Lilian Jackson Braun
2
Tytuł oryginału: The cat who knew Shakespeare
Tytuł oryginalny serii: The cat who... series!
Tłumaczenie: Anna Barcz
Grafika: Aleksandra Mikulska
Wydawnictwo: Elipsa, 2008
Copyright © 1988 by Lilian Jackson Braun
Kot, który znał Szekspira
3
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
P
P
I
I
E
E
R
R
W
W
S
S
Z
Z
Y
Y
W Moose County, czterysta mil na północ od wszystkiego, zawsze
w listopadzie zaczyna padać śnieg, a potem pada, pada i pada.
Najpierw wszystkie frontowe schody giną pod półmetrową
warstwą śniegu. Następnie przestają być widoczne płoty i krzewy.
Maszty flagowe stają się coraz krótsze, aż stają się tak niskie, że
można wokół nich zatańczyć taniec na rurze.
Słuchanie w radiu cogodzinnych prognoz pogody jest zimową
rozrywką każdego z mieszkańców Moose County, a odśnieżanie staje
się ich głównym zajęciem. Odśnieżarki i dmuchawy wyrzucają z
siebie góry bieli, która przykrywa całe budynki i przez którą
nieszczęśni mieszkańcy muszą przekopywać się, by wydostać się na
ulicę. W stolicy okręgu, Pickax, nie jest niczym nadzwyczajnym
zobaczyć narty biegówki w centrum handlowym miasta. Jeśli
lotnisko jest zamykane – a bywa tak często – Moose County staje się
wyspą śniegu i lodu. Wszystko zaczyna się w listopadzie od
nawałnicy, którą mieszkańcy nazywają „wielką”.
Wieczorem piątego listopada Jim Qwilleran odpoczywał w swojej
wygodnie urządzonej bibliotece w towarzystwie przyjaciół. Panował
błogi nastrój, bo wszyscy zjedli dobry obiad, na który gospodyni
przygotowała zupę z małży i eskalopki cielęce a la Casimir. Pan domu
włożył do kominka pachnące kłody jabłoni, a płomień rzucał
tańczące esy–floresy na oprawne w skórę książki, które zapełniały
cztery ściany półek biblioteki. Spod zacienionych lamp padał złoty
blask oświetlający skórzane meble i dywany z Buchary.
Qwilleran, mężczyzna w średnim wieku, słusznej postury i z
krzaczastym wąsem, usiadł przy swoim starym angielskim biurku i
na
jednym
z
wielu
małych
przenośnych
odbiorników
rozmieszczonych w domu nastawił prognozę pogody, nadawaną w
radiu o godzinie dwudziestej pierwszej.
– Chłodniej wieczorem, ze spadkami temperatury o blisko
piętnaście stopni – przewidywał meteorolog stacji PKX FM. – Silne
wiatry zapowiadające śnieg wieczorem i jutro podczas dnia.
Qwilleran zgasił radio.
– Jeżeli nie macie nic przeciwko temu – rzekł do pozostałych
dwóch przyjaciół – chciałbym wyjechać z miasta na kilka dni. To już
sześć miesięcy, odkąd ostatnim razem wyjechałem na Niziny, i moi
Lilian Jackson Braun
4
kumple w wydawnictwie myślą, że nie żyję. Pani Cobb będzie
podawała wam posiłki, a ja mam nadzieję wrócić przed opadami
śniegu. Po prostu trzymajcie za mnie łapy.
Dwie pary brązowych uszu obróciły się nagle na to
zawiadomienie. Dwie brązowe maski z długimi białymi wąsami i
niesamowicie niebieskie oczy odwróciły się od płonącego drewna i
skierowały w stronę mężczyzny siedzącego przy biurku.
Im więcej mówisz do kotów, powiedziano kiedyś Qwilleranowi,
tym mądrzejsze się one stają. Okazjonalne powiedzenie „miły kotek”
nie daje wymiernego efektu. Wymagana jest inteligentna
konwersacja.
Ta teoria wyraźnie się sprawdzała. Para syjamskich kotów na
dywanie przed kominkiem zareagowała, jak gdyby dokładnie
rozumiała, co do nich mówił. Yum Yum, przymilna mała kotka,
wpatrzyła się w niego z wyrzutem. Koko, przystojny i umięśniony
kocur, podniósł się z miejsca, na którym wylegiwał się w dostojnej
lwiej pozie, podszedł sztywno do biurka i zamiauczał przeraźliwie: –
Miau–au–AU!
– Spodziewałem się trochę więcej zrozumienia i rozwagi –
stwierdził ich opiekun.
Qwilleran, który był w wieku około pięćdziesięciu lat, zmagał się z
wyjątkowym kryzysem wieku średniego. Dotychczasowe życie spędził
w wielkich metropoliach, a teraz został mieszkańcem trzytysięcznego
miasta Pickax. Po karierze zapracowanego dziennikarza, kiedy radził
sobie mimo skromnej pensji, teraz był milionerem albo i nawet
miliarderem. Nie bardzo był pewien, kim. W każdym razie został
jedynym spadkobiercą fortuny Klingenschoenów, powstałej w Moose
County w dziewiętnastym wieku. Spadek składał się między innymi z
rezydencji przy Main Street, służby w liczbie trzech osób, garażu na
cztery samochody i limuzyny. Czuł się jednak nieswojo w nowym
życiu, choć minął już ponad rok. Gdy był reporterem, martwił się
głównie o to, by odtworzyć zdarzenie, sprawdzić fakty, zdążyć na czas
i zabezpieczyć źródła. Teraz jego głównym zmartwieniem, podobnie
jak i innych w Moose County, zdawała się być pogoda, szczególnie w
listopadzie.
Qwilleran szarpał wąsy w zamyśleniu, trochę zmartwiony
negatywną reakcją kotów na jego oświadczenie.
– Trudno – rzekł. – Nie ma wyboru, muszę jechać. Arch Riker
Kot, który znał Szekspira
5
odchodzi na emeryturę z „Daily Fluxion”, a ja w piątek wieczór mam
być gospodarzem na jego pożegnalnym przyjęciu.
W czasach, kiedy prowadził oszczędny, kawalerski styl życia w
jednopokojowym mieszkaniu, nigdy nie pragnął pieniędzy czy
innych dóbr, choć trzeba przyznać, że pośród swoich kolegów nie
uchodził za zbyt hojnego. Kiedy w końcu przebrnął z trudem przez
postępowanie spadkowe, dzięki któremu otrzymał majątek
Klingenschoenów, sprawił im niemałą niespodziankę, ponieważ
zaprosił całą załogę „Daily Fluxion” na obiad w klubie prasowym.
Zaplanował, że weźmie ze sobą gościa: Juniora Goodwintera,
młodego redaktora naczelnego „Pickax Picayune”, jedynej gazety w
Moose County. Wybrał numer redakcji.
– Cześć, Junior! Czy nie chciałbyś powygłupiać się przez parę dni i
polecieć na Niziny na przyjęcie? Ja zapraszam. Koktajle i obiad w
klubie prasowym.
– Och, super! Nigdy nie widziałem klubu prasowego, tylko na
filmach – odparł dziennikarz. – Czy moglibyśmy także odwiedzić
redakcję „Daily Fluxion”?
Junior wyglądał i ubierał się jak licealista, okazując przy tym
dziecinny entuzjazm, który był czymś niezwykłym u dziennikarza ze
stopniem i wyróżnieniem państwowego uniwersytetu.
– Możemy skoczyć na mecz hokeja, a także na kilka innych
pokazów – powiedział Qwilleran – ale będziemy musieli pilnować
prognozy pogody i wrócić, zanim spadnie śnieg.
– Jest tam front niżowy przesuwający się w dół od strony Kanady,
ale myślę, że jesteśmy na razie bezpieczni – odparł Junior. – Z jakiej
okazji jest przyjęcie?
– To zabawa z okazji odejścia Archa Rikera na emeryturę, i
powiem ci od razu, co chcę, żebyś zrobił: weź torbę sprzedawcy
gazety „Picayune” i sto egzemplarzy ostatniego numeru. Po obiedzie
powiem kilka słów o Moose County i o „Picayune”, to będzie sygnał
dla ciebie, żeby zacząć rozdawać gazety.
– Włożę bejsbolówkę na bakier i będę krzyczał: „Wydanie
nadzwyczajne! Wydanie nadzwyczajne!” Czy tego ode mnie
oczekujesz?
– Tak, właśnie – rzekł Qwilleran – ale prawdziwa wymowa
powinna być: „Wwyddanieee naaadzwyczajne!” Bądź gotowy w
piątek o dziewiątej rano. Zabiorę cię z twojego biura.
Lilian Jackson Braun
6
Prognoza pogody w piątek wcześnie rano nie była zachęcająca:
„Front niżowy wiszący nad Kanadą zwiększa prawdopodobieństwo
obfitego śniegu dziś wieczorem i jutro, z wiatrami zmieniającymi
kierunek na północno–wschodni”.
Gospodyni Qwillerana wyraziła swoje obawy.
– Co pan zrobi, panie Q, jeżeli nie będzie mógł pan wrócić, nim
spadnie śnieg? Jeżeli to jest wielka nawałnica, to lotnisko zostanie
zamknięte na Bóg raczy wiedzieć jak długo.
– Powiem pani, pani Cobb, co zrobię. Wynajmę sanie i stado psów
husky, i w ten sposób przybędę do Pickax.
– Och, panie Q! – zaśmiała się. – Nigdy nie wiem, czy panu
wierzyć, czy nie.
Przygotowywała smakowity talerz kurzych wątróbek sauti,
przybranych żółtkami jajek ugotowanych na twardo i pokruszonych
bekonem. Gdy postawiła go na podłodze, wygłodniała Yum Yum
łapczywie pochłonęła swoją część, ale Koko odmówił jedzenia.
Wyraźnie coś go trapiło.
Oba koty miały płowe futra i brązowe odznaki rodowodowego
syjamczyka
o
umaszczeniu
sealpoint:
brązowe
pyszczki
podkreślające niebieską barwę ich oczu; czujne brązowe uszy
noszone jak królewskie korony; dystyngowanie długie i szczupłe
brązowe nogi; brązowe ogony, które uderzały, zakręcały się i falowały
w celu wyrażenia emocji oraz własnego zdania. Koko miał jednak coś
jeszcze: niepokojąco wysoki stopień inteligencji i niesamowitą
zdolność rozpoznawania, gdy coś było... nie tak!
Tego ranka strącił książkę z półki w bibliotece.
– Tak się nie robi! – powiedział do niego Qwilleran, odwołując się
do jego inteligencji. – To są stare, rzadkie i wartościowe książki,
mają być traktowane z szacunkiem, jeśli nie z czcią. – Obejrzał
książkę. Był to cienki, oprawny w skórę egzemplarz Burzy, jeden z
trzydziestosiedmiotomowego wydania sztuk Szekspira należącego do
zbiorów bibliotecznych odziedziczonych po pannie Klingenschoen.
Qwilleran odłożył książkę na półkę z niejasnym poczuciem winy.
Ten tytuł nie wróżył najlepiej. Mimo tego był zdecydowany, by
polecieć na Niziny i wziąć udział w przyjęciu – wbrew Koko, pani
Cobb i meteorologowi ze stacji PKX FM.
Na godzinę przed czasem wylotu prowadził swój małolitrażowy,
energooszczędny samochodzik do biura „Picayune”, by zabrać
Kot, który znał Szekspira
7
Juniora i torbę gazet. Wszystkie budynki na Main Street miały ponad
sto lat. Zbudowane były z szarego kamienia w różnych,
niepasujących do siebie stylach architektury. Siedziba „Picayune”,
przypominająca stary hiszpański klasztor, wciśnięta była pomiędzy
siedzibę loży masońskiej w stylu wiedeńskim i budynek pocztowy
nawiązujący wyglądem do rzymskiego imperium. Wewnątrz czuć
było przyjemny zapach farby drukarskiej, pomieszczenia redakcyjne
zaś zachowały wygląd muzeum. Przy zniszczonym frontowym
okienku nie było kolejki ogłoszeniodawców. Żadnej czujnej i
uśmiechniętej recepcjonistki, tylko dzwonek do wezwania obsługi.
Qwilleran przez chwilę w milczeniu kontemplował tę niezwykłą
scenerię, jakby nie z tej epoki: drewniane szafki i sfatygowane biurka
ze złocistego dębu... niebezpiecznie wyglądające szpikulce do
nabijania zamówień reklamodawców i prenumeratorów... pożółkłe i
kruche stare egzemplarze „Picayune” poprzyklejane na ścianach,
których nie malowano od czasów Wielkiego Kryzysu. Po drugiej
stronie niskiej dębowej ścianki, za nieumytą szybą, znajdowała się
zecernia. Przed drukarskimi kasztami stał tylko jeden mężczyzna,
niezważający na nic oprócz rzędu czcionek, które układał
błyskawicznymi ruchami dłoni.
Nakład miejskiego wydania „Daily Fluxion” sięgał miliona;
przestarzała drukarnia „Picayune” drukowała trzysta dwadzieścia
egzemplarzy każdego numeru. Podczas gdy „Fluxion” przyswajała
sobie każdą technologiczną nowinkę i każdą dziennikarską modę,
„Picayune” wciąż przypominała gazetę założoną przez pradziadka
Juniora. Cztery strony, ręczny skład, ogłoszenia drobne i lokalne
plotki na stronie tytułowej. Wewnątrz znajdowały się notatki ze
spotkań towarzyskich i pogrzebów, krótkie relacje o tutejszej
polityce, kroniki policyjne i wypadki zostały zaś przeniesione na
ostatnią stronę albo w ogóle je pomijano.
Qwilleran uderzył pięścią w dzwonek i Junior Goodwinter zbiegł z
redaktorskiego biura po drewnianych schodach w towarzystwie
dużego białego kota.
– Kim jest twój dobrze odżywiony przyjaciel? – zapytał Qwilleran.
– To jest Wilhelm Allen, nasz redakcyjny łowca – wyjaśnił Junior
zwyczajnie, jakby w zespole każdej gazety był łowny kot.
Pisał większość tekstów do każdego numeru i sprzedawał
większość ogłoszeń, jako że pełnił funkcję redaktora naczelnego.
Lilian Jackson Braun
8
Senior Goodwinter, właściciel i wydawca, ubrany w skórzany fartuch
i w papierową czapkę ze złożonej gazety, spędzał czas w zecerni,
gdzie składał gotowe, odlane czcionki w wierszowniku z miną
oznaczającą skupienie i pośpiech. Pracę tę wykonywał od ósmego
roku życia.
Junior zawołał do niego:
– Do zobaczenia później, tato. Wracam za parę dni.
Zajęty w zecerni mężczyzna odwrócił się i życzliwie odpowiedział:
– Baw się dobrze, Junior, i uważaj na siebie.
– Jeżeli chcesz pojeździć moim jaguarem, kiedy mnie nie będzie,
to kluczyki są na moim biurku.
– Dzięki, synu, ale chyba nie będzie mi potrzebny. W warsztacie
powiedzieli, że moje auto powinno być gotowe przed siedemnastą.
Trzymaj się, na razie.
– Dobra, tato, i ty się trzymaj!
Wymienili spojrzenia pełne ciepła i wzajemnego zrozumienia, a
Qwilleran przez moment pożałował, że nie ma syna. Pewnie chciałby
takiego samego, dokładnie jak Junior. Może trochę wyższego i
silniejszego.
Junior złapał torbę z gazetami i swój worek marynarski, po czym
we dwóch pojechali na lotnisko. Razem tworzyli coś w rodzaju
studium obrazującego różnice między pokoleniami: Qwilleran,
mężczyzna o poważnym wyrazie twarzy i siwiejących włosach,
bujnych wąsach i pełnych smutku oczach; Junior w adidasach, z
raźną miną podekscytowanego dziecka. Junior rozpoczął rozmowę
nagłym pytaniem:
– Qwill, czy myślisz, że wyglądam za młodo?
– Za młodo na co?
– Mam na myśli Jody, która uważa, że nikt nigdy nie potraktuje
mnie na poważnie.
– Z twoją sylwetką i młodzieńczą twarzą wciąż wyglądasz, jakbyś
miał czternaście lat, podczas gdy masz dwadzieścia pięć – powiedział
mu Qwilleran. – To nie tak źle. Kiedyś zmienisz się jednej nocy i
nagle zaczniesz wyglądać, jakbyś miał sto dwa lata.
– Jody uważa, że jak zapuszczę brodę, to to pomoże.
– Niezły pomysł! Twoja dziewczyna miewa doskonałe pomysły.
– Moja babcia mówi, że nadaję się na jednego z siedmiu
krasnoludków.
Kot, który znał Szekspira
9
– Twoja babcia, jak słyszę, jest uroczą osobą, Junior.
– Babka Gage to jest charakterek! Mama mojej mamy, no wiesz.
Pewnie ją widziałeś gdzieś na mieście. Jeździ mercedesem i trąbi
klaksonem na każdym skrzyżowaniu.
Qwilleran nie okazał zdziwienia. Wiedział, że mieszkańcy Moose
County lubią chodzić własnymi drogami.
– Czy miałeś wieści od Melindy, odkąd opuściła Pickax? – zapytał
Junior.
– Kilkakrotnie. Jest ciągle zajęta w szpitalu, ale tam w Bostonie
będzie jej się lepiej powodzić. Ma szansę zrobić tam specjalizację.
– Tak naprawdę Melinda nigdy nie chciała być prowincjonalną
lekarką, ale za to bardzo chciała wyjść za ciebie za mąż, Qwill, i
wprowadzić się do twojej rezydencji.
– Niestety nie jestem dobrym materiałem na męża. Już raz to
odkryłem i nie byłbym w porządku wobec Melindy, gdybym znów
popełnił ten sam błąd. Mam nadzieję, że w Bostonie spotka kogoś
odpowiedniego w jej wieku.
– Słyszę, że masz teraz coś wspólnego z dyrektorką biblioteki.
Qwilleran nastroszył swoje szpakowate wąsy.
– Nie wiem, co sugeruje twoje finezyjne wyrażenie, ale pozwól mi
stwierdzić, że towarzystwo pani Duncan sprawia mi przyjemność. W
naszych czasach, zdominowanych przez wideo, miło jest spotkać
kogoś, kto podziela zainteresowanie literaturą. Spotykamy się i
czytamy na głos.
– Och, z pewnością – odrzekł młodszy mężczyzna, szeroko się
uśmiechając.
– Kiedy ty i Jody zamierzacie się pobrać?
– Z pensji, którą tata mi płaci, nie stać mnie nawet na własne
mieszkanie. Wiesz, że mieszkam wciąż z rodzicami na wsi. Jody
zarabia dwa razy więcej ode mnie, a jest tylko asystentką dentysty.
– Przecież masz jaguara.
– To był prezent od babki Gage z okazji ukończenia studiów. Ona
jest jedyną osobą w rodzinie, która jest jeszcze przy forsie. Otrzymam
ją w spadku, kiedy odejdzie, ale to nie nastąpi prędko. W wieku
osiemdziesięciu dwóch lat wciąż staje codziennie na głowie i może
mnie pobić w robieniu pompek. Ludzie w Moose County żyją długo,
o ile nic nieprzewidzianego nie stanie im na przeszkodzie. Jeden z
moich przodków zginął, kiedy jego koń wystraszył się ogromnego
Lilian Jackson Braun
10
stada kosów. W babkę Gage trafił piorun. Miałem ciotkę i wuja,
którzy zginęli, gdy ich samochód uderzył w jelenia. To było w
listopadzie, w okresie rui. Ósmak – wiesz, byk z ośmioma
odgałęzieniami poroża – wpadł prosto na przednią szybę wozu.
Szeryf stwierdził, że wyglądało to na amatorski mord siekierą.
Zgodnie z oficjalnymi szacunkami w tym okręgu obecnie żyje
dziesięć tysięcy jeleni.
Qwilleran zwolnił i zaczął wypatrywać śladów dzikiej zwierzyny.
– Teraz w sezonie myśliwi powodują, że zwierzęta są nerwowe –
kontynuował Junior. – Jelenie przechodzą przez szosę wczesnym
rankiem lub o świcie.
– Wszystkie dziesięć tysięcy naraz? – Qwilleran zredukował
prędkość do siedemdziesięciu kilometrów.
– Ponury dziś dzień – skonstatował Junior. – Niebo wygląda na
zachmurzone.
– A tak w ogóle, to kiedy najwcześniej spadł śnieg?
– Najwcześniej notowana nawałnica nadciągnęła drugiego
listopada 1919, ale ta „wielka” zazwyczaj pojawia się dopiero w
połowie miesiąca. Najgorszą z dotychczasowych odnotowano
trzynastego listopada 1931. Trzy fronty niżowe z Alaski, Gór
Skalistych i znad Zatoki starły się ze sobą nad Moose County. Wielu
ludzi wówczas zgubiło się w śniegu i zamarzło na śmierć. Kiedy
nadciąga wielka nawałnica, lepiej jest siedzieć w domu. Jeśli złapie
cię podczas prowadzenia auta, nie wysiadaj z niego.
Mimo niebezpieczeństw, które czyhały w północnej części kraju,
Qwilleran zaczynał zazdrościć tutejszym mieszkańcom. Oni to mieli
korzenie! Korzenie rodzin takich jak Goodwinterowie sięgały czasów,
kiedy dorabiano się fortun w górnictwie i na tartakach. Do
najbardziej aktywnych organizacji w Pickax należały Towarzystwo
Historyczne i Klub Genealogiczny. Piętno, które odcisnęła historia,
widać było w drodze na lotnisko: opuszczone budynki i hałdy starych
kopalni... wymarłe miasta, dające się zidentyfikować tylko dzięki
kilku pojedynczym kominom... opuszczona stacja kolejowa pośrodku
pustkowia... kikuty drzew pozostałe po pożarach lasu.
Po kilkuminutowej ciszy Qwilleran ośmielił się zadać Juniorowi
osobiste pytanie:
– Jak się odnajdujesz w „Picayune” jako posiadacz dyplomu
dziennikarskiego z wyróżnieniem? Czy rozwijasz się? Uważasz, że to
Kot, który znał Szekspira
11
słuszne zatrzymywać się w dziewiętnastym wieku?
– Żartujesz sobie? Moją ambicją jest uczynić z „Picayune”
prawdziwą gazetę – powiedział Junior – ale tata chce ją prowadzić,
tak jak robiono to sto lat temu. Liczył, że jako dzieci podtrzymamy
tradycję, ale mój brat wyjechał do Kalifornii i zajął się reklamą, a
siostra wyszła za ranczera w Montanie, więc tylko ja pozostałem
wierny naszemu posłannictwu.
– Okręg mógłby wspierać prawdziwą gazetę. Czemu nie założyć
nowej? Twój tata mógłby przecież dalej prowadzić „Picayune” w
charakterze hobby. Nie byłoby konkurencji, bo „Picayune” jest
jedyna w swoim rodzaju. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad
czymś takim?
Junior rzucił mu paniczne spojrzenie.
– Nie stać by mnie było na założenie budki z lemoniadą! Jesteśmy
spłukani! Dlatego pracuję za marne grosze... Z każdym rokiem coraz
bardziej chylimy się ku upadkowi. Tata sprzedał naszą ziemię na wsi,
a teraz ustanowił hipotekę na domu... Nie powinienem ci tego
mówić... Matka od dawna namawia go, żeby pozbył się gazety... Jest
bardzo przygnębiona! Ale tata nie chce słuchać. Gdy składa czcionki,
jest szczęśliwy... i pogrąża się coraz głębiej w deficycie. Mówi, że to
sens jego życia... Czy kiedyś widziałeś go, jak robi skład? Może
składać ponad trzydzieści pięć liter na minutę bez patrzenia na
kasztę. – Na twarzy Juniora malował się podziw.
– Tak, obserwowałem go i jestem pod wrażeniem – powiedział
Qwilleran. – Widziałem także w piwnicy wasze maszyny drukarskie.
Niektóre z nich wyglądają jak wytłaczarki do wina.
– Tata kolekcjonuje stare prasy. Ma ich pełno w stajni. Pierwsza
prasa mojego pradziadka była napędzana pedałem, takim jak w
starej maszynie do szycia.
– Czy twoja babcia nie odżałowałaby ci trochę forsy, gdybyś chciał
założyć gazetę?
– Babka Gage nie da już ani jednego centa. Już kilka razy
wyciągnęła nas z kłopotów i wpłaciła za nas składki ubezpieczeniowe
oraz opłaciła naszej trójce college... Hej, Qwill, dlaczego ty nie
założysz gazety? Masz forsy jak lodu!
– Nie jestem tym w ogóle zainteresowany i nie mam
predyspozycji do prowadzenia interesu, Junior. Dlatego założyłem
Fundację Klingenschoenów. Oni wszystko załatwiają za mnie i dają
Lilian Jackson Braun
12
mi trochę kieszonkowego. Poświęciłem dwadzieścia pięć lat gazetom
i wszystko, czego teraz chcę, to czas i spokój, żeby móc pisać.
– A jak ci idzie twoja książka?
– W porządku – odparł Qwilleran, myśląc o swojej bezczynnej
maszynie do pisania, zaśmieconym biurku i nieuporządkowanych
notatkach.
Na lotnisku zaparkowali na otwartym placu, który służył jako
parking na długi postój. Terminal nie był wiele większy od zwykłej
budki, a zarządca lotniska, który pełnił zarazem funkcję biletera,
mechanika i pilota w niepełnym wymiarze godzin, zamiatał podłogę.
– Czy trafimy na wielką nawałnicę? – zastanawiał się niefrasobliwie.
Kiedy obaj dziennikarze weszli na pokład dwusilnikowego
samolotu, mieli dość rozsądku, by unikać osobistych rozmów
podczas pierwszego etapu podróży. Poza nimi na pokładzie
znajdowało się piętnastu innych pasażerów i trzydzieści uszu
miałoby co nasłuchiwać. Moose County słynęło z poczty pantoflowej,
która przynosiła więcej wiadomości niż „Picayune” i przekazywała je
szybciej niż stacja PKX FM. Qwilleran i Junior rozmawiali więc
roztropnie o sporcie, dopóki ich mały samolot nie wylądował w
Minneapolis i nie przesiedli się do odrzutowca.
– Mam nadzieję, że podają lunch na pokładzie – westchnął
Junior. – A co mamy na obiad w klubie prasowym?
– Zamówiłem francuską zupę cebulową, żeberka jako danie
główne i jabłecznik.
– Och, świetnie!
W Chicago zatrzymali się przed ostatnim etapem podróży, po
czym wylecieli. Wylądowali, pojechali autokarem do hotelu „Stilton”
i włączyli prognozę pogody, ale nastał już czas, żeby udać się do
klubu prasowego.
– Czy będą tam dziennikarze sportowi? – zapytał Junior.
– Będą wszyscy, od najwyższej kadry zarządzającej aż po
najmłodszego chłopaka na posyłki. Sądzę, że teraz nazywa się ich
asystentami biurowymi.
– Czy nie pomyślą, że to staromodne, kiedy poproszę ich o
autografy?
– Przypochlebisz się im – odrzekł Qwilleran.
W klubie Qwilleran traktowany był jak powracający bohater, co
on sam interpretował w ten sposób, że każdy zyskałby miano
Kot, który znał Szekspira
13
bohatera, gdyby postawił obiad i drinki całej załodze. Fotograf dał
mu kumplowskiego kuksańca w bok i spytał, jak to jest być
milionerem.
– Powiem ci w przyszłym roku piętnastego kwietnia –
odpowiedział Qwilleran.
Redaktor z działu podróżniczego chciał wiedzieć, jak mu się
mieszka na odludziu.
– Czy Moose County nie leży w strefie śniegu?
– Jak najbardziej! Zbiera cały śnieg.
– W każdym razie, ty szczęściarzu, zdołałeś uciec przed
wielkomiejską przemocą.
– Mamy tam mnóstwo przemocy – poinformował go Qwilleran. –
Tornada, pioruny, huragany, pożary lasów, dzika zwierzyna,
przewracające się drzewa, wiosenne powodzie! Jednak łatwiej jest
pogodzić się z gwałtownością przyrody niż z przemocą stosowaną
przez człowieka. Nigdy nie mieliśmy tam szalonych snajperów,
którzy zabijają dzieci w szkolnym autobusie, jak tutaj w zeszłym
tygodniu.
– Czy wciąż masz kota, który jest bystrzejszy od ciebie?
W klubie prasowym Qwilleran cieszył się opinią amatorskiego
detektywa. Wiadomo było również, że Koko jest po trosze
odpowiedzialny za jego sukcesy.
Qwilleran wyjaśnił Juniorowi:
– Może nie zauważyłeś, ale zdjęcie Koko wisi w hallu razem z
laureatami Nagrody Pulitzera. Pewnego dnia opowiem ci o jego
wyczynach. Nie uwierzysz w nie, ale i tak ci opowiem.
Podczas tej szczęśliwej godziny Junior poznał felietonistów i
reporterów, których artykuły czytał w wydaniu stanowym „Fluxion”,
i trudno mu było opanować podekscytowanie. Inaczej sprawa się
miała z gościem honorowym, który był wyraźnie przygnębiony. Arch
Riker był zadowolony, że uwolnił się od „Fluxion”, ale ponieważ
niedawno rozpadło się jego małżeństwo, nie mógł się tak naprawdę
dobrze bawić.
– Jakie masz plany? – zapytał Qwilleran.
– No więc Święto Dziękczynienia spędzę z moim synem w Denver,
a Boże Narodzenie z córką w Oregonie. Potem nie wiem.
Po żeberkach i jabłeczniku redaktor naczelny przekazał Rikerowi
w prezencie złoty zegarek, a Qwilleran złożył hołd swojemu
Lilian Jackson Braun
14
wieloletniemu przyjacielowi. Zakończył kilkoma słowami o Moose
County.
– Panie i panowie, większość z was nigdy nie słyszała o Moose
County. To jedyny w całym stanie okręg, który zszedł do podziemia:
kartografowie czasami zapominają umieścić go na mapie, a wielu z
naszych ustawodawców myśli, że należy on do Kanady. Jednakże sto
lat temu, dzięki górnictwu i tartakom, Moose County było
najbogatszym okręgiem w stanie. Dzisiaj jest wakacyjnym rajem dla
każdego zainteresowanego wędkowaniem, polowaniami, pływaniem
na łódkach czy biwakowaniem. Mamy dwie wyjątkowe cechy, które
chciałbym podkreślić: idealne temperatury od maja do października i
gazetę, która nie zmieniła się od czasu jej założenia, czyli od ponad
wieku. Junior Goodwinter, najmłodszy redaktor naczelny na świecie,
sam pisze wszystkie artykuły. W czasach łączności satelitarnej nie
jest łatwo pisać gęsim piórem i atramentem z mątwy... Chciałbym
przedstawić Juniora i „Pickax Picayune”!
Junior chwycił swoją bejsbolówkę, torbę z gazetami i ganiał w
kółko po sali jadalnej, krzycząc: – Wwyddanieee naaadzwyczajne!
Wwyddanieee naaadzwyczajne! – jednocześnie wyrzucając po garści
gazet na każdy stół. Goście chwytali je i zaczynali czytać, najpierw z
chichotem, potem już otwarcie rechocząc. Na pierwszej stronie, w
pierwszej szpalcie, znaleźli ogłoszenia drobne:
NA SPRZEDAŻ: Używana kantówka w dobrym stanie. Także
suknia ślubna, rozmiar 42, nigdy nienoszona.
POSPIESZ SIĘ! Jeśli twój stary gruchot nie pociągnie kolejnej
zimy, może znajdziesz lepszego gruchota na giełdzie używanych
samochodów u Hackpole'a albo i nie. Nie powiem ci, dopóki ich nie
zobaczysz.
ZA DARMO: Trzy szare kociaki, jeden z białymi skarpetkami.
Prawie nauczone czystości.
WŁAŚNIE NADESZŁY: Nowa dostawa długich kalesonów w
„Rodzinnym Sklepie Billa”. Jakość może nie taka, jaka powinna
być, i ceny poszły do góry od ostatniego roku, ale co z tego?! Lepiej
kup przed opadami śniegu.
Goście dzielili się ze sobą przykładami szczerej prawdy w
reklamach ze strony tytułowej, a następnie wiadomościami, które
miały nagłówki wysokie na trzy milimetry.
REKORD PRAWIE POBITY: W kondukcie pogrzebowym
Kot, który znał Szekspira
15
kapitana Fugtree w zeszłym tygodniu zebrało się 75 samochodów,
tym samym był on najdłuższy od 1904 roku, kiedy 52 powozy i 37
karet odprowadziło na cmentarz Ephraima Goodwintera.
PRZYJĘCIE Z OKAZJI ŚLUBU: Panna Doreen Mayfus czyniła
honory domu na przyjęciu w zeszły czwartek. Rozegrano gry i
rozdano nagrody. Przyszła żona otworzyła 24 prezenty.
Poczęstunek składał się z bułek z kiełbasą, kanapek z papryką i
pierożków z owocami morza…
ROCZNICA UCZCZONA: Pan i pani Toodle obchodzili
siedemdziesiątą rocznicę swojego ślubu podczas obiadu wydanego
przez siedmioro spośród ich jedenaściorga dzieci: Richarda
Toodle'a, Emila Toodle'a, Josepha Toodle'a, Conrada Toodle'a,
Donnę Toodle, Dorothy (Toodle) Fugtree i Estellę (Toodle)
Campbell. Obecnych było także 30 wnuków, 82 prawnuków i 13
praprawnuków. Obiad odbył się w rodzinnej restauracji Toodle'ów.
Tort został udekorowany przez Betsy Ann Toodle.
Podczas tej wrzawy (każdy czytał na głos) menedżer klubu
prasowego podszedł do głównego stolika i wyszeptał do ucha
gospodarza:
– Qwill, telefon do ciebie, z daleka. W moim biurze.
Spiesząc się do telefonu, Qwilleran zdążył krzyknąć:
– Dzięki wam wszystkim za przyjście! Bar jest do waszej
dyspozycji!
Nie było go w sali jadalnej na tyle długo, że mógłby wykonać
nawet kilka telefonów, a kiedy wrócił, odciągnął Juniora od grupy
redaktorów i reporterów.
– Junior, musimy się stąd wydostać. Jedziemy do domu.
Zmieniłem nasze rezerwacje... Arch, pożegnaj wszystkich od nas,
dobrze? To coś nagłego... Chodź, Junior.
– Co?... Co? – wyjąkał Junior.
– Później ci powiem.
– Moja torba...
– Zapomnij o torbie.
Qwilleran
popędzał
młodego
mężczyznę
na
schodach
prowadzących w dół klubu i wepchnął go do taksówki, która czekała
z włączonym silnikiem przy krawężniku.
– Hotel „Stilton”, szybko! – krzyknął do kierowcy, jak tylko
taksówka ruszyła. – I przejeżdżaj na czerwonych światłach!
Lilian Jackson Braun
16
– O cholera – odezwał się Junior.
– Dzieciaku, jak szybko możesz wrzucić rzeczy do swojego worka?
Mamy siedem minut na spakowanie, wymeldowanie z hotelu i
wejście do helikoptera, który czeka na dachu.
Dopóki nie władowali się do policyjnego helikoptera, Qwilleran
wstrzymywał się od wyjaśnień.
– Nagła rozmowa telefoniczna z Pickax! – krzyczał. – Zbliża się
wielka nawałnica. Musimy się pospieszyć, to superpilna sprawa.
Przygotuj się na bieg. Samolot czeka tylko na nas.
Kiedy w końcu zapięli pasy w odrzutowcu, Junior rzekł:
– Hej, jak to załatwiłeś? Nigdy dotąd nie leciałem helikopterem.
– Czasem doświadczenie nabyte podczas pracy dla „Fluxion”
okazuje się pomocne – wyjaśnił Qwilleran – a także to, że się
współpracowało z wydziałem zabójstw oraz dokładało do Funduszu
dla Wdów po Policjantach. Wybacz, że zepsułem resztę naszych
planów.
– W porządku. Przeżyję to jakoś.
– Możemy zdążyć na przesiadkę w Chicago i złapać samolot do
Pickax z Minneapolis. Mamy szczęście, że wszystko się tak ułożyło.
Przez resztę lotu Qwilleran nie był skory do rozmowy, za to Junior
nie mógł przestać mówić:
– Wszyscy byli świetni! Dziennikarze sportowi powiedzieli, że
wpuszczą mnie do loży prasowej, kiedy tylko będę w mieście... Facet,
który prowadzi kolumnę „Newsroom Mouse”, zamierza zrecenzować
„Picayune” we wtorek, a publikują to w całym kraju, sam wiesz. Co ty
na to?... Pan Bates powiedział, że mógłbym dostać pracę, gdybym
kiedyś zechciał wyjechać z Pickax.
Qwilleran wstrzymał się z komentarzem. Dobrze wiedział, ile są
warte obietnice redaktora naczelnego. Facet miał poniekąd krótką
pamięć...
Junior trajkotał dalej.
– We „Fluxion” zatrudniają wiele kobiet, nie? W recepcji, do
zadań ogólnych, szefowe działów, do robienia zdjęć. Czy znasz tę
rudą fotograf, tę w zielonych pończochach?
Qwilleran pokręcił przecząco głową.
– Jest nowa, pojawiła się, gdy już odszedłem z gazety.
– Jest fotoreporterką i pracuje jako wolny strzelec w krajowych
magazynach. Możliwe, że przyjedzie do Moose County przyszłej
Kot, który znał Szekspira
17
wiosny i sfotografuje historię opuszczonych kopalń. Nieźle, co?!
– Nieźle – powtórzył cicho Qwilleran.
Był wciąż podejrzanie milczący, gdy weszli po północy na pokład
małego samolotu pasażerskiego. Zajął miejsce przy oknie, a kiedy
odwrócił się, by posłuchać Juniora, zobaczył siedzącego po
przeciwnej stronie korytarza mężczyznę, który trzymał otwarty
magazyn. Pasażer wpatrywał się w tę samą jego stronę przez cały
czas lotu.
Nie czyta, pomyślał Qwilleran. Słucha. I nie pasuje tutaj. Nikt w
Moose County nie nosi się z taką wystudiowaną elegancją.
W terminalu lotniczym nieznajomy poszedł do okienka, by
wynająć samochód.
– Junior – rzekł półgłosem Qwilleran – kim jest ten gość w
czarnym płaszczu przeciwdeszczowym?
– Nigdy wcześniej go nie widziałem – odparł Junior. – Wygląda
jak wędrowny sprzedawca.
Ten facet nie jest sprzedawcą, powiedział do siebie Qwilleran.
Było coś wyjątkowego w jego stylu chodzenia, zachowaniu, w
sposobie, w jaki taksował otoczenie...
We wczesnych godzinach porannych, kiedy wracali do Pickax,
Junior w końcu przestał gadać i zauważył, że Qwilleran od dłuższego
czasu milczy i najwyraźniej jest czymś zaabsorbowany.
– Qwill, czy coś się złego wydarzyło w twoim domu? Mówiłeś, że
to pilna sprawa.
– To jest nagły wypadek, ale nie u mnie. Twoja matka zadzwoniła
do mojej gospodyni, a pani Cobb zadzwoniła do klubu prasowego.
Jesteś jak najprędzej potrzebny w domu. Nie ma żadnej zbliżającej
się nawałnicy. Skłamałem. – Qwilleran skręcił w prawo na światłach.
– Hej! Gdzie ty jedziesz? Nie podrzucisz mnie na farmę?
– Jedziemy do szpitala. Zdarzył się wypadek. Wypadek
samochodowy.
– Mój tata?! – krzyknął Junior. – Jak poważny był ten wypadek?
– Bardzo poważny. Twoja matka czeka na ciebie w szpitalu.
Junior, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale muszę ci to przekazać.
Twój tata zginął natychmiast. Stało się to na moście, na starym
drewnianym moście.
Zatrzymali się przy bocznych drzwiach do szpitala. Junior bez
słowa wyskoczył z samochodu i wbiegł do budynku.
Lilian Jackson Braun
18
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
D
D
R
R
U
U
G
G
I
I
Poniedziałek, jedenasty listopada. „Ciężka chmura zakrywa cały
okręg, zapowiadając śnieg przed zmrokiem. Obecnie temperatura w
Pickax wynosi minus sześć stopni, czynnik chłodzenia wiatrem może
spowodować subiektywne odczucie temperatury jako o osiem stopni
niższej” – tak mówił meteorolog stacji PKX FM.
W poniedziałek rano szkoły, sklepy, biura i restauracje w Pickax
były zamknięte do południa z powodu pogrzebu. Dzień był zimny,
szary, wilgotny i przygnębiający. Mimo to tłumy kłębiły się wokół
kościoła Old Stone przy Park Circle. Inni obserwatorzy stali zbici w
grupkę w małym kolistym parku, trzęsąc się z zimna, przestępując z
nogi na nogę, wymachując rękoma, klaszcząc dłońmi w
rękawiczkach, robiąc cokolwiek, by utrzymać ciepło, a to znaczyło
także – w wyjątkowych wypadkach – ukradkowy łyk z ćwierćlitrowej
butelki. Oczekiwali, że zobaczą pobity rekord: najdłuższy kondukt
pogrzebowy od 1904 roku.
Wozy policyjne zablokowały śródmiejski odcinek Main Street, by
ułatwić utworzenie konduktu. Samochody mające fioletowe flagi na
błotniku zostały ustawione po cztery w rzędach od krawężnika do
krawężnika.
Qwilleran przeciskał się przez tłum w parku, przyglądał się
twarzom i wsłuchiwał w niski, pełen szacunku szmer. Mali chłopcy,
którzy wdrapali się na fontannę, żeby lepiej widzieć, zostali
przegonieni przez oficera policji i pouczeni, że mają nie wrzeszczeć i
nie ganiać się w tłumie.
W środku kościoła zgromadzili się reprezentanci licznych
odgałęzień klanu Goodwinterów, jak i przedstawiciele władz miasta,
członkowie izby handlowej oraz Country Clubu. Poza kościołem stali
czytelnicy
„Picayune”:
przedsiębiorcy,
gospodynie
domowe,
farmerzy, emeryci, kelnerki, robotnicy i myśliwi. Byli świadkami
wydarzenia, które będą pamiętać przez całe życie i opowiadać
przyszłym pokoleniom, tak jak ich dziadkowie opowiadali o
pogrzebie Ephraima Goodwintera.
Pośród nich był jeden człowiek, który z pewnością nie pasował do
tej sceny. Przechadzał się w tłumie, zerkając uważnie na wszystkie
strony i badając twarze. Miał na sobie czarny płaszcz
przeciwdeszczowy. Qwilleran miał nadzieję, że ma ciepłą podpinkę,
Kot, który znał Szekspira
19
bo zimno było przejmujące aż do szpiku kości.
Jakiś myśliwy w pomarańczowo–czarnym kamuflażowym stroju
zapewniał ściszonym głosem mężczyznę w farmerskiej czapce i z
tabaką na policzku:
– Kondukt będzie długi. Dłuższy niż kapitana Fugtree, tak
wygląda.
Farmer strząsnął tabakę.
– Naliczyłem blisko setkę wozów. Kapitan miał siedemdziesiąt
pięć, tak podali w gazecie.
– Szczęściarz, pochowają go, nim zacznie sypać śnieg. W radiu
mówili, że w tę stronę kieruje się wielka nawałnica.
– Nie można wierzyć niczemu, co mówią w radiu. Tamta
nawałnica z Kanady ucichła, zanim dotarła bliżej granicy.
– Gdzie to się stało? – zapytał myśliwy. – Mam na myśli wypadek.
– Stary drewniany most. To cholerstwo! Chodziliśmy po ludziach
z okręgu, żeby ruszyli tyłki z foteli i zabrali się za jego poszerzenie.
Podobno jego wóz staranował kamienną balustradę, przekoziołkował
do góry nogami i wylądował na skałach w rzece. Samochód się zapalił
i trumna zamknięta, tak słyszałem.
– Powinni wyjaśnić to w sądzie.
– Prawdopodobnie jechał za szybko. Może uderzył w jelenia.
– Albo był na piątkowej bibie – powiedział myśliwy, przebiegle się
uśmiechając.
– Nie on! To ona jest ćmą barową, a on nic, tylko praca, praca,
praca. Założę się, że zasnął za kółkiem. Cała rodzina ma pecha.
Wiesz, co przytrafiło się ich staremu.
– Tak, ale prawdopodobnie na to zasłużył, z tego, co słyszałem.
– A później był ich wujek. Coś tu śmierdzi w tej historii.
– I ich dziadek. Nigdy nie dowiedzieli się, co mu się stało. Co teraz
zrobią z gazetą?
– Dzieciak przejmie obowiązki – powiedział farmer. – Czwarte
pokolenie. Nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Młokos wyjeżdżał,
by się uczyć, i nabrał dziwacznych pomysłów.
Głosy ucichły, gdy dzwon zaczął bić na jedną, uroczystą nutę, a z
kościoła wyniesiono trumnę, za którą podążyła rodzina zmarłego.
Okrytej ciężkim woalem wdowie towarzyszył starszy syn. Junior
szedł ze swoją siostrą z Montany. Miastowi mijali się nawzajem na
chodniku i w parku. Mężczyźni zdejmowali nakrycia głowy. Długo
Lilian Jackson Braun
20
trwało oczekiwanie, aż krewni zmarłego cicho wsiądą do
samochodów, kierowani przez młodych mężczyzn w czarnych
surdutach i czarnych futrzanych czapkach. Na dany znak mężczyźni
w mundurach ustawili się w szeregu, dźwigając instrumenty dęte.
Następnie długi kondukt samochodów zaczął się posuwać przy
dźwiękach żałobnego marsza, wygrywanego przez orkiestrę
pogrzebową z Pickax.
Qwilleran naciągnął nauszniki swojej zimowej czapki, postawił
kołnierz płaszcza i udał się przez park w miejsca, które teraz nazywał
swoim domem.
Rezydencja Klingenschoenów, którą Qwilleran odziedziczył, była
jednym z pięciu najważniejszych budynków przy Park Circle, gdzie
odnoga Main Street okrążała niewielki trawiasty skwer z
kamiennymi ławkami i kamienną fontanną. Po jednej stronie
okrągłego parku stały kościoły Old Stone, Little Stone i sędziwy
budynek sądu okręgowego. Po przeciwnej stronie parku znajdowała
się biblioteka publiczna i rezydencja K, jak ją nazywali mieszkańcy.
Była to masywna bryła z kamienia polnego, wysoki na dwa piętra
budynek, który królował na przynależnych do niego rozległych
terenach w przekonaniu, że to on góruje nad wszystkimi gmachami
w mieście, robi największe wrażenie i jest najdroższy.
Dla człowieka, który zamierzał spędzić dorosłe życie w wynajętych
mieszkaniach i hotelach, żyjąc po cygańsku, pałacowa rezydencja
była niewygodna i kłopotliwa. Kiedyś Qwilleran będzie mógł zapisać
ją na własność miastu w charakterze muzeum, lecz póki co przez pięć
lat skazany był na życie w stylu Klingenschoenów, obnoszących się ze
swoim bogactwem: w przestrzennych pokojach z sufitami wysokimi
na cztery metry, bogato zdobionymi drewnem; wśród ton
kryształowych żyrandoli i na kilometrach orientalnych dywanów;
wśród bezcennych antyków z Francji i Anglii oraz innych dzieł sztuki
wartych miliony.
Qwilleran rozwiązał ten problem, przeprowadzając się do dawnej
służbówki, znajdującej się nad garażem, podczas gdy gospodyni
zajmowała urządzony z przepychem apartament francuski w głównej
części domu.
Iris Cobb nie była taką zwykłą gospodynią. Dawniej sprzedawała i
wyceniała antyki na Nizinach, teraz pełniła funkcję zarządczyni
domu i kuratora przechowywanej w nim kolekcji zabytków oraz
Kot, który znał Szekspira
21
owego arcydzieła architektury, które zostało przeznaczone na
muzeum. Miała także obsesję na punkcie kuchni i lubiła na ten temat
trajkotać – w wyblakłym, różowym fartuchu, który opinał jej
przysadzistą figurę. Pomimo kwalifikacji zawodowych owdowiała
pani Cobb wypiekała bez końca ciastka i babki, którymi dogadzała
mężczyznom, a poprzez swoje grube oprawki okularów spoglądała na
nich z uwielbieniem.
Pani Cobb czekała na wracającego po pogrzebie Qwillerana z
krzepiącą potrawką z ostrygami.
– Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam tyle samochodów –
powiedziała. – Kondukt musiał mieć chyba z pół mili!
– Najdłuższy w historii Pickax – odparł Qwilleran. – To był nie
tylko pogrzeb człowieka, ale być może również koniec stuletniej
gazety.
– Czy widział pan wdowę? Ona musi to bardzo ciężko przeżywać –
pani Cobb odniosła się emocjonalnie do kobiety, która straciła męża,
ponieważ sama przeszła dwa razy przez taką samą tragedię.
– Pani Goodwinter towarzyszyło troje dorosłych dzieci, a także
pewna starsza pani, prawdopodobnie pani Gage, babcia Juniora.
Była malutka, ale tak wyprostowana jak niejeden generał... Jakieś
telefony w czasie mojej nieobecności, pani Cobb?
– Nie, tylko pomocnik kelnera z „Old Stone Mill” przyniósł
ciasteczka z wątróbki wieprzowej. To nowy pomysł i szef kuchni
chciałby poznać pana opinię. Włożyłam je do zamrażarki.
Qwilleran chrząknął z niesmakiem.
– Już ja wystawię temu błaznowi opinię, i to szybko! Nie
wziąłbym do ust ciasteczka z wątróbki wieprzowej, nawet gdyby mi
za to zapłacił!
– Och, panie Q, to nie jest jedzenie dla ludzi. To dla kotów. Szef
kuchni wymyślił linię mrożonych obiadów dla wybrednych zwierząt
domowych.
– No dobrze, w takim razie niech pani wyjmie kilka z
zamrażalnika i proszę je dać naszym rozpieszczonym zwierzakom na
kolację. Przy okazji, czy nie zauważyła pani jakichś książek na
podłodze w bibliotece? Koko strąca je z półki, a ja nie pochwalam
jego nowego hobby.
– Dziś rano sprzątałam i nic nie zauważyłam.
– Szczególnie podobają mu się te małe tomy Szekspira, oprawione
Lilian Jackson Braun
22
w świńską skórę. Wczoraj na podłodze znalazłem Hamleta.
Za grubymi szkłami okularów oczy pani Cobb błysnęły
szelmowsko:
– Planuję omlet na kolację. Myśli pan, że on o tym wie?
– Pani Cobb, czasem dziwne rzeczy mu chodzą po głowie, ale do
tego by się chyba nie zniżył – powiedział Qwilleran. – Co dziś mamy?
Poniedziałek? Domyślam się, że pani wychodzi dziś wieczór. Jeżeli
tak, to nakarmię koty.
Twarz gospodyni rozpromieniła się.
– Herb Hackpole zabiera mnie na kolację, mówił, że w wyjątkowe
miejsce. Mam nadzieję, że to „Old Stone Mill”. Ludzie mówią, że
odkąd mają nowego kucharza, jedzenie jest tam wyśmienite.
Qwilleran nastroszył wąsy na znak dezaprobaty.
– Był już najwyższy czas, żeby ten dusigrosz zabrał panią na
kolację! Zdaje mi się, że zawsze przychodzi pani do niego i gotuje mu
na miejscu.
– Ale ja to lubię! – odparła pani Cobb z błyszczącymi oczami.
Hackpole był sprzedawcą używanych samochodów. Miał okropną
reputację, ale jej wydawał się atrakcyjny. Mężczyzna miał na rękach
wytatuowane czerwone diabły, przerzedzone włosy, które nosił
obcięte krótko, po żołniersku, często się nie golił, ale ona lubiła
mężczyzn z zarostem. Qwilleran przypomniał sobie jej ostatniego
męża, który był wyjątkowym gburem, tymczasem ona bardzo go
kochała. Teraz, odkąd zaczęła się spotykać z Hackpole'em, jej
okrągła, radosna twarz promieniała jeszcze bardziej.
– Jeżeli chce pan kogoś zaprosić na kolację – powiedziała pani
Cobb – to można podać pieczoną szynkę, do której dorobię sałatkę
imbirowo–gruszkową, jeśli pan chce, i włożę słodkie ziemniaki w
naczyniu żaroodpornym do piekarnika. Wszystko, co pan będzie
musiał zrobić, to wyjąć je, kiedy zadzwoni dzwonek. – Wiedziała
doskonale, że w kuchni Qwilleran jest zupełnie bezradny.
– To bardzo miłe z pani strony, dziękuję – odparł. – Może
zaproszę panią Duncan.
– Och, to świetna myśl! – stwierdziła gospodyni z konspiracyjną
miną, jakby wyczuwała romans. – Nakryję intarsjowany stół w
bibliotece, położę obrus z haftem madera, ustawię świece i tak dalej.
Będzie miło i przytulnie dla dwojga. Pan O'Dell może przygotować
drewno jabłoni do rozpalenia w kominku. Pachnie przecudownie!
Kot, który znał Szekspira
23
– Niech pani nie tworzy zbyt uwodzicielskiej atmosfery –
zaniepokoił się Qwilleran. – To bardzo dystyngowana dama.
– To jest przemiła osoba, panie Q, i w odpowiednim dla pana
wieku, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Nigdy bym nie powiedziała, że
jest bibliotekarką, to naprawdę osoba z charakterem!
– Taka teraz moda – zauważył. – Mniej książek, a więcej kaset
wideo... i przyjęć z szampanem... no i więcej charakteru.
Po lunchu Qwilleran przespacerował się wzdłuż Park Circle do
biblioteki publicznej, która przypominała grecką świątynię. Została
ona zbudowana na przełomie wieków przez założyciela „Picayune”,
Ephraima Goodwintera, którego portret wisiał w hallu. Mimo tego
był on częściowo zakryty przez ekspozycję nowych materiałów wideo,
w dodatku płótno było rozcięte, a uszkodzenie naprawiono bardzo
nieudolnie.
Tłum dzieciaków wracających ze szkoły nie zdążył jeszcze
wtargnąć do biblioteki w celu odrabiania prac domowych, więc
wszystkie cztery młode i sympatyczne bibliotekarki pospieszyły
Qwilleranowi na spotkanie. Krzaczasty wąs i pełne smutku oczy
zawsze podobały się młodym kobietom. Co więcej, Qwilleran
zasiadał w komisji zarządzającej biblioteką, a poza tym był
najbogatszym człowiekiem w mieście.
Zadał bibliotekarkom proste pytanie, a one rzuciły się naraz w
różnych kierunkach – jedna do katalogu, jedna do półki z pozycjami
dotyczącymi miejscowej historii, a dwie do komputera. Odpowiedź
ze wszystkich źródeł była negatywna. Podziękował im i udał się do
biura pani dyrektor biblioteki, które mieściło się na antresoli.
Pogrążony w przyjemnych myślach Qwilleran pokonywał po trzy
schody naraz, w ręku trzymając swoją grubą kurtkę z koca i
myśliwski kapelusz z piórkiem. Polly Duncan była czarującą, choć
tajemniczą kobietą. Jej głos działał na niego zarówno kojąco, jak i
inspirująco.
Wyjrzała zza biurka i uśmiechnęła się do niego serdecznie, ale i
rzeczowo.
– Qwill! Co za miła niespodzianka! Jakież to pilne zadanie
sprowadza cię do mnie na górę w takim pośpiechu?
– Przychodzę głównie po to, żeby posłuchać twojego melodyjnego
głosu – rzekł, pozwalając sobie na trochę więcej czaru. I zacytował
jeden ze swoich ulubionych wersów z Szekspira: – Zawsze tak cicho
Lilian Jackson Braun
24
mówiłaś, miękko, łagodnie. Taki głos to skarb nieoceniony w
kobiecie.
– To z Króla Leara, akt piąty, scena trzecia – odpowiedziała
natychmiast.
– Polly, twoja pamięć jest oszałamiająca – westchnął. – Czy to
wciąż jawa, czy sny jakieś roję?...
– To wers Hermii z aktu trzeciego, sceny drugiej ze Snu nocy
letniej... Nie bądź taki zdziwiony, Qwill. Mówiłam ci, że mój ojciec
zajmował się naukowo Szekspirem. Jako dzieci znaliśmy jego sztuki
tak dobrze jak nasi rówieśnicy wyniki rozgrywek ligowych... Czy
poszedłeś dziś rano na pogrzeb?
– Obserwowałem go z parku i wpadłem na pewien pomysł.
Według zastępu twoich ochoczych asystentek nikt do tej pory nie
napisał historii „Picayune”. Chciałbym spróbować. Jak wiele byłoby
przy tym pracy?
– Niech no pomyślę... Mógłbyś zacząć od naszych zbiorów
genealogicznych o Goodwinterach.
– Czy posiadasz stare numery gazety?
– Tylko z ostatnich dwudziestu lat. Przedtem wszystko zostało
zniszczone przez myszy, pęknięte rury lub z powodu złego
gospodarowania zbiorami. Jestem pewna, że redakcja „Picayune” ma
komplet.
– Czy jest ktoś, z kim mógłbym porozmawiać? Ktoś, kto sięga
pamięcią sześćdziesiąt, siedemdziesiąt pięć lat wstecz?
– Mógłbyś spróbować w Klubie Złotej Jesieni. Wszyscy są tam po
osiemdziesiątce. Przewodniczącą klubu jest Euphonia Gage.
– To ta pani, która jeździ mercedesem i często trąbi klaksonem?
– Bardzo zwięzła charakterystyka! Senior Goodwinter był jej
zięciem. Euphonia Gage słynie z brutalnej szczerości, toteż mogłaby
dostarczyć bardzo ciekawych informacji.
– Polly, jesteś skarbem! Przy okazji, czy masz dziś wieczorem
czas, żeby zjeść razem kolację? Pani Cobb przygotowuje posiłek,
który jest za dobry dla jednego samotnego kawalera. Pomyślałem, że
mogłabyś się zgodzić, byśmy zjedli go razem.
– Wybornie! Nie mogę zostać za długo, ale mam nadzieję, że
starczy nam czasu na czytanie na głos po kolacji. Masz wspaniały
głos, Qwill.
– Dziękuję – pogładził swoje wąsy z ochotą. – Pójdę do domu i
Kot, który znał Szekspira
25
przepłuczę sobie gardło.
Gdy odwracał się do wyjścia, zerknął przez balustradę do czytelni.
– Kim jest tamten mężczyzna ze stosem książek na stole?
– Historyk z Nizin, badający wczesny okres eksploatacji kopalń.
Zapytał, czy mogę mu polecić jakieś dobre restauracje, a ja
zasugerowałam „Stefanię” i „Old Stone Mill”. Czy masz jakieś inne
pomysły?
– Myślę, że mam – powiedział Qwilleran.
Nałożył szybko kapelusz na głowę i zawadiacko go przekrzywił.
Obszedł dookoła balkon w swoich żółtych gumiakach, zatrzymując
się przy stole, przy którym siedział nieznajomy.
Parodiując przyjaznego mieszkańca Północy, rzekł:
– Dzień doberek! Tamta pani mówi, że szukasz pan dobrej
miejscówki z żarciem. Jak ma być coś naprawdę dobrego, to polecam
„Otto's Tasty Eats”. Wszystko można tam dostać za jedyne pięć
dolców. Pan tu u nas długo zabawi?
– Dopóki nie skończę pracy – odpowiedział lakonicznie historyk,
pochylając się nad swoją książką.
– Jeżeli chciałbyś pan sobie strzelić piwko, warto zajrzeć do
„Hotel Booze”. Mają także dobre hamburgery.
– Dziękuję – odpowiedział mężczyzna z lekceważeniem w głosie.
– Widzę, że czytasz pan o starych kopalniach. Mój dziadzio zginął
podczas tąpnięcia w jednej z nich w 1913 roku. Jeszcze nie było mnie
wtedy na świecie. Widziałeś pan już jakieś stare kopalnie?
– Nie – powiedział mężczyzna, zatrzaskując książkę i odchylając
swoje krzesło do tyłu.
– Niedaleko stąd jest Dimsdale. Mają tam tanią restauracyjkę.
Dobre miejsce, by zjeść talerz fasoli i parówki.
Nieznajomy poszedł szybko w stronę schodów, ściskając czarny
płaszcz przeciwdeszczowy.
Qwilleran wyprostował kapelusz, zabrał kurtkę i poszedł w swoją
stronę, zadowolony, że rozzłościł mężczyznę i dał taki występ.
Wiedział, że facet nie był tym, za kogo się podawał, bo w oczywisty
sposób wykazał brak zainteresowania tematem kopalń.
O siedemnastej trzydzieści Herb Hackpole przyjechał, by zabrać
swoją partnerkę na kolację, parkując na podjeździe i trąbiąc w
klakson. Pani Cobb czmychnęła tylnymi drzwiami podekscytowana
jak młoda dziewczyna przed pierwszą randką.
Lilian Jackson Braun
26
O siedemnastej czterdzieści pięć Qwilleran nakarmił koty.
Ciasteczka z wątróbki wieprzowej po rozmrożeniu przypominały
odrażającą szarą papkę, ale syjamczyki przycupnęły nad talerzami i
pochłonęły wynalazek szefa kuchni z ogonami nisko nad podłogą, co
zwiastowało całkowite usatysfakcjonowanie.
O osiemnastej przybyła Polly Duncan, pieszo, zostawiając swój
mały, sześcioletni samochód w kolorze rdzawoczerwonym z tyłu
biblioteki. Jeżeli zauważono by go na okrężnym podjeździe
rezydencji K, plotkom w Pickax nie byłoby końca. Wiadomo było,
czym kto jeździ: marka, model, rok produkcji i kolor.
Polly nie była ani młoda, ani szczupła jak te kobiety robiące
karierę, z którymi umawiał się na Nizinach, ale była interesującą
kobietą o głosie, od którego czasem kręciło mu się w głowie.
Wyglądała przy tym, jakby dało się ją z łatwością objąć i unieść,
chociaż jeszcze tego nie sprawdził. Bibliotekarka utrzymywała
pewien dystans, mimo wyrazów przyjaźni, i zawsze stanowczo
zapewniała, że musi wcześnie wracać do domu.
Przywitał ją w drzwiach wejściowych, które były arcydziełem
sztuki stolarskiej i lśniły od polerowanych okuć z mosiądzu.
– Gdzie ten śnieg, który obiecywano? – spytał.
– W listopadzie stacja PKX FM codziennie zapowiada śnieg dla
zasady – odparła – i wcześniej czy później okazuje się, że mieli
rację... Ten dom nigdy nie przestanie mnie zachwycać!
Wpatrywała się ze zdumieniem w skórzane ściany hallu o barwie
bursztynowej i w ogromne schody, ekstrawagancko szerokie, z
misternie wykonaną balustradą. Olśniewający żyrandol zrobiony był
z kryształu Baccarat. Dywany były antykami z tureckiej Anatolii.
– Ten dom nie powinien znajdować się w Pickax, tylko w Paryżu.
Zadziwiające, że Klingenschoenowie posiadali tyle skarbów i nikt o
tym nie wiedział.
– To był rodzaj zemsty za brak społecznej akceptacji – Qwilleran
prowadził ją na tyły domu. – Kolację zjemy w bibliotece, ale pani
Cobb chciała, żebym pokazał ci jej przenośny ogród ziołowy w
oranżerii.
Pokój z kamienną podłogą był w znacznej części przeszklony i
chlubił się plantacją wiekowych kauczukowców. Przez cały rok stały
tam wiklinowe krzesła do letniego wypoczynku, a dodatkiem
zimowym był kuty żelazny wózek z ośmioma glinianymi doniczkami,
Kot, który znał Szekspira
27
na których widniały etykietki: mięta, koper, tymianek, bazylia i
lubczyk.
– W ciągu dnia wózek przesuwamy dookoła pomieszczenia, żeby
padało na niego jak najwięcej słońca – wyjaśnił. – To znaczy, o ile
meteorolodzy PKX FM zapewnią nam jakiekolwiek słońce.
Polly skinęła głową.
– Zioła lubią słońce, ale nie za wiele gorąca. Gdzie pani Cobb
znalazła to sprytne urządzenie?
– Sama je zaprojektowała, a jej przyjaciel wykonał to w swojej
spawalni. Możliwe, że znasz pana Hackpole'a, sprzedawcę
używanych aut.
– Tak, jego warsztat właśnie zabezpieczył mój samochód przed
mrozem. Jak ci się jeździ tym nowym samochodem z napędem na
przednią oś, Qwill?
– Będę lepiej zorientowany, jak spadnie śnieg.
W bibliotece światła były zapalone, polana płonęły w kominku, a
na stole pysznił się olśniewający serwis z porcelany, kryształu i
srebra. Cztery ściany książek były ozdobione wspaniałymi
popiersiami Homera, Dantego i Szekspira.
– Czy Klingenschoenowie czytali te książki? – spytała Polly.
– Myślę, że były raczej na pokaz, jeśli pominąć zbiorek pikantnych
powieści z lat dwudziestych. Znalazłem na strychu pudełka z
kryminałami i romansami w miękkiej oprawie.
– Przynajmniej coś czytali. Jest jeszcze jakaś nadzieja dla słowa
drukowanego. – Wręczyła mu książkę z przetartą i wyblakłą okładką.
– Mam tu coś, co mogłoby cię zainteresować, Malownicze miasto
Pickax, to książka wydana przez Klub Entuzjastów przed pierwszą
wojną światową. Na stronie z zakładką jest zdjęcie budynku
„Picayune” z pracownikami na chodniku.
Qwilleran znalazł zdjęcie przedstawiające zatroskane twarze
mężczyzn z sumiastymi wąsami, w wysokich kołnierzach, skórzanych
fartuchach, o podkrążonych oczach, z opaskami na rękach i włosami
wysmarowanymi brylantyną, z przedziałkiem pośrodku.
– Wyglądają, jakby stali przed plutonem egzekucyjnym –
powiedział. – Dzięki. Przyda się.
Nalał dla gościa aperitif. Wybrała wytrawne sherry, jeden
kieliszek, i to wszystko. Dla siebie nalał sok z białych winogron.
– Votre santé! – wzniósł toast, patrząc jej w oczy.
Lilian Jackson Braun
28
– Santé! – odpowiedziała powściągliwym spojrzeniem.
Miała na sobie szary, ponury garnitur, białą bluzkę i
rdzawoczerwone mokasyny, co było prawdopodobnie jej ubraniem
roboczym, które ożywiła jedynie apaszką w tureckie wzory. Moda nie
należała do jej pasji, także jej prosta fryzura nie odpowiadała
ostatnim trendom, ale jej głos... ! Był jak zawsze miękki, delikatny i
niski, a poza tym znała Szekspira na wylot.
Po chwili milczenia, kiedy Qwilleran zastanawiał się, o czym Polly
myśli, rzekł:
– Czy pamiętasz tego tak zwanego historyka z twojej czytelni?
Miał stos książek o eksploatacji starych kopalń. Wątpię, żeby
powiedział nam prawdę.
– Dlaczego tak uważasz?
– Jego zrelaksowana poza. Sposób, w jaki trzymał książkę. Nie
okazywał namiętnego głodu wiedzy i nie robił notatek. Czytał
bezmyślnie dla zabicia czasu.
– To kim on jest? Dlaczego miałby ukrywać swoją tożsamość?
– Myślę, że pracuje dla wydziału śledczego, narkotyki, FBI, coś
takiego.
Polly spojrzała sceptycznie.
– W Pickax?
– Jestem przekonany, że jest co najmniej kilka trupów w
tutejszych szafach, o których zresztą większość mieszkańców wie
wszystko. Macie tu plotkarstwo rozwinięte na światowym poziomie.
– Nie nazwałabym tego plotkarstwem – powiedziała obronnie. –
W małych miastach ludzie dzielą się informacjami. To przejaw
zainteresowania życiem społeczności, do której należą.
Qwilleran podniósł cynicznie brew.
– A zatem najlepiej, żeby tajemniczy nieznajomy zakończył swoje
zadanie przed opadem śniegu, bo będzie zaśmiecał twoją czytelnię aż
do wiosennej odwilży... Inne pytanie. Co się stanie z „Picayune” po
odejściu Seniora Goodwintera? Jakieś przypuszczenia?
– Prawdopodobnie umrze cichą śmiercią jako idea, która już
przeżyła swój czas.
– Jak dobrze znałaś rodziców Juniora?
– Tylko okazjonalnie. Senior Goodwinter był pracoholikiem. Miły
człowiek, ale nieco aspołeczny. Gritty lubi życie wyższych sfer poza
miastem: golf, karty, przyjęcia połączone z tańcami. Chciałam, żeby
Kot, który znał Szekspira
29
zasiadała w komisji zarządzającej biblioteką, ale nie było to dla niej
zbyt interesujące.
– Gritty? Czy to imię pani Goodwinter?
– W zasadzie Gertrude, ale jest tu grupa osób, która trzyma się
dziecinnych przezwisk: Muffy, Buffy, Bunky czy Dodo. Muszę
przyznać, że pani Goodwinter ma dużo odwagi, na dobre i na złe.
Jest jak jej matka. Euphonia Gage to kobieta z ikrą.
Oddalony dzwonek zadzwonił i Qwilleran zapalił świece, wrzucił
do odtwarzacza kasetę z muzyką Faurego i podał kolację.
– Najwyraźniej znasz wszystkich w Pickax – zauważył.
– Jak na nowo przybyłą jakoś sobie radzę. Mieszkam tu dopiero...
od dwudziestu pięciu lat.
– Miałem przeczucie, że pochodzisz ze wschodu. Z Nowej Anglii?
Skinęła głową.
– W czasie studiów wyszłam za mieszkańca Pickax i
przyjechaliśmy tutaj, by pokierować jego rodzinną księgarnią.
Niestety, została zamknięta zaraz po tym, jak mój mąż zginął, ale ja
już nie chciałam wracać na wschód.
– Musiał być bardzo młody.
– Bardzo. Był w ochotniczej straży pożarnej. Pamiętam ten suchy i
wietrzny dzień w sierpniu. Nasza księgarnia mieściła się obok
budynku straży i kiedy zawyły syreny, mój mąż wybiegł ze sklepu.
Ulica natychmiast się zablokowała, a mężczyźni zbiegali się ze
wszystkich stron, biegli, co sił w nogach, tupiąc i machając rękoma.
Mechanik ze stacji benzynowej, jeden z młodych pastorów, barman,
mężczyzna ze sklepu żelaznego – wszyscy biegli, jak gdyby od tego
zależało ich życie. Samochody i ciężarówki zatrzymywały się i
parkowały gdziekolwiek, a kierowcy wyskakiwali i biegli do straży.
Do tego czasu ogromne drzwi już otwarto, a wóz strażacki i
beczkowóz były wyprowadzane z mężczyznami zwisającymi u boku.
– Doskonale to opisujesz, Polly.
Łzy naszły jej do oczu.
– To był pożar stodoły, a on zginął przygnieciony spadającą
drewnianą belką.
Nastała długa cisza.
– To bardzo przykra historia – powiedział Qwilleran.
– Strażacy byli tacy sumienni. Kiedy syreny wyły, rzucali wszystko
i biegli. W środku nocy budzili się z mocnego snu, wciągali jakieś
Lilian Jackson Braun
30
ubrania i biegli. Mimo to byli krytykowani: przyjechali za późno...
niewystarczająco licznie... nie napompowali wystarczającej ilości
wody... sprzęt się zepsuł – westchnęła. – Bardzo się starali. I dalej to
robią. Wszyscy są ochotnikami, sam wiesz.
– Junior Goodwinter jest ochotnikiem – Qwilleran rzekł – i
dźwięk jego pagera cały czas mu coś przerywa... Co zrobiłaś po tym
wietrznym dniu w sierpniu?
– Poszłam do pracy w bibliotece i teraz jestem zadowolona.
– Pickax ma ludzką twarz, która – cóż można rzec – jest
pocieszająca i działa uspokajająco. Czemu jednak wszyscy mamy
obsesję na punkcie prognoz pogody?
– Żyjemy bliżej żywiołów – odpowiedziała Polly. – Pogoda ma
wpływ na wszystko: na rolnictwo, wyrąb lasów, połowy ryb czy na
sporty na wolnym powietrzu. Wszyscy też przemierzamy duże
odległości po stanowych drogach. W czasie kiepskiej pogody nie ma
możliwości wezwania taksówki.
Pani Cobb zostawiła nastawiony ekspres do kawy i mus
czekoladowy w lodówce, więc posiłek mile się zakończył.
– Gdzie koty? – spytała Polly.
– Siedzą zamknięte w kuchni. Koko zrzuca ostatnio książki z
półek. Myśli, że jest bibliotekarzem. Yum Yum z kolei jest kotką,
która próbuje upolować swój ogon i kradnie spinacze do papieru
albo chowa różne rzeczy pod dywan. Za każdym razem, kiedy
wchodzę na taki guz na dywanie, wzdrygam się. Czy to mój zegarek
na rękę? Czy mysz? Czy moje okulary do czytania? Czy zgnieciona
koperta z pojemnika na śmieci?
– Jakie tytuły poleca Koko?
– Dostał bzika na punkcie Szekspira – odparł Qwilleran – co
może mieć związek z oprawami ze świńskiej skóry. Zaraz przed tym,
jak przyszłaś, zrzucił z półki Sen nocy letniej.
– A to ci zbieg okoliczności – powiedziała. – Noszę imię po jednej
z bohaterek. – Zatrzymała się, czekając, aż zgadnie.
– Hipolita?
– Zgadza się! Mój ojciec wszystkim nam nadał imiona bohaterów
sztuk Szekspira. Moi bracia to Marek Antoniusz i Brutus, a moja
biedna siostra Ofelia musiała znosić sprośne uwagi aż do piątej
klasy... Dlaczego nie wypuścisz kotów? Chciałabym zobaczyć Koko w
akcji.
Kot, który znał Szekspira
31
Kiedy koty już zostały wypuszczone, Yum Yum weszła z gracją do
biblioteki, stawiając łapy jedna naprzeciw drugiej i szukając wolnych
kolan, Koko zaś, obnosząc się ze swoją niezależnością, nie pokazał się
od razu. W końcu Qwilleran oraz jego gość usłyszeli stuk i
zorientowali się, że Koko jest już w pokoju. Na podłodze leżał cienki
tom Sławnej historii żywota króla Henryka VIII.
– Musisz przyznać, że on wie, co robi – westchnął Qwilleran. – W
tej sztuce jest porywająca rola dla kobiety – w scenie, kiedy dochodzi
do konfrontacji pomiędzy królową a dwoma kardynałami.
– To niesamowite! – odrzekła. – Katarzyna zarzeka się, że jest
biedną, słabą kobietą, a tymczasem rozprawia się ostro z dwoma
wykształconymi mężczyznami. „Macie twarze anielskie, ale serca
wasze zna tylko Niebo”. Qwill, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się
nad prawdziwą tożsamością Szekspira?
– Czytałem, że sztuki mogły zostać napisane przez Jonsona albo
Oxforda.
– Ja uważam, że Szekspir był kobietą. Tyle jest tam wyrazistych
kobiecych ról i wspaniałych wystąpień kobiet.
– Są też wyraziste męskie role i wspaniałe wystąpienia mężczyzn
– odpowiedział.
– Tak, ale twierdzę, że to kobieta może stworzyć wyraziste role dla
mężczyzn z większym powodzeniem, niż mężczyzna może napisać
dobre role dla kobiet.
– Hmmm – mruknął grzecznie Qwilleran.
Koko siedział teraz wysoko na biurku, czekając pewnie na coś,
więc Qwilleran zrozumiał, że musi przeczytać prolog z tej sztuki.
Potem Polly odczytała scenę konfrontacji królowej w poruszający
sposób.
– Miau! – odezwał się Koko.
– A teraz muszę iść – powiedziała Polly – zanim mój gospodarz
domu zacznie się denerwować.
– Twój gospodarz?
– Pan MacGregor, który jest miłym starszym wdowcem –
wyjaśniła. – Wynajmuję domek na jego farmie, a on uważa, że
kobiety nie powinny same w nocy wychodzić z domu. Siedzi, czekając
na mnie, kiedy dojadę.
– Czy próbowałaś kiedyś zastosować na nim swoją teorię o
Szekspirze? – zapytał Qwilleran.
Lilian Jackson Braun
32
Po tym, jak Polly uprzejmie podziękowała i szybko się pożegnała,
Qwilleran powątpiewał w jej wymówkę, żeby wyjść wcześnie. Dobrze,
że chociaż Koko nie wyprosił jej z domu, jak to zwykł dawniej robić w
stosunku do kobiecych gości. To był dobry znak.
Qwilleran sprzątał naczynia po kolacji i kuchnię, kiedy ze swojej
randki wróciła pani Cobb, zarumieniona i szczęśliwa.
– Och, nie musi pan tego robić, panie Q – powiedziała.
– Żaden kłopot. Dziękuję za wyśmienite danie. Jak się udał
wieczór?
– Poszliśmy do „Old Stone Mill”. Jedzenie jest tam teraz znacznie
lepsze. Zjadłam wspaniałego pstrąga z nadzieniem w winnym sosie.
Herb zamówił stek Diany, ale nie smakował mu sos.
Ten facet, pomyślał Qwilleran, wolałby pewnie keczup. Do pani
Cobb zaś powiedział:
– Pani Duncan opowiadała mi o jednostce ochotniczej straży
pożarnej. Czy Hackpole nie jest także strażakiem?
– Tak, i ma za sobą kilka emocjonujących doświadczeń, jak
wynoszenie dzieci z płonącego budynku, reanimacja za pomocą
sztucznego oddychania i masażu serca czy wyganianie krów z
płonącej stodoły!
Interesujące, o ile prawdziwe, pomyślał.
– Następnym razem, kiedy panią odprowadzi, proszę go zaprosić
na kielicha – zasugerował. – Chciałbym się dowiedzieć, jak działa
taki oddział straży w małym mieście.
– Och, dziękuję, panie Q! Będzie zachwycony. Myśli, że go pan nie
lubi, bo podał go pan do sądu.
– Nic takiego się nie stało. Po prostu zaprotestowałem przeciwko
byciu atakowanym przez psa, który zgodnie z prawem powinien być
uwiązany. Jeżeli pani go lubi, pani Cobb, jestem pewny, że to dobry
człowiek.
Kiedy Qwilleran zamykał dom na noc, zadzwonił telefon. Był to
głos Juniora Goodwintera, terkoczącego w podnieceniu:
– Przyjeżdża! Przylatuje tu jutro!
– Kto przyjeżdża?
– Fotoreporterka, którą poznałem w klubie prasowym. Mówi, że
„Fluxion” jutro puszcza tę rubrykę, która będzie w tym tygodniu w
całym kraju. Chce więc dać reportaż ze zdjęciami do jakiegoś
tygodnika – póki temat jest na czasie.
Kot, który znał Szekspira
33
– Czy powiedziałeś jej... o swoim ojcu?
– Mówi, że tym bardziej trzeba to zrobić, że temat będzie jeszcze
bardziej na czasie. Muszę odebrać ją z lotniska jutro rano. Mamy
zamiar znaleźć jakichś weteranów, którzy dawniej pracowali dla
„Picayune”, i namówić ich, by pozowali do zdjęć. Czy zdajesz sobie
sprawę, ile to może zmienić? Wszyscy usłyszą o Pickax, a „Picayune”
być może znów zacznie przynosić zyski, jeśli stąd i z owąd zaczniemy
otrzymywać nowe subskrypcje na prenumeratę.
Dziwne rzeczy się dzieją, pomyślał Qwilleran.
– Zadzwoń do mnie jutro wieczorem po zdjęciach. Daj mi znać,
jak poszło, i powodzenia!
Kiedy odkładał słuchawkę na miejsce, usłyszał miękki stuk, jakby
następna książka wylądowała na dywanie z Buchary. Koko siedział
na półce z Szekspirem i wyglądał na dumnego z siebie.
Qwilleran podniósł książkę i rozprostował pogniecione kartki. To
był znowu Hamlet. Jego uwagę przykuła linijka z pierwszej sceny:
„Biła dwunasta; do łoża”.
Zwrócił się do kota, mówiąc:
– Możesz sobie myśleć, że jesteś inteligentny, ale to musi się
skończyć! Te książki są wydrukowane na delikatnym, biblijnym
papierze. Nie znoszą takiego traktowania.
– Ik ik ik – zauważył Koko, a następnie ziewnął.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
T
T
R
R
Z
Z
E
E
C
C
I
I
Wtorek, dwunasty listopada. „Tumany śniegu w ciągu dnia,
potem spadek temperatury i wiatry przemieszczające się w kierunku
północno–wschodnim” – podawała stacja PKX FM, więc pan O'Dell,
konserwator domu, nawoskował łopaty do odgarniania śniegu i
sprawdził świece zapłonowe w swojej dmuchawie.
Było to dzień po udanym debiucie ciasteczek z wątróbki
wieprzowej; Qwilleran planował zjeść lunch w „Old Stone Mill”, by
donieść szefowi kuchni o sukcesie i przy okazji rozwiązać zagadkę,
która nie dawała mu spokoju.
Kim był ten szef kuchni?
Lilian Jackson Braun
34
Jak się nazywał?
Skąd pochodził?
Jakie miał kwalifikacje?
I dlaczego nikt go dotąd nie widział?
Restauracja mieściła się w starym młynie z gigantycznym kołem
wodnym. Odnowiono ją ostatnio w dobrym guście. Kamienne ściany
i ogromne drewniane belki zostały wyeksponowane; podłoga z klonu
została wygładzona i pomalowana na miodowy kolor. Każdy stolik
miał widok na koło młyńskie, które skrzypiało i obracało się bez
ustanku, mimo że woda w młynie wyschła siedemdziesiąt lat
wcześniej. Wcześniej mówiono, że jedzenie jest tutaj obrzydliwe.
Potem restauracja została nabyta przez przedsiębiorstwo XYZ SA
z Pickax, czyli deweloperów od apartamentów w dzielnicy Indian
Village i mieszkań nad rzeką Ittibittiwassee. Firma w granicach
okręgu posiadała również sieć sklepów z artykułami na przyjęcia i
zabawy oraz nowy motel w Mooseville.
Pewnego dnia na spotkaniu w izbie handlowej pan X, czyli Don
Exbridge z przedsiębiorstwa XYZ, podszedł do Qwillerana. Był to
wyprostowany jak świeca, wysoki na metr dziewięćdziesiąt człowiek
o uśmiechu, który budził sympatię i pomagał odnosić sukcesy.
– Qwill, masz znajomości w restauracjach na Nizinach –
powiedział Exbridge. – Gdzie możemy znaleźć dobrego szefa kuchni
do „Old Stone Mill”? Najlepiej kogoś, kto lubi otwartą przestrzeń i
nie będzie mu przeszkadzać mieszkanie na zadupiu.
– Pomyślę nad tym i zawiadomię cię – obiecał Qwilleran.
Następnie w jego głowie zaczęły kołatać myśli: Hixie Rice,
poprzednia sąsiadka na Nizinach... należąca do jednego z elitarnych
klubów smakoszy... Uwielbiała jeść, co potwierdzała jej figura...
inteligentna młoda kobieta, nieszczęśliwa w miłości... pracowała w
reklamie i marketingu... a do Koko miała w zwyczaju zwracać się po
francusku. Dlaczego, zastanawiał się Qwilleran, wszyscy spryciarze
pracują w reklamie, podczas gdy ciężko tyrający, poważni myśliciele
zostają dziennikarzami, zarabiając mniej pieniędzy?
Ostatni raz, kiedy miał kontakt z Hixie, spotykała się z kucharzem
i chodziła na kursy zarządzania restauracjami. Okazało się, że teraz
to właśnie Hixie Rice i jej facet wylądowali w Pickax i objęli pieczę
nad „Old Stone Mill”. Natychmiast zmienili nudne menu na bardziej
wyszukane, ze świeżymi dodatkami. Nowy szef przeszkolił obecną
Kot, który znał Szekspira
35
załogę kuchni, schował głębokie patelnie i ograniczył użycie soli.
Kiedy Qwilleran udał się we wtorek na lunch do restauracji „Old
Stone Mill”, ledwo poznał poprzednią członkinię Grupy Wsparcia
Grubasów.
– Hixie, wyglądasz prawie jak anorektyczka! – powiedział. – Czy
przestałaś nakładać masło na bekon i wkładać cukier do polewy
karmelowej na lody?
– Qwill, nie uwierzysz, ale prowadzenie restauracji wyleczyło
mnie z obsesji jedzenia – zaczęła wyjaśniać. – Całkiem straciłam
apetyt. Osiem kilo masła... półmetrowy krążek sera... dwieście
kurczaków... trzydzieści tuzinów jaj!
Czy kiedykolwiek widziałeś dwieście gołych kurczaków naraz,
Qwill?
Utrata wagi pozbawiła Hixie również jej astmatycznego, cienkiego
głosu, a jej włosy wyglądały teraz zdrowo i naturalnie.
– Wyglądasz świetnie! – skomplementował jej wygląd
dziennikarz.
– I ty, Qwill, wyglądasz super. Twój głos brzmi jednak inaczej.
– Przestałem palić. Rosemary przekonała mnie do rzucenia fajki.
– Czy wciąż widujesz Rosemary?
– Nie, mieszka teraz w Toronto.
– Cały nasz stary gang smakoszy rozpadł się, ale myślałam, że wy
dwoje będziecie się trzymać na wieki.
– Pomiędzy Rosemary i Koko zachodziła zbyt duża rozbieżność
charakterów – wyjaśnił.
Hixie posadziła go w pobliżu obracającego się młyńskiego koła.
– Ten stolik uważany jest za najlepszy – powiedziała – chociaż
ruch koła sprawia, że niektórzy nasi klienci uskarżają się na chorobę
morską. To skrzypienie, które doprowadza mnie do szału, i nagranie
odtwarzające szum rwącego strumienia ma psychologiczny wpływ na
gości restauracji. To oni w końcu zdzierają dywan w drodze do sali
wypoczynkowej. Polecam dzisiaj gicz jagnięcą z ratatouille.
– A co w sprawie świeżego łososia?
– Już go skreśliliśmy z jadłospisu. Trochę się spóźniłeś.
– Ha, węszę spisek... – powiedział Qwilleran. – Ale chciałbym z
tobą porozmawiać. Czy możesz się do mnie przysiąść?
Zamówił jagnięcinę, a Hixie usiadła przy nim z kieliszkiem
campari i papierosem.
Lilian Jackson Braun
36
– Co powiedziały Koko i Yum Yum na ciasteczka? – spytała.
– Jak tylko je zjadły, ganiały się nawzajem w górę i na dół po
schodach przez dwie godziny, a oboje są bezpłodni! Czy odkryłaś koci
afrodyzjak?
– To dopiero pierwsze z kilku mrożonek dla kotów, które chcemy
wprowadzić na rynek. Ludzie z XYZ kryją nas finansowo. Wyborne
mrożonki dla kapryśnych kotów! Jak to brzmi?
– Kiedy ty i twój partner zamierzacie wpaść, by porozmawiać z
Koko po francusku? Nie widziałaś jeszcze mojej wspaniałej
noclegowni, w której teraz mieszkam.
– Trudno to wszystko pogodzić – powiedziała w tonie
przepraszającym. – Pracujemy w takich paskudnych godzinach. Nic
mi o tym nie wspominali na kursach. Nie narzekam, tak naprawdę
nie posiadam się ze szczęścia! Kiedyś byłam na przegranej pozycji,
sam wiesz, ale wszystko zmieniło się, kiedy znalazłam cudownego
mężczyznę. Nie jest pijakiem, nie ma nic wspólnego z narkotykami i
nie jest mężem innej kobiety.
– Cieszę się razem z tobą – zapewnił Qwilleran – to kiedy
mógłbym faceta poznać?
– Teraz go tu nie ma.
– Jak się nazywa? Jak wygląda?
– Tony Peters, wysoki, blondyn, i bardzo przystojny.
– Gdzie się nauczył gotować?
– W Montrealu, w Paryżu... i w innych znanych miejscach.
– Chciałbym poznać faceta i uścisnąć mu dłoń. Ostatecznie to ja
jestem odpowiedzialny za wasz przyjazd do tego północnego raju.
– Obecnie – powiedziała Hixie – jest poza miastem. Jego matka
miała udar i musiał lecieć do Filadelfii.
– Niech lepiej wróci przed opadem śniegu albo będzie musiał
pokonywać trasę za pomocą rakiet śnieżnych. Po wielkiej śnieżycy
zamykają lotnisko. A gdzie mieszkacie?
– Mamy wyjątkowy apartament w dzielnicy Indian Village. Pan
Exbridge pociągał za sznurki, żebyśmy mogli w nim zamieszkać.
Wiesz, tam jest cała lista oczekujących.
– A co porabiacie, kiedy macie dzień wolny?
– Tony pisze książkę kucharską. Ja sprawdzam, co słychać u
konkurencji.
– I co, poczyniłaś jakieś interesujące odkrycia?
Kot, który znał Szekspira
37
– Obok „Old Stone Mill” najlepsze jedzenie jest w „Stefanii” –
powiedziała Hixie – ale ich szef kuchni przeżywa jakąś blokadę
psychiczną. Zamówiłam nadziewanego karczocha, a dostałam
awokado. Kiedy kelner upierał się, że to karczoch, złapałam talerz i
pognałam jak burza do kuchni, by skonfrontować się z szefem
kuchni, a ten arogancki gbur miał czelność powiedzieć mi, że nie
odróżniłabym nadziewanego karczocha od nadziewanego krokodyla!
Byłam wściekła! Poinformowałam go, że karczoch należy do rodziny
astrowatych, awokado zaś jest owocem w kształcie gruszki, który
zawdzięcza swoją nazwę słowu w języku nahuatl i oznacza jądro,
choć i tak uważam, że nic na ten temat nie wiedział!
– Jak zareagował?
– Chwycił za topór i zaczął rąbać piersi z kurczaka, więc uciekłam,
bo nie chciałam wzbogacić statystyk zabójstw.
Później tego samego popołudnia Qwilleran usiadł przy biurku w
bibliotece i myślał o Hixie i jej tajemniczym towarzyszu. Koko
wskoczył na blat biurka, usiadł wysoko i nagle podniósł głowę.
– Czy pamiętasz Hixie? – zapytał go Qwilleran. – Brała lekcje
francuskiego i mówiła do ciebie: Bonjour, Monsieur Koko. Zawsze
angażowała się w związki z facetami z marginesu, a teraz ma tego
niewidzialnego szefa kuchni. Jest coś dziwnego w tej opowieści o
nim, a w dodatku jego kuchnia serwuje świetne jedzenie.
Przyniosłem ci gicz jagnięcą w eleganckiej torbie. Hixie ucieszyła się,
że smakowały ci ciasteczka.
Koko poruszył się na siedzeniu, zmrużył oczy i zamruczał
falsetem:
– Ik ik.
W tym momencie pani Cobb zajrzała pytająco do pokoju.
– Usłyszałam, że pan rozmawia, i myślałam, że ma pan
towarzystwo, panie Q. Zamierzałam zaproponować herbatę i
ciasteczka. Właśnie upiekłam bezy kajmakowe z orzeszkami.
– Prowadzę tylko inteligentną rozmowę z Koko, tak jak doradzała
Lori Bamba – wyjaśnił. – Czuję się jak idiota, ale on chyba to lubi. A
jeśli idzie o bezy, chętnie skosztuję, tylko zamiast herbaty poproszę o
kawę.
Pani Cobb pośpieszyła do kuchni, a Qwilleran kontynuował.
– Tak więc, Koko, dzisiaj była wielka sesja zdjęciowa w redakcji
„Picayune”. Mam nadzieję, że wyniknie z tego coś dobrego dla
Lilian Jackson Braun
38
Juniora. Ciekawe, czy weterani wystarczająco długo wytrzymali,
pozując do zdjęć. Prawdopodobnie musiano ich umocować drutem
do jakichś podpórek.
Dzień minął bez śnieżycy zapowiadanej w radiu, za to
temperatura gwałtownie spadła. Późnym wieczorem Qwilleran
słuchał prognozy pogody, kiedy w końcu zadzwonił Junior. W jego
głosie nie było już słychać takiego entuzjazmu jak dzień wcześniej.
Przeciwnie, przybrał raczej ton minorowy. Qwilleran pomyślał, że
coś poszło nie tak: ruda wcale się nie pojawiła, zdecydowała, że to nie
ma sensu, zapomniała aparatu fotograficznego, rozbił się jej samolot
albo któryś z weteranów dostał ataku serca.
– Czy słyszałeś jakieś plotki? – pytał Junior.
– Na jaki temat?
– Na jakikolwiek.
– Nie wiem, o czym, dzieciaku, mówisz. Czy aby na pewno jesteś
trzeźwy?
– Wolałbym nie być – odezwał się Junior posępnie. – Czy nie
obraziłbyś się, jeżeli wpadłbym zobaczyć się z tobą? Wiem, że jest
późno...
– Pewnie, wpadaj.
– Jestem u Jody. Czy ją również mogę zabrać?
– Oczywiście. Czego chcielibyście się napić?
– Wystarczy kawa – odezwał się Junior po chwili wahania. –
Kiedy wpadam w zły nastrój i napiję się alkoholu, jestem w stanie
podciąć sobie żyły.
Qwilleran napełnił termos kawą rozpuszczalną. W bibliotece miał
już gotową tacę, kiedy czerwony jaguar zatrzymał się na podjeździe.
Drobna Jody, z prostymi długimi włosami i dużymi niebieskimi
oczami, wyglądała jak porcelanowa lalka. Junior za to jakby nagle się
postarzał.
– Dobry Boże! Co ci się stało? – wykrzyknął Qwilleran. – Junior,
wyglądasz okropnie. – Poprowadził młodą parę do biblioteki.
Junior opadł na skórzaną kanapę.
– Złe wieści!
– Czy sesja zdjęciowa się powiodła?
– Jasne, tylko co z tego? Czuję się jak głupek, sprowadzając ją
tutaj na próżno.
– Junior, mówisz zagadkami. Wykrztuś to wreszcie z siebie! Jody
Kot, który znał Szekspira
39
odezwała się dziewczęcym głosem:
– Powiedz panu Qwilleranowi o swojej matce, Juney.
Młody dziennikarz utkwił milcząco wzrok w Qwilleranie, zanim
zdradził się z wiadomościami.
– Zdecydowała się sprzedać.
– Co sprzedać?
– Sprzedać „Picayune”.
Qwilleran zmarszczył brwi.
– A co tam zostało do sprzedania? Nic nie zostało oprócz...
wspaniałej... niezwykłej idei.
– Najgorsze w tym wszystkim – westchnął Junior – że idea i lata
tradycji pójdą na śmietnik. Sprzedaje nazwę gazety.
Qwilleran nie mógł uwierzyć ani zrozumieć.
– Gdzie zamierza znaleźć kupca?
Jody pisnęła:
– Ona już ma kupca. Przedsiębiorstwo XYZ.
– Chcą zrobić z gazety ulotkę reklamową – jęknął Junior.
Wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać. – Jeden z tych darmowych
brukowców, zaśmieconych ogłoszeniami i wydrukowanych tak, że
farba zostaje ci na rękach. Żadnej treści. Mówię ci, Qwill, to jest cios
poniżej pasa.
– Czy ma prawo sprzedać gazetę? Co z testamentem twojego ojca?
– Wszystko zostawił jej. Wszystkie aktywa, cały majątek.
– Juney – odezwał się głos małej dziewczynki – powiedz panu
Qwilleranowi o swoim śnie.
– Tak, każdej nocy śni mi się mój ojciec. Stoi w swoim skórzanym
fartuchu i papierowej czapce, wszystko ma zakrwawione i mówi coś
do mnie, ale nie mogę usłyszeć, co.
Qwilleran próbował poukładać swoje myśli.
– Junior, to wszystko dzieje się za szybko. Twój ojciec dopiero co
wczoraj został pochowany. To zbyt krótki czas na podejmowanie
decyzji przez pogrążoną w smutku małżonkę. Czy zasugerowałeś to
swojej matce?
– Jakie to ma teraz znaczenie? Kiedy uprze się, że chce coś zrobić,
zrobi to.
– Jak zareagowali twój brat z siostrą?
– Mój brat wrócił do Kalifornii i nie obchodzi go to. Moja siostra
co prawda uważa, że to zbrodnia, ale nie ma żadnego wpływu na
Lilian Jackson Braun
40
naszą matkę.
– Czy to był jej pomysł? Czy XYZ złożyli najpierw ofertę?
Junior zwlekał z odpowiedzią.
– Ech... nie wiem.
– Dlaczego tak się spieszy ze sprzedażą?
– No wiadomo, pieniądze. Potrzebuje pieniędzy. Tata miał wiele
długów, sam wiesz.
– Czy miał jakąś przyzwoitą polisę na życie?
– Jest polisa, ale to nic specjalnego. Babka Gage od lat zachowuje
odsetki z ubezpieczenia, żeby zabezpieczyć matkę i nas... Dom też
jest wystawiony na sprzedaż.
– Farma?
– Czy to nie smutne? – wtrąciła Jody. – Sto lat była w posiadaniu
rodziny Goodwinterów.
Qwilleran rzekł:
– Wdowa nie powinna podejmować tak pochopnie decyzji, która
zmieni całe jej dotychczasowe życie.
– No wiesz, na domu ciąży hipoteka – odpowiedział Junior – a
poza tym nigdy nie chciała dużego domu. Lubi mieszkania. Chce
pozbyć się domu przed opadem śniegu, żeby nie utknąć tam na wsi
na zimę.
– To zrozumiałe.
– Przenosi się do apartamentu w dzielnicy Indian Village.
– Myślałem, że nie ma tam wolnych mieszkań.
Jody wtrąciła:
– Przeprowadza się tam z przyjacielem.
Junior rzucił jej gniewne spojrzenie.
– Czy to możliwe, by znaleźć nabywcę domu tak szybko,
sprzedając go bez straty? – zapytał Qwilleran.
– Ma także nabywcę.
– Kogo? Wiesz, kto to jest?
– Herb Hackpole.
– Hackpole! Co ten samotny mężczyzna zrobi z taką dużą farmą?
– No wiesz, chciał znaleźć miejsce na wsi, żeby jego psy miały się
gdzie wybiegać, tym bardziej, że ma psy myśliwskie. Nie ma tam
wcale dużej powierzchni, ale będzie miał rozległe podwórze i dwie
stodoły.
– A co z meblami? Mówiłeś, że twoi rodzice mieli sporo pamiątek
Kot, który znał Szekspira
41
rodzinnych.
– Zostaną zlicytowane na aukcji.
Jody dodała:
– Juney miał obiecane biurko po pradziadku, ale i ono będzie
sprzedane.
Junior odezwał się zrezygnowanym głosem:
– Jeżeli zdążą z aukcją przed opadem śniegu, zainteresują kupców
z Ohio i Illinois i nawet mogą uzyskać niezłe ceny.
– A co z kolekcją zabytkowych pras drukarskich?
Junior wzruszył ramionami.
– Zostaną sprzedane na złom. Na wagę!
Troje z nich zapadło w odmienne stany milczenia: Junior w
przygnębienie, Jody we współczucie, a Qwilleran w oszołomienie.
Starszy Goodwinter zginał w piątek wieczór, w poniedziałek został
pochowany, a dzisiaj był wtorek.
– Junior, kiedy usłyszałeś o tych drastycznych decyzjach?
– Matka zadzwoniła do mnie dziś w południe do biura, w środku
sesji zdjęciowej. Pani fotograf nic nie powiedziałem. Myślisz, że
powinienem jej powiedzieć? To by mogło zniszczyć całą historię albo
przynajmniej ją przyćmić. Wyjechała godzinę temu. Odwiozłem ją na
lotnisko.
Nagle odezwał się biper Juniora.
– O nie! – zakrzyknął młody Goodwinter. – Tego mi jeszcze
trzeba! Głupiego pożaru stodoły! Odwieź Jody do domu, dobrze,
Qwill?! – zawołał przez ramię, wybiegając z domu. Miejska syrena
straży już wyła. Wyły także policyjne koguty.
Qwilleran zorientował się, że zapomniał nalać kawy.
– Może filiżankę, Jody? Jeżeli nie jest za zimna.
Drobna młoda kobieta usiadła wygodniej na kanapie, kołysząc
duży kubek w drobnych dłoniach.
– Tak mi przykro z powodu Juneya. Powiedziałam mu, żeby
wyjechał na Niziny i starał się o pracę w „Daily Fluxion” i zapomniał
o tym, co było tutaj.
– Nikt nie powinien teraz działać pod wpływem impulsu –
poradził Qwilleran.
– Może mógłby dostać nakaz sądowy i odwieść ją od sprzedaży
albo przekonać, by odłożyła decyzję do czasu, kiedy będzie jasno
myślała.
Lilian Jackson Braun
42
– To się nie powiedzie. Trzeba by było udowodnić, że jest
niepoczytalna psychicznie. Teraz to jej własność i może zrobić z nią,
co zechce.
W tym momencie w drzwiach pojawiła się nagle pani Cobb w
nocnej koszuli i domowych pantoflach.
– Wyjrzyjcie przez okno! – zawołała. – Pożar na Main Street!
Wygląda, jakby palił się budynek loży masońskiej!
Qwilleran i Jody podskoczyli i wszyscy troje pospieszyli do
frontowych okien.
– Nie, to domek Herba – powiedziała pani Cobb. – Tam odbywa
się spotkanie. W budynku może być trzydzieści albo czterdzieści
osób!
– Pojadę sprawdzić – rzekł Qwilleran. – Chodź, Judy, zawiozę cię
do domu. Wyjdziemy tędy... tylnymi drzwiami... samochód jest w
garażu.
Śródmiejski odcinek Main Street wypełniony był migającymi na
niebiesko i czerwono światłami. Ruch przekierowano, a wozy
strażackie celowały reflektorami w centralną część budynku. Pompy
strażackie pracowały pełną parą, a strażacy polewali wodą dach
dwupiętrowego
budynku,
nad
którym
jarzyła
się
pomarańczowoczerwona łuna ognia z buchającymi do góry
płomieniami. Potem słychać było syk pary, a na końcu pojawiła się
chmura dymu.
Qwilleran zaparkował i razem z Jody podeszli bliżej.
– To „Picayune”! – krzyknął. – Cały budynek w płomieniach!
Jody zaczęła płakać.
– Biedny Juney! – powtarzała. – Biedny Juney!
– Polewają wodą lożę, próbując zapobiec rozprzestrzenieniu się
ognia – powiedział Qwilleran. – I biuro pocztowe także. Obawiam
się, że redakcja i drukarnia zostaną całkowicie zniszczone.
– Pewnie właśnie o tym ojciec próbował mu powiedzieć w śnie –
jęknęła. – Czy widzisz Juneya?
– Nie mogę rozpoznać nikogo w tych kaskach i gumowych
płaszczach. Nawet twarze mają czarne. Brudna robota! Biały kask
należy do komendanta straży, to wszystko, co mogę zobaczyć.
– Mam nadzieję, że Juney nie zrobi niczego szalonego, nie
pobiegnie do budynku, żeby coś uratować.
– Są specjalnie szkoleni, żeby nie ryzykować bez sensu – zapewnił
Kot, który znał Szekspira
43
ją Qwilleran.
– Ale on jest taki impulsywny i sentymentalny. Dlatego znosi to
tak ciężko, mam na myśli to, że jego matka sprzedaje „Picayune”. –
Nagle na jej twarzy pojawił się wyraz przerażenia. – O nie! Tam jest
William Allen! Zawsze zamykają go w środku na noc. Chyba robi mi
się niedobrze...
– Spokojnie, Jody. Mógł uciec. Koty są inteligentne... No, chodź.
Nie możemy tu zostać. Jest mroźno, a ty cała się trzęsiesz. Mężczyźni
będą na służbie kilka godzin, będą sprzątać i szukać tlących się
miejsc. Odwiozę cię do domu. Czy tak będzie w porządku?
– Tak, poczekam na Juneya, dopóki nie wróci do domu. Wiesz, że
mieszka u mnie od śmierci swego ojca.
W rezydencji K Qwilleran zastał panią Cobb przy kuchennym
stole, wciąż w różowej nocnej koszuli, popijającą kakao i wyglądającą
na zmartwioną.
– Nie ma żadnych wiadomości w radiu – odezwała się
zaniepokojona.
– To nie była loża – westchnął Qwilleran. – To był budynek
„Picayune”. Jest zniszczony. Działalność wydawnicza o ponad
stuletniej tradycji przestała istnieć w pół godziny.
– Czy widziałeś Herba? – nalała Qwilleranowi filiżankę kakao. Nie
był to jego ulubiony napój.
– Nie, ale jestem pewny, że tam był i wymachiwał raźno siekierą.
– Nie powinien wykonywać tak męczącej pracy. Wiesz, on jest po
pięćdziesiątce, a większość mężczyzn jest tam młodszych od niego.
– Pani Cobb, coś za bardzo się pani nim przejmuje – rzucił jej
badawcze spojrzenie.
Gospodyni spuściła wzrok i uśmiechnęła się z zakłopotaniem:
– Tak, przyznaję, lubię go. Zawsze spędzaliśmy razem miło czas, a
teraz zaczyna rzucać różne aluzje.
– Na temat małżeństwa? – szorstko zadane pytanie odsłoniło
przerażenie Qwillerana. Pani Cobb jako gospodyni była złotą kobietą,
zbyt wartościową, by ją stracić. Rozpieściła jego i syjamczyki swoją
kuchnią.
– Mimo to nie przestałabym pracować – dodała spiesznie. –
Zawsze pracowałam, a to jest najlepsza praca, jaką kiedykolwiek
miałam. Jest spełnieniem moich marzeń. Naprawdę!
– I jest pani doskonałą osobą na to stanowisko. Proszę się z
Lilian Jackson Braun
44
niczym nie spieszyć, pani Cobb.
– Nie będę – obiecała. – Nie wyjawił jeszcze swoich zamiarów i
nie poprosił mnie o rękę, więc nie ma o czym mówić.
Napełniła ponownie swoją filiżankę kakao i zabrała ją na górę,
mówiąc zmęczonym głosem „dobranoc”.
Qwilleran obszedł dom przed zamknięciem go na noc i
włączeniem systemu alarmowego. Potem wrócił do swojej osobistej
kwatery nad garażem, niosąc wiklinowy kosz z przykrywką. Z
wnętrza kosza, który bujał się energicznie wte i wewte, dobiegały
niewyraźne odgłosy.
Garaż na cztery samochody był wcześniej powozownią,
zbudowaną z takiego samego kamienia co reprezentacyjny budynek
frontowy. Było tam czworo drzwi z łukami i przegrodami, kopuła ze
wskazującą kierunek wiatru chorągiewką na dachu i uchwyty ze
zdobionymi latarniami powozowymi na każdym rogu budynku.
Wnętrza na górze zostały odnowione zgodnie z gustem
Qwillerana: nowocześnie i wygodnie w spokojnych odcieniach beżu,
rdzy i brązu. Były spokojne i proste, dzięki czemu można było
odetchnąć od pompy i przepychu rezydencji K.
W salonie były głębokie fotele, wygodne do czytania lampy,
system muzyczny i mały bar, gdzie Qwilleran przygotowywał drinki
dla gości. On sam nie tykał alkoholu od czasu, kiedy po pijanemu
spadł z peronu metra w Nowym Jorku. Było to doświadczenie, które
otrzeźwiło go na zawsze. Nie jeździł także już więcej metrem.
Na pozostałe pokoje składały się gabinet do pisania, sypialnia i
salonik dla kotów, który pokryty był wykładziną i wyłożony
poduszkami, zastawiony koszykami, słupkami do ostrzenia pazurów,
drzewami do wspinania, a za toaletę służyła im brytfanka do
pieczenia indyka. Była tam również półka z używanymi książkami
kupionymi za grosze na przyszpitalnym jarmarku dobroczynnym.
Wśród nich był podręcznik algebry do pierwszej klasy, uproszczona
gramatyka angielskiego, kolekcja słynnych kazań i inne tytuły, jak
Pożar Rzymu, Elsie Dinsmore oraz Eneida Wergiliusza. Koko mógł
je strącać z półki do woli.
Qwilleran otworzył wiklinowy koszyk w saloniku kotów i poprosił
dwa niechętne syjamczyki, żeby z niego wyskoczyły. Dlaczego –
zadawał sobie pytanie – nie chcą nigdy wejść do koszyka? I czemu
kiedy już są w środku, nigdy nie chcą z niego wyjść? W końcu Koko i
Kot, który znał Szekspira
45
Yum Yum ostrożnie wyszły, obwąchując teren i meble, jakby
podejrzewały, że w pokoju jest podsłuch albo podłożona bomba.
Powtarzały to samo od roku, co wieczór.
– Koty – powiedział Qwilleran na głos. – Kto je zrozumie?
Pozostawił syjamczyki ich własnym zajęciom: myciu się
nawzajem, wzajemnym zapasom, pościgom, gryzieniu sobie uszu i
obwąchiwaniu. On zaś włączył w salonie wiadomości nadawane o
północy. „Redakcja i drukarnia „Pickax Picayune” została zniszczona
dziś wieczorem w wyniku pożaru. Według komendanta straży
pożarnej Bruce'a Scotta budynek uległ całkowitemu zniszczeniu.
Dwudziestu pięciu strażaków, trzy cysterny i dwa wozy strażackie z
Pickax oraz okoliczni mieszkańcy odpowiedzieli na alarm i wciąż
jeszcze są na miejscu. Nie stwierdzono żadnych ofiar. Władze
samorządowe Mooseville Village zdecydowały w drodze głosowania,
by na dekoracje bożonarodzeniowe wydać pięćset dolarów”.
Wyłączył radio zirytowany. Teraz ta sama piętnastosekundowa
wiadomość będzie powtarzana co godzinę bez szczegółowych
informacji. Słuchacze nie dowiedzą się, jak zaczął się pożar, kto go
zgłosił, jaki sprzęt uległ zniszczeniu, ile lat miał budynek, jaka była
jego konstrukcja, jakie problemy napotkali strażacy w trakcie akcji
ratunkowej, jakie zastosowano środki ostrożności, jaka jest
szacunkowa wartość strat i ile z tego pokryje ubezpieczenie.
Bez wątpienia Pickax potrzebowało gazety. Los „Picayune” był
godny pożałowania, ale trzeba było patrzeć realnie. „Picayune”
stanowiła relikt z epoki koni i powozów. Sentymentalizm i
krótkowzroczność Seniora Goodwintera spowodowały bankructwo
jego gazety. Cóż, kiedy sensem jego życia, jego obsesją – jak
powiadał Junior – było składanie czcionek...
Sensem życia? Qwilleran ożywił się nagle i przeczesał wąsy
palcami. Jeżeli gazeta rzeczywiście była na skraju upadku, to czy
wypadek Seniora Goodwintera mógł być samobójstwem? Stary
drewniany most był idealnym miejscem na nieszczęśliwy „wypadek”.
Wszyscy wiedzieli, że jest niebezpieczny. Starszy Goodwinter był
ostrożnym, niepijącym człowiekiem, a nie jednym z tych piątkowych
pijaków czy gazujących młodzieniaszków, którzy zwykle padali ofiarą
wypadków na moście.
Qwilleran poczuł swędzenie na górnej wardze i już wiedział, że
jego podejrzenie w jakiś sposób jest uzasadnione. Swędzenie,
Lilian Jackson Braun
46
mrowienie lub po prostu nieokreślony niepokój w okolicach wąsów
podpowiadał mu, kiedy znajduje się na właściwym tropie. I teraz
właśnie wąsy dawały mu znak.
Jeżeli Senior Goodwinter miałby targnąć się na swoje życie,
zainscenizowany wypadek pozwoliłby wykluczyć samobójstwo i
zapewnić
w
rezultacie
możliwość
zrealizowania
polisy
ubezpieczeniowej. Czyż Junior nie wspominał, że babka Gage od lat
płaciła składki?
„Wypadek” umożliwiłby wypłatę podwójnego albo nawet
potrójnego odszkodowania dla wdowy, chociaż było to raczej
ryzykowne i wiązałoby się ze szczegółowym dochodzeniem. Firmy
ubezpieczeniowe nie dają się tak łatwo oszukać.
Możliwe, że Senior Goodwinter obawiał się czegoś gorszego niż
utrata gazety. Przedsięwziął ostateczne środki, żeby utrzymać
„Picayune”, sprzedając ziemię i obciążając hipoteką dom oraz
żebrząc u swojej teściowej. Czy desperacja doprowadziła go do
czegoś niezgodnego z prawem? Czy obawiał się zdemaskowania? A
co z mężczyzną w czarnym płaszczu? Co ten gość robił w Pickax?
Śmierć Goodwintera nastąpiła zaledwie parę godzin przed tym, jak
nieznajomy wysiadł z samolotu. Czy Senior wiedział o jego
przyjeździe? I dlaczego ten gość wciąż się tu kręcił? Czy ktoś jeszcze
był w to zamieszany?
A teraz biura „Picayune” zostały zniszczone. Podejrzany termin
wybrała sobie ta katastrofa. Czy w piwnicy budynku było jeszcze coś
oprócz starych pras i archiwalnych egzemplarzy gazety? Może jakieś
obciążające kogoś dowody, które należało usunąć? Kto wiedział, co
tam było? I kto rzucił zapaloną zapałkę?
Qwilleran ocknął się z zamyślenia i zgiął nogę, szykując się do
spania. Dziwne myśli cisnęły mu się do głowy. Co pani Cobb wrzuciła
do tego kakao?
Z dołu, od strony saloniku kotów, dobiegł stłumiony, ale
rozpoznawalny dźwięk: stuk! Za nim następny stuk i następne stuk,
stuk, stuk, szybką serią. Był to odgłos książek spadających na pokrytą
wykładziną podłogę. Koko zrzucał swoją prywatną kolekcję.
Kot, który znał Szekspira
47
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
C
C
Z
Z
W
W
A
A
R
R
T
T
Y
Y
Środa, trzynasty listopada. „Nadal zimno, niebo zachmurzone i
opady śniegu, tworzące warstwę grubości dziesięciu centymetrów”.
– Zachmurzenie! – Qwilleran ryknął w stronę radia stojącego na
biurku. – Czemu nie wyjrzysz przez okno? Słońce świeci, jakby był
środek lata!
Skierował swoją uwagę z powrotem na wtorkowy egzemplarz
„Daily Fluxion”, w którym materiał o „Pickax Picayune”
zamieszczono w dobrym miejscu. Nie napisano go całkowicie ściśle,
ale małe miasta, takie jak Pickax, i tak były zadowolone z powodu
jakiejkolwiek uwagi poświęconej im ze strony wielkomiejskiej prasy.
Później próbował czytać o katastrofach, terroryzmie, przestępstwach
i łapówkarstwie na Nizinach, ale jego myśli wciąż dryfowały wokół
Moose County.
Śnieg albo brak śniegu. Chciał pojechać na wieś, popatrzeć na
stary drewniany most, odwiedzić dom Goodwinterów, poznać
wdowę. Mógłby wziąć kwiaty, złożyć kondolencje i zadać grzecznie
kilka pytań. Kiedy jeszcze pracował, takie rozmowy wychodziły mu
naprawdę nieźle. Smutne oczy i zwisające wąsy nadawały mu
żałobny wygląd mogący uchodzić za wyraz najgłębszego współczucia.
W książce telefonicznej okręgu znalazł adres Seniora Goodwintera
przy Black Creek Lane w North Middle Hummock, nie znalazł jednak
tego miejsca na mapie okręgu. Sprawdził, gdzie jest Middle
Hummock i West Middle Hummock. Znalazł Mooseville, Smiths
Folly, Squunk Corners, Chipmunk i Brrr, które nie było błędem
drukarskim, ale najzimniejszym miejscem w okręgu. North Middle
Hummock jednak jakby wcale nie było. Udał się z tym pytaniem do
pana O'Della, który znał wszystkie odpowiedzi.
Pani Fulgrove i pan O'Dell pomagali w rezydencji K. Kobieta z
wielkim zaangażowaniem szorowała i polerowała przez sześć dni w
tygodniu; mężczyzna zajmował się cięższymi pracami. Pan O'Dell był
przez czterdzieści lat szkolnym woźnym i tysiące uczniów przeszło u
niego okres dojrzewania, ponieważ odpowiadał na ich pytania,
rozwiązywał ich problemy i pożyczał pieniądze na lunch. Woźny był
w Pickax osobistością powszechnie szanowaną i jeżeli tylko pan
O'Dell zdecydowałby się kiedyś kandydować na jakiś urząd, na
przykład burmistrza, z pewnością zostałby wybrany przytłaczającą
Lilian Jackson Braun
48
większością głosów. Teraz, ze swoimi siwymi włosami, rumianą cerą
i
łagodnym
wyrazem
twarzy,
nadzorował
posiadłość
Klingenschoenów tak samo wprawnie, jak uprzednio sprawował
nadzór nad edukacją młodzieży w Pickax.
Qwilleran znalazł nadzorcę zajętego oliwieniem zawiasów
drzwiczek od szafki na narzędzia.
– Panie O'Dell, czy wie pan, gdzie dokładnie znajduje się dom
Seniora Goodwintera? Nie mogę znaleźć North Middle Hummock na
mapie.
Nadzorca odpowiedział melodyjnym głosem:
– Myślę, że sam diabeł nie mógłby znaleźć tego na mapie, bo to od
pięćdziesięciu lat jakby wymarłe miasto, ale pan to je znajdzie, bo
powiem panu, jak tam dotrzeć. Jedzie się na wschód, trzeba minąć
kopalnię Buckshot, gdzie wiatr gwiżdże w górniczym szybie, jak nie
ma wiatru, i gdzie spod powierzchni będą dobiegać jęki. Kiedy dotrze
pan do starego drewnianego mostu, trzeba się mieć na baczności, bo
deski tam są chwiejne, jakby to były zęby samego diabła. Niech pan
zwróci uwagę na wysokie wzgórze, rośnie tam samotne drzewo.
Nazywają je drzewem wisielców. Dotrze pan potem do kościoła, w
którym czterdzieści pięć lat temu mnie i mojej młodej Irlandce ojciec
Ryan udzielił ślubu. Niech Bóg czuwa nad jego duszą. A kiedy dotrze
pan do kupy drewna, to właśnie będzie to, co zostało z North Middle
Hummock.
– Czuję, że to już blisko – powiedział Qwilleran.
– Blisko? E tam. Jeszcze kawałek drogi, dwie mile, nim zobaczy
pan farmę kapitana Fugtree, taką z białym ogrodzeniem. Po drugiej
stronie łąki, na której pasą się owce, nie zwracaj pan uwagi na znak z
napisem „Fugtree Sideroad”, bo tak naprawdę to jest właśnie Black
Creek Lane, a dom Goodwinterów stoi na jej końcu. Szary z żółtymi
drzwiami.
Kiedy Qwilleran wybierał się w drogę do nieistniejącego North
Middle Hummock oraz na trasę do Black Creek Lane, która nosiła
całkiem inną nazwę, zastanawiał się, jakim cudem te wszystkie
informacje mieszczą się w głowach tutejszych mieszkańców i mogą
być błyskawicznie odszukane. Jeżeli pan O'Dell potrafił z takimi
szczegółami wyrecytować przebieg trasy, to Senior Goodwinter, który
codziennie jeździł tą krętą drogą, z pewnością znał każdy zakręt,
każdy wybój, każde miejsce, w którym należało uważać na żwir. To
Kot, który znał Szekspira
49
nieprawdopodobne, żeby Senior rozbił samochód w wypadku.
Qwilleran nie usłyszał żadnego gwizdu ani jęków z kopalni
Buckshot, natomiast deski starego drewnianego mostu rzeczywiście
były niebezpiecznie poluzowane. Choć balustrada zbudowana została
z kamienia, jechało się po nieumocowanych deskach. Nazwa „drzewo
wisielców” pasowała znakomicie do starego, rosochatego dębu
odcinającego się groteskową sylwetką na tle nieba. Reszta też się
zgadzała: kościół, sterta drewna, biały płot i łąka z owcami.
Wiejski dom, który znajdował się na końcu Black Creek Lane, był
stary, mocno zrujnowany i pokryty szarym gontem. Stał w ogrodzie
pośród opadłych złotych i czerwonych liści klonu. Koło progu drzwi
kwitły chryzantemy.
Qwilleran podniósł miedzianą kołatkę w kształcie greckiej litery
„pi” i stuknął w żółte drzwi. Zaryzykował, wpadając bez zaproszenia,
jak to na wsi bywa, a kiedy drzwi się otworzyły, został bez zdziwienia
powitany przez młodą, miłą kobietę w westernowej koszuli.
– Jestem Jim Qwilleran – przedstawił się. – Nie mogłem
uczestniczyć w pogrzebie, ale przyniosłem kwiaty dla pani
Goodwinter.
– Ależ ja pana znam! – wykrzyknęła. – Widywałam pana zdjęcie
w „Daily Fluxion” przed wyjazdem do Montany. Proszę wejść! –
Odwróciła się i krzyknęła w stronę schodów: – Mamo! Masz gościa!
Kobieta, która zeszła po schodach, nie przypominała zrozpaczonej
wdowy, nie miała oczu czerwonych od płaczu i nieprzespanych nocy.
W czerwonym dresie wyglądała krzepko, jej oczy lśniły, a policzki
były różowe, jakby właśnie wracała z joggingu.
– Pan Qwilleran! – wydała okrzyk z wyciągniętą ręką. – Jak miło,
że pan wpadł! Wszyscy tu czytaliśmy pańskie artykuły we „Fluxion” i
jesteśmy bardzo zadowoleni, że pan u nas zamieszkał.
Przekazał jej kwiaty.
– Wyrazy współczucia, pani Goodwinter.
– Proszę mówić do mnie Gritty, tak jak wszyscy – powiedziała. – I
dziękuję za okazaną życzliwość. Róże! Uwielbiam róże! Chodźmy do
salonu. Reszta pokoi zamieniła się w magazyn... Pug, słonko, włóż te
piękne kwiaty do wazonu, dobrze? Dziękuję, kochanie.
Stuletni dom miał wiele małych pokoi, szerokie deski w podłodze i
okna sześć na sześć, z zachowanym oryginalnym falistym szkłem w
co poniektórych. Niedobrane meble stanowiły oczywiście pamiątki
Lilian Jackson Braun
50
rodzinne, ale całe wnętrze było urządzone w przemyślany sposób:
biało–niebieskie kafelki, biało–niebieskie cętki na zasłonach i biało–
niebieska porcelana na ozdobnym talerzu. Wokół ogromnego pieca
rozwieszono zabytkowy sprzęt kuchenny.
Gritty oznajmiła:
– Mieliśmy nadzieję, że wstąpi pan do Country Clubu, panie
Qwilleran.
– Nie myślałem ostatnio o wstępowaniu do czegokolwiek –
usprawiedliwił się – ponieważ koncentruję się na pisaniu książki.
– Mam nadzieję, że nie o Pickax – powiedziała wdowa ze
śmiechem. – Byłaby zakazana w Bostonie... Pug, skarbie, przynieś
nam drinka, dobrze?... Czego się pan napije, panie Qwilleran?
– Ginger ale lub wody sodowej, czegoś takiego. I wszyscy
nazywają mnie Qwill.
– A co powiesz na colę z odrobiną rumu? – zerknęła ku niemu z
ukosa. – Używaj życia, Qwill!
– Dzięki, ale alkohol odstawiłem już kilka lat temu.
– Pięknie, to się chwali! Wyglądasz bardzo zdrowo. – Zmierzyła
go wzrokiem od stóp do głów. – Czy jesteś szczęśliwy w Moose
County?
– Przyzwyczajam się; świeże powietrze, spokojny tryb życia, mili
ludzie – odparł. – No właśnie, w tym smutnym czasie przyjaciele i
krewni z pewnością są dla ciebie pociechą...
– E tam, krewni! – machnęła ręką. – Ale tak, to szczęście, że mam
dobrych przyjaciół.
Jej córka przyniosła tacę z napojami i Qwilleran podniósł swoją
szklankę:
– Z nadzieją na przyszłość!
– Dobrze powiedziane...! – stwierdziła pani domu, unosząc swoją
szklaneczkę z podwójnym burbonem. – Zostaniesz na lunch, Qwill?
Przygotowałam szynkowo–szpinakową tartę z resztek z pogrzebu.
Pug, skarbie, sprawdź, czy już jest gotowa, żeby wyciągnąć z
piekarnika. Wsuń nóż do środka.
Wizyta nie przebiegała zgodnie z oczekiwaniem Qwillerana.
Musiał szybko zmienić ton z kondolencyjnego na towarzyskie
pogaduszki.
– Masz piękny dom – zauważył.
– Może i wygląda dobrze – powiedziała Gritty – ale to wrzód na
Kot, który znał Szekspira
51
wiesz czym. Mam już dość opadających podłóg, skrzypiących drzwi,
szamba, które wylewa, i schodów o zbyt wąskich stopniach. Boże!
Dawniej ludzie musieli mieć strasznie małe stopy. I małe tyłki!
Spójrz na te windsorskie krzesła! Sprzedaję dom i przenoszę się do
apartamentu w dzielnicy Indian Village, wiesz, koło pola golfowego.
Pug wtrąciła:
– Mama jest mistrzem golfowym. Wygrywa wszystkie turnieje.
– A co zrobisz ze swoimi zabytkowymi meblami, kiedy się
przeprowadzisz? – zapytał niewinnie Qwilleran.
– Sprzedaję je na aukcji. Lubisz aukcje? To główna rozrywka w
Moose County, jeśli nie liczyć wspólnego gotowania i mordobicia w
knajpach.
– Och, mamo! – zaprotestowała Pug i odwróciła się do
Qwillerana. – Ten sekretarzyk należał do mojego pradziadka. To on
założył „Picayune”.
– Wygląda jak trumna, a nie sekretarzyk – wtrąciła jej matka. –
Byłam skazana na mieszkanie ze starociami przez całe moje życie.
Nigdy ich nie lubiłam. Dziwne, co?
Lunch został podany przy sosnowym stole w kuchni, a tarta na
biało–niebieskich talerzach. Gritty odezwała się:
– Mam nadzieję, że to mój ostatni posiłek, jaki kiedykolwiek
jadłam na niebieskiej porcelanie. Jedzenie wygląda na niej ohydnie,
ale cały ten serwis przekazywany był w rodzinie mojego męża z
pokolenia na pokolenie, setki części, które nie chciały się tłuc.
– Byłem przerażony – powiedział Qwilleran – kiedy spaliły się
biura „Picayune”. Miałem nadzieję, że gazeta będzie nadal wychodzić
pod kierownictwem Juniora.
– Phi, „Picayune” – żachnęła się Gritty. – Już trzydzieści lat temu
powinni zamknąć „Picayune”.
– Ale to jest unikat, który wszedł do historii prasy. Junior mógłby
opiekować się tym zabytkiem, nawet jeżeli gazetę drukowano by na
papierze przy wykorzystaniu nowoczesnych metod.
– Nie – powiedziała. – Ten chłopak poślubi swoją karlicę i razem
wyjadą z Pickax na Niziny do pracy. Prawdopodobnie w trakcie
wesela – dodała ze śmiechem. – Junior jest najsłabszy z całego
rodzeństwa.
– Och, mamo, nie mów takich rzeczy – zaoponowała Pug i
zwróciła się do Qwillerana: – Mamy zawsze trzymają się takie żarty.
Lilian Jackson Braun
52
– To by ukryć, jak cierpi moje złamane serce – stwierdziła wdowa,
beztrosko wzruszając ramionami.
– Co się teraz stanie z budynkiem „Picayune”? Czy cokolwiek
udało się ocalić?
– Wszystko przepadło – odpowiedziała bez widocznego żalu. –
Budynek jest wypalony, ale kamienne ściany ocalały. Są dość grube.
Mogłoby być z tego małe centrum handlowe z sześcioma albo
ośmioma sklepami, ale musimy zaczekać i zorientować się, ile
dostaniemy z ubezpieczenia.
Podczas tej wizyty Qwilleranowi po głowie chodziły różne
niepokojące myśli. Wszystko to działo się zbyt szybko; jakby zostało
zaplanowane. Co do wdowy, to albo w ten nietypowy sposób stawia
czoło żałobie... albo jest całkiem bez serca. Gritty... coś zgrzytało mu
w tym imieniu, niczym piasek w tarcie ze szpinakiem.
Po powrocie do domu zatelefonował do kliniki dentystycznej
doktora Zollera. Odebrała młoda recepcjonistka; Qwilleran pamiętał,
że jej zęby wprost lśniły od lakieru.
– Pamela? Tu Jim Qwilleran. Czy mogę zamówić wizytę dzisiaj po
południu? Chodzi o czyszczenie zębów.
– Chwileczkę. Znajdę pana kartę... Był pan u nas w lipcu, panie Q.
Następna wizyta nie wcześniej niż w styczniu.
– To pilne. Piłem ostatnio sporo herbaty.
– Aha... No to w takim wypadku ma pan szczęście. U Jody właśnie
ktoś zrezygnował. Czy może pan przyjść zaraz?
– W trzy minuty i dwadzieścia sekund. – W Pickax nic od niczego
nie było oddalone o więcej niż pięć minut drogi.
Klinika zajmowała odnowioną z przepychem kamienną stajnię,
która w czasach zaprzęgów konnych służyła gościom starego hotelu
„Pickax”. Jody przywitała Qwillerana radośnie; w długim białym
fartuchu sprawiała wrażenie jeszcze drobniejszej.
– Próbowałam się do ciebie dodzwonić – oznajmiła. – Juney
prosił o przekazanie wiadomości: leci na Niziny, żeby spotkać się z
redaktorem, który obiecał mu pracę. Wyjechał w południe.
– No, to koniec starej „Picayune” – westchnął Qwilleran.
– Zapnij pasy, czeka cię przejażdżka. – Ustawiła fotel
dentystyczny na najniższym poziomie. – Czy głowa leży wygodnie?
– Jak długo Junior został na miejscu akcji ratowniczej?
– Wrócił rano o wpół do szóstej i był skonany! Musieli zostać,
Kot, który znał Szekspira
53
żeby szukać żaru, wiadomo... Teraz otwórz szeroko buzię.
– Czy coś ocalało? – spytał szybko, nim zastosował się do jej
polecenia.
– Nie sądzę. Gazety, które się nie spaliły, są kompletnie
przemoknięte. Jak tylko ugasili pożar, pozwolili Juneyowi wejść do
środka z butlą tlenu, żeby sprawdził, czy nie ma tam gdzieś
ognioodpornej kasetki, która należała do jego ojca. Ale dym był
bardzo gęsty. Nic nie było widać. Ojej! Czy cię ukłułam?
– Mmmmmm! – poinformował ją Qwilleran z ustami pełnymi
dentystycznych narzędzi.
Drobne palce Jody były delikatne, ale po nieprzespanej nocy
jednak trzęsły jej się ręce.
– Juney mówi, że nie wiedzą, co spowodowało ogień. Podczas
zdjęć nie pozwalał nikomu palić... Zresztą czy żar od papierosa
mógłby wywołać taki pożar?
– Mnnnmmmmgh – zauważył Qwilleran.
– Biedny Juney! Był zdruzgotany, absolutnie zdruzgotany! Nie ma
dość siły, żeby być sikawkowym, a jednak komendant dał mu wąż do
trzymania. Pomagało mu trzech mężczyzn zamiast dwóch. Chodziło
o to, żeby Juney nie czuł się taki bezradny... Teraz można przepłukać.
– Budynek był dobrze ubezpieczony?
– Odrobinę szerzej, poproszę. Tak jest!... Jest jakaś polisa, ale
większość z tych rzeczy była bezcenna, stara i nie do zastąpienia...
Teraz przepłukać.
– Szkoda, że te stare materiały nie były zachowane na
mikrofilmach albo w jakikolwiek inny sposób. Tak na wszelki
wypadek.
– Juney powiedział, że to by kosztowało za dużo pieniędzy.
– Kto zgłosił pożar? – spytał, korzystając z chwili między dwoma
płukaniami.
– Jakieś dzieciaki włóczące się po Main Street. Zobaczyły dym, a
kiedy wozy strażackie dotarły na miejsce, cały budynek był już w
płomieniach... Boli?
– Mmmgh, mmmhhh! – brzmiała odpowiedź. Jody westchnęła.
– Domyślam się, że Juney weźmie tę pracę we „Fluxion”, a jego
matka wszystko sprzeda. – Zdecydowanym ruchem zdjęła mu
śliniaczek. – Proszę bardzo! Czy czyścisz szpary między zębami nicią
dentystyczną po każdym posiłku, jak zalecał doktor Zoller?
Lilian Jackson Braun
54
– Przekaż doktorowi Zollerowi – poprosił Qwilleran – że nie tylko
czyszczę po posiłkach, ale nawet między daniami. W restauracjach
znany jestem jako „ten świr z nitką”.
Z kliniki dentystycznej udał się do sklepu „Scottie's Men's Shop”.
Matka Qwillerana wywodziła się z klanu Mackintoshów, więc zawsze
miał niejaką słabość do Szkotów, a w dodatku właściciel sklepu,
Scottie, miewał szkocki akcent, o ile trafił na klienta, który potrafił to
docenić.
Przez całe swoje zawodowe życie Qwilleran nie przywiązywał
zbytnio wagi do ubrań. Wystarczył mu bury uniform złożony z
płaszcza, spodni oraz koszuli i krawata. Mimo wszystko w stylu życia
na północy kraju było coś takiego, co wywołało jego zainteresowanie
koszulami w szkocką kratę, irlandzkimi swetrami, skórzanymi
płaszczami, policyjnymi kapeluszami, wielkimi butami i spodniami z
koźlej skóry. I im więcej Scottie podkreślał swoje „r”, tym więcej
Qwilleran kupował.
Wchodząc do sklepu, Qwilleran spytał:
– Co się stało z tą masą śniegu, która miała dzisiaj spaść?
– Wszystko to bzdurry – odparł Scottie, potrząsając swoją kudłatą
głową z siwymi włosami. – Nie wierzę w ani jedno słowo, którre
mówią w rradiu. Prrawdziwsze informacje przekazuje włochata
dżdżownica, zwijając się w kłębek przed deszczem.
– Wyglądasz, jakbyś nie spał zeszłej nocy.
– Ach tak, to była zła noc, barrdzo zła – odpowiedział komendant
ochotniczej straży pożarnej. – Nie wrróciłem do domu przed szóstą.
Chipmunk i Kennebeck wysłały załogi do pomocy. Nie dałoby rrady
bez nich i bez naszych kobiet, Boże, pobłogosław je. Rrobiły kanapki
i kawę przez całą noc.
– Jak zniósł to Junior?
– Ciężko było chłopakowi. Wiele rrazy byłem w redakcji gazety, by
spędzić trrochę czasu z jego starruszkiem. To była prawdziwa
pułapka! Tony papierru! I starre drrewniane przepierzenia, suche jak
wiórr, i starra drrewniana podłoga! – Scottie znowu potrząsnął
głową.
– Czy masz jakiś pomysł, jak pożar mógł się zacząć?
– Nie za bardzo. Rrobili tam wcześniej zdjęcia, może ktoś
nieostrożnie wyrzucił tlącego się jeszcze papierrosa. Do czyszczenia
starrych prras używali łatwopalnego rrozpuszczalnika, a kiedy już
Kot, który znał Szekspira
55
padnie na niego iskra, pali się jak szalony.
– Podejrzewasz, że to było podpalenie?
– Nic na to nie wskazuje. Według mnie nie ma powodu
sprrowadzać tu szerryfa.
– W każdym razie, Scottie, przynajmniej ocaliłeś budynek loży i
pocztę.
– Tak, w rzeczy samej, niewiele brakowało.
W drodze powrotnej do domu Qwilleran zatrzymał się przy
bibliotece publicznej, by zajrzeć do czytelni. Nie było tam mężczyzny,
który podawał się za historyka, a bibliotekarki nie widziały go od
wtorku rano. Nie było też Polly Duncan. Powiedziano mu, że wyszła
na cały dzień.
Wieczorem na kolację pani Cobb podała boeuf Strogonow i
kluseczki z makiem, a po dokładce i kawałku dyniowego ciasta
Qwilleran wziął kilka zamiejscowych gazet i dwa nowe magazyny do
biblioteki. Opuścił zasłony i włożył zapaloną zapałkę do perfekcyjnie
ułożonej przez pana O'Della kompozycji ze stosu drewna, podpałki i
zwojów papieru. Następnie rozłożył się na swoim ulubionym,
wygodnym fotelu z nogami na pufie.
Natychmiast pojawiły się syjamczyki. Wiedziały, że zapalono
ogień w kominku, zanim zapach drewna rozszedł się wokół i zanim
usłyszały trzask podpałki. Po chwilach rozkoszowania się ciepłem
płomienia Koko zaczął węszyć w książkach, a Yum Yum wskoczyła
Qwilleranowi na kolana, obracając się trzy razy, nim się ułożyła.
Kotka darzyła go wielkim uczuciem, była zaborcza i zazdrosna o
jego kolana. Wpatrywała się w niego pełnym zachwytu wzrokiem,
mruczała, kiedy spojrzał w jej stronę, i nic nie sprawiało jej większej
rozkoszy niż dotykanie jego wąsów aksamitną łapką. On też nazywał
ją swoją małą ukochaną, ale jej uporczywe dążenie do kontaktu
trochę go niepokoiło. Wspomniał o tym Lori Bambie, młodej
kobiecie, która o kotach wiedziała wszystko.
– Koty lubią przeciwną płeć – wyjaśniła Lori – i wiedzą, która
jest, która. Trudno to wytłumaczyć.
Yum Yum drzemała na jego kolanach, sprawiając wrażenie
spełnionej, kiedy Qwilleran usłyszał pierwszy stuk. Nie było sensu
gniewać się na Koko. Wpadało mu to jednym uchem, a wypadało
drugim. Kiedy wcześniej otrzymał burę, to tylko go rozjątrzyło;
znalazł swoją własną, pomysłową metodę wzięcia odwetu. Qwilleran
Lilian Jackson Braun
56
nauczył się, że przy każdym nieporozumieniu syjamczyki zawsze
mają ostatnie słowo.
Westchnął tylko, przenosząc śpiące futerko z kolan na puf, i
poszedł sprawdzić, jaka szkoda została uczyniona. Zgodnie z jego
oczekiwaniami był to znowu Szekspir. Pani Fulgrove właśnie
oczyściła oprawy ze świńskiej skóry, w celu ich konserwacji, miksturą
z lanoliny i oleju zwierzęcego, a oba te produkty były pochodzenia
zwierzęcego. Jakkolwiek by wyjaśniać wyjątkowe zainteresowanie u
Koko książkami, dwie z nich były na podłodze i były to ulubione
dramaty Qwillerana: Makbet i Juliusz Cezar.
Przekartkował drugi utwór, znajdując fragment, który szczególnie
mu się podobał: scenę spotkania w ciemności, kiedy to spiskowcy
knują, by zamordować Cezara, ukrywając twarze w pelerynach.
„Zanurzmy ręce aż po łokcie w krwi Cezara, ostrza mieczy w niej
umoczmy”.
Spisek – zastanawiał się Qwilleran – był ulubionym środkiem
wyrazu Szekspira, służącym mu do zawiązania konfliktu, dodającym
napięcia i zawłaszczającym uczucia widowni. W Makbecie spisek
dotyczył morderstwa starego króla. „Lecz któż by pomyślał, że tyle
krwi jest w tym starcu?”
Mrowienie na górnej wardze zaalarmowało Qwillerana. Czy
podwójna tragedia „Picayune” była wynikiem spisku? Nie miał
żadnych wskazówek, tylko to wrażenie pod wąsami. Nie miał tropu i
żadnego pomysłu na logiczne dochodzenie.
Lata temu jako utytułowany dziennikarz kryminalny zbudował
sieć anonimowych informatorów. W Moose County nie miał żadnych
źródeł. Mimo że mieszkańcy notorycznie plotkowali, unikali
plotkowania z przyjezdnymi, a Qwilleran, nawet po osiemnastu
miesiącach życia wśród nich, wciąż był przyjezdnym.
Spojrzał na kalendarz. Była środa, trzynasty listopada. Jutro
wieczorem pod swoim dachem będzie miał siedemdziesięciu pięciu
wykwalifikowanych plotkarzy – samą śmietankę towarzyską
popijających herbatkę i udzielających się podczas przyjęć bywalców.
– Dobra, stary detektywie – powiedział do Koko. – Jutro
wieczorem poszukamy naszych informatorów.
Kot, który znał Szekspira
57
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
P
P
I
I
Ą
Ą
T
T
Y
Y
Czwartek,
czternasty
listopada.
Pogoda
sprzyjała
najważniejszemu wydarzeniu towarzyskiemu w tym sezonie: nie za
zimno, niezbyt wietrznie, niezbyt mokro. Tego dnia wieczorem
siedemdziesięciu pięciu członków Towarzystwa Historycznego i
Klubu Złotej Jesieni miało po raz pierwszy obejrzeć rezydencję
Klingenschoenów, po czym miała nastąpić oficjalna zmiana nazwy
rezydencji na Muzeum Klingenschoenów.
Odkąd Qwilleran odziedziczył pretensjonalny gmach, od razu
stwierdził, że to absurd, by taką rezydencję zajmował jeden kawaler i
dwójka kotów. Zaproponował, w porozumieniu z Towarzystwem
Historycznym, otwarcie rezydencji dla zwiedzających, w charakterze
muzeum, przez dwa albo trzy popołudnia w tygodniu. Kiedy
burmistrz ogłosił tę wiadomość na spotkaniu w urzędzie, mieszkańcy
Pickax bardzo się ucieszyli, a zaproszeni na wernisaż goście poczuli
się szczególnie wyróżnieni.
Qwilleran rozpoczął dzień jak zwykle w mieszkaniu nad garażem.
Nastawił prognozę pogody, wypił filiżankę rozpuszczalnej kawy,
ubrał się i udał do saloniku kotów w korytarzu.
– Pociąg linii specjalnych odjeżdża z peronu czwartego – ogłosił,
otwierając wiklinowy koszyk.
Syjamczyki siedziały na parapecie z nosami w oknie, rozkoszując
się migotaniem listopadowego słońca, ignorując zaproszenie.
– Śniadanie zostanie teraz podane w wagonie restauracyjnym.
Nie zareagowały, nawet nie drgnęły im wąsy. Zniecierpliwiony
Qwilleran wziął po jednym kocie w każdą rękę i umieścił je
bezceremonialnie w koszyku.
– Jeżeli zachowujesz się jak koty, będziesz traktowany po kociemu
– wyjaśnił, próbując przemówić im do rozsądku. – Zachowujcie się
jak uprzejme, przyjacielskie, inteligentne stworzenia, a będziecie
traktowane tak samo.
Odgłosy szamotania i przepychania dobiegały z wnętrza kosza,
kiedy niósł go przez podwórze do głównego budynku domu.
To był pomysł pani Cobb, żeby syjamczyki spędzały dni pośród
orientalnych dywanów, francuskich gobelinów i rzadkich starych
książek w rezydencji.
– Kiedy ktoś ma wartościowe antyki – wyjaśniała – należy
Lilian Jackson Braun
58
obawiać się czterech rzeczy: złodziei, pożaru, suchych upałów i
myszy.
By rozproszyć jej obawy, Qwilleran zainstalował czujniki wilgoci,
alarm antywłamaniowy, wykrywacze dymu oraz bezpośrednie
połączenie z policją i ze strażą pożarną. Z pozostałymi
niebezpieczeństwami miały poradzić sobie Koko i Yum Yum.
Kiedy Qwilleran wszedł przez tylne drzwi z wiklinowym
koszykiem, gospodyni zawołała z kuchni:
– Czy zjadłby pan omlet z grzybami, panie Q?
– Brzmi nieźle. Nakarmię koty. Co jest w lodówce?
– Wątróbki drobiowe saute. Koko pewnie wolałby, żeby je
podgrzać z wczorajszym boeuf Strogonow. Yum Yum nie będzie
wybrzydzać.
Kiedy skończył swoje śniadanie – omlet z trzech jajek oraz dwie
angielskie bułeczki z masłem i dżemem z dzikich jagód – powiedział:
– Przepyszne! Najlepszy grzybowy omlet, jaki kiedykolwiek
jadłem.
– Mój drogi! – gospodyni zakryła twarz rękoma z zawstydzeniem.
– Czy zapomniałam o nadzieniu? Taka jestem podekscytowana przed
dzisiejszym wieczorem, że nie wiem, co robię. A pan, panie Q?
– Odczuwam drobne zniecierpliwienie – odparł.
– Och, panie Q, chyba pan żartuje! Pracował pan nad tym od
roku!
Miała rację. W celu przygotowania rezydencji do publicznego
użytku na strychu położono panele podłogowe, tworząc w ten sposób
miejsce zebrań. Za powozownią urządzono wybrukowany parking.
Inżynierowie
z
Nizin
zainstalowali
windę.
Dobudowano
przeciwpożarowe schody ewakuacyjne na tyłach domu. Pomyślano
też o udogodnieniach dla osób niepełnosprawnych: przy tylnym
wejściu powstała rampa, a przyciski w windzie umieszczono tak, żeby
mogły z nich korzystać osoby poruszające się na wózku;
zainstalowano też specjalnie przystosowaną dodatkową łazienkę na
parterze.
– Jaka jest kolejność wydarzeń dziś wieczorem? – Qwilleran
spytał pani Cobb. Zasiadała w komitecie Towarzystwa Historycznego
w trakcie ustaleń.
– Członkowie zaczną przybywać o dziewiętnastej, by najpierw
obejść muzeum z przewodnikiem. Pani Exbridge przeszkoliła na tę
Kot, który znał Szekspira
59
okazję osiemnastu przewodników.
– A kto przeszkolił panią Exbridge? Niech pani nie będzie taka
skromna, pani Cobb. Ja wiem i pani wie, że bez pani całe to
przedsięwzięcie nie byłoby możliwe.
– Och, dziękuję, panie Q – powiedziała, rumieniąc się wstydliwie
– ale nie można mi zbyt wiele przypisywać. Pani Exbridge wie bardzo
dużo o antykach. Zamierza otworzyć własny sklep z antykami, teraz,
kiedy jej rozwód jest już na ukończeniu.
– Żona Dona Exbridge'a? Nie wiedziałem, że mieli problemy.
Przykro to słyszeć. – Qwilleran zawsze współczuł rozwodzącym się
parom, bo sam przeszedł przez to bolesne doświadczenie.
– Tak, jaka szkoda – westchnęła pani Cobb. – Nie wiem, o co
poszło. Susan Exbridge nie rozmawia o tym. Jest przemiłą kobietą.
Jego nigdy nie poznałam.
– Za to ja wpadłem na niego kilka razy. Przyjemny gość, z
uśmiechem i przyjacielskim uściskiem dłoni dla każdego.
– No cóż, jest deweloperem, a ja nie mam o nich najlepszego
zdania. Na Nizinach wciąż użeraliśmy się z deweloperami i
biurokracją. Chcieli zburzyć dwadzieścia sklepów z antykami i
zabytkowe domy.
– To co będzie po zwiedzaniu muzeum?
– Pójdziemy na górę do sali spotkań i wtedy pan wygłosi swoją
przemowę.
– Tylko nie przemowę, proszę. Powiem zaledwie kilka słów.
– Później nastąpi krótkie spotkanie organizacyjne i drobny
poczęstunek.
– Mam nadzieję, że nie upiekła pani siedemdziesięciu pięciu
tuzinów ciastek dla tych bezwstydnych wygłodnialców – powiedział
Qwilleran. – Podejrzewam, że większość z nich uczestniczy w
spotkaniach z powodu pani cytrynowo––kokosowych batonów. Czy
pani towarzysz również nas zaszczyci?
– Herb? Nie, musi jutro wstać bardzo wcześnie rano. Wie pan,
właśnie zaczął się sezon łowiecki na jelenie. A co z kotami? Czy też
będą uczestniczyć w wernisażu?
– Dlaczego nie? Yum Yum spędzi cały wieczór na górze lodówki,
ale Koko lubi paradować i pokazywać się.
Zadzwonił telefon i Koko skoczył na stół w kuchni, jakby wiedział,
że to telefon od Lori Bamby z Mooseville.
Lilian Jackson Braun
60
Lori pracowała u Qwillerana jako sekretarka na niepełnym etacie.
Była to młoda kobieta z długimi, złotymi warkoczami, które
zawiązywała niebieskimi wstążkami, przyciągającymi syjamczyki jak
magnes.
– Cześć, Qwill! – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie
przeszkadzam w niczym ważnym. Czy to dziś ten wielki dzień?
– Tak. Dzisiaj wielkie otwarcie. Jakie wieści z Mooseville?
– Nick właśnie telefonował z pracy i poradził, żebym zadzwoniła
do ciebie. Ktoś urządził sobie kemping na terenie twojej posiadłości
nad jeziorem. W drodze do pracy zauważył zaparkowany tam
pomiędzy drzewami samochód z przyczepą. Zastanawiał się, czy za
twoim pozwoleniem?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Z drugiej strony, nie ma w tym nic
złego. Tam jest mnóstwo miejsca, z którego nikt nie korzysta. –
Qwilleran odziedziczył posiadłość nad jeziorem razem z rezydencją w
Pickax: osiemdziesiąt akrów lasu nad samą wodą i chatę z bali.
– To nie jest najlepszy pomysł – zaoponowała Lori. – Tacy turyści
na dziko mogą zostawić mnóstwo śmieci, zniszczyć drzewa, wzniecić
pożar lasu...
– Już dobrze. Przekonałaś mnie.
– Nick twierdzi, że powinieneś wezwać szeryfa.
– Zrobię to. Dziękuję za wiadomość. Jak tam w Mooseville? Jak
dziecko?
– W końcu wypowiedział swoje pierwsze słowo. Powiedział moose
bardzo wyraźnie, więc myślimy, że wyrośnie na prezesa izby
handlowej... Czyżbym słyszała w tle Koko?
– Chce zamienić z tobą kilka słów.
Qwilleran trzymał słuchawkę przy uchu Koko, które trzepotało i
obracało się w podekscytowaniu. Potem nastąpiła seria miauknięć,
prychnięć i mruków w różnych odmianach i z różną intensywnością.
Kiedy rozmowa się skończyła, Qwilleran odezwał się do
gospodyni:
– Język angielski ma sześćset tysięcy słów. Koko używa tylko
dwóch, ale z jego „miau” i „ik” wychodzi tyle muzyki i znaczenia,
więcej, niż niejeden nasz uczony przyjaciel wyciągnąłby z całego
słownika.
– Tak, Lori rzeczywiście zna się na kotach – powiedziała pani
Cobb z odrobiną zazdrości.
Kot, który znał Szekspira
61
– Jeżeli Lori żyłaby trzysta lat temu w Salem, spalono by ją na
stosie.
Gospodyni posmutniała.
– Myślę, że Koko mnie nie lubi.
– Dlaczego tak pani uważa, pani Cobb?
– Nigdy do mnie nie mówi, ani nie mruczy, ani się nie łasi.
– Syjamczyki – zaczął Qwilleran, odchrząkując i dobierając
dokładnie słowa – są mniej otwarte niż inne rasy, a Koko w
szczególności nie jest kotem, który lubi siedzieć na kolanach, mimo
tego jestem pewien, że panią lubi.
– Yum Yum ociera się o moje kostki, kiedy gotuję, i czasem
wskakuje mi na kolana. Jest bardzo słodkim kotkiem.
– Koko jest mniej emocjonalny, a bardziej intelektualny –
wyjaśnił Qwilleran. – Ma swoje cechy i osobowość, a my musimy go
rozumieć i akceptować takiego, jaki jest. Nie będzie się kręcił wokół
pani, ale szanuje panią i na pewno docenia pani wspaniałą kuchnię.
Wyplątał się z tej niezręcznej rozmowy z poczuciem ulgi. Koko
zdołał zniechęcić do siebie i Qwillerana już niejedną kobietę, tak więc
impas w kontaktach pomiędzy kotem obdarzonym nadmiarem
charakteru i znakomitą gospodynią powinien zostać zażegnany jak
najprędzej.
Z biblioteki zatelefonował do biura szeryfa i w ciągu pół godziny w
tylnych drzwiach zjawił się brązowy mundur.
– Wydział szeryfa, proszę pana – powiedział zastępca szeryfa. –
Otrzymałem zgłoszenie przez radio w sprawie pana posiadłości na
wschód od Mooseville. Nie ma żadnych samochodów turystycznych,
ale znaleziono świeże ślady ciężarówki i kilka pustych paczek po
papierosach. Zakopał pety, więc miał jakieś pojęcie o kempingu. To
były kanadyjskie papierosy. Mamy tu wielu turystów z Kanady.
Żadnych śladów kłusownictwa w lesie, włamania czy wandalizmu w
pana chacie. Jutro zaczyna się sezon łowiecki, proszę pana, więc jeśli
nie życzy pan sobie intruzów z bronią w ręku, powinien pan postawić
słupki.
Dzień dłużył się. Pogoda się utrzymywała. Podniecenie narastało.
Pani Cobb posłodziła zupę i posoliła sos jabłkowy. Dwa razy
nadepnięto na ogon Koko.
O godzinie dziewiętnastej zapalono wszystkie lampy w rezydencji.
Osiemdziesiąt wysokich, wąskich okien błyszczało światłem w
Lilian Jackson Braun
62
zimową noc, tworząc widok, którego Pickax jeszcze nigdy nie
widziało, a na Park Circle zaczął zbierać się tłum gapiów.
Przybyli goście zostali powitani przez Qwillerana i kierownictwo
Towarzystwa Historycznego. Potem przechodzili z pokoju do pokoju,
zachwycając się bogactwem i pałacowymi rozmiarami wnętrz. W
salonie pyszniącym się dwoma bliźniaczymi kominkami i dwoma
żyrandolami na szkarłatnych, adamaszkowych ścianach wisiały
niezwykle cenne obrazy olejne. Jadalnia, zaprojektowana dla
szesnastu osób, została wyłożona panelami wyrzeźbionymi z orzecha
włoskiego, które zostały sprowadzone z Anglii w dziewiętnastym
stuleciu. Zwiedzający byli tak zachwyceni muzeum, że Koko pozostał
niezauważony, mimo to kroczył dumnie pośród nich i przybierał
posągowe pozy na rzeźbionym słupku od poręczy czy na zabytkowym
palisandrowym fortepianie.
O godzinie dwudziestej zwołano spotkanie na drugim piętrze w
sali zgromadzeń, Nigel Fitch, który był zarządcą majątku w banku,
stuknął młotkiem aukcyjnym i poprosił wszystkich o powstanie i
chwilę ciszy dla uczczenia pamięci zmarłego Seniora Goodwintera.
Potem zaczęły się podziękowania. Najpierw prezes Towarzystwa
podziękował
meteorologom
za
opóźnienie
opadu
śniegu.
Podziękował też Qwilleranowi za użyczenie rezydencji na cele
muzeum.
Qwilleran powstał i podziękował członkom Towarzystwa za ich
zachętę i wsparcie. Podziękował przedsiębiorstwu XYZ za
dofinansowanie pracy przy projektach architektonicznych, firmie
CPA za skomputeryzowanie katalogu muzeum. Oddzielnie
podziękował pani Cobb za założenie muzeum na profesjonalnym
poziomie. Później ona podziękowała czterem komitetom, które
pracowały nad otwarciem. Prezes cały czas spoglądał wyczekująco w
stronę windy.
Podczas omawiania spraw starych i nowych Polly Duncan,
reprezentująca bibliotekę publiczną, zaproponowała nowy projekt,
polegający na stworzeniu historii mówionej Pickax, innymi słowy, by
zachować na wideo wspomnienia wiekowych mieszkańców okręgu.
– Osobą odpowiedzialną za projekt powinien być ktoś z
umiejętnością prowadzenia wywiadów – wyszczególniła, spoglądając
na Qwillerana.
Odpowiedział, że mógłby spróbować.
Kot, który znał Szekspira
63
Nigel Fitch, który zwykle energicznie prowadził spotkania, tego
dnia najwyraźniej zwlekał.
– Oczekujemy burmistrza – wyjaśnił – którego coś musiało
zatrzymać w ratuszu.
Kiedy tylko Fitch zerkał w stronę windy, wszystkie głowy po
stronie publiczności odwracały się z nadzieją w tę samą stronę. W
pewnym momencie dobiegły odgłosy ruszającej windy i w
wypełnionej sali zapadła cisza. Drzwi się otworzyły i wyszedł jeden z
członków Klubu Złotej Jesieni, wysoki i chudy, elegancko ubrany.
Pozdrowił serdecznie prezesa Towarzystwa i poszedł w stronę
wolnego miejsca krokiem jakby robota.
– To pan Tibbitt – wyszeptała kobieta obok Qwillerana. –
Dyrektor szkoły na emeryturze. Ma dziewięćdziesiąt trzy lata.
Poczciwy staruszek.
– Panie prezesie – odezwała się Susan Exbridge. – Chciałabym
przedstawić
propozycję.
Dwudziestego
czwartego
listopada
Towarzystwo Śpiewacze zaprezentuje utwór Mesjasz Haendla w
kościele Old Stone, tak jak był on wykonywany w osiemnastym
wieku, ze śpiewakami w strojach z epoki. Planowaliśmy po koncercie
wydać przyjęcie dla wykonawców, a muzeum byłoby wymarzonym
miejscem na tę okazję, jeżeli pan Qwilleran nie będzie miał nic
przeciwko.
– Z mojej strony nie widzę przeszkód – powiedział Qwilleran –
jeśli ktoś zagwarantuje, że nie będę musiał włożyć atłasowych
spodenek do kolan.
Burmistrz wciąż nie nadjeżdżał. Fitch, spoglądając często na
zegarek, rozpoczął dyskusję na temat podwyżki składek, rekrutacji
nowych członków i rozpoczęcia wysyłki biuletynu Towarzystwa.
W końcu odezwała się charakterystycznym szumem winda i
rozległ się odgłos towarzyszący jej zatrzymywaniu się na drugim
piętrze. Wszystkie głowy odwróciły się w oczekiwaniu. Drzwi windy
otworzyły się i wyszedł z niej Koko z podniesionym dumnie ogonem i
uszami, w zębach zaś ściskał martwą mysz.
Qwilleran zerwał się na równe nogi.
–
Chciałbym
jeszcze
podziękować
wiceprezesowi
odpowiedzialnemu za tępienie szkodników, w uznaniu jego zasług,
jeśli chodzi o eliminowanie czynników grożących kolekcji muzeum.
– Zamykam posiedzenie! – oznajmił Fitch.
Lilian Jackson Braun
64
W części nieoficjalnej bankier zagadnął Qwillerana:
– Masz niesamowitego kota. Jak on to zrobił?
Qwilleran wyjaśnił, że pewnie to pan O'Dell, który był na dole,
wpuścił Koko do windy, a potem nacisnął przycisk, wysyłając kota
dla śmiechu na górę.
W rzeczywistości Qwilleran miał całkiem inne podejrzenia. Koko
był zdolny, by samemu wejść do windy i rozciągając się najdłużej, jak
potrafił, nacisnąć przycisk łapą. Robił to już wcześniej. Ten kot
zafascynowany był przyciskaniem guzików, klawiszy, dźwigni czy
gałek. Lecz jak to wytłumaczyć bankierowi?
Kiedy burmistrz w końcu przyjechał, wziął na bok Qwillerana:
– Powiedz, Qwill, kiedy to miasto wyjdzie ze średniowiecza?
– Co przez to rozumiesz?
– Czy słyszałeś kiedyś o całym okręgu, który funkcjonuje bez
gazety? Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że Senior był zwariowany,
ale myśleliśmy, że Junior przejmie gazetę i ją rozkręci. To bystry
chłopak; chodził do mnie na zajęcia z politologii, kiedy jeszcze
uczyłem. Podejrzewam, że już słyszałeś: Gritty sprzedaje „Picayune”,
wiesz komu. Zbiją na tym fortunę, kiedy zrobią z niej gazetkę
reklamową, a my wciąż nie będziemy mieli żadnego tytułu z
wiadomościami. Dlaczego ty, Qwill, nie założysz gazety?
– To proste. Kiedyś myślałem, że chciałbym mieć własną gazetę,
własną ekskluzywną restaurację i własny, pierwszoligowy klub
piłkarski, ale musiałem spojrzeć prawdzie w oczy, że nie jestem
finansistą ani menedżerem od zarządzania.
– Dobra, a jak twoje kontakty na Nizinach? Wiem, że zwabiłeś tę
młodą parę do restauracji „Old Stone Mill”.
– Pomyślę nad tym – obiecał Qwilleran.
– Myśl szybko.
Po filiżankach łagodnej herbaty i delikatnie alkoholowym ponczu
nie zabrakło atmosfery do rozmowy.
– Niewiarygodna kolekcja antyków!
– Jak czujesz się w tutejszym klimacie?
– Niezapomniany wieczór! Jesteśmy pana dłużnikami, panie
Qwilleran.
– Śnieg nigdy się tak nie opóźniał.
– Co pan porabia w Święto Dziękczynienia?
– Qwill, czy chciałbyś czterometrową choinkę do muzeum na Boże
Kot, który znał Szekspira
65
Narodzenie? Mam na farmie cudne drzewko.
– Urocze miejsce na ślub. Mój syn niedługo się żeni.
Nikt nie wygłaszał teorii na temat wypadku Seniora czy pożaru
„Picayune” mimo pytań, które stawiał Qwilleran. Wciąż był
traktowany jako ktoś z zewnątrz. I chociaż był zawodowym
podsłuchiwaczem, nie usłyszał niczego, co by sugerowało nielegalną
działalność lub spisek.
Pogodziwszy się z niepowodzeniem w tym względzie, zauważył, że
pani Cobb jest nietypowo rozentuzjazmowana. Rozmawiała bardzo
żywiołowo, dużo się śmiała i bez zawstydzenia przyjmowała
komplementy. Musiało jej się przydarzyć coś niezwykłego. Wygrała
na loterii – zgadywał – została babcią po raz pierwszy, może
burmistrz zaprosił ją na obrady Komisji Konserwacji Zabytków?
Jakikolwiek był powód, pani Cobb aż promieniała szczęściem.
Potem Qwilleran zaobserwował parę starszych państwa
siedzących w rogu z głowami zwróconymi ku sobie. Słabowita
staruszka w chodziku słuchała staruszka o lasce, który opowiadał o
pożarze „Picayune”. Qwilleran podszedł do nich dowiedzieć się, czy
podoba im się przyjęcie.
– Smaczne ciastka – odpowiedział staruszek – ale poncz
przydałoby się ciut wzmocnić. Dobrze, że nie spadł jeszcze śnieg.
– Nie wychodzimy za często, gdy jest już śnieg – powiedziała jego
towarzyszka. – Nigdy nie widziałam takiego wspaniałego domu!
– Owszem, ale podczas zebrania nie usłyszałem ani słowa.
Starsza pani obruszyła się.
– Amos, ty zawsze siadasz w tylnym rzędzie i zawsze potem
narzekasz, że nic nie możesz usłyszeć.
Qwilleran spytał ich, jak się nazywają.
– Jestem Amos Cook, lat osiemdziesiąt osiem – odpowiedział
staruszek. – Mam tyle lat i wciąż gotuję, he, he – pokiwał wesoło
kciukiem. – A ta młoda cizia ma lat osiemdziesiąt pięć. He, he.
– Jestem Hettie Spence i za miesiąc będę miała osiemdziesiąt
sześć lat – powiedziała. Staruszkowie obnosili się ze swoim wiekiem
jak z medalami. – Byłam Fugtree, zanim poślubiłam pana Spence.
Miał sklep z narzędziami. Sami wychowaliśmy pięcioro naszych
dzieci – w tym czterech naszych chłopców – i trzy adoptowane
dziewczynki. Wszyscy poszli na studia. Mój najstarszy syn jest
okulistą na Nizinach. – Opowiadała z podnieceniem, trzepocząc
Lilian Jackson Braun
66
powiekami, machając rękoma i unosząc ramiona.
– Moja siostrzenica poślubiła jednego z nich – wtrącił Amos.
– Pisałam nekrologi dla „Picayune”, dopóki nie odezwał się mój
artretyzm – powiedziała Hettie. – Napisałam nekrolog dla ostatniej
pani Klingenschoen.
– Czytałem go – powiedział Qwilleran – napisany w sposób
niezapomniany.
– Ojciec nie pozwolił mi iść na studia, ale zrobiłam kursy
korespondencyjne i...
Amos przerwał:
– Ona i ja braliśmy udział w zdjęciach przed pożarem.
– I jak wam się podobało? – zapytał Qwilleran. – Czy pani
fotograf była dobra? Ile zdjęć wam zrobiła?
– Za wiele – poskarżył się. – Strasznie się zmęczyłem. Niedawno
miałem operację woreczka żółciowego. A ona tylko pstryk, pstryk,
pstryk. Nie tak jak dawniej. Kiedyś trzeba było patrzeć, jak leci
ptaszek, dopóki twarz nie zrobiła się nieruchoma, a fotograf miał
głowę ukrytą w czarnej narzucie.
– W tamtych czasach przed zdjęciem trzeba było powiedzieć
„plam” – dodała Hettie. – I nie mieliśmy fotografek, to było męskie
zajęcie.
– Nie pozwoliła mi palić fajki. Powiedziała, że mogłoby to zadymić
zdjęcia. Nigdy nie słyszałem niczego głupszego.
Qwilleran spytał, o której opuścili redakcję gazety.
– Mój wnuk odebrał nas o osiemnastej – powiedział Amos.
– O siedemnastej – poprawiła go Hettie.
– O osiemnastej, Hettie. Junior odwiózł dziewczynę na lotnisko o
siedemnastej trzydzieści.
– Cóż, mój zegarek wskazywał siedemnastą, wcześniej wzięłam
lekarstwo.
– Zapomniałaś go nakręcić i wzięłaś za późno tabletkę. Dlatego
masz zawroty głowy.
Qwilleran przerwał im.
– A pożar zaczął się cztery godziny później. Czy macie jakiś
pomysł, co mogło być jego przyczyną?
Starsza para spojrzała na siebie i potrząsnęła głowami.
– Jak długo pracował pan dla „Picayune”?
– Zostałem praktykantem w wieku dziesięciu lat i zostałem w tej
Kot, który znał Szekspira
67
robocie, dopóki nie musiałem przestać. – Poklepał się po klatce
piersiowej. – Słabe serduszko. Ale był czas, kiedy zarządzałem
drukarnią, jeszcze za życia Titusa. Pracowało nas wtedy trzech,
dwóch mężczyzn i chłopak do obsługi ręcznych pras. Zajmowało nam
cały dzień, żeby wydrukować parę tysięcy egzemplarzy. Wtedy gazeta
kosztowała centa. Za dolara można było kupić cały rocznik.
Qwilleran przypomniał sobie o książce, którą otrzymał od Polly.
– Czy bylibyście tak mili i zeszli ze mną na dół, żeby zobaczyć
stare zdjęcie pracowników „Picayune”? Może ich rozpoznacie.
– Moje oczy nie widzą najlepiej – stwierdziła Hettie. – Katarakta.
I nie poruszam się zbyt szybko, odkąd złamałam biodro.
Mimo wszystko Qwilleran podprowadził ich do biblioteki i
pokazał swój egzemplarz Malowniczego miasta Pickax. Włączył
nagrywanie na magnetofonie, a wywiad został później przepisany
przez Lori Bambę.
Pytanie: Oto zdjęcie pracowników „Picayune”, zrobione około
1921 roku. Czy kogoś rozpoznajecie?
Amos: Nie ma mnie na tym zdjęciu. Nawet nie wiem, kiedy było
zrobione. Ale tu jest Titus Goodwinter, ten w środku w meloniku i z
podkręconymi wąsami.
Hettie: On zawsze nosił melonik. A kto to jest obok Titusa? Amos:
Ten z opaskami na rękach? Nie znam go. Hettie: Czy on nie był
księgowym? Amos: Nie, księgowy miał czarne zarękawki. Nazywał
się Bill Watkins.
Hettie: Bill był szeryfem. Jego kuzyn, Barnaby, prowadził księgi.
Chodziłam z nim do szkoły. Został zabity przez spłoszonego konia z
furmanką.
Amos: Nie, to szeryf próbował zatrzymać konia, Hettie. Barnaby
umarł od postrzału w głowę.
Hettie: Założę się, że nie. Barnaby nie używał broni palnej.
Znałam całą jego rodzinę.
Amos (głośno): Nie powiedziałem, że to on miał broń! Jakiś
myśliwy go postrzelił!
Hettie: Myślałam, że szeryf nosił zawsze broń.
Amos (głośniej): Mówimy o księgowym! Barnaby! Ten z czarnymi
rękawami!
Hettie: Nie krzycz!
Amos: Nieważne, ten w meloniku to Titus Goodwinter.
Lilian Jackson Braun
68
Pytanie: Czy Titus założył gazetę?
Amos: Nie. Wcześniej zaczął wydawać gazetę Ephraim. Nie wiem,
kiedy. Miał wielki pogrzeb po śmierci. Powiesił się.
Hettie: Ephraim powiesił się, albo tak tylko mówią.
Amos: Na wielkim dębie niedaleko starego drewnianego mostu.
Pytanie: Czy to wtedy Titus zaczął zarządzać gazetą?
Amos: Nie, najpierw gazetę przejął najstarszy syn, ale zrzucił go
koń.
Hettie: Miliony kosów podniosło się nagle z pola kukurydzy i jego
koń się spłoszył.
Amos: Kosów wtedy było tyle, co teraz komarów.
Hettie: Potem gazetę przejął Titus. Z niego to był dziwak! Raz,
kiedy jego koń nie chciał przeskoczyć strumyka, zeskoczył z niego i
go zastrzelił.
Amos: Swojego własnego konia! Zastrzelił go! Ten Titus w
meloniku. Zawsze nosił melonik.
Pytanie: Kim jest ten wściekle wyglądający mężczyzna na końcu
szeregu?
Amos: To facet, który powoził furmanką, tak, Hettie?
Hettie: Tak, to Zack. Nigdy go nie lubiłam. Pił.
Amos: Zabił Titusa w bójce i poszedł do więzienia. Mimo to dobry
był z niego wozak. Miał śliczną córkę. Nazywała się Ellie. Przez
pewien czas pracowała w gazecie.
Hettie: Ellie składała egzemplarze gazety, robiła herbatę i
sprzątała.
Amos: Jednej ciemnej nocy rzuciła się do rzeki. Hettie: Biedna
dziewczyna nie miała matki, ojciec pił, a jej brat był łobuzem.
Amos: Titus od razu ją polubił.
Hettie: Był zawsze babiarzem, w tym meloniku i z podkręconymi
wąsami.
Nigel Fitch przerwał rozmowę, mówiąc, że jest już gotowy, by
odwieźć dwoje starszych państwa do domu. Goście niechętnie
wychodzili. Qwilleran wyrwał z wychodzącego tłumu Polly i poprosił,
żeby została jeszcze na pogawędkę o wrażeniach z wernisażu.
– Jeden mały kieliszek sherry i muszę iść – powiedziała, kiedy
weszli do biblioteki. – Czy masz coś przeciwko zaangażowaniu cię w
projekt historii mówionej?
– Ani trochę. Może okazać się interesujący. Czy wiedziałaś, że
Kot, który znał Szekspira
69
ojciec Seniora został zamordowany, a jego dziadek się powiesił?
– Ta rodzina ma burzliwą historię, ale pamiętaj, że to był
pionierski rejon, jak dawny Dziki Zachód, choć działo się to nieco
później. Teraz jesteśmy bardziej cywilizowani.
– Komputery i magnetowidy nie są wyznacznikami cywilizacji.
– To nie jest Szekspir, Qwill.
– Wczoraj odwiedziłem panią Goodwinter – powiedział. – Nie
wyglądała jak typowa wdowa, pogrążona w żałobie i biorąca środki
na uspokojenie.
– Jest dzielną kobietą.
– Raczej zastanawia mnie fakt, że podjęła kilka nagłych decyzji o
sprzedaży domu, zlicytowaniu mebli i oddaniu starych pras na złom.
Nie minął tydzień od śmierci Seniora, a plakaty informujące o aukcji
wiszą w całym mieście. To za szybko.
– Ludzie, którzy nigdy nie owdowieli, zawsze wiedzą najlepiej, jak
mają zachowywać się wdowy – powiedziała Polly. – Gritty to silna
kobieta, jak jej matka. Euphonia Gage powinna znaleźć się na twojej
liście wywiadów historii mówionej.
– Co wiesz na temat przedsiębiorstwa XYZ?
– Tylko tyle, że łatwo odnoszą sukcesy we wszystkim, do czego by
się nie zabrali.
– Czy znasz kogoś z kadry zarządzającej?
– Słabo. Don Exbridge jest czarującym mężczyzną. Jest
założycielem i pomysłodawcą spółki. Jego wspólnikiem jest Caspar
Young, a doktor Zoller – sponsorem.
– Taka osobistość. Spodziewałem się, że udało mu się zbić fortunę
na niciach dentystycznych – odparł Qwilleran. – Czy wszyscy
panowie X, Y i Z należą do Country Clubu?
Swego czasu zbadał system powstawania klik w Pickax. Wszystko
zależało od tego, kto do jakiego należał klubu, do jakiego uczęszczał
kościoła i jak długo jego rodzina mieszkała w Moose County.
Goodwinterowie liczyli sobie pięć pokoleń, Fitchowie – cztery.
– Muszę już iść – powiedziała Polly – zanim mój gospodarz
wezwie szeryfa i wyślą za mną oddział pościgowy. Pan MacGregor to
bardzo miły staruszek i nie chciałabym go martwić.
Po jej wyjściu Qwilleran zastanawiał się, czy jakaś pomocna dłoń
przedsiębiorstwa XYZ nie wpłynęła na decyzje pani Goodwinter.
Wszyscy oni należeli do Country Clubu. Grali w golfa. Grali w karty.
Lilian Jackson Braun
70
Właśnie w ten sposób to wszystko działało.
Zastanawiał się także, czy Polly rzeczywiście miała starszego
gospodarza o nazwisku MacGregor, pilnującego jej zajęć. A może
była to wymyślona wymówka, żeby wyjść wcześnie? I czemu nie
chciała zostać dłużej? Czegoś się obawiała. Prawdopodobnie plotek.
Pickax narzuciło samodzielnym kobietom wiktoriański wzorzec
przyzwoitości, a one starały się usilnie mu sprostać, mimo że
prywatnie żyły już dawno w drugiej połowie XX wieku. Gospodarz
Polly – przypuszczał Qwilleran – mógł być kimś więcej niż tylko
gospodarzem.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
S
S
Z
Z
Ó
Ó
S
S
T
T
Y
Y
Piątek,
piętnasty
listopada.
To
był
pierwszy
dzień
rozpoczynającego się właśnie sezonu łowieckiego na jelenie. W
Muzeum Klingenschoenów nastał poranek po wernisażu, a pani
Cobb wciąż była w euforii i nieco roztrzepana.
Qwilleran pochwalił ją za sukces poprzedniego wieczoru.
– Wszyscy chwalili muzeum i poczęstunek, niekoniecznie w tej
kolejności – zapewnił. – Ofiarowano nam do hallu czterometrową
choinkę na Boże Narodzenie, a Fitchowie chcieliby wykorzystać
muzeum na ślub swojego syna.
– To byłoby piękne miejsce na ślub – rozmarzyła się pani Cobb,
dodając zabawnie: – Koko mógłby nieść obrączki na ogonie.
– Od rana opowiada pani dowcipy – zaśmiał się Qwilleran. –
Musi się pani świetnie czuć.
Spojrzała na niego z fałszywą skromnością.
– Co by pan powiedział na zorganizowanie tutaj dwóch ślubów?
– Pani ślubu?
Jej oczy płonęły zza grubych oprawek okularów.
– Herb kupuje stuletni dom na wsi. Zadzwonił do mnie tuż przed
wernisażem i powiedział, że uważa, iż powinniśmy się pobrać.
– Hmm – odezwał się Qwilleran, zastanawiając się nad jakimś
ciepłym słowem. – To dom Goodwinterów. Widziałem go.
Prawdziwa perła.
Kot, który znał Szekspira
71
– Dobrze kupił, ponieważ właścicielka spieszyła się ze sprzedażą
ze względu na śniegi.
– Jest nieodnowiony, ale pani będzie wiedziała, jak go
wyremontować.
– To będzie frajda odrestaurować go i urządzić prostymi meblami.
– Czy Hackpole lubi antyki? – Qwilleran spytał z
powątpiewaniem.
– Nie za bardzo, ale mówi, że mogę zrobić, co chcę. Jego główne
zainteresowania to polowanie i łowienie ryb. Ma szafy pełne broni,
myśliwskich noży i wędek. Chce mi dać strzelbę kaliber dwadzieścia
dwa, cokolwiek to znaczy, na wiewiórki i króliki. – Jej zaciśnięte
wargi wyrażały dezaprobatę.
– Trudno mi sobie wyobrazić panią skradającą się pomiędzy
drzewami i strzelającą do małych zwierząt, pani Cobb.
Wzdrygnęła się.
– Herb opowiadał mi, jak się oporządza jelenia, i zrobiło mi się
niedobrze. Przy okazji pyta, czy lubi pan sarninę. Zawsze udaje mu
się ustrzelić piękny okaz i mówi, że mięso jest przepyszne, tylko jeleń
musi
się
wykrwawiać
powoli.
Serce
powinno
wówczas
wypompowywać krew na zewnątrz – cytowała bez entuzjazmu.
– Hmm – odezwał się ponownie Qwilleran, a jego zwisające w dół
wąsy opuściły się jeszcze bardziej. Nie był zadowolony z przebiegu
wydarzeń. Gospodyni, która pracuje na ośmiogodzinnej zmianie,
będzie różniła się od tej, która mieszka z nim, rozpieszczając jego i
koty swoją kuchnią przez ostatnie osiemnaście miesięcy. Wiedział
jednak, że Iris Cobb, która dwa razy owdowiała, pragnęła męża.
Szkoda, że nie znalazła jakiegoś lepszego od Hackpole'a.
Prawdą było, że żył na przyzwoitym poziomie z używanych
samochodów, napraw, spawania i złomu. Był także ochotnikiem
straży pożarnej i to był jego atut. Wykonał w swojej spawalni wózek
na ziołowy ogród dla pani Cobb; zebrał jagody potrzebne jej do
dżemu; był doświadczonym myśliwym. Jednak w całym mieście
uważany był za okropnego typa. Zdawał się nie mieć przyjaciół
oprócz pani Cobb. W dodatku ten niezręczny Romeo chciał jej
podarować strzelbę! Biedna kobieta! Marzyła o pewnej drogiej bluzce
z jedwabiu na urodziny, a Hackpole podarował jej drogi szwajcarski
scyzoryk wojskowy. Ten facet ciekawił Qwillerana coraz bardziej.
Jak mu się udało tak szybko zorganizować zakup domu
Lilian Jackson Braun
72
Goodwinterów? Nie należał do kliki Country Clubu, ale mógł mieć
znajomości w przedsiębiorstwie XYZ. Jego zakład spawalniczy
prawdopodobnie wykonywał balustrady balkonowe w motelu
„Mooseville” i w budynkach osiedla Indian Village.
Zadzwonił telefon i Qwilleran odebrał go w bibliotece. Głos małej
dziewczynki powiedział:
– Panie Qwilleran, tu Jody. Juney wrócił z Nizin zeszłej nocy. Nie
dostał pracy.
– Czy widział się z redaktorem naczelnym?
– Tak, z tym, który obiecał mu tę robotę. Facet oznajmił, że
właśnie zatrudnili trzy nowe reporterki i skończyli już nabór, ale
będą o nim pamiętać.
– Typowe! – wymamrotał Qwilleran. – Typowe dla tego gościa.
– Juney próbował także w „Morning Rampage”, ale tam z kolei
redukują zatrudnienie. Jest strasznie załamany. Wrócił późno w nocy
i w ogóle nie spał.
– Z jego wynikami na studiach nie będzie miał problemu, żeby
gdzieś się zahaczyć, Jody. Gazety co roku na wiosnę wysyłają łowców
talentów na uniwersyteckie kampusy w celach rekrutacji najlepszych
studentów. Próbował tylko w jednym mieście. Powinien zacząć
wysyłać oferty po wszystkich stanach.
– To samo mu powiedziałam, ale nie chciał słuchać. Wyszedł
wcześnie rano, mówiąc, że idzie na polowanie. Powiedział, że
najpierw pojedzie na farmę zabrać strzelbę brata, jeżeli jego matka
jeszcze jej nie sprzedała. Dlatego tak się martwię. Juney nie przepada
tak bardzo za lasem ani za polowaniem.
– Pomyśl o tym inaczej. Może zaszycie się w lesie będzie dobrą
terapią, Judy. Wyostrzy jego widzenie różnych spraw. A pogoda jest
niezła. Nie martw się o niego.
– No, nie wiem.
– Kiedy wróci Junior, spotkamy się porozmawiać.
Qwilleran zarezerwował sobie popołudnie na spotkanie z babką
Juniora, panią Gage, na wywiad historii mówionej, ale została mu
jeszcze godzina i poczuł się wyczerpany. Zmartwiło go oświadczenie
pani Cobb i rozczarowanie Juniora, więc skorzystał z własnej rady i
wyjechał z miasta na wieś.
Dzień był szary, nie napawał optymizmem, a bez śniegu ziemia
wyglądała przygnębiająco. Jechał na północ Mooseville, przez
Kot, który znał Szekspira
73
popularne tereny łowieckie, rozglądając się po bokach, czy nie
zobaczy samochodu Juniora. Tu i tam stały zaparkowane samochody
myśliwych, pikapy na opustoszałych leśnych terenach, ale nie było
śladu czerwonego jaguara.
Wpadały mu w oko refleksy odblaskowych pomarańczowych
sylwetek czających się w polu albo wchodzących do lasu, usłyszał też
strzały. Cieszył się, że sam włożył odblaskową pomarańczową czapkę.
Dojechał do swojej posiadłości nad jeziorem i podążył krętą,
błotnistą drogą do chaty. Przyjrzał się śladom opon, pozostawionym
przez parkującego turystę. Potem udał się do chaty, by popatrzeć na
jezioro. Z zamkniętymi oknami, bez prądu i wody, w środku było
zimniej niż na zewnątrz. Rozstawione na plaży zabezpieczenia
przeciwśniegowe trzymały się właściwej pozycji. Ponure jezioro
wyglądało na gotowe, by zamarznąć. Wszystko to razem tworzyło
smętny, opustoszały widok. Usłyszał strzały dobiegające z lasu i
pospieszył do samochodu.
W drodze na spotkanie z Euphonią Gage wybrał objazd w dół
przez MacGregor Road, szukając domu, w którym mieszkała Polly i
rzekomo jej czujny gospodarz. Na tej wiejskiej drodze nie było więcej
zamieszkanych miejsc, tylko otwarte pola i lasy. Nie było tu ruchu
poza jednym samochodem z jeleniem przywiązanym do dachu.
Kierowca uśmiechnął się do Qwillerana i pozdrowił go palcami
ułożonymi w znak „v”.
Droga zakręcała nagle, a chodnik przechodził w żwir. Trochę dalej
dwie skrzynki pocztowe na drewnianych słupach wskazywały
podjazd ogrodzony krzewami. Prowadził on do kilku położonych
obok siebie budynków: głównego domu z kamienia, małego
drewnianego domku z tyłu, jakichś szop i wiekowej stodoły chylącej
się ku upadkowi. Na skrzynkach pocztowych widniały nazwiska
„MacGregor” i „Duncan”.
Nie było żadnego samochodu, żadnych rolniczych urządzeń ani
ujadającego psa. Jednak zza rogu głównego budynku z głośnym i
groźnym gęganiem wyłoniła się gęś. Qwilleran ostrożnie wysiadł z
samochodu, bacznie obserwując ptaka, i poszedł w stronę bocznych
drzwi domu. Nie musiał pukać, gęś już go zaanonsowała.
– Czego pan chce?! – krzyknął gderliwy głos.
W drzwiach pojawił się przygarbiony starszy mężczyzna.
Wyglądał, jakby miał za chwilę się rozsypać, ubrany był w trzy
Lilian Jackson Braun
74
swetry, a na spodnie naciągnął dziergane getry.
– Pan MacGregor? Jestem Jim Qwilleran. Chciałbym o coś
zapytać, proszę pana.
– Co pan sprzedaje? Nie chcę niczego kupować.
– Nie jestem sprzedawcą. Poszukuję myśliwego, który jeździ
czerwonym jaguarem.
– Czym czerwonym?
– Czerwonym samochodem. Jaskrawoczerwonym.
– Nie wiem – odpowiedział staruszek. – Jestem daltonistą.
– Mimo wszystko dziękuję, panie MacGregor. Miłego dnia.
Obserwując gęsi, Qwilleran wycofał się. Ustalił, że Polly
rzeczywiście mieszkała w domku należącym do farmy starego
gospodarza o nazwisku MacGregor. Wracał usatysfakcjonowany do
miasta. Zauważył przy tym, że jej domek jest niezwykle mały.
O wpół do trzeciej zadzwonił dzwonkiem do drzwi dużego domu z
kamienia na Goodwinter Boulevard, by przeprowadzić wywiad z
osiemdziesięciodwuletnią panią prezes Klubu Złotej Jesieni. Kobieta,
która otworzyła mu drzwi, była w odpowiednim wieku, ale nie
sprawiała wrażenia, jakby mogła stawać na głowie i robić pompki.
– Pani Gage jest w swoim atelier – poinformowała kobieta. –
Proszę na prawo przez frontowy salon.
Ponure pomieszczenie w ciemnych aksamitach, z topornie
rzeźbionymi meblami i tapicerką wyplataną z czarnego końskiego
włosia, prowadziło do jasnego atelier, bez wyposażenia, tylko z
dwoma lustrami i matą do ćwiczeń. Małej postury kobieta w
trykotowym kostiumie gimnastycznym, rajstopach i pomarszczonych
getrach siedziała w pozycji kwiatu lotosu na macie. Podniosła się z
łatwością i podeszła do niego.
– Pan Qwilleran! Tyle o panu słyszałam od Juniora! I oczywiście
czytałam też pana artykuły we „Fluxion” – jej głos był spokojny, ale
dźwięczny. Zarzuciła rozciągnięty do kolan sweter i poprowadziła go
z powrotem do dusznego salonu.
Była filigranowa, ale silna, o siwych włosach i gładkiej skórze.
– Rozumiem, że to pani jest prezesem Klubu Złotej Jesieni –
powiedział.
– Tak, mam osiemdziesiąt dwa lata, a najmłodszy członek klubu
automatycznie zostaje wybrany na prezesa.
– Podejrzewam, że kłamie pani co do wieku.
Kot, który znał Szekspira
75
Jej uradowany wyraz twarzy świadczył o tym, że rozpoznała
komplement.
– Zamierzam dożyć stu trzech lat. Myślę, że sto cztery to już zbyt
wygórowane oczekiwanie, jak pan sądzi? Tajemnicą są ćwiczenia, a
prawidłowe oddychanie stanowi najważniejszy czynnik. Czy pan,
panie Qwilleran, wie, jak należy oddychać?
– Przez ostatnie pięćdziesiąt lat starałem się jak mogłem.
– Proszę wstać i pozwolić mi położyć dłonie na pana klatce
piersiowej... Teraz wciągnąć powietrze... wypuścić... wdech...
wydech. Dobrze pan sobie radzi, ale mógłby pan jeszcze nad tym
popracować. Co mogę teraz dla pana zrobić?
– Chciałbym włączyć magnetofon i zadać pani kilka pytań
dotyczących dawnego Moose County.
– Z przyjemnością.
Następujący wywiad został później przepisany przez Lori Bambę:
Pytanie: Kiedy pani przodkowie przybyli do Moose County, pani
Gage?
– Mój dziadek przybył tutaj w połowie dziewiętnastego wieku,
zaraz po szkole medycznej. Został pierwszym lekarzem i traktowany
był jak błogosławieństwo niebios. Nie było wówczas szpitali czy
klinik. Wszystko było dość prymitywne. Jeździł do pacjentów na
koniu, czasem uciekając przed sforą wyjących wilków. Pewnego razu,
po pożarze lasu, kiedy wszystkie szlaki były nieprzejezdne, musiał
przedzierać się z siekierą przez leśne chaszcze, piętnaście mil, żeby
opatrzyć tych, co ocaleli. Byli poparzeni, okaleczeni i oślepieni. Miał
przy sobie tylko tyle lekarstw, ile uniósł we własnym plecaku.
Jakich lekarstw używał?
– Dziadek przygotowywał własne mikstury i sam robił tabletki,
używając ziół i roślin takich jak proszek z rabarbaru, arniki i
kulczyby wronie oko. Niektórzy jego pacjenci woleli jednak
staroświeckie metody, jak herbata z kocimiętki czy porządny łyk
whiskey. Za jego usługi nigdy nie płacili mu pieniędzmi. Dawali mu
na przykład dwa kurczaki za nastawienie złamanej kości albo koszyk
jabłek za odebranie porodu.
Z jakimi dolegliwościami miał do czynienia?
– Ze wszystkimi. Gorączka, ospa wietrzna, chore płuca, chirurgia,
stomatologia. Wyrywał zęby specjalnym pokrętłem. Poza tym
mnóstwo było nagłych przypadków wywołanych przez wiosenne
Lilian Jackson Braun
76
powodzie, jadowite węże, wypadki w tartaku, kopnięcia zwierząt czy
knajpiane awantury. Bardzo częste były amputacje. Zachowałam
nawet jego kolekcję piłek, noży i skalpeli.
Dlaczego tak często stosowano amputację?
– Nie było antybiotyków. Zainfekowana kończyna musiała być
odcinana, zanim pacjent by umarł od zakażonej krwi. Dziadek
opowiadał mi, jak przeprowadzał operację przy zapalonych świecach
w drewnianej chacie, podczas gdy członkowie rodziny odganiali
muchy od otwartej rany. To było ponad sto lat temu, rozumiesz.
Kiedy praktykę zaczął mój ojciec, warunki już były inne. Miał gabinet
w naszym salonie od frontu, a na wezwania pacjentów jeździł
powozem albo saniami. Zatrudniał woźnicę, który mieszkał w stajni i
opiekował się końmi. Kierowca, który nazywał się Zack, poszedł
potem pracować do „Picayune” i źle skończył, zabijając Titusa
Goodwintera.
Czy znane są pani okoliczności tego zdarzenia?
– Musimy się troszkę cofnąć. Ojciec Zacka był górnikiem, który
zginął w wyniku eksplozji w kopalni. Zack stał się zgorzkniałym i
niebezpiecznym mężczyzną, który regularnie bił swoją żonę i dwójkę
dzieci. Mój ojciec próbował ich godzić i zgłaszać kłótnie do
posterunkowego, ale nic w tej sprawie nie zostało zrobione. Młodsza
córka Zacka także pracowała w „Picayune”, Titus zaś, który był
strasznym rozpustnikiem, uwiódł biedną dziewczynę. Ona utopiła
się, a Zack zaatakował Titusa myśliwskim nożem. Nie za ładna
historia.
Czy w tamtych czasach „Picayune” było dobrą gazetą?
– No... powiem panu... jeżeli wyłączy pan to urządzenie!
Koniec wywiadu.
Kiedy Qwilleran zatrzymał magnetofon, pani Gage powiedziała:
– Mogę mówić z panem otwarcie, ponieważ jest pan przyjacielem
mojego ulubionego wnuka. Junior bardzo pozytywnie się o panu
wypowiadał. Otóż prawdą jest, że nigdy nie byłam dobrego zdania o
tej gałęzi Goodwinterów ani o gazecie, którą publikowali. Ephraim,
który założył „Picayune”, nie był dziennikarzem. Był bogatym
właścicielem kopalni i większości tartaków, człowiekiem, który dla
pieniędzy zrobiłby wszystko. Z powodu jego chciwości i niedbalstwa
w kopalni doszło do potwornej eksplozji, w której zginęło trzydziestu
dziewięciu mężczyzn. W końcu odebrał sobie życie. Jego synowie nie
Kot, który znał Szekspira
77
byli lepsi. Jego wnuk, Senior, był dziwnym typem. Interesowało go
tylko składanie czcionek! – zaśmiała się urągliwie.
– Dlaczego pani córka za niego wyszła? – Qwilleran zapytał
otwarcie, skoro Euphonia znana była ze szczerości.
– Gritty chciała poślubić któregoś z Goodwinterów, a zawsze robi
to, na co ma ochotę. To był dziwny wybór. Jest pełną werwy kobietą,
która lubi dobrze się bawić. Senior nie miał ani krzty ikry i zupełnie
nie przypominał kogoś, z kim można by było zaszaleć. Trudno mi
wyjaśnić, jakim cudem powstał Junior. Jest zbyt mały, żeby być
potomkiem Gritty, takiej amazonki! I zbyt inteligentny, by być
synem Seniora.
– Recesywne geny – powiedział Qwilleran. – Przypomina swoją
babcię.
– Jest pan czarującym mężczyzną, panie Qwilleran. Szkoda, że
Junior nie ma pana za ojca.
– A pani jest czarującą kobietą, pani Gage.
Zamilkli na chwilę we wzajemnej sympatii. Zaczął się zastanawiać
nad tym, co by było, gdyby była trzydzieści lat młodsza. Miała... no,
miała w sobie prawdziwą rogatą duszę! Czy to wynik ćwiczeń
oddechowych?
– Czy Junior dobrze się zapowiada? – spytała.
– Świetnie, pani Gage. Może być pani z niego dumna. Czy
wiedziała pani, że „Picayune” upada?
– Oczywiście, że wiedziałam. Próbowałam pomóc. Nie wiem, co
ten mężczyzna zrobił z pieniędzmi, dopóki...
– Dopóki co, pani Gage?
– Będę naprawdę szczera. Wyluzujmy się, jak mówi Junior. No
wie pan, dowiedziałam się w okrężny sposób, że Senior dość często
wyjeżdżał na jeden dzień na Niziny. Dokładnie do Minneapolis.
Gdyby mój zięć miał choć odrobinę charakteru, przypuszczałabym,
że chodzi o jakąś kobietę. Jednak w tych okolicznościach mogłam
tylko przypuszczać, że kłopoty finansowe niefortunnie pchnęły go do
hazardu – grał i oczywiście wszystko przegrywał.
– Czy nie wydaje się pani, że jego śmierć mogła być
samobójstwem?
Spojrzała z zaskoczeniem.
– Senior nie miałby odwagi, żeby się zabić, panie Qwilleran.
Przed wyjściem powiedział jeszcze:
Lilian Jackson Braun
78
– Jest pani wspaniałym rozmówcą, pani Gage. Mam nadzieję, że
moglibyśmy spotkać się raz jeszcze, może na kolację pewnego
wieczoru.
– Z przyjemnością przyjmę zaproszenie, jeżeli podtrzyma je pan
do wiosny. Jutro wyjeżdżam na Florydę – odrzekła. – Było mi
niezmiernie miło, panie Qwilleran. Proszę nie zapominać o
oddychaniu!
Qwilleran tego wieczoru był w dobrym humorze. Rozparł się
wygodnie w skórzanym fotelu w bibliotece, głaszcząc kotkę siedzącą
mu na kolanach i czekając, kiedy z półki spadnie kolejna książka.
Przestał już protestować. Zabawa z książkami nabrała charakteru
gry, w którą on i Koko grali razem. Kot proponował tytuł, Qwilleran
zaś czytał na głos przy akompaniamencie mruków, ików i miauków.
Tym razem Koko wybrał Króla Henryka V. Dobry tekst –
pomyślał Qwilleran. Przekartkował strony i odszukał ulubione wersy:
przemowę króla do swoich żołnierzy.
– Raz jeszcze w wyłom, kochani, raz jeszcze!
Koko przyjął pozycję do słuchania, siadając wysoko na biurku, w
skupieniu, z ogonem zawiniętym aż do przednich łap, a jego
niebieskie oczy błyszczały w świetle lampy.
To była przejmująca mowa, obrazowa i pełna detali.
– Ale gdy uszy napełni ryk wojny, niech wzorem dla was będzie
raczej tygrys!
– Yow! – odezwał się Koko.
Mając taką pełną zachwytu publiczność, Qwilleran odważył się
udramatyzować tekst. Ze strasznym wyrazem oczu zmarszczył brew,
napiął mięśnie, odsłonił zęby, wydął nozdrza i ciężko oddychał. Koko
mruczał chrapliwie.
Na cały głos wykrzyczał ostatnią linijkę:
– Cry Godfor harry! I grzmij: „Bóg, Anglia, Król i święty Jerzy!”
– YOW–OW! – zaskowyczał Koko. Wystraszona Yum Yum
uciekła z pokoju, a w następnej chwili wbiegła pani Cobb.
– Och! Myślałam, że ktoś pana morduje, panie Q.
– Ja tylko czytałem dla Koko – wyjaśnił. – Chyba podoba mu się
ludzki głos.
– On lubi pana głos. Zeszłego wieczoru wszyscy mówili, że
powinien pan wstąpić do teatru – oznajmiła pani Cobb.
Kiedy w domu wszystko wróciło na swoje miejsce, Qwilleranowi
Kot, który znał Szekspira
79
przypomniało się imię: Harry. Harry Noyton. Miał z nim do
czynienia
jeszcze
na
Nizinach.
Mężczyzna
był
szalonym
przedsiębiorcą, który niestrudzenie poszukiwał nowych wyzwań albo
ryzykownych przedsięwzięć. Choć jego przedsięwzięcia często
zdawały się absurdalne, Harry zawsze potrafił wyciągnąć z nich
zyski. Mieszkał aktualnie sam w Chicago w luksusowym
apartamencie na ostatnim piętrze wieżowca, który sam wybudował.
Pod wpływem impulsu Qwilleran wybrał numer apartamentu
Noytona. Głos sekretarki poinformował go, że można go złapać w
jego hotelu w Londynie.
– Czyżby zbieg okoliczności? – Qwilleran zapytał Koko. – Harry
jest w Anglii! – Spojrzał na zegarek. Trzecia trzydzieści. W Londynie
to środek nocy. Nawet lepiej! Noyton często budził go ze snu o
nieludzkich porach i bez przeprosin.
Wybrał numer hotelu w Londynie, spodziewając się, że będzie to
„Saint George”. Mylił się, Harry zamieszkał w „Claridge's”. Kiedy głos
Noytona zabrzmiał w słuchawce, dźwięczał tak rześko jak w
południe. Jego energia była fenomenalna.
– Qwill! Jak się masz? Słyszałem, że odkąd rzuciłeś „Fluxion”,
masz forsy jak lodu. Co tam słychać? Wiem, że coś pilnego, inaczej
byś nie wydał na telefon nawet ćwierć dolara.
– Harry, czy nie chciałbyś zostać potentatem prasowym?
– Czy „Fluxion” jest na sprzedaż?
Qwilleran opisał sytuację w Pickax, dodając:
– To byłaby hańba sprostytuować stuletnią gazetę i zmienić ją w
reklamowy śmieć. Okręg potrzebuje gazety, a nazwa „Picayune” jest
wprost wpisana w tutejszy krajobraz. W tym tygodniu był o gazecie
artykuł w prasie stanowej i będzie o „Picayune” słychać jeszcze
więcej. Jeżeli ktoś przedstawi wdowie lepszą ofertę, może pójdzie po
rozum do głowy.
– Do diabła, porozmawiam z wdową. Jestem dobry w rozmowach
z wdowami.
Qwilleran wierzył mu. Noyton był człowiekiem, który wszystko
zawdzięczał sobie. Miał talent do zdobywania kobiet, podobnie jak i
pieniędzy, chociaż nigdy nie nabrał nawyku, by wyglądać elegancko.
Nawet w trzyczęściowym garniturze szytym na miarę wyglądał jak
strach na wróble. Miał kilka byłych żon i zawsze szukał następnej.
– Jutro lecę do domu – powiedział. – Jak się dostanę do Pickax?
Lilian Jackson Braun
80
Nigdy nie słyszałem o takim miejscu.
– Polecisz do Minneapolis, a potem złapiesz samolot do Moose
County. Przykro mi, ale nie znam rozkładu. Prawdopodobnie nigdy
go nie było.
– Jakoś przylecę i dotrę. Nikt nie może mnie utrzymać na ziemi
zbyt długo.
– Lepiej przyleć tu przed opadami śniegu.
– Zadzwonię do ciebie z Minneapolis.
– Dobra! Odbiorę cię z lotniska, Harry.
Z miłym uczuciem spełnionego obowiązku Qwilleran zaczął swój
nocny obchód domu i natrafił na jeszcze jedną książkę w oprawie ze
świńskiej skóry na podłodze. Tym razem było to Wszystko dobre, co
się dobrze kończy.
– Jeszcze się nie skończyło, stary – powiedział do Koko i złapał
dwa protestujące koty do wiklinowego koszyka.
Miał rację. O drugiej nad ranem wyrwał go ze snu telefon od Jody.
– Qwill, tak się martwię. Juney jeszcze nie wrócił do domu.
– Może został w domu u matki. Czy dzwoniłaś tam?
– Nikt się nie zgłaszał. Pug wróciła do Montany, a pani
Goodwinter prawdopodobnie nocuje... w dzielnicy Indian Village.
Dzwoniłam wcześniej do babci Gage, ale ona myślała, że Juney wciąż
jest na Nizinach. Dzwoniłam nawet do Rogera, jego przyjaciela w
Mooseville.
– A więc lepiej powiadommy policję. Zadzwonię do szeryfa. Ale ty
nie ruszaj się z domu!
– Chyba oszaleję, Qwill. Czuję, że chyba zaraz wyjdę i sama zacznę
go szukać.
– Nie możesz tego zrobić, Jody. Powinnaś zadzwonić do jakiejś
koleżanki, żeby została z tobą. Może do Franceski?
– Nie cierpię dzwonić do niej tak późno.
– Ja zadzwonię. Córka szefa policji jest przyzwyczajona do
nagłych wypadków. Teraz się rozłącz, to zadzwonię do szeryfa. I
napij się ciepłego mleka, Jody.
Kot, który znał Szekspira
81
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
S
S
I
I
Ó
Ó
D
D
M
M
Y
Y
Sobota, szesnasty listopada. „Prawdopodobieństwo śnieżnych
nawałnic wraz ze spadkiem temperatur. Obecnie jest siedem stopni
na minusie. W nocy temperatura spadła do dziewięciu poniżej zera...
A teraz wiadomości: Myśliwy, zgłoszony jako zaginiony wcześnie
rano, został znaleziony przez pomocników szeryfa przy wsparciu
policji stanowej. Junior Goodwinter, który obecnie przebywa w
szpitalu w Pickax, jest w ciężkim stanie z powodu wyziębienia i
złamanej nogi”.
Qwilleran dowiedział się później od szefa policji Brodiego, że tego
dnia, kiedy rozpoczął się sezon łowiecki, jeden z policjantów w czasie
rutynowego patrolu zauważył zaparkowanego blisko lasu na poboczu
czerwonego jaguara. Kiedy zgłoszono zaginięcie Juniora, mogli
zacząć poszukiwania od tego miejsca, z użyciem psów tropiących i
konnego oddziału wolontariuszy, czyli wyśmienicie jeżdżących konno
okolicznych farmerów.
– Zdaje się – Qwilleran powiedział do pani Cobb przy śniadaniu –
że nikt nie powinien polować sam. Zbyt wiele czai się
niebezpieczeństw.
– Herb zawsze wyrusza sam – westchnęła.
Ten facet nie może znaleźć nikogo do towarzystwa – pomyślał.
Kiedy tylko ktoś wspominał o Hackpole'u, od razu przychodziły mu
do głowy nieżyczliwe myśli. Na głos jednak powiedział:
– Jeżeli zabiera panią dziś wieczorem na kolację, to może zaprosić
by go na drinka przed waszym wyjściem?
– To by było miłe – zgodziła się pani Cobb. – Zaprosimy go tutaj
do kuchni. Będzie się czuł bardziej komfortowo.
– Czy chciałby, żeby go oprowadzić po muzeum?
– Wie pan, mówiąc szczerze, panie Q, on uważa, że dzieła sztuki
to tylko coś, co zbiera kurz, ale chciałabym pokazać mu piwnicę.
– A nie mówiła mi pani nigdy nic o jego przeszłości – nagabnął ją
Qwilleran, choć coś niecoś już słyszał od Juniora.
– Tutaj się wychował. Po odsłużeniu swojego w wojsku pracował
na Wschodnim Wybrzeżu. Tam się ożenił i miał kilkoro dzieci. Są już
dorosłe, ale on nawet nie wie, gdzie się teraz znajdują.
Pasuje do niego – pomyślał znowu.
– Wrócił do Moose County z powodu alergii swojej żony, ale wieś
Lilian Jackson Braun
82
jej się nie spodobała i odeszła od niego.
Uciekła z kierowcą, dostawcą piwa – tak słyszał Qwilleran.
– To bardzo samotny mężczyzna i żal mi go.
– Czy pokazywał już pani dom na wsi?
– Jeszcze nie, ale wiem, co chcę zrobić – zerwać tapety,
pomalować ściany na biało i je ozdobić za pomocą szablonów.
– Czy chciałaby pani mieć dużą sosnową szafę? Jeżeli tak, to
będzie to pani prezent ślubny.
Wydała stłumiony okrzyk zdziwienia.
– Ma pan na myśli niemiecką szafę pensylwańską? Och,
uwielbiam ją! Ale czy jest pan pewien, że chce się z nią rozstać?
– Moje życie bez niej już nie będzie takie samo – odpowiedział. –
Podejrzewam ataki lęku i okresy głębokiej depresji, ale chcę, żeby
pani zatrzymała szafę.
– Och, panie Q, znowu pan sobie ze mnie żartuje. – Czy
ustaliliście już datę ślubu?
– W przyszłą sobotę, jeżeli panu to odpowiada. Herb chciał,
żebyśmy tylko poszli do urzędu miasta, ale powiedziałam mu, że chcę
wziąć ślub tutaj. Susan Exbridge będzie moją druhną. Czy chciałby
pan zostać drużbą?
O mało się nie zakrztusił.
– Z przyjemnością, pani Cobb. Czy ma pani listę gości? Urządzimy
przyjęcie z szampanem.
– To bardzo uprzejme z pana strony, ale Herb chyba nie chce
żadnego przyjęcia, panie Q.
– Proszę dać mi znać, jeżeli zmienicie zdanie. Chciałbym, żeby
miała pani ślub godny zapamiętania. Jest pani tutaj wartościowym
nabytkiem.
– Chciałabym poprosić o jedną przysługę, jeśli pan pozwoli –
powiedziała. – Czy porozmawiałby pan z Koko o ziołowym ogrodzie?
Ciągle go przesuwa.
– Czy próbowała pani porozmawiać o czymkolwiek z kotem? –
zapytał Qwilleran. – Mruży oczy, drapie się w ucho i robi dalej to
samo.
– Nie wspominałabym o tym, ale... jak przesunęłam ogródek w
słoneczne miejsce, przepchnął go w ciemny kąt. Widziałam, jak to
robi. Staje na tylnich nogach, kładzie łapy na niższej półce i pcha.
Qwilleranowi drgnęły kąciki ust, kiedy wyobraził sobie, jak Koko
Kot, który znał Szekspira
83
pcha zioła na kamiennej posadzce oranżerii, jakby to był dziecięcy
wózek. Słońce nie rozpieszczało w listopadzie, a ten kot chciał po
prostu uzyskać najlepsze skrawki światła dla siebie.
– Dlaczego nie poprosi pani Hackpole'a, żeby zamontował jakieś
hamulce na koła? – zaproponował.
Dzwonek do drzwi zadzwonił.
– O mój Boże! Zapomniałam panu powiedzieć – rzuciła pani
Cobb. – Ale jestem roztrzepana. Hixie Rice miała tu wpaść po drodze
do pracy. To prawdopodobnie ona. – Podskoczyła do drzwi. – Niech
pan siedzi. Ja otworzę.
Hixie zaparkowała swój mały samochód na okrężnym podjeździe i
przypatrywała się z rozkoszą wypolerowanym na błysk przez pana
O'Della mosiężnym drzwiom wejściowym.
– Wszystko jest takie wielkie, Qwill! Powinieneś wynająć
kamerdynera – powiedziała, wchodząc i stukając obcasami na
białym marmurze w hallu. – Proszę, przywiozłam najnowszy
smakołyk z naszej serii mrożonek dla kotów: nuggety z raka w sosie
nantua przybrane anchois.
Koko pojawił się nagle w hallu i stał, gapiąc się na Hixie bez
wyrazu, oprócz ogona zwiniętego na końcu w mały hak.
– Myślę, że mnie pamięta – powiedziała Hixie. – Comment ça va,
Monsieur Koko?
– Eeke, eeke – odpowiedział. Kiedy Qwilleran oprowadzał Hixie
po domu, Koko nie odstępował ich ani na krok, niczym nadgorliwy
ochroniarz.
– Wspaniałe dywany! – wykrzyknęła, wchodząc do salonu.
Dwa duże i stare dywany Aubusson miały kremowy odcień,
obramowania i medaliony ze spłowiałymi, różowymi różami w
środku.
– Popatrz na Koko – powiedział Qwilleran. – Zawsze unika
wchodzenia na wzór z różami.
– Czy te stare barwniki nie były robione z jakichś owadów? Może
je wyczuwa.
– Po stu latach? Nie próbuj tego wyjaśniać, Hixie. Co powiesz na
filiżankę kawy?
Kiedy usadowili się wygodnie w bibliotece, Hixie przyglądała się
czterem tysiącom woluminów oprawnych w skórę.
– Qwill, czy jest to dla ciebie szokiem, że odziedziczyłeś mnóstwo
Lilian Jackson Braun
84
pieniędzy? Czy nie czujesz się bezradny, wyobcowany albo winny?
– Nieszczególnie.
– Nie uważasz, że ludzie są zazdrośni, pełni urazy i wrodzy?
– Hixie, mówisz jak z jakiejś książki. Tak naprawdę to dość
uciążliwe posiadać dużo pieniędzy, więc przeznaczam je na cele
filantropijne i wszyscy po cichu zapominają.
Zaczęła zapalać papierosa, więc zaraz ją powstrzymał:
– Przepisy miejscowe. Zakaz palenia w muzeach... Jak się czuje
matka twojego przyjaciela?
– Kto?
– Mówiłaś, że matka Toniego miała udar i musiał lecieć do
Filadelfii.
– Ach, ma się lepiej, wrócił i pracuje nad książką – odpowiedziała
Hixie nonszalancko. – Sama zamierzam napisać książkę poświęconą
toaletom w wiejskich gospodach. Trudno uwierzyć, że jest aż tak źle!
– Nie narzekaj. Masz szczęście, że są wewnątrz, a nie na
podwórku za stodołą. Co im zarzucasz?
– A zatem pozwól, że ci opowiem o kawiarni „Biegun Północny” w
Brrr. Mają tylko jedną toaletę, a żeby do niej dotrzeć, trzeba wyminąć
bardzo zajętego kucharza i tłustą kobietę, która pracuje na zmywaku.
Kiedy już ją znalazłam, usytuowaną pomiędzy koszem na odpadki i
zwilgotniałym mopem, okazało się, że w środku jest ciemno, i nie
mogłam znaleźć włącznika światła. Przyszedł więc kucharz i
pociągnął za zatłuszczony sznurek, który zwisał z sufitu, i voila!
Toaleta została oświetlona przez piętnastowatową żarówkę. Kolejny
problem: jak zamknąć drzwi. Były otwarte na oścież i faktycznie
zablokowane. Próbowałam na siłę, ale szczotka do WC i butelka ze
środkiem dezynfekującym wylądowały mi na głowie. Widzisz, oni
trzymają drzwi otwarte, zahaczone do wyższej półki, gdzie znajdują
się rzeczy do sprzątania. Udało mi się je w końcu zamknąć i zaczęłam
po omacku szukać kibla. Słyszałam pod stopami bulgotanie jakiejś
rury kanalizacyjnej w podłodze. Co chwilę słychać było dławienie,
bulgotanie i kipienie. Brzmiało to bardzo niepokojąco. Deska na
kiblu było przytwierdzona jedną śrubą i latała jak damskie siodło.
Rura nie przestawała bulgotać. Umywalka zaczęła także syczeć i
wybijać wodę, więc szybko stamtąd uciekłam i zatrzymałam się po
drodze do domu w krzakach.
– Hixie, zawsze przesadzasz – powiedział Qwilleran. – A jakie
Kot, który znał Szekspira
85
mieli jedzenie?
– Wyborne! Naprawdę! Chciałabym teraz coś z tobą omówić. Czy
Koko mógłby lansować naszą serię mrożonek dla kotów?
Zaprojektowalibyśmy naklejkę z napisem „Wybór Koko” i
mielibyśmy takie gadżety jak koszulki z Koko i inne. Może także
darmowe naklejki na zderzak z napisem: „Mój kot uwielbia Koko”.
Jak by to było przyjęte?
– Nie sądzę, żeby dał się tak łatwo wykorzystać. Nie pakuje się w
nic, dopóki to nie jest jego pomysł.
– Mógłby wystąpić w reklamach telewizyjnych – napierała. – W
następnym tygodniu przywiozę kamerę wideo i zrobię mu test.
– Muszę to zobaczyć – odpowiedział Qwilleran. – Co słychać w
restauracji „Old Stone Mill”?
– Wczoraj wieczorem na kolację przyszedł mój szef i oznajmił, że
odnowił nasz kontrakt na lepszych warunkach.
– Gratulacje!
– Był w dobrym nastroju. Był z jakąś kobietą, nie żoną, i wypili
dwie butelki naszego najlepszego szampana.
– Słyszałem, że jego rozwód już się zakończył.
– Nie traci czasu. Oboje planowali odbyć rejs po morzach
południowych i mieli nadzieję, że uda im się uciec przed opadem
śniegu.
– Jak ona wyglądała? – zapytał Qwilleran.
– Zdrowy, wysportowany typ. Głośno się śmiała w sposób,
którego nie znoszę! Pan X ma apartament w naszym kompleksie i
sądzę, że ona się tam wprowadziła. Dlaczego wszyscy dookoła tak
bardzo obawiają się opadu śniegu?
Śnieg nie spadł w sobotę, mimo że ciągle był zapowiadany przez
cogodzinne prognozy pogody. Qwilleran przysłuchiwał się w
bibliotece wiadomościom o osiemnastej, kiedy do pokoju zajrzała
pani Cobb.
– On już jest – powiedziała nerwowo.
Qwilleran poszedł za nią do kuchni, żeby przywitać mężczyznę,
który kradł mu gospodynię. Uścisnął dłoń Hackpole'a serdecznie i
szczerze, w zamian za co jego palce zostały zmiażdżone w żelaznym
uścisku.
– Mówią, że dziś wieczorem można się spodziewać śniegu –
powiedział Qwilleran, wykorzystując standardowy temat w Moose
Lilian Jackson Braun
86
County do otwarcia rozmowy.
– Jeszcze przez kilka dni nie będzie padało – odpowiedział
Hackpole. – Byłem przez cały dzień w lesie i mogę to orzec na
podstawie zachowania jeleni.
– Słyszę, że jest pan doświadczonym myśliwym, i chciałbym o tym
więcej posłuchać, ale najpierw... co pan powie na drinka? A pani,
pani Cobb, na co ma ochotę?
– Czy mogłabym dostać czystej whiskey? – spytała kokieteryjnie.
– Dla mnie kielicha i piwo – powiedział jej facet. Ubrany był w
swój strój wieczorowo–randkowy: sztruksową marynarkę i flanelową
koszulę. Koko krążył wokół niego i w końcu ośmielił się obwąchać
mu buty.
– A sio! – krzyknął Hackpole, tupiąc nogą.
Koko nawet nie mrugnął.
– Co jest z tym kotem? Głuchy czy co? – zapytał. – Potrafię
sprawić, że większość kotów odskakuje na metr nad podłogę.
– Koko uważa, że obwąchiwanie butów to jego święte prawo –
powiedział Qwilleran. – Wie, że ma pan w domu psy.
Wszyscy troje zasiedli do zabytkowego kuchennego stołu, który
wywodził się z refektarza jakiegoś hiszpańskiego klasztoru.
– Wygląda, jakbyście potrzebowali nowego stołu – odezwał się
gość, oglądając trzystuletnie, dobrze zachowane ślady starości.
Wychylił kieliszek i wetknął trzy palce do górnej kieszeni marynarki.
Pani Cobb uderzyła go żartobliwie po ręce:
– Zakaz palenia, mój drogi. Szkodzi antykom, poza tym w
muzeach to zakazane przez prawo.
Zostawił papierosy w kieszeni i spojrzał nieufnie na Koko.
– Dlaczego tam siedzi i gapi się na mnie? – odezwał się z irytacją
w głosie kogoś, komu zabroniono zapalić.
– Koko pana ocenia – wyjaśnił Qwilleran. – Dane zostaną
zapisane w minikomputerze w jego mózgu.
– U nas w stodole zawsze było pełno kotów – powiedział gość. –
Przywiązywaliśmy puszki do ich ogonów i mieliśmy świetny
poruszający się cel dla kalibru dwadzieścia dwa. – Roześmiał się, lecz
nikt nie podzielał jego rozbawienia.
Qwilleran powiedział:
– Jeżeli przywiąże pan puszkę do ogona Koko, usiądzie i będzie
patrzył panu w oczy, dopóki nie zacznie pan odczuwać zawrotów
Kot, który znał Szekspira
87
głowy. Wkrótce poczuje pan tępy ból pod lewą łopatką, potem
przeszywający ból w brzuchu. Stopy będą jak sparaliżowane i będzie
panu ciężko oddychać. Na końcu krew zacznie pana swędzić. Wie
pan, jak to jest, gdy ma się swędzącą krew?
Pani Cobb poklepała przyjaciela po ręku:
– Pan Qwilleran tylko żartuje, kochanie. On zawsze żartuje. –
Zobaczyła, jak znowu sięga po papierosy. – Oj! Nie wolno!
Hackpole rzucił paczkę na stół.
– Słyszałem, że jesteś całkiem niezłym strzelcem – zauważył
uprzejmie Qwilleran.
– Tak, całkiem dobrym. Polowałem już na łosie, grizzly, wszystko.
Chociaż jelenie lubię najbardziej. Mam na koncie ósmaki, ale
najlepsze mięso dają koziołki. Takiego na przykład upolowałem
wczoraj. Pierwszego dnia zawsze mi się udaje.
Założę się, że przez resztę roku uprawia kłusownictwo – pomyślał
Qwilleran.
– To był czysty strzał. Upewniłem się tylko, że porządnie się
wykrwawił. Później go wybebeszyłem, przerzuciłem przez plecy i
zaniosłem do pikapa. Byłem w domu przed południem. Zważyłem go.
Miał osiemnaście kilo.
Qwilleran w myślach odjął pięć.
Pani Cobb powiedziała z dumą w głosie:
– Herb jest myśliwym z podchodu.
– Tak. Założę się, że pan nie wie, co to jest polowanie z podchodu.
Qwilleran musiał przyznać, że nie ma pojęcia.
– My, myśliwi z podchodu, nie siedzimy w krzakach i nie
czekamy, aż coś nam przybiegnie. Trzeba się poruszać, szukając
przeciwnika, bardzo powoli, bardzo ostrożnie i cicho. Kiedy się
dostrzeże byka, śledzi się go i czeka na najlepszy moment do oddania
strzału. Trzeba się poruszać jak jeleń i nie wydawać odgłosów takich
jak dźwięk suwaka czy zapalenie zapalniczki. Trzeba mieć dobry
wzrok i określoną sprawność fizyczną. Polowanie z podchodu daje
wiele satysfakcji.
– Jestem pod wrażeniem – oświadczył z uznaniem Qwilleran,
nalewając gościowi następny kieliszek. – Wiem, że jest pan także
ochotnikiem w straży pożarnej.
– Rzucam to – powiedział Hackpole, krzywiąc się z
niezadowoleniem. – Wiele kobiet się przyłącza. Nie mam nic
Lilian Jackson Braun
88
przeciwko, kiedy w czasie całonocnego pożaru prowadzą knajpę, ale
jaki mają interes prowadzić wóz strażacki i kręcić się wszędzie w
straży?
Przyszła panna młoda dodała:
– Cieszę się, że to rzucasz. To strasznie niebezpieczne zajęcie.
– Tak, na przykład wdychanie dymu. Albo kiedy wypuszcza się
ogień i nagle wali się dach. Kiedyś widziałem, jak wąż wyrwał się
polewającemu i bił na wszystkie strony, roztrzaskując głowy i łamiąc
kości. Nie wie pan, jaką siłę ma woda lecąca przez taki wąż! To są
sprawy, o których większość ludzi nie ma pojęcia.
– Zawsze się zastanawiałem, do czego strażakom służą topory –
powiedział Qwilleran.
– Żeby wyrąbać otwór i wypuścić nim ogień; dym i gorąco
wydostają się na zewnątrz, po czym wchodzimy do budynku i gasimy
ogień.
– Ma pan jakieś przypuszczenia, co spowodowało pożar w
„Picayune”?
– Wybuchł w piwnicy. To wiedzą wszyscy, ale nic więcej. Moja
firma naprawiała te stare prasy. Pod każdą z nich stała kuweta, do
której spływały resztki rozpuszczalnika używanego do ich
czyszczenia z farby. Poza tym było tam mnóstwo szmat i papieru.
Kiepska sprawa! Schody zapaliły się i ogień poszedł aż na dach, był
cug jak w kominie.
– No cóż, kochanie – powiedziała pani Cobb – powinniśmy już
iść, ale najpierw chciałabym, żebyś zobaczył pub w piwnicy.
Ci, którzy wznosili rezydencję, przenieśli z Londynu angielski pub
i urządzili bar, z knajpianymi stolikami i taboretami, nawet boazeria
na ścianach była autentyczna.
To było coś, co Hackpole mógł docenić.
– Hej, moglibyście zdobyć pozwolenie na sprzedaż alkoholu i
otworzyć na dole tawernę – powiedział.
Kiedy wracali windą na parter, Qwilleran spytał, gdzie wybierają
się na kolację.
– Do „Otto's Tasty Eats”. Płacisz i możesz jeść do woli.– Sięgnął
do kieszeni w klapie. – Gdzie są moje papierosy?
– Zostawiłeś je na kuchennym stole, mój drogi – powiedziała pani
Cobb.
– Nie widzę, cholera! – zawołał z kuchni.
Kot, który znał Szekspira
89
– Czy sprawdziłeś we wszystkich kieszeniach?
– Nieważne. Mam jeszcze jedną paczkę w schowku w aucie.
Qwilleran wyciągnął dłoń:
– Cieszę się, że się w końcu mogliśmy poznać, i pozwól mi
pogratulować sobie wspaniałej... – Przerwał mu głośny hałas.
Doszedł z tylnej części budynku. On i gospodyni pospieszyli do
oranżerii, za nimi podążył wolniej ich gość. Miejsce było spowite
ciemnością, ale blady kształt zjawy niepostrzeżenie wymknął się z
pomieszczenia, kiedy do niego weszli.
Kiedy zapalili światło, ujrzeli istną katastrofę. Na środku podłogi
stał ruchomy ogród ziołowy, a w pobliżu leżała stłuczona gliniana
doniczka, z porozrzucaną we wszystkich kierunkach ziemią i liśćmi.
Inne rośliny zostały wyrwane z korzeniami. Cała podłoga była usiana
pozostałościami ogródka.
– O rany! O rany! – powtarzała pani Cobb w szoku i z
przerażeniem.
– To nasz tutejszy duch – wyjaśnił Hackpole'owi Qwilleran. – Czy
pani Cobb mówiła, że mamy tutaj ducha?
Gospodyni dodała dumnie:
– Każdy stary dom powinien mieć ducha – drżał jej przy tym głos;
ukradkiem rozglądała się wokoło w poszukiwaniu winnego kota.
– Wszystko od nowa wymienimy – zapewnił ją Qwilleran. –
Proszę się nie martwić. Wy dwoje idźcie spokojnie na kolację, a ja
posprzątam ten bałagan. Miłego wieczoru!
Jak tylko para opuściła dom, poszedł poszukać syjamczyków. Tak
jak oczekiwał, były w bibliotece i wyglądały na niewinne i
zadowolone. Nadepnął na niewielkie wybrzuszenie i znalazł
papierosa pod dywanem z Buchary. To był wkład Yum Yum do
całego przedsięwzięcia. Koko trzymał podbródek na swojej łapie, a
łapę na okładce książki ze świńskiej skóry. Podniósł głowę i odwrócił
błyszczące, pełne wyczekiwania oczy w stronę mężczyzny.
– Nie będę wam czytał, bo na to nie zasłużyliście – powiedział
cicho, ale stanowczo. – To było podłe. Wiecie, jak bardzo pani Cobb
kocha swój ziołowy ogród, a nasze potrawy lepiej smakują z powodu
roślin, które tam rosną. Więc nie oczekujcie ode mnie żadnego
zmiłowania! Leżcie sobie i kontemplujcie swoje grzechy, i postarajcie
się być lepszymi kotami w przyszłości... Wychodzę na kolację.
Zabrał Koko książkę. Był to znowu Hamlet. Powąchał go przed
Lilian Jackson Braun
90
odłożeniem z powrotem na półkę. Qwilleran miał wyostrzony zmysł
węchu, ale wyczuwał jedynie zapach starej książki. Powąchał
Makbeta i pozostałe tytuły, którymi zainteresował się Koko.
Wszystkie miały zapach starej książki. Porównał zapach z książkami,
których nie ruszał, z Otellem, Jak wam się podoba i Antoniuszem i
Kleopatrą. Musiał stwierdzić, że wszystkie miały dokładnie taki sam
zapach, zapach starej książki. Wyszedł na kolację.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
Ó
Ó
S
S
M
M
Y
Y
Niedziela, siedemnasty listopada. „Drobny śnieg zmieni się w
zamarzający deszcz” – taka była prognoza. W rzeczywistości świeciło
słońce i Qwilleran postanowił wybrać się na długi spacer.
Gęsto się tłumaczył pani Cobb przy porannych naleśnikach:
– Bardzo mi przykro z powodu pani ziołowego ogrodu. Doniczka,
którą strącił, zawierała miętę, która przypomina kocimiętkę, jak
przypuszczam. Dlaczego zniszczył pozostałe, tego nie wiem.
Zasadzimy je ponownie.
– To nie będzie takie proste – westchnęła pani Cobb. – Cztery z
nich zostały wyhodowane od nasion w inspekcie u Herba. Pozostałe
to były sadzonki, których nie można kupić o tej porze roku.
– Nie było sensu dawać mu bury. Chyba że złapie się kota na
gorącym uczynku i da prztyczka w nos, tylko wówczas skojarzy
reprymendę ze swoim występkiem. Tak mówiła Lori Bamba, a ona
wie wszystko o kotach. Bez wątpienia papierosy zwinęła Yum Yum.
Znalazłem jednego pod dywanem i drugiego pod poduszką.
– A ja znalazłam pustą paczkę pod dywanem na schodach –
powiedziała pani Cobb.
– Obawiałem się, że pani kolacja źle się zaczęła. Czy mimo to
dobrze się pani bawiła?
Ścisnęła usta, potem przyznała:
– No więc mieliśmy małą sprzeczkę. Dowiedział się, że dym
papierosowy szkodzi antykom, i zakomunikował, że nie mogę ich
mieć w domu na wsi. Praktycznie pali jednego za drugim.
– Czy może pani użyć reprodukcji?
Kot, który znał Szekspira
91
– Nie cierpię kopii, panie Q. Zbyt długo obcowałam z rzeczami
prawdziwymi.
– Musi być jakieś rozwiązanie.
– Mam na myśli jedno, ale dobre – odparła rzeczowo. – Może
rzuci swój cuchnący nałóg. Nie słyszał pan chyba, żeby lekarze
ostrzegali przed trującymi skutkami antyków!
Qwilleran wydał z siebie odgłosy pełnego zrozumienia i
przeprosił, mówiąc, że chce wyjść i kupić niedzielne wydanie
„Fluxion”.
Wyszedł lekkim krokiem, a to z dwóch powodów. Poczuł rozłam
pomiędzy panią Cobb i Hackpole'em, który mógł oddalić wizję
małżeństwa... I... otrzymał zaproszenie od Polly Duncan.
– W czwartek mam wolne – mówiła. – Może wpadłbyś do mojego
domku, a ja przyrządziłabym pieczeń z puddingiem Yorkshire?
Przyjedź w dzień, łatwiej ci będzie znaleźć mój dom.
Szedł raźnym krokiem. Od przedmieść Pickax dzieliły go cztery
mile. Podczas drogi spotkał komendanta straży pożarnej, który także
szedł do kiosku po niedzielne wydanie „Fluxion”.
Qwilleran zagadnął:
– Gdzie ten śnieg, z którego słynie Moose County?
– Nie umiem odpowiedzieć, ale taka pogoda utrzyma się aż do
opadów.
– Wytłumacz mi coś, Scottie. Pickax ma dziwnie rozmieszczone
ulice. Nic tu nie trzyma się kupy.
– Podobno wytyczało je dwóch górrrników i jeden drrwal w dniu
wypłaty – wyjaśnił Scottie. – Tak mówi legenda.
– Jak wozy strażackie znajdują właściwy adres? Do miasta
wjeżdża się od południa ulicą Południową – i ta jest w porządku – ale
od północy jest ulica Wschodnia, od zachodu – ulica Północna, a od
wschodu – ulica Zachodnia. Boisko jest na rogu ulicy Południowo–
Północnej i Zachodnio–Południowej. To może doprowadzić logicznie
myślącego człowieka do szaleństwa.
– Nie szukaj tu logiki, chłopie – powiedział Scottie, potrząsając
siwą kudłatą grzywą.
– Czy komendant okręgowej straży pożarnej przyleciał, by
przeprowadzić analizę pożaru w „Picayune”?
– Nie wołamy go do każdego pożaru, chyba, że podejrzewamy
podpalenie albo ktoś zginie. To był przypadkowy pożar, wywołany
Lilian Jackson Braun
92
przez zatłuszczone szmaty i rrozpuszczalniki znajdujące się w hali
maszynowej.
– Jak można ustalić, że przyczyną pożaru było podpalenie?
– Czy ty coś planujesz, chłopie?
– Nie w najbliższej przyszłości, Scottie.
– No, bo jeślibyś kombinował coś w tym guście, to staraj się nie
zostawić po sobie dwugalonowej puszki, pomalowanej na czerrwono
i śmierrdzącej benzyną. I nie powinieneś rzucać za wcześnie zapałki,
bo możesz wylecieć przez okno podczas eksplozji.
– Można jakoś stwierdzić, że pożar zaczął się od wybuchu?
– Aye. Po pierwsze wywala drzwi z zawiasów, a po drugie drobinki
sadzy są mocno wbite w ściany.
Qwilleran dokończył spacer, zatrzymując się na filiżankę kawy w
taniej restauracji przy ulicy Północnej, a niedzielną gazetę kupił w
kiosku przy ulicy Zachodnio–Południowej.
Po południu, kiedy czytał „Fluxion” i liczył błędy typograficzne,
zadzwonił dzwonek. W drzwiach frontowych ujrzał oblicze starszego
pana spoglądające bystro spod kaptura.
– Dzień dobry – powiedział gość wesołym, piskliwym głosem. –
Czy ma pan jakieś dziury po myszach do załatania?
– Przepraszam, nie zrozumiałem.
– Dziury po myszach. Jestem dobry w ich łataniu. – Qwilleran był
zdziwiony. Domokrążcy przychodzili zwykle do kuchennych drzwi i
nigdy w niedzielę. Przeważnie byli także młodsi.
– Właśnie odbywałem przechadzkę – wyjaśnił staruszek. – Ładny
dzień na spacery. Jestem Homer Tibbitt z Klubu Złotej Jesieni.
– Oczywiście! Nie poznałem pana w parce. Proszę wejść!
– Widziałem pana kota paradującego z myszą na przyjęciu i
pomyślałem, że ma pan jakieś mysie dziury, które można by załatać.
Zrobię to za darmo.
– Proszę zdjąć płaszcz, usiądziemy i porozmawiamy o tym. Czy
napiłby się pan filiżanki kawy?
– Tak, o ile ma pan bezkofeinową, i prosiłbym, jeżeli można,
odrobinę brandy do niej, tak dla rozpalenia w starym piecu.
Poszli do biblioteki. Pan Tibbitt szedł energicznie, wymachując
niezdarnie rękoma i nogami. Ogień palił się w kominku, pan Tibbitt
stanął tyłem do ciepła. – Jestem przyzwyczajony do starych domów
takich jak ten – powiedział. – Pełniłem ochotniczo funkcję kustosza
Kot, który znał Szekspira
93
w muzeum Lockmaster w pobliskim okręgu. Słyszałeś o tym?
– Niestety nie. Niedawno tu przybyłem.
– To była rezydencja właściciela stoczni, cała w drewnie, i
załatałem tam pięćdziesiąt siedem dziur po myszach. W domu z
kamienia, takim jak ten, myszy muszą być sprytniejsze, ale tu w
Pickax mamy bardzo bystre myszy.
– Co pana tutaj sprowadziło w tę krainę śniegów, panie Tibbitt?
– Urodziłem się tutaj, a nasze stare gospodarstwo stało puste. Był
także inny powód. Tam w Lockmaster zabiegał o mnie pewien
emerytowany nauczyciel angielskiego. Chcieli emerytowanych
dyrektorów. Wcześniej byłem dyrektorem gimnazjum w Pickax.
Teraz mam dziewięćdziesiąt trzy lata. Zacząłem uczyć w szkole
siedemdziesiąt lat temu.
– Trzeba było przywieźć tego nauczyciela od angielskiego do
Pickax – powiedział Qwilleran. – Nigdy nie słyszałem tylu
zmasakrowanych czasowników i zaimków.
Były dyrektor skrzywił się w geście rezygnacji.
– Zawsze robiliśmy, co w naszej mocy, ale jest tutaj takie
powiedzenie: Ludzie ze wsi są inni, a ludzie z Moose County jeszcze
bardziej.
Mimo
dokuczających
stawów
staruszek
był
nadzwyczaj
energiczny. Qwilleran zauważył:
– Wiek emerytalny chyba panu służy, panie Tibbitt.
– Mam ciągle zajęcie, i to jest sposób! Teraz, jeżeli pan chce,
żebym poszukał mysich dziur...
Qwilleran zawahał się.
– Wie pan, mamy dozorcę...
– Znam Pata O'Della od pierwszej klasy. To dobry chłop, ale nie
zna się na mysich dziurach.
– Przed kampanią antymyszową, panie Tibbitt, chciałbym z okazji
projektu historii mówionej utrwalić na kasecie pana wspomnienia,
jeżeli oczywiście pan się zgadza.
– Włącz pan tę maszynę. Proszę o pytania, ale najpierw o jeszcze
jedną filiżankę kawy z kapką brandy, może być z dwiema kapkami,
byle bez kofeiny.
Nagrano następujący wywiad z Homerem Tibbittem:
Pytanie: Co może nam pan powiedzieć o wczesnych szkołach w
Moose County?
Lilian Jackson Braun
94
– Począwszy od czasów, gdy jeszcze moja mama była belferką,
szkoły były zbudowane z drewnianych bali. Było to jedno
pomieszczenie z deskami wokół ściany, zastawione ciosanymi
ławkami bez oparcia, z pękatym piecem w środku. I były tam
straszne przeciągi! Mama uczyła w jednej szkole, gdzie śnieg
wlatywał przez szczeliny, a rano na zaśnieżonej podłodze czasem
widać było ślady zająca.
Czego wymagano od nauczyciela w tamtych czasach?
– Moja mama szła trzy mile do szkoły i musiała tam być na tyle
wcześniej, żeby zdążyć pozamiatać podłogę i rozpalić drewno w
piecu. Uczyła osiem klas w jednym pomieszczeniu, bez
podręczników! Płacono jej dolara za dzień plus darmowe wyżywienie
i zakwaterowanie w rodzinie wiejskiej. Nauczyciele płci męskiej mieli
płacone dwa dolary.
Ilu uczniów miała w tym jednym pomieszczeniu?
– Zapisanych było trzydziestu, czterdziestu, ale chodziła tylko
połowa.
Jakich uczyła przedmiotów?
– Wymagano od niej uczenia czytania, pisania, arytmetyki,
historii, geografii, gramatyki, kaligrafii i ortografii. Organizowała
także gry i specjalne zajęcia. Musiała dawać wykłady na temat
szkodliwości picia i palenia oraz noszenia zbyt obcisłych gorsetów.
A co z drużynami sportowymi? Czy były organizowane jakieś
zawody atletyczne?
– Uprawiali sporty podczas wakacji. Istniała wprawdzie
rywalizacja między szkołami, ale związana z konkursami poprawnej
wymowy, a nie meczami piłki nożnej.
Czy kiedy pan zaczął uczyć, warunki się polepszyły?
– Wciąż mieliśmy jednoklasowe szkoły, ale były lepiej zbudowane.
Mieliśmy też podręczniki. Nie mieliśmy jeszcze wewnątrz instalacji
wodno–kanalizacyjnej... Czy mogę poprosić o jeszcze jedną filiżankę
kawy? Zasycha mi w gardle.
Czy znał pan jakichś Goodwinterów związanych z gazetą?
– Przeszedłem na emeryturę przed urodzeniem się Juniora, ale
jego ojciec był w mojej klasie. Senior był spokojnym chłopcem, nie za
bardzo rozgarniętym. Dorastałem razem z Titusem i Samsonem, i
znałem najstarszego Goodwintera. Kiedy miałem jedenaście lat,
pomagałem po szkole w drukarni. Ephraim Goodwinter zarobił
Kot, który znał Szekspira
95
mnóstwo pieniędzy na kopalniach, ale był skąpy. Słyszał pan kiedyś o
eksplozji, która zabiła trzydziestu dwóch ludzi? Inżynierowie
ostrzegali Ephraima, ale nie chciał wydać ani grosza na
zabezpieczenia. Po wypadku chciał to jakoś wynagrodzić miastu,
dofinansowując publiczną bibliotekę.
Czy to prawda, że się powiesił?
– Ha! To jeden z brudniejszych sekretów w Moose County.
Rodzina twierdziła, że to samobójstwo, i tak samo orzekł koroner, ale
wszyscy wiedzieli, że to był lincz, i wiedzieli, kto go dokonał. Całe
miasto zjawiło się na jego pogrzebie. Mówiło się, że chcieli się
upewnić, że już nigdy nie wróci.
Co się stało z Titusem i Samsonem?
– Opowiadano bajeczkę o tym, jak koń Samsona wystraszył się
stada kosów i w ten sposób zginął Samson. Potem Titus został
zamordowany przez woźnicę „Picayune”. Zginał z melonikiem na
głowie.
Kim był kierowca „Picayune”?
– To był Zack Whittlestaff. Ten okręg pełen jest dziwnych
nazwisk:
Cuttlebrink,
Dingleberry,
Fitzbottom,
niemalże
elżbietańskich. Miałem nawet Falstaffa w jednej z moich klas i
Scroopa, wyjętego z Szekspira, he!
Skłaniałby się pan ku twierdzeniu, że to była wendeta przeciwko
Goodwinterom?
– Rzeczywiście, krewni ofiar eksplozji nienawidzili Ephraima,
tego może pan być pewien. Zack był jednym z nich. Był zbirem. W
szkole się nie uczył. Poślubił dziewczynę ze Scroopów. Miałem dwoje
ich dzieci w klasie. Dziewczyna narobiła sobie kłopotów i utopiła się.
Zostawiła list pożegnalny do kota, prawdopodobnie jedynego
stworzenia, które kochało tę biedną dziewczynę.
Koniec wywiadu.
Wywiad został przerwany telefonem z Minneapolis. Harry Noyton
był już w drodze. Jego czarterowy samolot miał wylądować na
lotnisku w Pickax o siedemnastej trzydzieści.
– Jak tam pogoda? – spytał Noyton.
– Nie ma śniegu, ale jest zimno. Mam nadzieję, że zabrałeś ciepłe
ubrania.
– Do diabła, nie posiadam żadnych ciepłych swetrów. Łapię
ogrzewaną taksówkę, kiedy tylko chcę gdzieś dotrzeć.
Lilian Jackson Braun
96
– W Moose County nie ma taksówek – powiedział Qwilleran. –
Będziemy musieli ci kupić jakieś kalesony i czapkę z nausznikami.
Do zobaczenia o siedemnastej trzydzieści.
Pozwolił sobie przeznaczyć dużo czasu na jazdę samochodem.
Droga na lotnisko biegła przez tereny rogaczy. O zmierzchu będą
karmione i będą się przemieszczać. Myśliwi byli w lasach od trzech
dni, denerwując i płosząc zwierzęta. Qwilleran jechał ostrożnie.
Podczas oczekiwania na samolot zamienił kilka słów z Charliem.
– Czy uważasz, że tej zimy spadnie śnieg?
– Trochę się spóźnia, ale jak już nadejdzie, będziemy mieli wielką
śnieżycę.
– Słyszałem, że straciłeś dobrego klienta.
– Kogo?
– Seniora Goodwintera.
– Tak, wielka szkoda. To był miły gość. Zmarł z przepracowania.
Większość ludzi leci na Florydę albo do Las Vegas, a on tylko latał do
Minneapolis w interesach i zawsze tego samego dnia wracał. Dlatego
mówię, że wykończyła go praca. Prawdopodobnie zasnął za
kierownicą.
Kiedy Noyton wyszedł z samolotu, miał lekki płaszcz
przeciwdeszczowy, wiszący na jego tyczkowatej sylwetce. W rękach
trzymał torbę podróżną w sam raz na maszynkę do golenia i
dodatkową koszulę. To było w jego stylu. Przechwalał się, że mógłby
polecieć dookoła świata ze szczoteczką do zębów i z kartą kredytową.
– Qwill, jak się masz, stary? Wyglądasz jak farmer w tych wielkich
butach i w kapeluszu!
– A ty wyglądasz jak przybysz z obcej planety – powiedział
Qwilleran.
–
Przestraszysz
tubylców
tym
trzyczęściowym
garniturem. Jutro z rana zabierzemy cię do „Scottie's Men's Shop” i
kupimy ci jakiś strój dla kamuflażu... Zapnij pasy, Harry – dodał, jak
tylko włączył stacyjkę w swoim małym aucie.
– Do diabła, nigdy w życiu nie zapinałem pasów, z wyjątkiem
samolotów.
Qwilleran wyłączył silnik i rozłożył ręce:
– Harry, w Moose County jest dziesięć tysięcy jeleni. Teraz jest
sezon rui oraz polowań. O tej porze wszystkie byki gonią wszystkie
łanie, przecinając szosę tam i z powrotem. Jeśli walniemy w byka,
wylecisz przez szybę, więc się lepiej zapnij.
Kot, który znał Szekspira
97
– Jezu! Bezpieczniej jest na lotnisku w Bejrucie!
– Zeszłej zimy byk gonił łanię po Main Street w Pickax i oba
zwierzaki przeleciały przez szklaną szybę sklepu meblarskiego.
Wylądowały na wodnym łóżku.
Noyton zapiął pas i przez następne dziesięć mil zerkał
niespokojnie na drogę, Qwilleran zaś rozglądał się po polach i
zaroślach w poszukiwaniu jakiegokolwiek ruchu.
– Jeżeli natkniemy się na byka, Harry, to mam się z nim zderzyć
czołowo, ryzykując, że jego kopyta przebiją szybę, czy mam próbować
go wyminąć, ryzykując, że wylądujemy do góry nogami w rowie?
– Jezu! Czy muszę wybierać? – odpowiedział Noyton, ściskając
kurczowo deskę rozdzielczą obydwoma rękami.
Kiedy znaleźli się na przedmieściach Pickax, Qwilleran
powiedział:
– Oto nasz program. Jutro przekażę cię burmistrzowi i ludziom
od ekonomicznego rozwoju regionalnego. Oni skontaktują cię z
wdową. Dodam, że wdowa jest bardzo pogodna. Dziś wieczorem
zabiorę cię na kolację do „Old Stone Mill”. Czeka na ciebie także
apartament w pałacu, który odziedziczyłem. Możesz dokonać wyboru
pomiędzy stylami: staroangielski z baldachimowym łóżkiem,
biedermeier z kwiatami namalowanymi na wszystkim albo empire z
wystarczającą liczbą sfinksów i gryfów, żebyś miał w nocy koszmary.
– Mówiąc szczerze, Qwill, wolałbym nocować w hotelu. To mi daje
większą swobodę. Zjadłem posiłek w Minneapolis i chciałbym teraz
położyć się do łóżka. Jakiś sprzeciw?
– Żadnego. Hotel „New Pickax” mieści się w samym centrum,
obok ratusza.
– „New”? Czyli budują tu nowe hotele? – ucieszył się Noyton.
– Hotel „New Pickax” został zbudowany w 1935 roku w miejsce
starego, który spłonął. Jest tam boy hotelowy na pół etatu, kolorowy
telewizor w korytarzu, kanalizacja i zamki w drzwiach.
Wysadził Noytona przy wejściu do hotelu.
– Zadzwoń do mnie jutro, kiedy będziesz już gotowy, to zabiorę
cię na śniadanie. Chciałbym z tobą prywatnie porozmawiać przed
twoim spotkaniem z burmistrzem.
Pod koniec dnia Qwilleran i jego dwaj przyjaciele odpoczywali w
bibliotece przed zgaszeniem świateł. Yum Yum usiadła na jego
kolanach z plecami w odpowiedniej pozycji do głaskania, Koko zaś
Lilian Jackson Braun
98
siedział wyprostowany i czujny w oczekiwaniu na rozmowę.
Qwilleran zaczął spokojnym, pojednawczym tonem:
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Koko. Zazwyczaj nie
przejawiasz niszczycielskiej natury, chyba że masz powód. Dlaczego
zniszczyłeś ogród ziołowy?
Kot zmrużył oczy i wydał cichy dźwięk bez otwierania pyszczka.
– Twoja skrucha już nic tu nie pomoże. Szkoda została
wyrządzona. Jeżeli chcesz zrazić naszą wspaniałą gospodynię, to
jakbyś jej na złość odgryzł sobie wąsy. Kiedy wyjdzie za mąż i
zamieszka gdzie indziej, nie będziesz się tak dobrze odżywiać jak
teraz.
Koko przeskoczył z biurka na półkę z książkami i zaczął dotykać
łapami grzbietów książek z wydania zbiorowego dramatów.
– Żadnego czytania dziś wieczorem. Miałem ciężki dzień. Ale
puścimy sobie nagranie pana Tibbitta i zobaczymy, jak brzmi.
Mały przenośny magnetofon sprawił, że cienki głos staruszka
brzmiał jeszcze bardziej nosowo i skrzecząco. Koko potrząsnął głową
i nakrył uszy łapami.
Z magnetofonu rozległ się dzwonek telefonu i nagranie raptownie
się zakończyło. Qwilleran gładził wąsy w zamyśleniu.
– Ephraim został zlinczowany – powiedział na głos. – Titus zabity
nożem. Drugi brat, Samson, prawdopodobnie wpadł w zasadzkę. A
Senior... co? Czy jego śmierć była wypadkiem? Czy to było
samobójstwo? Albo morderstwo?
– Yow! – powiadomił go Koko, a Qwilleran poczuł znaczące
swędzenie pod wąsami.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
D
D
Z
Z
I
I
E
E
W
W
I
I
Ą
Ą
T
T
Y
Y
Poniedziałek, osiemnasty listopada. „Nieoczekiwana fala zimna
przyniosła niskie temperatury: minus szesnaście stopni w Pickax
zeszłej nocy, cztery stopnie zimniej w Brrr, ale po południu nastąpi
lekkie ocieplenie i pojawi się kilka płatków śniegu”.
Qwilleran niecierpliwym gestem wyłączył samochodowe radio.
Mimo prognoz w Moose County tego roku nie widziano jeszcze
Kot, który znał Szekspira
99
nawet drobinki śniegu. Do hotelu „New Pickax” wybrał się limuzyną
odziedziczoną po Klingenschoenach, żeby zrobić lepsze wrażenie na
gościu z Nizin.
Kiedy Noyton zobaczył długi czarny pojazd, zakrzyknął:
– Jezu! Qwill, naprawdę ci się udało! Jak to się stało? Czy ożeniłeś
się z dziedziczką naftowej fortuny? Nikt nigdy mi nie powiedział,
dlaczego odszedłeś z „Fluxion”. Sądziłem, że odszedłeś na emeryturę,
żeby napisać książkę.
– To długa historia – odparł Qwilleran. – Najpierw chcę ci
pokazać, gdzie mieszkam, i ugościć cię jednym z niezapomnianych
śniadań mojej gospodyni.
– Ty z gospodynią i limuzyną? Pamiętam, jak mieszkałeś w
kawalerce i jeździłeś autobusem.
– W zasadzie mieszkam nad garażem, a dom zmieniam w
muzeum.
Noyton z podziwem rozejrzał się po rezydencji K i oznajmił:
– Znam królów w Europie, którzy nie mieszkają tak dobrze. Jedna
rzecz mnie nurtuje: Dlaczego tutaj jestem? Dlaczego sam nie
sfinansujesz gazety?
To pytanie zadawano już Qwilleranowi do znudzenia. Wyjaśnił
swoją sytuację:
– Jestem pisarzem, a nie przedsiębiorcą. – Opowiedział mu
historię „Picayune” i powtórzył jeszcze raz, że okręg potrzebuje
gazety.
– Kto nią pokieruje? – brzmiało pierwsze pytanie Noytona.
– Arch Riker właśnie odszedł z „Fluxion”. Jest świetnym
redaktorem i zna robotę na wylot. Junior Goodwinter zaś jest
ostatnim z długiej linii prasowych Goodwinterów. Wykształcony
dziennikarz. Jego akademickie wyniki są bardzo wysokie i ma
niewyczerpaną energię i entuzjazm.
– W moim typie. A kim jest wdowa?
– Gritty Goodwinter...
– Już mi się podoba!
– Chce sprzedać gazetę bliskiemu przyjacielowi, który zamierza
tylko wykorzystać nazwę stuletniej instytucji. Oczywiście możesz
zapomnieć o „Picayune” i zacząć pod nową nazwą, jak „Backwoods
Gazette” czy „Moose Call”, ale „Picayune” w zeszłym tygodniu miała
artykuł wart milion dolarów i będzie miała drugi w tygodniku.
Lilian Jackson Braun
100
– Łapię, łapię – powiedział Noyton. – Odbierzemy gazetę tym
łajdakom.
– Pani Goodwinter ma także stodołę pełną zabytkowych maszyn
drukarskich. Mógłbyś otworzyć muzeum drukarskie.
– Podoba mi się! – wykrzyknął Noyton. – A tak przy okazji, co cię
skłoniło, żeby zadzwonić właśnie do mnie?
Qwilleran zawahał się. Jedli śniadanie, a Koko był pod stołem,
mając nadzieję, że ktoś rzuci mu plaster bekonu.
– Więc to było tak: twoje imię po prostu pojawiło mi się w głowie.
– Jak mógł inaczej wytłumaczyć człowiekowi takiemu jak Noyton, że
to kot zwrócił na niego uwagę przez pewną książkę? Nie, to było zbyt
naciągane.
Po śniadaniu dwaj mężczyźni złożyli wizytę w „Scottie's Men's
Shop”. Właściciel podkreślał swoje „r” i sprzedał Noytonowi płaszcz
do kolan z szopów, australijski kapelusz i skórzane buty z
wytłoczonymi wzorami. Przez resztę dnia wysoki, niezgrabny
mężczyzna z pobrużdżoną twarzą był widziany w najrozmaitszych
miejscach Pickax.
Widziano go, jak opuszcza hotel, wchodzi do ratusza, jeździ z
burmistrzem, zjada lunch z wpływowymi ludźmi z Country Clubu,
wychodzi z biura prawnika, idzie do banku, spotyka się na kolacji z
wdową Goodwinter i zjada dwustugramowy stek z dwoma
pieczonymi ziemniakami.
Chodziły plotki, że jest teksaskim nafciarzem i że uczyni farmerów
z Moose County bogatymi. Oraz że jest spekulantem promującym
podmorskie
odwierty,
które
mogłyby
zrujnować
przemysł
turystyczny. Albo, że planuje wybudowanie elektrowni jądrowej,
która może wytworzyć promieniowanie, skazić wodę pitną i zatruć
ryby. Lub że jest zwiadowcą z Hollywood, który poszukuje w Moose
County scenerii do filmu. Plotki przekazała Qwilleranowi pani Cobb,
ponieważ usłyszała je od pani Fulgrove, a ta z kolei została
poinformowana przez pana O'Della.
Qwilleran w tym czasie złożył poranną wizytę w szpitalu, by
zobaczyć się z młodym redaktorem gazety, który znany był z
niesłabnącej energii i entuzjazmu. Całkiem oklapły Junior siedział w
fotelu z nogą w gipsie. Miał nieogoloną twarz i niezadowoloną minę.
Jody kręciła się wokół niego, starając się być radosna i pożyteczna,
ale Junior pozostawał ponury.
Kot, który znał Szekspira
101
– Ty idioto! – Qwilleran przywitał pacjenta. – Jeżeli musisz łamać
nogę, to wybierz sobie wygodniejsze miejsce.
Jody wtrąciła:
– Złapał w lesie straszne przeziębienie, ale na szczęście nie
przeszło w zapalenie płuc. Chce zostać w szpitalu, dopóki nie urośnie
mu broda.
– Nie mam gdzie pójść – odezwał się Junior zrezygnowanym
tonem. – Dom na wsi jest sprzedany, Meble zostaną zlicytowane w
środę. Nie mogę zatrzymać się u Jody. Mieszka w malutkiej
kawalerce.
– Mamy kilka wolnych łóżek, proszę bardzo, możesz ich użyć –
zaproponował Qwilleran.
– Po prostu nie wiem. Po prostu nie wiem, co zrobić.
– Więc zmyj ten smętny wyraz twarzy. Przynoszę dobre wieści.
Mój znajomy z Nizin chce kupić gazetę. Chce zaproponować twojej
matce trzy razy wyższą ofertę od oferty XYZ i chce wyłożyć kupę
forsy na nowe zakłady drukarskie.
Junior spojrzał nieufnie.
– Czy on jest szalony?
– Szalony i nadziany. Ma w swoim posiadaniu biurowce, hotele,
kluby piłkarskie, sieci restauracji i kilka browarów w Stanach oraz za
granicą. Spodobał mu się pomysł posiadania gazety. Z czasem może
zainwestować także w tygodniki.
– Nie wierzę w to. Chyba mam halucynacje. Albo ty je masz.
Judy zakrzyknęła:
– Och, Juney! Czy to nie wspaniałe?
Qwilleran kontynuował:
– Noyton jest teraz w Pickax. Miejscowi są napaleni. Plan jest
następujący: Arch Riker zostanie wydawcą, a ty będziesz redaktorem
naczelnym prawdziwej gazety. Znam kilku młodych dziennikarzy na
Nizinach, którzy są niezadowoleni z życia w dużym mieście i
prawdopodobnie chętnie by się tutaj osiedlili. Nie zarabialiby tak
dużo jak tam, ale z kolei tu życie jest tańsze. Kto wie? Może Noyton
sfinansuje porządne lotnisko i kupi linię lotniczą. Musimy jednak
trzymać jego zapał na wodzy, bo może mu strzelić do głowy, żeby
wybudować pięćdziesięciopiętrowy hotel w samym środku pola.
Junior nic nie mówił.
– Och, Juney – prosiła jego mała przyjaciółka – powiedz coś.
Lilian Jackson Braun
102
– Czy jesteś pewien, że coś z tego będzie?
– Noyton nigdy się nie cofa.
– Ale moja matka jest... bardzo blisko związana z Exbridge'em.
– Blisko?! Ona zwyczajnie ma z nim romans, i dobrze o tym wiesz.
Ale jeśli jest tak zachłanna, jak mi się zdaje, zapomni o XYZ i
zapoluje na grubszą rybę. Noyton nie tylko skusi ją szelestem
banknotów, ale także swoim urokiem osobistym. Kobiety go lubią.
– Czy jest żonaty? – spytała Jody.
– Obecnie nie, ale dla ciebie jest za stary, Jody.
Zachichotała.
– Interesuje go również zakup starych pras ze stodoły na potrzeby
muzeum drukarskiego. Twój ojciec by się ucieszył, Junior.
– No cóż...
– Jody – zwrócił się Qwilleran – czy byłabyś tak uprzejma i
przyniosła nam kawę z kawiarenki? I kilka takich owsianych
ciasteczek zrobionych z tektury i trocin? – Wręczył jej banknot i
zaczekał, aż wyjdzie. – Zanim wróci, odpowiedz mi na kilka pytań,
dobrze? Czy uważasz, że wypadek twojego ojca mógł być
samobójstwem?
Junior otworzył szerzej oczy.
– Nie sądzę, by był skłonny do czegoś takiego.
– Zrujnował rodzinę. Twoja matka miała romans. I może być
jeszcze jeden powód.
– Co masz na myśli?
–
Pamiętasz
tego
nieznajomego
w
czarnym
płaszczu
przeciwdeszczowym, który przyleciał tym samym samolotem?
Wziąłeś go za podróżującego sprzedawcę. Sądzę, że był jakimś
śledczym. Jeżeli twój ojciec zamieszany był w coś podejrzanego,
mógł wiedzieć o jego przyjeździe...
– Mój ojciec nie zrobiłby niczego nielegalnego – zaprotestował
Junior. – Nie miał do tego głowy.
– Następne pytanie: Czy to mogło być morderstwo?
– Co??? – Junior o mało nie wyskoczył z gipsu. – Dlaczego
mogło... kto mógł...?
– Pomińmy to pytanie. Co było w metalowej kasetce, którą
próbowałeś odszukać po pożarze?
– Nie wiem. Tata utrzymywał jej zawartość w tajemnicy, ale
wiedziałem, że jest ważna.
Kot, który znał Szekspira
103
– Jakiej była wielkości?
Junior kichnął i sięgnął po chusteczkę.
– Podobnej wielkości co pudełko chusteczek.
– Słyszę, że idzie Jody. Powiedz mi jeszcze jedno: Dlaczego twój
tata tak często odbywał jednodniowe podróże do Minneapolis?
– Nigdy mi tego nie wyjawił – twarz Juniora zrobiła się czerwona.
– Wiem jednak, że nie układało mu się z moją matką.
Jody wróciła z kawą.
– Nie było ciasteczek owsianych, więc wzięłam z melasą.
– Smakują jak spalone opony – westchnął Junior po kilku
skubnięciach. – Czy goście na wernisażu dopisali, Qwill?
– Dom był pełen! Zacząłem wywiady z weteranami i nagrywam
ich opowieści na taśmę. Czy masz jakieś sugestie, z kim jeszcze
mógłbym porozmawiać? Mam już twoją babcię i Homera Tibbitta.
– Pani Woolsmith – zaszczebiotała Jody cienkim głosem. – Ona
by się nadawała.
Junior podrapał się po pojawiającej się brodzie.
– Powinieneś znaleźć tych, co pamiętają kopalnie i pierwsze
farmy oraz rybaków, którzy tu łowili, nim pojawiły się łodzie
motorowe.
– Pani Woolsmith mieszkała na farmie – wtrąciła delikatnie Jody.
– Potrzebuję kogoś o niezawodnej pamięci – powiedział
Qwilleran.
– I tak będziesz musiał z nich wyciągać – ostrzegł Junior. – Starsi
ludzie lubią pogawędzić o ciśnieniu krwi, protezach dentystycznych i
o swoich prawnukach.
– Pani Woolsmith ma prawie wszystkie swoje zęby – zapewniła
Jody.
– No, poddaj jakąś myśl – poprosił Juniora Qwilleran. – Nie ma
pośpiechu.
– Zaczekaj chwilę! Mam! Jest taka kobieta w domu starców –
przypomniał sobie nagle Junior. – Ma ponad dziewięćdziesiąt lat, ale
jest bardzo bystra i całe swoje życie spędziła na farmie. Nazywa się
Woolsmith. Sarah Woolsmith.
Jody zabrała płaszcz i torbę na ramię, a następnie bez słowa
wyszła z pokoju.
– Hej, dokąd ona idzie?! – krzyknął Junior.
Po dokończeniu spotkania w szpitalu Qwilleran poszedł na lunch
Lilian Jackson Braun
104
do restauracji „Stefania”, zastanawiając się nad metalową kasetką
Seniora i jego częstymi podróżami do Minneapolis. Czerwona,
zakłopotana twarz Juniora świadczyła o tym, że coś wiedział albo
podejrzewał przyczynę. To dziwne, ale młodzi ludzie, wyzwoleni w
swoich własnych związkach, mogą być zawstydzeni seksualnymi
przygodami swoich rodziców. Kiedy zamyślił się nad tą
zastanawiającą reakcją, przy stoliku obok usłyszał znajomy głos.
Mężczyzna zamawiał kanapkę z wołową pieczenią, musztardą i
chrzanem.
– Proszę wykroić tłuszcz i przynieść sałatę wymieszaną z sosem
roquefort, bez ogórka i zielonej papryki.
Jego głos brzmiał jak urywane pobrzękiwanie, a Qwilleran już
gdzieś go słyszał. Podniósł się i poszedł w stronę męskiej toalety, a po
drodze zerknął na sąsiada. Był to tak zwany historyk, którego spotkał
w bibliotece. Mężczyzna zmienił strój ze sztywnego na bardziej luźny,
mniej rzucający się w oczy w Moose County, ale nie było wątpliwości
co do jego tożsamości. Był nieznajomym, którego wizyta kojarzyła się
z fatalnym wypadkiem Seniora, albo z jego samobójstwem, albo
morderstwem.
Qwilleran spędził resztę lunchu na rozważaniu różnych
możliwości. Układał scenariusze z uwzględnieniem metalowej
kasetki... cudzołóstwa... hazardu... związku z narkotykami...
szpiegostwa. Jednak coś mu mówiło, że poczciwy drukarz nie
pasował do żadnej z tych ról.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
D
D
Z
Z
I
I
E
E
S
S
I
I
Ą
Ą
T
T
Y
Y
Wtorek, dziewiętnasty listopada. „Dzisiaj cieplej, ze wzrostem
temperatury prawie do zera. Istnieje niejakie prawdopodobieństwo,
że po południu spadnie śnieg. W środę może nadejść śnieżyca.
Obecnie temperatura wynosi minus osiem stopni”.
– To okropne! – jęknęła pani Cobb. – Jutro jest aukcja, a trzeba
tam dojechać wiejską drogą. Mówią, że hotel już jest pełen
przyjezdnych
handlarzy.
Przybyli
dziś
po
południu
na
przedpremierowy pokaz.
Kot, który znał Szekspira
105
– Niech się pani nie martwi. Jeżeli przewidują śnieżycę, to znaczy,
że będzie ładny dzień – powiedział Qwilleran z cynizmem godnym
wytrawnego znawcy pogody w Moose County. – Jak przeprowadzą
aukcję w tym domu? Tam są same małe pokoje.
– Główna aukcja będzie prawdopodobnie odbywać się w stodole.
Na plakatach i w ogłoszeniach radiowych ostrzegali, żeby ciepło się
ubrać. Organizatorem jest Foxy Fred, więc wszystko powinno
przebiegać bez zakłóceń. Wybieram się na pokaz przedaukcyjny
dzisiejszego popołudnia, wezmę przy okazji katalog. O której
godzinie przyjeżdża panna Rice? Koty są głodne.
Zgodnie z sugestią Hixie syjamczyki dostały na śniadanie zaledwie
łyżeczkę jedzenia, tylko tyle, żeby powstrzymać je od przeżuwania
własnych ogonów. Zgodnie z jej koncepcją przed testem kamerowym
Koko miał być głodny jak wilk, a Yum Yum cierpieć razem z nim.
Miauczały bez ustanku, gdy Qwilleran zajadał się sadzonymi jajkami
na grzance z szynką. Chodziły tam i z powrotem po podłodze,
pakowały się pod nogi i podnosiły larum, kiedy ktoś nadepnął
przypadkowo na jeden z ogonów.
Koko oczywiście doskonale wiedział, że to Hixie jest
odpowiedzialna za ów skandal. Kiedy przyjechała, przywitał ją
gniewnymi, rozszerzonymi źrenicami i wymachiwał ogonem niczym
szablą.
– Bonjour, Monsieur Koko – powiedziała. Odwrócił się i poszedł
na sztywnych nogach do pralni, gdzie zajął się ostentacyjnym
rozgrzebywaniem żwirku w swojej kuwecie.
– Oto mój scenariusz – wyjaśniała Qwilleranowi. – Zaczniemy od
ujęcia frontowych drzwi, które symbolizują elegancję i dobrobyt.
Potem wejdziemy do hallu, a kamera zrobi panoramę od francuskich
mebli po wielkie schody i kryształowy żyrandol.
– Wygląda mi to na scenę z brazylijskiego serialu.
– Potem zrobimy zbliżenie na sam szczyt schodów, gdzie będzie
siedział Koko, wyglądający na znudzonego.
– Jak mu to wytłumaczysz? – chciał się dowiedzieć Qwilleran.
Hixie zignorowała pytanie.
– Następnie kamerdyner zawiadomi oficjalnym tonem, że podano
ciasteczka z wieprzowej wątróbki. To będzie głos zza kadru. Ty
możesz podłożyć głos, Qwill. Koko natychmiast zbiegnie po schodach
w swój charakterystyczny, płynny sposób, a kamera będzie mu
Lilian Jackson Braun
106
towarzyszyć do jadalni.
– Do jadalni? – Qwilleran wymamrotał z powątpiewaniem.
Syjamczyki były przyzwyczajone do spożywania posiłków w
kuchni i niechętnie jadły w innych pomieszczeniach.
Hixie kontynuowała z typową dla siebie swadą:
– Krótkie ujęcie długiego stołu jadalnego z ogromnym srebrnym
świecznikiem i pojedynczym eleganckim porcelanowym talerzem.
Możemy posłużyć się talerzem z serwisu Klingenschoenów, z
niebieskim obramowaniem, ze złotym herbem i monogramem K...
Potem ujęcie Koko, jak z zapałem pożera ciasteczka z wieprzowej
wątróbki. Możliwe, że trzeba będzie kilka razy kręcić, by uchwycić
ten moment, Qwill. Sztuką jest, by uniknąć nagrywania go od tyłu.
– To nie będzie proste. Koty akurat lubią odwracać się ogonem.
– W porządku, teraz posadź go na najwyższym stopniu schodów.
Koko przysłuchiwał się ze skwaszoną miną. Kiedy Qwilleran
zatrzymał się, by go podnieść, wyślizgnął się z uścisku jak mokra
kostka mydła, pomknął wzdłuż hallu i wskoczył na sam szczyt
pensylwańskiej szafy. Z tej ponad dwumetrowej grzędy przyglądał się
zwycięsko swoim prześladowcom. Siedział niebezpiecznie blisko
dużej, unikatowej wazy z majoliki.
– Nie odważę się po niego wspiąć – ostrzegł Qwilleran. – Wziął
sobie zakładnika. Prawdopodobnie wie, że waza warta jest dziesięć
tysięcy dolarów.
– Nie wiedziałam, że jest taki drażliwy – odparła Hixie.
– Napijmy się w kuchni po filiżance kawy i zobaczymy, co się
stanie, kiedy nie będziemy zwracać na niego uwagi. Syjamczyki nie
cierpią, gdy się je ignoruje.
Za parę minut Koko dołączył do nich, wchodząc z wyrazem
nonszalancji powolnym, dumnym krokiem. Usiadł jak kangur i
zabrał się do lizania futerka na brzuszku. Kiedy uporał się z tym,
pozwolił zanieść się na szczyt schodów.
Hixie reżyserowała z dołu:
– Ułóż go w siedzącą kulkę, Qwill, przodem do kamery.
Posadził go delikatnie na stopniu z wykładziną, ale Koko
zesztywniał. Zgiął grzbiet, podkręcił ogon jak korkociąg i wykręcił
nogi.
– Spróbuj jeszcze raz – odezwała się do nich Hixie. – Podwiń mu
nogi pod tułów.
Kot, który znał Szekspira
107
– Sama chodź na górę i podwiń mu nogi – poradził Qwilleran – a
ja zejdę na dół i będę kręcił film. Twój scenariusz jest dobry, Hixie,
ale Koko chyba w nim nie zagra.
– Dobra, znieś go na dół, zrobimy zbliżenie z jedzeniem, żeby
zobaczyć, jak wygląda w kamerze.
Qwilleran przytaszczył Koko do jadalni. W tej chwili kot zamienił
się w rzucającą się, protestującą, prychającą kupkę fruwającego
futra.
– Gotowe, pani Cobb! – Hixie krzyknęła w stronę kuchni.
Gospodyni, która brała udział w przedsięwzięciu jako pomocnik,
wybiegła truchtem z kuchni, niosąc talerz zawalony szarą wieprzową
pastą.
– Czy to będzie w kolorze? – spytała.
Qwilleran posadził ostrożnie Koko naprzeciwko talerza, profilem
do kamery, podczas gdy Hixie przysunęła się z teleobiektywem. Koko
spojrzał w dół na szarą maź, pogardliwie kładąc po sobie uszy i
odchylając wąsy do tyłu. Z obrzydzeniem sięgnął łapką po jeden
kawałek i zaraz wypluł go z niesmakiem. Otrząsnął łapę i dostojnym
krokiem wyszedł z pokoju, machając powoli ogonem.
Qwilleran powiedział:
– Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała zrobić ujęcie kota,
który powoli się oddala, Koko może być twoim modelem.
– Wszystko to było dla niego nowe i dziwne – skwitowała Hixie
niezrażona niepowodzeniem. – Spróbujemy innego dnia.
– Obawiam się, że Koko zawsze będzie chodził własnymi drogami.
Nic go nie obchodzi sława, ani fortuna, ani publiczny występ. Słowo
„współpraca” nigdy nie zagościło w jego słowniku. Kiedykolwiek
próbuję zrobić mu zdjęcie, przewraca się na tyłek, wystawia jedną
nogę wysoko w pornograficznej figurze i liże swoje intymne części...
Chodź, pójdziemy dokończyć naszą kawę.
Pani Cobb miała dla nich przygotowany dzbanek ze świeżo
zaparzoną kawą, który podała im w bibliotece z kilkoma
brzoskwiniowo–migdałowymi rogalikami swojej roboty.
– Co nowego w biznesie restauracyjnym? – zagadnął Qwilleran
Hixie.
– Niewiele. Właśnie zatrudniliśmy pomocnika kelnera o imieniu
Derek Cuttlebrink. Uwielbiam zabawne nazwiska. W szkole miałam
Betty Schipps (coś jak ships, statki), która wyszła za mąż za faceta o
Lilian Jackson Braun
108
nazwisku Fisch – niczym fish, ryba – i razem otworzyli restaurację
specjalizującą się w daniach z owoców morza. Czy kiedykolwiek
zajrzałeś do książki telefonicznej Moose County? Coś niesamowitego!
Fugtree, Mayfus, Inchppt, Hackpole...
– Hackpole'a znam – powiedział Qwilleran. – Działa w branży
związanej z używanymi samochodami i naprawami mechanicznymi.
– To pozwól, że ci opowiem coś zabawnego. Kiedy przyszłam do
pracy,
początkowo
starałam
się
zachowywać
czarująco,
zapamiętywać twarze i pozdrawiać gości po imieniu. Wcześniej
chodziłam
na
specjalne
kursy
poprawiające
zdolność
zapamiętywania i używałam metody skojarzeniowej. Pewnego dnia
przyszedł pan Hackpole z jakąś wyfiokowaną babką, której starał się
zaimponować, i powiedziałam mu wówczas, że to nazwisko kojarzy
mi się z hakiem. Nie spodobało mu się to ani odrobinę.
– Brakuje mu poczucia humoru – powiedział Qwilleran, a
ściszając głos, dodał: – A ta „wyfiokowana babka” to była pani Cobb,
moja wyborna gospodyni, której brzoskwiniowo–migdałowe rogaliki
właśnie wcinasz.
– No cóż, musisz przyznać, że mogła być wyfiokowana –
wyszeptała Hixie.
– Nie bardziej niż pewna kobieta pracująca w reklamie, którą
kiedyś znałem na Nizinach.
– No dobra, trafiony, zatopiony! – przyznała. – Wpadnij dzisiaj
na lunch do „Old Stone Mill”.
– Jakie jest dzisiaj danie dnia?
– Potrawy z chili. Weź własną gaśnicę.
Niedługo przed południem Qwilleran miał jeszcze jednego gościa.
Nick Bamba, mąż jego sekretarki z Mooseville, podrzucił mu do
podpisania torbę przepisanych przez nią na maszynie listów. Nick
został powitany wylewnie przez dwa obwąchujące go syjamczyki,
które zdawały się wyczuwać, że dzieli on mieszkanie z trzema kotami
i z osobą, która zawiązuje swe długie warkocze jakże kuszącymi
wstążkami. Obaj panowie udali się do biblioteki, a za nimi podążyły
dwa sterczące brązowe ogony, pełne poczucia własnej godności.
– Może drinka? – spytał Qwilleran. Lubił wizyty tego młodego,
bystrego inżyniera, który pracował w stanowym więzieniu i podzielał
jego zainteresowanie kryminalistyką. – Co tam słychać w więzieniu?
– Wystarczająco spokojnie, żebym był zaniepokojony –
Kot, który znał Szekspira
109
odpowiedział Nick. – Nalej mi burbona. Jak ci się podoba taka
pogoda?
– Zeszłej nocy w Brrr było minus dwadzieścia.
– Obliczono, że temperatura odczuwana podczas wiatru wynosiła
minus trzydzieści osiem stopni.
– Jak tam dziecko? – Qwilleran jakoś nie mógł zapamiętać ani
imienia, ani płci potomka Bamby.
– Ma się dobrze. To dobry chłopak, zdrowy, dzięki Bogu!
– Miło słyszeć. Czy zabrałeś Snuffles do weterynarza?
– Powiedział, że to jakieś zapalenie skóry, które łapią dachowce.
Bierze teraz hormony.
– Dziękuję, że zgłosiłeś tego intruza, Nick. Powiadomiłem szeryfa,
zgodnie z twoją sugestią.
– Widziałem, że masz teraz na swojej posesji słupy informacyjne.
– Pan O'Dell uwinął się i od razu postawił słupy: zakaz wstępu,
zakaz polowania i zakaz biwakowania.
– To niesamowity gość – przyznał Nick. – Kiedy byłem w szkole
średniej, pomógł mi wydostać się z niezłych tarapatów.
– Coś nowego w Mooseville?
– W Mooseville zazwyczaj nie dzieje się nic nowego. Ale... jeśli
chodzi o ten wóz, który nakryłem na twojej posesji. … W tych
okolicach takich nie ma, musi należeć do jakiegoś mieszczucha. Trzy
odcienie brązu. Wykonany na indywidualne zamówienie. Od tamtej
pory widziałem go wiele razy na parkingu przy restauracji „Old Stone
Mill”, z tyłu, przy drzwiach kuchennych. Sprawdziłem nawet tablicę
rejestracyjną. Wóz zarejestrowany jest na niejaką Hixie Rice.
Po wyjściu Nicka Qwilleranowi przyszło do głowy, że Hixie jak
dotąd jakoś nie przejawiała zainteresowania turystyką. Nigdy nie
widział jej w butach bez obcasów.
Poszedł wcześniej na lunch i zamówił miskę chili.
– Czy Koko otrząsnął się ze swojej irytacji? – spytała Hixie.
– Chyba tak. Jak tylko wyszłaś z domu, pożarł łapczywie
ciasteczko... Nawiasem mówiąc, kto jest właścicielem tego ładnego
samochodu kempingowego, który stoi na parkingu?
Hixie wyglądała na nieobecną myślami.
– Tego brązowego? Należy do jednej z naszych kucharek. Jej mąż
pracuje w Mooseville i musi codziennie dojeżdżać, a to sześćdziesiąt
mil, więc on jeździ ich małym samochodem, a ona dociera do pracy
Lilian Jackson Braun
110
tym pożeraczem paliwa.
Co ukrywała? Qwilleran przypomniał sobie, że Hixie zawsze była
wygadanym, choć niekoniecznie zręcznym kłamczuchem, i że wciąż
pakowała się w historie miłosne z udziałem facetów z marginesu. Co
kombinowała tym razem? Czy chodziło o tego niewidzialnego szefa
kuchni? Jego książkę kucharską? Jego chorą matkę w Filadelfii?
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
J
J
E
E
D
D
E
E
N
N
A
A
S
S
T
T
Y
Y
Środa, dwudziesty listopada. Kiedy telefon zadzwonił o szóstej
rano, Qwilleran wiedział, że to może być tylko Harry Noyton. Kto
inny byłby na tyle bezczelny i pozbawiony wrażliwości, żeby dzwonić
o tej porze? Wydukał zaspane powitanie i usłyszał irytująco wesoły
głos:
– Pobudka! Wstawaj! Chyba nie masz zamiaru przespać całego
dnia? Co powiesz na to, by zaprosić mnie na męskie śniadanko?
– Czy oczekujesz ode mnie, że wyciągnę moją gospodynię z łóżka
w środku nocy? – mruknął Qwilleran.
– Tak czy inaczej przyjeżdżam. Chcę z tobą pogadać. Złapię
taksówkę i będę za pięć minut.
– Tu nie ma taksówek, Harry. Możesz się przejść. To tylko trzy
przecznice.
– Nie przeszedłem pieszo nawet trzech przecznic, odkąd wypuścili
mnie z piechoty.
– Spróbuj! Dobrze ci zrobi. Nie idź do głównego budynku, tylko
do mojego mieszkania nad garażem.
Qwilleran wciągnął na siebie jakieś ubranie i otworzył drzwi szafy
wnękowej, która skrywała minikuchnię. Z minizbiornika zaczerpnął
ekspresowo
zagotowanej
wody
do
kawy
rozpuszczalnej.
Minimikrofalówka rozmrażała śniadaniowe bułki, wyciągnięte z
zamrażalnika.
Chwilę później Noyton wchodził już po schodach.
– Czy to tutaj mieszkasz? Wolę to nowoczesne wnętrze od tej
starzyzny w dużym domu. Hej, jaka seksowna kanapa! Czy
przyprowadzasz tutaj panienki?
Kot, który znał Szekspira
111
Qwilleran był zawsze niezwykle gburowaty przed poranną kawą.
– Harry, ja tutaj pracuję. Piszę książkę.
– Nie żartuj! O czym?
– Musisz poczekać i kupić własny egzemplarz, kiedy zostanie
opublikowana.
– Lubię was dziennikarzy – powiedział Noyton na poły
żartobliwie. – Jesteście niezależni! Dlatego spodobał mi się pomysł
posiadania gazety. Tutaj jest sporo pieniędzy! Ludzie mają własne
samoloty, po trzy albo cztery auta, ogromne łodzie, futra z soboli.
Powinieneś zobaczyć, jakie klejnoty noszą kobiety z Country Clubu!
– Bierzesz pod uwagę odziedziczone bogactwa – westchnął
Qwilleran. – Jest tu także bieda i bezrobocie, zbyt wiele dzieciaków
nie idzie na studia. Odważna gazeta mogłaby pobudzić świadomość
obywatelską, promować szkolenia zawodowe i rozwój kariery,
oferować stypendia. Fundacja Klingenschoenów nie może i nie
powinna robić tego sama!
– O cholera! Wszystko już obmyśliłeś. To lubię w was
dziennikarzach.
Qwilleran postawił kubki z kawą i talerz z cynamonowymi
bułeczkami pani Cobb na wizytowym stole.
– Harry, przysuń sobie krzesło. Jak ci się podoba hotel? Czy jest ci
w nim wygodnie?
– Do diabła, dali mi apartament dla nowożeńców z okrągłym
łóżkiem i różową satynową pościelą.
– Jak poszły wczorajsze spotkania?
– Bez problemu! Wszystko jest już zapięte na ostatni guzik! Dla
tej Goodwinter to było jak grom z jasnego nieba! Wypisałem
sześciocyfrowe czeki do trzech różnych banków za prawa do nazwy
„Picayune” i za stary sprzęt drukarski.
– Jak ci się udało to załatwić?
– Burmistrz zabrał nas wszystkich, czyli ją i tych facetów od
rozwoju ekonomicznego, na lunch do klubu, do prywatnej sali
konferencyjnej. To był tylko wstęp. Kiedy było po spotkaniu, już
byliśmy ze sobą po imieniu. Moi prawnicy zadzwonili do jej
prawnika, jej bankier zadzwonił do moich bankierów, i tak dobiliśmy
targu. Miasto poparło mnie w stu procentach. To stworzy miejsca
pracy. Zwolnią nas z opodatkowania budynku na dziesięć lat. Zanim
Wybudujemy drukarnię, będziemy zlecać druk na zewnątrz.
Lilian Jackson Braun
112
– Co się stanie ze starym, spalonym budynkiem?
– Miasto przeznacza go do rozbiórki i będzie spłacać wdowę.
Potem sprzeda plac po cenie minimalnej. Okręgowi działacze też się
włączyli. Okręg będzie w połowie współfinansował muzeum
drukarstwa. To będzie atrakcja turystyczna, niedaleko Mooseville...
Hej, jakie cholernie dobre bułki!
– Jak zareagowali przedsiębiorcy z XYZ, kiedy ich przelicytowałeś
i podlizywałeś się wdowie?
– XYZ nie ma niczego na papierze. Wszystko było załatwiane na
gębę. Nie była zobowiązana do robienia interesów z tymi złodziejami.
Jeżeli biedna wdowa wybiera trzy czwarte miliona zamiast marnej
pięciocyfrowej sumy, czy można ją za to winić?
Qwilleran pomyślał, że ta wiadomość nie spodoba się
Exbridge'owi. Wdowa będzie musiała szybko wyprowadzić się z
osiedla Indian Village. Pewnie w mieście już huczy od plotek.
Noyton nakręcił się i nie przestawał mówić.
– Kilku radnych pokazało mi okolice i ukształtowanie terenu i
wiesz co, kłamczuchu?! Nic nie mówili o bykach pędzących prosto na
przednią szybę! Podoba mi się w Mooseville. Wszystko zbudowane
jest z drewna. Chciałbym wybudować tam hotel. To jest odpowiedni
moment, żeby przyspieszyć rozwój tego miasta. Moglibyśmy go
zbudować z betonowych odlewanych bali. Jak ci się podoba ten
pomysł?
– Harry, nie masz gustu. Zostaw projekt architektom.
– Do diabła, to moje pieniądze! Ja mówię architektom, co mają
zaprojektować.
– Więc kiedy gazeta ruszy, nie mów redaktorom, jak mają ją
redagować.
Na twarzy Noytona zagościł konfidencjonalny uśmieszek.
– Gritty pojechała z nami do Mooseville, usiedliśmy na tylnim
siedzeniu i trochę rozmawialiśmy, podczas czego doszło do
niejakiego... hm, jak to określić?
– Ocieplenia stosunków?
– Potem zabrała mnie na kolację do miejsca, gdzie jest skrzypiące
i stukające koło. Powiedziałem, żeby dali mi puszkę oliwy i
śrubokręt, to naprawię im to ustrojstwo. Poza tym nieźle się
bawiliśmy, Qwill, naprawdę nieźle. Wylądowaliśmy w moim
hotelowym apartamencie z butelką gorzały. Nie chciała wrócić do
Kot, który znał Szekspira
113
domu, więc przeorganizowałem nieco pobyt w hotelu. Nie mogłem
pozwolić, żeby zmarnowały się te różowe prześcieradła. Qwill, ona
jest w moim typie, z jajami i drobnej budowy. Pamiętasz Natalie?
Moje życie już nigdy nie było takie samo po stracie Natalie. I wiesz
co? Gritty bardzo mnie kręci! Zabieram ją na Hawaje, na małe
wakacje. Mam tam mały interes do zrobienia. Nic wielkiego, osiedle
mieszkaniowe.
– Lepiej zabierz ją stąd przed opadami śniegu – powiedział
Qwilleran – i zanim pojawi się Exbridge ze strzelbą. Właśnie się
rozwiódł z powodu Gritty.
– Nie boję się Exbridge'a – odparł Noyton. – Radziłem sobie z
bystrzejszymi frajerami od niego... Przy okazji, rozmawiałem z twoim
kumplem redaktorem. Znalazłem go w Teksasie i zapalił się do
pomysłu. Potem Gritty zabrała mnie do szpitala, żebym poznał
Juniora, a ten skoczyłby pod sufit z radości, gdyby mógł!
– Dowiedz się, czy Gritty wie coś na temat małej, ognioodpornej
kasetki, która zaginęła w pożarze „Picayune” – poprosił Qwilleran. –
Nikt nie wie, co zawiera, ale Junior uważa, że jest ważna. Może leży
zagrzebana w gruzach.
– Żaden problem! Zdobędziemy załogę i przeczeszemy teren. Nie
mówiłem ci, że złożyłem ofertę hotelowi „Pickax”? Sprowadzimy
dobrego architekta wnętrz z Nizin i zmienimy nazwę na hotel
„Noyton”.
– Nie załatwiaj tego w ten sposób. Wynajmij tutejszego architekta
i zachowaj starą nazwę. Nie chcesz chyba, żeby ci poczciwi ludzie
poczuli się zdominowani przez kogoś z zewnątrz? Sztuką jest się
dopasować, a nie rządzić.
– Dobra, generale. Tak jest, panie generale. Naprawdę nie chcesz
przyłączyć się do tego przedsięwzięcia?
– Nie, dzięki.
– Teraz muszę się stąd wydostać. Dzięki za kawę. Piłem już lepszą,
ale ta na pewno była mocna! Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia
przed odjazdem na lotnisko. Wynająłem samolot czarterowy do
Minneapolis.
– Podwieźć cię na lotnisko?
Noyton pokręcił głową, wyglądając na zadowolonego z siebie.
– Gritty mnie odwozi, ale potrzebuję, żebyś jeszcze coś dla mnie
zrobił, dobra? Zostawi kluczyki od samochodu u Charliego na
Lilian Jackson Braun
114
recepcji lotniska. Ktoś powinien go odebrać przed opadami śniegu.
Nie będzie go potrzebować, nie wróci do wiosny.
Noyton, tupiąc nowymi butami, właśnie zszedł po schodach, kiedy
zadzwonił Junior.
– Chcesz usłyszeć najświeższe wiadomości?
– Dobre czy złe?
– I takie, i takie. Umowa co do „Picayune” jest sfinalizowana.
Pieniądze są w banku. Arch Riker jest w drodze do nas. Dzisiaj
wychodzę ze szpitala. Zgoliłem brodę. Babka Gage wyjeżdża na
Florydę, więc będę pilnować domu aż do jej powrotu.
– Jakie są złe wiadomości?
– Jody jest na mnie zła. Nie wiem, co się z nią dzieje. Powiedziała
tylko tyle, że jej nie słucham i ignoruję ją, kiedy inni ludzie są wokół.
– Musisz zacząć dostrzegać jej punkt widzenia na równi ze swoim,
jeżeli macie się pobrać – powiedział Qwilleran. – Mówię tak z uwagi
na własne złe doświadczenia. Nawet nie wiesz, jak bardzo ona
martwi się o ciebie. Martwiła się, kiedy zmarł twój ojciec, kiedy
walczyłeś z pożarem „Picayune”, kiedy nie powiodło ci się we
„Fluxion” i kiedy zniknąłeś w lesie.
Na chwilę zapadła cisza.
– Może masz rację, Qwill.
O godzinie ósmej Qwilleran nastawił poranną prognozę pogody.
„Ostrzeżenie o nadchodzącej śnieżycy obowiązuje dla całego Moose
County... Powtarzam: Ostrzeżenie o śnieżycy obowiązuje...”
Pani Cobb zadzwoniła do niego przez interkom.
– Panie Q, czy chce pan śniadanie?
– Nie, tym razem dziękuję, ale chcę porozmawiać z panią, nim
pani wyjdzie na aukcję.
Włożył syjamczyki do wiklinowego kosza i wszyscy troje przeszli
przez dziedziniec do głównego budynku.
– Czy słyszał pan prognozę pogody? – zapytała pani Cobb. –
Zdaje się, że tym razem to ta doroczna wielka śnieżyca. Mam
nadzieję, że zaczeka do końca aukcji. Susan Exbridge przyjeżdża po
mnie o dziesiątej. Herb mi powiedział, żebym nic nie kupowała, ale
wie pan, że na aukcjach nie panuję nad sobą!
– Jakie wrażenia z wystawy przed aukcją?
– Mieli różne piękne rzeczy i po raz pierwszy zobaczyłam dom.
Nie mogę się doczekać, kiedy się do niego zabiorę. Rozwiązaliśmy z
Kot, który znał Szekspira
115
Herbem nasz problem. Będzie miał jedno skrzydło domu do palenia,
na broń, wypchane trofea i takie tam. Czy wybiera się pan na aukcję?
– Może wpadnę na trochę, żeby popatrzeć. Kiedy najlepiej
przyjść?
– Nie za wcześnie. Rano robią loterię, a najlepsze pozycje
trzymają na później. Około południa jest lunch. Niech pan nie
zapomni ciepło się ubrać, panie Q.
Kiedy pani Cobb krzątała się, podekscytowana, Qwilleran też
kręcił się po domu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Jemu także
udzielił się nastrój wyczekiwania: kto przyjdzie na aukcję? Co będą
kupować? Jak wysokie będą ceny? O czym ludzie będą rozmawiać?
Co podadzą na lunch? Czy ma włożyć grubą, kraciastą kurtkę z koca,
myśliwski kapelusz i kalosze?
Szosa była wyjątkowo zatłoczona. Samochody, furgonetki i pikapy
kierowały się na północ, a niektóre już wracały załadowane. Niecałą
milę od farmy zaczął spotykać pojazdy zaparkowane po obu stronach
drogi. Zaparkował akurat na miejscu wyjeżdżającego pikapa i resztę
drogi przeszedł pieszo. Aukcyjni maniacy wlekli się do wozów,
taszcząc stojące lampy i bujane krzesła. Jedna kobieta niosła stojak z
paprocią o przywiędłych gałęziach.
– Nic mnie to nie obchodzi, kochanie – oznajmiła skwaszonemu
małżonkowi. – Chciałam po prostu mieć coś, co należało do
Goodwinterów, nawet jeśli byłaby to stara szczoteczka do zębów.
Na podwórzu od frontu stała zaparkowana ciężarówka z napisem
„Aukcje Foxy Freda”. Klienci sunęli wśród szeleszczących liści,
oglądając artykuły gospodarstwa domowego: koce, rowery, sprzęt
gospodarczy, wyroby ze szkła, przyrządy do prania, narzędzia
ogrodnicze. Duże meble wciąż były wewnątrz domu, reszta rzeczy zaś
została stłoczona w ogromnej stodole, gdzie licytacja szła pełną parą.
Foxy Fred, ubrany w kapelusz jak z westernu oraz czerwoną
kurtkę puchową, stał na platformie i przemawiał do setki albo i
więcej chętnych, którzy stali zgromadzeni ramię przy ramieniu.
– Oto oryginalna latarnia ze starej stodoły, z knotem w komplecie.
Kto da pięć?... Pięć?... Kto da cztery?... Widzę jednego dolara... Kto
da dwa? Dajcie dwa... Dwa już mam. Kto da trzy? Gdzie jest trzy?
Trzy dolce! Żadne pieniądze! Chcę cztery, chcę cztery, chcę cztery.
Aby wziąć udział w aukcji, trzeba było pobrać kartę opatrzoną
numerem od tej samej kobiety odzianej w czerwoną kurtkę, która
Lilian Jackson Braun
116
rejestrowała zakupy w księdze i odbierała pieniądze. Qwilleran nie
miał zamiaru nic licytować, ale mimo to wziął kartę z numerem 124.
– Uwaga! Uwaga! – krzyczał pracownik firmy aukcyjnej. Faceci w
czerwonych firmowych wiatrówkach podnieśli wysoko obite
tapicerką krzesło, by zademonstrować je zgromadzonej publiczności.
Mimo całego zamieszania licytacja przebiegała powoli. Klienci byli
albo znudzeni, albo ospali od ciepła bijącego z przenośnych
piecyków. Nagle Foxy Fred skupił ich uwagę. Zaraz po dwóch
ofertach zezwolił na sprzedaż fotelu na biegunach po bardzo niskiej
cenie. Publiczność protestowała.
– Jeżeli wam się nie podoba, obudźcie się i licytujcie! – skrzyczał
ich.
Qwilleran powolnym krokiem wyszedł ze stodoły i zobaczył panią
Cobb z Susan Exbridge na lunchu.
– Jak wam smakuje? – spytał.
– Nie to samo co w „Old Stone Mill” – westchnęła pani Exbridge
– ale w porządku. Niech pan spróbuje kiełbaski. Jest domowej
roboty.
– Nowy szef kuchni w „Old Stone Mill” odmienił tę restaurację –
powiedział Qwilleran. – Czy ktokolwiek go poznał osobiście?
– Widziałam go na parkingu Indian Village – odparła Susan. –
Jest wysoki, ma blond włosy i jest bardzo przystojny, ale raczej
nieśmiały.
– Nie zgadnie pan, co kupiłam! – wtrąciła się pani Cobb. –
Ręcznie robioną kołyskę z drzewa wiśniowego! Niedługo urodzi mi
się pierwszy wnuk.
– Czy przyjezdni handlarze też licytują? – zapytał Qwilleran.
– Ociągają się, czekając na lepsze okazje, ale jest ich tutaj wielu.
Zawsze potrafię rozpoznać handlarza. Przeważnie wyglądają
inteligentnie, ale trzymają się z tyłu. Widzi pan tego niskiego
mężczyznę z rękoma w kieszeniach? Albo tę kobietę w puszystym,
brązowym kapeluszu? Oni są handlarzami. Mężczyzna w kożuchu,
jak sądzę, jest z ochrony. Nie licytuje. Nawet nie słucha. Tylko
obserwuje ludzi.
Zanim Qwilleran obejrzał się, by go zobaczyć, miał przeczucie, że
to mógłby być nieznajomy podający się za historyka. Mężczyzna
przechadzał się bez celu w tłumie.
W tym momencie zrobiło się ogólne poruszenie i jak na dany znak
Kot, który znał Szekspira
117
wszyscy ruszyli w stronę stodoły. W środku budynku zaczęto
rozmawiać o wiele głośniej, podniecenie sięgnęło szczytu, gdy
tragarze zaczęli przynosić rzeczy większego kalibru.
– Uwaga! Popatrzcie! – głos licytatora unosił się ponad gwarem. –
Rokokowe krzesło z epoki wiktoriańskiej, wspaniały belter, chyba
część salonowego apartamentu, dwa krzesła i kanapa. Tapicerka z
czarnego włosia końskiego. Kto da dwa tysiące za komplet? Dwa
tysiące na start. Ktoś daje dwa tysiące?
Ktoś podniósł kartę.
– Jest! – krzyknął jeden z tragarzy, którego dodatkowym
obowiązkiem było obserwować tłum.
– Dwa tysiące już jest. Kto da dwa i pół, dwa i pół. Dajcie dwa i
pół.
– Jest!
– Dwa i pół! Kto da trzy?
– Jest!
– Trzy! Ktoddawięcej, ktoddawięcej...! Kto da cztery?
– Jest!
Nastrój był coraz gorętszy. Przypomina to ostatnią połowę
dziewiątej rundy w meczu bejsbolowym, kiedy wynik jest remisowy,
pomyślał Qwilleran.
Kiedy w końcu meble zostały zlicytowane za sumę, która
wydawała mu się astronomiczna, publiczność rozluźniła się i
odetchnęła.
Ktoś dotknął jego rękawa i zaraz usłyszał kobiecy głos:
– Jak to się stało, Qwill, że tego nie licytowałeś?
– Hixie! Nie wiedziałem, że lubisz aukcje!
– Bo nie lubię, ale klienci mówili o tej aukcji, więc się
wymknęłam, kiedy przerzedził się lunchowy tłum.
– Cicho tam z tyłu! – krzyczał Foxy Fred, więc Qwilleran wziął
pod rękę Hixie i zaprowadził ją na zewnątrz, przez podwórze do
domu.
– Najcenniejsze przedmioty są tutaj – powiedział, biorąc katalog.
Pomiędzy dużymi meblami wciąż były w domu dwa łóżka w stylu
generała Granta, organy z salonu, wielki sosnowy kredens, czarny
kredens orzechowy ze stolikiem karcianym i potężne biurko z
nadstawką. – To biurko jest jedyną rzeczą, którą skuszę się licytować
– zdradził Qwilleran.
Lilian Jackson Braun
118
Nie była zbytnio zainteresowana antykami.
– Słyszałeś ostatnie plotki? – spytała.
– Które? W tym tygodniu miasto aż kipi od plotek.
– To nie jest zwykła pogłoska. Przyjaciółka i współlokatorka
mojego szefa uciekła z innym mężczyzną. Byli wczoraj wieczorem na
kolacji – para zakochanych ptaszków w średnim wieku, która
zachowywała się jak dzieci. Posadziłam ich przy atrakcyjnym stoliku
obok koła młyńskiego, a facet wściekał się na skrzypienie i poprosił o
oliwiarkę.
– Czy Exbridge już wie?
– Na pewno, bo jest dosłownie wściekły! Kiedy przyszedł dzisiaj
na lunch, był w morderczym nastroju. Krwawa Mary okazała się za
ciepła, zupa za zimna, a cielęcina za twarda. Zagroził, że wywali
Antoine'a.
– Kogo?
– Lubi, jak się na niego mówi Tony, ale naprawdę ma na imię
Antoine.
Qwilleran obracał palcami w kieszeni, bawiąc się swoją kartą.
– Muszę wracać do stodoły sprawdzić, co tam się dzieje –
powiedział. – Do zobaczenia później.
Atmosfera w stodole udzielała się i jemu, ogarnęła go gorączka
licytacji, czyli nerwowe podniecenie i niebezpieczna pokusa, by
zaznać przygody...
– Ludzie, dopiero teraz robi się gorąco! – krzyczał Foxy Fred i pod
aukcyjny młotek błyskawicznie trafiły kolejno: dębowa lodówka,
osiemnastowieczny kandelabr i stół z czasów królowej Anny.
Następnie zlicytowane zostały organy z salonu i sosnowy kredens.
– Dalej mamy biurko z okrągłą nadstawką z drewna wiśniowego –
zachęcał licytator. – Stan idealny. Datowane na 1881 rok. Świetnej
proweniencji. Należało do Ephraima Goodwintera, właściciela
kopalni oraz tartaków, który założył „Pickax Picayune” i sfinansował
bibliotekę publiczną w Pickax. Powinniśmy zacząć od pięciu tysięcy...
Pięć tysięcy?... Cztery tysiące?
– Tysiąc – powiedziała kobieta blisko platformy. To była ta
handlarka w puszystej, futrzanej czapce.
– Tysiąc już jest. Za mało! Piękne biurko, z siedmioma
szufladami, mnóstwo przegródek, może z sekretną skrytką. Kto da
dwa tysiące?
Kot, który znał Szekspira
119
Qwilleran podniósł swoją kartę.
– Jest! – krzyknął pomocnik.
– Dwa tysiące od teraz. Zróbmy trzy. Czy słyszę trzy? Czysta
wiśnia. Historyczne biurko.
– Jest!
– Mamy trzy tysiące. Kto da trzy i pół? Proszę, proszę, nie słyszę...
Śpiewne zawodzenie licytatora miała hipnotyzujący wpływ na
Qwillerana. Podniósł swoją kartę.
– Trzy i pół za to biurko warte pięć tysięcy, ludzie! Bezcen. Dajcie
cztery, cztery, och...
– Jest!
Dżersejowy golf uwierał Qwillerana w szyję. Zdjął kurtkę.
– Cztery tysiące. Kto da cztery i pół, cztery i pół, cztery i pół. To
prawie darmo. Czysta wiśnia. Okucia z mosiądzu.
– Jest!
– Cztery tysiące pięćset. Czy słyszę pięć tysiaków? Ludzie, ucieka
wam. Pozwolicie je sobie sprzątnąć sprzed nosa?
– Cztery sześćset! – zawołał Qwilleran.
– Cztery tysiące sześćset! Kto da siedemset? Proszę, proszę...
– Jest!
Kobieta w brązowej czapce naprawdę chciała kupić to biurko.
– Cztery siedemset. Czy słyszę cztery osiemset? Proszę, proszę...
Qwilleran podniósł swoją kartę.
– Jest!
– Cztery tysiące i osiemset. Ucieka, ludzie, ucieka.
– Cztery dziewięćset! – rzuciła handlarka.
– Pięć! – krzyknął Qwilleran.
– To mi się podoba! Czy słyszę pięć sto?
Wszystkie głowy odwróciły się w stronę handlarki. Czapka
zatrzęsła się przecząco.
– Czy słyszę pięć sto? Pięć sto? Sprzedaję za pięć tysięcy.
Sprzedaję, sprzedaję, sprzedaję... SPRZEDANE numerowi sto
dwadzieścia cztery.
Publiczność klaskała. Pani Cobb pomachała katalogiem,
wyrażając entuzjastyczne poparcie. Qwilleran otarł spocone czoło.
Po ustaleniu kwestii związanych z dostarczeniem biurka pojechał
do domu zdezorientowany, właściwie w szoku. Pięć tysięcy za
kawałek mebla wciąż wydawało się olbrzymią sumą dla byłego
Lilian Jackson Braun
120
felietonisty z „Daily Fluxion”. W restauracji w Middle Hummock
próbował dodzwonić się do Juniora, ale w domu babki Gage nikt nie
odbierał.
Po przyjeździe do domu odkrył dlaczego. Na sekretarce była
wiadomość: „Cześć! Lecimy na Niziny, żeby się pobrać. Rodzice Jody
mieszkają niedaleko Cleveland. Mam nadzieję, że wrócimy przed
opadami śniegu. A, i znaleźli kasetkę taty!”
Pani Cobb wyszła na kolację z Susan Exbridge, więc Qwilleran
przeszukał lodówkę i znalazł trochę zupy z soczewicy tudzież
zimnego kurczaka. Podgrzał sobie zupę, a kurczaka pokroił
syjamczykom.
– Żadnego czytania dziś wieczorem – zwrócił się do Koko. – Mam
już dość wrażeń jak na jeden dzień. Reszta jest milczeniem. To z
Hamleta, jakbyś nie wiedział.
Wysoki skrzynkowy zegar w hallu wybił siedem razy, więc
Qwilleran włączył prognozę pogody. Ostrzeżenie o śnieżycy
obowiązywało cały dzień, ale pogoda wciąż jeszcze się nie zepsuła. Z
powątpiewaniem słuchał aktualnej prognozy: „Ostrzeżenie o
nawałnicy zostało odwołane dziś późnym popołudniem, ale stan
pogotowia nadal obowiązuje. Wiatr wieje z prędkością czterdziestu
kilometrów na godzinę i wciąż przyspiesza. Obecna temperatura
wynosi minus osiem w Pickax i minus czternaście w Brrr. A teraz
skrót najważniejszych wydarzeń... Dwie osoby zginęły w wypadku
samochodowym na drodze prowadzącej do lotniska o godzinie
szesnastej czterdzieści pięć. Nazwisk nie ujawniamy do czasu
zidentyfikowania ich przez krewnych. Samochód jechał na zachód i
zderzył się z potężnym jeleniem, następnie wpadł do rowu.
– Junior! – jęknął Qwilleran. – Nie, tylko nie to! Nad tym
„Picayune” chyba ciąży jakaś klątwa! Piąta osoba nie żyje! I ta biedna
mała Jody...
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
D
D
W
W
U
U
N
N
A
A
S
S
T
T
Y
Y
Czwartek, dwudziesty pierwszy listopada. „Ostrzeżenie o
nadchodzącej śnieżycy nadal obowiązuje w Moose County – oznajmił
Kot, który znał Szekspira
121
prezenter stacji PKX FM – z nasilającymi się wiatrami z kierunku
północno–wschodniego, temperatura ta sama... I wydarzenia... oto
najświeższe wiadomości dotyczące nieszczęśliwego wypadku, który
wydarzył się wczoraj na szosie prowadzącej na lotnisko. Ofiarami
wypadku, do którego doszło o godzinie szesnastej czterdzieści pięć,
są Gertruda Goodwinter, lat czterdzieści osiem, pochodząca z North
Middle Hummock, i Harry Noyton, lat pięćdziesiąt dwa, z Chicago.
Zgodnie z oświadczeniem biura szeryfa ich samochód potrącił i zabił
dużych rozmiarów jelenia, potem wpadł do rowu i przekoziołkował”.
Qwilleran poszedł wcześnie rano do komisariatu policji, by
zobaczyć się z Andrew Brodiem. Mimo że pracownicy biura szeryfa
byli bardzo uprzejmi i chętni do udzielenia informacji, tylko z
komendantem policji w Pickax mógł po przyjacielsku porozmawiać i
prywatnie uzyskać jakieś informacje.
Brodie siedział przy swoim biurku, które było zawalone
papierami, i narzekał jak zwykle.
– Co cię sprowadza? – zapytał, wygłosiwszy uprzednio litanię
skarg na system komputerowy.
– Czy wiesz cokolwiek na temat wczorajszego nieszczęśliwego
wypadku na drodze na lotnisko?
– Zajmuje się nim szeryf i policja stanowa – odparł – my
pomagamy w odnalezieniu najbliższych krewnych. Nie będzie to
łatwe, niedawno zmarł jej mąż, a jej matka jest na Florydzie, Junior
zaś gdzieś w samolocie, dwoje pozostałych dzieci poza stanem. Facet,
który był z nią... trzeba było powyciągać z łóżek prawników i
bankierów, żeby się o nim co nieco dowiedzieć.
– Na początku myślałem, że to Junior i Jody zginęli. Wiedziałem,
że Jody przyjaźni się z twoją córką, więc próbowałem dzwonić do
twojego domu wczoraj wieczorem, ale bez skutku.
– Razem z żoną odwiedzaliśmy znajomych – odpowiedział Brodie
– a Francesca była na próbie z powodu tego koncertu w kościele,
podczas którego będą przebierać się w stroje z epoki. To będzie
niezłe widowisko. Sami przygotowują dla siebie kostiumy.
– Z przyjemnością to zobaczę – zapewnił uprzejmie Qwilleran, po
czym wygłosił komentarz na temat pogody, rzucił parę słów o sezonie
łowieckim i aukcji u Goodwinterów, zanim znowu wrócił w rozmowie
do wypadku. – Czy wiesz, kto prowadził samochód?
– Nie mam pojęcia. Oboje wypadli z samochodu, jak rozumiem.
Lilian Jackson Braun
122
– Podejrzewam, że nie mieli zapiętych pasów.
– Na to wygląda.
– Czy szeryf uważa, że jechali za szybko?
– Biorąc pod uwagę ślady hamowania, raczej tak. Według
śledczego byli także po kilku kieliszkach. Byk był spory, bo ważył
ponad dwieście kilo. Pewnie nic nie wiesz o tym facecie, z którym
była? Nazywał się Noyton.
– Trochę wiem – powiedział Qwilleran. – Na przykład, że istnieje
co najmniej kilka jego byłych i bardzo chciwych żon oraz kłótliwe
dzieci, które przez następne dziesięć lat będą włóczyć się wzajemnie
po sądach.
Kiedy wyszedł z biura Brodiego, zaczął zastanawiać się, jak
Exbridge zareaguje na śmierć Gritty i jak była pani Exbridge
zareaguje na to, że jej były mąż stracił swą byłą kochankę. Jego
ciekawość sprawiła, że postanowił znowu zjeść lunch w „Old Stone
Mill”. Poza tym liczył, że Hixie podzieli się z nim swoimi
niedyskretnymi obserwacjami.
Dzisiaj jednak zdawała się zdenerwowana i bardzo zajęta.
Rozsadzała gości, unikała rozmowy. Qwilleran jadł bardzo powoli
zupę z zielonego groszku i dziobał kanapkę z wołowiną, przeciągając
posiłek tak długo, aż większość klientów wyszła.
Potem zaproponował Hixie, że postawi jej drinka, więc usiadła
przy jego stole, choć nadal była w kiepskim nastroju.
– Okropny wypadek na drodze prowadzącej na lotnisko –
zauważył. – Czy ta kobieta nie była kochanką twojego szefa?
– Nie mogę zajmować się dzisiaj jego problemami – odparła. –
Mam własne.
– Co się stało?
– Tony wyszedł nagle dziś rano, tuż przed nasilonym ruchem w
porze lunchu! Żadnego wyjaśnienia. Po prostu wyszedł przez okno.
– Przez okno?
– I wziął mój samochód. Mój samochód zamiast tego głupiego
wozu kempingowego!
– Myślałem, że samochód kempingowy należy do jednej z twoich
kucharek.
Hixie pominęła pytanie machnięciem ręki.
– Był zarejestrowany na mnie. To znaczy kupiłam mu go na
urodziny. Dlaczego nie wziął wozu kempingowego? Dlaczego zabrał
Kot, który znał Szekspira
123
moje auto?
– Prawdopodobnie miał do załatwienia jakąś pilną sprawę.
– Ale dlaczego wyszedł przez okno łazienki? I dlaczego zabrał ze
sobą swoje noże? Wiesz, Qwill, chyba wiem, o co tu chodzi – to
zimny drań. Gdyby zamierzał wrócić, nie zabierałby ze sobą swoich
noży. Wiesz, jacy kucharze są wrażliwi na punkcie swoich noży.
Niemalże śpią z nimi.
– Czy wydarzyło się coś niezwyczajnego, co mogło spowodować
jego wyjście?
Hixie
krzywo
spojrzała
na
kieliszek
campari,
zanim
odpowiedziała:
– No więc około jedenastej nakrywaliśmy do lunchu i jakiś
mężczyzna zastukał do drzwi. Były zamknięte i jedna z kelnerek
poszła zobaczyć, o co mu chodzi. Spytał o Antoine'a Delapierre.
Powiedziała, że nie pracuje u nas nikt o tym imieniu, ale on wszedł
do środka. Składałam serwetki i od razu się zorientowałam, że nie
jest to kolejny sprzedawca ziemniaczanych chrupek. Patrzył zimnym
wzrokiem i wyglądał na zdeterminowanego.
– Czy miał na sobie kożuch i czapkę z zajęczego futra?
– Coś w tym rodzaju. A więc spytałam, czego chce, a on na to, że
jest przyjacielem Antoine'a Delapierre. Tony go usłyszał, złapał noże
i uciekł przez okno łazienki dla personelu. Więcej go nie widzieliśmy.
Zostawił otwarte okno i zwiał moim samochodem! Dlaczego w ogóle
dałam temu idiocie zapasowy komplet kluczyków?
„Dlatego, że był wysokim, bardzo przystojnym blondynem” –
pomyślał Qwilleran i zaraz zrobiło mu się jej żal. Hixie, urodzony
pechowiec, znowu przegrała. Tym razem jednak nie płakała, ale była
wściekła.
– Więc tak naprawdę nie nazywał się Tony Peters? – spytał.
– Wielu ludzi zmienia swoje imiona z powodu kariery –
powiedziała zwyczajnie, ale nerwowo latały jej oczy.
– Masz jakieś przypuszczenia, o co w tym wszystkim chodziło?
– Nie mam nawet mglistego pojęcia. Kiedy ten mężczyzna wlazł
do kuchni, nabzdyczyłam się i wyprosiłam go na zewnątrz.
Qwilleran nie wypytywał jej dalej. I tak prędzej czy później Hixie
wyrzuci z siebie prawdę. Do pewnego stopnia był z siebie
zadowolony, bo jego podejrzenie sprawdziło się: nieznajomy w
rzeczywistości był szpiclem.
Lilian Jackson Braun
124
Musiał jednak wrócić do domu i przebrać się do kolacji. Był
umówiony z Polly Duncan w jej domu na MacGregor Road, gdzie
czekała go pieczeń wołowa i pudding Yorkshire!
Pani Cobb zajęta była pieczeniem herbatników z orzechami.
– Czy musi pan wyjeżdżać poza miasto, panie Q? – spytała. – W
radiu ostrzegali przed śnieżycą.
– Już wczoraj ostrzegali, a nic się nie wydarzyło. Sądzę, że mają
popsuty komputer. Cały miesiąc powtarzają prognozę pogody z
zeszłego roku. Więc nie ma powodu do niepokoju.
Wziął garść herbatników i poszedł szukać kotów. Zawsze się z
nimi żegnał, kiedy wychodził z domu na parę godzin. To była jedna z
rad otrzymanych od Lori Bamby.
Kotów nie było w bibliotece, ale pod popiersiem Szekspira na
podłodze leżał egzemplarz Burzy. Qwilleran zatrzymał się na chwilę.
Koko już raz wypchnął ten groźny tytuł, ale pogoda nie przeszła w
nawałnicę. Owszem, to wtedy Senior Goodwinter rozbił się na starym
drewnianym moście, ale pogoda była w porządku.
Qwilleran jechał na północ. Było zimno i wiał silny wiatr, ale on
miał na sobie zamszową kurtkę samochodową z kołnierzem z futra
bobrowego, taką samą czapkę futrzaną i wełnianą koszulę w szkocką
kratę, buty myśliwskie podbite futrem, a pod spodem oczywiście
długie,
czerwone
kalesony,
które
stanowiły
standardowe
wyposażenie każdego mieszkańca Moose County.
Niebo było zachmurzone, wiatr gwizdał, ale Qwill w duszy czuł
jasność, a przy tym na nowo odżyła w nim ambicja. Po tym
wieczornym spotkaniu znowu zabierze się do pisania książki. To
ucieszy Polly.
Jej zaproszenie na kolację bardzo go ucieszyło. Miał nadzieję, że
oznacza to początek końca jej dziwacznego zachowania i trzymania
go na dystans. Sądził zresztą, że wie, w czym rzecz. Na ostatnim
spotkaniu zarządu biblioteki Fundacja Klingenschoenów przyznała
środki na zakup książek, sprzętu wideo i na nowy piec, ale ani dolara
dla personelu. Później dowiedział się, jak niewiele zarabia
dyrektorka biblioteki. Malutki domek Polly, stary samochód i
skromny strój, wszystko to wskazywało na jej trudną sytuację
finansową. Qwilleran wiedział, że jest przy tym dumną kobietą. Czy
krępował ją ich nierówny status finansowy? Wiedział i ona bez
wątpienia także wiedziała, że miejscowi plotkarze z rozkoszą wytkną
Kot, który znał Szekspira
125
jej interesowność.
Kiedy jechał pogrążony w rozmyślaniach, prawie nie zauważył
białych kropek, które pojawiły się na przedniej szybie. Nieco później
ogromne płatki śniegu tworzące krystaliczne wzory przypomniały mu
emocjonującą scenę z dzieciństwa – łapanie śnieżynek na język. Za
chwilę jezdnię pokryła cienka warstwa bieli i Qwilleran zwolnił, żeby
nie wpaść w poślizg.
Kiedy skręcił z głównej szosy w MacGregor Road, pola i drzewa
iglaste pokryte już były białym śnieżnym welonem – piękny widok,
chociaż wirujący śnieg osłabiał widoczność. Zmrok zapadał dziwnie
wcześnie. Jechał teraz na wschód, a śnieg znowu padał mu na szybę
na tyle obficie, że trzeba było włączyć wycieraczki. „Trochę pada –
powiedział do siebie w myśli. – Nie potrwa to zbyt długo”. Jechał
teraz bardzo powoli i ostrożnie.
Dom Polly, jak zapamiętał z poprzedniej, potajemnej wizyty,
mieścił się trzy mile od drogi głównej – dwie mile asfaltówką, potem
zakręt i mila żwiru. Nie widział żadnych samochodów. Jechał teraz
przez tunel intensywnej bieli. Miał nadzieję, że uda mu się nie
zjechać z asfaltówki, ale nie było żadnych śladów opon, których
mógłby się trzymać. Nikt nie przejeżdżał tą drogą, odkąd zaczął
padać śnieg. Nie było już widać, gdzie jest droga, a gdzie pole.
Nagle coś zamajaczyło mu z przodu samochodu i ledwo zdążył
zahamować. Mało brakowało, a wjechałby w krzaki. Dojechał do
zakrętu drogi. Teraz należało skręcić w lewo, przejechać kawałek i
skręcić w prawo na ostatni, nieutwardzony kawałek MacGregor
Road. Próbował kilkakrotnie, zanim wreszcie odnalazł zakręt. Potem
powinno być łatwiej, tylko mila do dwóch wiejskich skrzynek,
MacGregor i Duncan. Sprawdził licznik.
Najtrudniejszą rzeczą było utrzymać się na drodze, po obu jej
stronach biegł bowiem rów odprowadzający wodę. Wycieraczki,
które pracowały jak szalone, były bezsilne wobec zmasowanego
ataku płatków śniegu. Jechał jak przez białą pierzynę. Maska
samochodu była niewidoczna. Pocieszał się, że nie musi
przynajmniej martwić się o jelenie. Uciekły, pochowały się przed
śniegiem. Tyle przynajmniej nauczył się od Hackpole'a. Nie miał
jednak czasu myśleć ani o nim, ani nawet o Polly. Problem polegał na
tym, że trzeba było jechać w linii prostej, choć śnieg oślepiał go
całkowicie.
Lilian Jackson Braun
126
Znowu z przodu zamajaczyły mu jakieś zarośla. Jednak zjechał z
drogi! Kręcąc kierownicą, wpadł w poślizg. Opanował go, ale
samochód zaczął zsuwać się na bok, w dół po zboczu, i w końcu
zatrzymał się, nachylony pod kątem sześćdziesięciu stopni. Rów
kanalizacyjny! Jeszcze trochę i byłoby dachowanie. Wyłączył stacyjkę
i siedział, otoczony przez ściany bieli.
Wiedział, że w tych warunkach nie wydostanie samochodu, nawet
gdyby miał napęd na cztery koła. Im dłużej się wahał, tym bardziej
śnieg walił w przednie i tylne szyby nieprzejrzystą substancją, dość
grubą i szarobiałą w zmroku. Otwierając drzwi, sprawdził teren
butem. Chlup! Tak, wylądował w rowie. Jeżeli wdrapałby się po jego
zboczu na górę, dotarłby do drogi i mógłby resztę przejść na
piechotę. Wiedział, że zostało mu mniej niż pół mili.
Naciągnął głębiej czapkę, opuścił nauszniki, postawił kołnierz
kurtki i wciągnął rękawice, przygotowując się w ten sposób na
spotkanie z żywiołem. Jeżeli wdrapie się na górę i skręci w prawo,
stanie przodem do farmy. Dalej trzeba będzie iść po omacku. W
śnieżycy nie było żadnej możliwości określenia kierunku. Wiatr
ciskał śniegiem ze wszystkich stron.
Pod butami poczuł coś twardego – może nawierzchnię drogi – ale
przysypaną
już
dziesięcioma,
piętnastoma,
dwudziestoma
centymetrami śniegu, w zależności od wysokości zaspy. Posuwał się
do przodu, oślepiony przez śnieg, zastanawiając się nad każdym
krokiem. Działał według prostego planu: jeżeli zacznie się zsuwać ku
dołowi na prawo, będzie musiał kierować się bardziej w lewo, bo
będzie to znaczyć, że schodzi do prawego rowu; jeżeli zsunie się na
lewo – odwrotnie.
Szedł tak do przodu zygzakiem, nie śmiejąc nawet mieć nadziei, że
nadjedzie jakiś samochód. Zresztą czy zobaczyłby w porę jego
światła? Czy odgłos silnika zdołałby przebić się przez wycie wichru?
Bo teraz wiatr już wrzeszczał i darł się, krzycząc wniebogłosy pośród
drzew, których Qwilleran nie był w stanie zobaczyć.
Chociaż miał ciepłą czapkę i kurtkę z futrzanym kołnierzem, a
spodnie miał wciągnięte w buty, natrętna wilgoć wciskała się
szczelinami. Strzepnął śnieg z rękawiczek i przetarł twarz, ale nic to
nie dało, za parę sekund znów pokryła ją maska marznącej wilgoci.
Miał wrażenie, że idzie tak już od godziny. Czy kręcił się w kółko?
Jeżeli na początku pomylił kierunki i skręcił w przeciwną stronę,
Kot, który znał Szekspira
127
szedł teraz w stronę głównej drogi i czekały go jeszcze trzy mile
marszu...
Poszukiwanie drogi na oślep było frustrujące i napawało lękiem.
Był całkowicie zdezorientowany. Ręce w rękawiczkach trzymał przed
sobą jak lunatyk, ale nie napotykały niczego. Z trudem zmuszał się,
by nie zamykać oczu. Przemarznięte powieki bolały go, czy już je
sobie odmroził? Jego policzki i czoło skostniały od szalejącego wiatru
i wilgoci. Krzyczał: – Hop, hop! – Krzyczał: – Pomocy! – Krzyczał w
pustkę, przełykając śnieg.
Co ja teraz zrobię? – pytał sam siebie, już nie pod wpływem
paniki. Czuł się pokonany. Czuł obezwładniające pragnienie, by
upaść na kolana, zwinąć się w kłębek i nie męczyć się już, dać za
wygraną. – Cały czas idź – powiedział do siebie. – Nie przestawaj iść!
Pamiętał skrzynki pocztowe. Musi na nie wpaść albo nigdy ich nie
znajdzie. Brnął przed siebie, centymetr za centymetrem, nie widząc,
nie czując i nie wiedząc, gdzie się znajduje. Śnieg pod butami robił
się coraz głębszy, także warstwa śniegu na jego ubraniu rosła.
Zatrzymywał się na chwilę, próbując normalnie pooddychać, ale
dławił go wiatr, a śnieg dusił.
Nagle, bez ostrzeżenia, coś przed nim wyrosło i wpadł na dwie
skrzynki stojące obok siebie, przykryte półmetrową warstwą śniegu.
Oplótł je rękoma jak tonący marynarz trzymający się pływających
szczątków wraku. Oparł się na nich, zgięty wpół, próbując złapać
oddech.
Jeszcze metr czy dwa do podjazdu. Ale ile dokładnie? Trzeba było
to stwierdzić metodą prób i błędów. Kiedy potknął się i uderzył
kolanem o betonowy okrąglak, pod którym biegł płytki wykop, już
wiedział, gdzie się znajduje. Przypomniał sobie, że wzdłuż podjazdu
rośnie żywopłot. Mógł teraz podążać wzdłuż niego, by nie zgubić już
drogi. Tak też czynił, ale żywopłot w pewnej chwili nagle się skończył.
Ceglany dom farmera powinien być na lewo. Domek Polly powinien
być prosto z przodu.
Znowu zataczał się jak ślepy w stronę, która wydawała mu się
właściwa. Było już ciemno i zdał sobie sprawę, że przecież śnieg w
ciemności nie jest biały, a jednak chyba widział przed sobą jakiś
blask. Podążył za nim, zbliżając się coraz bardziej, aż przewrócił się
na schodach i upadł w zaspę. Ręce plątały mu się z nogami. Przed
sobą zobaczył jakieś drzwi. Oparł się o nie i uderzył obiema
Lilian Jackson Braun
128
pięściami. Drzwi otworzyły się i wpadł do kuchni.
– O mój Boże! Qwill! Co się stało? Czy jesteś ranny?
Klęczał na kolanach i rękach w lawinie śniegu, który posypał się z
jego ubrania, kiedy upadł. Polly ciągnęła go za ręce. Podpełzał dalej
do pokoju i usłyszał, jak drzwi za nim się zatrzasnęły, odcinając
odgłos nawałnicy. Wewnątrz było jasno i cicho.
– Czy wszystko w porządku? Czy możesz wstać? Nie myślałam, że
się zjawisz. Co się stało z twoim samochodem?
Chciał zostać na podłodze, ale pozwolił, żeby pomogła mu się
podnieść.
– Pozwól, że cię otrzepię. Stój spokojnie.
Stał w milczeniu, nieruchomo, kiedy ściągała mu czapkę, rękawice
i rzuciła je na kuchenny stół. Za pomocą ręczników usunęła śnieg i
lód z jego wąsów oraz brwi. Strzepnęła stos śniegu z kurtki, spodni i
butów. Stał spokojnie, osłupiały i otępiały pośród topniejącego
śniegu i lodu.
Zabrała się do jego kurtki.
– Musisz zdjąć te przemoknięte rzeczy, zaraz przyniosę ci coś
gorącego do picia. Usiądź. Pozwól, że zdejmę ci buty.
Podprowadziła go do krzesła, na którym usiadł posłusznie.
– Skarpety masz suche. Jak się czują twoje stopy? Nie są
zdrętwiałe, prawda? Koszulę masz mokrą wokół kołnierza. Wezmę ją
do suszarni. Twoje spodnie również. Są całkiem przemoczone. Całe
szczęście, że włożyłeś długie kalesony. Przyniosę jakieś koce.
Wciąż nie mógł nic powiedzieć. Zawinęła go w koce i zaprowadziła
na kanapę, namawiając, żeby się położył. Wsunęła mu do ust
termometr.
– Idę zaparzyć gorącej herbaty i zadzwonię do lekarza. Muszę się
upewnić, czy prawidłowo z tobą postępuję.
Qwilleran zamknął oczy i o niczym innym nie myślał, tylko o
cieple, suchym wnętrzu i bezpieczeństwie. Usłyszał gwizd czajnika,
szczęknięcie słuchawki telefonu, wyciskanie gąbki z wodą do kubła.
Polly wróciła z kubkiem gorącej herbaty na tacy i powiedziała:
– Telefon nie działa. Linia wysiadła. Zastanawiam się, czy ci nie
przynieść gorącej miski z wodą. Jak się czujesz? Czy chcesz usiąść i
napić się trochę herbaty? – wzięła termometr z jego ust i zerknęła na
jego skalę.
Qwilleran zaczynał przychodzić do siebie. Podniósł się do pozycji
Kot, który znał Szekspira
129
siedzącej bez jej pomocy. Wziął kubek herbaty, posyłając Polly
wdzięczne spojrzenie. Upił łyk gorącego naparu i westchnął głęboko,
z ulgą. Potem wypowiedział swoje pierwsze słowa:
– „Wdzięczny ci jestem, zmarzłem okrutnie”.
– Dzięki Bogu! – śmiała się i płakała. – Żyjesz! Ale mnie
przestraszyłeś! Teraz już wszystko w porządku. Skoro cytujesz
Szekspira, wiem, że nic ci nie będzie.
Zarzuciła ręce na jego omotane kocami ramiona i przytuliła głowę
do jego piersi. W tym momencie wysiadł prąd. Połowa Moose County
utonęła w czerni razem z małym domkiem.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
T
T
R
R
Z
Z
Y
Y
N
N
A
A
S
S
T
T
Y
Y
Piątek, dwudziesty drugi listopada. Qwilleran otworzył oczy w
małej sypialni zalanej oślepiającym światłem.
– Qwill, obudź się, obudź się! Chodź i zobacz, co się stało! – ktoś
w niebieskim szlafroku stał przy oknie, przyglądając się z zachwytem
widokowi na zewnątrz. – Mieliśmy burzę lodową!
Nie spieszył się z pobudką, jak przez mgłę przypominał sobie
ostatnią noc: Polly... jej domek... śnieżycę.
– Nie leż tak, Qwill. Chodź zobaczyć. Jest pięknie!
– Ty jesteś piękna – powiedział. – Życie jest piękne!
W sypialni było chłodno, ale ciche dudnienie i pogłos gdzieś w
domu znaczyły, że ogrzewanie pracowało. Zwlókł się z łóżka i zawinął
kocem, dołączając do Polly przy oknie.
Ujrzał zaczarowany krajobraz, lśniący jasno w zimnym, ostrym
listopadowym słońcu. Wiatr ustał. Zapanowała cisza. Wszystko
pokrywała gruba warstwa srebrzyście mieniącego się lodu. Każda
gałąź na drzewie, każda witka lśniła kryształowym blaskiem. Linie
wysokiego napięcia i druciane płoty zmieniły się w diamentowe
struny.
– Trudno uwierzyć, że zeszłej nocy mieliśmy ogromną śnieżycę –
westchnął. – Nie mogę uwierzyć, że wczoraj błądziłem w śniegu.
– Czy dobrze spałeś? – spytała.
– Bardzo dobrze. I nie z powodu wczorajszej wędrówki przez
Lilian Jackson Braun
130
śnieg ani tego, że za dużo zjadłem pieczeni wołowej... Czuję coś
smacznego.
– Kawa – oznajmiła zachęcająco – i babeczki w piekarniku.
Babeczki były z czarnymi porzeczkami, a Polly podała je ze
śmietankowym serem i dżemem agrestowym.
– Żywopłot, wzdłuż którego dotarłeś tu przez śnieżycę –
powiedziała Polly – to rząd porzeczkowych krzaków, posadzonych
przez MacGregora lata temu. Pozwala ludziom z sąsiedniej farmy
zbierać z nich owoce, a oni dostarczają nam w zamian przetwory...
Qwill, czy coś cię trapi?
– Pani Cobb będzie się martwić. Czy telefon działa?
– Jeszcze nie. Prąd włączyli pół godziny temu.
– Czy przejeżdżają tędy pługi śnieżne?
– W końcu tak, ale nie jesteśmy na ich priorytetowej liście.
Najpierw odśnieżają ulice w mieście i główne drogi.
– Czy słyszałaś cokolwiek w radiu?
– Wszystko jest pozamykane. Szkoły, sklepy, biura. Biblioteka
będzie zamknięta do poniedziałku. Wszystkie zebrania odwołane.
Dziś rano odśnieżyli helikopter, żeby ewakuować pacjenta ze
szpitala. Ludzie porzucili w zaspach wiele samochodów. W
samochodzie, który wypadł z drogi, znaleziono ciało mężczyzny.
Udusił się spalinami. Qwill, a czy ty wozisz łopatę w bagażniku?
Pokręcił głową z poczuciem winy.
– Jeżeli utkniesz w śnieżycy, musisz wygarniać śnieg z rury
wydechowej, żeby ogrzewanie mogło pracować.
– Jeśli zasypie nas śnieg – powiedział Qwilleran – to wolę być
zasypany tutaj z tobą niż gdziekolwiek indziej. Tak tu spokojnie. Jak
znalazłaś to miejsce?
– Mój mąż zginął na tej farmie podczas gaszenia pożaru w
stodole, a państwo MacGregor byli dla mnie bardzo uprzejmi.
Zaproponowali mi, żebym zamieszkała w tym domku za darmo.
Wcześniej służył mężczyźnie wynajętemu do pracy na farmie.
– I co się z nim stało?
– To gatunek na wymarciu. Farmerzy mają teraz pracowników,
którzy mieszkają w domach w mieście.
– Nie martwisz się o swojego gospodarza w taką pogodę jak ta?
– Jest na Florydzie. Jego syn we wtorek odwiózł go na lotnisko. Ja
muszę tylko karmić jego ulubioną gęś. Czy słyszałeś kiedykolwiek o
Kot, który znał Szekspira
131
opiekunce do gęsi?
W kuchni zrobiło się nagle cicho. Piecyk wykonał swoją robotę i
wyłączył się. Agregat lodówki także umilkł. Pompa napełniła zbiornik
z wodą i zgasła. Cisza panująca wewnątrz i na zewnątrz została nagle
zakłócona przez oddalone dudnienie.
– Pług śnieżny! – krzyknęła Polly. – Jakie to dziwne!
Przez okno wychodzące na zachód ujrzeli chmurę śniegu
wzbijającą się na wysokość szczytów drzew. Potem ujrzeli maszynę,
za którą jechał mniejszy pług i samochód szeryfa. Konwój zatrzymał
się naprzeciw domu na farmie i mały pług zaczął odśnieżać podjazd.
W końcu samochód szeryfa podjechał pod same drzwi.
– Czy jest tu pan Qwilleran? – zapytał oficer.
Qwilleran pokazał się.
– Mój samochód jest w rowie, gdzieś przy drodze.
– Widzieliśmy go – powiedział oficer. – Mogę zabrać pana do
miasta... jeżeli chce pan jechać – dodał, spoglądając na kobietę w
niebieskim szlafroku.
Nieco zawiedziony Qwilleran odwrócił się w stronę Polly.
– Chyba powinienem jechać. Czy poradzisz sobie?
Przytaknęła głową.
– Zadzwonię do ciebie, jak tylko zreperują linie. Oficer grzecznie
się odwrócił, żeby mogli się pożegnać. Podczas drogi powrotnej do
Pickax, spędzonej w towarzystwie oficera, Qwilleran stwierdził:
– Domyślam się, że to była ta „wielka śnieżyca”.
– Owszem.
– Czy wiele szkód uczyniła?
– Jak zwykle.
– Jak mnie znaleźliście?
– Po prostu szukaliśmy. Dostaliśmy telefon od komendanta
policji w Pickax, burmistrza i od komendanta drogówki. – Podniósł
słuchawkę. – Tu wóz dziewięćdziesiąt cztery do centrali: mamy go!
Pickax, miasto z szarego kamienia, było teraz pokryte bielą i
błyszczało od lodu. Ulica Park Circle wyglądała jak tort weselny. W
rezydencji K każde okno, drzwi i poręcz zwieńczone były grubą
warstwą śniegu, a pan O'Dell jeździł na elektrycznym pługu i
odśnieżał chodniki oraz podjazd. Pani Cobb powitała Qwillerana z
widoczną ulgą.
– Strasznie się martwiłam, ponieważ koty bardzo dziwnie się
Lilian Jackson Braun
132
zachowywały – powiedziała. – Wiedziały, że coś jest nie tak. Koko
miauczał przez całą noc.
– Gdzie są teraz?
– Odsypiają na lodówce! Ja nie zmrużyłam oka. Zaczęło padać
zaraz po tym, jak pan wyszedł, i zaczęłam się obawiać, że zgubi pan
drogę albo zakopie się w śniegu. Telefony nie działały, ale jak tylko je
naprawiono, zadzwoniłam do każdego, kogo znałam, nawet do
burmistrza.
– Pani Cobb, pani jest cała roztrzęsiona! Proszę usiąść, napijmy
się herbaty, to opowiem pani o tym, co mi się przydarzyło.
Kiedy skończył, pani Cobb wykrzyknęła:
– Koty miały rację! Wiedziały, że ma pan kłopoty.
– Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Zadzwonię do warsztatu
Hackpole'a, żeby wyciągnęli samochód z rowu. A jak tam
przygotowania do ślubu? Czy wszystko przebiega zgodnie z planem?
– No więc... – zaczęła niepewnie, spuszczając wzrok.
– Czy coś nie tak?
– Więc Herb zaczął mi mówić, że nie chce, żebym pracowała po
ślubie, przynajmniej nie tutaj w muzeum. Uważa, że powinnam
zostać w domu i... i...
– I co? Zwilżyła usta.
– I mam prowadzić jego księgi rachunkowe.
– CO?! – krzyknął Qwilleran. – I chce zmarnować lata pani
doświadczenia i wiedzy? Ten facet jest stuknięty!
– Powiedziałam mu, że nie będzie żadnego ślubu, jeżeli nie będę
mogła pracować w muzeum – odparła wyzywająco.
– Dobrze pani zrobiła! To wymagało odwagi. Cieszę się, że broniła
pani swojego zdania. – Wiedział, jak bardzo pragnęła swojego domu
i męża. Nie tylko mężczyzny, ale i męża.
– W każdym razie ustąpił, więc chyba wszystko jest w porządku.
Przywieźli moją ślubną garsonkę z różowego zamszu i wygląda
bosko! Mój syn wysłał ją z Saint Louis i nawet nie wymaga ani jednej
poprawki. Syn przyjechałby na ślub, gdyby nie ta niepewna pogoda.
Poza tym już na dniach spodziewają się dziecka. Mam nadzieję, że to
będzie chłopczyk.
Qwilleran wolał uniknąć szczegółowych ustaleń, ale gospodyni
chciała z nim porozmawiać o przebiegu ślubu.
– Susan Exbridge będzie ubrana na szaro. Zamówiłam dla nas
Kot, który znał Szekspira
133
bukieciki z różowych róż i różowych pąków dla pana oraz
Hackpole'a.
– Wiem, że nie chce pani przyjęcia – zaczął Qwilleran – ale
moglibyśmy otworzyć jedną butelkę szampana i wznieść toast za
nowożeńców.
– To samo powiedziała Susan. Chce przynieść trochę kawioru i
tatara.
Na te słowa dwie zaspane, brązowe głowy podniosły się znad
lodówki.
Qwilleran stłumił śmiech, kiedy wyobraził sobie Hackpole'a z
bukiecikiem pąków róż, a potem jego reakcję na rybią ikrę i surowe
mięso.
– A może muzyka w tle? – zasugerował. – Wystarczy włożyć
kasetę do odtwarzacza.
– Och, byłoby miło! Wybierze pan coś, panie Q?
Sprzedaną narzeczoną, pomyślał.
– A gdzie pani chce, żeby odbyła się ceremonia?
– W salonie, naprzeciw kominka. Proszę za mną. Pokażę panu, co
mam na myśli.
Wyszli z kuchni, a za nimi podążyły syjamczyki, które lubiły
uczestniczyć w domowych naradach.
– Moglibyśmy stanąć twarzą do urzędnika za małym stołem –
powiedziała pani Cobb. – Ogień w kominku sprawi, że będzie
przytulnie. Postawimy wazon z różowymi różami na stole, żeby
komponował się z różami na dywanie.
W tym momencie usłyszeli za sobą gwałtowne prychnięcie. Koko
nastroszył ogon, wygiął grzbiet w łuk i pokazał pazury. Uszy i wąsy
położył po sobie, a jego oczy przybrały diabelski wyraz.
– Wielkie nieba! Co się stało? – zakrzyknęła pani Cobb.
– Stanął na różach! – zauważył Qwilleran. – Zawsze unika
chodzenia po różach!
– Przestraszył mnie.
– Wygląda, jakby zobaczył ducha – powiedział Qwilleran, ale i on
sam poczuł lekkie drżenie górnej wargi, więc energicznie potarł wąsy.
Kiedy wrócili do kuchni, pani Cobb powiedziała:
– Jestem taka wdzięczna, że zabrał mnie pan do Pickax, panie Q.
To było wspaniałe doświadczenie, poznałam Herba i wychodzę za
mąż pośród tych wszystkich przedmiotów, które kocham. Jestem
Lilian Jackson Braun
134
bardzo wdzięczna.
– Niech mi pani nie przypisuje tylu zasług. To pani zrobiła
świetną robotę i zasługuje pani na to, co najlepsze. Na pewno nie
chce pani wziąć wolnego tygodnia?
– Nie, zjemy tylko kolację w hotelu „Pickax” i spędzimy noc w
apartamencie dla nowożeńców – powiedziała. – Podróż poślubną
odbędziemy na wiosnę. Herb chce mnie zabrać na ryby do północnej
Kanady.
Qwilleran nie mógł sobie wyobrazić pani Cobb zarzucającej wędkę
na pstrąga, i tym bardziej nie wyobrażał sobie Hackpole'a na
różowych, satynowych poduszkach.
– Ale mogłaby pani wziąć tydzień wolnego, choćby od zaraz, żeby
sobie odpocząć – zaproponował.
– No cóż – odparła tonem niemal przepraszającym – w
poniedziałek jest spotkanie komitetu w sprawie przybrania choinki, a
w niedzielę jest koncert, na którym zostanie wykonany Mesjasz, i
przyjęcie w kostiumach z epoki. Za nic nie mogę tego stracić!
– A co z Herbem?
– Nie obrazi się. W telewizji jest program, który ogląda w każdy
niedzielny wieczór.
Qwilleran miał wątpliwości co do tego małżeństwa, w dodatku
coraz większe. Będzie się czuł jak hipokrytą, stojąc w charakterze
drużby obok mężczyzny, którego szczerze nie lubił. Zrobi to jednak
dla pani Cobb. Ona nigdy nie szczędziła mu swojego czasu, starań i
dobrego słowa... Była tak spragniona pochwał i tak zawstydzona, gdy
je otrzymała... Tak kompetentna w swojej dziedzinie i taka naiwna w
dziedzinie uczuć... Zawsze gotowa do pomocy i spełniająca
zachcianki innych – zwłaszcza umięśnionych mężczyzn z tatuażami.
– Wciąż się pani trzęsie, pani Cobb – powiedział. – To
podniecenie i brak snu. Proszę iść na górę i odetchnąć. Ja nakarmię
koty i pójdę gdzieś na kolację. I proszę nie przygotowywać żadnych
posiłków na jutro, to jest dzień pani ślubu.
Podziękowała mu wylewnie i poszła do swojego apartamentu.
Qwilleran zaś skierował się do biblioteki, żeby wybrać muzykę na
ślub: Bach na czas trwania ceremonii, a Schubert do szampana i
kawioru. Koko podążył za nim i przyglądał się każdej kasecie,
obwąchując niektóre i niepewnie sięgając po inne łapką.
– Koci bibliotekarz jest wystarczająco trudny do zniesienia –
Kot, który znał Szekspira
135
powiedział Qwilleran. – Proszę! Nie chcemy jeszcze kociego
dyskdżokeja.
– Nyik, nyik, nyik – odezwał się Koko z irytacją, nachylając jedno
ucho do przodu, a drugie do tyłu.
Zadzwonił telefon.
– Uprzejma firma telekomunikacyjna wznowiła usługi dla
wieśniaków na MacGregor Road.
Melodyjny głos sprawił, że Qwilleran poczuł mrowienie na karku.
– Myślałem o tobie, Polly. Myślałem o tym wszystkim.
– Wszystko dobrze się skończyło, Qwill, ale drżę na myśl o tobie w
tej zamieci.
– Ja też trochę jeszcze drżę na tę myśl. Kiedy znowu będę mógł cię
zobaczyć?
– Chciałabym przyjechać na koncert w niedzielę wieczór.
– Może weźmiesz rzeczy na noc? Jeżeli po koncercie pojedziesz do
domu, w poniedziałek rano znów będziesz musiała jechać do Pickax.
Masz do dyspozycji następujące apartamenty: angielski, empire i
biedermeier.
– Chyba spodobałby mi się apartament w stylu angielskim –
odpowiedziała Polly. – Zawsze chciałam przenocować w łóżku z
baldachimem i z romantycznymi zasłonami.
– MIAU! – odezwał się Koko.
Qwilleran delikatnie odłożył słuchawkę i powiedział do niego:
– A ty pilnuj własnego nosa, młody kocie!
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
C
C
Z
Z
T
T
E
E
R
R
N
N
A
A
S
S
T
T
Y
Y
Sobota, dwudziesty trzeci listopada. „Niebo zachmurzone, dalsze
opady śniegu” – zapowiadał meteorolog. Mimo tego świeciło słońce,
a Pickax lśniło pod białą pierzyną, która opadła na miasto w
czwartek. W Pickax śnieg nie szarzał z czasem, pozostawał biały.
Kiedy Qwilleran poszedł do głównego budynku, by przygotować
śniadanie dla kotów, spotkał panią Fulgrove i pana O'Della
oddających się swoim codziennym zajęciom.
– Ładny dzień na ślub – zauważył.
Lilian Jackson Braun
136
– Pogoda w dzień ślubu o niczym nie świadczy – stwierdził
zarządca. – Kiedy ja się żeniłem z moją, z nieba biły pioruny, psy
wyły, a na drodze leżały martwe ptaki, a jednak przeżyliśmy razem
czterdzieści pięć lat bez jednego złego słowa między nami. A kiedy
odeszła, Boże, daj odpoczynek jej duszy, to bez słowa skargi i bez
jednej łzy.
Pani Cobb była zdenerwowana. Nie mając żadnych potraw do
przyrządzenia, ciasta do upieczenia, dla zabicia czasu gadała ó
urządzeniu domu i czekała, aż nadejdzie pora jej wizyty u fryzjera.
Koty też były niespokojne, wyczuwały, że coś będzie się działo.
Krążyły nieustannie, a Koko mówił coś sam do siebie, pomiaukując i
prychając, a co jakiś czas strącał książkę z półki. Qwilleran cieszył się,
że udało mu się wymknąć. O godzinie czternastej umówiony był na
wywiad z panią Sarą Woolsmith.
Dziewięćdziesięciopięcioletnia staruszka z farmy była długoletnią
mieszkanką ośrodka opiekuńczego dla osób starszych przy szpitalu w
Pickax. Były to dwa nowoczesne budynki, które nie pasowały do
charakteru miasta zabudowanego w większości kopiami zamków i
twierdz.
Przełożona pielęgniarek oczekiwała Qwillerana w recepcji.
– Pani Woolsmith czeka na pana w czytelni – oznajmiła. – Macie
państwo dla siebie całe pomieszczenie, ale proszę ograniczyć wizytę
do kwadransa. Pani Woolsmith bardzo szybko się męczy. Cieszy się z
tego wywiadu. Niewielu ludzi chce słuchać staruszków, którzy
opowiadają o dawnych czasach.
W czytelni spostrzegł słabą, małą starowinkę o nerwowych
dłoniach, siedzącą na wózku inwalidzkim i ściskającą swój szal.
Towarzyszyła jej wolontariuszka, która przywiozła ją na wózku z
pokoju.
– Saro, to jest pan Qwilleran – powiedziała powoli i wyraźnie
wolontariuszka. – Odbędzie z panią miłą rozmowę. – Na boku
wyszeptała do Qwillerana: – Ma dziewięćdziesiąt pięć lat i prawie
wszystkie swoje zęby, ale słabo widzi. To poczciwa staruszka i
wszyscy ją bardzo kochamy. Usiądę blisko drzwi i poinformuję pana,
kiedy czas dobiegnie końca.
– Gdzie są moje zęby? – zaskrzeczała ostro pani Woolsmith.
– Proteza jest w pani buzi i ślicznie pani wygląda w nowym szalu
– mocno uścisnęła rękę starszej pani.
Kot, który znał Szekspira
137
Qwilleran nie chciał tracić czasu na zbędne wstępy i od razu
przeszedł do rzeczy:
– Czy opowie mi pani, jak wyglądało życie na farmie w czasach
pani młodości, pani Woolsmith? Włączę teraz nagrywanie.
Podniósł magnetofon, żeby go jej pokazać, ale ona rozejrzała się
tylko, patrząc we wszystkich kierunkach prócz właściwego.
Później spisano następujący wywiad:
Pytanie: Czy urodziła się pani w Moose County?
– Nie wiem, dlaczego chcesz ze mną rozmawiać. Nic szczególnego
nie zrobiłam w życiu. Mieszkałam na farmie i wychowałam dzieci.
Raz, kiedy mieliśmy włamanie, moje nazwisko pojawiło się w
gazecie.
Jakie to było gospodarstwo i co pani w nim robiła?
– Było w gazecie o tym włamaniu, więc oderwałam ten kawałek.
Jest w mojej torebce. Gdzie moja torebka? Wyciągnij i przeczytaj.
Możesz mi przeczytać. Lubię tego słuchać.
Sarah Woolsmith, lat 65, ze Squunk Corners siedziała sama i
robiła na drutach sweter w swoim salonie w ostatni czwartek o
godzinie jedenastej, kiedy jakiś mężczyzna w chustce na twarzy
włamał się do niej i powiedział: „Oddawaj wszystkie pieniądze”.
Wyciągnęła z torebki i dała mu osiemnaście dolarów oraz
siedemdziesiąt trzy centy. Mężczyzna zbiegł, nie robiąc jej krzywdy,
choć mocno ją przestraszył.
– W tamtych czasach często robiłam na drutach. Z Johnem
mieliśmy siedmioro dzieci. Pięciu chłopaków. Dwóch zginęło w
czasie wojny. John zginął podczas wielkiej śnieżycy w trzydziestym
siódmym. Poszedł przyprowadzić krowy i zamarzł. Piętnaście krów
wtedy zamarzło i wszystkie kurczaki też. Zimy były srogie w tamtych
czasach. Teraz mam koc elektryczny. A ty też masz koc elektryczny?
Kiedy byłam młodą dziewczyną, ja i moje siostry spałyśmy pod
stosem kołder. Rano patrzyłyśmy, czy jest szron na suficie.
Wyglądało to ładnie, wszystko błyszczało. W dzbanie, z którego
brałyśmy wodę do mycia, był lód. Czasem się przeziębiałyśmy. Mama
smarowała nam klatki piersiowe olejem ze skunksa i gęsim
tłuszczem. Nie lubiłyśmy tego. (Śmiech) Mój brat strzelał do dzikich
królików, ale ja potrafiłam dogonić je i złapać. Tata był ze mnie
dumny. Tata nie miał konia. Zaprzęgał mamę do pługa i tak
uprawiali ziemię. Nie chodziłam do szkoły. Pomagałam mamie w
Lilian Jackson Braun
138
kuchni. Raz zachorowała i musiałam nakarmić szesnastu mężczyzn.
Byłam wtedy jeszcze taaka mała. To był czas żniw. Wszyscy byli
sąsiadami. W tamtych czasach sąsiedzi pomagali sobie nawzajem.
Czy kiedykolwiek miała pani czas na...
– My, kobiety, prałyśmy ubrania w balii i robiłyśmy nasze własne
mydło. Wyrabiałam też ocet i masło. Wypychałyśmy poduszki
piórami z kurczaków. Mieliśmy ich dużo. (Śmiech) Raz na tydzień
jechaliśmy wozem do miasta, odbieraliśmy pocztę i za centa
kupowaliśmy laski lukrecji. Poślubiłam Johna i zamieszkałam na
dużej farmie. Krowy, konie, świnie, kurczaki. Zatrudnialiśmy
chłopaków z sąsiedztwa do pomocy. Pięć centów za godzinę. Jelenie
przyszły i zjadły naszą kukurydzę. Raz przyszły koniki polne i zjadły
wszystko. Zjadły nawet pranie wiszące na sznurku. (Śmiech)
Chłopaki z sąsiedztwa pracowali w polu po dwanaście godzin na
dzień. Co pani pamięta z...
– Nigdy nie zamykaliśmy drzwi. Sąsiedzi mogli wejść do środka i
pożyczyć sobie garnuszek cukru. To chłopak z sąsiedztwa zabrał mi
pieniądze. Wiedziałam, kto to jest, ale nie powiedziałam
posterunkowemu. Poznałam go po głosie. Czasem pracował na
naszej farmie.
Dlaczego nie powiedziała pani posterunkowemu?
– Miał na imię Basil. Żal mi go było. Jego ojciec siedział w
więzieniu. Zabił mężczyznę.
Czy to była rodzina Whittlestaffów?
– Wychyliłam się przez okno, kiedy zabrał mi pieniądze. Widać
było księżyc. Zobaczyłam go, jak biegł przez nasze ziemniaczane
pole. Wiem, gdzie się kierował. Pociąg towarowy zatrzymywał się w
Watertown, aby nabrać wody. Jego gwizd było słychać na dwie mile.
Chłopcy wskakiwali na pociągi towarowe, żeby stąd uciec. Jeden
spadł na tory i zginął. Ja nigdy nie jechałam pociągiem.
Koniec wywiadu.
Wolontariuszka przerwała monolog pani Woolsmith:
– Czas minął, droga pani. Teraz proszę się pożegnać i pójdziemy
na górę, żeby się zdrzemnąć.
Staruszka wyciągnęła chudą, trzęsącą się rękę, a Qwilleran ujął ją
obiema dłońmi, zachwycając się tym, że te kruche rączki kiedyś tarły
na tarze ubrania, doiły krowy i kopały ziemniaki.
Wolontariuszka odprowadziła go do korytarza.
Kot, który znał Szekspira
139
– Pani Sarah pamięta wszystko, co wydarzyło się siedemdziesiąt
pięć lat temu – powiedziała – ale nie pamięta ostatnich wydarzeń.
Przy okazji, jestem Irma Hasselrich.
– Czy jest pani spokrewniona z pełnomocnikiem Fundacji
Klingenschoenów?
– To mój ojciec. Był oskarżycielem w procesie, kiedy Zack
Whittlestaff został skazany za zabicie Titusa Goodwintera. Syn
Zacka, który okradł panią Sarę i uciekł, wrócił po latach i zwrócił te
osiemnaście dolarów i siedemdziesiąt pięć centów, ale ona tego nie
pamięta. Przysyła jej także czekoladki na każde Boże Narodzenie.
Całkiem nieźle mu się powodzi. Oczywiście zmienił nazwisko.
Gdybym ja się nazywała Basil Whittlestaff, to też bym zmieniła –
zaśmiała się. – Sprzedaje używane samochody i prowadzi warsztat.
Wredny typ, ale podobno porządnie wykonuje swoją pracę.
Qwilleran poszedł do domu, żeby przebrać się na ślub. Nie
odczuwał żadnej przyjemności w związku ze zbliżającą się
uroczystością. Był już świadkiem na ślubie Archa Rikera dwadzieścia
pięć lat temu; był wtedy młody, szalony i nie zawsze trzeźwy. Podczas
ceremonii podał panu młodemu obrączkę tak niezręcznie, że ten
upuścił ją, a dwustu gości miało niezły ubaw.
A teraz miał być świadkiem Basila Whittlestaffa.
O godzinie siedemnastej listopadowy zmierzch przemalował
śnieżną biel Pickax na kolor bladoniebieski. W rezydencji K kotary
były zasłonięte, kryształowe żyrandole zapalone, pan O'Dell zaś
rozpalił świąteczny ogień w salonowym kominku.
Gdy wybrzmiało piąte uderzenie skrzynkowego zegara stojącego w
hallu, pan O'Dell wrzucił kasetę do magnetofonu i w całym domu
rozbrzmiały poważne akordy preludium organowego Bacha. W
salonie naprzeciw kominka czekał urzędnik magistratu. Pan młody i
jego drużba czekali w hallu. Po chwili wyczekiwania na podeście
powyżej pojawiły się druhna z panną młodą i zaczęły schodzić
dostojnym krokiem.
Pani Cobb, na co dzień ubrana w fartuch, luźny kostium ze
spodniami lub dres, w różowej garsonce z zamszu wyglądała niemal
oszałamiająco. Susan Exbridge zawsze wyglądała olśniewająco, także
teraz.
Zanim zdążyli się ustawić do ślubnej ceremonii przed
urzędnikiem, ten miał już czerwoną twarz od bijącego za nim ciepła.
Lilian Jackson Braun
140
Z dwóch stron sykały na niego oburzone syjamczyki, ich terytorium
przed
paleniskiem
zostało
bowiem
zawłaszczone
przez
nieznajomego.
Qwilleran nie czuł się zbyt pewnie; Hackpole wiercił się nerwowo,
urzędnik zaś otarł czoło, nim wygłosił zwyczajową formułę:
– Zebraliśmy się tutaj, żeby połączyć tego oto mężczyznę i tę oto
kobietę...
Mimo pięknego, kojącego wystroju atmosfera była napięta.
– Jeżeli ktokolwiek ze zgromadzonych może podać powód, dla
którego tych dwoje nie może zgodnie z prawem zawrzeć związku,
niech teraz przemówi albo zamilknie na zawsze.
– Miau! – odezwał się Koko.
Hackpole zmarszczył brwi. Obie kobiety zachichotały. Qwillerana
ogarnęło mieszane uczucie rozbawienia i niepokoju.
Herbert wziął sobie za żonę Iris, a Iris wzięła sobie za męża
Herberta. A potem nadszedł czas na obrączki.
Przyszła kolej na Qwillerana. Obrączka była w jego kieszeni, więc
zaczął jej szukać. Nie ta kieszeń. Ach! Znalazł ją. I znowu się
skompromitował! Ślubna obrączka wyślizgnęła się z jego ręki i
potoczyła po dywanie.
Zachwycona Yum Yum natychmiast pobiegła za nią. Domowy
złodziejaszek zamieszkujący rezydencję Klingenschoenów, łasy na
wszystko, co błyszczy, skoczył, uderzył łapką i skarb potoczył się pod
chińskie biurko. Rozjuszony Qwilleran ruszył w pościg. Kiedy
zdobycz była już w jego zasięgu, kotka dopadła obrączki pierwsza,
podbijając ją jedną łapą, i pobiegła za nią do hallu, gdzie uderzyła
drugą łapką. Wsuwała właśnie obrączkę pod anatolijski dywan, kiedy
drużba w końcu ją złapał.
Spocony urzędnik zakończył ceremonię w rekordowym tempie:
– Ogłaszam was mężem i żoną.
Zażenowany Hackpole pocałował pannę młodą, potem były
uściski w ramionach i uściski dłoni, gratulacje i serdeczne życzenia.
Lekka muzyka fortepianowa Schuberta okazała się w sam raz na
tę okazję. Pani Fulgrove i pan O'Dell pojawili się z tacami szampana i
przystawek. Qwilleran ze skrzyżowanymi palcami i z kieliszkiem
soku z białych winogron zaproponował toast za przyszłe szczęście
nowożeńców.
Uroczysty moment nie trwał długo. Urzędnik magistratu połknął
Kot, który znał Szekspira
141
szampana i wyszedł w pośpiechu. Nowa pani Hackpole zwabiła
małżonka do jadalni, żeby zobaczył przedstawiające dziką zwierzynę
płaskorzeźby na masywnym, niemieckim kredensie.
– Mam nadzieję, że będzie szczęśliwa – powiedział Qwilleran do
Susan Exbridge. – Niestety, chyba już na dobre przylgnie do mnie
miano najgorszego drużby w historii ślubów.
– Ale Koko wspaniale prezentował się jako kot–świadek –
zaśmiała się Susan. – Jego miauknięcie w odpowiednim momencie
rozładowało atmosferę.
Hackpole'owie wrócili z krótkiego zwiedzania i stwierdzili, że już
sobie pójdą. Pan młody dzwonił samochodowymi kluczykami i
popychał pannę młodą w stronę tylnich drzwi.
– Poczekaj chwilę – powiedział Qwilleran. – Daj mi kluczyki, to
przyprowadzę twój samochód przed frontowe drzwi. Nie będziemy
rzucać ryżem, ale powinniście odjechać w godnym stylu.
– Ale mamy dwa samochody – zaoponował Hackpole. – Jej jest w
garażu.
– Odbierzecie go jutro. Nikt nigdy nie słyszał, żeby panna młoda i
pan młody odjeżdżali w oddzielnych wozach.
Qwilleran i Susan obserwowali, jak nowożeńcy odjeżdżają do
apartamentu dla nowożeńców w nowym hotelu „Pickax”.
– A więc pojechali – westchnął Qwilleran – na dobre i na złe.
Susan przyjęła jego zaproszenie na kolację do restauracji
„Stefania”, gdzie na stolikach okrytych obrusami sięgającymi aż do
ziemi lśniły nastrojowo świece, a ciepłe kolory i delikatna muzyka
tworzyły romantyczny nastrój. Był to wieczór przed oratorium
Mesjasz, więc rozmawiali o przyjęciu mającym odbyć się w muzeum
po przedstawieniu.
– Bliźniacy Fitch będą filmować na wideo – powiedziała Susan.
Qwilleran wyraził swoje poparcie.
– Moi przyjaciele z Nizin zwykle nie wierzą w kulturalną
działalność tego oddalonego okręgu.
– Uważam, że jesteśmy północno–wschodnim Luksemburgiem
środkowych
Stanów
–
powiedziała
Susan,
dramatycznie
gestykulując. – Pozwól, że ci opowiem o niespodziance, którą
planujemy dla publiczności słuchającej oratorium. Czy wiesz,
dlaczego jest taka tradycja, żeby wstać, gdy chór śpiewa Alleluja?
– Słyszałem, że król Anglii był pod takim wrażeniem, kiedy
Lilian Jackson Braun
142
usłyszał to po raz pierwszy, że zerwał się, a kiedy król wstaje, wszyscy
wstają. Czy to nie ta historia?
– Tak właśnie! Około 1742 roku. Jutro wieczorem w
przedstawieniu weźmie udział król Jerzy II z całym królewskim
dworem, w uroczystych strojach z osiemnastego wieku. Zagra ich
nasza grupa teatralna... Powinieneś przyłączyć się do niej, Qwill.
Masz dobry głos i dobrą prezencję. Moglibyśmy wystawić Czarną
magię na Manhattanie, a Koko mógłby zagrać Pyewacketa.
– Wątpię, czy w ogóle chciałby zagrać rolę kota – powiedział
Qwilleran. – Jest nieznośnym snobem. Obawiam się, że wolałby
raczej tytułową rolę z Ryszarda Trzeciego.
Kolacja z Susan była przyjemnym następstwem ślubnej
uroczystości, która okazała się tak stresująca. Wręczył jej naręcze
różowych róż, żeby zabrała je do domu, a ona obdarzyła go
teatralnym pocałunkiem. Na chwilę zapomniał o rozżaleniu z
powodu utraty gospodyni i o niechęci, jaką żywił do jej wybranka.
Wróciło jednak, gdy podjął conocny obchód domu przed powrotem
do swojej siedziby nad garażem.
Na dywanie w bibliotece leżał cienki tom. Był to egzemplarz
Otella, a Qwilleranowi od razu na myśl przyszedł jeden z najbardziej
znanych cytatów: „Musisz też rzec im o kimś, kto pokochał; nie
nazbyt mądrze, lecz nazbyt gorąco”.
Kiedy niósł syjamczyki w wiklinowym koszu przez dziedziniec,
przypomniał sobie jeszcze jeden fragment, od którego aż wąsy mu się
zjeżyły: „Zabij mnie jutro, oszczędź mnie dziś tylko”.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
P
P
I
I
Ę
Ę
T
T
N
N
A
A
S
S
T
T
Y
Y
Niedziela, dwudziesty czwarty listopada. Przez noc spadło jeszcze
pięć centymetrów śniegu. Kiedy w niedzielę rano Qwilleran niósł
wiklinowy koszyk do głównego budynku, dzwony z brązu na wieży
kościoła Old Stone i odtwarzane z taśmy bicie dzwonów z kościoła
Little Stone ogłaszały poranne nabożeństwa. Pan O'Dell, który
uczestniczył już w porannej mszy, zajęty był odśnieżaniem.
– No, odśnieżyłem podjazd i parking na wieczorne przyjęcie –
Kot, który znał Szekspira
143
powiedział. – Myślę, że nie będzie już dzisiaj padało.
Qwilleran podkręcił w domu termostat i przygotowywał śniadanie
dla kotów, kiedy usłyszał, że drzwi kuchenne otworzyły się, a
następnie zatrzasnęły. To pewnie pan O'Dell – pomyślał. Chce się
napić czegoś ciepłego w ten zimny poranek. Jednak nikt się nie
zjawił, a zamiast tego na tyłach domu rozległ się rozpaczliwy szloch.
Wstał i poszedł sprawdzić, co się dzieje.
– Pani Cobb! – wykrzyknął. – Co pani tu robi? Co się stało?
Twarz miała wymizerowaną i bladą jak ściana, włosy potargane.
Stała oparta o tylnie drzwi. Na widok Qwillerana zalała się łzami,
zakrywając twarz dłońmi.
Zaprowadził ją do kuchni i posadził na krześle.
– Jak pani tu dotarła? Szła pani przez śnieg w tych kapciach?
– Nie wiem – jęknęła – po prostu... uciekłam. Musiałam uciec.
– Co takiego się wydarzyło? Czy może mi pand powiedzieć? –
zdjął z niej przemoczone pantofle i owinął jej stopy ręcznikami.
Pokręciła głową. Jej łkanie przeszło w bolesny jęk.
– Popełniłam... popełniłam straszliwy... błąd.
– Nie rozumiem, pani Cobb. Czy może mi pani powiedzieć, co się
stało?
– To potwór! Poślubiłam potwora! Och, co ja mam zrobić?
– Czy odniosła pani jakieś obrażenia?
Pokręciła przecząco głową, wylewając z siebie strugi łez. Qwilleran
podał jej pudełko chusteczek.
– Czy znęcał się nad panią fizycznie?
– Och, och, och! Nie mogę o tym mówić! – położyła głowę na stole
i potrząsała nią w konwulsjach.
– Czy nadużył alkoholu? Odpowiedziała drżącym głosem, że tak.
– Zaparzę filiżankę herbaty.
– To na nic... zwymiotuję – jęknęła. – Wymiotowałam całą noc.
– Lepiej niech się pani napije chociaż wody. Jest pani pewnie
odwodniona.
– Też zwymiotuję.
– A zatem dzwonię po lekarza. – Wybrał numer domowy doktora
Halifaksa,
ale
pielęgniarka,
która
opiekowała
się
jego
niepełnosprawną żoną, powiedziała, że lekarz jest w kościele.
Qwilleran wybiegł na zewnątrz i zawołał zarządcę:
– Panie O'Dell, szybko! Niech pan pędzi do kościoła Old Stone i
Lilian Jackson Braun
144
złapie doktora Hala. Proszę szukać siwej głowy, potem niech pan
przejdzie nawą i skinie na niego.
– Pojadę skuterem śnieżnym! – zapewnił pan O'Dell, marszcząc
brwi ze zdziwienia.
Zawył silnikiem i odjechał na dwumiejscowej maszynie. Qwilleran
wrócił do kuchni, gdzie Koko ocierał się o nogi pani Cobb. Schyliła
się i chciała go dotknąć, ale on sam wskoczył na jej kolana. Przytuliła
go, a on na to pozwolił, strzygąc uszami z powodu kapiących na niego
łez.
Gdy tylko Qwilleran usłyszał ryk silnika, pobiegł do tylnich drzwi.
– Niezłe wyczucie czasu – powiedział stary doktor. –
Wyciągnęliście mnie z kościoła tuż przed zbiórką na tacę. Co się
stało?
Qwilleran przedstawił w skrócie przebieg wydarzeń i pokierował
go do kuchni. Doktor Hal jednak zaraz wrócił.
– Lepiej zabierzmy ją od razu do szpitala. Gdzie jest u pana
telefon? Zamówię prywatny pokój.
– Nie wiem, o co poszło – Qwilleran zniżył głos – ale mąż może jej
szukać. Powinien pan zastrzec, że nie wolno jej odwiedzać.
Pomógł doktorowi Halowi odprowadzić pacjentkę do tylnich
drzwi.
– Będę potrzebować jakichś rzeczy – powiedziała słabym głosem.
– Spakujemy pani torbę i przyślemy do szpitala. Proszę się o to
nie martwić, pani Cobb. – Qwilleran chyba nigdy nie zdołałby
nazywać ją panią Hackpole.
Zarządca przyprowadził samochód i Qwilleran zwrócił się do
niego:
– Kiedy mnie nie będzie, niech pan pójdzie do kościoła Little
Stone i złapie panią Fulgrove. Niech przyjdzie i spakuje osobiste
rzeczy pani Cobb na krótki pobyt w szpitalu.
Droga do szpitala minęła w ciszy, przerywanej tylko co jakiś czas
szlochem.
– Tak się o pana martwię.
– Nie ma po co. To mądre z pani strony, że wróciła pani do domu.
Po odwiezieniu pacjentki do szpitala wrócił i zastał bardzo
przejętą panią Fulgrove.
– Spakowałam wszystko, co mi przyszło do głowy – powiedziała –
co nie było łatwe, ponieważ sama nigdy nie byłam w szpitalu, dzięki
Kot, który znał Szekspira
145
Bogu, ale włożyłam do torby to, co wydało mi się potrzebne, a także
małe radio, żeby postawić je koło łóżka. Szukałam Biblii, ale nie
mogłam znaleźć, więc spakowałam jej swoją. To jej przyniesie ulgę.
– Czy pani Cobb prosiła, żeby dziś wieczorem przyszła pani do
pracy podczas przyjęcia?
– Tak, ale dziś jest niedziela, a ja w dzień święty nie pracuję, więc
nie mogę przyjąć zapłaty. Chętnie jednak pomogę, zwłaszcza, że ta
biedna duszyczka jest w szpitalu, a ja czuję się mocno na siłach.
Qwilleran poprosił zarządcę, by dostarczył rzeczy pani Cobb do
szpitala.
– Czy uważa pan, panie O'Dell, że sobie poradzimy z urządzeniem
przyjęcia bez pani Cobb?
– Cóż, zrobimy, co w naszej mocy. Kobiety ze stowarzyszenia
pomogą przygotować wazę ponczu. One to lubią. Czy mam zabrać
maleństwa na drugą stronę dziedzińca, kiedy zacznie się przyjęcie?
– Nie sądzę. Koty lubią przyjęcia. Niech zostaną w rezydencji.
– Kiedy kobiety ze stowarzyszenia wyjdą na koncert, pozamykam
wszystko i pójdę na trochę do kościoła, ale wrócę przed końcem
koncertu. Pani Cobb mówiła, że trzeba włączyć wszystkie światła i
rozpalić wszystkie kominki. Szkoda, że nie będzie mogła wziąć w tym
udziału. A co jej dolega?
– Dokuczliwy wirus – wyjaśnił Qwilleran.
Około południa zadzwonił telefon i w słuchawce rozległ się
ochrypły głos:
– Gdzie ona jest? Gdzie jest moja żona?
– Czy to pan Hackpole? – spytał Qwilleran. – Nie wie pan? Ona
jest w szpitalu. Mówią, że doznała szoku.
Rozmówca rozłączył się, klnąc głośno.
Qwilleran zadzwonił po południu do szpitala. Powiedziano mu, że
pacjentka spokojnie odpoczywa i przebywa sama, ponieważ zgodnie
z nakazem doktora Halifaksa nikomu nie wolno jej odwiedzać.
W południe przyjechała Susan Exbridge z komitetem pań, by
przygotować poncz i udekorować stół. W tym samym momencie
przyjechała Polly Duncan z rzeczami na noc. Panie przywitały się
grzecznie, ale chłodno. Komitet pań zdawał się zaskoczony, widząc
Polly na terenie rezydencji.
W drodze na kolację do restauracji „Old Stone Mill” Qwilleran
powiedział do Polly:
Lilian Jackson Braun
146
– Widzę, że znasz Susan Exbridge.
– Wszyscy znają Susan Exbridge. Ona jest w każdej organizacji,
stowarzyszeniu i w każdym komitecie.
– Uważa, że powinienem wstąpić do grupy teatralnej.
– Spostrzegłbyś, jak wiele czasu to pochłania – ostrzegła go Polly
cierpko. – Jeżeli na poważnie zamierzasz pisać książkę, to by na
pewno ze sobą kolidowało.
Rzekła to szorstkim tonem, który był u niej niespotykany, więc
Qwilleran zrezygnował z dalszej rozmowy o pani Exbridge.
W restauracji klienci ustawili się w kolejkę, Hixie zaś gorączkowo
próbowała usadzić gdzieś wszystkich. Nie miała czasu na pogawędki,
a Qwilleran i jego gość musieli poczekać na stolik oraz menu. Sądząc
po dobiegających z sali strzępkach rozmów, wszyscy wybierali się na
koncert i byli mocno podekscytowani.
Qwilleran powiedział do Polly:
– Moja mama śpiewała kiedyś w chórze, wykonywali oratorium
Mesjasz w każde Boże Narodzenie. Mój ulubiony fragment to partia
Alleluja, zwłaszcza jeśli wykonawcy potrafią rozegrać wszystkie
pauzy. Zwłaszcza tuż przed końcem; dwie sekundy grobowej ciszy, a
potem nagle BUCH!
Hixie wręczyła im karty menu, przepraszając za opóźnienie. Do
karty przypięta była mała kartka ze słowami „Specjalnie z okazji
koncertu”, zachęcająca do gotowych dań, na które nie trzeba było
długo czekać. Do karty menu Qwillerana przypięta była jeszcze jedna
mała kartka, odręcznie napisana przez Hixie: „Muszę z Tobą
porozmawiać na osobności. Zadzwonię jutro”.
Zaraz po osiemnastej trzydzieści restauracja opustoszała i goście
przenieśli się do kościoła Old Stone. Wyniosłe sanktuarium było
wypełnione po brzegi, zarówno ławki kościelne z miękkim obiciem,
jak i rozkładane krzesła w obu nawach zostały zajęte. Pierwsze trzy
rzędy były odgrodzone liną, a publiczność nie miała pojęcia,
dlaczego. Krążyły różne plotki i domysły. Czuć było nastrój pełen
napięcia i oczekiwania.
– Czy nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy usiedli w tylnim
rzędzie bocznej nawy? – Qwilleran spytał Polly. – Chciałbym wyjść
tuż przed dźwiękami ostatnich nut, żeby być w muzeum, nim
przyjadą goście.
O godzinie dziewiętnastej pan O'Dell wślizgnął się na składane
Kot, który znał Szekspira
147
krzesło blisko nich i obaj mężczyźni wymienili porozumiewawcze
skinienia.
Potem pojawili się wykonawcy: najpierw orkiestra w szarych
szatach. Następnie scenę zapełnił upudrowany chór w perukach,
ubrany w pastelowe kostiumy: kobiety w koronkowych gorsetach i
obszernych, udrapowanych spódnicach; mężczyźni w spodniach po
kolana, krótkich marynarkach do pasa i pończochach. Potem
nastąpiło widowiskowe wejście solistów w aksamitach obsypanych
klejnotami, co wywołało wśród publiczności niezwykłe poruszenie.
Dyrygent odwrócił się w stronę oczekującej widowni:
– Panie i panowie, powstańmy wszyscy, by powitać Jego
Wysokość króla Jerzego!
Drzwi z tyłu otwarły się na oścież, orkiestra zagrała muzykę
koronacyjną, a dwór królewski kroczył dostojnie przez nawę główną,
olśniewając przepychem czerwonych aksamitów, gronostajów, białej
satyny i fioletowego adamaszku. Publiczność zaniemówiła,
przypatrywała się temu orszakowi w niemym zachwycie i dopiero po
chwili rozległ się ogłuszający aplauz.
Qwilleran wyszeptał do Polly:
– Chciałbym, żeby moja mama mogła to zobaczyć. Oszalałaby z
wrażenia.
Kościół znany był z doskonałej akustyki, chór miał za sobą wiele
godzin prób, a soliści i muzycy byli profesjonalistami. Organy
cechowały
się
wyśmienitym
brzmieniem.
Rozpoczęło
się
przedstawienie, którego Qwilleran miał nigdy nie zapomnieć, i to z
niejednego powodu.
Pod koniec oratorium pan O'Dell wymknął się, dając
Qwilleranowi porozumiewawczy znak. Orkiestra grała początkowe
takty zmierzające ku pierwszemu podniosłemu „alleluja”, od którego
ciarki przechodziły po plecach. Król i jego dwór powstali,
publiczność też, a Qwilleran zatopił się w królestwie muzyki i w
swojej własnej, osobistej nostalgii.
Wyśpiewywane „alleluja” wznosiło się coraz wyżej w radosnym
uniesieniu i opadało do dramatycznego momentu zapierającej dech
pauzy – dwóch sekund absolutnej ciszy!
W tym ułamku czasu Qwilleran usłyszał fałszywą nutę – wycie
syreny. Bruce Scott, który siedział kilka rzędów przed nim, zerwał się
z ławki i popędził przez nawę. Dwóch innych mężczyzn także szybko
Lilian Jackson Braun
148
wyszło. Qwilleran zmarszczył brwi. Syreny pożarowe odezwały się
wyjątkowo nie w porę.
Chór dokończył Alleluja i zaczęła się aria. Otworzyły się drzwi za
Qwilleranem; ktoś dotknął jego ramienia i szepnął mu coś do ucha.
Qwilleran natychmiast poderwał się z miejsca i wybiegł przez
narteks, a potem po schodach na zewnątrz. Po drugiej stronie parku
muzeum jarzyło się, ale nie od świateł w oknach, lecz od szalejących
płomieni.
– Och, mój Boże! Koty! – krzyknął.
Pobiegł przez ulicę, wymijając samochody. Przeciął park,
przedzierając się gorączkowo przez głęboki śnieg. Budynek otaczały
mrugające czerwone i niebieskie światła. Słychać było dźwięk
zbliżających się kolejnych wozów na sygnale.
– Koty! – krzyczał.
Ubrane w czarne skafandry sylwetki rozwijały węże i podnosiły
drabiny.
– Zostań tam! – rozkazała któraś z nich.
Qwilleran minął je i biegł dalej.
– Koty! – wrzeszczał.
Czerwony płomień rozprzestrzenił się na okna na pierwszym
piętrze. Eksplodowały szyby i pokazały się języki ognia.
– Zatrzymać go!
Kierował się do tylnich drzwi, stamtąd było najbliżej do kuchni.
– Trzymajcie go!
Pochwyciły go silne ramiona. Spojrzał w górę i zobaczył, że ogień
doszedł już do drugiego piętra. Drabiny podniosły się wyżej. Okna
prysnęły, a na zewnątrz wzbił się czarny dym.
Qwilleran jęknął rozpaczliwie.
R
R
O
O
Z
Z
D
D
Z
Z
I
I
A
A
Ł
Ł
S
S
Z
Z
E
E
S
S
N
N
A
A
S
S
T
T
Y
Y
Poniedziałek, dwudziesty piąty listopada. Qwilleran włączył radio
w sypialni swojego mieszkania nad garażem. „Podajemy
najważniejsze wiadomości w skrócie: w niedzielę wieczorem
Muzeum Klingenschoenów przy Park Circle zostało całkowicie
Kot, który znał Szekspira
149
zniszczone przez pożar, powstały wskutek podpalenia, jak oznajmił
komendant straży pożarnej Bruce Scott. W budynku znaleziono
zwęglone ciało, prawdopodobnie podpalacza, którego jeszcze nie
zidentyfikowano. W akcji gaszenia pożaru brało udział trzydziestu
strażaków, cztery cysterny i trzy wozy strażackie, przy wsparciu
okolicznych mieszkańców i wolontariuszy z Pickax. Żaden ze
strażaków nie doznał obrażeń... Dzisiaj będzie cieplej i pokaże się
słońce...”
– Słońce! – mruknął Qwilleran, wyłączając radio. Popatrzył
smutnymi oczami na szary widok za oknem: zimne, zachmurzone,
ołowiane niebo... czarna ziemia z zamarzniętym błotem i sadzą...
szkielet pozostały po dwupiętrowym, kamiennym budynku, który
onegdaj był atrakcją turystyczną. Okna, drzwi i dach były zniszczone.
Osmalone kamienne ściany zasłaniały górę zwęglonego gruzu.
Cierpki zapach spalenizny, który utrzymywał się w ruinach, był
wyczuwalny także w jego mieszkaniu.
Polly podeszła do niego z boku i trzymała go za rękę w milczącym
współczuciu.
– Dziękuję ci, że mi pomogłaś przetrwać tę okropną noc –
powiedział. – Czy jest ci wystarczająco ciepło? – Miała na sobie jego
piżamę. – Ogrzewanie uruchomili dopiero godzinę temu. Prąd
włączyli około piątej rano, ale telefon wciąż nie działa. Ostatni wóz
strażacki odjechał dopiero o brzasku.
– Nie rozumiem tego – oznajmiła Polly, spoglądając na
przygnębiającą scenerię pogorzeliska.
– Tego się nie da zrozumieć. Czy napiłabyś się kawy? Nie mam na
śniadanie nic oprócz zamrożonych bułek. O której powinnaś być w
bibliotece?
– MIAU–AU–AU! – z sąsiedniego pokoju dochodziło głośne i
domagające się uwagi miauczenie.
– Koko usłyszał słowo „śniadanie” – zauważył Qwilleran i poszedł
otworzyć drzwi od saloniku kotów.
Wyszły, węsząc na wszystkie strony, z podniesionymi
optymistycznie ogonami.
– Przykro mi – powiedział. – Jedynym zapachem tego ranka jest
stęchły dym. Nie będzie jedzenia, dopóki nie pójdę do sklepu.
Cieszcie się, że żyjecie.
– Idzie tutaj pan O'Dell – zauważyła Polly.
Lilian Jackson Braun
150
– Lepiej idź i się ubierz.
Złapała swoje ubrania i zniknęła w łazience. Zarządca wchodził
już po schodach.
Qwilleran powitał go niewesołym głosem:
– To smutny dzień, panie O'Dell, ale jesteśmy wdzięczni, że ocalił
pan koty.
– Ja? Gdzie tam. Ten zuch sam się ocalił i tę małą też. Wył jak
upiór i drapał w drzwi schowka z narzędziami, które wywoskowałem
nie dalej jak tydzień temu. Otworzyłem te drzwi i patrzę, a tam stoi
ten ich koszyk, a on koniecznie chciał do niego wejść. Fuknął na
kotkę i w końcu ona też wskoczyła za nim. Chciał pan, żebym
zostawił je w domu, ale on narobił takiego wrzasku, że w końcu
przyniosłem je tutaj, dopiero potem poszedłem posłuchać sobie
trochę muzyki. To chyba cud!
– Koko wiedział, że wydarzy się coś złego – wyjaśnił Qwilleran. –
Wyczuł niebezpieczeństwo. Czy słyszał pan cokolwiek o podpalaczu?
W radiu powiedzieli, że wciąż go nie zidentyfikowano.
– Tak, słyszałem – powiedział O'Dell. – Mój stary kumpel Brodie
przyjechał zobaczyć się ze mną rano. Próbował także dodzwonić się
do pana.
– Linia była nieczynna przez całą noc. Co Brodie miał do
powiedzenia?
Zarządca niewesoło pokręcił głową.
– No, co tu gadać. Naprawdę współczuję biednej kobiecie, ona w
szpitalu, a jej nowy mąż spalony na śmierć, i w dodatku przestępca.
Qwilleran milczał. Tak, to było w stylu Hackpole'a: spalić
muzeum, żeby jego żona nie mogła już w nim pracować. Musiał być
obłąkany! Myślał, że się wywinie z czegoś takiego?
– Byłem tam, kiedy wkładali go do worka – powiedział gospodarz.
– Był czarny jak spalony hot–dog, pęknięty i różowy w środku.
– Proszę oszczędzić nam szczegółów, panie O'Dell. Teraz musimy
martwić się o panią Cobb. Wszyscy wiemy, jak wiele znaczyło dla niej
to muzeum.
– Czy jest coś, co mógłbym zrobić dla tej biedaczki?
– Może pan wziąć te pieniądze, kupić kwiaty i zawieźć je do
szpitala. Tylko nie różowe róże! Chwileczkę: napiszę do niej krótki
liścik.
O'Dell wyszedł; Polly wyłoniła się z łazienki ubrana w
Kot, który znał Szekspira
151
śnieżnobiałą sukienkę, którą miała na sobie podczas koncertu.
– To niezupełnie strój, jaki zazwyczaj noszę podczas ciężkiej pracy
pomiędzy regałami – powiedziała. – Jak mam wyjaśnić, że mój bagaż
spłonął w pożarze muzeum?
– Przykro mi z powodu twoich rzeczy, Polly.
– A mnie najbardziej przykro z powodu tych czterech tysięcy
woluminów.
– Tak, mnie też najbardziej szkoda biblioteki – zgodził się z nią
Qwilleran. – Ocaliłem tylko jedną rzecz. Kiedy pracownicy firmy
aukcyjnej dostarczyli biurko, poprosiłem ich, żeby wynieśli z domu
prezent ślubny dla pani Cobb, czyli pensylwańską szafę typu
Schrank, która stoi teraz w garażu obok starego biurka Ephraima
Goodwintera.
Wreszcie, po godzinach milczenia, odezwał się z dawna
wyczekiwany dzwonek telefonu. Qwilleran podniósł słuchawkę.
– Tak?... Telefon nie działał, doktorze. Jaki jest jej stan?... To
niedobrze, ale jest coś jeszcze gorszego. Zidentyfikowali ciało
podpalacza... Może lepiej będzie, jeżeli przyjdę do szpitala i sam z nią
porozmawiam?... Dobrze, dam panu znać.
Odłożył słuchawkę i przez chwilę spoglądał na nią w zamyśleniu.
– Co się stało, Qwill?
– Stan pani Cobb już się poprawiał, ale w pewnej chwili włączyła
radio i usłyszała wiadomość o pożarze. Od tej pory wciąż histeryzuje.
Polly wyszła do pracy, a telefon nie przestawał dzwonić.
Przyjaciele, członkowie stowarzyszeń, nieznajomi dzwonili, by
wyrazić, jak bardzo są wstrząśnięci tym, co się stało, i by złożyć mu
wyrazy współczucia. Wścibscy chcieli wiedzieć, kto był podpalaczem i
dlaczego to uczynił. Po Main Street jeździły tam i z powrotem
samochody, których właściciele chcieli przyjrzeć się ruinom.
Niespodziewanie z Nizin zadzwonił Junior Goodwinter.
– Qwill! Nie mogę w to uwierzyć! Judy miała telefon od
Franceski. Powiedziała, że jeszcze nie wiadomo, kto podłożył ogień.
– To był Hackpole! Jeden z twoich strażaków.
– Już nie! Wyrzucili go zeszłej wiosny za naruszenie regulaminu.
Jeżeli w ogóle pojawiał się na szkoleniach, zawsze był na bani.
– Jest mi niezmiernie przykro z powodu wypadku twojej matki,
Junior. To straszne – westchnął Qwilleran.
– Tak, wiem, cóż mogę powiedzieć.
Lilian Jackson Braun
152
– Nie było ogłoszenia o pogrzebie.
– Nie będzie pogrzebu. Rozmawiałem z bratem i siostrą, i
zdecydowaliśmy, że pożegnalną uroczystość urządzimy później.
– Jak to wszystko wpłynie na dalsze losy „Picayune”?
– Tego jeszcze nikt nie wie, ale mam dobre wiadomości.
Pamiętasz ognioodporną kasetkę mojego ojca? Zawierała klucz do
sejfu w Minneapolis. Tato odkładał tam sto lat historii „Picayune” na
mikrofilmach, bo nie chciał, żeby ktokolwiek się dowiedział, na co
wydaje pieniądze.
– Ja też mam dla ciebie dobrą wiadomość – stwierdził
Qwilleran. – Biurko twojego pradziadka jest w moim garażu.
Będzie twoje, jak weźmiecie ślub z Jody.
– Och, super! – krzyknął Junior.
Telefon nie przestawał dzwonić. Hixie Rice zadzwoniła, by
sprawdzić, czy syjamczyki są bezpieczne i czy nie potrzebują
jedzenia. Krótko po tym jej wysokie obcasy stukały po schodach na
górę, ponieważ przywiozła im torbę kotletów cordon bleu z kurczaka.
– To było coś strasznego, kiedy dowiedziałam się o tym pożarze –
mówiła, rozglądając się jednocześnie za popielniczką. – Czy mogę
zapalić, Qwill?
– Mnie nie przeszkadza – powiedział – ale nie dmuchaj dymem w
stronę kotów. Zmieniłby im się kolor futra na niebieski.
Schowała do kieszeni papierosy.
– Powinnam rzucić palenie. Mówią, że ten cholerny nałóg
powoduje zmarszczki.
– Filiżankę kawy? – zaproponował Qwilleran.
– Jeżeli to twoja słynna rozpuszczalna trucizna, to nie, dziękuję.
– Jakieś wieści o twoim szefie kuchni i jego nożach?
–
Uważaj
teraz
–
odpowiedziała.
–
Słyszałeś
o
niezidentyfikowanym mężczyźnie, znalezionym w samochodzie,
który utknął w zaspie? Więc to był Tony, uciekający do Kanady moim
samochodem!
– Doprawdy nie wiem, Hixie, gdzie ty ich znajdujesz.
– Kiedy mówiłam, że uciekł przez okno w łazience, nie
opowiedziałam ci całej historii. Tony był Kanadyjczykiem
francuskiego pochodzenia, mieszkającym tu nielegalnie. Zmienił
nazwisko i rozjaśnił włosy. To mi tak bardzo nie przeszkadzało, ale...
próbował oszukać firmę ubezpieczeniową.
Kot, który znał Szekspira
153
– To niedobrze.
– Sprzedał swój wóz w szemranym warsztacie i zgłosił policji, że
mu go ukradziono. Tamten facet był śledczym z ubezpieczalni. Kiedy
po raz pierwszy przyjechał tu węszyć, Tony wziął samochód
kempingowy i spędził kilka dni w lesie...
– Na mojej posesji! Powiedziałaś mi, że wyjechał zobaczyć się z
chorą matką w Filadelfii. I co teraz? Czy strata partnera odbije się na
twojej pracy?
– O tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać, Qwill. Mój szef
planował rejs na Karaiby z Goodwinterową, dopóki nie uciekła z
innym facetem i nie zabiła się w wypadku.
– Więc teraz koleś chce, żebyś ty ją zastąpiła – zgadł Qwilleran.
– No wiesz, ma rezerwację i bilety...
– Hixie, jesteś jak bohaterka artykułu z magazynu o prawdziwych
historiach. Jeżeli szukasz rady, to nie mam nic do dodania.
– W porządku. Chciałam tylko cię zobaczyć. Jesteś taki
wyrozumiały.
Kiedy Hixie, stukając szpilkami, zeszła po schodach, Qwilleran
przygotował się do wizyty w szpitalu. Rozmyślał o nocy poślubnej
pani Cobb: czy Hackpole groził, że spali muzeum? Dlaczego ich nie
ostrzegła?
Zastał ją w fotelu; miała na sobie różowy szlafrok. Patrzyła za
okno, ale bez okularów. Różowe goździki i lwie paszcze stały na
stoliku obok łóżka, ale nie było już na nim radia. Oparty o wazon stał
bilecik z napisem: „Tęsknimy za tobą – Koko i Yum i Yum”.
– Pani Cobb – powiedział po cichu.
Sięgnęła po okulary leżące na okiennym parapecie.
– Och, panie Q! Czuję się tak podle z powodu tego wszystkiego.
Bałam się, że koty zginęły w pożarze, i o mało nie umarłam! Ale teraz
przynajmniej wiem, że są bezpieczne. Kwiaty są takie ładne.
Mogłabym płakać, ale nie mam już łez. Kiedy usłyszałam o muzeum,
chciałam się zabić! Byłam pewna, że to zrobił Herb. Czy to on?
Qwilleran skinął powoli głową.
– Ciało zostało zidentyfikowane. Jest wiele zeznań i dowodów.
Przykro mi, że przynoszę pani tak smutne wiadomości.
– To nieważne. Najgorsze już się wydarzyło. I czuję się bardzo
winna. To wszystko moja wina. Dlaczego związałam się z tym
człowiekiem? Zrobił mi to na złość, żeby pokazać, że jest górą.
Lilian Jackson Braun
154
Qwilleran przysunął sobie krzesło i usiadł. Mówił łagodnie:
– Wiem, że to dla pani bolesne, pani Cobb. Ale proszę pamiętać,
że nikt pani nie obwinia.
– Wyjadę, kiedy tylko wypuszczą mnie ze szpitala. Mogę
zamieszkać w Saint Louis. Dzwoniłam już do syna.
– Proszę nie uciekać. Wszyscy tu panią lubią. Cenią panią jako
wartościową osobę, członkinię Towarzystwa Historycznego i
obywatelkę Pickax. Mogłaby pani otworzyć antykwariat, robić
wyceny staroci – albo zacząć działalność w branży spożywczej, na
przykład zająć się kateringiem albo otworzyć fabrykę ciasteczek. Pani
miejsce jest tutaj.
– Nie mam dokąd pójść i gdzie mieszkać. To był mój dom.
– Zapewne dom Goodwinterów będzie należał do pani...
– Och, nigdy nie mogłabym tam zamieszkać... nie po tym, co się
stało.
– To jest gniazdo rodzinne Juniora. Chciałby, żeby zajmował je
ktoś taki jak pani, z pani miłością i oddaniem dla starych domów.
– Nie rozumie pan...
Opadające wąsy i smutne oczy Qwillerana wyrażały najczystsze
współczucie.
– Może poczuje się pani lepiej, jeżeli o tym porozmawiamy?
Wczoraj rano ledwo pani doszła do domu, brnąc przez śnieg po
nieprzespanej nocy. Musiał zrobić coś naprawdę złego, żeby
doprowadzić panią do tego stanu.
– Opowiedział mi... o...
Qwilleran wiedział, kiedy się nie odzywać.
– Zaczął pić. Po kilku głębszych zawsze robił się gadatliwy i
przechwalał się, ale mi to wcale nie przeszkadzało.
Qwilleran skinął głową ze zrozumieniem.
– Opowiadał mi na przykład o swoich wyczynach w wojsku. Nie
wierzyłam mu nawet w połowie. Ale lubił tak sobie pogadać i nie
widziałam w tym nic złego. Kiedyś oznajmił mi, że jego ojciec zabił
ojca Seniora w bójce, a jego wujek brał udział w linczu na Ephraimie
Goodwinterze. Był z tego dumny! Ależ ze mnie była idiotka! Nie
zwracałam na to uwagi i jeszcze prawiłam mu komplementy.
Westchnęła i wyjrzała za okno.
– A wtedy... w sobotnią noc w hotelu... zaczął od przechwałek na
temat zabijania jeleni poza sezonem łowieckim... o oszukiwaniu
Kot, który znał Szekspira
155
klientów... o nadużyciach w zeznaniach podatkowych. Uważał, że jest
strasznym spryciarzem. No a potem powiedział, że wykonał „brudną
robotę” dla przedsiębiorstwa XYZ. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Czy mu wierzyć, czy nie – spojrzała na Qwillerana, szukając poparcia
albo dezaprobaty.
Przytaknął, nic nie mówiąc, i zachęcił ją spojrzeniem do dalszych
zwierzeń.
– To była moja noc poślubna! – jęknęła głucho.
– Rozumiem, rozumiem.
– Potem opowiedział mi, że jego warsztat wykonywał dla
Goodwinterów naprawy samochodów i że znał się z Gritty bardzo
dobrze. Trzymał butelkę w swoim biurze i pili razem. On z tą
Goodwinter! Uważał to za jakiś zaszczyt! Sądzę, że mogę panu to
wszystko zdradzić, skoro jej już nie ma. Obojga nie ma...
Nastała długa pauza. Qwilleran czekał cierpliwie. Pani Cobb
wzięła głęboki oddech i powiedziała:
– Gritty chciała pozbyć się męża i poślubić Exbridge'a, ale Senior
był spłukany, więc po rozwodzie zostałaby bez grosza. Za to gdyby
zginął w wypadku, mogła dostać pieniądze z ubezpieczenia – oprócz
dochodu ze sprzedaży gazety oraz antyków.
Na początku pani Cobb mówiła spokojnie, ale teraz nerwowo
zaciskała i rozkładała dłonie. Qwilleran powiedział:
– Niech się pani uspokoi i weźmie kilka głębokich oddechów, pani
Cobb... Przyjemny jest ten pokój. Leżałem tu, kiedy spadłem z
roweru. Nawet zmienili ten szkaradny kolor, który był wtedy na
ścianach.
– Tak, teraz jest ładny róż – odparła – jak w salonie piękności.
– Czy smakuje pani jedzenie?
– Nie miałam apetytu, ale na tacy wygląda nieźle.
– Ciasteczka mają okropne, proszę mi wierzyć. Powinni
zastosować kilka pani przepisów.
Uśmiechnęła się blado. Po chwili Qwilleran spytał:
– Czy Herb powiedział w końcu, jak to było z Seniorem
Goodwinterem?
Pani Cobb wyjrzała przez okno, potem spojrzała na swoje dłonie.
– Senior oddał samochód do warsztatu Herba, żeby zrobili
przegląd przed zimą – jej głos drżał. – Herb coś w nim zmajstrował,
nie pamiętam co, ale chodziło o to, żeby Senior stracił nad nim
Lilian Jackson Braun
156
panowanie, a wóz stanął w płomieniach...
– ...na nierównej nawierzchni, jak na przykład na deskach starego
mostu?
Przytaknęła.
– ...i w zamian za tę przysługę tak tanio kupił tamten dom,
prawda?
Przełknęła ślinę i ponownie przytaknęła.
– A spalenie budynku „Picayune” było częścią umowy?
– Och, panie Q! To było straszne! Powiedziałam mu, że jest
mordercą, a on na to, że teraz jestem żoną mordercy i żebym
trzymała buzię na kłódkę, bo inaczej będzie ze mną marnie.
Wyglądał przerażająco! Chciał mnie uderzyć! Uciekłam do łazienki,
zamknęłam drzwi i zrobiło mi się niedobrze. Poszedł potem spać i
chrapał przez całą noc. Musiałam stamtąd uciec! Ubrałam się i
siedziałam do rana, nie zmrużywszy oka. Kiedy zaczął się budzić,
wybiegłam z pokoju, zostawiając ślubną garsonkę, torebkę, wszystko.
– To stąd miał klucze do muzeum.
Jęknęła, a jej twarz, zawsze tak radosna, była zbolała i
wymizerowana.
Kiedy Qwilleran powrócił do swojego mieszkania, otworzył puszkę
z tuńczykiem, rozdrobnił jej zawartość i ułożył kawałki na zwykłym,
porcelanowym talerzu.
– Koniec z domowym jedzeniem – poinformował syjamczyki. –
Koniec z wykwintnymi potrawami. Koniec z jedzeniem na
zabytkowej porcelanie.
Pochłonęły tuńczyka z pochylonymi głowami, podniesionymi
ogonami, jak najzwyczajniejsze koty. A jednak zachowanie Koko było
nadzwyczajne. Dwie godziny przed pożarem muzeum chciał się za
wszelką cenę wydostać z budynku. Wiedział, co się miało stać. Czy
wiedział coś jeszcze?
Czy wyczuł, że małżeństwo pani Cobb skończy się tragicznie? Jak
inaczej wytłumaczyć jego dziwaczne zachowanie na różowych różach
dywanu w salonie? A kiedy zdewastował ogródek ziołowy – czy
wiedział, że ma on jakiś związek z Herbem Hackpole'em? Nie, to
absurd, nie do zaakceptowania nawet przez bujną wyobraźnię
Qwillerana. Najprawdopodobniej Koko skusił się na liście mięty,
będącej, jak wiadomo, rośliną z tej samej rodziny co kocimiętka, i jak
to się mówi, „dostał kota”. Wciąż były to pytania, na które Qwilleran
Kot, który znał Szekspira
157
nie potrafił znaleźć odpowiedzi.
Jeszcze
trudniej
było
wytłumaczyć
szekspirowskie
zainteresowanie Koko. Czy po prostu fascynowała go świńska skóra
oprawy albo zwierzęcy olej służący do konserwacji skóry, a może
jakiś
szczególny
rodzaj
kleju
stosowany
przez
dziewiętnastowiecznego introligatora? Jeżeli tak, to dlaczego
skoncentrował się akurat na Hamlecie?
Koko podniósł głowę znad talerza z tuńczykiem i spojrzał na
Qwillerana tak znacząco, że jego pan poczuł nieomylne swędzenie
pod wąsami. No bo w sumie o czym opowiadała ta sztuka? Ojciec
Hamleta umiera nagle; jego matka czym prędzej wychodzi ponownie
za mąż; duch ojca objawia, że został on zamordowany. Ba, imię
matki brzmiało Gertruda.
Po kręgosłupie Qwillerana przeszedł dreszcz. NIE! – powiedział
do siebie. Podobieństwo do tragedii Goodwinterów było zbyt... nie,
to zupełnie nieprawdopodobne... brać pod uwagę taką możliwość to
czyste szaleństwo. Skłonność Koko do Hamleta to tylko zbieg
okoliczności. Tak przynajmniej Qwilleran usiłował sobie to wszystko
wytłumaczyć.
Syjamczyki skończyły kolację i zaczęły obrządek mycia.
W pokoju czuć było teraz rybą, już nie tylko wstrętną spalenizną.
Gdy uchylił na kilka centymetrów okno, żeby przewietrzyć
pomieszczenie, znów poczuł, że serce mu się ściska na widok
tragicznych szczątków szlachetnej budowli. Koko próbował mu coś
powiedzieć, a gdyby Qwilleran potrafił go w porę zrozumieć, można
było zapobiec tej bezsensownej katastrofie.
Co będzie dalej? – zastanawiał się. Nie można tak zostawić tych
ruin, czy więc należy je rozebrać? Wypalony szkielet miał dwa piętra
wysokości, ściany z porządnego kamienia, ponad pół metra grubości
u podstawy. Do tego atrakcyjne położenie przy Main Street i Circle
Park, w sąsiedztwie siedziba sądu, biblioteka publiczna i dwa
kościoły...
Koko wskoczył na parapet i odezwał się:
– Ik ik ik – spoglądając na Qwillerana radośnie i wyczekująco.
– Wybacz, mało ostatnio ze sobą rozmawialiśmy – przeprosił go
Qwilleran. – Zbyt wiele się działo. Prawdopodobnie nie rozumiesz,
co to jest pożar i jakie są jego konsekwencje. Czy będziesz tęsknił za
grą w Szekspira? Trzydzieści siedem bezcennych tomików przepadło
Lilian Jackson Braun
158
na zawsze w płomieniach. Ale co powinniśmy uczynić z
pozostałościami muzeum?
Kiedy mówił, zaczął padać śnieg; po cichu i powoli, wypełniając
czarne koleiny i zasypując lód ciemny od sadzy, litościwie
opuszczając białą kurtynę na ohydną scenę zniszczenia.
Qwilleran klepnął się w czoło; nagle zrozumiał!
– Mam. Teatr! – wykrzyknął.
– YOW! – zgodził się Koko.
– W Pickax potrzebny jest teatr. „Chcąc niepewności przekroczyć
granicę, sumienie króla w teatrze pochwycę” – jak powiedział
Hamlet. Będziemy mieli miejsce na sztukę, a ty, Koko, będziesz mógł
zagrać Ryszarda Trzeciego. .. Zaraz, gdzie ty jesteś?
Kot zniknął.
– Gdzie do diabła poszedł ten kot? – mruknął gniewnie Qwilleran,
marszcząc brwi.
Koko tymczasem udał się do swojej jadalni; próbował zlizać
ceramiczny połysk z porcelanowego talerza.