1
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
2
Opowieści poronione
Arkadiusz Buczek
Copyright © by Arkadiusz Buczek 2004
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
3
Spis treści
PODZIĘKOWANIA … 4
BIAŁA KAWA … 5
DRAGOLJUB … 7
DZIEŃ W KTÓRYM ZMARTWYCHWSTAŁ PAN JULEK … 11
POGRZEB … 14
PSIUNIA … 22
TAJEMNICA SAMOBÓJCY Z ULICY L. … 24
TRYPTYK O TRZECH WAśNYCH RZECZACH … 27
1. KNAJPY … 27
2. KOBIETY … 28
3. GORZAŁA I FAJKI … 28
EPILOG … 30
BRATERSTWO MIŁOSIERDZIA BOśEGO … 31
UPADEK I WZLOT ADAMA K. … 37
BAJKA O ZACZAROWANYM PSIE … 43
GÓWNIANE SZCZĘŚCIE … 47
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
4
Podziękowania
Pragnę złożyć podziękowania paru osobom, które miały swój udział – świadomy bądź
nieświadomy – w powstaniu tej książki. Przede wszystkim dziękuję mojej żonie Magdzie za
cierpliwość i zrozumienie oraz utrzymywanie mnie w położeniu zbliżonym do równowagi
psychicznej. Mojej mamie dziękuję za wsparcie finansowe, bez którego zdechłbym niechybnie z
głodu, i dobre słowa. Markowi Węgrzynowi za stałe dostarczanie wrażeń i tematów do pisania, a
także za motywację do pracy. Iwonie i Jarkowi Potockim za uratowanie od niewiadomego mojego
psa Fausta i wiele pięknych inspirujących chwil. Faustowi za to, że jest moim cieniem i wiernym
towarzyszem. Piotrkowi Moskalowi za wszechstronną pomoc techniczną. Andrzejowi Michalikowi
za komputer, który ułatwił mi życie. Stacji paliw nr 46 „Orlen S.A. ” za piwo promocyjne, które
pomogło przetrwać mi wiele pracowitych bezsennych nocy. Poza tym Wojtkowi, Stefanowi,
Michałowi, Marcinowi, Bojanowi, Bananowi, śubrówce, Kazubowi – za różne rzeczy. Wszystkim
znajomym barmankom i barmanom z krakowskiego Kazimierza za cierpliwość w stosunku do
mojej osoby i obsługiwanie mnie w stanie wskazującym na spożycie. Więcej osób nie przychodzi
mi do głowy, ale dziękuję także tym o których zapomniałem...
Autor
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
5
BIAŁA KAWA
Nie powinienem był wchodzić do tej kawiarenki, czy też raczej knajpki – obecnie na
wszystkie lokale mówi się knajpa – jednak powodowany nagłą potrzebą schronienia się
gdziekolwiek, wdusiłem do środka oszklone drzwi; przywitał mnie cichy zgrzyt zawiasów. Głupio
było mi się wycofać. Wszedłem więc do środka i poczułem niemal fizycznie, jak przechodzę
barierę wiosennego chłodu i deszczu. Zostały za drzwiami, z czerwoną tekturową wywieszką
,,OTWARTE”
, które natychmiast zatrzasnęły się za moimi plecami.
Stałem tak w progu i przyglądałem się przez chwilę czterem obecnym klientom, zawartości
ich szklanek, ścianom i różnym elementom wystroju. Po jaką cholerę tu wlazłem?, pomyślałem.
Gdzie mam usiąść? Zamówić kawę czy piwo? Może zwyczajnie odwrócić się i wyjść?
– Co będzie dla pana? – śe niby dla mnie?
Dziewczyna oparta o wysoki bar, obdarzyła mnie ciepłym firmowym uśmiechem. Ładna
jest, pomyślałem. Rudzielec – takie imię jej nadałem, oczywiście na własny użytek. Albo na użytek
własnych kaprysów.
– To co podać? – Nalegała.
Kawa czy piwo? Kawa czy piwo? Kawa...
– Może kawę... Białą. – Spróbowałem uśmiechnąć się, ale chyba mi nie wyszło. Jakoś
dziwnie na mnie spojrzała.
Tak naprawdę nie lubię białej kawy, bo to nie kawa. Piję czarną i najlepiej parzoną. Taką
cholernie mocną, z dwóch czubatych łyżek stołowych. Ale jak już wspomniałem, nie byłem tego
dnia sobą. Od jednej białej kawy nikt jeszcze nie umarł, pocieszyłem się. Chyba.
Gdy ekspres powoli produkował moją porcję kawy, zdążyłem oglądnąć wszystkie rodzaje
kieliszków podwieszonych pod górną listwą baru – o dziwo czysto utrzymanych – i wszystkie
butelki z alkoholem na półkach. Wytypowałem te, których napiłbym się w pierwszej kolejności.
Trochę tego było...
– Kawa. – Szczęk, jaki wydała filiżanka ustawiona na spodeczku, przerwał moje
arcyciekawe obserwacje i sprowadził mnie z powrotem na ziemię.
– Dzięki. – Tym razem uśmiech wyszedł mi chyba lepiej, a przynajmniej tak mi się wydało.
Położyłem na barze monetę 5-złotową i poprosiłem o popielniczkę.
Usiadłem przy stoliku na wprost drzwi. Niewygodne miejsce, ale tylko tu mogłem mieć
ś
więty spokój. Od razu wszystko wyłożyłem na blat – kawę, popielniczkę, z kieszeni płaszcza
wygrzebałem wygniecioną paczkę niebieskich gauloises'ów i zapalniczkę – i wgapiłem się w ulicę.
Dopiero teraz rozpadało się na dobre. Przechodnie skryli się pod parasolami, które na tle mokrej
lśniącej ulicy, przypominały wielkie kolorowe kwiaty...
Zapaliłem pierwszego papierosa i zaciągnąłem się głęboko. Wydmuchany dym skupił się
nad moją głową na kształt gęstego siwego parasola... Cholera!, wszystko zaczęło kojarzyć mi się z
parasolem. Upiłem łyk kawy. Nawet mi smakowała, ale dla efektu wsypałem do niej łyżeczkę cukru
i pomieszałem dokładnie, starając się nie „dzwonić” nią o filiżankę. Normalnie nie używam cukru,
chociaż lubię słodycze – szczególnie gdy popiję i mój organizm odczuwa niedobór glukozy. Ale
cukier? Jakiś koszmar... Hej, facet! Obudź się!
Kolesie siedzący przy stoliku obok, dopili swoje odgazowane piwa i wstali. Co za
męczydupy! Ubierając kurtki dyskutowali zawzięcie o jakichś pierdołach, od których przewalały się
człowiekowi bebechy. Zupełnie jak ciuchy W automatycznej pralce... Wreszcie byli gotowi do
uwolnienia mnie od swojego towarzystwa. Pożegnali się z barmanką i wyszli w deszcz, cały czas
ględząc...
Zostałem sam, jeśli nie liczyć Rudowłosej. Może powinienem zainteresować się nią bliżej,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
6
ale było mi jakoś głupio. Nie byłem pewny nawet jej wieku. Nie żeby to była jakaś szczególna
przeszkoda, ale...
Skupiłem się całkowicie na tej cholernej białej kawie, która zdążyła wystygnąć i papierosie
dopalającym się w popielniczce. No i szybie przez którą obserwowałem ulicę... Muzyka która nagle
dotarła do wszystkich zakątków mojego mózgu, była słodka i flegmatyczna. Gdybym miał ją
zanucić – jako beztalencie muzyczne – zrobiłbym to tak: ta-ta-ta-tara, ta-ta- ta-tara... Coś takiego.
Przed samym oknem przemknęła jakaś starsza kobieta pod czerwoną parasolką W kwiaty...
Jakiś przemoczony i zmarznięty facet zniknął W bramie kamienicy naprzeciwko...
Muzyka nieoczekiwanie przyspieszyła, burząc to słodkie lenistwo. Brzmiało to mniej więcej
tak: ta-rara, ta-rara... Energicznie, powiedziałbym. I chyba zacząłem śnić... Jeśli kiedykolwiek
zdarzyło się wam coś tak niesamowitego, że aż nieprawdopodobnego, to pewnie wiecie o jakim
uczuciu mówię.
Tak się właśnie poczułem, gdy zauważyłem, że ludzie zaczęli tłoczniej i szybciej chodzić
ulicą – tonącą w deszczu – w takt tej muzyki! Zupełnie jakby wszyscy się zmówili, żeby wspólnie
zatańczyć „Deszczową piosenkę”. Albo coś w tym rodzaju. Do tego wszystkiego wymachiwali
tymi swoimi kolorowymi parasolami. Rzygać się chciało.
Odwróciłem się do Rudowłosej, żeby upewnić się czy i ona widzi ten cały cyrk na ulicy.
Uśmiechała się do mnie szeroko i głupawo, jakby nic takiego się nie działo. Chora czy jak...? A
potem po prostu podeszła do małej wieży i zatrzymała płytę...
Kątem oka spojrzałem na ulicę i aż mnie zamurowało. Papieros wypadł mi z ręki na blat
stolika wypalając pewnie szpetne znamię. Miałem to gdzieś.
Na ulicy wszyscy ludzie znieruchomieli. Wyglądali teraz jak figury woskowe. Przypomniała
mi się scena z jakiegoś czarno-białego filmu o tematyce fantastycznej. Kurwa mać! Co to za czary-
mary!? Patrzyłem na jakiegoś gościa, który stał z podniesioną nogą. Ktoś inny wyglądał jakby
właśnie robił jaskółkę. Facet w samochodzie ciągle przypalał sobie papierosa, a dziewczyna
siedząca w pizzerii trzymała przy ustach kawałek ciasta. Krople deszczu zastygły W powietrzu –
jakby nie były pewne, w którym miejscu mają spaść na chodnik. Wszystko było jednakowo
nieruchome, martwe...
Patrzyłem na to wszystko osłupiały nie mniej, niż zając światłami samochodu. Przerosło
mnie to.
– No i co, koleś? – Usłyszałem za plecami głos Rudowłosej. Jak to co? Mnie pyta?
Już miałem powiedzieć jej, co myślę o tych głupich żartach, ale zacząłem dusić się...
– ...i nic w tym dziwnego, bo leżałem pyskiem w kałuży. Zaraz zostałem przewrócony na
plecy, ale dużo to nie zmieniło. Krawężnik uwierał mnie w kręgosłup, krople deszczu – drobniutkie
jak igiełki – padały centralnie na moją twarz, zmuszając mnie do mrużenia oczu...
– No i co? – Spytał gliniarz pochylając się nade mną. – Lepiej?
– Dam ci dobrą radę – powiedział drugi. – Nie chlej tyle, koleś, bo się przekręcisz...
Nie chlać!? Co on pierdolił!? Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnio porządnie
pochlałem... Zaraz. Właściwie to niczego nie mogłem sobie przypomnieć... Co się W ogóle dzieje?
– Bierzemy gnoja? – To pytanie z pewnością nie było do mnie.
– Bierzemy. – Usłyszałem odpowiedź. – Co ma tak leżeć...
Chciałem zapytać gdzie chcą mnie wziąć, ale tylko coś wybełkotałem, a może
wycharczałem. Beznadziejna sprawa. Pozwoliłem żeby wzięli mnie pod ręce, podnieśli i powlekli
po mokrym chodniku do radiowozu.
No i proszę! Mówiłem że nigdy nie piję białej kawy. A już na pewno z cukrem...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
7
DRAGOLJUB
Kiedy zauważyłem tego faceta pierwszy raz, siedział na murku przy K-ckiej i pił bez
większego skrępowania tanie wino prosto z butelki. Zatrzymałem wzrok na jego osobie tylko na
ułamek sekundy, ale zapadły mi w pamięć te siwe włosy i zielona wełniana czapka, a także gęsta
broda wystająca nad kołnierz brudnej wojskowej kurtki. Widziałem jak mrużył z lubością oczy, gdy
przechylał butelkę... Zaraz jednak o nim zapomniałem, śpiesząc się do domu.
Nie minęły nawet dwa dni, gdy znowu napatoczył się na mnie. Właśnie kiedy wracałem do
domu po ostrej imprezie. Nie przewracałem się, ale równowagi też za bardzo nie mogłem utrzymać.
Jakoś jednak posuwałem się do przodu, chociaż ulica K-cka ma pewną wadę – jest monotonna do
tego stopnia, że wydaje się nie mieć końca.
Gość dosłownie wyrósł przede mną. Mało nie dostałem zawału. Pewnie stał w bramie, a ja
go w tej ciemności nie mogłem zobaczyć – prawdę mówiąc i w mdłym świetle wystaw sklepowych
niewiele widziałem. Podszedł do mnie, grzecznie przeprosił że zaczepia i spytał, czy mógłbym go
poczęstować papierosem. Mogłem... Poza tym byłem nieźle wystraszony całą sytuacją. Wyobraźcie
sobie że ktoś – jeszcze z tak nieciekawym, wręcz odpychającym, wyglądem – zaczepia was w
ś
rodku nocy na opustoszałej ulicy, prosząc o papierosa czy drobne... Wyobraźcie sobie, że rozkłada
was od środka spokojne ciepło niedawno wypitego alkoholu tak, że myślicie tylko o swoim łóżku i
ś
nie... Ze jesteście już tak blisko domu... śe możecie nie mieć możliwości odmowy... No.
Spróbujcie sobie to wszystko wyobrazić.
Podczas gdy nerwowo przetrząsałem kieszenie płaszcza w poszukiwaniu fajek – co pewnie
nie umknęło uwadze faceta – dotarła do mnie jego łamana polszczyzna ze śmiesznym akcentem. I
kiedy wreszcie znalazłem i wyciągnąłem w jego stronę paczkę pall malli, w miarę dokładnie
przyjrzałem się tej niecodziennej postaci. Trochę upiornie wyglądał w żółtawym świetle reklamy
biura turystycznego, ale w sumie źle nie patrzyło mu z oczu. Albo taką miałem nadzieję.
– Ty... nie jesteś... stąd? – Spytałem łamanym polskim z pijackim akcentem.
Zaprzeczył ruchem głowy i uśmiechnął się trochę przepraszająco. Ciekawe dlaczego było
mu przykro? Ja zawsze lepiej czułem się w obcych miejscach, wśród obcych ludzi. Zarówno
Słowacy jak i Czesi akceptowali mnie takiego, jakim byłem. Nikogo nie raziło moje nadmierne
picie, dziwaczne zachowanie w wielu normalnych aż do bólu sytuacjach... Odrobina dekadencji,
ekscentryzmu i anonimowości przy okazji...
– Z Jugosławii – powiedział. – No... z Belgradu.
– A... – Wydusiłem. – Długo tutaj?
– Będzie – zastanawiał się – pięć... lat.
Właściwie nie wiedziałem, dlaczego w ogóle wdałem się w rozmowę z tym Jugolem. Ale
sami rozumiecie, że człowiek na dużej bani jest szczególnie otwarty na nowe znajomości i
kontaktowy – prawdziwy lew salonowy. Skoro już zacząłem tą bezsensowną gadkę, pomyślałem, to
trzeba ją jakoś skończyć i spieprzać...
– Masz jakieś... imię?
– No pewnie. – Znowu się uśmiechnął – Mówią na mnie Dragoljub.
– Fajne masz... to imię... Dra-gol-jub... Dziwne.
Dziwne było też to, że cały czas miętosił W palcach papierosa, którym go poczęstowałem.
Nie miał ognia? A może czekał na pozwolenie? Albo raczej na koniec tej głupawej rozmowy? W
sumie wała mnie to obchodziło. Podałem mu pudełko zapałek, na którym niedawno siedziałem.
Podpalił papierosa – na krótką chwilę płomień oświetlił jego twarz i wyglądała naprawdę
drapieżnie – i rzucił na chodnik zapałkę, która potoczyła się kawałek, ciągnąć za sobą maleńką
smużkę dymu. Nie wiedząc co mogę lepszego zrobić, sam też zapaliłem. Przyglądałem mu się w
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
8
milczeniu, on uśmiechał się. Czułem się okropnie niezręcznie...
– Muszę... już iść... Dragoljub – powiedziałem gasząc butem peta, którego rzuciłem na
chodnik. – Może się jeszcze... kiedyś spotkamy...
Nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko tajemniczo. A może wydawało mi się. Ale kiedy
przeszedłem zaledwie parę kroków i odwróciłem się, nigdzie go nie było. Nie uderzyło mnie to
jakoś szczególnie, bo stan w jakim trwałem od wielu godzin, nie dopuszczał już przeżywania
mocnych wrażeń. Znieczulica...
Chyba właśnie wtedy urwał mi się film, ale odżałowałem resztę rolki... Tak bywa. Tak to już
jest.
Jak to najczęściej bywa ze znajomymi w tym pięknym mieście rozrywki K-wie, nie upłynęło
dużo gorzały, gdy ponownie spotkałem Dragoljuba. Tym razem obok u wylotu S-skiej, gdzie
siedział na ławce. Nie byłem nawet zbytnio zdziwiony, gdy do mnie pomachał. To było po prostu
miłe.
– Witam. – Uśmiechnąłem się. – Co słychać?
– Dzięki – powiedział. – Wszystko jak dawniej... A u ciebie?
– Szara rzeczywistość.
– Siadaj – zaproponował Dragoljub wskazując ławkę. – Napijemy się.
– Tutaj?
– A znasz inne miejsce?
– Z tysiąc, ale... A co tam!
Machnąłem ręką na straż miejską. Czasu także miałem pod dostatkiem, nie mogłem więc
narzekać. Dodatkowy odpoczynek jeszcze nikomu nie zaszkodził, kieliszek więcej też nikogo nie
zabił...
Tak chyba to wszystko się zaczęło. Siedzieliśmy sobie na P-tach wśród szumiących pięknie
drzew i srających na spacerowiczów, z zadziwiającą celnością, gołębi. Popijaliśmy słodką
wiśnióweczkę Dragoljuba i rozmawialiśmy – ale z rzadka. Facet okazał się bardzo oczytany –
wiadomo: „Nie szata zdobi człowieka” – i naprawdę nieźle gadało mi się z nim na różne
dziwaczne tematy. Może powinienem był walnąć banię i pożegnać się, ale Dragoljub zaskoczył
mnie dobrą znajomością literatury a w szczególności zaś poezji współczesnej, której
przedstawicielem – bądź co bądź – byłem... Posiadał wiedzę tak zadziwiającą, że wielu profesorów
naszej szacownej uczelni podrapałoby się w zadumie po uczonej głowie, nie mogąc dociec skąd
taki łazęga i pijus ma tak tęgi łeb. Mógłbym pokusić się nawet o stwierdzenie, że uzupełnialiśmy się
– no, może nie dosłownie...
Przez następne dwa tygodnie widywaliśmy się codziennie – niby przypadkowo. Razem
włóczyliśmy się bez większego celu po K-wie; razem podziwialiśmy takie miejsca, których
przeciętny mieszkaniec tego miasta nie dostrzegał – może nawet nie chciał widzieć, choć pewnie
przechodził codziennie obok; razem odgniataliśmy sobie łokcie od barów – jak urodzone ćmy –
gdy do białego rana męczyliśmy wódkę. Gdy było nam mało, dobijaliśmy się tanim winem... I
wtedy wszystko było już jednakowo piękne!
Z czasem przestały przeszkadzać mi jego różne dziwactwa – bo dziwny to on był! Starałem
się akceptować je najlepiej, jak potrafiłem. Nie zwracałem uwagi na wygląd Dragoljuba, nie było
ważne to, że facet wiecznie sprawiał wrażenie obdartego i brudnego. Przestałem zwracać uwagę na
jego – zaskakujące często – zachowanie, jakąś wrogość w stosunku do obcych mu ludzi i stek
bluzgów, jaki potrafił z siebie niekiedy wyrzucić. Picie z gwinta i niepojętą dla mnie manierę
odrywania filtrów z – nawet najlepszych – fajek... Dla mnie ważne było to, że każdego dnia czymś
mnie zaskakiwał, czymś nowym. Cieszyłem się, jakbym złapał samego Boga za nogi. Mój świat
gwałtownie zawęził swoje horyzonty...
Wkrótce miałem przekonać się – bardzo boleśnie – o istnieniu przeznaczenia, w które nigdy
nie wierzyłem. O tym że jednak – gdzieś daleko – istnieje On i ma coś do powiedzenia w sprawie
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
9
naszego zasranego życia. śe nie we wszystkim mamy decydujące zdanie...
Było ich dwóch.
Zanim zorientowałem się w sytuacji, dopadli do mnie i rzucili o ścianę, jak workiem
ziemniaków. Zawirowało mi w oczach i mało się nie porzygałem. Mniejszy, w skórze i rażąco białej
czapeczce adidasa odwróconej daszkiem do tyłu, przystawił mi do policzka nóż. Zrobiło mi się
przeraźliwie zimno...
– Zajebiemy cie! - Zarechotał.
– Za co? – Wydusiłem.
– A tak – powiedział drugi i przywalił mi z główki w gębę.
Tak. To jest właśnie logika naszych czasów. A tak tłumaczy dzisiaj wszystko. Nawet taki
półgłówek w dresach wie o tym doskonale. Zajebie człowieka, a potem powie w sądzie, że to było
jakoś tak... samo z siebie. I że on właściwie nie wie, dlaczego... Przecież nie chciał...
Przełknąłem krew wypełniającą mi usta. Wargi całkowicie mi zdrętwiały, nosa właściwie w
ogóle nie czułem. Strużka spływająca pod kołnierzyk koszuli – po szyi – łaskotała. Czułem jak
gdzieś na samym dnie skurczonego ze strachu żołądka, rosła kula lodu i powoli docierała do
wszystkich zakamarków ciała...
– Ssskurrwysynyy!
Głos – tak dobrze mi znany – docierał jak zza szklanej pancernej szyby. Był to oczywiście
Dragoljub. Ale... On tutaj? Skąd? Nie mogłem go zlokalizować. Usłyszałem głuchy odgłos
uderzenia i jeden z napastników rozpłaszczył się na ścianie obok mnie, a potem spłynął bezwładnie
na chodnik. Gościa w białej czapeczce Dragoljub załatwił ciosem prosto w mordę. Nie wiedziałem,
ż
e potrafił tak się napierdalać. Mało wiedziałem... Gdy facet podnosił się z klęczek, dostał z
rozmachu kopa prosto w jaja. Zawył i skulił się pojękując cicho... Byłem w szoku. Zapomniałem o
bólu i krwi płynącej z rozbitego nosa i ust...
– Chodźmy stąd. – Dragoljub szarpnął mnie za rękaw. – Wypierdalamy, słyszysz!?
Poszedłem za nim bez słowa. Prowadził mnie uliczkami, a ja kuśtykałem za nim próbując
zatamować krew, której było coraz więcej. Miałem wszystkiego dosyć i dwa, czy trzy razy,
przystanąłem i oparłem się o jakiś mur. Miałem ochotę tak zostać, ale Dragoljub – który chyba to
wyczuwał – zaraz zmuszał mnie do ruszenia się i wędrówki za nim. Dokąd on mnie prowadził?
Wreszcie pozwolił, żebyśmy usiedliśmy na jakiejś ławce, gdzieś z dala od głównych ulic. Podał mi
chusteczkę, z której zaraz skorzystałem. Marny był z niej opatrunek, po chwili cała nasiąkła krwią i
do niczego już się nie nadawała. Rzuciłem ją gdzieś W trawę.
– Nigdy cię takiego nie widziałem – powiedziałem cicho, ale spuchnięte usta i tak o sobie
przypomniały.
– Gówno więc widziałeś. – Wzruszył ramionami.
– Kim ty jesteś, Dragoljub? – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Kim ty jesteś, do kurwy
nędzy?
– Naprawdę musisz wiedzieć? – popatrzył na mnie przenikliwie. Jego twarz wydała mi się
niepokojąco blada. – Po co?
– Bo chcę.
– Wystarczy jak powiem, że nie pierwszą osobę zamordowałem!? – Wbił we mnie
błyszczące gniewem oczy, oczy których nie znałem. – Tak. Ten gówniarz kopnął w kalendarz. Albo
spotkał się z przeznaczeniem, jak wolisz... Nie martw się, tak musiało być. – Uśmiechnął się
drwiąco. – Kiedyś walczyłem w innej sprawie i byłem naprawdę dobry. Ale to nie wystarczało...
Wybór czasu i miejsca nie należy do śmiertelnika. Urodziłem się w niespokojnych czasach, w
takich też żyłem. Wymagano ode mnie okrucieństwa, byłem okrutny i bezlitosny. Zabijałem i
zabijałem, bez opamiętania. Wydawało mi się, że jestem usprawiedliwiony. Nie byłem... Trafiłem
na kogoś, kto był bardziej okrutny i bezlitosny. Na Śmierć... Dołączyłem do tych, których
własnoręcznie ukatrupiłem. Ale myślałem, że będę miał spokój, że to już koniec wszystkiego. I co?
Gówno! Muszę bawić się w twojego cholernego obrońcę! Tak. Muszę. A wiesz dlaczego? Dlatego
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
10
ż
e On mi kazał! Tak jest. Robię kurwa pokutę...!
– Kto...? – Przełknąłem suchego gluta, który utkwił mi w gardle. – Kto ci kazał?
– Nie pierdol że nie wiesz! – Rozcapierzoną dłoń wyrzucił nad głowę, jak na „Kazaniu
Skargi”
– On!
– On...? - Wyszeptałem.
– Zasłużyłeś sobie na mnie – powiedział po chwili. – Cieszysz się?
Nie odpowiedziałem. Byłem zmęczony i obolały. Miałem wszystko w dupie. Chciałem spać,
tylko spać. Zrobiło się kurewsko zimno. Postanowiłem spadać do domu. Nie było już o czym
gadać, nie trzeba było nic wyjaśniać... świtało.
– Idę – powiedziałem podnosząc się z ławki.
– Idź.
– Pewnie jeszcze się spotkamy?
– Z pewnością - mruknął mój Anioł Stróż. – Masz to jak w banku...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
11
DZIEŃ W KTÓRYM ZMARTWYCHWSTAŁ PAN JULEK
Dla Jonathana Carrolla i innych Mistrzów mojej młodości... dzięki!
Na podstawie niepewnych skądinąd świadectw był
przekonany, że od dawna leży już w grobie.
markiz de Sade „Florville i Couval czyli Fatalizm”
Od paru miesięcy zajmuję małe mieszkanie w oficynie starej kamienicy. Małe lecz
spełniające moje podstawowe potrzeby – mam miejsce do pisania i odsypiania niekończących się
popijaw, czy też imprez, jak wolicie... Niczego więcej mi nie potrzeba. Naprawdę. Kamienica stoi
przy głównej ulicy starego Podgórza, na obszarze – to chyba ważna informacja w mojej opowieści
– który podczas wojny był żydowskim gettem – do dnia dzisiejszego istnieją dwa małe fragmenty
muru, którym Niemcy odgrodzili krakowskich śydów od świata. Czasami poważnie zastanawiam
się, ile ściany które mnie otaczają, mogą pamiętać...
Z okna mojego pokoju widzę wycinek małego zapyziałego podwórka, na którym rośnie
samotnie sędziwy kasztan – tak się składa że akurat na przeciwko – a czasami sąsiadkę, która
zwykle krząta się w kuchni. Właściwie nie znam się dobrze z sąsiadami i dosyć przelotnie ich
widuję – co przy trybie życia, jaki prowadzę wcale nie powinno was dziwić. Wystarczy że nie są
wścibscy, mnie jest to na rękę. W dobrej komitywie jestem tylko z panem Julkiem – jak go wszyscy
tytułują – starszym gościem o złotych rękach, który w naszej kamienicy pełni funkcję dozorcy.
Pamiętam doskonale dzień, kiedy poznaliśmy się. Minęły jakieś dwie doby od mojej
kolejnej przeprowadzki i nieliczne rzeczy, które miałem do przeprowadzenia, walały się beztrosko
to tu, to tam. Głównie na podłodze... Ja sam trzeźwiałem właśnie przy kuchennym stole nad
kubkiem gorącej aromatycznej kawy i klinem, do którego czułem już obrzydzenie – nie pomagał.
Nie dziwcie się, że nie usłyszałem pukania do drzwi – przez cały czas minione pijaństwo łomotało
mi w głowie. Dopiero natarczywe walenie wyrwało mnie ze stanu odrętwienia.
Kiedy otworzyłem drzwi, ujrzałem najdziwniejszego człowieka, jakiego kiedykolwiek
zdarzyło mi się oglądać. Wierzcie mi. Był to siwy i drobny – by nie powiedzieć zasuszony –
staruszek dobrze po siedemdziesiątce. Miał cudownie niebieskie oczy – nie jestem pedałem – które
nasunęły mi na myśl morze w pogodny słoneczny dzień. Ubrany był w szare spodnie robocze,
zawieszone na szelkach, zieloną koszulę z flaneli i krótki brązowy trencz, pocerowany w wielu
miejscach. Jeśli już to nie wydaje się wam dziwne, to muszę być zdrowo szurnięty.
– No witam – powiedział. – Dozorca.
– Dz-dobry. – W porę przypomniałem sobie o dobrym wychowaniu. Musicie wiedzieć, że
mam cholernie ciężkie kace i wiele rzeczy zapominam.
– Można...? – Celował palcem gdzieś za moje plecy i nie od razu połapałem się, o co chodzi.
– A tak. Jasne. Proszę...
Staruszek skwapliwie skorzystał z mojego zaproszenia i zwinnie przesunął się pomiędzy
mną a futryną. Pochylił się nad stołem i znacząco spojrzał na kieliszek wódki. Teraz połapałem się,
co jest grane. Nie zamierzałem zwlekać i bez ogródek zapytałem:
– Może... hmm... walnie pan banię, co?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
12
Dziwnie na mnie spojrzał.
– No... na dobry początek... dnia...
– Już południe – oznajmił i uśmiechnął się pełen zrozumienia. – Mów mi: pan Julek.
Wszyscy tu tak mówią.
Tego mi było trzeba. Klin bez towarzystwa jest marnym klinem.
– No to co... panie Julku? Po bani?
– Ano czemu nie – powiedział rzeczowo.
I tak wyrąbaliśmy całą gorzałę jaka była i zbrataliśmy się wylewnie. Lepiej nie opowiadać
szczegółów. I tak wszystkiego nie pamiętam, bo litościwy los zesłał na mnie zapomnienie... Jedno
wam powiem. Pan Julek to równy chłop. Dużo by można o nim opowiadać, ale powiem jeszcze
tylko, źe zmartwychwstał. I od tej pory nie może pić, ale i bez gorzały się lubimy. Wiem. Wiem jak
to brzmi. Zmartwychwstał!? Ano tak. Zmartwychwstał i już. Przejdę teraz do właściwej historii...
Dzień w którym zmartwychwstał pan Julek, obfitował jakoś szczególnie w dziwne
wydarzenia w moim i tak popieprzonym życiu... Ale moment. Chcę zachować chronologię
wypadków. To dla mnie niezwykle ważne, chociaż analizowałem je już setki razy.
Zapomniałem wspomnieć jeszcze, że odkąd tutaj mieszkam, doświadczam różnych
szczęśliwych splotów losu. Na początku to były drobnostki: spotkałem na ulicy tego czy tamtą – a
nie widziałem tych osób lata – dostałem od ręki jakieś honorarium, o które wcześniej długo się
targowałem, przypadkowo wpadłem na książkę, której długo i bezowocnie szukałem, itp. – lista jest
naprawdę długa. Później rozwiązały się na korzyść dla mnie sprawy – wcześniej stawiały mnie w
beznadziejnej sytuacji – które spędzały mi sen 2 powiek przez długi czas. Tu lista jest krótsza, ale
pozwólcie że pominę ją – gówno was to obchodzi. Jeżeli moja skrytość w tym miejscu bardziej was
zastanowia niż moja opowieść, to równie dobrze możecie dać sobie z nią spokój – jesteście
cholemie ograniczeni.
Było dobrze po południu, kiedy wyszedłem z domu. Powoli zaczynało robić się ciemno i
cholernie zimno. Kierowałem swoje kroki na Rynek Główny, nie wiedząc i nie zastanawiając się
właściwie. co też mnie tam ciągnie. Ponieważ zdarzało się to niejednokrotnie, nie dziwiło mnie i nie
postępowałem wbrew sobie. Na Siennej poczułem pierwsze oznaki zmęczenia i przystanąłem na
chwilę, by wydobyć z kieszeni płaszcza papierosy i zapalić. Przytupywałem w miejscu, żeby przez
czas potrzebny mi na wypalenie papierosa, mieć złudzenie ciepła. Wtedy właśnie zobaczyłem jego.
Stał niedaleko, prawie na wyciągnięcie ręki. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach. Jonathan
Carroll. To był on. Bo czy mogłem się mylić? Mało prawdopodobne. Musiałem przyglądać się
cholemie natarczywie, bo nagle oderwał wzrok od wystawy sklepowej i spojrzał na mnie ciekawie.
Uśmiechnąłem się, ale on pozostał obojętny. Pokręcił się niepewnie w miejscu, a potem odszedł w
stronę Sukiennic. Skutecznie zmieszał się z tłumem, przewalającym się przez Rynek. Skończyłem
tymczasem papierosa i postanowiłem przejść się. Gdzie i po co? Nieważne.
Przecinając Sukiennice i lawirując pomiędzy turystami – którzy zawsze zachowują się, jak
ś
więte krowy – znowu go wyłowiłem w tłumie kupujących pamiątki. Przyglądał się bez cienia
zainteresowania wystawionym na stoiskach drobiazgom. Ten charakterystyczny dla obcokrajowców
sposób robienia zakupów, bardzo pozorny – tak samo zachowywałem się w Budapeszcie czy
Pradze, wystraszony nowym otoczeniem – upewnił mnie w przeświadczeniu, że mam rację. To był
na pewno Carroll – z krwi i kości. Dlaczego nie miał to być on? No dobrze, pomyślałem. Co mi to
daje? Zupełnie nic, odpowiedziałem sobie zgodnie z prawdą.
Było późno, kiedy w końcu dotarłem do domu. Trochę się nachodziłem i byłem zmęczony, a
po drodze trzasnąłem jeszcze dwa piwka – dla lepszego samopoczucia. Wpakowałem się do
wyziębionego mieszkania, zrzuciłem przemoczone buty i płaszcz, i zabrałem się do parzenia sobie
kawy. Nie wiem, dlaczego nagle pomyślałem o panu Julku, ale byłem pewny że on by to wszystko
zrozumiał, wszystkie te dziwaczne sprawy. Gdyby żył.
No właśnie. Popełniłem karygodny błąd! Zapomniałem wspomnieć o tym, że pan Julek
zmarł. Bez tego cała historia jest bez sensu. Na szczęście nigdy nie jest za późno – tak mawiał pan
Julek. Ciekawe czy także śmierć brał pod uwagę? Myślę że to było za wcześnie. Mogę się jednak
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
13
mylić. Nie zamierzam zbytnio rozwodzić się nad jego odejściem, ponieważ wiem, że nie życzyłby
sobie tego. Któregoś dnia stało się i już. Był pogrzeb, ale ja nie dotarłem. Raz że zapiłem, a dwa – i
tak nie wiedziałem kiedy. Cholernie tego żałowałem. I co z tego? Pogrzeb ma się tylko raz w życiu
– tak mi się przynajmniej wydawało – czy swój zauważę?
Czajnik pstryknął wyłączając się. Zalałem kawę i zapaliłem papierosa. Było mi jakoś
niesamowicie przyjemnie, siedzieć sobie w ciszy i spokoju. Kawa pięknie i ostro pachniała, każdy
łyczek rozgrzewał... Sielankę szlag trafił, kiedy rozległo się krótkie pukanie do moich drzwi i po
chwili otworzyły się na oścież, a do kuchni wkroczył dziarsko pan Julek. Możecie mi nie wierzyć,
ale nie zdziwiłem się. Nawet gdy powiedział:
– Czemu synku nie przyszedłeś się pożegnać? Popiło się, co?
Pokiwałem bezwiednie głową, a on uśmiechnął się.
– Tak sobie od razu pomyślałem. – Odsunął taboret i usiadł obok mnie. Ciągnęło stęchlizną
od jego starego garnituru, cały utytłany był ziemią.
– Cholerna ziemia – powiedział otrzepując się. – Zawsze się do człowieka lepi. Zdziwiony?
– Może trochę... – Pociągnąłem łyk kawy.
– Trochę? – Roześmiał się. – A to ci dopiero! Moja bidusia gdyby jeszcze żyła, zesrałaby się
ze strachu!
Teraz ja się roześmiałem. Było prawie tak, jak dawniej. Z jednym małym wyjątkiem.
– Panie Julku, wrócił pan na dobre?
– Ano. – Pokiwał głową. – Po co inaczej miałbym wracać?
– To może... opijemy to...?
– E, nie – powiedział smutno. – Nie mogę. To jeden z warunków mojego powrotu. Nie mogę
pić, tak mi powiedział...
– Powiedział? Kto?
– Nie udawaj synku głupszego niż jesteś! Taki warunek i już.
– A inne? – Wtedy jeszcze nie wiedziałem, dlaczego mnie to zainteresowało.
– Inne? – Zastanowił się pan Julek. – Może są inne, ale ja ich nie znam. Wiesz, On nie był
bardzo rozmowny.
My także trochę pomilczeliśmy, aż w końcu spytałem:
– Napije się pan kawy?
– Ano – powiedział. – Zimno trochę.
Zabrałem się ochoczo do parzenia kawy dla pana Julka. Próbowałem sobie to wszystko
jakoś poukładać w głowie. Dręczyła mnie jedna myśl...
– Panie Julku? – Podałem mu kawę. – Czy inni też tak mogą...?
– A bo ja wiem? – Wzruszył ramionami. Trochę ziemi posypało się na podłogę. – Myślę, że
to ta ziemia. Wiesz, ta z cmentarza.
– Ziemia? Myśli pan, że to ziemia.?
– Ano – powiedział rzeczowo pan Julek. – Tu za wojny było przecież getto, nie? Byłem
wtedy dzieciakiem, ale dobrze pamiętam. Wielu rzeczy zapomniałem, ale nie tego. Dzieci widzą
więcej niż dorośli. I są ciekawskie. Ciekawskie jak cholera! – Przerwał swój wywód i wypił kawę
jednym haustem. – Taak... Tu śydki, ci ich rabini, odprawiali dziwne modły. Tu działy się straszne
rzeczy. Aż włos jeżył się ze strachu. Może to się stało wtedy? A może nie wtedy? Kogo to
obchodzi? Ważne że wróciłem. I już. – Spojrzał zamyślony W pusty kubek, który nadal ściskał w
dłoni. – No. Pora iść do siebie. Pogadamy jutro.
– Do jutra, panie Julku – powiedziałem zamykając za nim drzwi.
Zostałem sam. Lubiłem samotność, ale w tej chwili wolałbym z kimś porozmawiać. Tylko z
kim? Dłuższą chwilę chodziłem po pokoju. Robiłem to dosyć często, bo wtedy lepiej mi się
myślało. Oczywiście nasuwało to raczej skojarzenie ze spacerniakiem więziennym. Usiadłem przy
biurku. Miałem spory mętlik W głowie. Przez jakiś czas paliłem zamyślony – jednego papierosa za
drugim – a potem w stercie papierów na biurku wyszukałem plik czystych kartek. Zacząłem pisać.
Dręczyła mnie tylko jedna myśl. Cały czas dręczyła...
Na dnie kuchennej szafki spoczywał zwinięty kawałek grubego sznura. Chyba wystarczy?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
14
POGRZEB
O godzinie 14.30. na ulicy Starowiślnej tramwaj
potrącił pieszego, który odniósł ciężkie
obrażenia i po przewiezieniu do szpitala zmarł.
Z kroniki wypadków
To musiało stać się właśnie wtedy, chociaż nie jestem tego pewien. Być może szok
wywołany wiadomością o własnej śmierci, nie pozwala mi ustalić dokładnego momentu wypadku,
ale pamiętam uczucie gniewu i bezsilności jakie mną w tamtej chwili zawładnęło. Śmieszy mnie,
gdy przypominam sobie absurdalne wyrzuty z powodu swojej nieuwagi... Mogłeś zginąć,
krłetynie!, pomyślałem wstając z oblodzonej ulicy, chcąc jak najszybciej uciec od krzyków
przechodniów, klaksonów i pisku opon... Nie można jednak uciec od własnej przeszłości, można
jedynie starać się ominąć przyszłość, a i to rzadko się udaje... Oczywiście pozostaje jeden warunek
– trzeba być żywym, w pełnym znaczeniu tego słowa.
Spróbuję teraz odtworzyć swój ostatni dzień, chociaż tak naprawdę to nie on jest ważny –
nie był jakoś specjalnie niesamowity – lecz to co miało miejsce później...
Logicznym wydaje mi się opowiedzenie tej historii, począwszy od czasu, gdy zaledwie kilka
minut dzieliło mnie od nadjeżdżającego tramwaju... To co wydawało się wcześniej być ważnym –
chyba mogę użyć tego zwrotu, wydaje mi się właściwy – przeterminowało się w obliczu kilku
osobistych analiz. Cóż może być dziwnego w tym, że – jak od kilku lat – obudziłem się dosyć
późno, wypaliłem na czczo kilka papierosów, wypiłem kawę i postanowiłem udać się na miasto, by
mieć namiastkę dobrze spożytkowanego dnia...
Na Starowiślnej było ślisko. Zarówno na ulicy, jak i obu wąskich chodnikach. Dodatkowym
utrudnieniem był pośpiech powodowany zimnem – co chwilę obserwowałem kogoś, kto właśnie
upadał z ustami ułożonymi do krzyku, bądź podnosił się zawstydzony. Szedłem w miarę ostrożnie,
ale dwa razy sam byłem bliski upadku. Ręce wbiłem w kieszenie płaszcza, więc nic nie ochroniłoby
mnie przed wybiciem sobie zębów, czy złamaniem nosa. Zaczynałem mieć dosyć zimy i tego
spaceru. Pocieszała mnie jedynie myśl, że już niedaleko do domu.
Przy Miodowej postanowiłem odpocząć – mięśnie nóg dawały mi się we znaki. Ponadto
chciało mi się palić. Dobrnąłem do przystanku tramwajowego i wdzięczny opatrzności za ławkę,
opadłem na nią bez sił. Kilka razy wciągnąłem lodowate powietrze do płuc i wypuściłem je pod
postacią gęstej pary. Nagle wróciło żywe wspomnienie dziadka, trzymającego mnie za rękę na
spacerze w górach. W jego ustach tkwiła piękna fajka, z której od czasu do czasu wydobywały się
kłęby aromatycznego dymu. Obserwowałem je zafascynowany. Potem znalazłem jakiś korzeń
kształtem przypominający do złudzenia fajkę i trzymając go blisko ust, wydychałem obłoki pary.
Popatrz, dziadziu! Ja też mam fajkę!, krzyczałem radośnie. A on śmiał się mówiąc, że ma bystrego
wnuka... Zima... Góry... Zapach tytoniu... Niecały rok później zobaczyłem dziadka w trumnie, w
małym kościółku. Ludzie szeptali jakieś dziwne tajemnicze słowa, skrzypiały drewniane ławy...
Pamiętam czerwone oczy babci i mój niepokój, że dziadek zgubił gdzieś swoją fajkę, z którą nigdy
się nie rozstawał. Dziwnie wyglądały jego ciasno zamknięte usta bez tego małego drewienka...
Znalazłem wreszcie papierosy. Wyciągnąłem jednego z taniej miękkiej paczki i siąkając
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
15
nosem odpaliłem. Zaciągnąłem się głęboko, odganiając resztki wspomnień.
Z dachu przeciwległej kamienicy oderwała się bryła śniegu i spadła z wysokości czterech
pięter, roztrzaskując się o chodnik...
Obok przystanku przeszła grupka chłopców z plecakami szkolnymi, klnąc siarczyście na
matematyka...
Ś
wiat podążał swoją utartą drogą, mijając obojętnie melancholików o skłonnościach do
ckliwych wspomnień, adorował jedynie tych, którzy pogrzebali przeszłość wraz ze swoimi
bliskimi...
– Szefie, przepraszam... -- Bywały jednak wyjątki. Jeden taki stał przede mną. – Szefuniu,
ma pan papierosa dla Groszka...?
Przyjrzałem się uważnie Groszkowi, zanim udzieliłem jakiejkolwiek odpowiedzi. Cóż to
była za dziwaczna postać! Groszek miał może metr pięćdziesiąt, a i tego nie byłem pewien.
Okutany był w zniszczoną kurtkę i rozciągniętą czapkę – jakby otrzymał ją w spadku po kimś, kto
miał dwa razy większy rozmiar głowy. Spod kurty wystawały ohydne pomarańczowe buty z
ortalionu, jakich dawno nie zdarzyło mi się widzieć... Jednak nie te buty przykuły najbardziej moją
rozchwianą uwagę, lecz jego olbrzymie rude wąsy. Były monstrualne w porównaniu z wychudzoną
twarzą!
Pokiwałem głową i wyciągnąłem w jego stronę paczkę papierosów. Gmerał w niej przez
chwilę nieporadnie, zsiniałymi palcami wystającymi z podartej wełnianej rękawiczki. Podałem mu
ogień. Zaciągnął się łapczywie i puścił do mnie oko.
– Papierosek dobra rzecz – powiedział patrząc w niebo. – Szczególnie w taki dzień...
Kiwnąłem głową.
– ...a w panu jakoś niewiele życia, redaktorku.
– To znaczy? – Spytałem.
– To pewnie nic nie znaczy. – Groszek wzruszył ramionami. – Ale pomyślałem sobie,
szefuniu, że chciałby pan z Groszkiem chwilkę pogadać.
– Pewnie. Czemu nie? – Zapaliłem następnego papierosa. – Skoro i tak tu siedzę...
Pogroził mi żartobliwie palcem.
– Nie dla mnie tu siedzisz, nie dlatego...
– Nie. Nie dlatego.
– No właśnie! – Uśmiechnął się szeroko, pokazując sczerniałe resztki zębów. – Co się pod tą
czaszką kryje? Co tam się kłębi?
– Raczej nic – powiedziałem.
– Nie! – Podniósł do góry palec. – Tam jest myśl. Z tych, co potrafią zbawić świat. Co,
redaktorze?
– Czy ja wiem...?
– O to właśnie chodzi! Ty nie wiesz! Nie wiesz, powiadam.
– Czy to takie dziwne?
– Nie, nie, nie... Niewiedza nie jest dziwna. Ona jest nam pisana!
– To może kiedyś się dowiem...
– Dowiesz się, szefie! Już niedługo.
Zrobiło mi się nieswojo i nie wiedziałem dlaczego. Ale on już chyba wiedział.
– Groszek dziękuje ślicznie za papieroska... – Ukłonił się nisko. – Póki co zdrowia życzy!
Odszedł tak samo, jak przyszedł – nie zauważyłem w jakim kierunku.
Rzuciłem peta w śnieg i przydusiłem go butem. Otuliłem się szczelniej płaszczem.
Zapomniałem jak było zimno.
Ruszyłem przejściem na drugą stronę ulicy. W połowie drogi zatrzymałem się, jak ostatni
idiota. Właśnie wtedy wyrósł przede mną tramwaj...
Motorniczy dzwonił jak szalony, nie mogąc zatrzymać rozpędzonego pociągu...
Ktoś krzyczał... Czy do mnie?
Okręciłem się w przeciwną stronę, jakbym w pełni pojmując grozę chwili próbował się
jeszcze wycofać...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
16
Poczułem uderzenie i upadłem na lodowatą jezdnię. Zdążyłem jeszcze wyszarpnąć rękę z
kieszeni płaszcza, żeby ochronić głowę...
Pisk opon... Klakson... I ten nieznośny dzwonek...
Jakaś kobieta zaczęła wrzeszczeć...
Podniosłem się niezdarnie i przeklinając w myślach swoją głupotę, pokuśtykałem do
przeciwległego chodnika. Byłem tak wystraszony i zaszokowany całym zajściem, że nawet nie
obejrzałem się. A szkoda. To musiał być ciekawy widok – ja pierwszy leżący we krwi na
oblodzonej ulicy i ja drugi biegnący wystraszony w kierunku domu...!
Nie wiem ile minęło czasu, zanim znalazłem się na swojej ulicy, ale było już całkiem
ciemno. Oczywiście nie zauważyłem tego. Nie mogłem zauważyć. Wszedłem do bramy swojej
kamienicy i dopiero wtedy poczułem ulgę. Dowlokłem się do drzwi mieszkania, odszukałem klucze
i otworzyłem je. Nie zapalając światła rzuciłem się na łóżko. Nie mam pojęcia, ile czasu mogłem
tak leżeć... Nie spałem.
Wreszcie poczułem, że muszę wstać i coś zrobić. Cokolwiek. Zapaliłem światło. Zrzuciłem
płaszcz i buty. Zabrałem się za przygotowywanie sobie kawy. W międzyczasie sprawdziłem
zawartość skrzynki na listy, umieszczonej po zewnętrznej stronie drzwi mieszkania. Był tylko
jeden, adresowany nieznanym mi charakterem pisma. Spojrzałem na stempel pocztowy i
zawahałem się. Z gór. Z moich gór... Kto stamtąd mógł do mnie napisać? I po co? Otworzyłem
kopertę. W środku znalazłem jedynie małą karteczkę, na której ktoś – chyba z dalszej rodziny –
zawiadamiał mnie o śmierci jakieś ciotki, której nawet,nie pamiętałem. Pogrzeb miał się odbyć
nazajutrz do południa. Zastanawiałem się czy jechać, czy nie. Cóż mogła mnie obchodzić jakaś
dawno zapomniana ciotka? Z drugiej jednak strony może warto było zobaczyć się nawet z dalszą
rodziną po tylu latach? Niemal fizycznie czułem, jak góry przyciągają mnie do siebie... Tak. To była
ś
wietna okazja, żeby móc znów je ujrzeć.
Byłem więc zdecydowany na wyjazd w rodzime okolice... śeby zdążyć na czas, musiałbym
pojechać nocnym pociągiem. Na miejscu byłbym przed świtem. Tylko która mogła być właściwie
godzina? Odszukałem mały zegarek tkwiący pomiędzy zakurzoną stertą papierów i książek na
długo nieużywanym biurku. Było parę minut po jedenastej... Jeśli się pośpieszę, zdążę na dworzec
bez problemu. Postanowiłem nie brać żadnego bagażu, pojechać tak jak stałem.
Udałem się do łazienki, by wziąć szybki prysznic. Dziwny jęk wydobył się z moich ust, gdy
zobaczyłem w lustrze swoje odbicie. Blada nieogolona twarz z podkrążonymi głęboko oczami, w
dodatku umazana zaschniętym błotem i krwią. Brudne rozczochrane włosy... Kim jesteś? Zrzuciłem
ubranie i wszedłem do kabiny prysznicowej. Odkręciłem gorącą wodę i zacząłem zmywać z siebie
znamię pechowego dnia... Później przebrałem się w czyste ubranie i doprowadziłem włosy do
porządku. Zarost na twarzy zostawiłem w spokoju, nie miałem siły golić się. Gotowy do drogi
usiadłem przy kawie, która już wystygła i zapaliłem papierosa. Co jakiś czas kontrolowałem
godzinę na zegarku...
Na dworzec udałem się piechotą, przez most rozciągnięty nad milczącą i spowitą oparami
mgły Wisłą, i dalej przez ulicę Starowiślną. Gdy mijałem miejsce, W którym przecinała ją ulica
Miodowa – to miejsce – poczułem dziwne ukłucie niepokoju...
Później, siedząc samotnie W przedziale pociągu i obserwując obojętnie krajobraz
przesuwający się za brudnym oknem, dużo o tym myślałem. Odtworzyłem sobie w pamięci rozwój
wypadków na tyle, na ile mogłem i dopiero wtedy przeszyła mnie lodowata igła strachu. Zdałem
sobie w pełni sprawę, jak niewiele dzieliło mnie od śmierci, od całkowitego unicestwienia mojego
beznadziejnie smutnego życia! Jedna chwila głupiej nieuwagi i czarna kurtyna nicości przesłoniłaby
dla mnie świat. Ale czy naprawdę zależało mi na tym, żeby jeszcze żyć? Przez następne lata patrzeć
uporczywie W głąb siebie i nie widzieć nic przed sobą? Błądzić ulicami miasta w poszukiwaniu
jakiegoś ¬ choćby banalnego – sensu dla dalszego istnienia? Nie potrafiłem sobie odpowiedzieć.
Byłem tylko małym tchórzliwym człowieczkiem bez woli życia, a pragnienie końca przerastało
mnie...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
17
Dworzec był pusty. Przez chwilę w oświetlonym okienku mignęła mi twarz dyżurnego
zawiadowcy, ale i ona rozpłynęła się w mroku. Stałem niezdecydowany co robić i w końcu uczucie
to przybrało formę papierosa, który dziwnie smakował w górskim powietrzu i wydawał się, jakby
nie na miejscu.
Od miasteczka, którego stara wieża klasztorna majaczyła w szarości czasu nie należącego
już do nocy, a nie będącego jeszcze dniem, dzieliło mnie jakieś piętnaście minut krokiem
spacerowym. Zostawiłem za sobą przygarbiony budyneczek dworca i skierowałem kroki ku
staremu boisku, służącemu najwidoczniej dzieciakom za ślizgawkę. Wybierając miejsca grubo
pokryte przez śnieg, przeprawiłem się do ulicy i wszedłem na schody, pnące się ku murom
klasztoru. Mniej więcej w połowie drogi przystanąłem przy małej kapliczce, otulonej czapami
ś
niegu. U jej podnóża, W obmurowanej studzience, szemrał cichutko swoją zimową pieśń górski
strumyczek. Był wątlutki, ale jeszcze nigdy nie zamarzł – przypomniałem sobie opowieści snute
przez babcię – za sprawą swojej świętej opiekunki. Będąc dzieckiem często piłem jego wodę,
przypisywano jej właściwości lecznicze. Teraz więc ja, zmęczony swoim życiem i wspomnieniami
człowiek, pochyliłem się nad studzienką i wyciągnąłem dłoń w stronę korytka, z którego spływała
woda. Nabrałem jej na dłoń – była lodowata – i podniosłem do ust. Smakowała jak przed latami,
przyjemnie orzeźwiająca. Łzy napłynęły mi do oczu. Pośpiesznie otarłem je i odszedłem.
Minąwszy mury klasztoru wkroczyłem do sennego miasteczka. Małe domki przycupnięte
jeden obok drugiego, pogrzebane w śniegu, wyglądały jak w bajkowych snach. Chrzęszcząc
nienaturalnie głośno, doszedłem do uśpionego ryneczku. Niespiesznie przemierzałem go po skosie,
stąpając po okrągłych kamieniach wydobytych z dna rzeki. Przypomniałem sobie, że kiedyś nie raz
i nie dwa poobijałem się dotkliwie na nich, gdy spadłem z roweru. Bolało ale mimo to potrafiłem
się cieszyć. Teraz już nie potrafię... Na jakich kamieniach pozostała moja radość?
Krętą uliczką opadającą lekkim skosem w dół, szedłem wolno w kierunku domu należącego
niegdyś do dziadków. Uważnie przyglądałem się każdej kamieniczce, próbując jednocześnie
odtworzyć jej dawny obraz w pamięci – prawie nic się tu nie zmieniło. Poczta dokładnie taka, jaką
zapamiętałem ze swoich najmłodszych lat... Kino, z którego wielkimi płatami łuszczył się tynk w
nieokreślonym kolorze... Niski budynek szkoły skryty częściowo za krzewami bzu i klombami,
które pozbawione liści wyglądały upiornie smutno...
Zatrzymałem się na chwilę. Odszukałem w kieszeni paczkę papierosów i zapaliłem
ostatniego. Puste opakowanie zgniotłem i rzuciłem w zaspę. Wcale nie miałem ochoty palić, ale im
bardziej zbliżałem się do celu, tym większy czułem niepokój. Co się dzieje? Nie potrafiłem sobie
odpowiedzieć, ale czułem jak coś przyciąga mnie do tego domu, w którym spędziłem szczęśliwe
dzieciństwo. Tylko co?
Gdzieś przede mną zaszczekał gwałtownie rozbudzony pies, a do tego głosu dołączyły inne,
wtórując mu jak nieudolne echo... Na chwilę ogarnęła mnie trwoga, ale opanowałem ją. Jeszcze
tylko kilka domów i byłem na miejscu. Stałem przed wysokimi kamiennymi schodami,
prowadzącymi do drewnianej starej bramy. Zdziwiłem się, że były odśnieżone. Czyżby ktoś z
rodziny pofatygował się do takiej czynności? Wspiąłem się do furtki i nacisnąłem klamkę nie licząc
na to, że będzie otwarta – byłem przygotowany na przechodzenie przez wysoki płot, zupełnie jak
złodziej. Jednak nie była zamknięta na klucz, z cichym skrzypnięciem otworzyłem ją na oścież...
Nie przekraczając progu przyglądałem się powoli i uważnie znajomym kształtom podwórza. Stary
płotek o nierównych sztachetach, okalający ogródek warzywny... Przygarbiona wiśnia o pobielanej
wapnem korze pnia... Karłowata jabłoń, która nigdy nie zdołała urodzić żadnego owocu... i dom...
Dom dziadków majaczący na tle zimowego lasu... Poczułem jak łzy wzruszenia napływają mi do
oczu. Zamknąłem za sobą bramę i zagłębiłem się w mrok panujący na podwórzu. W żadnym z
okien nie paliło się światło, więc nie musiałem się śpieszyć. Nie czułem potrzeby budzenia
kogokolwiek z rodziny. Wolnym krokiem – jak mara – krążyłem po placu przed domem.
Przyjemnie oddychało się mroźnym górskim powietrzem...
W pewnej chwili usłyszałem – a właściwie instynktownie wyczułem – czyjeś ciche kroki za
plecami. Przeszył mnie nagły dreszcz lodowatego strachu. Potem ustąpił – równie nagle jak się
pojawił.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
18
Powoli odwróciłem się...
Niemy okrzyk zdziwienia zastygł na moich ustach.
Rozpoznałem tą sylwetkę od razu. Spłynęła na mnie nagła fala Wspomnień. Zima... Góry...
Oczy czerwone od płaczu... Przecież ty nie żyjesz! Umarłaś.
Wróciłam...
Nie powiedziała tego, a jednak gdzieś w mojej głowie usłyszałem jej głos. Przyjrzałem się
jej uważnie. Była dokładnie taka, jaką ją sobie zapamiętałem. Mała staruszka o siwych
zmierzwionych włosach i pergaminowej skórze, pokrytej gęstą siateczką zmarszczek. Mądre
ciemne oczy były głęboko zapadnięte W chudej twarzyczce, usta zaciśnięte w bladą kreskę...
Ubrana w czerń, prawie stapiała się z otoczeniem w jedną bryłę...
– Wróciłaś? – Spytałem półgłosem jakbym bał się, że zniknie spłoszona zbyt głośnym
pytaniem.
– Tak, syneczku. Wróciłam... – Oczy babci uśmiechnęły się smutno.
– Ale...
– Ciii...
Przytuliłem ją mocno. Jej kruche ciało prawie zniknęło W moich ramionach. Ucałowałem
jej czoło. Nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy zrobiłem to ostatni raz...
– Musimy się śpieszyć – powiedziała gwałtownie wymykając się z moich objęć. – Mamy
mało czasu...
– Czasu? Na co?
– Musisz najpierw coś zobaczyć. – Wskazała na dom. – Ale to nie będzie przyjemne.
W jej oczach wyczytałem niepokój. Troskę? O co tu chodzi? Co takiego nieprzyjemnego jest
W domu?
– Nie powiesz mi?
– Nie. Najpierw musisz zobaczyć, a potem... wszystko ci wyjaśnię.
Kiwnąłem głową na znak zgody.
Drzwi domu nie były zamknięte, co mnie zdziwiło. Cicho wślizgnęliśmy się do środka.
Korytarz był nieprzyjemnie wyziębiony. W powietrzu wisiał jakiś dziwny słodkawy zapach...
Znajomy. Poprowadziła mnie do małego pokoju na tyłach, który oświetlony był mdłym światłem
wysokich świec. Pomiędzy nimi – na pokrytym czarnym materiałem podwyższeniu – stała trumna.
Zauważyłem splecione blade dłonie, ale twarz ginęła w półmroku. Spojrzałem pytająco na babcię.
– Zobacz – powiedziała, jakoś tak dziwnie.
Wzruszyłem ramionami i podszedłem do trumny. Nachyliłem się, żeby móc zobaczyć twarz
zmarłej ciotki – jak sądziłem.
I nagle wszystko zrozumiałem...
Serce na chwilę zamarło mi z przerażenia... Na chwilę? Na całą wieczność!
Byłem martwy. Nie żyłem. Umarłem.
To moje ciało leżało w trumnie, a ja nie pojmując jeszcze jak to możliwe, patrzyłem na nie...
Nie żyję. Nie żyję. Nie żyję...
– Tak – powiedziała całkiem spokojnie. – Nie żyjesz...
– Jak...?
– Zabił cię tramwaj. Wczoraj. Pamiętasz?
– Tramwaj...
– Chodź. – Pociągnęła mnie delikatnie za rękaw. – Powiem ci wszystko, syneczku.
Wyszliśmy z domu na mroźne powietrze szarego poranka. Poczułem się nieco lepiej – o ile
zmarły może czuć się lepiej. Chciało mi się palić...
– Chodźmy na spacer – powiedziała łagodnie babcia. – Do lasu.
– Ale – zaprotestowałem – powiedz dlaczego? Dlaczego ja?
– Nie wiem.
– To nie mój pogrzeb! To nie miał być mój...! – Gorączkowo przeszukiwałem kieszenie
płaszcza, aż w końcu znalazłem zawiadomienie o śmierci ciotki. – Zobacz.
Nawet nie spojrzała. Uśmiechnęła się i nachyliła do mnie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
19
– Przeczytaj.
Podniosłem do oczu kartkę i niespiesznie przeczytałem jej treść. Tak. Wszystko się
zgadzało. To było zawiadomienie o mojej nagłej śmierci. Moje nazwisko nie pozostawiało żadnych
wątpliwości. Poczułem nagle jakiś dziwny żal, jakąś tęsknotę za tym co było i czego już nie
będzie...
– Nie smuć się, syneczku – powiedziała kojąco babcia. – Chodź ze mną.
Poszliśmy więc na tyły domu, do furtki wychodzącej na okryty poranną mgłą las.
Przypomniałem sobie, jak dawniej biegałem po źle ubitej błotnistej drodze, pooranej gęsto przez
koła wjeżdżających pod górę ciężarówek... Teraz stałem na betonowych płytach, które na szczęście
pogrzebane zostały pod śniegiem i nie szpeciły.
Wolno pięliśmy się w górę, mijając dobrze widoczną pochyloną kapliczkę na starym
cholerycznym cmentarzu. Zdziwiłem się, że nawet o tej porze roku ktoś zadaje sobie trud i dba o
nią – wysoko w jej wnęce migotało maleńkie światełko znicza... Ciężko było mi oddychać, bo
odzwyczaiłem się od takich wędrówek. Gdzie miałem chodzić przez ostatnie lata? Cena jaką trzeba
zapłacić za przywilej mieszkania w wielkim mieście... Las budził się do życia. Niemal z każdej
strony do moich uszu dobiegały szmery, skrzypienie, ptasie trele... Przed nami śmignął rudy ogon
wiewiórki, gdy skoczyła na sąsiednią gałąź. Rzuciłem ukradkowe spojrzenie babci. Szła skupiona z
oczami wbitymi w ziemię. Nad czym się zastanawiała? Może tylko nie chciała potknąć się i upaść.
Teren powoli – jakby leniwie – wyrównał się. Stanęliśmy przed wielką połacią ziemi
pozbawioną niemal drzew. Pośrodku wznosił się wielki kamienno-drewniany budynek leśniczówki.
Pamiętałem ją doskonale z dzieciństwa, obok niej znajdowały się także stawy rybne, ale z czasem
przestały być potrzebne i zlikwidowano je. Gdzieś w zakamarkach pamięci ujrzałem też czerwoną
nalaną twarz leśniczego. Cóż to był za nieprzyjemny typ! Postrach okolicznych mieszkańców, który
potrafił ścigać z załadowaną dubeltówką starowinki zbierające w lesie chrust na opał... Teraz
leśniczówka była bezpańska. Tu i ówdzie dach zapadł się do wnętrza budynku, kalekie okna
straszyły powybijanymi brudnymi szybami. Tylko nagie karłowate jabłonie o rozcapierzonych
gałęziach strzegły jej zazdrośnie... Bez słowa obeszliśmy jej teren zagłębiając się na chwilę w las.
Ale już po chwili syciłem swoje oczy przepiękną zimową panoramą całego miasteczka, które z tego
niezwykłego miejsca widać było jak na dłoni.
Nad polami uprawnymi oddzielającymi pierwsze zabudowania od surowego lasu, wiły się
leniwie siwe pasma mgły. W oknach niektórych domów paliły się jeszcze światła, wyglądające jak
maleńkie latarnie wśród tego bezkresu bieli. Dalej widać było rudawe dachy kamieniczek i
strzelistą wieżę klasztoru. A jeszcze dalej dojrzeć można było maleńki punkcik stacji kolejowej, a
nawet brnący w śniegu pociąg – z tej perspektywy nasuwający na myśl raczej gąsienice. Gdzieś
całkiem daleko szumiała górska rzeka...
Wiedziałem dlaczego przyszliśmy tutaj. To było kiedyś moje magiczne miejsce, do którego
wybierałem się gdy potrzebowałem samotności. Z tego miejsca obserwowałem leniwe życie
miasteczka przez stare niemieckie lornety dziadka, tutaj wykonałem pierwsze rysunki...
Wciągnąłem powietrze głęboko w płuca i wypuściłem je bezgłośnie. Chciałem zadać pierwsze z
dręczących mnie pytań, ale babcia ubiegła mnie.
– Chciałbyś wiedzieć co się stało? Prawda?
Kiwnąłem tylko głową. Nie mogłem wydusić żadnego słowa ze ściśniętej krtani.
– Pięknie tu – powiedziała nagle. – Z każdym dniem coraz bardziej... Co myślisz?
– Chyba tak.
– Tak dawno cię, syneczku, nie widziałam. Tak dawno...
– Wiem, babciu, wiem.
– Siądźmy. – Wskazała na małą ławeczkę obok drzewa akacji. – Powiem ci parę rzeczy.
– Powiedz... Powiedz, czy ja naprawdę...
– Czy nie żyjesz? Już ci mówiłam. Zginąłeś. Tramwaj cię zabił.
– Ale on mnie tylko potrącił!
– Nie, syneczku. On cię zabił. – Pogładziła moje włosy. – Trzeba było sie odwrócić. Sam
byś się przekonał.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
20
– Ale jak to wszystko możliwe? Nie żyję i widziałem swoje.... ciało, ale mogę być tutaj...
– Nie pogodziłeś się ze śmiercią, więc nie mogłeś odejść. Nie byłeś jeszcze gotowy... Tyle.
– A ty? Przecież ty też... nie żyjesz.
– Ze mną było podobnie... Wiesz? Nie myślałam, że to się tak skończy. Tak bardzo chciałam
ż
yć, chociaż jeszcze jeden dzień, jedną małą chwilkę... I zostałam wśród żywych, w miejscu które
kochałam i którego nienawidziłam.
– A co z innymi? Z dziadkiem?
Uśmiechnęła się.
– Oni chcieli spokoju. Dziadek przeżył swoje życie pełną piersią, nawet w ostatniej chwili
był szczęśliwy i radosny. – Spojrzała w pogodne niebo. – On gdzieś tam pewnie jest...
– Tak... I co teraz?
– Nic. Wszystko będzie jak dawniej. śyłeś w dużym mieście, nikt nawet nie zauważył
twojej śmierci. Nic się pewnie nie zmieni.
– Co to znaczy? Czy ludzie będą mnie widzieć?
– Oczywiście! Chyba nie wierzysz w duchy?
Wybuchnęliśmy nagle śmiechem, który rozniósł się echem po lesie.
– Nic nie rozumiem.
– Przecież to proste – powiedziała. – Skoro nikt nie zauważył twojej śmierci, to nikt nie wie
ż
e nie żyjesz. Tak? A skoro nikt nie wie, to...
– ...muszą mnie widzieć – dokończyłem.
– No właśnie! – Klasnęła w dłonie. – Mnie nikt tu nie zobaczy, bo wszyscy wiedzą.
Rozumiesz?
– Chyba tak. Ale dziwne to wszystko.
Gdzieś w oddali zagwizdał przeciągłe pociąg. Zegar na wieży klasztornej wybił równą
godzinę.
– Wiesz co? – Spojrzałem jej w oczy. – Nie wracam. Nie chcę. Zostanę z tobą.
Zaprzeczyła gwałtownym ruchem głowy.
– Nie możesz tu zostać, bo twoje miejsce jest tam. W wielkim mieście.
– Ale dlaczego?
– Bo umarłeś, ale nie odszedłeś. Więc musisz poszukać tego, czego nie mogłeś znaleźć za
ż
ycia.
– Co to jest?
– Nie wiem. – Wzruszyła ramionami. – Ty musisz się tego dowiedzieć. To twój krzyż.
– Ile mam na to czasu?
– Pewnie całą wieczność.
Zmroziło mnie.
– To jakiś koszmar!
– To zależy jak na to będziesz patrzył. – Uśmiechnęła się. – Ja nie narzekam.
Zapatrzyłem się w jakiś odległy punkt. To o czym dzisiaj usłyszałem, przerosło mnie. Byłem
martwy... Ale nie tak wyobrażałem sobie śmierć. Nie jak to, od czego miała być ucieczką. Nie jako
błąkanie się przez wieczność po obskurnych uliczkach, na które nie mogłem patrzeć już za życia...
Głos babci wyrwał mnie z zadumy:
– Nasz czas dobiega końca, syneczku.
– Co? – Wystraszyłem się. – Dlaczego?
Wzruszyła chudziutkimi ramionami o wystających kościach. Uśmiechnęła się.
– Każdy ma własną drogę. Ty też. Teraz musisz nią pójść. Wracaj do swojego świata.
– Ale...
– Ciii syneczku! Idź już.
Podniosłem się niechętnie z ławeczki. Potoczyłem wzrokiem po panoramie miasteczka, a
póżniej otuliłem się szczelniej płaszczem i postawiłem kołnierz. Robiło się zimno...
– Babciu – wykrztusiłem.
– No co, syneczku?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
21
– Zobaczymy się jeszcze... kiedyś?
– Może...
Przytuliłem ją tak mocno, aż miałem wrażenie że miażdżę jej kruche kosteczki. Ukryłem
twarz w jej miękkich potarganych przez wiatr włosach. Po raz ostatni złożyłem pocałunek na jej
czole.
– śegnaj, babciu – powiedziałem w końcu.
Rzuciłem jej ostatnie spojrzenie i odszedłem w kierunku miasteczka.
Zerwał się wiatr, który rozrzucił mi włosy po twarzy, zaklekotał suchymi gałęziami drzew...
W powietrzu zawirowały chaotycznie pierwsze płatki śniegu. Na początku drobniutkie, potem coraz
większe i uporządkowane. Aż w końcu przesłoniły mi świat, do którego wracałem...
Nadjeżdżający tramwaj dzwonił ostrzegawczo... Byłem szybszy. Stanąłem na chodniku,
zanim pierwszy wagon zrównał się z przystankiem. Zimowe słońce grzało mdławo, ulice pokryte
były błotem i nie wyglądały szczególnie pociągająco. Wygrzebałem z kieszeni płaszcza papierosy i
zapaliłem jednego. Spojrzałem najpierw wzdłuż obskurnej Miodowej, potem wzdłuż Starowiślnej.
Słońce odbijało się od wypolerowanego dachu Kościoła Mariackiego...
Ktoś pociągnął mnie za łokieć. Obejrzałem się.
Uśmiechała się do mnie leciwa staruszka.
– Uważaj, syneczku, na tej ulicy – powiedziała. – Kilka dni temu był tu straszny wypadek.
– Wiem, wiem... – Też się uśmiechnąłem. – Słyszałem.
Odszedłem w kierunku Rynku. Z jakąś dziką radością przyglądałem się wszystkim
kamienicom po kolei i mijającym mnie ludziom... Gdzieś w tym wszystkim, co mnie otaczało, tkwił
sens. A ja pomyślałem, że z braku innego zajęcia mogę go poszukać...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
22
PSIUNIA
W moim przekonaniu o nieodzowności psa przy boku utwierdziłem się w noc, kiedy trzech
wygolonych na łyso osiłków wpierdoliło mi dotkliwie nieopodal popularnego sklepu
całodobowego. Oczywiście nie myślałem o psie w czasie, kiedy byłem kopany na oślep, ani też gdy
zamroczony alkoholem i zalany krwią wracałem do domu. To stało się trochę później.
Po twardo przespanej reszcie nocy, dokonałem w lustrze oględzin swojego ciała. Nie było
tak źle – najgorzej wyglądał nos, reszta tylko bolała. Umyłem się porządnie i przy mocnej kawie
oraz papierosie starałem przypomnieć sobie wypadki poprzedniej nocy. Wszystko co zdołałem
zapamiętać było zbyt mgliste, rozmyte... Dałem sobie spokój. Pies? Co z psem? Chyba właśnie
wtedy dojrzałem do myśli o dorosłym psie obronnym – a takiego mogłem znaleźć w schronisku dla
bezdomnych zwierząt – ale zaprzątała moją uwagę przez następne dwa dni wytężonej pracy.
W pierwszy dzień wolny zebrałem się do kupy i pojechałem do schroniska. To wszystko
wydawało się proste. Musiałem tylko wybrać odpowiedniego psa, przywieźć go do domu, kupić w
sklepie zoologicznym co tam mu trzeba, dać jeść... i spokój. Jednak już w tramwaju ogarnęły mnie
wątpliwości. Nigdy nie miałem żadnego psa, chociaż bardzo tego pragnąłem. Miałem jako dziecko
kontakt z wieloma zwierzakami, ale nie musiałem się nimi zajmować. Więc co psu właściwie
potrzeba? Co daje mu się jeść? Czy ja w ogóle dam radę? Na pętli tramwajowej przesiadłem się w
autobus i zanim zacząłem martwić się ponownie, stałem na przystanku docelowym. Błotnistą drogą
ruszyłem w kierunku niskiego szarego budynku schroniska, kryjącego się wśród bujnej zieleni...
Wszyscy wiedzieliśmy doskonale że ktoś obcy – ktoś z zewnątrz – wszedł do budynku. Od
najbliżej położonych do najdalszych wybiegów rozległo się gwałtownie nasze rozpaczliwe wycie,
drapanie o siatki i pręty, odgłosy wywracanych misek i walki. My doskonale wiedzieliśmy... Tylko
jeden więzień azylu miał szansę na wydostanie się stąd. Jeden na blisko tysiąc obecnych. Każdy
chciał być tym jednym... To przecież całkowicie zrozumiałe.
Smród był prawie nie do zniesienia. Ostry i lepki, wdzierał się do nosa i ust. Było mi
niedobrze, mało brakowało żebym puścił pawia. Zastanawiałem się jak znoszą go pracownicy
schroniska. Nie mógłbym tu pracować. Nawet przez godzinę... Psy w klatkach – gdzieś na
podwórzu – wyły okropnie. Nie mogłem, nie miałem szans, zebrać myśli. Odruchowo cofnąłem się
do drzwi...
Podszedł do mnie gość w moim wieku, może nawet młodszy. Badałem go przez chwilę
wzrokiem, a on ze stoickim spokojem pozwalał mi na to. Jasne włosy sięgające ramion miał
niemiłosiemie poszarpane, przynajmniej trzydniowy zarost na twarzy, zmęczone lecz – o dziwo –
spokojne oczy... Rozmawiał ze mną bardzo oszczędnie w słowach – tyle tylko ile musiał, nic
więcej. Gdy poszliśmy zobaczyć psy, zrozumiałem dlaczego taki jest. To skurwione i zbydlęcone
społeczeństwo ludzkie nie zasługiwało na zaszczycenie żadną rozmową, nawet grzecznościową.
Zwierzaki które miałem przed oczami były tego żywym dowodem. Przerośnięte i porzucone
maskotki pokojowe, ekwiwalenty nienarodzonych dzieci, upierdliwe monstra pragnące wolności i
zrozumienia, ciepła i miłości... Trochę więcej.
Opanowały mnie mieszane uczucia. Chciałem psa, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca.
Przerażał mnie jeden wielki potworny jazgot zwierząt, zamkniętych po kilka W boksach...
Przerażało mnie ich nieobliczalne zachowanie... Przerażał mnie wybór jakiego miałem dokonać...
W końcu zacząłem posuwać się do przodu, boks za boksem. Tuż za mną szedł koleś z azylu.
Przyglądałem się dokładnie każdemu psu, który mnie zainteresował. Każdy miał w sobie coś
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
23
wyjątkowego, każdy chciał zaprezentować się jak najlepiej... Ale odnalazłem tego jedynego, a
właściwie to on odnalazł mnie, i drogę do mnie. Gdy mnie zobaczył, wywrócił miskę i jej
zawartość. Podszedł z nią w zębach do ogrodzenia i spojrzał jakoś tak ciepło, bez żadnego dystansu.
Chyba już wtedy poczułem, że jestem jego a on mój...
Udało się! Mnie i tylko mnie. Jestem tym jedynym wybranym. Szkoda mi innych, ale bez żalu
opuszczam to miejsce. Trochę tu wycierpiałem. Poza tym zasłużyłem na trochę miłości. Jeszcze nie
mogę otrząsnąć się z tego snu, ale wszystko pachnie znowu tak pięknie... Mój nowy właściciel i
opiekun nie wie za bardzo, jak ma ze mną postępować. Ale to nic – przyzwyczai się. Musimy dać
sobie trochę czasu... Obaj.
Patrzymy na siebie uważnie, badamy się wzajemnie. Mój nowy przyjaciel – piękny
owczarek niemiecki – wybrał sobie na popołudniowe sjesty miejsce pod biurkiem, przy którym
piszę. W ten sposób stara się być przez cały czas blisko mnie, nawet gdy potrzebuję chwili
samotności i spokoju. Nie mam mu tego za złe. Tylko czuję się tak, jakbym zyskał drugi cień.
Nie poszło tak źle. Dosyć szybko zżyliśmy się, nie było większych problemów. To chyba
zgodność charakterów. Tylko czy pies upodabnia się do swojego właściciela, czy właściciel do psa?
Chyba pozostanie to dla mnie zagadką... Kupiłem mu nową obrożę i długą smycz, lśniące
chromowane miski, szczotkę do sierści i piłeczkę do zabawy... Nauczyłem się gotować dla niego
ż
arcie – nie należy do wybrednych... Dwa lub trzy razy dziennie chodzimy na długie spacery, chyba
ż
e jestem w pracy – wtedy cierpliwie czeka na mnie, leżąc pod drzwiami. Wie że wrócę, a ja
wracam prosto do domu – prawie zawsze. Czasami włóczymy się przez większą część dnia po
mieście, albo spędzamy czas nad wodą... On to lubi. Ja też...
Lubię mu się przyglądać, gdy nie wie, że to robię. Ciekawie wygląda, kiedy siedzi taki
skupiony przy swoim biurku i pisze. Co jakiś czas porusza nerwowo nogami, albo zapala kolejnego
papierosa... Podoba mi się, że pamięta też o mnie. Rzuca mi piłeczkę i śmieje się, gdy ją łapię.
Potem znowu pochyla się nad biurkiem... Nie zapomina też o spacerach i jedzeniu, chociaż w tym
pierwszym jest dużo lepszy. Często chodzimy nad rzekę, gdzie mogę biegać do woli. Ale denerwuje
mnie, że musi chodzić do pracy A długo go nie ma... Cieszę się że wyciągnął mnie z azylu, jest mi z
nim dobrze. Mam jeszcze niekiedy złe sny, ale nie chcę pamiętać, tego co było wcześniej...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
24
TAJEMNICA SAMOBÓJCY Z ULICY L.
Mówiono po całej sprawie, że człowiek ten stał na kładce obok wiaduktu nad ulicą L.
bardzo długo i wpatrywał się uporczywie w przejeżdżające pod nim samochody i tramwaje. Było to
o tyle dziwne, że właściwie nikt nie zatrzymuje się w tym miejscu i nie sterczy nie wiadomo po co.
Pierwsza zwróciła na niego uwagę pani M. idąca na spacer ze swoim pieskiem o sarnich
łapkach. Pochylony opierał się o poręcz i palił papierosa. Był jakiś dziwny, ale nie przez całkowicie
czamy strój, tylko jakoś tak w sobie. Skupiony nie wiadomo na czym, nie uśmiechał się. Usta
ś
cisnął w bladą kreskę. Akurat gdy M. przechodziła obok niego, zaciągnął się dymem z papierosa i
był to jedyny ruch, jaki zaobserwowała w tamtej chwili. Poczuła lekkie uczucie niepokoju, chociaż
nie miała pojęcia, kim był ten człowiek, ani w jakim celu stał w tamtym miejscu.
Stoję tu i stoję, jak jakiś nienormalny, a ona nie przyjeżdża. Która to godzina? Co? Powinna
tu być już dwadzieścia minut temu! Ile mogę patrzyć na ulicę? W dodatku ci zasrani ludzie
zaczynają mi się tak jakoś dziwnie przyglądać, jakbym miał skoczyć albo co... Mam dosyć tego
cholernego dnia.
Później widziano, że zaczął obserwować menela po drugiej stronie ulicy. Pewnie z nudów.
Zapity dziad próbował zawiązać sobie sznurowadło w znoszonym bucie, ale co się pochylał tracił
równowagę i tylko jakimś cudem nie przewracał się na chodnik. A może prawo grawitacji nie
odnosiło się do niego?
Zaczepiło go dwóch rosłych facetów pochodzenia ukraińskiego, którzy nadeszli od dworca
PKP. Pewnie dlatego, że był dobrze ubrany. Zwierzyli mu się, że dopiero co opuścili więzienie i
przydałyby się jakieś drobne na wino. Czy by nie miał? Nie miał, więc spławił ich delikatnie. Przez
wymuszoną grzeczność przeprosili go i życzyli mu dużo zdrowia. Odchodząc kładką w kierunku
ulicy R., jeszcze obejrzeli się w jego stronę... Póżniej stwierdzili jednomyślnie, że był to „jakiś
dziwny typ”.
Nie zrażony tą sytuacją, powrócił do swoich obserwacji.
Ja to mam kurwa szczęście! Nie ma co. Zawsze ktoś musi się do mnie przypieprzyć, inaczej
dzień należałby do straconych. Jak nie jakaś starucha w tramwaju, to zachlany menel na
przystanku. Albo ci. Wyszli z pierdla, to im się należy kasa na jabcoka... A jak nie, to kosą
skurwysyna! Ma i jeszcze nie chce się podzielić. Dobrze że jest środek dnia, bo stąd na cmentarz
niedaleko...
Na parkingu przed budynkiem dworca PKP żandarmeria wojskowa ładowała właśnie
jakiegoś frajera do furgonetki, dla efektu skutego w kajdanki. Frajer nie wyglądał na
uszczęśliwionego takim obrotem rzeczy... Zbłąkany wzrok starszego kaprala C. natrafił na wzrok
młodego mężczyzny – ,,w wieku poborowym”, jak później zeznał – stojącego na kładce spinającej
ulicę L. Od razu wydał mu się jakiś dziwny poprzez bezcelowość takiego tkwienia w jednym
miejscu.
Z kolei emerytka K. mieszkająca naprzeciwko dworca, na rogu ulic L. i R., zadzwoniła na
posterunek policji twierdząc, że widzi z okna samobójcę. Jak zawsze skracała sobie czas oczekując
sąsiadki Sz., sprzątającej raz w tygodniu jej mieszkanie, siedząc w oknie i obserwując otoczenie.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
25
,,Ten mężczyzna zwraca na siebie uwagę”
, stwierdziła K., ,, na pewno chce skoczyć! "
Czy ja ją jeszcze kocham? Chyba tak... Gdybym jej nie kochał, nie sterczałbym tu jak ostatni
idiota, zwracając na siebie uwagę wszystkich, którzy tędy przechodzą. Może wydzielam jakąś aurę,
sam o tym nie wiedząc. Wszyscy się na mnie gapią, nawet jakaś stara cholera z okna. Jeszcze myśli,
ż
e robi to dyskretnie i jej nie zauważyłem. Niech sobie myśli. Tyle jej zostało...
O, a teraz jakaś laska pomachała do mnie przez przednią szybę samochodu. Więc nie
wszystko stracone. Mam jeszcze jakieś branie. Jak ta idiotka zaraz nie przyjedzie, będę wiedział co
robić...
Dwuosobowy patrol policji doglądający okolicy poczty, dworca PKP i dworca PKS,
otrzymał zgłoszenie dotyczące zdesperowanego mężczyzny, chcącego najprawdopodobniej
popełnić samobójstwo z kładki obok wiaduktu nad ulicą L. Pospiesznie udał się w miejsce
domniemanego zdarzenia. Jak wynika z notatek służbowych starszego aspiranta F., razem z kolegą
zastali „młodego mężczyznę w czerni niebezpiecznie opartego o balustradę kładki”. Domyślając się
jak najgorszego, wylegitymowali go z dowodu osobistego, wymyślając dla potrzeby sytuacji
rutynową wymówkę. Mężczyzna nie stawiał żadnego oporu, ani też nie próbował zbiec. Na pytanie
starszego aspiranta F., dotyczące przyczyny przebywania na kładce, odpowiedział że „czeka na
ż
onę, która ma przyjechać autobusem od strony ronda M., ale się spóźnia”.
Wytłumaczenie było
logiczne, zapytany podał też nazwę autobusu którego wypatruje, więc został tylko pouczony.
Co ja takiego zrobiłem, że nawet psy się do mnie dopierdalają!? Stoję sobie spokojnie,
nikomu nie wadzę... i dalej kurwa źle! Jeszcze będą mnie pouczać, jak jakiegoś sztubaka. Lepiej
niech pouczają emerytów, jak przechodzić na drugą stronę ulicy... Mogłem chociaż powiedzieć, że
nie mam przy sobie dokumentów. Może poszliby sobie gdzieś dalej. Ten wyższy coś zapisywał...
Szlag by to trafił!
Kilku świadków – w tym panie M., K. i Sz. – widziało, jak patrol policji rozmawia z
mężczyzną w czerni, a potem odchodzi w kierunku parkingu dworcowego. Mężczyzna był
wyraźnie zaniepokojony, „jakoś tak wiercił się” według zgodnego stwierdzenia K. i Sz., które
obserwowały go z okna mieszkania K., zapalił kolejnego papierosa. Następnie spojrzał na
dworcowy zegar i oparł się o balustradę. Wyglądał na zrezygnowanego. K. i Sz. podejrzewały, że
dojdzie do najgorszego.
Kurwa! To jakaś paranoja! Tkwię tu prawie godzinę, a jej dalej nie ma. Co ja tu jeszcze
robię? Powinienem już dawno spieprzać do domu, albo pójść do jakiejś knajpy í urżnąć się w trupa.
Sram to. Kładę na to lachę. Dopalam i...
...o kurrrwaaa...!
Jedynie panie K. i Sz. widziały tragiczne zakończenie historii mężczyzny w czerni. Jak
zeznały, w pewnym momencie człowiek ten przechylił się celowo za balustradę, zachwiał się i
spadł z kładki prosto pod nadjeżdżający od strony wiaduktu tramwaj nr 4. Zginął na miejscu.
Motorniczy tramwaju J. powiedział, że ,,w pewnym momencie mignął mu tylko duży czarny kształt,
zupełnie jak jakiś wielki ptak, a tramwajem szarpnęło...”
i że ,, coś takiego jeszcze mu się nie
przytrafiło, jak jeździ na tramwajach 30 lat”
. ,,To było jak w serialu, zatkało mnie...”, dodała
zaszokowana całym zajściem pani K.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
26
Według ustaleń policji samobójcą był 24-letni S., mieszkaniec K., z zawodu pisarz.
Faktycznie czekał na żonę, która miała przyjechać z T., lecz nie zdążyła na autobus. Gdy
powiadomiono panią S. o śmierci męża i zapytano o motywy, jakie mogły nim pokierować, nie była
w stanie odpowiedzieć. Według niej S. nie miał powodu, żeby targnąć się na swoje życie. „Mój mąż
był wspaniałym i wrażliwym człowiekiem, dobrze rokującym na przyszłość pisarzem... ”
, stwierdziła
i rozpłakała się. Dalsza rozmowa z nią była niemożliwa.
Z braku dowodów i wyraźnego motywu sprawę zamknięto.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
27
TRYPTYK O TRZECH WAśNYCH RZECZACH
Wszystkim, którzy spíerdolílí sobie życie...
1. KNAJPY
Przez te wszystkie lata, kiedy włóczyłem się po knajpach i piłem, pracowałem w nich lub
robiłem jedno i drugie jednocześnie – rzadko kiedy z dobrym skutkiem – znienawidziłem
szczególnie jeden typ lokali: snobistyczne elitarne kawiarnie i bary, w których aż roiło się od
bezmyślnych pospolitych ludzi, mających za jedyny swój atut grubo wypchany portfel, czy złotą
visę. Zawsze zastanawiałem się, w czym tkwił sens istnienia tej tłuszczy? Czy ci ludzie czuli się
chociaż trochę szczęśliwi? Czy znali w ogóle takie pojęcie jak szczęście? A może ważna dla nich
była tylko kasa? Gdzie znajdowała się ta granica, na której zatracały się ostatnie rysy naszego
człowieczeństwa, a coraz bardziej wyraźnych kształtów nabierał materializm? Gdzie następował
wybór życiowy każdego z nas, co będzie dla nas osobistym bożkiem? Nigdy nie udało mi się tego
odkryć, ani nawet zbliżyć się do odpowiedzi. Ja wybrałem chyba niezbyt szczęśliwie na swojego
bożka sztukę. A gdy ten wybór i wszystko co się z nim wiąże w pełni pojąłem, było już zbyt późno
na odwrót. Zabrnąłem za daleko. Może więc to wszystko razem wzięte, wszystkie te pytania
pozostawione bez odpowiedzi lub nawet bez próby znalezienia odpowiedzi, uwarunkowały moje
picie... Ale jakie to ma znaczenie teraz? śadne.
Ja zawsze lubiłem – wręcz kochałem do nieprzytomności, nawet dosłownej – wszelkiego
rodzaju speluny i mordownie, gdzie nikt na człowieka nie zwracał za dużej uwagi, chyba że ten sam
prosił się o nią. Nie było żadnych specjalnych granic w tym, co sie tam robiło, nikt o nic nie pytał,
bo wszystkich gówno to obchodziło. Każdy z przebywających w takim lokalu miał swoją sprawę do
przemyślenia lub przegadania w towarzystwie, normę spożycia piwa czy wódki – niektórzy,
zdawałoby się, nie mieli jej i w tej grupie byłem i ja – chęć na przeruchanie jakiejś dupy, bądź na
zarobienie W mordę... Wszystko to podążało we własnym – chuj wie jakim – kierunku. Nigdy nie
udało mi się dostać pracy w takiej knajpie, chociaż starałem się wiele razy. Z prostej przyczyny. Z
takiej roboty raczej nie rezygnuje się – no chyba, że ktoś dostanie lepszą. Nie żałuję, choć trochę
przebiedowałem. Ale swoje też wypiłem...
Zdaje się, że to już przeminęło i raczej nie wróci. Jest to coś, o czym mówimy z
rozmarzeniem albo zakłopotaniem znajomym: wiesz, stare dobre czasy. A ci z kolei mogą jedynie
pokiwać głową w zadumie – jeżeli znaleźli się kiedyś w wirze tych wydarzeń – lub po prostu
wzruszyć obojętnie ramionami... Jeżeli to nie przeminęło, to są trzy wyjaśnienia, trzy możliwości:
albo ja zestarzałem się zbyt szybko, albo przestałem rozumieć świat, albo to knajpy tak
ewoluowały. Tak czy owak – według mnie – nie pozostało nawet jedno takie miejsce, które można
by uczynić specyficznym rezerwatem... pijaków. Koniec. Kropka.
Teraz wszystkie knajpy są na jedno kopyto. Pieprzona muzyka klubowa, kurewsko mdłe
koncerty, chujowe piwo w promocji, chamscy i głusi barmani... Wszędzie to samo. W kółko i do
znudzenia. A znajomych zero. I tak nic nie wyszłoby z rozmowy. W takiej gównianej sieczce nawet
myśli trudno pozbierać, a usłyszenie się przez stolik to już nie lada wyczyn. Wierzcie mi, że dużo
lepiej nakupić taniego piwa na stacji benzynowej i pójść posiedzieć nad zawsze wierną Wisłą, albo
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
28
urżnąć się samotnie w zaciszu domowym. Wyjdzie taniej, o ile nie napatoczy się patrol lub sąsiad.
Ja dla siebie wybrałem samotność. Na towarzystwo traci się za dużo czasu. To nie znaczy
oczywiście, że nie pojawiam się w knajpach i nie spotykam ze znajomymi – robię to po prostu
wybiórczo. Selekcja podlega głównie moim kaprysom. Ale chuj wam do tego.
2. KOBIETY
Właściwie wychowałem się wśród samych kobiet, głównie w wieku przekwitania.
Mężczyżni w mojej rodzinie mieli tego pecha, że albo schodzili na złą drogę albo szybko umierali.
Uważano mnie – dokąd nie poszedłem własną drogą, pokazując wszystkim tęgiego wała – za
zniewieściałego, chyba nawet słusznie. Kiedy moi rówieśnicy bawili się resorakami albo kopali
piłkę na podwórku, ja siedziałem w domu i szyłem ubranka dla gumowych postaci wojowników z
popularnych kreskówek. W szkole zawsze lubiłem przebywać z dziewczynami, one nie miały nic
przeciwko temu. Lubiły nawet takiego maminsynka, jakim wtedy byłem. W liceum wszystko
zmieniło się diametralnie. Płeć przeciwna zaczęła mnie adorować, włączając w to starsze dupy.
Przypadł jej do gustu mój sposób ubierania i długie włosy. Dostawałem anonimowe liściki miłosne,
wyrazy uwielbienia i fascynacji. Niestety byłem tak nieśmiały i przytłoczony osobą matki, że nie
potrafiłem tego odwzajemnić. I chociaż w marzeniach byłem zajebistym facetem, w rzeczywistości
pozostawało mi walenie gruchy... Kiedy wreszcie wyrwałem się z domu, postanowiłem pójść na
całość. Tylko że nie było z kim. Na moich krótkich studiach nie nawiązałem żadnych znajomości.
Kobiety które poznawałem później w knajpach, były zainteresowane ponoć ciekawą rozmową ze
mną, czyli „zostań moim dobrym kumplem”. Może gdyby moje kieszenie nie cierpiały na
przeraźliwą pustkę i rozpaczliwą tęsknotę za szeleszczącym wypełniaczem, wszystko ułożyłoby się
inaczej... A ja ciągle byłem zalany w trupa, coraz niżej upadałem. Nie myłem się, nie goliłem, nie
prałem ciuchów – i tak nie miałem gdzie tego wszystkiego zrobić. Miałem za to wszystko po kolei i
razem w dupie, odbijała mi niekontrolowana szajba. Znajome kobiety odsuwały się ode mnie, jedna
po drugiej – większość była zajęta przez jakichś tępaków, inne wolały kobiece pieszczoty, jeszcze
inne nienawidziły alkoholików... W takim stanie zawieszenia trwałem przez lata, czas przestał dla
mnie płynąć, skrystalizował się.
Miałem parę szans. Nie wykorzystałem ich w ogóle albo w małym stopniu. Bałem się.
Kumple prostacko podejrzewali mnie, że jestem pedałem. Po prostu nie widywali mnie w kobiecym
towarzystwie. Ale mnie faceci nigdy nie pociągali. Byli dobrzy tylko do towarzystwa przy
kieliszku. Unikałem kobiet, bo zaczęły mnie znowu onieśmielać. Były lepsze, mądrzejsze, bardziej
doświadczone – nieomieszkiwały mi o tych swoich doświadczeniach opowiadać – umiały radzić
sobie w życiu, prześlizgiwać się od epizodu do epizodu – podczas gdy ja ryłem pyskiem w ziemię.
Czym mogłem takim doskonałym istotom zaimponować? Zapomniałem nawet, czy miałem kiedyś
jakieś plany na życie...
Czasami śnią mi się kobiety z przeszłości, wydaje mi się nawet że mogę je dotknąć. Boję się
jednak, że znikną i już nie wrócą. Wolę na nie patrzeć i słuchać ich głosu. Mówią mi o sobie. Jedna
jest szczęśliwą mężatką, wyszła za nadętego prawnika – zawsze był dla mnie złamasem. Inna tylko
przypomina mi nasze stare rozmowy i włóczęgi, nic o sobie nie mówi, nie wiem co się z nią dzieje
– chyba nawet nie chcę wiedzieć, zawsze miała pecha do facetów. Jeszcze inna wyjechała daleko za
granicę, urodziła dziecko i spaliła za sobą mosty. No i kurwa fajnie. Ja nadal jestem sobą...
3. GORZAŁA I FAJKI
Alkohol pociągał mnie i fascynował od kiedy pamiętam. Jeszcze jako dziecko spijałem
resztki z kieliszków, ściąganych ze stołów imieninowych. Później były pierwsze wina niskich lotów
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
29
na parkowych ławkach, pierwsze wyprawy do knajp. To było to, w czym się odnajdowałem, czułem
nieskrępowany. Wina, piwa, wódki... Wszystkie bez wyjątku mi podchodziły, po wszystkich
osiągałem cel. Odlatywałem, rzygałem jak kot, zaliczałem pierwsze zgony... Było mi zawsze
skurwysyńsko dobrze. Po zakończeniu rocznej kariery studenta na uniwersytecie, chlanie zaczęło
się na dobre. Każdego rana wracałem do swojego Wynajmowanego pokoju myśląc, czy mam
jeszcze gdzie wracać, czy będę musiał zbierać bety sprzed drzwi. Intuicję miałem dobrą, do dzisiaj
mnie nie zawodzi... Tak Więc moje życie wespół z gorzałką układało się znakomicie.
Wędrowaliśmy sobie razem od mieszkania do mieszkania, od knajpy do knajpy, od ławki do ławki.
Zdarzało się że zostawaliśmy brutalnie rozdzieleni. Mnie wtedy zabierano na izbę, gdzie przez
kilkanaście godzin umierałem z tęsknoty za nią. Potem zaczynało się ostre kombinowanie, skąd
Wytrzasnąć kasę. Ale to już inna bajka...
Gdybym miał powiedzieć, jaki alkohol lubię najbardziej, chyba bym nie potrafił. Obecnie
piję piwo albo wino. Wódkę rzadko. To dlatego że – jak powiedział mój znajomy lekarz –
rozpierdoliłem sobie organizm. Nic już nie działa, jak powinno. No i chuj. Jakoś sobie radzę. Tylko
zdarza się, że po małej dawce mocnego alkoholu, odwala mi maksymalnie. Wtedy rzucam czym
popadnie o ściany, albo drę ryja na cały regulator. Ale w hjuston nigdy nie byłem. No i dobrze.
Jeszcze tylko tam mnie brakowało... Ale wracając do alkoholu. Wódka jest w porządku, szczególnie
czysta. Zraziłem się przez różne sytuacje do kolorowych wódek, a w szczególności do żubrówki. To
ciekawe – tego gówna nie napiję się w ogóle, ani samego ani w drinku. Uraz sięga czasów mojej
młodości. Miałem wtedy dziewiętnaście lat, piękny wiek pełen ideałów. Szczęśliwym trafem
spotkałem znajomego w małej knajpce – było chyba zaawansowane lato, przez okno wpadał szeroki
pas światła i rozlewał się po zielonym blacie stolika, pamiętam to doskonale – ja byłem bez kasy,
więc wybór gorzałki należał do niego. śubrówka. Kurewsko wielka flacha oblepiona szronem.
Wcześniej zamówił czarną kawę, Więc postanowiliśmy pozostać przy tej przepicie. Fatalny błąd.
Oczywiście poszło wszystko i pożegnaliśmy się wylewnie, by chwilę później klęczeć wspólnie nad
knajpianym kiblem i na zmianę rzygać. Poprzysiągłem sobie wtedy nigdy więcej nie dotknąć
ż
ubrówki, nawet stawianej... Ale wino wchodzi mi w dużo większej ilości, tyle że wolę białe. Nie
mam po nim zgagi. Tak w zasadzie, ten rodzaj alkoholu nabiera smaku dopiero w towarzystwie
odpowiedniej kobiety, nie koniecznie do kolacji przy świecach. Jest dobry i przed, i po, i w trakcie
też. Znam też takich, którzy wino wolą pić na wernisażach i wieczorach autorskich, a potem
umierać w kiblu. Mnie to jakoś nie podnieca. Podnieca mnie odgazowane piwo o piątej rano, kiedy
wszyscy odgniatają sobie czoła na stołach, a po zaspanych gębach spływają strużki śliny...
Jeśli mam być szczery, nasze krajowe piwo jest do dupy. W barach nie potrafią go podawać
w odpowiedniej temperaturze – jest tak zimne, że zęby dzwonią człowiekowi o szkło, nawet nie
czuć smaku. Poza tym wszyscy żłopią je z sokiem, a nawet ze sokiem. W sklepach króluje
aluminiowa puszka, największe gówno jakie wymyślono. Po puszkowych browarach – w
nadmiarze – dostaję sraczki. Z butelkami ciężko zapierdalać tam i z powrotem. Za to czeskie piwo...
Tamtejsze piwo to rewelacja. Po pierwsze ma pianę, jak prawdziwe piwo. Jest zawsze chłodne,
więc można obalić kufel na jeden raz. Dobrze jest tym piwkiem przepijać wódeczkę, gładko
wchodzi w duecie. Bez pierdolenia, każdy sam musi odkryć to bogactwo...
Naturalnym następstwem picia było palenie – a może na odwrót? Już w czasach szkolnych
popalałem na przerwach papierosy, głównie te najpodlej smakujące. Kłopot sprawiało mi
zaciąganie się, gardło miałem ściśnięte jak uda cnotki-niewydymki. Potem jako student paliłem
fajkę, żeby odcinać się od pieprzonego motłochu. Miałem nawet kolekcję fajek różnych kształtów i
kolorów, gatunkowy tytoń pięknie aromatyzowany. Były trzy powody, dla których zrezygnowałem
z fajki: palenie jej zabierało zbyt dużo czasu, ja miałem zawsze bardzo mocne zęby i w krótkim
czasie poprzegryzałem wszystkie ustniki, a w ogóle nauczyłem zaciągać się dymem... Przerzuciłem
się na papierosy. Długi czas paliłem mentole, potem posmakowały mi zwykłe. Przez parę lat wierny
byłem niebieskim gauloises'om, chociaż były kurewsko drogie i czasami nie stać mnie było na
jedną paczkę – a paliłem trzy dziennie. Lubiłem też próbować wszystkie nowe ,,wynalazki” jakie
pojawiały się w kioskach. Niektóre były całkiem dobre, tylko najczęściej odpadały im filtry. Ale
dzięki nim przeżyłem kilka momentów krytycznych.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
30
Wiele marek papierosów – w tym moje gauloises'y – tak się spierdoliło, że nie sposób ich
palić. Przywodzą człowiekowi na myśl raczej wysuszone siano niż tytoń. Niektóre są jeszcze
całkiem niezłe. Ale ja dla zasady nie kupuję krajowych fajek, mam w dupie nasze koncerny
tytoniowe. Palę papierosy z przemytu. Głównie ukraińskie. To dobry i tani tytoń...
EPILOG
Muszę wylać się ostatni raz i dopić banię. Zaraz i tak wypierdolą mnie na ulicę – widzę to w
oczach tego szczyla, który udaje wielkiego barmana. Tak jest zawsze. Kiedyś z barmanami piło się
do usrania. Po zamknięciu knajpy szło się do pierwszej lepszej, byle była otwarta i kontynuowało
dzieło upadku. Zwyczaj ten umarł śmiercią naturalną...
Do dziś lubię świt, ale szczególnie taki szary i ponury. Najlepsze są na jesień, kiedy wiatr
smutno zawodzi w uliczkach, a po placach targowych unoszą się porzucone gazety i worki foliowe.
Ciecie niespiesznie krzątają się przed swoimi bramami, szurając buciorami i klnąc pod nosem. Psy
szczają i srają na trawnikach, a ich zaspani właściciele wypalają pierwsze papierosy, trzęsąc się z
zimna i osłaniając przed wiatrem. Pierwsze tramwaje skrzypią na zardzewiałych torach wracając z
zajezdni... Czuję się wtedy reliktem przeszłości, który po spełnieniu swojej misji dziejowej, udaje
się na zasłużony spoczynek. Może jest i tak.
Dzisiaj nie idę do domu. Mam fuchę od rana. W plecaku spoczywa czerwona polarowa
kurtka, spodnie i czapka, białą brodę mam chyba w kieszeni płaszcza... Będę zapierdalał po
ośnieżonych ulicach miasta, przypominając ludziom o zbliżających się świętach i promocjach w
hipermarketach. Kilkoro bachorów pewnie mnie wkurwi dociekliwymi pytaniami, ale to nic.
Wpadnie trochę kasy na świąteczną ucztę. Kupię sobie jakiegoś litra gorzały i trochę fajek. Będę
siedział w fotelu i czekał na ostatnią gwiazdkę...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
31
BRATERSTWO MIŁOSIERDZIA BOśEGO
Dochodzi siódma czy ósma godzina mojej pracy. To ten czas, kiedy twarze klientów zlewają
się dla mnie w jedną wielką spasioną i nieciekawą mordę. Przestaję wtedy rejestrować, kto właśnie
wszedł a kto wyszedł – w sumie gówno mnie to wszystko obchodzi. Nie moja kasa. Ja tylko
zapierdalam na prolongatę życia...
Zainstalowałem się w małej restauracji przy Placu Sobotnim. Jest to miejsce targowe w
samym środku starej dzielnicy, na którym można kupić wszystko, od żarcia przez tanie ciuchy do
starych rupieci włącznie. Zależy tylko na jaki dzień się trafi. Knajpa w której pracuję jako barman,
nie ma żadnego konkretnego wyrazu i nie pasuje do Placu – ale jest parę innych i ciekawszych
knajp, dobrych do wypicia i to mnie pociesza. Ładny wystrój nie komponuje się ani z mdłą muzyką,
którą jestem zmuszony grać do znudzenia, zgodnie z kaprysem despotycznego szefa, ani też z
charakterem południowej kuchni. Ale co tam. Ważne że kasa niezła. Chociaż praca po siedemnaście
godzin na dobę nie jest szczytem moich marzeń... Zawsze myślałem o czymś spokojnym – jeśli już
wyszło na to, że muszę pracować – jak antykwariat, czy sklep ze starociami. Martwa cisza, którą ze
dwa razy dziennie przerywa jakiś zwabiony zakurzoną wystawą klient. Nie truje dupy, jak zepsute
drogimi zabawkami dziecko, tylko w milczeniu chłonie wszystko, co może zaoferować mu zatęchłe
wnętrze sklepu. Potem decyduje się na jakiś drobiazg, więc pakuję go ostrożnie w papier i biorę
kasę. Gdy wychodzi, uśmiecham się grzecznie i zabieram za upajanie zaległą ciszą. Jeszcze tylko
dzwonek nad drzwiami dźwięczy cichutko, coraz ciszej...
Tak. Wszystko ładnie-pięknie, ale gdzie jest kurwa moja zapalniczka. Ma ją kelnerka –
nieskalane życiem jasnowłose osiemnastoletnie dziecię – więc opierdalam ją ile wlezie i idę zapalić
na zaplecze. Rozwalam się na składanym krześle i palę przyglądając się, jak kucharz zasuwa przy
produkcji ciasta na pizzę. Jest to brudna i lepka robota, ale przynajmniej nikt mu nie przerywa, tak
jak mnie. Zawsze jak coś robię i chcę się na tym skupić, jakiś chuj chce popielniczkę albo rurkę do
soku. Czy on kurwa nie wie, że nie jestem ośmiornicą?
Wracam za bar i udaję profesjonalistę. Nawet nieźle mi to wychodzi. Kręcę się w kółko i
wszystko poprawiam, przesuwam z miejsca na miejsce. Nalewam jakieś piwa, robię
przekombinowaną kawę... Zmieniam płytę. Następny ciotowato-łzawy wypłoch zawodzi swoje
głodne kawałki. Łeb mi pęka. Postanawiam po powrocie do domu posłuchać czegoś ostrego i
pokręconego. Czegoś w moim stylu.
Za oknami jest już ciemno. W żółtym świetle narożnej latami widzę jak w kalejdoskopie,
zapierdalające płatki śniegu. Pewnie jak stąd wyjdę, plac będzie przypominał zupę mleczną. Znowu
przemokną mi buty i skarpetki, a spodnie będę miał utytłane śniegiem do kolan...
Ktoś znowu wejdzie. Widzę to przez oszklone drzwi. Tyle było spokoju, co zapaliłem. Nie
mylę się prawie nigdy. Do środka wtacza się dwóch gości. Wtacza, bo starszy jest o kulach a
młodszy steruje nim tak, by się nie poślizgnął i nie grzmotnął na posadzkę. Ja to mam szczęście do
dziwnych ludzi, całe zasrane życie. Rozwalają się przy stole najbliżej drzwi. Młodszy gość jest
niezwykle nerwowy, przez cały czas wierci się niespokojnie. Stary wygląda sympatycznie pomimo
czerwonej od mrozu twarzy. Wyciąga z krótkiego płaszcza portfel i podaje temu drugiemu, a on
podchodzi do baru. Ma trochę pokancerowany niedogolony pysk i brakuje mu paru zębów na
przodzie. Brudne łapy opiera na blacie baru i pochyla się w moim kierunku. Czuję że już trochę
wypił. Wygląda mi na okolicznego żula.
– Co panu podać? – Standardowa formułka, ale mimo to przyprawia mnie o niesmak.
Odwraca się w stronę stolika:
– Jureczek, co się napijesz?
Stary zastanawia się wydając jakieś cmoknięcia czy mlaśnięcia.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
32
– A... kawe. Czarną.
– No to czarną kawe, a dla mnie piwo – mówi gość. – I jeszcze dwie wódki. Zimne.
– Proszę usiąść. Przyniosę. – Następna idiotyczna formułka.
Biorę od niego kasę, później nalewam piwo, wódki i robię kawę. Zanoszę im wszystko i
mam znowu spokój. Na jakąś chwilę. Czasami popatruję na nich ostrożnie, bo coś z nimi jest nie
tak. Tylko nie wiem jeszcze co. Zastanawiam się oparty o zlew, paląc kolejnego papierosa – ten
nałóg zżera mnie powoli, ale mam to w dupie. Później gdy idę zebrać szkło z sąsiedniego stolika,
dowiaduję się co nie gra. Stary zaczepia mnie pod nieobecność swojego kumpla, który jest w kiblu,
i mówi łapiąc za mankiet koszuli:
– Wie pan co...? Ja jestem bezdomny. Ale nie chcę tam już być... Podążam wzrokiem za jego
trzęsącym się palcem. Po drugiej stronie Placu – dokładnie naprzeciwko – znajduje się Braterstwo
Miłosierdzia Bożego. Idąc do pracy, widzę nieodmiennie długą kolejkę bezdomnych, czekającą na
ż
arcie. Zawsze kiedy przechodzę obok, sępią ode mnie fajki. Niektórzy chyba tam nocują. Tak mi
się wydaje. Nie interesuję się tym, bo nie jestem bezdomny. Poza tym antykatolicki ze mnie
skurwysyn, więc takie instytucje napawają mnie odrazą. Nagle słyszę jak dziadek mówi:
– ...ja bym chciał jakieś malutkie mieszkanko. Mam rente. Nie jestem lump.
Widzę że jego kieliszek jest pełny. Drugi już zapomniał jak to jest być pełnym wódki. Ten
młody żulik nie wylewa za kołnierz. Piwo też mocno nadwerężone...
– Nie wie pan, czy w tej kamienicy można coś znaleźć? – Pyta dziadek.
– Niestety, nie wiem – mówię i odchodzę.
Młody wychodzi z kibla i od razu:
– To co Jureczek? Napijemy sie, nie?
Stary bierze posłusznie kieliszek do ręki i upija trochę wódki. Krzywi się. Przepija kawą,
która już pewnie wystygła. Młody podnosi pusty kieliszek.
– Ale ja już nie mam, Jureczku.
Szturmuje bar po dwie następne banie. Dziadek oponuje, ale gość wyraźnie go olewa. Co
mam robić? Nalewam te dwie jebane wódki, ale nie dostaję kasy. To nic. Jak nie zapłaci, to nie
wyjdzie. Siada przy stole i wypija od razu. Kończy piwo i wychodzi. Po drodze zostawia mi na
barze pieniądze. Dziadek siedzi spokojnie. Próbuje do mnie coś zagadać na odległość, ale nie mam
ochoty go słuchać. Daje za wygraną i siedzi cicho.
Zaczyna robić się ruch. Jak zawsze o tej porze. Oto wybiła godzina zapierdolu. Więc
zapierdalam nie odzywając się wiele – tyle co muszę – ani do klientów, ani do kelnerki która jest ze
mną na zmianie. Wdrażam się w te tryby i zaczynam się rozkręcać. Działam jak dobrze naoliwiona
maszyna. Wyłączam się. Do tej roboty myślenie nie jest mi już niezbędne, nie po tylu latach pracy.
Myślę o dupie marynie przelewając to morze alkoholu. Najchętniej sam bym się wykąpał. Może jak
skończę.
Wraca młody żulik. Ma ze sobą jakąś podstarzałą rasową zdzirę – widzę to na odległość, nie
muszę się nawet przypatrywać. Siadają ze starym. Zaczynają od razu kłótnię, ale nie wiem o co
chodzi – dociera do mnie tylko ,,nie pierdol Jureczku" i „kto jest kurwą”. Mogę się tylko
domyślać. To nie jest bardzo trudna zagadka.
Młody podchodzi do baru i zamawia trzy piwa. Od stołu słyszę gniewne ,,a kto kurwa
zapłaci”
. Niewątpliwie Jureczek. Pijawki nie puszczają ofiary tak łatwo. Nalewam piwa, bo to w
końcu nie moja sprawa. Ja tu tylko sprzątam. Piją ale czuję, że zadyma wisi już w powietrzu. Jest to
dla mnie tak pewne, jak to że nie wyjdę stąd przed pierwszą w nocy...
Idę do nich i każę zamknąć mordy. Muszę odwrócić od nich uwagę innych klientów, bo chcę
uniknąć głupich komentarzy. Wiem że takie będą. Nadziani goście nie rozumieją biedaków, a do
tego pijaków. Zresztą mają ich głęboko W dupie. Moja uwaga skutkuje, bo przez jakiś czas są
cicho. Potem żul i zdzira zbierają się do wyjścia. Facet podchodzi do baru z portfelem i płaci za
piwa. Podaje mi dwu-setę. Co za ulga... Wydaję resztę, on chowa ją do portfela, a ten do kieszeni
kurtki. Wychodzi ze swoją „muzą”.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
33
Nagle słyszę, że dziadek drze pysk. Najpierw jego słowa nie docierają do mnie, ale po
chwili wiem już wszystko. Młody skubnął go na kasę. Wyszedł po prostu z jego portfelem. No i co
mam z tym zrobić? Nie jestem jakimś cholernym samarytaninem. Ale przecież jestem człowiekiem.
Wybiegam więc przed knajpę, ale koleś zdążył już wyparować. Normalne. Czego się
spodziewałem? śe wróci? „Przepraszam ale wziąłem koledze portfel í nie wiem co z tym fantem
zrobić...”
Czasami potrafię być naiwny, naprawdę.
Wracam za bar, bo wiem że jak tak dalej pójdzie, to w końcu wylecę z pracy. Dziadek
dopełza do mnie, jakimś cudem unikając wywrotki, i uskutecznia lament. Dowiaduję się, że miał
jakieś cztery stówy, ale tamten rozporządzał nimi na wódkę. Zostały jakieś trzy i to z nimi uciekł.
Współczuję mu w duszy, ale co ja mam z tym zrobić? Nie chcę stracić tej cholernej roboty. Ci
zasrani klienci już się zainteresowali nową sensacją, darmową rozrywką... I nagle słyszę słowa
dziadka, ale nie wierzę własnym uszom:
– Wie pan, to był mój opiekun, bo ja mam niedowład obu nóg. Z Braterstwa...
Krew mnie powoli zalewa. Podchodzi mi do twarzy, która piecze w charakterystyczny
sposób. Muszę teraz wyglądać, jak burak świeżo obrany ze skóry. Tego bym się nie spodziewał... Są
pewne granice, których się nie przekracza. I ten chujek właśnie jedną z nich przekroczył... Co to
kurwa za opiekun? Olał swojego podopiecznego i jeszcze zabrał całą jego kasę! Czy Braterstwo nie
zdaje sobie sprawy z tego, jakich ludzi przydziela do niańczenia!? Jeszcze słyszę, że ten menel jest
dobrze tutaj znany – tak jak przypuszczałem, okoliczny. Myślę szybko, co robić. Nie mogę
zadzwonić na policję, bo nie chcę tu mundurowych – to byłby koniec mojej pracy. Gliniarze
narobiliby tylko zamieszania, a nic nie pomogli. Oni też mają w dupie bezdomnych. Pewnie w
kartotece mają dane tego złodzieja i nawet znają go...
Dziadek prosi, żebym zadzwonił do Braterstwa, to na pewno przyjdą po niego. Sam by
poszedł, ale jest ślisko i nie da rady. Rzeczywiście od paru dni było mroźno i Plac pokrywała
skorupa lodu, którą teraz zasypywał padający śnieg. Wyrżnąłby od razu i nie wiem, czy wstałby po
czymś takim. Ja też nie mogłem, ot tak, wyjść sobie z roboty i odprowadzić go, a zrobiłbym to w
innej sytuacji. Nie chcę też żeby siedział tu i czekał chuj wie na co. Tamten już nie wróci. A jak za
niedługo zamknę knajpę, to co? Wyjebię go na Plac, na tą piździawicę? śeby zamarzł? Taki to ja
nie jestem. Nie chciałbym, żeby ktoś potraktował mnie kiedyś w podobny sposób.
Stary podaje mi jakąś wyświechtaną kartkę złożoną w pół. Okazuje się być jakimś tam
zaświadczeniem wydanym przez Braterstwo. Są jego dane i numer telefonu oddziału przy Placu
Sobotnim. To mi wystarcza. Dzwonię i czekam. Nikt nie podnosi słuchawki z drugiej strony.
Ponawiam wybieranie numeru. Nic. No to mówię dziadkowi, że nikt nie odbiera, ale żeby się nie
denerwował. Na pewno dodzwonię się. Odprowadzam go do stolika i sadzam na krześle. Uspokoił
się, ale mnie zaczęły ogarniać czarne myśli...
Muszę zająć się barem, bo właśnie weszła druga kelnerka. Czasami zmieniają się tak w
ciągu dnia. Dzisiaj też. Blondi jest gotowa do wyjścia. Mieszka niedaleko Placu, więc przepraszam
ją za wcześniejszy opierdol i proszę. żeby podeszła do Braterstwa. Może jej się uda dobijaniem do
drzwi. Obiecuje że to zrobi i wychodzi. Ale ja nikomu zbytnio nie ufam, bo swoje mi się w życiu
oberwało. Stoję przy drzwiach i przez szybę obserwuję jak idzie na drugą stronę Placu. Niestety, nie
widać stąd Braterstwa, bo zasłania je okrągła budowla na środku. Niech to szlag! Nagle widzę, że
gówniara idzie w stronę domu. Myślałem że tu wróci i powie co jest grane, albo chociaż zadzwoni
do mnie na komórkę. Co za cipa! Idę za bar i dzwonię do niej.
– No co się kurwa dzieje!? Rozmawiałaś z nimi?
– Daj spokój! Nikogo nie było... Dzwoniłam do drzwi parę razy.
Akurat! Rozłączam się, bo rozmowa z nią nie ma sensu. Ma to w dupie, tak jak cała reszta.
Powinienem wiedzieć. Właściwie wiedziałem. Dzwonię znowu do Braterstwa, korzystając z
numem na kartce dziadka. Za drugim razem ktoś podnosi słuchawkę. Nareszcie! Już prawie
straciłem nadzieję. Mówię temu komuś co się dzieje, że tak nie może być i w ogóle... Każe mi
czekać. Potem w słuchawce odzywa się gość, który przedstawia się jako wychowawca grupy
odwykowej. No masz! Następny chujek. Powtarzam jeszcze raz, o co chodzi. Koleś ma być za pięć
minut i zabrać Jureczka. Ma dosyć konkretny głos, więc uspokajam się. Widzę że dziadek jakoś
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
34
dotarabania się do baru. Oddaję mu słuchawkę. Rozmawia chwilę, ale ja nie słucham. Nie chcę.
Kiedy dziękuje mi, bagatelizuję sprawę. Nic właściwie dla niego nie zrobiłem. Doprowadzam go do
stolika i czekamy. Tylko tyle możemy teraz zrobić...
Z pięciu minut szybko robi się pół godziny. Nikt nie przychodzi. Jebany skurwiel, okłamał
mnie! Nie dzwonię ponownie, bo jestem prawie pewien, że nie odbiorą. Wychodzę z knajpy tak jak
stoję. Mówię tylko kelnerce, żeby pilnowała baru. Nie zwracam uwagi na mróz i śnieg. Idę w samej
koszuli i fartuchu na drugą stronę Placu. Śnieg chrzęści mi pod stopami. Dzwonię do drzwi
Braterstwa. Raz, drugi, trzeci. Otwiera mi łysiejący gość. Mówię po co przyszedłem. Wpuszcza
mnie do środka i każe czekać. Krzywię się gdy czuję, jaki smród panuje wewnątrz. Łysy wraca z
drugim, młodszym gościem. To jest ten odpowiedzialny wychowawca. Pytam grzecznie, czemu
robi mnie w chuja. Tłumaczy się jakimiś rekolekcjami, które jeszcze się nie skończyły. Ale mnie to
wała obchodzi. Każę im iść ze mną, bo człowiek jest w potrzebie. Od gównianych modlitw
ś
więtości im nie przybędzie. Słyszę wciąż że ,,za chwilę”. Nie chcę już czekać. Mówię że mają być
i to biegusiem. Wychodząc trzaskam drzwiami.
Jakieś siksy, którym cycki dopiero zaczęły rosnąć, obrzucają mnie pigułami. Lepię zgrabne
kulki gołymi rękami i rewanżuję się dwoma celnymi rzutami. Chichrają się idiotki. Jeszcze
przyjdzie na nie czas...
Wracam do knajpy. Dziadek wciąż siedzi. Mówię mu, co załatwiłem i idę trochę ogrzać się
na zaplecze. Palę papierosa oparty plecami o gorący kaloryfer. Jest mi dobrze. Zadowolony jestem,
ż
e coś mi się udało. Choć trochę...
Wychodzę za bar i widzę tego gnojka wychowawcę, jak rozmawia z dziadkiem. Kręci
głową. Potem zabiera się do wyjścia.
– No i co? – Pytam. – Bierzecie go?
– Nie.
– Jak to nie...? – Zamurowało mnie.
– On jest pijany – mówi wychowawca. – Złamał zasady.
– Jakie znowu zasady? On nie jest pijany. Wypił tylko jedną banię. – Nie wiem, czemu
tłumaczę się za Jureczka. Ale przecież wiem, jak wygląda najebany gość...
– Mamy zasady, wiedział o tym... Zresztą pił coś wcześniej. Znam go.
Ty chuju głupi!, myślę. Nie znasz nawet koloru swojego gówna! Świat chyba uwziął się na
dziadka i postanowił go maksymalnie zgnoić. Próbować go już nie mógł, bo on swoje przeżył... Nie
słucham już gościa, nie próbuję go zatrzymać. I tak nic nie wskóram. Patrzę tylko jak odchodzi.
Potem uśmiecham się zakłopotany do dziadka.
Podłapuję doła. Chowam się w kiblu na zapleczu, bo mnie chcę żadnych głupich pytań od
ludzi, z którymi zmuszony jestem pracować. Oni i tak nic nie poradzą. To nie ich sprawa. To mój
pojedynek z tym chujowo skonstruowanym światem... Papieros przynosi mi ulgę, chociaż wiem że
na chwilę. Potem głód wróci.
Pomysł przychodzi niespodziewanie. Chwytam się go, jak ostatniej deski ratunku. Wracam
na stanowisko i biorę dzisiejszą gazetę. Oczywiście jakaś lola chce piwo. Załatwiam to szybko i
sprawdzam w gazecie numer redakcji. Dzwonię do niej. Telefon jest zajęty i nic nie wskazuje na to,
ż
eby ktoś szybko zszedł z linii. Tak już jest z gazetami. Chciałem załatwić to skurwione Braterstwo,
ale najwyraźniej nie mam dzisiaj szczęścia... Chociaż pomysł jest dobry i z drugiej strony. Zrobili
mnie w chuja, to teraz moja kolej.
Dzwonię do Braterstwa. Ktoś odbiera telefon. Mówię o co chodzi i łączy mnie z kimś
innym. Ten kolejny gość przedstawia się jako przeor, czy ktoś taki... Nieważne. Wie oczywiście o
wszystkim, ale wmawia mi że to mój problem. Byłem w miarę spokojny i łagodny, ale teraz
wytaczam cięższe argumenty. Nie mam nic do stracenia u tych ciuli.
– Dobra. Powiem inaczej. Jak kogoś zaraz nie przyślecie po dziadka, to załatwię sprawę w
mniej przyjemny sposób.
– Co pan ma na myśli? Straszy nas pan?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
35
– Nie straszę. Na razie ostrzegam. Jak nikt się tu nie pojawi, to dzwonię z miejsca do
znajomego w gazecie. On lubi takie tematy, więc będzie wiedział co robić...
Już wiem, że mam przewagę. Po drugiej stronie zapadła cisza i słychać tylko jakieś trzaski.
Bajer był dobrze wykombinowany. Załatwiłem gościa. Teraz zastanawia się, jak wyjść cało z tego
bajzlu...
– Dlaczego pan tak mówi? Przecież nic się nie dzieje...
– Bo tak mi się kurwa podoba! – Mam go dosyć. – Zróbcie coś, bo to wasz zajebany
problem! Jasne!?
– Po co się unosić i używać takich słów...?
– Proszę przestać pierdolić! – Odkładam słuchawkę.
Przyszli. Aż trzech. Wychowawca i jeszcze dwóch gówniarzy, którzy siadają z dziadkiem.
Wychowawca podchodzi od razu do mnie. Tłumaczy mi, że zrobił wszystko co w jego mocy. Widać
mój telefon poskutkował. Ale na koniec rzuca prawdziwą bombę! Stary ma siostrę mieszkająca na
osiedlu na obrzeżach miasta i próbują skontaktować się z tą siostrą, żeby przyjechała po dziadka. A
nawet chcą mu dać na taksówkę...
– Ale teraz zabieracie go do siebie?
– Mówiłem panu, że nie... Prowadzimy terapię odwykową. Nie może tam wejść w stanie
wskazującym.
– Przecież mówiłem, że nie jest narąbany.
– Przykro mi.
– Przykro panu? A dlaczego kurwa wszyscy umywają ręce? Co?
– Bo zasady...
– Gówno obchodzą mnie wasze zasady! Co mam zrobić, jak będę zamykał? Wypierdolić go
na śnieg, czy zabrać do domu...? Chce pan podjąć tą decyzję?
– Może dodzwonię się do tej siostry.
– Może...
Mam już tego serdecznie dosyć. Odwracam się do nich plecami, gdy wychodzą. Nic już nie
mówię... Co za kurewska obłuda. Instytucja katolicka, nie ma co. Wolałbym leżeć na ulicy i
zdychać we własnym gównie, niż prosić ich o jakąś pomoc. Właśnie ujrzałem ją w całej okazałości.
Dziadek też jest chyba załamany. Daje znak żebym podszedł. Chce stąd iść, bo czuje się
winny za to, że narobił mi problemów. Tłumaczę, że nie ma sprawy. Może jeszcze siedzieć. Ja go
nie wyrzucam. Ale on się uparł, albo może przekroczył swoją granicę upokorzenia. Wszystko
jedno. W sumie ja też się cieszę, że będę miał go z głowy. Pomagam mu wstać i odprowadzam go
do drzwi. Trzyma się kurczowo mojego łokcia, aż boli. Nie szkodzi. Na zewnątrz cholernie zimno,
ś
nieg już nie pada. Pytam, czy dojdzie na drugą stronę bez wywałki. Twierdzi że tak, tylko musi
trzymać się ścian. Czyli czeka go dwa razy dłuższa droga, bo musi kuśtykać obrzeżem Placu.
Oceniam tą trasę krytycznym okiem, spoglądam na starego i zastanawiam się, ile czasu mu to
zajmie. Dużo. Mam lepsze rozwiązanie. Na Placu chłopaczki z okolicznych kamienic grają w jakąś
skromną odmianę hokeja – na miarę warunków – bez łyżew. Trochę za późno na zabawę, ale chyba
nikt się nimi nie zainteresował. Wołam ich. Od razu przybiegają, porzucając zaimprowizowane kije.
Jest ich pięciu czy sześciu. Proszę, żeby przeprowadzili dziadka na drugą stronę, do Braterstwa.
Łapią go z obu stron, dosłownie wyrywają mi go z rąk. Stary jeszcze dziękuje i już brną przez Plac.
Wchodzę do knajpy i zamykam drzwi, ale przez szybę patrzę za nimi. Dziadek wygląda jak
prawdziwy pan pośrodku swojego orszaku karłów. Jeszcze parę chwiejnych kroków wspólnymi
siłami i znikają mi z oczu.
Odbębniam ostatnie czynności przy barze i idę przebrać się. Przede wszystkim zrzucić ten
cholerny fartuch. Zamykamy sami. Szef też olał sprawę. Pewnie wyczuł, że dzisiaj był zły dzień.
No i fajnie. Jeszcze tylko jego brakowało do kompletu. Nie mam ochoty oglądać jego gęby... Gaszę
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
36
wszystkie światła i wychodzimy. Kucharz włącza alarm i zamyka drzwi. śegnamy się i
rozchodzimy. Ale ja nie idę do domu. Jeszcze nie. Nie chcę siedzieć w nim sam i myśleć o
dzisiejszym dniu... Ścinam Plac po przekątnej i wchodzę do knajpy, w której pracują moi znajomi.
Normalnej knajpy. Bez chujowych zasad. I z dobrą muzyką.
W środku jest sporo osób. Jak zawsze ruch. Nie mam ochoty gadać, więc siadam w samym
kącie, ale przy barze. Lubię obserwować innych przy pracy. Witam się i zamawiam setę wódki z
lodem i cytryną. I tak sobie siedzę... Czasami uśmiecham się do dziewczyny za barem, ale dzisiaj
chyba mi nie wychodzi. Myślę że ona to rozumie. Też jest zmęczona. Dopijam i biorę jeszcze jedną
banię. I jeszcze jedną...
Po wypiciu ostatniej wódki żegnam się i wychodzę. Biorę kurs na sklep całodobowy. Kupię
sobie dwa mocne piwa i wystarczy. Jestem tak wydymany, że zanim przejdę most, już o niczym nie
będę pamiętał. A rano stanie się dla mnie nowy dzień. Może będzie lepszy, a może jeszcze gorszy.
Zaryzykuję...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
37
UPADEK I WZLOT ADAMA K.
Nie szkoda niczego, co minęło. Szkoda tylko
tego, co jest teraz i dzisiaj, szkoda tych
wszystkich godzin i dni, które nie
przynosiły ani darów, ani wstrząsów.
Hermann Hesse ,,Wilk stepowy"
Kiedy skończyłem 53 lata, poczułem że jestem u kresu i wszystko zmieniło się o 180 stopni.
Po latach pracy w malutkim antykwariacie, w samym sercu starego Krakowa, miałem dosyć
czegokolwiek. Cieszyło mnie jedynie wypijanie co wieczór paru wódek, W towarzystwie
niewielkiej grupy moich znajomych, W knajpce mieszczącej się naprzeciwko wspomnianego
antykwariatu. Mniejsza z tym...
Moje zmęczenie życiem objawiło się W dosyć nietypowy sposób. Zacząłem rozdawać swoje
rzeczy. Nie myślę tu ani o prezentach, ani o rzeczach osobistych, czy o znaczeniu typowo
sentymentalnym, bo tych ostatnich nikomu bym nie oddał – do nich zaliczam np. obrączkę ślubną
mojej matki, która zawsze tkwi na moim małym palcu. Zaczęło się od książek, które już dawno
przestały mieścić się na regałach. Mimo że zawsze je kochałem, zapragnąłem się ich pozbyć.
Pewnego razu, gdy trochę już miałem w czubie, wspomniałem o tym przy znajomych – tak
od niechcenia. Nie spodziewałem się aż tak gwałtownej reakcji z ich strony... Wymieniłem tylko
kilka wartościowszych tytułów – klasyków literatury, parę słowników i książek naukowych z
różnych dziedzin – a potem oznajmiłem:
– Kupię jakieś pół litra rozpuszczalnika, wyniosę je przed kamienicę, obleję i podpalę. I po
kłopocie!
Od razu podniosła się burza protestów – w sumie spodziewałem się tego. Jedni ofiarowali
się wziąć część książek, inni wymyślali przeróżne sposoby pozbycia się ich tak, bym mógł jeszcze
dorobić trochę grosza na przysłowiowy kieliszek chleba czy papierosy, których nigdy za wiele. Byli
też tacy, którzy twierdzili, że po prostu bije mi na stare lata. Może... Wszyscy byli jednak zgodni co
do tego, że nie powinienem książek absolutnie palić, ani niszczyć w żaden inny sposób...
– Spalę je, spalę wszystkie... – Podjudzałem sytuację. Sprawiało mi to jakąś dziką
satysfakcję. Wszyscy byli tacy doświadczeni, zaradni...
– Adam, ty chyba upadłeś na głowę – skomentował mój wieloletni kolega, hodowca
kwiatów z zamiłowania, odrywając usta od szklanki z piwem.
Walnąłem trzymanym szkłem o bar.
– Jak chcecie, to bierzcie! Inaczej spalę wszystkie. Mam ich już dosyć.
Ś
miali się. Może to było zabawne...?
– Srał was pies! – Machnąłem na nich ręką i kazałem zamówić sobie taksówkę.
– Tak, tak. Jedź się lepiej przespać...
– Dobra – odpowiedziałem dla świętego spokoju; przez witrynę zalaną deszczem dojrzałem
rozmazane, majaczące W półmroku ulicy, światła taksówki.
Odjeżdżając sprzed knajpki ciągle miałem W uszach ten ich śmiech...
Nazajutrz był dosyć ładny dzień. Do południa udałem się do pobliskiego sklepu z artykułami
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
38
gospodarstwa domowego i kupiłem rozpuszczalnik. Po drodze do domu wstąpiłem do
monopolowego i dokupiłem ćwiartkę żołądkowej gorzkiej. Potem wyniosłem z mieszkania
wszystkie książki – trochę tego było, więc żołądkowa przydała się – i poukładałem je na podwórzu
w nierówne sterty, które skropiłem obficie rozpuszczalnikiem. Gdy stos był gotowy, podpaliłem go.
Usiadłem na murku śmietnika i obserwowałem, jak płomienie ogarniają tą górę niepotrzebnego
nikomu papieru. Parę minut później stos był już buzującą kulą ognia. Nic już nie mogło się
uratować... Muszę przyznać, że byłem zafascynowany ogromem tego zniszczenia. Dopiłem wódkę i
wróciłem do opustoszałego teraz mieszkania.
Wieczór planowałem spędzić w knajpce, ale niestety musiałem dotrzymać towarzystwa
znudzonym policjantom na komendzie, dokąd sami mnie zawieźli. Po serii niezbyt mądrych pytań i
zapłaceniu kary wypuścili mnie do domu, nie stwierdzając wysokiej szkodliwości czynu. To
obrzydziło mi ostatecznie wyjście na miasto, więc zamknąłem się w mieszkaniu i leżałem do późna
w nocy na łóżku, wpatrując się w brudny sufit. Odkryłem że pokój zyskał ciekawy pogłos...
Obudziłem się dobrze popołudniu – dawno mi się to nie przydarzyło. Leżałem kompletnie
ubrany, tyle że bez butów. Wstałem i przeglądnąłem się w łazienkowym lustrze. Wyglądałem
nieciekawie, nieogolony z głęboko zapadniętymi oczami... Zwykle goliłem się codziennie rano, ale
teraz jakoś nie miałem na to ochoty. Czułem się zmęczony. Pomyślałem, że jeszcze nigdy nie
widziałem się z brodą...
Zaparzyłem sobie kawy, ale mi nie smakowała. Zapaliłem więc papierosa. Poczułem się
trochę lepiej, ale nie na tyle żeby coś ze sobą zrobić. Podszedłem do kuchennego okna i wyjrzałem
na podwórze. Zwęglony stos książek zniknął. No i dobrze. Przynajmniej cieć nie miał ich w dupie...
Wróciłem na łóżko i na powrót wpatrzyłem się w sufit. Dla wygody podłożyłem splecione
dłonie pod głowę. Nie wiem ile czasu tak przeleżałem – być może zasnąłem, choć nie jestem tego
pewien – ale dłonie porządnie mi ścierpły i musiałem je rozmasować. Zadzwonił telefon na moim
biurku. Postanowiłem go nie odbierać. Jazgotał tak uparcie, że w końcu zwlokłem się do niego.
Podniosłem słuchawkę i zaraz odłożyłem na widełki. Po namyśle odłączyłem telefon od gniazdka.
Spokój.
Wróciłem do swojego poprzedniego stanu, to znaczy zwaliłem się na powrót na wyro...
Następnego dnia było jeszcze gorzej. To już nie chodziło o mój wygląd, ale o stan psychiki.
O ile wcześniej nie miałem ochoty ogolić się, czy nie smakowała mi kawa, to teraz zaczynałem
jakoś dziwnie odbierać otaczającą mnie rzeczywistość. Byłem jakiś wystraszony, zahukany,
reagowałem bojaźliwie na każdy głośniejszy hałas zza ściany. Chyba faktyczne odbijało mi na stare
lata. Innego wytłumaczenia nie miałem aktualnie pod ręką. Siedziałem skulony na łóżku i
patrzyłem w przeciwległą ścianę. Czułem ze mogę tak godzinami...
W końcu zebrałem się w sobie i postanowiłem wyjść z domu. Miałem przemożną ochotę na
piwo. Przebrałem się i poszedłem. Drzwi od mieszkania nie zamknąłem. Doszedłem do wniosku, że
to bez sensu. Nie miałem właściwie nic cennego, a kluczy nie mogłem znaleźć. Na zewnątrz było
zaskakująco ciepło. Rozpiąłem kurtkę i ruszyłem w stronę okolicznej knajpki. W środku było tylko
kilku facetów. Usiadłem w samym kącie ze swoim piwem, zadowolony z faktu, że nie muszę z
nikim rozmawiać. W ten sposób wypiłem jedno i drugie, a trzecie zakupiłem sobie w pobliskim
sklepie do domu.
Tak jak myślałem, nic się nie stało mimo drzwi nie zamkniętych na klucz. W mieszkaniu nic
nie było ruszone. Wszystko zastałem w takim porządku, w jakim sam zostawiłem. Udałem się do
kuchni i otworzyłem piwo, potem usiadłem w pokoju, w moim ulubionym fotelu. Przez chwilę
ż
ałowałem, że nigdy nie kupiłem telewizora. Mógłbym teraz popijać piwko i patrzeć na jakiś
idiotyczny program, a tak patrzyłem na puste regały. Z nudów zacząłem przerzucać kartki jakiegoś
ilustrowanego miesięcznika, czy kwartalnika. Sam nie wiedziałem, skąd się u mnie wziął. Ja nie
kupowałem tego typu gazet. Ale co tam... Miałem niezły ubaw czytając jakieś sensacyjne historie,
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
39
najprawdopodobniej wyssane przez autora z palca. Jakieś bajdy o porwaniach na życzenie
porywanego. Kto w takie gówno wierzy? Chyba tylko ci, co to piszą... Dopiłem piwo i opadłem na
fotel. Gazetę odrzuciłem w kąt. Była niedorzeczna.
Wcale nie chciało mi się spać, więc zapaliłem. Przyglądałem się wydmuchiwanym kłębom
dymu. Trochę brakowało mi towarzystwa znajomych. Postanowiłem przespacerować się na Rynek.
Ogarnąłem się, ale golić się ani myślałem. Założyłem czystą koszulę i zmieniłem skarpetki. Buty
wyczyściłem, ale nie pastowałem ich. Na ulicach był taki syf, że już w połowie drogi byłyby szare
od kurzu i pyłu. Po co więc miałem się aż tak fatygować?
Byłem gotowy do drogi. Klucze od mieszkania odnalazły się na łóżku, więc mogłem
zamknąć drzwi. Wziąłem z szuflady biurka trochę pieniędzy, złożyłem je wpół i schowałem do
kieszeni spodni. Spojrzałem jeszcze w lustro i zaczesałem do tyłu nieliczne włosy, jakie mi
pozostały.
Gdy tylko przekroczyłem próg mojej knajpki, usłyszałem chóralne: ,,Adam!” Muszę
przyznać przed samym sobą, że zrobiło mi się trochę lepiej. To chyba normalne, że człowiek
potrzebuje drobnego połechtania swojej próżności, żeby poczuć się choć trochę ważny, kochany,
mądry, etc. Zatrważająco mało miałem w życiu takich chwil. W duszy zawsze chciałem grać
pierwsze skrzypce.
Usiadłem na moim stałym miejscu przy barze, które od razu jak wszedłem, zwolniło się.
Przywitałem wszystkich obecnych i zamówiłem ciemne piwo. Jeszcze nie zdążyłem go upić, gdy
padło pytanie:
– Co ty, Adam, brodę zapuszczasz?
– Tak – odpowiedziałem. – Chcę zobaczyć, jak będę wyglądał. Może przybędzie mi
mądrości?
– O! W tym wieku to już chyba nie bardzo, co?
– Co nie bardzo?
– No za późno na mądrość, nie?
– Eee tam – obruszyłem się. – Nigdy chyba nie jest za późno.
A więc czekało mnie pieprzenie głupot przez resztę wieczoru, tak jak zawsze. W sumie
dobrze. Nie miałem ochoty na żadne śmiertelnie poważne rozmowy. Lepiej pośmiać się z byle
czego, może minie mi ta francowata chandra...
– Adam, gdzie byłeś przez trzy dni? – Spytał kolega kwiaciarz, nachylając się do mnie. –
Dzwoniłem do ciebie.
– Tak? – Udałem lekko zdziwionego. – Może słuchawka była źle odłożona. – Co się ze mną
działo?
– Może... – Nie uwierzył mi. Mało mnie to obchodziło.
– Wiesz, bawiłem się w Adolfa – powiedziałem nagle.
– W jakiego znowu ,,Adolfa”?
Pociągnąłem solidnie piwa, oblizałem usta z piany i wypaliłem:
– Zchajcowałem te cholerne książki. Wszystkie!
Zrobiło się cicho, jak w jakimś opustoszałym grobowcu rodzinnym. Wszyscy którzy słyszeli
co powiedziałem, patrzyli na mnie W osłupieniu. Byłem znów w centrum.
– No co? Spaliłem je W cholerę!
– E, pierdolisz – odezwał się kwiaciarz. – Podpuszczasz nas.
– Nie podpuszczam! Mam świstek z policji, przecież mnie wzywali...
– Adam!
– Co „Adam”, co „Adam "!? Mówiłem, pytałem... A wy się nabijaliście.
– Ale my tylko tak... na żarty. Po diabła to zrobiłeś? Trzeba było sprzedać.
– Już dosyć nasprzedawałem się książek...
Wałkowali ten temat jeszcze przez jakieś dziesięć minut, a potem wszystkie rozmowy zeszły
na swój własny tor – rzekę gówna i pierdół: ...a ten się wczoraj upił..., a ten znowu wylądował w
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
40
szpitalu... , a w gazecie pisali..., a w telewizji pokazywali... Nic z tych rozmów nie wynikało, prócz
następnego piwa czy wódki i porannego kaca.
Siedziałem sobie spokojnie i popijałem piwo. Czułem się w środku okropnie pusty, stary i
bezużyteczny. Skończyły mi się pomysły na rozmowy. Może gdybym nie miał na następne piwo i
chciał je na kimś wymusić, byłbym bardziej twórczy. Ale pieniędzy mi jakoś nie brakuje, poza tym
za stary jestem na tego typu zagrywki. Chciałem wrócić myślami do swoich młodych lat, ale jakoś
trudno było przypomnieć mi sobie cokolwiek istotnego czy ciekawego. Normalne nudne studia,
podczas których niczego właściwie nie osiągnąłem za wyjątkiem trzech literek przed nazwiskiem, i
to w książce telefonicznej. Gówno było to dzisiaj warte. Jeszcze w czasie studiów przyjąłem się do
pracy w księgarni, a po dwóch czy trzech latach – nie pamiętam dokładnie – trafiłem do
antykwariatu, W którym przesiedziałem w kurzu i pleśni ćwierć wieku... I to miałoby być ciekawe?
Nawet najzdolniejszy komik nie doszukałby się w moim życiu niczego śmiesznego.
– ...pijesz jeszcze jedno? – To kwiaciarz trącił mnie w bok.
– Pewnie że tak – powiedziałem zdziwiony, że moja szklanka jest już pusta.
– Ja stawiam.
– No nie. Nie wygłupiaj się nawet...
– Daj spokój! – Machnął ręką.
Niech więc będzie i tak, pomyślałem zadowolony i napocząłem nowe piwo. A potem
naszedł mnie nowy pomysł...
– Słuchajcie! Mam parę mebelków do wydania, bo...
– ...jak nie weźmiecie, to spalę je w cholerę – dokończył kwiaciarz.
– No właśnie – potaknąłem...
...i w tym akcencie upłynęła reszta wieczoru. Jakaś znajoma znajomego znajomego
wprowadziła się do nowowynajętego mieszkania, które było całkowicie puste – jeśli nie liczyć
wyposażenia kuchennego – i na gwałt potrzebowała paru tanich mebli. W ten oto sposób pozbyłem
się regału na książki, łóżka i komódki. Wszystko jeszcze po rodzicach. Nie potrzebowałem aż tylu
bezużytecznych gratów, nie miałem komu ich zostawić... Ustaliłem co trzeba, dokończyłem piwo i
wyszedłem.
Jak zwykle jechałem do domu taksówką, chociaż nie mieszkałem aż tak daleko od Rynku.
Po prostu przyzwyczaiłem się do tego drobnego luksusu. Nie byłem pijany i spokojnie mógłbym
przejść się, tym bardziej że pogoda sprzyjała spacerom. Ale z drugiej strony nie przepadałem za
przechadzkami po zmroku, bo czasy były niebezpieczne. Co chwila słyszało się o jakiś napadach,
pobiciach i gwałtach. Aż człowiekowi robiło się niedobrze od tego całego gnoju, jaki panował na
ulicach. Po co kusić los?
Taksówka lekko mknęła przez ulice tonące w mroku, rozświetlonym tylko przez kolorowe
reklamy sklepów. Zacząłem czuć się senny, ale wcale mnie to nie zdziwiło. Odkąd sięgam pamięcią
przysypiałem w samochodach, tramwajach, pociągach... Taki już byłem. Gdyby popatrzeć na to z
innej strony, byłem szczęściarzem. Kiedy wysiadałem z pociągu czy autobusu po długiej podróży,
nie byłem tak zmęczony i zmięty, jak inni podróżni. To dawało mi pewnie jakąś mdłą przewagę w
walce, której przez całe życie nie musiałem stoczyć... Same paradoksy.
Wąsaty taksówkarz coś do mnie wybełkotał, ale nie zrozumiałem o co chodzi. Już nigdy nie
miałem dowiedzieć się, co chciał mi wtedy powiedzieć. Samochód szarpnął i z potwornym piskiem
opon zaczął sunąć bokiem ku krawężnikowi. Widocznie kierowca próbował jeszcze hamować, ale
było już za późno. Tyłem zatrzymaliśmy się na niskim murze, okalającym od strony jezdni mały
park. Głową wyrżnąłem o szybę, na której pojawiła się natychmiast pajęczyna pęknięć. Poczułem
jak strużynka kiwi spływa mi po twarzy... Gorąca, pomyślałem jeszcze i straciłem przytomność.
Ocknąłem się, kiedy młody lekarz świecił mi prosto W oczy. Pewnie sprawdzał czy jeszcze
ż
yję. śyłem. Głowa bolała mnie potwornie, ale przynajmniej wciąż miałem ją na swoim miejscu.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
41
Niewielki pożytek...
– Jak się pan czuje?
– Jakbym upadł na głowę – odpowiedziałem, bo wydawało mi się to zabawne.
– Trochę się pan potłukł – powiedział lekarz. – Może pan usiąść? Jak kręgosłup?
Usiadłem z wysiłkiem. Byłem obolały, ale chyba w jednym kawałku. Ulżyło mi. Jemu
chyba też. Pomacałem ręką czoło. Zabolało. Natrafiłem palcami na solidny opatrunek i skrzywiłem
się. Nigdy nie lubiłem ani szpitali ani tych wszystkich rzeczy, które się z nimi kojarzą.
– Jest... nieźle – stwierdziłem, bo tylko to przyszło mi na myśl.
– To się cieszę. Pamięta pan coś?
– Niestety... wszystko.
– No to w porządku. – Uśmiechnął się smutno.
– Co z tym taksówkarzem, doktorze?
– Nie żyje. Zginął na miejscu...
Teraz żałowałem, że w ogóle pytałem. Będę się zadręczał w nieskończoność. Taki już jestem
i nic na to nie poradzę.
– Jak długo tu będę?
– Możemy pana wypisać jeszcze dziś popołudniu.
– Świetnie – powiedziałem i powróciłem do pozycji horyzontalnej.
Pierwsze co zrobiłem po powrocie do domu, to przyrzekłem sobie że już nigdy nie będę
jeździł taksówkami. Potem napuściłem do wanny gorącej wody i przesiedziałem w niej dwie
godziny, żeby pozbyć się ze skóry szpitalnego odom. Po wyjściu z kąpieli od razu załadowałem się
do łóżka. Włączyłem sobie muzykę klasyczną i szybko zasnąłem... Miałem jakieś chore sny,
których sensu za dobrze nie pamiętam. Wiem że był w nich ten martwy taksówkarz, ale nie mam
pojęcia o co chodziło. Pewnie śnił mi się wypadek...
Rano czułem się już całkiem nieźle, chociaż wciąż musiałem brać proszki na bolącą głowę.
Gdy zapaliłem pierwszego papierosa, zemdliło mnie. Wypiłem szklankę wody mineralnej i jakoś
poszło. W sumie pół paczki do południa. Z domu nie wychodziłem, za wyjątkiem zejścia do kiosku
po gazety i sklepu obok po jakieś jedzenie. Jakoś cieszyły mnie takie drobne przyjemności, jak
czytanie codziennej prasy. śadnej wzmianki o wypadku nie znalazłem, ale nie martwiło mnie to...
Zabijałem w ten sposób nadmiar czasu.
W sumie przesiedziałem tak cztery dni i miałem tego dosyć. Czoło nieżle się goiło – miałem
wielkiego fioletowego siniaka, a w środku zestrupiałą szramę spiętą trzema szwami. Jakoś
koszmarnie to nie wyglądało, ale pięknie też nie... Zmieniłem opatrunek na mniejszy. Ogoliłem się,
bo stwierdziłem że z zarostem – w dodatku prawie całkiem siwym – nie jest mi do twarzy.
Poczułem się znowu świeżo i czysto.
Przez te dni nachodziła mnie chęć, czy też poczucie obowiązku, żeby dowiedzieć sie kiedy
będzie pogrzeb taksówkarza. Chciałem tam być. Może to wyrzuty sumienia tak mnie dręczyły?
Tylko czemu czułem się winny? Przecież to nie ja siedziałem za kierownicą. Nawet nie miałem
prawa jazdy. Dałem sobie spokój. Musiałbym zadzwonić do szpitalnej kostnicy, albo co gorsza do
rodziny tego faceta – o ile ją posiadał. Wstydziłem się...
Kiedy ściągnęli mi szwy, a siniak zaczął znikać, przestałem ograniczać się do przechadzek
po parku. Chodziłem już do Rynku, spacerowałem często po Plantach i nad Wisłą. Dwa razy
odwiedziłem moją knajpkę, ale nie chciałem rozmawiać z nikim o tym, co się wtedy wydarzyło.
Wypijałem małe piwo i wychodziłem. Szkoda było dnia...
Pewnego dość słonecznego popołudnia przechodząc jedną z uliczek Śródmieścia,
zauważyłem młodego chłopaka, który stojąc pod ścianą kamienicy coś zawzięcie czytał – na głos.
Obok jego stóp rozłożony był prostokątny kawałek materiału, na którym dojrzałem leżące książki.
Ludzie mijali go obojętnie, czasami patrzyli z ciekawością, czasami w ogóle nie zwracali na niego
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
42
uwagi... Przeszedłem na jego stronę i zatrzymałem się przed wystawą sklepową obok. Udawałem
zainteresowanie tym co oglądałem, ale wsłuchiwałem się w to co czytał. To była poezja. Piękna w
swojej czystości i prostocie.
Przemogłem wstyd i podszedłem do niego, kiedy skończył czytanie. Uśmiechnął się, gdy
zobaczył moje zainteresowanie i zachęcił mnie do przejrzenia książki. Ładnie wydany cieniutki
tomik. Spojrzałem na parę pierwszych wierszy i spytałem:
– Pan jest autorem?
– Tak. To moja pierwsza książka.
– No i jak idzie?
– Słabo... Poezja, wie pan...
– Wiem, wiem... Ile kosztuje?
– A... Piątkę.
Wyjąłem pieniądze i podałem mu dychę. Grzebał po kieszeniach za resztą, nie przestając
uśmiechać się.
– Nie trzeba – powiedziałem. – śyczę powodzenia.
– Dziękuję! – Krzyknął w ślad za mną. – Nie chce pan autografu!?
Ale już byłem na płycie Rynku. Pod pachą ściskałem nabyty zbiorek wierszy i nie mogłem
doczekać się chwili, kiedy dojdę do domu i zasiądę w fotelu, w absolutnej ciszy. Tylko ja i książka.
Aż mnie roznosiło.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
43
BAJKA O ZACZAROWANYM PSIE
Pamięci Charlesa Bukowskiego.
Pisarza który zmienił całe moje życie.
I spojrzenie na świat.
musisz wypierdolić bardzo wiele kobiet
pięknych kobiet
i napisać parę przyzwoitych wierszy miłosnych
i nie przejmuj się wiekiem
ani nowymi talentami.
pij tylko więcej piwa
coraz więcej piwa...
Charles Bukowski „jak zostać wielkim pisarzem "
Dawno dawno temu był sobie W Krakowie pisarz o imieniu Alfons. Chujowe to imię było,
bo kojarzyło się wszystkim z pewną – niezbyt populamą dla ogółu – profesją, ale w pewnym sensie
adekwatne, bo pisarz dość często zadawał się z kobietami, które parały się ową profesją. Alfons
podejmował częste próby zażegnania tych skojarzeń pisząc swoje imię: Alfąs bądź też: Alfąss.
Niczego to jednak nie zmieniło. Dla ogółu ludzkiego – w tym i czytelników – pozostawał
Alfonsem. Poczciwiec był bardzo sfrustrowany takim stanem rzeczy. Właściwie od samego
urodzenia był sfrustrowany dosłownie wszystkim. Tak już chyba niektórzy mają, tak miał i Alfons...
Był on pisarzem niezbyt poczytnym, ale stale rozwijającym się. Za dnia prosty subjekt w
sklepiku z pamiątkami z Krakowa, co noc przeistaczał się w genialnego żonglera słowa pisanego.
Jego opowieści powstawały niczym grzyby po deszczu, czy pawie po ostrej imprezie w kolejnym
burdelu. Wznosił się na szczyty artystycznego rzemiosła, by co rano paść na pysk w gołębie gówna
Rynku i potulnie sprzedawać zagranicznym naiwniakom tandetne pocztówki typu cracow-by-
night
... Jedyne co trzymało go przy nadziei, to wydana pierwsza książka – zbiór opowiadań o wiele
mówiącym tytule „Parę głębszych słów o cipie”. Zdawał sobie jednak sprawę, że ciągle jest
pisarzem niedocenionym i nieodkrytym.
Tak byłoby pewnie aż do usranej śmierci Alfonsa, gdyby nie pewien szczęśliwy przypadek,
który pomógł mu wspiąć się na szczyt sławy i poczuć w sobie spełnionego twórcę.
Pewnego razu Alfons zdołowany swoim nieszczęśliwym losem i niepowodzeniami w
karierze pisarskiej, sfrustrowany do granic możliwości, poszedł zalać się w trupa. Ponieważ nie
miał ochoty z nikim rozmawiać i nie lubił udawać że jest dobrze, gdy nie było, postanowił nie iść
do knajpy ani burdelu. Ławka nad Wisłą w mało uczęszczanym miejscu wydawała mu się idealnym
rozwiązaniem. Z dwóch powodów. Z nikim nie będzie musiał gadać na siłę i przede wszystkim
dzielić się wódką. Rzekę będzie miał na wyciągnięcie ręki i nikt mu nie przeszkodzi, jeżeli będzie
miał ochotę skoczyć. Chociaż... Ostatnio stan wody poważnie obniżył się, można było dojrzeć z
mostu góry śmieci na dnie...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
44
Kupił odpowiedni prowiant i udał się w upatrzone miejsce. Rozsiadł się na ławeczce, zapalił
papierosa, pociągnął sporego łyka ze świeżo napoczętej butelki i zapatrzył się w mętną wodę Wisły.
Rozmyślał o swoim nieudanym życiu i tym, że los tak bardzo go doświadczał, chociaż niczym nie
zawinił. Myślał nawet o swoim piciu, z którym nie potrafił skończyć. Tak bardzo użalał się nad
swoją osobą, że aż mu lżej robiło się na duszy. I tak sobie siedział, palił, pił i użalał się... A czas
płynął, płynął i płynął... Aż w końcu zrobiło się prawie całkiem ciemno.
Nagle z mroku wyłonił się pies. Był to stary owczarek niemiecki o wyleniałej brudnej
sierści. Utykał na jedną łapę, a gdy zbliżył się do Alfonsa, ten zauważył że w miejscu lewego oka
ś
wieciło psu bielmo. Spojrzał tym jednym ślepiem na pisarza i spytał:
– Hej stary. Nie poczęstowałbyś mnie papierosem?
– Jasne – powiedział Alfons i wyciągnął paczkę papierosów w stronę psa.
Zębami wyciągnął jednego z paczki, przyjął wdzięcznie podany mu ogień, a potem
zaciągnął się głęboko i wypuścił z pyska kłąb dymu, gdzieś w rozgwieżdżone niebo.
– Dzięki. – Pomajtał samą końcówką ogona.
Wgramolił się na ławkę obok Alfonsa i usiadł. Obaj patrzyli sobie na ciemną wodę Wisły i
palili papierosy, powoli, ostrożnie, z namaszczeniem...
Pisarz od czasu do czasu pociągał łyczka z flaszeczki stojącej obok ławki.
– Skąd się tu wziąłeś? – Spytał psa.
– Bujam się tu od jakiegoś czasu... A ty?
– Chyba też. – Alfons pociągnął z flaszeczki. – Chcesz?
– Nie. Nie mam coś ostatnio ochoty na gorzałkę.
– Twoja sprawa. Ja tam zawsze mam ochotę.
– Nie o to chodzi, stary. Po prostu po gorzałce życie zbytnio mi się komplikuje... Spójrz na
mnie. – Trącił Alfonsa łapą. – I co widzisz? Szczeniakiem raczej już nie jestem, nie? Dostałem
trochę w dupę.
– Jak każdy. Chyba. – Spojrzał psu prosto w ślepie. – Ale myślałem, że ktoś taki jak ty
inaczej to przechodzi.
– E tam... – Pies żachnął się. – Od razu inaczej. Powiem ci prawdę: ja nie jestem jakimś tam
przeciętniakiem...
– Jasne. Tak mówią wszyscy.
– ...ja jestem Zaczarowanym Psem.
– Ha! A to ci sensacja! – Ryknął pisarz. – A niby czemu jesteś Z-a-c-z-a-r-o-w-a-n-y? Co?
– Choćby dlatego, że gadam ty ośle! Dużo znasz psów, które mówią?
– A może to ja jestem tak napierdolony, że szczekam!? Co? Pewnie mi zaraz powiesz, że o
tym nie pomyślałeś. Co!? Zaczarowany Pies! Nie, no nie!
– E, szkoda z tobą gadać... – Pies odwrócił łeb w inną stronę. - Kawał ćwoka jesteś, wiesz?
– A ty co? – Alfons trącił owczarka w bok. – Inteligent?
– Może nie od razu inteligent, ale głupi też nie jestem. I nie szturchaj mnie...
– No dobra. Niech ci tam będzie. Zapal se jeszcze...
Pies ostentacyjnie przyjął następnego papierosa i zapalił. Alfons zadumał się nad
nieskończoną głębią życia. Zaraz ocknął się spojrzawszy w skończoną głębię flaszeczki.
– O kurwa – stęknął boleśnie.
– Co jest? – Zainteresował się pies.
– Aqua Vitae nam się skończyła...
– Nie nam, tylko tobie. Ja dzisiaj nie chleję, pamiętasz?
– Wszystko jedno. Niech będzie, że mnie.
A nie marudź – powiedział pies wpatrując się intensywnie w pustą flaszeczkę.
– Co ty...?
– Ciii.
W butelce coś donośnie zabulgotało, coś jak w głębi zlewu albo i kibla. Potem z otworu
obficie chlusnęła biała piana. Pachniała Alfonsowi bardzo znajomo, aż wierciła w nos.
– Szlag by to trafił! – Zaklął pies. – Pomyliłem zaklęcia.
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
45
– Dobre i piwo! – Stwierdził uradowany nowym cudem nad Wisłą pisarz.
– Głupiemu zawsze radość... – Mruknął pies.
Pisarz przerwał na chwilę żłopanie piwa i bekając powiedział:
– Ty faktycznie... jesteś... Zaczarowany.
– Taa – stwierdził z przekąsem pies. – A ty faktycznie zalany...
– No daj już spokój.
– A ty co?
– Co ja?
– Kim jesteś? Nie przedstawiłeś się.
– Ja – Alfons zastanawiał się nad autoprezentacją. – Albo genialnym pisarzem i miernym
pijakiem, albo na odwrót. Sam już nie wiem.
– Aha – pies zastrzygł uszami. – Masz doła.
– I to jakiego.
– O czym piszesz?
– Tak w skrócie, to o sprawach damsko-męskich.
– Czyli o dupczeniu?
– No – ucieszył się pisarz. – Ale nie ma w tych opowiadaniach psów.
– To niedobrze – stwierdził pies.
– Nigdy nie zamierzałem świntuszyć aż tak bardzo. Chyba są jakieś granice?
– Pierdol granice! – Warknął Zaczarowany Pies. – Albo jesteś artystą albo nie!
– Wiesz, ty masz chyba rację.
– No pewnie że mam. Musisz pójść na całość. Co ci z tego, że będziesz się bał?
– Nic.
– No właśnie. Chyba nie chcesz przez resztę życia sprzedawać kiczowatych pamiątek? To
nie jest zajęcie dla ciebie.
– Rzygać mi się tym chce! Zaraz, zaraz... Skąd ty... wiesz o pamiątkach?
– No przecież jestem Zaczarowanym Psem. Już nie pamiętasz?
– Fakt.
– No to daj jeszcze jednego papierosa. Zapalę i muszę lecieć dalej.
– Dokąd? – Alfons podpalił psu papierosa.
– Przed siebie...
Kiedy skończył palić zeskoczył z ławki i ziewnął pokazując wypróchniałe zęby. Pisarz
chciał go pogłaskać, ale pies odsunął się. Widać nie była mu taka pieszczota niezbędna. Zamerdał
tylko ogonem i – tak jak zapowiedział – odszedł przed siebie. Oddalał się, Oddalał i oddalał... Aż w
końcu zniknął Alfonsowi z oczu.
Nigdy więcej już się nie spotkali.
Po tym wydarzeniu pisarz nie mógł dojść do siebie przez cały weekend, tym bardziej że miał
wolne. Miotał się po okolicy i gorączkowo obmyślał fabułę kolejnego cyklu opowiadań, a może
nawet powieści. Przy tym nie zapominał o natchnieniu, które czerpał obficie prosto z gwinta. Już
nie miał ochoty rzucać się do Wisły, chociaż poziom wody znacznie wzrósł i ponownie zakrył
ś
mieci. Chciał stworzyć nowe dzieło albo i arcydzieło. Oczami wyobraźni widział już książkę, z
piękną twardą okładką i złotym tytułem, czuł już w garści zarobioną kasę, słyszał pochlebstwa
wiernych czytelników, mdlał od dotyku wilgotnych ust młodych czytelniczek i pławił się w
aromatycznym oceanie gorzały...
Potem niestety skończyła się fikcja i zaczęło życie. Nie dosyć że musiał wytrzeźwieć i
doprowadzić się do stanu używalności, to jeszcze przecierpieć w pracy kilka godzin. Były to
godziny całkowicie bezproduktywne. Mało sprzedał, żle się czuł i nie miał czasu myśleć o swoim
przyszłym dziele. A w dodatku opierdolił go szef. Wszystko do dupy!
Wrócił do domu i od razu usiadł za biurkiem. Drżącymi z emocji dłońmi wydobył z szuflady
czyste kartki i ustawił przed sobą maszynę do pisania. Wkręcił kartkę i napisał wielkimi literami
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
46
tytuł: O PSIE KTÓREMU NIE STAWAŁ. Potem zaczął walić w maszynę, ile miał sił i tak do drugiej
w nocy – bez ustanku. Ale po drugiej zrobił sobie przerwę potrzebną na zmieszanie z błotem
sąsiadki z góry, która zarzucała mu permanentne zakłócanie ciszy nocnej. Podkurował nadwyrężone
gardło paroma głębszymi i wrócił do pracy...
Rok później powieść ,,O psie któremu nie stawał” uznana za bestseller zajęła szczyt top
listy. Alfonsa uznano za nowe objawienie w literaturze współczesnej i przyznano mu prestiżowe
nagrody. Prasa rozwodziła się na jego temat. Czytali go wszyscy za wyjątkiem dzieci, które
zawiedzione były brakiem stosownych ilustracyj poglądowych. Nie musiał już nigdy sprzedawać
pamiątek z Krakowa, bo kasa z książki zasiliła mu konto na najbliższych parę lat. Bujał się po całej
Galicyji i czytał swoją prozę na wieczorach autorskich. Zwiedzał też wszystkie knajpy po drodze
wraz z wianuszkiem namiętnych młodych czytelniczek o niespożytej wprost energii i ciekawości
ś
wiata. Podczas nielicznych chwil samotności zastanawiał się często, co też stało się z
Zaczarowanym Psem...
I żył długo i szczęśliwie, dopóki gorzała i fajki go nie wykończyły.
KONIEC
Zaczarowany Pies skończył czytać í zamknął książkę. Na twardej okładce widniał złoty tytuł:
BAJKA O ZALANYM PISARZU. Szczeniak miał wybałuszone oczy i rozdziawiony pysk. Zastrzygł
uszami i spytał:
– Naprawdę tak było?
– Jasne – odpowiedział Zaczarowany Pies. – Idziemy, nie?
Wstali z trawy i ruszyli wzdłuż Wisły. Było ciepło i przyjemnie, a od rzeki bił lekki chłód. Pod
drodze minęli młodzieńca rozwalonego na ławce, który ciągnął z gwinta czystą i uparcie wpatrywał
się w wodę, której stan znacznie obniżył się. Wyglądał na zdołowanego. Zajmę się nim jak tylko
odprowadzę małego do matki, pomyślał Zaczarowany Pies i podążył w stronę zachodzącego
słońca...
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
47
GÓWNIANE SZCZĘŚCIE
Mam 26 lat i jestem bezdomny. Nie zawsze tak było. Kiedyś miałem dom i nawet żonę, ale
teraz nie pamiętam dokładnie, jak wyglądało tamto życie. Zresztą wcale mnie to nie martwi.
Przyzwyczaiłem się do bezpańskiej egzystencji, jaką prowadzę od jakiś trzech lat.
Mój każdy dzień warunkuje miejsce, w którym budzę się jeszcze nim nadejdzie całkowity
ś
wit. To jest ważne. Jeśli spędzę noc w miejscu zbyt oddalonym od ścisłego centrum miasta, mogę
nie dotrzeć do niego o wczesnej porze. Wtedy ubiegną mnie inni. Wygrzebią ze śmietników
wszystko, co może mieć jakąś – nawet znikomą – wartość, wyczeszą trawniki z wszystkich puszek
po piwie, butelek i petów, wyskubią spomiędzy chodnikowych płyt każdy kształt przypominający w
ś
wietle dnia monetę, wyjedzą wszystkie porzucone podczas nocnych szaleństw kebaby i
hamburgery... Dla mnie zostanie żebranie pod McDonalds'em, a to ciężka i niewdzięczna robota.
Zwykle śpię na dworcu kolejowym, ale często jestem – wraz z innymi – przeganiany
stamtąd i muszę szukać innego spokojnego miejsca. Kiedy jest wiosna albo lato, nie ma większego
problemu z zadekowaniem się gdzieś, gdzie będę miał spokój do rana. Może być to ławka w parku,
albo i kawałek trawy pod drzewem. Gorzej jest na jesień, kiedy noce są już dokuczliwie chłodne, a
okres ochronny dla takich jak ja, jeszcze się nie zaczął... Ale nie chcę o tym opowiadać.
Mam ciekawszą historię... W życiu każdego człowieka są chwile, które potrafią zmienić je
na lepsze lub też gorsze. Przykładowo, kiedy odeszła ode mnie żona, zacząłem pić na umór i w
krótkim czasie wylądowałem na ulicy. Ponieważ nie otrzeźwiło mnie to ani trochę, wiodę teraz
ż
ycie jakie sobie zgotowałem. No i już. Jeden z moich znajomych włóczęgów – totalny psychol,
mówię wam – o mało zachęcającej ksywie Jebaka, tak sobie narobił, że teraz siedzi w więzieniu.
Akurat w jego przypadku nie wiem, czy to źle. Ma miejsce do spania, ubranie, żarcie każdego
dnia... Czego mu więcej trzeba? A wiecie co zrobił? Znalazł na wysypisku śmieci trupa zgwałconej
dziewczyny. Zamiast spieprzać stamtąd albo iść na policję, kretyn jeden zwalił sobie nad denatką
gruchę. I to nie raz... Podobno jak go znależli, próbował jeszcze coś wykrzesać z fujary. śałuję że
nie mogłem tego zobaczyć.
Ale ja też przeżyłem niezłą historię. Pewne czerwcowe popołudnie odmieniło moje życie
tak, jak się tego nawet nie spodziewałem. Można by powiedzieć, że mogłem ponownie wyjść na
ludzi. Dostałem drugą szansę. Zresztą możecie nazwać to, jak chcecie.
Był to chyba poniedziałek, ale nie przypomnę sobie dokładnie – niech więc to będzie
poniedziałek. Dzień wcześniej poszczęściło mi się i wpadło parę złotych. Skąd? Wyżebrałem to tu,
to tam. No i już. No więc w tamten dzień byłem posiadaczem kilku monet, z siedmiu chyba
papierosów – w tym czterech całych – i dwóch bułek, które ktoś wcisnął mi do ręki pod sklepem.
Zaraz spotkałem paru kumpli – którzy też coś niecoś użebrali – i po ściepie wyszło, że mamy na
cztery wina. Jeden z nas poszedł do monopolowego i z tym co kupił, poszliśmy nad rzekę.
Siedzieliśmy w cieniu drzew i piliśmy prosto z gwinta, podając sobie kolejne butelki z ręki do ręki.
Było cholernie gorąco, więc wino szybko nas rozłożyło. Postanowiłem nie szukać miejsca do
spania, grzmotnąłem się wprost pod drzewem...
Gdy się obudziłem, był już poniedziałek. Kumpli nie było. Nie było też pieniędzy i
papierosów. Nie znalazłem nawet w kieszeni płaszcza tych dwóch bułek... Znowu niczego nie
miałem. Ale co z tego? Takie było to życie. Raz coś człowiek miał, a raz gówno. Czy byłem na nich
zły? Byłem. Ale tą złością nie mogłem się najeść, czy upić... Musiałem znowu coś wykombinować.
Dochodziło już południe, więc najlepszą porę przespałem. Wyżebranie czegoś o tak późnej
godzinie, graniczyło prawie z cudem. Normalni ludzie siedzieli w swoich pracach, a nie włóczyli
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
48
się po sklepach. Z turystami – których w mieście było niemało – dałem sobie już dawno spokój.
Oni zawsze udawali idiotów... Może nawet nimi byli.
Zaczepiłem faceta, który podpalał sobie papierosa i poczęstował mnie, a nawet podał ogień.
Cudowne uczucie sytości opanowało na chwilę mój organizm. Rozsiadłem się na ławce, żeby w
spokoju wypalić tego papierosa, który mógł być moim jedynym tego dnia. Byłem tylko płucami,
które wciągały łapczywie i niechętnie wypuszczały siny dym. Wszystko co dobre, kończy się.
Szybko doszedłem do filtra i z żalem wyrzuciłem peta. Wiem że przeciągam moją opowieść, ale
jakoś wszystkie drobne czynności tego dnia utkwiły mi w pamięci... Nie chcę ich pomijać.
Słońce strasznie grzało. Poczułem się rozleniwiony i wcale nie miałem ochoty ruszać się z
tej ławki i nigdzie iść. Zamknąłem oczy. Pod powiekami igrały ciemne mroczki i pomyślałem, że
jak bardzo się skupię, zapomnę o wszystkim... Jednak pragnienie dało znać o sobie. Chcąc niechcąc
zwlokłem się z rozgrzanej ławki i poczłapałem w stronę pobliskich czynszówek. W wyobraźni
przenikałem swoim spojrzeniem ściany mieszkań i widziałem, co jest w środku oraz co robią ich
lokatorzy.
Jedna z bram nie była zamknięta, więc wszedłem na podwórze. Otoczył mnie chłód i zapach
stęchlizny. Podwórze było zadbane, świeżo zamiecione. Kubły na śmieci stały w równym rządku
pod jedną ze ścian, pod specjalnym zadaszeniem. Wszystkie okna na parterze były pozamykane i
raczej nikogo nie było w tych mieszkaniach. Za to z pierwszego piętra słychać było głośno grające
radio. W tych oknach ktoś zaciągnął żaluzje, choć słońce raczej tutaj nie zaglądało.
Podszedłem do pierwszego z brzegu kubła i podniosłem pokrywę. Z obierek
ziemniaczanych podniósł się rój małych czarnych muszek. Pod nimi były śmieci
najprawdopodobniej zebrane z podwórza. Nic więcej. Opuściłem ostrożnie pokrywę i zaglądnąłem
do kolejnego kubła. Do połowy wypełniony workami. Wygrzebałem stare żelazko, ale całkowicie
nieprzydatne. Kabel był dokładnie odcięty. Odłożyłem je na poprzednie miejsce i otworzyłem
następny pojemnik. Ten był prawie pełen. Większość śmieci walała się luzem. Wyszukałem parę
zgniecionych puszek po piwie i to tyle. Już miałem nimi napchać kieszenie płaszcza, kiedy coś
mnie tknęło... Pochyliłem się nad poprzednim kubłem, tym w którym leżało bezużyteczne żelazko.
Wyciągnąłem pierwszy z góry worek i wtedy żelazko opadło na kolejny wydając metaliczny stuk.
Znieruchomiałem. Więc jednak coś tam jest, pomyślałem. Obmacałem to dokładnie prawie włażąc
do pojemnika. Był to niewątpliwie jakiś metalowy przedmiot o zaokrąglonych brzegach. Worek nie
dosyć że całkowicie czarny, to jeszcze ciasno zawiązany. Wydobyłem go z trudem, bo okazał się
całkiem ciężki. Kiedy nim lekko potrząsnąłem, coś w środku zagrzechotało. Biorę, zdecydowałem
szybko. Ostrożnie pozamykałem kubły – tak jak je zastałem – a ów przedmiot okutałem płaszczem,
tak że właściwie nie było widać, że coś pod nim jest. No i już. Trochę żal mi było zostawiać puszki,
ale gdybym zaczął je gnieść, ktoś zainteresowałby się i straciłbym prawdopodobnie także to coś...
Kiedy wyszedłem za bramę, słońce oślepiło mnie na krótką chwilę. Przesłoniłem dłonią
oczy. Potem nie zaczepiany przez nikogo – a zdarzało mi się to dosyć często – poczłapałem leniwie
w stronę rzeki. Zszedłem deptakiem nad brzeg i poszedłem w stronę wielkiej akacji, nieopodal
której zaprawiłem się poprzedniego dnia. Dlaczego tam? To proste. Paliła mnie ciekawość, żeby
sprawdzić co takiego znalazłem. O tej porze dnia nad rzeką nie było wielu ludzi i mogłem liczyć na
spokój. Moich kumpli też tam nie było – poszli jak w banku na sępa. Rozsiadłem się wygodnie w
cieniu drzewa i od razu pomyślałem o papierosie. Tylko skąd? Byłem zły na siebie, że tak wczoraj
szarżowałem z fajkami. Mogłem zostawić choć jedną na dziś...
Rozglądnąłem się dookoła. Bezpiecznie. Odwinąłem z płaszcza znalezisko i jeszcze raz –
dla całkowitej pewności – obmacałem. Wszystko się zgadzało. Wsadziłem rękę pod podszewkę
płaszcza – przez kieszeń – i odszukałem płaski scyzoryk. Był dla mnie bardzo cenny, choć miał
tylko jedno ostrze. Otworzyłem go i delikatnie rozciąłem worek. Metalowy przedmiot okazał się
rodzajem szkatułki czy też kasetki. Bardzo mnie zaciekawiła, więc wysupłałem ją z resztek worka i
oglądnąłem dokładnie. Nie była jakoś specjalnie zdobiona, ale wyglądała na starą. Na wieku
znajdował się jakiś zatarty herb czy godło, ale mimo wysiłków niczego szczególnego nie
dopatrzyłem się w nim. Wziąłem się za badanie małego ładnie wykonanego zamka. Nie był zbyt
skomplikowany. Trochę pomajstrowałem ostrzem scyzoryka i puścił. No i już. Położyłem dłoń na
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
49
wieczku i szybko spojrzałem, czy nikt ciekawski nie obserwuje mnie. Niczego takiego nie
zauważyłem, więc otworzyłem kasetkę...
Ja pierdolę!, powiedziałem do siebie – do dzisiaj nie wiem czy na głos, czy tylko tak mi się
wydało. Kasetka obita od środka czerwonym aksamitnym materiałem, wypełniona była po brzegi
złotą biżuterią, wysadzaną błyszczącymi kamieniami. Jak w bajce. Przeszedł mnie nagły dreszcz i
zamknąłem ją gwałtownie. W jednej chwili cały świat zawirował mi przed oczami, tysiące myśli
przelało się przez moją głowę...
Odłożyłem ją na bok, na trawę i przykryłem płaszczem. Zastanawiałem się gorączkowo, co
z tym bogactwem zrobić. Niewątpliwie biżuteria ta warta była grube tysiące. Oczami wyobraźni
widziałem liczby z przerażającą ilością zer... Tylko spokojnie, pomyślałem. Tylko spokojnie.
Miałem miejsce w którym mogłem ukryć kasetkę, przynajmniej do czasu podjęcia decyzji, co do jej
zawartości. Nie było chwili do stracenia. Zamknąłem na powrót kasetkę pomagając sobie
scyzorykiem, owinąłem ją w resztki worka, a potem w płaszcz. Gdy skończyłem te przygotowania,
ruszyłem niezwłocznie do miejsca, gdzie zamierzałem ukryć mój skarb.
Nie miałem bardzo daleko, a zapuszczony park wydał mi się idealnym miejsce na skrytkę.
Często w nim sypiałem, bo ludzie rzadko go nawiedzali. Miał złą opinię, więc w mniemaniu
mieszkańców okolicznych domów, nie nadawał się do niedzielnych spacerów. No i już. Kiedyś
znalazłem tam takie stare zniszczone drzewo, odpychające swoją widoczną z daleka brzydotą.
Kiedy je dokładnie obejrzałem, znalazłem w korze głębokie pęknięcie – na szerokość dłoni.
Wypełnione było zgniłymi liśćmi, które swego czasu uprzątnąłem. Trzymałem tam parę różnych
rzeczy. Wsunąłem tam ostrożnie kasetkę owiniętą dla ochrony w dwie plastikowe reklamówki i
przysypałem dla pewności odrobiną śmieci. Wiedziałem że i tak nikt by tam nie grzebał, więc
biżuteria była bezpieczna.
Reszta dnia minęła mi na włóczeniu się po mieście i rozmyślaniu o moim znalezisku.
Spotkałem się z paroma kumplami, ale z żadnym nie miałem odwagi rozmawiać na ten temat. To co
posiadałem, potrafiłoby każdego z nich zamienić w drapieżne zwierzę pragnące za wszelką cenę
być górą. Zabiliby mnie bez zmrużenia oka, byle stać się posiadaczami tej biżuterii. Wyobraźnia
przez cały czas pracowała – nawet w tak przepitym mózgu – i widziałem siebie z kosą w brzuchu
konającego w kałuży krwi, z poderżniętym gardłem, albo – co gorsza – ze zmasakrowaną odciętą
głową. A nad moim ciałem współtowarzysz nędzy przebierający zakrwawionymi paluchami w
kasetce, Z wielkimi błyszczącymi oczyma...
Po niespokojnie spędzonej nocy, wypełnionej chorymi maj akami, wróciłem do parku. Ale
najpierw zamknąłem się na blisko godzinę w dworcowym kiblu, gdzie umyłem się i ogoliłem – za
pomocą zawsze użytecznego scyzoryka – a po tych ablucjach doprowadziłem swoje łachy do jako
takiego wyglądu. I wyglądałem nawet nieźle. A przynajmniej w dworcowym sfatygowanym lustrze.
Z pakunku który nienaruszony tkwił w drzewie, wyciągnąłem tylko jedną rzecz: pierścionek
z pięknym kamieniem. Resztę z powrotem ukryłem. Plan był taki: wybrałem jeden z zakładów
jubilerskich w centrum miasta i udałem się do niego z pierścionkiem, żeby go spieniężyć. Miałem
nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, a jubiler wykaże zainteresowanie resztą towaru. Wtedy
sprzedawałbym co jakiś czas jedną tylko rzecz i moja żałosna wegetacja dobiegłaby powoli końca.
Bo rzecz nie rozchodziła się o posiadanie fortuny, lecz o godne życie.
Ale z tych wszystkich jubilerów w mieście wybrałem tego jak najbardziej niewłaściwego.
Gdy tylko pokazałem mu pierścionek – a już od mojego wejścia patrzył na mnie, jak na śmierdzące
gówno – zaczęło się piekło! Cholerny dziad podał się za właściciela tej biżuterii i dopadł do mnie z
krzykiem. ,,Ty pierdolony złodzieju" i „brudny skurwysynu” były najłagodniejszymi epitetami, jakie
usłyszałem na swój temat. Nie dopuszczał mnie nawet do głosu, nie słuchał, choć mówiłem że to
znalazłem. Aż w końcu wystartowałem żeby mu jebnąć – bo matka nie wychowała mnie na
złodzieja, tylko życie mogło mnie tego fachu nauczyć – ale wtedy wmieszał się jego pomagier i
razem rzucili się na mnie. No i już. Kulturalni goście, nie ma co. Sami nie pobrudziliby sobie rąk.
Wezwali policję. Nie stawiałem zbytnio oporu, ale i tak mną targali, jak jakimś workiem
ziemniaków.
Trzymali mnie całą noc w areszcie z dziwkami i ćpunami, co jakiś czas wzywając na
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com
50
przesłuchanie. Wałkowałem z nimi temat biżuterii chyba z dziesięć razy, bo zachowywali się jak
głąby. Opowiedziałem im wszystko, jak było. Znalazłem, ukryłem, próbowałem sprzedać... Ale nie
byłem żadnym cholernym złodziejem. Wykorzystałem tylko przypadek. Nie rozumieli... Kazali
sobie wszystko pokazać. Co gdzie i jak... Zgodziłem się i rano pojechaliśmy nad rzekę. Pokazałem
podwórze czynszówki, kubły na śmieci – cały czas opowiadając – starą akację... Potem
pojechaliśmy do parku. Musiałem zwrócić kasetkę, a ta musiała przejść przez ich łapy. Odszukałem
drzewo, wyjąłem z niego pakunek i całą resztę rzeczy – które na szczęście ich nie interesowały.
Kazali mi otworzyć szkatułę tak, jak to wcześniej robiłem. Nie było problemu. Im też zaświeciły
oczy, gdy zobaczyli jej zawartość. Niestety mieli tego pecha, że pracowali w majestacie prawa. Ich
problem. Wróciliśmy do aresztu, a ja za kratki. Nie na długo, bo wieczorem mnie wypuścili.
Musieli mi jednak uwierzyć, albo znaleźli winnego – jeśli taki był. No i już.
Byłem wolny i po raz kolejny nic nie miałem. Byłem jednak sobą i chyba to trzymało mnie
przy życiu. Poszedłem do znajomego na melinę i piłem tam do rana. Trochę się przespałem i jak
zwykle poszedłem się włóczyć. Wróciłem do parku, by zobaczyć jak mają się moje rzeczy w
drzewie. Skrytka była właściwie spalona, ale chwilowo nie miałem gdzie przenieść jej zawartości.
Nie miałem też głowy do tego. Przeglądnąłem wszystko, co tam było. Po kasetce został mi tylko
rozcięty czarny worek na śmieci. Kurwa mać!
I wtedy wypełniła się ta chwila... Kiedy odrzuciłem worek na bok, coś z niego wypadło i
potoczyło się w trawę. Z początku tego nie zauważyłem. Raczej usłyszałem, ale nie mogłem
znaleźć w pamięci znajomego przedmiotu, pasującego do tego dźwięku. Posuwając się na
czworakach, błądziłem dłońmi w trawie, aż natrafiłem na tą rzecz. Drżącymi palcami podniosłem ją
do oczu... Malutki diament, jak nic! Musiał wypaść z kasetki i zaplątać się w folię, gdy szukałem
tamtego pierścionka. Ile mógł być warty? Wolałem się nie zastanawiać. Zapaliłem papierosa, żeby
uspokoić nerwy. Pod światło oglądałem dokładnie ten cenny kamyczek. Słońce pięknie odbijało się
na jego mikroskopijnych krawędziach. Czułem się lepiej niż w chwili, gdy pierwszy raz
otworzyłem kasetkę. Mój mały procent...
I to już wszystko. Mało? A co chcielibyście jeszcze wiedzieć? Dziwicie się pewnie, że
jestem ciągle bezdomnym palantem. No tak. To zupełnie zrozumiałe. Przyzwyczaiłem się. No i już.
Tak jest dobrze i żaden diament tego nie zmieni. Gdy przyjdzie odpowiednia chwila, sam to zrobię.
Tak jest. Mam diament, ale nic już o nim nie powiem. Nie wasza sprawa. Kiedyś go wykorzystam,
ale jeszcze nie teraz. Świat jest wielki i nawet przed takim bezdomnym palantem – a może
szczególnie przed nim – stoi otworem. Czy wy naprawdę myślicie, że przyrosłem do tej cholernej
ławki!?
Plik od www.ebooks43.pl do osobistego uzytku dla: shtealzx@sharklasers.com