientemjejkawiarni.Zdejmującsuknięmówi:
"Czy znasz aperitif Bricot? W tym tygodniu poprosiło o niego dwu gości. Kelnerka nie wiedziała i
przyszłamniezapytać.Tobyliprzyjezdni,pewniepiligowParyżu.Alejanielubiękupowaćbyleczego.
Jakcinieprzeszkadza,zostanęwpończochach."Kiedyś-nadługozresztąpotym,jakodemnieodeszła-
myślałem o Anny. Teraz nie myślę już o nikim; nawet nie wysilam się, żeby szukać słów. Wszystko
przepływawemnieszybciejlubwolniej,niezatrzymujęniczego,niechmija.Najczęściejmojemyślinie
połączone z żadnymi słowami są przymglone. Zakreślają niewyraźne i wdzięczne linie, zatapiają się: i
zarazonichzapominam.
Zadziwiają mnie ci młodzi ludzie: pijąc kawę opowiadają historie określone i prawdopodobne. Nie
zmieszająsię,jeśliichzapytać,corobiliwczoraj:kilkasłówijużwiadomo.Naichmiejscumógłbym
tylkocośbredzić.Toprawda,żeniktjużoddawnanietroszczysięoto,corobię.
Żyjącwsamotności,zapominasięnawet,cotoznaczyopowiadać:prawdopodobieństwoznikarazemz
przyjaciółmi. Pozwalamy ginąć wydarzeniom; nagle wychyną jacyś ludzie coś mówią i drąża się w
historiach, które znikają: ładny byłby ze mnie świadek. Ale nie trzymają się kupy. Za to rzeczy
nieprawdopodobne, wszystko, w co nie mogliby uwierzyć w kawiarni, to nie ucieka. Na przykład w
sobotę koło czwartej po południu na końcu chodnika zrobionego z desek koło budowy dworca nieduża
kobieta ubrana na niebiesko śmiała się i machała chusteczką, cofając się szybko w tej samej chwili
pogwizdując, skręcał na rogu Murzyn w kremowym nieprzemakalnym płaszczu, w żółtych butach i
zielonym kapeluszu. Kobieta idąc ciągle tyłem potrąciła go pod przyczepioną do płotu latarnią, którą
zapalająwieczorem.Był,więctamjednocześniepodpłomiennymniebemtenpłot,takmocnopachnący
mokrymdrzewem,latarniaimałakobietkaoblondwłosachwramionachMurzyna.
Gdybynasbyłoczworolubpięcioro,tochybawszyscyzauważylibyśmytozderzenie,wszystkieciepłe
kolory, piękny niebieski płaszcz, który wyglądał jak kapa, jasny deszczowiec, czerwone szybki latarni;
uśmialibyśmy się z zaskoczenia, jakie malowało się na tych dwu dziecinnych twarzach. Rzadko się
zdarza, aby samotny człowiek miał ochotę się śmiać: wszystko to stanęło przede mną pełne ostrego
znaczenia,anawetdzikiego,aleczystego.Potemrozpadłosię,pozostałatylkolatarnia,płotiniebo:toteż
było dosyć ładne. W godzinę później latarnię zapalono, świszczał wiatr, niebo stało się czarne: nie
pozostałojużnic.
Nie są to sprawy zbyt nowe; nigdy nie broniłem się przed tymi nieszkodliwymi doznaniami;
przeciwnie. Aby je odczuwać, wystarczy być choć trochę samotnym, akurat tyle, aby w odpowiedniej
chwili oswobodzić się od prawdopodobieństwa. Pozostawałem jednak blisko ludzi, na powierzchni
samotności,gotówwrazieniebezpieczeństwaschronićsiępomiędzynich:taknaprawdę,toażdoteraz
byłemtylkoamatorem.
Obecnie wszędzie znajdują się rzeczy jak ten kufel z piwem, tu, na stole. Patrzę na niego i mam chęć
powiedzieć: zaklepuję, już się nie bawię. Dobrze wiem, że posunąłem się za daleko. Przypuszczam, że
niemożna"zażegnać"samotności.Nieznaczyto,żezaglądampodłóżkoprzedpołożeniemsięspaćczy
bojęsię,żewśrodkunocyotworząsięnagledrzwiodmojegopokoju.Ajednakjestemniespokojny.oto
jużodpółgodzinystaramsięniepatrzećnatenkufelzpiwem.Patrzęponad,poniżej,naprawo,nalewo.
alejegoniechcęzobaczyć.Ijestemzupełniepewien,żewszyscycisamotnimężczyźniwokółmnienie
mogąmi w żadensposób pomóc: jestjuż za późno, niemogę sie schronićwśród nich. Podeszliby, aby
poklepać mnie po ramieniu i powiedzieć: "No i co tu jest takiego w tym kuflu z piwem? Taki jak
wszystkie. Szlifowane brzegi, uszko , marka z łopatką, a na marce jest napisane "Spatenbrau". Ja to
wszystko wiem, ale chodzi jeszcze o coś innego. Niby nic takiego. Nie mogę już jednak wytłumaczyć
tego,cowidzę.Nikomu.Iproszę:powolizanurzamsięwgłębinę,wstrach.
Jestemsampośródtychwesołychirozsądnychgłosów.
Wszyscycigościespędzajączasnawykładaniuswoichracjiidochodzeniudoszczęśliwegowniosku,
żesątegosamegozdania.MójBoże,ileżwagiprzywiązujądotego,abyrazem,wspólnie,myślećotym
samym.Wystarczyzobaczyć,jakiestrojąminy,gdykołonichprzechodzijakiśczłowiekorybichoczach,
wyglądającyjakbypatrzyłdośrodkaizktórymniemożnasięzgołaporozumieć.Gdymiałemosiemlati
bawiłemsięwLuksemburgu,przychodziłpewienmężczyznaisiadałwbudcekołoogrodzeniaodstrony
ulicyAuguste-Comte.Nicniemówił,ty1koodczasudoczasuwyciągałnogęizprzerażonąminąoglądał
swojąstopę.Miałnaniejsznurowanybut,alenadrugiejnodze-pantofel.Dozorcapowiedziałmojemu
wujkowi,żetobyłyinspektorszkolny.Posłanogonaemeryturę,ponieważchodziłpoklasachczytaćnoty
trymestralne w stroju członka akademii. Baliśmy się go okropnie, gdyż czuliśmy, że jest sam. Pewnego
dnia uśmiechnął się do Roberta i wyciągnął do niego z daleka rękę: Robert mało nie zemdlał. Nie
baliśmy się nieszczęśliwej miny faceta ani wrzodu, który miał na szyi i który ocierał mu się o brzeg
sztywnegowysokiegokołnierzyka.czuliśmyjedynie,żewjegogłowiepowstająmyślikrabaczylangusty.
Itonasprzerażało,żemogąistniećmyślilangustyobudce,onaszymserso,okrzakach.
Czyżby mnie też to czekało? Po raz pierwszy męczy mnie, że jestem sam. Chciałbym komuś
opowiedzieć,cosięzemnądzieje,nimniebędziezapóźno,zanimniezacznąsięmniebaćmalichłopcy.
Chciałbymtakże,żebyAnnybyłatutaj.
To ciekawe - zapisałem dziesięć stron i nie powiedziałem prawdy - a przynajmniej całej prawdy.
Kiedypoddatąnapisałem:"Bezzmian",czułemwtymfałsz.Bonaprawdębyłapewnahistoryjka,zresztą
aniwstydliwa,aninadzwyczajna,aleniedałasięukazać."Bezzmian".Toniezwykłe,jakmożnakłamać,
przyznającsobierację.
Oczywiście,niezaszłowkońcunicnowego:dziśrano,piętnaściepoósmej,gdywychodziłemzhotelu
"Printania", żeby udać się do biblioteki, chciałem podnieść papier leżący na ziemi i nie mogłem tego
zrobić. To wszystko, i cóż to za wydarzenie. Ale, jeśli mam wyznać całą prawdę, poruszyło mnie to
głęboko.Pomyślałem,żeniejestemjużwolny.Wbibliotecechciałemsięoswobodzićodtejmyśliinie
mogłem.ChciałemodniejuciecdocafeMably.
Miałem nadzieję, że zniknie wśród świateł. A jednak jest tutaj, we mnie, ciężka i bolesna. To ona
właśniepodyktowałamipoprzedzającestrony.
Dlaczegootymniemówiłem?Topewniezpowodupychy,aletakżetrochęzbrakuumiejętności.Nie
mamzwyczaju,abysobieopowiadaćotym,cosięzemnądzieje,toteżniechwytamdobrzenastępstwa
zdarzeń,nieodróżniamtego,cojestważne.Terazsiętoniepowtórzy.PrzeczytałemnotatkizcafeMablyi
zrobiło mi się wstyd; nie chcę tajemnic ani stanów duszy, ani rzeczy niewymawialnych; nie jestem
dziewicąaniksiędzem,żebysiębawićwżyciewewnętrzne.
Niemamwieledopowiedzenia:niemogłempodnieśćpapieru,towszystko.
Bardzo lubię zbierać kasztany, stare szmaty, a zwłaszcza papiery. Sprawia mi przyjemność branie ich,
zamykanie w dłoni; jeszcze trochę, a podniósłbym je do ust, tak jak to robią dzieci. Anny dostawała
istnego szału, kiedy unosiłem za brzeg ciężkie i dostojne papiery, ale prawdopodobnie ufajdane w
gównie.Wlecieinapoczątkujesienimożnaznaleźćwparkachkawałkigazetspalonesłońcem,suchei
łamiącesięjakzeschłeliście,takżółte,żezdająsiępomalowanekwasempikrynowym.Innesąkawałki
papieru w zimie, wbite, rozkruszone, powalane, powracają do ziemi. Jeszcze inne, zupełnie świeże, a
nawetzamarznięte,całkiembiałe,wibrujące,tkwiąjakłabędzie,alejużziemialepisiędonichodspodu.
Skręcająsię,wyrywajązbłota,abyniecodalejrozpłaszczyćsięostatecznie.Jakprzyjemnietowszystko
podnosić. Czasem dotykam ich tylko, oglądając z bliska, innym razem rozdzieram, aby usłyszeć długi
chrzęst,lubjeślisąbardzowilgotne,podpalamje,cowcaleniejesttakiełatwe;potemwycieramdłonie,
naktórychjestpełnobłota,ościanęlubpieńdrzewa.
Tak więc dzisiaj patrzyłem na żółte buty oficera kawalerii wychodzącego z koszar, śledząc je
wzrokiemzauważyłempapierleżącykołokałuży.
Zdawałomisię,żeoficerwgniecieobcasempapierwbłoto,alenie:dużykrokijużbyłzapapieremi
kałużą. Przybliżyłem się: była to liniowana stronica, wyrwana na pewno ze szkolnego zeszytu. Deszcz
zmoczył ją i wymiął, była pokryta bąblami i nabrzmieniami jak oparzona ręka. Czerwona kreska
marginesurozpłynęłasięwróżowąchmurkę;miejscamiatramentrozmazałsię.Dółstronicyzniknąłpod
zaschniętymbłotem.Schyliłemsię,cieszyłemsięjużnadotknięcietejmiękkiejiświeżejmasy,zktórej
będziemożnaugnieśćszarekuleczki...Iniemogłem.
Przez sekundę stałem pochylony, przeczytałem: "Dyktando: Biała sowa", a potem podniosłem się z
pustymirękami.Niejestemjużwolny,niemogęrobićtego,cochcę.
Przedmiotyniepowinnynasdotykać,bosąmartwe.
Posługujemysięnimi,odstawiamynamiejsce,żyjemypośródnich;sąużyteczneinicwięcej.Alemnie
dotykają,toniedozniesienia.Bojęsięwejśćznimiwkontakt,takjakbybyłyżywymizwierzętami.
Terazjużwidzę;przypominamsobielepiej,copoczułemkiedyśnadbrzegiemmorza,kiedytrzymałem
tenkamień.
Byłtorodzajłagodnegowstrętu.Jakieżtonieprzyjemne!
Itobrałosięzkamienia,tegojestempewien,przechodziłozkamienianamojeręce.Tak,właśnieto,
napewnoto:
jakbyjakieśmdłościwrękach.
CZWARTEKRANO,WBIBLIOTECE
Przed chwilą, schodząc ze schodów w hotelu, słyszałem Lucie, która po raz setny żaliła się
właścicielce,pastującschody.Właścicielkamówiłazwysiłkiemikrótkimizdaniami,gdyżniewłożyła
jeszczeswojejsztucznejszczęki;
byłaprawienaga,wróżowymszlafroku,wpapuciach.
Lucie brudna jak zwykle; od czasu do czasu przestawała pucować i prostowała się na klęczkach
patrzącnawłaścicielkę.Mówiłabezprzerwy,zrozważnąminą.
"Storazywolałabym,żebylatałzababami-mówi-byłobymiwszystkojedno,bylebymunieszkodziło."
Mówiła o mężu: doszedłszy do czterdziestki, ta mała czarnula pozwoliła sobie, dzjęki swoim
oszczędnościom, na zachwycającego młodego człowieka, montera z Zakładów Lecointe'a. Jest
nieszczęśliwawmałżeństwie.Mażniebijejej,niezdradza:pije,przychodzipijanykażdegowieczoru.
Już źle przędzie: widzę jak przez trzy miesiące pożółkł i zmizerniał. Lucie myśli, że to od picia. Ja
myślę,żetoraczejgruźlica.
"Niemożnasiędać"-mówiłaLucie.
Zjadająto,jestempewien,tylkopowoli,krokzakrokiem:niedajesię,aleniejestzdolnaani
pocieszyćsię,anipogrążyćwtrosce.Myśliotymtrochę,troszeczkę,totak,toinaczej,krążykołotego.
Zwłaszcza, kiedy jest z ludźmi, gdyż pocieszają ją, a zresztą mówienie o tym zdecydowanym tonem, z
miną,jakbydawałarady,trochępociesza.Kiedyjestsamanapokojach,słyszę,jaknuci;żebyniemyśleć.
Jest jednak ponura przez cały dzień, od rana zmęczona i naburmuszona: "Coś mnie tu ściska" - mówi
dotykającgardła.
Cierpi ze skąpstwa. Musi także skąpić sobie przyjemności. Zastanawiam się, czy nie życzy sobie
czasem wyzwolenia od tego monotonnego bólu, od tych mamrotań, w które wpada, jak tylko przestaje
śpiewać, czy nie pragnie odcierpieć jakiegoś ciosu, pogrążyć się w rozpaczy. Ale przecież to dla niej
niemożliwe:jestjaksparaliżowana.
CZWARTEKPOPOŁUDNIU
"Pan de Rollebon był bardzo brzydki. Królowa Maria Antonina nazywała go chętnie swoim "drogim
koczkodanem". Nie błaznując jak ten makak Voisenon, miał jednak wszystkie kobiety dworu, przez
pewien magnetyzm doprowadzający jego piękne zdobycze do najgorszych ekscesów namiętności.
Intryguje, gra dość podejrzaną rolę w aferze Collier i znika w roku 1790, po długim kontakcie
utrzymywanymzMirabeau-TonneauiNerciat.
Odnajdujemy go w Rosji, gdzie przyczynia się do zabójstwa Pawła I, stamtąd udaje się w bardzo
dalekiepodróżedonajdalszychkrain,doIndii,Chin,Turkiestanu.Handluje,spiskuje,szpieguje.W1813
powraca do Paryża. W 1816 dochodzi do wszechwładzy. Jest jedynym powiernikiem księżny
d'Angouleme.Tastarakapryśnakobieta,zgłowąnabitąokropnymiwspomnieniamidzieciństwa,najego
widokuspokajasięiuśmiecha.Poprzezniąpanujewszechwładnienadworze.Wmarcu1820poślubia
pannę de Roquelaure, osiemnastoletnią piękność. Pan de Rollebon ma lat siedemdziesiąt; jest u szczytu
honorów, osiąga apogeum swego życia. W siedem miesięcy później zostaje oskarżony o zdradę; ujęty,
wrzucony do celi, gdzie umiera po pięciu latach odosobnienia, nie doczekawszy się procesu."
Przeczytałem z melancholią przypis Germain Bergera.(*5) Tych kilka linijek to właśnie moje pierwsze
spotkanie z panem de Rollebon. Jakże wydał mi się pociągający w tych paru zdaniach i jak bardzo go
natychmiast polubiłem! To z powodu tego człowieczka jestem tutaj. Kiedy powróciłem z podróży,
mogłem się równie dobrze osiedlić w Paryżu czy Marsylii. Ale większość dokumentów dotyczących
długich pobytów markiza we Francji znajduje się w bibliotece miejskiej w Bouville. Rollebon był
kasztelanem w Marommes. Przed wojną można jeszcze było znaleźć w tej mieścinie jednego z jego
potomków, architekta, który nazywał się Rollebon-Campouyre i który umierając w roku 1912 zapisał
bardzo ważny spadek bibliotece w Bouyille: listy markiza, fragment jego dziennika i różne papiery.
Jeszczeniewyzyskałemwszystkiego.
_____
5.Germ ainBerger,Mirabeau-Tonneauij egoprzy j aciele,S.406,przy p.2.Cham pion,1906.(przy piswy dawcy )
Jestemzadowolonyzodnalezieniatychprzypisów.Nieczytałemichjużoddziesięciulat.Mojepismo
chyba zmieniło się: przedtem było bardziej ścisłe. Jakże lubiłem pana de Rollebon w owym czasie!
Przypominamsobiepewienwieczór-wtorkowywieczór.PracowałemcałydzieńwbiblioteceMazarine:
odgadłem właśnie, z grubsza, na podstawie jego korespondencji z lat 1789-1790, jak wyprowadził w
poleNerciat.Byłanoc,szedłemalejąduMaineinaroguulicydelaGaitekupiłemkasztany.Jakżebyłem
szczęśliwy(*6).Śmiałemsięsamdosiebienamyślominie,jakąmusiałmiećNerciat,kiedypowróciłz
Niemiec.Postaćmarkizajestjaktenatrament:bardzowyblakła,odkądsięniązajmuję.
Przede wszystkim począwszy od roku 1801 nie rozumiem już zgoła jego postępowania. Nie z braku
dokumentów. Są listy, fragmenty pamiętników, tajne raporty, archiwa policji. Wprost przeciwnie, mam
tegonawetzadużo.Alewtychwszystkichświadectwachbrakpewności,zwartości.
Niezaprzeczająsobiewzajemnie,nie,aleiniezgadzająsięzsobą;wyglądajątak,jakbyniedotyczyły
jużtejsamejosoby.Aprzecieżinnihistorycypracująwoparciuopodobneinformacje.Jaktorobią?Czy
jestem bardziej skrupulatny, czy mniej inteligentny? Ten problem jest mi zresztą zupełnie obojętny.
Prawdęmówiąc,czegojaszukam?Cobadam?Samniewiem.PrzezdługiczasRollebonjakoczłowiek
interesował mnie bardziej niż książka, jaką mam napisać. Ale teraz człowiek... człowiek zaczyna mnie
nudzić. Przywiązuję się do książki, czuję coraz silniejszą potrzebę pisania - w miarę jak się starzeję,
mógłbyktośpowiedzieć.
Oczywiście,możnaprzyjąć,żeRollebonwziąłczynnyudziałwzabójstwiePawłaI,żeprzyjąłpotem
wielką misję szpiegostwa na zlecenie cara i stale zdradzał Aleksandra na rzecz Napoleona. Potrafił w
tym samym czasie utrzymywać ożywioną korespondencję z hrabią d'Artois i przekazywać mu nieistotne
informacje,abyprzekonaćgooswejwierności:wszystkotojestprawdopodobne;Fouchewtymsamym
okresie grał inną komedię, misterną i niebezpieczną. Być może markiz handlował także strzelbami na
własnyrachunekzksięstwamiazjatyckimi.
No tak: mógł robić to wszystko, ale to nie jest udowodnione; zaczynam wierzyć, że nigdy nie można
niczego dowieść. Są to uczciwe hipotezy uwzględniające fakty. Ale czuję tak mocno, że pochodzą ode
mnie, że są tylko sposobem połączenia w jedność moich wiadomości. Od strony Rollebona nie
przychodziżadneświatełko.Faktypowolne,leniwe,cierpkiezgadzająsięwostatecznościzporządkiem,
jaki chcę im nadać, ale ten porządek jest w stosunku do nich zewnętrzny. Mam wrażenie, że jest to
wysiłek czystej wyobraźni. A na dodatek jestem pewien, że w powieści osoby wydawałyby się
prawdziwsze,awkażdymraziebardziejbysiępodobały.
PIĄTEK
Trzecia godzina. Trzecia to zawsze za późno, albo za wcześnie, na to, co się chce robić. Dziwna pora
popołudnia.Adziśzupełnienieznośna.
Zimne słońce rozjaśnia kurz na szybach. Blade niebo, zmącone białością. Rano rynsztoki były
zamarznięte.
Trawię z trudem, przy kaloryferze, wiem z góry, że dzień jest stracony. Nic mi się nie uda dobrze
zrobić,możedopierozzapadnięciemnocy.Tozpowodusłońca;wyzłacaniewyraźniebrudnebiałemgły,
wiszące w powietrzu nad budową, wlewa się do pokoju, jasne, blade, rozpościera na stole cztery
matoweifałszyweplamy.
Moja fajka powleczona jest złotym lakierem, który zrazu przyciąga wzrok pewną wesołością: ale gdy
patrzeć,lakierustępuje,pozostajetylkowielkasmugabladościnakawałkudrzewa.Iwszystkojesttakie,
nawetmojeręce.Kiedyzaczynasiętakiesłońce,lepiejjużbyłobysiępołożyć.Aleostatniejnocyspałem
jakzwierzęiniechcemisięspać.
Jak dobrze było mi z wczorajszym niebem, ściśniętym i czarnym od deszczu, napierającym na szyby,
jakśmiesznaiprzejmującatwarz.Tosłońcezaśniejestśmieszne,wprostprzeciwnie.Nawszystko,co
lubię,nardzawośćbudowy,naspróchniałedeskiwpłociepadaświatłoskąpeirozsądne,podobnedo
spojrzeniarzucanegopobezsennejnocynadecyzjepowziętepoprzedniegodnia,nastronicenapisanebez
skreśleńijednymciągiem.
CzterykawiarniezbulwaruVictor-Noirrozświetlonewnocy,jednakołodrugiej,będąceczymświęcej
niż kawiarniami - akwariami, statkami, gwiazdami albo wielkimi białymi oczami straciły swój
nieokreślonywdzięk.
Dzień wymarzony na zastanowienie się nad sobą: te zimne jasności rzucane przez słońce, jak
bezlitosnysądostworzeniach-wchodząwemnieprzezoczy;jestemzewnątrzrozświetlonyzubożającym
światłem. Jestem pewny, że wystarczyłby kwadrans, a nabrałbym największego wstrętu do siebie
samego.Dziękujębardzo,niezależyminatym.Nieprzeczytamteżtego,cowczorajnapisałemopobycie
RollebonawPetersburgu.Siedzętak,zezwieszonymirękami,lubkreślękilkasłów,bezodwagi,ziewam,
czekamnazapadnięcienocy.Kiedysięściemni,wynurzymysięzlimbów,przedmiotyijasam.
CzyRollebonuczestniczył,czynieuczestniczyłwzabójstwiePawłaI?Topytaniejestzasadnicze:tu
utknąłeminiemogąpisaćdalej,jeślisięnacośniezdecyduję.
Według Czetkowa został opłacony przez hrabiego Pahlena. Większość spiskowców, powiada Czerkow,
zadowoliłaby się obaleniem cara i uwięzieniem go. (Aleksander, jak się zdaje, rzeczywiście był
zwolennikiemtegorozwiązania.)AlePahlenchciałchybaskończyćzupełniezPawłem.
WtakimwypadkuzadaniempanadeRollebonmogłobyćpopchnięciespiskowcówdozabójstwa.
"Złożyłwizytękażdemuznichiznieporównanąsiłąodtworzyłmającąsięodbyćscenę.Wtensposóbza
jegosprawązrodziłosięwnichlubrozwinęłoszaleństwozbrodni."AlejanieufamCzerkowowi.Tonie
jestrozsądnyświadek,tosadystycznymędrzecipółwariat:
wszędzie dostrzega demoniczność. Zupełnie nie widzę pana de Rollebon w tej melodramatycznej roli.
Odegrałby scenę zabójstwa? Gdzież tam! Jest przecież zimny, na ogół nie wciąga słuchacza: nie
przedstawia,raczejdajedozrozumienia,ajegometoda,bladaibezbarwna,możesiępowieśćtylkow
stosunkudoludzitegosamegopokroju,intrygantówotwartychnaracje,polityków.
"Adhemar de Rollebon, pisze pani de Charrieres, wcale nie mówił obrazowo, nie gestykulował, nie
zmieniałintonacji.Oczymiałpółprzymknięteiledwomożnabyłodostrzecpomiędzyrzęsamisambrzeg
jegoszarychźrenic.
Dopiero od paru lat ośmielam się sobie powiedzieć, że nudził mnie ponad wszelką wytrzymałość.
Mówił trochę tak, jak pisał ksiądz Mably. I ten właśnie człowiek miałby swoim talentem mimicznym...
Alewtakimrazie,jakmógłuwodzićkobiety?
Istniejejednakpewneciekawezdarzenie,któreprzytaczaSegur,aktórewydajemisięprawdziwe:
"W roku 1787 w pewnej oberży koło Moulins umierał stary człowiek, filozoficznie wykształcony,
przyjaciel Diderota. Księża okoliczni opadali z sił: próbowali wszystkiego - nadaremnie; człowiek ten
odmawiał przyjęcia ostatnich sakramentów, był panteistą. Pan de Rollebon, który zatrzymał się
przejazdemiktórywnicniewierzył,założyłsięzproboszczemzMoulins,żewniecałedwiegodziny
skłonichoregodouczućchrześcijańskich.Proboszczprzyjąłzakładiprzegrał:wziętywobrotyotrzeciej
nadranem,chorywyspowiadałsięopiątejiumarłosiódmej."Jestpantakimocnywprzekonywaniu?-
zapytał proboszcz - przewyższa pan księży"? "Nie dyskutowałem - odpowiedział pan Rollebon -
nastraszyłemgopiekłem."
Więc jak, brał czynny udział w zabójstwie? Tamtego wieczoru około ósmej jeden z jego przyjaciół,
oficer, odprowadził go do samego domu. Jeśli wyszedł ponownie, jak przemknął się przez cały
Petersburg, że nikt go nie zatrzymał? Paweł, półobłąkany, dał rozkaz zatrzymywania wszystkich
przechodniów po dziesiątej wieczór, z wyjątkiem akuszerek i lekarzy. Czy można dać wiarę absolutnej
legendzie,wedługktórejRollebonmiałprzebraćsięzaakuszerkę,żebydostaćsięażdopałacu?Wkońcu
byłdotegozdolny.Wkażdymrazieniebyłogowdomuwnoczabójstwa,tozdajesiępewne.Aleksander
musiał go mocno podejrzewać, ponieważ jednym z pierwszych jego kroków po objęciu władzy było
oddaleniemarkizapodnieokreślonympretekstemmisjinaDalekimWschodzie.
Pan de Rollebon przytłacza mnie. Wstaję. Poruszam się w tym bladym blasku; widzę, jak światło
odmieniasięnamoichrękachinarękawachmarynarki:trudnomiwprostwyrazić,jakimnapawamnie
wstrętem. Ziewam. Zapalam lampę na stole: może jej światło przezwycięży światło dzienne. Ale nie:
lampa opływa zaledwie żałosną kałużą swoją podstawę. Gaszę; wstaję. Na ścianie jest biały otwór,
lustro.Tozasadzka.Wiem,żewniąwpadnę.Notak.
Wlustrzeukazałsięszaryprzedmiot.Zbliżamsięispoglądam,niemogęjużodejść.
Toodbiciemojejtwarzy.Częstostojęiprzyglądamsięmuwtakiprzegranydzień.Nicnierozumiemztej
twarzy. Twarze innych mają sens. Ale nie moja. Nie mogę nawet zdecydować, czy jest ładna, czy
brzydka.Myślę,żejestbrzydka,botakmipowiedziano.Alenieuderzamnieto.Szczerzemówiąc,jestem
nawet zdumiony, że można jej przypisywać takie właściwości, to tak jakby określać jako piękny czy
brzydkikawałekziemilubblokskalny.
Aleprzynajmniejjednąrzeczprzyjemniejestzobaczyć,ponadmiękkimiokolicamipoliczków,ponad
czołem:tenpięknyczerwonypłomieńzłocącysięnagłowie,mojewłosy.Tak,przyjemnienatopatrzeć.
Przynajmniej jakiś czysty kolor. To dobrze, że jestem rudy. Widać to w lustrze, promieniuje. To się
nazywamiećszczęście:gdybynadmoimczołembyłajednaztychmatowychczupryn,wodcieniunito,ni
owo, między ciemnym czy blond kolorem, moja twarz zagubiłaby się w nieokreśloności, dostałbym
zawrotugłowy.
Mojespojrzeniezniżasiępowoli,znudzone,naczoło,napoliczki:nienapotykanicpewnego,grzęźnie.
Oczywiście,jestnos,oczy,usta,alewszystkiemubrakznaczenia,anawetludzkiegowyrazu.JednakAnny
i Velines uważały, że mam żywą twarz; może zbyt się przyzwyczaiłem do swojej twarzy. Kiedy byłem
mały, ciotka Bigeols mówiła: "Jak będziesz za długo patrzył w lustro, zobaczysz małpę." Widocznie
patrzyłemjeszczedłużej:to,cowidzę,jestponiżejmałpy,napograniczuświataroślinnego,napoziomie
polipów. Nie powiem, że to nie żyje; ale nie o tym życiu myślała Anny. Spostrzegam lekkie drgania,
widzę skórę bez wyrazu, która rozszerza się i bezwiednie pulsuje. Z tak bliska okropne są zwłaszcza
oczy.Szklane,miękkie,ślepe,poczerwienione,prawiejakrybiełuski.
Opieram się o fajansowy gzyms, przybliżam twarz do lustra, tak że go dotykam. Oczy, nos i usta
znikają:niemajużnicludzkiego.Brązowerowkizkażdejstronynabrzmiałychgorączkąwarg,zapadliny,
kretowiska.Jedwabistybiałypuchpokrywawielkiezboczapoliczków,dwawłosywychodząznozdrzy.
toplastycznamapageologiczna.Alemimowszystkotenksiężycowykrajobrazjestmibliski.Niemogę
powiedzieć,żerozpoznajęjegoszczegóły.Alecałośćrobinamniewrażenieczegośjużwidzianego,co
wprawiamniewodrętwienie:powolizaczynamzasypiać.
Chciałbymsięotrząsnąć:żyweiostredoznaniemogłobymniewyzwolić.Kładęlewąrękęnapoliczku,
ciągnę skórę; wykrzywiam twarz. Połowa twarzy naciągnięta, lewa strona ust skręca się i nabrzmiewa,
odkrywającząb:oczodółodsłaniabiałąkulę,różowąiprzekrwionąskórę.Nieotomichodziło:wcale
niemocneinienowe;łagodne,lekkie,tojużbyło!Zasypiamzotwartymioczami,jużtwarzpowiększa
się,powiększasięwlustrze,ogromnabladaaureolaześlizgującasięwświatło...
Inaglebudzęsięgwałtownie,straciłemrównowagę.
Widzę,żesiedzęokrakiemnakrześle,całkiemjeszczeoszołomiony.Czyinnymludziomteżtaktrudno
przychodziocenawłasnejtwarzy?Zdajemisię,żewidzęjątak,jakczujęswojeciało,poprzezgłuchei
cielesnewrażenie.
Aleinni?Rollebonnaprzykład?Czytakżeusypiał,oglądającwlustrzeto,copanideGenlisnazywa
"jego małą, pokrytą zmarszczkami twarzą, czystą i wyraźną, usianą śladąmi po ospie; była na niej
szczególnazłośliwość,rzucającasięwoczy,nawetgdywysilałsię,abyjąukryć.
Bardzodbałouczesanie-dorzucapanideGenlis-takżenigdyniewidziałamgobezperuki.Alejego
policzkimiałykolorniebieskiprzechodzącywczerń,gdyżmiałgęstyzarostichciałsięsamgolić,czego
zupełnienieumiał.
MiałzwyczajpacykowaćsiębieląołowianąnawzórGrimma.PandeDangeyillepowiadał,żewtym
białym i niebieskim kolorze podobny był do sera Roquefort." Musiał być chyba przystojny. Ale mimo
wszystkoniewydałsiętakipanideCharrieres.Zdajesię,uważała,żejestraczejbezbarwny.Amożenikt
nie rozumie własnej twarzy? A może chodzi o to, że żyję samotnie? Ludzie mający towarzystwo
przywykli widzieć się w lustrze takimi, jakimi widzą ich przyjaciele. Nie mam przyjaciół: czy dlatego
mojaskórajesttakanaga?Możnabypowiedziećtak,możnabypowiedzieć,żetonaturabezludzi.
Niechcemisięjużpracować,niemogęjużnicrobić,trzebaczekaćnocy.
Wpółdoszóstej.
Jest niedobrze, całkiem niedobrze! Czuję to świństwo, Mdłości. Tym razem coś nowego: chwyciło
mnie w kawiarni. Kawiarnie były dotąd moim jedynym schronieniem, bo są pełne ludzi i dobrze
oświetlone:nawettostracę;gdymniezaskoczywpokoju,niewiemjuż,gdziepójdę.Przyszedłem,żeby
sięprzespaćzszefową,aleledwopchnąłemdrzwi,Madeleine,kelnerka,krzyknęładomnie:
"Szefowej nie ma, jest w mieście, załatwia sprawunki." Poczułem żywy zawód w wiadomym miejscu,
długie nieprzyjemne łaskotanie. Jednocześnie czułem, jak koszulka ociera się o koniuszki moich piersi,
byłem otoczony, porwany przez powolny kolorowy wir, wir mgły, świateł wśród dymu, świateł w
lustrach,gdzielśniływgłębikanapki-inierozumiałem,dlaczegotowszystko,itakanieinaczej.Stałem
naprogu,wahałemsię,apotemjakiścieńprzemknąłposuficieipoczułem,żecośpopychamnienaprzód.
Słaniałemsię,byłemoszołomionyprzezświetlistemgły,któreotaczałymniejednocześniezewszystkich
stron. Madeleine podeszła falując, żeby zdjąć mi płaszcz, i zauważyłem, że zaczesała włosy do tyłu i
przypięła kolczyki: nie poznawałem jej. Widziałem jej grube policzki, które wciąż uciekały w stronę
uszu. W zagłębieniu policzków, pod kośćmi policzkowymi, miała różowe plamy, zupełnie oddzielne,
którewyglądały,jakbysięźleczułynatejubogiejskórze.Policzkiuciekalywstronęuszu,aMadeleine
uśmiechałasię:
"Copodać,panieAntoine?"WtedychwyciłymnieMdłości,zwalilemsięnakanapkę,niewiedziałemjuż,
gdziejestem;widziałem,jakkolorywirująpowoliwokółmnie,miałemchęćwymiotować.
Iproszę:odtegoczasuMdłościnieopuściłymnie,nieustępują.
Zapłaciłem.Madeleinezabrałatalerzykzpieniędzmi.
Szklanka przygniata na marmurowym blacie kałużę żółtego piwa, na której unosi się pęcherzyk. W
miejscu gdzie siedzę, kanapka jest zapadnięta i żeby się nie ześlizgnąć, muszę się mocno wspierać
podeszwami o ziemię; jest mi zimno. Na prawo grają w karty na suknie. Wchodząc nie widziałem ich;
czułem tylko, że jest tam jakaś letnia, mdła masa; trochę na kanapce, trochę na stole w głębi, z parami
poruszającychsięrąk.PotemMadeleineprzyniosłaimkarty,suknoiżetonywdrewnianejmiseczce.Jest
ichtrzechczypięciu,niewiem,niemamodwagispojrzeć.
Pękła mi sprężyna: mogę ruszać oczami, a głową nie. Głowa jest miękka, elastyczna, można by
powiedzieć,żetylkojestpostawionanaszyi;jeślisięodwrócę,zrzucęją.
Słyszę jednak krótki oddech i od czasu do czasu widzę kątem oka czerwonawą błyskawicę pokrytą
białymiwłosami.
Toręka.
Kiedy właścicielka idzie po sprawunki, przy ladzie zastępuje ją kuzyn. Nazywa się Adolf. Siadając
spojrzałemnaniegoipotempatrzyłemcałyczas,boniemogłemodwrócićgłowy.Jestwsamejkoszuli,
nosi bladofioletowe szelki; rękawy koszuli zakasał powyżej łokci. Ledwo widać szelki na niebieskiej
koszuli, są zatarte, zagłębione w niebieskość, ale to fałszywa pokora: naprawdę nie pozwalają o sobie
zapomnieć, podniecają mnie swoim baranim uporem, tak jakby zamierzywszy stać się fioletowymi,
utknęlywdrodze,nie.wyrzekającsięjednakswoichpragnień.Miałobysięchęćimpowiedzieć:"Nojuż,
bądźciefioletowe,dośćnatentemat."Alenie,trwająwzawieszeniu,upartewswymniezakończonym
wysiłku.Czasemotaczającaniebieskośćnasuwasięizakrywajezupełnie.niewidzęichprzezchwilę.
Ale to tylko jedna fala, wkrótce niebieskość blednie miejscami i widzę ukazujące się wysepki jasnego
wahającego się fioletu; rozszerzają się, łączą i znów tworzą szelki. Kuzyn Adolf nie ma oczu: jego
nabrzmiałeuchylonepowiekiodsłaniajątylkotrochębiałka.Uśmiechasięzzaspanąminą;odczasudo
czasuprycha,szczeknieizatrzęsiesięjakpies,kiedymusięcośśni.
Jegoniebieskabawełnianakoszulaodcinasięradośnienatleczekoladowejściany.Totakżepowoduje
Mdłości. Lub raczej to są Mdłości. Mdłości nie znajdują się we mnie: czuję je tam na ścianie, na
szelkach,wszędziewokółmnie.Łącząsięzkawiarnią,tojaznajdujęsięwnich.
Zprawejmojejstronymdła,ciepłamasazaczynahałasować,poruszaswoimiparamirąk.
"Proszę,totwójatut.-Ajakijestatut?"Wielkiczarnykręgosłuppochylonynadgrą:"Hahaha!-Co?To
jest atut, właśnie wyszedł. - Nie wiem, nie widziałem... Tak, właśnie wyszedłem atutem. - No dobrze,
wjęc atut w kierach." Podśpiewuje: "Atut kier, atut kier." Ktoś mówi: "Co pan robi? Co pan robi? Ja
biorę!"Znówciska-ismakcukruwpowietrzu,napodniebieniu.Zapachy.Szelki.
Kuzynpodniósłsię,zrobiłkilkakroków,założyłręcedotyłu,uśmiechasię,podnosigłowęiodchyla
sięwtył,nakońcachobcasów.Usypiawtejpozycji.Stoitak,chwiejącsię,wciążsięuśmiecha,policzki
mu drgają. Upadnie. Przechyla się do tyłu, przechyla, przechyla, twarz ma zupełnie zwróconą w stronę
sufitu, a potem w chwili, gdy już się przewracał, chwyta zręcznie za brzeg kontuaru i odzyskuje
równowagę.Potemzaczynaznów.Mamtegodosyć,wołamkelnerkę:
"Madeleine,bądźtakamiła,puśćpatefon.Tepiosenkę,którąlubię,wiesz:"Someofthesedays".
-Dobrze,jeżeliniebędzieprzeszkadzaćtympanom,panowienielubiąmuzykiwczasiepartii.Zarazsię
zapytam." Podejmuję wielki wysiłek i odwracam głowę. Jest ich czterech. Madeleine pochyla się nad
purpurowym starcem, który ma na końcu nosa lorgnon w czarnej oprawie. Przyciska karty do piersi i
patrzynamnie.
"Proszę bardzo." Uśmiechy. Ma spróchniałe zęby. To nie do niego należy czerwona ręka, to ręka jego
sąsiada, faceta z czarnymi wąsami. Ten facet z wąsami ma ogromny nos, zjadający mu połowę twarzy.
mógłbynimpompowaćpowietrzedlacałejrodziny,alemimotooddychaustami,trochęzadyszany.Jestz
nimitakżemłodyczłowiekzpsiąminą.Nieodróżniamczwartegogracza.
Kartyspadająnasukno,kręcąsię.Potemręcezpierścionkaminapalcachzbierająje,skrobiącsukno
paznokciami. Ręce rysują białe krechy na suknie, wyglądają tak obrzmiałe i zakurzone. Ciągle spadają
karty, ręce poruszają się tam i z powrotem. Cóż za dziwne zajęcie. To nie wygląda ani na grę, ani na
śmiech,aniprzyzwyczajenie.Myślę,żerobiątopoprostudlazabiciaczasu.Aleczasjestzbytobszerny,
nie pozwala się napełnić. Wszystko, co w nim zanurzyć, mięknie i rozciąga się. Na przykład ten gest
czerwonejręki,którachwiejniezbierakarty.jestzupełniezwiotczały.Trzebabygorozprućiprzykroić
odśrodka.
Madeleineobracarączkępatefonu.Zebysiętylkoniepomyliła,jakkiedyś,iniepuściławielkiejariiz
CavaleriaRusticana.Alenie,dobrze,poznajęmelodięjużpopierwszychtaktach.ToIstaryrag-timeze
śpiewanym refrenem. W roku 1917 słyszałem, jak gwizdali go żołnierze amerykańscy na ulicach La
Rochelle.Musipochodzićsprzedwojny.Alenagraniejestdużopóźniejsze.Wkażdymrazietonajstarsza
płytazezbioru,płytaPathe,doprzegrywaniaszafirowąigłą.
Zaraz będzie refren: najbardziej podoba mi się ten refren, gdy nagle rzuca się naprzód, jak urwisty
brzegwmorze.Wtejchwilisłychaćjazz;niemamelodii,tylkonuty,miriadymałychwstrząsów.Niema
dlanichżadnejprzerwy,rodzijeiniszczynieubłaganyporządek,niepozwalającnigdyskupićsię,istnieć
dla siebie. Biegną, spieszą się, w locie spadają na mnie czystym uderzeniem i giną. Dobrze byłoby je
zatrzymać, ale wiem, że jeśli udałoby mi się zatrzymać jedną, pomiędzy palcami zostałby mi tylko
wulgarnyiomdlewającyton.Należyprzyjąćichśmierć;powinienemnawetpragnąćtejśmierci:niewiele
znamwrażeńbardziejcierpkichimocnych.
Rozgrzewam się, zaczynam czuć się szczęśliwy. Nie ma w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, to małe
szczęście w Mdłościach: rozpływa się w głębi lepkiej kałuży, w głębi naszego czasu - czasu
bladofioletowych szelek i wgniecionych kanapek - składa się z chwil szerokich i miękkich,
rozlewającychsiępobrzegachjakplamyzoliwy.Ledwopowstało,jestjużstare,wydajemisię,żeznam
jeoddwudziestulat.
Jest także inne szczęście: na zewnątrz jest ta stalowa taśma, wąskie trwanie muzyki, która przemierza
naszczasnaprzestrzałizaprzeczamu,irozdzieranaswojesuchemałedrobiny.
Toinnyczas.
"PanRandugrakiery,tydajeszasa."
Głosprzesuwasięiznika.Nicnieczepiasięstalowejtaśmy,aniotwierającesiędrzwi,anipodmuch
zimnego powietrza, który czuję na kolanach, ani wejście weterynarza z wnuczką: muzyka przeszywa te
nieokreśloneformyiprzechodzipoprzeznie.Ledwousiadławnuczkaijużjąwzięło:wyprostowana,z
szerokootwartymioczyma;słucha,przesuwającpięściąpostole.
JeszczekilkasekundiMurzynkazacznieśpiewać.Towydajesięnieuniknione,takbardzonarzucasię
tamuzyka:nicniemożejejprzerwać,nic,copochodziodtegoczasu,wktórymświatzostałosadzony.
ustaniesama,botakijestporządek.Dlategowłaśnielubiętenpięknygłos,niezpowodujegopełniczy
smutku,aledlatego,żejestwydarzeniemprzygotowanymprzeztylenut,ztakdaleka,ginących,abymógł
się narodzić. A jednak jestem niespokojny. wystarczyłoby tak niewiele, aby zatrzymać płytę: pęknięcie
sprężyny,kapryskuzynaAdolfa.Jakietodziwne,jakieprzejmujące,żetotrwaniejesttakkruche.Nicnie
możegoprzerwaćiwszystkomożejezłamać.
Unicestwiłsięostatniakord.Wkrótkiejciszy,któranastępuje,czujęmocno,żejuż,żecośsięstało.
Cisza.
Someofthesedaysyou'llmissmehoney.
Stałosię:Mdłościzniknęły.Kiedygłospodniósłsięwwciszy,czułem,jakmojeciałotwardnieje,i
Mdłościuleciały.Zajednymzamachem:tobyłoprawiemęczące,staćsiętaktwardym,takbłyszczącym.
Wtymsamymczasietrwaniemuzykirozszerzyłosię,nabrzmiewającjaktrąba.
Napełniałasalęswojąmetalicznąprzezroczystością,rozgniatającomurynasznieszczęsnyczas.Jestem
wmuzyce.Wlustrachtocząsiękuleognia;obręczedymuokrążająjeiwirują,zasłaniająciodsłaniając
twardy uśmiech światła. Mój kufel z piwem zmniejszył się, stoi mocno: wygląda solidnie, niezbędnie.
Chcęgoująćizważyć,wyciągamrękę...MójBoże!więctosięprzedewszystkimzmieniło:mojegesty.
Ten ruch mojej ręki rozwinął się jak majestatyczny temat, przesunął się wzdłuż śpiewu Murzynki;
zdawałomisię,żetańczę.
TwarzAdolfajesttutaj,natleczekoladowejściany.
Zdaje się bliska. W chwili gdy moja dłoń zwierała się, zobaczyłem jego głowę; miała w sobie
oczywistość,koniecznośćwniosku.Zaciskampalcenakuflu,patrzęnaAdolfa:jestemszczęśliwy.
"Proszę!" Na tle hałasu wznosi się jakiś głos. To mówi mój sąsiad, ugotowany staruch. Jego policzki
odcinająsięfioletowąplamąnabrązowejskórzekanapki.Ciskakartęnastół.
Askaro.
Ale młody człowiek z psią miną uśmiecha się. Różowiutki gracz zgięty nad stołem śledzi go
ukradkiem,gotówdoskoku.
"I proszę." Ręka młodego człowieka wynurza się z cienia, zawisa na chwilę, biała, obojętna, a potem
spadanaglejakkaniaiuderzakartąwsukno:różowygrubaspodskakujewgórę:
"Gówno!Przebił!"Sylwetkakrólakierukazujesiępomiędzyskurczonymipalcami,potemodwracajągo,
kładą na nos i gra idzie dalej. Piękny król, przybyły z tak daleka, przygotowany tyloma kombinacjami,
tylomanieobecnymijużgestami.
Oto jego kolej, żeby zniknąć, aby mogły się narodzić inne kombinacje i inne gesty, ataki, repliki,
odwróceniesięszczęścia,tłumdrobnychprzygód.
Jestem wzruszony, odczuwam swoje ciało jak precyzyjną maszynę w spoczynku. Tak, przeżyłem
prawdziwe przygody. Nie przychodzi mi do głowy żaden szczegół, ale spostrzegam ścisle powiązanie
okoliczności.Przebyłemmorza,pozostawiłemzasobąmiasta,płynąłemwgóręrzeklubzagłębiałemsię
wlasachiszedłemwciążkunowymmiastom.Miałemkobiety,biłemsięzróżnymifacetami;inigdynie
mogłempowrócićwstecz,takjakpłytaniemożesiękręcićdotyłu.Itowszystkodokądmniewiodło?Do
tejwłaśnieminuty,dotejkanapki,tejkulijasności,całejwypełnionejbrzęczeniemmuzyki.
Andwhenyouleaveme.
Ja, który tak lubiłem siadać w Rzymie nad brzegiem Tybru, a w Barcelonie, wieczorem, schodzić i
wchodzićstorazynaRamblas,ja,którywidziałemkołoAngkor,nawysepceBaraydePrah-Kan,drzewo
bananowe oplatające korzeniami kaplicę Nagas, jestem tutaj, żyję w tej samej sekundzie, co gracze w
manillę,słuchamśpiewuMurzynki,podczasgdynazewnątrzbłąkasięsłabanoc.
Płytastanęła.
Weszłanoc,słodkawa,niezdecydowana.Niewidaćjej,aleonatujest,osnuwalampy.wdychasięw
powietrzucośgęstego.toona.Jestzimno.Jedenzgraczypopycharozrzuconekartydodrugiego,któryje
zbiera. Jedna została w tyle. Czy jej nie widzą? To dziewiątka kier. Ktoś ją wreszcie bierze, daje ją
młodemuczłowiekowizpsiąminą.
"A,dziewiątkakier!"Dobrajest,trzebaiść.Fiołkowystarzecpochylasięnadkartkąssąckoniecołówka.
Madeleine patrzy na niego jasnym i pustym wzrokiem, młody człowiek kręci i obraca w palcach
dziewiątkękier.MójBoże!...
Wstajęciężko;wlustrzeponadgłowąweterynarzawidzęprzesuwającąsięnieludzkątwarz.
Pójdęzarazdokina.
Powietrze robi mi dobrze: nie ma smaku cukru ani winnego zapachu wermutu. Ale rany boskie, jak
zimno.
Jestwpółdoósmej,niejestemgłodny,akinorozpoczynasiędopieroodziewiątej,corobić?Muszę
iść szybko, żeby się rozgrzać. Waham się: bulwar za moimi plecami prowadzi do centrum miasta, do
wielkiego szyku świateł głównych ulic, do Pałacu Paramount, Imperialu, domu towarowego Jahan. To
mniezgołaniepociąga:jestczasaperitifu;rzeczyżywe,psy,ludzie,wszystkiemiękkie,poruszającesię
spontanicznieciała,naraziedosyćtegowidziałem.
Skręcamwlewo,zagłębięsięwtędziurę,tutaj,nakońcuszeregulatarnigazowych:pójdębulwarem
NoirażdoaleiGalvani.Dziuraświszczelodowatymwiatrem:tamsątylkokamienieiziemia.Kamienie
sątwardeinieporuszająsię.
Kawałeknudnejdrogi.Natrotuarzezprawejszaralotnamasazesmugamiświatłaszumijakmuszla:to
starydworzec.JegoobecnośćzapłodniłapierwszestometrówbulwaruNoir-odbulwaruRedouteażdo
ulicy Paradis - spowodowała narodziny dziesięciu latarni i czterech kawiarni, tuż koło siebie, "Pod
Kolejarzem" i trzech innych, które gnuśnieją przez cały dzień, ale rozjaśniają się wieczorem i rzucają
świetliste prostokąty na jezdnię. Kąpię się jeszcze trzy razy w żółtym świetle, widzę, jak ze sklepu
kolonialno-pasmanteryjnegoRabachewychodzijakaśstarucha,poprawiachusteczkęnagłowieizaczyna
biegnąć:tojużkoniec.StojęnabrzeguchodnikaulicyParadis,kołoostatniejlatarni.Asfaltowawstęga
urywa się nagle. Z drugiej strony ulicy ciemność i błoto. Przechodzę przez ulicę Paradis. Wdepnąłem
prawąnogąwkałużę,skarpetkajestmokra;zaczynasięprzechadzka.
NiemieszkasięwtejokolicybulwaruNoir.
Atmosfera jest tu za ciężka, grunt zbyt niewdzięczny, żeby mogło ustalić się i rozwinąć życie. Trzy
tartakiBraciSoleil(BraciaSoleildostarczylidrewnianejboazeriisklepieniadokościołaSainte-Cecile-
de-la-Mer.jejcenawyniosłastotysięcyfranków)wychodząwszystkimidrzwiamiiwszystkimioknami
na zachód, na słodką ulicę Jeanne-Berthe-Coeuroy, którą wypełniają jazgotem. Na bulwar Victor-Noir
wystawiająswojetrzytylneścianyprzedłużającemury.Budynkiteciągnąsięwzdłużprawegochodnika
naprzestrzeniczterystumetrów.niemanajmniejszegookna,nawetokienkawdachu.
A teraz wszedłem obiema nogami w rynsztok. Przechodzę przez jezdnię: na drugim chodniku jedyna
lampagazowa,jaklatarniananajdalszymcypluziemi,oświetlapochylony,miejscamizrujnowanypłot.
Na deskach trzymają się jeszcze kawałki afiszów. Na zielonym tle wykrzywia się promieniście
rozdarta, piękna pełna nienawiści twarz; pod nosem ktoś dorysował wąsy ostrymi końcami w dół. Na
innymstrzępiemożnajeszczeodcyfrowaćsłowo"rzekomy",białymiliterami,zktórychspadajączerwone
krople,możekroplekrwi.Możliwe,żetwarzinapisznajdowałysięnatymsamymafiszu.Terazafiszjest
podarty, proste i właściwe więzy, które je łączyły, zniknęły, ale powstała samorzutnie inna jedność
pomiędzyskręconymiustami,kroplamikrwi,białymiliterami,końcówką"omy".możnabypowiedzieć,
żezapomocątychtajemniczychznakówpragniesięwyrazićzbrodniczaniezmordowanapasja.Pomiędzy
deskamiwidaćbłyskisygnałówkolejowych.Płotsiękończy,zaczynasiędługimur.
Murbezotworów,bezfurtek,bezokien,urywającysięodwieściemetrówdalej,przylegadodomu.
Wyszedłem z zasięgu latarni; wchodzę w ciemną dziurę. Mój cień u stóp wtapia się w czerń i mam
wrażenie, że pogrążam się w lodowatej wodzie. Przede mną, w głębi, poprzez grubą ciemność,
dostrzegamróżowąbladość:toalejaGalvani.
Odwracamsię;pozalatarniamigazowymi,daleko,pozostałotrochęjasności:towłaśniedworzecicztery
kawiarnie. Poza mną, przede mną są ludzie, piją i grają w karty w barach. Tutaj jest tylko ciemność.
Wiatr przynosi mi chwilami płynące z daleka samotne ciche dzwonienie. Odgłosy życia, warkot
samochodów,krzyki,naszczekiwaniapsówniedochodząpozaoświetloneulice,pozostająwcieple.Ale
to dzwonienie przenika ciemności i dochodzi aż tutaj: jest bardziej twarde i mniej ludzkie niż inne
dźwięki.
Zatrzymujęsię,żebygoposłuchać.Jestmizimno,boląmnieuszy;musząbyćzupełnieczerwone.Ale
jużnieczujęsiebie;zostałemporwanyprzezczystośćtego,comnieotacza;nicżywego;wiatrświszcze,
napięte pasma uciekają w noc. Bulwar Noir nie ma nieprzyzwoitej miny mieszczańskich ulic
wdzięczącychsiędoprzechodniów.Niktniezatroszczyłsięojegoprzyozdobienie,wręczprzeciwnie.
PrzeciwieństwoulicyJeanne-Berthe-Coeuroy,aleiGalvani.
WokolicydworcamieszkańcyBouyillepilnujątegojeszczetrochę,czyszczągoodczasudoczasuze
względu na podróżnych. Ale zaraz dalej, opuszczony, biegnie prosto na oślep, aby zderzyć się z aleją
Galyani. Miasto o nim zapomniało. Czasem przejeżdża tu całym pędem wielka ciężarówka ziemistego
koloru,grzmiącrozgłośnie.
Nawet nie mordują tutaj, z braku morderców i ofiar. Bulwar Noir jest nieludzki. Jak minerał. Jak
trójkąt. To szczęście, że jest taki bulwar w Bouville. Zwykle można je spotkać tylko w stolicach; w
Berlinie od strony Neukolln albo jeszcze bliżej Friedrichshein, a w Londynie za Greenwich. Proste i
brudne, pełne przeciągów korytarze, z szerokimi pozbawionymi drzew trotuarami. Ulice te znajdują się
prawie zawsze poza obrębem śródmieścia, w tych dziwnych dzielnicach, gdzie są fabryki miasta, obok
dworców towarowych, remiz tramwajowych, rzeźni, gazowni. W dwa dni po burzy, kiedy całe miasto
spocone w słońcu promieniuje wilgotnym ciepłem, są jeszcze całkiem zimne, zachowują swoje błoto i
swojekałuże.Mająnawetkałuże,którenigdyniewysychają,pozajednymmiesiącemwroku,sierpniem.
Mdłościpozostałytam,wżółtymświetle.Jestemszczęśliwy:tozimnojesttakczyste,takczystajestta
noc;czyjasamniejestemfaląlodowategopowietrza?Niemiećanikrwi,anilimfy,aniciała.Płynąćtym
długimkanałemkutamtejbladości.Byćtylkochłodem.
Otoludzie.Dwacienie.Dlaczegomusieliprzyjśćtutaj?
Tomałakobieta,któraciągniezarękawmężczyznę.
Mówiszybkimicienkimgłosem.Niechwytam,comówi,bowiejewiatr.
"Zamknieszsięwreszcie?"-mówimężczyzna.
Onaciąglemówi.Onodpychajągwałtownie.Patrząnasiebiezwahaniem,apotemmężczyzna
wkładaręcedokieszeniiodchodzinieoglądającsię.
Mężczyzna zniknął. Od kobiety dzielą mnie teraz zaledwie trzy metry. I nagle głuche i chrapliwe
dźwiękirozdzierająją,wyrywająsięizniesłychanągwałtownościąnapełniającałąulicę.
"Karol, proszę cię, zrozumiałeś, co ci powiedziałam? Karol, wróć, mam tego dosyć, za dużo już tego
nieszczęścia!" Przechodzę tak blisko, że mógłbym jej dotknąć. To... ale jak uwierzyć, że to rozpalone
ciało,tatwarzpałającaboleścią?..ajednakpoznajęchusteczkę,płaszcz,brązowaweznamięnaprawej
ręce;toona,toLucie,służąca.Nieśmiemofiarowaćjejpomocy,chcętylko,żebymogłapoprosićonią
sama, jeśli zechce: przechodzę obok powoli i spoglądam na nią. Utkwiła we mnie oczy, ale zdaje się
mnieniepoznawać;wygląda,jakbycałkiemzagubiłasięwswoimcierpieniu.
Idękilkakroków.Odwracamsię...Tak,toona,toLucie.Alezmieniona,niedopoznania,cierpiącaz
szaloną hojnością. Zazdroszczę jej. Stoi tu, wyprostowana, z rozkrzyżowanymi rękami, tak jakby
oczekiwała stygmatów. Otwiera usta, zatyka ją. Mam wrażenie, że ściany stały się wyższe po obu
stronachulicy,żezbliżyłysiędosiebie,żeLucieznajdujesięwgłębistudni.Czekamkilkachwil;boję
się, że nagle upadnie. jest zbyt krucha, żeby znieść tę niezwykłą boleść. Ale ona nie rusza się, jakby
zmieniłasięwkamień,jakwszystko,cojąotacza.Przezchwilęzastanawiamsię,czysięniepomyliłem
codoniej,czynaglenieobjawiłamisięjejprawdziwanatura...
Luciewydajecichyjęk.Podnosirękędogardłaotwierającszerokozdziwioneoczy.Nie,niezsiebie
czerpiesiłętakiegocierpienia.Bierzetozzewnątrz...totenbulwar.
Trzebabyjąwziąćzaramiona,wyprowadzićnaświatło,pomiędzyludzi,nasłodkieiróżoweulice:
tamniemożnatakbardzocierpieć;rozluźniłabysię,odzyskałabyswójpozytywnywyglądizwykłystan
swoichcierpień.
Zostawiamją.Wkońcuitakmaszczęście.Jajestemzbytspokojnyodtrzechlat.Janiemogęjużnic
otrzymaćodtychtragicznychsamotności,jedynietrochęjałowejczystości.Odchodzę.
CZWARTEK,WPÓŁDODWUNASTEJ
Pracowałemprzezdwiegodzinywczytelni.ZszedłemnapodworzecHipotek,żebywypalićfajkę.Plac
wybrukowany różowymi cegłami. Mieszkańcy Bouyille są z niego dumni, ponieważ pochodzi z XVIII
wieku.NapoczątkuulicyChamadeiulicySuspedardstarełańcuchyzagradzajądrogępojazdom.Paniew
czerni, które wyprowadzają psy na spacer, przesuwają się pod arkadami, wzdłuż murów. Rzadko
wychodzą na środek, rzucają jednak z boku dziewczęce spojrzenia, ukradkowe i zadowolone, na statuę
GustawaImpetraz.
Nieznająchybanazwiskategoolbrzymazbrązu,alewidząwyraźnie,pojegosurducieicylindrze,że
byłtoktośzdobregotowarzystwa.Wlewejręcetrzymakapelusz,aprawąopieranastosiearkuszy.to
trochętak,jakbynatymcokolestałichdziadek,odlanyzbrązu.Niemusząnaniegodługopatrzeć,żeby
zrozumieć,żemyślałtakjakone,całkiemtaksamojakone,nawszystkietematy.Swójautorytetiogromną
erudycję czerpaną z arkuszy ksiąg in folio, przyciśniętych jego ciężką ręką, oddał na użytek ich małych
myśli,ograniczonychisolidnych.Damywczerniodczuwająulgę,mogąspokojniebłądzićmyślamikoło
spraw domowych, spacerować z psem; nie muszą już bronić świętych myśli, dobrych myśli,
odziedziczonychpoojcach;ichstrażnikiemstałsięczłowiekzbrązu.
WielkaEncyklopediapoświęcatejosobistościkilkalinijek;czytałemjezeszłegoroku.Położyłemtom
na parapecie; przez szybę mogłem widzieć zieloną głowę Impetraza. Dowiedziałem się, że rozwijał
ożywionądziałalnośćokoło1890roku.Byłinspektoremakademii.Malowałuroczebzdurkiinapisałtrzy
książki:OpopularnościustarożytnychGreków(1887),PedagogikaRollina(1891)iTestamentpoetycki
w1899.Umarłw1902roku,kuszczeremużalowipotomkówiludziobdarzonychdobrymsmakiem.
Oparłem się o fasadę biblioteki. Ciągnę fajkę, która zaraz zgaśnie. Widzę starszą panią: wychodzi
trwożliwie spod arkad, patrzy na Impetraza z miną przebiegłą i upartą. Nagle ośmiela się, przechodzi
przezpodworzectakszybko,jaktylkopozwalająjejkończyny,izatrzymujesięnachwilęprzedposągiem
poruszającżuchwami.Potemucieka,czarnanatleróżowegobruku,iznikawszczeliniemuru.
Ten plac z różowymi cegłami i domami był może wesoły około roku 1800. Teraz ma w sobie coś
suchego i złego, a nawet troszkę groźnego. To pochodzi od tego człowieka, tam w górze, na cokole.
Odlewającwbrązietegoprofesorauczynionozniegoozarownika.
ObserwujęImpetrazazprzodu.Niemaoczu,ledwotrochęnosa,brodęwyżartąprzeztendziwnytrąd,
któryczasamijakepidemiarzucasięnawszystkieposągiwdzielnicy.Kłaniasię;najegokamizelcejest
wielka jasnozielona plama w okolicy serca. Minę ma cierpiętniczą i złą. Nie żyje, oczywiście, ale nie
jesttakżenieożywiony.
Emanujezniegogłuchapotęga.czujętojaknapórwiatru:Impetrazchcemniewypędzićzpodwórca
Hipoteki.
Nieodejdę,nimnieskończęfajki.
Spozamniewychylasięnaglewysokichudycień.
Wzdrygnąłemsię.
"Przepraszam,niechciałemprzeszkodzić.Widziałem,żeporuszapanwargami.Napewnopowtarzałpan
zdaniazeswojejksiążki."Śmiejesię."Wyłapywałpanaleksandryny."PatrzęnaSamoukazosłupieniem.
Aleonwydajesięzdziwionymoimzdziwieniem:
"Czyniepowinnosięstarannieunikaćaleksandrynówwprozie?"Spadłemniecowjegooczach.Pytam
go, co robi tu o tej porze. Tłumaczy mi, że szef zwolnił go wcześniej, więc przyszedł prosto do
biblioteki;niepójdzienaobiad,będzieczytał,pókiniezamkną.Przestałemzwracaćnaniegouwagę,ale
onmusiałodejśćodpierwszegotematu,gdyżnaglesłyszę:"...miećSzczęścieinapisaćksiążkę,takjak
pan.
Powinienemcośpowiedzieć.
"Szczęście..."-mówięzpowątpiewającąminą.
Mylisięcodoznaczeniamojejiodpowiedziipoprawiasięnatychmiast:
"Oczywiście,proszępana,powinienembyłpowiedzieć:
zasługę." Wchodzimy na schody. Nie chce mi się pracować. Ktoś zostawił na stole Eugenię Grandet,
książka jest otwarta na dwudziestej siódmej stronie. Biorę ją odruchowo, zaczynam czytać dwudziestą
siódmą,potemdwudziestąósmąstronę,niemamodwagizaczynaćodpoczątku.Samoukżywymkrokiem
skierował się do półek przy ścianie; przynosi dwa tomy i kładzie je na stole z miną psa, który znalazł
kość.
"Copanczyta?"Zdajemisię,żeniemachęciodkrywaćtegoprzedemną:wahasiętrochę,toczyswoimi
wielkimbłędnymioczami,potempodajemiksiążki,ociągającsię.SątotorfitorfowiskaLarbaletrierai
HitopadesaalboNaukapożytecznaLastexa.Icóż?Nierozumiem,cogozawstydza:jegolekturywydają
misiębardzoprzyzwoite.ZpoczuciaobowiązkukartkujęHitopadesaiznajdujętamsamewzniosłości.
Godzinatrzecia
OdłożyłemEugenięGrandet.Zabrałemsiędopracy,alebezzapału.Samouk,widząc,żepiszę,patrzy
na mnie z pożądliwym uszanowaniem. Od czasu do czasu unoszę głowę, widzę wielki sztywny
kołnierzyk,zktóregowychylasięjegoszyjakurczęcia.Nosiwytarteubrania,alejegobieliznaolśniewa
białością. Wziął teraz inny tom z tej samej półki, czytam odwrócony tytuł: Strzała Caudebec, kronika
normandzkaJuliiLavergne.LekturySamoukazawszemniezniechęcają.
Nagle przypominam sobie nazwiska ostatnio przeglądanych przez niego autorów. Lambert, Langlois,
Larbaletrier, Lastex, Layergne. Przychodzi olśnienie. Zrozumiałem metodę Samouka: kształci się w
porządkualfabetycznym.
Przypatrujęmusięzeszczególnympodziwem.Jakaśpotrzebawoli,abywolno,zuporem,wypełniać
tak szeroko zakrojony plan? Pewnego dnia, przed siedmiu laty (powiedział mi, że studiuje od siedmiu
lat), wszedł uroczyście do tej sali. Przebiegł spojrzeniem niezliczone książki wypełniające ściany i
musiałpowiedzieć,prawiejakRastignac:"Jaity,Humanistyko".Potemposzedłwziąćpierwsząksiążkę
z pierwszej półki z prawej strony na końcu; otworzył ją na pierwszej stronie, z uczuciem szacunku i
grozy,łączącejsięznieodwołalnądecyzją.DzisiajjestnaliterzeL.KpoJ,LpoK.Przeszedłbrutalnie
od studiowania chrząszczy do teorii kwantów, od dzieła o Tamerlanie do katolickiego pamfletu na
darwinizm:niezniechęciłsięaninachwilę.
Przeczytałwszystko;zgromadziłwswojejgłowiepołowętego,cowiadomonatematpartenogenezy,
połowęargumentówprzeciwwiwisekcji.Pozanim,przednimjestcaływszechświat.Izbliżasiędzień,
kiedy zamykając ostatni tom z ostatniej półki z lewego końca powie: "A teraz?" To pora jego
podwieczorku, je ze spokojną mina chleb i tabliczkę czekolady Gala Peter. Powieki ma opuszczone i
mogę przyglądać się do woli jego pięknym wygiętym rzęsom - zupełnie kobiecym. Czuć go zapachem
staregotytoniu,zktórym,gdywzdycha,mieszasięsłodkizapachczekolady.
PIĄTEK,GODZINATRZECIA
Jeszcze trochę i wpadłbym w pułapkę lustra. Unikam go, ale za to wpadam w pułapkę Służby.
bezczynny, ze zwieszonymi rękami przybliżam się do okna. Budowa, Płot, Stary Dworzec. - Stary
Dworzec, Płot, Budowa. Ziewam tak szeroko, że łzy napływają mi do oczu. W prawej ręce trzymam
fajkę, a w lewej paczkę z tytoniem. Trzeba by nabić fajkę. Ale nie mam odwagi. Ręce mi opadają,
przyciskam czoło do szyby. Drażni mnie ta starucha. Drepcze uparcie, z wzrokiem zagubionym nie
wiadomo gdzie. Czasem zatrzymuje się z wystraszoną miną, jakby musnęło ją niewidzialne
niebezpieczeństwo.otojestjużpodmoimoknem,wiatrprzyklejajejspódnicędokolan.Zatrzymujesię,
poprawiachusteczkę.Ręcejejsiętrzęsą.Odchodzi:
Terazwidzęjejplecy.Starastonoga!Przypuszczam,żeskręcinaprawo,nabulwarNoir.Madoprzejścia
zestometrów.takjakidzie,zajmiejejtonapewnodziesięćminut,dziesięćminut,wczasiektórychbędę
tak stał patrząc na nią, z czołem przylepionym do szyby. Zatrzyma się dwadzieścia razy, zacznie iść,
zatrzymasię...
Widzę przyszłość. Jest tam, już gotowa, na ulicy, zaledwie trochę bledsza niż teraźniejszość. Czego
potrzebuje, żeby się zrealizować? Czego to jej doda? Starucha oddala się, utykając, zatrzymuje się,
poprawiasiwykosmykwyślizgującysięspodchusteczki.Kroczy,byłatam,terazjesttutaj...zgubiłemsię:
niewiem,czywidzęjejruchy,czyjeprzewiduję?JUŻnierozróżniamteraźniejszościodprzyszłości,a
jednak to trwa, to spełnia się po trochu; stara posuwa się wyludnioną ulicą; szura swoimi męskimi
buciorami.Towłaśnieczas,czaszupełnienagi,topowolistajesięistnieniem,tokażeczekaćnasiebiei
gdytoprzychodzi,napawaobrzydzeniem,bospostrzegamy,żetoznajdowałosiętamjużoddawna.Stara
zbliżasiędoroguulicy,jestjużtylkokupkączarnychszmat.Noproszę,tak,oczywiście,tonowość,nie
byłojejtamprzedchwilą.Aletonowośćjużmatowa,zdeflorowana,niemogącazgołazadziwić.Skręci
zarógulicy,skręca-trwatocałąwieczność.
Odrywamsięodoknaichwiejącsięprzebiegamprzezpokój;idęnalepzwierciadła,przeglądamsię,
mam siebie dość: znów wieczność. Wreszcie wymykam się swojej twarzy i padam na łóżko. Patrzę w
sufit,chciałbymusnąć.
Spokój.Spokój.Nieczujęjużprześlizgiwaniasię,muśnięćczasu.Widzęobrazynasuficie.Najpierw
kręgiświatła,apóźniejkrzyże.Migotanie.Apotemtworzysięinnyobraz;wgłębimoichoczu,właśnie
ten.Jesttowielkiezwierzęnaklęczkach.Widzęjegoprzedniełapyijuki.Resztajestzamglona.Jednak
rozpoznaję dobrze: to wielbłąd, którego widziałem w Marrakesz, przywiązanego do głazu. Klękał i
podnosiłsięsześćrazyzrzędu;chłopcyśmialisięipodjudzaligookrzykami.
Przeddwomalatybyłocudownie,wystarczyłotylkozamknąćoczy,wkrótcemojagłowabrzęczałajak
ul, widziałem twarze, drzewa, domy, Japonkę z Kamaishi, która naga myła się w beczce, martwego
Rosjaninawykrwawionegoprzezszerokąotwartąranę,akołoniegorozlewałasiękałużąwszystkajego
krew.Odnajdywałemsmakkus-kus,zapacholiwy,którywpołudnienapełniauliceBurgos,zapachkopru
unoszący się na ulicach Tetuanu, gwizdanie greckich pastuchów. byłem przejęty. Ale już od dawna ta
radośćsięwyczerpała.Czyodrodzisiędzisiaj?
Wmojejgłowiegorącesłońceprzesuwasięuparcie,jaktarczawlatarnimagicznej.Zanimpostępuje
kawałekniebieskiegonieba;pokilkuwstrząsachnieruchomieje,jestemnimcaływyzłoconyweśrodku.Z
jakiegomarokańskiego(czyalgierskiego?czysyryjskiego?)dniaoderwałsięnagletenodłamek?Poddaję
sięizatapiamwprzeszłości.
Meknes. Jak wyglądał ten góral, który nas tak przestraszył w małej uliczce, pomiędzy meczetem
Berdaine i tym uroczym placem ociemonym przez jedną morwę? Szedł na nas, Anny była po mojej
prawejstronie.Czypolewej?Tosłońceitoniebieskieniebobyłytylkooszustwem.
Nabieram się na to po raz setny. Moje wspomnienia są jak dukaty w diabelskiej sakiewce: gdy ją
otworzyć,znajdujesiętylkouschłeliście.
Góraljawimisiętylkojakowielkiemartwe,mleczneoko.Aleczytojestnaprawdęjegooko?Lekarz,
który wykładał mi w Baku zasadę państwowych izb poronień, był też jednooki i gdy chcę sobie
przypomnieć jego twarz, pokazuje mi się także ta biaława gałka. Ci dwaj mężczyźni, jak Norny, mają
tylkojednooko,któresobiekolejnopodają.
ZtymplacemwMeknes,gdzieprzecieżchodziłemcodzień,sprawaprzedstawiasięjeszczeprościej;
nie widzę go wcale. Pozostało mi nieokreślone uczucie, że był uroczy, i te cztery słowa połączone w
całośćniedorozdzielenia:
uroczy plac w Meknes. Niewątpliwie, jeśli zamknę oczy lub tępo wpatrzę się w sufit, będę mógł
odtworzyćscenę:drzewowdali,ciemnyikrępykształtbiegnącynamnie.Alewymyślamtowszystko,
gdyż jest mi potrzebne. Ten Marokańczyk był wysoki i suchy, zresztą zobaczyłem go dopiero, jak mnie
dotknął. Tak więc wiem jeszcze, że był wysoki i suchy. pewne skrótowe wiadomości trwają w mej
pamięci. Ale już nic nie widzę: mogę sobie zdrów szukać w przeszłości, a i tak wyjmuję z niej tylko
strzępy obrazów i niezbyt dobrze wiem, co przedstawiają, ani czy są to wspomnienia, czy rzeczy
zmyślone.
Zresztą w wielu przypadkach zniknęły nawet te strzępki; pozostały tylko słowa. mógłbym jeszcze
opowiadać historie, opowiadać je dobrze (jeśli chodzi o kawały, nie boję się nikogo prócz oficerów
marynarkiizawodowców),aletosąjużtylkoszkielety.Mówisiętamopewnymfacecie,któryzrobiłto
czytamto,aletonieja,janiemamznimnicwspólnego.Facetwędrujepokrajach,októrychwiemnie
więcejodkogoś,ktotamnigdyniebył.Wmoimopowiadaniuzdarzasięczasem,żewymawiamtepiękne
nazwy,któreczytasięwatlasach.AranjuezczyCanterbury.
Rodzą we mnie zupełnie nowe obrazy, podobnie jak tworzą je z książek ludzie, którzy nigdy nie
podróżowali:mamsnyosłowach,iwięcejnic.
Na sto martwych historii znajdzie się jednak jedna czy dwie historie żywe. Wywołuję je ostrożnie,
tylkoczasem.
Nie za często, gdyż boję się je zatrzeć. Wyławiam jedną z nich, widzę dekoracje, osoby, postawy.
Naglezatrzymujęsię:poczułemprzetarcie,zobaczyłemjakpodwątkiemdoznańprzebijasłowo.Zgaduję,
że to słowo zajmie wkrótce miejsce wielu obrazów, które kocham. Natychmiast się zatrzymuję, myślę
szybko o czymś innym, nie chcę zmęczyć moich wspomnień. Na próżno. kiedy wywołam je następnym
razem,pokaźnaichczęśćokażesięjużzakrzepła.
Próbuję nieokreślonego ruchu, żeby wstać, poszukać moich fotografii z Meknes, w skrzyni, którą
wepchnąłem pod stół. Ale po co? Te afrodyzjaki nie mają już żadnego wpływu na moją pamięć.
Niedawnoznalazłempodbibularzemmałewyblakłezdjęcie.Uśmiechającasiękobietakołoportowego
basenu.Przezchwilępatrzyłemniemogącjejrozpoznać.Potemprzeczytałemzdrugiejstrony.
"Anny.
Portsmouth,7kwietnia27."
Nigdy nie czułem tak silnie jak dzisiaj, że nie mam tajemnych wymiarów, że jestem ograniczony do
swojegociała,dolekkichmyśli,któreunosząsięzniegojakPęcherzyki.Tworzęswojewspomnieniaz
obecnej teraźniejszości. Jestem wrzucony w teraźniejszość i tu pozostawiony. Na próżno usiłuję
dosięgnąćprzeszłości,niemogęsięwymknąć.IPukanie.ToSamouk,zapomniałemonim.Obiecałemmu
pokazaćzdjęciazpodróży.Niechgodiabliwezmą.
Siada na krześle, jego napięte pośladki dotykają oparcia, a sztywny korpus pochyla się naprzód.
Zeskakujęzłóżkanapodłogęizapalamświatło:
"Poco.proszępana?Byłozupełniedobrze.
-Aleniedooglądaniafotografii..."Bioręodniegokapelusz,zktórymniewie,cozrobić.
"Naprawdęchcemijepanpokazać?
- Ależ oczywiście." To wyrachowanie. Mam nadzieję, że oglądając je będzie siedział cicho. Zanurzam
siępodstołem,popychamskrzynkęwstronęjegolakierkówikładęmunakolanachstoskartpocztowych
i fotografii: Hiszpania i Maroko hiszpańskie. Widzę jednak po jego uśmiechniętej i otwartej minie, że
grubosiępomyliłem,licząc,żeskłonięgodomilczenia.
RzucaokiemnawidoczekSaint-Sebastien,sfotografowanyzgóryIgueldo,kładziegoostrożnienastole
iprzezchwilęsiedziwmilczeniu.Potemwzdycha:
"Ach!Proszępana.Mapanszczęście.Jeślitoprawda,cosięmówi,podróżetonajlepszaszkoła.Panteż
takmyśli?"Robięniewyraźnyruch.Naszczęścienieskończył.
"Todopieromusibyćwstrząs.Jeślimiałbymkiedyśodbyćpodróż,tochybaprzedtem,przedwyjazdem,
chciałbym spisać najdrobniejsze nawet cechy mego charakteru, żeby wracając móc porównać to, czym
byłem, z tym, czym się stałem. Czytałem, że są podróżnicy, którzy tak bardzo zmienili się fizycznie i
moralnie, że najbliżsi krewni nie rozpoznawali ich po powrocie." Przekłada w roztargnieniu wielką
paczkęfotografii.
Bierze jedną i kładzie na stole nie patrząc; potem przygląda się bacznie następnemu zdjęciu, które
przedstawiaświętegoHieronima,rzeźbęnaamboniekatedrywBurgos."WidziałpantegoChrystusaze
zwierzęcej skóry, znajdującego się w Burgos? Wie pan, jest bardzo ciekawa książka o tych statuach ze
skóryzwierzęcej,anawetludzkiej.AczarnaMadonna?ToniewBurgos,towSaragossie?Alemożejest
takżejednawBurgos?Pielgrzymicałująją,prawda?-toznaczytęzSaragossy.Ijestśladjejstopyna
płycie posadzki? W takiej niszy, gdzie matki wpychają dzieci?" - Całkiem sztywno, popycha dwoma
rękami nieistniejące dziecko. Można by powiedzieć, że wyrzeka się darów Artakserksesa. "Ach!
obyczaje,proszępana,to...tociekawe."
Trochęzadyszanywyciągakumnieswojąwielkąośląszczękę.Czućgotytoniemispleśniałązatęchłą
wodą.Jegopięknebłądząceoczybłyszcząjakmeteory,arzadkiewłosykoronująmgiełkąjegoczaszkę.
Pod tą czaszką Samojedzi, Niam-Niam, Malgasze, krajowcy z Ziemi Ognistej, święcą najdziwniejsze
obrzędy, zjadają starych ojców, dzieci, kręcą się w kółko aż do omdlenia przy dźwiękach tam-tamów,
oddająsięfrenezjiamoku,paląswoichzmarłych,wykładająichnadachy,puszczajązprądemwodyw
czółnieoświetlonympochodnią,spółkująbezładnie,matkazsynem,ojcieczcórką,bratzsiostrą,kaleczą
się,kastrują,rozciągająsobiewargiprzypomocydrewnianychkrążków,dająsobiewycinaćnabiodrach
potwornezwierzęta......
"Czymożnapowiedzieć,zaPascalem,żeobyczajjestdrugąnaturą?"Zatopiłwemnieswojeczarneoczy,
błagaoodpowiedź.
"Tozależy"-mówię.
Odetchnął....
"To samo myślałem, wie pan. Ale ja tak mało sobie ufam; trzeba by mieć wszystko przeczytane. Ale
następnafotografiatoszał.Wydajeokrzykradości.
"Segowia!Segowia!Przecieżczytałem,książkęoSegowii."Dorzucazpewnąszlachetnością:
"Wie pan, nie przypominam sobie już nazwiska jęj autora. Mam czasem dziurę w głowie. N ... No...
Nod...
- Niemożliwe - mówię mu żywo - przecież doszedł pan dopiero do Lavergne...", i zaraz żałuję tego
zdania: w końcu nigdy mi nie mówił o tej metodzie lektury, to musi być szalony sekret. Rzeczywiście,
tracipewnośćsiebieijegogrubewargiodymająsiępłaczliwie.Potemschylagłowęioglądazdziesięć
kartpocztowychnicniemówiąc.
Popółminuciewidzęjednakwyraźnie,żerozpieragopotężnyentuzjazmiżepęknie,jeśliniezacznie
mówić:
"Kiedydokończęswegowykształcenia(potrzebamijeszczesześciulat),dołączęsię,jeślimipozwolą,
do studentów i profesorów odbywających co roku wycieczkę na Bliski Wschód. Chciałbym uściślić
pewne wiadomości - powiedział z namaszczeniem - byłbym też zadowolony, gdyby przydarzyło mi się
cośniespodziewanego,nowego,nopoprostu,jakieśprzygody."Zniżyłgłosizrobiłszelmowskąminę.
-"Jakieprzygody?-pytamgozdziwiony.
- Najrozmaitsze, proszę pana. Pomyliłem pociąg. Wysiadam w nieznanym mieście. Gubię
portfel, przez pomyłkę zostaję zatrzymany, spędzam noc w więzieniu. Wie pan, myślę, że można
zdefiniować przygodę: wydarzenie, które wykracza poza zwykłość, niekoniecznie będąc czymś
nadzwyczajnym.Mówisięomagiiprzygód.Czytowyrażeniewydajesiępanusłuszne?Chciałbym
panaocośzapytać.
-Oco?"
Czerwienisięiuśmiecha.
"Tomożeniedyskretne...
-Nieszkodzi,niechpanmówi."Pochylasiękumnieipytazpółprzymkniętymioczyma:
"Czymiałpandużoprzygód?"
Odpowiadammachinalnie:
"Trochę."irzucamsiędotyłu,żebyuniknąćjegozionącegooddechu.
Tak,powiedziałemtomachinalnie,bezzastanowienia.
Zazwyczajjestemrzeczywiścieraczejdumny,żemiałemtyleprzygód.Aledzisiaj,ledwowymówiłem
te słowa, zdjęło mnie wielkie oburzenie na siebie: zdaje mi się już że kłamię, że przez całe życie nie
miałem najmniejszej przygody, lub raczej że nie wiem, co oznacza to słowo. Jednocześnie czuję na
swoichbarkachtosamozniechęcenie,któreogarnęłomniewHanoi,prawieprzedczteremalaty,kiedy
Merciernaciskał,żebysiędoniegoprzyłączyć,igdynieodpowiadającpatrzyłemnakhmerskiposążek.
A myśl znajduje się tuż, ta gruba biała masa, która wtedy napawała mnie takim niesmakiem: nie
widziałemjejodczterechlat."Czymożnapanaprosić..."-mówiSamouk.
Dolicha!Żebymuopowiedziećjednąztychsławetnychprzygód.Natentematniepowiemjużanisłowa.
"A tu - mówię, pochylony nad jego wąskimi plecami, dotykając palcem jednego ze zdjęć - to
Santillana,najpiękniejszawioskawHiszpanii.
-SantillanaGilBlasa?Myślałem,żenieistnieje.
Ach,proszępana,ilemożnaskorzystaćzrozmowyzpanem.
Odrazuwidać,żepanpodróżował."
Wyrzuciłem Samouka za drzwi, wypchawszy mu kieszenie widokówkami, rycinami i fotografiami.
Wyszedłzachwycony,ajazgasiłemświatło.Terazjestemsam.No,niezupełniesam.Jestjeszczetamyśl,
naprzeciwmnie,czeka.Zwinęłasięwkłębek,jakwielkikocur.
Niczegonietłumaczy,nieruszasięizadowalasięmówieniemnie.Nie,niemiałemprzygód.
Nabijamfajkę,zapalamją,wyciągamsięnałóżku,nakrywamnogipłaszczem.Dziwimnie,żeczujęsię
taki smutny i znużony. Nawet jeśli to prawda, że nigdy nie miałem przygód, cóż to szkodzi? Przede
wszystkimzdajemisię,żechodzitutylkoosłowa.NaprzykładtasprawazMeknes,októrejmyślałem
przedchwilą:skoczyłnamnieMarokańczykizamachnąłsięwielkimscyzorykiem.
Alejazadałemmuciospięściąponiżejskroni...Zacząłwtedykrzyczećpoarabsku,pojawiłasięmasa
wszarzy,którzygonilinasażposukAttarin.Noico,możnatonazwać,jaksięchce,aleprzecieżjestto
rzecz,któramisięwydarzyła.
Jestjużzupełnieciemnoiniejestempewny,czyfajkasiępali.Przejeżdżatramwaj:czerwonyodblask
nasuficie.
Potemjakiściężkipojazd,ażdomsiętrzęsie.Jużchybaszósta.
Niemiałemprzygód.Przydarzałymisięjakieśhistorie,wydarzenia,zajścia,cotylkochcieć.Alenie
przygody.Zaczynamrozumieć,żetoniejestjednakkwestiasłów.Jestcoś,naczymzależałomibardziej
niż na całej reszcie i nie zdawałem sobie z tego sprawy. To nie była miłość, nie Bóg, ani sława, ani
bogactwo. To było... Tak, wyobrażałem sobie, że w pewnych chwilach moje życie mogłoby nabrać
rzadkiej i drogocennej jakości. Nie zachodziła potrzeba nadzwyczajnych okoliczności: żądałem tylko
trochętwardości.Mojeobecneżycieniemawsobienicświetnego,aleodczasudoczasu,naprzykład,
gdy w kawiarniach rozlegała się muzyka, cofałem się w przeszłość i mówiłem sobie: niegdyś, w
Londynie,wMeknes,wTokio,zaznałemcudownychchwil,miałemprzygody.Towłaśniejestmiobecnie
odjęte. Dowiedziałem się, nagle, bez widocznej przyczyny, że okłamywałem się przez dziesięć lat.
Przygody są w książkach. I oczywiście, wszystko to, co opowiada się w książkach, może zdarzyć się
naprawdę,aleniewtensamsposób.Zależałominatymsposobiedzianiasię.
Chodziłobynajpierwoto,abypoczątekbyłzawszeprawdziwympoczątkiem.Cóżztego!widzęteraz
dobrze,czegochciałem.Prawdziwegorozpoczęcia,ukazującegosięjakdźwiękitrąbki,jakpierwszenuty
melodiijazzowej,nagle.
Przecinającego znudzenie, utwierdzającego trwanie; jednego z tych wieczorów, o których mówi się
potem: "Przechadzałem się, był to wieczór majowy." Przechadzka, właśnie ukazał się księżyc, panuje
nastrójbezczynności,nieobecnościitrochę-pustki.Apotemnagleprzychodzimyśl:"Cośsięzdarzyło."
Cokolwiek: lekki trzask w ciemności, wiotka sylwetka przechodzi przez ulicę. Ale to wątłe zdarzenie
wcaleniejesttakiejakreszta:odrazuwidzisię,żetopoczątekwielkiegokształtu,któregorysunekgubi
sięwemgle,więcmówisięsobie:"Cośsięzaczyna."Cośzaczynasię,abysięskończyć:przygodanie
może być przedłużona; uzyskuje znaczenie tylko przez swoją śmierć. Być może będzie to także moja
śmierć,jestemwtobezpowrotniewciągnięty.Każdachwilaukazujesiętylkopoto,abyprzyprowadzić
zasobąnastępne.
Tak bardzo zależy mi na każdej chwili: wiem, że jest jedyna niezastąpiona - a przecież nie uczynię
żadnegoruchu,abypowstrzymaćjąprzedzapadnięciemsięwnicość.TaostatniaminutawBerlinie,w
Londynie-wramionachtejnapotkanejprzedwczorajkobiety-minuta,którąkochamnamiętnie,zkobietą,
którąprawiejużkocham-musiminąć,wiemotym.Zachwilęwyjadędoinnegokraju.Nieodnajdętej
kobiety,nigdynieodnajdętejnocy.Pochylamsięnadkażdąsekundą,próbujęjąwyczerpać;niedziejesię
nic, nic, czego bym nie pochwycił, czego bym na zawsze nie utrwalił w sobie: ulotnej czułości tych
pięknychoczu,hałasównaulicy,fałszywejjasnościświtu:aprzecieżminutaupływainiezatrzymujęjej,
lubięjejprzemijanie.
A później coś urywa się nagle. Przygoda jest skończona, czas odzyskuje swój codzienny bezkształt.
Odwracam się; poza mną ta piękna melodyczna forma zanurza się cała w przeszłość. Zmniejsza się,
kurczy się zmierzchając, a teraz koniec pokrywa się już z początkiem. Wodząc oczami za tym złotym
punktem,myślę,żezgodziłbymsię-nawetgdybytrzebabyłostracićmajątek,przyjaciela-przeżyćznów
wszystko,wpodobnychokolicznościach,odpoczątkudokońca.Aleprzygodaniemożesięrozpocząćna
nowoaniprzedłużyćsię.
Tak, tego właśnie chciałem - niestety! I tego właśnie pragnę jeszcze. Doznaję tyle szczęścia, kiedy
spiewaMurzynka;jakiewyżynybymosiągnął,gdybymojewłasneżyciebyłozawartościąmelodii.
Myśljestciągletutaj,niedonazwania.Oczekujespokojnie.Właśniejakbymówi:
"Tak? To tego chciałeś? I proszę, właśnie tego nigdy nie miałeś (przypomnij sobie: nabierałeś się na
słowa,nazywałeśprzygodąblichtrpodróży,miłośćdziewczyn,bijatyki,świecidełka)itegoniebędziesz
miałnigdy-aniniktinny."Aledlaczego?DLACZEGO?
SOBOTAWPOŁUDNIE
Samouk nie zauważył, jak wchodziłem do czytelni. Siedział przy samym końcu stołu w głębi sali;
położyłprzedsobąksiążkę,alenieczytał.Uśmiechniętyspoglądałnaswojegosąsiadazprawejstrony,
brudnego gimnazjalistę, który często przychodzi do biblioteki. Tamten pozwolił patrzeć na siebie przez
chwilę,apotemnaglepokazałmujęzykwykrzywiającsięokropnie.Samoukzaczerwieniłsię.
Pospieszniewsadziłnoswksiążkęizatopiłsięwlekturze.
Wróciłemdowczorajszychrozmyślań.Czułemsiępusty.
Zupełniebyłomiobojętne,żetoniebyłyprzygody.Ciekawiłomnietylko,czyniemogąsięzdarzać.
Oto co pomyślałem: aby najbardziej banalne wydarzenie mogło się stać przygodą, trzeba i wystarczy
zacząćjeopowiadać.Natowłaśnienabierająsięludzie:człowiekjestzawszeopowiadaczemzdarzeń,
żyjeotoczonyswoimizdarzeniamiizdarzeniamiinnych,wszystko,cosięznimdzieje,widzipoprzeznie;
iusiłujeprzeżywaćswojeżycietak,jakbyjeopowiadał.
Trzebajednakdokonaćwyboru:żyćczyopowiadać.Naprzykład,kiedybyłemwHamburgu,ztąErną,
którejnieufałemiktórasięmniebała,prowadziłemdziwneżycie.Aleniezastanawiałemsię,byłemw
tymzanurzony.Apotempewnegowieczoru,wmałejkawiarniSanPauli,poszładotoalety.Zostałemsam,
a patefon grał wtedy Blue Sky. Zacząłem sobie opowiadać, co zdarzyło się od opuszczenia statku.
Powiedziałemsobie:"Trzeciegowieczoru.gdywchodziłemdodancingu"NiebieskaGrota",zobaczyłem
wysokąnawpółpijanąkobietę.Itamtakobietajestwłaśnietą,naktórąwtejchwiliczekam,słuchając
BlueSky,iktórawróci,żebyusiąśćpomojejprawejstronie,izarzucimiręcenaszyję."Iotoodczułem
gwałtownie, że to jest przygoda. Ale wróciła Erna, usiadła obok mnie, zarzuciła mi ręce na szyję, a ja
nienawidziłem jej, nie wiedząc dobrze dlaczego. Teraz to rozumiem: gdyż należało znów zacząć żyć, a
wrażenieprzygodyzniknęło.
Kiedytylkożyjemyniezdarzasięnic.Zmieniasięsceneria,wchodząiwychodząludzie,otowszystko.
Nie ma nigdy początków. Dni idą jeden za drugim bez ładu i składu, jak nieskończone i monotonne
dodawanie.Odczasudoczasudokonujemyczęściowegopodsumowania;mówisię:
jużtrzylatajakpodróżuję,trzylatajestemwBouville.
Aleniematakżekońca:nigdynieopuszczasiękobiety,przyjaciela,miasta,zajednymzamachem.A
zresztą wszystko to jest podobne. Szanghaj, Moskwa, Algier, po dwu tygodniach wszystko jest takie
samo. Chwilami, rzadko - wyciągamy wnioski, zauważamy, że żyjemy z jakąś kobietą, wdepnąwszy w
brzydką historię. Chwilowy błysk. Potem pochód rusza, znów zaczyna się dodawać godziny i dnie.
Poniedziałek,wtorek,środa.Kwiecień,maj,czerwiec.1924,1925,1926.
Tak;toznaczyżyć.Kiedyjednakopowiadasiężycie,wszystkoulegazmianie;tylkożejesttozmiana,
której nikt nie zauważa: dowodem to, że mówi się o prawdziwych historiach. Tak jakby mogły istnieć
prawdziwe historie; wydarzenia dzieją się w jednym kierunku, a my opowiadamy je w kierunku
przeciwnym.Pozorniezaczynamyodpoczątku:"Byłotopewnegopięknegojesiennegowieczoruw1922
roku.ByłemurzędnikiemunotariuszawMarommes."Awrzeczywistościrozpoczęliśmyodkońca.Ten
koniec jest tutaj niewidoczny, lecz obecny, to on nadaje splendoru i znaczenia początkowi.
"Przechadzałem się, nie zauważyłem, kiedy wyszedłem z wioski, myślałem o swoich kłopotach
pieniężnych."Tozdanie,wziętepoprostu,mówi,żefacetbyłzamyślony,ponury,ostomilodprzygody,
dokładniewtymstanieducha,wktórympozwalamynamijaniewydarzeńniezauważającich.Alekoniec
jest tutaj i zmienia wszystko. Dla nas facet jest już bohaterem zdarzenia. Jego ponurość, jego kłopoty
pieniężne, są bardziej cenne niż nasze, są ozłocone światłem przyszłych namiętności. I opowiadanie
ciągnie się w kierunku odwrotnym: chwile przestały się gromadzić przypadkowo jedne na drugich,
zostały pochwycone przez koniec historii, który je przyciąga, i każda z nich przyciąga z kolei chwilę
poprzedzającą:"Byłanoc,ulicabyłapusta."
Zdaniezostałorzuconeniedbale,wydajesięprzesadne;aleniedamysięnatonabraćiodkładamyje
nabok:jesttoinformacja,którejznaczeniepojmiemypotem.Mamyuczucie,żebohaterprzeżyłwszystkie
szczegółytejnocyjakzapowiedź,jakobietnicę,lubnawet,żeżyłjedynietymi,którebyłyobietnicami,
ślepyigłuchynawszystko,coniezapowiadałoprzygody.Zapominamy,żeprzyszłośćjeszczenieistniała;
facet przechadzał się wśród nocy bez wróżb, ona ofiarowywała mu bezładnie swoje monotonne
bogactwa,aonniczegoniewybierał.
Chciałem, aby chwile mojego życia szły po sobie i porządkowały się, jak chwile życia, które sobie
przypominamy.Totak,jakbyśmychcielizłapaćczaszaogon.
NIEDZIELA
Zapomniałemdziśrano,żetoniedziela.Ubrałemsięiszedłemulicamijakzwykle.Wziąłemzesobą
EugenięGrandet.Apotem,nagle,pchnąwszyfurtkęwparku,doznałemwrażenia,żecośczynimiznak.
Ogródbyłpustyinagi.Ale...jakbytopowiedzieć?Niemiałswojegozwyczajnegowyglądu,uśmiechał
się do mnie. Zatrzymałem się na chwilę, oparty o ogrodzenie, a potem nagle zrozumiałem, że jest
niedziela.Tobyłjakbylekkiuśmiechnadrzewach,natrawnikach.Tobyłoniedoopisania,należałoby
powiedzieć bardzo szybko: "To jest park, zima, niedzielny poranek." Puściłem pręty ogrodzenia,
odwróciłem się w stronę domów i mieszczańskich ulic i powiedziałem półgłosem: "To niedziela." To
niedziela: poza dokami, wzdłuż morza, koło dworca towarowego, wokół miasta są puste hale, a w
ciemności nieruchome maszyny. We wszystkich domach mężczyźni golą się przy oknach. głowę mają
przechyloną, patrzą to na lusterko, to na zimne niebo, żeby zobaczyć, czy będzie pogoda. Burdele
otwierająsięprzedpierwszymiklientami,ludźmizewsiiżołnierzami.Wkościołach,wświetleświec
mężczyznapijewinowobecklęczącychkobiet.
Na wszystkich przedmieściach, pomiędzy nie kończącymi się ścianami fabryk, ruszyły długie czarne
szeregi i powoli posuwają się naprzód ku śródmieściu. Na ich przyjęcie ulice przybrały wygląd z dni
zamieszek: wszystkie magazyny, prócz tych z ulicy Tournebride, opuściły żelazne żaluzje. Niedługo
czarne kolumny wtargną na te ulice, które udają martwotę: najpierw przyjdą kolejarze z Touryille i ich
żony pracujące w mydlarniach Saint-Symphorin, potem drobno mieszczanie z Jouxtebouyille, potem
robotnicy przędzalni Pinot, potem wszyscy rzemieślnicy z dzielnicy Saint-Ma xence; mężczyźni z
Thieracheprzybędąostatnimtramwajemojedenastej.
Wkrótcezrodzisięniedzielnytłumpomiędzyzaryglowanymimagazynamiizamknietymidrzwiami.
Jakiś zegar wydzwania wpół do dziesiątej i ruszam w drogę: w niedzielę o tej godzinie można
zobaczyćwBouvillewybornewidowisko,byleniezjawićsięzbytpóźnopowyjściuludzizsumy.
MałauliczkaJosephine-Soularyjestmartwa,czućjapiwnicą.Alejakwkażdąniedzielęnapełniają
wspaniałydźwięk:toodgłosmorza.SkręcamwulicęPresident-Chamart,przyktórejstojątrzypiętrowe
domy, z wysokimi białymi okiennicami. Ta ulica notariuszy jest cała ogarnięta donośnym niedzielnym
zgiełkiem. W pasażu Gilet hałas jeszcze się zwiększa, rozpoznaję go: jest to hałas czyniony przez
mężczyzn. Potem nagle na lewo następuje jak by wybuch światła i dźwięków. Jestem u celu: oto ulica
Tournebride, pozostaje mi tylko zająć miejsce wśród bliźnich, a zobaczę szanownych panów
wymieniającychukłonykapeluszem.
Jeszcze przed sześćdziesięciu laty nikt nie śmiałby przewidywać cudownej przyszłości ulicy
Tournebride,którąmieszkańcyBouyillenazywajądzisiajmałePrado.Widziałemplanz1847roku,gdzie
jej nawet nie było. Wtedy musiała to być czarna i cuchnąca kiszka, ze ściekiem, który unosił pomiędzy
kostkamibrukułbyiwnętrznościryb.
Ale w końcu roku 1873 Zgromadzenie Narodowe ogłosiło budowlą użyteczności publicznej kościół
wznoszonynawzgórzuMontmartre.LedwowkilkamiesięcypotemżonameraBouvillemiaławidzenie:
jej patronka, święta Cecylia, ukazała się udzielając jej nagany. Czyż można było znieść, aby w każdą
niedzielę elita walała się błotem chodząc do Saint-Re lub do Saint-Claudien słuchać mszy razem ze
sklepikarzami? Czy Zgromadzenie Narodowe nie dało przykładu? Bouville miało teraz dzięki opiece
niebapierwszorzędnąsytuacjęekonomiczną;czynienależałopostawićkościoła,żebyoddaćhołdPanu?
Wizje spodobały się. Rada miejska odbyła historyczne zebranie i biskup zgodził się przyjmować
składki. Pozostawało wybrać miejsce. Stare rodziny kupców i armatorów były zdania, że powinno się
wznieść budowlę na szczycie Coteau Vert, gdzie zamieszkiwały, "aby święta Cecylia czuwała nad
Bouville, jak Najświętsze Serce Jezusa nad Paryżem". Nowi panowie z bulwaru Maritime, jeszcze
nieliczni,alebardzobogaci,nadstawiliucha:dalibyowszem,conależy,alekościółpowinnosięwznieść
naplacuMarignan;jeślipłacilinakościół,tooczywiściechcielizniegokorzystać;niebyłoimniemiłe
pozwolić odczuć swoją potęgę tej wyniosłej burżuazji, która traktowała ich jak parweniuszy. Biskup
wymyśliłwyjściekompromisowe.
Kościół został zbudowany w połowie drogi pomiędzy Coteau Vert i bulwarem Maritime, na placu
Halle-aux-Morues,którynazwanoplacemSainte-Cecile-de-la-Mer.Tenmonstrualnybudynekukończony
wroku1887kosztowałconajmniejczternaściemilionów.
UlicaTournebrideszeroka,alebrudnaimającazłąopinięmusiałazostaćcałkowicieprzebudowana,a
jejmieszkańcówodsuniętostanowczopozaplacŚwiętejCecylii;
małe Prado stało się - zwłaszcza w niedzielę rano miejscem spotkań elegantów i znakomitości. Na
promenadzie dla elity zaczęto zakładać piękne magazyny. Są otwarte w poniedziałek wielkanocny, całą
noc Bożego Narodzenia, we wszystkie niedziele aż do południa. Obok wędliniarni Juliena, gdzie
sprzedajesięświetnegorącepasztety,ciastkarniaFoulonwystawiaswojesłynnespecjalności,cudowne
stożkowateciasteczkazróżowoliliowejmasyozdobionefiołkiemzcukru.
Na wystawie księgarza Dupaty można zobaczyć nowości wydawnictwa Plon, kilka książek
technicznych, jak na przykład teoria okrętów lub traktat o ożaglowaniu, wielką ilustrowaną historię
Bouville i gustownie ułożone wydawnictwa luksusowe: Koenigsmark, oprawne w niebieską skórę,
Księgę moich synów Pawła Doumer, oprawną w skórę beżową z purpurowymi kwiatami. Kwiaciarnia
Piegeois oddziela "Dom mody, modele paryskie" Ghislaine od antykwariusza Paquin. Fryzjer Gustaw,
zatrudniającyczterymanikiurzystki,zajmujepierwszepiętrownowymbudynkupomalowanymnażółto.
Przed dwoma laty na rogu zaułka Moulins-Gemeaux i ulicy Tournebride mały bezwstydny sklepik
wystawiał jeszcze reklamę Tu-pu-nez, środka owadobójczego. Prosperował w czasach, gdy handlarze
głośno polecali sztokfisza na placu Świętej Cecylii, i miał sto lat. Nieczęsto myto szyby wystawowe:
poprzez kurz i parę z trudem dało się rozróżnić tłum małych postaci z wosku, ubranych w kaftany
płomiennegokoloru,awyobrażającychszczuryimyszy.
Zwierzętawychodziłynalądzogromnegostatku,podpierającsięlaskami;ledwodotknęłyziemi,ajuż
wieśniaczkaubranakokieteryjnie,alesinaiczarnaodbrudu,zmuszałajedoucieczkiskrapiającTu-pu-
ez'em.Bardzolubiłemtensklepik,miałwyglądupartyicyniczny,odwakrokiodnajdroższegokościoła
Francjiprzypominałzbezczelnościąoprawachrobactwaibrudu.
Starazdrogeriiumarłazeszłegorokuijejbrataneksprzedałdom.Wystarczyłowyburzyćkilkaścian:
teraz jest to mała salka konferencyjna "Bombonierka". Henry Bordeaux miał tam w zeszłym roku
pogadankęoalpinizmie.
NietrzebasięspieszyćnaulicyTournebride:rodzinykrocząpowoli.Czasemmożnasięwysforowaćo
jedenszereg,gdyżcałarodzinaweszładoFoulonaczyPiegeois.Toznówtrzebasięzatrzymaćizwolnić
kroku, bo dwie rodziny, z których jedna stanowi część kolumny idącej w górę ulicy, a druga kolumny
idącejwdół,spotkałysięitrwająwuściskudłoni.Posuwamsiępowolutku.
Przerastamobiekolumnyogłowęiwidzękapelusze,morzekapeluszy.
Większość z nich jest czarna i sztywna. Od czasu do czasu widać, jak kapelusz, uniesiony czyjąś ręką,
odkrywa czułe połyskiwanie czaszki; po kilku chwllach ciężkiego lotu osiada znów. Pod numerem 16
ulicy Tournebride czapnik Urbain, specjalista od kepi, zawiesił w powietrzu, jak symbol, ogromny
czerwonykapeluszarcybiskupi;złotechwastyzwisajądwametrynadziemią.
Zatrzymujemy się: właśnie pod chwastami utworzyła się grupa. Mój sąsiad czeka cierpliwie, z
opuszczonymi rękami: ten mały, blady i kruchy jak porcelana starzec to chyba Coffier, prezes Izby
Handlowej.Podobnobardzoonieśmielaludzi,gdyżnigdynicniemówi.MieszkanaszczycieCoteauVert,
w wielkim domu z cegieł, którego okna są zawsze otwarte na oścież. No już: grupa się rozdzieliła,
ruszamy. Uformowała się inna, ale zajmuje mniej mięjsca, ledwo utworzona, upchnęła się na wystawe
Ghislaine.Kolumnanawetsięniezatrzymuje,tylkotrochęzbacza:defilujemyprzedsześciomaosobami
podającymi sobie ręce: "Dzień dobry panu, bardzo się cieszę, jak się pan miewa, niech pan założy
kapelusz,bosiępanzaziębi;rzeczywiście.proszępani,niejestzaciepło.Mojadrogaprzedstawiamci
doktora Lefrancois. Doktorze, bardzo się cieszę że pana poznałam, mój mąż ciągle mi opowiada o
doktorzeLefrancois,którygotakdobrzeleczył,niechżepanzałożykapelusz,doktorze.bosiępanzaziębi
natymzimnie.
Ale doktór by się szybko wyleczył: niestety, proszę pani, najgorzej wygląda leczenie lekarzy, doktór
jestwybitnymmuzykiem.MójBoże,paniędoktorze,niewiedziałam,grapannaskrzypcach?Doktórjest
bardzo utalentowany." Mały staruszek obok mnię to na pewno Coffięr. Jest w grupie jedna kobieta,
brunetka,którapożeragooczami,uśmiechającsięjednocześniedodoktora.Matakaminę,jakbymyślała:
"TopanCoffier,prezesIzbyHandlowej;jakżeononieśmielaswoimwyrazemtwarzy,zdajesię,żejest
bardzochłodny."AlepanCoffiernieraczyłniczauważyć:tosąludziezbulwaruMaritime,oninienależą
dotowarzystwa.
Od czasu, gdy przychodzę na tę ulicę oglądać niedzielne ukłony, nauczyłem się rozróżniać ludzi z
bulwaru od tych z Coteau. Kiedy facet ma na sobie nowy płaszcz, miękki filcowy kapelusz, koszulę
olśniewającej białości, to niewątpliwie ktoś z bulwaru Maritime. Ludzie z Coteau Vert wyróżniają się
trudnym do określenia przygnębiającym i wzbudzającym litość wyglądem. Mają wąskie ramiona i
bezczelną minę na zużytej twarzy. Mogę przysiąc, że ten gruby pan trzymający dziecko za rączkę to
Coteau:jegotwarzjestzupełnieszara,akrawatzawiązanyjaksznurek.
Grubypanzbliżasiędonas:wpatrujesięwpanaCoffier.Alezbliżającsiędoniego,odwróciłgłowęi
zacząłżartowaćpoojcowskuzeswoimchłopczykiem.Jeszczekilkakroków,pochylonykusynkowi,oczy
zatopionewjegooczach,jesttylkotatusiem;potemnagleodwracasięszybkownasząstronę,rzucażywe
spojrzenie staruszkowi i pozdrawia go szerokim, suchym zaokrąglonym gestem. Mały chłopiec zbity z
tropuniezdejmujeczapki:tosprawamiędzydorosłymi.
Na rogu ulicy Basse-de-Vieille nasza kolumna uderza w kolumnę wiernych wychodzących ze mszy:
dziesięć osób potrąca się i wita, są porwani wirem i wymieniają ukłony zbyt szybko, abym mógł je
opisaćszczegółowo;ponadtymmięsistymibladymtłumemwznosiswojąpotwornąbiałąmasękościół
Sainte-Cecile: kredowa biel na tle ponurego nieba; wewnątrz tych jaśniejących murów kościół
zatrzymujewswychścianachtrochęnocnejczerni.
Wyruszamywniecoodmiennymporządku.PanCoffier,odepchnięty,zostałwtylezamną.Paniubrana
na granatowo przykleiła się do mojego lewego boku. Wyszła ze mszy. Mruga oczami, nieco oślepiona,
znalazłszysięznównadworze.Tenpan,któryidzieprzedemnązchudąszyją,tojejmąż.
Nadrugimchodnikupanidącypodrękęzeswojążonąszepnąłjejkilkasłówdouchaiuśmiechnąłsię.
Ona natychmiast pozbawia swoją biaława twarz wszelkiego wyrazu i idzie kilka kroków jak ślepa. Te
oznakiniemogąbudzićwątpliwości:będąsiękomuśkłaniać.
Rzeczywiście, za chwilę pan wyrzuca rękę w górę. Kiedy palce znajdują się tuż przy kapeluszu,
odczekuje sekundę przed delikatnym ujęciem nakrycia głowy. Potem powoli unosi kapelusza, schylając
niecogłowę,abyłatwiejgozdjąć,ajegożonapodryguje,wpisującnatwarzmłodyuśmiech.Jakiścień
przechodzi koło nich i kłania się: ale ich dwa bliźniacze uśmiechy nie znikają natychmiast, pozostają
przezkilkachwilnawargach,jakcośwrodzajupowidoku.
Kiedy pan i pani mijają mnie, odzyskali już swoją obojętność, ale jeszcze pozostaje wesoły obrys
wokółust.
Jużkoniec:tłumjestmniejgęsty,ukłonystająsięrzadsze,awystawysklepówjakośmniejwytworne:
jestemnakońcuulicyTournebride.Czyprzejśćnadrugąstronęiwrócićdrugimchodnikiem?Alechyba
mam tego dość, dosyć już widziałem różowych czaszek, tych dystyngowanych twarzyczek bez wyrazu.
PrzejdęprzezplacMarignan.
Gdy wysuwam się ostrożnie z kolumny, głowa prawdziwego pana wyskakuje tuż obok mnie czarnym
kapeluszem. To mąż pani ubranej na granatowo. Ach? Piękna długa czaszka dolichocefala porośnięta
krótkimigęstymiwłosami,pięknyamerykańskiwąs,usianysrebrnyminitkami.
Iuśmiech,zwłaszczatenwspaniałykulturalnyuśmiech.
Oczywiście,jesttakżelorgnongdzieśnanosie.
Powiadałodwracającsiędożony.
"Tonowyrysownikwfabryce.Zastanawiamsię,cotutajrobi.Dobrychłopczyna,tylkonieśmiały,bawi
mnie." Koło szyby sklepu z wędlinami Juliena młody rysownik, który właśnie wyszedł od fryzjera,
jeszczezaróżowiony,zespuszczonymioczymaiupartąminą,wyglądajakprzepełnionyrozkoszą.Tona
pewno pierwsza niedziela, kiedy ośmielił się przemierzyć ulicę Tournebride. Ma minę, jakby
przystępował do pierwszej komunii. Założył ręce do tyłu, a twarz skierował w stronę wystawy z
zawstydzeniem zgoła podniecającym; patrzy nie widzącym wzrokiem na cztery kiełbaski błyszczące od
galarety,którepanosząsięnawarstwiepietruszkizwędliniarniwychodzikobietaibierzegopodramię.
Tojegożona,całkiemmłodapomimozniszczonejcery.MożesiękręcićwokółulicyTournebrideitak
nikt nie weźmie jej za panią; zdradza ją cyniczny blask oczu, rozsądny i doświadczony wyraz twarzy.
Prawdziwepanieniewiedzą,ilecokosztuje,lubiąpiękneszaleństwa;ichoczytopiękne,naiwnekwiaty,
kwiatycieplarniane.
ZwybiciempierwszejprzychodzędobaruVezelize.
Starcysąnamiejscu,jakzawsze.Dwajrozpoczęlijużposiłek.Czwórkagrawmanillęipijeaperitify.
Innistojąiprzyglądająsięgrzecznie,czekając,ażimpołożąnakrycie.
Najwyższy ma bujną brodę, to urzędnik z kantoru wymiany pieniędzy. Drugi jest emerytowanym
komisarzemBiuraMorskiego.Jedząipiją,jakbymielidwadzieścialat.Wniedzielęzamawiająkapustęi
kiełbaski.Świeżoprzybylipytajątych,którzyjużjedzą:
"Tojak?Wciążniedzielnakapustka?"
Siadająiwzdychajązzadowoleniem:
"Marietta, moja mała, piwo bez piany, kapustę z kiełbaskami." Ta Marietta jest dość swobodna. Gdy
zasiadam przy stoliku w głębi, purpurowy starzec zaczyna kaszleć z wściekłości, w czasie gdy ona
nalewamuwermut.
"Cotojest,nalejwięcej"-mówikaszląc.
Aleterazonawpadawgniew,jeszczenieskończyłanalewać:
"Niechże mi pan pozwoli nalać, o co chodzi? Ale pan jest, jeszcze nie ma o co, a już ma za złe." Inni
zaczynająsięśmiać.
"Kartagra!"AgentwymianyidzienaswojemiejsceibierzeMariettęzaramiona:
Dziśniedziela,Marietto.Będziedzisiajpopołudniukinozmężulkiem?
-Oczywiście!TodzieńAntoinette.Alecodomężulka,tojaukładamsobiedzień."
Agentwymianyusiadłnaprzeciwogolonegogładkostarcaonieszczęśliwejminie.
Ogolony starzec zaczyna zaraz coś żywo opowiadać. Agent nie słucha go: krzywi się i szarpie brodę.
Nigdyniezwracająuwaginaswojesłowa.
Rozpoznajęgościkołosiebie.Tosklepikarzezsąsiedztwa.
W niedzielę ich służąca ma "wychodne". Więc przychodzą tutaj i siadają zawsze przy tym samym
stoliku.Mążzajadawielkieróżoweżeberkowołowe.Żonadłubiewswoimtalerzu.Toczterdziestoletnia
blondynkazczerwonymiijedwabistymipoliczkami.Podsatynowąbluzkąmaładnetwardepiersi.Przy
każdymposiłkuwytrąbibutelkęczerwonegowina,jakmężczyzna.
Będę czytał Eugenię Grandet. Nie dlatego, żeby mi to sprawiało wielką przyjemność: trzeba jednak
cośrobić.
Otwieramksiążkęnachybiłtrafił:matkaicórkamówiąorodzącejsięmiłościEugenii:
Eugeniapocałowałająwrękęmówiąc:
-Jakażjesteśdobra,mateczko.
Tesłowarozpromieniłystarątwarzmatki,napiętnowanądługotrwałąboleścią.
-Czyoncisiępodoba?-zapytałaEugenia.
PaniGrandetposłałajejtylkouśmiech;apotem,pochwilimilczenia,powiedziałapółgłosem:
-Czyżbyśgowięcjużkochała?Toniebyłobydobrze.
- Niedobrze - podjęła Eugenia - a dlaczegóż? Tobie się podoba, podoba się Nanon, dlaczego mnie nie
miałbysiępodobać?
Wiesz,mamo,nakryjmydlaniegodoobiadu.
Rzuciłarobótkę,matkauczyniłataksamomówiąc:
-Jesteśszalona!
Alebyłojejprzyjemnieusprawiedliwiaćszaleństwocórki,dzielącje.
EugeniazawołałaNanon.
-Noco,czegojeszczepanienkachce?
-Nanon,napewnobędzieszmiałaśmietankęnaobiad?
-Tak!Naobiad,tak-odpowiedziałastaraSłużąca.
- Więc wiesz, podaj mu bardzo mocnej kawy, słyszałam, od pana des Grassins, że w Paryżu robi się
bardzomocnąkawę.Nasypdużo.
-Askądwedługpanienkimamjąwziąć?
-Kup.
-Ajakmniepanzobaczy?
-Jestnałąkach...
Przez cały czas, odkąd przyszedłem, moi sąsiedzi siedzieli cicho, ale nagle oderwał mnie od czytania
głosmęża.
Mążzminąrozbawionąitajemniczą:
"Powiedz,widziałaś?"Żonapodskakujeipatrzynaniego,jakbysięobudziła.
Onjeipije,apotempodejmuje,ztąsamązłośliwąminą:
"Ha,ha."
Cisza,żonazamyśliłasięznów.Nagleotrząsasięipyta:
"Cotymówisz?
-Wczoraj,Zuzanna.
-Atak-mówiżona-poszładoWiktora.
-Acocimówiłem?"Żonaodpychatalerzzezniecierpliwionąminą.
"To niedobre." Na brzegu jej talerza pełno kawałeczków szarego mięsa, które wypluła. Mąż idzie za
swojąmyślą.
"Ta kobietka..." Milknie i jakby się uśmiecha. Naprzeciw nas stary agent z kantoru posapuje i głaszcze
ramięMarietty.Zachwilę:
"Mówiłemciotymniedawno.
-Comimówiłeś?
- O Wiktorze, że ona pójdzie do niego. Co ty wyprawiasz - pyta nagle z wystraszoną miną - nie lubisz
tego?
-Niedobrejest.
-Tojużnieto-mówionznaciskiem-tojużnieto,cozaczasówHecarta.Wiesz,gdziejestHecart?
-JestwDomremy,nie?
-Tak,ktocipowiedział?
-Tymówiłeśmiotymwniedzielę."Onazjadaokruchchlebależącynapapierowymobrusie.
Potemgładzącrękąpapiernabrzegustołu,zwahaniem:
"Wiesz,myliszsię.Zuzannajużnie....
-Tomożliwe,córuniu,tooczywiściemożliwe"-odpowiadaonzroztargnieniem.SzukaoczamiMarietty,
dajejejznak.
"Gorąco."Mariettaopierasięswobodnieobrzegstolika.
"Och, jak gorąco - mówi jękliwie żona - duszno tu niemożliwie i wołowina jest niedobra, powiem
szefowi,tojużnieto,cobyło,otwierajcietrochęlufcik,Marietto.."Mążpodejmujeznówzrozbawioną
miną:
"Naprawdęniewidziałaśjejoczu?
-Alekiedy,kotek?"Przedrzeźniająniecierpliwie:
"Nokiedy,kotku?Towłaśniecałaty.Wgrudniupopołudniu.
-Myślisz,żewczoraj?Aha!
On śmieje się, spogląda przed siebie i recytuje bardzo szybko, lecz dość starannie: Oczy jak u kota na
puszczy.
Jest tak zadowolony, że zdaje się nie pamiętać, co chciał przez to powiedzieć. Teraz ona rozjaśnia się
zupełnie:
"Ha,ha,starylis."Poklepujegopoplecach.
"Starylis,starylis."Onpowtarzazwiększąpewnością.
"Oczyjakukotanapuszczy.Onaprzestajesięśmiać:
"Nie,naprawdę,onajestpoważna."Onpochylasięiszepczejejcośdługodoucha.Onapatrzynaniego
przezchwilęzotwartymiustami,ztwarząuważnąiwesołą,jakktoś,ktomaparsknąć,apotemnaglecofa
sięidrapiegoporękach.
"Tonieprawda,nieprawda."Onmówirozważnymipewnymgłosem:
"Posłuchaj,mała,skorotakpowiedział?Gdybytoniebyłaprawda,pocobymówił?
-Nie,nie.,,
-Przecieżpowiedział.Posłuchaj,przypuśćmy...
Onazaczynasięśmiać:
"Śmiejęsię,bomyślęoRene.
-Tak,"
Onteżsięśmieje.Onamówicicho,aledobitnie:
"Więcspostrzegłsięwewtorek.
-Wczwartek.
-Nie,wewtorek,rozumiesz,zpowodu..."
Rysujewpowietrzurodzajelipsy.
Długiemilczenie.Mążmaczakawałeczekchlebawsosie.
Marietta zmienia talerze i przynosi placek. Ja też zaraz wezmę placek. Nagle żona, trochę zadumana, z
wyniosłymuśmiechemiodrobinązgorszenianawargach,mówiprzeciągle:
"No wiesz, coś takiego." W jej głosie jest tyle zmysłowości, że on poruszył się, głaszcze ją po głowie
tłustąręką.
"Charles,przestań,podniecaszmnie,kochanie"-mówionazpełnymiustami,uśmiechającsię.
Próbujęznówczytać:
-Askądwedługpanienkimamjąwziąć?
-Kup.
-Ajakmniepanzobaczy?
Aleznówsłyszę,jakżonamówi:
"Wiesz, Marta się uśmieje, opowiem jej..." Sąsiedzi umilkli. Po placku Marietta przyniosła im suszone
śliwkiiżonazajętajestwdzięcznymwypluwaniempesteknałyżeczkę.Mążutkwiwszywzrokwsuficie
wybijanastoletaktmarszowy.Zdawałobysię,żeichnormalnymstanemjestmilczenie,arozmowalekką
gorączką,którejczasemdostają.
-Askądwedługpanienkimamjąwziąć?
-Kup.
Zamykamksiążkę,pójdęsięprzejść.
Kiedy wyszedłem z baru "Vezelize", była już prawie trzecia; czułem w całym ciele ciężkość
popołudnia. Nie mojego popołudnia: ich popołudnia, tego, które sto tysięcy mieszkańców Bouyille
przeżyjerazem.Otejwłaśnieporzepoobfitymidługimobiedzieniedzielnymwstawaliodstołuicośjuż
dlanichumarło.Niedzielawyczerpałaswąlekkośćimłodość.Należałoterazstrawićkurczakaiplacek,
ubraćsięnawieczór.
Dzwonek kina "Eldorado" dźwięczał w jasnym świeżym powietrzu. To dzwonienie w biały dzień
należało do swojskich niedzielnych odgłosów. Ponad sto osób stało w kolejce wzdłuż zielonej ściany.
Wszyscy czekali łakomie na godzinę słodkich ciemności, odprężenia, zapomnienia, godzinę, w czasie
którejekran,lśniącyjakbiałykamieńwwodzie,będziemówiłimarzyłzanich.Próżnachęć:pozostanie
w nich jakieś napięcie; za bardzo bali się, aby im nie popsuto ich pięknej niedzieli. Za chwilę, jak w
każdąniedzielę,spotkaichzawód:filmokażesięgłupi,sąsiadbędziepaliłfajkęlubspluwałpomiędzy
kolanami,alboLucjanbędzienieprzyjemny,niepowiemiłegosłowa,czyteżjakbynaprzekór,właśnie
dzisiaj,akuratwtedy,kiedywybralisiędokina,znówodezwiesiębólmiędzyżebrami.
Zachwilę,jakwkażdąniedzielę,małegłuchezłościbędąrosnąćwciemnejsali.
Poszedłem spokojną ulicą Bressan. Słońce rozproszyło chmury, była pogoda. Z willi "Fala" wyszła
rodzina.
Córka zapinała rękawiczki stojąc na chodniku. Mogła mieć jakieś trzydzieści lat. Matka, tkwiąc na
pierwszymstopniudrzwiwejściowych,patrzyłaprostoprzedsiebie,zpewnąminą,oddychającgłęboko.
Jeśli chodzi o ojca, widziałem tylko jego olbrzymie plecy. Schylony nad zamkiem, zamykał drzwi na
klucz. Dom pozostanie pusty i ciemny aż do ich powrotu. W sąsiednich domach, już zaryglowanych i
opustoszałych,mebleiparkietytrzeszczałylekko.Przedwyjściemzgaszonowjadalniogieńnakominku.
Ojciec zrównał się z dwiema kobietami i rodzina bez słowa ruszyła przed siebie. Dokąd poszli? W
niedzielęidziesięnadostojnycmentarzlubskładasięwizytęrodzicom,alboteż,jeślijestsięzupełnie
wolnym,spacerujesięna:Molo.
Byłemwolny.poszedłemulicąBressan,którawychodzinaMolo-Promenadę.
Niebobyłobladoniebieskie:kilkadymów,kilkapióropuszy;odczasudoczasuprzezsłońceprzechodziła
Pędzona wiatrem chmura. W dali widziałem balustradę z białego cementu ciągnącą się wzdłuż Mola-
Promenady,przezprześwitybłyszczałomorze.
RodzinaskręciłanaprawowulicęAumónier-Hilaire,którawspinasięnaCoteauVert.Widziałem,jak
wchodzącpowolnymkrokiem,tworzylitrzyczarneplamynamigoczącymasfalcie.Skręciłemwlewoi
wszedłemwtłumkroczącybrzegiemmorza.
Tłumbyłbardziejprzemieszanyniżrankiem.Wydawałosię,żeciwszyscyludzieniemielijużsiłyna
podtrzymywanie tej pięknej hierarchii społecznej, z której byli tak dumni przed obiadem. Kupcy i
urzędnicyszlioboksiebie;pozwalali,abyzwykliubogowyglądającypracownicyocieralisięonich,a
nawetpotrącaliichistawalinadrodze.
Arystokracje, elity, kręgi zawodowe stopiły się w tym ciepłym tłumie. Stali się prawie tylko ludźmi,
którzynicniereprezentowali.
Kałużaświatławgłębitomorze.Byłodpływ.Kilkaskałledwowychylającychsięzwodyprzebijało
wierzchołkami tę świetlaną powierzchnię. Na piasku spoczywały łodzie rybackie w pobliżu oślizgłych
bloków kamiennych, rzuconych bezładnie, u stóp mola - miały chronić je przed falami, które kipiały
między blokami. U wejścia do przedportu na niebie wybielonym przez słońce odcinał się cień
pogłębiarki.Każdegowieczoruażdopółnocywyje,jęczyihałasujejakwszyscydiabli.Alewniedzielę
robotnicyidąnaspacernaląd,jesttylkojedenstrażniknapokładzie:pogłębiarkastoicicho.
Słońce było jasne i blade: kieliszek białego wina. Jego światło ledwo muskało ciała nie obdarzając
ich ani cieniem, ani wypukłością: twarze i ręce widniały jak blado złote plamy. Wszyscy ci ludzie w
paltach zdawali się unosić lekko o kilka piędzi nad ziemią. Od czasu do czasu wiatr popychał na nas
cienie,drżącejakwoda;twarzegasłynachwilę,stawałysiękredowe.
Byłaniedziela.wciśniętypomiędzybalustradęiogrodzeniadomkówwillowychtłumodpływałmałymi
falami,abyrozpłynąćsięwtysiącustrumyczkówpozawielkimhotelemTowarzystwaTransatlantyckiego.
Iledzieci!Dzieciwwózkach,naręku,prowadzonezarękęlubkroczącepodwoje,potrojeprzedswoimi
rodzicami,znapuszonąminą.
Niewiele godzin przedtem widziałem te wszystkie twarze prawie triumfujące, w świeżości
niedzielnegoporanka.
Aterazociekającesłońcem,wyrażałytylkospokój,odprężenie,pewienupór.
Niewiele gestów. oczywiście kłaniano się jeszcze, ale bez rozmachu, bez nerwowej porannej radości.
Wszyscyludzieodchylalisiętrochędotyłuunoszącgłowę,zewzrokiemutkwionymwdali,wystawieni
nawiatr,którynapierałnanich,nadymającpłaszcze.Odczasudoczasusuchy,szybkozduszonyśmiech,
krzyk matki: "Jean, Jean, proszę cię." A potem cisza. Lekki zapach słabego tytoniu: to palą urzędnicy.
Salammbo, Aicha, niedzielne papierosy. Na kilku bardziej odprężonych twarzach dostrzegłem jakby
nieco smutku: ale nie, ci ludzie nie byli smutni, ani weseli: odpoczywali. Ich szeroko otwarte i
nieruchomeoczyodbijałybierniemorzeiniebo.Zachwilęwrócą,wypijąprzystolewjadalnifiliżankę
herbatywgronierodzinnym.Alewtejchwilichcieliżyć,wydatkującjaknajmniej,oszczędzającgestów,
słów,myśli,płynącnawznak:mielitylkojedendzieńdlawygładzeniaswoichzmarszczek,kurzychłapek
gorzkich fałdów, które tworzy tygodniowa praca. Tylko jeden dzień. Czuli, jak minuty przeciekają im
pomiędzy palcami; czy zdążą zgromadzić dostatecznie dużo młodości, aby w poniedziałek zacząć od
nowa?Oddychalipełnąpiersią,gdyżpowietrzemorskieożywia:tylkoregularneigłębokieoddechy,jak
oddechy śpiących, świadczyły jeszcze o ich życiu. Szedłem lekko jak kot, nie wiedziałem, co począć z
moimświeżymijędrnymciałempośródtegotragicznego,odpoczywającegotłumu.
Morzebyłoterazszaroniebieskie;przybierałopowoli.
W nocy będzie przypływ. Tej nocy Molo-Promenada opustoszeje bardziej niż bulwar Victor-Noir. Z
przoduinalewozabłyśnieczerwoneświatłowkanalewejściowym.Słońcepowolizniżałosiękumorzu.
Rozpaliłopodrodzeoknonormandzkiegodomku.Jakaśkobieta,oślepiona,podniosłaociężałymruchem
rękędooczuipotrząsnęłagłową.
"Gaston.razimnie-powiedziałanibyześmiechem.
-No,no!Dobresłoneczko-mówijejmąż-niegrzeje,alejednakjestprzyjemnie."Onaodwróconaku
morzumówijeszcze:
"Myślałam,żebędziejąwidać.
- Nie ma mowy - mówi mężczyzna - jest pod słońce." Mówili na pewno o wyspie Caillebotte, której
południowyprzylądekpowinnobyłobyćwidaćpomiędzykoparkąinadbrzeżemprzedportu.
Światło złagodniało. W tej niepewnej godzinie czuć było już wieczór. Niedziela miała już swoją
przeszłość.Willeiszarabalustradazdawałysiębliskimiwspomnieniami.
Jednapodrugiejtwarzetraciłyswojąswobodę,wieleznichnabrałoprawiewyrazuczułości.
Młoda kobieta w ciąży wspierała się na młodym mężczyźnie o blond włosach i o brutalnym wyrazie
twarzy.
"Tam,tam,tam,spójrz-powiedziała.
-Co?
-Tam,tam,mewy."Wzruszyłramionami:niebyłomew.Niebostałosięprawiezupełnieczyste,trochę
różowenahoryzoncie.
"Słyszałamje.Posłuchaj,krzyczą."Odpowiedział:
"Tocośzgrzytnęło."Zalśniłalatarniagazowa.Zdajesię,przeszedłlatarnik.
Dzieciczekająnaniego,gdyżjesttoznakdopowrotu.
Ale to był tylko ostatni odblask słońca. Niebo było jeszcze jasne, ale ziemia kąpała się już w
półcieniu. Tłum przerzedzał się, słychać było wyraźnie rzężenie morza. Młoda kobieta oparta obiema
rękamiobalustradęuniosłakugórzeswojąniebieskątwarz,przekreślonączerniąuszminkowanychwarg.
Przezchwilęzastanawiałemsię,czyniepokochamludzi.Alewkońcu,tobyłaichniedziela,aniemoja.
Pierwszym światłem, które zapaliło się, była latarnia Caillebotte; mały chłopiec zatrzymał się obok
mnieipowiedziałcichozwyrazemekstazynatwarzy."Och!Latarniamorska."
Wtenczaspoczułem,żeserceprzepełniamiwielkieuczucieprzygody.
Skręcam na lewo i przez ulicę des Voiliers dochodzę do Petit Prado. Spuszczono żaluzje w oknach
wystawowych.
UlicaTournebridejestjasna,aleopustoszała,utraciłaswojąkrótkąporannąsławę;otejgodzinienic
jużnieodróżniajejodsąsiednichulic.Zerwałsiędosyćsilnywiatr.
Słyszę,jakzgrzytablaszanykapeluszarcybiskupa.
Jestem sam, większość ludzi powróciła do domów, czytają wieczorne gazety i słuchają radia.
Kończącasięniedzielapozostawiłaimsmakpopiołuijużterazmyślichkierujesiękuponiedziałkowi.
Aledlamnieniemaaniponiedziałku,aniniedzieli.sątylkodnipopychającesięwbezładzie,apotem,
nagle,błyskawice,jaktawłaśnie.Nicsięniezmieniło,aprzecieżwszystkoistniejewinnysposób.Nie
mogę tego opisać; to jak Mdłości, a przecież to właśnie ich przeciwieństwo: wreszcie spotyka mnie
przygoda i kiedy zastanawiam się, widzę, że spotyka mnie, że jestem sobą, i że jestem tutaj; to ja
przebijamsięprzeznoc,jestemszczęśliwyjakbohaterpowieści.
Cośsięstanie:wcieniuulicyBasse-de-Vieillejestcoś,comnieoczekuje,totam,nasamymrogutej
spokojnejulicyrozpoczniesięmojeżycie.Widzęsiebieidącegonaprzód,odczuwającegonieuchronność.
Naroguulicyjestcośwrodzajubiałegosłupka.Zdalekawydawałsięzupełnieczarny,alezakażdym
krokiemprzesuwasięcorazbardziejkubiałości.Tociemneciałorozjaśniającesiępowolirobinamnie
niezwykłewrażenie:kiedybędziezupełnejasne,zupełniebiałe,zatrzymamsiętużkołoniegoiwtenczas
rozpoczniesięprzygoda.Jestteraztakibliski,białalatarniawynurzającasięzcienia,takżeprawiesię
boję: przez chwilę myślę, żeby zawrócić. Ale jestem jak zaczarowany. Idę naprzód, wyciągam rękę,
dotykamsłupka.
OtoulicaBasse-de-VieilleiogromnamasaSainte-Cecileskulonawmroku,błyskającawitrażami.
Brzęczyblaszanykapelusz.Niewiem,czytoświatskurczyłsięnagle,czytoraczejjałączędźwiękii
formywtakogromnąjedność:niemogęsobienawetwyobrazić,abycokolwiekztego,comnieotacza,
byłoczymśinnym,niżjest.
Zatrzymuję się na chwilę, czekam, czuję bicie serca; przebiegam oczami pusty plac. Nic nie widzę.
Zerwałsiędosyćsilnywiatr.Pomyliłemsię,ulicaBasse-de-Vieillebyłatylkoetapem:tarzeczczekana
mniewgłębiplacuDucoton.
Nie spieszno mi w dalszą drogę. Zdaje mi się, że dotknąłem ręką szczytu swojego szczęścia. W
Marsylii,wSzanghaju,wMeknes,czegóżbymnieuczynił,żebydoznaćtakpełnegouczucia?Dzisiajnie
czekamjużnanic,wracamdosiebie,naschyłkupustejniedzieli.Ruszamprzedsiebie.Wiatrniesiegłos
syreny.Jestemzupełniesam,alemaszerujęjakoddziałzdobywającymiasto.Wtejsamejchwilinamorzu
statki rozbrzmiewają muzyką; we wszystkich miastach Europy zapalają się światła; komuniści i naziści
strzelająnaulicachBerlina,bezrobotnizbijająbrukiNowegoJorku,kobiety,siedzącprzygotowalni,w
ciepłympokojukładątusznarzęsy.
Ajajestemtutaj,natejpustejulicy,ikażdywystrzałzokienwNeukolln,każdyokrwawionyłachman
rannych, których się wynosi, każdy precyzyjny i drobny gest strojących się kobiet, odpowiada mojemu
krokowi,każdemuuderzeniuserca.
ZnalazłszysięprzedpasażemGilletniewiem,corobićdalej.Czynieczekanamniewgłębipasażu?
AlejestrównieżnaplacuDucoton,nakońcuulicyTournebride,jakaśrzecz,któramniepotrzebuje,aby
sięnarodzić.
Jestem pełen lęku: najmniejszy gest coś rozpoczyna. Nie mogę zgadnąć, czego się ode mnie chce.
Trzebajednakwybierać:poświęcampasażGillet,nigdyniebędęwiedział,comnietamczekało.
PlacDucotonjestpusty.Czyżbymsiępomylił?Zdajemisię,żeniewytrzymamtego.Czynaprawdęnic
sięniewydarzy?ZbliżamsiędoświatełcafeMably.
Jestemzdezorientowany,niewiem,czywejść:spoglądamprzezwielkiezamgloneszyby.
Salajestprzepełniona.Powietrzeniebieskieoddymuzpapierosówioparówzwilgotnychubrań.Przy
kontuarze kasjerka. Znam ją dobrze: jest ruda jak ja, choruje na żołądek. Gnije powolutku pod swoimi
sukniami, z melancholijnym uśmiechem, podobnym fiołkowemu zapachowi, który wydają czasem
rozkładające się ciała. Od stóp do głów przebiega mnie dreszcz: to... to właśnie ona czekała na mnie.
Była tutaj, wznosząc swój nieruchomy biust po nad kontuarem, uśmiechała się. Z głębi kawiarni coś
zmierza wstecz ku rozrzuconym chwilom tej niedzieli i spaja je jedne z drugimi, nadaje im sens:
przemierzyłemtencałydzień,abydojśćtutaj,ztwarzązwróconądoszyby,abyoglądaćtędelikatnątwarz
rozkwitającą na granatowej zasłonie. Wszystko się zatrzymało; moje życie zatrzymało się: ta wielka
szyba,ciężkiepowietrze,niebieskiejakwoda,tatłustaibiałaroślinawgłębiwody,ijasam,tworzymy
całośćnieruchomąipełną:jestemszczęśliwy.KiedyznalazłemsięznównabulwarzeRedoutepozostał
mitylkogorzkiżal.Powiadałemsobie"Niemamożenaświecieniczego,naczymbymitakzależało,jak
nauczuciuprzygody.Aleonoprzychodziwedleswegowidzimisię:
odchodzitakszybko,akiedyodchodzi,pozostajeoschłość.
Czyskładamikrótkieironicznewizyty,abypokazać,żeprzegrałemżycie?"Pozamną,wmieście,na
wielkich prostych ulicach, w chłodnym świetle latarni, konało niezwykłe społeczne wydarzenie: był to
koniecniedzieli.
PONIEDZIAŁEK
Jakmogłemnapisaćwczorajtoabsurdalneipompatycznezdanie:
"Byłemsam,alemaszerowałemjakoddziałzdobywającymiasto."Niepotrzebujęukładaniazdań.Piszę,
abywyjaśnićpewneokoliczności.Unikaćliterackości.
Trzebapisaćrozpędempióra;nieszukającsłów.
Towłaściwieobrzydliwe,żebyłemwczorajpodniosły.
Kiedy miałem dwadzieścia lat, upijałem się, a potem tłumaczyłem, że jestem kimś w rodzaju
Kartezjusza. Czułem wyraźnie, że nadymam się heroizmem, ponosiło mnie, lubiłem to. Po czym
następnegodniaczułemtakieobrzydzenie,jakgdybymsięobudziłwzarzyganymłóżku.Niewymiotuję,
kiedyjestempijany,tobyłobyjeszczemniejszezło.
Wczorajniemiałemnawetpowodudoupojenia.
Wpadłem w egzaltację jak imbecyl. Trzeba się teraz oczyścić abstrakcyjnymi myślami,
przezroczystymijakwoda.
Uczucieprzygodyniepochodzinapewnozwydarzeń:mamnatodowód.
To raczej sposób, w jaki łączą się ze sobą poszczególne chwile. Myślę, że to się dzieje tak: nagle
odczuwa się upływ czasu i to, że każda chwila prowadzi ku innej chwili, tamta jeszcze do innej i tak
dalej;żekażdachwilaprzepada,żeniemacowysilaćsię,abyjązatrzymaćitd.Iwtedyprzypisujesiętę
właściwośćwydarzeniom,którepojawiająsięnamwewnątrzchwil;to,conależydoformy,odnosimydo
zawartości.Wsumiemówisięwieleotymsławnymupływaniuczasu,alesięgozgołaniewidzi.Widzi
siękobietę,myślisię,żebędziestara,tylkoniewidzisię,jakonasięstarzeje.Alechwilamiwydajesię
nam,żewidzimy,jakonasięstarzeje,iczujemy,żestarzejemysięrazemznią:touczucieprzygody.
Nazywają to, jeśli dobrze pamiętam, nieodwracalnością czasu. Uczucie przygody byłoby po prostu
uczuciem nieodwracalności czasu. Ale dlaczego nie ma się go bez przerwy? Czy czas nie zawsze jest
nieodwracalny?Sąchwile,gdymasięwrażenie,żemożnarobić,cosięchce,iśćnaprzódlubpowrócić
wstecz,żetoniemaznaczenia;aleteżiinnechwile,októrychmożnabypowiedzieć,żeogniwazacisnęły
się,iwtymwypadkuniewolnoprzegapićchwili,gdyżniedasięjejrozpocząćnanowo.
Annywydobywałazczasuwszystkiejegomożliwości.
W okresie, kiedy ona była w Djibuti, a ja w Adenie, kiedy przyjeżdżałem zobaczyć się z nią na
dwadzieściaczterygodziny,wysilałasię,abymnożyćmiędzynaminieporozumienia,takżebypozostała
nie więcej niż godzina, dokładnie, do mojego wyjazdu; sześćdziesiąt minut, właśnie tyle czasu, ile
potrzeba, aby czuć upływające sekundy, jedna po drugiej. Przypominam sobie jeden z tych okropnych
wieczorów.Miałemwyjechaćopółnocy.Poszliśmydokinanawolnympowietrzu;byliśmyzrozpaczeni,
onawrównymstopniucoja.Tylkożeonaprowadziłagrę.Ojedenastej,zpoczątkiemfilmu,wzięłamnie
zarękęiścisnęłająwswoichdłoniach,niemówiącanisłowa.
Poczułem, jak przepełnia mnie ostra radość i zrozumiałem, bez spoglądania na zegarek, że jest
jedenasta.Odtejchwilizaczęliśmyodczuwaćprzepływanieminut.Tymrazemrozstawaliśmysięnatrzy
miesiące. W pewnej chwili wyświetlano na ekranie zupełnie biały obraz, ciemność zmniejszyła się i
zobaczyłem,żeAnnypłacze.Potem,opółnocy,puściłamojarękę,ścisnąwszyjąnajpierwgwałtownie;
wstałemiodszedłemniemówiącdoniejsłowa.
Tobyładobrarobota.
Siódmawieczór.
Dzień pracy. Poszło zupełnie nieźle; napisałem sześć stron z pewną przyjemnością. Tym bardziej że
były to rozważania abstrakcyjne o panowaniu Pawła I. Po wczorajszej orgii dopiąłem się szczelnie na
cały dzień. Tylko nie odwoływać się do serca! Ale czułem się dobrze ukazując sprężyny autokracji
rosyjskiej.
Innasprawa,żetenRollebondrażnimnie.Jesttajemniczywzupełnychdrobiazgach.Comógłrobićna
Ukrainiewsierpniu1804roku?Mówioswojejpodróżyogólnikowoiniejasno:
"Potomnośćosądzi,czymojewysiłki,któreniemogłyodnieśćsukcesu,niezasługiwałynacoświęcejniż
brutalne odepchnięcie i zniewagi, które trzeba było znieść w milczeniu, choć wiedziałem dosyć, aby
zamknąćustaszydercomiwprawićichwpopłoch."
Dałem się raz nabrać: pełen był szumnych niedomówień na temat małej podróży, którą odbył do
Bouville w roku 1790. Straciłem cały miesiąc, aby prześledzić jego działanie. Koniec końcem zrobił
brzuchcórcejednegozeswoichwieśniaków.Czyniebyłtopoprostukabotyn?
Czujęsięźleusposobionywobectegomałego,takkłamliwegopyszałka;możetouprzedzenie:byłem
zachwycony, że okłamuje innych, ale wolałbym, żeby dla mnie zrobił wyjątek; wierzyłem, że my dwaj
moglibyśmydziałaćwzmowieponadgłowamitychwszystkichzmarłychiżemniepowieostateczniecałą
prawdę!Aonniepowiedziałminic,zgołanic;nicponadto,comówiłdoAleksandraczydoLudwika
XVIII, których zwodził. Zależy mi bardzo na tym, żeby Rollebon okazał się równym facetem. Szelma,
oczywiście.boktonimniejest?Alewielkiczymałyszelma?Niecenięnatylebadańhistorycznych,żeby
tracićczasdlanieboszczyka,któremuzażycianiemiałbymchęcipodaćręki.Coonimwiem?Niemożna
wymarzyć życia piękniejszego niż jego: czy go używał? Gdyby chociaż jego listy nie były takie
napuszone...Ach!Trzebabyłobyznaćjegospojrzenie,możewczarującysposóbpochylałgłowęnaramię
lub ze złośliwą miną podnosił wskazujący palec na wysokość nosa, czy też czasem bywał na mgnienie
gwałtowny pomiędzy dwoma grzecznymi kłamstwami, co natychmiast tłumił. Cóż, kiedy nie żyje:
pozostałponimTraktatostrategiiiRozmyślaniaocnocie.
Gdybymtylkosobiepozwolił,wyobraźniapoddałabymitakiobraz:podjegobłyszczącąironią,której
ofiarą padło tyle osób, był ograniczony, prawie naiwniak. Niewiele myśli, ale dzięki szczególnej
głębokiej łasce w każdej okoliczności robi akurat to, co trzeba. Jego szelmostwa są prostoduszne,
spontaniczne, wręcz hojne, tak szczere, jak jego miłość cnoty. I kiedy naprawdę zdradził swych
dobroczyńcówiprzyjaciół,zwracasięzpowagąkuwydarzeniom,abywyciągnąćstądmorał.Nigdynie
sądził,żeposiadajakieśprawawstosunkudoinnych,aniinniwstosunkudoniego:dary,którychużycza
mużycie,uważazanieuzasadnioneibezpłatne.Przywiązujesięsilniedokażdejrzeczy,alełatwosięjej
wyrzeka.
A swoich listów i dzieł nigdy nie pisał sam: ułożenie ich zlecił płatnemu pisarczykowi. Tylko jeśli
zgodzęsięnatenobraz,tojużlepiejbyłobynapisaćpowieśćomarkiziedeRollebon.
Jedenastawieczorem
Zjadłemkolację"PodKolejarzem".Zastałemwłaścicielkę,musiałemsięzniąkochać,alezrobiłemto
zuprzejmości.Czujędoniejlekkiwstręt,jestzbytbiałaipachnieniemowlakiem.Przyciskałamigłowę
do piersi w wylewie namiętności: myśli, że to takie miłe. Zaś ja podskubywałem jej to miejsce pod
kołdrą; potem zdrętwiała mi ręka. Myślałem o panu de Rollebon: wreszcie dlaczegóż bym nie miał
napisać powieści o jego życiu? Przesunąłem rękę wzdłuż ciała szefowej i nagle zobaczyłem mały
ogródek z niskimi i szerokimi drzewami, z których zwieszały się ogromne pokryte włosami liście.
Wszędziebiegałymrówki,stonogiimole.Alebyłyjeszczeokropniejszezwierzaki:miałyciałozrobione
zkromkiopieczonegochleba,jakkanapkipodpieczystezgołąbków.
Stąpały z boku na krótkich łapach. Szerokie liście by czarne od tych stworów. Poza kaktusami i
opuncjamiVelledazparkuwskazywałapalcemmojąmęskość.
"Tenogródpachnierzygowiną-krzyknąłem.
-Niechciałamcięzbudzić-powiedziaławłaścicielka-alezwinęłomisięprześcieradłopodtyłkiem,a
zresztąmuszęjużzejśćnadółdogościzpociąguparyskiego."
OSTATKI
Chłostałem Maurice Barresa. Było nas trzech żołnierzy i jeden z nas miał otwór pośrodku twarzy,
MauriceBarreszbliżyłsięipowiedział:"Wporządku",iwręczyłkażdemubukiecikfiołków."Niewiem,
gdzie je włożyć", powiedział żołnierz z przedziurawioną głową. Wtedy Maurice Barres powiedział.
"Trzebajewłożyćwotwór,którymaszwgłowie."
Żołnierz odpowiedział: "W dupę ci je włożę." I odwróciliśmy Maurice Barresa i zdjęliśmy z niego
portki.
Pod portkami miał czerwoną kardynalską sutannę. Podnieśliśmy sutannę, a Maurice Barres zaczął
krzyczeć:"Uwaga,mamspodniepodpiętenastopach".Alewychłostaliśmygoażdokrwiinajegotyłku
narysowaliśmypłatkamifiołkówgłowęDeroulede'a.
Odpewnegoczasuzbytczęstoprzypominamsobiesny.
Muszę się zresztą bardzo rzucać, bo co ranka znajduję kołdrę na podłodze. Dzisiaj są ostatki, ale w
Bouyille nie oznacza to nic wielkiego. W całym mieście jest zaledwie ze sto osób, które będą się
przebierać.
Kiedyschodziłemnadół,właścicielkazawołałamnie.
"Jestlistdlapana."
List: ostatni list, jaki otrzymałem, był od kustosza biblioteki w Rouen w maju zeszłego roku.
Właścicielkawchodzizemnądobiura;podajemidługążółtą,pękatąkopertę:toAnnynapisaładomnie.
Już pięć lat nie miałem od niej żadnych wiadomości. List był adresowany do mojego dawnego
mieszkaniawParyżu,stempeljestzpierwszegolutego.
Wychodzę;trzymamkopertęmiędzypalcami,nieśmiemjejotworzyć;Annyniezmieniłaswojegopapieru
listowego,ciekawe,czykupujegonadalwmałejpapeteriinaPiccadilly.Myślę,żezachowałarównież
swojeuczesanie,długie,ciężkie,jasnewłosy,którychniechciałaobcinać.
Musicierpliwiewalczyćprzedlustrem,abyocalićswojątwarz:niejesttoanikokieteria,anistrach
przedstarzeniemsię;Annypragniepozostaćtaka,jakajest,właśnietaka,jakajest.Byćmożetowłaśnie
wniejlubiłem,owąogromnąisurowąwiernośćwstosunkudonajmniejszychrysówswojegoobrazu.
Adres napisany zdecydowanym pismem, fioletowym atramentem (nie zmieniła także atramentu), litery
jeszczetrochębłyszczą.
"Pan Antoine Roquentin." Tak bardzo lubię czytać swoje nazwisko na tych kopertach. Przez mgłę
odnalazłem jeden z tych uśmiechów, odgadłem jej oczy, jej pochyloną głowę: przychodziła, kiedy
siedziałem, i stawała przede mną z uśmiechem. Górowała nade mną całą postacią, chwytała mnie za
ramionaiwyciągnąwszyręcepotrząsałamną.
Kopertajestciężka,musizawieraćconajmniejsześćstron.Kulfonymojejdawnejdozorczynizachodzą
natopięknepismo:
"Hotel"Printania"-Bouyille".
Temałeliteryniebłyszczą.
Kiedyotwieramlistrozczarowanieodmładzamnieosześćlat:
"Nie pojmuję, co robi Anny, żeby tak wypychać koperty, nie ma przecież nic w środku." To zdanie
powiedziałem sto razy na wiosnę 1924 roku, walcząc jak dzisiaj, aby wyjąć z podszewki kawałek
kratkowanego papieru. Podszewka jest czymś zupełnie wspaniałym, w kolorze ciemnozielonym ze
złotymi gwiazdami; całkiem jak ciężki, krochmalony materiał. Ona sama stanowi trzy czwarte ciężaru
koperty.
Annynapisałaołówkiem:
"Będę za kilka dni w Paryżu. Przyjdź zobaczyć się ze mną w hotelu "Espagne" 20 lutego. Proszę cię
(dorzuciła "proszę cię" ponad linijką i połączyła z "przyjdź" ciekawą spiralą). Muszę cię zobaczyć.
Anny."
WMeknes,wTangerze,kiedywracałemwieczorem,znajdowałemczasemkartkęnałóżku:"Chcęcię
zarazzobaczyć."Biegłem,Annyotwierałazezdziwionąminą,zuniesionymibrwiami:niemiałamijuż
nic do powiedzenia; a nawet trochę pretensji, że przyszedłem. Pojadę; może nie będzie mnie chciała
widzieć.Lubpowiedząmiwrecepcjihotelowwej:"Niemaunasnikogootakimnazwisku."Myślę,że
tegobyniezrobiła.Możetylkonapisaćmizatydzień,żezmieniłazamiariżezobaczymysięinnymrazem.
Ludzie są w pracy. Zapowiadają się ostatki bez wyrazu. Ulica des Mutiles pachnie silnie wilgotnym
drzewem, jak zawsze, kiedy ma padać. Nie lubię tych dziwnych dni: w kinach wyświetlają poranki,
dziecinieidądoszkoły.
Naulicachpanujenieokreślonynastrójświątecznynarzucającysiębezprzerwy,alekiedysięnadnim
zastanowić,ginie.
Na pewno zobaczę znów Anny, ale nie mogę powiedzieć, że myśl o tym czyni mnie szczególnie
radosnym.Odkiedyotrzymałemjejlist,niemogęsięnaniczdobyć.Naszczęściejestjużpołudnie;nie
jestemgłodny,alezjemcośdlazabiciaczasu.WchodzędoCamille'anaulicydesHorlogers.
Jest to prawdziwa nocna knajpa; podają tam kapustę z kiełbaskami i kassulet przez całą noc. Ludzie
przychodzątunakolacjępowyjściuzteatru;policjanciprzysyłajątutajpodróżnychprzyjeżdżającychw
nocyipragnącychcośzjeść.Osiemmarmurowychstolików.Wzdłużścianskórzanekanapki.Dwalustra
wyjedzone rudymi plamami. Szyby dwu okien i drzwi są z matowego szkła. Kontuar znajduje się we
wnęce.Nastroniejesttakżejeszczejedenpokój.Nigdywnimniebyłem;służydlapar.
"Proszę omlet z szynką." Kelnerka, ogromna dziewczyna o czerwonych policzkach, nie może
powstrzymaćsięodśmiechu,kiedymówidomężczyzny.
"Samaniemogę.Możezjepanomletzziemniakami?
Szynka jest zamknięta: tylko szef ją kroi." Zamawiam kassulet. Właściciel nazywa się Camille i jest
bardzosurowy.
Kelnerka odchodzi. Jestem sam w tym starym ciemnym pomieszczeniu. W portfelu mam list od Anny.
Fałszywy wstyd nie pozwala mi go przeczytać ponownie. Usiłuję przypomnieć sobie zdania jedno po
drugim.
"DrogiAntoine."Uśmiechamsię.Coto,tonie,Annynapewnonienapisała"drogiAntoine".
Przed sześciu laty - właśnie zdecydowaliśmy wspólnie, żeby się rozstać - postanowiłem wyjechać do
Tokio. Napisałem do niej kilka słów. Nie mogłem jej już nazywać "kochanie". Zacząłem zupełnie
niewinnie"drogaAnny".
"Podziwiamtwójstyl,odpisałami,alenigdyniebyłaminiejestemtwojądrogąAnny.Ity,uwierzmi,nie
jesteśdlamniedrogimAntoine.
Jeśliniewiesz,jakmnienazywać,niepisznic,takbędzielepiej."
Sięgampolistdoportfela.Nienapisała"drogiAntoine".
Udołulistuniematakżeformułygrzecznościowej:"Muszęcięzobaczyć.Anny."Niczego,comogłoby
miokreślićjejuczucia.Niemogęmiećotożalu:rozpoznajęjejmiłośćdorzeczydoskonałych.Chciała
zawsze realizować "chwile doskonałe". Jeśli dany moment do tego się nie nadawał, nic już jej nie
interesowało,życieznikałozjejoczu,wlokłasięleniwie,zminądużejdziewczynkiwniewdzięcznym
wieku.Lubzgołaszukałapowodówdokłótnizemną:
"Wycierasz nos jak mieszczuch, dostojnie, i odkaszlujesz z zadowoleniem do chusteczki." Należało nie
odpowiadać,należałoczekać:nagle,najakiśznak,którymisięwymykał,wstrząsałasię,jejpiękneroz
marzonerysystawałysięostreirozpoczynałaswojąmrówcząpracę.Roztaczaławokółsiebiewładcząi
urokliwą magię; nuciła przez zęby patrząc na wszystkie strony, potem prostowała się z uśmiechem,
podchodziła,potrząsałamniezaramionaiprzezkilkachwilzdawałasiędawaćrozkazyotaczającymja
przedmiotom.
Tłumaczyłamicichoipospiesznie,czegoodemnieoczekuje..
"Posłuchaj,staćcięnawysiłek,prawda?Byłeśtakigłupiostatnimrazem.Widzisz,jakapięknamogłaby
byćtachwila?Spójrznaniebo.spójrz,jakijestkolorsłońcanadywanie.Ajaprzecieżwłożyłamzieloną
suknięiniejestemblada.Odsuńsię,usiądźwcieniu:
Jestem umalowana, wiesz, co masz robić? No proszę! Ale jesteś głupi! Mów do mnie! Czułem, że
powodzenieprzedsięwzięciależy wmoichrękach: chwilaposiadałaniejasne znaczenie,którenależało
wycieniowaćiudoskonalić;należałoczynićpewnegestyiwypowiedziećpewnesłowa;uginałemsiępod
ciężarem odpowiedzialności, rozszerzałem oczy i nie widziałem nic, szamotałem się pośród rytuałów,
które Anny wymyślała w danej chwili i rozdzierałem je swoimi wielkimi rękami jak siatki pajęcze. W
podobnychchwilachnienawidziłamnie.
Spotkamsięznią,topewne.Podziwiamjąikochamjeszczezcałegoserca.Chciałbym,żebyktośinny
miałWięcejszczęściaibyłzręczniejszywgrzedoskonałychchwil.
"Twojeprzeklętewłosypsująwszystko"-mówiła.
-Comożnazrobićzrudymmężczyzną?
Uśmiechała się. Najpierw uciekły mi z pamięci jej oczy, potem jej smukłe ciało. Zachowałem, jak
mogłemnajdłużej,jejuśmiech,apotem,przedtrzemalaty,straciłemgorównież.Inagle,przedchwilą,
gdybrałemlistzrękiwłaścicielkihotelu,uśmiechpowrócił;zdawałomisię,żewidzęuśmiechającąsię
Anny. Jeszcze próbuję go przywołać: pragnę odczuwać całą czułość, jaką mam dla Anny. to właśnie ta
czułość, tutaj, blisko, chce się narodzić. Ale uśmiech już nie powraca: koniec. Zostaję pusty i oschły.
Wszedłjakiśmężczyzna,kulącsięzchłodu.
"Dzieńdobrypaństwu."Siada,niezdejmujączielonkawegopalta.Zacieradługiedłonie,jednąodrugą,
splatającpalce.
"Comabyćdlapana?"Drgnąłispojrzałniespokojnie.
"Co? Proszę mi dać Byrrh z wodą." Kelnerka ani drgnie. Jej twarz w lustrze wygląda jak uśpiona.
Oczywiścieoczymaotwarte,alesątotylkoszparki.Takajużjest,niespieszysięjejzobsługiwaniem
gości,zawszeprzezchwilędumanadzamówieniami.Napewnomyśliobutelce,którązarazweźmiezza
kontuaru,obiałejetykietcezczerwonymiliterami,ogęstymczarnymsyropie,którybędzienalewać:to
trochętakjakbypiłasama.
WsuwamlistAnnydoportfela:nicwięcejztegoniewyczytam;niemogędojśćażdokobiety,która
wzięłagodorąk,złożyła,wsunęładokoperty.Czymożnaokimśmyślećtylkojakooprzeszłości?Kiedy
kochaliśmysię,niepozwalaliśmy,żebynajmniejszemgnienie,najlżejszaznaszychtroskoderwałasięod
nasipozostaławtyle.Dźwięki.Zapachy,odcienieświatła,nawetmyśli,którychsobienieprzekazaliśmy
- zabieraliśmy wszystko i wszystko pozostawało żywe: nie przestaliśmy rozkoszować się i cierpieć w
teraźniejszości. Ani jednego wspomnienia; miłość nieubłagana i gorąca, bez cienia, bez odwrotu,
nieuchronna. Trzy lata jednocześnie obecne. Dlatego właśnie rozstaliśmy się: nie mieliśmy dosyć siły,
żebyznieśćtenciężar.
A później, kiedy Anny odeszła ode mnie, trzy lata, jak nie podzielna całość, za jednym zamachem
zapadły się w przeszłość. I nawet nie cierpiałem, czułem się pusty. Potem czas zaczął znów upływać i
pustka się powiększyła. A później w Sajgonie, kiedy postanowiłem powrócić do Francji, wszystko, co
jeszczetrwało-obcetwarze,place,bulwarywzdłużwielkichrzek-wszystkosięunicestwiło.Iproszę,
mojaprzeszłośćjestteraztylkowielkądziurą.Mojateraźniejszość:takelnerkawczarnejbluzce,która
marzy przy kontuarze, ten człowieczek. Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek.
Pałac w Benares, taras króla Trędowatego, świątynie jawajskie z wielkimi popękanymi schodami, na
mgnienie odbijały się w moich oczach, ale pozostały tam, na miejscu. Tramwaj przejeżdżający
wieczoremprzedhotelem"Printania"niezabieranaszybachodbicianeonowegonapisu;rozpalasięna
chwilęioddalazciemnymiszybami.
Ten człowiek nie przestaje na mnie patrzeć: to mnie męczy. Udaje ważniaka, jak na swój wzrost.
Kelnerkadecydujesięwreszciegoobsłużyć.Podnosileniwieswojewielkieczarneramię,bierzebutelkę
iprzynosijązkieliszkiem.
"Proszębardzo.
-NazywamsięAchille"-mówiontonemświatowca.
Kelnerkanalewanieodpowiadając;onszybkowyjmujeznosapalecikładzieobieręcenapłaskna
stole.Odrzuciłgłowędotyłu,oczymubłyszczą.Mówizimnymgłosem:
"Biedna dziewczyno." Kelnerka aż się wzdrygnęła i ja też: jest jakiś niewyrażalny nastrój, może
zdziwienia,takjakbytopowiedziałktośinny.Wszyscytrojejesteśmyzmieszani.
Gruba kelnerka pierwsza odzyskuje przytomność: nie ma wyobraźni. Mierzy pana Achille godnym
spojrzeniem:
dobrzewie,żestarczyłobyjejjednejręki,żebyruszyćgozmiejscaiwyrzucićnaulicę.
"Idlaczegóżmiałabymbyćbiednądziewczyną?"Onwahasię.Patrzynaniązbityztropu,apotemśmieje
się.Twarzukładamusięwtysiączmarszczek,robiniezręczneruchydłoniąwprzegubie:
"Proszę,ubodłoją.Taksiętomówi:biednadziewczyna.Niemiałemnicnamyśli."
Aleonaodwracasiędoniegoplecamiiodchodzipozakontuarjestnaprawdęobrażona.Onjeszczesię
śmieje:
"Ha,ha,ha!Wyrwałomisię,noproszę.Gniewamysię?Rozgniewałasię"-mówizwracającsięjakbydo
mnie. Odwracam głowę. On unosi trochę kieliszek, ale nie myśli pić: mruży oczy z zadziwioną i
onieśmielonąminą:możnabypowiedzieć,żechcesobiecośprzypomnieć.Kelnerkausiadłaprzykasie;
bierzerobótkę.Wszystkoznowuucichło:aleniejesttojużtasamacisza.Otoideszcz:uderzalekkow
matoweszyby.Jeżelisąjeszczenaulicypoprzebieranedzieci,rozmiękczyizamażeimtekturowemaski.
Kelnerkazapalalampy.Dopierogodzinadruga,aleniebojestzupełnieczarne,zaciemnojuż,żebymogła
szyć.Łagodneświatło.Ludziesiedząwdomu,napewnotakżepozapalaliświatło,wyglądająprzezokna
jaka pogoda. Dla nich... to co innego. Oni zestarzeli się inaczej. Żyją pośród tego, co odziedziczyli,
pośródpodarków,ikażdymebeljestdlanichwspomnieniem.Zegaryścienne,medale,portrety,muszle,
przyciski, parawany, szale. Mają szafy pełne butelek, materiałów, starych ubrań, gazet; zachowali
wszystko.Przeszłośćtozbytekposiadacza.
Gdziemiałbymtrzymaćswojąprzeszłość?Niemożnajejwłożyćdokieszeni;trzebamiećdom,żebyją
tamułożyć.
Ja posiadam tylko ciało, samotny człowiek ze swoim samotnym ciałem nie może zatrzymać
wspomnień,przepływająprzezniego.Niepowiniensiężalić:pragnąłemtylkowolności.
Małymężczyznawiercisięiwzdycha.Zwinąłsięwkłębekwswoimpłaszczu,aleodczasudoczasu
prostuje się i przybiera wyniosły wyraz twarzy. On także nie ma przeszłości. Gdyby się dobrze
poszperało u kuzynów, którzy nie utrzymują z nim stosunków, znalazłoby się oczywiście fotografię
przedstawiającą go na weselu z gęstym młodzieńczym wąsem, w sztywnym zagiętym kołnierzyku i w
koszulizgorsem.Pomniechybanawettyleniepozostało.Aleonznównamniepatrzy.Terazcośpowie,
sztywniejęjeszczebardziej.Toniesympatianasłączy.Jesteśmypodobni,otco.Jestsam,takjakja,ale
bardziej niż ja zagłębiony w samotność. Czeka pewnie na swoje Mdłości albo coś w tym rodzaju. Są
więcjużludzie,którzymnierozpoznają,którzymyślą,przyjrzawszymisię:"Onjestpodobny."Więccóż?
Czego chce? Musi wiedzieć, że nie możemy po sobie niczego wzajemnie oczekiwać. Rodziny są w
swoichdomach,otoczonewspomnieniami.Amytutaj,dwawrakipozbawionewspomnień.Gdybynagle
wstałizacząłdomniemówić,skoczyłbymjakoparzony.Drzwiotwierająsięzhałasem:todoktórRoge.
"Dzień dobry państwu." Wchodzi, nietowarzyski i podejrzliwy, chwiejąc się nieco na długich nogach,
ledwo utrzymujących jego tułów. Widuję go często w niedzielę w barze Vezelize, ale on mnie nie zna.
JestzbudowanyjakdawnitrenerzyzJoinville-ramionatakiejakuda,stodziesięćcentymetrówobwodu
wklatcepiersiowej,iwszystkotoniemożeustać.
"Jeanne,mojamała."Drepczeażdowieszakaiwieszananimswójfilcowyiszerokikapelusz.Kelnerka
zwinęłarobótkęipodchodziniespiesznie,sennie,abywysupłaćdoktorazjegodeszczowca.
"Co dla pana, doktorze?" Patrzy na nią poważnie. Jak na mój gust, ma piękną męską głowę. Zużytą,
pooranąprzezżycieinamiętności.
Aledoktórzrozumiałżycie,izapanowałnadnamiętnościami.
"Samniewiem,cobytuwziąć"-mówigłębokimgłosem.
Opuścił się na kanapkę naprzeciwko mnie; obciera czoło. Jak nie stoi na nogach, czuje się dobrze. Ma
onieśmielająceoczy,wielkie,czarneiwładcze.
"Dajmi...dajmi,dajmi,dajmi...staregocalvadosa,mojedziecko."Kelnerkanieruszasięipatrzynatę
ogromną pobrużdżoną twarz. Jest zadumana. Mały człowieczek podniósł głowę z wyzwolonym
uśmiechem. I to jest prawda: ten kolos nas wyzwolił. Było tu coś okropnego, co miało nas ogarnąć.
Oddychammocno:terazjesteśmywśródludzi.
"No, co z tym moim calvadosem?" Kelnerka wzdrygnęła się i odchodzi. On rozłożył potężne ramiona i
szerokoująłstolik.PanAchillejestrozradowany;chciałbyprzyciągnąćuwagędoktora.Alecóżztego,że
będziemajtałnogamiipodskakiwałnakanapce,jesttakdrobny,żegoniesłychać.
Kelnerkaprzynosicalvados.Ruchemgłowypokazujedoktorowisąsiada.DoktórRogepowoliobracasię
cały.niemożeruszaćszyją.
"Proszę,toty,staryparchu-krzyczy-jeszczeżyjesz?"Zwracasiędokelnerki:
"Przyjmujeciegousiebie?"Patrzynamałegomężczyznęswoimiokrutnymioczami.
Prostoskierowanespojrzenie,stawiającerzeczynawłaściwymmiejscu.Wyjaśnia:
"Tostarybzik,poprostu."Nawetniezadajesobietrudu,żebypokazać,żeżartuje.
Wie,żestarybzikniepogniewasię,żesięuśmiechnie.
Irzeczywiście:tamtenuśmiechasiępokornie.Starybzik:odprężasię,czujesięchronionyprzedsamym
sobą;dzisiajnicmusięnieprzydarzy.Aleproszę,jateżczujęsięuspokojony.Starybzik:więctobyłoto,
tylkotyle.
Doktórśmiejesię,rzucamizachęcająceiporozumiewawczespojrzenie:napewnozpowodumojego
wzrostu,mamtakżeczystąkoszulę-chce,żebymdołączyłsiędojegożartów.
Nie śmieję się, nie odpowiadam na jego zalecanki: wtedy nie przestając się śmiać, próbuje na mnie
okropnego ognia swoich źrenic. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, mierzy mnie, jakby był
krótkowidzem,klasyfikuje.Wkategoriibzików?Czyopryszków?
Aletoprzecieżonodwracagłowę:małespuszczenieztonuwobecsamotnegogościa,bezspołecznego
znaczenia, nie warto o tym mówić, pójdzie zaraz w niepamięć. Skręca papierosa, zapala go, a potem
siedzibezruchu,utkwiwszyciężkowzrokwjednomiejsce,jakstarzec.
Pięknezmarszczki;mawszystkie:krechypoziomenaczole,kurzełapki,gorzkiefałdyzobustronust,
nieliczącżółtychpostronkówzwisającychpodbrodą.Otomężczyzna,którymaszczęście:nawetzdaleka
widać,żemusiałcierpiećiżemiałbogateżycie.Zasługujezresztąnaswojątwarz,bozawszewiedział,
jak zatrzymać i wykorzystać swoją przeszłość: po prostu wypchał ją, jako przekaz do świadczenia dla
kobietimłodychludzi.
PanAchilledawnochybaniebyłjużtakszczęśliwy.
Ustamaotwartezpodziwu;pijeswójByrrhmałymiłyczkami,odymającpoliczki.No,no,doktórumiał
sięzaniegowziąć!Doktórniedałbysięnabraćstaremubzikowiwprzystępieataku;dobrabura,kilka
gwałtownych chłoszczących słów, tego właśnie trzeba. Doktór jest doświadczony. To doświadczenie
zawodowe:lekarze,księża,urzędnicyioficerowieznająsięnaczłowiekutak,jakbygostworzyli.
WstydzęsięzapanaAchille.Jesteśmyztejsamejbeczki,powinniśmytrzymaćrazemprzeciwnim.Ale
onopuściłmnie,przeszedłnaichstronę:wierzyuczciwiewDoświadczenie.Niewswojeaniwmoje.W
Doświadczenie doktora Roge. Przed chwilą pan Achille czuł się dziwakiem, miał wrażenie, że jest
zupełniesam;terazwiejuż,żejestwielu,bardzowielujemupodobnych:doktórRogenatknąłsięnanich,
mógłby opowiedzieć panu Achille historię każdego z nich, a także, jak się skończyła. Pan Achille jest
jednymzprzypadków,poprostu,imożnałatwosprowadzićgodokilkuogólnychpojęć.
Tak bardzo chciałbym mu powiedzieć, że go oszukują, że stał się igraszką ważniaków. Zawodowcy
doświadczenia?
Spędzili życie w skostnieniu i półśnie, ożenili się pospiesznie, z niecierpliwości, i zrobili dzieci z
przypadku.Spotykaliinnychludziwkawiarniach,naweselach,napogrzebach.Odczasudoczasu,wzięci
wobroty,szamotalisię,nierozumiejąc,cosięznimidzieje.Wszystko,codziałosięwokółnich,zaczęło
się i skończyło poza polem ich widzenia; długie ciemne formy, wypadki, które przychodziły z daleka,
otarły się o nich w pędzie i kiedy chcieli na nie spojrzeć, było już po wszystkim. A potem koło
czterdziestkiochrzciliswojemałeuporyikilkaprzysłówmianemdoświadczenia.Terazzaczynajągrać
rolęautomatów.Dwasuwotwórpolewejstronieiotoopowiadankazapakowanewsrebrnypapierek;
dwa su w prawy otwór i otrzymuje się cenne rady, przyklejające się do zębów jak mdłe karmelki. Ja
takżemógłbymnatokontozaprosićsiędoludzi,aonimówilibymiędzysobą,żewobecPrzedwiecznego
jestem wielkim podróżnikiem. Tak: muzułmanie siusiają kucając; akuszerki hinduskie używają zamiast
ergotyny jako środka do tamowania krwi sproszkowanego minerału z krowim łajnem; na Borneo
dziewczyna mająca okres spędza trzy dni i trzy noce na dachu swojego domu, w Wenecji widziałem
pogrzeby w gondolach, Wielki Tydzień w Sewilli, a Pasję w Oberammergau. Oczywiście wszystko to
jesttylkowątłąpróbkąmojejwiedzy.Mógłbymrozwalićsięnakrześleirozpocząćrozbawiony.
"Czy zna pani Jihlava, droga pani? To małe ciekawe miasteczko na Morawach, gdzie przebywałem w
1924roku..."Aprzewodniczącytrybunału,którywidziałtyleprzypadków,zabrałbygłosnakońcumojego
opowiadania:
"Jakie to prawdziwe, drogi panie, jakie ludzkie. Widziałem podobny przypadek na początku mojej
kariery. To było w 1902 roku. Byłem zastęPcą sędziego w Limoges..." Tylko że za bardzo mnie w to
wrabianowmłodości.Niepochodziłemprzecieżzrodzinyzawodowców.Aleistniejąteżamatorzy.Sąto
sekretarze,urzędnicy,handlowcy,ci,którzywysłuchujądrugichwkawiarniach:kołoczterdziestkiczują
sięjużnadęcidoświadczeniem,któregoniemogąupłynnićnazewnątrz.
Na szczęście porobili dzieci i zmuszają je, żeby owo doświadczenie konsumowały na miejscu.
Chcieliby nam wmówić, że ich przeszłość nie jest przegrana, że ich wspomnienia skondensowały się,
miękko przekształcone w Mądrość. Wygodna przeszłość! Przeszłość kieszonkowa, mała złocona
książeczka, wypełniona pięknymi maksymami. "Proszę mi wierzyć, mówię jak ktoś doświadczony, cała
mojawiedzapochodzizżycia."CzyŻyciewzięłonasiebiemyśleniezanich?Tłumacząnoweprzezstare
- a dawne wytłumaczyli przez jeszcze dawniejsze wydarzenia, jak ci historycy, którzy robią z Lenina
rosyjskiego Robespierre'a, a z Robespierre'a francuskiego Cromwella: a naprawdę nigdy niczego nie
zrozumieli...Pozaichważnościączujesięponurelenistwo:widządefilującepozory,ziewają,myślą,że
niemanicnowegopodsłońcem.
"Starybzik"-idoktórRogepomyślałniejasnooinnychstarychbzikach,zktórychżadnegodokladnie
niepamięta.
CokolwiekterazuczyniłbypanAchille,nicniemogłobynasjużzaskoczyć:przecieżtostarybzik.
Toniejeststarybzik:onsięboi.Aledlaczegosięboi?
Kiedychcesięzrozumiećjakąśrzecz,trzebasięumieścićnaprzeciwniej,samemu,bezżadnejpomocy;
całaprzeszłośćświatanieprzydajesiętunanic.Apotemrzeczznikaito,cosięzrozumiało,znikawrazz
nią.
Myśliogólnesąbardziejobiecujące.Azresztązawodowcyinawetamatorzykończązawszenatym,że
mająrację.
Ichmądrośćnakazujerobićjaknajmniejhałasu,jaknajmniejżyć,pozwolić,abyonaszapomniano.Ich
najlepsze historie opowiadają o nierozważnych, o oryginałach, którzy zostali ukarani. No bo tak: tak
właśnie jest i nikt nie po wie, że jest inaczej. Może pan Achille nie ma zbyt czystego sumienia? Może
mówisobie,żeniedoszłobydotego,gdybysłuchałradojca,starszejsiostry?Doktórmaprawomówić:
nieprzegrałżycia,umiałstaćsiępożytecznym.
Wznosisię,spokojnyipotężny,ponadtymmałymwrakiem;jakskała.
DoktórRogedopiłcalvados.Układaswojewielkieciało,powiekiopadająmuciężko.Porazpierwszy
widzęjegotwarzbezoczu:tojakbymaskatekturowa,jakte,któredzisiajsprzedająwsklepikach.
Policzkimająokropnyróżowykolor...Nagleukazujemisięcałaprawda:tenczłowiekniedługoumrze.
Napewnowieotym;wystarczyło,żeprzejrzałsięwlustrze:codziennieupodabniasięcorazbardziejdo
swego przyszłego trupa. Oto czym jest ich doświadczenie, oto dlaczego mówiłem sobie tak często, że
czuć je śmiercią: to ich ostateczna obrona. Doktór chciałby w to naprawdę uwierzyć, chciałby zakryć
przedsobąniemożliwądowytrzymaniarzeczywistość:żejestsam,żeniemaspokojnegosumienia,żenie
maprzeszłości,zatocorazbardziejkluchowatainteligencję,rozłażącesięciało.
Dlategodobrzezbudował,dobrzeurządził,dobrzewyścieliłswójmałyobłędkompensacji:uważa,że
idzienaprzód.
Czy ma dziury w pamięci, chwile zupełnej pustki w głowie? Bo jego sąd nie ma już młodzieńczej
chyżości.Czyjeszczerozumie,coczytawksiążkach?Alejestteraztakdalekoodksiążek.Niemożejuż
uprawiać miłości? Ale robił to. Lepiej, że robił to kiedyś, niż gdyby miał to robić teraz: z oddalenia
wydajesięsąd,porównujeimyśli.Jeślizaśchodziotostraszneobliczetrupa:żebymócwytrzymaćjego
widokwzwierciadle,starasięuwierzyć,żezostałytamwyrytelekcjedoświadczenia.
Doktór odwraca nieco głowę. Powieki unoszą się, patrzy na mnie oczami zaróżowionymi od snu.
Uśmiechamsiędoniego.Chciałbym,żebytenuśmiechujawniłmutowszystko,coonsampróbujeprzed
sobąukryć.Gdybymógłsobiepowiedzieć:"Aletentowie,żezdechnęniedługo!"Tobygoobudziło.Ale
powiekiopadająmuznowu:zasypia.Wychodzę,zostawiampanaAchille,niechczuwanadjegosnem.
Deszczustał,powietrzejestłagodne,niebopowolitoczypiękneczarnewidoki:nawetażzadużojak
na oprawę doskonałej chwili; aby odbić te widoki, Anny utworzyłaby w naszych sercach małe ciemne
kałuże.Alejanieumiemkorzystaćzokazji:idęzdającsięnaprzypadek,pustyispokojny,podtymnie
wykorzystanymniebem.
ŚRODA
Nietrzebasiębać.
CZWARTEK
Czterystronynapisane.Wreszciedługachwilaszczęścia.Niezastanawiaćsięzabardzonadwartością
Historii.
To grozi zniechęceniem. Nie ogłaszać, że pan de Rollebon jest w tej chwili jedynym
usprawiedliwieniemmegoistnienia.
OddziśzatydzieńzobaczęAnny.
PIĄTEK
NabulwarzeRedoutemgłabyłatakgęsta,żeprzezostrożnośćszedłemdotykającprawieścianykoszar.
Na prawo ode mnie reflektory samochodów gnały przed sobą wilgotne światło i nie można było
odróżnić,gdziekończysięchodnik.Wokółmniebyliludzie;słyszałemechoichkroków,aczasemcichy
odgłos rozmowy: ale nie widziałem nikogo. Raz ukazała się twarz kobiety na wysokości mojego
ramienia, ale natychmiast pochłonęła ją mgła; to znowu ktoś otarł się o mnie, silnie sapiąc. Nie
wiedziałem, dokąd idę; byłem zbyt pochłonięty. Trzeba było posuwać się ostrożnie, macać ziemię
końcem stopy, a nawet wyciągać ręce przed siebie. To wszystko nie sprawiało mi zresztą żadnej
przyjemności. Nie myślałem jednak o powrocie, byłem zajęty. Wreszcie po upływie pół godziny
zobaczyłem w dali niebieskawą mgiełkę. Kierując się według niej doszedłem wkrótce na brzeg
wielkiegoblasku;wśrodkurozpoznałemcafeMably,przebijającąmgłęswymilampami.
Cafe Mably ma dwanaście elektrycznych lamp. Były jednak zapalone tylko dwie, jedna ponad kasą,
drugapodsufitem.Jedynykelnerpopchnąłmniemocnowciemnykąt.
"Nie tędy, proszę pana, zamiatam." Był w kitlu, bez kamizelki i bez kołnierzyka, w białej koszuli z
fioletowymiprążkami.Ziewał,patrzyłnamniezniechęcią,czochrającsiępogłowie.
"Czarną kawę i rogaliki." Przetarł oczy nie odpowiadając i oddalił się. Byłem zatopiony w brudnym,
zimnymcieniu.Grzejniknapewnobyłwyłączony.
Nie byłem sam. Jakaś kobieta o woskowej cerze siedziała naprzeciw mnie, jej ręce poruszały się bez
przerwy,jużtowygładzającbluzkę,jużtopoprawiającczarnykapelusz.
Była z wysokim blondynem, który jadł ciastko drożdżowe i nic nie mówił. Czułem ciężką ciszę.
Miałem ochotę zapalić fajkę, ale sprawiłoby mi przykrość ściągnięcie na siebie ich uwagi przez trzask
zapałki.
Dzwonek telefonu. Ręce zatrzymały się: przyciśnięte do bluzki. Kelner nie spieszył się. Uważnie
skończył zamiatanie, a potem dopiero podszedł i podniósł słuchawkę. "Halo, to pan Georges? Dzień
dobry, panie Georges... Tak, panie Georges.,. Nie ma szefa... Tak, powinien już być... Ach, jest taka
mgła... Normalnie schodzi około ósmej... Tak, panie Georges, powtórzę mu. Do widzenia, panie
Georges."Mgłależałanaszybachjakciężka,szaraaksamitnazasłona.Doszybyprzykleiłasięnachwilę
jakaśtwarziznikła.
Kobietapowiedziałapłaczliwie.
"Zawiążmibut.
-Jestzawiązany"-powiedziałmężczyznaniepatrząc.
Zdenerwowałasię.Ręcebiegaływzdłużbluzkiiposzyijakwielkiepająki.
"Nie, jest rozwiązany, zawiąż." Schylił się ze znudzoną niechętną miną i dotknął lekko jej stopy pod
stołem:
"Nojuż."Uśmiechnęłasięzzadowoleniem.Mężczyznaprzywołałkelnera.
"Ilepłacę?
-Ailebyłobułeczek?"-spytałkelner.
Spuściłemoczy,żebyniewyglądało,żeimsięprzypatruję.Pokilkuchwilachusłyszałemskrzypnięcie
i zobaczyłem brzeg spódnicy i dwa sznurowane buciki z plamami suchego błota. Za nimi szły buty
mężczyzny, szpiczaste lakierki. Skierowały się ku mnie, znieruchomiały i wykonały półobrót: wkładał
płaszcz. W tej chwili wzdłuż spódnicy zaczęła zsuwać się sztywnym ruchem ręka; zawahała się na
chwilę,skrobałaspódnicę.
"Jesteśgotowa?"-spytałmężczyzna.
Rękarozwarłasięidotknęładużejplamyzbłotanaprawymbuciku,apotemzniknęła.
"Uff!"-powiedziałmężczyzna.
Wziąłwalizkęstojącąkołowieszaka.Wyszli,widziałem,jakzanurzylisięwemgle.
"To artyści - powiedział kelner przynosząc mi kawę - to oni występują w antrakcie w "Cine-palace".
Kobietazawiązujesobieoczyizgadujeimionaiwiekwidzów.Odjeżdżają,bodzisiajpiątekizmienia
sięprogram."Poszedłpotalerzzrogalikamistojącynastoliku,odktóregoodeszliartyści.
"Nietrzeba."Niemiałemchęcijeśćtychrogalików.
"Muszęzgasićświatło.Dwielampydlajednegogościaodziewiątejrano:szefbędzienamniegderał."
Kawiarnięzaległpółmrok.Słabaszarobrązowaświatłośćwpadałaterazprzezwysokieszyby.
"Czy jest pan Fasquelle?" Nie zauważyłem wchodzącej staruszki. Podmuch zimnego powietrza przejął
mniedreszczem.
"PanFasquellejeszczeniezszedł.
-PaniFlorentmnieprzysłała,źlesięczuje.Nieprzyjdziedzisiaj."PaniFlorenttorudakasjerka.
"Natakiczas-mówistara-tojejszkodzinażołądek."Kelnerprzybrałważnąminę:
"Tak,tomgła-odpowiedział-tosamopanFasquelle;dziwimnie,żejeszczeniezszedł.Byłtelefondo
niego.
Normalnieschodzioósmej."
Staraspojrzałamachinalniekusufitowi:
"Jestnagórze?
-Tak,tojegopokój."Starapowiedziałarozwlekłymgłosem,jakgdybymówiładosiebiesamej:
"Żebyczasemnieumarł...
-Dobrajest-twarzkelnerawyrażałanajżywszezgorszenie-Dobrajest,dziękuję.
Żebyczasemnieumarł...Tamyślmusnęłamnie.Takiewłaśniemyśliprzychodzą,kiedyjestmgła.
Stara wyszła. Powinienem zrobić to samo: było zimno i ciemno. Mgła wciskała się pod drzwiami;
podniesiesiępowoliizatopiwszystko.Wbibliotecemiejskiejznajdęnapewnoświatłoiciepło.
Znównaszybierozpłaszczyłasiętwarz;robiłaminy.
"Poczekaj"-powiedziałkelnerzezłościąiwypadłbiegiem.
Twarzzatarłasię,zostałemsam.Wyrzucałemsobiegorzko,żewyszedłemzpokoju.Musiałagoteraz
zająćmgła;bałbymsiętamwracać.
Poza kasą w cieniu coś zatrzeszczało. To było od strony schodów prowadzących do prywatnych
pomieszczeń:czywłaścicielwreszcieschodził?Alenie,niktsięniepokazał:stopnietrzeszczałysame.
Pan Fasquelle jeszcze spał. Albo też leżał martwy nad moją głową. W mglisty poranek odnaleziony
martwywswoimłóżku.-Ipodtytuł:Gościewkawiarniposilalisięniepodejrzewającniczego...Aleczy
byłjeszczewswoimłóżku?Możerunął,pociągajączasobąpościelitłukącgłowąopodłogę?
Dobrze znam pana Fasquelle; pytał się czasem o moje zdrowie. To wesoły gość z wypielęgnowaną
brodą: jeżeli umarł, to na skutek ataku. Będzie cały siny, z wywalonym językiem. Broda do góry, szyja
fioletowapodzwichrzonymiwłosami.
Schody kryła ciemność. Ledwo mogłem rozróżnić gałkę poręczy. Trzeba by przejść przez ten mrok.
Skrzypienieschodów.Nagórzeznalazłbymdrzwiodpokoju...
Ciałojesttam,ponadmojągłową.Przekręciłbymkontakt:dotknąłbymtejletniejskóry,żebyzobaczyć.
- Nie mogę wytrzymać, wstaję. Jeżeli kelner zastanie mnie na schodach, powiem, że usłyszałem jakiś
hałas.
Kelnerwróciłnagle,zdyszany.
"Jużdopanaidę!"-woła.
Głupiec.Podchodzidomnie.
"Dwafranki.
-Usłyszałemjakiśhałasnagórze-mówiędoniego.
-Bojużdośćpóźno!
- Tak, ale zdaje mi się, że coś jest nie w porządku: tak jakby rzężenie, a potem głuchy stuk". W tej
ciemnejsali,ztąmgłapozaszybamizabrzmiałotozupelnienaturalnie.Pamiętam,jakiezrobiłoczy.
"Powinienpanwejśćzobaczyć-dorzuciłemperfidnie.
-Nie,nie-powiedział,apotem:
-Bałbymsię,żemnieprzyłapie.Któragodzina?
-Dziesiąta.
-Pójdęowpółdojedenastej,jeśliniezejdzie."Zrobiłemkrokwstronędrzwi.
"Wychodzipan?Niezostajepandłużej?
-Nie.
-Tonaprawdębyłorzężenie?
-Niewiem-powiedziałemwychodząc-możetylkobyłemtaknastawiony."Mgłaniecosiępodniosla.
Chciałem dojść szybko do ulicy Tournebride: potrzebowałem jej świateł. Ale zawiodłem się:
oczywiście, było światło, błyszczało na wystawach sklepów. Ale nie było to wesołe światło. Było
zupełniebiałezpowodumgłyispadałonaramionajaktusz.
Dużoludzi,zwłaszczakobiet:służące,sprzątaczki,takżepaniedomu,takie,cotomówią:"Kupujęsama,
tobardziejpewne."Niuchałytrochęprzedwystawamiiwreszciewchodziły.
Zatrzymałem się przed wędliniarnią Juliena. Od czasu do czasu widziałem poprzez szybę rękę
wskazującąnadziewanenóżkiczykielbaski.Wtedygrubablondynazwypiętymbiustempochylałasięnad
nimiibraławpalcekawałekmartwegomięsa.
OpięćminutstądpanFasquelleleżałmartwywswoimpokoju.
Szukałemwokółmocnegooparcia,obronyprzeciwtymmyślom.Niebyło.Potrochumgłaprzecierała
się, ale ciągle coś niepokojącego przemykało się ulicą. Może nie była to prawdziwa groźba: było to
zatarte,przezroczyste.
Ale właśnie to budziło w końcu strach; dotykałem czołem szyby. Na majonezie sałatki z jajkami po
rosyjsku dostrzegłem ciemnoczerwoną kroplę: krew. Od tej czerwieni na żółtym tle robiło mi się
niedobrze.
Naglepojawiłasięwizja:ktośupadłnatwarzikrewlałasięnapółmiski.Jajkowpadłowtękrew.
Zdobiącyjeplasterekpomidoraoderwałsięiupadłnapłask,czerwonenaczerwonym.Majoneztrochę
ściekał:kałużażółtegokremudzielącastrugękrwinadwieodnogi.
"Cozabzdura,muszęsięotrząsnąć.Pójdępracowaćdobiblioteki."Pracować?Wiedziałemdobrze,że
nienapiszęanilinijki.
Znówzmarnowanydzień.Idącprzezparkzobaczyłemnaławce,gdziezwyklesiadam,wielkanieruchomą
niebieskąpelerynę.Otoktoś,komuniejestzimno.
Kiedywchodziłemdoczytelni,Samoukwłaśniezniejwychodził.Rzuciłsięnamnie:
"Muszę panu podziękować. Spędziłem niezapomniane godziny z pana fotografiami." Zobaczywszy go,
miałemprzezchwilęnadzieję:amożebędziełatwiejspędzićtendzieńwedwóch?AlezSamoukiemjest
sięzawszetylkopozornierazem.
Stuknąłwtominquarto.ByłatoHistoriareligii.
"Wie pan, tylko Noucapie mógł sobie pozwolić na taką szeroką syntezę. Prawda?" Wyglądał na
zmęczonegoidrżałymuręce:"lepanwygląda-powiedziałem.
-Ach,proszępana,oczywiście.Zaszłocośbardzoprzykrego!"Dyżurnyszedłwnasząstronę:
byłtomałyopryskliwyKorsykanin,zwąsamidobosza.
Całymi godzinami przechadza się między stolikami ze stukaniem obcasów. W zimie spluwa do
chusteczki,apotemsuszyjąnapiecu.
Samoukzbliżasiędomnietak,żeczujęnatwarzyjegooddech:
"Nic panu nie powiem w obecności tego człowieka - powiedział tonem zwierzenia. - Gdyby pan
zechciał...
-Ocochodzi?"Zaczerwieniłsięijegobiodrawdzięczniezafalowały.
"Ach,proszępana:muszęsięodważyć.Czysprawiłbymipantenzaszczyt,żebyzjeśćzemnąobiadwe
środę?
-Bardzochętnie."Wolałbymsiępowiesićniżjeśćznimobiad.
"Sprawi mi pan ogromną przyjemność" - powiedział Samouk. Dorzucił szybko. "Przyjdę po pana do
domu,jeślipanpozwoli."Izniknął,napewnozobawy,żemogęzachwilęzmienićzamiar.
Było wpół do dwunastej. Pracowałem do za piętnaście druga. Nie szło mi: miałem przed oczami
książkę, ale moje myśli powracały bez przerwy do cafe Mably. Czy pan Fasquelle był już na dole? W
gruncierzeczyniezbytwierzyłemwjegośmierćitowłaśniemniepodniecało!Byłatoniepewnamyśl,do
którejniemogłemsięprzekonaćanisięjejpozbyć.ButyKorsykaninaskrzypiałynapodłodze.
Wielerazystawałprzedemnątak,jakbychciałcośpowiedzieć,alezmieniałzdanieioddalałsię.
Koło pierwszej wyszli ostatni czytelnicy. Nie byłem głodny; ale przede wszystkim nie chciałem
wychodzić.Pracowałemjeszczeprzezchwilę,apotempoderwałemsię:poczułemsięotoczonyciszą.
Podniosłemgłowę:byłemsam.Korsykaninmusiałzejśćdożony,którajestdozorczyniąwbibliotece:
pożądałemodgłosujegokroków.Aleusłyszałemtylko,jakobsunąłsięwęgielwpiecu.Dosaliwtargnęła
mgła: nie mgła prawdziwa, która rozproszyła się już dawno - inna, ta, której pełno było jeszcze na
ulicach,wychodzącaześcianibruku.
Rzeczyjakbysięrozpływały.Oczywiścieksiążkibyływciążnaswoimmiejscu,ustawionewporządku
alfabetycznymnapółkach,miałyczarneibrązowegrzbietyietykietkiBPlf7996(Bibliotekapodręczna-
literaturafrancuska)lubBPnp.(Bibliotekapodręczna-naukiprzyrodnicze).Ale...jakbytopowiedzieć?
Normalnie,potężneipojemne,razemzpiecem,zielonymilampami,wielkimioknami,drabinkami,ujmują
przyszłośćwramy.Dopókipozostajesięwtychścianach,to,cosięzdarza,musisięzdarzyćnaprawo
lub na lewo od pieca. Gdyby nawet wszedł święty Dionizy niosąc swoją głowę w rękach, musiałby
wejść prawą stroną, musiałby iść pomiędzy półkami przeznaczonymi na literaturę francuską i stolikiem
dlaczytelniczek.Agdybyniedotykałziemi,gdybyunosiłsięodwadzieściacentymetrównadpodłogą,to
jegozakrwawionaszyjabędziesięznajdowaćdokładnienawysokościtrzeciejpółkizksiążkami.Wten
sposóbprzedmiotytesłużąprzynajmniejdozakreśleniagranicprawdopodobieństwa.
A oto dzisiaj nie określały już niczego: zdawało się, że nawet ich istnienie zostało podane w
wątpliwość,żeznajwiększymtrudemprzesuwałysięzjednejchwiliwdrugą.
Zacisnąłem mocno w rękach czytany tom: ale najgwałtowniejsze doznania były przytępione. Nic nie
wydawało się prawdziwe; czułem sie otoczony papierowymi dekoracjami, które mogą być nagle
usunięte. Świat czekał wstrzymując oddech, kurcząc się - oczekiwał ataku, swoich Mdłości, jak
niedawnopanAchille.
Wstałem. Nie mogłem wytrzymać dłużej na miejscu pośród tych nadwątlonych rzeczy. Poszedłem
spojrzeć przez okno na głowę Impetraza. Szeptałem: wszystko może się przydarzyć, wszystko może się
stać.Oczywiście,niejakaśokropnośćwrodzajutych,którewymyślililudzie;Impetrazniebędzietańczył
naswoimcokole:tobędziecośinnego.
Patrzyłemztrwogąnateniestałebyty,któremiałysięzapaśćmożezagodzinę,amożezaminutę:no
tak,byłemtutaj,żyłempośródtychksiążekpełnychwiedzy,zktórychjedneopisywałyniezmienneformy
gatunków zwierząt, inne zaś wyjaśniały, że ilość energii pozostaje we wszechświecie nie naruszona;
byłemtutaj,stałemprzedoknem,któregoszybymiałyokreślonywspółczynnikzałamaniapromieni.
Jakież jednak słabe to zapory! Przypuszczam, ze świat zachowuje swoje wczorajsze podobieństwo
przezlenistwo.Dzisiajzdawałsiępragnąćzmiany.Awtedywszystko,wszystkomożesięzdarzyć.
Nie mam czasu do stracenia: to złe samopoczucie zaczęło się od historii w cafe Mably. Muszę tam
wrócić,zobaczyćżywegopanaFasquelle,ajeślitrzeba,dotknąćjegobrodyirąk.Możewtedyzostanę
wyzwolony.
Porwałempłaszczizarzuciłemgotylkonaramiona;uciekam.Przechodzącprzezparkodnalazłemna
tymsamymmiejscuczłowiekazpeleryną;wielkabladatwarzpomiędzydwojgiemuszu,purpurowychod
chłodu.
Cafe Mably jarzyła się z daleka: tym razem musiało się palić dwanaście żarówek. Przyspieszyłem
kroku: trzeba było z tym skończyć. Rzuciłem najpierw spojrzenie przez wielką oszkloną witrynę; sala
byłapusta.Niebyłoanikasjerki,anike1nera-anipanaFasquelle.
Musiałemzdobyćsięnaogromnywysiłek,żebywejść;niezająłemmiejsca.Zawołałem:"Hallo!"Nikt
nieodpowiedział.Pustafiliżankanastoliku.Kawałekcukrunaspodeczku.
"Jest tam kto?" Na wieszaku wisiał płaszcz. Na stoliku leżał stos magazynów w czarnych okładkach.
Nadsłuchiwalem najmniejszego hałasu, wstrzymując oddech. Schody do mieszkania lekko zaskrzypiały.
Nadworzesyrenastatku.Wyszedłemtyłem,niespuszczającschodówzoczu.
Wiemoczywiście:odrugiejpopołudniujestmałogości.
PanFasquellemagrypę;musiałposłaćkelneraposprawunki-abyćmożepolekarza.Tak,aleproszę,
było mi potrzebne zobaczenie pana Fasquelle. Wchodząc w ulicę Tournebride odwróciłem się,
spojrzałemzniesmakiemnapromieniującąiopustoszałąkawiarnię.Okiennicenapierwszympiętrzebyły
zamknięte.
Ogarnęłamnieprawdziwapanika.Szedłemnaoślepprzedsiebie.Pobiegłemwzdłużdoków,skręciłemw
pusteuliczkidzielnicyBeauvoisis.domypatrzyłynamojąucieczkęposępnymioczami.
Powtarzałemwstrachu:dokądpójść?Dokąd?wszystkomożeSięczasemzdarzyć.
Odczasudoczasuodwracałemsięgwałtowniezbijącymsercem:codziejesięzamoimiplecami?Być
może wszystko zacz nie się poza mną, a kiedy się nag1e odwrócę, będzie już za późno. Dopokąd będę
mógłpatrzećnateprzedmioty.nicniepowinnosięwydarzyć:patrzyłemWiectyle,iletylkomogłem,na
bruk,nadomy,nalatarniegazowe;mojeoczyprzebiegałybłyskawicznieodjednychdodrugich,abyza
skoczyć je i powstrzymać pośród tej metamorfozy. Nie wyglądały zbyt normalnie, ale mówiłem sobie
stanowczo,że:tolatarniagazowa,topompauliczna,ipróbowałemjednocześniepotęgąswegowzroku
przywrócić im codzienny wygląd. Po drodze było wiele barów. Kawiarnia Bretońska, Bar Marynarski.
Zatrzymywałem się niepewny przed zasłonami z różowego tiulu: a może te szczelnie osłonięte lokale
zostałyoszczędzone,możemieścisiętujeszczekawałekwczorajszegoświata,odosobnionyizagubiony.
Trzebabyjednaknacisnąćklamkęiwejśćdośrodka.Nieśmiałemtegozrobić;odchodziłem.Zwłaszcza
drzwi domów napełniały mnie strachem. Bałem się, że otworzą się same. Tak, że w końcu szedłem
środkiemulicy.
NagleznalazłemsięnanadbrzeżuBasenuPółnocnego.
Łodzie rybackie, małe jachty. Oparłem nogę na pierścieniu przymocowanym do płyty. Dopiero tutaj,
daleko od do mów, daleko od bram, zaznałem chwili wytchnienia. Na spokojnej i usianej czarnymi
ziarnamiwodzieunosiłsiękorek.
"Apodwodą?Niezastanowiłeśsięnadtym,comożebyćpodwodą?"Jakiśzwierz?Wielkaskorupado
połowyzagłębionawszlamie?Dwanaściełapgmerającychpowoliwmule.Odczasudoczasuzwierzę
trochęsięunosi.Wgłębiwody.
Zbliżyłem się śledząc, czy nie zobaczę poruszenia, słabego falowania. Ale korek tkwił nieporuszony
wśródczarnychdrobin.
Wtejsamejchwiliposłyszałemgłosy.Byłwielkiczas.
Odwróciłemsięiznówpuściłemsiębiegiem.
Dogoniłem dwu rozmawiających mężczyzn na ulicy Castiglione. Na odgłos moich kroków obaj
zadrżeligwałtownieiodwrócilisię.Zobaczyłemspoglądającenamnie,apotempozamnie,niespokojne
oczy,jakbychcielizobaczyć,czyniezbliżasięcośinnego.Więcionisiębali,bylitacyjakja?Kiedyich
mijałem, spojrzeliśmy na siebie: jeszcze trochę, a padłyby jakieś słowa. Ale nagle spojrzenia stały się
nieufne:wtakidzieńjakdziśnierozmawiasięzbylekim.
Znalazłem się znów na ulicy Boulibet, bez tchu. No cóż, wyszło na to: wrócę do biblioteki, wezmę
jakąś powieść i spróbuję czytać. Idąc wzdłuż ogrodzenia parku zobaczyłem człowieka w pelerynie.
Tkwiłwciążnamiejscu,wpustymparku;miałteraznosrównieczerwonyjakuszy.
Miałempopchnąćfurtkę,aleosadziłmnienamiejscuwyrazjegotwarzy.Mrużyłoczy,jakbyśmiejąc
się szyderczo, z miną ckliwą i idiotyczną. Ale jednocześnie wpatrywał się w coś, co znajdowało się
przednim,aczegoniemogłemwidzieć,taktępoiztakąintensywnością,żenatychmiastodwróciłemsię.
Naprzeciw niego stała na jednej nodze dziesięcioletnia dziewczynka, z otwartą buzią, przejęta, i
przyglądałamusięskubiącnerwowochusteczkęipodającnaprzódszpiczastąbuzię.
Człowiekuśmiechałsięsamdosiebie,jakktoś,ktomaspłataćdobryfigiel.Naglewstałniewyjmując
rąk z kieszeni peleryny, sięgającej mu aż do stóp. Zrobił dwa kroki i wywrócił oczami. Myślałem, że
upadnie.Uśmiechałsięjednakciąglezsennąminą.
Naglezrozumiałem:peleryna!Chciałemtemuzapobiec.
Wystarczyło zakaszleć i pchnąć furtkę. Ale ja też byłem przejęty twarzą dziewczynki. Miała rysy
zmienione strachem, jakże okropnie musiało bić jej serce: ale na tej szczurzej mordce czytałem coś
potężnego i złego. To nie była ciekawość, lecz jakby śmiałe oczekiwanie. Poczułem się bezsilny.
znajdowałem się na zewnątrz, obok parku, obok ich małego dramatu; a oni byli do siebie wzajemnie
przykuciciemnąpotęgąpożądania,tworzyliparę.
Wstrzymałemoddech,chciałemzobaczyć,coodmalujesięnatejstarutkiejbuzi,kiedyczłowiekpoza
mnąrozchylipołypeleryny.
Ale nagle mała potrząsnęła głową i wyzwolona puściła się biegiem. Człowiek w pelerynie widział
mnie:towłaśniegozatrzymało.Przezchwilęstałnieporuszonynaśrodkualei,apotemodszedłgarbiąc
się.Pelerynaobijałamusięołydki.
Pchnąłemfurtkęidopadłemgojednymsusem.
"Cotojest!?"-zawołałem.
Zacząłdrżeć.
"Miastojestpoważniezagrożone"-powiedziałemmugrzecznie,przechodząc.
WszedłemdoczytelniiwziąłemzestołuPustelnięparmeńską.Usiłowałemzająćsięczytaniem,
znaleźćschronieniewjasnejItaliiStendhala.Udawałomisiętochwilami,wkrótkichoszołomieniach,i
znów wpadałem w ten groźny dzień, naprzeciw małego chrząkającego staruszka i młodego człowieka,
którymarzył,wygodnieprzechylonydotyłunakrześle.
Mijałygodziny,szybystałysięczarne.Byłonasczterech,nieliczącKorsykaninaprzyswoimbiurku,
przybijającegopieczątkinaostatnichnabytkachbiblioteki.
Był więc mały staruszek, młody człowiek o jasnych włosach, młoda kobieta pracująca tu nad
dyplomem-ija.
Od czasu do czasu któreś z nas podnosiło głowę, rzucało szybkie i nieufne spojrzenie na pozostałą
trójkę,jakbysięjejbojąc.Wpewnejchwilistaruszekwybuchnąłśmiechem:zauważyłem,żedziewczyna
zadrżałaodstópdogłów.Udałomisięjednakodczytaćzodwrotnejstronytytułpowieści,którączytał:
byłatohumoreska.
Zadziesięćsiódma.Pomyślałemnagle,żeosiódmejzamykająbibliotekę.Jeszczerazzostanęwrzucony
wmiasto.Gdziepójść?Cozsobązrobić?
Staruszek skończył powieść. Ale nie odchodził. Bębnił palcem w stół, suchymi regularnymi
uderzeniami.
"Proszę panów - powiedział Korsykanin - zaraz zamykamy." Młody człowiek poderwał się i rzucił mi
krótkiespojrzenie.MłodakobietaodwróciłasiędoKorsykanina,apotemznówwzięłaksiążkęizdawała
siępochłoniętalekturą.
"Zamykamy"-powiedziałKorsykaninwpięćminutpóźniej.
Staruszek skinął głową z niewyraźną miną. Młoda kobieta odsunęła książkę, ale nie wstała.
Korsykanin zdawał się nie pojmować. Zrobił kilka wahających kroków, a potem przekręcił kontakt.
Zgasłylampkinastołach.Paliłasiętylkolampanaśrodkupodsufitem.
"Trzebawyjść?"-zapytałłagodniestaruszek.
Młody człowiek wstał powoli, ociągając się. Chodziło o to, komu najdłużej zejdzie na wkładaniu
płaszcza.Kiedywychodziłem,kobietajeszczesiedziała,położywszyrękęnaksiążce.
Nadoledrzwiwejścioweotwierałysięwnoc.Młodyczłowiekwychodzącypierwszyodwróciłsię,
powolizszedłposchodach,przeszedłprzezhall;przystanąłnachwilęnaprogu,apotemrzuciłsięwnoc
izniknął.
Znalazłszysięnadoleuniosłemgłowę.Pochwiliopuściłczytelnięstaruszek,zapinającpłaszcz.Kiedy
zszedłtrzypierwszestopnie,wybiegłemizanurkowałemzzamkniętymioczami.
Natwarzypoczułempieszczotliwąświeżość.Ktośgwizdałwdali.Rozwarłemoczy:padało.Lekkii
cichydeszcz.
Placoświetlonyspokojnymświatłemczterechlatarń.
Prowincjonalnyplacwdeszczu.Młodyczłowiekoddalałsięwielkimikrokami;toongwizdał:miałem
chęćkrzyknąćdodwupozostałychosób,niewiedzącychjeszcze,żemogąwyjśćbezobawy-żegroźba
przeminęła.
Na progu ukazał się staruszek. Z zakłopotaną miną potarł policzek, potem uśmiechnął się szeroko i
otworzyłparasol.
SOBOTARANO
Uroczesłońce,zlekkąmgiełkąwróżącąpogodnydzień.
ZjadłemśniadaniewcafeMably.
Kasjerka,paniFlorent,posłałamiwdzięcznyuśmiech.
Zawołałemodstolika.
"CzypanFasquellejestchory?
-Tak,proszępana;strasznagrypa:musipoleżećparędni.DziśranoprzyjechałazDunkierkijegocórka.
Zostanie, żeby się nim opiekować." Po raz pierwszy, odkąd otrzymałem list od Anny, jestem naprawdę
szczęśliwy, że ją znów zobaczę. Co robiła przez te sześć lat? Czy będziemy skrępowani, kiedy się
zobaczymy? Anny nigdy nie jest skrępowana. Przywita mnie tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj. Żebym
siętylkoniewygłupiłiniezniechęciłjejnapoczątku.Pamiętać,żeniewolnopodaćjejręki,jakwejdę:
nieznositego.
Ile dni spędzimy razem? A może przywiozę ją do Bouville? Wystarczyłoby, żeby tu była przez kilka
godzin;żebyprzespałajednąnocwhotelu"Printania".Potembyłobyjużzupełnieinaczej.Jużbymsięnie
bał.
Popołudniu
Kiedy w zeszłym roku po raz pierwszy byłem w muzeum w Bouville, uderzył mnie portret Oliviera
Blevigne.
Naruszenie proporcji? Perspektywy? Nie umiałem tego określić, ale coś mi przeszkadzało: ten
deputowanynieczułsiędobrzenaswoimportrecie.
Oglądałem go od tego czasu wiele razy. Ale moje zakłopotanie trwało. Trudno przypuścić, że
Bordurin,nagrodzonywRzymie,uczczonysześciomaorderami,popełniłbłędywrysunku.
Ale tego popołudnia, kartkując stary komplet "Satyryka z Bouville", rewolwerowca, którego
właściciel został pod czas wojny oskarżony o zdradę stanu, poczułem, że wpadłem na trop prawdy.
Wyszedłemzarazzbiblioteki,żebyprzejśćsiępomuzeum.
Przemknąłem przez ciemnawy przedsionek. Stąpałem bezgłośnie po biało-czarnej posadzce. Wokół
mnie całe zgromadzenie gipsowych postaci załamujących ręce. Przechodząc przed dwojgiem drzwi
zauważyłempopękanewazy,talerze,niebieskiegoiżółtegosatyranapostumencie.TobyłasalaBernard-
Palissypoświęconaceramiceisztukomstosowanym.Aleceramikamnieniebawi.
Jakiśpanipaniwżałobieoglądalizszacunkiemtegarnki.
Ponadwejściemdowielkiegosalonu-zwanegoteżsalonemBordurin-Renaudas-zawieszono,zapewne
niedawno,nieznanemiwielkiepłótno.NosipodpisRichardaSeverandinazywasię:Śmierćsamotnika.
Todarpaństwa.
Samotnymężczyznależynałóżku-nagidopasa.
Tors ma trochę zielony, jak przystoi zmarłemu. Pościel w nieładzie świadczy o długiej agonii.
UśmiechamsięmyślącopanuFasquelle.Niebyłsam:opiekowałasięnimcórka.Anaobraziesłużąca-
kochanka, o rysach napiętnowanych przez występek, otworzyła już szufladę od komody i liczy talary.
Przez uchylone drzwi, w półmroku można dojrzeć mężczyznę w kaszkiecie, czekającego z papierosem
przyklejonymdodolnejwargi.Aprzyścianiekotchłepczeobojętniemleko.
Człowiektenżyłtylkodlasiebie.Toteżspotykagosurowaizasłużonakara,niktnieprzyszedłdołoża
zmarłego, aby zamknąć mu oczy. Ten obraz był dla mnie ostatnim ostrzeżeniem: jeszcze czas, jeszcze
mogłem zawrócić. Jeśli jednak bym je zlekceważył, powinienem wiedzieć, że w wielkim salonie, do
któregomiałemwkroczyć,wisiałonaścianachponadpięćdziesiątportretów.
Jeśliwyłączyćkilkumłodychludzi,którychrodzinystraciłyzbytwcześnie,atakżematkiprzełożonej
pewnego sierocińca, żadna z wyobrażonych tam osób nie umarła samotnie, nikt z nich nie umierał bez
dzieci i testamentu, nikt bez ostatnich sakramentów. W tym dniu, jak i w poprzedzających, w porządku
wobecBogaiświata,ludzieciprzesunęlisięłagodniewśmierć,abyżądaćdlasiebiewłasnejcząstki
wiecznegożywota,doktóregomieliprawo.
Gdyżmieliprawodowszystkiego:dożycia,dopracy,dobogactwa,dowładzy,dopoważania.Ana
koniecdonieśmiertelności.
Rozmyślałemjeszczechwilę,apotemwszedłem.Kołooknaspałdozorujący.Jasneświatłowpadające
przez szyby tworzyło plamy na obrazach. W tej prostokątnej sali nie było niczego żywego prócz kota,
który uciekł wystraszony moim wejściem. Poczułem jednak na sobie spojrzenie stu pięćdziesięciu par
oczu.
Ci wszyscy, którzy tworzyli elitę miasta Bouville w latach 1875 do 1910, znajdowali się tutaj,
mężczyźniikobiety,odmalowaniskrupulatnieprzezRenaudasaiBordurina.
MężczyżnizbudowaliSainte-Cecile-de-la-Mer.Wroku1882założyliZwiązekArmatorówiKupców
Bouville, "aby zebrać w jedną potężną całość wszystkie dobre chęci, współpracować nad dziełem
naprawynarodowejidoprowadzićdoporażkistronnictwazamieszek..."
Uczynili z Bouville najlepiej wyposażony francuski port handlowy dla wyładunku węgla i drzewa.
Wydłużenie i poszerzenie nadbrzeży było ich dziełem. To oni spowodowali pożądany rozrost dworca
morskiego i doprowadzili głębokość zanurzenia przy odpływie do 10 m 70 cm, przez wytrwałe prace
pogłębiania.Dziękinimtonażstatkówrybackichwynoszącyw1869roku5000tonpodniósłsiędo18000
ton.
Niecofającsięprzedżadnąofiarąmającąnaceluułatwienieawansunajlepszychprzedstawicieliklasy
pracującej, stworzyli z własnej inicjatywy różne ośrodki nauczania technicznego i zawodowego,
działające pod ich wysoką opieką. Złamali słynny strajk dokerów w 1898 roku i oddali swoich synów
ojczyźniew1914.
Kobiety, godne towarzyszki tych bojowników, założyły większość Patronatów, Żłobków, Szwalni. Były
jednak przede wszystkim małżonkami i matkami. Wychowały piękne dzieci, nauczyły je praw i
obowiązków,religiiiszacunkudlatradycji,którestworzyłyFrancję.
Kolor portretów na ogół wpadał w ciemny brąz. Żywe kolory zostały usunięte w trosce o
przyzwoitość. Wszakże na portretach Renaudasa, malującego najchętniej starców, biel włosów i
faworytówodcinałasięodczarnegotła;doskonalemalowałręce.UmniejmetodycznegoBordurinaręce
byłyjakbyzaniedbane,alezatowysokiekołnierzykiświeciłysięjakbiałymarmur.
Byłobardzociepłoidozorcasłodkochrapał.Powiodłemspojrzeniemwokółścian:zobaczyłemręcei
oczy; gdzie niegdzie plama świetlna wyjadała twarz. Gdy kierowałem się ku portretowi Oliviera
Blevigne,cośmniezatrzymało.SpodozdobnegogzymsukupiecPacomerzuciłnamniejasnespojrzenie.
Byłwpostawiestojącej,zgłowąlekkoodrzuconądotyłu,wręce,dotykającejszaroperłowychspodni,
trzymałcylinderirękawiczki.Patrzyłemniebezpodziwu:niewidziałemwnimnicprzeciętnego,nic,co
dawałoby zaczepienie dla krytyki: małe stopy, delikatne ręce, szerokie ramiona bojownika, dyskretna
elegancja, z lekkim akcentem fantazji. Uprzejmie ofiarowywał zwiedzającym czystość swojej
pozbawionejzmarszczektwarzy.Anawetnawargachbłąkałsięcieńuśmiechu.Nieśmiałysiętylkojego
szareoczy.Mógłmiećpięćdziesiątlat.Byłmłodyiświeży,jakbymiałtrzydzieści.Byłpiękny.
Przestałemszukaćwnimskazy.Aleonnieprzepuściłmi.Wyczytałemwjegooczachsądspokojnyi
nieubłagany.
Wtedy zrozumiałem wszystko, co nas dzieli: to, co myślałem o nim, nie dosięgało go; była to tylko
psychologia,jakąsięrobiwpowieściach.Alejegosądprzeszywałmniejakmieczistawiałpodznakiem
zapytanianawetmojeprawodoistnienia.Itakbyłonaprawdę,zawszezdawałemsobiesprawęztego:
niemiałemprawaistnieć.
Pojawiłem się przypadkowo, istniałem jak kamień, roślina, mikrob. Moje życie rozwijało się na los
szczęścia i we wszystkich kierunkach. Posyłało mi czasem niejasne sygnały. Innym razem chwytałem
tylkobrzęczenie,zktóregoniewynikałonic.
Ale dla tego pięknego mężczyzny bez wad, już dzisiaj nieżyjącego, dla Jean Pacome, syna Pacome z
Ministerstwa Obrony wszystko działo się zupełnie inaczej: bicie jego serca i głuche odgłosy organów
jegociaładocierałydoniegowformiemałych,momentalnychiczystychpraw.Przezsześćdziesiątlatbez
uchybienia używał swego prawa do życia. Wspaniałe szare oczy! Trzeba także dodać, że Pacome nie
pomyliłsięnigdy.
Zawsze spełniał swój obowiązek, cały obowiązek: syna, małżonka, ojca, przywódcy. A także
niezachwianie upominał się o swoje prawa: jako dziecko o prawo do dobrego wychowania w
stanowiącej jedność rodzinie, prawo dziedziczenia niesplamionego nazwiska, dobrze prosperującego
interesu;jakomążoprawodoopiekiioznakczułości;jakoojciecoprawodopodziwu;jakoprzywódca
oprawodonależnegomuposłuszeństwabezszemrania.Gdyżprawojestzawszetylkodrugimaspektem
obowiązku. Nadzwyczajna kariera (rodzina Pacome należy dziś do najbogatszych w Bouville) nie
powinnabyłagonigdydziwić.
Nigdyniepowiedziałsobie,żejestszczęśliwy,akiedyzażywałjakiejśprzyjemności,oddawałsięjej
prawdopodobnie z umiarkowaniem, powiadając: "Odprężam się." W ten sposób także przyjemność
traciłaswojąagresywnąbłahość,umieszczającsięwszeregupraw.Pojegolewejstronie,niecoponad
siwymi włosami o niebieskawym odcieniu, zobaczyłem książki na półce. Piękne oprawy, na pewno
klasycy. Pacome czytywał niewątpliwie wieczorami, przed snem, kilka stron "swego starego
Montaigne'a"czyodęHoracegopołacinie.
Czasemmusiałtakżeczytać,dlazorientowaniasię,jakieśdziełowspółczesne.ItakpoznałBarresai
Bourgeta.Pochwiliodkładałksiążkę.Uśmiechałsię.Jegospojrzenietraciłogodnąpodziwuczujnośći
stawałosięprawierozmarzone.Powiadał:"Oileżprościejitrudniejprzychodzispełnienieobowiązku!"
Nigdyniezastanawiałsięnadsobąinaczej.Byłprzywódcą.
Byli też inni przywódcy zawieszeni na ścianach: a właściwie tylko oni. Ten wielki siwo zielony
starzecsiedzącywfotelutoprzywódca.
Biała kamizelka była szczęśliwą repliką jego srebrnych włosów. (Troska artystyczna nie została
wyłączona z tych portretów, malowanych zresztą przede wszystkim w celu zbudowania moralnego, z
dokładnościąposuniętąażdoskrupułu.)Jegodługa,delikatnarękaspoczywałanagłowiechłopczyka.Na
kolanach owiniętych pledem leżała otwarta książka. Ale spojrzenie błądziło gdzieś daleko. Widział te
wszystkie rzeczy, które pozostają ukryte dla młodych ludzi. Wypisano jego nazwisko na złoconej
tabliczce ponad portretem: nazywał się na pewno Pacome, czy Parrotin, lub Chaigneau. Nie myślałem
nawet podejść i zobaczyć; dla bliskich, dla tego dziecka, dla siebie samego, był po prostu Dziadkiem;
będzie zaraz określał się w trzeciej osobie, jeśli osądził, że nadeszła godzina ukazania wnuczkowi
przyszłychrozległychobowiązków.
"Obiecajdziadkowi,żebędzieszgrzeczny,kochanie,żebędzieszdobrzepracowałwprzyszłymroku.W
przyszłymrokumożejużdziadkaniebędzie."Ozmierzchużyciaroztaczałnadkażdymswojąpobłażliwą
dobroć. Nawet ja - gdyby nie to, że byłem przezroczysty dla jego spojrzeń - znalazłbym łaskę w jego
oczach: pomyślałby, że miałem niegdyś dziadków. Nie żądał już niczego. W tym wieku nie ma się już
pragnień.
Możepragnąłtylko,abynieznaczniezniżanogłos,kiedywchodził,bytowarzyszyłomuniecoczułościi
szacunkuwuśmiechach,nicwięcejpozasłowamisynowej:"Ojciecjestnadzwyczajny.Jestmłodszyod
naswszystkich".
Pozatym,żewłaśnieonpotrafiuspokoićwybuchywnuczka,kładącmurękęnagłowie,abymócpotem
powiedzieć:
"Dziadekumiepocieszaćwtakichogromnychzmartwieniach".Nicprócztego,abyjegosynprzychodził
często zasięgnąć rady, a wreszcie chodziło mu tylko o to, żeby czuć się pogodnym, uspokojonym i
nieskończeniemądrym.
Starszegopanaledwodotykałakędziorówwnuczka:
Rękabyłotoprawiebłogosławieństwo.Oczymżemógłmyśleć?
Oswojejzaszczytnejprzeszłości,udzielającejmuprawamówieniaowszystkichiposiadaniaostatniego
słowawewszystkim.
Nie bardzo myliłem się onegdaj: Doświadczenie było czymś więcej niż obroną przed śmiercią; było
prawem:prawemstarców.
Zawieszony na ścianie generał Aubry, z przypasaną wielką szablą, był przywódcą. I jeszcze jeden
przywódca, przewodniczący Hebert, inteligentny pisarz, przyjaciel Impetraza. Twarz miał długą i
symetryczną, z nie kończącym się podbródkiem, z akcentem małej bródki pod samą wargą; wysuwał
nieco szczękę, z rozbawioną miną, jak ktoś, kto wprowadza rozróżnienie lub wytacza zasadnicze
zastrzeżenie, jak lekkie czknięcie. Marzył, trzymał gęsie pióro: on także odprężał się, do diabła,
mianowiciepiszącwiersze.Miałjednakorleokoprzywódców.
Ażołnierze?Stałempośrodkusaliczująctewszystkiepoważneoczywycelowanewemnie.Niebyłem
dziadkiemaniojcem,aninawetmężem.Niegłosowałem,ledwopłaciłemjakieśpodatki:niemogłemsię
pochwalić ani prawami podatnika, ani wyborcy, ani nawet skromnym prawem zacności, które uzyskuje
pracownikdwudziestomalatamiposłuszeństwa.Mojeistnieniezaczynałomniepoważniedziwić.Czynie
byłempoprostupozorem?
"No,powiedziałemsobienagle,alejestemżołnierzem!"Rozśmieszyłomnieto,alebezurazy.
Pięćdziesięcioletnizażywnyfacetodwzajemniłmigrzeczniepięknyuśmiech.Renaudasodmalowałgo
z miłością, nie mógł już czulej pociągnąć tych cielesnych i kształtnych uszu, a zwłaszcza rąk, długich i
pełnychruchu,zesmukłymipalcami:toprawdziweręceuczonegolubartysty.Twarzbyłaminieznana:
musiałemwielerazyprzejśćprzedtympłótnemniezauważającgo.Przybliżyłemsięiodczytałem:"Remy
Parrotin,urodzonywBouvillew1849roku,profesorAkademiiMedycznejwParyżu."Parrotin:mówił
mionimdoktorWakefield:"Spotkałemrazwżyciuwielkiegoczłowieka.ByłtoRemyParrotin.
Chodziłemnajegowykładywzimie1904roku(jakpanwie,spędziłemdwalatawParyżustudiując
położnictwo).
Toonnauczyłmnie,cotoznaczybyćprzywódcą.Miałwsobiejakiśfluid,przysięgampanu.
Elektryzowałnasiposzlibyśmyzanimnakoniecświata.Iprzytymbyłdżentelmenem:miałolbrzymi
majątekiprzeznaczałwielkąjegoczęśćnapomocdlabiednychstudentów."Takwięckiedyusłyszałemo
nim po raz pierwszy, ten książę nauki wywołał we mnie silne uczucia. A teraz stałem przed nim, a on
uśmiechałsiędomnie.Ileżwjegouśmiechuinteligencjiiłaskawości.Jegociężkaweciałospoczywało
miękko w zagłębieniu skórzanego fotela. Ten skromny uczony wywoływał u każdego dobre
samopoczucie.Możnabygonawetpoczytaćzazwykłegopoczciwca,gdybynieuduchowionespojrzenie.
Dośćłatwobyłozgadnąć,dlaczegobyłpoważny.Kochanogo,ponieważrozumiałwszystko;możnamu
byłowszystkopowiedzieć.ByłtrochępodobnydoRenana,alewcałościbardziejdystyngowany.Byłz
tych,którzypowiadają:
"Socjaliści?Jaidędalejniżoni!"
Jeśli kroczyło się za nim po tej niebezpiecznej drodze, trzeba było wkrótce, z drżeniem, wyrzec się
rodziny, ojczyzny, prawa własności, wartości najświętszych. Nawet przez chwilkę budziło wątpliwość
prawo elity burżuazyjnej do rządzenia. Jeszcze jeden krok i nagle wszystko wracało na swoje miejsce,
cudownieugruntowanenasilnychracjach,podawnemu.
Odwróciwszy się, można było zauważyć socjalistów, już daleko w tyle, maleńkich, machających
chusteczkamiiwołających:"Zaczekajcienanas!"WiedziałemzresztąodWakefielda,żemistrzlubił,jak
tosamokreślałzuśmiechem,pomagać"rodzićsięduszom".
Pozostał młody i otaczał się młodymi: często przyjmował u siebie młodych ludzi z dobrych rodzin,
którzy pragnęli poświęcić się medycynie. Wakefield był u niego wiele razy na obiedzie. Po jedzeniu
przechodzonodopalarni.
Studentów, którzy niezbyt dawno wypalili pierwszego papierosa, profesor traktował jak mężczyzn:
częstował ich cygarami. Wyciągał się na kanapie i mówił długo z półprzymkniętymi oczami, otoczony
spragnionym tłumem uczniów. Wywoływał wspomnienia, opowiadał anegdoty, wyciągał pikantne i
głębokiemorały.
A jeśli pomiędzy tymi młodymi, dobrze wychowanymi ludźmi, był ktoś, kto mu się trochę stawiał.
Parrotininteresowałsięnimszczególnie.Skłaniałgodomówienia,słuchałuważnie,podsuwałmumyśli,
tematy do zastanowienia. I wreszcie mu siało dojść do tego, że pewnego dnia młody człowiek
przepełnionyszlachetnymimyślami,podnieconywrogościąotoczenia,zmęczonysamotnymrozmyślaniem
przeciw wszystkim, prosił profesora, aby go przyjął samego i bełkocząc nieśmiało, zwierzał mu
najtajniejszemyśli,nadzieje,oburzenie.Parrotintuliłgodoserca.Mówił:"Rozumiemcię,zrozumiałem
cięodpierwszegodnia."Rozmawiali.
Parrotinposuwałsiędaleko,jeszczedalej,takdaleko,żemłodyczłowiekpodążałzanimztrudem.Po
kilku takich spotkaniach można było stwierdzić wyczuwalną poprawę u młodego buntownika. Widział
jasno siebie samego, uczył się dostrzegać głębokie więzy, łączące go z rodziną, ze środowiskiem;
wreszcie dochodził do zrozumienia wspaniałej roli elity. A wreszcie, jak za sprawą czarów, zbłąkana
owca, idąca krok w krok za Parrotinem, odnajdywała się w owczarni, oświecona i pokutująca.
"Uzdrowiłwięcejdusz,stwierdzałWakefield,niżjaciał."
Remy Parrotin uśmiechał się do mnie łaskawie. Wahał się, próbował zrozumieć moje położenie, by
odmienićjełagodnieiprzywieśćmniedoowczarni.Alejasięgoniebałem:niebyłemowcą.Patrzyłem
na jego piękne, spokojne i gładkie czoło, brzuszek i rękę spoczywającą na płask na kolanie.
Odwzajemniłemmuuśmiechiodszedłem.
Jean Parrotin, jego brat, przewodniczący SAB, opierał się dwoma rękami o brzeg stołu obciążonego
papierami; całą swoją postawą dawał do zrozumienia gościowi, że audiencja dobiegła końca. Miał
niezwykłe spojrzenie; było jakby abstrakcyjne i jaśniało czystym prawem. Jego olśniewające oczy
pochłaniały całą twarz. Poniżej tego blasku zauważyłem dwie wąskie zaciśnięte wargi mistyka. "To
dziwne,stwierdziłem,jakipodobnydoRemyParrotina."OdwróciłemsięwstronęWielkiegoMistrza:
przyglądając mu się w świetle tego podobieństwa, odkrywało się na jego słodkiej twarzy trudną do
określeniagorycziznużenie,tonrodzinny.WróciłemdoJeanParrotina.
Ten człowiek był prosty jak idea. Były w nim już tylko kości, martwe ciało i Czyste Prawo.
Prawdziwy przypadek nawiedzenia, pomyślałem. Kiedy Prawo opanuje człowieka, nie ma już takich
egzorcyzmów, które zdolne byłyby je wypędzić; Jean Parrotin poświęcił całe życie myśleniu o swoim
Prawie: i niczemu więcej. Zamiast lekkiego bólu głowy, który zaczynałem odczuwać jak zawsze kiedy
jestem w muzeum, uczułby w skroniach bolesne prawo do stania się przedmiotem troski. Należało mu
oszczędzaćmyślenia,nieprzypominaćniesmacznychszczegółów,możliwejśmierci,cierpieńinnych.Na
łożu śmierci, w tej godzinie, kiedy od czasów Sokratesa przystało wymawiać kilka wzniosłych słów,
powiedział na pewno do żony, podobnie jak jeden z moich wujów do ciotki, czuwającej przy nim
dwanaście nocy: "Nie dziękuję ci, Tereso, spełniłaś tylko swój obowiązek." Należy uchylić kapelusza
przedmężczyzną,którydotegodoszedł.
Zadziwiony,wpatrywałemsięwjegooczy,któredawałymiznakdoodejścia.Nieodszedłemjednak,
byłem zdecydowanie niedyskretny. Oglądałem bowiem kiedyś długo w bibliotece Eskurialu pewien
portretFilipaIIiwiedziałem,żegdyprzyglądaćsiętwarzy,zktórejpromieniujeprawo,promieniowanie
togaśniepochwiliipozostajejakbyspopielonareszta:właśnietaresztamnieciekawiła.
Parrotinstawiałpięknyopór.Alenaglewzrokjegozgasłiobrazzmatowiał.Copozostało?Ślepeoczy,
wąskieusta,jakmartwywąż,ipoliczki.Bladeiokrągłepoliczkidzieckazajmowałypłótno.Pracownicy
SAB nigdy tego nie podejrzewali: nie pozostawali dostatecznie długo w biurze Parrotina. Wchodzac
natrafialinatookropnespojrzenie,jaknaścianę.Pozanimchroniłysiępoliczki,białeimiękkie.Ilulat
potrzebowałajegożona,żebyjedojrzeć?Dwu?Pięciu?Wyobrażamsobietęchwilę,kiedymążspałprzy
jejboku,apromieńksiężycakładłmusiępieszczotliwienanos,lubteżkiedytrawiłciężkoiwygrzewał
się, rozparty w fotelu, z półprzymkniętymi oczami, ze słoneczną plamą na podbródku. I wtedy ona
ośmieliłasięspojrzećnaniego:całetociałoukazywałosiębezbronne,nadęte,niedojrzałe,nieokreślenie
nieprzyzwoite.NiewątpliwieodtegodniapaniParrotinujęławładzęwswojeręce.
Cofnąłem się kilka kroków i objąłem jednym spojrzeniem te wszystkie wielkie postacie: Pacome,
prezesHebert,obajParrotin,generałAubry.Nosilicylindry.WniedzielęspotykalinaulicyTournebride
paniąGratien,żonęmera,którazobaczyławeśnieświętąCecylię.Składalijejbardzodostojneukłony,
ichczarrozwiałsię.
Odmalowano ich bardzo dokładnie; a jednak pod pędzlem twarze te wyzbyły się tajemniczej słabości
ludzkich twarzy. Nawet najbardziej miękkie oblicza były czyste jak fajans: na próżno usiłowałem
odnaleźćjakieśpokrewieństwozdrzewamiizwierzętami,zmyślamiziemiczywody.
Oczywiście,żezażycianiebyłotodlanichkonieczne.
Przechodzącjednakdopotomnościpowierzalisięznanemumalarzowi,abydyskretniedokonałnaich
twarzy tych wszystkich pogłębień, wierceń, nawodnień, za pomocą których przekształcili morze i pola
wokół Bouville. Tak więc z pomocą Renaudasa i Bordurina ujarzmili całą Naturę: poza nimi i w nich
samych. Te ponure płótna stawiały przed moimi oczami człowieka przemyślanego przez człowieka, a
jedynym zdobiącym go strojem była najpiękniejsza ludzka zdobycz: pęk Praw Człowieka i Obywatela.
Szczerzepodziwiałemrodzajludzki.
Wszedł pan i pani. Byli ubrani na czarno i starali się być jak najmniejsi. Na progu zatrzymali się,
przejęci,apanmachinalniezdjąłkapelusz.
"Notak!"-powiedziałapani,mocnoporuszona.
Panpierwszyodzyskałzimnąkrew.Powiedziałtonempełnymuszanowania:
"Tocałaepoka!
- Tak - powiedziała pani - to epoka mojej babci." Podeszli kilka kroków i napotkali wzrok Jean
Parrotina.Panistanęłazotwartymiustami,alepanniebyłhardy.
Miał pokorną minę, musiał dobrze znać onieśmielające spojrzenia i krótkie audiencje. Popchnął żonę
lekkozaramię:
"Spójrznatego"-powiedział.
UśmiechRemyParrotinazawszewprawiałpokornychwdobrynastrój.Żonaprzybliżyłasięiprzeczytała
wyraźnie.
"PortretRemyParrotina,urodzonegowBouvillew1849roku,profesoraAkademiiMedycznejwParyżu,
malowanyprzezRenaudas.
-Parrotin,zAkademiiNauk-powiedziałmąż,dziełoRenaudas,zInstytutu.TowszystkoHistoria!"
Paniskinęłagłową,apotemspojrzałanaWielkiegoPrzywódcę.
"Tojestktoś-powiedziała-jakinteligentniewygląda!"Mążzrobiłszerokigest.
"TooniwłaśniezbudowaliBouville-powiedziałprostodusznie.
-Słusznie,żeichtuzgromadzonowszystkichrazem"powiedziałapani,rozczulona.
Byliśmy w tej ogromnej sali jak trzej żołnierze na manewrach. Mąż chichoczący z uszanowania,
półgłosem, rzucił na mnie niespokojne spojrzenie i nagle przestał się śmiać. Odwróciłem się i
podszedłemdoportretuOlivieraBlevigne.Ogarnęłamniesłodkarozkosz:
noproszę,miałamrację.Tonaprawdębyłoprzedziwne!
Paniprzybliżyłasięwmojąstronę.
"Gaston-powiedziała,nagleośmielona-choćtutaj!"Mążpodszedłdonas.
"Zobacz-dorzuciła-onmaswojąulicę:OlivierBlevigne.Pamiętasz,małauliczka,ciągniesięwgórę
naCoteauVert,tużprzedJouxtebouville."Pochwilidodała:
"Spojrzeniemaniezbytłagodne.
- O, nie! Malkontenci wiedzieli, z kim mają do czynienia." To zdanie było skierowane pod moim
adresem.
Panspojrzałnamnieukradkiemizacząłsięśmiać,tymrazemniecohałaśliwiej,zminąpyszałkowatąi
pedantyczną,jakgdybysambyłOlivieremBlevigne.
Tylko Olivier Blevigne nie śmiał się. Wymierzył w naszą stronę swoją zaciśniętą szczękę i wystające
jabłkoAdama.
Przezchwilępanowałomilczenieiekstaza.
"Takjakbysięmiałporuszyć"-powiedziałapani.
Mążwyjaśniłłaskawie:
"Prowadziłwielkihandelbawełną.Potemzająłsiępolitykąizostałdeputowanym."Wiedziałemotym.
Dwa lata temu odszukałem jego hasło w małym słowniku wielkich ludzi Bouville księdza Morellet.
Przepisałemjecałe.
"Blevigne Olivier-Martial, syn wspomnianego, urodził się i zmarł w Bouville (1849-1908}, ukończył
prawo w Paryżu i uzyskał licencjat w 1872 roku. Rewolucja Komuny, która zmusiła go wraz z wielu
paryżanamidoszukaniaschronieniawWersalu,podwładząZgromadzeniaNarodowego,uczyniłananim
wielkie wrażenie, tak że w wieku, kiedy młodzi ludzie myślą tylko o przyjemnościach, przysiągł
poświęcić życie przywróceniu Porządku. Słowa dotrzymał: po powrocie do naszego miasta założył
sławnyKlubPorządku,któryprzezdługielatakażdegowieczorugromadziłnajpoważniejszychkupcówi
armatorów z Bouville. Ten arystokratyczny krąg, o którym krążył żart, że był bardziej ekskluzywny niż
Jockey Club, wywierał do 1908 roku zbawienny wpływ na losy naszego wielkiego portu handlowego.
OlivierBlevignepoślubiłwroku1880Marie-LouisePacóme,młodszącórkękupcaCharlesPacóme'a
(zob.podtymnazwiskiem}ipojegośmiercizałożyłfirmęPacóme-Blevigneisyn.Zarazpotemzająłsię
politykąizgłosiłswojąkandydaturęnadeputowanego.
"Kraj-powiedziałwsławnymprzemówieniu-ogarniętyjestnajcięższąchorobą:klasakierowniczanie
chce już rządzić. Któż więc będzie rządził, panowie, jeśli ci, których urodzenie, wykształcenie,
doświadczenie,przygotowałonajlepiejdoudziałuwrządach,odwracająsięodnichprzezustępstwoczy
zmęczenie? Mówiłem nieraz: rządzenie nie jest prawem elity, to jej obowiązek. Zaklinam panów.
OdbudujmyzasadęWładzy!"
Wybranywpierwszejkolejcegłosowania,4października1885,potembyłwciążwybieranynanowo.
Energicznyiostrymówca,wygłosiłwieledoskonałychprzemówień.Gdywybuchłstrasznystrajkwroku
1898, znajdował się w Paryżu. Natychmiast przyjechał do Bouville, gdzie był duszą oporu. Podjął się
rokowaniazestrajkującymi.
Rokowania prowadzone w duchu szerokiego porozumienia zostały przerwane zamieszkami w
Jouxtebouville.Jakwiadomo,cichainterwencjawojskowaprzywróciłaspokójwumysłach.
Zbiory przemówień: Siły moralne (1894, wyczerpane), Obowiązek karania (1900. Wszystkie
przemówieniaztegozbioruzostaływygłoszonezpowodusprawyDreyfusa;wyczerpane),Wola(1902,
wyczerpane). Pośmiertnie zebrano jego ostatnie przemówienia i kilka listów do bliskich pod tytułem:
Laborimprobus(wwydawnictwiePlon,1910).
Ikonografia:istniejeświetnyportret,malowanyprzezBordurinawmuzeumBouville."Świetnyportret,
powiedzmy. Olivier Blevigne z małym czarnym wąsikiem i oliwkową twarzą był trochę podobny do
Maurice Barresa. Na pewno znali się osobiście. Zasiadali na tych samych ławach. Ale deputowany z
BouvillenieposiadałniedbałegowdziękuprzewodniczącegoLigiPatriotów.Sztywny,jakbypołknąłkij,
wystrzelał z płótna, jak diabeł z pudełka. Błysk w oczach: źrenice czarne, zaczerwienione białka.
Zaciskałmałeobrzmiałewargiiprzykładałprawąrękędopiersi.
Tenportretniedawałmispokoju.CzasemBlevignewydawałmisięzaduży,ainnymrazemzamały.
Dzisiajwiemjużjednak,naczymtopolegało.
Prawdydowiedziałemsięprzerzucając"SatyrykazBouville".Numerz6listopada1905rokubyłcały
poświęconyOlivierowiBlevigne.Widniałnaokładcemaleńki,przyczepionydogrzywyojcaCombes,z
następującymnapisem:
"Pchła na lwie". Wszystko wyjaśniało się już na pierwszej stronie: Olivier Bleyigne mierzył metr
pięćdziesiąttrzycentymetry.Szydzonozjegowzrostuiżabiegogłosu,zpowoduktóregoniejedenrazIzba
zanosiłasięodśmiechu.
Posądzanogoowkładaniegumowychkorkówdobutów.
ZatopaniBlevigne,zdomuPacome,byłajakkoń."Przyznajmy,powiadakronikarz,żepołowicago
dubluje."Metrpięćdziesiąttrzy!Więctak:Bordurinzapobiegliwieistarannieotoczyłgoprzedmiotami,
któreniegroziłypomniejszeniem:miękkipuf,niskifotel,etażerkaztomamiwdwunastce,małyperski
stoliczek. Obdarzył go równą wysokością, co jego sąsiada, Jean Parrotina, a płótna były tych samych
rozmiarów. Z tego powodu stoliczek na jednym obrazie był prawie tak wysoki, jak ogromny stół na
drugim,zaśpufsięgałbyParrotinowiprawiedoramienia.
Okoinstynktowniedokonywałozbliżeniapomiędzyobuobrazami:stądpochodziłmójniepokój.
Chciałomisięterazśmiać:metrpięćdziesiąttrzy!GdybymchciałrozmawiaćzBlevigne,musiałbym
sięschylićalbougiąćwkolanach.Niedziwiłemsięjuż,żetakgwałtownieunosiłnosdogóry.Losludzi
podobnegowzrostudziejesięzawszeokilkapiędziponadichgłową.Cudownapotęgasztuki.Potomność
pozna tylko groźną twarz, wspaniały gest i zaczerwienione oczy byka u tego mężczyzny z piskliwym
głosem.ŚmierćzabrałazesobąjedyniestudentaprzerażonegoKomuną,maleńkiegoirozjątrzonego.
AleprzewodniczącyKlubuPorządku,mówcaSiłmoralnych,dziękiBordurinowistałsięnieśmiertelny.
"Och,biedakzpolibudy!"
Dama wydała zduszony okrzyk: pod portretem Oktave Blevigne, "syna poprzedniego", pobożna ręka
dopisała następujące słowa: "Zmarł na politechnice w 1904." "Umarł! To jak syn Arondel. Miał
inteligentny wyraz twarzy. Jak musiała się zmartwić jego matka! Za dużo pracują w tych wyższych
szkołach.Mózgwysilasię,nawetpodczassnu.Lubięterogatywki,toeleganckie.Tosięnazywakazuar?
-Nie,kazuar(*6)nosząwSaint-Cyr."
Z kolei ja przyjrzałem się uczniowi politechniki zmarłemu w młodym wieku. Wystarczyłaby jego
woskowaceraizwisającewąsy,abypomyślećobliskiejśmierci.Zresztąprzewidziałswójlos:wjego
jasnych oczach, wpatrzonych w dal, malowała się swoista rezygnacja. Ale jednocześnie miał głowę
podniesioną;wtymmundurzereprezentowałfrancuskąarmię.
TuMarcelluseris!Manibusdateliliaplenis...
Ściętaróża,zmarłynapolitechnice:icóżbardziejsmutnego?
Powoliszedłemwzdłużdługiejgaleriiiniezatrzymującsięoddawałempokłondystyngowanymobliczom
wynurzającym się z półmroku: Bossoire, przewodniczący trybunału handlowego; Faby, przewodniczący
rady administracyjnej autonomicznego portu Bouville; Boulange, kupiec z rodziną; Rannequin, mer
Bouville; de Lucien, urodzony w Bouville, ambasador Francji w Stanach Zjednoczonych i poeta; jakiś
nieznajomywubiorzeprefekta;matkaMariaLuiza,przełożonaWielkiegoSierocińca;państwoThereson;
Thiboust-Gouron, główny przewodniczący rady biegłych; Bobot, naczelny administrator Rejestracji
Morskiej; Brion, Minette, Grelot, Lefebvre, doktorostwo Pain; sam Bordurin, malowany przez swego
synaPiotraBordurin.
Spojrzeniajasneizimne,rysydelikatne,ustawąskie;Boulangebyłogromnyicierpliwy.MatkaMaria
Luizaprzemyślniepobożna.PanThiboust-Gouronbyłtwardydlasiebieiinnych.PaniTheresonwalczyła
zniesłabnącymzapałemprzeciwzakorzenionemuzłu.Nieskończonezmęczeniejejustmówiłodosyćojej
cierpieniu.Aletapobożnakobietanigdyniepowiedziała:"lesięczuję."Przezwyciężałasię:układała
menuiprzewodniczyłatowarzystwomdobroczynnym.Czasempośrodkuzdaniaprzymykałapowolioczyi
życie odchodziło z jej twarzy. Ta słabość nie trwała dłużej niż sekundę; zaraz potem pani Thereson
otwierałaoczy,podejmowałaprzerwanezdanie.Awpracowniszeptano:"BiednapaniThereson!Nawet
sięnieposkarży."
PrzemierzyłemcałądługośćsalonuBordurin-Renaudas.
Odwróciłemsię.Żegnajcie,piękne,jakżedelikatneliliewmałychmalowanychkapliczkach,żegnajcie,
pięknelilie,będącenasządumąiracjąistnienia,żegnajcie,bydlaki.
PONIEDZIAŁEK
NiepiszęjużksiążkioRollebonie;skończone,niemogęjużpisać.Icóżterazzrobięzesobą?
Była godzina trzecia. Siedziałem przy stole; obok położyłem paczkę listów skradzionych w Moskwie;
pisałem:
___
*6Nazwapochodzącaodpiórzdobiący chczapkiuczniówSaint-Cy r(przy p.tłum .).
"Postarano się o rozpowszechnienie najbardziej posępnych pogłosek. Pan de Rollebon dał się chyba
złapaćnatenfortel,gdyż13wrześnianapisałdosiostrzeńca,żewłaśniespisałswójtestament."Markiz
był obecny. W oczekiwaniu na definitywne umieszczenie go w egzystencji historycznej użyczałem mu
swegożycia.Odczuwałemgojaklekkieciepłowokolicyżołądka.
Alenagledostrzegłem,żezostanienapewnowysuniętytakizarzut:Rollebonbyłdalekiodszczerości
wobec siostrzeńca, chciał go po prostu użyć, gdyby zamach się nie udał, jako odciążającego świadka
wobecPawłaI.Bardzomożliwe,żewymyśliłhistorięztestamentem,abyuchodzićzakogośnaiwnego.
Zarzutbyłzupełnienieznaczny.Tylecokotnapłakał.Wystarczyłjednak,abypogrążyćmniewponurym
rozmyślaniu. Nagle stanęła mi przed oczami gruba kelnerka z lokalu "U Kamila", błędna mina pana
Achille, sala, w której tak wyraźnie odczułem swoje zagubienie: pozostawienie w teraźniejszości.
Powiedziałemsobieznużony.
"Jeżeliniemamsiłynawetnazatrzymaniewłasnejprzeszłości,tojakajestnadzieja,żeuratujęprzeszłość
kogośinnego?".Wziąłempióroipróbowałemzabraćsięznówdopracy;
już miałem po dziurki w nosie tych wszystkich rozmyślań o przeszłości, o teraźniejszości, o świecie.
Chodziłomitylkoojedno:żebymmógłspokojnieskończyćksiążkę.
Spojrzałemjednaknastosleżącegobiałegopapieru,uderzyłmniejegowyglądizastygłem,zpióremw
ręku, przypatrując się temu olśniewającemu papierowi: jakże był twardy i widoczny, jak bardzo był
obecny. Nie było w nim nic prócz teraźniejszości. Litery, które na nim skreśliłem, jeszcze nie wyschły,
nienależałyjużdomnie.
"Postaranosięorozpowszechnienienajposępniejszychpogłosek..."
Najpierwpomyślałemtozdanie,napoczątkubyłotrochęmnąsamym.Aleterazwyryłosięnapapierze
iobracałoprzeciwkomnie.Jużgonierozpoznawałem.Nawetniemogłemgopomyślećnanowo.Było
tutaj, naprzeciwko mnie; i na próżno szukałem jakiejś cechy określającej jego pochodzenie. Każdy
mógłby je napisać. Ale ja, i ja nie byłem pewny, że je napisałem. Litery nie błyszczały już teraz, były
suche.Itowięczniknęło:ichprzelotnypołyskulotniłsięcałkowicie.
Rzuciłemwokółtrwożnespojrzenie:teraźniejszość,nicopróczteraźniejszości.Meblelekkieiciężkie,
wbudowane w swoją teraźniejszość, stół, łóżko, szafa z lustrem - i ja sam. Odsłaniała się prawdziwa
naturateraźniejszości:byłatym,coistnieje,awszystko,coniebyłoobecne,nieistniało.Przeszłośćnie
istniała. Zupełnie. Ani w rzeczach, ani nawet w mojej myśli. Oczywiście, od dawna zrozumiałem, że
mojaprzeszłośćwymknęłamisię.Wierzyłemjednak,żejedyniewycofałasiępozamójzasięg.Dlamnie
przeszłość stanowiła tylko odejście na emeryturę: był to inny sposób bytowania, stan wakacji i
bezczynności; każde wydarzenie, odegrawszy role do końca, układało się grzecznie, samo z siebie, w
pudełku,istawałosięwydarzeniemhonorowym:takbowiemtrudnojestwyobrazićsobienicość.Teraz
wiedziałemjuż,żerzeczysątymwłaśnie,czymsięwydają-apozanimi...niemanic.
Jeszczeprzezkilkaminutpochłaniałamnietamyśl.
Potemgwałtowniewzruszyłemramionami,abysięotrząsnąć,iprzysunąłemznówblokpapieru.
"...żewłaśniespisałswójtestament."Ogromnywstrętzawładnąłmnąnagleipiórowypadłomizpalców,
pryskając atramentem. Czymże jest przeszłość? Czy chwyciły mnie Mdłości? Nie, to nie było to, pokój
miał dobrotliwy wygląd jak co dzień. Ledwie stół wydał mi się zbyt ciężki, gęstszy, a pióro bardziej
zwarte.
JedyniepandeRollebonumarłporazdrugi.
Jeszczeprzedchwiląbyłtutaj,wemnie,spokojnyiciepły,iodczasudoczasuczułem,jaksięporusza.
Był dla mnie żywy, bardziej żywy niż Samouk czy właścicielka baru "Pod Kolejarzem". Miał
niewątpliwieswojekaprysy,przezwielednipotrafiłsięniepokazywać;aleczęstowtajemnicząpogodę,
jak kapucyn z barometru wysadzał nos na zewnątrz, dostrzegałem jego bladawe oblicze i niebieskie
policzki.Nawetgdysięniepokazywał,istniałjakociężarnasercuiczułemsięwypełniony.
Obecnie nie było już nic. Nie więcej niż wspomnienie świeżego połysku na tych śladach suchego
atramentu. To moja wina: wypowiedziałem jedyne słowa, jakich nie należało wypowiadać -
powiedziałem, że przeszłość nie istnieje. I natychmiast, bezszelestnie, pan de Rollebon po wrócił do
swojejnicości.
Wziąłemwręcejegolisty,dotykałemichzjakąśrozpaczą:
"Toon-mówiłemsobie-toprzecieżonnakreśliłteznakijedenpodrugim.Opierałsięnatympapierze,
położył palec na tych kartkach, żeby nie ruszały się pod piórem." Za późno: te słowa nie miały już
znaczenia. Nie było nic więcej poza paczką pożółkłych kartek, które zaciskałem w rękach. Oczywiście
istniała owa zawiła historia: zamordowanie siostrzeńca pana de Rollebon w 1810 roku przez carską
policję, konfiskata jego papierów i przeniesienie ich do tajnych archiwów. W sto dziesięć lat później
bolszewicy,którzydoszlidowładzy,składajątepapierywbibliotecepaństwowej,skądskradłemjew
roku1923.
To jednak nie wyglądało prawdziwie i nie zachowałem żadnego prawdziwego wspomnienia
kradzieży,którąsampopełniłem.Abywytłumaczyćobecnośćtychpapierówwmoimpokoju,możnaby
znaleźćstoinnychbardziejwiarygodnychhistorii:wszystkiejednakwobectychpomarszczonychkartek
wydawałysiępusteilekkiejakbańki.
Lepiej już byłoby uciec się natychmiast do wirujących stolików niż liczyć, że przez te kartki nawiążę
łączność z Rollebonem. Nie było już pana de Rollebon. Wcale. Jeśli pozostało z niego jeszcze kilka
kostek, istniały same dla siebie, zupełnie niezależnie, i były tylko odrobiną fosfatu i węglanu wapnia z
solamiiwodą.
Uczyniłem ostatni wysiłek; powtarzałem sobie owe słowa pani de Genlis, za pomocą których
zazwyczaj wywoływałem markiza: "jego małą pokrytą zmarszczkami twarz, czystą i wyraźną, usianą
śladamipoospie,byłananiejszczególnazłośliwość,rzucającasięwoczy,nawetgdywysilałsięabyją
ukryć." Twarz jego ukazała mi się posłusznie, szpiczasty nos, niebieskie policzki, uśmiech. Mogłem
tworzyćjegorysywedlewoli,nawetmożełatwiejniżprzedtem.Tylkożebyłtoobrazwemnie,fikcja.
Wzdychałem,kołysałemsięnakrześlezpoczuciemnieznośnegobraku.
Bijeczwarta.Siedzęjużtakodgodzinynakrześle,zezwieszonymirękami.Zapadazmierzch.Oprócz
tegoniezmieniłosięnicwtympokoju:nastoleleżywciążbiałypapier,obokpióraikałamarza...Nigdy
jednaknienapiszęjużnicnarozpoczętejstronie.NigdyjużidąculicądesMutilesibulwaremRedoute
nieudamsiędobiblioteki,abypracowaćwarchiwum.
Mam ochotę skoczyć na równe nogi i wyjść, robić byle co, aby się oszołomić. Ale wystarczyłoby
podnieśćjedenpalec,przerwaćtenstancałkowitegospokoju,awiemdobrze,cobysięzemnąstało.Nie
chcę,abymisiętoznówprzydarzyło.Toitakzawszeprzyjdziezaprędko.
Nieruszamsię;nakartcezblokuodczytujęmimowolifragment,którypozostawiłemniedokończony.
"Postarano się o rozpowszechnianie najbardziej posępnych pogłosek. Pan de Rollebon dał się chyba
złapaćnatenfortel,gdyż13wrześnianapisałdosiostrzeńca,żewłaśniespisałswójtestament."Wielka
sprawapanadeRollebondobiegłakońcajakwielkanamiętność.Trzebabędzieznaleźćcośinnego.Przed
kilku laty w Szanghaju w biurze Merciera wyszedłem nagle ze snu, obudziłem się. Potem nastąpił inny
sen,żyłemnacarskimdworze,wtakzimnympałacu,żewzimieponaddrzwiamiformowałysięlodowe
stalaktyty. Dzisiaj budzę się naprzeciw bloku białego papieru. Pochodnie, lodowate święta, uniformy,
piękne,przejętedreszczemramiona,wszystkozniknęło.Zamiasttegozostałocośwciepłympokoju,coś,
czegoniechcęzobaczyć.
PandeRollebonbyłmoimwspólnikiem:potrzebowałmnie,abybyć,ajapotrzebowałemgo,abynie
czućswegoistnienia.Jadostarczałemnieobrobionegomateriału,którymiałemdoodstąpienia,zktórym
nie wiedziałem, co począć: istnienie, moje istnienie. Jego udziałem było przedstawianie. Ustawił się
naprzeciwko mnie i owładnął moim życiem, aby mi przedstawić swoje życie. Nie dostrzegałem już, że
istnieję, nie istniałem już w sobie, ale w nim; dla niego jadłem, dla niego oddychałem, każdy z moich
ruchówposiadałswojeznaczeniepozasobą,tu,dokładnienaprzeciwkomnie,wnim;niewidziałemjuż
swojejrękiznaczącejliterynapapierze,aninawetzdania,którenapisałem-aleztyłu,pozapapierem,
widziałem markiza, który zażądał tego gestu, gdyż gest ten przedłużał, umacniał jego istnienie. Byłem
tylkośrodkiem,abyonmógłżyć,onbyłmojąracjąistnienia,onuwolniłmnieodemniesamego.Icóżja
terazzrobię?
Tylkosięnieporuszać,nieporuszać...Ach!
Niemogłempowstrzymaćtegowzruszeniaramion...
Rzeczoczekującazostałazaalarmowana,spadłanamnie,rozlewasięwemnie,jestemniąwypełniony.-
Tonic:
Rzecztoja.Istnienie,oswobodzone,wyzwolone,toczysiewmojąstronę.Istnieję.
Istnieję.Tosłodkie,takiesłodkie,takpowolne.Ilekkie,możnabypowiedzieć,żeutrzymujesięsamow
powietrzu.
Porusza się. Wszędzie muśnięcia, które rozpływają się i giną. Łagodnie, całkiem łagodnie. W ustach
mampieniącąsięwodę.Połykamją,prześlizgujesiędogardła,pieścimnie-iotoznówodradzasięw
ustach,wustachmamnazawszemałąkałużęwody,białawej,niepozornej,któraocierasięojęzyk.Ita
kałużatotakżeja.Ijęzyk.
Igardłotoja.
Widzę rękę, która rozprzestrzenia się na stole. Żyje to ja. Otwiera się, palce rozprostowują się i
wyciągają.
Spoczywanagrzbiecie.Ukazujemiswójtłustybrzuch.
Mawyglądprzewróconegozwierzaka.Palcetołapy.Zabawiamsięporuszaniemich,szybko,jakbyto
byłyłapykraba,któryprzewróciłsięnagrzbiet.Krabnieżyje:łapykurcząsię,schodząsięnabrzuchu
dłoni.Widzępaznokcie-jedynarzeczzemnie,któranieżyje.Żebytakjeszcze.Mojarękaodwracasię,
kładzie się na płask, ukazuje mi teraz grzbiet. Grzbiet srebrzysty, nieco błyszczący - można by
powiedzieć,żetoryba,gdybynierudewłosyprzykostkach.Czujęswojądłoń.Tedwazwierzęta,które
poruszają się w końcu rąk, to ja. Moja dłoń drapie jedną z tych łap paznokciem innej łapy. Czuję jej
ciężarnastole,któryniejestmną.Jakiedługie,długiejesttowrażenieciężaru,niemija.Niemapowodu,
abyminęło.
Na dłużej to nie do zniesienia... Zabieram rękę, chowam ją do kieszeni. Ale poprzez materiał czuję
zarazciepłouda.Natychmiastwyrywamrękęzkieszeni;niechzwisaprzezoparciekrzesła.Terazczuję
jejciężarnakońcuramienia.Ciągnietrochę,troszeczkę,miękko,mięciutko,istnieje.Nieupieramsięjuż:
gdziebymjejniepołożył,nieprzestanieistnieć,ajabędęzawszeczuł,żeonaistnieje:
Nie mogę jej usunąć, ani usunąć reszty mego ciała, wilgotnego ciepła brudzącego koszulę, ani całego
ciepłego tłuszczu obracającego się leniwie, jakby go mieszano łyżeczką, ani wszystkich odczuć
przemieszczającychsięwewnątrz,tamizpowrotem,wstępującychodbokudopachylubwegetujących
powoliodranadowieczora,każdewswoimzakątku.
Wstaję gwałtownie: gdybym tak mógł zatrzymać myślenie, byłoby o wiele lepiej. Właśnie myśli są
najbardziej mdłe, jeszcze bardziej mdłe niż ciało. Rozwijają się w nieskończoność i pozostawiają
dziwnysmak.Sątakżesłowa,wśrodkumyśli,słowaniedokończone,zarysyzdania,którepowracaprzez
całyczas:"Muszęztymskoń...Istnie...
Nie żyje... pan de Rollebon nie żyje... Nie jestem... Istnie..." To idzie, idzie i nigdy się nie kończy.
Gorsze niż cała reszta, gdyż tu czuję się odpowiedzialny, jestem wspólnikiem. Na przykład owo jakby
bolesneprzeżuwanie:istnieję,tojawłaśniejepodtrzymuję.Ja.Ciałożyjesamo,jeślikiedyśzaczęłożyć.
Aletojakontynuujęmyśl,jająrozwijam,powolutku...
Gdybymmógłpowstrzymaćsięodmyślenia!Próbuję,udajemisię:jakbygłowanapełniałasiędymem...i
otoznównanowo:"Dym...niemyśleć...
Niechcęmyśleć...Myślę,żeniechcęmyśleć.Niepowinienemmyśleć,żeniechcęmyśleć.Bototakże
jestmyślą".
Czynigdyniebędzietemukońca?
Mojamyśltoja:otodlaczegoniemogęsięzatrzymać.
Istnieję, ponieważ myślę... i nie mogę powstrzymać się od myślenia. W tej samej chwili - to
obrzydliwe jeśli istnieję, to tylko dlatego że brzydzę Się istnieniem. To ja, to ja sam wyciągam się z
nicości,doktórejpragnępodążyć:nienawiść,niesmakistnienia,tosątakżesposoby,abymistniał,abym
zagłębił się w istnieniu. Myśli rodzą się poza mną, jak zawrót głowy, czuję, jak rodzą się poza moją
głową...jeśliustąpię,przejdąnaprzód,międzyoczy-ajaustępujęzawsze,myślrośnie,rośnie,iotojuż,
gotowa,ogromna,wypełniamniecałegoiodnawiamojeistnienie.
Mojaślinajestsłodka,mojeciałociepłe;czuję,żejestemmdły.Nastoleleżyscyzoryk.Otwieramgo.
Dlaczegóżbynie?Przynajmniejcośsięzmieni.Opieramlewąrękęnablokupapieruiwymierzamnożem
silnycioswdłoń.Ruchbyłzbytnerwowy;ostrzeześlizgnęłosię,ranajestpowierzchowna.
Krwawi.ICóżteraz?Cosięzmieniło?Wkażdymraziezzadowoleniemoglądamnabiałejkarciemałą
krwawą plamę, w poprzek linijek, które przed chwilą napisałem, plamę krwi, która przestała wreszcie
byćmną.Czterylinijkinabiałejkartce,plamakrwitobędziepięknewspomnienie.Powinienempodpisać
pod tym: "W tym dniu zrezygnowałem z pisania książki o markizie de Rollebon." Czy opatrzyć rękę?
Wahamsię.Spoglądamnacienki,monotonnystrumyczekkrwi.Właśniekrzepnie.Koniec.
Skórawokółranywyglądałajakzardzewiała.Podskórąpozostałojakieśwrażenie,podobnedoinnych,a
możejeszczebardziejmdłe.
Wybija wpół do piątej. Wstaję, zimna koszula klei mi się do ciała. Wychodzę. Dlaczego? Czy mam
powody, żeby tego nie zrobić? Jeśli nawet zostanę, jeśli nawet zaszyję się w ciszy w jakiś kąt, nie
zapomnęosobie.Będętutaj,będęciążyłpodłodze.Jestem.
Przechodząc kupuję gazetę. Sensacja. Odnaleziono ciało małej Lucienne! Zapach farby, papier
marszczy się pod palcami. Zwyrodniały osobnik uciekł. Dziecko zostało zgwałcone. Odnaleziono jej
ciało,zpalcamiskurczonymiwbłocie.Zmiąłemgazetęwkulę,zaciskamnaniejpalce;zapachfarby.mój
Boże,jakmocnoistniejądzisiajrzeczy.
MałaLuciennezostałazgwałcona.Uduszona.Istniejejeszczejejciało,posiniaczonaskóra.Onajużnie
istnieje.
Jejręce.Jużnieistnieje.Domy.Idęmiędzydomami,jestemmiędzydomami,wyprostowanynabruku;
bruk pod moimi stopami istnieje, domy zamykają się wokół mnie, jak woda zamyka się wokół mnie,
wokół papieru jak łabędzia góra jestem. Jestem, istnieję, myślę, więc jestem; jestem, bo myślę, a
dlaczegomyślę?niechcęjużmyśleć,jestem,gdyżmyślę,żeniechcębyć,myślęże...bo...uff!Uciekam,
zwyrodniałyosobnikuciekł,jejzgwałconeciało.Czułatoobceciałowślizgującesięwjejciało.Ja...oto
ja...Zgwałcona.Łagodnekrwawepożądaniegwałtuchwytamnieodtyłu,całkiemłagodne,pozauszami,
uszy uciekają poza mnie, rude włosy, mam rude włosy na głowie, zmoczona trawa, ruda trawa, czy to
jeszczeja?
Togazeta,czytojeszczeja?Trzymaćgazetę,istnienieprzyistnieniu,rzeczyistniejąjedneprzydrugich,
upuszczamgazetę.Domwyskakuje,istnieje;przedemnąprzechodzęwzdłużmuru,wzdłużmuruistnieję,
przed murem, jeszcze krok, mur istnieje przede mną, raz dwa, poza mną, palec drapiący w spodniach,
drapie, drapie i wypręża się palec małej z plamą błota, błoto na moim palcu wynurzającym się z
błotnistego rynsztoka, opada powoli, powoli rozluźniał się, drapał słabiej niż palce małej, którą
uduszono.Zwyrodniałyosobnik,drapałybłoto,ziemięsłabiej,palecześlizgujesiępowoli,upadagłową
naprzód i pieści zwinięty ciepło przy udzie; istnienie jest miękkie i zwija się, i chwieje, chwieję się
między domami, jestem, istnieję, myślę, więc się chwieję, jestem, istnienie jest upadłym upadkiem, nie
upadnie,upadnie,palecdrapiewotwór,istnieniejestniedoskonałe.Otopan.Przystojnypanistnieje.Pan
czuje,żeistnieje.Nie,przystojnypan,któryprzechodzi,dumnyiwiotkijakpowój,nieczuje,żeistnieje.
Rozkwitnąć; boli mnie przecięta ręka, istnieje, istnieje, istnieje. Piękny pan istnieje. Legia honorowa,
istniejewąs,towszystko;jakmusibyćszczęśliwymistniejąctylkojakoLegiahonorowaiwąs,areszta
osoby tego nie widzi, widzi dwa szpiczaste końce wąsa po obu stronach nosa; nie myślę, więc jestem
wąsem.Niewidzianiswegochudegociała,aniwielkichstóp.szukającwgłębispodni,znalazłobysię
paręmałychszarychgumek.MaLegięhonorową,Bydlakimająprawodoistnienia:"Istnieję,bomamdo
tegoprawo."Mamprawoistnienia,więcmamprawodotego,abyniemyśleć:palecunosisię.
Czy zacznę?.. W panoszącej się białej pościeli głaskać panoszące się białe ciało, które opada
łagodnie,dotykaćukwieconewilgotnościpach,eliksiry,likieryiflorescencjeciała,wchodzićwistnienie
drugiej osoby, w śluzówki z ciężkim, słodkim zapachem istnienia, czuć, że istnieję między słodkimi
wilgotnymi wargami, czerwonymi wargami bladej krwi, drgającymi wargami, ziewającymi w
wilgotnościistnienia.Wwilgotnościjasnejropy,pomiędzywargamimokryminasłodko,łzawiącymisię
jakoczy?
Moje cielesne ciało, które żyje, ciało, które porusza i przetacza płyny, ciało przetacza, przetacza,
przetaczasłodkąisłodzonąwodęmegociała,krewmojejręki,bolimnie,słodkośćwmoimporanionym
ciele, które przetacza, idzie, ja idę, uciekam, jestem zwyrodniałym osobnikiem z poranionym ciałem,
poranionymistnieniemwtychścianach.Jestmizimno,postępujękrok,jestzimno,krok,zwracamsięna
lewo,onozwracasięnalewo,myśli,żezwracasięnalewo,obłąkany,czyjestemobłąkany?Mówi,że
boisiębyćobłąkany,istnienie,widziszmaływistnieniu,zatrzymujesię,ciałozatrzymujesię,myśli,że
się zatrzymuje, skąd przychodzi? Co czyni? Odchodzi, boi się, bardzo się boi, zwyrodniały osobnik,
pożądanie jak mgła, pożądanie, niesmak, mówi, że obrzydził sobie istnienie, czy naprawdę obrzydził?
zmęczonyobrzydzeniemżycia.
Biegnie. Na co liczy? Biegnie, aby uciec, rzucić się do basenu? Biegnie, serce, serce, które bije, to
święto. Serce istnieje, nogi istnieją, oddech istnieje, istnieją w biegu, zdyszane, bijąc miękko, całkiem
miękkiezdyszanie,zadyszałemsię,mówi,żezadyszałsię;istnieniebierzemojemyśliodtyłuiłagodnie
rozprzestrzeniajeodtyłu;bierzesięmnieodtyłu,odtyłuzmuszasięmniedomyślenia,awięcabyczymś
być, poza mną sapie małymi pęcherzykami istnienia, jest Pęcherzem mgły pożądania, blady jest w
zwierciadle jak trup, Rollebon jest martwy, Antoine Roquentin nie jest martwy, gdybym mógł zniknąć:
mówi,żechciałbyzniknąć,wktórejręcezłotakula(ztyłu)ztyłuztyłu,małaLucilenapadniętaztyłu,
zgwałconaprzezistnienieztyłu,prosiołaskę,wstydzisięprosićołaskę,litość,napomoc,napomoc,a
więcistnieję,wchodzidoBaruMąrynarskiego,małelustramałegoburdelu,bladyjestwmałychlustrach.
Miękki rudzielec, który pozwala sobie zwalić się na kanapkę małego burdelu, wielki gramofon gra,
istnieje,wszystkosięobraca,istniejegramofon,sercebije:przetaczajciesię,przetaczajciepłynyżycia,
przetaczajciezamrożonesyropymegociała,słodkości...gramofon.
Whenthelowmoonbeginstobeam
EverynightIdreamalittledream.
Poważnyichrapliwygłospojawiasięnagleiznikaświat,światistnień.Tocielesnakobietaposiadała
tengłos,śpiewaławobecpłyty,wnajpiękniejszejtoalecieinagrywałaswójgłos.Kobieta,cóż,istniała
jakja,jakRollebon,niemamchęcijejpoznać.Płyta,którakręcisię,istnieje,powietrzeporuszoneprzez
głos, wibrujące, istnieje, głos, który uczulił płytę, istniał. Ja, słuchający, istnieję. Wszystko jest pełne,
wszędzie istnienie, gęste i ciężkie, i słodkie. Ale poza tą wszelką słodkością, niedostępna, całkiem
bliska,tadalekaniestety,młoda,bezlitosnaipogodnajestta...talogika.
WTOREK
Nic.Istniałem.
ŚRODA
Na papierowym obrusie jest słoneczne kółko. W kółku chodzi mucha, ociężała, grzeje się, ociera
przedniełapkijednąodrugą.Oddamjejprzysługęirozgniotęją.Niewidzi,jakwychylasiętenpotężny
paluch,któregozłotewłosybłyszcząwsłońcu.
"Niechpanjejniezabija!"-wykrzyknąłSamouk.
Chrzęst,zbrzuchawylatująmaleńkiebiaławewnętrzności;uwolniłemjąodistnienia.Mówięsuchodo
Samouka:
"Należałasięjejtaprzysługa."Dlaczegojestemtutaj?
-Adlaczegomiałbymniebyć?
Jest południe, czekam na godzinę snu. (Na szczęście sen mnie nie opuszcza.) Za cztery dni zobaczę
Anny.towtejchwilijedynaracjamegożycia.Apotem?KiedyAnnymnieopuści?Wiemdobrze,naco
liczęwskrytości:liczę,żejużmnienigdynieopuści.
Powinienem jednak wiedzieć o tym, że Anny nigdy nie zgodzi się starzeć na moich oczach. Jestem
słabyisam,potrzebujęjej.Chciałbymjązobaczyćjakoczłowieksilny.
Annyniemalitościdlawraków.
"Wszystkowporządku?Czujesiępandobrze?"Samoukpatrzynamniezbokuśmiejącymioczami.
Dyszytrochę,zotwartymiustami,jakzziajanypies.Przyznaję:tegorankabyłemprawieszczęśliwy,że
znówgowidzę,miałemchęćrozmawiać.
"Bardzosięcieszęztegoobiadu-powiedział-jeślipanuchłodno,moglibyśmyusiąśćprzykaloryferze.
Cipanowiejużwychodzą,prosiliorachunek."Ktośtroszczysięomnie,zastanawiasię,czyniejestmi
zimno;mówiędoinnegoczłowieka:niezdarzyłomisiętojużodlat.
"Wychodzą,chcesiępantamprzenieść?"Dwajpanowiezapalilipapierosy.Wychodzą,jużsąwczystym
powietrzu, na słońcu. Przechodzą wzdłuż wielkich okien, podtrzymując oburącz kapelusze. Śmieją się;
wiatrnadymapołypłaszczów.Nie,niechcęzmieniaćmiejsca.
I po co? A zresztą poprzez szyby pomiędzy białymi dachami i kabinami kąpielowymi widzę morze,
zieloneizwarte.
Samoukwyjąłzportfeladwaprostokątyzfioletowegokartonu.Zarazoddajedokasy.Odczytujędo
górynogaminajednymznich:
RestauracjaBotannet,kuchniadomowa
Obiadfirmowy.8franków
Przystawkadowyboru
Mięsozdodatkami
Serylubdeser
20kuponów
140franków
Rozpoznaję natychmiast faceta, który je przy okrągłym stoliku koło drzwi: często zatrzymuje się w
hotelu "Printania", to podróżujący handlowiec. Od czasu do czasu zatrzymuje na mnie uważne i
uśmiechniętespojrzenie;
aleniewidzimnie;zbytzajętyjestśledzeniemtego,coje.
Z drugiej strony kasy dwu czerwonych krępych mężczyzn zajada małże popijając białym winem.
Mniejszy,zcienkimżółtymwąsikiem,opowiadajakąśhistorię,któragobardzobawi.Odczekujechwilęi
śmieje się, ukazując olśniewające zęby. Drugi nie śmieje się; spojrzenie ma twarde. Potakuje jednak
często głową. Koło okna chudy i ciemny mężczyzna o dystyngowanych ruchach, z pięknymi białymi
włosamiodrzuconymidotyłu,czytawskupieniugazetę.Nakanapcekołosiebiepołożyłskórzanąteczkę.
Pije wodę Vichy. Za chwilę wszyscy ci ludzie wyjdą, ociężali po jedzeniu, muskani wietrzykiem, z
rozpiętymi szeroko płaszczami, z trochę rozpaloną głową, nieco szumiącą; pójdą wzdłuż balustrady,
przyglądającsiędzieciomnaplażyistatkomnamorzu;pójdądopracy.
Janiepójdęnigdzie,niemampracy.
Samoukśmiejesięniewinnieisłońceigrawjegorzadkichwłosach:
"Możepanwybierze?"Podajemikartę:mamprawowybraćzprzystawek:pięćplasterkówkiełbasylub
rzodkiewki,lubszarekrewetki,lubsałatkęzselera.ŚlimakizBurgundiizamawiasięosobno.
"Proszęokiełbasę"-mówiędokelnerki.
Wyrywamikartęzrąk:
"Niemajużniclepszego?O,sąślimakizBurgundii.
-Alejaniebardzolubięślimaki.
-Aha!Toostrygi?
-Czteryfrankidodatkowo-mówikelnerka.
-Wiecostrygi-adlamnierzodkiewki."
Tłumaczymiczerwieniącsię:
"Bardzolubięrzodkiewki."Jateż.
"Apotem?"-pyta.
Przebiegam oczami listę mięs. Nęciłaby mnie duszona wołowina. Ale wiem z góry, że dostanę
kurczakapomyśliwsku,botojedynemięsonazamówienie.
"Podapani-mówi-kurczakapomyśliwskudlapana.Adlamnieduszonawołowina."
Odwracakartę,zdrugiejstronyjestlistawin:
"Zamówimywino-mówizdośćuroczystąminą.
-Nono-mówikelnerka-atodopiero!Pannigdyniepije.
- Ale kieliszek wina od czasu do czasu mi nie zaszkodzi. Może pani przyniesie nam karafkę różowego
wina d'Anjou?" Samouk kładzie kartę, łamie chleb na małe kawałeczki i wyciera nakrycia serwetką.
Rzucaspojrzenienamężczyznęosiwychwłosachczytającegogazetęiuśmiechasiędomnie:
"Zwykleprzychodzętutajzksiążką,chociażlekarzmitoodradził:jesięzaszybko,nieżujesię.Aleja
mam strusi żołądek, mogę wszystko połknąć. Podczas zimy 1917, gdy byłem więźniem, jedzenie było
takie złe, że wszyscy chorowali. Oczywiście udawałem chorego, jak inni: ale nic mi nie było." Był
więźniemwojennym...Nigdymiotymniemówił;
zdumiewamnieto:niemogęgosobiewyobrazićinaczejniżjakosamouka.
"Gdzie był pan więźniem?" Nie odpowiada. Położył widelec i patrzy na mnie z zadziwiającą
intensywnością.
Opowie mi o swych zmartwieniach: teraz przypominam sobie, że coś było nie w porządku w
bibliotece.Zamieniamsięwsłuch:pragnęrozczulićsiękłopotamiinnych,toprzyniesieodmianę.Janie
mam kłopotów, mam pieniądze jak rentier, nie mam szefa, żony ani dzieci; istnieję, to wszystko. A ten
kłopot istnienia jest tak nieokreślony, tak metafizyczny, że się go wstydzę. Nie wygląda, żeby Samouk
miał chęć mówić. Rzuca na mnie jakieś zastanawiające spojrzenie: nie po to, aby coś ujrzeć, chodzi
raczej o wspólnotę dusz. Dusza Samouka podeszła aż do jego cudownych zaślepionych oczu, skąd się
wynurza. Niech moja uczyni podobnie, niech przylepi swój nos do szyby. Obie pogrążą się we
wzajemnychgrzecznościach.
Tylko,żejaniepragnęwspólnotydusz,nieupadłemtaknisko.Cofamsię.AleSamoukpochylaciało
nadstołem,niespuszczajączemnieoczu.Naszczęściekelnerkaprzynosimurzodkiewki.Opadaznówna
krzesło,duszaznikazjegooczu,oddajesięgrzeczniejedzeniu.
"Jużpokłopotach?"Podskakuje:
"Jakichkłopotach,proszępana?-pytazwystraszonąminą.
-Pamiętapan,opowiadałmipankiedyś."Gwałtownieczerwienisię.
"Aha!-mówisuchymgłosem.-Aha!tak,kiedyś.
Notak,totenKorsykanin,proszępana,tenKorsykaninzbiblioteki."Wahasięporazdrugi,zupartąminą
baranka.
"Tosąplotki,któryminiechcępanazajmować."Nienalegam.Je,chociażtegoniewidać,zniezwykłą
szybkością.Skończyłjużrzodkiewki,gdymnieprzyniesionoostrygi.Najegotalerzykupozostałajużtylko
kupkazielonychogonkówitrochęmokrejsoli.
Na ulicy dwoje młodych ludzi zatrzymało się przed kartą, którą wyciąga do nich lewą ręką tekturowy
kucharz(wprawejręcetrzymafrytownicę).Zastanawiająsię.Kobieciejestzimno,chowapodbródekw
futrzanykołnierz.Młodyczłowiekdecydujesiępierwszy,otwieradrzwiiodsuwasię,żebyprzepuścić
towarzyszkę.
Kobietawchodzi.Spoglądawokółzmiłymwyrazemtwarzyiwstrząsasiętrochę.
"Ciepłotu"-mówipoważnymgłosem.
Młodyczłowiekzamykadrzwi.
"Dzieńdobrypaństwu"-mówi.
Samoukodwracasięimówigrzecznie:
"Dzieńdobry"
Reszta klientów nie odpowiada, tylko dystyngowany pan zniża trochę gazetę i obrzuca nowo
przybyłychbadawczymspojrzeniem.
"Dziękuję, nie trzeba." Nim kelnerka podbiegła, by mu pomóc, młody człowiek zręcznie zdjął płaszcz.
Nosizamiastmarynarkiskórzanabluzęzzamkiembłyskawicznym.
Kelnerkaniecozawiedzionaodwracasiędomłodejkobiety.Aleitutajonjąubiegaipomagalekkimi
precyzyjnymruchemzdjąćpłaszcztowarzyszce.Siadająkołonas,naprzeciwsiebie.Niewygląda,żeby
znalisiędługo.Kobietamatwarzzmęczonąiczystą,nieconaburmuszoną.Naglezdejmujekapelusziz
uśmiechempotrząsaczarnymiwłosami.
Samoukprzyglądasięimdługo,dobrotliwie;potemodwracasiędomnieiczuleprzymrużaoko,jak
gdybychciałpowiedzieć:"Bardzoładni!"Niesąbrzydcy.Milczą,szczęśliwi,żesąrazem,szczęśliwi,że
widzi się ich razem. Czasami, kiedy wchodziłem z Anny do restauracji na Piccadilly, czuliśmy, że
jesteśmy przedmiotem czułych obserwacji. Anny to drażniło, ale ja muszę przyznać, że byłem z tego
trochędumny.Azwłaszczazdziwiony.Nigdyniemiałemczyściutkiejtwarzy,zktórąjesttakładnietemu
młodemu człowiekowi; a nawet nie można powiedzieć, że moja brzydota jest wzruszająca. Tylko że
byliśmy młodzi: teraz jestem w wieku rozczulania się nad młodością innych. Ale nie rozczulam się.
Kobieta ma oczy ciemne i łagodne. Młody człowiek o brzoskwiniowej, nieco szorstkiej cerze ma mały
czarujący,zdecydowanypodbródek.Pociągająmnie,toprawda,aletakżetrochębudząwstręt.Czuję,że
są tak daleko ode mnie: ciepło ich rozmarza, oddają się w swoim sercu podobnemu marzeniu, tak
słodkiemu,taksłabemu.
Czująsiędobrze,zzaufaniemspoglądająnażółteściany,ludzi;znajdują,żeświatjestdobry,jakijest,
właśnietaki,jakijest,ikażdeznichczerpienaraziesensżyciazżyciadrugiego.Niedługoobojebędą
stanowili tylko jedno życie, życie powolne i ciepłe, które zgoła nie będzie mieć sensu - ale tego nie
zauważą.
Wyglądają,jakbybylisobąonieśmieleni.Żebyztymskończyć,młodyczłowiekzminąniezręczną,ale
zdecydowaną, ujmuje końcem palców dłoń towarzyszki. Ona oddycha mocno i oboje pochylają się nad
kartą.Tak,sąszczęśliwi.Adalej,potem?
Samoukrobirozbawionąminę,niecotajemniczą:
"Widziałempanaprzedwczoraj.
-Atogdzie?
-Ho,ho!"-mówizpełnąszacunkuprzekorą.
Każemiprzezchwilęczekać,apotemmówi:
"Wychodziłpanzmuzeum.
-Rzeczywiście-mówię-alenieprzedwczoraj,tylkowsobotę."Przedwczorajnapewnoniebyłemw
nastrojudochodzeniapomuzeach.
"Widziałpansłynnąpłaskorzeźbęwdrzewie,przedstawiającązamachOrsiniego?
-Nieznamtego.
-Niemożliwe!Jestwmałejsali,naprawoodwejścia.
To dzieło rewolucjonisty z Komuny, który żył w Bouville aż do amnestii, ukrywając się na strychu.
ChciałwsiąśćnastatekdoAmeryki,aletutajbyładobrapolicjaportowa.
Wspaniały człowiek. Wykorzystał swój przymusowy wolny czas rzeźbiąc wielką płaskorzeźbę w
dębowymdrzewie.
Jako narzędzie służył mu tylko scyzoryk i pilnik do paznokci. Delikatne fragmenty rzeźbił pilnikiem:
ręce, oczy. Całość ma półtora metra długości i metr szerokości; wszystko z jednego kawałka; jest
siedemdziesiątosób,każdawielkościmojejdłoni,aoprócztegodwakonie,ciągnącepojazdcesarza.A
twarze,proszępana,tetwarzewyrzeźbionepilnikiem,jakiesąwymowne,jakimająludzkiwyraz.
Proszępana,jeśliwolnomisobiepozwolićnauwagę,jesttodziełowarteobejrzenia."Niechcęsię
angażować:
"ChciałemtylkoznówprzyjrzećsięobrazomBordurina."Samouksmutniejegwałtownie.
"Portretomzwielkiegosalonu?Proszępana-mówizdrżącymuśmiechem-nierozumiemsięwcalena
malarstwie.Oczywiście,widzę,żeBordurinjestwielkimmalarzem,widzę,żemastyl,rękęczyjaktosię
mówi?
Alewiepan,przyjemnośćestetycznajestmizupełnieobca."Mówięmuzsympatią:
"Umniejestpodobnie,jeślichodziorzeźbę.
-Proszępana!Niestetyiumnieteż.Tosamozmuzykąitańcem.Aprzecieżmampewnewiadomości.
To jest niepojęte: widziałem młodych ludzi, którzy nie wiedzieli połowy tego, co ja wiem; stali przed
obrazemizdawalisięodczuwaćztegopowoduwyraźnąprzyjemność.
-Musieliudawać-mówiędodającmuodwagi.
-Może...
Samoukprzezchwilęzastanawiasię:
"Martwimnienieto,żejestempozbawionypewnegotypuprzyjemności,raczejto,żecałagałąźludzkiej
działalności pozostaje mi obca... Jestem przecież człowiekiem, a to ludzie namalowali te obrazy..."
Podejmujenaglezmienionymgłosem:
"Wiepan,zaryzykowałemrazmyśl,żepięknojesttylkosprawągustu.Czyniemaodmiennychprawdla
każdejepoki?Jeślimipanpozwoli..."Zdziwiony,widzę,jakwyjmujezkieszeninoteswczarnejskórce.
Kartkuje go przez chwilę: dużo białych kart, a od czasu do czasu kilka linijek zapisanych czerwonym
atramentem.Pobladłcałkiemnatwarzy.Położyłnotesnaobrusieiswojąwielkądłoniądotykaotwartej
karty.Odkaszlnąłzzakłopotaniem:.
"Przychodzą mi czasem do głowy - nie mogę tego nawet nazwać myślami. To bardzo ciekawe. Jestem
tutaj,czytaminagle,niewiadomoskąd,toprzychodzi,cośnamniespływa.Najpierwniezwracałemna
touwagi,apotemzdecydowałemsięnakupnonotesu."
Zatrzymujesięipatrzynamnie:czeka.
"Ho,ho!.-mówię.
-Wiepan,temaksymysąoczywiścietymczasowe:mojewykształcenieniejestzakończone."
Bierzenoteswdrżąceręce,jestbardzoprzejęty.
"Otowłaśniecośnatematmalarstwa.Byłbymszczęśliwy,gdybymmógłtopanuprzeczytać.
-Bardzoproszę"-mówię.
Czyta:
"Niktniewierzyjużwto,cowiekXVIII.uważałzaprawdziwe.Dlaczegóżwięcdzieła,któreonmiałza
piękne,miałybynamjeszczesprawiaćprzyjemność?"
Spoglądanamniezbłagalnąminą.
"Jakpantoocenia?Pewnietrochęparadoksalne.Uważałem,żemogęwyrazićtęmyślwformiebutady.
-No,myślę,żetobardzointeresujące.
-Czytałpanjużkiedyścośpodobnego?
-Nie,napewnonie.
- Naprawdę, nigdzie? Ale w takim razie, proszę pana -powiedział zachmurzony - to nie może być
prawda.Gdybytobyłosłuszne,ktośbyjużtopomyślał.
- Chwileczkę - mówię mu - teraz, jak sie zastanawiam, wydaje mi się, że czytałem gdzieś coś
podobnego."Oczymubłyszczą,wyciągaołówek.
"Ujakiegoautora?-pytamnierzeczowymtonem.
-U...uRenana."
Jestwsiódmymniebie.
"Czybyłbypantakdobryzacytowaćmidokładnietenfragment?-powiadaśliniąckoniecołówka.
-Wiepan,czytałemtobardzodawno.
-O,tonieszkodzi,nieszkodzi."PiszenazwiskoRenanawnotesie,podswojąmaksymą.
"Spotkałem się z Renanem! Wpisałem nazwisko ołówkiem - wyjaśnia z zachwyconą miną - ale
wieczorem poprawię czerwonym atramentem." Przez chwilę spogląda na karnet z ekstazą i czekam, że
przeczytamiinnemaksymy.Aleonostrożniezamykanotesiwsuwagodokieszeni.Napewnouważa,że
dosyćszczęścia,jaknajedenraz.
"Cozaprzyjemność-powiadazpoufnąminą-mócczasaminagadaćsięjakdzisiaj."Tenciężkikamień,
jaksięnależałospodziewać,miażdżynasząrozmarzonąrozmowę.Następujedługiemilczenie.Odchwili
przybycia młodych ludzi nastrój w restauracji uległ zmianie. Dwaj czerwoni mężczyźni umilkli; nie
żenując się oceniają wdzięki młodej kobiety. Dystyngowany pan położył gazetę i patrzy na parę z
upodobaniem,prawiejakwspólnik.Myśli,żestarośćjestmądra,żemłodośćjestpiękna,potrząsagłową
zpewnąkokieterią:dobrzewie,żejestjeszczeprzystojny,świetniezakonserwowany,żezeswojąciemną
cerąiszczupłąfigurąmożejeszczeuwodzić.
Bawi się ojcowską rolą. Uczucia kelnerki wydają się prostsze: stanęła naprzeciw młodych ludzi i
patrzynanichzrozdziawionągębą.
Onirozmawiająpółgłosem.Podanoimprzystawki,aleniejedzą.Nadstawiającuszumogępochwycić
urywkitejrozmowyLepiejsłyszęto,comówikobieta,barwnymchoćprzytłumionymgłosem.
"Nie,Jean,nie.
-Dlaczegonie?-szepczemłodyczłowiekzżywąnamiętnością.
-Jużmówiłam.
-Toniejestpowód."Umykamikilkasłów,apotemmłodakobietaczyniuroczyznużonygest:
"Za często próbowałam. Przekroczyłam już wiek, kiedy można na nowo rozpocząć życie. Jestem stara,
przecieżpanwie."Młodyczłowiekśmiejesięironicznie.Wtedyona:
"Niemogłabymznieść...zawodu.
-Trzebaufać-powiadamłodyczłowiek-przecieżterazpaniwcalenieżyje."
Onawzdycha"Wiem!"
-NiechpanizobaczyJeannette.
-Tak-odpowiadazgrymasem.
-Jauważam,żetobardzopiękne,coonazrobiła,Jestnąprawdęodważna.
- Wie pan - mówi młoda kobieta - myślę, że raczej rzuciła się na okazję. Powiem panu, że gdybym
chciała,miałabymsetkipodobnychokazji.Wolałamzaczekać.
-Miałapanirację-powiedziałczule-miałapaniracjęczekającnamnie."
Terazonaśmiejesię:
"Co za pyszałek! Nie to chciałam powiedzieć." Nie słucham ich: drażnią mnie. Chcą spać ze sobą.
Wiedzą o tym. Każde z nich wie, że drugie o tym wie. Ponieważ jednak są młodzi, czyści i wstydliwi,
ponieważ każde chce zachować dobre mniemanie o sobie i o partnerze, ponieważ miłość jest wielką
poezją, której nie trzeba spłoszyć, chodzą wiele razy w tygodniu na bale i do restauracji, aby dać
przedstawieniemałychrytualnychimechanicznychtańców...
Zresztą trzeba czymś zabić czas. Są młodzi i ładnie zbudowani, mają przed sobą jeszcze dobre
trzydzieści lat, więc się nie spieszą, czekają i mają rację. Kiedy prześpią się ze sobą, będą musieli
znaleźć coś innego, aby przesłonić ogromną absurdalność swego istnienia. Czy jednak... jest absolutnie
konieczne,żebysięokłamywać?
Przebiegamsalęoczyma.Przecieżtofarsa!Wszyscyciludziesiedzązpoważnymiminami;jedzą.Nie,
nie jedzą: odzyskują swoje siły, aby dobrze wypełnić zadanie, które im przypadło. Każdy z nich wbił
sobiedogłowyjakąśmiałamanię,coniepozwalamudostrzecwłasnegoistnienia;każdywierzy,żejest
nieodzownydlakogośczydlaczegoś.
CzytonieSamoukmówiłmionegdaj:"NiktniebyłlepiejprzygotowanyniżNoucapie,żebystworzyć
takszerokąsyntezę."Każdyznichwykonujecośmałegoikażdyjestnajlepiejdotegoprzygotowany.Nikt
niemalepszychkwalifikacjiniżtenkomiwojażer,abysprzedawaćpastędozębówSwan.Niktlepiejnie
nadaje się, aby obmacywać swą sąsiadkę pod spódniczką, niż ten interesujący młody człowiek. A ja
znajdujęsiępośródnichijeślimnieoglądają,musząmyśleć,żeniktnienadajesięlepiejodemniedo
robieniatego,corobię.Alecodomnie,jawiem.
Minamojaniewskazujenato,alejawiem,żeistniejęiżeoniistnieją.Igdybydanamibyłasztuka
perswazji, zasiadłbym koło przystojnego pana z siwymi włosami i wytłumaczyłbym mu, co to jest
istnienie. Wybucham śmiechem, myśląc jakie by zrobił oczy. Samouk patrzy na mnie ze zdziwieniem.
Chciałbymsiępowstrzymać,aleniemogę:śmiejęsiędołez.
"Jakipanwesoły-mówidomnieSamoukzostrożnąminą.
- Bo myślę - powiadam mu śmiejąc się - że my wszyscy wszyscy, jesteśmy tutaj, aby jeść i pić dla
zachowanianaszegodrogocennegoistnienia,aniemanic,nic,żadnejracjiistnienia."
Samouk zrobił się poważny, czyni wysiłek, aby mnie zrozumieć. Śmiałem się za głośno. Zobaczyłem
wieletwarzyzwracającychsięwmojąstronę.Żałujętakże,żetylepowiedziałem.Wkońcunikogotonie
obchodzi.
Powtarzapowoli.
"Żadnejracjiistnienia...Chciałpannapewnopowiedzieć,żeżycieniemacelu?Czynienazywasięto
pesymizmem?"Myślijeszczeprzezchwilę,apotemmówiłagodnie:
"Czytałemprzedkilkulatyksiążkęamerykańskiegoautorapodtytułem:Czywartoprzeżyćżycie?Czynie
towłaśniepytaniepanstawia?"
Nie,napewnoniestawiamsobiepodobnegopytania.
Aleniechcęniczegotłumaczyć.
"Doszedł do wniosku - mówi mi Samouk pocieszającym tonem - że należy zdobyć się na świadomy
optymizm.Życieposiadasens,jeślipragniemymugonadać.Trzebazacząćdziałać,zdobyćsięnajakieś
przedsięwzięcie. Potem zaczynamy się zastanawiać, ale sprawa rozstrzygnęła się już, jesteśmy
zaangażowani.Niewiem,copanotymmyśli?
-Nic"-mówię.
Araczejmyślę,żetowłaśniekłamstwopopełniabezustanniekomiwojażer,dwojemłodychludziipano
siwychwłosach.
Samoukuśmiechasięodrobinęzłośliwieizwielkimnamaszczeniem:
-"Niejesttotakżemojezdanie.Myślę,żenienależyszukaćtakdalekosensużycia.
-Tak?
- Jest przecież cel, proszę pana, jest cel... są ludzie." Słusznie, zapomniałem, że jest humanistą. Przez
sekundęsiedziwmilczeniu,tyleilepotrzebanauprzątnięcie,czyściutkoinieubłaganie,połowyduszonej
wołowinyikromkichleba."Sąludzie..."odmalowałsięwtymcały,poczciwiec.Tak,alenieumietego
dobrzepowiedzieć.
Maoczywiściepełneoczyduszy,aleduszaniewystarcza.
Kiedyśspotykałemsięzparyskimihumanistami,postorazysłyszałem,jakmówią:"Sąludzie",aleto
było coś innego! Virgan był niezrównany. Zdejmował okulary, jakby chcąc pokazać się nagi, cieleśnie
męski,wpatrywałsięwemnieprzejmującymioczami,ciężkim,zmęczonymspojrzeniem,którezdawało
sięmnierozbierać,abyuchwycićmojąludzkąesencję,apotemszeptałmelodyjnie:"Sąludzie,stary,są
ludzie", nadając temu "są" jakiś ton niezręcznej potęgi, tak jakby jego miłość do ludzi, wciąż nowa i
zdziwiona,poruszałasięniezręczniezeswymiolbrzymimiskrzydłami.
Mimika Samouka nie jest tak aksamitna; jego miłość do ludzi jest naiwna i barbarzyńska: humanista
prowincjonalny.
"Ludzie-powiadammu-ludzie...alepanniewyglądanatakiego,cosięzbytniotroszczyoludzi:ciągle
samiznosemwksiążce."Samoukklaszczewdłonieizaczynasięśmiaćprzebiegle:
"Mylisiępan.Ach,niechpanpozwolisobiepowiedzieć:
Wielkapomyłka!"
Milknie na chwilę i przełyka dyskretnie. Jego twarz pała jak jutrzenka. Poza nim młoda kobieta
wybuchalekkimśmiechem.Towarzyszpochylasiędojejucha,cośmówi.
"Panapomyłkajestcałkiemzrozumiała-mówiSamouk-powinienembyłpanupowiedziećoddawna...
Alejestemtakinieśmiały.szukałemokazji.
-Iokazjasięznalazła-powiadamgrzecznie.
-Ijatakmyślę.Ijatakmyślę!Wiepan,to,copanupowiem...-Zatrzymujesięiczerwieni:-Alemoże
panatylkomęczę?"Uspokajamgo.Wzdychazeszczęścia.
"Niecodzieńmożnaspotkaćkogośtakiegojakpan,ukogoszerokośćspojrzeniałączysięzprzenikliwą
inteligencją.Chciałemzpanemmówićjużodwielumiesięcy,wyjaśnić,czymbyłem,czymsięstałem..."
Jegotalerzjestpustyiczysty,jakbygodopieroprzyniesiono.Nagleodkrywamkołoswegotalerzamałe
cynowenaczynie,gdziepływawbrunatnymsosiekawałekkurczaka.Trzebatozjeść.
"MówiłempanuprzedchwiląoniewoliwNiemczech.
Tam się wszystko zaczęło. Przed wojną byłem sam i nie zdawałem sobie z tego sprawy; żyłem z
rodzicami,bardzodobrymiludźmi,aleniebyłomiędzynamizrozumienia.
Kiedymyślęotychlatach...Jakjednakmogłemtakżyć?
Byłemmartwy,proszępana,iniewiedziałemotym;miałemkolekcjęznaczkówpocztowych."Spogląda
namnieiprzerywa:
"Jestpanbladyiwyglądapannazmęczonego.Możepananudzę?
-Bardzomnietointeresuje.
-Nadeszławojnaizaciągnąłemsię,niebardzowiedzącdlaczego.Przezdwalatanicnierozumiałem,bo
życienafronciezostawiałomałoczasunamyślenie,ażołnierzebylizbytgruboskórni.Podkoniec1917
dostałem się do niewoli. Powiedziano mi potem, że wielu żołnierzy odzyskało w niewoli wiarę
dzieciństwa. Wie pan - powiedział Samouk, spuszczając powieki na swoje płomienne źrenice - nie
wierzęwBoga;naukazaprzeczyłajegoistnieniu.Alewobozieinternowanychnauczyłemsięwierzyćw
ludzi.
-Znosiliodważnieswójlos?
- Tak - powiedział z nieokreślonym wyrazem twarzy - to także. Zresztą traktowano nas dobrze. Ale
chciałemmówićoczymśinnym;przezostatniemiesiącewojnyprawieniemieliśmypracy.Kiedypadał
deszcz, kazano nam wchodzić do wielkiej szopy zrobionej z desek, gdzie cisnęliśmy się prawie w
dwieście osób. Zamykano bramę i zostawaliśmy tam, w ścisku, jedni obok drugich, w prawie zupełnej
ciemności."Zawahałsięprzezchwilę.
"Nieumiałbympanutegowytłumaczyć.Wszyscyludzie,cosiętamznajdowali,byliledwowidoczni,ale
czuło się ich koło siebie, słyszało się odgłos ich oddechów... Za którymś razem, na początku, gdy
zamknięto nas w tej szopie, ścisk był tak wielki, że myślałem najpierw, że się uduszę, a potem nagle
ogarnęłamniepotężnaradość,prawieomdlewałem:poczułemwtenczas,żekochamtychludzijakswoich
braci,chciałemichwszystkichuściskać.
Odtegoczasu,zakażdymrazemgdytampowracałem,odczuwałempodobnąradość."
Muszęzjeśćkurczaka,którypewniewystygł.Samoukskończyłjużdawno,akelnerkaczekazezmianą
talerzy.
"Taszopanabraławmoichoczachcharakteruczegośświętego.Czasamiudawałomisięzmylićczujność
strażników,wślizgiwałemsiętamsaminawspomnienieradości,którychzaznałem,wpadałemwrodzaj
ekstazy.
Mijałygodziny,aleniezwracałemnatouwagi.Zdarzałomisięszlochać."
Na pewno jestem chory. Nie ma innego sposobu wytłumaczenia tej wspaniałej złości, która mną
zatrzęsła.Tak,chorobliwazłość:ręcemisiętrzęsły,krewnapłynęładotwarzy,nakonieczaczęłymisię
trząść wargi. A wszystko tylko dlatego, że kurczak był zimny. Ja też zresztą byłem zimny i to było
najbardziejprzykre:chcępowiedzieć,żewgłębipozostałemtakiodtrzydziestusześciugodzin,całkiem
zimny,zmrożony.Złośćprzeszłaprzezemniejaknawałnica,Cośjakdreszcz,wysiłekświadomości,żeby
zdobyćsięnareakcję,nawalkęprzeciwtemuspadkowitemperatury.Próżnywysiłek:napewnoobyle
copobiłbymSamoukalubkelnerkę,obrzucającichobelgami.Aleniecałkiemwszedłbymwtęgrę.Moja
wściekłośćszamotałasięnapowierzchniiprzezchwilęmiałemprzykrewrażenie,żejestemkawałkiem
loduotoczonymogniem,jakomlet-niespodzianka.Topowierzchownepodnieceniezniknęłoiusłyszałem
mówiącego Samouka: "W każdą niedzielę chodziłem na mszę. Wie pan, nigdy nie byłem wierzący. Ale
czy nie można powiedzieć, że prawdziwą tajemnicą mszy jest komunia pomiędzy ludźmi. Jednoręki
francuski kapelan odprawiał mszę. Mieliśmy fisharmonię. Słuchaliśmy mszy na stojąco, z odkrytymi
głowami, i gdy przenikały mnie dźwięki fisharmonii, czułem ścisły związek z tymi wszystkimi
otaczającymi mnie ludźmi. Ach, proszę pana, jakże kochałem te msze. Jeszcze dzisiaj, kiedy sobie je
przypominam,idęczasemwniedzielęranodokościoła.UŚwiętejCecyliijestdoskonałyorganista.
-Musiałpanczęstożałowaćtamtegożycia?
- Tak, wie pan, w 1919. To rok mego wyzwolenia. Spędziłem wtedy kilka bardzo przykrych miesięcy.
Nie wiedziałem, co mam robić, marniałem. Gdy widziałem zgromadzonych ludzi, wślizgiwałem się
pomiędzynich.Zdarzałomisię-dorzucazuśmiechem-iśćzapogrzebemkogośnieznanego.Pewnego
dniawrozpaczyrzuciłemwogieńzbiórznaczków...Aleodnalazłemswojądrogę.
-Naprawdę?
-Ktośmidoradził...Wiem,żemogęliczyćnapańskądyskrecję.Jestem-możetoniesąpańskiepoglądy,
alemapantakieszerokiespojrzenie-jestemsocjalistą."Spuściłoczy,ajegodługierzęsydrgały.
"Od września 1921 jestem członkiem partii socjalistycznej SFIO. Chciałem to panu powiedzieć."
Promieniejedumą.Patrzynamnie,zgłowąodrzuconądotyłu,zmrużonymioczami,ustamapółotwarte,a
minęmęczennika.
"Bardzoładnie-mówię-tobardzoładnie.
- Wiedziałem, że pan to tak przyjmie. Co można mieć do zarzucenia temu, kto przychodzi i mówi:
ustawiłem swoje życie tak a tak, i jestem zupełnie szczęśliwy." Rozłożył ręce, ukazuje mi dłonie z
palcamizwróconymikuziemi,jakgdybymiałotrzymaćstygmaty.Oczymaszkliste,awustachporusza
sięciemnoróżowykształt.
"Tak-mówię-jeżelipanjestszczęśliwy...
-Szczęśliwy?-krępujemniejegowzrok,uniósłpowiekiipatrzynamnietwardo.
- Będzie mógł pan to ocenić. Przed powzięciem tej decyzji odczuwałem taką okropną samotność, że
myślałemosamobójstwie.Powstrzymywałomnietylkoto,żenikt,absolutnieniktniewzruszysięmoją
śmiercią,żewśmiercibędęjeszczebardziejsamotnyniżwżyciu."Prostujesię,odymapoliczki.
"Niejestemjużsam,proszępana.Jużnigdyniebędęsam.
-Znapanwieluludzi?"-mówię.
Uśmiechasięizarazdostrzegamswojąnaiwność:
"Chciałempowiedzieć,żenieczujęsięjużsam.Aleprzecież,wiepan,niejestkonieczne,żebymbyłz
kimś.
-Jednakowoż-mówię-worganizacjisocjalistycznej...
-Tak,znamtamwszystkich.Alewiększośćtylkoznazwiska.Wiepan-mówiprzebiegle-czyjesteśmy
zmuszeni wybierać swoich towarzyszy w taki ograniczony sposób? Moimi przyjaciółmi są wszyscy
ludzie.Kiedyranoidędobiura,przedemną,pozamną,sąinniludzieidącydopracy.Widzęich;gdybym
się ośmielił, uśmiechałbym się do nich, myślę o tym, że jestem socjalistą, że oni wszyscy są celem
mojego życia, moich wysiłków i że nawet o tym nie wiedzą. To dla mnie prawdziwe święto, proszę
pana."Jegooczyprzybierająodcieńpytający.
Przytwierdzam ruchem głowy, ale czuję, że jest trochę zawiedziony, że pragnąłby widzieć więcej
entuzjazmu.Cóżmogęzrobić?
Czy to moja wina, jeśli we wszystkim, co mówi, rozpoznaję natychmiast zapożyczenie, cytat? Że w
miarę jak mówi, ukazują się przede mną wszyscy humaniści, których znałem? Humanista radykalny jest
szczególnymprzyjacielemurzędników.Humanistazwany"lewicowym"troszczysięprzedewszystkimo
zachowaniewartościludzkich;nienależydożadnejpartii,ponieważniechcezdradzićtego,coludzkie,
alesympatiądarzyprostaczków.
Właśnie prostaczkom poświęca swoją piękną klasyczną kulturę. Na ogół jest to jakiś wdowiec o
pięknychoczach,ciąglezamglonychłzami;płaczewrocznice.Kochatakżekota,psa,iwszystkiewyższe
ssaki. Pisarz komunistyczny kocha ludzi począwszy od drugiej pięciolatki; karze, ponieważ kocha.
Wstydliwy, jak wszyscy ludzie mocni, potrafi ukryć swoje uczucia, potrafi jednak również, jednym
spojrzeniem,tonemgłosu,daćprzeczućpozaswymitwardymichropowatymisłowamisędziegogorzkąi
słodką pasję dla braci. Humanista katolicki, późno przybyły beniaminek, mówi o ludziach z cudowną
miną. Jakaż to piękna baśń, powiada, nawet najprostsze życie, na przykład londyńskiego dokera czy
robotnicy dziurkującej buty! Wybrał humanizm aniołów. Dla zbudowania aniołów pisze długie piękne i
smutnepowieści,któreczęstootrzymująnagrodęFemina.
Tosąwielkieipierwszerole.Sąprzecieżiinni,chmarainnych:filozofhumanista,pochylającysięnad
braćmijakstarszybrat,mającypoczucieodpowiedzialności;humanistakochającyludzitakimi,jakimisą;
ten,którykochaichtakimi,jakimibyćpowinni;ten,którypragnieichuratowaćzaichzgodąiten,który
uratujeichprzeciwnimsamym;ten,którypragniestworzyćnowemityiten,któryzadowalasiędawnymi;
ten,którykochawczłowiekujegośmierć;ten,którykochawczłowiekużycie,humanistawesoły,który
zawszeznajdziesłowodośmiechu,humanistaponury,jakichodnajdujesięzwłaszczaprzypogrzebowym
czuwaniunadzmarłym.
Wszyscy nienawidzą się wzajemnie: jako poszczególni osobnicy, oczywiście - nie jako ludzie. Ale
Samouk o tym nie wie: pomieścił ich w sobie jak koty w skórzanym worku, a oni rozdzierają się
pazuramiiontegoniezauważa.
Patrzynamnieterazzmniejszymzaufaniem.
"Nieczujepantegotakjakja?
- Mój Boże..." Wobec jego niespokojnej miny, gdzie jest jakby trochę wyrzutu, trochę urazy, przez
sekundężałuję,żegozawiodłem.Aleonpowiadamiłymgłosem:
"Wiem:mapanswojebadania,książki,służypantejsamejsprawieposwojemu."
Mojeksiążki,mojebadania,imbecyl.Niemógłpopełnićgorszejgafy.
"Niedlategopiszę."
PrzezchwilęobliczeSamoukaprzybierainnywyraz:
można by powiedzieć, że zwietrzył nieprzyjaciela, nigdy nie widziałem u niego takiego wyrazu twarzy.
Cośumarłomiędzynami.
Pytaudajączdziwienie:
"Ale...jeśliniejestemniedyskretny,dlaczegóżwięcpanpisze?
Właściwie...niewiem:taksobie,żebypisać."Aniechsięuśmiecha,myśli,żezbiłmnieztropu:
"Pisałbypanrównieżnabezludnejwyspie?Czyniepiszesięzawszepoto,żebybyćczytanym?"Formę
pytającą nadał swojemu zdaniu tylko przez przyzwyczajenie. Naprawdę jest to twierdzenie. Złuszczyła
sięwarstwałagodnościinieśmiałości;niepoznajęgowprost.
Przez rysy przebija mu ciężkie zdecydowanie; jest to ściana samowystarczalności. Jeszcze nie
ochłonąłemzezdumienia,gdysłyszę,jakmówi:
"Może ktoś powiedzieć: piszę dla pewnej kategorii społecznej, dla kręgu przyjaciół. W porządku. Być
może pisze pan dla potomności... Ale wie pan, wbrew sobie samemu pisze pan dla kogoś." Czeka na
odpowiedź.Ponieważniemaodpowiedzi,uśmiechasięsłabo.
"Możejestpanmizantropem?"Wiem,cokryjezasobątenpodstępnywysiłekpojednawczy.Nieżądaode
mnie wiele: tylko żebym pozwolił przypiąć sobie etykietkę. Ale jest to zasadzka: jeśli pozwolę
Samoukowi na triumf, zostanę natychmiast przeinaczony, znów podjęty, przekroczony, gdyż humanizm
podejmuje, zbiera i stapia razem wszystkie ludzkie postawy. Jeśli mu się sprzeciwić wprost, gra się
toczy. Żyje swoimi sprzecznościami. Istnieje pewna rasa upartych i ograniczonych ludzi, rozbójników,
którzycochwilaznimprzegrywają:trawiichwszystkiegwałty,najgorszeekscesy,czyniznichbiałąi
musującą limfę. Strawił tak antyintelektualizm, manicheizm, mistycyzm, pesymizm, anarchizm, egotyzm:
teraz są to tylko etapy, niepełne myśli, tylko w nim znajdujące swoje usprawiedliwienie. Mizantropia
również zajmuje swoje miejsce w tym koncercie. Jest tylko dysonansem koniecznym dla harmonii
całości. Mizantrop jest człowiekiem: humanista musi więc być w jakiejś mierze mizantropem. Jest to
jednakmizantropnaukowy,którynauczyłsiędozowaćswąnienawiść,którynajpierwnienawidziludzi,
żebymócichnastępniekochać.
Nie chcę być włączony, ani żeby moją piękną czerwoną krwią tuczyło się to limfatyczne bydlę: nie
popełniębłęduinienazwęsię"antyhumanistą".Niejestemhumanistą,towszystko.
"Wedługmnie-mówiędoSamouka-niemożnabardziejnienawidzićludzi,niżkochającich."Samouk
spoglądanamnieodległymiopiekuńczymwzrokiem.Szepczejakbyzupełniebezwiednie:
"Trzebaichkochać,trzebaichkochać...
-Kogotrzebakochać?Ludzi,którzysątutaj?
-Tychtakże.Wszystkich."Odwracasiędoparypromieniującejmłodością:otocotrzebakochać.Przez
chwilę przypatruje się panu z siwymi włosami. Potem spogląda na mnie; czytam na jego twarzy nieme
zapytanie.Przeczęmujednakruchemgłowy.Maminę,jakbysięnademnąlitował.
"Pantakże-mówięmurozdrażniony-pantakżeichniekocha.
- Naprawdę? Pozwoli pan, że będę innego zdania?" Znów stał się pełen uszanowania aż po czubki
palców,alerobidomnieironiczneoko,jakktoś,ktosięogromnieubawił.Nienawidzimnie.Nietrzeba
byłoroztkliwiaćsięnadtymmaniakiem.Terazjagopytam:
"Więckochapantychdwojemłodychludzi,zapanem?"Patrzynanichrazjeszcze,zastanawiasię.
"Chcepan,żebympowiedział,żekochamich,nieznającich.Tak,proszępana,przyznaję,nieznamich...
Jeślinieprzyjąćwłaśnie,żetomiłośćjestprawdziwąznajomością,dorzucazpysznymśmiechem.
-Alecopankocha?
-Widzę,żesąmłodziikochamwnichmłodość.Międzyinnymi."Przerywainadstawiaucha:
"Czy słyszy pan, co mówią?" Czy słyszę! Młody człowiek, ośmielony przez otaczającą go sympatię,
opowiadapełnymgłosemomeczufutbolowym,któryjegodrużynawygraławzeszłymrokuzklubemz
Havre.
"Opowiadajejjakąśhistorię-mówiędoSamouka.
- Aha! Nie słyszę dobrze. Ale słyszę głosy, głos wysoki, głos niski: przeplatają się. To... to takie
sympatyczne.
-Tylkożeja,nanieszczęście,słyszętakżeto,comówią.
-Mianowicie.
-Mianowiciegrająkomedię.
-Naprawdę?Komedięmłodości,byćmoże?-pytazironią.-Pozwolipan,żeokreślęjąjakopożyteczną.
Czywystarczyłobygrać,abypowrócićdoichwieku?"
Jestemgłuchynajegoironię,ciągnędalej:
"Jest pan do nich odwrócony plecami, wymyka się panu to, co mówią... Jaki jest kolor włosów
dziewczyny?"Zmieszałsię:
"No...-rzucaspojrzenienamłodychludziiodzyskujepewnośćsiebie-czarny!.
-Nowidzipan!
-Mianowicieco?
- Widzi pan, że ich pan nie kocha, tych dwojga. Może nie potrafiłby ich pan nawet rozpoznać na ulicy.
Stanowiądlapanatylkosymbole.Nienadnimisiępanterazrozczula:rozczulasiępannadMłodością
Człowieka,nadMiłościąMężczyznyiKobiety,nadGłosemludzkim.
-Icoztego,czytonieistnieje?
-Oczywiścieżenie,tonieistnieje.AniMłodość,aniWiekdojrzały,aniStarość,aniŚmierć..."
ObliczeSamoukażółteitwardejakpigwazastygawstężeniupełnymwyrzutu.Jednakciągnędalej.
"Podobniejest,jeślichodziotegostarszegopana,pijącegowodęVichy,zapanem.Jaksądzę,kochapan
wnimMężczyznędojrzałego;Mężczyznędojrzałego,któryodważnieprzybliżasiędokońca,pielęgnuje
swójwygląd,boniechcedaćsiętakłatwo.
-Oczywiście-mówimiwyzywająco.
-Iniewidzipan,żetobydlak?"Śmiejesię,uważamniezatrzpiota,rzucakrótkiespojrzenienapiękną
twarzotoczonąsiwymiwłosami:
"Ależ jeśli nawet przyjąć, że jest tak, jak pan uważa, jak może pan sądzić o kimś po wyrazie twarzy?
Twarz,proszępana,gdyktośodpoczywa,niemówinic."Zaślepienihumaniści.Tatwarztakmówi,tak
jasno ale przenigdy ich czuła i abstrakcyjna dusza nie pozwoliła sobie na przejęcie się znaczeniem
czyjejśtwarzy.
"Jak pan może - mówi Samouk - zadekretować człowiekiem, powiedzieć, że jest tym lub tamtym? Kto
możewyczerpaćczłowieka?Ktomożeznaćmożliwościczłowieka?"Wyczerpaćczłowieka.Pozdrawiam
mimochodemhumanizmkatolicki,odktóregoSamoukbezwiedniezapożyczyłtęformułę.
"Wiem - mówię mu - wiem, że wszyscy ludzie są wspaniali. Pan jest wspaniały, ja jestem wspaniały.
Oczywiście jako twory Boże." Spojrzał na mnie nie rozumiejąc, o co chodzi, a potem powiedział z
wątłymuśmiechem:
"Na pewno pan żartuje, naprawdę wszyscy ludzie mają prawo do naszego zachwytu. To trudne, proszę
pana,bardzotrudnebyćczłowiekiem."NawettegoniespostrzegającopuściłmiłośćludziwChrystusie;
potrząsagłowąiprzezciekawezjawiskomimetyzmustajesiępodobnydotegobiednegoGuehenno.
"Przepraszambardzo-mówięmu-alewtakimrazieniemampewności,czyjestemczłowiekiem:nigdy
niewydawałomisiętotrudne.Zdawałomisię,żewystarczydaćsięunosićżyciu."
Samoukśmiejesięszczerze,aleoczymazłe:
"Pan jest stanowczo zbyt skromny. Aby znieść swoją sytuację, sytuację ludzką, potrzebuje pan, jak
wszyscy,wieleodwagi.Niechpanpomyśli:chwila,któranadchodzi,jestmożechwiląpanaśmierci,wie
panotymimożesiępanuśmiechać:noproszę.Czytoniegodnepodziwu?Wnajbardziejnieznaczącym
panaczynie-dorzucacierpko-jestniezmiernyheroizm."
"Copodaćpanomnadeser?"-pytakelnerka.
Samouk jest blady jak papier, powieki opuszczone na kamienne oczy. Robi ręką słaby ruch, jakby
zapraszającmniedowyboru.
"Proszęoser-mówięzheroizmem.
-Adlapana?"Podrywasię.
"Co?Aha:nie,jużnic,towszystko.
- Luiza!" Dwaj grubi panowie płacą i wychodzą. Jeden z nich utyka. Właściciel odprowadza ich do
drzwi:tosąważniklienci,podanoimbutelkęwinawwiaderkuzlodem.
Patrzę na Samouka i czuję trochę wyrzuty sumienia: przez cały tydzień wyobrażał sobie z
przyjemnością ten obiad, podczas którego będzie mógł mówić drugiemu człowiekowi o swojej miłości
doludzi.Takrzadkomaokazjędorozmowy.Iproszę:zepsułemmutęprzyjemność.
Wgruncierzeczyjestrówniesamotnyjakja;nieobchodzinikogo.Tylkożeniezdajesobiesprawyz
tejsamotności.
Notak:aletoniejapowinienemmuotwieraćoczy.Nieczujęsiędobrze.jestemwściekły,toprawda,
alenienaniego,naVirganairesztę,natychwszystkich,którzyzatrulitenbiednymózg.Gdybymmógłich
tu zgromadzić przed sobą, wiedziałbym, co im powiedzieć. Samoukowi nie powiem nic, odczuwam do
niego jedynie sympatię: to ktoś w rodzaju pana Achille, ktoś z mojej paczki, co zdradził przez
nieświadomość,wdobrejwierze.
WybuchśmiechuSamoukawyrywamnieztychponurychrozmyślań:
"Ja pana przepraszam, ale kiedy myślę o tym, jak głęboka jest moja miłość do ludzi, siła uniesienia
porywającamniewichstronę,ikiedywidzę,jakturozumujemy,argumentujemy...tochcemisięśmiać."
Milknę, uśmiecham się z przymusem. Kelnerka stawia przede mną talerzyk z kawałkiem kredowego
camemberta.
Przebiegamspojrzeniemsalęiogarniamniegwałtownyniesmak.Cojaturobię?Dlaczegowłączyłem
sięwdyskusjęohumanizmie?Skądwzięlisięciludzie?Dlaczegojedzą?Toprawda,żeoniniewiedzą,
że istnieją. Mam chęć wyjść, pójść gdziekolwiek, gdzie rzeczywiście byłbym na swoim miejscu, gdzie
bymdobrzeprzystawał.
173
Aleniemanigdzietakiegomiejsca;jestemzbędny.
Samouk łagodnieje. Obawiał się większego sprzeciwu z mojej strony. Pragnąłby jakoś zatrzeć to, co
powiedziałem.Pochylasiękumniezpoufałąminą:"Wgruncierzeczykochaichpan,kochaichpanjak
ja:
dzielą nas tylko słowa." Nie mogę już mówić, pochylam głowę. Twarz Samouka jest tuż przy mojej.
Uśmiecha się zarozumiale, tuż przy mojej twarzy, jak w koszmarach. Nie decyduję się na przełknięcie
kawałkachleba,któryrośniemiwustach.
Ludzie.Trzebakochaćludzi.Ludziesągodnipodziwu.
Zbieramisięnawymioty-inagletoprzychodzi:Mdłości.
Niezły atak: potrząsa mną od góry do dołu. Już od godziny widziałem, jak nadchodzi, tylko nie
chciałem sobie tego powiedzieć. Ten smak sera w ustach... Samouk paple i jego gadanina brzęczy mi
łagodniewuszach.Aleniewiemjużwcale,oczymmówi.Machinalnieprzytakujęruchemgłowy.Rękę
zacisnąłem na trzonku deserowego nożyka. Czuję ten trzonek z czarnego drzewa. To moja ręka go
obejmuje. Moja ręka. Właściwie pozostawiłbym raczej ten nożyk w spokoju: dlaczego ciągle czegoś
dotykać?Przedmiotyniezostałystworzonedodotykania.
Lepiej prześlizgiwać się pomiędzy nimi, unikając ich, na ile to możliwe. Czasem bierze się w rękę
któryś z nich i musi się go jak najprędzej upuścić. Nóż spada na talerzyk. Na ten odgłos pan z siwymi
włosamiwzdrygnąłsięipatrzynamnie.Bioręznównóżprzyciskamostrzedostołuizginamje.
WięctosąMdłości:taoślepiającaoczywistość?Tylesięnadtymgłowiłem.Pisałem.Terazjużwiem:
Ja istnieję - świat istnieje. I ja wiem, że świat istnieje. To wszystko. Ale jest mi wszystko jedno. To
dziwne, że jest mi tak wszystko jedno pod każdym względem: to mnie przeraża. To od tamtego
pamiętnego dnia, kiedy chciałem puszczać kaczki. Miałem rzucić kamyk, spojrzałem na nie go i wtedy
wszystkosięzaczęło:poczułem,żeistnieje.
A potem były także inne Mdłości; od czasu do czasu przedmioty zaczynają istnieć w ręce. Były
Mdłościwbarze"PodKolejarzem",atakżejeszczejedne,przedtem,pewnejnocy,gdywyglądałemprzez
okno;ijeszczejednewparkuwniedzielę,ijeszczeinne.Alenigdytakmocnojakdzisiaj.
"...starożytnegoRzymu,nieprawda?"Samoukpytamnie,chyba.Odwracamsięwjegostronęiuśmiecham
siędoniego.Noco?Comujest?Dlaczegokulisięnakrześle?Napędzammuterazstrachu?Musiałosię
takskończyć.Zresztąjestmiwszystkojedno.Niezupełniesięmylą,bojącsię:czująwyraźnie,żebyłbym
zdolnydowszystkiego.NaprzykładzagłębićtennóżodserawokoSamouka.Potemciludziebymnie
zdeptali, wybiliby mi zęby kopniakami. Ale nie to mnie powstrzymuje: smak krwi w ustach zamiast
smaku sera byłby bez znaczenia. Tylko że trzeba by wykonać ruch, spowodować dodatkowe, zbędne
wydarzenie: tego byłoby już za dużo - krzyk Samouka, krew płynąca mu po policzku i poderwanie się
wszystkichludzi.Itakdośćjużtychrzeczyistniejącychtaksobie.
Wszyscypatrząnamnie;dwojereprezentantówmłodościprzerwałoswojąsłodkąrozmowę.Kobieta
otwarłaustajakkurzapupka.Powinnijednakdostrzec,żejestemnieszkodliwy.
Wstaję, wszystko kręci się wokół mnie. Samouk patrzy na mnie swymi wielkimi oczami, których nie
wykłuję.
"Jużpanidzie?-bąka.
-Jestemtrochęzmęczony.Tobardzomiło,żemniepanzaprosił.Dowidzenia."Odchodzącspostrzegam,
żeciągletrzymamwlewejręcedeserowynożyk.Ciskamgozbrzękiemnatalerz.Przechodzęprzezsalę
pośród milczenia. Już nie jedzą: patrzą na mnie, odebrałem im apetyt. Gdybym tak podszedł do młodej
kobietyzokrzykiem:Huuu!,zaczęłabywrzeszczeć,topewne.Aleniewarto.
Jednakowożprzedwyjściemodwracamsię,ukazujęimtwarz,abymoglijązapamiętać.
"Dowidzeniapaństwu."
Nieodpowiadają.Wychodzę.Terazkrewpowróciimnapoliczkiizacznąjazgotać.
Niewiem,dokądsięudać,stojęobokkucharzaztektury.Niepotrzebujęsięodwracać,żebywiedzieć,że
patrząnamnieprzezszybę:patrząnamojeplecyzezdziwienieminiesmakiem;myśleli,żejestemdonich
podobny, że jestem człowiekiem, a ja ich oszukałem. Nagle przestałem być podobny do człowieka i
zobaczylikrabauciekającegotyłemztejtakludzkiejsali.Zdemaskowanyintruzjużuciekł:posiedzenie
trwa dalej. Denerwuje mnie, że czuję na plecach te mrowiące się spojrzenia i wystraszone myśli.
Przechodzęprzezulicę.Trotuarzdrugiejstronybiegniewzdłużplażyikabinkąpielowych.
Nadbrzegiemmorzaprzechadzasięwieluludzizwracającychkumorzuwiosenne,poetyczneoblicza:
zpowodusłońcaczująsięodświętnie.Sąpaniewjasnychstrojach,wubiorachzzeszłejwiosny.
Przechodządługieibiałe,jakrękawiczkizlśniącejjagnięcejskórki;sątakżewysocychłopcyidącydo
liceum, do szkoły handlowej, a także starcy z odznakami. Nie znają się, ale patrzą na siebie
porozumiewawczo, ponieważ jest tak ładnie, a oni są ludźmi. Nieznajomi mężczyźni całują się w dniu
wypowiedzeniawojny.
Uśmiechają się do siebie w każdą wiosnę. Jakiś ksiądz idzie powoli, czytając brewiarz. Chwilami
podnosigłowęipatrzynamorzezprzychylnąminą:morzejesttakżebrewiarzem.MówioBogu.Lekkie
kolory, lekkie tak pięknie, morze jest zielone, zapachy, wiosenne dusze. Wolę ten suchy chłód od
wilgoci."Topoeci.Gdybymchwyciłktóregozaklapęodpłaszcza,gdybymmupowiedział:"przyjdźmi
napomoc",pomyślałby."acotozakrab?",iuciekłbypozostawiającmipaltowrękach.
Odwracam się do nich plecami, opieram się obiema rękami na balustradzie. Prawdziwe morze jest
zimneiczarne,pełnezwierząt;czołgasiępodtącienkązielonąbłoną,któraistniejedlazmylenialudzi.
Otaczającemniesylfydałysięnatonabrać:widzątylkotęcienkąbłonę,toonadowodziistnieniaBoga.
Ale ja widzę, co jest pod spodem. Połysk ustępuje, małe błyszczące aksamitne skórki, małe
brzoskwinioweskórkiPanaBogapękająwokółpodmoimspojrzeniem,łamiąsięirozchylają.
176
Oto tramwaj z Saint-Elemir, zataczam się i rzeczy zataczają się ze mną, blade i zielone, jak ostrygi.
Niepotrzebnie,całkiemniepotrzebniewskoczyłemdotramwaju,przecieżniechcęnigdziejechać.
Pozaszybamiprzesuwająsięniebieskaweprzedmiotysztywneiszorstkie,podskakują.Ludzie,ściany.
Przez otwarte okna dom ofiarowuje mi swoje czarne serce; a szyby bledną, barwią wszystko, co
czarne,naniebiesko,siniejetenwielkidomzżółtychcegieł,posuwającsięzwahaniem,drżąc,inagle
zatrzymujesiępadającnaprzód.Wsiadajakiśpaniumieszczasięnaprzeciwmnie.Żółtybudynekznów
odjeżdża, nagle prześlizguje się wzdłuż szyb, jest tak blisko, że widać tylko jego część, przyciemniał.
Szybydrżą.Wznosisię,przygniata,wyżej,niżsięgawzrok,zsetkamiokienotworzonychnaczarneserca;
prześlizgujesięwzdłużpudła,ocierasięonie;zapadłanoc,pomiędzybrzęczącymiszybami.Prześlizguje
sięnieskończeniedługo,żółtyjakbybyłobłoconyaszybymająkolornieba.Inagleznika,pozostałztyłu,
żywaszarajasnośćogarniapudłoirozprzestrzeniasięwszędziezbezlitosnąsprawiedliwością:toniebo;
poprzez szyby widać jeszcze głębokości a głębokości nieba, gdyż wjeżdżamy na górę Eliphar i po obu
stronachjestotwartaprzestrzeń,poprawejażdomorza,polewejażnaterenylotniska.
Paleniepapierosówwzbronione,nawetjednegogitana.Opieramrękęoławkę,aleusuwamjaszybko:
toistnieje.Rzecz,naktórejsiedzę,októrąopieramrękę,nazywasięławką.Zrobionojąspecjalniepoto,
abymożnabyłonaniejusiąść,wzięliskórę,sprężyny,materiałnaobicie,wzięlisiędopracyzzamiarem
sporządzenia siedzenia i kiedy już skończyli, właśnie to wykonali. Zanieśli to do tego pudła i pudło
jedzie,ateraztrzęsiesię,zbrzęczącymiszybami,iniesiewswoimwnętrzutęczerwonąrzecz.Szepczę:
toławka,trochęjakbymmówiłegzorcyzmy.Alesłowopozostajeminawargach:niechceumieścićsięna
rzeczy.Rzeczpozostajetym,czymjest.
Wraz ze swym czerwonym pluszem, tysiącami niesionych czerwonych łapek, sztywnych, małych
martwychłapek.
Ten ogromny odwrócony do góry brzuch, krwawiący i rozdęty - napuszony tymi martwymi łapkami,
brzuchunoszącysięwtympudle,wtymszarymniebie,toniejestławka.Równiedobrzemógłbytobyć
naprzykładmartwyosioł,nadętywodąipłynącyzprądem,zbrzuchemwzniesionymkugórzewwielkiej
szarejrzece,rzecewezbranej;ajasiedziałbymnabrzuchuosłaistopynurzałybymisięwjasnejwodzie.
Rzeczyoswobodziłysięodswoichnazw.
Sątutaj,groteskowe,uparte,olbrzymie,iwydajesiętoidiotycznenazywaćjeławkamilubpowiadaćo
nichcokolwiek:jestemwśrodkuRzeczynienazywalnych.Sambezsłów,bezobrony,onemnieotaczają,
podemną,zamną,nademną.Niewymagająniczego,nienarzucająsię:poprostusą.Podpoduszkąławki,
kołodrewnianejściankijestliniacienia,niewielkaczarnaliniabiegnącawzdłużławkijaktajemniczai
figlarnamina,prawiejakuśmiech.
Wiemdobrze,żeniejesttożadenuśmiech,aprzecieżtoistnieje,obiegapodbiaławymiszybami,pod
brzękiemszyb,upierasię,podniebieskimiobrazami,któreprzesuwająsiępozaszybamiizatrzymująsię
iodjeżdżają,toupierasię,jaknieokreśloneprzypomnienieuśmiechu,jakwpołowiezapomnianesłowo,
zktóregoprzypominamysobietylkopierwsząsylabę,anajlepiejpoprostuodwrócićoczyipomyślećo
czym innym, o tym człowieku wpółleżącym na ławce, naprzeciw mnie, tutaj. Jego głowa z niebieskimi
oczamijakzterakoty.Całaprawastronaciałapochyliłasię,prawarękajestprzyklejonadociała,prawa
strona ledwo żyje, ledwo, jakże skąpo, jakby był sparaliżowany. Ale na całej lewej stronie
rozprzestrzenia się małe pasożytnicze istnienie, wrzód: ręka zaczęła drżeć, a potem uniosła się, a dłoń
byłasztywnanakońcu.Apotemdłońzaczęłatakżedrżećikiedydosięgnęławysokościgłowy,wysunął
sięjedenpalecizacząłdrapaćpaznokciemskóręmiędzywłosami.Jakiśpożądliwygrymasumieściłsię
poprawejstronieust,alelewapozostałajakbymartwa.Szybydrżą,rękadrży,paznokiećdrapie,drapie,
usta uśmiechają się pod nieruchomymi oczami, a człowiek nie zauważając nawet wytrzymuje to małe
istnienie nadymające go z prawej strony, pożyczające prawej ręki i prawego policzka, aby się
urzeczywistnić.
Konduktorzagradzamidrogę.
"Proszęzaczekaćnaprzystanek."Alejaodpychamgoiwyskakujęztramwaju.Niemogłemdłużej.Nie
mogłem znieść dłużej, aby rzeczy były tak bliskie. Popycham furtkę, wchodzę, lekkie istnienia skaczą
jednym susem i zawieszają się na wierzchołkach. Teraz odnajduję się, wiem, gdzie jestem: jestem w
parku miejskim. Rzucam się na ławkę pomiędzy czarnymi wielkimi pniami, pomiędzy czarnymi
zawęźlonymi rękami, wyciągającymi się ku niebu. Jakieś drzewo drapie ziemię pod moimi nogami
czarnym paznokciem. Chciałbym odpocząć, zapomnieć się, usnąć. Ale nie potrafię, duszę się. istnienie
przenikamniezewsząd,przezoczy,przeznos,przezusta...
Inagle,zupełnienagle,zasłonarozdzierasię,zrozumiałem,dostrzegłem.
Szóstawieczorem
Niemogępowiedzieć,abymiulżyłoiżebymbyłzadowolony.Wprostprzeciwnie,tomnieprzygniata.
Tyleżeosiągnąłemswójcel:wiemto,cochciałemwiedzieć.Zrozumiałemwszystko,coprzydarzyłomi
sięodstycznia.
Mdłości nie opuściły mnie i nie sądzę, aby opuściły mnie prędko. ale nie podlegam im, nie jest to
chorobaaniprzelotnynapad:tojestemja.
Awięcprzedchwiląbyłemwparkumiejskim.Korzeńkasztanazagłębiałsięwziemię,tużpodmoją
ławką. Nie pamiętałem nawet, że to jest korzeń. Słowa zagubiły się, a wraz z nimi znaczenie rzeczy,
sposoby ich używania, słabe znaki uczynione przez człowieka na ich powierzchni. Siedziałem nieco
przygarbiony, ze spuszczoną głową, sam naprzeciw tej czarnej węźlastej masy, całkiem surowej i
napawającejmnielękiem.Apotemprzyszłoowoolśnienie.
Zaparło mi oddech. Nigdy przed tymi ostatnimi dniami nie przeczuwałem, co to znaczy "istnieć".
Byłemjakinni,jakci,którzyprzechadzająsięnadbrzegiemmorzawwiosennychubraniach.Mówiłem
jakoni:"morzejestzielone;tenbiałypunkt,tamwysoko,tojestmewa",alenieczułem,żetoistnieje,że
mewajest"mewą-istniejącą".
Normalnie istnienie ukrywa się. Jest tutaj, wokół nas, w nas, jest nami, nie można powiedzieć dwu
słówniemówiąconim,aprzecieżniedotykamygo.Kiedymyślałem,żeonimmyślę,prawdopodobnie
nie myślałem o niczym, miałem pustą głowę lub jedynie to jedno słowo w głowie, słowo "być". Albo
morze, myślałem ...jak by to powiedzieć? Myślałem przynależnością, mówiłem sobie, że morze
przynależydoklasyprzedmiotówzielonychlubżezieleńnależydocechmorza.Nawetgdyspoglądałem
na rzeczy, byłem o sto mil od myśli, że istnieją: ukazywały mi się jako dekoracja. Brałem je do ręki,
służyły mi jako narzędzia, przewidywałem ich opór. Ale wszystko to odbywało się na powierzchni.
Gdybymniezapytano,czymjestistnienie,odpowiedziałbymwdobrejwierze,żetonicniejest,jedynie
pustaforma,któradokładasiędorzeczyodzewnątrz,niezmieniającniczegowichnaturze.
Apotemnagleprzyszło,byłojasnejakdzień-nagleistnienieodsłoniłosię.Straciłoobojętnywygląd
abstrakcyjnejkategorii:tobyławłaśniemiazgarzeczy,tenkorzeńbyługniecionyzistnienia.Lubraczej
korzeń, pręty ogrodzenia, ławka, rzadki trawnik, wszystko to zniknęło, różnorodność rzeczy, ich
indywidualność była tylko pozorem, lakierem. Ten lakier rozpłynął się, pozostały masy monstrualne i
miękkie,wbezładzie-nagie,nagościąprzerażającąiobsceniczną.
Starałemsięnieuczynićżadnegoruchu,aleniemusiałemsięporuszać,żebyzobaczyćpozadrzwiami
niebieskiekolumnyilatarnięmuszlidlaorkiestryiVelledępośrodkukępydrzewlaurowych.Wszystkiete
przedmioty...jaktookreślić?
Przeszkadzały mi; życzyłbym sobie, aby istniały mniej silnie, bardziej sucho, abstrakcyjnie, bardziej
powściągliwie.Kasztanwciskałmisięwoczy.Dopołowywysokościpokrywałagozielonardza;czarna
iwzdętakorapodobnabyładotwardejwołowejskóry.CichyszmerwodyzfontannyMasqueretwlewał
misięwuszyiszukałtamschronienia,napełniałjewzdychaniem;nozdrzabyłyprzepełnionezielonymi
gnijącymzapachem.
Wszystkie rzeczy łagodnie i czule zgadzały się na istnienie, jak te znudzone kobiety, oddające się
śmiechowiipowiadającemiękkimgłosem:"Takdobrzesiępośmiać."
Rzeczy układały się jedne naprzeciw drugich, czyniły sobie odrażające wyznania swego istnienia.
Zrozumiałem, że nie ma stanu pośredniego pomiędzy nieistnieniem, a tą omdlałą obfitością. Jeśli się
istniało, należało istnieć aż dotąd, aż po pleśń, wzdęcie, sprośność. W innym świecie sfery i tony
muzycznezachowujączysteiścisłelinie.Aleistnieniejestugięciemsię.Drzewa,nocnygranatkolumn,
szczęśliwypomrukfontanny,żywezapachy,małeciepłemgiełkiunoszącesięwzimnympowietrzu,rudy
mężczyznatrawiącynaławce.
Wszystkietesenności,wszystkietetrawieniarazemwziętedawałynieokreśleniekomicznyobraz.
Komiczny...nie.Niedochodziłoażdotego,nicztego,coistnieje,niemożebyćkomiczne;byłotojak
niepewna, prawie nieuchwytna analogia z pewnymi sytuacjami wodewilu. Byliśmy kupą istniejących,
zawstydzonych, zakłopotanych sobą, nie mieliśmy najmniejszego powodu, aby znajdować się właśnie
tutaj,anijedni,anidrudzyikażdyistniejącywpomieszaniuiniejasnymniepokojuczuł,żejestzbyteczny
wstosunkudoinnych.
Zbyteczność:
był to jedyny związek, jaki mógłbym ustalić pomiędzy tymi drzewami, ogrodzeniem, kamieniami. Na
próżno usiłowałem policzyć kasztany i ustawić je w stosunku do Velledy, porównać ich wysokość z
wysokością platanów. Każdy z nich wymykał się związkowi, w jakim pragnąłem je zamknąć, izolował
się,przelewał.Czułemdowolnośćtychzwiązków(któreusiłowałempodtrzymać,abyopóźnićzawalenie
się ludzkiego świata, miar, ilości, kierunków), nie wczepiały się w rzeczy. Zbyteczny kasztan, tu,
naprzeciwkomnie,trochęnalewo.zbytecznaVelleda...
A ja - wiotki, osłabiony, sprośny, trawiący, chwiejący się od ponurych myśli - ja także byłem
zbyteczny.Naszczęścienieczułemtego,rozumiałemtotylko,alenieczułemsiędobrze,gdyżbałemsię,
żetopoczuję(jeszczewtejchwilisiętegoboję-bojęsię,żebymnietonienaszłoodtyługłowyinie
uniosłojakmorskafala).
Marzyłemniejasnoozgładzeniusiebie,abyunicestwićjednoprzynajmniejztychprzesadnychistnień.
Alenawetmojaśmierćbyłabyzbyteczna.Mójzbytecznytrup,mojakrewnatychkamieniach,pomiędzy
tymiroślinami,wgłębitegouśmiechniętegoparku.Awyżartaskórabyłabyzbytecznawtejziemi,która
byjąprzyjęła,amojekościwreszcieoczyszczone,odartezpowłoki,czysteischludnejakzęby,byłyby
teżzbyteczne:byłemzbytecznynacałąwieczność.
WtejchwilipodmoimpióremrodzisięsłowoAbsurdalność;przedchwilą,wogrodzie,nieodkryłem
go jeszcze, ale nie szukałem go przecież, nie potrzebowałem go: myślałem bez słów o rzeczach, z
rzeczami. Absurd nie był pojęciem w mojej głowie, ani tchnieniem głosu, ale tym długim martwym
wężemumoichstóp,drewnianymwężem.Wążczypazur,czykorzeń,czysępiszpon,nieważne.
I nie formułując niczego wyraźnie zrozumiałem, że odnalazłem klucz Istnienia, klucz do moich
Mdłości,domegowłasnegożycia.Rzeczywiście,wszystko,comogłempóźniejuchwycić,sprowadzasię
dotejpodstawowejabsurdalności.
Absurdalność: jeszcze jedno słowo; powstaję przeciw słowom; tam dotykałem rzeczy. Chciałbym
jednak określić tutaj absolutny charakter tej absurdalności. Gest, wydarzenie w małym ubarwionym
ludzkimświatkusązawszetylkowzględnieabsurdalne:wodniesieniudootaczającychjeokoliczności.
Na przykład słowa wariata są absurdalne w odniesieniu do sytuacji, w której się znajduje, ale nie w
odniesieniudojegoobłąkania.Alejadoświadczyłemprzedchwiląabsolutu:absolutulubabsurdu.Ten
korzeńbyłabsurdalnywstosunkudowszystkiego.Och!
Jak można to określić słowami? Absurdalny. W odniesieniu do kamieni, do kępek żółtej trawy, do
wyschłego błota, do drzewa, do nieba, do zielonych ławek. Absurdalny, nie dający się sprowadzić do
niczego;nic-nawetgłębokieitajemneobłąkanienatury-niemogłobygowyjaśnić.
Oczywiścieniewszystkowiedziałem,niewidziałemrozwijającegosięnasieniaanirosnącegodrzewa.
Alewobectejwielkiejszorstkiejłapyniemiałyznaczeniaaniwiedza,aniniewiedza:światwyjaśnieńi
racji nie jest światem istnienia. Koło nie jest absurdalne, można je doskonale wytłumaczyć obrotem
odcinka prostej wokół jednego ze swych końców. Ale przecież koło nie istnieje. Ten korzeń, wprost
przeciwny, istniał w tej mierze, w jakiej nie mogłem go wyjaśnić. Zawęźlony, nieruchomy, bez nazwy,
fascynował mnie, napełniał mi oczy, sprowadzał mnie bez przerwy do swego własnego istnienia. Na
próżnosobiepowtarzałem:
"To jest korzeń" - nie wynikało z tego nic. Wiedziałem jasno, że nie można przejść od jego funkcji
korzenia,pompyssącej-dotegotu,dotejtwardejizwartejskóryfoki,dotegooleistego,utwardzonego,
upartegowyglądu.Funkcjanietłumaczyłaniczego.Pozwalałazgrubszazrozumieć,czymjestkorzeń,ale
zgoła nie ten właśnie. Ten korzeń, o takim właśnie kolorze, kształcie, zastygłym ruchu, był ... poniżej
wszelkiego wyjaśnienia. Każda z jego właściwości wymykała mu się trochę, spływała na zewnątrz,
utwierdzałasiępołowicznie,stawałasięprawierzeczą-każdabyłazbytecznawkorzeniu,acałypniak
wywierałnamnieterazwrażenie,żetoczysięjakbypozasobą,żeprzeczysobie,żegubisięwdziwnym
wybryku.Poskrobałemtenczarnyszponobcasem:chciałemgotrochęobłupać.
Bezpowodu,jakowyzwanie,abynagarbowanejskórzeukazałasięabsurdalnaróżowośćzadarcia.Aby
igraćzabsurdalnościąświata.
Alekiedycofnąłemstopę,zobaczyłem,żekorajestnadalczarna.
Czarna? Czułem, jak słowo wiotczeje, jak uchodzi z niego znaczenie z nadzwyczajną szybkością.
Czarna?Korzeńniebyłczarny,toniebyłaczerńnatymkawałkudrzewato...cośinnego.czerń,podobnie
jakkoło,nieistniała.Spoglądałemnakorzeń.Czybyłbardziejniżczarny,czyprawieczarny?Aleszybko
przestałemsięzastanawiać,gdyżmiałempoczucie,żeznajdujęsięwśródczegośmiznanego.
Ależ tak, badałem już z takim niepokojem nienazywalne przedmioty, usiłowałem już - na próżno
pomyślećcośonich:iczułemjużichwłaściwościzimneinieruchome,jakwymykająsię,wyślizgująz
palców.
SzelkiAdolfa,tamtegowieczoruwbarze"PodKolejarzem".
Niebyłyfioletowe.Ujrzałemznówdwienieokreśloneplamynakoszuli.Akamyk,tensławetnykamyk,
początek całej tej historii: nie był... już sobie dobrze nie przypominałem, czym nie chciał być. Ale nie
zapomniałemjegobiernegooporu.IrękaSamouka:ująłemjąpewnegodniaiuścisnąłem,wbibliotece,a
potemmiałemwrażenie,żetoniezupełniebyłaręka.Pomyślałemowielkimbiałymrobaku,aleniebyło
to również to. I podejrzana przejrzystość kufla z piwem w cafe Mably. Podejrzane: oto czym były
dźwięki,zapachy,smaki.Gdyumykałygwałtowniespodnosajakspłoszonezająceijeśliniezwracało
się na nie szczególnej uwagi, można było wierzyć, że są całkiem proste i uspokajające, można było
wierzyć, ze jest na świecie prawdziwy błękit, czerwień, prawdziwy zapach migdałów i fiołków. Jeśli
jednak zatrzymało się je na chwilę, uczucie zbytku i bezpieczeństwa ustępowało głębokiemu
niepokojowi: kolory, smaki, zapachy nigdy nie były prawdziwe, nigdy nie były po prostu sobą i tylko
sobą.Najprostszawłaściwość,najbardziejnierozkładalna,miaławsobienadmiarwodniesieniudoniej
samej,wjejsercu.
Taczerń,tutaj,kołomojejstopy,toniewyglądałonaczerń,aleraczejnamętnywysiłekwyobrażenia
sobieczerniprzezkogoś,ktoczerninigdyniewidziałiktoniepotrafiłbysiępowstrzymać,wymyśliłby
więc jakiś byt wieloznaczny, poza kolorami. To było podobne do koloru, ale także... do siniaka lub
jeszczedowydzieliny,dowysiękuczydoinnejrzeczy,naprzykładdozapachu,przelewałosięwzapach
zmoczonej ziemi, ciepłego i wilgotnego drzewa, czarny zapach rozciągnięty jak lakier na tym żylastym
drzewie,smakzżutegoisłodkiegowłókna.Niebyłotak,żepoprostujawidziałem,tęczerń:wzrokjest
wymysłemabstrakcyjnym,wyczyszczoną,uproszczonąideą,ideąludzką.Taczerń,tawiotkaiamorficzna
obecność,takbardzoprzekraczałyramywzroku,powonieniaismaku.Aletobogactwoprzechodziłow
pomieszanieiwkońcustawałosięniczym,ponieważbyłonadmiarem.
Tachwilabyłanadzwyczajna.Byłemtutaj,nieruchomyilodowaty,pogrążonywokropnejekstazie.Ale
w samym łonie tej ekstazy zaczęło się ukazywać coś nowego; rozumiałem Mdłości, brałem je w
posiadanie. Prawdę mówiąc, nie formułowałem sobie tych odkryć. Myślę jednak, że obecnie łatwo
mógłbym przyoblec je w słowa. Zasadniczą sprawą jest przypadkowość. Chcę przez to wyrazić, ze
istnieniezsamejdefinicjiniejestkoniecznością.
Istniećtoznaczybyćtutaj,poprostu;rzeczyistniejąceukazująsię,pozwalająsięnapotkać,alenigdy
nie można ich wywnioskować. Zdaje mi się, że są ludzie, którzy to zrozumieli, tylko że próbowali
przezwyciężyć tę przypadkowość wynajdując byt konieczny i będący powodem siebie samego. A
przecież żaden byt konieczny nie może wytłumaczyć istnienia. Przypadkowość nie jest złudzeniem,
pozorem,którymożnarozproszyć;toabsolut,wkonsekwencjidoskonałabezpodstawność.Wszystkojest
bezpodstawne,tenogród,tomiastoijasam.Kiedyzdarzasię,żezdajemysobieztegosprawę,robisię
mdło na sercu i wszystko zaczyna falować jak tamtego wieczoru w barze "Pod Kolejarzem". Oto i
Mdłości; oto co Bydlaki - ci z Coteau Vert i inni - próbują przed sobą ukryć za pomocą swojej idei
prawa.Cóżtojednakzaubogiekłamstwo:niktniemaprawa;sącałkowiciebezpodstawni,jakwszyscy
ludzie,nieudajesięimnieczućsięzbytecznie.Iwsobiesamych,potajemnie,sąnadmiernie,toznaczy
amorficzniinieokreśleni,smutni.
Jakdługotrwałatafascynacja?Byłemkorzeniemkasztana.Lubraczejbyłemcałyświadomościąjego
istnienia.Chociażoderwanyodniego-ponieważbyłemtegoświadomy,ajednakzagubionywnim,tylko
w nim. Świadomość dolegliwa, ale przecież osuwająca się całym ciężarem, chwiejnie, na ten mały
kawałek nieruchomego drzewa. Czas zatrzymał się: mała czarna kałuża u moich stóp; było niemożliwe,
abycośnadeszłopotejchwili.
Chciałem się wyrwać poza tę okrutną rozkosz, ale nie przychodziło mi nawet do głowy, że jest to
możliwe;byłemwśrodku:czarnypienieknieprzemijał,trwałtu,przedmoimioczami,jakzbytdużykęs
nie przechodzący przez gardło. Nie mogłem go ani przyjąć, ani odrzucić. Za cenę wielkiego wysiłku
podniosłemoczy.Aleczynaprawdęjepodniosłem?
Czy raczej nie unicestwiłem się na chwilę, aby w chwilę później odrodzić się z podniesioną głową i
oczami skierowanymi ku górze? Rzeczywiście, nie miałem świadomości przejścia. Ale nagle stało się
dla mnie niemożliwe myślenie o istnieniu korzenia. Zniknęło, mogłem sobie powtarzać: istnieje, jest
ciągle tutaj, pod ławką, koło mojej prawej stopy, to nie znaczyło już nic. Istnienie nie jest czymś, co
można pomyśleć z daleka: to musi owładnąć człowiekiem gwałtownie, zatrzymać się na nim, zaważyć
ciężkonajegosercu,jakwielkienieruchomezwierzę-lubtezniemanic.
Niebyłojużnic,miałemoczypusteibyłemoczarowanytymwyzwoleniem.Apotemnaglezaczęłomi
sięcośporuszaćprzedoczamiruchemlekkiminiepewnym:wiatrpotrząsałwierzchołkiemdrzewa.
Nieprzeszkadzałomi,żecośsięporusza,odrywałomnietoodtychwszystkichnieruchomychistnień,
które były jak utkwione we mnie oczy. Mówiłem, śledząc poruszenia gałęzi: ruchy nigdy nie istnieją
całkowicie, są to tylko przejścia, stany pośrednie między dwoma istnieniami, miejsca nieakcentowane.
Gotowałem się na widok ich wynurzania się z nicości, kolejnego dojrzewania, rozwijania się: miałem
wreszciezaskoczyćistnieniawtrakcieichnarodzin.
Nie upłynęły nawet trzy sekundy, a wszystkie moje nadzieje zostały zmiecione. Nie udawało mi się
pochwycić "przejścia" do istnienia na tych wahających się gałęziach, macających wokół na ślepo. Ta
ideaprzejściatobyłznowuludzkiwymysł.Ideazbytjasna.Wszystkietedrobnewstrząsyoddzielałysię
odsiebie,odbywałysiędlasiebiesamych.Przekraczałyzewszystkichstrongałęzieikonary.
Kłębiłysięwokółtychsuchychrąk,otaczałyjemałymicyklonami.Oczywiście,ruchbyłczyminnym
niżdrzewo.Alejednakbyłtoabsolut.Rzecz.
Moje oczy napotykały zawsze tylko pełnię. Mrowiło się istnieniami na końcu gałęzi, istnieniami
odnawiającymisiębezprzerwyinierodzącymisięnigdy.Istniejącywiatrusiadłnadrzewiejakwielka
mucha; a drzewo drżało. Ale dreszcz ten nie był rodzącą się jakością, przejściem. Od energii do aktu:
byłatorzecz;rzecz-dreszczpłynęłapodrzewie,ogarniałaje,potrząsałainagleopuszczała,odchodziła
dalejkręcićsięwokółsiebie.Wszystkobyłopełne,wszystkowdziałaniu.
Nie było miejsc nieakcentowanych, wszystko, nawet najbardziej niedostrzegalne wstrząśnienie, było
uczynionezistnienia.Itewszystkieistnieniakrzątającesięwokółdrzewanieprzychodziłyznikądinie
podążałydonikąd.
Nagleistniałyinagłejużnieistniały.Istnienienieposiadapamięci;zezniknionychniezachowujenic-
nawet wspomnienia. Istnienie wszędzie, w nieskończoność, zbytecznie, zawsze i wszędzie; istnienie -
ograniczone zawsze tylko istnieniem. Siedziałem bezwładnie na ławce oszołomiony, ogłuszony tą
profuzjąbytówbezpoczątku.Wszędzierozwijaniesię,rozkwity,uszymojebrzęczałyistnieniem,nawet
mojaskóradygotałaiotwierałasię,oddawałasiępowszechnemupączkowaniu,tobyłoodrażające."Ale
dlaczegóż, myślałem, dlaczego tyle istnień, jeśli wszystkie one są do siebie podobne? - Na cóż tyle
podobnych do siebie drzew? Tyle chybionych i uparcie odnawianych istnień, i znów chybionych - jak
niezręcznewysiłkiowada,któryupadnienagrzbiet?(Jabyłemjednymztychwysiłków.)"Taobfitośćnie
sprawiaławrażeniahojności,wprostprzeciwnie.Byłaponura,cierpiętnicza,zakłopotanasamasobą.Te
drzewa, te wielkie niezręczne nagle ciała... zacząłem się śmiać, ponieważ pomyślałem o wspaniałych
wiosnach, opisywanych w książkach, pełnych trzasków, wybuchów, olbrzymich rozwinięć. Byli tacy
imbecyle,przychodzącygadaćowolimocyiwalceożycie.Czyżbynigdyniespojrzelinazwierzęczy
drzewo?
Chcieliby, abym ten platan ze śladami łuszczenia się czy ten spróchniały w połowie dąb wziął za
młodecierpkiesiłytryskającekuniebu.Atenkorzeń?
Należałoby bez wątpienia, abym wyobraził go sobie jak żarłoczny szpon, rozdzierający ziemię i
wydzierającyjejpożywienie?
Niedasiępatrzećwtensposóbnarzeczy.Miękkości,słabości,tak.Drzewafalowały.Wytryśnięcieku
niebu? Raczej opadnięcie. oczekiwałem, że lada chwila pnie pomarszczą się jak zmęczone członki,
skurcząsięipadnąnaziemię,naczarnyimiękkipofałdowanystos.Niemiałychęciistnieć,atylkonie
mogły się od tego powstrzymać, nic więcej. Pichciły więc w sobie wszystko, powoli, bez zapału; sok
powolnie wstępował naczyniami, wbrew sobie, a korzenie zagłębiały się powoli w ziemię. Wydawały
sięjednakwkażdejchwiligotowewszystkoporzucićiunicestwićsię.Zmęczoneistareistniałynadal,
niechętnie,tylkodlatego,żebyłyzasłabe,abyumrzeć,gdyżśmierćmogłaichdotknąćtylkozzewnątrz:
jedyniemelodiemuzycznenosząwsobiedumniewłasnąśmierćjakowewnętrznąkonieczność;tylkoże
onenieistnieją.Wszystko,cojestistnieniem,rodzisiębezpowodu,przedłużasięprzezsłabośćiumiera
przypadkowo.Odchyliłemsiędotyłuizamknąłemoczy.Aleobrazy,natychmiastzaalarmowane,rzuciły
sięinapełniłyzamknięteoczyistnieniami:istnienietopełnia,zktórejczłowiekwyjśćniemoże.
Dziwne obrazy. Przedstawiały tłum rzeczy. Nie rzeczy prawdziwych, ale innych, które były do nich
podobne.
Przedmioty drewniane, podobne do krzeseł, do sabotów, inne przedmioty, które były podobne do
roślin.Apotembyłatoparajedzącaobiadobokmnie,wtamtąniedzielę,wbarzeVezelize.Dwietwarze.
Tłuste,ciepłe,zmysłowe,absurdalne,zczerwonymiuszami.Widziałemramionaipiersikobiety.Nagie
istnienie.Tychdwoje-przeraziłomnietonagle-tychdwojeistniałonadalgdzieśwBouville.gdzieś-
pośrodkujakichzapachów?-tasłodkapierśnadalmuskałaświeżetkaniny,umieszczałasięwkoronkach,
a kobieta nadal odczuwała swoją pierś istniejącą w jej staniku, nadal myślała. "moje cacuszka, moje
piękne owoce", nadal uśmiechała się tajemniczo, pilnując rozwoju swoich piersi, które łaskotały ją, a
potemzacząłemkrzyczećiocknąłemsięzszerokootwartymioczami.
Czyśniłemoniej,otejogromnejobecności?Byłatutaj,spoczęławogrodzie,spadłamiędzydrzewa,
miękka,wszystkooblepiająca,gęstajakkonfitura.Ajabyłemwtym,ja,zcałymogrodem?Bałemsię,ale
przede wszystkim byłem wściekły, uważałem, że to jest głupie, nie na miejscu, nienawidziłem tej
niegodnejmarmolady.
Ależ tego było, ależ tego było. Sięgało aż do nieba, rozchodziło się wszędzie, napełniało wszystko
swym galaretowatym opadnięciem, były tego głębokości i głębokości, dalej jeszcze niż sięgały granice
parkuidomywBouville,nieznajdowałemsięjużwBouvilleanigdziekolwiek,unosiłemsię.Niebyłem
zdziwiony, wiedziałem dobrze, że jest to Świat, Świat całkiem nagi, który ukazywał się nagle, a ja
dusiłem się z gniewu przeciw temu wielkiemu absurdalnemu bytowi. Nie można było nawet postawić
pytania,skądsiętowszystkobrałoanidlaczegobyłotak,żeraczejistniejeświatniżnic.Toniemiało
sensu,światbyłwszędzieobecny,zprzodu,ztyłu.Niebyłonicprzednim.Nic.
Nie było takiej chwili, w której mógłby nie istnieć. Właśnie to mnie drażniło. nie było oczywiście
żadnegouzasadnienia,abyistniałatacieknącalarwa.Aleniebyłomożliwe,abynieistniała.Tobyłonie
do pomyślenia: aby wyobrazić sobie nicość, należało znaleźć się tutaj, wpośród świata, z szeroko
otwartymioczamiiwpełniżycia;nicośćbyłatylkoideąwmojejgłowie,istniejącąideą,pływającąw
tejniezmierności.Tanicośćniepojawiłasięprzedistnieniem,byłotoistnieniejakkażdeinneiukazało
się po wielu innych. Krzyczałem: "to brudy, to brudy!", i wstrząsałem się, aby oswobodzić się od tego
lepkiego brudu, ale on nie ustępował i było go tyle, całe tony istnienia, nieskończenie. Dusiłem się w
głębi tej ogromnej nudy. A potem, nagle, park opróżnił się jakby przez wielką dziurę, świat znikł tym
samym sposobem, jakim się pojawił, albo też obudziłem się - w każdym razie nie widziałem go już;
naokołomniebyłatylkożółtaziemia,skądwynurzałysięsuchesterczącewgóręgałęzie.
Podniosłemsięiwyszedłem.Doszedłszydoogrodzenia,odwróciłemsię.Wtedyparkuśmiechnąłsiędo
mnie.
Oparłem się o ogrodzenie i patrzyłem tak długo. Uśmiech drzew, kępy drzew laurowych, to coś
znaczyło; to właśnie było prawdziwą tajemnicą istnienia. Przypomniałem sobie, że pewnej niedzieli,
niecałe trzy tygodnie temu, pochwyciłem już na rzeczach coś jakby wyraz wspólnictwa. Czy było to
zwrócone do mnie? Odczuwałem z przykrością, że w żaden sposób nie mogę tego zrozumieć. W żaden
sposób. A jednak to istniało, w oczekiwaniu, upodabniało się do spojrzenia. Istniało tu, na pniu
kasztana... to był kasztan, on. Rzeczy były, można by rzec, myślami zatrzymującymi się po drodze,
zapominającymiosobie,zapominającymiotym,cochciałymyślećipozostawałypoprostu,chwiejne,z
cieniemdziwnegoznaczenia,którejeprzerastało.
Podniecał mnie ten cień znaczenia: nie mogłem go zrozumieć, choćbym pozostał tak sto siedem lat
oparty o ogrodzenie; o istnieniu dowiedziałem się wszystkiego, czego mogłem się dowiedzieć.
Odszedłem,wróciłemdohotelu,iotocozapisałem.
Wnocy.
Powziąłemdecyzję:niemampocozostawaćwBouville,Jeśliniepiszęjużksiążki;będęmieszkałw
Paryżu. W piątek wyjadę pociągiem o siedemnastej, a w sobotę zobaczę, myślę, że spędzimy kilka dni
razem.Potempowrócętutaj,żebyuregulowaćkilkasprawispakowaćwalizkiAnny.
Pierwszegomarca,najpóźniej,będęjużnastałewParyżu.
PIĄTEK
W barze "Pod Kolejarzem". Pociąg odjeżdża za dwadzieścia minut. Gramofon. Silne wrażenie
przygody.
SOBOTA
Otworzyła mi Anny w długiej czarnej sukni. Oczywiście nie podaje mi ręki, nie mówi dzień dobry.
Trzymamprawąrękęwkieszenipłaszcza.Mówinaburmuszonymtonemibardzoszybko,abyskończyćz
formalnościami:
"Wejdź i siadaj, gdzie masz chęć, tylko nie w fotelu koło okna." To ona, właśnie ona. Ze zwieszonymi
rękami,maponurątwarz,cokiedyśnadawałojejwygląddziewczynkiwniewdzięcznymwieku.Aleteraz
niejestjużpodobnadomałejdziewczynki.Jestgruba,madużepiersi.
Zamykadrzwi,zamyślonamówidosiebie:
"Nie wiem, czy usiąść na łóżku..." W końcu przysiada na czymś w rodzaju skrzyni zarzuconej
dywanikiem.Jejruchysięzmieniły.Poruszasięzmajestatycznąciężkością,niepozbawionąwdzięku:jest
wyraźniezakłopotanaświeżątuszą.Aleprzecieżmimowszystkotoona,toAnny.
Annywybuchaśmiechem.
"Dlaczegosięśmiejesz?"Nieodpowiadaodrazu,jakzazwyczaj,iprzybieraprzebiegłąminę.
"Dlaczego,powiedz.
-Bojużodwejściatakszerokosięuśmiechasz.Maszminęojca,którywydałzamążcórkę.Będziesztak
stał?
Połóżpłaszczisiadaj.Możesztam,jeślichcesz."
Następujecisza,którejAnnyniestarasięprzerwać.Jakinagijesttenpokój.NiegdyśAnnyzabierała
ze sobą w podróż ogromną walizę pełną szalów, turbanów, mantylek, japońskich masek, obrazów z
Epinal.
Ledwo umieściła się w hotelu - choćby nawet miała w nim spędzić tylko jedną noc - jej pierwszą
troską było otworzenie walizy i wyjęcie wszystkich swoich bogactw, które zawieszała na ścianach,
przyczepiała do lamp, rozciągała na stołach lub na podłodze, według zmiennego i skomplikowanego
planu; w niecałe pół godziny najbanalniejszy pokój przyoblekał się w ciężką i zmysłową osobowość,
prawieniedozniesienia.Możewalizkasięzapodziała,możezostaławprzechowalni...Tenzimnypokój,
zuchylonymidrzwiamidotoalety,mawsobiecośponurego.
PodobnyjestodnajlepszejiodnajsmutniejszejstronydomegopokojuwBouyille.
Annyśmiejesięznów.Rozpoznajędobrzejejśmieszek,wysokiitrochęnosowy.
"Notak,niezmieniłeśsię.Masztakąprzerażonąminę.
Ocochodzi?"Uśmiechasię,alespojrzeniejejkierujesiękumniezprawiewrogąciekawością.
"Myślałemtylko,żenieczujesię,żetenpokójjestzamieszkanyprzezciebie.
-Tak?"-odpowiadaznieokreślonąminą.
Nowacisza.Terazsiedzinałóżku,bardzobladawtejczarnejsukni.Nieścięławłosów.Patrzyciągle
namnie,zupełniespokojnie,unoszącniecobrwi.Czyżbyniemiałaminicdopowiedzenia?Tejciszynie
możnaznieść.
Mówięnagleżałośnie:
"Bardzosięcieszę,żecięwidzę."Ostatniesłowowięźniemiwgardle:jeślitylkotomiałomiprzyjśćdo
głowy,lepiejbyłomilczeć.Napewnosięrozgniewa.Przewidywałemoczywiście,żepierwszykwadrans
będzietrudny.Niegdyś,przykażdymspotkaniuAnny,choćbynawetpodwudziestuczterechgodzinachczy
ranopoprzebudzeniu,nigdyniepotrafiłemznaleźćsłów,naktóreczekała,którenadawałybysiędosukni,
do pogody, do ostatnich słów, które wymieniliśmy poprzedniego dnia. Czego chce teraz? Trudno
odgadnąć.
Podnoszęoczy.Annypatrzynamniezeswoistączułością.
"Więc zupełnie się nie zmieniłeś? Zawsze jesteś równie głupi?" Mówi to z satysfakcją. Ale jaką ma
zmęczonątwarz.
"Jesteśjakdrogowskaz-mówi-drogowskaznaskrajudrogi.Wskazujesznieznużenieiprzezcałeżycie
będziesz wskazywał, że do Melun jest dwadzieścia siedem kilo metrów, a do Montargis czterdzieści
dwa.Dlategojesteśmitakipotrzebny.
- Potrzebny? Byłem ci potrzebny przez te cztery lata, kiedy się nie widzieliśmy? Zachowałaś w takim
raziegodnąpodziwudyskrecję."Mówiłemtozuśmiechem:mogłabypomyśleć,żezachowałemdoniej
urazę.Czuję,żetenuśmiechwyglądafałszywieijestemskrępowany.
"Jakizciebiegłuptas!Oczywiście,niepotrzebujęcięwidywać,jeśliotocichodziło.Wiesz,niemaw
tobienicszczególniepociągającegodlaoczu.Potrzebuję,żebyśistniałiżebyśsięniezmieniał.Jesteśjak
platynowymetr,któryprzechowujesięgdzieśwParyżuczyokolicach.Niesądzę,żebyktokolwiekchciał
gokiedykolwiekwidzieć.
-Codotegosięmylisz.
-Zresztąnieważne,przynajmniejjatakmyślę.Jestemwięczadowolona,żeistnieje,żemierzydokładnie
jednądziesięciomilionowączęśććwiartkiziemskiegopołudnika.
Myślęonimzawsze,kiedymierzysięjakieśmieszkaniealbogdysprzedająmimateriałnametry.
-Ach,tak-mówięzimno.
-Alewiesz,zupełniedobrzemogłabymmyślećotobietylkojakoabstrakcyjnejjakości,rodzajugranicy.
Możeszmipodziękować,żezakażdymrazemprzypominamsobietwojątwarz."Znówwięcpowracająte
aleksandryjskie dyskusje, które kiedyś należało podtrzymywać, gdy w sercu miałem pożądanie proste i
pospolite, jak na przykład powiedzieć jej, że ją kocham, czy wziąć ją w ramiona. Dzisiaj nie pragnę
niczego. Może tylko, aby milczeć i patrzeć na nią, zrozumieć w ciszy całą wagę tego nadzwyczajnego
wydarzenia:
obecnośćAnnynaprzeciwmnie.Aczydlaniejtendzieńjesttakijakinne?Jejręcenietrzęsąsię.Chciała
micośprawdopodobniepowiedzieć,kiedydomnienapisałaalbo,byćmoże,byłtotylkokaprys.Teraz
jużtodawnominęło.
Annyuśmiechasięnagledomnieztakwidocznączułością,żełzynapływająmidooczu.
"Myślałamotobieowieleczęściejniżometrzezplatyny.Niebyłodnia,żebymniemyślałaotobie.I
przypominałamsobiewyraźnienawetnajmniejszeszczegółytwojejosoby."Wstajeipodchodzidomnie,
iopieramiręcenaramionach.
"Żaliszsię,alespróbujtylkopowiedzieć,żepamiętałeś,jakwyglądam.
-Jesteśniedobra-mówię-wieszprzecieżdoskonale,żemamsłabąpamięć.
-Przyznajeszsię:całkiemomniezapomniałeś.Poznałbyśmnienaulicy?
-Oczywiście.Przecieżtonieotochodzi.
-Czypamiętałeśprzynajmniejkolormoichwłosów?
-Oczywiście.Włosymaszjasne."Annyzaczęłasięśmiać.
"Mówisz to bardzo dumnie. Teraz kiedy je widzisz, to niewielka zasługa." Przesunęła ręką po moich
włosach.
"A ty masz włosy rude - powiedziała naśladując mnie - gdy cię zobaczyłam po raz pierwszy, byłeś w
miękkimkapeluszu,miałczerwonawyodcień,nigdytegoniezapomnę,kłóciłosiętostrasznieztwoimi
rudymi włosami. Głupio było patrzeć. Gdzie jest ten kapelusz? Chciałabym wiedzieć, czy ciągle masz
takizłygust.
-Jużnienoszękapeluszy."Gwiżdżecicho,oczyjejsięrozszerzają.
"Samchybategoniewymyśliłeś?Tak?Gratuluję.Oczywiście!Wystarczyłosięzastanowić.Takiewłosy
nieznosząniczego,kłócąsięzkapeluszami,zpoduszkaminafotelach,nawetzobiciemścian,któresłuży
imzatło.Alboteżpowinieneśnasuwaćkapeluszażpouszy,jaktenfilcowyangielski,którykupiłeśw
Londynie. Wsuwałeś kosmyki do środka, nie wiadomo było nawet, czy masz jeszcze włosy." Dorzuca
zdecydowanymtonem,jakimkończysięzadawnionekłótnie:
"Zupełniedociebieniepasował."Niewiemjuż,ojakikapeluszchodzi.
"Czymówiłem,żemiwnimdobrze?
-Jasne,żemówiłeś.Tylkootymmówiłeś.Iprzeglądałeśsięskryciewlustrach,kiedymyślałeś,żetego
nie widzę." Ta wiedza o przeszłości mnie przygnębia. Anny nie sprawia nawet wrażenia kogoś, kto
przywołujewspomnienia,jejtonniemawsobietegorozczulonegoiodległegoodcienia,jakinależysię
takiemu zajęciu. Mówi, jakby mówiła o teraźniejszości a co najwyżej o dniu wczorajszym; zachowała
nienaruszone sądy, upory i niegdysiejsze niechęci. Dla mnie, wprost przeciwnie, wszystko nurza się w
poetyckiejnieokreśloności;jestemgotówdowszelkichustępstw.
Mówiminagległosembezwyrazu:
"Widzisz, utyłam, postarzałam się, muszę dbać o siebie." Tak. I jaką ma zmęczoną twarz. Chcę coś
powiedzieć,aleonadorzuca:
"GrałamwteatrzewILondynie.
-UCandlera?
-Skądżeznowu,nieuCandlera.Jesteśjakzawsze.
Wbiłeś sobie w głowę, że będę grała u Candlera. Ile razy trzeba ci powtarzać, że Candler jest
dyrygentem?Nie,wmałymteatrzyku,naSohoSquare.GraliśmyEmperorJones,sztukiSeanO'Casey'a,
Synge'aiBritanika.
-Britanika?-mówięzdziwiony.
-Owszem,Britanika.Ztegopowoduodeszłam.TojapodsunęłamimmyślwystawieniaBritanika;aoni
chcieli,żebymgrałaJunie.
-Noi?
-OczywiściemogłamgraćtylkoAgrypinę.
- A co robisz teraz?" Niepotrzebnie pytałem. Życie całkiem uchodzi z jej twarzy. Odpowiada jednak
natychmiast.
"Jużniegram.Podróżuję.Jedenfacetmnieutrzymuje."Uśmiechasię:
"Och.Niepatrznamnieztakątroską,tonietragedia.Zawszemówiłam,żejestmiwszystkojedno,czy
mniektośutrzymuje.Zresztąjeststary,niemamztymkłopotów.
-Anglik?
- Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - mówi podrażniona. - Nie będziemy przecież rozmawiać o tym
człowieku.
Nicnieznaczydlaciebieanidlamnie.Chceszherbaty?"Wchodzidoumywalni.Słyszę,jaksiękręci,
przestawianaczyniaimówidosiebie;ostryiniezrozumiałyszept.Nastolikunocnymkołołóżkajestjak
zawsze tom Historii Francji Micheleta. Ponad łóżkiem spostrzegam teraz fotografię, którą zawiesiła,
tylkojedną,reprodukcjęportretuEmilyBronte,
wykonanegoprzezjejbrata.
Annywracainaglemówi:
"Terazchcęrozmawiaćotobie."
Potem znów znika w umywalni. Pamiętam jednak, mimo słabej pamięci: w ten właśnie sposób
stawiała bezpośrednie pytania, które mnie bardzo krępowały, ponieważ czułem w nich jednocześnie
szczere zainteresowanie i chęć, żeby skończyć z tym jak najszybciej. W każdym razie po tym pytaniu
trudnojużwątpić:chceczegośodemnie.Wtejchwilisątotylkoprzygotowania:pozbywamysiętego,co
mogłobyprzeszkadzać;załatwiamyostateczniesprawydrugorzędne:"Terazchcęrozmawiaćotobie."Za
chwilę powie mi o sobie. Nagle tracę całą chęć, żeby cokolwiek jej opowiedzieć. I po co? Mdłości,
strach,istnienie...Lepiejzachowaćtowszystkodlasiebie.
"No,pospieszsię"-krzyczyprzezzasłonę.
Wracazczajnikiem.
"Corobisz?MieszkaszwParyżu?
-MieszkamwBouville.
-WBouville?Dlaczego?Nieożeniłeśsięchyba?
-Ożeniłem?"-mówięwstrząsającsię.
Jestmibardzoprzyjemnie,żeAnnymogłatakpomyśleć.
Mówięjejto.
"Toabsurd.Zupełnienaturalistycznepomysły,któremikiedyśzarzucałaś.Wiesz:kiedymyślałemotobie
jako o wdowie i matce dwóch chłopców. I wszystkie te historie, które ci opowiadałem, co się z nami
stanie.Nieznosiłaśtego.
- A ty się w tym lubowałeś - mówi nie zmieszana. Mówiłeś to, żeby się stawiać. Zresztą teraz, kiedy
rozmawiamy, oburzasz się, ale jesteś na tyle zdradliwy, aby ożenić się pewnego dnia cichaczem. Przez
rokprotestowałeśzoburzeniem,żeniepójdziesznaViolettesImperiales.
Apotem,kiedybyłamchora,poszedłeśjezobaczyćsamwmałymdzielnicowymkinie.
-MieszkamwBouville-mówięzgodnością-bopiszęksiążkęomarkiziedeRollebon."
Annyspoglądanamniezprzykładnymzainteresowaniem.
"MarkizdeRollebon?ŻyłwXVIIIwieku?
-Tak.
-Wspominałeśonim,rzeczywiście-mówiniezdecydowanie.-Toksiążkahistoryczna,prawda?
-Tak.
-Ho,ho.".
Jeślipostawimijeszczejednopytanie,opowiemjejwszystko.Alejużonicniepyta.Prawdopodobnie
osądziła,żejużdosyćwieomnie.Annyumiebardzodobrzesłuchać,aletylkowtedy,kiedymaochotę.
Patrzęnanią:opuściłapowieki,myśliotym,comipowiedzieć,wjakisposóbrozpocząć.Czymamją
terazpytać?Myślęjednak,żejejnatymniezależy.Powie,kiedybędziesięjejpodobało.Sercebijemi
mocno.
Mówinagle:
"A ja się zmieniłam." Oto początek. Ale teraz milknie. Nalewa herbaty w białe porcelanowe filiżanki.
Czeka,żecośpowiem:muszęcośpowiedzieć.Niebyleco,aleto,czegooczekuje.Jestemjaknamękach.
Czyrzeczywiściesięzmieniła?Utyła,mazmęczonątwarz:alenapewnonietomiałanamyśli.
"Nie wiem, nie zdaje mi się. Masz taki sam śmiech, ten sam sposób wstawania i opierania mi rąk na
ramieniu, nawyk mówienia do siebie. Wciąż czytasz Historię Micheleta. I wiele innych rzeczy..."
Głębokiezainteresowanie,któreżywidomojejwiecznejesencjiicałkowitaobojętnośćdlawszystkiego,
comożemisięprzydarzyćwżyciu-awreszciedziwnawykwintność,pedantycznaiczarującazarazem-
następniezwyczajucinaniaodrazuwszystkichmechanicznychformułekgrzecznościowych,uprzejmości,
tegowszystkiego,coułatwiastosunkimiędzyludźmi,zmuszanieswoichrozmówcówdociągłejinwencji.
Wzruszaramionami:
"Jednak tak, zmieniłam się - mówi sucho - zmieniłam się całkowicie. Nie jestem już tą samą osobą.
Myślałam, że spostrzeżesz to na pierwszy rzut oka. A ty mi mówisz o Historii Micheleta." Podchodzi i
stajenaprzeciwmnie:
"Zobaczymy, czy ten mężczyzna jest taki bystry, jak utrzymuje. Zastanów się: w czym się zmieniłam?"
Wahamsię.Tupienogąjeszczeuśmiechnięta,leczmocnopoirytowana.
"Było coś, co kiedyś skazywało cię na męki. Tak przynajmniej twierdziłeś. A teraz zniknęło, koniec.
Powinieneś był dostrzec. Czy nie czujesz się teraz lepiej?" Nie śmiem jej powiedzieć, że wcale nie:
siedzę,jakkiedyśnabrzeżkukrzesła,starającsięuniknąćzasadzek,zażegnaćniewytłumaczonewybuchy
gniewu.
Znówusiadła.
"No tak - mówi kiwając głową z przekonaniem - jeśli nie rozumiesz, to znaczy, że dużo zapomniałeś.
Więcej, niż myślałam. Czyżbyś sobie nie przypominał swoich dawnych występków? Przychodziłeś,
mówiłeś,odchodziłeś.
Wszystkobyłonietak.Wyobraźsobie,żenicsięniezmieniło:wszedłbyś,naścianachwisiałybymaski
i szale, siedziałabym na łóżku i powiedziałabym ci (odchyla głowę do tyłu i mówi teatralnym głosem,
jakby natrząsając się z siebie samej). No więc? Na co czekasz? Siadaj. I oczywiście starannie
uniknęłabympowiedzeniaci:alenienafotelupodoknem.
-Wciągałaśmniewzasadzki.
-Toniebyłyzasadzki...Wtedytynaturalnieposzedłbyśprostotam,żebyusiąść.
-Icobymisięstało?-mówięodwracającsięiprzypatrującsięfotelowizciekawością."
Fotelwyglądazupełnienormalnie,dobrotliwieiwygodnie.
"Samezłerzeczy"-odpowiadaAnnykrótko.
Nienalegam:Annyzawszeotaczałasięprzedmiotamitabu.
"Zdajemisię-mówięjejnagle-żecośzgaduję.Aletobyłobyzupełnienadzwyczajne.Poczekaj,pozwól
misięzastanowić:rzeczywiście,pokójjestzupełniegoły.Przyznajmijednak,żeodrazutozauważyłem.
Dobrze, więc wszedłbym, rzeczywiście zobaczyłbym te maski na ścianach i szale, i to wszystko. Hotel
kończyłsięzawszeutwoichdrzwi.Twójpokójbyłczymśinnym...Niepodeszłabyś,żebymiotworzyć.
Zauważyłbymcięzaszytąwkąt,możesiedzącąnapodłodzenatymczerwonymdywaniku,któryzawsze
woziłaś ze sobą, patrzyłabyś na mnie bezlitośnie, czekając... Ledwo wypowiedziałbym jedno słowo,
uczyniłbym jakiś gest, chwycił oddech, gdy już zaczęłabyś marszczyć brwi i poczułbym się głęboko
winny, nie wiedząc właściwie dlaczego. Potem zaś z minuty na minutę popełniałbym coraz więcej
niezręczności,zagłębiałbymsięwswojejwinie...
-Ilerazysiętozdarzyło?
-Storazy.
-Conajmniej!
.Czyjesteśterazbardziejzręczny,inteligentny?
-Nie!
-Cieszęsię,żetomówisz.Więc?
-Więctoznaczy,żeskończyłysięjuż...
-Ha,ha!-krzyczyAnnyteatralnymgłosem-onledwomożewtouwierzyć."Znówmówi,powoli.
"Nowięc,możeszmiwierzyć:jużsięskończyły.
-Doskonałechwile?
-Tak."
Zupełnieosłupiałem.Nalegam.
"W końcu przecież nie... Skończyły się więc te... tragedie, te migawkowe tragedie, gdzie maski, szale,
mebleanawetja,mieliśmywyznaczonemałerole-atywielką?"Uśmiechasię.
"Niewdzięcznik!Powierzałamciczasemważniejszeroleniżsobiesamej:aletytegoniepodejrzewałeś.
Więctak:
Wszystkoskończone.Niedziwiszsię?
-Oczywiście,żesiędziwię!Myślałem,żetostanowiczęśćciebieiżepozbawićciętego,oznaczałoby
wyrwaćciserce.
-Jateżtakmyślałam"-mówizminą,jakbyniczegonieżałowała.Dorzucazpewnąironią,którarobina
mnie bardzo nieprzyjemne wrażenie: - "Widzisz jednak, że mogę się bez tego obejść." Zaplotła palce i
obejmujerękamikolano.Patrzywgórę,znieokreślonymuśmiechem,którynagleodmładzajejtwarz.Ma
minęmałej,grubejdziewczynki,tajemniczejizadowolonej.
"Tak,jestemzadowolona,żepozostałeśtakijakdawniej.
Gdybycięprzeniesiono,odmalowano,wkopanoprzyinnejdrodze,straciłabymstałypunktodniesienia.
Jesteśdlamnieniezbędny.Jasięzmieniam;codociebieprzyjmujesię,żepozostajeszniezmienny,aja
mierzęswojeprzemianywodniesieniudociebie.
Czujęsięjednaktrochędotknięty.
"Niejesttak,jakmyślisz-mówiężywo.-Wprostprzeciwnie,przeztenczaszmieniałemsię,naprawdę
jestem...
-O,przemianyintelektualne!-mówizprzygniatającąpogardą.-Jazmieniłamsięodstópdogłów."Od
stópdogłów...Comnietakuderzyłowtoniejejgłosu?Wkażdymrazie,gwałtownieprzestawiamsięi
przestaję szukać Anny, której już nie ma. Kocham właśnie tę tłustą dziewczynę z przegraną miną, i ona
mnieobchodzi.
"Mamjakąśpewność...fizyczną.Czuję,żeniemadoskonałychchwil.Czujętonawetwnogach,gdyidę.
Czujętocałyczas,nawetkiedyśpię.Niemogęotymzapomnieć.
Nigdyniebyłonictakiego,comożnabynazwaćobjawieniem;niemogępowiedzieć,żeodtakiegoa
takiego dnia, od tej godziny, moje życie uległo zmianie. Ale teraz czuję się przez cały czas trochę tak,
jakbymitonaglewczorajobjawiono.Jestemporażona,czujęsięźle,niemogęsięprzyzwyczaić."Mówi
tesłowaspokojnymgłosem,wktórymprzebijajakbyduma,żetaksięzmieniła.Kołyszesięnaskrzyniz
niezwykłym wdziękiem. Odkąd wszedłem, ani razu jeszcze nie była tak bardzo podobna do Anny z
dawnych czasów, z Marsylii. Ujęła mnie znów, pogrążyłem się w jej dziwnym świecie, poza
śmiesznością, wykwintem, wyrafinowaniem. Odnalazłem nawet lekkie zgorączkowanie, jakie zawsze
odczuwałemwjejobecnościigorzkiposmakwustach.
Anny rozplata ręce i puszcza kolano. Milknie. To zamierzone milczenie; jak pusta scena w operze
dokładnieprzezsiedemtaktóworkiestry.Pijeherbatę.Późniejstawiafiliżankęisiedzisztywnoopierając
zaciśnięteręcenabrzeguskrzyni.
Nagle na jej twarzy objawia się wspaniała mina Meduzy, którą tak lubiłem, nabrzmiała nienawiścią,
skręcona, jadowita. Anny nie zmienia wyrazu twarzy. Zmienia całą twarz; jak antyczni aktorzy
zmieniającymaski:wjednejchwili.Ikażdaztychmaseksłużydostworzeniaatmosfery,podaniatonu,
który ma nastąpić. Ukazuje się i utrzymuje bez zmiany, podczas gdy Anny mówi. Potem odrywa się od
niejispada.
Patrzy na mnie i zdaje się mnie nie dostrzegać. Powie coś. Czekam na tragiczne przemówienie,
podniesionedogodnościjejmaski,żałobnyśpiew.
Aleonamówitylkojednosłowo:
"Skończyłam się." Akcent zupełnie nie zgadza się z twarzą. Nie jest tragiczny, jest... okropny. Wyraża
suchąrozpacz,bezłez,bezlitości.Tak,jestwniejcośniepowrotniewyschłego.
Maskaspada,Annyuśmiechasię.
"Wcale nie jestem smutna. Często się temu dziwiłam, ale nie miałam racji: dlaczegóż miałabym być
smutna?Kiedyśbyłamzdolnadodośćpięknychnamiętności.
Namiętnie nienawidziłam swojej matki. A ciebie znowu - mówi z wyzwaniem - ciebie kochałam
namiętnie."Czekanamojeodezwanie.Niemówięnic.
"Wszystkotooczywiścieskończyłosię.
-Skądotymwiesz?
- Wiem. Wiem, że już nigdy nie napotkam niczego i nikogo, kto mógłby wzbudzić moją namiętność.
Wiesz, żeby móc kogoś pokochać, to całe przedsięwzięcie. Trzeba mieć energię, ciekawość,
zaślepienie... Jest nawet taka chwila na początku, kiedy trzeba przeskoczyć nad przepaścią: kto się
zastanowi,niezrobitego.Wiem,żejużnigdynieskoczę.
-Dlaczego?"Rzucanamnieironicznespojrzenieinieodpowiada.
"Obecnie - mówi - żyję w otoczeniu moich martwych namiętności. Próbuję odnaleźć tę piękną
wściekłość,któracisnęłamnieztrzeciegopiętra,gdymiałamdwanaścielat,wdniukiedydostałamlanie
odmamy."Dorzuca,bezwidocznegozwiązku,zodległymwyrazemtwarzy.
"Niejestteżdobrze,jeślizbytdługowpatrujęsięwprzedmioty.Oglądamje,żebyzobaczyć,cotojest,a
potemmuszęszybkoodwracaćoczy.
-Nibydlaczego?
-Czujęobrzydzenie."Czywięcniemożnabypowiedzieć?
... W każdym razie jest jakieś podobieństwo. Zdarzyło się to już raz, w Londynie, myśleliśmy każde
osobnotosamonatensamtemat,prawiewtejsamejchwili.Bardzochciałbym,żeby...
AlemyślAnnyjesttakzawiła;nigdyniemapewności,żesięjąwłaściwiezrozumiało.Muszęsiępozbyć
wątpliwości.
"Posłuchaj, chciałbym ci coś powiedzieć: wiesz, że nigdy dobrze nie zrozumiałem, co to są chwile
doskonałe;nigdyminiewytłumaczyłaś.
-Tak,wiem,niezbytsięwysilałeś.Stałeśkołomnie,jaktenkół.
-Niestety,wiem,ilemnietokosztowało.
-Całkowiciezasłużyłeśnato,cocisięprzydarzyło,byłeśbardzowinien;drażniłeśmnieswojąpewną
miną. Miałeś minę, jakbyś mówił: ja jestem normalny. starałeś się oddychać zdrowiem, ociekałeś
zdrowiemmoralnym.
-Prosiłemjednakconajmniejstorazy,żebyśmiwytłumaczyła,cotojest...
- Tak, ale jakim tonem - mówi rozgniewana - jakbyś zezwalał, aby cię poinformowano i nic więcej.
Pytałeśotozroztargnionąuprzejmością,jakstarszepanie,kiedybyłammała,gdypytałymnie,wcosię
bawię.
Wgruncierzeczy-mówizamyślona-niejestempewna,czytonieciebienajbardziejnienawidziłam."
Opanowujesięzwyraźnymwysiłkiemiuśmiecha,jeszczezwypiekaminapoliczkach.Jestterazbardzo
piękna.
"Chciałabym ci wytłumaczyć, o co chodzi. Jestem teraz na tyle stara, że mogę spokojnie opowiadać o
grach mojego dzieciństwa takim poczciwym starym kobietom, jak ty. Więc powiedz, co chciałbyś
wiedzieć?
-Cotowszystkoznaczyło.
-Mówiłamciosytuacjachuprzywilejowanych?
-Niesądzę.
- Tak - mówi całkowicie przekonana. - To było w Aix na tym placu, nie pamiętam już jego nazwy.
Byliśmy w ogródku kawiarni, słońce paliło, siedzieliśmy pod pomarańczowym parasolem. Nie
przypominaszsobie:piliśmycytrynadę,ajaznalazłamnieżywemuchywcukrze.
-Aha,tak,bardzomożliwe...
- Więc mówiłam ci o tym w tej kawiarni. Mówiłam ci o tym w związku z wielkim wydaniem Historii
Micheleta, tej, którą miałam, kiedy byłam mała. Była o wiele większa niż ta tutaj, papier miał kolor
wnętrzagrzyba,czućgobyłoteżgrzybami.PośmiercimojegoojcawujJózefpołożyłnatymrękęizabrał
wszystkie tomy. Wtedy właśnie nazwałam go starą świnią, matka sprawiła mi lanie, a ja wyskoczyłam
przezokno.
-Tak,tak...musiałaśmimówićotejHistoriiFrancji...
Czy nie czytałaś jej na strychu? Widzisz, przypominam sobie. Widzisz, byłaś niesprawiedliwa przed
chwilą,kiedyoskarżałaśmnie,żewszystkozapomniałem.
- Siedź cicho. Więc brałam te wielkie tomy, jak sobie świetnie przypominasz, na strych. Miały bardzo
mało rycin, może ze trzy lub cztery na tom. Ale każda zajmowała sama wielką stronicę, a druga strona
byłaczysta.Ponieważnainnychstronachtekstbyłzłożonynadwukolumnach,żebysięwięcejzmieściło,
sprawiało to na mnie tym większe wrażenie. Żywiłam dla tych rycin cześć nadzwyczajną; znałam je
wszystkie na pamięć i kiedy odczytywałam tekst Micheleta, czekałam na nie już pięćdziesiąt stron
wcześniej; i zawsze wydawało mi się cudowne, że je odnajduję. Była także pewna szykana: scena
przedstawiona nie odnosiła się nigdy do tekstu sąsiednich stronic, trzeba było szukać tego wydarzenia
jakieśtrzydzieścistrondalej.
-Błagamcię,mówmiodoskonałychchwilach.
- Mówię ci o sytuacjach uprzywilejowanych. One właśnie były przedstawione na rycinach. To ja
nazywałam je uprzywilejowanymi, uważałam, że muszą posiadać dużą wagę, jeśli zdecydowano się
uczynićjetematemtychtakrzadkichrycin.Wybranojespośródwszystkichsytuacji,rozumiesz,aprzecież
byłodużoscenmającychwiększywalorplastycznylubinnych,owiększymznaczeniuhistorycznym.Na
przykład na cały szesnasty wiek przypadały tylko trzy ryciny. Jedna ze sceną śmierci Henryka II, jedna
przedstawiająca zamordowanie diuka de Guise, i jedna ukazująca wjazd Henryka IV do Paryża.
Wyobraziłamwięcsobie,żewydarzeniatebyłyszczególnejnatury.Zresztąrycinyutwierdzałymniewtej
myśli:rysunekbyłszkicowy,ręceinoginigdyniełączyłysiędobrzeztułowiem.Alebyławtymjakaś
wielkość. Gdy na przykład zostaje zamordowany diuk de Guise, widzowie okazują swoje osłupienie i
zgrozę,wyciągającdłonienaprzódiodwracającgłowy.Tobardzopiękne,jakbychór.Niesądźzresztą,
że zapomniano o miłych czy anegdotycznych szczegółach. Widać było upadających na ziemię paziów,
uciekającepieski,błaznówsiedzącychnastopniachtronu.
Ale wszystkie te szczegóły zostały potraktowane z taką powagą i zręcznością, że pozostawały w
doskonałejharmoniizresztąobrazu:chybaniespotkałamobrazówposiadającychtakdoskonałąjedność.
Więctoposzłostąd.
-Sytuacjeuprzywilejowane?
-Raczejto,jaksobiejewyobrażałam.Byłytosytuacjeposiadającerzadkąikunsztownąjakość,miały
styl, żeby tak powiedzieć. Na przykład być królem, gdy miałam osiem lat, wydawało mi się sytuacją
uprzywilejowaną.Alboumrzeć.Śmiejeszsię,alenarysunkachbyłotyluludziwmomencieśmierciitylu
wypowiadających w podobnej chwili wzniosłe słowa, że naprawdę wierzyłam szczerze... w każdym
raziewierzyłam,żewchwiliagoniiwznosimysięponadsiebiesamych.Zresztąwystarczyłoznaleźćsię
w pokoju umarłego: śmierć była sytuacją uprzywilejowaną, coś z niej emanowało, co udzielało się
wszystkimobecnym.
Rodzajwielkości.Gdyumarłmójojciec,wprowadzonomniedojegopokoju,abymmogłagozobaczyć
po raz ostatni. Wchodząc na schody byłam bardzo nieszczęśliwa, ale także pijana dziwną religijną
radością; wreszcie wkraczałam w sytuację uprzywilejowaną. Oparłam się o ścianę, usiłowałam
wykonywać należne gesty. Ale ciotka i matka klęczące przy łóżku psuły wszystko swoim szlochem."
Ostatnie słowa wypowiada z humorem, jakby wspomnienie było jeszcze palące. Przerywa, brwi ma
uniesione,spojrzenienieruchome-korzystazokazji,abyjeszczerazprzeżyćtęscenę.
"Później poszerzyłam to wszystko: dorzuciłam najpierw do tego nową sytuację, miłość (to znaczy
fizyczny moment miłości). Właśnie, jeżeli nigdy nie rozumiałeś, dlaczego nie chciałam spełnić...
niektórych twoich próśb, to teraz może to zrozumiesz: zawsze chciałam coś ocalić. A później
powiedziałam sobie, że można by się doliczyć na pewno dużo więcej sytuacji uprzywilejowanych,
wreszcieprzyjęłam,żejestichilośćnieskończona.
-Tak,alewkońcunaczymonepolegały?
-Nowiesz,powiedziałamci-rzucazdziwionatłumaczęcijużodkwadransa.
- Czy chodzi o to, że na przykład ludzie powinni być bardzo namiętni, przeniknięci nienawiścią lub
miłością;czyteżzewnętrznycharakterwydarzeniapowinienbyćwielki,wznaczeniutego,comożnaw
nimujrzeć...
-Obierzeczynaraz...tozależy-odpowiadazprzekąsem.
-Achwiledoskonałe?Comająztymwspólnego?
-Wynikająztego.Najpierwsąznakizapowiadające.
Apotemsytuacjauprzywilejowanapowoliimajestatyczniewkraczawludzkieżycie.Iwtedystajemy
przedzagadnieniem,czychcemytoprzemienićwchwilędoskonałą.
- Tak - powiedziałem - rozumiem. W każdej z sytuacji uprzywilejowanych należy dokonywać pewnych
czynności, przyjmować pewne postawy, mówić pewne słowa - zaś inne postawy, inne słowa są
całkowiciezabronione.Czytak?
-Wpewnymsensie...
-Wsumiesytuacjajesttojakbymateriał,którynależyodpowiedniopotraktować.
-Oczywiście-mówiAnny-najpierwchodziłoopogrążeniesięwczymśnadzwyczajnymiodczuwanie,
żewprowadzasiętamład.Gdybyzrealizowaćtewszystkiewarunki,chwilabyłabydoskonała.
-Awięcwsumiejesttojakbyrodzajdziełasztuki.
- Już mi to mówiłeś - powiedziała rozdrażniona. Wcale nie: to było... zadanie. Należało przekształcić
sytuacje uprzywilejowane w chwile doskonałe. Był to problem moralny. Tak, możesz się śmiać,
moralny."Alejawcalesięnieśmieję.
"Posłuchaj-mówięspontanicznie-jateżchcęsięprzyznaćdobłędów.Nigdyciędobrzenierozumiałem
inigdyszczerzeniepróbowałemcipomóc.Gdybymwiedział...
-Dziękuję,bardzodziękuję-mówiAnnyironicznie.-Spodziewamsię,żenieoczekujeszwdzięczności
zatespóźnioneżale.Zresztąniemamdociebiepretensji,nigdyniewyjaśniłamcijasno,niemogłam,nie
potrafiłamotymmówićznikim,nawetztobą-zwłaszczaztobą.Zawszebyłocoś,cobrzmiałowtakich
chwilach fałszywie. Byłam wtedy jak błędna. Chociaż miałam wrażenie, że robię wszystko, co mogę
robić.
-Alecotrzebabyłorobić?Jakieczynności?
-Jakijesteśgłupi,niemożnapowiedziećzgóry,tozależy.
-Opowiedzmiwtakimrazie,copróbowałaśrobić.
- Nie, nie zależy mi, żeby o tym mówić. Ale jeśli chcesz, opowiem ci pewną historię, która uderzyła
mnie,jakchodziłamdoszkoły.Królprzegrałbitwęidostałsiędoniewoli.Znajdowałsięnauboczu,w
oboziezwycięzcy.Widzi,jakprowadząwwięzachjegosynaicórkę.
Nie zapłakał, nie odezwał się. Potem zobaczył, jak prowadzą również w więzach jednego ze sług.
Wtedy zaczął jęczeć i wyrywać sobie włosy. Sam możesz wymyślić inne przykłady. Widzisz: są
przypadki, kiedy nie należy płakać - chyba że jest się plugawcem. Ale jeśli upuścisz sobie polano na
nogę,możeszrobić,cochcesz,jęczeć,szlochać,skakaćnadrugiejnodze.Głupotąbyłobytylkobyćprzez
całyczasstoikiem:wyczerpałbyśsięnapróżno."Uśmiechasię:
"Innymrazemnależałobyćwięcejniżstoikiem.Nieprzypominaszsobienaturalnie,kiedypocałowałam
ciępierwszyraz?
-Oczywiście,bardzodobrze-mówiętriumfalnie-tobyłowKijowskimParku,nadbrzegiemTamizy.
-Tak,alenigdyniedowiedziałeśsię,żeusiadłamwtedynapokrzywach:sukniasiępodwinęła;miałam
udapokryteoparzeniamiiprzynajmniejszymruchuczułamnoweoparzenia.Więcwtedyniewystarczyłby
stoicyzm. Nie byłam wcale zmieszana z twojego powodu, nie pożądałam tak wyjątkowo twoich warg,
pocałunekmiędzynamibyłowieleważniejszy,tobyłozobowiązanie,układ.
Więc rozumiesz, ten ból był bezczelny, nie wolno mi było myśleć o swoich udach w takiej właśnie
chwili.Niewystarczyłonieokazaćcierpienia:należałoniecierpieć."
Patrzynamniezdumą,jeszczepełnazdumieniawobectego,cozrobiła:
"Przeszłodwadzieściaminut,całyczaskiedynapierałeśsiępocałunku,któryzresztąbyłamzdecydowana
ci ofiarować, cały czas kiedy wymagałam starań - gdyż należało ofiarować ci ten pocałunek według
wszelkichform-doprowadziłamsiędocałkowitegoznieczulenia.
AprzecieżBógświadkiem,żemamczułąskórę:nicnieczułam,pókiżeśmysięniepodnieśli."
Więc tak, właśnie tak. Nie ma przygód - nie ma doskonałych chwil... straciliśmy te same złudzenia,
przeszliśmy tę samą drogę. Zgaduję resztę - mogę nawet mówić zamiast niej i sam powiedzieć, co
pozostałodopowiedzenia:
"Więczdałaśsobiesprawę,żezawszebędąistniećpoczciwe,zalanełzamikobietyalborudyfacetczy
ktokolwiek,ktopopsujetwojewysiłki?
-Tak,oczywiście-mówibezentuzjazmu.
-Czynietak?
- Och, wiesz, do niezręczności rudego faceta mogła bym może wreszcie się przyzwyczaić. Byłam w
końcunatylemiła,żeinteresowałamsięsposobem,wjakiinniodgrywająswojerole...nie,toraczej...
-Żeniemasytuacjiuprzywilejowanych?
- Właśnie. Wierzyłam, że nienawiść, miłość czy śmierć zstępują na nas, jak ogniste języki w Wielki
Piątek.Myślałam,żemożnapromieniowaćnienawiściączyśmiercią.
Cozapomyłka!Tak,rzeczywiście,myślałam,żeistniejecośtakiego,jak"Nienawiść",żeumieszczasię
w ludziach i wynosi ich ponad nich samych. A naprawdę istnieję tylko ja, która nienawidzę, ja, która
kocham. I właśnie to, czyli ja, to jest zawsze to samo, ciasto, które rozciąga Się, rozciąga... tak się to
wszystko upodabnia, że zachodzi pytanie, dlaczego ludziom przyszło do głowy wynajdywanie imion,
dokonywanierozróżnień."Myślijakja.Wydajemisię,żenigdyjejnieopuściłem.
"Posłuchaj - mówię - bo ja już od ch wili myślę, że jest coś lepszego niż rola drogowskazu, którą mi
łaskawieprzydzieliłaś:żezmieniliśmysięobojeiwpodobnysposób.Wolęto,niżwidzieć,jakoddalasz
się coraz bardziej, a ja jestem wciąż skazany na oznaczenie twojego punktu wyjścia. To prawda, że
innymisłowami,alechciałemciopowiedziećwszystko,comiopowiedziałaś.Spotykamysięnakońcu
drogi.Niemampoprostusłów,żebywyrazićswojąradość.
- Tak? - mówi łagodnie, ale z upartą miną - wolałabym jednak, żebyś ty się nie zmieniał; to było
wygodniejsze.Niejestemtakajakty,raczejmisiętoniepodoba,jeśliwidzę,żektośmyślitosamo,co
ja.Zresztą,napewnosięmylisz."Opowiadamjejswojeprzygody,mówięjejoistnieniu,możetrochęza
rozwlekle.Słuchampilnie,zszerokootwartymioczami,zuniesionymibrwiami.
Kiedykończę,twarzjejsięuspokaja.
"Jednak nie myślisz wcale tego samego, co ja. Żalisz się, bo rzeczy nie układają się wokół ciebie, jak
bukietkwiatów,bezżadnegowysiłkuztwojejstrony.Alejanigdyniechciałamażtyle:chciałamdziałać.
Wiesz, kiedy graliśmy ludzi przeżywających przygody. ty byłeś tym, kogo spotykają przygody, a ja tą,
która je wywołuje. Mówi łam: "Jestem człowiekiem czynu." Pamiętasz? A teraz mówię po prostu: nie
możnabyćczłowiekiemczynu."Prawdopodobnieniemamprzekonanejminy,gdyżAnnypodniecasięi
podejmujejeszczeżywiej:
"Azresztąniepowiedziałamcijeszczemnóstwainnychrzeczy,zadługobyłobytowszystkowyjaśniać.
Musiałobyćnaprzykładtak,żebymmogłasobiepowiedziećwchwilidziałania,żeto,corobię,będzie
miałoskutki...fatalne.
Niemogęcitegodobrzewyjaśnić...
-Aletozupełnieniepotrzebne-mówięzdośćzarozumiałąminą-jateżtakmyślałem."
Patrzynamnienieufnie.
"Gdyby ci wierzyć, myślałeś wszystko w podobny sposób, jak ja: zadziwiasz mnie." Nie mogę jej
przekonać,zirytujęjątylko.Milknę.Mamchęćjąobjąć.
Naglespoglądanamnieniespokojnie:
"Anawetjeślimyślałeśotymwszystkim,comożnanatoporadzić?"Pochylamgłowę.
"Skończyłamsię..."-powtarzaciężko.
I co mogę jej odpowiedzieć? Czy znam racje życia? Nie jestem zrozpaczony jak ona, ponieważ nie
oczekiwałemzbytwiele.Jestemraczej...zdumionywobectegożycia,któremizostałodane-danenanic.
Siedzęzespuszczonągłową,niechcęwidziećtwarzyAnnywtejchwili.
"Podróżuję-mówidalejponurymgłosem-wracamzeSzwecji.ZatrzymałamsięnatydzieńwBerlinie.
Tenfacetmnieutrzymuje..."Objąćją...Ipoco?Comogędlaniejuczynić?Jestsamotnajakja.
Mówimiweselszymgłosem:"Cotammamroczesz?.."Podnoszęoczy.Spoglądanamniezczułością.
"Nic.Oczymśmyślałem.
-O,tajemniczyosobniku!Więcmówlubmilcz,wybierzcoś!"Mówięjejobarze"PodKolejarzem",o
starym ragtime, który każę sobie puszczać na patefonie, i dziwnym szczęściu, jakie odczuwam z tego
powodu.
"Zastanawiam się, czy od tej strony nie dałoby się czegoś znaleźć, czy choćby szukać..." Nic nie
odpowiada,chybaniezbytprzejęłasięmoimisłowami.
Po chwili jednak zaczyna znów - nie wiem, czy ciągnie dalej swoje myśli, czy odpowiada na to, co
powiedziałem.
"Obrazy,posąginienadająsiędoniczego:jesttopięknonaprzeciwmnie.Muzyka...
-Alewteatrze...
-Icóżtakiegowteatrze?Chceszwyliczyćwszystkiesztukipiękne?
-Mówiłaśkiedyś,żechceszzająćsięteatrem,ponieważnascenietrzebarealizowaćchwiledoskonałe!
- Tak, realizowałam je. dla innych. W kurzu, w przeciągu, pod gołymi reflektorami, pomiędzy
tekturowymiściankami.NaogółmiałamThorndykejakopartnera.
Zdajesię,żewidziałeś,jakgra,wCoventGarden.Zawszebałamsię,żemusięroześmiejęwnos.
-Inigdyniewzięłaciętwojadola?
-Trochę,chwilami,alenigdysilnie.Dlanaswszystkichnajważniejsząsprawąbyłaczarnadziuraprzed
nami, dla nich tam w głębi byli ludzie, których się nie widziało; oczywiście mieliśmy przedstawiać
chwilędoskonałą.Alewiesz,oninieżyliwewnątrzniej:tachwilaprzesuwałasięprzednimi.Asądzisz,
żemy,aktorzy,byliśmywśrodku?Wkońcuniebyłotejchwilinigdzie,anizjednej,anizdrugiejstrony
rampy,nieistniała;ajednakwszyscyoniejmyśleli.Więcrozumiesz,mały-mówiprzeciągłymiprawie
wulgarnymgłosem-rzuciłamwszystkowdiabły.
-Japróbowałemnapisaćtęksiążkę..."Przerywami.
"Żyję w przeszłości. Biorę to wszystko, co mi się wydarzyło, i ustawiam. Z daleka, tak sobie, to jest
niezłe,możnabysięnatonabrać.Całanaszahistoriajestdośćładna.Dopomagamjejtroszkęitworzyto
ciągdoskonałychchwil.Wtedyzamykamoczyiusiłujęsobiewyobrazić,żewciążjeszczewtymjestem.
Mam także innych bohaterów. Trzeba umieć się skupić. Wiesz, co przeczytałam? Ćwiczenia duchowe
IgnacegoLoyoli.Bardzomisiętoprzydało.Jestpewiensposób,ustawiasięnajpierwdekoracje,apotem
wywołujebohaterów.Dochodzisiędowidzeniadorzucazmagicznymwyrazemtwarzy.
-Notak,alemniebytoniezadowoliło-mówię.
-Myślisz,żemnietozadowala?"Przezchwilęsiedzimywmilczeniu.Zapadawieczór.
Ledwo rozróżniam bladą plamę jej twarzy. Czarny ubiór Anny zlewa się w jedno z cieniem
napełniającympokój.
Odruchowobioręszklankę,gdziejestjeszczetrochęherbatyipodnoszęjądoust.Herbatajestzimna.
Chciałbym zapalić, ale nie śmiem. Mam przykre uczucie, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
Jeszczewczorajbyłotylektórechciałemjejzadać:gdzieprzebywała,copytań,robiła,kogospotykała?
Aleinteresowałomnietotylko,wcoAnnywłożyłacałeserce.
Terazniejestemjużciekawy.Wszystkietekrajeimiasta,gdzieprzebywała,wszyscymężczyźni,którzy
się do niej zalecali i których może kochała, wszystko to jej nie dotyczyło, w rzeczywistości było jej
zupełnieobojętne.przebłyskisłońcanapowierzchniciemnegoizimnegomorza.Annysiedzinaprzeciw
mnie,niewidzieliśmysięodczterechlatiniemamyjużsobienicdopowiedzenia.
"Teraz-mówinagleAnny-musisziść.Czekamnakogoś.
-Czekasz?..
- Nie, czekam na jednego Niemca, malarza." Zaczyna się śmiać. Jej śmiech rozbrzmiewa dziwnie w
ciemnympokoju.
"Wiesz, jeden przynajmniej, który jest inny niż my jak na razie. Ten to działa, szasta się." Wstaję
niechętnie.
"Kiedycięznowuzobaczę?
-Niewiem,jutrowieczoremwyjeżdżamdoLondynu.
-PrzezDieppe?
- Tak, a potem chyba pojadę do Egiptu. Może przyjadę znów do Paryża na przyszłą zimę, napiszę do
ciebie.
-Jutrojestemwolnyprzezcałydzień-mówięjejnieśmiało.
-Tak,alejamamdużospraw-odpowiadasuchymgłosem.-Nie,niemogęsięztobązobaczyć.Napiszę
dociebiezEgiptu.Dajmitylkoadres.
-Oczywiście."Gryzmolęswójadreswpółmrokunakawałkukoperty.
Muszępowiedziećwhotelu"Printania",żebymiodsyłalilisty,kiedywyjadęzBouyille.Wgłębiduszy
wiemdobrze,żenienapisze.Możezobaczęjązadziesięćlat.Amożewidzęjąporazostatni.Toniejest
tylkoprzygnębieniezpowodurozstania;czujęstraszliwylęk,żeznajdęsięznówwsamotności.
Annywstaje;przydrzwiachcałujemnielekkowusta.
"Żebysobieprzypomniećtwojeusta-mówizuśmiechem.
-Muszęodmłodzićwspomnienia,naużytekmoich"ćwiczeńduchowych"."Obejmujęjąiprzybliżamdo
siebie.Nieopierasię,alerobiprzeczącyruchgłową.
"Nie.Jużniemamochoty.Nierozpoczynasięnanowo...
Azresztą,dotego,comożnarobićzmężczyznami,pierwszyzbrzeguładniejszychłopaknadajesiętyleż,
coty.
-Więccobędzieszrobić?
-Mówiłamciprzecież,jadędoAnglii.
-Nie,chciałempowiedzieć...
-Aco,nic!"
Niewypuściłemjejzobjęć,mówięłagodnie:
"Więc odnalazłem cię i muszę odejść." Teraz widzę wyraźnie jej twarz. Nagle staje się blada i
ściągnięta. Twarz starej kobiety, naprawdę okropna; tego wyrazu twarzy na pewno nie przybrała
umyślnie:pojawiłsięnieświadomie,amożewbrewniej.
"Nie-mówiwolno-nie.Nieodnalazłeśmnie."Uwalniasię.Otwieradrzwi.Korytarzociekaświatłem.
Annyzaczynasięśmiać.
"Biedak!Niemaszczęścia,Pierwszyraz,kiedydobrzegraswojąrolę,niespotykasięzwdzięcznością.
No,idźjuż."Słyszę,jakdrzwizamykająsięzamną.
NIEDZIELA
Dziśranosprawdziłemwrozkładziejazdy,założywszy,żemnienieokłamała,odjedziepociągiemdo
Dieppeopiątejtrzydzieściosiem.Alemożetenfacetzabierzejąsamochodem.Przezcałeranołaziłem
poulicachMenilmontant,apopołudniuponadbrzeżach.Dzieliłomnieodniejtylkokilkakroków,kilka
ścian.Awięcopiątejtrzydzieściosiemnaszewczorajszespotkaniemasięstaćwspomnieniem,kobietao
okrągłych kształtach, której wargi musnęły wczoraj moje wargi, ma się połączyć z małą szczupłą
dziewczynkązprzeszłości,zMeknes,Londynu.
Ale nic jeszcze nie minęło, ponieważ była jeszcze tutaj, można ją było jeszcze zobaczyć, przekonać,
zabraćzesobąnazawsze.Jeszczenieczułemsięsam.
Chciałem odwrócić uwagę od Anny, gdyż myślenie o jej ciele i twarzy wprawiło mnie w niezwykłe
zdenerwowanie.ręcemidrżałyiwstrząsałymnądreszcze.Zacząłemprzeglądaćksiążkiubukinistów,a
zwłaszczapublikacjeobsceniczne,gdyżmimowszystkototrochęodrywa.
Kiedy wybiła piąta na zegarze dworca d'Orsay, oglądałem ryciny dziełka zatytułowanego: Doktor z
batem.Byłymałourozmaicone.NawiększościznichwielkibrodaczunosiłSzpicrutęnadmonstrualnymi
nagimityłkami.Kiedydotarłodomnie,żejestpiąta,rzuciłemksiążkęnastosiskoczyłemwtaksówkę,
którąpojechałemnadworzecSaint-Lazare.
Przechadzałem się przez dwadzieścia minut po peronie, a później ich zobaczyłem. Ona była w
obszernymfutrze,nadającymjejwygląddamy.Iwwoalce.Facetbyłwpłaszczuzwielbłądziejsierści.
Opalony, jeszcze młody, bardzo wysoki i bardzo przystojny. Na pewno cudzoziemiec, ale nie Anglik;
możeEgipcjanin.Wsiedlidopociąguniespostrzegającmnie.
Nie mówili do siebie. Potem facet jeszcze wysiadł i kupił gazety. Anny opuściła okno w swoim
przedziale:zobaczyłamnie.Patrzyłanamniedługo,bezgniewu,oczamibezwyrazu.Potemfacetwsiadł
do wagonu i pociąg odjechał. W owej chwili zobaczyłem wyraźnie restaurację na Piccadilly, gdzie
kiedyśjadaliśmy,apotemwszystkoprysło.
Zacząłem iść. Kiedy poczułem się zmęczony, wstąpiłem do tej kawiarni i zasnąłem. Kelner obudził
mnieipiszętowpółśnie.
WrócęjutrodoBouvillepociągiemodwunastejwpołudnie.Wystarczy,jeślizostanętamprzezdwa
dni: żeby spakować walizki i załatwić sprawy bankowe. Myślę, ze w hotelu "Printania" będą chcieli,
żebyimzapłacićzadwatygodniedłużej,ponieważichnieuprzedziłem.Muszętakżezwrócićpożyczone
książkidobiblioteki.WkażdymraziebędęwParyżuzpowrotemprzedkońcemtygodnia.
Cozyskamnatejzmianie?Znówbędziemiasto:tomiastoprzecinarzeka,dotamtegoprzylegamorze,a
poza tym są do siebie podobne. Wybiera się odartą, sterylną ziemię i przetacza się tam wielkie
wydrążonekamienie.Wtychkamieniachuwięzionesązapachy,zapachycięższeodpowietrza.
Czasem wyrzuca się je przez okno na ulicę i pozostają tam, nim nie rozerwie ich wiatr. Kiedy jest
pogoda, hałasy wchodzą jednym końcem miasta i wychodzą drugim, przeniknąwszy przez wszystkie
ściany.
Innym razem toczą się wkoło między tymi kamieniami palonymi przez słońce rozłupywanymi przez
mróz.
Boję się miast. Ale nie należy z nich wychodzić. Jeśli zapuścić się za daleko, napotykamy krąg
Roślinności.
Roślinnośćczołgasiędługimikilometramiwstronęmiast.
Oczekuje.Kiedymiastoumrze,Roślinnośćowładnienim,będziesięwspinaćpokamieniach,oplecie
je, przeniknie, rozsadzi swoimi długimi czarnymi szczypcami; pozasłania otwory i zawiesi wszędzie
zielone łapy. Trzeba pozostać w miastach, póki jeszcze żyją, nie trzeba zapuszczać się pod to wielkie
pokrycie,znajdującesięuichbram:niechfalujeiłamiesiębezświadków.Wmiastach,jeślisiędobrze
urządzić, wybrać godziny, gdy zwierzęta trawią czy śpią w swoich norach, to oprócz kup organicznych
odpadkówspotykamytylkominerały,najmniejprzerażającezistnień.
Wrócę do Bouville. Roślinność oblega Bouville tylko z trzech stron. Z czwartej strony jest wielka
dziura, pełna czarnej wody, która porusza się sama. Wiatr świszcze pomiędzy domami. Zapachy nie
pozostają tak długo, jak gdzie indziej. Przegnane przez wiatry na morze, unoszą się tuż nad wodą, jak
małebłędnemgiełki.Padadeszcz.
Pozwolonorosnąćroślinompomiędzyczteremabokamiogrodzenia.Okastrowanerośliny,oswojonei
taktłuste,żenieszkodliwe.Mająwielkiebiaławeliściezwisającejakuszy.Dotykasięichjakchrząstek.
WszystkojesttłusteibiałewBouvillezpowoduspadającejzniebawody.
WrócędoBouville.Tookropne!
Zrywamsię,spałem.Jestpółnoc.SześćgodzintemuAnnywyjechałazParyża.Statekjestjużnamorzu.
Śpiwkabinie,aprzystojnyopalonyfacetpalipapierosynapokładzie.
WTOREKWBOUVILLE
Czytojestwłaśniewolność?Podemnąogrodyspływająmiękkokumiastu,awkażdymogrodziestoi
dom.Widzęmorze,ciężkieinieruchome,widzęBouville.Pięknapogoda.
Jestemwolny.Niemamjużżadnychracjiżycia,wszystkie,którychpróbowałem,zawiodłyiniemogę
jużsobiewyobrazićinnych.Jestemjeszczedosyćmłody,mamjeszczesporosił,żebyrozpocząćnanowo.
Ale co rozpocząć? Dopiero teraz mogę zrozumieć, jak bardzo wpośród najsilniejszych przerażeń,
mdłości liczyłem na Anny, jak na ocalenie. Moja przeszłość umarła. Markiz de Rollebon umarł, Anny
wróciłatylkopoto,abyodjąćmiwszelkąnadzieję.
Jestemsamnatejbiałejulicyokolonejogrodami.Samiwolny.Aletawolnośćjesttrochępodobnado
śmierci.
Moje życie dobiega dzisiaj końca. Jutro opuszczę to miasto rozciągające się u moich stóp, miasto,
gdzieżyłemtakdługo.Będziejużtylkonazwą,solidną,mieszczańską,bardzofrancuską,nazwąwmojej
pamięci,uboższąodFlorencjiczyBagdadu.Przyjdzieokres,gdysobiepowiem:
"Alewkońcu,cojamogłemrobićprzezcałydzień,kiedybyłemwBouville?"Inicniezostanieztego
słońca,ztegopopołudnia,nawetwspomnienie.
Całemojeżyciejestpozamną.Widzęjecałe,widzęjegokształtipowolnyruch,któryprzyprowadził
mnie aż tutaj. Niewiele można o tym powiedzieć: przegrana partia, to wszystko. Mijają trzy lata, jak
wkroczyłemuroczyściedoBouville.Straciłempierwszerozdanie.Chciałemzagraćdrugieistraciłemje
także: przegrałem partię. Jednocześnie dowiedziałem się, że przegrywa się zawsze. Tylko bydlaki
wierzą,żewygrywają.Terazbędężyć,jakAnny,skończonyfacet.Będęjeśćispać.Spać,jeść.
Istniećpowoli,łagodnie,jaktedrzewa,jakkałużawody,jakczerwonaławeczkawtramwaju.
Mdłości zostawiają mi chwilę ulgi. Wiem jednak, że powrócą: to mój stan normalny. Tylko że dzisiaj
mojeciałojestzbytwyczerpane,żebyjeznieść.Naszczęściedlachorychsłabośćpozwalaimprzezkilka
godzinniemiećświadomościchoroby.Nudzęsię,towszystko.Odczasudoczasuziewamtakmocno,że
łzypłynąmipopoliczkach.
To głębokie, głębokie znudzenie, sam ośrodek istnienia, tworzywo, z którego jestem zbudowany. Nie
zaniedbujęsię,wprostprzeciwnie,dziśranowykąpałemsię,ogoliłem.
Gdy jednak myślę o tych małych czynnościach i staraniach, nie mogę zrozumieć, jak mogłem ich
dokonać: są takie próżne. Niewątpliwie dokonały ich za mnie przyzwyczajenia. Przyzwyczajenia nie
umarły, nadal krzątają się, przędą powolutku, zdradziecko swoje wątki, myją mnie, wycierają ubierają
jak piastunki. Czy to one przyprowadziły mnie na to wzgórze? Nie bardzo sobie przypominam, jak tu
przyszedłem.PrzezschodyDautry,napewno:czynaprawdęwszedłemnatestodziesięćstopni,jedenpo
drugim? Dużo trudniej mi sobie wyobrazić, że za chwilę będę po nich schodził. Wiem jednak o tym:
niedługoznajdęsięupodnóżaCoteauVert,unoszącgłowę,będęmógłwidzieć,jakzapalająsięwdali
oknadomów,takterazbliskich.Wdali.Ponadmojągłową;itachwila,zktórejniemogęwyjść,która
zamyka mnie i ogranicza ze wszystkich stron, chwila, z której jestem uczyniony, będzie tylko mętnym
snem.
PodstopamiwidzęszarepołyskiwanieBouville.Zdawałobysię,żetokupyłusekzmuszli,odłamków
kości,żwiru.Zagubionepomiędzytymiszczątkamimaleńkieodłamkiszkłaczymikirzucająodczasudo
czasulekkiebłyski.Rowki,przekopy,cienkiebruzdybiegnącepomiędzytymimuszlamizagodzinęstaną
sięulicami,będęchodziłpotychulicach,międzytymiścianami.Zagodzinębędęjednymztychmałych
człowieczków,którychmogęrozróżnićnaulicyBoulibet.
Jakżeczujęsięodnichodległyzwysokościtegowzgórza.
Zdajemisię,żenależędoinnegogatunku.Aoniwychodzązbiurpodniupracy,spoglądająnadomyi
skweryzadowolonymokiem,myślą,żetojestichmiasto,"pięknamieszczańskamiejscowość".Nieboją
się,czująsięusiebie.Niewidzielinigdyinnejwodypozaoswojoną,płynącązkranów,innegoświatła,
poza tym tryskającym z żarówek, kiedy przycisnąć kontakt, znają tylko drzewa - mieszańce, bękarty
podtrzymywane palikami. Sto razy dziennie mają dowody, że wszystko odbywa się mechanicznie, że
świat jest posłuszny stałym i niezmiennym prawom. Ciała upuszczone w próżni spadają wszystkie z tą
samąszybkością,parkjestzamykanycodziennieogodzinieszesnastejwzimieioosiemnastejwlecie,
ołówtopisięwtemperaturze335stopni,ostatnitramwajodjeżdżasprzedRatuszaodwudziestejtrzeciej
pięć.Sąspokojni,niecoponurzy,myśląoJutrze,toznaczypoprostuonowymdzisiaj;miastamajątylko
jedendzień,powracająbezzmianycoranka.Ustrajasięgoniecowniedzielę.Imbecyle.Odrażamnieto,
gdy pomyślę, że znów zobaczę ich szerokie i spokojne twarze. Ustanawiają prawa, piszą ludowe
powieści, żenią się i popełniają krańcowe głupstwo robienia dzieci. A jednak szeroka nieokreślona
natura wślizgnęła się do ich miasta, wcisnęła się wszędzie, do ich domu, do biur, w nich samych. Nie
poruszasię,trwawnichnieruchomo,mająjejpełnowsobie,oddychająniąijejniewidzą,wyobrażają
sobie,żejestgdzieśzzewnątrz,odwadzieściamilodmiasta.Jawidzętęnaturę,widzęją...Wiem,żejej
uległość to tylko lenistwo, wiem, że dla niej nie ma praw: to, co biorą za jej stałość... Posiada tylko
przyzwyczajeniaimożejezmienićnazajutrz.
Gdybysięcośstało?Gdybynaglezaczęładrgać?Wtedydostrzegliby,żejestobecnaipoczulibyskurcz
serca.Wały,elektrownieiwielkiepiece,nacóżwięczdałybysięimtamyimłotymechaniczne?Możesię
tozdarzyćkiedykolwiek,możezaraz:sąprzecieżznaki.Naprzykładojciecrodzinypodczasprzechadzki
ujrzy,jakpoprzezulicęzbliżasiękuniemuczerwonyłachmanjakbyniesionyprzezwiatr.
A kiedy łachman będzie już blisko, ujrzy, że jest to połeć zgniłego mięsa, powalany pyłem, który
wleczesięczołgając,podskakując,kawałekumęczonegociałatoczącegosięprzezrynsztoki,wyrzucający
wskurczachfontannykrwi.Lubteżjakaśmatkaspojrzynapoliczekdzieckaizapyta:"Cotammasz,czy
topryszcz?"izobaczy,jakskóratrochęsięnadyma,trochęzapada,otwiera,awgłębiotworuukazujesię
trzecieoko,okoprześmiewne,lubteżpoczująnacałymcielemiękkiełaskotanie,jakpieszczotytrzcinw
rzekach,gdyocierająsięopłynących.
Izobaczą,żeubraniastałysiężywymirzeczami.Aktośinnyodkryje,żecośdrapiegowustach.Stanie
więcprzedlustrem,otworzyusta:ajegojęzykokażesięogromnąstonogą,żywą,przebierającąłapamii
drapiącągowpodniebienie.Będziejąchciałwypluć,alestonogastałasięczęściąjegosamegoibędzie
musiałjąwyrwaćwłasnymirękami.
I pojawią się tłumy rzeczy, dla których trzeba będzie znaleźć nowe nazwy, oko kamienne, wielkie
trzyrożne ramię, palec-szczudło, pająk-szczęka. A ten, kto uśnie w swoim wygodnym łóżku, w słodkim
ciepłympokoju,obudzisięnaginaniebieskawejziemi,wlesieszeleszczącychczłonków,czerwonychi
białych, wznoszących się ku niebu, jak kominy Jouxtebouyille, z wielkimi jajami ledwo wynurzającymi
sięzziemi,owłosionymiikrągłymijakcebula.
A wokół tych członków będą latać ptaki, będą je dziobać i rozkrwawią je dziobami. A z ran tych
będzie się wolno, łagodnie sączyć sperma, sperma pomieszana z krwią, szkląca się i ciepła, z małymi
pęcherzykami. Albo też nie wydarzy się nic podobnego, nie zajdzie żadna widoczna zmiana, jedynie
rankiem, kiedy ludzie będą otwierać okiennice, zaskoczy ich okropne jakieś znaczenie, ciężko
spoczywające na rzeczach i zdające się oczekiwać. Tylko tyle: ale wystarczy ze to potrwa przez jakiś
czas,ajużbędąsetkisamobójstw...Tak,tak!Niechbysiętrochęodmieniło,byłobyświetnieprzekonać
się, jak to będzie. Można będzie dostrzec innych nagle pogrążonych w samotności. Ludzie samotni,
całkowicie samotni z okropnymi zniekształceniami pobiegną przez ulice, przejdą ciężko przede mną, z
nieruchomym spojrzeniem, uciekając przed swymi bólami i unosząc je ze sobą, z otwartymi ustami, z
językiem-owademtrzepoczącymskrzydłami.
Wybuchnęwtedyśmiechem,nawetjeśliciałopokryjąmipodejrzanewstrętnestrupyrozwijającesięw
cielesnekwiaty,fiołki,jaskry.Opartyościanębędęimkrzyczałwtwarz:"Cozrobiliściezwasząnauką?
Couczyniliściezwaszymhumanizmem?Gdziejestwaszagodnośćmyślącejtrzciny?"Niebędęsiębał
- a przynajmniej nie więcej niż teraz. Czy to nie będzie zawsze istnienie, wariacje na temat istnienia?
Wszystkie te oczy, które zajmą powoli twarz, będą niewątpliwie zbyteczne, ale nie bardziej niż dwoje
pierwszychoczu.Towłaśnieistnieniasięboję.
Zapadawieczór,wmieściezapalająsiępierwszeświatła.
MójBoże!Jakżetomiastowyglądanaturalnie-pomimowszystkichswoichgeometrii,jakzdajesię
przygniecione przez wieczór. To tak bardzo... oczywiste, stąd; czy możliwe, że tylko ja to widzę? Czy
nigdzie nie ma innej Kasandry, na szczycie wzgórza, spoglądającej na miasto u swoich stóp, miasto
zatopionewgłębinatury?Azresztą,comnietoobchodzi?Cóżmógłbymjejpowiedzieć?
Mojeciałozwracasiępowolutkunawschód,drganiecoiruszanaprzód.
ŚRODA
MójostatnidzieńwBouville
Przebiegłemcałemiasto,żebyodnaleźćSamouka.Napewnoniewróciłdodomu.Musitakiść,byle
gdzie, przygnębiony wstydem i zgrozą, ten biedny humanista, z którym ludzie nie chcą już mieć do
czynienia. Prawdę mówiąc nie zdziwiłem się, gdy się to wydarzyło: od dawna czułem, że ściągnie na
swojąłagodnąilękliwągłowęjakiśskandal.
Był tak mało winien: to ledwo zmysłowość ta jego pokorna kontemplatywna miłość dla młodych
chłopców - raczej pewna forma humanizmu. Musiał jednak znaleźć się sam pewnego dnia. Jak pan
Achille,jakja-jestzmojejrasy,madobrąwolę.Terazwkroczyłwswojąsamotność-jużnazawsze.
Wszystko zawaliło się nagle, marzenia o wykształceniu, marzenia o związku z ludźmi. Najpierw
przyjdziestrach,zgrozaibezsennenoce,apotemdługiszeregdniwygnania.Wieczorembędziebłądzić
podworcuHipoteki;będziespoglądałzdalekanajaśniejąceoknabibliotekiisercemusięściśnie,gdy
przypomnisobiedługieszeregiksiążek,ichskórzaneoprawy,zapachstronic.
Żałuję, że z nim nie poszedłem, ale nie chciał; to on błagał mnie, żeby go zostawić samego:
rozpoczynałnaukęsamotności.PiszętowszystkowcafeMably.Wszedłemtamuroczyście,zapragnąłem
widoku kierownika, kasjerki, całą siłą, że widzę ich po raz ostatni. Nie chciałem czuć że mogę jednak
zapomnieć o Samouku, mam ciągle przed oczami jego rozbitą, pełną wyrzutu twarz i zakrwawiony
kołnierzyk.Poprosiłemwięcopapieriopiszęto,comusięwydarzyło.
Przyszedłemdobibliotekikołodrugiejpopołudniu.
Myślałem: "Biblioteka. Wchodzę tutaj po raz ostatni." Czytelnia była prawie pusta. Z trudem ją
rozpoznałem, gdyż wiedziałem, że nie powrócę tu już nigdy. Była mgiełka, lekka jak para, prawie
nierealna, zupełnie ruda; zachodzące słońce barwiło na rudo stolik dla czytelniczek, drzwi, grzbiety
książek.Przezsekundębyłemjakoczarowany,zdawałomisię,żeidęleśnymposzyciempełnymzłotych
liści;uśmiechnąłemsię.Pomyślałem:"Jakdawnojużnieuśmiechałemsię."Korsykaninwyglądałprzez
okno, z rękami założonymi do tyłu. Na co patrzył? Na głowę Impetraza? "Nie zobaczę już głowy
Impetrazaanijegocylindra,anisurduta.ZasześćgodzinopuszczęBouville."
Na biurku młodszego bibliotekarza położyłem dwa tomy pożyczone w zeszłym miesiącu. Przedarł
zielonąkartkęipodałmikawałki:
"PanRoquentin.Proszębardzo.
- Dziękuję." Pomyślałem: "Teraz już nic im nie jestem winien. Nikomu tutaj nic już nie jestem winien.
Pójdę za chwilę pożegnać się z właścicielką baru "Pod Kolejarzem". Jestem wolny." Zawahałem się
przezchwilę:czyspędzićresztęczasunadługiejprzechadzcepoBouyille,zobaczyćjeszczerazbulwar
VictorHugo,alejęGalvani,ulicęTournebride?Aletoposzyciebyłotakspokojne,takczyste;zdawałomi
się, że ledwo istnieje i że Mdłości oszczędziły je. Usiadłem blisko pieca. Na stole leżał "Dziennik
Bouyille".Wyciągnąłemrękęiwziąłemgo.
"Uratowanyprzezswojegopsa.
Pan Dubosc, właściciel z Remideron, wracał wczoraj wieczorem na rowerze z targu w Naugis..." Po
mojejstronieusiadłagrubapani.Położyłakołosiebiefilcowykapelusz.Nostkwiłwjejtwarzyjaknóż
w jabłku. Pod nosem mała sprośna dziurka marszczyła się pogardliwie. Wyjęła z torby oprawny tom,
położyłałokcienastoleioparłagłowęnatłustychrękach.Naprzeciwmniespałjakiśstaruszek.Znałem
go:byłwbibliotecetegowieczoru,gdysiętakbałem.Onteżsiębał,jaksądzę.
Pomyślałem:"Jakietowszystkoodległe."owpółdopiątejwszedłSamouk.Chętnieuścisnąłbymmu
rękę, żeby się z nim pożegnać. Prawdopodobnie jednak nasze ostatnie spotkanie zostawiło mu złe
wspomnienia:
ukłoniłmisięzdystansemidośćdalekoodemniepołożyłbiałąpaczuszkę,którazawierałapewnie,jak
zawsze, kromkę chleba i tabliczkę czekolady. Po chwili wrócił z ilustrowanym tomem, który położył
obok paczki. Myślałem: "Widzę go po raz ostatni." Jutro wieczór, pojutrze wieczór, we wszystkie
nadchodzące wieczory, przyjdzie czytać przy tym stole, jedząc chleb i czekoladę, będzie cierpliwie
kontynuował szczurze podgryzanie, będzie czytał dzieła Nabaud, Naudeau, Nodier, Nys, przerywając
czasem, żeby za notować w karnecie jakąś maksymę. A ja będę chodził po Paryżu, po ulicach Paryża,
zobaczę nowe twarze. Co może mi się przydarzyć, gdy on będzie tutaj, a lampa będzie oświecać jego
zamyślonądużątwarz?Wporępoczułem,żeomałoconiezłapałemsięznównamirażprzygody.
Wzruszyłemramionamiiwróciłemdolektury.
"Bouyilleiokolice.
Monistiers.
"Działalność brygady żandarmerii w roku 1932. Starszy sierżant Gaspard, komendant brygady w
Monistiersijegoczterejżandarmi:Lagoutte,Nizan,PierpontiGhilniepróżnowaliwciąguroku1932.W
tymczasiedokonano7zbrodni,82przestępstw,nałożono159mandatów,6osóbpopełniłosamobójstwo,
wydarzyłosię15wypadkówsamochodowych,wtym3śmiertelne."Jouxtebouyille.
"BractwoTrębaczyzJouxtebouville.
Dziśpróbageneralna,wręczeniebiletówwstępunakoncertdorocznywCompostel.
"WręczenieLegiihonorowejMerowi."
"TurystazBouyille(ZwiązekSkautówBouville1924):
Dziświeczoremo20:45comiesięcznezebraniewlokaluzwiązku,ulicaFerdinand-Byron10,salaA.
Porządekdzienny:odczytanieostatniegosprawozdania.Korespondencja;dorocznybankiet;składki1932;
programwycieczeknamarzec;wolnewnioski;przyjęciaczłonków."
"Opiekanadzwierzętami(TowarzystwowBouyille):
W przyszły czwartek, od 15:00 do 17:00 sala C, ulica Ferdinand-Byron, Bouville, dyżur dla
publiczności.Korespondencjękierowaćdoprzewodniczącego,naadresklubu,lubalejaGalvani154.
KlubpsówdoobronywBouyille...
StowarzyszenieInwalidówWojennychwBouyille...
IzbaZwiązkowaTaksówkarzy...
KomitetPrzyjaciółSzkółwBouville..."
Weszło dwu młodych chłopców z teczkami. Uczniowie z liceum. Korsykanin lubi uczniów z liceum,
gdyżmożeichotaczaćojcowskąopieką.Pozwalaimczęstokręcićsięnakrzesłachipaplać,gdyżpotemz
satysfakcją podchodzi cichaczem, staje za nimi i wymyśla: "Czy tak się zachowuje dorosła młodzież?
Jeżeli się to powtórzy, biblioteka poskarży się dyrektorowi." Jeśli zaś wymawiają się, patrzy na nich
piorunującym wzrokiem: "Podajcie mi swoje nazwiska." Kieruje także ich lekturami: w bibliotece
niektóre tomy są oznaczone czerwonym krzyżykiem; to Piekło, prohibita: dzieła Gide'a, Diderota,
Baudelaire'a, książki medyczne. Kiedy jakiś licealista chce pożyczyć taką książkę, Korsykanin kiwa na
niego,bierzegowkątiwypytuje.
Pochwiliwybuchaijegogłosnapełniaczytelnię:"Sąprzecieżbardziejinteresująceksiążkinatwój
wiek.Budujące.Popierwsze,czyodrobiłeślekcje?Wktórejjesteśklasie?Wdrugiej?Iniemasznicdo
roboty po godzinie czwartej? Twój profesor tu często przychodzi, powiem mu o tobie." Dwaj młodzi
chłopcy usadowili się koło pieca. Młodszy miał piękne brązowe włosy, skórę prawie za delikatną i
bardzomałeusta,niedobreidumne.Jegokolega,szerokiimuskularny,zciemniejącymwąsem,wziąłgo
za łokieć i półgłosem powiedział kilka słów. Mały brunecik nie odpowiedział, ale uśmiechnął się
nieznacznie, pysznie i zarozumiale. Potem obaj podeszli niedbale do półki, wybrali jakiś słownik i
przybliżylisiędoSamouka,którypatrzyłnanichzmęczonymwzrokiem.Wyglądali,jakbyniezwracalina
niegouwagi,aleusiedliprzynim,małybrunecikpolewejstronieSamouka,aszerokimuskularnyobok
brunecika.Zaczęlizarazkartkowaćsłownik.Samoukprzebiegłwzrokiemposali,apotempowróciłdo
lektury.Nigdyjeszczeczytelnianieprzedstawiałatakspokojnegowidoku:niesłyszałemżadnegohałasu,
próczurywanegooddechugrubejdamy,widziałemtylkogłowypochylonenadksiążkami.Alewtejsamej
chwiliodniosłemwrażenie,żewydarzysięcośnieprzyjemnego.Wszyscyciludziezeschylonymipilnie
głowamizdawalisięgraćjakąśkomedię:kilkachwilwcześniejpoczułem,jakprzebiegaprzeznasjakiś
wiewokrucieństwa.
Skończyłemlekturę,aleniechciałemjeszczewychodzić.
Czekałemudając,żeczytamgazetę.Mojąciekawośćiskrępowaniepowiększałoto,żeinniteżczekali.
Wydawało mi się, że moja sąsiadka szybciej niż zazwyczaj przewraca kartki w książce. Upłynęło tak
kilka minut, a później usłyszałem szepty. Ostrożnie uniosłem głowę. Dwaj chłopcy zamknęli słownik.
Małybrunecikniemówił,odwróciłtwarzwprawozminąpełnąszacunkuiuwagi.Wpołowieukrytyza
jegoramieniem,blondynnadstawiałuchaiśmiałsiępocichu."Alektotomówi?",pomyślałem.
To był Samouk. Pochylił się w stronę młodego sąsiada, patrzył mu w oczy, uśmiechał się do niego;
poruszał wargami i od czasu do czasu drgały mu długie rzęsy. Nigdy nie widziałem go z tym
młodzieńczymwyrazemtwarzy.
Był prawie czarujący. Ale chwilami urywał i rzucał niespokojne spojrzenie poza siebie. Młody
chłopiec zdawał się wprost pić jego słowa. Ta mała scenka nie miała w sobie nic nadzwyczajnego i
wracałem już do lektury, kiedy zobaczyłem, jak chłopiec przesuwa powoli rękę ukrytą za plecami po
brzegu stołu. Zakryta w ten sposób przed oczami Samouka ręka, posuwała się przez chwilę, zaczęła
macać i napotkawszy ramię grubego blondyna, uszczypnęła je gwałtownie. Tamten, zbyt pochłonięty
rozkoszowaniemsięwciszysłowamiSamouka,niezobaczyłprzybliżającejsięręki.Podskoczyłdogóry,
a usta rozwarły mu się szeroko pod wpływem zaskoczenia i podziwu. Mały brunecik zachował minę
uważną i pełną szacunku. Można by się zastanawiać, czy ta psotna ręka należy do niego. "Co oni chcą
zrobić?", pomyślałem. Czułem, że wydarzy się coś podłego, wiedziałem także, że czas jeszcze temu
zapobiec.
Aleniemogłemodgadnąć,czemumianowicienależałozapobiec.Przezchwilęmiałemzamiarwstać,
podejśćdoSamouka,klepnąćgoporamieniuizacząćznimrozmawiać.Alewtejsamejchwilizobaczył
mojespojrzenie.
Natychmiastprzestałmówićizagryzłwargizrozdrażnionąminą.Speszonyszybkoodwróciłemwzrok,
wziąłemznówgazetę,jakbynigdynic.Tymczasemgrubadamaodsunęłaksiążkęipodniosłagłowę.Była
jak urzeczona. Poczułem jasno, że dama wybuchnie: wszyscy chcieli, aby nastąpił wybuch. Co mogłem
uczynić?RzuciłemokiemnaKorsykanina:niewyglądałjużprzezokno,odwróciłsiębokiemdonas.
Przeszedłkwadrans.Samoukznówzacząłszeptać.Nieśmiałemjużnaniegopatrzeć,alewyobrażałem
sobie jego młody czuły wyraz twarzy i spoczywające na nim ciężkie spojrzenia, z których nie zdawał
sobiesprawy.
Wpewnejchwiliusłyszałemjegośmiech,cienkiichłopięcyśmieszek.Ścisnęłomisięserce,takjakby
podłewyrostkimiałyutopićkota.
Apotemnagleszeptyustały.Taciszazdawałasiętragiczna:tobyłkoniec,wyrokśmierci.Schyliłem
głowę nad gazetą i udawałem, że czytam; ale nie czytałem: zmarszczyłem brwi i podniosłem oczy tak
wysoko, jak mogłem, aby spróbować dostrzec, co dzieje się w tej ciszy naprzeciw mnie. Odwracając
lekko głowę udało mi się pochwycić coś kątem oka: była to ręka, mała biała ręka, która przed chwilą
przesunęłasiępostole.Terazleżałaswobodnieodwrócona,słodkaizmysłowa,miaławsobieniedbałą
nagośćpływaczki,wygrzewającejsięnasłońcu.Przybliżyłsiędoniejzwahaniembrązowyiowłosiony
przedmiot. Był to duży palec pożółkły od tytoniu; obok tamtej ręki uosabiał cały brak wdzięku płci
męskiej.
Zatrzymałsięnachwilę,sztywny,celującwstronękruchejdłoni,apotemnagle,nieśmiałozacząłją
głaskać.Niebyłemzdziwiony,byłemraczejwściekłynaSamouka:czyniemógłsiępowstrzymać,kretyn;
nierozumiał,najakieniebezpieczeństwosięnaraża?Miałtylkojednąszansę,niewielką:gdybypołożył
obieręcenastole,poobustronachksiążki,isiedziałzupełniecicho,możeumknąłbytymrazemswojemu
przeznaczeniu.Alejawiedziałem,żemusięnieposzczęści:palecprzesuwałsięłagodnie,pokornie,po
nieruchomej skórze, ledwo ją muskając, nie ośmielając się dotknąć mocniej: tak jakby był świadomy
swojejbrzydoty.Podniosłemgwałtowniegłowę,niemogłemjużwytrzymaćtegoupartegoocieraniasię:
szukałemoczuSamoukaizakaszlałemgłośno,żebygoostrzec.Aleonmiałprzymknięteoczy,uśmiechał
się.Drugajegorękazniknęłapodstołem.Młodzichłopcynieśmialisięjuż,bylibardzobladzi.Brunecik
zagryzłwargi,bałsię,zdawałsięzaskoczonyprzezbiegwydarzeń.Niecofałjednakręki,trzymałjądalej
nastole,nieruchomą,ledwotrochęzaciśniętą.Jegotowarzyszotworzyłusta,zminągłupiąiprzerażoną.
WłaśniewtejchwiliKorsykaninzacząłwrzeszczeć.
PodszedłniedosłyszalnieistanąłzakrzesłemSamouka.
Byłcałypurpurowy,wyglądał,jakbysięśmiał,aleoczymusięiskrzyły.Podskoczyłemnakrześle,ale
odczułem prawie ulgę: oczekiwanie było zbyt męczące. Chciałem, żeby wszystko skończyło się jak
najszybciej,żebygowyrzuconostąd,jeślitakmabyć,ależebytosięskończyło.Dwajchłopcy,bladzijak
płótno,pochwyciliteczkiizniknęliwmgnieniuoka.
"Wszystkowidziałem-krzyczałKorsykaninpijanyzwściekłości-tymrazemwidziałem,niepowiepan,
żetonieprawda.Możepanpowie,żetoteraz,tonieprawda?
Myślipan,żeniewidziałemcałegotriku?Niemamoczuwtyłku,mójkotku.Cierpliwości,mówiłem
sobie, cierpliwości! Dobrze zapłaci, jak go przyłapię. Tak, dobrze pan za to zapłaci. Znam pana
nazwisko, znam adres, może pan być pewny, że to sprawdziłem. Znam także pańskiego szefa, pana
Chuillier. A to się zdziwi jutro rano, kiedy otrzyma list z biblioteki. Co, milczy pan - powiedział
wywracającoczyma-niechpansobietylkoniewyobraża,żesięnatymskończy.SąweFrancjitrybunały
dla takich typków jak pan. Szanowny pan się kształcił! Szanowny pan uzupełniał swoje wykształcenie!
Szanownypanbezprzerwymiprzeszkadzał,żebyuzyskaćobjaśnieniaiksiążki.
Niechpanniemyśli,żeprzezchwilęwtowierzyłem."Samoukniewyglądałnazdziwionego.Jużod
latmusiałspodziewaćsiętakiegorozwiązania.Storazymusiałsobiewyobrazićto,cosięstaniewdniu,
kiedyKorsykaninpodejdziecichaczemztyłu,ajegowściekłygłoszabrzmimunaglewuszach.Ajednak
powracał co wieczór, kontynuował gorączkowo swoje lektury, a także od czasu do czasu, jak złodziej
głaskałbiałąrękęlubnawetnogęjakiegośchłopca.Najegotwarzyodczytywałemraczejrezygnację.
"Nie wiem, o co panu chodzi - wybełkotał - przychodzę tu od tylu lat..." Udawał, że jest oburzony,
zdziwiony, ale bez przekonania. Dobrze wiedział, że sprawa wybuchła, że nic nie może już jej
powstrzymać,żenależałotoprzeżyćminutapominucie.
"Niechgopanniesłucha,jateżwidziałam"-powiedziałamojasąsiadka.Podniosłasięciężko:"O,nie!
Nie pierwszy raz to widzę; w poprzedni poniedziałek, nie dalej, też widziałam, ale nie chciałam nic
mówić,boniewierzyłamswoimoczominieuwierzyłabym,żewbibliotece,miejscupoważnym,gdzie
ludzieprzychodzą,żebysięuczyć,będąsięodbywaćtakierzeczy,żeczłowieksięrumienizewstydu.Ja
nie mam dzieci, ale żal mi tych matek, które posyłają swoje, żeby tu pracowały, wierzą, że dzieci są
spokojneibezpieczne,podczasgdyistniejąpotwory,któreniczegonieuszanująiktóreprzeszkadzająim
odrabiaćlekcje."KorsykaninprzybliżyłsiędoSamouka:
"Słyszy pan, co mówi ta pani - krzyknął mu w twarz nie musi pan odgrywać komedii. Widziano cię, ty
plugawyprzyjemniaczku!
-Proszęuważaćnato,copanmówi"-powiedziałSamoukzgodnością.
To było w jego stylu. Może i chciał się przyznać, uciec, ale musiał odegrać swoją rolę do końca. Nie
patrzyłnaKorsykanina,miałprawiezamknięteoczy.Opuściłręce,byłprzeraźliwieblady.Apotemnagle
falakrwiuderzyłamudotwarzy.
Korsykanindusiłsięzwściekłości.
"Uważać? Świntuch! Myśli pan może, że pana nie widziałem. Śledziłem pana, mówię to. Już od wielu
miesięcy pana śledziłem." Samouk wzruszył ramionami i udał, że pogrąża się w Lekturze. Szkarłatny, z
oczami pełnymi łez, przybrał minę pełną skupienia i spoglądał uważnie na reprodukcję bizantyjskiej
mozaiki.
"Czytadalej,atotupet"-powiedziaładamaspoglądającnaKorsykanina.
On stał niezdecydowany. W tym samym czasie zastępca bibliotekarza, młody, nieśmiały, dobrze
wychowanyczłowiek,któregoKorsykaninterroryzował,podniósłsięwolnozzabiurkaizawołał:"Paoli,
co się dzieje?" Była chwila niepewności i miałem już nadzieję, że wszystko na tym się skończy. Ale
Korsykaninmusiałocenićsytuacjęipoczułsięśmieszny.Zdenerwowany,niewiedzącjuż,copowiedzieć
tej milczącej ofierze, uniósł się cały i wymierzył cios pięścią w powietrzu. Samouk odwrócił się
przerażony.
PatrzyłnaKorsykaninazotwartymiustami;zjegooczuwyglądałokropnystrach.
"Jeśli mnie pan uderzy, wniosę skargę - powiedział z trudem - chcę wyjść dobrowolnie." Teraz ja
wstałem,alebyłojużzapóźno:Korsykaninwydałpożądliwestęknięcieinaglewyrżnąłpięściąwnos
Samouka. Przez sekundę widziałem tylko jego oczy, jego wspaniałe oczy rozszerzone z bólu i wstydu
ponadrękawemibrązowąpięścią.KiedyKorsykanincofnąłpięść,nosSamoukasikałjużkrwią.Chciał
podnieśćręcedotwarzy,aleKorsykaninuderzyłgojeszczerazwkątust.Samoukosunąłsięnakrześlei
spojrzałprzedsiebienieśmiałymiiłagodnymioczami.Krewznosaciekłamunaubranie.Macałprawą
ręką,żebyznaleźćswojezawiniątko,atymczasemlewąrękąpróbowałuparciewytrzećociekającynos.
"Wychodzę"-powiedziałjakbydosiebie.
Kobietakołomniebyłabladaiświeciłysięjejoczy.
"Plugawiec-powiedziała-dobrzemutak."Trzęsłemsięzgniewu.Obszedłemstół,chwyciłemmałego
Korsykanina za kołnierz i podniosłem go, wierzgał nogami: rozbiłbym go o stół. Zsiniał i bronił się,
usiłowałmniedrapać,alekrótkieręceniedosięgałymojejtwarzy.
Niemówiłemnic,chciałemgorąbnąćwnosipokiereszować.Zrozumiał,podniósłłokieć,żebyzasłonić
twarz:byłemzadowolony,widzącżeboisię.Naglezacząłchrypieć:
"Puść mnie, ty chamie! Ty też jesteś ciotą?" Wciąż jeszcze nie mogę zrozumieć, dlaczego go puściłem.
Czy bałem się komplikacji? Czy zardzewiałem podczas tych leniwych lat w Bouyille? Dawniej nie
wypuściłbymgo,niedawszymupozębach.OdwróciłemsiędoSamouka,którypodniósłsięwreszcie.
Aleunikałmojegowzroku;zespuszczonągłowąposzedłzdjąćpłaszczzwieszaka.
Bezprzerwyprzesuwałlewąrękępodnosem,jakbychciałzatrzymaćkrwawienie.Alekrewtryskała
ciągle,bałemsię,żezrobimusięniedobrze.Wymamrotałniepatrzącnanikogo:
"Przychodzętutajodlat..."Alemałymężczyzna,ledwoznalazłsięnanogach,znówowładnąłsytuacją...
"Wynoś się stąd - powiedział do Samouka - i żeby pańska noga tutaj nie postała, bo policja pana
wyprowadzi."DogoniłemSamoukanadoleschodów.Byłemskrępowany,zawstydzonyjegowstydem,nie
wiedziałem,comupowiedzieć.Zdawałsięniezauważaćmojejobecności.
Wyjąłwreszciechusteczkęicośwypluwał.Noskrwawiłmutrochęmniej.
"Niechpanpójdziezemnądoapteki"-powiedziałemniezręcznie.
Nieodpowiedział.Zczytelnidochodziłwielkihałas.
Napewnowszyscyzaczęlimówićjednocześnie.Kobietawybuchnęłapiskliwymśmiechem.
"Nigdyjużniebędęmógłtuwrócić"-powiedziałSamouk.
Odwrócił się i bezradnym spojrzeniem ogarnął schody, wejście do czytelni. Przy tym ruchu krew
spłynęłamiędzykołnierzykaszyję.Ustaipoliczkimiałpomazanekrwią.
"Chodźmy"-powiedziałemiwziąłemgozaramię.
Zadrżałioswobodziłsięgwałtownie.
"Niechmniepanzostawi!
-Ależniemożepanzostaćsam.Trzebapanuumyćtwarz,opatrzyćpana."Powtarzał:
"Niech mnie pan zostawi, proszę o to, niech mnie pan zostawi." Był o krok od ataku nerwowego:
pozwoliłemmusięoddalić.Zachodzącesłońceoświetliłonachwilęjegozgięteplecy,apotemzniknął.
Naprogudrzwibyłarozpryśniętaplamakrwi.
Wgodzinępóźniej
Jestszaro,słońcezachodzi;pociągodjeżdżazadwiegodziny.Porazpierwszyprzeszedłemprzezparki
przechadzamsiępoulicyBoulibet.Wiem,żetojestulicaBoulibet,alejejniepoznaję.Naogół,kiedyna
niąwchodziłem,zdawałomisię,żeprzekraczamsolidnąścianęrozsądku:grubaitopornaulicaBoulibet
podobnabyłazeswojązgołaniewdzięcznąpowagą,asfaltowanąinadętąjezdnią,dodrógpaństwowych,
wchwiligdyprzechodząprzezbogatąwieśiustawiająpoobustronachnaprzestrzeniponadkilometra
wielkiedwupiętrowedomy.
Nazywałem ją ulicą wieśniaków i czarowała mnie, tak była nie na miejscu, tak paradoksalna w
handlowymporcie.
Dzisiajdomystojąjakzwykle,alestraciłyswójwiejskiwygląd:poprostukamieniceinicwięcej.W
parku przed chwilą miałem to samo wrażenie: rośliny, trawniki, fontanna Oliyiera Masqueret, miały
uparte miny, tak że stały się zupełnie bez wyrazu. Rozumiem: to miasto opuszcza mnie najpierw. Nie
wyjechałemzBouyille,alejużmnietuniema.Bouvillemilknie.Wydajemisiędziwne,żemuszęjeszcze
przebywać dwie godziny w tym mieście, które nie troszcząc się o mnie ustawia meble i okrywa je
pokrowcami, aby odkryć je w całej świeżości dziś wieczorem, jutro, dla nowo przybyłych. Czuję się
bardziejzagubionyniżzazwyczaj.
Idę kilka kroków i zatrzymuję się. Smakuję całkowite zapomnienie, w które popadłem. Jestem
pomiędzy dwoma miastami, jedno z nich nie zna mnie, drugie już mnie nie rozpoznaje. Kto sobie mnie
przypomina?MożetęgamłodakobietawLondynie...Jednakowoż,czynaprawdęmyśliomnie?Zresztą
jest ten facet, Egipcjanin. Wszedł może właśnie do jej pokoju, wziął ją może w ramiona. Nie jestem
zazdrosny. Wiem dobrze, że Anny skończyła się. Nawet jeśliby kochała go z całego serca, byłaby to
miłośćumarłej.
Japosiadałemjejpierwszążywąmiłość.Jestjednakmimowszystkocoś,coonmożedać:rozkosz.A
jeśliwłaśnieomdlewaizapadawniepamięć,niemawniejwtakimrazienic,cobyjąwiązałozemną.
Doznajerozkoszy,ajadlaniejjestemjakktoś,kogoniespotkałanigdywżyciu;naglewyrzuciłamnie
z siebie, a cała reszta innych świadomości na świecie jest także mnie pozbawiona. Jakie to dziwne.
Jednakwiemdobrze,żeistnieję,żetojajestemtutaj.
Terazkiedywymawiam"ja",wydajemisiętopuste.Nieudajemisięjużczućsiebiedobrze,takjestem
zagubiony.
Tylko istnienie, które czuje, że istnieje, jeszcze pozostaje we mnie realne. Ziewam łagodnie, długo.
Nikt.DlaNikogo,nieistniejeAntoineRoquentin.Tomniebawi.AcóżtotakiegoAntoineRoquentin?To
abstrakcja.Bladewspomnieniesiebiesamegochwiejesięwmojejświadomości.
AntoineRoquentin...InagleJablednie,bledniei,stałosię,gaśnie.
Trzeźwa, nieruchoma, osamotniona świadomość tkwi pomiędzy ścianami; trwa. Nikt w niej już nie
mieszka.Jeszcze.Świadomość.
Przed chwilą ktoś mówił ja, mówił moja. Kto taki? Na zewnątrz były mówiące ulice, ze znanym i
koloramiizapachami.Pozostałyanonimoweściany,anonimowaświadomość.Otocoistnieje:ściany,a
pomiędzy ścianami mała żyjąca i bezosobista przezroczystość. Świadomość istnieje jak drzewo, jak
źdźbłotrawy.Drzemie,nudzisię.Małeulotneświadomościzaludniająjąjakptakigałęzie.Zaludniająi
znikają.Zagubiona,opuszczonaświadomośćpomiędzytymiścianami,podszarymniebem.
Aotosensjejistnienia:żejestświadomością,żejestzbyteczna.Rozpuszczasię,rozprasza,pragniesię
zagubićnabrązowejścianie,wzdłużlatarniczyteżtamwmżeniuwieczoru.Alenigdyniemożeosobie
zapomnieć; jest świadomością świadomości, która zapomina o sobie. Taka już jest. Istnieje zduszony
głos,którypowiada:"Zadwiegodzinyodjeżdżapociąg",ijestświadomośćtegogłosu.
Jesttakżeświadomośćtwarzy.Twarzprzechodzipowoli,pełnakrwi,pomazana,awielkieoczyłzawią
się. Nie ma jej między ścianami, nie ma jej nigdzie. Znika, zastępuje ją zgięta postać z zakrwawioną
głową,oddalającasięwolnymkrokiem,zdającasięzatrzymywaćzakażdymkrokiem,aleniezatrzymuje
sięwcale.Jestświadomośćtegociała,któreidziepowolimrocznąulicą.Idzie,alenieoddalasię.Nie
kończysięmrocznaulica,gubisięwnicości.Niebiegniemiędzyścianami,niemajejnigdzie.
Ijestświadomośćzduszonegogłosu,którymówi:"Samoukbłąkasiępomieście."Niepotymsamym
mieście,onie!Samoukidziepomiędzytymibezdźwięcznymiścianamidzikimmiastem,któreonimnie
zapomina.Sąludzie,którzyonimmyślą,Korsykanin,grubadama;możenawetwszyscywmieście.
Jeszczeniezagubił,niemożezatracićswegoja,tegojaumęczonego,krwawiącego,któregoniechcieli
zgładzić.
Bolągowargiinos;myśli:"Bolimnie."Idzie,musiiść.
Gdyby zatrzymał się choćby na chwilę, wysokie mury biblioteki otoczyłyby go nagle, zamknęły.
Pojawiłby się Korsykanin i znów rozpoczęłaby się scena, taka sama, we wszystkich szczegółach, a
kobietazaczęłabykpić:"Powinnosięskazywaćtakąhołotęnaciężkieroboty".
Niechcewrócićdodomu:wjegopokojuczekaKorsykaninzaprzecza,ikobieta,idwóchchłopców.
"Niechpanidzie,niewidziałampana".Iznówrozpoczęłabysiętasamascena.
Myśli: "Mój Boże, gdybym tego nie zrobił, gdybym mógł tego nie zrobić, gdyby to mogło nie być
prawdą!"Niespokojnatwarzprzechodziwciążprzedświadomością:
"Możesięzabije."Alenie:tasłodkaiprześladowanaduszaniemożemyślećośmierci.
Jest wiedza świadomości. Ogląda się ze wszystkich stron, spokojna i pusta pomiędzy ścianami,
wyzwolonaodczłowieka,któryjązamieszkiwał,potworna,gdyżjestnikim.
Głos mówi: "Walizki zostały nadane. Pociąg odjeżdża za dwie godziny." Mury prześlizgują się z
prawej i lewej. Jest świadomość jezdni, świadomość sklepu żelaznego, okienek strzelniczych w
koszarachimówigłos:"Toostatniraz".
Świadomość Anny, tłustej Anny, starej Anny w jej hotelowym pokoju, jest świadomość cierpienia,
cierpieniejestświadomepomiędzyciągnącymisięścianami,któremijająinigdyjużniepowrócą:"Więc
nigdyniebędziekońca?"Głospomiędzyścianamiśpiewamelodięjazzu,"Someofthesedays".Czyto
się nigdy nie skończy? I melodia powraca łagodnie, od tyłu, natrętnie, by znów zabrzmiał głos i głos
śpiewa nie mogąc się zatrzymać, i ciało idzie, i istnieje świadomość tego wszystkiego i świadomość,
niestety! Świadomości. Ale nie ma tu nikogo, kto by cierpiał i ręce załamywał, i litował się nad sobą
samym. Nikogo. To czyste cierpienie na rozstajach, zagubione cierpienie, które nie może o sobie
zapomnieć.Agłosmówi:
"Oto bar "Pod Kolejarzem" i moje Ja wybucha w świadomości, to ja, Antoine Roquentin, wyjeżdżam
właśniezarazdoParyża;przychodzępożegnaćsięzwłaścicielką."
"Przychodzęsięzpaniąpożegnać.
-Wyjeżdżapan,Antoine?
-PrzenoszęsiędoParyża,trzebacośodmienić.
-Szczęściarz!"Jakmogłemprzyciskaćwargidotejszerokiejtwarzy?
Jej ciało już do mnie nie należy. Jeszcze wczoraj umiałbym odgadywać je pod suknią z czarnej wełny.
Dzisiajsukniajestnieprzenikniona.Tobiałeciałoznabrzmiałymiżyłamiczytobyłsen?
"Będziemypanażałować-mówiwłaścicielka.-Niechcesiępanczegośnapić?Jastawiam."
Siadamy,pijemy.Trochęzniżagłos.
"Taksiędopanaprzyzwyczaiłam-wyrażauprzejmyżal-rozumieliśmysię.
-Przyjadęsięzpaniązobaczyć.
-Właśnie,panieAntoine.KiedybędziepanwBouville,przyjdzienaspanodwiedzić.Powiepansobie:
"Pójdę zobaczyć się z panią Jeanne, to jej sprawi przyjemność." To prawda, lubimy wiedzieć, co się
dzieje z ludźmi. Zresztą tutaj ludzie zawsze do nas wracają. Mamy marynarzy, prawda? pracowników
'Transatlantic'.czasamimijadwalatainiewidzisięich,przebywająwBrazyliiczyNowymJorkualbo
odbywająsłużbęwBordeaux,nastatkupocztowym.Ipewnegodniawidzęichznów."Dzieńdobrypani
Jeanne."
Pijemypokieliszku.Możepanwierzyćlubnie,alejapamiętam,cozwyklezamawiają.Podwulatach!
MówiędoMadeleine:"PodaszczystywermutdlapanaPiotra.NoillyCinzanodlapanaLeona."
Mówią: "Jak pani to może pamiętać?" "To mój zawód", odpowiadam." W głębi sali siedzi gruby
mężczyzna,któryśpizniąodniedawna.Wołają:
"Szefowa!"
Wstaje:
"Przepraszam,panieAntoine."Kelnerkapodchodzidomnie:
"Awięcopuszczanaspan?
-WyjeżdżamdoParyża.
-MieszkałamwParyżu-mówidumnie.-Dwalata.
PracowałamuSimeona.AletęskniłamzaBouyille."Zastanawiasięprzezchwilę,apotemspostrzega,że
niemaminicwięcejdopowiedzenia:
"Todowidzenia,panieAntoine."Wycierarękęofartuchipodajemi:
"Do widzenia, Madeleine." Odchodzi. Przysuwam do siebie "Dziennik Bouyille" i za raz odkładam:
czytałemgoprzecieżniedawnowbibliotece,odpoczątkudokońca.
Właścicielkaniewraca:pozwalaprzyjacielowiściskaćnamiętnieswojepulchneręce.
Pociągodjeżdżazatrzykwadranse.
Robięrachunki,żebysięczymśzająć.
Tysiąc dwieście franków miesięcznie to dość chudo. Jeśli się jednak trochę ograniczę, powinno
wystarczyć. Pokój za trzysta franków, piętnaście franków dziennie na jedzenie: zostaje czterysta
pięćdziesiątfrankównapranie,drobnewydatkiikino.Bieliznyiubranianiebędęprędkopotrzebował.
Dwagarniturysączyste,chociażniecowyświeconenałokciach:posłużąmijeszczeprzeztrzylubcztery
lata,jeślibędęjeszanował.
MójBoże?Tojamamprowadzićtakiżywotgrzyba?
Copocznęzcałymidniami?Będęsięprzechadzał.UsiądęwTuileriachnażelaznymkrzesełku-albo
raczej na ławce, przez oszczędność. Będę czytał w bibliotekach. Co jeszcze? Raz na tydzień kino. Co
jeszcze?CzypozwolęsobienacygaroWoltyżerawniedziele?
CzybędęgrałwkrokietawOgrodzieLuksemburskimzemerytami?Wwiekutrzydziestulat?!Żalmi
siebie samego. Są chwile, kiedy się zastanawiam, czy nie lepiej wydać w ciągu roku trzysta tysięcy
franków,któremizostały-apotem...Alecobymitodało?Noweubrania?Kobiety?Podróże?Miałem
towszystko,aterazjużskończone,niemamnatochęci:Wiadomo,coztegozostaje!Porokuokazałoby
się,żejestemznówpustyjakdzisiajbezjednegowspomnieniaisłabywobecśmierci.
Trzydzieści lat! I 14 400 franków renty. I co miesiąc obcinanie kuponów. A przecież nie jestem
starcem!Niechmidadząjakieśzajęcie,byleco...Lepiejbyłobymyślećoczymśinnym,gdyżwtejchwili
gram przed sobą samym komedię. Wiem bardzo dobrze, że nie chcę nic robić: czynić cokolwiek to
stwarzaćistnienie-ajestitakwieleistnienia.
Naprawdęjednakwiem,żeniemogęwypuścićpiórazręki:zdajemisię,żebędęmiałMdłości,izdaje
misię,żeopóźniamjepisząc.Piszęwięcwszystko,comiprzychodzidogłowy.
Madeleine,którachcemisprawićprzyjemność,wołazdalekapokazującpłytę:
"Panapłyta,panieAntoine,ta,którąpanlubi,chcepanposłuchaćostatniraz?
- Proszę." Mówię to przez grzeczność, ale nie czuję się szczególnie usposobiony do słuchania melodii
jazzowych.Posłuchamjednak,gdyżjakmówiMadeleine,słyszętępłytęporazostatni:jestbardzostara;
zastaranawetnaprowincję;próżnobyjejszukaćwParyżu.Madeleinepołożyjąnatalerzuodpatefonu,
będziesiękręcić;stalowaigłabędziepodskakiwaćizgrzytaćwrowkach,apotemkiedyjądoprowadzą
spiralądośrodkapłyty,wszystkosięskończyichrapliwygłosśpiewający"Someofthesedays"umilknie
nazawsze.
Początek.
I pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Jak moja ciotka Bigeois:
"Preludia Chopina pomogły mi tak bardzo, kiedy umarł twój wujek. "A sale koncertowe wymiotują
upokorzonymiiznieważonymi,którzyusiłujązzamkniętymioczamiprzekształcićswojebladetwarzena
antenyodbiorcze.Wyobrażająsobie,żepochwyconetonyrozlewająsięwnich,słodkieipożywne,iże
ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera; wierzą, że piękno im współczuje.
Kutasy.
Chciałbym, żeby mi powiedzieli, czy uważają, że ta muzyka jest współczująca. Przed chwilą byłem
niewątpliwiebardzoodległyodbłogostanu.Napowierzchnidokonywałemobliczeń,mechanicznie.Pod
spodembyłyzgromadzonewszystkienieprzyjemnemyśli,przybierającepostaćniesformułowanychpytań,
niemych zadziwień, które nie opuszczają mnie już ani w dzień, ani w nocy. Myśli o Anny, o moim
zmarnowanymżyciu.Adalej,jeszczeniżej,Mdłości,nieśmiałejakjutrzenka.Alewtejchwiliniebyło
muzyki,byłemponuryispokojny.Wszystkieotaczającemnieprzedmiotybyłyutworzoneztegosamego
materiału, co ja sam, z jakiegoś szpetnego cierpienia. Świat był tak brzydki, poza mną, tak brzydkie te
brudnekieliszkinastolikachibrązoweplamynalustrze,ifartuchMadeleine,iprzymilnaminagrubasa
zakochanego w właścicielce, tak brzydkie było samo istnienie świata, że czułem się dobrze, jak w
rodzinie.
Aterazrozbrzmiewamelodiasaksofonu.Iwstydzęsię.
Narodziło się triumfujące małe cierpiątko, cierpienie-przykład. Cztery nuty saksofonu. Przychodzą i
odchodzą, zdają się mówić: "Trzeba postępować jak my, cierpieć podług miary." To prawda!
Oczywiście,bardzochciałbymcierpiećwtensposóbpodługmiary,bezprzymilaniasię,bezlitościnad
sobąsamym,zjałowączystością.Czytojednakmojawina,żenadniekuflapiwojestletnie,żenalustrze
sąbrunatneplamy,żejestemzbędny,żenajszczersze,najbardziejoschłezmoichcierpieńrozciągasięi
ciąży, zbyt cielesne, a jednocześnie w zbyt szerokiej skórze, jak słoń morski, z wielkimi, wilgotnymi i
przejmującymi,aletakzłośliwymioczkami?Nie,napewnoniemożnapowiedzieć,żejestwspółczująca
tadiamentowasłodkośćobracającasięwkółkoponadpłytąiolśniewającamnie.
Nawetniejestironiczna.Obracasiężwawo,zajętatylkosobą;ucięłajakkosamdłąintymnośćświata,
aterazobracasię,imywszyscy,Madeleineigrubymężczyzna,właścicielka,jasamistoliki,kanapki,
poplamionelustro,kieliszki,wszyscy,którzyoddajemysięistnieniu,ponieważbyliśmyusiebie,tylkou
siebie, zostaliśmy przychwyceni na rozchełstaniu, na codziennym kołowrotku: wstydzę się za siebie
samegoizatowszystko,coistniejewobecniej.
Onanieistnieje.Tomnienawetdrażni;gdybymwstał,zerwałpłytęztalerza,naktórymleży,gdybymją
złamałnadwoje,niedosięgnąłbymjej.Onajestpozatymzawszepozajakąśrzeczą,pozagłosem,poza
nutą skrzypiec. Poprzez gęstwy i gęstwy istnień odsłania się, szczupła i zwarta, a kiedy chcemy ją
pochwycić, napotykamy tylko istnienia, potykamy się o istnienia pozbawione sensu. Znajduje się poza
nimi: nawet jej nie słyszę, słyszę jej melodie, wibracje powietrza, które ją odsłaniają. Ona sama nie
istnieje,ponieważniejestzbędna:tocałaresztajestzbędnawstosunkudoniej.Onajest.
Ijatakżechciałembyć.Anawetniechciałemniczegowięcej;otoprzewodniesłowomegożycia:w
głębi tych wszystkich usiłowań, które wydawały się bez związku, odnajduję to samo pragnienie:
wypędzić istnienie poza mnie, obrać chwile z tłuszczu, poskręcać, wysuszyć, samemu oczyścić się,
stwardnieć, aby wydać wreszcie czysty i precyzyjny ton nuty saksofonu. To nawet mogłoby stać się
przypowieścią:byłkiedyśbiedak,którypomyliłświaty.Istniałjaktyluinnychludziwświecieparków,
barów,miasthandlowych,achciałsobiewmówić,żeżyjegdzieindziej,pozapłótnemobrazówzdożami
Tintoretta, z dzielnymi Florentyńczykami Gozzoli, poza stronicami książek z Fabrycym del Dongo i
JulianemSorelem,pozapłytamipatefonuzprzeciągłymiskargamijazzu.Robiłzsiebieidiotę,alenagle
zrozumiał i oczy mu się otwarły, zobaczył, że karty są źle rozdane: w rzeczywistości znajdował się w
bistro przed kuflem letniego piwa. Wpadł w przygnębienie, siedząc na kanapce; zaczął myśleć: jestem
idiotą.
Iwtejwłaśniechwilizdrugiejstronyistnienia,wtymdrugimświecie,którymożnaujrzećzdaleka,
choć nie można się do niego nigdy przybliżyć, zaczęła tańczyć melodyjka, zaczęła śpiewać: " Trzeba
czynićjakja;trzebacierpiećdotaktu."Głosśpiewa:
SomeofthesedaysYou'llmissmehoney.
Płytamusibyćporysowanawtymmiejscu,bowydobywasiędziwnyhałas.Icośściskazaserce:że
melodia nie została zupełnie uszkodzona przez ten kaszelek igły na płycie. Jest tak daleko - tak daleko
pozatym.
Rozumiem i to także: płyta rysuje się i zużywa, śpiewaczka już może nie żyje. Ja wyjdę za chwilę i
wsiądę do pociągu. Ale poza kimś istniejącym, co spada z jednej teraźniejszości w drugą, bez
przeszłości, bez przyszłości, poza tymi tonami, które rozkładają się codziennie, łuszczą i ześlizgują ku
śmierci,melodiapozostajeniezmienna,młodaizwarta,jakbezlitosnyświadek.
Głos umilkł. Płyta jeszcze trochę chrypi, a potem zatrzymuje się. Kawiarnia oswobodzona z
natarczywego snu przeżuwa i smakuje rozkosz tego, że istnieje. Właścicielce krew uderzyła do twarzy,
wali nowego przyjaciela po białych tłustych policzkach, ale nie nabiegają krwią. Policzki umarłego.
Siedzębezruchu,prawiezasypiam.Zakwadransbędęwpociągu,aleniemyślęotym.Myślęoskonanym
Amerykaninie, z gęstymi czarnymi brwiami, który dusi się od gorąca, na dwudziestym piętrze domu w
Nowym Jorku. Ponad Nowym Jorkiem niebo żarzy się, błękit zajął się płomieniem, wielkie żółte
płomienieliżądachy.
Chłopcy z Brooklynu ustawiają się w kąpielówkach pod hydrantami. Ciemny pokój na dwudziestym
piętrzesmażysięnawielkimogniu.Amerykaninzczarnymibrwiamiwzdycha,sapieipotściekamupo
policzkach. Siedzi w samej koszuli przed fortepianem; ma smak dymu w ustach i niewyraźną zjawę
melodiiwgłowie.
"Someofthesedays."ZagodzinęprzyjdzieTomzprzytroczonąztyłudopaskapłaskąmanierką;zwalą
sięwtedyobajwskórzanefoteleibędąpićalkoholwielkimiłykami,iogieńniebieskizapaliichgardła,
poczują ciężar ogromnego upalnego snu. Ale najpierw trzeba zanotować tę melodię. "Some of these
days."Spoconarękabierzeołówekzfortepianu.
"Some of these days you'll miss me honey." Tak się to odbyło. Tak albo inaczej, to nieważne. Tak
właśniesięnarodziła,wybrałazużyteciałotegożydaoczarnychjakwęgielbrwiach,żebysięnarodzić.
Trzymałmiękkoołówek,akroplepotuspadałyzjegoupierścienionychpalcównapapier.Adlaczegonie
ja?Dlaczegotrzebabyłoakurattegowielkiegowołu,pełnegobrunatnegopiwskaialkoholu,abymógłsię
spełnićtencud.
"Madeleine,możeszjeszczerazpuścićpłytę?Ostatniraz,jużwychodzę."Madeleinezaczynasięśmiać.
Kręcirączkąiotorozpoczynasięznów.Aleniemyślęjużosobie.Myślęotymfaceciestamtąd,który
skomponowałtęmelodię,wlipcowydzień,wgęstymupaleswegopokoju.Usiłujęmyślećonimpoprzez
melodię,poprzezbiałeicierpkietonysaksofonu.Zrobiłto.Miałkłopoty,niewszystkoukładałomusię:
rachunkidozapłacenia-musiałagdzieśbyćtakżejakaśkobieta,któraniemyślałaonimtak,jakbysobie
tegożyczył-awreszcietaokropnafalaupału,przekształcającaludziwkałużetopiącegosiętłuszczu.
Wszystkotoniemaniczpięknaanichwały.Alekiedysłyszępiosenkęimyślę,żetotenfacetjąułożył,
jegocierpienieioddechwydająmisię...przejmujące.Miałszczęście.
Nie umiał zresztą zdać sobie z tego sprawy. Musiał myśleć: przy odrobinie szczęścia ta rzecz może mi
przynieśćpięćdziesiątdolarów.
Proszę, po raz pierwszy od wielu lat jakiś mężczyzna wydaje mi się przejmujący. Chciałbym coś
wiedzieć o tym facecie. Nie z powodu humanizmu: wręcz odwrotnie. Dlatego, że to zrobił. Nie mam
chęcigopoznaćzresztąchybajużnieżyje.Tylkożebydowiedziećsięonimkilkuszczegółówimóco
nimmyśleć,odczasudoczasu.
No,myślę,żebygotoanigrzało,anisłuchająctejpłyty,ziębiło,gdybymupowiedzieć,temufacetowi,że
wsiódmymmieścieFrancji,niedalekodworca,ktośonimmyśli.
Ale ja będąc na jego miejscu, byłbym szczęśliwy, zazdroszczę mu. Trzeba już iść. Podnoszę się, ale
przezchwilęstoję,niezdecydowany,chciałbymusłyszećśpiewMurzyna.Porazostatni.
Śpiewa.Dwoje,którzyocaleli:żydiMurzynka.Ocaleni.
Uważalimoże,żezginęlicałkowicie,zatopieniwistnieniu.
Aprzecieżomnieniktniemógłbymyśleć,jakjamyślęonich,ztakąsłodyczą.Nikt,nawetAnny.Są
dla mnie trochę jak umarli, trochę jak bohaterowie powieści; obmyli się z grzechu istnienia. Nie do
końca, oczywiście - ale na tyle, na ile człowiek może to zrobić. Ta myśl poruszyła mnie nagle, gdyż
zupełnienatonieliczyłem.Czuję,żecośnieśmiałosięomnieocierainiechcęsięporuszyć,ponieważ
bojęsię,żebysięnieoddaliło.Coś,czegojużzgołanieodczuwałem:rodzajradości.
Murzynka śpiewa. Można więc uzasadnić swoje istnienie? Choćby trochę? Czuję się niesłychanie
onieśmielony.
Nie znaczy to, że mam wielką nadzieję. Czuję się jednak jak facet zmarznięty do szpiku kości, który
jechał wśród zadymki i nagle wszedł do ciepłego pokoju. Myślę, że stanąłby nieruchomo koło drzwi,
jeszczezmarznięty,apocieleprzebiegałybymupowolnedreszcze.
SomeofthesedaysYou'llmissmehoney.
Czy nie mógłbym spróbować.., Oczywiście, nie chodziłoby o piosenkę... ale czy nie potrafiłbym w
innejdziedzinie?..
Tomusibyćksiążka:nicinnegonieumiemrobić.Alenieksiążkahistoryczna,tamtraktujesięotym,co
istniałonigdy,ktośistniejącyniemożeuzasadnićistnieniainnegoistniejącego.Moimbłędembyłachęć
wskrzeszeniapanadeRollebon.Innyrodzajksiążki.Niewiemdobrzejakipowinnosięjednakzgadywać
poza wydrukowanymi słowami, poza stronicami, jakąś rzecz nie istniejącą, która byłaby ponad
istnieniem.Historianaprzykład,jakaniemożesięwydarzyć,przygoda.Powinnabyćpięknaitwardajak
stalipowinnazawstydzaćludzizpowoduichistnienia.
Wychodzę, sam nie wiem, co myśleć. Nie śmiem powziąć decyzji. Gdybym był pewien, że mam
talent... Ale nigdy nigdy nie napisałem nic w tym rodzaju; artykuły historyczne, tak - jak najbardziej.
Książka.Powieść.Ibylibyludzie,którzybyjączytaliimówili:"ToAntoineRoquentinjąnapisał,taki
rudy facet, który przesiadywał w kawiarniach." I pomyśleliby o moim życiu, jak ja myślę o życiu tej
Murzynki: jak o czymś cennym i po części legendarnym. Książka. Oczywiście najpierw byłaby to tylko
praca nudna i żmudna, ale nie przeszkodziłoby mi to istnieć i czuć, że istnieję. Przyszedłby jednak
moment, w którym książka byłaby już napisana, byłaby już poza mną i myślę, że trochę światła
rozjaśniłobymojąprzeszłość.Możewtedy,poprzeztoświatło,mógłbymprzypominaćsobiewłasneżycie
bezodrazy.Możepewnegodniamyślącwłaśnieotejgodzinie,otejponurejgodzinie,gdystojęskulonyi
czekamnachwilę,kiedytrzebabędziewejśćdopociągu,poczułbym,żesercebijemiszybciejiżemogę
sobiepowiedzieć:"Towłaśnietamtegodnia,otamtejgodzinie,wszystkosięzaczęło."Iudałobymisię-
wodniesieniudoprzeszłości,tylkoprzeszłości-zaakceptowaćsiebie.
Zapadanoc.Napierwszympiętrzehotelu"Printania"zapaliłosięświatłowdwuoknach.Odbudowy
nowegodworcaniesiesięzapachmokregodrzewa:będziejutropadaćwBouyille.
ocr,korekta,usieciowanie:bujnos
celulozowąwersjęudostępnił:ryży
Tytułoryginału"LANAUSEE"
ObwolutęprojektowałWOJCIECHFREUDENREICH
@1938EditionsGallimard
PRINTEDINPOLAND
PaństwowyInstytutWydawniczy,Warszawa1974r.Wydaniepierwsze.Nakład20.000+290egz.Ark.
wyd.13,1.Ark.druk.15,25.Papiersat.kl.IV,65g,format82x104/32.Oddanodoskładaniawmarcu
1974 r. Podpisano do druku w sierpniu 1974. Druk ukończono we wrześniu 1974 r Wrocławska
DrukarniaDziełowaweWrocławiu.Nrzam.178/A.W-114Cenazł40.-
UsingePubMaker,beaneasyebookwriter.
ThisbookisgeneratedbyatrialversionofePubMaker.
Pleasevisit
TableofContents