RESOCJALIZACJA Rzecz o czymś co nie istnieje

background image

RESOCJALIZACJA. Rzecz o czymś co nie istnieje (?)
Wpisany przez Kamil MIszewski Środa, 26 Sierpień 2009 08:46

od red.:

publikujemy I część reportażu Kamila. Ten tekst pobudza do myślenia, a jednocześnie ma

sprowokować dyskusję, do czego zachęcamy!

Pokój wychowawcy, gdzieś na początku odbywania kary:

- Miszewski, ty tu coś piłeś, tak? Tu jakiś alkohol był? W tej twojej sprawie?

- No tak, nie da się ukryć…

- No to my ci musimy ułożyć program resocjalizacji na ten alkohol. Ty jesteś

małolat, to i tak program byś miał. Zrobimy tak – tu masz zadania do wykonania:

po pierwsze, utrzymywać kontakt z rodziną, po drugie, powstrzymywać się od

spożywania napojów alkoholowych, po trzecie, idziesz zaraz do Grzecha i bierzesz

książki o alkoholikach.

Nie mówiłem mu, że rodzina na widzenia i tak, dzięki Bogu, przychodzi, bo może by

zaraz wymyślił coś nowego. Nie pytałem też, że niby jak mam pić w miejscu, w którym nie

ma dostępu do alkoholu? W kryminale? To chyba nie sztuka? Myliłem się, żółtodziób. Jak

już trochę posiedziałem, to się przekonałem, że załatwienie narkotyków i alkoholu nie jest

akurat w więzieniu problemem. Do Grzecha za to poszedłem chętnie.

Był funkcyjnym w bibliotece. Czytać lubiłem, więc przy okazji pójścia po „swoje”

książki (znaczny eufemizm – w bibliotece coś około 5 tyś. woluminów, ale 98% z

poprzedniego ustroju i niestety na jego temat, bynajmniej nie krytycznie: „myśl Lenina

tu...”, „Marks tam...”), wymieniłem mu tytuły wspomniane przez wychowka. Taką salwę

śmiechu w więzieniu słyszy się rzadko:

- Co ten stary cap znowu wymyślił? Przecież mu, kurwa, mówiłem, że tych książek

nie ma tu chyba już z 5 lat!? Kto by to w ogóle czytał? Na skręty pewnie poszły…

background image

(papier niektórych książek idealnie wręcz nadaje się do palenia marihuany, stąd np.

ogromne zainteresowanie Biblią…)

- To co ja mam teraz zrobić? (żółtodziób)

- A niby, kurwa, co? Powiedz mu, że czytasz.

Tak też zrobiłem. Obawiałem się tylko, czy mnie nie przepyta kiedyś z treści. Nigdy

tego nie zrobił. Być może nie miał aż takiego poczucia humoru: pytać mnie z książek, o

których wie, że ich nie ma, o czym ja także dobrze wiem, o czym z kolei on wie, że ja

wiem, że on wie. Pewnie byśmy razem świetnie się bawili. Ciekawiło mnie tylko, czy sam

kiedyś którąś z nich przeczytał? Później zrozumiałem, że ten wymiar farsy, jaki mi

zafundował, był już chyba dla niego i tak wystarczający. Zwłaszcza gdy długi czas potem,

oglądając swoje akta u innego już wychowawcy, w innym więzieniu, zobaczyłem wpis, że z

przeczytania książek wywiązałem się bez zarzutu.

Póki co siedziałem na śledczaku, ale już jako skazany. Podobnych ludzi była cała

masa – siedzieli tutaj, bo w myśl kkw ma się siedzieć jak najbliżej miejsca zamieszkania.

Jedynie tych, co sprawiali jakieś tam poważniejsze problemy, administracja wysyłała „w

transport”. Normalne – po co samemu się użerać, jak można komuś podrzucić. Tym

bardziej, jeśli zgodnie z procedurą.

Dostałem pracę – w bibliotece i w radiowęźle jednocześnie. Nie chciałem jej, bo

zamierzałem jak najszybciej stąd wyjechać. Naczytałem się kkw i regulaminu wykonywania

kary pozbawienia wolności: za przestępstwo, które popełniłem, mogłem otrzymać podgrupę

klasyfikacyjną M2P i wyjechać do zakładu karnego typu półotwartego, a tam więcej

swobody, dłuższe widzenia, przepustki… Na śledczaku za to cała masa utrudnień, bo

wszystko kręci się wokół tymczasowo aresztowanych. Na tych przepustkach mi zwłaszcza

zależało, bo chciałem dzięki nim kontynuować w jakiś sposób studia. Póki co te studia

właśnie mi w wyjeździe przeszkodziły. Kierownik działu penitencjarnego stwierdził, że z

moim wykształceniem jak nic nadaję się do radiowęzła i biblioteki.

background image

- No a transport? – zapytałem.

- Popracujesz do wyjazdu i tyle.

Do pracy w radiowęźle bardzo niewielu się nadaje, a jeszcze mniej się garnie.

Ostrzegali mnie inni złodzieje (za cokolwiek byś nie siedział, w więzieniu jesteś nazywany

złodziej), żebym tej tyrki (pracy) nie brał, bo przyfeszczona nieco (od grupy festów,

ugrupowania subkulturowego współpracującego za czasów poprzedniego ustroju z

administracją). Tak zła opinia o tej pracy wzięła się stąd, że za komuny administracja

głosem więźnia pracującego w radiowęźle pouczała osadzonych, by się poprawili w imię

jedynie słusznej idei. Taki więzień, jak nietrudno się domyśleć, nie miał w więzieniu życia.

Jakże się zdziwiłem, gdy idąc po raz pierwszy do radiowęzła

zobaczyłem tekst pogadanki,

który mam przeczytać. Było to coś w stylu: „nie niszczcie głośników radiowęzła, naszego

wspólnego dobra…” (przewody z głośników szły wtedy na buzały – bardzo skuteczne

samorobne grzałki – bo jakoś ciężko było o grzałki fabryczne).

Spytałem Grzecha: czytać to czy nie?

- Pierdol to w czapkę – brzmiała odpowiedź – tylko wpisz w zeszyt, że przeczytałeś,

nie?

No to wpisałem. I chyba każdy był zadowolony. Kontrola z Okręgowego

Inspektoratu chyba również; w zeszycie było, że się odbyło, jak można nie wierzyć

zeszytowi?

Czas w radiowęźle biegł mi na puszczaniu muzyki i ogłaszaniu konkursów. Przez

pracę tę resocjalizować miałem się ja sam, dzięki muzyce i konkursom cała reszta.

Konkursem zazwyczaj była krzyżówka. Grzechu dostawał od wychowka „Tysiąc

panoramicznych” i wybierał z tego tysiąca najłatwiejsze, bo nie wszystkie się nadawały. Na

stronę A4 wchodziły tak ze 4-5, potem szło to na ksero i na cele. Sam udział nie był

background image

premiowany, za to za zwycięstwo – wyłonione w drodze losowania, bo przeważnie na 50

krzyżówek, które wróciły ze 120, było „nawet” z 3-8 poprawnych odpowiedzi –

otrzymywało się wniosek nagrodowy. Można go było wykorzystać albo jako zwykłą

pochwałę, albo jako dodatkowe, albo jako przedłużone widzenie. Nic innego nie wchodziło

w rachubę. „Losowanie” to było królestwo Grzecha, „wygrywał” ten, kto nie miał z nim na

pieńku.

Czasem puszczałem też muzykę na specjalne prośby więźniów, najczęściej z

dedykacjami w stylu: „najlepszego, Mietku z celi 113, z okazji zajechania (odsiedzenia) 15

lat w kryminale”.

Formą resocjalizacji był także dostęp do mediów. Oznaczało to, że ci, którzy mieli

pod celą telewizor (swój własny, prywatny), to go sobie oglądali, a ci, którzy nie mieli, a

byli grzeczni, to czekali na jeden przechodni, „państwowy”, który dostawało się na tydzień

albo dwa. Dostęp więźnia do prasy oznaczał codziennie Pomorską, jedną na 5 cel. Trochę

narzekałem, bo jak nie dostawałem jej pierwszy w kolejce, to zdjęcia były powycinane, a

krzyżówka już rozwiązana (jak ktoś nie znał właściwej odpowiedzi, to wpisywał własną

dorysowując kratki). Niepotrzebnie jednak narzekałem, bo w innych kryminałach o prasie

nie było już w ogóle mowy.

Ten mój wychowawca, jak się później okazało, to on wcale nie był mój, tylko pełnił

funkcję wychowawcy ds. kulturalno-oświatowych. Pierwsze skojarzenie przywodziło na

myśl „Rejs” Marka Piwowskiego i scenę: „(…) a w damskiej ubikacji ktoś napisał na

ścianie kredą gupi kaowiec”. Pierwsze skojarzenie okazało się słuszne. Nawet po włożeniu

sporego wysiłku w czynność obserwacji nie mogłem się dopatrzeć żadnych śladów jego

pracy. W radiowęźle się nie pokazywał, w bibliotece z rzadka. Zorganizował raz turniej gry

w darta (lotki). Całość odpękał w pół godziny, a potem zgubił kartkę nazwiskami

zwycięzców. Nigdy nie mogłem dojść celowości istnienia tej funkcji – jako takiej. Jak

potem trochę pozwiedzałem świat zza okien kabaryny (więźniarki) i posiedziałem gdzie

indziej, to zauważyłem, że wszędzie praca na tym stanowisku wygląda podobnie.

Jak się tak dobrze zastanowić, to nazwa: wychowawca, dla osoby obecnie

wykonującej tę funkcję, jest raczej nie na miejscu. Bardziej pasowałoby: sekretarka.

Kontakt z wychowawcą ogranicza się bowiem do udania się do niego po talon na paczkę

background image

żywnościową, talon na paczkę higieniczną czy wysłanie listu. Żadnych treści

wychowawczych podczas realizacji tych czynności nie zaobserwowałem.

Na razie miałem jednak inne zmartwienia: administracja śledczaka nie chciała mnie

wypuścić. Ostrzegano mnie przed tym. Potrzebny tu byłem i tyle. Wyjechałem dopiero po

utracie pracy, spowodowanej nieumiejętnością nieokazywania dezaprobaty dla funkcji i

osoby wychowawcy ds. k-o.

Wyjechałem na półotworek (zk typu półotwartego). I tu, o dziwo, spotkałem

wychowawcę, który nie dość, że w resocjalizację wierzył, to jeszcze tę wiarę w czyn

przekuwał. Czyn polegał na tym, że był w dobrych kontaktach z kinami, teatrami, muzeami

i innymi placówkami kulturalnymi w mieście. Gdy instytucje te miały jakieś wolne bilety na

coś, co się w nich działo, to dawały mu znać, a on wówczas organizował grupę więźniów,

mających wziąć w tym wszystkim udział. Paradoks polegał na tym, że tak naprawdę to on

nie był wychowawcą, a terapeutą ds. uzależnień alkoholowych (w więzieniu znajdował się

oddział dla uzależnionych) i cała ta działalność odbywała się po godzinach jego pracy.

Przychodził więc wieczorami (średnio jedno wyjście w tygodniu, z różnymi grupami

więźniów) i zabierał podekscytowaną hałastrę na miasto. Zdarzało się, że wracaliśmy

późnym wieczorem, nawet około 23.

Chodziliśmy zawsze na rzeczy, które można by określić mianem ambitnych. Dużo

częściej teatr i muzeum niż kino, a jeśli już to ostatnie, to żadna tam amerykańska

strzelanina. O to często złodzieje mieli pretensje, bo zdarzało się, że niewiele z filmu

rozumieli. Pamiętam, jak poszliśmy kiedyś na „Mexican” z Bradem Pittem i Julią Roberts w

rolach głównych. James Gandolfini, znany m.in. z roli Tony’ego z „Rodziny Soprano”,

odgrywał w tym filmie postać gangstera, z którą to postacią bardzo szybko się złodzieje

zidentyfikowali. Dawno nie widziałem takich skonsternowanych twarzy, gdy okazało się, że

gangster jest homoseksualistą i jeździ małolitrażowym dieslem (film został mocno osadzony

w konwencji postmodernizmu).

Tak naprawdę to był z tym terapeutą jeden wielki kłopot. Dyrektor doceniał jego

działalność ze względów dokumentacyjnych – mógł się nią pochwalić przed władzami

zwierzchnimi, no i może przed jakimiś organizacjami, stowarzyszeniami. Na tym chwalenie

się kończyło, a zaczynał się problem. Dyrektor bał się jak ognia dziennikarzy, którzy

background image

mogliby o tej, jakże cennej przecież inicjatywie coś napisać w gazetach. Dlaczego? Bo

społeczeństwo nie życzy sobie, aby kryminaliści włóczyli się po kinach. Mają siedzieć,

najlepiej w kamieniołomach, i to najlepiej do końca swoich dni. Więc jakby się

dowiedziało, że to z jego kryminału takie wycieczki wychodzą… Najbardziej przerażało

jednak, że 80% funkcjonariuszy podzielało owo zdanie społeczeństwa. Patrzyli więc na

terapeutę niechętnie. Pozostałe 20% nie lubiło go natomiast za to, że stawiał ich w trudnej

sytuacji. Jakkolwiek uznawali jego aktywność za słuszną, to jednak zdawali sobie sprawę,

że tak właściwie to oni sami powinni się nią zajmować, a nie on. Z oczywistych względów

najbardziej nie lubił go wychowawca ds. k-o…

Z tym nielubieniem złodziei przez funkcjonariuszy to też dziwna sprawa. Nie lubią

ich z wielu powodów, między innymi dlatego, że się ich boją. To zaś powoduje, że część

funkcjonariuszy się złodziejom podlizuje, zwłaszcza tym dobrze zbudowanym, siedzącym

za wymuszenia rozbójnicze, haracze, narkotyki itd., w szczególności zaś, gdy delikwent

należy do grypsujących. Jeden przykład.

Do celi wchodzi oddziałowy i pyta:

- Kto nie grypsuje tutaj?

Zgłasza się kilka osób.

- Za pięć minut ubrani i w butach przed dyżurką! Będziecie sprzątać

pas śmierci.

Pas śmierci to około 3-4 metry między zewnętrznym murem więzienia a wewnętrzną

siatką z zasiekami, ciągnące się dookoła kryminału, służące jako dodatkowe zabezpieczenie

przed ucieczką. Od czasu do czasu wchodzi się tam, by teren ten uporządkować, wyrwać

chwasty itd. Kodeks grypsujących zabrania im wchodzenia na pas śmierci. To, że oni chcą

przestrzegać swojego własnego kodeksu, jest jakoś tam zrozumiałe, ale że administracja

dopasowuje się do subkultury, której sensem istnienia i deklarowaną wartością jest walka z

background image

tą administracją właśnie i że przy tym obrywa się niegrypsującym, którzy z założenia takiej

walki nie prowadzą, jest poniekąd niezrozumiałe i co najmniej niesprawiedliwe.

Po jakimś czasie dostałem przepustki i wkrótce potem zostałem przeniesiony do zk

typu otwartego. Z tymi przepustkami nie było jednak tak łatwo. Oczywiste jest, że trzeba

sobie w jakiś sposób na nie zapracować, że stanowią nagrodę, a nie obowiązkowy przydział.

Problem w tym, że dla administracji jednym z głównych wyznaczników zasłużenia było

wyrażenie przez więźnia woli współpracy, czyli mówiąc wprost: rozpoczęcie zaganiania

permanentnego donoszenia na innych więźniów i funkcjonariuszy. Nie jest bowiem prawdą,

że praca operacyjna została wycofana z więzień w roku 1990. Służba Więzienna nigdy nie

zaprzestała tej działalności na swe własne potrzeby. Nie neguję konieczności jej

prowadzenia, zwłaszcza w starciu z dzisiejszymi, bardzo groźnymi i całkowicie

zdemoralizowanymi przestępcami. Zwracam tylko uwagę, że obecny jej status – a więc

formalne nie-istnienie – powoduje, że jest uprawiana niezwykle amatorsko i ze szkodą dla

wszystkich. Administrację więzienia, w którym przebywałem, interesowały zazwyczaj

kwestie drugorzędne, np. co mówią o niej więźniowie. Nie potrafiła także zadbać o

bezpieczeństwo swojego agenta, co jak wiadomo – zwłaszcza w więzieniu – powinno być

kwestią pierwszorzędną. Przepustki otrzymałem dzięki usilnym staraniom mojej rodziny

oraz wstawiennictwu prof. Zybertowicza.

Z półotworka i otworka kilkadziesiąt osób wychodziło codziennie do pracy poza

terenem zakładu. Pracowali w różnych miejscach: w klubach sportowych, ZHP itp. Pracę

ich łączył jeden fakt: była bezpłatna; obowiązkiem pracodawcy było jedynie zadbać o ich

wyżywienie, czasem dowóz na miejsce i z powrotem. Więźniowie lubili tam pracować,

nawet za darmo. Praca była urozmaiceniem dnia, odskocznią od wszechobecnej nudy,

umożliwiała kontakt ze światem zewnętrznym i innymi (spoza więzienia) ludźmi. Liczyli

jednak – i nie sądzę, iż można powiedzieć, by były to przesadne oczekiwania – że ich

nieopłacana praca zaowocuje chociażby otrzymaniem przepustek, a później warunkowego

zwolnienia. Z przepustkami zazwyczaj nie było aż tak źle, chociaż także i od nich

oczekiwano, że będą zaganiać, w wielu przypadkach postawiono im zresztą w tej kwestii

ultimatum. Opłakanie za to przedstawiała się kwestia warunkowego.

Więzień odsiaduje wyrok. Zbliża się czas, po którym mógłby być przedterminowo

background image

warunkowo zwolniony. Przez cały okres dotychczasowej odsiadki starał się uzyskać pracę i

w końcu pracował, starał się uzyskiwać wnioski nagrodowe i sporo ich uzyskał, starał się

nie łapać kwitów (wniosków karnych) i bardzo niewiele ich w rezultacie posiadał na swoim

koncie. Pokazywał tym wychowawcy, dyrektorowi, a w końcu sądowi penitencjarnemu, że

zmądrzał, że żałuje, że chce to jakoś naprawić, zwłaszcza, że siedzi po raz pierwszy. Staje

na wokandzie i co? „Zbyt odległy koniec kary” oraz „zbyt duża szkodliwość społeczna

czynu” – dwa szablonowe, uniwersalne argumenty sądu penitencjarnego, bo usłyszał je

każdy, niezależnie od tego, ile już przesiedział i za co (argumentację tę stosowano nawet w

stosunku do więźniów, którym pozostało do końca kary kilka miesięcy z 4, 5 a nawet 6 lat).

Dowiaduje się również, że nie dostanie warunkowego także z tego powodu, że siedzi i tak w

zbyt dobrych warunkach – jest w zakładzie półotwartym/otwartym i może sobie codziennie

wychodzić na wolność do pracy (sic!). Czyli awans do kryminałów tego typu nie jest

nagrodą a łaską, na którą więzień absolutnie nie zasłużył i za którą musi słono płacić.

Prawdziwości tego stwierdzenia dowodzą liczne przypadki więźniów, którzy celowo coś

„nawywijali”, tak, aby być karnie zwiezionym do więzienia typu zamkniętego, gdzie mimo

surowszych rygorów formalnych oraz okoliczności owej zwózki szybciej wychodzili na

wolność.

Sądy penitencjarne zdają się pełnić rolę Ostatecznego-i-Właściwego-

Sprawiedliwego. Jeśli uważają, że sąd orzekający wydał zbyt niski wyrok, to korygują go

poprzez odmowę udzielenia warunkowego. Wiedzą też, że segregacja więźniów to ułuda –

do półotwartych i otwartych pakuje się ludzi, którzy absolutnie nie powinni tam siedzieć, a

są tam tylko dlatego, że jest przeludnienie (na półotworku podszedł do mnie pewien więzień

z numerem miesięcznika „Zły” w ręku; otworzył go na stronie, na której zamieszczone były

zdjęcia okrutnego pobicia ze skutkiem śmiertelnym: „Moja robota!” – pochwalił się z dumą

w głosie). Nie wdają się jednak w szczegóły, kto na odbywanie kary w złagodzonych

warunkach zasłużył, a kto nie i siedzących tam traktują jednakowo: źle.

Logika przyznawania warunkowego – zakładając, że istnieje – nie wiadomo na czym

się zasadza. Fakt wykonywania/niewykonywania pracy zarobkowej przez więźnia,

zdobywania nagród, niekaralność dyscyplinarna czy uczestnictwo, bądź nie, w subkulturze

więziennej, zdają się nie mieć żadnego wpływu na decyzję sądu. Wywołuje to uzasadnione

oburzenie tych, którym na szybszym opuszczeniu murów faktycznie zależy i którzy coś w

background image

tym kierunku robią. Nie widząc różnicy w potraktowaniu przez sąd ich oraz pozostałych,

którzy do niczego się nie kwapią, dochodzą do wniosku: po co się starać?

Sądy penitencjarne zdają się mieć w „głębokim poważaniu” także wnioski o

warunkowe, wystosowane przez administrację zakładów karnych. Jest to o tyle dziwne, że

administracja, poprzez złożenie wniosku, zdaje się ręczyć za takiego złodzieja, wyraża

opinię, że nie warto go dłużej trzymać w zamknięciu, że się zresocjalizował. Tymczasem

częstotliwość przyznawania warunkowego w takich przypadkach nie różniła się zbytnio od

tej, gdy więzień występował z wnioskiem sam. Dziwi jedynie, że w 90% przypadków takich

postanowień dyrekcja nie odwoływała się od decyzji sądu.

Więźniowie nie piszą odwołań od odmowy udzielenia warunkowego. Szkoda czasu.

Następny wniosek można składać dopiero w trzy miesiące po wydaniu decyzji odmownej.

Nie wiem z jakich przyczyn ten okres, w jakiś zupełnie naturalny sposób, wydłuża się do

pół roku (na własnym choćby przykładzie). W tym czasie przecież wniosek mógłby być

rozpatrywany dwukrotnie. Jeśli teraz złożysz zażalenie, to twoje odwołanie, wraz z twoimi

więziennymi aktami i tak przechodzi przez cały ten cyrk (sąd penitencjarny), zanim

ostatecznie trafi do sądu apelacyjnego. Tam też sobie trochę poleży. W międzyczasie jesteś

„ugotowany”, a przynajmniej tak tłumaczy ci to wychowawca, bo nie ma na miejscu twoich

akt. Nie może on więc podjąć żadnej istotnej decyzji co do twojej osoby, a więc np.

wystąpić do komisji penitencjarnej o przyznanie przepustek itd. W sumie zajmie to kilka

miesięcy, na pewno dłużej, niż odczekanie na możliwość następnego składania wniosku. A

po co jeszcze dodatkowo zadzierać z sądami i administracją więzienia, które patrzą

nieprzychylnym okiem na „stawiających się”?

***

Jak to jest, że w jednym kryminale, mimo że nie ma przepełnienia (odsiadkę

rozpocząłem w 2000 roku, gdy problem raczkował), w dziedzinie resocjalizacji nie robi się

nic, a w innym, mimo oczywistych problemów (rok 2002) udaje się zrobić tak wiele (takich

przykładów jest w kraju dużo więcej)? Proszę samodzielnie udzielić odpowiedzi na

powyższe (oraz inne) pytanie.

W artykule starałem się przedstawić okoliczności, które w różny sposób,

background image

bezpośrednio i pośrednio, resocjalizacji nie służą. Opisałem te, za które odpowiedzialny jest

głównie wymiar sprawiedliwości, co nie oznacza oczywiście, że jest on jedynym

winowajcą. Problemy stawiane przez więźniów wymagają po prostu odrębnego artykułu.

Artykuł został pomyślany głównie jako „dostawca empirii”, stąd też celowo

„wymądrzanie się” ograniczyłem do niezbędnego – mam nadzieję – minimum.

Artykuł powstał na bazie własnych przeżyć oraz pracy magisterskiej pt. „Grypsera: przemiana,
słabnięcie czy upadek subkultury więziennej? (Na podstawie obserwacji uczestniczącej w areszcie
śledczym i w zakładach karnych)”, obronionej w listopadzie 2004 roku w Instytucie Socjologii
UMK (promotor: prof. Andrzej Zybertowicz). Sama praca zaś jest wynikiem obserwacji związanej z
2,5 rocznym pobytem autora w więzieniu, gdzie odbywał karę pozbawienia wolności orzeczoną za
spowodowanie wypadku samochodowego
.

Źródło:

http://gitowiec.com/dalej/newsy/228-resocjalizacja-rzecz-o-czym-co-nie-istnieje-.html


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zygmunt Saloni (1992) Co istnieje, a co nie istnieje we fleksji polskiej [w] PRACE FILOLOGICZNE — T
Czas nie istnieje, to iluzja – twierdzą (niektórzy) fizycy cz 2
T. Halik - Co nie jest chwiejne..., religia, Teologia
CZAS NIE ISTNIEJE Rozmowa z Julianem?rbourem
Bóg nie istniejecz3 4377, religia
dokarmianie zwierząt zimą te co nie zasypiają
pediatria gielda, pediatria1-3 od Pawła, 1) Co nie jest p/wsk do immunoterpaii swoistej :
Rejestr Windows - praca magisterska, praca magisterska, Obecna wersja postać rejestru nie jest czymś
Ssacze?romony nie istnieją
co nie pasuje (2)
co nie pasuje
HORROR TRANSPLANTACJI ŚMIERĆ MÓZGOWA NIE ISTNIEJE, Zdrowie i ekologia, Szczepionki
Księga nie istnieje
KARTA PRACY - FIGURY, Ćwiczenia, Co nie pasuje
ta co nie zginela, apele scenariusze
DLA WSZYSTKICH CO NIE WIEDZA PO CO W FOTELIKACH SIEDZĄ, DZIECIAKI !!, BEZPIECZEŃSTWO;znaki drogowe,u
Czas nie istnieje, to iluzja – twierdzą (niektórzy) fizycy cz 1
nie istnieje ideologia gender to wymysł Kościoła
chir.Jawień.5 rok.2014, Co nie jest objawem zespołu lerischa

więcej podobnych podstron